NEKROSKOP 8 Brian Lumley Świat wampirów 3: krwawe wojny Tytuł oryginału: The Vampire World III: Bloodwars Tłumaczenie: Robert Palusiński Dla Steve'a Jonesa. Z podziękowaniami za magiczne słowa. Zobaczysz, że oddałem je... Zek! CZĘŚĆ PIERWSZA: Ziemia I Na zewnątrz, wewnątrz W centrum Londynu. Ben Trask wracał z wczesnego lunchu spożytego w indyjskiej restauracji, znajdującej się w odległości pięciu minut marszu od kwatery głównej Wydziału E. Pocił się zarówno od wewnątrz, jak i na zewnątrz. Od środka, w ustach i w gardle paliło go curry, na zewnątrz pocił się z powodu niezwykle ciepłego, majowego dnia. Królujące na bezchmurnym niebie południowe słońce przypiekało tak samo, jak nad Morzem Jońskim. Trask nie był tym zachwycony, lecz miał nadzieję, że jego gość, przybysz z innego świata, jest zadowolony z takiej pogody. Od czasu, gdy przed kilku dniami Zek Föener i Nathan Kiklu (albo Nathan „Keogh” - jak wolał być nazywany Nekroskop) pojechali na greckie wyspy, Trask dochodził do ładu z samym sobą oraz starał się uporządkować swoją tajną organizację wywiadu paranormalnego. Martwił się o los tych dwojga z różnych jednakże przyczyn. Nathan był prawdopodobnie najbardziej wartościowym i z pewnością najbardziej, hm -jak to określić? - wyjątkowym człowiekiem na świecie; a nawet w dwóch światach. Z kolei Zek była jego miłością. W końcu, mając już swoje lata (Trask pociągnął nosem), zakochał się! Nie, żeby był starcem, co to to nie, ale... to komplikowało sprawy. Wyjazd Zek na greckie wyspy dodatkowo skomplikował sytuację. Przypomniało mu się głupie, stare przysłowie: „co z oczu, to z serca”. Fakt faktem, z oczu zniknęła, ale w sercu jeszcze nigdy nie zagościła tak mocno, jak teraz. W chwili, kiedy o tym pomyślał, stwierdzenie zadziałało niczym przywołanie: Głęboka woda... słone morze... wodorosty i muł zasnuły wzrok Traska - nie, wzrok Zek! Ból w jego/jej klatce piersiowej... bicie serca, zamglony wzrok, płuca krzyczące o haust powietrza! Słodki Jezu, ona tonie! I daje mu znać o tym w jedyny sposób, w jaki potrafi... ponieważ Zek była jedną z najlepszych telepatek na świecie. BEN! Eksplodowało w jego głowie jak bomba. Spróbuj sobie... z tym jakoś... poradzić. - Zek! - Zawołał, czując zarazem smak wody wlewającej się do jego/jej ust. Żegnaj... Ben...! Trask zachwiał się, obrócił dookoła własnej osi, upadł i poczuł jak uderza kolanami o zakurzony chodnik. To akurat nie bolało. Nic go nie bolało, bo ważniejszy był fakt, że głos Zek zamarł. Czy Zek też umarła? Przyglądali mu się przechodzący obok ludzie. Zatrąbił samochód, a zdumiony kierowca patrzył na Traska, który na klęczkach znalazł się częściowo na jezdni. Później samochód ominął go, a do Traska podbiegli ludzie, zadając pytania. Ktoś pytał, czy wpadł pod samochód. Pokręcił głową, podniósł się i ponownie zatoczył. Para młodych ludzi podtrzymała go, pomogła się wyprostować, dziewczyna zaś spytała: - Dobrze się pan czuje? Trask pokiwał głową bez słowa. Czuł się dobrze, ale co z Zek? Była połowa maja 2006 roku. Pomimo palącego słońca, Traskowi było zimno. Pot spływał mu po twarzy i przyklejał koszulę do pleców, jednak odczuwał chłód. Czuł w sobie zimno spowodowane poczuciem i smakiem wody z morskiej głębi. Ale znacznie zimniejsze było wspomnienie telepatycznego głosu Zek, krzyczącego i zamierającego w jego umyśle. Zimno spowodowane nagłą pustką. - Zek! Odepchnął parę młodych ludzi i otaczające go osoby i zaczął iść chodnikiem, a potem pobiegł. Wstrząsany dreszczami i zlany potem dobiegł na tyły hotelu, którego ostatnie piętro zajmowała kwatera główna Wydziału E. Odnalazł drzwi; w porównaniu do słonecznego dnia, w środku było ciemno jak w nocy. Rozjaśniło się dopiero, gdy skorzystał z zakodowanej karty przywołującej windę, oświetloną żarówkami umieszczonymi w suficie. Ale nawet wówczas było ciemno. Ta ciemność panowała jego umyśle. Wiedział, że było to spowodowane nieobecnością Zek. Mogło tak już zostać na zawsze. Winda zatrzęsła się i zatrzymała. Drzwi otworzyły się z sykiem i Trask stanął na korytarzu, który... Co? Był zalany. Do windy wlały się dwa centymetry wody! Co to jest, do jasnej...? Na korytarzu stali esperzy. Trask ze zdziwieniem patrzył na ich twarze. Na każdej z nich widać było ulgę, może triumf, radość? Czuć było zapach oceanu, wodorostów, soli. Zapach przypomniał Traskowi smak Zek. Ponownie zapytał sam siebie, co to jest, do jasnej...? W zasięgu wzroku pojawiła się szczupła, trupia, zazwyczaj melancholijna postać prekognity Iana Goodly'ego. Tym razem jego oczy błyszczały w uniesieniu. Złapał Traska za ramię i zachrypiał: - Ben, on to zrobił! Nathan to zrobił! - Co zrobił? - Odrzekł Trask z trudem zbierając myśli i starając się skoncentrować. Goodly był mokry i pachniał morzem tak samo, jak cały korytarz. Jego spodnie były mokre od kolan w dół i przykleiły się do cienkich łydek. W tej samej chwili podszedł lokalizator David Chung. Podobnie jak Goodly był cały mokry i szczerzył zęby niczym orientalny lunatyk. - Co zrobił? - Dopytywał się Trask i patrzył kolejno na każdego z nich. Co takiego zrobił Nathan? Przecież jest gdzieś na Morzu Jońskim z... z Zek. - W końcu nie wytrzymał i wypalił: - Niech mi kurwa ktoś w końcu powie, co tu się dzieje!? - Byli w Grecji na wyspach - Goodly w końcu zorientował się, że Trask jest bliski szoku. Wiedział także jak trudno jest zszokować kogoś, kto zawsze wyczuwał prawdę, wykrywacza kłamstw i szefa Wydziału E. Patrząc na Traska, Goodly pomyślał: Z wiekiem staje się coraz twardszy. Jasne, że Ben ma nadal ludzkie cechy, łagodność, ale wewnątrz - jego umysł, dusza i osobowość, itd. - mają twardość diamentu. Trask miał prawie pięćdziesiąt jeden lat, może kilogram nadwagi, szare włosy i zielone oczy. Jego szerokie ramiona lekko opadały, ręce zwisały luźno, zaś cała postać miała wyraz nieco ponury. A może był to wpływ jego talentu? W świecie, w którym tak trudno trafić na prawdę, niełatwo jest funkcjonować z umysłem, który nie akceptuje kłamstwa. Był to rok wyborów i Trask zajmował się głównie politykami. Oglądając programy telewizyjne z udziałem polityków, często wyrzucał z siebie stwierdzenie: - Kłopot z tymi ludźmi polega na tym, że nigdy nie kłamią! Ale także nigdy nie mówią prawdy! Teraz wpatrywał się w Goodly'ego, pytając: - Co powiedziałeś? Byli nad Morzem Jońskim? Co to, do cholery, ma znaczyć? Goodly wiedział, że mógł odpowiedzieć tylko w jeden sposób: - Tak, Ben, byli tam. Ale kilka minut temu wrócili tutaj, razem z Nathanem. Traskowi opadła szczęka. Z trudem ją zamknął. - Razem z Nathanem? - Tak, Nathan ją tu sprowadził - potwierdził Goodly. - Przez Kontinuum Möbiusa. Tym razem szczęka Traska opuściła się do granic możliwości. Znowu musiał ją zamknąć, żeby sapnąć: - Kontinuum? - W końcu dotarło do niego. Jeśli nie z powodu Nathana, to na pewno za przyczyną Zek. Dotarło do niego, że Zek żyje! Oczywiście wiedział, że to prawda już w chwili, gdy Goodly o tym mówił, ale wydawało się na tyle nieprawdopodobne, że nawet Trask z trudem był w stanie to zaakceptować. Przed chwilą dowiedział się, że Zek Föener umarła - dokładnie słyszał i czuł jak umiera - ale teraz... Kiedy już doszedł do siebie, zapytał: - Gdzie oni są? Jak się czują? Czy Zek nic nie jest? Odpowiedział mu David Chung: - Dostali środki uspokajające. Położyliśmy ich do łóżek w centrum dowodzenia. Ale niewiele brakowało. Byli pod wodą. A kiedy dostali się do nas... myślałem, że zalewa nas Morze Śródziemne! Trask chwycił go i spytał: - Jak to się stało? Co o tym wiemy? Jezu, wychodzę na lunch i wszystko wywraca się do góry nogami! - Nathan coś tam wspomniał, zanim nie wpakowaliśmy go do łóżka - odpowiedział Chung. - Ale musieliśmy go na jakiś czas uśpić. Byli wyczerpani i zszokowani - zwłaszcza Zek - mogło się to znacznie gorzej skończyć. - Co takiego powiedział Nathan? - Trask skierował się do centrum dowodzenia. - Zdaje się, że to była banda rzezimieszków Tzonova -kontynuował opowieść Goodly. - Ochroniarze Nathana zostali zaskoczeni - i zamordowani! Nathan i Zek wskoczyli do wody. Ale tam czekali już na nich ludzie Tzonova; byli w piankach do nurkowania i mieli ze sobą kusze. Jak nam wiadomo, zaatakowano ich od strony morza. Kiedy jednak zaczęli iść na dno i nie było innego wyjścia, Nathan to zrobił. Zapewne zdarzyło się jeszcze o wiele więcej. Trask spojrzał na niego i wszedł do centrum dowodzenia, gdzie niewielka grupka esperów zebrała się wokół dwóch sześciostopowych stołów. Goodly poszedł za nim, kiwając głową. - Tutaj działy się bardzo dziwne rzeczy. Dzięki temu wiedzieliśmy, że Nathan i Zek mają kłopoty. - Wzruszył ramionami. - No to zrobiliśmy, co było w naszej mocy. - Goodly był znany ze swojej brytyjskiej flegmy. Ale jego stwierdzenie o „bardzo dziwnych rzeczach” miało ogromne znaczenie dla Traska: nie dowiedział się jeszcze o bardzo wielu rzeczach. - I to wszystko w ciągu jednej godziny? - Powiedział w chwili, gdy zgromadzeni dookoła stołów esperzy robili miejsce dla szefa Wydziału. Trask zatrzymał się pomiędzy dwiema postaciami, śpiącymi w starannie zasłanych łóżkach. - W o wiele krótszym czasie - wtrącił Chung. - Może ci o tym opowiem... - Ja, Ian, Geoff Smart, wszyscy w tym samym czasie zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Jeżeli chodzi o mnie, dotyczyło to kolczyka Nathana. Po prostu ożył mi w dłoniach! Nie wiem, jak było ze Smartem, ale on jest empatą i wiele pracował razem z Nathanem; może nawet z takiej odległości wyczuł, że mają kłopoty. Oczywiście Ian odczytując przyszłość najwyraźniej „dostrzegł”, jak włączam komputer w pokoju Harry'ego. No to poszliśmy tam i włączyłem komputer. Było to samo, co wcześniej: liczby, równania i takie rzeczy. Nie jestem matematykiem, więc raczej ty mi o tym opowiedz! Wszystko pojawiło się na ekranie. Ale nie wszystko było dokładnie tak samo. Tym razem liczby zgrupowały się, połączyły, uformowały w coś innego. W coś, co było... no nie wiem, trwałe? No, prawie materialne. Trask ujął Zek za nadgarstek; odetchnął z ulgą, wyczuwając równy puls. Zek, mówiłaś do mnie. Kiedy sądziłaś, że to już koniec, byłem jedyną osobą, do której przemówiłaś! To oznaczało dla Traska niezmiernie dużo. Następnie wypełnił płuca maksymalnie powietrzem, jakby po raz pierwszy od tygodnia brał oddech. Zmarszczył brwi, popatrzył na Chunga. - Coś materialnego, powiadasz? Na ekranie komputera? Goodly podjął wątek opowieści. - Ben, czy pamiętasz te złote strzałki? Myślę o chwili, gdy umarł Harry? - Oczywiście, pamiętam. - A tą, którą zobaczyliśmy, jak wchodzi do komputera? W rzeczy samej, komputer nam to pokazał, prawda? Trask skinął głową, odsunął się od stołów i skinął na resztę. - Dajcie im oddychać! - Do Goodly'ego powiedział zaś: -No i co? - Moim zdaniem - odrzekł Goodly - strzałka, czy cokolwiek to było, czekała tam. Zanim w komputerze nie zabrakło prądu. Pamiętasz, że nie był podłączony? Cokolwiek to było, czy nazwiemy to „duchem”, czy „echem” Harry'ego Keogha, uaktywniło monitor i wypaliło się. Ale tym razem było podłączone do źródła energii, które uruchomiło to, co jeszcze pozostało. A więc... oto co zobaczyliśmy: - Liczby zatrzymały się na ekranie i, jak to powiedział David, uformowały się w coś materialnego - w złotą strzałkę! Była to ledwie widoczna wstęga żółtego dymu - prawie niematerialna - ale rzeczywista. Po czym... opuściła ekran! - Co? - Trask zmarszczył czoło. - Opuściła ekran - powtórzył Goodly. - Następnie przeszła przez ścianę pokoju i powędrowała dalej. - Dalej? Dokąd? Geoff Smart, empata, który właśnie pojawił się w pokoju, słysząc tę opowieść dodał od siebie: - Sądzę, że o to musisz zapytać Nathana, kiedy się obudzi. Trask utkwił w nim spojrzenie. Smart miał niecałe sześć stóp wzrostu, był mocno zbudowany, rudy, krótko obcięty, wyglądał na kogoś agresywnego, jak bokser. Był jednak bardzo uprzejmym człowiekiem. To, czego brakowało w wyglądzie, wyrównywał jego talent; niezwykła zdolność do nawiązywania relacji. Posiadał umiejętność empatii, dzięki której pracował razem z Nathanem. Bardzo dużo wskazywało na to, że Smart będzie miał słuszność w swojej, jak dotąd niewypowiedzianej, ocenie tego, co się później stało. Wypowiedziana czy nie, Trask i tak poznał prawdę. - Chcesz mi powiedzieć, że ta strzałka wyruszyła na poszukiwanie Nathana? - Smart skinął głową. - I znalazła go! Jestem pewny. Myślę, że była tam - w komputerze - i czekała na niego. Żaden z nas tego nie wykrył, ale gdy Nathan się tutaj znalazł, rzecz sama się ujawniła. Kiedy w końcu otrzymała dawkę energii, gdy Chung włączył komputer... - Strzałka wróciła do siebie. - Trask dokończył za niego. - Wróciła do Nathana. Smart znowu skinął głową. - Tak właśnie uważam. - Strzałka dokończyła zaczętą przez nas pracę - mówił Trask jakby do siebie, patrząc niemal z podziwem na młodego mężczyznę, leżącego na jednym z łóżek. - Dzięki temu odnalazł Kontinuum Möbiusa i zdobył wszystkie umiejętności. Ale... to był jego pierwszy raz, prawda? I pomimo tego potrafił odnaleźć drogę powrotną - i jeszcze zabrać ze sobą Zek? Odezwał się David Chung: - Myślę, że nie był zdany tylko na siebie. Myślę, że prawdopodobnie miałem z tym coś wspólnego. A raczej to miało z tym coś wspólnego. - Podniósł do góry złoty, wygięty w kształt wstęgi Möbiusa kolczyk Nathana. - Maglore, lord Wampyrów dał to Nathanowi przed jego ucieczką z Turgosheim. Myślę, że Maglore używał kolczyka do śledzenia Nathana. Jednak takie urządzenie lokalizacyjne działa w obie strony. Nathan przywykł do niego i dlatego odnalazł drogę powrotną. Trask rozejrzał się po zgromadzonych dookoła niego osobach. Przesunął wzrokiem po każdej twarzy, a następnie popatrzył na Zek Föener i Nekroskopa Nathana Keogha, którzy leżeli w łóżkach uśpieni środkami nasennymi. Na koniec uśmiechnął się szeroko i ze zdumieniem potrząsnął głową. Zwracając się do Smarta, Goodly'ego i Chunga powiedział: - A więc wszyscy mieliście w tym udział, prawda? O Boże, co byśmy bez was zrobili? Co bez was zrobiłby którykolwiek z nas i gdziekolwiek? - Następnie jego spojrzenie objęło wszystkich esperów. - Myślę o każdym z was. Był to największy komplement, jaki padł z jego ust pod adresem ludzi z Wydziału. Plan był prosty: Nathan ponownie odwiedził miejsce spoczynku sir Keenana Gormleya, żeby zapamiętać koordynaty oraz opowiedzieć byłemu dowódcy Wydziału E o eksperymencie z Kontinuum Möbiusa. Po powrocie do kwatery głównej Wydziału E, Nathan miał przeskoczyć tam, gdzie spoczywa Gormley. Gdyby coś poszło nie tak, David Chung miał wykorzystać kolczyk Nathana i sprowadzić go z powrotem. Żeby dodać eksperymentowi cech badań naukowych, część członków Wydziału E miała czekać przy grobie Gormleya, aby zmierzyć ewentualną różnicę czasu potrzebną na pokonanie odległości pomiędzy kwaterą główną, a cmentarzem Kensington. Wszystko było przygotowane. Wybiła dziewiąta rano, a temperatura powietrza w mieście podnosiła się; Nathan, Trask oraz większość agentów Wydziału E znajdowali się w centrum dowodzenia. Pomimo włączonej klimatyzacji wszyscy byli lekko spoceni. W końcu Trask oświadczył: - No, synu. Teraz to twoja chwila. Nathan uśmiechnął się nerwowo, popatrzył po wszystkich twarzach, zatrzymując wzrok na Zek, Uśmiechnęła się dodając mu otuchy i przypomniała: - Już raz to zrobiłeś. Nathan pokiwał głową. - Tak. Raz to zrobiłem. Trask zaniepokoił się i powiedział: - Słuchaj, jeśli chcesz jeszcze poczekać... - Nie - przerwał mu Nathan. - Zróbmy to teraz. Nie zostało nam dużo czasu. Jeśli się uda, to znacznie zwiększy moje szanse po powrocie do Krainy Słońca. David Chung zrobił krok do przodu, uśmiechnął się szeroko mówiąc: - Nathan, ja... Wyciągnął rękę. Dotknęli się przedramionami tak, jak robią to Cyganie i Chung cofnął się. Jakby na dany sygnał wszyscy esperzy odsunęli się od Nathana, który stał pośrodku pokoju. Nadeszła ta chwila. Zapadła kompletna cisza, zaś wszystkie twarze wyrażały napięcie i oczekiwanie. Nathan czuł siłę skoncentrowanych na sobie myśli. Wszyscy stali dookoła niego w bezpiecznej odległości. Czując na sobie ich wzrok, a właściwie umysły, stwierdził, że może być to przeszkodą. Zamknął oczy, żeby się odizolować. Nie mógł jednak zamknąć umysłu, przeciwnie, musiał otworzyć umysł. Otworzyć i skupić się na liczeniu wirujących liczb! W jednej chwili, tak szybko, że prawie go to wytrąciło z równowagi, równania Möbiusa zaczęły przekształcać się na ekranie jego metafizycznego umysłu. To był wir liczb, a jednocześnie było to coś innego. Liczby, cechy oraz symbole były takie same, ale wzór był inny. Nie było już wirującego ciągu liczb, ale uporządkowany ruch obliczeń oraz zmieniających się równań na kształt pojawiającej się z wolna odpowiedzi, wyjaśniającej kwestię o niezmiernej złożoności. Odpowiedź pojawiała się na ekranie jakiegoś gigantycznego komputera. Jednak tym razem Nathan nie byt już ignorantem, ani uczniem na lekcji matematyki. Teraz wiedział czego szuka, jak kontrolować i wykorzystać znalezisko. Nagle „to” pojawiło się, a Nathan zatrzymał bieg liczb. Wielkie Równanie zapisane na ekranie jego umysłu niczym wydruk z komputera. Przez krótką chwilę równanie trwało, po czym rozpuściło się i przekształciło formując... drzwi. Drzwi Möbiusa! Nathan wyczuł je, były rzeczywistością. Otworzył oczy i zobaczył je - w pokoju, o krok od siebie. Na dodatek wiedział, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który może je widzieć. To, co zdarzyło się chwilę później wszyscy świadkowie zapamiętają na zawsze. Obserwowali Nathana, dostrzegali najdrobniejsze szczegóły: wygląd, ubiór, postawę, nawet niektóre z jego uczuć precyzyjnie odzwierciedlając obraz tego człowieka w swoich nadzwyczajnych umysłach. Nathan miał trochę ponad sześć stóp wzrostu. Był atletycznej budowy ciała: szerokie ramiona, wąski w talii, o mocnych rękach i nogach. Patrząc na Nathana, Ben Trask dostrzegał „prawdę”: odzwierciedlenie Harry'ego Keogha. Naturalna niewinność, współczucie i uduchowienie. Tak samo pomyślał, gdy po raz pierwszy zobaczył Nathana i od tej pory nic się nie zmieniło. To co działo się teraz, jeszcze bardziej potwierdzało opinie Traska. Nathan popatrzył w drzwi Möbiusa i zrobił krok do przodu. Było to działanie niemal automatyczne, instynktowne, tak jakby coś zza drzwi przyciągało go, jakby coś go kusiło. Następnie, rzucając ostatnie spojrzenie na Traska i pozostałych wykonał ostatni, chwiejny, ale zdecydowany krok... poza ten świat. Był i zniknął! Zobaczyli jak znika jego prawa stopa, łydka, udo, połowa ciała oraz twarz, reszta zniknęła w pustce ułamek sekundy później. W pokoju nie było już Nekroskopa Nathana Keogha. Jedynie pyłki kurzu widoczne w promieniach słońca płynęły w stronę próżni, w której zniknął Nathan. Łatwo to opisać, lecz trudno oddać zaskoczenie świadków. Agent stojący na podwyższeniu prawie zapomniał, że ma powiedzieć do mikrofonu magiczne słowo „Teraz!” Z cmentarza Kensington w tej samej chwili nadeszła odpowiedź: „Teraz!” Człowiek na podwyższeniu skrzywił się. - Tak, teraz, na litość boską! Dlaczego powtarzasz za mną? Właśnie zniknął. Wszedł do drzwi. Z drugiej strony dobiegła zdecydowana odpowiedź: - A kto niby za tobą powtarza? Co ja ci mówię! Właśnie wyszedł! Jest teraz tutaj! Świadkowie nie odnotowali najmniejszej różnicy w czasie. Z Nathanem było jednak inaczej. Wszedł w metafizyczne drzwi Möbiusa, w miejsce pomiędzy miejscami, poza czasem, a jednak ogarnięty i ogarniający czasoprzestrzeń. Było to niepodobne do żadnego ze znanych mu doświadczeń. Nawet do sytuacji, w której niecałe dwadzieścia cztery godziny temu był tu po raz pierwszy razem z Zek. Wtedy przynajmniej znajdowali się w otoczeniu wody, całej masy wód Morza Jońskiego, która pod ciśnieniem wdarła się wraz z nimi do Kontinuum. Teraz nie było nawet wody. Nie było niczego! Było to miejsce kompletnej ciemności, może nawet była to Pierwotna Ciemność, która istniała przed pojawieniem się tego czy jakiegokolwiek innego, równoległego wszechświata. Brakowało nie tylko światła, nie było absolutnie niczego. Można to było porównać do centrum czarnej dziury (podczas nauki w Wydziale E poznał podstawy kosmologii), tyle, że czarna dziura cechuje się potężną grawitacją, która w tym miejscu nie istniała. Brak grawitacji, światła, czasu (a więc także przestrzeni). Było to miejsce, w którym nie obowiązuje żadne prawo natury czy nauki, miejsce poza znanym wszechświatem. A jednak istniało ono w obszarze znanego Wszechświata, ponieważ zostało dwukrotnie wykreowane obliczeniami normalnego, czy też anormalnego człowieka, Nekroskopa Nathana Keogha. Ojciec Nathana, Harry, często korzystał z tego „miejsca”, był prawie jego mieszkańcem. Zarówno w środku, jak i na obrzeżach, Kontinuum Möbiusa było nigdzie i wszędzie. Korzystając z takiego punktu wyjścia można było dojść wszędzie lub na zawsze donikąd. I było owo zawsze, ponieważ w bezczasowym - otoczeniu? -nic nigdy się nie starzało, ani nie zmieniało, o ile nie wpłynęła na to siła woli. Nathan wiedział o tym, ale nie pojmował skąd posiada tę wiedzę. Ale skąd ssak taki jak delfin wie, jak pływać? To kwestia umysłu, krwi, genów. Takie „miejsce” jak Kontinuum Möbiusa można co najwyżej opisać w przybliżeniu. Nauczyciele Nathana poruszali również kwestie teologiczne, szczególnie dotyczące chrześcijaństwa. Nathan wyczuwał, że Kontinuum może być w jakiś sposób miejscem „świętym”. Miejscem ukrytym, w którym jak dotąd żaden bóg nie wypowiedział cudownych słów ewokacji: „Niech stanie się światłość!” Jeśli zaś owe słowa zostały wypowiedziane... to Kontinuum było źródłem wszystkiego, pierwotną jednią, z której WSZYSTKO rozjarzyło się w wielkim i wspaniałym początku! Wraz z pojawieniem się przebłysku tej myśli Nathan dotknął największej tajemnicy, nad którą przez całe życie głowił się jego ojciec. Była to jednak tylko myśl, która nie zadomowiła się w nim na stałe. Zauważył jednak, że to „miejsce” choć tak bardzo puste i tak bardzo oddalone od praw odkrytych przez człowieka, posiada własne prawa i siły. Potrafił odczuwać jedną z tych, oddziałujących na niego sił. Coś próbowało przesunąć, usunąć, albo eksmitować go z obszaru nierzeczywistego do rzeczywistości. Jednak Nathan posiadał własną wolę i nie miał zamiaru opuszczać Kontinuum w miejscu, którego sam nie wybrał. Drzwi zamknęły się „za” Nathanem, o ile w takim miejscu można w ogóle mówić o zwykłych kierunkach. Pamiętając o swoim celu, Nathan zwizualizował Aleję Zasłużonych na cmentarzu w Kensington. To był jego cel. Zgodnie z planem miał wyobrazić sobie nagrobek sir Keenana Gormleya, skupić się na nim i użyć jako „drogowskazu”. Zauważył jednak, że nie jest to już potrzebne. Gdy tylko Cmentarz Kensington zaistniał w jego myślach, odkrył ruch, wiedząc zarazem, że zmierza w tym właśnie „kierunku”. Tak jakby podążał drogą, nie zważając na to, czy biegnie ona prosto, na dół, do góry, czy zakręca... nie można było tego stwierdzić, ani nawet odgadnąć. Jednak bez cienia wątpliwości poczuł kierującą nim siłę, różniącą się od wypierających go na zewnątrz mocy Kontinuum Möbiusa. Było to nie tyle popychanie, ile delikatny nacisk, który zdawał się nim kierować. Coś podobnego odczuwał, kiedy podążał śladem symbolu wstęgi Möbiusa z Grecji do kwatery głównej Wydziału E. To była jego ścieżka życia, a także ścieżka Zek. Wiedząc o tym, nie odczuwał najmniejszego zagrożenia. Po prostu poddał się ruchowi, odczuciom, zdążając za nimi do źródła - miejsca spoczynku Keenana Gormleya na Cmentarzu Kensington. Nathan wyczuwał drogę przed sobą tak, jakby widział światło na końcu tunelu. Przyspieszał swój metafizyczny ruch samą siłą woli - w tę stronę, właśnie tam. I tak jakby najpierw szedł, a później zaczął biec, zauważył, że porusza się znacznie szybciej. Tak niesamowicie szybko, że znalazł się od razu tam, gdzie zamierzał! Przechodząc od niewiarygodnej „prędkości” myśli do stanu spoczynku w czasie krótszym od jednej sekundy, nie odczuł najmniejszej niedogodności. Wykonał obliczenia potrzebne do stworzenia drzwi Möbiusa i przeszedł przez próg. Światło! Światło tak jaskrawe, że aż westchnął i musiał mocno zacisnąć powieki. No i grawitacja! Nathan zachwiał się z chwilą, gdy dotknął stopą twardej ziemi, a jego nogi zatrzęsły się, kiedy zmuszone były utrzymać ciężar ciała. Wówczas ktoś powiedział: „Teraz!” i pomocne dłonie wyciągnęły się, aby go wesprzeć. Chociaż wydawało się, że podczas wyprawy z kwatery głównej na Cmentarz Kensington nastąpił upływ czasu, to była to właśnie ta sama chwila, w której głos espera stojącego na podwyższeniu sugerował pomyłkę i zadając zarazem pytanie: - Tak, teraz, na litość boską! Dlaczego powtarzasz za mną? Głos dobiegał ze słuchawki, ale tym razem w budynku krematorium Kensington, gdzie znajdował się teraz Nathan. Eksperyment pokazał, że „czas” nie istnieje w obszarze Kontinuum Möbiusa. - Dobra robota, Nathan! - Westchnął ktoś ze zdumieniem. Jednocześnie w umyśle Nekroskopa odezwał się „głos”: Dobra robota, synu! Sir Keenan Gormley był wyraźnie pod wrażeniem. Teraz... jesteś jeszcze bardziej podobny do ojca. Takiego jak był na początku, czy pod sam koniec?, odpowiedział pytaniem Nathan. Na chwilę zapadła cisza, ale Nathan wyczuł, jak Gormley zastanawia się. To prawda, Harry popełniał błędy. Potwierdził w mowie umarłych sir Keenan. Ale nie zapominaj, że błędy są istotą człowieczeństwa. Czyżby? Błędy Harry'ego pozbawiły go człowieczeństwa. Przez nie przestał być człowiekiem!, błyskawicznie oraz z ironią w głosie odparował Nathan. Wiedział jednak, że ten komentarz nie pozostanie bez odpowiedzi. Mądry człowiek uczy się na błędach, odparł po chwili sir Keenan. Na własnych błędach, a także na cudzych. W twoim przypadku chodzi o błędy ojca. Masz jeszcze przed sobą długą drogę. Uważaj na siebie, Nathan. Bądź ostrożny po drodze... Przez kolejne dwadzieścia cztery godziny (bo tylko tyle czasu mu zostało) Nathan wprawiał się w korzystaniu z Kontinuum Möbiusa. Jego koordynatami oraz punktami odniesienia była nieustannie rosnąca grupa zmarłych przyjaciół. W końcu geografia tego dziwnego świata przestała być zestawem linii, trygonometrycznych punktów, oceanów czy białych czap lodu znanych z atlasu, ale żywym, oddychającym źródłem nieustannego zdumienia, podziwu i zaskoczenia. Różnica pomiędzy tym światem, a jego własnym była podobna do różnicy pomiędzy czosnkiem, a miodem. Nie polegało to tylko na tym, że jeden był ostro kwaśny, a drugi słodki (ponieważ Kraina Słońca także posiadała słodycz), ale na tym, że prawie pod każdym względem skrajnie się różniły. Tylko obszary górskie były do siebie podobne, przynajmniej pod względem fauny i flory, ale nawet same góry były inne, w świecie, w którym słońce świeciło po obu stronach pasma górskiego! Ta Ziemia była jednym światem - pełnym, ciągłym systemem - jednym systemem, podobnie jak jest to w przypadku żywych istot. Ale świat Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, gdzie sama nazwa mówi za siebie, wydawał się często dwoma światami. Kraina Słońca była miejscem światła, ciepła, miłości i życia. Kraina Gwiazd była zimna i mroczna, pełna ohydnej, czarnej nienawiści, zapiekłych wendet i odrażających nieumarłych. Jakżesz mogłoby być inaczej? Po słonecznej stronie mieszkali Cyganie, lud Nathana, zaś mrok był siedliskiem Wampyrów! Ale Ziemia - ta ziemia z równoległego wszechświata -była piękna w całości, pomimo faktu, że niektórzy z jej mieszkańców raczej tacy nie byli. Takie przynajmniej Nathan miał zdanie na samym początku, zanim nie zobaczył zdewastowanych, przemysłowych obszarów Europy Wschodniej oraz stref na zawsze zamkniętych z powodu skażenia radioaktywnego... Harry Keogh miał wielu przyjaciół wśród zmarłych i teraz wszyscy chcieli rozmawiać z Nathanem. To było coś nowego. Zmarli w świecie Nathana nic od niego nie chcieli, chociaż często słyszał, jak szeptem rozmawiali ze sobą. Z drugiej strony jednak było w tym coś bliskiego, ponieważ tak zwany „prymitywny” Tyr zamieszkujący pustynne obszary Krainy Słońca chciał się z nim zapoznać w chwili, gdy wyruszył na pustynię w poszukiwaniu śmierci, a odnalazł cel, który nadal sens jego życiu. Odkrycie mowy umarłych dało mu chęć do życia, celem zaś stało się Kontinuum Möbiusa (choć wówczas niewiele o nim wiedział, poza tym, że stanowiło tajemnicę ukrytą w matematycznym wirze cyfr). Kiedy udało mu się powstrzymać wirujące liczby, mógł swobodnie badać obszar Kontinuum. Obie zdolności uzupełniały się, a telepatia była czymś, co przewyższało umiejętności ojca, przynajmniej przez większą część jego życia. Ojciec potrafił jeszcze coś, czego Nathan wcale nie pragnął. Była to „sztuka” wskrzeszania umarłych, co według panujących na Ziemi religii uważane było za bluźnierstwo. Inaczej się sprawy mają, kiedy gnijące zwłoki zmarłych o własnych siłach powstają z grobów za sprawą miłości do bliźnich, ale czymś zupełnie innym jest, gdy ludzie zmarli przed wiekami zostają wbrew ich woli przywołani do życia i powstają z prochów, soli i pyłu za sprawą magii czarownika, wykorzystującego ich do swoich ciemnych sprawek. Tak, nekromancja to potworny talent. Jednak bez niej... W miasteczku Bonnyrigg niedaleko Edynburga żył sobie chłopczyk, który stracił swojego ulubieńca pod kołami samochodu. Jednak obdarzony swoimi „zdolnościami” Harry Keogh był innego zdania. Kto zdołałby się oprzeć radości płynącej z możliwości przywrócenia życia ukochanemu szczeniakowi, dzięki czemu na nieszczęśliwej twarzy chłopca znowu zagościł uśmiech? Pies Paddy wciąż żył i zarówno pies, jak i jego pan wydorośleli. Nathan miał okazję ich odwiedzić. O ile jednak Paddy był tylko szczeniakiem, pierwszym eksperymentem Harry'ego związanym z nekromancją, to za sprawą „sztuki” Harry'ego do życia zostali także przywróceni ludzie. Na przykład piękna dziewczyna o imieniu Penny. Za sprawą Harry'ego ci ludzie doświadczyli piekła podwójnej śmierci. Jednak nie wszyscy podzielili los ofiar. W rumuńskich górach Zarundului Nathan rozmawiał z wodzem Traków Bodrogkiem i jego żoną Sofią... a raczej z tym, co po nich zostało, ponieważ ich ciała zamieniły się w garść rozwianych po całym świecie popiołów. Umarli jednak w tym miejscu i dlatego byli z nim związani, dzięki czemu mogli opowiedzieć o dokonaniach ojca Nathana. I żaden ze zmarłych, z którymi Nathan rozmawiał, nie wychwalał Harry'ego tak bardzo jak Bodrogk i jego żona Sofia. W ciemnościach nocy, w ruinach starego zamku, ich ciche głosy opowiedziały mu o wyczynach Harry'ego. O tym, jak Nekroskop zmierzył się z ostatnim z rodu Ferenczych - Janoszem, synem Faethora - i jak go pokonał! Nathan wiedział, że jest to prawdziwa historia, nie tylko dlatego, że opowiedzieli ją zmarli, ale również dlatego, że nazwisko Ferenczy było przekleństwem także w jego świecie. Tak samo jak nazwiska innych Wampyrów! Kiedy Nathan dowiedział się o tym, co robił Janosz - o mężczyznach, których wskrzeszał z prochów, żeby torturami wydobyć z nich tajemnice oraz o dawno zmarłych kobietach, które wykorzystywał do innych niecnych celów - zajął jasne stanowisko w tej sprawie: nekromancja to umiejętność, której nie będzie zgłębiać. Ten proceder budził odrazę zarówno u troga, jak i wśród zmarłych Cyganów. Ponieważ był synem Harry'ego, mieszkańca Krainy Piekieł, Cyganie woleli unikać również Nathana. To była część spadku i reputacja odziedziczona po ojcu. Jednak na Ziemi Ogromna Większość zaprzyjaźniła się z Nathanem. Nathan odwiedził cmentarz w Ploesti, w Rumunii, gdzie za czasów Ceaucescu zmarli powstali z grobów, żeby bronić Harry'ego przed zbirami z Securitate. Nadal tam przebywali, pamiętali to zdarzenie i byli zadowoleni z wizyty Nathana. Jego ojciec był dla nich bohaterem. Dlaczego? Ponieważ Harry usunął raka toczącego ich kraj. Wykończył Faethora Ferenczy'ego wysyłając go w otchłań przyszłości, w czas otwartych drzwi z Kontinuum Möbiusa. Bezcielesny umysł lorda Wampyrów Faethora popłynął w przyszłość bez szans na zbawienie. Tak manifestowała się odraza Nekroskopa do Wampyrów... i taki też był wstręt jego syna do tego pomiotu... Odwiedził też cmentarz w pobliżu Newcastle, w północno-wschodniej Anglii, aby pogadać z pewną prostytutką, znajomą Harry'ego. Pamela żałowała, że nigdy nie miała okazji poznać Harry'ego w tym, „głębszym” sensie... lecz znała go na tyle i darzyła taką sympatią, że wyszła z grobu, aby mu pomóc, kiedy był w opałach. Miało to miejsce na krótko przed tym, gdy Harry zamierzał opuścić (lub tak postanowił) ten świat i udać się do Krainy Słońca. W tamtym czasie Nekroskop ścierał się z potworem w ludzkiej skórze znanym jako Johnny Found. Z pomocą Pameli oraz innych nieżywych ofiar Founda, Harry wykończył go na cmentarzu. Nathan poznawał zatem życie własnego ojca zarówno z ust żywych, jak i zmarłych osób. Nauczycielami byli przyjaciele z Wydziału E oraz niezliczone rzesze zmarłych pozostających w grobach na obszarze całego świata. Nathan zwiedził w ten sposób świat, po części żeby poznać losy swojego ojca, a częściowo w celu poprawy jego reputacji. Nathan nie był zmuszony do odwiedzania miejsc pochówków zmarłych osób, z którymi rozmawiał. Znacznie łatwiej byłoby sięgnąć głosem do zmarłych, poszukać ich z oddali i to też dałoby dobry skutek. Ale jego ojciec nie postępował w taki sposób. Pierwszy Nekroskop absolutnie nie był tym, który „pokrzykiwałby” na Ogromną Większość. Kiedy pragnął porozmawiać ze zmarłą osobą, wyruszał w podróż, aby się z nią „zobaczyć”. Zmarłym należało okazać szacunek, jeśli nie zachodziła wyższa konieczność. Nathan był tego samego zdania. Z tego powodu należało zachować wyjątkową ostrożność. Duża liczba zmarłych przyjaciół Harry'ego Keogha spoczywała na obszarze zajmowanym przez dawny Związek Radziecki. Nawet mając do dyspozycji Kontinuum Möbiusa, Nathan zdawał sobie sprawę z ograniczeń wynikających z układów politycznych. Tak samo jak na zachodzie zatrudniano esperów, tak i na wschodzie istnieli ludzie „z darem”. Większość z nich miał pod swoim dowództwem Turkur Tzonov! Pozostało jeszcze tak wiele zmarłych osób, które chciał odwiedzić, z którymi musiał porozmawiać. Być może była to już ostatnia okazja. Na dodatek trzeba było zobaczyć się ze wszystkimi w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin, w czasie jednego dnia i nocy. Tylko tyle czasu zostało Nathanowi. Przynajmniej na tym świecie. Większość ludzi byłaby wyczerpana pracą, którą wykonał w tak krótkim czasie. Bez Kontinuum Möbiusa byłoby to zupełnie niemożliwe. Jednak Nathan należał do ludu Wędrowców i był przyzwyczajony do długich godzin dnia i nocy, które w jego świecie były siedmiokrotnie dłuższe. Dzięki temu potrafił obywać się znacznie dłużej bez snu. Kiedy jednak wykonał wszystko, co było możliwe i natychmiast po ostatniej wyprawie wrócił do kwatery głównej Wydziału E, był naprawdę zmęczony. Ostatnią odwiedzoną przez niego osobą był duch przedwcześnie zmarłej Cyntii, bliskiej przyjaciółki, z którą porozmawiał przez chwilę na cmentarzu w północno-wschodniej Anglii. Widać było po nim zmęczenie, kiedy pojawił się w pokoju Harry'ego nie będąc już zdanym na pomoc Davida Chunga i orientując się znakomicie, dokąd podążać korzystając z Kontinuum Möbiusa. Zgodnie z zawartą wcześniej umową, zmęczonym głosem zdawał relację Benowi Traskowi. II Kłopoty w Wydziale E - Droga Möbiusa Szef Wydziału E też nie wyglądał najlepiej. Lekko poirytowanym głosem przypominał: - Już piątek, Nathan, mieliśmy się spotkać z kilkoma esperami. W Belgradzie będzie na nas czekać jeszcze kilka osób na wypadek, gdyby pojawił się tam Turkur Tzonov ze swoimi agentami. Założę się o milion funtów, że on tam będzie! Jeśli chodzi o Tzonova, to boję się, że kiedy jesteś daleko stąd, zajdziesz w głąb jego terenu i możesz wpaść w śmiertelną pułapkę. Może wyjaśnisz, dlaczego kazałeś na siebie czekać? Już myślałem, że nie zdążysz. Za trzy godziny odlatuje nasz samolot. Lot potrwa dwie i pół godziny, może zdążysz się przespać w samolocie. Wygląda na to, że jest ci to potrzebne. - Wcale tak nie uważam - nie zgodził się z nim Nathan. -Nie lubię latania. Wolę trzymać się z daleka od samolotów. To tylko dolało oliwy do ognia. Trask zmarszczył brwi i powiedział: - Co? - Fruwanie na wampyrzych lotniakach też nie sprawia mi rozkoszy. - Nathan uśmiechnął się blado pomimo świeżej, greckiej opalenizny. - Samoloty są równie beznadziejne, a może nawet gorsze. Z początku mnie to rajcowało, ale później... bądźmy rozsądni, nic co jest tak ciężkie, nie może równie wysoko podskakiwać! Może zabierz ze sobą Chunga, a ja się zdrzemnę tutaj i złapię was później. - Złapiesz nas...? - ...później - dokończył Nathan. - Dogonię was. Gdy tylko znajdziecie się w Schronie Radujevac... - Dogonisz nas... - Powtórzył Trask. Wypowiadając te słowa westchnął naprawdę ciężko. Obaj mężczyźni dokładnie w tej samej chwili zorientowali się, jak bardzo starszy zazdrościł młodszemu. Jednak chwilę później, jakby starając się zatrzeć to wrażenie, Trask zapytał: - Czy nie masz z tym żadnych trudności? - Prawie żadnych. - Dla Harry'ego było to jak rozmowa, spacer, oddychanie. Miał jednak za sobą sporo praktyki. - Ze mną jest tak samo. - Zjawiłeś się tu z Zek. To fakt. - Trask miał dużo czasu, żeby o tym pomyśleć. Powinien już dawno do tego przywyknąć, ale wciąż nie mógł się oswoić z niecodziennym sposobem podróżowania. - No tak, przeniosłeś Zek z Zakynthos. - No właśnie. - Nathan nie miał zamiaru się przechwalać. Kontinuum Möbiusa także dla niego było zagadką. Stwierdził po prostu fakt. Bez udziału telepatii potrafił także przewidzieć, co Trask zamierza powiedzieć. - Czy myślisz, że... - Zaczął Trask zapadając się w fotel. Nie znosił niedomówień i lubił wszystko wyjaśniać jak najszybciej. Może była to jedna z cech jego talentu. - Chodzi mi o to, że swego czasu twój ojciec zabrał ze sobą kilka osób w podróż przez Kontinuum Möbiusa. Dla mnie jest to nie do pojęcia, coś, czego nigdy nie doświadczyłem... Co o tym sądzisz? - Dla mnie też jest to dziwne - odpowiedział Nathan. -Jednocześnie wciągające, można się chyba uzależnić. Chciałbyś spróbować? - Nie... nie wiem. - Trask zaczął kręcić głową, po czym ruch głowy zmienił się w potakiwanie. - Tak, chciałbym spróbować. To może być jedyna okazja. - Ufasz mi? - Oczywiście, że tak. Wiesz o tym - odparł bez wahania Trask. Nathan poruszył się mówiąc z uśmiechem na ustach. - No to się przejedziemy. Nathan położył się spać, ale Trask był zbyt przejęty. Siedział przy biurku, przekładał papiery i starał się nie myśleć o tym, co miało nastąpić już za kilka godzin. Szczerze mówiąc, to nie miał nic do zrobienia! Trask był już w wielu dziwnych miejscach i zajmował się dziwnymi sprawami - najdziwniejszymi! - tym razem jednak wybierał się w przestrzeń, z którą kontaktowali się tylko nieliczni. Odwiedzi miejsce, które właściwie nie powinno istnieć, miejsce znane jedynie umysłom fizyków i matematyków. Kontinuum Möbiusa! To nie do pomyślenia. A jednak od nowa zaczął o nim myśleć, a właściwie wsunął się w świat wyobrażeń i fantazji. Były to tylko fantazje, bo przecież nie mógłby sobie wyobrazić jakie w rzeczywistości jest Kontinuum. W końcu odsunął wszystkie papiery i przeszedł do centrum dowodzenia. Stąd mieli wyruszyć do Rumunii. Oprócz Traska nikogo nie było w pomieszczeniu, ale za niecałe trzy godziny... Będzie tu cała ekipa Wydziału E, za wyjątkiem Anny Marii English, ekopatki, która od kilku miesięcy pracuje z dziećmi w Rumunii przygotowując jednocześnie teren na przybycie Nathana. Będzie tu także minister, który zapragnął zobaczyć Kontinuum Möbiusa w akcji. Jednak Ben Trask widział to jeszcze przed Nathanem. Było to na terenie posiadłości Harry'ego Keogha niedaleko Bonnyrigg, kiedy Nekroskop kończył swój pobyt na Ziemi. Trask zobaczył jak Harry ujawnia cechy Wampyra, widział jak Wampyr się przeobraża. Czasami przemiana Harry'ego śniła mu się w nocy. Jeżeli chodzi o Kontinuum Möbiusa, to nie sposób go zobaczyć, chyba, że jesteś osobą, która je wywołuje. Z zewnątrz można jedynie zaobserwować namacalne skutki jego działania. Traska przeszył dreszcz, kiedy przypomniał sobie postać Harry'ego, w nocy, gdy Wydział spalił jego dom. Chryste! Czy wampyrzy lordowie ze świata Nathana, lub choćby z Krainy Gwiazd wyglądali tak samo? Wiedział, że tak. Niektórzy wyglądali jeszcze bardziej przerażająco. Harry przynajmniej cały czas walczył ze złem rosnącym w jego wnętrzu - opowiadał Nathan - nawet w Krainie Słońca. Wampyry jednak puszczały wodze swoim namiętnościom, żądzom, demonicznym instynktom. Były wcieleniem zła. Przyszła mu na myśl chwila, kiedy widział Harry'ego po raz ostatni, w tym przerażającym czasie, gdy Nekroskop o mało nie poddał się wampyrzym instynktom. Esper Geoffrey Paxton, wredny telepatyczny pies, który nigdy nie powinien znaleźć się w Wydziale E, próbował strzelić do Nekroskopa z kuszy. Strzała nie doszła celu i sam o mało co nie stał się ofiarą Harry'ego, a raczej potwora żyjącego w jego wnętrzu. W ogrodzie otaczającym płonący dom, lord Wampyrów, Harry Keogh podniósł do góry Paxtona jak kukiełkę, patrząc mu z bliska w oczy. Drobna postać człowieka, właściwie śmieć zetknął się twarzą w twarz z kimś, kto był istotą człowieczeństwa, a przeobraził się w potwora. Z opadniętą szczęką, wytrzeszczonymi oczami, roztrzęsiona i zlana potem cielesna powłoka Paxtona znalazła się kilka centymetrów od połyskujących bielą, ociekających śliną bram piekieł. Twarz Harry'ego, jego usta... ta purpurowa jaskinia wypełniona długimi zębami, błyszczącymi i ostrymi jak odłamki szkła. Czy była to brama piekieł? Na pewno, a nawet gorzej. Trask przypomniał sobie własne myśli: Paxton jest jak cukierek, słodkie mięsko, suszony ananasik. Dlaczego Harry nie miałby odgryźć mu twarzy? Może ma na to ochotę!? Może tak zrobi!? Przypomniał sobie, jak krzyczy: - Nie! Harry, nie rób tego! Nie śpiesząc się, Nekroskop zamknął monstrualne szczęki, spojrzał na poświatę płonącego domu i poszukał wzrokiem Traska stojącego w zamglonym ogrodzie. Ben, twój świat jest bezpieczny. Harry przekazał mu tę wiadomość wprost do umysłu. Znikam stąd. Kraina Słońca? Spytał Trask. Nie mam wyboru. Potwierdził w myślach Harry. Następnie upuścił Paxtona na ziemię jak kupę śmiecia, dając tym samym do zrozumienia Traskowi, że wojna została zakończona. Paxton jednak nie chciał tego zrozumieć. Podnosząc ponownie kuszę próbował zastrzelić Harry'ego, jednak Nekroskop niespodziewanie zniknął. To wtedy właśnie Trask zobaczył po raz pierwszy działanie Kontinuum Möbiusa. Poruszając się z wdziękiem typowym dla Wampyra, Harry zrobił krok w tył w... nicość. Dla Traska i pozostałych agentów Wydziału E wyglądało to tak, jakby po prostu nagle przestał istnieć. Strzała z kuszy Paxtona wleciała w zawirowanie mgły i pustki. Telepata ogłaszał swój sukces: - Dopadłem go! Zastrzeliłem skurwiela. Nie mogłem chybić! Mgła jednak rozstąpiła się i głuchy, niemal bezcielesny głos oznajmił: - Niestety, muszę cię rozczarować. Następnie pojawiła się ręka o szponach w kształcie żelaznych, zardzewiałych rybackich haczyków. Zacisnęła się na czaszce Paxtona, wyciągnęła go z ogrodu i z tego świata. Harry bez trudu mógłby zabić telepatę, jednak tego nie uczynił. Wrzucił go z powrotem do ogrodu pozbawiając go w międzyczasie umiejętności podsłuchiwania cudzych myśli. To była ostatnia przysługa, jaką oddał Nekroskop Wydziałowi E, a także całemu światu. Na pożegnanie Harry zamienił jeszcze kilka słów z Traskiem i dodał na koniec ostrzeżenie: - Uważaj na siebie, Ben. Trask dobrze zapamiętał tę chwilę. Czuł zmieszanie, żal, wstyd. Pamiętał także ostatnią próbę wyjaśnienia sytuacji. Krzyknął: - Zaczekaj, Harry! Ale Nekroskop już zniknął w drzwiach Möbiusa. Trask przypomniał sobie stojącego Harry'ego - tak, potwora, ale przede wszystkim człowieka. Sny i wspomnienia stopniowo zaczynały się rozpływać. Nagle i ze zdziwieniem szef Wydziału E zorientował się, że znajduje się w pokoju dowodzenia. Bardzo pomógł w tym fakt, że ktoś trzymał mu rękę na ramieniu! Trask obrócił się gwałtownie i zauważył stojącego obok Nekroskopa! Był to jednak nowy Nekroskop, młodszy i równie zaskoczony gwałtowną reakcją starszego mężczyzny. - Przepraszam, Nathan! Właśnie myślałem o twoim ojcu i... - Urwał w pół słowa, bo zauważył wyraz twarzy Nathana. Młody człowiek wiedział, o czym rozmyślał Trask. - Twoje myśli, wspomnienia, były tak intensywne... -Nathan podniósł do góry ramiona, jakby chciał się usprawiedliwić, jednak nie przecząc niczemu. Wiedział, że nie powinien wkraczać do cudzego umysłu bez zaproszenia. - Wiem, że myślałeś o mnie, albo o moim ojcu. Powinieneś nauczyć się strzec swoich myśli, Ben. Zwłaszcza związanych z twoim zawodem. Lepiej, żebyś stosował zasłonę hipnotyczną, tak jak w Perchorsku. Trask zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. - Nie, w Perchorsku popełniłem błędy. Przynajmniej kilka razy. Osłanianie myśli prawdopodobnie ograniczyło moje zdolności paranormalne. Tzonov razem z kumplami nie mogli ich wyraźnie odczytać, ale i ja miałem zaciemniony obraz! Interesuje mnie tylko prawda. Półprawdy mi nie wystarczą. Tak czy owak zajmujemy się wywiadem paranormalnym i w naszym Wydziale powierzyłbym każdemu nie tylko swoje myśli, ale i życie. - Twój umysł był bardzo wyraźny - powiedział Nathan. -Na tyle wyraźny, że czułem jakbym był razem z tobą w Bonnyrigg. Gdy zobaczyłeś mojego ojca, przestraszyłeś się. Widząc go w twoim umyśle wcale się nie dziwię. - To prawda, że był Wampyrem - zgodził się Trask. - Ale był silny. Nigdy nie poddał się krwiożerczym instynktom. - Wszyscy mi to powtarzają - odparł Nathan. - To tak, jakbyś mi mówił: „gdyby zdarzyło się najgorsze, pamiętaj, że ojciec nigdy się nie poddał”. - Może o tym mówimy - Trask nie miał zamiaru zaprzeczać. - Nawet teraz nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakimi dysponujesz mocami. A jeśli byś był na dodatek Wampyrem? Jeśli masz zostać Wampyrem...? Nie było sposobu, by się o tym dowiedzieć, lecz oprócz Tzonova i Opozycji byli w Londynie inni ludzie, którzy tak właśnie myśleli. Ci ludzie, w przeciwieństwie do Traska, uważali, że wewnętrznej walki nie można wygrać... Oprócz Zek Föener, która pojechała kupić bilet powrotny do Zante na Morzu Jońskim, większość z załogi Wydziału E zebrała się już w centrum dowodzenia. Pełniący obowiązki oficera dyżurnego Ian Goodly odebrał telefon. Dzwonił minister. Kiedy została potwierdzona jego tożsamość, prekognita zapytał: - Dlaczego nie ma pana u nas? - Posłuchaj - przerwał mu głos ze słuchawki. - Nie pytaj o to, dlaczego mnie nie ma w Wydziale E. Powiedz mi, czy oni są tam jeszcze? - Oni? Trask i Nathan? - No jasne! Chodzi mi o to, czy oni już pojechali... czy Nathan... czy są w drodze do Schronu? - Za jakieś piętnaście minut, sir. Czekają na telefon od Chunga, który ma potwierdzić, że już wylądował. Jak panu wiadomo, on pomaga Nathanowi znaleźć drogę. - Wiem! Proszę posłuchać... Rozmawiam z panem Goodly'em, czy tak? Możemy mieć kłopoty. Nagle prekognita zorientował się, co go trapiło przez cały dzień. Właśnie to, o czym zaczął mówić minister. - O cholera! - Powiedział. Przekleństwo w jego ustach zabrzmiało co najmniej dziwnie. - Co? - Mów pan, o co chodzi - rzucił Goodly w słuchawkę. -Tak szybko jak potrafisz. Bez obaw, orientuję się w czym rzecz. - Miało to pokrycie z jego przeczuciami. - Trask i Nathan, a zwłaszcza ten drugi, są w wielkim niebezpieczeństwie. - Goodly powinien się teraz szczególnie skoncentrować. Minister wziął sobie słowa prekognity do serca. Błyskawicznie wyrzucając z siebie słowa powiedział: - Goodly, oni wiedzą o Nathanie. Podjęli już decyzję. Ale ja się z nimi nie zgadzam. Mogę stracić pracę, ale nie zgadzam się. Rozumiesz? - Tak, mów dalej. - Nawet nie wiesz, jaką ulgę sprawiła mi wiadomość, że Nathan zabiera go w podróż przez Kontinuum Möbiusa. Ci ludzie postanowili, że Nathan nie opuści sam lotniska w Belgradzie! Obwinią za to Opozycję. Goodly zassał powietrze, wydając przy tym syknięcie. - Chcą go powstrzymać przed powrotem do domu! Za... wszelką cenę? - Wykończą go! Kiedy usłyszałem, że Nathan postanowił - jak to powiedzieć - sam zorganizować podróż, kamień spadł mi z serca. - Wyobrażam sobie! - Goodly uśmiechnął się, co nie było podobne do niego. - Dlaczego wcześniej nie wspomniałeś o tym... powitaniu w Belgradzie? - Czy to by w czymś pomogło? Oczywiście, że powiedziałbym Traskowi, jeśli nie wiedziałbym, że zmienili środek transportu. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, na jakie narażam się ryzyko? - Możesz najwyżej stracić posadę. Gdybyś o tym nie powiedział, to ryzykowałbyś... - Wiem - przerwał mu minister. - Ale właśnie to robię, prawda? Poproszę o szczyptę zaufania. - Mów dalej. - Samolot leciał z wiatrem i wylądował w Belgradzie piętnaście minut przed czasem. Traska i Nathana nie było oczywiście na pokładzie, więc JSW zorientowało się, o co chodzi. - JSW? - Goodly zmarszczył brwi. - Czy mówimy o Jednostkach Specjalnych Wywiadu? - Oficjalnie JSW miało zostać rozwiązane przed dwunastu laty, ale wśród pozostałych jednostek wywiadu wiadomo było, że JSW było teraz silne i zamaskowane jak nigdy przedtem. - Nathan to straszna broń, nad którą nikt nie ma kontroli - odparł minister. - Nawet nie jest z naszego świata i przynajmniej teraz jego wyłącznym celem jest powrót do Krainy Słońca. Zawsze się obawialiśmy, czy na tym się skończy. Czy tam zostanie? Pamiętasz, że mieliśmy podobny problem z jego ojcem? Ile razy Ben Trask przypominał, jak potężną bronią jest Nathan? JSW interesuje się nim. Chcieli mu złożyć propozycję współpracy, oczywiście poza strukturami Wydziału E. Ten plan powstał jednak zanim Nathan opanował Kontinuum Möbiusa. - Momencik - przerwał mu Goodly. - Dopiero co zaczął go używać. Skąd się o tym dowiedzieli? - Prawie usłyszał jęknięcie dobiegające od jego rozmówcy. To wystarczyło za odpowiedź. - Goodly, na litość boską! To jest moja praca. Myślisz, że sam dla siebie stanowię prawo? Człowieku, tutaj zawsze ktoś kogoś obserwuje. Wy powinniście wiedzieć o tym najlepiej! - Dobra, wracajmy do meritum - rzucił Goodly. - Więc na pokładzie nie było Traska i Nathana. Co teraz? - Następna będzie kwatera główna. Gdybyś miał szukać Nathana, to dokąd byś na ich miejscu wyruszył? - Tutaj? Kwatera główna Wydziału E? - Oczywiście! Ludzie z Belgradu zadzwonią do dowództwa w Londynie i sądzę, że już wyruszył do was jakiś oddział. Obawiam się, że ich rozkazy będą teraz trochę inne. - Jezu! - Co się stało? - Nic - odparł Goodly rzucając słuchawkę na widełki. W rzeczywistości oznaczało to jednak bardzo wiele. Talent prekognity właśnie się uruchomił i Goodly doświadczał wizji. Drzwi windy otwierają się... wypada z nich kilku zdecydowanych, muskularnych mężczyzn ubranych w szare mundury. Są uzbrojeni w różnorodną broń automatyczną, włącznie z lekkimi karabinami maszynowymi. Goodly biegnie w ich stronę, zostaje zatrzymany i przyszpilony do ściany przez dwóch mężczyzn. Tonem nie znoszącym sprzeciwu pytają: „Gdzie jest twój szef i ten drugi koleś, Nathan?” Goodly odpowiada: „W centrum dowodzenia!” O rany! Centrum dowodzenia! Jeszcze zanim wizja zniknęła z jego umysłu, Goodly podniósł się z fotela i wybiegł zza biurka oficera dyżurnego. Korytarz miał nie więcej niż 50 jardów, a z dyżurki do centrum dowodzenia było jakieś trzydzieści jardów. Biegnąc korytarzem Goodly zobaczył lampki sygnalizujące, że winda ruszyła do góry. Kiedyś winda obsługiwała piętra hotelu, ale teraz miała przystanek tylko na ostatnim piętrze, w kwaterze głównej Wydziału E. Oczywiście mógł to być któryś z agentów Wydziału, który spóźnił się na pożegnanie Traska i Nathana. Ale Goodly był pewien, że jest inaczej. Wpadając do centrum dowodzenia zauważył krąg esperów otaczających Nathana i szefa Wydziału. Najwyraźniej nikt się tutaj nie spieszył. Goodly poruszał się i myślał tak szybko, że inni wyglądali jakby zamarli w bezruchu. Jak na zwolnionym filmie zwrócili się zdziwieni w stronę Goodly'ego. Ten zaś bez żadnych wyjaśnień krzyknął: - Ben, Nathan - zabierajcie się stąd! I to natychmiast! Zadzwonił minister. JSW wysłało tutaj swoich ludzi, szukają Nathana! - Co? - Traskowi opadła szczęka ze zdziwienia, ale znał Goodly'ego jak własną kieszeń i natychmiast zorientował się, że Goodly nie żartuje. Dostrzegł prawdę w jego ostrzeżeniu. Trask odezwał się do Nathana: - Możemy ruszać? Nathan zamknął oczy, zmarszczył brwi w chwili skupienia i pokręcił głową. - Nie. Jest jeszcze za wcześnie, Chung jest ciągle w ruchu. Miał do nas zadzwonić. Może być teraz w samochodzie lub w innym miejscu w otoczeniu ludzi. Musimy pojawić się na jakimś bezpiecznym terenie. Goodly dostrzegł myślą otwierające się drzwi od windy. To spadajcie gdziekolwiek! - Krzyknął i wybiegł z powrotem na korytarz. - Spróbuję ich zmylić. Korytarzem biegła już grupa uzbrojonych po zęby żołnierzy! Ale Goodly wiedział jak z nimi postąpić, gdyż wcześniejsza wizja stanowiła podpowiedź. Popędził korytarzem i wpadł na dwóch komandosów. Złapali go i trzymając za gardło przyszpilili do ściany, zadając pytanie: - Gdzie jest twój szef i ten drugi koleś, Nathan? - W... w centrum dowodzenia! - wydusił z siebie Goodly przez ściśnięte gardło. - Gdzie? - Tam - wskazał ręką w odwrotnym kierunku. Tam jednak agenci JSW sprawdzali już pokoje. Na drugim końcu korytarza otworzyły się drzwi centrum dowodzenia i grupa esperów wyszła z pomieszczenia. Wojskowi odepchnęli Goodly'ego i schyleni pobiegli w stronę centrum dowodzenia. Goodly ruszył za nimi. Protesty esperów zostały zignorowane; paranormalni szpiedzy Bena Traska zostali odepchnięci na bok i agenci JSW wpadli do sali dowodzenia. Goodly wbiegł tuż za nimi. Ale w pomieszczeniu widać było tylko wirujące w kształcie spirali pyłki kurzu dostrzegalne w promieniach słońca. - Ty. - Agent JSW wskazał pistoletem maszynowym na Goodly'ego. - Okłamałeś nas. - Agent miał jakieś pięćdziesiąt lat, mocną, kanciastą budowę ciała i rude, krótko ścięte włosy. Typowy mięśniak, musiał ważyć dziewięćdziesiąt kilo. Szare oczy miał trochę zbyt blisko siebie, zaś dolna warga mięsistych ust wyraźnie mu drżała. Goodly zmarszczył brwi i odsunął lufę od siebie. Pozostali esperzy weszli do pokoju i stali z założonymi na piersiach rękami, obserwując tę scenę. Po zniknięciu Traska i Nathana sytuacja zmieniła się. Było tak, jak powiedział minister: ci ludzie mieli wyraźne rozkazy. - Nie słyszałeś, co powiedziałem? - Spytał rudzielec, ponownie kierując lufę pistoletu w stronę Goodly'ego. Pryskał przy tym śliną i był czerwony na twarzy. Chyba był dowódcą tego oddziału. - Słyszałem - odpowiedział Goodly swoim wysokim, lecz pewnym głosem. - Zawsze okłamuję, grożących mi żołdaków, którzy włamują się na teren prywatny! Wszyscy tak robimy. Razem z twoim kolegą groziliście mi przed chwilą w korytarzu. Zapłacicie za to. Jesteście z JSW, tak? Możecie się spodziewać najgorszego. Żołnierz podniósł broń, a reszta oddziału zaczęła się przesuwać do przodu. W tej chwili uśmiechnął się Garvey mówiąc: - Gość się zmieszał, nie lubi być oskarżany i nic na to nie może poradzić. Przyszli wykonać swoje zadanie, ale spóźnili się. Nie mają tu już nic do roboty. Jeśli zrobią coś jeszcze, będzie to wbrew rozkazom. Facet boi się twoich pogróżek. Podnosi broń, żeby pokazać jaki jest duży i odważny, ale boi się, że o tym też zameldujesz. Prawdę mówiąc to sra w gacie! Goodly wiedział, że Garvey odczytał myśli dowódcy oddziału JSW. Ten jednak gapił się na twarz Garveya. Telepata wciąż się uśmiechał. - Ty - powiedział dowódca oddziału wskazując nieznacznym ruchem broni na Garveya. - Zamknij gębę! - Nadal wpatrywał się w... powiedzmy wyraz twarzy Garveya. - Bo co? - Odparł Garvey. - Zastrzelisz mnie? Wszystkich zabijesz? To jest kwatera główna Wydziału E. Nie wiesz, że wszystko, co tu mówimy, jest nagrywane, włącznie z faktem, że zniszczyłeś zabezpieczenie windy? Nie tylko ty masz przesrane, ale także ci, co cię tu przysłali. Paul Garvey był wysoki, dobrze zbudowany i wciąż w niezłej formie pomimo faktu, że miał pięćdziesiąt jeden lat. Szesnaście lat temu był przystojny, zanim... nie stanął do boju z najgorszym z przeciwników Harry'ego Keogha, nekromantą Johnnym Foundem. Wówczas stracił ponad połowę lewej strony twarzy. Od tego czasu przeszedł wiele operacji plastycznych i jego twarz odzyskała utracone cechy, ale mimika nie zależy tylko od tkanek przeszczepionych z innych miejsc ciała. Twarz Garveya została zrekonstruowana, ale mięśnie po lewej stronie nie funkcjonowały tak samo, jak po prawej i pomimo upływu lat nerwy nie odbudowały się w całości. Garvey mógł uśmiechać się prawą stroną twarzy, ale nie lewą. I chociaż większość esperów przywykła do jego wyglądu, to Garvey wolał w ogóle się nie uśmiechać oraz starał się unikać robienia min czy grymasów. Kiedy jednak Garvey przestał się uśmiechać i rzucił groźne spojrzenie... Dowódca oddziału przełknął ślinę i najwyraźniej starał się zebrać w sobie. Następnie zabezpieczył broń i cofnął się. Zamrugał oczami, spojrzał w bok, wyjął z kieszeni koszuli plastikową kartę i podał Goodly'emu. Zaczął mówić jak powtarzająca za kimś papuga: - To była operacja JSW. Zgodnie z prawem nie możecie o zaistniałych zdarzeniach... - Wynocha! - Przerwał mu Goodly. - Zabieraj stąd dupę razem ze swoimi gorylami, i to już! Dowódca jeszcze bardziej poczerwieniał, nadął się... i wypuścił powietrze w bezsilnej złości. Odwrócił się do swoich ludzi, zmierzył ich wzrokiem i ruchem głowy dał znak do wyjścia. Ale Goodly jeszcze z nimi nie skończył. - Zgodnie z literą prawa, wobec którego tajemnica państwowa jest jak sekret przedszkolaków, macie zapomnieć o tym, że w ogóle byliście tutaj! Musicie zapomnieć nawet o tym, że się urodziliście! Bo za to, czego się tutaj dowiedzieliście wasi szefowie, a może szefowie waszych dowódców, skażą was od razu na lobotomię! Agenci JSW wyszli z pokoju i skierowali się do windy. Dopiero teraz Goodly mógł ich policzyć, była to połowa sekcji - ośmiu mężczyzn. Esperzy przewyższali ich liczebnie. Niemal natychmiast Paul Garvey powiedział: - Wszystkim ich przewyższamy! Nie byli zbyt rozgarnięci. Gdyby był tu Nathan, mieli go zabrać ze sobą a gdyby to się nie udało, mieli go zabić. - Wyczytałeś to w ich myślach? - Tak - przytaknął Garvey. - Ale tylko Nathana, dlatego mogłem trochę im nawrzucać. Nic wielkiego, jak powiedziałem - facet srał w gacie ze strachu. - Muszę napisać meldunek - z satysfakcją stwierdził Goodly. Idąc na stanowisko oficera dyżurnego był jeszcze bardziej niż zwykle podobny do trupa. Kiedy już dotarł na miejsce, zadzwonił telefon. Dzwonił David Chung ze Schronu w Rumunii. Po usłyszeniu głosu Goodly'ego powiedział: - Jak tam, Ian? Jestem już na miejscu. Mieliśmy trochę kłopotów na lotnisku, ale jakoś sobie poradziłem. Nathan i Trask mogą... mogą tutaj dotrzeć. - Tak, mogą - odpowiedział Goodly z westchnieniem ulgi. Tylko, że gdzie, do cholery, oni teraz byli? Gdzieś w głębi niego odezwał się jeszcze jeden głos. A gdzie będą jutro o tej porze? I gdzie ty sam będziesz, drogi Goodly? Tak właśnie odzywał się jego talent, wiedział, że nawet prekognita nie potrafi zaglądać zbyt daleko w przyszłość. Czasami zaś, tak jak w tej chwili, nawet nie śmiał próbować... Nathan już się do tego przyzwyczaił, jednak z Traskiem było inaczej. Na pierwszy rzut oka, smak czy odczucie, Kontinuum Möbiusa było dla Traska obszarem, do którego nie można się było przyzwyczaić, ani tym bardziej w nim przebywać. O czym myślisz?, spytał Nathan. W Kontinuum Möbiusa nawet myśli miały swój ciężar i Trask „słyszał” je ostro i wyraźnie, tak jak słowa wypowiadane w zwykłym świecie. Dostosowując się, błyskawicznie odparł: Jak będę w stanie myśleć, to ci odpowiem! Nathan tylko się uśmiechnął. Trask był zbyt zajęty odczuwaniem otaczającego go Kontinuum - absorbowaniem go, albo raczej doświadczaniem - żeby się obruszyć. Było to bardzo podobne wrażenie do tego, co odczuwała nieliczna grupa ludzi, którzy dzielili przed nim to samo doświadczenie. Więc kiedy był już zdolny zebrać myśli, doszedł do tych samych spostrzeżeń, co inni. Pomyślał sobie nawet to samo, co Nathan: Byłem w centrum dowodzenia, a potem jeden krok i jestem tutaj. Teraz jesteśmy po drugiej stronie drzwi Möbiusa. Tylko... gdzie do cholery jest owo „tutaj”? „Tutaj” panowała ciemność, Pierwotna Ciemność istniejąca jeszcze przed początkiem Wszechświata. Było to miejsce absolutnego niebytu. Nic nie istniało, nie było tutaj nawet równoległego poziomu istnienia. Jeśli gdziekolwiek istniała ciemność absolutnych głębin, to było to właśnie w tym miejscu. Traska uderzyła myśl: Być może tu właśnie narodził się Bóg, a dopiero później zrobił pierwszy krok w stronę światła. Może w ten sposób zaczęło się istnienie Wszechświata - gdy Bóg rozdzielił ciemność i metafizyczną pustkę. W istocie. Kontinuum Möbiusa było bez pustki i bez formy. Trask był zaskoczony siłą ogarniających go emocji. Były to zupełnie nowe emocje, które, podobnie jak w przypadku nielicznych poprzedników, stwarzały całkowicie nowe doświadczenie. Nawet Nekroskop Harry Keogh (pomimo faktu, że był tutaj pierwszy) i jego syn Nathan nigdy nie czuli się w ten sposób, ponieważ przynajmniej w pewnym stopniu rozumieli matematyczne podłoże Kontinuum. Dzięki swoim zdolnościom Trask zrozumiał prawdę o Kontinuum, co jeszcze pogarszało jego położenia. Kontinuum znajdowało się poza światem ludzi, poza ludzkim doświadczeniem, a nawet przekraczało matematyczne obliczenia stosowane przez ludzi. Pojmowały je tylko umysły dawno zmarłych matematyków oraz mistyków i znawców metafizyki. A jednak Trask znalazł się tutaj i wyczuwał to! Nie było tutaj powietrza, ale nie było też czasu, zatem Trask nie potrzebował oddychać. Bez czasu nie istniała również przestrzeń. Te podstawowe składniki - pierwotne podstawy tworzące wszelkie pojęcie materialnego Wszechświata - nie istniały w tym miejscu! A jednak nic nie zagrażało Traskowi. Nie rozpadał się, nie podlegał dezintegracji, jego członki nie odpadały. Nie miały dokąd ulecieć. Trask poznał prawdę: był NIGDZIE. Było to jednak miejsce, gdzie Wszędzie i Zawsze miało swój początek. Miejsce narodzin wszechświatów! Łono światów. Jednia poprzedzająca narodziny czasu! Mógł wyrazić swój szok odkrycia, własną wersję Eureki, tyle, że Trask odkrywał, ale nie był Odkrywcą. Wiedział zarazem, co mają na myśli ludzie, którzy stwierdzają, że „widzieli światło”. Albowiem on zobaczył ciemność. Nagle, doświadczając tej ciemności poczuł lęk. Chwycił mocniej dłoń Nathana i starał się przyciągnąć jego niewidoczną rękę. Tak, niewidoczną, ale zapamiętaną jak fotograficzne odbicie na własnej siatkówce, jak blednący błysk światła. Nathan był jedynym łącznikiem z Normalnością, Rzeczywistością, Ludzkością. Trask nie mógł go dojrzeć, ale mógł odczuć jego obecność. Wiedział, że Nathan istnieje naprawdę. Przez chwilę wiedział tylko to, w owej niesamowitej nie-czasoprzestrzeni. Na skutek wyczerpania przyziemnymi myślami (lub też myślami, które nadawały sens w nonsensie, albo nieziemskim otoczeniu) lęk Traska wyolbrzymił się i zamienił w rodzaj histerii, w której brakowało chaotycznych ruchów typowych dla zwykłej paniki. Po prostu nie śmiał się poruszyć, ponieważ nie wiedział, dokąd ruch - nawet najdrobniejszy - może go zaprowadzić. Wyruszyć... stąd mogło oznaczać dotarcie dokądkolwiek, jeśli znałby drogę, lub donikąd i to na zawsze. Taki los mógłby spotkać Traska, jeśli Nathan opuściłby go. Zagubić się tutaj oznaczałoby zagubienie po wszystkie czasy; albowiem w tym bezczasowym, pozbawionym przestrzeni nie-otoczeniu, nie zmienia się nic, o ile nie pojawi się akt woli. Ten akt woli może pochodzić od kogoś, kto zabłąkał się w to miejsce lub też od kogoś, kto potrafi nim sterować. Od kogoś takiego jak Nathan. Wówczas nowa myśl pojawiła się w umyśle Traska, a przynajmniej nowa dla niego: Nathan, nie powinniśmy być tutaj. To nie jest nasze miejsce. A raczej nie moje. Jego myślowy szept przepełniony był strachem. Nathan od razu wyczuł lęk. Spokojnie. Jego myśli biegły kontrolowanym torem. Nie przejmuj się. Czy nie tego właśnie chciałeś? No i jesteś tutaj. Ale nie powinienem. Nie o to mi chodziło. Jesteś pewien? Trask zastanowił się nad tym pytaniem. Czy był tego pewien? Ale dlaczego się zastanawiał, jeśli potrafił natychmiast poznać prawdę? Tak, jestem pewien. Tutaj działają siły. To nie jest taka... pustka... jak opisywałeś. Czuję prądy, chyba. Zaczynają mną poruszać, starają się mnie pozbyć, albo wypchnąć. „Głos” Traska drżał od narastającej paniki. Uspokój się, powtórzył Nathan. Trzymam cię. Jesteś bezpieczny. Zastanawiałem się nad tymi siłami, które odczułeś. Wiesz co się dzieje, gdy czekasz na czerwonym świetle? Jak odczuwasz energię w silniku, która ma cię pchnąć do przodu? Myślę, że tu jest tak samo. Czujesz własną moc. Nie ma innej możliwości, ponieważ oprócz siły woli nic tutaj nie istnieje. Nie była to pełnia prawdy - w najlepszym wypadku domysł tylko - ale Trask nie miał siły się sprzeciwiać. Jego jedynym pragnieniem było znaleźć się gdzie indziej. Jak chłopczyk jadący rollercoasterem. Dokąd zmierzamy? Za chwilę będziemy w Perchorsku. To sprawiło, że starszy mężczyzna zebrał się w sobie. CO? Ale wyczuł ruch ramion Nathana. To miejsce, gdzie mogą się nas najmniej spodziewać. W samym środku. Ale tylko na chwilę. Wpadniemy tam i znikniemy. Chcę, żeby nas tylko zobaczyli. Myśl Nathana była chłodna i zawzięta, przypominała Traskowi ojca Nekroskopa. Chcę, żeby Turkur Tzonov wiedział z kim ma do czynienia. Chcę, żeby się bał po tym, co zrobił Siggi Dam i co zamierzał zrobić ze mną i z Zek. Dlaczego? Przecież nie będzie ciebie tutaj. On o tym nie wie. Jestem Cyganem i jest mi coś winien. No, ale Perchorsk! Wpadamy i wypadamy, to wszystko, odparł zdecydowanie Nathan. Wystarczy, że nas zobaczą. Nic ci nie mogą zrobić. Turkur dobrze się zastanowi, zanim spróbuje zaszkodzić tobie, lub komuś z Wydziału E. Wiesz jak się tam dostać? Tak. Przecież tam byłem. Jest jeszcze coś, co chciałbym ci pokazać. Trask był teraz spokojniejszy, trochę było mu trudno przyzwyczaić się do tego, że nie może, a raczej nie potrzebuje oddychać. Co takiego? Przeszłość, odpowiedział Nathan. I przyszłość! Odkryłem drzwi czasu Harry'ego, ale jeszcze nie przeszedłem za próg. Spokojnie - nie zamierzam tego robić. Przynajmniej nie teraz. Chcę tylko jeszcze raz tam zajrzeć. Pomyśl tylko, co dałby Ian, żeby być na twoim miejscu. Niewiele, powiedział Trask. Ian Goodly nie przepada za przyszłością. To po prostu mu się przydarza. Gdyby się nad tym zastanowić, to każdemu z nas się to przydarza. To nieuniknione jak śmierć. Może tego właśnie nie lubi. O wiele bardziej wolałby nie wiedzieć... Zmierzali szybko w stronę małego światełka, które po chwili powiększyło się do rozmiarów migoczących drzwi. Wylądowali prawie na progu. Światło wypływało spod drzwi i pulsowało niebiesko ciepłym i naturalnym kolorem. Światło życia! Trask bez potrzeby mówienia dostrzegł prawdziwość tego co widzi. Stojąc, lub znajdując się na progu i dostrzegając zarys ich sylwetek w błękitnej poświacie, zapytał: Przyszłość? Nasza przyszłość? Przyszłość człowieka? A te błękitne linie? Nathan odezwał się po chwili, a jego szept wyrażał nie mniejszą nabożność od Traska. Linie... to ludzie!, powiedział. To losy ludzi... Przyciągając Traska bliżej progu, właściwie na sam skraj, dodał: Widzisz? To ty, Ben, błękitny szlak twojego przyszłego życia! Za drzwiami do czasu przyszłego chaotycznie kłębiły się miliony błękitnych linii. Trask zobaczył, że jedna z nich bierze początek z niego samego. Wypływa jak niepojęte, ektoplazmatyczne przedłużenie ciała i rozwija się, stając się jasnobłękitną biegnącą w przyszłość wstęgą - w jego przyszłość. Kolejna linia miała początek w postaci Nathana i biegła w dal znikając w rozszerzającym się, zamglonym horyzoncie jutra... Zapatrzyli się w osobliwość przyszłości; trwało to minutę lub eon. Trask nie byłby w stanie powiedzieć. Nawet tutaj czas ucieka, odezwał się Nathan. Tak to przynajmniej odbieram. Tak czy siak, wiem, że moja przyszłość to Kraina Słońca i Kraina Gwiazd. Trask nie odpowiedział. Wstrząśnięty pięknem (a także wiedzą) tego, co właśnie zobaczył, uświadomił sobie, że słyszy dźwięk. Przypominało to chóry anielskie, zgrane, nieprzemijające Achhhhhhh! To mogło istnieć wyłącznie w jego umyśle, ponieważ domyślał się, że czas jest równie bezgłośny jak Kontinuum Möbiusa. Jeśli można by usłyszeć dźwięki całej przyszłości, to hałas byłby zapewne nie do zniesienia. Wszystkie z tych zanikających w przyszłym jutrze błękitnych linii wzdychały w umyśle Traska. Niektóre z linii ciemniały i gasły z chwilą śmierci jakiegoś człowieka, inne zaś rozbłyskiwały nagle w przestrzeni w momencie narodzin przedstawiciela ludzkiej rasy. Traskowi zdawało się, że mógłby obserwować to zjawisko przez całe życie. W istocie czas uległ w tym miejscu zatrzymaniu, a przynajmniej czas przyszłości. Przeszłość także istnieje, powiedział Nathan prowadząc go do kolejnych drzwi. Tutaj neonowe linie zwężały się, zbiegając się w zamglonej jutrzence zwiastującej nastanie ludzkiej rasy. Mistyczny dźwięk Achhhhhhh biegł teraz w odwrotnym kierunku zanikając w historii ludzkości... Po krótkiej, a może po dłuższej chwili, Nathan oświadczył: Teraz do Perchorska. Zanim Trask zdołał cokolwiek powiedzieć, odkrył, że znowu jest w ruchu. Doświadczył czegoś podobnego do krótkotrwałego, gwałtownego przyspieszenia, gdy jego towarzysz po prostu ruszył do Perchorska na Uralu. Znaleźli się tam w jednej chwili. Nathan stworzył matematyczny wzór drzwi Möbiusa... ...Które uginały się i powiewały podobnie do płomienia świecy na wietrze! Nagle Trask zorientował się w czym rzecz. „Za blisko!”, krzyknął piskliwym głosem, co w Kontinuum Möbiusa zamieniło się w miażdżącą, ogłuszającą, rujnującą lawinę dźwięku! - Jesteśmy zbyt blisko Bramy! Nathan, ogłuszony wibracją, przyciągnął Traska do siebie. Wiem. powiedział. Tutaj wszystko jest inaczej, nawet wir liczb jest inny. Ale, błagam, nie krzycz. Przestań nawet myśleć. Muszę po prostu wykonać poprawne obliczenia i tyle. Następnie pozwalając na to, żeby poprzednie drzwi rozpadły się cofnął się nieco i otworzył następne. Drzwi były tym razem bardziej stabilne, ale wiele im jeszcze brakowało. Powoli zanikając, dymiły i poruszały się, podczas gdy Nathan starał się utrzymać je na miejscu. W końcu ustabilizowały się i Nathan bez chwili zwłoki przeszedł przez nie wciągając za sobą Traska... ...do Perchorska. Do kompleksu zbudowanego pod górami Uralu. Do potężnej kulistej jaskini nazywanej także Rdzeniem! III Bramy: Perchorsk i Radujevac Trask i Nathan byli tutaj wcześniej i dość dobrze znali to koszmarne miejsce. Sztuczną jaskinię wyżartą w skale w chwili, gdy tworzyła się Brama pod wpływem przerażającej próżni wywołanej nuklearną implozją. Brama była stacją przesiadkową na trasie wiodącej do równoległych światów Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Wrażenie było takie, jakby się było w jaskini, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa. Skała została wydrążona na kształt idealnej kuli, bańki o średnicy ponad stu dwudziestu stóp. Przestrzeń otoczona była sferycznie ugiętymi, czarnymi oraz szkliście gładkimi ścianami oprócz miejsc, które energia upstrzyła dziurami, nie oszczędzając nawet sklepienia. W samym środku jaskini znajdowała się Brama Perchorska zabezpieczona trzyczęściową bramą, zamykaną w razie potrzeby przy pomocy potężnych siłowników hydraulicznych. Za obramowaniem ze stali wisiała w powietrzu Brama i emanowała złowrogą, obcą energią. Dwóch podróżników spodziewało się tego. Tak to wyglądało, kiedy byli tu ostatnio. Lecz teraz działo się coś jeszcze. Naokoło kulistego, stalowego „jaja”, które otaczało Bramę zawieszono pomost o szerokości dziesięciu stóp w takiej odległości, żeby umożliwić zamknięcie stalowego jaja. Na pomoście ustawiono konsole, komputery, monitory, ale nie było żywych ludzi. Blisko głównego pulpitu leżało kilka zakrwawionych, groteskowo poskręcanych i nieżywych ciał. Wyglądali na naukowców i najwyraźniej umarli całkiem niedawno, może minutę, najwyżej dwie minuty wcześniej. Nathan wyczuł to przy pomocy nieomylnego instynktu Nekroskopa. Odebrał wrażenia paniki, zdumienia i niedowierzania ludzi, którzy sądzili, że śmierć dotyczy wyłącznie innych osób. Wszyscy mamy takie przekonanie, dopóki śmierć nas nie dosięgnie. Nathan i Trask wynurzyli się z drzwi Möbiusa w ostatnim rzędzie platform otaczających centrum kuli saturnicznym pierścieniem. Mieli szczęście, że ukazali się osłonięci płytą z aluminium, przymocowaną do poręczy chodnika... To miejsce było zasłonięte przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów. Osłona była wyposażona w przydymione szkło, przez które można było obserwować otwartą Bramę. Od strony Bramy dobiegało światło. Było podobne do blasku trzech, zmrużonych kocich oczu i płynęło z trzech czterostopowych otworów poszerzających się w miarę jak hydrauliczne siłowniki rozsuwały poszczególne części wrót. Teraz obraz przypominał gigantyczną pomarańczę o stalowej skórce którą nacięto w trzech miejscach i powoli odchylano. Światło z innego świata zalało jaskinię, ukazując Bramę podobną do wielkiego, ślepego oka cyklopa. Po chwili „puszka Pandory” stała otworem! Był to jednak statyczny obraz, pierwsze wrażenie, które dotarło do nich bezpośrednio po ciemnościach panujących w Kontinuum Möbiusa. Tak jak nocą odciska się obraz pokoju, w którym zapalono światło. Statyczny, nieruchomy, bezgłośny... aż do momentu, gdy do Nathana i Traska dotarło, gdzie się znajdują. Wówczas wszystko gwałtownie ożyło! Prawdziwy chaos dźwięku, ruchu i zagłady! Ludzie na platformie nie byli jedynymi martwymi ciałami, dookoła umierali inni. Trask i Nathan zorientowali się, o co tu chodzi. Premier Gustaw Turczin odłożył na bok łagodny styl rządów i postanowił dorwać Turkura Tzonova w jego jaskini. Dorwać go? Próbował go zabić! - Jezu! - Jęknął Trask, gdy seria pocisków z broni automatycznej odbiła się rykoszetem od metalowego podestu. -Wleźliśmy w jakąś bitwę! Turczin nawet słowem o tym nie pisnął! - Kiedy kolejna seria zadudniła w pobliżu, chwycił za ramię Nathana mówiąc: - Dobry Boże! Zwiewajmy stąd. Nathan przykucnął i odpowiedział: - Poczekaj! Muszę to zobaczyć. - Co zobaczyć? - Wyrzucił z siebie Trask, choć dobrze wiedział, o co chodzi. Nathan chciał zobaczyć Turkura Tzonova oraz poznać jego zamiary. Brama Perchorska łączyła się z równoległym światem Nathana, zaś drzwi do niego stały otworem. Rosjanie chcieli zaatakować Krainę Słońca i Krainę Gwiazd wprowadzając tam oddział wojska. Chcieli skolonizować świat Wampyrów, zrobić z niego kolonię Mateczki Rosji i ograbić z drogocennych metali, finansując politykę ekspansji cechującą komunistyczny reżim, który zbankrutował za czasów ZSRR. Ten plan zakładał także zabójstwo premiera Turczina i zastąpienie go nowym „demokratycznie wybranym” liderem tego wielonarodowego państwa - naturalnie Turkurem Tzonovem! Tak przedstawiała się sytuacja jeszcze cztery miesiące temu. Wtedy właśnie Nathan pojawił się na Ziemi przechodząc przez Bramę Perchorską i odkrył plan Tzonova, o czym dyplomatycznymi kanałami powiadomiono premiera Rosji. Wydawało się, że Turczin się tym nie przejął, ale teraz widać było, że postanowił złapać Turkura Tzonova i jego ludzi na gorącym uczynku. Było jednak wiadome, że Tzonov, jako szef Opozycji - rosyjskiego odpowiednika Wydziału E - wiedział, co się święci. Walka w Perchorsku była ubocznym efektem jego planów. Na pomoście znajdowało się pięciu ciężko uzbrojonych mężczyzn. Pod gradem nadlatujących z korytarza kul, trzech żołnierzy ciągnęło wyładowany bronią i amunicją wagonik w stronę otworu w stalowej skorupie - do Bramy - zaś pozostała dwójka osłaniała ich ogniem ze swojej broni. Wzrok Traska i Nathana przyzwyczaił się już do światła i blasku Bramy, która oślepiała nawet przez przydymione szkło okna. Zauważyli, że żołnierze nie byli pierwszymi ludźmi Tzonova, którzy przeszli za bramę. Wielu weszło już wcześniej w obszar świetlistej kuli, w jej horyzont zdarzeń, a ich wolno poruszające się sylwetki można było dostrzec na tle jednolitego, mlecznobiałego wnętrza Bramy. Ponaglali dziwnymi i zwolnionymi ruchami swoich kolegów, którzy znajdowali się jeszcze po zewnętrznej stronie przejścia. Technik albo naukowiec w białym fartuchu wyszedł nagle spoza zaokrąglonych drzwi. Podnoszący ręce do góry i wyraźnie odznaczający się ciałem na tle stalowych wrót, wystraszony człowiek stawał się coraz wyraźniejszy. Zobaczył go jeden z mężczyzn w pobliżu przejścia. Skierował w jego stronę obrzydliwy, stalowo-niebieski wylot pistoletu maszynowego i strzelił serią. Było to zwykłe, pospolite morderstwo, całkowicie niepotrzebne. Najwyraźniej ten żołnierz i jego koledzy zostali wybrani osobiście przez Tzonova. Naukowcem zatrzęsło w chwili, gdy gorące ołowiane kule przecinały go na pół, przechodząc na wylot przez ciało i odbijając się od stalowych wrót, rykoszetem trafiły go jeszcze raz. Biały chałat zaczerwienił się w jednej chwili. Mężczyzna zachwiał się, zgiął wpół, upadł na kolana i przekraczając ciałem krawędź podestu poleciał głową na dół w sześćdziesięciostopową przepaść. Jego płaczliwy jęk dołączył do głosów zmarłych nieopodal konsoli. Nathan nie miał dość czasu, żeby go pocieszyć, mógł tylko patrzeć. Z okrągłego otworu szybu wybiegali kolejni mężczyźni. Dołączali do tych, którzy zionęli ogniem do żołnierzy na pomoście. Jeden z nich dostał w pierś, spadał z pomostu krzycząc i kopiąc nogami w powietrzu. Jednak prawie już im się udało dociągnąć wagonik do Bramy. Zostało im tylko kilka kroków. Na pomoście rozbłysły lufy karabinów i kule zastukały o metal, kiedy dwóch osłaniających żołnierzy wznowiło ostrzał. Coraz więcej żołnierzy schodziło z szybu na podest i ośmiu z nich rozdzieliło się, zbiegając ze schodów w stronę zewnętrznego chodnika. Kiedy byli w połowie drogi sytuacja się zaogniła. Nathan miał nadzieję zobaczyć Turkura Tzonova i pozwolić, aby ten zobaczył jego. Chciał mu pokazać, kogo tak parszywie potraktował i z kim w przyszłości może mieć do czynienia. A także przypomnieć o długu do spłacenia za to, co zrobił Siggi Dam. Póki co Nekroskop był zawiedziony, ale w tej właśnie chwili pojawił się na scenie Rosjanin. Gdyby Nathan pokazał się teraz, to zapewne on sam spłaciłby dług. Podobny los spotkałby stojącego obok Traska. Za schodami wiodącymi do tunelu wejściowego, obok pomostu łączącego saturniczne pierścienie okalające Bramę, niespodziewanie włączyły się do akcji podwójne działa Katuszewa. Broń była ustawiona przy ścianie na amortyzującym trójnogu. Włączył się elektryczny silnik i można było zobaczyć strzelca obsługującego działko. Widząc Tzonova, Nathan i Trask z przejęcia wstrzymali oddech. Ten człowiek mógłby narobić dostatecznych szkód bez broni, a co dopiero strzelając z dział Katuszewa? Turkur Tzonov był pochodzenia tureckiego i mongolskiego. Typowy samiec „alfa”. W atletycznie zbudowanym ciele mieścił się niepospolity umysł. Jego szare oczy potrafiły dosłownie przejrzeć na wskroś człowieka. Stanowiły jego telepatyczne narzędzie. Miał wąskie, srebmo-blond brwi okalające wydatne łuki brwiowe. Był łysy, ale w zestawieniu z innymi cechami można było pomyśleć, że nigdy nie miał włosów. Na pewno nie była to oznaka złego stanu zdrowia, albo starzenia się. Biła od niego witalność, a jedyna anomalia dotyczyła oczu, które były zapadnięte i podkrążone od długich godzin czytania, lub nieprzerwanej koncentracji. Tzonov miał haczykowaty nos, prawdopodobnie złamany kiedyś w wypadku lub podczas walki. Najprawdopodobniej była to walka, ponieważ szef rosyjskiego Wydziału E był miłośnikiem sztuk walki. Ponad kwadratowym podbródkiem widać było mięsiste usta, troszkę jakby zbyt szerokie. Małe szpiczaste uszy prawie nie odstawały od czaszki. Tzonov był niewątpliwie przystojny, jednak całościowy obraz jego postaci był nawet zbyt doskonały pod względem symetrii. Kiedy wstrząs wywołany zobaczeniem go w takim miejscu zaczął mijać, Trask i Nathan zobaczyli jak silnik obraca działkiem, przesuwając wylot dwóch luf ze środka kuli w kierunku rusztowania podpierającego platformę, przedłużającą szyb wejściowy. Ludzie na platformie, oraz ich schodzący po schodach towarzysze gorączkowo szukali jakiejkolwiek osłony. Ci, którzy znajdowali się bliżej szybu cofali się w popłochu, zaś ci, którzy byli na schodach starali się jak najszybciej dotrzeć do zewnętrznego chodnika. Tzonov nie zwracał uwagi na ludzi na chodniku, tylko celował ponad nimi w pąjęczynowate rusztowanie. Nathan i Trask zobaczyli wyraz twarzy Rosjanina w chwili gdy naciskał spust działek Katuszewa. „Przystojna” czy nie, twarz wyrażała czystą złośliwość. W półuśmiechu posłańca śmierci wargi cofnęły się odsłaniając białe zęby, zaś żyły na szyi naprężyły się i stykały z obojczykami. Następnie uśmiech zamienił się w zwierzęce szczekanie! Działa Katuszewa zawyły: hau, hau, hau! Ludzie rozrywani eksplodującą stalą wylewali z siebie wnętrzności i barwili ściany na żółto, szkarłatno, szaro, brązowo. Ich płyny ustrojowe rozlewały się wszędzie, zaś rusztowanie zostało zmienione w skręcony i dymiący złom. Ludzie na podeście, którzy nie zdążyli schować się do szybu, ześlizgiwali się do środka kuli, albo wisieli na poskręcanych kształtownikach podtrzymujących kiedyś platformę. Tzonov z uśmiechem na twarzy spojrzał w stronę Bramy i zobaczył, że jego ludzie przechodzą już na drugą stronę, ciągnąc wyładowany bronią wagonik. Dwóch stało już po drugiej stronie i przywoływali Tzonova upiornie powolnymi gestami. Był ostatnim członkiem ekipy, który został jeszcze po tej stronie. Rosjanin mógł zasłużyć na każde określenie, ale na pewno nie był tchórzem. Dziki uśmiech przemknął po jego twarzy i ponownie skierował lufy działek w stronę podestu posyłając kolejne dwie serie pocisków. Za wątłą osłoną, chowając się przed fruwającymi odłamkami, przykucnęli Nathan z Traskiem zasłaniając uszy rękami. W powietrzu przeleciał sześciostopowy fragment rusztowania i wyrwał górną połowę aluminiowej osłony, która wydała głośny jęk rozdzieranego metalu. Okno z przydymionym szkłem odleciało wraz z urwanym fragmentem. - Może się stąd wyniesiemy? - Zawołał Trask zdziwiony faktem, że nie był w stanie usłyszeć własnego głosu, ponieważ dzwonienie w uszach było o wiele silniejsze. Blady na twarzy Nathan skinął w odpowiedzi głową. Podniósł się na trzęsących się nogach, zamknął oczy i rozpoczął obliczenia wywołujące drzwi. Trask także wstał i kiedy odsłonili górne części ciał, zobaczył ich Tzonov. Ujrzeli wyraz zdumienia na jego twarzy, a chwilę później wyraźne zadowolenie rozjaśniło jego oczy, zaś usta wypowiedziały słowo: „Wy!” - Kurwa! - Powiedział Trask w chwili, gdy Rosjanin przesuwał w bok i obniżał wylot dymiących luf. Nathan starał się utrzymać drzwi, ale nie był w stanie skoncentrować się. Czuł na sobie wzrok Rosjanina, który skupił się na nim, patrząc przez celownik działka. Przeszkodą była także bliskość Bramy; drzwi nie chciały się prawidłowo ukształtować i były niestabilne. - Nathan - z westchnieniem odezwał się Trask. A kiedy Tzonov zaczął naciskać spust, powtórzył jeszcze dobitniej - Nathaaaan! ...Ale iglice uderzyły w puste zamki! Widząc wściekłość na twarzy Tzonova od razu domyślili się, że magazynki działka były puste. Dzięki temu Nathan zyskał cenne sekundy. Kiedy Tzonov zeskoczył z krzesełka i pobiegł zewnętrznym chodnikiem do Bramy, Nekroskop zamknął pierwsze drzwi Möbiusa i zaczął obliczać równanie dla następnych, które również nie były dość stabilne. W dymie i zgiełku, słysząc odgłosy agonii umierających ludzi oraz jęki tych, którzy już umarli, Nathan nie potrafił się dostatecznie skoncentrować. Ponieważ nie opanował jeszcze w pełni sztuki władania Kontinuum Möbiusa, potrzebował warunków, w których mógłby się skupić. W tym czasie Tzonov przebył już połowę drogi do wejścia, zatrzymał się na pomoście i zdjął z pleców automatyczny karabin. Drzwi Nathana przesuwały się po ścianie, aż w końcu pokryły się z okrągłym korytarzem o średnicy trzydziestu cali, tunelem o gładkich ścianach przecinającym skałę. Początkowo zarys drzwi zwęził się na kształt okręgu i wydawało się, że wsysa go wąska sztolnia, ale po chwili drzwi ustabilizowały się. Nathan zrobił krok w kierunku drzwi. Spoglądając w głąb tunelu wiedział, że drzwi są teraz stabilne. Krzyknął do starszego mężczyzny: - Ben! Idziemy! Trask wychylił się zza aluminiowej osłony i zobaczył jak Turkur Tzonov klęcząc, celuje z karabinu. Znowu zawołał: - O, kurwa! - Ty pierwszy - zwrócił się do niego Nathan w chwili, gdy Tzonov otworzył ogień. - Co pierwszy? - Zawył Trask, kiedy zaświszczały dookoła nich kule i zaczęły odbijać się od ściany. Nathan nie odpowiedział, tylko wepchnął Traska do tunelu głową naprzód. Trask zniknął w czasoprzestrzeni Möbiusa, zaś Nathan z rozpędu wskoczył w dziurę tuż za nim. Stojący na pomoście Tzonov otworzył usta i wybałuszył ze zdumienia oczy. Przez dłuższą chwilę zalewał zjadliwym strumieniem ołowiu tunel, w którym zniknęli Trask z Nathanem. Następnie zamknął otwartą ze zdziwienia szczękę, a twarz pociemniała mu ze wściekłości. Wiedział, że nie ma takiej możliwości, żeby ludzie znikali tak szybko. Nie było ich już w tunelu. Byli... gdzie indziej. Tzonov wiedział gdzie zniknęli, a przynajmniej jeśli nie gdzie, to w jaki sposób. Najwyraźniej Nathan odziedziczył talent ojca. Możliwe, że Trask i cały Wydział E pomagali mu w kształceniu tej zdolności. Podobnie jak Harry Keogh, Nathan poznał tajemnicę teleportacji. Potrafił zgodnie ze swoją wolą przemieszczać się w jednej chwili z miejsca na miejsce. Nie przebywał fizycznie odległości pomiędzy tymi miejscami albo znał krótsze, szybsze sposoby. Tzonov przestał naciskać spust broni, a tym samym umilkł łoskot karabinu pozostawiając jedynie dźwięk echa oraz dobiegające zewsząd jęki rannych. Z szybu otwierającego się ponad zdewastowaną platformą słychać było stukot butów. Czas działał na niekorzyść Tzonova, no i czekała go jeszcze dawno zaplanowana podróż. Podniósł karabin i puścił krótką serię w stronę szybu, następnie przykucnął, obrócił się na piętach i ostrzelał główną konsolę. Gorące, białe płomyki podskakiwały na metalu i Tzonov wykorzystał je jako wskaźnik pomagający w niszczeniu panelu sterującego. Znał cel i kiedy go odnalazł, pojawił się niebieski łuk wysokiego napięcia. Jakby w odpowiedzi na celność jego strzałów, dał się słyszeć jęk metalu, a z podstaw hydraulicznych siłowników syknęły kłębki pary. Trzy masywne części wrót ze stali węglowej zaczęły się zbliżać do siebie i zamykać. Koło stóp Rosjanina przeleciały spłaszczone kulki ołowiu, odbijając się od pomostu. Przeklinając odwrócił się i puścił długą serię w głąb szybu, a następnie popędził w stronę zwężającego się wejścia do Bramy. Sporadyczny, nieskoordynowany ostrzał trwał jeszcze chwilę po tym, jak zniknął za horyzontem zdarzeń i został zassany w inną przestrzeń. Ostrzał ustał z chwilą, gdy gigantyczne odrzwia zasunęły się, zamykając przejście. Poza połyskującym, białym światłem dobiegającym ze szczelin na złączeniach zamkniętych drzwi, panowała ciemność. Kiedy siłowniki zamknęły całkiem wrota i syknęły po raz ostatni, zapadła także głucha cisza, jeśli nie liczyć jęków rannych oraz pytań zadawanych przez zabitych. Chwilę wcześniej: Nawet w Kontinuum Möbiusa Nathan odczuwał zaburzenia spowodowane gorącym ołowiem wystrzeliwanym z broni Tzonova. Zaburzenia zanikły z chwilą zamknięcia drzwi. Później wyczuwał już tylko Bena Traska. Na-Na-Nathan? Pytanie Traska było telepatycznym duszeniem się, modlitwą skierowaną do obcej ciemności. W następnej chwili zmieniło się w okrzyk paniki: Nathaaaan! Nekroskop dogonił go, chwycił, powiedział, że już jest. Spokojnie Ben. Jestem z tobą. Rozszerzając percepcję swojego metafizycznego umysłu stwierdził: David Chung jest w Schronie Radujevac. Możemy tam ruszać. Jezu!, westchnął Trask. Bogu dzięki, że tu jesteś. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby cię trafił Tzonov. Przykro mi, ale muszę stwierdzić, że nie chodziło mi o ciebie. Bałem się, że utknę w tym miejscu na zawsze. Po godzinie bym zwariował. Co tu dużo mówić, już zwariowałem! Nathan słuchając jednym uchem Traska namierzał swój kolczyk, znajdujący się teraz na terenie Rumunii. Po chwili (albo bez jednej chwili) byli na miejscu. Nathan obliczył równanie dla drzwi, po czym wyszedł przez nie ciągnąc za sobą potykającego się Traska. W przyćmionym świetle Nathan nie musiał mrugać i przywykać do różnicy w oświetleniu. Podszedł do nich David Chung i podał ramię Traskowi. - Kłopoty? - Zaniepokoił się Chung. - Ciężka podróż? - Można to tak określić - odparł ponuro Nathan. Byli teraz w małym kwadratowym pomieszczeniu o przekątnej nie większej niż trzy i pół metra, oświetlonym słabymi jarzeniówkami zawieszonymi pod niskim sufitem. Nie było w nim ani okien, ani mebli. Tylko cztery, pomalowane na biało ściany, David Chung i złoty kolczyk Nathana w kształcie pętli. Nathan wziął kolczyk z wyciągniętej dłoni Chunga i przyczepił sobie do ucha. Trask tymczasem doszedł już do siebie, choć jego głos drżał jeszcze lekko. - Ujmijmy rzecz w ten sposób - powiedział. - Już nigdy dobrowolnie nie wybiorę się w podróż szlakiem Möbiusa! - Widząc na sobie spojrzenie Nathana, dodał: - To tylko jedna ze złych wiadomości, inne są znacznie gorsze. Nathan wszedł mu w słowo. - Musieliśmy w pośpiechu wynosić się z Wydziału E. Mogłem dotrzeć tutaj, ale jeszcze nie byłeś na miejscu. Jest wiele fajnych miejsc wartych odwiedzenia, ale chciałem jeszcze raz zobaczyć Perchorsk. Dotarliśmy tam i... zobaczyliśmy... - Spojrzał na Traska. Starszy mężczyzna odchrząknął. - Turkura Tzonova i oho, chyba cały pluton jego ludzi, a może więcej. Wszyscy przeszli przez Bramę Perchorską. Kiedy tam wylądowaliśmy, trafiliśmy na wojnę! Premier Turczin postanowił wyłączyć Tzonova, ale Tzonov zwietrzył, co się święci. Mając takich pracowników jak on nie było to trudne. Tzonov jest teraz w drodze do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Ma ze sobą tylu ludzi i tyle broni żeby zmieść wszystko, co mu wejdzie w drogę! Nathan spojrzał na niego w dziwny, znaczący sposób - może podśmiewywał się ze starego, a na pewno się z nim nie zgadzał - ale nic nie powiedział. - Oznacza to - powiedział Chung - że Nathan też będzie chciał wyruszyć w drogę. I to jak najszybciej. Odezwał się jeszcze jeden głos, tym razem kobiecy. - Może nawet jeszcze szybciej. Anna Maria English, ekopatka (prawdopodobnie jedyna prawdziwa ekopatka, ponieważ Trask przez wszystkie lata swojej kariery nie spotkał podobnie uzdolnionej osoby), weszła właśnie po cichu do pomieszczenia. Popatrzyła na przybyszów i powiedziała - Ben, Nathan. - Następnie zwróciła się do szefa. - Rozmawiałeś z Davidem? Słyszałeś o problemach na lotnisku? JSW? Trask spojrzał na nią i pomyślał to, co tak często zauważał w jej obecności. Anna Maria była esperką pracującą w Wydziale E, z pochodzenia i nazwiska Angielka, ale daleko jej było do typowej brytyjskiej damy. Była wyjątkowo uwrażliwiona i całą sobą wyczuwała wszelkie napięcie. W trudnych sytuacjach ogromnie cierpiała. Na tym polegał jej talent i Traskowi było jej żal. Może jednak nie powinien jej żałować? Kiedy Anna miała dwadzieścia cztery lata, wyglądała na pięćdziesiątkę. Teraz, w wieku czterdziestu lat, nadal wygląda na pięćdziesiątkę! Dla Matki Ziemi jest to niewątpliwie dobra wiadomość. Połączona ekologiczną świadomością z planetą, Anna Maria starzała się przedwcześnie w związku z cywilizacyjnym oraz nuklearnym zanieczyszczeniem naszej planety w ostatnim stuleciu. Jednak w miarę, jak Ziemia dochodziła do zdrowia, Anna Maria zbliżała się wyglądem do swojego prawdziwego wieku, ale odwrotnie do upływu czasu! Była podstarzała jako nastolatka, teraz kończyła czwartą dekadę życia. Jeśli jednak jej remisja utrzyma się, to w wieku lat sześćdziesięciu będzie młoda! Jej talent (Trask zastanawiał się nad tym, czy należy to uznawać za talent, czy za przekleństwo) polegał na tym, że odczuwała w stosunku do świata to samo, co empata odczuwał w stosunku do drugiego człowieka. Odczuwała jedność z Matką Ziemią. Kiedy Antarktyda była pozbawiana zasobów minerałów, Anna czuła się pozbawiona energii. Kiedy tropikalne lasy były wyrzynane w celu pozyskania budulca czy paliwa, Anna także czuła jakby jej coś wyrzynano lub ją wypalano. Potrafiła zjednoczyć się z agonią każdego nielegalnie zabijanego przez Japończyków delfina. Kiedy na Pacyfiku zatonął statek o napędzie atomowym, ból rozprzestrzeniał się po jej kościach, podobnie jak promieniowanie rozchodziło się po dnie oceanu. Kiedy w warstwie ozonu pojawiała się nowa dziura, Anna cierpiała z powodu perforacji pękającego wrzodu w jej wnętrznościach. Pracując w Rumunii robiła coś pożytecznego. Pomagając dzieciom oraz młodzieży, pomagała także i sobie. W końcu były to dzieci Ziemi, a ona troszczyła się o nie. Traskowi podobała się myśl, że być może Ziemia odwdzięczy się kiedyś za to... - JSW? - Odpowiedział pytaniem. - Wiemy o ich obecności z Londynu. Ale... czyżbym coś przeoczył? - Popatrzył pytająco na Chunga. - JSW czekało na nas na lotnisku w Belgradzie. - Powiedział Chung. - Najwyraźniej byli zawiedzeni, że Nathana nie było ze mną. Przesłuchiwali mnie przez jakiś czas i dlatego się spóźniłem. - To może oznaczać spore kłopoty - podjęła temat Anna Maria. Ponadto Turkur Tzonov ma swoich ludzi w Rumunii. Moim zdaniem, nie możemy zatrzymywać tutaj Nathana zbyt długo. Nie będzie bezpieczny w tym miejscu. Przynajmniej dopóki JSW i Opozycja nie zmienią zdania. - Kiedy ostatnio widzieliśmy Tzonova, wyrażał dość zdecydowaną opinię - stwierdził Trask. - Kiedy to było? Może ze dwie minuty temu. Teraz jest w drodze do Krainy Słońca. Ale wiem o czym myślisz, jego agenci będą nadal działać według rozkazów. Jeżeli chodzi o JSW, to Ian Goodly będzie im przeszkadzać, na ile potrafi. Tak czy owak, nie przejmuj się, Nathan długo tu nie zostanie. Przynajmniej jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. - Spojrzał na nią pytająco, ona zaś odpowiedziała skinieniem głowy. Prowadząc ich do zabudowań Schronu, powiedziała: -Więc wszystko wiadomo. Tylko, że... czy Nathan nie miał zabrać ze sobą broni? - Mam zamiar ją zabrać - odezwał się Nathan. - Muszę po prostu wrócić po nią do kwatery głównej Wydziału E. Trask nie był tak optymistycznie nastawiony. - Może nie będzie to takie proste. Przynajmniej nie po ostatnich wydarzeniach. Plan polegał na tym, że kiedy Nathan ustali koordynaty Schronu - zwrócił się do Anny Marii - będzie mógł kursować tam i z powrotem. Korzystając z Kontinuum Möbiusa przeniósłby po jednej sztuce całą broń. Może nadal jest to możliwe, ale zależy od sytuacji w Londynie. Skończyli rozmawiać kiedy dotarli do centrum administracyjnego. Akurat zadzwonił telefon. Dzwonił Ian Goodly z Londynu i chciał rozmawiać z Traskiem. Anna Maria podała mu słuchawkę. - Mówi Ben - odezwał się Trask. - Czy to bezpieczna linia? Goodly opowiedział, co działo się po ich zniknięciu. -Przyszli po Nathana - kończył - mieli rozkaz zabrać go ze sobą, albo go zabić! Trask kiwał głową w zamyśleniu. - Ktoś się go boi tak bardzo, jak my baliśmy się jego ojca. - Rzucił wzrokiem na Nathana. - I jest w takim samym błędzie. Ale skąd wiedzieli, że jesteśmy w stanie wysłać go z powrotem do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd? - Nie uwierzysz... nasz minister. Muszę przyznać, że był tym szczerze wkurzony. To on zadzwonił z ostrzeżeniem, że zaatakuje nas JSW. Przypominam sobie teraz, że wspomniał coś o tym, że obserwatorzy są obserwowani przez obserwatorów. - Tak - zgodził się z nim Trask. - W Wydziale E wszyscy jesteśmy grubymi rybami. Ale jeśli chodzi o naprawdę poważne sprawy - albo niebezpieczne - jak w tym przypadku, to wówczas okazuje się, że są jeszcze grubsze ryby, a nawet rekiny! Zaprosili doradców na naradę. Zimnych mózgowców z najwyższego szczebla specjalizujących się w finansach, polityce zagranicznej i bezpieczeństwie zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Same mózgi bez odrobiny serca. Możesz być pewny, że ktoś tam, o wiele ważniejszy od naszego ministra uruchomił całą maszynerię. Myślę, że tak to może wyglądać. Ktokolwiek za tym stoi, może narobić błędów, tak samo, jak myśmy się pomylili. Zabójstwo Nathana byłoby potwornym błędem i to z wielu powodów! - Jednym z nich był oczywiście Turkur Tzonov, ale Trask nie zamierzał teraz o nim mówić, nawet przez bezpieczną linię. - Co teraz? - Spytał Goodly. - Możemy w czymś pomóc? - Broń Nathana i amunicja - padła odpowiedź. - Czy jest przygotowana? - Schowana - powiedział Goodly. - JSW nie znalazło jej. Nawet jakby znalazło, to jesteśmy Wydziałem E i mamy prawo posiadać broń. - A gdzie oni są teraz? Obserwują was, podsłuchują, przeszkadzają? - Nie na tyle, żebyśmy to mogli odkryć. - To dobrze - odparł Trask. - Mam taki plan. Wyłączcie windę na jakiś czas i zabezpieczcie Wydział. Wyślij kogoś na dach, żeby wypatrywał helikopterów. Kilku innych na ulicę, niech się rozglądają. Chcę, żebyś cały czas był na linii. Od początku akcji do końca, żebyśmy mogli rozmawiać, kiedy Nathan będzie się przemieszczał. Wątpię, żeby JSW zostawiło ludzi w pobliżu kwatery, ale wolę uniknąć najmniejszego ryzyka. Jeśli pojawią się po waszej stronie najmniejsze oznaki niebezpieczeństwa, przerywamy akcję i ewentualnie później kontynuujemy. Nathan dotknął jego łokcia. - Tracisz czas przy tym telefonie - odezwał się. Trask spojrzał na niego. - Co? - Zek wciąż jest w Londynie - przypomniał mu Nathan. -Każ ją zawołać. Ostrzeże mnie. Nie potrzebujemy telefonu. Telefony mogą przestać działać. Trask pomyślał: Tak, ale to samo dotyczy Zek. Nathan odczytał to nie tylko w jego myślach, ale również w oczach. Bez chwili zwłoki zgodził się z nim. - Masz rację. Telefon będzie potrzebny. Siedzący po drugiej stronie linii Goodly zdołał się zorientować, o czym rozmawiali. - Zek przed chwilą tu przyszła - rzucił w słuchawkę. Była w mieście kupić bilet na powrotny samolot. Siedzi obok mnie i powiada, że chce pomóc. Traskowi wyrwało się z ust ledwo słyszalne: o, kurwa! Goodly zauważył: - Zek prosi, żeby powiedzieć, iż tak samo uważa! - No dobra, już - Trask wiedział, że nie ma się co spierać z Zek. Kochał ją i nawet nie miał zamiaru się z nią sprzeczać. - Podzielcie broń tak, żeby łatwo można ją było unieść. Najlepsze będzie centrum dowodzenia. Tam jest najwięcej miejsca. Zek prześle Nathanowi sygnał za każdym razem, gdy pakunek będzie gotowy do zabrania. Nathan będzie się na nią kierował. Do roboty. - Popatrzył jeszcze na Nathana i usprawiedliwiając się, wzruszył ramionami. - W porządku - odpowiedział Goodly. - Potrzebuję trochę czasu na zabezpieczenia, a potem Zek da ci znak, a raczej Nathanowi. Jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. - Dobra - odpowiedział Trask i odłożył słuchawkę. Odwrócił się do Nathana i Anny Marii, mówiąc - Mamy jakieś dwadzieścia minut - spojrzał na Annę Marię. - Czy wystarczy nam czasu, żeby zobaczyć jak sprawy tutaj wyglądają? - Skinęła głową. - Chodźcie. Usytuowany w lesie Schron był szkołą, przytułkiem oraz domem dla pięćdziesięciu rumuńskich dzieci w wieku od szesnastego roku życia do dwudziestego. Po upadku reżimu Ceaucescu pod koniec lat osiemdziesiątych, Rumunia stopniowo otwierała się na wpływy Zachodu i Wydział E obawiając się Istniejących Mocy, postawił zabudowania na zalesionych brzegach Dunaju, w okolicy Radujevacu. Położenie Schronu nie było przypadkowe, został on usytuowany w miejscu, gdzie u stóp wzgórz Carpatii Meridionali, transylwańskich Alp, z ciemności podziemi wypływała rzeka, będąca dopływem Dunaju. To źródło, albo wywierzysko było także miejscem, skąd brały początek wszystkie mity i legendy o wampirach, skąd rozsiewała się wampirza plaga. Kilka mil w górę biegu rzeki, wzdłuż wywierconego przez skały osadowe podziemnego koryta, w miejscu pozbawionym dostępu światła, znajdowała się druga Brama dająca dostęp do Ziemi. Ta Brama także łączyła się z równoległym światem Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Rumuńskie schronisko służyło zatem dwóm celom: był to dom dla garstki ofiar koszmarnej, drakońskiej polityki Ceaucescu, której traumatyczne oddziaływanie do dziś sprawiało, że wiele osób nadal potrzebowało pomocy. Była to także zapora przed koszmarnymi wizytami - Wampyrów i okropieństwa rodem z Krainy Gwiazd. We wnętrznościach ziemi, pod fundamentami Schroniska, bieg rzeki został uregulowany i poddany kontroli. W dole zainstalowano monitory, które rejestrowały obecność ewentualnych intruzów, stanowiących zagrożenie dla ludzi. Były tam także... urządzenia, które pozwalały wejść i nie dopuszczały do wydostania się czegokolwiek, co byłoby większe od piskorza lub niewielkiego węgorza. Każdy człowiek czy stworzenie nie z tego świata, które przybyłoby z nurtem rzeki od strony Bramy raczej nie znalazłoby tu schronienia. Porażone prądem, wypatroszone i zgniecione, mogłoby w końcu wypłynąć w formie musu lub pasty tylko po to, by zostać wysuszone i spopielone. Wydział E, jak nigdzie indziej, miał tutaj precyzyjnie określony tryb postępowania. Budynek Schroniska miał trzy kondygnacje w kształcie nowoczesnego zigguratu, częściowo wkopane w urwisko, które dawno temu zostało ukształtowane przez płynący Dunaj. Teraz jednak nurt rzeki był dość daleko od budowli. Najniższy poziom opierał się na słupach wbitych w osypisko. Słupy łączyły ściany ze wzmocnionego betonu, ozdobione jesiennymi wzorkami. Osoba z zewnątrz pomyślałaby zapewne, że jest to tylna ściana piwnicy. Gdyby jednak podeszła bliżej, usłyszałaby szum turbin, szczególnie w zimie, gdy nurt rzeki zasilał Schronisko w ciepło i prąd. Potencjalnych turystów powstrzymywał jednak wysoki płot zbudowany nad samym brzegiem rzeki. Cały obszar stanowił teren pod administracją brytyjską. Woda po opuszczeniu systemu zabezpieczeń i „oczyszczania” wypływała na powierzchnię w sadzawce, niedaleko betonowej ściany zwróconej na wschód. Stamtąd, przez betonową śluzę, nurt wody płynął do Dunaju powolnym, wąskim strumieniem w porze suchej, przekształcając się jednak w wartki potok w okresie opadów. Rumuńskie Schronisko zajmowało się przede wszystkim opieką nad dziećmi i tylko czasami załoga półżartem nazywała siebie „Strażnikami Bramy”. Dzieci jednak nie były tylko przykrywką. Zawsze należycie się o nie troszczono. Sieroty, kaleki, dzieci odrzucone przez społeczeństwo zajmowały dwa górne piętra Schroniska. Na najniższej kondygnacji, dokładnie nad miejscem, gdzie kiedyś wypływała na powierzchnię woda, znajdowały się sale wykładowe, pracownie, pomieszczenia rekreacyjne oraz pokoje mieszkalne personelu. Potężnie wzmocniona, dźwiękoszczelna, betonowa podłoga tłumiła szum pracujących turbin. Pokój, w którym pojawili się Trask z Nathanem był pomieszczeniem magazynowym, które Anna Maria kazała opróżnić specjalnie dla Nathana. Jej biuro było na tym samym poziomie, a wielkie okno znajdowało się na południowej ścianie. Patrząc przez okno, Chung, Trask i Nathan mieli widok na oświetloną słońcem rzekę, Bułgarię na drugim brzegu oraz dawną Jugosławię na wschodzie. Granice nie stanowiły jednak większego problemu, zaś sceneria była zwyczajnym, „wiejskim” krajobrazem. Wyszli z biura i zeszli na niższy poziom, przeszli przez salę gimnastyczną gdzie nauczyciel wf-u prowadził z dziećmi ćwiczenia. Podeszli do wschodnich okien i przyjrzeli się żwirowej drodze dojazdowej, która wiodła przez ogród, stalową bramę w ogrodzeniu i znikała pomiędzy drzewami. Miejsce było dość dobrze zabezpieczone. Ale raczej nie przed specjalnymi jednostkami. - Jest zbyt spokojnie! - Stwierdził Trask. Najwyraźniej odezwał się jego talent, który uznał spokojny widok za kłamstwo. - Jesteśmy obserwowani. Schronisko znajduje się pod dokładną obserwacją. Prawdopodobnie ludzie Tzonova. Albo JSW - lub cytując Annę Marię - jednych i drugich. Masz rację: musimy wyprawić stąd Nathana tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Nie zwiedzali już podziemi (Anna Maria powiedziała Traskowi, że panuje tam taki spokój, jak w żołądku głodnej, zahibernowanej bestii) i posłali Chunga do biura, żeby odbierał telefony. Następnie Trask spotkał się z załogą. Faktycznie byli to nauczyciele, pielęgniarki, fizjoterapeuci i psychoterapeuci, ludzie, którzy troszczyli się o to, co robią i o dzieci, z którymi pracują. Lecz pośród tych specjalistów byli też inni, przeznaczeni do zadań specjalnych. Byli to ludzie Traska oddelegowani do Wydziału E ze służb specjalnych, doskonale wyszkoleni i zobowiązani do zachowania tajemnicy. Było to pięciu mężczyzn, którzy służyli wcześniej w marynarce, byli speleologami i specjalistami w poruszaniu się pod ziemią oraz pod wodą. Ich zadaniem była obsługa śmiercionośnych urządzeń znajdujących się w podziemiach budynku, gdyby zaszła taka konieczność. Mieli także eskortować pod ziemią Nathana w drodze do Bramy w warunkach braku oświetlenia (jeśli oczywiście nie liczyć tajemniczego blasku samej Bramy). Trzech z nich było już przy Bramie. Miało to miejsce dwa tygodnie temu, kiedy po długim okresie suszy opadł poziom wody. Od tego czasu panowała ładna pogoda i ich zdaniem nie powinno być problemu z dotarciem do Bramy wraz ze sprzętem. Kiedy Nathan witał się z nimi, przybiegł rumuński młodzieniec z wiadomością od Chunga: Wydział E był bezpieczny. Nathan mógł zacząć przenosić do Schroniska swoją broń. Skoki przez Kontinuum Möbiusa nie stanowiły żadnego problemu i za każdym kolejnym razem Nathanowi było łatwiej podróżować. Już nie pojawiało się odczucie „pędzenia”, po prostu „przechodził”. W kwaterze głównej Wydziału E Ian Goodly przygotował dla niego cały arsenał. Nathan zabrał ze sobą walizkę granatów odłamkowych, podręczny miotacz ognia, pistolety maszynowe z celownikami laserowymi oraz na podczerwień, trzy karabiny snajperskie kaliber 11 mm , dwie lekkie wyrzutnie rakiet kaliber 30 mm i mnóstwo amunicji. Polubił także nowy model metalowej kuszy wykorzystywanej w kamieniołomach, leśnictwie oraz przez kanadyjskich drwali. Półcalowe strzały były wypełnione wybuchowym plastikiem i mogły obalić sosnę o wiele szybciej niż jakakolwiek piła łańcuchowa. Jeśli trafiło się w pień z bezpiecznej odległości, to po 1.5 sekundy następowała eksplozja rdzenia strzały. Nathan poznał i wysoko cenił kusze w Krainie Słońca, ale ten model był inny. Zabrał ze sobą aż sześć kusz. Waga całego uzbrojenia dochodziła do dwustu sześćdziesięciu kilo, ale Goodly podzielił je na pięćdziesięciokilowe pakunki. Nathan dostawał paczki wprost do rąk w Londynie i oddawał je bezpośrednio Chungowi i Traskowi w Schronisku. Łącznie wykonał pięć kursów tam i z powrotem. Jeśli JSW lub ktokolwiek inny wiedział o transporcie, to nie zdążył przeszkodzić, zaś cała operacja trwała niecałe pięć minut. IV Droga do domu - To wszystko - powiedział zdyszany Nathan po przedostatniej podróży. - Przynajmniej jeśli chodzi o broń. - Co powiedziałeś? - Trask przechylił głowę na jedną stronę w geście zapytania. - Co tam masz jeszcze? - Kogoś, kto chce ci powiedzieć do widzenia, przed wyjazdem do domu. Poprosiła mnie, żebym ją tam zabrał - moim sposobem. Ale najpierw chce tutaj zrobić przystanek. - Poprosiła cię o...? - Trask zaczerpnął głośno powietrza. - Nathan poczekaj...! - Ale było już za późno, ponieważ Nekroskop zniknął niespodziewanie. Chwilkę później był już z powrotem stawiając Zek z wdziękiem na podłodze. Płynnie wpadła w ramiona Traska. Nathan trzymał w ręku jej walizkę. - Zek najwyraźniej nie ma takich problemów jak ty - zwrócił się do Traska. - To znaczy z Kontinuum Möbiusa. - Ben. - Uśmiechnęła się, nie dając Traskowi ani chwili na zastanowienie się. - Jadę na jakiś czas do domu. Do Zante. Potrzebuję czasu, żeby pomyśleć nad tym, o czym rozmawialiśmy. David Chung zakaszlał i bezgłośnie wymknął się z pokoju. Nathan został, bo i tak wiedział w czym rzecz i nie czuł się zmieszany. - O czym my...? - Trask popatrzył na nią i przytulił do siebie. Zekintha Föener była pięknością. Zawsze nią była i Trask przypuszczał, że zawsze nią będzie. W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat była o cal niższa od Traska, ale gdyby chodziło o wygląd, to ona była pierwsza, a Trask na końcu ogonka. Matka dała jej imię związane z miejscem urodzin -Zakynthos. Zek był szczupła, miała drugie nogi, niebieskie oczy i blond włosy. Jasne kolory wskazywały, że znacznie więcej odziedziczyła po ojcu, z pochodzenia Niemcu, niż po matce. A może było to dziedzictwo greckiej wyspy, ponieważ Zakynthos znaczy Wyspa Kwiatów. Trask zachwycał się nią i nawet niewielkie wady wyglądały w jego oczach na zalety. Bezceremonialnie sprowadziła go na ziemię, przerywając bujanie w obłokach. - Nie mów, że zapomniałeś. - Znowu jej uśmiech Trask natychmiast doszedł do siebie. - Nie, nie zapomniałem. Ale... czy będziesz tam bezpieczna? - Oni chcą tylko Nathana - odpowiedziała, uśmiech zniknął z jej twarzy. - Kiedy go już nie będzie, to szybko o mnie zapomną. Prawdopodobnie o nas wszystkich. Dwóch ludzi z oddziałów specjalnych weszło do pokoju, żeby zabrać broń i amunicję. Jeden z nich zatrzymał się na chwilę, spojrzał na Nathana, Traska oraz ze zdziwieniem na Zek i powiedział: - Anna Maria uważa, że zaraz musimy wyruszać. Jeżeli o nas chodzi, to jesteśmy gotowi. - Jeszcze minutkę - odpowiedział Nathan. - To ty jesteś ten kozak? - A nie wyglądam? Wracam do domu! Na twarzy komandosa zagościł niepewny uśmiech. Traskowi przemknęła myśl: Ciekawe czy byś się uśmiechał gdybyś wiedział jak wygląda ta droga do domu? Kiedy mężczyzna opuścił pokój, uwolnił Zek ze swoich objęć mówiąc: - Bądź ostrożna i odezwij się. Daj znać, jak będziesz gotowa. Albo niegotowa. To znaczy, wiem, że nie jestem zbyt dobry w tym, ale... - Jesteś bardzo dobry. - Pocałowała go. - Jesteś... prawdziwy? To nie tylko twój talent, Benie Trask. To sposób życia. Czasem, kiedy na mnie patrzysz... Muszę przyznać, że zajrzałam do twoich myśli raz lub dwa razy. Jeszcze tylko jedna osoba myślała o mnie w taki sposób. Rozmawiałam z Jazzem. On nie chciałby, żebym była sama. Traskowi żywiej zabiło serce. - Podjęłaś decyzję? Skinęła głową. - Myślę, że tak. Potrzebuję trochę odpoczynku, żeby... przemyśleć parę spraw. Chodzi mi o uporządkowanie wszystkiego. Wiesz, kocham moją wyspę i muszę się z nią czule pożegnać. Nathan zaczynał się niecierpliwić i Trask to zauważył. Pocałował Zek i powiedział - Ale tym razem szybkie pożegnanie, dobra? Bardzo szybkie! - Zwracając się zaś do Nathana, dodał - Teraz jest twoja, jeśli można tak powiedzieć. Opiekuj się nią! Nathan skrzywił się swoim powolnym, zamyślonym uśmiechem mówiąc - Nie obawiaj się Ben. Ja też ją kocham - ale inaczej. Gdyby miała ciemniejszą karnację, to mogłaby być moją matką. Patrząc z zewnątrz mogłoby to wydać się dziwne. Barwa jej skóry była podobna do Nathana i pod tym względem mógłby uchodzić za jej syna. Jednak Nathan był Cyganem i dlatego jej barwa była mu obca. Ponadto Nana Kiklu (matka Nathana) miała ciemne oczy i kruczoczarne włosy Wędrowców. Przekazywanie myśli nie było trudne dla Nathana, więc wyjaśnił to w taki sposób. Zek wiedziała, że jego komentarz nie miał nic wspólnego z jej wiekiem, ale związany był z uczuciami. Sprawiło jej to zatem przyjemność. - Jestem gotowa - powiedziała. Trask znowu obserwował to zjawisko: Kiedy wywoływał drzwi Möbiusa, oczy Nekroskopa zmieniały odcień od ciemnoszafirowego do jasnobłękitnego -niemal mistycznie niebieskiego koloru angielskiego nieba w lecie. Następnie kiwnął głową w stronę Traska i przyciągnął Zek do siebie wskazując kierunek, gdzie oboje wkroczyli wspólnie, jakby tańcząc... tyle, że wkroczyli w pustkę. W miejscu, gdzie stali, zawirowało powietrze i Trask został sam. Do pokoju wbiegł David Chung z bezprzewodowym telefonem w ręce i wpadł na plecy Nathana. - To Ian Goodly - zwrócił się do Traska. - Do ciebie, pilne! Po chwili Goodly krzyczał do ucha Traska - Ben! Dzieje się coś złego! - W Wydziale? - Wystraszył się Trask. - Nie. U was, w Schronisku! Trask bezgranicznie ufał zdolnościom Goodly'ego. Nie wypytywał o szczegóły. - Kiedy? - W każdej chwili! - Kto to? - Nie widzę wyraźnie. Tylko eksplozje... krzyki... przemoc! Ben, nie widzę cię. Nie ma ani ciebie... ani Davida! - Ale jesteśmy tutaj! - Nie w najbliższej przyszłości. Trask poczuł, jak jego krótkie włosy stają mu na głowie. -Śmierć? - O Boże, nie wiem! Przedtem zawsze wiedziałem, że będziesz w mojej przyszłości, a teraz cię nie ma... Nathan zobaczył wyraz twarzy Traska. - O co chodzi? - Złazimy na dół, do podziemi, piwnic, czy jak tam, do cholery, nazywacie to miejsce na dole... do szamba. Nathan, ruszaj. Ty też, David. - A ty? - Twarz Chunga błyszczała od potu. Wiedział, że nie jest dobrze. - Idę - skinął głową Trask - ale jedną zabawkę wezmę ze sobą! Podniósł z podłogi pistolet maszynowy i wcisnął do niego pełny magazynek. - Chodźcie już! Trask rozłączył się i włożył telefon do kieszeni na piersi. Nathan wziął pod pachę pudełko z amunicją, a na ramię zarzucił sobie RPG. Chung wziął dwie kusze z czarnego metalu zapakowane w naoliwiony papier. I to wszystko; jeszcze pudełko z amunicją i części zapasowe do RPG. Jeden z byłych marynarzy przyszedł sprawdzić, czy wszystko zabrane i wziął pozostałe drobiazgi. Kiedy szli korytarzem do szamba... ...Wpadli na Annę Marię. - Kilku instruktorom dałam walkie-talkie, mieli siedzieć w lesie niedaleko drogi - mówiła z trudem łapiąc oddech. - Na szczęście nie ma tu zbyt wielu dróg! Dostałam wiadomości o obecności obcych w pobliżu. Kilka wzywanych osób nie zgłosiło się. Ben, to mi się nie podoba. Ben w drodze na dół opowiedział o rozmowie z Goodly'em. - Nikomu się to nie podoba - stwierdził. - Ani tobie, ani mnie, ani Ianowi. Jeśli to jest Turkur Tzonov, a właściwie jego ludzie, to sporo ryzykują. Może się to przerodzić w incydent międzynarodowy. Jeśli zaś są to JSW... to wiem, że Nathan może napędzić strachu: człowiek z jego możliwościami niespodziewanie przybywający ze świata Wampyrów. Ale dlaczego tak nagle postanowili się z nim rozprawić? Dlaczego nic nie wyczuliśmy? Przecież dlatego jesteśmy w wywiadzie, pierwsi wiemy jak się sprawy mają. Lecz nie tym razem. To tak, jakby ktoś ukrywał się, przypatrywał, obserwował, czekał, wypatrywał swojej szansy. Ale szansy na co? Anna Maria chwiała się na obolałych nogach i z trudem pokonywała ostatni poziom betonowych stopni. - Czyżbyśmy stracili czujność? - Wydział? Możliwe. Kiedy Nathan już się stąd wydostanie, musimy pozbierać się. Ja muszę się pozbierać - o ile mi dadzą taką szansę. - Oni? Manipulatorzy? Lalkarze? - Jej głos był pełen pogardy. - Już dawno powinniśmy przestać dla nich pracować. Nasz świat wciąż potrzebuje ratunku i nikt nic nie robi w tej sprawie. A przynajmniej niewiele. To wszystko nie ma sensu. Jeśli nie potrafimy nic zrobić dla naszego świata, to czy nie jest lekką przesadą próbować ratować czyjś świat? - Jeśli my bylibyśmy władzą - Trask nie raz nad tym myślał - to kto by nas pilnował? - A kto ich pilnuje? - Jej gorycz była wypełniona logiką i Trask dostrzegł „prawdę” w jej wypowiedzi. Władza absolutna i tak dalej... - Pomyśl o Krainie Słońca i Krainie Gwiazd - zignorował jej argumenty, żeby odnieść się do reszty pytania - wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli świat Wampyrów zostanie przez nich zdominowany, to w dalszej kolejności czeka to nas. To prawda, że teraz jest zagrożony świat Nathana... ale jutro i pojutrze? Zanim zdążyła odpowiedzieć, o ile miałaby jeszcze argumenty, w kieszeni Traska odezwał się dzwonek telefonu. Dotarli już do szamba, miejsca gdzie przez stulecia wypływająca woda podmywała brzeg urwiska, tworząc nawis skalny, a właściwie grotę. Jaskinia echem odbijała szum płytkiego strumienia, ujętego w betonowy kanał, nad którym wisiały silne reflektory. Cały kanał najeżony był pułapkami mającymi wyeliminować ewentualnych intruzów. W metalowej siatce ogradzającej wlot rzeki do jaskini były otwarte drzwi. Migotające światła wskazywały na wyłączenie zasilania. W głębi tunelu czekali mężczyźni i niektórzy z nich nakładali na siebie spodnie będące częścią piankowego stroju nurka. Dołączyli do nich Nathan, Trask i reszta. Trask zatrzymał się na chwilę, żeby odebrać telefon. Natychmiast rozpoznał głos ministra i rzekł bez chwili namysłu: - Wielkie dzięki! - Jego głos był zduszony i pełen goryczy. - Trask, nie ma czasu na wzajemne obwinianie - powiedział minister. Pasowało to do tego, co mówił Goodly: to zdarzy się wkrótce. - Słuchaj uważnie. To rozkaz z samej góry. Rozumiesz? Z samej góry. Macie natychmiast przerwać realizację waszego planu. Nathan nie może przejść przez Bramę. Musicie go natychmiast zatrzymać, bez dyskusji... - Minister przerwał na chwilę, jakby chciał nad czymś pomyśleć, a po chwili ton jego głosu podniósł się i osiągnął poziom niemalże histeryczny: - Trask, JSW jest tam, w Schronisku! Słuchają tego, co mówię, zarówno po waszej stronie, jak i tutaj, w Londynie. Ja nie mam z tym nic wspólnego. Musisz mi uwierzyć! Jeśli jednak nie będziecie współpracować, mają rozkaz... - Głos w telefonie umilkł. Trask zrozumiał. Miało to brzmieć jak rozkaz, ale minister zamienił wypowiedź w ostrzeżenie. Zaraz, po chwili przerwy wypowiadał błyskawicznie słowa, prawie krzyczał, a na samym końcu, gdy ministrowi wyrwano słuchawkę z ręki, Trask usłyszał drugi głos - być może jakiegoś wojskowego. Z pewnością brzmiał autorytarnie i był pełen złości. - Kurwa! - Wycedził Trask. Jednak nie na tyle cicho, żeby nie zostać usłyszanym. - Wszystko staje na głowie, co? - Twarz Davida Chunga lśniła od potu. - Niech Nathan stąd zniknie - przytaknął Trask. - Później będziemy martwić się o nasze głowy. - Myślał o ostrzeżeniu przekazanym przez Iana Goodly'ego, że zarówno on, jak i Chung nie mają przed sobą przyszłości. Nathan odczytał jego myśli i powiedział: - Mogę was stąd zabrać. Mam w głowie koordynaty wielu różnych miejsc. Dokąd chcecie się udać? Wydział E? - Jezu! - Jęknął Trask. - Znowu Kontinuum Möbiusa? Chung był zdecydowany ruszać. - Czemu nie? - Zapytał z zapałem. - Skoro tutaj grozi nam niebezpieczeństwo...? - Chodźcie obaj - powiedział Nathan, a jego oczy zaczęły ulegać metamorfozie. Chwytając ich pod ręce pociągnął do drzwi Möbiusa... ...I wyszli w kwaterze głównej Wydziału E. ...W centrum dowodzenia. Wewnątrz stał Ian Goodly, jego twarz wyrażała prawdziwy szok. Podobnie jak czerwona i wściekła twarz ministra. Trask nie wiedział, że dzwonił on z kwatery głównej Wydziału E. Minister rzadko się tam pojawiał.) Było tu także sześciu esperów równie zaskoczonych oraz kilku żołdaków z JSW. Trzymali broń w rękach, na szczęście nie przeładowaną. Kiedy trójka podróżników wylądowała na podłodze, minister stał odwrócony tyłem do nich, wymachiwał rękami i krzyczał na umundurowanego mężczyznę trzymającego w ręku bezprzewodowy telefon. Ale prekognita Ian Goodly „wiedział”, gdzie wylądują i patrząc wprost na nich krzyknął: - Na litość boską! Zabierajcie się stąd! W chwili, gdy Goodly wykrzykiwał ostrzeżenie, minister odwrócił się i zobaczył Traska, Chunga i Nathana. Miał jeszcze kilka lat do emerytury; był niskiego wzrostu, siwowłosy. Jego zaczerwieniona od złości twarz natychmiast zbladła, kiedy rozpoznał Traska, Chunga i Nathana. Z ust wyrwał mu się krótki i nietypowy dla niego komentarz: - Jezu! - Wynosimy się stąd! - Trask ryknął Nathanowi wprost do ucha, mimowolnie powtarzając radę Goodly'ego. Jednocześnie, w tej samej chwili, gdy lufy broni ludzi z JSW skierowały się w ich stronę, Trask odbezpieczył swój pistolet maszynowy z charakterystycznym dźwiękiem naboju wprowadzanego do zamka. Raczej nie potrafiłby użyć broni w pokoju wypełnionym ludźmi z jego Wydziału, ponadto komandosi wykonywali tylko rozkazy. Było to jednak stanowcze ostrzeżenie. Jeśli rozpoczęłaby się strzelanina, to strzelałby. Kule fruwałyby w obu kierunkach. Ostrzeżenie zostało potraktowane poważnie. Agenci JSW rozbiegli się po pokoju we wszystkich kierunkach. Esperzy padli na podłogę. Znajdujący się najbliżej Traska minister oraz dowódca oddziału wycofywali się niepewnie trzymając w górze drżące ręce. Nathan nie potrzebował więcej czasu. Otworzył drzwi Möbiusa, chwycił Traska i Chunga za łokcie i pociągnął w niewidzialne, metafizyczne wrota. Ale ludzie z JSW nie byli tu dla zabawy: mieli wyraźne rozkazy, zaś ich celem był Nathan. Rozległ się dźwięk przeładowywanej broni i w chwili, gdy Nathan przeciągał swoich kolegów za próg drzwi, przez pokój przeleciał strumień śmiercionośnego ołowiu z towarzyszącym mu hukiem licznych serii. W chwili przekraczania Kontinuum Möbiusa Nathan otrzymał postrzał w ramię. Pchnęło go to w ciemną przestrzeń i wprowadziło w wirujący ruch. Umysł zapłonął rozbłyskami czerwonego bólu. Trask i Chung trzymali się blisko Nathana. Wirowali wraz z nim i odczuwali to, co on: brak orientacji, mdłości wywołane zawrotem głowy. W końcu Nekroskop był w stanie zatrzymać wrażenia i zapytał: Gdzie teraz? Samo postawienie takiego pytania mówiło za siebie - o szoku i dezorientacji. O tym, że został trafiony. Ból w jego umyśle wyrażał się tak samo, jak zabrzmiałby w jego słowach, gdyby się wypowiadał. Co z tobą? Niepokoił się Trask. Martwił się o Nathana, a nie o siebie. Nie miało w tej chwili znaczenia nawet takie niebezpieczeństwo, że gdyby rana Nathana okazała się śmiertelna, to szef Wydziału E na wieczność utkwiłby w Kontinuum Möbiusa. Dała tu o sobie znać przyjaźń, oddanie, a nawet miłość do syna Harry'ego Keogha. Podobnie było z Davidem Chungiem, który dodawał Nathanowi odwagi: - Trzymaj się, Nathan. Nie poddawaj się. - Znowu niesamowite brzęczenie, bolesne wibracje wypowiadanych słów w pierwotnej, brzmiącej echem pustce Kontinuum Möbiusa. Myślę, że nie jest tak źle, przesłał myśl Nathan. Muszę jednak wiedzieć dokąd was zabrać. Mamy coraz mniej czasu. Przynajmniej jeżeli chodzi o Schronisko. Może do domu Zek na Zante? Nie!, sprzeciwił się Trask. Na razie Zek nie jest w to zamieszana. Masz rację, mamy coraz mniej czasu. Goodly przewidział kłopoty w obu miejscach włącznie z faktem, że dla mnie i dla Chunga nie ma przyszłości! Przynajmniej nie w tym świecie. Wraz z tym stwierdzeniem zadziałał jego talent i pokazał mu całość obrazu, całą „prawdę”: o ile w tym świecie nie ma dla nich przyszłości, to Ziemia nie była jedynym miejscem do istnienia. Jest także Kraina Słońca i Kraina Gwiazd. Nathan odczytał myśli Traska. W Kontinuum Möbiusa nie trzeba było być telepatą, żeby to robić. Chcesz przejść tam... ze mną? Nie mam innego wyjścia, odparł Trask. To jedyna możliwość. Nie mam jeszcze ochoty umierać, ale skoro nie ma dla mnie miejsca na tym świecie...? Chung wszystko zrozumiał, jak również fakt, że w tym miejscu wypowiadanie stów nie było dobrym pomysłem - a już szczególnie krzyczenie. Pomyślał zatem: Czy Ian nigdy się nie myli? Trask odpowiedział: A czy pamiętasz, żeby kiedykolwiek się pomylił? Chung rzeczywiście nie potrafił przypomnieć sobie pomyłki Goodly'ego, za to pomyślał o ranie Nathana. Te dwa czynniki przekonały go do wydania z siebie jęku: Wracajmy do Schroniska. Nathan już przygotował współrzędne i praktycznie natychmiast się tam znaleźli. Przeprowadził ich poprzez świeżo stworzone drzwi - prosto do chaosu! Niespodziewanie pojawili się w jaskini dokładnie w tym samym miejscu, w którym byli minutę temu. Za trzydzieści sekund zacznie się faktycznie to, o czym mówił Ian Goodly: „eksplozje.... krzyki... przemoc”! Anna Maria oraz były marynarz czekali na nich. Ich twarze wyrażały czyste zdumienie na widok materializujących się w przestrzeni Nathana, Traska i Chunga. Nathan delikatnie postawił stopy na ziemi, ale Trask i Chung potknęli się. Z ulgą odetchnęli widząc, że są z powrotem. Dwóch grotołazów znajdowało się w głębi szamba, pozostała dwójka programowała sterowniki ustawiając przerwę w czasie włączenia prądu, zgodnie z zaplanowaną długością wyprawy. Telefon Traska zadzwonił ponaglająco. Odezwał się jeden z ludzi Anny Marii. W tej chwili był na zewnątrz i komunikował się dzięki walkie-talkie przyłożonemu do słuchawki w biurze. - Anna Maria! - Jego głos zapiszczał z podekscytowania. - Na naszym terenie są jacyś ludzie. Nie wiem, kto to jest. Kombinują coś przy ścianie. O Jezu, przyczepili chyba ładunki wybuchowe. Chowają się! Wyraz „eksplozja” wypowiedziany przez Iana Goodly'ego brzmiał teraz wyraźnie w uszach Traska. Po chwili był to już nie tylko wyraz. Ogłuszająca eksplozja wypełniła uderzeniami sprężonego powietrza pustą, odbijającą echo przestrzeń piwnic i zamkniętego w jaskini szamba. Wraz z eksplozją, w stronę przeciwległej ściany pofrunęła kula ognia. Po ułamku sekundy runęła ściana zezwalając na rozprzestrzenienie się destrukcyjnej siły wybuchu, a siła początkowej eksplozji cisnęła płonące odłamki betonu, sztukaterii oraz poskręcanej stali głęboko w podziemia. Fragmenty gorącego, dymiącego betonu kręcąc się pomiędzy podłogą a sufitem, uderzały o siatkę i wpadały do płytkiego strumienia, albo lądowały u stóp Traska i pozostałych osób z trudem dochodzących do siebie po szoku wywołanym hukiem wybuchu. Dwóch byłych marynarzy pracujących przy konsoli sterowniczej zostało zmiecionych i odrzuconych, znikając w grzybie ognia i dymu. Prawdopodobnie krzyczeli, kiedy gruz zwalił się na nich i pogrzebał ich, ale krzyki nie zostałyby usłyszane w odbijającym się echem huku eksplozji i serii z broni automatycznej, dobiegających teraz z dziur i szczelin w murze, przez które prześwitywało dzienne światło przedzierające się smugami przez gęsty, czarny dym i kurz. - Dobry Boże! - Krzyknął Trask. - Co do znaczy, do diabła? Ktoś za to zapłaci... - Proszę pana! - Ponaglające wezwanie odbiło się echem od ścian jaskini. - Proszę tędy. Jeśli pan idzie z nami, to proszę się pospieszyć. - Dalej! Idziemy - powiedziała Anna Maria. Jej twarz była blada jak ściana. Nathan zatrzymał się po drodze. - Tych dwoje. Mieli mi pomóc. A teraz ich nie ma. - Jego głos drżał nie tylko z powodu bezmyślnej przemocy; mógł usłyszeć szepty dopiero co zmarłych osób, ich strach, zwątpienie i przerażenie nieskończoną ciemnością. Trask popatrzył na ułożenie jego ramienia oraz zabarwiający palce szkarłat. - Dobrze się czujesz? - Tak... nie - odpowiedział Nekroskop kręcąc niezdecydowanie głową. - To przeze mnie. - Nie traćmy czasu! - Syknęła Anna Maria. - Idziemy. Jest silniejsza, niż na to wygląda, myślał Trask idąc jej śladem. Za nimi, w dymie i zgiełku padały kolejne strzały, kiedy agenci przedzierali się przez rumowisko. Mieli przyczernione twarz, ale ich oczy bystro błyskały przeszukując podziemia. W tylnej ścianie jaskini, w miejscu, gdzie schodziły się ze sobą boczne ściany oraz lewa i prawa, znajdowała się betonowa plomba, w której umieszczono właz o średnicy trzech stóp. Po prawej stronie, niżej o około dwanaście cali, ze stalowego otworu o tej samej średnicy wypływał strumień. Istniały jeszcze dwa odpływy, ale z uwagi na niski poziom wody było w nich teraz sucho. Właz był otwarty i Trask pomagał prześlizgnąć się przez niego Annie Marii, a później rozkazał Nathanowi i Chungowi iść za resztą. Trask wszedł ostatni i złapał za uchwyt od drzwi wkładając jednocześnie nogi do środka tunelu. Anna Maria zawołała do niego: - Ben, zamknij drzwi za sobą. Po prostu je mocno zatrzaśnij. - Sięgnął daleko ręką i pociągnął. Zanim jednak okrągłe, naoliwione drzwi zamknęły się, Ben dostrzegł na ścianie jaskini poruszające się cienie ludzi. Dwóch mężczyzn w maskach przeciwgazowych zmierzało truchcikiem w jego kierunku. Zobaczył, że byli ubrani po cywilnemu, w anonimowy, szary kolor JSW. Jak dotąd nie zauważyli go. Po chwili pojawił się trzeci mężczyzna. Był bez maski. Kiedy rozległ się jego głos, Traska zmroziło. - Gdzie oni są? Znał ten głos. Oczywiście, że starszy niż przed laty (czy mogło być inaczej'?), ale był to ten sam, pewny siebie, cyniczny, nikogo nie słuchający głos, który poznał przed wielu laty. - Kilku z nich tędy przebiegało - odparł inny głos, stłumiony i niewyraźny. - Mogą być tylko tam. Jeśli podzielimy teren pomiędzy siebie, to dostaniemy ich wszystkich. Pamiętajcie, jeżeli chodzi o gościa, który nazywa się Nathan, rozkaz jest wyraźny: mamy go zabić. Co zrobić z innymi, którzy się nawiną? - Inni mnie nie obchodzą - odezwał się dobrze znany głos. - Ale dla waszej jasności: brać ich żywcem! Osłaniajcie mnie... Właściciel głosu przykucnął i przedzierając się przez dym wkroczył do jaskini, idąc wzdłuż śluzy. Trask trzymał w ręku odbezpieczony pistolet maszynowy, jeśli delikatnie naciśnie spust... to ten facet już nie będzie mu więcej bruździł. Ale nie był w stanie tego zrobić pomimo faktu, że wiedział z kim, a raczej z czym ma do czynienia. Jeśli Harry Keogh oszczędził mu życie - pomimo tego, co spotkało go z rąk tego człowieka - to czy Trask miałby mu teraz je odebrać? Czekał. Kłęby dymu opadły i