Krzysztof Łukaszewicz Sto dni Hoffmana ^° czyli Jak powstawało „Ogniem i mieczem" szyAski i S-\ ?;: ? ?.???:: ? ?.???? ? . i'* yH Hk* *??^? liB:iS H ????'? 1 ijl ???-:: . • , -'- ??'^?», j u ?. WARSZAWA DZIEŃ 6 Poniedziałek, 20 października ????????????? pierwszy z licznych dni zdjęciowych w stolicy. Dzisiejszy obiekt zdjęciowy to chyba najbardziej charakterystyczny z symboli Warszawy - Zamek Królewski, którego wnętrza zagrają komnaty gniazda księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, czyli Łubniów. Z rana dostałem dwie wiadomości, jak to zwykle bywa, złą i dobrą. Zła była taka, że Józio Jarosz rozchorował się i ja mam przejąć większą część jego obowiązków. Józio czuł się kiepsko już podczas ostatniego dnia pobytu w Sierpcu. Wszyscy namawiali go, by nie jechał do Lublina i odpoczął przez weekend. Zbyszek Gruz nawet zadzwonił do mistrza Hoffmana, prosząc o interwencję. Jednakże Józek Jarosz nie należy do ludzi, którzy lubią wypoczywać. Uparł się i pojechał z nami. Teraz będzie musiał odleżeć swoje, by nad Ropą i w Zubrzycy być w pełni sił. Tymczasem i Andrzej Seweryn miał małe kłopoty, choć innej natury. Przylatywał mianowicie z Paryża samolotem, ten zaś nie mógł wylądować na Okęciu z powodu gęstej mgły. Książę Wiśniowiecki krążył więc w powietrzu półtorej godziny i w efekcie praca nad prostymi w sumie scenami przeciągnęła się aż do północy. Romek Suszyński, nasz operator, śmiał się, że miał dziś kupić sobie ciepłe spodnie, aby nie marznąć nad Ropą. Niestety, nasze nocne sklepy prezentują zupełnie odmienny asortyment, choć także rozgrzewający. Podczas kręcenia odprawy posłów kozackich przez Jeremiego (- Mordujcie ich, by czuli, jak umierają!) Sucharuka, kreowany przez Aleksandra Wysockiego, protestował tak energicznie (- My posłowie!), że obalił na ziemię pięciu przytrzymujących go strażników. Jednak co 28 Sto dni Hoffmana Kozak, to Kozak! Niestety, akurat ta wersja sceny nie przypadła naszym reżyserom do gustu. Ale było to oczywiste - w dalszej kolejności Sucharuka mógłby zabrać się za Wołodyjowskiego, Skrzetuskiego i Za-ćwilichowskiego, o księciu Jeremim nie wspominając. W ten sposób sam wygrałby powstanie, a pewne miasto na Ukrainie, które kiedyś nazywało się Płoskirów, a dziś Chmielnicki, nosiłoby z pewnościąjego imię... Podczas obiadu Andrzej Seweryn, którego podobnie jak i mnie najwyraźniej nurtował problem pochodzenia terminu catering, zapytał o to naszego mistrza. - Słowo catering pochodzi od imienia Kateriny Wielkiej, carycy, która wszystkim dawała - wytłumaczył Hoffman. Że też człowiek sam na to nie wpadł! Nasze „Bulinki" przecież też... wszystkim. W końcu nikt na planie głodny nie chodzi. Nawet dla Jarosza coś zawsze się znajdzie... DZIEŃ 7 Wtorek, 21 października v»hoć mieliśmy dziś do nakręcenia dwie ważne (czytaj: trudne) sceny - sporu księcia Wiśniowieckiego z senatorami o przyznanie buławy hetmana wojska zaporoskiego Chmielnickiemu oraz podjęcia przez Podbipiętę decyzji o wyjściu ze Zbaraża - nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego (Romek Suszyński nie może kupić spodni), skończyliśmy zdjęcia jeszcze przed osiemnastą (tym razem spodnie zimowe zapragnął kupić sam Hoffman). Szybkiej pracy z pewnością sprzyjał też obiekt zdjęciowy: fort Sanguszki, a ściślej jedna z jego sal, która już do końca kręcenia zdjęć będzie pełnić rolę którejś z komnat w Zbarażu - a to sali obrad, a to osobistej komnaty księcia Jeremiego, a to alkierza Zagłoby. Sala nie była duża, zatem mieściło się w niej znacznie mniej ludzi z ekipy, która została okrojona do osób absolutnie niezbędnych. Wszak tłok pracy nie sprzyja... Wszyscy mieli olbrzymią motywację, by pracować szybko i intensywnie. Trzeba było przecież jakoś sensownie i spokojnie spakować się przed ponaddziesięciodniową wyprawą w góry. Warszawa 29 Na planie pojawiły się dziś dwie wielkie osobowości: Gustaw Holoubek, kreujący Adama Kisiela, antagonistę Jeremiego i zwolennika ugody z Kozakami, oraz Szymon Kobyliński, czyli Mikołaj Ostroróg, jeden z trzech niefortunnych regimentarzy spod Piławiec. Panu Szymonowi udział w filmie należał się jak mało komu. To przecież on wykonał setki ilustracji do kolejnych wznowień Trylogii, w Telewizji Edukacyjnej zaś, w bloku „To jest historia", za pomocą papieru i węgla przybliżał młodzieży rzeczywistość historyczną „Ogniem i mieczem". No i charakteryzacja nie była tu wcale potrzebna - tak senatorskiej brody nasz Make- up nie miał w swoim magazynie. Mistrz Holoubek natomiast oczywiście potrzebował charakteryzacji - wszak poprzedniego wieczoru występował na scenie teatru „Ateneum" w roli ojca współczesnej rodziny. To samo czekało go wieczoru dzisiejszego. Tam oczywiście sumiaste wąsy i godna broda były nie do przyjęcia. Tu -jak najbardziej. O dwudziestej jestem już na kwaterze. Nareszcie będzie można pospać osiem, a nie sześć godzin! ?? ? DZIEŃ 8 Czwartek, 23 października INlimkówka nad Ropą. Okolica niczym Tyrol i Bawaria razem wzięte: wspaniałe, porośnięte jodłami góry, a w dole szeroko rozlana rzeka o szmaragdowej toni. Ci Polacy, którzy szukają pięknych krajobrazów w Szwajcarii czy jeszcze dalej, pewnie nawet nie wiedzą, co mają we własnym kraju. W dodatku na niebie ani jednej chmurki, a temperatura sięga dwunastu stopni. Warunki wręcz wymarzone - mamy wspaniały kawałek Dniepru i możemy rozpoczynać wodną podróż Skrzetu-skiego na Sicz. Ciekawostką jest fakt, że łódź, której użyjemy, jest nieco starsza od jakiejkolwiek chyba kozackiej czajki - to kopia łodzi św. Wojciecha sprzed, bagatela, równo tysiąca lat. Można ją było oglądać wraz z dublerem czcigodnego świętego na pokładzie podczas obchodów tysiąclecia Gdańska. Tak więc do tej czajki zasiada sternik z wioślarzami, chłopakami z GOPR-u, dumnymi ze swoich kozackich fryzur. Tylko pewien anonimowy ratownik (dentysta z zawodu), głaszcząc się po łysej głowie, miał łzy w oczach. - Panowie, który z pacjentów mi teraz zaufa? Murowane bankructwo. Po załodze do łodzi wsiadają pasażerowie: Michał Zebrowski (Skrzetuski), Stefan Szmidt (wachmistrz), kilku kaskaderów żołnierzy oraz Jerzy Cnota, ostatnio wielki miłośnik margaryny Kama, kreujący przewoźnika. Czajka odbija od brzegu, za nią sunie tratwa z kamerą i reżyserami, a dokoła motorówki GOPR-owskie z ratownikami, Wojtkiem „Długim" i ze mną na ubezpieczeniu. 3. Sto dni Hoffmana 34 Sto dni Hoffmana Niestety, okazuje się, że łódź jest nieszczelna i przy kilkunastoosobowym obciążeniu rychło zaczyna silnie przeciekać. Wioślarze porzucają wiosła, chwytają za kubły i wylewają wodę za burtę. Półtorej godziny kręcenia i walki z wodą - wreszcie wioślarze są już tak przemoczeni, że trzeba wracać do brzegu. Załoga osusza „farelkami" spodnie, do mnie zaś podchodzi Leszek Adamowski z zagadkowym uśmiechem na swojej rumianej twarzy. - Słuchaj, Krzysiu - zagaja - telewizja przyjechała z Rzeszowa, chcemy pokazać im jakiś numer kaskaderski, chodź, powiesimy cię... Zachwycająca propozycja. Mogłem tylko zadumać się nad prawdziwością przysłowia: „Dla sławy Cygan dał się powiesić...". Na szczęście przeżyłem ten numer. Kiedy przybyli redaktorzy z kamerą, Władek Kita przygotował dla mnie metalowy pałąk na tułów, z ramką obłożoną gąbką pod siedzenie. Na to nałożono mi kostium kozacki; fałszywa pętla zawisła na szyi, prawdziwa na końcu żelaznej osi-kręgosłupa całej konstrukcji. Któryś z uczynnych kaskaderów wybił mi stołek spod nóg i... Wiszę. - Trupa udawaj - tłumaczy Leszek Adamowski. - Głowa sztywno na prawo, nie opuszczona, oczy otwarte, język na wierzchu. I tak powisiałem sobie przez pół godzinki, aż panowie z rzeszowskiej telewizji nakręcili wywiad z Leszkiem i Władkiem Kitą. Wprawdzie próbowałem wcześniej umknąć ze stryczka, jednakże redaktorzy gorąco zaprotestowali. Ładniej im było z wisielcem w tle. - Kompozycja lepsza - mówili. Wkrótce czajka wyruszyła na wodę po raz kolejny. Tym razem z playbacku puszczono odgłosy bębnów i rzewną pieśń kozacką - wioślarze pouczeni dzień wcześniej przez Zdzisia Szymborskiego wspaniale poruszali ustami. Przyznaję, że ta płynąca w pięknej scenerii czajka, łomot bębna i pieśń stworzyły obraz piękny i wzruszający. Każdemu, kto miał okazję to zobaczyć i usłyszeć, owa scena musiała zapaść w pamięć na całe życie. Już po zmierzchu mieliśmy parę małych problemów, jak na przykład gasnący żar w lampce umieszczonej na dziobie łodzi, który szczególnie irytował Jerzego Hoffmana. Nasz bułgarski pirotechnik, Wa-lentin Stefanów, co pięć minut podpływał motorówką do czajki, aby wzniecić ogień, a on i tak gasł z powodu wszechogarniającej mgły. Ropa 35 Na koniec motorówka policyjna podholowała czajkę wraz z tratwą do brzegu. Trwało to dość długo, bowiem jak w starej piosence Budki Suflera, napisanej specjalnie dla naszej sekretarki produkcji, Joli Pawłowskiej, „silnik rzęził ostatkiem sił...". Dwa razy zgasł nawet zupełnie, ale dzięki turbodoładowaniu czajki (wioślarze chwycili za wiosła), szczęśliwie dopłynęliśmy do brzegu. I nawet zdążyliśmy na pulpety na kolację. DZIEŃ 9 Pigtek, 24 października lego dnia nie wszyscy w naszym domu wczasowym w Wysowej obudzili się rześcy i wypoczęci. Już po przybyciu na plan kilka osób z czerwonymi obwódkami dookoła oczu, poziewując ukradkiem, rozpoczęło poszukiwania sprawców nocnej balangi. A wszystkiemu winne ceny. Kieliszek wódki, pięćdziesiątka nieoszukana - dwa złote dwadzieścia groszy! Najtaniej w Rzeczypospolitej! I tak oto butelki w barze poczęły krążyć gęsto. Wioślarze-górale zaczęli śpiewać. Dołączył do nich Jurek Pakos, kaskader. I ja... Z początku ładnie: „Góralu, czy ci nie żal...", „Hej, sokoły...", ale około pierwszej w nocy, inspirowani przez Jurka, który pochodzi w ogóle z Warszawy, zeszliśmy na tematy piłkarskie. A różnych przyśpiewek można się dziś na stadionach nasłuchać... Dobrze, że wioślarze dzisiaj wyjeżdżają. Dzień numer dziewięć stał pod znakiem zmagania się z pogodą, która wczorajsze przepiękne oblicze zmieniła na znacznie bardziej kapryśne i deszczowe. Rychło ustalił się schemat: słońce - chmury -deszcz ze śniegiem - śnieg i mgła - słońce. I tak przez cały dzień, choć kolejność powyższych zjawisk meteorologicznych ulegała nadprogramowym zmianom. Rozpoczęło się więc czyhanie na korzystną aurę. Wszak śnieg podczas wodnej podróży Skrzetuskiego na Sicz był absolutnie wykluczony! 36 Sto dni Hoffmana Cała ekipa oczekiwała zatem niecierpliwie, ukryta w przyczepach campingowych i barobusie. Na dworze stali Józek Jarosz i Krzych Zbieranek. Z zadartymi do góry głowami pilnie obserwowali niebo. Naraz elektryzujący głos podrywał wszystkich: - Jest słońce, do łodzi! Bywało i tak, że nim załoga zasiadła do wioseł, słońce już się skończyło. Wtedy wszyscy klnąc wracali do przyczep zionących żarem „farelek". Niemniej po półtoragodzinnych opadach deszczu ze śniegiem zawsze można było liczyć na dwadzieścia minut dobrej pogody. Tak twierdził miejscowy góral, a wiadomo przecież, że miejscowi górale mają do tego, nie wiedzieć skąd, niesamowitego nosa. Wykorzystywaliśmy zatem te dwudziestominutówki, jak tylko mogliśmy. Okazało się nawet, że wykonaliśmy nasz dzienny plan z nadróbką - ujęciem panoramicznym, kręconym z drogi. Józek Jarosz był z siebie bardzo zadowolony. - Mówiłem, że po deszczu ze śniegiem będzie słońce! Pół godziny, z zegarkiem w ręku, co?! Na zakończenie do motorówki zabrano zziębniętych aktorów, czajkę zaś pociągnęła tym razem najsilniejsza z motorówek. "Moja" pozostała na zalewie. Razem z ratownikiem pociągnęliśmy za sobą szalupę, w której Skrzetuski odprawił Rzędziana na powrót do Łubniów. Tymczasem nadciągnęła mgła. Widoczność ograniczyła się do dziesięciu metrów. W dodatku zaczęło wiać jak diabli i z nieba sypnął gęsty śnieg. Józek Jarosz był z siebie bardzo zadowolony. Z pewnością siedział już w ciepłej przyczepie, ze szklanką czegoś rozgrzewającego w ręku. Tymczasem szalupa holowana przez nas zerwała się. Linkę oczywiście diabli wzięli. Na szczęście udało się nam w tym mroku zgubę odnaleźć. Tylko że teraz ciągnąłem ją własnoręcznie na trzydziestocenty-metrowym postronku. Moja dłoń rychło stała się sina, mokra i sztywna, ale utrzymałem. Rozgrzałem się dopiero wieczorem w barze. Około dziesiątej wpadł nawet Michał Żebrowski. Rozejrzał się po salce. Ropa 37 - No, tu to jest chociaż młoda ekipa - orzekł, przysiadając się do nas. Fakt. Aktorów kładą spać z seniorami ekipy. Żeby rano nie byli zbyt zmęczeni. A my, kaskaderzy, charakteryzatorki, oświetleniowcy, dyżurni -młody kwiat polskiego kina - z wodzirejem Grzesiem na czele bawiliśmy się do samego rana. Około obiadu Krzych Zbieranek wpadł nad zalewem na idącego do łodzi Jerzego Cnotę. Obrzucił go bacznym spojrzeniem. Jego wzrok przykuła współczesna czapka, robiona na drutach, niebieska z biało--czerwonym paskiem u dołu i pętelką na czubku, na głowie aktora. - Jurek, a gdzie podziała się twoja czapka futrzana? - W autobusie zostawiłem. - Ale ty łódką płyniesz, a nie autobusem! ??? CD ?? ??? INTERMEZZO Sobota, 25 października J uż droga z Wysowej do Zawoi przekonała nas, że warunki jazdy znacznie się pogorszyły. Na szczęście był to stosunkowo krótki przerzut dla ekipy - około stu osiemdziesięciu kilometrów. Jednakże na miejscu, w Beskidzie Żywieckim - znacznie większe wysokości i górskie drogi - musiało być jeszcze gorzej. Drogi poczęły lśnić złowrogo, śnieg z deszczem nie przestawał padać. Zawoja okazała się najdłuższą wioską w Polsce. Podobno jadąc od tablicy do tablicy należy pokonać dwadzieścia pięć kilometrów! Razem z Mięciem dotarliśmy do domu wczasowego „Górnik" i zażądaliśmy apartamentu dla kierownictwa planu. Jego wygląd przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Pokój był obszerny, telewizor kolorowy z pilotem, meble mahoniowe, „wypoczynek" skórzany. A łazienka - cała w kafelkach, błyszczące baterie, świeży zapach! Wprawiło nas to w doskonałe humory. W holu spotkałem Darka Krysiaka, szefa charakteryzacji. Stał pod tablicą informacyjną z napisami: Jadalnia, Bar, Sauna, Siłownia, Basen. - Gdy tylko się rozpakuję, idę trochę popływać w basenie - orzekł zadowolony. Niestety, jego radość okazała się przedwczesna. Po zasięgnięciu informacji u pani z portierni okazało się, że basen owszem jest, ale odkryty. Tak więc Darek, nie kryjąc rozczarowania, musiał zarzucić swój ambitny plan. Rozbawiony tym wydarzeniem, udałem się na zasłużony, solidny obiad. Jednakże gdy tylko pojawiłem się w „Krakusie", gdzie zamiesz- 42 Sto dni Hoffmana kala starszyzna ekipy, z miejsca rzucili się na mnie Paweł Bareński, Józek Jarosz, Jurek Szebesta i Tomek Biernawski. - Świetnie, że wpadłeś - usłyszałem. - Trzeba zawieźć Michała Żebrowskiego i Stefana Szmidta do Zubrzycy, tam jest Marek Zaleski z końmi, niech się aktorzy z nimi oswoją... - To nie ma już innych kierowców? - pytam. - Są... Ale oni boją się jechać, mówią, że mają za ciężkie samochody i słabe opony. A ty ze swoim terenowcem raz dwa się uwiniesz... No cóż. Obiad należało przełożyć na kolację. - Dobra, to dawajcie ich, ja nie pękam - odrzekłem zrezygnowany. Wyszedłszy na parking, natknąłem się na Tomka Michrowskiego, kierowcę busa nr 2. - Dokąd ruszasz? - zagadnął. - Do Zubrzycy. Popatrzył na mnie bez słowa. - No... co jest? - zapytałem, podenerwowany jego milczeniem. - Nic... Droga fatalna, ślisko, kręto, ja bym się bał jechać... Aha. Zawodowy kierowca boi się jechać. To co ja mam powiedzieć? W tym momencie poczułem, że czcigodne kierownictwo ekipy wysyła mnie na zgubę. Ale za to w dobrym towarzystwie. Oprócz wspomnianych aktorów załadowali się jeszcze do mnie Tomek Biernawski i Krzych Zbie-ranek. Przejechaliśmy pięć kilometrów. Minęliśmy tabliczkę z przekreślonym na czerwono napisem Zawoja. Z góry zjeżdżał mikrobus nr 5 z zawodowym kierowcą Markiem Wróblem, który zatrzyma! się i opuścił szybę. - Na górę jedziecie? Nie ma szans, by przejechać. Ja próbowałem, to zacząłem ześlizgiwać się w dół. To szaleństwo pchać się tam przy takich warunkach. Zawracajcie! Spojrzałem na swoich pasażerów. - Nie, w takim razie nie ma sensu ta jazda. Trzeba zawracać -orzekł Stefan Szmidt. - Tak, podarujemy sobie te konie - poparł go Michał Zebrowski. Krzych Zbieranek pokiwał głową. Tomek Biernawski nic nie powiedział. Zamknąłem na chwilę oczy. Jeśli zawrócę, nikt nie będzie miał do mnie pretensji. Zubrzyca 43 Uśmiechnąłem się do siebie. Ja nie miałem nic do stracenia. Przecież zawodowym kierowcą nie byłem. I pojechaliśmy. Na dwójce pod górę, bez, broń Boże, dotykania pedałów hamulca i sprzęgła. Trzy pętle, trzy ostre zakręty. Tuż za przełęczą zobaczyliśmy kaskaderów. Jeden z ich samochodów leżał w rowie, drugi pomagał mu się stamtąd wydostać. Z górki jechało się gorzej. Samochód niebezpiecznie się rozpędzał, a nie mogłem używać hamulca - oznaczało to poślizg i rów. Na jedynce doprowadziłem jakoś samochód do Zubrzycy. Pokonanie piętnastu kilometrów zajęło nam godzinę... A potem czekał nas jeszcze powrót... W tym miejscu, co poprzednio, spotkaliśmy kaskaderów. Udało im się wyciągnąć samochód z rowu. Zatrzymałem się. - I jak, dacie radę? - pytam. - Już opanowaliśmy sytuację - odpowiadają - ale na wszelki wypadek jedźmy razem. Nasze auto nie jest w pełni sprawne, będziecie nas asekurować. Kiwnąłem głową i dałem im znak światłami, by ruszyli. Po chwili zniknęli za zakrętem. I tyle ich widzieliśmy! Ja jechałem piętnaście na godzinę, oni pewnie z pięćdziesiąt. W takich warunkach! Ale gdyby byli inni, czy zostaliby dobrymi kaskaderami? WIGILIA DNIA 10 Niedziela, 26 października U w dzień miał przejść do historii naszej ekipy jako najbardziej dramatyczny z dotychczasowych. Padający przez całą noc gęsty śnieg postawił pod znakiem zapytania sens kręcenia zdjęć w Zubrzycy. A zaczęło się tak spokojnie... Wręcz idyllicznie. W ogóle niedziela rozpisana była w planie jako dzień wolny. Poprzedniego wieczoru snuliśmy z Mięciem błogie plany: - Sen do dziewiątej, śniadanie, kościół, kawiarnia, ciastko jakieś, potem relaks, sauna, siłownia... - Słowem pełna kultura. 44 Sto dni Hoffmana Ale gdy po śniadaniu natknąłem się na ekipę kierowniczą, czatującą w holu naszego pensjonatu „Górnik", pomny doświadczeń dnia poprzedniego od razu wiedziałem, że z wolnego nici. I się nie myliłem. Okrężną drogą, by ominąć hol, udałem się na śniadanie. Dopiero wtedy pokazałem się na oczy kierownictwu produkcji. - Młody, grzej silnik, zapier... do Zubrzycy! Tak oto pojechaliśmy z Mięciem do skansenu, miejsca naszej pracy. Zamiast na ciastko do kawiarni - ustawiać plan. Na szczęście śnieg leżący na drodze zwiększał przyczepność i w porównaniu z wczorajszą podróż przez przełęcz (nazywa się Krowiarki -czy to nie piękna nazwa?) okazała się dziecinnie łatwa dla samochodu z napędem na cztery koła. Mimo wszystko wpadliśmy z Mięciem w doskonałe nastroje. Świeciło wspaniałe słońce, dokoła rozpościerały się ośnieżone, porośnięte świerkami szczyty gór. Krajobraz wspaniały. A do tego Miecio zażyczył sobie jeszcze podkład muzyczny z filmu „Waleczne serce", który popłynął z samochodowego odtwarzacza. Pootwieraliśmy okna i cieszyliśmy się jak małe dzieci. Około południa na plan przybyła wielka trójka: Jerzy Hoffman, Adek Drabiński i Grzegorz Kędzierski. Widok potężnych zwałów śniegu na dachach domostw, na wieżyczce cerkwi, na drzewach, dosłownie wszędzie, poraził naszych włodarzy. W takiej scenerii to można kręcić film o Bożym Narodzeniu, ale nie o zimie tak lekkiej, jakiej najstarsi na Rusi nie pamiętali. ~ I po co ja układałem na dachach takie piękne strzechy - złorzeczył scenograf Krzyś Gajewski. - Całą pracę diabli wzięli. Na szczycie, do którego dołączyło także kierownictwo produkcji, rozpoczęła się gorączkowa narada. Jeśli kręcimy, a kontynuacje tych scen odbędą się według planu późną wiosną, to wtedy o śnieg będzie ciężko. Jeśli zarzucamy pracę, to te trzy dni wstrząsną już i tak trzeszczącym budżetem filmu... Na marne pójdzie przerzut ekipy, koszty transportu koni i zakwaterowania. W dodatku każdy dzień zdjęciowy to dla ekipy wydatek rzędu miliardów (starych oczywiście)... Zima przyszła o tydzień za szybko. Napięcie udzieliło się wszystkim pionom. „Bulinki" nie nalewały nikomu całego kubka kawy, aby jej nie rozlewać trzęsącymi się ręka- Zubrzyca 45 mi. Pod drzwiami naznaczonymi wiadomymi symbolami geometrycznymi ustawiły się długie ogonki... Na szczęście nie musiałem tego oglądać. Polecono mi odwieźć Michała Zebrowskiego i Stefana Szmidta, utrudzonych ćwiczeniem od samego rana jazdy konnej, do pensjonatu na obiad. Pod „Krakusem" wysadziłem artystów i mówię: - No, panowie, smacznego, ja wracam do Zubrzycy wedle poleceń. W tym momencie Michał Zebrowski zareagował niczym starszy brat: - Nie wygłupiaj się, pójdziesz zjeść z nami! Z przyjemnością skapitulowałem. Ponieważ obiad w „Krakusie" nie był jeszcze gotowy, ruszyliśmy w teren. Na nasze szczęście trafiliśmy do najprzyzwoitszego lokalu w Zawoi. Na pstrąga. Dołączyła do nas jeszcze Małgosia Kierska - script ekipy. Wszyscy troje zamówili pstrągi. Michał największego. Moja tradycja nakazuje mi jeść w niedzielę schabowego. By jej zatem uczynić zadość, wyłamałem się z ogólnej konsumpcji rybnej. Ponadto obawiałem się, że nim wygrzebię spośród ości jakiś odpowiednio duży kawałek, ślina ucieknie mi całkowicie z ust. Byłem już w połowie mojego schaboweg o, a Michał wciąż nie dostał swojej porcji. - Co tam z tym pstrągiem? - zapytał w końcu zniecierpliwiony. - Robi się... - odpowiedział kelner. Ale wśród ogólnego gwaru Michał nie dosłyszał. - Co on powiedział? - zwrócił się do mnie. - Że łowi się - odrzekłem. Wśród ogólnych śmiechów umówiliśmy się na powtórkę pstrąga któregoś wieczoru i pojechałem do Zubrzycy. Okazało się, że decyzja już zapadła: robimy! Cała ekipa, już rozluźniona, zasiadła w jedynej we wsi karczmie. Tam poznałem dziennikarzy z „Przekroju", którzy zrobili mi zdjęcie do gazety, oraz Iwonę Schymallę. Wieczorem szczyt ekipy został zaproszony do leśniczówki na pieczonego na ogniu barana. Ponieważ robiłem za kierowcę, wkręciłem się i ja... Wokół rozpalonego wewnątrz chaty ogniska rozbrzmiewały chóralne śpiewy. „Pij, bracie, pij...", „Hej, sokoły", „O mój rozmarynie" 46 Sto dni Hoffmana i inne ułańskie przyśpiewki w stylu „Przybyli ułani pod okienko...". Najlepiej słychać było Marka Zaleskiego. Oprócz niego świetnymi solowymi wykonaniami pieśni tzw. reakcji polskiej popisywał się kierownik produkcji Jerzy Frykowski. W drogę powrotną do Zawoi otrzymałem jako pasażerów starą ekipę z wrześniowej podróży po stadninach dookoła Polski: Marka Zaleskiego i Tomka Biernawskiego. Marek był w doskonałym humorze, a po kilku kolejkach mówił jeszcze więcej niż zwykle. Ciemna noc, śnieg pada coraz gęstszy, droga wije się pod górę. Marek zaczyna: - Wrzuć jedynkę... Teraz dwójkę... Dodaj trochę gazu... Sprzęgło ostrożnie... Trójkę wrzuć... No wrzuć, śmiało do cholery, nie bój się... Sprzęgło... I trójka... No, masz tę trójkę czy nie... Dobra... Skręcaj teraz... Ale nie gwałtownie... spokojnie... I pamiętaj, dotkniesz hamulca, to cię zabiję... Dobra... Zmniejsz światła, bo się mleko robi... Nie redukuj mi do dwójki... Trójką jedź! I tak przez dwie trzecie drogi. Gdyby to nie był Marek Zaleski, z którym zjechałem całą Polskę od stadniny do stadniny, chyba zostawiłbym go w tych górach, mimo śniegu i ciemności. Za to kiedy już dojechaliśmy do „Krakusa", Marek przebudził się ze swojej zadumy, w którą wpadł po minięciu przełęczy, i rzucił: - O... już dojechaliśmy... To ty Krzysiu jesteś mistrz świata. Wieczorem wpadłem jeszcze do „Krakusa" po dyspozycje na jutro. Okazało się, że przyjechał Sasza Domogarow. Od razu wpadł w szpony Marka i Tomka. Ponieważ znów było tanio (to południe to istna Arkadia!), napoje przeróżne lały się obficie. Wreszcie Marek, znużony trudami całego dnia, udał się na zasłużony odpoczynek i na placu boju pozostałem tylko ja. Pograliśmy z Saszą w bilard, wypiliśmy do końca to, co miało być wypite. Około pierwszej Sasza ruszył schodami do swojego pokoju, a ja ulicą do pensjonatu „Górnik". I tylko jedno mnie martwi: mam wstać o czwartej... Zubrzyca 47 DZIEŃ 10 Poniedziałek, 27 października IN a szczęście nie było tak strasznie. Jeśli chodzi o to wstawanie. O 4.20 byłem już umyty, o 4.40 ubrany, a o 4.50 pod „Krakusem", gdzie czekali na mnie Irena Groblewska, Małgosia Kierska i Zdzisio Szymborski. Ruszyliśmy. Była to najtrudniejsza jazda w moim życiu. Nie, nie było ślisko, ale widoczność! Ciemno, mgliście i walące z nieba olbrzymie białe płaty, które przysłaniały cały świat. Widziałem może na trzy metry. Na szczęście udało się nam dojechać. Reszta ekipy miała olbrzymie kłopoty: samochód kaskaderów stanął w połowie drogi i Leszek Adamowski przyprowadził swoją ekipę na piechotę, Władek Kita zaś wyruszył do Nowego Targu po łańcuchy na opony. Bus Marka Wróbla z dziewczynami z charakteryzacji pojechał siedemdziesięciokilometrowym objazdem - na miejsce dotarli o dziewiątej, a mieli być o szóstej. Wózkarze natrafili na tej samej drodze na leżącego w poprzek drogi tira. Zjawili się dopiero o jedenastej. A Józek Jarosz co pięć minut pytał mnie przez radiotelefon: - Czy wózkarze już dojechali? No i co, są już wózkarze? Młody, gdzie ty jesteś? Miałeś stać na drodze i wypatrywać wózkarzy! - Poszedłem na „kamp"! - palnąłem wreszcie. Po chwili: - Młody, jestem na „kampie" i wcale cię tu nie widzę. Zapierdalaj mi na drugi „kamp", dowiedz się, czy już są wózkarze! - Dobra, już idę... Kilka minut później: - Młody, gdzie ty jesteś?! Tylko mi nie mów, że na drugim „kampie", bo akurat tu przyszedłem. - Jestem w tej chwili w toalecie, rozwolnienia dostałem przez tych wózkarzy! Bez odbioru. A tak naprawdę siedziałem u dziewczyn charakteryzowany na Kozaka, i ani mi w głowie było szukanie wózkarzy. W końcu jednak przystąpiliśmy do pracy. Gromada statystów: Żydzi, Kozacy, piechurzy niemieccy, kupcy, przekupki, dzieci oraz wszelaki inwentarz żywy. Miejsce akcji: majdan 48 Sto dni Hoffmana w Czehrynie, na który wjeżdża właśnie Skrzetuski z Rzędzianem, wachmistrzem i eskortą. Na sygnał Krzycha Zbieranka dawałem znak semenom i ruszałem z odległego planu w kierunku kamery. Następnie kręciliśmy scenę targu. Na kramach kupcy porozkładali różnorakie dobra i oferowali je miejscowym. Ja zaś szperałem szablą po sztukach wschodnich atłasów ku oburzeniu właściciela kramu. Mnogość zwierząt domowych i osób sprawiła, że scena wypadła bardzo okazale. I tylko jakaś ciekawska pani w - o zgrozo! -czerwonym kapeluszu wychylała się co jakiś czas zza jednej z chat, pojawiając się w kadrze i wywołując tym samym stek przekleństw wśród ekipy. Udało nam się także wyszyć scenę ze śpiewającym lirnikiem. Postać tę kreował znamienity śpiewak operowy, pan Bernard Ładysz. Jego „białe" oczy, dzieło charakteryzatorek, były niezmiernie sugestywne i całej postaci nadawały mistyczny charakter. Skończyliśmy około godziny szesnastej. Wtedy to Grzegorz Kędzierski ogłosił, że ekspozycja „siadła". Później dowiedziałem się, że w jego języku oznaczało to, że słońce już zaszło. Ponieważ nie dokończyliśmy jednego z ujęć, w którym uczestniczyli gęsto porozstawiani statyści, nieoceniony Zdzisio Szymborski zaczął tłumaczyć wszystkim, by zapamiętali swoje obecne pozycje i tak samo ustawili się jutro. I tu doszło do przykrego wypadku. Stojąca nieopodal krowa spodobała się stojącemu opodal bykowi, który niewiele się zastanawiając i niewiele mając do stracenia ruszył do niej w konkury. Ta, spłoszona nieoczekiwaną obecnością byka na swoim grzbiecie, ruszyła ostro do przodu, trafiając łbem Zdzisia. Ponieważ stałem obok, w ostatniej chwili złapałem ją za rogi. Niemniej wypadek wyglądał groźnie: Zdzisio potoczył się kilka metrów i długo nie mógł złapać oddechu. Szczęśliwie jednak doszedł do siebie. Tak dobiegł końca nasz jubileuszowy, dziesiąty dzień realizacji zdjęć. Wieczorem jak zwykle wpadłem do „Krakusa". Stefan Szmidt wskazał mnie Jerzemu Bończakowi. - Ten młody człowiek jest chętny do gry w pokera - oznajmił. Fakt. Wczoraj pytałem, czy ktoś nie ma ochoty na partyjkę. Zasiedliśmy do stołu. Zdzisio Szymborski, Andrzej Haliński, Jerzy Bończak, Adek Drabiński i ja. Zubrzyca 49 - Mam nadzieję, że panowie gracie na niskie stawki, bo nie mam za wiele pieniędzy - zastrzegłem. - Tak, tak... Po pięćdziesiąt groszy wejście. Ale gdy po owych pięćdziesięciu groszach zaczęli przebijać w ciemno osiem i więcej złotych, a pula urosła do pół miliona, przekonałem się, że to nie żarty. Jednakże grając rozważnie, dostając co jakiś czas mocną kartę, utrzymywałem się około stu pięćdziesięciu złotych „do przodu". Kiedy jednak dosiadł się do nas Michał Żebrowski, a do talii kart dołożono szóstki, doszło do losowania nowych miejsc. Ponieważ dotychczas mnie szło najlepiej, Andrzej Haliński, któremu przypadło pierwszeństwo, wybrał moje miejsce. I odtąd jemu zaczęła iść karta. Moje „przody" systematycznie malały. A kiedy zablefowalem z dwoma waletami na dwa króle Jerzego Bończaka, który mnie sprawdził, zrobiło się całkiem nieciekawie. Gra się zaostrzyła. Pula rosła i rosła. Krąg kibiców otaczał nas coraz ciaśniej. Nad grą czuwał Wojtek Malajkat, który kibicował Adkowi Drabińskiemu. Przyszło wreszcie do siedmiu ostatnich gier. Dostałem na rękę dwie pary asowskie. Wszyscy weszli po dwadzieścia złotych. Jerzy Bończak przy wymianie kart oznajmił, że jest zdrów. Wywnioskowałem zatem, że musi mieć strita. Pula przekroczyła sto pięćdziesiąt złotych. Po wymianie kart Jerzy Bończak zagrał za pięćdziesiąt złotych. Podumałem, pomyślałem, aż w końcu powiedziałem: - Wiem, że z panem przegram, ale chciałbym zobaczyć tego strita. I położyłem na stole pięćdziesiąt złotych, nie spuszczając wzroku z twarzy aktora. Ta zaś zaczęła jakoś tak dziwnie zwężać się i zwężać, i zwężać... Aż w końcu Jerzy Bończak wykrztusił: - To chyba wygrał pan, bo ja mam tylko dwie ósemki... Blefował! Z ostatnich siedmiu partii Michał Żebrowski wygrał dwie (powiedział mi potem, że raz trzymał nawet karetę, ale nikt go nie sprawdził), ja cztery i Zdzisio Szymborski jedną. 0 północy, gdy gra dobiegła końca, Michał Żebrowski zakrzyknął: - Młodzi górą! 1 uścisnęliśmy sobie ręce. 4. Sto dni Hoffmana 50 Sto dni Hoffmana Na starą walutę Michał zgarnął milion pięćset. Ja-pięć dwieście... DZIEŃ 11 Wtorek, 28 października \Jd samego rana niemal wszyscy członkowie ekipy uśmiechali się na mój widok. Po całym „kampie" rozeszła się wiadomość, że młody orżnął starszyznę w pokera. Jerzy Bończak, ledwie mnie zobaczył, oznajmił: - O, witam serdecznie, wieczorem zagramy rewanż, prawda? Tymczasem ekipa podzieliła się na dwa zespoły, czyli „unity". Jeden, dowodzony przez Jerzego Hoffmana i Józka Jarosza, realizował scenę przybycia Bohuna z kniaziówną Heleną do chaty Horpyny w Czarcim Jarze. Szło ciężko, jak po grudzie; nakręcono tylko połowę planowanego materiału. Resztę, wraz ze sceną wróżenia przez Horpynę, scenę pełną efektów specjalnych, odłożono na jutro. Kłopoty wynikły głównie z mnogości ujęć oraz obszerności dialogu. Należało przy tym kręcić tak, aby jak najmniej widać było bądź co bądź jedną z najważniejszych postaci, czyli Helenę, kreowaną tu przez dublerkę. Drugi zespół, z Adkiem Drabińskim i Krzychem Zbierankiem na czele, w którym znalazłem się i ja, miał do wyszycia scenę wyrzucenia Daniela Czaplińskiego, granego przez Jerzego Bończaka, przez drzwi gospody Dopuła. Kaskaderzy przygotowali w miejscu upadku odpowiednie zabezpieczenie, pokryli je błotem. Następnie jednego z chłopców wyrzucano z impetem przez drzwi. Jerzy Bończak w jednej z prób sam dał się wyrzucić, aby sprawdzić -jak się wyraził -jak to jest i lepiej wczuć się w swoją rolę. Gdy już wszystko było przygotowane, aktor poprosił tylko z uśmiechem, aby błoto, w które wpada, było ciepłe (zaraz ktoś usłużny polał je ciepłą wodą), i śmiało klapnął twarzą prosto w ciemną maź. W oczekiwaniu na ten właśnie skok za liną kamery zgromadziła się masa kibiców. Zubrzyca 51 Dziewczyny z charakteryzacji szybko wytarły twarz aktora, kostiu-merzy zaś odnieśli jego czerwony kontusz do ekspresowego czyszczenia. Dubel dla kina musiał się udać za pierwszym razem, bo w końcu ile razy można zmuszać aktora, by padał twarzą w błoto, ale potrzebny był jeszcze jeden dla telewizji. Takie są uroki jednoczesnego kręcenia wersji kinowej oraz serialu. Kiedy strój był już oczyszczony z błota, Jerzy Bończak klapnął w błoto powtórnie, ku uciesze zgromadzonej za kamerą gawiedzi. Gdy kamera przestała rejestrować, ktoś z ekipy odwrócił się do kibiców. - Można klaskać - oznajmił. Tego dnia na własnej skórze przekonałem się, jak bardzo uciążliwe jest rozdawanie autografów. Byłem przebrany w ten sam, co wczoraj, strój kozacki. Do tego Krzych Zbieranek polecił mi, bym dla niepoznaki nałożył czapkę, bowiem wczoraj byłem zbyt widoczny w ujęciach. Toteż tego dnia starałem się nie pchać na bliskie plany. Gdy ogłoszono przerwę, opadła mnie gromada dzieci. Wszystkie miały przygotowane karteczki. Nie było rady, zacząłem rozdawać swoje podpisy na prawo i lewo. Nie omieszkałem oczywiście dodawać do imienia nazwy swojej roli - Kozak IV. Po kilku autografach usiłowałem wyrwać się z okrążenia, podpis bowiem nie aktora, lecz tylko epizodysty, nie ma przecież żadnej wartości. Większość tych dzieci i tak zapomni o tych świstkach papieru z moim nic nie mówiącym nazwiskiem. Ale zaraz uświadomiłem sobie, że dla nich najważniejszy jest ten jeden moment otrzymania podpisu, by móc się pochwalić potem w domu lub w szkole, że widziało się prawdziwego Kozaka z szablą i sumiastymi wąsami. Przy obiedzie Miecio Janowski opowiedział mi historyjkę zasłyszaną od Zdzisia Szymborskiego. Otóż Zdzisio, dawno temu, miał do zagrania jakiś niezmiernie patetyczny epizod na deskach Teatru Wielkiego. Jego zadaniem było wyjść na scenę, dobyć szabli z pochwy i zakrzyknąć coś w rodzaju: „Do broni, rodacy". Za Zdzisiem zaś wkroczyć miał oddział powstańców. Jednakże koledzy zrobili kawał: przepiłowali potajemnie szablę na styku rękojeści i głowni. I oto Zdzisio na oczach setek widzów wydaje swój bohaterski okrzyk i dobywa szabli. Naturalnie wyjął tylko rękojeść. Cała sala ryknęła gromkim śmiechem. 52 Sto dni Hoffmana Wieczorem stawiłem się w „Krakusie" - na wypadek, gdyby moi wczorajsi partnerzy od pokera zechcieli wziąć krwawy rewanż. Na szczęście Jerzy Bończak szybko uwinął się ze swoimi zdjęciami i zdążył na popołudniowy pociąg do Warszawy. Rankiem moją uwagę zwrócili statyści uzbrojeni w rapiery i muszkiety, poprzebierani w żółte kolety, skórzane kapelusze, ze szwedzkimi brodami i blond perukami. Zapytałem ich: - A jakie wy wojsko jesteście, chłopaki? - My są piechota ciężorna! DZIEŃ 12 Środa, 29 października ?? burzliwej naradzie na górze, która odbyła się poprzedniego wieczora, zapadła decyzja, że zespół Adka Drabińskiego uda się do Krakowa, by kręcić dodatkowe sceny z czajką Skrzetuskiego w drodze na Sicz, ekipa zaś Jerzego Hoffmana kontynuować ma pracę przy młynie Horpyny. Tak więc wyruszyliśmy z Zawoi do Krakowa. Już na miejscu zastanawiałem się, czego szuka nasza ekipa najpierw w centrum prawie milionowego miasta, a następnie w pobliżu betonowego osiedla, z którego widać było wieże Wawelu. Tam spodziewali się znaleźć Dniepr i porohy? Dojechaliśmy do jakiegoś terenu, wedle tabliczek prywatnego, ogrodzonego drutem. Wąska bramka była otwarta. Wysiadłem z samochodu i postąpiłem kilka kroków do przodu. I aż mi dech zaparło. Moim oczom ukazał się olbrzymi kamieniołom o białych, wysokich na dwadzieścia metrów pionowych ścianach. W dole zaś stała błękitna, przechodząca przy brzegu w szmaragdową, woda. Kamieniołom - wydłużony, zbliżony kształtem do litery „S" - liczył sobie z pewnością ponad półtora kilometra długości. Miałem swoje porohy. Jak ze snu. Zubrzyca 53 Gdy widzowie ujrzą je w kinie, nie uwierzą, że kręciliśmy te sceny nie ruszając się poza granice Polski, mało tego, niemalże w centrum Krakowa! Przy pięknej, słonecznej pogodzie humory psuł nam tylko jeden szczegół: wszechobecne błoto wokół kamieniołomu. Najbardziej cierpiał Adek Drabiński, który w swoich oryginalnych kowbojkach ślizgał się niemiłosiernie na stromych ścieżkach. W dodatku zabłocone buty całkowicie traciły swój urok. Na szczęście Adek miał w bagażach jeszcze jedną, zapasową, lśniącą czystością parę. Aby zatem uniknąć jakiegoś przykrego wypadku, ubezpieczaliśmy z Leszkiem Adamowskim naszego reżysera, podając mu w razie potrzeby pomocne ramię lub po prostu przenosząc go z górki na górkę. Potrzebne nam były trzy ujęcia z dość znacznie oddalonych od siebie punktów na stokach kamieniołomu. Nieco trudności sprawiało przenoszenie kamery wraz ze sprzętem, ale szybko uporaliśmy się z pracą. Tylko przy ostatnim ujęciu wynikły niespodziewane kłopoty. Otóż siadła łączność pomiędzy kamerą, czajką oraz motorówkami ubezpieczającymi. Sternik popłynął w zupełnie inną stronę, niż chcieli operatorzy. Kiedy wrócił na miejsce, nie pozostało mu nic innego, jak tylko porozumiewać się z nimi za pomocą strun głosowych. Nie było to jednak takie proste, bo szumiały fale, a nasze motorówki warczały jak najęte. Kiedy operatorzy wykrzyczeli już swoje instrukcje, sternik trzykrotnie wrzeszczał, że nic nie usłyszał, lecz oni słyszeli, co chcieli usłyszeć i na jego „...nic nie zrozumiałem..." odpowiadali: - Tak, bardziej w lewo niż wtedy... Lub: - Nie, nie płyniecie do brzegu, tylko za tym cyplem zawracacie i ustawiacie się do ponownego dubla dla telewizji! Za to kiedy ogłoszono koniec zdjęć, wszyscy usłyszeli doskonale za pierwszym razem. Po powrocie z Krakowa do Zawoi stwierdziliśmy, że ekipa nr 1 jeszcze pracuje w Zubrzycy. Już wtedy wiadomo było, że jest to nasz ostatni dzień w Beskidzie Żywieckim. Nazajutrz mieliśmy przenieść się do Krakowa, a następnie, zostawiwszy sprzęt, udać się do domów na weekend i święto zmarłych. Zatem umknął nam z grafiku jeden dzień, w którym kręcona miała być pożegnalna rozmowa Skrzetuskiego z komisarzem kozackim, starym pułkownikiem Barabaszem, przed wypłynięciem czajkami na Sicz. Kłopot polegał na tym, że sama rozmowa odbyłaby się w Zu- 54 Sto dni Hoffmana brzycy, brzeg Dniepru zaś wraz z łodzią dokręcany byłby na wiosnę przyszłego roku w Biskupinie. A skąd na wiosnę wziąć na Kujawach śnieg? Tak więc Dymitr Mirhorodzki, kreujący postać Barabasza, choć był w Zubrzycy, nie miał okazji stanąć przed kamerą, choć poprzedniego dnia był już nawet przebrany. Na szczęście ten pogodny człowiek nie zmartwił się zbytnio owym faktem. Z wieczorów spędzonych w barze pensjonatu „Krakus" najsilniej zapamiętałem jeden obrazek: Otóż przy jednym stoliku z Ireną Groblewską siedział Michał Żebrowski - Skrzetuski. Oboje gimnastykowali swoje umysły przy grze w szachy. Tak więc Michał był nieobecny w ogólnym gwarze, spokojny i skupiony. Istniały dla niego tylko białe i czarne figury i sześćdziesiąt cztery pola. W przeciwległym zaś kącie sali brylował Sasza Domo-garow - Bohun. Bawił się na całego, trzymając w jednej ręce kij bilardowy, w drugiej szklaneczkę z jakimś koktajlem. Kilka metrów od niego stało kilka nastolatek, wpatrzonych w swojego idola jak w tęczę, oczarowanych do ostatniej komórki swego młodego ciała, szczęśliwych, gdy Sasza uśmiechnął się do nich lub puścił oko między jednym uderzeniem w bilę a drugim. Trzeba przyznać, że nasi reżyserzy mieli idealne wyczucie, jeśli chodzi o obsadzenie tych dwóch ról. Bo czyż nie spokojny duchem był poważny nad wiek, przedkładający służbę nad prywatę porucznik Skrzetuski? A Bohun? Przecież to był Kozak kipiący życiem, szalony, którego czyny powodowała fantazja. Takie właśnie wrażenie odnosiło się, widząc skupionego przy szachach Michała i bawiącego się z fantazją Saszę. Jutro już przyjdzie nam pożegnać Zawoję i Zubrzycę. Niekończące się wioski, śnieg, wspaniałe krajobrazy Beskidu Żywieckiego, przystojną barmankę z jedynego w miejscowości lokalu rozrywkowego, którą Adek Drabiński namówił do zagrania widocznej rólki podczas przejazdu Skrzetuskiego przez Czehryń i wreszcie wspaniałe jedzenie, jakie serwował nam pensjonat „Górnik". Bo jeśli śniadanie składa się z pięciu dań, z których wcale nie trzeba wybierać, a można zjeść wszystkie, kolacja zaś z sześciu i deseru? Któregoś wieczora zjedliśmy z Mięciem Janowskim po kolei gulasz, białą kiełbasę, bigos, skosztowaliśmy wędlin z półmiska zakąsek zimnych, potem racuchy, placek i jeszcze winogrona... Codziennie wigilia Bożego Narodzenia, jak to potem opowiadał Miecio. DZIEŃ 13 Poniedziałek, 3 listopada Jpośród całej ekipy miałem najdłuższą drogę powrotną do Krakowa, bo przez Szczecin. Reszta kolegów i koleżanek pochodzi głównie z Warszawy, Łodzi i Wrocławia, zatem do starej stolicy mieli znacznie bliżej. Zjechali się już w niedzielę wieczorem. Ja zaś wsiadłem do ekspresu o osiemnastej i dopiero o czwartej rano byłem na miejscu. Zdążyłem do hotelu „Krak", gdzie zakwaterowana była większość ludzi z naszej ekipy, akurat na śniadanie. Następnie z marszu ruszyliśmy do odległego o piętnaście kilometrów Ojcowskiego Parku Narodowego, jednego z najpiękniejszych i zarazem najoryginalniejszych miejsc w naszym kraju. W sam raz nadającego się do odegrania roli Czarciego Jaru. Jak pamiętamy z książki, owo niesamowite miejsce odwiedzane jest dwukrotnie. Najpierw przez Bohuna, wiozącego porwaną w Barze Helenę, następnie zaś przez Rzędziana, Zagłobę i Wołodyjowskiego, którzy zamierzają ją wykraść, a przy okazji zadać pilnującej knaziowny Horpynie bobu. I tu pojawiła się trudność. Otóż zima pod chatką Horpyny w Zubrzycy sprawiła, że Bohun również musiał przybyć tam zimą. A na to potrzeba było dużo śniegu. Tymczasem po tygodniu zimy na początku listopada przyszła złota polska jesień. Zaprawdę dziwnymi drogami chodziła pogoda w tym dziwnym 1997 roku. Zupełnie jak trzysta pięćdziesiąt lat wcześniej. Tak więc podstawowym zadaniem było znalezienie i zorganizowanie transportu śniegu. W tym celu kierownik produkcji Paweł Bareń- 58 Sto dni Hoffmana ski pożyczył ode mnie dżipa i wyruszył w górne partie Wyżyny Krakowsko- Częstochowskiej na poszukiwania. Innym problemem było stworzenie efektu wodospadu przy wjeździe do jaskini. Dzielni strażacy lali z góry wodę, jednakże ta, obijając się o skały, tworzyła bezładne strugi. A reżyserzy pożądali akurat wodnej ściany, najlepiej zasłaniającej ciemny otwór groty. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł zawieszenia na skale siedmiu plastikowych krzesełek, które do tej pory pełniły swą konwencjonalną rolę, służąc za miejsca spoczynku nóg podczas konsumpcji. Tym razem puszczona z góry woda odbijała się na wygięciach siedzeń i spadając pod dużym ciśnieniem w dół utworzyła wodospad, dokładnie taki, jakiego pożądali realizatorzy. Ponieważ zaś Rzędzian, Zagłoba i Wołodyjowski śniegu nie potrzebowali, rozpoczęto kręcenie sceny ich przybycia do Jaru. Wojtek Malajkat zakrzyknął po trzykroć: - Horpyna! - a ta, czyli Rusłana Pysan-ka, ukazała się w jaskini kilka metrów wyżej ze swoim towarzyszem Czeremisem, czyli Andrzejem Pieczyńskim. Następne ujęcie kręcono w momencie, gdy Horpyna i Czeremis zeszli już na dół, aby odebrać piernacz z rąk Rzędziana, który na próbach dziarsko pokrzykiwał: - Łap piernacz, Horpyna. Jakby grali w dwa ognie. Naturalnie przy kręceniu nie mówił już nic. Ponieważ jednak wiedźma nabrała podejrzeń, Rzędzian powinien ją zastrzelić. I tu przykra niespodzianka: pistolet wypalił, ale spłonki pod kożuchem Horpyny nie. Szykowano się do kolejnego dubla, gdy Grzegorz Kędzierski oznajmił hiobowym głosem, że ekspozycja siadła. A była dopiero piętnasta czterdzieści. Trudno jednak się dziwić. Do głębokiego wąwozu, w którym pracowaliśmy, słońce docierało bardzo skąpo. W końcu skryło się za skałami zupełnie. Tak więc Rzędzian przełożyć musiał wbijanie kołka w serce wiedźmy na jutro. Osobiście nauczyłem się dziś wspinania na skały. Od samego rana ekipa scenograficzna przystrajała skały Czarciego Jaru odpowiednimi dla tego miejsca czaszkami, piszczelami, a nawet jednym całym kościotrupem. Kilkanaście metrów dalej, przed kamerą, reżyserzy doszli do wniosku, że brakuje im w tle jednej czaszki. Kłopot polegał na tym, że ojców 59 to tło było skałą wysokości co najmniej siedmiu metrów. Wojtek „Długi" poradził sobie z tą skałą bez problemu i umieścił czaszkę w pożądanym miejscu. Około południa okazało się, że czaszki potrzebne są w innym miejscu i należało je zdjąć; tę ze skały też. Ponieważ Wojtka akurat zabrakło, musiałem wspinać się ja. Nawet dość sprawnie mi to poszło. Niestety, kiedy rzuciłem tę czaszkę w dół w nadziei, że któryś ze stojących dyżurnych albo rekwizytor ją złapie, czerep spadł wprost pod nogi Pawła Bareńskiego, który akurat wrócił z poszukiwań śniegu, i się rozbił. Tak oto naraziłem scenografów na straty. Naraził się też - ale komuś innemu - Marek Zaleski. Przez cały czas kręcenia nie robił prawie w ogóle zdjęć, lecz tym razem zapragnął sfotografować się z siedzącym na koniu Krzysiem Kowalewskim, czyli Zagłobą. Nie byłoby nic w tym złego, gdyby nie fakt, że sekundę wcześniej kamera poszła w ruch. A jednym z najważniejszych przykazań filmowca jest: fotografowanie z fleszami podczas ujęć surowo zabronione. Zaraz też rozległ się nie wróżący niczego dobrego głos Jerzego Hoffmana: - Kto użył flesza?! Marek umknął za skałę i przez najbliższą godzinę ograniczył się do wypuszczania koni „zza winkla". Ponieważ jednak ukrywanie się nie leży w jego naturze, Zaleski postanowił wieczorem postawić górze butelkę dobrej whisky. - Jeśli będzie to czarny Johnny Walker... - Józek Jarosz aż się uśmiechnął na myśl o inicjatywie naszego konsultanta do spraw końskich. DZIEŃ 14 Wtorek, 4 listopada Irzez poślizg z dnia wczorajszego, spowodowany przedwczesnym zajściem słońca nad Ojcowem, dziś czekało naszą ekipę sporo pracy. Przede wszystkim należało dokończyć scenę mordowania Horpyny oraz nakręcić przejazd Bohuna. Tymczasem do realizacji tej sceny niezbędny był śnieg. 60 Sto dni Hoffmana Toteż na samym początku dnia zdjęciowego Paweł Bareński zasiadł w mym samochodzie i z zagadkową miną zakomunikował: - Jedziemy po śnieg. Za nami ruszyła ciężarówka, przygotowana do zabrania śniegu. W ten sposób udało mi się zobaczyć Ojcowski Park Narodowy w całej jego krasie, a więc zamek na Pieskowej Skale, Maczugę Herkulesa, kamienną wieżę, której nazwy nie zapamiętałem i przepiękne stuletnie chaty drewniane, obok których hurkotały młyny. Pokonaliśmy około piętnastu kilometrów. Gdy znaleźliśmy się już na znacznej wysokości, skręciliśmy w polną drogę. Właśnie tam, w ocienionym rowie, leżał śnieg. Na pierwszy rzut oka wydawało się go niewiele. Ale gdy w godzinę później przywieziono go ciężarówką, była czubata! I jak dnia poprzedniego przystrajaliśmy wąwóz czaszkami, tak dziś kto żyw - dyżurni, scenografia, kaskaderzy - sypaliśmy śnieg, ciągnąc go na olbrzymiej folii, nosząc w wiadrach lub nawet w rękach. Po godzinie mieliśmy w wąwozie nie byle jaką, ale solidną wschodnią zimę. Zadowolony Józek Jarosz stwierdził nawet, że temperatura w wąwozie spadła poniżej zera... Tymczasem na planie doszło do pierwszego poważniejszego wypadku, który odczułem na własnej skórze, choć nie dane mi było go oglądać. A było to tak: Zmęczony sypaniem śniegu poszedłem odpocząć u Mięcia Janowskiego na „kampie". W pewnym momencie Miecio zaczął kusić mnie, abym siadł na konia i spróbował, jak się jeździ. Propozycja przypadła mi do gustu. Jeden z koniarzy podprowadził wierzchowca. Zasiadłem w siodle. Było dość wysoko, ale pokonałem strach. Zachwycił mnie fakt, że koń jest mi posłuszny. Dawało się skręcać w obie strony, a nawet cofać! Zupełnie jak samochód, tylko z większą fantazją! Zacząłem więc robić kółeczka. Najpierw małe, wokół „kampu", potem coraz większe i większe, od Bramy Krakowskiej prawie pod sam wąwóz, gdzie kręcono sceny z udziałem m. in. Wojtka Malajkata. I kiedy już poczułem się już w siodle zupełnie pewnie i bezpiecznie, ujrzałem naraz konia bez jeźdźca, pędzącego prosto na mnie i mojego wierzchowca. Ten zaczął wierzgać na wszystkie strony. Tymczasem uciekinier przemknął koło nas; my - za nim. Tuż za „kampem" luzak został schwytany przez któregoś z masztalerzy. Ktoś pomógł również mnie, chwytając mojego wierzchowca za uzdę. Ojców 61 Nie mam pojęcia, jak udało mi się utrzymać w siodle. Byłem przecież kompletnym nowicjuszem! Wiem tylko, że ścisnąłem nogi najsilniej, jak tylko zdołałem i mocno trzymałem się wodzy. Później dowiedziałem się, co się stało. Otóż nie wiedzieć z jakiej przyczyny koń Wojtka Malajkata spłoszył się, zrzucił go i uciekł z planu. Potem przez przypadek natrafił właśnie na mnie. Na szczęście aktor w porę wyrzucił nogi ze strzemion. Jednakże potłukł się mocno o skały i nadwerężył sobie bark. Tego dnia znów nie zdążyliśmy ze wszystkim na czas, kilku ujęć nie udało się wykonać, zwłaszcza z udziałem Bohuna i jego Kozaków. Niewykonaną pracę znów przyszło odłożyć na jutro... W drodze powrotnej do Krakowa otrzymałem wdzięczne zadanie podwiezienia pionu charakteryzacji pod nasz hotel. Wdzięczne, ponieważ jest to najurodziwszy z pionów, gdyż stanowią go, z wyjątkiem Darka Krysiaka, same kobiety. Droga była kręta i wyboista. Jako że jechałem terenowcem, nie dbałem zbytnio o liczne dziury i wykroty. Toteż pojazdem i pasażerami nieco rzucało. W pewnym momencie dobiegł mnie głos Lidki: - Czy mógłbyś jechać trochę ostrożniej? Bo jak tak dalej pójdzie, to będziesz odbierał poród, nim dojedziemy do Krakowa... Ponieważ wszystkie roześmiały się głośno, uznałem to za żart. Ale po chwili odezwała się Mira Wojtczak: - Nie szarżuj tak, bo mam mdłości... Powiedziała to zupełnie pogodnie. Mira w ciąży? Niemożliwe. Szósty miesiąc? Ja tam doktorem nie jestem, ale brzuch chyba już wtedy powinno być widać. A u Miry absolutnie nic. Zatem uznałem za stosowne nie uwierzyć w to wszystko, aby przypadkiem panie nie wzięły mnie za żółtodzioba i naiwniaka. Całe szczęście, że po dwóch kilometrach wyjechaliśmy na równą drogę, prowadzącą z Olkusza do Krakowa. Kiedy już usiedliśmy z Mięciem Janowskim w naszym apartamencie, powiedział mi, że Mira naprawdę jest w ciąży. A przecież nic po niej nie widać! Cóż, charakteryzatorka, wiadomo... 62 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 15 Środa, 5 listopada p I o raz pierwszy w dziejach naszej ekipy pracować mamy w trzech miejscach w ciągu jednego dnia. „Unit I" Jerzego Hoffmana wykańcza zdjęcia w Ojcowie, pod Bramą Krakowską, „unit II" Adka Drabiń-skiego wyrusza do kamieniołomu, aby nakręcić Bohuna wiozącego Helenę do Czarciego Jaru i kilka migawek z konnymi Kozakami na brzegu Dniepru, których w drodze na Sicz ujrzy Skrzetuski. Sasza Do- mogarow będzie w kamieniołomie do godziny dwunastej, następnie szybko wraca do Ojcowa, by wjechać do pieczary ukrytej za wodospadem. Około szesnastej oba zespoły mają spotkać się w Jaskini Nietoperzowej, odległej o pięć kilometrów od Ojcowa w kierunku na Olkusz i zrealizować przejazd oddziału Bohuna z porwaną Heleną. Trzeba przyznać, że plan zajęć wyglądał na nieźle pogmatwany. Wszyscy w ekipie zastanawiali się, o której też godzinie skończymy kręcenie. Krzych Zbieranek był zdania, że około dwudziestej trzeciej, Miecio Janowski, że grubo po północy. Tylko Józek Jarosz był optymistą i stawiał na dziewiątą wieczorem. Zacznijmy jednak od początku. Rano dotarliśmy z końmi do kamieniołomu. Na niebie znów ani jednej chmurki, za to mróz tak silny, że wszyscy starali się okrywać nawet swoje twarze. Przy okazji Marek Zaleski, za którym jechałem, dał mi niezłą szkołę jazdy, szarżując przez centrum Krakowa znacznie powyżej dozwolonej prędkości. Aby się nie zgubić, musiałem się go trzymać. Gdy już wszystko było gotowe, Bohun ruszył odważnie skrajem kamieniołomu. Najważniejszym zaleceniem dla niego i jeźdźców było, aby nie patrzyli w dół... Oglądającym te sceny od razu zrobiło się cieplej. Głodniej także. Około wpół do jedenastej Zbyszek Karpiński przywiózł trzydzieści bułek, ale nie minęło pięć minut i spóźnialscy musieli odejść z kwitkiem. Istotnym wydarzeniem było pojawienie się na naszym planie specjalisty od efektów komputerowych. Miał on wybrać miejsce, w którym wedle życzenia reżyserów stać miał domek Horpyny. Naturalnie była to przejrzysta tafla wody. Następnie zaczął ustawiać kamerę, by Ojców 63 dokonać kilkusekundowego ujęcia. Trwało to trochę długo. Na tyle, że Paweł Bareński trzykrotnie zdążył stwierdzić: - Gotowe? To możemy iść... Tymczasem nasz specjalista za każdym razem oznajmiał, że potrzebne mu będzie jeszcze jedno ujęcie, bo a to kamera ustawiona jest zbyt nisko, a to znów słońce świeci zbyt słabo. Zagryzałem wargi ze śmiechu, widząc Pawła krążącego wokół kamery z rosnącym zniecierpliwieniem. On chciał już być w Ojcowie i nadzorować przenosiny obozowiska do Jaskini Nietoperzowej, a tymczasem tu przyszło czekać mu prawie godzinę na nakręcenie kilku sekund landszaftu... Okazało się jednak, że nasz specjalista od efektów wiedział, co robi. Kiedy później oglądałem zdjęcia chatki Horpyny na tle kamieniołomu, nie mogłem uwierzyć, że naprawdę była tam tylko woda! Około piętnastej byliśmy już pod Bramą Krakowską. W sam raz, aby zjeść obiad i przerzucić całą ekipę do Jaskini Nietoperzowej. Ponieważ byłem tam dnia poprzedniego, narysowałem dla kierowców plan ze wskazówkami, jak dojechać na miejsce. Niestety, pomyliłem nazwy jaskiń. Zamiast Nietoperzowa nie wiadomo skąd przyszła mi do głowy nazwa Pajęcza... Narobiłem niezłego galimatiasu, bo połowa ekipy zaczęła pytać Józka Jarosza, który „unit" wyjeżdża do Jaskini Nietoperzowej, a który do Pajęczej. A może ekipa przerzucona będzie do tej drugiej w całości w nocy, po zakończeniu zdjęć w Nietoperzowej? Szef został doprowadzony nieomal do pasji, a ja musiałem nieźle się nagimnastykować, żeby po godzinie wszyscy szczęśliwie spotkali się u wylotu jaskini. Tej właściwej. Ekipa z miejsca zabrała się do rutynowych czynności, takich jak podciąganie agregatów, ustawianie oświetlenia i torowiska pod kamerę. Jerzy Hoffman i Adek Drabiński zasiedli tymczasem w przeznaczonej dla nich przyczepie kempingowej, aby nieco odpocząć i omówić parę kwestii związanych z oczekującymi na realizację scenami. Traf zdarzył, że to ja zaniosłem im kawę. Ponieważ rozmowa była szalenie interesująca, zapomniałem o czekających mnie obowiązkach i zacząłem słuchać. Obaj zastanawiali się, jaka ma być Helena. W pewnym momencie Adek zagadnął mnie, jak widzę scenę pojawienia się Heleny w komnacie dworu w Rozłogach w chwili, gdy Bohun zabija Andrzeja Kurcewi-cza. Powiedziałem, że należy pokazać kniaziównę nie jako przesadnie 64 Sto dni Hoffmana delikatną, ale jako dzielną kresową dziewczynę, której początkowe przerażenie zmienia się w gniew. Ku mojej radości sugestie te przypadły obu reżyserom do gustu! A potem już we trójkę uradziliśmy, że gniew Heleny mógłby uzewnętrznić się np. w postaci stołka lecącego na głowę wchodzącego pewnie do jej komnaty Zagłoby, który przecież intencje ma dobre, pragnie bowiem wyrwać dziewczynę z rąk Bohuna. W ten sposób rozprawialiśmy prawie godzinę! Tak więc ostatni dzień naszego pobytu w plenerze był dla mnie bardzo udany. Ukończyliśmy zdjęcia o wpół do dziesiątej wieczorem, czyli niemalże sprawdziła się optymistyczna wersja Józka Jarosza. Serdecznie pożegnałem się z Saszą Domogarowem, który pojawi się ponownie w Polsce dopiero na wiosnę. Tradycyjnie wypiliśmy strzemiennego. Myślę, że nawiązała się między nami jakaś nić przyjaźni. Pamiętam jeden z wieczorów w Zawoi, gdy siedzieliśmy we trójkę z nim i z Markiem Zaleskim przy barze. Sasza opowiadał, że gdy wsiadał do samolotu lecącego do Polski, bał się, że nie zostanie tu zaakceptowany. Traf zdarzył, że byłem jednym z pierwszych ludzi z ekipy, z którymi mógł porozmawiać w miarę swobodnie. Wszak pierwszego dnia jego pobytu w Warszawie, w przeddzień wyjazdu do Sierpca, woziłem go w tę i z powrotem pomiędzy wytwórnią a hotelem i łamałem sobie głowę, by znaleźć rosyjskie słowa, które od podstawówki trochę wywietrzały mi z głowy. Rozmawialiśmy o wszystkim. O filmie, o Bo-hunie, samochodach, rodzinie, o Polsce i o Rosji. A później Sasza przypadł do serca także Markowi Zaleskiemu jako najlepszy jeździec wśród aktorów i niezrównany kompan. Zapadły mi w pamięć słowa naszego Bohuna: - Dzięki wam czuję się w Polsce jak w domu. Wieczorem w restauracji hotelu „Krak" odbyła się impreza pożegnalna. Zostało nam wprawdzie jeszcze kilka dni zdjęć w Warszawie, ale to już nie to. Brakuje tego niepowtarzalnego klimatu pleneru. Wtedy człowiek czuje się w wielkiej ekipie jak w rodzinie, żyje jak na koloniach albo obozie studenckim, zrzuca z barków co najmniej kilka lat i zapomina o prozie życia i skrzeczącej rzeczywistości. Balanga trwała podobno do rana. Nie byłem na niej. Trochę żałowałem, ale nawet spędziwszy noc w łóżku jak pan Bóg przykazał, następnego dnia i tak zasypiałem za kierownicą w drodze do Warszawy. Cóż, podróże tej jesieni i przerzuty ekipy zostały zakończone. Trochę żal tego cygańskiego, ale jakże pełnego wrażeń życia... DZIEŃ 16 Piątek, 7 listopada Wracamy do stolicy. Dzisiejszym obiektem zdjęciowym są strychy w dawnych pomieszczeniach folwarcznych nieopodal pałacu w Wilanowie. Obiekt jest rewelacyjny - całkowicie drewniane strychy mają chyba ponad dwadzieścia metrów długości - wyglądają odpowiednio staro i autentycznie. W oknach scenografowie zainstalowali armaty; wszędzie porozkładane są nosze, stoją łoża, całość oświetlają pochodnie -wszystko razem daje w kadrze efekt świetny. Mamy dziś na planie sześćdziesięciu statystów, żołnierzy z jednostek nadwiślańskich, którzy wczoraj statystowali w „Demonach wojny według Goi" - filmie kręconym właśnie przez Władysława Pasikowskiego. Wczoraj pełno ich było w wytwórni na Chełmskiej, tyle że w ONZ-owskich mundurach. Zresztą nie jedyna to styczność tamtego filmu z naszym - w Ojcowie ekipa Pasikowskiego kręciła zdjęcia równolegle z naszą, tylko na przeciwnym krańcu parku. Blisko z jednego planu na drugi miał więc Zbyszek Zamachowski - u nas Wołodyjowski, tam - obrotny, wszystkowiedzący kapral Houdini. Statyści zostali dziś przebrani w mundury XVII-wiecznej piechoty i artylerii. Prawdziwe pole do popisu mają więc charakteryzatorzy -wszyscy muszą mieć na sobie sporo czerwonej krwi, bandaży i mniejsze lub większe rany. Kiedy już są gotowi, Krzysztof Zbieranek rozmieszcza ich po całym strychu - w łożach, na noszach, na schodach, przy oknach, drzemiących z głowami opartymi o lawety armat. Ciekawe efekty robią nasze charakteryzatorki: kładą statystę na łożu, każą uginać mu nogi, następnie części od kolana w dół nakrywają 68 Sto dni Hoffmana kocem, kolana zaś bandażują i podmazują czerwoną farbą - w efekcie taki statysta sprawia wrażenie, jakby stracił w walce obie nogi. Tak będą wyglądać strychy Zbaraża, lazaret zapchany rannymi obrońcami, między którymi przechodzić mają Zaćwilichowski oraz Skrzetuski, Wołodyjowski, Zagłoba i Podbipięta. Tak tę scenę wyobraził sobie Jerzy Hoffman, który pewnie kiedyś miał okazję być na tych strychach i zapamiętał je jako godny uwagi obiekt zdjęciowy - dzięki temu ujęciu widz ujrzy w kinie także wnętrze Zbaraża, a nie tylko mury i okop, a ponadto trudno byłoby pokazać tylu rannych w plenerze - leżąc np. na szańcu, wyglądaliby mniej przekonująco i byliby bardziej rozproszeni. A w zamkniętej przestrzeni wydaje się, że cały Zbaraż zapchany jest ofiarami oblężenia. Zaćwilichowski, wskazując dziesiątki rannych i wyczerpanych obrońców, opowie rycerzom o coraz trudniejszej sytuacji twierdzy, braku żywności i sił do walki. Gdyby tak ktoś przedarł się do zbierającego wojska króla Jana Kazimierza i poprosił o jak najszybszą odsiecz... Tylko jak przedrzeć się przez dwustutysięczny, szczelny pierścień wrogich wojsk otaczających Zbaraż? ? I wtedy Podbipięta podejmie decyzję o wyjściu ze Zbaraża. - Ja... pójdę... Zagłoba złaje go za to niemiłosiernie: Odkąd trzech największych kpów między bisurmany ściął, sam czwartym został! - (to oczywiście przymówka do ścięcia trzech głów przez Podbipiętę, któremu pod Zbarażem wreszcie udało się spełnić swoje śluby). Co gorsza, także Skrzetuski, poważny przecież kawaler, oraz Wołodyjowski stwierdzą, że nie opuszczą swego przyjaciela i pójdą razem z nim. W tym momencie zły humor Zagłoby nie ma już granic: - A niechże was kule biją z waszym „i ja!", „i ja!" (...) Bodaj was usiekli (...) Com ja waćpanom takiego uczynił, że mnie prześladujecie?... Tak jest! Pójdę i ja! Jeżeli który z was się ruszy albo wszyscy w kupie - pójdę i ja (...) Będę miał na drugi raz naukę, z kim się zadawać... Rewelacyjnie zagrał to Krzyś Kowalewski. Michał Zebrowski, Zbyszek Zamachowski i Wiktor Zborowski będą go teraz brać w ramiona i ściskać za tę deklarację i solidarność, ale on powie im na to: - Nie potrzeba mi waszych judaszowych pocałunków! Warszawa 69 Cały dialog był długi i dość skomplikowany. Operatorzy musieli dzielić scenę na sporo ujęć. Wspinającą się po schodach piątkę prowadził na steadycamie, czyli ruchomej kamerze, przymocowanej do własnego ciała, Andrzej Glatzel. Reakcje rycerzy na decyzję Podbipięty kręcono z kamery stojącej Romka Suszyńskiego. Sporo pracy i do zachodu słońca (przez szerokie okna wpadało sporo dziennego światła) nie wyrobiliśmy się ze wszystkimi ujęciami. DZIEŃ 17 Sobota, 8 listopada L/okręcamy brakujące ujęcia z wczorajszej sceny na strychach zbaraskich. Nie było tego wiele. O pierwszej skończyliśmy i w zasadzie byliśmy wolni. Ponieważ jednak filmowcy to straszni pracusie i myśl o tak szybkim zakończeniu dnia pracy wydaje się im czymś wstrętnym i niestosownym, Józek Jarosz wsadził jeszcze po obiedzie część ekipy do samochodów i zawiózł na dokumentację, a raczej omówienie jutrzejszej sceny, do fortu Sanguszki, czyli naszych komnat zbaraskich. Tam kręcić będziemy jutro scenę pijatyki z udziałem Zagłoby, Podbipięty i Wołodyjowskiego, oczekujących na powrót Skrzetuskiego, który wraz z poselstwem do Chmielnickiego wybrał się do Kijowa na poszukiwanie uprowadzonej przez Bohuna kniaziówny. Zjawi się też w komnacie niespodziewany gość - Rzędzian - z rewelacjami o miejscu ukrycia Heleny. Scenografowie przygotowali już komnatę, ustawiając potężny stół, na nim butelki, gąsiory i kielichy wypełnione piwem bezalkoholowym „Karmel" oraz zakąskę: kiełbasy, wędzone prosię w całości, kaszę ze smalcem i chleb - przywieziony specjalnie z karczmy w Sierpcu potężny, pięciokilogramowy bochen własnego wypieku. I gdyby nasza dokumentacja potrwała jeszcze pół godziny, pewnie zjedlibyśmy cały ten chleb - był świeży, przepyszny i co chwila ktoś odrywał sobie kawałek na spróbowanie. Koncepcję sceny ustalili Jerzy Hoffman i Adek Drabiński: Zagłoba i Wołodyjowski będą siedzieć za stołem, Podbipięta zaś z wiszącym 70 Sto dni Hoffmana u pasa Zerwikapturem na długiej ławie w... pozycji Zygmunta Augusta z nagrobka na Wawelu. Byłem tam latem, miałem więc ten widok na świeżo i, będąc prawie wzrostu Wiktora Zborowskiego, na życzenie reżyserów zademonstrowałem pozycję. Przybycie Rzędziana i cała dalsza choreografia sceny wyjdą jutro podczas zdjęć. Przy obiedzie kaskader „Świerszcz" rozbawił dziś pół ekipy opowieścią, jak to kiedyś był z jakimś filmem w Moskwie i -jak to duch czasów nakazywał - próbował sprzedać na Arbacie dwie pary dżinsów. Kiedy wokół zaczął krążyć milicjant, postanowił dyskretnie przenieść się gdzieś indziej i powolnym krokiem udał się w głąb ulicy. Niestety, milicjant okazał się uparty i ruszył za nim. „Świerszcz" postanowi! zgubić ogona, puścił się więc biegiem w kierunku jakiegoś parku. Wierzył, że biegnący za nim milicjant w końcu się zmęczy. Ten jednak, chyba jakiś były sportowiec, dopadł w końcu w tym parku solidnie już zmęczonego „Świerszcza" z jego dżinsami i mówi: - Ot, uciekał i uciekał, a ja chciał zapytać, ile chcesz za te dżinsy... DZIEŃ 18 Niedziela, 9 listopada L.& spokój duszy Bohuna! Krzyś Kowalewski podnosi do góry kielich. - Już piliśmy - rzuca przytomnie Zbyszek Zamachowski. - Piliśmy... - Kowalewski drapie się po „dymiącej" czuprynie. -No to za zdrowie kniaziówny. - I Skrzetuskiego - podejmuje toast Zbyszek. Siedzących za stołem bohaterów przysłania nagle potężna twarz opatrzona sumiastymi wąsiskami, gęstymi słomianymi brwiami i niebieskimi oczami - to oblicze Wiktora Zborowskiego. - Może on tam w Kijowie naszej pomocy potrzebuje... Kapitalny jest ten pomysł z nagłym pojawieniem się w kadrze jego komicznie melancholijnej twarzy. Oglądamy to na podglądzie chyba Warszawa 71 z pięć razy i za każdym razem Jerzy Hoffman się śmieje -jego koncepcja z leżącym Podbipiętą sprawdziła się. Krzyś Kowalewski się zasępił - faktycznie Skrzetuski długo nie wraca, a tam gdzieś kniaziówna, ukochana córuchna, wyczekuje pomocy. - Na Kijów, mości panowie! - krzyczy więc w przypływie pijackiej energii, szlacheckim zwyczajem tłukąc kielich o własną głowę. - Żebyś się tylko nie pomylił - upominał wcześniej aktora Jerzy Hoffman: - Ten dla ciebie jest z cukru, nie chwyć tego obok, szklanego, bo sobie łeb rozbijesz. - Przypominam tylko panom operatorom, aby starali się dobrze skręcić ten moment z kielichem. Mamy ich tylko trzy... - wtrąca z kolei z udaną powagą Eryk Żuberek, rekwizytor planu. - Na Kijów! - podchwytuje okrzyk Zbyszek i rusza w głąb komnaty szukać swej szabli. - Na Kijów, brateńki! Wiktor chwyta swój Zerwikaptur. Naraz pochyla się nad nim twarz Zagłoby. - Ty nie! Trzech głów tam nie znajdziesz, a twoja niewiele pomoże... I w tym momencie, gdy przyjaciele szykują się zdobywać Kijów, do komnaty wchodzi Rzędzian, czyli Wojtek Malajkat. Cała ta scena jest kwintesencją kilku rozdziałów książki, w których Sienkiewicz opisuje oczekiwanie przyjaciół w Zbarażu, w pierwszych miesiącach 1649 roku, na powrót Skrzetuskiego z poszukiwań kniaziówny. Tymczasem Wołodyjowski przywiózł z jednego z podjazdów wiadomość od dwóch braci Kurcewiczów, których nie było w Rozłogach podczas napadu Bohuna: Helena miała zginąć w jednym z kijowskich monasterów, „wyduszona dymem" przez czerń. Tak to było w książce. Jerzy Hoffman pomija jednak tę scenę (zresztą, Bohun w filmie morduje w Rozłogach wszystkich Kurcewiczów, ale o tym później) i całą rozpacz Zagłoby - tu przyjaciele piją z nudów i choć nie mają o Helenie żadnych wiadomości, to jednak są pewni, że żyje, że Bohun ukrył ją gdzieś w bezpiecznym miejscu. Ale gdzie? I to właśnie wyjaśni Rzędzian. Wojtek Malajkat dziś tylko zacznie bardzo długi dialog, najdłuższy w całym scenariuszu. Dokończy go jutro. 72 Sto dni Hoffmana Ponieważ alkierz Zagłoby jest dość ciasnym pomieszczeniem, prócz aktorów wpuszczono tam tylko niewielką część ekipy. Całej reszcie, a zwłaszcza tym młodszym, wobec braku zajęcia zebrało się na plotkowanie pod samymi drzwiami. W ekipie panuje już rozprężenie; wszyscy czują, że jesienna część zdjęć do „Ogniem i mieczem" dobiega końca. Jutro ostatni dzień pierwszej tury. DZIEŃ 19 Poniedziałek, 10 listopada Wojtek Malajkat zagrał najważniejszą część swojej roli, opowiadając o tym, jak wkradł się w łaski Bohuna, szukając na nim pomsty za pobicie w karczmie w Czehryniu i jak następnie watażka, gdy leżał chory po pojedynku, opisał mu drogę do Czarciego Jaru, dał piernacz dla Horpyny i kazał przywieźć dziewkę. W tej scenie objawił się w pełni talent komediowy Wojtka - gdy ujrzał, jak zelektryzował wiadomością o kniaziównie trzech przyjaciół, którzy w dodatku otrzeźwieli natychmiast, usiadł dumnie na krześle Zagłoby, nalał sobie wina i począł spokojnie jeść. A opowiadał, nie żałując szczegółów, od samego początku -jak to ogarnięty w Czehryniu przez Kozaków obłowił się na nich, skupując łupy ze szlacheckich domów bez mała za kwartę wódki. Następnie zawiózł swój majątek do Rzędzian, do rodziców... - Gadaj prędzej do rzeczy - począł niecierpliwić się Krzyś Kowalewski. - Co nagle, to po diable - na to profesorskim tonem Wojtek, ku radości całej ekipy. - No więc pojechałem do rodziców i dziadziusia, co ma dziewięćdziesiąt lat... dobrze mówię... Nie... dziewięćdziesiąt i jeden. - A niech ma i dziewięćset! - krzyczy na to Krzyś. - Bóg zapłać waszmości za dobre serce. I tak Wojtek opowiedział jeszcze o procesie z sąsiadami Jaworskimi o gruszę, co rośnie w połowie miedzy i jak gruszki upadają na środek, to nie wiadomo czyje - pokazał to zresztą Wołodyjowskiemu, Warszawa 73 Podbipięcie i doprowadzonemu do pasji Zagłobie, wbijając nóż jako gruszę w stół i rozsypując wokół chlebowe okruchy niby owoce. W końcu, gdy nawet Wiktor stracił cierpliwość i ponaglił Rzędzia-na (- Ty nam o Bohunie opowiadaj, a nie o gruszkach!), dokończył opowieści, jak to po sfinansowaniu procesu z Jaworskimi wyruszył szukać pomsty na Bohunie, a znalazłszy rannego po pojedynku z Wo-łodyjowskim, począł się nim opiekować, wkradłszy się w jego łaski. - Bohun nakazał mi jechać po kniaziównę, a ja piernacz chwyciłem i tu co tchu przyjechałem... Na zakończenie Wojtek wyjął zza pasa piernacz i z dumą zademonstrował go towarzyszom. Tym akcentem zakończyliśmy jesienną turę zdjęć do „Ogniem i mieczem". Jeszcze tylko Miecio Janowski z Andrzejem Halińskim rozpuścili plotkę, że z tymi, którym dziś zostaną wypłacone pieniądze, produkcja nie przedłuża umów na wiosenną część zdjęć. Z tego powodu każdy bał się iść do księgowości. ------------------ DZIEŃ 20 Środa, 18 lutego 1998 L powodu śnieżycy na trasie Świecko-Terespol spóźniam się do Warszawy o cały jeden dzień zdjęciowy. DZIEŃ 21 Czwartek, 19 lutego ?? dwuipółmiesięcznej przerwie zimowej ekipa zjechała do Warszawy na wiosenną turę zdjęć. Wspaniale jest zobaczyć znów znajome twarze i przyjaciół. Pracować będziemy razem przez najbliższe cztery i pół miesiąca, aż do końca czerwca. Pierwszy dzień zdjęciowy przypadł wczoraj, w środę, kiedy realizowana była scena zatargu Skrzetuskiego z Czaplińskim. Rzecz się dzieje w wytwórni, w jednej z hal zdjęciowych, gdzie Andrzej Haliński wraz ze swoją drużyną scenografów zbudował wnętrze czehryńskiej karczmy Dopuła. Ów Dopuło był wedle naszego autora Wołochem z pochodzenia, jednakże w filmie przedstawiony zostanie jako Żyd. Dlaczego? Otóż w świadomości szarego Polaka karczmarzami w dawnej Polsce zawsze byli Żydzi. Ponadto Dopuło w jednej z przyszłych scen - obrazie zbuntowanego Czehrynia - zawiśnie na szubienicy. Wołochów Kozacy tolerowali, Żydów zaś nienawidzili, widząc w nich drugą, obok polskiej szlachty i ekonomów, grupę uciskającą lud na Ukrainie. A poza tym, 78 Sto dni Hoffmana gdyby nawet przebrano naszego karczmarza za Wołocha, to czy zostałby on przez widownię rozpoznany? Wątpliwe. Wszak dziś mało kto wie, jak wyglądał Wołoch, jak Żyd natomiast - wszyscy wiedzą doskonale. Wróćmy do wnętrza karczmy; na stołach pełno jadła: chlebów (zapewne rekwizytorzy znów wybrali się do karczmy w Sierpcu po wspaniałe bochny), smalcu, kaszy. Nad szynkwasem wiszą pęta kiełbas, pieczone prosię. Za stołami szlachta je, pije, czyni rozgardiasz. Jest także kilku Kozaków - wszak bunt wybuchnie dopiero za kilka miesięcy - i wieśniaków czehryńskich. Jeden z takich wieśniaków, starszy, niski pan, który przy okazji przyprowadził ze sobą kilka gęsi, bardzo bawił swym przebraniem Mięcia Janowskiego. - Spójrz, czy on nie wygląda jak Holender z reklamy serów? Holender z wizytą na Ukrainie... Faktycznie, ów „Holender" ubrany był w skórzane spodnie, takąż brązową kurtę oraz wspaniały kapelusz z szerokim rondem i wyciętym w tym rondzie polowałem. Wyglądał bardzo malowniczo, zwłaszcza prowadząc swoje gęsi na sznurku. Jego strój mógł dziwić, ale tak właśnie wyglądali osadnicy na Ukrainie, która jako ziemia żyzna i urodzajna przyciągała przybyszy z dalekich nawet stron. Tymczasem Skrzetuski po wyrzuceniu Czaplińskiego za drzwi staje się obiektem powszechnego podziwu i zainteresowania ze strony szlachty. I tu nasz bohater po raz pierwszy spotyka się z Zagłobą i Podbipiętą, którego nazwisko, herb i pochodzenie Krzyś Kowalewski niemiłosiernie przekręca ku uciesze gawiedzi. Następnie dochodzi do prezentacji nadludzkiej siły pana Longinu-sa. W powieści wykonał on tylko kilka młyńców mieczem w powietrzu. Tymczasem po tym, jak ręka Skrzetuskiego opadnie przy próbie uniesienia sławnego Zerwikaptura, Wiktor Zborowski po iście gladia-torskiej jego prezentacji złoży się do wspaniałego cięcia i przetnie łańcuch podtrzymujący grubą belkę, naszpikowaną setkami świec - taki siedemnastowieczny żyrandol. Bardzo oryginalna będzie także reakcja imć Podbipięty na ów rumor, z jakim świecznik zwali się na podłogę: zakryje dłonią usta i powiedzie po otoczeniu wzrokiem dziecka, które niechcący stłukło zastawę stołową babci. Tuż po ujęciu chłopcy z ekipy klepali po plecach Michała Żebrowskiego, żartując, że tak dobrze szło mu na lekcjach szermierki, a nie Warszawa 79 potrafi udźwignąć miecza, z którym większość z nas dawała sobie doskonale radę. Sam, nie odznaczając się przecież herkulesową siłą, potrafiłem wykonać nim kilka młyńców. No, ale po pierwsze miecz ma być legendarnie ciężki, a po drugie Michał jest w tej scenie na tyle przekonujący, że gdyby chwycił garniec wina, widz mógłby odnieść wrażenie, że garniec ten wykonano z ołowiu. Potem Skrzetuski zasiada do stołu z Barabaszem - komisarzem Rzeczypospolitej odpowiedzialnym za Kozaków rejestrowych - i dowiaduje się, cóż najlepszego zrobił, uwalniając Chmielnickiego z rąk sług Czaplińskiego. I tu właśnie nastąpiła zmiana co do planów jesiennych - starego Barabasza zagrać miał Dymitr Mirhorodzki, który nawet pojawił się jesienią w Zubrzycy, czyli tzw. Czehryniu zewnętrznym, jednakże sceny z nim nakręcić nie zdołaliśmy. I chyba dobrze się stało, bowiem Mirhorodzki zostanie potem atamanem koszowym, co mu z pewnością, jako rodowitemu Ukraińcowi, będzie bardziej odpowiadać, natomiast rolę Barabasza przejmie Gustaw Lutkiewicz, niezapomniany Luśnia z „Pana Wołodyjowskiego". Dla mnie jedną z najpiękniejszych scen tamtego filmu była pieśń Luśni „W dłoń miecz, broń rubieży...", podłożona pod obraz zasłuchanych rycerzy stepowych i Azję Mellechowicza pędzącego przez step do Chreptiowa. „Pan Wołodyjowski" kręcony był równo trzydzieści lat temu, a jego akcja w stosunku do „Ogniem i mieczem" działa się o dwadzieścia lat później. Do takich paradoksów prowadzą polityczne decyzje minionej epoki i dobrze choć, że ludzie tacy jak Jerzy Hoffman czy pan Lutkiewicz pozostają sobą. W trakcie nagrywania dialogu pomiędzy Skrzetuskim a Barabaszem wyrosło nam kilka problemów. Otóż Michał Żebrowski odruchowo jadł i pił podczas rozmowy i, niestety, w kolejnych ujęciach robił to w różnych momentach rozmowy. Zaraz więc połowa ekipy rzuciła się do podglądu. - Patrz Michał. Teraz pociągasz duży łyk... - Widzę, przy słowach pana Gustawa „on listy moje wykradł...". - A teraz gryziesz chleb. - Dokładnie w momencie, gdy Barabasz żegna się... I tak doszliśmy do pełnej synchronizacji owych „kęsów i łyków", tylko z tym przeżegnaniem się Barabasza był problem, ponieważ prawosławny Rusin przeżegnać się powinien na słowa „...i ducha świętego..." z prawego ramienia na lewe. Pan Gustaw miał bardzo długi 80 Sto dni Hoffmana tekst do powiedzenia, żegnał się odruchowo i zamiast po prawosławnemu wychodziło po katolicku. W krytycznym momencie, stojąc za Skrzetuskim i za kamerą, a naprzeciw pana Lutkiewicza, pół ekipy przeżegnało się zamaszyście z prawa na lewo. Pomogło. Podczas robienia ujęć ogólnych z udziałem statystów Adek Dra-biński westchnął: - I to ma być rozbawiona i rozpita szlachta w karczmie? Siedzą jak barany, przykuci do tych ław. Równie dobrze można by kukły ze słomy posadzić... - Ale wtedy drożej by to nas kosztowało... - odpowiedział z właściwym sobie spokojem Grzegorz Kędzierski. W chwilę po tych słowach Krzysztof Zbieranek przystąpił do podrywania statystów, onieśmielonych chyba światłem i kamerą. Jeden zaczął śpiewać, kilku innych zawzięcie stukało się kielichami, najodważniejszy przeszedł nawet przez całą izbę nieźle udawanym krokiem podpitego. Od razu robiło to lepsze wrażenie. A ja, patrząc na pracę Zbieranka stwierdziłem, że nie ma chyba na planie ciekawszego zajęcia niż reżyserowanie tła. W porównaniu z jesienią w ekipie pojawiło się kilka nowych twarzy: Bartek Frykowski, chwilowo pomocnik Józka Jarosza, faktycznie zaś operator kamery, wózkarz Andrzej Ściborek, asystent od statystów Jarek Woźniak w miejsce rewelacyjnej Agatki Domagały. I asystent pionu kostiumów, Wanda Kowalska. DZIEŃ 22 Piątek, 20 lutego l\olejny dzień realizacji zdjęć na hali. To samo miejsce akcji - wnętrze karczmy Dopuła w Czehryniu - tylko w czasie przenosimy się o parę miesięcy do przodu. Daje się już odczuć, że na Ukrainie i Za-dnieprzu poczęły zrywać się jakieś szumy, jakoby zwiastuny burzy bliskiej..., toteż w odróżnieniu od dnia wczorajszego karczma jest prawie pusta. Nie ma szlachty, która na wieść o ucieczce Chmielnickiego na Sicz i gromadzeniu przez niego sił zaporoskich przeniosła się na za- Warszawa 81 chód, nie ma także i samego kozactwa, które pospieszyło w odwrotnym kierunku na wezwanie swego wodza. Przy stole siedzi Bohun z mandoliną w ręku, śpiewając tęskne ukraińskie dumki. Watażka, jako podpułkownik czehryńskiego kurzenia, wiernie opowiada się przy Rzeczpospolitej i z rozkazu hetmana trzyma straż w mieście. Jego śpiewu słucha pan Zagłoba, pociągając od czasu do czasu miód z gąsiorka. Obecni są także Dopuło (Czesław Lasota) oraz karczmarka - postawna i urodziwa Anna Majcher - której kostium (brawo garderoba) wspaniale eksponuje jej kształty. Nic dziwnego, że Anna od początku zdjęć na hali jest ulubienicą całej, zdecydowanie przecież męskiej, ekipy. Senną i spokojną atmosferę wnętrza karczmy zburzy dopiero pojawienie się dwóch Kozaków z oddziału Bohuna, czyli Michała Konarskiego (Kozak tańczący - ciekawa nazwa, prawda?) oraz Pawła Kleszcza (Mołojec). Przyprowadzą oni Wojtka Malajkata, czyli Rzędziana, który został jesienią (kilka tygodni temu) odesłany przez Michała Żebrowskiego z łódki na Ropie (Dnieprze) z listem do kniaziówny. Bohun wcale nie zwrócił uwagi na Rzędziana, obojętnie skinął tylko ręką, każąc go wypuścić. Galimatiasu narobi pan Zagłoba, ponieważ ocknąwszy się z drzemki rzeknie: - A toż to pacholik pana Skrzetuskiego... Mieliśmy nieco inne plany co do realizacji tej sceny. W książce Zagłoba wybiega z sąsiedniego pomieszczenia krzycząc: „Zdrajca Dopuło najlepszy trójniak utaił..." i dopiero wtedy rozpoznaje Rzędziana. Ponieważ jednak jedyne drzwi w karczmie zostały zgrane, pomocną rolę odegrać mógłby tylko loszek - to znaczy półdrzwi w podłodze do niego prowadzące. Jednakże aktorzy wyłażący spod podłogi na czworakach, bo inaczej się z tego włazu wyjść nie dało, absolutnie się reżyserom nie podobali. Zwyciężyła zatem koncepcja przebudzenia się pana Zagłoby z lirycznej drzemki. Zdemaskowanie Rzędziana nie wyjdzie mu absolutnie na zdrowie. W Bohuna, po odebraniu pachołkowi listu i przeczytaniu go przez Zagłobę, jakby piorun strzeli. Najmilsza Halszko, serca mego ukochanie.... Tych kilka wyrazów pchnie Bohuna na drogę szaleństwa i zdrady. Ale któż zareagowałby inaczej na wieść o tym, że serce jego ukochanej bije dla kogoś innego, a przybrana rodzina, jaką z pewnością stanowili dla Bohuna Kurcewicze, sprzedała go za obcego Lacha? Jeszcze jesie- 6. Sto dni Hoffmana 82 Sto dni Hoffmana nią żywo zareagowałem, kiedy któryś z dziennikarzy zapytał Saszę Domogarowa, czy łatwo gra mu się bohatera negatywnego. Negatywnego?! Przecież Bohun to przede wszystkim człowiek nieszczęśliwy, zdradzany po kolei przez tych, którym otwiera swe serce i których uważa za przyjaciół! Tak dzieje się kolejno z Kurcewiczami, potem Zagłobą, a na koniec z Rzędzianem. A że podczas powstania stanie po stronie Chmielnickiego? Przecież jest Kozakiem, ich atamanem, Ni-żowcy to jego bracia i towarzysze z wypraw na Turka. Zresztą, pod koniec XIX wieku, w latach, gdy nowa powieść historyczna „Ogniem i mieczem" robiła zawrotną karierę, zdecydowana większość czytelniczek kochała się w Bohunie, a nie w Skrzetuskim. Mimo pracy do jedenastej w nocy nie udaje się nam skręcić sceny do końca. Na deser tego dnia zostaje nam bardzo proste ujęcie miecza Podbipięty przecinającego łańcuch (ten przytrzymujący świecznik). Za miecz chwycił niezastąpiony kaskader do wszelkich poruczeń, Andrzej Środziński „Świerszcz". I nikt nie spodziewał się, że to proste ujęcie zajmie nam półtorej godziny! Otóż operatorzy zażyczyli sobie efektu iskry na łańcuchu. Tak więc obecny na planie specjalista od efektów zabrał się do pracy. Za pierwszym razem do spreparowanego ogniwa napchano zbyt dużo materiału wybuchowego - operatorzy zarejestrowali eksplozję co najmniej rafinerii ropy naftowej. Za drugim razem obraz nie był ostry. Za trzecim trotylu było zbyt mało. Iskry za słabe. Za czwartym „Świerszcz" nie trafił w odpowiednie ogniwo. Dwa duble później mieliśmy pierwszy dobry. Po następnych trzech - drugi. Chwała Bogu, że naczelny operator Grzesio Kędzierski nie zażądał dodatkowego, tzw. dubla bezpieczeństwa. Podsumowując nasze nocne zmagania z łańcuchem i mieczem, Miecio Janowski powiedział: - Pójdę sobie do kina, usiądę wygodnie w fotelu, w ułamku sekundy ujrzę cięcie miecza, iskrę, potem w następnym świecznik gruchnie o podłogę; wszystko to w kilku setnych sekundy. Publiczność skupi się na następnych scenach, a ja melancholijnie pomyślę: Jedna iskra i pół nocy zmarnowane! Ekipa gruchnęła śmiechem. Warszawa 83 Od początku dnia szwenkier Romek Suszyński chodził we wspaniałej kamizelce firmy Panavision, dumnie pokazując wszystkim jej błyskawiczne zamki i kilkanaście kieszeni różnej wielkości. Józek Jarosz chodził kilka minut dookoła Romka, rzucając krótkie, badawcze spojrzenia. Wreszcie zapytał: - Kto za to płaci? DZIEŃ 23 Sobota, 21 lutego I Na dzisiaj zaplanowano dokończenie sceny z Bohunem reagującym na list Skrzetuskiego do Heleny oraz handlowanie trofeami wojennymi przez Rzędziana. Rzędzian zostaje zatem pobity przez Bohuna. To ujęcie kręciliśmy wczoraj, a wyglądało to tak, że Sasza uderzył gumowym czekanem Wojtka Malajkata w pierś, a dokładnie w splot słoneczny. Naturalnie Wojtek reakcję na cios tylko zagrał, w nagrodę zaś za „ból" otrzymał pierwszą pomoc od karczmarki, czyli Anny Majcher. Tak oto ranny Rzędzian musiał pozostać w Czehrynie; wkrótce zostanie ogarnięty przez powstanie, wśród Kozaków poda się za swojego i jako frant kuty na cztery nogi za bezcen, czyli najczęściej za kwartę wódki, skupował będzie łupy wojenne Kozaków. Bardzo niepomyślną dla naszych planistów okolicznością był fakt, że Malajkat musiał opuścić plan zdjęciowy już o 13.00. Naturalnie wywołało to cichą radość większości ekipy, bowiem w przeciwnym wypadku zdjęcia przeciągnęłyby się pewnie do północy. Najbardziej cieszył się nasz niezawodny kierowca busa, Tomek Michrowski, który bardzo chciał zdążyć na bal karnawałowy, rozpoczynający się o godz. 20.00. Przystąpiliśmy zatem do zgrywania wczorajszej sceny. Najwięcej trudności sprawiło zbliżenie na twarz Saszy i jego reakcja na list. Reżyserzy chcieli, aby wydał z siebie przeciągły krzyk. Niestety, wychodziło to dość teatralnie i trudno było tu znaleźć zadowalające wyjście. Tym bardziej, że Sasza po siódmym dublu ochrypł zupełnie i miał dość wydawania okrzyków. Dodatkową przeszkodę stanowiło gdakanie kur. 84 Sto dni Hoffmana Skupić się było nie sposób. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się zagranie bardziej twarzą niż głosem. Wzorem był tu Daniel Olbrychski w „Potopie" i jego reakcja na widok porąbanych przez Butrymów kompanionów. Kmicicowi drgał wówczas każdy mięsień twarzy. Wreszcie za którymś razem udało się Saszy zagrać wersję pośrednią pomiędzy wspomnianymi koncepcjami - był i krzyk, i ból wewnętrzny -co wreszcie zostało zaakceptowane przez reżyserów. I bardzo dobrze, bo chłopak był już u kresu sił. Kończymy zdjęcia o 18.00. Większość spieszy się bardzo, bo dziś mamy ostatnią sobotę karnawału i prawie każdy będzie gdzieś tej nocy balował. Tylko Miecio i ja spoglądaliśmy na to wszystko ze spokojem, ale i z pewną dozą rezygnacji. - No i co, Mięciu. Wszyscy się dziś bawią, a my? Spojrzał na mnie osowiałym wzrokiem, chciał coś powiedzieć, ale machnął tylko ręką. W drodze powrotnej podwoziliśmy na kwaterę Krzysia Zbieranka, który także jest zamiejscowy i bawić się dziś z pewnością nie będzie. Rozmawialiśmy we trójkę o różnych sprawach bardziej i mniej związanych z filmem. Nasz II reżyser powiedział wtedy: - Ostatni dzień zdjęciowy planowany jest na dwudziestego siódmego czerwca. Moim zdaniem do tego terminu na pewno się nie wyrobimy... No cóż. Zobaczymy 27 czerwca. DZIEŃ 24 (przełożony na dzień następny) Poniedziałek, 23 lutego I Niestety, ten dzień musieliśmy spisać na straty. Okazało się po prostu, że nie mamy obiektu zdjęciowego. Wczoraj pojechaliśmy na dokumentację pod Wyszków. Kiedy już zjechaliśmy z głównej drogi, asfalt zastąpiły piaszczyste drogi. Większość domów, jakie widzieliśmy, zbudowano z drewna, pociemniałego Warszawa 85 już od deszczów i starości. Gospodarstwa otoczone były zazwyczaj drewnianymi płotkami, które rzadko spotyka się w Polsce środkowej i zachodniej. Wymarzony teren do nakręcenia filmu o Polsce międzywojennej... Tymczasem w las wjechało pięć samochodów wiozących dwudziestu członków ekipy. Aby było zabawniej, każdy z samochodów miał rejestrację z innego miasta. Kiedy przejeżdżaliśmy przez jedną z wiosek, a pogoda była akurat piękna, ludzie idący do kościoła spoglądali na naszą karawanę z niekłamanym zainteresowaniem, ale i z wyraźnym lękiem. - Pewnie myślą, że to jakiś zjazd mafii pięciu największych miast -śmiał się Józek Jarosz. Celem naszej podróży był Liwiec - wartka rzeczka płynąca przez Lasy Łochowskie, jeden z dopływów Narwi. Nasi scenografowie zlokalizowali tu przed kilkoma tygodniami bród - miejsce, w którym Skrze-tuski natrafić miał na wóz tkwiący w wodzie, a należący do dwóch potrzebujących pomocy niewiast: kniahini Kurcewiczowej i kniaziówny Heleny. Niestety! Jakiś czas temu mógł to być rzeczywiście mały bród, do sforsowania zarówno dla wozu, jak i koni. Po tygodniu opadów Liwiec jednak gwałtownie przybrał i naszym oczom ukazała się wezbrana rzeka, płynąca z zawrotną szybkością, głęboka i niebezpieczna. Mógł to być rewelacyjny plener dla „Rzeki bez powrotu", ale o wykorzystaniu go przez nas nie mogło być mowy, tym bardziej iż nasi konsultanci od koni - Marek Zaleski i Tomek Biernawski - zgodnie twierdzili, że rzeka w tym stanie jest dla wierzchowców nieprzejezdna. Tak więc wsiedliśmy do samochodów, gorączkowo zastanawiając się, skąd by tu wykombinować bród na jutrzejsze zdjęcia. Wreszcie Paweł Bareński rzucił pomysł, aby pojechać do podwarszawskiej Zielonki na obrzeże poligonu wojskowego. Ponieważ była to jedyna propozycja, udaliśmy się tam niezwłocznie. Bród był tu znacznie skromniejszy, tak jak i sama rzeczka Długa; gdzież jej tam do wzburzonego Liwca. Ale okazał się płytki i przejezdny, a co najważniejsze - bezpieczny. Sprawdziłem to, przejeżdżając swoim samochodem na drugi brzeg i z powrotem. Tak więc zrezygnowany Jerzy Hoffman (strasznie mu się nad Liwcem podobało) zaakceptował plan zdjęciowy na kolejny dzień. Będzie nim wtorek, ponieważ niedziela upłynęła na informowaniu ekipy 86 Sto dni Hoffmana o zmianach w planie działań, poniedziałek zaś na tradycyjnym już ustawianiu „kampu". Najbardziej niepocieszeni takim obrotem spraw byli Miecio Janowski i Marek Wolski, którzy już w niedzielę rano zdążyli zakwaterować się w klasztorze sióstr loretanek, gdzie zostali przyjęci bardzo gościnnie - nie tylko przytulnymi pokojami i dobrym słowem, ale i obfitym posiłkiem. DZIEŃ 24 Wtorek, 24 lutego L/d samego rana ekipa energicznie zabiera się do pracy. Kaskaderzy ustawiają w wodzie uszkodzoną kolaskę, na drugi brzeg przenosi się oddział Skrzetuskiego powracającego z poselstwa na Krymie. Do oddziału dołączy pan Podbipięta, który w poszukiwaniu trzech głów pragnie zaciągnąć się do wojsk nadwornych wielce wojennego pana, czyli Jeremiego Wiśniowieckiego, w czym Skrzetuski obiecuje go solennie poprzeć. I tak oto nasi bohaterowie natkną się w brodzie na kolaskę z urwanym kołem i dwie niewiasty w potrzebie. W ten sposób po raz pierwszy na planie filmowym pojawiają się dwie aktorki, grające w „Ogniem i mieczem" główne role kobiece -Ewa Wiśniewska jako kniahini Kurcewiczowa oraz Izabella Scorupco jako kniaziówna Helena. Naturalnie cała ekipa z Józkiem Jaroszem na czele bardzo starannie przygotowała się do powitania pań - każda z nich otrzymuje do dyspozycji po samojezdnym „campingu", samochód do podwożenia z „kampu" na plan oraz naręcze kwiatów. Ewa Wiśniewska jest stanowczo zbyt ładna jak na kniahinię. Przecież Sienkiewicz opisał ją jako niewiastę twarzy surowej i męskiej. Surowość oblicza pani Ewy łatwo było odnaleźć, rzeczywiście wygląda na groźną. Od początku sprawia wrażenie kobiety silnej, takiej, która naprawdę zdolna byłaby wychować samotnie pięciu synów, a jednocześnie obronić Rozłogi przed najazdem nieżyczliwego sąsiada lub Tatarów. Iza Scorupco z miejsca dala się poznać ekipie jako bardzo otwarta i przystępna dziewczyna, wcale nie wymagająca tych wszystkich szcze- Warszawa 87 gólnych względów, które jednak towarzyszą jej od pojawienia się na planie. Od początku dużo się uśmiecha, odnosi z sympatią do wszystkich. Jest tylko jeden szkopuł. Prawie każdy pan w ekipie od początku stara się z Izą przywitać, przedstawić, nawiązać rozmowę, po prostu jakoś w jej oczach zaistnieć. Nie wiem, czy uda się jej choć trochę odpocząć pomiędzy ujęciami. Tak więc na widok niewiast w potrzebie Skrzetuski natychmiast schodzi do wody i bierze na ręce Helenę, aby przenieść ją na brzeg. I tak zaczyna się cała historia. Wiadomo, kto raz spojrzy na taką dziewczynę, ten gotów iść za nią choćby do piekła. Jedno krótkie spotkanie spojrzeń i nasz bohater nie będzie już tym samym człowiekiem. Fotografowie od razu zaczęli trzaskać aparatami. Na brzegu zgromadziła się cała ekipa, by przyjrzeć się naszej parze. Co tu dużo mówić - tak ładnej pary jeszcze w historii polskiego kina nie było. Michał przenosił Izę na brzeg chyba ze sześć razy, ale wszyscy wpatrywali się w nich nieporuszeni. Oczywiście, już można słyszeć głosy malkontentów, że jak to, Helena nie będzie miała kruczoczarnych włosów? Ale z drugiej strony, kto pamięta o tym, że i Skrzetuski miał ormiańską urodę, czyli także byl czarny, smagły na obliczu? Zamierzeniem reżysera jest, aby tylko Bo-hun był rzeczywiście czarny, by odróżnić jakoś i pogrupować głównych bohaterów. Jaśniejszy Skrzetuski jest bardziej czytelny jako Polak, tak samo rzecz ma się z Heleną. Już jesienią nasza charakteryza-torka, Mira Wojtczak, której niestety nie ma z nami wiosną z powodu urlopu macierzyńskiego, zadecydowała, że Izie bardziej do twarzy będzie w naturalnym kolorze -jasnej szatynki lub, jak kto woli, ciemnej blondynki (przepraszam, jeśli coś pokręciłem). Reżyser zaakceptował taką Helenę, doszedł bowiem do wniosku, z którym chyba wszyscy powinni się zgodzić: Helena ma być zdolna do rozkochania w sobie dwóch najznamienitszych rycerzy na Ukrainie, zatem musi być po prostu olśniewająco piękna. I taka właśnie jest! Po południu trudne zadanie czekało Wiktora Zborowskiego, który jako człowiek przecież nadludzkiej siły miał jedną ręką podnieść kolaskę, a drugą nałożyć koło na oś. Przy próbie podnoszenia przez co silniejszych chłopaków z ekipy kaskaderskiej pojazd jednak nawet nie drgnął. Zastosowano więc prosty sposób: kaskaderzy nałożyli pianki, powchodzili do wody, zanurzyli się i w odpowiednim momencie pospołu pchnęli kolaskę w górę. 88 Sto dni Hoffmana Wydatnie pomógł także dubler Podbipięty - Wojtek „Długi", który w mniej eksponowanych ujęciach wyręczał oryginał. Chwała Bogu, bo niezbyt szczelne buty Wiktora przy każdym zanurzeniu nabierały litry wody. Przed samym zakończeniem zdjęć przywieziono części składowe do platformy na kółkach, w kształcie wydłużonej litery „u". W środku tego pomostu za dwa dni mają jechać Skrzetuski i Podbipięta, z niego samego zaś nasz operator ze steadycamem będzie rejestrować scenę rozmowy obu bohaterów o ślubie uczynionym przez pana Longinusa i poszukiwaniu przez niego trzech głów. Z niemałym trudem, pod komendą Marka Zaleskiego, wespół z koniarzami złożyliśmy platformę w całość. DZIEŃ 25 Środa, 25 lutego IN iestety, rozłożyła nas piękna pogoda. Wczoraj były chmury i wszystkie ujęcia do sceny spotkania oddziału Skrzetuskiego z kniahinią i Heleną operatorzy kręcili właśnie na pochmurno. Dziś obłoków jak na lekarstwo, toteż Józek Jarosz i Grzesio Kędzierski pilnie spoglądają w niebo. Kolejna trudność związana jest z sokołem przywiezionym na plan przez autentycznego sokolnika, który przy okazji zagrał epizodyczną rolę właśnie sokolnika w oddziale Skrzetuskiego. Sokół wypuszczony na łowy doprowadza rycerzy do brodu i kolaski, w momencie zaś, gdy Skrzetuski zestawia Helenę na brzeg, powinien usiąść na ręku dziewczyny i chwyciwszy szponami jej palec, przyciągać go do ręki kawalera. Tak zaplanował Sienkiewicz pierwsze spotkanie tej pary. Różnica polegała na tym, że ptakiem drapieżnym był u niego raróg, Skrzetuski zaś nie musiał przenosić panny przez bród, ponieważ stała obok zepsutej kolaski, a brodu nie było w ogóle - u nas został stworzony po to, aby całe spotkanie odbyło się w ciekawszej, nieco bardziej dramatycznej scenerii. Wszystko zatem w ujęciu z sokołem było w rękach, a raczej w szponach ptaka. Niestety, sokół, rozkojarzony obecnością tylu ludzi, świa- Warszawa 89 tła i kamer, nie miał wielkiej ochoty, aby usiąść na ręku Izy. Siadał za to z upodobaniem na dachu samochodu-ciemni, na praktykablu albo na stojakach przytrzymujących przesłony. Ostatecznie ujęcie z sokołem musieliśmy odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość i skupić się na zdjęciach z aktorami. Bez problemu udało się nakręcić jazdę oddziału przez leśny gościniec prowadzący do brodu. Najzabawniejszy okazał się moment, kiedy Jerzy Hoffman nakazał jadącemu kłusem Skrzetuskiemu śpiewać pieśń: Tyś jest specjał nad specjały, gdy cię widzę, płonę cały, gdy cię widzę, płonę cały, boś jest specjał nad specjały! Oczywiście, jest taka w „Ogniem i mieczem", ale tylko jej pierwsza linijka. Resztę niemalże na poczekaniu wymyślił reżyser. Michał nie bardzo wiedział, w jaki sposób zaśpiewać owych kilka wersów. Wreszcie w drugim ujęciu zdumieni usłyszeliśmy je śpiewane na melodię znanej pieśni „Hej, sokoły". Zamiast „Żal, żal za dziewczyną" - „Tyś jest specjał nad specjały..."! Większość z nas wybuchnęła śmiechem, a zadowolony Michał zebrał oklaski za udaną aranżację. Na plan przyjechał też Sasza Domogarow. Tego dnia po raz pierwszy ujrzał Izę, swój filmowy niespełniony sen. - I jak ci się podoba? - zapytałem. Pokiwał tylko głową. Przy okazji zrobił sobie z Januszem Sieniawskim, naszym konsultantem od szermierki, trening. Walka wyglądała bardzo interesująco i widowiskowo. Nie mniej rewelacyjnie zaprezentował się młody chłopak ze szkółki Janusza, który zagra Mikołaja Kurcewicza i podczas napadu Bohuna na Rozłogi stoczy z nim pojedynek. Zabawne, że w naszej filmowej nomenklaturze tylko Symeon i Mikołaj otrzymali imiona, pozostali dwaj kniaziowie (oślepionego Wasyla, piątego z braci, w filmie w ogóle nie będzie) figurują w jutrzejszym planie pracy jako Kniaź III i Kniaź IV. W książce nosili oni imiona Jur i Andrzej. Rzutem na taśmę udaje się nam zakończyć zdjęcia przed zmierzchem. Rewelacyjnie wyjdzie nam ostatnia pozycja dzisiejszego dnia: 90 Sto dni Hoffmana szaleńczy galop Bohuna przez bród. Sasza, spocony, z pasją na twarzy nie będzie miał żadnego kłopotu ani z wodą w brodzie, ani, co najważniejsze, ze swym wierzchowcem. Zmontowaną wczoraj z niemałym trudem platformę dziś musieliśmy rozebrać na części: zostanie przewieziona na nowy obiekt zdjęciowy. DZIEŃ 26 Czwartek, 26 lutego L- samego rana przenosimy się z całą ekipą z Zielonki do Lasku Mło-cińskiego. Do wytwórni na Chełmską mamy stąd zaledwie piętnaście minut jazdy samochodem, a las jest wystarczająco gęsty i solidny, aby nakręcić w nim spotkanie młodych Kurcewiczów z wybawioną z opresji matką i kuzynką oraz oddziałem Skrzetuskiego. W ten sposób po raz pierwszy prezentują się wszyscy czterej bracia w komplecie. Nasi kostiumerzy ubrali ich całkiem bogato, tak aby wyglądali jak na kniaziów przystało. Nie przypominają zatem zbytnio książkowych nieokrzesanych gburów, ale za to lepiej komponują się ze swoją filmową matką - Ewą Wiśniewską. Urodziwi wszyscy, mają - z wyjątkiem Aleksandra Pocieja - jasną karnację, która sprawia wrażenie, jakby urodę faktycznie odziedziczyli po kniahini. Zza lesistego wzgórza wyjeżdża pięciu jeźdźców. Kniahini najpierw pozdrawia ich, a następnie przedstawia panu Skrzetuskiemu. Czterej to jej synowie, piątym jest Bohun. Podczas gdy na oddzielnych ujęciach każdy z młodych Kurcewiczów kłania się serdecznie nowo poznanym rycerzom, dochodzi do bardzo zabawnego obrazka. Otóż Ewa Wiśniewska poleca niewidocznemu Saszy, aby ruszał wraz z synkami przodem i przygotował wieczerzę dla gości. Sasza podrzuca jej swoje teksty z offu; polega to na tym, że aktor, którego w kadrze nie widać, wypowiadanymi przez siebie zdaniami ciągnie do przodu dialog i sytuację, pomagając partnerom widocznym. Sasza, świadom swej bezkarności, stojąc na skrzynce (musiał znajdować się na wysokości spojrzenia kniahini) najpierw kłaniał się bła-zeńsko w pas, potem machał do Ewy ręką, na koniec zaś galopował Warszawa 91 w dal... na własnych nogach. Wyglądało to wszystko bardzo zabawnie i ekipa w ciągu ujęć z niewidocznym Bohunem setnie się ubawiła. Po nakręceniu scen spotkania kolaskę kniahini i Heleny pozbawiono kół, wciągnięto na lawetę, tę zaś przyczepiono do kamaza. Następnie Andrzej Glatzel nałożył swój steadycam i skręcił bliskie plany rozmawiającej ze Skrzetuskim najpierw kniahini, a potem Heleny. To właśnie tu pierwsze punkty u pięknej krijaziówny zdobędzie główny bohater, broniąc pamięci jej ojca, niesłusznie kiedyś posądzonego o zdradę. Zaraz też odda się w służbę dziewczyny. Wypada tylko żywić przekonanie, że aktorzy rewelacyjnie grali mimiką twarzy, bowiem przy ryku jadącego na pierwszym biegu kamaza kompletnie nic nie było słychać, nawet na odległość pół metra. Cóż, jutro ujęcia do tej sceny kręcone będą z kolaski. Na pewno będzie ciszej. I dla aktorów zdecydowanie łatwiej. Z nieocenioną pomocą pana Adama Warchoła i jego syna Sławka wyładowaliśmy w Lasku Młocińskim elementy znanej nam już platformy i dokonaliśmy jej powtórnego montażu. DZIEŃ 27 Piątek, 27 lutego l\ończymy zatem podróż bohaterów do Rozłogów. Tego dnia dochodzi do jednego z najciekawszych i kluczowych w powieści zdarzeń, a dla nas jednego z trudniejszych ujęć w filmie - do konfrontacji Skrzetuskiego, który zbytnio nachyla się ku Helenie, z Bohunem. Następuje pierwsze zwarcie. - Jeśli waści za ciemno, to ognia skrzeszę, a jeśli gościniec za wąski, to hajda w step! Tak pan Skrzetuski zareagował na zachowanie śmiałka, który począł silnie napierać go swoim wierzchowcem. - A ty Łaszku odlitaj od kolaski, koty stepy baczysz! Naturalnie nie mogliśmy posłużyć się powyższym tekstem, bowiem cała scena kręcona jest w dzień, no i poza tym droga akurat wiodła przez las. Toteż Michał Żebrowski krzyknie tylko: - Jeśli gościniec za ciasny, to hajda w las! 92 Sto dni Hoffmana Zwięźle i mocno. A tak nawiasem mówiąc, szkoda, że w powieści tak mało jest bezpośrednich spotkań Skrzetuskiego z Bohunem. Obaj nasi aktorzy są rewelacyjni: ich ubiory i charakteryzacja (ciemny Bohun - jasny Skrzetuski) mają podkreślać, że są antagonistami. Z pewnością sami świetnie by to pokazali, gdyby mogli spotkać się w bardziej dramatycznych okolicznościach, zwłaszcza że obaj to chłopy na schwał, mający świetnie opanowaną jazdę konną i fech-tunek. Gdyby tak mogli spotkać się na przykład przy oblężeniu Zbaraża... Choć i Sasza, i Michał zagrali z pasją i z zębem, nie wszystko w tej scenie zależało od nich. Siedzieli przecież na koniach i to stanowiło dla naszych operatorów główną trudność. Kolaska skrzypiała niemiłosiernie, a zamontowane oświetlenie niemiłosiernie raziło końskie oczy. W tych warunkach wierzchowce płoszyły się z byle powodu, po kilku ujęciach ich zmęczenie dało znać o sobie i nie chciały reagować ani na polecenia Michała i Saszy, ani na życzenia naszych operatorów. Wystarczyło, aby koń odchylił się o pół metra za daleko i cały kadr szedł w rozsypkę. Mozolnie więc walczyliśmy z naturą konia, próbując ujęcia po ujęciu. Tego dnia nakręciliśmy ujęcie nr 1000. Józek Jarosz polecił mi powiadomić o tym naszego kierownika, Jerzego Frykowskiego, który akurat przebywał na planie, ale ten przyjął to z umiarkowanym zadowoleniem. I trudno się dziwić. Według wszelkich znaków na niebie i ziemi szykowała się nam sobota pracująca, a to pociągało za sobą kolejne dodatkowe setki tysięcy złotych. Dzień skończył się szybko, wszak to dopiero koniec lutego. Udało się nam przy wydatnej pomocy konsultantów od spraw końskich i reszty koniarzy opanować jakoś dwa najważniejsze rumaki w filmie i scena przepychanki Bohuna ze Skrzetuskim została zrobiona. Dobre i to. Przygotowana na dzisiaj platforma będzie użyta dopiero jutro. Dziś wraz z dyżurnymi zamontowaliśmy na niej dla bezpieczeństwa barierki. Warszawa 93 DZIEŃ 28 Sobota, 28 lutego X tak oto w dzień wolny ekipa od samego rana zabrała się do pracy nad brakującymi elementami sceny jazdy Skrzetuskiego do Rozłogów oraz poprzedzającej spotkanie\u brodu opowieści pana Podbipięty o swoim ślubie czystości i pragnieniu ścięcia trzech głów. Właśnie do tej sceny z takim trudem przez cały tydzień przygotowywaliśmy naszą platformę. Miałem tu niemałe zadanie do wykonania, ponieważ mój samochód jako jedyny miał hak do holowania lawety. Ponieważ udział w owej scenie brał nasz Rzędzian, czyli Wojtek Malajkat, a musiał zostać zgrany jak najszybciej, opowieść Podbipięty należało skręcić jako pierwszą ze scen. Gdy już wszystko było gotowe, zasiadłem za kierownicą i cała konstrukcja ruszyła z niemiłosiernym piskiem. I nagle - afera! Okazało się, że na drzewach rosnących po obu stronach drogi pozawieszane były gęsto budki dla ptaków - nie sposób, aby Andrzej Glatzel nie wychwycił ich w kadrze. W Józku Jaroszu aż zawrzało, ale biedak nie mógł dać temu upustu w krzyku, bo kamera już ruszyła i Michał Zebrowski z Wiktorem Zborowskim zaczęli grać! Kipiąc więc ze złości Józek na migi zaczął pokazywać naszym dyżurnym - Tadziowi i Grzesiowi - owe nieszczęsne budki. Ci w te pędy ruszyli przed całą karawanę i skierowaną do tyłu -na jeźdźców - kamerę i dawaj strącać karmniki czym tylko się dało: naprędce znalezionymi gałęziami, drągami, a nawet kamieniami. Z tymi nisko zawieszonymi domkami poszło łatwo. Ale sporo wisiało wyżej i naszym dyżurnym musieli ruszyć na pomoc Lech Ada-mowski z bratem Wieśkiem. Grzesio wyszukiwał coraz to dłuższe gałęzie, ale i tak nie zawsze mógł dosięgnąć budek. Tadzio przy następnej od razu zabrał się do kamieni, ale choć trafiał za każdym razem, niesforna budka nie chciała dać się zrzucić. Leszkowi i Wieśkowi zabrakło kamieni, więc jeden właził drugiemu na barana i drągiem zrzucali w dół kolejne budki. A całą operacją dyrygował Józek Jarosz, gwałtownie gestykulując i wskazując nowe cele. 94 Sto dni Hoffmana Sam starałem się wolniej ciągnąć lawetę i kręcącego z niej Andrzeja Glatzela, aby dać nieco więcej czasu naszym „komandosom". Na szczęście udało się im zrzucić na czas wszystkie budki. Józek odetchnął z ulgą i pogroził palcem naszemu rekwizytorowi, Erykowi Żuberkowi, który śmiał się w najlepsze z wandali niszczących przyrodę. (Wrażliwszych czytelników śpieszę uspokoić: wszystkie budki po zakończeniu zdjęć znalazły się na swoich drzewach.) Na szczęście nasz reżyser, pochłonięty obserwacją granej przez Michała, Wiktora, a także Wojtka Malajkata sceny, niczego nie zauważył. I bardzo dobrze, bo naszym scenografom oberwało się wczoraj za olbrzymie prawosławne krzyże, które przeoczyli przy przystrajaniu pleneru. Dziś już krzyże tkwiły w najlepsze na pagórku przy gościńcu, ale tych budek mógłby Jerzy Hoffman nie wybaczyć... Dla samego Józka nie był to koniec emocji, bo przy jednym z kolejnych dubli zza zakrętu drogi, który pokonał nasz samochód z platformą i grającymi na koniach aktorami, wyłonił się stojący na poboczu jeden z fordów transitów ekipy. Zbliżaliśmy się doń powoli, ale nieuchronnie. Jeszcze kilkanaście sekund i znalazłby się w kadrze, na szczęście kierowca w ostatniej chwili dopadł samochodu i ruszył pędem do przodu. Józek znów gestykulował jak szaleniec, rzucając na migi przekleństwa, wskazując na samochód, potem na kierowcę, a w końcu grożąc mu pięścią. Mimo wspomnianych przeciwności scenę zgraliśmy w rekordowym czasie: pięć minut przed dwunastą można już było odczepiać platformę. Wojtek Malajkat był wolny, ekipie zaś pozostało tylko kilka do-krętek ze sceny wczorajszej, głównie na Skrzetuskiego. Ja także wykonałem swoje najważniejsze tego dnia zadanie i Józek Jarosz zwolnił mnie na pociąg do Szczecina o 13.40. Dzięki naszemu Rzędzianowi swoje dwudzieste drugie urodziny spędzę jednak w domu. DZIEŃ 29 Poniedziałek, 2 marca Ponownie jesteśmy w skansenie wsi mazowieckiej w Sierpcu, u gościnnego dyrektora Rzeszotarskiego. Przez weekend pogoda się zmieniła - chwycił mróz i mimo słońca jest przeraźliwie zimno. Aura gra z nami w kotka i myszkę. Kiedy kręciliśmy zdjęcia na hali i w Warszawie, czyli dla większości ekipy w domu, było ciepło i słonecznie. Ledwie zaś wyjechaliśmy w plener, pogoda od razu dała się nam we znaki, a wraz z postępującym dniem warunki zaczęły się pogarszać -około piętnastej zerwał się wiatr i począł padać dokuczliwy deszcz ze śniegiem. Duże wrażenie na wszystkich zrobiła rekonstrukcja dworu w Rozłogach. Na potrzeby filmu wybudowano jego fasadę wraz z bocznymi ścianami. Z obu stron, prostopadle do dworu, powstały zabudowania folwarczne: stajnie, obory, stodoły, lamus. Na środku dziedzińca stoi żuraw studzienny oraz dyby. Całość otoczona jest wysoką palisadą z bramą wjazdową w iście fortecznym stylu. Widać, że jest to dwór obronny, zagubiony gdzieś na stepach, często nękany przez napastników. Najeżone pale i fosa odstraszać mają nieproszonych gości. Urody całości dodaje dzwonnica, ustawiona wewnątrz, przy bramie, zaopatrzona w gliniany dzwon. Dodatkowo na tyłach dworu zbudowano w szeregu kilka chat wiejskich. Rozłogi wyglądają więc rewelacyjnie. Brawo Andrzej Haliński i jego drużyna scenografów! Żal będzie je palić, choć tego wymaga od nas i sam Sienkiewicz, i scenariusz filmowy. Pomijając realizację zdjęć, zabudowania takie istotnie zdobią dodatkowo skansen i mogłyby stanowić jego atrakcję na przyszłość. Choćby jako pamiątka po kręceniu 7. Sto dni Hoffmana 98 Sto dni Hoffmana „Ogniem i mieczem". Dyrektor Rzeszotarski ma na to wielką ochotę. Może więc pirotechnicy tylko nieco nadpalą nasze Rozłogi? Tymczasem do nienaruszonego jeszcze dworu zajeżdżają Kurcewi-cze i oddział Skrzetuskiego. Na dziedzińcu panuje ruch, szczekają psy, kręcą się ludzie z pochodniami, ma się już bowiem ku wieczorowi, biegną chłopi, aby przywitać swoich państwa. Tylko jeden z nich tkwi nieruchomo w dybach. To Rysio Jabłoński, czyli nasz Chłop II, ukarany za niesubordynację. Chłopa I zagra jego serdeczny kolega Zenka Priwieziencew, znany ostatnio głównie jako reżyser. Nowym pomysłem Jerzego Hoffmana jest, aby Skrzetuski brał kniaziównę na ręce i tak zsadzał ją z kolaski na ziemię. Miał to uczynić Bohun, ale rywal go uprzedził. Nic więc dziwnego, że Kozak zapala się gniewem, chwyta zdobyczny kindżał turecki i rusza za Skrzetuskim, który już z Heleną znika we dworze. Od rozlewu krwi uchroni Rozłogi kniahini Wiśniewska, która zdecydowanym ruchem chwyci Bohuna za rękę, osadzi w miejscu i przywoła do porządku. Trudno dziwić się Saszy, że usłuchał Ewy - była w tej scenie rewelacyjnie twarda, ostra i przekonująca. Mało tego, na zakończenie matczynym gestem poklepała „swego przybranego syna" po policzku. Miał ów gest wiele uroku. Na odżałowanie zadry w sercu i ujście wściekłości pozostał naszemu Bohunowi... „Unit II", który zabrał jego, jego wierzchowca i nakręcił kolejne etapy wściekłego galopu. Sasza nie żałował na skansenowych ścieżkach ostróg swojemu koniowi i cały Bohunowy gniew wraz z potem z niego wyparował. Dodatkowe emocje w tym trójkącie uczuć i namiętności ma przynieść pomysł, jaki rzucił Adek Drabiński: otóż stosunek Heleny do Bohuna powinien być niejednoznaczny. Nie jest to tylko książkowy strach kniaziówny, nie jest to także nienawiść. Widz powinien odczytać, że między Heleną i Bohunem kiedyś istniało jakieś uczucie, którego sama bohaterka nie potrafi do końca prawidłowo odczytać. Jest to fascynacja dzikością i drapieżnością Kozaka, dziewczyna widzi w nim coś, co przyciąga, ale jednocześnie odstrasza. Skrzetuski zaś wygra z Bohunem głównie dlatego, że wyda kniahini wojnę o rękę dziewczyny, podczas gdy watażka chciał tę rękę wypracować wiernością i posłuszeństwem. A pamiętać należy, że Helena jest przez ciotkę traktowana pogardliwie i nie ma zbyt wielu powodów, aby ją szczególnie lu- Sierpc - Łąck 99 bić. Kto się więc kniahini przeciwstawi, i to z Heleny powodu, ten z miejsca uzyskuje jej sympatię. I w tym tkwić powinna przyczyna porażki Bohuna, który, gdyby nie nagłe pojawienie się Skrzetuskiego, pewnie w końcu pociągnąłby za sobą kniaziównę swoim temperamentem, gwałtownością uczuć, egzotyką. Taki sposób kształtowania uczuć głównych bohaterów będzie dla współczesnego odbiprey, zwłaszcza kobiety, bardziej czytelny i łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego piękna Helena, mając przy boku tak atrakcyjnego mężczyznę jak Bohun, wybierze jednak Skrzetuskiego, któremu wprawdzie także urody nie sposób odmówić, ale brak mu jednak tego i owego, choćby właśnie egzotyki. Przy okazji powitania przez młodych Kurcewiczów pod ich dachem gości chłopcy nieco zbyt często używali słowa: „prosimy" i już całkiem współczesnego „zapraszamy!". Powinni zamiast tego ostatniego używać bardziej stosownego zwrotu „radziśmy waszmościom". Obiecali, że na postsynchronach (czyli nakładaniu w studiu swoich głosów na ekran) się poprawią. Rozmawialiśmy potem właśnie o tym nadawaniu przez naszych planistów imion czterem braciom (dla przypomnienia: dwóch z nich figuruje na listach imiennie, pozostali dwaj jako Kniaź III i IV). Aleksander Pociej sprytnie wyjaśnił, dlaczego on nie będzie nazwany Jurem, ale Kniaziem III: - Wiadomo, Janusz i Michał podczas napadu Bohuna na Rozłogi będą się z nim chociaż pojedynkować, stawiać jakiś opór, a my zginiemy jak te fajtłapy, nie zdążywszy nawet szabli dobyć... Od razu i bez walki. Było to całkiem przekonujące. Po prostu nie zasłużyli... DZIEŃ 30 Wtorek, 3 marca fc-apowiada się długi dzień zdjęciowy. Oprócz scen dziennych zaplanowano bowiem także kręcenie nocnych: przyjazdu Bohuna i towarzyszącego mu Zagłoby do Rozłogów oraz orgii Bohunowych semenów z mołodycami już po napadzie i wymordowaniu Kurcewiczów. 100 Sto dni Hoffmana Właśnie w związku z tą ostatnią sceną chęć statystowania wyrazili Adek Drabiński oraz Andrzej Haliński. Niestety, temu ostatniemu powierzono już epizodyczną rolę karczmarza w gospodzie, gdzie Wołodyjowski z Zagłobą natkną się na Bohuna, w następstwie czego dojdzie do słynnego pojedynku. Tak więc Andrzej nie będzie mógł zagrać ani chłopa z Rozłogów, ani tym bardziej semena. O wiele bardziej zapobiegliwy był pod tym względem Adek, który nie wybrał sobie jeszcze żadnej roli. Wątpliwe jednak, by Jerzy Hoffman pozwolił grać mu tego wieczoru, pozbawiając się cennej pomocy. Przy okazji Andrzej Haliński opowiedział nam, że rola karczmarza nie jest jego pierwszą tego typu w karierze. Otóż ponad dwadzieścia lat temu zagrał on w „Ziemi obiecanej" także Żyda w scenie, kiedy to Szaja ruga swoich pracowników za to, że zużywają zbyt dużo gazu na podgrzewanie wody na herbatę, nic nie płacąc. Tymczasem jednak kręcimy sceny dzienne. Skrzetuski, posłując od księcia Jeremiego, w drodze na Sicz odwiedza Helenę w Rozłogach. Iza biegnąca przez dziedziniec dworu, roześmiana, szczęśliwa, rzucająca się Michałowi w ramiona jest tak piękna, że można ją w tej scenie oglądać godzinami. Tyle świeżości, powabu, ten błysk w oczach... Któryż z panów z ekipy nie oddałby wszystkiego, aby taka piękność rzuciła się mu w ramiona? Cóż, Skrzetuski jest tylko jeden. I można Michałowi tylko zazdrościć, a Bohunowi współczuć. Iza dziś żegna się z ekipą. Ponownie zjawi się dopiero podczas realizacji zdjęć w hali, w Warszawie. Była z nami tylko kilka dni, a już wszyscy tęsknią za jej urodą, bezpośredniością, wdziękiem. Wprawdzie kiedy patrzę na wplatany w jej naturalne włosy gruby warkocz, nasuwa mi się z nieodpartą siłą bardziej obraz Oleńki Bille-wiczówny niż Heleny, to bezsprzecznie jest to najpiękniejsza polskojęzyczna aktorka. Zdjęcia wieczorne mieliśmy rozpocząć o 17.00. Tymczasem ekspozycja dzienna siadła dopiero około 16.30, tak więc wszystko przesunęło się o dwie godziny. Wprawdzie nikt od początku nie wierzył, że zakończymy zdjęcia planowo o 22.00, ale teraz nad ekipą zawisło widmo pracy w potężniejącym z godziny na godzinę deszczu niemal do rana! Ulewa była wprawdzie przekleństwem dla ludzi, koni, kostiumów i zbroi, jednak okazała się wspaniałym zbiegiem okoliczności dla Je- Sierpc - Łąck 101 rzego Hoffmana, który właśnie w strugach deszczu wyobrażał sobie Bohuna - wściekłego, z rozdartym sercem, pędzącego na czele swoich semenów, by najechać Rozłogi. I przy nim Zagłobę - żałosnego, zmokłego jak kura, złego na siebie za tę kabałę, w którą wplątał się przez komitywę z watażką, próbującego uśmierzyć jego gniew. Sasza Domogarow^ odwracał twarz do nieba, łapiąc krople deszczu na twarz, aby po szaleńczej nocnej jeździe wyglądać jeszcze bardziej demonicznie i wściekle. W moją pamięć zapadł głęboko jego śmiech, udawany i właśnie dlatego tak straszny: - Anton, a cóż to, nie poznajesz mnie..? - mówił do Żeńki Priwie-ziencewa, czyli Chłopa I, odźwiernego w Rozłogach. Chyba najmocniejszą stroną Bohuna w wydaniu Saszy jest właśnie tak łatwo przychodząca mu demoniczność i zdolność budzenia strachu, który daje się dostrzec, mimo pozornie uspokajających słów, w oczach odźwiernego. Po nakręceniu sceny wjazdu Bohuna przez bramę w Rozłogach wszyscy, nawet Jerzy Hoffman, mieliśmy dość ulewy. W efekcie scenę orgii będziemy kręcić jutrzejszej nocy. Wybija północ, Józek Jarosz ogłasza koniec zdjęć. Wszyscy czym prędzej, przemoczeni do suchej nitki, chronią się w samochodach i rozjeżdżają na kwatery do Płocka, Sierpca i Bledzewa. Najgorsze jest to, że aby znaleźć się w ciepłym łóżku, pokonać trzeba jeszcze ponad czterdzieści kilometrów wąskiej, ciemnej i śliskiej drogi do Płocka... DZIEŃ 31 Środa, 4 marca P I o ulewnej nocy i poranku niebo nareszcie zlitowało się nad nami. Do południa uczyniła się iście wiosenna aura. Zza chmur wyszło słońce i temperatura wzrosła do kilkunastu stopni ciepła. W takich warunkach nikt nie obawia się męczących zdjęć nocnych, czyli obrastającej w legendę z powodu rozpalającej się z minuty na minutę wyobraźni męskiej części ekipy orgii po wymordowaniu Kurcewiczów. 102 Sto dni Hoffmana W dzień dokręcaliśmy ujęcia rozpoczętej wczoraj sceny odwiedzin Skrzetuskiego w Rozłogach. Po zgraniu Heleny przyszedł czas na zgranie strony przeciwnej, czyli Michała. Miał on tu do wykonania wcale niełatwy zeskok z powstrzymywanego z galopu wierzchowca. Wiadomo wszak, że widok kniaziówny uradował go niezmiernie i nie mógł się już doczekać, aby porwać ją w ramiona. Jednak zeskok nie był wcale prosty do wykonania. Za pierwszym razem wyszedł mało dynamicznie, za drugim Michał potknął się zbyt silnie, ale już następne próby, rejestrowane przez dwie kamery, wykonał bardzo dobrze. Obserwując-to, przypomniałem sobie scenę z „Pana Wołodyjowskiego", kiedy to Daniel Olbrychski, czyli Azja Tuhajbejowicz, na czele chorągwi Lipków wjeżdża do stanicy w Chreptiowie i w biegu zeskakuje z wierzchowca. Jeśli prawdziwy żołnierz i świetny jeździec miał zsiadać z konia, to tylko w ten właśnie sposób: prawa noga do góry, nad końskim karkiem, lewa ze strzemienia i zgrabny zeskok na ziemię. Nasz Skrzetuski zaprezentował się w tej scenie równie przekonująco, jak Azja trzydzieści lat temu lub... za lat dwadzieścia trzy, jeśli za punkt odniesienia brać nie kolejność realizacji filmów, lecz powieściowy czas akcji. Już po obiedzie wszyscy czynili gorączkowe przygotowania do sceny nocnej orgii na majdanie w Rozłogach. Ponieważ w takiej zabawie dziewczyn nigdy dosyć, zaangażowano także nasze mołodyce - Basię Muzykę i Agatę Usidus, które miały podrygiwać z tańczącymi Kozakami. Udział w scenie miał wziąć także Żeńka Priwieziencew. Traf zdarzył, że jechał na plan zdjęciowy w jednym z naszych busów razem z trzema młodymi statystkami z Sierpca. Wpierw zapytał, czy się boją. Gdy zaprzeczyły, powiedział, że słusznie, ponieważ on zna się na rzeczy, wszystko odbędzie się przyjemnie i bezboleśnie... Dziewczyny zrobiły wielkie oczy i oznajmiły, że zostały zaangażowane tylko do stania, ewentualnie tańczenia z Kozakami. Na to Żeńka się roześmiał i rzekł, że orgia ma swoje wymogi, zatem będą musiały być nieco śmielsze. Zaraz też jednak zaczął uspokajać je i proponował, aby najlepiej trzymały się niego, a wszystko będzie dobrze. Niestety, jego zabiegi wywołały skutek odwrotny. Dziewczyny najpierw obraziły się, wnioskując z uśmieszków Żeńki, że ma je za pro- Sierpc-Łąck 103 wincjonalne gęsi, aż wreszcie wystraszone roztaczanymi przez niego wizjami zdały swoje kostiumy i w te pędy uciekły do domu. Pierwsze skrzypce w tej scenie miał grać jednak Zagłoba, czyli Krzyś Kowalewski. Chcąc umknąć niepostrzeżenie z Heleną - po uprzedniej zmianie frontu i związaniu rannego Bohuna - musi upić jego semenów i uśpić ich czujność. Trzeba przyznać, że scena robiła wrażenie. Krzyczący, śpiewający i pijący mołojcy Bohuna, idący jak cień za rzucającym miłe ich sercom hasła („Pijcie, chłopcy! Do tańca, do dziewek! Dać gorzałki i strażnikom!") Zagłobą, mnóstwo walających się po dziedzińcu wiader, koryt, kielichów i dzbanów, chłopcy ze szkoły baletowej, tańczący wściekłego kazaczoka... Michał Konarski w stroju kniahini pokazywał mniej zorientowanym, dlaczego grana przez niego postać nazywa się Kozak tańczący. Mołojec prezentujący taniec z szablami, których lśniące w świetle lamp ostrza otaczały go niczym rój błyskawic. Pijący na umór Żeńka z Rysiem Jabłońskim. Próbujący miarkować się esauł, czyli Janusz Zerbst, chcący utrzymać choćby w pozorach ryżów podkomendnych semenów. Ale i on w końcu zrezygnuje i przechyli mocniej gąsiorek z gorzałką... I tylko jednego zabrakło reżyserom i panom z naszej ekipy: rozpustnych kobiet. Przy orgii były one oczywiście niezbędne, ale przecież trudno wymagać śmiałości i opanowania wstydu od zwykłych dziewczyn z Sierpca. Tak więc zaloty Kozaków przyjmowane były nie tak gorąco, jak oczekiwali nasi reżyserzy. Tylko nasza Basia Muzyka z Michałem Konarskim ratowali sytuację, tuląc się do siebie nieco śmielej. Ale wiadomo - mąż i żona. Tak więc Jerzy Hoffman i Adek Drabiński byli nieco zdegustowani brakiem erotyzmu w naszej orgii i już po zakończeniu rzucali wraz z Grzesiem Kędzierskim dobre, acz spóźnione pomysły: - Trzeba było zaangażować jakąś aktorkę do rozebrania. Jedna wystarczyłaby w zupełności. - Albo wziąć dziewczyny z agencji towarzyskiej, one zahamowań by nie miały. - Albo striptizerki... - Tak, ale wtedy położylibyśmy budżet filmu. Statystka kosztuje pięćdziesiąt złotych, a dziewczynka pewnie ponad bańkę. O aktorce już lepiej nie mówić... - ??, wzięłoby się dwa konie mniej i kasa by się znalazła. Fakt, za pensje statystek dałoby się chyba tylko Bułgarki z drogi namówić. 104 Sto dni Hoffmana - No i pasowałyby na Ukrainki, też czarne. - Też... Ale akurat to rozwiązanie jest do bani. Mamy marzec i nie ma sezonu. Chyba, że do czerwca poczekamy z tą naszą orgią... - Chyba, że tak... Nie tylko wielka trójka, ale i reszta ekipy była rozczarowana. - Co to za orgia, bez pokazania choćby kawałka kobiecego ciała -narzekali chłopcy, pakując się do autobusów. I tak oto nikt się nie cieszył, że skręciliśmy scenę w bardzo dobrym czasie (dzięki trzem kamerom) i o pierwszej w nocy już nawet grupa płocka dotarła do swoich hoteli. A winni zawodowi ekipy są nasi planiści. Gdyby w planie pracy napisali nie „orgia", ale „pijatyka", nikt nie czułby się rozczarowany brakiem „momentów" w scenie, która naprawdę się nam udała. DZIEŃ 32 Czwartek, 5 marca lego dnia nie oczekują nas na szczęście zdjęcia nocne, tak więc pracę zakończymy stosunkowo szybko - po zmierzchu. I bardzo dobrze, każdemu przyda się parę godzin więcej odpoczynku. Jedną z najistotniejszych scen zbiorowych będzie szturm chłopów na opuszczony przez oddział Bohuna dwór w Rozłogach. Wszak nie kochali oni Kurcewiczów, będąc uciskanymi ponad miarę. A najlepszym tego żywym dowodem będzie Chłop II, czyli Rysio Jabłoński, który jeszcze poprzedniego dnia siedział w dybach, a oswobodzony podczas nocnej hulanki przez swojego wiernego kompana, czyli Żeńkę Priwieziencewa, baraszkował z mołodycami w najlepsze. Dziś zaś, widząc opustoszały dwór, jako pierwszy chwycił za pochodnię i poprowadził zbuntowane chłopstwo do dzieła zniszczenia. Oto dlaczego Skrzetuski po wypuszczeniu go z niewoli przez Chmielnickiego zastanie Rozłogi spalone. Tymczasem „unit II", dowodzony, jak zwykle, przez Zbyszka Gruza i Jerzego Gościka, kręcił przejazd oddziału Bohuna z rannym watażką w kołysce i z esaułem, Januszem Zerbstem, na czele. Z tego właśnie powodu „unit I" nie mógł zgrać sceny pod roboczym tytułem Sierpc-Łąck 105 „Przebudzenie esauła", w której Kozak, ocknąwszy się po całonocnej pijatyce, wejdzie do dworu i zastanie Bohuna przywiązanego do łóżka i zakneblowanego przez Zagłobę. Tego dnia Janusz był niepodzielny i „przebudzenie" odłożono w bliżej nieokreśloną przyszłość. Obserwując przejazd trzynastu Bohunowych semenów, trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest ich znacznie więcej. W kadrze owo wrażenie potęguje się jeszcze bardziej. Pod koniec dnia pozostało nam jeszcze do zrobienia ujęcie odjeżdżających z Rozłogów semenów. Scena bardzo prosta - esauł siada na koń i z całą grupą rusza pędem przez bramę w siną dal. Niestety... Okazało się, że w tej sinej dali, którą okazała się droga Warszawa - Bydgoszcz, jeżdżą sobie w najlepsze samochody. W tej sytuacji z dyrekcji skansenu zadzwoniono błyskawicznie na miejscową komendę policji. Jednakże stróże porządku mieli akurat swoje wozy w terenie i ściągnięcie ich do zablokowania newralgicznego kawałka międzynarodowej drogi wymagało czasu. Tymczasem ekspozycja kończyła się nieubłaganie. I cóż tu robić? Od czego jednak mieliśmy Józka Jarosza? Ten powiódł wzrokiem po ekipie i po chwili wyłowił wzrokiem Bartka Frykowskiego, który akurat nie szwenkował, i mnie. Zaopatrzeni w dwie krótkofalówki, z których jedna właśnie wysiadła, otrzymaliśmy zadanie zatrzymania ruchu na drodze. Bartek miał nade mną tę przewagę, że nosił czarny, jednoczęściowy strój antyterrorystyczny, wyglądał więc jak ktoś z brygady specjalnej. W dodatku miał zapięty pas ze światłomierzem, który od biedy mógł być wzięty za broń palną. Ja nadrabiałem braki uzbrojenia machając dwoma krótkofalówkami - jedynymi atrybutami organów ścigania, jakie posiadałem. Niestety, ani to, ani blokowanie tirów własną osobą nie przynosiło rezultatów. - Nie chcą się zatrzymać! - alarmowałem Józka przez motorolę. - To się połóż na drodze! - odkrzykiwał. Próbowaliśmy więc z Bartkiem dalej. Udało mi się „wytrzymać" psychicznie kilka aut, małych i dużych, które najpierw przeraźliwie trąbiły na mój widok, a następnie zjeżdżały na przeciwny pas, nie przestając przy tym trąbić. Pod tym względem Bartek miał lepsze wyniki. Wprawdzie dwukrotnie udało mi się zrobić niezły korek na drodze, ale bez odsieczy policji, która przybyła dosłownie na pięć minut przed zakończeniem ekspozycji, tego ujęcia zrobić by się nam nie udało. 106 Sto dni Hoffmana Na deser, już po zakończeniu dnia zdjęciowego, nasz Chłop II, czyli Rysio Jabłoński, opowiedział nam zabawną historyjkę. Otóż podczas kręcenia serialu „Rycerze i rabusie", także osadzonego w realiach siedemnastego wieku, w okolicach Pieskowej Skały, podczas krótkiej przerwy między ujęciami Bruno 0'ya, odtwórca jednej z głównych ról, pamiętny Józwa Butrym z „Potopu", oddalił się na momencik w głąb jednej z pobliskich jaskiń, aby zażyć krótkiego spoczynku. Jakież było jego zdziwienie, kiedy przebudziwszy się stwierdził, że cała ekipa znikła spod Pieskowej Skały. Nie został ani jeden samochód. Wszyscy po prostu po nieco szybszym niż zakładano zakończeniu zdjęć odjechali do Krakowa. Aktor pozostał sam. Jego sytuację niewątpliwie utrudniał fakt, że był w rycerskiej zbroi, nawet z szablą. Wyszedł na szosę, aby złapać stopa, ale jakoś nikt nie chciał poratować rycerza w potrzebie. Dopiero po kilku kilometrach wędrówki aktorowi udało się dotrzeć do przystanku pekaesu i wsiąść do autobusu. Kiedy więc tak stał w przejściu jadącego pojazdu i chrzęścił zbroją, współpasażerowie obrzucali go nader zdziwionymi spojrzeniami. W dodatku zachodziła obawa, że gdy autobus gwałtownie zahamuje, to pan Bruno, usztywniony kolczugą i blachami, poleci po prostu na łeb na szyję i zrani albo któregoś ze współpo-dróżnych, albo kierowcę. Na szczęście cało dojechał do Krakowa. I tylko na przystanku, na którym wysiadł, jakoś nie chciał wysiąść nikt więcej... DZIEŃ 33 Piątek, 6 marca lego dnia nie udaliśmy się jak zwykle do Sierpca, ale do odległego od Płocka o dziesięć kilometrów na południowy zachód Łącka, gdzie nad pięknym jeziorem kręcić mamy słynny pojedynek pomiędzy Wołody-jowskim a Bohunem. Pierwotnym zamiarem reżyserów było osadzenie pojedynku w autentycznej podwarszawskiej wsi Lipków, a więc dokładnie tam, gdzie umiejscowił konfrontację swoich bohaterów Henryk Sienkiewicz. Jed- Sierpc - Łąck 107 nakże zarówno z powodów krajobrazowych (mamy tu taflę wodną pięknego jeziora i zabytkową kapliczkę), jak i logistycznych (łatwość przerzutu ekipy z Płocka) wybrany został właśnie Łąck, słynny w Polsce z jednej z najładniejszych stadnin, kierowanej przez dyrektora Woj naro wskiego. Cóż z tego jednak, że plener piękny, kiedy pogoda austriacka - od rana pada gęsty śnieg, który koło południa zmienia się w ulewny deszcz, a w dwie godziny później wychodzi słońce i kasuje całą biel. Zarówno Grzegorz Kędzierski, jak i pozostali z drużyny operatorów za taką pogodą rzecz jasna nie przepadają. Nie podoba się ów śnieg z deszczem także Zbyszkowi Zamachowskiemu, któremu jakoś niesporo wysiąść z ciepłego busa. Z przygnębieniem wygląda nasz mały rycerz przez szybę, a następnie wzdycha do swego przyjaciela Krzysia Kowalewskiego, czyli Zagłoby: - Tak mi się nie chce dziś walczyć z tym Bohunem... - To się pogódźcie - odpowiada mu roztropnie Krzysio. - Też macie o co walczyć w taką pogodę... Zbyszek kręci głową z powątpiewaniem. - Zgoda... Fajnie by było, bo ja do Saszki nic nie mam, ale tego widz by chyba nie kupił... Nasi bohaterowie koniec końców nie decydują się na te drobne zmiany w scenariuszu i wychodzą na śnieg, deszcz i w przerwach słońce, aby walczyć i sekundować. Jaka pogoda będzie jutro, podczas kontynuowania pojedynku? Grzesio Kędzierski spogląda żałośnie w niebo, ale ono jest nieubłagane i nie daje odpowiedzi. Można tylko rozłożyć ręce. W tej sytuacji zapada męska decyzja: kręcimy początek pojedynku (dialog Bohuna z Zagłobą i Wołodyjowskim przed walką oraz rozgrzewki obu rycerzy), dwukrotnie, w dwóch wersjach - zimowej i bez-śnieżnej. Oznacza to, że do końca jutrzejszego dnia, jak to pierwotnie planowano, pojedynku nie skręcimy. - W imię boże - rzekł drżącym nieco głosem pan Zagłoba. - Zaczynajcie! Owo drżenie jest adekwatne także i do naszej sytuacji, wszak tracimy kolejny dzień. W związku z tak fatalnie zmienną pogodą, którą można by określić zdaniem „cztery pory roku w jednym", nad całą ekipą zawisło ponure widmo pracy w niedzielę. Gdyby tak się stało, dla wielu członków ekipy byłaby to już trzecia niedziela robocza: dwa 108 Sto dni Hoffmana tygodnie temu pamiętna dokumentacja nad Liwcem, tydzień temu przerzut ekipy do Sierpca... W ekipie poczynają już szemrać. Przy dzisiejszym pojedynku wraz z panem Zagłobą od strony małego rycerza oraz esaułem od strony Bohuna asystowała grupka szlachty. Z braku statystów, a przy okazji, aby ubezpieczyć plan, za szlachtę przebrano Lecha Adamowskiego i jego kaskaderów. Nie zabrakło w tej grupie także i Andrzeja Srodzińskiego „Świerszcza", którego koledzy śmieli się mówiąc, że na sto dni zdjęciowych „Świerszcz" ma 107 ról do grania. Za nami nie ma jeszcze polowy dni zdjęciowych, a on zagrał już prawie we wszystkich możliwych formacjach... DZIEŃ 34 Sobota, 7 marca I Nasz największy wczorajszy wróg, pogoda, na szczęście dla reżysera i operatorów ustaliła się. Niestety, ekipa nie była tym zachwycona: lało przez cały boży dzień. Sasza Domogarow wysiadł dziś z samochodu z oczami niczym dwie kreski. Gdy tylko zobaczył mnie, z miejsca zapytał: - Poczemu u tiebia takije malenkije glaza? I mrugnął porozumiewawczo. No cóż, poprzedniego wieczoru odbyło się małe przyjęcie dla bardziej zabawowej części ekipy w płockim hotelu „Starex". I jak to czasem bywa, nieco się przeciągnęło... Z udziałem Saszy i Zbyszka Zamachowskiego oraz ich dublerów, odpowiednio Janusza Sieniawskiego i Tomka Abramskiego, rozpoczął się wreszcie pojedynek. Szczęśliwym trafem nasi szermierze sylwetkami bardzo przypominają aktorów. Tomek Abramski miał nawet wąs zbliżony do wąsów Zbyszka (wzrostem są równi), Janusz Sieniawski zaś po ucharakteryzowaniu wyglądał niczym brat bliźniak Saszy. Pierwsze skrzyżowanie szabli, przeciągnięcie ostrzem po ostrzu i Bo-hun jak oszalały rzuca się na małego rycerza, zasypując go gradem ciosów. Wołodyjowski cofa się spokojnie, ostrożnie kontruje uderzenia. Pró- Sierpc-tąck 109 buje przełamać atak Kozaka, dochodzi do zwarcia. Na ułamek sekundy spotykają się ich oczy - wściekłe Saszy i zimne Zbyszka. Chwila mierzenia sił i Bohun z furią odpycha przeciwnika, aż ten opiera się na drzewie. Bardzo widowiskowa, a co ważniejsze autentyczna scena. Zbyszek musiał nieźle się poobijać, bo ujęcie powtarzano aż pięć razy. Miał na grzbiecie tylko koszulę, drzewo było solidne, a Sasza odpychał go z całej siły. W tych pierwszych sekundach pojedynku wynikła dość zabawna sytuacja, której bohaterem był Andrzej Glatzel. Otóż pracował on swoją kamerą bardzo blisko walczących. Kiedy reżyserzy kazali zrobić gwałtowny najazd na Bohuna, ten końcówką szabli zahaczył nieco o statyw przymocowany do ręki Andrzeja. - Świetnie, bardzo dobry był ten najazd - chwali! Jerzy Hoffman. - Ale drugi raz już tego nie zrobię, bo mi sprzęt poharata. Na to Adek: - Nieważny sprzęt, prowadź, jak było! - A jak mnie potnie? - Nie przejmuj się stary, mamy pielęgniarkę na planie, to ci przy-szyje... Pierwsze starcie wypadło zatem znakomicie. W dodatku w pewnym momencie i Sasza, i Zbyszek tak zacietrzewili się w walce, że z ich szabel poleciały skry! I nie trzeba było żadnych dodatkowych efektów, tak jak to było owej pamiętnej, długiej nocy w Warszawie z mieczem Podbipięty. Efekt na ekranie - rewelacyjny! Reżyserzy odetchnęli z ulgą. Dobry początek został zrobiony. A przecież były obawy, czy obaj aktorzy dobrze opanowali sztukę szermierki. Nieodparcie nasuwał się nam wzór sprzed dwudziestu czterech lat, z „Potopu", pojedynek między Kmicicem a Wołodyjowskim. Podobno Tadeusz Łomnicki i Daniel Olbrychski ćwiczyli ze sobą przez kilka miesięcy. A Sasza Domogarow i Zbyszek Zamachowski z uwagi na napięte terminy tak długiego czasu na przygotowanie tej, kluczowej przecież, sceny nie mieli. Na szczęście Sasza występował już w wielu filmach historycznych, gdzie wykazywał się wspaniałymi umiejętnościami, a Zbyszek po kilku treningach z naszymi konsultantami od szermierki wrócił do formy ze szkoły filmowej, kiedy to był jednym z najlepszych szermierzy. Tak więc teraz wszyscy nabraliśmy wiary, że pojedynek wypadnie dla widza autentycznie i przekonująco. 110 Sto dni Hoffmana Większy kłopot, że tak naprawdę w ciągu tych dwóch dni z powodu austriackiej pogody udało się nam nakręcić tylko sam początek pojedynku. Na szczęście kontynuacji w niedzielę nie będzie. Tym razem większość ludzi z ekipy koniecznie chciała pojechać do domu, aby odpocząć nieco od planu filmowego. I trudno im się dziwić. Oznacza to, że w kwietniu ponownie zawitamy tu, do Łącka, aby nakręcić pojedynek do końca. Miejmy nadzieję, że tym razem niebo zlituje się nad przemokłymi dziś do suchej nitki filmowcami. Już po zakończeniu dnia zdjęciowego rozmawialiśmy z Tomkiem Abramskim, naszym konsultantem ds. szermierki i jednocześnie dublerem Wołodyjowskiego, o bardzo ciekawych sprawach. Otóż mówił on, że Michał Żebrowski, który także pobierał nauki u niego i Janusza Sieniawskiego, świetnie opanował szermierkę. Tomkowi chodzi więc po głowie myśl, aby doprowadzić do konfrontacji właśnie Skrzetuskie- go z Bohunem. Naturalnie na kartach powieści nigdy do tego nie doszło, ale w scenariuszu filmowym znalazłaby się mała furtka dla pomysłu Tomka. Jest to sen Skrzetuskiego w czajce płynącej na Sicz. Bohatera dręczą obrazy Heleny ogarniętej powstaniem, pożogą, w końcu porywanej przez Bohuna, którego twarz wreszcie przesłania cały obraz. I właśnie w tym miejscu można by umieścić taki pojedynek lub choćby tylko kilka złożeń i wyeksponować zdolności szermiercze Michała Żebrowskiego. Pomysł jest naprawdę intrygujący, pytanie tylko, czy Tomkowi Abramskiemu uda się przekonać Jerzego Hoffmana. Po tygodniu wytężonej pracy w Sierpcu i Łącku nareszcie trafiła się naszej ekipie chwila odprężenia i zabawy. Otóż właściciel hotelu „Płock" w Płocku, tego samego, w którym mieszkamy wraz z Mięciem Janowskim, senator ziemi płockiej Czesław Krakowski, zorganizował dla naszej ekipy bankiet. Piękna to była impreza! Podano wiele tradycyjnych potraw, takich jak flaki wołowe z pul-pecikami, tatar, pieczone prosię, gotowane ryby słodkowodne, indyki faszerowane na słodko, a także kilka dań bardziej oryginalnych, jak np. móżdżki cielęce. A wszystko to zakrapiane było wyborną nalewką, która dojrzewała przez dziesięć lat, aby nabrać wybornego smaku. Sierpc-Łąck 111 Nalewkę piło się szklankami, wchodziła, jak się wyraził Miecio Janowski, niczym kompot. A była mocna; nie trzeba było długo siedzieć przy stole, aby się o tym przekonać. Nasz gospodarz zaprosił orkiestrę ludową, która przygrywała tak skocznie i żwawo, że sam reżyser puścił się w tany z małżonką naszego fotosisty Zenka Żyburtowicza, prezentując, jak należy tańczyć zapominanego już przez młodsze pokolenia mazura. Zenek Zyburtowicz z kolei zapragnął zademonstrować nam swe zdolności muzyczne i pożyczywszy od orkiestry harmonię, zaczął grać solo. Tego tylko trzeba było Markowi Zaleskiemu i dyrektorowi Wojnarowskiemu ze stadniny w Łącku. Zaraz zagrzmiały tradycyjne śpiewy, bez których żadna impreza z udziałem koniarzy obyć się nie może: „Hej, sokoły...", „Przybyli ułani...", „O mój rozmarynie...". Sasza Domogarow uśmiechał się, słuchając tych wszystkich pieśni. Nie znał wprawdzie słów, ale rozumiał, o czym śpiewamy. Przyłączył się za to do zaintonowanych przez Zenka „Oczu czarnych...". To było specjalnie dla niego, aby też poczuł się jednym z nas, aby wiedział, że wszystkich ludzi na tej sali może uważać za swoich przyjaciół, a i tę gościnną ziemię za swoją. Toteż jadł, pił i tańczył w najlepsze. Przecież każda z obecnych na bankiecie kobiet chciała z nim zatańczyć... Dzień 35 Poniedziałek, 9 marca Uziś od rana wszyscy z niecierpliwością oczekujemy na jedną z najefektowniejszych scen filmu: spalenie wsi w Rozłogach przez wojsko księcia Jeremiego Wiśniowieckiego w odwecie za spalenie dworu Kur-cewiczów przez miejscowych chłopów. Ich bunt kniaź ukarze strasznie: wszyscy mężczyźni ze wsi zostaną powieszeni. Wcześniej zaś wojsko spotka na zgliszczach dworu załamanego, odrętwiałego Skrzetuskiego, wpatrującego się z bezdenną rozpaczą w spalony dwór, w którym nie tak dawno jeszcze witał swoją ukochaną. 112 Sto dni Hoffmana Tak więc na plan filmowy po zimowej przerwie wraca Andrzej Seweryn wraz z Andrzejem Kopiczyńskim (Zaćwilichowskim) oraz Leszkiem Teleszyńskim (księdzem Muchowieckim). Wszyscy oni pojawiają się w Rozłogach w asyście dragonii Wołodyjowskiego (z nim oraz Longinusem Podbipiętą na czele) oraz husarii, która właśnie trzydziestego piątego dnia zdjęć pojawia się na planie po raz pierwszy. Osobiście byłem bardzo ciekaw kostiumów i husarskiego oporządzenia. Kopia jest czerwona, tak samo proporzec z białym charakterystycznym krzyżem. Wykonana jest z lekkiego tworzywa, a mimo to diabelnie ciężko utrzymać ją w poziomie. A co dopiero jadąc konno! Husarzy noszą czerwone żupany, na to nakładają pancerze i naramienniki oraz hełmy na głowy. Całość wieńczą wspaniałe skrzydła (mają, niestety, skłonność do łamania się) „wystające" z pleców (tak naprawdę przymocowane były do siodeł) oraz skóra zwierzęca - okrycie ramion i pleców. I tu następuje maleńkie przekłamanie - towarzysze husarscy noszą na planie skóry wilcze, oficerowie zaś - tygrysie. Tymczasem historycznie rzecz biorąc było akurat odwrotnie, choć każdy się zgodzi, że noszenie skóry tygrysiej to naturalnie znacznie większy prestiż. W związku z tym oznaczanie oficerów takimi właśnie okryciami wydaje się rozsądne i z pewnością trafi do współczesnego widza. Pełnych oporządzeń husarskich, jak na razie, mamy dwadzieścia. Koszt jednego takiego kompletu wynosi aż dziesięć tysięcy złotych! Ale i wówczas, w XVII wieku, w husarii służyli najbogatsi. Tak więc oddział prezentuje się bardzo malowniczo, aż ma się ochotę założyć zbroję i być wśród nich! Jednak kiedy chłopcy po całym prawie dniu spędzonym w siodle zsiadali z koni, byli potwornie zmęczeni, przygnieceni ciężarem niemiłosiernie wbijających się w ciało blach. Kiedy Skrzetuski, ujrzawszy księcia Wiśniowieckiego oraz księdza Muchowieckiego otrząsnął się już z rozpaczy i po namaszczonym odmówieniu przez tego ostatniego fragmentu modlitwy „Ojcze nasz" dodał do „Bądź wola twoja..." czcigodnego prałata swoje „...jako w niebie tak i na ziemi", w ten sposób poddając się woli bożej, rozpoczęliśmy przygotowania do wieczornego palenia Rozłogów. Pierwsze skrzypce grać miała drużyna pirotechników, dowodzona przez Kazia Wróblewskiego, już od południa podkładająca łatwopalny materiał pod trzy przeznaczone do spalenia chaty. Sierpc-Łąck 113 Na tle ognia uciekać miało pięćdziesiąt kobiet i kilkanaścioro dzieci. I tu powstał problem, ponieważ, z uwagi na brak kostiumów, kobiet przygotowano tylko nieco ponad trzydzieści. Wzburzyło to ogromnie naszego reżysera, który nakazał znaleźć zarówno brakujące statystki, jak i stroje dla nich - choćby męskie koszule. Tylko skąd wziąć dodatkowych piętnaście kobiet? „Pod nóż" poszły wszystkie dziewczyny z ekipy kaskaderskiej, ale wciąż nas to nie ratowało. Ktoś rzucił pomysł, aby zaangażować całe biuro, a zatem Ewę Pfeiffer (II kierownik produkcji), sekretarkę Jolę Pawłowską, Agnieszkę Chruściel, Agatę Usidus i obie panie księgowe - Żenię Kielanowską i oraz Alę Gruszczyńską. Pomysł z tych desperackich - wątpliwe, by wymienione panie były zachwycone nocnym bieganiem boso i w samych tylko koszulach. Uratował nas tłum gapiów, który od południa oczekiwał na scenę palenia wsi. Po prostu stanęliśmy przed owym tłumem i zaproponowaliśmy paniom udział w tej scenie. Najgorzej, jak zwykle w takich wypadkach, było z pierwszą odważną. Kiedy już to się udało, „posypały" się następne. Palone chaty filmowane były w ten sposób, że kamera przebijała się na ogień przez szubienicę z powieszonymi chłopami. Na szubienicy zawisł oczywiście nie kto inny, jak Rysio Jabłoński, który w ten sposób został najbardziej szykanowanym chłopem w filmie. Za dawnych czasów nagrodę państwową miałby murowaną... Kiedy już wszystko dopięte zostało na ostatni guzik, Józek Jarosz dał znak, Kazio Wróblewski odkręcił kurki z gazem i dantejska scena, filmowana na dwie kamery, rozpoczęła się. Chaty zapłonęły silnym ogniem, grupa kobiet i dzieci z krzykiem, piskiem i lamentem rzuciła się do przodu. Najszybciej biegła nasza kaskaderka Becia Spendel, która aż podwinęła zbyt długą koszulę, aby jej nie przeszkadzała. Widok ten rozbawił naszych koniarzy, bowiem dziewczyna wykonała iście olimpijski sprint i bardziej wyglądało, jakby kogoś goniła, a nie uciekała. Swoją drogą uciekanie do jej dzielnego charakteru zupełnie nie pasuje. Niektóre dzieci, zamiast płakać, dusiły się wręcz ze śmiechu, a w dodatku machały rączkami swoim rodzicom, którzy zza kadru obserwowali swoje pociechy. - Nie śmiać się! Płakać! - grzmiał przez megafon Krzysztof Zbiera-uek, ale nie bardzo to pomagało. '? Sto dni Hoffmana 114 Sto dni Hoffmana - Trzeba było puścić za nimi psy Hoffmana, wtedy na pewno byłyby bardziej autentyczne - rzucił rekwizytor Krzyś Gajewski. Reżyserom dobre humory dzieci wcale, o dziwo, nie przeszkadzały. Gorzej było z twarzą wiszącego na szubienicy Rysia Jabłońskiego, na której zatrzymywała się przy końcu ujęcia kamera. Otóż gdy lina przekręcała się, oczy naturalnym, bezwarunkowym odruchem pozostawały w miejscu, nie szły za resztą głowy i rzecz cała sprawiała wrażenie, jakby wisielec wodził wzrokiem po okolicy, co było absolutnie nie do przyjęcia. Z sześciu nakręconych dubli (kobiety i dzieci musiały się nieźle nabiegać i szybko przestały narzekać na zimno) trzy okazały się z oczami ruchomymi, pozostałe - bez. Tak więc szczęśliwie liczba tzw. dubli bezpieczeństwa, jak to określa nasz naczelny operator, została zachowana. A następnego dnia płonącą wieś - wspaniałe dzieło Kazia Wróblewskiego i jego pirotechników - oglądała na łamach „Gazety Wyborczej" cała Polska. DZIEŃ 36 j Wtorek, 10 marca INtóż mógł przypuszczać, studiując plan zajęć, że zdjęcia przeciągną się aż do godziny trzeciej w nocy! Mieliśmy dokręcić tylko budzącego się z rozpaczy Skrzetuskiego na zgliszczach Rozłogów, przejazd karocy z wojewodą bracławskim Kisielem, wiozącym Chmielnickiemu buławę hetmańską, oraz pożegnanie Skrzetuskiego z Wołodyjowskim i Zagłobą przed karczmą, w której notabene przebywał akurat Bohun. Jest to scena poprzedzająca słynny pojedynek, którego pierwsze klatki kręciliśmy parę dni temu w Łącku. Pewnie gdyby Skrzetuski nie pożegnał się z przyjaciółmi, a wszedł z nimi do karczmy, to on, a nie mały rycerz walczyłby z watażką i nie musiałby jechać za posłami - Kisielem i Ostrorogiem - do Chmielnickiego przebywającego w Kijowie, by tam szukać kniaziówny. Oczywiście, wygląda to na dość dziwny, ogromnie niekorzystny dla Skrzetuskiego zbieg okoliczności, ale w naszym scenariuszu ciężko byłoby całą sytuację rozegrać inaczej. Jak pamiętamy, Sienkiewicz wysłał Sierpc-tąck 115 po prostu Zagłobę z Wołodyjowskim na elekcję A.D. 1648 do Warszawy, a za nimi Bohuna, jako posła od Chmielnickiego. Do spotkania doszło zatem pod Warszawą, we wsi Lipków. W filmie zaś będzie to sam środek Ukrainy, z prawosławnymi krzyżami w tle, gdzieś pod Zbarażem, a może nawet Płoskirowem... I to miało być tyle, jeśli chodzi o zdjęcia dzienne. Niestety, potem wchodziliśmy do wnętrza chlewu, w którym związany był Zagłoba. Po jesiennych zdjęciach w tym obiekcie pozostało nam nakręcenie sceny samego uwalniania się szlachcica z pęt oraz jednego specjalnego efektu: rozwalania przez szablę Zagłoby kozackiego łba. Cóż, wnętrze ma tę cudowną właściwość, że po zapaleniu kilku lamp ekspozycja trwa w nim w zasadzie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Można więc było mieć podejrzenia, że zdjęcia się przeciągną. I tak się stało. Koniec zdjęć w planach pracy określono na szóstą wieczorem. Niewiele brakowało, a skończylibyśmy rzeczywiście o szóstej, ale... rano! Pogoda znów okazała się dla nas bezlitosna - o zmierzchu temperatura spadła do ośmiu stopni poniżej zera. Tak więc powtórzyła się historia z ostatniego dnia naszego jesiennego pobytu w Sierpcu, gdzie kręciliśmy zdjęcia do pierwszej w nocy i także było przeraźliwie zimno. Ta wielka stodoła, przerobiona dla nas na chlew, chyba już na zawsze pozostanie naszej ekipie w pamięci jako miejsce strasznego mrozu i niekończącego się dnia pracy. Już o dziesiątej wszyscy byli opatuleni w co tylko mogli, stawiali kołnierze, nasuwali głęboko na uszy czapki, a dłonie, mimo że w rękawiczkach, chowali do kieszeni. Po północy nikt już się prawie do nikogo nie odzywał, każdy tylko kulił się po kątach i Józek Jarosz po raz pierwszy nie musiał krzyczeć przed ujęciem: „Cisza!". Miecio Janowski określił tę sytuację jednym trafnym słowem: „Stalingrad". Doprawdy trudno było oprzeć się uznaniu dla Jerzego Hoffmana, który w tak pięknym wieku potrafi wytrzymać osiemnaście godzin pracy na mrozie, bez uszczerbku na zdrowiu, nie tracąc zwykłej sobie energii i witalnosci. Młodsi od niego znosili ten „Stalingrad" znacznie gorzej. Ale naszego reżysera hartowały wichry Syberii, resztę -już tylko wiatry znad Wisły. Praca przeciągnęła się z dwóch powodów: po pierwsze, musieliśmy się sporo nakombinować, aby uwiarygodnić uwolnienie się Zagłoby z pęt, a po drugie, zawiódł sztuczny czerep, przeznaczony do efektów- 116 Sto dni Hoffmana nego rozbicia, przywieziony do Sierpca przez Mirosława Bartosika. Stwardniał po prostu na mrozie i bardzo trudno w tych warunkach było go rozbić jednym cięciem szabli. W dodatku sztuczna krew w środku zakrzepła na zimnie i zamiast rozbryznąć się dokoła, z trudem „wypełzała" z głowy manekina. Dla mnie osobiście dzień ów, choć tak długi, był bardzo udany, bowiem przypadła mi chlubna rola konsultanta przy rozwiązywaniu Zagłoby z pęt. Rzecz cała polegała na tym, że nikt, nawet reżyserzy, nie wiedział, jak imć pan Onufry był w chlewie związany. Kaskader Władek Kita, który demonstrował jesienią sposób jego spętania, niestety nie pracuje z nami na wiosnę. Tymczasem Jerzy Hoffman gromkim głosem zażądał od kaskaderów, aby dali mu człowieka do demonstracji całej sceny. Na Wieśka Adamowskiego, który pod nieobecność Lecha dowodził kaskaderami, padł cień niepewności. Kiedy czytałem po raz pierwszy „Ogniem i mieczem", nie mogłem zrozumieć, w jaki sposób pan Zagłoba związany był „w kij od własnej szabli". Dopiero wielokrotne wczytanie się w ów fragment tekstu pozwoliło mi zobaczyć w wyobraźni całą scenę i sposób, w jaki szlachcic się z łyków oswobodził. Szepnąłem więc do ucha Wieśkowi i jego chłopakom, aby mi pomogli i wspólnie zaaranżowaliśmy całą sytuację. - Ręce i nogi są związane - położyłem się na miejscu Zagłoby - nogi podkurczone, objęte rękami, szabla zaś wsunięta pod kolanami a między ramionami tak, aby zablokować ruchy. Zagłoba zaczyna się kołysać i uderzać końcem szabli w ściankę, aż zacznie się ona wysuwać drugą stroną. Rękojeścią zahacza wtedy o stojącą opodal drabinę, szabla wysuwa się spod kolan i członki są już odblokowane. Należy wówczas ułożyć szablę pomiędzy rękami, wzdłuż nóg, i piłować więzy. Gdy to jest już zrobione, Zagłoba chwyta szablę w uwolnione dłonie i przecina więzy na nogach. „Co uczyniwszy - był nie tylko wolnym, ale i uzbrojonym", jak napisał Sienkiewicz. - Brawo, to jest to - zawołał Jerzy Hoffman. W ten sposób udało się nam wspólnymi siłami rozwiązać problem rozwiązania. Oczywiście, przy samych ujęciach wybijania szabli Kowalewskiego dublował nowo przybyły kaskader nazywany Dziunkiem (nie wiadomo dlaczego, wszak ksywka to niewinna, jej właściciel zaś, prawie dwumetrowy olbrzym z gęstą brodą, wyglądał jak zbój); Krzyś tylko twarzą odgrywał wysiłek. Sierpc-Łąck 117 I całe szczęście, bo na tę noc potrzebował wiele siły. Ujęcia w chlewie kręciliśmy tylko z jego udziałem i to aż do trzeciej! A przecież był w samym kontuszu, na siarczystym mrozie! I nie powiedział ani słowa. Pogodnie, z właściwym sobie humorem i uśmiechem na twarzy znosił kolejne wciągania drabiny, kolejne rąbania szablą po zamarzniętym kozackim czerepie. Po zakończeniu zdjęć zaś, o wpół do czwartej rano, kiedy chciał dostać się do garderoby, drzwi zastał zamknięte na cztery spusty. Klucz zabrał ktoś przez roztargnienie. Stojąc na mrozie, uśmiechnął się, machnął ręką i powiedział: - To ja może w tym kostiumie do Warszawy pojadę, a rzeczy odeślecie mi jutro... Na szczęście kaskaderzy rozwalili po prostu drzwi i Krzyś mógł tej „stalingradzkiej" nocy założyć własne kalesony, własny ciepły podkoszulek, spodnie i kurtkę. Tak oto żegnamy się z pięknym skansenem w Sierpcu, w którym przebywaliśmy w sumie przez czternaście dni zdjęciowych, kręcąc jedną czwartą materiału. Chociaż pewnie wielu z nas do końca życia pobyt w Muzeum Wsi Mazowieckiej będzie się kojarzył z wielką, oświetloną stodołą przerobioną na chlew i pełną zimna, niekończącej się nocy i potwornego zmęczenia. Ale „tak hartuje się stal". BISKUPIN DZIEŃ 37 Czwartek, 12 marca ?? wczorajszym przerzucie z Sierpca znaleźliśmy się w Biskupin^- ^° najstarsza, odkryta w latach trzydziestych naszego wieku osada v^ ^°^" sce, od której opisu zaczynają naukę historii wszyscy dziesięciol^^0" wie. Szczerze mówiąc, sama rekonstrukcja grodu nieco rozczaro^uJe: tylko dwie bramy zwieńczone wieżami strażniczymi, kawałek drev*™a" nej palisady od strony pomostu, nieco dłuższy od przeciwnej, we~ wnątrz dwa ciągi chat. Wyobrażałem sobie, że tych chat jest znacznie więcej i ze cafa osada jest otoczona murem. W dodatku rychło się okazało, że druga ^ra" ma z tym dłuższym kawałkiem muru od strony wschodniej zc^ta*a zbudowana przez drużynę górali pod okiem naszych scenografów. Tak więc Biskupin to raczej miejsce legendy. Najpełniej daie S^ t0 odczuć podczas organizowanych tu imprez dla przyjezdnych ???^? to cała osada zapełnia się Polanami przebranymi w stroje wzorowatfe na tych sprzed tysiąca lat, uczącymi turystów wyrabiać gliniane ??????'?' piec chleb czy też strzelać z łuku. Wedle naszych zamierzeń wspomniane szeregi chat wraz z wież^ oc* strony pomostu grać będą Sicz Zaporoską, przeciwległa zaś st^ona murów z bramą wjazdową - zewnętrzne fortyfikacje Czehrynia J^oz~ ległe jezioro, okalające półwysep, na którym położony jest gród, ^°" skonale imituje szeroki Dniepr. Pracę w Biskupinie zaczynamy od kręcenia sceny p0żegn^n'a Skrzetuskiego ze starym Barabaszem. Nasz główny bohater wraz 1> ^u" koma żołnierzami, Rzędzianem i wachmistrzem pakują do ???<^?^? 122 Sto dni Hoffmana skrzynie i skórzane worki. W łodzi czekają już wioślarze, oddani Skrzetuskiemu przez Barabasza, oraz przewodnik, czyli Jerzy Cnota, spokojnie ćmiący na rufie fajkę. Tak więc wszystko przygotowane jest do długiej podróży na Sicz, która znajduje się może dwieście metrów stąd w linii prostej. Przekonaliśmy się szybko, że w Biskupinie naszym największym wrogiem będzie wszechobecne błoto, charakterystyczne dla otaczającego gród podmokłego terenu. Po kilku minutach stania na takim błocie podeszwy butów po prostu sklejały się z gruntem i aby uczynić najmniejszy choćby krok, trzeba się było nieźle natrudzić. Dlatego każdy, kto tylko mógł, co chwila przestępował z nogi na nogę, starał się zrobić kilka kroków, by nie przykleić się do błota. Bardzo zabawnie musiało to wyglądać dla stojącego z boku - gromadka drepczących i kręcących się bez przerwy ludzi. Tylko nasi aktorzy - Żebrowski, Lutkiewicz, Malajkat i Szmidt - nie mogli sobie podreptać, co z pewnością utrudniało ich pracę. Wygrany był jedynie Cnota, siedzący sobie wygodnie i sucho w łodzi. Statyści mieli za zadanie stworzyć wrażenie codziennego ruchu w rybackim miasteczku. Nad wodą kręcili się Kozacy, dzicy Czabano-wie we wspaniałych kapeluszach, przypominających do złudzenia hełmy hutnicze, kobiety z koszami pełnymi wiktuałów, rybacy, szlachta, mołojcy regestrowi oraz piechota cudzoziemska uzbrojona na modłę niemiecką. Tłum barwny, ukazujący, jak bardzo zróżnicowana społecznie była siedemnastowieczna Ukraina, na której obok siebie w symbiozie lepszej lub gorszej żyli szlachcic katolik, wieśniak prawosławny, Kozak, Żyd, rybak, Niemiec protestant. Mieszanka, której darmo by szukać w ówczesnej Europie. Zresztą, ową różnorodność i bogactwo typów jeszcze lepiej widać było podczas realizacji zdjęć w tzw. Czehry-niu wewnętrznym, jesienią w Zubrzycy. Dopiero Chmielnicki zburzył tę barwną, wyjątkową jak na tamte czasy mozaikę. Niestety, przy ubieraniu cudzoziemskiej piechoty, tej „niemieckiej", wynikł mały problem. Okazało się, że w samochodzie z militariami pośród ton zbroi, szabel i pik nie ma rajtarskich hełmów - musiały pozostać w warszawskich magazynach. Posłano zatem samochód do Warszawy po owe hełmy. Kierowca dostał przykaż, aby gnać na złamanie karku. Jednakże z Biskupina do stolicy nie jest blisko. Wrócić mógł najwcześniej koło godziny piętnastej, już przy końcu ekspozycji. Biskupin 123 Sytuację uratowały szwedzkie kapelusze. Nie przypadły one wprawdzie reżyserom w pełni do gustu, ale alternatywy nie było. Rozpoczęliśmy zatem długie ujęcie, podczas którego stary Barabasz ofiarowuje Skrzetuskiemu listy do znajomych sobie Kozaków -Tatarczuka i swego bratanka, także Barabasza, ale młodego. - Listy dam ci do moich ludzi. Oni ci pomogą, a w potrzebie i ochronią. Nie wiedział stary Barabasz, że tymi listami wyda wyrok na obu swoich zaufanych. Przy okazji pojawił się także w tym towarzystwie pan Zagłoba. Przez bramę czehryńską dostrzegł go Rzędzian, idącego z Bohunem pod rękę, i wskazał Skrzetuskiemu. Ten, ciekaw jego komitywy z konkurentem, zaprosi go na strzemiennego. Wbrew pozorom nie jest to błaha scena. Jak pamiętamy, trójniak, którym Skrzetuski poczęstuje Zagłobę, przypadnie temu ostatniemu bardzo do gustu i zapewni sympatię dla młodego porucznika husarii. W linii prostej doprowadzi to do wykradnięcia Heleny Bohunowi przez imć pana Onufrego. A skąd jego komitywa z Bohunem? - Piję ja ze wszystkimi pułkownikami kozackimi, gorąco ich przy tern do wierności Rzeczypospolitej namawiając... Rajtarskie hełmy zdążyły; dowiezione niemal na ostatnią chwilę, zagrały w ujęciach końcowych. Oczywiście był z tego duży pożytek, bowiem trzech żołnierzy w kapeluszach i trzech tych samych w hełmach to już sześciu. A niech każdy z nich przejdzie się przed kamerą trzy razy, wychodząc z różnych punktów, to żołnierzy na ekranie będzie już osiemnastu. I tak oto trzech statystów magia kina przemienia w cały regiment piechoty. Przekonałem się o tym najdobitniej, kiedy wraz z Krzysztofem Zbierankiem kierowaliśmy statystami podczas ujęcia, reżyserując w ten właśnie sposób tło. Tak zostałem asystentem w pionie reżyserskim, z błogosławieństwem Józka Jarosza. Ziściło się moje marzenie: robiłem to, co chciałem przy tym filmie robić najbardziej. Mimo że z powodu rozleniwiającej pogody pierwsze ujęcie skręciliśmy dopiero o pierwszej, nie mieliśmy wielkiego poślizgu. Zabrakło tylko sceny wjazdu Skrzetuskiego do Czehrynia (tego pierwszego, po powrocie jako poseł z Krymu do Lubniów). Kręcona będzie następnego dnia, tuż przed zmrokiem, jutro bowiem czekają nas także zdjęcia nocne - wielki kocioł kozacki na Siczy. 