teraz ów człowiek był w odległości zaledwie kilku kroków. Oczy Traska przywykły do ciemności: patrzył, widział i wiedział, że ma rację. W tej samej chwili dostrzegł go mężczyzna. Spotkali się wzrokiem, oczy zwężyły się tworząc pomost łączący przestrzeń minionych lat. Trask przypomniał sobie, co działo się w ogrodzie starego domu na obrzeżach Edynburga: Nekroskop Harry Keogh o potwornym wyglądzie Wampyra ze świecącymi oczami, podnoszącego jedną ręką nikłą, chudą, wyschniętą powłokę człowieka... zwanego Geoffreyem Paxtonem! Paxton, umysłowy pasożyt, telepata z Wydziału E, perfidny do granic możliwości. Wówczas miał dwadzieścia siedem lat, teraz był po czterdziestce. Ale choć wyraz twarzy i oczu, a także brzmienie głosu nie zmieniły się, to ciało Paxtona wyglądało tak, jakby przeszło metamorfozę. Pozbawiony przez Nekroskopa zdolności telepatii, Paxton musiał rozwinąć inne talenty, które nie miały nic wspólnego z parapsychologią, ale raczej z ciałem. Zmuszony do fizycznej pracy, musiał nabrać ciała. Trask pomyślał: Wygląda na to, że jest w niezłej formie! A przynajmniej jego ciało... Jego umysł był taki, jak zawsze. Zdradziecki, pełen nienawiści, żądzy zemsty. Zemsty na Harrym Keoghu... lub na jego krewnych! Trask poznał prawdę i z równą łatwością rozwiązał zagadkę. Paxton był w JSW! Potrzebował szesnastu lat, żeby wyćwiczyć ciało, wspiąć się na szczyt i zostać wysoko postawionym oficerem w Departamencie Wrednych Sztuczek. Przez cały ten czas obserwował Wydział E i czekał, wciąż czekał. Patrząc w twarz Paxtona, Trask rozpoznał jeszcze jedną prawdę. Chodziło o zemstę i szansę. Jeśli schwytany Nathan mógłby przywrócić Paxtonowi zdolności telepatyczne, to Paxton zmusiłby go do tego. Jeśli nie, to Nathan zginie. Widząc oczy Traska, Paxton wiedział, że jego zamiary zostały dokładnie rozpoznane. Paxton potrzebował niecałej sekundy, żeby się zorientować, z kim ma do czynienia. Trask był oprócz Nekroskopa największym wrogiem Paxtona. Najwyraźniej do dziś nic się nie zmieniło. Były telepata natychmiast skierował swą broń w stronę włazu i nacisnął spust, ale Trask zdążył już zamknąć drzwi i zatrzasnąć zamek włazu. Odgłos zamykanego włazu został natychmiast zagłuszony przez kule odbijające się od stali zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Trask odepchnął się od włazu i zsunął wzdłuż gładkich ścian tunelu, czując jak już po chwili pomocne dłonie trzymające go za nogi, pomagają pokonać ostatni odcinek drogi. Tunel miał około siedmiu stóp długości, przechodził na wylot przez warstwę betonu o tej samej grubości i posiadał wewnątrz uchwyty do wychodzenia. Trask przypuszczał, że właz może stanowić najsłabszą część systemu obrony. Drzwi można było wysadzić. Pokonanie ich nie zabierze wiele czasu Paxtonowi. Nathan, Chung i Anna Maria czekali razem z trzema pozostałymi speleologami. W sztucznym, białym świetle ich twarze wyglądały pociągle, a sylwetki rysowały się wyraziście. Patrząc na nich, Trask pomyślał: Zostało nam tylko jedno wyjście. Nathan znowu usłyszał jego myśl. - Wciąż mogę was gdzieś zabrać - powiedział. - Potrzebuję jednej chwilki, żeby was zabrać do Edynburga albo Hartlepool. Albo na greckie wyspy, jeśli masz ochotę! Trask pokręcił głową. - Synu, wszyscy mamy swoje uzdolnienia. Anna Maria, Chung, ja i ty. Zwłaszcza ty. Ian Goodly także jest utalentowany i ufam mu jak sobie samemu. Jeśli on twierdzi, że w najbliższym czasie nie ma dla nas przyszłości tutaj, to oczywiste jest, że nie mogę zostać. Czy nie zauważasz, jak trudno było mu to powiedzieć? „Nie ma dla was przyszłości w najbliższym czasie”? Czy to nie oznacza, że dla mnie i Chunga istnieje przyszłość, ale nie tu i nie teraz? Czy to nie oznacza w końcu, że mamy wyruszyć do Krainy Słońca, żeby kiedyś powrócić? Nathan pokiwał głową. - Miałem kiedyś taki sam problem. Moja przyszłość została przepowiedziana, a przy okazji powiadomiono mnie, że jest nieunikniona, nawet gdybym próbował coś z tym zrobić. Przyszłość jest niczym przeszłość: niezmienna. Nie można jej uniknąć, dlatego lepiej jej nie znać. Anna Maria zamknęła drugą parę drzwi po przeciwnej stronie tunelu i przytknęła do nich ucho. - Coś kombinują przy pierwszym włazie. Może zakładają ładunki wybuchowe. Tym razem nie pójdzie im tak szybko. Muszą uważać, żeby wszystko się nie zawaliło. Jeden ze speleologów spytał nerwowo: - To kto idzie? - Nasza trójka - odparł natychmiast Trask, popatrzył jednak na Annę Marię, czekając aż powie: - Czwórka. Widziałam jak z zimną krwią mordowano niewinnych ludzi! Ci, którzy to zrobili, nie zostawią świadków przy życiu. Trask zastanowił się przez chwilkę i powiedział: - Jasne, i tak miałem cię zamiar o to zapytać. - Tak? - Tak. Szefem tej szczurzej bandy jest Geoffrey Paxton. Najwyraźniej pracuje teraz dla JSW. - Chwileczkę - burknął jeden ze speleologów. - Jak dotąd wykazaliśmy dużo cierpliwości, ale może w końcu ktoś nam powie, o co tu do cholery chodzi? Nikt nam nie powiedział, że weźmiemy udział w wojnie! A jeśli chodzi o tego kolesia - wbił wzrok w Nathana - sposób w jaki pojawia się i znika... cholera, jesteśmy po prostu głęboko w dupie! Wiemy tylko, że pracujemy dla pana, panie Trask. Ale czy to, co pan robi teraz jest właściwe, czy nie? Przecież JSW to jednostka rządowa, prawda? - Chodźmy na dół - odparł Trask, opowiem wam wszystko po drodze. Kiedy speleolodzy przygotowywali sprzęt, Anna Maria założyła Nathanowi opatrunek na ramię. Pocisk wyżłobił głęboką bruzdę wzdłuż mięśnia na ramieniu. Kula przelatując przez tkanki jednocześnie przypaliła je, zapobiegając tym samym krwawieniu. Przecinając poparzenie, którego doznał przed dwoma dniami na wyspach w Grecji, rana spowodowała sztywność ramienia. Na szczęście nie było większych uszkodzeń. Po chwili cała ekipa ruszyła w górę nurtu podziemnej rzeki. Dwadzieścia pięć minut później, idąc wzdłuż nurtu rzeki i zagłębiając się w podziemny system jaskiń, wszyscy byli zanurzeni po uda w lodowato zimnej wodzie. Trask opowiedział im o obcym świecie oraz o zamieszkujących go wampirycznych stworach. Nathan służył pomocą, kiedy do opowieści wdzierały się jakieś nieścisłości. Trask wyjaśnił także, dlaczego Nathan musi wrócić do siebie - nie tylko, żeby ratować własny świat, ale prawdopodobnie także Ziemię - dodał do tego także swoją teorię dotyczącą Paxtona: powód, dla którego były telepata pragnie pojmać Nathana żywego... lub martwego -zemstę na Harrym Keoghu. Z początku twardo stąpająca po ziemi trójka speleologów traktowała opowiadanie dość sceptycznie, ale talent Traska działał czasami dwukierunkowo: nie tylko Trask odczytywał prawdę, ale prawda była odczytywana w nim. Właśnie teraz tak się zdarzyło. Stopniowo zatem brzmienie i ton jego głosu przekonał ich. Brodząc w strumieniu słuchali go bez komentarzy. Jakby nie było, widzieli przecież jaskinię i Bramę... wyjaśnienia Traska, dotyczące tego, co było za nią, były lepsze niż żadne. Kiedy Trask skończył, rozległo się pytanie: - Ale czy pani English nie mówiła, że faceci z JSW nie będą chcieli mieć świadków? - Oświetlona pochodnią twarz speleologa wyrażała strach. - Jesteśmy nie tylko świadkami, panie Trask. Tam zginęli nasi przyjaciele! A co z nami? Czy też się przeprawimy do innego świata? Czy zostawicie nas tutaj na pastwę losu? Trask spojrzał na niego, potem na Nathana i powiedział: - Sprawy dzieją się zbyt szybko. - Jeszcze nie miał czasu nad tym pomyśleć. - Nie jestem w stanie powiedzieć, co będzie dla was lepsze. - Mogą iść z nami - odpowiedział Nathan. - Przecież pomagają mi wrócić do domu, niosą broń. Nie chciałbym, żeby spotkała ich jakaś krzywda. Ponadto Lardis na tym skorzysta; potrzebni mu będą dobrze obchodzący się z bronią instruktorzy. - A kiedy możemy wrócić z powrotem? Nathan pokręcił jedynie głową, wzruszył ramionami i rzekł: - Nie mogę wam nic obiecać. Jeśli znalibyście świat Wampyrów tak, jak ja go znam, to wiedzielibyście dlaczego. - Ale istnieje taka możliwość? - Znacznie więcej niż możliwość. Istnieje droga powrotna, Jednak obecnie została zablokowana. Ponadto nie możemy być pewni, czy zostaniemy przyjaźnie przyjęci. Później jednak, o ile będzie jakieś później, będziecie mogli w dowolnej chwili wrócić do Bramy w Krainie Gwiazd. Speleolodzy spojrzeli po sobie. Jeden z nich stwierdził: -Wygląda na to, że idziemy z wami. Jego wypowiedź zbiegła się ze stłumionym grzmotem odległego wybuchu. - Przebili się przez właz - mruknął Chung. Szli teraz zanurzeni po pas w czarnej rwącej wodzie, kierując się ku suchemu brzegowi strumienia. Holowali za sobą dwa lekkie pontony, z małymi, ale mocnymi silnikami oraz długi gumowy pływak, który miał po bokach zapinane na zamki kieszenie. Pontony mogły zabrać po trzech pasażerów, zaś pływak służył do transportu broni Nathana i wyposażenia. - Jest nas siedmioro - powiedział jeden ze speleologów. -Sześć osób popłynie pontonami, a jedna będzie trzymać się pływaka. - Kiedy dotarli do brzegu dodał: - Tu zgubimy pościg, przynajmniej na jakiś czas. Jest jeszcze parę pontonów i butli z powietrzem w Schronisku, ale jeśli będą chcieli nas ścigać, to będą musieli się wrócić, żeby je przynieść. Na brzegu leżało sześć akwalungów i Trask zaczął odczuwać lekką klaustrofobię od samego patrzenia na nie. Jeden ze speleologów wciskający się w piankę nurka uspokoił Traska: - To na ostatni fragment drogi. Może jakieś pięćdziesiąt stóp od końca, gdzie woda płynie kanałem bez dopływu powietrza. Będziemy ci pomagać. Wierz mi, mamy szczęście. Jeszcze nigdy poziom wody nie był tak niski. O innej porze już dawno musielibyśmy nurkować. Z kierunku, z którego nadeszli, dało się słyszeć chlupanie wody i zachrypnięte głosy. Ostrożnie wsiedli do pontonów i włączyli silniki. Zostawili głosy za sobą, w chwili, gdy wpływali na długie jezioro czarnej wody i schylali głowy, mając nad sobą sklepienie zaledwie o stopę wyżej. Przez pół godziny płynęli pod prąd, mając czasami ściany w zasięgu wzroku, a czasami nie dostrzegając nawet sklepienia jaskini. W końcu jednak jaskinia zwęziła się, formując coś na kształt szyjki od butelki w miejscu, gdzie ciemna, kamienista plaża wystawała kilka cali ponad poziom wody. Po jednej stronie plaży, w miejscu gdzie skała została rozdzielona potężnym pęknięciem, spod wody wydobywało się mleczne, płonące światło, jakby ktoś rozpalił jakiś dziwny, podwodny ogień. Nathan od razu poznał ten miękki, lecz w pewnym stopniu niezachęcający blask. - Za tym pęknięciem w skale - zwrócił się do Traska - jest Brama. Żeby to udowodnić, prawdopodobnie wyłącznie sobie samemu, otworzył drzwi Möbiusa, które natychmiast wygięły się i rozpadły. Tak samo było w Perchorsku. Bliskość Bramy zaburzała matrycę czasoprzestrzenną i oczywiście Kontinuum Möbiusa. Po przybiciu do plaży, dwóch speleologów założyło kamizelki oraz płetwy i wskoczyło do wody. Podpływając do szczeliny w skale zanurkowali i zniknęli w oświetlonych głębinach. Ciągnęli za sobą nylonową linę, której jeden koniec został starannie przywiązany do skały wystającej ze ściany jaskini. Po minucie albo dwóch byli już z powrotem pokazując, że Nathan, Trask i Chung powinni wejść do wody. Ubrani w pianki, z założonymi akwalungami, zajęli pozycję pomiędzy przewodnikami i posuwali się wzdłuż liny, ciągnąc za nią rękami. W taki sposób dotarli do jaskini, w której znajdowała się Brama. Rozebrali się na suchym brzegu, a jeden ze speleologów zabrał ze sobą najmniejszą piankę i wyruszył po Annę Marię oraz ostatniego ze speleologów. Przed wejściem do wody, eskorta Anny Marii opróżniła częściowo transporter z powietrza mocno przywiązując go do końca liny. Pontony zostały odczepione i puszczone luźno z nurtem rzeki. W końcu cała siódemka znalazła się w głównej jaskini. Speleolodzy byli już tutaj wcześniej. Choć miejsce było niezwykłe, to jednak nie była to dla nich nowość. Kiedy zajmowali się wyciąganiem pływaka, rozładunkiem arsenału Nathana i wyjmowaniem suchych rzeczy do przebrania, pozostała czwórka podziwiała to miejsce. Zasadniczo patrzyli na Bramę... a raczej zasłaniali oczy przed jej blaskiem. Brama. Absolutnie nie wyglądała jak brama w potocznym znaczeniu tego słowa. Była to raczej wierna reprodukcja gigantycznej kuli obcego, białego światła rozbłyskującego w Perchorsku. Tutaj masa światła wydawała się być uwięziona przez niskie sklepienie, mogło także wydawać się, że wrasta w nie jak wielki płomień zimnego ognia. - Droga do domu - powiedział krótko Nathan, jednak w jego słowach czuć było westchnienie, a może nawet modlitwę. Patrząc na niego Trask pomyślał: Tym razem mamy przed sobą tylko jedną drogę. Jeśli Nathan go usłyszał, to nie odpowiedział... CZĘŚĆ DRUGA: Kraina Słońca i Kraina Gwiazd I Kraina Gwiazd Rozglądając się po jaskini zmrużonymi od blasku oczyma, Trask rozmyślał: Chyba już jesteśmy w innym świecie! A to (skurczył się na widok kilku skamieniałych anomalii) pewnie jego mieszkańcy. - Byli mieszkańcy - odparł Nathan szeptem, który jednak odbił się echem od ścian. - Ale nie z tego świata, Ben, tylko z krainy Gwiazd. No i jeszcze tam nie jesteśmy. Jaskinia była wielkości boiska piłkarskiego, w połowie wypełniona wodą i wielka jak kościół. Czarne, nachylające się do wnętrza ściany były pokryte pręgami, jak gigantyczna gardziel. Tu i ówdzie widać było wyżłobione przez wodę pęknięcia i załomy. Widać było także płytkie wgłębienia oraz czarne tunele o średnicy dwóch, trzech stóp w miejscach, gdzie erupcje magmy - kanały obcej energii - wniknęły w twardą skałę. „Mieszkańcy” Traska siedzieli, kucali bądź leżeli skuleni w kamiennej ciszy, rozmieszczeni w znajdujących się na najwyższym poziomie skalnych niszach. Prawdopodobnie uciekli tam przed powodzią. Ich milczenie było oczywiste dla Traska i reszty podróżników, ale nie dla Nekroskopa. Kiedy Nathan odezwał się do Traska, to jego wypowiedź w równym stopniu sformułowana była w mowie umarłych. Jego myśli i słowa zawsze były odbierane przez martwych, chyba, że postanowił je ukrywać przed nimi. Zasiedlające jaskinię, zmarłe przed laty kreatury usłyszały go wyraźnie. Co więcej, wiedziały kim jest, a przynajmniej, co sobą reprezentuje, ponieważ nie był pierwszym z żyjących ludzi, którzy przemawiali do nich w taki sposób. Przed Nathanem ktoś już był. I z powodu tego człowieka, zmarły odpowiedział zgodnie z oczekiwaniami Nathana: Ha! Wróciłeś, co? Jesteś jak zwykle pierwszy. Zajęło ci to trochę czasu: Przypuszczam, że z tysiąc wschodów słońca. Ale cóż znaczy czas dla takich jak my? Głos dobiegał od strony koszmarnej, ciasno upakowanej w niszy mumii, którą osad skalny zamurował w pozycji strasznego embriona, spoczywającego w łonie połyskującego wapnia. Z groteskowego stalaktytu wystawała odrażająco zniekształcona czaszka, zastygła w prawdziwym wyrazie śmierci. Rozwarte szczęki przypominały wilka i miały uzębienie mięsożercy. W rzeczy samej, był to mięsożerca... Wampyr! A przynajmniej porucznik w stanie spoczynku. Teraz były to zwłoki. A jednak nadal zdawały się spoglądać na Traska i jego przyjaciół z wyrazem nieprzemijającej, utrwalonej złośliwości. Po chwili zdumienia Trask podszedł bliżej do ściany i przyglądnął się potworowi. Najwidoczniej trwał w swojej skurczonej pozycji od bardzo dawna. - Czy to jakaś rzeźba? Czy też prawdziwe zwłoki? - Już w chwili zadawania pytania, Trask wiedział, że stwór był kiedyś czymś rzeczywistym, żywym. Jego talent podpowiadał mu to jednoznacznie. Nie miał jednak talentu Nathana i prawie przechodziło jego wyobraźnię spostrzeżenie, że Nekroskop mógłby teraz rozmawiać z „czymś takim”. - Tak, to jest rzeczywiste - odpowiedział po cichu Nathan. - Zasuszone, skurczone i zamienione w skałę, ale pochodzące z prawdziwego świata. - Następnie zwrócił się do martwego porucznika: Nie jestem tym, o kim myślisz. Tamten to mój ojciec. Przechodził tędy w drodze do Krainy Gwiazd. Nazywał się Harry Keogh, a ja jestem jego synem, Nathanem. O, tak? A więc syn idzie w ślady ojca? No, cóż. Skoro wyruszył do Krainy Gwiazd, to już od dawna nie żyje i zniknął z obydwu światów! Teraz wynoś się! To moje miejsce. Zmarli zazwyczaj nie byli tacy zarozumiali, bezczelni i aroganccy. Jednak nie był to zwyczajny zmarły. Nathan spokojnie wypytywał go dalej: Kto był twoim panem? Rozmówca wydawał się być zdziwiony. Sama jego obecność - jego kształty z przeszłości - wystarczyły, żeby zagłuszyć myśli innych zmarłych. Czyż ten Nathan nie był tylko zwykłym szczeniakiem, w dodatku ludzkiego rodzaju? Kto był moim panem, pytasz? Byłem panem samego siebie i zwałem się Cezar Gryzolnik. Ale Nathan dobrze wiedział jak Wampyry nazywały swoich niewolników i dzięki temu zorientował się, któremu lordowi służył ten porucznik. Gryzolnik, powiadasz? Przecież sam się tak nie nazwałeś. Byłeś niewoli u Menora Zgryza, który zginął w bitwie o Ogród Mieszkańca w Krainie Gwiazd. I to mój ojciec go zabił! Teraz rozmówca był prawdziwie zdumiony. Jesteś jeszcze młodzieńcem, westchnął, a mimo to wiesz tak wiele! Skąd ci to wszystko wiadome? Kiedy przechodzi się przez Bramę, przepada się na zawsze. Ale ty sporo wiesz o Krainie Gwiazd, Ale... czyż nie powiedziałeś... że Menor nie żyje? Prawda to? Jeden ze speleologów zauważając dziwną ciszę, odezwał się: - Co teraz? - Jego koledzy również byli zainteresowani dziwnym zachowaniem Nathana, który stał wpatrzony w niezwykły kształt umieszczony w najwyższym wgłębieniu. Jednak Trask, Anna Maria i David Chung wiedzieli, co się teraz dzieje: Nathan rozmawiał ze zmarłym, albo z tym, co kiedyś było żywą osobą. Esperowie wyczuwali coś niezwykłego. - Jeszcze chwileczkę - szepnął Trask robiąc krok do tyłu, ale ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Nathana. - Bardzo was proszę, zachowajcie ciszę jeszcze przez jakiś czas. Trask wielu rzeczy im nie powiedział. Nie mówił o tym, że Nathan był Nekroskopem. Samo pojęcie teleportacji i równoległego świata było wystarczająco trudne do ogarnięcia. Czy należało jeszcze dodawać do tego informację o tym, że człowiek może ucinać sobie pogawędki ze zmarłymi? Tak, nie żyje, odpowiedział Nathan na pytanie Cezara. To prawda, tysiąc wschodów słońca temu. Razem z nim poszły do piachu wszystkie Stare Wampyry. Zmarły westchnął: Naprawdę wszystkie? Szaitis, Fess, Lesk? Chyba nie Lesk Nienasycony? Wszystkie, powiedział Nathan. Znał wymienione przez Cezara imiona, ponieważ wśród Wędrowców traktowane były jak przekleństwa. I ten, który był tutaj ostatnim razem, twój ojciec, on to uczynił? Na pewno brał w tym udział. Nagle Cezarowi powrócił dobry humor. I ten stary drań, Menor Zgryz, także nie żyje? Ha, ha, ha! Niezbyt się martwisz losem swojego pana. Cezar natychmiast przestał się śmiać i spoważniał. Troszczyć się o niego? Nienawidziłem tego bydlaka! Złapał mnie na tym, jak lizałem jego kobietę, odciął mi język i kazał go jej zjeść. Potem powiedział: „Zobacz jak kosztuje twojego języka dolnymi i górnymi ustami... na pewno robiła to także z twoim fiutem!” A później... udusił ją i zabrał mnie do Bramy. Nathan wiedział, co to znaczy Brama, więc zrozumiał o co mu chodziło. No, przynajmniej wiedział jak to jest z Bramą, która znajduje się ponad poziomem ziemi. Po raz pierwszy zobaczył ją ponad trzy lata temu, kiedy towarzyszył Lardisowi Lidesci w jego dorocznej pielgrzymce na puste i wymarłe tereny, jakimi była wówczas Kraina Gwiazd. Zaledwie kilka miesięcy temu przeszedł przez Bramę do Perchorska. Ponadto zapoznał się z aktami Keogha w Wydziale E i dowiedział się, że istnieją dwie Bramy. Górna Brama powstała, kiedy w wyniku projektu Perchorsk nastąpiła implozja i powstała szara dziura pomiędzy równoległymi wymiarami. Dolna była tworem natury i trudno było ją dostrzec z powierzchni ziemi. Od niepamiętnych czasów dolna Brama - mająca swoje ujście w podziemnej grocie w Rumunii - była używana jako narzędzie kary, zemsty lub zwykłego okrucieństwa. Lordowie Krainy Gwiazd wtrącali tam swoich wrogów lub nieposłusznych niewolników. A więc wtrącono cię w Piekielne Otchłanie, zauważył Nathan, i znalazłeś się w tym miejscu. Zaiste, przyznał Cezar. Kiedy się jednak tutaj dostałem, woda miała o wiele wyższy poziom, była ciemna i rwąca. Wdrapałem się tutaj i czekałem, czekałem, czekałem. Wkrótce byłem zbyt słaby, żeby pływać. Przecież nawet nie umiałem pływać, a zimno dodatkowo usztywniło wszystkie moje członki. Umierałem z głodu... jeszcze nie byłem Wampyrem, tylko porucznikiem.... nawet wampirza długowieczność nie była w stanie uchronić przed tym, co mnie spotkało. I podobnie jak wszyscy zmarli tutaj, ogromnie bałem się wody. W końcu zostało ze mnie to, co widzisz. Zesztywniałem jak kamień. Tak skończył Cezar Gryzolnik... Wydał z siebie westchnienie zmarłego, dodając po chwili: A ty? Naprawdę masz zamiar się tam przedostać? Zwariowałeś? Potrzebujesz potężnej magii, żeby przeżyć w Krainie Gwiazd! Tyle, że, westchnął ponownie, wcale nie! Nie ma ich już. Stare Wampyry zginęły i odeszły na wieki. Tylko... czy to faktycznie prawda? Na jakiś czas wszyscy odeszli, odpowiedział Nathan. Tak? A teraz? Stare Wampyry nie żyją. Ale na wschodzie, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, inni czekali na swoją chwilę i zasiedlili Krainę Gwiazd. Idę zrobić to, co mój ojciec przede mną: zniszczę tych, którzy czyhają na mnie. Ale twoje imię: Nathan Keogh? To pierwsze, jakkolwiek rzadkie, jest imieniem Wędrowców. A Keogh? Aha! No tak, nazwisko twojego ojca. On zaś... Był mieszkańcem Piekieł, dokończył za niego Nathan. Moja matka była Cyganką, nazywała się Kiklu. Cezar westchnął, jakby w końcu pojmując, i dodał: Sam byłem kiedyś Cyganem Stengi, mieszkaliśmy jakieś pięćdziesiąt mil od przełęczy. W moim plemieniu także byli Kiklu... Zamilkł, jakby wspomnienia dawnych czasów zanadto go przytłoczyły. Jednak już chwilę później głos zmarłego brzmiał równie twardo, jak jego wapienna skorupa: Ha! Teraz i tak nie ma to już znaczenia, podobnie jak życie. Byłem Cyganem... potem stałem się nieumarłym... przynajmniej potencjalnie. Mogłem nawet zostać Wampyrem! Ale przez te lata spędzone w śmiertelnym skostnieniu... życie wydaje mi się tylko snem. A ty to zburzyłeś. Przez ciebie poznałem prawdę: zmarnowałem życie. Zabrałeś mi spokój, Nathanie Keogh. W tej chwili do rozmowy włączył się inny głos. Znacznie twardszy, mroczny, a nawet rozgniewany. Spokój? Czy tylko o to ci chodzi, Cezarze Gryzolniku? Spokój? I ty śmiesz zwać się porucznikiem Wampyra? Ha! Menor pomylił się, przyjmując cię na służbę! Nawet tutaj mamy dość spokoju. I mamy też dosyć tego gadania. Skończ już te pogaduszki i pozwól tym głupcom wyruszyć na pewną śmierć do Krainy Gwiazd. Nathan zlokalizował źródło głosu: skamieniała bryła wystająca ze ściany w miejscu, gdzie zwisała w formie stalagmitu połyskująca, wapienna, siedmiostopowa „świeca”. Powierzchnia bryły była na wpół przeźroczysta i z trudem można było dostrzec przerażające kształty. Nathan rozpoznał źródło głosu i poznał także rodzaj jego właściciela: Wampyr! - Nathan! - Anna Maria przerwała jego myśli, odciągając go od rozmowy ze zmarłymi. Spojrzał na nią. - Tak? - Nie możemy tutaj zostać. Jest zbyt zimno i nie mamy dużo czasu. Zaplanowaliśmy, że wyruszysz z powrotem w ciągu trzech dni. Nasze obliczenia wskazywały, że wówczas będzie jeszcze dzień w Krainie Słońca. Ale teraz... słońce znika za górami. Nie wiemy też, ile czasu zajmie nam przeprawa przez Bramę. - Gdy będę z nimi rozmawiał, możecie zacząć przerzucać broń przez Bramę - Nathan zwrócił się do Traska: - Zgodnie z tym, co wiemy, broń zostanie wciągnięta i przesunięta do podziemnej Bramy w Krainie Gwiazd. Nie będziemy za nią daleko. Pójdziemy potem razem, a przynajmniej tak blisko siebie, jak to możliwe. Następnie, gdy Trask z resztą zabrali się do pracy, odwrócił się do skamieniałości zamrożonej w stalagmitowym grobowcu: Kim byłeś? Hę? Głos lorda Wampyrów pełen był goryczy. Raczej, kim teraz jestem, skoro zwykłe dziecko posiada więcej mocy ode mnie - kamienia, który kiedyś był człowiekiem, a nawet więcej niż człowiekiem... Wampyrzym lordem! Ale to było kiedyś. Sprostował go Nathan. Byłeś człowiekiem. Byłeś Wampyrem. A teraz jesteś skamieliną. Być może masz ostatnią szansę, żeby porozmawiać z żywym człowiekiem. Chcesz ją zmarnować? Rozmówca rozważał przez chwilę usłyszane słowa, gdy za plecami Nathana rozległ się głos: - Co jest, do diabła...? - Jeden z grotołazów cofnął gwałtownie rękę, odsuwając się jednocześnie od pudła z amunicją, które włożył w światło Bramy. - Wydaje mi się, że to światło... zasysało mnie! - Oczywiście - zwrócił się do niego Trask. - Nas wessie podobnie jak wsysa naszą broń. To jest jak niewidoczny pas transmisyjny, albo jak winda do innego świata. - Włożył automatyczną strzelbę kolbą do przodu i patrzył jak znika w białej poświacie. Jednocześnie poczuł pociągnięcie, a następnie niepowstrzymane ssanie w chwili, gdy strzelba wysunęła się z jego rąk i wniknęła do wnętrza Bramy. - Po prostu uważaj, żeby nie dotknąć palcami powierzchni. No chyba, że chciałbyś być pierwszy w Krainie Gwiazd. Kto w Krainie Gwiazd mógłby mnie pamiętać?, zastanawiał się były lord Wampyrów. W Krainie Gwiazd to raczej nikt, odpowiedział Nathan. Ale czy nie byłeś najpierw Wędrowcem? Czyż nie przyszedłeś na świat w normalny sposób? Na pewno tak, jak wszyscy pochodziłeś z jakiegoś plemienia. Może w Krainie Słońca żyją teraz twoi wnukowie? Nazywałem się Ferenc, odpowiedział dumnie. Byliśmy banitami, żebrakami. Ale też zajmowaliśmy się kowalstwem i wyrabialiśmy rękawice bojowe dla Wampyrów. Mieliśmy z nimi układ... Ha! Zabrano mnie, gdy miałem siedemnaście lat. Dlatego nie posiadam ludzkiego potomstwa, Nathanie Keoghu. Gdy owa rzecz zaklęta w stalagmicie wypowiedziała nazwisko Ferenc, zewsząd podniósł się zbiorowy jęk pozostałych zmarłych, znajdujących się w jaskini. Ferenc! To słowo brzmiało jak przekleństwo. Straszny obiekt budzący przerażenie również usłyszał zlęknione głosy. Zaiste, Ferenc!, odpowiedział. Najwidoczniej jeszcze i teraz dla wielu ważne jest to, kim byłem. To dlatego mam spokój nawet w tak lodowatym miejscu, jak ta grota. Sama wiedza o tym, jak bardzo się boicie, wprowadza mnie w dobry nastrój... nawet jako zmarły budzę w waszych sercach przerażenie. Wy nędzne tchórze cygańskiego i trogowskiego pochodzenia! Dla takich jak wy, samo przebywanie w moim towarzystwie... stanowi zaszczyt! I jeśli skamieniałe istoty mogą posiadać niewolników, to od dziś wszyscy stajecie się moimi niewolnikami. Niech tak będzie! Nathan żachnął się. Ten martwy zewłok - Ferenc, Wampyr, czy co tam jeszcze - nie powinien nazywać Wędrowców tchórzami. Cyganie nigdy nimi nie byli. Nie zwracajcie na niego uwagi, zwrócił się do wszystkich duchów znajdujących się w pobliżu. Bo jeśli jest on największym z was, to chyba tylko dlatego, że jest największym tchórzem! Wampyr miałby być równie silny i odważny jak ludzie? Jeśli byłaby to prawda, to dlaczego wciąż siedzi w tym miejscu? Czyżby dlatego, że boi się wody tak samo, jak reszta was? Ha! Pewnie boi się jeszcze bardziej! Powiem wam coś: Od niepamiętnych czasów ten strumień był drogą, po której co „odważniejsi” wampyrzy lordowie przybywali do Krainy Piekieł, stając się przez to zarazą w obu światach. Ale w tym świecie byli malutcy (co nie do końca było prawdą, chyba, że chodziło o ich liczebność) to ludzie pilnowali, żeby za bardzo nie urośli! Ale ten tutaj - Ferenc - był zbyt mały, żeby wyruszyć w podwodną podróż! Przez to zdechł w tym miejscu. Na tym właśnie polega tchórzostwo. Nigdy nie zostaniecie niewolnikami kogoś takiego. Wyrzucono go z Krainy Gwiazd, bo przecież inaczej nie znalazłby się tutaj. Czasami mowa umarłych przekazuje znacznie więcej niż same słowa. Ale wściekłość Ferenca byłaby na pewno bardziej widoczna, gdyby żył i mógł się poruszać: Co?... ty... zuchwały... smarkaczu!!! No, cicho tam już. Nathan wdrapał się na skamielinę i zastukał w nią. Wyobraź sobie, Ferenc, że kiedy będę tędy przechodził kolejnym razem, to wezmę ze sobą młotek i rozłupię tę resztkę ciebie na kawałeczki. I kiedy wszystkie odłamki zamienią się w rzeczne otoczaki płynące z nurtem rzeki, a twoja obmierzła istota rozpłynie się w wodzie, to co będzie wówczas z twoim „spokojem”? Ilu będziesz mieć wystraszonych wojowników? Nathan nie doczekał się żadnej odpowiedzi. - Nathan. - Anna Maria patrzyła na niego z dołu. - Już czas. Trask dodał zaś: - To miejsce już się nie ociepli. Najlepiej będzie, jak się ruszymy. Nathan zszedł na dół i powiedział: - Jasne. Ale to - obejrzał się za siebie - musiałem zrobić. I na pewno nie zmarnowałem czasu. Podobnie jak mój ojciec, czegoś się nauczyłem. - Czyżby? - Tak. Nawet po śmierci - po ostatecznej śmierci - Wampyry są równie ohydne jak za życia, lub nie-śmierci! - Jak się tam dostaniemy? - Spytał jeden z grotołazów. Trask wzruszył ramionami. - Kilka minut temu byłeś bliski odpowiedzi na to pytanie. Podnieś się do góry i podskocz, a Brama zrobi za ciebie resztę. To ona ciebie przeprowadzi. - A ile to będzie trwało? - Tego nie wiemy dokładnie - powiedziała Anna Maria. - Jeśli pójdziesz pierwsza, to ci pomożemy. Mężczyźni podnieśli ją, Anna uniosła ręce do góry i Brama bez wysiłku wyjęła ją z ich rąk. Kiedy wślizgiwała się w białą poświatę, Trask ruszył tuż za nią. Kiedy zaczęły znikać stopy Anny Marii, Trask podskoczył prawie łapiąc Annę za nogi. - Szybko! - Zwrócił się Nathan do Chunga i grotołazów. - Przejdźmy wszyscy razem. Grotołazi podskoczyli jak jeden mąż i wszyscy razem zostali wessani. Nathan i Chung byli ostatni. Kiedy wszyscy zniknęli w kuli białego światła, Nathan przypomniał sobie o nieobecnych. Także o Mishy, o tym jak cierpi nie wiedząc, co się z nim dzieje. Zek nie powinna przeżywać tego samego. Szybko nawiązał z nią kontakt i stało się to na chwilę przed zassaniem go przez Bramę. Przekazywał informację o tym, że Ben Trask wyruszył w podróż do Krainy Gwiazd. Jeśli odpowiedź Zek zawierała niedowierzanie, zdumienie czy ból, to nie zdążyła dotrzeć do Nathana. Brama zamknęła się za nim. Po pierwszym wrażeniu zasysania, dziwną walką pomiędzy przyciąganiem Bramy a ziemską grawitacją, odczucie podnoszenia i pokonywania grawitacji zniknęło całkowicie. Pozostało tylko wrażenie dryfowania, dryf jednakże skierowany był ku górze podobnie, jak pływak wynurzający się na powierzchnię wody po zanurkowaniu. Patrząc do góry - a może przed siebie? - Nathan zraz z Chungiem mogli obserwować pozostałych podróżników otoczonych mgiełką białego światła. Najwidoczniej unosili się w powietrzu, ponieważ ich stopy nie miały żadnego podparcia. Na samym przedzie była Anna Maria, za nią znajdował się Trask, a za nim trzech grotołazów formujących swoimi ciałami trójkąt. Wszyscy patrzyli do tyłu na Nathana i Chunga. To jest trochę podobne do Kontinuum Möbiusa, pomyślał Trask, nieważkość... wrażenie pustki... bezsilne poruszanie się. Tym razem, zamiast przemieszczać się z miejsca na miejsce, poruszamy się pomiędzy światami! Jednak w przeciwieństwie do Kontinuum Möbiusa, myśli nie wykazywały żadnego ciężaru. Było to całkiem realne miejsce - przejście pomiędzy równoległymi światami. O ile Kontinuum Möbiusa mogło być miejscem, gdzie Bóg powiedział „Niech stanie się światło!”, to tutejsze otoczenie mogło być samym Światłem. Światłem zamglonym, białym jak śnieg, ale o przyjemnej temperaturze, dzięki czemu chłód jaskini pozostał jedynie wspomnieniem. A zatem, siedmioro wędrowców uniosło się w górę ku nieskończonemu białemu przeznaczeniu. Panowała kompletna cisza pozwalająca usłyszeć nerwowe oddechy towarzyszy, a nawet bicie ich serc... Chociaż cel i koniec podróży był znany, to jednak pojawienie się na drugim końcu było swego rodzaju zaskoczeniem. Pierwsza przez membranę Bramy przedostała się Anna Maria. Częściowo ześlizgnęła się, a częściowo stoczyła wprost na stertę broni Nathana, spoczywającą na skalnych odłamkach, które uformowały półkę wspierającą kulę Bramy. Anna Maria popatrzyła za siebie i zobaczyła kulę białego światła która wyglądała jak zatyczka w wielkiej dziurze, albo jak służąca do zabawy kulka, wciśnięta w piasek palcem dziecka. Dokładnie nad jej głową widać było półkulę drugiej Bramy, która wyglądała prawie tak samo, jak Brama znajdująca się w jaskini ze skamieniałymi potworami. Obie Bramy wyglądały jak kopia jednej i tej samej. Anna Maria zastanawiała się, czy w ogóle można o nich myśleć jak o dwóch oddzielnych elementach. Dookoła niej było pełno korytarzy, takich samych, jakie widziała w jaskini otaczającej Bramę w Rumunii. Kiedy więc zobaczyła Traska, krzyknęła: - Ben, uważaj na dziury! Ich ściany były gładkie jak szkło i gdyby ktoś wpadł do jednej z nich... potrzeba by dużo czasu, żeby się wydostać na powierzchnię. O ile w ogóle byłoby to możliwe. Trask jednak natychmiast stanął na twardym gruncie i pomagał przechodzić przez Bramę zdezorientowanym speleologom oraz Chungowi i Nathanowi. - Teraz musimy znaleźć wyjście - oznajmił Trask zdecydowanym głosem. - Kiedy Harry Keogh przechodził tędy, sprawdził kilka z tych tuneli. Jeden z nich wychodził na powierzchnię. Był jednak sam, a nas jest siedmioro. Nie właźcie do dziur, które idą prosto w dół, mają dużo zakrętów i możecie natrafić na gwałtowny spadek. Szukajcie takich, które prowadzą do góry. Bądźcie ostrożni i nie ryzykujcie. Kto pierwszy zobaczy dzienne światło... - Albo światło gwiazd - wtrącił ponuro Nathan. Trask popatrzył na niego i skinął głową. - Tak, albo światło gwiazd... - Zakończył odprawę nie dodając już nic więcej. Rozdzielili się, wybrali tunele i głowami naprzód zanurzyli się w nie. Początkowo drogę oświetlał blask Bramy, ale później musieli korzystać z latarek. Trask pierwszy odnalazł drogę. Prawdopodobnie nie było to jedyne wyjście, ale dokładnie pasowało do opisu pozostawionego przez Harry'ego Keogha. Tunel początkowo łagodnie wznosił się do góry, nie na tyle ostro, żeby człowiek osuwał się w dół. Po chwili skręcał w lewo, po czym droga prowadziła poziomo, a następnie skręcało się w prawo. Następny odcinek... biegł prawie pionowo do góry! Patrząc do góry można było zobaczyć... ...Światło gwiazd. Trask cofnął się, wrócił do głównej sztolni oświetlonej poświatą Bramy i zawołał pozostałych towarzyszy podróży. Anna Maria, Nathan i jeden z grotołazów byli już na miejscu. Po chwili Chung z pozostałymi grotołazami wyczołgali się nogami do przodu. - To tam - powiedział Trask wskazując otwór tunelu wiodącego do Krainy Gwiazd. - Pierwszy pójdzie Nathan, ja idę za nim. Pomogę mu wydostać się na powierzchnię. Reszta niech ustawi się kolejno za nami i podacie nam broń. Później Nathan pomoże nam wyjść. Ja idę po nim, potem Anna Maria i wasza trójka. Na powierzchni najpierw przeniesiemy broń z dala od Bramy. Pewnie będziemy musieli zrobić kilka rundek. Wynika to nie tylko z faktu, że broń jest ważna, ale również dlatego, że Nathan nie może... to znaczy, nie może pracować równie dobrze w pobliżu Bramy. Ostrzegam; nie mamy ani chwili czasu na podziwianie widoków. Kiedy popatrzyłem na niebo, to zobaczyłem gwiazdy. Jeśli słońce jeszcze nie zaszło, to stanie się to za chwilę! Są jakieś pytania? Jeden z grotołazów odezwał się: - Ta druga Brama na powierzchni... Czy to jest nasza droga powrotna? - Tak, ale na to jest jeszcze za wcześnie. Oczywiście możemy z niej skorzystać, ale nie możemy zagwarantować wam bezpiecznego powrotu. W Perchorsku są bardzo uczuleni na wszystko, co może wychodzić z Bramy. Są tak przewrażliwieni, że zanim zdążysz powiedzieć „dzień dobry”, mogą cię zabić na tuzin różnych sposobów! Zwłaszcza teraz. Widziałeś zabezpieczenia w podziemiach Schroniska? Możesz liczyć na to samo w Perchorsku. - A kiedy już oddalimy się od Bramy, to co potem? Trask spojrzał na Nathana, który właśnie odezwał się: - To już mój problem. To mój świat i znam... kilka sposobów, żeby przedostać się do Krainy Słońca. Zanim zdążyli zadać inne pytania, Anna Maria wtrąciła: - Tracimy czas. Jest jeszcze jedna rzecz, o której mogliście zapomnieć. - Co takiego? - Popatrzył na nią Trask. - W pobliżu może być Turkur Tzonov wraz ze swoimi ludźmi. Kiedy widzieliście ich w Perchorsku? Ile mogli już przejść od tego czasu? A może jeszcze o tym nie pomyślałeś? Trask wziął to pod uwagę. - Widzieliśmy go jakieś trzy i pól godziny temu. Wiemy, że musiał iść, podczas gdy my zostaliśmy przeniesieni. Podczas przejścia stanął mój zegarek. - Nasze zegarki też się zatrzymały - powiedział grotołaz. - Jak na to nie spojrzeć - odezwała się Anna Maria - Tzonov jest niedaleko. - Wskazała głową do góry mówiąc: - Tzonov może teraz wychodzić z Bramy na powierzchnię, albo też jest gdzieś przed nami i kieruje się ku górom i przełęczy. Trask przyznał jej rację - Trzymajcie broń w pogotowiu. Pamiętajcie jednak, że strzelanina w Krainie Gwiazd, to ostateczność! Ruszamy... Po dwudziestu minutach byli już na powierzchni. Nathan ogarnął spojrzeniem okolicę i natychmiast zorientował się, że jest u siebie, a przynajmniej blisko swych rodzinnych terenów. Oczywiście Kraina Gwiazd nigdy nie była jego domem w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale gwiazdy nad głową były takie same, jak w Krainie Słońca. Jednak mieszkańcy Ziemi byli zmieszani i zdezorientowani krajobrazem, który dla nich wyglądał surrealistycznie, a nawet przypominał halucynogenną wizję. Zupełna obcość otoczenia sprawiła, że ich wzrok skierował się ku temu, co najbardziej przypominało krajobraz Ziemi; ku górom. Za Bramą, może dwie mile na południe, widać było wznoszący się łańcuch górski. Jak okiem sięgnąć, potężne pasmo gór ciągnęło się od wschodu do zachodu, gdzie znikało w purpurowej poświacie na krańcach świata. Choć w dużym stopniu podobne były do wzniesień typowych dla Ziemi, to jednak odczuwało się ich obcość. Patrząc na górskie szczyty można było wyczuć odmienność i zimno. Trask złapał się na tym, że myśli, iż gdyby nie było drzew... to byłyby to takie same góry, jak na księżycu! Dość blisko, może ze dwie lub trzy mile na południe i nieco na wschód, otwierały się wrota kanionu - wielkiej przełęczy - której ściany zrównane były z poziomem wyżyny. Oprócz przełęczy w całym paśmie górskim nie sposób było zauważyć innego przejścia na drugą stronę łańcucha. Tak więc góry, wielka przełęcz oraz zapadający zmrok były praktycznie jedynymi znanymi z Ziemi elementami krajobrazu. Na zachodzie widać było rzadko zalesione niskie góry, w kierunku północnym rozciągała się płaska równina, gdzie panował kolor niebieski przechodzący w granat. Dokładnie na północ granat zamieniał się czerń, ziemia zaś znikała w ciemnościach przeszywanych jedynie bladosrebrnymi pasmami. Na północnym krańcu, poniżej dziwnych świateł zorzy oraz blasku nieznanych gwiazd, można było dostrzec coś na kształt połyskującej powierzchni morza albo lodowca, który mgliście odzwierciedlał nieznane konstelacje. O ile góry można było porównać do wzniesień na księżycu, to obraz północy pokazywał zimną i umierającą planetę... Zerwał się zimny, północny wiatr. Przenikał przez ubranie i docierał do kości siedmiu wędrowców. Poczuli zimno i zadrżeli. Nie docierało jedynie z zewnątrz... był to chłód duszy. Wyczuwając (a może odczytując) ich myśli, Nathan wyjaśnił: - To wiatr z Krainy Wiecznych Lodów. W dawnych czasach, kiedy wampyrzy lord popadał w niełaskę, pozostali wypędzali go na północ. Istniały różne rodzaje kar: wypędzenie na północ, co mogło skończyć się zamarznięciem; zakopanie żywcem; lub zesłanie poprzez Bramę do Krainy Piekieł. Stamtąd nikt nie wracał. Przynajmniej do naszych czasów. Wzięli broń Nathana, ten zaś poprowadził ich zatrzymując się na chwilę i wskazując na wschód z lekkim odchyleniem w kierunku północnym. Byli już na tyle oddaleni od Bramy, że jej blask nie raził w oczy i mogli znacznie wyraźniej obserwować równinę. To, co zobaczyli na północny wschód od Bramy, przedstawiało sobą najbardziej surrealistyczny obraz. Równina była dokładnie tym, na co wskazywało to słowo: niekończącą się płaszczyzną, ciągnącą się od pasma gór aż po północny horyzont oświetlony migającym światłem zorzy. Być może było to dno dawnego oceanu sprzed milionów lat. Tu i ówdzie, jakby na dnie wyschniętego jeziora, wznosiły się przypadkowo rozrzucone stosy kamieni oraz samotne skały, które oświetlone blaskiem Bramy rzucały koncentryczne kręgi cieni, rozbiegające się na zewnątrz od źródła światła. Wiele spośród tych skał uległo zwietrzeniu, przybierając tajemnicze kształty, tak że całościowy efekt był surrealistyczny, podobny do obrazów Salvadora Dali. Wydawało się, że nie istnieje żaden centralny punkt, obiekt czy struktura, która mogłaby przyciągnąć wzrok i zmniejszyć dojmującą monotonię krajobrazu. A jednak, jakieś osiem lub dziewięć mil na wschód i dwie mile na północ, pewien kształt przyciągał spojrzenie. Nawet z tej odległości można było zauważyć coś na kształt siedliska lub raczej gniazda. Były to przemieszczone kolumny podobne do olbrzymiego Stonehenge, które mogłyby stać się nóżkami gigantycznych grzybów lub potężnych kolumn, na których stałyby postacie o rozmiarach cyklopów. Wystawały wprost z rumowiska skalnego. Jednak w centrum zrujnowanych kolumn stała nienaruszona przez trzęsienie ziemi, ani przez rękę człowieka czy potwora, potężna wieżyca: ostatnia z siedzib Wampyrów! - Zamek Karen - wyszeptał z niemal nabożną czcią Nathan. - Czy jak go tam teraz nazywają. Wszyscy łącznie z Traskiem wpatrywali się z podziwem w odległą budowlę, która stała samotnie pośród ruin zburzonych przez Harry'ego Keogha orlich gniazd innych Wampyrów. Trask, Chung i Anna Maria zastanawiali się: Jeśli to była ostatnia z wieżyc - nie będąc przy tym największą - to jak wyglądały wszystkie razem jeszcze przed upadkiem? Jak wyglądali ich mieszkańcy, gdy jeszcze żyli... lub gdy byli nieumarli? Trask nie mógł oderwać oczu od niesamowitego drapacza chmur i potknął się o wystającą skałę idąc za Nathanem, gdy ten prowadził ich oddalając się od blasku Bramy. - Już zachód - odezwał się Nathan. - Zaczyna się prawdziwa noc. Czas, żebyśmy się stąd wynieśli. Niepokoją mnie światła, które można zobaczyć na zamku Karen... tam są Wampyry. Może wyruszyły już do Krainy Słońca. Jeśli jeszcze nie są w drodze, to na pewno stanie się wkrótce, a my znajdujemy się na ich szlaku. Zaczekajcie chwilkę... Wywołał drzwi Möbiusa, które nieco skurczyły się w pobliżu Bramy, a następnie uzyskały trwały kształt. - Dobrze, możemy ruszać - Nathan zwrócił się do grotołazów. - Najpierw wy. Przeze mnie tu jesteście. Chcę się upewnić, że jesteście bezpieczni. Chwyćcie się pod ręce i utwórzcie krąg... i, no cóż, po prostu trzymajcie się. Tylko bez pytań i żadnego gadania. Po prostu trzymajcie się mnie. Następnie rozszerzył drzwi i przeprowadził ich przez nie, a na końcu wszedł sam. Trask, Chung i Anna Maria zostali sami na równinie. Lecz nie na długo; może przez minutę, najwyżej półtorej. Po czym... - O Jezu! - Jęknął Trask, kiedy skrzydlaty cień przeleciał koło jego głowy. Przeczesywał spojrzeniem niebo nad głową, a jego pistolet maszynowy wydał charakterystyczny, metaliczny dźwięk w chwili, gdy Trask instynktownie odbezpieczył go. - Nietoperze - wyszeptał śledząc jednocześnie wzrokiem to, co i jego śledziło. - Desmodus - w głosie Anny Marii słychać było podenerwowanie. - Takie same jak nietoperze-wampiry na Ziemi, tyle że większe. - Ona także odbezpieczyła swoją broń. - Większe? - Chung szybko podjął jej myśl. - Dlaczego te dziwolągi muszą mieć trzystopową rozpiętość skrzydeł? - Nie są zbyt groźne - uspokoiła się nieco Anna Maria. - Gdyby ktoś z nas był ranny, to mogłyby zaatakować. Teraz są tylko zaciekawione. Jesteśmy dla nich czymś dziwnym. Nie spodziewały się, że nas tu spotkają. Ciii! Posłuchajcie! W powietrzu było sześć wielkich nietoperzy, które zaczęły teraz krążyć wydając z siebie ledwie słyszalne piski. Te dźwięki były ledwo słyszalne dla ludzkiego ucha, ale wiele mil dalej, inni przedstawiciele tego gatunku mogli z łatwością usłyszeć te piski... zapewne też nie tylko przedstawiciele ich gatunku. I być może nie tak znowu daleko. - Przednia straż - powiedział Trask. Nagle zaschło mu w gardle. - Powietrzni zwiadowcy, poszukiwacze świeżej krwi. - Masz rację - Chung przełknął ślinę. - Popatrz, tam leci właściciel tych psów! - Wskazał drżącą ręką kierunek. Niecałe pół mili dalej leciało w powietrzu dziwnie pulsujące ciało, kształtem przypominające płaszczkę i przesłaniające sobą kolejne gwiazdy w miarę jak zniżało lot. Kierunek lotu stwora wyraźnie wskazywał na troje esperów, którzy stali teraz znieruchomiali niczym zające w promieniach latarek i nie mieli żadnego schronienia na gładkiej powierzchni równiny... II Na równinach Dwadzieścia pięć, może trzydzieści minut wcześniej w Turgosheim Maglore Mag przebywał w Obłąkańczym Dworze, czy też w tym, co kiedyś było dworem w czasach, gdy mieszkali tutaj bracia Wran i Spiro Zabójczoocy. Maglore był sam ze swoim porucznikiem Karpathem Seerson, rysował plany dworu i mierzył pomieszczenia, które planował przekształcić w metamorficzne kadzie. Maglore planował stworzenie wielu potworów, a w Runicznym Dworze nie było już miejsca. W podziemiach Obłąkańczego Dworu, gdzie jeszcze teraz wyczuwało się strasznego ducha poprzedniego władcy Eygora Zabójczookiego, szare futro na karku Maglore'a zadrżało i wyprostowało się. Na krótką chwilę w umyśle jasnowidza pojawił się poniższy symbol: Było to godło Maglore'a. Dzięki niemu każdy lord i każda lady wiedziała, z kim ma do czynienia. Był to także znak rozpoznawczy kogoś, kto zniknął przed siedemnastoma dobami. Czy teraz powrócił? Czy to możliwe? W chwili, gdy powietrzna flota Vormulaca Nieśpiącego zmierzała na zachód wraz ze swoim władcą, aby walczyć z Gniewicą Zmartwychwstałą, Maglore przebywając w Turgosheim mógł zająć się swoimi urządzeniami i w zasadzie czekał na taką właśnie okazję! Na dodatek, jeśli faktycznie Nathan powrócił do starej Krainy Słońca, to ofensywa Vormulaca zostałaby wyśledzona, a Maglore zyskałby wiedzę o całej jak dotąd nieznanej krainie. - Nathan! - Maglore wyprostował się i węszył w powietrzu. Przeglądał opuszczone pomieszczenia Obłąkańczego Dworu. - Mogę cię po prostu wyniuchać! - Nathan Bladolicy? - Oczy Karpatha zwęziły się w chwili, gdy Maglore zacierał szponiaste dłonie, stąpając po schodach i zmierzając na górę. - Co z nim, panie? Maglore przystanął i spojrzał do tyłu. Jego karmazynowe oczy oświetlały ciemności. - Bladolicy? Nathan Bladolicy? Chyba chodzi ci o Nathana Seersthralla? Karpath cofnął się o krok. - Ja... przyzwyczaiłem się myśleć o nim, jako o Bladolicym, mistrzu... ponieważ był taki blady, a jego krew była taka słaba. - Tak? - Głos Maglore'a był głęboki, ciemny, lodowaty. - Twój popęd do nadawania imion... martwi mnie nieco. Przekraczasz swoje kompetencje. W Runicznym Dworze wyłącznie Maglore nadaje imiona należącym do niego stworzeniom. W takich sprawach zazdrość Wampyrów nie zna granic. Powinieneś o tym wiedzieć. Czyżbyś szykował się do sukcesji? Czy pożądasz mojego jaja? - Mistrzu - zadrżał Karpath - Mistrzu, ja... - Obiecuję ci, że kiedy nadejdzie czas, żeby podzielić się moją władzą, ty pierwszy się o tym dowiesz. - Po czym lord-jasnowidz podążył samotnie do swojej komnaty medytacyjnej... W komnacie: Magiczny kamień Maglore'a spoczywał na smukłej onyksowej podstawie zajmując połowę ławy. Siedząc przy ławie, Maglore mógł odwrócić się i położyć dłonie na przyrządzie pomagającym korzystać z talentu jasnowidzenia. Urządzenie nie było zrobione z kamienia czy kryształu, ale z metalu, który w świecie za Bramą do Krainy Piekieł był niezwykle cenny, a w świecie Wampyrów powszechnie dostępny. Był to w rzeczywistości zrobiony ze złota duży model godła Maglore'a: przekręcona pętla, długa na dziesięć cali i szeroka na pięć. Niewielka, lecz masywna... a ponadto o wielkim potencjale! Dzięki temu medium-Maglore mógł koncentrować się i wzmacniać wampyrze moce, pozwalające kontaktować się z licznymi szpiegami w Krainie Słońca. Urządzenie miało także służyć do śledzenia przygód Nathana w starej Krainie Słońca i Krainie Gwiazd. Niedawno temu, gdy Nathan mieszkał przez jakiś czas w Runicznym Dworze - nie tyle jako niewolnik, czy krewny lorda-jasnowidza, ale prawie jako jego „przyjaciel” - Maglore podarował mu złoty kolczyk o tym samym wzorze, ale o długości tylko jednego cala. Wstęga Möbiusa była także symbolem Nathana. Kiedy Nathan pojawił się tutaj po raz pierwszy, nosił na nadgarstku skręconą skórzaną wstęgę. Kiedy przed czterema miesiącami lord-jasnowidz zaaranżował „ucieczkę” Nathana z Turgosheim na pomylonym, nie ujeżdżonym lotniaku, kolczyk wyruszył w drogę wraz z Nekroskopem: stając się „oknem” Maglore'a pozwalającym dostrzec odległe, legendarne krainy. Młodzieniec nie przejrzał motywów lorda-jasnowidza. Takie przynajmniej były założenia. Jednak, gdy tylko Nathan dotarł na zachód starej Krainy Słońca, kontakt urwał się. Maglore przypomniał sobie jak to było: Wbiegł do komnaty medytacyjnej i położył drżące palce na złotym godle. Zapomniał o sprawach związanych z Turgosheim i z niewyobrażalną szybkością podążył myślami na zachód. Lot myśli zakończył się, gdy zobaczył, że godło nie daje znaku życia, przynajmniej, jeśli chodziło o zlokalizowanie Nathana. W taki sposób zamknęło się okno lorda-jasnowidza pozwalające wejrzeć w nieznany świat. Było w tym jednak coś dziwnego, bo chociaż aura Nathana zniknęła, pozostało wrażenie, że on jednak nie umarł. Maglore zastanawiał się: Co się zatem zdarzyło? Nieumarły? Czy został uwięziony w metamorficznym śnie, który poprzedzał zaistnienie wampira? Czyżby dał się skusić wampyrzym urokom? Czy pojmała go Gniewica albo jej służba ? Wówczas nie znał odpowiedzi na te pytania, ale teraz: - Achhh! - westchnął w chwili, gdy dotknął dłonią godła, a jego umysł popędził na zachód. Młodzieniec żył, powrócił? Maglore zamknął piekące oczy i skoncentrował się. Po chwili skupienia patrzył oczami Nathana. Widział równiny Krainy Gwiazd, a bardzo daleko wystający menhir, który był ostatnim wielkim zamczyskiem Wampyrów. Patrzył i wiedział, że był to dom Gniewicy oraz jej renegatów, podobnie jak wiedział to Nathan. Co więcej, poznał myśli Nathana: ostateczne zniszczenie Gniewicy i jej podobnych oraz wszystkiego, co z nimi było związane. - Mocny - westchnął Maglore. - Jaki mocny! Nathan Bladolicy? Na pewno nie. - Następnie obraz potężnej wieżycy przybladł, a na jego miejscu pojawił się efemeryczny portal uformowany ze złotego, połyskującego dymu! W taki sposób Maglore widział drzwi Möbiusa wywołane przez Nathana. Kiedy Nathan zrobił krok naprzód i wszedł w drzwi, lord-jasnowidz poczuł część ich mocy: Wir symboli, które Maglore już kiedyś poznał. Ezoteryczny strażnik umysłu Nathana: niewiarygodny ciąg liczb. Teraz jednak nie były takie jak dawniej, obecnie zostały uporządkowane; posiadały sens i płynęły zgodnie ze swoją wolą. A może zgodnie z wolą Nathana? Tak, ponieważ Nathan był ich panem! Kiedy jednak Nathan przeszedł przez metafizyczne drzwi, zniknął zarazem z umysłu Maglore'a. Rozpłynął się we Wszechświecie. A jednak w niepojęty sposób ich umysły były nadal połączone. Maglore czuł, że porusza się wraz z Nathanem... ale z tak zadziwiającą prędkością! Z prędkością dorównującą szybkości myśli Maglore'a. I podobnie jak wcześniej, to Nathan kontrolował drogę... Maglore westchnął, zdjął zesztywniałe palce z pętli i cofnął się krok lub dwa. Był wstrząśnięty. Ze zdumienia oczy wyszły mu z orbit. Zorientował się, że Nathan przemieścił się w inne miejsce. Ponadto zrobił to zgodnie ze swoimi zamierzeniami, w pełni panował nad tym procesem. Następnie szepcząc w ciemności, niczym dziecko, Maglore dodał sobie odwagi: - Czyż nie mówiłem, że on posiada moc? - I zauważając lub nawet rozumiejąc swój strach, rozejrzał się po komnacie medytacyjnej, aby upewnić się, że nikt go nie widzi, po czym szybko odzyskał na sobą kontrolę. Kiedy odzyskał sprawność umysłu i uspokoił się jego oddech, poczuł się nagle słaby, był słaby. Czy to za sprawą siły Nathana? A może z głodu? Na to ostatnie przynajmniej istniała rada. Sięgnął myślą do Karpatha, który wykonywał swoje zadania w Runicznym Dworze. Zapytał: Karpath, masz jakąś świeżą przekąskę? Tak panie, odparł bezzwłocznie poddany. Mężczyznę i kobietę. Przyślij mi silnego mężczyznę. Potem odszukaj Orleę i powiedz jej, że znów jestem młody, i że mam swoje potrzeby. Karpath odpowiedział: Tak się stanie, panie. Kiedy Maglore odłączył swój umysł, porucznik uśmiechnął się szeroko, ponieważ znał potrzeby lorda-jasnowidza. Jeśli chodziło o pierwszą z nich, była to krew, która znaczy życie. Jeśli chodziło o drugą... ...Życie oznacza żądzę... W podziemiach Obłąkańczego Dworu, zamurowany przed pięćdziesięciu laty spoczywał oparty o ścianę Eygor Zabójczooki. O ile jednak wygląd lorda-jasnowidza w jakimś stopniu przypominał ludzką postać, to wygląd Eygora był zupełnym koszmarem. Były pan na Obłąkańczym Dworze był ogromną i monstrualną anomalią, amalgamatem łączącym w sobie wszelkie fragmenty w jedną całość, w jedno stworzenie. W pewnym stopniu antropomorficzny, podobny do człowieka przynajmniej w zarysie; na tym jednak kończyły się wszelkie podobieństwa z ludzką rasą. Metamorfizm Eygora posunął się tak daleko, że niewiele pozostało w nim resztek ludzkiej formy lub cech przypominających człowieka. Podobnie jak skamieniałe istoty w rumuńskiej jaskini, w której znajdowała się Brama, Eygor Zabójczooki przypominał na pierwszy rzut oka stalagmit, fantastyczny naciek skalny stworzony przez naturę. Jednak przyglądając się z bliska (o ile ktokolwiek faktycznie zechciałby oglądać z bliska coś takiego), można było zauważyć zasadnicze różnice. Zasuszone istoty z jaskini nie miały na przykład osiemnastu stóp wzrostu i nie składały się ze zmiażdżonych kości lub czarnego, zmumifikowanego mięsa. Nie miały też dodatkowych ust, ani kończyn. Były lord Eygor wzbudzał największy strach spośród wszelkich innych stworzeń żyjących w Turgosheim. Nazywano go Zabójczookim, ponieważ posiadł zdolność zabijania samym spojrzeniem. Bali się go rodzeni synowie Spiro i Wran. Ich lęk był tak wielki, że w końcu zamordowali ojca. Nie było to jednak zwykłe zabójstwo, ale bardzo długa agonia. Bez wątpienia zasłużył sobie na to, ponieważ był najokrutniejszym ze stworzeń. Pragnął, by jego synowie byli potężni i żeby wzbudzali strach w Turgosheim. Jednak chcąc ich uczynić silnymi, był dla nich bezlitosny, a stopień jego brutalności stał się nie do zniesienia. To prawda, że Wran i Spiro bali się swego lorda i ojca, ale nade wszystko obawiali się jego złego oka. Widzieli jak zabijał Cyganów i jak ludzkie ofiary zwijały się i umierały pod wpływem jego zabójczego spojrzenia. I chociaż byli wampirami, mieli możność zasmakować wzroku Eygora. Wiedzieli, że jego moc była nie do pokonania. Ponadto im częściej z niej korzystał, tym stawała się silniejsza. Dziś zabijał tylko ludzi, ale jutro...? A zatem dla niego nie było jutra. Synowie upili go, osłabiając czujność zmysłów ojca, zatruli mu jedzenie srebrem, a gdy leżał nieprzytomny oślepili go! Kiedy rycząc podskoczył, wyśmiali go i wrzucili do szybu! Gdy leżał na dnie z połamanymi członkami, zatkali wylot szybu głazami i zamurowali go. Eygor był wszakże Wampyrem i nie umarł. No, przynajmniej nie od razu. Przez sześć miesięcy żywił się resztkami i kośćmi, zaś jego metamorficzne ciało odzyskiwało siły, wchłaniając w siebie pozostałości nieżywych tworów: pancerze wojennych bestii, odpadki chrząstkowców, szpik potworów. Chcąc się wydostać z pułapki, urósł do gigantycznych rozmiarów. Ale wyjście z szybu było zbyt wysoko, zaś siły Eygora opuszczały go wraz z powiększaniem się ciała. Ponadto był niewidomy. Stworzył sobie nowe oczy, ale nie miały one mocy zabijania. W końcu, zagłodzony i zesztywniały oparł się o ścianę i pozostał w bezruchu. I choć zło oraz nienawiść odeszły z jego ciała, wciąż paliły się jasnym płomieniem w jego nieumarłym umyśle. Tak jak umysły zwykłych ludzi trwają po śmierci, tak i umysły Wampyrów nie zanikają. I podobnie jak złowieszcza moc jego umysłu nie znała miary za życia i w stanie nieumarłym, po faktycznej śmierci również trwała w niezmienionej postaci. Być może to właśnie tłumaczyło chorobliwą atmosferę Obłąkańczego Dworu; Eygor Zabójczooki, jakkolwiek samym umysłem i duchem, nadal tu mieszkał... Kiedy przez jakiś czas Nekroskop Nathan Kiklu mieszkał w Runicznym Dworze Maglore'a, Eygor przemawiał do niego przez sen, przyciągał go do opuszczonego Obłąkańczego Dworu, a nawet próbował dobić z nim targu. Ciało znajdujące się w szybie słyszało mowę umarłych, śniących, starożytnych Tyrów spoczywających w jaskiniach, położonych pod ruchomymi piaskami pustyń Krainy Słońca. Eygor zrozumiał także, że Nathan ma władzę nad zmarłymi, że może sprawić, iż na jego rozkaz powstaną z grobów. Oto, co zaproponował Nathanowi. Jeżeli Nathan przywróci go do życia, choćby tylko na czas potrzebny dla dokonania zemsty na synach, to Nekroskop będzie mógł zażądać od Eygora czego tylko zechce. Może odziedziczyć największą tajemnicę Eygora: sekret zabójczego oka! Tak brzmiało ślubowanie Eygora, jego obietnica dotycząca przyszłości. Nathan jednak wzgardził tym darem Ale... Eygor wiedział, że przyszłość trwa długo i jest zwodnicza, że to co jest pewne dzisiaj, często jutro chyli się ku upadkowi, a z pewnością upadnie pojutrze. Nathan chwilowo nie potrzebował dodatkowego talentu, miał pod dostatkiem własnych. Ale jutro lub pojutrze...? To, co za życia Eygora było zabójczym okiem, po śmierci stało się okiem widzącym. Od tego czasu śledził zatem przygody młodzieńca, nawet wówczas, gdy Nathan poleciał do swojego starego domu na zachodzie. Ale później... ...Nathan odszedł lub to, co Eygor wziął za odejście, było niczym zimny wiatr przelatujący przez umysł mieszkańca szybu. I tak jak widzi się gasnący w oddali płomyk świecy pośród ciemnego mroku śmierci, tak Eygor zobaczył znikające światełko Nathana. Mogło to oznaczać tylko jedno: Nekroskopa już nie było. A jednak (jak to już raz zauważył Eygor) przyszłość trwa długo i jest zwodnicza, a historia lubi się powtarzać. I w tej samej chwili, gdy dokonujący inspekcji Obłąkańczego Dworu Maglore przystanął i podniósł do góry głowę, węsząc i wyczuwając powrót Nathana... Eygor wyczuł to samo! Jednak kiedy Maglore wypowiadał na głos imię Nathana, we wnętrzu tego samego siedliska, Eygor wymówił słowo: Nathaaan! w mowie umarłych. Nathan był zatem obecny w umyśle Eygora, odległy co prawda, lecz zarazem świecący tym samym, wyjątkowym światłem i dlatego Eygor natychmiast go rozpoznał. Natychmiast powróciło pragnienie zaistnienia w świecie żywych, a Nekroskop Nathan był jedyną nadzieją dokonania zemsty na własnych synach, Wranie i Spiro. Wampyrzy lord Maglore z Runicznego Dworu oraz były lord Eygor Zabójczooki nie byli jedynymi istotami, które dowiedziały się o powrocie Nathana. Wiedzieli o tym także wszyscy zmarli z Krainy Słońca. Kiedy jego aura rozeszła się na zewnątrz od jego ciała, było to tak, jak gdyby można było zobaczyć światło w całkowitej ciemności. I w taki właśnie sposób umarli z Krainy Słońca dowiedzieli się o jego obecności. Jeszcze ktoś dowiedział się o jego powrocie z chwilą, gdy Nathan oddalił się od pola sił związanych z Bramą. Byli to jego kuzyni... wilki: Błysk, Cięty i Grymas. Pierwszego i najmądrzejszego nazwał tak, ponieważ jego szare czoło zdobiła ukośna, biała wstęga, co wyglądało tak, jakby mróz odznaczył się na jego sierści. Cięty miał odgryziony przez lisicę ogon. Grymas zaś miał niepohamowany temperament, a czarna, górna warga odsłaniała białe zęby i wyglądało to tak, jakby szczerzył się w uśmiechu. Cała trójka bez cienia wątpliwości wiedziała, że Nathan powrócił. Być może najniezwyklejszymi istotami, które zauważyły powrót Nathana byli Prastarzy Tyrowie, którzy spoczywali w zmumifikowanych postaciach w podziemnych grobowcach. Dla zmarłego plemienia ludzi pustyni był on legendą równie wielką, jak Harry Keogh dla Ogromnej Większości pochodzącej z Ziemi. Nathan rozświetlił ich ciemność, tłumaczył ich dzieła i upewnił ich żyjących następców w przekonaniu, że istnieje ciągłość istnienia po śmierci. Jeśli istniało gdzieś najbezpieczniejsze miejsce w Krainie Słońca, to na pewno znajdowało się ono wśród Tyrów. Mieszkając tak blisko słońca nie mieli okazji poznać zagrożenia ze strony Wampyrów, jeśli nie liczyć opowieści Cyganów, z którymi czasem handlowali. Tyrowie posiadali zdolność telepatii, ale nigdy się z tym nie zdradzali, więc ludzie nic o tym nie wiedzieli. To dlatego łatwo zaakceptowali zdolność Nathana do rozmów z martwymi i Nekroskop został rzecznikiem zmarłych wśród żywych. Nathan wiedział dokąd zabrać grotołazów, żeby zapewnić im bezpieczeństwo, a także wiedział, kto wyjdzie im na powitanie. W chwili, gdy Maglore Mag cofnął się pod wpływem mocy płynącej z uporządkowanego wiru liczb, odrywając swoje szponiaste dłonie od złotego godła i zastanawiał się nad prędkością oraz celem przemieszczania się Nathana, a także nad nowym sposobem podróżowania, Nekroskop skorzystał już z Kontinuum Möbiusa, aby dotrzeć do celu. Przeprowadzając swych podopiecznych przez drzwi Möbiusa wyczuł ich zdumienie i westchnął z ulgą, gdy zauważył, że nie pomylił współrzędnych. Oczywiście wiedział, że nad bezpieczeństwem podróży czuwało coś więcej niż sama matematyka. Jakby na potwierdzenie tego spostrzeżenia usłyszał: Nathan! Był to głos martwej osoby, której nigdy by nie zapomniał i która pierwsza raczyła go docenić. Nathan... nie było cię, odszedłeś od nas, odszedłeś z tego świata. A przed chwilą powróciłeś, tym razem z odległych regionów Krainy Gwiazd. Nie mogę się mylić, ponieważ wyczułem tam twoją obecność. Ale teraz... jesteś tutaj! A może to twoja telepatia jest tutaj obecna? Jeśli to telepatia, to trzeba pogratulować twoim nauczycielom. Dowiedziałeś się w jaki sposób rzutować swój umysł z niezwykłą wyrazistością. Przysiągłbym, że jesteś czymś więcej, niż tylko myślą. Był to głos Pradawnego Tyra, filozofa Rogei, który w tym miejscu spoczywał wraz z licznymi towarzyszami. Jaskinia Pradawnych była jednym z wielu mauzoleów, gdzie znaleźli pochówek najbardziej szanowani Tyrawie. Ponad głową widać było rozcięcie wypełnione kryształem emanującym białe światło, które rozdzielało sufit z piaskowca i przypominało kształt soczewki kociego oka. Jaskinia pękła na całej szerokości, ale na przestrzeni wieków rozpadlina wypełniła się kryształami, które stwardniały jak kamienie. Światło wciąż odnajdywało drogę, ale żeby dotrzeć do wnętrza jaskini musiało przejść przez warstwę kwarcu, co sprawiało wrażenie miękkiej poświaty. Ze sklepienia zwisały stalaktyty z kryształu i wyglądały jak sięgające podłoża świece wypełnione światłem. W ścianach jaskini, w alkowach i zagłębieniach, na skalnych półkach i łożach leżeli Pradawni Tyrowie, którzy tutaj znaleźli miejsce wiecznego spoczynku, stapiając się z upływem wieków z pyłem historii. Kiedy trzech grotołazów dochodziło do siebie po podróży, Nekroskop przeszedł szybko do niszy, w której znajdował się Rogei. Bez trudu odnalazł go pośród innych ciał, prowadziła go mowa umarłych płynąca od Pradawnego. I kiedy Nathan był już całkiem blisko, Rogei wiedział, że było to coś więcej niż sama myśl. Naprawdę tutaj jesteś! Jego zdumienie, aczkolwiek wyrażone w mowie umarłych było tak realne, jakby Nathan usłyszał je własnymi uszami. Przyprowadziłeś ze sobą innych? Ludzi podobnych tobie?, tym razem Rogei zachmurzył się. - Nie miałem wyboru - odpowiedział Nathan. - Przybyłem o czasie, który nie był moim wyborem, nawet w chwili gdy teraz rozmawiamy...jeśli nie teraz, to za niedługo... Wampyry dokonają najazdu na Krainę Słońca. Muszę pomóc moim ludziom, ale nie mogę w tym samym czasie opiekować się innymi. Oni nie znają warunków życia w Krainie Słońca... Nie mogę ich tam zabrać... Nie w chwili, gdy atakują Wampyry. Chciałbym, żeby mogli tutaj zostać. Pomożesz swoim ludziom. Ale w jaki sposób? Nathan stworzył obraz, który pokazał Prastaremu broń, w jaki sposób i z jakim skutkiem działa. Rogei był tym zadziwiony i z trudem był w stanie uwierzyć w siłę rażenia tych urządzeń. Ale przynajmniej dowiedział się co nieco o miejscach, w których przebywał Nathan oraz o tym, co ten zobaczył. Ta broń nie pochodzi z Krainy Słońca, ani z Krainy Gwiazd. Jeżeli nie pochodzi z żadnej z nich...? Z Krainy Piekieł? Zaglądając do umysłu Nathana wiedział, że miał rację. - Kiedy tu przybyłem po raz pierwszy... - Nathan sięgnął myślą wstecz - powiedziałeś mi, że jestem Nekroskopem. Mój ojciec także był Nekroskopem. Dowiedziałem się kim był, kim był jego lud, czym była jego broń... dzięki temu, chcę uratować mój lud! Teraz wróciłem i zabrałem ze sobą tę broń. Po raz pierwszy w dziejach, Cyganie mogą stawić czoło Wampyrom korzystając z ognia i miecza! Rogei cofnął się widząc przelatujące przez umysł Nathana obrazy. Mowa umarłych często przekazuje znacznie więcej, niż same słowa lub wizualizacje. W przypadku Nathana oznaczało to, że przekazuje także całą zgromadzoną nienawiść. - Widziałem, jak zdziesiątkowali moje plemię i zniszczyli mój dom - warknął. - To cud, że w ogóle ktoś przeżył, ten cud nazywał się Lardis, nasz wódz. Chcę teraz sprawdzić, czy on nadal żyje i zrobię wszystko, żeby wyrównać rachunki. Rogei zamilkł na chwilę, jego puste oczodoły były wpatrzone wzrokiem niewidomego w miejsce, w którym stał Nathan. Później powiedział: Czy to ten sam młodzieniec, który błąkał się po pustyni przepełniony pragnieniem śmierci? I który odnalazł cel życia w Jaskini Pradawnych? - To ten sam młodzieniec - odpowiedział Nathan - i ten sam cel. Zawsze był ten sam, tylko brakowało mi sił i środków. Życie zdawało się być pozbawione nadziei i kierunku. Myślałem, że straciłem wszystko. Myliłem się, wiele się uratowało. Znalazłem sposób... i to dzięki tobie, Rogei. Dzięki mnie? - Dałeś mi sens życia, wskazałeś mi drogę. Dzięki tobie spotkałem Shaekena, a dzięki niemu odnalazłem Ethloia ze Starszyzny. On znał się na liczbach. To Ethloi powiedział mi, że jeśli któregoś dnia znajdę sposób kontrolowania wiru liczb w umyśle, to odkryję klucz. Miał rację... odkryłem klucz, nie w tym świecie, ale w Krainie Piekieł. Ale jak mógłbym się tam w ogóle znaleźć, gdyby nie astrolog Thikkoul, który odczytał moją przyszłość z gwiazd? Jak zatem widzisz, to ty postawiłeś moje stopy na tej ścieżce. Czy powinienem być z tego dumny?, głos Rogeia był doprawiony goryczą. - Jakiś czas temu byłeś ze mnie dumny. - Dalej jestem. Prawdę mówiąc, to cię kocham! Ale ta cała krew oraz pioruny w twoim sercu... do czego to doprowadzi? Powiadasz, że pragniesz zniszczyć Wampyry. Czy jest to jednak możliwe? A może odnalazłem swego syna tylko po to, by stracić go w wielkiej i straszliwej krwawej łaźni? - A więc uważasz mnie za swego syna? - Był to niezwykły zaszczyt. Chciałbym, żebyś nim był. Tak się czułeś, gdy mieszkałeś tutaj i pracowałeś razem z Tyrami. - A więc nie stracisz mnie - przyrzekł Nathan i miał nadzieję, że dotrzyma obietnicy. Zanim można było coś jeszcze powiedzieć, odezwał się jeden z grotołazów: - Nathan, ktoś tutaj idzie... Nathan wiedział skąd zbliża się przybysz. Jaskinia Pradawnych miała wyjście, którego wylot znajdował się w pionowej ścianie urwiska, skąd zmurszałymi kamiennymi schodami można było zejść do wąwozu. Ale był także tunel, który łączył się z siedzibą Tyrów nazywaną przez nich Żółtogórzem. Tyrowie szanowali swych zmarłych i dlatego dyskretnie pilnowali ich spokoju. Prawdopodobnie zbliżał się strażnik, który miał obowiązek towarzyszenia Prastarym w ich mauzoleum. Grotołazi wykazywali zaniepokojenie. Nathan też był niespokojny i wsłuchiwał się w odgłos ostrożnie stawianych kroków, który dobiegał ze sztolni. Chwilę później w zasięgu wzroku pojawiła się kobieca postać. Na jej twarzy błyszczały zaciekawione, oliwkowe oczy o dużych, cytrynowozielonych źrenicach. Kiedy znalazła się wewnątrz jaskini, stanęła nieruchomo, jakby coś ją zatrzymało znienacka w locie. Stanęła na palcach, uniosła podbródek i węszyła w zatęchłym powietrzu jaskini. W rękach trzymała łuk, a o cięciwę opierała się gotowa do wypuszczenia strzała. Zobaczyła trzech grotołazów oraz Nathana chwilę po tym, jak sama została dostrzeżona. Miała na sobie czerwoną spódnicę, sandały i nic więcej. Jej piersi w kształcie gruszek zwisały luźno i lekko się kołysały. Miała duże uszy, ale małe usta oraz podbródek, szeroki i spłaszczony nos z ciemnymi nozdrzami. Była czujna i stała prosto, drżąc lekko, Była też pełna gracji, a w jej postawie można było wyczuć szlachetność. No i była młoda. Jej młodość można było rozpoznać po szerokich oczach, które rzucały błyski spod rogowych łuków brwiowych i z blasku wytwarzanego przez ciała Tyrów olejku na kończynach. Była ciemnoorzechowa, ale zarazem gładkolica i podobnie jak wszyscy członkowie jej rasy szczupła, żeby nie powiedzieć wychudzona. - Atwei! - Rozpoznał ją natychmiast Nathan i ruszył do przodu. Otworzyła usta i z niedowierzaniem kręciła głową. Jednocześnie Nathan wyczuł, że sprawdza jego tożsamość, oraz, że wyklucza pomyłkę. Przez moment wiedziała, że to prawda, ale nie odważyła się uwierzyć. Następnie... zrobiła krok w jego kierunku, po czym zatrzymała się i spojrzała na grotołazów. - Przyjaciele - powiedział Nathan. Wówczas upuściła broń i przebiegła Jaskinię Pradawnych wpadając w jego ramiona... ale po sekundzie cofnęła się. To niepodobna, powiedziała. Nathan ponownie przytulił ją do siebie mówiąc: - Siostrzyczko. - Bracie - odpowiedziała. Był to komplement równy temu, co przed chwilą usłyszał z ust Rogeia. Ale Nathan nie miał czasu, a w głowie goniły mu różne sprzeczne myśli. Jego ludzie byli jednak najważniejsi. Wiedział też, dlaczego. Na zewnątrz, na otwartej pustyni oraz w Krainie Słońca, a zwłaszcza w Krainie Gwiazd zapadał zmierzch. - Zaopiekuj się moimi przyjaciółmi - zwrócił się do Atwei, wypuszczając ją z ramion. - I nie martw się, wrócę po nich. - Raczej nie wyglądało to na wyjaśnienie - zwłaszcza po dwuletniej nieobecności - ale wyjaśnienia muszą zaczekać. Inne sprawy nie mogły czekać. Wziął broń do ręki, wywołał drzwi Möbiusa... zatrzymał się na chwileczkę i spojrzał na Atwei. - Siostro - powiedział. - Odwiedziłem nieznane krainy i nauczyłem się różnych rzeczy. Nie obawiaj się... Te słowa wypowiedział także w mowie umarłych - co usłyszał Rogei, odpowiadając: Uważaj na siebie, Nekroskopie! Atwei nic nie wiedziała o nowych uzdolnieniach Nathana, dotarł do niej pęd i szum wirujących liczb i pomimo jego ostrzeżeń przestraszyła się... zwłaszcza, gdy odwrócił się, zrobił krok naprzód... ...i zniknął... ...Pojawiając się na równinie w pobliżu Bramy do Krainy Piekieł. Rzeczywiście wyglądało to tak, jakby otwarła się Brama Piekieł! Jeszcze przed chwilą widać było tylko połyskującą półkulę białego światła, ostańce wystające z pustkowia, w zamglonej oddali wznoszące się w górę zamczyska Wampyrów, a pośród nich Wieżycę Karen lub raczej to, co kiedyś było Wieżycą Karen. Teraz jednak Ben Trask i David Chung, przyklęknąwszy na jednym kolanie, kierowali lufy w stronę nieba i prowadzili ogień w stronę kołującego nad nimi wampyrzego lotniaka. Nieco dalej, lawirując pomiędzy skałami i samotnymi ostańcami nadlatywał drugi lotniak, wyciągając swoją prehistoryczną szyję zakończoną płaską głową i otwierając torbę znajdującą się pod brzuchem w miejscu, gdzie szyja łączyła się z resztą ciała. Siedzący na karku latających stworów wampyrzy porucznicy, pochylali się do przodu i ponaglali swoje wierzchowce. Nie znając broni palnej, słyszeli piekielne ujadanie karabinów, ale nie znali ich siły rażenia. Jak dotąd mieli szczęście; pomimo ogromnego rozmiaru wierzchowców, ani lotniaki, ani ich jeźdźcy nie zostali trafieni. Możliwe też, że strzelanina dopiero się zaczęła, albo że strzelcy chybiali lub lotniaki zostały trafione, ale nie wyrządziło to żadnych szkód. Nathan popatrzył na Annę Marię; wychyliła się zza skały i zaczęła strzelać. Odrzut broni był tak silny, że aż ją cofnęło, przy czym potknęła się i upadła. Szybujący tuż nad równiną lotniak skręcił i skierował się wprost na nią! Nathan wynurzając się z drzwi Möbiusa załadował swoją broń. Krzyknął: - Anna Maria... do mnie! Zobaczyła go i potykając się ruszyła w jego kierunku. Lotniak zmienił kurs lotu. Wygiął skrzydła i też ruszył w ich kierunku, zaś Anna Maria znowu potknęła się i wpadła na Nathana. Torba w podbrzuszu latającej bestii otworzyła się jeszcze szerzej. Chung ciągle strzelał do drugiej maszkary, która przestała krążyć i zniżała lot, opadając raz na jedno, a raz na drugie skrzydło, podobnie jak płaski kamień zanurzający się pod wodę. W końcu lotniak znalazł się na ziemi i jeździec zsunął się. Trask zobaczył jednak, że Nathanowi i Annie Marii grozi niebezpieczeństwo, wycelował więc swój pistolet maszynowy w lecącą bestię i jej jeźdźca. Lotniak dostał serię w skrzydło i obrócił szyję, żeby zobaczyć równą linię dziurek wywierconych w szarym mięsie. Leciał jednak nadal i machał skrzydłami, zbliżając się do swojego celu. Jeździec zorientował się jednak, że coś stało się lotniakowi. Słyszał uderzenie kul i poczuł niepewność lotu swojego wierzchowca. W umyśle zaś poczuł silny, tępy ból płynący z uszkodzeń wampirzego ciała. Nie był jednak Wampyrem, lecz jedynie porucznikiem, więc nie posiadał prawdziwego związku ze swoim wierzchowcem. Gdyby to było konieczne wydobyłby ze swego lotniaka resztkę sił. Musiał to zrobić, gdyż jego lord i mistrz Gorvi Przechera żądał konkretów. Sącząc posokę ze swoich ran, bestia nadal leciała w stronę Nathana i Anny Marii. Wpatrywały się w nich spodkowate oczy lotniaka, wyzierające z pozornie ludzkiej twarzy. Różowa torba na spodzie brzucha służyła do chwytania ofiar i była najeżona haczykami. Na dodatek była tak blisko, że z trudem można było wytrzymać jej smród! Trask krzyknął coś niezrozumiale i wystrzelił długą serię, opróżniając całkowicie magazynek, ale stwór nie zmienił kierunku lotu. Nathan zobaczył oczy jeźdźca: były żółte z czerwienią pośrodku i miały w sobie żądzę krwi! Jeździec wiedział, że dzisiejszej nocy napełni się szkarłatem, dostarczy niewolników swojemu panu lub mięsa do spiżarni. Śmiejąc się wykrzykiwał rozkazy do potwora: Bierz ich! Albo przynajmniej przyduś ich! Nathan usłyszał jego grubiańskie, telepatyczne rozkazy, dzięki temu wiedział, jak zareaguje lotniak. - Padnij! - Krzyknął popychając Annę Marię i turlając się samemu w przeciwnym kierunku. Rozwarta torba przeleciała pomiędzy nimi zgarniając pył z powierzchni ziemi, a wygięte skrzydła minęły ich ciała na wysokości jednej stopy. Wielka bestia odwróciła głowę i spojrzała do tyłu. Dzięki temu idealnie wystawiła się Nathanowi na strzał. Wymierzył z kuszy i nacisnął spust. Porucznik kierujący lotniakiem także popatrzył do tyłu. Odrzucił głowę i ryknął śmiechem widząc, jak strzała z kuszy Nathana wbija się w szyję lotniaka piętnaście cali poniżej głowy. Zwykła strzała z kuszy? Wbita w taką masę mięśni? Żądełko, które zahaczyło o wielkiego i niewrażliwego mastodonta! Natychmiast ściągnął wodze i zwrócił uwagę na Traska i Chunga, którzy w pośpiechu przeładowywali broń. Jednak to wszystko nie trwało nawet sekundy. A potem... Zabrzmiała stłumiona eksplozja niepodobna do strzału z karabinu. Grot strzały Nathana eksplodował z siłą wystarczającą, by obalić okazałą sosnę. Szyja lotniaka rozpadła się zamieniając w masę chrząstek, kości, szarego mięsa oraz czerwieni i zbryzgała krwią znaczną powierzchnię równiny. Zupełnie oddzielona od szyi głowa zamieniła się w wirujący i opadający ku ziemi kartacz, rozsiewając wokoło karmazynowa posokę. W końcu dosięgła ziemi i uderzyła o kamieniste podłoże. Reszta ciała, podobna do dywanu, zwinęła się wyrzucając jeźdźca z siodła. Niedaleko za nim prawie trzy i pół tony mięsa, membran, chrząstek i kości uderzyło o ziemię, wzbijając obłok kurzu. Ten lotniak był jednym z mniejszych okazów. W międzyczasie drugi lotniak osiadł na ziemi, a jego jeździec był już na nogach. Biegł klucząc i wiedząc, że ludzie znajdujący się przed nim nie byli typowymi Wędrowcami. Schowany za skałę pomógł swojemu towarzyszowi stanąć na nogach. Drugi porucznik był w lekkim szoku, ale nie odniósł poważniejszych obrażeń. Metamorficzne ciało wampira pozwalało nie zwracać uwagi na niewielkie zranienia. Jednak wysoko w powietrzu - prawie na poziomie zamczyska i chmur - pojawił się kształt trzeciego lotniaka. Jego jeździec był jednak kimś innym niż porucznicy. Nie byli przy tym sami. Za nimi, korzystając z odrzutu, zbliżał się niczym gigantyczna ośmiornica powietrzny koszmar. Gorvi Przechera i jego ludzie zmierzali do Krainy Słońca w towarzystwie wojownika. Kiedy Gorvi wyczuł obecność obcych na równinie, posłał swoich poruczników, żeby sprawdzili, co to za jedni. Sam pozostał z tyłu. Teraz jednak docierał do niego huk wystrzałów, widział ogień wydobywający się z luf karabinów i odbierał wrażenie szoku i niedowierzania goszczące w umysłach jego poruczników. Gorvi wiedział, że sprawy nie przedstawiają się dobrze, ale nawet jak na swój wampyrzy wzrok był zbyt wysoko, żeby dostrzec szczegóły. Wysłał więc rozkaz: Zniszczyć wszelki opór. Brać jeńców! Kiedy nawiązał kontakt, od razu dostał też informacje od swoich ludzi, znajdujących się na powierzchni ziemi. Była to seria chaotycznych obrazów, które nadały pewne znaczenie całości: Lotniak został uziemiony, uszkodzony lub martwy... Porucznicy mieli do czynienia z ludźmi, ale nie z Cyganami!... Na ziemi znajdowało się trzech mężczyzn i jednak kobieta. Wyglądali na słabych, ale posiadali niszczycielską broń... Nawet w tej chwili strzelali do ludzi Gorviego! Przez umysł Gorviego przeleciały wszelkie możliwe myśli: pomimo tego, co przekazał mu porucznik, Gorvi podejrzewał, że mogła to być wyłącznie grupa Wędrowców (zapewne ludzie Cygana Lidesci, jeśli sądzić po posiadanej broni), która ruszyła na równiny, aby znienacka zaatakować ostatnie zamczysko. Dowiedzieli się pewnie, że o zmierzchu w Wieżycy Gniewu pozostali tylko niewolnicy i bezmyślne stwory obronne. Mając taką broń mogli pokonać strażników i dotrzeć do najniższych kondygnacji wieżycy, a tam zatruć studnie. Mogli nawet włamać się do Obłąkańczego Dworu i zniszczyć bestie gazowe, wywołując potężną eksplozję i burząc w ten sposób całą wieżycę! Już raz tego dokonali, co widać po ruinach zamczysk. Przed wiekami próbowali już tego samego w Turgosheim. Ale... w tak małej liczbie? Nie, nawet z taką bronią równałoby się to samobójstwu. A może tylko przyszli zbadać teren, szykując się do ataku w przyszłości? Kiedy reszta lordów (no i oczywiście ta dziwka, Gniewica) ruszyła do Krainy Słońca, wyprawa na równiny mogłaby zostać niezauważona. Gorvi Przechera już od pewnego czasu obawiał się skrytego ataku. Jego rozmyślania zostały przerwane pilnym zapytaniem: Co teraz, panie? Atakować!, rozkazał natychmiast Gorvi. Wysyłam nietoperze, żeby ich zaatakowały oraz lotniaka, który na nich spadnie. Jesteś porucznikiem? Rusz głową albo ją stracisz! Może mają broń, ale to tylko ludzkie tuczniki! Zajmij się swoją robotą i przestań się bać, albowiem ja, Gorvi, nadchodzę. Wojownikowi zaś rozkazał: Ruszaj na dół. Przygotuj najsmrodliwsze wydzieliny i zaatakuj nimi tych, którzy są przeciw mnie. Jak już będzie po wszystkim, czeka cię nagroda. Albowiem nakarmię cię tymi, których zmiażdżysz. III Powrót do domu Ponad równiną leciał lotniak bez jeźdźca. Miał tylko jeden cel: jego wampyrzy władca, schowany pomiędzy potrzaskanymi skałami, przekazał telepatyczny rozkaz: Spadnij na nich! Nathan usłyszał ten rozkaz. Ale Trask i Chung ukryli się pomiędzy dwoma blokami skalnymi. Nie łatwo byłoby ich stamtąd wykurzyć, ani też spaść im na głowy. Ponadto ich możliwość ostrzeliwania się pozostała nie zmniejszona. Miejsce, w którym się znaleźli, dawało im przewagę nad atakującymi. Jednak Nathan i Anna Maria pozostali na odkrytej przestrzeni i stanowili łatwy cel. Lotniak zmierzał w ich kierunku. Anna Maria zobaczyła zbliżającą się bestię. Łatwo można było poznać jej zamiary. Wpadła w panikę i zaczęła się wycofywać, Nathan chwycił ją za ramię mówiąc: - Nie tędy droga. Wywołał drzwi i pociągnął ją za sobą w znane sobie miejsce. Była to płaska półka skalna na zboczu wielkiej przełęczy, skąd bezpiecznie można było zejść na dół. Kiedyś przyprowadził go tutaj Lardis Lidesci, żeby popatrzeć na oświetlone wschodem słońca ostatnie zamczysko. Powiedział mu przy tym: - Powinieneś być tu bezpieczny. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wrócę po ciebie. Jeśli nie... no cóż, Kraina Słońca leży za przełęczą. Następnie wrócił po Traska i Chunga. Sfrustrowany lotniak zataczał nisko krąg dookoła skał, pomiędzy którymi schronili się koledzy Nathana. Mierzyli ze swojej broni, ale oszczędzali amunicję i oczekiwali na rozwój wydarzeń. Nathan pojawił się obok skał i krzyknął: - Wstrzymać ogień! - Jednak biegnąc w stronę towarzyszy broni, spostrzegł dwóch poruczników podczołgujących się na flance. Zatrzymując się i wskazując palcem, krzyknął znowu: - Po prawej! W dziurze! - Po chwili wyskoczył jeden z poruczników i zaczął biec zakosami w stronę ostańców. Nagle nad Nathanem pojawił się cień. Potem kolejny. W tej samej chwili usłyszał dźwięk, który zmroził mu krew w żyłach: warkot dysz wylotowych wampyrzego wojownika! Wiedział dobrze, co to oznacza. Dlatego zarówno jego umysł, jak i ciało zastygło w bezruchu. Cofnął się w czasie do tej nocy w Siedlisku, kiedy jeźdźcy Gniewicy obrócili miasto w ruinę. Tamtej nocy Wampyry zabrały jego brata Nestora, a Nathan zobaczył Mishę z Cankerem Psim Synem i pomyślał, że ją także porwano do Krainy Gwiazd. Tamtej nocy wojownik zamienił dom Nany Kiklu w stertę gruzu, pozostawiając jej syna w przekonaniu, że jego matka była... - Nathan, na litość boską! - Ostrzegawczy krzyk Traska wyrwał go ze wspomnień... a może przywrócił do rzeczywistości. Zarówno krzyk Traska, jak i serie z broni automatycznej. Nathan skupił wzrok. Zobaczył zbliżających się poruczników. Widział jak wykonują niesamowity skok, pokonując ochronną barierę ze skał... a potem zobaczył jak zatrzymują się w powietrzu, a nawet zostają odrzuceni do tyłu siłą dwóch strumieni dymiącego ołowiu, uderzającego o ich ciała! Wampyrzy porucznicy zostali co najmniej na jakiś czas unieszkodliwieni, ale nie dotyczyło to mniejszych posłańców Gorviego. Nadlecieli z zachodu. Już nie byli naganiaczami, ale bardziej psami łowczymi: ogary! Leciały szybko, zmieniając przy tym co chwila tor lotu, przez co uniemożliwiały oddanie celnego strzału. Nathan dobiegł do szczeliny skalnej w której schronili się Chung z Traskiem. W tym miejscu było na tyle ciasno, że mogłoby się nie udać wywołanie drzwi Möbiusa. Dlatego musieli wydostać się na otwartą przestrzeń. - Ben, David! - Zawołał. - Wyłaźcie stamtąd. Musimy znaleźć się na otwartej przestrzeni. - Mówiąc to, gorączkowo starał się załadować kuszę. W chwili, gdy dwa nietoperze zaatakowały go, rzucił się na ziemię i spojrzał w niebo... kątem oka dostrzegł to, co jego zdaniem powinno się znajdować u góry. Był to tylko rzut oka ponieważ owo coś, znajdowało się nadal dość wysoko, a na ziemi działo się tak dużo, że trzeba było na tym skupić uwagę. Ale warkot dysz wylotowych był teraz głośniejszy i wspomnienie koszmaru z przeszłości znowu zaczęło ogarniać Nathana. Tym razem tylko na chwilkę stracił uwagę, po czym skończył ładować kuszę. Następnie rozglądając się po okolicy zauważył nisko nadlatującego lotniaka. Największego z tych, które pojawiły się i na dodatek uzbrojonego. Dosiadał go pochylony w siodle jeździec o sępiej, kruczej fizjonomii, o oczach tak głęboko zapadłych w czarne oczodoły, że ledwo można było dostrzec karmazynowy błysk pod czarnymi brwiami. Jego postać emanowała siłą i demoniczną mocą, widać było doskonale, że to nie był zwykły porucznik. O, nie... to był wampyrzy lord. Wampyr! Nathan po raz pierwszy w życiu zobaczył Gorviego Przecherę... jednego z renegatów, którzy wraz z Gniewicą Zmartwychwstałą opuścili Turgosheim. Jednak znał go z opisów Maglore'a z Runicznego Dworu. Bez cienia wątpliwości był to Gorvi Przechera. Bliskość Wampyra dodała odwagi wielkim nietoperzom, które zaatakowały całą chmarą, zasłaniając niebo skrzydłami. Kusza Nathana była całkowicie nieprzydatna do walki z latającymi ssakami. Co więcej, ich zmasowany atak nie pozwalał na dostrzeżenie celów, które znajdowały się wyżej. Powrócił także pozbawiony jeźdźca lotniak. Niespodziewanie wynurzył się zza głazów. Nathan przyklęknął, wycelował, ale w tej samej chwili uderzył w niego wielki nietoperz, który wytrącił go z równowagi. Zaraz za nim pofrunęło całe stado. Wówczas jednak dostrzegł swoją szansę Ben Trask i otworzył ogień w środek stłoczonych nietoperzy. Trzy ciała dosłownie eksplodowały rozrzucając skrwawione szczątki na wszystkie strony. Pozostałe nietoperze piszcząc ze strachu uciekły, chowając się za skały. Na co czekasz?, Nathan usłyszał w myślach wściekły okrzyk Gorviego, który zwracał się do lotniaka. Wykończ ich! Spadnij na nich! Zmieć ich z powierzchni ziemi i wciśnij swoje szczątki pomiędzy skały, aby ich zmiażdżyć! Lotniak nadlatywał, machając skrzydłami i jednocześnie zniżając lot ku ziemi. Nathan wiedział, że nie może chybić. Podniósł broń, wycelował w miejsce, gdzie szyja łączyła się z tułowiem i nacisnął spust. I kiedy lotniak szybował w stronę grupy ostańców, w jego kierunku zmierzała strzała. Nathan odwrócił głowę. Wydawało mu się, że minęło sporo czasu. Może nie zadziałał detonator, może strzała była niewypałem? Ale nagle nastąpił wybuch i rozległ się huk, jakby wielki głaz spadł na ziemię. W odległości sześciu stóp od Nathana patrzył na niego z wyrazem bezgranicznego zdziwienia wielki przypominający ludzką twarz pysk, którego przedłużeniem była szyja o długości dziesięciu stóp. Po chwili pojawił się na nim wyraz agonii podkreślony przedśmiertnymi skurczami. Otwarły się usta, z których wydobył się przeszywający pisk. Stwór machnął jeszcze w powietrzu podobnymi do membran skrzydłami, jakby chciał oddalić się od źródła nieznośnego bólu. Obiekt skręcił gwałtownie w lewo, co pozwoliło Nathanowi przyjrzeć się z bliska szkodom, jakie wyrządziła eksplodująca strzała. Z otwartej dziury, w miejscu, gdzie szyja i łeb zostały niemal w całości oderwane od reszty ciała, wypływały różowe płyny. W szyi pozostała resztka mięśni, które może podniosłyby jeszcze łeb do góry, ale nie było w nich ani siły, ani woli. Uderzenia skrzydeł zamarły, a bestia przeszła w niepewny, szybujący lot. Końcówka skrzydła zahaczyła o wysoki głaz i okręciła lotniakiem dookoła. Groteskowa głowa opadła na dół, dotknęła ziemi i zaczęła orać bruzdę w żwirze. Długa szyja wykręciła się do granic możliwości i pękła z trzaskiem łamanych chrząstek! Wzniesiony w powietrze pył zamienił się w chmurę w chwili, gdy skrzydła próbowały jeszcze poderwać opadające na ziemię ciało. Nathan popatrzył na broń trzymaną w rękach i poczuł niesamowity przypływ siły. Wzmocnił uchwyt, potrząsnął bronią i zakrzyknął triumfalnie. Jego triumf nie trwał jednak zbyt długo, ponieważ w górze pojawił się monstrualny, pulsujący cień, który przelatując zasłaniał kolejne gwiazdy. Ze swojego schronienia pomiędzy skałami wynurzyli się Trask i Chung. Wyszli pochyleni, a ich ciała skurczyły się nagle, zaś szczęki opadły im ze zdumienia, kiedy popatrzyli na to, co znajdowało się w powietrzu za Nathanem. Nathan okręcił się na pięcie i zobaczył... swój najstraszliwszy koszmar. Za nim unosił się wampyrzy wojownik! Dostrzegł trzech mężczyzn i był już tylko pięćdziesiąt jardów od nich. Jego odrzutowy napęd zagrzmiał, a wojownik obniżył swój łeb, kierując się wprost na swoje ofiary. Zmiażdż ich! Niech miazga z ich ciał pokryje czerwienią kamienie! Telepatyczny krzyk Gorviego zelektryzował Nathana. Wyprostował się i rzucił okiem na kuszę. Wiedział, że nie było czasu, aby ją załadować. Chwilę potem Ben Trask złapał go za łokieć i pociągnął za sobą. - Na litość Boską! - Ryknął Trask przekrzykując hałas napędu wojownika. - Nathan, zabierz nas stąd! - Z drugiej strony odezwał się Chung: - Boże! To nie do wiary! - Porucznicy Gorviego - a raczej ich przeszyte dziesiątkami kul i ociekające krwią ciała - wyszli kuśtykając spoza skał i zbliżyli się do trójki Ziemian. Trask, który już widział z bliska wampiry, nie miał kłopotów z uwierzeniem w ich realność. Z kolei ponad głowami, pochylając się w siodle swego lotnika i wskazując szponiastym palcem na trzech mężczyzn, Gorvi rozkazywał wojownikowi: Teraz! Zmiażdż ich teraz! A razem z nimi także tych kretynów, moich nędznych niewolników! Chung szybko doszedł do siebie. Kiedy Nathan wywoływał drzwi Möbiusa, Chińczyk skierował swój pistolet maszynowy w stronę poruczników. Z niewielkiej odległości dosłownie rozerwał ich na kawałki. Strumień kul wyszarpał karmazynowe dziury w ich skórzanych zbrojach, tnąc w poprzek oraz z dołu do góry. Dostali niczym muchy trafione packą, padli płasko na plecy na kamieniste podłoże. Z kolei Trask zaczął strzelać do wojownika. W odległości niecałych dwudziestu jardów potwór zaczął rozwierać szczęki. We wnętrzu... trudno powiedzieć, żeby było to wnętrze, raczej jaskinia pełna sztyletów! Trask był wstrząśnięty tym widokiem, ale celował prosto w rozdziawioną paszczę. Ostre zęby rozlatywały się w drzazgi w chwili, gdy kule zderzały się z kością, ale żadna z kul ani o cal nie zmieniła kursu wojownika. Nathan otworzył i utrzymywał drzwi. Chwycił mocno Traska i Chunga. Ale wojownik już prawie ich miał. Widząc swoją przewagę zamierzał docisnąć ich do skały, Trask przezwyciężając strach wycelował w wystające skupisko pęcherzy gazowych i posłał w nie ostatnią serię kul. I w chwili gdy pęcherze zaczęły wybuchać a potwór zaryczał i odchylił się od kursu, Nathan pociągnął kolegów za sobą, znikając w Kontinuum Möbiusa. W pustce Kontinuum Trask westchnął z ulgą i obmacał swoją poszarpaną kurtkę zauważając, że jeden z rękawów został rozerwany. Wojownik Gorviego spadł niedaleko skał. Trąc ciałem o ziemię gubił chitynowe łuski, a dodatkowe oczy oraz kończyny pękały przy zetknięciu z ziemią. Na skutek zderzenia wybuchały pozostałe pęcherze. Koszmarna bestia miała podziurawiony lewy bok, ale nie na tyle, żeby nie można było jej naprawić. Musiała jednak najpierw wypocząć, pożywić się i zrekonstruować pęcherze, o ile jej pan postanowi, że ma jeszcze latać. Gorvi wylądował w pobliżu. Wampyrzy lord był wściekły i idąc badał teren pomiędzy swoim stworem a skalnymi ostańcami. Chciał znaleźć resztki ciał nieżywych wrogów - kimkolwiek by oni nie byli! A jednak nikogo nie znalazł. Może nie całkiem. Przynajmniej leżały tam ciała jego niewolników, skręcone, połamane i nieżywe... albo nieumarłe. Nawet w tym stanie można ich było doprowadzić do formy, jeśli tylko Gorvi by tego zapragnął. Ale on wcale tego nie chciał. Nie dla tych śmierdzących psów! Swoich najlepszych i najdłużej służących poruczników wysłał jako forpocztę do Krainy Słońca, aby walczyli z Gniewicą oraz innymi. W tym miejscu, podziurawiony kulami i ociekający krwią równie dobrze mógł leżeć ktoś inny, na przykład Turgis Gorvisman! Z drugiej strony... na niego właśnie trzeba było uważać. Gorvi mógłby zostawić go na straży Guilesump, ale zapewne do tej pory pokładałby się już z którąś z samic Gorviego... albo z kilkoma na raz! No! W dzisiejszych czasach nie można ufać nikomu. Nagła i niewytłumaczalna nieobecność przybyszów z zewnątrz - a przynajmniej ich zwłok - była zagadką. Gorvi widział ich tu niedawno; mógłby się założyć, że widział jak jego wojownik spada na nich. I nawet korzystając z tak potężnej broni, nie mieli szans w tym starciu. Schylił się i zaczął omiatać swymi zmysłami skalne ostańce. Ich aura - ich zapach - wkrótce zdradziłaby ich obecność, jeśli jakimś cudem udałoby się im schować. Zapach świeżej, ciepłej, słodkiej krwi. Ale tam ich nie było. W powietrzu czuć było tylko zapach ludzkiego potu i oddechu, a także ubrań i rozgrzanej stali. Zapachy obcych były jeszcze obecne, ale nie wyczuwało się świeżego mięsa i krwi. Gorvi zawarczał z frustracji i przeklął pecha: stracił dwa lotniaki, dwóch poruczników, a wojownik jest uszkodzony i niezdolny do walki. Przynajmniej ten się wyliże. Jedz!, rozkazał bestii. Główne oczy potwora (w przeciwieństwie do oczu dodatkowych, które były metamorficznymi sensorami umieszczonymi na podbrzuszu i innych częściach ciała) natychmiast zwróciły się w stronę Gorviego. Puste, czarne krążki, w których nie sposób było dopatrzyć się inteligencji - będące właściwie receptorami malutkiego mózgu - wyrażały sobą jednak wszelkie zło wypaczonej, zmutowanej wrażliwości, która miała swe źródło w Gorvim. Wojownik był jego dziełem i dlatego odziedziczył istotę Gorviego. Jeść? Gorvi mógł wyczuć wahanie w pytaniu bestii. Czy na pewno taki jest twój rozkaz, panie? Gorvi parsknął i skinął głową. Tak, to byli moi ludzie, ale teraz są twoi. Posil się. Zjedz tych niewolników, ale lotniaki zostaw w spokoju. Niech zgniją! Nie obżeraj się, tylko uzupełnij zapasy i zregeneruj się. Kiedy będziesz gotów, wracaj do Guilesump. Kończyny wojownika poruszyły się. Na wielkim, uzbrojonym czole, wybałuszone oczy skupiły się na jednym z wypatroszonych poruczników. Potężne szczęki rozwarły się a ze skórzanych warg zaczęła ściekać ślina. Język o grubości męskiego uda wysunął się z paszczy, posmakował, a następnie wciągnął do wnętrza najpierw jedno ciało, a potem drugie. Jak kameleon połyka muchy, tak bojowa machina Przechery pożarła poruczników. Podczas gdy stwór posilał się, jego właściciel podszedł do lotniaka, wsiadł na siodło i wystartował. Jak dotąd noc okazywała się porażką. Od samego początku nie podobała mu się nocna wyprawa. Dołączyć do Nestora i Cankera, którzy go nienawidzili? Do Gniewicy, która nim gardziła i do szalonych bliźniaków Zabójczookich? W takim towarzystwie wyprawiać się na Lidesci? To było coś więcej niż tylko niechęć, Gorviemu towarzyszyło złe przeczucie, atmosfera zguby wisząca nad Wieżycą Gniewu. Im więcej o tym rozmyślał, tym większej nabierał niechęci do wyprawy na Krainę Słońca. Postanowił, że dzisiejszej nocy będzie trzymał się z tyłu i jako ostatni weźmie udział w bitwie. Na dziś już mu prawie wystarczyło. Może to również był zły znak, ostrzeżenie, które powinien potraktować poważnie. Tak czy owak nie był w stanie przyłączyć się do walki; nie miał pomocy ze strony poruczników, niewolników czy wojowników. Przynajmniej nie w tej bitwie. Niech inni szukają wojennej chwały, jeśli jest im potrzebna do szczęścia. Gorvi potrafił obejść się bez niej. Czy było to tchórzostwo? Nigdy! Był przecież Wampyrem! Ale był także Przecherą i zasługiwał na to przezwisko. Cokolwiek nie zrobią inni tej nocy, Gorvi i tak zaznał już chwały pola walki - zapobiegł zdradzieckiemu atakowi na ostatnie zamczysko. Dzięki temu w swoich oczach już został bohaterem! Do Krainy Słońca, rozkazał lotniakowi, gdy ten nabrał już wysokości. Przeleć nad kopułą Bramy do Krainy Piekieł, wykorzystaj wiatr z północy i leć wzdłuż gór na zachód. Następnie skieruj się na zachodnie szczyty, przeleć nad nimi i zniż lot, gdy będziesz po słonecznej stronie. Wylądujemy u podnóża gór i zobaczymy co się tam dzieje... Stojąc w punkcie obserwacyjnym na przełęczy, Nathan, Trask, Chung i Anna Maria obserwowali jak Gorvi odlatuje i kieruje się na zachód. Na kamienistej równinie pozostał jednak uszkodzony wojownik. Jego porykiwania i pochrząkiwania odbijały się echem i docierały aż do obserwatorów. Czwórka wędrowców nie mogła wiedzieć o tym, że ciała poruczników podlegały właśnie procesowi trawienia, włącznie ze skórzanymi ubraniami i całą resztą. Dla wojownika była to ledwie zakąska i właśnie z uwagą zaczął przyglądać się rozłożonym cielskom lotniaków. Były one na tyle martwe, na ile mogły być martwe wampyrze stwory. Posiadały we krwi to, co jeszcze długo mogło je utrzymywać przy „życiu”. Ponieważ jednak większość ich krwi wypłynęła, lotniaki zamarły, nie reagując na żadne intencje czy cele. Roz członkowane, nieżywe... i osamotnione. Wojownik pamiętał jednak o ostatnim rozkazie Gorviego - że nie wolno mu się obżerać - i nie śmiał mu się sprzeciwić. Stwór nie miał zbyt wiele inteligencji, a jednak kiedy był jeszcze w formującej kąpieli w podobnej do macicy kadzi, odczuwał wychowawcze impulsy płynące z umysłu swego pana i wiedział, że mogłyby one zabić jednym, gwałtownym dźgnięciem. Zatem nie można było zjeść lotniaka, a wojownik miał wyraźne rozkazy od Gorviego Przechery. Miał wrócić do Guilesump, odpocząć, naprawić uszkodzenia i zregenerować się. Ponieważ sen był najlepszym sposobem na odzyskanie energii oraz największym pomocnikiem w procesie uzdrawiania - zarówno dla ciała wampira, jak i dla ciała człowieka - potwór zamknął oczy, zwolnił metabolizm, zamknął otwory układu sensorycznego i zasnął. Pozostały aktywne tylko dwa okienka na świat: pseudo oko na czaszce i kolejne u nasady kręgosłupa. Stały na straży połączone ze szczątkowym mózgiem. Jakakolwiek nagła lub niewytłumaczalna zmiana w najbliższym otoczeniu wojownika spowodowałaby jego przebudzenie! Nathan dobrze o tym wiedział, ponieważ przebywając w Turgosheim zgromadził sporą wiedzę o wampyrzych wojownikach oraz stworach wartowniczych. Stojąc na półce skalnej, zwrócił się z pytaniem do Traska i Chunga: - Domyślam się, że schowaliście broń za tymi głazami? - Mężczyźni spojrzeli na siebie i mogli tylko wzruszyć ramionami. Trask powiedział: - Nie byliśmy w stanie bronić się i jednocześnie zajmować resztą broni. Najważniejsze to przetrwać. - Rozumiem. Ale dopóki wojownik się nie wyleczy i nie wyniesie stamtąd - co może potrwać do świtu, czyli trzy ziemskie doby - nie odważę się wrócić po broń. Musi nam wystarczyć to, co mamy ze sobą. - Nasi przyjaciele grotołazi zabrali broń ze sobą - zauważył Chung. - Czyli broń jest tam, dokąd ich zabrałeś. Nathan pokiwał głową. - Racja. Zanim po nich wyruszę, muszę was przenieść w jakieś bezpieczne miejsce w Krainie Słońca. A przynajmniej w takie miejsce, które wygląda na bezpieczne, bo dopóki trwa noc... Zanim was przeniosę, muszę jeszcze coś sprawdzić. To nie powinno długo potrwać. Ukryjcie się i poczekajcie tutaj na mnie. Wywołał drzwi Möbiusa i zniknął... Po czym pojawił się w Jaskini Pradawnych. Atwei była jeszcze w jaskini razem z trzema grotołazami. Do tego grona dołączył także tyrański młodzieniec. Były tu również dwie torby z bronią, które zabrali ze sobą grotołazi. Nathan nie miał czasu na wyjaśnienia. - Atwei, zostań jeszcze z moimi przyjaciółmi - zwrócił się do niej w języku Tyrów. Wziął jedną z toreb i znowu zniknął, żeby znaleźć się na okrągłym płaskowyżu Skalnego Schronienia. Nathan wybrał Schronienie, ponieważ to ukształtowanie terenu stanowiło doskonały punkt widokowy, pozwalający patrzeć zarówno na wschód, jak i na zachód. Wychowywał się w tej okolicy. Podróżując przez Kontinuum Möbiusa mógł tutaj trafić dzięki wspomnieniom z młodości. Skalne Schronienie wznosiło się ponad dwieście stóp ponad wzgórzem. Wyglądało jak ogromny, owalny głaz, w połowie zagrzebany w stoku góry i wznoszący się ponad wierzchołki sosen, brzóz i zarośli. Dlaczego Skalne Schronienie nosiło taką nazwę? Otóż, w dawnych czasach, a właściwie od niepamiętnych czasów, Cyganie ukrywali się przed Wampyrami w pustym, jak spróchniały pień, wnętrzu skały o mocnym kształcie i budulcu. Cyganie Lidesci nie tylko ukrywali się tutaj, ale także mieszkali. Mieszkali również w Siedlisku, które znajdowało się niedaleko stąd, lecz każdej nocy wracali do bezpiecznego azylu w Skalnym Schronieniu. Przez wiele lat Lidesci pracował nad przystosowaniem niegościnnego wnętrza do potrzeb mieszkających tu ludzi. Teraz we wnętrzu znajdował się labirynt korytarzy, spichlerze, zagrody dla zwierząt, mieszkania, magazyny, a nawet place zabaw. Wejścia do podziemnego miasta zostały zaminowane prochem strzelniczym. Skała stała się zatem Schronieniem, śmiertelną pułapką oraz drogą ucieczki. W promieniu piętnastu do dwudziestu mil dookoła skały rozciągało się terytorium Lardisa Lidesci, który zażarcie bronił swojej ziemi, zwłaszcza przed nocnymi najazdami Wampyrów z Krainy Gwiazd. Nekroskop domyślał się, że jeśli gdzieś na terytorium Krainy Słońca mogą być Wampyry, to tylko tutaj. Jednak w chwili, gdy Nathan opuścił Kontinuum Möbiusa, od razu wiedział, że nie ma tu mowy o żadnym „jeśli”. One były tu, właśnie teraz. Faktycznie tu były... przy Skalnym Schronieniu! Na południowym horyzoncie wzbijały się w górę żółte światła, które przybierały później różowy i ametystowy kolor, a następnie jasno- i ciemnoniebieski, aby na koniec zamienić się w czarny i zniknąć na tle nieba, na którym widać były konstelacje gwiazd. Niebo powinno być czarne w nocy... ...Ale nie było, ponieważ oświetlały je ciągłe wystrzały, przeszywające białym światłem oraz wybuchające kropki kreujące wokół siebie zimne cienie i gasnące w czarnym dymie, wznoszącym się z płonącej oliwy i wyrzutni rakiet! Na Skalne Schronienie został przypuszczony zmasowany atak. Nathanowi, który wyłonił się z ciszy i ciemności Kontinuum Möbiusa wydawało się, że wdepnął w środek piekła! Na dole, u podnóża skały, na rzadko zalesionym zboczu, bardzo blisko - zbyt blisko - wejścia znajdowali się wojownicy. Największy z nich wyglądał na rannego. Palił się, wył i syczał jak stado grzechotników. Poruszał się niezbornie, najwyraźniej miał uszkodzony kręgosłup. Ale byli tam także mniejsi wojownicy, jak dotąd nieuszkodzeni i bardzo, bardzo niebezpieczni... oraz wściekli, oczywiście. Nathan zobaczył, jak jeden z nich podniósł się i puścił strugę ognia z wylotu swoich dysz odrzutowych. Ogień popłynął w powietrzu i spadł na grupę obrońców Schronienia, przygniatając kilku z nich do ziemi i parząc pozostałych. Chitynowe maczugi, szczypce i sztylety wojownika machały w powietrzu we wszystkich kierunkach. Nathan widział na dole także lotniaki. Przynajmniej sześć z nich usadowiło się nieco z tyłu pola bitwy. Siedziały gotowe do startu, czatując wzdłuż ścieżek prowadzących do Schronienia i oczekując na rozkazy. Ich panowie, porucznicy i starsi stażem niewolnicy zeszli z siodeł i poruszali się pieszo, kierując machinami wojennymi, którymi były w tym przypadku bestie wojenne. W powietrzu znajdowało się prawie dwa tuziny innych lotniaków i wojowników, dla Nathana wyglądało to jak mrowie latających potworów. Nie osiągnęły one wysokości szczytu skały, więc mógł obserwować z góry, jak ich sylwetki odbijają się na tle rozbłysków broni, flar i wielokolorowych śladów pozostawianych przez rakiety. Tylko garstka wojowników należała do największych, ale mniejsze okazy były zwrotniejsze i pełne przerażającej żywotności. Nathan zobaczył jak dwa z nich pikują w dół, ziejąc ogniem z dysz i lądują u podstawy Skalnego Schronienia po zachodniej stronie. Niewiele im się udało zdziałać. Niezamieszkana i dlatego nie broniona flanka miała gładką ścianę i stromo wnikała w kamieniste podłoże. Z drugiej strony, wojownikom w takiej sytuacji trudno było wznieść się ponownie w powietrze i przenieść swe monstrualne energie na wschodnią flankę... Nad głową Nathana, jakieś dwieście pięćdziesiąt stóp ponad szczytem skały i sześćset stóp ponad lasem - krążąc niczym sępy nad niedoszłą padliną - latali w powietrzu wampyrzy generałowie, kołując i zasłaniając co chwila gwiazdy. Ich czerwone oczy drapieżców śledziły postępy swej armii. Na pięciu uzbrojonych lotniakach siedziało pięć Wampyrów, a towarzyszyło im pięciu poruczników na mniejszych potworach. Wiedząc o ich obecności od chwili opuszczenia Kontinuum Möbiusa, Nathan automatycznie poszukał kryjówki w ciernistych krzakach porastających zagłębienie, wypełnione cienką warstwą gleby. Wiedząc już, jak wygląda sytuacja, popatrzył w niebo, żeby zobaczyć, co zamierzają lordowie... ...A oni zaczęli krążąc wytracać wysokość i zbliżali się do płaskiego obszaru pośrodku płaskowyżu, szykując się do lądowania. Miało to być ich miejsce dowodzenia, skąd mogliby wydawać rozkazy swoim ludziom i potworom znajdującym się na dole. Pod wpływem dobiegających wrażeń, zapachów i hałasów, Nathan przez jakiś czas stał znieruchomiały. Do działania przywróciła go myśl, że w dole walczą i umierają ludzie z jego plemienia. Dodatkowo podziałała świadomość, że zbliżają się lordowie! Nathan zaczął działać błyskawicznie. Wytrząsnął z torby broń i przejrzał jej zawartość. Granaty rozpryskowe, podwójny miotacz rakiet kaliber 30 mm z pełnym magazynkiem, lekki miotacz ognia, pistolet maszynowy i amunicja. Szybkim ruchem podniósł wyrzutnię rakiet, powkładał do kieszeni granaty, resztę zapakował z powrotem do torby i wcisnął ją pomiędzy korzenie krzewów. Nadlatywał pierwszy lotniak. Była to jedna z mniejszych kreatur, którą dosiadał porucznik. Nathan wstał. Ponad krzakami wystawała tylko głowa i ramiona. Jak dotąd nie zauważono go (tak przynajmniej sądził), przez krótką chwilę zasłaniał swoje myśli, starając się jednocześnie wyśledzić telepatyczne informacje, przekazywane przez lordów - a także przez jedną lady - ich przywódczynię! Powoli kieruj się na ten głaz, przyjrzymy mu się dokładniej, mówiła. Wygląda mi na to, że Lidesci ma ciężką przeprawę, a nasze siły spychają go do dziur w skale. Zaraz wyślemy na dół kolejne trzy bestie wojenne. Całkowicie ich rozgromimy, a potem wystarczy tylko jeden wojownik, który dostanie się do środka...! Reszty już nie wypowiedziała. Wielki lotniak Gniewicy leciał tuż za mniejszą bestią porucznika. Pozostali lordowie trzymali się z tyłu, tworząc formację w kształcie litery „V”. Ale lecący za Gniewicą Zmartwychwstałą wysyłał myśli, w których czuć było coraz więcej strachu i zmieszania. Postanowił nawet wysłać pilne ostrzeżenie: Gniewico! Zawracaj! Nie ląduj! Ktoś tam jest! Wróg... Wielki Wróg! Ach, on jest niebezpieczny! Nathan natychmiast rozpoznał ten telepatyczny głos. Wstrząsnęły nim mieszane uczucia, niektóre z nich były straszne. Ten, który wysyłał ostrzeżenie był jego bliźniaczym bratem... Lord Nestor Nienawistnik... Wampyr! IV Nestor Od niespełna godziny lord Nestor Nienawistnik wiedział już: jego pozostający w niepamięci brat (faktyczny brat z „krwi” - jednakże teraz jedynie z nazwiska, bo także jego Wielki Wróg) znajduje się na tym globie. Wiedział o tym bez cienia wątpliwości, dokładnie w tej samej chwili, w której zauważyli pojawianie się Nathana Maglore Mag, zmumifikowany, potworny Eygor Zabójczooki oraz zmarli i śniący Tyrowie, no i kuzyni Nathana - wilki. Paradoksalnie Nestorowi trudniej było w to uwierzyć. Był przecież przekonany, że zamordował własnego brata! Wiedział, że Nathan przepadł na zawsze, gdy został wtrącony do Bramy w Krainie Gwiazd, skąd jeszcze nigdy nie wrócił żaden człowiek, potwór, ani jakakolwiek żywa czy martwa istota. Przed siedemnastoma, a nawet osiemnastoma wschodami słońca pozbył się go: pierwszy porucznik Nestora, Zahar Nienawistnik zameldował, że zgodnie z wydanymi rozkazami wrzucił Nathana do Bramy i posłał do Piekieł! Nestor zauważył jego zniknięcie od razu, ponieważ wraz z pozbyciem się brata zniknęła klątwa, która mu ciążyła. I teraz się pojawiła! Wir liczb! Zaszyfrowana, szaleńczo wirująca, piekielna maszyneria symboli, figur i cyfr, która eksplodując ze środka zdziwaczałego umysłu jego bliźniaka, często zalewała sny Nestora. Choć Nathan od dzieciństwa uczył się ukrywać myśli, to teraz zasłona umysłu Nathana objawiła się, niczym światło w środku nocy lub jak zapach ogniska Wędrowców, który płynąc wraz z bryzą ujawnia ich obóz, lub jak rój tłustych much wyjawia obecność kawałka gnijącego mięsa. Pierwszy raz Nestor poczuł to, kiedy przekraczali łańcuch gór pomiędzy wielką przełęczą a Siedliskiem. Ale... dlaczego za sobą? Źródło tych odczuć znajdowało się za nim, w Krainie Gwiazd, w pobliżu Bramy. Co robiłby tam człowiek z Krainy Słońca? Co zmarły człowiek w ogóle miałby robić? Później, kiedy już zniżali lot po przekroczeniu łańcucha gór, wzniesienia zablokowały te wrażenia i zakładając, że są to tylko wspomnienia, Nestor zapomniał o tym (a czymże innym miałyby być, skoro Wielki Wróg Nestora już nie istniał?). Kiedy jednak Wieżyca Gniewu pulsowała na zachodzie rzucając cienie na większy od niej cień gór, owo wrażenie ponownie przykuło uwagę wampyrzego umysłu Nestora - i to jeszcze silniej niż przedtem! W przeszłości wir liczb był nieuporządkowany, chaotyczny, bezsensowny, a teraz miał kierunek oraz cel. Jeśli faktycznie Wielki Wróg żył jeszcze, to co tam się wyrabiało? Najpierw Nestor wyczuł jego obecność w pobliżu Bramy do Krainy Piekieł, a teraz... daleko na południu, na pustyni za lasami i sawanną! To nie miało najmniejszego sensu. Żaden człowiek (a już na pewno zmarły) nie może być w dwóch miejscach jednocześnie! Nestor poczuł nagłą potrzebę zrugania lub przynajmniej przepytania swojego człowieka, Zahara. Wezwał go, aby z nim pomówić. Lecąc nieco z boku głównych sił, nie wpatrując się zbytnio w swojego porucznika, Nestor zadał pytanie swoim najłagodniejszym „głosem”: Czy jesteś mi wierny? - Tobie, panie? Zawsze. - Zahar wypowiedział te słowa na głos, wiedząc, że Nestor i tak je „usłyszy” pomimo szumu wiatru. Chociaż odpowiedział z pełnym przekonaniem, to był jednak zaniepokojony. O co chodziło Nestorowi, skoro zadawał takie pytanie i w takich szczególnych okolicznościach? Nekromanta popatrzył na niego, zmarszczył brwi i widać było w jego oczach cień dezaprobaty. Przymykając lekko powieki i rzucając szkarłatne, podejrzliwe spojrzenie, spytał: Zawsze mnie słuchałeś? Porucznik gwałtownie pokiwał głową. - Zawsze, mój panie! Nestor przez chwilę przypatrywał mu się badawczo, wiedział, że porucznik mówi prawdę. Zahar Nienawistnik bał się sztuki swego pana oraz bólu, jaki ona przynosi nie tylko na tym świecie, ale także i na tamtym. Przed kimś takim nawet zmarli nie mogli czuć się bezpiecznie: nekromanta torturował ich, aby wydrzeć ich tajemnice, sprawiając taki ból zmarłym ciałom, jakby były wciąż żywe. Przez ostatnie cztery lub pięć miesięcy, Zahar zaczął jeszcze bardziej bać się swojego pana. Zaszły w nim takie zmiany, że wcześniejszy pan Zahara, Vasagi Ssawiec, wydawał się być przyjacielskim, nawet litościwym stworzeniem. Zahar, odezwał się Nestor. Posłuchaj. Czy tamtej nocy, kiedy przepadłem w Krainie Słońca i sądziłeś, że już nie powrócę, złapałeś go... mojego Wielkiego Wroga? Opowiedziałeś mi, jak się przebudził na chwilę przed wtrąceniem go do Bramy. Czy jesteś pewien, absolutnie pewien, że zniknął w jej głębi? - Tak, panie - przytaknął gorliwie porucznik - wszystko odbyło się zgodnie z twoimi rozkazami! Oczywiście, Nestor pokiwał głową. Oczywiście... Zanim Zahar zdążył powrócić do szeregu, ponownie pojawiło się zaburzenie uwagi, świadomość wiru! On tutaj był! Nathan był tutaj! Pojawiał się i znikał: impuls spoza lasów na południowym wschodzie, później żadnych danych. Tak, jakby na krótko zapalić świecę, a potem zdmuchnąć. A następnie kolejne światełko, mniej wyraźne, spoza gór w Krainie Słońca. Nestor zaczął się nawet zastanawiać: jeden Wielki Wróg, a może jest ich dwóch?... A może trzech? A może wszystko uroiło mu się w głowie? Czy to możliwe? Czy jego umysł jest w takiej samej formie, jak jego ciało? Przecież Nathan i jego wir liczb nie był jedynym przekleństwem Nestora Nienawistnika. Rzecz obecna w jego ciele wprawiała umysł w jeszcze większe przerażenie. O tak! Jednak, o ile poprzednie kwestie budziły wątpliwości, to potwór w jego ciele był bezsprzecznie realny. A jednak oba przekleństwa miały to samo pochodzenie: noc sprzed osiemnastu wschodów słońca, kiedy razem z Zaharem wybrali się na polowanie do Krainy Słońca... polowali wówczas na Wielkiego Wroga, Nathana, oraz na zdradziecką sukę Lidesci, Mishę. Kiedy wampyrzy lordowie oraz ich powietrzne ugrupowanie zmierzało do Skalnego Schronienia, Nestor cofnął się myślą w czasie, przypominając sobie tą straszną noc. Lord Canker Psi Syn potrafił czasami odczytywać przyszłość. Ostrzegał nekromantę, żeby nie wyprawiał się na południe, ale Nestor go nie słuchał. Jego Wielki Wróg przebywał w Krainie Słońca i Nestor postanowił się z nim rozprawić. Canker miał rację i rajd okazał się tragedią. Lotniak Nestora został uszkodzony, odstrzelono mu połowę łba, a jego mały mózg z ledwością mógł przetwarzać informacje. Nestor także został poważnie zraniony. Od srebrnej kuli wystrzelonej przez Lardisa Lidesci prawie oślepł i kiedy jego umierający lotniak wytracał wysokość nad lasem, praktycznie utrzymywał się w siodle wyłącznie siłą woli. Później nastąpił upadek... utrata przytomności... powolne przebudzenie. Trochę bólu. Wampyry potrafiły uniezależnić się od bólu; cierpiały w milczeniu, zaś ich wewnętrzni lokatorzy zajmowali się naprawianiem ciała. Jednak przeraziło go miejsce, w którym się wybudził: kolonia trędowatych! Trąd! Największa zmora Wampyrów! Przestraszony Nestor uciekł przed chorobą, a także przed zabójczymi promieniami słońca głęboko do lasu, do jaskini nad brzegiem rzeki, gdzie przez cały długi dzień w Krainie Słońca spał i śnił wywołane gorączką sny. Kiedy jęczał i cierpiał z powodu koszmarów, jego wewnętrzny mieszkaniec zainicjował działanie ozdrowieńczego metamorfizmu tkanek poranionego ciała. Nocą przeszedł na stronę Krainy Gwiazd i spotkał się w górach z Zaharem i Cankerem Psim Synem. Prócz kilku blizn nic nie wskazywało na to, co przeszedł w ciągu ostatniej doby. Lord Nestor powrócił do Suckscaru, swojego dworu w ostatnim wielkim zamczysku Wampyrów. Później... w istocie wolałby zapomnieć o tym, co zdarzyło się później. Nie tu i nie teraz, z tak dużą ilością bratnich, wampyrzych umysłów wokoło. Być może już zbyt wiele sobie przypomniał. Z drugiej strony umysły innych zajmowały się przede wszystkim najbliższą przyszłością, a nie tym, co zdarzyło się kiedyś. Ale Zahar (niegdyś podwładny Vasagiego Ssawca), który leciał z tyłu za swoim panem, pamiętał tamte czasy równie dobrze jak Nestor. Pilnował swoich myśli najlepiej jak tylko potrafił, ale wszystko pamiętał... W Suckscarze (nazwanym tak od imienia Vasagiego Ssawca, poprzedniego właściciela), nekromanta lord Nestor Nienawistnik powrócił szybko do swoich codziennych zajęć, które były dość wyjątkowe i dziwne, nawet jak na lorda Wampyrów. Wielkie dwory Wampyrów mieściły się poniżej Iglicy Gniewu, która była szczytem zamczyska i wznosiła się na wysokości pół mili ponad równiną. W Suckscarze, należącym do Vasagiego, zanim nie nastąpił jego upadek oraz awans Nestora było zimno i wciąż jeszcze unosiła się aura Ssawca. Vasagi był prawdziwym potworem wśród potworów. Będąc ofiarą dziedzicznej choroby kości, która zagroziła przerostem szczęki i zębów, usunął sobie kości i zęby, po czym przekształcił usta w ssawkę podobną do owadziej trąbki, jaką mają na przykład pszczoły. Była to broń, z której korzystał z niebywałą zręcznością na różne sposoby: potrafił wbić się do najcieńszej żyły, aby wyssać krew, lub przez ucho, albo oko dostawał się do wnętrza mózgu, aby zarazić wampiryzmem, podporządkowywać sobie ofiary lub okaleczać je, czy zabijać. Z powodu tej deformacji stracił mowę, ale z drugiej strony został wybitnym mimem. Był także niezrównanym telepatą, a zatem bez trudu można było go zrozumieć, obserwując gesty uzupełniane telepatycznym przekazem... o ile taka była wola Ssawca. Ponieważ Vasagi zazwyczaj przebywał sam na swoim dworze, to nie miał wielkiej potrzeby rozmawiania z kimkolwiek. Najwyraźniej zależało mu także na prostocie i surowości. Kiedy Nestor pojawił się w Suckscarze po tym, jak Wran Wścieklica zabił (lub unieszkodliwił?) Vasagiego w pojedynku w Krainie Słońca, był rozczarowany brakiem oświetlenia, ogrzewania, skąpym zaopatrzeniem w wodę oraz brakiem wszelkich udogodnień. Wszelkie instalacje zostały zamontowane, ale były wyłączone, albo zablokowane, ponieważ Vasagi z nich nie korzystał. Taki był też los niewolników Ssawca: skazani zostali na prostotę. A ponieważ Vasagi był niemową, to oni również zachowywali ciszę. Wiadomo, że wszyscy poddani Wampyrów boją się swoich władców, Vasagiego Ssawca (a dotyczyło to zwłaszcza samic) obawiano się jeszcze bardziej. Mając niezwykłe cechy - karmazynowe oczy, dziwaczny ryj oraz wwiercającą się ssawkę - wyglądał bardziej na owada, niż na człowieka. Wran Wścieklica jeszcze przed pojedynkiem rozpowiadał, że Vasagi może uprawiać seks ze swoimi kochankami wyłącznie od tyłu, ponieważ żadna nie wytrzymałaby widoku jego twarzy! W pojedynku Wran posiekał ssawkę Vasagiego, zostawiając jego połamane i zakrwawione szczątki na południowym stoku wzgórza, aby wschodzące słońce dokończyło dzieła zagłady. Od tego czasu nikt w zamczysku ani go nie widział, ani nie słyszał. Nikt też za nim nie tęsknił, może oprócz lady Gniewicy, która uważała go za swego sojusznika. Jednak w Suckscarze (któremu z sobie tylko wiadomych powodów Nestor nie zmienił nazwy) wciąż unosiła się aura Vasagiego. Jego ludzie byli ponurzy, wyobcowani i z rzadka korzystali z mowy lub udogodnień dworu... przynajmniej jeszcze przez jakiś czas; dopóki nie przywykli do Nestora. Bo młody lord Nienawistnik wszystko zmienił. Nie był oziębłym stworem, ale człowiekiem z Krainy Słońca, a jego upodobania i żądze miały ludzkie cechy. Kiedy wampyrzy lord Vasagi Ssawiec miał stosunek z kobietą, to rżnął ją i konsumował zarazem, penetrując ją nie tylko swoim członkiem, ale także ssawką. Wtłaczał ją w piersi, gardło lub pod język ofiary. Współżycie z Ssawcem było naprawdę bardzo bolesnym przeżyciem, ale z Nestorem było całkiem inaczej. Był niemal prawiczkiem, więc nałożnice Vasagiego uczyły go sztuki miłosnej, a Nestor stał się gorliwym uczniem. Niedługo potem, dzięki znajomości z cygańską dziewczyną Giną Berea, sam został nauczycielem. Nestor wyraźnie poprawił standard życia w Suckscarze, dzięki czemu polepszyły się warunki bytowania jego podwładnych. W zamian żądał absolutnego posłuszeństwa. Jeśli ktoś był nieposłuszny, mógł liczyć na okrutną karę śmierci. Ponieważ słowo Nestora było prawem, a prawo zostało wyraźnie określone, nikt nie zawodził Nestora. Wszystkie dobra Suckscaru przypadły Nestorowi: ludzie i stwory, nawet wojownicy Vasagiego musieli teraz robić to, czego zapragnął. Pewnego razu Nestor odkrył sztukę nekromancji. Od tego czasu wiele się zmieniło, zwłaszcza po tym, jak razem z Zaharem wybrali się na wspólne nocne polowanie do Krainy Słońca. Zmiana nie dotyczyła Suckscaru i jego mieszkańców, ale jego pana. Jego nastroje stały się zmienne niczym wiatr, a podwładni znowu ucichli, jak miało to miejsce za czasów Vasagiego. W oczach Zahara wyglądało to tak, jakby na Nestora spadła chorobliwa klątwa... lub jakby dręczył go chorobliwy, wewnętrzny niepokój. Kiedyś wpadł do prywatnych komnat Nestora z wiadomością od lorda Cankera Psiego Syna i zobaczył, jak jego pan kąpie się nago i bardzo szczegółowo bada skórę na ramionach i udach. Byt tym tak pochłonięty, że przez jakiś czas obecność Zahara pozostała niedostrzeżona. Kiedy jednak Nestor zauważył go, wpadł w furię! Czego!, zawołał ubierając się pospiesznie. Czyżby najbardziej zaufany porucznik szpiegował w jego prywatnych komnatach? Od dzisiaj zabraniam wstępu do tych pokoi, ani Zahar, ani nikt inny nie ma tu prawa wstępu pod jakimkolwiek pretekstem, dopóki nie zostanie zawołany. Ponadto została zakazana komunikacja telepatyczna pomiędzy Zaharem a Nestorem, chyba, że lord ją nawiąże. Niech Zahar pod żadnym pozorem, nawet w najmniejszym stopniu nie waży się zaglądać do umysłu Nestora... chyba, że najpierw nauczy się fruwać, ponieważ na pewno zostanie wypchnięty przez jedno z okien Suckscaru! Zahar jeszcze nigdy nie widział go tak wściekłego... ...Wiedział jednak, że zapasy paliwa w komnatach lorda były regularnie uzupełniane tak szybko, że tylko do tego zadania trzeba było wyznaczyć jednego niewolnika, który dostarczał produkowany przez Cyganów węgiel drzewny. Wiedział także, że zużywał bardzo dużą ilość wody, wypływał z tego wniosek, że Nestor często, bardzo często kąpał się! Ale z jakiego powodu? Tylko człowiek może być takim czyścioszkiem. A może zmywał brud nie tylko z ciała? Może oczyszczał także duszę? Tylko z czego? Czyżby dopuszczał się takich czynów, przy których zbladłby nawet twardy porucznik? Wszak Nestor był nekromantą. Zahar często myślał: Przecież życie bywa tak straszne i okropne, że torturowanie po śmierci jest już dużą przesadą. Te myśli zatrzymywał oczywiście głęboko na dnie swojego umysłu. A może Nestor obmywał się z krwi niewiniątka? Jeśli to prawda, to był pierwszym wampyrzym lordem, który przyznał się do swojej winy! Inni przecież lubowali się w takich aktach! Ale jest wina i wina, a Zahar pamięta kobietę o imieniu Gina oraz jej dziecko... To była kolejna myśl, którą zachował wyłącznie dla siebie. Nestor miał swoje potrzeby. Oszczędzał swe siły tylko wówczas, gdy wybierał się do Gniewicy - dla niej chciał zachować swoje siły. Zanim zaczął się ich romans i zanim zaczęły się późniejsze okresy mniejszego pożądania, Nestor sobie nie żałował. Choć Vasagi nie był przystojniaczkiem, to potrafił znaleźć ładne dziewczęta i porywał je do swojej siedziby. Wraz z domostwem Ssawca, Nestor odziedziczył jego harem i skosztował każdej z niewiast. Jednej z nich skosztował nawet za bardzo - była jedną z pierwszych - wyczerpał jej siły do cna, czyniąc ją martwą lub raczej nieumarłą. Później powstała z martwych jako Wampyr, niechciana lady, nałożnica na dworze Nestora. Zahar poradził, żeby przetransportować ją w góry, wystawić na działanie słońca i w ten sposób pozbyć się jej. Jego pan wyraził na to zgodę. A zatem nie brakowało kobiet, które ogrzałyby łoże Nestora, ani przed, ani po jego wielkim romansie z Gniewicą. A jednak po jego pieszym powrocie z Krainy Słońca, Nestor stracił zainteresowanie kobietami z Suckscaru, przynajmniej większością z nich. Ciekawa była też sprawa z jego apetytem. Nigdy nie zabiegał o czerwień. Kiedy chwyciła go wielka potrzeba, to popijał krew, ale zazwyczaj wystarczyło mu lekko podgotowane mięso. Kiedy dopadli żywe zwierzę (co może zaciekawić), musiał upewnić się, że ofiara zmarła natychmiast po złowieniu - nie była nieumarłą, ale skutecznie zabita - ciało oczyszczone, sfiletowane, a mięso upieczone przed podaniem! Co więcej... pożądał krwi jak wszystkie Wampyry. Zahar wiedział o tym, ponieważ wyprawiał się z Nestorem do Krainy Słońca i widział jak zabija - z krwawym zapałem - co nieodmiennie świadczy o witalności Wampyra, ponieważ żądza krwi i zabijanie odpowiada pragnieniu, którego doświadcza. Co było takiego dziwnego w Nestorze? Nawet jak na lorda Wampyrów był on niezaprzeczalnie blady. Krew to życie, a Nestor nie opijał się krwią. Z drugiej strony patrzył w przyszłość z pewnym oczekiwaniem (a może... z przeczuciem? - trudno to stwierdzić), które dotyczyło wyprawy na Lidesci. Zahar przypomniał sobie jak jakieś sto godzin temu, w półmroku wschodzącego słońca, Nestor wezwał go do swojej sypialni, której okna wychodziły na południe. Nigdy nie było wiadomo, co planuje Nestor. Wówczas jednak wydawało się, że pożąda towarzystwa lub czyjejś obecności. Pragnął także porozmawiać. Za wielkim oknem sypialni Nestora widać było równiny i łańcuch gór, którego najwyższe szczyty nabierały żółtego koloru pod wpływem słonecznego światła, dobiegającego z dalekiego południa. Potrzeba było jeszcze wielu godzin, aby słońce zaczęło razić zabójczymi promieniami Wieżycę Gniewu. Nawet za dnia sięgały jedynie południowej strony potężnej Iglicy Gniewu. Jednak na długo przedtem, okna były zasłaniane czarnymi kotarami z futer nietoperzy, które nie dopuszczały do przeniknięcia nawet najmniejszego, bolesnego promyczka. Lady Gniewica na wszelki wypadek przenosiła się do ciemniejszych i bezpieczniejszych pomieszczeń. Choć do pozostałych dworów nigdy nie dochodziło słoneczne światło, ich wampyrzy właściciele kładli się o świcie do łóżek i spali aż do nastania nocy. Ale Nestor różnił się od nich. Obawiał się zabójczej mocy słońca, które jednak go fascynowało. Potrafił siedzieć w swojej sypialni i patrzeć, jak trujące złote światła wynurzają się zza zasłony gór. Kiedy Zahar wszedł do komnaty, jego pan siedział przed wielkim oknem i patrzył w kierunku południowo-wschodnim na ozłocone słońcem szczyty gór. Po krótkiej chwili Nestor zwrócił się do niego: - Wiesz, że powiedziałem Gniewicy, gdzie mieści się forteca Lardisa Lidesci, zwana przez niego Skalnym Schronieniem... - Nie było to pytanie, raczej stwierdzenie faktu. - Jak pewnie wiesz, panie, w wieżycy informacje płyną rożnymi drogami - Zahar zaczął ostrożnie odpowiadać. -Niewolnicy roznoszą wodę i opał do różnych dworów. Czasem ze sobą rozmawiają. Powiada się, że najbliższej nocy zaatakujemy! - Tak, wyruszymy wszyscy - potwierdził Nestor. - Ja, ty, Grig, Norbis, Lexis, Asabar i najlepsi z naszych niewolników, lady Gniewica ze swoimi zuchami, lordowie Spiro Zabójczooki, Wran Wścieklica, Gorvi Przechera i Canker Psi Syn. No i ekipa wojowników - praktycznie wszystkie, oprócz tych, które jeszcze nie są ukończone! Wyruszy cala śmietanka wieżycy, a zostanie tylko garstka zaufanych niewolników, którzy mają doglądać dworów pod naszą nieobecność. - Panie, ludzie Lidesci są zgubieni! Nestor puścił trzymane krzesło i błyskawicznie odwrócił się w stronę Zahara. - Czyżby? Jesteś tego pewien? Ten lud jest nieustępliwy. - Chwasty również są nieustępliwe, ale ty, panie, możesz zgnieść je podeszwą swojego buta. - Tylko że chwasty nie umierają, gdy oświetli je słońce! Spójrz na te góry: rośnie tam pełno chwastów. Żyją w takim miejscu, w którym nam nie wolno. - Tak samo jak Cyganie tyle, że - Zahar zmarszczył brwi - w przeciwieństwie do broni Cyganów, słońce jest czymś naturalnym. - Dawno temu... - Zagaił Nestor, zwracając spojrzenie w kierunku gór. - Przypomina mi się mit, albo legenda -historia sprzed wielu lat - ...kiedy byłem jeszcze mały lub nawet zanim się urodziłem. Miało to miejsce jeszcze przed tym, jak Gniewica i reszta z nas osiedliliśmy się tutaj. Żyły tutaj inne Wampyry, wszędzie widać po nich ślady, a także po ich zagładzie. Zostało tylko jedno zamczysko, ostatnie, kiedy jednak rzucisz okiem dookoła, to zobaczysz zgliszcza innych budowli, które zostały zniszczone podczas wielkiej i strasznej wojny. W potrzaskanych ruinach można zobaczyć ślady dymu, przeraźliwego gorąca, eksplozji. W tych niepamiętnych czasach słońce świeciło również w Krainie Gwiazd! - Znam tę „legendę”, panie - odpowiedział Zahar. - Za pozwoleniem, jestem starszy od ciebie i wiem, że tak było naprawdę. Byłem wówczas dzieckiem w Krainie Słońca i miałem osiem albo dziewięć lat, i... - Zaczekaj! - Nestor rzucił mu zaciekawione spojrzenie. - Najpierw mi powiedz... czy tęsknisz za tym? - Za czym, panie? - Zastanawiał się Zahar. - Za swoim dzieciństwem. Za swoim... człowieczeństwem? Czy tęsknisz za Krainą Słońca? Vasagi skradł cię i zamienił w... ciebie. Ale całkiem niedawno - trochę ponad trzy lata temu. Na pewno pamiętasz, jak tam było. Powiedz mi Zahar: czy tęsknisz za tym, co miałeś i kim byłeś? Zdumiony Zahar mógł tylko wzruszyć ramionami. - Jestem, panie, wampirem. Mam to, co mam, to co Vasagi - i ty, panie - podarowaliście mi. Jeśli będę mieć szczęście... jeśli będę mieć dużo szczęścia, to będzie tak zawsze! No, jeśli nie zawsze, to przynajmniej bardzo długo. Ale szczerze mówiąc, nie mogę powiedzieć, właściwie nie wiem, czy „tęsknię” za czymkolwiek. Na pewno są rzeczy, których chciałbym. Lecz przecież... jestem wampirem, panie. - No to dlaczego ja tęsknię? - Ton głosu Nestora nagle obniżył się i wypełnił dziwną melancholią. - Jak to jest, że ty pamiętasz, choć ci na tym nie zależy, a ja, choć niemal wszystko zapomniałem... staram się o to zatroszczyć? - Zależy ci, panie, na Krainie Słońca? Na Wędrowcach? -Zahar znowu wzruszył ramionami. - Nie trudno się domyślić. Cyganie to twoje życie, przyszłość, długowieczność. Krew... Nestor nie patrząc na niego podniósł rękę, aby przerwać mu wypowiedź. - Nie mów mi, że oznaczają życie, ponieważ wiem o tym. Ale chciałbym, żebyś się zastanowił, czy mogą być także śmiercią? Zahar zmieszał się, lecz po chwili odważył się uśmiechnąć. - Bawimy się w zgadywankę! Mam rację, panie? Nestor najpierw pokręcił głową, ale po chwili przytaknął. - Oczywiście. Zadowolony Zahar zauważył: - Nie jestem w tym zbyt dobry, panie. - Hmm? - Zadumał się Nestor, po czym wrócił do poprzedniego tematu: - Nie, nie zależy mi na Cyganach, a już szczególnie na klanie Lidesci. - Pomimo tego, że to byli twoi ludzie? - Zahar zorientował się, że zwracanie się z takim pytaniem do Wampyra jest głupie. Dodał szybko: - Oczywiście, że nie, panie. Zależy ci tylko na sobie. I na twoim dworze oraz... na tych, co są pod twoja opieką? Nestor znowu popatrzył na niego. - Czyż nie zależało mi na Gniewicy Zmartwychwstałej? Uśmiech zniknął z twarzy Zahara. Odkładając wszystko na bok, musiał teraz dobrze rozważyć, co powiedzieć. - Czy nadal to tylko gra, panie? To znaczy... czy mogę mówić otwarcie? W szkarłatnym spojrzeniu Nestora nie pojawiły się najmniejsze