124 Sto dni Hoffmana Z powodu tego przeklętego błota świetnie zarobili na nas niektórzy właściciele sklepów w Biskupinie i pobliskiej Gąsawie. Podczas prze-rwy obiadowej kto żyw wskakiwał do samochodu i pędził tam po kalosze. Co sprytniejsi zrobili zapasy i wieczorem sprzedawali z zyskiem to pożyteczne obuwie w klubie-kawiarni naszego ośrodka w Wenecji (tak nazywa się wioska nad jeziorem, z pięknym ośrodkiem wczasowym). DZIEŃ 38 I Piątek, 13 marca Wczorajszego wieczoru cała ekipa otrzymała plany pracy z opisem zaplanowanych scen, grającymi aktorami, liczbą statystów oraz niezbędnym do pracy sprzętem. Naturalnie nie było w tym nic niezwykłego, wszak plany pracy otrzymujemy codziennie. Dla mnie jednak było: jedna wiadomość zawarta w planie. W rubryce A KTÓRZY: nr 44 Krzysztof Łukaszewicz Kozak IV Nr scen: 29, 31, 33, 35 Garderoba: 17.00 Charakteryzacja: 17.15 Got. na planie: 18.00. Mój pierwszy dzień zdjęciowy. Figuruję tuż pod Krzysztofem Koł-basiukiem, Deputowanym, a dla mnie po prostu Gniewkiem, jednym z bohaterów dzieciństwa z filmu pt. „Znak orła". Poza wszystkim innym oznaczało to, że o godzinie 17.15 stracę swoją normalną fryzurę i zostanę ogolony „na Kozaka". Z wjazdem Skrzetuskiego do Czehrynia w scenerii zimowej uporaliśmy się dość prędko, mimo że do błota dołączyła strażacka piana imitująca śnieg i w ten sposób utworzyło się istne bagno. Minibus asystenta operatora kamery, Janusza Całki, ugrzązł w tej mieszaninie i trzeba było użyć mojego terenowca, aby go wyciągnąć. Na nocne zdjęcia wystarczyło przenieść się na drugą stronę muru czeh-ryńskiego. Tu, u wejścia na wieżę, scenografia zbudowała solidny, lekko wyniesiony ganek ze schodami po obu stronach, prowadzący do izby rad. Biskupin 125 Do sceny narady na Siczy przewidziano ponad czterystu statystów. Trzystu osiemdziesięciu z nich było żołnierzami jednostki w Grudziądzu, resztę stanowili miejscowi. Z taką liczbą przeznaczonych do „sko-zaczenia" już od południa pełne ręce roboty miała załoga z garderoby oraz dziewczyny z charakteryzacji. Miał to być dla tych działów chrzest bojowy i próba przed wielkimi scenami militarnymi na poligonie w Biedrusku. Poza Kozakami trzeba było „zrobić" także grupę Tatarów, stanowiących eskortę Tuhaj-beja; ci mieli trzymać się nieco na uboczu, przy własnym ognisku, jakby dając widzowi do zrozumienia, że sojusz kozacko-tatarski przeciwko Rzeczypospolitej nie jest jeszcze przesądzony. Bardzo byłem ciekaw sposobu przygotowania tak dużej liczby statystów do scen zbiorowych. Jest wszak rzeczą naturalną, że nie wszyscy nadają się na pierwszy plan. Niemożliwe jest choćby ogolenie czterystu chłopa na łyso, wyposażenie ich w czterysta szabel i pik, czterysta wąsów i osełedców. Tak więc statystów na początek dzieli się na pierwszoplanowych i pozostałych; następnie tych ostatnich na plany dalsze - drugi i tło. Tak więc pierwsze szeregi, najbliżej kamery: wszyscy ogoleni na łyso, otrzymują od charakteryzatorek najlepsze wąsy i osełedce na głowy, od garderoby najlepsze koszule, szarawary i buty, od „militarystów" zaś - prochownice, pasy, bandolety, muszkiety, szable oraz prawdziwe spisy z ostrym grotem. Dalsze szeregi także otrzymują wąsy, ale na głowy już czapki, koszule z szarego płótna, hajdawery; jeśli starczy, to także buty, makiety szabel i spisy z drewnianym ostrzem. Ostatnie szeregi to wąsy wymalowane ciemną pastą, a z ubioru tylko szara koszula od kostiumu; spodnie oraz buty już własne i zwykły kij zamiast spisy. Oglądając sceny batalistyczne w jakimkolwiek filmie historycznym, odnosi się wrażenie, jakby wszyscy walczący ubrani byli doskonale od stóp do głów, świetnie ucharakteryzowani i uzbrojeni. Tymczasem rzecz cała polega właśnie na ustawianiu najlepszych statystów jak najbliżej kamery - wówczas efekt jest przekonujący. Czasem dochodzi jednak do małych wpadek. O jednej z nich opowiedział któregoś razu Jerzy Hoffman. Owóż w dawnym ZSRR kręcił on jakiś film wojenny. Przysłanych statystów przebrano w mundury niemieckie i nakazano im atakować. Im bliżej jednak byli kamery, tym 126 Sto dni Hoffmana bardziej Hoffmanowi wydawało się coś nie w porządku. Przyglądał się nadbiegającym twarzom, przyglądał, aż... zadrżał. Nadbiegający „Niemcy" byli Uzbekami. By skreślić to bardziej obrazowo: na kamerę nacierało stado Mongołów w niemieckich feldgrau. U nas też nie obyło się bez drobnego, a i dość zabawnego incydentu w związku z wspomnianymi już wyżej spisami. Do wczorajszego wieczora mieliśmy ich tylko czterdzieści. Tymczasem spisa była podstawowym uzbrojeniem Kozaka zaporoskiego, a poza tym taki „las spis" bardzo ładnie wyglądałby w kadrze. W związku z tym jako goniec II reżysera Zbyszka Gruza udałem się do pokoju chłopców z militariów. Kiedy oświadczyłem im, że na jutro potrzebuję czterystu spis, Zbyszek Płócienniczak, wiceszef pionu, roześmiał się i rzekł: - Czy oni wyobrażają sobie, że ja wezmę siekierkę, pójdę w nocy do lasu i wytnę brakujących trzysta sześćdziesiąt drzewek? Roześmialiśmy się wszyscy. A jednak tak się właśnie stało. Pod naciskiem szefa „mili tary stów", Tomka Biernawskiego, naciskanego z kolei przez samą górę, Zbyszek Płócienniczak samotrzeć, jak by to Sienkiewicz napisał, ruszył świtaniem do lasu wraz ze Zbyszkiem Kowalczukiem i Adasiem Rucińskim i dawaj rąbać. Kolejnym etapem ich działań była wizyta u zdumionego kowala z Gąsawy, który otrzymał zlecenie dorobienia w ekspresowym tempie żelaznych grotów do kilkudziesięciu spis. Czas mieli do dzisiejszego wieczora i do wieczora zdążyli. Pogoda za to znów zaczyna grać przeciwko nam. Zrywa się jakiś diabelski wiatr, temperatura spada na łeb na szyję i około dwudziestej chwyta mróz. Nieco czasu zajmuje oświetleniowcom instruowanym przez Grze-" gorza Kędzierskiego ustawienie reflektorów na czterech olbrzymich podnośnikach. Wreszcie, gdy cały majdan jest odpowiednio „oświecony", zaczynamy! Widok na odległą wieżę, żarzącą się dziesiątkami pochodni. Odgłos olbrzymiego kotła, bijącego jednostajnym rytmem, wzywającym Ni-żowców na radę. Pusta, niekończąca się uliczka między szeregami chat. Wreszcie wszczyna się ruch, w bramie pojawiają się nowe pochodnie, a wraz z nimi potężniejące rzesze Kozaków idących równym, mar- Biskupin 127 szowym krokiem, w rytm bębna, wąską przestrzenią pomiędzy rzędami domostw. Ich postacie rosną z każdą chwilą, coraz wyraźniej widać setki spis, wąsate twarze i osełedce Zaporożców. Wreszcie cała uliczka od bramy aż do ustawionej na przeciwległym końcu kamery zapchana jest Kozakami. Zaraz za kamerą Krzysztof Zbieranek ponagla chłopaków z Grudziądza, aby biegiem ruszali z powrotem i ustawiali się pod odległą bramą, aby jeszcze raz przemaszerować na kamerę. Po kilkakrotnym przewinięciu się tych czterystu statystów rozlega się okrzyk: - Stop! Zrobione! Żołnierze z ulgą rzucają pod ścianę spisy i pędzą na złamanie karku do swoich autokarów, stojących na parkingu po drugiej stronie skansenu, aby ochronić się nieco przed wszechogarniającym zimnem - są przecież w samych koszulach! Tymczasem reżyserzy bacznie oglądają na monitorze powtórkę całego ujęcia. Naraz w skansenie rozlegają się krzyki: - Cofać żołnierzy! Szybko! Powtarzamy ujęcie! Nie jest to łatwe. Większość chłopaków klnie niemiłosiernie - właśnie mieli dostać kolację. Niektórych, tych najszybszych, trzeba wyciągać z autokarów. Okazało się, że na ujęciach reżyser w ogóle nie widział broni palnej. I prawidłowo; nie mógł jej dojrzeć, bo, cholera, po prostu zapomnieliśmy wysłać statystów do pirotechników po samopały i muszkiety. Kręcimy od nowa... W końcu naszym wojakom dane będzie zjeść, choć z opóźnieniem, swoją kolację. My natomiast przystępujemy do kręcenia scen na majdanie. Cały plac zapełnia się Kozakami. Wypatrują oni w kierunku ganku i wejścia do izby rad. Doszły ich już słuchy o schwytaniu Lacha z listami do jakichś atamanów. Przez tłum przemykają gorączkowe pytania: Kto zdrajca? Listy były do atamana koszowego, Tatarczuka i Barabasza. Kto zdrajca? W przerwach między ujęciami dziewczyny z charakteryzacji sprawdzają, czy wąsy trzymają się dostatecznie mocno, a załoga garderoby -czy spod koszul kozackich nie wystają współczesne podkoszulki i swetry. Jest przecież diablo zimno i nie sposób zmusić statystów do pozby- 128 Sto dni Hoffmana cia się tego podkładu. Co chwila więc coś wystaje. Paweł Grabarczyk, szef kostiumerów, chodzi pomiędzy tłumami i złorzeczy: - Jak oni wyglądają! Stoją opatuleni jak misie polarne. Jakbyśmy robili film o Sybirakach! Kozacy na Siczy powinni mieć gołe ręce, niektórzy powinni być rozebrani do pasa, a ci zapięci pod samą szyję! Miał sporo racji. Wygląd żołnierzy z Grudziądza „zapiętych od stóp do głów" znacznie odbiegał od obrazu dzikich Kozaków, na wpół nagich, piszących list do sułtana na obrazie Ilji Repina. Jednak aura była nieubłagana. Dzikość tłumu należało zagrać gestami i mimiką. A to wyszło doskonale. Na czele tłumu, w pierwszym szeregu, stoi pięciu Kozaków: III -Robert Więckiewicz, bardzo sympatyczny aktor z Poznania, ogolony tylko po bokach, z półdługimi włosami sczesanymi w osełedec na lewą stronę, IV - Krzysztof Łukaszewicz, czyli ja, ogolony na glacę, z wyjątkiem jednej kępy na środku, V - Jarek Woźniak, asystent reżysera od statystów, VI - Adaś Warchoł, konsultant od języka ukraińskiego i specjalista od powozów, z autentycznymi sumiastymi wąsami i w wielkiej czapie, i VIII - Miecio Janowski, kierownik planu, mój serdeczny towarzysz ze wspólnego pokoju. Potrząsamy naszymi sąsiadami statystami, rozmawiamy, udajemy złość, oburzenie... Reagują udawanym podnieceniem. Naraz na ganek wypada Krzysztof Kołbasiuk - Deputowany. Tłum ucisza się. - Koszowy ludina czesnal - krzyczy Deputowany. Koszowy prawy człowiek. Razem z Robertem Więckiewiczem wrzeszczymy uradowani, że koszowy nie zdrajca. Rozlegają się strzały z samopałów, statyści, podjudzeni przez naszą piątkę, wiwatują, ściskają się, mają rozradowane twarze. W tłumie kotłuje się coraz bardziej. Jeśli koszowy nie zdrajca, to kto zdrajca? Komu Lachy listy ślą, kto zdrajca? Rozgorączkowanie tłumu, pojedyncze głosy przechodzą w jeden wielki krzyk: - Dawajtie zdradnikiw! Przed tym ujęciem tłumaczyliśmy, że mają zachowywać się tak, jakby podczas meczu sędzia podyktował niesłuszny rzut karny przeciwko ich drużynie. - Bądźcie wściekli, żądni krwi, krzyczcie co sił w płucach - rozlegał się z megafonu głos Krzycha Zbieranka. Biskupin 129 I tacy właśnie byli. Wrzeszczeli i wymachiwali spisami i pochodniami przez dobrych pięć minut. Niektórzy ochrypli zupełnie. Wreszcie trzecie wielkie ujęcie rozszalałego tłumu, jedna z tych scen, które głęboko wbiły się w moją pamięć, gdy po raz pierwszy czytałem „Ogniem i mieczem". Na ganek po raz kolejny wybiega Deputowany i oznajmia: - Tuhaj-bej... rozserdywsial Zadaniem tłumu było zagrać reakcję na wieść o gniewie naszego nowego sojusznika. Przez cały tłum, który teraz zamiera, przechodzą nerwowe szepty: Rozserdywsia... rozserdywsia Tuhaj-bej... I wtedy Adaś Warchoł - Kozak VI - rozpoczyna śpiewać: Hej, hej, Tuhaj-bej Rozserdywsia duże Hej, hej, Tuhaj-bej Ne serdywsia druże... Tłum podchwytuje: - Hej, hej, Tuhaj-bej... Żołnierze z Grudziądza i miejscowi z Biskupina i Gąsawy zaczynają śpiewać, tańczyć, podrygiwać i tak oto powstała jedna z tych pieśni, które rzekłbyś, wiatr roznosił po całej Ukrainie i trącał nimi o struny lir i teorbanów... oraz jedna z najpiękniejszych i najbardziej sugestywnych scen w filmie. Obserwujący całe ujęcie na podglądzie już tej zimnej nocy na błotnym półwyspie biskupińskim byli o tym przekonani. - Nawet w „Walecznym sercu" nie ma takich scen - powiedział ktoś. A przecież ten film wciąż podawany jest nam za wzór do naśladowania. Nie zapomnę nigdy i tego momentu, kiedy Jerzy Hoffman wdrapał się po schodach na ganek, przed samym ujęciem, i począł objaśniać statystom: - Sytuacja jest taka... Wasz sojusznik Tuhaj-bej zdenerwował się na was za te okrzyki. Jesteście więc przestraszeni, niepewni i pytacie się siebie wzajemnie, co tu teraz, kurwa, robić... Te ostatnie słowa, tak zabawnie przez reżysera zaakcentowane, trafne i dosadne, przywitała wielka salwa śmiechu uznania tłumu sta- 9. Sto dni Hoffmana 130 Sto dni Hoffmana tystów. Taka interpretacja sceny bardzo przypadła im do gustu. Te proste i męskie słowa zrozumieli najlepiej i zagrali najlepiej, jak tylko umieli. Dzień zdjęciowy, a właściwie noc, kończy się dla nas około 3.00. Wszyscy oddychają z ulgą. Wreszcie można uciec od tego mrozu, wiatru i deszczu ze śniegiem. W końcu marzliśmy wszyscy przez pół nocy, dym z pochodni niemiłosiernie gryzł w oczy. W kwietniu na Siczy Sienkiewicza musiało być znacznie cieplej. Ale któż, patrząc na te sceny w kinie, będzie o tym myślał. Wszak i my zapomnieliśmy po wypiciu kubka herbaty i założeniu cywilnych ciuchów. Zaraz po zakończeniu zdjęć Jerzy Hoffman połączył się przez krótkofalówkę ze Zbyszkiem Gruzem. - Myślę, że dziś zaoszczędziliśmy nieco grosza na efektach specjalnych... - powiedział. - W tej scenie komputerowe pomnażanie Kozaków jest zbędne. Ten tłum wygląda w kadrze na co najmniej dwa tysiące... Jest świetnie... DZIEŃ 39 Sobota, 14 marca Przed nami kolejna ciężka noc. Pogoda wciąż nie daje wytchnienia. Można już tylko zastanawiać się, co jest dla filmowca gorsze: trzaskający mróz, jak w pamiętnej sierpeckiej stodole, czy zacinający deszcz ze śniegiem, jak wczoraj? Czy może to, co dziś zastajemy nad Jeziorem Biskupińskim, czyli prawdziwy huragan? Wieje tak silny wiatr, że każdy z ekipy chowa się, gdzie tylko może - w barobusie, u Tadzia Belkę w autobusie charakteryzacji i po prywatnych samochodach. Tej nocy krążyć będą gęsto „herbatki z prądem" na rozgrzewkę. Niepojęte dla nas są nieustające wycieczki gapiów z Gąsawy, Biskupina i okolic. Głośno rozmawiają, z ciekawością oglądają całe nasze obozowisko, żartują; urywająca łby wichura zdaje się im w niczym nie przeszkadzać. Ale właściwie trudno im się dziwić. Okolice tutejsze to istny koniec świata. Realizacja takiego filmu musi stanowić dla miejscowych nie lada atrakcję. Biskupin 131 Na szczęście wieczorem wiatr nieco się uspokaja. To dobrze, bo oświetleniowcy bardzo obawiają się o los czterech podnośników, na których zamontowane są olbrzymie lampy oświetlające plan i cały majdan. Już wczoraj ramionami podnośników nieźle huśtało i Marek Modzelewski - szef oświetleniowców - szepnął Józkowi Jaroszowi, że jeszcze trochę i podnośniki zwalą się nam na głowy. Zgromadzono dziś około stu statystów; tym razem to sami miejscowi. Ujęcia kręcone są na stronę ganku, wyjścia z izby rad. Toteż dziś główne skrzypce gra Deputowany (Krzysztof Kołbasiuk). On przekazuje „towarzystwu" wiadomości z izby rad - te same, na które tłum tak żywo reagował już poprzedniej nocy, a więc: „Koszowy prawy człowiek", „Tatarczuk i Barabasz zdrajcy" oraz „Tuhaj-bej rozser- dywsial". Przy tej ostatniej kwestii istotny udział mają Kozak III i IV, czyli Robert Więckiewicz i ja. Wybiegamy gwałtownie na zewnątrz, krzyczymy do tłumu przeraźliwymi głosami: „Tuhaj-bej rozserdywsia"', a następnie na złamanie karku pędzimy po schodkach na dół. Przy pierwszym dublu o mało nie wyłożyłem się na tych wąskich stopniach, potknąwszy się o swoje nieco przydługie szarawary, których nogawki, uwalane błotem, niezmiernie mi ciążyły. Robert, który zbiegał po schodach w prawo, czynił to znacznie spokojniej. I miał rację, bo schodów wcale nie było w kadrze widać. Po nas na ganek wypadał Krzysztof Kołbasiuk, strzałem z pistoletu uciszał tłum i znacznie bardziej zdecydowanie niż my wykrzykiwał tę samą kwestię. Wtedy właśnie tłum wraz z Adasiem Warchołem zaczyna śpiewać pieśń: „Hej, hej, Tuhaj-bej...", co nakręciliśmy wczoraj. Nawiasem mówiąc, tych kilka strof zrobiło prawdziwą karierę w naszej ekipie. Dziś z rana, począwszy od Józka Jarosza i Mięcia, poprzez pirotechników, a skończywszy na kaskaderach, wszyscy z upodobaniem nucili pod nosem: „Hej, hej, Tuhaj-bej". Następnie przystępujemy do trudnej technicznie sceny zrzucania z ganku dwóch domniemanych zdrajców, Tatarczuka i młodego Barabasza, prosto na nadstawione przez Kozaków spisy. Atamanów grają Lech Dyblik, liczący sobie prawie dwa metry, oraz Darek Gnatowski, o potężnej budowie ciała, ważący dobre sto pięćdziesiąt kilogramów. Tych dwóch dżentelmenów ma wywlec przez ganek pierwsza depu-tacja z Kołbasiukiem na czele. I Lech Dyblik, i Darek Gnatowski z miejsca podejmują męską decyzję: pierwszą część upadku wykonają sami. 132 Sto dni Hoffmana W składzie deputacji pojawia się teraz dwóch kaskaderów; mają za zadanie kontrolować upadki aktorów. Są to Krzyś Mączyński oraz Władek Barański, czyli po prostu Dziunek. Ta niewinnie brzmiąca ksywka dość zabawnie brzmi w zestawieniu z postacią. Bo proszę sobie wyobrazić okazałego mężczyznę w średnim wieku, liczącego ponad 190 cm wzrostu, nieco łysiejącego od czoła, ale z długimi, siwymi włosami opadającymi na kark i zaplecionymi w cienki warkoczyk oraz z imponującą, gęstą brodą starogreckiego patriarchy. Dziunek ma głęboko osadzone czarne oczy, krzaczaste czarne brwi i orli nos. W gruncie rzeczy mógłby bez charakteryzacji zagrać Indianina, gdyby nie ta rozwiana broda. Tak więc Dziunka można się naprawdę przestraszyć, zwłaszcza że pod pachą nosi solidnego gnata kaliber 9 mm, przy którym policyjne pistolety to po prostu zabawki. Czynnikiem łagodzącym wrażenie są potężne okulary Dziunka - kiedy je zakłada, jego twarz nabiera wyrazu łagodności i poczciwości i wtedy najbardziej przypomina jakiegoś szalonego naukowca. Dziunek jest jedną z barwniejszych postaci w ekipie. Słynie z ryzykanckiej jazdy swoim mercedesem; w „Ogniem i mieczem" gra Pułjana - olbrzymiego kozackiego podpułkownika, którego w bitwie pod Konstantynowem udusić miał Podbipięta. Na szczęście dla obu tej bitwy kręcić nie będziemy, a kto kogo będzie dusił, to się okaże już na poligonie w Biedrusku. Adek Drabiński krzyczy: - Akcja! - i na ganek wpada kilku deputowanych, wlokąc krzyczącego przeraźliwie Tatarczuka, czyli Lecha Dyblika. Aktor otrzymuje ciosy od Krzysiów - Kołbasiuka i Mączyń-skiego - oraz od Dziunka; nie stawia oporu, tylko próbuje chwycić się balustrady, jednak w końcu wypchnięty przez barierkę spada... pół metra w dół, na przygotowaną przez kaskaderów specjalną konstrukcję. Podobnie rzecz ma się z młodym Barabaszem, czyli Darkiem Gna-towskim, z tą różnicą, że on broni się znacznie dłużej i agresywniej. Przy tym ujęciu niejeden zagryzał wargi ze śmiechu, słysząc Adka Drabińskiego wykrzykującego raz po raz: - Dziunek!... Morda!... Wystaw się, mordę pokaż! Dziunek po zdjęciu okularów przemienił się w „zbója"; był „twa-rzowcem", jakiego w tej scenie potrzebował Adek. Dokręciliśmy jeszcze trochę widoków pierwszych szeregów, krzyczących: „Dawać Lacha!". Znów, jak wczoraj, mieliśmy być wściekli -i tacy byliśmy. Robert Więckiewicz, Miecio Janowski i ja. Biskupin 133 Kiedy wybiła północ, Kazio Wróblewski, szef pirotechników, wypalił z bandoletu, Józek Jarosz, niezawodny w takich sytuacjach, otworzył - z nie mniejszym hukiem - szampana, a poinstruowani wcześniej statyści zaintonowali „Sto lat...". Głowa i serce naszej ekipy, reżyser Jerzy Hoffman kończył tego dnia sześćdziesiąt sześć lat. Kaskaderzy, najbardziej kompetentni do takich działań, porwali go na ramiona i zaczęli podrzucać. Zaraz potem do jubilata ustawił się ogonek osób z życzeniami. Czegóż można życzyć w takim dniu? Chyba przede wszystkim zdrowia i wytrwałości, aby mógł doprowadzić dzieło swojego życia do końca. To będzie dla niego największa nagroda za te nieprzespane, mroźne noce na planie, za nerwy, bo nigdy nie jest tak, aby wszystko szło idealnie, wreszcie za 11 lat oczekiwania. Reszta nocy zejdzie nam na zrzucaniu z ganku kaskaderów i kłuciu spisami przez żądnych krwi Kozaków przygotowanej przez Mirka Bartosika kukły Tatarczuka. I tym razem statyści zareagowali rewelacyjnie, walcząc zajadle o dostęp do masakrowanej „ofiary". Tej nocy większość z nich drżała niczym osiki, czekając na kolejne ujęcia. Choć w tłumie było im nieco cieplej, także dzięki pochodniom; tylko ten dym... Nasi żywiciele, kochane „Bulinki", rozdawali im na rozgrzewkę herbatę. Co zapobiegliwsi za naszym przykładem dolewali do niej nieco prądu, przyniesionego w butelkach z domu. Wszak szkło to dobry izolator... O piątej rano wraz z Mięciem Janowskim kładziemy się do łóżek w ośrodku w Wenecji. Za oknem wstaje kolejny dzień. DZIEŃ URODZIN Niedziela, 15 marca ielkie święto ekipy: w sali bankietowej żnińskiego hotelu „Martina" odbywa się impreza urodzinowa Jerzego Hoffmana. Czcigodny jubilat przy akompaniamencie orkiestry ludowej - po odśpiewaniu, rzecz jasna, przez ekipę kolejnego „sto lat" i toaście - W 134 Sto dni Hoffmana otrzymał w prezencie od ekipy szablę z pamiątkową dedykacją oraz laurkę od niezawodnego w takich wypadkach Zdzisia Szymborskiego, który malował ją podobno przez całą noc, a raczej ranek, zważywszy na fakt, że zdjęcia zakończyliśmy po czwartej rano... Awansem złożono także życzenia Józkowi Jaroszowi, który za trzy dni będzie obchodził swoje imieniny. Niektórzy w ekipie wprawdzie szemrzą nieco, że dwie potencjalne imprezy zostały skomasowane w jedną, ale kierownictwo wie, co robi. Urodziny reżysera i imieniny kierownika zdjęć w jednym tygodniu mogłyby naszą ekipę rozłożyć na łopatki... Józek otrzymał w prezencie buławę „Oboźnego Koronnego". Określenie z pewnością bardzo trafne, skoro naszego reżysera Szymon Kobyliński ochrzcił mianem: „Hoffman Wielki Koronny". O Józku, moim bezpośrednim przełożonym, można wyrażać się w samych superlatywach. Nie chodzi tu nawet o predyspozycje, doświadczenie, ogrom pracy wkładanej w ten film. Najważniejsze, że ten facet, choć stara się oczywiście stworzyć pozory surowości, ma cholernie dobre serce i jak nikt dba o ludzi z ekipy. Zawsze dopilnuje, by każdy zjadł na czas, przepracowanym daje chwile luzu, zmarzniętych wysyła do przyczepy i każe włączyć „farelkę". Zdarzyła się taka sytuacja, która utkwiła mi mocno w pamięci, a która świetnie charakteryzuje Józka Jarosza. Jak już się powiedziało, w Sierpcu mieliśmy dość silne mrozy, a zdarzało się, że Jerzy Hoffman chodził tylko w zwyczajnej letniej czapce z daszkiem. W dbałości o zdrowie reżysera Józek polecił któremuś z kierowców kupić zimową czapkę z plakietką Polaru i osobiście wręczył ją Hoffmanowi. Ten z uśmiechem odparł, że ma już taką i z wielkiej kieszeni swojej kurtki wyjął rzeczywiście identyczną, tylko nie nową, i nałożył sobie na głowę. Traf zdarzył, że nieopodal kręcił się Jarek, przygarnięty przez naszych kaskaderów biedny chłopak, który za drobne usługi - m.in. opiekę nad psami reżysera, wilczycą i suką bernardynem dostawał przy ekipie jedzenie i spanie oraz drobne wynagrodzenie. Kaskaderzy oddali mu trochę swoich ubrań, ale biedak nie miał wciąż czapki i marzł w uszy. Józek Jarosz, nie wiedząc, co począć z tą nową, niewątpliwie drogą, piękną, niebieską czapką, ujrzawszy chłopaka, bez namysłu wsadził mu ją na głowę. Biskupin 135 - Masz, żeby ci uszy nie marzły - powiedział. Jeden gest bez zastanowienia, dostrzeżenie człowieka w każdym... I tylko ja, patrząc na jego buławę, wiedziałem, że w głębi duszy musiał czuć się nieco zawiedziony. Wszak któregoś dnia szepnął mi, abym przekazał Tomkowi Biernawskiemu, że on także chciałby w prezencie szablę... Po tradycyjnie rewelacyjnych posiłkach i zabawie wstępnej młodsza część ekipy przeniosła się do ośrodka w Wenecji na kontynuację imprezy w formie nieco bardziej dyskotekowej. Tradycyjnie też zabawa nieco się przeciągnęła, a nazajutrz kierownik lokalu przysłał nam rachunek za stłuczone szkło: siedem szampanówek, jedenaście kieliszków małokalibrowych, pięć kufli do piwa, dziesięć literatek... Wszystko byłoby dobrze, gdyby ktoś nie rzucił pomysłu, aby po toaście za zdrowie reżysera i jego małżonki stłuc szkło. Na szczęście... Chwała Bogu, że nie musieliśmy płacić za potłuczone butelki po wódce. DZIEŃ 40 Poniedziałek, 16 marca Z-abawa musiała przeciągnąć się nie tylko w Wenecji, ale chyba także i w hotelu w Żninie. Gotowość do zdjęć przezornie wyznaczono na godzinę 10.00, jednak skutki zabawy dały się naszej ekipie mocniej we znaki. Od rana wszyscy poruszali się dziwnie ospale, nic więc dziwnego, że pierwszy klaps „trzasnął" w rękach Małgosi Kierskiej dopiero koło pierwszej po południu. Dzisiejsze nasze zadanie realizatorskie to scena narady w izbie rad nad listami przywiezionymi przez Skrzetuskiego oraz oskarżenie o zdradę adresatów tychże listów - Tatarczuka i Barabasza. Tak więc w czterdziestym dniu zdjęciowym poza starszyzną kozacką, reprezentowaną przez Krzywonosa (Maciek Kozłowski), Sucharukę (Alek Wysocki), Czarnotę (Andrzej Grąziewicz) i pisarza (Włodzimierz Brodecki), pojawiają się dwie legendy kin dwóch narodów. Chodzi oczywiście o Bohdana Stupkę, najwybitniejszego ukraińskiego aktora 136 Sto dni Hoffmana ostatnich lat, odtwórcę Chmielnickiego, oraz o naszą rodzimą legendę -Daniela Olbrychskiego, któremu powierzono rolę Tuhaj-beja. W ten sposób Daniel Olbrychski stal się jedynym aktorem, który gra we wszystkich częściach trylogii Hoffmana i, co ciekawe, w trzech różnych rolach. Trzeba przyznać, że powierzenie roli ojca Azji Tuhaj-bejowiczo-wi po trzydziestu latach jest pomysłem świetnym, z dużą dawką humoru. Naturalnie role te posiadają różny ciężar gatunkowy. W „Panu Wo-todyjowskim" rola Azji jest jedną z głównych, natomiast w „Ogniem i mieczem" ma charakter „pozostałej". Odwrotnie niż w historii. Tuhaj-bej, murza perekopski, był faktycznie potężnym sojusznikiem Chmielnickiego i osobistym wrogiem księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, z rąk którego poniósł klęskę w roku 1644 w największej bitwie polsko-tatar-skiej pod Ochmatowem (wojskami koronnymi dowodził hetman Stanisław Koniecpolski). Ten jeden z naj waleczniej szych murzów tatarskich dokona swego żywota w bitwie pod Beresteczkiem w roku 1651. Zabawna jest historia ryb wytatuowanych na piersi Daniela Olbrychskiego. Azja eksponował je w „Panu Wołodyjowskim"; tatuaż przyczynił się do zdemaskowania go przez starszego Nowowiejskiego. Aby więc ojciec miał identyczne ryby, nasz nieoceniony Zdzisio Szymborski włączył na magnetowidzie kasetę z „Panem Wołodyjowskim", w odpowiednim momencie zatrzymał ją i z ekranu przekalkował tatuaż - owe ryby siną farbą wykłute. Ze zrobionego w ten sposób szablonu skorzystał następnie Darek Krysiak, nasz naczelny charakteryza-tor, przy upiększaniu torsu Tuhaj-beja. Daniel Olbrychski najpierw miał zagrać księcia Wiśniowieckiego, jednakże stwierdził, że na tę rolę jest za stary. Faktycznie, w roku 1648 kniaź Jarema liczył sobie lat trzydzieści sześć, Daniel zaś w chwili kręcenia filmu - pięćdziesiąt dwa. Na szczęście dla filmu zgodził się zagrać „starego Tuhaj-beja", jak to określono w którejś z gazet, choć sam Olbrychski śmiał się słysząc takie określenie. Przecież dobrze wiedział, że Tuhaj-bej w „Ogniem i mieczem" był zupełnie jeszcze młodym mężczyzną i mógł liczyć sobie góra czterdzieści wiosen. - Zatem w „Panu Wołodyjowskim" liczyłbym sobie, gdybym oczywiście przeżył Beresteczko, lat osiemdziesiąt - śmiał się rozbawiony. Poza wspomnianymi aktorami pojawił się dziś także, już po raz drugi, Dymitr Mirhorodzki. Nie dane mu było zagrać jesienią w Zubrzycy starego Barabasza, którą to rolę przejął Gustaw Lutkiewicz. W zamian Mirhorodzki otrzymał rolę atamana koszowego. Biskupin 137 Bardzo byliśmy ciekawi, jak w roli Chmielnickiego wypadnie Bohdan Stupka. Wiadomo, że nie wszyscy na Ukrainie przyjęli z zadowoleniem wiadomość, że ich znamienity aktor zagra w filmie według powieści zawierającej zdaniem niektórych wiele treści anty ukraińskich. Przed Stupką już od pierwszego dnia jego pracy na planie stało niełatwe zadanie takiego zbudowania roli Chmielnickiego, jak by nie było narodowego bohatera Ukrainy, aby zaakceptował to jego własny naród. Scenariusz filmu powinien Bohdanowi Stupce to zadanie ułatwić. Nie ma tu Chmielnickiego pijanego, słuchającego „worożych", zagubionego, nie wiedzącego dokąd zaniesie go ta straszliwa burza, którą sam rozpętał. Jest przebiegły, zręczny polityk i zdolny wódz, człowiek wielkiej godności. Tych cech przecież Chmielnickiemu prawdziwemu odmówić się nie da. A że pił? Tak samo pił hetman Mikołaj Potocki i zapewne sam kniaź Jarema - było to zjawisko typowe dla owej epoki i prawdę mówiąc, nie zmieniło się w tej kwestii wiele do dziś... Jedyne, co można zarzucić Chmielnickiemu, to podpisanie ugody perejesławskiej w 1654 roku i przeniesienie swojego narodu z niewoli polskiej do stokroć straszniejszej rosyjskiej, która koniec końców pochłonęła zarówno Sicz, jak i samych Kozaków. Będzie o tym mowa w ostatnich słowach filmu. Wróćmy jednak do roku 1648. Wnętrze izby rad. Pośrodku na pęku skór siedzi Chmielnicki, obok Tuhaj-bej, obojętnie gryzący pestki słonecznika i wypluwający łupiny na podłogę, po drugiej stronie koszowy, przerażony faktem, że kniaź Jarema napisał doń list. Jednakże Chmiel bagatelizuje pismo, rzuca je pogardliwie na środek izby. Deputowani z Krzysztofem Kołbasiukiem na czele wychodzą na zewnątrz, by zakomunikować zebranemu na majdanie towarzystwu, że „Koszowy prawy człowiek". Tymczasem Chmielnicki, chodząc po izbie wśród atamanów i de-putacji, zbliża się nieuchronnie do Tatarczuka i Barabasza. - Do kogo Lachy listy piszą? Kto zdrajca? Młody Barabasz jest spokojny; w ogóle nie zdaje sobie sprawy, o co w tym wszystkim chodzi. Tatarczuk natomiast zrywa się, zaczyna krążyć między deputowanymi i starszyzną i przejmującym, potężnym głosem wołać: - Ja nie zdrajca, dlaczego hetman na moją głowę nastaje... ??? ja by listy odebrał, tak \ pry szedłby do pisara, bo ni czy taty, ni pisaty... 138 Sto dni Hoffmana Lech Dyblik zagrał to rewelacyjnie: bardzo przejmująco, sugestywnie, z ogniem i rozpaczą w oczach, świetnie operując swoim potężnym głosem. Na nic to się jednak zdaje. Chmielnicki bez zmrużenia okiem wydaje Tatarczuka i Barabasza w ręce deputacji, która rękami Krzysia Mą-czyńskiego i Dziunka wywleka ofiary na majdan. Przy kręceniu tych scen (dość trudnych ze względu na to, że izba rad - wnętrze jednej ze zrekonstruowanych chat w skansenie - była zbyt ciasnym pomieszczeniem, aby pomieścić całą starszyznę kozacką, wieloosobową deputację oraz część ekipy) Jerzy Hoffman był bardzo pochłonięty portretowaniem poszczególnych bohaterów sceny. Z tego powodu nie udało mi się dopchać do niego z pomysłem małego ujęcia, które uczyniłoby czytelniejszym sens ukarania przez Chmielnickiego właśnie Tatarczuka i Barabasza. Otóż Sienkiewicz napisał - co czytelnik wie oczywiście, ale widz nie musi - że Tatarczuk nie dalej jak tydzień przed ową naradą przemawiał przeciwko oddaniu buławy wojsk zaporoskich w ręce Chmielnickiego i przymierzu z Tatarami. I to zdanie mógłby jeden z atamanów szepnąć po prostu swemu sąsiadowi do ucha. Wszak u Sienkiewicza Tatarczuk zdrajcą nie jest - list doń adresowany to tylko pretekst dla Chmielnickiego, by pozbyć się politycznego oponenta. Śmierć zaś młodego Barabasza to akt zemsty na jego starym stryju, wiernym Rzeczypospolitej. W filmie sytuację objaśniają dwa zdania: jedno księcia Wiśniowiec-kiego do Skrzetuskiego: Mamy na Siczy ludzi pewnych, do których listy ci dam... oraz starego Barabasza: Mój synowiec tam już tobie pomoże (to ostatnie zdanie zabrzmi nieco inaczej, ale taki jest z grubsza jego sens). Tak więc rola Skrzetuskiego zarówno u Sienkiewicza, jak i u Hoffmana jest jasna. Jedzie on na Sicz nie tyle jako poseł, co szpieg. Natomiast dwaj atamani, u Sienkiewicza ofiary intrygi Chmielnickiego, u Hoffmana grają rolę mniej lub bardziej świadomych szpiegów Rzeczypospolitej. Tymczasem sąd nad posłem-szpiegiem Skrzetuskim oczekuje zarówno radę kozacką, jak i naszą ekipę jutro. Tego dnia zakończyli swój udział w zdjęciach Lech Dyblik i Darek Gnatowski. Ten ostatni, już po pozbyciu się kozackiego stroju, wąsa Biskupin 139 i osełedca, przyglądając się w lustrze swojej po kozacku ostrzyżonej głowie, opowiedział nam następującą anegdotę: - Już raz do filmu kazali mi się w ten sposób ogolić. Wracam więc któregoś wieczora autobusem do domu, a tu z meczu jechali pseudoki-bice Hutnika Kraków. Jeden z nich przygląda się mojej fryzurze z wielkim zainteresowaniem, aż wreszcie mówi: „Słuchaj koleś, byłeś dziś na meczu w »piekiełku«?". A „piekiełko" to miejsce, w którym siedzą najwięksi chuligani. Więc lekko zaniepokojony, bo było ich w autobusie pełno, mówię, że dziś siedziałem nieco dalej. A on, wciąż zafascynowany, patrzy na moją fryzurę i mówi: „Koleś... Przyjdź do nas za tydzień. Przydałbyś się... przyyjdź". Pewnie wszyscy z nas, którzy zostali wygoleni do scen na Siczy Zaporoskiej, świetnie nadawaliby się do takiego „piekiełka". Gdyby jeszcze dziewczyny z charakteryzacji dorobiły nam blizny i rany... DZIEŃ 41 Wtorek, 17 marca Ujrzawszy go Chmielnicki drgnął. Więzień ten - był to pan Skrzetuski. Tak zaczyna się scena, którą mamy dziś do skręcenia. Przed Chmielnickiego, Tuhaj-beja i koszowego oraz resztę starszyzny kozackiej dwóch strażników przyprowadza posła od groźnego kniazia Jaremy - w samych tylko spodniach i koszuli, z obandażowanym torsem, z zakrwawioną opaską na głowie. Twarz posła jest blada, oczy podkrążone. Tak właśnie wygląda pan Skrzetuski, który przed kilkoma dniami stoczył wraz ze swym oddziałem bitwę na Chorotycy przeciwko Kozakom i Tatarom, naciął ich jak świń, póki nie padł ranny. To właśnie jego widok wywołuje dwie znamienne reakcje: - Ja toho Lacha znaju... Win buw u Krimu - mruknął Tuhaj-bej, który kilka miesięcy temu widział pana Skrzetuskiego jako posła na dworze chana na Krymie. - / ja jeho znaju - odpowie na to Chmielnicki, rozpoznając w schwytanym oficera, który wracając z Krymu właśnie uratował mu na Dzikich Polach życie, wyrywając z rąk sług nasłanych przez osobistego wroga Chmielą, Czaplińskiego. 140 Sto dni Hoffmana Tak więc Chmielnicki, mając wobec Skrzetuskiego dług wdzięczności, nie będzie chciał śmierci Lacha, lecz podejmie próbę ocalenia go. Tymczasem rozgorączkowany tłum na majdanie coraz głośniej domaga się głowy Lacha. Również Sucharuka, Krzywonos i Czarnota gotowi są rzucić się na Skrzetuskiego. Zwłaszcza ten ostatni, czyli Andrzej Grąziewicz, reaguje kapitalnie, z udanej wściekłości na Lacha aż oczy wychodzą mu na wierzch, miota się i wrzeszczy, nie zważając na mitygujące słowa koszowego: - Nie dawać Lacha, on poseł! I w tym krytycznym momencie w izbie pojawia się kolejna deputa-cja: czterech Kozaków z majdanu, z których dwóch rozpycha się silnie pomiędzy starszyzną, a następnie podbiega do Skrzetuskiego i szarpie go. Tak rozpoczyna się główna część roli Kozaka III, czyli Roberta Więckiewicza, i IV, czyli mnie. Robert dobitnie wypowiada swoje zdanie: - Towarystwo kłaniajetsia panom starszyznie i prosyt o wydanie to-ho Lacha! Ja odczekuję chwilę i rzucam swój tekst, powtarzany w głowie już od kilku miesięcy: - Towarystwo prosyt, a nie, to samo wiźmie! Tak wygląda w scenariuszu „Ogniem i mieczem" rola Kozaka IV, którą wybrałem sobie jeszcze we wrześniu zeszłego roku. To mój trzeci dzień zdjęciowy - najważniejszy, bo „mówiony". Wprawdzie to tylko jedno zdanie, ale ćwiczyłem je przed lustrem przez cały poprzedni miesiąc, czyniąc srogie miny i gesty przy wypowiadaniu tych kilku wyrazów. Zadanie dla aktora najprostsze z możliwych, ale dla mnie, amatora - przeżycie olbrzymie. Już o pierwszej stawiliśmy się na planie, choć wpierw ujęcia kręcone były na stronę Chmielnickiego, Tuhaj-beja i całej starszyzny siedzącej pod ścianami. Zadanie moje i Roberta, z którym przez te trzy wspólne dni zdjęciowe zdążyliśmy się serdecznie zaprzyjaźnić, polegało na rzucaniu tekstu z tzw. offu. Przypomnę, że polega to na tym, iż w danym momencie stoimy na ustalonych przez operatorów pozycjach, absorbując wzrok strony grającej. Następnie w odpowiedniej chwili włączamy się do dialogu, aby wspomóc aktorów właśnie „zgrywanych" i wywołać ich reakcję. Następnie ekipa przestawia światła i kamerę na stronę Skrzetuskiego, Biskupin 141 a więc również naszą, bowiem po tekście Michała za jego plecami pojawimy się my - żądni jego głowy Kozacy. Szczerze mówiąc, bałem się, że w krytycznym momencie złapię tremę i głos uwięźnie mi w gardle. A jednak nic takiego nie nastąpiło. Wszak zanim doszło do pierwszego dubla, zdążyliśmy przeprowadzić kilka prób na sucho, bez kamery, potem wprawialiśmy się przy wspomnianym offie, toteż solidnie przyzwyczaiłem gardło do tych kilku ukraińskich wyrazów. Nie wiem, ile razy powtarzałem swoje zdanie tego dnia - pierwsze ujęcie, tzw. mastershoot, czyli plan ogólny, drugie na Skrzetuskiego, trzecie na reakcję deputacji z Krzysztofem Kołbasiukiem, Mączyń-skim i Dziunkiem, czwarte na Roberta Więckiewicza (a w każdym ujęciu co najmniej dwa duble). Wreszcie kolejne ujęcie - na mnie. Stojący za kamerą Romek Suszyński ustawił mnie nieco w głębi za Deputowanym. Na komendę: - Akcja! - serce podeszło na moment do gardła i ruszyłem. Rozepchnąłem stojących przede mną, zbliżyłem się do Michała i chwyciłem go za ramię. Ukłoniwszy się lekko i zmarszczywszy brwi na umazanej na oliwkowo twarzy, ozdobionej aż trzema szramami (Darek Krysiak swego cudownego płynu do robienia blizn nie pożałował) i sumiastym wąsem, podkrążonymi oczami powiodłem powoli po twarzach Bohdana Stupki, Daniela Olbrychskiego i Dymitra Mir-horodzkiego. Wreszcie po słowach tego ostatniego - Win je posoli -odczekałem chwilę i wyrzekłem: - Towarystwo prosyt... - zawiesiłem ton na „...a nie..." i dokończyłem z groźbą w głosie: - to samo wiźmiel Wpierw usłyszałem komendę: - Stop! Następnie głos Adka Drabińskiego: - Brawo! Jerzy Hoffman podszedł do mnie i powiedział: - Zagraj to spokojnie, powiedz ze złośliwą, zimną ironią. Wtedy będzie to mocniejsze. Ale ja miałem własną wersję, hodowaną w sobie od tygodni. Uważałem, że prostego Kozaka nie stać na ironię. Jeśli czegoś żąda, musi być silny i groźny. A skoro po dwóch dublach mistrz zaakceptował oba, myślę, że mu się mój kawałek spodobał. 142 Sto dni Hoffmana Michał Żebrowski miał dla mnie następującą propozycję: - Położysz mi rękę na ramieniu - powiedział -ja ją strząsnę i spojrzę na ciebie groźnie, a ty się wystraszysz i odskoczysz! - O nie, nie ma mowy - zaoponowałem. - Ty będziesz miał okazję jeszcze dziesiątki razy wykazać swoje bohaterstwo. A to jest moja jedyna scena, więc zagram prawdziwego rezuna i koniec. Cóż za Kozak byłby ze mnie, gdybym się ciebie teraz wystraszył! - Dobrze mówi, ma swoje pięć minut, niech gra twardziela - orzekł Adek. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego wybrałem sobie akurat ten epizod. Wydaje mi się, że czytając „Ogniem i mieczem" po raz pierwszy, byłem pod wrażeniem opisanej przez Sienkiewicza z takim rozmachem sceny narady na Siczy - rozrywania na strzępy Tatarczuka i Barabasza na majdanie, krwawego szaleństwa Kozaków, płonących beczek z wódką, oświetlających cały majdan bladoniebie-skim światłem. Na wyobraźnię kilkunastolatka ta scena oddziałała najsilniej. Poza tym fascynująca była ta siła tłumu, „towarzystwa" i deputowanych, którzy wprawdzie proszą, ale i tak są samowolni, Chmielnicki zaś nie ośmiela się przeciwstawić „towarzystwu", które przecież własnych, wybranych przez siebie atamanów nieraz rozrywało na strzępy. Tak więc Chmielnicki, by ratować Skrzetuskiego, któremu winien jest przecież życie, użyć musi podstępu, szepcąc do ucha Tuhaj-beja: - To twój jeniec, jego na Chorotycy Tatarzy chwycili. Kniaź Jarema złotem za niego zapłaci. I w tym momencie Daniel Olbrychski zrzuca maskę obojętności, chwyta dwóch kaskaderów, którzy ze mną i Robertem weszli w tej drugiej deputacji, rozbija im łeb o łeb i w dzikiej furii rzuca na ziemię. - Wy mene jasyr zabraty pry szli! Ni! Prócz swynojidy! Won! Wtedy my z Robertem cofamy się w głąb izby przed gniewem strasznego sojusznika i wybiegamy na zewnątrz, do tłumu. Skrzetuski jest ocalony. Daniel Olbrychski to wielki aktor. Grał swoją rolę na kompletnym luzie, każdy jego gest był naturalny i, co ciekawe, uczyniony jakby od niechcenia - to gwałtowne zerwanie się, chwycenie dwóch łbów kozackich, świetnie zagrana złość... Rewelacja. Osobiście byłem nawet gotów dać sobie rozbić głowę przez niego, wszak wziąć w łeb od Kmicica to żaden wstyd, już prędzej zaszczyt. Biskupin 143 Jednakże reżyserzy stwierdzili, że jestem za wysoki do takich numerów. Cała scena mogła wyjść niezbyt naturalnie. Poza tym Danielowi mogłoby być niezbyt wygodnie nachylać prawie dwumetrowego Kozaka, czyli mnie, do Roberta Więckiewicza, niższego o dwadzieścia centymetrów. Toteż w łeb oberwali kaskaderzy - Arek Okulak i Mirek Miller. Tylko jedno ujęcie nie wyszło nam do końca: moment, w którym deputowani, stojący za Skrzetuskim, na sygnał Krzysztofa Zbieranka mieli podnieść wrzawę: „Dawać Lacha! Na smiersz!" Ujęcie trwało chyba z minutę. - Bądźcie wściekli! Na smiersz - podjudzał ich Zbieranek. Zrobili to najlepiej jak mogli. Tylko w pewnym momencie Michał Żebrowski stracił powagę - w obliczu śmierci było nie było - i wybuchnął śmiechem. - Co się stało? - pytamy. A on na to, tłumiąc śmiech: - Jak tu być poważnym, kiedy oni krzyczą mi za plecami: „Kurwa, dawać tego skurwysyna!" Fakt. To wcale nie było po kozacku. Ani tym bardziej po sienkiewiczowsku. DZIEŃ 42 Środa, 18 marca INolejny etap naszych bojów biskupińskich. Bardzo pracochłonne dwie sceny: targ Chmielnickiego z Tuhaj-bejem o Skrzetuskiego oraz rozmowa hetmana z jeńcem po wyjściu Tatara. - Dam ci za niego dwa tysiące talerów. - Ty dasz trzy. - A to dlaczego? - Bo jeśli go chcesz, to tobie na nim zależy, a jeśli tak, to dasz trzy. - On mi życie ocalił. - Alia! To tysiąc więcej warte... W taki właśnie sposób targować się będą dwaj wodzowie o Skrzetuskiego. Transakcja, jakich wiele ubijać musiała w tamtych 144 Sto dni Hoffmana latach polska szlachta z Tatarami, aby wybawić swoich bliskich z niewoli. W ten sposób rosły fortuny murzów tatarskich, którzy byli równie walecznymi w boju, jak przebiegłymi przy targowaniu się o cenę jeńca. Ten pierwszy dialog udaje nam się skręcić do obiadu. Chmielnicki akceptuje sumę czterech tysięcy talerów, posłuszny mu ataman koszowy stawia na stół cztery woreczki z monetami, spreparowane przez naszego rekwizytora Krzysia Gajewskiego. Imitujące siedemnastowieczne talery monety znajdują się tylko w jednym woreczku, reszta jest wypchana blaszakami. Daniel Olbrychski układa najbliżej swojej dłoni tę właściwą sakiewkę, którą ma otworzyć, aby nie doszło do przykrej pomyłki. Gdyby Tatar otworzył woreczek z blaszakami, Chmiel wyszedłby na oszusta i sojusz kozacko-tatarski rozpadłby się ku chwale Rzeczypospolitej niczym domek z kart. Niestety, tak się nie stało. Daniel Olbrychski z kamienną twarzą otworzył właściwą sakiewkę. Tak więc na po obiedzie zostaje nam już tylko dwóch aktorów: Bohdan Stupka i Michał Żebrowski. Mają jednak potężny dialog do zagrania. Jest to jedna z najlepszych dysput, jakie Henryk Sienkiewicz umieścił w Trylogii. Hetman zaporoski, sam jeszcze nie będąc pewien, czy słusznie czyni, podejmuje dyskusję ze Skrzetuskim, nieomalże usprawiedliwiając się, dlaczego wszczyna bunt. - Hej, ziemia bujna, ziemia matka, ziemia rodzona, a kto w niej szczęśliwy? Kto wiary nie pozbawion, kto z wolności nie obran? Sami jeno panowie, dla nich dostojeństwa, ziemia i ludzie, a reszta narodu w ucisku! - mówi hetman o Ukrainie. Skrzetuski, dostrzegając wahanie Chmielnickiego, próbuje odbić te argumenty, używa nawet autentycznych słów hetmana Żółkiewskiego, mówiąc: - Kto Tatarów we własne granice wpuszczał, by ich dopiero powracających i łupem obciążonych napadać? Kto w jasyr lud własny sprzedawał? Kto wojny domowe rozpalał? Zaiste więcej wam przebaczono niźli odjęto! W tej rozmowie ważą się losy dwóch narodów, toteż Jerzy Hoffman przywiązuje do niej dużą wagę; jest to chyba najważniejszy dialog w filmie. Wahanie Chmielnickiego rozwieje ostatecznie meldunek przyniesiony przez koszowego. Biskupin 145 - Lachy idut na nas! W książce Chmiel otrzymał tę wieść jeszcze w izbie rad, w obecności całej starszyzny, przez którą przeleciał dziwny szmer ni to radości, ni przerażenia... W filmie o marszu Stefana Potockiego na Dzikie Pola dowie się dopiero podczas rozmowy ze Skrzetuskim. Jednakże obie wersje podsumować można słowami Henryka Sienkiewicza: Huk dział z bramy prowadzącej (...) do siczowego majdanu zatrząsł ścianami izby i rozległ się posępnym echem (...) zwiastując wojnę. Rozpoczynał on także epokę w dziejach dwóch narodów, ale o tym nie wiedzieli ni pijani siczowcy, ni sam hetman zaporoski. Tym dniem Bohdan Stupka zakończył pierwszy etap zdjęć do „Ogniem i mieczem". Ostatnie trzy dni zdjęciowe dowiodły, że Chmielnicki w jego wykonaniu to faktycznie człowiek o dużej godności i działający z wielkim opanowaniem i spokojem. Choć jak na razie, wedle słów Sienkiewicza, więcej w nim „lisa niż lwa": dla Tuhaj-beja jest wręcz przyjacielski, dla Skrzetuskiego nad wyraz łagodny. Widać w nim może nieco zbyt dużo dobrotliwości, niemniej z jego oblicza bije wielka pewność (nawet gdy waha się w rozmowie ze Skrzetuskim, jest przekonany o słuszności swoich racji). Poza tym wygląda rzeczywiście jak prawdziwy Chmielnicki. Nasz zespół charakteryzatorów „zrobił" go na dokładnie takiego, jak na znanym miedziorycie Wilhelma Hondiusa, obowiązkowym zdjęciu hetmana zaporoskiego we wszystkich podręcznikach historii. Reszty dokonała drużyna kostiumerów - hetman zaporoski ma piękny czerwony płaszcz, godny króla, i takąż czapkę z czaplim piórem. Można śmiało stwierdzić, że Bohdan Stupka jest najbardziej spośród wszystkich grających w „Ogniem i mieczem" aktorów podobny fizycznie do kreowanej przez siebie postaci. '- Sto dni Hoffmana 146 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 43 | Czwartek, 19 marca len dzień miał wystarczyć nam do nakręcenia potyczki Skrzetuskiego i jego towarzyszy z Kozakami i Tatarami na Chorotycy. Zważywszy na fakt, że scena ta jest jedną wielką walką, obfituje w liczne pojedynki na dalszych i bliższych planach, mało kto wierzył, że uda się nam dziś doprowadzić ją do końca. Tym bardziej, że pozostała nam dokrętka sceny wczorajszej - wtargnięcie Kozaków do Chmielnickiego z wieścią o marszu Lachów na Dzikie Pola (grała tylko strona przeciwna, reakcje Skrzetuskiego i Chmielnickiego odegrane zostały wczoraj). Z tym uporaliśmy się błyskawicznie. Zbyszek Gruz, świadom mijającego czasu, przybył na plan zdjęciowy, do wnętrza jednej z chat. Błyskawicznie ustawił na pozycji wyjściowej koszowego, czyli Dymitra Mirho-rodzkiego, dołożył mu eskortę składającą się z Mięcia Janowskiego, Jarka Woźniaka i mnie. Miałem wprawdzie brać udział w potyczce nad brzegiem Dniepru, czyli Jeziora Biskupińskiego (nawet wziąłem u kaskadera Jurka Pakosa przyspieszony kurs szermierki, obiecując mu za to symboliczne pół litra), ale Gruz zadecydował inaczej. Na sygnał z impetem wchodzimy za Dymitrem do izby. - Bat'ku! Lachy idul na nas! - krzyczy koszowy, a my przybieramy śmiertelnie poważne miny. Za chwilę drugi dubel. - Gotowe? - pyta Zbyszek. - Jeśli tak, to przenosimy się na brzeg -dodaje zaraz, nie czekając na odpowiedź. Nawiasem mówiąc, tekst, który przypadł koszowemu, zagrać miał wczoraj aktor Jacek Dukay, który o umówionej godzinie przybył na plan, ostrzygł się na zero, przebrał w kostium i... wyjechał z niczym. Z odegraniem całej sceny mimo pracy do jedenastej po prostu się nie wyrobiliśmy. Za to pan Dukay w ramach zadośćuczynienia wystąpi u nas w roli innego Kozaka, w Biedrusku. Po przeniesieniu się na brzeg rozpoczęliśmy pracę nad sceną potyczki. Zaczęliśmy od siedzących na brzegu żołnierzy Skrzetuskiego. Piekli oni przy ognisku dwa olbrzymie jesiotry, przywiezione przez Krzysia Biskupin 147 Gajewskiego. Te potężne ryby wyglądały w kadrze rewelacyjnie, a ponieważ kosztowały produkcję niemal trzy tysiące złotych, Adek Dra-biński zaproponował nawet jedno ujęcie na jesiotry. Pomysł wcielił w życie z wielką przyjemnością nasz szwenkier Romek Suszyński, który jest smakoszem; ryby prezentowały się smakowicie. Następnie kręciliśmy skradających się chaszczami Tatarów i Kozaków. Krzysztof Zbieranek ku mojej wielkiej radości powierzył mi ten odcinek działań. - Oglądaliście filmy o Wietnamie? To tak macie biegać: pochyleni, przyczajeni, wasz tor to zygzaki, od drzewa do drzewa! - tłumaczyłem statystom. Większości wychodziło to bardzo dobrze. Kilku z nich jednak bieganie, a nawet poruszanie się w normalnym tempie wychodziło marnie. A wszystko przez ten mróz - zapobiegliwsi zabrali na plan trochę „owocowych wzmacniaczy". Kiedy już obie strony - kozacko-tatarska i polska - stanęły naprzeciw siebie przy zacumowanym bajdaku, mogliśmy przystąpić do konfrontacji. Wieść o przybyciu posła od księcia Wiśniowieckiego, oznajmiona przez wachmistrza, czyli Stefana Szmidta, nie zrobiła na Kozakach i Tatarach większego wrażenia. Olbrzymi Zaporożec (Paweł Komorowski) chciał chwycić posła za brodę, by w ten sposób zaprowadzić do hetmana Chmielnickiego. - Zawiediem posła, ale za borodu! Ot, tak! W tym momencie Michał przykłada mu swoją buławą w łeb. Zagranie tego ciosu i reakcja nań tak, aby rzecz cała wyglądała naturalnie, nie było proste. Toteż potrzebowaliśmy do tego kilku prób i dubli. Najbardziej naturalnie wyglądał trzeci z kolei dubel. Niestety, wówczas Michał naprawdę przyłożył buławą panu Komorowskiemu. Ten jęknął i upadł. Okazało się, że nasz Skrzetuski nabił mu niezłego guza. Ekspozycja kończyła się nieubłaganie. Do zachodu słońca udało nam się skręcić jeszcze wściekły wrzask Kozaków i Tatarów, który był reakcją na powalenie ich dowódcy. Kiedy statyści zapytali, co mają krzyczeć, „Tatarom" Krzysztof Zbieranek odpowiedział, że „łiałłakować", ja zaś zaproponowałem „Kozakom", aby ryknęli: „Koli!". Tego okrzyku nieraz używał Hen- 148 Sto dni Hoffmana ryk Sienkiewicz w „Ogniem i mieczem". W tym momencie włączy! się Adam Warchoł mówiąc, że owo zawołanie pochodzi z czasów późniejszych i że pisarz popełnił tu drobną historyczną pomyłkę; dzięki temu nie powtórzyliśmy jej w filmie. A „Kozakom" Adam Warchoł zaproponował krzyczeć: „Sława" i tak też zrobili. Dzień zdjęciowy pożegnać mieliśmy salwą oddziału Skrzetuskiego. Zatem samej walki tego dnia nie udało się nam nawet tknąć. Odkładamy to na jutro. Miał być tylko przerzut do Warszawy, a tak -kolejny dzień zdjęciowy. Dziś przypadają imieniny Józka Jarosza. Stąd też od paru dni w okolicznych sklepach zaobserwować można dziwne zjawisko. Wpada ktoś do środka i pyta: - Macie whisky Johnny Walker? Właściciel drapie się w głowę, idzie do magazynu i przynosi butelkę. - To już ostatnia - oznajmia. - Ale ta jest czerwona, a ja potrzebuję czarnej. I to na jutro! Właściciel chowa, zawiedziony, butelkę i mówi: - No dobrze, spróbuję przywieźć z Bydgoszczy. Po godzinie wpada następny osobnik i pyta o to samo. Osłupiały właściciel oznajmia, że nie ma, ale będzie wieczorem. Historia powtarza się w każdym z okolicznych sklepów. Wieczorem ich właściciele spotykają się zdumieni w największym w Bydgoszczy sklepie monopolowym. Jeszcze większe ich zdumienie budzi fakt, że wszyscy biorą to samo: skrzynkę czarnego Johnny Walkera. I pewnie do dziś pozostają w nieświadomości co do przyczyn owego zdarzenia. Tymczasem rzecz jest prosta: każdy z naszych pionów postanowił kupić Jaroszowi w prezencie butelkę jego ulubionego trunku. Dziś Józek dostał ich kilkanaście. Właściciele okolicznych sklepów muszą teraz czekać na kolejną ekipę filmową. Nie mogą wszak liczyć, że miejscowi wykupią cały zapas czarnych walkerów. Z zawartości skansenowych śmietników wynika bowiem jednoznacznie, że preferują nieco mniej wytworne trunki. Biskupin 149 DZIEŃ 44 (z powodu śniegu odwołany, a więc niebyły) Piątek, 20 marca |\l o i pogoda po raz kolejny z nas zakpiła. Kiedy wraz z kaskaderami opuszczaliśmy o drugiej w nocy naszą kawiarnię w ośrodku w Wenecji - po należytym uczczeniu imienin Józka Jarosza, który sam przebywał wprawdzie w hotelu w Żninie, ale czy to może być przeszkoda dla prawdziwych przyjaciół? - śniegu było po kostki. Do rana napadało do połowy łydki. I jak tu nakręcić walkę na Chorotycy w scenerii „Boże Narodzenie w Laponii", skoro początek sceny nagraliśmy wczoraj w scenerii wczesnowiosennej? Ostatecznie zrobiliśmy tylko małe ujęcie na zaśnieżoną wieżyczkę bramy, na której czterech zaciężnych piechurów obserwuje wjazd oddziału Skrzetuskiego do Czehrynia (ten zimowy - kontynuacja z ośnieżonej Zubrzycy). Toteż ku cichej radości ekipy już o godzinie jedenastej przed południem żegnamy Biskupin. Chyba wielu z nas z rozrzewnieniem wspominać będzie ten plener, mimo błota i zimna. Ponieważ zdecydowana większość ekipy zakwaterowana była w ośrodku w Wenecji, wytworzyła się wspaniała, obozo-wo-kolonijna atmosfera z prawie codziennymi zabawami. Ściągali do nas nawet ci zakwaterowani w spokojnym Żninie. Przyjemnie było pogwarzyć przy szklanicy i z Jerzym Cnotą, który szczerze namawiał mnie do pisania niniejszej książki, i z Krzysiem Kolbasiukiem, który zwierzył mi się, że do takiego filmu gotów był iść w ciemno i wziąć jakąkolwiek rolę, byle mieć swój udział w tym epokowym wydarzeniu. Wszak „Ogniem i mieczem" kręci się raz w życiu... ?? ??? ? ? ? 7* „?.?, -:.;j{śplii Ł ::?!•???:???; DZIEŃ 44 Sobota, 21 marca Wraz z pierwszym dniem wiosny nasza ekipa zdjęciowa powraca z zimnego i błotnistego biskupińskiego pleneru do ciepłej i suchej hali w wytwórni na Chełmskiej. Tu właśnie w ciągu najbliższych dni wykańczać będziemy wszystkie sceny rozgrywane we wnętrzach. Podczas pobytu w Biskupinie nasi scenografowie przemienili wnętrze hali w olbrzymią izbę, bowiem na pierwszy ogień rozgrywać będziemy wesele na ukraińskiej wsi, do której pan Zagłoba wpada na czele oddziału, przydzielonego mu przez pana Skrzetuskiego. Podjazd wysłany przez księcia Wiśniowieckiego z obozu w Piławcach (u Sienkiewicza z Czołhańskiego Kamienia) rozdzielił się na cztery grupy. Pierwszą poprowadzi sam Skrzetuski, drugą Wołodyjowski, trzecią Podbipięta, czwartą zaś właśnie imć pan Onufry na dokładkę z wachmistrzem, czyli Markiem Frąckowiakiem. Widząc chłopskie wesele we wsi, pan Zagłoba, rozeźlony nieco tym, że przyjaciele pozostawili go samego, niepewny, co czynić, w przypływie nagłej desperacji postanowi potraktować niewinnych wieśniaków jak rebeliantów Chmielnickiego. Dopiero Marek Frąckowiak szepnie do ucha Krzysiowi Kowalewskiemu, że to niewinni ludzie. Kiedy w dodatku o zmiłowanie przyjdzie prosić piękna panna młoda, w Zagłobie serce stopnieje (komu by nie stopniało) i onże, zamiast pokarać wieśniaków, ochoczo włączy się wraz ze swoimi żołnierzami do zabawy. Nie wyjdzie im to na dobre, bo wszyscy schwytani zostaną bez jednego wystrzału przez podjazd Bohuna - oto dlaczego Krzyś Kowalewski musiał tak męczyć się jesienią zeszłego i wczesną wiosną tego roku w zimnej stodole w Sierpcu. 154 Sto dni Hoffmana Pannę młodą kreowała Joanna Brodzik - smukła, czarna dziewczyna z pięknymi, nieco skośnymi, a więc nadającymi urodzie wschodni charakter, oczami; była kandydatką do roli Heleny Kurcewiczówny. Dzisiejsza scena to przede wszystkim udział ukraińskiej orkiestry (z playbacku puszczano pieśni ukraińskie dla wspomożenia tańczących) oraz grupy tancerzy z jednego z ludowych zespołów. Przy okazji wytańczył się także Krzyś Kowalewski z Joanną. - Czy w poście to wypada? - zastanawiał się ktoś z ekipy, obserwując ich prysiudy. - Przecież oni pracują, a nie się bawią. Spójrz, jaki Zagłoba już spocony! Rzeczywiście - przed każdym ujęciem do Krzysia podchodziła Magda Łęcka i ozdabiała jego czoło kroplami specjalnego potu. • DZIEŃ 45 Wtorek, 24 marca Wczorajszy poniedziałek był dniem wolnym za którąś z niedziel. Nikt dokładnie nie wiedział, czy w ferworze zajęć już ją przepracowaliśmy, czy dopiero nas to czeka. Grunt, że można było nieco odpocząć po wyczerpującym Biskupinie. Dziś natomiast nasi scenografowie przygotowują w hali na Chełmskiej wnętrze Rozłogów, ekipa realizatorska zaś zawitała ponownie w wilgotnych lochach fortu Sanguszki. Jeden z nich został przystrojony w prawosławne ikony, krzyże, świeczniki i wschodnie kobierce. Na środku ustawiono długi stół zastawiony mięsiwem, dzbanami i kielichami -oto komnata zamku w Kijowie, gdzie Bohdan Chmielnicki, samozwań-czy hetman zaporoski, triumfujący po bitwach pod Żółtymi Wodami*, Korsuniem i Piławcami otrzyma z rąk posłów Rzeczypospolitej usankcjonowanie swej władzy - buławę hetmańską, tytuł i chorągiew od króla. * Przyjęto się mówić - i nawet pisać - o bitwie „pod Żółtymi Wodami", co uszanujemy, acz nie jest to określenie ścisłe. Miejscowość Żółte Wody (Zowti Wody) powstała bowiem dopiero w XIX w.; w XVII w miejscu bitwy u źródeł rzeki Żółtej nie było bodaj kurnej chaty - tylko błota i bagniska (przyp. red.). Warszawa - Łąck 155 Tak więc obok Bohdana Stupki i całej starszyzny kozackiej zasiądzie przy stole grupa posłów polskich - najważniejszą postacią jest wśród nich wojewoda bracławski Adam Kisiel, kreowany przez Gustawa Holoubka, nieszczęśliwy Rusin, oponent groźnego kniazia Wiśnio-wieckiego, gorąco wierzący, że ustępstwami wobec Chmielnickiego zdoła uspokoić burzę na Ukrainie i przywrócić hetmana zaporoskiego Rzeczypospolitej. Niestety, ten, rozzuchwalony swoim powodzeniem, ma już zupełnie inne plany i lekceważąco odnosi się do całego poselstwa. Taki nastrój udziela się także i starszyźnie kozackiej, a przede wszystkim Czarnocie - Andrzejowi Grąziewiczowi - który zgodnie ze scenariuszem z założenia podpity łaje głośno Kisiela, nie bacząc na jego godność poselską i senatorską, na uwagę zaś, że należy przywrócić pokój, bo z jego braku płynie zguba dla jednych i drugich, odpowiada krzycząc: - Breszesz, Kisielu, to wam zguba, nie nam! Obecny jest też Skrzetuski, który przyłączył się do posłów, mając nadzieję odnalezienia porwanej z Baru Heleny. I to do niego Chmielnicki odnosi się z największą sympatią. Okazuje się, że wcale nie dlatego, że kiedyś Skrzetuski uratował mu życie, ale że, jak dowiedział się hetman w, zdobytym przez siebie Czehryniu, nasz bohater wyrzucił z karczmy na zbity pysk jego osobistego wroga, Czaplińskiego. Hoffman wprowadził istotną innowację do powyższej sceny. Otóż na uczcie obecne jest poselstwo z Rosji - wspaniali, dostojni, brodaci bojarzy w wysokich, czarnych czapach, siedzący na honorowych miejscach, w milczeniu przyglądający się urosłemu w siłę Chmielnickiemu i słabemu, pozwalającemu kpić z siebie poselstwu reprezentującemu Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Jest to unaocznienie kontaktów Chmielnickiego z Rosją, które w prostej linii doprowadzą w sześć lat później, w roku 1654, do ugody perejasławskiej, na mocy której Chmiel podda Ukrainę carowi. Jak się więc okaże, słowa Kisiela sprawdzą się, choć nikt z ucztujących tego nie doczeka - dopiero po ponad stu latach, kiedy caryca Katarzyna wpierw zrówna z ziemią Sicz zaporoską, przesiedli Kozaków nad Don i dalej, do Astrachania, a następnie da sygnał do rozbioru Rzeczypospolitej. Znamienna też jest słabość polskich posłów. Bojarzy wyciągną z niej wnioski i odtąd, po ponad stu latach zwycięstw księcia Ostróg- 156 Sto dni Hoffmana skiego, królów Batorego i Władysława IV, hetmanów Żółkiewskiego i Koniecpolskiego, karta się odwróci. Nasz wschodni sąsiad będzie uzyskiwał nad nami coraz większą przewagę. Wszak bitwa o Smoleńsk w roku 1634 to ostatnia wygrana Polski z carską Rosją. To swoiste memento dla całej Kozaczyzny, uosobione w postaciach rosyjskich bojarów, dobitnie ukazało genialny zmysł historyczny Jerzego Hoffmana. Po tej scenie wiele faktów historycznych będzie jawić się dla każdego widza jasno i przejrzyście. Wyjątkowy charakter miała dziś także praca Krzysztofa Zbieran-ka, który dowodził całym planem zdjęciowym nie zza kamery, ale bezpośrednio z kadru, siedząc w kącie przy stole. Imponująca broda i ciemny habit uczyniły zeń prawosławnego mnicha. Na fotosach Mateusza Manikowskiego wyszedł nie gorzej niż słynny Rasputin. DZIEŃ 46 Środa, 25 marca Wracamy do naszej hali na Chełmskiej, która po jednym dniu nieobecności zmienia się z wnętrza ukraińskiej chaty w komnatę w Rozłogach. Dziś Skrzetuski wprawi wszystkich Kurcewiczów w osłupienie, prosząc po zaledwie jednym dniu znajomości o rękę Heleny, która w ekspresowym tempie zawróciła mu w głowie. Kniahini nie będzie rada z takiego obrotu sprawy, ponieważ dziewczyna obiecana jest już Bo- hunowi. Jednakże po nocnej naradzie z Wojtkiem Malajkatem, który przy okazji wszedł w komitywę z jednym ze sług w Rozłogach, nasz Michał odkrywa, że Rozłogi należały do ojca Heleny, wiernego rycerza Wiśniowieckich, zatem to ona jest prawowitą właścicielką, a nie żona brata jej ojca. Niewiele myśląc Michał postanawia przeciąć te machinacje i szantażując Ewę Wiśniewską, że w razie odmowy przyjdzie jej zdać sprawę księciu z opieki nad Rozłogami, postawić ją w szachu. W tej sytuacji kniahini oczywiście ugnie się przed żądaniem Skrzetuskiego i przywoławszy Helenę, oznajmi: - Jeśli taka twoja wola, to będzie twój przyszły mąż. - Prawda li to? - szepnie Iza w upojeniu. Warszawa - Łąck 157 Po ukończeniu tej sceny ekipa zabiera się do następnej, bardzo prostej w gruncie rzeczy, a zatytułowanej w planie pracy: „Helena przed snem". Rzecz polega na tym, że po uczcie wydanej przez Kurcewiczów dla Skrzetuskiego i Podbipięty, na której odbyły się też tańce, młody porucznik wyznał jej swoją miłość, a w tańcu wydarł także namiętny pocałunek. Właśnie pod wpływem tych gestów i gwałtownego uczucia Helena dotąd zahukana, rozkwita. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze odsłaniając i gładząc ramiona, przybierając różne pozy dostrzega w sobie kobietę i to atrakcyjną. Scena ma w sobie sporo erotyzmu, ale tak delikatnego, naturalnego i pięknego... Nasz fotosista, Mateusz Manikowski, zauroczony odgrywaną przez Izę sceną, trzaskał zdjęcie za zdjęciem. Potem okazało się, że były to najpiękniejsze fotografie naszej Heleny wykonane przy realizacji „Ogniem i mieczem". Będzie to z pewnością także najpiękniejsza scena w filmie. Biedny Bohun! DZIEŃ 47 Czwartek, 26 marca I liejsce zdjęć to samo, co wczoraj: hala w wytwórni, czyli dwór w Rozłogach. Jednakże nasz pion scenograficzny, który ostatnio ma pełne ręce roboty, musiał zmienić nieco wystrój komnaty bawialnej aby przemienić ją w pokój gościnny dla Skrzetuskiego i Rzędziana. Skrzetuski, odurzony urodą Heleny, nie może zasnąć, wreszcie zwierza się Rzędzianowi z uczucia do kniaziówny. Nasz bohater już wie, do kogo naprawdę należą Rozłogi i tego argumentu postanawia użyć jutro w rozmowie z kniahinią, gdyby odmówiła jego prośbie o rękę Heleny (taka odmowa nazywała się wówczas rekuzą - wiedział o tym co nieco pan Wołodyjowski, który mimo że w wielu pannach się kochał, takiego szczęścia jak Skrzetuski nie miał). Tylko dwóch aktorów i scena dialogowa do zagrania - to jeden z luźniejszych dni zdjęciowych. 158 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 48 Piątek, 27 marca Lfziś za to roboty nam z pewnością nie zabraknie. Do nakręcenia mamy sceny z udziałem Kozaków. Pierwszą jest triumfalna zabawa starszyzny w namiocie Chmielnickiego po odniesieniu nad Lachami zwycięstwa w bitwie pod Żółtymi Wodami. Wszyscy piją dziko, na umór. Krzywonos, czyli Maciek Kozłowski, obejmuje czule Jacka Dukaya, który w zamian za jeden tekst, który powiedział zań w Biskupinie ataman koszowy, czyli Dymitr Mirho-rodzki, otrzymał znacznie bardziej eksponowaną rolę jednego z ata-manów kozackich. Miecio Janowski rozgrywa swą popisową partię, chwiejąc się przeraźliwie, łażąc po stołach i walających się krzesłach, wreszcie rzucając kurzymi jajami w swoich pijanych towarzyszy. Bacznie jednak uważa, aby nie trafić przypadkiem przypatrującego się zabawie z pobłażliwym uśmiechem Bohdana Stupki. Numer wieczoru wykona jednak Jarek Woźniak, asystent reżysera od statystów, który wskoczy na stół, opuści szarawary i świecąc pośladkami wykona szalony taniec, bezczeszcząc w ten sposób zdobyczne polskie chorągwie. Całość wypadła rewelacyjnie - dziko i spontanicznie. Kiedy Maciek Kozłowski usiadł przy reżyserach, chcąc obejrzeć odegrane kawałki na podglądzie, Jerzy Hoffman klepnął go po ramieniu i rzekł: - Stary, takich autentycznych Kozaków to oni nigdy nie mieli. W żadnym filmie, czy to radzieckim, czy ukraińskim... - Jak już odegram całość, to jadę na premierę do Kijowa - odpowiedział na to Maciek. - Za taką rolę mam murowane honorowe obywatelstwo Ukrainy... Zaraz po tych szaleństwach Chmielnicki sprowadzi jednak wszystkich na ziemię, zapytując, kto odważy się teraz posłować z jego listem do kniazia Jaremy, który wśród Kozaków ma straszną sławę. Ponieważ zaś podczas uczty najgłośniejsze obelżywe okrzyki wydawał Sucharuka, czyli Alek Wysocki, twierdząc buńczucznie, że Jaremy się nie boi, nie wypadało mu inaczej uczynić, jak tylko list od Chmiel- Warszawa - Łąck 159 nickiego wziąć. Jak już się przekonaliśmy, nie wyjdzie mu to na zdrowie zeszłej jesieni w Zamku Królewskim - czyli Lubniach - ponieważ Wiśniowiecki potraktuje go jak rozbójnika i każe wbić na pal. Wojska koronne rozgromione, jedynym liczącym się przeciwnikiem Chmielnickiego pozostaje prywatna armia księcia Jeremiego. Hetman zaporoski spróbuje zatem wprowadzić go w błąd listem, powiezionym przez Sucharukę. Poza tym postanawia wysłać przeciwko księciu silny podjazd. W książce dowodzenie nad nim objął Krzywonos, a wynikły z tej wyprawy dwie bitwy Kozaków z dywizją Jeremiego - pod Machnów-ką i Konstantynowem - obie przez Polaków wygrane. Tak na marginesie, do zwycięstwa w tej drugiej bitwie, znacznie większej, przyznają się obie strony - zarówno ukraińska, jak i polska. Nasz konsultant historyczny, prof. Andrzej Serczyk, w książce „Na płonącej Ukrainie" twierdzi, że wojska Wiśniowieckiego pobiły Krzywonosa, lecz potem wycofały się, czemu zaś tak uczyniły, problem to zaiste trudny do rozstrzygnięcia. Adam Warchoł znalazł w źródłach ukraińskich wzmiankę, że właśnie podczas bitwy pod Konstantynowem doszło do pojedynku między Wiśniowieckim a Krzywonosem. Jednakże o jego rezultacie źródło milczało. Scenariusz filmowy zarówno ze względu na ramy czasowe, jak i finanse nie uwzględnia jednak Konstantynowa. A szkoda, bo taki pojedynek pomiędzy Maćkiem Kozłowskim a Andrzejem Sewerynem mógłby okazać się szlagierem... Tak więc na czele podjazdu stanie Bohun, następnie schwyta upojonego zabawą weselną sprzed tygodnia Zagłobę, chwilę później zaś sam zostanie pobity przez Wołodyjowskiego. Sasza, choć ubrany naj strój niej z zebranych atamanów, bez namysłu wskakuje do przygotowanej przez naszego dyżurnego rekwizytora Eryka Żuberka beczki pełnej dziegciu (chwała Bogu, że ten „nasz" dziegieć pachnie, inaczej biedak by się nie domył). Następnie wynurzy swą czarną twarz i powie: - Czarny ja teraz jak matka noc. Oczy lackie nie dojrzą. Było to ostatnie ujęcie tego dnia. Traf zdarzył, że z samego rana Józek Jarosz otrzymał od naszego naczelnego kierownika, Jerzego Frykowskiego, awans na pierwszego kierownika produkcji. Tym samym będzie mógł pracować przy kolejnych filmach jako samodzielny kierownik. 160 Sto dni Hoffmana Wszyscy w ekipie cieszyli się razem z Józkiem, wypadało mu więc jakoś uczcić ten dzień; wyjąwszy największą butelkę czarnego Johnny Walkera z zapasu zebranego po swoich imieninach z każdym po kolei pił po szklaneczce owego szlachetnego trunku. Ekipa liczy jednak ponad sto osób... Nie powinno więc właściwie dziwić, że Józek, dając upust swojej wielkiej radości zaraz po ostatnim dublu, kiedy Sasza Domogarow próbował wyjść z beczki pełnej dziegciu, wskoczył na niego, zanurzył się cały, a następnie próbował zaskoczonego Saszkę nieco przytopić. W klasyfikacji „największych numerów wykręconych na planie »Ogniem i mieczem«" Józek zajął w ten sposób bezapelacyjnie pierwsze miejsce. I wątpliwe, czy ktokolwiek go przebije... Józkowi i Saszy udało się wygramolić z olbrzymiej beczki dopiero przy pomocy dyżurnych, bo obaj nawzajem trochę sobie przeszkadzali. Wspólną kąpiel w dziegciu i Józkowy awans uczcili zgodnie w „Bristolu". DZIEŃ 49 Sobota, 28 marca INolejne przenosiny w czasie i przestrzeni: od rana jesteśmy w gospodzie na Ukrainie, gdzie wstępują Zagłoba i Wołodyjowski, by się czegoś napić. Ku konsternacji obu trafiają na Bohuna, który jako poseł Chmielnickiego podąża do Warszawy. Jest to kontynuacja sceny z ostatniego dnia w Sierpcu, kiedy to obaj rycerze żegnają Skrzetuskie-go, podążającego za poselstwem do Chmielnickiego. Gdyby Skrzetu-ski wiedział, że Bohun jest tak blisko... Nim więc dojdzie do pojedynku pomiędzy Wołodyjowskim a Bohu-nem, mały rycerz podejmie próbę aresztowania watażki jako buntownika i rebelianta, mającego w dodatku na karku raptus puellae - co w Rzeczypospolitej było sprawą gardłową. Ponieważ jednak Bohuna chroni list poselski, trzeba próbować inaczej. Zagłoba sprowokuje więc watażkę, przypominając mu, jak to niedawno uciekał w samej tylko koszuli i hajdawerach, zaskoczony przez Wołodyjowskiego w ukraińskim chutorze (jesienna scena w Sierpcu). Zawstydzonemu Bohunowi nie po- Warszawa - Łąck 161 zostaje nic innego, jak wyzwać Wołodyjowskiego na pojedynek. Podbudowany odwagą pana Michała Zagłoba dla odmiany wyzwie watażkę... Dzisiaj ekipa filmowa rządzi nie tylko za, ale i przed kamerą. Jako szlachta przytomna w gospodzie wystąpią Józek Jarosz i sam nasz kierownik, Jerzy Kajetan Frykowski. Swój dzień zdjęciowy ma także Andrzej Haliński, który zagra Żyda, właściciela karczmy. W ten sposób dołączają oni do tych z ekipy, którzy już pokazali się na ekranie. Oto pełna lista: Jerzy Kajetan Frykowski, kierownik produkcji - szlachcic w gospodzie I. Józef Jarosz, kierownik produkcji - szlachcic w gospodzie II. Krzysztof Zbieranek, II reżyser - mnich prawosławny. Mieczysław Janowski, kierownik planu - Kozak VIII. Andrzej Haliński, scenograf- Żyd. Wojciech Tomasz Biernawski, II scenograf poseł kozacki II (rola planowana w Biedrusku). Lech Adamowski, konsultant kaskaderów - szlachcic w gospodzie III. Adam Warchol, konsultant ds. języka ukraińskiego - Kozak VI. Zdzisław Szymborski, asystent reżysera - dworzanin księcia Wiśniowieckiego. Barbara Muzyka, asystent reżysera - mołodyca I. Krzysztof Łukaszewicz, asystent reżysera - Kozak IV. Jarosław Woźniak, asystent reżysera - Kozak V. Agata Usidus, asystent kierownika produkcji - mołodyca II. Aleksandra Szeska, asystent charakteryzatora - dziewka z jasyru (rola w Biedrusku). DZIEŃ 50 Poniedziałek, 30 marca Ł— początkiem nowego tygodnia powracamy do scenerii komnaty bawialnej w Rozłogach. Pracować będziemy w niej aż do piątku. Na początek scena zabawy w Rozłogach, w której Skrzetuski i Helena rozkochują się w sobie. Patrząc na ich taniec, Bohun będzie zaci- 11. Sto dni Hoffmana 162 Sto dni Hoffmana skal coraz bardziej dłoń na rękojeści zatkniętego za pas noża. Wreszcie, gdy Michał zbyt mocno przytuli się do Izy, Sasza świetnie zagra twarzą wściekłość, wyjmie zza pasa nóż i dwukrotnie uderzy nim w stół. Ujęcie na nóż filmowane jest kamerą rapidową, służącą do rejestrowania gestów, ukazywanych później w zwolnionym tempie. Ten kin-dżał, w zwolnionym tempie uderzający dwukrotnie w stół przy akompaniamencie ostrej muzyki, świetnie podkreśla kontrast między budzącym się uczuciem miłości Skrzetuskiego i Heleny a wściekłością Bohuna. Michał Zebrowski zastanawiał się, jak ma tańczyć z Izą. Z pomocą przyszedł mu sam Jerzy Hoffman. - Tak to jest z tą dzisiejszą młodzieżą - westchnął; mrugnął okiem do Michała i zademonstrował dziarskie ruchy, coś pośredniego między oberkiem a polonezem. Jeszcze ciekawiej było z ujęciem na wirującą w tańcu Helenę, oplatającą swoimi warkoczami Skrzetuskiego. Tu zamiast Michała ustawił się Andrzej Glatzel, nasz operator steadycamu; Iza chwyciła przymocowane do kamery pasy i kręciła się razem z nim. Wszystko poszło świetnie, tylko po ujęciu trzeba było Andrzeja przytrzymywać, bo gdyby, nie daj Boże, rozbił się razem z tak drogim sprzętem o ścianę... DZIEŃ 51 j Wtorek, 31 marca L. samego rana przeskakujemy kilka miesięcy do przodu. W Rozłogach na dobre rozkwita wiosna. Spędzający spokojny wieczór przy kominku czterej bracia Kurcewicze wraz z matką nie podejrzewają nawet, że na ich głowy spadnie straszliwa burza w postaci Bohuna i jego semenów. Saszka Domogarow, zmoczony kroplami deszczu, który tak ładnie padał nam pewnej nocy w Sierpcu, zawita w ich progach razem z Krzysiem Kowalewskim. Zgodnie ze scenariuszem na twarzy Ewy Wiśniewskiej odbije się nieukontentowanie i przestrach zarazem. Warszawa - Łąck 163 Tymczasem Bohun poprosi jeszcze raz, w obliczu nadchodzącej wojny, aby Kurcewicze przyrzekli mu rękę Heleny. Kniahini, będąc przyparta do muru, a wraz z matką i czterej bracia, choć przecież już zawarli pakt ze Skrzetuskim, odpowiedzą zgodnym chórem: - Przyrzekamy. Nieszczęśni nie wiedzą, że Sasza z listu odebranego Wojtkowi Malajkatowi dowiedział się już o tej nieszczerości, którą Kurcewicze zamierzają mu wyrządzić, ale zaraz się dowiedzą, bo oto Sasza z na wpół ironicznym uśmiechem woła do Krzysia Kowalewskiego: - Pokłoń się i ty o dziewkę. Może i tobie przyrzekną! Następnie każe biednemu Krzysiowi przeczytać list odebrany Rzę- dzianowi. Sasza świetnie zagra kontrast pomiędzy pozornym spokojem a napadem prawdziwej wściekłości podczas czytania listu. Krzyś Kowalewski z kolei w całym tym zamieszaniu będzie sprawiał wrażenie, że oddałby wszystko, aby być gdzie indziej, ale czynić musi dobrą minę do złej gry. Tak zacznie się jutrzejszy napad w Rozłogach. DZIEŃ 52 Środa, 1 kwietnia len napad to ogrom roboty w hali. Problem polega na tym, że walka Bohuna i jego ludzi z Kurcewiczami składa się z trzech elementów, w tym dwóch całkiem poważnych pojedynków z udziałem Saszy Do-mogarowa - wpierw przeciwko Januszowi Sieniawskiemu, czyli Syme-onowi, a następnie przeciw Michałowi Chorosińskiemu, czyli Mikołajowi. W dalszej kolejności uśmiercić należy Ewę Wiśniewską oraz zastrzelić pozostałych Kurcewiczów, czyli Kniazia III (Aleksander Pociej) i Kniazia IV (Tomasz Konieczny). Wprawdzie Sienkiewicz pozwolił Bohunowi zabić w Rozłogach tylko dwóch pierwszych kniaziów, bowiem dwaj pozostali byli nieobecni i w rok później przynieść mieli Zagłobie wiadomość o śmierci Heleny w jednym z kijowskich monasterów. Wiadomość taka naturalnie nie 164 Sto dni Hoffmana jest widzowi do niczego potrzebna, bo choć coraz mniej Polaków wie, o czym naprawdę jest „Ogniem i mieczem", to wszyscy doskonale wiedzą, że powieść skończy się happy endem. Tak więc z tego dezorientującego epizodu Jerzy Hoffman zrezygnował, a to z kolei pozwoliło mu uśmiercić od razu wszystkich czterech braci, tak aby rzeź Bohuna stała się jeszcze bardziej krwawa i przekonująca. Zabicie piątki postaci tak, aby dało się to pokazać wiarygodnie, dynamicznie i dramatycznie, wymagało od naszych operatorów ostrej pracy - do śmierci każdego z Kurcewiczów należało zrobić po kilka ujęć z różnych punktów, z dalszymi i bliższymi obiektywami. Toteż dziś uda się nam „załatwić" Aleksandra Pocieja i Tomasza Koniecznego, jako tych mniej walecznych. Ale tu sprawa jest prosta - obu można choćby zastrzelić z bandoletów. Jeszcze kilka ujęć na kryjącego się po kątach Krzysia Kowalewskiego, na szarpiącą się Ewę Wiśniewską, przytrzymywaną przez dwóch krzepkich semenów, i dwa pojedynki przyjdzie nam odłożyć na dzień następny. Sasza przygotowywał się do ujęcia, w którym wypalić miał ze swego bandoletu do jednego z kniaziów. Kamienna twarz, malujące się na niej okrucieństwo i zawziętość zarazem - aktor gotowy/. Nim jednak Adek Drabiński krzyknął: „Akcja!", ktoś życzliwie poradził Saszy zza kamery: - A jak już strzelisz, to roześmiej się i powiedz: Prima aprilis... DZIEŃ 53 Czwartek, 2 kwietnia l\uszamy od rana z pojedynkiem Saszy z Januszem Sieniawskim. Zabawnie było patrzeć, jak nauczyciel - bo przecież Janusz trenował Saszkę już od lutego - w kilku ostatnich dublach pada pod ciosem swojego ucznia. - Uczeń przerósł mistrza - komentowano szeptem w ekipie. - Nie, to tylko Sasza sprawdza swojego dublera przed pojedynkiem w Łącku. - Patrz, kilka złożeń i szermierz leży... Warszawa - Łąck 165 - A ty myślisz, że dlaczego Bohun przegrał pojedynek z Wołody-jowskim? Bo jego dubler stracił formę! Tak oto nasz mistrz - bo Janusz, obok Tomka Abramskiego, to najlepszy szermierz w Polsce - stał się przyczyną upadku Bohuna. Na razie jednak sam musiał upaść. Tak mówi scenariusz, a na scenariusz nawet najlepszy szermierz nic nie poradzi. Za to kolejny uczeń Janusza - Michał Chorosiński, czyli Mikołaj Kurcewicz - walczył rewelacyjnie. Zajadle zaatakował Saszę i widać było, że umiejętnościami wcale mu nie ustępuje. Wszystko zatem odbyło się tak jak u Sienkiewicza, kiedy to najmłodszy z kniaziów zwalił się jak burza na Kozaka, który cofając się z wolna wywiódł go na środek sieni. Patrząc jednak na delikatną, chłopięcą jeszcze twarz Michała i śniade, zarośnięte oblicze Saszy, trudno było wyobrazić sobie inny wynik, jak tylko zwycięstwo tego drugiego. Cały pojedynek nasuwał skojarzenie walki anioła z diabłem, i jak to często bywa, diabeł wziął górę. Ale na kręceniu tej wspaniałej walki zszedł nam cały dzień. Kilka dubli, zmiana obiektywu. Kolejnych kilka i kamera wędruje na stronę Saszki. Następna seria ciosów i fotografujemy z punktu widzenia Janusza. Strasznie pracochłonny ten pojedynek. W dodatku aktorom zaczynały omdlewać ręce. Kiedy już w Biedrusku próbowałem wziąć kilka lekcji u Tomka Abramskiego, przekonałem się na własnej skórze, że dłoń wysiada po półtorej minuty. Niemniej z tej sceny nasi reżyserzy byli bardzo zadowoleni. DZIEŃ 54 Piątek, 3 kwietnia ?? zamordowaniu czterech młodych Kurcewiczów przyszła kolej na kniahinię. Jeden z semenów podrzyna więc gardło Ewie Wiśniewskiej. Na tę scenę wpadnie do izby Helena, zbudzona hałasem. Kiedy ujrzy trupy kuzynów i ciotkę w straszliwej opresji, zmierzy Bohuna wzrokiem pełnym nienawiści. Dopiero potem w jej oczach pojawi się strach. 