emocje. - O, tak. Oczekuję tego. Zahar zauważył, że zaschło mu lekko w gardle. - Może... może nie było to tylko zaangażowanie, ale bardziej żądza panie? - Z niepokojem oczekiwał reakcji. Ale Nestor nie wyglądał na urażonego i prawie natychmiast odparł: - A zatem wśród Wampyrów nie ma miłości? - Słyszałem o tym, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego. - Zahar odetchnął z ulgą, zadowolony ze zmiany tematu. - Czy ty kogoś kochasz, Zahar? - Na twoim dworze są kobiety, panie... oczywiście pomijając te, które należą do ciebie! Odwiedzam jedną z nich. Ale żeby ją kochać...? - Pomijając te, które należą do mnie? - Na twarzy Nestora nadal nie widać było śladu emocji. - Czyż nie jest tak, że wszystkie są moje? - Podobnie jak wszyscy poddani - pośpiesznie zgodził się z nim Zahar. - Ale nie wołasz do siebie wszystkich kobiet z dworu, ponieważ nie wszystkie są tego warte. Oczywiście wiem, które ci się podobają. Nestor przytaknął. - No tak, mam swój harem. - Właśnie, panie. - Czasem mają jednak swoje potrzeby. - Jeśli, panie, na to zezwolisz. - Ostatnio... niezbyt je zadowalałem. - Siebie także nie. Nestor ponownie rzucił szybkie spojrzenie na Zahara. -Sypiają z innymi? Z tobą? Z porucznikami? Mężczyznami? Zwykłymi niewolnikami? Zahar cofnął się o krok. - Ależ panie... nie ośmieliłyby się! Pańskie kobiety? Z innymi mężczyznami? Któż by się ośmielił, albo spróbował lub w ogóle poważyłby się... to znaczy... - Wiem, co to znaczy: moje ręce są długie i potrafię je mocno zacisnąć. Zahar znowu westchnął. - Tak, panie. - Czy jestem zbyt surowy? (Jak na to odpowiedzieć? Powiedzieć, że tak i zostać uznanym za mięczaka? Powiedzieć: nie i sprowokować Nestora do udowodnienia, że pomylił się - gdyby na przykład obciął mu palce?) - Jesteś, panie, dokładnie tak surowy, jak potrzeba. Nestor spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Sprytnie. Dobrze sobie radzisz, zwłaszcza, że z Vasagim niełatwo było rozmawiać, a jego wymowa była niezbyt wyraźna. Ale wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Powiedziałeś, że „krew to życie”. Potem ja zapytałem: „czy śmierć także?” Jak na to odpowiesz? Zahara zamurowało. - Nie znam odpowiedzi. Krew nie może być śmiercią. Pijemy ją, żeby żyć, a nie żeby umrzeć. - A gdyby krew była skażona? - Zatruta, panie? Nestor wzruszył ramionami. - No dobra, zatruta. - Srebrem lub czosnkiem? Nestor wyglądał żałośnie i Zahar pomyślał, że go nie zrozumie. Po chwili rzucił jednak stanowczo: - Zapomnij o tym. Musisz mi jednak uwierzyć, że istnieją gorsze trucizny od srebra i czosnku... Przez chwilę siedział w milczeniu, a Zahar czekał na to, co powie. - Zgadywanka skończona. Wygrałem... ale to może oznaczać przegraną. Opowiedz mi teraz o legendzie Krainy Słońca, o tym jak słońce zaświeciło nad Krainą Gwiazd. Zahar pokiwał głową, a potem nią pokręcił. - To nie było słońce, ale człowiek, który używał siły słońca. - Co? Słońce promieniowało z niego? Z jego oczu? Ust? Tyłka? Do rzeczy! - Wiem tylko tyle, co zapamiętałem, panie. - Zaprotestował Zahar. - Byłem wtedy tylko chłopcem, a pan jeszcze się nie urodził. Opowieść zmienia się, kiedy przechodzi z ust do ust. - No dobra, opowiedz, co wiesz. - Ten człowiek pochodził z Krainy Piekieł i przybył przez Bramę w Krainie Gwiazd. Dołączył do swojego syna, który tu mieszkał już od dawna, a nazywano go Mieszkaniec i Wampyry bardzo się go bały. Mieszkał w ogrodzie na zachodniej wyżynie, pomiędzy wzgórzami a szczytami gór. Wampyry wyruszyły razem na wyprawę przeciwko niemu. Spotkały się z zaciekłą obroną! Mieszkaniec razem ze swoim ojcem wykorzystali moc słońca - nie pytaj mnie, panie, w jaki sposób, bo tego nie wiem - żeby zniszczyć powietrzną armię Wampyrów. Nieliczni, którzy przeżyli, wrócili pokonani do swoich zamczysk na równinach. Ale wszystkie wieżyce zostały zniszczone! Zostało tylko jedno zamczysko zwane wówczas Wieżycą Karen. Nie wiem dlaczego nie zniszczono wieżycy lady Karen. - Aha! - Westchnął Nestor. - Zniszczone zamczyska! - Właśnie panie. Mieszkaniec ze swoim ojcem byli pierwsi. Posiadali magiczne moce, które pozwalały im w jednej chwili przemieszczać się z miejsca na miejsce, bez względu na odległość dzielącą dwa miejsca. Zniszczyli bestie gazowe, wpuścili czyste światło słoneczne do komór z metanem i zamienili wieżyce w gruzy! Gdy było już po wszystkim, nieliczne Wampyry, które przeżyły, udały się na wygnanie do Krainy Wiecznych Lodów. - Zahar, twoje wspomnienia pasują dokładnie do moich myśli - odezwał się lord. - Tylko że ja tego nie pamiętam. Bardzo dużo zapomniałem. - Czy to jest ważne dla ciebie, panie? Nestor zmarszczył brwi, czoło i zacisnął usta. - Nie wiem. Gniewica i reszta Wampyrów są w błędzie. Sądzą, że to Cyganie przybyli ze wschodem słońca i wysadzili zamczyska. Nie będziemy wyprowadzać ich z błędu. Czy nigdy o tym nie wspominałeś Vasagiemu? Zahar wzruszył ramionami. - Jak ci wiadomo, panie. Ssawiec nie był zbyt rozmowny. Ponadto wampyrzy lordowie nie wdają się w rozmowy ze zwykłymi porucznikami. Co nie znaczy, że ty, panie, zniżyłeś się do czegoś takiego, tylko... - Wiem - przerwał mu Nestor. - Myślisz, że się zniżyłem? Oczywiście, że nie. To ty zostałeś wywyższony! To wielkie szczęście dla ciebie. - Tak, panie. - Teraz potraktuj to, co ci powiem, jako rozkaz. Nigdy o tym nie opowiadaj, możesz to opowiedzieć tylko mnie i to tylko wtedy, kiedy sobie tego zażyczę. To, co wiem, nie zaszkodzi mi, a to, czego nie wiedzą moi „koledzy”, nie będzie ich obchodziło. Zrozumiano? - Tak, panie. Nestor zachmurzył się i rzekł: - Wygląda na to, że zostały wówczas użyte wielkie moce, niektóre z nich mogłyby działać nawet dzisiaj. Trzeba będzie na to uważać. - Czy sądzisz, panie, że nawet teraz mogą znajdować się magowie wśród Cyganów Lidesci? Nestor przeszył go spojrzeniem. - Myślę, że to możliwe. Przynajmniej był ktoś taki, kiedy wybraliśmy się razem na polowanie do Krainy Słońca. - Po czym ponuro powtórzył: - Tak, myślę, że może być ktoś taki... Ta cała - niełatwa? - konwersacja miała miejsce w sypialni lorda Nestora Nienawistnika około stu godzin temu. Teraz jednak Zahar musiał wrócić myślą do teraźniejszości. Przed chwilą „usłyszał”, jak jego pan ostrzegał Gniewicę Zmartwychwstałą: Gniewico! Zawracaj! Nie ląduj! Ktoś tam jest! Wróg... Wielki Wróg! Ach, on jest niebezpieczny! Niebezpieczeństwo! Podstawowym obowiązkiem porucznika jest chronić swojego lorda! Zahar przyspieszył i zrównał się w locie z Nestorem. Podążył spojrzeniem tam, gdzie Nestor kierował swój wzrok. Z przodu, po lewej stronie, wielki lotniak Gniewicy Zmartwychwstałej podchodził do lądowania na płaskiej powierzchni skały zwanej Skalnym Schronieniem. Wprost przed nią, latający stwór jej przybocznego porucznika już dotykał podłoża. Jeszcze dalej na lewo, równolegle do Nestora, ale trochę wyżej, tworząc nierówny szyk „V”, za Gniewicą stał w siodle Canker Psi Syn i ciągnął za wodze wyszczekując wiązankę przekleństw. Choć specjalnie kierował swoim lotniakiem tak, żeby mógł szybciej wytracać wysokość, Canker odczuwał jednak strach przy podchodzeniu do lądowania. Za Nestorem leciał Wran Wścieklica, a jego brat Spiro za Cankerem, wszyscy rzecz jasna w towarzystwie poruczników, formując w pełni szyk litery „V”. Ale nagle, pomiędzy ciernistymi krzakami, dokładnie na wprost linii lądowania pierwszego lotniaka, zupełnie niespodziewanie pojawił się człowiek. Na twarzy miał dziwną maskę z wystającymi, odblaskowymi okularami, a na ramieniu trzymał urządzenie przypominające długą skrzynię... która była skierowana w stronę pierwszego lotniaka! Gniewica, która usłyszała ostrzeżenie Nestora, krzyknęła do porucznika kierującego lotniakiem: Złap go do sakwy swojego lotniaka, rozkazała. Zrzuć go ze skały! Jeździec zgodnie z rozkazem zbliżał się do swojej ofiary. Ale chwilę później... ...obłęd! I zagłada! CZĘŚĆ TRZECIA: Wampyry! I Canker i Siggi Jeszcze minutę temu, przed rozpoczęciem podejścia do lądowania, Wampyry krążyły nad Skalnym Schronieniem. W patrzących w dół oczach - żółtych o czerwonych źrenicach, widzących w ciemnościach - lorda Cankera Psiego Syna, odbijała się wielka, wietrzejąca skała, która wyglądała jak czaszka obalonego kolosa. Rzadkie, cierniste krzewy i porosty przypominały resztki włosów giganta. Pominąwszy jednak skromne przejawy wegetacji, które znajdowały swe nisze w pęknięciach i zagłębieniach skały, płaska powierzchnia była łysa i pozbawiona życia - oraz śmierci - jak czaszka zmarłego pozbawiona jest myśli; bezpieczne miejsce, z którego można obserwować walkę. Tak to przynajmniej wyglądało: spokojna i ustronna płaszczyzna na szczycie Schronienia, gdzie nie było widać śladów toczącej się poniżej wojny i zabijania. Tak było jeszcze minutę temu, ale teraz... ...obłęd! I zagłada! I choćby nawet Cankerowi przyśniło się to wcześniej, jeśli potrafiłby przewidzieć to dzięki sztuce oneiromancji - co nie zdarzyło się tym razem - to i tak miałby trudności z uwierzeniem w to, co się stało. Stał w siodle i sterował swoim lotniakiem przyspieszając lądowanie. Zobaczył, co się działo na własne oczy i musiał w to uwierzyć. W nocnej ciemności, wśród ciernistych krzewów na szczycie Schronienia, trzymając na ramieniu długą skrzynię lub coś podobnego do tuby, ubrany w maskę zasłaniającą twarz i głowę, stał człowiek, który znalazł się na drodze podchodzącego do lądowania Gobana, człowieka Gniewicy. Następne, co spostrzegł, to Nestor Nienawistnik, który coś pokazuje i gestykuluje gwałtownie, podczas gdy człowiek w masce celuje swą długą skrzynią w kierunku Gobana. Canker widział także światła rakiet oraz ładunków zapalających, miotanych w powietrze przez ludzi Lidesci. „Słyszał” ostrzeżenie Nestora i rozkazy wydane przez Gniewicę, mówiące o tym, że Goban ma zmieść tego głupca z powierzchni skały. I wtedy właśnie światło rozbłysło niczym miniaturowe słońce. Źródłem światła była skrzynka trzymana na ramieniu przez mężczyznę. W powietrzu pomknęła świetlna włócznia, szybka jak ugryzienie węża i zakończona jasnym metalem. Zostawiała za sobą gazowy ślad i syczała jak wojownik, ale jej ugryzienie było jeszcze bardziej zabójcze! Otwór w 1otniaku Gobana był otwarty w celu pochwycenia szaleńca i zrzucenia go ze skały. Jednak ten zamiar nie udał się lotniakowi i jego jeźdźcowi. „Włócznia” dosięgła otworu lotniaka, w miejscu, gdzie długa szyja przechodziła w ciało, dokładnie poniżej siodła. Wpadła do podobnego do ust, otoczonego chrząstkowymi haczykami otworu, przebiła się przez niego i wbiła w ciało pomiędzy otworem a siodłem, gdzie wybuchła. Głowica rakiety przeciwpancernej, wypełniona materiałem wybuchowym o bardzo wysokiej energii mogłaby zatrzymać nawet ciężarówkę. Z kolei ptasie kości oraz membraniczne ciało lotniaka miało strukturę papierowej bibułki, które mogło dobrze radzić sobie z kulami z broni palnej i to nawet ze sporą ilością, dopóki stwór nie straciłby dużej ilości płynów fizjologicznych na skutek poważnych obrażeń. Ale rakieta kalibru 30 mm była czymś innym. Nathan widział, jakie skutki w ciele lotniaka wywoływały eksplozje bełtów miotanych z kuszy, ale czegoś takiego jak teraz jeszcze nie widział. Wybuch wyglądał jak rozbłysk gwiazdy i eksplozja cisnęła szczątki stwora na wszystkie strony. Na dół poleciało podbrzusze razem z otworem do chwytania zdobyczy. Na boki frunęły odcięte masy mięśni z nasady szyi razem z resztkami popręgu siodła oraz chrząstkami krawędzi skrzydeł. Do góry wybuch wyrzucił rozcięte niczym nożem siodło... oraz w taki sam sposób rozciętego Gobana! Jeździec, siodło i wszystko, co znajdowało się ponad centrum eksplozji, zostało rozcięte na dwie części! Kręgosłup lotniaka został porąbany na dwie lub trzy części. Ustała wszelka możliwość kontroli i pominąwszy nieumarłą naturę krwi potwora, stwór po prostu zginął w powietrzu. Na końcu długiej szyi wciąż patrzyły oczy w jego prawie ludzkim pysku; różowe robaki napędowe zwijały się w konwulsjach, chowając się do wnętrz swoich ciał. Wygięte skrzydła zaczęły opadać... ale całość jeszcze szybowała w powietrzu. W chwili, gdy gumiaste mięso i gniazda robaków napędowych przemknęły tuż nad jego głową. Nathan schylił się, starając się uniknąć ulewy płynów lotniaka. Z długim ogonem, który podrygiwał jak zraniony wąż, stwór przeleciał przez krawędź skały i poleciał w dół jak kamień. Urządzenie celownicze na głowie Nathana przekrzywiło się i Nekroskop klęczał w krzakach, gorączkowo nakładając je i ustawiając prawidłowo. W końcu powstał... przeciw Wampyrom! W wyrzutni była jeszcze jedna rakieta. Wystarczyło tylko pociągnąć za spust. Chwilowo jednak lordowie i lady znaleźli się poza zasięgiem broni. Lecący za stworem Gobana, lotniak Gniewicy instynktownie zawrócił, uciekając przed błyskiem dobiegającym z wyrzutni i wybuchu rakiety. Gniewica straciła równowagę, ale zdążyła uchwycić się łęków siodła. Po jej lewej stronie, na tej samej wysokości, szykował się do lądowania zdezorientowany i przestraszony lotniak Cankera. Jego robaki napędowe wiły się nerwowo w oczekiwaniu na dotknięcie skały. Canker z trudem utrzymywał się w siodle. Z przekleństwem na ustach, Canker skoczył na bok swojego wierzchowca, odbił się od skrzydła i wylądował w krzakach, a tuż po nim dotknął ziemi jego lotniak. Nathan natychmiast dostrzegł Cankera! Obaj spotkali się wzrokiem! Psi Syn wiedział, że go zna, ale nie przypominał sobie, skąd. Z kolei Nathan dobrze pamiętał, gdzie spotkał Cankera. Był to koszmar, którego nigdy nie zapomni: Tamtej nocy w Siedlisku... kiedy po raz pierwszy Gniewica ze swoimi renegatami przypuściła atak... dom Nany Kiklu został zrównany z ziemią przez wojownika, zaś Nathan stracił przytomność. Kiedy już doszedł do siebie, zobaczył, że jego dziewczyna Misha Zanesti leżała nieprzytomna w gruzach. Kiedy próbował ją przenieść w kierunku wyłomu zrobionego w ogrodzeniu, usłyszał za sobą odgłos kroków. Obejrzał się... i zobaczył właśnie jego - Cankera Psiego Syna! Wystarczyło spojrzeć na Cankera i widać, że wśród jego przodków był pies, lis lub wilk. A może jakaś mieszanka. Był to loup-garou - wilkołak! Kiedy Nathan zobaczył go po raz pierwszy, popełnił zrozumiałą pomyłkę; myślał, że to jest jedno z udomowionych zwierząt mieszkających w Siedlisku. Miał kształt szarego wilka i szedł prosto na niego od strony zniszczonej, głównej ulicy Siedliska... szukał kogoś do towarzystwa, żeby wspólnie uciekać przed inwazją Wampyrów. Po chwili zauważył jednak, że tego „wilka” otacza obłok mgły. Ten stwór szedł w jego kierunku, wyrażając swoją postawą agresję... przystanął tylko na chwilę, nastawił swoje wielkie uszy i nasłuchiwał... a kiedy szedł na czterech kończynach, to obwąchiwał ziemię. Źrenice jego oczu były szkarłatne i połyskiwały jak lampy w ciemności. Po chwili Nathan zauważył, że mgła wcale go nie otacza, ale wydobywa się z niego! Wampyr... Przy ogniskach Nathan nieraz słyszał historie opowiadane o nich... o ich mocach, przekształcaniu ciała, zezwierzęceniu. W tamtej chwili wiedział już, z czym ma do czynienia... oraz że nadeszła chwila jego śmierci! Canker podszedł bliżej. Nathan próbował ocucić Mishę... ale bez skutku. Próbował przegonić tą psią, lisią, czy wilczą istotę. Canker obwąchał go, przechylił głowę na jedną stronę i kiedy popatrzył na dziewczynę w ramionach Nathana. z ust pociekła mu ślina. „Twoja?”, zawarczał. Nathan zasłonił Mishę swoim ciałem, ale Psi Syn złapał go i z łatwością odrzucił na bok. „Nie, nie twoja - moja!”, powiedział. Nathan stracił przytomność, a kiedy się obudził, Mishy już nie było. A jeśli posiadł ją Canker? Ten koszmar wciąż go nawiedzał: widok Mishy w ramionach tej bestii, wyobrażenie tego, jak Canker zdziera z niej ubranie. Koszmar, którego nigdy nie zapomni, a który znowu przepłynął przez jego umysł serią żywych, kalejdoskopowych obrazów. Nigdy też nie zapomni złożonej tamtej nocy przysięgi. Ślubował, że nie spocznie dopóty, dopóki psi lord nie zamieni się w kłąb czarnego dymu oraz rozpływający się w powietrzu, cuchnący fetor. I oto spotkali się... w odległości nie większej niż piętnaście kroków... Namiar na cel był prawidłowy; Nathan wymierzył w pierś Cankera, w jego serce. W soczewkach skrzyżowały się linie celownicze... nacisnął spust. Canker zobaczył, co się święci. To było jak sen na jawie! Przebłysk oneiromancji. Wgląd w jego najbliższą przyszłość: Nicość! Pustka, czerń. Śmierć? Nestor Nienawistnik był świadkiem całego zdarzenia. Widział jak oślepiające światło wydobywa się z niszczycielskiej broni, podobnej do skrzyni, usytuowanej na ramieniu jego Wielkiego Wroga (brata). Błyszcząca głowica bojowa wydłużyła się, osiągając magiczną prędkość i zmierza w stronę Cankera, ciągnąc za sobą warkocz białego, gorącego ognia. Zobaczył jak psi lord nurkuje, żeby się ukryć, a rakieta z sykiem przelatuje pomiędzy nim a jego wierzchowcem, żeby trafić w pierwszego porucznika (jednego z pupilów Cankera, jak zwykł ich nazywać) siedzącego na lotniaku, który już prawie wylądował za swym lordem. No cóż, właściwie to wylądował, tyle, że w postaci wielu karmazynowych kawałków! Nestor nie zauważył, gdzie dokładnie trafiła rakieta, ale mniejszy lotniak porucznika, z przetrąconym kręgosłupem, został siłą wybuchu ciśnięty na ziemię jak ćma trafiona packą. Zaś dosiadający go jeździec... dosłownie spłynął deszczem na ziemię! Rozwścieczona Gniewica wysłała swojego stwora przeciw człowiekowi, stojącemu wśród krzewów. Nestor przez chwilę poczuł dumę: wszak to był jego brat, Nathan. Okazał się Wielkim i Potężnym Wrogiem, tak jak nazywał go Nestor. To nie wstyd obawiać się kogoś takiego! Nathan z kolei, widząc zbliżającego się potwora z rozwartym otworem do chwytania zdobyczy, po prostu zniknął z oczu przeciwników. W krzakach leżał Canker. Psi lord nie poruszał się! Nestor skierował swojego lotniaka ku ziemi. Zsiadł z wierzchowca i podbiegł do przyjaciela. Ani na skórzanej tunice Cankera, ani na wilczej sierści pokrywającej jego głowę, nie było widać krwi. Uderzył głową w skałę, a nawet mózg Wampyra może ulec wstrząsowi, pozbawiając go przytomności. Nestor ujął w dłonie głowę Cankera i patrzył w jego oczy. Canker go nie widział, przed oczami pojawiło mu się wspomnienie, które Nestor wyraźnie odczytał. - Siggi! - Westchnął Canker, tracąc przytomność. - Moja srebrna... srebrna pani z księżyca. Kto teraz zatroszczy się... kto zatroszczy się o ciebie? Po czym zapadła przewidziana przez Cankera nicość. Pusta czerń. Nie była to jednak pustka lub czerń prawdziwej śmierci. Po chwili tkwiąca w nim larwa zaczęła uzdrawiać uszkodzoną czaszkę i ciemność zamieniła się w sen. Sen był wspomnieniem o przybyciu Siggi i o czterech miesiącach, które minęły od tego czasu... Było to po tym, jak Nestor zaginął w Krainie Słońca, przeszedł pieszo góry i przywołał Zahara, żeby spotkał się z nim wśród szczytów, przybywając z dodatkowym lotniakiem. Canker również na niego czekał i usłyszał wołanie, poleciał zatem wraz z Zaharem, aby powitać nekromantę i pogratulować mu szczęśliwego powrotu. Kiedy jednak wracali do ostatniego z ocalałych zamczysk i przelatywali ponad Bramą do Krainy Piekieł, zobaczyli coś niezwykłego. Z krateru, na którym usytuowana była Brama, potykając się schodziła kobieca postać. Skąd wzięła się tutaj kobieta? Po wylądowaniu podeszli do niej. Nestor i Zahar z zaciekawieniem, ale Canker w całkowitym zdumieniu, zachwycie, oczarowaniu! Psi lord wyglądał jak sparaliżowany, a jego oczy upajały się pięknem tej zachwycającej postaci. Była piękna, miała odmienny koloryt, a jej ubiór (o ile to było ubranie, a nie otaczająca ją mgiełka) był wykonany z delikatnej materii, lekkiej jak promienie księżyca. Dzięki temu Canker rozpoznał kim jest, kim musi być. Cyganką? Na pewno nie! Kobietą-albinosem z plemienia Wędrowców, której od urodzenia brak było pigmentu? Niemożliwe - przecież jej oczy były bardziej niebieskie, niż niebo w bezchmurne południe! Jej figura była nienaganna, miała srebrno-blond włosy i bladą skórę. Miała długie nogi i mocne ciało, które widać było wyraźnie pod jedwabnym odzieniem. Canker dobrze wiedział, kim była. Od bardzo dawna nawiedzały go oneiromantyczne sny o niej... srebrnej piękności z księżyca! Psi lord (podobnie jak jego wilczy kuzyni, korzystający z wolności w górach) śpiewał serenady na cześć księżyca, który przemierzał niebo po swej zmiennej orbicie. Na balkonie w Parszywym Dworze skonstruował nawet wielkie organy z wydrążonych kości, na których grał, akompaniując do śpiewanych pieśni. A wszystko dlatego, że śnił o niej; śnił, że pewnego dnia usłyszy tę pieśń i zwabiona muzyką zejdzie z wysokości, aby zamieszkać wraz z nim w Parszywym Dworze. I oto się zjawiła! Nie było szans kłócić się z Cankerem o tę dziewczynę. Canker bez cienia wątpliwości wiedział, że to ona była srebrną pięknością z księżyca. I jeśli Nestor lub Zahar zechcieliby podważać zdanie Cankera, a zwłaszcza jego prawo do tej dziewczyny, to sprowadziliby na siebie wielkie kłopoty. Ale nic takiego się nie stało, dostrzegli, do kogo ona należy - a jeśli nie, to byli zbyt zaskoczeni (być może na swoje szczęście), aby sprzeciwiać się jego snom lub jego prawom - i Canker zabrał ją do Parszywego Dworu. Zabrał ją w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ kiedy zbliżył się do niej w pobliżu Bramy, spojrzała na niego i zemdlona padła mu w ramiona. Najwyraźniej (pomyślał Canker) była bardzo przejęta tym, że tak szybko ją odnalazł. Że odnalazł ją ten, który wabił ją ze swej świątyni na wysokości... ten, który jest tak przystojny. Kiedy w Parszywym Dworze doszła do siebie, Canker szybko zorientował się, że nie pomylił się. Ona nic nie wiedziała o ludziach, ani o Wampyrach. W ogóle nic nie wiedziała! Nie była głupia, ale nieskażona tym światem. Miała jednak wdzięk, piękno i wiedziała, jak oczarować Cankera. Na to jednak miał jeszcze przyjść czas. Najpierw Canker musiał ją wszystkiego nauczyć! Uczył ją reguł panujących w zamczysku i w Parszywym Dworze. Była teraz przecież panią Parszywego Dworu, drugą co do ważności osobą po Cankerze. Panią i to będąc zaledwie kobietą, a nie Wampyrem! Ha - „tylko” kobietą! Łatwo powiedzieć - przecież nigdy jeszcze nie pojawiła się taka kobieta. Zaczął ją więc uczyć. Tylko... jak tu uczyć kogoś, kto nie mówi językiem ani Cyganów, ani Wampyrów? To powstrzymało go na chwilę. Później jednak dowiedział się czegoś. Jego księżycowa kochanka nie znała języka... a jednak wszystko rozumiała! Złodziejka myśli. Istoty z księżyca nie znały mowy, ponieważ porozumiewały się myślą, a kiedy nie chciały się z kimś komunikować, to zasnuwały swe myśli nieprzenikalną, mentalną mgłą. Cankera to nie dziwiło, wszak kobiety podobnie jak mężczyźni tworzą pożądliwe myśli. Canker dobrze o tym wiedział; jego wampirze kobiety były dziwkami o dwóch parach ust. Potrafiły jednymi i drugimi ssać oraz całować. No, ale seks? Z kimś takim jak piękność Cankera? Rzecz nie do pomyślenia... na razie. Ona była nietykalna, bogini! To on ją taką stworzył. Siedziała na swoim tronie z rzeźbionej chrząstki w prywatnej komnacie Cankera i on był pierwszą istotą, jaką zobaczyła w tym świecie. Poza tym, cóż to za bogini bez swych wielbicieli? A jeśli ona była boginią, to Canker był z pewnością bogiem, albo prawie bogiem. Musiał ją przekonać, że ma boskie cechy, być bogiem w jej oczach! I nie tylko w oczach księżycowej piękności, ale w oczach całego dworu. W zasadzie tak już było. No, jeśli nie był bogiem, to na pewno był lordem. Lordem, który za partnerkę ma boginię. Jego najmniej prawdopodobny sen stał się prawdą! Na imię miała Siggi. Dowiedział się tego, kiedy pochylał się nad nią, gdy spała i sięgał do jej umysłu w tych rzadkich chwilach, kiedy się nie pilnowała, a jej umysłowa mgła rzedła. W jej świecie (na pewno na księżycu) miała wroga, którego imię oraz twarz były sednem jej koszmarów. Nawet teraz, pod opieką Cankera, bała się go, a jej usta wydawały jęk, wypowiadając jego imię i wówczas srebrne kropelki potu rzucały blaski nad jej brwią. Turkur! Turkur Tzonov! Dziwne i obco brzmiące imię, niespotykane wśród Cyganów i Wampyrów. Jednak tego imienia jego księżycowa piękność nie mogła zapomnieć. Canker też je dobrze zapamiętał. Z jego gardła wydobyło się warknięcie i kiedy podglądał jej przestraszony umysł, potrafił nawet zobaczyć, wydobytą z pamięci Siggi twarz tego księżycowego potwora. Myśląc o tym wrogu, Canker przyrzekał: „Z całego serca... z całej krwi... ze wszystkich sił. Z całą wampyrzą mocą... z pomocą oneiromancji... z siłą likantropii. Ze wszystkim, co posiadam i wszystkim, czym jestem! Ani człowiek, ani potwór, czy to pochodzący z księżyca, czy mający ludzką naturę, czy z plemienia nietoperzy, ani nawet stwór z obcych światów nigdy nas nie rozdzieli. Ja, Canker Psi Syn przysięgam to na moje zęby, na moje jaja, na krew tętniącą w moich żyłach!” Podchodząc zaś do okna wychodzącego na północ i patrząc na księżyc rzekł: „Niech przyjdzie ów Turkur. Dumny i wyniosły? Canker pokaże mu, co to duma i wyniosłość! Pożrę jego oczy i twarz, a potem odeślę go z powrotem na wielkim czarnym lotniaku, ślepego i zakrwawionego, dym zaś będzie unosił się z jego ran, a krzyk bólu będzie się nieść poprzez noc!” Tak brzmiało ślubowanie Wampyra... Siggi przywykła do niego. Przyzwyczaiła się do stworów wartowniczych, które przemierzały korytarze dworu, kiedy ich pan spał lub polował w Krainie Słońca. Bardzo szybko „zaaklimatyzowała się”, czyli zaakceptowała swój los, co nie było takie trudne, ponieważ nie znała innego życia. Dwór wraz ze wszystkimi jego stworami był jej domem, a Canker jej obrońcą. Była ponadto adorowana przez niego. I pomimo całej utraconej wiedzy, skradzionej z jej umysłu przez szaleńca Turkura Tzonova w magmatycznych wnętrznościach Perchorska, Siggi zachowała swą zmysłowość; porażający, zwierzęcy magnetyzm, tę esencję kobiecości, która zawsze ją przepełniała. Miała także potrzeby. Od kiedy skończyła czternaście lat, zawsze była z jakimś mężczyzną. Nie mogła ich teraz sobie przypomnieć, ale pamiętała jak to było; wiedziała jak. Ponadto zawsze, jak to bywa w przypadku zmysłowych kobiet, pociągała ją władza. W Parszywym Dworze władza należała tylko do jednej osoby. Było to źródło szalonej energii, a nazywało się Canker Psi Syn. Jeśli chodzi o jego „pupilków”, synów krwi, poruczników, niewolników - owszem, byli ludźmi, choć ich pan przejawiał raczej cechy zwierzęce - to w porównaniu z nimi Canker był kimś wspaniałym. Dla umysłu opróżnionego z koncepcji uświęcających człowieka, jako kogoś szlachetnego czy wartościowego, Canker był kimś idealnym! Czy był romantykiem? Tak, psi lord był nim. Zabierał ją do północnej galerii, gdzie mieścił się gigantyczny instrument z wydrążonych kości, ustawiał nawiew, tak aby wiatr wiejący od strony Krainy Wiecznych Lodów ożywiał instrument, i grał na swych wielkich organach z wprawą prawdziwego mistrza. I podczas gdy reszta mieszkańców Wieżycy Gniewu jęczała słysząc tę kakofonię, Siggi-księżycowa piękność śmiała się, klaskała a nawet doprowadzała ją do łez radość płynąca z muzyki Cankera - a może zawarty w niej ból. Canker przez cały czas utrzymywał ją na piedestale, ponad ziemskimi żądzami i nigdy ani jedna rozpustna myśl dotycząca Siggi nie przemknęła przez jego wampyrzy umysł. Wszak ona była jego księżycową pięknością, a jej ciało było najświętsze z najświętszych, zaś on był jedynie wielkim psem. Nie przekupiłby jej, ani w żaden sposób nie zmienił. A kiedy szła spać do swojego łóżka, Canker szedł za nią i zasypiał u progu jej drzwi. W tym przypadku psi lord zamienił się w psiego stróża. Bardzo wiernego psa. Ze wspomnieniami czy bez, Siggi była tą samą Siggi - kobietą pełną żądzy. Pragnęła Cankera, ponieważ nikogo więcej nie znała (i do nikogo nie mogła go porównać). Ponadto był on w takim samym stopniu psem, jak i człowiekiem. W końcu uwiodła go i nawet z lekkim podejrzeniem, że mogłoby to jej zaszkodzić, zaciągnęła do łóżka. Zaskoczony, przekonany, że śni mu się najwspanialszy z zakazanych snów, Canker dał się namówić. Wiedząc, że jej ciało jest kruche, Canker był bardzo delikatny, może nawet za bardzo, tak więc to ona przejęła inicjatywę. Tym zdobyła ostatecznie wielką i straszliwą bestię - nie tylko samym pięknem, ale także popędem tak odmiennym i tak potężnym, jak jego żądze. W końcu stał się zabawką w rękach kobiety z innego świata. W swej niewinności Siggi nie mogła wiedzieć, że bawiąc się z Cankerem Psim Synem, bawi się także z własną duszą. Canker musiał przedstawić swoją księżycową piękność wszystkim mieszkańcom wieżycy, wszystkim lordom, dowódcom poruczników, a także lady Gniewicy... jej przede wszystkim. I dobrze! Niech w końcu pozna prawdziwą lady! Psi lord nie miał jednak w zwyczaju nikogo zapraszać do siebie. Parszywy Dwór był tajemnicą dla innych, a jego wilczy właściciel był bardzo dumny z tej tajemniczości. Canker porozmawiał zatem z nekromantą Nestorem, swoim jedynym przyjacielem i razem uzgodnili, jak przedstawić wszystkim Siggi. Wszyscy lordowie oraz lady zostali zaproszeni do Suckscaru, dworu Nestora, na wielkie przyjęcie urządzone na cześć Siggi, księżycowej kochanki Cankera. Przyjęcie na cześć zwykłej niewolnicy, „zwyczajnej kobiety”? Na dodatek kobiety z innego świata? Tego jeszcze nie było! Wszyscy lordowie byli jednak zaciekawieni, a najbardziej Gniewica. Przyjęcie wyznaczono na jedenasty zachód słońca od przybycia Siggi do Krainy Gwiazd. Lordowie oraz lady przybywali aby odkryć tę niezwykłą postać, która zawładnęła niegdyś wściekłym sercem psiego lorda oraz jego monumentalną wyobraźnią. Ich ciekawość powinna zostać zaspokojona. Od czasu przybycia Siggi do Krainy Gwiazd nikt jej nie widział, oprócz Nestora Nienawistnika, i każdy zastanawiał się, jak wygląda ta piękność. Uzgodniono, że przyjęcie odbędzie się na cztery godziny przed wschodem słońca. Dzięki temu pozostawało wiele czasu na przechadzki, zakłady, picie i jedzenie, zanim o brzasku słońca wszyscy będą musieli powrócić do swoich dworów oraz do komnat zabezpieczonych przed światłem dnia. Nestor przygotowywał przyjęcie w Suckscarze. Gniewica wraz ze swoimi głównymi porucznikami miała zejść pieszo na dół ze swojej Iglicy Gniewu. Canker i jego szczeniaki dobrze znali drogę z Parszywego Dworu (Nestor i tak wiedział, że przylecą na lotniakach, no i oczywiście spóźnią się, żeby Canker mógł zrobić na wszystkich wrażenie swoim pojawieniem się). Wran Wścieklica i Spiro Zabójczooki nie mogli przejść przez Parszywy Dwór (Canker nigdy by się na to nie zgodził), a więc musieli przylecieć. Nie należało liczyć na to, że Gorvi Przechera miałby wspinać się niemal pół mili pionowo do góry z Guilesump. a zatem również skorzysta z lotniaka. Trzeba było zatem przygotować lądowisko dla lotniaków oraz służbę, która miała się nimi zająć. Nestor zadbał o wszystko. Nie był to wielki wysiłek - bardzo dużo zawdzięczał psiemu lordowi. W końcu nadeszła umówiona godzina. Pierwszy pojawił się Wran Wścieklica. Byli z nim jego pierwszy i drugi porucznik. Wran miał na sobie przepiękny płaszcz z szarego wilka, karmazynowy pas, czarne spodnie z futra nietoperzy i skórzane buty. Badawczo wciągał powietrze nozdrzami i szczypał się po małej czarnej narośli na brodzie. Tuż za nim szedł jego brat, Spiro Zabójczooki. Jeśli chodzi o niego, to miał na sobie łachmany, podobnie jak jego ludzie. Nestor powitał ich na lądowisku, wskazał ich niewolnikom, gdzie mają odprowadzić latające stwory i kazał swojemu porucznikowi zaprowadzić ich do wielkiego hallu, mieszczącego się poniżej prywatnych apartamentów. Chwilę później nadleciał ze swoimi porucznikami Gorvi Przechera, zaś Grig - człowiek Nestora - poinformował, że schodami schodzi Gniewica. Lady dobrze znała drogę do Suckscaru, a stwory wartownicze Nestora wiedziały, z kim mają do czynienia. Na wszelki wypadek rozkazał przepuścić ją, przeszła zatem bez przeszkód razem z dwójką swoich ludzi. Czekano już tylko na Cankera i jego pupilków oraz, rzecz jasna, na jego księżycową piękność. Jednak wszyscy musieli czekać ponad pół godziny na jego przybycie i Nestor robił wszystko, co w jego mocy, aby zabawiać towarzystwo. Takie spóźnienie mogło stanowić obrazę dla innych. Gniewica Zmartwychwstała była bardzo zaciekawiona, a wynikało to z tego, że była kobietą. Ponadto interesowały ją zmiany, jakie zaszły w zachowaniu Nestora. Zmieniła się nie tylko jego postawa, ale także charakter. Wyglądało na to, że stał się mistykiem, odludkiem na wzór któregoś ze starców z Turgosheim, lub raczej jak młody Vormulac Nieśpiący, albo lord-jasnowidz Maglore. Nestor bardzo się zmienił, zwłaszcza w oczach kogoś takiego jak Gniewica, która bardzo dobrze go znała. Gdzie się podziała jego żądza i mroczny popęd - pasja życia Wampyra? Kiedyś była to jego najistotniejsza cecha. Nawet bez impulsów płynących od wampira, chęć życia buzowała w nim, niczym ogień. Promieniował gorącem, a czerwień rozświetlała jego ciemne serce. Gniewica wiedziała o tym, ponieważ dane jej było to poczuć. Kochała go zarówno w łóżku, jak i poza nim. Kochała dotyk i zapach samej myśli o nim. Ale to już minęło. Hm... tęskniła za tym. Tęskniła, ale... nie za bardzo. Przecież jedna erekcja jest taka sama jak kolejna, a mężczyzna to w końcu tylko mężczyzna. Ogień palił się zbyt mocnym płomieniem. Gniewica mogła zaakceptować takie wytłumaczenie, że być może to ona wyssała z niego żar; że on stał się dla Gniewicy Zmartwychwstałej realizacją jej pożądania do czasu, gdy jej potrzeby nie zostały zaspokojone. To można było zaakceptować. Ale co by było, gdyby się myliła? Gdyby Nestor ukrył swe myśli, chowając przed nią nie tyle swą słabość, ile siłę, pasję która dla niej byłaby nie do pojęcia? Która przekraczałaby jej wampyrze pojmowanie, ponieważ wszystkie ludzkie cechy od dawna zostały już pożarte przez jej pasożyta. Czyżby on posiadał jeszcze zdolność - całkowicie ludzką zdolność - kochania? Prawdziwego przeżywania miłości? Czegoś takiego Gniewica nie była w stanie zaakceptować! Pomysł, że ona go wyczerpała jest dobry, ale że ktoś inny mógłby to zrobić - nie wchodzi w ogóle w grę! Była jeszcze ta cygańska ulicznica, Misha, dziwka Lidesci, wspomnienie z zamierzchłej przeszłości. Gniewica odkryła jej obecność w myślach nekromanty, kiedy jego umysł był dostępniejszych, choć był już wtedy Wampyrem. Pamiętał ją oraz pamiętał o nienawiści do tego, który ją wykradł. To dlatego, chcąc wyrównać rachunki, wyruszył kiedyś razem z Zaharem do Krainy Słońca. Było to prawie trzy miesiące temu i ta wyprawa zmieniła go całkowicie. Wraz z odbijającym się od ścian echem głośnego śmiechu, wpadającego do sali bankietowej, lady Gniewica umysłowo rozpoznała, czyj to śmiech, a także dostrzegła swoje poirytowanie. Oczywiście, że był to śmiech Cankera, który poprzedzał psiego lorda tak samo, jak błyskawica poprzedza grzmot... II Gniewica, Wran, Spiro Kiedy umilkł odgłos śmiechu Cankera Psiego Syna, Gniewica zakończyła swoje rozmyślania i rozejrzała się po sali. Patrząc na nią nikt nie zauważyłby, że przez jakiś czas myślami była daleko stąd. Z wyglądu - z wyjątkiem uszu w kształcie muszli - była młodą i piękną dziewczyną. Wyćwiczony i nie wymagający żadnego wysiłku metamorfizm jej larwy ukrywał potwora w pięknym przebraniu. Był to na tyle dobry kamuflaż, że nikt - nawet wampyrzy lord - nie podejrzewałby, że ma za sobą setkę lat życia, za wyjątkiem sytuacji, w której gniew obnażał jej wnętrze. W takich sytuacjach lady zmieniała się niesamowicie. Była to prawdziwa transformacja, niewiarygodny katabolizm. To tak, jakby oglądało się zerwane z drzewa, dojrzałe jabłko, które zamienia się stopniowo w zgniłą i zgrzybiałą breję. Ta zmiana w przypadku lady była skrócona do dziesięciu koszmarnych sekund. Później można było zrozumieć, dlaczego samica tego gatunku jest najniebezpieczniejsza i najjadowitsza. Teraz jednak jej potwór pozostawał w ukryciu, a Gniewica była piękna. Nie miała żadnych wad otaczających ją lordów. Miała skórę białą jak mleko, bez żadnych skaz. Jej czarne, błyszczące włosy opadały na ramiona, na których wisiał złoty naszyjnik. Z tej złotej obroży zwisały sznurki splecione z futer nietoperzy, tworząc mglistą zasłonę aż do kolan - zasłona była mglista, ale nie zasłaniała wszystkiego. Kiedy się poruszała, sznurki także poruszały się, odsłaniając pierś o łagodnym zaokrągleniu, albo brązowy sutek, czy krągłe biodra i smukłe uda. Dzięki temu (zupełnie świadomie, ponieważ Gniewica szczyciła się swoimi umiejętnościami) nie musiała tak bardzo zabezpieczać swoich myśli. Lordowie patrząc na jej ciało zajmowali się bardziej widokiem, niż zaglądaniem w jej umysł. Lady z dwoma porucznikami po bokach siedziała z jednego końca stołu. Gorvi z dwoma ludźmi oraz Spiro z kolejnymi dwoma siedzieli po jednej stronie, a Nestor, Grig, Zahar oraz Wran Wścieklica ze swoimi ludźmi siedzieli po drugiej stronie. Na prośbę psiego lorda, główne miejsce przy stole pozostawiono dla niego. Na stole rozłożono przeróżne przystawki: przepołowione serca wilcze i niedźwiedzie; ryby w potrawce; różne strawy i upieczone kawałki mięsa; misy z owocami. Nestor Nienawistnik wstał, kiedy usłyszał śmiech Cankera. Spojrzał na balkon, z którego wiódł korytarz na lądowisko. Bez wątpienia byt to psi lord oraz jego księżycowa piękność. Gniewica zastanawiała się, dlaczego Canker ukrywał ją przez cały czas. Wszyscy patrzyli w kierunku korytarza, Nestor zaś podszedł do schodów i zawołał: - Chodź przyjacielu. Niestety, spóźniłeś się i jedzenie już wystygło. - Miałem drobny kłopot - odszczeknął Canker, kłamiąc z prawdziwą biegłością. - Jeden z moich stworów zwariował, poczułem się zatem w obowiązku osobiście zarżnąć go i przeznaczyć na pożywienie. Była to jednak - wzruszył ramionami - krwawa robota i musiałem doprowadzić się do porządku. Wybaczcie, proszę, nasze spóźnienie. Wraz ze swą tajemniczą kobietą schodził po schodach, a tuż za nimi szli dwaj porucznicy. Nie byli to synowie psiego lorda (jego dzieci, które urodziły się w Parszywym Dworze były jeszcze bardzo małe), tylko niewolnicy porwani z Krainy Słońca, których wygląd przypominał cechy wilków. Żeby zrobić wrażenie, Canker zatrzymał się na chwilę po zejściu ze schodów. Odwrócił się do Nestora i nisko się ukłonił. Był cały ubrany na czerwono. Miał czerwoną kamizelkę i płaszcz oraz bufiaste czerwone bryczesy. Rude włosy na głowie pasowały do czerwieni oczu, miały w sobie coś z lisa, jednak otwarte pokazywanie tego budziło zdumienie. Nestor jeszcze nigdy nie widział go tak wystrojonego. Po chwili ponownie odezwał się wilczy śmiech psiego lorda, po czym przeszedł w wycie, zaś lord skoczył na cztery łapy i zaczął się otrzepywać. W końcu dźwięczące echo zamarło; Canker zamilkł i wyprostował się. Ponownie otrzepał się, tym razem jednak z własnej woli, jakby strzepywał z siebie uprzedni nastrój. Rozejrzał się po sali i powiedział: - Mój drogi lordzie Nestorze. Drodzy lordowie i lady. Jest mi niezmiernie przykro z powodu spóźnienia, ale jak wiecie, nie mam poczucia czasu. Pewnie spóźniłem się na własne urodziny. Jeśli dopisze mi szczęście, to spóźnię się także na własny pogrzeb. Jeśli chodzi o nasze, jakże rzadkie spotkania, to zapewne zauważyliście, że zawsze się spóźniam! Dwa i pół roku temu przybył do nas młody lord Nienawistnik i osiadł w Suckscarze. Wtedy los się do mnie uśmiechnął. Bo właśnie Nestor nauczył mnie księżycowej muzyki, dzięki której przyciągnąłem moją przybyłą z księżyca piękność. Nauczyłem się grać na organach zbudowanych z kości wojowników, zebranych na polach bitewnych. Ale właśnie na przyjęciu u Wrana przyszedł mi ten pomysł do głowy, kiedy zacząłem dmuchać w cygański flecik, aby zabawić was muzyką. Najwyraźniej byliście rozbawieni, ponieważ pomyśleliście, że oszalałem... - Jego usta zmieniły się i przestały być częścią wielkich szczęk wilka, co pozwoliło mu na szeroki, ludzki uśmiech. - Przecież nie zaprzeczycie - nikt nie miał takiego zamiaru - że uważaliście mnie za wariata, za ofiarę księżyca, jaką wcześniej był mój ojciec. Ale księżyc nie jest moim prześladowcą, lecz nauczycielem i przyjacielem. Zesłał mi sny o księżycowej kochance - wiadomości z księżyca! Jak wiecie posiadam talent oneiromancji, dzięki czemu mogę odkryć przyszłość i prawdę w snach. Dzięki temu wiedziałem, że tak się stanie. Godzinę za godziną i noc po nocy grałem księżycową muzykę i śpiewałem do niej na wysokościach, wiedząc, że mnie usłyszy i zejdzie do mnie do Parszywego Dworu... i tak się stało! Nastał zatem najwyższy czas, abyście ujrzeli czego dokonał Canker przy pomocy swej muzyki i swojego „szaleństwa”. Przedstawiam wam Siggi! Do tej pory Siggi miała na sobie suknię z futra w kolorze najczystszej bieli z nietoperzy-albinosów, twarz miała zakrytą błyszczącym woalem, który zwisał przyczepiony do zrobionej z chrząstek korony. Kiedy psi lord skończył przemowę, zdjął z jej głowy koronę i podał ją jednemu z niewolników, po czym delikatnie rozwiązał suknię i zdjął z marmurowych ramion Siggi, a wówczas ukazała się niemal w taki sam sposób, jak w półmroku o brzasku w Krainie Gwiazd i nienaturalnym blasku emanującym z Bramy do Krainy Piekieł. Była niemal taka sama. Jednak minęły trzy miesiące... - I oto! - Odezwał się znowu Canker. - Przebudziła się! - Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Bo pomimo tego, że nadal była jego księżycową pięknością, a jej karnacja oraz piękno przyćmiewały wszystko, to wiadomo było, że jej zewnętrzna forma ulegnie zmianie. Jej platynowe włosy, połyskująca skóra... tak, na razie. Jej kształty mogłyby każdego mężczyznę doprowadzić do obłędu. Plotki mówiły, że jej oczy są błękitne jak niebo nad północną zorzą, ale w istocie już takie nie były. Gniewica wiedziała, że nie jest jedyną lady w Wieżycy Gniewu. - Przebudzona! - Szczeknął Canker ponownie. Jedno słowo ale wszyscy wiedzieli, co to znaczy: Siggi spała. Spała długim, zimnym snem bez oddychania. Snem, który zamieniał to co żywe w nieumarłe. - Właśnie! - Psi lord dodał kolejne słowo, nie pozwalając nikomu dojść do słowa. - Tak jak ja zwabiłem ją, aby przybyła z księżyca do naszego świata, tak ona zwabiła moje jajo, aby w niej zamieszkało. Zaakceptujcie ją, albowiem ona przybyła do nas. Ta lady jest Wampyrem! Karmazynowooka ujęła psiego lorda pod ramię i uśmiechnęła się niepewnie, ale na pewno nie naiwnie, ukazując przy tym bielutkie zęby. Kiedy ziewnęła, zobaczyli w głębi jej ust, zaczynający się już rozdwajać, ciemny koniec języka... Canker Psi Syn miał czasem sny, w których brały udział inne osoby, i w których śnił tak, jakby był tymi osobami. Rzadko mu się to zdarzało i zazwyczaj przepowiadało zdarzenie z bliskiej przyszłości. Dzięki temu wiedział, że jego sztuka oneiromancji jest prawdziwa. Tym razem zobaczył, że Gniewica przejmuje się Nestorem Nienawistnikiem i ma podobne przemyślenia na jego temat, choć jej motywy różniły się od motywów Cankera. O ile Canker urodził się niezdolny do kochania człowieka (chociaż Wampyry są zdolne do miłości braterskiej), to Gniewica potrafiła kochać tylko samą siebie. Dlatego mogła w jednej chwili nic nie czuć do Nestora, a w następnej wściekać się, gdy pomyślała, że mógłby być ktoś inny, lub na samo wspomnienie tej „suki Lidesci” z Krainy Słońca. Canker wiedział, że o kogoś chodziło, że Nestora swędzą stare blizny, że są to blizny obecne w umyśle i pochodzą z czasów zapomnianej młodości. Choć Canker i Nestor byli sobie bliscy, to nigdy nie rozmawiali ze sobą na temat Wielkiego Wroga Nestora. Co więcej, psi lord wiedział, że Nestor starał się pokonać swego nieznanego rywala i omal nie skończyło się to dla niego tragicznie! Zatem podejrzenia Gniewicy Zmartwychwstałej jedynie potwierdziły to, co Canker i tak już wiedział: w życiu Nestora była kiedyś nieznana kobieta. Była to jednak bardzo zagmatwana sprawa, a poza tym bolała go głowa... i zimny wiatr owiewał mu plecy mierzwiąc futro. Co to? Próbował usiąść, ale mógł ruszyć tylko ręką. Przełożony przez siodło leżał twarzą na dół po jednej stronie, wygięty w plecach pośrodku, zaś nogi zwisały, kołysząc się po drugiej stronie siodła. Parzył na dół i niewyraźnie dostrzegał z daleka mgłę i dym... scenę z Piekła rodem! Wybuchy... jasne, oślepiające, ogłuszające, głośniejsze i bardziej śmiertelne od wszystkiego, czego Cyganie Lidesci używali do tej pory. Dym oraz ryk przeszywał nocne powietrze. Towarzyszyło mu wycie wojowników i zamierający odgłos ich zepsutego napędu odrzutowego. Gdzieniegdzie fruwały jeszcze lotniaki z uszkodzonymi skrzydłami tylko po to, by spaść z powrotem w ogień i dym. Jeden wojownik został trafiony rakietą i eksplodowały mu pęcherze. Uszkodzona bestia spadła na ziemię, gdzie malutkie figurki ludzi podbiegły do niej z olejem i pochodniami, zamieniając go w żywą pochodnię. Słychać było obłąkańczy, metaliczny stukot gigantycznych cykad, któremu towarzyszyły rozbłyski jasnego, białego światła oraz śmiertelne okrzyki ludzi i potworów... głównie jednak niewolników, poruczników, lotniaków, wojowników. Krótko mówiąc: klęska! - Co...? - Zastanawiał się Canker, tym razem na głos. Lecący obok Nestor Nienawistnik zauważył, że Canker odzyskał już przytomność i zawołał do niego: - Canker, masz wolną lewą rękę. Pociągnij za koniec liny przy lewej stopie i będziesz rozwiązany. Jeśli nie wiesz, co się dzieje, to informuję cię, że lecimy do domu. - Po czym dodał przez zaciśnięte zęby, ze złością w głosie: - ...gdzie zapewne popatrzymy na siebie jak na głupków, wyliżemy się z ran i podsumujemy nasze pierdolone straty! Nekromanta był ożywiony w takim stopniu, w jakim Canker nie widział go od trzech miesięcy. Ale psiego lorda bolała głowa i miał wystarczająco dużo własnych problemów... Spiro Zabójczooki i Wran Wścieklica lecieli po lewej stronie i nieco z tyłu za Cankerem. Widzieli jak wylądował i rzucił się na ziemię. W jednej chwili pomyśleli to samo: Niech to szlag! Bliźniaki bez trudu przekazywały sobie myśli, jednocześnie chroniąc je przed innymi. Człowiek-pies przeżył!, mruknął Wran Wścieklica. A czego się spodziewałeś?, odparł Spiro. Myślałeś, że takie palnięcie w wilczy łeb zabije go? Dobrze by było! Byłby przynajmniej jakiś pożytek z tej nocy. Ano, masz rację. Przytaknął Spiro. Gdyby o tym pomyśleć, to całkiem spory pożytek. Przejąłbym Parszywy Dwór i wszystko, co się w nim znajduje, byłoby również moje! Wran uśmiechnął się. Naprawdę wszystko? Oblizał wargi i przesłał bratu myślowy obraz. To także? Wszystko!, brzmiała odpowiedź. Uśmiech zniknął z twarzy Wrana, jakby starty podmuchem powietrza. Postawa Spiro bardzo go ostatnio irytowała, właściwie od czasu, gdy po raz pierwszy zamordował zabójczym okiem. Nie zawsze tak było. Przed laty w Turgosheim bliźniaków łączyła wspólna nienawiść i strach przed ojcem oraz jego zabójczym okiem. Pewnego dnia razem go zamordowali. Jednak teraz, im dłużej Wran mieszkał w pobliżu swojego brata w Obłąkańczym Dworze, tym bardziej dostrzegał w Spirze obraz własnego ojca, Eygora Zabójczookiego. Tę myśl trzymał w tajemnicy nie tylko przed pozostałymi Wampyrami, ale także (a może szczególnie) przed swoim bratem. No więc?, powiedział zdawkowo Spiro, jakby miał to być początek sprzeczki. Nie przygotowany na to Wran, odpowiedział: No więc co? Czy to było pytanie? Wiesz, że tak. Powiedziałem, że gdyby Canker został wyeliminowany, to zabieram Parszywy Dwór razem ze wszystkim, co w środku. A ty... nic nie odpowiedziałeś, a to wygląda mi na pytanie. Zgadzasz się z tym? Wran wzruszył w myślach ramionami. Częściowo, być może już zbyt długo razem przebywaliśmy zarówno w Turgosheim, jak i w Wieżycy Gniewu. Zawsze planowaliśmy mieć własne dwory. Ale ta Siggi... co za kobieta. Ją także zatrzymasz dla siebie? Nie jesteś zbyt chciwy? Och? Wpadła ci w oko. Spiro tym razem się rozgniewał. Myślałem, że Gniewica to twoja laska. Wran znowu wzruszył w myślach ramionami. Gniewica jest niezła, o ile nie przesadza. Widziałeś ją jak się wściekła tam na dole? Oczywiście, że potrafi ogłupić mężczyzn swoim wyglądem, tak jak panienki z Krainy Słońca. Ale kiedy jest wściekła... ...Cofnął się myślami piętnaście minut wstecz i przypomniał sobie Gniewicę, kiedy nadlatywała nad wielką skałę, tuż przed i zaraz po tym, jak jej bestia zaatakowała. Jej okrzyk wściekłości, kiedy poganiała swego wierzchowca, wydając telepatyczną komendę: Dorwij go, podnieś, zrzuć ze skały! I monstrualna metamorfoza Gniewicy, nie tylko w tonie głosu, ale także na twarzy i w sylwetce. Wran już to kiedyś widział, podobnie jak Spiro i Canker oraz Gorvi. Było to trzy i pół roku temu na nadzwyczajnym spotkaniu Wampyrów u Vormulaca. Jej zmiana była straszna nawet dla tak strasznego Wampyra, jakim był Wran Wścieklica. W miejscu gdzie przed chwilą była dziewczyna, pojawiła się... wiedźma! Gniewica urosła o kilka cali, wydłużając swe ciało i wyrastając ponad skórzaną zbroję. Zdrowy wygląd jej skóry przybrał ziemistą barwę podobną do koloru lordów. Policzki zapadły się. Zarys jej nosa przybrał o wiele ostrzejsze kontury, płaska powierzchnia pokryła się ciemną wilgocią, a nozdrza były szeroko rozwarte. Zewnętrzne warstwy skórzanej osłony biustu zapadły się, jak po głębokim westchnięciu, a pod nimi zwisały sflaczałe, płaskie wymiona. Najgorsze były jej oczy. Jeśli Spiro miał zabójcze oczy, to wzrok lady Gniewicy był czystą trucizną. Nawet wśród Wampyrów, gdzie występowało wiele różnych form mutacji, niewiele było równie przerażających manifestacji, jak przeobrażenie Gniewicy Zmartwychwstałej w sytuacji zagrożenia, kiedy władzę przejmowała larwa w jej wnętrzu. Tak, ona jest straszna..., powiedział Wran. Ja się tylko wściekam. Ale Gniewica, nie mógł znaleźć odpowiedniego określenia, jest potworna! Spiro przyznał mu rację. Tak, to wyjaśnia wszystko - zwłaszcza jeśli chodzi o takich, jak my. Jednak z drugiej strony, ta Siggi, Wran powrócił do przerwanego wątku, bez względu na to, czy pochodzi z księżyca czy nie, jest przede wszystkim kobietą - nie byle jaką kobietą! Oczywiście, że zostanie w końcu Wampyrem, ale minie dużo czasu zanim stanie się taka, jak Gniewica. Wówczas... zostanie lady. Będziesz musiał sobie z tym jakoś poradzić, Spiro. Dasz sobie radę? Spiro nigdy nie umiał szybko odpowiadać, ale tym razem nie miał problemów. Draniu! Nie oszukasz mnie! Jeszcze jej nie zdobyłem, a ty już się o nią targujesz! Prawie „krzyczał” w myślach. Odpowiedź Wrana zabrzmiała jak ostrzegawcze syknięcie. Uważaj! Pilnuj swoich myśli! Pilnuję ich, draniu! Lepiej sam pilnuj swoich - i trzymaj je z dala ode mnie! Uspokój się, odezwał się pojednawczo Wran. Nie wiesz, kiedy twój własny brat żartuje? Jeśli chodzi o Parszywy Dwór i Siggi, to są twoje, jeśli nadarzy się taka sposobność. Ale do tego czasu... Nagle, z chwilą zamilknięcia, umysł Wrana stał się niedostępny. Spiro musiał przypomnieć mu o dalszym ciągu rozmowy: Hm? ...Bracie, im dłużej się nad tym zastanawiam, kontynuował po chwili Wran, tym bardziej jestem pewien, że popełniliśmy wielki błąd. Chodzi mi o przyłączenie się do Gniewicy i pozostałych. Spółka z Przecherą... to co innego. Wiadomo, o co chodzi: nigdy nic mu nie damy! Ale pozostał... Co masz na myśli? Spójrz na to bagno w jakie nas dzisiaj wpakowali! Żartowałem sobie z ciebie, żeby nie myśleć o poniesionych stratach. Przy tej skale straciliśmy blisko połowę sił w stosunku do tych, które pozostały w Wieżycy Gniewu! Myślisz, że o tym nie wiem? Jaki to sens tworzyć armię tylko po to, żeby ją wysyłać w takie piekło? Cyganów Lidesci nie pokonamy. To powinna być nauczka na przyszłość. Ani Gniewica, ani nikt inny ich nie pokona. Powinniśmy zostawić Lidesci, przemienić w wampiry więcej ludzi, a potem zakopać go pod taką masą wampirzego mięsa, że nawet on się temu nie oprze! Wran musiał się z tym zgodzić. Dodał: W tym dymie i smrodzie straciliśmy kilku dobrych poruczników oraz sporo dobrego mięsa. I, do cholery, wciąż nie wiem, co się naprawdę stało! Tak, wszystko się rozegrało błyskawicznie, Spiro przytaknął telepatycznie. I ten mord na szczycie skały, zanim Gniewica nie zepchnęła tego lunatyka na dół - jego i jego świecącą skrzynię! A potem na dole rozpętało się piekło. Do tego czasu wszystko szło w miarę dobrze. Ta ich broń! Wran pokręcił głową. Widziałem jak wojownicy rozlatywali się niczym kupa śmiecia! Wiemy, że ci ludzie potrafią wytapiać metal, ale... czynić cuda? Spiro milczał przez chwilę, po czym powiedział: Nekromanta wiedział, że on tam jest. Co? Ten szaleniec na szczycie skały. Nienawistnik krzyczał do Gniewicy, gdy miała lądować, ostrzegając ją. Wiedział, że ten, jak go nazywał?, Wielki Wróg tam był. Może go zobaczył? Ale nikt inny go nie widział. Jak to możliwe? Ha! Gdybym to ja zobaczył go pierwszy i gdybym szybciej pomyślał, to mógłbym skorzystać z zabójczego oka. Ale wszystko działo się tak szybko... Wran zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym odezwał się: Lord Nienawistnik wiele przed nami ukrywa. To kolejna pomyłka. Nie powinienem go sprowadzać do Wieżycy Gniewu. W ostatnich trzech miesiącach stał się takim samym dziwakiem, odludkiem i milczkiem jak kiedyś Vasagi Ssawiec. Wszyscy wiemy, co się z nim stało. Nekromanta powinien na siebie uważać, bo tak samo skończy. Może jego czas już nadszedł? Wran wzruszył ramionami. Możesz go wyzwać, jeśli chcesz. W końcu to ty potrzebujesz jego dworu, a nie ja. Poza tym mieliśmy być sprzymierzeńcami, pamiętasz? A jeśli przeczucia Gniewicy i psiego lorda dotyczące Vormulaca Nieśpiącego potwierdzą się? Może będzie lepiej trzymać się razem... przynajmniej przez jakiś czas. Kiedy jednak sprawy się rozstrzygną, jakkolwiek by się nie rozstrzygnęły... ...Czasu nam nie zabraknie, dokończył za niego Spiro. Nikt nie usłyszał ich rozmowy, bo inni, podobnie jak Canker Psi Syn, zajmowali się swoimi problemami. Nathan zamierzał strzelić do Cankera, wywołać drzwi Möbiusa i natychmiast zniknąć. Jednak kilka rzeczy zwolniło jego działania. Jego ziejąca nienawiść do psiego lorda domagała się śmierci, ale świadomość tego, że wśród Wampyrów jest jego brat, prawdopodobnie rozproszyła go i zmniejszyła celność strzału. Dodatkową trudnością okazała się jednoczesna koncentracja na wykonywanej czynności i wykonywanie obliczeń potrzebnych do wywołania drzwi Möbiusa. Za jakiś czas stanie się to zapewne łatwe, ale nie nabył jeszcze takich umiejętności, które posiadał jego ojciec. Po wystrzeleniu obydwu rakiet, Nekroskop znalazł się w opałach. Miał co prawda w kieszeniach granaty, ale wyrzutnia była przyczepiona do kamizelki i trudno było ją zdjąć samemu. Ponadto zbliżała się do niego ta potworna kobieta (domyślał się, że była to „lady”, czyli lady Gniewica) i na nic nie było już czasu. Jeszcze chwila, a poczuje uchwyt, podniesienie a potem swobodne spadanie, które zamieni się w lot do nikąd! Po jednym względem Nathan był podobny do ojca -a właściwie taki sam - gdy jego życiu groziło niebezpieczeństwo, działał na najwyższych obrotach. Znając śmierć - czym była, a czym nie była - Nathan szczególnie cenił życie, a zwłaszcza swoje. Zatem wcale go nie zdziwiło, że bliskość śmierci mobilizuje go do walki o życie. Uwalniając się w końcu od wyrzutni rakiet, Nathan rzucił się głową naprzód i zanurkował w dół, lecąc w powietrzu. Obracając się instynktownie na podobieństwo liścia, kołysząc przy tym ciałem, ustawił się twarzą na dół i widział jak kamieniste, pokryte porostami podłoże u podstawy skały zbliża się do niego z ogromnym pędem! Nie było czasu na wahanie, szybko obliczył mutacje równań Möbiusa, wywołał drzwi dokładnie na swojej drodze upadku i wpadł prosto w nie oraz... w kojącą ciemność Kontinuum Möbiusa. Zrobił to w ostatniej chwili, sekundę później zostałaby z niego mokra plama, pokrywająca skalne podłoże. Nekroskop był rozzłoszczony, trochę na siebie, ale głównie na Wampyry. W Kontinuum Möbiusa przejął kontrolę nad swoim ciałem, skierował się w stronę nowych współrzędnych i pojawił się przed głównym wejściem do Skalnego Schronienia, około stu stóp poniżej krawędzi z której spadł. Był w centrum bitwy, słychać było wybuchające rakiety, widział zostawiane przez nie smugi i dym. Wszędzie panowało zamieszanie i gorączkowa aktywność, a w powietrzu, niczym w środku piekieł, unosił się zapach siarki, kneblaschu i smród potu. Dookoła w pocie czoła uwijali się ludzie, którymi dowodził stojący na płaskim głazie, spocony Cygan. Był to niewątpliwie Lardis Lidesci. Dowodził swoimi ludźmi oraz przyjaciółmi Nathana. Przed głównym wejściem do jaskini było ich około sześćdziesięciu, reszty nie było widać w ciemnościach, ale toczyli walkę z niewolnikami i wojownikami Wampyrów, ryzykując i oddając swe życie w tym nierównym, krwawym boju pomiędzy dobrem i złem. W wojnie krwi pomiędzy ludźmi a Wampyrami. Ludzie przy wejściu do jaskini ciągnęli z głębi otworu wózki z rakietami robionymi z bambusa, które były wypełnione czarnym prochem strzelniczym i miały niebezpiecznie krótkie lonty. Inni stworzyli łańcuch ze spoconych ciał i podawali sobie z rąk do rąk wiadra z olejem z kneblaschu. Łańcuch ludzi sięgał daleko w ciemność rozwrzeszczanej nocy. Jeszcze inni wspięli się na rozkołysane drabiny i podawali do przodu długie jak liny lonty, których końce niknęły w ciemności. Ludzie w okopach ustawiali wzdłuż ścian beczułki. Wszyscy stanowili wsparcie i odwody dla ludzi z pierwszej linii frontu, ale byli także tylną strażą, która miała bronić wejścia, gdyby działania wojenne przeniosły się w bezpośrednie pobliże Skalnego Schronienia. Lardis zobaczył Nathana i ze zdziwienia opadła mu szczęka, a oczy wyszły z orbit. Zaczął coś gestykulować trzęsącą się, pełną niedowierzania i zdumienia dłonią. Ale Nekroskop nie miał czasu do stracenia, przeszedł przez łańcuch ludzi podających sobie wiadra z olejem z kneblaschu, podbiegł do Lardisa i chwycił jego rękę w uścisku. - Lardis... - To ty? - Stary Lardis ze zdziwienia nie mógł złapać powietrza w płuca, a jego oczy były wielkie jak talerzyki. - Nathan Kiklu! Ale... skąd teraz przybywasz? - Jego oczy instynktownie zwęziły się, wietrząc podstęp. - Którędy? - Nie ma czasu na wyjaśnienia. - Nathan pokręcił głową. - Są ze mną uzbrojeni ludzie. Bardzo dobrze uzbrojeni, Lardis!... To są obcy; to znaczy wyglądają inaczej i nie mówią naszym językiem. Jeśli teraz bym ich sprowadził, to twoi ludzie mogliby ich pomylić z wrogiem Nie będzie czasu na wyjaśnienia i moi ludzie mogą zginąć. - Dopóki tu będę, to tak się nie stanie. - zapewnił go Lardis. - No to poczekaj, zaraz wracam - powiedział Nathan. - Co? Wracam? - Zdziwił się Lardis. Jego zdziwienie jeszcze bardziej się pogłębiło, gdy Nathan zrobił krok i zniknął do połowy, a potem cofnął się i znowu było go widać całego! W chwili, gdy miał już przemieścić się, Nathan usłyszał odgłos odrzutowego napędu wielkiej kałamarnicy. Dźwięk dobiegł bezpośrednio sprzed wejścia do jaskini. Mały wampyrzy wojownik przebił się przez wszystkie linie obrony Lardisa i już miał się dostać do wnętrza jaskini. Odważni mężczyźni uciekali, potykając się i wycofując do wnętrza jaskini. Nawet najodważniejsi z nich wiedzieli, że bezpośrednie spotkanie z wojownikiem oznaczało nieuniknioną, koszmarną śmierć. - Wycofać się! - Krzyknął Lardis w chwili, gdy monstrualny kształt nadleciał i zaczął lądować przed wejściem do jaskini. - Wszyscy do tuneli ewakuacyjnych. - Lardis szybko doszedł do siebie po tym, co zobaczył - nie chodziło o zewnętrzne zagrożenie, ale o zjawisko znikania Nathana - i błyskawicznie zaczął wydawać rozkazy. Ten sposób znikania człowieka nie był dla niego czymś nowym i kiedy pojawił się Nathan, podejrzewał, że znowu będzie tego świadkiem. Wiedział także, że rodzące się w nim od jakiegoś czasu przekonanie, okazało się prawdą: Nathan Kiklu był synem zmarłego przed laty Harry'ego, mieszkańca Piekieł. Tylko dwoje ludzi potrafiło pojawiać się i znikać w ten sposób: Harry oraz jego syn, Mieszkaniec. Obaj już nie żyli. Jednak dziedzictwo nie ginie i najwyraźniej objawiło swą moc w osobie Nathana. Zagadka została rozwiązana, co oznaczało... że była jeszcze nadzieja! ...O ile Skalne Schronienie przetrwa tę noc! Lardis ruszył gwałtownie do przodu, porwał pochodnię z rąk jednego z wycofujących się ludzi, popatrzył na zwisające lonty, które łączyły się z ładunkami wybuchowymi, zamontowanymi pod sklepieniem wejścia do jaskini. - Nie - odezwał się do niego Nathan, wyjmując mu z ręki pochodnię i wkładając w skalną szczelinę. - Mówiłem ci, że mamy broń. Wyjął z kieszeni granaty, podał jeden Lardisowi i pobiegł w stronę wejścia. Ściany jaskini odbijały czerwony kolor ognia oraz echo bitewnego zgiełku. Lardis popatrzył na śmiercionośne jajo i przypomniał sobie czasy, kiedy trzymał w ręce coś podobnego. Było to dwadzieścia jeden lat temu, kiedy przebywał tutaj Jazz Simmons, mieszkaniec Krainy Piekieł! Takie zabawki nie robiły wówczas na nim wielkiego wrażenia, ale wiedział, co one potrafią. Zaciskając zęby pobiegł za Nathanem, który zatrzymał się przed samym wejściem. Tuż przed wejściem kręcąc wielkim, dzikim łbem na prawo i lewo stała połyskując metalicznie maszyna śmierci - która była jednak tworem z krwi i kości, konstrukcją Wampyra - kaszlała i smarkała, podczas gdy jej mały i niesamowicie złośliwy móżdżek rozważał możliwości ataku. Jednocześnie Nathan „usłyszał” telepatyczny rozkaz wysyłany do bestii przez porucznika: Właź do jaskini! W imię swojego stwórcy, Wrana Wścieklicy, rozkazuję ci zabijać, gwałcić, niszczyć! Bierz się do roboty! Potwór zaczął obracać się tak, aby wylot ośmiorniczych dysz mógł pchnąć go do środka jaskini. Nathan trzymając granat w taki sposób, żeby zobaczył go Lardis, odbezpieczył go i wyjął zawleczkę. Były to małe granaty o długości dwóch i pól cala, nie większe od dużych jaj. Małe, ciężkie i śmiercionośne! Znacznie bardziej skuteczne od tego, co było dostępne w czasach Jazza Simmonsa. Lardis jednak nie mógł o tym wiedzieć w chwili, gdy naśladując Nathana, wrzucił zaraz za nim granat wprost do gardła potwora. Chwilę później Nathan chwycił Lardisa za ramię i pociągnął go za wystający stalagmit. Po dwóch sekundach: Bum! Bum! Zabrzmiały dwie stłumione detonacje, informując o tym, że granaty wybuchły. Jeden z nich dotarł aż do żołądka potwora niszcząc szereg organów podtrzymujących go przy życiu. Drugi wybuchł w tylnej części gardła, wypuszczając na zewnątrz, przez dziurę na utwardzonym chrząstkami karku, strumień gorącego, białego światła, płomień i płynną plazmę. Potrzaskał kręgosłup stwora i unieruchomił jego maleńki móżdżek. Z otwartej paszczy oraz z nozdrzy wojownika wydobył się gęsty, żółty dym, głowa mu podskoczyła, a dysze odrzutowe otaczające jego odbyt zadziałały ostatni raz w agonalnym odruchu. Groteskowe, pozbawione życia ciało przewróciło się na ziemię niedaleko od Nathana i Lardisa, którzy poczuli jak ziemia zadrżała pod ich stopami... Ale nadal nie było czasu na rozmowy. Nathan wydobył z kieszeni jeszcze dwa „jajka”, podał je Lardisowi i powiedział: - Zaraz wracam. - Wywołał drzwi Möbiusa i przeszedł przez nie... ...w pobliże swoich przyjaciół, którzy stali u wejścia do wielkiej przełęczy i patrzyli na wzgórza i równiny Krainy Gwiazd. Anna Maria English, Ben Trask i David Chung wstrzymali oddech i zaniemówili, kiedy Nathan pojawił się tuż obok nich. - Długo mnie nie było? - Zapytał. Wydawało się, że minęły już wieki. - Najwyżej dziesięć minut - odpowiedział Trask. - W dole, na równinach trochę się ściemniło, ale pojawiły się gwiazdy; wydają się jaśniejsze i większe niż na ziemi. Nasz przyjaciel na dole zbytnio się nie ruszał, przynajmniej nie na tyle, żebyśmy to zauważyli. - Miał na myśli rannego wojownika. - My też niezbyt się ruszaliśmy. No i nie zrobiło się cieplej. - Brak ruchu wychłodził ich organizmy. - No to ja was ruszę - odezwał się Nathan - ruszamy do boju! Najpierw jednak musimy zaopatrzyć się w broń. Trzy piąte naszego arsenału jest, jak na razie, poza naszym zasięgiem. Musimy zadowolić się tym, co mamy. Chwyćcie się za ręce i jeśli uważacie, że to wam pomoże, to zamknijcie oczy. - Otworzył drzwi i kolejno przeprowadził wszystkich, a potem sam wszedł w Kontinuum. Wyszli z Kontinuum w Jaskini Prastarych. Trzech grotołazów było na swoim miejscu, a z nimi Atwei oraz kilku mężczyzn z gatunku Tyrów. Kiedy Nathan wraz z resztą pojawili się jakby znikąd (w istocie, to było znikąd), wszyscy Tyrowie z wyjątkiem Atwei byli zdumieni. Jeden z nich nawet krzyknął. Kiedy jednak Atwei podeszła i powiedziała: Nathan, wszyscy go rozpoznali. - Nie mamy czasu - wyjaśnił zdawkowo Nathan. - Ani na wyjaśnienia, ani na cokolwiek innego. Może później. Do tego czasu... Atwei, czy mogłabyś jeszcze chwilę zaopiekować się naszymi przyjaciółmi? Trzema mężczyznami i kobietą? Skinęła głową. Oczywiście, że tak, bracie. Nathan zwrócił się do Traska i Chunga, którzy stali z otwartymi ze zdziwienia ustami. - Ben, David, znacie się na tej broni? Kiedy grotołazi podali im dwie torby z bronią i amunicją, pokiwali twierdząco głowami. - Doskonale - powiedział Nathan. Otworzyli torby i wysypali zawartość na podłogę. Wybrali broń: granaty, amunicję do pistoletów maszynowych i trzy kusze. Nathan wziął jedną z nich, ponieważ w swych ciągłych podróżach, pierwsza kusza, której używał, gdzieś zaginęła. Patrząc na to, co pozostało, Nekroskop miał nieprzyjemne odczucie związane z tym, że zapasy broni były raczej skromne. Pomyślał też, ile czasu zajmie uczenie Cyganów posługiwania się miotaczami ognia, samopowtarzalnymi strzelbami, wyrzutniami rakiet. Strzelania z tej ostatniej broni chyba nigdy by ich nie nauczył, zwłaszcza, że zostało tylko sześć rakiet i nie można było żadnej zmarnować. Jednak to nie był czas, żeby się tym martwić. Wzięli jeszcze jedno lub dwa pudełka z bełtami do kusz i byli gotowi. - Ruszamy - rzucił Nathan i zabrał Traska oraz Chunga do Skalnego Schronienia. III Walka przy Skale Lardis Lidesci i Andrei Romani stanowili dziwną parę: jeden, urodzony przywódca, gorącokrwisty, pełen ognia, wizji, działania, a drugi opanowany, spokojny, kalkulujący, przyjaciel i doradca. Obaj jednak potrafili walczyć do ostatniej kropli krwi. Przez całe życie byli najbliższymi przyjaciółmi i podobnie, jak całe plemię Lardisa Lidesci, łączyła ich nienawiść do Wampyrów. To, co ich różniło, było zarazem źródłem owocnej przyjaźni. Choć Lardis Lidesci często szedł za radą Andreia, to nigdy się do tego nie przyznawał. Z kolei Andrei, który nieraz rozpaczał wręcz z powodu gwałtownego temperamentu Lardisa - zwłaszcza jego tendencji do rzucania się na głęboką i mętną wodę - wiedział, że właśnie dzięki temu Lardis wciąż żyje. Lardis miał już swoje lata i powoli można to było zobaczyć na twarzy i w postawie. Spędził dwie trzecie swego życia na walkach z Wampyrami, a to na każdym odcisnęłoby piętno. Jeszcze rok lub dwa i jego jedyny syn, Jason, zająłby jego miejsce. Tylko, że Jason został porwany prawie trzy i pół roku temu i od tego czasu nikt o nim nie słyszał. Pojawienie się Nathana przypomniało tamtą noc, przypomniało o nadziei, że być może Jason żyje. Bo przecież było jeszcze coś. Brat Nathana, Nestor Kiklu również został porwany tamtej nocy - ale on dał znak, że żyje! Lardis widział go na własne oczy jakieś siedemnaście lub osiemnaście wschodów słońca temu. Było to wówczas, gdy Nathan Kiklu powrócił z wyprawy na mityczny wschód, przekraczając Wielkie Czerwone Pustkowia, gdzie mieszkał przez jakiś czas w wąwozie Turgosheim jako towarzysz lub wręcz „domownik” lorda Maglore'a Maga w jego Runicznym Dworze, zamczysku Wampyrów. Kiedy po pewnym czasie odkrył, że potężny Vormulac Nieśpiący oraz inni lordowie z Turgosheim planują ekspedycję karną przeciw lady Gniewicy i towarzyszącym jej renegatom (krótko mówiąc, najazd na Krainę Gwiazd i Krainę Słońca oraz bezprecedensową wojnę krwi, która musiałaby mu towarzyszyć lub go poprzedzać), ukradł lotniaka i uciekł nim na zachód. To, że powrócił z Turgosheim nietknięty, zakrawało na cud... ale zrobił to siedząc w siodle wampyrzego lotniaka? Niesamowita historia i pewnie by w nią nie uwierzył, gdyby nie usłyszał jej z ust samego Nathana... Kiedy młodzieniec powrócił, natychmiast ożenił się, a raczej to ona wyszła za niego! Jego dziewczyna, Misha Zanesti czekała tak długo, że jej ojciec uważał, że nie powinna już dłużej czekać. I kiedy później o zmroku, na niedługo przed zapadnięciem nocy, wracali z „nocy” poślubnej do Skalnego Schronienia, wydarzyła się tragedia. Lardis wyszedł im naprzeciw, żeby ich powitać i odprowadzić do domu. Dlatego widział wszystko na własne oczy i był świadkiem niebywałego zdarzenia: Nathan i Misha szli ścieżką w stronę Schronienia, ale za nimi, wyłaniając się z mgły, pojawiła się para wampyrzych lotniaków! Kierowali nimi lordowie... a może porucznicy? Lardis nie wiedział, kim byli, ale poznał ich zamiary. No i ci młodzi kochankowie, na otwartej przestrzeni, bez schronienia., nie podejrzewający niczego. Wówczas poczuli czające się w półmroku zagrożenie, spojrzeli do góry i zobaczyli, jak piekło nadlatuje od strony gwiazd! Jeden potwór ze swoim jeźdźcem ścigał Mishę, a drugi Nathana. Lardis zobaczył, jak dziewczyna wskakuje do ukrytego dołu, który był pułapką na lotniaki i wojowników. Mogła się tam poobijać, a nawet być lekko ranna, ale przynajmniej na razie była bezpieczna. Lardis zatem popędził za Nathanem w dół zbocza, ześlizgując się po nim. Ślizgając się na piętach i pośladkach widział od spodu lecącego lotniaka, który ścigał Nathana. Później Lardis zderzył się z Nathanem i po chwili zatrzymali się na dole zbocza. Niczym ich cień, bezlitosny lotniak był tuż za nimi. Lardis podniósł się pierwszy. Wycelował strzelbę w lotniaka i dwukrotnie wypalił prosto w czarne punkty oczu stwora! Bestia ryknęła piskliwie i obłąkańczo zaczęła machać na prawo i lewo swoim zakrwawionym łbem. Szaleńczo waliła skrzydłami. Satysfakcja nie do pojęcia! Siary Lidesci, krzycząc jak szaleniec, ponownie załadował broń i tym razem wycelował w wampyrzego lorda, który walczył o odzyskanie kontroli nad rannym wierzchowcem. Kiedy mgła na chwilę zrzedła, Lardis z Nathanem zobaczyli kto miota się w siodle zdychającej bestii. Był to brat Nathana, Nestor! Wampyrzy lord Nestor! Ale w tej samej chwili Lardis oddał strzał, który bez wątpienia dosięgnął celu. Ranny lotniak odleciał i zniknął we mgle. Nie było już widać ani stwora, ani jego jeźdźca. To powinien być koniec - ale nic z tego! Z mgły wyłonił się drugi lotniak, chwycił Nathana i uniósł w powietrze! Po tym zdarzeniu Lardis uważał, że Nathan nie żyje, podobnie jak wcześniej, gdy wszelki słuch zaginął po zniknięciu Jasona i Nestora... Aż do dzisiejszej nocy. Jeśli zatem Nathan wciąż żyje, to co dzieje się z Jasonem, który przepadł tak dawno temu? I co stało się z Nestorem... lordem Nestorem? Faktem jest, że Lardis nie poznał go wówczas od razu. Stało się to dopiero po jakimś czasie, kiedy położył się do łóżka i śniły mu się koszmary. Wtedy ponownie zobaczył obmierzłą twarz: młodą i pełną dumy, ze szkarłatnymi oczami wypełnionymi czarną nienawiścią, ale zarys ciała przypominał mu wyraźnie postać, do której strzelał! I w tym śnie Lardis go rozpoznał. Podejrzewał, że Nathan także o tym wiedział. Jednak nie było go tutaj, żeby to sprawdzić. Lardis nigdy nie ośmielił się opowiedzieć o tym Nanie Kiklu, ani tym bardziej Mishy... Biedna Misha! Odzyskała swego ukochanego, tylko po to, żeby zaraz go utracić! Nie dając się powalić tym wydarzeniom, wykazała się wielką siłą. W umyśle Lardisa wszystko zaczęło wiązać się ze sobą i zaczynało mieć sens: Nestor Kiklu - wampyrzy lord... I ten niespodziewany atak na Skalne Schronienie. Lokalizacja Schronienia była zawsze najlepiej strzeżonym sekretem. Oczywiście, że to Nestor zdradził tajemnicę! Ale dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Przecież prawdopodobnie był jednym z nich od czasu, gdy go porwano! Nestor i Nathan... rywalizowali o względy Mishy Zanesti. Czy o to chodziło? Miłość Nathana przywiodła go do domu - na przekór wszelkim trudnościom. Ale co przyciągnęło Nestora? Miłość Nathana i Nestora - co? Nienawiść? Ale byli przecież bliźniakami. Przyszli na świat z jednego łona o tej samej godzinie! No tak, teraz Nestor stał się Wampyrem. Zaiste, bracia krwi... - Co z tobą, mój przyjacielu? - Z niepokojem w głosie zapytał Andrei Romani. Jego glos przywrócił Lardisa do rzeczywistości. - Zobaczyłeś coś? Czy stało się coś złego? Lardis spojrzał na niego. - Nie „coś” zobaczyłem, tylko kogoś. - Kogo? - Zaprawdę - pokiwał z namysłem Lardis. - I nie coś złego, ale coś dobrego - mam nadzieję! - Możesz to jakoś wyjaśnić? - Może to ci coś wyjaśni! - Powiedział Lardis i pokazał mu granaty Nathana. Ale zanim Andrei zdołał coś powiedzieć. - Albo nie, niech on ci to wyjaśni! - Przy czym Lardis pokazał na jaskinię. Nathan, Trask i Chung wyłonili się z Kontinuum Möbiusa obok skały, w miejscu, gdzie Nathan pojawił się po raz pierwszy. Andrei popatrzył na wszystkich trzech, ale skupił głównie wzrok na Nathanie. I podobnie jak Lardis, rozpoznał go od razu. - Co? Przecież to jest Nathan Kiklu! - Wydusił z siebie, po czym zamilkł ze zdumienia. Trzech przybyszów z Krainy Piekieł energicznie ruszyło w stronę Lardisa, jednak tym razem zostali spostrzeżeni. Nagle pojawiła się grupa spoconych, brudnych, groźnie spoglądających mężczyzn, którzy złapali Nathana, Traska i Chunga za ręce. Stary Lidesci krzyknął: - Spokojnie! Znam tych ludzi. To przyjaciele. Zajmijcie się swoimi sprawami. Andrei nadal stał oniemiały. Zauważył, że dwóch towarzyszy Nathana (jeden z nich, żółty i nieduży, wyglądał na dziwny okaz) wyglądało na podobnie zaskoczonych, zdumionych, zszokowanych. Trwało to tylko kilka sekund. Po chwili Nathan i Andrei podali sobie ręce w typowym cygańskim pozdrowieniu. Tak samo postąpili obcy, dotykając się przedramionami z Andreiem i z Lardisem! W sumie nie było to takie „obce”. - Andrei - odezwał się Nathan - odłóż to. - Wziął kuszę z ręki Andreia i podał mu swoją. Zupełnie nowiutką, błyszczącą jeszcze od świeżej oliwy. - Trzymaj bełty - Nathan wyciągnął przed siebie garść pełną strzał- - Obchodź się z nimi ostrożnie i nie upuść przypadkiem! Jak pójdziecie, trzymaj się blisko Lardisa i ubezpieczaj jego tyły. - Jak pójdziemy...? - Andrei ze zdziwienia ciągle nie mógł zamknąć ust. - Właśnie! - Przytaknął Nathan. - Posłuchaj, jeśli pojawią się wojownicy, Lardis ma na nie lekarstwo. - Pokazał na granaty. - Natomiast te strzały mogą zabić niewolników, poruczników, a nawet lotniaki - zabijają je na śmierć! Lardis zapakował granaty do kieszeni, wziął drugą kuszę i garść wybuchających bełtów, po czym mruknął: - Mamy jakiś plan? Nathan pokręcił głową. - Jedyny plan to zniszczenie wrogów i ocalenie Schronienia. - Mnie ten plan się podoba. - Lardis i Andrei ruszyli do wyjścia z jaskini, skąd dobiegał narastający odgłos walki. Kiedy zauważyli, że Nathan wraz z przyjaciółmi nie idą za nimi, obejrzeli się - i zobaczyli, że nie ma ani Nekroskopa, ani jego przyjaciół z Krainy Piekieł. Znaleźli się na wzgórzach górujących nad Schronieniem, skąd rozciągał się widok na całe pole walki. - Tamte lotniaki - pokazał Trask. - Na dole, przy drodze prowadzącej do Schronienia. Jest ich tam siedem, albo osiem lub jeszcze więcej. Trudno powiedzieć, dym i ogień zasłaniają. Ale gdybyśmy mogli je załatwić... Nathan pokręcił głową. - Musimy jakieś zostawić. Na dole są także porucznicy. Jeśli odetniemy im drogę ucieczki, to będą walczyć aż do końca. Cyganie ponieśliby wtedy większe straty. - Wykończmy połowę - powiedział Chung. - Kiedy te potwory zobaczą, co dzieje się z ich wierzchowcami, to pobiegną je ratować! Zabierz nas na dół i zobaczymy, co da się zrobić. - Jesteście gotowi? - Odezwał się Nekroskop, nieco zdziwiony. - Nie do końca. Ale bardziej gotowy pewnie nigdy nie będę. - Chung uśmiechnął się nerwowo. Teraz Nathan zaczął się obawiać. - Mamy bardzo mało informacji. Na dole są pułapki, doły ukryte w ziemi; głównie pułapki na lotniaki, ale także na wojowników. Nie wpadnijcie do któregoś z tych dołów. I uważajcie, żeby za bardzo nie pobrudzić się ich krwią! Sama nie jest zbyt zaraźliwa, chyba że jest to krew lorda, albo starszego porucznika. Kiedy dostanie się do oczu, nosa lub ust... Bądźcie po prostu ostrożni. - Synu - powiedział Trask - powinieneś wiedzieć, że będziemy ostrożni! Razem z twoim ojcem walczyliśmy już z czymś takim na Ziemi. I wówczas również byliśmy ostrożni. Zabierz nas na dół. Im szybciej się to skończy, tym lepiej. - Bardzo dobrze, ale utrzymujcie bezpieczną odległość. Jeśli zobaczycie, że zbliżają się niewolnicy, albo porucznicy, możecie mnie zawołać. - Nie mówiąc nic więcej, wywołał drzwi i przeniósł Traska w okolice lądowiska lotniaków, gdzie było widać przez mgłę jak szare, monstrualne kształty poruszają głowami. - Powodzenia Ben - powiedział Nathan i zostawił go samego. Nathan przeniósł Chunga trochę bliżej skały, w miejsce, gdzie nie było widać ludzkiej - a raczej nieludzkiej - aktywności. Za to można było usłyszeć odgłosy zażartej walki, dochodzące z pobliskiego Schronienia. W końcu sam Nekroskop wylądował na czele kolumny lotniaków, dzięki czemu bez trudu mógł zauważyć ewentualną ucieczkę poruczników z pierwszej linii frontu. Nathan wybrał lotniaka, podbiegł do niego poprzez opary dymu i rzucił granat, który podskakując potoczył się i zatrzymał dokładnie pod kiwającą się głową. Po chwili... detonacja była tak straszliwa, że dosłownie zdarła ciało z pyska stwora i z trzaskiem złamała jego stożkowatą szyję. Nathan ponownie poczuł moc broni pochodzącej z innego świata. Przeszył go dreszcz podniecenia. A właściwie, to czemu nie? Jeśli Wampyry oraz ich stwory, niewolnicy, porucznicy, czerpały przyjemność z zabijania ludzi, to czemu nie miałby czuć tego samego zabijając Wampyry? Jak brzmiał ich wojenny okrzyk? Wampyry! Wampyry! Nathan wyobraził sobie, że krzyczy: - Ludzie! Ludzie! Wybrał kolejny cel: drugą szarą głowę, kiwającą się we mgle, niecałe trzydzieści jardów od niego. Tylko, że... ktoś pochylony nisko zbliżał się w jego stronę. Ktoś o żółtych oczach, świecących jak złoto w ciemności. Porucznik! Nathan chwycił za kuszę, naciągnął cięciwę, załadował strzałę... wiedział, że wampir jest tuż przy nim. Podniósł rękę, dłoń, głowę oraz oczy i zobaczył pędzącego na niego, płonącookiego demona z rozwartymi szczękami i rozpostartymi rękami! Nathan nacisnął spust - po czym rzucił się do tyłu i trochę na bok. Porucznik zaryczał jak szaleniec, zachwiał się, złapał bełt tkwiący w prawej stronie jego klatki piersiowej i próbował go wyciągnąć. Zakurzony od pyłu pokrywającego ścieżkę, Nathan odwrócił twarz. Wraz z trzaskającym dźwiękiem wybuchu we wszystkie strony poleciały wnętrzności i mięso. Chwiejąca się na różne strony połowa porucznika, błąkała się przez chwilę na ścieżce, po czym upadła w groteskowym i krwawym bezładzie... Za plecami Nathana, w oparach dymu i mgły wybuchały kolejne ładunki i przytłumione rozbłyski światła. Jednak nie były to łagodne odgłosy eksplozji prochu strzelniczego, wyprodukowanego przez pirotechników Lardisa. Były to chrupiące trzaśnięcia, których odgłosu nie mogła osłabić nawet najgęstsza mgła. To na pewno do akcji włączyli się Trask i Chung, wykonując swoją śmiercionośną misję. Dobrze! Jednakże z drugiej strony, od Skalnego Schronienia słychać było ochrypłe ryki wściekłości i przerażenia, okrzyki i odgłos odrzutowego napędu wojownika. Co pewien czas widać było przelatującą rakietę i pozostawiany przez nią ogon dymu. Nathan wiedział, że jest tam Lardis. Słyszał co najmniej dwa wybuchy, których źródłem mogły być tylko granaty. Stary Lidesci skorzystał z najskuteczniejszej broni. Nathan był pewien, że zaszła taka konieczność. Wrócił na wzgórze, żeby zorientować się w całości sytuacji, a potem przeniósł się na ścieżkę wiodącą do głównego wejścia jaskini. W odległości stu dwudziestu jardów od wielkiej Skały przygotowano linie obronne, składające się z zakrytych dołów i okopów wykopanych w twardej ziemi i skale. Doły formowały dwa równoległe półkola, otaczające wejście do jaskini. Były tak ustawione, że zbliżający się nieprzyjaciel, któremu udałoby się uniknąć pierwszej linii pułapek, musiał wpaść w zasadzki w drugim rzędzie. Jednak na ziemi, z uwagi na spadek terenu, linie obronne Schronienia prezentowały jeszcze bardziej skomplikowany obraz. Siły wroga zbliżające się od strony lasu (z południa musiały iść pod górę, natomiast ewentualni najeźdźcy od strony wschodniej musieli schodzić, a nawet ześlizgiwać się po stromiźnie. Kiedy Lardis przygotowywał doły, wziął to również pod uwagę, dlatego za linią dołów też wykopał okop. I w tym właśnie miejscu rozgrywała się batalia. Doły i okopy nie były jedynymi liniami obrony Schronienia. Trzydzieści jardów za wewnętrznym okręgiem zbudowano niski murek luźno ułożonych kamieni. Na nim usytuowano produkowane w Schronieniu wyrzutnie rakiet. Kamienie zostały tak dobrane, żeby murek można było szybko rozebrać i ustawić w innym miejscu w wypadku jego uszkodzenia lub konieczności przeniesienia. Wszędzie powbijano długie, drewniane dzidy z zaostrzonymi końcami, skierowanymi na zewnątrz, które miały przebijać skórę nacierających potworów. Przy samej podstawie Skały, w miejscu, gdzie kolosalny głaz zanurzony był w ziemi - częściowo ukryta w naturalnym maskowaniu zarośli - stała druga bateria katapult miotających wielkie kamienie oraz gigantycznych kusz, których bełty wykonane zostały z młodych, prostych jak strzała, okorowanych sosen. W zamaskowanych dołach znajdowały się platformy z cieniutkich palików, które zakończone były harpunami umożliwiającymi zatrzymanie w dole lotniaka, wojownika, albo wampyrzego niewolnika, który wpadłby na to rusztowanie. W ścianach znajdowały zagłębienia, gdzie mogli oczekiwać na pojawienie się wroga ludzie z wiadrami oleju, krzesiwem i świecami. W większości dołów palił się już ogień. W niektórych z nich skwierczało palone mięso, a inne były już tylko dymiącymi, czerniejącymi dziurami w ziemi. Gorące powietrze było pełne odoru śmierci, który drażnił gardło, doprowadzając do kaszlu i dławienia... Nathan wyłonił się z Kontinuum Möbiusa za plecami obrońców, którzy stali za ufortyfikowaną ścianą zwróceni w stronę okopu i podwójnego pierścienia składającego się z dołów. Dzięki temu nikt go nie zauważył. Teraz zobaczył na własne oczy świadectwa walki wręcz, która przetoczyła się przez to miejsce. Wojownik, którego unieszkodliwili z Lardisem w wejściu do jaskini, musiał pojawić się w towarzystwie niewolników i poruczników. Na kamienistej ziemi leżało bardzo dużo ciał... wiele z nich miało odcięte głowy. Ciała z głowami to byli ludzie, jego ludzie: Cyganie polegli w walce. W efekcie zetknięcia się z bojowymi rękawicami wampirów, odnieśli straszliwe obrażenia. Obdarte twarze, otwarte tułowia z wystającymi na zewnątrz żebrami i porozdzierane gardła. Nawet poprzez snującą się nad ziemią mgłę można było zobaczyć w świetle ognia i gwiazd, że ziemia poczerniała, a cały teren pachniał brutalną jatką i krwią... Właśnie takie sceny - obezwładniającej przemocy - sprawiły, że Nathan postanowił umrzeć na pustyni. Zamiast tego odkrył istnienie Tyrów, umiejętność rozmowy ze zmarłymi i nadzieję na przyszłość. A teraz... przyszłość nadeszła. Nie było czasu na zastanawianie się nad tym, co się tutaj zdarzyło. Jeśli nadal stałby w miejscu i dopuścił do tego, zbyt łatwo mogłoby się to powtórzyć! Ale straszne wspomnienia powróciły wraz ze strasznymi scenami z nie tak odległej przeszłości. Niemożliwe do uniknięcia jak powracający koszmar. Był to czas, kiedy wyruszył szukać swego brata, którego porwał lotniak ze zrujnowanego Siedliska. Zaprzyjaźnił się z Cyganem Sintaną. Wędrowcem przemierzającym lasy Krainy Słońca. Nathan obiecał, że jeśli nie odnajdzie brata, to przyłączy się do ich grupy i pomoże w budowie stałego obozu na skraju sawanny, oddzielającej las od spalonej słońcem pustyni. Powód osiedlenia się w tym miejscu był prozaiczny: im bliżej słońca, a dalej od gór, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że Wampyry zapuszczą się w tę okolicę. Kiedy Nathan zakończył poszukiwania odnalazł ich, a raczej to, co po nich zostało. Nikha Sintana i jego siostra Eleni: widok ich twarzy oraz twarzy pozostałych Wędrowców do dziś prześladowały Nathana. Nikha: młody wiekiem, ale stary doświadczeniem, dziki jak las i łagodny jak żyjące w nim stworzenia. Jego faktyczny wiek ukryty był w bezczasowości przenikliwego spojrzenia inteligentnych, brązowych oczu i w opalonej, elastycznej skórze. Wydawał się być częścią krajobrazu, był zjednoczony z naturą. Miał szpiczasty nos, ostry jak dziób kani; brwi przechodzące w płaskie czoło wilka, na tyle jednak szerokie, że mieściło sprawny umysł. Miał cienkie usta i ciemnoszare włosy opadające na ramiona. A Eleni... Miała może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Typowa Cyganka. Gibka i zwiewna, poruszała się niezwykle zgrabnie i miała czarne, lśniące włosy. Była pełna życia, jak jej brat i gdyby miała taką możliwość, to rozkwitłaby jak najpiękniejszy kwiat. Wypowiadała się ze swadą i wrażliwością zarazem. Jej śmiech był zaraźliwy, ale nie uwodzicielski. To dlatego, gdyby miała się zakochać, to jej wybranek zostałby obdarowany wszystkimi jej cechami. Ponieważ w tamtym czasie Nathan myślał, że Misha nie żyje (lub, że spotkał ją jeszcze gorszy los, po tym jak porwał ją Canker Psi Syn), rozważał taką możliwość, żeby zostać tym wybrankiem. Jednak tak się nie stało. Idąc w nocy ścieżką, prowadzącą do miejsca, gdzie las stykał się z sawanną, Nathan zobaczył w końcu wozy Cyganów Sintany, ukrytych pod wielkimi świerkami. Paliło się ognisko, zapraszając do siebie i odsuwając mroki nocy pomiędzy drzewa. Zaiste, ognisko zapraszało Nathana... ale w taki sam sposób zaprosiło kogoś już wcześniej! Wampyry! Już ich nie było, ale dowody ich obecności były niezaprzeczalne. Nathan przypomniał sobie, jakby to było tuż przed chwilą; Stał pod świerkami w miejscu, gdzie grunt został zamieciony z pyłu oraz igieł. W ciemnościach przelatywały od czasu do czasu czarne kształty, ukrywając się przed wzrokiem Nathana w zacienionych miejscach. Usłyszał coś dziwnego i powoli zaczął rozpoznawać dźwięk ...coś mokrego kapnęło z góry i rozpłynęło się mu na odsłoniętym przedramieniu w miejscu, gdzie miał podwinięty rękaw. Spojrzał na dół i zobaczył, że ręka się zaczerwieniła, podobnie jak ziemia pod jego stopami. Kiedy popatrzył do góry... ...Zobaczył dziwny, dojrzały, ociekający sokami, zwisający z drzewa nogami do góry owoc, który miał gardło rozszarpane od ucha do ucha! Na uwiązanych do gałęzi świerka, skrzypiących powrozach huśtały się odsączone zwłoki Cygana Sintany... Były pokryte czarnymi nietoperzami z gatunku Desmodus. Krewniacy Wampyrów byli tak bardzo opici krwią, że nie byli już w stanie latać... Zakrwawione potwory spadały na ziemię i z trudem podrywały się, aby z piskiem uciec w ciemność nocy! Ciemność nocy... Nathan instynktownie przykucnął i rozejrzał się z przestrachem - jakby spodziewał się zobaczyć ociekające krwią zwłoki, powieszone za stopy. Była to tylko rakieta Cyganów, która zboczyła z kursu i sypiąc iskry leciała w jego stronę, po czym z gwizdem zniknęła we mgle. Pisk rakiety przywrócił go do życia. Tylko, że nie była to jedyna rzecz, która piszczała - a może ryczała? Lardis, desperacko rozglądając się dookoła, wypatrzył Nekroskopa. - Nathan, szybko! Nathan podbiegł do obrońców zgromadzonych przy murze. Lardis wskazał na wschód ku okopom, dołom i falującej za nimi mgle. - Już dwa razy ich odrzuciliśmy, za pierwszym razem natarli razem z wojownikiem, którego zniszczyliśmy przy wejściu do jaskini. Za drugim razem ruszyli sami niewolnicy. Zostali głównie porucznicy, ale oni są najniebezpieczniejsi. Ściągnęli kolejnego wojownika. Patrz! Przez mgłę nadchodziło kilka szarych postaci. Z ich czujnego, płynnego kroku bez trudu można było wywnioskować, że są to porucznicy. Wraz z nimi szło sześciu niewolników, którzy trzymali skórzane tarcze osłaniające dowódców przed spadającymi na nich strzałami. Wykrzykując rozkazy ponaglali wojownika, który wpadł do dziury. Niewielka, jak na ten rodzaj stworów, kreatura próbowała wydostać się z rowu. Nabiła się na harpuny i szereg gazowych pęcherzy uległ uszkodzeniu. Gdyby udało się jej wyswobodzić, to ta powierzchowna rana nie zmniejszyłaby jej bojowej zawziętości, monstrualnego pragnienia krwi i wojny. Doznane obrażenia mogłyby ją nawet jeszcze bardziej rozsierdzić! Zablokowany w dole wojownik miał trudności z uruchomieniem napędu odrzutowego. Kiedy Nathan i Lardis przypatrywali się, stwór wystawił swój monstrualny łeb ponad krawędź dołu i rozejrzał się swoimi czerwonymi oczami, wystającymi z kościstej głowy. W spojrzeniu rzuconym obrońcom stojącym przed murem, zawarta była groźba koszmarnej śmierci. Dysze wojownika odpaliły i monstrum wygrzebało się do połowy ciała z dołu. Nathanowi zostały dwa granaty. Wręczając jeden z nich Lardisowi powiedział: - Teraz! Przeskoczyli przez mur, gdzie natknęli się na porucznika biegnącego z drugiej strony. Ale Andrei Romani i pozostali obrońcy biegli tuż za swoim dowódcą, bełty kusz przeszyły powietrze przelatując bardzo blisko Nathana. Wybuch podniósł porucznika nieco do góry i rozsadził na kawałeczki zanim zdążył z powrotem dotknąć butami ziemi. Płomiennooki niewolnik leżał na ziemi, klął, spluwał i próbował wyszarpać z brzucha i piersi strzały wykonane z twardego drewna. Błyskawicznie podbiegli do niego ludzie z ostrymi nożami, młotkami i kołkami. Nathan i Lardis zostawili za sobą towarzyszy walczących wręcz i uzbrojeni w granaty dobiegli do dołu. Z oparów dymu i mgły wybiegł porucznik; atakujący wrzucili granaty do dołu, po czym odwrócili się i zaczęli uciekać. Andrei nadal był przy ich boku; odpalił ostatnią strzałę z ładunkiem wybuchowym, trafiając porucznika w ramię i rzucił się do ucieczki. Za nimi rozległ się odgłos wybuchu, ostre trzask bełtu. Nathan pomyślał: Teraz! Wojownik ryknął triumfalnie, kiedy jego dysze odrzutowe zaczęły działać ponownie... stało się to jednak o sekundę za późno. Dwa oślepiające błyski rozdarły ciemność nocy, towarzyszyły im ogłuszające eksplozje i jęk agonii. Fragmenty chitynowego pancerza i kawały mięsa poleciały w niebo. Detonacje rozkruszyły pancerz stwora i podpaliły osłony oraz pęcherze gazowe. Mniejsze wybuchy i płomienie ognia rzucały cienie na okolicę. Donośny jęk, który wznosił się na skali, aż do ciągłego pisku, oznaczał, że potwór jest wykończony. Kiedy wrócili w okolice muru, Nathan „usłyszał” jak lady Gniewica rzuca wściekłym głosem swój ostatni rozkaz: Durnie! Słabowici głupcy! Zwyczajni ludzie znowu was pokonali? Wynoście się stamtąd, przynajmniej ci, co jeszcze mogą. Uciekajcie i ratujcie swoje życie! Albowiem my, wasi władcy, i ja, wasza pani, zamienimy z wami stówko... kiedy wrócicie do Wieżycy Gniewu. Nathan chwycił Lardisa za ramię. - Wycofują się. Mają już dosyć. To już koniec. Przynajmniej na jakiś czas... Lardis rozejrzał się, wydał z siebie okrzyk triumfu, po czym pomachał zaciśniętą pięścią i roześmiał się jak lunatyk. Nathan miał rację: porucznicy i niewolnicy opuszczali zajmowane pozycje, wycofywali się i znikali we mgle, kierując się do swoich lotniaków. Ale gdzieś od strony ścieżki, z oparów krwi i siarki, z mroków nocy i jej podskakujących cieni dobiegł nagły trzask automatycznej broni: Trask i Chung wzięli na cel wampyrzych niewolników, gdy ci próbowali uciekać. Nathan skorzystał z Kontinuum Möbiusa i przeniósł swoich przyjaciół z powrotem do Lardisa i reszty obrońców. Byli teraz bezpieczni, przynajmniej ten koszmar im już nie zagrażał. Pozostało jednak jeszcze wiele do zrobienia. Jeśli o to chodzi, to byłoby dobrze, gdyby Anna Maria English i reszta Ziemian miała możliwość zobaczyć wszystko i wiedzieć, z czym mają do czynienia. Mając to na uwadze, Nathan zabrał ich z Jaskini Pradawnych. Kiedy już byli razem i wszyscy się przedstawili, Lardis powiedział: - Bardzo dobrze - pokiwał przy tym ponuro głową i rozejrzał się po polu bitwy. - Zabierzmy się do sprzątania... Na wysokościach, nad górami, lecące Wampyry wciąż były zbulwersowane swą klęską. Gniewica nadal był wściekła, choć ukrywała to przed innymi. Wściekała się i w głębi wampyrzego umysłu analizowała dane z minionej nocy - te, o których było wiadomo, ale także te, które były na razie niedostępne, a wynikały z zaistniałych faktów. Powinna być wdzięczna Nestorowi za to, że ostrzegł ją przed lądowaniem. Ale nie odczuwała wdzięczności. Skąd nekromanta mógł wiedzieć, że tam czai się niebezpieczeństwo? W jaki sposób ten dzieciak wśród Wampyrów mógł zobaczyć lub wyczuć coś, czego ona nie zauważyła? Przecież był lordem niecałe trzy lata! Co z tego, że rozmawiał ze zmarłymi? Ten, który stał na szczycie skały, był nadzwyczaj żywy! Na szczęście to już przeszłość. Co łączy Nestora i tego Cygana Lidesci? Jeszcze raz pojawił się w umyśle Gniewicy obraz człowieka trzymającego śmiercionośną rurę... Wielki Wróg Nestora? Podobnie jak wcześniej Lardis Lidesci, Gniewica zastanawiała się nad licznymi związkami: Nestor, Misha i Wielki Wróg. A może Wielki Przeciwnik? Może o to chodzi? Może dalej czuje miętę do tej cygańskiej rybki Mishy? Czy dlatego przyłączył się do tej wyprawy, że wśród Cyganów znajdował się jego rywal? To i tak nie wyjaśnia, skąd wiedział, że na szczycie Schronienia czai się zagrożenie. Czy Nestor wykorzystał wszystkich, jako wyprawę karną w swoim prywatnym interesie? Jeśli tak, to wszystkie straty są jego winą! Wściekając się dalej, powiedziała do siebie: Bardzo dobrze. Zobaczymy, co na to powie. Otworzyła swój umysł, żeby było ją widać i słychać, wykorzystując całą moc krzyknęła w myślach: Posłuchajcie mego ślubowania! Ja, Gniewica Zmartwychwstała, obiecuję i dotrzymam słowa. Od teraz jest to dla mnie święte przyrzeczenie i wszyscy możecie nazywać mnie krzywoprzysięzcą, jeśli go nie dotrzymam. Zniszczę Cygana Lidesci. W walce lub podstępem, przyrzekam na krew, która jest życiem. Zniszczę go! Gniewica często składała takie przyrzeczenia, ale nigdy nie robiła tego otwarcie. Kiedy skończyła, spojrzała na Nestora. Na niego oraz w jego umysł - a przynajmniej próbowała. Lecz jego umysł był zamknięty, nieprzenikalny, zatrzaśniętych na cztery spusty. Siedział blady w swoim siodle i ujeżdżał nocny wiatr. Był tak opanowany, że nie zdradził najmniejszym drgnieniem swojej reakcji. Nagle powiedział: Wszyscy moi ludzie za mną! Musimy coś jeszcze zrobić. Ranni lub niesprawni wracać do zamczyska i czekać na mój powrót. Zawrócił ze swoimi ludźmi i poleciał na południe, pozwalając, by pchający ich wiatr od Krainy Wiecznych Lodów, poniósł ich do Krainy Słońca. Zaskoczona Gniewica nie sprzeciwiła się temu. Zastanawiała się tylko: O co chodzi? Czy nekromanta oszalał? Zanim mogła to głębiej rozważyć, przerwał jej okrzyk: - Witaj Gniewico! Witam wszystkich! - Był to Gorvi Przechera. - Czy coś mnie ominęło? - Kontynuował cichszym głosem. - Może to dobrze! Wygląda na to, że mieliście kłopoty. - Starał się nadać współczucie swej wypowiedzi, ale wszyscy wiedzieli, że jest zadowolony... Dopóki nie zobaczył resztek armii, która wracała do Wieżycy Gniewu, a szczególnie gdy nie zobaczył tego, co zostało z jego kontyngentu. - Co? - Zaperzył się Gorvi. - Dlaczego nie chroniliście moich ludzi i moich stworów? Co się z nimi stało? - Jego głos miał brzmieć oskarżycielsko, ale brzmiał jak jęk dziecka, które wie, że zaraz spotka je nagana. Gdzie... byłeś... Gorvi? Wraz z warknięciem Gniewicy dał się słyszeć myślowy pomruk pozostałych Wampyrów. Gorvi zapewne wyjąkałby swoją odpowiedź - dobrze przygotowaną wymówkę, opowiadającą o tym, jak starł się ze śmiercionośnymi siłami obcych na równinie Krainy Gwiazd - ale zanim mógł to zrobić, coś odwróciło uwagę wszystkich. Od wschodu nadleciał wielki nietoperz z gatunku Desmodus, jeden ze stada Gniewicy. Zakręcił zmęczonymi skrzydłami i wylądował na szyi jej wierzchowca. Wyczerpane zwierzę wczepiło się pazurami w lotniaka, odwinęło czarne skrzydła do tyłu i coś pisnęło. Gniewica natychmiast wyprostowała się w siodle. Zwyczajni ludzie nie słyszą języka nietoperzy, jego zakres jest poza zasięgiem ich słuchu. Ale dla Wampyrów każda zróżnicowana nutka ich piszczenia ma sens. Wiadomość była wyraźna i oczywista. Był to jeden z dwóch nietoperzy, którym Gniewica kazała strzec wschodnich szczytów na granicy Wielkiego Czerwonego Pustkowia. Był to system wczesnego ostrzegania przed niespodziewanym atakiem z Turgosheim... który właśnie się zbliżał! Gorvi Przechera jako jedyny w tym gronie poczuł ulgę, lecz miało to trwać niezbyt długo, gdyż właśnie nadchodził najgorszy ze wszystkich możliwych scenariuszy. Z kolei lady Gniewica otworzyła szeroko usta ze zdziwienia i z zaskoczenia nie mogła złapać tchu. W końcu napełniła płuca powietrzem i pełna frustracji wykrzyknęła: - Dlaczego teraz? Dlaczego teraz? - Po czym wykrakała imię, którego nigdy nie chciałby usłyszeć żaden z jej kolegów: - Vormulac! Co z nim?, „sapnął” w myślach Wran Wścieklica. Chociaż wiedział, co to oznacza, nie chciał uwierzyć w najnowsze wieści. Przekroczył Wielkie Czerwone Pustkowia, odpowiedziała Gniewica, zwracając się jednocześnie do wszystkich. Jest już na wschodnich rubieżach Krainy Gwiazd. Nasz śmiertelny wróg (a może nieśmiertelny)... Vormulac Nieśpiący z Turgosheim. Wraz z innymi! IV Vormulac Przez całą noc i dzień Maglore Mag był bardzo zajęty. W równoległym świecie odpowiadało to pełnemu tygodniowi. Pracował intensywnie od czasu, gdy lord Vormulac Zakażeniec (zwany Nieśpiącym) wyruszył ze swojej melancholijnej Vormowej Iglicy i opuszczając wąwóz Turgosheim, poleciał na zachód na czele wampyrzej armii. W półmroku zapadającej nocy, Maglore stojąc na dachu Runicznego Dworu patrzył, jak jego „koledzy” wraz ze swoimi stworami opuszczają wąwóz i w cieniu gór kierują się na zachód, ku legendarnej Krainie obfitości znajdującej się za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami. Oczami pamięci widział to znowu: czoło wielkiej krucjaty oraz pompatyczny i napuszony, wspaniały wyjazd Vormulaca z Turgosheim (Tak, wspaniały. Szczególnie w chciwych oczach i sercu lorda-jasnowidza Maglore'a, który przyrzekł sobie, że kiedy Vormulac razem z resztą wyjadą, to już nigdy nie powrócą! - tę myśl zatrzymał oczywiście tylko dla siebie.) Pomijając jednak osobiste ambicje Maglore'a, samo oglądanie tego pochodu było wspaniałym przeżyciem. Maglore stał na dachu Runicznego Dworu razem z Karpathem Seersonem, który był jego prawą ręką. Patrzyli, jak cała potęga Turgosheim pod dowództwem Vormulaca i towarzyszących mu licznych generałów przelatuje obok dworu. Powietrzna armia wydawała groźny pomruk, który przybierał na sile, gdy z lądowisk kolejnych dworów oraz iglic startowały liczne stwory, gęsto wypełniające przestrzeń powietrzną. Błyszczały wypolerowane, skórzane zbroje i złote ozdoby. Na dziedzińcach zamczysk poddani grali na bębnach, gongach i rogach, zagrzewając swych panów (i panie) do boju i zwycięstw w dalekich krajach. Powietrze wibrowało od hałasu wydawanego przez odrzutowy napęd przelatujących wojowników... W powietrzu powiewały liczne znaki, sztandary i proporce. Na wielką wyprawę wyruszali lordowie i ladies: Vormulac Zakażeniec zwany Nieśpiącym, Grigor Chutliwiec, Devetaki Czaszkolica, Ursula Tora, Eran Strup, Tangiru, Zun, Starucha Zindevar, Lom Pokurcz, Valeria z Iglicy Val, Czarny Borys, Wamus (którego długie, zakończone szponami ręce były w rzeczywistości końcami skrzydeł. Ten mistrz metamorfozy bez trudu potrafił zamieniać się w wielkiego nietoperza) Byli wśród nich także: Freg, Laughing Zack Shornskull i jeszcze ponad piętnaście innych postaci podobnego formatu. Dodajmy także nieobecnych (ciekawe, że Maglore złapał się na tym, iż szukał ich wzrokiem), czyli Wrana Wścieklicę i Spiro Zabójczookiego, Gniewicę Zmartwychwstałą, Cankera Psiego Syna, Vasagiego Ssawca i Gorviego Przecherę - praktycznie będzie to oznaczało wszystkie Wampyry. Ci ostatni jednak stali się powodem wyruszającej właśnie ekspedycji karnej. Cała szóstka odleciała w nieznane, kierując się na zachód, gdzie ukryli się ponad trzy lata temu. Tam właśnie wyruszał Vormulac ze swoją armią, aby ich znaleźć i ukarać za zdradę wszystkich Wampyrów z Turgosheim. W gruncie rzeczy nie popełnili tak wielkiego przestępstwa. Gniewica wraz ze swoją bandą chciała żyć pełnią swego istnienia: „wampyrzyć”! To jednak, z uwagi na zasady panujące w Turgosheim, było formą zdrady. Zdrady wobec zolteizmu. Znowu zolteizm!, pomyślał Maglore. Ojcem Wampyrów i założycielem Turgosheim był Turgo Zolte. Razem ze swoimi dziećmi uciekł z zachodu przed gniewem Szaitana Nienarodzonego. To jednak było dawno temu i stało się już legendą. Zolteizm był dziedzictwem Turgo, a niektórzy uważali to wręcz za przekleństwo. Turgo był pierwszym Wampyrem, który stoczył walkę ze swoim pasożytem. Był i pozostał sobą, aż do samej śmierci. Stworzył dzięki temu zolteizm, który stał się wyznaniem i został przekazany tym, którzy zostali po jego śmierci w Turgosheim. Śmierć, zaiste, jest życiem - ale w umiarkowanej ilości. Żądza władzy, terytorium, niewolników i dóbr jest sposobem na życie, ale w odpowiednich proporcjach i zgodnie z zasadami. Taka była istota zolteizmu: powstrzymać żądze swego pasożyta, pokazać mu, gdzie jego miejsce, oraz być panem własnych popędów i przeznaczenia. Co więcej, credo Turgo miało swój sens. Cyganie w Turgosheim zostali zredukowani do tak małej liczby, że wojny krwi musiały się zakończyć. W przeciwnym wypadku Wampyry umarłyby z braku pożywienia. Tuż po zasiedleniu Turgosheim, wojny pomiędzy zamczyskami były częste i odbywały się kosztem życia ludzi. Gdyby nie wprowadzono zolteizmu, krew zastygłaby i wyczerpała się. Jeśli zatem wampyrzy lordowie chcieli żyć dalej, musieli się podporządkować tej ideologii. Najsłabsi z nich chętnie uznali doktrynę za własną -a jeśli nie byli najsłabsi, to na pewno najmądrzejsi. Teraz, to była już historia, ale wiara przetrwała i Maglore Mag był przez całe życie „prawdziwym zolteistą”, „ascetą”. Oczywiście w pewnych granicach. Maglore, Devetaki Czaszkolica, a nawet Vormulac Nieśpiący byli swego rodzaju ascetami. We trójkę stanowili tajny triumwirat. W Turgosheim formułowali prawa i zdawali sobie sprawę z topnienia zasobów Krainy Słońca. Poza tym żyli sobie wygodnie w swych wielkich dworach, które górowały nad mniejszymi siedzibami... ...Wszystko toczyło się w ustalony sposób, dopóki Gniewica Zmartwychwstała wraz z jej renegatami nie zbudowali wojowników i nie odlecieli wraz z nimi z Turgosheim na nieznany zachód! Ich przestępstwo polegało na tym, że Gniewica na spółkę z pozostałymi przestępcami skradła mięso z Krainy Słońca, po czym zbudowali zakazane od stuleci stwory. Żeby wzbogacić się, oszukiwali także na dziesięcinie. Ale to nie dlatego Vormulac rozkazał podjąć zbrojenia, które trzy lata później pozwoliły podjąć „krucjatę”. Wojenna wyprawa wynikała ze strachu. Strach wynikał z tego, że bajecznie bogate ziemie na zachodzie, za Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami, pozwolą lady Gniewicy na stworzenie niepokonanej armii. Gniewica mogłaby któregoś dnia powrócić i pozbawić władzy nad Turgosheim dotychczasowych przywódców. Gniewica miała w zwyczaju powstawać i powracać. Dlatego właśnie uzyskała przydomek Gniewica Zmartwychwstała. Kilka myśli przebiegło przez umysł siedzącego w swoim pokoju do medytacji Maglore'a. Patrzył na złoty znak i zastanawiał się, czy z niego nie skorzystać. Gdzie była teraz Gniewica? I gdzie znajdował się Vormulac? Co się stanie, kiedy się spotkają - albo zetrą? Gdzie był Nathan - okno Maglore'a otwarte na nieznany świat. Kiedy ostatni raz Maglore skorzystał z godła, okazało się, że zdolny Nathan był jeszcze bardziej uzdolniony, niż Maglore kiedykolwiek mógłby przypuszczać. Od dawna wiedział, że Nathana stać na wiele, ale nigdy nie zgadłby na jak wiele! Czy będąc oddalonym tak wiele mil - i za barierą Wielkich Czerwonych Pustkowi - miał się czego obawiać? Będąc magiem i jasnowidzem Maglore szanował talenty innych. Będąc Wampyrem nie znał prawdziwego strachu (albo tak sobie wmawiał) i dlatego powstrzymał swoje zainteresowanie Nathanem, a skierował się w stronę Vormulaca. Tuż przed odlotem lorda Zakażeńca, jego stary „przyjaciel” i kompan dał mu prezent na drogę: złoty kolczyk... w kształcie skręconej ósemki, godło Maglore'a! Niewątpliwie jest to znak nieśmiertelnej, a nawet nieumarłej przyjaźni, kiedy człowiek honoru wręcza komuś innemu swój własny talizman, znak domostwa i rodu. I dokładnie tak samo, jak Nathan Kiklu nosił swój kolczyk sześć cali od centrum własnego mózgu, tak i lord Vormulac, nieobecny wampyrzy lord z melancholijnej Vormowej Iglicy założył sobie taki sam kolczyk. Maglore skupił się na kontakcie z Vormulacem. Położył swoje długie, szponiaste dłonie na świecącej, dziwnie skręconej, złotej pętli. Zaczął poszukiwać myślą lorda Zakażeńca. Vormulac Nieśpiący był w ponurym nastroju. Wylot z Turgosheim oraz przeprawa przez Wielkie Czerwone Pustkowia były wyczerpującym przedsięwzięciem. W rzeczy samej, podróż okazała się przerażającym i nie kończącym się koszmarem! Oczywiście lord Vormulac nigdy nie przyznałby się do tego żadnemu innemu lordowi (a już na pewno nie lady), ponieważ przyjął postawę wielkiego dowódcy, niewzruszonego i niepokonanego. Ale w głębi siebie... niejednokrotnie chciałby, żeby ta wyprawa nigdy nie doszła do skutku, i żeby nie musiał brać w niej udziału. Znany ze swoich napadów melancholii, jak również z wielkiej siły, najpotężniejszy z wampyrzych lordów wyglądał na jeszcze bardziej zamkniętego w sobie niż zazwyczaj. Jednocześnie siedział wyprostowany i nieporuszony w siodle swego lotniaka i prowadził do boju imponującą armię. Wyglądał także na bardzo zdeterminowanego. Trzy lata temu poprzysiągł zemstę i nie mógłby sobie odmówić smaku jej słodyczy. Vormulac był wysoki, miał prawie siedem stóp wzrostu. Nie był gorliwym wyznawcą zolteizmu, ale też nie był odszczepieńcem. Swojej siły używał tylko do obrony, kiedy jednak trzeba było ruszyć na wojnę, czuł się w obowiązku prowadzić ją z całą bezwzględnością; Vormulac był twardzielem. Osiemdziesiąt lat temu pokonał mieszkańców Iglicy Gonara i Trogowego Dworu, po czym zakuł panów tych włości w łańcuchy i wystawił na działanie słońca. Od tego czasu w wąwozie nie toczono już wojen domowych. Na twarzy Vormulaca odbijała się cieniem melancholia. Niektórzy powiadali, że utracona miłość była przyczyną jego siedemdziesięcioletniej bezsenności: inni uważali, że bał się zasnąć dlatego, że mógłby się obudzić i odkryć, że jest trędowaty, jak niegdyś jego pan. Jeśli połączyć te dwie teorie, to można by z nich wysnuć trochę prawdy. Vormulac wyszkolił w sobie umiejętność nie myślenia o tym... chyba, że we śnie. Dlatego właśnie nie spał. Ostatniego dnia również nie spał, tylko przesiedział go w jaskini pożywiając się mięsem z trogów, a dla poprawy humoru popijał je podłym winem z grzybów. Myślał oczywiście o krwawej zemście. Chciał zemścić się na Gniewicy, którą obwiniał o to, że w ogóle tutaj się znalazł. Tego wieczoru, lecąc na zachód, sięgał myślą w przeszłość i z pewną ulgą dziękował gwieździe pod którą się urodził, że sprawy nie przybrały gorszego obrotu... Najpierw zaczęto planować, co nie szło najlepiej. Ale generałowie Vormulaca myśleli w taki sposób: Jeśli w trakcie pięćdziesięciu wschodów słońca Gniewicy Zmartwychwstałej udało się wszystko w całkowitej tajemnicy, pracując z niewyszkolonymi ludźmi i potworami oraz najwyraźniej bez najmniejszego wysiłku, to nam też powinno się udać! Jeśli zaangażujemy swe siły i pomyślunek, wybierzemy najlepszy materiał z Krainy Słońca, to także musi nam się udać. Po czym, jakby po prostu samo przemyślenie tych rzeczy wystarczyło, groźba porażki została odłożona na bok. Pomyślunek i wysiłek nie były mocną stroną przygotowań. Łączność i kooperacja pomiędzy dworami załamała się, kiedy każdy z Wampyrów postanowił wystawić najlepsze oddziały ludzi i stworów. Podniecenie, a może „chwała”, związane z nadchodzącym przedsięwzięciem (oraz oczekiwanie na łupy wojenne) przeważyły nad wszelkimi wątpliwościami, mogącymi wypływać z niewiary w sukces. Mówiąc krótko, lordowie i ladies z Turgosheim stali się zbyt pewni siebie. Ale wbrew ich przekonaniom, Gniewica przed opuszczeniem wąwozu pracowała w ścisłej (chociaż tajnej) współpracy z pozostałymi spiskowcami. A ponieważ ich wyjazd był ucieczką przed okrutną karą, to wkładali w jej przygotowanie znacznie więcej wysiłku. Prostota pomysłu skłaniała do myślenia, że nie było to trudne: Garść powietrznych wojowników i około tuzina poruczników na lotniakach... Z punktu widzenia logistyki nie było tu wielkich problemów. Przed próbą przekroczenia Wielkich Czerwonych Pustkowi przystanek dla uzupełnienia sił na zachodnich wyżynach; a w końcu wielki skok na zachód, w nieznane. Zaprawdę proste... Różnice wynikały z tego, że: Gniewica Zmartwychwstała z resztą zbiegów stanowili małą grupę, a Vormulac rządził wielojęzyczną i potencjalnie niepoddającą się rozkazom armią. Jej stwory były stosunkowo lekkie i zbudowane z myślą o lataniu. Gniewica nie wzięła broni, ozdób ani żadnych innych niepotrzebnych i obciążających narzędzi potrzebnych do wojowania, mając na myśli przede wszystkim przetrwanie. Stwory z armii Vormulaca były ciężkie i uzbrojone po zęby. I choć Gniewica kierowała się ambicją, to nie była obciążona frustracją, pragnieniem zemsty, czy lękiem. A zatem nie były to tylko różnice, ale o wiele lepsze przygotowanie do podróży. Vormulac dostrzegł, że Gniewica miała przewagę pod jeszcze jednym względem: kiedy odlatywała, to wiedziała, że będzie ścigana. A więc do tego czasu... ...O, bez wątpienia; trzy lata to chyba sporo czasu, żeby odpowiednio się zabezpieczyć? Na pewno miejsce, gdzie się schroniła, zostało przekształcone w obronną twierdzę. Ale twierdze już upadały i tą spotka taki sam los, kiedy Vormulac ją odnajdzie. A potem... będzie wojna: wojna krwi, zaprawdę, choćby tylko po to, żeby odpłacić jej za wszystkie kłopoty. Lord-wojownik przyglądał się teraz tym wszystkim kłopotom w oku swej pamięci. Dotarli do pierwszego przystanku, gdzie mieli się posilić przed wyruszeniem dalej, na zachód... Na początku swej podróży Gniewica również zatrzymała się w tym miejscu. Po jej wylocie Vormulac posłał swoich poruczników, aby to sprawdzili. Odnaleźli ślady jej pobytu: rozrzucone resztki mięsa, inne, liczne pozostałości pobytu jej stworów. Tak, jej bestie posilały się tutaj... podobnie jak Gniewica i jej renegaci. Świadczyły o tym rozdarte ubrania kilku niewolników. Kiedy razem ze swoimi pachołkami wyssali całą krew z niewolników, oddali resztę posiłku czterem wojownikom. Jednego z nich Vormulac bardzo dobrze zapamiętał. Dzieło Cankera Psiego Syna było przerażającą konstrukcją. Nie tylko zniszczyło wielką salę w Vormowej Iglicy, ale zniszczyłoby także Vormulaca oraz towarzyszące mu osoby, gdyby nie uciekli. Ten koszmar sprawił, że lordowie okazali się bardzo gorliwi w konstruowaniu swoich wojowników. Lord Zakażeniec nie mógł się jednak tutaj wykazać. W ciągu trzech lat zbudował jedną albo dwie sztuki, lecz żadna z nich nie działała jak należy. Jednak w końcu, dzięki pracy pozostałych lordów i ladies powstało siedemdziesiąt stworów bojowych. Ponadto stu dwudziestu poruczników i niewolników stanowiło nie lada Potęgę...! ...A dwie trzecie z nich, pomyślał ponuro, zbyt głodnych, zbyt porywczych, zbyt obciążonych zbroją i wszystkimi udziwnieniami, które miałyby udoskonalić wojowników. Już przy pierwszym lądowaniu zaczęły się kłopoty. Gniewica wybrała na postój płaskie wzniesienie, płaskowyż w miejscu, gdzie ostatnie szczyty i skały opadały ku pustyni o kolorze ochry, która pokrywała Wielkie Czerwone Pustkowia. Dla jej celów to miejsce było idealne, ponieważ jej oddział nie liczył więcej niż dwanaście stworów. Ale armia Vormulaca... to katastrofa! Próbowało tutaj wylądować sto siedemdziesiąt bestii, ale nie było na to miejsca. Być może miejsce by się znalazło, gdyby generałowie zachowali porządek. Kiedy lordowie lecący z tyłu kolumny zobaczyli, że ci z przodu już lądują, stało się oczywiste, że najlepsze kąski przygotowanych wcześniej zapasów dostaną się tym, którzy pierwsi znajdą się na ziemi! Co więcej, najprawdopodobniej ci, którzy wylądowaliby na końcu, nic by nie dostali! A pomiędzy tym miejscem, a starą Krainą Gwiazd znajdującą się gdzieś na zachodzie - o ile ta legendarna kraina obfitości istniała - nie było nic, oprócz Wielkich Czerwonych Pustkowi. Żadnego jedzenia, nic do picia, ani jakichkolwiek źródeł aprowizacji z wyjątkiem tego, co można było zabrać ze sobą. Tak więc, ignorując wszelką rangę, wszyscy lordowie i ladies rzucili się do przodu, chcąc zdobyć pożywienie. W powstałym zamieszaniu... sam lord-wojownik o mało nie spadł w przepaść! Co za bałagan! Porządek powinien zostać zachowany, ale Wampyry są chciwe i walczą o terytorium; każdy lub każda dba o siebie i do diabła z innymi! Potrafili sporządzić rękawice bojowe i stworzyć potwory, ale nie znali się zupełnie na współpracy. Wielu z nich było wcześniej rywalami. Były rachunki do wyrównania, a stare blizny zaczęły się odzywać. Dlatego nigdy wcześniej jeszcze nie współpracowali. W tej przepychance, wierzganiu, wyzwiskach... nagła iskra elektryczności... rozpalenie gorącej krwi... nerwy napięte do ostatnich granic... gotujące się temperamenty! Lotniaki kiwające się na wszystkie strony, rzucający przekleństwami jeźdźcy, krzyczący, ciągnący za wodze: każdy z nich zmuszony do znalezienia skrawka ziemi do wylądowania. Wojownicy zderzający się ze sobą przy podchodzeniu do lądowania. Potem robiący to samo raz jeszcze, ale już specjalnie. W końcu ich temperamenty - zarówno ludzi jak i bestii - wybuchają! Wampyry! I pośrodku tego wszystkiego płynie pierwsza krew, później następna i jeszcze jedna... walka! Na skraju przepaści wielu niewolników, poruczników, lotniaków i wojowników zaczyna być spychanych na dół z chwilą, gdy tocząca się niczym koło młyńskie zażarta walka wręcz, przewala się z jednego miejsca na drugie. Płaskowyż był bardzo wysoko położony. Ci którzy polecieli na dół (i znali sztukę metamorfozy) mieli dość czasu, żeby przybrać latające kształty i uratować życie. Większość lotniaków przeżyła, a także kilku wojowników; ale inne, które odniosły rany w walce, zanurkowały ku głazom na równinie, gdzie ich krucjata zakończyła się przedwcześnie... W końcu kurz. opadł, a Vormulac skacząc od jednego miejsca do drugiego, krzyczał i przymuszał wszystkich jak tylko potrafił do posłuszeństwa, żądając pokazania się tego idioty, który wymyślił, że wszyscy naraz będą się w tym miejscu posilać. Nieszczęsny pomysł pochodził od Zestosa Kalkasa, jednego z pomniejszych lordów, który gdzieś się zawieruszył. Pokazał się jednak jego człowiek (Gaul Kalksman, niższy rangą porucznik), który odpowiadając na wezwanie Vormulaca starał się jak najgroźniej wyglądać. Okazało się, że Zestos razem ze starszym porucznikiem został zepchnięty w przepaść. Gaul widział to na własne oczy, które teraz nerwowo mu biegały. - Ha! Wygląda zatem na to, że awansowałeś. - Powiedział krótko lord Zakażeniec. - Ale... może mój pan, lord Kalkas, żyje jeszcze, tam na dole! - Mógłby żyć nawet i tutaj na górze - odparł natychmiast Vormulac. - Ale niezbyt długo, bo gdyby przeżył, to zakułbym go w łańcuchy i zrzucił na dół, głupcze! - Po chwili namysłu dodał: - Mam pomysł... - Słucham panie? - Weź lotniaka, zleć na dół i znajdź Zestosa. Zjedz jego jajo i zabij pasożyta. Słysząc te słowa, oczy Gaula rozbłysły czerwonym światłem. Myśl o awansie uskrzydliła go. - Oczywiście, mój panie! - Posłuchaj uważnie - dodał Vormulac. - Masz szczęście. Jesteś jednym z jego ludzi i powinienem cię także zabić, ale potrzebuję kogoś, kto poprowadzi jego kontyngent, a raczej to, co z niego zostało! - Tak, panie - odpowiedział Gaul Kalksman (od teraz Kalkson) i pospieszył szukać lotniaka... Okazało się, że skutki zamieszania nie były bardzo poważne. Do przepaści spadły trzy lotniaki i sześciu wojowników. Kolejne cztery lotniaki odniosły obrażenia przy lądowaniu. Trzech lordów i około siedmiu poruczników straciło życie w wypadku lub w walce, podobnie jak piętnastu niewolników. Ci, co odnieśli rany w bijatyce, zostali uśmierceni i zamienili się w pożywienie, o które stoczono walkę. Słońce było już bardzo nisko, a na niebie pojawił się księżyc. Nikt nie wiedział, jak rozległe były Wielkie Czerwone Pustkowia; czy miały tysiąc, czy pięć tysięcy mil szerokości, ale wszyscy wiedzieli, jak długo trwa noc. Nie było czasu do stracenia. Ranek nie mógł zastać ich w czasie lotu. Przez noc musieli przelecieć Pustkowia i wylądować na zachodzie. - Wylatujemy po kolei! - Krzyknął Vormulac tak, żeby wszyscy go usłyszeli. - Kiedy będziecie na górze, rozluźnić szyk. Niebo jest szerokie. Trzymajcie się na tym samym pułapie. Startuję pierwszy, reszta za mną. Zajęcze serca... mogą zrezygnować z wyprawy i wracać do Turgosheim, żeby dotrzymać towarzystwa staremu Maglore'owi. Krew, po którą wyruszyliśmy, należy tylko do silnych. Lordowie odpowiadają za swoich ludzi, a ci za swoje bestie. Jeśli ktoś w trakcie wyprawy odpadnie z powodu słabości... to po nim. Skorzystamy z tego, zanim szczątki zdążą opaść na tereny Wielkich Czerwonych Pustkowi. Ruszamy. Podniósł lotniaka do góry, znalazł prąd powietrzny i poleciał do wysokości pasa pomarańczowego światła, przebłyskującego zza południowego horyzontu. Wyżej już nie można było, bowiem świeciły jeszcze promienie słońca. Vormulac skierował się na zachód, a za nim rozwinęła się cała armia na podobieństwo zadziwiającego, podniebnego smoka. Niedługo potem w powietrzu pozostał tylko smród kwaśnych oparów, które snuły się ponad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami... Chociaż Vormulac nie mógł o tym wiedzieć, to przed trzema laty Gniewica Zmartwychwstała również miała kłopoty. Wojownik Cankera był najlepiej uzbrojony ze wszystkich wojennych bestii i z tego powodu musiał wydatkować najwięcej energii, a przy tym uległ drobnym uszkodzeniom, ratując Gniewicę i pozostałych renegatów przebywających w Vormowej Iglicy. Musiał lądować, walczyć i ponownie startować. Jednak przebycie Wielkich Czerwonych Pustkowi wynagrodziło wszystkie straty. Nie opłakiwali strat (no, może z wyjątkiem psiego lorda, który nie martwił się zbyt długo), a płyny życiowe oraz mięso wojownika posłużyło jako prowiant na drogę. Podobnie było w przypadku armii Vormulaca. Po niecałych ośmiu godzinach drogi, Devetaki Czaszkolica porozumiała się telepatycznie z Vormulacem: Wydaje się, że mam mały problem. Mój stwór już ledwo zipie. Chyba został ranny w tej zadymie na płaskowyżu. Myślę, że rozsądnie będzie lecieć trochę niżej i oszczędzać jego siły. Co o tym sądzisz? Twarz Devetaki wyrażała jej niezadowolenie. Jednak nie było o czym rozmawiać. Odpowiedź była oczywista: Czy jeszcze któryś z twoich stworów potrzebuje pomocy, lady? Jeśli tak, to niech podlecą do mnie. Devetaki dobrze go zrozumiała: jeśli jej wojownik i tak był stracony, to lepiej było przeznaczyć go na pokarm dla innych. Kiedy mijali ją inni lordowie i ladies, przesłała im myśl: Wyślę do przodu przemęczonego stwora, dodatkowy wysiłek na pewno go wyczerpie. Jeśli któryś z waszych wojowników zechciałby skosztować dobrego mięsa... to życzę smacznego. Niech nikt nie mówi, że pani z Dworu Masek jest skąpa. Wracając na swoje miejsce rozkazała zmęczonej bestii przyspieszyć i dotrzeć na czoło wyprawy. Wkrótce wylądujemy i już czekają na nas smakołyki! Zagrzmiały dysze odrzutowe i kreatura natychmiast przyspieszyła lecąc na... swą zgubę. A gdy tylko skończył się zapas gazu napędowego, spadło na nią kilka większych wojowników i szybko unieszkodliwiły ją, podzieliły i pożarły. W kwaśne opary Pustkowi opadł tylko dokładnie obgryziony szkielet oraz pół tuzina połyskujących na niebiesko segmentów skorupy... W czasie podróży taka scena powtarzała się wielokrotnie, a pod koniec drogi poświęcano nawet zdrowe stwory, żeby reszta mogła przeżyć. Bardzo dużo wojowników przepadło w taki sam sposób i w efekcie pozostało ich tylko trzydzieści siedem. Lotniaki także poniosły straty. Zmęczone wdychaniem oparów, dusiły się, sztywniały i opadały spiralą w bulgoczące, czerwone zapomnienie. Na dodatek wraz z nimi spadali jeźdźcy; porucznicy oraz zwykli niewolnicy. Reszta jakoś sobie jeszcze radziła. Jednak noc, która zdawała się być wiecznością, zaczynała okazywać się zbyt krótka. Lordowie wieźli ze sobą żywność w sakwach i napoje w bukłakach. Mogli się posilać i pić. Kiedy skończyły się zapasy, odkorkowywali umieszczone na kręgosłupach lotniaków zatyczki z chrząstek i wypijali ich soki życiowe... Podobnie jak grupa lady Gniewicy, niektórzy z nich spali podczas gdy reszta utrzymywała kurs... Wysoko w górze, w trujących wyziewach wznoszących się z otwartych wnętrzności Wielkich Czerwonych Pustkowi gwiazdy wyglądały jak zamglone płatki śniegu... Vormulac tracił już nadzieję... Co pewien czas dobiegały do niego zduszone okrzyki dobiegające z mgły na dole - brzmiały jak jęki potępieńców w piekle - kiedy kolejny wyczerpany stwór opadał w czerwono zabarwioną śmierć Pustkowi... Jednak gdy na południu pojawił się pierwszy promień słońca, lord Zakażeniec zauważył, że wschodzący księżyc wygląda jakby go ktoś przegryzł na pół, na przykład kosmiczny potwór. I chociaż pod wpływem trujących wyziewów jego wzrok pogorszył się, to wiedział, że to nie potwór zmienił wygląd księżyca, ale odległe góry. Góry starej Krainy Gwiazd! Prostując się w siodle, przekazał do wszystkich: Udało się! Najgorsze za nami! Przekroczyliśmy Wielkie Czerwone Pustkowia! Oszczędzajcie siły stworów i lećcie lotem szybującym. Musimy obniżyć wysokość. Bez obaw, trujące wyziewy są coraz rzadsze, a teraz musimy się chować tylko przed słońcem. „Tylko” przed słońcem! Lord Zakażeniec wiedział, że powietrzny wąż wyprawy ma milę długości i zastanawiał się, czy wszystkim uda się schronić... Nie wszystkim się udało. Wiele godzin później Vormulac zsiadł ze swego wierzchowca w cieniu gór i wdrapał się na stromą skałę, skąd mógł spoglądać na wschód, jak nadlatuje jego armia. Oczy bolały od oparów Pustkowi. Widział jak złote promienie słońca rozprzestrzeniają się, począwszy od najwyższych szczytów i wiedział, że wachlarz zabójczego światła obniża się w miarę, jak słońce podnosi się po stronie Krainy Słońca. Widział jak światło obniża się i jak promienie rozrzedzają mgły na równinach pomiędzy górami a czerwoną pustynią. Ale mgły to nie wszystko, co podlegało działaniu słońca. Ludzie i stwory na samym końcu wężowego ogona nie mieli szans. Byli zdrożeni (na śmierć?), lotniaki były wyczerpane, a wojownikom brakowało gazu. Dryfowali szybując na membranicznych skrzydłach, które nie miały już sił utrzymywać stworów w powietrzu. W każdej chwili mogli spaść na dół. Mieli zarazem świadomość, że powinni zejść niżej, lecz jednocześnie liczyli się także z siłą grawitacji. Obniżenie lotu nie pozwoliłoby na ponowne wzniesienie się, co zakończyłoby się serią upadków na czerwonordzawą ziemię. Na samym końcu ogona, czterech jeźdźców na lotniakach poganiało stadko wyczerpanych wojowników z różnych kontyngentów. Ostatnia dwójka z tuzina stworów i ludzi leciała najwyżej. Oni pierwsi padli ofiarą. Ozłoceni słońcem zbrązowieli po chwili, a potem sczernieli i zamienili się w dogorywający żar i dym. Szczątki tego, co kiedyś było lotniakiem i jeźdźcem opadły na ziemię koloru ochry. Następnie przyszła pora na wojownika. Jego pęcherze gazowe eksplodowały, osłona zajęła się ogniem, pokryte zbroją ciało opadło jak kamienie ku ostatecznej zagładzie. W końcu jaśniejące niebo pokryło się dymem, a nawet rzadkimi eksplozjami w chwili, gdy bezlitosne słońce oświetliło w jednej chwili resztę grupki. Vormulac nie odczuwał wyrzutów sumienia, tylko poirytowanie tym, że jego armia została zdziesiątkowana... Ulokowali się w jaskiniach trogów u stóp wzgórz. Krew podludzi nie była ich przysmakiem, ale głodni nie wybrzydzają. Wojownicy nie zrzędzili, a lotniaki posilały się porostami zlizywanymi ze skał. Wszyscy pragnęli odpoczynku. Jedynie Czarny Borys, który w Turgosheim utrzymywał trogowe nałożnice, wydawał się być zadowolony z nowej sytuacji. Złapał żywcem młodą samicę i wkrótce był w świetnym nastroju. Za jednym zamachem zabawił się i najadł. Wyczerpane bestie opatrzono i schowano w płytkich pieczarach. Podobnie postąpiono z niewolnikami. W innych okolicznościach zwykli niewolnicy Wampyrów musieli liczyć się z tym, że mogą stać się pożywieniem. Jednak wielu poruczników zginęło, a niektórzy zajęli miejsca nieżywych lordów. Niewolnicy mieli zatem szczęście: mogli zastąpić nieżywych lub awansowanych poruczników. Niektórzy uzyskali „nominację” jeszcze tego samego dnia; ich lordowie wyssali trochę krwi, przekazując w zamian dodatkową ilość wampirzej esencji. Dzięki temu udało się zaspokoić obydwa cele... Lord Maglore Jasnowidz „widział”, „czuł” i „doświadczał” dzięki swojemu talizmanowi w Runicznym Dworze. Widział jeszcze więcej: nadejście nocy, start i opuszczenie terytorium trogów przez Vormulaca, podróż na zachód; kłopoty z nabieraniem wysokości z powodu braku prądów wznoszących w nocy, w końcu uzyskanie pożądanego pułapu, skąd można było spoglądać na nieznaną Krainę Słońca - nieznaną lordowi Nieśpiącemu. Dostrzegał jak uśpione wampyrze zmysły przebudzały się i jak pachnie pożywne mięso Cyganów, ukryte w ciemnościach nocy! Ale jednego Maglore nie zauważył, podobnie jak Vormulac. Jeden ze stróżujących nietoperzy Gniewicy dostrzegł przybycie powietrznej armii. Lady rozstawiła swoje dwa Desmodusy w odległości dwustu piętnastu mil od siebie. Jeden był na skraju pasma gór, a drugi wysoko w górach. Pierwszy stwór dostrzegł przybycie Vormulaca, ale pędząc z ostrzeżeniem na zachód, nie zauważył grupy trogów polujących w szarym zmierzchu zachodzącego słońca. Kiedy dostrzegł sieć, próbował poderwać się do góry, ale było już za późno. Może jakiś pisk, przeszywający uszy krzyk - strachu lub ostrzeżenia, albo tego i tego na raz - przeleciał odległość dzielącą go od swego bliźniaka. Ale treść tego okrzyku nie była na tyle wyraźna, aby przekazać wiadomość o armii lorda-wojownika. To dlatego Gniewica dowiedziała się o tym tak późno. Vormulaca dzieliło od niej kilka godzin lotu... Maglore Mag (widząc, że Vormulac wyruszył na zachód) zapragnął zobaczyć, co słychać u Nathana. Wycofując się z umysłu Vormulaca spróbował ponownie sięgnąć umysłem w przestrzeń, mając teraz na celu znacznie młodszy umysł. Może też bardziej użyteczny? Możliwe. Nathan zupełnie nie zauważył obecności Maglore'a... Lardis Lidesci nie był mściwym, ani okrutnym człowiekiem, ale nigdy nie zaniedbywał okazji, dzięki której mógłby zdobyć choćby odrobinę informacji o tym, czym zajmują się i co zamierzają Wampyry. Była to część jego strategii przetrwania. A Lardis, podobnie jak jego ojciec, był mistrzem w przetrwaniu. Anna Maria English nie była w stanie na to patrzeć, co nikogo nie zaskoczyło. Lardis poprosił jedną z Cyganek, żeby zaprowadziła ją do Schronienia i opowiedziała o życiu w Krainie Słońca. To także była część strategii przetrwania. Lidesci traktował przetrwanie jako priorytet. Ale Nathan, Trask, Chung i trzech grotołazów towarzyszyło Lardisowi oraz Andreiowi Romani w rozmowie z Cyganami, którzy walczyli wręcz oraz w przesłuchiwaniu ciężko rannego porucznika i kilku wampyrzych niewolników. Przedtem jednak trzeba było spalić ciała zmarłych - wszystkich zmarłych: Cyganów i wampirów. I to bynajmniej nie na stosie pogrzebowym, ale w rozpalonym dole: w pułapce na wojowników, która już ziała piekielnym ogniem. Bez żadnej ceremonii zawijano ciała w worki i wrzucano w płomienie. Najpierw pięciu dzielnych obrońców Schronienia. Wielu starych przyjaciół patrzyło na to z opuszczonymi głowami i wspominało inne, być może lepsze czasy. Następnie, po krótkiej przerwie wrzucono czternastu nieżywych (albo chwilowo unieszkodliwionych) niewolników, a w końcu groteskowe szczątki siedmiu poruczników. Kiedy płonęli, ludzie Lardisa dorzucali nasycone żywicą gałęzie sosen, aby podtrzymać ogień. Kiedy pokawałkowane ciała poruczników znikały w płomieniach, Lardis rozkazał swoim ludziom cofnąć się. Wynikało to z ostrożności; zabici porucznicy byli młodymi mężczyznami, ongiś Cyganami, przemienionymi w wampiry i awansowanymi w ciągu ostatnich trzech lat. Wydawało się, że w ich wnętrzu nie ma zbyt wiele wampirzej potworności, jednak lepiej było mieć się na baczności. Płomienie strawiły ich bez żadnych incydentów... Lardis cieszył się ze zwycięstwa, ale nie okazywał tego na głos. Dzisiejsze zwycięstwo nad Wampyrami było największym osiągnięciem w jego życiu. Ale koszty tego triumfu były ogromne. Życie pięciu porządnych mężczyzn było zbyt wysoką ceną, nawet jak na tak wielkie zwycięstwo. Jednak największym ciosem było odkrycie Schronienia przez Gniewicę i lordów. To najbardziej podkopywało radość Lardisa. Z drugiej strony, powrót Nathana i mieszkańców Krainy Piekieł, którzy z nim przybyli oraz niesamowita broń jaką przywieźli ze sobą, było czymś cudownym! W gruncie rzeczy największą przyjemność sprawiłoby Lardisowi wspólne siedzenie z przybyszami i słuchanie opowieści o tym, skąd i jak przybyli. Tylko, że... była jeszcze sprawa do załatwienia. Sprawa nie cierpiąca zwłoki. Ludzie zginęli w walce wręcz. Kusze, rakiety i strzelby (o ile była do nich amunicja) dobrze sprawdzały się w walce z dystansu, ale w walce wręcz rękawica wampira miała przewagę. Bełt z twardego drewna trafiający w oko lub serce może wyeliminować wampira, ale kiedy człowiek ma rozdartą twarz albo wnętrzności na wierzchu lub urwaną nogę i wykrwawia się na śmierć - to inna sprawa. W taki właśnie sposób zginęło pięciu dzielnych wojowników Lardisa. I dlatego też wrzucono ich do ognia w pierwszej kolejności. Ich kobiety nie powinny zobaczyć ich w takim stanie. Człowiek ma swoją godność. Następnie sprawdzanie obrońców; był to kolejny środek ostrożności. Zawsze trzeba było się upewnić, czy ktoś nie został ranny, albo ugryziony. Trujące ugryzienie wampira działa czasem bardzo szybko i nawet najodważniejsi mężczyźni tracą nagle chęć do tego, żeby się przyznać do... lekkiego zadraśnięcia w szyję. Złapani niewolnicy zostali przywiązani do leżących na ziemi krzyży. Nie wynikało to z okrucieństwa, ale dlatego, że w taki sposób najlepiej można było ich upilnować. Nawet związani potrafili wyślizgnąć się jak węże i zniknąć w przygruntowej mgiełce. Przesłuchanie nie trwało długo: syczeli, pluli, wili się, ale nie odpowiadali na pytania. Dlaczego mieliby odpowiadać, skoro wiedzieli, jaki los ich czeka? Być może, gdyby Lardis miał więcej czasu, to byłby bardziej przekonujący, ale skoro lokalizacja Skalnego Schronienia nie była już tajemnicą... stary Lidesci miał inne plany na dzisiejszy wieczór. Czyż w głębi serca nie był zawsze Wędrowcem? Bez cienia emocji - przechodząc przez to już wiele razy i wiedząc, że nie ma innego wyjścia - rozkazał możliwie bezboleśnie załatwić wykrzywionych i skręcających się niewolników. Niespodziewany strzał w serce, który pozbawiał ich przytomności oraz chronił przed bólem wywołanym żarem rozpalonego dołu. W końcu nadszedł czas na rannego porucznika. Słowo „rana” zasadniczo nie opisywało potwornych obrażeń, jakich doznał na skutek wybuchu strzały z kuszy. W przeciwieństwie do tych, których strawił już ogień, nie należał do świeżych rekrutów. Był znacznie starszy i przemieniony na tyle, że prawie mógłby być Wampyrem. Nie było najmniejszych wątpliwości, że opuścił Turgosheim razem z Gniewicą i resztą renegatów. Lardis, Andrei i Nathan przyglądali się mu i czekali, aż odzyska świadomość. Traskowi, Chungowi i reszcie Ziemian stojących w milczącym tłumie czujnych Cyganów, wydawało się to raczej niemożliwe. Prawdopodobnie Trask mógłby mieć nieco większe pojęcie co do możliwości wampirów, ponieważ był świadkiem podobnych okropieństw, które miały miejsce w innym świecie. W pulsującym świetle płonącego dołu, ukrzyżowany człowiek przedstawiał sobą tragiczny obraz. Andrei trafił go wybuchającym bełtem w prawe ramię. Albo bełt nie był wypełniony dostatecznie ładunkiem wybuchowym, albo energia eksplozji skierowała się na zewnątrz, w przeciwnym razie na pewno by nie przeżył. Na skutek wybuchu utracił prawą rękę oraz ciało pokrywające prawą stronę klatki piersiowej. Z prawego boku wystawały mu połamane, czerwone i osmalone żebra. Powyżej otwartego stawu barkowego na szyi i twarzy widać było mielonkę z czarnych pęcherzy i osmalonego mięsa. W końcu otworzył lewe oko, przy czym słychać było cichutkie trzaśniecie dobiegające z miejsca, gdzie zamiast prawego oka było przypieczone mięso. Było tam oko. Czerwonawa plamka siarki podobna do lewego oka. Nie był jeszcze w pełni Wampyrem, ale gdyby żył, to mógłby się nim stać. Wiedział jednak, że tak nie będzie, albowiem Lardis Lidesci postanowił inaczej. Kiedy powoli odzyskiwał świadomość i podnosił głowę, Lardis zapytał: - Kim jesteś? - Pierdol się! - Zacharczał porucznik, kaszląc krwią i śluzem. W przeciwieństwie do niewolników był nie tylko przywiązany do krzyża, ale także przybity gwoździami - faktycznie ukrzyżowany. Ponieważ nie miał prawej ręki, pod brodą przeciągnięto mu srebrny drut, który podtrzymywał jego głowę. Drut dodatkowo ściskał mu gardło, co utrudniało mówienie. Zwyczajny człowiek nawet nie próbowałby mówić. Lardis pokręcił głową. - Jestem człowiekiem, a nie jakimś niewolnikiem. Nie mam czasu na takie rzeczy. - A ja jestem porucznikiem! - Splunął wampir. - I mam swoją dumę! - No i bardzo dobrze, poruczniku - skinął głową Lardis. -Pytam cię raz jeszcze: kim jesteś? - Ponieważ i tak już po mnie, nic ci to nie da - odpowiedział. - Jestem Turgis od Gondego, ostatni porucznik z Turgosheim. - Co? Od Gorviego Przechery? - I co z tego? - Turgis poruszył się lekko na krzyżu, westchnął i znieruchomiał. O ile w pełni przemienione Wampyry potrafiły uśmierzyć ból, to porucznicy nie mieli tyle szczęścia. Lardis pokręcił głową. - Po prostu szkoda, że nie jesteś nim i tyle. Bardzo chciałbym, żeby to Gorvi był na twoim miejscu! Porucznik zwęził oko i wpatrując się w Lardisa, powiedział: - Ty zapewne jesteś Lidesci. Wódz Lidesci. - Tak jest - Lardis skinął ponownie głową - i domyślam się, że to Gorvi porwał mojego syna. - A więc nie byłeś pewien? - Turgis skrzywił się i odkaszlnął krwią. - No, to teraz już wiesz. Było to wtedy, gdy pierwszy raz najechaliśmy Siedlisko. Dobrze to pamiętam. Gorvi porwał twojego syna. Posłał mnie z innymi do miasta, a sam zaatakował dom na wzgórzu. On lubi działać z dala od innych. I z dala od kłopotów. - Czy Jason, mój syn, jest dalej w Wieżycy Gniewu? - Stary Lidesci nadaremnie starał się ukryć strach, niecierpliwość i chęć zdobycia wiadomości o losie syna. Turgis zacisnął usta, pokręcił głową w obie strony, a później trząsł się przez chwilę, jak okaleczony wąż, na podstawie krzyża. Zapachniało moczem, który wyciekał mu spod ubrania. - Ta kon... konwersacja jest bardzo - ach! Ach! - bardzo miła. Tylko, że nic mi nie daje. Chciałbym już umrzeć. Szybko i nieodwołalnie. Lardis, Andrei, a nawet Nathan już niejednokrotnie wcześniej słyszeli takie błagania. Ale Lardis potrzebował więcej informacji: - Powiedz prawdę, a stanie się to szybko i nieodwołalnie. - Twój... twój syn był dzielny, ale nie żyje. Lardis zamknął oczy i westchnął głęboko - nie wiadomo czy z rozpaczy, czy z ulgą - kto mógłby to stwierdzić? - Czy... czy umarł szybko i nieodwołalnie? - Tak - przytaknęła postać na krzyżu. - Próbował uciec, ale mu się nie udało. Wdrapał się na samą górę Wieżycy Gniewu i skoczył. Popełnił samobójstwo. Był twoim synem, Lardisie. Może wiedział coś więcej. Może o wiele więcej, ale Lardisowi tyle wystarczyło. Prawdę mówiąc, był nawet wdzięczny. - Teraz możesz umrzeć - powiedział. - Czy aby umrzesz szybko i nieodwołalnie? Turgis spojrzał na niego. - Jeśli chodzi o mnie, tak. Chcę tego. Ale jestem już z Gonim od bardzo dawna. Zmieniam się i moja krew też się zmieniła. Lardis, Andrei i Nathan cofnęli się. Lardis skinął na swoich ludzi. Chwycili liny, przywiązane do poprzecznej belki krzyża i czekali. Podeszli kolejni mężczyźnie z kuszami... kiedy jednak Turgis ich zauważył, zaczął charczeć i pluć. Cierpiał w dwójnasób: z powodu bólu i strachu. On chciał umrzeć, ale jego krew -nie! - Teraz - rozkazał Lardis. Trzy bełty poleciały do celu - prosto w serce Turgisa. Natychmiast krzyknął, po czym zawisł na gwoździach i znieruchomiał... ...Chwilowo! Bo zaraz otworzył się jego brzuch i klatka piersiowa, a w jego karmazynowych wnętrznościach wiło się i przewalało gniazdo białych robali! Coś na kształt syfonicznego ramienia, podobnego do groteskowego, wodnego zawilca rozsunęło na boki ciało, otworzyło żyły i dookoła rozpryskiwało szkarłat, jakby obsikiwało niewidocznych przeciwników! Taki był faktyczny zamiar - ale wszyscy znajdowali się w bezpiecznej odległości. Mężczyźni trzymający liny nie czekali dłużej, pociągnęli krzyż i wrzucili go do dołu, w którym buchał ogień. Chwilę później słychać było syczenie, po czym pojawił się czarny dym i to było wszystko, co pozostało po Turgisie od Gorviego... W Runicznym Dworze Maglore Mag powoli odsunął ręce od Möbiusowego znaku. Oddzielił się myślą od Nathana i wrócił do siebie. Przez dłuższy czas siedział nieruchomo a obrazy, które zobaczył, powoli blakły w jego oczach... jednak nie w jego pamięci. Niektóre z ujrzanych były możliwe do przewidzenia, zwłaszcza te dotyczące krucjaty Vormulaca. Ale wiele z tego co zobaczył, przerastało jego wyobraźnię. Nie uwierzyłby, gdyby nie widział na własne oczy, a raczej za pomocą czyichś oczu. Umysł Nathana mógł być przed nim ukryty, ale oczy widziały wyraźnie. Maglore nie musiał wiedzieć, o czym on myśli, żeby zobaczyć to, co Nathan widzi. W starej Krainie Słońca Cyganie bronili się. Co więcej, czasami wygrywali! Możliwe, że wraz z powrotem Nathana mogą wygrywać jeszcze częściej. Maglore obawiał się, że pewnego dnia powróci wielka armia. Może byłoby mądrzej bać się powrotu jednego człowieka. Może nie powinien wypuszczać tego człowieka. Ale kim był Nathan, jeśli nie młodym Cyganem, zwariowanym, blond-włosym, niebieskookim, bliskim znajomym? Tak to wyglądało. A teraz, co? Pomyłka? Maglore pocieszał się stwierdzeniem, że człowiek który nigdy się nie myli to taki, który nigdy nic nie robi. Ale z drugiej strony często żałuje się własnych błędów... CZĘŚĆ CZWARTA: Najazd - Frakcje - Potyczki - Śmiałe posunięcie - Nathan I Wydział E - Turczin – Tzonov Piętnaście godzin po bitwie o Schronienie - w równoległym świecie, po drugiej stronie Bramy do Krainy Piekieł, w świecie, gdzie w Londynie była godzina dziesiąta wieczór, a w Moskwie północ - trzech szefów departamentów prowadziło naradę w kwaterze głównej Wydziału E. Byli to: minister odpowiedzialny - jego nazwisko znane było tylko nielicznym i nigdy go nie wymawiano, Ian Goodly - tymczasowy szef Wydziału E oraz Gustaw Turczin, premier Federacji Rosyjskiej. Czwarta osoba nie piastowała żadnego stanowiska, ale była jedyną mieszkanką Ziemi, która kiedykolwiek przebywała w Krainie Gwiazd/Słońca. Tematem spotkania był świat równoległy. Ian Goodly zaprosił na naradę Zek Föener i nikt z obecnych nie sprzeciwił się. Być może mieliby inne zdanie, gdyby wiedzieli, co zamierza Goodly. Jednak z drugiej strony, być może nie mieliby obiekcji właśnie dlatego, że wiedzieli o co chodzi Goodly'emu, wszak zasadniczo podzielali jego zamiary. Nie tracąc czasu na wstęp, nawiązano łączność bezpiecznymi liniami. Na wielkim ekranie w sali narad widać było powiększony obraz premiera Turczina. Pozostała trójka siedziała na fotelach w pobliżu konsoli operacyjnej. Tysiąc sześćset mil od Moskwy, na takim samym ekranie oglądał ich premier Turczin. Premier Rosji był niski i przysadzisty. Wyglądał na niewzruszonego, jak zapaśnik sumo. To, co było widać na ekranie, odnosiło się także do codziennego życia. Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie problemy, występujące na tak rozległym obszarze, to nie mógłby wyglądać inaczej. Musiał zajmować się zamieszkami wywołanymi brakiem żywności w Kazachstanie, terroryzmem na Ukrainie, wojnami gangów w Moskwie, ciągłymi problemami z separatystami i postępującym upadkiem praworządności na całym obszarze kraju. Przynajmniej swoim wyglądem musiał wzbudzać wrażenie, że jest twardzielem. Pod kanciastym nosem rysowały się wąskie usta, oczy bezustannie poruszały się, a czarne, krzaczaste brwi stykały się, kiedy je marszczył. Kąciki ust opadały mu na dół. Nie należało się temu dziwić, gdyż był w sytuacji człowieka, który otrzymywał głównie złe wieści. Uczestnicy zebrania odczuwali pewną dozę satysfakcji, zauważając nie najlepsze samopoczucie Turczina. Zek Föener zauważyła oczywiście te odczucia i pomyślała: Niemcy określają to słowem „Schadenfreude”. - No dobra - odezwał się Turczin po chwili ciszy, która trwała przez jakiś czas. - Uważam, że miałem rację stosując łagodną taktykę w stosunku do Turkura Tzonova. Jak zapewne wiecie, już go namierzyłem i zgarnięcie go było jedynie kwestią czasu. Przyspieszyłem działania pod naciskiem z waszej strony. Wysyłając moich ludzi do Perchorska, spłoszyłem Tzonova i udało mu się uciec. Z jednej strony to niedobrze, ale z drugiej strony...? - Wzruszył ramionami i spojrzał na innych, czekając na ich zdanie. - Ma pan na myśli to, że jest teraz wyeliminowany i przepadł w równoległym świecie? - Ze skwaszoną miną powiedział Goodly. - Nie chciałbym panu przypominać o tym, że istnieje koszmarny scenariusz wydarzeń: Tzonov lub ktoś podobny przechodzi przez Bramę w Perchorsku do Krainy Gwiazd. Wspaniale by było, gdybyśmy mieli pewność, że on lub oni zostaną tam na zawsze, ale przeraża mnie myśl, że mogliby powrócić... i to w zmienionej formie! - Panie premierze - przerwał mu minister. - Wiem, że już się pan nasłuchał podobnych opowieści, ale czy wie pan, o co nam naprawdę chodzi? Pan Goodly, ja i wszyscy ludzie z Wydziału E mieliśmy już z czymś takim do czynienia. Wiemy, o czym mówimy. Dowiedział się pan o wszystkim stosunkowo niedawno, podczas gdy my mamy z tym do czynienia od samego początku, od wielu lat. Nie wolno panu zapomnieć, że do równoległego świata prowadzą dwie drogi. I tak samo jest w drugą stronę. Wypuścił pan Tzonova z plutonem wyszkolonych ludzi i... - Tak jak pan „pozwolił” pójść swojemu Paxtonowi - tym razem wtrącił się Turczin - i to z taką samą, o ile nie większą liczbą wyszkolonych ludzi! Co więcej, wygląda na to, że Paxton zamknął za sobą przejście, wysadzając sklepienie jaskini! Ponadto na nic nie „pozwalałem” Tzonovowi! - Nie oskarżam pana. - Minister podniósł ręce w uspokajającym geście. - Zauważam po prostu fakty. Pomiędzy światami mamy teraz Bena Traska, Davida Chunga, Annę Marię English, grotołazów, najemników i pół kompanii żołnierzy. To już za dużo. Zbyt dużo ludzi, którzy mogą powrócić jako Wampyry. A co z Tzonovem? Co z jego możliwościami oraz ambicją? - A jeśli to będzie Trask, Chung lub English? - Wyliczał Turczin. - Albo ten Nathan, ten... ten Nekroskop? Odezwała się Zek Föener: - To nas donikąd nie doprowadzi. Chodzi nam o to, że dobrzy ludzie i źli ludzie przeszli tam. Nie chcemy, żeby źli powrócili. A jeśli wrócą, to chcemy wiedzieć, że możemy ich zatrzymać, kiedy tu się pojawią. Mam rację? No i chcemy wydostać stamtąd naszych przyjaciół, o ile jest to możliwe. To znaczy w niezmienionej formie. W ludzkiej postaci. - Zek powiedziała praktycznie wszystko - odezwał się Goodly, któremu zapiszczał glos. - Wiemy, co pan ma na myśli i zgadzamy się z panem. Bramy muszą zostać zamknięte i to na stałe. Ale wcześniej musimy wydostać stamtąd naszych przyjaciół. Co stanie się z Tzonovem, Paxtonem oraz ich ludźmi... to nas nie obchodzi. Zależy nam na naszych przyjaciołach. Turczin pokiwał głową. - A więc pomimo tego, że jak powiedzieliście przed chwilą, znajduje się tam zbyt wielu ludzi, zamierzacie wysłać kolejnych. Dobrze zrozumiałem? - Tak - przytaknął minister. - Będzie to jednak wspólne działanie. A jeśli się nie uda... to wystarczy nam czasu, żeby zamknąć Bramy na zawsze. - Ha! - Kąciki ust opadły Turczinowi jeszcze bardziej. -Pięknie - wspólne działanie - jedynie dlatego, że mam dostęp do Bramy, prawda? Ponieważ wasz przyjaciel Paxton zablokował Bramę w Rumunii? - Spojrzał wyczekująco na ministra. - Nie uważa pan, że najwyższa pora, żebym dowiedzieć się czegoś o tym człowieku? Tak, wiem: o JSW wie tylko pan i nie są to informacje dla mnie! Ale czy przypadkiem nie wdepnęliśmy w ten syf wspólnie, i to dość głęboko? Zimna wojna skończyła się i na pewno nie ma na nią miejsca pomiędzy nami. Minister wyglądał na bardzo zmieszanego. - Nie mogę o tym mówić... - Może pan, może - zwrócił się do niego Goodly. - Premier ma rację. Stawka jest zbyt wysoka, żeby coś ukrywać. Nasze starania o zatrzymanie Nathana były zbyt mało skuteczne, zaś premier Turczin nie wykazał się w sprawie Tzonova. Przyznaliśmy się do błędów, więc teraz kolej na pana. Muszę przyznać, że Paxton też mnie interesuje. Myślałem, że przestał być cierniem w naszym tyłku już dawno temu, kiedy opuścił nas Harry. Aż tu nagle coś takiego. Zdaję sobie sprawę, że ma pan o wiele więcej na głowie, niż jeden Wydział E. Mówmy zatem otwarcie i może wówczas ruszymy z miejsca Minister wziął głęboki oddech i powiedział: - Bardzo dobrze. - Przez chwilę zastanawiał się, po czym odezwał się: - Pierwotnie Paxton był moim pomysłem. Jak się okazało, niezbyt trafionym. Miał talent, telepatię, ale był zbyt wielkim dziwakiem, żeby zaadaptować się do takiej organizacji, jaką jest Wydział E. Faktem jest, że potrzebowałem kogoś, kto patrzyłby na ręce strażnikom. Wydział E pilnował bezpieczeństwa mojego kraju i wykonywał doskonałą robotę. Ale w tym fachu łatwo ktoś mógłby się zarazić. Istniało takie prawdopodobieństwo. Przecież przydarzyło się to samemu szefowi Wydziału E! Ludzie utalentowani w tak niezwykły sposób, jak członkowie Wydziału E... w niekorzystnych okolicznościach mogliby wykorzystać swoje zdolności w innym celu, działać na korzyść przeciwnika, i tak dalej. Paxton był pracownikiem Wydziału E odpowiedzialnym przed szefem tego Wydziału, ale przede wszystkim podlegał mnie i składał mi regularnie meldunki. To był mój pomysł, ale pasował idealnie do tego, co myśleli ludzie na górze. Tak więc Paxton został przydzielony do Wydziału E. Najwyraźniej do niego nie pasował. Wszyscy wyczuwali w nim szpiega. Ben Trask wiedział to od razu, tak samo jak Harry Keogh. Paxton... spierdolił wszystko! - Minister podniósł ręce w przepraszającym geście. - Przepraszam za wyrażenie, ale tylko ono wiernie oddaje to, co się wydarzyło. To on przyczynił się do śmierci ówczesnego szefa Wydziału E, Darcy'ego Clarke'a i o mało nie doprowadził do zabicia Harry'ego Keogha! W pewnej mierze nie była to jego osobista odpowiedzialność; można powiedzieć, że Paxton miał taki rozkaz. Ale Keogh nie miał zamiaru umierać. Paxton nie wykonał zadania, ponieważ Nekroskop miał liczne uzdolnienia i dostał się do umysłu telepaty Paxtona. Zrobił mu coś takiego, co zanihilowało jego talent, pozbawiło go możliwości czytania czyichś myśli. Po tym wszystkim Paxton spotkał się ze mną. Był załamany i musiałem się przyznać do częściowej odpowiedzialności... - Minister przerwał na chwilę i poprawił się w fotelu. Po chwili kontynuował: - Jak wiecie, to ja jestem odpowiedzialny za Wydział E. Nie tylko za to, czym zajmuje się Wydział, ale także za jego bezpieczeństwo. Paxton posiadał ogromną wiedzę o Wydziale i pracujących w nim osobach. Pomyślałem, że dobrze będzie mieć go na oku i dać mu zatrudnienie. W końcu rzadko kiedy zdarza się, żeby pies kąsał rękę, która go karmi. Tak przynajmniej wówczas sądziłem... Przyjmowano wówczas ludzi do JSW. Znalazłem dla niego etat w administracji i przez pięć lat obserwowałem go, aż w końcu stwierdziłem, że się uspokoił i że nie będzie sprawiał kłopotów. Ale JSW miało własne dowództwo, własne struktury kontroli - i własne zasady. Jedna z nich polega na tym, że jak ktoś awansuje do góry, to zmienia mu się nazwisko. To zwykły środek ostrożności. Straciłem ślad Paxtona, ale dowiedziałbym się, gdyby coś się stało. - Co, na przykład? - Spytał Goodly. Minister zmierzył go chłodnym spojrzenie, po czym spojrzał na Turczina. Westchnął głęboko i mówił dalej: - JSW są podzielone na trzy działy: administracyjny; operacyjny; dowodzenia, kontroli i planowania. Paxton był na tyle dobry w dziale dowodzenia, że nie chciano mu pozwolić na działania polowe. Upierał się jednak i w końcu go przeniesiono. Dostał nowe nazwisko; John Smith - czy jesteście w stanie w to uwierzyć? Nikt poza JSW nie mógłby go wyśledzić. Dowództwo JSW ma trzy wydziały i trzech dowodzących oficerów. Paxton lub „John Smith”... jest teraz jednym z nich. - Nie wygląda na to, żeby pan musiał napracować się przy zbieraniu informacji o Paxtonie - głos Iana Goodly'ego brzmiał prawie że oskarżycielsko. Minister usłyszał to zabarwienie. - Panie Goodly, znamy się ponad dwadzieścia lat! Czy już w ogóle nie ma pan do mnie zaufania? - W ostatnim czasie? Nie za bardzo! - Rzucił Ian Goodly. - Panowie - powiedział Turczin podnosząc dłonie. Zek dodała: - Nie traktujcie tego osobiście. Jeśli będziecie się teraz kłócić, to tylko stracimy czas. Ten czas nie należy jednak do nas, ale do Bena, Davida i innych. - Posłuchajcie - minister odezwał się do całej trójki. Cień przygnębienia pojawił się w jego głosie. - Kiedy tylko dowiedziałem się, że JSW interesuje się Wydziałem i to w większym zakresie niż można się było spodziewać, i że szczególnie interesują się Nathanem, starałem się odkryć, o co tu chodzi. - W tym momencie odwrócił się do Iana Goodly'ego. - Czy to nie ja ostrzegłem cię, że przyjdą po Nathana do kwatery głównej? Zrozum, Paxton wydaje rozkazy i nie ma nad sobą zwierzchnika... w pewnym sensie. Jest głównodowodzącym JSW, ale on, tak samo jak inni, nie podejrzewał o nic Paxtona. O nalocie na kwaterę główną i o kłopotach w Radujevacu dowiedział się po fakcie. Paxton działał na własną rękę! - Minister przerwał na chwilę, żeby obetrzeć pot z czoła, po czym kontynuował: - Paxton ma w mieście mieszkanie. Sprawdziliśmy je. Jest w nim pełno materiałów o Wydziale E, o ludziach z tego wydziału, o Harrym Keoghu, jego pochodzeniu oraz zdolnościach. O Bramach w Perchorsku i Radujevacu, prawie wszystkie informacje, jakie macie tutaj, w kwaterze głównej. Pamiętajcie, Paxton tutaj pracował! Nie musiał nic stąd wynosić, jego zadaniem było dowiedzieć się wszystkiego! Na pewno wszystko wiedział o Harrym Keoghu! Goodly zmarszczył brwi. - Obsesja? - Tak sądzę. - Minister uspokoił się troszeczkę. - Chciał odzyskać swój talent. Harry Keogh odebrał mu zdolność telepatii, a on chciał mieć ją z powrotem. Wampyr mu ją zabrał, więc Wampyr mógłby mu ją oddać. No i Paxton wiedział, że w Krainie Gwiazd mieszkają Wampyry... - Tym razem minister skończył swoją wypowiedź, ale Goodly czuł niedosyt. - A więc interesował się Nathanem, synem Harry'ego. Tylko... skąd się dowiedział, że Nathan pojawił się na Ziemi? To znaczy, że przeszedł przez Bramę w Perchorsku? Minister poruszył się gwałtownie. - Tak, masz rację. Musiałem o tym powiedzieć JSW. Naprawdę musiałem! Jeśli chodzi o bezpieczeństwo kraju, to w tym zakresie mamy wyłącznie Wydział E oraz JSW. Jeśli coś by się stało, to jedynym wsparciem byłoby JSW. Dlatego musiałem ich o tym powiadomić! No i oczywiście Paxton się dowiedział. To dało mu impuls do działania, na to czekał przez cały czas. Mógł przestać udawać i zacząć realizować swój prawdziwy cel: odzyskać swój talent. W tym świecie... lub w innym. Turczin zastanawiał się na głos: - Jeśli wiedział o Bramie w Radujevacu, jeśli chodziło mu o przejście do Krainy Gwiazd, to dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Minister wyrzucił ręce do góry. - Nie wiem! Może chciał się upewnić. Może chciał wykorzystać wszystkie możliwości. Może była to czysta obsesja, zwariowany pomysł, który hołubił aż do chwili, gdy nie pojawił się Nathan - syn Harry'ego Keogha, człowieka, który był przyczyną wszystkich jego problemów. To było prawie zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Potwierdzało wszystkie wcześniejsze przypuszczenia Paxtona, który uważał, że przybędzie do nas kolejny Nekroskop z Krainy Słońca/Gwiazd. Paxton był już zmęczony czekaniem. Jeśli chciał odzyskać swój talent - a może wiele innych - wiedział, co robić. Motyw zemsty też mógł mieć znaczenie. Nie udało mu się zabić Keogha, więc może zamiast niego mógłby dostać jego syna. Jednak dopiero po wykorzystaniu młodego Nekroskopa. Pamiętajcie, że są to tylko domysły... - Zakończył minister. - Troszkę to zbyt proste - powiedział po chwili ugodowym tonem Goodly. - Nie wierzysz mi? - Minister zmierzył go wzrokiem. - Wierzę, ponieważ mój talent podpowiada, że nie nastąpią tu żadne zmiany. Jeszcze przez jakiś czas będziesz ministrem. Z tego wynika, że nawet jeśli zrobiłeś coś źle, albo przez pomyłkę, to kierowała tobą pozytywna motywacja. W przeciwnym wypadku... Wydział E potrafi sobie radzić z nieprzyjaciółmi. - Czy to znaczy, że grozi pan swojemu przełożonemu? - Odezwał się Turczin. - Goodly długo i bezwzględnie wpatrywał się w ekran. - Nie - pokręcił głową - to nie groźba, ale obietnica. I mogę panu to samo obiecać, jeśli nie zechce pan nam pomóc. Dla nas jest oczywiste, że jest pan porządnym człowiekiem. Tak uważał Ben Trask i mnie to wystarczy. Stara się pan pomóc swojemu krajowi, a my próbujemy pomóc naszym przyjaciołom. Ale nikomu nie uda się to w pojedynkę. Tak wiec pomagając nam, pomaga pan także sobie. Jeśli tak się nie stanie... no cóż, ujmijmy rzecz następująco; w takim przypadku mogę zagwarantować, że Wydział E nigdy i w niczym już panu nie pomoże. W końcu Turczin uśmiechnął się. - Podoba mi się taka lojalność. Ja również jestem lojalny w taki sposób! Ale wie pan, panie Goodly, cały kraj oczekuje ode mnie lojalności. Brama w Radujevacu została na jakiś czas zablokowana i uważam, że musimy także zamknąć bramę w Perchorsku. Zek natychmiast poderwała się z krzesła. - Ale dopiero po powrocie Bena Traska i reszty! Turczin pokręcił głową. - Nie mogę tego obiecać. Będziemy musieli ustalić datę zamknięcia Bramy. - Ale nie będzie pan nas powstrzymywał przed przejściem na tamtą stronę? - Jej westchnięcie, sposób w jaki rozjaśniła się jej twarz, bardzo wiele mówiło Turczinowi. Ponownie uśmiechnął się. - Nie, nie będę was zatrzymywał. Wręcz przeciwnie, otrzymacie wszelką możliwą pomoc! Odbędzie się to inaczej, niż wówczas, gdy przechodziła pani tamtędy ostatnim razem. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. -Jak rzeczy szybko się zmieniają, prawda? - Dla jednych tak. - Zripostował szybko Goodly. - Niestety, nie dla wszystkich. Czyżby miał pan krótką pamięć? Siggi Dam także została zmuszona do przejścia przez Bramę. - Panie premierze - odezwał się minister. - Określił pan czas otwarcia Bramy. Później Brama zostanie zamknięta. Jak pan to zrobi? Chodzi mi o to, że już wcześniej podejmowano takie próby. Turczin zaprzeczył ruchem głowy. - Nie, wcześniej były próby zniszczenia Bramy - od środka, bombą atomową! Powiedziałem, że ją zamkniemy. Zasypiemy ją milionem ton skały! Myślę, że nic żywego nie przebije się przez górę. - Zawalicie sklepienie jaskini? - Goodly wyobraził sobie kompleks w Perchorsku: wielką, kulistą jaskinię wraz z jej specyficznym centrum. Ściany jaskini były przeorane korytarzami jak blok szwajcarskiego sera i dlatego pomysł był możliwy do zrealizowania. Góra osunęłaby się, na zawsze grzebiąc pod sobą Bramę. - Ile pan daje nam czasu? - A ile potrzebujecie? - Trzy dni? - Zek zalicytowała. Turczin wyglądał na zadowolonego. - Nie ma sprawy, moja droga. Tylko... czy tyle wam wystarczy? - To znaczy, eee... trzy dni w Krainie Słońca - dodała szybko, starając się wyglądać niewinnie, choć niezbyt dobrze jej to wyszło. - Trzy tygodnie? - Tym razem Turczin wyglądał na oburzonego. - Po tym, co naopowiadaliście mi o tym miejscu i związanych z nim niebezpieczeństwami? - Mogą tyle potrzebować, albo i więcej - poparł ją minister. W końcu Turczin przystał na propozycję. - Niech wam będzie. Dwadzieścia jeden dni. Kiedy się tam wybieracie? - Jutro - odpowiedział Goodly - najdalej pojutrze. -I choć kurczył się ze strachu na samą myśl o wyprawie, to jednocześnie odczytał krótki, prekognicyjny przekaz z przyszłości. To będzie jutro, albo pojutrze. Później nie widzę śladu obecności ani mnie, ani Zek... Powyższa rozmowa miała miejsce piętnaście godzin po bitwie o Schronienie. W świecie zawirowań politycznych i dyplomatycznych, będących następstwem wydarzeń w Radujevacu, było to dość krótko. Ale w świecie Wampyrów, te same piętnaście godzin wydawało się być długim okresem czasu. Wydarzyło się bardzo wiele, również w sferze polityki, ale nie miało to prawie nic wspólnego z dyplomacją... Turkur Tzonov razem z sierżantem sztabowym oraz nieco uszczuplonym oddziałem trzynastu ludzi - włączając w to małomównego, ale sadystycznego lokalizatora Aleksego Jefrosa, który gdyby nie jego talent, mógłby zostać zaklasyfikowany jako zbędny balast - przeszedł przez Bramę w Perchorsku jakieś dwie godziny i piętnaście minut przed Nathanem i jego grupą. Logicznie rzecz biorąc, powinni znaleźć się pierwsi w Krainie Gwiazd. Ale zawirowania abstrakcyjnej matematyki czasoprzestrzennej, czarnych i szarych dziur oraz przejścia pomiędzy światami, a właściwie pomiędzy wszechświatami sprawiły, że byli później. Nawet klasyczna nauka stwierdza, że linia prosta łącząca dwa punkty, nie zawsze jest najkrótsza. W każdym razie Tzonov szedł pieszo wraz ze swoimi ludźmi i ładunkiem broni, zaś Nathan „przenosił” swoją grupę oraz wyposażenie. Walka stoczona pomiędzy wojownikiem Gorviego Przechery i porucznikami a grupą Nathana, miała miejsce ponad godzinę przed pojawieniem się oddziału Tzonova w Krainie Gwiazd. Nie mieli szczęścia i wynurzyli się z Bramy do Krainy Piekieł już po zapadnięciu zmroku. Tzonov wiedział, że szanse na to, że będzie dzień, były nie wiele wyższe niż dwa do jednego na korzyść nocy. Z drugiej strony, ludzie Tzonova byli przeszkoleni, ich maniakalny dowódca „wiedział”, że Wampyry da się powstrzymać. Potrzebna była tylko dostateczna siła ognia, a tego im nie brakowało. Były szef rosyjskiego Wydziału E nie szukał konfrontacji z Wampyrami, przynajmniej nie teraz i nie na tym terenie. Jego pojawienie się w tym świecie było ostatnim wyjściem awaryjnym i został do tego zmuszony. To oznaczało, że im szybciej przekroczy wielką przełęcz i znajdzie się w Krainie Słońca, tym lepiej. Żeby podbić ten świat i panować nad nim, trzeba najpierw podbić jego najsłabszych mieszkańców. Tzonov posiadał jedynie szczątkową wiedzę o świecie Wampyrów, ale wiedział, że Brama znajdowała się niedaleko od przełęczy. Stojąc przy ścianie krateru i osłaniając oczy przed blaskiem Bramy, uważnie przyglądał się oświetlonemu gwiazdami pasmu szczytów górskich. Dostrzegł przerwę pomiędzy szczytami i stwierdził, że to musi być przełęcz. Kiedy Krasin zarządził zbiórkę, Tzonov pokazał kierunek marszu. Do Tzonova zbliżył się Aleksy Jefros. Był to mizogin o jasnych, wąskich, ptasich oczkach, cienkim nosie i wąskich ustach, jego twarz była brzydka i miała wyraz sadysty. Miał czarne, błyszczące włosy przyklejone do czaszki, jakby mu ją ktoś pomalował. Poruszał się szybko, nerwowo, ale dość sprawnie. Tzonov zajrzał kilkakrotnie do jego umysłu i zauważył, że jego seksualne ciągoty były... powiedzmy, że niezwykłe. Tzonov rzadko z kim się przyjaźnił i raczej nie zbliżyłby się do Jefrosa. Jednak lokalizator przebywał w Perchorsku, kiedy Gustaw Turczin przejął inicjatywę. Wiedząc, z kim będzie mu po drodze, pospieszył za Tzonovem i jego ludźmi do Bramy. Obaj byli esperami i Jefros bardzo podziwiał Tzonova, podczas gdy Tzonov wolałby uniknąć jego towarzystwa. Trzeba także stwierdzić, że Jefros jako lokalizator był jednym z najlepszych w swoim fachu. Miał teraz okazję to udowodnić. - Twój „obcy” jest tutaj - zwrócił się do Tzonova. - Nie mam co tego najmniejszych wątpliwości. Szasta tymi swoimi ezoterycznymi liczbami i symbolami, jak pies otrzepujący się z pcheł. Pokazał głową na południowy zachód. -Tam jest, za górami. - Jest w Krainie Słońca, razem z Cyganami. Nie marnuj swojego talentu na tego gościa. Pamiętam, jak łatwo go odnalazłeś na Uralu. Ale teraz nie będzie to takie łatwe. Wtedy musiał poruszać się pieszo, teraz jest jednak inaczej. Jest Nekroskopem i odziedziczył zdolności po ojcu. Jeśli my chcemy gdzieś iść, to maszerujemy tam. Ale on... po prostu tam przeskakuje. Może być tutaj, tam, wszędzie. Jeśli chciałbyś go namierzyć, to nabawisz się zawrotów głowy! Jesteś lokalizatorem, a ja telepatą i bardzo dobrze się uzupełniamy. Ale on, to co innego. Jest bardzo groźny. To dlatego wydałem rozkaz, że gdyby się tylko pojawił, należy go natychmiast zastrzelić. Kiedy skończył mówić, usłyszeli dziwne syczenie i odgłos kaszlnięcia nadbiegające z lewej strony i nieco z tyłu. Nie był to sztuczny dźwięk, być może głos zwierzęcia. Bruno Krasin pokazał wszystkim, żeby się schylili, wdrapał się na najbliższy głaz i przyłożył noktowizor do oczu. Patrzył na wschód i za siebie. Po chwili znowu usłyszeli hałas i wtedy Krasinowi ze zdziwienia opadła szczęka, po czym dał znak Tzonovowi, żeby do niego podszedł. Tzonov wdrapał się na głaz i stanął obok Krasina. - Co to jest? - szepnął Tzonov do Krasina. Bruno Krasin był doskonałym materiałem na żołnierza. W jego żyłach płynęła krew kozackich przodków. Miał ciemną karnację, długie kończyny i był równie sprawny jak Tzonov. Był po trzydziestce, miał kwadratową szczękę i nieustraszony wyraz oczu. Jako chłopiec został ideologicznie zindoktrynowany przez twardogłowego ojca-komunistę, byłego oficera KGB. Dzięki temu Krasin był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Tzonova. - Ciiiiiii - szepnął ostrzegawczo, ale nie było to potrzebne. Tzonov musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć stwora. Słychać było jego westchnięcie, a nawet można było je zobaczyć - widać było, parujący w ciemnościach nocy, oddech. - Wojownik! - Sapnął i zimny pot wystąpił mu na czoło. Stwór był schowany w lekkim zagłębieniu terenu. Tzonov był w stanie dostrzec ruchy klatki piersiowej potwora, parę wydychaną z szerokich na sześć cali nozdrzy, blask światła gwiazd odbijającego się od chitynowego pancerza. - Lepiej wróćmy do naszych ludzi - szepnął - trzeba zachować ciszę, to rozkaz. - Co to jest? - Zwrócił się do niego Jefros, a jego głos zadudnił echem. Jakby w odpowiedzi, dało się słyszeć już po raz trzeci głuche dudnienie. Przez powiększające szkła lornetki Tzonov zobaczył, spoczywającą bez ruchu na ziemi, uzbrojoną głowę stwora. Zobaczył także czerwony błysk w oczach. Tzonov oddał lornetkę Krasinowi, wściekły popatrzył na Jefrosa i zeskoczył. Wylądował bez najmniejszego odgłosu, wyprostował się i złapał lokalizatora za gardło, nie pozwalając na dalsze pytania. - Durniu! - Syknął. - Lokalizator? Chcesz być zlokalizowany? Jeśli zależy ci na życiu... trzymaj... pierdoloną gębę... na kłódkę! - Rozluźnił uścisk i popchnął go, rzucając na odchodnym: - Dołącz do oddziału, tylko po cichu! Kiedy Jefros mierzył jeszcze swojego dowódcę oskarżycielskim spojrzeniem wąskich oczu i rozmasowywał sobie gardło, Krasin zszedł z punktu obserwacyjnego. Ledwie słyszalnie wyszeptał: - Myślę, że to śpi! Tylko trochę zaniepokoiliśmy go. Dołączyli do reszty i jak najszybciej skierowali się na przełęcz. Za plecami słyszeli ciężki oddech uśpionego wojownika. Na przełęczy czekało ich jeszcze kilka niespodzianek. Z uwagi na niską trajektorię słońca i wzniesienie górskiego pasma, w Krainie Gwiazd noc zapadła już kilka godzin temu. Jednak także i w Krainie Słońca od niedawna panował zmierzch. Podążając ledwie widocznym szlakiem, wiodącym przez osypiska powstałe ze zwietrzałych głazów, które spadły z góry, po niecałej godzinie oddział doszedł do miejsca, skąd było widać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wydawało się to dziwne aż do chwili, gdy Tzonov nie przypomniał sobie, że jedna doba w świecie Wampyrów trwała tyle, co tydzień na Ziemi. W Krainie Słońca była już noc, ale powoli gasnący odblask ametystowego światła pokazywał, w którym miejscu zniknęło słońce za horyzontem. Resztki światła dodały otuchy ludziom Tzonova i nawet zaczęli szeptem wymieniać między sobą uwagi. Druga niespodzianka nie była tworem natury, ale czymś sztucznym, być może dziełem człowieka. Jednak Tzonov, który zebrał trochę wiadomości o świecie Wampyrów, nie był o tym do końca przekonany. Od pewnego czasu trzymał się z dala od Jefrosa i szedł na czele pochodu razem z Krasinem. Teraz zawołał lokalizatora do siebie i w świetle latarek przyglądali się wysokiej budowli. W miejscu, gdzie wąwóz zwężał się na kształt szyjki od butelki, mając u podstawy zaledwie stopę szerokości, wschodnia ściana została zaadoptowana na posterunek lub punkt obserwacyjny, który w tym miejscu idealnie nadawał się do pilnowania przejścia. A może był to przystanek, na którym Wampyry pozwalały odpocząć niewolnikom pojmanym w Krainie Słońca i prowadzonym do Krainy Gwiazd. Jednocześnie Tzonov zdawał sobie sprawę z tego, że Stare Wampyry zginęły szesnaście lat temu, kiedy do Krainy Gwiazd wysłano z Perchorska rakiety z głowicami nuklearnymi. Zatem oglądany zamek mógłby być co najwyżej opustoszałym reliktem przeszłości. Jednak z drugiej strony... Tzonov widział wojownika pozostawionego na równinach, a od Siggi Dam dowiedział się o tym, jak Nathan został ukarany i wypędzony z Krainy Słońca/Gwiazd przez nowe zastępy Wampyrów. Jedną z obaw, które żywił Tzonov, było podejrzenie, że Nathan może szpiegować dla swoich wampyrzych mocodawców, a jego misją było zbadanie terenu przed przyszłą inwazją lordów na Ziemię. Tzonov otrząsnął się z podejrzliwych myśli, które fizycznie przyprawiały go o swędzenie pomiędzy łopatkami. Był przekonany, że jego ludzie poradzą sobie ze wszystkim, na co mogliby tutaj natrafić. Nic żywego nie wytrzymałoby spotkania z ich śmiercionośną bronią. Tyle, że... widział film dokumentujący takie spotkanie w Perchorsku. Jedna z „tych rzeczy” przeszła przez Bramę. Co prawda została zatrzymana, ale nie było to takie łatwe... Ludzie czekali na rozkazy. Odwrócił się do Jefrosa i powiedział: - Jest tam coś ciekawego? Lokalizator patrzył na zamek zbudowany na zboczu urwiska, koncentrował się na nim i przenikał przez jego masywne ściany. Jego czujne, błyszczące, ptasie oczka przesuwały się od jednego szczegółu do następnego. Przez puste otwory okienne zanurzał się umysłem do środka, wnikał do wież i wieżyczek oraz pomieszczeń. - No i co? - Zapytał Tzonov. - Poczekaj - mruknął Jefros. Jeszcze nie przebaczył Tzonovowi i chciał mu to pokazać. Chciał także, żeby jego talent został doceniony. Dlaczego Tzonov ma być tak podziwiany, podczas gdy Aleksy Jefros nic w zamian nie otrzymuje? Wpatrując się w czarne oczy Jefrosa, Tzonov odczytywał myśli lokalizatora oraz jego niezadowolenie. Może w przyszłości powinien go lepiej traktować... o ile będzie nadal potrzebny. Teraz jednak zauważył, że Jefros pilnie pracuje i prowadzi szczegółowe przeszukiwanie. Nie przeszkadzał mu więc, a lokalizator kontynuował paranormalną wyprawę. - Nikogo tam nie ma - odezwał się Jefros po pewnym czasie. - Jest tam coś takiego, nie wiem... może echo? - Echo? - Tzonov czekał na dokończenie. Jefros poruszył ramionami. - Tak jakby było tam coś nieumarłego. Jakby same kamienie na coś czekały... - Ale przecież nie wyczułeś niczego? Jefros wyglądał na zmieszanego, niezdecydowanego, a nawet wystraszonego. W końcu odpowiedział: - Nie, nie wykryłem... nikogo. Tzonov po raz pierwszy zwątpił w nieomylność talentu lokalizatora. Teraz miał pewność, że to miejsce było jeszcze starsze, niż przypuszczał na początku. W dawnych czasach pomiędzy Wampyrami toczyły się wojny. Były to wojny krwi, a ten zamek był najwyraźniej fortecą. - Zostaniemy tu do rana - oznajmił. - Co oznacza, że spędzimy tutaj trzy dni czasu ziemskiego. - Następnie zwrócił się do Krasina. - Sprawdź teren. Krasin zebrał ludzi wokół siebie, pozwolił zapalić i powiedział: - To miejsce wygląda na opuszczone. Wchodzimy, przeszukujemy i zabezpieczamy - uważajcie na siebie! Rozstawić posterunki j ustalić kolejność wart. Zebrać opał. Pomiędzy gruzami jest drewno z drzew, które spadły ze stoku. Zebrać je i rozpalić ogniska. Później rozdzielimy żywność. Są jakieś pytania? Nie? No, to do roboty... Po pół godzinie można było już odpocząć. Ustawiono posterunki, zebrano drewno, a z nieczynnych kominów uniósł się w powietrze dym i zapach przygotowywanego pożywienia. Tzonov nic nie mówił, ale patrząc na wielki ruszt, umieszczony nad paleniskiem, nie mógł oprzeć się myśli: Kiedy ostatnio coś tutaj gotowano, to potrawą byli smażeni ludzie! Była to koszmarna myśl... równie koszmarna, jak wielka, zmumifikowana rzecz odkryta przez jednego z żołnierzy w jednej z wież obserwacyjnych. Tzonov stał z Krasinem, kiedy wstrząśnięty żołnierz meldował o swoim znalezisku. Krasin starał się przywrócić go do porządku: - Co to było? - Coś znalazłem. Potknąłem się o to... dotknąłem... i okazało się martwe. Ale co to jest? Na pewno nie jest to człowiek... Wrócili razem do znaleziska, a po drodze Tzonov wezwał Jefrosa. Skierowali światło latarek we wskazanym przez żołnierza kierunku i Tzonov zrozumiał, co tamten miał na myśli. Bez wątpienia, to coś nie było człowiekiem. Dawno temu mogło być to kilku ludzi. Znalezisko było wielkości konia, ale... na tym kończyły się wszelkie porównania z czymkolwiek, co żyło na Ziemi. No, może oprócz ludzi. „To” miało liczne, krótkie jak pniaki nogi i stopy oraz jedną parę rąk. Były to ludzkie kończyny, albo patrząc na to z drugiej strony, gdyby jakiś człowiek miał takie kończyny, to pasowałyby do niego. Stwór przewrócił się na bok i zmarł. Musiał być martwy, ponieważ uległ częściowej mumifikacji... suche powietrze zapobiegło rozkładowi ciała. Tzonov przyklęknął, poświecił z bliska latarką. Weźcie trzech mężczyzn, przetnijcie ich ciała na wysokości piersi, a potem połączcie tułowie razem w jedną całość. Z pozostałego materiału zróbcie długą, giętką szyję, która nie ma głowy, lecz sam otwór gębowy z wystającymi zębami, szczątkowe nozdrza i uszy oraz (co najważniejsze) wielką liczbę oczu osadzonych na szyi. Czy uzyskasz stwora, który coś ci przypomina? Obcego? Sześcionogiego centaura? A może po prostu obserwatora? Coś, co będzie zdolne patrzeć w jednej chwili w każdym kierunku. Była to niewątpliwie konstrukcja Wampyra; stwór, którego jedynym zadaniem było pilnowanie przesmyku na przełęczy. Jednak teraz jego oczy zamknęła litościwa śmierć. Tak to przynajmniej wyglądało. Cały stwór był pokryty grubą, stwardniałą skórą. W miejscach gdzie pękła, widać było, że jest pochodzenia zwierzęcego. Możliwe, że miała za zadanie chronić właściciela przed zimnem w trakcie długich, monotonnych nocy spędzonych na służbie. W ocenie Tzonova, najdziwniejszą cechą była wystająca na zewnątrz bezkształtna narośl u nasady szyi. Podobna była do węzła i wznosiła się ponad ciało na rdzeniu, który miał kręgi podobne do tych w kręgosłupie. Z łatwością mógłby to być drugi mózg, umieszczony w czaszce wielkości połowy ludzkiej głowy... - Aleksy. - Spojrzał na lokalizatora. - Co o tym sądzisz? Jefros stał za nim i z obrzydzeniem patrzył na dziwadło. - Nie wiem. - Pokręcił głową. - Istniała kiedyś teoria, która nie uzyskała zbytniego uznania, że niektóre dinozaury wykształciły umieszczony na kręgosłupie drugi mózg, który pozwalał kontrolować ich uzbrojony ogon. Były zbyt duże oraz niezdarne i natura w ten sposób równoważyła ich powolne myślenie i odruchy. Jednak to - znowu pokręcił głową i beknął głośno, cofając się jednocześnie - nie jest dziełem natury. Myślę, że jest to echo, o którym wcześniej mówiłem. Zrobił to człowiek i jest to zrobione z... ludzi? Tak, i to dawno temu. I jeszcze jedno. Turkur, to jeszcze nie jest martwe! A przynajmniej nie całkiem martwe... Tzonov zaczął sobie zdawać sprawę z obrzydliwego smrodu, wydobywającego się z pokurczonej istoty. Z zewnątrz była ona dość dobrze zakonserwowana. Ale w środku...? W tej samej chwili z lekkim trzaśnięciem podniosła się powieka w prawie zmumifikowanej szyi, następnie kolejna na głowie. Tzonov rzucił się do tyłu i upadł w tumanie kurzu. Z wielu oczu pozostały już tylko czarne oczodoły, z których sączyła się gęsta ciecz, inne miały żółty kolor. Jednak co najmniej jedno widziało wyraźnie... i patrzyło wprost na Turkura Tzonova! Talent Tzonova włączył się instynktownie. Nawet upadając, potrafił czytać w umyśle tego „czegoś” równie wyraźnie, jak w umyśle człowieka. Wyczuł pojawienie się subtelnych myśli, które stwór wysyłał do Krainy Gwiazd, korzystając z telepatycznych mocy drugiego mózgu: Panie... Władco... tu są... ludzie... w zamku! To była cała informacja. Ale gnijące oczy nieumarłego wiodły wzrokiem za czwórką przybyszów, kiedy opuszczali wieżę i z ulgą kierowali swe kroki do innych ludzi... Po chwili wrócili z miotaczami ognia i spalili wartownika. Tzonov rozkazał strażom wzmóc czujność. Wiedział, że stwór wysłał do kogoś swoją wiadomość. Tu jednak się mylił. Stwór próbował to zrobić, ale bezskutecznie. Podobnie jak dogorywający w ogniu miotaczy strażnik, Tzonov nie mógł wiedzieć, że wiadomość nie mogła zostać odebrana. Dzięki swojej telepatii Tzonov potrafił odczytywać myśli, ale stwór mógł komunikować się tylko ze swoim panem, swoim stwórcą. Zaś stwórcą i panem strażnika był wielki lord Szaitis, który nie żył już od szesnastu lat... II Rekonesans Turkur nie wiedział, że kilka minut po tym, jak jego oddział opuścił Krainę Gwiazd i wkroczył na wielką przełęcz, kryjąc się w cieniu skał, lady Gniewica wracając do ostatniego zamczyska wraz ze swoją zdziesiątkowaną armią, przelatywała zaledwie o milę od świecącej półkuli Bramy do Krainy Piekieł. Gdyby Tzonov z oddziałem maszerowali zaledwie minutę wolniej, to pomimo posiadanej broni i potężnej siły ognia, mogliby nigdy nie wejść do wąwozu. Gniewica, Canker, Gorvi, Wran albo Spiro, a nawet któryś ze starszych poruczników, mogliby wyczuć zapach ludzkiego mięsa, wykryć myśli ludzi lub dzięki innym wampirzym talentom „uświadomiliby” sobie obecność ludzi w Krainie Gwiazd. A może nie. Lady i lordowie mieli na pewno ważniejsze sprawy na głowie. Tzonov wraz z ludźmi mogliby przeżyć dlatego, że Gniewica zajmowała się teraz swoim przetrwaniem. Oczy lady uważnie przeczesywały niebo, a nie ziemię. Jej zmysły nastawione były na wyczucie najeźdźców, a nie uchodźców. Masz jakiś plan? Wran Wścieklica wysłał pytanie do umysłu Gniewicy. Treść pytania niosła ze sobą ponaglenie zmieszane ze strachem. Możliwość walki w najbliższej przyszłości nie pozwalała na stratę czasu. Tak, odpowiedziała. Jednak pod warunkiem, że ty, Spiro, Gorvi, Canker i nekromanta Nestor Nienawistnik zgodzicie się oddać wraz ze swoimi ludźmi i stworami pod moją komendę. Wtedy przedstawię wam plan. Pod twoją komendę? Oczywiście. Tak jak lord Zakażeniec dowodzi armią z Turgosheim, tak ja będę dowodzić siłami ostatniego zamczyska. I tak jak Vormulac ma swoich generałów, tak i ja będę mieć swoich. Czyż nie tak to planowaliśmy wcześniej? No wiesz co!? Spiro Zabójczooki zmierzył ją wzrokiem. Mielibyśmy oddać się wraz z ludźmi pod komendę kobiety? Widać dokąd to już doprowadziło. Dziś wieczór mieliśmy tego dowód. Czy w taki sposób masz zamiar dowodzić? To prawda, że z zewnątrz jestem kobietą, ale mój pasożyt jest wampirem w takim samym stopniu jak wasze. Jestem w pełni Wampyrem! Jeśli chodzi o przywództwo, to czy lord Vormulac przybyłby tutaj za nami, gdyby nie ja? A jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór, to Lidesci zastawił na nas pułapkę. To zdarza się najlepszym... Spiro nie był usatysfakcjonowany odpowiedzią. A jeśli chodzi o walkę? Nie jesteś do tego stworzona. Na pewno nadajesz się do innych rzeczy; do tego, żeby oddawać się mężczyźnie, żeby mu... dogadzać? Czy sądzisz, że zaruchasz ich wszystkich na śmierć? Przewalanie się na łóżku z facetem to jedna sprawa, droga lady, ale walka z całą bandą uzbrojoną w bojowe rękawice, to zupełnie co innego! Powiedz, co ci naprawdę wiadomo o walce? Dowodzenie to nie walka, głupcze!, odparła. Dowodzenie to kierowanie walką. I nie mówimy o bijatyce albo o bitwie, ale o wojnie - o wojnie krwi! Posłuchaj, Vormulac to urodzony dowódca... a ty? Kiedy ty razem z twoim bratem sikaliście w majtki, kiedy wasz ojciec krzywo na was spojrzał, lord Nieśpiący ustalał lenno w Turgosheim. A robił to na swój sposób! Zakuwał w łańcuchy lordów o wiele potężniejszych od ciebie i wieszał ich za nogi, zostawiając na słońcu, żeby się usmażyli! Jeśli nie nabierzesz rozumu, to zrobi z tobą to samo jeszcze tej nocy. Gorvi Przechera powstrzymywał się od rozmowy. Będąc w nie najlepszych układach z resztą grupy, musiał uważać na to, co mówi. W końcu jednak poczuł, że musi zapytać: No to jak wyglądają twoje plany i jak je zamierzasz wprowadzić w życie? A poza tym, skąd wiesz, że jesteś na tyle sprytniejsza od nas, że będziesz najlepiej dowodzić? Ha!, odparła Gniewica. I oto tak zwany Przechera wtrącił swoje trzy grosze! Tak jakby miał do tego prawo. Pytanie powinno brzmieć; „Gdzie był Gorvi, kiedy najlepsi z jego ludzi zostali zarżnięci przy Schronieniu? Jak śmiesz?, zaczął Gorvi. Jeślibyś tylko wiedziała, co mnie spotkało... Nie czas na opowieści, Gorvi!, przerwała mu Gniewica. Pora na działanie, a i na to ledwo starczy czasu. Pytasz, dlaczego jestem sprytniejsza od was? Ponieważ jestem kobietą! W porządku, macie swoje rękawice... a ja znam kobiece sztuczki, podwojone, a nawet zdziesięciokrotnione przez mojego pasożyta! Ponadto nigdy nie byłam tępakiem! Zabiłam porucznika, kiedy byłam jeszcze cygańską dziewczyną. A kiedy tylko zostałam wampirem, poradziłam sobie z jego bratem. Później, żeby stać się lady, załatwiłam sprawę z Karlem Wierchem. Wszystko dzięki sprytowi. Powiedzcie zatem: kto lepiej poprowadzi was do boju, kiedy spotkamy się z przeważającymi siłami nieprzyjaciela? Wiadomo, że nikt z nas nie ma doświadczenia wojennego. Zbyt długo byliśmy łagodni przebywając w Turgosheim. Prawie zapomnieliśmy, jak wygląda wojna! Od kiedy zostałam lady, było tylko kilka potyczek, nie mówiąc o wojnach! Nasi Cyganie byli zbyt posłuszni i dlatego Cyganom Lidesci poszło lepiej od nas. Nie przywykliśmy do stawiania nam oporu... Przerwała na moment i spojrzała na nich swoimi czerwonymi oczami. Po chwili dodała: Możecie być ze mną, albo nie być wcale. Rankiem obudzicie się, a prosto w wasze oczy będzie świecić słońce! Podejmijcie szybko decyzję, bo wkrótce wrócimy do zamczyska i będę musiała wydawać rozkazy. Wtedy poznacie mój plan. Canker Psi Syn jeszcze nie doszedł w pełni do siebie po uderzeniu w głowę i nie zabierał dotąd głosu w dyskusji. Gniewico, jestem z tobą!, szczeknął w myślach. Ciągle mam zamęt w głowie i nie za bardzo mogę myśleć, ale jak dotąd tylko dzięki tobie trzymaliśmy się razem. Osobno na pewno nie mamy szans. Co mam zatem robić? Rozkazuj, lady. Gniewica spojrzała na niebo połyskujące gwiazdami. Później zerknęła na swoich „kolegów”. Zachmurzeni lordowie frunęli w milczeniu na skrzydłach wiatru i wszyscy zdawali sobie sprawę, że Canker miał rację. Ale lady chciała, żeby każdy się wypowiedział. Co myślą pozostali lordowie? Wran, Spiro, Gorvi? Czy powstaniecie jak giganty, czy też zginiecie, jak muchy trafione packą? Wran miał poczucie dumy, ale też nie był głupcem. Po chwili odezwał się: Zgadzam się, lady. Po nim mruknął Spiro: Niech będzie! Na końcu wypowiedział się Gorvi: Jakikolwiek plan jest lepszy od żadnego. Gniewica nie miała czasu na to, żeby czerpać przyjemność z podporządkowania się oraz z zaakceptowania faktu, że potrzebują jej zdolności przywódczych. Bardzo dobrze. Słuchajcie: jestem przekonana, że Vormulac jest nie dalej niż półtorej godziny drogi stąd. Mamy zatem bardzo dużo do zrobienia w bardzo krótkim czasie. Jeśli posłuchacie moich poleceń, to może przeżyjemy pierwsze natarcie. Później wszystko znajdzie się w rękach losu, o ile w coś takiego wierzycie. Jeśli chodzi o mnie, to wierzę w siebie, zróbcie tak samo! Oto co zrobimy... W miarę jak zbliżali się do wieżycy, Gniewica wyjaśniała, na czym polegać będzie strategia przetrwania. Po krótkiej chwili porucznicy wraz z wojownikami zaczęli skręcać i zniżać lot, kierując się do poczerniałych i wypalonych zamczysk w Krainie Gwiazd. Wkrótce potem Gniewica z orszakiem przybyła do Wieżycy Gniewu. Jeszcze przed lądowaniem przekazali rozkazy, które załoga wieży natychmiast zaczęła realizować. W Guilesump, Obłąkańczym Dworze, Iglicy Gniewu oraz w Parszywym Dworze, a także w Suckscarze (pod nieobecność nekromanty, lorda Nestora Nienawistnika) zaczęły gasnąć światła w miarę, jak ustawał dopływ gazu. Z kominów przestał wydobywać się dym, przerwano wszelką działalność kulinarną, a zapachy gotowanych potraw były wymiatane z pomieszczeń skrzydłami obłąkańczo latających Desmodusów. Wszystkie znaki, godła, herby, pieczęcie i inne przedmioty zostały zastąpione starymi, niemożliwymi do odszyfrowania rupieciami z odległej przeszłości. Usunięto zbiorniki na wodę, a na ich miejscu powieszono zwietrzałe, popękane skóry, wszelkie oznaki wskazujące na to, że niedawno korzystano z domostw, zostały zamaskowane, a na schodach, w korytarzach i komnatach rozsypano kurz i zwietrzałe resztki znalezione na dolnych piętrach. W ciągu niespełna godziny wieżyca przybrała wygląd nieużywanej, a nawet zrujnowanej i opustoszałej budowli... dokładnie tak, jak to zaplanowała Gniewica. Znikły nie tylko światła, ognie, dym i zapachy, ale nawet myśli licznych mieszkańców wieżycy - lordów, poruczników, niewolników i pozostałych stworzeń. Od fundamentów Guilesump poprzez liczne poziomy Obłąkańczego Dworu braci Zabójczookich, przez Parszywy Dwór Cankera Psiego Syna, Suckscar oraz Iglicę Gniewu, aż do najwyższej wieżyczki, zapanowała niespotykana wcześniej telepatyczna cisza. Wieżyca Gniewu... była wymarła! A przynajmniej na taką wyglądała. Możliwe, że wysłannicy lorda Zakażeńca, wielkie nietoperze, powinny wiedzieć lepiej, a może nie. W Wampyrach było w końcu coś z nietoperza, nie wspominając o innych stworzeniach jak wilk, a w przypadku Cankera Psiego Syna - lis. Jednak co najważniejsze, były w nich także cechy ludzkie; posiadali umysły ludzi, a dzięki temu inteligencję człowieka, na dodatek wzmocnioną przez larwę wampira. Przy czym Gniewica miała dodatkowe cechy związane z kobiecą przebiegłością. Istnienia Gniewicy oraz jej armii nie zdradziło ani jedno słowo, dźwięk czy myśl. Desmodusy Vormulaca nie doniosły o niczym podejrzanym. Jednak nieprzewidywalna natura powiadomiła o jej obecności, i w to w sposób nie poddający się kontroli Gniewicy, czy kogokolwiek innego... Lord Vormulac Zakażeniec osadził swoją armię dziesięć mil na wschód od wielkiej przełęczy, wysoko w górach, na wielkim rozlewisku zastygłej lawy. Następnie wraz z najbardziej zaufanymi Wampyrami, Devetaki Czaszkolicą, Laughing Zackiem oraz Staruchą Zindevar polecieli na lotniakach, żeby rozpoznać teren i porozmawiać na osobności. Zanim jednak znaleźli miejsce do lądowania w pobliżu najwyższych szczytów, zobaczyli coś, co natychmiast przerwało ich rozmowę. Daleko na południu widać było horyzont, oświetlony blaskiem gwiazd i resztką blasku zachodzącego słońca. U podnóża gór szerokim pasmem rozciągały się lasy, które sięgały do sawanny i rozpalonej pustyni. Lasy Krainy Słońca były jak zielony ocean, który na wschód i na zachód sięgał dalej niż wzrok (nawet Wampyrzy). Była to żyzna zieleń pełna obietnic, a nawet znacznie więcej - pełna ludzi. Albowiem w lasach widać było ogniska! Po kilka, kilkanaście ognisk paliło się w dwóch miejscach na wschodzie, jedna grupa dokładnie przed nimi na dole i jeszcze jedna o milę na zachód. Nie były to ogniska trogów. W starej Krainie Gwiazd żyli tak samo, jak ich aborygeńscy kuzyni z Turgosheim: nocne stwory, jaskiniowcy, mieszkańcy Krainy Gwiazd. A zatem muszą to być obozowiska ludzi! Gorąca ludzka krew dla armii lorda Zakażeńca, krew dodająca sił w wojnie przeciwko Gniewicy Zmartwychwstałej! Z drugiej strony jednak... jeżeli Gniewica wraz z innymi renegatami przybyła na te tereny, to dlaczego ludzie palili ogniska, które mogłyby z łatwością doprowadzić do ich siedzib. A może były to ogniska plemion, które podobnie jak Cyganie w Turgosheim, zawarły układ z Wampyrami? A może Gniewicy nie udało się przekroczyć Wielkich Czerwonych Pustkowi i została pożarta przez wschodzące słońce, albo wpadła do jezior pełnych kwasu? W takim przypadku ludzie w lasach w ogóle nie wiedzieliby o istnieniu Gniewicy i żyliby w sposób ustalony od wielu lat. To mogłoby wyjaśnić blask płonących ognisk, ale w związku z tym nasuwałoby się kolejne pytanie: dlaczego tych ognisk jest tak mało? A może istniało jeszcze jakieś, całkowicie odmienne rozwiązanie tej zagadki? W Turgosheim czcigodny Maglore ogłosił zachodnie regiony wolnymi od Wampyrów. Jakieś osiemset wschodów słońca temu Stare Wampyry wymarły na skutek straszliwej zagłady, wywołanej przez maga, któremu sprawy wymknęły się spod kontroli. A jeśli Maglore nie miał racji i Stare Wampyry przetrwały? Z jakim powitaniem mogłaby spotkać się Gniewica! Różne możliwości były rozważane tak przez Vormulaca, jak i przez jego generałów: W końcu odezwał się Laughing Zack Shornskull: - Łatwo możemy się wszystkiego dowiedzieć. Wyślijmy grupę ludzi i potworów, żeby wzięli jeńców. I tak musimy coś zrobić, jeśli mamy nakarmić naszą armię. A jeśli ci ludzie nie są jeszcze poddanymi, to wkrótce będą! Zanim Vormulac zdążył się odezwać, Devetaki krzyknęła: - Patrzcie! - Wszyscy odwrócili głowy we wskazywanym przez nią kierunku. W tej właśnie chwili odkryto obecność Gniewicy, a przynajmniej jej wieżycę. - Widzicie? - Powiedziała Devetaki. - Patrzcie! Czy to nie jest zamczysko? Na wysokości ich oczu blady krążek błękitnosrebrnego księżyca wznosił się ponad zimnym, północnym horyzontem. Może było to odbite światło Gwiazdy Północnej, albo blask gwiazd lub skały odbijały resztki światła. W tym niewyraźnym blasku widać było ogromną wieżycę, potężną kolumnę z ostatnim z zamczysk! I podobnie jak światło księżyca pomogło Vormulacowi dostrzec ląd po przekroczeniu Wielkich Czerwonych Pustkowi, tak teraz dało znać o istnieniu Wieżycy Gniewu, która z daleka była niedostrzegalna w ciemnościach nocy. - Patrzcie tam! - Krzyknęła Devetaki, która miała najlepszy wzrok ze wszystkich. - Tam, na zachodzie. To płonące światło, na zboczu wzgórza. Co to jest? Fosforyzuje i widać blask daleko na równinach. - Devetaki wypatrzyła Bramę do Krainy Piekieł. Vormulac zmarszczył brwi i strzelił palcami. - Wysłałem tam kilka wielkich nietoperzy. Z sześciu wróciło tylko pięć. Ich zdaniem jest tam wielka kula białego światła, wkopana do połowy we wzgórze. Jeden z nietoperzy podleciał za blisko, oślepł i został wciągnięty do środka. Tak przynajmniej zrozumiałem ich przekaz. To - wskazał głową w kierunku pokazywanym przez Devetaki - może być ta rzecz, o której meldowały mi nietoperze. Kiedy ruszymy na zachód, na pewno więcej się o tym dowiemy. Wysłałem też jeszcze jedną szóstkę na zwiady, ale jak dotąd nie wrócił żaden nietoperz z tej grupy! - Jego szkarłatne oczy patrzyły podejrzliwie na odległą wieżycę. Vormulac zmarszczył brwi jeszcze bardziej, a jego brwi połączyły się ponad sklepieniem nosa. Następnie zwrócił się do Staruchy Zindevar: - Moja lady, a co ze szpiegami, których zabrałaś ze sobą z Turgosheim? Wierzę, że dałaś im rozkazy zgodne z naszymi uzgodnieniami, czy tak? Zindevar była „lady” jedynie z nazwy; ani więcej, ani mniej od innych wampyrzych lady. Jednak nie czyniła żadnych wysiłków, żeby ukryć swój prawdziwy obraz. Kształt i wygląd, jaki uzyskała w dniu zostania Wampyrem, pozostał nietknięty. Zdecydowanie nie budziła pożądania wśród mężczyzn. Jednak dla Zindevar to było właściwe. Za wyjątkiem kilku mężczyzn wyszkolonych do walk, wszystkie należące do niej męskie osobniki były eunuchami. Jej zdaniem powinno to dotyczyć wszystkich mężczyzn poza wyjątkami przeznaczonymi do rozpłodu. - Tak, całej szóstce - odpowiedziała. - Trzy wysłałam wzdłuż granicy Krainy Słońca. Kazałam im lecieć tak daleko, jak tylko potrafią, więc nie oczekuj, że szybko wrócą. Pozostała trójka lata nad lasami i ma za zadanie śledzić Cyganów. Jeśli im się poszczęści, to ominą ogniska i poszukają pozostałych Cyganów schowanych w lasach. Jeśli ktoś tam się ukrywa, to moi poszukiwacze krwi na pewno ich znajdą! Vormulac wyglądał na niezadowolonego. - Rozumiem, że ta druga trójka także nieprędko powróci? Wzruszyła męskimi ramionami. - Zajmie im to tyle czasu ile potrzeba. Czy to ma jakieś znaczenie? Lord-wojownik popatrzył na nią, zmarszczył nieco nozdrza, ale nic innego nie wskazywało na to, że odstręcza go męska aura lady Zindevar. Otaczające ją powietrze było przesiąknięte zapachem samca; smrodem potu i mięśni, którego nie zamaskowałyby żadne perfumy. Pomimo swoich lat (miała trochę mniej od stu pięćdziesięciu lat Vormulaca) wyglądała na osobę najwyżej w średnim wieku, a wynikało to z jej stylu życia. Zindevar nie była zolteistką, ani tym bardziej „ascetką”. Stojąc w skórzanej zbroi, przypominała o wiele bardziej wojownika niż wielu przystojnych, młodych lordów! Vormulac w końcu odpowiedział: - To może mieć duże znaczenie. Chciałbym tam wysłać jeszcze kilka nietoperzy, żeby zbadały wieże oraz te mniejsze ruiny, rozsiane w pobliżu. - Pokazał samotną wieżycę, wznoszącą się na równinie oraz ciemne i zagadkowe resztki budowli. Odwrócił się do Devetaki Czaszkolicej: - Droga lady, czy zabrałaś ze sobą nietoperze? A jeśli nie, to może wiesz, kto zabrał nietoperze z Turgosheim? Devetaki odparła skinięciem głowy, przy czym jej złota maska odbiła światło gwiazd. - Myślę, że mogę odpowiedzieć na drugie pytanie, mój lordzie Zakażeńcu... prawdopodobnie. Nie mam całkowitej pewności, ponieważ jesteśmy w końcu wielką armią i każde z nas dbało o swój kontyngent. Przypuszczam, że Wamus z Wamscarp może mieć ze sobą nietoperze, ponieważ on nigdzie się bez nich nie rusza. Przecież on sam jest prawie jak wielki nietoperz! - Dobrze! - Odparł zadowolony Vormulac. - Jak zwykle potrafisz znaleźć najlepszą radę, zaś twój zdrowy rozsądek jest więcej wart od tak zwanych „talentów” naszych towarzyszy. - Uśmiechnął się, okazując tym dodatkowo, jak bardzo ją ceni. - Pogadam z Wamusem. Dziewicza matrona, prawie równie stara i mądra jak Vormulac, od dziesięcioleci była jego ulubienicą. Od dawna była członkinią tajnego triumwiratu, rządzącego wąwozem którego członkami prócz niej byli Maglore Mag oraz Vormulac Nieśpiący. Vormulac dobrze znał przeszłość Devetaki. Wiedział, że wyznawała zolteizm i starała się być ascetką... na miarę Wampyrów, oczywiście. Devetaki Czaszkolica była dojrzałą kobietą o królewskich manierach, dumną, ale nie wyniosłą. Jeśli chodzi o jej tytuł to ani nie była dziewicą, ani też matroną. Nie chciała, żeby pod jej nieobecność synowie lub córki jej krwi walczyły o Dwór Masek. Będąc jeszcze niewolnicą, napatrzyła się wystarczająco na takie walki. Obdarowana niezwykłą urodą, rudymi włosami, długimi kończynami, pełną piersią, nie mając żadnych wad, została przekazana jako dziesięcina, kiedy była jeszcze dziewczyną. Niestety dostała się na dwór, którego władca nie miał synów, tylko córki z licznych matek. Nie miał też specjalnej wybranki, „żony”, której przekazałby jajo. Wampyrze córki rywalizowały między sobą, ponieważ chciały zostać dziedziczkami i otrzymać tytuł lady. Ta, która otrzymałaby jajo, zostałaby władczynią dworu. Kiedy jednak zobaczyły Devetaki i zauważyły, jakie robi wrażenie na ich ojcu, Devetaki szybko stała się obiektem ich zazdrości. Jeśli ojciec „zakochałby się” w niej, to nie wiadomo, czy w przypływie namiętności nie otrzymałaby jaja oraz władzy nad resztą córek. W końcu najsilniejsza z córek wyzwała ją na pojedynek. Devetaki była uzbrojona tylko w drewniany nóż, a jej przeciwniczka miała rękawicę bojową. Devetaki wbiła nóż w serce siostry i odcięła jej głowę, ale podczas walki straciła połowę swojej ślicznej twarzy, która została odcięta od kości policzkowej. Lord dworu przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Zdenerwowany utratą jednej z pięciu córek i wściekły z powodu twarzy Devetaki, rozgorączkował się tak bardzo widokiem krwi, rozlanej na jego dworze bez zezwolenia, że dostał pomieszania zmysłów i stracił przytomność. No i był już stary. Jego larwa przekonana, że już po starym lordzie, wydaliła jajo, które wytoczyło się mu z ust. Kiedy perłowe jajo toczyło się po podłodze, pozostałe córki różnymi sposobami starały się je wchłonąć. Ale krew to życie... Devetaki była zalana krwią! Wyczuwając siłę, jajo wiedziało, że znalazło godną gospodynię. Dotykając jej, przybrało szkarłatny kolor i niczym płyn wsączyło się w mięso na jej twarzy! I kiedy pozostałe kobiety rwały włosy z głów, jajo wnikało w Devetaki. Została Wampyrem! Trzy wschody słońca później umarł lord dworu i Devetaki została lady. Po kolei odprawiła siostry i została jedyną dziedziczką jednego z największych dworów w Turgosheim. Otrzymała jajo w niezwykły sposób. Nie uwiodła swojego lorda, ani go nie pokonała, ani też nie zrobiła tego w akcie żądzy, czy „miłości”. Wampirze jajo samo „wiedziało”, kto jest godną następczynią. Dlatego nigdy nie przyznała się do tego, że była nałożnicą. Stąd określenie „dziewica”, a „matrona” z kolei odnosi się do jej wieloletniego, samodzielnego panowania na Dworze Masek. Jeśli chodzi o przydomek Czaszkolica, to wziął się on stąd, że kiedy Devetaki była w dobrym nastroju, zakładała na obnażoną kość maskę z uśmiechem. Kiedy była poważna, ubierała maskę, przedstawiającą zachmurzony wyraz twarzy (a właściwie połowy twarzy). Kiedy jednak była rozzłoszczona, to w ogóle nie zakładała maski. Pochwała Vormulaca najwyraźniej się jej spodobała. Nic nie mówiąc, odwróciła się, wyciągnęła zza pasa maskę z uśmiechem i nałożyła ją, zdejmując jednocześnie maskę z marsową miną. Z kolei Laughing Zack Shornskull wcale nie wyglądał na zadowolonego. - Lordzie Vormulac - powiedział - marnujemy czas. Po co wysyłać kolejne nietoperze, skoro możemy wysłać ludzi? Jeśli jest tam Gniewica i jeśli nawet ma swoją armię... to nie sądzę, żeby jej siły były większe od mojego kontyngentu! A jeśli rzeczywiście miałaby armię, to naprawdę wierzysz w to, że się ukrywa? Na pewno nie Gniewica. Ona ruszyłaby do boju! Chociaż Vormulac był lordem-wojownikiem, to o prawdziwej wojnie nie wiedział więcej od innych. Był ekspertem od uciszania zamieszek i tłumienia powstań, lecz jego wiedza o logistyce, strategii - podstawowych zagadnieniach sztuki wojennej - była co najwyżej szczątkowa. Wiedział za to, że jego ludzie i stwory potrzebują się odżywiać i musiał także znaleźć im odpowiednie schronienie przed wschodem słońca. Ponadto musiał być przez cały czas gotów podjąć walkę. Ale wiedział również, że Gniewica była bardzo podstępna i że Laughing Zack jej nie docenia. Vormulaca drażniło jego zachowanie, sposób w jaki go naśladował oraz ciągła natarczywa obecność. Stwierdził zatem, że to dobry pomysł aby stracić go z oczu na jakiś czas. - Sugerujesz zatem, że sam zbadasz tę wieżycę? - Czy masz coś przeciwko? - O nie, wręcz przeciwnie, podoba mi się ten pomysł. Głównodowodzący powinien doceniać tych generałów, którzy wykazują inicjatywę. A może chcesz dowodzić wszystkimi siłami? Zack wycofał się trochę. - Chciałbym po prostu nie tracić czasu, lordzie Vormulac. - To dobrze! Ruszaj zatem w drogę. Ty, Zindevar, idź z nim i zorganizuj wyprawę, która zbada tamte ogniska. Mam sprawy do omówienia z Devetaki. - Była to forma pożegnania, którą tym razem Zack zauważył wyraźnie. Ukłonił się Devetaki i Vormulacowi, po czym skierował się do swojego lotniaka. Zindevar, skrzywiona ze złości, poszła za nim. Kiedy odeszli, Vormulac stwierdził: - On mnie denerwuje. - To dlatego, że jesteś czterdzieści lat starszy, mądrzejszy, silniejszy - odrzekła Devetaki. - Mnie denerwuje Zindevar. Jakie miałeś sprawy do omówienia? - Co? Nic takiego. Chodziło głównie o to, żeby się ich pozbyć. Oczywiście, że mamy też sprawy do obgadania. Myślę o tym, żeby polecieć z Zindevar i zobaczyć, co to za ogniska. Ty mogłabyś zebrać jakąś grupę i polecieć w kierunku tych świateł na stoku wzgórza. Bądź ostrożna po drodze. Cenię sobie równie wysoko twoje towarzystwo i przyjaźń, jak i twoje rady. Gdybyś mi mogła jeszcze coś powiedzieć, na przykład, co powinienem zrobić, żeby wszystko sprawnie przebiegało? - Tylko dwie rzeczy - odpowiedziała natychmiast. - Po pierwsze, zawsze upewniaj się, że twoi ludzie i stwory są nakarmieni i napojeni, że są zadowoleni, i że mogą spać w miejscu, gdzie nie dotrze do nich słońce. Po drugie, trzymaj krótko wichrzycieli i niezadowolonych. Ci lordowie byli kiedyś samodzielni i jeśli się ich nie upilnuje, to znowu będą do tego dążyć... Przybyli później i w mniejszej liczbie niż sądziła Gniewica. Byli także cicho. Ukryli aktywność umysłów. Miało to dobre strony: z ostatniego zamczyska nie dobiegała żadna myśl, ale również nikt nie wysyłał w tym kierunku żadnej sondy. W przestrzeni nie dało się wykryć żadnych myśli. Było pusto, zbyt pusto. Laughing Zack Shornskull oglądał z góry Wieżycę Gniewu myśląc: To mi się nie podoba! Nie ma żadnych oznak aktywności, nawet nietoperze nie wysyłają impulsów, a przecież w takim miejscu powinny mieszkać liczne kolonie. Uśmiechnął się ponuro. Pułapka? Zasadzka? A może się po prostu ukrywa? Cóż to za nieszczęście musiałoby spaść na lady, żeby dumna i wyniosła Gniewica musiała się chować pod ziemią, jak lis w swojej norze. A może... to miejsce jest po prostu opuszczone? Ale czy taka potężna wieżyca mogłaby być opuszczona? Nagle, z ogromną łatwością, pojawił się na twarzy Zacka szeroki uśmiech, a z ust pociekła mu ślina - pożądanie! Żądza posiadania zamczyska! Dwór Zacka w Turgosheim był w porównaniu z tym garścią kamieni, umieszczoną na dnie wąwozu! Ale ta budowla... jest równa, a może nawet większa od jednej trzeciej wszystkich, wielkich dworów z Turgosheim! Jeśli ktoś byłby tutaj lordem - jeśli panowałby tutaj niepodzielnie - to mógłby stworzyć wielką armię... Kobieta też mogłaby tak postąpić! Myśli pełne żądzy posiadania, będące inspiracją pasożyta, znikły równie szybko, jak się pojawiły. Ponad namiętnościami przeważyła niepodważalna prawda: jeśli Gniewica była w tej krainie, to na pewno usadowiła się tutaj. Żaden lord ani lady nie mogłaby się oprzeć możliwości panowania nad takim zamczyskiem. Samodzielnego panowania nad nim! Z drugiej jednak strony była to tylko jedna wieżyca, a wielkie przestrzenie Krainy Gwiazd wciąż pozostawały niezbadane. Gniewica razem ze swoją piątką pomocników wylecieli z Turgosheim dawno temu, a zatem mogli zamieszkiwać podobne zamczyska rozrzucone na całym terytorium. W takim przypadku nie mieliby czasu, żeby zbudować własne armie. Pracując i mieszkając razem mogliby do tego dojść, ale żyjąc osobno i spierając się ze sobą, nie było to możliwe. Być może był tutaj jeden z rebeliantów. W przypadku braci Zabójczookich mogło być ich dwóch. Kto zatem mógł się tutaj ukrywać? Zack dał znak i jego siły zbliżyły się, dotyczyło to zwłaszcza wojowników, które trzymały się z dala i wysoko, żeby hałasem wywołanym przez ich odrzutowy napęd nie zaalarmować mieszkańców wieży. Zack zaczął opadać na dół a wieżyca i jej architektoniczne szczegóły zaczęła rosnąć w oczach. Nadal nie było najmniejszych oznak aktywności. Ani oddechu, ani myśli. Zack myślał dalej (choć już nie ukrywał myśli równie mocno jak wcześniej): Możliwe, że tu jest pusto. Ale ludzie i stwory przybyły w to miejsce, żeby zobaczyć okna, balkony, kominy, przypory, tarasy, krużganki i... ...Miejsca do lądowania! Po co wysyłać niewolników czy poruczników, kiedy całą robotę mogą wykonać wojownicy? Z uśmiechem na ustach lord Shornskull odsłonił umysł i przywołał wojowników, rozkazując pierwszemu, żeby wylądował na najwyższym lądowisku. Kiedy wojownik zniżał lot i powoli podchodził do lądowania, Zack „usłyszał” subtelne echo telepatycznego przerażenia, które poruszyło psychiczny eter. Było podobne do lęku kozy otoczonej przez stado wilków: O nie! On nie może mnie znaleźć! Proszą, zabierz go stąd! Gniewica! Była tutaj jednak! Sama! Bezbronna! - Do środka - rozkazał natychmiast swojemu stworowi. Dysze odrzutowe wypchnęły z siebie ogień, kończyny ustawiły się do lądowania i wielka, uzbrojona bestia osiadła na wypolerowanej płycie lądowiska. Oczy całej drużyny Zacka skupiły się na lądowisku, przeczesywały balkony i krużganki. Jeśli to wielkie zamczysko miało obrońców, to niewątpliwie powinni teraz się pojawić. A jednak nadal panowała cisza. Lady gdzieś się ukryła. Kobieta, Gniewica Zmartwychwstała! Już niedługo Laughing Zack zaciągnie ją skutą łańcuchami przed oblicze Vormulaca Zakażeńca i będzie zdana na jego łaskę. Ale Gniewica usłyszała to! Była tak przerażona, że nie mogła tego ukryć. Jeszcze raz wymsknęło się jej błaganie: Proszę, nie pozwól, żeby mnie znalazł! Zabierz go, proszę! Wszyscy do środka!, rozkazał Zack swoim oddziałom. Na każdym poziomie są lądowiska - lądować i znaleźć ją! Odnaleźć Gniewicę i przyprowadzić do mnie. Możliwe, że jest sama, jeśli będą przy niej ludzie... zniszczyć ich! Nakarmić nimi wojowników. Tylko, żeby włos jej nie spadł z głowy. Wyobrażam sobie, jakie plany ma względem niej lord Nieśpiący! III Zasadzka w Krainie Gwiazd - Dociekania Nestora - Odkrycie Cankera Wszystkie oczy wpatrzone były w Wieżycę Gniewu, ale nikt nie obserwował tkwiących niedaleko, wypalonych ruin zburzonych wieżyc. Najbliższy ze zburzonych zamków znajdował się w odległości jednej mili, ogrom i szczegóły odkrytego zamczyska były tak pociągające, iż nic dziwnego, że na sterty gruzów nikt nie zwracał uwagi. Kiedy jednak siły Zacka podchodziły do lądowania, kierując się ku różnym lądowiskom, podczas gdy Zack doglądał wszystkiego z góry i wydawał rozkazy, ze zburzonych zamczysk zaczęła wychodzić i startować w powietrze cała armia. Większość z wejść do Wieżycy Gniewu było skierowanych na wschód, siły Gniewicy nadciągały z zachodu. Na dodatek hałas dysz odrzutowych wojowników Zacka zagłuszał wszelkie odgłosy z zewnątrz, zaś samo zamczysko zasłaniało widok zbliżającego się nieprzyjaciela. Zack miał pięciu wojowników; trzech własnych i dwóch pożyczonych do tego zadania. Jeden z nich był gigantyczną bestią zaprojektowaną przez Vormulaca. W ocenie Zacka był on zbyt niezdarny. Reszta była mniejsza, ale dysponowała wystarczającymi zdolnościami niszczenia. Ponadto, oprócz własnego lotniaka, trzech poruczników i sześciu niewolników leciało na sześciu lotniakach. Niewolnicy siedzieli po dwóch na lotniaku. Wielki wojownik w towarzystwie lotniaka i dwóch niewolników, którzy nim telepatycznie kierowali, zbliżył się do obszernego lądowiska, które wznosiło się zaledwie kilkaset stóp ponad równiną. Pozostali wojownicy wraz z ich dowódcami również podchodzili do różnych tarasów, lądowisk i wejść na całej wysokości wieżycy. Sam Laughing Zack kierował swoim wojownikiem, który wylądował na głównym lądowisku i korzystał ze swojego chitynowego dzioba, używając go jak tarana, żeby sforsować masywne wrota. Słysząc jak wrota jęczą i wyginają się pod brutalnym naporem, na twarzy Zacka zagościł pełen lubieżności uśmiech... przez jakiś czas... ...Bo nagle okazało się, jak bardzo był to przedwczesny uśmiech. Z bardzo bliska i bez ostrzeżenia do wnętrza czaszki Zacka wdarł się mentalny, ostry i silny jak bełt cygańskiej kuszy rozkaz Gniewicy. Teraz nie była już przestraszona czy tchórzliwa. Jej głos „krzyczał”: Uderzać na nich!... Teraz, do ataku! Zack jeszcze nie wylądował, instynktownie, niemal równocześnie z usłyszeniem „głosu” Gniewicy, zawrócił swojego wierzchowca i to prawdopodobnie przedłużyło mu życie. Na około lądowiska, niczym rzęsy na powiece pojawiły się, zwisające na linach z okien, zaostrzone na kształt harpunów kratownice, wyglądające jak brony z pionowo skierowanymi ostrzami. Nagle kratownice zostały spuszczone na dół, ostrza harpunów krzesały iskry o wypolerowaną skałę lądowiska. Jeszcze przed chwilką długa głowa wierzchowca Zacka zostałaby przeszyta na wylot - a może nawet i sam Zack! W najlepszym wypadku Zack wyleciałby z siodła i poszybował w dół! I kto się teraz śmieje, Zack?, dobiegł go gdzieś od środka kpiący głos Gniewicy. Zobaczymy jak długo, lady!, odpowiedział, skręcając wierzchowcem i wprowadzając go w lot szybujący... ale już po chwili usłyszał wściekły grzmot dysz odrzutowych obcych bestii. Zza wielkiej bryły Wieżycy Gniewu nadciągały pełne śmiertelnych zamiarów kreatury, lecące na bryzie z północnej Krainy Wiecznych Lodów. Rzuciły wyzwanie mniejszym stworom Zacka. Cztery najkoszmarniejsze kreatury, jakie dane mu było widzieć w życiu! Widać to było po ich zewnętrznych cechach i nie trzeba było odczytywać w ich malutkich móżdżkach, czego chcą te skupione na celu, szkarłatne, żądne krwi, talerzykowate oczy. Ponadto widać było, że stwory mają doświadczenie w bitwach. Z kolei jego własne siły nastawione były na badanie nowych terenów. Przeciwnicy mieli zacięcie, determinację i wiedzieli, z kim walczą. Dwa lotniaki z porucznikami w siodłach zleciały ze szczytu wieżycy. Czujni i uważni porucznicy kierowali wojownikami. W wielkim zamczysku ożyła nagle setka umysłów, które zaczęły z mściwością pracować! Z zamaskowanych otworów wyłaniały się kolejne lotniaki, które wznosiły się na podmuchach północnego wiatru... i nagle, jakby znikąd, pojawiła się prawdziwa chmara małych, ale śmiercionośnych wojowników! (W rzeczywistości było ich tylko pięciu: trzech wypuszczonych z ukrytego lądowiska w Obłąkańczym Dworze przez braci Zabójczookich, a dwóch zostało wysłanych przez lorda Cankera Psiego Syna z Parszywego Dworu. Wszyscy jednak pojawili się jednocześnie, co w oczach Laughing Zacka wyglądało na zatrzęsienie.) Wycofać się! Wynosimy się stąd! Z całą mocą wampyrzego umysłu wysłał telepatyczny rozkaz. Zastawili na nas pułapkę! Za późno! Jego wojownik, stojący na lądowisku Gniewicy, miotał się jak oszalały i z wściekłością wyrzucał gaz z dysz napędowych. Jednak bezskutecznie. Z ukrytych w ścianach otworów wysunęły się i wbiły w niego długie piki z kolcami. Z dziur w podłodze wysunęły się takie same i rozerwały zbiorniki z gazem, a w jego skrzydłach powstały duże dziury. Chociaż nie był poważnie ranny, to jednak jego zdolności bojowe zostały znacznie osłabione. W końcu głupi stwór posłuchał rozkazu i wycofał się z lądowiska. Zabierając ze sobą powbijane piki, przekroczył krawędź lądowiska i włączył napęd, żeby ustabilizować lot. Ale powietrze przelatywało przez jego podziurawione skrzydła, a z rozerwanych zbiorników uciekł gaz, który pozwalał mu latać. Ucieczka wojownika była, delikatnie mówiąc, bardzo niepewna. Tracąc wysokość, wojownik przeszedł w spiralny, coraz szybszy lot nurkowy i zahaczył o jeden z krużganków Suckscaru w miejscu, gdzie łączył się z wieżycą, po czym uderzył z całą siłą i eksplodował jak bomba! Parująca, gorąca plazma zabarwiła Suckscar na czerwono, wielkie ilości krwi spłynęły w szkarłatnej powodzi, znacząc swą drogę na ścianie zamczyska. W powietrzu latały dymiące kawałki mięsa i odłamki chityny, a ogromne ciało przez chwilę trzymało się ściany, po czym zaczęło spadać, zostawiając fragmenty korpusu i karmazynowe znaki w miejscach, gdzie ocierało się i odbijało o występy w ścianie wieżycy. W końcu w zetknięciu z twardym gruntem lot dobiegł końca, a stwór przeszedł do wieczności. Reszta oddziału Zacka była w nie lepszej sytuacji. Na najniższych poziomach wieżycy wielka konstrukcja Vormulaca oderwała się jakoś od lądowiska, należącego do Gorviego Przechery, ale od razu została zaatakowana w powietrzu przez mniejsze i zwrotniejsze stwory. Rozerwanie pęcherzy gazowych zmusiło stwora do lądowania. Uszkodzony przy niezdarnym lądowaniu leżał, podczas gdy zbliżało się do niego trzech wojowników Gorviego. Były to konstrukcje przystosowane do walki na ziemi. Nie przeszkadzały im pęcherze gazowe i podobne do spódnicy skrzydła. Były zręczne i mocno opancerzone. Szybko sobie poradziły z przeciwnikiem, oskubując giganta do kości i rozciągając jego wnętrzności po równinie. Kilku poruczników i niewolników Zacka zdołało wylądować na platformach wieżycy. Niektórzy uciekli, a inni nie. Zack widział, jak jeden lotniak zaczyna startować, a kilku obrońców wyskakuje z ukrycia, wczołguje się pod niego i chwyta za nogi. Lotniak zaczyna tracić równowagę, rozkłada skrzydła, żeby utrzymać się na skraju lądowiska, ale nie może odlecieć. Kiedy jeździec rzuca przekleństwa, kolejni obrońcy wbijają pikę za piką w brzuch stwora, po czym pozwalają mu odlecieć tylko po to, by lot zamienił się w upadek... Jeden z pozostałych wojowników wylądował na platformie, która okazała się pułapką. Obrońcy Obłąkańczego Dworu spuścili łańcuchy i pociągnęli za poluzowane podpory, zsuwając stwora po pochyłości na dół. Jakiś sprytny pachołek wykorzystał pomysł Lidesciego i zanim wojownik poleciał w przepaść, oblano go olejem i podpalono! Gorejąca kula rozświetliła mroki nocy, sycząc i krzycząc, wyrzucając z siebie jęzory niebieskiego i białego ognia w nurkowym locie ku ziemi. Nadlatujące z góry lotniaki Gniewicy zaatakowały siły Zacka. Jeźdźcy wystrzeliwali ciężkie, ostre jak brzytwy haki. Broń przeszywała skórzane zbroje niewolników Zacka, strącała ich z siodeł i w końcu rzucała nimi o ściany zamczyska... albo po prostu spadali na dół. Gdyby byli Wampyrami, to ich metamorficzne ciała mogłyby przybrać formę zdolną do lotu. Ale byli tylko zwykłymi wampirami. Kilka błyszczących haków przeleciało tuż obok Zacka. Zbyt blisko; poczuł wibracje powietrza, kiedy broń świsnęła obok jego ucha i wyrwała kawał mięsa ze skrzydła lotniaka. Tego było już za wiele dla Laughing Zacka. Odwrót! Uciekać w góry!, zawołał do swoich ludzi i stworów, bezowocnie niestety. Nawet odważni wojownicy widzą, kiedy uciekać, w zgodzie z rozkazami lub bez nich. Ci co przeżyli - dwie bestie wojenne, jedna poważnie uszkodzona, oraz trzy lotniaki, włącznie z lotniakiem Zacka (z tego jeden bez jeźdźca) - skierowali się ku górom... Ale nawet Gniewica nie przewidziała wszystkiego. Z północno-wschodniej strony coś pulsującego pędziło w kierunku uszkodzonego wojownika Zacka, zanurkowało pod jego ciało i rozcięło mu pęcherze gazowe, aż do samego ogona, przy pomocy dwóch rzędów kolców, umieszczonych na grzbiecie! Stwór Vasagiego Ssawca był przeznaczony do walki z innymi, latającymi wojownikami. Vasagiego już nie było, ale Suckscarem rządził teraz Nestor Nienawistnik! Gniewica wyszła na balkon, żeby zobaczyć bitwę. Tak, to był Nestor. Powrócił ze swojej misji w Krainie Słońca. Nestor na swoim lotniaku z twarzą zakrytą maską, płonący wewnętrzną namiętnością, a może żądzą zdobycia wiedzy. Towarzyszyli mu jego najlepsi ludzie z Suckscaru. Ci, co przeżyli klęskę pod Schronieniem, chcieli teraz pokazać się z jak najlepszej strony. Ale z oddziału Zacka niewiele już zostało, więc i pracy nie było dla nich zbyt wiele. Wojownik Nestora spadł na ostatnią bestię bojową lorda Shornskulla i w krótkim czasie rozkawałkował ją. Podobny los spotkał pozbawionego jeźdźca lotniaka. Jeden niewolnik na lotniaku, który pierwszy wymknął się z zasadzki, oddalił się już na tyle, że zdołał uciec. Laughing Zack pozostał sam. Kiedy wojownik Nestora zaatakował lotniaka Zacka, ten roześmiał się głośno i tuż przed zderzeniem stworów wyskoczył z siodła. W połowie drogi do ziemi zmienił swe ciało, wytwarzając błony pomiędzy ramionami a nogami, spłaszczył się na kształt liścia... ale na próżno. W chwili, gdy uzyskał pełną kontrolę nad lotem, pojawił się nad nim lotniak Nestora. Przechwytujący otwór lotniaka zamknął się na Zacku, z podbrzusza bestii wystawała tylko lewa noga i lewa ręka. Przez chwilę widać było ich gwałtowne ruchy, potem powróciły do normalnego kształtu, a w końcu znieruchomiały. Lotniak szczelnie zatrzasnął elastyczne powłoki brzucha i Zack nie miał dostępu powietrza, a przecież nawet Wampyry muszą oddychać - lord Shornskull nie był żadnym wyjątkiem. Po chwili... nie był martwy, ale pozbawiony przytomności. Dwieście pięćdziesiąt stóp nad równiną Nestor pociągnął za wodze i wydał rozkaz: Zrzuć go! Ciało Zacka poleciało jak kamień, rozprysło się niczym jajko i pokryło szczątkami kurz i kamienie. Jego pasożyt wiedział, że jest teraz zdany tylko na siebie, opuścił pogruchotane ciało. Jeden z wojowników Gorviego, który przyszedł zobaczyć, co się stało, nie zauważył pijawki i rozdeptał ją. I tak oto Zack spotkał się z prawdziwą śmiercią, gdzie otaczała go kompletna ciemność. Przez chwilę... ...do czasu, gdy nie usłyszał głosu nekromanty lorda Nestora Nienawistnika, który „mówił”: Zacku Shornskull, nieźle się wpakowałeś! Mógłbym ci nawet współczuć i zostawić w spokoju, ponieważ nigdy nie miałem okazji cię spotkać i nie mam nic do ciebie... ale, niestety, nie mogę. Zanim pozwolę ci spać długim snem, muszę się czegoś dowiedzieć. Co...?, powiedział Zack. Kto...? Czyżbyś nie poczuł mnie, zanim do ciebie przemówiłem?, głos Nestora sączył się jak smoła. Dziwne zaiste, albowiem inni rozpoznają moją obecność. Jacy inni? Inni zmarli. Wiedzą, kiedy się do nich zbliżam, bo potrafię odczuć ich przerażenie! Znam tę sztukę, a zmarli boją się jej. Zack wiedział, że jest martwy, a przynajmniej takie miał podejrzenia, kiedy znalazł się w absolutnej czerni, przed usłyszeniem głosu Nestora. Tuż przed uderzeniem o ziemię odzyskał świadomość i wiedział, że ani człowiek, ani Wampyr nie jest w stanie przeżyć takiego upadku. A jednak teraz zdawało mu się, że żyje! Żyje, ale jest ślepy, unieruchomiony i... pusty? Wiedział, że opuścił go nawet pasożyt. Jesteś martwy, Zack, odezwał się Nestor. A ja jestem nekromantą, nazywam się Nestor Nienawistnik. Zack nic nie odczuwał. Nie wiedział, gdzie są jego kończyny; możliwe, że już ich nie miał, albo że nie ma w nich życia. To byłoby prawdopodobne w sytuacji, gdyby rzeczywiście był martwy. Gdzie ja... jestem? Przeniosłem cię do Suckscaru, który mieści się w zaatakowanej przez ciebie Wieżycy Gniewu. Wieżyca Gniewu! Nosząca imię Gniewicy Zmartwychwstałej! Zack w końcu skojarzył fakty. Niewolnik uciekł, żeby powiedzieć o wszystkim Vormulacowi. Ha! Cień satysfakcji dotarł do lorda Zacka Shornskulla, który albo był martwy albo w towarzystwie szaleńca! Jego myśli były oczywiście wypowiedziane w mowie umarłych i Nestor je usłyszał. Żadne ale, zwrócił się do niego nekromanta swoim najłagodniejszym i najbardziej przerażającym tonem. Dla świata jesteś martwy - ale nie dla mnie! Mam kilka pytań i chcę, żebyśmy sobie coś wyjaśnili. My? Ja, lady Gniewica, bracia Zabójczoocy, Canker, Gorvi i oczywiście ty. A Vasagi? On nie! Odszedł, a ja zająłem jego dwór. Suckscar! Właśnie. Lubię tę nazwę, która jest całkiem na miejscu. Vasagi ssał swoją trąbką, a ja czynię to umysłem. On ssał z żył, a ja ssę z mózgów... nawet nieżywych. Wysysam wiedzę, a ty masz to, czego mi trzeba! Pierwsze pytanie: ilu ludzi, potworów i lotniaków ma Vormulac Nieśpiący i gdzie jest ich obóz? Faktycznie szaleniec!', odparł bezzwłocznie Zack. Dlaczego miałbym ci mówić, gdzie jest Vormulac? Wyrwałby mi za to serce i pożarł jeszcze żywe! I pomimo niezwykłości sytuacji (a może właśnie dlatego? No, bo jeśli był naprawdę nieżywy, to co mu groziło, nawet ze strony Vormulaca?) zaśmiał się, co było najgorszym z możliwych błędów. Widzę, że cię nie przekonałem, westchnął Nestor. Muszę przyznać, że podziwiam twoją nieustępliwość: śmiać się z wnętrza śmierci. Chodzi ci chyba o oblicze śmierci?, spytał Zack. A więc koniecznie muszę cię przekonać, prawda? Uważaj - czujesz to? W końcu Zack coś poczuł: ruch powietrza, który był na swój sposób przyjemny. Chłodna bryza na twarzy. Jak oddech łapiącej powietrze kobiety z Krainy Słońca, której po doścignięciu zdarto spódnicę, rozłożono na plecach, przygnieciono ciężarem ciała i próbuje się wejść do wilgotnej cipki. Masz bujną wyobraźnię, powiedział cicho Nestor. Ale co najmniej nieadekwatną. Ja tylko dmuchnąłem. Wiem, że mam przyjemny oddech. Ale powiedz, dlaczego ty na mnie nie możesz dmuchnąć? Albo chociażby splunąć? Dlaczego nawet nie próbujesz, Zack? Ja... Ja... Ponieważ nie możesz, prawda? Gdybyś tylko mógł zobaczyć to, co ja widzę! Wtedy wiedziałbyś, dlaczego nie możesz oddychać. Nestor mówił szeptem, który nie tracił na intensywności. Mam ci to pokazać? Jak możesz pokazywać cokolwiek ślepcowi? Jestem nekromantą, Zack. Słyszysz mnie i czujesz mój oddech, mój... dotyk? Kiedy się skoncentruję, to będziesz mógł nawet zobaczyć to, co ja widzę! Zobacz! Zack popatrzył i krzyknął! Nawet Laughing Zack. Krzyczał jak tamta dziwka, którą zgwałcił. Ona była pierwsza po tym, jak osiągnął pełną zdolność metamorfizmu. Cóż to było za jebanie! Najpierw trochę sucho, a potem z wsuwaniem się aż pod żebra, gdy jego narzędzie zamieniło się w zębatą piłę z chrząstki! Wtedy już nie było sucho, ale gorąco i wilgotno... Świadome rozpatrywanie jej agonii przynosiło mu ulgę. Doprawdy?, powiedział Nestor. Naprawdę to zrobiłeś? Byłeś twardzielem! Teraz już nie jesteś taki twardy. Właściwie to w niektórych miejscach jesteś całkiem miękki, co? Znowu po-kazał Zacka... Zackowi! Trzęsącą się, galaretowatą papkę, która kiedyś była człowiekiem. Zack zaszlochał i Nestor był prawie pewien, że nie będzie musiał go torturować. Pokazanie mu stanu, w jakim znalazło się jego ciało, już było wystarczającą torturą. Zack wiedział, dlaczego nie może oddychać: człowiek po prostu potrzebuje ust, twarzy i gardła do oddychania. Wiedział też, dlaczego nic nie odczuwa: kiedy twoje kończyny, tułów i głowa zamieniają się w galaretę, to nie jesteś w stanie nic odczuwać - jesteś martwy! Taka była prawda, trzeba było uwierzyć Nestorowi. A zatem uwierz mi również, odezwał się nekromanta, że tak jak czułeś mój oddech na tym kawałku mięsa, które było twoją twarzą, tak samo poczujesz moje ręce na pogruchotanym ciele i jego najczulszych częściach... Na tym polega moja sztuka! Uwierz w jeszcze jedno: mogę sprawić, że poczujesz zwielokrotniony ból, dziesięć razy większy od tego, co kiedykolwiek czułeś. Cały, nie kończący się ból wampyrzego świata! Zack Shornskull nic nie mówił, jedynie szlochał. Tyle tylko był w stanie zrobić. Teraz mi wierzysz? Nestor żądał potwierdzenia. Tak! Tak! Tak!, jęczał Zack. Poczuł jak ręce Nestora przestają dotykać jego ciała, wydawało mu się również, że czynią to niechętnie. Następnie odpowiedział na wszystkie pytania Nestora, a ten wiedział, że jest to szczera prawda. Na sam koniec Zack zapragnął się dowiedzieć: Co ze mną będzie? A co może być? To koniec. Czy będę pochowany? Spalony? W końcu jestem - a raczej byłem - wampyrzym lordem. Czyż nie mam żadnych praw? Żadnych. Nasze siły są zdziesiątkowane. Potrzebujemy żywności. Zostaniesz zjedzony. Lordów się nie zjada! Ich esencja może zostać przekazana dalej! Coś z nich, choćby niewiele, może przedostać się do innych stworzeń. Czy jest to dobry koniec dla lorda? Kontynuacja żywota bez świadomości? W czasie, wojny lordowie bywają zjadani, sprzeciwił się Nestor. A my mamy wojnę. Nie dasz rady zakazić żadnego z naszych... a nawet jeśli, to co z tego? I tak wszyscy są już Wampyrami. A co do twojej wampyrzej esencji: zostanie dobrze rozdzielona. Dla wojowników nie stanowi różnicy, co zjadają! Jesteś... potworem!, odparł Zack. Czyż wszyscy nimi nie jesteśmy? Kiedy usuwano szczątki Zacka, zbliżyła się do nich Gniewica i splunęła z pogardą. - Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! - Zawołała. Ale lord Shornskull nie słyszał jej, a Nestor nie trudził się tłumaczeniem. Nestor opowiedział Gniewicy wszystko, czego się dowiedział od Zacka: gdzie jest lord Vormulac, jakimi siłami dysponuje, że oprócz lorda Maglore'a wszyscy z Turgosheim przyłączyli się do krucjaty lorda Nieśpiącego. Po usłyszeniu tego, lady Gniewica opuściła Suckscar i poszła do siebie, pracować nad strategią. Jedynie lord Canker wyglądał na nieusatysfakcjonowanego, a Nestor chciał poznać powody jego niezadowolenia. - Czy coś nie tak? - Zapytał, kiedy wszyscy opuścili jego dwór. - Gdzie się podział twój bojowy nastrój? Dlaczego twoje szczekanie zamieniło się w skowyt? - Ciebie mógłbym spytać o to samo! - Odciął się Canker. - Przez ostatnie cztery lub pięć miesięcy miałem co najmniej tuzin okazji, żeby cię o to spytać! Nestor pokiwał głową i podał psiemu lordowi krzesło. Sam stanął przed oknem i wpatrywał się w ciemny zarys gór. - Tak, wszystko się zmieniło - powiedział po chwili. -Przeczuwaliśmy wojnę i w końcu ją mamy. Zaczynają nam puszczać nerwy... wygada na to, że nawet przyjaźń się kruszy. - To nie ma nic wspólnego z walką, czy wojną - odpowiedział Canker, przechodząc od razu do rzeczy. - Od pewnego czasu nie zależy ci na mojej przyjaźni. Ponieważ nic złego nie zrobiłem, to przyczyna leży po twojej stronie. Jak wiesz, przyjaciele są od tego. żeby słuchać, więc zadam ci pytanie: czy coś jest nie tak? Nestor popatrzył na niego, otworzył usta... spojrzał w bok i rzekł: - Nie mogę ci nic powiedzieć oprócz tego, że jeśli będę się trzymał z dala od ciebie, albo ty z dala ode mnie, to nic złego ci się nie stanie. - Czy to zagadka? - Jeśli tak uważasz. - Nie! - Czy chodzi o ten nokaut? - Może tak, a może nie. Canker uśmiechnął się samymi oczami, na co Nestor parsknął cichym śmiechem i powiedział: - I kto teraz wymyśla zagadki? Wygląda na to, że bawimy się słowami! Canker przytaknął głośno: - No! - I kiedy uśmiech znikał z twarzy Nestora, na pysku Cankera zagościł lisi uśmieszek. Następnie podskoczył na równe nogi, otrzepał się jak wielki pies i podszedł do okna. Ale Nestor odsunął się od niego. To jeszcze bardziej zmieszało Cankera. - A może... może ja powiem tobie o co chodzi, a potem ty mi powiesz? - Nie - Nestor pokręcił zdecydowanie głową. - Czemu nie? - Zmartwił się psi lord. Zmarszczył brwi, które utworzyły jedną linię na jego czole. - Ponieważ nie ma rady na to, co mnie trapi. A ponieważ nie można mi pomóc, to nie ma sensu o tym gadać. Ale chętnie wysłucham ciebie. Czyż nie powiedziałeś, że przyjaciele są od słuchania? Canker wrócił na krzesło i siadając, powiedział: - Nie cierpię tego. - Impas? - Impas można przełamać. Tu chodzi o sytuację! - Twoją sytuację? Canker wyprostował się na krześle i spojrzał Nestorowi prosto w oczy. - Chyba słyszałeś, co inni mówią za moimi plecami? Nestor wzruszył ramionami. - Mówią o mnie, obgadują się nawzajem. Nikt z nich nie jest spokojny, ani zadowolony... ja też nie... ani ty! Jesteśmy Wampyrami! Canker szarpnął ucho i gwałtownie potrząsnął głową. Po chwili uspokoił się. - Wiesz o tym, że mój ojciec oszalał? Jego ucho zaczęło gnić od środka, śmierdziało, a zgnilizna zaczęła opanowywać mózg. Wiedział, że tak się stanie, ponieważ był oneiromantą, tak jak i ja nim jestem. Kiedy byłem jeszcze szczeniakiem, wsiadł na lotniaka i poleciał prosto w słońce. Jego talent przeszedł na mnie wraz z jego jajem i nasieniem. Czy sądzisz, że odziedziczyłem także i jego szaleństwo? Nestor w końcu zrozumiał, o co mu chodzi. - Czy to cię martwi? Myślisz, że zwariowałeś? - Możliwe, że zaczynam tracić zmysły - warknął Canker. - To śmieszne! Ty miałbyś być wariatem? Chyba, że tak szalonym jak lis! Canker nagle znalazł się gdzieś daleko ze swoimi myślami. - Mam takie sny. Nestor... takie sny, że nie mogę w nie uwierzyć! Moja srebrna kochanka z księżyca... Myślałem, że jest jedyna... ale możliwe, że księżyc jest ich pełen! Do cholery z tą wojną! Idę zagrać na swoim kościanym instrumencie i złożę hołd mojej niebiańskiej bogini. Stał już na łapach, a oczy mu błyszczały. Patrząc na niego w tej chwili, Nestor raczej nie założyłby się, że Canker jest w pełni władz umysłowych. Przywołał swojego pierwszego porucznika Zahara: Przyjdź. Zaś do Cankera powiedział: - Parszywy Dwór potrzebuje cię, przyjacielu. Czas żebyś poszedł do siebie i dopilnował wszystkiego. Odprowadzi cię mój człowiek, Zahar. Canker chwycił go za rękę i błagalnym tonem zapytał: - Nestor, mój drogi, młody lordzie z Krainy Słońca, musisz mi powiedzieć: czy ja zwariowałem? Czy księżyc zżera mi mózg? Nestor wymyślił w końcu, jak go przekonać: - Czyż Gniewica i pozostali nie nazywali cię szaleńcem, kiedy po raz pierwszy wspomniałeś o swojej srebrnej kochance z księżyca? Oczywiście, że tak. To wyglądało dziwnie nawet dla mnie. Ale powiedz: czy Siggi istnieje naprawdę, czy nie? Teraz... mówisz, że śniłeś o innych? - O jednej! Bardziej kobiecie niż dziewczynie, dojrzałej, tak pięknej, że przerasta to wyobraźnię! - A więc twoje szaleństwo nie jest jeszcze dowiedzione. Przywołaj ją tutaj, jeśli musisz. A jeśli się pojawi... - ...to będę wiedział, że jestem normalny! - Właśnie. Wszedł Zahar i Canker, przynajmniej częściowo przekonany o swoim zdrowiu, wyszedł w jego towarzystwie. Kiedy oddalili się od prywatnych komnat Nestora, Canker zapytał: - Zahar, twój pan jest moim przyjacielem. Wierzysz w to? - Widziałem to, panie - Zahar mówił ostrożnym tonem. - Jakże mógłbym w to wątpić? - Właśnie - pokiwał głową Canker. - Domyślam się, że jesteś dobrym, szczerym porucznikiem i że kochasz swojego pana... hm, na tyle, na ile jest to możliwe. Czy tak? - Wiesz panie, że tak jest. - A zatem przejmujesz się jego losem? - Oczywiście. - Hm. A czym się tak przejmujesz? Zahar stał się ofiarą zabawy w słowa. Ta jednak miała swój cel i właśnie to zauważył. Przyznając się, że przejmuje się Nestorem, musi teraz powiedzieć... a może nie. Ponieważ „prawdziwy” porucznik nigdy nie zdradzi swojego pana - Wiesz panie, że nie mogę tego powiedzieć - zaoponował. - Mój pan wyrzuciłby mnie przez okno, jak cygańskiego kociaka - tyle, że jestem znacznie cięższy od kociaka, no i nie radzę sobie tak dobrze w powietrzu. - Ale coś mu dolega? Nie zaprzeczaj, ponieważ widziałem, jak na niego patrzyłeś. Sam zobacz: to miejsce było kiedyś pełne życia, a teraz jest przygnębiające i melancholijne. No dobra, nie powiesz mi niczego złego, chociaż chcę jak najlepiej. Zamiast tego powiedz mi, co zdarzyło się tej nocy w Krainie Słońca? Gdzie byliście i co robiliście? Zahar był wyraźnie zmieszany. Psi lord był bardzo szybki, pytania pojawiały się błyskawicznie i ciężko było znaleźć na nie odpowiedzi. Zahar nie potrafił jednocześnie osłaniać swoich myśli i mowy. Ponieważ jego myśli nie dało się ukryć przed Cankerem, musiał powstrzymać ich pojawianie się. Ale zanim był w stanie to uczynić, poczuł telepatyczną obecność Cankera. Trwało to tylko chwilę i w tym czasie Canker odebrał miękkość, poczucie bezpieczeństwa oraz wrażenie snu. Taki rodzaj myśli, jakie ma zarodek w łonie swojej matki. To była sztuczka, ale ile oprócz tego zauważył psi lord? Sądząc po jego zawiedzionej minie, niewiele. - Hm! - Odezwał się Canker. - Faktycznie dobrze służysz swemu panu. I tak powinno być. Pilnuj interesów swojego pana, a kto wie, może któregoś dnia dostaniesz jego jajo. Słysząc to, Zahar Nienawistnik z trudem ukrył wyraz przerażenia na swojej twarzy wywołany lękiem, który ukłuł go prosto w serce. Na szczęście wyglądało na to, że psi lord niczego nie zauważył. Canker jednak wiedział. Kiedy zapuścił się w głąb umysłu Zahara i zapoznał się z żywymi obrazami, wypełniającymi pamięć porucznika, nie zdradził się najmniejszą nawet myślą. Wspomnienia dotyczyły tego, co działo się po porażce pod Schronieniem. Miejsce na skraju lasu, gdzie wielkie drzewa rosną na krawędzi sawanny, za którą rozciągają się rozpalone pustynie południa. Miejsce, gdzie stały niskie chaty. Miejsce, o którym Nestor musiał wiedzieć. Nic dziwnego, pomyślał Canker. W końcu Nestor mógł jeszcze coś pamiętać z czasów, kiedy jako młody Cygan żył z plemieniem Lardisa Lidesci. Idąc do Parszywego Dworu, przypominał sobie resztę wspomnień wydobytych z umysłu Zahara. Lotniaki Nestora lądują po cichu na sawannie, w miejscu skąd łatwo mogą wystartować. Ludzie Nestora podchodzą tyralierą do zabudowań ukrytych pod drzewami. Nestor przywołuje wojowników i na jego rozkaz spadają w dół, łamiąc gałęzie i miażdżąc wiele domostw. Ze zrujnowanych chat dochodzą ochryple krzyki... zawodzenie inwentarza, gdakanie i trzepotanie skrzydeł drobiu... dźwiękowa oprawa towarzysząca śmiertelnemu marszowi wojowników! Zaskakujące, że nekromanta wydal absolutny zakaz spożywania mięsa ludzkiego i zwierzęcego! Jaki zatem był cel tej wyprawy? Zemsta? Ale za co? A poza tym: czyż zjadanie wrogów nie jest najsłodszą zemstą ze wszystkich? Ale nekromanta lord Nienawistnik miał inną koncepcję i wydał rozkazy swoim podwładnym. Wojownicy wycofali się na sawannę, natomiast ludzie rozeszli się wzdłuż niewysokiego płotu, okrążyli osadę... i podpalili wszystko! I kiedy płomienie buchnęły w górę, nieliczni, którzy przeżyli najazd wojowników, próbowali uciec do lasu, ale ludzie Nestora zamiast brać jeńców, wrzucali ich z powrotem do ognia! Tutaj pojawiło się dziwne zniekształcenie w pamięci Zahara i Canker przeglądał jedynie urywki obrazów. Te postacie... niektóre kuśtykające, inne czołgające się... uciekały tylko po to, żeby zostać wrzuconymi z powrotem w płomienie. Nikt z nich nie podjął walki! Byli to słabi, kalecy i wymizerowani ludzie. Ale czy okaleczyli ich wojownicy? Czy osłabił ich żar ognia? Czy ich kości zostały połamane przez szczątki walących się domów? Ich sylwetki na tle płomieni: groteskowe, zniekształcone, powykrzywiane... niepełne? Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ich ubrania są w strzępach, ale... nagle Zahar zrozumiał, że ci ludzie byli w strzępach!!! Również psi lord pojął, że Nestor spalił właśnie kolonię trędowatych! Teraz zrozumiał wszystko; dotarło do niego, dlaczego Nestor znajdował się w tak kłopotliwym położeniu. Otrzepał się, a kiedy doszedł do swoich komnat, zawołał jednego z zaufanych poruczników i powiedział: - Natychmiast zamknąć wewnętrzne przejście do Suckscaru - oznajmił. - Nikomu nie wolno tamtędy przechodzić, nic nie może się przedostać! - Tak panie - odpowiedział porucznik. - Czy to wszystko? Canker pokiwał głową, ale po chwili skinął na niego. . - Jeszcze jedno. Gniewica Zmartwychwstała może zwoływać lordów na naradę wojenną. Będę grać na moim instrumencie i mogę jej nie usłyszeć. Jeśli usłyszysz ją, to przyjdź mnie powiadomić. - Tak jest. - To wszystko. Porucznik wyszedł. Ale wracając z apartamentów lorda, przechodząc korytarzami Parszywego Dworu, usłyszał coś niezwykłego. Korytarzami, wypełniając cały dwór i wstrząsając ścianami, popłynął żałosny, nie kończący się skowyt, bolesny i straceńczy. W końcu przeszedł w szloch i umilkł. Porucznikiem wstrząsnął dreszcz strachu, ale poszedł wykonać rozkaz... IV Przynęta Devetaki Trzydzieści pięć minut wcześniej Devetaki Czaszkolica wylądowała wraz ze swoim oddziałem rozpoznawczym na równinie - w pobliżu rozświetlonej półkuli Bramy. Samo oglądanie tego zjawiska nic jej nie dało, ale wyczulone, wampyrze zmysły mówiły, żeby tego nie dotykać. Czymkolwiek Brama była, to w tej chwili nic z jej strony nie zagrażało i lepiej, żeby tak pozostało. Przed lądowaniem wyśledzili wojownika Gorviego, który wracał do zdrowia w zagłębieniu terenu. Nie rozpoznał jej, ale wyczuł, że jest Wampyrem, więc wypuścił tylko dym z nozdrzy i wydał ostrzegawcze warknięcie. Nie podejmował jednak wrogich działań. Choć stwór był ranny, nie oznaczało to, że jest bezbronny. Wręcz przeciwnie, czasami ranni wojownicy okazywali się najniebezpieczniejsi. Devetaki zignorowała stwora, ponieważ zabrała ze sobą tylko najszybsze lotniaki i nie miała bestii bojowych. Wysłała jednak posłańca do Vormulaca, żeby przekazał jego położenie. Była tu wystarczająca ilość mięsa, żeby nakarmić wszystkie bestie lorda Nieśpiącego na całą noc i część dnia. Ludzie mieli jednak inne potrzeby. Wracając, skierowała się na południe w stronę wielkiej przełęczy i kiedy wzniosła się ponad nią, mniej więcej pośrodku kanionu, wyczuła przed sobą ludzkie myśli. Lądując na płaskowyżu po wschodniej stronie przełęczy, kazała zamilknąć swoim podwładnym, zaś ona starała się „wsłuchać” w umysły znajdujących się na dole ludzi. Szybko okazało się, że nie byli to Cyganie, ponieważ to plemię już dawno temu nauczyło się ukrywać swe myśli przed Wampyrami. Kiedy zachodziło słońce potrafili znakomicie tłumić, rozpraszać lub wyciszać myśli. W nocy stawali się ćmami - sowami albo lisami. W dawnych czasach w Turgosheim smarowali się olejem z kneblaschu, co zniechęcało do penetracji ich siedzib. Z drugiej strony zdradzał ich smród, a olej można było usunąć. Cyganie byli mądrymi ludźmi, podobnie jak Wampyry. A zatem ludzie na przełęczy nie byli Cyganami. Lecz jeśli to nie Wędrowcy, nie trogowie, ani nie pustynni Tyrowie, no i na pewno nie Wampyry, to kim byli? Może te dziwne nowe krainy były zamieszkane przez dziwnych ludzi!? Devetaki postanowiła posłuchać ich myśli i dowiedzieć się więcej. To czego się dowiedziała... było fantastyczne! Dwa umysły były potężne, utalentowane i wyszkolone w parapsychicznych umiejętnościach. Jeden byt lokalizatorem, potrafił z daleka odkrywać obecność innych, wrogów. I chociaż spał, to Devetaki musiała być bardzo ostrożna „zaglądając” w głąb jego umysłu. Drugi... był nieco inny! Miał nie tylko potężny umysł, ale emanowała z niego moc, a przynajmniej uważał się za potężnego. Dowódca, powinien być dobrym porucznikiem. Wszyscy ludzie w wąwozie byli pod jego dowództwem! Miał taki sam talent... jak Devetaki! Potrafił „na pierwszy rzut oka” czytać w myślach. Jednak „rzut oka” był istotny, potrzebował kontaktu wzrokowego, żeby zagłębić się w czyjeś myśli. A zatem dwóch magów! A ci ludzie z nimi? Przynajmniej dwunastu, niektórzy niepewni, nawet wystraszeni, ale zasadniczo pewni siebie. Silni ludzie: żołnierze! Wszyscy wiedzieli, co to dyscyplina, strategia, taktyka - istota ich zawodu! Posiadali wszystkie umiejętności, o których zapomnieli lordowie z Turgosheim; a przecież byli zwykłymi ludźmi! A może niezwykłymi? Pewność siebie, oczywiście. Zauważyła jednak, że była to obca pewność siebie. Devetaki przyjrzała się dokładniej: Mieli broń i spali wraz z nią, albo przynajmniej mieli ją w zasięgu ręki. Kilku śniło o wojnie i o korzystaniu z broni. Trudno było uwierzyć w ich sny; niewątpliwie były to czyste fantazje! Ale czy fantazją było także to, że ci ludzie przeszli przez Bramę, świecącą w Krainie Gwiazd? Znowu przypomniała sobie Maglore'a Maga, który opowiadał o Starych Wampyrach i o tym, że pośród nich znajdowali się magowie, którzy... ...przywołali moce, nad którymi nie byli w stanie zapanować. I to był początek końca. W wojnie, która była kataklizmem, wykorzystano taką broń, że zniszczyła wszystkie zamczyska... Następnie, ale już z większą ostrożnością, Devetaki powróciła do umysłu dowódcy. Odkryła jego cel: podbój! Ten człowiek, tak jak Gniewica czy Vormulac, chciał podporządkować sobie cały świat i rządzić nim jak kolonią. Jednak nie, Devetaki dostrzegła pomyłkę. Kiedyś miał taki plan, ale jego przełożeni wygnali go ze swego świata. Teraz miał inny cel. Nadal chciał podbić świat Wampyrów, ale tylko dla siebie! Śmiały jegomość, miał takie ego i aspiracje jak sama Gniewica albo Vormulac. Może nawet tak wielkie jak Devetaki! Nie były to ślepe ambicje, wiedział na co się poważa i przeciw komu występuje... w pewnym sensie. I podobnie jak jego ludzie, ufał sile posiadanej broni. Turkur Tzonov śnił. Początkowo jego sny były zaciemnione przez jakiś obcy wpływ, przez coś, co obserwowało go z daleka. Przez chwilę starał się od tego oddalić, ale było to równie niemożliwe, jak uwolnienie się od własnego cienia. W końcu zignorował obecność tego „czegoś”. Śnił po trosze o przeszłości, a po trosze o teraźniejszości. Pojawiały się także przebłyski dotyczące niepewnej przyszłości. Przeszłość była faktem, aczkolwiek nie zadowalającym. Teraźniejszość nabierała kształtów dzięki wydarzeniom z przeszłości, ale przyszłość mogła być kreowana jedynie przez pragnienia lub siłę woli. Sny oczyszczają świadomość, w której istnieją nie tylko pragnienia, ale także stłumione poczucie winy, które często może znaleźć swój wyraz jedynie podczas snu. Dlatego też większość z tego, co śnił Turkur było koszmarem, który sprawiał, że przewracał się z boku na bok na swoim legowisku. Wszystkie sny były pieczołowicie „obserwowane” przez Devetaki Czaszkolicą. Śnił o Siggi Dam, o tym, jak razem z Aleksym Jefrosem zajęli się jej mózgiem, a potem wysłali ją przez Bramę w Perchorsku. Ponieważ jednak pamiętał również chwile poprzedzające to wydarzenie, wspominał jej ciało, piersi, pośladki i ten niezrównany, ach, jakże słodki seksapil. Sen był koszmarem, wyrazem poczucia winy, do którego nigdy by się nie przyznał w trakcie dnia. Oczywiście, że nie, ponieważ Siggi była zdrajcą. Siggi; inteligentna, niezwykle utalentowana, nieprawdopodobnie piękna, stała się warzywem, pozbawionym wszelkiej wiedzy oprócz podstawowych instynktów. Była jak niewinne dziecko, przynajmniej jeśli chodzi o jej umysł. Jej stan był skutkiem działania maszyny, będącej „technologicznym cudem”... lub potwornością, zależy z której strony na to popatrzeć. Turkur pamiętał, jak Siggi wyglądała, kiedy leżała unieruchomiona i znieczulona lekami, ale świadoma, że zaraz zostanie podłączona do maszyny. Przypomniał sobie, co mówił Jefros: To działa podobnie do komputera - nie musimy wszystkiego wymazywać. Możemy ustawić działanie gdzieś na początku, na przykład w momencie narodzin. Turkur odparł: Nie, zostawmy jej dzieciństwo. Potrzebuje go, żeby przetrwać. Bez tego będzie jedynie zbiorem komórek. Powinna mieć wolę przetrwania, wiedzieć jak się biega, ukrywa, znać lęk. Większość dzieciństwa może zostać. Także jej urok, powab, popęd seksualny oraz to, w jaki sposób ukształtowała swą seksualność może pozostać. To była mocna strona Siggi i dzięki temu może w Krainie Gwiazd przez jakiś czas utrzymać się przy życiu... Sen zmienił treść, ale nadal jego tematem była Siggi. Postawiona przed Bramą, robi krok, a szara dziura delikatnie, a jednak nieubłaganie wciąga ją do środka. Idzie w zwolnionym tempie otoczona białą poświatą i zmniejsza się wraz z odległością. Następnie Siggi zatrzymuje się, patrzy do tyłu i próbuje wrócić, lecz to się jej nie udaje! Odkrywa, że Brama jest drogą w jedną stronę, że nieznane siły pozwalają poruszać się tylko w nieznane. W końcu jej postać zmniejsza się coraz bardziej i znika. Siggi odeszła. Poprzez Bramę. Do Krainy Gwiazd... Następnie, jak gdyby pamięć Turkura, jego psyche, jego podświadomość nie mogła tego dłużej znieść, sen przeniósł się w nowe miejsce, znacznie bliższe teraźniejszości. Obrazy walki w Perchorsku... Ludzie Tzonova i Gustawa Turczina... Destrukcja rozsiewana przez broń używaną przez obie strony... Ucieczka Tzonova drogą przez Bramę... Jego zaskoczenie Krainą Gwiazd po wyjściu z rozświetlonego otworu. Devetaki wszystko widziała, a także dowiedziała się co nieco o aspiracjach Turkura Tzonova. Nie udało mu się zdobyć pełni władzy we własnym świecie - przynajmniej chwilowo. Jeśli jednak udałoby mu się w tym świecie, podbijając najpierw Cyganów z Krainy Słońca, a potem wysyłając Wampyry do piekła...! Cóż za niewiarygodnie wybujałe ego! (Mógłby być z niego porządny niewolnik, może nawet zostałby porucznikiem. Jednak nigdy nie wolno mu pozwolić na to, aby wszedł w posiadanie jaja! Bo jeśli ów Turkur Tzonov zostałby Wampyrem... to reszta towarzystwa nie miałaby z nim żadnych szans.) Dla Devetaki było to coś nowego: podziwiać czyjeś wybujałe ambicje i zdawać sobie sprawę z tego, że istniałaby możliwość zrealizowania ich... On musi być jej człowiekiem. Może obaj. Tzonov i Jefros. Było co najmniej kilka powodów. Po pierwsze: nie wolno dopuścić, żeby doszli z tą bronią do Krainy Słońca, nie mogą także podzielić się swym wojskowym rzemiosłem z innymi. Cyganie znają się na metalach i mogliby zacząć produkować takie same śmiercionośne urządzenia. Jeśli Tzonov poprowadziłby do boju powstańczą armię Cyganów (o ile w ogóle ludzie z zachodniej Krainy Słońca byli pod panowaniem Wampyrów), to wówczas renegatka Gniewica byłaby ostatnim zmartwieniem Vormulaca. Po drugie: pominąwszy militarne umiejętności tych ludzi oraz zagrożenie wynikające z ich technologii, pochodzili oni z innego świata i dysponowali wielką wiedzą. W miejscu, gdzie wzgórza stykały się z równiną, znajdowała się Brama do ich świata! Zgodnie z tym, co Devetaki wyczytała w podświadomości Tzonova. w tamtym świecie żyło wielu różnych mieszkańców, większość z niech była słaba i nie za bardzo wierzyła w istnienie... Wampyrów! Co więcej, tylko garstka wybranych osób wiedziała o istnieniu świata Krainy Gwiazd/ Słońca. Z pewnością wielu rzeczy należało się jeszcze dowiedzieć, na przykład, skąd w tym świecie brały się takie osoby jak Tzonov? To jednak dotyczyło przyszłości. Przyszłości Devetaki! Po trzecie: żołnierze z obcego świata dopiero co tutaj przybyli. Jeśli wpadliby w łapy Gniewicy, to wraz z nimi dostałaby się jej technologia oraz wiedza tych ludzi. Nawet Vormulac ze swoją armią nie miałby większych szans - o ile teraz miał jakąś! ^ Po czwarte: jeśli tylko pozbawić tych ludzi dowódcy, a jeśli się uda, także Jefrosa, to będą niczym pisklaki biegające i hałasujące, ale bez żadnego efektu ani celu. Byliby wówczas łatwą zdobyczą, a przecież trzeba było nakarmić armię. Jeśli zaś ludzie Tzonova okazaliby się zbyt wartościowi, żeby traktować ich jako pożywienie, to wówczas (wraz z bronią) zostaliby wcieleni do armii. Gniewica nie miałaby w takim przypadku żadnych szans. Wiele było powodów, dla których Devetaki powinna spróbować porwać tę dwójkę. Jednak trzeba było wymyślić jakiś sposób działania. Devetaki była kobietą w nie mniejszy m stopniu niż Gniewica, a jej umysł funkcjonował równie podstępnie. Dobrze wiedziała, jakie mężczyźni mają słabości, a także w jaki sposób je wykorzystać. Na przykład Siggi Dam. Tzonov myślał, że ona nie żyje i prawdopodobnie ma rację. Ale nie mógł tego wiedzieć na pewno. Może Devetaki przekona go, że sprawy wyglądają inaczej. Wydała rozkazy swoim ludziom, wsiadła na lotniaka i wleciała w przełęcz. Bezgłośnie szybując, myślała: Słabość mężczyzn. Ha, zwłaszcza silnych mężczyzn, którzy sądzą, że dzięki swej sile mogą czuć się bezpieczni. Skupiła się szczególnie na jednej ze słabości, na męskiej ciekawości... Turkuuur! Początkowo był to zaledwie szept słyszany we śnie, rósł on jednak stopniowo i stawał się coraz wyraźniejszy. Turkuuur... Turkuuur! Znowu zobaczył obrazy Siggi, które wywoływała z jego pamięci Devetaki Czaszkolica. Przepiękna i niewinna Siggi przechodząca przez Bramę w Perchorsku. Może nie była już tak niewinna. Prawdopodobnie dowiedziała się coś o tym świecie, inaczej nie zdołałaby przetrwać. Turkuuur!... Nagle telepatyczny głos stał się wyraźny. Turkuuur... grozi ci niebezpieczeństwo! - Co? Niebezpieczeństwo? - Wymamrotał przez sen i wygiął się niezdarnie w śpiworze. W głębi podświadomości wiedział jednak, że nic mu nie zagraża. Że wystawiono straże na dziedzińcu, a na wieżach czuwali obserwatorzy. Ale straże nie były w stanie zapanować nad koszmarami przeszłości. Turkur, jestem na przełęczy. Widziałam cię i pamiętam o tobie. Pamiętam też Aleksego... Ale nie mogę przyjść do ciebie. Boję się żołnierzy. Nie chcę, żeby mnie zobaczyli. Boję się także Aleksego. Ale znam ciebie. Kiedyś ufaliśmy sobie. Potrzebujesz mnie. Znam te okolice... są niebezpieczne. - Siggi? - W końcu do niego dotarło. Spał dalej, ale jego umysł nie wytwarzał już snów, lecz został wypełniony obrazami wysłanymi przez Devetaki. Prawdę mówiąc lady była zaskoczona tym, że poszło jej tak łatwo. Kiedy Turkur nie spał, stosował telepatię, wydawał rozkazy i był groźny. Przyzwyczaił się do kontaktu i badania umysłów innych ludzi, jednak nie potrafił obronić się przed podświadomą wyższością Devetaki. Devetaki była dumna ze swoich zdolności. Kiedyś w Turgosheim, kiedy przyłapała lorda Maglore'a na tym, że stara się penetrować jej umysł, ostrzegła go: Ręce precz ode mnie, Maglore! Nurzaj się w płytkich myślach innych ludzi i bierz, co ci wpadnie w łapy. Ale trzymaj się z dala od prawdziwych głębin, albowiem mieszkają tam wielkie i groźne ryby! Maglore natychmiast się wycofał. Znał jej telepatyczną moc i szanował ją. Człowiek o imieniu Turkur nie szanował nikogo. Dlatego nie uwierzyłby, że jest manipulowany. Upierałby się przy tym, że jego myśli, nawet te podświadome, należały w całości do niego. No i był ciekawski. Ego + ciekawość = słabość. - Siggi? - Wymamrotał ponownie, poruszając się gwałtownie. - Gdzie? Jak? Devetaki rozwijała jeden z wątków jego snu. Podążała za nim, kierując wyłącznie strumieniem myśli Turkura i pozwalając mu samemu podążać tym szlakiem. Miała oczywiście nadzieję, że Tzonov przejdzie całą drogę. Jestem na przełęczy. Uważaj, tu jest niebezpiecznie. Wcześniej mnie nie potrzebowałeś, ale teraz to się zmieniło. Nie zostawiaj mnie samej. Jeśli mnie zostawisz, to kto zatroszczy się o ciebie w tym niebezpiecznym świecie i kto zatroszczy się o mnie? Wolisz być z jakąś prostacką Cyganką, czy ze mną? Ten argument zadziałał. Tzonov niemal się obudził i Devetaki wiedziała, że czas przenieść uwagę na Jefrosa. Siła talentu Aleksego Jefrosa sprawiała, że można było go dostrzec jak światło latami morskiej. Devetaki zlokalizowała go z równą łatwością, jak on odnajdywał miejsce pobytu innych osób. Jefros znajdował się w pobliżu Turkura Tzonova, być może w tym samym pokoju. Lady delikatnie przyjrzała się jego podświadomym myślom. Stworzyła obraz maszyny, którą zobaczyła w umyśle Tzonova. Dzięki temu Jefros zaczął śnić na jej temat. Widział maszynę i przywiązaną do niej, leżącą Siggi. Ubrana jedynie w koszulę nocną, najpiękniejsza kobieta, jaką spotkał w swoim życiu. Całkowicie uległa. Niestety... był tam też Tzonov i „te rzeczy” nie wchodziły w grę. Ale jej usta, tak kuszące... wgłębienie pomiędzy piersiami... różowe otwory jej ciała. Devetaki pomyślała sobie: Ho, ho! Ten to ma umysł Wampyra! Nic dziwnego, że tę dwójkę wygnano z ich świata. Ale w moim świecie... to, co byś jej zrobił, zrobią z tobą moi pachołkowie. Pewnie ci się to spodoba! Udając Siggi Dam, Devetaki wysłała wiadomość przeznaczoną do obu esperów: Jestem na przełęczy, Turkur. Boję się twoich żołnierzy i... Aleksego Jefrosa! Obaj zaczęli się budzić i obaj mieli to samo imię na ustach: - Siggi! Obraz dziewczyny zniknął z ich umysłów, ale echo jej obecności pozostało: Turkur, jestem na przełęczy, blisko Krainy Słońca. Kiedy cię zobaczyłam, wracałam do Bramy. Ale boję się, Turkur, boję sięęę! Devetaki po mistrzowsku udawała Siggi, wiedziała jednak, że po przebudzeniu esperów nie będzie mogła tego ciągnąć. Nie mogła dalej być Siggi, ale czystą obecnością, którą spostrzeże lokalizator. A zatem istniała jako nieokreślony byt, w wybranym przez siebie miejscu. - Na przełęczy - szepnął Jefros. Rozpięli śpiwory i zaczęli zakładać buty. - Wyraźnie ją czuję. - Przeżyła - stwierdził ze zdziwieniem Tzonov. - Może Anglicy się pomylili i nie jest tutaj aż tak źle. A może miała po prostu szczęście. - Słyszałem, jak do ciebie mówiła. Zlokalizowałem ją w czasie snu. Jej telepatia... urządzenie nie wymazało jej zdolności! Wydaje się, że boi się mężczyzn, a także mnie. -Polizał wargi, smakując ten pomysł. Jefros cieszył się, kiedy ktoś się go bał. Tzonov ubrał się i spojrzał na niego. - Ona boi się tego syfu, który ci siedzi w głowie - powiedział. - Nie chodzi mi o twój talent, ale o osobowość. To pozostawia wiele do życzenia. Przynajmniej dla Siggi. Bruno Krasin. który spał razem z nimi w pokoju, również się obudził. Choć Bruno wiedział, jakimi dysponują zdolnościami, miał percepcję przeciętnego człowieka i trudno było mu pojąć ich sposób funkcjonowania. Na zasadach fizyki znał się całkiem dobrze, szczególnie gdy chodziło o jej wojenne zastosowanie, ale metafizyka przekraczała jego możliwości, jeśli nie musiał, to starał się o tym nie myśleć. - Kto przeżył? - Spytał, natychmiast dochodząc do siebie. - Czy będę potrzebny? - Siggi Dam przeżyła - odpowiedział Tzonov, wychodząc na balkon. - Ukrywa się na przełęczy, w pobliżu Krainy Słońca. Sprowadzimy ją tutaj. Nadal dysponuje mocą telepatii, a to będzie nam bardzo przydatne. - Omal nie powiedział „dla mnie”, ale nie chciał zdradzać osobistych motywów. Jefros i Krasin poszli za nim na balkon i wpatrywali się w ciemność. Południowa poświata pozwalała dojrzeć góry na południu. Myśli Siggi brzmiały bardzo wyraźnie, co pozwalało przypuszczać, że była dość blisko. - Jest gdzieś tam. Jeśli cię zobaczyła, to przyjdzie do ciebie - powiedział Jefros. - Skąd wiesz, że tam jest? - Zapytał Krasin i zaraz zamilkł. Głupie pytanie, pomyślał, Jefros po prostu wiedział i tyle. - Namierzyłeś ją? - Tzonov spojrzał na lokalizatora. Oczy Jefrosa odbijały światło gwiazd. - Samą obecność - odparł. - Ale wiesz, że to ona'? - Tym razem odezwał się Krasin. Nawet o tym nie wiedząc, postawił pytanie, którego esperzy wcześniej sobie nie zadali. - Czy jest sama? Tzonov mrugnął oczami, popatrzył na dowódcę sekcji, wzruszył ramionami i odparł: - Siggi przemówiła do mnie. Z umysłu do umysłu, Aleksy też trochę z tego usłyszał. - Obecność - powiedział Jefros. - Jest sama. Tzonov chwycił Krasina za łokieć, mówiąc: - Chodź z nami. A ty sprawdź swoją broń - rzucił do Jefrosa. Lokalizator wziął małokalibrowy pistolet automatyczny, odciągnął zamek i włożył do kabury. Niewielki, pasujący bardziej do kobiecej dłoni, pistolet miał sporą siłę rażenia. Krasin starając powstrzymać się od sarkazmu, zapytał: - To wszystko? - Jeśli jedna kula jest w stanie powstrzymać człowieka, to nie widzę sensu wystrzeliwania dziesięciu, dwudziestu czy całej serii. Wydaje mi się, że nasz pobyt w świecie Wampyrów przedłuży się. Warto oszczędzać amunicję. - Mówił bez szczególnego zaangażowania, ale nie potrafił ukryć wyrazu zdumienia, kiedy zobaczył jak Krasin sprawdzał swoją samopowtarzalną strzelbę kaliber 10.2 mm z laserowym celownikiem. Krasin tego nie zauważył, ale Tzonov roześmiał się: - Słusznie Aleksy. Solidna broń w twardym świecie! Z tym oszczędzaniem masz trochę racji. Musimy rozsądnie korzystać z zapasów. - Sam wziął pistolet automatyczny i kiedy mówił, przesunął dźwignię z „ognia ciągłego” na „półautomatyczny”. W tym położeniu musiał przy każdym wystrzale naciskać spust. Zeszli na dół i dotarli na dziedziniec. Z cienia wysunęła się postać strażnika, ze skierowaną w ich kierunku bronią. Krasin pogratulował mu czujności i powiedział: - Na chwilę wychodzimy. Dopóki nie wrócimy, zabezpiecz broń. Chyba nie chciałbyś postrzelić swoich przełożonych, co? - W jego wypowiedzi nie było krztyny poczucia humoru. Ostry, metaliczny dźwięk poinformował ich o tym, że żołnierz rozładował broń. Kolejny wartownik stał przy wielkiej bramie; Krasin zamienił z nim kilka słów, po czym ruszyli dalej. Panowała absolutna cisza. Można było usłyszeć, jak malutkie skrzydła nietoperza przecinają z leciutkim świstem powietrze. Oświetlając sobie drogę latarkami i odnajdując ledwie widoczny szlak, wiodący pełnym odłamków skalnych dnem wąwozu, wędrowcy stopniowo zwiększali odległość dzielącą ich od obozu. Devetaki chodziło właśnie o taki rozwój wypadków. Sto jardów dalej, za leżącym głazem, gdzie tak cierpliwie czekała, lady otworzyła swój telepatyczny umysł (ale tylko troszeczkę; malutki sygnał, który nie pozwalał jej zidentyfikować, a jedynie dawał wrażenie obecności). - Tam! - Syknął Aleksy. Lokalizator schylił się i pokazał kierunek snopem światła latarki, blask kończył się jakieś piętnaście do dwudziestu jardów od kryjówki. Kiedy dwie latarki Tzonova i Krasina połączyły swoje snopy, oświetliły na wpół zakopany głaz o nieregularnych kształtach. - Skała? - Zdziw ił się Krasin. - Kryjówka - sprostował go Tzonov. Zwracając się zaś do Jefrosa: - Słyszałem to, Aleksy. Masz rację, ona jest tutaj! Ruszyli do przodu i zeszli ze szlaku, kierując się w stronę skały. Kiedy zbliżali się, Tzonov zawołał ściszonym głosem: - Siggi, to ja, Turkur. Usłyszałem twoje wezwanie i przyszedłem po ciebie. Nie bój się. Jednak już po chwili... Kobieta, która wyłoniła się zza skały, z pewnością nie wyglądała na przestraszoną i bynajmniej nie była to Siggi Dam! Jej widok był kompletnym zaskoczeniem. Zszokowani mężczyźni stali i patrzyli na oświetloną trzema latarkami postać. Widok jej twarzy zmroził im krew w żyłach, jej „uśmiech” był przerażający. Pani Dworu Masek założyła swoją poważną maskę, zasłaniającą pół twarzy. I kiedy jedna część twarzy była poważna, druga uśmiechała się! Oczy, zarówno to patrzące spod maski, jak i to osadzone w twarzy, były czerwone i świeciły wewnętrznym, piekielnym ogniem! Krasin, który bynajmniej nie był wierzący, wykrzyknął: - Jezus! Jefros, któremu szczęka opadła ze zdziwienia, sapnął: - To nie Siggi! Ale Turkur Tzonov, który już odbezpieczał swój pistolet maszynowy, powiedział po prostu: - Wampyr! Devetaki była ubrana w skórzany strój, używany do walki. Jej rękawica bojowa wyglądała jak żywy stwór, jak zjadliwa bestia, która potrafi działać samodzielnie. Z długimi nogami, wypiętą dumnie piersią i rudymi włosami wyglądała jak wojowniczka któregoś z plemion, żyjących dawno temu na Ziemi. Jej wygląd był oczywiście wytworem metamorficznych zdolności Wampyrów, które bez wysiłku potrafiły przybierać ludzką formę. Kiedy jednak coś im groziło lub ruszały do akcji... ...Ten sam metamorfizm zamieniał ich w monstrualnych niszczycieli. I tak właśnie przemieniała się w tej chwili Devetaki! Wielki otwór pomiędzy szczękami, poruszający się, syczący, rozdwojony na końcu język, drżące, nietoperzowate ruchy spłaszczonego nosa i piekielne, płonące spojrzenie! No i ta mgła, która wydobywała się z jej porów i zaczynała ją przesłaniać, poczynając od nóg! Żeby tych trzech przybyszów zbić jeszcze bardziej z tropu, Devetaki świadoma ich psychicznych umiejętności, posłała w ich stronę myśl: Głupcy! Wiem, co zrobicie, jeszcze zanim o tym pomyślicie! Tzonov postanowił to jednak sprawdzić, nacisnął spust pistoletu maszynowego i puścił serię w jej stronę - albo raczej starał się tak zrobić. Jego broń była ustawiona na pojedynczy ogień i oddała tylko jeden strzał, a w tym samym czasie Devetaki zniknęła, błyskawicznie i bez najmniejszego wysiłku chowając się za skałę. Pojedyncza kula Tzonova otarła się o skalę, skrzesała iskry o jej krzemienną powierzchnię i nikomu nie wyrządziła krzywdy. Wampyrza mgła Devetaki zaczęła wić się wokół kostek, a potem kolan Tzonova. Po chwili rozległ się złowieszczy, mechaniczny dźwięk przeładowywanej strzelby i pochylony Krasin podbiegł do skały, wołając ochrypłym, wyćwiczonym, autorytarnym głosem: - Wypędzę, sukę stamtąd! Jefros zapiszczał z przerażenia: - Święta matko! Jest ich więcej! - A jego talent włączył się do gry, zauważając liczne umysły, które niespodziewanie pojawiły się dookoła. W ciągu zaledwie kilku minut lokalizator Tzonova i jego dowódca przywoływali liczne bóstwa, w które nigdy nie wierzyli. Zanim Krasin zdołał zbliżyć się do skały, próbując „wypędzić sukę”, psychiczny eter ożywił się, jakby nagle znaleźli się w bardzo zaludnionym miejscu. Brać ich! Tzonov nie potrzebował kontaktu wzrokowego, żeby to usłyszeć. Devetaki specjalnie wydała głośny rozkaz, żeby wszyscy go słyszeli... a zwłaszcza Turkur Tzonov, który miał przez to wpaść w jeszcze większe pomieszanie. Do mnie stwory! Po czym ożyła również i ciemność! Coś wielkiego i szarego, niezauważalnego wcześniej, odepchnęło się od ziemi dyszami podobnymi do robaków, rozprostowało skrzydła, wyciągnęło szyję i przeleciało przez noc, kierując się w stronę skały, za którą była ukryta Devetaki. Tzonov chciał śledzić wzrokiem lecący obiekt, ale nie pozwoliły mu na to piski Jefrosa i śmiertelne ujadanie broni Krasina. Ponadto lotniak Devetaki był tylko jedną z rzeczy. Gdzie strzelać, żeby osiągnąć najlepszy skutek? Oczywiście do lady, jeśli tylko można by ją zobaczyć. Ale w tej mgle, zamieszaniu, cieniach koszmarnych lotniaków, które przelatywały nad głowami, trudno było wybrać jakikolwiek cel. Tzonov w końcu odzyskał głos, w chwili, gdy Krasin przerwał ogień, żeby załadować kolejny magazynek. - Do obozu! - Krzyknął ochrypłym, a nawet przestraszonym głosem. Ale lady nie była strachliwa i przewidując jego posunięcie, odpowiedziała: O nie, mój piękny! Błyskawicznie i bez najmniejszego zawahania, tak szybko, że Tzonov ledwie zdążył skierować lufę pistoletu w jej kierunku, Devetaki pojawiła się znowu, podskoczyła i chwyciła za uprzęż swojej latającej bestii. Ze śmiechem na ustach zniknęła we mgle i ciemności. Teraz Tzonov zaczął przeklinać razem z Krasinem, ale obu zagłuszały kobiece piski wydawane przez Jefrosa. Noc, a nawet znacznie więcej, opadała na trójkę Ziemian. Powietrze w wąwozie wydawało się być pełne ruchu. O, nie! Powietrze było wypełnione ruchem! Dwa lotniaki z rozpostartymi skrzydłami nie były już tylko cieniami, ale dwoma cielskami pędzącymi wzdłuż wąwozu. Jeden nadciągał z południa, a drugi z północy. W siodłach pochylały się nad szyjami lotniaków postacie o żółtych, błyszczących oczach i białych zębach. Z otwartych ust ciekła im ślina. Jefros wycofał się na szlak. Pędząc co tchu, kierował się w stronę obozu, do zamku, którego oczodoły okien i zawieszone nad urwiskiem balkony były teraz oświetlone pochodniami. Promienie żółtych świateł wydawały się być daleko i niestety, za daleko dla Aleksego Jefrosa. Jeden z lotniaków Devetaki zniknął Tzonovowi z oczu w głębokim cieniu wschodniej ściany. Drugi, nadlatujący od północy „tunelem” przełęczy, szybko wytracał wysokość i wyginał w łuk swe membraniczne skrzydła, biorąc na cel biegnącego Jefrosa. Niczym chwytliwe czułki jakiegoś ogromnego insekta, gniazdo podobnych do robaków dysz rozwiało się, tworząc otwór w podbrzuszu, a poruszające się macki sięgały po niepodejrzewającego niczego lokalizatora. Kiedy jednak jeździec i jego wierzchowiec nadciągali lotem ślizgowym, skupieni całkowicie na swojej zdobyczy, odsłonili się Tzonovowi, stanowiąc doskonały cel, którego trudno byłoby nie trafić. Opadając na kolano, Tzonov precyzyjnie wycelował w odzianą w skórę postać siedzącą w siodle... ...I o chwilę za późno bardziej wyczuł niż zobaczył, co jemu groziło! Z cienia nadlatywał lotniak, którego stracił z oczu! W miejscu, gdzie szyja łączyła się z podbrzuszem obszerny otwór, obwiedziony haczykami z chrząstek, rozziewał swe wnętrze, aby pochłonąć Turkura! Tzonov wyprostował się, skierował swój pistolet maszynowy w stronę bezpośredniego zagrożenia i nacisnął spust. Z hukiem serii gorący ołów pofrunął w stronę rozdziawionego otworu brzusznego bestii. Ale Tzonov z równie dobrym skutkiem mógłby strzelać do meduzy. Rzucił broń i zaczął biec, czując jednocześnie na sobie cień lotniaka; najpierw głowę, a potem jego długą szyję. Po chwili twarde krawędzie otworu brzusznego chwyciły go za uda, pomiędzy kolanami a pośladkami i z dziecięcą łatwością został podniesiony do góry. Zanim obce ciało zacisnęło się wokół niego, Tzonov miał możność wydać pojedynczy, ochrypły okrzyk protestu. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed zaciśnięciem się chrzęstnych krawędzi otworu, była usztywniona postać Jefrosa, która złapana za głowę i prawe ramię, kopała nogami w powietrzu... Nadbiegli żołnierze poprzedzani światłem latarek, które przebijało się przez opary rzedniejącej mgły. Bruno Krasin usłyszał ich okrzyki i wyszedł ze szczeliny pomiędzy skałami, która chwilowo stanowiła jego schronienie. Otrzepując się z pyłu wszedł na ścieżkę, gdzie spotkał jednego ze swoich kaprali. - Sierżancie? - Kapral rozglądał się nerwowo dookoła. Jego przyczajona sylwetka wyrażała gotowość do natychmiastowej obrony. Krasin widział jednak wszystko i wiedział, że jest już za późno na jakiekolwiek działanie. Na pewno za późno dla Tzonova i Jefrosa. - Sierżancie? - Powtórzył kapral. - Co się stało z towarzyszem Tzonovem i tym kolesiem, Jefrosem? Krasin zorientował się, że wygląda na wstrząśniętego. Wyprostował się i starając się wyglądać na pewnego siebie, zapytał: - Widziałeś coś? Kogokolwiek? - Kogo? Krasin pokiwał głową. - No, to nic nie widziałeś. - Może to dobrze. Wolał dowodzić ludźmi, a nie trzęsącą się ze strachu galaretą! - Co się stało? - Zapytał kapral, kiedy ruszyli szlakiem powrotnym. Krasin zatrzymał się, żeby wziąć pistolet upuszczony przez Jefrosa. Zawołał do ludzi z tyłu: - Gdzieś pomiędzy skałami leży pistolet maszynowy. Jeśli go zobaczycie, to weźcie ze sobą. Jeśli nie, to nie szukajcie. Zabierzemy go, jak się rozwidni. Zaś do kaprala powiedział ciszej: - Jeśli chodzi o towarzysza Tzonova i Jefrosa... to raczej ich już nie zobaczymy. - I ruszył w dalszą drogę. Po chwili jednak zatrzymał się znowu, odwrócił się i chwycił kaprala za ramię, przyciągając go do siebie. - Jeśli jednak zobaczylibyście ich, to macie moje zezwolenie - nie, mój rozkaz - strzelać natychmiast! Bo jeśli ich zobaczycie, to już nie będą oni. Mogą wyglądać tak samo, ale uwierzcie mi, to nie będą oni. Z głosu Krasina biła taka groza, jakiej kapral jeszcze nigdy nie słyszał u niego... W warowni Krasin wzmocnił się kilkoma filiżankami dobrej, amerykańskiej kawy, po czym zarządził odprawę, wzywając swoich czterech zastępców. - Tzonov i Jefros zostali wyeliminowani. - Oznajmił. - Porwały ich tutejsze stwory. Od teraz macie myśleć o tym świecie w taki sposób: jest to obcy świat, którego mieszkańcy mogą was dopaść tak, jak dopadli tę dwójkę. Ale taki przypadek już się nie wydarzy, nie damy się złapać. Tamta dwójka... oni mieli szczególne zdolności. Mieli inne umysły od naszych. Jestem przekonany, że to ich zgubiło i wciągnęło w zasadzkę. No, cóż. My też jesteśmy utalentowani - potrafimy utrzymać się przy życiu! Teraz już wiecie, jak to wygląda. To jest świat Wampyrów. I tak by was tu w końcu zesłano z Turkurem Tzonovem albo bez niego. A ja byłbym z wami, ponieważ jestem waszym ukochanym sierżantem Krasinem. Waszym ojcem i matką, którzy czuwają nad wami! I wiem, czego potrzebują moje dzieci! Posłuchajcie, Wampyry zamieszkują Krainę Gwiazd, to na północ stąd, tam gdzie wyszliśmy przez Bramę. Żyją tam i ukrywają się przed słońcem, bo jego promienie są dla nich śmiertelne. My wyruszamy zatem na południe. Ale jeżeli chcecie kiedykolwiek dotrzeć do Krainy Słońca, jeśli chcecie zobaczyć rzeki oraz lasy i zabawić się z Cygankami, to musicie najpierw przeżyć piekło tutejszej, długiej nocy. Tutejsza noc potrwa jeszcze co najmniej dwa ziemskie dni! O brzasku ruszymy, bo słońce trzyma Wampyry z daleka. Do tego czasu musimy być szczególnie uważni. Połowa ludzi trzyma straż, a druga połowa może spać i odpoczywać. Nikt nie może być sam. Pijcie tyle kawy, ile wam się zachce, ale na służbie musicie być czujni i przygotowani do obrony. Oni już wiedzą, że tu jesteśmy, a jak pogadają z Tzonovem i z tym trzęsącym się Jefrosem, to pewnie dowiedzą się o nas wszystkiego. Będą też wiedzieć o sile naszej broni. Widziałem, jak Tzonov strzelał do latającego potwora i ja też wystrzeliłem trochę kul w brzuchy innych, ale na nich to nie zrobiło prawie żadnego wrażenia. Ani pistolet maszynowy, ani strzelba. Ale założę się, że miotacz granatów zatrzyma wszystko, co tutaj przyślą! Jest jeszcze jedna sprawa, wydaje mi się, że o ile ich wielkie lotniaki są tylko głupimi zwierzakami, to ich jeźdźcy są - lub byli - ludźmi. Jeśli strącicie ich z siodła to prawdopodobnie ich wierzchowce będą ganiać, jak konie pozbawione jeźdźców. To by było na tyle. Możliwe, że oni wrócą, a może nie. Jeśli jednak tu przyjdą, to chcę, żeby napotkali opór, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Te dranie pewnie mają jakieś piekło, ale na pewno nie widzieli, jak wygląda nasze... - Przerwał w końcu długi monolog. - Są jakieś pytania? Jeden z kaprali wyjął coś z kieszeni i wyciągnął przed siebie. - Zobacz, ile to waży - powiedział. - Natknąłem się na to w piasku pod moim śpiworem. Była to bransoleta o szerokości jednego cala, grubości jednej ósmej cala. Wykonana z czystego złota! - W Krainie Słońca złoto jest często spotykanym metalem. Między innymi dlatego mieliśmy tutaj się znaleźć, zanim nas do tego zmuszono. To dodatkowa motywacja do przeżycia. Jeśli wrócimy, to inni pójdą w nasze ślady. W końcu to Tzonov uciekał, a my jedynie wykonywaliśmy rozkazy. Jeśli wrócimy z powrotem z ładunkiem czegoś takiego... to możecie się nie obawiać, że ktoś nas nazwie zdrajcami. Wszyscy będziemy bohaterami! - Popatrzył po twarzach zebranych osób. - Coś jeszcze? Nie było żadnej odpowiedzi. - Dobra, rozstawcie ciężki sprzęt. Dwa karabiny maszynowe, wyrzutnia rakiet, a także miotacze ognia. Chcę, żeby broń znajdowała się na każdym balkonie i żeby każdy kawałek nieba był w zasięgu ognia. Zamieńmy to miejsce w prawdziwą fortecę! Po czym dodał w myślach do samego siebie: Jeśli mamy dożyć do rana, to nie mamy innego wyjścia! Krasin wiedział, że nigdy już nie zapomni „uśmiechu” na twarzy wampyrzej samicy, tego jak jej ciało ulegało metamorfozie w chwili, gdy wyszła zza skały... - I była to tylko jedna z ich kobiet! Tylko? Devetaki uśmiechnęła się, cokolwiek kwaśno, „wsłuchując się” w myśli Krasina i siedząc na krawędzi kanionu. Powiadasz, tylko kobieta? No cóż, bez wątpienia kobieta - ale czy tylko? Ha! Wampyrza kobieta, mój przyjacielu z dalekich krain, wampyrza! Polubiła Krasina, ponieważ stwierdziła, że jest on mężczyzną. No i byłby z niego niezły porucznik... może jeszcze będzie. Dwóch z trójki, to i tak nieźle - przynajmniej na przekąskę. V Intrygi lady Devetaki Vormulac i Zindevar przybyli do tymczasowej kwatery głównej w półgodzinnych odstępach. Znajdowali się na terenie zalanym zastygłą lawą, która wypłynęła z nieczynnego już wulkanu. Lord Nieśpiący oraz lady Zindevar wyglądali na zadowolonych z siebie (co w przypadku lorda Vormulaca oznaczało nieco mniejszy stopień jego melancholii). Ogniska, które zaobserwowali w Krainie Słońca, faktycznie wskazywały obozowiska Cyganów. Jeśli byli poddanymi Wampyrów, to tym razem zapłacili dziesięcinę w postaci krwi! - Wzięliśmy połowę. - Ze smutkiem poinformował Vormulac o wynikach wspólnej misji. - Połowę wszystkiego, włącznie z ludźmi. Byli ulegli i na pewno zaskoczeni. Myśleli, że przybyliśmy z Wieżycy Gniewu, czy jak się tam nazywa to zamczysko, które widzieliśmy na równinach. Po chwili zorientowali się jednak, że nie jesteśmy ekipą poruczników, i że nie wiedzą, kim jesteśmy. Ale i tak prawie nie stawiali oporu. Wygląda na to, że Gniewica, Canker, Gorvi i bracia Zabójczoocy nieźle ich przećwiczyli. Nic nie wiedzieli o Vasagim, wydaje się, że Ssawca już nie ma. Jest jednak wśród nich nowy lord, nazywa się Nienawistnie. Wampyr lord Nestor Nienawistnik, najprawdopodobniej nekromanta! Zindevar podjęta wątek: - Na pewno widziałaś lotniaki, poruczników i niewolników lecących na dół. Wszyscy się pożywili. Ogłuszyliśmy tylu Cyganów, ilu nam było potrzeba, głównie starych i mało sprawnych, reszta zbiegła do lasu, kiedy się pożywialiśmy, Wyssana padlina została odesłana wojownikom, ale obawiam się, że to im nie wystarczy do następnej nocy... Vormulac pokiwał głową: - Dostaliśmy twoją wiadomość o rannym stworze na równinach. Doskonale! Kiedy odpoczniesz sobie, to będę ci wdzięczny za wskazanie drogi naszym ludziom i ich wojownikom. Dzięki temu cala armia będzie nakarmiona przed czekającą nas walką. Devetaki przechyliła pytająco głowę na jedną stronę, a potem zapytała: - A zatem będzie walka? Nie do wiary? Macie same dobre wiadomości, czy może usłyszę o jakichś niepowodzeniach? Od kiedy przyleciałam, nie widziałam Laughing Zacka Shornskulla. Co z nim i jego ludźmi? Pamiętam, jak się przechwalał, że jego kontyngent ma taką samą siłę, jak siły Gniewicy. Czy stało się coś takiego, że zmienił zdanie? Czy siły Gniewicy okazały się większe niż jego przypuszczenia? Vormulac zmarszczył brwi. - Wydaje mi się, że już wiesz wszystko! Mam rację? Ten człowiek był samochwałą i głupcem, ale był to nasz głupiec! Jego strata jest wystarczającym osłabieniem bez twoich uwag. - Był naszym głupcem? - Devetaki powtórzyła słowa Vormulaca. - Strata, powiadasz? A zatem wszystko, co usłyszałam jest prawdą: Laughing Zack już się nie roześmieje. A jego siły? Vormulac westchnął. - Wrócił niewolnik. - Na lotniaku - dodała Zindevar. - Na lotniaku! Kto by przypuszczał? A ja myślałam, że przyszedł na piechotę! - Po czym od razu zwróciła się do Vormulaca. - Co powiedział? Lord pominął złośliwość lady. - Jeśli wierzyć jego słowom, to Wieżyca Gniewu jest prawdziwą fortecą. Wszystkie dwory zjednoczyły się i walczą wspólnie. Ich stwory są wyszkolone i mają doświadczenie bojowe. Straty Shornskulla były... całkowite. A Gniewica nie poniosła żadnych ofiar, to była jatka. Devetaki pokiwała głową. - W jednym miejscu pozwolę sobie nie zgodzić się z tobą. To nie była całkowita strata. Coś z tego wynieśliśmy: wiedzę. Wiemy, gdzie są. A także... - W tym miejscu przerwała i spojrzała w bok, na Zindevar. Dostrzegając to spojrzenie, lord Nieśpiący zorientował się, że Devetaki ma jeszcze coś do powiedzenia, ale nie w obecności Staruchy. - A także - dyplomatycznie przerwał jej wypowiedź - myślę, że powinnaś odpocząć. Twoje zmęczenie sprawia, że jesteś nieco kłótliwa, Devetaki. Lady Zindevar jest najedzona, podobnie, jak jej ludzie. Dlatego proponuję, żeby wyruszyła na poszukiwania rannego wojownika. Sugeruję uczynić to natychmiast. Zindevar wiedziała, o co mu chodzi. Wciąż zdenerwowana sarkazmem Devetaki, odsunęła się i syknęła: - No, no! A zatem są równi i równiejsi? - Nie! - Syknął w podobny sposób Vormulac. - Tylko wydaje mi się, że widzę opluwających się nawzajem generałów, kiedy powinni charkać na wrogów! - Chciałabym usłyszeć, co Devetaki ma jeszcze do powiedzenia! - Wyrzuciła z siebie Starucha. - A ja bym chciał, żebyś nakarmiła moich głodnych wojowników! - Uniósł się Vormulac. - Masz to zaraz zrobić. Chyba, że wolisz, żebym sam je nakarmił - może twoimi pachołkami z Iglicy Staruchy? Co powiedziałem? Pachołkami? O nie, eunuchami, najnieszczęśliwszymi z żyjących istot! Czy sądzisz, że oni w ogóle nadają się do walki? I oni mieliby walczyć z kobietami? Nie wspominając o mężczyznach. Zindevar była wściekła; nie mogła wydobyć z siebie słowa. Zacisnęła usta i ochrypłym głosem zaczęła zwoływać swoich poruczników i ludzi kierujących bestiami. Krzycząc i machając rękami znikła w oddali. Devetaki nie mogła powstrzymać chichotania i nawet Vormulac musiał odwrócić się, żeby ukryć uśmiech. W końcu zapanował nad sobą i powiedział: - No dobra, już po wszystkim. Co chciałaś powiedzieć? - Forteca Gniewicy może równie dobrze stać się jej grobowcem! - Devetaki od razu przeszła do rzeczy. - Zobacz, jej siedziba jest odosobniona i widać ją z odległości wielu mil. Rozstawmy straże, a nie będzie mogła wysłać nawet nietoperza, żebyśmy tego nie zauważyli! - To prawda - zamyślił się Vormulac. - Jednak z drugiej strony my także nie możemy się do niej zbliżyć bez zaalarmowania jej. Ma lepszy punkt obserwacyjny. Devetaki uniosła palec do góry. - Sądzę, że ją zaskoczymy. Chodzi mi o nasze niespodziewane pojawianie się. Jej cygańscy poddani nawet nie wiedzieli, kim jesteś. Nie byli zatem przygotowani i myślę, że w jej przypadku będzie tak samo. Domyślam się, że lady przeżywa teraz trudne chwile. Musi pilnować renegatów, żeby nie rzucili się sobie do gardeł. Dopiero niedawno połączyli swoje siły. Vormulac nie wiedział, co o tym sądzić. - To dobrze, czy źle? A jeśli wcześniej nie działali razem, a teraz współpracują, to co nam to daje? Wieżyca Gniewu to ogromne zamczysko. Wszyscy byśmy się tam pomieścili, razem z ludźmi i stworami. Może być tam pełno ludzi i bestii wojennych, które tylko na nas czekają! Devetaki założyła swoją maskę z uśmiechem. - Po prostu poczekajmy - stwierdziła zagadkowo. - Co? - Powiedz, kto może czekać dłużej? Czyż nie jest oblężona? - Co? - Wielka szczęka Vormulaca opadła ze zdziwienia. - Gdzie są jej zapasy? Skąd bierze żywność? - Z magazynów w wieżycy. - Nie. - Pokręciła głową Devetaki, następnie jakby zmieniła zdanie i przytaknęła. - To prawda, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość... ale potem? Powiem ci; z Krainy Słońca. A jak będzie odżywiać swoje stwory? Jeśli jej armia jest duża, to będzie musiała ją żywić - a my będziemy na nią czekać, aż się pojawi. Tylko, że my będziemy mieć pełne brzuchy. Powtórzę zatem: jeśli jej armia jest wielka - Devetaki wzruszyła ramionami - to nie będziemy długo czekać. - Jak to? - Gniewica nie jest głupia. Zna tę krainę, a my nie. Zapewne dowiedziała się też wszystkiego o naszych siłach. Ma przed sobą długą noc, ponad czterdzieści godzin, zanim nie będzie musiała schować się w cieniu. Podobnie jak my. Ona ma schronienie, a my nie. Gdzie się podzieje twoja armia, kiedy wzejdzie słońce? - Logika Devetaki była porażająca. Zawsze dobrze radziła sobie z zagadkami i z taktyką, jak właśnie zauważył Vormulac. Podrapał się po brodzie. - Kiedyś byłem żonaty - powiedział. - Żona zmarła na skutek ohydnej choroby. Kochałem ją. Od tego czasu jestem wyznawcą zolteizmu. Mam żądze i potrzeby... od czasu do czasu, rozumiesz. Ale powiem ci, że jeśli miałbym się jeszcze kiedyś ożenić, czego nie zamierzam, to wybrałbym ciebie na żonę. - Bo jestem inteligentna? - To jedna rzecz... ale druga jest taka, że jesteś już Wampyrem - zaśmiał się - nie musiałabyś awansować po moim trupie. Jesteś sprytna, zamiast wyjaśniać znaczenie tego, co mówisz i powiedzieć wprost, co mam robić, to czekasz, aż będę cię błagać o wytłumaczenie wszystkiego. Uśmiechnęła się, a jej maska dokładnie pasowała do drugiej połowy twarzy. - Bardo lubię, jak mnie ktoś docenia - powiedziała. Po czym dodała poważnie: - Nie jesteśmy w tym zbyt dobrzy, co nie? - W czym? - W sztuce wojennej. Vormulac popatrzył na jej twarz oświetloną gwiazdami. - Zapomnieliśmy, jak to się robi. - Odpowiedział ponuro. - To z powodu tysięcy lat życia według nauk Turgo Zoltego. Jeśli zniszczylibyśmy wszystkich Cyganów, to w końcu pozjadalibyśmy się nawzajem. Taki byłby koniec Wampyrów! Tak więc stłumiliśmy wpływ naszych pasożytów, na ile to było możliwe, no i osłabliśmy! - Powiedz mi szczerze, tak między nami, czy nie uważasz, że Gniewica miała rację uciekając z Turgosheim? - Tak między nami, to moim zdaniem Cyganie w naszej Krainie Słońca degenerują się! Mają złą krew. Już dawno temu pozbawiliśmy ich wojowniczości i wszystkich dobrych cech. W czasach Zoltego odżywialiśmy się krwią mężczyzn, którzy bronili się - takich samych jak Turgo! Teraz w Turgosheim żyjemy jak pchły na psim grzebiecie. Tylko, że pies jest słabowity. Krew to życie. Ale jeśli jest to zła krew...? - A teraz? - Devetaki chwyciła go za rękę, wpijając się palcami w mięśnie Vormulaca. - Czy jest już za późno, czy też możemy coś zdziałać? Jeśli pokonamy Gniewicę i podbijemy nową Krainę Gwiazd i Krainę Słońca - to czy powstrzymamy zgniliznę? Jego spojrzenie było niezwykle przenikliwe. - Zgniliznę? Też ją czujesz? Myślałem, że tylko ja to czuję, stary, zgorzkniały Vormulac Nieśpiący. - O nie, mój lordzie. Ja też to czułam i to od dawna! Również widziałam: sposób w jaki się objawia. Autyzm, zezwierzęcenie, mutacje i obłęd. Krótko mówiąc, degeneracja Wampyrów. Czy wiesz, że kiedyś lubiłam Gniewicę? Myślę, że nadal ją lubię! Ona jest „czysta” w przeciwieństwie do większości z nas. Czysta, natchniona i oryginalna. Co więcej, zazdroszczę jej tego, co tutaj osiągnęła i czemu musimy położyć kres. Ona także cierpi na zgniliznę, a jeśli nie ona, to na pewno jej renegaci. Na przykład lord Canker Psi Syn jest bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. A bracia Zabójczoocy? Straszne oko ich ojca było bronią! I... - ...I - Przerwał jej Vormulac - jeden z cygańskich poddanych Gniewicy opowiadał, że Spiro odziedziczył zabójcze oko Eygora! Devetaki wzruszyła ramionami. - Dziwisz się? Sami jesteśmy dla siebie wrogami. Czas, żeby zająć się zgnilizną. Musimy od nowa zaludnić Turgosheim i doprowadzić do rozkwitu nowe terytoria, przy czym należy ograniczać liczbę Wampyrów oraz zwracać uwagę na zdegenerowane jednostki. - Ale Turgosheim pozostanie naszą siedzibą? - Czemu nie? To będzie stolica imperium, gdzie co jakiś czas będziemy wracać, żeby odbierać hołd od naszych poddanych! Vormulacowi spodobał się ten pomysł. - Widzę to wyraźnie: wielki triumwirat, który panuje nad wszystkimi! - Co? - Devetaki aż krzyknęła. - Triumwirat? Chyba nie chodzi ci o Maglore'a? - Przecież lord Jasnowidzący był zawsze jednym z nas. Przecież teraz pilnuje wąwozu i dogląda wszystkiego pod naszą nieobecność. Czyż nie jest to nasz stary przyjaciel? Devetaki założyła na twarz poważną maskę. Zimnym i spokojnym tonem odpowiedziała: - Maglore zawsze mnie zastanawiał. Ta jego magia i jasnowidzenie... Kiedy przychodzi czas próby, siedzi w domu jak jakaś cygańska dziwka podczas wojny. Moim zdaniem, może być on dalej twoim przyjacielem, albo szpiegiem, ponieważ posiada wielkie umiejętności, ale na pewno nie nadaje się na przywódcę, który ma trzymać władzę. Moim zdaniem powinno być tak: Lord Vormulac Nieśpiący zostanie cesarzem, lady Devetaki jego doradczynią, a lord Maglore Jasnowidzący jego okiem na świat, informującym o tym, co dzieje się na krańcach imperium. Można docenić Maglore'a nie oddając mu władzy. Wszak jesteśmy Wampyrami! - Devetaki roześmiała się i dodała: - Wystarczy, że sami będziemy patrzeć sobie na ręce, troje to już byłoby za dużo! Vormulac nie był przekonany. Zachmurzył się i dotknął skręconej pętli godła, która zwisała mu z płatka ucha; złoty symbol mistycyzmu lorda Jasnowidzącego. Ale... Devetaki miała jak zwykłe rację. - Muszę to przemyśleć - warknął lord Nieśpiący. - Musimy omówić inne sprawy. Kiedy będziemy rozmawiać, przejdźmy się pomiędzy moimi generałami, dodając im motywacji naszą obecnością... - Devetaki! - Maglore wypluł z siebie jej imię, jakby to był sok z kneblaschu. - Tak zwana „dziewicza” dama! Tak zwana lady! Podstępna, zdradziecka, wbijająca nóż w plecy dziwka! Obyś zgniła! Niech twa krew zamieni się w kwas, co strawi twoje wnętrzności! Krew zawrzała w Maglore'u. Tupnął nogą, zacisnął rękę w pięść i potrząsnął nią nad wróżebną wstęgą Möbiusa. Stół zachwiał się i Maglore musiał złapać godło, żeby uchronić je przed upadkiem. Maglore był sam w swojej komnacie do medytacji. Gdyby znajdował się tam Karpath lub inny porucznik czy sługa, to mógłby odnieść obrażenia, bo chociaż lord Jasnowidzący uchronił stół przed wywróceniem się, to jego szkarłatne oczy rozpaliły się, wskazując na miotającą nim wściekłość. Podszedł do glinianego modelu Turgosheim i patrząc na Dwór Masek, wydusił przez zaciśnięte zęby: - Niech zaraza spadnie na twe domostwo, Devetaki! A nawet więcej - niech spadnie karząca pięść! - Po czym uderzył pięścią w gliniany model Dworu Masek i zmiażdżył go. Część gliny wytrzymała uderzenie i nie uległa zniszczeniu, ale rozpadła się na kawałki. Wieże przewróciły się na boki, a kawałki murów poleciały na zewnątrz. Gdyby to był prawdziwy Dwór Masek, wyglądałby jak po uderzeniu meteoru. Maglore poczuł tchnienie sympatycznej magii, płynące z tego aktu (choć zapewne był to raczej efekt wściekłości). Szybkim krokiem wyszedł z komnaty i ruszył w kierunku największej wieży Runicznego Dworu, skąd popatrzył przez okno na oświetlony gwiazdami wąwóz. Jego wzrok oczywiście spoczął na Dworze Masek, który stał nienaruszony pomimo zniszczenia jego glinianego odpowiednika, co wywołało kolejny potok przekleństw i złorzeczeń. W końcu wyczerpany emocjami postanowił podjąć bardziej konkretny akt zemsty i zawołał Karpatha, który właśnie powrócił do Runicznego Dworu z misji wykonywanej w zacienionym wąwozie. Kiedy porucznik zdawał relację, lord Jasnowidzący odzyskał kontrolę nad sobą, choć od wewnątrz nadal miotał nim gniew. - Słucham, mój panie? - Odezwał się Karpath. - Jak postępują prace? - Tak jak rozkazałeś, panie. Zaczęliśmy od samego dołu. Trollowy Dwór Loma Pokurcza padł od razu. Karzeł zostawił tylko jednego porucznika, który, jak odkryliśmy, osłabł od nadmiaru kobiet Loma. Jego plazma nie była jeszcze całkowicie wampyrza. Jest już w kadzi razem z większością niewolników lorda Pokurcza. Zajęliśmy się także ciężarnymi kobietami, żeby mieć pewność, że nic po nim nie pozostanie, a także, żeby nakarmić twoje stwory. Pozostało ci tylko, panie, zająć się kadziami w Trollowym Dworze. Będzie wielu wojowników, którzy obejmą zasięgiem cały teren Turgosheim. - Dobrze, a co z mniejszymi siedzibami? Mordslump, Zackstack, Wensknoll i resztą? Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o rekrutach? Karpath potrząsnął wielką głową. - O niczym nie zapomnieliśmy. Wszystkich rekrutów zgromadziliśmy w podziemiach Obłąkańczego Dworu, to najlepsi ludzie z tych, co zostali. Pod nieobecność ich lordów poszło nam tak łatwo, jak z bezbronnymi dziećmi. Wystarczy, że zejdziesz, panie, i weźmiesz to, czego pragniesz, a dasz im w zamian coś z siebie. Maglore pozwolił sobie na lekki uśmieszek. - Wygląda na to, że mógłbym się z łatwością przemęczyć nawracając całe to towarzystwo na właściwą wiarę - na moją wiarę! Muszę uważać, żeby nie dawać z siebie więcej, niż wezmę! Bardzo dobrze. Pracujcie dalej według planu. Jedna zmiana... - Słucham. Maglore podprowadził go do okna. - Popatrz! Karpath powiódł wzrokiem wzdłuż linii, wskazywanej przez palec Maglore'a. - Dwór Masek? - Właśnie. Zajmij się nim, jako następnym w kolejności, a potem pracuj zgodnie z planem. - Chcesz panie najechać na siedzibę lady Devetaki i... - Chcę ją zniszczyć! - Maglore chwycił go za ramię, wpijając w nie swe długie pazury. - Chcę ją obrócić w opuszczoną ruinę, w której nie można już zamieszkać! Wszyscy jej niewolnicy i stwory mają zostać potworami pilnującymi przejść! Cały dwór ma stać się pogorzeliskiem, gdzie tylko poruszany wiatrem popiół będzie świadczył o tym, że kiedyś coś tam było. Nie chcę też już nigdy słyszeć nawet jej imienia. Ani jej, ani Vormulaca Nieśpiącego! Gwałtowność Maglore'a była tak wielka, że Karpath cofnął się kilka kroków. - Tak się stanie, mój panie... jednak, jak ci wiadomo, lady Devetaki - to znaczy, ona - pozostawiła duży oddział ludzi i wojowników pilnujący dworu. Dwór Masek jest silnie ufortyfikowany. Ponadto... - Jej studnie znajdują się na samym dole - przerwał mu Maglore. - Zatruj je! Zabij wszystkie syfonidy. Kiedy jej ludzie pochorują się, zaatakuj z góry. Zabierz moich młodych, głodnych wojowników, kiedy tylko opuszczą kadzie, a następnie przebij się przez dach. Mamy tyle lotniaków zarekwirowanych z innych iglic i dworów, że trudno je nawet policzyć. Zaatakujemy Dwór Masek od czoła, wkraczając przez wszystkie lądowiska i okna! Nie minie noc, a wszelki opór zostanie zmiażdżony. Armia Vormulaca rozłożyła się na wielkim rozlewisku zastygłej lawy. Różne kontyngenty trzymały się oddzielnie. Ludzie pośpiesznie zmierzali w różne miejsca, posłuszni rozkazom swoich lordów lub ladies. Nieustannie startowały lub lądowały liczne lotniaki, które w zorganizowany sposób wyruszały lub powracały z krwawego „bankietu” w Krainie Słońca. Ładownie pod brzuchami powracających lotniaków wypuszczały ciała, które były odciągane na bok i przygotowywane na paszę dla wojowników. Pod rozkazami Vormulaca i Devetaki na łąkach Krainy Słońca pasły się lotniaki, które oprócz tego drogą powietrzną dostarczały ludzkiego mięsa. Dzięki temu wszyscy, zarówno ludzie jak i stwory, uzupełniali: swoje siły i zapasy w najlepszy, możliwy w tych okolicznościach sposób. I gdyby nie liczyć strat powstałych podczas rekonesansu lorda Shornskulla, to wszystko byłoby całkiem dobrze. Devetaki przechadzała się z lordem Vormulacem i w pewnej chwili odezwała się: - Udało mi się pojmać rekrutów. - Naprawdę? Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? - Zdziwił się Vormulac. - Dlatego, że Zindevar była z nami. Nie ufam jej. Odkryłam ludzi na przełęczy prowadzącej z Krainy Gwiazd do Krainy Słońca. Ci ludzie należą do mnie, bo jak pamiętasz w czasie lotu nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami nakarmiłam naszą konającą z głodu armię moim stworem, przez co moje siły uległy osłabieniu. Chciałabym, aby ci ludzie zmniejszyli nieco moje straty! W cieniu rzucanym przez skałę znajdowali się pod strażą Turkur Tzonov i Aleksy Jefros. Jefros miał zamknięte oczy i spuszczoną głowę. Z kolei Tzonov był czujny i uważnie rozglądał się dookoła. Kiedy zbliżyli się lord i lady, Tzonov podniósł się, pochylił głowę i patrzył pod ich nogi. - Poddany! - Zauważył Vormulac. - Ani trochę. - Devetaki dotknęła podbródka Tzonova i uniosła mu głowę do góry. - Oni są znacznie mądrzejsi! Lord-wojownik popatrzył na Tzonova, a ten odwzajemnił spojrzenie. Devetaki szybko dotarła do umysłu Rosjanina. Jeśli ten wielki lord dowie się, że masz paranormalne zdolności, to moje plany będą musiały się zmienić. 1 jeśli nie opuścisz oczu, to raczej może cię spotkać coś nieprzyjemnego. Tzonov natychmiast opuścił wzrok. - Mądrzejsi? - Powtórzył Vormulac. - Dlaczego tak uważasz? - To tylko podejrzenie - odpowiedziała Devetaki, po czym natychmiast zmieniła temat: - Czy nie widzisz w nich nic dziwnego? - O tak, bardzo wiele! Oni nie są ani trogami, ani Cyganami. Kiedy byłem młody, bardzo dawno temu w Krainie Słońca widziałem kiedyś martwego nomada z pustyni, ale oni nie są również Tyrami. Kim zatem są? - Nie mam pojęcia - skłamała Devetaki. - Znajdujemy się jednak w obcej krainie, którą mogą zamieszkiwać nieznane rasy! - Wzruszyła ramionami. - W końcu i tak się o nich dowiem wszystkiego. Vormulac uważnie przyjrzał się Tzonovowi. Całkiem udany egzemplarz. Jeśli takie plemiona zamieszkują Krainę Słońca, to faktycznie jest się o co bić! Vormulac zrozumiał, dlaczego Devetaki chciała go zatrzymać dla siebie. Będzie z niego wybitny porucznik. Drugi człowiek spał, a znaki na jego szyi wskazywały na to, że Devetaki zmieniła go w wampira i właśnie jest w fazie przemiany. - Widzę, że jednego z nich już przemieniłaś, a co z drugim? - Spojrzał pytająco na lady. - Można to zrobić bez trudu, ale nie da się odwrócić procesu przemiany - odparła. - Chcę, żeby jeszcze przynajmniej przez jakiś czas myślał samodzielnie. Jak ci wiadomo, niewolnicy mówią tylko to, co każemy im mówić. - Nie zawsze - zauważył Vormulac. - Wygląda na silnego mężczyznę. Ale rozumiem cię. Pragniesz zachować mu charakter, żeby lepiej poznać jego umysł. - Tak, dopóki nie stanie się moim umysłem. Chcę widzieć to, co on widzi, albo w jaki sposób widzi. Możliwe, że obaj posiadają szczególne zdolności, roztaczają wokół siebie specyficzną aurę. Przemienienie w wampira wzmacnia niektóre zdolności, ale może też je tłumić. Zbyt często niszczyliśmy to, czego nie można odtworzyć. I jeszcze jedno. - Tak? - Dysponują potężną bronią! - Czyżby? To dlaczego wróciłaś nietknięta? - Dzięki telepatii. Wniknęłam w ich umysły, dowiedziałam się, co szykują. Uniknęłam tego, przeżyłam i wzięłam jeńców. - Odeszli od nich, a w międzyczasie Devetaki spojrzała przez ramię na Turkura Tzonova, przekazując mu w myśli: Nie bój się, mój śliczny, zaraz wrócę i pogawędzimy sobie jeszcze. - Spotkałaś ich na przełęczy? Ilu ich było? - Najwyżej jeszcze tuzin. Uzbrojeni po zęby. - Jak? Kołki z drewna, noże, włócznie, kusze? Devetaki pokręciła głową. - O nie. Ich broń jest zadziwiająca! Nie potrafię jej opisać. Najlepiej jakbyś sam zobaczył, jak działa. - Powinienem na nich uderzyć? Gdyby to tylko było możliwe! Gdybym miała więcej czasu, to spróbowałabym to zorganizować. Ale z drugiej strony, gdyby Vormulac przeżył... Umysł lady był idealnie zamknięty. - O nie, nie ty, mój panie! Jako głównodowodzący możesz jednak obserwować. Ale... może lord Wamus? Byli teraz sami. Vormulac spojrzał na nią i uśmiechnął się ponuro. - Rozumiem, chcesz wysłać do boju „dziwaków”, żeby ich sprawdzić. Devetaki uśmiechnęła się, a na twarzy miała również uśmiechniętą maskę. Patrząc na nią, Vormulac pomyślał, że w świetle gwiazd wygląda niemalże pięknie. Prawie tak pomyślał, ponieważ dobrze wiedział, że pod kłamliwą, złotą maską ukryta jest prawdziwa twarz. Lecz choć znał prawdę, to nie rozpoznał żadnego kłamstwa. VI Devetaki: efekty intryg Nathan: po bitwie o Skalne Schronienie Wszystkie Wampyry zabiegały o własne terytorium. Wszystkie były chciwe, knuły intrygi oraz interesował ich tylko własny los. Dzięki swemu metamorfizmowi, metafizycznym mocom, wyolbrzymionym emocjom, nadmiernie rozdętemu ego - wszystkim popędom, które wzmagały się dzięki pasożytniczym pijawkom - Wampyry rozumiały, że sukces to władza, a władza to przetrwanie! A zatem całkowity sukces mógłby oznaczać nieśmiertelność. Ale władza korumpuje nawet zwykłych ludzi, zaś władza absolutna korumpuje wszystkich. A co dopiero, gdy chodzi o Wampyry! Podobnie jak wszyscy megalomani, potrafili dostrzegać wyłącznie skorumpowanie i zło u innych. Devetaki nie różniła się od pozostałych Wampyrów. Zdyscyplinowane życie w Turgosheim miało swój sens. Dzięki systemowi dziesięciny nie było problemu z zaopatrzeniem dworów. Tajny triumwirat ustanowił reguły współżycia w wąwozie i narzucił wszystkim surowy reżim. Ograniczono ekspansję terytorialną i liczebną. Knuto co prawda spiski, ale rzadko zamieniały się one w bunt. W społeczeństwie, które zmuszone było do zrównoważonego istnienia, wszyscy musieli przestrzegać ustalonych praw. Lord Vormulac i Maglore Mag byli znani ze ścisłego przestrzegania zasad zolteizmu, byli „ascetami”. Ale Turgosheim było przeszłością, a obecnie byliśmy w teraźniejszości. Co oznaczało... wolność! A przynajmniej mogłoby się tak stać, jeśli wraz ze swoim pasożytem Devetaki rozegra właściwie tę partię. Devetaki mówiła prawdę Vormulacowi: zazdrościła Gniewicy i pozostałym renegatom tego, co tutaj zastali i co jeszcze pozostałoby im do zdobycia, gdyby nie interwencja z Turgosheim. Ale nie powiedziała najważniejszego: tego, że jeśli ona mogłaby to samo mieć dla siebie, to ani przez chwilę nie wahałaby się przed zagarnięciem wszystkiego. Gdy tylko pomyślała, że mogłaby być cesarzową tych bezmiernych przestrzeni, przechodził ją dreszcz rozkoszy. Na dodatek taki scenariusz był całkiem realny, ponieważ posiadała klucz umożliwiający realizację jej marzeń. Tym kluczem był Turkur Tzonov. Jedyna trudność polegała na tym, jak go najlepiej wykorzystać. Devetaki rozmyślała nad strategią postępowania (ukrywając oczywiście swe myśli przed lordem-wojownikiem) i towarzyszyła Vormulacowi w drodze do obozowiska Warmusa. Zorientowała się, że zanadto pogrążyła się w swoich myślach, kiedy usłyszała słowa Vormulaca: - Nic nie mówisz, lady - odezwał się, jak gdyby czytając w jej umyśle. - Cicha i zamyślona. Nad czym się zastanawiasz? - Myślałam - odparła natychmiast - jak ci najlepiej doradzić w wojnie z Gniewicą. - I co wymyśliłaś? - Hmm... - Teraz naprawdę musiała szybko o tym pomyśleć. - Jeśli Wamus przeżyje bitwę na przełęczy - odezwała się po chwili - to każemy mu tam zostać. W obecnej sytuacji Gniewica może wymknąć się niepostrzeżenie z Wieżycy Gniewu i na niskim pułapie dotrzeć do przełęczy. Warmus lub jego siły pilnujące przełęczy zamkną jej drogę. Zostanie tylko droga na wschód i na zachód. Wschodnią drogę blokują nasze główne siły, prawdopodobnie często jej używała, żeby zbierać dziesięcinę od swoich poddanych za górami. Jeśli pozostawimy tutaj wystarczającą liczbę ludzi i wojowników, to również i to przejście jej zamkniemy. Pozostanie tylko droga na zachód za przełęczą i tymi dziwnymi, białymi światłami. - Właśnie! Powinniśmy je we dwoje zbadać! - Wykrzyknął Vormulac. - Czemu nie? W końcu jesteśmy dobraną parą! Kiedy obsadzimy cały teren od wschodu do zachodu i rozlokujemy obserwatorów na równinach, to będziemy znać każdy ruch Gniewicy! Otoczymy ją ze wszystkich stron. - Wówczas zostaną jej tylko dwa wyjścia - zauważył Vormulac. - Może trzy, jeśli dodamy do tego powolną, aczkolwiek mało prawdopodobną śmierć głodową. Będzie próbowała wyrwać się z oblężenia, polecieć do Krainy Słońca i nakarmić głodujących niewolników, albo... wykorzysta wszystkie zapasy z Wieżycy Gniewu i ruszy do rozstrzygającego boju! - Znając Gniewicę, należy raczej liczyć się z tą ostatnią możliwością - skinęła głową Devetaki. - I domyślam się, że nie będziemy musieli długo na to czekać, w końcu nosi imię Gniewica Zmartwychwstała, prawda? I na pewno jest wściekła! Nie będzie się długo ukrywać. Ale jest jeszcze jedna, mało prawdopodobna możliwość. - Co takiego? - Poczeka do ostatniej chwili, uzupełni zapasy i przebije się przez nasze oblężenie. - I dokąd poleci? - Do Turgosheim - Devetaki wzruszyła ramionami. - Niemożliwe. Przez Wielkie Czerwone Pustkowia? Z moją armią na ogonie'? Mając w perspektywie oczekującego na nią lorda Maglore'a, który ma ze sobą całkiem spore siły? - Vormulac nie mógł w to uwierzyć. - Maglore to stary zdechlak! - Skwitowała Devetaki. -Szybko się z nim upora, albo przeciągnie go na swoją stronę. A my nie będziemy jej ścigać, przynajmniej nie od razu. - Nie rozumiem! - Jej stwory będą wypoczęte, będą na siłach dotrzeć do Turgosheim. Nasze będą wyczerpane patrolowaniem, pilnowaniem, lataniem i być może walką. Pamiętaj, że nie wiadomo, co jeszcze może nas spotkać. - Co na przykład? - Na przykład ci ludzie z... chodzi mi oczywiście o ludzi z przełęczy. - W samą porę zorientowała się, że omal nie powiedziała „ci ludzie z innego świata”. - Jak widzisz, zanim będziemy mogli ją ścigać, musimy najpierw odbudować nasze siły. W międzyczasie Gniewica przejmie kontrolę nad wszystkimi w wąwozie Turgosheim. Vormulac podrapał się po głowie i wydał z siebie pomruk niezadowolenia. - Hm. Bardzo to skomplikowałaś! - Wojna jest skomplikowana! - Odparła Devetaki. - Ale jest na to rada: wyślemy oddział ludzi i wojowników na wschodni skraj Pustkowi. Za dnia mogą się chować w tych samych jaskiniach trogów, w których nabieraliśmy sił po przekroczeniu Pustkowi. Wiem, komu się spodoba ten pomysł: Czarnemu Borysowi! Kiedy Gniewica spróbuje polecieć na wschód, Borys zaatakuje ją i Gniewica przepadnie na Wielkich Czerwonych Pustkowiach. Devetaki wyczuła, że lord Nieśpiący pomimo nieopuszczającej go melancholii słucha jej bardzo uważnie. - Dobrze - odpowiedział. - Czy twój plan okrążenia jest gotowy? Rozumiem, że rozstawimy straże na równinie i będziemy obserwować Wieżycę Gniewu. Wyślemy oddział na przełęcz, nie pozwalając, żeby prześlizgnęła się tamtędy po żywność. W tym miejscu oczekiwać będą główne siły, które nie dopuszczą do tego, żeby dotarła do swoich, powinienem raczej powiedzieć: do naszych plemion. Na zachodnich rubieżach również będzie oczekiwać na nią oddział, a Czarny Borys ze swoimi siłami przyczai się w jaskiniach trogów odcinając jej powrót do domu. Widać było, że nastrój lorda-wojownika podnosi się w trakcie podsumowywania planu. Kiedy jednak skończył, zachmurzył się ponownie. - O co chodzi, mój lordzie? - Gdzie moja armia? - Odpowiedział. - Straciłem jej część, jeszcze przed opuszczeniem ojczyzny, wielu przepadło podczas pierwszego postoju, a o wielu więcej na Wielkich Czerwonych Pustkowiach. Nie ma już Laughing Zacka, a teraz wysyłam na zgubę Wamusa, a przynajmniej na bardzo ryzykowną misję, jeśli twoja opowieść o ich straszliwej broni jest prawdziwa - na pewno poniesie poważne straty. To jeszcze nie wszystko. Wydaje się, że doprowadziłaś do usunięcia lady Zindevar i zamierzasz zrobić to samo ze wszystkimi, którzy nie pasują do twojej „normy”. Jeszcze przed rozpoczęciem wojny krwi widzę, jak moja armia przemieszcza się we wszystkich kierunkach. Devetaki westchnęła - jednak ze zrozumieniem, a nie z niecierpliwości. - Widzę, że troszczysz się o swoich żołnierzy. Mam rację? - Westchnęła ponownie. - Myślałam przez chwilę, że nie wzięłam pod uwagę tego problemu. Ale na każdej wojnie giną ludzie i stwory. Jak dotąd... wiemy, że zginęli ci, którzy stanowili najmniejszą wartość dla nas. Spójrz na to w taki sposób: najsłabsi złożyli się w ofierze dla dobra silniejszych - w imię przetrwania Wampyrów! Vormulac zmrużył oczy. - Mówiłem o szybkim rozproszeniu się mojej armii; jeśli tak dalej pójdzie, to nikt mi nie zostanie pod komendą, za wyjątkiem moich ludzi oraz kilku mniejszych kontyngentów! Nie narzekałem na „ofiary'„ wojny! Gdybym cię tak dobrze nie znał, to sądziłbym, że przekręcasz moje słowa. - Mogę je przekręcać! - Odparła. - A jeśli nie przekręcać, to przynajmniej zastąpić je właściwymi słowami. Rozproszenie? Masz chyba na myśli „rozlokowanie”, lordzie. Taktyczne osadzenie oddziałów na ich pozycjach dla osiągnięcia jak najlepszego efektu. - Masz rację - Vormulac zaczynał się irytować faktem, że Devetaki miała tak często „rację” - jednak gdy są poza zasięgiem mojego wzroku, zaczynam czuć, że tracę kontrolę. - Wcale nie! - Pokręciła energicznie głową. - Właśnie dlatego masz generałów. Nie możesz sam walczyć na wszystkich frontach. - Dotknęła jego ręki. - Idzie Wamus. Ty mu powiesz, czy ja? - Przedstawię mu zadanie, a ty je opiszesz i opowiesz o niebezpieczeństwach. To ty w końcu tam byłaś, a nie ja. Widząc jak Devetaki i lord-wojownik zbliżają się, idąc po zakrzepłej lawie do jego obozu, lord Wamus wyruszył im naprzeciw razem z najbliższym porucznikiem. Chociaż dobrze znał Vormulaca, to jednak poddał ich bliższym oględzinom, co przybysze odebrali jako przenikliwy gwizd o bardzo wysokim tonie, który opływał ich ze wszystkich stron i odbijał się od nich, niosąc w powrotnej drodze najdrobniejsze szczegóły dotyczące tożsamości gości. Po chwili badanie zostało zakończone i Wamus podszedł bliżej. Skinął głową na powitanie Devetaki, a Vormulacowi oddał głęboki, formalny ukłon. - Lordzie Nieśpiący? - Zapytał. - Wamus - Vormulac pochylił głowę na powitanie. - Widzę, że się już urządziłeś. Ale mam nadzieję, że jeszcze nie na stałe! Czy twoi ludzie, lotniaki i wojownicy są nakarmieni? Czy mają dość sił, żeby wyruszyć do walki? - Wszystko jest jak należy... widzę, że jest jakaś robota dla mnie i moich ludzi? Nie była to bynajmniej telepatia, czy zdolność przewidywania przyszłości. Nietoperze rozpoznawały najbliższą przyszłość, jeszcze zanim realizowała się w formie fizycznej. Tak jak nietoperz potrafi obliczyć tor swego lotu, unikając zderzenia z jakimś obiektem, tak Wamus wiedział, że nie jest to wyłącznie przyjacielska wizyta. Wiedział to od chwili, gdy zauważył, że lord-wojownik i Devetaki kierują się w jego stronę. Wamus na szczęście nie miał w zwyczaju stosować uników i nie wymigiwał się od obowiązków. Dlatego nie czekając na potwierdzenie ze strony dowódcy, odezwał się: - W porządku - pokiwał głową. - Nuży mnie brak aktywności. Co mam zrobić? Kiedy Vormulac rozmawiał z nim, Devetaki skorzystała z okazji, żeby ukradkiem dokładnie przyjrzeć się Wamusowi i jego synom krwi. Pomimo tego, że Wamscarp był jednym z największych dworów w Turgosheim, przypominającym katedrę ulokowaną w systemie wypełnionych stalagmitami jaskiń, położonych wysoko w ścianie wąwozu, to jego władca był tajemniczy, trzymał się na uboczu i rzadko można było go zobaczyć. Nie można było mieć wątpliwości co do ludzkiego pochodzenia Wamusa, wyraźnie widać było cechy antropomorficzne, choć jego metamorfizm częściowo przesłaniał ludzkie cechy. Pod tym względem Wamus i Vasagi Ssawiec należeli do tego samego rodzaju: obaj rozwinęli sztukę metamorfizmu do granic możliwości. Potrafili przemieniać swe ciała płynnie i błyskawicznie, przy czym Wamus oddał się całkowicie powietrznemu instynktowi nietoperzy i postanowił osiągnąć podobne umiejętności. Jego metamorfizm zmierzał w tym kierunku. Niemal wszystkie Wampyry potrafiły latać. Niektóre, jak lord Halfstruck, z własnego wyboru nie chciały korzystać z tej umiejętności. Niektóre Wampyry latały sprawnie, a inne z wielkim trudem i podejmowały się takiej aktywności tylko w ostateczności. Metamorficzny odruch umożliwiał transformację kształtu w płaską postać podobną do liścia. Jeśli lotniak odniósł obrażenia w wyniku kolizji (albo na skutek ataku wojownika), wówczas, w zależności od wysokości, lord lub lady mogła opuścić wierzchowca i bezpiecznie wylądować. Porucznicy i zwykli niewolnicy nie mieli takiej możliwości, ponieważ ich umiejętności nie były na tyle wykształcone w tym kierunku. Wamus był właściwie nietoperzem, podobnie jak jego synowie krwi. Lady Devetaki mogła go obserwować tylko przez chwilę, kiedy Vormulac omawiał zadanie dla Wamusa. Teraz przyszedł czas na Devetaki. Opisując lokalizację zamku, zaproponowała wskazanie drogi do kanionu. Ponieważ Vormulac wiedział o śmiercionośnej broni oddziału z przełęczy (a także dlatego, że Devetaki nie chciała, żeby padły na nią podejrzenia, że chce się pozbyć Wamusa), opowiedziała o zagrożeniach wiążących się z tą misją. Na koniec podsumowała: - Lord Nieśpiący od razu zauważył, że jest to zadanie, którego tylko ty możesz się podjąć. Nikt inny nie ma takich zdolności. Podchodząc od dołu, można wystawić się na ogień nieprzyjaciela. Strażnica została umiejscowiona w ścianie kanionu i lotniaki nie są w stanie tam dolecieć. Ale dla kogoś takiego, jak ty, będzie to równie łatwe, jak powrót do własnego dworu. Przez okno, albo przez balkon... wedle twojego uznania. Wamus przyjrzał się jej uważnie, ale ona natychmiast ukryła swe myśli. Nie próbował zajrzeć do jej umysłu, lecz tylko zapytał: - Nie można się tam dostać zwykłym lotniakiem? Nie ma tam lądowiska? - Nie ma - odpowiedziała. - Strażnica jest tylko punktem obserwacyjnym, a może schroniskiem na szlaku. Jest to także ważny strategicznie punkt strzegący przejścia. Postanowiliśmy z lordem Nieśpiącym, że w nagrodę za zdobycie tego miejsca, zatrzymasz je. Przełęcz i strażnica będą nosiły w nazwie twoje imię. Wamus cofnął się nieco, wziął głęboki oddech, jego malutkie oczka zaświeciły jaśniej. Po chwili zamrugał szybko i powiedział: - Ty z Vormulacem? Pani z Dworu Masek, zwana Czaszkolicą? Powiadasz, że to wy postanowiliście? Jakie ty masz do tego prawo, lady? - Mam takie prawo, jako główna doradczyni lorda-wojownika - odpowiedziała Devetaki. Wamus pokiwał głową, zamrugał znowu oczami i zastanowił się nad tym, co zostało powiedziane. - I strażnica będzie moja? - Tak, jednak będzie wykorzystywana dla wspólnego dobra - przypomniała. - I będzie nosić moje imię? Tak samo, jak przełęcz? - Dla upamiętnienia twojego zwycięstwa - wtrącił Vormulac. - Niech tak będzie - skłonił się nisko Wamus. - Potrzebujemy kilku godzin odpoczynku i będziemy gotowi. Przygotuję plan. - A ja wyruszę znaleźć coś do jedzenia w Krainie Słońca - powiedziała Devetaki. - Spotkamy się tutaj, za, powiedzmy, sześć godzin? - Tak - Wamus skinął głową, ukłonił się głębiej Vormulacowi i poszedł ze swoimi synami w kierunku obozu. Vormulac zwrócił się do Devetaki: - Lady, muszę zobaczyć, co się tam będzie działo, jak zakłada się pułapki, blokady, punkty obserwacyjne i tak dalej. Zawołaj mnie, kiedy pożywisz się i wypoczniesz. Zobaczymy, jak sobie poradzi Wamus z tą piekielną bronią. Kiedy rozeszli się w swoich kierunkach, Devetaki wyczuta spojrzenie Vormulaca. Co więcej, wyczuła także telepatyczną próbę wniknięcia w jej umysł, jednak poradziła sobie z nią bez najmniejszych trudności. Nathan jak nieżywy spał wtulony w ramiona Mishy, co w tym przypadku nie oznaczało wyłącznie tradycyjnego powiedzenia. Nathan dobrze wiedział, że zmarłym również zdarza się „spać” od czasu do czasu i to nie tylko dlatego, żeby uciec od swojej sytuacji, ale żeby dać odpocząć umysłom bezustannie zadającym pytania. Dopytujący się umysł, już nie fizyczny, ale metafizyczny, staje się fabryką pytań i odpowiedzi, rozważań i koncepcji i jego aktywność jest wszystkim, co pozostaje i bez końca kontynuuje dociekania żyjącej kiedyś osoby. O ile jednak na większość pytań istnieją odpowiedzi, to wiele zagadek pozostaje nierozwiązanych lub stanowią zalążek jeszcze większych problemów. A nawet najtęższe umysły ulegają zmęczeniu. Nathan Kiklu lub „Keogh” był śmiertelnie wyczerpany. Przez ostatnie dwa dni czasu ziemskiego - równoległej Ziemi, Ziemi znajdującej się za Bramą do Krainy Piekieł - Nathan fizycznie pracował co najmniej za dwóch, zaś praca metafizyczna porównywalna była tylko do jednego żyjącego wcześniej człowieka, jakim był jego ojciec, Nekroskop Harry Keogh. Tego rodzaju pracę mógł wykonać jedynie Nathan, ponieważ był nowym Nekroskopem. Ale pomimo fizycznego przemęczenia, a może właśnie dzięki niemu, jego śpiący umysł - wzbudzony wydarzeniami niedawnej przeszłości oraz mieszanymi uczuciami związanymi z powrotem do ojczyzny - wpadł w wirującą spiralę wspomnień, refleksji, a nawet ponownej aklimatyzacji do starego, a zarazem nowego środowiska Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Nathan śnił, wspominał, nawet... komunikował się. Całkiem zwyczajnie, jego najżywsze wspomnienia, a zarazem najszczęśliwsze, były w tej chwili najważniejsze: śnił o wydarzeniach, które miały miejsce zaraz po walce o Schronienie, po tym jak porucznik Gorviego Przechery, Turgis, był przesłuchiwany przez Lardisa Lidesci, po czym wykrzykując ostatnie przekleństwo, znalazł prawdziwą śmierć w dole wypełnionym ogniem. Zmęczeni wracali do Skalnego Schronienia, przechodząc przez pobojowisko tylko częściowo oczyszczone. Wojownik spalony we własnym tłuszczu dogorywał w ogniu, podtrzymywanym przez ludzi Lardisa... Lotniak groteskowo wyciągał w stronę nieba szkielet skrzydeł, jego długa szyja powoli zamieniała się w płonącą maź, oderwała się od reszty ciała i opadła, wzbijając w niebo snop iskier i dymu... Zakrwawiona rękawica bojowa porucznika leżała na miejscu starcia; w środku wciąż jeszcze była zaciśnięta pięść, odcięta ostrą maczetą na wysokości nadgarstka. Zauważając te pozostałości, Lardis mruknął: - Niech ktoś zrobi z tym porządek, dobrze, Andrei? Nie chciałbym, żeby coś zatruło ziemię. Oby powietrze, którym oddychają te bydlaki, na wieki było zarażone trądem! Lardis, Andrei Romani, kilka osób ze starszyzny Cyganów, Nathan, Trask, Chung i trzech grotołazów szli razem, ostrożnie omijając niewykorzystane w bitwie, zamaskowane pułapki na wojowników. Kiedy zbliżali się już do celu wędrówki, zobaczyli nagle wielkie poruszenie przy głównym wejściu do Skalnego Schronienia! Nathan mógł się tego spodziewać, w końcu nie pierwszy raz uczestniczył w czymś takim. Wiadomość o jego powrocie dotarła do jego matki i nic na ziemi, w powietrzu, ogniu czy wodzie nie mogłoby powstrzymać Nany Kiklu od spotkania z synem! W jego stronę biegła nie tylko matka, ale także Misha, jego młoda żona, z którą teściowa dzieliła swoje obowiązki. Po chwili stanęły i Nathan spoglądał na wpatrzone w niego kobiety. Misha chciała paść mu w ramiona; pierś jej falowała, oczy zaś miała zamglone i wypełnione jego widokiem. Ale zatrzymała się ze względu na matkę Nathana, która podeszła i uderzyła go w policzek! Po czym spojrzała na swoją dłoń i wybuchła łzami! Nikt wcześniej, nawet Nathan, nie widział jej w takim stanie! Ale on wiedział dlaczego, podobnie jak wszyscy obecni. Tak więc tylko Nana była zaskoczona własnym zachowaniem! Po chwili padli sobie w objęcia i Nathan wiedział, że matce nic się nie stało. Kiedy się w tym upewnił, poszukał wzrokiem Mishy. Misha była już spokojniejsza i czekała na swoją kolej, lecz z jej postaci można było wyczytać wyraźny przekaz: Naprawdę już jesteś, mój ukochany! W końcu Nana uwolniła go z objęć, a Nathan z roziskrzonymi oczami odwrócił się w stronę Mishy. A wtedy... wszyscy mężczyźni, włącznie z Nathanem, wybuchli nerwowym śmiechem, kiedy Misha pochyliła głowę, zwęziła oczy, pogroziła palcem, po czym wydała dziwny pisk i padła w jego ramiona, pokrywając mu jednocześnie całą twarz tysiącem pocałunków! Wówczas Nathan wiedział, że w końcu powrócił do domu. Ale zanim mogli być razem: - Nathan - warknął Lardis. - Musimy jeszcze porozmawiać. Ty, twoi ludzie oraz ja i moi ludzie. Później znajdziecie czas na... porządne powitanie. Mamy jeszcze wiele do omówienia i do zrobienia. Panie będą musiały nas zrozumieć. - Długo to potrwa? - Wystraszyły się Nana i Misha, po czym Misha zaprotestowała: - My też mamy pytania i wiele musimy się dowiedzieć! - Następnie spojrzała na Nathana i wykrzyknęła: - Myślałam, że przepadłeś na zawsze - martwy, nieumarły, wyssany z życia, czerwonooki niewolnik z Wieżycy Gniewu! Matka jednak potrząsnęła głową. - Ona wiedziała, że tak nie było. I ja także. - Wiedziałyście? - Patrzył to na jedną, to na drugą. Matka wzruszyła ramionami. Jej oczy już obeschły, ale czuć było sarkazm w głosie, kiedy powiedziała: - Oczywiście! W końcu słońce nadal wschodziło o świcie, prawda? - A gwiazdy świeciły w nocy tak jasno, jak nigdy wcześniej. - Z uśmiechem na ustach dodała Misha. - No dobrze, idź i pogadaj z nimi - odezwała się Nana. -Lardis, macie najwyżej jedną godzinę i ani minuty więcej! -Choć Lardis był największym ze znanych wodzów cygańskich, szanowanym nawet przez Wampyry, to słowa Nany brzmiały jak rozkaz. Kobiety odeszły, nie czekając na odpowiedź. - Chodźcie - powiedział Lardis. - Mam dla was przygotowane pokoje w Schronieniu. - Przed głównym wejściem stary Lidesci odwrócił się i dodał, zwracać się do wszystkich: - Jeśli nie macie żadnych zadań, to prześpijcie się, niedługo trzeba będzie wstawać. Rano ruszamy na szlak Wędrowców. Podstawa Skalnego Schronienia była zagłębiona w zboczu jednego ze wzgórz, których pasmo wznosiło się i zamieniało w góry. Przez wiele lat woda wydrążyła w kredzie system jaskiń, który był zamieszkiwany już od czasów prehistorycznych. Schronienie było znakomitym miejscem na obóz i warownię. Panowała w nim stała temperatura i było dosyć przestrzeni, żeby pomieścić cale plemię. Podstawa Schronienia była skałą kredową, która przechodziła w twardy piaskowiec, a od połowy wysokości w granit. Gdyby Lidesci znał geologię, to wiedziałby, że skała była pochodzenia wulkanicznego i zwietrzała w ciągu tysiącleci. Najwyższy poziom jaskiń kończył się na wysokości piaskowca, a od tyłu ograniczała ją skała wzgórza. O ile więc Schronienie wydawało się być bezpiecznym miejscem, to mogło się także okazać pułapką. Dlatego stary Lidesci wydrążył drogi ewakuacyjne w kredzie i piaskowcu, które prowadziły na zewnątrz po obu stronach wzgórza. Tunele były szerokości człowieka i ktoś tak duży, jak wampyrzy lord miałby trudności z przeciśnięciem się przez nie, zaś jego różne stwory nie miałyby takiej możliwości. Gdyby Wampyry, ich pachołkowie, czy potwory kiedykolwiek dostały się do wnętrza, Lardis uciekłby przez tunele i wysadziłby zaminowane prochem wejścia, zakopując żywcem wszystko i wszystkich znajdujących się w środku! Jaskinię Lardisa oświetlały palące się świeczki i pochłonie. Było dość ciasno, ale zmieścili się wszyscy. Można było w końcu porozmawiać i opowiedzieć parę słów o sobie. Nathan czuł, że jest mu ciasno, kiedy zajmował miejsce przy wielkim, owalnym stole naprzeciw Lardisa. Pomieszczenie było bardzo niskie i trzeba było uważać, żeby nie uderzyć się w głowę. Ben Trask usiadł na lewo od Nathana, a David Chung po prawej stronie. Trzech grotołazów usiadło obok Chunga, mając po przeciwnej stronie stołu czterech ludzi Lardisa. Nathan znał kilku z nich, ale pozostałych widywał sporadycznie lub wcale. Był zadowolony z obecności Andreia Romani i myśliwego Kirka Lisescu, któremu uśmiech rozpromieniał twarz w oczekiwaniu na sposobność zamienienia kilku słów z młodym przyjacielem. Nathan zdawał sobie sprawę z tego, że dla ludzi ze swojego plemienia był nowym Nekroskopem! Po pierwsze, przez trzy lata mieszkał na pustyni z Tyrami oraz w Runicznym Dworze lorda Maglore'a Jasnowidza. Kiedy przed kilku miesiącami uciekł stamtąd na skradzionym lotniaku, nikt nie wiedział, czy Nathan żyje, czy jest martwy, czy też znajduje się w stanie pomiędzy tymi dwoma opcjami. Zmienił się także jego wygląd zewnętrzny. Nie był już nastolatkiem, tylko mężczyzną i to na dodatek bardzo wyjątkowym! Ponadto jego włosy nie przypominały już jasnych kłosów zboża, nie miał jasnej cery, lecz smagłą opaleniznę, którą zawdzięczał greckiemu słońcu. No i był Nekroskopem, jak to precyzyjnie określił Lardis Lidesci. Kirk Lisescu zauważył ponadto: - W twoich oczach jest to samo zamyślenie, które cechowało twojego ojca! - Nikomu nie wolno mówić o tym, że Nathan jest Nekroskopem - odezwał się Lardis. - Jeśli ktoś nie umie lub nie może dotrzymać tajemnicy, niech wyjdzie teraz i pozostawi w tym pomieszczeniu wszystko, co usłyszał do tej pory. - Nikt nie poruszył się po usłyszeniu tego oświadczenia. - Cieszy mnie brak reakcji! - Powiedział Lardis. - Dzisiaj stoczyliśmy bitwę - odezwał się Nathan. - Wampyry odkryły Skalne Schronienie. Jak to się stało? - Przewidywałem to wiele lat temu i jeszcze tej nocy się przeniesiemy. - Zjawiło się ich tutaj nadspodziewanie dużo. To znaczy, nie było widać Wampyrów, przynajmniej na ziemi, ale ich ludzie i stwory... - Świadomie zawiesił głos. Zaakcentował wyraźnie ostatnie słowa tak, żeby Lardis wiedział o co mu chodzi. Teraz stary Lidesci musiał odpowiedzieć w taki sposób, żeby Nathan zrozumiał, a pozostali nie dowiedzieli się wszystkiego. - Doszły nas słuchy, że na wschodzie - Lardis mówił powoli, cedząc słowa - mieszkają plemiona, które poddały się wampyrzej niewoli - tchórzliwe psy! Gniewica i reszta tych krwiopijców odnowiły ten proceder. Co więcej, wygląda na to, że Wampyry zjednoczyły się, powiększają swoje siły. Słyszeliśmy także, że wśród nich jest całkiem nowy lord. Niewiele jeszcze o nim wiemy, ale to, co wiadomo nie jest dobre. Chodzą słuchy, że to nekromanta! Podobno ludzie Karla Zestosa widzieli go, jak grzebał się w padlinie. Jeśli to prawda, to może być on nekromantą! Nathan pokiwał głową, dając do zrozumienia, że wie, o co chodzi. Zrozumiał, że Lardis wie, iż jego brat jest Wampyrem, nie jakimś „zwykłym” wampirem, ale wampyrzym lordem. A w dodatku... nekromantą? Pod pewnym względem było to zrozumiałe: talent ojca odziedziczył zarówno Nestor, jak i Nathan. Lecz o ile Nathan zrobił z tego dobry użytek... Stary Lidesci zatrzymał tę wiadomość dla siebie, żeby nie ranić Nany Kiklu i nie nadszarpnąć wiarygodności Nathana. Były ku temu ważne powody: Ludzie Lidesci nie zapomnieli, jak Harry Keogh dołączył do swojego syna Mieszkańca w walce ze Starymi Wampyrami, obracając wniwecz ich potęgę i zamczyska. Pamiętano także o tym, jak Harry stał się Wampyrem! Gdyby się rozniosło, że Nestor został świeżym lordem w Wieżycy Gniewu i to nie tylko lordem, ale także nekromantą, to... ...Stare powiedzenie „jaki ojciec, taki syn” mogłoby nabrać nowego i przerażającego znaczenia! A jakby to wpłynęło na Nathana? Dzisiaj Nekroskop... ale co stanie się jutro? Czy to ma jakieś znaczenie, że urodził się zanim Harry Keogh został Wampyrem? Czy ktokolwiek by się nad tym zastanawiał, gdyby dowiedziano się, że jego brat jest potworem? Nawet Lardisowi spędzało to sen z powiek; i gdyby nie kochał Nathana, jak własnego syna, gdyby nie stracił własnego syna... ale przecież kochał i to wyjaśniało sprawę. Nathan patrzył badawczo na Lardisa, ale jego uważne spojrzenie zmieniło w końcu obiekt zainteresowania. Mieli wspólną tajemnicę i jak na razie nikt, oprócz nich, jeszcze o niej nie wiedział. Lardis rozluźnił się, skinął głową i zwrócił się do Nathana: - Dobra, myślę, że nadszedł czas, żeby twoi przyjaciele się przedstawili. Potem posłuchamy o tym, co ciebie spotkało. Ostatnia opowieść, którą słyszałem z twoich ust była naprawdę niesamowita, myślę, że teraz opowiesz coś jeszcze bardziej niesłychanego! Zabierajmy się szybko do tego, bo twoja matka dała nam tylko godzinkę. - Potarł brodę z udawanym zatroskaniem, uśmiechnął się szeroko i dodał: - Co za dziewczyna, ta twoja matka. Nie chciałbym jej wejść w drogę! Przybysze z równoległego świata zaczęli mówić o sobie. Z powodu różnych języków nie obyło się bez drobnych komplikacji. CZĘŚĆ PIĄTA: Nathan: zwycięzca dla żywych, marzyciel dla zmarłych I Stare znajomości Nathan popatrzył na Traska i Chunga, po czym powiedział: - To przyjaciele mojego ojca, a teraz są moimi przyjaciółmi. Mieszkańcy Krainy Piekieł, jak się to tutaj nazywa, ale pomimo tego, co opowiadała Zek Föener, w rzeczywistości to nie jest piekło. Spotkałem się z Zek i wspominała ciebie z wielką czułością! - Ooooch! - Zdziwił się Lardis. - Naprawdę widziałeś się z Zekinthą? Co u niej słychać? A co u Jazza? Ten to potrafił walczyć! Powinni byli zostać tutaj! Mam nadzieję, że pokochali się. Kiedyś byłem niemal zazdrosny o niego... to znaczy, było to jeszcze zanim poznałem bliżej Lissę! Jazz i Zek: mieli dobrą i gorącą krew, prawie jak Cyganie. Ich dzieci wniosłyby wiele nowego do Krainy Słońca. - Byli parą - powiedział Nathan. - Zek... przeżyła i ma się dobrze. Zaprowadziła mnie na grób Jazza, który znajduje się w tak pięknym miejscu, że nie uwierzyłbyś. Towarzyszyć jej... było prawdziwą przyjemnością. - Omal nie dodał, że miał przyjemność spotkać się i rozmawiać z bohaterem licznych opowieści o bojach toczonych przez Lardisa. Pewnie nikt ze słuchających nie zrozumiałby go; zwykły człowiek może się spotkać tylko z kimś, kogo można dotknąć i nie dotyczy to osób przebywających na cmentarzu. Zmieniając temat, Nathan położył rękę na ramieniu Bena Traska. - To bardzo dzielny człowiek, bez niego nie mógłbym wrócić. Przybył tutaj, aby pomóc mi zniszczyć Wampyry! - Co po części było prawdą. - Na imię ma Ben i musisz o tym wiedzieć, Lardis, że Zekintha bardzo za nim tęskni! Jest jeszcze jedna ważna sprawa, ten człowiek ma szczególne zdolności: wie, kiedy ktoś mówi prawdę. Spróbuj go okłamać, a od razu to wyczuje. Wskaż mu niewłaściwą drogę, a on pójdzie inną. Lardis uważnie przyglądał się Benowi, ale nie trzeba było się niczego doszukiwać. Skoro Zek uznała go za dobrego człowieka, to na pewno nim był! - Ten niski, żółty mężczyzna ma na imię David - kontynuował Nathan i ujął Chunga za ramię. - Podobnie jak ty, Lardis. potrafi widzieć. Jego talent jest dziedziczny, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Lardis wodził wzrokiem od Traska do Chunga i z powrotem. - Bardzo dobrze, przywykniemy do tych dziwnych zdolności. Wampyry przecież też są utalentowane. Ben, David, witamy w Skalnym Schronieniu. Szkoda, że nie będziemy mieli okazji poznać się bliżej, ale niedługo wyruszamy stąd. Od kiedy Gniewica i jej plemię wiedzą o nas, to miejsce przestało być bezpieczne. Trask przytaknął i powoli, z namysłem powiedział w języku Cyganów: - Dziękuję za przyjęcie w wasze szeregi. Widać, że Nathan ma wasze pełne zaufanie. Nietrudno to zrozumieć, przez wiele lat darzyłem zaufaniem jego ojca. Znalem go od czasu, gdy... był zwykłym człowiekiem, a także później, jeszcze zanim przeszedł do Krainy Gwiazd. Nic nie mogłoby go zmienić, nawet na samym końcu jego drogi. - Wiem - odpowiedział Lardis - byłem tam wówczas! -Po czym dodał ze zdziwieniem w glosie: - Mówisz naszym językiem! Niezbyt dobrze, ale jednak. Zauważyłem to już wcześniej, kiedy żartowaliśmy, a ty się śmiałeś! Jak to możliwe? Trask wzruszył ramionami; wyglądało na to, że się zastanawia. - Mam zdolności językowe. W moim świecie używa się wielu języków. Trochę ich poznałem - nie za wiele, po kilka zwrotów - w większości z nich. Twój świat jest dziwny i... muszę przyznać, że sam czuję się tym zaskoczony! Tym razem to Nathan znał „prawdę” na ten temat: - Masz taki talent - powiedział. - Wszyscy esperzy mają łatwość przyswajania języków, szczególnie ci, którzy korzystają ze zdolności paranormalnych. Ja, Zekintha, przypuszczam, że inni także. Jest nam o wiele łatwiej dopasowywać słowa do myśli. Ty, Ben, jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw, poznajesz prawdę dotyczącą poruszanych zagadnień, w tym także słów. Nie potrafię lepiej tego wyjaśnić, Ian Goodly ma takie zdolności, a... David? - Spojrzał pytająco na Chunga. - Rozumiem większość z tego, co mówicie - przytaknął Chung. - Jestem mieszaniną kultur i języków. Chińscy rodzice, angielskie wychowanie, w szkole trochę niemieckiego i francuskiego - reszta przychodzi do mnie w sposób naturalny. - Nie. - Trask pokręcił głową, - W sposób metafizyczny! Nathan ma rację: to nasze zdolności paranormalne. Ucichli i Nathan wskazał na milczących, a zarazem zaskoczonych, a nawet zszokowanych grotołazów. Siedzieli po jego prawej stronie, pomiędzy Chungiem a Kirkiem Lisescu. Nathan był nieco zakłopotany; spotkał tych mężczyzn w Rumunii i od tamtej chwili sprawy potoczyły się tak szybko, że nie miał czasu niczego się od nich dowiedzieć. Zapomniał nawet, jak się nazywają. Jeden z nich, odgadując myśli Nathana, powiedział: - Nazywam się John Carling. Moi przyjaciele to Jim Bentley i Orson Sangster. Niewiele rozumiemy z tego, o czym mówicie. No, ten, jak to nazwać, równoległy świat? To po prostu koszmar! Ale ponieważ jesteśmy grotołazami i przywykliśmy do poruszania się pod ziemią... jesteśmy przekonani, że jakoś się stąd wydostaniemy! Chcielibyśmy tylko wiedzieć, o co tutaj chodzi? Przynajmniej wy jesteście nastawieni przyjaźnie, no i jesteście ludźmi! Benowi Traskowi zrobiło się ich żal. Powiedział: - Kiedy znajdziemy trochę czasu, to opowiem dokładniej, w co wdepnęliście. Jeśli jednak powiem wam, że to, co tutaj się dzieje, ma znaczenie dla przyszłości Ziemi, to może doda wam to trochę otuchy. W każdym bądź razie, chcecie czy nie, przez jakiś czas tutaj pozostaniemy. Spróbujcie nauczyć się tego języka. Kiedy Trask mówił, Nathan przyglądał się starszyźnie Lardisa. Dobrze znał Kirka Lisescu i Andreia Romani, pozostałych mężczyzn spotkał dopiero teraz. Wyglądało na to, że ubyło kilka osób ze starej ekipy. Nathan chciał się czegoś o nich dowiedzieć i zapytał: - A co z...? - Jednak natychmiast przerwał wypowiedź. Przebywając wśród Tyrów nauczył się telepatii, a także tego, żeby unikać ingerencji w czyjś umysł. Jednak myśli Andreia były tak silne, że nie musiał dokańczać pytania. Bez najmniejszego wysiłku zorientował się, że bracia Romani, Ion i Franci, zostali zabici podczas ostatniego ataku na Schronienie. Widząc zmieszanie Nathana i odgadując treść jego pytania, Andrei pokiwał głową, mówiąc: - Odeszli, jak wielu przed nimi. Bronili Schronienia. Jedna z naszych rakiet trafiła wojownika w jego pęcherze gazowe i podpaliła go. Bestia spadła na ziemię i była ogłuszona. Ion i Franci pobiegli, żeby wylać na niego gorącą smołę. Ale... diabeł miał w sobie więcej życia, niż myśleli. Oczy Andreia zasnuły się mgłą. Otrząsnął się i dokończył: - Tak to było. Nathan odebrał jego smutek oraz żal i wszyscy, być może z wyjątkiem grotołazów, powrócili myślą do poległych. Z szacunku do nich, Nathan odczekał chwilę, z drugiej strony nie chciał jednak marnować czasu. Podjął opowieść od momentu, gdy został zrzucony z lotniaka w świecącą Bramę do Krainy Piekieł. Wychodząc po drugiej stronie, w Perchorsku dostał się do niewoli, ale udało mu się uciec. Na terytorium nieprzyjaciela zaprzyjaźnił się z ziemskimi Wędrowcami (Lardis i jego ludzie nie mogli wyjść ze zdumienia: co, Wędrowcy w Krainie Piekieł? Nathan z kolei nie chciał rozwodzić się nad szczegółami.), którzy ukrywali go, aż do chwili, kiedy Trask ze swoimi ludźmi nie przejęli go i nie odstawili w bezpieczne miejsce. Z pomocą nowych przyjaciół Nathan odkrywał związki typowe dla Nekroskopa. Ucząc się sztuki zwiedzania różnych miejsc, stał się Wędrowcem najwyższej klasy! Korzystając z drugiej Bramy wrócił do swojej ojczyzny zabierając ze sobą zapas broni z Krainy Piekieł w nadziei, że z jej pomocą pokonają Wampyry. Jeśli chodzi o Traska, Chunga i pozostałych, to znaleźli się tutaj przypadkowo, ale podzielają pragnienie zniszczenia Wampyrów. Mieszkańcy Piekieł uważają Bramę za wielkie zagrożenie dla ich świata i chcą jak najszybciej na zawsze ją zamknąć. Dlatego Trask wraz z resztą muszą bez najmniejszej zwłoki wracać do swojego świata i zrobią to, gdy tylko wyszkolą ludzi Lardisa w posługiwaniu się bronią Ziemian. Po powrocie do Krainy Piekieł będą wysyłać transporty z bronią i amunicją do czasu, aż Brama nie zostanie zamknięta. Nathan wspomniał także, że dowódca nieprzyjaciół z Perchorska przeszedł przez Bramę razem z oddziałem żołnierzy. Cyganie powinni wiedzieć, że nie wszyscy obcy są dobrymi ludźmi. Nathan nie przejmował się wcale losem Turkura Tzonova, ale obawiał się jednocześnie, że uzbrojenie jego oddziału mogłoby wpaść w ręce Wampyrów. - Albo w ręce poddanych lady Gniewicy zza przełęczy -dodał Lardis, gdy Nathan skończył mówić. Splunął przy tym na zakurzoną podłogę. Nathan zmarszczył brwi. - Zapomniałem o nich. Może powinienem się zorientować, co można zrobić w sprawie Tzonova. Mam swoje powody, żeby go nienawidzić i mam nadzieję, że wpadnie w moje ręce. - Kim są owi Cyganie, Wędrowcy z Krainy Piekieł? -Lardis był nimi niezwykle poruszony. Nathan zastanawiał się przez chwilę szukając najlepszych słów, żeby to wyjaśnić. - Oni są prawdziwymi Wędrowcami - powiedział. - Cyganami, a przynajmniej ich przodkowie nimi byli. W Krainie Piekieł nazywa się ich Cyganami, tak jak tutaj. Przybyli przez Bramę. - Chcesz powiedzieć, że pochodzą z Krainy Słońca i Krainy Gwiazd? Nathan przytaknął. - Tak. Przywódca plemienia z którym mieszkałem - mieszkałem w wozie wodza - był przodkiem w prostej linii. Płynęła w nim prawdziwa krew Cyganów, znał też historię swojego rodu i był ostatnim potomkiem w tej linii. Prawdopodobnie zabierze historię do grobu. Nazywał się Ferengi! Lardis wybałuszył oczy. - Ferengi? Chcesz powiedzieć, Ferenc? - Odwrócił się i znowu splunął. - Od niepamiętnych czasów Ferencowie są przeklęci. Wśród starych Wampyrów zawsze był jakiś Ferenc. Kiedyś widziałem Fessa Ferenca, miał wielką głowę i zniekształcone ciało. Ale... żeby Ferengi był Cyganem? Nathan pokiwał głową. - Ferency to dość popularne nazwisko na Ziemi. Zwłaszcza w Rumunii! Andrei westchnął głośno: - Co powiedziałeś? W Rumunii? - Tak - odpowiedział Nathan. - W Krainie Piekieł jest Brama. Pierwsza z dwóch Bram, a jej wylot znajduje się w Rumunii. Również Cygańskie plemiona noszą wspólną nazwę - Romowie! Andrei był w szoku. Rozglądał się dookoła, po czym zwrócił się do Lardisa: - Czy oni mnie nie obrażają? Wychodzi na to, że moi przodkowie wyruszali do Krainy Piekieł, jako niewolnicy Wampyrów! Nathan błyskawicznie udzielił kolejnego wyjaśnienia: - Niekoniecznie. Romani to dość powszechne nazwisko, mam nadzieję, że mi wybaczysz to stwierdzenie. Na przykład, w tutejszych górach mieszka wielu Romanich, którzy nie są z tobą spokrewnieni. Trask spojrzał na zegarek: - Zaraz minie godzina - powiedział. - Czas kończyć spotkanie - odezwał się Lardis. - Wszyscy padamy z nóg. Był to śmiertelnie męczący dzień dla Cyganów, a co dopiero dla - jak was nazwać - dla Piekielników? -Uśmiechnął się szeroko, ale już po chwili spoważniał. - Pokażę wam kwatery. Uważajcie na głowy i nie liczcie na długi sen. Jeszcze przed północą wyruszamy w drogę. Na razie nie będę mówił dokąd. O wschodzie rozbijemy obóz w nowym miejscu i będziemy mieli dość czasu, żeby nauczyć się posługiwać bronią oraz porozmawiać. Lardis rozłożył szeroko ręce, jakby chciał objąć całą szóstkę (a może siódemkę, wliczając Annę Marię) i powiedział: - Słuchajcie, nie za bardzo umiem dziękować, ale przyjmijcie moje największe podziękowania! Nie mam żadnych wątpliwości, że uratowaliście nam życie. Wiem, że gdy tylko będzie to możliwe, urządzimy wielką uroczystość z tej okazji! I bądźcie pewni, że będziecie honorowymi gośćmi! Kiedy jego ludzie zapalali pochodnie i przygotowywali się do opuszczenia jaskini, Lardis krzyknął głośno: - Aha! I jeszcze jedna rzecz. Muszę was ostrzec, że jest tu wiele zgrabnych, smagłych dziewcząt. Uważajcie na siebie, mieszkańcy Piekieł! Możecie mi wierzyć, że one na pewno zechcą was jak najserdeczniej ugościć! Następnie wszyscy ruszyli w drogę labiryntami Schronienia... Nathan westchnął przez sen, po czym wyraźnie wymówił dziwne imię: - Thikkoul! Przez chwilę poruszał się, przeciągnął i przekręcił się na bok przez sen. Misha obudziła się, zrobiła mu więcej miejsca, po czym, kiedy już się uspokoił, znowu go objęła. Przesunęła ręką po jego ciele, przycisnęła piersi do pleców Nathana, odnalazła jego męskość, która była teraz mięciutka. Zawsze zadziwiało ją, jak coś tak małego i miękkiego stawało się tak duże i twarde. I to jak szybko! Ale tym razem kochanie się przekraczało siły Nathana. Misha zastanawiała się, o czym teraz śni jej ukochany. Jakby w odpowiedzi Nathan powtórzył: - Thikkoul! Niemal nie otwierając ust. Leżał całkowicie bez ruchu i Misha domyśliła się, że Nekroskop czegoś nasłuchuje. Ale czego...? Nathan! Nekroskopowi wydawało się, że wołanie dobiegało z bardzo daleka, a głos brzmiał jak wspomnienie sprzed milionów lat. Ale w jaki sposób można przypomnieć sobie głos, którego nigdy w życiu się nie słyszało? Głos osoby, która zmarła przed narodzinami Nathana? Zwyczajny człowiek - albo zwyczajny umysł - nie był w stanie tego doświadczyć, chyba, że byłaby to pamięć międzypokoleniowa, jeśli można wierzyć w przekaz tego rodzaju. Jednak normalni ludzie nie potrafią komunikować się ze zmarłymi. Nathaaan! Głos dał się słyszeć ponownie i brzmiał jak echo dobiegające spoza przestrzeni i czasu, jednak bardziej wyraźne niż większość snów. Nekroskop potrafił odróżnić wezwanie od snów, dlatego po raz trzeci wymówił przez sen imię rzeczywistej, choć bezcielesnej istoty: - Thikkoul! Tym razem jednak mówił już tylko do siebie w mowie zmarłych, którą znał równie dobrze, jak język ojczysty. Nathaaan! To naprawdę ty? Hm. Któż inny mógłby to być? No, a któż inny mógłby wołać, jeśli nie Thikkoul, astrolog Tyrów, którego talent wielokrotnie przewyższał zdolności Iana Goodly'ego. Thikkoul wyczytał w gwiazdach przyszłość Nathana. Nathan przypomniał sobie, o czym powiedział mu Thikkoul: że na krótko spotka się ze swoją matką i Mishą, po czym zniknie z tego świata „w mgnieniu monstrualnie rozwartego oka!” I tak się stało; zniknął z tego świata po tym, jak wampyrzy porucznik Nestora wrzucił go w obszar Bramy do Krainy Piekieł. - Ale nie przewidziałeś mojego powrotu. Bo nie zagłębiałem się dalej w przyszłość! Po co miałbym to czynić? Dla mnie całkowite zniknięcie jakiegoś człowieka, oznacza jego zagładę. Prawdę mówiąc spodziewałem się, że jeszcze porozmawiamy, jednak z perspektywy miejsca wiecznego spoczynku. Czy martwi cię moja pomyłka? - Oczywiście, że nie. O nic cię nie obwiniam, twoje przepowiednie sprawdziły się. Było tak, jak mówiłeś: odczytywanie przyszłości jest zwodnicze. To, że coś nas spotka jest nieuniknione, ale jak do tego dojdzie, zależy od czasu i przypływów! Przypływów? - To słowo z innego świata. - Thikkoul zrozumiał je natychmiast, jeszcze zanim Nathan podjął próbę wyjaśnienia. Tyrowie posiadali wspaniałe zdolności paranormalne, a ich Ogromna Większość praktykowała mowę zmarłych na długo przed pojawieniem się Nathana na świecie. Inny świat! Czyż nie tego właśnie szukałeś? Dlaczego wróciłeś? - Wróciłem dla tego świata i wszystkiego, co tutaj kocham. Domyślam się, że również z powodu tego, czego nienawidzisz. - Wampyrów? O, tak! Może w końcu uda nam się zniszczyć je wszystkie... - Nathan przerwał wypowiedź, ponieważ nie chciał się wdawać w szczegóły. Uznał, że lepiej zachować tajemnicę nawet, jeśli rozmówcą był zmarły. Dlatego zmienił temat: - Thikkoul... skąd wiedziałeś, że wróciłem? Ty? Jedyny człowiek, który kroczy pomiędzy życiem a śmiercią? Będący mostem pomiędzy różnymi narodami, posłańcem łączącym różne sfery egzystencji? Kiedy od nas odszedłeś, było to tak, jakby zgasła jedyna świeczka oświetlająca mroki, kiedy wróciłeś, świeca rozgorzała płomieniem! Pewnie spróbowałbym skontaktować się z tobą wcześniej, ale nie mieliśmy dość śmiałości. - My? - Ja i wszyscy przyjaciele spośród pradawnych Tyrów, z którymi kiedyś rozmawiałeś i których słowa przekazywałeś żywym. W jaskini Pradawnych Rogei, Shaeken i inni odczuli nagłe podekscytowanie! Korzystając z mowy umarłych, poinformowali znajomych z innych miejsc. W końcu wiadomość o tym, że wróciłeś, dotarła do mnie. Musiałem oczywiście porozmawiać z tobą i zaoferować ci moje usługi. - Jakie usługi? Teraz, gdy istnieje dla ciebie przyszłość, mogą ci ją przepowiedzieć! Przyznaję, że robię to w równym stopniu dla siebie, jak i dla ciebie. Dzięki oczom Nekroskopa znowu zobaczę gwiazdy! Nathan zastanawiał się przez chwilę. - To może być bardzo cenne - odezwał się w końcu. Po czym dodał z pewnym wahaniem: - Jednak z drugiej strony, skoro niczego nie można zmienić z...? To znaczy, skoro to co będzie, to będzie...? To prawda, przytaknął Thikkoul. Nie mogę cię winić za to, że nie chcesz poznać przyszłości. W końcu przyszłość człowieka, nawet Nekroskopa, trwa tak długo, jak... - A jeśli zmienię zdanie...? Dobrze cię rozumiem, powiedział Thikkoul. Przeszkadzam ci, powinieneś spać. Pamiętaj, że jeśli kiedykolwiek byś mnie potrzebował, zawsze możesz do mnie się zwrócić. - Dobrze - odpowiedział Nathan i poczuł, jak bezcielesna obecność Thikkoula opuszcza jego metafizyczny umysł, a dźwięk mowy zmarłych rozpływa się w pustce. Po chwili śniący umysł Nekroskopa był znowu otwarty... ...Na próby nawiązania kontaktu wielu innych istnień, które starały się z nim porozmawiać od chwili jego powrotu przed kilkoma godzinami i które wiedziały, że najlepiej jest to zrobić podczas snu Nekroskopa. Przez kilka minut Nathan przysłuchiwał się telepatycznej rozmowie zmarłych, zanim nie pojawiła się myśl, że to nie sen. Na jawie Nathan zorientowałby się od razu i nawiązał połączenie. Już dawno temu rozwinął umiejętność telepatii do tego stopnia, że precyzyjnie rozpoznawał poszczególne myśli innych. W dzieciństwie nie potrafił rozmawiać ze zmarłymi i oprócz „swoich” wilków z nikim nie komunikował się telepatycznie. Teraz zauważył, że nie była to ani mowa zmarłych Tyrów, ani Cyganów Musiała być to zatem komunikacja telepatyczna. Kto jednak potrafiłby tak się porozumiewać? Trzeba to było sprawdzić nawiązując łączność. Było coś, co zawsze zastanawiało Nathana; przedziwny związek z kilkoma członkami wilczego stada. Teraz docierało do niego, że ten związek mógł wynikać z pokrewieństw a. W końcu jego starszy brat - nie Nestor Kiklu, czy jak się on tam teraz nazywał - ale Mieszkaniec był wilkołakiem! Teraz zrozumiał, dlaczego wilki nazywały go „wujkiem”. Faktycznie był ich wujkiem! To dlatego wilki zawsze czuwały nad jego bezpieczeństwem - kiedyś próbowały mu powiedzieć, że tego chciałby jego ojciec! Nie budząc go, dotarły do jego świadomości, bo chciały mu przekazać, że nie jest jedynym Nekroskopem. Talent Harry'ego Keogha odziedziczył także Nestor oraz jego wilczy kuzyni. - Gdzie jesteście i dlaczego mnie wzywacie? - Spytał w myślach Nathan. Żeby cię powitać... oraz ostrzec, a także prosić o pomoc. Chociaż nie wiem, jak mógłbyś tego dokonać. Sam masz problemy i masę pytań. Na jedno mogę ci odpowiedzieć: jestem wysoko w górach. - Witaj Błysku, witajcie Grymasie i Cięty, jeśli mnie słyszycie. Jeśli będę mógł wam pomóc, to na pewno tak uczynię. Przed czym chcecie mnie ostrzec? Przed Wampyrami! - Oczywiście. Już je spotkałem. A więc przynajmniej wiesz o Gniewicy i jej ekipie. Po plecach Nathana przebiegł zimny dreszcz. - Chcesz powiedzieć, że jest ich więcej? Tak, dzień temu przybyły ze wschodu... - Ile ich jest? Więcej niż potrafimy policzyć! Jesteśmy wilkami i znamy się na liczeniu. - Widzieliście je? Twój kuzyn Cięty je widział. Cięty przewodzi stadu, które przebywa na wyżynach za przełęczą. Widział je w miejscu zwanym Rzeczną Skałą. Rozbiły tam wielki obóz. Grymas też kilku z nich widział, tereny jego stada rozciągają się od przełęczy do Dwóch Brodów. Moje stado przemierza tereny na zachód od Grymasa do Skarpy Tireni. Dalej grasuje niebezpieczna, stara, wilcza suka. To zwykła, a zarazem niezwykła wilczyca! Bardziej zajadła od psa. Jest przywódczynią stada. Szanuje-my się nawzajem i nie wchodzimy sobie w drogę. - Ale ty nie widziałeś Wampyrów ze wschodu? - Spytał Nathan. Rozmawiałem z Ciętym i Grymasem. Czy nie wystarczy, że oni je widzieli? - Wystarczy - przytaknął Nathan. - Powiem ci, że spodziewałem się ich najazdu. Dlatego przywiozłem ze sobą dziwną broń z dziwnego kraju i będę z nimi walczyć! Jeśli chcecie się do nas przyłączyć, to szarzy bracia mogą zostać zwiadowcami, a ja z Cyganami będziemy walczyć! Będziemy wam towarzyszyć. Z tymi słowami dało się odczuć wielką ulgę. - Mieliście kłopoty? Dziwi cię to? Gniewica i jej banda żywią się wilczymi sercami, nerkami i szczeniakami, które ssą jeszcze mleko. Nie sądzisz, że to kłopot? Dlatego podzieliliśmy się na trzy stada. Jako wielka horda stanowiliśmy zbyt łatwy cel do wyśledzenia! Wampyry spychały nas ze skał, spuszczały na nas lawiny, używały szczeniąt za przynętę, wiedząc, że ich matki pójdą za nimi na pewną zgubę. To zaraza! - Zawsze nią byli, także w dawnych czasach. Wtedy mnie nie było. - Mnie także. Ale Cyganie mają legendy. Ludzie, jeśli dopisze im szczęście, żyją dłużej i przekazują sobie doświadczenia. - Nathan zatroskał się. - Czy... Nestor polował na ciebie? Sam Nestor nie. Ale chyba wszyscy pozostali! A jeśli nie oni, to ich sługi. Jeśli chodzi o Nestora... to robi coś gorszego niż polowanie na szarych braci. Członkowie mojego stada widzieli, jak babrał się w szczątkach innego Wampyra... - Wiem! - Przerwał mu Nathan. - Wiem... czym się zajmuje Nestor. Jest nekromantą. Słyszałem o tym od starego Lidesci. Jeśli chodzi o polowanie, to mnie dopadł, na szczęście nie na długo. I dlatego cię nie było? - Tak, byłem uwięziony w obcym świecie. Jednak udało mi się uciec. Ale... - Nathan mógł tylko wzruszyć ramionami i powtórzyć: - Nestor nie jest za to odpowiedzialny. Jest Wampyrem! To ostatnie stwierdzenie było niczym strzała trafiająca w serce Nathana i Błysk także to odczuł. Przykro mi, wuju. Mnie też. Był to głos Grymasa. I mnie. Tym razem był to Cięty, którego ledwo co było słychać, ponieważ był najdalej, na wyżynach za wielką przełęczą. Nathan milczał przez chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedział Błysk. W końcu jednak zapytał: - Jaką radę dała wam matka, kiedy ostatnio z nią rozmawialiście, w miejscu, gdzie spoczywają jej szczątki? To ona powiedziała, żebyśmy podzielili hordę, odpowiedział Błysk. To była mądra rada. Na jakiś czas odniosło to dobry skutek. W mniejszych grupach łatwiej było się ukrywać. Ale teraz, kiedy nadciągnęła ta armia ze wschodu... - Zmniejszymy ich liczbę - zapewnił go Nathan. - Już to robimy. Widziałem to, wtrącił się Grymas. Widziałem, jak cała chmura Wampyrów wylatywała z ostatniego zamczyska, kierując się w stronę Siedliska lub Skalnego Schronienia. Kiedy jednak wracali, chmura znacznie się przerzedziła! Błysk, jakby zarażony entuzjazmem swojego brata, dodał: Widziałem ogień dochodzący z miejsca bitwy! Grzmoty i promienie światła przeszywające niebo, a także hałas jakby ktoś rozsadzał skały! Nathan uśmiechnął się ozięble. - Tak, tym razem im się dostało. I teraz będzie tak zawsze? - Miejmy nadzieję. Dajcie mi znać, gdybyście mieli jakieś nowe wiadomości albo trudności. Śledźcie ruchy Wampyrów. Jesteście oczami jastrzębia, a Cyganie jego szponami! A kim ty będziesz, Nathanie? Jego dziobem? - Mam nadzieję, że tak. Będziemy trzymać straż. Wystarczy na razie. Muszę... jeszcze cię przed czymś ostrzec. Bądź ostrożny, kiedy używasz mowy zmarłych. Nestor również ją opanował. Jednak w jego przypadku wygląda to inaczej... tak samo, ale odwrotnie. Tak jak światło księżyca i światło słońca: jedno jest zimne, a drugie ciepłe. Nestor podsłuchuje zmarłych, a także ciebie. Być może słyszy nas teraz. Właściwie to jestem tego pewien. W Nathanie natychmiast obudziła się czujność i zaczął badać przestrzeń mowy zmarłych. Na północy, w Krainie Gwiazd... odkrył obecność, inteligencję, nasłuch? Jeśli tak, to była to minimalna i dobrze zamaskowana obecność. Nathan uśmiechnął się i przytaknął w myśli. - Będę o tym pamiętać - powiedział. - Tymczasem żegnajcie. Z daleka dobiegła myśl Ciętego: Uważaj na siebie, wujku! Właśnie, dodał Grymas, który nie lubił się rozgadywać. Następnie wilki zamilkły. Ale Nathan nie był sam i wiedział o tym... II Nowe kontakty i unieważnianie umów Misha szybko zasnęła, przytuliła się do Nathana, bezwiednie dostosowując się do kształtu jego ciała, które poruszało się przez sen będący w zasadzie był czymś więcej niż tylko snem. Widok górskiej wyżyny, zawieszonego na niebie księżyca i gardeł szarych braci, którzy wyśpiewują nieziemską kołysankę, pieśń adoracji. Albowiem jak wszystkie nocne stworzenia żyjące we wszystkich światach, czczą swą srebrną, księżycową panią... Wycie wilków oddaliło się i umilkło, Nathan był jedyną słyszącą je osobą. A może nie jedyną, ponieważ jego rozmowa z Błyskiem, Ciętym i Grymasem była prowadzona telepatycznie, a nie w mowie umarłych, która jest trudniejsza do podsłuchania. Ponieważ Nathan spał, to nie mógł zabezpieczyć się przed podsłuchem. Zmarli wiedzieli o jego powrocie, a ponieważ nie pokładali w nim zbyt wielkiej wiary - może właśnie dlatego? - a także w jeszcze mniejszym stopniu ufając jego nekromantycznemu bratu, z zafascynowaniem przysłuchiwali się rozmowie z wilkami. Wśród nich był jednak jeden krzykacz. Nathan znał ten głos od dawna, zapamiętał nawet imię związane z tym głosem - Jasef Karis! Może któregoś dnia Nathan porozmawia z nim na osobności - o ile zgodzi się na to reszta Cyganów. Wśród całej Ogromnej Większości Krainy Słońca, Jasef zdawał się zawsze trzymać stronę Nathana, nie bacząc na oburzenie swoich towarzyszy. Tak więc w zupełnej ciszy, nie ważąc się mówić, ani nawet myśleć zbyt intensywnie, Nekroskop zaczął nasłuchiwać. Znowu tu jest! Czyżby w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd było za mało potworów? Mam już tego dosyć, mówił Jasef Karis. Powiedzcie, dlaczego Tyrowie darzą go takim szacunkiem, skoro jest człowiekiem i to takim młodym! Powinniście ich posłuchać, zwłaszcza ich Starszyzny. Dla zmarłych Tyrów Nathan jest bohaterem! A także dla żywych. Uwierzcie mi, że on jest jedyną szansą ratunku dla Cyganów! Jest naszą jedyną nadzieją na to, żeby Cyganie przetrwali i żeby ktoś zatroszczył się o wasze groby. Choćby te nieliczne. Nathan dobrze rozumiał ostatnie słowa. Od niepamiętnych czasów Cyganie palili swoich zmarłych, a zwłaszcza tych, którzy zginęli z rąk Wampyrów. To był jedyny bezpieczny sposób. Jeśli jednak kobieta lub mężczyzna zginęli w wypadku, albo umarli ze starości lub na skutek choroby i byli przy tym szanowanymi osobami, to chowano ich w ziemi. Niektóre z plemion miały nawet specjalnie wyznaczone miejsca do tego celu. Nie wierzcie mu, odezwał się inny głos. Ten człowiek rozmawia z wilkami, a jego brat jest nekromantą i Wampyrem. Jeśli mu uwierzycie, to zdradzi mu wasze miejsca pochówku! Nieprawda!, powiedział Jasef. Tylko on może uratować nasze dzieci. Nathan nie był w stanie dłużej się powstrzymywać i powiedział: - Dziękuję, Jasef. Nie znam cię, ale mam nadzieję, że któregoś dnia będziemy mogli poznać się bliżej. Mogę tylko powiedzieć, że nigdy nie zawiodłem zmarłych i nigdy tego nie zrobię. - Po czym ponownie zapadł w głęboki sen. Nie miał snów i w ogóle rzadko kiedy coś mu się śniło. Zazwyczaj korzystał z nocnego wypoczynku, żeby zgłębiać problemy dnia i „nasłuchiwać” szeptu zmarłych. Tym razem jednak był zbyt wyczerpany, żeby sobie na to pozwolić. Nathaaan? W przestrzeni zabrzmiał szept, pytanie, niepewny domysł. Podświadoma koncentracja i nawyk słuchania wziął górę nad snem Nathana. Nathaaan! Poczuł czyjąś obecność i rozpoznał ją. Wiedział, że nie powinien odpowiadać kobiecie, która przeszła koszmarną metamorfozę. Wiedział, że nie powinien pozwolić, żeby poznała jego myśli. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z jej skomplikowanego położenia. - Siggi? Siggi Dam? Nathaaan! Jej westchnienie było jak wyziew trujących oparów. Dzięki temu poznał, że Siggi była wampirzycą. O nie! Uczepiła się go gwałtownie. Nie jestem zwykłą wampirzycą, ale Wampyrem! Czuć było chłód - przeraźliwie palący chłód jej położenia - który w istocie był obcym rodzajem gorąca; ponieważ w przestrzeni międzygwiezdnej nawet „martwe” słońce jest gorące, w kłującym zimnie nieumarłych ciepło krwi jest jak rozgrzany do czerwoności kocioł! - Siggi, przykro mi. Dlaczego? Niewinność w ciele Wampyra! Nie, nie niewinność, ale niewiedza. Jej umysł był równie pusty, jak umysł Nathana jeszcze przed chwilą. Tylko, że w jego przypadku wynikało to z wyczerpania, a jej umysł został opróżniony. Pozbawiono ją przeszłości. Nathan, wiesz coś o tym?, spytała gorączkowo. Podobnie jak mowa umarłych, telepatia często niesie treść bogatszą niż słowa. Tak, Nathan wiedział. Ale jak przekazać tę wiedzę? - Są różne rodzaje Wampyrów, Siggi zaczął. - Ale nie wiem, który z nich jest najgorszy. Pierwsze co cię dopadło, w miejscu o nazwie Perchorsk, było maszyną. Ale bez ludzi, którzy ją stworzyli, maszyna nie działałaby. Nie ro-zu-miem! Szloch zagubionego dziecka. - Twój... twój umysł został wyssany. - Tylko w taki sposób mógłby to określić. - A potem zostałaś wygnana ze swojego świata i znalazłaś się tutaj. Przeżyłaś, ale stało się to w najgorszy sposób. Jesteś Wampyrem! Zadrżała. Być może coś się poruszyło w jej pamięci. Przy najmniej cień wspomnienia. Tak, maszyna. Wampir... Ale ludzie, którzy z niej korzystają, byli jeszcze gorsi! Potem, kolejny dreszcz przerażenia. Oni żyją! Nathan wiedział, o co jej chodzi. - Tak, są tutaj. Przyszli po mnieeee! - Nie - zaprzeczył gwałtownie. - Myślę, że jesteś ostatnią osobą, którą Turkur Tzonov pragnąłby spotkać. Nie masz powodów do obaw. On jest tylko... tylko człowiekiem. Teraz pojęła pełne znaczenie jego słów. A ja... jestem Wampyrem? - Tak. Canker mnie obroni, kiedy skończy śpiewać do księżyca. Ale do tego czasu jestem sama. Jestem sama, Nathaaan. To nie jest miejsce dla mnie. Tylko... z tobą nie jestem sama. - Mylisz się. - Pokręcił głową. - Powinnaś się mnie bać, tak jak ja powinienem bać się ciebie. Ale my... byliśmy przyjaciółmi? - Nic z tego nie pamiętasz? Nie... tak... nie... może. Kochałeś mnie? Nathan smutno uśmiechnął się przez sen. - Nie... tak... nie... może! - Pamiętał, co Zek Föener powiedziała o jego matce i Harrym Keoghu. Zabrzmiało to jak echo z przeszłości: - Siły, nad którymi nie mamy kontroli, sprawiły, że byliśmy razem. Byliśmy przyjaciółmi, ale dość krótko. A zatem dalej nimi jesteśmy. Nie mam tutaj żadnych przyjaciół. Tylko jedzenie. Jednak pożywienie, które krzyczy, nie sprawia mi przyjemności! Nathan poczuł, jak zimno mrozi jego plecy. Tym razem był to lodowaty chłód. Przypomniał sobie z kim, czy też z czym rozmawia, wiedząc zarazem, że nie powinien tego robić. - Tak, przyjaciółmi - odpowiedział, choć wiedział, że nie była to prawda. - Przynajmniej na jakiś czas. Teraz sobie przypominaaam!, powiedziała z ożywieniem. Uciekłeś? A ja... ci pomogłam. - Tak - musiał się zgodzić. Teraz to ja ucieknę. - Od Cankera? - Gdyby tak było, Nathan dobrze by to rozumiał! Psi lord był jego wrogiem, a ich spotkanie musiałoby się zakończyć śmiercią przynajmniej jednego. Uciekać od Cankera? Och, nie. On mnie kocha! Nie od Cankera, ale z tego miejsca, z tego świata, który nie jest moim światem. Powrócić do wspomnień. A poza tym nie uda ci się go zabić. Żaden człowiek tego nie potrafi! On jest bardzo silny. Uwielbia mnie, a ja boję się jego siły, boję się... jego zwyczajów. Muszę uciec od niego, stąd, wrócić do swoich wspomnień. Zmieszana zaprzeczała samej sobie. Nathanowi było jej żal, wściekał się na siebie i nienawidził Turkura Tzonova. Ale musiał pomóc jej zrozumieć. - Siggi, to jest już przeszłość. Nie ma do niej powrotu. Jesteś tym, czym jesteś. Ludzie cię nie zaakceptują w tej postaci. Ty mnie kiedyś akceptowałeś. - Byłaś piękną kobietą, a ja byłem mężczyzną. Byłeś niewinny. A ponadto... twe myśli były pełne ciepła. Nie uważałeś mnie za kogoś, kto wysysa soki z innych. Ale teraz... taka właśnie jestem! Nathan zorientował się, że była rozzłoszczona, że labirynt umysłu Siggi nie był całkowicie pusty. Kierował nią strach, był ostrogą zmuszającą do poszukiwań i zadawania pytań. Ale czego się obawiała? Nie bała się przecież Cankera. W tej sytuacji nie miała innych wspomnień. Siggi wyczuła pytanie w umyśle Nathana i odpowiedziała na nie: On-on przyszedł po mnie! - Turkur? Nie musisz się go bać. Teraz ochrania cię Canker. Canker!, słowa Nathana zadziałały jak przywołanie, które stworzyło w jej umyśle obraz, a nawet więcej niż sam widok. Księżycowa muzyka ucichła... Psi lord nadchodzi... Nie może odkryć, że z kimś rozmawiam!... Niech to będzie tajemnica... Czy zostaniemy...? - Przyjaciółmi, tak - jeśli istnieje taka możliwość. - Wiedział, że to niemożliwe, ale z litości nie powiedział tego. Uważaj na siebie, Nathan. - A ty na siebie, Siggi. Po chwili już jej nie było... Jakże jesteś zdolny, Nathanie!, niczym bulgotanie wciągającego bagna, odezwał się niski, mroczny głos przemawiający w mowie umarłych. Słyszę, co mówisz nie tylko do zmarłych, ale także jak telepatycznie porozumiewasz się z żywymi. Jesteś Nekroskopem i twoje słowa to mowa umarłych! Nie słyszę jednak ich odpowiedzi, bo twoi rozmówcy żyją w innym świecie. Zaiste, zdumiewające... A także bolesne. Kiedyś byłem żywy! Lub nieumarły. Śmierć jednakże czeka każdego, mam nadzieję. Nawet nieumarli po długim czasie umierają. Jak jednak wiemy obaj, śmierć nie oznacza bynajmniej końca. A przynajmniej nie musi. Wygląda na to, że nie różnimy się zbytnio. Ty postanowiłeś zgładzić z tego świata wszystkie Wampyry, a ja pragnę śmierci dwóch z nich. Tylko mnie wezwij, a stanę się twoim najpotężniejszym sprzymierzeńcem! A kiedy będzie po wszystkim, zamienię się z powrotem w stertę kości w Obłąkańczym Dworze, w Turgosheim. Pomyśl o tym, co ci oferuję; zadawanie śmierci za pomocą spojrzenia! Obiecuję ci, że kiedy przywołany przez Nekroskopa Eygor Zabójczooki znowu stanie na tej ziemi, otrzymasz tę moc ode mnie i nic nie przeciwstawi się mojemu zabójczemu oku! Nathan od razu zorientował się, do kogo należy ten hipnotyzujący głos. Eygor Zabójczooki, były lord Wampyrów, który z oddali skontaktował się z Nathanem. Znowu postawił swoje warunki, tak jak kiedyś zrobił to w Runicznym Dworze. Tak, Nathan. Moje zabójcze oko może należeć do ciebie! Pamiętasz jak o tym... rozmawialiśmy w Turgosheim? Myślisz, że nie jestem ci teraz potrzebny, ale mylisz się. Tylko pomyśl: siłą twojego umysłu, moc Nekroskopa połączona z energią moich oczu! Nawet Wampyry zamienią się w garstkę popiołu, kiedy padną na nie oczyszczające promienie twego spojrzenia! - Oczyszczające? - Zapytał Nathan. - Swoje spojrzenie nazywasz oczyszczającym? To tak, jakbyś chciał się umyć w kwasie, a na dodatek ten kwas zanieczyści mój umysł! O nie, wcale nie! Moje spojrzenie będzie twoim! Będziesz z niego korzystał tylko dla... dobra, rzecz jasna! Czy nie dostrzegasz w tym cudownej ironii? Czyż nie tego właśnie pragniesz: zniszczenia wszystkich Wampyrów? - Tak. ale nie mam zamiaru sam stawać się potworem! Spójrz, co przyniósł ci twój talent. Zobacz, co zostało z twoich oczu. Nathanie, cierpię, bo moi synowie mnie oślepili. Tylko wezwij mnie, a będę mógł się zemścić na tych draniach, błagał Eygor, zaś moc zabójczego oka będzie należeć do ciebie! Zrób to, Nathan! Zrób to teraz! Świadomość Eygora znalazła się w umyśle Nathana i poszukiwała metafizycznego mechanizmu - ezoterycznej sztuki Nekroskopa - umożliwiającego odwrócenie śmierci i powrót do świata nieumarłych! WEZWIJ... MNIE! Nathan potrafił to uczynić: umiał wzywać zmarłych, wywoływać ich z krainy śmierci. I po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę z tego, że potrafi to robić! W przeszłości zdarzyło mu się to dwa razy, nie zrobił tego jednak świadomie. Możliwe też, że zmarli z własnej woli powrócili, że zrobili to z miłości do Nekroskopa. Jednak ten osobnik nie kochał nikogo, ani niczego, musiał zatem przejąć zdolności Nathana. Musi... przejąć... zdolności... Nathana! Przytłaczająca masa mentalizmu Eygora... Jego hipnotyzm... Straszliwe oczy... Nathan pogrążył się w malignie; palił go mózg. W głębiach jego śmiertelnej duszy kipiały ciemności. Ale: Nie!!! Nathan, nie! Było to jak chłodna i ważna myśl, rześka bryza, chłodny podmuch, który powiał przez rozpalony mózg i wymiótł smród obecności istoty, której siedziba znajdowała się w dole w Obłąkańczym Dworze, w Turgosheim. Nie, myśl pojawiła się ponownie, tym razem jednak towarzyszyło jej westchnienie ulgi w miarę, jak mijało niebezpieczeństwo. Nathan odzyskiwał świadomość i odepchnął Eygora, słyszał jak wściekły głos potwora rozbrzmiewa echem, miota przekleństwa i milknie w oddali, wydając z siebie złowieszczy syk! W końcu zamilkł zupełnie, a nowy towarzysz odezwał się znowu poważnym tonem: Nathan! Czyż nie ostrzegałem cię, żeby zważać na to, co się przywraca do życia, że czasem o wiele trudniej jest odwrócić bieg spraw? - Rogei! Dziękuję bogu za to, że jesteś! - To był oczywiście Rogei, stary, zmarły Tyr z Jaskini Pradawnych. Pierwszy ze zmarłych, który dostrzegł Nathana i otwarcie z nim rozmawiał, a nawet uratował mu życie. Właściwie zrobił to już dwa razy: w przeszłości i właśnie teraz. Nathan myślał w mowie umarłych, więc usłyszał odpowiedź: O nie, za pierwszym razem chodziło o twoje życie, a teraz o twą duszę - prawdopodobnie. Czyżbym usłyszał, że dziękujesz bogu? Czyż twój bóg nie umarł w czasach białego słońca? Nathan nie otrząsnął się jeszcze w pełni po spotkania z Eygorem. Nie chciał się teraz zagłębiać w przeszłość. Był to zwrot, którego często używano w obcym świecie. Tyrowie nie byli tak blisko swojego boga, ale może Rogei zrozumiałby, gdyby to ujął takimi słowami: - Pewnie chodziło mi o Tego Który Słucha, czy można to tak określić? O tak, na pewno. On słucha każdego. I wszędzie. Być może stary Rogei usłyszał myśli Nekroskopa, które dotyczyły obcego świata... Kiedy nerwy Nathana uspokoiły się dostatecznie, postanowił zmienić temat: - Dlaczego mnie szukałeś? Nie chodzi mi o to, żebym nie doceniał twojej obecności... Martwiłem się o ciebie. Od bardzo dawna, od kiedy nas opuściłeś, poszukiwałem kontaktu z tobą. Wiedziałem, że żyjesz. Ale stało się to już moim nawykiem. Jednak wiem, że jest to marna wymówka. Nie miałem prawa naruszać twojej prywatności. Wybacz, proszę. - Wybaczyć ci? Rogei, bądź ze mną przez cały czas. Obiecaj, że tak zrobisz! Jak sobie życzysz, Nathaaan... - ...Nathan? - Tak? - Nathan! Gwałtownie poruszył się, kiedy poczuł potrząsającą nim rękę. Co...! Usiadł błyskawicznie, zrzucając z siebie okrywające go futra. To była Misha. Nathan był zlany potem. Misha też była mokra. Mokra i przestraszona, stojąc obok łóżka, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Śnił ci się koszmar... nie mogłam cię dobudzić. Później się uspokoiłeś. Wstałam i usłyszałam głosy w Schronieniu, przyszłam cię obudzić... Nathan też słyszał głosy. Ruch we wnętrzu Skalnego Schronienia. Odbijający się echem od ścian głos, który wołał: - Zabierzcie swoje rzeczy. Za godzinę wyruszamy. To rozkaz Lardisa. Pakujcie się i czas w drogę. A z innego końca labiryntu dochodziły inne głosy, które brzmiały jak echo i przekazywały tę samą wiadomość: - Pakujcie się... się... się. - Za godzinę wyruszamy... wyruszamy... amy. Cyganie Lidesci znowu staną się Wędrowcami. III Powrót Vasagiego! Śmierć Nany Kiklu W Wieżycy Gniewu uaktywniły się dziwne siły. Lord Canker Psi Syn zablokował przejścia wiodące z Parszywego Dworu do Suckscaru lorda Nestora Nienawistnika. A w Suckscarze ulubiony lotniak Nestora najwyraźniej zwariował, roztrzaskał w drobny mak chrzęstne ściany swojej zagrody, zniszczył ochronną barierę lądowiska i samodzielnie odleciał. Miało to miejsce przed wystawieniem posterunków przez lorda Vormulaca Nieśpiącego, tak więc uciekający lotniak pozostał niedostrzeżony i nikt mu nie przeszkadzał w drodze na południowy zachód, do Krainy Słońca. W samym Suckscarze ponury nastrój Nestora przekraczał wszelkie granice i wypełniał cały dwór. I chociaż Wieżyca Gniewu miała wkrótce zostać oblężona, to w Suckscarze panował niezwykły dla tego miejsca brak aktywności. Z kolei na dole, na dworze Gorviego Przechery, panowała gorączkowa aktywność. W podziemiach dworu pośpiesznie kończono prace nad wojownikami, wyciągano je z kadzi, szykowano zasadzki przy lądowiskach i pod oknami, a wojownicy lądowi chowali się na dnie kanionu. W Obłąkańczym Dworze Spira i Wrana również trwała wytężona praca, jednak bracia Zabójczoocy nie byli już zgranym zespołem. Siły Wrana osłaniały północną i południowowschodnią część Obłąkańczego Dworu, a oddziały Spira część zachodnią. Gdyby nie fakt, że ze wschodu nadciągnął Vormulac, to pewnie rzuciliby się sobie do gardeł. Chodziło o zabójcze oko Spira, tylko on był w jego posiadaniu. Wran zawsze lubił odgrywać rolę „starszego brata”, ale Spiro nie miał już ochoty uczestniczyć w tej grze. Albo byli sobie równi, albo mogło nie być ich wcale. Tylko, że nie byli sobie równi, ponieważ Wran uważał się za ważniejszego. Ale Spiro czuł się mocniejszy, ponieważ to on odziedziczył zabójcze oko ojca. Z punktu widzenia Spira, to Wran powinien teraz uważać się za młodszego brata, ponieważ Spiro miał przewagę. Ale z punktu widzenia Wrana... Ważne było wspomnienie starego Eygora. Sposób w jaki okrucieństwo rosło wraz z jego siłą. Spiro już czuł się bardzo pewny siebie i o ile Wran obawiał się nadchodzącego starcia, to jego brat jakby na nie z utęsknieniem czekał. W końcu dopiero w bitwie będzie mógł sprawdzić moc spojrzenia, które rozrywa serca. Co jednak będzie, gdy skończy się bitwa? Wran zastanawiał się, czy historia zatoczy koło. W swojej iglicy Gniewica wyglądała tak samo jak zawsze. Pracowała nad wojennymi planami. Nie dopuszczała myśli o przegranej, nie chciała się nad tym zastanawiać. Gdyby przegrała, wiedziała, co ją czeka. Śmierć w promieniach słońca! Nie wolno jej się nad tym nawet zastanawiać... trzeba było zaplanować wojenne posunięcia... Wampyry czekały na jej propozycje, chciały poznać strategię lub jej brak! Rozgniewała się na samą siebie za to, że pozwalała myślom na bezowocne błądzenie. Nadeszły jednak ciężkie i niebezpieczne czasy i potrzeba było dużo sił, żeby im sprostać. Nagle Gniewica przypomniała sobie, jak długo żyje... i od razu poczuła bolesny skręt wnętrzności, kiedy dał o sobie znać jej rozzłoszczony pasożyt! Jak dawno temu została Wampyrem... Jak długo żyła? Wcale nie była stara! Wciąż była młodą dziewczyną. I będzie nią tak długo, jak długo dostępna będzie świeża krew! Jej pasożyt uspokoił się i zaczął pompować wampirzą esencję do krwiobiegu. Jego gospodyni była silna, nie było się czego obawiać, przed nimi było jeszcze wiele długich, czerwonych lat. Kiedy lady wróciła do rozmyślań nad strategią, złapała się na tym, że nasłuchuje tego, co dzieje się w wieżycy. Wyglądało na to, że nie jest najlepiej. Zaczęła telepatycznie badać, co dzieje się w innych dworach. Gorvi był tchórzem; starał się zablokować wszelki dostęp do wnętrza dworu, nie dostrzegając, że tym samym odcina sobie drogę ucieczki! Myśli Wrana i Spiro były pełne nienawiści - sami byli dla siebie wrogami! Nie byli jednak szaleńcami, chyba, że chodziło o szał bitewny. Jeśli jednak chodzi o Cankera i jego księżycową muzykę, która polegała na graniu tej samej, cygańskiej nuty coraz wyżej i coraz głośniej na instrumencie z kości, to był on szaleńcem i jego stan pogarszał się z minuty na minutę! No i Nestor. Trudno było wyczuć, co u niego słychać. Panowała tam cisza, jakby zasłona okrywała jego myśli i nic nie wskazywało na to, że wojna dotyczy go w jakimkolwiek stopniu. Może potrafił się tak dobrze maskować dzięki nekromancji? Wystarczy! Wysłała nietoperze, żeby zawołały wszystkich do Iglicy Gniewu... Minęło już siedemnaście lat od czasu, jak Lardis Lidesci ostatni raz wyruszał ze Schronienia na leśne szlaki ze swoimi ludźmi. Wówczas... był to nadzwyczajny środek bezpieczeństwa; Wampyry pod wodzą Szaitana Nienarodzonego powróciły z Krainy Wiecznych Lodów i stanowiły zagrożenie. Ale nigdy nie napadły na Schronienie. Przynajmniej nie w tamtych czasach. Kiedy Cyganie Lidesci schronili się w lasach, kilku starszych mężczyzn wyruszyło, aby przedyskutować wojenne plany z Harrym Keoghiem, jego synem Mieszkańcem i lady Karen w miejscu zwanym ogrodem. Ale przybyli zbyt późno; Karen i Nekroskop toczyli walkę, a mieszkaniec był... członkiem stada wilków. Lardis, Andrei Romani i kilku innych zdołało jednak zobaczyć, jak wyglądał koniec wojny: oślepiający blask światła, który pojawił się obok Bramy do Krainy Piekieł, potężny huk, który wstrząsnął górami, dziwne światło i rosnąca do góry chmura, przybierająca kształt grzyba. A potem powiał gorący wiatr, który przyniósł chorobę, kończącą się w niektórych przypadkach śmiercią. Tę cenę warto było zapłacić; potężne widowisko oznaczało koniec Wampyrów! W środku ognistej kuli znaleźli się ostatni wampyrzy lordowie: Szaitan Nienarodzony i jego następca, Szaitis. Przeżyli zimno Krainy Wiecznych Lodów, ale pochłonął ich żar wybuchu. Przez kolejnych czternaście lat nie było widać ani śladu Wampyrów... ...aż nie pojawiła się Gniewica z pozostałymi renegatami. - Gdzie jest moja matka? - Zapytał Nathan stojącego obok Lardisa. - Chciałbym z nią porozmawiać. - Na końcu kolumny, razem z Mishą i starszymi ludźmi -Lardis wskazał palcem kierunek. - Mają kilku silnych mężczyzn do pomocy. - Dobra, spotkamy się później - powiedział Nathan i odsunął się, żeby przepuścić idącą kolumnę. Kiedy długi szereg Wędrowców przechodził obok niego, stał oparty plecami o drzewo i starał się uporządkować myśli. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - miał bardzo wiele spraw na głowie. Po pierwsze, broń. Prawdopodobnie zgubił jedną z kusz. W zamieszaniu i wielu „odwiedzonych” miejscach mogło się to zdarzyć. Zostało jeszcze pięć kusz: Lardis i Andrei mieli po jednej, Nathan miał kolejną, a dwie pozostały gdzieś na szlaku, pomiędzy Radujevacem a Skalnym Schronieniem, najprawdopodobniej pomiędzy skałami na równinie. Nie będą mogli z nich skorzystać aż do rana. Nathan nie chciał ryzykować skoku Möbiusa w bezpośrednie pobliże rannego wojownika! Gdyby broń znajdowała się na otwartej przestrzeni... to może warto by po nią iść, ale nie w sytuacji, gdy trzeba było trafić pomiędzy skały. Wyrzutnia rakiet spadła ze skały, kiedy uciekał przed lotniakiem. Na pewno się roztrzaskała. Została jeszcze jedna, schowana z resztą broni na równinie. Na szczycie Skalnego Schronienia są jeszcze granaty odłamkowe, lekki miotacz ognia, pistolet maszynowy i amunicja. To też musi poczekać przynajmniej do wschodu księżyca. Zrobił przegląd broni niesionej przez towarzyszy z Krainy Piekła: John Carling miał samopowtarzalną strzelbę, drugi z grotołazów pistolet maszynowy, podobnie jak Trask, Chung i Anna Maria. W kieszeniach mieli granaty. Lardis również miał granaty, ale oprócz niego nikt nie mógł ich nawet dotykać. Cyganie musieli czekać na zapoznanie się z bronią do czasu, aż ludzie z Wydziału E nie przeprowadzą podstawowego szkolenia. Na pewno nie zrobią tego wcześniej niż rano. Stojąc w cieniu drzewa, Nathan pokiwał głową. Plan wyglądał następująco: poczekać na pojawienie się księżyca lub na wschód słońca, zgromadzić broń i uzbroić Cyganów Lidesci. Będą silniejsi niż kiedykolwiek przedtem. Jednak jak długo utrzyma się taki stan? Amunicja kiedyś się wyczerpie. Pozostała nadzieja, że do tego czasu dwie wojujące ze sobą armie Wampyrów przetrzebią się w wystarczającym stopniu. Jednocześnie Nathan pomyślał o tym, co jeszcze można by zrobić, aby przyspieszyć działania. Ponad trzy lata ternu towarzyszył Lardisowi w dorocznej pielgrzymce do ostatniego zamczyska. Oglądał wówczas nie tylko Wieżycę Karen (obecnie Wieżycę Gniewu), ale także wypalone resztki pozostałych siedzib Starych Wampyrów. Patrząc na gigantyczne rumowiska, bez trudu zauważył co je powaliło: wybuchy bestii gazowych oraz wypełnionych metanem komór. Lardis opowiedział mu, jak Harry Keogh przesłał w jakiś sposób promienie słońca, które wpadły przez okna, lądowiska i pęknięcia w murach, docierając do wnętrza wieżycy i wywołując eksplozje na dolnych poziomach. Nathan nie mógł liczyć na słońce, ale znał inne sposoby wywoływania wybuchów. Proch strzelniczy wymyślony przez Dimi Petrescu był nie najlepszej jakości, ale na pewno miał swoją moc, podobnie jak wiązka granatów odłamkowych. Jeśli pozbawi się Gniewicę siedziby, to w najlepszym wypadku zginie w jej ruinach, a w najgorszym będzie zmuszona do walki z Vormulacem i jego siłami z Turgosheim... W jego głowie myśli przybierały coraz wyraźniejszy kształt. Przyglądał się niekończącemu się sznurowi ludzi Lidesci. Podzieleni byli na mniejsze grupy: kilka wozów, duża liczba trag, rodziny, pary, ludzie maszerujący pojedynczo. Kobiety mówiące ściszonym głosem, wyprostowani mężczyźni, uciszane dzieci. Były także zwierzęta: żółtookie wilki - nie byli to szarzy bracia, ale z pewnością bracia Wędrowców. Wszyscy zachowywali pomiędzy sobą spory odstęp, aby w razie ataku można było się rozdzielić i niezależnie od siebie szukać schronienia. Wyczuwało się lęk, a jednocześnie siłę. Była to siła płynąca od Lardisa Lidesci, który potrafił przeżyć w tym świecie z taką samą sprawnością jak Wampyry, a nawet radził sobie jeszcze lepiej. . Właśnie o tym rozmawiali ze sobą Anna Maria i Ben Trask. - Ci co przeżyli - mruknęła pod nosem Anna Maria, idąc razem z Benem Traskiem i Davidem Chungiem kilka kroków za Lardisem i jego ludźmi. Chwilkę temu Trask rozmawiał po cichu ze starym Lidescim, zadając mu liczne pytania: - Dlaczego wędrują nocą? Czy nie jest to niebezpieczne? W odpowiedzi usłyszał, że niebezpieczeństwo istnieje, ale jest mniejsze, niż prawdopodobieństwo przeżycia kolejnego ataku Gniewicy. Teraz wiedziała, gdzie znajduje się Skalne Schronienie. Dokąd szli, czy w lasach na południu są inne miejsca podobne do Schronienia? Na skraju lasów, w miejscu gdzie dochodziła do nich sawanna, przechodząca w spieczoną pustynię, znajdowała się kolonia trędowatych. Południe było daleko od siedzib Wampyrów i bliżej słońca. Ponadto wampyrzy lordowie bali się trądu. Tej choroby nie potrafił zwalczyć metamorfizm Wampyrów. Kolonia nie gwarantowała bezpieczeństwa, najprawdopodobniej Gniewica nawet nie wiedziała o jej istnieniu! Uważano, że jest to dobre miejsce i że ominie ich atak. Co tam będą robić? Rozbiją obóz niedaleko od kolonii, okopią się i zbudują umocnienia. O świcie, za jakieś trzydzieści godzin, Lardis zwoła naradę, później odbędzie się szkolenie i możliwość wypróbowania broni przywiezionej przez Nathana. Jako że sam Nekroskop był wyjątkowym rodzajem broni, Lardis musi poznać jego plany. Znając go, można być pewnym, że już coś obmyśla! Jednocześnie optymizm Lardisa wywołany zwycięską bitwą pod Skalnym Schronieniem stopniowo rozwiewał się. Przyszłość nie wyglądała najlepiej, pomimo śmiercionośnej broni i obecności Nathana. Lardis znał już najnowsze wieści. Nathan opowiedział mu o armii Vormulaca i o tym, że zaczęła się krwawa wojna. Nastaną dni, w których wojujące ze sobą armie będą musiały uzupełniać swe siły kosztem Wędrowców. Kosztem krwi i życia ludzkiego! A jeśli nie kosztem życia, to kosztem ludzkich cech oraz zaciągiem do armii Wampyrów... Następnie Lardis sposępniał i oddalił się od Traska, a ten poszedł do Anny Marii English, która dopiero co wymamrotała: „Ci co przeżyli”. Trask spojrzał uważnie na ekopatkę i natychmiast zauważył coś niezwykłego, nowego, a zarazem trudnego do określenia. Wyglądało na to, że dobrze jej służyło światło gwiazd. Nocą wyglądała całkiem... atrakcyjnie? To chyba o to chodziło; jej stopy odbijały się sprężyście od podłoża i miała w sobie jakby...joie de vivre? Traskowi wydało się to niezwykłe. Wyglądało na to, że dobrze jej zrobił pobyt w Krainie Gwiazd i Krainie Słońca! Jego talent ocenił te spostrzeżenia za „prawdziwe”. A zatem nie tyle Anna Maria była atrakcyjna, ile odzwierciedlała aurę środowiska. W końcu była ekopatką. Jej natura była naturą środowiska. Na ziemi odczuwała każdą kolejną katastrofę, która potężnym ciosem bombardowała jej psyche, a nawet zdrowie fizyczne. Ale teraz... - Kto przeżyje? - Spytał Trask. - Ludzie Lidesci? - O, tak - skinęła głową. - Ponieważ są ludźmi. My przeżyjemy, jako rasa. Mówiłam jednak o Wampyrach. W istocie rzeczy myślałam na głos. - W tym zwrocie usłyszałem coś, jakby podziw. Czy to prawda? - Spytał Trask. - Na tym polega twój talent. - Uśmiechnęła się. - Dostrzegłeś prawdę w tym, co powiedziałam. Tak, podziwiam je! Podziwiam ich formę, ich witalność, ich zdolność przetrwania! Trask zerknął na Lardisa. - Całe szczęście, że on nie rozumie, co mówimy! - Gdyby wszystko zrozumiał - wzruszyła ramionami - to na pewno by się z nami zgodził. Ich forma - swoisty rodzaj siły życiowej, siły zła zarazem - okazała się zadziwiająco dobrze przystosowana. Ale tym, kto naprawdę przeżyje, jest ten świat! - Mówiłaś, że Wampyry były bardzo dobrze przystosowane, a teraz mówisz, że dotyczy to tego świata. O co ci chodzi? - Ten świat jest młody i silny - odrzekła. - W przeciwieństwie do Ziemi, która z biegiem lat została całkowicie zatruta. Ten świat będzie jeszcze długo się bronić. - Planeta może się bronić? - Właśnie. Może wydobrzeć. Czuję, że się wyleczy! - Z czego? - Zdziwił się Trask. - Z efektu „białego słońca” - spojrzała na niego zdziwiona. - Szarej dziury, która zmieniła orbitę planety, wydźwignęła góry, stworzyła pustynie i Krainę Wiecznych Lodów. Wyleczy się z Wielkich Czerwonych Pustkowi, które są dla niej niczym gigantyczna, otwarta rana. I wyleczy się z... - Wampyrów? - W końcu zrozumiał, do czego zmierza Anna Maria. - Nawet się od nich uwolni - przytaknęła. - Takie mam odczucia, Ben. - Tylko odczucia? - Na tym polega mój talent. Czuję, że nawet bez naszego udziału nadchodzi ich zmierzch. - Westchnęła. - I to ci dodaje sił? - Przechylił głowę. - Sądzisz, że nadchodzi zmierzch Wampyrów dlatego, że czujesz jak ubywa ci lat? Tak jakby nadużyli zaufania matki natury? - Hm. Może nie ma to takiej dramaturgii i oczywiście mogę się mylić. Może czuję tylko świeżość i młodość tego miejsca. Myślę, że musimy poczekać i zobaczymy, co się... Co się dzieje'?, rzucił Trask z chwilą, gdy daleko za nimi szlak rozświetlił się błyskiem, a potem zagrzmiał huk wybuchu. To na pewno wybuch bełtu z kuszy. A po nim... dźwięk pełnego paniki krzyku. Co się dzieje, do cholery...? Trask miał przy sobie latarkę, włączył ją i ruszył szlakiem z powrotem. Gdzieś tam musiał być Nathan, ponieważ tylko on miał przy sobie kuszę. Ale do czego strzelał? On... i ona byli świadkami śmiertelnego boju o Skalne Schronienie. Jego doskonale wykształcone zdolności paranormalne posłużyły do wniknięcia w triumfujący umysł Lardisa. Dzięki temu poznał jego plany - plemię ludzi znowu ruszy w wędrówkę. A zatem musieli czekać... W końcu zobaczyli, jak Cyganie Lidesci opuszczają warownię i obierają kierunek marszu. Okrążając maszerujących, wyprzedzili ich i przyczaili się w zasadzce. Sprawiała mu przyjemność myśl, że to co nie udało się Gniewicy i bandzie jej kundli, on będzie mógł spełnić: atak na ludzi i pławienie się w ich silnej, smacznej krwi! Wiedział, czyja krew będzie najlepsza, czyja krew zaspokoi w końcu jego palące pragnienie, czyja krew zaspokoi jego głód, który narastał od dwu i pół lat. Trzeba było poczekać jeszcze tylko chwilę, aż nadejdzie najlepsza sposobność. To on był tą potworną istotą nazywaną Vasagim (ongiś Ssawcem), a jego partnerką była lady Carmen Której Nie Powinno Być, ale była. Zemsta należała do nich. Zemsta nie na Cyganach Lidesci, ale na bandzie z Wieżycy Gniewu. Te psy były gównianą solą w ich oku, ich usta i zgnile serca, które jeszcze bardziej zjełczeją od nienawiści Vasagiego. Vasagi był najbardziej zawzięty na Wrana, to on był głównym celem spotęgowanej nienawiści. To on próbował zabić Vasagiego, zaś paradoksalnie lord Nestor Nienawistnik był niedoszłym zabójcą lady Carmen. Paradoksalnie, ponieważ to on uratował życie Vasagiemu! Ale to było kiedyś, a czasy się zmieniły i jedyne, co teraz było ważne, to zemsta! Teraz jednak ta dawno zapomniana dwójka czekała na skraju leśnego szlaku. Vasagi i Carmen czaili się na smaczną i pożywną krew, która oznacza życie. Vasagi zasadził się na poboczu ścieżki w miejscu gdzie szlak zwężał się i przechodził pomiędzy pniami wysokich drzew. Po drugiej stronie, w ciemnościach zagęszczonych cieniem drzew, stała Carmen. Wyglądała jak wyrzeźbiona przez noc. Oboje wyciszyli umysły, znieruchomieli i prawie zatrzymali bicie serc. Ich oczy były przymknięte, żeby ukryć szkarłatną poświatę, ale i tak „widzieli” poprzez przymknięte powieki. „Oddychali” porami ciał, ale nie wytwarzali wampyrzej mgły. Nie musieli komunikować się za pomocą myśli. Ich plan był prosty i nie potrzeba było go sprawdzać. Dzięki temu byli prawie niewidoczni, stopili się z ciemnością lasu. Był to pokaz metamorficznych umiejętności Vasagiego, którymi podzielił się z lady Carmen. Udawali samą noc! Byli lasem i jego wilgocią. Byli tłustą, brązową ziemią oraz powietrzem. Nie byli tam obecni... Najpierw minęło ich czoło kolumny. W każdej grupie szli uzbrojeni mężczyźni lub też szli pomiędzy nimi. Cygańskie wilki podchodziły w ich pobliże, obwąchiwały drzewa, ale nic nie wyczuły; Vasagi i Carmen nie pachnieli krwią Cyganów - jeszcze nie - przez długi czas żywili się wyłącznie krwią trogów. W końcu pojawił się koniec kolumny: grupa złożona głównie ze starszych osób pod opieką dwóch kobiet. Za „ochronę” mieli trzech dzielnych, lecz niedoświadczonych młodzieńców... pomiędzy nimi a grupą dojrzałych, uzbrojonych mężczyzn była spora przerwa. Ta ostatnia i najsłabsza z grup została nieco z tyłu. Wielu starców jechało na wozach, reszta szła na piechotę. Młodzi ciągnęli tragi. U pasów mieli przewieszone kusze. Dla Vasagiego i Carmen Której Nie Powinno Być wyglądało to bardzo kusząco, bardzo smacznie... ...Zbyt kusząco, zbyt smacznie! Jednocześnie i bez żadnego rozkazu ożyli... i było to tak, jakby las obudził się ze snu i wpadł w koszmar! Tym koszmarem byli Vasagi i Carmen! Ciemność po obu stronach szlaku poruszyła się, przyspieszyła, ujawniła dwie pary czerwonych oczu, które zmierzały w stronę Nany, Mishy i trzech młodych mężczyzn! Oni pierwsi padli ofiarą. Byli uzbrojeni, młodzi i silni. Chociaż wyczuli zagrożenie, krzyknęli ostrzegawczo, porzucili tragi i zaczęli sięgać po kusze, wampyrzy lord i lady dopadli ich. To była po prostu rzeź. Ponieważ Vasagi i Carmen nie mieli bojowych rękawic (a raczej zostali ich pozbawieni), uformowali dłonie w szpony zakończone ostrymi pazurami. Carmen rozcięła swoją pierwszą ofiarę, sięgając powyżej pasa. Wbiła palce na głębokość kilku cali w ciało młodzieńca, przebijając skórzaną kamizelkę i koszulę. Młody człowiek upadł na ziemię, krzycząc i trzymając swoje wydarte wnętrzności. Carmen kopnęła jego broń, żeby nie mógł jej dosięgnąć. W tym samym czasie Vasagi rozerwał gardło drugiemu młodzieńcowi, a jego ciało błyskawicznie pokryło się czerwienią krwi i podrygiwało w agonalnych drgawkach, opadając na ciemną ziemię szlaku. Trzeci obrońca cofał się niepewnym krokiem. Przerażony, trzęsącymi się rękami usiłował naciągnąć kuszę. Ale Vasagi wysłał wprost do jego umysłu polecenie: O, nie!, po czym podszedł, odebrał mu kuszę i odrzucił ją na bok . Carmen błyskawicznie podbiegła do niego, ujęła twarz młodzieńca w swoje „dłonie” i wdmuchnęła mu swą esencję w otwarte usta. Kiedy sparaliżowany przerażeniem przewrócił się, chwyciła go i odciągnęła między drzewa. Vasagi posłał jej myśl: Pij do syta! Ty też, mój lordzie, odpowiedziała, odpływając ze swoim łupem niczym ciemność w cień drzew. Vasagi nie miał nic innego na myśli, tylko... które ludzkie naczynie wybrać? Czyją krew? Nie zastanawiał się długo. Wielu ze starców nawet nie zdawało sobie sprawy z tego, co się stało. Ale Nana i Misha wiedziały, co się dzieje! Przez długi czas, marnując cenne chwile, były sparaliżowane zaskakującym atakiem, ale kiedy szkarłatne oczy Vasagiego popatrzyły na nie, zmusiły się do panicznej aktywności. Krzycząc najgłośniej jak potrafiły, nie tylko ze strachu, ale ostrzegając innych, rzuciły się do ucieczki, instynktownie wybierając różne kierunki. Wiedziały, że potwór nie może pobiec za obydwoma naraz. Nana pobiegła ścieżką wzdłuż szlaku, a Misha wskoczyła pod wóz i zasłoniła się deskami. Vasagi stał niezdecydowany. Bez wątpienia mógł przewrócić wóz... warto było zaiste, albowiem dziewczę było piękne. Ale i starsza kobieta była atrakcyjna, a obie były pełne czerwonej krwi! W końcu zdecydował się i pobiegł za Naną. Wytworzył wokół siebie mgłę i błyskawicznie zmniejszał odległość dzielącą go od ofiary. Niedaleko, jakby w odpowiedzi na przenikliwe krzyki Nany i Mishy, słychać już było kroki pędzących szlakiem, uzbrojonych mężczyzn! Vasagi wytwarzał mgłę nie tylko ze swoich porów, ale także wydobywał ją z ziemi. Szło mu to bardzo dobrze. Kiedy dopadł uciekającą kobietę i przydusił do ziemi, mgła owinęła ich, przylepiając się do ciał jak zimny pot. Ale z drugiej strony prawie wpadł na Vasagiego, w miejscu, gdzie chwycił mdlejącą kobietę w swoje ręce... ...Młodzieniec, dziki, wściekły i przestraszony! Niebieskooki, blondwłosy, błyszczący od mgły i potu zapanował nad sobą i z niedowierzaniem wydusił z siebie: - Matko! - Zawołał, ujawniając swą nienawiść i kierując broń w stronę Vasagiego ...ale wahał się, czy pociągnąć za spust! Gdyby to była zwyczajna kusza, to wystrzeliłby bez wahania. Vasagi nie wiedział, czemu zawdzięcza swoje szczęście. Upuszczając kobietę i rzucając się do przodu w jednym płynnym ruchu, Vasagi zdołał uderzyć Nathana niezbyt mocno, ale wystarczająco, żeby go odrzucić. Stając nad ciałem przewróconego człowieka, zajrzał w błyszczące niebieskie oczy... które natychmiast skupiły się na nim z wściekłością! Vasagi zauważył, że uzbrojona ręka młodzieńca podnosi się z ziemi i drugi raz celuje w niego z kuszy. Teraz jednak pada strzał. Bełt mija o włos Vasagiego i z szumem ulatuje w mrok nocy. O, ten nieudacznik z pewnością już nigdy nie będzie strzelać do wampyrzego lorda! Vasagi doskoczył do gardła młodzieńca, chcąc rozedrzeć mu krtań, struny głosowe, mięśnie i jabłko Adama tak, aby wszystko pokryło się tryskającą krwią... ale natychmiast puścił go oszołomiony nagłym błyskiem światła i wstrząsającą eksplozją, która rozległa się tuż za nim! Błysk rozświetlił na chwilę leśny szlak białym płomieniem, rozczepiając najniższe gałęzie drzewa niczym trafienie pioruna. Bełt z ładunkiem wybuchowym trafił w drzewo jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią. Uginając się pod własnym ciężarem, z przerażającym jękiem rozrywanych włókien, osłabiona gałąź upadła z hukiem na ziemię! Ziemia zatrzęsła się, a gałąź zablokowała ścieżkę. Poprzez kurz i fruwające szczątki opadającej gałęzi widać było nadbiegające postaci, niosące zapalone pochodnie i kierujące wiązki światła, podobne do promieni słońca odbitych od lustra... ale słońce w ciemnościach nocy? Tego już było za wiele dla Vasagiego! Złapał nieprzytomną kobietę, zszedł ze szlaku i pobiegł lub popłynął przez labirynt drzew, podążając za zapachem Carmen. Kiedy oddalił się od pościgu i spotkał się z lady, która już nasyciła swe niezmierne pragnienie, mógł w końcu nasycić swój własny, ponad dwuletni głód krwi. Albowiem kozie mięso i ciała trogów mogły wystarczyć, jeśli nie było żadnego wyboru, ale nic się nie równało słodkiej, czerwonej, ludzkiej krwi. Carmen (ta sama Carmen, lękliwa wampyrza lady) odwróciła swoją umorusaną na czerwono twarz od Vasagiego, kiedy zobaczyła jak ta rzecz, która była Vasagim, zaczyna bezlitośnie zatapiać kły w zniekształconą sylwetkę, bezwładną, a po chwili drgającą która kiedyś była Naną Kiklu. Kiedy Misha zauważyła, że Vasagi oraz Carmen odeszli, wyszła spod wozu i podbiegła do Nathana częściowo spowitego jeszcze mgłą, trzymającego się za gardło i charczącego. Dwóch młodzieńców ciągnących tragi nie żyło, brakowało ich kolegi. Jego los równał się śmierci. W końcu Nathan odzyskał głos i wydusił: - Co z moją matką? - Rozglądał się dzikim wzrokiem, próbując przeniknąć mgłę. - Nana? Misha nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Nawet nie mogła pokręcić głową. Wiedziała, że Nathan nie pogodzi się z odpowiedzią. Popatrzył na nią i dostrzegł jej puste spojrzenie. Podniósł się, zatoczył i upadł... po chwili znowu się podniósł i zatoczył jak pijany. - Nana? - Powtórzył, nie mając nadziei w głosie. Nagle zupełnie stracił siły, opadł na kolana, a później skulił się, leżąc na boku. Misha położyła się obok niego i kołysała jego głowę pomiędzy swoimi piersiami. - O, Nathan, mój Nathanie... - N-N-Nana? - Dobiegał szloch, jak kwilenie zagubionego dziecka. Ale po chwili odezwał się zdławiony, wściekły ryk najczystszej wściekłości, szaleństwa: - Mamo! Nanaaaaa! Naaa-naaaaaaa! Nadeszła grupa uzbrojonych mężczyzn. Po chwili przybiegł Ben Trask i David Chung, a zaraz za nimi miotający przekleństwa, Lardis Lidesci. Nathan ujął czule twarz Mishy w swoje dłonie. Łzy płynęły mu z oczu, kiedy błagał ją o wskazanie drogi: - Dokąd ją zabrał? Widziałaś? - Jego glos był ledwie słyszalnym szeptem. Wskazała ręką las - po czym chwyciła go za rękę, gdy zaczął się od niej odsuwać, jakby ciągnięty przez niewidzialną moc. - Nathan, nie! Wstał, starając się złapać równowagę. - Muszę. - Jednocześnie w jego umyśle zabrzmiał głos: Nathaaan! Wołała matka. Biedna, dzielna Nana, nie bała się nawet teraz. I potworna prawda wstrząsnęła nim, jak uderzenie młota. Skontaktowała się z nim, ale nie była to telepatia! - Mamo? - To słowo padło z jego ust niczym echo dawno przebrzmiałej historii, kiedy inny Nekroskop opłakiwał swoją matkę w dalekim i mrocznym świecie. Jej słowa były jednak ciepłe, a mowa umarłych Nany dodawała otuchy: Nathan, synu. Postaraj się nie cierpieć tak strasznie. W ogóle nie czułam bólu. I ciągle jesteśmy razem. Jestem jeszcze jednym głosem ukrytym w twojej poduszce. Zawsze wiedziałam, że jesteś nieodrodnym synem swego ojca. Możesz zrobić to samo, co uczynił Nekroskop Harry Keogh. Naprawdę, dla nas wszystkich, żywych i martwych... - Patrz! - Trask pokazał ręką do góry. Wysoko nad głowami, na tle nieba widać było dwa stwory podobne kształtem do płastug. Lotniaki Wampyrów przypominały w ciemnościach chmury. Odlatywały i znikały za drzewami. Nathan zrobił krok w kierunku, w którym zniknęły lotniaki. Zaczął wywoływać drzwi Möbiusa, chciał skoczyć w niebo i ścigać je! Ale: Nie, Nathan, nie kieruj się czystą nienawiścią. Tak się nie uda. Twój ojciec czasami też był popędliwy, ale kiedy prowadził wojnę, był opanowany. - Wojna - odparł Nathan zaciskając zęby. - Masz rację. -Jego puste, niebieskie oczy odbijały lodowate światło gwiazd. Opanowując z całych sił swój rozedrgany umysł, rzucił wyzwanie złodziejowi, który ukradł skarb, nie dający się opisać słowami: Ty draniu! Matkobójco! Kim jesteś!? Kogo mam szukać, by zabić!? Co?, nadeszła zdziwiona odpowiedź. Cygański telepata, na dodatek silny! To ty, dziwaku? Niebieskooki blondasek? Wiem, że tak. To była twoja matka, prawda? Teraz jesteśmy spokrewnieni, Niebieskooki - ponieważ jej krew płynie w moich żyłach. Cha, cha, cha! Chcesz mnie znaleźć i zabić? Tego już próbowano! Po chwili głos zamienił się w lodowaty, ochrypły szept: Doskonale, jeśli masz dosyć życia, to znajdź mnie. Będę czekał na to spotkanie. Nie zapomnij zawołać mnie po imieniu.., nazywam się Vasagiiiii! Vasagi! Imię rozbrzmiało w umyśle Nekroskopa, niczym pęknięty dzwon i pozostało w jego pamięci na zawsze. A jeśli nie na zawsze, to przynajmniej tak długo, jak będzie potrzebne. Nathan obiecał sobie: Vasagi, już po tobie! Przysięgam, że... Ale nie mówił tylko do siebie, ponieważ każda myśl Nekroskopa wyrażona była w mowie umarłych. Wszystko w swoim czasie, powiedziała łagodnie Nana. Najpierw zajmij się mną. - Tobą? - Chwilowo gniew ustąpił miejsca zdziwieniu. No tak. Skoro jestem nieżywa, to musimy zrobić wszystko, żeby tak zostało. Znajdź mnie i oddaj Lardisowi. On będzie wiedział, co robić. Nathan jęknął, odszedł na bok, wywołał drzwi Möbiusa i ruszył za głosem Nany do miejsca, gdzie w leśnym poszyciu leżało jej ciało. Kiedy ją zobaczył, była tak zmasakrowana, że gdyby nie wskazała miejsca, to zapewne nie poznałby jej. Wrócił i podał jej ciało Lardisowi... a następnie nieprzytomny osunął się na ziemię. Ben Trask i Misha złapali go i położyli na jednej z trag. - Dzięki ci, Boże, za to! - Skomentował Trask. Misha spojrzała na niego pytająco. - Tam, gdzie teraz jest Nathan, nie odczuwa się bólu. Przynajmniej przez jakiś czas. - I przynajmniej przez jakiś czas nie ma też wojen - dodał Lardis. - Tak, jeszcze nie. - Zgodził się z nim Trask. - Niech odpoczywa, bo możemy być pewni, że wkrótce nadejdzie wojna. CZĘŚĆ SZÓSTA: Zajmowanie pozycji! I Narada wojenna u Gniewicy - Atak na strażnicę - Nowi przybysze Śmiertelnie wyczerpany Nekroskop spał kołysany na noszach, przykryty futrem dla ochrony przed chłodem nocy, a obok niego szła Misha. Spał tak mocno, że żaden szept ani telepatyczny, ani wypowiedziany w mowie umarłych, nie mógł do niego dotrzeć. Był to uzdrawiający sen, mający wyleczyć ranę równie głęboką jak dusza. Ogromna Większość wiedziała o wszystkim, ale milczała. Odczuwali smutek Nathana i nie szeptali pomiędzy sobą w eterze mowy umarłych. Po raz pierwszy od bardzo dawna Nekroskop odpoczywał w spokoju. Ale w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd nie było spokoju. Na równinach zajmowano stanowiska obserwacyjne, postępując zgodnie z rozkazami Vormulaca. Posterunki usytuowane były w dołach lub ruinach zamczysk. Wampiry i stwory musiały znaleźć miejsce chroniące je przed szarym światłem zbliżającego się dnia. To, że słońce nigdy nie świeciło pełnym blaskiem na równinach, nie miało większego znaczenia; sama bliskość palących promieni była wystarczającym zagrożeniem. Kiedy góry rozjaśnią się złotym kolorem, będzie to znak dla stworów lorda-wojownika, aby ukryć się i zasnąć w jakimkolwiek cieniu, choćby to było najbardziej niewygodne miejsce. Taki był los wampira. Daleko, wzdłuż linii łańcucha gór, za przełęczą, Czarny Borys gnał na wschód swoją drużynę poruczników, niewolników i wojowników. Zamierzał rozbić obóz w jaskiniach trogów. Jeśli chodzi o Borysa, to wcale nie narzekał na swój los. Lord Nieśpiący i Devetaki Czaszkolica wylądowali w wielkiej Przełęczy, ukryli swoje lotniaki i skradając się jak cienie, szukali dogodnych pozycji, skąd mogliby obserwować atak lorda Wamusa na położoną w wąwozie strażnicę. Piętnaście mil na wschód od przełęczy prawdziwy rój wampirów napadł na resztki zaskoczonych Cyganów pochodzących z plemion, będących poddanymi Gniewicy. Wampiry ssały, gwałciły, zabijały bez opamiętania, gromadząc zapasy na nadchodzący dzień i najbliższe krwawe noce. Lord-wojownik uważał, że zachowanie tych plemion przy życiu nie jest mu potrzebne, a celem nadrzędnym było dobre wyżywienie armii. Na dodatek można było to zrobić kosztem Gniewicy. Co więcej, lord Nieśpiący cieszył się z tego, że mógł w krótkim czasie zniszczyć to, co Gniewica musiała osiągać niemałym nakładem czasu i sił! Z tego powodu przeprowadzona rzeź wydawała się logiczną decyzją. No i w pewnym sensie była nagrodą. Na naradzie wojennej u Gniewicy obecni byli wszyscy lordowie z Wieżycy Gniewu oprócz Cankera Psiego Syna. Pomimo pierwszego odniesionego zwycięstwa w wojnie z Turgosheim, wszyscy mieli raczej ponury nastrój, nie mówiąc o braku entuzjazmu. Na dodatek Canker Psi Syn zlekceważył zebranych, irytując wszystkich. Gniewica powitała obecnych płynnym ruchem szczupłej ręki, wskazała miejsca do siedzenia i zapytała, nie zwracając się do nikogo bezpośrednio: - A psi lord? - Wyleciał - odpowiedział niskim tonem Nestor. - Widziałem ich z okna, Cankera i jego księżycową piękność. Skierowali się na południe i nieco na zachód, możliwe, że do wielkiej przełęczy. Gniewica pokiwała głową i odrzekła: - Módlmy się, żeby ta postawa nie udzieliła się porucznikom Cankera! Lordowie, przypominam, że musimy zabezpieczyć i obronić zamczysko przed siłami Vormulaca! - Nie traćmy czasu - powiedział Nestor. - Jeśli Canker wróci, to wróci, a jak nie, to go nie będzie. Co za różnica. Wszyscy jego ludzie to waleczni wojownicy. Gniewica westchnęła, pokiwała głową i rzekła: - No dobra. Nie mam nic do Cankera. Teraz rozumiecie, dlaczego przydzieliłam mu Parszywy Dwór: jest najmniej istotny, znajduje się w centrum i jest najłatwiejszy do obrony! - Świetnie! - Spiro uderzył w stół i rozejrzał się groźnie dookoła. - Możemy w końcu zacząć? Co mam robić? - Już chcesz działać? - Gniewica uniosła brwi. - Zdobyłem zabójcze oko mojego ojca - odpowiedział Spiro - i czuję, jak rośnie jego siła! Chciałbym w końcu sprawdzić jego działanie. - Wyglądał, jakby mu przybyło kilka cali wzrostu, a na prawym oku miał założoną brudną opaskę, która przysłaniała także część policzka. Nabrzmiałe lewe oko pęczniało od przekrwionych żył i nienawiści. Gniewica przypatrywała mu się przez chwilę i powiedziała: - Oko twojego ojca. Będziesz je musiał jak najlepiej wykorzystać! Masz najsłabsze siły do obrony swojego dworu, ale w przypadku ataku zabijaj jeźdźców swoim okiem! Zrzucaj ich z siodeł, spalaj ich serca, zanim spróbują wylądować! - Niestety - odezwał się Wran, uśmiechając się z sarkazmem. - Nie mam takich zdolności, jedynie trochę nienawiści. Czy powiesz mi pani, jakie są moje obowiązki? Gniewica z gracją kiwnęła głową. - Twoim obowiązkiem jest zagrzewanie swoich podwładnych do boju. Pokaż, że zapał bojowy musi zostać skierowany na nieprzyjaciół, którzy nie będą w stanie sprostać wściekłemu Wranowi! Jej słowa mile go połechtały. Jednak po chwili zmarszczył brwi i zapytał: - Czy to wszystko? Wezwałaś nas tutaj, żeby opowiadać banały o tym, co jest drugą naturą każdego z nas? Jeśli tak, to niepotrzebnie tracimy czas! Gniewica rozzłościła się. - Och, jacy mości lordowie są dziś wrażliwi! Powiedzcie, czy popełniłam jakiś błąd? Czyż wasze dwory nie są pełne zapasów z Krainy Słońca, które pozwolą przetrzymać oblężenie Vormulaca? I posłuchajcie... - Przyłożyła rękę do ucha w geście nasłuchiwania. - Czy słyszę wiatr, czy też ducha nieżyjącego Laughing Zacka Shornskulla? Czy te sukcesy są moją, czy waszą zasługą? - Czy bierzesz także odpowiedzialność za fiasko pod Skalnym Schronieniem? Chciałbym ci przypomnieć, że Zack Shornskull był tylko jednym z generałów Vormulaca... Co by było, gdyby Vormulac przysłał dziesięciu generałów? Powiem ci, lady, że mieliśmy szczęście! Zanim Gniewica zdążyła odpowiedzieć, odezwał się Nestor, wzdychając niecierpliwie: - Lordowie, lady... czy naprawdę mamy tak dużo czasu, żeby zabawiać się w gry słowne? Gniewica spojrzała na niego, po czym szybko odpowiedziała Wranowi: - Oczywiście, że mam dla ciebie coś jeszcze, po prostu chciałam najpierw podnieść morale... Wranowi opadła szczęka ze zdumienia. Odepchnął krzesło i skoczył na równe nogi. - Nie tylko twoje! - Gniewica rozłożyła szeroko ręce. - Ale wszystkich! Gorvi, tak zwany Przechera, poci się ze strachu, Spiro za bardzo rwie się do walki, co może zmniejszyć jego czujność i spowodować fatalne błędy. A Nestor Nienawistnik jest równie zimny, jak jego ukochane ciała! Co za godna pożałowania ekipa! Czy ciągle jesteście tymi samymi renegatami, z którymi wyleciałam z Turgosheim? Niewątpliwie tak, ale utyliście i zgnuśnieliście. Trzeba wam więcej ikry, której kiedyś mieliście w nadmiarze. Myślicie, że Vormulac ma przewagę, ale to tylko liczby! Obudźcie się i otrząśnijcie z tego przygnębiającego nastroju! - Aha! - Warknął Wran. - Wszystko jasne! Więc to my jesteśmy wszystkiemu winni! To my postępujemy niewłaściwie! Roztyci, zgnuśniali, tchórzliwi lordowie! I tylko Gniewica Zmartwychwstała jest w stanie sensownie myśleć. Czy przyszliśmy tu wysłuchiwać obelg? Czy to właśnie masz na myśli, lady? Spojrzała na niego i podniosła brwi z wyrazem zrozumienia. Tylko posłuchaj, co gniew każe ci mówić - jak gdyby to czemuś służyło. A po chwili dodała na głos, ale niezbyt głośno: - Pamiętaj, że to twoje słowa, Wranie Wścieklico, a nie moje... - Po czym nieco głośniej: - Więc jak będzie? Będziesz mnie słuchał, czy nie? Wran długo patrzył na nią, ale w końcu warknął cicho: - Mów dalej, słuchamy cię... Gniewica zerwała się ze swojego kościanego tronu, podeszła do okna i machnęła na lordów, żeby poszli za nią. Następnie wskazała na ruiny zamczysk Starych Wampyrów. - Tak - zwróciła się do Wrana. - Mam dla ciebie robotę i trzeba to wykonać, zanim zbliży się nieprzyjaciel! Potem może być już za późno... Na twarzy Wrana pojawił się wyraz zdziwienia. - Te zamczyska miały wspólną cechę, słaby punkt, który przyczynił się do ich zagłady. - Co takiego? - Nie widzisz? - No to, że są zburzone! - To, co spowodowało ich upadek! - Pokręciła głową z dezaprobatą. - Wiedziałam o tym, kiedy tylko się tu zjawiliśmy i sądziłam, że też o tym wiecie: ty, Spiro, wszyscy. Mieszkamy u Wrót Piekieł! Wiem, że ta wieżyca niczym się nie różni od tamtych. Ma tę samą wadę; może zostać zburzona i zrównana z ziemią. - Gniewica ma rację - odezwał się Nestor stojący nieco z boku. - Rozmawiałem ze zmarłymi, którzy powiedzieli mi, jak to się wydarzyło. Ale... pozwólmy jej dokończyć, a potem ja będę mówił. - Bestie gazowe - powiedziała Gniewica i to wyjaśniało wszystko. Nie czekając na komentarze, dodała: - Bestie gazowe i zbiorniki z metanem. Są stłoczone razem, jak pisklęta w gnieździe - w jednym gnieździe! Pozostałe zamczyska były kiedyś tak samo skonstruowane. Zobaczcie, co z nich zostało! Nie trzeba być geniuszem, żeby domyśleć się, dlaczego się zawaliły... Wran ochłonął w jednej chwili. Spojrzał wyczekująco na Gniewicę i zapytał: - To co mamy zrobić? Potrzebujemy metanu do gotowania, ogrzewania, oświetlenia. - Tak, korzystamy z tego ognia do rozgrzania rąk - przytaknęła Gniewica. - Ale osobiście nie zgadzam się na to, żeby siedzieć na bombie! Musimy zrezygnować z dwóch trzecich bestii gazowych. Powiedzcie, czy nie mam racji? - Masz - w głosie Wrana wyczuwało się lęk. - Opróżnimy zbiorniki i zatrzymamy minimalną ilość bestii, potrzebną do ogrzewania, gotowania i oświetlenia. Wiemy, jak zachować ciepło, a gotowanie mięsa dla chciwych niewolników zawsze było zbędnym luksusem. - Mam po prostu wypuścić bestie, żeby sobie gdzieś poleciały? - Ich zadaniem jest produkcja gazu - odparła Gniewica. - Tylko to potrafią; gdy zaprzestają produkcji, to umierają. Nie mamy innego wyboru. A może wolisz, żeby Vormulac podpalił bestie i zbiorniki? - To, co przedstawiłaś, nie podoba mi się, ale masz całkowitą rację - powiedział Nestor. - Ponadto musimy obawiać się nie tylko lorda Nieśpiącego. Wiem, co się zdarzyło, kiedy rozpadały się zamczyska, a teraz czas jakby zatoczył pętlę. Historia lubi się powtarzać... - Powiedz coś więcej - rzuciła krótko. Wrócił do stołu i usiadł (ociężale, jak spostrzegła Gniewica). Wszyscy poszli za jego przykładem i czekali, aż zacznie mówić. - Jak wiecie, rozmawiam ze zmarłymi - odezwał się po chwili. - Od nich oraz z innych źródeł dowiedziałem się co nieco o historii tego miejsca. Ponad tysiąc wschodów słońca temu była tu wojna... ale bynajmniej nie pomiędzy Starymi Wampyrami. To właśnie one zjednoczyły się przeciw wspólnemu wrogowi. Bardzo strasznemu wrogowi: czarownikowi z Krainy Słońca! I to on zburzył po kolei wszystkie zamczyska, równając je z ziemią. - Co? - Gorvi zmrużył oczy tak bardzo, że patrzył przez szparki. - Chcesz powiedzieć, że to był zwyczajny człowiek, Cygan z Krainy Słońca? Człowiek to wszystko zrobił? - Tak, człowiek. - Przytaknął Nestor. - Ale nie był to zwyczajny człowiek! Czyż nie powiedziałem, że był to czarownik? I wiecie, jak to zrobił? Sprawił, że słońce zaświeciło w Krainie Gwiazd i pokierował jego promieniami do wielkich wieżyc, celując w bestie gazowe i komory z metanem. - Przerwał widząc zdziwienie na twarzy Gniewicy. - Powiadasz, że było to tysiąc wschodów słońca temu. - Dopytywała się. - Co to ma wspólnego z naszą sytuacją teraz? I co rozumiesz przez to, że historia się powtarza? - Czarownik miał synów - powiedział Nestor. - Jeden z nich odziedziczył jego moce, tak jak Spiro otrzymał zabójcze oko od swego ojca. - No i? - Rzuciła Gniewica. - Syn czarownika żyje! - Nestor odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Gniewicę. - Widziałaś go nawet na szczycie Skalnego Schronienia! Jak myślisz, dlaczego wciąż żyje po tym, jak strąciłaś go w przepaść? Przez jakiś czas był w... innym miejscu - tam, gdzie bywają tylko czarownicy, nie pytaj mnie, gdzie - ale teraz powrócił i jest groźny! Gniewica długo mu się przypatrywała, a potem powoli pokręciła głową. - Myślę, że zmarli cię oszukali, albo opowiadali ci mity i legendy. Ludzie nie są w stanie kontrolować słońca. Może jest w tym ziarno prawdy - kto wie? Może zgromadzili armię w górach, zastosowali dużą ilość luster lub broń, którą ma teraz Lidesci i wysadzili wieżyce odbitymi promieniami słońca. Choć nawet taka teoria wydaje mi się naciągana. - No cóż, ostrzegłem was - Nestor wzruszył ramionami. -Mam coś jeszcze do dodania. Na wojnie z czarownikami z Krainy Słońca Stare Wampyry używały bestii gazowych jako broni. Bestie wybuchały jak bomby przed obliczem nieprzyjaciół. Ponieważ Vormulac Nieśpiący rozstawił straże na równinach, a Wran i tak ma się pozbyć bestii, to uważam, że warto o tym wspomnieć. Wran uśmiechnął się szeroko i z uznaniem pokiwał głową. - I jeszcze jedno - odezwał się bardzo cicho Nestor. - Tak? - Spytała Gniewica. - Syn czarownika... on pojawia się i znika! - Skrzywił się Nestor i bezgłośnie klasnął zabandażowanymi rękami. - Co robi? - Tym razem był to Spiro. - On... przemieszcza się! - Krzyknął Nestor. - Przemieszcza się w jednej chwili z miejsca na miejsce. Nawet na odległość wielu mil. I nie zabiera mu to więcej czasu niż myśl. Porusza się jak myśl, ale robi to nie tylko umysłem, lecz także i ciałem. - Acha - powiedział Gorvi po chwili, przerywając ciszę. - Tu cię mamy. Czyż nie mówiłem, że przypadłość Cankera jest zaraźliwa? Nestor najwyraźniej nie przejął się tą uwagą. Wstał i skierował się do wyjścia. Przy samym wyjściu, jakby przypominając sobie o dobrych manierach, odwrócił się i spojrzał na zebranych. - Rozumiem, że nie masz dla mnie szczególnych zadań, madame? - Jego głos był zachrypły i jakby wypełniony bólem. Jej serce przez chwilę zabiło goręcej. Przystojny, młody lord Nestor! Zastanawiała się, co teraz będzie robił, po czym pozbyła się tej myśli. W końcu nie była to jej sprawa; miała masę własnych problemów, wszyscy je mieli. - Nie, nie mam - odpowiedziała. - Przygotuj się jak najlepiej do wojny. - Jestem gotów - odpowiedział i wyszedł. Gniewica popatrzyła z namysłem na Gorviego i po chwili odezwała się: - Ty, Gorvi, musisz pilnować studni i zapewnić dostawy wody. Musisz też wystawić straże. Wystarczy, że dostanie się tam jakiś człowiek Vormulaca, a bez wątpienia zatruje wodę kneblaschem! Myślę, że na dół będzie spadać cała masa ludzi i bestii. Twoi naziemni wojownicy muszą wiedzieć kto swój, a kto obcy. Jeśli jakiś wampir, albo stwór z załogi Wieżycy Gniewu spadnie na dół, masz mu pomóc i skierować z powrotem do boju. Jeśli chodzi o wrogów... tego ci nie muszę mówić. Spojrzała po twarzach zebranych. - Jeśli chodzi o mnie, to dach jest dobrze strzeżony. Mam przyszykowanych wojowników i pułapki. Moje lądowiska to wyrok śmierci dla każdego śmiałka, który tam wyląduje. Moi porucznicy i poddani będą walczyć aż do śmierci - a jeśli nie spiszą się dobrze, to czeka ich los gorszy od śmierci! Teraz pozostaje nam tylko czekać. Na tym zakończyła się wojenna narada, ale przecież wojna dopiero zaczynała się... W strażnicy na wielkiej przełęczy Bruno Krasin rozstawił straże i nakazał wzmożoną czujność. Wyszkoleni żołnierze przeglądali teren i wypatrywali w powietrzu latających bestii. Sama strażnica była rodzajem fortecy, a w prymitywnym świecie Krainy Gwiazd broń Ziemian dawała ogromną przewagę. Tak więc, pomimo utraty Tzonova i Jefrosa, których zwykli żołnierze znali bardzo słabo, a jeszcze mniej rozumieli, ludzie Krasina stanowili zespół silny, zdolny i pewien swoich sił. Krasin spał spokojnie i w pełni ufał mającym służbę ludziom. Gdyby to była Rosja, Krasin byłby pewien, że nawet mysz się nie prześliźnie, nie alarmując posterunków. Ale to nie była Rosja... Noc była spokojna. Czasem słychać było pohukiwanie sowy. Od czasu do czasu przelatywała czerwonooka ćma o rozmiarach połowy dłoni człowieka. Aby uniknąć ataku nietoperzy, trzymała się blisko ścian kanionu. Dno wąwozu spowijała mgła. Sowa ucichła i ostatnia ćma odleciała w ciemność. Nocna cisza pogłębiła się... Stróżujący w wieżyczce kapral poruszył się i rzekł: - Bykow trochę się spóźnia z sygnałem. - Wychylił się z balkonu i wyciągnął szyję, wpatrując się w najwyższą wieżę. Skierował na nią światło latarki. Światło dosięgło wieży, oświetliło kamienną fasadę i okna. Kapral nie doczekał się odpowiedzi w postaci światła. - Śpi - powiedział jego partner. - Winicie go za to, kapralu Zorin? Tam w górze jest bezpieczny, kto mógłby mu zagrozić? Kapral odpowiedział mruknięciem wyrażającym poirytowanie. Wyłączył latarkę. - Dostanie mu się za to. Nie siedzi tam dla swojego bezpieczeństwa, nie chodzi też o nasze bezpieczeństwo, ale o całą strażnicę. Z tego miejsca Bykow może obserwować przełęcz we wszystkich kierunkach, a także podejście do strażnicy, dziedziniec, innych strażników... wszystko. A przynajmniej widziałby to, gdyby nie spał! Jak gdyby dla podkreślenia słów Zorina z góry osunął się jakiś kamyk i okruchy muru. Odbiły się od dachu i poleciały w dół. O ile jednak kapral zaczął się czujnie rozglądać, to jego podwładny uśmiechnął się i powiedział: - Nie śpi. Jest po prostu zajęty. - Co? - Zdziwił się kapral. - Zajęty? - Wasyl Bykow rzeźbi w kamieniach swoim nożem bojowym - wyjaśnił żołnierz. - Takie ma hobby. Myślę, że zepchnął jakieś odłamki z parapetu. Zorin zachmurzył się. - Przynajmniej powinien zobaczyć światło latarki i odpowiedzieć na nie. Odpowiedziało mu ledwo widoczne wzruszenie ramion. - Może mu wysiadły baterie. Ja już zmieniłem drugi komplet! - Po czym można było usłyszeć przełącznik i wieżyczka rozjaśniła się od wewnątrz. Zorin popatrzył na balkon, gdzie jego podwładny podświetlił sobie twarz od dołu, nadając jej w ten sposób diaboliczny wygląd. Ale u góry, gdzie światło tańczyło na starym belkowaniu była tylko... ciemność i żadnych gwiazd. Chmury? Zdziwił się Zorin. Był pewien, że przed chwilą... pomiędzy belkami widział gwiazdy. Zaś nad przełęczą niebo było bezchmurne. Opadający dach zakrywał niegdyś prawie cały balkon. Zorin wychylił się, stanął na czubkach butów i skierował promień światła wzdłuż linii dachu... i zobaczył, że coś się porusza! Wyglądało to tak, jakby dach był z grubego na cal futra, które porusza się wraz z ruchem światła latarki. Tylko, że to faktycznie się ruszało! Zorina zatkało, po czym sięgnął po pistolet maszynowy. Ale było już za późno. Zaczepiony na dachu głową na dół, rozciągnięty jak żywy dywan, lord Wamus polował na swoją ofiarę. Wyczuwając na sobie światło latarki podniósł głowę, otworzył szkarłatne oczy i syknął prosto w twarz Zorina. Dzieliło ich nie więcej niż piętnaście cali. Towarzysz Zorina usłyszał ruch i zobaczył, jak sięga po broń. Ale niemal natychmiast zobaczył coś nowego, na co patrzył z niedowierzaniem: para płaskich, potężnych rąk o długich palcach i pazurach w kształcie kościstych haczyków sięgała po kaprala! Ręce chwyciły człowieka za głowę i wyciągnęły z wieżyczki! Dziko kopiące nogi zniknęły z pola widzenia i dał się słyszeć zdławiony krzyk... a zaraz po nim huk uderzającego o dno wąwozu ciała! Żołnierz, przezwyciężając przerażenie, wodził lufą pistoletu po zadaszeniu. Na szczęście przez dziury w dachu znowu było widać gwiazdy. Ale po chwili światło gwiazd zniknęło, jakby ktoś zasuwał kurtynę. Żołnierz wstrzymał oddech i skierował wzrok na balkon... gdzie właśnie pokazał się lord Wamus. Niczym meduza wsuwał się płynnie do wieżyczki od góry, głową naprzód. Żołnierz zaczął naciskać spust broni, ale długa ręka była szybsza i wyrwała broń z trzęsących się rąk. W międzyczasie lord Wampyrów odwrócił się i tym razem był głową do góry. Żołnierz wpatrywał się w koszmarne, rozpalone ślepia, czuł parujący oddech o smaku miedzi płynący z szeroko rozwartej, czerwonej paszczy i próbował zmusić swoje nogi do ucieczki... chciał pobiec po niekończących się kamiennych schodach i dobiec na dziedziniec... albo nawet do swojego świata, gdzie podobne rzeczy pojawiały się tylko w złych snach. Ale niestety, tak samo, jak w złym śnie, jego nogi nie mogły wykonać żadnego ruchu. Były jak przyszpilone do podłogi. W przeciwieństwie do niego Wamus nie odczuwał żadnych trudności. Poruszał się tak szybko i sprawnie, że żołnierz nawet nie zauważył ruchu, ani tego, co on oznaczał... Na dziedzińcu słychać było stuk obcasów, krzyk ochrypłych głosów. Światła latarek omiatały ściany przełęczy, strażnicę i niebo. Trzaskały zamki ładowanych karabinów. Ale przeciw komu je skierować? Co jest celem? Gdzie nieprzyjaciel? Ruch ustał, wstrzymano oddech, zapanowała cisza. Na skalnej posadzce dziedzińca leżały roztrzaskane zwłoki człowieka. Jego mózg i krew rozprysnęły się dookoła głowy jak aureola lub ogon pawia, lecz bez piękna i witalności. Na najwyższych wieżyczkach strażniczych również nie było widać znaku życia. Po chwili znowu można było usłyszeć pospieszne kroki. Z ciemnego otworu jaskini wyszedł Bruno Krasin ze swoimi ludźmi. Przypominali mrówki, wydostające się z rozwartych szczęk kościstej czaszki. Zatrzymali się na chwilę, żeby się rozejrzeć, po czym pobiegli na dół po schodach. Z balkonów i okien patrzyły szeroko otwarte oczy. - Co tu się stało? - Wrzasnął Krasin, odsuwając wartownika i patrząc na ciało kaprala Zorina. - Spadł - ktoś wymamrotał. - Albo został zrzucony! - Dodał ktoś inny. - Krzyczał, ale to był - nie wiem - potworny wrzask! Myślę, że był przerażony, ale nie tym, że spada... - Zamknij się! - Skarcił go wzrokiem sierżant Krasin, choć domyślał się, że tamten miał rację. Następnie, patrząc w ciemność nocy, zaczął wydawać rozkazy: - Do końca nocy stan podwyższonej gotowości! Jeśli chcecie przeżyć, wykonujcie dokładnie moje rozkazy. Jeśli coś się poruszy i nie odpowie na hasło, zastrzelić! Beż żadnego ostrzeżenia. Jeśli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości, zabić draństwo! Skierował latarkę o dużej mocy na wieżyczki. - Hej, na górze! Co się dzieje? Raikin (towarzysz Zorina), dlaczego spadł kapral? - Ale odpowiedź nie nadchodziła, zaś Krasin nawet na nią nie czekał. Oczy Krasina były równie dobre, jak pamięć. Był urodzonym żołnierzem, wystarczyło pokazać mu pole walki, a jego umysł natychmiast, automatycznie zapamiętywał wszystkie szczegóły. Przed chwilą, kiedy omiatał skałę światłem latarki, dostrzegł szczegół, którego wcześniej nie było. A więc coś nowego: duża plama, która wyglądała jak płachta lub mech, albo porosty. Kiedy skierował ponownie światło, aby uważniej się temu przyjrzeć... ...Wziął głębszy oddech, zwęził oczy, przyklęknął i odebrał strzelbę jednemu ze swoich ludzi. - Wszystkie światła w okolicę tamtej groty! - Krzyknął. Zauważył, że plama zbliżyła się i nadal się przybliża! Bruno Krasin był strzelcem wyborowym. Na trzy strzały trafiał trzy dziesiątki. Pierwsza kula trafiła Wamusa w błonę nośną skrzydła, które rozpościerało się pomiędzy lewą ręką a bokiem. Pocisk przeleciał przez błonę i rozpłaszczył się na skale. Same odłamki wyrządziły więcej szkód, ale wbiły się głównie w nieunerwione ciało. Druga kula trafiła Wamusa w udo, roztrzaskując mu kość udową. Trzecia otarła się o kręgosłup i przebiła prawe płuco. Odbiła się rykoszetem i Wamus poczuł piekący ból w prawej piersi. Trudno powiedzieć, na co liczył Krasin. Sam nie wiedział, do czego strzela. Ale to nie miało znaczenia; nie miał zamiaru tracić więcej ludzi. W końcu ich życie zwiększało i jego szanse na przeżycie. W każdym bądź razie, skutki jego strzałów były zadziwiające. Wamus wydał przeszywający pisk. Jego koszmarny kształt oddzielił się od skały, odepchnął się, rozwinął skrzydła i pofrunął na balkon. Ręce złapały jednego z wartowników, wyciągnęły go na zewnątrz, po czym mężczyzna poleciał na dół. Wamus wydostał się poza światła latarek i zniknął z pola widzenia. Spadający żołnierz uderzył o ziemię, a jego krzyk umilkł. Krasin zawołał: - Oświetlić strażnicę! Musimy zobaczyć, co jeszcze się tu kryje! Jeśli coś wygląda dziwnie, natychmiast zastrzelić pierdolca! Pięćdziesiąt jardów dalej, po drugiej stronie wąwozu, siedzieli Devetaki z Vormulacem i przyglądali się całemu zdarzeniu. Dzięki wampyrzym oczom zobaczyli to, czego nie mógł dostrzec Krasin: ranny i wściekły Wamus zatoczył ciasny okrąg, po czym kierując się z powrotem, przyspieszył lotu. Dołączył do niego jeden z synów. Ale został dostrzeżony. Padły na niego snopy świateł z kilku latarek. Zagrzmiały serie z automatycznej broni. Jeden z żołnierzy, którzy przetrwali na górnym poziomie, ocknął się z przerażenia i wypuścił syczące, płonące ostrze białożółtego ognia o długości trzydziestu stóp. Ogień dosięgnął wampira i zamienił go w machającą nogami, skwierczącą kulę. Płyn z miotacza oblepił go i przepalał jak kwas. Wielki nietoperz wydał z siebie okrzyk i poleciał w dół. W miejscach, gdzie ocierał się o skałę, zostawiał za sobą ścieżkę płynnego ognia. W końcu upadł na dziedziniec. Ale Krasinowi to nie wystarczyło, uformował ze swoimi ludźmi półkole i nie przestawali podpalać wampira, dopóki nie zamienił się w popiół. W tej samej chwili wrócił Wamus. Krwawił i nie odzyskał pełnej sprawności. Zarówno powrót lorda Wamusa, jak i konfrontacja z bronią Ziemian nie były najlepszymi pomysłami. Nadleciał od strony południowej, wyłaniając się z ciemności przełęczy i kierował się na mężczyznę, stojącego na szczycie, okalającego dziedziniec muru. Żołnierz zbyt późno wyczuł obecność Wamusa. Potwór zleciał wprost z nieba i nie dając szansy nawet na krzyk, zatopił swe szczęki w karku żołnierza, miażdżąc mu jednocześnie kręgi szyjne. Wampyrzy lord został dostrzeżony w chwili, gdy wypuszczał swą ofiarę. Jeden z żołnierzy na dziedzińcu zobaczył go i wszczął alarm. Strzelił z biodra, puszczając długą serię rozgrzanego ołowiu. Wstrząsany trafiającymi go kulami, Wamus dziwił się, jak gwałtownie tracił siły i energię! Chcąc rzucić się na prześladowców, zachwiał się i pod wpływem ciężkiego ołowiu poleciał na dół! Jego membraniczne skrzydła zwinęły się, a on spadł na ziemię jak kamień. Ekipa z miotaczem ognia była na to przygotowana; jeden żołnierz trzymał wylot miotacza, a drugi miał na plecach zbiornik z płynem zapalającym. Wamus zamienił się w kulę ognia! Był jednak lordem Wampyrów, a jego pasożyt nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. Z płonącego ognia i dymu wyskoczyła do góry blada, pulsująca macka trędowatego mięsa, która rzucała się i wiła dookoła. Nagłym uderzeniem powaliła jednego z ludzi i zaczęła go wciągać w płonącą masę. Żołnierz krzyczał, ale miał szczęście: w chwili, gdy jego wojskowe spodnie zaczęły dymić i pojawiły się na nich pierwsze płomienie, macka puściła go, a koledzy wyciągnęli z ognia. Teraz w środku ogniska wiło się zawzięcie całe gniazdo niebieskoszarych macek. Obsługa miotacza ognia zalewała płynną śmiercią to, co kiedyś było lordem Wamusem. W końcu śmiercionośne płomienie zmniejszyły się, chemiczna ulewa ognia zamieniła się w płomyczek, zaś w powietrzu powoli rozpływał się czarny, śmierdzący dym. W mroku widać jeszcze było iskry i czerwone, dogasające resztki tłuszczu. Na dziedzińcu znów było ciemno. Ale cisza trwała krótko. Nagle rozległ się huk broni automatycznej... potem krzyki... i błysk gorącego, białego światła, za którym podążał grzmot wybuchającego granatu oraz sterta skalnych odłamków i fragmentów muru! - Poświećcie - ryknął Krasin i natychmiast kilka latarek zaczęło oświetlać ściany strażnicy. W obramowaniu okna przez ułamek sekundy widać było niesamowitą sylwetkę drugiego syna Wamusa! W tej samej chwili jego ręce upuściły coś na dół. Z okrzykiem „Ach-aach-aaach!” o ziemię uderzył trzeci żołnierz. Ludzie Krasina przyklęknęli i strzelali seriami w niebo, starając się przewidzieć trasę lotu nietoperzowatej istoty. Wampir przeleciał tuż nad nimi, po czym nabrał wysokości i poszybował nad murem niedaleko bramy. Zobaczyli jego czerwone oczy i usłyszeli nieludzki śmiech. Potwór zniknął w ciemnościach przełęczy... ...Ale nie umknął! Dwie postacie - całkowicie ludzkie - pojawiły się w bramie. Jedna z nich klęcząc na kolanie, trzymała ręczną wyrzutnię rakiet i naciskała spust. Włócznia żółtego światła i kula białego ognia... zagłuszyła kpiący śmiech ogłuszającym łoskotem, znacznie głośniejszym niż wcześniejsze wybuchy. Fragmenty dymiącego mięsa i kawałki membran barwiły czerwonym deszczem starożytne kamienie. ...Bruno Krasin potrzebował trochę czasu, żeby ochłonąć i dojść do wniosku, że to już koniec potyczki. Jednak jego nerwy uspokajały się aż do końca nocy. Po drugiej stronie przełęczy niezauważeni przez nikogo lord i lady wrócili do swoich lotniaków. Wielkie, szare, poruszające od czasu do czasu głowami bestie czekały pod skalnym nawisem, w miejscu będącym idealnym polem startowym. Zanim jednak doszli do lotniaków, Devetaki zaczęła szukać czegoś pomiędzy kamieniami i pokruszonymi skałami. Czego szukasz?, zapytał Vormulac. Mój jeniec, zanim dostał się do niewoli, gdzieś tutaj upuścił broń. Po czym stanęła, podniosła coś z ziemi, mówiąc: W końcu trochę szczęścia! Jest tutaj! Dołączyła do Vormulaca, który obserwował ją spod przymkniętych powiek, sprawdzając jednocześnie uprząż swego wierzchowca. Devetaki z zapałem przywiązała do siodła pistolet maszynowy. Gdyby tylko nauczyła się tym posługiwać... ale była to myśl, której nie odważyła się w pełni sformułować! Patrząc na Vormulaca, zobaczyła jednak, że nie było się czym przejmować; lord-wojownik był zatopiony we własnych myślach. Kiedy wystartowali, wysłał do niej smutne spostrzeżenie: Znowu poniosłem straty. Trzech dzielnych ludzi zamieniło się w pieczone mięso. Jego telepatyczny głos brzmiał bardzo ponuro. Devetaki chłodno odrzekła: Powiedziałeś „dzielnych”'/ I nazwałeś ich ludźmi? Jak widziałeś, mój lordzie, nie byli tacy dzielni. A jeśli chodzi o to, czy byli ludźmi... Co najwyżej byli dziwakami. Przydali się na coś, dzięki nim na własne oczy zobaczyłeś, jak działa ich niszcząca broń Hm!, odparł. Chcesz powiedzieć, że to ma mnie pocieszyć? Niszcząca? Tak nazywasz ten miotacz płomieni? Jedyne słowo na to brzmi: przerażająca! A gdyby zaatakowali nas tą bronią? Na co ona odpowiedziała: A gdybyśmy zaatakowali tą bronią Wieżycę Gniewu? Zmrużonymi oczami popatrzył w jej kierunku. Twoja kolejna intryga, co, Devetaki? Być może zbyt wiele twoich rad wcielam w życie. Ależ to nic takiego. A poza tym, od czego są przyjaciele? Jeśli chodzi o strażnicę oraz jej obrońców: mogą poczekać do rana. Do rana? Myślisz o wschodzie słońca? Przecież nie możemy wówczas atakować. Mam więźnia, języka, nie pamiętasz? Ci ludzie wyruszą o brzasku w stronę Krainy Słońca. W odległości mili od przełączy będziemy na nich czekać. Będzie jasno, ale słońce jeszcze nie będzie świecić! Ludzie poczują się bezpieczni i wpadną w nasze ręce! To dotyczy także ich broni... Dobrze!, zatwierdził jej plan Vormulac. W końcu coś mi się dostanie! To zmieni sytuację. Zaczyna mnie już męczyć ciągłe zmniejszanie się stanu armii. Na dziedzińcu strażnicy Krasin wydawał rozkazy, polecając przede wszystkim zorientować się w rozmiarach poniesionych strat. Następnie zwrócił się w stronę obładowanych bronią kaprali i zlustrował świeżo przybyłych, którzy pojawili się w samą porę, żeby rozprawić się z trzecim wampirem. Nosili się na sposób wojskowy, ale nie mieli na sobie mundurów żadnej formacji. - Nazywam się Bruno Krasin - przedstawił się Rosjanin po angielsku. - Dowódca plutonu. Nie wiedziałem, że brytyjski Wydział E posiada jednostki bojowe. - Nie posiada - odparł najstarszy wiekiem z nowo przybyłych. - Jesteśmy JSW... a raczej byliśmy. - Byliście? - Choć Krasin starał się zachować obojętny wyraz twarzy, to jego brwi uniosły się, gdy usłyszał o JSW. Zadziwiający był również fakt, że zwyczajny brytyjski wywiad wiedział o Krainie Słońca i Krainie Gwiazd oraz że się nią interesował. - Tak, byliśmy - odparł rozmówca. - Teraz to już za nami. Podobnie jak w waszej sytuacji, prawda? Co za historia! Mogliście przybyć tutaj tylko z Perchorska: ludzie Turkura Tzonova. Może będzie lepiej, jak mnie pan do niego zaprowadzisz! Krasin powoli pokręcił głową. - Zabrać pana do Tzonova? Myślę, że nawet gdyby to było możliwe, to nie zechciałby pan... - Po czym w skrócie wyjaśnił, co miał na myśli. - Rozumiem - powiedział przybysz. - Duża strata. Kiedyś mieliśmy wiele wspólnego z Tzonovem. Ale z drugiej strony... Domyślam się, że pan jest głównodowodzącym? - Hm! - Krasin uśmiechnął się z sarkazmem. - Przynajmniej dopóty, dopóki żyję. Odkąd tutaj przybyliśmy... widzieliśmy naprawdę niezłe dziwactwa. - Gdzie pan zmierza? - Do Krainy Słońca - gdy tylko nadejdzie świt. - Może przydadzą się wam dwie strzelby więcej? Zanim Krasin zdążył odpowiedzieć, u wejścia do jaskini pojawił się starszy kapral i zawołał: - Panie sierżancie! Na samej górze znaleźliśmy jeszcze trzy ciała... Sześciu zabitych. Nie minęła jeszcze połowa nocy, a oddział Krasina liczył już tylko siedmiu ludzi! Pokazując, że meldunek został odebrany, odwrócił się do przybysza i sapnął: - Dwie strzelby więcej? Pięćdziesiąt nie byłoby za dużo! - Co zabawne, Krasin naprawę był zadowolony z przybycia dwóch nowych ludzi. W obcym świecie Wampyrów liczyła się nie tylko dodatkowa siła ognia, ale sam fakt, że można było spojrzeć na nowe ludzkie twarze! - Wejdźmy do środka - powiedział, wskazując ręką kierunek. - Siądziemy przy ogniu i może dowiem się czegoś więcej o panu. Wszystko, co pan wie o tym miejscu, może być przydatne. Musimy podzielić się swoją wiedzą. Ominęli dopalające się, cuchnące szczątki Wampyra i weszli po schodach do jaskini. - Jak się pan nazywa? - Spytał Krasin. - Paxton - brzmiała odpowiedź. - Geoffrey Paxton. Szycha w Jednostkach Specjalnych Wywiadu, przynajmniej do niedawna. Kiedy dowiedziałem się o tym miejscu, najbardziej zaczęło mnie interesować złoto. Mogą sobie zatrzymać JSW dla siebie. Zależy mi tylko na forsie! W rzeczywistości Paxton chciał mieć znacznie więcej, Chciał odzyskać wszystko, co utracił i dostać jeszcze więcej. Na razie nie było potrzeby informować o tym Krasina. Rosjanin powinien zrozumieć, co znaczy chciwość i zaakceptować motywy Paxtona. II W kolonii trędowatych - Upadek Skalnego Schronienia - Ucieczka Tzonova! Kiedy Devetaki i Vormulac wrócili do głównego obozu, położonego na rozlewisku lawy, pozostało zaledwie kilka godzin do północy. Na równinach rozstawiono posterunki obserwacyjne, kontyngenty bojowe powróciły z Krainy Słońca najedzone do syta, zabezpieczono także pełne zaopatrzenie armii. Zgromadzono zapasy świeżego mięsa w ilości wystarczającej na pokrycie zapotrzebowania aż do następnej nocy. Starucha Zindevar oraz pozostali generałowie złożyli raporty. Nietoperze lady wróciły z wiadomościami o dużym obozie Cyganów. Widziały ognie i oznaki niezwykłej aktywności. Zindevar zinterpretowała to w ten sposób, że toczono tam bitwę, a jeśli nie była to wojna, to na pewno gwałtowne starcie z licznymi ofiarami. Z uwagi na ograniczenia w komunikacji z nietoperzami, można było podać jedynie przybliżony opis i lokalizację tego miejsca: wielki blok skalny usytuowany na zboczu wzgórza po stronie Krainy Słońca, około osiemdziesięciu mil na zachód od wielkiej przełęczy, niecałe dwie godziny lotu od obozu. Ponieważ do końca nocy zostało sporo czasu, a Vormulac chciał zdobyć jak najwięcej informacji, postanowił zając się tą sprawą dokładniej. W końcu lord Zakażeniec nie sypiał nawet w ciągu dnia. Devetaki Czaszkolica zdecydowała przyłączyć się do ekspedycji, mającej zbadać tereny na zachód od przełęczy. Vormulac musiał jeszcze poinformować kontyngent Wamusa o utracie dowódców i wyznaczyć na ich miejsce zastępców. Byli to starsi porucznicy Devetaki. Lady posiadała bardzo dużo poruczników i nie przegapiła okazji przejęcia kontroli nad kontyngentem. Kiedy Vormulac zbierał informacje od pozostałych lordów i wydawał rozkazy, Devetaki znalazła godzinkę, aby zbadać samopoczucie swoich poruczników i niewolników, a także odwiedzić pojmanych jeńców. Aleksy Jefros spał jeszcze, przewracał się z boku na bok i jęczał przez sen. W końcu obudzi się i zostanie kolejnym niewolnikiem Devetaki. Turkur Tzonov, z futrem przerzuconym przez plecy, opracowywał plan ucieczki i badał szanse zachowania człowieczeństwa. Och, to przebiegły człowiek, zwłaszcza, że nie został jeszcze przemieniony, zauważyła Devetaki, obserwując Turkura z daleka (a raczej wsłuchując się w jego myśli). Następnie założyła uśmiechniętą maskę i trzymając w ręce broń Tzonova, podeszła do niego. Były sprawy, które Devetaki chciała z nim przedyskutować. Biorąc pod uwagę pragnienie zdobycia wolności przez pojmanego oraz chęć pozostania człowiekiem, istniała szansa dogadania się z nim. Dla lady taka motywacja oczywiście nic nie znaczyła, ale można ją było brać pod uwagę, dopóki nie dostałaby tego, co chciała. Lady postanowiła trzymać obcego na uwięzi i blisko siebie, niczym jakieś dziwne i niebezpieczne, trudne do oswojenia zwierzę. Dwie godziny później - uspokojeni wiadomością, że Gniewica z pozostałymi renegatami zostali osaczeni w ostatnim zamczysku Starych Wampyrów - Devetaki, Vormulac, tuzin poruczników i niewolników, eskortowani przez dwóch małych, ale potężnych wojowników, zniżali lot, wypatrując Skalnego Schronienia. Siedem mil dalej na południe i milę na wschód, w miejscu, gdzie las ustępował sawannie, Lardis Lidesci ze swoimi Wędrowcami dochodzili do kolonii trędowatych, usytuowanej pod osłoną ostatnich, wielkich drzew. A raczej doszli do miejsca, gdzie kiedyś była kolonia, a gdzie teraz nie było nawet drzew. Lardis nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zapach śmierci, zniszczenia, wszystko zmiecione z powierzchni ziemi! Ale dowody były jednoznaczne: zryta ziemia, połamane płoty i stratowane ogródki warzywne, smród wojowników i ślady prób ucieczki przerażonych mieszkańców, którzy byli wyłapywani i wrzucani z powrotem do piekła; blisko siebie leżały ich czarne, spalone ciała, niektóre jeszcze dymiły. To na pewno było dzieło Wampyrów, ale co i dlaczego kazało im tutaj przylecieć, narażając się na zakażenie jedyną chorobą, którą mogli zarazić się od ludzi? Przeżył tylko jeden człowiek, który właśnie umierał od poparzeń. Lardis musiał z nim porozmawiać. I choć Uruk Piatra cierpiał niewyobrażalny ból, także chciał odpowiedzieć na pytania starego Lidesci. Najpierw jednak to on zadał pytanie: - Lardis, powiedz, czy przeżył ktoś jeszcze? - Był niewidomy, ale nie z powodu choroby, tylko od ognia. Po wzajemnym przedstawieniu się, Lardis pomyślał: Uruk Piatra. Nazywali cię Uruk Długowieczny, spotkaliśmy się w tej kolonii nieszczęśliwych trędowatych. Po czym odpowiedział na pytanie: - Jesteś ostatni. Nie dopuszczę do tego, żeby powtórzyło się coś podobnego. - Twój ojciec stworzył to miejsce - przypomniał mu Uruk. - Lidesci są błogosławieni... ich gwiazdy są najjaśniejsze na całym, zimnym niebie. A jednak... nie wszyscy Lidesci są błogosławieni... A może powiedział: - Nie wszyscy Lidesci byli błogosławieni? O co chodziło Urukowi? Lidesci jako rodzina, czy Lidesci jako plemię? Lardis przysunął się do niego, żeby lepiej usłyszeć niewyraźny szept. - Jeśli możesz, powiedz o tym więcej. - Czy jesteśmy... sami? Znajdowali się na prerii, niedaleko od dymiących resztek kolonii, w której nawet potężne drzewa zamieniły się w czarne słupy. Uruka znaleziono w błotnistej sadzawce, którą tworzył płynący przez kolonię strumyk. Jego ubranie zmieszało się ze spalonym mięsem. Owinięto go w koc i przeniesiono w miejsce, gdzie teraz Lardis z nim rozmawiał. Lardis pokiwał głową, pomimo tego, że Uruk nie mógł go zobaczyć. - Tak, jesteśmy sami. Moi ludzie siedzą koło ruin i patrzą na nie z przerażeniem. Byliście bezradni, okaleczeni, bliscy śmierci. Nawet bez Wampyrów nie było dla was nadziei. Dlaczego one to zrobiły? Co chciały przez to osiągnąć? Co nimi kierowało? Nie mogły... z was skorzystać. A może Wampyry kompletnie straciły rozum? - Nie... one, nie. - Uruk Piatra minimalnie poruszył głową. Nie miał siły, aby nią kręcić. - To nie one, Lardisie Lidesci... ale on! I my dobrze znaliśmy jego motywy: to była zemsta! A później opowiedział historię: Jakieś dziewiętnaście, dwadzieścia wschodów słońca temu... o zmierzchu rozbił się w lesie pojedynczy lotniak! Jego jeźdźcem był wampyrzy lord, na którego twarzy widać było wbite kulki ze srebra. Lotniak cierpiał na podobne obrażenia, odstrzelona połowa pyska zwisała w strzępach. Niewątpliwie było to dzieło Lidesciego, ponieważ nikt inny nie dysponuje bronią przywiezioną z obcego świata. Młody lord spadł z siodła i ucierpiał na skutek upadku. Normalny człowiek nie przeżyłby tego. Ale to był Wampyr! Uruk Długowieczny pomyślał, że można odwdzięczyć się Cyganom Lidesci za wszystkie lata, kiedy pomagali kolonii. I to nie tylko Lidesciemu, ale wszystkim Cyganom. Skorzystają z prostego, a zarazem nadzwyczajnego aktu... miłosierdzia! Ponieważ jest miłosierdzie i... miłosierdzie... Tak więc trędowaci zaopiekowali się ofiarą upadku. Oczyścili mu rany, wyjęli odłamki srebra z rozoranej twarzy, zabandażowali krwawiące i stłuczone miejsca. Zajęli się nim jak jednym z mieszkańców kolonii. Lecz nie był to mieszkaniec, ale Wampyr, zaś oni byli trędowaci i ich „dobroć” nie była tchnieniem życia, lecz przekleństwem. Kiedy kaszleli, nie odwracali twarzy, ale kierowali oddech wprost na rany. Lekarstwa i balsamy przygotowywali gołymi rękami. Woda, którą pił oraz jedzenie, pełne były zarazków, usługiwali mu, jak potrafili najlepiej, zadowoleni z faktu, że ich miłosierdzie zabije go. Zabije go w znany im sposób, Ponadto Wampyr poniesie zarazę z powrotem do Krainy Gwiazd, do ostatniego zamczyska! Lord w gorączce mówił przez sen. Nazywał się Nestor, kiedyś Nestor Lidesci. Nathan był jego największym wrogiem, podobnie jak Misha, która go zdradziła. Gniewica Zmartwychwstała odegra się za wszystko, a Nestor razem z nią. Teraz, gdy nie było Nathana, teraz gdy poszedł do Piekła (o ile poszedł do Piekła) wszystko pójdzie gładko! Minęła noc i wraz ze świtem przeszła gorączka. Młody lord obudził się i odszedł do szarego, zamglonego lasu. Jeśli umarł w Krainie Słońca... no, cóż, to umarł. Ale jeśli udało mu się przejść przez góry do Krainy Gwiazd... ...Cóż można powiedzieć? Trąd mógł nie dotknąć wszystkich Wampyrów; w końcu niejeden chorował, ale reszta przetrwała. Ale na pewno wprowadzi to zamieszanie, a Lidesci wraz z Wędrowcami zyskają na tym. Uruk ze swoimi ludźmi nie wzięli pod uwagę takiej możliwości, że Nestor powróci. W końcu przez wszystkie lata istnienia kolonii, z własnej woli nigdy nie pojawił się tutaj żaden Wampyr. Aż do teraz... Lardis wiedział, o co chodzi już po pierwszych słowach Uruka. Dwadzieścia wschodów słońca temu? W dniu, kiedy Nathan i Misha wzięli ślub i kiedy Nestor zaatakował swojego brata. Lardis własnoręcznie uszkodził lotnika kulami ze srebra, a nawet trafił Nestora! Najwyraźniej były to niezłe strzały. Teraz znał już całą historię, wiedział także, dlaczego Uruk nie chciał, żeby ktoś jeszcze to usłyszał. Przecież autorem tego pogromu jest były Lidesci. Co prawda niewiele w nim jest z człowieka i zapewne Cyganie nie winiliby za to Lidescich, ale Lardis rozumiał motywy Uruka. Lardis pokiwał głową i wyszeptał: - Bardzo ci dziękuję. Nie wiem, co mógłbym dla ciebie zrobić. - Jest coś - Uruk minimalnie poruszył głową - Chciałbym, żebyś zadbał o moje ciało po śmierci, dobrze? - W porządku - odparł Lardis. - Wiesz, że musimy spalić wszystkie ciała. Ale myślę, że możesz zostać pochowany gdzieś na sawannie. - Dzięki - powiedział Uruk i wydał ostatnie tchnienie. Lardis długo siedział obok zakrytego ciała Uruka. W końcu zauważył stojącą obok Mishę. Przyszła niedawno i na pewno nie słyszała rozmowy mężczyzn. Poza tym i tak za bardzo była przejęta nieprzytomnym człowiekiem, przykrytym futrem. - Co z nim? - Spytał Lardis. Wstał i wykrzywił się, kiedy poczuł trzask w stawach. - Ma gorączkę - odpowiedziała. - Boję się o niego. Gorączka, pomyślał Lardis. Jego brat także miał gorączką, kiedy zawitał tutaj ostatnio. Jeden ma gorączką ciała, a drugi gorączkę duszy. Czy muszę mu mówić, że to sprawka Nestora? Mogłoby się tak skończyć, że kiedy jeden traci resztki cech ludzkich, to drugi pozbawi się resztek miłości, współ-czucia i zrobi to, co musi. Tak, bracia. Z tej samej matki. Ale różniący się od samego początku. - Zaprowadź mnie do niego - powiedział. - Musimy się troszczyć o niego - zwrócił się Lardis do Traska i popatrzył na Nekroskopa, który jęczał, pocił się i miał dreszcze. - Nathan jest twoją jedyną nadzieją na wydostanie się stąd. Jest też naszą ostatnią nadzieją na przeżycie! Myślę, że zbliża się ostateczne rozstrzygnięcie. Czuję to tak, jak się wyczuwa nadchodzącą burzę. - Co będziemy teraz robić? - Zapytał Trask. - Musimy rozbić obóz, zbudować jakieś schronienia, przygotować pozycje obronne. - Wzruszył ramionami. - Znamy się na tym. To nie pierwszyzna. - A co z nami? - Zadbajcie o siebie i o Nathana. Kiedy obóz będzie gotowy, rozdzielcie się - zabierając broń oczywiście - w równych odległościach na obrzeżach obozu. A potem prześpijcie się. Wystawię straże. Drugi raz już nikt nas nie zaskoczy. - To była wizyta Wampyrów? - Trask dał znak, że chodzi mu o ślady masowej zbrodni. - Tak - zgodził się Lardis. - Nie obawiaj się. Jestem specjalistą od Wampyrów i uważam, że nie powinny pojawić się tej nocy. Ale nie zostawimy wszystkiego przypadkowi... Kiedy Lardis odszedł, by dopilnować prac związanych z rozbijaniem obozu, z nieba zaczął padać deszcz, a jego krople wydawały syk w zetknięciu z dogasającymi resztkami. W górach także zaczęło padać. Lord-wojownik Vormulac Nieśpiący oraz Devetaki Czaszkolica wylądowali na zboczu wzgórza, powyżej samotnej Skały Schronienia. Przywołali poruczników, podwładnych oraz wojowników i przeczesywali teren swoimi wampyrzymi zmysłami. - To musi być tutaj - stwierdził Vormulac. - Czuję zapach dymu, ślady zażartej walki, słodkie opary Cygańskiej krwi. Nietoperze Zindevar miały rację: całkiem niedawno stoczono tu bitwę! - Twoje zmysły są czułe jak zawsze - powiedziała Devetaki. - Ale jest krew i krew. Jeśli chodzi o mnie, to czuję coś więcej niż tylko krew Cyganów. To prawda, że umierali tutaj ludzie, ale wampiry także poniosły śmierć! - Co przez to rozumiesz? - Vormulac spojrzał na nią uważnie. - Myślę, że Gniewica wybrała się uzupełnić zapasy. - I musiała walczyć, żeby zebrać daninę? - Zdziwił się Vormulac. - Jak to możliwe, skoro do tej pory spotykaliśmy tylko jej poddanych? - Ludzie na przełęczy nie byli jej poddanymi. - Och! Myślisz, że tam jest więcej uzbrojonych ludzi? Hm, kiedy o tym wspomniałaś, to rzeczywiście poczułem coś więcej niż tylko krew. Zapach siarki taki sam, jak wtedy, kiedy lord Wamus zginął w strażnicy na przełęczy! - Taki sam. - Potwierdziła jego spostrzeżenie Devetaki. Spojrzała na Tzonova, który siedział za nią w siodle. - Mam tu kogoś, kto będzie wiedział, co się stało. Kogoś, kto opowiedział mi, jakie przykre skutki może mieć spotkanie z taką bronią. - Co sugerujesz? - Vormulac znowu zdał się na propozycje lady. - Zlećmy na dół i zobaczmy teren! Jeśli odbyła się tam walka, to ludzie stawiali opór. Może Gniewica ich osłabiła i będziemy mogli skorzystać z jej porażki. - Dobrze! Czy zechcesz nas poprowadzić? Devetaki zaśmiała się i wystartowała. Turkur Tzonov chwycił ją w talii i usłyszał w myślach jej szept: O, mój przystojniaczku! Jakie silne ręce! Czy reszta twojego ciała jest równie silna? Może się temu przyjrzymy później. Och! Czyżbyś zadrżał? Nie obawiaj się... przecież dogadaliśmy się, prawda? Dostrajając się do Tzonova, nie pozwoliła, aby ktoś jeszcze usłyszał jej myśli. Ostrożnym lotem zniżyli się i wylądowali u stóp wzgórza, skąd wiodły ścieżki do Skalnego Schronienia. Kiedy lord, lady, ich ludzie oraz Turkur Tzonov zsiadali z wierzchowców, na szczycie skały osiadało w huku odrzutowego napędu dwóch wojowników. W całej okolicy bez trudu można byto zobaczyć ślady obecności innych istot. Pomimo oczyszczenia terenu przez ludzi Lidesci, na ziemi leżały pomniejsze szczątki, będące efektem działania broni Nathana: zakrwawione kawałki skórzanych zbroi, porwany sandał i zniszczona rękawica. Kiedy przestał padać deszcz i podniosła się mgła, zapadła kompletna cisza. Vormulac i Devetaki badali teren przy pomocy wszystkich wampyrzych zmysłów. - Nie ma tu nikogo - odezwał się Vormulac. - Przynajmniej nie teraz. - To zdolni ludzie - wyszeptała Devetaki, kręcąc głową. - Potrafią to, o czym Cyganie w Turgosheim już dawno zapomnieli - potrafią się ukrywać. Chowają ciała i myśli! Na pewno są tutaj. Przynajmniej kilku. Schowali się w tej wielkiej skale. Czuję ich! - Czy to twoja kobieca intuicja? - Popatrzył na nią. - Możesz to tak nazwać, jeśli chcesz. Idziemy? - Hm! - Powiedział Vormulac, kiwając jednocześnie wielką głową. Po czym ruszyli w kierunku Skalnego Schronienia. Za nimi szedł Turkur Tzonov, otoczony przez poruczników i niewolników. Na jego ramieniu kołysał się pistolet maszynowy... ale Devetaki przyczepiła sobie magazynek do pasa. - Gniewica i renegaci musieli znać miejsce pobytu tych ludzi - zaczęła zastanawiać się na głos Devetaki. - Musiała także wiedzieć, że są to waleczni wojownicy! To dziwne, że ryzykowała poważne straty, żeby atakować ludzi z tej wielkiej skały. Ale może to dlatego, że zajęliśmy tereny na wschodzie, gdzie żyją jej Cyganie... - ...A przecież musiała zrobić zapasy! - Dokończył za nią Vormulac. - Widzę, że zaopatrzyła się.... Co znaczy, że przybyliśmy zbyt późno. Cały dobry towar został zabrany do zamczyska. - Nie cały! - Devetaki pociągnęła nosem. - Mówię ci, że ktoś jest tam w środku! Kiedy podeszli bliżej do wielkiej skały, Vormulac musiał się z nią zgodzić: - Ja też to czuję. Tylko ilu ich jest? I czy nie wpadniemy w zasadzkę? - My? - Devetaki spojrzała na niego z ukosa i pokręciła głową. - Przecież nie jesteśmy sami. Poślemy naszych niewolników i stwory. Nie ma tam zbyt wielu ludzi. Gniewica na pewno ich osłabiła i dlatego chowają się wewnątrz skały. Wszystkie pułapki zostały zużyte. Czekają tam jak kurczaki na grzędzie tylko po to, żebyśmy zatopili zęby w ich szyjach! Przeszli przez zewnętrzne półkole pułapek na wojowników (z wielu ciągle jeszcze wydobywał się dym, a z niektórych czuć było smród spalonego mięsa), ominęli rząd wewnętrznych dołów i w końcu dotarli do nagiej skalnej ściany, gdzie stały puste wyrzutnie po odpalonych rakietach Lardisa. Chmury znikły i w ciemnym świetle gwiazd skała wyglądała jak czaszka, a główne wejście do systemu jaskiń przypominało rozwartą paszczę. I podobnie jak czaszka, skała była martwa. Nigdzie nie było widać świateł; Skalne Schronienie mogłoby być całkowicie opuszczone. - Tam! - Powiedziała Devetaki. - Czułeś to? Strach? Patrzą na nas z otworów okiennych. Są bezbronni jak noworodki, gdyby było inaczej, to strzelaliby do nas z kusz. - No to co? Wykurzymy ich stamtąd? - Zapytał Vormulac. - Tak, wyślemy poruczników i naszych ludzi. Upewnijmy się najpierw, czy nie pchamy ich w zasadzkę... - Obróciła się i popatrzyła do góry: Chodź mój zuchu. Twoja pani ma dla ciebie zadanie! W górze, na szczycie skały zaryczał wojownik, a potem dał się słyszeć szum odrzutowego napędu bestii. Od skały odłączył się ciemny kształt, a zaraz za nim pojawił się drugi, którym dowodził lord Zakażeniec. Pomiędzy pozycjami obronnymi a Schronieniem było mało miejsca do lądowania. Oba stwory nadlatywały, niepewnie utrzymując się w powietrzu. Syczały na siebie, opluwały się nawzajem. W końcu Vormulac i Devetaki ukrócili te swary. Po wylądowaniu ustawiły się przed wejściem do jaskini i otrzymały rozkaz, aby przygotować gaz oszałamiający, który miały wtłoczyć do wnętrza Schronienia. Trujące dymy natychmiast zaczęły wypełniać labirynt korytarzy i jaskiń, wychodząc na zewnątrz przez okna na dolnych poziomach, pęknięcia i rysy w skale. A w środku... przestraszone myśli! Pragnienie ucieczki, biegu, umykania! Panika! Niezwykły mentalizm Devetaki od razu spostrzegł te emocje i rozpoznał w nich kłamstwo! O tak, ci ludzie byli bardzo uzdolnieni! Ale tym razem posunęli się za daleko. Czy oni naprawdę sądzili, że oszukają wielką mistrzynię kłamstwa? Wiedziała, że w Schronieniu mogą być tylko zmarli. Wiedziała o tym, ale z drugiej strony... Vormulac nie wiedział. - Słyszę ich! - Krzyknął stłumionym głosem. Po czym wskazał swoim ludziom: - Rozdzielić się. Wyłapywać wszystkich wychodzących! - O, nie! - Devetaki zwietrzyła swą szansę. - Oni są zbyt dumni, mój lordzie. Ci ludzie prędzej zginą od smrodu, niż poddadzą się i wyjdą. Musimy iść po nich. Pozwól, że wyślę tam połowę moich dzielnych poddanych. Vormulac spojrzał na nią. Czyżby znowu chciała być ważniejsza od niego? - Moi ludzie pójdą pierwsi! - Krzyknął. - Twoi... mogą iść za nimi. - Po czym zwrócił się do swoich poddanych: -Wygarnijcie ich stamtąd! Dwunastu poruczników i niewolników lorda Nieśpiącego weszło do środka, prowadząc przed sobą wojowników. Szóstka poddanych Devetaki ruszyła za nimi, podczas gdy reszta pozostała ze swoją lady. Z wnętrza jaskini dobiegło coś w formie westchnienia, dreszcz oczekiwania, pewność, że zasadzka zadziała. Devetaki wiedziała o tym, ale Vormulac niczego nie usłyszał. Wojownicy weszli głęboko do szerokiego tunelu, który był w stanie pomieścić ich cielska. Porucznicy i niewolnicy przeczesywali mniejsze jaskinie i wąskie, kręte korytarze. Nigdzie nie spotkali się z oporem... ponieważ nie było tam już nikogo. Ludzie przekradli się wąskim tunelem ewakuacyjnym i wyszli tajnym wyjściem na stoku wzgórza, w miejscu, gdzie Schronienie stykało się z nagą skałą. Krzesali ogień, zapalając lonty prowadzące do wnętrza Skalnego Schronienia. Biały, syczący płomień pomknął niczym strumyczki, niknąc w klaustrofobicznym wnętrzu podobnym do grobowca. Najniższy poziom Schronienia był jedną, wielką miną! W szczelinach stropu upchano worki pełne prochu Dimiego. W jaskiniach znajdujących się najbliżej wejścia, pełno było beczek z prochem, podobnie jak w wąskich korytarzach biegnących wzdłuż zewnętrznych ścian Schronienia! Devetaki telepatycznie „usłyszała” okrzyk: Teraz! A następnie jeszcze jedno: Teraz! Rozległy się dwa triumfalne okrzyki i chociaż Devetaki nie mogła przewidzieć ani efektów, ani tym bardziej zrozumieć, co i jak to się stało, to była pod wrażeniem entuzjazmu zawartego w usłyszanych, mentalnych deklaracjach zwycięstwa. Teraz!, powtórzyła i czekała na to, co się wydarzy. Ale nie była dość ostrożna. Usłyszał ją Vormulac. - Słucham? - Spojrzał na nią podejrzliwie. - Powiedziałaś „teraz”? Co „teraz”? - Ale Devetaki nie odpowiedziała. Za to wydawało się, że odpowiedziało Skalne Schronienie; najpierw serią mniejszych wybuchów, a później kilkoma potężnymi eksplozjami! Zatrzęsła się ziemia. Z głównego wejścia do jaskini powiał gorący podmuch, który rozrzucił wszędzie kamyki i żwir. Okna rozświetliły się białymi i pomarańczowymi płomieniami. Porowata skała z kredy uległa poszarpaniu i zawaliła się, tworząc wielkie gruzowisko. - Co to? - Vormulacowi opadła szczęka ze zdziwienia. Devetaki nie odpowiedziała, tylko cofnęła się i przywołała do siebie poddanych. Turkur Tzonov pochylił się i cofał wraz z innymi. Skalne Schronienie wciąż wybuchało od środka, wyrzucając dym i ogień na zewnątrz. Miękka podstawa z kredy ulegała destrukcji. Wszystko zakończył największy wybuch. Devetaki stanęła za ostatnim rzędem dołów i popatrzyła na Vormulaca. Lord szedł, utykając i trzymając się za głowę, krwawił z rany odniesionej od uderzenia skalnym odłamkiem. Wyglądał na oszołomionego... Za jego plecami zawaliła się skała. Milion ton opadło na dół, chwiejąc się na boki niczym wielkie jajo, delikatnie osadzone na płaskim kamieniu. Skała osiadła, a ponad nią w bezchmurne niebo wzbiła się sygnalizacyjna raca, która rozprysnęła się na pomarańczowo. Devetaki nie wiedziała, co oznacza ten sygnał. Pomyślała, że może być to wiadomość o zniszczeniu Skalnego Schronienia. Wiedziała jednak, że jeśli chodzi o śmierć, to tej nocy jeszcze nie wszystko zostało powiedziane. - Devetaki! Devetaki! - Lord-wojownik zbliżał się do niej. - Moi ludzie, moje bestie... a ty wiedziałaś! - Odpłaciłby jej natychmiast, o ile byłoby to możliwe. Ale nie było. - Mój lordzie, stałeś się ciężarem - powiedziała wzdychając. - Nie mam niestety czasu na przemowy i wyjaśnienia. Ludzie przychodzą i odchodzą. Takie jest ich przeznaczenie. Ale nie przejmuj się, bo nawet teraz oddaję ci przysługę. W końcu, po tylu bezsennych latach będziesz mógł zapaść w największy i najdłuższy ze snów. A zatem żegnaj! Spojrzała na Tzonova, rzuciła mu magazynek i założyła maskę z uśmiechem. Vormulac rzucił się na nią, chcąc rozedrzeć jej gardło. Z wytrzeszczonymi oczami ruszył w jej stronę. Krew zalewała mu czoło i skapywała na orli nos. Wąsy miał całe w krwi, a z otwartych ust również ciekła mu krew. Prawie ją dopadł i Devetaki uniosła rękę w geście obrony, przygotowując się na odparowanie ataku - jak gdyby to było możliwe. W ostatniej chwili cofnęła się, a w tym samym momencie Tzonov wysunął się na przód, odbezpieczając broń. Vormulac chciał zmieść go na bok, ale Tzonov wypuścił tuzin ołowianych kul, które z siłą uderzeń młota siały śmierć i zniszczenie, rozrywając na wysokości piersi zbroję wampyrzego lorda i przewracając go na plecy! Vormulac Nieśpiący leżał z sercem rozszarpanym na strzępy, patrzył na gwiazdy i myślał, co się stało. W tym samym czasie dopadli do niego porucznicy Devetaki i bojowymi rękawicami zmasakrowali mu głowę, czyniąc z niej papkę. Ale Vormulac był prawdopodobnie największym z lordów, a oni o tym wiedzieli. Pomimo tego, że nie żył, był nie całkiem martwy! Zanim jego pasożyt zdążył dojść do siebie i zaczął działać w frenetycznej agonii, przeciągnęli lorda do dołu i wrzucili do środka. Na dnie dołu było jeszcze sporo żaru, a tuż obok leżał stos nasmołowanych pochodni. Vormulac zaczął płonąć, jego ostateczna śmierć była łatwiejsza, niż przypuszczała Devetaki. Odczekała, żeby uzyskać całkowitą pewność, że ciało lorda spłonęło, po czym rozejrzała się, szukając wzrokiem Tzonova... ...I nie mogła go dostrzec! Kiedy jej porucznicy byli zajęci ciałem Vormulaca, Tzonov zwietrzył swoją szansę i umknął. Po chwili jeden z niewolników zobaczył go, jak wspina się na skałę, kierując się do ciemnego zagłębienia. Devetaki od razu przejrzała jego plan: chowając się w skalnej szczelinie albo w płytkiej grocie, byłby w stanie wystrzelać kolejno wszystkich jej ludzi! Siła ziemskiej broni poradziłaby sobie z nimi równie łatwo, jak z Vormulacem. Jeden z odważniejszych niewolników zaczął ścigać zbiega i z wampirzą siłą oraz zręcznością wdrapywał się na zbocze. Ale Tzonov, który dotarł już do szczytu odwrócił się, wycelował i posłał dwie kule w serce ściągającego. Niewolnik krzyknął, podniósł do góry ręce i poleciał głową na dół. Wściekła Devetaki rozejrzała się i dostrzegła potrzebne jej rzeczy: kolejny stos nasmołowanych kłód leżący obok dołu. Wydała rozkazy i wybierając łatwe podejście oraz trzymając się w cieniu, szła w kierunku zbocza. Była tak wściekła, że niemal zapomniała o zmianie maski... Na południowym skraju lasu w miejscu, gdzie kiedyś mieściła się kolonia trędowatych, Lardis dokonywał przeglądu obozu. Później miał zamiar własnymi rękami pochować ciało Uruka Długowiecznego. Kiedy znalazł miejsce na niewielkim, porośniętym trawą pagórku, tuż przez rozpoczęciem kopania, jakieś dziwne przeczucie kazało mu spojrzeć na północ... na tle nieba, w miejscu, gdzie było Skalne Schronienie, dostrzegł rozbłysk flary sygnalizacyjnej! Z daleka flara była przyćmiona i niewyraźna z powodu wilgoci zawieszonej w powietrzu, ale stary Lidesci wiedział, że się nie myli. Strażnicy pilnujący okolicy ze skalnego występu pokazali na światło, krzycząc: - Lardis, Schronienie! Również i inni wartownicy musieli zobaczyć flarę. Lardis usłyszał ich okrzyki i zaczął biec do obozu. Uruk Piatra musiał jeszcze poczekać na swój pogrzeb, ale Lardis wiedział, że na pewno się nie obrazi z tego powodu. Skręcił w stronę drzewa, pod którym Misha razem z Traskiem i resztą ekipy Ziemian czuwała nad Nathanem. Na szczęście młodzieniec był już na nogach. Nie chodziło o to, że Lardis nie mógłby sobie poradzić, tylko o to, że trzeba było skorzystać z talentu Nathana. Przyjaciele Lardisa zostali przy Skalnym Schronieniu, a stary Lidesci nie chciał stracić kolejnych dobrych ludzi. Szczególnie tych, którzy tam zostali. Kiedy Lardis dotarł na miejsce, Nathan nie był jeszcze w pełni obudzony. Usłyszał pospieszne kroki w obozie i wyczuł, że coś się stało. Jego dziwne, niebieskie oczy powoli zaczynały się skupiać na Mishy, zaś pierwszym wypowiedzianym słowem było imię: - Nana? - Ale już po chwili zdał sobie sprawę z tego, że nie był to sen. - Chłopcze! - Lardis nie mógł stracić ani chwili. - Nathan! - Krzyknął ochryple. - Mamy kłopoty przy Schronieniu! - Co? - Nathan stał jeszcze niepewnie, kołysząc się i łapiąc równowagę. - Kłopoty? - Wciąż jeszcze był zdezorientowany, ale wyglądało na to, że gorączka ustąpiła. - Zostali tam Andrei i Kirk - wyjaśnił Lardis. - Wystrzelili racę. Po naszym wyjściu Schronienie zamieniło się w wielką pułapkę na Gniewicę i jej pomiot. Najwyraźniej Gniewica wróciła. Ale ci dwaj dzielni mężczyźni są tam dalej i tylko ty ich możesz tutaj sprowadzić. Nathan w końcu skoncentrował się. Wyprostował się, a jego wcześniejsze postanowienie objawiło się w postaci dwóch żelaznych pięści, umieszczonych we wnętrznościach i w sercu. Przez chwilę czuł ból, rozpacz, smutek, ale później zostały one zalane nienawiścią! Nienawiścią do Wampyrów. Lardis widział jak jego wyraz twarzy i cała postawa ulegają przemianie. Stary Lidesci chwycił go za ramię, po czym wycedził przez zaciśnięte, żółte zęby: - Chłopcze, czy wiesz, gdzie jesteś? Zrozumiałeś, co ci powiedziałem? - Tak, rozumiem! - Nathan potrząsnął dla odmiany Lidescim. Teraz to on złapał za rękę Lardisa. - Gdzie oni są? - Tunele ewakuacyjne znajdują się z boku Schronienia, w połowie wysokości góry, tam gdzie zaczynają rosnąć drzewa... Nathan pokiwał głową, odepchnął rozmówcę, odsunął się od grupy i spojrzał w gwiazdy. Dzięki nim potrafił się znakomicie orientować. Wiedział już, gdzie jest i jakie są współrzędne Schronienia. - Nathan! - Misha podbiegła do niego - Będę ostrożny. - Pocałował ją i delikatnie odepchnął od siebie. - Mogę ci pomóc? Dlaczego nie miałbyś mnie zabrać ze sobą... Ale Nathan już ruszał w przód, w pustkę, w nicość... ...I znalazł się w Kontinuum Möbiusa. W źródle Wszystkiego, które istniało zanim Cokolwiek się pojawiło, być może oprócz Jednego. Nathan wszedł w przestrzeń pomiędzy przestrzeniami, która łączyła wszystko. Wszedł, obliczył współrzędne i... wyszedł... ...Na wzgórzu górującym nad Skalnym Schronieniem. Poniżej wydobywał się dym z kilku dołów na zachód od Schronienia. W jednym jeszcze płonął ogień i unosił się ciężki, siarczany dym. Natomiast samo Schronienie... osiadło! Ze zboczy staczały się głazy obluzowane potężnym wstrząsem ziemi, wywołanym opadnięciem skały. Nathan był jeszcze w stanie odczuć minimalne wstrząsy. Ale nie mógł się skupiać na tym zjawisku. Badając telepatycznie okolicę, odkrył wampiry - Wampyry! A także myśli ludzi. Miał nadzieję, że zaprowadzą go do celu. Różnica pomiędzy myślami ludzi a myślami Wampyrów była ogromna. Ludzkie myśli były lekkie, fruwające. Z kolei myśli Wampyrów były ciężkie i gęste jak smoła. W tym miejscu dało się wyczuć myśli jednych i drugich. Kirk Lisescu byt zszokowany, zaś umysł Andreia był pełen przekleństw. Zdenerwowanie w jakie wpadli po wysadzeniu Schronienia sprawiło, że ich umysły były otwarte nie tylko dla Nathana, ale także dla Wampyrów. Każdy przebywający w pobliżu lord czy lady bez trudu odnajdzie Andreia i Kirka. To przyspieszyło działania Nathana. Skupiając się na Andreiu wkroczył do Kontinuum Möbiusa i pojawił się ponownie na wschód od Skalnego Schronienia w gęstwinie krzaków, które w każdej chwili mogły się stoczyć wprost w rozwartą, czarną szczelinę w miejscu, gdzie skała oddzieliła się od wzgórza! Andrei przeklinał cicho, ale siarczyście. Trzymał się korzeni krzaków i poszycia, zaś stopami bezskutecznie starał się odepchnąć od osuwającej się gleby. Tuż nad nim pojawił się Nathan. - Andrei! - Zawołał do znajdującego się w dole, starszego mężczyzny. - Spójrz tutaj! - Co to? Nathan? - Zdziwił się Andrei. - Puść się! - Polecił Nathan. - Nie trzymaj się, tylko poleć ze mną. - I nie udzielając dalszych wyjaśnień, skoczył w dół do Andreia! - Co? Puścić się? - Nie mógł uwierzyć Andrei. - Zwariowałeś? - W tych okolicznościach łatwo było zapomnieć, z kim się miało do czynienia. Ale Nathan spadł na niego i obaj wpadli w drzwi Möbiusa otwarte tuż pod nimi. Znowu wyszli z Kontinuum, tym razem obok Kirka Lisescu. Tutaj grunt był stabilniejszy. Stali niedaleko rosnących drzew. Andrei wydał z siebie niezbyt inteligentny dźwięk, usiadł na ziemi i zatopił palce głęboko w podłoże. Przed nimi ciemna sylwetka wdrapywała się na górę. Ktoś uciekał, aż nie rozpoznał głosu Nathana, który wołał: - Nie bój się, Kirk. To ja, Nathan! Kirk zsuwając się ze zbocza, wrócił pomiędzy drzewa, gdzie złapali go Andrei i Nathan. - Co to było w imię...? - Wydusił z siebie Kirk. - Jak na... Nathan nie zastanawiając się ani chwili, wywołał drzwi i zabrał ich do podnóża góry, żeby zorientować się w sytuacji i trochę odsapnąć. Jednak gdy tylko się tam znaleźli, usłyszeli strzały. Wściekłe serie z broni automatycznej! Ale kto to był? Ktokolwiek to był, niewątpliwie chodziło o człowieka. Nathan mógł dowiedzieć się telepatycznie, ale w tym przypadku czas mógł być kwestią życia i śmierci. - Zaczekajcie na mnie - powiedział swoim towarzyszom, tak jakby mieli coś innego do roboty - i przeniósł się na stary szlak Wędrowców, na wschód od Skalnego Schronienia. Z odległości pięćdziesięciu jardów od dołów-pułapek popatrzył na wzgórze i dostrzegł błysk wystrzałów, po których rozniósł się po okolicy huk. U góry przestrzeń wypełniona była żądnymi krwi myślami wampirów, które rzucały zapalonymi pochodniami. Ale dlaczego? Po co wampirom pochodnie. Widziały w ciemnościach lepiej niż za dnia! Nathan przeniósł się pod samą ścianę i znalazł w odległości stu jardów od miejsca wydarzeń. Rozpoznał to miejsce - płytkie groty i szczeliny skalne. Kiedy był dzieckiem, bawił się tam razem ze swoim bratem, Nestorem, Mishą i Jasonem Lidesci. Teraz ktoś się tam ukrywał. Ciemności nocy zostały rozproszone pochodniami. Wampiry podpalały pochodnie i rzucały do jednej z jaskiń o wąskim wejściu. Nathan dobrze ją znał. Przywołał jej obraz i skoczył... ...Znalazł się we wnętrzu jaskini. W przestrzeni wypełnionej dymem ktoś się poruszał, potykając się o pochodnie. Wyczuł obecność Nathana, ich oczy spotkały się i mogli się dokładnie sobie przyjrzeć w świetle kolejnej, dopiero co wrzuconej pochodni. Rozpoznali się! Tzonov skoncentrowany jak nigdy dotąd, przemieścił się jak błyskawica. Chwycił Nathana za ramię i wbił mu gorąca lufę w miękką część podbródka. - To ty! - Sapnął. Nathan gorzkim tonem powiedział pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy: - Przyszedłem... cię uratować! Żeby cię stąd zabrać. - Ponieważ ich oczy nadal były wpatrzone w siebie. Rosjanin wiedział, o co mu chodzi oraz że jest to możliwe. Oczywiście, że było to możliwe; Tzonov widział to w Perchorsku. A jeśli tamta demonstracja by nie wystarczyła, to... skąd wziął by się w jaskini? Do jaskini wpadały kolejne pochodnie, syczały, kręciły pętle, odbijały się i miotały iskry. Tuż przed wejściem widać było poruszające się postacie. Tzonov zakaszlał od drażniącego płuca dymu. - Bardzo dobrze. Zabierz nas stąd! - Rozkazał. Z lufą pistoletu maszynowego wbitą w podbródek, Nathan nie miał żadnego wyboru. Tak więc zabrał ich... III Tzonov: ponowne uprowadzenie Misha: wyjaśnienia Kontinuum Möbiusa zrobiło na Tzonovie podobne wrażenie, jak na innych ludziach: zaskoczyło go, wystraszyło, było niepodobne do czegokolwiek. Był oślepiony, pozbawiony wagi, zagubiony w kompletnej ciemności. Jednocześnie przekraczając ludzkie ograniczenia instynktownie odczuł, że Kontinuum jest nieskończone oraz - co przekraczało wszelkie pojęcie -odczuwało (a zatem: nieskończenie odczuwające?). Poczuł także, że nie powinien przebywać w tym miejscu. Prawo do korzystania z Kontinuum posiadał tylko jeden człowiek - Nekroskop. Inni mogli być tylko gośćmi... lub intruzami. Nathan zastanawiał się, dokąd zabrać Tzonova. Do Lardisa, Traska i reszty ryzykując, że Turkur kogoś zabije (albo wszystkich)? Wylądować gdzieś w lesie Krainy Słońca, zostawiając bezbronnych Andreia i Kirka? Gdziekolwiek by nie wylądował, Rosjanin będzie górą i nie wypuści Nathana. Nathan pomyślał, że można by otworzyć drzwi i natychmiast je zamknąć, zanim Tzonov zdążyłby całkiem przez nie przejść. Co by zostało w zwykłym świecie Krainy Słońca po Tzonovie? Broń i ręce, może część odciętej nad kolanem nogi? A jeśli w ostatniej chwili Tzonov nacisnąłby spust? Nathan z wrażenia zapomniał, że w nieskończoności Kontinuum nawet najtajniejsze myśli mają swoją masę! A przecież Rosjanin posiadał paranormalne zdolności! Tylko spróbuj, złowieszczo zabrzmiały myśli Tzonova. Możesz być pewny, że jeśli będę miał umrzeć, to zabiorę cię ze sobą, Nekroskopie! Nathan zdecydował, że najbezpieczniej będzie w pobliżu Andreia i Kirka. Wyłonili się z Kontinuum i zobaczyli ich stojących w sięgającej im do kolan mgle. Martwili się o Nathana, ale kiedy go zauważyli, zmartwili się jeszcze bardziej. - Co u diabła...? - Andrei zrobił krok do przodu. - Nie - powiedział Nathan, machając jednocześnie ręką. - Nie ruszajcie się. Ten człowiek mnie zabije, jeśli go sprowokujecie. To mieszkaniec Krainy Piekieł, ale nie jest naszym przyjacielem. Zobaczmy, o co mu chodzi. Jako esper, Tzonov zrozumiał prawie wszystko, co po. wiedziano i wiedział, że jest mniej więcej bezpieczny. Zyskawszy poczucie bezpieczeństwa, zaczął myśleć nad planem. Wiedział, że jego ludzie nadal przebywają w strażnicy na przełęczy. Z nastaniem dnia ruszą na południe i pojawią się w Krainie Gwiazd. To będzie idealne miejsce na spotkanie. Nekroskop mógł go tam zabrać, a kiedy już będą na miejscu: do widzenia, Nekroskopie! Jeśli zaś Turkur pozwoliłby zabrać także Wędrowców, to jego szanse przeżycia byłyby większe. Jednak oni również nie mogli żyć dalej. Dowiedzieli się już, że Tzonov jest wrogiem Nathana. Jeśli miałby pozostać w tym świecie dłużej, niż zaplanował i jeśli miałby ich jeszcze kiedyś spotkać, to domyśliliby się, co stało się z Nekroskopem. Byli jedynymi świadkami, którzy widzieli ich razem. Okrzyknęliby go mordercą Nathana. Z pewnością nie myliliby się. Nathan czytał myśli Rosjanina. Zrozumiał wszystko i wiedział, co zamierza. Opuściły go wszystkie myśli związane z własnym bezpieczeństwem; wiedział, że Tzonov na razie nie może go zabić. Najpierw musi spotkać się ze swoimi ludźmi. - Uciekajcie! - Krzyknął do swoich przyjaciół. - Natychmiast! Przygruntowa mgła poruszyła się i podniosła nieco. Nathan dopiero teraz zauważył jej szczególną właściwość, polegającą na tym, że lepiła się do skóry. Gdzieś wewnątrz ostrzegający głos mówił mu: W tym miejscu Rosjanin nie jest jedynym zagrożeniem! Tzonov docisnął lufę do gardła Nathana. Zaciskał stalowe palce w uścisku i patrzył dokąd uciekają Wędrowcy, znikający w gęstniejącej mgle. Jednocześnie wyczuł nagłą sztywność Nekroskopa oraz spazm strachu. Popatrzył w jego szafirowoniebieskie oczy, które były oknami do jego umysłu. Ale jeśli były to okna, to chyba wprawiono w nie lustra! Nathan absolutnie o niczym nie myślał! Przez moment miał całkowitą pustkę w umyśle. Jednak jego lustrzane oczy opowiedziały całą historię: Poprzez mgłę, kierując się na upatrzony cel, za plecami Tzonova nadlatywała para wampyrzych lotniaków. Miały wyciągnięte długie szyje i czujne oczy. Zaś ich jeźdźcy... Tamten! Odezwał się potężny wampyrzy, kobiecy głos. Zabrzmiał w umysłach obu mężczyzn. Ten łysy! Tzonov znał ten telepatyczny głos, tak jak zna się pocałunek kochanki, albo nienawiść wroga... ponieważ poznał ją i to na obydwa sposoby! Tym razem nie była to Devetaki Czaszkolica, ale Siggi Dam! Tzonov nie miał wyboru. Puścił Nathana i obracając się wycelował z broni. Pistolet podskoczył mu w dłoniach miotając ogień w bliższego lotniaka i jeźdźca. Najcelniejsze trafienia żłobiły dziury wzdłuż szyi lotniaka. Reszta kul wpadła w otwartą kieszeń do łapania zdobyczy. Jeździec, który w oczach Tzonova wyglądał jak inteligentny, dwunogi wilk, pociągnął za wodze i zasłonił się podbrzuszem bestii. Tzonov rzucił się na ziemię i brzuch stwora przeleciał tuż nad jego głową, nie wyrządzając mu krzywdy. Tzonov podniósł się, przyklęknął i zaczął celować w drugiego lotniaka oraz jeźdźca. To była Siggi, ale taka Siggi, jakiej Tzonov nigdy nie mógłby sobie wyobrazić! Piękna, przerażająco piękna - Wampyr! Ale nawet teraz... dostrzegł strach w jej płonących, szkarłatnych oczach. Strach i nienawiść! Jakoś go zapamiętała. No cóż, strach i nienawiść były emocjami, z którymi potrafił sobie radzić. Jej słabość dodawała mu sił. Kiedy skręcała wierzchowcem, Tzonov zacisnął swoje bielutkie zęby, zmrużył oczy, precyzyjnie wymierzył... i został uderzony przez Nekroskopa, który rzucił się na niego głową naprzód! Dlaczego?... Nathan nie potrafiłby powiedzieć. Ale czymkolwiek była teraz Siggi Dam, wycierpiała już wystarczająco dużo z rąk tego człowieka. A poza tym uważała Nathana za przyjaciela. No i kiedyś go też uratowała. Tzonov zaklął, poleciał do przodu, ale utrzymał broń w rękach. Już po chwili był na nogach. Z wściekłością wypatrywał jakiegokolwiek celu. Najbliżej był Nekroskop. Ze złośliwym uśmiechem na ustach podniósł lufę i wycedził przez zęby; - Do zobaczenia, Cyganie! Choć Nathan wywołał drzwi, to jednak było już za późno, tak więc to, co się stało, było kompletnym zaskoczeniem Bola z trzema ośmiocalowymi, ostrymi jak brzytwy hakami, wirując wyleciała z mgły i owinęła się wokół tułowia Tzonova. Zagrzmiała broń Rosjanina, ale kule poleciały obok. Krzyczał kiedy haki przebijały się przez bojowy mundur, mięso i mięśnie, a potem krzyknął jeszcze głośniej, gdy cienka lina przywiązana do bolas naprężyła się i pociągnęła go w powietrze. Gdzieś z góry dobiegło warknięcie, wyrażające monstrualną satysfakcję: Mam cię, przyjacielu! W końcu cię dopadłem. A więc myślałeś, że mógłbyś odnaleźć i wykraść moją księżycową piękność, a potem posiąść ją? Ale to ja ciebie znalazłem. No i ty odnalazłeś Cankera! Tzonov upuścił pistolet, zawył z bólu i wczepił się w sieć, która owinęła się dookoła niego. Może spróbowałby wyjąć haki z ciała, ale było to równie niemożliwe jak wyciąganie się z bagna za własne włosy. Zawieszony na hakach jak rzeźne zwierzę znikał we mgle, ale jego słabnące krzyki słychać było jeszcze długo... Drzwi zamknęły się, a Nathan starał się telepatycznie ustalić, czy są w pobliżu jeszcze jakieś Wampyry. Ale prócz znikającej aury Cankera i poczucia ulgi wyrażanego przez Siggi, nie było żadnych przedstawicieli krwiopijców. Nathan zawołał do Andreia i Kirka. Po chwili odważyli się odpowiedzieć krzykiem. Dotarł do nich, po czym wszyscy wrócili do obozu Lardisa. Na skraju sawanny było sporo ludzi, z którymi Nathan musiał porozmawiać. Po pierwsze Misha. Trzeba było jej powiedzieć, a nawet pokazać to, o czym musiała wiedzieć. Jeśli chciał, żeby go rozumiała i była lojalna, musiała zrozumieć, że jej mąż prezentował sobą o wiele więcej, niż skłonna była nawet przypuszczać. Później musi porozmawiać z Lardisem, Traskiem i ze wszystkimi, którzy mogli mu pomóc w realizacji zamierzeń. I w końcu, choć to przecież równie ważne, będzie musiał porozumieć się z... no tak, Ogromną Większością, która składała się z istot nie żyjących na planecie. Ale najpierw Misha. Oddając całych i zdrowych Andreia i Kirka w ręce Lardisa i tłumacząc, że później odpowie na pytania Lidesciego oraz Bena Traska, Nathan poszedł na spacer po prerii razem z Mishą. Minęła dopiero połowa nocy, ale to co się działo, było dostatecznie wyczerpujące. Nathan był fizycznie zmęczony, a Misha najchętniej poszłaby spać. Ale Nathan miał inny plan. Chciał wyjaśnić swoje postępowanie i ujawnić, jakimi został obdarzony talentami. Przed nim było jeszcze wiele pracy do wykonania i nie chciał, żeby jego żona przeciwstawiała się temu. Pomyślał też, że Misha będzie mogła spokojniej spać, gdy dowie się, jak trudno jest go zranić. - Misha, mówiłem ci już, co potrafię, ale jeszcze ci tego nie pokazywałem. Ty przede wszystkim powinnaś to zobaczyć. Masz do tego prawo. Nie jestem już chłopcem, ani młodzieńcem, którego kiedyś znałaś. Prawie nie mieliśmy czasu, żeby się bliżej poznać, zwłaszcza, że się zmieniliśmy. I wiem, że już zbyt długo się o mnie martwisz. Najwyższy czas, żeby to się skończyło. Uśmiechnęła się, a on na nowo przyjrzał się jej twarzy: dojrzałej, kochającej, tęskniącej. Za pokojem. Za dziećmi. Za szansą na spełnienie życia, wolnego życia w wolnym świecie. To widać było w wyrazie jej twarzy i nie trzeba było zaglądać do jej umysłu. Nathan nigdy tego nie robił, ani nie zamierzał tak czynić. Był wystarczająco inteligentny, żeby darzyć szacunkiem czyjąś prywatność i unikać pułapek, jakie stoją na drodze tych, którzy czytają w myślach swych ukochanych. - Jak się mam przestać martwić o ciebie? - Spytała. - Czy kiedykolwiek będziesz ze mną wystarczająco długo, żebym mogła przestać się martwić? Objął ją mocno i odpowiedział: - Posłuchaj Misha. Chcę ci powiedzieć... musisz zrozumieć, że... ruszamy na wojnę z Wampyrami. Uśmiechnęła się gorzko, wzruszyła ramionami i odparła: - Czyżby ta wojna się nie skończyła? - Hm. - Był bardzo cierpliwy. - Wygląda na to, że nie ma końca. Teraz jednak będzie inaczej. Tym razem wszystkie ślubowania złożone przez Cyganów, od początku tego, co nazywamy historią, muszą zostać spełnione! Tym razem będziemy walczyć do samego końca, aż nie zniszczymy na zawsze wszystkich Wampyrów. Musimy tak zrobić, ponieważ chce tego każdy Wędrowiec. Chcę kochać swoją kobietę i nie chować się po nocach w wykopanych dziurach. Chcę patrzeć, jak rosną moje dzieci i wiedzieć, że nie staną się paszą dla wampyrzego lorda i jego bestii, albo materiałem wypełniającym jego metamorficzne kadzie. Skinęła głową. - Słyszałam, jak Lardis to samo powtarzał i to dość często. - Chyba zbyt często. Trzeba było inaczej przekonać Mishę. - Misha, w świecie, który nazywamy Krainą Piekieł, za Gwiezdną Bramą, Ben Trask obiecał dostarczyć mi broń potrzebną do pokonania Wampyrów. I Harry Keogh ze swoim synem Mieszkańcem pokonali już raz Wampyry, jeszcze przed moimi narodzinami. Trask dotrzymał słowa i dał mi tę broń! Teraz trzeba ją tylko jak najlepiej zastosować. - Widziałam twoją broń - powiedziała. - Bardzo imponująca i bardzo ograniczona. - Była bardzo mądra jak na swoje lata, ale nie wiedziała o wszystkim. - Kochanie - odezwał się Nathan. Chwycił ją za ramiona i głęboko popatrzył w oczy. Wysłał do niej telepatyczny przekaz, który potrafiłoby odebrać nawet dziecko, lub najmniej utalentowana osoba na świecie. Broń o której mówię, to ja! - Co...! - Zachłysnęła się, a jej dłoń powędrowała do ust. - Nathan usłyszałam ciebie, ale ty nic nie mówiłeś! Mówiłem, Misha. Muszę ci coś pokazać. Musisz się dowiedzieć, kim jestem i czym jestem. - Ja... ja mówię do samej siebie! - Powiedziała. - Wewnątrz siebie, ale to nie są moje myśli! Nathan pokręcił głową, uśmiechnął się i rzekł: O, nie. To mnie słyszysz! A ja mogę słyszeć twoje myśli, jeśli tego zapragnę. Nie mam jednak takiej potrzeby i nie będę mieć. To część mojego arsenału i wykorzystam to w wojnie przeciw Wampyrom. Chcesz coś jeszcze zobaczyć? Z początku nie była w stanie nic powiedzieć, ale później zgodziła się: - Tak. - Dobrze. Teraz zamknij oczy i trzymaj je zamknięta. Czy wiesz, że mogę przenosić się... z miejsca na miejsce? Widziałaś to. Ale to, co jest pomiędzy miejscami stanowi tajemnicę. Jest to miejsce poza czasem i przestrzenią. Nie będziesz się bała? _ Nathan wywołał drzwi Möbiusa. - Z tobą nie. - Będzie ci się wydawało, że latasz. Zobacz... - I przeprowadził ją przez drzwi. - Nathan, ja... ACHHHHHH! - Jej głos rozbrzmiał w prymarnej nocy Kontinuum Möbiusa. Jednak oczy trzymała szczelnie zamknięte. Spokojnie, odezwał się Nathan. W tym miejscu słowa brzmią jak uderzenia młota i wywołują ból. Ale za to myśli są jak słowa i możemy je słyszeć. Wyobraź sobie teraz najgłębszą i najciemniejszą jaskinią w jakiej byłaś. Nie ma światła, ani dźwięku, niczego. Ty zaś jesteś ćmą fruwającą w ciemności. Wyobraziłaś sobie? Myślę, że tak. Otwórz oczy. Achhhhh! Spokojnie! Trzymaj mnie za rękę. To bardzo dziwne miejsce, Nathan. Tutaj wszystko się zaczęło, powiedział Nathan. To pozostałość po tym, jak rozdzieliły się czas i przestrzeń. W pewnym sensie jest to centrum. Wydawało się to najprostszym wyjaśnieniem. Nie rozumiem. Nie musisz. Po prostu w to uwierz. Otworzył drzwi do przeszłości i stanął wraz z nią na progu. Z ich ciał biegły połyskujące linie niebieskiego światła, cofając się w przeszłość, docierając do mglistoniebieskich Początków Ludzkiego Życia... a także do początków życia, które tylko w pewnym zakresie było ludzkie. Pomiędzy niebieskimi liniami przewijała się spora liczba karmazynowych linii: oczywiście wampirzych. Misha patrzyła na linie, które kończyły się w mgliście niebieskiej poświacie przeszłości i spytała: Co to jest? Na co patrzymy? Gdzie... to jest? To nasza przeszłość, twoja i moja, odpowiedział Nathan. Te niebieskie linie, to my. To, czym byliśmy! Myślę, że mógłbym cofnąć się do samych początków mojego życia, aż do poczęcia w łonie matki. Ale po co? Nie potrafię zmaterializować się w przesz/ości. Tylko Mieszkaniec to potrafił. Chciałem ci to tylko pokazać - spróbować wyjaśnić - czym jest to miejsce. Jesteś teraz gotowa spojrzeć w przyszłość? O, tak.', odpowiedziała ochoczo. Nathan zamknął drzwi przeszłości i otworzył drzwi do przyszłości. Tutaj widok był smutniejszy. Wiele szkarłatnych linii stykało się z niebieskimi. I w czasie, gdy Nathan wraz z Mishą patrzyli, sporo niebieskich linii przygasało i jak świece żarzyło się coraz mniejszym światłem, a na ich miejscach pojawiały się linie wampirów! Misha wiedziała, o czym myśli Nathan i dzięki temu wiedziała też, co to znaczy. Wydaje mi się, że to jest miejsce, którego raczej należy unikać! Ale skoro taka jest przyszłość, to przecież nie możemy jej umknąć! Myślę, że mógłbym się tam udać, odpowiedział Nathan. Byłoby to jednak niebezpieczne, bo przyszłość jest zwodnicza. W każdym razie mógłbym się tam zmaterializować. Tylko po co? Co będzie, to będzie. Teraz chciałbym cię zabrać na pustynię. Mamy tam przyjaciół. Do Tyrów? To dobrzy ludzie. Nie są tacy, jak ich sobie wyobrażamy. Zamknął drzwi do przyszłości, obliczył współrzędne i po chwili znaleźli się w kanionie oświetlonym światłem księżyca. Zapytał w myślach, czy może przedstawić swoją panią. Odpowiedziano mu, że tak. - Gdzie jesteśmy? - Spytała Misha. - W świętym miejscu - odpowiedział - gdzie Tyrowie wspominają swoich przodków. Tutaj znajdują się ich zmarli. Weszli do Jaskini Pradawnych, która była oświetlona świecami umieszczonymi w każdej niszy, gdzie znajdowały się zwłoki zmarłych. Pośrodku jaskini, na zakurzonej podłodze, przy niskim stoliku, na którym leżały resztki jedzenia, siedziała Atwei, „siostra” Nathana. Kiedy go zobaczyła, zerwała się na nogi i chciała podbiec, ale przypomniała sobie, że jest Tyrką i natychmiast spowolniła swe ruchy. - Nathan, bracie i...? - Wiedziała oczywiście, kto jest z Nathanem, ponieważ już „rozmawiali” ze sobą o Mishy. - To Misha - odezwał się Nathan. A potem od razu przechodząc do rzeczy: - Wybacz moją niecierpliwość, ale czy zechciałabyś pomówić ze starszyzną w moim imieniu? - Tak, oczywiście. Porozmawiam z nimi. - Odpowiedziała. - Czyż nie jestem jedną z nich? Z pewnym ociąganiem odwróciła się i ruszyła korytarzem, przyspieszając kroku. Po chwili Nathan i Misha słyszeli tylko jej pospieszne kroki, które dobiegały z tunelu wiodącego do kolonii zwanej Żółtogórzem. - Bracie? - Misha spojrzała na niego i zamrugała oczami. Nathan pokiwał głową i rzekł: - Tak, mam zaszczyt być jej cygańskim bratem. Atwei jest moją tyrską siostrą. Kiedy Tyrowie znaleźli mnie umierającego, ona opiekowała się mną i dzięki temu wróciłem do zdrowia. - Tak. Rozumiem. Nie rozumiem jednak, jak zamierzasz pokonać Wampyry. Tylko ty potrafisz sprawiać cuda. Jesteś sam... - Niekoniecznie - odparł Nathan. - Jest jeszcze Lardis i Cyganie Lidesci. Ben Trask ze swoimi ludźmi. Mam też innych przyjaciół, są teraz w górach i niedługo się z nimi spotkamy. Gdybym zechciał, to mogę mieć do dyspozycji całą armię. Ale to zależy bardziej od tych, co są... w tej armii. - Od kogo? - Przywarła do niego ciałem. Coś w jego głosie sprawiło, że poczuła się nieswojo. Z jego słów bił chłód. - Misha, jest coś, o czym wie tylko Lardis i kilka innych osób. Oni wiedzą... hm, nie można powiedzieć, że wiedzą. Tego nie da się zrozumieć! Oni to akceptują. A ponieważ jestem tylko człowiekiem, starają się nie myśleć o tym... czym jeszcze się zajmuję. Oni po prostu nie chcą zaprzątać sobie tym głowy. Ale ty jesteś moją żoną. Musisz o tym wiedzieć, Ponieważ jesteśmy razem. - Czy to coś strasznego? - Spytała, patrząc mu głęboko i badawczo w oczy. - Nigdy czegoś takiego nie zauważyłam. Czy podobnie jak twoje niezwykłe zdolności, jest to coś zupełnie nowego? - Nie - pokręcił głową. - To zawsze we mnie było. Słyszałem ich, jak rozmawiają ze sobą, już kiedy byłem dzieckiem. Ale teraz mówią również do mnie. - Oni? Twoja tajna armia? - Nathan milczał, nie wydobywając z siebie najmniejszego dźwięku. Jego oczy wyglądały obco. - Nathan, boję się. To sprawiło, że wrócił do rzeczywistości. Nie chciał, żeby Misha odczuwała strach. Gdyby pokazał jej teraz, co jeszcze jest możliwe, to mogłaby pomyśleć, że jest potworem. Trzeba działać wolniej. Teraz zabierze ją w góry i przedstawi ją wilkom. Później pokaże jej inne niezwykłe rzeczy, a najdziwniejsze na samym końcu. - Nie mówmy już o tym - odezwał się, oddychając z ulgą - Ale powiedziałeś... - To może jeszcze poczekać. - Nathan! - Położyła ręce na biodrach w wojowniczym geście. Ona ma rację, powiedział Rogei, zmarły Prastary z jaskini Tyrów. Ma prawo się gniewać... podobnie jak ja jestem rozgniewany! Ostatnio uciekałeś od Życia, a teraz uciekasz od Prawdy! Czyżby twoja kobieta była słabeuszem? Czy ty też stałeś się mięczakiem? Nie sądzę. Powiedz jej synu, albo pozwól, żebym ja to zrobił. - Kim są ci, którzy do ciebie mówią? - Dopytywała się Misha. - To oni - odpowiedział Nathan, bezradnie rozkładając ramiona i omiatając spojrzeniem całą jaskinię. - Oni... - Oni - powiodła wzrokiem za spojrzeniem Nathana. -Te... zmarłe stworzenia? - Tyrowie - wyjaśnił. - Nie stworzenia, ale ludzie. Oczywiście, że różnią się od Cyganów, ale są ludźmi. Są jeszcze trogowie z Krainy Gwiazd i nasi. To znaczy zmarli, którzy byli Cyganami. - Ty... z nimi rozmawiasz? - Nie każ mi tego udowadniać. Niech ci każe!, odezwał się Rogei. Jesteś w stanie to uczynić. - Nathan, ja... - Chodźmy - powiedział Nekroskop i wywołał drzwi. - Porozmawiamy z wilkami... moimi kuzynami! Może jeśli to zobaczysz, to uwierzysz w resztę... - Wilki? Twoi kuzyni? Nathan, ja... Zaprowadził ją na środek jaskini; już mieli wkraczać do Kontinuum Möbiusa, kiedy... ...Nathan!, odezwał się Rogei. Żegnaj! Jednak jego głos wypełniony był niezwykłą i nienazywalną emocją. Nathan obejrzał się, a Misha podążyła wzrokiem za jego oczami. Gdzieś w niszy... bardziej wyczuli, niż zauważyli ruch. Może to płomień świecy zamigotał? Jednak było to coś innego. Rogei Pradawny leżał tak jak przedtem, tylko że... jego czaszka odwróciła się tak, jakby chciał lepiej ich zobaczyć pustymi oczodołami, zaś chudy szkielet ręki był podniesiony do góry w geście pożegnania! Nathan zobaczył coś takiego pierwszy raz w życiu. Teraz bez cienia wątpliwości wiedział, że opowieści o zmartwychwstałych są prawdziwe. A Misha... ona też zrozumiała. I omdlała w jego ramionach. Nathan zwrócił się do Rogeia: Nie wiem, czy powinienem ci za to dziękować. Ja też nie wiem! Zrobiłem to, co uznałem za właściwe. Jego koścista dłoń opadła na dół, a głowa zrównała się z linią szyi. Był znowu zwykłym szkieletem. - Dojdzie do siebie - powiedział Nathan, mając na myśli Mishę. - Górskie powietrze dobrze jej zrobi. Miałeś rację: musiała się o tym dowiedzieć. Pojawili się na wzniesieniach górujących nad Siedliskiem. Kiedy Misha zaczęła się poruszać, Nathan wysłał w przestrzeń pytanie: Gdzie jesteś, Błysku? Bliżej niż myślisz, wujku! Pomiędzy Siedliskiem a Dwoma Brodami. W górach, razem z twoim kuzynem Grymasem. Kilka mil stąd, dla ciebie to żadna odległość. Wiesz, gdzie jestem? Jasne! Wiem w jakim... kierunku. Ja i moi bracia znamy się na kierunkach. Nathan zrozumiał, co Błysk miał na myśli: jego kuzyni mieli psi lub wilczy zmysł orientacji, który zyskał na ostrości dzięki krwi Nekroskopa, przekazanej im przez Mieszkańca. Błysk znakomicie orientował się w terenie. Dzięki temu Nathan mógł precyzyjnie obliczyć współrzędne. Poczekaj chwilkę. I natychmiast znalazł się koło wilka. Nathan rozłożył kurtkę na płaskim kamieniu i delikatnie posadził na niej Mishę. Dziewczyna rozglądała się dookoła i powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, gdzie się znajduje. Nagle zobaczyła wilki i gwałtownie podskoczyła. Siedzący obok Nathan, objął ją ramieniem i przytrzymał. - Nie musisz się ich obawiać - powiedział. - To zawsze były „moje” wilki. - Twoje wilki? - Spojrzała na niego kątem oka, po czym popatrzyła na zwierzęta. - Ja... wydawało mi się, że sobie wymyśliłam, jak kiedyś z Nestorem bawiliście się na śniegu z wilkami. Myślałam też, że to mi się śniło, ale to była prawda. Byliśmy dziećmi i nikt inny tego nie widział. Kiedy wróciliśmy do domu i opowiedziałam o tym ojcu, to się roześmiali. Potem już nikomu o tym nie mówiłam i zaczęłam myśleć, że to mi się śniło. Pamiętam też, że z nimi rozmawiałeś. - To te same wilki - wyjaśnił. Długo żyją w naszym świecie, ponieważ nie mają naturalnych wrogów. Teraz mamy wrogów, odezwał się Błysk, podchodząc bliżej i siadając naprzeciw Nathana. Już nie jesteśmy władcami gór. I... wujku, nie ma już Ciętego! Nathan otworzył szeroko oczy. - Jak to? Cięty? Co się stało...? Teraz podszedł do nich Grymas; usiadł z przechyloną głową i na swój szczególny sposób uśmiechał się do Mishy, która przywarła do Nathana. Trzęsąc się, zauważyła: - Ty faktycznie rozmawiasz z wilkami! - Ciii - uciszył ją. - To ważne. - Po czym zwrócił się do Błyska: - Co z Ciętym? Był w górach, za przełęczą, prawda? Tak, był. Mądra głowa wilka poruszyła się z góry na dół. Obserwował Wampyry, jak i dokąd przemieszczają się. Śledził je razem z trzema najlepszymi braćmi z watahy. Ale podeszli za blisko, wujku. Nathan załamał się. Zbyt wiele już go spotkało. Najpierw matka - Nana, którą tak bardzo kochał - a teraz jego wierny Cięty. Odszedł na zawsze... ...Ale nie za daleko, wujku! Cięty przemówił mową umarłych! Przez chwilę nawet Nekroskop zaniemówił. Czemu jesteś taki zdziwiony, wujku? Zapytał Błysk. Myślisz, że skąd wiemy, co mu się stało? Jest naszym bratem. Jest naszym bratem tak samo, jak twoja matka, wujku, jest twoją matką. No i ma rację: daleko nie odszedł. No tak, Nathan w końcu powinien o tym wiedzieć najlepiej. Misha przestała drżeć. Rozejrzała się dookoła i dostrzegła więcej szarych braci, którzy siedzieli, otaczając dwójkę ludzi. Nathan z nimi rozmawiał, przynajmniej z tymi dwoma! A Grymas, z tą przekrzywioną głową i szelmowskim wyrazem pyska... wyglądał prawie jak człowiek. Nagle przypomniała sobie mit, albo legendę z dzieciństwa. Może było to coś więcej niż legenda, ponieważ Lardis Lidesci często o tym wspominał. Ale Lardis znał wiele różnych opowieści. O Mieszkańcu, który miał swój ogród w Krainie Gwiazd. Człowiek - mieszkaniec Piekieł - który stał się wilkiem! Właściwie wilkołakiem! Co więcej, został Wampyrem! Tworem, który posiadał większe moce od Nathana! A te dzikie wilki...? - Dzieci Mieszkańca! - Westchnęła głośno. Nathan spojrzał na nią i domyślił się, o czym pomyślała. Oni zaś zauważyli jego myśl. Było to jak pytanie, którego nikt nie odważył się zadać. Jednak Błysk odpowiedział: Nie jesteśmy Wampyrami. Coś z nich w nas jest, jak w większości Cyganów mieszkających w Krainie Słońca. Ale nie ma w nas esencji, pasożyta, który sprawia, że ktoś jest Wampyrem. Nasz ojciec, Mieszkaniec, był Wampyrem, ale był inny. Był wilkiem, a także człowiekiem, ale nie miał w sobie nic z Wampyra, nawet po przemianie. I jeśli nawet był Wampyrem, to nic z niego na nas nie przeszło. Nasza matka nie wydałaby na świat Wampyrów... Twoja towarzyszka boi się mnie, odezwał się Grymas. A mnie swędzi za uchem i chciałbym, żeby mnie ktoś podrapał! Nathan, prawie nieobecny myślami sięgnął dłonią, żeby podrapać Grymasa za uchem, na co ze zdumieniem patrzyła Misha. - Dziki wilk! - Powiedziała. - Ale równie inteligentny jak człowiek - zgodził się z nią Nathan. Misha dotknęła głowy Grymasa i też zaczęła go drapać za uchem. - Nawet nie wiesz, jak mi przykro z powodu Ciętego. -Zwrócił się Nathan do Błyska. - Wiem, że on jest, ale nie ma go tutaj. Wiemy. Błysk szanował jego smutek. Jednak po chwili odezwał się: Chcesz coś wiedzieć o Wampyrach? Nathan nie przybył na spotkanie z kuzynami, żeby zbierać informacje o Wampyrach, ale każda porcja wiedzy była przydatna. - Co z nimi? Wystawiły posterunki na równinach, skąd obserwują ostatnie zamczysko. Jednak na razie ich główne siły znajdują się na wschodzie i nie przekroczyły jeszcze przełęczy. Jedynie kilka z nich, ale wróciły. Myślimy, że przeczekają do jutra w jaskiniach, a o zachodzie rozejdą się po całym paśmie górskim. Wówczas wszyscy szarzy bracia znajdą się w opałach. Możemy uciekać tylko na zachód, albo zejść do lasów Krainy Słońca. Wędrowcy też będą mieć kłopoty. - Jeśli znajdziecie się na terytorium Lidesci, to mogę wam obiecać, że ludzie nie będą na was polować! Wiemy, wujku... Nagle wataha zaczęła się niepokoić, wszyscy szarzy bracia i siostry poruszyli się. Błysk i Grymas wstali z ociąganiem. Czas ruszać w drogę, powiedział Grymas. Musimy polować, żeby żyć. Nathan uśmiechnął się markotnie. - Ja też muszę polować. - Po czym dodał w myślach: Ale głównie po to, żeby zabijać! Wilki zrozumiały i rzuciły na pożegnanie: Darzbór! Po czym odeszły i zniknęły w cieniach nocy. Wydawało się, że wcale ich tutaj nie było. Ale z daleka dobiegł Nathana głos: Jeszcze jedno, wujku. To mówił Cięty w mowie umarłych. Wampyry z ostatniego zamczyska miały swoich poddanych wśród Cyganów na wschód od przełęczy. Domyślam się, że wiesz o tym? Tak, odparł Nathan. Zdrajcy własnej rasy. Co z nimi? Armia ze wschodu napadła na nich i większość zabiła! Praktycznie już ich nie ma. Ci, co przeżyli, ukrywają się po lasach. Dostali to, na co zasłużyli. Nathan jakoś ich nie żałował. To prawda! Szczeknął Cięty. Ale to, co się stało ze mną i moimi braćmi, było niesprawiedliwe. Nie skarżę się, ale moja towarzyszka została sama. Mówiłeś, że zapolujesz na nie. Tak. To dorwij parę sztuk w moim imieniu (basowe, groźne warknięcie), na rozlewisku lawy, na wschód od przełęczy. Tam Wampyry rozpruły nasze wnętrzności i pożarły jeszcze bijące serca. Moje i moich przyjaciół! Zapoluję tam na nie! Przyrzekł Nathan. Miał zamknięte oczy i zaciśnięte szczęki. Możesz być tego pewien... IV Plan kampanii - zmarli sprzymierzeńcy Kiedy wrócili do tymczasowego obozu Cyganów, Misha była tak zmęczona, że ledwo mogła naciągnąć na siebie przykrycie ze skóry i niemal natychmiast zasnęła. Nathan dokładnie zapamiętał jej legowisko, a potem odnalazł Bena Traska i Lardisa Lidesci. Siedzieli wokół ogniska razem z Davidem Chungiem, Anną Marią English, Andreiem Romanim i grotołazem Johnem Carlingiem. Początkowo Nathan zdziwił się, że rozpalili ogień, ale ponieważ resztki kolonii trędowatych wciąż jeszcze dymiły nie dalej jak sto jardów od ogniska, wysyłając w powietrze kolumny gęstego, czarnego dymu pomyślał, że jedno czy dwa ogniska więcej nie będzie stanowić zagrożenia. Ponadto stary Lidesci czuł się znacznie pewniej, mając przy boku mieszkańców Krainy Piekieł z ich śmiercionośną bronią. Nathan usiadł wraz z nimi i przeszedł od razu do konkretów: - Czas na kontratak. Mam plan, ale chciałbym się dowiedzieć, co o nim myślicie. Właśnie na to czekał Ben Trask. Trask wiedział od śmierci Nany Kiklu, że wkrótce zaatakują. Widząc grymas na twarzy Nathana - wygląd, który przypominał mu Nekroskopa Harry'ego Keogha, od razu wiedział, co się wydarzy. - Posłuchajmy, co zamierzasz - powiedział. - Minęła północ i zbliża się ranek - zaczął Nathan. - Wampyry dobrze o tym wiedzą. Nawet lepiej od nas. Potrafią wyczuć ruch słońca, jego wznoszenie się - nawet, kiedy jest jeszcze za horyzontem. Nie będą zatem zbyt aktywne. Z dobrego źródła wiem, że armia z Turgosheim obozuje na terenie nieczynnego wulkanu oraz w jaskiniach na wschód od przełęczy. - Tak? - Zdziwił się Lardis. - A co to za źródło? Nathan jednak spojrzał na niego w taki sposób, że Lardis natychmiast zamilkł. - Wiem także, że ostatnie zamczysko zostało otoczone. Gniewica Zmartwychwstała jest unieruchomiona w Wieżycy Gniewu. Vormulac Nieśpiący wystawił posterunki na równinach, które mają mu donosić o jej poczynaniach. Jeśli ona, albo ktoś z jej bandy opuści wieżycę, zostanie natychmiast przechwycony i zlikwidowany. Z Wieżycy Gniewu nikt więcej już się nie wyprawi. A przynajmniej nie ujdzie mu to bezkarnie. - Nekroskop nie wiedział jeszcze o tym, że Vormulac nie żyje. ale to, co powiedział, nie różniło się zasadniczo od stanu faktycznego. - Hm! - Mruknął Lardis. - Lord-wojownik ze wschodu odciął jej dostawy. Gniewica nie może na nas napaść, chyba, że go pokona. Jeśli jednak on jest od niej silniejszy i nie lepszy, to jaką mamy z tego korzyść? - Dopóki trzymają siebie nawzajem w szachu, nie mają dość czasu, żeby polować na nas. - Odpowiedział Nathan. - Z nadejściem dnia obie armie znajdą się w oblężeniu - otoczy je słońce! Musimy wykorzystać każdy promień słońca! Słońce jest naszą bronią. Jeśli chodzi o Vormulaca, to myślę, że popełnił błąd. - Jaki? - Zdziwił się Lardis. - Armia z Turgosheim jest ogromna! - Nathan musiał polegać na tym, co opowiedziały mu wilki. - Żeby zapewnić sobie wyżywienie i zgromadzić zapasy, Vormulac zdziesiątkował plemiona poddane Gniewicy, mieszkające na wschód od przełęczy. - Jak duża jest jego armia? - Ostrożnie zapytał Lardis. - Są ich setki - odpowiedział Nathan. Nie wystarczy nam broni z Krainy Piekieł, żeby ich pokonać. - A na czym polega błąd Vormulaca? - Twarz Lardisa wyrażała zatroskanie. - Na pazerności! - Odpowiedział Nathan. wzruszając ramionami. - Teraz wszystkie plemiona na wschód od przełęczy rozpierzchły się i pochowały. Teraz niełatwo mu będzie upolować jakąś zdobycz, a przecież musi wykarmić swoją armię! - Jaki masz plan? - Przerwał mu Ben Trask. - Najpierw musimy pozbierać broń - odpowiedział Nathan. - Będę do tego potrzebował ciebie i Davida. Wiesz, w którym miejscu zostawiłeś karabiny. Jak tylko skończymy rozmowę, wracam sprawdzić, czy są całe i na swoim miejscu. A potem... - Pójdziemy z tobą. - Powiedział David Chung. - Załatwimy to błyskawicznie. - Tak, jeśli nic nam nie przeszkodzi. - Nathan pokiwał głową. Później będę potrzebował Andreia i może Kirka. Najlepiej znają Skalne Schronienie. Mam nadzieję, że Skała nadal tam stoi! Zostawiłem spory zapas broni na jej szczycie. Chyba nic się z nią nie stało, kiedy nastąpił wybuch. - To musiało być niezłe widowisko! - Westchnął Lardis. - Powinienem tam być. Andrei nam trochę opowiadał, ale co innego zobaczyć na własne oczy...! - Andrei opowiadał też o mieszkańcu Piekieł, który trzymał cię na muszce. - Wtrącił się Trask. - Z jego opisu wynika, że mógł to być tylko Turkur Tzonov. Na twarzy Nathana pojawił się uśmiech. - Masz rację, to był on. - Bo teraz ma go Canker! Widzieliśmy z Kirkiem, jak schwytał go psi lord - powiedział Andrei. - Nie - Nekroskop pokręcił głową. - To nie lord Canker, ale lady go upolowała. Lady Siggi Dam! - Spojrzał na Traska. - Wiedząc, co zrobił jej Tzonov, nie można by mu życzyć gorszego losu... - Co dalej z planem? - Odezwał się Lardis. - Przez resztę nocy, jak już będziemy mieli broń - kontynuował Nathan - zajmiemy się Wampyrami. Ja, Ben, David... może jeszcze ty, Johnie Carling? Mogą pójść ze mną tylko ci, którzy potrafią posługiwać się bronią. - Mamy... zaatakować Wampyry? - Zaniepokoił się Chung. - Zaatakować i zniknąć wyjaśnił Nathan. - Taki rodzaj partyzantki. W Londynie oglądałem film na ten temat. - To może być skuteczne! - Poparł go Trask. - Na pewno zrobimy niezłe zamieszanie - zgodził się z nimi Chung. - Właśnie o to mi chodzi - ucieszył się z ich aprobaty Nathan. Narobić zamieszania, a także zabijać tych osmolonych drani! Ilu się da! - Dobra - powiedział Trask. - Mamy jakiś plan. Ponadto pokażemy tym potworom, że nie mogą czuć się bezpiecznie. Prawdopodobnie będą w szoku! Załóżmy, że nic nam się nie stanie do końca nocy, co potem? - Jutro rano... będziemy się bawić - odpowiedział Nathan. - Wszyscy, całe plemię Lidesci. To będzie szczególny rodzaj gry. - Hm - mruknął zdziwiony Lardis. - Czyżbyśmy mieli tak dużo czasu, żeby się zabawiać? Tak jak dzieci? W chowanego? - Właśnie tak! - Pokiwał energicznie głową Nathan. - W chowanego. Kiedy Wampyry znowu się tu pojawią, to nikogo nie znajdą! - Nie rozumiem - powiedział Lardis. - Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić - odpowiedział Nathan. - Nie chcę nadużywać zaufania. No i nie wiem, czy mój plan zostanie zaakceptowany... przez innych. Ale to jest możliwe, więc musimy być przygotowani i dlatego rano się zabawimy. Jak dzieci. I dla dzieci. W imię przyszłości wszystkich Cyganów, o ile przed nami jest jakaś przyszłość. Dla Lardisa było tego zbyt wiele, ale nie nalegał na Nathana. Był w końcu jego jedyną nadzieją. Tak więc musieli wziąć udział w jego grze, włącznie z poranną zabawą. Nathan spojrzał na Traska i Chunga. - Kiedy możecie ruszać? Zapytani popatrzyli po sobie, po czym Trask powiedział: - Już jesteśmy gotowi. Potrzebujemy tylko chwili na sprawdzenie broni i... - ...Żadnej broni - pokręcił głową Nathan. - To znaczy, nie musimy jej stąd zabierać. Przy odrobinie szczęścia przytaszczymy jej więcej, niż zdołamy udźwignąć! - No, to jesteśmy gotowi - odparł Trask. Nathan wstał, odszedł od ogniska, spojrzał na niebo i powiedział: - Potrzebna mi jeszcze chwilka. - I faktycznie po chwili go nie było... ...Za to pojawił się w pobliżu Bramy, jednak nie na tyle blisko, żeby Brama mogła zaburzyć Kontinuum Möbiusa. Stał nieruchomo i wypatrywał Wampyrów oraz ich stworów. Osłaniając oczy przed blaskiem Bramy, patrzył na północ i zobaczył zarys kształtu lecącego lotniaka. Prawdopodobnie był w odległości jednej mili lub jeszcze dalej. Ale oprócz wzroku działały jeszcze inne zmysły. Nathan zlustrował telepatycznie okolicę. Coś poczuł. Ale to nie były Wampyry. Ktoś był w tym miejscu całkiem niedawno. Wyczuwał wrażenie wstrzymywanego oddechu. A może to sam Nathan wstrzymywał oddech, nasłuchując? Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że nie był zbyt daleko od grupy głazów, pomiędzy którymi Trask i Nathan ukryli broń. Ale teraz nigdzie nie było widać rannego wojownika... Nathan wywołał drzwi i wrócił po Traska i Chunga. Razem wylądowali w pobliżu głazów. Idąc w ich kierunku zobaczyli, co stało się z wojownikiem Gorviego Przechery. Zakrwawiona, granatowoszara chityna i masa innych szczątków pokrywała miejsce, które okazało się wieczorną biesiadą stworów z Turgosheim. Bez słowa mijali resztki po monstrualnym posiłku. - Co za koszmarne miejsce - wyszeptał Trask. - Bierzmy broń i znikajmy stąd! - Jesteśmy szczęściarzami! - Powiedział Nathan. - Łatwo można było odkryć nasze karabiny. Ale nawet ci, co dowodzą bestiami, wolą trzymać się z daleka od nich w trakcie posiłku! Kiedy zbliżali się do szczeliny pomiędzy głazami, nagle... coś tam się pojawiło! Dwie postacie! - Ben? Trask krzyknął, Chung prawie równo z nim. Nawet Nekroskop poczuł, że krew zamarzła mu w żyłach, ale już po chwili rozpoznał głos, figurę oraz telepatyczną aurę Zek Föener i od razu zrozumiał, co wyczuwał, kiedy był w pobliżu Bramy. Był to psychiczny oddech Zek Föener i Iana Goodly'ego. Zek dosłownie wleciała w ramiona Traska. Prekognita, który był krok za nią, zrobił niemal to samo. Najpierw chwycił Traska za rękę, a potem rzucił się w objęcia Chunga. - Dzięki Bogu! - Zapiszczał. - Dzięki Bogu, że to wy! Jedynie Nathan pamiętał o celu ich podróży. - Broń - przypomniał. - Zabierajmy ją i znikajmy. Kiedy wrócili do obozu, Zek i Goodly opowiedzieli w skrócie, jak z pomocą Gustawa Turczina znaleźli się w Krainie Gwiazd, korzystając z Bramy w Perchorsku. Zek zamierzała skontaktować się telepatycznie z Nathanem natychmiast po zejściu na równinę, ale powstrzymał ją widok lotniaka na nocnym niebie. Kiedy lotniak przelatywał nad nimi, schowali się pomiędzy głazami i odkryli skład broni. Domyślili się, że jeśli Nathan żyje, to prędzej czy później musi po nią wrócić. Nie przypuszczali, że to nastąpi tak szybko. Jeśli chodzi o broń, to mieli też dobrą nowinę. Przyciągnęli ze sobą wózek wyładowany uzbrojeniem. Chwilowo jednak zostawili go wewnątrz Bramy! Przywiązali do niego linę i wychodząc przeciągnęli jej koniec na zewnątrz Bramy. Postanowili tak zrobić, ponieważ Goodly przewidział niewielkie problemy na równinie: jak się wyjaśniło wkrótce, chodziło o lotniaka, którego dostrzegł również Nathan. Coś jednak niepokoiło Nathana i dlatego zabrał głos: - Wiadomo było, że Brama służy do poruszania się tylko w jedną stronę, teraz dowiedzieliśmy się czegoś nowego. - Czego? - Zainteresował się Trask. - Najwyraźniej można korzystać z Bramy częściej niż tylko jeden raz, pod warunkiem, że poruszasz się w tym samym kierunku! Zek przeszła dwa razy przez Bramę w Perchorsku. - Racja! - Krzyknęła Zek. - Z początku myśleliśmy, że Ian sam pójdzie, lub z jeszcze jednym z esperów z Wydziału E. Ale Goodly zobaczył nas oboje, jak wchodzimy do Bramy! Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, od razu poczułam subtelne przyciąganie białego monstrum. Tego pewnie nie wiedział nawet Harry: nie możesz wrócić tą samą drogą, ale możesz przejść przez Bramę więcej niż jeden raz. - Tylko, że drugiej Bramy jeszcze nikt nie sprawdził - powiedział z namysłem Trask. - Jeśli droga powrotna nie działa w taki sam sposób, to ryzykujesz tym, że możesz tu pozostać na zawsze. Zek Föener, czy wiedziałaś, czym ryzykujesz pojawiając się tutaj? - Prawdę mówiąc, to nie. Ale myślę, że Ian przewidziałby takie niebezpieczeństwo. - Odpowiedziała Zek. Trask nadal wyglądał na zamyślonego. - A więc, kiedy... Harry Keogh uciekł przez Bramę w Perchorsku, a raczej, kiedy usunął potencjalne zagrożenie z naszego świata, to mógłby skorzystać z Bramy w Rumunii, żeby wrócić? - Tak - zgodziła się z nim Zek. Trask kiwał głową przez chwilę, po czym stwierdził: - Myślę, że on o tym wiedział... - Dlaczego tutaj przybyliście? - Nathan popatrzył na Zek i Goodly'ego i wypowiedział te słowa prawie jak oskarżenie. Goodly zaczął wszystko wyjaśniać. Po pierwsze, „widział”, że się tu pojawią. Po drugie, chcieli wykorzystać swoją wiedzę i talenty w walce przeciwko Wampyrom. Ponadto chcieli dostarczyć broń i ważne wiadomości: za dwa i pół dnia, najwyżej za trzy dni czasu Krainy Słońca, Turczin na zawsze zamknie Bramę w Perchorsku. No i ostatnie ostrzeżenie: Geoffrey Paxton przeszedł przez Bramę i planuje odzyskać swój „skradziony” dar telepatii. - Sądzimy, że będzie chciał wrócić na Ziemię. - Kontynuował Goodly. - Nie powiedzieliśmy Turczinowi, czego obawiamy się najbardziej. Naszym zdaniem Paxton chce zostać Wampyrem! Wzruszył bezradnie ramionami i dodał: - Przynajmniej jesteśmy o tym przekonani. W mieszkaniu Paxtona sporządziliśmy jego psychologiczny portret. On ma po prostu świra na punkcie Keogha! Nienawidzi go, a także wszystkich i wszystkiego, co ma cokolwiek z nim wspólnego. Będzie chciał zostać Wampyrem, żeby odzyskać zdolność telepatii, a potem spróbuje odkryć Kontinuum Möbiusa. To jego obsesja... - Rzeczywiście, jest obłąkany na punkcie władzy! - Przytaknął Trask. - Cierpiał na to od samego początku. A nawet nie jest jeszcze wampirem! Pomyślcie: jeśli naprawdę uda mu się zdobyć to, czego pragnie i powróci na Ziemię, to na naszej planecie będzie rządzić szkarłatny cesarz! Niech Bóg nam dopomoże, bo jeśli on faktycznie chce tego, to w tym miejscu może zrealizować swoją obsesję! - To szaleniec - podsumował Nathan. - Może zostawmy już ten temat, mamy wiele do zrobienia i nie traćmy czasu. -Po czym kontynuował: - Jeśli chodzi o Tzonova, to nie będzie już dla nas problemem. Stamtąd, gdzie się znalazł, nie ma powrotu. Rozmawiałem w myślach z Siggi Dam i powiem wam, że nie chciałbym być w jego skórze... Co do Paxtona, to zajmiemy się nim, gdy przyjdzie na to czas. Chciałem wam przypomnieć, że mamy nowych sprzymierzeńców o niezwykłych mocach - Zek i Iana. A teraz zabierzmy się do roboty... Razem z Andreiem i Kirkiem skoczyli na szczyt Skalnego Schronienia i wrócili z bronią. Po tym byli już gotowi rozpętać wojnę. Dawno temu w mitycznej, karmazynowej historii Krainy Słońca i Krainy Gwiazd Wampyry nazywały walki pomiędzy siłami poszczególnych lordów „Krwawymi Wojnami”, ale teraz Nathan chciał nadać tej nazwie nowe znaczenie. Tym razem nie będzie chodziło o spijanie krwi, ale o jej rozlew. Rozlew wampyrzej krwi! Najpierw jednak Nathan musiał zająć się czymś, co od pewnego czasu rozpraszało jego uwagę. Nekroskopie... Słyszałem od zmarłych, że potrafisz z nimi się porozumiewać. Tutaj wszyscy mówią o tobie. Żyjąc tyle lat, myślałem, że spotkałem się już ze wszystkimi sekretami tego świata, ale nawet dla mnie, lorda Vormulaca Nieśpiącego, mowa umarłych jest czymś nowym! Czy mógłbyś mi się jakoś przedstawić, bo nie pamiętam, czy kiedykolwiek spotkaliśmy się. - Jestem tym, który mieszkał w Runicznym Dworze u lorda Maglore'a - odpowiedział niechętnie Nathan. Acha! Vormulac starał się sobie przypomnieć. Pamiętam, to ty ukradłeś lotniaka i uciekłeś do Krainy Gwiazd... a może na zachód, jak teraz można się tego domyślić. A zatem jesteś Nekroskopem? Maglore będzie niepocieszony, kiedy dowie się, co za talent mu się wymknął z rąk! Nawet gdybym cię nie pamiętał, to poznałbym dzięki kolczykowi w uchu. Sam taki noszę i również dostałem go od Maglore'a w dowód przyjaźni. - Hm, skoro tak, to muszę ci powiedzieć o moim odkryciu. - Zaczął wyjaśniać Vormulacowi (a także po części sobie) Nathan. - Lord-jasnowidz zrobił z nas głupców. Kolczyk był nie tylko godłem Maglore'a, ale także przekaźnikiem, który nosiliśmy zaledwie kilka cali od środka mózgu! Wszystko co widzieliśmy, widział także Maglore. Wiedział o naszych rozmowach i myślach. Ale po co mu to? Żeby nas obserwować i wiedzieć, gdzie jesteśmy? - Żeby nas szpiegować i znać nasze zamiary. W końcu jest Wampyrem, ani lepszym, ani gorszym od innych. I ja zostawiłem go samego w Turgosheim. Co za błąd! Teraz cały wąwóz należy do niego. Więc kolczyk nie był wcale prezentem, ale urządzeniem do szpiegowania i podsłuchu! Gdybym miał wrócić to stary, runiczny lord wiedziałby z wyprzedzeniem o każdym moim ruchu. Czyżby nie miał za grosz honoru? - Żartujesz? - Parsknął Nathan. - Żeby lord Wampyrów zadawał podobne pytania? Też mi coś! Honor... jest jeszcze coś: podstęp Maglore'a to broń obosieczna. Jak to? - Bo nie jest jedyną osobą w Krainie Gwiazd, która posiada zdolności paranormalne. Czy potrafisz zobaczyć, jak wygląda teraz Turgosheim? Ponieważ mowa umarłych często przekazuje więcej niż same słowa, Vormulac od razu pojął, o co chodzi Nathanowi. Rzeczywiście, potrafię! - No, to zaczynamy. Nathan skoncentrował się na skręconym kształcie złotej pętli w swoim uchu, po czym sięgnął telepatycznie daleko na wschód... przemierzył Krainę Gwiazd i Wielkie Czerwone Pustkowia... aż dotarł do Turgosheim na drugim końcu świata. - Maglore jest u siebie, w Runicznym Dworze - szepnął. - Czuje się bezpiecznie i nie ukrywa myśli, no bo któż miałby go śledzić? Nie ma tam nikogo. Lord Zakażeniec ze swoimi generałami wyruszył na krucjatę przeciw Gniewicy Zmartwychwstałej. Lord-jasnowidz wygląda przez okno. Masz rację, Vormulac: Turgosheim jest jego posiadłością! Maglore Mag jest jedynym władcą! Jego siły zajęły wszystkie zamczyska, wieżyce i dwory. Wszędzie powiewają jego znaki. Także na Vormowej Iglicy. O, nie! - Niestety tak! Dwór Masek został zrównany z ziemią, Wygląda na to, że Maglore wyrównał z Devetaki stare porachunki! To mnie akurat nie martwi, mruknął Vormulac. Właściwie cieszę się z tego. W końcu można mu za coś podziękować. Ale Vormowa Iglica...! Po czym dodał rozgniewany: Czy ty świadomie znęcasz się nade mną? - Tak - odparł Nathan bez wahania. Skąd mam wiedzieć, że mnie nie okłamujesz? Wiele się nauczyłeś od Maglore'a. Mógłbyś bawić się w zgadywanki z najlepszymi z nas! Dlaczego potrafisz poznać jego myśli z takiej odległości, a on nic nie zauważy? - Jestem jego wielką porażką - odpowiedział. - Jestem lepszym telepatą od niego. Tak było w Runicznym Dworze. On próbował zajrzeć do mojego umysłu, a zamiast tego ja wiedziałem, co mu siedzi w głowie. Ukrywałem swoje zdolności telepatyczne, a także znajomość mowy umarłych. Gdyby się o tym dowiedział, to pewnie nigdy by mnie nie wypuścił. On cię wypuścił? Nathan pokiwał głową. - Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Podobnie jak ty, miałem być jego szpiegiem na zachodzie. Co za bydlęcia, Maglore i Devetaki... Gdybym tylko mógł się jakoś zemścić. - Hm. Kiedy nawiązałeś ze mną kontakt, musiałeś mieć jakiś powód. Co to było. Pomożesz mi się zemścić. To będzie zemsta zza grobu. - O nie, mój lordzie. To będzie moja zemsta, a nie twoja. Jeśli jednak sprawi ci to przyjemność, to proszę bardzo. Czy chcesz się jakoś do tego przyczynić? No dobra, niech ci będzie. Tyle musi mi wystarczyć. Posłuchaj: Devetaki jest bardzo zdradziecka. Trochę o tym myślałem. Sądzę, że zamierza wymordować wszystkich moich generałów i dowodzić całą armią. - To całkiem niezły plan. Zawsze jesteś taki nieczuły? Nie masz uczuć? - Na przykład takich, jak twoje? Twoja mowa jest jak lód! Maglore wspominał mi o tobie: w Vormowej Iglicy urządziłeś specjalny grobowiec, mauzoleum straconej miłości. Więc nie mów mi o uczuciach. Tracę czas z tobą, to co powiedziałeś do tej pory, w żaden sposób mi się nie przyda. Chyba, że powiesz o tym generałom, których chce zlikwidować Devetaki! Wówczas zwrócą się przeciwko niej. - Mam im to powiedzieć? Jak? Pożrą moje serce, zanim zdążę otworzyć usta. Przecież jesteś telepatą, a oni też potrafią porozumiewać się w myślach. To już był jakiś pomysł: wykorzystać ich telepatię, żeby podsycać wątpliwości i wprowadzić rozprzężenie w szeregach Wampyrów. Sprawić, żeby walczyli pomiędzy sobą, tak jak teraz walczą z ostatnim zamczyskiem. A ponieważ wojna i chęć posiadania terytorium była ich drugą naturą, to nie powinno być to takie trudne. Nathan zastanawiał się przez chwilę, pokiwał głową i powiedział: - Może coś mi się uda zrobić w tej sprawie. Masz jeszcze jakieś sugestie? Czy wiesz, że Devetaki wykorzystała przeciwko mnie nieznaną nam broń? Czy wiesz skąd ją ma? - A ty wiesz? - Odparł Nathan. Grupa obcych i potężnych Cyganów, może nie całkiem Cyganów, ale na pewno ludzi, pojawiła się na wielkiej przełęczy. Devetaki wykorzystała jednego z tych ludzi i jego broń... przeciwko mnie! Żeby mnie zabić! Domyślam się, że zajmie się też pozostałymi ludźmi z tej grupy. - Wiem coś o tych ludziach - odpowiedział Nathan. -Wiem też, co to za broń. Teraz nie mają dowódcy i może uda mi się ich przeciągnąć na moją stronę. Czy to już wszystko, co miałeś do powiedzenia? Niestety nie mam ani chwili czasu do stracenia, zwłaszcza z Wampyrem. No to ruszaj. Nie mam nic do dodania. Życzę ci powodzenia. Nathan pokręcił jednak głową i nie chcąc w żaden sposób dawać nawet cienia satysfakcji Wampyrowi, stwierdził: - Nie musisz życzyć mi szczęścia. Lepiej życz jak najgorzej tym, którzy ciebie przeżyli. CZĘŚĆ SIÓDMA: Wyrównywanie rachunków - Potyczki - Marzenia I Partyzantka Nathana - Zasiewanie podejrzeń Lardis Lidesci zobaczył, że Nathan idzie na sawannę w miejsce, gdzie leżało ciało Uruka Piatry. Ruszył za nim i zauważył, że Nathan bierze martwe ciało w ramiona. Nekroskop wyjaśnił, co zamierza, lecz Lardis nie był do końca przekonany. - Czy... Uruk naprawdę tego chce? - Nawet taki twardziel jak Lardis potrzebował czasu, żeby dojść do siebie po wyjaśnieniach Nathana. - To nic złego - odpowiedział Nathan - wiedzieć, że choć w życiu byłeś bezradny, to po śmierci możesz stać się śmiercionośną bronią. Zmarli tak mają, Lardis. Po śmierci kontynuują to, co robili za życia. Uruk chciał zobaczyć zagładę lordów Wampyrów! - Jesteś pewien? - Nathan westchnął. - Zamieniliśmy już parę słów wcześniej. - Hm. Powiedz mu ode mnie, że nigdy nie spotkałem lepszego człowieka. I to bez względu na chorobę. Nathan po cichu spełnił prośbę Lardisa, a potem przeniósł Uruka przez drzwi Möbiusa. Znaleźli się na równinie, w połowie drogi do ostatniego zamczyska: na ciemnoniebieskim tle oświetlonego gwiazdami nieba widniał imponujący zarys Wieżycy Gniewu. Jesteśmy? Zapytał Uruk - Jeszcze nie, ale znam drogę - odpowiedział Nathan. Odwiedzaliśmy to miejsce razem z Lardisem. On tutaj często przychodził w starych, dobrych czasach. Dobre czasy jeszcze nadejdą. - Módlmy się, żeby tak było. Rozejrzę się trochę i posłucham. Mogą być tutaj wampiry, pierwsza straż armii ze wschodu. Nekroskop sięgnął w dal swoim telepatycznym umysłem i natychmiast wyczuł Siggi Dam, a także innych mieszkańców Wieżycy Gniewu. Na lądzie odkrył jednego z naziemnych wojowników Gorviego Przechery, a w ruinach porucznika i paru niewolników! Była to zasadzka przygotowana na powitanie armii Devetaki (lady z pewnością objęta już dowództwo). Nathan znał plan wieży. Projekt każdego z zamczysk był zasadniczo taki sam, jak siedzib w Turgosheim. Wiadomo jednak było, że studnie znajdowały się na samym dole, u podstawy wieży - na terenie Gorviego Przechery. Tylko... gdzie dokładnie? Zmaterializować się w ciemności albo gdzieś gdzie jest niebezpiecznie, nie było dobrym pomysłem. Wspomniał o tym Unikowi i oczywiście mowa umarłych popłynęła po całej Krainie Słońca. I została usłyszana. Nathaaan... Nekroskop westchnął. Wszędzie rozpoznałby ten głos, chociaż minęło już trzy i pół roku od czasu, kiedy ostatni raz widział jego właściciela. Było to w noc ataku na Siedlisko. - Jason, gdzie jesteś? Blisko, ale bywaliśmy już bliżej siebie. Pewnie bym już wcześniej do ciebie przemówił, ale nie było takiej potrzeby. Teraz mogę ci udzielić wskazówek. Gorvi wtrącił moje ciało do szczeliny w ziemi po tym, jak... rozmawiałem z twoim bratem, Nestorem, dla którego nie ma już odwrotu! Jestem wewnątrz ziemi, tam gdzie powinny być wszystkie wampiry. Powoli zamieniam się w skalę. Nie żałuj mnie jednak, bo to lepszy los niż być niewolnikiem w Guilesump! Moje miejsce spoczynku znajduje się niedaleko od Gwiezdnej Bramy, ale nie szukaj mnie. Stałem się ciemnością, chłodem i ziemią. - Jason... ja... - Nathan nie był w stanie wymówić ani słowa. Nie potrafił wypowiedzieć tego, co poczuł. Ale ponieważ mowa umarłych niesie więcej niż słowa, nie było to konieczne. Już dobrze, uspokoił go glos Jasona. Posłuchaj: byłem kiedyś niewolnikiem Gorviego, ale zbuntowałem się. Za karę Gorvi kazał mi się zajmować studniami. Nikt nie zna lepiej ode mnie wnętrza Guilesump. Zajrzyj w mój umysł i będziesz wiedzieć to, co ja! Nathan popatrzył i poczuł biegnący przez plecy dreszcz przerażenia. Zobaczył wydrążone kości syfonidów, które były jednocześnie rurami i zagłębiały się w czarne lustro wody, wznosząc się do góry i przechodząc przez sufit. Nekroskop wiedział, że syfonid z jego żyłami i systemem zasysania wody, był kiedyś człowiekiem. Teraz jednak stał się podstawą systemu dostarczenia wody do wieżycy, będąc zarazem stacją uzdatniania wody. Nathan rozejrzał się dokładnie po pomieszczeniu i wywołał drzwi Möbiusa. W całkowitych ciemnościach panujących w podziemiach Guilesump, Nathan nic nie widział, ale mimo to dokładnie pamiętał, gdzie musi zostawić ciało Uruka Piatry, żeby zniknęło w ciemnej wodzie! Został jeszcze chwilkę, pożegnał się i wywołał kolejne drzwi, wracając do Krainy Gwiazd... gdzie już czekali na niego Trask z Chungiem. Nathan miał rację: armią Vormulaca Zakażeńca dowodziła teraz Devetaki Czaszkolica. W ciemnych jaskiniach trogów na wschodnich krańcach gór przebywał już Czarny Borys, który jako jedyny nie wiedział o tym, że lord Nieśpiący zasnął wiecznym snem. Oprócz niego o zmianie na stanowisku głównodowodzącego nie wiedzieli jeszcze zwiadowcy osadzeni na równinach. Vormulac żył i umarł jak prawdziwy wojownik. Zginął w walce z przeważającymi siłami cygańskich plemion na zachód od wielkiej przełęczy. Zabił pięćdziesięciu ludzi, zanim go w końcu dopadli i odcięli mu głowę (według wersji Devetaki). Ale nawet to nie uśmierciło go do końca i nigdy wcześniej nie było takiego wybuchu zła, jak w chwili, gdy ciało Vormulaca zaczęło płonąć! Kiedy nadeszła jego ostatnia chwila, zdążył jeszcze przekazać Devetaki przesłanie mówiące o tym, żeby objęła dowództwo i zapanowała nad tymi strasznymi terenami. To wielkie dzieło, jak również zdobycie ostatniego zamczyska, spoczęło teraz na barkach Devetaki. W gruncie rzeczy i tak nie było innego wyboru, Devetaki miała największy kontyngent, na który składały się siły lorda Wamusa i Vormulaca. Tak więc wampyrzy lordowie (i ladies, ponieważ wciąż żyły Starucha Zindevar oraz Ursula Tora) zgodzili się na przywództwo Devetaki. Devetaki właśnie kończyła dzielić się swoim planem z Zindevar; proponowała pozbawić lordów wszelkiej władzy i wprowadzić matriarchat! Od teraz tylko ladies będą rządzić! Ursula Tora mogłaby panować w Turgosheim, a Zindevar objąć we władanie albo tereny od jaskiń trogów na wschodzie do wielkiej przełęczy, albo jeszcze niezbadane obszary na zachód od przełęczy. Devetaki byłaby szczęśliwa, mając do dyspozycji pozostałą część. - Nie chciałabyś pierwsza wybierać? Sprawy przybrały tak szybki obrót, że Zindevar nie zdążyła wyzbyć się podejrzliwości. - Ten kraj jest wielki - wzruszyła ramionami Devetaki - Ale kto wie, co będzie za sto lat? Może się jeszcze pokłócimy? Przez te lata postaram się zapanować nad kłótliwością! Zindevar dostrzegła logikę jej wywodów i uśmiechnęła się, ale po chwili spoważniała. - Zgoda, Devetaki. Jednak niektórzy z nich mogą stanowić trudny orzech do zgryzienia. Choć z drugiej strony wygląda na to, że poradziłaś już sobie z najtwardszym z nich... -Po czym uważnie spojrzała na Devetaki. Devetaki zignorowała tę sugestię, patrzyła w przestrzeń. - Czuję ranek - powiedziała. - Daleko jeszcze do świtu, ale czuję, że się zbliża. Mam dla ciebie zadanie. - Co? Dla mnie? - Dla ciebie i twoich ludzi - spojrzała na nią Devetaki. -Na przełęczy jest trochę ludzi, którzy mają groźną broń. To są cygańscy wojownicy, którzy badali Krainę Gwiazd. Kiedy zorientowali się, że możemy ich przechwycić na odkrytym terenie, schowali się w starej strażnicy. Vormulac kazał Wamusowi ich załatwić, ale lord-nietoperz nie dał rady i stracił życie. Jego synowie podzielili z nim los. Słysząc te słowa, wzmogła się podejrzliwość Zindevar. - A więc mnie także może spotkać coś takiego? - Absolutnie nie. Jednego z nich wzięłam za jeńca i dlatego znam ich plany. Kiedy wzejdzie słońce, ruszą do Krainy Słońca. Ale w przełęczy panuje półmrok i tam urządzisz na nich zasadzkę. Zabierzesz im broń, a twoje siły powiększą się. Zindevar wyglądała na zaskoczoną. - Skąd taka hojność? Dlaczego sama nie weźmiesz ludzi, broni i przełęczy dla siebie? - To dowód mojej dobrej woli - odezwała się Devetaki. -Chcę, żebyś poznała szczerość moich zamiarów. Ale pamiętaj, jest ich tam tylko kilku, ale mają bardzo groźną broń. Myślę jednak, że zręczna zasadzka powinna spełnić swoje zadanie, a przecież nie ma równie zręcznej wojowniczki, jak Starucha Zindevar. Potem przełęcz i strażnica również będzie należała do ciebie. Nazwiemy przełęcz „Przełęczą Zindevar”. - Będę wówczas znacznie mocniejsza! - Zauważyła Zindevar pełna mieszanych emocji. - I o to mi chodzi! - Powiedziała Devetaki. - Musimy być mocne, żeby utrzymać władzę! W końcu lepsze są silne niż słabe sojuszniczki. Ale w myślach dodała do siebie: Tak czy owak, twoje siły pomniejszą się po walce. Zostanie garstka kobiecych poruczników i trochę eunuchów. Zajmę się wami, gdy będziecie wracać z przełęczy. Zindevar oczywiście nie słyszała tego, zobaczyła tylko, jak Devetaki założyła uśmiechniętą maskę... Nathan, Trask i Chung posilili się i trochę odpoczęli. Ubrali się w typowe dla Cyganów kolory: brąz, zieleń, szary, dzięki czemu lepiej potrafili wtopić się w tło otoczenia. Pomalowali sobie również twarze i dłonie mieszanką tłuszczu i popiołu, dzięki czemu wyglądali na najbardziej desperackie trio, jakie Lardis widział w swoim życiu. Patrząc na trójkę bojowników, Lardis pomyślał: Zaiste, to najlepszy widok jaki powinni ujrzeć lordowie i ladies tuż przed odwiedzeniem piekła! Nathan wywołał drzwi, zaś Trask i Chung podeszli bardzo blisko do niego. Kiedy wychodzili z Kontinuum, obaj błyskawicznie złożyli się do strzału, ale Nathan ich powstrzymał. Zrobił to równocześnie z gestem Traska, który „odczytując” prawdę o sytuacji, nie pozwolił strzelać Chungowi. Cel, do którego wymierzyli, był bowiem sprzymierzeńcem. Na wyżynach Krainy Gwiazd powitał ich widok Grymasa. W zupełnym milczeniu szary wilk telepatycznie przekazał wiadomości o obozowisku wampirów. Ci, którzy zajmują miejsca najdalej na wschód... obozują pod wielkim nawisem... tylko kilka sosen i jakieś dwa głazy chronią ich przed potężną lawiną! Jeżeli byliście w stanie zawalić Skalne Schronienie, to bez problemu wywołacie tutaj prawdziwą katastrofę! Lord, który zabił Ciętego, schował się za wodospadem utworzonym przez rzekę zastygłej lawy. Tam również ukryje swoich ludzi i stwory przed światłem słońca. Odkryliśmy otwór, przez który możecie wpuścić od góry płynny ogień. Grymas był tak inteligentny, że potrafił odczytać sposób działania broni Nathana wprost z jego umysłu! Nathan skinął głową i zapamiętał podawane mu współrzędne. Zgodnie z informacjami Grymasa pod urwiskiem z lawy były jaskinie, w których schroniło się dużo wampirów i potworów. Nathan uśmiechnął się złowieszczo i popatrzył na miotacz ognia zwisający z ramienia Davida Chunga... - Coś jeszcze? Na razie to wszystko, wujku. Wpadnij tam i znikaj. Nie pozwól im podejść do siebie. Wampiry są szybkie! Cięty popełnił błąd, pozwolił im zbyt blisko podejść i dlatego nie ma go już z nami... Nathan wyjaśnił zadanie swoim kolegom i powiedział: - Na początek lawina. Najlepiej użyć granatów. Sturlamy je z góry. Najpierw podrzucę was, a potem zajmę swoje miejsce na końcu szeregu. Przerwy pomiędzy nami, jakieś pięćdziesiąt jardów. Utworzymy linię długą na jakieś sto jardów i zmieciemy na dół wszystko, co się pojawi na jej długości. Potem przenosimy się do miejsca numer dwa. - Wyjaśnił, co tam będą robić. Nie marnując ani chwili czasu, przeskoczyli do miejsca szczegółowo opisanego przez Grymasa. Ponad nimi górowała lita skała, ale poniżej utworzyło się rumowisko odłamków skalnych, żwiru, gruba warstwa ziemi, które zostały zatrzymane przed upadkiem na dół cienkimi pniami sosen, korzeniami, dwoma głazami i samym ukształtowaniem stromego zbocza, które tworzyło coś w rodzaju dachu. Trochę niżej, pod skalnym rumowiskiem, widać było gorączkowy ruch wampirów i bestii... ziewanie wojowników startujące lotniaki... metaliczny połysk broni! Nathan postawił na ziemi Traska, następnie Davida, skoczył jeszcze raz, spojrzał na nich i dał sygnał! Wyciągnęli zawleczki i nie zwlekając, puścili granaty w dół zbocza. Śmiercionośne jajka staczały się podskakując, a Nathan w tym czasie zdążył zabrać Davida i dołączyć do Traska, skąd mogli obserwować efekty wybuchów - które były czystym zniszczeniem! Pierwsze dwa granaty wybuchły niemal w tej samej chwili w środku wielotonowej masy piargu, zaś trzeci wybuchł tuż za nimi minimalnie poniżej krawędzi osypiska. Potrójny huk podniósł do góry nie tylko gołoborze, ale wstrząsnął całym zboczem i praktycznie gleba zaczęła się błyskawicznie osuwać nawet w miejscu, gdzie stali bojownicy! Trójka mężczyzn pośpiesznie zaczęła wdrapywać się na górę, chcąc dotrzeć do gołej skały. Kiedy już znaleźli się w bezpiecznym miejscu, spojrzeli na efekt swoich działań. Góra zaczęła się walić! Rumowisko skalne zamieniło się w falę płynących kaskadą kamieni, głazów, nieprzerwanej rzeki wyrwanych z korzeniami drzew! Nagromadzone w ciągu wieków odłamki zwietrzałej skały sunęły w dół, poprzedzone hukiem wybuchów pochodzących z innego świata! Lawina! Efekt ataku całkowicie spełnił oczekiwania Nekroskopa. Zbocze góry zostało zmiecione i odsłoniła się czysta skała. Obóz wampirów przestał istnieć. Tylko nieliczne wampiry i bestie zdążyły wydać z siebie okrzyk przerażenia. Jeden z lotniaków, bardziej kierowany instynktem niż strachem krążył w powietrzu bez żadnego jeźdźca. Śmierć była łaskawa i lekka. - Zasługiwali na więcej - odezwał się Nathan. Jednak prawie natychmiast przestał się cieszyć widokiem i zaczął obliczać dane, potrzebne do przeniesienia się w miejsce kolejnego ataku, który miał być o wiele mniej humanitarny... Pojawili się dokładnie w miejscu szczegółowo opisanym przez Grymasa. David Chung zapalił płomień na końcu miotacza ognia i poprawił zbiornik z płynem zapalającym. Następnie wyjął zawleczki z dwóch granatów i wrzucił je do szczeliny. Tuż po wybuchu posłał smugę ognia wprost do znajdującej się poniżej niego jaskini. Nathan i Trask ostrożnie podeszli do samej krawędzi zastygłego „wodospadu” z lawy. Broń trzymali gotową do strzału. Po chwili poczuli i zobaczyli dym oraz płomienie wydobywające się ze szczelin w zastygłej lawie. Słychać było krzyki... przekleństwa... i żałosne jęczenie lotniaków. Ale gdzieś tam, zagłębieni w chaosie ciemności, mogli jeszcze przeżyć mordercy Ciętego, którzy go pożarli. Świadomość tego sprawiła, że litość była czymś całkowicie obcym dla Nathana. Zaczęły pojawiać się jakieś postacie. Ludzkie (nieludzkie?) pochodnie wyskakiwały spośród piekielnych płomieni i spadały na złamanie karku, lecąc korytem potoku zastygłej lawy. Na scenie pojawił się, dusząc się od dymu, niewielki wojownik. Był wściekły, ale też chyba przestraszony. Włączył odrzutowy napęd, ale jego pęcherze gazowe paliły się i wybuchały jeden po drugim. Potwór zdążył wznieść się w powietrze, ale wybuchy miotały nim na boki, stracił równowagę i roztrzaskał się, spadając na krzyczących w dole ludzi. Trask z