166 Sto dni Hoffmana W tym momencie zmienia się diametralnie stosunek kniaziówny do Bohuna - dotychczas obawiała się go, ale i podziwiała w głębi duszy jego sławę rycerską, odwagę i urodę. Od chwili jego napadu na Rozłogi będzie zdolna już tylko nienawidzić. Bohun mimo zwycięstwa w pojedynku z Mikołajem otrzymał ranę w głowę. Osłabionego odniosą mołojcy do osobnej izby z łożem. Po zakończeniu walki Zagłoba odzyskuje rezon, każe iść precz semenom i sam zajmuje się rannym watażką. Semeni usłuchają go jako Bohunowego przyjaciela i ruszą na sławetną orgię odegraną przed miesiącem w Sierpcu. Krzyś Kowalewski zaś przyprawi Saszę Domo-garowa o istny atak apopleksji, kiedy zamiast opatrzyć jego rany, zwiąże go i zaknebluje. Saszę czekało niełatwe zadanie aktorskie: swojej wściekłości na Zagłobę nie mógł zagrać żadnym krzykiem ani tonem, ani gestem - był przecież poważnie ranny i zakneblowany - lecz tylko samym spojrzeniem. Patrząc na tę scenę można było tylko westchnąć nad tragicznym losem Bohuna, który przyjaciół dobierać sobie nie potrafił. W końcu wszyscy zdradzali dzielnego watażkę. Stąd też w oczach Saszy najpierw odbić się musiało bezgraniczne zdumienie i zaskoczenie, a dopiero potem bezsilna wściekłość. DZIEŃ 55 Sobota, 4 kwietnia ?? unieszkodliwieniu Bohuna pan Zagłoba postanawia ratować Helenę. Biegnie więc do jej sypialni, lecz nim zdąży oznajmić, że jest przyjacielem Skrzetuskiego, dziewczyna wypali doń z samopału. Na szczęście niecelnie. Zdarzenia tego naturalnie próżno by szukać na kartach „Ogniem i mieczem", jednakże według Hoffmana Helena ma być nieco odważ-niejsza niż u Sienkiewicza, bardziej z krwi i kości. Izie także odpowiada taki wizerunek. Jak wyraziła się w jednym ze swoich wywiadów: „Filmowa Helena powinna mniej mdleć". Taka dzielna kniaziówna z pewnością przypadnie widzom do gustu. Warszawa - Łąck 167 Po krótkiej szarpaninie i urywanej rozmowie Zagłobie udaje się przekonać Helenę, że komitywa z Bohunem już się mu znudziła. Przebierze się więc dziewczyna w strój kozacki i oboje chyłkiem przekrad-ną się wśród pijanych semenów Bohuna i umkną w step. Kolejna scena, którą mamy dziś do nakręcenia, jest dla Heleny znacznie mniej wesoła. Możliwe jednak, że dla wielu kobiet będzie to najważniejszy kawałek filmu. Oto Bohun, porwawszy dziewczynę ze zdobytego przez Kozaków Baru i przywiózłszy ją do chaty Horpyny w Czarcim Jarze, zakłada swoje najlepsze stroje i tak wyelegantowany staje przed przebudzoną z długiego snu dziewczyną. Im goręcej Sasza Domogarow będzie się jednak zalecał, z tym większym przestrachem ma za zadanie spoglądać nań Iza. I to jest niezwykle trudne, bo jakże tu się bać, słysząc gorące wyznania Saszy, widząc to spojrzenie... Dobrze, że w naszej ekipie jest niewiele kobiet. Gdyby któraś z nich siedziała np. na miejscu szwenkiera Romka Suszyńskiego, to pewnie zalałaby łzami cały okular. I asystent Jedynak musiałby co chwila spryskiwać go specjalnym spray'em do konserwacji... A tak nasze nieliczne dziewczyny z garderoby i charakteryzacji nieco tylko powzdychały, Małgosia Kierska smętnie trzasnęła klapsem i co najwyżej zastanawiać się mogły nad tym samym problemem, co dziewiętnastowieczne damy, czytając pierwsze wydanie „Ogniem i mieczem": dlaczego Helena nie uległa temu Bohunowi?! DZIEŃ 56 Poniedziałek, 6 kwietnia L/okręcamy jeszcze kilka brakujących ujęć do sceny wczorajszej. Zniecierpliwiony Sasza, doprowadzony do wściekłości niezłomną postawą nieczułej na jego zaloty Izy, wygarnie w końcu, że wie, dla kogo chowa ona swój wstyd dziewiczy (kto dziś mówi tak pięknie?), ale go znajdzie i jego wrażą głowę do nóg Heleny rzuci. Iza, choć obiecywała sobie nie mdleć zbyt wiele, uwzględnić musi jednak fakt, że jest dopiero co po chorobie (w Barze na widok Bohuna pchnęła się nożem) i po tej deklaracji Saszki pada osłabiona na ło- 168 Sto dni Hoffmana że. Sasza, przerażony, zawoła na pomoc naszą dobrą znajomą z jesiennych zdjęć, Rusłanę Pysankę, czyli Horpynę. Ta, znając się, jak to wiedźma, na ziołach, odesławszy precz Bohuna, postawi kniaziównę na nogi. W ten sposób Iza zakończy pokaźny blok dni zdjęciowych na hali. Na planie zjawi się dopiero w czerwcu, w plenerze biedruskiego poligonu, uciekając z Zagłobą przed pościgiem Bohunowych semenów. Definitywnie z planem żegna się natomiast Rusłana Pysanka. Jutro jeszcze odegra swoje wróżby dla Bohuna i to będzie koniec zdjęć z jej udziałem. Wszyscy chyba zapamiętają ją jako wesołą, pogodną i dobroduszną dziewczynę, choć jej groźna Horpyna będzie jawić się z ekranu jako jej całkowite przeciwieństwo. DZIEŃ 57 Wtorek, 7 kwietnia L/ziś pierwszy „unit" skupi się na kręceniu wróżenia Horpyny, w które nasi specjaliści od efektów komputerowych włożą całą masę cudów, stąd też ich obecność na hali zdjęciowej. „Unit" drugi zaś udaje się do znanego już dobrze Lasku Młociń-skiego, aby skręcić wreszcie walkę ludzi Skrzetuskiego z Kozakami i Tatarami na Chorotycy. Czyli scenę, którą w nasz ostatni dzień pobytu w Biskupinie zbombardował padający śnieg. Trudność polega na tym, że będzie to wielkie oszustwo, jako że w Lasku Młocińskim nie ma absolutnie niczego, co przypominałoby choć trochę Dniepr. Jest wprawdzie Wisła, ale po jej drugiej stronie sterczą kominy, czyli wody nie ma. Toteż nie będzie i bajdaka, czyli łodzi św. Wojciecha, na której poselstwo Skrzetuskiego na Sicz odbyło swoją podróż. Nasi operatorzy mogą w tej sytuacji nastawić się tylko na bliskie plany i gwałtowną rąbaninę. Ta wychodzi na szczęście tak gwałtowna i realistyczna, że widzowie, miejmy nadzieję, nie będą szukać w tle ani Dniepru, ani łodzi. Michał Zebrowski, długo trenowany przez naszych ekspertów szermierki, czyli Janusza Sieniawskiego i Tomka Abramskiego, pokazuje, Warszawa - Łąck 169 czego się nauczył. Rozłoży chyba ze trzech Tatarów i tyluż Kozaków, zanim otrzyma zdradziecki cios z tyłu w głowę, jego grupa zaś wraz ze śmiercią wachmistrza, czyli Stefana Szmidta, pójdzie w rozsypkę. Dodatkowym smaczkiem sceny było to, że walczyły ze sobą dwie antagonistycznie nastawione grupy: kaskaderzy i szermierze. Kaskaderzy prezentują tak zwany filmowy styl walki - walczą widowiskowo, zadając zamaszyste ciosy, szeroko prowadząc ostrze broni. Z tego ostatniego faktu wynika więc konieczność układania pojedynków - kaskader zawsze doskonale wie, którą część ciała zasłonić, bo umówił się z partnerem, jak zostanie zaatakowany. Szermierze tymczasem zadają ciosy drobniejszymi i mniej przewidywalnymi ruchami, przez co walczący muszą umieć parować pchnięcia niespodziewane. Ich sztuka walki jest oczywiście mniej widowiskowa, za to bardziej autentyczna. Każda z tych dwóch grup jest święcie przekonana, że jej sposób walki jest lepszy. Ponadto kaskaderzy skarżą się, że szermierze odbierają im część roboty. Tymczasem, jak pokazały dzisiejsze zdjęcia, oba style szermierki świetnie się uzupełniają, stwarzając przekonujące wrażenie autentyzmu. Wszak i w XVII wieku istniały różne szkoły walki. Co zaś najważniejsze, dziś kaskaderzy bezszmerowo współpracowali z szermierzami, odsuwając na bok wszelkie nieporozumienia. No i nikt nikogo niechcący nie zranił... DZIEŃ 58 Środa, 8 kwietnia I Nadszedł wreszcie dzień dokończenia pojedynku między Bohunem i Wołodyjowskim. Ekipa z samego rana przybyła do pechowego dla nas Łącka, w którym przed miesiącem mieliśmy w ciągu dwóch dni przegląd wszystkich pór roku. I przez pogodę poważny poślizg. Dziś wygląda na to, że aura się ustatkowała. Daleko jej jednak do przyjaznej i wiosennej - wieje wiatr, chmury wiszą nad naszymi głowami, od czasu do czasu pada. 170 Sto dni Hoffmana Gorzej, że obaj nasi główni bohaterowie - Sasza Domogarow i Zbyszek Zamachowski - część swojego pojedynku mają odegrać w... falach jeziora. Kąpiel w zimnej wodzie nie nastrajała ich optymistycznie. Z nadzieją wprawdzie spoglądali na swoich dublerów, czyli Janusza Sie-niawskiego i Tomka Abramskiego, ale Adek Drabiński „pocieszył" ich szybko, że ujęcia w wodzie to bardzo bliskie plany. Sasza i Zbyszek skrzyżowali więc szable. Zaczęła się bardzo zacięta i dynamiczna walka. Sasza wręcz gonił Zbyszka po chaszczach i dołach, których tam nie brakowało; Zbyszek zaś mu się odgryzał, atakował, przypierając nawet do muru siedemnastowiecznej kapliczki, z której nasi scenografowie pracowicie ścierali przed ujęciami ślady kolorowych sprayów. Kapliczka okazała się bardzo przydatna - urozmaicała teren pojedynku i łamała monotonną linię brzegu jeziora. To zaś zbliżało się nieubłaganie. Sasza wprawdzie miał dla reżyserów bardzo ciekawą propozycję spychania Zbyszka w głąb lasu, co ten podjął z entuzjazmem, jednakże nie znalazła ona uznania, toteż w końcu obaj aktorzy zacisnęli zęby i weszli po kolana do wody. Gdyby mieli tylko tak stać i machać szablami, byłoby pół biedy. Jednakże ab pojedynek wygląda! bardziej dramatycznie, musieli zewrzeć się w „braterskim" uścisku, w efekcie czego obaj wylądowali w wodzie. W kolejnej fazie sceny Zbyszek ma wycofywać się z jeziora, Sasz spróbuje go ułapić i... kolejny plusk! Na zmarzniętych aktorów czekali Józek Jarosz z butelką „roz grzewki", nasza młoda kostiumerka Wanda Kowalska z dwoma ręcz nikami (niebieski dla Bohuna, czerwony dla małego rycerza) i pielę gniarka Basia Barańska. - Z takim serwisem to można i w przerębli walczyć - orzekł Zbyszek Zamachowski, szybko odzyskując rezon. Jednak po kilku wodnych ujęciach obaj z Saszą, sini z zimna i mokrzy, przedstawiali widok mało budujący. Jeden pokazywał drugiemu palcem do góry i mówił: - Patrz, dobrze, że są te chmury. Szybciej zrobi się ciemno i tylko patrzeć, jak Józek ogłosi koniec zdjęć. Tylko do jutra jednak. Wtedy to nastąpi rozstrzygnięcie rozpoczętego trzydzieści dni temu pojedynku. Warszawa - Łąck 171 DZIEŃ 59 Czwartek (Wielki), 9 kwietnia Początek świąt Wielkiej Nocy uhonorujemy zakończeniem jednej z najważniejszych i jednocześnie najtrudniejszych do zrealizowania scen. Zbyszek Zamachowski, który już poznał słabe strony przeciwnika, rusza do ataku, zmuszając Saszę do kręcenia się wokół własnej osi i tylko odbijania lekkich, ale błyskawicznych cięć. Wtem Kozak sztuką najbieglejszym tylko szermierzom znaną przerzucił nagle szablę z prawej ręki do lewej i dał cios od lewicy tak okropny, że pan Michał jakby piorunem rażony padł na ziemię. Ale (...) padł umyślnie i właśnie dlatego szabla Bohunowa przecięła tylko powietrze, mały rycerz zaś zerwał się jak dziki kot i całą niemal długością ostrza ciął straszliwie w odkrytą pierś Kozaka. Tak kończy się w „Ogniem i mieczem" pojedynek Bohuna z Woło-dyjowskim. Czyta się ów fragment rewelacyjnie, ale jak go pokazać? Według naszych ekspertów takie przerzucenie szabli z ręki do ręki, choć zapowiada się efektownie, w rzeczywistości wygląda niezbyt ciekawie. Obaj to demonstrowali, ale faktycznie wyglądało to mało przekonująco. Należało wymyślić coś innego. Po wielu próbach czynionych na boku Janusz i Tomek pokazali naszym reżyserom swój pomysł na owo „przerzucenie szabli do lewej ręki". Otóż Bohun zamarkować miałby uderzenie prawą ręką z góry, na głowę, naprawdę zaś opuściłby szablę w dół, do lewej ręki, chwycił rękojeść i zadał cios sposobem nietypowym - z dołu do góry, rozcinając przeciwnikowi podgardle. W tym momencie Wołodyjowski powinien odchylić się mocno do tyłu, a gdy szabla Bohuna pociągnie za-machniętą rękę do góry, pozbawiając go możliwości zastawy - ciąć w odsłonięty korpus. Zagrana przez szermierzy scenka wyszła widowiskowo i oryginalnie. Ponieważ był to w dodatku jedyny, jak się wydawało, sposób na pokazanie słynnej wędrówki szabli w Bohunowych rękach, tak to właśnie zostało zagrane. Sasza zachwiał się i padł twarzą w mokrą ziemię. 172 Sto dni Hoffmana W tym momencie pan Zagłoba, który wielce niespokojny był o wynik walki, podbiegł do pana Michała i jął go obściskiwać. Przecież gdyby Bohun wygrał, słowo się rzekło - on musiałby stanąć jako drugi, jak to się w karczmie odgrażał, a do czego wcale nie było mu spieszno. Widząc jednak esauła męczącego się z bezwładnym ciałem watażki, obaj rycerze wraz z obserwującą pojedynek szlachtą pospieszą Kozakowi z pomocą. I tak zakończy się pojedynek. Józek Jarosz ogłosi koniec zdjęć i prawie tygodniową przerwę świąteczną. Kolejny dzień zdjęciowy już na poligonie w Biedrusku. Tam to dopiero będzie robota... Dodatkowo część ekipy z Bartkiem Frykowskim jako operatorem wyruszyła z rana gdzieś w kierunku północno-wschodnim, aby nakręcić kolejne ujęcia do wściekłego galopu Bohuna. Ponieważ Sasza zajęty był pojedynkiem ze Zbyszkiem Zamachowskim, na Bohunowego Damara (tak zwie się jego wierzchowiec) wsiadł dubler. Gdzież oni tego galopu nie kręcili... Będzie to chyba najdłużej kręcona scena ze wszystkich. Wściekły Bohun zrobił sobie, szczerze mówiąc, ładną przejażdżkę: z Zielonki pod Warszawą przez Sierpc aż na Mazury. Toż to ponad trzysta kilometrów! Tyle że Damar to naprawdę dobry koń. BIEDRUSKO DZIEŃ 60 Czwartek, 16 kwietnia L/zisiaj inaugurujemy pracę na poligonie w Biedrusku, podobno trzecim co do wielkości w Polsce. Naszym gospodarzem jest płk Józef Winko, z którym sojusz przyjaźni zdążyli już zawiązać przebywający tu od miesiąca Marek Wolski - czuwający nad budową murów Zbaraża - oraz ekipa koniarzy dowodzona przez Marka Zaleskiego. Ten ostatni wybudował na poligonie prawdziwy obóz dla swoich ludzi i koni ze stadnin całej Polski. Za aluminiowym ogrodzeniem ciągnie się dziesięć szeregów boksów dla koni, wzmocnionych drewnianym stelażem, podtrzymującym dach. Tego typu namiot, ale bez boksów, ustawiono w głębi obozu dla koni z Gładyszowa, czyli hucułów. Rasa ta jest ponoć bardzo odporna na warunki klimatyczne, ma małe wymagania i obozować może pod gołym niebem. Natomiast dla pozostałych koni, m.in. arabów z Janowa Podlaskiego, wartych naprawdę duże pieniądze, postawiono wspomniane już boksy. Zaraz przy wejściu ustawiony jest nieco mniejszy namiot: mieści on - jak to nazywa Marek Zaleski - komendanturę obozu. Oprócz małego pomieszczenia dla samego szefa i jego dwóch zastępców „setników", czyli Andrzeja Matławskiego, dyrektora stadniny w Gnieźnie oraz Włodka Kario, szefa stadniny hucułów z Gładyszowa, ustawiono tu salę narad dla „dziesiętników" - każdy z nich ma przeznaczone dla siebie miejsce. W owej sali znajduje się tablica z dyspozycjami na każdy kolejny dzień. Za komendanturą stają namioty wojskowe dla jeźdźców szeregowych - z pryczami, stołami i krzesłami. Setki osób od początku pytają, czy nocują w tych namiotach. Naturalnie nie, kwaterują w koszarach wojskowych, namioty zaś mają służyć im do odpoczynku w oczekiwaniu na sygnał „na koń" oraz do spożywania posiłków. 176 Sto dni Hoffmana Obóz koński jest strzeżony przez dwóch ochroniarzy, którzy wpuścić mogą doń tylko osoby odpowiednio oznakowane. I tak trójka szefów obozu, dwaj weterynarze i m.in. Tomek Biernawski, konsultant do spraw koni i militariów, noszą na sznurku kółka żółte. „Dziesiętnicy", odpowiadający, jak sama nazwa wskazuje, za podległych im dziesięciu jeźdźców, noszą kółka zielone, szeregowi - czerwone. Dzięki temu od razu wiadomo nie tylko, kogo do obozu wpuścić, ale i kogo należy słuchać, a komu można wydać jakiś rozkaz. Tak więc obóz zorganizowany jest we wspaniałym wojskowym stylu. I kiedy na uroczystość jego otwarcia przybyli dowódcy poligonu z pułkownikiem Winko, ten miał ponoć powiedzieć do Marka Zaleskiego: - Słuchaj, ty się minąłeś z powołaniem. Powinieneś być w wojsku i to co najmniej generałem. Ale faktycznie - przyznać trzeba, że w obozie koniarzy panuje ład i porządek. Cóż, trzeba w końcu dbać i o ludzi, i o konie, zwłaszcza w obliczu kręcenia scen do dwóch wielkich bitew. Codziennie od trzystu do pięciuset statystów, dwieście koni i tyluż jeźdźców - oto co czeka nas w Biedrusku. Skończyła się zabawa (ładna zabawa, zawsze pracowaliśmy przez cały boży dzień), a zacznie mordercza harówa. Taka masa ludzi oznacza dla kostiumerów siedmiuset ludzi z samego rana do przebrania, dla charakteryzatorek siedemset twarzy do ucharakteryzowania, dla „militarystów" siedemset par rąk do uzbrojenia, dla pionu reżyserskiego zaś, dowodzonego przez Krzysztofa Zbie-ranka, siedemset osób do ustawiania w przeróżnych kombinacjach. Stąd też wspomniane piony rozrosły się znacznie - przybyło sporo nowych twarzy. Nasz, reżyserski, zasilił m.in. Jacek Butrymowicz, twórca wielu obrazów o tematyce wojennej. Aby zgrać pracę wszystkich pionów, zaczynamy od elementów stosunkowo najprostszych, a zatem przemarszów armii. Dziś czeka nas przemarsz dywizji księcia Jeremiego. Ujęcie pierwsze - piaszczyste, łagodne wzniesienie, wypiętrzające lekko horyzont. Właśnie zza niego wyłaniają się jeźdźcy. W sumie dwustu, w tym stu dwudziestu husarzy w pełnym rynsztunku, z lasem kopii i biało-czerwonych proporców nad głowami. W tym momencie bijemy absolutny rekord - tylu skrzydlatych jeźdźców nie występowało naraz nawet przed dwudziestoma czterema laty w „Potopie"! ____________________________________________________________^drusko Na obu skrzydłach jazdy ustawiamy piechotę. Mamy sześćdziesie_ ciu cywili z Poznania, mężczyzn w średnim wieku, do ustawienia na pierwszym planie oraz sześciuset żołnierzy z różnych jednostek. Cywile potrzebni są po to, aby armia nie wyglądała zbyt młodo. Nie wszyscy jednak przybyli na czas, więc pierwsze ujęcie rusza z tymi oddziałami piechoty, które już zdążyliśmy ustawić. W trakcie zdjęć Paweł Grabarczyk i jego ludzie dosyłać nam będą resztę przebranych żołnierzy. Z tyłu pochodu gromadzimy tych żołnierzy, dla których kostiumów szarej piechoty już nie wystarczyło - zdejmują oni swoje czerwone berety i nakładają ciemnozielone pałatki, naciągając jednocześnie na głowy kaptury. To oczywiście bardzo głęboki plan - w oddali zasłonięci oddziałami przebranymi w kostiumy oraz żółtą kurzawą, \^^_ rej tumany wzbiła konnica - wypełniają przestrzeń i sprawiają Wrażenie niekończącej się fali ludzkiej. Następne ujęcia nakręcimy w innym miejscu, w terenie ????? $\? odmiany pagórków. Chodzi o uzyskanie efektu husarii niknące; 2a wzniesieniami, a następnie wyłaniającej się szereg za szeregiem. Dzięki fantastycznej liczbie stu dwudziestu w pełni wyposażonych husarzy ich pochód ciągnie się do samego horyzontu - w szeregach do czterech jadą w kierunku kamery nieprzerwaną kolumną. A do tego dochodzą jeszcze dragoni na tyłach i piechota, maszerująca w dwóch równoległych czworobokach - w sumie powstaje wrażenie dużej armii i rzeczywiście siły, która mogłaby stoczyć równorzędną walkę z krociowymi hordami Chmielnickiego. Z oddziałów piechoty po zakończeniu pierwszego ujęcia zwolnic, śmy pałatkowców. Potem przy ich ustawianiu najważniejszą rzeczą było umieszczenie od strony kamery tych najlepiej ubranych, uzbrojonych i ucharaktery-zowanych. Niestety, w pewnym momencie naszej gromadce (taka samodzie]na grupa zawsze składa się z jednego z asystentów pionu reżyserskiego kostiumerów i charakteryzatorek), przygotowującej na tyłach statystów do wymarszu, siadła łączność i nie wiedzieliśmy, z której strony kamera ma łapać oddział. W efekcie cała lewa strona składała się z piechociarzy wyposażonych przez naszych pirotechników nie w XVII-wieczne muszkiety, aje radzieckie mosiny z 1943 roku. *77 12. Sto dni Hoffmana 178 Sto dni Hoffmana Traf zdarzył, że kamera właśnie po lewej stronie filmowała przemarsz. Na szczęście, według Krzysztofa Zbieranka, dowodzącego nami z centrum reżyserskiego, w kadrze było to niewidoczne. Niemniej trzeba będzie uważać. Zdjęcia kończymy o szesnastej. I cóż tu robić z taką ilością wolnego czasu? Ekipa, przyzwyczajona do spędzania go na planie, posiedzi jeszcze przy obiedzie co najmniej dwie godziny. Sprzyja temu pogoda - po okresie sierpeckich mrozów i biskupińskich wichrów nareszcie nastała wiosna. DZIEŃ 61 I Piątek, 17 kwietnia Otatystów umawiamy dopiero na poniedziałek, dziś kręcić będziemy materiał do pierwszej sceny książki. Tak więc dopiero sześćdziesiątego pierwszego dnia zdjęciowego padnie pierwsza kwestia „Ogniem i mieczem": - Hej tam! Skrzesać ognia i zapalić! - rozlegnie się komenda Skrze-tuskiego. Nie będzie miała ona jednak aż takiej wymowy w naszym plenerze, ponieważ Jerzy Hoffman zadecydował, że scenę oswobodzenia Chmielnickiego przez Skrzetuskiego z rąk sług Czaplińskiego rozegramy o zmierzchu, a nie nocą, jak w powieści. Powód jest prosty: nasze boje w Biedrusku dopiero rozpoczynamy i trzeba oszczędzać siły, a każda nocka to dla wszystkich straszliwa mordęga. Tak więc nasi operatorzy zakładają z samego rana do swoich kamer filtry pozwalające uzyskać w kadrze efekt zmierzchu i zaczynamy pracę. Bardzo interesujący jest nasz dzisiejszy plener. To najbliższe okolice ruin starego kościółka, znajdującego się nieopodal głównej drogi poligonu, a pochodzącego z XVI wieku - taka budowla na pustkowiu robi wrażenie niesamowite - jakby zatrzymał się w tym miejscu czas lub jakby najbliższe okolice dotknął jakiś kataklizm, pozostawiając tylko te ruiny. U nas mogą one zagrać z powodzeniem resztki zniszczonej stanicy, którą niegdyś jeszcze Teodoryk Buczacki wystawił. Biedrusko 179 Kaskaderzy mają dziś pełne ręce roboty. Ich rola polega na umiejętnym zarzuceniu pętli na szyję jadącego konno Chmielnickiego, który właśnie zatrzymał się na chwilę. Następnie dubler Bohdana Stupki - niezawodny Stefan Bartmań-ski, najlepszy jeździec wśród kaskaderów, może nieco zbyt szczupły jak na przyszłego zaporoskiego hetmana - ma zagrać upadek z konia. Pętlę zarzucano z drzewa, na które wspięli się najbardziej doświadczeni z drużyny Lecha Adamowskiego Krzyś Mączyński i Andrzej Środziński, czyli „Świerszcz". Po kilku próbach wychodziło już im całkiem, całkiem. Niestety, przy którymś z kolejnych dubli gałąź pod dzielnymi kaskaderami złamała się i obaj znaleźli się na ziemi. A że siedzieli dość wysoko, nabawili się przykrych kontuzji: obaj zwichnęli sobie ręce. Wypadek spowodował dłuższą przerwę, jednak sam upadek Chmielnickiego (oczywiście dublera), w pełni już kontrolowany, tego dnia udało się nam skręcić. Na leżącego rzuciła się gromadka kaskaderów. Niedługo jednak dane im będzie cieszyć się łupem. Powracający z Krymu Skrzetuski znajdzie się akurat w pobliżu i uczyni, co miał uczynić. Pewnie gdyby wiedział, co ten uratowany przezeń jeździec nawyprawia, pomógłby sługom Czaplińskiego i po powrocie sam rzucił jeńca pod nogi księciu Wiśniowieckiemu. Tak oto bohater bez skazy stał się pośrednią przyczyną nieszczęść Rzeczypospolitej. Dyskutując o tym stwierdziliśmy, że nasz film, przez analogię ze znaną komedią o wojennych perypetiach strzelca Franka Dolasa, mógłby z powodzeniem nosić tytuł „Jak rozpętałem powstanie Chmielnickiego". DZIEŃ 62 Sobota, 18 kwietnia L/okańczamy ostatnią scenę z wczoraj. W plenerze pojawia się Michał Zebrowski na czele pancernych i po krótkiej potyczce jadący z nim Wojtek Malajkat i Stefan Szmidt odcinają Bohdana Stupkę od arkana. 180 Sto dni Hoffmana Owa formacja pancernych, którzy towarzyszyli Skrzetuskiemu także w drodze na Sicz, jest z pewnością najbardziej malownicza i udana ze wszystkich uczestniczących w kręceniu filmu. Nasi pancerni mają czerwone spodnie i żupany, tak jak husaria, na to nakładają kolczugi, następnie ryngrafy i naramienniki oraz naręczaki. Do pasa przypinają prostokątne, pozłacane prochowniczki i husarskie szable. Na głowy -misiurki, z ostrymi szpikulcami na szczycie (podobno na nich wzorowano słynne niemieckie pikielhauby). Oswobodzony Chmielnicki przedstawia się jako Abdank, czyli podaje tylko nazwę swojego herbu. Wszak Skrzetuski, gdyby przybywał od lackiej strony, mógł wiedzieć o listach hetmańskich nakazujących schwytanie Chmielnickiego. Dopiero po złożeniu podziękowań, siedząc już na koniu, pewny siebie „imć pan Abdank" oznajmi Skrzetuskiemu: - Bądź zdrów, towarzyszu. Czasy teraz takie, że brat bratu nie ufa, przeto nie wiesz, kogoś ocalił. Sama walka, zbliżenia na cucącego Chmielnickiego Rzędziana, wachmistrza i całą rozmowę późniejszą tego ostatniego ze Skrzetuskim zajmie nam czas do samego wieczora. Pierwszym elementem potyczki miało być ujęcie na jednego z przebranych w tatarskie skóry sług Czaplińskiego, który ugodzony kulą w głowę pada jak rażony gromem. Tym sługą miał być kaskader Jurek Pakos. Zabawne, że w jakiś czas później Jurek, przebrany za pancernego, będzie towarzyszył Skrzetuskiemu w bajdaku na Dnieprze, w drodze na Sicz. Podczas potyczki na Chorotycy zginie po raz kolejny. W ogóle Jurek będzie chyba najczęściej uśmiercanym kaskaderem w filmie. Ale robi to świetnie i z dużym wdziękiem. Problem polegał na tym, że w momencie ujęcia na twarz Jurka Pa-kosa i strzału pirotechnik Jarek Kieszczałkiewicz za pomocą rurki, jakiej w podstawówce chyba każdy chłopak używał do rażenia kolegów, pluł przygotowanym zawczasu małym „pociskiem", zawierającym jakąś ciemną substancję i trochę czerwonej farby. Ładunek miał trafić w środek czoła i imitować otwór po kuli. Sęk w tym, że Jarek musiał stać za kamerą, rurka zaś biła straszliwie niecelnie. Jarek potrzebował kilku dubli, aby się wstrzelić. Biedrusko 181 Najpierw trafił Jurka w policzek. Za drugim razem w wargę. Za trzecim - pod oko. Jurek zaczynał tracić cierpliwość, ale reszta ekipy miała zabawę nie lada. Wreszcie Jarkowi udało się trafić w czoło. W nagrodę za ten wyczyn już po zakończeniu zdjęć pozostali kaskaderzy sporządzili sobie swoje rurki i solidarnie „opluli" go kilkoma salwami... Tym wesołym akcentem zakończył się dzień zdjęciowy. I tylko szkoda, że w scenariuszu, a tym samym i w filmie, nie padnie jedno piękne zdanie, które Chmielnicki wypowiada, wręczając Skrzetuskiemu pierścień z prochem z grobu Chrystusa w podzięce za uratowanie życia: - Pierścień ten ustrzeże cię od przygody i obroni, gdy dzień sądu nadejdzie, a to ci powiadam, że dzień ten idzie już przez Dzikie Pola. (...) A gdy nadejdzie - zadywytsia wsij świt boży}.-- DZIEŃ 63 Poniedziałek, 20 kwietnia ? Jłowa Chmielnickiego o nadejściu dnia sądu sprawdzą się już dziś, kiedy to przed kamerami przeciągnie przez biedruski step druga wielka armia, tym razem kozacka. Tak więc znów na planie pojawia się komplet koni, choć tym razem jeźdźcy nakładają stroje kozackie (to znacznie dla nich wygodniejsze w trwającym już od kilku dni upale). Do tego dojdzie nam jeszcze straszna dla wrogów piechota zaporoska w liczbie sześciuset żołnierzy i sześćdziesięciu cywilów. O wpół do jedenastej cała armia jest już przebrana i uzbrojona. Ustawianie piechoty, jazdy i wozów zajmie nam następną godzinę. Właśnie z wozami mamy największy kłopot, bo teren jest nierówny, poprzecinany dodatkowo licznymi koleinami czołgowymi. Niektórzy cywile są strasznie przejęci swoją rolą, a wszyscy chcą stać w pierwszym szeregu, co przecież jest niemożliwe. I tak, aby postarzać armię, ustawiani są zawsze z przodu. 182 Sto dni Hoffmana Podszedł do mnie jeden z nich, wcisnął do ręki jakąś książeczkę, mrugnął okiem i mówi: - Szefie, jakby coś na przodzie, to ja bardzo chętnie... Okazało się, że książeczka była zbiorem jego fraszek, bardzo zresztą udanych. Bez względu na ten prezent ów statysta wielokrotnie był potem ustawiany czy to przeze mnie, czy przez kogo innego na bliskich planach, pozostał bowiem z nami przez całe dwa miesiące, do końca zdjęć w Biedrusku. I z pewnością będzie mógł ujrzeć siebie na ekranie. A że grał raz Kozaka, innym razem obrońcę Zbaraża, a jeszcze innym prostego rezuna? Chyba nie sprawi mu to różnicy. Oby tylko inni widzowie tego nie zauważyli... Tych sześćdziesięciu cywilów bardzo się pali do kolejnych ujęć, cierpliwie znosząc dubel po dublu. Jednak tak równo jak wojsko maszerować nie potrafią. Cały przemarsz śledzą trzy kamery. Ta liczba stanie się normą na poligonie. I pod tym także względem „Ogniem i mieczem" jest filmem epokowym. Dotychczas tyloma kamerami nie kręcono ponoć żadnego polskiego filmu. Dziś najtrudniejszą pozycję z operatorów ma Bartek Frykowski -kręci z wykopanego dołu, osłaniany przez dwóch kaskaderów zabezpieczających. Cała masa koni i piechoty idzie wprost na niego, kopyta stukają, wozy skrzypią dookoła głowy. Ale Bartek lubi sytuacje, kiedy jest niezbyt bezpiecznie. Jednak w pewnym momencie wszystkim nam serca podeszły do gardła. Któryś z koniarzy zaalarmował przez motorolę: - Potrzebna pilnie pomoc lekarska! Jeden ze statystów wbił sobie spisę w szyję! Zabrzmiało to dramatycznie, jednak po kilku minutach lekarz przyniósł uspokajającą wiadomość: - Nie spisę, tylko kurek od strzelby, i nie wbił w szyję, tylko ją zadrasnął. Dumny sprawca wypadku z zabandażowaną szyją przesiedział resztę dnia na wozie, będąc obiektem powszechnego zainteresowania i podziwu innych statystów. Biedrusko 183 DZIEŃ 64 Wtorek, 21 kwietnia I o już ostatni dzień przemarszów wielkich armii. Tym razem kręcone będą bliższe plany, m.in. na dowódców kozackich i jadącego na wozie jeńca, czyli Skrzetuskiego. Na koń wsiadają zatem Bohdan Stupka, Maciek Kozłowski, Alek Wysocki i Jerzy Dukay oraz Dziunek. Przybywa także - i to z własnym wierzchowcem - Daniel Olbrychski, który poprowadzi Tatarów, nowych kozackich sojuszników. Michał Zebrowski usadawia się wygodnie na wozie, prowadzonym przez Adama Warchoła, specjalistę od wozów i armat, który niejako przy okazji zagra Fyłypa Zachara. Dziś statystów mamy więcej, aż tysiąc. To już jest realna siła! Co ciekawe, tych dodatkowych czterystu wojaków nie przysporzyło nam wcale problemów - cała armia stanęła w szyku około wpół do dwunastej, tak samo jak mniej liczna wczoraj. Aby nadać zdarzeniu charakter radosnego, żywiołowego marszu na wojnę z Lachami, na czele jazdy ustawiają się koniarze wyposażeni przez naszych rekwizytorów w bębny (ćwiczyli bicie w nie podczas jazdy już od dwóch dni) i fujarki. Dodatkowo na ich tle pojawić się mieli autentyczni tancerze i odtańczyć słynnego kazaczoka. Prawdziwą jednak atrakcją miały być iście cyrkowe występy grupy ukraińskich jeźdźców, którzy przybyli do Biedruska z własnymi końmi i będą wspomagać naszych kaskaderów przy czekających nas karkołomnych scenach bitewnych. Od początku nazywamy ich dżygitami. Patrząc na nich, siedzących w siodłach, w przebraniach kozackich, odnosi się wrażenie, że to autentyczni Kozacy. Mają jednak coś, czego brakuje naszym jeźdźcom. Kamery idą w ruch, armia zaczyna swój marsz. W niebo wzbijają się słowa pieśni ukraińskiej „Naływajmo bra-tia..." o tęsknocie za wolną Ukrainą; statyści szeroko otwierają usta, udając śpiew. - Kto tam zapierdziela w okularach ? - pytał na próbach Hoffman. - To Maciek Kozłowski, Krzywonos - odpowiadał usłużnie Krzysztof Zbieranek - ale powiedział, że do ujęcia je zdejmie. 184 Sto dni Hoffmana - Niech lepiej zdejmie te okulary od razu, bo na ujęciu się jeszcze zapomni - skwitował reżyser. Nieco na uboczu trzyma się dumnie ze swymi Tatarami wspaniały Daniel Olbrychski. Otoczony lasem spis jedzie na wozie zrezygnowany, pobladły śmiertelnie Michał Żebrowski. Zaraz też podjedzie doń konno Jerzy Dukay i ostrym głosem oznajmi: - Pan hetman nakazał wpered. Jest to pierwsze zdanie, jakie usłyszą gromady statystów. Stanie się to ich ulubionym powiedzonkiem przez następne dwa miesiące. Kiedy usłyszą z megafonu głos Krzysztofa Zbieranka: „Statyści do przodu... jeszcze...", będą spoglądać na siebie, kiwać głowami i mówić: „ - Pan hetman nakazał wpered..." Huczą bębny, piszczą fujarki. - Jak oni trzymają te instrumenty - denerwuje się Hoffman. -W ogóle ich nie widać! - W górę fujary! - krzyczy setnik Andrzej Matławski, wzbudzając wśród jeźdźców zrozumiały entuzjazm. Rozpoczynają popisy dżygici i tancerze. Ukraińcy mkną wzdłuż maszerujących oddziałów na swych lotnych wierzchowcach, kładą się na ich grzbietach, zeskakują i wsiadają w pędzie, nikną pod końskimi brzuchami. Jeden z nich zeskakując z konia źle oblicza skok i wierzchowiec wlecze go przez kilkadziesiąt metrów po ziemi. - Stop kamery! - rozlegają się krzyki. Okazuje się, że to sam szef dżygitów, Siergiej, został poszkodowany przy tym skoku. Zwichnął nogę. Adek Drabiński ogląda jeszcze raz na monitorze upadek Siergieja. - To było nawet niezłe. - Ale nie do tej sceny - kwituje Jerzy Hoffman. Przerwa w działaniach; krótka, bo naraz ekipę elektryzuje komenda: - Sprowadzić i przygotować Bohuna! Sasza oczywiście jest w tej chwili w Moskwie, chodzi więc o jego dublera, czyli - dziś - Agnieszkę, która jednocześnie zajmuje się Bohu-nowym koniem, czyli Damarem. Kiedy ta jasnowłosa dziewczyna nakłada czarną perukę, przykleja brodę i wąsy, robi się z niej całkiem udany Bohun. Oczywiście na dalekie plany, bo i twarz jasna, i pierś jakby zbyt pełna. Biedrusko 185 Kompletnie nie rozumiem, skąd Bohun pod Żółtymi Wodami, skoro w tym czasie powinien siedzieć w Czehryniu i szykować się do napadu na Rozłogi. Darek Krysiak, który bardzo dobrze zna Trylogię, ma te same wątpliwości. Dopiero potem okazuje się, że Jerzy Hoffman chciał mieć scenę spod Baru, w której odstępujących od szturmu twierdzy Kozaków zbiera do kupy Bohun, by następnie poprowadzić ich osobiście do decydującego ataku i w efekcie znaleźć tam Helenę. Jednak nasza dublerka przebierała się na próżno - okazało się, że na ujęciu - jak to powiedział kiedyś do Heleny Zagłoba - wykryto by jej sexus. Wracamy więc do dubli przemarszu armii Chmielnickiego. Przy ósmym zaczynają się buntować statyści żołnierze - gwiżdżą na każdą komendę Krzysztofa Zbieranka: „Z powrotem na pozycje - dubel!" Wreszcie na ostatnich ujęciach pieśń „Naływajmo bratia" przemienia się powoli w skandowany okrzyk: „Obiad! Obiad!". I tak już będzie z naszymi wojakami do końca zdjęć w Biedrusku. Na dziś jednak koniec przemarszów. Jutro bitwa. DZIEŃ 65 Środa, 22 kwietnia /Lółte Wody... Z polskiego szańca rozciąga się widok na przygotowanych do szturmu Kozaków, czających się na razie za wozami taboru. Jest kilka armat, po lewej namiot Chmielnickiego, po prawej stojąca w ordynku konnica kozacka. Przez korytarz między jazdą a piechotą pędzą Tatarzy z Tuhaj-bejem na czele... U stóp szańca czeka przygotowana do ataku husaria. Jako asystent reżysera dowodzę dziś szańcem polskim. Jest to bardzo daleki plan; podstawowe zadanie polega na eksponowaniu flagi koronnej tak, aby powiewając dumnie na wietrze oznajmiała zwycięstwo Polaków w pierwszym dniu bitwy. Tak, tak... Pierwszy szturm piechoty zaporoskiej, który zaplanowaliśmy na jutro, został krwawo odparty przez kontratakującą husarię, która starła na miazgę pułki kozackie, czyli kurzenie... 186 Sto dni Hoffmana Wiejący w złym kierunku wiatr utrudnia jednak manipulowanie flagą. Przybywa więc niezawodny Eryk Żuberek i przywiązuje do niej sznurki, których końce wręczam dwóm żołnierzom statystom, stojącym najbliżej chorążego. Najciężej jest zebrać ich do kupy przed ujęciem - gdy tylko usłyszą w mojej krótkofalówce sygnał „po ujęciu" porzucają swoje chorągwie i ruszają na zieloną trawkę, by tam rozłożyć się wygodnie. W ten sposób szaniec błyskawicznie się wyludnia. Na szczęście po odpowiednio wczesnym zasygnalizowaniu kolejnego ujęcia jest czas na ponowne ustawienie ich na pozycjach. Narzekają tylko, że nic się nie dzieje. Dlaczego husaria nie rusza, czy dziś pójdą do ataku, czy mogą złoić skórę Kozakom... Są bardzo rozczarowani, gdy okazuje się, że mogą się tylko bronić i że szturmu kozackiego dziś raczej nie będzie... Ożywiają się nieco, gdy mają zagrać reakcję na zwycięstwo husarii - podrzucają czapki, wiwatują, unoszą do góry ręce, wygrażają bronią. Ale to już po południu, więc zaraz zaczną skandować: „Dawajcie obiad!". Tymczasem w obozie kozackim dzieją się ciekawe rzeczy. Zamontowane przez pirotechników olbrzymie wodotryski imitują wzmagającą się ulewę. Na spienionym koniu przybywa pod namiot Chmielnickiego Tuhaj-bej, wściekły, ponieważ jego Tatarzy zostali rozgromieni przez dragonie młodego Potockiego. Daniel Olbrychski zsiada gwałtownie z konia i rzuca się do hetmana zaporoskiego. - Gdzie łupy?! Gdzie zwycięstwo?! - krzyczy. - Tam - odpowiada Bohdan Stupka, wskazując ręką na „mój" szaniec. To oczywiście nie uspokoi jego sojusznika, ale od czego Chmielnicki ma swego Krzywonosa? Ten odpowie Tatarowi takim tonem, jakby zaraz miał rzucić się mu do gardła: - Mamy trochę jeńców z dragonii. Weź ich... Tuhaj-beju! Tuhaj-bej będzie miał wielką ochotę wbić ich na pal. Ale Chmielnicki z pogodną twarzą zaproponuje: - Puść ich wolno. To Rusini, przeciągną na naszą stronę resztę dragonów. Daniel Olbrychski patrzy na swojego sojusznika jeszcze z wściekłością na twarzy, ale naraz wściekłość ta przeradza się w dziki, Biedrusko 187 mściwy uśmiech - Tatarowi pomysł Chmielnickiego przypada do gustu. Kapitalna gra Olbrychskiego! Widać też, że coraz bardziej rozwija swoją rolę Maciek Kozłowski, który stara się dotrzymać kroku Tuhaj--bejowi - to dwaj warci siebie przeciwnicy. I szczerze mówiąc, gdyby tak wzięli się w tej scenie za łby, czego niestety scenariusz ani powieść nie przewidują, mielibyśmy prawdziwą konfrontację dwóch wściekłych żywiołów. Trudno natomiast oprzeć się wrażeniu, że na zaczepkę Tuhaj-beja zbyt słabo zareagował Bohdan Stupka. Aż się prosiło, aby przyskoczył do Tatara z błyskiem w oczach, machnął buławą i odkrzyknął wściekle, wskazując na polski szaniec. Cóż, Stupka miał swoją koncepcję. Zagrał człowieka o stalowych nerwach, którego nie mogą wyprowadzić z równowagi jakiekolwiek niepowodzenia, od początku do końca wiedzącego, co ma robić. Może więc, zachowując zimną krew, w istocie wzniósł się ponad Krzywonosa i Tuhaj-beja? Przed naszym Chmielnickim jeszcze spotkanie z chanem. Miejmy nadzieję, że tam pokaże swą prawdziwą siłę. Dzień kończymy serią ujęć na twarz Skrzetuskiego. Michał Żebrowski leży ranny na wozie i obserwuje zmagania wojsk. Najpierw ma zagrać radość ze zwycięstwa husarii w pierwszym dniu bitwy, potem z rosnącym niepokojem obserwować zmagania ciężkozbrojnych jeźdźców z błotem, w które po deszczu zmienił się step, wreszcie oddać rozpacz, jaką w nim wywołuje zdobycie szańca przez kozacką piechotę. Nie było to chyba łatwe, tak przechodzić ze skrajności w skrajność. W dodatku Michał musiał grać na sucho, wpatrując się w pustą przestrzeń. Wreszcie „omdlał" całkowicie i opadł na skóry ułożone na wozie. - Aktor wyczerpany, koniec zdjęć - ogłosił Józek Jarosz. Z wielką wrzawą przyjęli ten komunikat nasi statyści. Chyba nie spodziewali się, że kręcenie filmu to aż tak żmudna praca. Te powtórki, jedna za drugą... 