Nathanem rzucili granaty w to całe zamieszanie, zwiększając popłoch i przerażenie. Chung ani na chwilę nie przerwał wtłaczania ognia do podziemi i po chwili na powierzchnię wygrzebała się trójka rosłych, krzyczących poruczników. Nie dałoby się ich pomylić ze zwykłymi niewolnikami; mieli na sobie skórzane zbroje wyszywane złotem i przyczepione do pasów bojowe rękawice. Nie byli jeszcze Wampyrami, ale niewiele brakowało im do awansu. Gdyby przeżyli, to wkrótce staliby się nimi. Nathan nie miał jednak zamiaru do tego dopuścić. Zostali ścięci z nóg, ale prawie od razu wstali z powrotem. Takie typy potrzebowały czegoś więcej niż zwykłe kule. Nathan miał jednak specjalną broń wspomagającą wendetę. Kiedy porucznicy zaczęli wdrapywać się na powierzchnię zastygłej rzeki z lawy i zobaczyli atakujących ludzi, Nathan starannie wymierzył ze swojej kuszy. Bełt trafił do celu, przebijając zbroję na piersi, mięśnie oraz żebra i pchnął do tyłu ciało trafionego. W ten sposób pierwszy porucznik wpadł na idącego tuż za nim wampira. Po chwili detonacja bełtu zabita obu. Trzeci porucznik dochodził do siebie. Cały był zalany krwią oraz wnętrznościami swoich towarzyszy. Zanim w pełni zorientował się, o co chodzi, Trask rzucił granat. Kiedy błysk światła znikał z siatkówek, a echo wybuchu przetaczało się przez okoliczne wzgórza, bojownicy zobaczyli pozostałości po eksplozjach: fragmenty tułowia i dymiące kawałki mięsa, które z trudem można by rozpoznać jako elementy ciała. Jakieś pięćdziesiąt jardów na wschód od wodospadu z zastygłej lawy wyskakiwały jeden po drugim wampiry i potwory. Ukryci w jaskiniach przetrwali ulewę ognia miotaną przez Chunga. Trask natychmiast zaczął strzelać w ich stronę, ale mały wojownik bez trudu uruchomił napęd i wzniósł się w powietrze, a kolejny porucznik dopadł lotniaka i również pomyślnie wystartował. Wyglądało na to, że nadeszła najlepsza chwila na odwrót. Ale... ...Nagle z dymiącego otworu jaskini, tuż pod nawisem lawy, wyłonił się wampyrzy lord, który badał otoczenie normalnymi i paranormalnymi zmysłami. Musiał przebywać w miejscu, gdzie nie sięgał ogień. Nathanowi zależało właśnie na tym osobniku. Poznał go od razu. Spotkał go w Runicznym Dworze, kiedy przyszedł do lorda Maglore'a wymienić niewolników płci męskiej na kobiety. W końcu Grigor Syn Haka nie na darmo zwany był Chutliwcem. Był to ten sam Grigor Chutliwiec, co wówczas; wysoki, szczupły i wysmarowany ludzkim tłuszczem. To ten typ zabił i pożarł Ciętego! Teraz stał całkiem nagi i trzymał przed sobą młodą i również gołą kobietę. Była to Cyganka, która niedawno straciła życie. W metafizycznym umyśle Nathana jeszcze rozbrzmiewało jej cierpienie! Mowa umarłych była nim przepełniona! Teraz nikt jej nie dręczył, ale zadane wcześniej tortury pozostaną na długo w jej pamięci, prawdopodobnie na zawsze. Już dobrze!, uspokoił ją Nathan. Wszystko minęło. Nie jesteś sama. Poczekaj chwilkę, uspokój się, a usłyszysz głosy przyjaciół. Chciałbym być jednym z nich. Dziewczyna była jeszcze na tyle przerażona, że nie była w stanie odpowiedzieć. Ale na pewno usłyszała i zapamiętała, co mówił do niej Nathan. A siła przekazu Nathana była tak duża, że nie tylko ona go usłyszała. Wampyr od razu zorientował się, skąd dochodzi do niego telepatyczny głos. Rozejrzał się i popatrzył przez chwilę na Nathana oraz jego przyjaciół. Rzucił okiem na dziewczynę i upuścił nieżywe ciało. Zsunęło się wraz z kamieniami, nabierając prędkości w miarę, jak spadało w dół zbocza. Po pewnym czasie zniknęło im z oczu. Przy odrobinie szczęścia żaden potwór go nie znajdzie i nie pożre. - Co to? - Warknął Grigor. - Ludzie? - Dziwił się, jakby faktycznie ludzie nie mogli być sprawcami tego zniszczenia. Nathan przeładował kuszę. Nie wiedząc, dlaczego i zupełnie nieświadomie, zawołał z wściekłością: - Tak, ludzie! Cyganie! Cyganieeeee! Również Ben Trask i David Chung odczuli jego wściekłość i przyłączyli się do okrzyku bojowego: - Cyganie! Cyganie! W międzyczasie porucznicy i niewolnicy wdrapali się na skałę i pochyleni biegli w ich kierunku. W powietrzu krążył mały wojownik, a nad nim zataczał pętle lotniak z dosiadającym go porucznikiem. Nathan strzelił do Grigora, ale ręce trzęsły mu się z wściekłości i bełt minął go o kilka cali. Odbił się rykoszetem od skały i z hukiem oraz oślepiającym światłem wybuchł w powietrzu. Dla Grigora Chutliwca tego już było za wiele. Natychmiast się ukrył. Trask otworzył ogień do nadciągających wampirów, a Chung ział ogniem do góry, zmuszając lotniaka do zmiany kursu. Wiedzieli jednak, że więcej już nie zdziałają. Kiedy Grigor wystawił głowę zza skały, Nathan postanowił jeszcze raz spróbować go zgładzić. - Granat! - Krzyknął. - Dajcie mi granat! - Nie mam już - odezwali się jednocześnie Chung i Trask. - Poszły już wszystkie. - Wojownicy się zbliżają zdążył dodać jeszcze Trask. Nekroskop jęknął z frustracji... ale już po chwili uspokoił się. Następnie skierował swą telepatyczną myśl wprost do umysły Grigora i powiedział: Odchodzimy, ale jeszcze tu wrócimy. Może tej nocy. A także jutro i pojutrze. Będziemy was prześladować! Grigor pomimo zaskoczenia wywołanego mentalizmem Nathana odgryzł się niemal natychmiast: Cygańskie psy! Już po was! Jesteście trupami, a także ci, którym służycie! Mylisz się, odpowiedział Nathan. Trupem to jest Vormulac. I reszta lordów też będzie trupami, jeśli Devetaki nie zmieni zdania! Dookoła rozprzestrzenił się smród wojownika. Nadlatywał monstrualny cień. Nathan wywołał drzwi i wprowadził do środka Traska i Chunga... ...a po chwili byli już w obozie. Zobaczył ich Lardis Lidesci i podbiegł, krzycząc. - Jak poszło? - Po czym odsunął się od nich, ponieważ wyczuł zapach wojownika! - Bardzo dobrze - odparł Nathan, podtrzymując swoich towarzyszy, którzy starali się ustać na nogach. Podróż przez Kontinuum Möbiusa przyprawiała o zawrót głowy nawet wybitne umysły esperów. Zanim Lardis zdążył coś jeszcze powiedzieć, Nathan zadał pytanie: - Gdzie jest Zek, Ian Goodly i Andrei Romani? Lardis wysłał kilku ludzi, żeby ich poszukali, Nathan zaś zwrócił się do Traska i Chunga: - Odpocznijcie. Nie martwcie się o mnie, ja też odpocznę, kiedy będę mieć chwilkę czasu. Ale, póki co, muszę jeszcze zrobić trochę zamieszania. - A po co ci Zek? - Trask wyglądał na zatroskanego. - Razem z Goodly'em zostawili broń w Bramie, głównie granaty. Wybierzemy się po nie. Nie mogę za bardzo zbliżyć się do Bramy z Kontinuum Möbiusa. Ona będzie obserwować równinę i ostrzeże mnie, gdyby zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo... Na pewno nie narażę jej na żadne niebezpieczeństwo. - Uważaj na nią - powiedział Trask. W tym samym czasie podeszła do nich Misha. Odeszli kilka kroków na bok i rozmawiali ze sobą po cichu. - Jutro będziesz tylko mój - powiedziała. - Bohater, Nekroskop czy cokolwiek innego, położymy się w słońcu na trawie i będziemy się cieszyć jej zapachem. - To mi się podoba! - Odparł Nathan, obejmując ją mocno ramieniem. - Ale noc jeszcze się nie skończyła i... - ...Masz jeszcze coś do zrobienia. Wiem. Jak ci idzie? - Na zboczach w Krainie Gwiazd rozlaliśmy sporo wampirzej krwi! - Dużo jej jeszcze wytoczycie? - Mnóstwo. - Gdzie teraz? - Po uzupełnieniu zapasów broni... w ostatnim zamczysku. - W Wieżycy Gniewu? - Zdumiała się. - Nathan, to jest... - Niebezpieczne? Nasze życie jest w niebezpieczeństwie! Ale ujrzałem wolny świat, prawie wolny... I chcę, żeby u nas było tak samo. Dopóki w wieżycy, w górach i w Turgosheim będą mieszkały Wampyry, dopóty nasz świat nie będzie bezpieczny. Dlatego będę ich bezustannie atakował! Pocałowała go w usta, mówiąc: - Mów co chcesz, ale jutro jesteś tylko mój. - Ale nie w trawie. - A gdzie? Tam?, pomyślała o Kontinuum Möbiusa i nie wyglądała na zadowoloną. - O nie - uśmiechnął się Nathan. - Tylko się przeniesiemy w pewne miejsce. Co sądzisz o spacerze po pustyni? W tej chwili przybyli Zek, Goodly i Andrei Romani, dzięki czemu nie musiał odpowiadać na kolejne pytania... Bez żadnych trudności udało im się odzyskać broń. Szybko wrócili do obozu. Ręczne granaty produkcji rosyjskiej okazały się bardzo łatwe w obsłudze. Ich zapalnik uruchamiał się poprzez wykręcenie zawleczki, wówczas wewnętrzny mechanizm zaczynał tykać jak zegarek. Żeby osiągnąć najlepszy efekt, należało odliczyć do trzech i dopiero wtedy nimi rzucić. Lardis wypróbował działanie jednego granatu. Po rzucie nastąpił błysk, wybuch i przewróciło się niewielkie drzewo. Stary Lidesci był zadowolony. Starszyzna Cyganów, grotołazi i ludzie Nathana otrzymali po cztery śmiercionośne jajka. Reszta została schowana i pilnowano jej jak złota, a raczej jak srebra z Krainy Słońca! Resztę amunicji - wybuchające bełty i kule różnego kalibru rozdzielono pomiędzy ludźmi, którzy dostali broń z Krainy Piekieł. Davidowi Chungowi bardzo przypadł do gustu miotacz ognia, drugą „pochodnię” dostał jeden z grotołazów. Nathan kazał owinąć wyrzutnię rakiet razem z głowicami w naoliwioną skórę. Postanowił ją wykorzystać w stosownej chwili. W ten sposób rozdzielono cały zapas broni. Trask odciągnął Nathana na bok i powiedział: - Czemu tak prędko rozdzieliłeś tę broń? - Nie wiesz? - Odpowiedział Nathan pytaniem na pytanie. - Myślę, że na wypadek, gdyby ci się coś stało. - Wybieram się jeszcze raz do Wieżycy Gniewu - wyjaśnił Nathan. - Zaraz wrócę, ale wypadki chodzą po ludziach. - Ty się wybierasz? - Powtórzył za nim Trask, kładąc akcent na słowo ty. - Sam, do tego koszmarnego miejsca? Nathan wzruszył ramionami. - Idę sam, bo nie chcę ryzykować niczyim życiem. Muszę mieć możliwość błyskawicznego przemieszczania się. Narobiliśmy już szkód i zamieszania w armii ze wschodu, a teraz mam zamiar podnieść poprzeczkę. - Czy nie wystarczyło zostawić tam ciała Uruka Piatry? Lardis nam wszystko powiedział. -To na pewno dużo, ale Gniewica nie wie jeszcze o tym. Chcę zrobić coś radykalnego. Coś, co zapamiętają i co wyprowadzi ich z równowagi. - Ale będziesz ostrożny, dobrze? Nathan pokiwał głową. - Chcę wziąć ze sobą Zek, żeby mnie ostrzegła, gdyby zbliżało się niebezpieczeństwo. - W takim razie idę z wami - zdecydowanie powiedział Trask. - Kiedy Zek będzie śledzić czyjeś myśli, ja dopilnuję, żeby nikt do niej się nie zbliżył. II Atak na Wieżycę Gniewu - Przepowiednie psiego lorda Nathan przyglądał się pierścieniowi okrągłych otworów otaczających wieżycę niczym naszyjnik. Według Jasona Lidesci były to zawory zbiorników z gazem. W Obłąkańczym Dworze braci Zabójczookich, ponad siedzibą Gorviego, stwory gazowe wytwarzały gaz na potrzeby wieżycy. Nathan wykonał skok na półkę położoną blisko jednego z zaworów. Wszystkie otwory w gazowych komorach miały około siedmiu stóp średnicy. Ale ze środka nie dobiegał żaden odgłos. Nie było także śladu zapachu bestii gazowych. Komora była pusta. Trochę zawiedziony przebiegł wzdłuż półki do następnego otworu odległego o jakieś czterdzieści kroków. Tutaj z kolei wyraźnie pachniał metan, a także słychać było odgłosy sapania wydawane przez bestię gazową. Pomacał w kieszeni granaty i chciał je wrzucić do środka, ale wiedział, że nie uda się zrealizować planu w całości. Nathan chciał powtórzyć to, co zrobił jego ojciec, Harry Keogh. Łańcuchowy ciąg eksplozji kolejnych komór z gazem spowodował zawalenie się, leżących teraz w ruinach, zamczysk. Ale nawet, jeśli wszystkie komory gazowe byłyby pełne, to i tak nie spowodowałoby to zawalenia się Wieżycy Gniewu. Komory zostały umieszczone pierścieniem przy zewnętrznych ścianach i cała siła eksplozji poszłaby na zewnątrz. Pierwszy Nekroskop korzystał przede wszystkim z potężnej siły czystego ognia promieni słonecznych, które stopiły skały zamczyska i przeżarły je jak kwas! Trzeba było zatem obmyślić nowy plan. Jakiekolwiek działanie było lepsze niż żadne. Zaraz za pełną komorą gazową półka, czy raczej pomost z chrząstek biegnący wzdłuż ściany, dochodził do lądowiska lotniaków. Korzystając z Kontinuum Möbiusa, Nathan przeleciał nad lądowiskiem, wiedząc, że najprawdopodobniej wystawiono tam straże. Szybko podbiegł po pomoście do następnego otworu. Tutaj także pracowała bestia gazowa i Nathan postanowił działać. Wrzucił granaty do każdej zajętej komory oraz dwa na lądowisko. Jeśli zobaczyłby go jakiś wartownik... to pewnie już nigdy niczego więcej nie zobaczy! Jeśli zaś nie było tam nikogo, to jeszcze lepiej; potwory zamieszkujące Wieżycę Gniewu długo będą próbowały dowiedzieć się, co to było. Zeskoczył z pomostu i rzucił się na dół, otwierając jednocześnie drzwi Möbiusa. Wylądował obok Zek i Traska. - Patrzcie - wyrzucił z siebie zdyszany. Na wysokości jednej trzeciej zamczyska pojawiły się cztery jaskrawe błyski. Tam, gdzie miały miejsce dwie zewnętrzne eksplozje, wysunęły się długie jęzory ognia i rozjarzyły się kolejne rozbłyski. Na zewnątrz wylatywały kawałki skał, chmury dymu i gruzu. Dwa wybuchy w środku strąciły w dół lawinę odłamków i zawaliły pomost. Później coś trzasnęło, rozcinając, niczym nożem, ciszę panującą nad Krainą Gwiazd. Cała wieżyca drgnęła i na zewnątrz została wyrzucona masa gruzu, która lecąc i osuwając się w dół niszczyła po drodze pomosty, krużganki i ścieżki. Kiedy lawina zatrzymała się i zapadła cisza, w miejscu, gdzie uprzednio było lądowisko, ziała wielka dziura. Rozszarpane otwory wentylacyjne po obu stronach lądowiska były czarne i wydobywały się z nich kolumny dymu. Jedna szósta południowej ściany wieżycy została pozbawiona wszelkich cech, które wskazywałyby na to, że kiedyś była to budowla. Pozostała jedynie naturalna, szara skała, na której Wampyry zbudowały swoje zamczysko. Nathan pomyślał: Jeśli zwyczajny proch Dimi Petrescu, w odpowiedniej ilości, spowodował zawalenie się Skalnego Schronienia i jeśli wiedziałbym, gdzie dokładnie umieścić ładunek wybuchowy pod Wieżycą Gniewu... Ale jego myśli zostały nagle przerwane. - Może byśmy jeszcze coś upolowali. - Powiedział Trask, mierząc pod kątem dwudziestu stopni z samopowtarzalnego karabinu z celownikiem optycznym do czegoś w górze. Nathan od razu zorientował się, co miałoby być celem. Sięgnął ręką i odsunął lufę od jej celu. - Nie - powiedział, patrząc na trzy lotniaki. które holowały bestię gazową w odległości mili od nich. - Niech lecą. Jeśli pozwolimy im na to, będzie to zgodne z naszymi celami. Niech potwory zabijają same siebie, dzięki temu oszczędzimy amunicji! Trask zgodził się z nim, choć nie był do końca przekonany. - Jak sobie życzysz. Co będzie następne? - Teraz... czuję, że jestem zmęczony - odparł Nathan i Trask zobaczył to w wyrazie jego twarzy. - Muszę się wyspać. I nie chcę o niczym myśleć, ani niczym martwić się. Potrzeba mi co najmniej ośmiu godzin snu. Niedługo wzejdzie słońce i możemy być pewni, że Wampyry głęboko się pochowają. Rano znowu na nich uderzymy. Po czym wrócili do obozu Lidesci. Oprócz wartowników wszyscy w obozie spali głębokim snem. Ale w ostatnim zamczysku, pomimo faktu, że pierwsze promienie słońca mogły już rozświetlać horyzont, Gniewica oraz pozostałe Wampyry nie spały. Na sen przyjdzie czas, kiedy zrobi się zupełnie jasno. Gniewica stała na szczycie swej iglicy. Towarzyszył jej mały, osobisty wojownik-ochroniarz, który chował się w cieniu. Myślała o tym, co wydarzyło się na dole, a także o swoim zdrowiu, o zmianach na skórze, które nie chciały znikać, o tym, że Nestor ukrywa swoje ciało przed wzrokiem innych, a jego przyjaciel Canker Psi Syn całkowicie się od niego odizolował. Kochany i piękny Nestor... Taki był przynajmniej kiedyś. Jakby tego było mało, niewolnik Gorviego znalazł w studni ciało trędowatego. Woda w całym zamczysku została zakażona. Wszyscy obwiniali Gorviego, który miał pilnować studni i nie wywiązał się z tego obowiązku. Gniewica starała się dowiedzieć, jak długo ciało mogło zakażać wodę w wieżycy. Gorvi przysięgał, że nie dłużej niż dwie, trzy godziny... A więc jej skóra, jej zdrowie, a raczej choroba... Nestor! Trzeba będzie go spytać. Canker raczej nic nie powie. Gdyby miał coś powiedzieć, to już roztrąbiłby po całym zamczysku. Canker grał na swoim niesamowitym instrumencie. Nestor usłyszał go, wziął lotniaka i zleciał na dół, dolatując do północnej ściany Parszywego Dworu. Ustawił lotniaka pod wiejący z północy wiatr i szybując prawie w miejscu, patrzył na Cankera, który wydawał ze swego kościanego instrumentu przejmujące jęki. „Muzyka” jak zawsze była czystą kakofonią, choć gdyby się wysilić, można by odnaleźć w niej przewijającą się nutkę pochodzącą z Cygańskiej piosenki. Ja mu to kiedyś zaśpiewałem. Dlaczego Wampyry muszą wszystko zabijać?, pomyślał Nestor. W tym zadanym samemu sobie pytaniu nie było ani trochę poczucia humoru. Canker szybko zauważył go i wysłał w kierunku Nestora pytanie: No i jak? Robię postępy? Jego myśli były ponure i tylko troszkę rozjaśniły się na widok nekromanty. Twoja muzyka brzmi wspaniale, odpowiedział. Nic dziwnego, że przywołałeś do siebie księżycową kochankę! Ale... Tak? Nie przybyłem tutaj słuchać muzyki. Mógłbym to robić, stojąc w oknie u siebie. Canker pokiwał głową i nie przestawał robić niesamowitego hałasu. Wiem, dlaczego przyszedłeś. Nie było cię na dole, przy studni. Gdyby cię tam zobaczyli, mogliby się zorientować... Tak jak ty się zorientowałeś? Nie było to zbyt trudne. Żal mi ciebie, mój przyjacielu. Opłakiwałem ciebie i to, że już nigdy nie wybierzemy się wspólnie na łowy do Krainy Słońca. Ale i tak wszystkich nas czeka koniec. Co takiego? Tak, znowu pokiwał głową Canker. Jak wiesz, widzę przyszłość w snach. A dla nas... nie ma przyszłości. Dla nas? Dla ciebie i dla mnie? Dla Wampyrów! Szczeknął Canker. To koniec nas wszystkich. Kiedy? Wkrótce. A co ze mną? Nie pytaj. Nic szczególnego. Nie można zmienić przyszłości. Ale z drugiej strony, nie zawsze mam rację... Powiesz mi więcej? Nie o przyszłości. To powiedz mi coś o chorobie, która mnie pali zimnym ogniem i pożera tak, jak ogień pożera las! Dlaczego nazywa się to „stuletnią śmiercią „, skoro tak szybko się rozprzestrzenia? Canker nie przerywał gry, ale pomiędzy nutami Nestor usłyszał jakby szloch. U jednych choroba rozwija się powoli a u innych z szybkością błyskawicy! Czy można coś z tym zrobić? Nie znam na to rady. Canker przestał grać. Jego wielkie wilcze oczy miały wściekły wyraz, były czerwone i jednocześnie wilgotne. Cóż mógłbym ci powiedzieć? Kiedy mój ojciec wiedział, że zbliża się koniec, wsiadł na lotniaka i poleciał w kierunku słońca. Jeśli chodzi o mnie, to polecę w stronę księżyca. Ale ty... jesteś sobą i nie mogę ci udzielić rady! Może i tak zostaniesz zabity w wojnie krwi. Nestor pokręcił głową. Ale jeśli nie umrę, to będzie po mojemu. Nie rozumiem. To wszystko przez jeden uczynek, z powodu zdrady. Stara rana z Krainy Słońca? Tak. Twój Wielki Wróg? Tak jest. Mój brat. Pojawia się i znika. Był nawet... tutaj! Co? Bestie gazowe, komory z metanem i ten trędowaty to jego sprawki. Wyczuwam jego liczby. Wszystko przez niego. On wie wszystko! Wie wszystko o mnie! O wiele więcej ode mnie. Muszę go zabić, a potem korzystając z nekromancji, wyciągnąć z niego całą wiedzę! I mnie się nazywa szaleńcem? Pomyślał Canker. Co zamierzasz? Odnaleźć go i zabić. W Krainie Słońca? Nestor pokiwał głową. Dla jednego z nas to ostatni dzień życia. Canker zastanawiał się przez chwilę, a w końcu stwierdził: Chyba masz rację. Trzeba umierać tak, jak się żyło. Przez całe życie wielbiłem moją księżycową kochankę. Teraz pójdę do niej i dołączę do zastępów wilków, psów i lisów, które odeszły przede mną. Ty przez całe życie nienawidziłeś, co przecież jest chorobą! Przynajmniej to możesz wyleczyć. Życzę ci pomyślnych łowów. Nestor nic nie odpowiedział. Nie miał już nic do dodania. Wycofał lotniaka, wyszukał wznoszący prąd powietrza i udał się do swojego dworu. Po chwili dogoniły go dźwięki muzyki Cankera. Z zakamarków umysłu Turkura Tzonova wyłoniły się wspomnienia tak potworne, że mógł być to tylko koszmar, zły sen, który jeszcze się nie skończył. Przypomniał sobie... ...Ponure i mroczne pomieszczenie, zło ziejące z oczu. Trzymany przez mężczyzn o sile gigantów i obserwowany przez kobietę o czerwonych oczach, czuł jak coś go gryzie -niezliczona ilość ugryzień - stworów, o których wolałby nie myśleć! A to wszystko w agonii, w delirycznym bólu torturowanego ciała. Telepatycznie wyczuwał strach. Własny strach, który odbijał się od ścian pomieszczenia. Pomyślał, że to z powodu ciemności, nieznanej ciemności przerażającego miejsca. Ktoś wdzierał się do jego umysłu i po chwili zabłysła zapalana świeca. Patrzyły na niego oczy przenikające go, jak karmazynowe świdry. Zadziałała telepatia Tzonova i od razu rozpoznał właścicielkę umysłu skrywającego się za karmazynowymi oczami. Siggi Dam! Z ciemności napłynęła świadomość własnego położenia i odsłoniła okrutną prawdę. Teraz jednak zrozumiał, że to nie wszystko: Został sparaliżowany jadem wielkich pająków. Znajdował się w stanie półśpiączki, owinięty kokonem z pajęczyny i przechowany na przyszłość do czasu, kiedy stanie się potrzebny jako... ich pożywienie? Dokładnie w tej chwili, kiedy zorientował się, że to nie jest koszmar, ale rzeczywistość, usłyszał głos Siggi Dam: O, nie, piękna Siggi uśmiechała się, jak rekin ukazujący swoje ostre zęby. Nie będziesz ich pożywieniem, ale pokarmem dla ich młodych! Ich... młodych? Ta myśl przeleciała przez umysł Tzonova niczym sopel lodu. Ale Siggi wysłała mu jeszcze zimniejszy obraz, który dokładnie pokazywał jego los w najbliższej przyszłości... Kiedy zaczął krzyczeć i wznosił się na coraz wyższe tony obłędu, lady Siggi zdmuchnęła świecę i zniknęła w ciemności, pozostawiając mu ostatnią informację: Jesteś dla nich inkubatorem, Turkur! Chociaż jeszcze ich nie czujesz, są w tobie. Zachowaj więc swoje krzyki na później, kiedy naprawdę je poczujesz! I kiedy powoli cichł śmiech oddalającej się Siggi, Tzonov pozostał w samotności, zdany na obłędny bieg myśli. W gruncie rzeczy nie był tak bardzo samotny, w jego wnętrzu gościło mnóstwo istnień... III Devetaki zarządza odprawę - Nathan składa kolejne wizyty Devetaki zwołała wszystkich lordów na odprawę. Czuła, że do świtu zostało już niewiele czasu i że jest to najlepsza pora, aby wydać rozkazy. W ten sposób, kiedy nadejdzie kolejna noc, lordowie będą zajęci od zmierzchu i nie przyjdzie im ochota na przejęcie władzy. Jednocześnie wyczuwała telepatycznie, że wielu lordów nie pogodziło się w pełni z faktem, że to ona została głównodowodzącą sił z Turgosheim. W końcu była kobietą i niebywale rzadko zdarzało się, aby kobieta, nawet lady, wydawała rozkazy lordom! Kiedy już wszyscy lordowie się zgromadzili, przemówiła władczym tonem: - Jutro w nocy... zaatakujemy Wieżycę Gniewu! - Co? Wieżycę? Ostatnie zamczysko? Fortecę nie do zdobycia? - Lordowie zaczęli szemrać pomiędzy sobą, aż w końcu ktoś zawołał: - Czy chodzi ci o to, żebyśmy skończyli tak jak Laughing Zack Shornskull? Może nam powiesz, co się z nim teraz dzieje, co? Devetaki wzruszyła ramionami. - Możecie wybierać - odpowiedziała. - Plemiona Cyganów rozpierzchły się po lasach. Ci, co trzymają się razem, są uzbrojeni i bardzo niebezpieczni. Wiedzą o nas wszystko i nie będziemy w stanie ich zaskoczyć. Albo będziemy tu siedzieć i zdychać z głodu, albo ruszymy na Wieżycę Gniewu. Nasze bestie są nakarmione. Jesteśmy przygotowani do wojny. Przez dzień będziemy pilnować, żeby nikt nie wymknął się z zamczyska. Jutro w nocy nadejdzie najlepsza pora na atak i zdobycie zamczyska. Co wy na to? - I zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, mówiła dalej: - Powiem wam. Tylko proszę, nie wspominajcie więcej o Laughing Zacku Shrnskullu. Był szaleńcem! Jeden lord przeciw całemu zamczysku? Zasłużył sobie na śmierć! Wstyd, że zginęło z nim tak wiele porządnych wampirów i stworów. Ale jutro w nocy... osobiście wam gwarantuję, że będzie inaczej. Będziecie walczyć nie tylko o swoje życie i chwałę, ale także o łupy! O terytorium! O ostatnie zamczysko! - Co ty wygadujesz - zmarszczył brwi Grigor. - Mówię o ostatnim zamczysku. O pojedynczej, potężnej wieżycy, która ma pojemność równie wielką, jak całe Turgosheim! A jeśli - o, nie! - kiedy je zdobędziemy, to czyje ono będzie? - Trzeba zrobić tak - kontynuowała Devetaki. - Podzielicie się na pięć lub sześć niezwyciężonych oddziałów i sami obierzecie obszar ataku, a raczej poziom. No i zdobędziecie ten teren! A ci co przeżyją i opanują dany poziom... - ...Zatrzymają go dla siebie! - Rzucił Grigor. - Właśnie! - powiedziała Devetaki. - To będzie odpowiednia nagroda za dobrze przeprowadzoną walkę i zwycięstwo w wojnie krwi. Pomyślcie o tym: kiedy będzie już po wszystkim, wystarczy wampirzego mięsa, żeby zapełnić wasze brzuchy i waszych poddanych. Wasze nowe dwory będą wspanialsze niż te, które zostawiliście w Turgosheim. Lordowie słuchali, pomrukiwali, wymieniali się po cichu uwagami. Zasadniczo zgadzali się z Devetaki. - A co tobie przypadnie, Devetaki? - Odezwał się jakiś głos. - Gdzie ty będziesz w tym wielkim i krwawym zamieszaniu? I co będzie twoją nagrodą? - Ja już wybrałam swój cel - odparła Devetaki. Najwyższy poziom oraz iglica. Tam znajdę Gniewicę. Chyba., że ktoś inny chciałby się zmierzyć z tą lady? Nikt nie odpowiedział na pytanie. - Najpierw będę obserwować i dowodzić - podjęła wątek Devetaki. - Kiedy nie będę zaangażowana w bitwę, zobaczę to, co przeoczyliście, a mój mentalizm będzie wam doradzał i wskazywał najlepsze posunięcia. Będę o was dbała jak matka o własne dzieci! Kiedy walka będzie się już toczyć w samej wieżycy, dołączę do moich sił i zaatakuję najwyższe piętro! - Wszystko pięknie, Devetaki. Przynajmniej jeśli chodzi o ostatnie zamczysko. - Odezwał się Grigor. - Wiemy jak się walczy z Wampyrami. Ale co z tymi dziwnymi Cyganami, którzy mają potężną broń? Trzech z nich zadało mi duże straty i żaden z nich nie był podobny do Cygana! Jak mamy z nimi walczyć, skoro pojawiają się i znikają jak cienie? Devetaki zmrużyła oczy. - Tutaj im się to udaje - powiedziała. - Robią to w górach, gdzie znają wszystkie ścieżki i mysie dziury. Jak myślisz, czy ośmielą się przekroczyć równiny i wedrzeć do ostatniego zamczyska? Ponadto mam jeńca, który... wiele mi powiedział. Wśród Cyganów jest dowódca i on to organizuje, ale mój jeniec, a właściwie mój niewolnik oraz uczeń wie, jak go odnaleźć. Ten niewolnik ma talent; potrafi wywęszyć, gdzie kto się znajduje. Kiedy upadnie Wieżyca Gniewu, wywęszymy dowódcę tego powstania. - Widzę, że wszystko sobie zaplanowałaś - powiedział pochmurno Grigor. - To fakt - odpowiedziała Devetaki. - Ale przecież od tego jest właśnie dowódca. Prawda? - Po czym zwróciła się do reszty lordów: - Rozstawcie straże. Nie możemy już pozwolić sobie na żadne straty. Jutro w dzień także musimy być czujni, bo dzień niestety należy do nich! Pod wieczór nakarmicie bestie i ludzi, a potem ruszamy na wieżycę! Kiedy lordowie wracali do swoich obozów, niektórzy byli podnieceni perspektywą szybkich podbojów, a inni trochę narzekali. Po pewnym czasie Zindevar zwróciła się do Devetaki: - Wiesz, że prawie mnie przekonałaś? - Niektórzy z nich przeżyją - zauważyła Ursula Tora. - Ale będą zdziesiątkowani - odpowiedziała Devetaki. - Jak wszystko dobrze pójdzie, to zdobędziemy broń, o której wspominał Grigor. Przed atakiem na Wieżycę Gniewu Zindevar zabezpieczy przełęcz wraz ze wszystkim, co się tam znajduje! Pamiętajcie, że mam jeńca, który zna się na tej broni. Jednak jej koleżanki nie wyglądały na w pełni przekonane. Devetaki ciężko westchnęła i zaczęła wszystko wyjaśniać: - Spójrzcie na całość: przełęcz należy do nas. Przemieniamy znakomitych Cyganów w naszych poddanych. Wchodzimy w posiadanie ich broni. Zdobywamy Wieżycę Gniewu i zostają tylko nieliczni lordowie. Duża część naszej armii, powiedzmy połowa, pozostaje nietknięta i to my nią dowodzimy. Walka kończy się, a wojna krwi wygrana. Czy mamy na tym poprzestać? Nie! Będziemy walczyć do końca, aż nie pozbędziemy się ostatniego z lordów! Chciałam coś jeszcze zaproponować. - Co takiego? - Mruknęła Zindevar, mrużąc oczy. - Mówiłyśmy o terytoriach. Wielka przełęcz będzie należeć do ciebie, a ponadto - Devetaki zawiesiła głos - uważam, że powinnaś mieć we władaniu cale pasmo gór. To powinno ci dać zajęcie na jakieś sto lat! Zindevar nic nie odpowiedziała. Wyglądała, jakby ją zatkało ze zdumienia. Ursula postanowiła włączyć się do rozmowy: - Zdaje się, że spóźniłam się i nie usłyszałam czegoś, o czym rozmawiałyście... - Ach, Ursulo - uspokoiła ją słodkim tonem Devetaki. -Nie myśl, że nie wzięłyśmy ciebie pod uwagę. Postanowiłyśmy, że do ciebie będzie należeć całe Turgosheim. Każdy zamek, wieżyca czy dwór. Cały wąwóz! Jesteśmy sobie równe jak siostry. Lordowie już się narządzili wystarczająco długo. Na tym zakończyła się rozmowa pań-Wampyrów. Nad górami zaczęło rozjaśniać się niebo. Zindevar i Ursula wróciły do swoich obozów. Patrząc na nie, Devetaki myślała: Głupie! Chciwe i głupie! Jednak tę myśl zachowała w swym wnętrzu. Później zwróciła wzrok ku bladej poświacie dochodzącej od Bramy do Krainy Piekieł. Albowiem pomimo oskarżania swych sióstr o chciwość, Devetaki miała o wiele większe ambicje. Jej nie wystarczyło jedno zamczysko, pasmo gór czy wąwóz. W końcu mogła mieć wszystko - cały świat. Poza tym, czy trzeba było poprzestać na jednym świecie, kiedy można było rządzić dwoma światami? Jej uśmiechnięta maska zaczynała odbijać niebieskie światło jaśniejącego nieba. I choć kolor maski zmieniał się, jej oczy były czerwone jak zawsze. Czerwone jak żądza. Czerwone jak krew...! Nathan obudził się pięć godzin przed świtem. Misha wstała dwie godziny wcześniej, ale nie chciała go budzić. Co więcej, kiedy inni chcieli go obudzić, stanowczo się sprzeciwiła! - Potrzebuje snu, tak jak wyschnięta ziemia potrzebuje deszczu w lecie - mówiła. - Nie chcę, żeby mój mąż popękał jak spalona słońcem gleba. Nie bójcie się; jeżeli miałby kogoś obwiniać za to, że go nie obudzono, to biorę całą winę na siebie. Lekko zdenerwowany Lardis podszedł do niej, mówiąc: - Przeszkadzasz w prowadzeniu wojny! - No i dobrze! - Odparła. - Idźcie już sobie! Lardis wycofał się, mrucząc pod nosem: - Hm! Jest taka sama, jak jego matka. Biedny chłopak, chyba jest mu przeznaczone potykać się z twardymi kobietami! Jednak instynkt Mishy słusznie podpowiadał jej takie właśnie postępowanie. Bo nawet kiedy Nathan spał, sprawy nabierały tempa i kształtu. Sny Nekroskopa nigdy nie były podobne do snów zwyczajnych ludzi... Nathaaan! Był to głos Thikkoula, zmarłego przed wiekami astrologa Tyrów, który potrafił przepowiadać przyszłość z gwiazd. Nathan. Miałeś pustkę w umyśle, więc domyśliłem się, że śpisz głęboko. Ale kiedy już odpocząłeś, liczby wokół ciebie krążą jak zawsze. Wiem, że mnie słyszysz i wiem też, że musimy porozmawiać! A ponieważ kiedy nie śpisz, to jesteś bardzo zajęty, więc pojawiam się... ...w moich snach, wpadł mu w słowo Nathan. Słyszę ciebie. Wiesz, dlaczego się zjawiłem? Żeby pokazać mi przyszłość, chociaż i tak nie mogę jej zmienić. Nathan, ja też śnię, ale ostatnimi czasy nie rozumiem tego, co widzę. Mógłbyś być moimi oczami i pokazać mi gwiazdy. Myślisz, że to coś ważnego? O, tak! To przyjdę do ciebie. Czy mógłbym zabrać kogoś ze sobą? Domyślam się, że przyjaciela? Nathan przytaknął w mowie zmarłych. Takiego, co ma niezwykły talent. Podobnie jak ty potrafi przewidywać przyszłość, czy coś w tym sensie. Ale nie zna się na gwiazdach. A poza tym nasze gwiazdy są dla niego obce. Ale we dwójkę... możecie uzyskać wyraźniejszy obraz. Już nie mogą się doczekać, żeby spotkać twojego przyjaciela. Kiedy się zobaczymy? Niedługo, obiecał Nathan. Obecność Thikkoula powoli zaniknęła w eterze mowy umarłych, a na jego miejsce pojawiło się delikatne wrażenie telepatycznego przekazu od żywej istoty. Ciche warknięcie Grymasa, który także znał mowę umarłych i przysłuchiwał się rozmowie Nathana. Wujku, muszę cię ostrzec. W górach poszło ci aż za dobrze. Musisz trochę przyhamować. Jeśli chcesz dożyć jutra, to nie wolno ci się tutaj pojawiać! Gdzie jesteś? Nathan chciał się dowiedzieć szczegółów. Zgodnie z twoim rozkazem śledzimy Wampyry. Jesteśmy w górach na wschód od wielkiej przełęczy. Stwory się trochę wystraszyły. Rozstawiły straże i ukryły zamaskowanych wojowników. Nawet z twoimi umiejętnościami nie uda ci się podejść bez ostrzeżenia. Mają też kogoś, kto wyczuwa twoją obecność! Zna cię i wie, gdzie jesteś. Lokalizator? To może być tylko Aleksy Jefros! Nathan zastanawiał się, ilu jeńców z oddziału Tzonova wzięto do niewoli. Może powinien porozmawiać z Zek i Traskiem. Wiedząc, że śpi, starał się zapamiętać wszystko, co usłyszał. Masz jeszcze jakieś wiadomości? Nic więcej. Wampyry wystawiły straże i przygotowują się do wschodu słońca. Będą spać w cieniu gór. Dziękuję, Grymasie, powiedział Nathan. Trudno będzie odłożyć moje plany. Mam rachunki do wyrównania. Wiemy. Ale nie uda ci się nic zrobić, jeśli dostaniesz się w ich łapy. Działaj jak wilk, wujku: podchodź swoją ofiarę i zaatakuj ją, kiedy nie będzie się tego spodziewać, a nie wtedy, gdy jest przygotowana na atak. Nathan zgodził się z nim. Masz rację. Po Grymasie pojawił się głos Atwei, tyrskiej siostry Nathana. Nathan, czy mogę z tobą porozmawiać? Oczywiście. Zawsze jestem dla ciebie dostępny. Mam dobre wieści!, powiedziała. Starszyzna Tyrów wyraziła zgodę. Jeśli Kraina Słońca jest w niebezpieczeństwie, to pustynie również nie będą wolne od zagrożenia, a także Tyrowie! Nie jesteś zatem dłużej związany przysięgą! Jeśli zechcesz przenieść do nas swój lud - jeśli będziesz potrzebował kolonii Tyrów, żeby schronić się w niej na jakiś czas - to Starszyzna wyraża na to zgodę. Ufamy tobie. Masz nasze błogosławieństwo. Jutro, odpowiedział Nathan, nie mogąc powstrzymać westchnienia ulgi. Jutro przeprowadzimy ćwiczenia z całym plemieniem. Ze wszystkimi? W jej głosie brzmiało zdumienie. Dasz radę... przenieść wszystkich? Tylko spróbuję. Jutro? Gdzie? Zobaczymy się? A gdzie jesteś? W Jaskini Pradawnych. No to mnie nie zobaczysz. Ale przekaż, proszę, moją wiadomość. Wraz z jej odpowiedzią wyczuł lekką dozę smutku. Oczywiście. O świcie przeniosę wszystkich do Jeziora Kraterowego. To będzie tylko próba. Szybko wrócimy z powrotem do lasu. Powitania nie są konieczne i prawie tego nie zauważycie. Wspominam o tym z szacunku dla Tyrów. Wiesz, jak znaleźć Jezioro Kraterowe? O tak! To takie pięknie miejsce. Wystarczy, że zamknę oczy i już je widzę pod powiekami. Dobra, przekażę twoją wiadomość. Do zobaczenia, Nathan. Do zobaczenia siostro... Nathan obrócił się przez sen i sięgnął ramieniem w miejsce, gdzie leżała Misha. Jego umysł zaobserwował jej zniknięcie. Jego myśli zaczęły szukać Mishy, ale jej nie znalazły! Zamiast tego znalazły kogoś innego. Kogoś, kto próbował dostać się do wnętrza umysłu Nekroskopa. Nathan rozpoznał go natychmiast i pomimo tego, że ciągle spał, wywołał wir liczb. które zasłoniły zawartość jego umysłu. Wielokrotnie wykorzystywał ten sposób w Turgosheim wobec wielkiego maga i mentalisty Maglore'a! Nathan nie wyjął jeszcze z ucha złotego kolczyka dlatego, że zezwalał magowi oglądać tylko to, na co sam się zgadzał. W zamian za to uzyskiwał możliwość komunikacji w drugą stronę. Nathan poznawał najlepiej strzeżone tajemnice lorda-jasnowidza. Widział, jak cały wąwóz Turgosheim dostał się pod panowanie maga oprócz... Obłąkańczego Dworu, tego ponurego, mrocznego, nawiedzonego przez duchy grobowca. Nathan odczytał z umysłu Maglore'a jak bardzo irytuje go niemożność zdobycia Obłąkańczego Dworu. Choć dwór wyglądał na opuszczony, to jednak miał mieszkańca... nieumarłego ducha lorda Eygora Zabójczookiego! I choć Maglore był „magiem”, to nie potrafił ani wypędzić tego ducha, ani przebywać w jego pobliżu. Najwidoczniej Eygor musiał być potworem nad potworami i nawet inne Wampyry nie były w stanie zamieszkać w miejscu, gdzie on kiedyś przebywał! Jednak nie była to nowość, bo Nathan wiedział, czym stał się Eygor. Prawdopodobnie Maglore wyczuł, że odkryto jego obecność lub że było blisko tego. Wycofał swój umysł, wracając z oddali do Runicznego Dworu... ...Jego miejsce zostało zajęte przez... samego potwora nad potwory! Co za brak uprzejmości, mowa umarłych Eygora wpełzła w sen Nathana. Nie przystoi mieć takich myśli, Nekroskopie. Czy to ja podkradam się nocą i staram się wniknąć w twój umysł, jak lord-jasnowidz? O, nie. Działam otwarcie i mam dobre maniery. Gdyby nie Maglore, to na pewno nie byłoby mnie tutaj. Po prostu wyczułem jego aktywność i chciałem wiedzieć, co zamierza. Szpieguje cię, co? Poznał twoje moce i na pewno zniszczyłby je, gdyby tylko mógł! Powinieneś się go obawiać, bo jest bezwzględny. A ciebie to niby nie muszę się obawiać? Nathan nawet nie próbował ukrywać sarkazmu i wzburzenia. Jesteś niewinny jak dziecko, prawda? Już kiedyś o tym mówiliśmy. Rozumiem, że nie masz zamiaru rozmawiać z kimś, kto chce ci pomagać? Kto może wzbogacić twoją wiedzę. Kto chce cię ostrzec! Ostrzeżenie? Choć pokrętna mowa Eygora Zabójczookiego nie warta była słuchania, to jednak zawsze można było wyciągnąć z niej odrobinę informacji. Nathan myślał w mowie umarłych i dlatego Eygor odpowiedział na rozważania Nekroskopa: Właśnie! Ale skoro nie chcesz słuchać mojej mowy... ...Chwileczkę! Powstrzymał go Nekroskop. Chcę ci przypomnieć, że już raz próbowałeś mnie oszukać i o mało nie padłem ofiarą twojej przebiegłości. Drugi raz to ci się nie uda. Nie bądź głupcem. Mogę być twoją bronią! Byłbym głupcem, gdybym ci uwierzył! Wystarczy tego! Nie rozumiem, po co w ogóle wdaję się w te przekomarzania. Chcesz mnie słuchać, czy nie? Jeśli nie ma w tym podstępu, to tak. Przybyło wielu zmarłych z Turgosheim. Zginęli w obronie dworów. Maglore ich zaatakował! Oni chętnie ze mną rozmawiają i wszyscy mówią to samo: Maglore chce być panem całego Turgosheim! Nathan wzruszył ramionami. Już nim jest. Od dawna miał taki plan. Powiedz mi lepiej o czymś, o czym jeszcze nie wiem. Widzę, że nie jesteś zbyt bystry, Nekroskopie! A może jesteś? Powiedz mi zatem: co później zamierza uczynić Maglore? Nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. To tak, jakbym tracił czas na Maglore'a. Ale... czyż nie zwą cię „zbawcą” swojego ludu? Czy nie rozumiesz, że kiedy tylko Maglore wypełni bestiami bojowymi cały wąwóz, będzie musiał je nakarmić? Czyżby tylko Cyganie z zachodu zasłużyli na twoją ochronę? Teraz Nathan zrozumiał, o co mu chodziło. Maglore chcąc utrzymać Turgosheim będzie najeżdżał Krainę Słońca w okolicy Turgosheim. Skończy się system dziesięciny, gdyż to nie wystarczy. Zacznie się potworna, krwawa jatka! On nie jest tak głupi, żeby dziesiątkować wschodnich Cyganów! Czyżby? Cha, cha, cha! Oczywiście, że Maglore nie jest głupi! A jednak zdziesiątkuje ich i będzie utrzymywał swoją armię aż do chwili, kiedy nie przekona się, że armia Vormulaca została rozbita lub nie jest zdolna do powrotu. Dopiero wtedy zmniejszy liczbę wojowników i pozwoli Cyganom żyć i rozmnażać się. Głównie po to, żeby sam mógł żyć. Ale zanim to nastąpi? Choćby jutro w nocy? Wszak krew to życie! Nathan z trudem panował nad swoim gniewem. Po co mi to mówisz? Żeby mnie dręczyć? Z trudem wytrzymuję to, co dzieje się tutaj, a co dopiero, gdy dochodzi do tego Turgosheim! Wiesz, że nie potrafię go powstrzymać. Eygor przytaknął mu w mowie umarłych, a jednocześnie dotarł do tego, do czego zmierzał od początku: Właśnie! Nie dasz rady go powstrzymać. Ale ja mogę to zrobić - jeśli tylko wywołasz mnie z martwych! Ty znowu swoje, „głos” Nathana zrobił się oschły. Zrobisz wszystko, żebym cię wyciągnął z dołka. Żeby działać dla ciebie! Kłamca! Żaden Wampyr nigdy nie pracował dla kogokolwiek. Chcę się zemścić na pewnym draniu z Runicznego Dworu zawył Eygor, który całymi latami pragnął zawładnąć Obłąkańczym Dworem! Nathan pokręcił jednak głową. Nie wątpię, że zabiłbyś Maglore'a i wszystkich, którzy by wpadli w twoje łapska. Ostatnio mówiłeś mi, że marzysz tylko o zamordowaniu swoich synów, Wrana i Spiro! Jesteś zmienny jak wiatr, tylko że ty dostosowujesz się do sytuacji. Nie ma w tym nic dziwnego, w końcu jesteś Wampyrem. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. W końcu zabrzmiał głos Eygora: Nekroskopie, potrafisz doprowadzać do szaleństwa. Zaproponowałem ci najpotężniejszą z broni i jedyne czego chcę w zamian, to wyjść na powierzchnię, choćby na chwilę i odpłacić się za niegodziwości, które mnie spotkały. Czego się boisz? Cyganów? W Turgosheim nie ma już żadnych ludzi. Jest tylko Maglore, którego zniszczę. A twoi synowie? Też ich załatwię, jeżeli wrócą. Nathan skinął głową. Może jeszcze pogadamy, jeżeli i kiedy wrócą - i jeśli ja przeżyję, co nie jest takie pewne. Teraz czas już kończyć, bo inni zmarli gotowi są pomyśleć, że przedkładam rozmowy z takim stworem jak ty, nad kontakty ze szlachetnymi ludźmi. Niech ci będzie, powiedział, wzdychając, Eygor. Zajrzałem jednak do wnętrza twojego umysłu i wiem, że to się da zrobić. Masz... ogromną moc! Przyjmij mój dar i natychmiast będziesz mógł z niego skorzystać dla dobra wszystkich Cyganów. A ty powrócisz do krainy żywych. Tylko na tak długo, jak tego zechcesz. Nie jestem tego pewien. Przecież masz moc. Władzą nad zmarłymi, a ja jestem tylko kupą szczątków. Kupą wampyrzych szczątków, zauważył Nathan. Zaiste, właśnie zaczynam czuć wschodzące słońce. Nathan poczuł, jak obecność Eygora oddala się i jak przetacza się przez eter, dochodzące z oddali echo pożegnania: Do następnego spotkania, Nathaaan... Nathan przeciągnął się na posłaniu, otworzył jedno oko, a potem drugie. Sny powoli znikały i Nathan zastanawiał się, co z tego było realne, a co było tylko... snem. Obrócił się na bok i spojrzał przez rzadki las na prerię, sięgając wzrokiem do rozpalonej pustyni. Przynajmniej ostatnie spotkanie było realne. Eygor miał rację: słońce wschodziło. Powoli blada poświata rozszerzała się, obejmując coraz większą część horyzontu. Na niebie znajome gwiazdy stawały się coraz bledsze. Obóz powoli budził się do życia. Stojący niedaleko strażnik ziewnął i uśmiechnął się do Nathana. Był to Andrei Romani. Niedaleko, na pniu drzewa, uzbrojony po zęby niczym anioł stróż, siedział Lardis. Nathan usiadł, ziewnął i spytał: - Wszyscy już wstali? - Większość - odpowiedział Lardis. - Ty i twoi ludzie z Krainy Piekieł spaliście najdłużej. Powiedzieli mi, że powinieneś się wyspać i skorzystali z tego jak z wymówki, żeby się położyć! Nathan znowu ziewnął. - Mieli rację, bo będą mieć masę roboty. Były jakieś kłopoty? - Żadnych. Nathan wstał. - No, to chodźmy ich obudzić, Lardis. Czas nauczyć się nowej zabawy. Nazwijmy ją „przemieszczaniem się”. Gdyby jednak kiedykolwiek zobaczyli to wampyrzy lordowie, to dla nich byłaby to z pewnością „zabawa w chowanego”. - Zabawy! - Mruknął Lardis zastanawiając się, dlaczego Nekroskop tak dziwnie patrzy na niego i w dodatku szczerzy zęby w uśmiechu. - Gdzie jest Ian Goodly? - Spytał Nathan, przybierając poważny wyraz twarzy. - Muszę jeszcze coś zrobić w czasie, kiedy będziecie zwijać obóz. - Popatrzył w niebo. - Z tym wysokim jegomościem, co zagląda w przyszłość? - Tak, z nim i z jeszcze jednym. - Potwierdził Nathan. - Musimy to zrobić, zanim nie znikną gwiazdy. - A ten drugi? - Nie znasz go - odpowiedział Nathan. - Jest Tyrem... i nie żyje. Lardis otworzył usta, ale nic nie powiedział. Pomiędzy drzewami szedł już w ich stronę Ian Goodly... IV Poza przyszłością i przeszłością - Przemieszczanie się - Kłopoty na przełęczy Nathan zabrał Iana Goodly'ego na spotkanie z Thikkoulem. Miało to być „spotkanie umysłów” na pustyni, gdzie już raz, pod nocnym niebem rozmawiał w mowie umarłych z astrologiem Tyrów. Umysł Thikkoula oczekiwał ich. Wiedziałem, że przyjdziesz, Nekroskopie, Thikkoul chętnie ujawnił swoją obecność. Thikkoul, odparł Nathan, przyprowadziłem przyjaciela, o którym ci mówiłem. Jest tu ze mną... ...żeby pomóc odczytać to, co zobaczę. Tak, przypominam sobie. Ale skąd będzie wiedział, co widzę, nie znając mowy umarłych? Nathan uśmiechnął się i odpowiedział: Będę nie tylko twoimi oczami, ale również twoim głosem! Ułożył się na zboczu wydmy i wskazał Goodly'emu miejsce obok siebie, po czym powiedział na głos: - Czego dotyczą twoje przeczucia? Co cię tak zaniepokoiło? Kochałem gwiazdy przez całe życie, zaczął Thikkoul dając Nathanowi czas na to, żeby szeptem powtórzył słowa prekognicie. Księżyc, słońce, gwiazdy - wszystkie zjawiska na niebie - były dla mnie drogowskazem. Planem tego, co było i tego, co będzie. Będąc chłopcem, myślałem, że to tylko wspomnienia, ale kiedy pewne sytuacje wydarzały się faktycznie, zrozumiałem, że dostrzegałem przyszłość! Kiedy nocą przebywałem pod ziemią, nawet w zamkniętym i ciemnym pokoju, czułem nad sobą księżyc i gwiazdy... Czułem, jak planety wabią księżyc ze swoich orbit. I tak, jak księżyc był wabiony siłą planet, tak mój umysł był przyciągany przez wszystkie ciała niebieskie! I nawet kiedy ich nie widziałem, czułem jak krążą i wirują! Będąc świadomym ich obecności, nawet kiedy ich nie widziałem, potrafiłem odczytywać ich przesłanie. Jak było za życia, tak jest i po śmierci. Jak ci dobrze wiadomo, nasze pasje i zainteresowania nie znikają w chwili śmierci. I nawet teraz, w całkowitej ciemności, potrafię częściowo odczytać to, co zostało zapisane w gwiazdach... Kiedy Thikkoul przerywał, Nathan „tłumaczył”. Powtórzył swoje pytanie: - Co takiego poczułeś? Coś niezwykłego! Pomimo odwiecznego i ustalonego ruchu gwiazd czuję, że ziemia zbliża się do słońca! Księżyc ma ciężar taki sam jak zawsze, podobnie jak ta dziwna rzecz za górami. Ale pojawiła się trzecia, potężna siła, która ma wpływ na całą planetę! Nekroskop zobaczył coś szczególnego w twarzy Goodly'ego. - O co tu chodzi? - Spytał. - To... po prostu wiem, co ma na myśli - Odpowiedział Ian. - Też to czułem, tylko... aż do teraz o tym nie wiedziałem! - Czego? Że ziemia się obraca? - Nie - pokręcił głową Goodly. - Że się obróci! Tylko... co to oznacza? Nathan powrócił do mowy umarłych, wypowiadając się na głos. - Thikkoul, czy wiesz, co to znaczy? Może dowiemy się z gwiazd... ? - Jasne, tylko że zaczynają blednąć. Takie lubię najbardziej, tuż przed świtem. Nathan spojrzał na gwiazdy, a jego metafizyczny umysł zjednoczył się z umysłem Thikkoula. Jest! Też to poczułeś, powiedział Thikkoul. Obrót planety! Ale... czy to także zobaczyłeś? - Niby co? - Nathan poczuł zawrót głowy. Ruch gwiazd na niebie. Z południa na północ, w chwili gdy ziemia się obracała! Nathan pokręcił głową. - Nie, nie widziałem tego. Czy to była... przyszłość? Coś dotyczącego przyszłości. Jednak nie wiem, co. Jeśli chodzi o twoją przyszłość, o przyszłość Cyganów - to nic nie zobaczyłem! To coś jest zbyt potężne, zaciemnia i obejmuje wszystko. Nie da się tego z niczym porównać. Goodly miał dokładnie takie samo zamieszanie w umyśle... Kiedy wrócili do obozu, Lardis nie był jeszcze gotowy na zabawę proponowaną przez Nathana. Korzystając z wolnego czasu, Nathan opowiedział wszystko Benowi Traskowi. W końcu tylko on mógł stwierdzić, ile jest w tym prawdy. Ale Ben po wysłuchaniu sprawozdania pokręcił jedynie głową: „gdybyś mi opowiedział o czymś konkretnym, to wiedziałbym, czy to prawda. Ale są to tylko domysły, więc wiem niewiele więcej od ciebie”. Zabawa nie był skomplikowana. Na płaskim terenie, tuż przy granicy z sawanną, Nathan sformował trzy ciasne szeregi z ludzi ustawionych w okręgach. Całe koło miało może piętnaście metrów średnicy. Rodziny, przyjaciele i bliskie sobie osoby trzymały się razem. Wszyscy mieli dostęp do długiej liny, która biegła wzdłuż szeregów. Nathan zaczął wyjaśnienia: - Kiedy zbliżą się Wampyry, natychmiast po pierwszym ostrzeżeniu przybiegamy w to miejsce i chwytamy za linę. Zapamiętajcie swoje miejsca. Ta lina jest waszą linią życia. Ani na chwilę jej nie puszczajcie! - Stał w środku tak, żeby wszyscy mogli go widzieć. Matki wzięły dzieci na ręce, mężowie trzymali za linę, a drugą ręką obejmowali swe żony. - Być może słyszeliście już, co potrafię - kontynuował Nathan. Niektórzy, być może większość z was, widziała to. Kilka osób przenosiło się ze mną do... innego miejsca. Jest tam bardzo ciemno i zupełnie inaczej niż tutaj. Może się wam wydawać, że spadacie, ale tak nie jest. Najlepiej trzymać podczas podróży mocno zamknięte oczy. Lepiej też powstrzymać się od mówienia, a najlepiej to nawet nie myśleć. Zamknijcie oczy i zachowajcie ciszę. - Teraz będzie to tylko próba. Kiedy pociągnę za linę, pójdźcie szybko w moją stronę, ale bez biegania. - Pociągnął za linę i plemię Lidesci podążyło za nim z ufnością dziecka. Kiedy go mijali, klepał ich po plecach, mówiąc: - Dobrze! Bardzo dobrze. Idźcie dalej. Właśnie o to chodzi. - W końcu zbili się w jedną grupę, w której wszyscy trzymali za linę i mieli zamknięte oczy. - Otwórzcie oczy - Powiedział Nathan. - Teraz rozmieszczę pomiędzy wami tych, którzy już byli ze mną w tym tajemniczym miejscu. Jak możecie zobaczyć, wcale się nie boją. Nie wolno się bać. - Mieszkańcy Ziemi, Lardis, Andrei Kirk i Misha zajęli swoje miejsca w kręgu. - Teraz zrobimy to naprawdę. Wybieramy się do przepięknego miejsca! Trzymajcie się liny i pamiętajcie, co wam mówiłem. Możecie poczuć, że latacie, albo że spadacie - ale będzie to tylko złudzenie i potrwa nie dłużej niż kilka chwil. Nathan wywołał drzwi i wprowadził wszystkich. Trwało to nie dłużej niż czterdzieści pięć sekund. Na sawannie nie było nikogo, a Nathan przenosił swój „ładunek” przez Kontinuum Möbiusa... ... po czym wyprowadził wszystkich. - Przepiękne miejsce! - Westchnęła Misha. Jako jedna z pierwszych otworzyła oczy. Wszyscy stali na żyznej ziemi Jeziora Kraterowego, które znajdowało się na płaskowyżu, wznoszącym się ponad poziomem rozpalonej pustyni. Prawdopodobnie była to pozostałość po upadku meteorytu. - Ta ziemia należy do Tyrów - rzekł Nathan uspokajającym tonem. - Tyrowie to wspaniali ludzie. Niedługo obudzą się i wyjdą z jaskiń, żeby pracować w oazach. Powiem wam, dlaczego to miejsce jest tak cudowne. - Ja zgadnę! - Przerwała mu Misha. - To dlatego, że na skraju lasu panowała jeszcze ciemność... a teraz stoimy w pełnym słońcu! - Właśnie - uśmiechnął się Nathan. - Jesteśmy bardzo daleko na południu. Gdyby Wampyry chciały ruszyć za nami, to nawet nocą nie zdecydowałyby się na taki krok. Południe znajduje się bliżej słońca, a to jest dla nich niebezpieczne. Rozejrzał się i zobaczył dzieci zmierzające do wody. - Tak, to piękne miejsce, ale nie rozchodźcie się, bo długo tutaj nie zostaniemy. Tyrowie robią nam grzeczność i możemy przebywać tutaj tylko w razie zagrożenia. Nie nadużywajmy gościnności gospodarzy. Tym razem tylko przecieraliśmy szlak na wypadek, gdybyśmy musieli się ewakuować. Lardis zawołał wszystkich i ponownie ustawili się w okręgach, po czym znowu zabawili się w „przemieszczanie” z wykorzystaniem liny. Nathan przeprowadził wszystkich do tymczasowego obozu na skraju lasu. - Wilk! - Krzyknęła Zek Föener. Złapała się za głowę, a jej twarz wyrażała głębokie zdumienie. Nathan zbliżył się do niej i dostroił się do jej telepatycznych zmysłów. To był Grymas, który próbował skontaktować się z Nathanem! Wujku Nathanie! Dopadły mnie! - To Grymas - powiedział Nathan. - Ma kłopoty! Nathan odczytał współrzędne wprost z umysłu wilka, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić lub pomyśleć, dotarła do niego kolejna wiadomość, tym razem w mowie umarłych. Nathan! Pojawili się nowi zmarli!, zwrócił się do niego Jasef Karis. Wśród nich są ludzie. Na wielkiej przełęczy toczy się bitwa! Wielka przełęcz... ludzie Turkura Tzonova. Nathan miał zamiar spotkać się z nimi za kilka godzin przy wyjściu z przełęczy. Teraz jednak najwidoczniej zaatakowały ich siły Devetaki. Był to jej ostatni ruch przed wschodem. Nathan czuł się rozdarty: po jednej stronie wilk, a po drugiej ludzie. Ale wahał się tylko chwilę. Zawołał do Lardisa: - Zwołaj ludzi... ośmiu pod bronią... czekajcie na mnie! -Po czym załadował kuszę bełtem z ładunkiem wybuchowym, wywołał drzwi i zniknął... ...pojawiając się w górach po stronie Krainy Gwiazd. Jednym spojrzeniem ogarnął całą sytuację. Porucznik i starszy niewolnik uzbrojeni w bojowe rękawice zbliżali się do Grymasa, który stał na sztywnych nogach na skraju głębokiej na setki stóp przepaści! Zamiary wampirów były jasne: chcieli pożreć wilka. Nie interesował ich za bardzo los ofiary; czy spadnie, czy dostanie się w ich łapy. Serce wilka było rarytasem, a mięso zawsze było mięsem, bez względu na pochodzenie. Nathan pojawił się kilka kroków od krawędzi. Porucznik natychmiast go wyczuł, przysiadł i skoczył w jego stronę, jednocześnie podnosząc rękawicę. Tymczasem niewolnik podchodził do stojącego na skraju przepaści wilka. Grymas był ranny, miał zakrwawiony i rozorany bok. Opuszczały go siły. Pozostała mu resztka sił wystarczająca na ostatni skok, być może skok do wieczności. Pomiędzy Nathanem a wilkiem znajdował się wulkaniczny głaz oraz porucznik, który właśnie wykonał dwa błyskawicznie kroki w stronę człowieka! Nathan nie mógł się zdecydować, gdzie strzelać. Jeśli strzeli do niewolnika, to wyda się na pastwę porucznika. Strzelając do porucznika, może nie zdążyć pomóc Grymasowi. Wysłał mentalny obraz swoich zamiarów i zadał pytanie: Masz jeszcze siły? Tak, odpowiedział Grymas i ruszył! Wskoczył na kamień. Niewolnik machnął rękawicą w chwili, gdy Grymas był już w powietrzu, ale Nathan nacisnął spust. Bełt przelatując tuż obok porucznika trafił niewolnika w ramię i wytrącił go z równowagi. Pusta kusza opadła Nathanowi w rękach. Porucznik zaśmiał mu się w twarz pokazując wielki otwór gębowy. Sięgnął ręką, żeby złapać Nathana za gardło i przygotowywał ostateczny cios ręką uzbrojoną w rękawicę. Ale: Teraz!, wysłał myśl Nathan. Bełt tkwiący w ramieniu niewolnika eksplodował, rozrywając ciało i zabarwiając tysiącem szkarłatnych kropelek powietrze. Grymas skoczył po raz drugi, spadając na porucznika oraz Nathana. Wszyscy troje przelecieli przez krawędź przełęczy. Uderzenie porucznika nie dosięgło Nathana, zamiast tego wampir próbował złapać się krawędzi przepaści. Na chwilę zatrzymał się, ale później zaczął się zsuwać. W tym czasie Nathan i Grymas polecieli na dół, a podczas lotu Nathan otworzył drzwi Möbiusa. Zanim drzwi się zamknęły, usłyszeli, jak ciało porucznika odrywa się od skały i frunie swobodnym lotem ku ziemi... ...Jak to się stało?, zapytał Nathan ze złością. Nie posłuchałem mojej własnej rady, odpowiedział Grymas. Tobie mówiłem, żebyś się wycofał, a sam pchałem się do przodu! Byli ze mną trzej szarzy bracia, ale kiedy pojawiły się wampiry, rozdzieliliśmy się i one poszły za mną. Chciałem wyśledzić miejsca, gdzie się pochowali. Tych dwoje ruszyło za mną. Byłem dla nich po prostu wilkiem, którego chcieli złapać. Porucznik miał szczęście i uderzył mnie rękawicą. W końcu byłem już tak wyczerpany, że zacząłem wołać o pomoc i ty mnie usłyszałeś. Nie, ktoś inny cię usłyszał, odpowiedział Nathan. Miałeś szczęście, bo ta osoba rozmawiała już kiedyś z wilkami. Ale Grymas nic nie mówił. Z podziwem i w milczeniu odbierał wrażenia z Kontinuum Möbiusa. Trzymany mocno przez Nathana, kręcił się, warczał i w końcu powiedział: Wujku... kierunki! Co? Czuję je... tutaj! To miejsce jest wszystkimi miejscami i wszystkimi czasami! Tak, kierunki. Tu jest „wszędzie”! To świat mojego ojca i twojego, i pozostałych osób! Oni też są tutaj. A także siły, które walczą z księżycem; moce, które zrodziły się w gwiazdach! KIERUNKI! Nathan chciałby dowiedzieć się więcej, ale nie było na to czasu. Wrócili do obozu i postawił Grymasa na ziemi. Kiedy trochę przestraszone Zek i Misha podeszły do nich, powiedział: - Zaopiekujcie się nim. Ta rana nie jest groźna. Lardis wraz z resztą ludzi był już gotowy. Wśród nich byli Trask, Chung, Carling, Andrei i Kirk. - Kłopoty na przełęczy - rzucił jednym tchem Nathan, ładując jednocześnie kuszę. - Ludzie walczą z potworami. Ale bądźcie czujni. Obie strony mogą nas zaatakować! Pamiętajcie, że to ludzie Tzonova. Zabrał wszystkich na przełęcz, gdzie świt dopiero zaczynał przedzierać się blado poprzez noc. Od strony południowej nie było widać żadnej aktywności. Nathan wykonał drugi skok i pojawili się... ...otoczeni zapachem prochu strzelniczego, białym dymem. W ich kierunku kulejąc zmierzała ludzka postać, przedzierając się przez bladą, przygruntową mgiełkę. Człowiek. Ale na szerokiej wstędze nieba, ponad głowami, gdzie wznosiły się w górę ściany wąwozu, były obiekty całkowicie nieludzkie! Dwa kształty wampyrzych lotniaków pulsowały skrzydłami na tle blednących gwiazd. Jeden z nich nie miał jeźdźca. Drugi stwór leciał trochę niżej i znajdowało się na nim dwoje jeźdźców, w tym kobieta, która siedziała na przedzie długiego siodła. Miała na sobie zbroję i maskę zakrywającą połowę twarzy, najwyraźniej była to lady Wampyrów. Za nią starał się utrzymać w siodle drobny mężczyzna. Maska zdradziła tożsamość lady. Nathan przyklęknął na jedno kolano i wymierzył z kuszy. Było już jednak za późno, bo lotniak zniknął na północy w rzucanym przez skały cieniu. - Devetaki Czaszkolica - warknął Nathan. Przechwycił telepatyczną próbę kontaktu i przed zasłonięciem umysłu zdołał rozpoznać jej gniew, Ale jej pasażer nie był równie zdolny, jak Devetaki. Nathan „usłyszał” wyraźnie, jak zwraca się do niej: To był on. Ten, o którym ci mówiliśmy razem z Tzonovem! Widzisz, jak potrafi się przemieszczać? Możesz zapomnieć o broni, bo Nekroskop i jego partyzanci na dole... Zamknij się głupcze!, przerwała mu gwałtownie. On słyszy swoim umysłem! Cisza nagle została przerwana ogniem automatycznej broni. Koledzy Nathana wysłali serię w kierunku fruwających lotniaków. - Wstrzymać ogień! - Krzyknął Ben Trask. - Nie marnujcie amunicji! Ogień ustał i tylko echo wystrzelonych serii odbijało się przez jakiś czas od ścian kanionu. Trask poszedł porozmawiać z ocalonym, a Nathan zabrał ze sobą Andreia i Kirka do miejsca, gdzie odbyła się bitwa. Krótki skok, sto pięćdziesiąt jardów niżej. Tutaj natknęli się na wstrętne resztki wojny. Przez jakiś czas stali w milczeniu, otoczeni mgłą. Nekroskop „nasłuchiwał”. Telepatia nie wychwytywała żadnych myśli, za to eter przesycony był pełnymi niedowierzania okrzykami zmarłych! Ludzie, którzy dopiero co umarli, zawsze są w szoku i nie da się z nimi rozmawiać. Taka próba wprowadziłaby ich w jeszcze większe przerażenie. Spalone lotniaki i mały wojownik leżały w miejscach, gdzie spadły lub gdzie dosięgnął ich strumień płynnego ognia. Znad ich zwłok oraz z małych wgłębień w ziemi, gdzie trafiły granaty, unosił się dym i zasmradzał okolicę. Kamienie były zbryzgane czerwienią. Twarze ludzi, a przynajmniej tych, którzy mieli twarze, zastygły w grymasie przerażenia. Ich ciała były... straszne! Niektóre z nich mogły kryć w sobie niebezpieczeństwo. Nie chodziło tu o ludzi, ale o nieżywych poruczników. Wielu z nich od dawna było wampirami. Nathan zdziwił się faktem, że wśród ciał było o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Jednak po pewnym czasie dotarło do niego, że te straszne kobiety były poddanymi Staruchy Zindevar. Nekroskop przypomniał sobie, co mówiono o niej w Turgosheim. Nieliczne zwłoki osobników płci męskiej były eunuchami! - Będziesz mieć trochę roboty - zwrócił się do Lardisa. -Trzeba spalić te zwłoki. Tylko nie dotykajcie wampirów, ani ich stworów. Jedyny człowiek, który przeżył bitwę, był szczupłym, nerwowym agentem JSW. - O to chodziło - mówił. - Chciwość, możliwość awansu... ale teraz widzę, że przede wszystkim głupota. Paxton zrobił głupka nie tylko ze mnie. Oszukał nawet swoich przełożonych. Byłem dość blisko niego, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo jest obłąkany... - W jaki sposób dotarł tutaj Paxton? - Zapytał Trask. Agent spojrzał na niego, wzruszył ramionami i odpowiedział: - Dowiedział się, że wróg - nazywał go „obcym” - dostał się do Wydziału E i że będzie starał się dotrzeć do Schronienia w Radujevacu. JSW miało swoje mety w Bukareszcie, Belgradzie i innych miejscach. Paxton od jakiegoś czasu czekał na okazję. Ale nikt oprócz niego nie wiedział, o co mu naprawdę chodzi. Na początku rozkazano nam zatrzymać obcego i nie pozwolić mu uciec. - Wzruszył ramionami. -Chyba z powrotem. Ale kiedy zdobyliśmy Schronienie, odwołano nas. - Ale to go nie powstrzymało - Trask pokiwał głową. - Nie. Znalazł sprzęt potrzebny do tego, żeby dotrzeć do Bramy. Wszyscy tam dotarliśmy. Wtedy zrozumiałem, że mu odbiło. Było już jednak za późno. Powiedział, że ci, co pójdą z nim, będą bogaci. Ale nikt nie miał takiego zamiaru. Mieli żony, dzieci, domy i własne życie. Kiedy zaczęli się wycofywać, zastrzelił ich! Wszystkich oprócz mnie. Wiedziałem, że mogę być następny, jeśli znajdzie się ku temu najmniejszy powód. Nie wiedziałem, dlaczego oszczędził mi życie, dopóki nie zobaczyłem Krainy Gwiazd. Wówczas zrozumiałem. Tutaj nikt nie chciałby być sam... Lardis zawołał Nathana na stronę i szepnął: - Niestety, on tego nie przeżył. - Hm? - Widzisz, jak drapie się po szyi? Ma znaki. Jakiś porucznik musiał go ugryźć w trakcie walki. Został zwampiryzowany, niestety. - Niech Trask go jeszcze popyta. Nie bądź dla niego okrutny. Niech nie wie, że przyszedł na niego czas. Nie można go za nic winić. - Nikogo nie można winić - odpowiedział Lardis, pokazując błyszczące ostrze maczety. - Bez obaw. Niczego nie poczuje. - Czy Trask wie o tym? - Raczej nie. Pewnie nie pytałby go tak otwarcie. - Dobra. Jak będziesz gotowy, to zawołam Traska. - Gdzie jest Paxton? - Spytał Trask agenta. - Nie żyje. Nie wiem, o co im chodziło, ale zaraz po ataku zaczęli ścigać szefową tych koszmarnych bab. To znaczy Paxton i Bruno Krasin, zastępca Tzonova. Zapędzili ją do jaskini. Słyszałem, jak wybuchały granaty i jaskinia się zawaliła. Nikt by tego nie przeżył. - Miałeś szczęście - przyznał Trask i dopiero teraz zauważył, że mężczyzna pociera dziwne wgłębienia na szyi. Nathan zauważył przerwę w rozmowie. - Ben - zawołał. - Możemy porozmawiać? Trask odwrócił się i podszedł do niego. Zanim Nathan zdążył otworzyć usta, Trask powiedział: - Wiesz, myślę, że ten facet... - ...wiem, co masz na myśli - przerwał mu Nathan i pociągnął za rękę. Za jego plecami dał się słyszeć dźwięk rozcinanego mięsa oraz krótki, zduszony okrzyk. Potem zapadła cisza. Kiedy Geoffrey Paxton wynurzał się z ciemności i powoli stawał się coraz bardziej przytomny, obserwował różne, przepływające przez jego umysł fragmenty: strzępy wspomnień i odłamki przeszłości, które wiodły go do teraźniejszości. To było trochę tak, jak wynurzanie się z podwodnych głębin lub jak powolne budzenie się. Tak jak nurek odczuwał brak tlenu i lekką dezorientację po wydostaniu się na powierzchnię. Leżał w rumowisku skalnym, w kurzu, brudzie i pyle, i przepływały mu przed oczami wspomnienia z przeszłości, nie mniej realne niż sen: Dzieciństwo, kiedy zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że posiada zdolność telepatii, niezrozumienie jego zdolności, odwrócenie się od ludzi oraz introwersja. W końcu znalezienie wartości w samym sobie i egotyzm. Czas pracy w Wydziale E i zwolnienie z pracy oraz starcie z Nekroskopem Harrym Keoghiem. Po przybyciu do Krainy Gwiazd, rozpaliła się jego nadzieja na odzyskanie talentu i stanie się czymś lub kimś naprawdę potężnym - Wampyrem! Atak na przełęczy... mógł zostać zabity i wszystkie plany spełzłyby na niczym! Ale coś ich ostrzegło. Lotniaki zajaśniały na niebie tuż przed atakiem. To go zdziwiło, czyżby nie doceniali uzbrojenia przybyszów z Ziemi? A może ktoś ich zdradził? Zdążyli się przygotować. Ludzie Krasina przeszli samych siebie. Zginęli co prawda, ale nie oddali skóry za darmo. W końcu nadeszła okazja, na którą czekał Paxton. Kobieta, z pewnością Wampyr, straciła lotniaka. Zobaczył jak czołga się do jaskini, a za nią idzie Krasin! Paxton wiedział, że Krasin ją zabije. Nie ma w tym nic złego. Ale jest zabijanie i zabijanie. Nie musi tak zupełnie umrzeć. Jakaś część jej, gatunek w niej zamieszkujący, musi przeżyć. Aby żyć w Paxtonie! Ale zanim zdążył cokolwiek uczynić, ten dureń Krasin rzucił granatem! Paxton ledwo zdążył ukryć się za skałą. Kiedy wstał otoczony dymem i smrodem, wywołanym eksplozją, Krasin odbezpieczył drugi granat! Paxton dostrzegł swoją szansę i jakby sama z siebie przemówiła jego broń. Seria rzuciła Krasina na ścianę, jego mundur zabarwił się na czerwono. Ręka opadła bezwładnie... granat potoczył się w stronę wąskiego wejścia... wybuch... i ciemność. Z której właśnie teraz próbował wydostać się Paxton. Jedyny, który przeżył. Dowodem na to była świadomość. Obudził się! Zakrztusił się siarczanokordytowym dymem. Ciążyła mu klaustrofobiczna trumna zawalonej jaskini. Czuł ciężar skał. Czuł, że ma wiele ran i zadrapań... ale najbardziej dręczyła go ciemność. Ciemność mówiła mu, że wciąż jest w jaskini, a ból upewniał go w tym, że żyje. Poruszył się, a wraz z nim poruszyło się gruzowisko. PODniosły się obłoki kurzu, które podrażniły mu gardło. Zakaszlał. Poranionymi i zakrwawionymi rękami zaczął odgarniać kamienie. Podniósł głowę, odczuł nudności i z powrotem ją położył. Po chwili ponowił próbę. Brak powietrza! Czy dlatego nie mógł w pełni odetchnąć? A może to góra go przydusiła? Paxton zsunął z siebie kamienie, usiadł, uwolnił nogi i poruszył nimi. Kości były całe. Tylko zranienia i stłuczenia. Z tyłu głowy guz wielkości jajka. Przypomniał sobie o miniaturowej latarce w kieszeni. Boże (w którego wcale nie wierzył) spraw, żeby była cała! Po chwili zadymiony promień światła przebił się przez wypełnioną dymem i kurzem jaskinię. Środek groty pozostał nienaruszony; zawaliło się tylko wejście. W pobliżu ściany wystawała dolna część tułowia i nogi Bruna Krasina. Ciało było przyciśnięte dziesiątkami ton wielkich głazów. Hm, Rosjanin i tak już nie żył. Ale gdzie ta kobieta - albo lady - którą ścigali? Paxton rozejrzał się za bronią. Zginęła pod rumowiskiem. Delikatnie stawiając kroki, potykając się i uważając na bolącą głowę, Paxton badał jaskinię. Latarka oświetlała coraz to inne miejsca. I w końcu... ...tam była! Tylko, że nie miała głowy, podobnie jak prawej ręki i prawej piersi. W pobliżu niej ściana jaskini była zbryzgana krwią. Nie żyła. Paxton sporo wiedział o Wampyrach, ale nie wiedział wszystkiego. I podobnie jak większości ludzi, jego wiedza bazowała bardziej na mitach, niż na faktach. Chciał jej życia. Chciał, żeby zrobiła z niego Wampyra! Ale teraz nie było raczej na to szansy. Usiadł na kamieniu, żeby trochę odpocząć i pomyśleć. Promień latarki kręcił się koło Zindevar i zatrzymał się na jej grubej szyi. Paxton zobaczył ruch! Nie wierząc własnym oczom, włączył i wyłączył światło. Trzęsła mu się ręka. Szyja Zindevar pulsowała, ruszała się, rozszerzała, jakby coś starało się odnaleźć drogę i wyjść! I nagle Paxton nie był już taki pewien, czego chciał. W ciemnościach grobowca-jaskini pojawiła się wampirza pijawka Zindevar. Owa ślepa rzecz nosząca kaptur podobny do kobry. Przecierała sobie szlak przez śluz czerwonokrwistego tunelu szyi Zindevar. Lady była martwa, ale pulsowało w niej życie. Ta rzecz poczuła go (jego ciepło, krew, człowieczeństwo, dostępność) i zaczęła się czołgać, rozwijać. I Paxton zyskał pewność, że już tego nie chce! Na chwilę odzyskał trzeźwość umysłu i wyciągnął zza pasa długi nóż. Wcisnął latarkę w szczelinę i trzęsąc się ze strachu, przyszpilił pijawkę do podłoża. Ale to tylko przyspieszyło proces. Pijawka wiła się to w jedną, to w drugą stronę, po czym wydaliła jajo, które zniknęło w ciemności. Perłowe, połyskujące, o planktonicznych przerostach - nie większe od ludzkiego paznokcia, ale śmiercionośne, wycelowane w Paxtona. Paxton wydał z siebie jęk i wspiął się, żeby wziąć latarkę. Skończyła się bateria. Coś zimnego dotknęło jego ręki, wpadło przez rękaw do wnętrza koszuli i dotykając po drodze sutka, przesunęło się na szyję. Poruszało się z prędkością światła! Uderzył się, chcąc trafić w pasożyta, ale źle wycelował. To było już w środku - było w jego uchu! BÓL! Cierpienie poruszało jego ciałem, kazało mu krzyczeć, bić się w głowę, machać nią w tę i z powrotem. Ktoś wlewał mu kwas do ucha, do mózgu i zwijał mu zwoje mózgowe! Zataczał się jak pijany, wył z bólu... aż w końcu jego głowa znowu zetknęła się z czymś. Czymś litościwie twardym. Ciemność. Znowu... V Sny zmarłych - Symbole Ethloia - Terror w Turgosheim! Nathan planował możliwie jak najwięcej zaszkodzić Wampyrom w ciągu dnia. Ale Grymas, który zebrał dodatkowe informacje od Błyska i pozostałych szarych braci przemierzających góry, upewnił Nathana w przekonaniu, że nie będzie to możliwe. W Krainie Gwiazd lordowie z Turgosheim ukryci w wiecznym cieniu gór, wystawili warty i pomimo nadchodzącego dnia byli czujni, jak nigdy wcześniej. Próby ataku na obozy Wampyrów byłyby szaleństwem, a nawet samobójstwem. Początkowe sukcesy Nathana obróciły się przeciw niemu, a czasu było niewiele, ponieważ Gustaw Turczin już za dwa dni miał zamknąć wyjście ewakuacyjne w Perchorsku. Gdyby doszło do ostateczności, Nathan zawsze miał możliwość przetransportowania Traska, Zek i pozostałych Ziemian do Gwiezdnej Bramy. Ich wzajemne zobowiązania skończyłyby się wraz z pożegnaniem. Ale... Nekroskop miał bardzo pomieszane uczucia. Takich przyjaciół trudno byłoby znaleźć w każdym ze światów. W ramach przygotowań do obrony przed Wampyrami, Nathan postanowił złożyć wizytę Tyrom. Zdecydował się spędzić ten czas razem z Mishą. W Żółtogórzu czekała już na nich Atwei. Nathan poprosi o zgodę na odwiedzenie Jaskini Pradawnych. Chciał porozmawiać z Shaekenem i Tharkelem. Obiecał, że wizyta nie będzie trwała długo i oczywiście uzyskał pozwolenie. Nathan, co za niezwykłe czasy! Odezwali się jednym głosem Shaeken i Tharkel. Mieliśmy dziwne sny! Co nie zdziwiło Nathana, ponieważ zmarli podobnie, jak żywi zapadali w sen i śnili. - Co wam się śniło? Śniła mi się... woda!, powiedział Shaeken. Mnie także, dodał Tharkel. Woda użyźniła pustynię! We śnie widziałem, jak pustynia cofa się mila po mili. A w Krainie Gwiazd widziałem fontannę, którą oświetlało matowe, białe światło! Po czym odezwał się Shaeken. Ja też to widziałem, a także burzowe chmury nad pustynią i obfite deszcze. Zupełnie nie wiemy, co mogą oznaczać te sny! Nathan pokręcił głową i powiedział: - Ja też tego nie rozumiem. Czy chcecie powiedzieć, że to może dotyczyć przyszłości? Gdyby to mówił Thikkoul... Thikkoul! Zawołali jednocześnie. Rozmawialiśmy z nim! Pamiętaj, że Tyrowie są telepatami nie tylko za życia, ale także po śmierci. Ciągnął dalej Shaeken. Wszyscy Pradawni rozmawiają teraz jeszcze częściej ze sobą, niż dawniej. A praktyka czyni mistrza. Co więcej, wszyscy mają dziwne wizje! Oczywiście, że rozmawialiśmy z Thikkoulem. Wydaje się, że nasze spostrzeżenia dopełniają się. - Jak to? My mówiliśmy o wodzie, a Thikkoul mówił o wielkiej zmianie w świecie. To tak, jakbyśmy wzajemnie się wzmacniali, dodał Tharkel. Jakbyśmy byli połączeni, umysł z umysłem, i jakby kolejna wizja wynikała z wizji kogoś poprzedniego! Jakby całość, kontynuował Shaeken, oznaczała znacznie więcej, niż suma części. To stwierdzenie zaskoczyło Nathana. - Czy wiecie - powiedział - że to zabrzmiało, jakby przemówił Ethloi Matematyk? Kiedyś z nim rozmawiałem w Jaskini Długich Snów. To było... dawno temu. Ethloi, który zna się na liczbach?, upewnił się Shaeken. Pamiętam, przecież to ja cię do niego wysłałem. Powinieneś znowu z nim porozmawiać, bo zacytowałem jego słowa! - Czy w jego snach również jest pełno wizji? Tak! Wiemy, że chciałby z tobą porozmawiać. - Nie kontaktował się ze mną. To skromny człowiek, jego liczby są skromne, a twoje sławne! Poza tym wiele innych osób chciało z tobą rozmawiać. Nie chciał marnować twojego czasu na jakieś symbole. - Tak powiedział? Tak.. - I mówił: symbole? Nie liczby? Symbole. Symbole związane z wodą. „Wody, które przepływają pomiędzy światami”. Tak powiedział. - No, to niedługo się z nim spotkam, ponieważ Otwarte Niebo jest następne na mojej liście. Kiedy się tam wybierasz? - Jeśli pozwolicie, to natychmiast. Oczywiście. Odpowiedzieli chórem Shaeken i Tharkel I niech Ten Który Słucha będzie z tobą... Nathan i Misha wrócili do obozu Lidesci, gdzie Zek i Chung starali się odnaleźć obozowiska innych plemion Wędrowców. Następnie razem z Lardisem i Andreiem odwiedzili tyle grup Cygańskich, ile byli w stanie zlokalizować. Lardis wyjaśniał, na czym polega ewakuacja plemion na pustynię, a Nathan w większości przypadków pokazywał zabawę w „przemieszczanie” tym, którzy byli tego ciekawi. Później Nathan wraz z Mishą udali się do Otwartego Nieba. Zostali powitani przez Tyrów i uzyskali pozwolenie na odwiedzenie Jaskini Długich Snów. Misha była pierwszą i prawdopodobnie ostatnią Cyganką, której zezwolono na wizytę. Jeśli chodzi o Cyganów, to wcześniej był tu tylko Nekroskop. Kiedy byli już w środku, Misha usiadła, po cichu kontemplując mistyczną atmosferę mauzoleum. Nathan rozmawiał z Ethloiem. Mogłeś rozmawiać ze mną, nie przychodząc tutaj, Nekroskopie. Mój ojciec tak nie robił, odpowiedział Nathan, i jeśli nie będzie to konieczne, ja też nie będę tak robić. Tutaj... jestem bliżej ciebie. Przyjaciele powinni rozmawiać w taki właśnie sposób. Ale czas mija, a ja słyszałem, że masz mi coś do powiedzenia. Twoja rada będzie nieoceniona, podobnie jak twoje nauki były kiedyś bezcenne. Moje nauki? Moje liczby? Zaśmiał się Ethloi z prawionych komplementów. Widziałem twoje liczby. Prawdę mówiąc byłem zawsze uczniem, a nie nauczycielem. I na dodatek nigdy nie rozumiałem lekcji! Nie bądź śmieszny, odrzekł Nathan. Moje liczby urodziły się ze mną, a ty nauczyłeś się liczyć. Powiedziano mi jednak, że twoje sny się zmieniły, i że teraz... nie śnią ci się już liczby. To są symbole, szepnął Ethloi. Podobne, ale i niepodobne do tych, które pokazywałeś mi w swoim wirze. Jeśli jest w nich jakiś sens, to ty go odnajdziesz. A jeśli nie... to może marnuję twój czas. Jak ci wiadomo, Pradawni dzielą się myślami i nasza wiedza narasta, jak warstwy stalaktytu. Nathan słuchał z przejęciem. Pokaż mi te symbole. Oto co pokazał mu Ethloi: Zanim jednak Nathan zdążył coś powiedzieć, Ethloi dodał: W moich snach zawsze pojawia się razem z tym: Znam to ostatnie! Powiedział Nathan. To ja sam, albo symbol, który dobrze znam. Ale to pierwsze... nie jestem w stanie nic powiedzieć. Pokręcił głową. Te pofalowane linie są jak woda... Ethloi potwierdził. Właśnie, śniły mi się rzeki, które przepływają pomiędzy światami! Nie ma takich rzek. Wiem. Tym razem zadanie przerastało Nekroskopa. Gdyby to były liczby, to można by je jakoś zestawić. Ale tutaj nie było liczb, tylko okręgi, strzałki, woda. Mogłeś zapożyczyć motyw wody od Tharkela i Shaekena. Nie sądzę, choć to możliwe. No i ten rysunek, czy to może być maszyna? Przypomina maszynę parową, wyczuwam w tym tłoki, ciśnienie, ruch, siłę. Ethloi ponownie pokazał mu symbole, tym razem ze wstęgą Möbiusa, która przeplatała się pomiędzy nimi. Wstęga Möbiusa... jak symbol nieskończoności... jak samo Kontinuum Möbiusa: wspólna tkanina czasu i przestrzeni, gdzie schodzą się wszystkie miejsca i czasy. Spojenie światów, a nawet wszechświatów. Ale... rzeki, które przepływają pomiędzy światami? Gdzieś na krańcach umysłu Nekroskopa jawiło się znajome słowo, którego jednak nie sposób było odnaleźć. Przez chwilę wydawało się, że już wie, jak ono brzmi, ale umknęło. I kiedy zniknęło, rozpuszczając się w pustce, poczuł zdenerwowanie i frustrację. Strząsnął z siebie to uczucie i kiedy minęło, odezwał się z namysłem: Pomyślę o tym, co mi pokazałeś. Czas naglił i trzeba było ruszać dalej... I tak minął dzień. Razem z Mishą odwiedzali kolonie Tyrów, którzy gotowi byli gościć u siebie Cyganów z różnych plemion. Nadszedł czas, kiedy ludzie i pustynni bracia musieli poznać swoje zwyczaje. Powiada się, że najlepszych przyjaciół poznaje się w biedzie. Od teraz stosunki pomiędzy Cyganami a Tyrami nabiorą zupełnie nowego znaczenia. Na zawsze minęły czasy, kiedy ludzie uważali pustynnych Tyrów za kogoś gorszego. Nekroskop dotrzymał danego słowa. Misha powiedziała w nocy, że jutro będą leżeć razem w słońcu na trawie, a Nathan odparł, że zna lepsze miejsce. I zabrał ją tam, gdzie padli sobie w ramiona pięć miesięcy wcześniej, w dniu ślubu. Kiedy minęła jedna trzecia poranka (ponad siedemnaście godzin długiego dnia Krainy Słońca), Nathan zarządził przerwę i zabrał Mishę do miejsca na wschód od Skalnego Schronienia, tam gdzie zaprowadził ich szlak poślubnej wyprawy. I tak jak kiedyś położyli się na skórze, w cieniu gałęzi, kochali się, pili wino i jedli chleb z serem. Tuż przed zaśnięciem, kiedy Nathan położył głowę na jej piersi, Misha powiedziała: - Czy nie mówiłam, że zapamiętasz nasz pierwszy raz do końca swoich dni? Wydawało się to tak dawno temu, ale Nathan dobrze to pamiętał: - Tak, mówiłaś - odpowiedział sennie. - A ja pamiętam i zawsze będę pamiętać. A potem zasnęli. ...Nathan obudził się z czymś - kimś - sączącym się do jego umysłu! Rozpoznał go od razu i poczuł, jak wymyka się niczym wąż, prześlizgujący się pomiędzy kamieniami. Tym jazem miał tego dość. Nie budząc Mishy, oddalił się od niej, przyłożył rękę do złotej, skręconej pętli w uchu i wysłał myśl do Turgosheim: Maglore, poznałem cię! Któż inny ośmieliłby się szkodzić w czasie dnia? Jak na bestię, którą jesteś, masz dziwne zwyczaje! Przez chwilę nie było żadnej odpowiedzi, ale po chwili Maglore przestał się zastanawiać i rzekł: A więc oszukiwaliśmy się nawzajem. Ty, kiedy ukrywałeś swoją prawdziwą naturę, swe moce, a ja, kiedy pozwoliłem ci „uciec”. Muszę przyznać, że bardziej dałem się nabrać od ciebie. Powinienem poznać w odpowiednim czasie twoje zdolności i wykorzystać je, gdy była ku temu okazja. No proszę, odparł Nathan. Czy to znaczy, że teraz już wiesz wszystko? Dałem ci sporo czasu, nieprawdaż? Nie oszukałeś mnie tak bardzo, jak ci się wydaje. Przejrzałem cię jakiś czas temu i od tej chwili widziałeś tylko to, co chciałem ci pokazać. Ale i z tym już koniec. Od teraz dowiesz się ode mnie tyle, co od Vormulaca, czyli nic! Różnica polega na tym, że Vormulac nie żyje, a ja wręcz przeciwnie! Ty niewdzięczna kreaturo, odparował Maglore. Dobrze wiem, że żyjesz i to w jaki sposób! Kto do ciebie wysłał niewolnicę, żeby cię rozdziewiczyła? Ty niewinny prawiczku! Przynajmniej za to powinieneś mi podziękować. Pomyśl sobie o tym, że byłem wraz z tobą w dzień ślubu, no i zaraz po ceremonii zaślubin także! Oczywiście, że nie skosztowałem twej kobiety, tej... Mishy? Nie poznałem jej swym członkiem, ale cieszyłem się razem z tobą, gdy ty się nią cieszyłeś! Wampyry były na tyle wredne, że gdy nie mogły torturować swoich ofiar fizycznie, starały się to zrobić przynajmniej psychicznie. Ale tym razem Maglore posunął się za daleko; Nathan nie był już trzęsącym się niewolnikiem, zamieszkującym Runiczny Dwór, lecz wolnym, pełnym mocy człowiekiem! Posłuchaj. Jak dotąd czerpałeś radość ze szpiegowania. Brałeś udział w moich przyjemnościach i masz nadzieję, że gdy mi o tym powiesz, to już nie będą one dla mnie takie miłe. Jesteś jak dziecko! Starasz się skraść innym to, czego nie masz, albo czego sam nie potrafisz. I to ty uważałeś się za największego z lordów! Aluzja do impotencji Maglore'a była oczywiście kłamstwem, ale wampyrza zabawa w słowa zezwalała na takie chwyty. Nekroskop zawsze dobrze wypadał w walce na słowa. Maglore był wściekły. Jego telepatyczna aura nabrzmiała nienawiścią. Gdybym tylko mógł... cię dorwać... Twoje pogróżki nie wzruszają mnie, Maglore! Nathan też był zdenerwowany, ale udawało mu się zapanować nad gniewem. Jego telepatyczny głos był jak syczenie, tak jakby mówił z zaciśniętymi zębami. Jesteś nie tylko seksualnym impotentem. Nie jesteś w stanie mnie dosięgnąć i nie masz szans mnie dotknąć. Za to ja... Co, ty?, sapnął Maglore, wyczuwając pogróżkę. Pojawiam się tam, gdzie mam ochotę. Zupełnie spokojnie dodał Nathan. I kiedy tylko mam taką wolę, to mogę dosięgnąć każdego! Potrafię rozmawiać ze zmarłymi... i oni mnie słuchają! Jestem pewien, że już się o tym dowiedziałeś. Ale czy wiesz wszystko? Czy raczej tylko troszeczkę? A co tu wiedzieć? Od dawna podejrzewałeś, że rozmawiałem z kimś w Turgosheim, ale nie miałeś pojęcia z kim. Weź pod uwagę, że to mógł być zmarły. Zmarły, który mi doradza. Czy wiesz, co się znajduje w podziemiach Runicznego Dworu, w Obłąkańczym Dworze? Pewnie się nie dowiesz. Spójrz! Nathan wyjął kolczyk z ucha i wsadził w kupkę odchodów jakiegoś zwierzęcia. I co teraz widzisz? Powodzenia! Niech te smrody poprawią ci wzrok i węch. I tak się od ciebie uwolniłem, ale... czy ty uwolniłeś się ode mnie? Od ciebie?, oburzył się Maglore. Przecież teraz to ja rządzę w Turgosheim! Wszystko należy do mnie! Dlaczego miałbym się przejmować Obłąkańczym Dworem? Przejmować się? O. nie. Tym razem w głosie Nathana dało się wyczuć satysfakcję. Ale bać się! Nie ma się czego bać. Ten stary i zniedołężniały truposz, Eygor; nic mi nie może zrobić! Czyżby? Teraz głos Nathana zamienił się w lodowaty szept. Jesteś całkowicie pewny? Zobaczymy... Kiedy się zobaczymy następnym razem, będziesz trupem, Nathanie. Albo przestaniesz być człowiekiem i staniesz się czymś szczególnym! Wątpię, żebyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali, odpowiedział Nathan. Wątpię, żebym miał okazję z tobą rozmawiać, przynajmniej nie na tym świecie. W końcu zdarza mi się konwersować ze zmarłymi! Nathan... ...Żegnaj, Maglore. Zostawiam twój kolczyk w miejscu, do którego najlepiej pasuje - w gównie! Szpieguj je dalej, jeśli masz ochotę. Oddzielił się myślami i telepatyczny eter natychmiast zamilkł. Dzień w Krainie Słońca trwał dłużej niż cztery dni w równoległym świecie na Ziemi. Czasu jednak nie marnowano. Trzeba było dobrze wypocząć i wyspać się; złożyć wizyty i poczynić uzgodnienia, no i porozmawiać z licznymi zmarłymi osobami. Nana, matka Nekroskopa, uważała się za najbardziej szczęśliwą spośród zmarłych; wciąż miała kontakt z synem, a dzięki niemu z Krainą Słońca i Cyganami. Wilki czujnie śledziły każdy przejaw aktywności Wampyrów i dzięki nim Nathan miał świeże informacje o wrogu. Zmarły Jason Lidesci donosił mu o nowych zmarłych, zarówno ludziach, jak i potworach. Zaś dzięki talentom Zek i Chunga możliwe było lokalizowanie kolejnych grup Wędrowców i nawiązywanie z nimi kontaktu. Na zachodzie odkryto ludzi, którzy przeżyli atak na Skarpę Tireni oraz Gminę Mirlu, podobnie jak innych Nathan poprosił ich o przygotowanie się do ewakuacji oraz wyjaśnił, na czym będzie ona polegać. Nathanowi znacznie ulżyło, kiedy odkryli liczne grupy Wędrowców, którzy ukryli się w lasach. Większość z nich nie ufała nikomu i trzymała się od wszystkich z daleka. Może to dobrze, bo przecież i tak nie udałoby się wszystkich przetransportować na ziemie Tyrów. To, co najważniejsze, to fakt, że pomimo trzy i półletniej obecności Gniewicy w Krainie Gwiazd, plemiona całkiem dobrze sobie radziły. Była jeszcze jedna interesująca rzecz, nad którą zastanawiali się razem z Traskiem. - Co o tym sądzisz? - Pytał Trask Nathana. Chodziło o Annę Marię English, która jeszcze przed kilku tygodniami marniała z dnia na dzień. Od kiedy się dostroiła do Krainy Słońca (jak widać, dostrajała się do każdej planety) wszystko wskazywało na to, że stawała się coraz młodsza! Na Ziemi dręczył ją artretyzm, kuśtykała, miała zaćmę, niedowidziała i niedosłyszała. Wyglądała o wiele starzej, niż wskazywałaby na to metryka. Ale teraz lata po prostu cofnęły się. - W nocy nikt tego nie zauważył - powiedział Trask. - Po prostu była z nami. Przez to, że w świetle dnia wszyscy zobaczyli ją już odmłodzoną, każdy sądzi, że zawsze taka była. Ale kiedy pomyślę o tym, jaka była na Ziemi tydzień temu... sam widziałeś. Nie wytrzymałaby takiego marszu, jak zeszłej nocy. Po kilku milach padłaby z wycieńczenia. Spójrz na nią teraz... Nathan popatrzył. Kiedyś Trask mówił, że gdy ekopatka miała dwadzieścia cztery lata wyglądała na pięćdziesiąt. Kiedy Nathan poznał ją kilka miesięcy temu, nadal wyglądała na pięćdziesiątkę! Wydawało się, że jej świat powoli dźwigał się z ekologicznej katastrofy, co odzwierciedlało się na poziomie witalności Anny Marii oraz w tym, że już nie starzała się ponad swój wiek. Oznaczało to, że ludzie zaczynali przestrzegać zasad ekologicznego korzystania ze środowiska i rozsądniej wykorzystywali zasoby naturalne Matki Ziemi. Ale w świecie równoległym działo się coś innego. Anna Maria miała czterdzieści jeden lat, ale wyglądała na trzydzieści pięć! Przestała używać okularów o grubych szkłach i aparatu słuchowego; jej oczy lśniły, a plamki wątrobowe na skórze były ledwie widoczne. Trzymała się prosto, głowę miała wysoko uniesioną, a defekt jej biodra był niemal niedostrzegalny! Anna Maria nie należała do piękności, ale niewątpliwie była pociągającą kobietą. Na pewno jej urok miał wpływ na Andreia Romani. Stał i patrzył, jak Anna Maria uczyła sieroty zabawy rodem z Krainy Piekieł. Od czasów Schronienia w Rumunii, dzieci zajmowały centralne miejsce w życiu Anny Marii. CZĘŚĆ ÓSMA: Wojny krwi! I Odloty - Burza nad Krainą Gwiazd Przez dwie trzecie popołudnia Nathan był bardzo wyciszony i prawie do nikogo się nie odzywał. Kiedy jednak słońce zaczęło obniżać swą trajektorię, stopniowo uaktywnił się. Gdyby ludzie zauważyli jego szczególny nastrój, to zapewne nie pytaliby go o przyczynę. W końcu Nekroskop miał bardzo dużo problemów. Jednak bez względu na zmiany nastroju, Nathan wykonywał swoją pracę. Przeszkolono ludzi w posługiwaniu się bronią (sporo broni udało się odzyskać z pola bitwy na przełęczy) i poprzez Kontinuum Möbiusa przetransportowano ich do licznych grup Wędrowców, którzy nie byli w stanie zaufać Nathanowi lub nie zaakceptowali jego propozycji. Ludzie z bronią z Krainy Piekieł mieli pomóc Wędrowcom w przetrwaniu starcia z Wampyrami. Dzięki Grymasowi Nathan wiedział o wszystkim, co działo się w Krainie Gwiazd, w górach i na równinach. Chociaż świeciło słońce, Devetaki wysłała nowych obserwatorów na posterunki zbombardowane przez Wrana. Ponadto rozstawiła ludzi i stwory w wybranych miejscach na zachód od wielkiej przełęczy. Lecąc tuż nad ziemią, odnaleźli liczne jaskinie trogów i przyczaili się w nich. Była to naturalnie część przygotowań do ataku na ostatnie zamczysko, ale Nekroskop martwił się o dostęp do Bramy w przypadku, gdyby Wampyry obozowały w jej pobliżu. W końcu Nathan wziął Traska na stronę i powiedział: - Ben, myślę, że nie możecie mi już tutaj więcej pomóc. Sadzę, że to dobry pomysł, żeby was stąd wydostać, póki istnieje taka możliwość. Mogę poprosić Grymasa, żeby wysłał ze dwa wilki, które sprawdzą jak się przedstawia sytuacja w sąsiedztwie Bramy. Jeśli droga będzie wolna, przerzucę ciebie, Zek i resztę Ziemian tak blisko Bramy, jak to możliwe i wrócicie do swojego świata. - A co z tobą? - Zapytał Trask. - Zostały nam jeszcze dwa dni. Dni Krainy Słońca. Dopiero wtedy Turczin wysadzi Perchorsk w powietrze. Ponadto im dłużej tu zostaniemy, tym lepiej, bo Zek i Ian muszą skorzystać z przejścia w Rumunii. - Devetaki może zablokować wam przejście - wyjaśnił Nathan. - Lordowie i ladies wiedzą już, kim jestem! Trask pokręcił głową, - Rozmawialiśmy o tym, jak długo tu będziemy i jesteśmy tego samego zdania. Jeżeli tylko na coś się przydamy, to chcemy zostać. Chodzi o nas wszystkich; włącznie z Johnem Carlingiem, Jimem Bentleyem i Orsonem Sangsterem. Oni są w porządku i potrafią posługiwać się bronią. - O, nie. - Sprzeciwił się Nathan. - Przynajmniej jeśli chodzi o tych trzech ostatnich. Nie znaleźli się tutaj z własnej... hm, nienawidzę wyrażać się jak Wampyr, ale nie przybyli tutaj „z własnej woli”. Nie mieli wyjścia. Teraz wrócą z powrotem i skończmy na tym dyskusję. - Nie myśl, że tak łatwo sobie z nami poradzisz - Trask wysunął do przodu szczękę, co wyrażało jego upór. - Ja, Zek, Chung, Goodly i Anna Maria jesteśmy esperami. Potrzebujesz nas. Na Ziemi stanowiliśmy zespół, a ty nam pomagałeś. I tutaj też działamy jako zespół. Zostaniemy do czasu, kiedy naprawdę będziemy zmuszeni wracać! - Nawet, jak będzie za późno? - Tak, jeśli tak się stanie. Nie sądzę jednak, że tak będzie. W końcu jesteś synem Harry'ego Keogha, prawda? - Czy to wzmacnia twoją wiarę w przyszłość? Przecież Wampyry go zabiły. Niespodziewanie pojawiła się Zek. Wyglądała jak zwykle pięknie, ale trzymała dłonie przy skroniach. Tuż za nią nadszedł David Chung. - Nathan - powiedziała dochodząc do nich. - Jesteś obserwowany! Dołączył do nich David Chung i dodał: - Przechwyciłem sygnał lokalizacyjny od kogoś, kogo wszędzie rozpoznam. Ostatni raz spotkałem się z nim na zachód od Uralu, kiedy wyciągaliśmy cię z rąk Rosjan. To Aleksy Jefros! - Nathan pokiwał głową. - Tak, niewolnik Devetaki. Jakoś mnie to nie dziwi. Widzieliśmy ich razem na przełęczy. - Tylko, że jego talent znacznie się poprawił - zauważył Chung. - Może włączać i wyłączać zmysł lokalizacji w mgnieniu oka! Wyczuwałem od pewnego czasu lokalizatora, ale ciągle mi się wymykał. - Został wampirem - wyjaśnił Nathan. - Takie zdolności wzmagają się nawet na poziomie podrzędnego niewolnika. Po chwili poszli odszukać Goodly'ego. Nathan natychmiast wyjaśnił, o co mu chodzi, a prekognita w pełni się z nim zgodził. - Grotołazi nie biorą w tym udziału - stwierdził pewnym siebie głosem. - Praktycznie od teraz już ich nie widzę. - To wszystko? - Nie widzę wyraźnie, ale idę razem z tobą do Bramy. Acha, i Grymas też. - Widzisz to? - Tak i jestem gotowy. - Co oznaczało, że musieli wyruszać natychmiast! Zek poszła powiedzieć Carlingowi i pozostałym grotołazom, żeby się przygotowali, a Nathan zawołał Grymasa. Wielki wilk przybiegł z wywieszonym językiem. Dlaczego ja?, zapytał. Tak zostało przewidziane, odparł Nathan. No dobra. Chciałbym zobaczyć jeszcze raz to miejsce. Bramę do Krainy Piekieł? Tak, ale bardziej to drugie. Miejsce pomiędzy! Kontinuum Möbiusa? Dlaczego? Żeby zwęszyć kierunki! Zerkając na grotołazów, Nathan wykonał szybki skok w pobliże Bramy, jakieś sto jardów od niej. Wyczuwał odpychającą siłę świecącej półkuli, która wyginała jego drzwi. Był tam bardzo krótko, zrobił przegląd okolicy. Wszędzie wyczuwał Wampyry, ale żaden z nich nie był na tyle blisko, żeby stanowić zagrożenie. Wiedział jednak, że sprawy zmieniają się błyskawicznie i postanowił nie odwlekać, ani na chwilę. Pożegnania z grotołazami. Zek przyszykowała dla Grymasa obrożę z linki, która absolutnie nie spodobała się wilkowi. Było to jednak pomocne w podróży przez Kontinuum. Nathan chwycił obrożę Grymasa i przeprowadził Carlinga, Bentleya, Sangstera i Goodly'ego przez drzwi Möbiusa. Mężczyźni byli już przyzwyczajeni do korzystania z tej drogi. Prawie biegiem opuścili drzwi w pobliżu Bramy. Po chwili Nathan i Goodly widzieli, jak w oślepiającym blasku Bramy trzy postacie machają im rękami na pożegnanie. Prawie natychmiast potem ich sylwetki zniknęły. Mieli przekazać Turczinowi oraz Wydziałowi E, że pozostali ludzie wkrótce przejdą Bramami w Perchorsku i w Radujevacu. - Są prawie w domu - westchnął Nathan i spojrzał na Goodly'ego. Ale prekognita chwiał się na nogach, co z pewnością nie było efektem wyjścia z Kontinuum Möbiusa! - Co się stało? - Zapytał z troską w głosie Nathan. - Za chwilę mi przejdzie - powiedział Goodly, prostując ciało. Grymas niczego nie zauważył. Wciąż był zafascynowany Bramą i zadziwiającym zniknięciem trzech mężczyzn. Patrzył w tamtym kierunku z nastawionymi uszami i lekko przekrzywioną głową. Zniknęli, odezwał się. W świecie ojca mojego ojca. Tylko, że... to nie jest jedyna droga! To stwierdzenie zaintrygowało Nathana, ale: Nie możemy tu dłużej przebywać, zwrócił się do wilka. Ten Który Śledzi może mnie znaleźć i Wampyry dowiedzą się o naszych planach. Nie możemy do tego dopuścić. Nathaaan! Kolejne głosy nawiedziły jego umysł. Głosy Pradawnych Tyrów, którzy przemawiali z grobowca znajdującego się na spalonej pustyni. Natychmiast rozpoznał pierwszy z nich: ogrodnik Tharkel, poruszony jak jeszcze nigdy mu się to nie zdarzyło. Nathan, znowu miałem sen, i... ty byłeś w tym miejscu! Tak, odpowiedział, jestem tutaj. O, nie!, gwałtownie zaprzeczył Tharkel. Chodzi mi o to, że byłeś na miejscu fontanny! Fontanny światła? Bramy do Krainy Piekieł? Czy tylko o to chodziło? Ale zanim Nathan zdążył zapytać lub jakoś to skomentować: Nekroskopie!, tym razem był to Ethloi, który był równie podekscytowany. Przez chwilę nie myśl o fontannie Tharkela - chyba, że będzie ona oznaczać strumień - stoisz dokładnie w miejscu gdzie ma źródło! Źródło czego? Nathan nie mógł stać w tym miejscu ani chwili dłużej, a jego frustracja wzmagała się. W miejscu, w którym właśnie teraz stoisz, jest brzeg jeziora! A u twoich stóp widzę morze gwiazd! A pośrodku oślepiający wybuch słońca! - Wybuch słońca? - Powtórzył głośno, zdumiony Nathan. - Jezioro? Morze gwiazd? - Tak - potwierdził jego słowa Goodly. Odkrycie sensu tych zagadkowych stwierdzeń musiało jeszcze poczekać. Trzeba było szybko zmienić miejsce pobytu. Jednak po drodze: Tam, wujku!, telepatyczny głos Grymasa zamienił się w szept. Co znowu?, spytał Nathan. Nie czujesz ich? Kierunków? Jakich kierunków? Dokąd? Do... innych miejsc. Ale do jednego w szczególności. Do świata twojego ojca, Nathanie... do świata Harry'ego Mieszkańca! To mogło mieć jakiś sens. W końcu Grymas był jego synem, zaś Mieszkaniec potrafił podróżować pomiędzy światami, nie korzystając ani z Bramy w Perchorsku, ani w Radujevacu. W jego czasach nawet nie było Bramy w Perchorsku, zaś Brama w Radujevacu była ukryta przed ludźmi. Możesz wskazać mi, gdzie to jest? To... tam! (Nathan odebrał to, jak wskazanie kierunku, ale we wskazanym miejscu nie było niczego, jedynie pustka Kontinuum.) Tylko, że nie prowadzi tam żadna droga! Grymas odczuwał strach, zagubienie, dezorientację i niewygodę zarazem. Były to tak potężne wrażenia, że zaczynał mocno cierpieć. Nathan wiedział, że póki co i tak nie znajdą odpowiedzi na jego pytania. Żałując, że nie mogą się niczego więcej dowiedzieć, Nathan otworzył drzwi wiodące do obozowiska Cyganów. Na miejscu natychmiast zwrócił się z pytaniem do Goodly'ego: - O co w tym wszystkim chodziło? Co poczułeś, kiedy byliśmy w Krainie Gwiazd? - A co ty poczułeś? - Odparł Goodly pytaniem na pytanie. - Czyżbyś tak się obawiał przyszłości, że nie potrafisz odpowiedzieć na proste pytanie? - Nathan zaczynał denerwować się. - Tak - odpowiedział Goodly. - Czasami boję się. Nie boję się wiedzy o tym, co może się wydarzyć, ale lękam się, że tego nie rozumiem. Nathan słyszał już wcześniej to wytłumaczenie. - Coś jednak zobaczyłeś. Coś z przyszłości, prawda? - Widziałem i poczułem... coś dziwnego. - Świat się obracał? Woda się przelewała? Pomiędzy światami płynęła rzeka? Ogrody na pustyni? - Tak. Ale to jeszcze nic pewnego. Jedyną pewną rzeczą jest to, że nie przeniesiesz nas w pobliże Bramy. Przynajmniej nie stanie się to do chwili, kiedy wszystko się skończy. - Skąd o tym wiesz? - Ponieważ to widziałem i tylko tego jestem pewien. Kiedy nadejdzie koniec, będziemy wszyscy razem. - Oczy Goodly'ego patrzyły gdzieś w dal, były zamglone jak rzeka w słoneczny poranek, jakby wpatrywały się w coś nieznanego i niepoznawalnego. - Kiedy? - Nekroskop czuł, że włosy stają mu dęba, a ciarki przechodzą po karku. - Wkrótce - odpowiedział Goodly. - Czy było ciemno, czy jasno? Noc, czy dzień? - To była noc - odpowiedział Goodly wzdychając. - A jednocześnie było jakby rano! Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nie masz innego wyjścia. Jedyne, co mogę powiedzieć to, że nie da się oszukać przyszłości. - Nie mam zamiaru nazywać cię tchórzem - upierał się Nathan - ale o niektórych rzeczach musimy dowiedzieć się więcej. - Na przykład, o czym? - Jeśli o czymś będziemy ostrzeżeni, to zdążymy się na to przygotować. Możesz mi pomóc, właściwie to tylko ty jesteś w stanie mi pomóc. Możesz też nic nie robić, to już zależy od ciebie. - Wybierasz się... tam? - Prekognita cofnął się o krok. - I chciałbym, żebyś wybrał się razem ze mną - potwierdził Nathan. - Nie wiem, co zobaczę, ani tym bardziej, czy coś z tego zrozumiem. Ale jest coś pomiędzy tobą a przyszłością, więc może... - ...ale ja nie wiem - powiedział Goodly. - Poza tym, czy wyniknie z tego coś dobrego? Nie jesteś w stanie zmaterializować się w przyszłości. - Ale też nie ma nic do stracenia. Goodly rozluźnił się, wzruszył ramionami i powiedział: - No dobra, pójdę z tobą - westchnął ciężko, dodając: -Nawet nie wiesz, jaka to dla mnie była pokusa i jak musiałem sam ze sobą walczyć, żeby nie poprosić cię o to! - Co? Przecież to ty zawsze... - Nathan nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Jakby nie było już nic do dodania, Nathan zaczął wywoływać drzwi Möbiusa, ale w tej samej chwili nadszedł Ben Trask. - Co słychać? - Spytał zdawkowo, po czym spojrzał na ich twarze i zauważył, że rzeczywiście „słychać” coś ważnego. - Wyruszamy przyjrzeć się czemuś - odpowiedział Nathan, zanim Goodly zdążył otworzyć usta. - Czy to jest rozsądne? - Spytał Trask, jak zwykle domyślając się prawdy. - Nie. - Obaj pokręcili głowami. - Ale musimy się dowiedzieć - dodał Nathan. Jak się okazało, Trask też chciał wiedzieć... W Kontinuum Goodly przez chwilę był pod wpływem paniki, kiedy poczuł jak Nathan porusza się w kierunku drzwi, prowadzących do przyszłości. Było to dziwne wrażenie, w zwyczajnej czasoprzestrzeni potrafił wyczuć przyszłość, ale w tym miejscu, będąc tak blisko niej, stawało się to niemożliwe! Zapewne dlatego, że przyszłość współistniała tutaj z teraźniejszością i przeszłością. W tym miejscu łączyły się wszystkie miejsca i czasy. Jak wrócimy?, spytał Nathana. Wzdłuż niebieskich linii życia, one oznaczają nasz los! Kiedy obejrzymy to, co chcemy zobaczyć, o ile jest tam w ogóle coś do zobaczenia, to wrócimy ich śladem. Goodly stojąc w drzwiach do przyszłości odczuwał ciepło pomimo tego, że światło bijące z drzwi było niebieskie. Nie było to ciepło wywołane temperaturą, ale... po prostu ciepło. Wiedział, że było to ciepło życia. Kiedy stał, czy raczej był zawieszony w metafizycznej pustce, neonowe światło wydostawało się z niego i z Nathana i rozciągało się daleko w przyszłość. Za drzwiami czasu była przyszłość: chaos tysięcy niebieskich linii zmierzających ku zamglonym horyzontom jutra. Oprócz obrazu można było także usłyszeć dźwięk, który rodził się z niesamowitej intensywności wizji; anielski chór wspólnego, nieprzerwanego Achhhhhhhl Ale za drzwiami nie wszystko było anielskie. Pomiędzy neonowo niebieskimi liniami były także linie szkarłatne (a także zielone, a nawet złote!). Ponieważ była to przyszłość Kariny Gwiazd i Krainy Słońca, to najwyraźniej wampiry też miały swoją przyszłość. Wampyry!, powiedział Goodly mocno chwytając się Nathana w chwili, gdy ten ruszył ku przyszłości. Te czerwone linie oznaczają Wampyry! Tak, odpowiedział Nathan. Zielone to trogi, a złote... zapewne Tyrowie! Na pewno, przecież nasza przyszłość uległa splątaniu. Pędzili strumieniem czasu; niebieskie linie ciemniały i gasły (albo co gorsza, czerwieniały), kiedy ludzie umierali lub byli przemieniani. A jednak była nadzieja, ponieważ inne linie pojawiały się znikąd i rozbłyskały niebieskim światłem, gdy rodzili się ludzie. Czerwone linie zbliżały się, oddalały, zbliżały ponownie. Nie miało to żadnego sensu, oprócz wrażenia nadchodzących zmagań. Szkarłatne linie zbliżyły się do siebie i były bardzo blisko, ale w tej samej chwili: Nathan gwałtownie zatrzymał się. Nagle zobaczyli, że w przyszłość biegnie tylko jedna linia, ponieważ linia Nathana się skończyła! Za ich plecami obie linie wracały do teraźniejszości, ale przed nimi ciągnęła się dalej wyłącznie linia Goodly'ego. Mieli wrażenie, że znaleźli się na skraju przepaści i było to na tyle wyraźne, że Goodly krzyknął: - TRZYMAJ SIĘ! - Jego słowa zabrzmiały jak potężny łoskot. Nathan odpowiedział w myśli: Tu nie chodzi o to, żeby się trzymać. Nie mógłbym tego zrobić, bo ta linia jest częścią mnie. I tutaj jest właśnie koniec. Goodly zamilkł, po czym odwrócili się plecami od miejsca oznaczającego koniec Nathana i nic nie mówiąc, wrócili. W obozie Nathan zamknął się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle. Ani Misha, ani nikt inny nie mógł dowiedzieć się, co mu się stało. Jednak w miarę jak słońce zniżało bieg, a cienie na ziemi wydłużały się, powoli wracała mu chęć do działania. Zdążył jeszcze porozmawiać przez chwilę z Thikkoulem Astrologiem, który przypomniał mu: Możemy wiedzieć jedynie, co się stanie, ale nie wiemy, w jaki sposób się to stanie, ani co będzie później. Nadzieja jest wieczna, a przynajmniej jej okruchy. Jeśli nawet Nekroskop nie mógł ocalić siebie, to byli jeszcze przyjaciele i ci, których obdarzył miłością oraz Cyganie - ludzie, którzy powinni przetrwać. Także jego bratanek, wilk Grymas, podszedł do niego mówiąc: Wśród Wampyrów widać już przygotowania. Zanim słońce zupełnie zajdzie, rozpoczną się wojny krwi! Nadszedł czas, żeby przenieść Wędrowców w bezpieczne miejsce. Trzeba to było zrobić szybko, ponieważ Nathan nie potrafił przewidzieć, ile będzie mieć czasu później - o ile będzie dla niego jakieś „później”. Zadanie zajęło trochę więcej czasu niż sądził, ale w końcu wszyscy Cyganie znaleźli się w bezpiecznych kryjówkach wśród Tyrów. Nathan pomyślał, że warto by także przenieść swoich przyjaciół z Ziemi. Ale zgodnie z przypuszczeniami esperowie upierali się przy swoim: chcieli zostać z Nekroskopem. Jedynym wyjątkiem była Anna Maria English; na prośbę Andreia Romani udała się z nim do sanktuarium Tyrów. - Jest tyle opuszczonych dzieci - powiedział - a ty jesteś tak dobra i potrafisz się nimi zaopiekować. Jego słowa były przekonujące, ale oprócz nich było jeszcze coś równie ważnego. Anna Maria wiedziała, że Andreiowi na niej zależy, że po raz pierwszy w życiu ktoś jej pragnął. Z odległych gór nadeszła kolejna wiadomość: Wampyrzy lordowie pod dowództwem Devetaki startują do ataku na ostatnie zamczysko! Nathan usłyszał ten przekaz i Grymas wcale nie musiał mu mówić że: Wujku, zaczęło się... Godzinę wcześniej Wran i Nestor opuścili Wieżycę Gniewu i skierowali się na południowy zachód. Ciągnęli za sobą bestię gazową, którą zamierzali spuścić na najdalej wysunięty na zachód posterunek Devetaki. Ale nie tylko to było ich planem i każdy z nich domyślał się, że zamierzają zrobić coś jeszcze. Uciekasz, co?, bardziej stwierdził, niż zapytał Wran Nestor pokręcił głową. To moja ostatnia szansa, żeby wyrównać bardzo stare porachunki. Ty powinieneś mnie zrozumieć najlepiej. Kiedyś sam wyrównałeś rachunki. To sprawa... honoru. Zdradzono mnie i jeśli mam umrzeć, to wolę to zrobić ze świadomością, że zdrajca zginie przede mną! Patrząc na ciebie wydaje mi się, że ty faktycznie uciekasz. To do ciebie nie podobne. Czy to tchórzostwo? Gdyby to był Gorvi, to co innego, ale ty? Na pewno wiesz, że nie jestem tchórzem, ale nie jestem też głupcem! Nie jestem też szalony, jak sądzą niektórzy. Niestety z moim bratem jest odwrotnie. Jego moc jest coraz większa i jednocześnie jest coraz bardziej szalony. Bez względu na los ostatniego zamczyska, prędzej czy później Spiro zechce mnie zabić. I z jego morderczym okiem raczej mu się to uda! Co zamierzasz? Jako pierwszy lord Wampyrów będę działać na własną rękę. Ziemie na zachód stąd nie zostały jeszcze przez nas zbadane. Ukryję się, dopóki wszystko się nie uspokoi, a potem się rozejrzę. Może Spiro zginie w walce. Mam nadzieję, bo to oszczędzi mi kłopotów! Jeżeli chodzi o kłopoty, odpowiedział Nestor, to właśnie są przed nami! Zauważyłem, powiedział Wran. Jesteś gotów? W odpowiedzi Nestor machnął bolą zrobioną z krzemienia i żelaza. „Kłopotem” był niewielki wojownik, który właśnie wystartował z podobnego do krateru zagłębienia terenu na równinach. Do wzgórz Krainy Gwiazd było około dwóch mil. Na dole garstka niewolników gestykulowała, wskazywała palcami na zbliżające się zagrożenie. Część z nich zaczęła szukać kryjówek, a niektórzy wdrapywali się na lotniaki. Wojownik był już na ich wysokości i kierował się na Wrana. Wranowi ciężko było manewrować lotniakiem holując jednocześnie bestię gazową. Udało mu się jednak odwrócić wierzchowca, dzięki czemu wojownik trafił go kolcami w skrzydło, a nie w bok. Wran starając utrzymać się w siodle, rzucił zakończoną hakami bolą trafiając wojownika w pęcherze gazowe i rozrywając dwa z nich na lewym boku. Brawo! Mruknął Nestor i rzucił swoją bolą. Wojownik tracąc gazy starał się utrzymać równowagę, ale uciekający gaz mieszał się z powietrzem i wytwarzał metan. Kiedy bola Nestora trafiła w cel, skrzesała iskry o pancerz wojownika... ...Co wywołało wielkie: buuuuum! i wojownik stanął w płomieniach od głowy aż do ogona. Rycząc z bólu i wściekłości próbował jeszcze w samobójczym ataku trafić swych prześladowców, ale zanim zdołał ich dosięgnąć, wybuchły kolejne pęcherze gazowe i runął na dół. Po chwili bezładnego spadania uderzył w ziemię, rozpryskując dookoła siebie dymiące odłamki i karmazynową ulewę! Dwa lotniaki, które zdążyły wystartować, uciekały najszybciej jak mogły, a trzeci, bez jeźdźca, leciał nisko. Uciekający jeźdźcy byli niewolnikami i wiedzieli, że w walce z prawdziwymi lordami nie mieli żadnych szans. Powodzenia, rzekł Nestor odcinając ciągniętą bestię gazową Wrana, która dołączyła do bestii w locie ku ziemi. W samym środku zagłębienia, pomiędzy kilkoma głazami, wampiry rozciągnęły skórę na rusztowaniu z kości. Było to czasowe schronienie przed promieniami słońca. Wyglądało na to, że dwóch niewolników ukrywało się pod tym zadaszeniem. Tym się nie powiedzie!, zaśmiał się Wran, spuszczając na dół bolę zakończoną siatką pełną haków i krzemieni. Po chwili nastąpiły dwa wybuchy i lordowie byli zadowoleni z faktu, że znajdowali się tak wysoko. Do góry uniosły się dwa kłęby dymu i prąd gorącego powietrza. W dole powstał podwójny krater. Na boki poleciały odłamki skał. Płonący lotniak spadł do krateru, który zamienił się w stos pogrzebowy. Nie było widać żadnych oznak życia. Nestor i Wran rozdzielili się. Ruszam na zachód, powiedział Wran. Nie zapomnę o tobie. Któż mógłby przewidzieć wszystko, co wydarzyło się od czasu, gdy pojmałem cię w Krainie Gwiazd? Miałem zamiar cię zabić, odparł zimno Nestor. Za sposób inicjacji. Wiem. Wran przekrzywił głowę. Kto wie? W końcu zawsze jest jakieś jutro. Nie dla mnie, rzekł Nestor. No, to nie życzę ci powodzenia. Masz rację. Po co kłamać? Wran roześmiał się i przyspieszył lotu. Nieźle sobie radziłeś, jak na dupka z Krainy Słońca! Nestor nic nie odpowiedział, tylko skierował lotniaka na wyżyny górujące nad Siedliskiem... W starciu z wojownikiem wierzchowiec Wrana odniósł obrażenia. Nie były to poważne rany, ale trzeba było się im przyjrzeć, być może opatrzyć je i dać lotniakowi godzinę albo dwie odpoczynku. Zostawiając za sobą obie szykujące się do boju armie, Wran nie widział żadnego niebezpieczeństwa w lądowaniu w górach o dziesięć mil od Siedliska. Ale mylił się. Nieopodal w jaskini ktoś mieszkał. Ktoś, kto nienawidził Wrana ze wszystkich sił. W zasadzie było ich dwoje, samiec i samica (o ile można mówić o różnicach płciowych wśród Wampyrów). Ale to on kierował. Zaś nim kierowała nieumarła chęć zemsty! Vasagi nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Od dwu i pół roku marzył tylko o tym, żeby dopaść Wrana. I teraz marzenie się spełniało. Całą siłą swego mentalizmu zablokował pełen żądzy natłok myśli, szedł kryjąc się w cieniu i w zasadzie stał się cieniem. Niezauważony stanął przy nie podejrzewającym niczego Wranie. Po chwili odkrył umysł, mówiąc: Niczego się nie nauczyłeś. Uzdolniony stwór może niedostrzegalnie podejść do ciebie na odległość strzału. Tylko, że tym razem nie jest to jakiś głupi Cygan! Być może Wran zdrzemnął się, albo zamyślił się. Kiedy jednak dotarła do niego wiadomość od Vasagiego, natychmiast sięgnął do pasa po rękawicę. Ale nie było jej przy pasie! Wisiała u siodła chrapiącego lotniaka! Podskoczył gwałtownie, ale długa, szponiasta dłoń złapała go za ramię i bez trudu zatrzymała w miejscu. Wpatrywały się w niego czerwone oczy drapieżnika. Chciał wstać, ale w tym momencie po prawej strome pojawiła się druga postać. - Co to? Kto to...? - Zacharczał. Ale wraz z pytaniem nadeszła odpowiedź. Wiedział też, że niemożliwe stało się realne. Wiedział, że ten, który go chwycił, umarł prawdziwą śmiercią, a jednocześnie stał nad nim i uśmiechał się. Co prawda twarz była niewidoczna, ale poznał to po stanie jego umysłu. Uśmiech był tak potworny, że pierzchnęłyby przed nim nawet najstraszniejsze koszmary! Vasagi! Wran odpowiedział na własne pytanie tuż przed tym, jak samica z całej siły walnęła go sporym kamieniem w czubek głowy... Devetaki wysłała w odstępie dziesięciu minut dwie wielkie fale atakujących. Jednocześnie w górach pozostały w odwodzie siły, którymi później miał pokierować Aleksy Jefros. Trzy mile z przodu leciał samotny jeździec na lotniaku. Jego zadaniem było negocjować z oblężonymi. Podleciał blisko odbijających ostatnie promienie słońca wieżyczek Iglicy Gniewu i oczekiwał na kontakt. Na balkon wyszła Gniewica i zawołała: Tak prędko ci do śmierci? Źle mnie zrozumiałaś, lady. Niewolnik był wystraszony, ale dobrze nauczył się roli. Lady Devetaki wysłała mnie, żeby porozmawiać. Nie mogę tu długo przebywać, ponieważ cała armia czeka na to, co powiesz, pani. Jeśli Devetaki chce rozmawiać, odpowiedziała Gniewica, to niech się tu sama pojawi. Niech przyleci do mnie ze swojej własnej woli. Zna mnie i wie, że nic jej nie grozi. Ale niewolnik pokręcił głową. Nie jest w zwyczaju zdobywcy rozmawiać z pokonanym! Lady Devetaki chce się dowiedzieć, co zyska za to, że pozwoli wam żyć. Twoja pani każe mi się poddać, a potem zetnie mi głowę! Chce uniknąć walki, ponieważ boi się naszych sił! Jeśli Devetaki ma na tyle odwagi, to niech tu przybędzie. W Wieżycy Gniewu nic mi nie grozi. Niewolnik prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami i bezczelnie odpowiedział: Jesteś tylko jedną z kilku rebeliantów, pani... Kazano mi porozmawiać ze wszystkimi. Jego lotniak zaczął zlatywać w dół i zatrzymał się na poziomie Suckscaru. Gniewica widziała, jak Nestor wylatuje z Wranem i wiedziała, że nie wrócił (wiedziała też, że jeśli Wran nie wróci w najbliższym czasie, to również na niego nie można liczyć), zastanawiała się, na ile jest przygotowany jego dwór do odparcia ataku. To co usłyszała, uspokoiło ją. Posłaniec Devetaki zawołał do Zahara - prawej ręki Nestora, który pojawił się w wielkim oknie. - Hej, poruczniku! W imieniu dowódcy armii ze wschodu chcę rozmawiać z twoim panem. Dowódcą jest lady Devetaki Czaszkolica i jestem pewien, że wiesz, o kogo chodzi. - Lady? - Krzyknął Zahar. - Szybko ją tutaj przyprowadź! Mój pan, lord Nestor Nienawistnik, potężny nekromanta, ponad zwłoki przedkłada tylko jedno - dobre ruchanie! Ponadto najbardziej lubi rżnąć ladies, które są dowódcami! - Niestety, tym razem mu się nie poszczęści - odpowiedział niewolnik, któremu łatwiej było rozmawiać z porucznikiem, niż z prawdziwym lordem (lub lady). - Nie na darmo nazywają Devetaki „dziewicą”. Jeśli lord ma jeszcze jakieś preferencje, to lady może mu znaleźć dobrze natłuszczoną lancę, na której będzie sobie mógł usiąść! - Spieprzaj - powiedział mu Zahar. - Czekam na wrogów i nie chcę tracić czasu na śmierdzieli. - Poddaj swój dwór i zachowaj życie! - Zaproponował niewolnik. - Spierdalaj stąd, śmieciu! - Warknął Zahar. Półtorej mili na południe od wieżycy zbierały się ciemne, sztormowe chmury. Gniewica wiedziała jednak, że to nie chmury, ale zatłoczone niebo. Z miejsca gdzie stała, na skraju głównego lądowiska, dwa zakrzywione fronty wyglądały jak kosa przecinająca niebo! W międzyczasie posłaniec zleciał na poziom Obłąkańczego Dworu i zawołał do Spira: - Lordzie! Lady Devetaki wzywa cię do poddania. Poddaj swój dwór, a zachowasz swe marne życie! - Ponieważ jak dotąd nie napotkał żadnych kłopotów, był coraz pewniejszy siebie. A przynajmniej na tyle pewny, na ile mógł... Czy twoja lady utrzymuje z tobą kontakt? Spiro wysłał pytanie wprost do wampirzego umysłu niewolnika. Czy jej myśl jest teraz obecna w tobie? Tak, panie, odparł posłaniec. To ona mną kieruje. To powiedz jej, że, Spiro pociągnął nosem, Spiro Zabójczooki odziedziczył oko po ojcu. A jeśli by nie wierzyła, to przedstawiam dowód! Przykucnął, spojrzał z nienawiścią w oczach, po czym wysłał zabójstwo, czystą energię śmierci, wprost ze strasznego oka. Niewolnik i lotniak nawet nie zauważyli, co w nich trafiło! Lotniak zwinął się, zdezintegrował i zamienił w popiół, a posłaniec eksplodował od środka, jakby go ktoś rozkroił nożem od krocza do ust tak, że jego wnętrzności rozprysły się w powietrzu, a wypatroszony korpus opadł na dół. W Iglicy Gniewu lady westchnęła i pomyślała: I to by było na tyle. Czas zająć się poważnymi sprawami. II Atak na wieżycę - Na pustyni Devetaki trzymała się z tyłu i dowodziła natarciem. Jej lotniak był potężną konstrukcją wykonaną z kilku ludzi, porozciąganych i powyginanych, przetworzonych i przekształconych, zaprojektowanych w magmie kadzi Dworu Masek w Turgosheim. Stwór składał się z mięśni, pneumatycznych kości i elastycznej chrząstki, przede wszystkim był jednak skrzydłem. Na długim siodle, przyczepiony niczym pijawka, siedział Aleksy Jefros, który dzięki wyostrzonym zmysłom lokalizacyjnym starał się wykryć miejsca, gdzie zgrupowano najwięcej ludzi i potworów. Dzięki wiadomościom przekazywanym przez Jefrosa, Devetaki uzyskiwała dokładne dane i mogła wysyłać telepatyczne rozkazy do poszczególnych oddziałów. Devetaki odczytywała myśli obrońców, a Jefros skupiał się na odnajdywaniu najsłabszych punktów w systemie obronnym ostatniego zamczyska. Tych słabych miejsc było dość sporo. W Suckscarze brakowało lorda, a na najniższym poziomie ludzie nie mieli zbyt wielkiej ochoty na walkę. Devetaki nie mogła wiedzieć, że Gorvi Przechera zdołał już uciec podziemnym strumieniem, odkrytym przez niego już pierwszej nocy po zajęciu dworu - trzy i pół roku temu. Tunel był niewątpliwie drogą ewakuacyjną pozostałą po wcześniejszych mieszkańcach. Dawniej w Krainie Gwiazd było sporo wojen krwi. Gorvi wyszedł na powierzchnię dobrą milę na północny zachód od Wieżycy Gniewu. Wyjście znajdowało się pośród rumowiska, w cieniu ruin zawalonego zamczyska, gdzie czekał na niego dobrze odżywiony lotniak. Przechera leciał nisko nad ziemią, kierując się na wschód i oddalając się od kłopotów. Miał zamiar wrócić do Turgosheim i sprawdzić, co się tam zmieniło. Jeżeli chodzi o pozostałych rebeliantów, to zanikły myśli Wrana wraz z jego wściekłością. Jednak nienawiść jego brata pokrywała z nawiązką nieobecność Wrana. Złe oko Spiro Zabójczookiego niosło zniszczenie, ale Obłąkańczy Dwór nie był obiektem ataku i najeźdźcy skupili się na pozostałych dworach. Na samej górze znajdowała się Gniewica, która miotała jadowite szyderstwa, głównie pod adresem Devetaki. Na trzecim poziomie był dwór lunatycznego Cankera Psiego Syna. Z początku było go pełno na głównym lądowisku, gdzie razem ze swoimi „pupilami” odpierał siły najeźdźców, ale wraz ze wschodem księżyca wycofał się do wnętrza dworu. Zaraz potem na tyłach dworu zagrzmiał ryk szalonych dźwięków, a obrońcy niewątpliwie zainspirowani tą obłąkańczą muzyką, podwoili swe wysiłki! Ich zajadłość była tak wielka, że na tym odcinku Devetaki zaczęła ponosić poważne straty. Porucznicy, niewolnicy, wojownicy i niekończący się strumień lotniaków startował z licznych lądowisk niczym szerszenie z gniazda, ale same Wampyry nie wylatywały. Wyglądało na to, że uciekli, co tylko ułatwi zadanie Devetaki, ponieważ załogi pozbawione przywódców i nie poganiane przez nich, nie będą takie skore do obrony dworów. Ale wojna krwi była i tak zażarta. Obrońcy na niektórych poziomach zostali zmieceni, podczas gdy inne poziomy nie zostały jeszcze zaatakowane. (W końcu po co za cenę dobrej krwi atakować od zewnątrz, skoro już wkrótce droga wewnątrz wieżycy będzie stała otworem?) Zdobyć Guilesump i przebić się poziom wyżej do Obłąkańczego Dworu. Zdobyć Suckscar i zaatakować od góry Parszywy Dwór. W końcu po zajęciu Suckscaru i opanowaniu płaskiego dachu zamczyska, zdobyć Iglicę Gniewu, gdzie czeka główna nagroda: Gniewica! Devetaki szybowała na ciepłych prądach powietrza ponad walczącymi, rozważała różne opcje i wskazywała najdogodniejsze podejścia dla swoich oddziałów. Jednak cały czas trzymała w odwodzie swój wielki kontyngent (który uformował drugą falę natarcia). Jej poddani krążyli i osłaniali ją, kiedy Devetaki zataczała leniwie koła ponad wielką, wampyrzą budowlą, mając doskonały przegląd wydarzeń, rozgrywających się na dole. Jednak trudno było dostrzec jakieś szczegóły, a to dlatego, że zbyt wiele działo się na raz. Na przykład na samym dole, na równinie, lądowi wojownicy Gorviego dawno już przestali rozróżniać kto swój, a kto obcy. Każdy, kto spadł z nieba, był wrogiem. Niewolnicy, którzy nimi kierowali albo uciekli do Guilesump, albo nie żyli. Równina wyglądała, jakby jakiś szalony malarz przy użyciu gigantycznego pędzla pomalował na czerwono szarą, kamienistą płaszczyznę! W tym krajobrazie śmierci buszowali wojownicy, dobijając rannych i pożerając ich. W istocie wpadli w szał zabijania i nie było nikogo, kto mógłby ich powstrzymać. Na niebie rozgrywały się okrutne sceny. Na dół spadały krwawiące lotniaki z połamanymi skrzydłami, ich jeźdźcy wypadali lub zeskakiwali z siodeł natychmiast dostając się w paszcze oszalałych od wypitej krwi bestii. Powietrzni wojownicy z podpalonymi pęcherzami gazowymi przelatywali przez niebo, rozświetlając je jak gwiazdy. Co pewien czas któryś z nich spadał na ziemię, rozpryskując czerwone i czarne szczątki, dokładając się przez to do ogólnego zamieszania. Pierwsze linie obrony zostały pokonane. Lord Tangiru oraz lord Eran Strup poprowadzili atak na Guilesump i wdarli się do środka! Doszli do samego centrum wieżycy, gdzie mieściły się studnie. Devetaki Czaszkolica ostrzegła ich, żeby nie zbliżali się do studni, ale lordowie działali teraz na własną rękę i zastanawiali się tylko nad tym, co by tu zniszczyć. Pocięli odnóża syfonidów, którędy płynęła woda dla całej wieżycy, zatruli studnie szczynami, kneblaschem i srebrnym pyłem, i ogólnie mówiąc, zdewastowali całe miejsce. Eran Strup odniósł rany w starciu z wojownikiem (tym razem śmiertelne), a Tangiru wpadł do dołu i połamał sobie kości. Jednak nie był to zwykły dół, ale pułapka, a znajdujące się w pułapce rzeczy wykonały swoją robotę. Nikt nie nosił po nich żałoby, a ich porucznicy walczyli jeszcze zajadlej, ponieważ wiedzieli, że awans na lorda musiało poprzedzić przebicie się przez dolne poziomy Guilesump. Dwa piętra wyżej zdobyto Suckscar! Zahar, Grig i dwóch pomniejszych poruczników musiało ustąpić pod naporem równoczesnego ataku sześciu wielkich wojowników, którzy rozsiedli się na lądowiskach oraz wypełnili ciałami okna, kierując wylot dysz napędowych do środka dworu. Poparzeni lub zagazowani niewolnicy Nestora, musieli ustąpić pola Heście Herm, Lomowi Pokurczowi i Grigorowi Chutliwcowi, którzy opanowali lądowiska. Wkrótce wylądował tam szwadron lotniaków i zaczęła się rzeź osłabionych i oszołomionych obrońców. Niestety Grigor szukając kobiet we dworze, napotkał jednego ze stworów Vasagiego. Stanął na czymś, co tylko wyglądało jak dywan. Stwór natychmiast owinął się wokół Grigora i zaczął zalewać go sokami trawiennymi. Częściowo strawiony Grigor zdołał się uwolnić, ale tylko po to, by dostać się w „objęcia” bliźniaczego potwora! Po krótkiej chwili ludzie Grigora odwinęli stwora, ale to, co zostało z Grigora, było już tylko stertą grzechoczących kości. I taki był koniec Chutliwca. Kiedy później Devetaki o tym usłyszała, nie mogła się powstrzymać od założenia uśmiechniętej maski. Na dachu ostatniego zamczyska Wampyrów trwała krwawa bitwa. Płonące stwory dymiły i ziały jęzory ognia. Podłoga ociekała krwią, wnętrznościami i moczem. Ludzie i stwory Gniewicy walczyły wręcz z nacierającymi siłami Ursuli Tory. Wieżyca miała słabe punkty. Z Iglicy Gniewu było tylko kilka wyjść na dach i Gniewica nie nadążała z posiłkami. Kiedy trzeba się było wycofać, wielu ludzi Gniewicy zginęło, spadając z wąskich schodów. Dach został zdobyty i zabezpieczony, ale oddziały Ursuli zostały zdziesiątkowane. Devetaki z satysfakcją zastąpiła poległych swoimi ludźmi... Zaraz potem wylądowała na dachu, w rogu, gdzie nie toczyła się walka. Zjadła serca trzech świeżo zabitych obrońców, nakarmiła swojego wielkiego lotniaka, dała mu odpocząć i przesiadła się na drugiego wierzchowca, po czym ponownie wzbiła się w powietrze. Kiedy była na dachu, nie omieszkała zauważyć srebrnej klatki wraz z urządzeniem do jej podnoszenia. Pomyślała, że ten sprzęt będzie bardzo przydatny... W szóstej godzinie nocy padło Gulesump i od razu wybuchł spór o to, kto powinien zająć miejsce lordów Erana i Tangiru. Dwóch poruczników zaczęło ze sobą walczyć. We dworze, który znajdował się wyżej, Spiro Zabójczooki zmęczył się już bitwą. Był wściekły, to prawda, ale nie na tyle, na ile było to potrzebne. Jego moc słabła z każdym wystrzałem z zabójczego oka. Ponadto był już pewien, że Wran nie wróci. Jego brat albo nie żył, albo uciekł i Spiro podejrzewał raczej to drugie. (Co więcej, domyślał się, że wojna krwi nie była jedynym powodem ucieczki Wrana!) Spiro był jedynym lordem w ogromnym Obłąkańczym Dworze. Nie mógł być w każdym miejscu, ponadto im częściej korzystał z mocy zabójczego oka, tym słabsze było jego działanie. Postanowił poszukać przyszłości dla siebie gdzie indziej. Domyślał się, że Wran jest już w drodze do Turgosheim i chce się dobrze przygotować na powrót innych renegatów. Tak więc Spiro wkrótce powróci... aby go ukarać za tchórzostwo w obliczu ataku wroga, za zdradę i dezercję! Spiro postanowił odpocząć przez godzinę i rozmyślał nad przebiegiem wydarzeń. Następnie osiodłał swojego najlepszego lotniaka, a także lotniaka zapasowego i odleciał niesiony nocnym wiatrem. Do tego czasu opanowano już Suckscar, a Lom i Hesta zauważyli i rozpoznali Spira. Zaczęli lecieć za nim. Devetaki zobaczyła pościg i znając zagrożenie, nic o nim nie wspomniała. Ta dwójka dziwaków zawsze ją irytowała. Do pościgu dołączyło jeszcze sześciu pomniejszych lordów, a każdy wywijał bolą ze lśniącymi hakami. Spiro zgromadził koszmarną energię i umieścił ją za śmiercionośnym okiem. Pochylił się nisko w siodle, a wirująca śmierć przelatywała mu nad głową. Prędzej czy później ktoś go trafi, ściągnie z siodła i zrzuci na dół. Dosyć tego! Spiął swego wierzchowca, zatrzymując go prawie w miejscu i skupił wzrok na Lomie Pokurczu. Pod wpływem spojrzenia Lom zesztywniał i nawet nie mógł spojrzeć w bok. Oko Spira miało moc magnesu i panowało nad jego wzrokiem. Po chwili Lom... wybuchł jak bomba! Szkarłatny prysznic rozlał się dookoła, a w tym samym czasie z każdego otworu ciała w każdą stronę wylatywały wnętrzności. Wyglądało to tak, jakby był otoczonym cienką błoną, pęcherzykiem krwi w próżni, a którego otoczka w jednej chwili zniknęła, przez co próżnia wyssała wszystko na zewnątrz. - Ha! - Zawołał Spiro i szybko zamienił w popiół dwóch niższych rangą lordów wraz z ich wierzchowcami. Następnie w zasięgu wzroku pojawiła się Hesta i nadeszła kolej na nią, czy też na niego. Czy chcesz coś powiedzieć przed śmiercią?, zapytał w myślach Spiro. Nie strasz, tylko pokaż co potrafisz! Hesta był/a niezdolna/y do odwrócenia wzroku. I Spiro pokazał. Rzucił się głową naprzód, jakby chciał nadać większej prędkości mentalnemu pociskowi. Przez chwilę oczy Hesty dosłownie wyszły na zewnątrz czaszki, a on/a tuż przed śmiercią krzyczał/a: - Sp...!Sp...! Cóż to była za śmierć! Zadbane dłonie i kobiece stopy odpadły od kończyn, zaś jej/jego głowa oderwała się od szyi! Pozostał sam korpus, który przez chwilę siedział w siodle, po czym przechylił się i poleciał, koziołkując w dół, w czerń nocy, tryskając krwią ze wszystkich pięciu otworów. Spiro uniósł się w siodle, pomachał wielką pięścią i omiótł groźnym spojrzeniem pozostałych lordów. Ale ci nie mieli ochoty na walkę. Spiro roześmiał się i ruszył na wschód. Za jego plecami wciąż trwał zacięty bój o Wieżycę Gniewu... W zawalonej jaskini Geoffrey Paxton pracował jak szaleniec. Pokrwawionymi palcami z połamanymi paznokciami przesuwał kamienie i odpychał na bok głazy torujące drogę na wolność. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze się nie zmęczył i dlaczego dobrze widzi w kompletnej ciemności. Gdzieś w głębi siebie dobrze wiedział, dlaczego tak jest, a gdyby miał jeszcze jakieś wątpliwości, to wszystko wyjaśniał nieznany mu dotąd głód i jeszcze bardziej niezwykłe pragnienie. Zdziwienie i pytania powstawały tylko w drobnej części, w tym co pozostało w nim z człowieka. Ze zdumieniem zauważył, że zwykły głód może dość łatwo zaspokoić... w jaskini leżało pozbawione głowy ciało Zindevar oraz zmasakrowany tułów Bruna Krasina. Jednak Paxton nie był jeszcze tak bardzo głodny... Ponadto był jeszcze w nim głód życia (albo nie-śmierci), żądza władzy i chęć zemsty. To dodawało mu sił. No i oczywista chęć życia, tak typowa dla Wampyrów. Z nową energią zaatakował kamienie, odsuwając je na tył jaskini i torując sobie drogę ku wolności, nocy i przeznaczeniu. Gdzieś tam, w Krainie Słońca czy Krainie Gwiazd będzie mógł zaspokoić głód, żądzę i pragnienie. Gorvi Przechera z zadowoleniem zauważył, że nikt go nie ściga. Ani za nim, ani przed nim nie było widać w powietrzu latających obiektów. Jeśli dobrze pójdzie, to nie napotka na swojej drodze żadnych przeszkód, aż do powrotu do opustoszałego Turgosheim. Prawdopodobnie Gniewica i pozostali lordowie pomyślą, że został zabity i zjedzony, a jego kości spoczęły na równinach. Był pewien, że nikt nie zauważył jego ucieczki. Dlatego, kiedy już zbliżał się do Wielkich Czerwonych Pustkowi, w miejscu, gdzie kończyły się góry, ze zdumieniem zobaczył przed sobą lotniaka, a w głowie usłyszał myślowy przekaz: Witaj, Gorvi! Gorvi Przechera, który umie się wymknąć z najgorszych opresji. Jego głowa pełna jest myśli o Turgosheim, czyżby tak bardzo tęsknił za rodzinnym domem? Czyżby wojna krwi była dla ciebie zbyt krwawa? Brzydzisz się walką? Gorvi szybko zebrał myśli (tym razem zachował je dla siebie). Po chwili odezwał się: Wojna krwi już się skończyła. Jestem jedynym lordem, który przeżył. Może jeszcze tam ktoś walczy, niewolnicy, może ze dwóch poruczników... ale nikt więcej. Dwie armie były równe sobie i wykończyły się nawzajem. - Naprawdę? - Zdziwił się Czarny Borys, przybierając wyraz twarzy idioty. (Był już tak blisko, że mógł mówić na głos.) Po chwili mina mu się zmieniła. - Mógłbym przysiąc, że przed chwilą... zastanawiałeś się, czy nie wysłano za tobą pościgu. Gorvi wiedział, że zabawa się skończyła. Zamachnął się bolą zakończoną hakami i cisnął nią w stronę Borysa. Cel skulił się w siodle, zmienił kurs lotniaka i zszedł z drogi Gorviego. Gorvi skorzystał z tego i ruszył prosto, przekraczając granicę Wielkich Czerwonych Pustkowi. Obejrzał się przez ramię i zdziwił się widząc, że Borys uśmiecha się pod nosem... Kiedy jednak dotarł do niego rozkaz wydany stworom, zdziwienie ustąpiło miejsca innym uczuciom. Jest wasz! Zrzućcie go na dół! Gorvi nie oglądał się dłużej, tylko wyciągnął się wzdłuż szyi wierzchowca, poganiając go: Leć! Leć jak najszybciej! Jednak musiał się odwrócić milę lub dwie dalej, kiedy nad Wielkimi Czerwonymi Pustkowiami usłyszał narastający odgłos odrzutowego napędu. Doganiało go dwóch niewielkich, powietrznych wojowników. Jeden niczym kamień spadał wprost na niego, a drugi trzymał się z tyłu, wybierając najlepszy sposób ataku. Dla Gorviego nie stanowiło to różnicy, wojownicy mieli zbyt dużą przewagę prędkości. Zanim zdążył coś wymyślić, wojownicy dopadli go! Torpeda przeleciała przez lewe skrzydło lotniaka, zostawiając osmalone strzępy. Drugi wojownik wystawił kolce na grzbiecie i podlatując od dołu, rozciął brzuch lotniaka na całej długości. To wystarczyło, żeby Gorvi poleciał w dół razem ze swoim wierzchowcem. Gorvi zaskoczony i zdumiony obrotem spraw zastanawiał się, jak coś podobnego mogło się jemu przytrafić. Zastanawiał się nawet wówczas, gdy wpadli do dymiącej cieczy. Lotniak gotował się, wypuszczał bąbelki, tonął, a Gorvi stał na jego grzbiecie i starał się coś wymyślić. Ale nawet posiadając spryt całego świata, nie mógłby nic poradzić w tej sytuacji. Wiedział o tym i kiedy lotniak usunął mu się spod nóg, sięgnął ręką, żeby złapać za siodło i zatonął. Chwilę później zbuntował się jego pasożyt, który zmusił Gorviego do puszczenia siodła. A może nie tyle zadziałał tu pasożyt, ile żrąca aktywność kwasu. Palce Gorviego rozpuszczały się i odpadały od dłoni. Po chwili niewiele z niego zostało na powierzchni. I nawet ta malutka cząstka zniknęła w następnym momencie. Po zdobyciu Suckscaru, siły Devetaki przypuściły szturm na Parszywy Dwór. Droga do niego została zablokowana i dwór, tak jak pozostałe obiekty, okazał się trudny do zdobycia. Poddani Cankera walczyli z zaciekłością wściekłych psów. Psi lord jeszcze przez jakiś czas mógł czuć się bezpieczny. Inaczej miały się sprawy z Gniewicą. Z Suckscaru do ostatniego dworu wiodły liczne przejścia. Dostępne były także lądowiska i okna. Siły Gniewicy odpierały ataki od dołu i od góry, praktycznie nacierano ze wszystkich stron. Pod naporem wroga, Gniewica powoli wycofywała się w kierunku dachu. Na dole upadł Obłąkańczy Dwór. Dezercja obu lordów Zabójczookich osłabiła morale poddanych. Bili się nadal, ale bez dostatecznej motywacji, nie mieli po prostu wyboru. Skończyć życie w charakterze posiłku dla wojownika, było po prostu gorsze od śmierci w starciu wręcz. Pozostały zatem Iglica Gniewu oraz Parszywy Dwór, w których byli Gniewica Zmartwychwstała i Canker Psi Syn. Reszta zamczyska, oprócz pojedynczych ognisk oporu, dostała się w ręce Devetaki. Oczywiście armia Turgosheim poniosła straty... ale Devetaki cieszyła się z tego! Wysyłała generałów na pierwszą linię i widziała jak wielu z nich ginie. Nieliczni lordowie, którzy przeżyli, nie stanowili już żadnego zagrożenia i będą najwyżej wiernymi psami czekającymi na okruchy, które spadną z pańskiego stołu. W piętnastej godzinie walki skoncentrowała wszystkie siły w ataku na Iglicę Gniewu. Zostawiła jednak jedno wyjście na dach. Wycofała też swoje oddziały umożliwiając dostęp do jednej z wieżyczek, gdzie czekał osiodłany i gotowy do lotu lotniak. Z okien Iglicy Gniewu dobiegały krzyki, wydobywał się ogień i dym. Devetaki wylądowała na dachu i oddała Aleksego Jefrosa pod opiekę ochroniarzy. Sama ukryła się w pobliżu lotniaka Gniewicy i czekała. W końcu pojawiła się zbuntowana lady. Kiedy Gniewica doszła do wieżyczki, zobaczyła rozciągniętego lotniaka, który miał poderżnięte gardło. Zauważyła także Devetaki. Gniewica była uzbrojona w rękawicę bojową zapchaną kawałami mięsa, ale błyskawicznie doskoczyło do niej dwóch najsilniejszych poruczników Devetaki i każdy chwycił ją za rękę, a trzeci przycisnął do jej pleców w okolicy serca zaostrzony, drewniany kołek. Devetaki podeszła i wyciągnęła z szat Gniewicy rozpylacz z kneblaschem. Lady Gniewica została rozbrojona. I chociaż ją pojmano, a wszystkie plany legły w gruzach, to po raz pierwszy w życiu Gniewica nie odczuwała gniewu. - Tak to bywa - zwróciła się do Devetaki. - Raz na wozie, raz pod wozem. - Uśmiechnęła się gorzko i dodała. - Tym razem znalazłam się pod wozem. - To prawda - odpowiedziała Devetaki. - Obawiam się, że jesteś nawet pod jego kołami. Objęła ramieniem Gniewicę i podprowadziła ją na skraj dachu. Gniewica zgarbiła się i sprawiała wrażenie bardzo kruchej. Devetaki nie dała się zwieść (gdyby to był jedynie podstęp) i na wszelki wypadek jej ludzie byli na wyciągniecie ręki. Najzacieklejsze walki już ustały i Devetaki praktycznie zwyciężyła. Gniewica była zdana na jej łaskę. Ale łaska raczej nie istniała w słowniku Devetaki. Podeszły do wieżyczki, w której znajdowała się srebrna klatka. Widząc klatkę, Gniewica zaczęła się wycofywać. Ale ludzie Devetaki chwycili ją, wsadzili do klatki, zamknęli drzwiczki i podciągnęli klatkę do góry - Gniewica krzyknęła: - Devetaki! Byłyśmy przyjaciółkami. Nawet cię podziwiałam i próbowałam naśladować. Nadal cię podziwiam. Wygrałaś na wszystkich polach. - To prawda - Devetaki założyła uśmiechniętą maskę. - Czyżbyś błagała o litość? Jesteś buntowniczką. Wszystko przez ciebie. Gniewica pokręciła głową. - Wcale nie błagam o litość. Mój czas minął i dobrze o tym wiem. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że nie mam ci niczego za złe. - A zatem robisz to w subtelniejszy sposób? - Zauważyła Devetaki. - Nie - zaprzeczyła Gniewica - to tylko... nienawidziłam przez całe życie i teraz, kiedy już wszystko skończone... chciałabym zaznać trochę miłości. - Miłości? - Devetaki uniosła brwi ze zdziwienia. - Takiej miłości, jaką odczuwają Cyganie? Czy to możliwe wśród Wampyrów? - Kiedyś byłyśmy Cygankami - odpowiedziała smutno Gniewica. - Ale to minęło - uśmiechnęła się Devetaki. - Tylko mnie pocałuj - błagała Gniewica. - A potem możecie mnie podciągnąć do góry, żebym czekała na wschód słońca. - Co? - Devetaki zachmurzyła się pomimo tego, że miała założoną uśmiechniętą maskę. - Pocałunek? - Na pożegnanie - odpowiedziała Gniewica (i zaczęła gromadzić flegmę w głębi gardła) - Żebyśmy mogły umrzeć tak, jak żyłyśmy. - Miała zdławiony głos, ale nie z powodu przeżywanych emocji, tylko z nadmiaru flegmy w ustach. - Chyba mi się to podoba - odparła Devetaki i podeszła do klatki, ostrożnie omijając srebrne pręty. Dotknęła ustami ust Gniewicy, która z szybkością błyskawicy złapała ją i przyciągnęła do siebie, wtłaczając flegmę do drgającego gardła przeciwniczki! Kiedy Devetaki dławiła się i dusiła, Gniewica masowała jej gardło, aż śmiercionośny ładunek nie popłynął w dół przełyku. Na koniec ugryzła ją w usta i wcisnęła język w ranę! Kiedy Devetaki uwolniła się z jej uchwytu i odskoczyła, Gniewica zerwała z siebie szatę i odsłoniła nagie ciało... i znacznie więcej niż tylko ciało! Na ciele widać było wyraźne oznaki przekleństwa. Devetaki zobaczyła je, wybałuszyła oczy, mruknęła coś niezrozumiale i zwróciła zawartość żołądka w kącie wieżyczki. - Powieście sukę! - Zawołała, a z oczu popłynęły jej łzy wściekłości i strachu. - Niech wisi i czeka na słońce! Ssała pogryzione wargi i wypluwała zakażoną krew. Gniewica śmiała się głośno, kiedy srebrna klatka wisiała wysoko i kołysała się. Kiedy Devetaki doszła do siebie, wezwała generałów i zauważyła brak Ursuli Tory. Z początku sądziła, że Ursula zginęła w walce, ale jeden z jej poruczników zapewniał, że nic takiego się nie wydarzyło. - Powiedziała, że jej lotniak jest ranny i odleciała na południe - poinformował. - Na południe - Devetaki nabrała podejrzeń. - Na południu są tylko góry. Czy zostawiła tam zapasowego lotniaka? Dlaczego nie wylądowała na dachu? Porucznik Ursuli wyglądał na zaskoczonego. - Na dachu toczyła się bitwa - odpowiedział - w której brała udział moja pani. Jestem pewien, że zaraz wróci. - No, cóż - Devetaki westchnęła ciężko. - Może i wróci. Poczekamy, zobaczymy. Następnie przeszła do omawiania szczegółów, dotyczących planu oblężenia Parszywego Dworu, a także zaopatrzenia i zaprowiantowania w Krainie Słońca. Po zdobyciu wieżycy przyszedł czas na schwytanie przywódcy cygańskiej rebelii, Nekroskopa Nathana Keogha. Lokalizator Aleksy Jefros zaproponował sposób rozwiązania tej kwestii. Ursula Tora przekroczyła góry nieco na zachód od wielkiej przełęczy. Była zadowolona z tego, że zostawiła wszystko za sobą. Żałowała, że nie wpadła na ten pomysł wcześniej, kiedy było jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby przebyć Wielkie Czerwone Pustkowia i wrócić do Turgosheim. W Torowym Dworze zostało tylu niewolników i stworów, że znowu byłaby przy władzy. Tutaj nie miała wpływu na nic i była zdana na laskę Devetaki! Ursula była wściekła na siebie, że wcześniej nie przejrzała intryg Devetaki. „Rządy ladies”... „wielki matriarchat” -co za bzdury! Nic takiego nie będzie miało miejsca, Devetaki ogłosi się cesarzową! Gdzie była teraz Starucha Zindevar? I co mogła zdziałać Ursula Tora, kiedy jej kontyngent został zdziesiątkowany? Bez wątpienia jest następna na liście Devetaki. Tylko, że kiedy ta żądna władzy suka zacznie jej szukać, to raczej jej się to nie uda. Plan Ursuli był prosty: ponieważ nie mogła tej nocy wrócić do Turgosheim, odpocznie i nakarmi lotniaka, potem przeczeka jutrzejszy dzień w jakimś schronieniu i następnej nocy poleci na wschód. Ominie Borysa, a potem wszystko będzie w rękach losu. Ale tymczasem... Na tyle siodła leżały zwinięte ubrania. Ursula ciągle wyglądała jak typowa Cyganka, miała maniery i kształty cygańskiej dziewczyny. Odłożyła sprzęt wojenny i odziała się w kolorową spódnicę, zieloną bluzkę i buty z ciemnej skóry. Zaczesała do tyłu czarne włosy, popracowała nad kształtem spłaszczonego, wampyrzego nosa i zgasiła nadmierny blask w oczach. Teraz mogła przechadzać się po lesie nie wzbudzając specjalnego zainteresowania. Mężczyźni pewnie się nią zainteresują, ale będzie im chodzić o kobiece walory. Bez problemu znęci kilku młodzieńców, prowadząc ich w ciemności. Pożywi się i weźmie ze sobą trochę świeżego mięsa na drogę. Taki był plan. Być może ryzykowny. Ale na pewno nie niósł z sobą takiego ryzyka, jak przestawanie z Devetaki. Ta dziwka nie spocznie dopóty, dopóki nie zdobędzie wszystkiego. A czego nie zdobędzie... to zniszczy. Ursula miała nadzieję, że kiedy Devetaki zauważy jej nieobecność, to z przyjemnością stwierdzi, że Ursula podzieliła los innych lordów i lady... III Nana, Nestor, Nathan - Konfrontacja! Nie zauważeni przez nikogo Nathan i jego przyjaciele z kilku miejsc obserwowali Wieżycę Gniewu. Dla ewentualnego obserwatora ekipa przedstawiała przedziwny skład: niebieskooki mężczyzna o jasnej karnacji, czworo posiadających paranormalne uzdolnienia ludzi z dziwacznego, równoległego świata i wilk z Krainy Słońca. Ale Nathan, Trask, Zek, Chung, Goodly i Grymas stanowili zespół, a pomiędzy nimi zawiązała się silna, nieopisana słowami więź. Po dziewięciu godzinach walki było oczywiste, kto wygra wojnę krwi. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, Nathan zabrał wszystkich na płaskowyż znajdujący się w połowie drogi pomiędzy Dwoma Brodami a Siedliskiem. Zek i David Chung badali bliższą i dalszą okolicę, starając się zorientować, jakie będą dalsze posunięcia Wampyrów. Niedaleko, począwszy od wodospadu zastygłej lawy a kończąc na punkcie odległym kilka mil od Siedliska, stacjonowały siły wroga rozmieszczone w dwunastu punktach. Potwierdzały to obserwacje wilków. Wampyry ukrywały się i starały nie przejawiać żadnej aktywności, tak jakby na coś czekały. Ale na co? Może Devetaki trzymała je w odwodzie na wypadek, gdyby wojna krwi z Wieżycą Gniewu przybrała niekorzystny obrót. A może miały blokować drogę, gdyby Gniewicy udało się uciec z zamczyska. Ale Nathan myślał, że chodzi o coś innego. Wampyry były zbyt cicho, broniły się przed telepatycznym szpiegowaniem, a ich zmysły nastawione były na wykrycie najmniejszych oznak ataku. Sfrustrowany i przestraszony Nathan powrócił z towarzyszami do opuszczonego obozu na skraju lasu. Dwie osoby stanęły na warcie, a reszta poszła spać. Przez pierwsze trzy godziny wartę pełnili Trask i Nathan. - Daleko jesteśmy od Ziemi - zagaił dyskusję Trask. - To znaczy, od mojej Ziemi. Minęło sporo czasu, a zarazem był to tylko jeden dzień. Można powiedzieć, że czas przecieka nam przez palce... Niezbyt wiele mówiłeś o wyprawie z Ianem Goodly'em. Jak tam było? Nathan popatrzył na niego swoimi niebieskimi jak niebo oczami i zastanawiał się, co odpowiedzieć. Najwyraźniej Trask przez cały czas zastanawiał się nad wynikami ich wyprawy. - Doszliśmy do końca, do czegoś, co wyglądało jak koniec życia. Ale nie jestem tego pewien.. I nie chcę być tego pewien! Kiedyś już przepowiedziano mi przyszłość i były to słowa eksperta. Ale ekspert się mylił. - Mówisz o Thikkoulu Astrologu? - Spytał Trask. - Tak, o nim. - Nathan spojrzał na świecące gwiazdy i dodał: - Thikkoul widział jak znikam w wielkich, świecących drzwiach, w „mgnieniu oka”. Nigdy nie zapomnę tonu jego głosu, kiedy powiedział: „a potem odchodzisz!”. - Ale nie odszedłeś. - Właśnie, że odszedłem! Odszedłem z tego świata do waszego - przez Bramę do Krainy Piekieł. - Nie odszedłeś. - Upierał się Trask. - Żyłeś nadal. Tylko, że nie w tym miejscu. - To prawda - powiedział Nathan. - I dlatego nie jestem pewny - z czego naprawdę jestem zadowolony - znaczenia tego, co zobaczyliśmy w przyszłości. Jeśli Thikkoul mógł się pomylić, to ja również. To prawda, że widział przyszłość. Ale nie widział tego w taki sposób, w jaki widziała to przyszłość. Może zatem Ian Goodly ma rację, mówiąc, że przyszłość ma zmysł odczuwania. Wygląda tak, jakby się broniła, jakby była zazdrosna, nie chce zostać rozszyfrowana. Pozwala zajrzeć w to, co będzie, ale sama decyduje o tym, jak to będzie. Nathan nie chciał dalej zastanawiać się nad tym, co zobaczyli razem z Goodly'em. Czuł się bezradny wobec tej zagadki. Wolał zmienić temat i głowić się nad innym zagadnieniem. - Co sądzisz o tym? - Nathan wziął do ręki węgielek z ogniska i naszkicował na wewnętrznej stronie kawałka kory „urządzenie” Ethloia. - Co mam o tym myśleć? - Spytał, jakby sam siebie, Trask. - A co to jest? - Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - odpowiedział ponuro Nathan. - Że właśnie ty zorientujesz się, co to jest. - Ze rozpoznam „prawdę”? - Czemu nie? - Ponieważ ty nie znasz się na tym - odparł Trask. - Także dlatego, że oni tego nie wiedzą. Pokaż mi dowolne równanie matematyczne z dwoma rozwiązaniami, jednym prawidłowym a drugim nieprawidłowym, a wybiorę właściwe. Powiedz mi co to jest, a ja natychmiast będę wiedział, czy mnie okłamujesz. Ale skoro sam nie wiesz? Nie jestem nawet pewien tego czy ten diagram jest pytaniem, czy odpowiedzią! Nathan był niezadowolony, ale zrozumiał wyjaśnienie Traska. Aż w końcu dotarło do niego: oczywiście, że Trask nie wiedział! Ta rzecz dotyczyła przyszłości, a przyszłość była zwodnicza i niejasna! Zmienili temat i przez kolejne godziny warty rozmawiali o różnych sprawach. Czas upłynął szybko. W Krainie Gwiazd krwawa wojna trwała już ponad trzynaście godzin. Przed pójściem spać, Nathan wybrał się zobaczyć, jak mają się sprawy w okolicy ostatniego zamczyska. W wieżycy sytuacja była podobna do tego, co widzieli wcześniej. Wyglądało na to, że walka koncentrowała się na szczycie wieżycy i na środkowych poziomach. Za jakieś dwie godziny Devetaki dopadnie Gniewicę, zamknie ją w srebrnej klatce i podciągnie do góry. Nathan wrócił do obozu, ale nie mógł zasnąć. Chciał się zobaczyć z Mishą, przecież nie widzieli się tyle czasu. Ale Devetaki Czaszkolica miała na usługach lokalizatora, który koncentrował się na śledzeniu Nekroskopa. Jeśli wróciłby do Mishy, do oazy w pobliżu Żółtogórza, Jefros mógłby zlokalizować to miejsce. Zagroziłby najbardziej strzeżonej tajemnicy Tyrów: wydałby ich kolonie i przekazał nieznane Wampyrom szczegóły. Wampyry (podobnie jak kiedyś Cyganie) uważały Tyrów za istoty stojące na poziomie pustynnych trogów: niedorozwiniętych stworów, które były niezbyt apetyczne. Gdyby dowiedziały się całej prawdy, mogłoby to oznaczać katastrofę! Nie napadano na trogi z jaskiń Krainy Gwiazd, ponieważ były nierozgarnięte, nieczułe i niezdolne do stawienia oporu. Torturowanie istot nie czujących bólu, nie sprawia przecież żadnej przyjemności. Czy można cieszyć się z polowania na istoty, które nawet się nie ukrywają? Po co spożywać mięso trogów, skoro można żywić się świeżym mięsem ludzi? A jeśli chodzi o kobiety trogów... no cóż, niewiele było Wampyrów podzielających preferencje Czarnego Borysa. Gdyby jednak dowiedzieli się wszystkiego o Tyrach... W końcu Nathan zasnął i początkowo nikt, ani nic nie mąciło jego snu. Kilka mil od obozu, na opuszczonym szlaku Cyganów, ktoś odwiedził Nanę Kiklu w miejscu, gdzie po spaleniu zwłok, Lardis pochował jej popioły. Mamo?, wyszeptał gość w mowie umarłych. Czy... ty mnie wołałaś? Zaiste, zadziwiające, albowiem jeszcze żaden zmarły nie uczynił tego wcześniej! Lord Nestor Nienawistnik po raz pierwszy usłyszał zmarłą osobę, nie musząc siłą wydobywać od niej wiadomości! Nestor był w drodze, szukając swojego wroga, kiedy płacz Nany ściągnął jego uwagę i kazał mu wylądować. Ponadto odnalazł swego brata (subtelny, ale wyraźny ślad wiru liczb) i wiedział, że Nathan śpi nie dalej niż kilka mil od tego miejsca. Nestor stał, a potem usiadł i słuchał. A z zimnej ziemi coś ciepłego zaczęło szukać drogi do jego wnętrza. Nana próbowała rozbudzić go przy pomocy wspomnień. Nekromanta siedział jak chłopczyk opierający głowę o kolana mamy. I choć większa cześć jego osoby odrzucała ją, to inna część chłonęła słowa jak rdza potrzebująca oliwy, jak duchy tworzące wyblakłe obrazy w pamięci, które dzięki wspomnieniom nagle ożywają pełnią i głębią kolorów. Gdzieś w głębi zamrożone aspekty pamięci zostały wzruszone i maszyneria umysłu poruszyła dawno nie używane tryby... W Krainie Gwiazd już tylko Parszywy Dwór stawiał opór. Zagrzewani do boju księżycową muzyką oraz śpiewem psiego lorda, z pomocą bestii, porucznicy i niewolnicy („pieski” Cankera, które w rzeczywistości bardziej były podobne do wściekłych psów) walczyli, nie pozwalając wniknąć do środka oddziałom Devetaki. Wysoko w górze, kołysząc się w srebrnej klatce, chichotała niczym szalona Gniewica Zmartwychwstała. Na wschodzie, tam gdzie wysokie góry przechodziły w pasma wzgórz i kończyły się na równinie, leciał samotnie Spiro Zabójczooki, zbliżając się do granicy Wielkich Czerwonych Pustkowi. Niespodziewanie, wprosi przed nim pojawił się Czarny Borys z porucznikiem, blokując dalszą drogę. Patrzcie, kogo tu mamy! Borys wysłał myśl do Spiro. Domyślam się, że to Spiro Zabójczooki! Rebelianci zwiewają, jak szczury z tonącego okrętu! Albo jak samice trogów, kiedy Borys ściąga spodnie! Odpowiedział Spiro. Borys zdziwił się. Kiedyś Spiro nie miał za grosz poczucia humoru. Wygląda na to, że z biegiem lat coś się w nim zmieniło. Czyżbyś mnie podglądał? Bardzo mi się podoba twoje poczucie humoru, szkoda, że tak późno. Ale przynajmniej umrzesz z uśmiechem na ustach. - Taki mam zamiar - Spiro zbliżył się na tyle, że mógł krzyknąć. - Przynajmniej jeśli chodzi o uśmiech. - Jego przekrwione oczy zwróciły się ku górze, skąd dochodził hałas odrzutowego napędu wojownika. Spiro zobaczył, że to niewielki, ale bardzo zwrotny i mocno uzbrojony stwór. - I co? Dalej się śmiejesz? - Chichot Czarnego Borysa był głośniejszy od hałasu dysz napędowych bestii. - Są uśmiechy i uśmiechy - odparł Spiro, gromadząc energię i koncentrując się na stworze, który był dobrze widoczny na tle usianego gwiazdami nieba. Przeciwnicy zbliżyli się do siebie na tyle, że Borys zobaczył dokładniej twarz Spiro, a zwłaszcza jego oko. Przypomniał sobie, że coś takiego kiedyś już widział, że była to twarz i oczy Eygora Zabójczookiego! To jednak było bardzo dawno temu i na pewno... - ...i na pewno odziedziczyłem to po nim! - Rzucił Spiro, unosząc się w siodle. Wojownik zbliżał się, koncentrując liczne oczy na Spiro... a potem na jego oku! Nie był w stanie spojrzeć gdzie indziej! Chodź do tatusia!, pomyślał Spiro, zastanawiając się nad skutkiem działania zabójczej energii. Borys i porucznik znajdowali się przed Spiro, za nimi, pod ostrym kątem nurkował wojownik. Spiro przez cały czas koncentrował na nim wzrok. Wojownik wyrównywał lot, kierując się do celu. Jednocześnie oczy Spiro przeszły metamorfozę. W jednym zabulgotała czerwień, a drugie zwęziło się i przez wąską szczelinę sączyła się z niego siarka. W następnej chwili... ...wyrzucił z siebie energię jednym, potężnym strumieniem! Atak Spiro był niewidzialny, ale jego efekty były nadzwyczaj widoczne! Wojownik otworzył wielką paszczę, jakby chciał połknąć przestrzeń przed sobą. Ale jego szczęki pozostały rozwarte! Z jego łba, boków, pleców i brzucha odpadały płaty mięsa. Nastroszone kolce odczepiły się od kręgosłupa i pofrunęły we wszystkich kierunkach, jak rzucone sztylety. Pęcherze z gazem wybuchały i rozrywały chitynową powłokę stwora, która powiewała w powietrzu, jak potargane żagle. Mięśnie i mięso odpadały od tułowia, a wraz z nimi rozlatywał się odsłonięty szkielet. Po chwili powietrze wypełniały kawały miazgi, czarnych ekskrementów i karmazynowej plazmy! Przeleciały nad Spiro i... poleciały prosto na Borysa i jego porucznika! Borys uniknął trafienia większymi szczątkami wojownika, ale porucznik nie miał tyle szczęścia. Przecięły go wirujące kości i fragmenty kręgosłupa. Spadł z siodła i poleciał w czerń nocy. Jego lotniak z poszarpanymi skrzydłami, tułowiem i szyją obniżył lot, próbując bezpiecznie wylądować. Na niebie został Spiro, jego zapasowy lotniak i Czarny Borys... Są uśmiechy i uśmiechy, powtórzył w myślach Borys. Jego lotniak pokryty był odchodami i krwią wojownika. Borys chciał odwrócił wzrok, ale oczy Spiro trzymały go na uwięzi, nie pozwalając się ruszyć. Spi... Spiro, zdołał z siebie wydusić. Ja... ja tylko wypełniałem swoje obowiązki...! Ale sprawiało ci to przyjemność, nieprawdaż? Ja... Dość! Nie mam czasu. Spiro wysłał kolejny pocisk. Borysem i jego lotniakiem wstrząsnął gwałtowny impuls. Skurczyli się, a potem rozpadli na wiele szczątków, które jak szmaty spadały na ziemię. Na wschód, rozkazał Spiro swoim wierzchowcom. Do Turgosheim. Wąwóz potrzebuje nowego władcy. Jeśli ktoś sądził, że Eygor Zabójczooki był potężny... zmieni zdanie, kiedy spotka się ze mną! Daleko na zachodzie, w Krainie Gwiazd: Nana i Nestor wiedzieli, że Nathan się budzi. Nestor poczuł wzmagający się wir liczb, a Nana... po prostu wiedziała. Jednak oboje nie podejmowali żadnych działań: Nana nie chciała ostrzegać Nekroskopa, ponieważ mogłoby to tylko przyspieszyć nieuchronną konfrontację, a Nestor chciał usłyszeć, co Nana miała mu do przekazania. Przekonania Nestora upewniające go w tym, że Nathan jest jego Wielkim Wrogiem oraz że Misha Zanesti zdradziła go, były tak mocno ugruntowane, że słowa Nany brzmiały jak kłamstwa. Trudno wytłumaczyć, dlaczego w ogóle jej słuchał. Może z powodu uspokajającego brzmienia jej głosu, a może był po prostu zmęczony, wyczerpany chorobą, która powoli wysysała z niego życie. Nathan budził się i podejrzliwie wąchał powietrze. Każdy Cygan tak robił, żeby lepiej zorientować się w otoczeniu. Był oczywiście synem Harry'ego Keogha, ale także Cyganem z Krainy Słońca. Dawne poczucie obcości zniknęło całkowicie i wiedział, że ta kraina jest jego ojczyzną. Obcymi osobami byli tutaj Trask i reszta Ziemian. Ale byli także jego przyjaciółmi. Nathan ziewnął, rozejrzał się, zdjął z siebie przykrywającą go skórę, wstał i popatrzył w bezchmurne niebo. Układ gwiazd mówił, jaka to pora nocy i Nathan wiedział, że przespał trzy pełne godziny. Nie było to zbyt wiele, ale pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł się wypoczęty. Na warcie stali Ian Goodly, David Chung i Grymas. Trask i Zek spali obok siebie. Nathan podszedł do Goodly'ego, mówiąc: - Zobaczę jak tam sprawy w ostatnim zamczysku. Zaraz wracam... najwyżej za kilka minut. Prekognita spojrzał do góry, pokiwał głową i powiedział na swój szczególny sposób: - Jak wrócisz, to pogadamy. Nathan wiedział, że dotyczy to dostrzeżonej przez Goodly'ego przyszłości. A zatem wyprawa do zamczyska nie grozi niebezpieczeństwem. Przeskoczył do Krainy Gwiazd i zauważył, że sytuacja się zmieniła. W ostatnim zamczysku nie prowadzono już walki na samej górze. Wypalone lądowiska, okna, szczeliny i pęknięcia zamieniły szczyt wieżycy w ogołoconą ze skóry czaszkę. Na dachu widać było poruszające się sylwetki, ale nie było oznak walki. Na środkowym poziomie bronił się jeszcze Parszywy Dwór. W jego pobliżu krążyło kilku wojowników. Powyżej dworu oraz tuż pod nim toczyła się watka. Przez okna widać było płonący we wnętrzu ogień, z różnych otworów wieżycy wydobywał się dym. Najlepszym dowodem na to, że Parszywy Dwór nie został zdobyty, była księżycowa muzyka Cankera Psiego Syna: szarpiący nerwy ryk, kakofonia, która odbijała się echem od gór. Nathan nie wiedział, że było to preludium do wyruszenia Cankera na śmiertelny bój z kapłanami księżyca, którzy więzili księżycowe boginie. Z drugiej strony Nathan wiedział, że albo Siggi Dam wraz z resztą ludzi Cankera jest głucha, albo są tak samo obłąkani, jak ich lord. Nathan napatrzył się wystarczająco i wrócił do Krainy Słońca. W jego umyśle zagościł obraz ludzi i potworów tłoczących się na dachu ostatniego zamczyska. Zastanawiał się, jaki będzie następny ruch Devetaki Czaszkolicej. W gruncie rzeczy wiedział, co to będzie za ruch, ale nie chciał do siebie dopuścić tej myśli. Po powrocie do obozu, usiadł przy ognisku i zwrócił się do lokalizatora Chunga: - Kiedy się obudziłem, wyczułem coś na północy. A ty jakie masz wrażenia? Chung pokręcił się, po czym odpowiedział: - Jakby coś było, raz lub dwa wyczułem psychiczny smog. Ale może to tylko nerwy. To miejsce jest denerwujące! Nie było to nic konkretnego. Nathan pokiwał głową i zwrócił się do Goodly'ego: - A ty co widzisz? - Przed nami? Coś tak wielkiego, że nie ogarniam tego w całości. Tylko tyle potrafię powiedzieć - odpowiedział prekognita. - To może być wszystko. - Tak to jest. Przyszłość może być czymkolwiek. Szczególnie tutaj. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tu wszystko jest nie tak! - A co konkretnie? - Zainteresował się Nathan, poruszony reakcją Iana Goodly'ego na to bardzo rzadkie zjawisko. - Ten świat! - Ian wyrzucił ręce do góry. - Chodzi mi o świat równoległy! Słońce, księżyc i gwiazdy. W moim świecie zajmowałem się trochę astronomią. Nie za wiele, ale wystarczająco, żeby stwierdzić, że tutaj wszystko jest inaczej Prawie nigdy nie widzimy słońca w zenicie... a jednak dni są dłuższe od nocy! Księżyc ma niespotykaną orbitę. Kiedy patrzę na gwiazdy, to poruszają się ze zmienną prędkością. Ta planeta kręci się w sposób zupełnie niezrozumiały. - Tak, wiem o tym. Każdy Wędrowiec o tym wie. W ciągu dnia glob kręci się wolniej, a dni są dłuższe. To dlatego gwiazdy poruszają się ze zmienną prędkością, a księżyc ma zmienną orbitę. W powiązaniu z księżycem planeta ma nieustabilizowaną grawitację... Nagle przerwał, ponieważ zobaczył jak David Chung gwałtownie wstaje. - Oho! - Powiedział. Grymas także się podniósł. - On wrócił. Próbuje się zorientować, gdzie jesteś! Nathan telepatycznie zbadał przestrzeń i natychmiast złapał kontakt. Rozpoznał przybysza oraz miejsce, w którym przebywał! Ciężko wzdychając, sięgnął po pistolet maszynowy zawieszony na przewróconym drzewie. Goodly powstrzymał go: - O, nie. Będziesz raczej potrzebował tego - powiedział, wskazując na ręczną wyrzutnię rakiet. Prekognita trząsł się, jak liść i miał szeroko otwarte oczy, w których gościł dziwny wyraz. Obudzili się Zek i Trask. Trask wymamrotał: - Co się dzieje...? - Ale Nathan nie miał czasu na wyjaśnienia. Przy grobie matki był Nestor... a Nestor był nekromantą! Pasożyt w ciele Nestora ze wszystkich sił starał się zaprzeczyć prawdzie, przekazywanej przez Nanę Kiklu. Kiedy opowieść Nany dotarła do miejsca, w którym było oczywiste, że Misha Zanesti od samego początku była kobietą Nathana, a nigdy Nestora, całe zło zbudowane na kłamstwie zaczęło się kruszyć. Nestor musiał przyznać się do błędu tak, jak dziecko przyznaje się do drobnego oszustwa. Tylko, że jego oszustwo miało ogromne rozmiary - całe życie zbudował na kłamstwie! Ale Wampyry są przebiegłe: Nestor musiał trzymać się swoich przekonań, ponieważ z nich płynęła moc. Wampyry są urodzonymi kłamcami, prawda właściwie nie występuje w ich słowniku. Sednem prawdy w przypadku Wampyra jest to, że zdany jest na łaskę swojej pijawki i tańczy tak, jak mu zagra mieszkaniec w jego wnętrzu. Wszystkie Wampyry są poddanymi Zła i muszą sprzeciwiać się Dobru tak, jak czarne sprzeciwia się białemu, dzień nocy, a słońce gwiazdom. Kiedy więc Nana powiedziała: Nie możesz się go pozbyć. Zabicie Nathana nic ci nie da. Musisz zwrócić się w stronę miłości. Wiem dobrze, że po śmierci będziemy tacy sami, jak za życia. Oni będą kochać się aż do końca! Tak jak ja kocham ciebie matczyną miłością! Jego pijawka, esencja, chemiczna struktura wbudowana w krew, mózg oraz każda wampyrza emocja zaczęły walczyć. NIE! NIE! NIE! Krzyczał w myślach, a potem wyraził to głośno: - Nieeeeee! - Później odsłonił swój umysł i pozwolił popłynąć przepełnionym nienawiścią myślom, popłynąć w telepatyczny eter, wysyłając jednocześnie śmierdzącą myślową mackę, poszukującą przeklętego wiru liczb... Nathana, który przebywał w obozie zaledwie kilka mil dalej. Bezcielesne łzy Nany popłynęły strumieniem, kiedy opłakiwała swoich synów, albowiem kochała ich obu pomimo tego, że jeden z nich stał się potworem. Nathan usłyszał obie osoby oraz emocje na raz: wściekłość brata i ból matki. Logicznie, aczkolwiek błędnie doszedł do wniosku, że Nestor niczym świnia grzebie w popiołach, jakie zostały z ich matki, przemocą wyrywając z niej wiedzę ezoteryczną. I tego właśnie chciał nekromanta! Skończyło się polowanie, zwierzyna zaraz przyjdzie sama. I Nathan przyszedł... z wyrzutnią rakiet na ramieniu! Nestor był zaskoczony szybkością reakcji Nathana. Chociaż wiedział, że jego brat posiada zdolność przemieszczania się z szybkością myśli, to jednak natychmiastowe pojawienie się Nathana było zdumiewające. Powoli powstał, a u jego stóp Nathan spostrzegł nienaruszony grób Nany. Nekroskop przejrzał podstęp Nestora, ale trzymając wyrzutnię na ramieniu, a palec na spuście, wcale nie czuł się ofiarą. Patrzyli sobie w oczy: bracia krwi, którzy byli tak odmienni, jak żadni bracia wcześniej. Nathan wiedział, że nie potrafi zrobić pierwszego i ostatniego ruchu... nie naciśnie spustu broni, nawet wiedząc, co czeka go w przyszłości! Głos matki krzyczał w jego metafizycznych uszach: Nathan, nie! Nigdy sobie tego nie wybaczysz! Ale jej słowa nie były skierowane tylko do Nathana: Nestor, synku. Wszystko, co mówiłam, jest prawdą. Jeśli musisz umrzeć, to umrzyj. Ale błagam, nie w taki sposób. Będziesz za to przeklęty na wieczność. - No i co, braciszku - westchnął Nestor. - Mój Wielki Wrogu, jesteś tylko człowiekiem! Zdrajcą, złodziejem, zakałą mego umysłu i przekleństwem. Coś tak marnego! Matka błaga o litość dla ciebie. I ma rację. - Błaga także o łaskę dla ciebie - odpowiedział Nathan. - Mnie to niepotrzebne. - Mnie także. Wystarczy mi ta broń. Widziałeś jak działa na szczycie Skalnego Schronienia. Nestor prawie się nie poruszał, a jednak był coraz bliżej! - A dlaczego miałbym się bać śmierci? Prawdziwej śmierci? I tak jestem przeklęty. Jestem trędowaty, Nathanie. To również twoja wina. - Niedostrzegalnie podszedł prawie na odległość dwóch kroków. - Za to nie możesz mnie winić - odpowiedział Nathan. -Jesteś Wampyrem i przegrałeś w najważniejszej z bitew. Nathaaan! Jęknęła Nana. Nestooor! Z porów Nestora zaczęła wydobywać się mgła i przesłaniała mu stopy. - Jesteś moim Wielkim Wrogiem! - Odpowiedział Nestor, a z jego ust również wydostawała się mgła. Był już o krok od Nathana, prawie na wyciągnięcie ręki. Ale nagle nie byli już sami! IV Śmierć Nestora - Intuicja - Pakt z diabłem! Łuuup!... Łuuup!... Łuuup!, rozległ się w leśnej ciszy odgłos membranicznych skrzydeł lotniaka. Wraz z nim zabrzmiał telepatyczny przekaz: O, Nestor! Był to głos Carmen Której Nie Powinno Być. Jak się miewa mój przystojny, pożądliwy lordzik? Kiedyś, gdy uczyniłeś mnie lady, obiecywałeś miłość do śmierci lub nie-śmierci! A kiedy zasnęłam, zostawiłeś mnie, żebym mogła spalić się na słońcu. Ale zjawił się lord Vasagi! I teraz jesteśmy wszyscy troje! Nadlatywała z południa, dotykając czubków drzew. Miała dziki wyraz twarzy i rozwarte, szkarłatne usta! Jej lotniak miał z kolei rozwarty otwór do chwytania ofiary. Nestor nie miał dokąd uciec, a poza tym nogi niespodziewanie odmówiły mu posłuszeństwa! Choroba posuwała się bardzo szybko, a jej działanie było nieprzewidywalne. - Padnij! - Krzyknął Nathan. Zdziwiony Nestor wiedział, że brat woła do niego! Upadł obok grobu Nany, w powietrzu zbliżał się lotniak Carmen. Potężny mentalista odczytał zamiary Nathana, a także siłę rażenia jego broni. Carmen, uważaj! Ten człowiek jest niebezpieczny, zabije cię! To był Vasagi, którego telepatyczny głos Nathan rozpoznałby na końcu niejednego świata. Vasagi-matkobójca! Przysięga krwawej zemsty złączyła tych dwoje, zaś Carmen wszak była tworem Nestora. Carmen skręcała i zaczynała nabierać wysokości. Nathan wycelował w środek lotniaka z poprawką dwunastu cali na szybkość lotu. Nacisnął spust i rakieta poleciała, zostawiając za sobą smugę oślepiającego ognia i dymu. Nagły błysk i huk przesłonił wszystko, a potem widać było jedynie fruwające szczątki mięsa i rozpyloną czerwień! I nie było już Carmen Której Nie Powinno Być! Jeden z was jest slaby, jak schorowane wilczysko, wysłał myśl Vasagi w czasie, gdy jego lotniak osiadał na ziemi w taki sam sposób, jak opadają liście, a drugi jest tylko człowiekiem, Cyganem, i to bez broni. Nie jesteście przeciwnikami dla mnie. Ale za to ja nigdy nie rozstaję się z rękawicą bojową! Jego lotniak osiadał na ziemi, ale pomimo śmierci Carmen, Nathan nadal wyczuwał dwa obce umysły. Drugi należał... do lotniaka Vasagiego! - Karz! - Westchnął Nathan. - Karz Biteri! - Stary przyjaciel także go rozpoznał: - Nathan od Maglore'a Jasnowidza, zwany Kiklu, z którym uciekaliśmy z Runicznego Dworu w Turgosheim. Po chwili: O, nie!, zwrócił się Karz do Vasagiego. Nie wyląduję tutaj. Już zbyt długo razem podróżujemy. Ku zdumieniu stojących na dole, lotniak odmawiał wykonania rozkazu swojego pana i jeźdźca! Na dół!, rozkazał Vasagi głosem pełnym groźby w chwili, gdy Karz machnął skrzydłami i zaczął wznosić się do góry. Nie! Kolejny raz sprzeciwił się Karz. Mam cię już dość, Vasagi. Teraz każdy z nas rusza w swoją drogę. Taka była umowa. Vasagi był wściekły. Bestio, rozkazuję ci - na dół! Nathan poczuł mentalne wzruszenie ramion Karza. Niech ci będzie... I ponad wierzchołkami drzew Karz wykonał rzecz nie do pomyślenia. Sprzeciwił się wampyrzemu lordowi! Zwijając skrzydło i skręcając tułowiem, podrzucił ciałem niczym sprężyną i wysadził Vasagiego z siodła. Vasagi upadł. Strącając liście i odbijając się od gałęzi, spadł w leśne poszycie. Taki upadek z pewnością zabiłby człowieka, ale nie Wampyra. W ciemności lasu pojawiła się mgła. Nestor także nie przestawał wytwarzać mgły. Uciekaj!, powiedziała Nana do Nathana. Uciekaj, póki możesz! Kiedy jednak Nekroskop wywoływał drzwi, zobaczył, że mgła otaczająca Nestora pofrunęła w stronę mgły Vasagiego. Uciekaj!, powtórzył Nestor za matką. On jest mój. Kiedyś darowałem mu życie, co było pomyłką. Muszę naprawić błąd, zanim skończy się moje własne, zmarnowane życie. Uciekaj, póki możesz, braciszku, jesteś szczęściarzem! Nathan uciekł, ale niezbyt daleko. Czas zdawał się zamazywać... w obozie czekał na niego Ian Goodly z tym, czego Nathan potrzebował. Goodly wiedział, że będzie mu to potrzebne... był tego tak pewien, że wciskając Nathanowi granaty do ręki, wyciągnął z nich zawleczki! Do tego czasu minęło może pięć lub sześć sekund, kolejne cztery sekundy będą najważniejsze. Jeden: Nathan wziął granaty i zaufał przyszłości, a raczej Goodly'emu. Dwa: wywołał drzwi Möbiusa i wrócił na pole nierównej walki. Trzy: opuścił Kontinuum Möbiusa, lądując we mgle sięgającej mu do pasa. Gdzieś tutaj walczyli ze sobą Nestor i Vasagi. Cztery: czas się kończył, trzeba było rzucić granatem! W międzyczasie: W walce wręcz dziesięć sekund często oznacza śmierć albo życie, zwłaszcza gdy jest to walka Wampyrów! Nestor był osłabiony chorobą, za to Vasagi w doskonałej formie. Szaleństwo tylko dodawało mu sił. Ale przez ten obłęd nie zastanowił się, dlaczego przeciwnik jest taki słaby, a śmierć Carmen wołała jedynie o zemstę i krew. Przewrócił Nestora i rzucił się na niego, rozwierając górną część swego metamorficznego tułowia. Ale zamiast bólu w umyśle nekromanty, kiedy metamorficzne ciało Vasagiego wbiło w Nestora tysiąc maleńkich rurek wysysających życiowe soki, Vasagi poczuł... satysfakcję!? Triumf nawet!? I w tym czasie jego pijawka odkryła, że Nestor jest trędowaty! Przerywając wysysanie i rozrywanie pasożyta drugiego Wampyra, Vasagi odepchnął Nestora uwalniając się z jego uchwytu i stanął wyprostowany w obłoku wytworzonej przez nich mgły. Pięć: i troszkę później, w najdogodniejszym momencie, Nathan rzucił granatem w masę podrygującego mięsa, będącego Vasagim, po czym wierzgnął do tyłu, padając na ziemię i odwracając się od widoku potwora! Zdumienie i niedowierzanie, niemożność zrozumienia... pojawiło się wraz z pytaniem Vasagiego: Co to? A potem błysk białego światła i huk powiadomił wszystkich o tym, jak skończył Vasagi. Nathan czuł się... zbryzgany! Całe ubranie miał zmoczone i drżącymi palcami zaczął je czym prędzej zrzucać z siebie. Tak, westchnął Nestor, nie pozwól, żeby cokolwiek... cokolwiek... z tego przywarło do ciebie! Jego telepatyczny głos był tak cichy, że Nathan wiedział, iż był to już koniec. Drżąc jeszcze - co było efektem gwałtownego działania, a nie lęku - Nekroskop podszedł do swego brata krwi i odnalazł we mgle jego zmiażdżone i pogruchotane ciało. Nie dotykaj!, ostrzegł Nestor. Jestem tak samo nieczysty, jak Vasagi. Jestem nawet podwójnie nieczysty. - Zaczekaj - wyrzucił z siebie Nathan i wrócił do obozu. Po chwili wrócił z miękką skórą, którą troskliwie owinął brata. - Tobie będzie cieplej, a dla mnie bezpieczniej. Wziął w ręce głowę Nestora i łagodnie nią kołysał. - Achhh! - Głośno westchnął Nestor. - Pamiętam, że to ja kiedyś tobą się opiekowałem! Co robić!? Co robić!? Nathan czuł się zdruzgotany chyba w takim samym stopniu, jak jego brat. Ale wtedy odezwała się matka: Wiesz, co robić. Jej łzy, choć tylko odczuwane w umyśle, były równie gorzkie jak łzy Nathana. - Ona ma rację - szepnął Nestor. - Tylko szybko, póki mam przewagę nad pijawką. Chociaż Vasagi wyssał ze mnie to, ciągle zostało sporo cech z wampira. - Nestor...! - Proszę, zrób to - Nestor zwijał się z bólu pod przykryciem. Nathan zebrał siły i zabrał go tam - dziesięć tysięcy mil na południe, gdzie słońce oświetla nieskończoną, rozpaloną pustynię! - Jesteśmy na miejscu! - Powiedział Nathan i delikatnie odsunął od siebie ciało Nestora. Niech się stanie, usłyszał w odpowiedzi. Nathan patrzył jak ciało Nestora czernieje, przez chwilę gotuje się i znika. Nestor odszedł. Skóra na której leżał powiewała na wietrze, jak skrzydło nieznanego, dziwnego ptaka. A potem: Błysk złota! Złota strzała zlatująca z nieba - od Nestora! Nathan już kiedyś widział taką strzałę. Doleciała do celu, którym była głowa Nekroskopa... Intuicja! Sama esencja intuicji! Intuicja ojca, która uczyniła z niego mistrza liczb i Kontinuum Möbiusa! Do pełnej osobowości tylko tego brakowało Nathanowi. Prawdopodobnie miałby ten dar od urodzenia, ale najwyraźniej Nestor bardziej go potrzebował! Nathan zrozumiał, że intuicja ojca prowadziła przez życie zarówno jego, jak i jego brata. Nathan posiadał wiedzę od samego początku, jednak nie była mu ona potrzebna, aż do wydarzenia nad Morzem Jońskim, kiedy drzwi Möbiusa otworzyły się dla niego! Strzałka przez cały czas znajdowała się w nieczynnej maszynie, w kwaterze głównej Wydziału E i czekała na chwilę, kiedy stanie się niezbędna. I teraz właśnie nadeszła ta chwila. Chwila wielkiej potrzeby, a dotyczyła nie tylko Nekroskopa, ale całej Krainy Słońca i Krainy Gwiazd. Nathan wyszedł z cienia i poczuł pod gołymi stopami rozpaloną pustynię. Z głową pełną nowych przemyśleń, wywołał drzwi Möbiusa i wyruszył w noc... Utrzymując myśli w ukryciu, Nathan dotarł do oazy przy Żółtogórzu. Zawołał Atwei, która znalazła dla niego ubranie. Nie odważył się zostać na dłużej, nie mówiąc o rozmowie z Mishą. Błyskawicznie powrócił do swoich przyjaciół z Krainy Piekieł... ...którzy rzeczywiście przeżywali Piekło. Ben Trask koordynował pracą Zek i Davida Chunga, a oni nasłuchiwali i śledzili Wampyry, które w końcu ruszyły. Grymas był w telepatycznym kontakcie z Błyskiem oraz innymi szarymi braćmi przebywającymi w górach. Nadchodziło wiele informacji i ostrzeżeń. Jednak nikt nie miał wyraźnego obrazu tego, co się dzieje. Wujku, nadchodzą!, szczeknął Grymas w umyśle Nathana. Ci, co przyczaili się na wzgórzach, wyruszyli szeroką ławą. Ze wschodu nadlatuje armia Wampyrów, która zdobyła ostatnie zamczysko: niebo jest od nich pełne i lecą do Krainy Słońca! Mógł to być tylko zmasowany atak na Cyganów. Po zdobyciu Wieżycy Gniewu (może za wyjątkiem Parszywego Dworu, jeśli Canker Psi Syn zdołał go utrzymać), Devetaki Czaszkolica mogła wykorzystać resztę nocy, żeby się zemścić! Będzie oczywiście szukać Nathana, ale w trakcie poszukiwań jej oddziały będą szerzyć śmierć i zniszczenie w Krainie Słońca. Prawdopodobnie jest to część planu; prędzej czy później Nathan zostanie zmuszony do konfrontacji. - Namierzył cię Aleksy Jefros! - Jednocześnie krzyknęli Zek i Chung. - To nie wszystko - dodał Chung - przez cały czas wiedział, gdzie jesteś. Kilka mil stąd na północ - na grobie twojej matki - a nawet na pustyni. Praktycznie wszędzie! Jefros był wyśmienitym lokalizatorem, ale teraz, gdy został wampirem... - Chcesz powiedzieć, że wie o Tyrach? - Przeraził się Nathan. - Może nie o wszystkich - odparł Chung - ale założę się, że wie, dokąd przeniosłeś wszystkich Cyganów. Nawet ja bym to wiedział. Potrafię wyczuć dużą liczbę umysłów zgromadzonych na południu. I... achhh! - Chung zachłysnął się powietrzem i przysiadł, a tuż nad nim przeleciało coś o skrzydłach w kształcie płaszczki. - Jezu! - Kontynuował lokalizator. - Ale to jeszcze nie wszystko! Trask natychmiast klęknął na kolano i wymierzył w powietrze z karabinu maszynowego. Nekroskop powstrzymał go, mówiąc: - Nie, Ben! - Nawet najszybsze lotniaki wroga nie zdążyłyby dotrzeć tak szybko w to miejsce. To mógł być tylko Karz Biteri. Nathan, przekazał Karz w myślach. Armia Devetaki jest w drodze. W eterze aż kipi od ich żądzy! Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, ale mogę cię stąd zabrać. Niewiele wiedział o tym, czy i jak potrafi się przemieszczać Nekroskop. Dzięki Karz, odpowiedział Nathan. Muszę tu zostać i stoczyć walkę. Karz wyczuł jego zdecydowanie, a może również jego moc. Dasz radę? Spróbuję. Mam broń, która... która potrafi tyle, że nie jestem w stanie ci tego wyjaśnić! Zatem powodzenia, powiedział Karz, I dziękuję. Kiedy widzę, jaki jesteś silny, to sam staję się silniejszy. Też mam walkę do stoczenia. Nathan skinął głową. Ostatnio chciałeś już tylko umrzeć. Ale to się zmieniło, jeszcze nie teraz. Mam misję do spełnienia - na wschodzie! Teraz, gdy Turgosheim jest prawie puste. Maglore? Tak, on. Głos Karza był pełen ponurej determinacji. A skoro jestem sam sobie panem, to zaraz tam lecę. Za późno, odpowiedział Nathan. Minęła połowa nocy. Słońce wzejdzie zanim miniesz Wielkie Czerwone Pustkowia. Naprawdę? No, to muszę poczekać na kolejną szansę. Myśli Nathana biegły bardzo szybko. Miał tutaj dużo do zrobienia. Ale z drugiej strony, czy zajmie mu to wiele czasu? Odpowiedź była prosta: prawie wcale! Karz, wyląduj na skraju sawanny. Nathan pokazał mu miejsce. I zanim Karz zdążył wylądować, dotarł tam poprzez Kontinuum Möbiusa. Jak to...?, spytał zdumiony Karz. Co to...? - Swego czasu - odpowiedział Nathan - wywiozłeś mnie z Turgosheim, nie bacząc na to, że sam wiele ryzykujesz. Przysługa za przysługę, Karz. Teraz ja ciebie przewiozę z powrotem. - I wsiadł na siodło. - Startuj - a kiedy byli w powietrzu zapytał: - Ufasz mi? W Turgosheim i zawsze potem. Ale jeżeli chodzi o powrót na wschód; czyż nie mówiłeś, że słońce wzejdzie zanim przekroczę Wielkie Czerwone Pustkowia? - Jest inna droga. Jeśli mi naprawdę ufasz, to rób dokładnie to, co powiem, choćby to była najdziwniejsza rzecz na świecie. Nathan powiedział, a Karz posłuchał. Nabierając wysokości i składając skrzydła wzdłuż tułowia pędził niczym strzała ku ziemi i wleciał w największe drzwi, jakie Nathan wywołał do tej pory! Drugie drzwi były tuż dalej i już po chwili Karz przez nie wyleciał... Cooooo? Zdumienie wywołane było nie tylko szczególnym sposobem podróżowania, ale również widokiem, jaki zobaczył. - Turgosheim - powiedział Nekroskop i od razu zorientował się, że Karz oczekiwał czegoś innego. Turgosheim, ale... opuszczone? Całkowicie? Lecieli nad wąwozem, zaś na dole widać było ślady wal-ki. Ze spalonych wieżyc wydobywał się czarny dym, w wielu miejscach palił się jeszcze ogień liżący ściany. Widząc to, Karz Biteri od razu zorientował się, co tutaj się wydarzyło: Maglore wykorzystał swoją szansą i podobnie jak reszta Wampyrów, nie mógł się powstrzymać. - Tak, wiem - odpowiedział Nathan. - A czego się spodziewałeś? Że w opuszczonych zamczyskach będzie hulał jedynie wiatr? Coś w tym sensie. Nathan pokręcił głową. - Na dole są niewolnicy i stwory. Wylecieli tylko lordowie i ladies, oprócz rzecz jasna Maglore'a. Dalej masz zamiar tu zostać? Co zamierzasz? Będę czekać na okazję, odparł Karz. A kiedy się nadarzy, będzie to moja szansa na zemstę i zdobycie chwały. - No to muszę cię ostrzec, zanim odejdę - zwrócił się do niego Nathan. - Możesz nie mieć zbyt wiele czasu. Zdarzy się coś wielkiego. Może być tylko lepiej, odparł Karz. A co z tobą, Nathan, z twoimi wielkimi mocami? - Niestety - zwiesił głowę Nathan. - Nie mam ani czasu, ani możliwości, żeby ci to wyjaśnić. Te moce to również broń, o której ci wspominałem. - Po czym zeskoczył z siodła. Karz obrócił swą wielką głowę, żeby zobaczyć jak Nekroskop wiruje w powietrzu i znika niespodziewanie w całkowicie niewidzialnych drzwiach Möbiusa! Zajęło to może minutę lub dwie i Nathan z powrotem zmaterializował się w obozie Cyganów. - Nathan, co się stało? - Zaczęła Zek i chwyciła go za rękę. - Musiałem coś zrobić - odpowiedział. - A co tutaj się dzieje? Rozluźnił uścisk jej palców i popatrzył uspokajająco w oczy. Wiedziała, jak bardzo jest spięta i powoli zaczęła się uspokajać. - Pamiętaj - zaczęła - że my, że dla nas to wygląda inaczej, niż dla ciebie. Nie jesteśmy... - ...Nekroskopami? Wiem, przepraszam - tłumaczył się Nathan. - Wiem, że nie powinienem was zostawiać w taki sposób. Miałem jednak przeczucie, że wszystko będzie dobrze. Przynajmniej na to wygląda. Ich rozmowie przysłuchiwał się Ben Trask, a także prekognita i lokalizator. Wszystkim ulżyło, kiedy zobaczyli Nathana z powrotem - Może nam to wyjaśnisz? - Spytał Ben. - Usiądźmy przy ognisku - zaproponował Nathan, a kiedy usiedli, kontynuował: - Powietrzna armia nadlatuje od strony Wieżycy Gniewu. Wyprzedza je kilka grup, które obozowały na wzgórzach w Krainie Gwiazd. Teraz będą nad szczytami gór. Devetaki ma na usługach Aleksego Jefrosa. Wiedzą, gdzie jestem - albo gdzie my jesteśmy - i zapewne znają miejsca przebywania wielu grup Cyganów, włącznie z tymi, którzy znaleźli schronienie wśród Tyrów! W lasach Krainy Słońca ukrywa się dużo Wędrowców i nie będzie łatwo ich wytropić. Devetaki nie wie także o tym, że ludzie w lasach mają broń z Ziemi i wiedzą, jak się nią posługiwać. Taki jest obraz sytuacji. Jeśli oddziały z obozów na wzgórzach skierują się prosto na nas, to będą tu za godzinę. Jeśli zaczekają na główne siły Devetaki, to zajmie im to jeszcze dwie i pół godziny. A zatem nie ma jeszcze powodu do paniki. Przed nami jeszcze trzydzieści godzin nocy. Przez ten czas wiele może się wydarzyć. Wampyry nie mogą nas zaskoczyć! Mamy takie same zdolności jak one. Zek i ja możemy ich „usłyszeć”, Grymas potrafi ich wywęszyć, David wie, gdzie się znajdują zaś Ian czasami widzi, co niesie przyszłość. Kiedy znajdą się zbyt blisko, mogę was przenieść gdzie indziej. Ale nasz pierwotny plan nie polegał na tym, żeby się chować przed nimi, tylko żeby je atakować i całkowicie wyplenić! Jeżeli to się nie uda, to wszystko na nic - zwłaszcza teraz, kiedy Devetaki wie, że na południu mieszkają nasi pustynni przyjaciele, Tyrowie! Południe jednak jest niebezpieczne dla Wampyrów i miejmy nadzieję, że przemyśli sprawę, zanim skieruje swe siły w tym kierunku. Wniosek z tego jest taki: Devetaki chce oczyścić Krainę Słońca, wytropić nas i zdobyć nasze talenty przed frontalnym atakiem jutro w nocy. Tak to widzę, ale mogę się mylić i tylko czas może pokazać, jak to będzie... chyba, że wy to widzicie inaczej. - My? - Trask rzucił mu zdziwione spojrzenie. - Macie swoje szczególne zdolności! - Odparł Nathan. -Zostały nam dwie godziny, żeby przygotować nowe plany - plany, które mówią o tym, jak zniszczyć tę wampyrzą zarazę. Zacznijmy od Bena. Czy w tym, co mówiłem, byt jakiś błąd? Czy ten scenariusz był prawdziwy, czy fałszywy? - Mogę ci tylko powiedzieć, że ty w to wierzysz - odpowiedział Trask. - Jak sam mówiłeś, tylko czas może pokazać, jak to będzie... czyli, Ian Goodly może coś wiedzieć na ten temat. - Skończył mówić i spojrzał na prekognitę. - To jasne, że musimy coś zaplanować - odezwał się Goodly. - Przyszłość zawsze jest kształtowana przez teraźniejszość. Tak więc nie mogę wam powiedzieć, co robić, albo na przykład, żeby nie robić niczego. Musimy robić to, co trzeba. Innymi słowy, scenariusz Nathana ma dla mnie sens. Jeśli zaś nie pasuje do przyszłości, to zostanie odpowiednio zmieniony. Jestem pewien tylko jednego: że zbliża się coś wielkiego. Wiem, że już o tym mówiłem, ale to jest tak wielkie, że przysłania całą resztę. I ma to związek z tym, co powiedzieli Nathanowi zmarli Tyrowie. Nathan ze zrozumieniem pokiwał głową. Chciał coś pokazać swoim przyjaciołom i uznał, że teraz jest do tego najlepsza okazja. - Spójrzcie na to jeszcze raz - wziął kawałek kory, na którym wcześniej narysował symbole Ethloia. Nie były już tak zagadkowe, bo świeżo nabyta intuicja pozwoliła mu wpaść na nowy trop. - Strzałki sugerują ruch od A do C albo od jedynki do trójki. Kiedy jednak przyporządkuję liczby w taki sposób (naskrobał cyferki kawałkiem zwęglonego drewna), rysunek zaczyna przypominać schemat... silnika! Wszystko wyglądało teraz znacznie prościej. Ale dla całkowitej pewności, Nekroskop kontynuował wyjaśnienia: - Niekończący się, odwieczny cykl, który ochrania obydwa światy. Jak wstęga Möbiusa - zobaczyłem ją nałożoną na ten obraz; pojedynczy system, który przekracza i łączy obydwa wymiary, ale nie zaburza żadnego z nich. Wstęga była sensem życia mojego ojca, potem stała się moim symbolem i uratowała mi życie; teraz uratuje świat, a nawet wszechświat... Traskowi opadała szczęka, kiedy słuchał, patrzył na rysunek i dostrzegał w tym „prawdę”. W końcu podniósł się gwałtownie i stwierdził: - To znaczy, że wrócimy do naszego świata. Musimy wrócić, żeby to się zaczęło! - Czyżbyś miał wcześniej jakieś wątpliwości? - Uśmiechnął się Nathan. - Możliwe - odezwał się Ian Goodly - że Gustaw Turczin doszedł do tego samego wniosku. Wówczas nasz powrót nie jest konieczny. - Może to dobry czas, żebyście wrócili - zauważył Nathan. - Wówczas będziemy pewni, że to - wskazał na rysunek - na pewno się wydarzy, bez względu na to, czy Turczin wie co robić, czy nie. Przynajmniej jeden z naszych problemów - a wasz główny problem - zostanie rozwiązany. Zek dotknęła jego ręki. - Ciągle chcesz się nas pozbyć? Nie wiesz, że nie będzie to takie łatwe? - No dobra - westchnął głośno Nathan - ale od teraz trzymajcie się wszyscy razem, cała czwórka. Chcę mieć możliwość przeniesienia was w jednej chwili, kiedy nadejdzie taka konieczność. - Zgoda - odpowiedział Trask. - A co teraz? - Teraz - Nathan popatrzył na nich przez chwilę. - Dowiedzmy się, co się dzieje. - Pogłaskał po głowie siedzącego obok wilka. Zgubiłem obserwatorów, powiedział Grymas. Szarzy bracia rozproszyli się i uciekają w góry przed Wampyrami. Kilku z nich powtarzało to samo: lotniaki nadciągają wielkimi falami, a niebo robi się od nich zupełnie czarne! Nie może być ich aż tak dużo!, powiedział z niedowierzaniem Nathan. Wilk na swój sposób wzruszył ramionami. Wilki są czasami takie same jak ludzie, albo psy: lubią przesadzać. Szczekają na cienie... - Coś w tym jest - odezwała się Zek. - W ogóle ich nie odbieram. Nie rozmawiają i zasłaniają umysły. - Cisza radiowa! - Powiedział Trask. Nathan spojrzał na niego pytająco. - Na Ziemi tak się to nazywa - wyjaśnił. - Pewnie tutaj też się stosuje tę taktykę. - Jest ich bardzo dużo - powiedział zmartwiony Chung. -Ale jest w tym coś dziwnego... skoro ta Devetaki interesuje się przede wszystkim Nathanem, to dlaczego nie kieruje na nas głównych sił? Dlaczego rozproszyli się, jak wielki dywan? - Naprawdę? - Spytał Nathan z lękiem w głosie. - Tak. Od wodospadów zastygłej lawy, aż po wielką przełęcz. Są rozciągnięci na wiele mil na zachód od nas. - Jak szeroka fala uderzająca o plażę - dodała Zek, odczytując myśli Chunga. - Albo jak sieć, którą na nas zarzucą - odezwał się Nathan. - Co będzie, jak dotrą na pustynię, do kolonii Tyrów i uchodźców? Devetaki dopadnie ich równocześnie, a ja nie potrafię być w czterech lub pięciu miejscach na raz! - Spokojnie, synu - uspokajał go Trask. Kilka minut temu naszkicowałeś obraz i był on prawdziwy. Teraz nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Jeśli wykonasz skok do kolonii, żeby ich ostrzec, Jefros natychmiast to zauważy. Nie możesz wykonać żadnego ruchu bez uruchamiania wiru liczb, a to go informuje, gdzie się znajdujesz. Jeśli jednak pierwszy Wampyr przeleci nad nami na południe, będzie to sygnał, że trzeba podjąć działanie w obronie twoich ludzi. Do tego czasu nie jesteś w stanie nic zrobić. - Ale potem - jeżeli to się stanie - będę mieć nie więcej niż pół godziny, żeby zabrać moich ludzi z kolonii Tyrów. Teraz nie popełnię błędu, tylko zabiorę ich najdalej, jak to możliwe: na wschód, tam gdzie kończą się góry i jeszcze pięćdziesiąt mil w głąb pustyni! Devetaki nie doleci tam, chcąc wrócić przed wschodem słońca do Wieżycy Gniewu. Trask ze zrozumieniem pokiwał głową. Jednak Goodly tylko mruknął i spojrzał w bok. - Co jest? - Zapytał Nathan. - Nie zapominaj, że przyszłość przez cały czas zbliża się a wraz z nią Coś Wielkiego. - Ale nadal nie wiesz, czym będzie to Wielkie Coś? - Niestety - pokręcił głową Goodly. - Wiem tylko, że to jest blisko i że wszyscy jesteśmy w to zaangażowani. Muszę ci ponadto przypomnieć, choć nienawidzę tego, o tym, co widzieliśmy w przyszłości. Nie boję się o siebie, ale... - Wiem, o czym myślisz - przerwał mu Nathan. - Ale nie chcę sobie tym zawracać głowy, dopóki to się nie wydarzy. Wrzucił suchą gałąź do ogniska, wyciągnął się wzdłuż pnia przewróconego drzewa i zamknął oczy. - Chcę przestać o tym myśleć i zobaczyć, co przyniesie los. Jedno mogę wam zagwarantować: jeszcze nie wykorzystałem wszystkich możliwości... Eygor Zabójczooki nie tracił czasu. Dzięki wcześniejszym kontaktom bez trudu odnalazł umysł Nathana. W jego głosie słychać było przerażenie. Nekroskopie, cóżeś strasznego nawyrabiał? Dlaczego mi to uczyniłeś? Mowa zmarłego Eygora jak zawsze była pełna zła. Nathan natychmiast go poznał, ale chociaż wyczuwał jego szczery, choć niezrozumiały strach, odpowiedział: No, proszę! Czy to twój nowy sposób, Eygorze? Chcesz powiedzieć, że jesteś moją ofiarą? Co... powiedziałeś... Maglore'owi?, syknął zmarły. Pytanie spowodowało, że Nathan przypomniał sobie rozmowę z Maglore'em, a Eygor zobaczył jej obraz. A więc to tak! To wszystko wyjaśnia. To może ty mi też to wyjaśnisz? Straszyłeś Maglore 'a moją osobą. Chyba nie zaprzeczysz? To była tylko gra słów. On zaczął mi grozić, a ja... ...Pogroziłeś mu mną!, dokończył za niego Eygor. To było jednak coś więcej, niż gra słów. Maglore zna twoje moce, a jeśli którychś nie zna, to się domyśla. Zasugerowałeś mu, że stary umarlak w dole może być niebezpieczny. Że w pewnych okolicznościach - pod pewnym warunkiem - duch może być czymś więcej, niż tylko duchem. Dla ciebie to była zwyczajna gra słów, jak dla większości Wampyrów. Ale dla Maglore'a? Nathan wiedział, o co mu chodzi: Maglore z Runicznego Dworu był jasnowidzem i posiadał paranormalne moce o wiele większe od reszty Wampyrów. Wierzył w omeny, znaki, symbole, los i przeznaczenie. Niewątpliwie wziął pod uwagę pogróżki Nathana. Ale czy potraktował je poważnie? Myślał w mowie umarłych, a Eygor dobrze go słyszał Mogę ci powiedzieć, że bardzo poważnie! On zaczął kopać w ziemi, żeby dostać się do mnie! Żeby wyciągnąć na powierzchnię moje szczątki, spalić je i rozsypać po całym Turgosheim! On się boi Eygora jak nigdy wcześniej, boi się przez ciebie, Nekroskopie! To wszystko twoja wina! Tylko ty możesz to naprawić, tylko ty możesz... wezwać mnie? (To ostatnie było szeptem, a może nawet modlitwą?) To nie wystarczy, odparł Nathan, choć w tajemnicy zaczął zastanawiać się nad taką możliwością. Jeszcze nigdy z własnej woli nie wzywał zmarłego, aczkolwiek zdarzenia z przeszłości oraz nowy dar „intuicji” mówiły mu, że posiada taką zdolność. Dwa razy zmarli pojawili się w podbramkowej sytuacji, a kiedy był już bezpieczny, odchodzili czyniąc wszystko „z własnej woli”. Najwyraźniej talent działał niezależnie od Nathana: działała raczej siła miłości Wielkiego Zgromadzenia, która ogarnęła syna Harry'ego Keogha, ponieważ tak samo, jak ojciec dawał zmarłym światło w ciemnościach śmierci. Eygor Zabójczooki nie mógłby się pojawić na powierzchni ziemi, ponieważ tak jak we wszystkich Wampyrach nie ma w nim miłości, która mogłaby go poruszyć. A zatem tylko siła Nekroskopa mogłaby wywołać go z grobu. Nagle Nathan pomyślał, że jest to możliwe. Dlaczego nie zwalczać ognia za pomocą ognia? Przecież sam nie dopuścił do tego, żeby Trask zestrzelił lotniaka ciągnącego bestię gazową, tylko dlatego, iż spodobał mu się pomysł, że Wampyry zabijają się nawzajem. Czy w tym przypadku nie byłoby tak samo? A czy Maglore nie zasługiwał na taki los, choćby za to, co uczynił Karzowi, Orlei i setkom innych, nie wspominając o tym, co zrobiłby Nathanowi, gdyby go dorwał w swoje łapy? Z umysłu Nathana opadła nieco zasłona. Eygor zauważył to i nalegał: Pomyśl tylko, jak można powstrzymać tego drania? Pomyśl, co będzie za jakiś czas. Póki co lord Jasnowidz ma pełny brzuch, podobnie jak jego bestie, ale prędzej czy później będzie musiał posilić się krwią ludzi z Krainy Słońca. Czy na to czekasz? Kiedy to się stanie?, zapytał Nathan. Myślę, że jak skończy ze mną. Teraz tylko ja spędzam mu sen z powiek. Jest... jeszcze coś, czym będę musiał wkrótce się zająć. Co? Czuję to, powiedział Egor. Krew z krwi, kość z kości wraca z zachodu. Jeden z moich synów krwi - Spiro! Gdzieś na równinach przysłuchiwali się tej konwersacji inni zmarli. Do rozmowy włączył się Jason Lidesci: Nekroskopie, możliwe, że mówi prawdę. Wieżyca Gniewu już prawie upadła, ale wśród zmarłych nie ma Spiro. Jego brat Wran nie żyje, ale nie Spiro! Uciekł, stwierdził Eygor. Teraz jest w drodze do Turgosheim! Jeśli to prawda, ciągnął dalej Jason, to będziesz mieć poważne kłopoty - albowiem Spiro odziedziczył złe oko po ojcu! Ofiary działania oka leżą u stóp wieżycy... To są Wampyry, powiedział Nathan. Wcale im nie współczuję. Nie musisz, ale co z Cyganami w Turgosheim?, zapytał Eygor. No, to jak będzie? Wezwiesz mnie, żebym mógł zemścić się na Maglore'u i Spiro? Pamiętaj, że nie jest to darmowa przysługa. Zrobimy wymianę: nie tyle oko za oko, co oko za chwilę życia. Nathan był coraz bliżej podjęcia decyzji. W Turgosheim Eygor nie mógł zagrozić nikomu, poza potworami. Jednocześnie miał pewność, że stwór z dołu w Obłąkańczym Dworze może sobie poradzić z Maglore'em i Spiro. Tylko skąd wziąć pewność, że przywołany do „życia” Eygor, zechce wrócić do świata zmarłych... Masz moc!, przekonywał Eygor. Poza tym, jaki ma sens życie dla czegoś takiego, jak ja? Interesuje mnie wyłącznie zemsta na Maglore'u i Spiro, który oślepił mnie i zabił! A jeśli chodzi o Wrana... powiadasz, że nie żyje? I dobrze! Chciałbym go pierwszy dorwać! Nathan był już prawie przekonany. Zabójcze oko Eygora mogłoby stać się potężnym dodatkiem do arsenału metafizycznej broni. Jeśli się dogadamy... to jak przekażesz mi złe oko? Wystarczy, że wpuścisz mnie do swego umysłu! Nathan wiedział, że dawno temu jego ojciec popełnił podobny błąd. Eygor znowu usłyszał jego myśli i rzekł: Jak mógłbym ci zaszkodzić? Jestem trupem z Turgosheim, a ty żyjesz daleko na wschodzie! Daj mi to oko, odpowiedział Nathan. Wezwą cię, kiedy Maglore dokopie się do studni, albo gdy Spiro przeleci Wielkie Czerwone Pustkowia. Co? Eygor najwyraźniej był urażony. To żaden interes! Mogę przystać tylko na takie warunki, odparł Nekroskop. Eygor długo milczał, a w końcu rzekł: Niech ci będzie. Śpij dalej i zostaw otwarty umysł, żebym mógł w nim zostawić mój dar. Nagle Nathan poczuł w swoim umyśle złą moc, jakby miał raka mózgu, który wyjada z jego umysłu to, co dobre. Eygor coś mu zostawił: moc złego oka. Nathan wiedział, że potwór zakopany w dole miał nadzieję, że z czasem stanie się równie zły, jak on sam. I z czasem mogłoby się tak stać! Nathan obudził się z krzykiem na ustach... V Potrząsanie siecią - Oblężenie Siedliska Ben Trask miał właśnie obudzić Nekroskopa. Pochylił się nad Nathanem, dotknął jego ręki i poczuł lekkie wibracje, które nim wstrząsnęły. Potem usłyszał krzyk, który spowodował, że Trask odskoczył! Oczy Nathana otworzyły się szeroko... szerzej... i coś potwornego poruszyło się w nich, coś strasznego i przerażającego. Wyprostowany Trask wydał nieartykułowany dźwięk gdzieś z głębi gardła, zrobił krok do tyłu i przewrócił się na plecy. Poczuł, jakby ktoś poraził go prądem w stopy! Zek i Ian Goodly dostrzegli to zdarzenie i pospieszyli na pomoc Traskowi, ale Nathan był pierwszy. Jego oczy były teraz całkiem normalne. - Ben, nic ci nie jest? Trask wstał powoli i łapiąc równowagę, popatrzył ze zdziwieniem i zainteresowaniem na Nekroskopa. - Jezus Chryste! Jak...? Co to było? Coś mnie uderzyło! Nathan nic nie odpowiedział, ale wiedział, co to było. Wiedział także, że ludzie powinni być ostrożni w jego obecności, nie powinni go zaskakiwać. Zek odczytała coś z tego i powiedziała: - Ben, to część tego... - Część Czegoś Wielkiego. - Pomógł jej Goodly. - Ważna część. - Coś nadlatuje - powiedział Chung, który właśnie dołączył do reszty. - Coś niewielkiego, ale wrednego! Po chwili zaczęły nad nimi krążyć nietoperze z gatunku Desmodus. Cztery sztuki nadleciały jako zwiadowcy. Trask odbezpieczył pistolet maszynowy, ale Nathan go powstrzymał. - Szkoda amunicji. Są nieszkodliwe. Wszystkich nie trafisz, a jeśli je zabijesz, to tak jakby wiadomość dotarła do Devetaki. Kiedy nietoperze odleciały, Nathan pomyślał, że mógłby je zmieść jednym spojrzeniem. Spojrzał na niebo i zorientował się, że spał ponad godzinę. - Co się działo, gdy spałem? - Lotniaki i wojownicy wylądowali na wzgórzach Krainy Słońca - odpowiedział Chung. - Jakieś dwadzieścia mil na wschód stąd (Dwa Brody, pomyślał Nathan). Także na północy (Siedlisko i/lub Skalne Schronienie), dwie grupy na zachodzie (Skarpa Tireni i Gmina Mirlu, a właściwie ich ruiny). Bardzo dużo innych miejsc, w których nastąpiło lądowanie, wszystkie wzdłuż gór po stronie Krainy Słońca. - Tylko na wzgórzach? - Nie - zaprzeczył Chung. - W lasach znajdują się niewielkie oddziały i tworzą coś na kształt siatki. Zbliżają się przez cały czas. - Jak oczka wielkiej sieci z jedwabiu łagodnie opadającej na Krainę Słońca. - Zauważył Nathan. - Tylko, że ta sieć nie jest z jedwabiu i daleko jej do łagodności... - Nadal zachowują ciszę - powiedziała Zek. - Nie wygląda na to, żeby nasza grupa ich szczególnie interesowała. Nathan popatrzył na Goodly'ego, który tylko wzruszył ramionami. - Czas się... - Wiem! - Przerwał mu Nathan. - Kończy. Grymas skorzystał z okazji, żeby dorzucić coś od siebie: Moi szarzy bracia są rozproszeni w wyższych partiach gór. Armia Wampyrów przeleciała nad nimi... Chung był wyjątkowo czujny. - W prostej linii na północ stąd... coś... jak strzała leci prosto na nas! Z daleka doszedł do nich dźwięk dysz napędowych, a także odgłos broni automatycznej. - Zaczęło się - powiedział Nathan. - Tym razem moi ludzie są przynajmniej uzbrojeni i mogą walczyć. - Nie rozumiem - odezwał się Chung. - To, co na nas leci, jest tylko kolejną nitką w sieci. Raczej nie jesteśmy celem. Dlaczego nie zwracają na nas uwagi? - Chcą, żebyśmy się ujawnili sami - powiedział Trask. - Chcą mnie w to wciągnąć - zgodził się z nim Nathan. -A w międzyczasie sieć opadnie na całą Krainę Słońca. - Jest już bardzo blisko! - Ostrzegł Chung. - Będziemy tu siedzieć dalej? Na północy, ponad linią drzew, widać było kilka lecących, płaszczkowatych kształtów. - Czas ruszać - odezwał się Nekroskop. Kiedy to mówił, gdzieś w głębi siebie poczuł niezwykły gniew, a nawet wściekłość. Jego oczy zrobiły się gorące, nad brwiami pojawił się zimny pot. Przez chwilę walczył z emocjami, które były mu obce, choć przecież nie pochodziły gdzieś z zewnątrz. Czuł chęć wykorzystania śmiercionośnego oka. Stłumił ten przymus, wywołał drzwi Möbiusa i przeprowadził przez nie swoich przyjaciół... ...Po czym wylądowali pięć mil dalej, na pustyni. Zek nagle pacnęła się dłonią w czoło i z przejęciem powiedziała: - Oni nas wcale nie ignorowali! A przynajmniej nie teraz! Ich umysły są otwarte i przesyłają sobie wiadomości. Poznali twój „podpis”, Nathan - wir liczb - i wiedzą, że się przenieśliśmy! - Ale nadal się zbliżają? - Nathan popatrzył na Chunga. - Tak - odpowiedział po chwili lokalizator. - Ich sieć rozciąga się aż na pustynię. Ci, co się do nas zbliżają, są przednią strażą. Spychają nas dalej na pustynię! - Albo do siedzib Tyrów - jęknął Nathan. - Do Żółtogórza... nowych oaz... Atwei... Misha! - Możesz przenieś Mishę i ludzi Lidesci - zauważył Trask. - I wskazać ich miejsce ukrycia! - Ostrzegł Chung. - Za jakiś pięć minut i tak będziemy musieli się ruszyć -powiedziała Zek. - Jak duża jest straż przednia? - Nathan poczuł, że wzbiera w nim gniew, a oczy zaczynają go piec, pomimo próby zachowania spokoju. - Niezbyt wielka - odparł po chwili Chung. - Ich sieć jest bardzo rozciągnięta. Wojna krwi zadała im spore straty. - Przeniosę Mishę, Lardisa i jego ludzi. A potem... będziemy bronić Żółtogórza. Musimy to zrobić. Nie chcę, żeby Wampyry dostały się do Jaskini Pradawnych. Tyrowie by mi tego nie wybaczyli. Dla mnie ich zwyczaje i kultura są najważniejsze... Kolejny raz wywołał drzwi Möbiusa i znowu byli w drodze... Tyrowie już na nich czekali, a razem z nimi Lardis, Misha i Cyganie Lidesci. Najlepsi esperowie Tyrów, włączając w to Atwei, śledzili przebieg wydarzeń w Krainie Gwiazd; obserwowali Nekroskopa i jego przyjaciół - oraz Wampyry, rzecz jasna. Lardis i jego ludzie byli przygotowani do „zabawy w chowanego”. - Tym razem zabieram was tak daleko, że armia Wampyrów najprawdopodobniej tam nie dotrze. Przynajmniej nie tej nocy. Kiedy wszyscy złapali za linę, Lardis i Kirk Lisescu powiedzieli prawie jednym głosem: - My nie idziemy. - Co? - Zdziwił się Nathan. - Jesteśmy wojownikami i mamy broń - warknął Lardis. Kirk zaś dodał: - Mamy dość ukrywania się i chcemy wiedzieć, co się dzieje. W lasach są jeszcze Cyganie, którym przydadzą się nasze umiejętności. Zabierz stąd resztę ludzi, gdzie tylko chcesz, a mnie z Lardisem przenieś tam, gdzie trwa walka! - Andrei zostanie tutaj bronić Tyrów. - Ja też zostaję! - Powiedziała Misha tonem nie znoszącym sprzeciwu. Nathan mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Nie tracąc czasu na spory, Nathan zwrócił się do Lardisa: - Wrócę po ciebie i Kirka... przygotujcie się. - Po czym przeniósł resztę Cyganów do... ...Jeziora Kraterowego. Daleko na wschód i jakieś sześćdziesiąt mil w głębi pustyni. Devetaki nie powinna dotrzeć tutaj przed świtem. Nie byłaby na tyle głupia, żeby ryzykować spotkanie z palącymi promieniami słońca! Zaraz potem Nathan wrócił do Żółtogórza. Lardis i Kirk, uzbrojeni po zęby, już czekali na niego. - Dokąd chcecie się udać? - W lasach są rozproszeni, wystraszeni i niedoświadczeni ludzie. Prawdopodobnie są w opałach i potrzebują naszej pomocy. Nathan zmarszczył brwi: - Terytorium poddanych? Vormulac większość z nich wyłapał. Wydawało mi się, że cię to nie zmartwiło? - To są Cyganie! - Rzucił Lardis. - Mamy szansę wyrwać ich z rąk Wampyrów. - Jesteś pewien, że to właściwe? - Nie, ale z drugiej strony przez ostatnie pięćdziesiąt lat nawet mi nie zaświtała taka myśl. Wystarczy już tego gadania! Zabierz nas tam. - I Nathan ich przeniósł... ...Na zbocza gór, po stronie Krainy Słońca, znajdujące się na południe od zastygłych wodospadów lawy. Przed nimi (a może pod nimi) rozciągały się terytoria Cyganów współpracujących z Wampyrami. Niecałą milę od miejsca lądowania słychać było krzyki, ryki i odgłosy miażdżenia. Stary Lidesci pokiwał głową z gorzką satysfakcją. - Może kiedyś to byli poddani „Wampyrów, ale teraz walczą! - Po czym zwracając się do Nekroskopa, dodał: - Wiesz, gdzie nas rano szukać. Pożegnali się. - Uważaj na siebie, chłopcze. - Powodzenia. - Popatrzył, jak dwaj starzy bojownicy znikają w lesie i powrócił do oazy. Ze wszystkich Tyrów tylko Atwei postanowiła zostać z obrońcami. - Zbliżają się - powiedziała. - Wiem - skinął głową Nathan. - Będziemy bronić się w oazie. Kiedyś mój ojciec bronił podobnego ogrodu. Miał taką samą broń i takich samych przyjaciół, jak ja. Przede wszystkim przyjaciół: mężczyznę i kobietę - tę samą kobietę - z obcego świata. Wydaje mi się to podobne. - Ile dróg prowadzi pod ziemię, do twojej kolonii? - Kilka. Ta, którą znasz, zaczyna się przy urwisku, później idzie się przed Jaskinię Pradawnych i dochodzi do oazy. O innych ci nie powiem. Czego nie wiesz... - ...Nie może zaszkodzić Tyrom? - Albo tobie - odpowiedziała. - Moi ludzie zamienili tajne przejścia w pułapki! Jeśli Wampyry spróbują zejść pod ziemię... Nathan zrozumiał. - A Jaskinia Pradawnych? - Jest otwarta dla ciebie i twoich ludzi. - Do tego nie dojdzie. Zabiorę moich przyjaciół... hm, gdzie indziej. Ale Wampyry... - ...Będziemy przygotowani na ich przybycie, jeśli odważą się zejść na dół. Po chwili na gwiaździstym horyzoncie pojawiły się jakieś postacie - nadlatywały Wampyry! - Wygląda na to, że tylko dwa lotniaki! - Ochrypłym głosem zauważył Trask. - Plus ich jeźdźcy - dodał Chung. - Ale tam dalej... - Na granatowym niebie pojawiła się ciemna plama. Dobiegało od niej dudnienie odrzutowego napędu w chwili, gdy Chung kończył wypowiedź: - Wojownik, stosunkowo maty, ale groźny. - Zobaczą oazę - to Goodly przewidział przyszłość. Wiedział też, co się wydarzy. Był w stanie usłyszeć ryk, zobaczyć ogień, poczuć zapach krwi! - Mają wsparcie! - Krzyknął Chung, kiedy wojownik odpalił główne dysze i zaczął zniżać lot, kierując się na oazę. -Jakieś dwie mile dalej... jest ich więcej! - Ben - sapnął Goodly, a jego jabłko Adama podskoczyło do góry - bierzemy na siebie lotniaki i jeźdźców. Ty, ja i David. Nathan zajmie się wojownikiem! Chung dźwigał swój miotacz ognia. - Masz jeszcze paliwo? - Spytał Nathan. - Trochę, a oprócz tego pistolet! - Dotknął pistoletu maszynowego. Wszyscy byli uzbrojeni w małe i łatwe w obsłudze pistolety maszynowe. Nathan miał tylko cygańską kuszę ...a oprócz tego broń, której jeszcze nie wypróbował. - Granaty? - (Lotniaki zaczynały nurkować w kierunku oazy, a wojownik krążył nad wąwozem, tuż nad krawędzią urwiska. Jego liczne, złe oczka bacznie lustrowały teren.) Wszyscy przytaknęli: mieli granaty na wyposażeniu. - Powodzenia! - Powiedział Nathan. Nathan wyszukał odpowiednie miejsce dla siebie i przeniósł się naprzeciw wylotu tunelu z Jaskini Pradawnych. Stamtąd wysłał umysłową obrazę wprost do malutkiego mózgu wojownika: Tu jestem. Na brzegu urwiska, ty wstrętny synu śmierdzieli! Stęchły wyrzutku dołów kloacznych! Koszmarny stwór podleciał do przeciwległej ściany kanionu, jego oczka starały się skupić na Nathanie. Wykręcił, wybrał kierunek i zaczął lecieć w stronę Nekroskopa. Właśnie tego chciał Nathan. Za nim był tunel, do którego nie zmieści się cielsko stwora, ponad nim przyjaciele mogli bez przeszkód walczyć z lotniakami i jeźdźcami. I robili to skutecznie! Ogień z pistoletów i wybuch granatu. Lotniak zwijający się jak dziecko, podnoszący płonące skrzydła, a potem lecący w dół, by zniknąć z oczu. Na ziemi jakiś porucznik albo niewolnik wrzeszczy: „Wampyry! Wampyry!” A potem zmienia śpiewkę, kiedy dławi go seria, a on zaczyna krzyczeć, jakby mu ktoś do żywej miazgi rozwiercił zęba. Wojownik nadlatywał, a Nathan z daleka strzelił do niego z kuszy. Jeśli trafił, to nie zrobiło to na wojowniku żadnego wrażenia, a co najwyżej takie, jak ukłucie szpilką. Ależ nienawidził drania! Wargi odsłoniły kły, a mózg dosłownie mu płonął. Przykucnął i poczuł taką nienawiść, że była to dawka trucizny, którą musiał z siebie wydalić! Prawie nie zdając sobie z tego sprawy, wystrzelił mentalny pocisk! Wojownik zabulgotał - wydał z siebie dziwny, jakby pytający odgłos - ale nadal leciał, tyle, że teraz znosiło go na lewo. Na chwilę oświetlił go błysk wybuchającego granatu. Nathan zobaczył jego wyłupiaste, ustawione na wprost oczy - ale teraz były to otwarte kratery, tryskające krwią i mózgiem! - i opadniętą szczękę, usztywnioną przedśmiertnym skurczem! Trudno mu było na to patrzeć, a stwór jeszcze bardziej skręcił i z szybkością siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu mil na godzinę uderzył w ścianę wąwozu, eksplodując w powodzi chitynowych szczątków i rozbryzgując dookoła krwawe ochłapy wnętrzności. Nathan jednak wiedział, że stwór nie żył już od chwili, kiedy dosięgła go moc zabójczego oka. W powietrzu widać było lotniaka, który bez jeźdźca leciał nad pustynią w kierunku dalekiej Gwiazdy Północy. David Chung zużył resztkę paliwa na coś, co zatrzeszczało, zapaliło się i wypuściło z siebie kłęby dymu. - Leci do nas więcej lotniaków - powiedział lokalizator i w tej samej chwili zgasł ogień w jego miotaczu. - Nathan, masz robotę w innym miejscu! - Wyrzucił z siebie Ian Goodly. - Poradzicie sobie? - Nathan popatrzył na przyjaciół. - Tak - odpowiedział Trask. - Szczególnie, jeśli zabierzesz nas przed odejściem do wylotu tunelu. To najlepsze miejsce do obrony: ani lotniaki, ani wojownicy nie mogą tam wylądować. A skoro jesteśmy przy wojownikach... - Teraz nie czas na rozmowy o tym. - Pokręcił głową Nathan. - Pogadamy później, jak sam to lepiej zrozumiem. Przeniósł wszystkich do wylotu tunelu i patrząc z niepokojem na oazę, zapytał Chunga: - Domyślam się, że nie wiesz, gdzie jest kolejna szpica atakująca? - Ja wiem - odezwała się Atwei. - Starszyzna przekazuje sobie informacje. Jest ich pełno w psychicznym eterze. Oczywiście Wampyry też nas słyszą, tak więc nasza tajemnica została odkryta. Jeśli Wampyry się nie zatrzymają, to wojna krwi dotrze także tutaj. Nathan delikatnie ujął ją za rękę. - Gdzie uderzą? - Uderzą? Nie wiem. Na pełny atak jest ich trochę za mało, ale zbliżają się do Pęknięcia W Skałach, czterdzieści mil na zachód. - Kiedy tam będą i ile ich jest? - Mogą być w każdej chwili! - Odpowiedziała Atwei. Miała szeroko otwarte oczy i w ogóle nie mrugała powiekami. - Nie ma ich więcej niż tych, co byli tutaj. W Pęknięciu W Skałach była garstka Cyganów Karla Zestosa. Nathan wiedział, że mógłby ich przenieść wszystkich naraz. Zaczął wywoływać drzwi Möbiusa i na chwilę przerwał obliczenia, kiedy w jego ramiona wtuliła się Misha - Uważaj na siebie - powiedziała bez tchu. - Jeśli coś ci się stanie, to nigdy ci tego nie wybaczę! - Przyjrzała mu się dokładniej i powiedziała: - Zaprószyłeś sobie oczy? Prawe oko masz przekrwione. - Chyba tak, mam z okiem... - pocałował ją i zobaczył, jak Trask patrzy na niego z wyrazem dezaprobaty na twarzy. Goodly korzystając z okazji, powiedział: - Nathan, idę z tobą. Jeszcze jeden całus dla Mishy i byli w drodze... Kiedy byli w Kontinuum Möbiusa, Nathan spytał: Dlaczego idziesz ze mną? Czy to już blisko? Po prostu zauważyłem, że mam iść, odparł Goodly. Ponadto, jeśli będę razem z tobą, to pierwszy dowiesz się o tym, że zdarzy się coś niezwykłego. Wszystko skupia się na tobie, Nathan. Albo na Devetaki!, rzeki Nathan. Mam przeczucie, że chce mnie osaczyć. Na pewno! Od kiedy upadła Wieżyca Gniewu, jesteś dla niej największym zagrożeniem. Ale jak ona zamierza mnie złapać? Nigdzie nie jestem wystarczająco długo. Logicznie rzecz biorąc powinna obstawić wszystkie miejsca. Jeśli byłbym na jej miejscu, to rozstawiłbym posterunki wszędzie, gdzie możesz się pojawić. Nie na wszystkich! Jeśli jednak zmusi cię do częstego przemieszczania, to wkrótce je pozna. Wyszli z Kontinuum na miejscu geologicznego uskoku zwanego Pęknięciem W Skałach. Na niebie widać było dwa lotniaki. Jeźdźcy musieli wyczuć wir liczb Nathana w chwili, gdy opuszczał razem z Goodly'em Kontinuum. Nathan telepatycznie usłyszał, jak wysyłają na północ wiadomość o jego przybyciu. Wampyry poznały kolejne miejsce przeskoku Nathana. No i dobrze! Niech spróbują być we wszystkich miejscach, a zobaczą, że nie jest to możliwe. Jednak tę myśl Nathan zachował dla siebie. - Oni tylko obserwują - zwrócił się do Goodly'ego. -Wątpię, żeby wylądowali. Nathan przeniósł w to miejsce ludzi Karla Zestosa oraz dwóch uzbrojonych Cyganów Lardisa. Teraz zobaczył, że ścieżki prowadzące pod ziemię i do skalnej szczeliny pełne są zamaskowanych pułapek. Tyrowie i Cyganie Zestosa byli dobrze przygotowani na ewentualny atak. Kiedy wrócili z wyprawy i znaleźli się w Jaskini Pradawnych, zafrasowany Nathan pokręcił głową, mówiąc: - Wampyry nie są głupie. Zwłaszcza Devetaki. Ma pod ręką Jefrosa i na pewno szykują coś razem. To, co się działo do tej pory, jest tylko częścią ich spisku. - Namierzyliśmy Devetaki i Jefrosa! - Chung nie mógł się powstrzymać. - Dowodzi całą akcją z równiny nad wielką przełęczą na granicy Krainy Gwiazd i Krainy Słońca. Duże oddziały są w drodze do kolonii Tyrów, ale znaczne siły zatrzymały się na granicy lasów. - Utrzymują szyk sieci - dodała Zek. - Kontrolując możliwie największe terytorium - dokończył Trask. - W lasach jest wiele bitew. To ci Wędrowcy, którzy nie chcieli się przenieść. A my siedzimy tutaj; uzbrojeni, niebezpieczni dla Wampyrów i... bezużyteczni! - Jego głos przepełniony był goryczą. - Teraz wiem, co czuł Lardis. Nagle Nekroskop poczuł się zrozpaczony. Nie mógł być równocześnie we wszystkich miejscach. - Muszę ich ściągnąć na siebie! - Warknął. Krew mu się burzyła, a we wnętrzu bolącego oka odczuwał nacisk. - Siedlisko! - Syknął Goodly. - To będzie w Siedlisku! Nathan zacisnął zęby i powiedział: - Dla mnie to dobre miejsce! Tam, ponad trzy i pół roku temu, wszystko się zaczęło. A zatem zakończmy to w ten, czy inny sposób. Z podziemnej kolonii nadeszli Andrei Romani i Anna Maria English. - Teraz to nas się już nie pozbędziesz - powiedział Andrei. - Jeśli chodzi o Siedlisko, to wszyscy Cyganie chcą wziąć w tym udział! Są tam zapasy prochu Dimiego Petrescu, pułapki na wojowników... rakiety! Możemy tam stoczyć prawdziwą walkę! Trask chwycił Goodly'ego za ramię. - Jesteś pewien, że to Siedlisko? - Tak - odparł prekognita. - No to przenieśmy się tam wszyscy - stwierdził Trask. -Musimy zgromadzić wszystkie zapasy broni. Będziemy centralnym punktem oporu, którego nie zgniotą Wampyry! Nathan przeniósł wszystkich do Siedliska z wyjątkiem Mishy i Anny Marii English. Następnie zabrał tam Cyganów Lidesci z Jeziora Kraterowego, Cyganów Zestosa z Pęknięcia W Skałach i każdą broń ze wszystkich możliwych miejsc. Po niecałych dwóch godzinach nieustannych przeskoków poczuł się zdezorientowany. Nawet ktoś taki, jak on! Andrei Romani nie tracił czasu i pracował z ogromną prędkością nad przywróceniem obronnych umocnień Siedliska. Kiedy nadciągną Wampyry, Siedlisko będzie przygotowane na ich przybycie... Tyrowie przekazali informację, że Wampyry przestały posuwać się w głąb pustyni. Wyglądało na to, że ich kolonie są bezpieczne, przynajmniej tej nocy. Wampyry zatrzymały się i odpoczywały na granicy lasu i sawanny. Chung zauważył, że główne siły Devetaki przegrupowują się, utrzymując „ciszę radiową”. Jednak z biegiem czasu Zek i Chung zaczęli układać całościowy obraz sytuacji. „Sieć” Devetaki była coraz bardziej zbliżona w kształcie do pajęczyny. Wampyry rozstawiły siły w koncentrycznych półkolach, które zmniejszały swoją średnicę w miarę zbliżania się do Siedliska. Pozostałe oddziały wylądowały na wzgórzach, mając miasto na widoku, przy czym nadal starały się zachować jak największą dyskrecję i ciszę. Ale za to w mieście nikt się nie ukrywał! Ludzie nie mogli pracować przy samym świetle gwiazd, zwłaszcza tam, gdzie stary Lidesci pozakładał dawno temu śmiercionośne pułapki! Andrei Romani rozpalił ogniska, przy których pracowali ludzie. Przywrócono do sprawności balisty miotające bomby i gigantyczne kusze, delikatnie wyglądające wyrzutnie rakiet wraz z „amunicją” ustawiono przy palisadzie w miejscach, gdzie uległa zniszczeniu, mężczyźni z bronią pochodzącą z innego świata trzymali wartę na pomostach wiszących nad wysokimi ścianami. Tylko Nathan Keogh, zwany Nekroskopem, nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nic się nie dzieje. Siedlisko było pełne ludzi, oświetlone tak jasno, jak tylko było to możliwe, otoczone przez Wampyry... i nic! Nathan zawołał Traska i pozostałych esperów i zadał pytanie: - Co się do diabła dzieje, a raczej nie dzieje się? Na co czeka Devetaki? Za siedem godzin zacznie się wschód słońca. Za dwanaście godzin będzie zupełnie jasno! Co ona robi? Ustawiła szyki w taki sposób, że może uderzać na nas falami, aż nie będziemy w stanie wytrzymać naporu wroga. Co się dzieje? - Trzyma cię w niepewności - odpowiedziała Zek. - Chce, żebyś spanikował i pragnie zobaczyć, dokąd przeskoczysz. - Kto powiedział, że ona na coś czeka? - Odezwał się nagle blady jak ściana Goodly. - Jego oczy skierowały się prosto w niebo. Po chwili Wampyry przerwały „ciszę radiową”. Zek, która nasłuchiwała z otwartym umysłem, aż się zachwiała pod nagłym naporem telepatycznego jazgotu. Jednak nikt jej nie atakował, Wampyry po prostu rozmawiały ze sobą, a ich instrukcje były wyraźne: Zostawić Cyganów! Brać obcych! Tych, co mają talent! Mają groźną broń, ale jest ich tylko kilkoro. Nathan także usłyszał rozkazy Wampyrów. Kiedy spojrzał na swoich przyjaciół, miał w pamięci obraz diagramu Ethloia. Rysunek przedstawiał urządzenie zamykające Bramy na zawsze, co oznaczało ratunek dla świata. Obrona życia Traska i pozostałych Ziemian okazywała się najważniejszym zadaniem. - Muszę was zabrać... - Zaczął, ale oni już zdążyli pochylić się i rozbiec, zajmując stanowiska. David Chung krzyknął ostrzegawczo i w atmosferze napięcia coś, jakby mgła zeszła ze wzgórz, zawirowała wokół dziur w palisadzie, a powietrze wypełnił grzmot, który nie miał nic wspólnego ze zjawiskami atmosferycznymi: Lecą! Brama w Krainie Gwiazd! Ta myśl zajaśniała w umyśle Nathana: musiał zabrać tam swoich przyjaciół i to natychmiast! Pod pewnym względem Nekroskop czuł się jak zdrajca, który opuszcza pole bitwy, ale była też szansa na to, że jego zniknięcie przyniesie korzystny skutek i atak zostanie przerwany. Devetaki nie zależało teraz na Cyganach, ale na Nathanie, Zek i pozostałych uzdolnionych ludziach, których chciała przemienić. Poza tym Nathan szybko by wrócił, zaraz po zniknięciu przyjaciół w Bramie. Kiedy jednak nad tym myślał, esperzy obsadzili już swoje stanowiska. Ponadto nadlatywał wojownik, który opadł gwałtownie na kształt w zarysie tylko przypominający dom. Najwyraźniej stwór miał rozkaz niszczyć schronienia Cyganów. Odgłos napędu bestii zamienił się w ryk agonii, kiedy nagle zapadła się, nabijając na ostre, sześciostopowe pale. Pękły pęcherze gazowe, wypuszczając śmierdzącą zawartość, dysze strzeliły jeszcze kilkakrotnie, a potem zupełnie zamilkły. Jakiś odważny Wędrowiec podbiegł do dołu i wrzucił do niego pochodnię, od której kręgami rozszedł się ogień, ogarniając całe ciało stwora. Ponad palisadą przeleciał lotniak. Siedzący na nim porucznik miał twarz o wyrazie bestii żądnej krwi. Pochylił się w siodle i kręcił zaopatrzoną w haki bolą. Zek była akurat na środku rynku. Porucznik zauważył ją i skierował lotniaka w jej stronę. Bestia obniżała lot, a jej otwór do chwytania jeńców był już otwarty. Nie! Wysłał Nathan polecenie do umysłu porucznika. Jego oczy spojrzały na Nathana i zostały natychmiast unieruchomione. Nie! Ty pierdolcu!, powiedział Nekroskop, jednocześnie kucając i wysyłając energię z umysłu. Kiedy Zek biegła i szukała kryjówki, zobaczyła co się dzieje. Porucznik zapadł się w sobie, jakby zmiażdżony ogromną dłonią... szkarłatny prysznic tryskający z uszu, oczu, ust... zobaczyła, że głowa wciska się w klatkę piersiową, a górna część tułowia w dolną, po czym zsunął się z siodła, jak zeschnięty liść. Ale lotniak leciał nadal. Zek wyciągnęła zawleczkę z granatu, wyprostowała się i stała nieruchomo. Otwór w brzuchu lotniaka był wycelowany dokładnie na ciało Zek. Lotniak leciał przy samej ziemi, omiatając podłoże wydzielaną przez siebie mgłą. Zek podrzuciła granat do góry i padła płasko na ziemię. Lotniak zagarnął powietrze i zamknął otwór w brzuchu, machnął mocniej skrzydłami i zaczął nabierać wysokości. Wznosząc się, przeleciał nad Zek i... z jego otworu pod wysokim ciśnieniem wydobył się kłąb dymu, niczym para z lokomotywy. W ułamku sekundy rozbłysło w jego wnętrzu światło, jęzory ognia, a odłamki stali poszatkowały mu kręgosłup! Długa szyja opadła natychmiast w dół, a ogromne, płaszczkowate skrzydła zwinęły się. Cały stwór zapadł się w jednej chwili w dół jak domek z kart, gwałtownie wytracił wysokość i zniknął gdzieś we mgle. Nathan dobiegł do Zek, wypatrując jednocześnie pozostałych przyjaciół. Wokoło słychać było odgłosy odrzutowego napędu, szum skrzydeł lotniaków, krzyki mężczyzn i huk broni automatycznej. Trask zauważył zdarzenie z Zek, lotniakiem i porucznikiem. Porzucił swoje stanowisko przy palisadzie i pobiegł do nich. A za nim palisada wygięła się do środka i zawaliła się. W pustej przestrzeni, na tle zamglonego lasu, pojawił się obrzydliwy kształt wojownika. Jego szczypce i sztylety poruszały się, jakby samodzielnie miały zaatakować obrońców Siedliska! W jego kierunku poleciały rakiety; Wędrowcy rzucili granaty; seria z broni automatycznej przeszyła pęcherze gazowe i spowodowała eksplozję, jeszcze zanim eksplozja rakiety zamieniła potwora w płonące piekło. Chwilę później wyłonił się z dymu i smrodu Ian Goodly, a tuż za nim David Chung. - Wiedziałem, że nadszedł czas i że chcesz abyśmy się zebrali - krzyknął do Nathana. - David powiedział, gdzie cię szukać! Nathan przeniósł wszystkich zaledwie czterdzieści kroków dalej, gdzie ludzie Andreia Romaniego pracowali przy baterii czterech rakiet. - Jak się wam skończą rakiety, to spróbujcie tego. - Podał im pistolet maszynowy Zek i granaty. Pozostała piątka także położyła broń na ziemi. Tam gdzie się wybierali, broń nie powinna być im potrzebna. Takie przynajmniej było założenie. A potem Nathan przeniósł ich do Krainy Gwiazd... Sprawdzając współrzędne, Nekroskop dotarł jak najbliżej Bramy, może jakieś czterdzieści pięć jardów od niskiego krateru, w którym białe światło, niczym błyszczące oko jakiegoś oślepionego, sparaliżowanego Cyklopa, gapiło się w niebo Krainy Gwiazd. Zaburzenia spowodowane bliskością Bramy były nawet większe, niż w pobliżu jej odpowiedniczki w Perchorsku. Drzwi wywołane przez Nathana wiły się jak wąż i groziły zamknięciem się w chwili, gdy wyprowadzał przyjaciół na równinę. Nathan wiedział, że próba podejścia w pobliże Bramy groziła niebezpieczeństwem. Prawie natychmiast po wyjściu z drzwi Möbiusa Zek, Trask, Chung i Goodly pochylili się i zaczęli biec w stronę oślepiającej półkuli białego światła. Nathan pobiegł razem z nimi, chciał upewnić się, że Zek i Ian bezpiecznie zmierzają do Radujevacu, a Trask i Chung do Perchorska. Może zbyt szybko chcieli tam dotrzeć... A może walka w Siedlisku przyćmiła ich wrażliwość i naturalne talenty. Przebiegli obok wielkich głazów i niespodziewanie wyczuli, że rzucane przez nie cienie ruszają się! Wszyscy nagle poczuli ogromne zagrożenie. Ale tak naprawdę było to uwolnienie się napięcia wielu wampyrzych umysłów, które mogły teraz porozumiewać się ze sobą - wpadli w zasadzkę! VI Wielkie Coś! Jezu! Ona dobrze wiedziała, że Nathan może lądować w nieskończonej liczbie miejsc! Jefros na pewno jej o tym powiedział! To dlatego zawęziła ilość atakowanych obiektów i sprowadziła go tutaj - do Bramy, pomyślał prawie na głos Goodly. Nathan miał na myśli tylko jedno słowo: Pułapka! Tak samo było z Zek i Chungiem. Zek wyczuwała ogromną liczbę potwornych umysłów, a Chung zlokalizował źródło zagrożenia... i odkrył, że byli otoczeni! Kiedy zatrzymali się prawie na miejscu, Trask dostrzegł prawdę w ich twarzach i wysapał: - Cwana suka! Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. - Nawet więcej - stwierdził Nekroskop. - Ona wie, że to jest jedyne miejsce, skąd nie mogę odskoczyć! Jesteśmy zbyt blisko Bramy! - Teraz Nathan zrozumiał powody, dla których Devetaki nie spieszyła się z atakiem, kiedy była na wzgórzach. Ci sami ludzie rozpędzili szare bractwo, a potem schowali się tutaj i przyczajeni czekali. Nathan obejrzał się do tyłu i zobaczył poruszające się postacie. Rosły porucznik i dwóch niewolników, wszyscy byli uzbrojeni w rękawice bojowe. Wokoło pojawiało się coraz więcej wampirów i wolnym krokiem podchodziły coraz bliżej. Porucznik był telepatą; Zek i Nathan usłyszeli wysyłane przez niego myśli: Mamy ich, lady! Wiem... dobra robota... pilnować ich... zaraz tam będę!, odpowiedziała Devetaki. - Brama w Perchorsku - rzucił Trask. - Przeszedłeś nią tylko w jedną stronę. Możesz więc nią wrócić razem ze mną i Davidem! Ruszyli biegiem w stronę krateru i już po chwili musieli się zatrzymać. Byli odcięci. Z dziur w magmie wynurzyły się wampiry, które czekały przed Bramą. Dwa pierścienie wampirów i ich pięcioro złapanych w środku. Nathan czuł się sfrustrowany i zły. Oczy paliły go i sprawiały ból nagromadzoną energią. - Stańcie wszyscy za mną i nie patrzcie mi w twarz. Jego niezwykły, obmierzły ton głosu i nie znoszące sprzeciwu brzmienie kazało im natychmiast posłuchać. Za jego plecami czwórka utworzyła mały okrąg zwrócony twarzami na zewnątrz. Trask wziął broń Zek i przełączył na pojedynczy ogień. Zek wyjęła z kieszeni i podała mu zapasowe magazynki. Problem polegał na tym, że nie mieli wystarczającej ilości amunicji, żeby położyć wszystkich drani, a nawet gdyby tak się stało, to i tak nie chciałyby leżeć! Na wprost, pomiędzy nimi a Bramą, stał rząd wampirów, które wychodziły z dziur w lawie. Za nimi ożywiła się ciemność nocy, poruszana złowróżbnymi spojrzeniami. Najbliżsi przeciwnicy znajdowali się w odległości czterdziestu pięciu stóp i było ich... za dużo. Nathan miał jednak na to odpowiedź. - Uważajcie! - Zwrócił się do nich, a jego głos zabrzmiał jak mowa Wampyra. - Mam w oczach siłę, która daje życie i śmierć. - Czyżby? - Odpowiedział porucznik z kpiącym uśmiechem na ustach. - Jak dotąd nic nam nie zagroziło. Może i masz jakieś moce - wszyscy to zauważyliśmy - ale nie jesteś zmarłym dawno temu Eygorem Zabójczookim, ani też nie jesteś jego tchórzliwym synem Spiro! Porucznik był dowódcą. Zabicie go mogłoby wywołać panikę i zmasowany atak. Ale gdyby mu pokazać coś niemiłego, dać przykład, udzielić nauczki... Nathan przykucnął i skoncentrował swoją nienawiść w rejonie oczu. Twarz zamieniła mu się w wykrzywioną maskę; cofnięte wargi odsłoniły zęby; spojrzał na niewolników po bokach porucznika i jeden po drugim wysłał dwa ładunki energii, rzucając przy tym przez zęby: - Gińcie zatem! I zginęli. Ten po lewej stronie rozpostarł ramiona i otworzył usta do krzyku... ale trysnęła z nich tylko krew, a jego czaszka zapadła się, co spowodowało, że z oczu i uszu, pod dużym ciśnieniem chlusnął mózg! Niewolnik po prawej stronie wydobył z siebie niezrozumiałe słowo, po czym potknął się, a ręce trzęsły mu się, jak skrzydła złapanego ptaka! Ciało wpadło w wibracje, a żebra i kręgosłup pękały z głośnym trzaskiem. Następnie skurczył się i padł na ziemię, jak drzewo rażone błyskawicą! Nathan polubił ten widok! - I co ty na to? - Powiedział, a na jego odrażającym obliczu pojawił się jeszcze bardziej szkaradny uśmiech. Ale po chwili: Nekroskopie! (Dobrze znany głos.) Wywołaj mnie ze zmarłych. Obiecałeś! Zrób to teraz, ponieważ Maglore właśnie dociera do mojego dołu! Nie! Odpowiedział Nathan. Twoje oko ma wielką moc, ale jest również koszmarem - a ty wiedziałeś o tym, kiedy mi je dawałeś. Tak więc zostań w dole, Eygorze. To jest najlepsze miejsce dla ciebie! CO?, zabrzmiało w metafizycznym umyśle Nekroskopa. Natomiast w świecie fizycznym wampiry pochowały się do dziur w wulkanicznym podłożu; porucznik gorączkowo poszukiwał schronienia; ciała niewolników leżały rozchlapane na ziemi. Zza grupy głazów wychylił się cel: niewolnik kręcił bolą nad głową. Nathan zobaczył go zbyt późno i nie zdołał powstrzymać. Wirująca w powietrzu broń leciała w kierunku grupki ludzi. Goodly krzyknął z bólu jeszcze zanim trafiła go bola! Broń była zaopatrzona w trzy sześciocalowe, ostre jak brzytwy, haki. Dwa z nich wbiły się w ubranie prekognity, ale trzeci przebił się przez spodnie i utkwił w prawym udzie Goodly'ego. Powietrze zawirowało od większej ilości bol. Jeden z wampirów wysunął się do przodu, żeby lepiej wycelować, Nathan skierował na niego zabójcze spojrzenie... ale nie dało ono żadnego efektu! Zabieram oko! Powiedział Eygor. Jesteś kłamcą! Oszustem! Ty hieno cmentarna, okradłeś nawet zmarłego! Ludzie Maglore'a właśnie do mnie docierają. Skazałeś mnie na zagładę, chociaż nigdy nic złego ci nie uczyniłem! Wampiry wychodziły z dziur w ziemi. Pistolet maszynowy Traska strzelał krótkimi seriami. Co chwila któryś z nich przewracał się do tyłu i zazwyczaj wpadał z powrotem do dziury w ziemi. Nagle umilkł odgłos pistoletu maszynowego. Trask zaklął, wyciągnął pusty magazynek i odrzucił go. Natychmiast załadował następny, tym razem ostatni. Nekroskop wiedział że musi odzyskać oko Eygora. Oddaj mi oko! Jeśli mnie wywołasz ze zmarłych. Teraz albo nigdy. Oni zaraz tu będą i rozrzucą moje szczątki po całym Turgosheim. Wywołaj mnie teraz, albo będzie po tobie... i po mnie! Niech cię szlag! Nathan zacisnął zęby. Oby twoje czarne serce smażyło się w piekle! Niech ci będzie. Posłuchaj, Eygorze Zabójczooki. Rozkazuję ci: powstań ze zmarłych. Żyj, poruszaj się w świecie żywych... i zwróć mi oko! NIECH TAK SIĘ STANIE!, odpowiedział Eygor, a jego lunatyczny śmiech zabrzmiał w eterze mowy umarłych... Tymczasem w Turgosheim Maglore pochylał się nad krawędzią głębokiego dołu, wołając: - Co tam macie? - Chwilę wcześniej dobiegł go z dołu szum podekscytowanych głosów, kiedy niewolnicy odkryli amalgamat, będący Eygorem Zabójczookim. - Słyszycie mnie? - Krzyknął głośniej. - Pytałem, co tam odkryliś... - I przerwał w chwili, gdy dotarło do niego potężne westchnienie. Było to westchnienie monstrualnego umysłu, skierowane wprost do Maglore'a! Jednocześnie Maglore zorientował się, że okrzyki jego niewolników zamieniły się w fale przerażenia. Nagle w dole pojawiła się mgła, zimna mgła, która wznosiła się w górę wykopanego szybu, szybko docierając do samej krawędzi dołu. Stojący nad krawędzią Maglore wyczuł, co znajduje się w dole! Zobaczył też twarze - twarze ludzi, którzy wspinali się po linach do góry szybciej, niż kiedy schodzili na dół - nie krzyczeli, ale ciężko oddychali, skupiając wszystkie siły na jak najszybszym wychodzeniu. Uciekali przed koszmarem o imieniu... - ...Eygor! - Wyrwało się Maglore'owi. Odsunął się od ściany i zauważył, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Maglooore!, nadeszła odpowiedź. Ośmieliłeś się zaatakować Obłąkańczy Dwór i naruszyć mój spokój! Dźwięk dobiegał z dołu... przejmujące dudnienie, które poruszało ziemią! Mgła w dole zgęstniała i zawirowała. Liny, po których wspinali się niewolnicy napięły się, naciągnęły i pękły! Wszystkie prócz jednej. Jedyny żywy niewolnik Maglore'a wyciągnął ku niemu rękę i rzucił resztką tchu: - Panie, on żyje! On... och! - Jego oczy otworzyły się szeroko, a naciągnięta lina pękła... i już go nie było! Pozostała jedynie wirująca mgła Eygora. Maglore także zniknął. Pobiegł do Runicznego Dworu, gdzie natychmiast przywołał do siebie poruczników, ich podwładnych oraz potwory i rozkazał im zaatakować Eygora Zabójczookiego, który był nieżywy, żywy i nieumarły zarazem. Nie spiesz się, mój przyjacielu! Odezwał się Eygor. Na ciebie przyjdzie czas. Żyj jeszcze trochę i zobacz, czego nauczyłem się w skalnych czeluściach. Jak z różnych, rozproszonych rzeczy można stworzyć coś niezwykłego, pięknego i spójnego! Nie przejmuj się, Maglore. Nie znikniesz z tego świata, ale staniesz się częścią mnie! W międzyczasie Eygor zdążył już metamorficznie włączyć w swe ciało niewolników Maglore'a. Jak on to zrobił? Kim jest ten stwór? Maglore podszedł do okna i spojrzał wzrokiem jasnowidza na Turgosheim. Oprócz Eygora wszystkie stwory we wszystkich dworach należały do niego. Lord-jasnowidz pomyślał o losie niewolników i wzdrygnął się na samą myśl o tym. Maglore wzdrygnął się myśląc o tym, co spotkało jego ludzi kopiących dół! I wzdrygnął się raz jeszcze... kiedy pomyślał, co może wypełznąć z tego dołu... A na dnie Obłąkańczego Dworu odbywało się... co? Zmartwychwstanie? Maglore „widział” to, wyczuwał. Coś wynurzało się z dołu, a raczej wypływało z niego na powierzchnię. To dobrze! Kilku wojowników czekało już w pogotowiu. Maglore dzięki ich umysłom mógł obserwować przebieg wydarzeń. Wojownicy wyczuli... erupcję i pospieszyli w jej kierunku. Maglore korzystając ze zmysłów wojowników, obserwował przebieg zdarzeń. Zbliżyli się do dziwnej, nowej siły. Rzeczy o szybkim nurcie. I nagle, jeden po drugim, w oka mgnieniu stały się jednością z tym czymś! O czym to mówił Eygor? O fuzji różnych rzeczy? Czym groził? Staniesz się częścią mnie! Niemożliwe! Absorpcja stworów... nawet ludzi... Wszystkie Wampyry pożerały życie, wszak krew to życie! Ale to... to już coś innego. Maglore'owi zaschło w gardle. Może się pomylił. Postanowił wniknąć do wnętrza mgły i zajrzeć do umysłów swoich stworów. Zrobił to... i napotkał potwora innego rodzaju! O, nie! Nie spiesz się tak, Maglore!, powiedziała mu rzecz. Twój czas jeszcze nadejdzie... Stwór - ohydna, płynna masa - dotarł już do Trollowego Dworu należącego kiedyś do Loma Pokurcza. Teraz przebywali tam porucznicy i niewolnicy Maglore'a. Dowódcą, a właściwie samodzielnym władcą dworu był Karpath - o ile Maglore nie postanowiłby inaczej. Lub jeśli coś innego nie postanowiłoby inaczej. Maglore przesłał ostrzeżenie do Karpatha: Uważaj! Coś zbliża się do dworu. Teraz dotarło do bramy! Odpowiedź natychmiast nadeszła: Lordzie, nie ma już bramy! Została wyważona! Widzę... tę rzecz! Trollowy Dwór musi się poddać, nie damy rady go obronić! Karpath, posłuchaj. Zrób tak... Za późno!, odpowiedział porucznik, a jego telepatyczny głos przycichł i zamienił się w jęk. A potem cisza. Pustka... która po chwili zabrzmiała obscenicznym chichotem! Chichotem Eygora, oczywiście. Dość tego! Maglore nie czuł się już bezpiecznie w swoim dworze. Cóż za potworność rozgrywała się w Turgosheim! A wszystko przez tego dziwaka Nathana! Przerażenie Maglore'a wzrastało w takim samym stopniu, w jakim z każdą chwilą powiększał swoją objętość Eygor Zabójczooki! Pędząc na lądowiska Runicznego Dworu, Maglore wpadł na Orleę. - Co się dzieje, mój lordzie? - Spytała. Czuła jego strach, a także strach rozprzestrzeniający się po Turgosheim. Odsunął ją na bok. - Mam coś do załatwienia - odparł. - Nie przeszkadzaj mi teraz. Coś tam na dole sprawia... kłopoty. Faktycznie miał coś do załatwienia: osiodłać lotniaka, polecieć na dół wąwozu, przyjrzeć się lepiej rosnącemu koszmarowi. Powinien odwiedzić wieżyce i dwory i wydać rozkaz obrony. Ale czy obrona była w ogóle możliwa? Jeśli nie dałoby się obronić przed Eygorem, musiał polecieć na zachód i zawiadomić armię Vormulaca. Jedno jest pewne: Rzecz Która Była Eygorem, nie mogłaby ruszyć za nim przez Wielkie Czerwone Pustkowia! A na zachodzie nikt nie wiedział o jego zdradzie. Może nawet nie powinien przyglądać się sytuacji na dole, tylko od razu polecieć do krainy mlekiem, miodem i krwią płynącej, w której rządziła Gniewica! Jednak tej nocy nie było to możliwe. Pozostało zbyt mało czasu, żeby dotrzeć tam przed wschodem słońca. Był tak bardzo wystraszony, tak bardzo się spieszył, że ledwo dostrzegł, iż stojący na lądowisku lotniak miał na sobie siodło i nikt go nie pilnował. Wskakując na siodło rzucił tylko kątem oka na latającą bestię, kopnął ją piętami i kazał lecieć. Ale kiedy byli już w powietrzu, lotniak nabierał wysokości, zamiast lecieć na dół! Na dół, bestio! Rozkazał. Chcę zobaczyć, co tam się dzieje. No, Maglore, dopadłem cię w końcu, powiedział Karz, co podziałało na maga jak szok elektryczny! Ty, który zamieniłeś człowieka w potwora, miałeś rację, że nigdy nie wsiadłeś na mój grzbiet. Obniżył głowę, szyję, a w końcu tułów i zaczął nurkować w dół wąwozu. Wiedziałem, co tu się stało i pasuje to do moich planów. Teraz to ja zrobię z ciebie potwora! Maglore z całych sił trzymał się siodła. Wiedział, że nie jest zdolny do metamorfozy. Ze strachu nie miał sił, żeby przybrać kształt liścia i polecieć samemu. - Karz Biteri! - Wydusił z siebie Maglore. Jego słowa zagłuszył pęd powietrza. Na dole widać już było wyłaniający się z mgły kształt, przerażające pół akra przemieszczające się po dnie doliny! To coś składało się z wielu rzeczy, z których żadna nie była czysta, zdrowa lub żywa w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Szczątki dawno temu zmarłych wojowników, ciała ludzi i nieumarły umysł maniakalnego Eygora. Karz miał już dość tego świata. Zemścił się i leciał prosto w środek ruszającego się czegoś. Tylko przez chwilę poczuł strach, kiedy stwór podniósł w górę oczy i przygotował się na spotkanie lotniaka i jego byłego pana... Tysiące mil na zachód, koło Bramy do Krainy Piekieł, Nekroskop i jego przyjaciele ukryli się w płytkim zagłębieniu, gdzie osłaniała ich ściana z kamieni. To w dużym stopniu ochraniało ich przed bronią miotaną przez wampiry. Żeby celnie rzucić bolą, wampiry musiały wyjść na otwartą przestrzeń. Kiedy któryś z nich się pojawiał, padał ofiarą albo strzału z broni Traska, albo energii złego oka. Traskowi kończyła się amunicja, a przewaga broni Nathana polegała na tym, że jej działanie było nieodwołalne. - Czy to właśnie poczułem, kiedy cię obudziłem? - Spytał Trask. Nekroskop ostrożnie popatrzył na niego, a jego twarz była zupełnie zmieniona: pełna nienawiści i złej mocy. - Tak. To było instynktowne, taki samo jak u Eygora Zabójczookiego. Trask nie zrozumiał ostatniego słowa, ale Zek czytała w umyśle Nathana jak w książce. Mocno chwyciła go za ramię, kiedy przykucnął koło niej. Wiedziała, czego się boi; to przeciw czemu walczył przez całe życie, mogło go teraz pochłonąć. - Jesteś silniejszy - szepnęła. - Hm? - Nie patrzył na nią, ale jego głos zabrzmiał, jak gardłowe warczenie. - Tak, jest w tobie siła ojca. - Nadchodzi Wielkie Coś - odezwał się zbolałym głosem prekognita. Zek opatrzyła mu zakrwawione udo materiałem z podartej spódnicy. - Co? - Chung nie mógł uwierzyć jego słowom. - Chcesz powiedzieć, że jeszcze nie nadeszło? Nathan pozwolił sobie na chwilę odpoczynku i zaczął się zastanawiać nad tym, co by się stało, gdyby otworzył drzwi tak mocne, że stanowiłyby one wyzwanie dla grawitacji wytwarzanej przez Bramę, czy nawet obie Bramy. Jeśli wywołałby jedne ze „zwykłych” drzwi Möbiusa w bezpośrednim sąsiedztwie Bramy, to wygięłyby się, skurczyły i zostały albo wessane przez Bramę, albo odepchnięte przez nią. Prawdopodobnie razem z przyjaciółmi dostaliby się w rejony, gdzie po prostu nie istnieje życie. Jeśli zbliży się dwa magnesy tymi samymi biegunami, to będą się odpychać. Ale w odwrotnym ułożeniu zaczną się przyciągać. Nekroskop postanowił przeprowadzić eksperyment, od kiedy się schowali, nie działo się nic szczególnego. Najwyraźniej wampirom wystarczało samo osaczenie ludzi, którzy mieli ze sobą rannego i zbyt małe możliwości, aby przebić się do Bramy. Ponadto Devetaki chciała żywych jeńców i wkrótce sama miała się tu pojawić. Główne siły jej armii wracały z Krainy Słońca, kierując się do Wieżycy Gniewu. Jednocześnie David Chung zauważył przegrupowanie wampirów, które zrezygnowały z ataków i skupiły się na tym, aby ptaszki nie wyfrunęły przypadkiem z klatki. Tak więc Nathan miał jeszcze trochę czasu... Pozwolił płynąć liczbom, które otoczyły jego umysł jak prąd morski. Ezoteryczne równania nie były już jednak dla niego zagadką. Kiedy tylko pojawiały się na monitorze jego umysłu, potrafił je rozszyfrować w czasie równie krótkim, jak wypowiedzenie opisujących je liczb. Ale nawet wir liczb zakrzywiał się pod wpływem Bramy i ulegał zaburzeniom z powodu jej bliskości. Fizyka wpływała na metafizykę. Ale jeśli metafizyka okazałaby się silniejsza? Czy mogłaby być silniejsza od fizyki i wpłynąć na nią? Z pewnością! Czyż Nekroskop wielokrotnie nie udowadniał tego, podróżując przez Kontinuum? Matematyka tego problemu stała wprost przed nim i czekała na rozwiązanie. Ale dlaczego akurat teraz miałby się tym zajmować? Po części była to sprawa instynktu, intuicji, ale także wpływ informacji uzyskanych od Tyrów i od Goodly'ego. Gdyby założenie zadziałało, to oznaczałoby właśnie Wielkie Coś! Korekcja zaburzonego świata, który przestał funkcjonować poprawnie w chwili, gdy obce ciało upadło na Krainę Gwiazd. Przypomniał sobie, o czym mówił mu Thikkoul i zmarli Pradawni Tyrów. Czuję, że sama ziemia porusza się w kierunku słońca. Obrót świata, Nathan! Na skutek obrotu ziemi gwiazdy przesuwają się na niebie z południa na północ! Ponadto, kiedy Nathan zapytał Goodly'ego, kiedy wydarzy się Wielkie Coś, ten odpowiedział, że w nocy i rano! Czy była to jakaś podpowiedź? Oczywiście, że tak! Udowadniały to obliczenia Nathana. Utrzymał nieruchomo równania na ekranie umysłu, przeszedł ich ciągiem, zobaczył rozwiązanie i wiedział, że to prawda! Tylko, że jego umysł nie był dostatecznie pojemny i silny. Wiedział, że liczby to cegły, z których można zbudować dom, ale nie miał zaprawy murarskiej! Chyba, że byłaby to zaprawa stworzona z gniewu i mocy złego oka Eygora i... - ...i naszej siły. - Zek położyła rękę na jego dłoni. - Naszych połączonych sił. Wiedział, o co jej chodzi. Słyszał o tym, że w chwilach największego zagrożenia talenty postrzegania pozazmysłowego (ESP) łączyły się w jedną istotę, jedną MOC. Czy przyjaciele mogliby współdziałać i współtworzyć zaprawę potrzebną jako spoiwo dla cegieł? Połączona energia metafizyczna przeciwko Bramie? - Devetaki jest na przełęczy - rzucił Chung. - Będzie tu za piętnaście minut! Nathan szybko wyjaśnił, co zamierza i że potrzebuje ich pomocy. Punktem podparcia będzie nieruchome centrum grawitacji świata, dźwignią będzie moc płynąca z Bramy, zaś siła będzie pochodzić z połączonej mocy ich umysłów skoncentrowanych na najpotężniejszych z wywołanych przez Nathana drzwiach Möbiusa. Zadaniem będzie: - Obrócenie świata, zmiana mimośrodowości, ruch gwiazd na firmamencie i zamiana nocy w dzień! Nie zrozumieli tego, ale nie zadawali pytań. Chwycili się za ręce i zmrużonymi oczami patrzyli na Bramę. Jedynie Trask nie brał w tym udziału, ponieważ starał się zabezpieczać tyły. - Teraz! - Powiedział Nekroskop w chwili, gdy pojawiły się falujące i pomarszczone drzwi Möbiusa. Skupili się, zagryźli wargi, zogniskowali umysły, i pomagali utrzymać drzwi. Od energii ich połączonych umysłów drzwi zalśniły i stały się widzialne! Po raz pierwszy ludzie, którzy nie mieli genów Harry'ego Keogha zobaczyli drzwi Möbiusa: dziura w nicości prowadząca do nikąd i wszędzie. Drzwi powiewały i wyginały się jak flaga na wietrze i w każdej chwili mogły się załamać. Ale Nathan utrzymywał je siłą swego umysłu oraz oka Eygora -najpotężniejszym połączeniem sił woli, jakie kiedykolwiek istniały w świecie Wampyrów. - Trzymajcie! - Chrypiał Nathan - Tak - wydusił z siebie Goodly. - Tak! - Nad przełęczą pojawiła się czarna chmura - powiedział Trask. - To na pewno Devetaki! Jeśli ona dotrze tu pierwsza - to koniec! Wiadomość zmusiła Nekroskopa do większego wysiłku. Pistolet maszynowy szczeknął pojedynczym wystrzałem, a potem następnym. - Pchajcie! Nie możemy tylko utrzymywać drzwi, pchajcie! - Jęknął Nathan - Tak - rzekł Goodly. - Tak! Trask poczuł, że ziemia zadrżała mu pod nogami, ale nie zaobserwował niczego szczególnego. Metafizyczne drzwi Nathana nabrały trwalszego kształtu i zaświeciły jak portal z ognia, ale nic więcej. Powietrze zawibrowało od wspólnej energii czworga esperów, ale nic się nie zmieniało. Trask jęknął, kątem oka zauważył ruch - odblask boli - wystrzelił i skosił niewolnika, zanim ten zdążył rzucić bronią. Jednak chwilę później Trask dostrzegł inny ruch, coś wręcz niemożliwego: Księżyc wędrował przez niebo! Nie znajdował się na swojej dotychczasowej orbicie, ale zakręcał z południa na północ! - Jezu! - Trask prawie zaszlochał i w tej samej chwili zerwał się mocny wiatr. - Słodki Jezu! - Wyglądało na to, że całe niebo zaczęło się obracać razem z księżycem. Wszystkie gwiazdy przemieszczały się z południa na północ! - Pchajcie! - Szeptał Nathan. - Tak! - Wyszeptał Goodly. - Mój Boże! Mój Boże! - Zek słyszała zawodzenie wiatru i telepatyczne zawodzenie setek wampirów. Świat obracał się i na szczytach gór widać było leciutką poświatę. Poprzez telepatyczny rwetes wystraszonych wampirzych jęków, przebił się zdecydowany głos Devetaki: Zabić ich! Zabić ich natychmiast, zanim oni nas wszystkich zabiją! Najwyraźniej Devetaki musiała zorientować się, co to wszystko oznacza. Z dziur wulkanicznego gruntu zaczęli wynurzać się niewolnicy, zza skał wysunął się porucznik i cała reszta oblegających sił. Trask wiedział, że pozostało mu amunicji na nie więcej niż trzy, cztery krótkie serie. Świat obracał się nadal, wył wiatr, a grzmiąca muzyka dochodząca z Wieżycy Gniewu, brzmiała jak piekielne trąby. Błysnęła bola. Strzał. Niewolnik z roztrzaskaną głową i mózgiem wypływającym z dziury pomiędzy oczami upadł na ziemię. Kolejna bola. Trask wycelował. Nadchodził porucznik, klucząc pomiędzy niewielkimi głazami. Był uzbrojony w rękawicę bojową. Strzał! Wampir obrócił się dookoła swej osi, popatrzył na dziurę w ramieniu, z której strugami wypływał szkarłat, szedł dalej. Strzał! Przewrócił się do tyłu, wyrzucając stopy do góry, ale natychmiast stanął na nogi. Strzał! Tym razem dostał w serce, co wyeliminowało go z pola walki. Od strony Bramy nadciągało pięciu niewolników. Widząc, że Trask celuje do nich, rozpierzchli się, zaczęli kluczyć i poruszać się zakosami. Jeden z nich uskoczył w chwili, gdy zobaczył, że Trask wziął go na cel. Znalazł się pomiędzy Bramą a drzwiami Nathana. Na ułamek sekundy oświetlił go złoty blask, a potem zniknął! Był i nagle zniknął bez śladu! Nadchodzili kolejni. Trask nacisnął spust. Zamek poleciał do przodu, ale nie nastąpił żaden strzał. Zek dotknęła Traska, uśmiechnęła się przez łzy i coś mu podała - kulę. - Pierdol to! - Powiedziała. Trask odciągnął zamek, wsadził kulę do komory i spojrzał na nią. Zbliżały się wampiry... Jeden z nich zaczął kręcić bolą. Trask nie zastanawiał się. Strzał! Wampir padł na ziemię zalany krwią. Pól mili dalej, patrząc w kierunku przełęczy, niebo zrobiło się czarne od nadlatujących lotniaków. Devetaki! Ale planeta nadal się obracała, obrońcy dwóch wszechświatów trwali na posterunku. Zbliżał się koniec. Tylko dlaczego wampiry przestały nacierać? Dlaczego mają taki dziwny wyraz twarzy? Co to znaczy? Trask obejrzał się za siebie... i zrozumiał, co to znaczy. Zmarli z Krainy Gwiazd nie mogli dopuścić do tego, żeby nastąpił koniec, przynajmniej jeśli chodziło o Nekroskopa Nathana Keogha! Traskowi ze zdumienia opadła szczęka. Wampiry walczyły ze zmarłymi... ze zmumifikowanymi i skamieniałymi szczątkami zmarłych ludzi! To było powstanie zmarłych, którzy postanowili nie dopuścić do tego, żeby zginął jedyny człowiek łączący ich z żywymi. Zmarli nie zostali wezwani, ale zjawili się z własnej woli. Niepoliczalne zastępy Cyganów, którzy przez tysiąclecia byli gnani tą drogą do zamczysk Wampyrów i umierali na równinach prawdziwą śmiercią. Pojawiły się wszystkie zapomniane ofiary wampyrzych wojen krwi wiedząc, że muszą bronić życia, choć same były już martwe. Ich przywódcą był Jason Lidesci. Prochy zmarłych oślepiły wampiry, dostając im się do oczu, zatykały im nozdrza, gardła, uszy. Wampiry wiedziały, że to nierówna walka - albowiem zmarli nie mogą umrzeć dwa razy. Ale Devetaki i jej ludzie nie wiedzieli o tym, przynajmniej na razie. Za to Devetaki wiedziała, że świat się obraca, szczyty gór są oświetlone promieniami słońca, a samo słońce wznosi się jak płonący meteor, który usmaży jej oczy i strawi nieumarłe kości! Wpatrzona w świecącą Bramę wyprzedziła wszystkich i niczym kamikadze nurkowała na grupkę przybyszów z innego świata. Nathan zobaczył, jak nadlatuje. Przestał skupiać się na drzwiach Möbiusa, które natychmiast zamknęły się! Nie mógł już nic więcej zrobić, nie potrafił skupiać się na dwóch problemach w tym samym czasie, zaś Devetaki stanowiła teraz bezpośrednie zagrożenie. Przykucnął i wysłał spojrzenie zagłady i zniszczenia w stronę lady, lotniaka i Aleksego Jefrosa, który siedział w siodle za lady. Ale w spojrzeniu nie było mocy, pozostało mu niewiele siły. Wyczerpała go konieczność utrzymywania drzwi. A jednak cios przyniósł skutek: Devetaki wydobyła z siebie zdławiony okrzyk, pociągnęła za wodze, podciągając głowę swego wierzchowca i zaczęła nabierać wysokości. Ale nie była już czarna na tle nieba, na którym gwiazdy były coraz mniej widoczne. A jednak dla Devetaki niebo było tak czarne, jak nigdy wcześniej, ponieważ strzał Nathana oślepił ją. Jej oczy przestały istnieć... ale widziała wyraźnie... widziała, że nadszedł koniec. Czuła, że nadeszła ostatnia chwila i jej zraniony, oślepiony wierzchowiec poleciał wprost w stronę wschodzącego, coraz większego słońca! Achhh!., ze zdumieniem westchnęła Devetaki, sięgnęła po maskę z gniewnym wyrazem twarzy, ale nie zdołała jej założyć. Na krótko pojawił się ból, a potem dym i cichy deszcz opadających popiołów. Aleksy Jefros, który od niedawna był wampirem, wił się z bólu w siodle, aby znieruchomieć po chwili. Słońce zadbało o resztę. Słońce! Słońce wschodziło nad Krainą Gwiazd i chociaż nie było już drzwi Nathana, ono nadal wschodziło. Oczywiście świt pojawił się najpierw w Krainie Słońca. Bez wątpienia była to co najmniej niespodzianka dla wszystkich, zwłaszcza dla Ursuli Tory. Stojący obok stosu pogrzebowego Lardis Lidesci spojrzał na nią i przez chwilę zastanawiał się, co to za kobieta, ale po chwili nie zawracał sobie nią głowy. Ursuli nic się nie udawało. Dołączyła do grupy Cyganów, byłych poddanych Gniewicy i z drżeniem każdej swej pięknej kończyny (ze strachu, który nie do końca był udawany, co zwiększało jej wiarygodność) opowiedziała, że jako jedyna ze swej rodziny przeżyła wampyrzy pogrom. Cyganie byli bardzo uważni i przez cały czas trzymali się razem, więc nie miała możliwości uwieść nikogo i... zaspokoić własnych potrzeb. Co więcej, to właśnie tym ludziom pomógł Lardis Lidesci i Kirk Lisescu. Kiedy w dziwnych chwilach obracania się planety Ursula „przypadkowo” zaczęła się oddalać (ponieważ widziała, co się dzieje, a jej przeżycie zależało od znalezienia ciemnego miejsca, gdzie nie dochodzi szaleństwo słońca), Lardis spytał przywódcę grupy: - Kto to jest? - Jego ton głosu brzmiał tak, że młody człowiek zapomniał o cudach na niebie i odrzekł: - Obca, przeżyła atak Wampyrów. Co za różnica. Ot, dziewczyna, która urodzi dzieci w miejsce zmarłych i tych, których nasi przywódcy wydali na pastwę Wampyrów! - I dołączyła do was właśnie w takim stanie jak teraz? Nietknięta, czysta, w niezniszczonym odzieniu? - Tak. I co z tego? Lardis zmrużył oczy i dał znak Kirkowi Lisescu. - Jej dzwonki nie dzwonią! - Dzwonki? Te ozdoby, które wydają miłe dźwięki? Człowieku, my byliśmy poddanymi i nie nosiliśmy srebra! - Ale ona nosi... tylko, że jej dzwonki nie dzwonią. Nie są ze srebra, ale z ołowiu! - Ostatnie zdanie prawie krzyknął, żeby mogła je usłyszeć Ursula. I usłyszała, wiedząc, że już po wszystkim. Słońce wschodziło w środku nocy, a ona znajdowała się w obozie wroga. I nagle ciemne oczy Ursuli zapłonęły czerwonym światłem! Otwarła usta i spontanicznie ujawniły się w nich długie sztylety zębów! Zaczęła uciekać, ale Kirk Lisescu wystrzelił do niej trzykrotnie. Pomimo tego zdołała dotrzeć do połowy wysokości wzgórza, gdzie dopadło ją słońce. I wtedy wybuchło piekło! Albowiem była Wampyrem od... hm, od bardzo dawna. Kiedy było już po niej, rzucili na nieliczne szczątki gałęzie i podpalili stosik... Nie lepiej było z Paxtonem, którego złote promienie słońca złapały w połowie drogi do Krainy Gwiazd. A mogło być gorzej; przecież Paxton dopiero niedawno został odmieniony i jego agonia mogłaby trwać znacznie dłużej. Najpierw poczuł palący żar na plecach, skóra mu się rozciągała i pękała. Bezmyślnie odwrócił się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Chwilę później... był ślepy ze skórą odpadającą od gałek ocznych! Zaczął miotać się i krzyczeć, podczas gdy ciało zaczęło się gotować. Poruszał się na ślepo i wpadał co pewien czas w zacienione miejsca. I mogłoby to potrwać jeszcze długie godziny, gdyby... nie uwięzła mu stopa pomiędzy dwoma kamieniami, gdzie już pozostał wystawiony na działanie pełnego słońca. W istocie było to jak akt łaski. Zakończyła się nieznośna agonia. Kiedy słońce przesunęło się jeszcze trochę, można było zobaczyć ubranie przyklejone smolistą substancją do skał. Z rękawów żołnierskiego munduru wystawały kleiste dłonie z przebijającymi się gdzieniegdzie kostkami. Gniewica zobaczyła wschodzące słońce, wisząc w klatce na szczycie swojej iglicy. Pomyślała, że wariuje, bo działo się to tak szybko. Jej obłąkańczy chichot w końcu umilkł, prawie pusta klatka kołysała się wysoko, a ze srebrnej podłogi ściekała w dół oleista ciecz. Na południe od wieżycy widać było dymy i resztki pęczniejących, smolistych wzgórków będących pozostałościami po ogromnych wojownikach, biorących udział w oblężeniu zamczyska. I chociaż słońce wznosiło się coraz wyżej, zagładzie Wampyrów przez cały czas przygrywała niesamowita muzyka, dobiegająca z Wieżycy Gniewu. Psi lord Canker był świadkiem cudu i wiedział, że on to właśnie sprawił! Kapłani księżyca wystraszyli się tak bardzo, że pobladł i zniknął sam księżyc! Cankerowi zaschło w gardle, ale dopiero teraz mógł przestać śpiewać i polecieć na księżyc! Ogłuchł, a z uszu płynęła mu krew. Ruszył na poszukiwanie lady Siggi, aby się z nią pożegnać i powiedzieć, że wkrótce powróci z jej księżycowymi siostrami. Wiedział, gdzie ją znaleźć... przebywała w jaskini pająków. W ciemnościach swojego dworu Canker nie wiedział o tym, że słońce stało wysoko na niebie i oświetlało swymi promieniami całą Krainę Gwiazd. Słoneczne światło powoli niszczyło strukturę wieżycy od tysiącleci budowanej przez Wampyry. Przewiercało się przez metamorficzną tkankę aż do skały, na której stała wieżyca. Ostatnie zamczysko przetrwało bombardowanie granatami, ataki wojowników, wybuchy metanu i potworne wibracje muzyki Cankera. Ale to wszystko naruszyło trwałość budowli. Nienaturalny obrót ziemi rozchwiał wieżycę i wielkie, niszczące słońce nie potrzebowało dużo energii, aby dopełnić dzieła zniszczenia. Do tego wszystkiego dołączyło się odmienne przyciąganie nowej orbity księżyca i wieżyca runęła, rozpadając się w locie na liczne części, które roztrzaskiwały się przy uderzeniu o skalistą równinę. Potężna masa zrujnowanych szczątków dołączyła do rumowisk, jakie pozostały z innych wieżyc. I w końcu nie było już ostatniego zamczyska... Wcześniej w Turgosheim: Spiro zsiadł ze swojego drugiego lotniaka na skraju wąwozu. Chciał dostać się do Runicznego Dworu i znaleźć Maglore'a, a potem ruszyć do Obłąkańczego Dworu. Ale zamczyska wyglądały na opuszczone i sam wąwóz wyglądał, jakby nie było w nim śladu życia, a nawet nie-życia. Nie widać było żadnego ruchu. Najwyraźniej Maglore ukrywał się przed nim. Spiro roześmiał się głośno, a jego śmiech odbił się echem od ścian wąwozu. Skierował się do zasypanego dołu, do którego razem z Wranem wrzucili kiedyś swojego ojca po tym, jak go oślepili. Doszedł do miejsca pochówku ojca... i zobaczył, że dół jest odkopany! Cisza w okolicy była nienaturalna, nic nie było takie, jak pamiętał Spiro. Nagle dojrzał przyćmione światełko. Ale skąd by się wzięło? W oknach nie było zasłon, ani nikogo, kto miałby je odsłonić. Kamienie pod stopami były trochę podobne do gumy... ściany i kolumny wydawały się jakby oślizgłe i klejące w dotyku. Trochę jak surowe mięso. Ale kamień nie bije jak ogromne serce, nie pulsuje i nie poddaje się pod dotykiem! Światło było nadal widoczne. Na drżących nogach Spiro wybiegł z komnaty do następnej, której nie pamiętał. Zrobiło się ciemno i Spiro starał się ustalić, kto zgasił światło. Zobaczył okna... ...Które zamknęły się w chwili, gdy do nich podszedł! Nie było na nich żadnych zasłon. Dziury w twardej skale po prostu same się zasklepiły... ponieważ skała nie była skałą! WITAJ W DOMU, SYNU, odezwał się Eygor, a jego głos dobiegał zewsząd. KREW Z KRWI, KOŚĆ Z KOŚCI POWRÓCIŁA DO MOICH WŁOŚCI! - Nie! - Krzyknął Spiro, plując na podłogę na chwilę przed tym jak komnata, która nie była komnatą we dworze, który nie był dworem, zacisnęła się na nim i wchłonęła go... Pozostało jeszcze sześć godzin do świtu, a Eygor stał się potężnym, szybkim i płynnym stworem, jaki jeszcze nigdy wcześniej nie pojawił się na tej planecie. I był głodny! Byt, który sięgał do każdego zakamarka Turgosheim, wypłynął jak lawa przez Runiczny Dwór na płaskowyż i skierował się do Krainy Słońca. Ale tam natknął się na promienie wschodzącej gwiazdy i nic nie mogłoby być bardziej zabójczego dla tego stwora składającego się w głównej mierze z wampirzych odpadków! Z szybkością światła nastąpił całkowity, natychmiastowy katabolizm. Eygorowy twór zamienił się w wybuch gazu, a dym i kurz poszybował w górę, przybierając w powietrzu kształt gigantycznego grzyba. Nastąpiła reakcja łańcuchowa i wybuchało wszystko, gdzie tylko sięgało płynne ciało stwora. Po chwili w licznych, błyskawicznie następujących po sobie wybuchach, zniknęło Turgosheim, a pozostał jedynie ogołocony ze wszystkiego skalisty wąwóz... W tej samej chwili, kilka tysięcy mil dalej, Nekroskop i jego towarzysze stali niedaleko Bramy i kontemplowali niesamowitą ciszę. Krajobraz upstrzony był kupkami dymiącego popiołu, tam, gdzie stała wieżyca fruwały jeszcze kłęby kurzu. Po chwili milczącej kontemplacji odezwał się Goodly: - Nathan. Ja... przepraszam, to znaczy... - Wiem - skinął głową Nekroskop. - To już niedługo, prawda? Koniec zobowiązań. Goodly odwrócił spojrzenie, ale Nathan tylko się uśmiechnął. I był to uśmiech oraz spojrzenie Nathana, ponieważ przerażająca moc odeszła wraz z zagładą Eygora. Rozpuściła się wraz ze zniknięciem potwora. Przenieśli prekognitę dalej od Bramy, gdzie Nathan mógł bezpiecznie wywołać drzwi Möbiusa i wylądowali w Siedlisku. Nathan zawołał Grymasa i zwrócił się do przyjaciół: - Jeśli mi się nie uda, to wiecie, gdzie jest Brama. Macie jeszcze dużo czasu. Nie powiem jednak do widzenia, a wy nie mówcie powodzenia! Na to pierwsze jeszcze zbyt wcześnie, a to drugie nie ma znaczenia. Przyszłość i tak to określiła, na swój sposób. Uśmiechnął się i wywołał drzwi... EPILOG Będąc w Kontinuum Möbiusa, Grymas odezwał się: O co chodzi, wujku? Przecież już tutaj byliśmy. Przy Bramie w Krainie Gwiazd odbyłem coś, o czym powinienem wiedzieć wcześniej, tylko, że teraz miałem intuicję, która pozwoliła mi to zauważyć. Jest wiele różnych rodzajów drzwi. Thikkoul już dawno temu wiedział o tym, ale nie zdawał sobie z tego sprawy! Powiedział mi, że „widzi drzwi... ale płynne, narysowane na wodzie, stworzone przez zmarszczki na powierzchni. A za każdymi z nich jest cząstka twojej przyszłości... „ W porównaniu z innymi drzwiami, moje drzwi nie są niczym nadzwyczajnym. Istnieją inne drzwi? I nie trzeba ich wywoływać? W tym rzecz, potwierdził Nathan. Niektóre istnieją same z siebie, a niektóre trzeba wywołać. Od jakiegoś czasu wiedziałem o tym, że istnieją drzwi do przyszłości i przeszłości, ale nigdy nie pomyślałem o tym, żeby wywołać drzwi w środku Kontinuum! Kontinuum jest jak wielki dwór z licznymi pokojami, w których nigdy nie byłem. Może nie muszę. Nie... nie rozumiem, powiedział Grymas. Zrozumiesz. Twój ojciec wiedział o drzwiach i ty także. Wyczuwasz je, choć nie rozumiesz! Jesteś dzikim wilkiem, który zna się na ścieżkach i szlakach. Znasz się na... kierunkach! Achhh!, zauważył Grymas. Świat mojego ojca - i twój, wujku. Właśnie. Wskazałeś mi drogę, ale nie było jeszcze szlaku, którym trzeba iść, ponieważ go nie wywołałem! Jeśli znowu mi pokażesz drogę, to zapamiętam ją, jako jedną z moich współrzędnych. To tutaj. Właśnie tutaj!, rzekł Grymas, wskazując drogę. Nathan bez chwili zastanowienia wywołał drzwi, a kiedy się otworzyły, poczuł słodki wietrzyk poruszający włosami... jeden z licznych wiatrów Ziemi! Przeszli przez drzwi i Nathan pomyślał: „To koniec moich zobowiązań - przynajmniej jeśli chodzi o równoległy wymiar Krainy Słońca i Krainy Gwiazd”. Wiedział, że kiedyś już tu był; miejsce, które uważał za magiczne i w którym znalazł się w magiczny sposób. Nasłoneczniony stok górujący nad domem Zek w Porto Zoro na wyspie Zante, na Morzu Jońskim. Stojąc w cieniu starej sosny, Nekroskop głęboko wdychał pachnące żywicą powietrze i wpatrywał się w niesamowicie niebieskie Morze Jońskie. Ale Grymas wyglądał na zdezorientowanego... utracił wszystkie punkty orientacyjne. Był w końcu w obcym miejscu i świecie. - Nie martw się - powiedział Nathan, głaszcząc go po drżącym uchu. - Długo tutaj nie zostaniemy. Tylko tyle, ile potrzeba na rozmowę z Gustawem Turczinem... Sześć miesięcy później, czasu ziemskiego. Stali nocą w pobliżu Bramy i patrzyli na krajobraz Krainy Gwiazd. Nadszedł chyba czas, żeby północnym lądom nadać nowe nazwy. Na dalekim wschodzie i zachodzie wyschły wampirze bagna i zostały oczyszczone przez słońce. W całym świecie nie było już Wampyrów - przynajmniej nic o nich nie było słychać. Ludzie jednak byli nadal czujni i zapewne będą, przynajmniej dopóki nie umrze Lardis Lidesci! Zmiany dotyczyły nie tylko bagien. Z lodowców popłynęła woda, parowała, tworzyły się chmury i na sawannie oraz na pustyniach zaczęły padać deszcze, a szara powierzchnia lądu zazieleniła się. Tak więc wiele się zmieniło i dotyczyło to również Bramy. Brama stała się jeziorem, w którym odbijały się nocą gwiazdy. W miejscach, gdzie znajdowały się dziury w wulkanicznym podłożu, woda tworzyła niewielkie wiry na powierzchni i płynęła w dół do podziemnej Bramy i równoległego świata. Był to niekończący się cykl, który chronił odrębność oraz integralność obu światów. Zamknięty obieg, taki sam jak wstęga Möbiusa. Ponieważ wody powrócą z wielkiego, sztucznego zbiornika w Perchorsku, który powstał w wyniku przegrodzenia płynącej tam rzeczki. Wydobywająca się z Bramy fontanna światła sięgała stu stóp wysokości i opadała na ziemię oraz do jeziora łagodnymi, białymi strumieniami wody. Ze wszystkich cudów wampyrzego świata ten był chyba największy. Nathan myślał, że to jednak największy cud i przytulił Mishę tak mocno, że niemal pozbawił ją tchu. Podobnie uważali Trask, Zek, Goodly, Chung, Lardis, Kirk, Grymas i Błysk. A dla Andreia największym cudem nie było jezioro z fontanną, ale mocno zbudowana kobieta, która śmiała się, tańczyła i kręciła piruety. Kobieta wyglądająca o wiele młodziej, niż wskazywałaby na to metryka. Na imię miała Anna Maria! Spis treści: CZĘŚĆ PIERWSZA: Ziemia I. Na zewnątrz, wewnątrz 4 II. Kłopoty w Wydziale E - Droga Möbiusa 17 III. Bramy: Perchorsk i Radujevac 32 IV. Droga do domu 46 CZĘŚĆ DRUGA: Kraina Słońca i Kraina Gwiazd I. Kraina Gwiazd 60 II. Na równinach 73 III. Powrót do domu 86 IV Nestor 96 CZĘŚĆ TRZECIA: Wampyry! I. Canker i Siggi 10 9 II. Gniewica, Wran, Spiro 11 9 III. Walka przy Skale 13 1 IV. Vormulac 14 3 CZĘŚĆ CZWARTA: Najazd - Frakcje - Potyczki - Śmiałe posunięcie - Nathan I. Wydział E - Turczin - Tzonov 16 0 II. Rekonesans 17 4 III. Zasadzka w Krainie Gwiazd - Dociekania Nestora - Odkrycie Cankera 18 5 IV. Przynęta Devetaki 19 7 V. Intrygi lady 21 1 VI. Devetaki: efekty intryg Nathan: po bitwie o Skalne Schronienie 22 1 CZĘŚĆ PIĄTA: Nathan: zwycięzca dla żywych, marzyciel dla zmarłych I. Stare znajomości 23 3 II. Nowe kontakty i unieważnianie umów 24 3 III. Powrót Vasagiego! Śmierć Nany Kiklu 25 0 CZĘŚĆ SZÓSTA: Zajmowanie pozycji! I. Narada wojenna u Gniewicy - Atak na strażnicę - Nowi przybysze 26 3 II. W kolonii trędowatych - Upadek Skalnego Schronienia - Ucieczka Tzonova! 27 7 III. Tzonov: ponowne uprowadzenie Misha: wyjaśnienia 29 1 IV. Plan kampanii - zmarli sprzymierzeńcy 30 3 CZĘŚĆ SIÓDMA: Wyrównywanie rachunków - Potyczki - Marzenia I. Partyzantka Nathana - Zasiewanie podejrzeń 31 3 II. Atak na Wieżycę Gniewu - Przepowiednie psiego lorda 32 3 III. Devetaki zarządza odprawę - Nathan składa kolejne wizyty 32 8 IV. Poza przyszłością i przeszłością - Przemieszczanie się - Kłopoty na przełęczy 33 8 V. Sny zmarłych - Symbole Ethloia - Terror w Turgosheim! 34 8 Część ósma: Wojny krwi! I. Odloty - Burza nad Krainą Gwiazd 35 7 II. Atak na wieżycę - Na pustyni 36 9 III. Nana, Nestor, Nathan - Konfrontacja! 37 9 IV. Śmierć Nestora - Intuicja - Pakt z diabłem! 38 8 V. Potrząsanie siecią - Oblężenie Siedliska 40 1 VI. Wielkie Coś! 41 3 EPILOG 42 7