188 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 66 Czwartek, 23 kwietnia L/ziś zatem czeka nas pierwszy wielki szturm piechoty kozackiej. Na początek bardzo atrakcyjne ujęcie: ustawiona na specjalnym podnośniku (tzw. pegazie) kamera fotografować będzie cały wymarsz, podnosząc się z bardzo bliskiego widoku bębna marszowego i walących weń Kozaków do góry, ukazując szturm od tyłu, z głębi obozu kozackiego. Na ujęciu widoczny zatem będzie także odległy szaniec polski oraz stojąca u jego stóp husaria. Takie sceny batalistyczne, ukazujące obie walczące strony, należą w kinie do rzadkości i wymagają olbrzymich środków oraz umiejętnego ich podziału - trzeba wszak pokazać wszystkich: Kozaków i polską piechotę, Tatarów i husarię. Tymczasem pierwsze ujęcia dnia kręcimy ponownie na Skrzetuskie-go, ale tym razem nieco dalszym obiektywem; widać także tło - namiot Chmielnickiego, jego samego oraz przybyłych doń atamanów, rozkładających ręce, podenerwowanych niepowodzeniem szturmu, który dopiero „zagramy". Wśród atamanów pojawiłem się i ja - to mój samozwańczy dzień zdjęciowy. Wczorajszego wieczoru poprosiłem Jerzego Hoffmana o zgodę na prowadzenie pierwszego ataku. Ogolony na Kozaka już po raz trzeci w tym filmie, od rana przebrany, miałem spore pole manewru nawet jako asystent reżysera - po ustawieniu Kozaków nie musiałem uciekać z kadru, tylko po prostu wmieszałem się w tłum. „Moi" statyści cywile, których już szczerze, pracując z nimi od kilku dni, zdążyłem polubić, przywitali mnie w moim kozackim kostiumie z entuzjazmem. - O, szef na dziś wąs zapuścił. Atakujemy razem? - Tak jest - odpowiadałem. - Dziś was samych nie zostawię. Wreszcie pierwszy szturm się rozpoczął. Z playbacku nasi dźwiękowcy puścili głuchy, jednostajny łomot bębna; kotlarze poczęli walić w potężny kocioł wojenny. Staję na czele piechoty. Zaczynamy razem maszerować w miejscu, aby wczuć się w rytm kotła. Naraz kaskaderzy rozsuwają wozy taborowe. Ruszamy do ataku. Biedrusko 189 Z wyciągniętą szablą w ręku prowadzę gromadę statystów na stojący w oddali szaniec i przygotowującą się do kontrataku husarię. Dźwięk bębna sprawia, że powoli zatracam poczucie rzeczywistości i zaczynam czuć się jak w prawdziwej bitwie. Nawet na odległym szańcu polskim na nasz widok statyści zaczynają reagować spontanicznie, wygrażając nam bronią. I w tej właśnie chwili, która dzięki magii kina przeniosła mnie trzysta pięćdziesiąt lat wstecz, w sam środek bitwy, poczułem, że moje serce na widok husarii, która lada chwila przejedzie po nas, wali w rytm kotła. Do licha! Gdybym był siedemnastowiecznym atamanem, przenigdy nie wyprowadziłbym swojej piechoty w otwarte pole wprost na szarżującą husarię! Nakazałbym raczej obwarować się w taborze, za wozami, i ostrzeliwać atakujących z samopałów, piszczeli i muszkietów. Ten szturm, pierwszą nagrywaną przez nas scenę bitewną w filmie, zapamiętam do końca życia. Po obiedzie prowadziliśmy ten sam szturm, ale tym razem nasi operatorzy filmowali czoło pochodu. Obok mnie w pierwszej linii stanął Maciej Kozłowski, Krzywonos. Zatem atak prowadzić będziemy we dwóch. I tak oto z siczowego Kozaka IV stałem się atamanem - młodym Krzywonosem, czyli Krywonosenką, któremu Henryk Sienkiewicz kazał oblegać Machnówkę, należącą do wojewody kijowskiego Janusza Tyszkiewicza, a który w starciu z wojskami księcia Jeremiego poniósł porażkę. Po zakończeniu zdjęć, przebierając się z kostiumów w cywilne ubranie, zapytałem Maćka o wiek. Okazało się, że jest ode mnie na tyle starszy, by mógł być moim ojcem, choć musiałby począć mnie w bardzo młodym, nastoletnim jeszcze wieku. Niemniej na ujęciach tej różnicy lat wcale nie widać - wyglądałem raczej na młodszego brata Maćka. Na zakończenie dnia nakręciliśmy widok obozu kozackiego po zwycięstwie. Wśród setek Kozaków - wiwatujących, potrząsających spisami, strzelających z samopałów - niesiony na ramionach Chmielnicki potrząsa groźnie buławą, radując się ze zwycięstwa. Jego najbliżsi atama-ni - koszowy (Dymitr Mirhorodzki przybył do nas w odwiedziny i przy okazji zagrał), Sucharuka, Krzywonos, Kozak VII (czyli Jerzy 190 Sto dni Hoffmana Dukay; nadamy mu potem imię Hladki), pisarz wojska zaporoskiego (czyli Włodzimierz Brodecki) i ja. Wznosząc triumfalne okrzyki rozgarniamy tłum przed naszym wodzem, zbliżając się do wozu ze złamanym klęską wojsk polskich Skrzetuskim. - Wolny jesteś! - oznajmia jeńcowi Chmielnicki. - Nie! - krzyczy wściekle Krzywonos i uderza czekanem w poręcz wozu (Maciek sam wymyślił ten gest, a reżyserzy zaakceptowali). - Wolny! - dobitnie powtarza Chmielnicki. Nieśliśmy Bohdana Stopkę na ramionach przez ciasno zbity tłum; kaskaderom ledwie udało się postawić aktora na ziemię przy wozie Skrzetuskiego, bo reszta statystów także chciała pokazać się w kadrze i napierała na nas silnie. Podeptaliśmy się tam straszliwie, a ja popsułem jedno z ujęć. Kamera Romka Suszyńskiego nieodparcie ciągnęła mój wzrok i parę razy spojrzałem w obiektyw. A przecież i wcześniej, i później sam wielokrotnie powtarzałem statystom, że patrzenie w kamerę to grzech największy. W kolejnym dublu wszystko już zagrało. - Dam ci eskortę, zawiodą cię, dokąd zechcesz, choć wiem, że będziesz walczył przeciwko mnie - rzecze Bohdan Stopka do swego jeńca. Michał wytrzyma jego spojrzenie i z silą niezwyczajną rannemu odpowie: - Jeśli Bóg da sił... Chwilę potem unosimy Bohdana znów na ramiona, wydaję z siebie najdzikszy okrzyk, na jaki mnie stać, by poprawić wrażenie wywołane tym przeklętym gapieniem się w obiektyw, wypalam jeszcze na wiwat z samopału i z górującym nad nami wodzem wraz z resztą atamanów ruszamy wśród triumfalnych śpiewów zwycięstwa w głąb obozu. Takie będzie zakończenie bitwy pod Żółtymi Wodami. Mamy już zatem początek i koniec. Najwięcej roboty będzie jednak ze środkiem... Jeden z naszych koniarzy, Wiesiek, został napadnięty późnym wieczorem w Biedrusku nieopodal karczmy „Kuźnia" przez pięciu żołnierzy służby zasadniczej. W wyniku tego napadu trzech żołnierzy znalazło się w szpitalu, w tym dwóch w stanie poważnym; pozostali uciekli. Za godne reprezentowanie koniarzy Marek Zaleski przyznał Wieśkowi premię okolicznościową. Biedrusko 191 DZIEŃ 67 Piątek, 24 kwietnia lak więc od dziś zaczynamy wypełniać środek bitwy pod Żółtymi Wodami. Kręcimy diabelnie trudną scenę ataku piechoty zaporoskiej w ruchomym taborze, a więc ukrytej za pchanymi do przodu wozami. Prowadzić je mają nasi kaskaderzy. Na próbach jeszcze to jakoś wychodzi, ale w ujęciach - jeden wielki bałagan. Najmniej w tym winy ludzi, bo wozami ciężko manewrować, a w dodatku teren jest nierówny. Na sygnał: „Akcja" kilkanaście wozów, ustawionych równolegle w odległości metra jeden od drugiego, rusza do przodu z wielkim mozołem. Jedne wozy jadą szybciej, drugie wolniej, tak więc szyk niemal od razu się załamuje. Maszerująca za wozami piechota, idąc zbyt szybko, włazi pchającym wozy na plecy. Jej z kolei na plecy wpada jazda kozacka. Jeden wielki zamęt. Najciężej jest pchać ten przeklęty wielki bęben, który wciąż skręca w lewo i w ogóle wyjeżdża z kadru. Pomagam chłopakom ile sił (dziś także przebrałem się na wszelki wypadek za Kozaka), ale bez rezultatów - prosto tej kupy desek po zoranym przez gąsienice czołgów terenie prowadzić po prostu się nie da... Wozy taborowe, mimo gorączkowych wysiłków kaskaderów, zaczynają najeżdżać na siebie. Setki kolizji, przekleństwa - niewyobrażalny wprost chaos. Przy wycofywaniu sił na pozycje trzeba zawrócić konie, odczepić wozy... Strasznie długo to trwa. Po kilku dublach wszyscy się wprawiliśmy, jednak wciąż nie wyglądało to na regularny atak zaprawionego w bojach wojska. Reżyserzy na szczęście stwierdzili, że w nakręconym materiale jest sporo dobrych, choć krótkich kawałków: montażyści powinni sobie poradzić... Po obiedzie zabraliśmy się do realizacji sceny ucieczki Kozaków do taboru, po rozgromieniu ich przez husarię podczas pierwszego szturmu. Jeźdźcy i piechurzy uciekają co sil w nogach. Wśród nich dobiegam do taborów. Jako asystent reżysera i ataman jednocześnie staram się uporządkować tę ucieczkę. 192 Sto dni Hoffmana - Do muszkietów! - krzyczę. - Robić miejsce dla reszty! Na lewo! Na prawo! Wozy taborowe zwierają się na powrót. Niestety, nie zdążył nasz Krzywonos. Jako dzielny wódz uciekał ostatni. Teraz, niewiele myśląc, dał nura pod jeden z wozów. Próbował wyjść szybko, od razu, lecz kaskader „Melek" (Mirosław Miller) tkwił wciąż na swojej pozycji i Maciek bezskutecznie się szamotał pod wozem. W dodatku omal nie dziabnął się ostrzem trzymanej w ręku szabli w gardło. Wreszcie, ponaglany straszliwymi, godnymi Krzywonosa przekleństwami, „Melek" usunął się. Maciek wdrapał się na wóz i zawył dziko. Statyści niewiele myśląc podjęli okrzyk. Wyszło to zupełnie po indiańsku. W kolejnym dublu nastąpiła jeszcze jedna modyfikacja. Wbiegliśmy, jak poprzednio, do taboru. Zsuwamy wozy, Maciek biegnie w naszym kierunku - wszystko gra. Naraz potyka się, szamocze ze swoimi szarawarami. Trwa to sekundę, potem następną - zbyt długo; myślę, że coś nie gra, może bat'ko zaplątał się w te przeklęte szerokie nogawki i nie może uciekać. Już chciałem wybiec z taboru i pomóc, lecz Maciek pozbierał się, jak przedtem wskoczył pod wóz, potem na wóz i znów wydał swój okrzyk. Dopiero po ujęciu dowiedziałem się, że Maciek specjalnie zdjął szarawary, aby pokazać Lachom tyłek. Dobrze więc, że nie pospieszyłem mu z pomocą... Maciek bardzo aktywnie tworzy swoją rolę, ale też postać Krzywonosa niezmiernie go fascynuje. Z prawdziwą dumą mówi o atamanie jako prawej ręce samego Chmielnickiego, jednym z najdzielniejszych wodzów kozackich. Widać w nim ogromną radość i satysfakcję z możliwości wcielenia się w tak silną postać. W grę wkłada wiele serca, przez cały czas stara się wzbogacić swego bohatera, umawia się z kaskaderami na ponadplanowe przećwiczenie diabelnie trudnego zrzucania gołymi rękami jednego z husarzy pędzących galopem, podsuwa Jerzemu Hoffmanowi swoje pomysły. Maciek po prostu świetnie zdaje sobie sprawę z prostego faktu: film, tak wyjątkowy w naszej kinematografii, będzie oglądany w Polsce przez dziesiątki lat. I jest to znakomita okazja, by wryć się swoją rolą w pamięć milionów Polaków, zagościć na długo w ich świadomo- Biedrusko 193 ści. A już teraz, po kilku ledwie dniach widać, że rola Krzywonosa -choć w pierwotnych założeniach niewielka - w wykonaniu Macieja Kozłowskiego będzie jedną z bardziej znaczących w filmie. DZIEŃ 68 Sobota, 25 kwietnia Lfziś dzień nieco krótszy. Powód: imieniny Jerzego, a zatem święto naszej wielkiej trójki: Hoffmana, Michaluka i Frykowskiego, a także Jerzego Szebesty, jednego z kierowników produkcji, odpowiedzialnego za „działkę końską", oraz operatora Jerzego Gościka, wieloletniego przyjaciela reżysera. Mamy więc sporo solenizantów i to z samej wier-chuszki. Na nich oraz ich gości czeka dziś wielkie przyjęcie w ośrodku MSW w Kiekrzu. Od rana zbroimy statystów. Zaczniemy od decydującego zwarcia: ostatecznego szturmu Kozaków na szaniec polski, zakończonego jego zdobyciem. Do zwykłej liczby statystów dołącza część spieszonych koniarzy -potrzeba nam dziś wielkiej masy ludzi. Wszyscy zajmują swoje pozycje: na stromym, wysokim na dziesięć metrów szańcu Polacy, u jego podnóża armia kozacka. Na szańcu są też ukryci Kazio Wróblewski i jego pirotechnicy - będą wypalać po kolei ze wszystkich armat polskich. Za małą rzeczką, przedzielającą teren bitwy, ustawia się ekipa z kamerami. Tradycyjnie pozostaję przy Kozakach, tym razem jednak w cywilu. Krzysztof Zbieranek wraz z Józkiem Jaroszem przed każdym du-blem przekazują mi polecenia siedzących przy podglądzie reżyserów. - Młody, skrajna lewa chorągiew jeszcze bardziej w lewo! - Wybierz trzydziestu do padania. - Miody, całość w lewo! - Zagęść środek! Dwie chorągwie dochodzą na samą górę! - Nie! Czekaj, jednak wszystkie mają paść na szańcu! - Dobra, teraz zmień chorągwie, aby nie wyglądało, że atakują ciągle ci sami! Militaria zaraz coś doniosą! 13. Sto dni Hoffmana 194 Sto dni Hoffmana ~ Młody, przekaż tym, co padają, żeby czekali, do cholery, aż Kazio Wróblewski wypali ze wszystkich armat, bo się jakaś farsa z tego robi! Wreszcie naprawdę zaczynam doświadczać, co to znaczy być asystentem reżysera. Czuję się jak szermierz odpierający ostatkiem sił coraz to nowe zdradzieckie pchnięcia. Aż osiem razy wdzierali się Kozacy na ten przeklęty szaniec! Starsi odpadli po trzech dublach, ale w takim upale zasłabnąć nietrudno. Po drugim dublu ustalono, że z chorągwi kozackich tylko ta największa - malinowa wojska zaporoskiego z Michałem Archaniołem -dostanie się na szaniec. Notabene, chorążym dzierżącym jej drzewce jest Adaś, kaskader, syn Dziunka, czyli naszego Pułjana. Ojciec mógłby być z niego dumny - wniesienie chorągwi i zatknięcie jej na zdobytym szańcu to zaszczyt nie lada, tym bardziej że pozostałe chorągwie, niesione przez kaskaderów, padną na wzniesieniu. Po czwartym dublu do piechoty kozackiej dołożono także jazdę, która ma wedrzeć się na szaniec. Po piątym doszli jeszcze Tatarzy, którzy na swoich wytrwałych hucułach atakują szaniec z lewej strony i wpadają na jego tyły. Kiedy w końcu Józek Jarosz dał przez radio sygnał: „Zrobione", moi Kozacy nawet nie mieli sił, aby się cieszyć. Jest jednak upragniona chwila odpoczynku: ekipa przenosi się zza rzeczki pod sam szaniec, aby tu zainstalować się z kamerami. Czas na bliskie ujęcia walki na szańcu, w których pierwsze skrzypce grać będą kaskaderzy i szermierze. Gotowość do ujęcia! Jest gotowość! Stojący pod szańcem statyści żołnierze zaczynają krzyczeć do tych na górze: - Wołajcie sobie księdza! - Wam nie księdza, ale popa trzeba! - odpowiadają tamci. - Zaraz do was przyjdziemy i zrobimy taką młóckę, że do końca woja będziecie pamiętać! - Przyjdźcie, przyjdźcie, należy wam się manto za wtorkową noc. Rodzona matka was nie pozna! Z początku myślałem, że statyści żartują. Słuchałem tych krzyków jak urzeczony - sam Sienkiewicz lepiej by tego nie wymyślił. Jednak już przy pierwszym dublu okazało się, że na szańcu wybuchła prawdziwa walka. Biedrusko 195 Traf zdarzył, że po obu stronach stały dwie skłócone jednostki wojaków. Mieli ze sobą jakieś porachunki. Przy okazji w ten konflikt zamieszano także kaskaderów i szermierzy. Tych pierwszych zdecydowanie więcej było po stronie kozackiej, drugich - po polskiej. Bici przez zmieszanych z nimi żołnierzy, wzięli to za atak swoich antagonistów; trudno było w tej ciżbie i zamieszaniu, jakie wybuchło na szańcu (zresztą, dla filmu z jak największym pożytkiem), odróżnić kogokolwiek. Po tym pierwszym dublu podchodzi więc do mnie kaskader Wojtek „Długi" i mówi: - Słuchaj Krzychu, uprzedź tych tam na górze, a zwłaszcza szermierzy, że my teraz także przestaniemy żartować. Biją oni, będziemy i my, więc niech uważają! Krzyczę więc do tych na szańcu: - Słuchajcie, kaskaderzy się rozzłościli, więc lepiej nie brońcie się zbyt długo! - Nie boimy się - odkrzyknięto z góry. Tak więc wszyscy mieli świetną okazję, by się porachować ze wszystkimi. I tak właśnie nasi operatorzy to nakręcili. Walka była nie-udawana, bez żadnych śmiechów, z wielką zawziętością po obu stronach. I tylko momentami dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Żołnierz Kozak zawzięcie atakuje kijem szermierza Polaka. Ten drugi, uzbrojony w szablę, tnie nią przeciwnika przez pierś, krzycząc: - Padaj! Nie żyjesz! - Akurat - odpowiada Kozak i grzmoci zaciekle Polaka kijem. I nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby za plecami krewkiego żołnierza Kozaka nie znalazł się szermierz Kozak, kolega tego po polskiej stronie. Widząc przyjaciela z przeciwnej strony barykady w opresji, szermierz Kozak podstawia od tyłu żołnierzowi Kozakowi nogę i przewraca na ziemię. - Dzięki, stary - rzecze na to szermierz Polak, masując sobie obolałą głowę, na której z szybkością światła wyrasta potężny guz. - To jakiś wariat... - wskazuje ręką na leżącego dzielnego wojaka, który może teraz tylko krzyczeć: - Zdrada! Tę autentyczną bitwę na szańcu nasi operatorzy filmowali jeszcze długo. Ale rzeczywiście było to sporo dobrego materiału. 196 Sto dni Hoffmana Zdjęcia mieliśmy zakończyć o szesnastej. Według planu. Tymczasem o tej porze jedliśmy dopiero obiad. Zacietrzewienie i duch bojowy naszych statystów sprawiły, że zarówno goście, jak i sami solenizanci na imprezę z okazji imienin Jerzego nieco się spóźnili... DZIEŃ 69 Poniedziałek, 27 kwietnia IN owy tydzień naszych biedruskich bojów zaczynamy od bardzo złej nowiny: nasza młoda scenografka, Joanna Dzwonnik, miała groźny wypadek samochodowy - z pękniętą miednicą przewieziono ją do szpitala. Zmęczenie codzienną kilkunastogodzinną pracą dało znać o sobie. Chwała Bogu, że nie skończyło się to gorzej i dziewczyna w najgorszym wypadku pojawi się z powrotem na planie filmu za miesiąc, półtora. To jednak mogło zdarzyć się każdemu - wszyscy w ekipie chodzą niedospani, poziewując dyskretnie. Nasi kierowcy zawodowi są w lepszej sytuacji, mają podczas zdjęć możliwość odpoczynku, nawet drzemki w swoich busach, ale taki scenograf, kostiumer czy rekwizy-tor przez cały dzień pracuje na planie, a wieczorem jeszcze musi pojechać do magazynu, przygotować akcesoria na kolejny dzień lub, gdy czegoś brakuje, z samego rana jechać do Poznania po niezbędne materiały. Tego dnia kręciliśmy na stronę polską - galopady husarii i strzały armat z szańca polskiego. Jeden z koniarzy, dwudziestojednoletni chłopak, został samym Stefanem Potockim, synem hetmana Mikołaja Potockiego, starostą niżyńskim, głównodowodzącym wojskami polskimi pod Żółtymi Wodami. Początkowo II reżyser Zbyszek Gruz chciał sprowadzić jakiegoś aktora, ale potem wraz z Markiem Zaleskim i Tomkiem Biernawskim doszli do wniosku, że najlepiej atak husarii poprowadzi ktoś, kto przede wszystkim świetnie jeździ konno. A przecież mało który aktor dorówna w tym koniarzowi. Po obiedzie husaria podjeżdżała pod sam tabor kozacki, który zionął ogniem muszkietów i przymocowanych do wozów armatek. Atak husarii załamywał się... Biedrusko 197 Na koniec dźwiękowiec Krzysztof Wodziński miał za zadanie zarejestrować odgłosy atakującej husarii - tętent kopyt, chrzęst żelaza, łopot skrzydeł i proporców. Niestety, któryś z koniarzy popsuł jego pracę, krzycząc podczas ataku: „Kur... mać!" Czasy się zmieniają. Dawniej husarzy krzyczeli „Jezus, Maria" lub w najgorszym wypadku „Bij, zabij!"... Miecio Janowski spędził weekend w domu; teraz opowiada, jak to jego syn pytał: - No i jak tam jest u was na planie? - Bardzo miło. Przychodzi pora obiadowa. Staję w kolejce, pobieram zupę, drugie danie z deserem i siadam przy stoliku. Każdy, kto przechodzi obok, mówi mi: „Smacznego!", ja zaś jako człowiek kulturalny odpowiadam: „Dziękuję!". I gdy tak sto pięćdziesiąt osób nieprzerwanym ciągiem przejdzie kolo mnie, ja zaś podziękuję każdej, mój wystygły całkiem obiad będzie do wyrzucenia. Ale jest za to miło i kulturalnie... DZIEŃ 70 Wtorek, 28 kwietnia l— samego rana pod garderobę przyjechał swoim białym mercedesem Dziunek, aby przebrać się w strój Pułjana. Kaskaderzy podbiegli, aby przywitać kolegę. Naraz któryś z nich spostrzegł na zderzaku mercedesa spore wgniecenie. - Dziunek, co ci się w zderzak stało? - pyta. - Ech - machnął ręką Dziunek - kumpel źle bramę otworzył... Rozpoczynają się wielkie dni husarii. To na skrzydlatych jeźdźcach skupiać będą swoją uwagę oraz obiektywy kamer nasi operatorzy. Husarze narzekali dotychczas, że każą im tylko stać i dreptać w miejscu. Mieli zbyt mało wrażeń. Za to od dziś na nudę z pewnością narzekać nie będą. Pierwsza atrakcja - kąpiele w błocie. Jak już wspomniałem, teren bitwy przedzielony był rzeczką, a właściwie bajorkiem. Dodatkowo strażacy polali je wodą, aby było szersze, bardziej grząskie i błotniste. 198 Sto dni Hoffmana Chodzi o to, że rozpędzona husaria ma po prostu ugrzęznąć w błocie, które uniemożliwi jej skuteczny atak na tabor kozacki. Padający przez kilka dni rzęsisty deszcz, który Chmielnickiemu pod Żółtymi Wodami zafundowały niebiosa, a naszej ekipie w Biedrusku pirotechnicy, zmienił step w jedno wielkie bajoro. Husaria utraciła przez to swoje największe atuty: szybkość i impet uderzenia. Dlatego też padający deszcz tak radował Bohdana Stupkę, nakazującego swoim atama-nom spokój i cierpliwość. Wiosenna ulewa nad Żółtymi Wodami była jedną z podstawowych przyczyn porażki strony polskiej w tej bitwie; przynajmniej tak opisał to Henryk Sienkiewicz. Jeźdźcy gotowi!? Kamera..! Akcjaaaa! Husaria rusza galopem prosto w bajoro. Konie zaczynają się taplać w mazi. Dwóch kaskaderów - Bartek Stępniak i Stefan Bartmański -kładzie swoje wierzchowce w błocie, wykonując przy okazji efektowny upadek. Któryś z dżygitów równie efektownie spina swojego konia. - Schodzić z koni! Dalej! - grzmi Krzysztof Zbieranek. Jeźdźcom jednak wcale nie uśmiecha się zeskakiwać z siodła w błocko. Tylko kilku najodważniejszych wykonuje polecenie reżysera. Biegniemy do podglądu. - Za mało było tych zejść - denerwuje się Jerzy Hoffman - i kaskaderzy nie trafili z końskimi upadkami. Kamera Jurka Gościka na przykład zarejestrowała tylko jeden. Oznaczcie im jakoś miejsca, w których mają kłaść te konie! Wszyscy starają się poprawić, co się da. Jednak w kolejnych du-blach wciąż zbyt mało koniarzy włazi do wody, choć niektórzy reagują świetnie - ciągną swoje konie za uzdę, starają się robić jak największe zamieszanie. - Straszne pedalstwo - denerwuje się Adek Drabiński. - Czego oni się boją, biota? - Materiału mamy dość - uspokaja go Grzegorz Kędzierski - po-montuje się z tych krótkich ujęć. Tymczasem koniarze nie zeskakiwali z siodeł dlatego, że uwolnione od jeźdźców konie zaczynały miotać się na wszystkie strony i mogłyby po prostu stratować leżących w błocie kaskaderów. W przerwie obiadowej najwięcej zajęcia mieli z kolei strażacy -swoimi szlauchami czyścili konie. Jeźdźcy woleli umyć się sami. Biedrusko 199 Po obiedzie kręcić będziemy bardzo ciekawą scenę: zwarcie szarżującej husarii z szeregami zaporoskiej piechoty. Zapewne każdy, kto oglądał kiedykolwiek w kinie sceny czołowego starcia piechoty z przejeżdżającą po niej jazdą, zastanawiał się, jak rzecz cała wykonana jest od strony technicznej: masa koni przejeżdża po ludziach, którym nic nie jest. Pomysł jest bardzo prosty. Otóż piechotę ustawia się w rzędach, po siedem - dziesięć osób. Rzędy są oddalone od siebie o jakieś dwa metry. Cały teren oznacza się dokładnie małymi czerwonymi chorągiewkami, używanymi przez pirotechników; zaznaczyć należy początek każdego rzędu (kiedy biegłem na plan ze stosem tych chorągiewek w ręku, wszyscy pytali, czy wybieram się na pochód), następnie porozstawiać te rzędy w odpowiedniej odległości (za miarkę posłużyła mi kozacka spisa, która ma akurat około dwóch metrów). Kiedy już piechota jest ustawiona, naprzeciw niej ustawia się po dwóch, trzech jeźdźców w ten sposób, aby wjeżdżali w wolną przestrzeń pomiędzy rzędy pieszych. Następnie rozpoczyna się ćwiczenie koni i ludzi. Jeźdźcy ruszają stępa i kilka razy przejeżdżają lukami między rzędami pieszych. Ważne jest, aby statyści trzymali swoje spisy pochylone w kierunku jazdy nie przechylając ich Boże broń na boki, sami zaś przybliżyli się do pleców stojących przed nimi. Jako pierwsze dwa szeregi ustawia się kaskaderów, aby trzymali w ryzach swoją linię. Następnie jeźdźcy przejeżdżają między rzędami piechoty kłusem. Na koniec jeszcze galopem - najpierw z podniesionymi kopiami, potem z opuszczonymi. Przy jednej z ostatnich nierejestrowanych przez kamerę prób nie mogłem się powstrzymać i choć nie przebrany, stanąłem w jednej z kolumn, aby poczuć smak ataku husarii. Wszak była to jedyna okazja. Tak więc do ujęcia husaria pochyla po prostu piki i rozpoczyna galop, a wyuczone konie przebiegają bezkolizyjnie między rzędami pieszych; ot i cała sztuczka. Mieliśmy tylko nieco kłopotów z ustawieniem rzędów tak, aby pierwsze osoby tworzyły równy szereg. W kadrze Romka Suszyńskiego wciąż tworzyły się jakieś krzywizny, a „ręczne" poprawianie niewiele dawało. Skorzystaliśmy więc z pomysłu Dziunka: chwyciłem kawał sznurka i pobiegłem do ostatniego rzędu, Dziunek zaś pozostał przy pierwszym. W ten sposób Romek miał w kamerze szereg jak od linijki. 200 Sto dni Hoffmana - Dobra - zaaprobował pomysł Krzysztof Zbieranek. - Od jutra podstawowym wyposażeniem każdego asystenta reżysera mają być chorągiewki i sznurek... Ze starcia husarii z piechotą nasi reżyserzy byli bardzo zadowoleni. Aby ujęcie wyglądało jeszcze bardziej efektownie, poproszono jednego z kaskaderów, aby przed samą kamerą wykonał upadek do tyłu, jakby zdmuchnęła go jakaś straszna siła. Ostatnim planowanym ujęciem miał być widok na piechotę kozacką podczas pierwszego szturmu, tego prowadzonego przez Maćka Kozłowskiego i mnie. Piechota ma zatrzymać się, widząc szarżującą husarię, wypalić z bandoletów i muszkietów, a następnie pochylić się i skierować do przodu spisy. Popadłem w małą panikę, bo statyści ustawili się błyskawicznie, „ekspozycja" zachodziła nam za horyzontem, a ja, mając przecież grać w tej scenie, nie byłem przebrany. Pognałem więc w te pędy do Mięcia, który podstawił mi jeden z samochodów i pojechałem do Głównego Stanowiska Dowodzenia, gdzie mieściła się także garderoba aktorska. Gdyby okazało się, że jest zamknięta, musiałbym chyba wybijać okno. Na szczęście bez przeszkód, w pięć minut przebrałem się, chwyciłem z charakteryzatorni garść żelu na włosy, aby zrobić sobie osełedec i zdążyłem przed ujęciem. Dobrze też, że Darek Krysiak miał mój wąs w swojej walizce na planie. Okazało się jednak, że „ekspozycja" zaszła już na dobre i przeprowadziliśmy tylko generalną próbę strzelania. Ujęcie odkładamy do jutra rana. DZIEŃ 71 Środa, 29 kwietnia Ł.aczynamy więc od sceny kozackiego strzelania. Na czele z Krzywo-nosem (trzymam się zaraz za nim, aby nie wypaść z kadru), w rytm bijącego z playbacku bębna idziemy do zaznaczonej przez operatorów linii. Zatrzymujemy się. Maciek daje znak szablą. Biedrusko 201 Chowam swoją i zza pasa dobywam pistolet. Statyści wymierzają swoje muszkiety. Podnoszę powoli pistolet do góry. Maciek krzyczy: - Ognia! Ogłuszająca salwa z ponad stu muszkietów przyprawia nas o straszliwe dzwonienie w uszach. Ktoś wypalił bardzo blisko mojej głowy -przez chwilę nic kompletnie nie słyszę. Po oddaniu salwy wszyscy pochylamy się, gotowi przyjąć na siebie falę husarii. I tylko Grzegorz Kędzierski spogląda na niebo z niepokojem -wszystkie poranne chmurki zniknęły i robi się, mówiąc językiem filmowca, straszliwa blacha. Już to ujęcie niosło za sobą ryzyko trudności w późniejszym montażu. Przecież rozpoczynaliśmy atak „na pochmurno", a strzelamy chwilę później w pełnym słońcu. Ta pogoda jest wprost niezwykła. Po zmianie konfiguracji piechoty poprowadził ją raz jeszcze Alek Wysocki, czyli Sucharuka. Jerzy Hoffman wymyślił dla niego bardzo zabawny chód: - Idziesz szeroko, na ugiętych nogach, jak małpa, szeroko trzymasz ręce, a w nich szablę i pistolet. No i ten twój zabijający wzrok. Zastanawiałem się nieraz, skąd ja znam ten wzrok. Dopiero Miecio Janowski powiedział mi, że Alek jest młodszym bratem Piotra Wysockiego, odtwórcy roli księcia Gintułta w doskonale mi znanych „Popiołach". Aż stuknąłem się w głowę - faktycznie, Piotr miał taki sam przenikliwy, charyzmatyczny wzrok, co teraz Alek. Po tym ujęciu nieubłagane słońce unieruchomiło nas na kilka godzin. - W tym się nic nie zmontuje - kręcił głową Grzesio Kędzierski. ^Rzeczywiście, sporo ujęć z zeszłego tygodnia nakręciliśmy w „chmurce", a słoneczne mieliśmy już zrobione. Pozostawało tylko czekać do godziny szóstej, kiedy natężenie światła malało i można było robić dokrętki do ujęć „pochmurnych". Po obiedzie większość ludzi z ekipy porozkładała się więc bezczynnie na trawie i zaczęła się opalać. Od samego początku mamy tu w Biedrusku upały. Od prawie dwóch tygodni nie spadła kropla deszczu, chyba że liczyć te nasze, z wodotrysków. 202 Sto dni Hoffmana - Umiarkowany klimat, cholera! - klął Józek Jarosz. - Albo jest mróz, albo wieje, albo upal nie do zniesienia. Czy nie mogłoby być normalnej wiosny z odrobiną chmurek i deszczu? Na bezczynność narzekali także statyści na szańcu polskim, którzy leżeli tu od rana i jeszcze ani razu nie było na nich żadnego ujęcia. Zostałem do nich wysłany, aby wesprzeć ich na duchu. Nie było to łatwe. Chłopcy z wyższej szkoły pożarnictwa nudzili się jak mopsy. - Jak długo jeszcze? - pytali. - Kiedy skończymy? Kiedy dostaniemy obiad? Czy można iść siku? Co z wodą do picia? Na co czekamy? Próbowałem tłumaczyć, że w takim słońcu kręcić się nie da i pole-żymy tu pewnie do szóstej. - No to po co przywieźli nas tu o siódmej rano, o szóstej po południu nie mogli? I tłumacz tu takim, że w filmie nigdy nie wiadomo, kto i kiedy się przyda... Wreszcie zacząłem opowiadać im zabawne historyjki z życia ekipy. To ich trochę zaciekawiło. Naprawdę ożywili się jednak dopiero, kiedy autobus przywiózł z Poznania pięćdziesiąt statystek, z których udziałem kręcić mieliśmy dziś jasyr tatarski. Chłopcy z miejsca pognali do nich i szaniec dzielnych obrońców Rzeczypospolitej opustoszał zupełnie. Kiedy około siódmej wieczorem okazało się, że szaniec jednak zagra, niełatwo było zagonić strażaków z powrotem. - To taki film? - mówili rozczarowani. - Leżeliśmy przez dwanaście godzin i wystąpiliśmy tylko przez chwilę dopiero o siódmej. Tak to już jest. Trzeba dużo ciężkiej roboty i dużo cierpliwości, aby potem ktoś mógł usiąść w kinie i przez dwie godziny obejrzeć film, który robiło się przez pół roku. - Ale za to dziewczyny fajne - pocieszał jeden strażak drugiego. Ponieważ szaniec był już wolny, pobiegłem i ja sprawdzić. Na leśnej dróżce prowadzącej na plan jasyru ujrzałem Mięcia Janowskiego otoczonego wianuszkiem nastoletnich blondynek. Oni także zakończyli już zdjęcia. Faktycznie, ładne były te statystki. Jarek Woźniak, który dokonywał selekcji, ma dobry gust... A stary lis Miecio wiedział, do którego „unitu" wkręcić się na kierownika planu. Biedrusko 203 DZIEŃ 72 Czwartek, 30 kwietnia Wstatni dzień przed majowym świątecznym weekendem, a tu znów blacha! Gdybyśmy mieli dziś pochmurną pogodę, jak to zwykle w Polsce w kwietniu bywa, skończylibyśmy zdjęcia o drugiej. Cóż... Rok 1647 był to dziwny rok... i teraz też mamy dziwny rok. Pogoda uznaje, jak dotychczas, same ekstrema: albo mróz, albo upal. Z samego rana Maciek Kozłowski przekazał mi poufną informację: - Dziś mają kręcić bliskie plany zdobywanego przez Kozaków polskiego szańca. Bądź w pogotowiu, to wejdziemy tam razem. Ten facet przy każdym ujęciu pamiętał o mnie i pilnował, abym trzymał się blisko niego. Jakbym naprawdę był jego krewniakiem. Za to mu dziękuję i nie zapomnę do końca życia. Niestety, bezlitosne słońce spowodowało i tak ogromną obsuwę; musieliśmy skupić się na husarii i w efekcie szańca już nie zdobywaliśmy. W rezultacie nadaremnie obarczyłem swoim kostiumem biedną Wandę Kowalską, która w tym upale musiała się podwójnie nadźwigać. Tylko z rana ułożyliśmy ze statystów piękną kompozycję kozackiego pobojowiska po ataku husarii. Złamane kopie i piki, na pierwszym planie przebity spisą husarz (jedna jej część przymocowana jest do brzucha, druga do pleców), masa położonych pokotem trupów,' dwa leżące konie i starający się utrzymać je w bezruchu jeźdźcy. Strasznie się chyba namordowały, bo musiały tak leżeć przez dziesięć minut bez przerwy. Wszystkim trupom kozackim wciskałem do ręki kawałki pik i drewnianych szabel, aby trzymali je sobie przy brzuchach do góry i sprawiali wrażenie przebitych. Następnie husaria atakowała strzelający tabor. Tu jeden ze statystów Kozaków nieszczęśliwie nałożył białą czapkę z daszkiem, myśląc, że to już koniec ujęcia. Na jego głowę posypały się straszne gromy, bo w tym akurat momencie kaskaderzy husarze dokonywali karkołomnych upadków z koni w pełnym galopie. Krzysztof Zbieranek niewiele myśląc kazał wyrzucić z planu niefortunnego statystę. Jednak po przerwie obiadowej podszedł on do Hoff- 204 Sto dni Hoffmana mana, przeprosił, i błagał, by pozwolono mu zostać. Reżyser pozwolił i słusznie. Przecież widać było, że temu człowiekowi zależy, a nam zdarzały się już przecież większe wpadki. Dzisiejszy dzień można z powodzeniem nazwać dniem chwały drużyny kaskaderów Lecha Adamowskiego. Na trzy kamery kręcono ich upadki z koni. Było to diablo niebezpieczne, bo dokoła galopowali inni jeźdźcy, a przecież, gdyby koń wpadł na któregoś z leżących... Upadki rejestrowały trzy kamery. Nie jest łatwo trafić obiektywem w taki upadek, bo kaskader w pełnym galopie zeskakiwał na wyczucie. Bywało i tak, że operator zarejestrował tylko przejazd konia bez jeźdźca. Najwięcej fartu pod tym względem miał Bartek Frykowski, któremu w jednym ujęciu udawało się zarejestrować po dwie, trzy zrzutki. Pozostałym nie szło tak dobrze. Stąd też konieczność wielokrotnego powtarzania kaskaderskich popisów. Pierwsza trójka do upadku... Raz... dwa... trzy... - wszyscy leżą. - Stop! Po ujęciu! - krzyczy Józek Jarosz. Kaskaderzy podnoszą się z trudem dopiero po chwili. Wszyscy żyją, wszyscy cali. Jeden tylko zwichnął nogę. Następna trójka do upadku... Kolejny uraz nogi. Chłopcy wykruszają się jeden po drugim. I następna trójka... Patrzyłem na nich z podziwem. Oto młode chłopaki wsiadają na koń i nie wiedzą, czy po upadku podniosą się ze złamaną ręką czy nogą, czy może pędzący z tyłu koń zmiażdży im kopytami klatkę piersiową. Coś niesamowitego. Naszych kaskaderów wspomagali także dżygici. Jeden z nich przy upadku uwolnił nogę tylko z jednego strzemiona i koń ciągnął go po ziemi kilkadziesiąt metrów - efekt w kadrze znakomity. Wreszcie dość już tych upadków, materiał jest. I tylko Lech Ada-mowski ociera pot z czoła. Ponad połowa chłopaków silnie kuleje. Ale zachowują dobre humory, żartują ze swoich potłuczeń, dolegliwości. - Normalka... Oni najbardziej zasłużyli sobie na trzydniowy odpoczynek podczas nadchodzącego weekendu. Ale wyczekują już go niecierpliwie wszyscy - i my z ekipy, i jeźdźcy, i statyści, i konie. Straszliwy upał wszystkim dał się we znaki. Biedrusko 205 Kończymy dziś bitwę pod Żółtymi Wodami. Mamy tylko jedną zaległość: pozorowany atak piechoty kozackiej, ale to nakręcimy już przy okazji Zbaraża. Przed nami długi i zasłużony odpoczynek, potem nieco lżejszy tydzień, bez bitew, za to z obozem pod Piławcami. Kilka dni oddechu przed decydującą bitwą pod Zbarażem. DZIEŃ 73 Poniedziałek, 4 maja J. jak tu nie narzekać na pogodę! W świąteczny weekend upały się skończyły, a dziś na poligonie od rana leje jak z cebra. O jedenastej jestem już całkowicie przemoczony, na szczęście niezawodny Miecio Janowski wsadza mnie do jednego z busów i wysyła do Kiekrza, abym przebrał się w suche ciuchy i nałożył jakieś gumowce na nogi. Niestety, filmowiec, jeśli chodzi o aurę, jest wyjątkowo wybredny. Nie może być zbyt dużego słońca, nie może także padać zbyt rzęsisty deszcz. Wszyscy więc kryjemy się w samochodach i możemy tylko z ironią myśleć o spływających nam po policzkach strugach dżdżu -gdybyśmy mieli taką pogodę w zeszłym tygodniu, nasi pirotechnicy nie musieliby rozstawiać wodotrysków... Najbardziej cierpią dziś bez wątpienia jeźdźcy - przez cały dzień będą moknąć w siodłach, przemarznięci do szpiku, w kostiumach nasiąkniętych wodą. Pancerni, poprzebierani w kolczugi, żartują sobie, że do wieczora całkiem w nich zardzewieją i trzeba będzie jechać do kowala, żeby ich odkuł... Czyhamy więc na chwile bez deszczu, starając się wykorzystywać każdą z nich. Scena, którą mamy dziś do zrealizowania, to rozmowa czterech naszych bohaterów - Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego, Pod-bipięty i Zagłoby - podczas rekonesansu, na który swego porucznika wysłał książę Jeremi Wiśniowiecki z obozu w Czołhańskim Kamieniu. Tu właśnie podjazd rozdzieli się na cztery oddziały; jeden z nich poprowadzi Zagłoba, w wyniku czego znajdzie się na ukraińskim weselu, a potem w rękach Bohuna. 206 Sto dni Hoffmana Kiedy zaś czterej bohaterowie połączą się ponownie, zresztą na tej samej drodze, wysadzanej potężnymi drzewami, spotkają kolejnego oficera Jeremiego - Wierszułła, dowodzącego u Sienkiewicza książęcą chorągwią tatarską. Wierszu!!, grany przez Marka Cichuckiego, przyniesie hiobową wieść o rozproszeniu wojsk koronnych przez Chmielnickiego pod Piławcami. Niestety, około trzeciej deszcz znów zaczyna padać i wiadomo już, że naszego Wierszułła będziemy musieli zgrać jutro lub pojutrze, a dziś zdążymy najwyżej zgrać rewelacje Zagłoby, który będąc więziony przez Bohunowych Kozaków usłyszał strzępki zdań o miejscu ukrycia przez watażkę Heleny. Ciekawe, jak w tych deszczowych warunkach radzi sobie nasz drugi zespół, wzmocniony specjalistami od komputerów, kręcący dziś materiał do ujęcia wielkiego obozu wojsk koronnych pod Piławcami. Michał Żebrowski miał zwyczaj po każdym dublu ze swoim udziałem obserwować w podglądzie, jak rzecz cała wypadła, aby skorygować ewentualne niedociągnięcia w następnym ujęciu. Było to dlań nieco kłopotliwe, bo za każdym razem musiał schodzić z siodła, grał bowiem dziś przez cały czas konno. Niemniej po kolejnych dublach zasiadał obok Jerzego Hoffmana i bacznie obserwował monitor. Tymczasem reżyser, podenerwowany ulewą, spoglądał nań z coraz większą irytacją. I kiedy skończyliśmy już część sceny, dyżurni zaś zaczęli zbierać krzesełka, kable i oba monitory, Michał szybko podbiegł i poprosił operującego podglądem Pawła Kulika, aby pokazał mu ostatni dubel. Na to Jerzy Hoffman zerwał się ze swojego fotela i krzyknął strasznym głosem: - O nie, cholera jasna! Dość tego onanizmu! Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, a najbardziej sam Michał, który czmychnął reżyserowi nieomal spod wyciągniętej w górę ręki. DZIEŃ 74 Wtorek, 5 maja Z-imno nadal, ale przestało padać, możemy zatem od rana przystąpić do realizowania scen w obozie wojsk koronnych pod Piławcami. Biedrusko 207 Generalną ideą Jerzego Hoffmana jest ukazanie obozu podzielonego na dwie części. W tej pierwszej panować ma rozprzężeme> PUan~ stwo i całkowita anarchia - oto obraz pospolitego ruszenia szlacheckiego. Każdy przywiózł tu ze sobą więcej wiwendy i zbytków niz broni. Pijani panowie włóczą się bezładnymi kupami między d^iesi4;t'cami wozów i namiotów, śpiewając o buntownikach Chmielnickiego: - Batogami, batogami rozprawimy się z chamami! Druga część obozu to miejsce kwaterowania dywizji kSi?cia Jere~ miego. Panuje tu oczywiście ład i porządek, wszak to zawodowa, płat_ na armia prywatna, która po klęsce wojsk hetmańskich j#ko jedyna z powodzeniem opierała się przeważającym siłom kozackim- Dzięki kontrastowi między żołnierzami księcia Wiśniowiec*cieg° i bezładną kupą szlachty dowodzonej przez nieudolnych regimentarzy - Zasławskiego, Ostroroga i młodego Aleksandra Koniecpolskiego, syna sławnego hetmana (w filmie wystąpi tylko Ostroróg, kreowany przez Szymona Kobylińskiego) - widz łatwiej zrozumie, dl#czeS° "°" lacy zostali przez armię Chmielnickiego rozpędzeni na czterY wiatry oraz żal Skrzetuskiego i Wołodyjowskiego, że ich księciu I*ie oddano dowodzenia nad całością sił. Tak więc improwizujemy pełen pijaczków obóz. Mamy tylko cztery namioty, trzeba je więc będzie do każdego ujęcia kamery umiejętnie przestawiać. Wczoraj Krzysztof Zbieranek dał mi ciekawe zadanie dobowe: wymyślić kilka rodzajowych scenek pijackich. Oto, co wykoncyPowa*em: 1. Dwóch szlachciców chrapie, leżąc na wozie w czułym viscisku. 2. Szlachcic dosiada jednego z ciur obozowych i galop"i4e na mm po obozie, trzymając w jednej ręce bandolet, w drugiej gąsiorek miodu. 3. Kolejnych dwóch śpiewa, trzymając się pod ramiona ' loa-c 2?8" żakiem. 4. Jeszcze jeden leży pod namiotem, mamrocząc przez ^en- Naraz zrywa się z okrzykiem „Bij, zabij!", macając szablę u boku, a^e chwyta tylko pustą butelkę. Nie były to obrazy zbyt oryginalne, ale pierwszy i trzeć?1 udało mi się wcielić w życie. Kwintesencją charakteru naszego pospolitego ruszenia t^yła scenka zagrana przez Jerzego Braszkę, który budząc się, oczywiście? ?????> na wozie zdejmował swój but i wyjmował z niego słomę, mrucz^c: 208 Sto dni Hoffmana - Do gnoju, nie do boju... Najważniejszym wydarzeniem w obozie było natomiast spotkanie Skrzetuskiego, idącego z przyjaciółmi do księcia, z gromadą pijanych szlachciurów, której przewodzili Czapliński, czyli Jerzy Bończak, i Samuel Łaszcz, czyli Andrzej Grabowski. Samuel Łaszcz, strażnik koronny, był świetnym żołnierzem, ale jeszcze większym warchołem. Wisiało na nim około czterdziestu (!) wyroków za łamanie prawa, które najczęściej objawiało się w najazdach na sąsiadów i zajmowaniu ich ziem. Pan Łaszcz słynął jednak także z wielkiego poczucia humoru, toteż przysłane mu z sądów grodzkich wyroki, z których oczywiście nic sobie nie robił, bo miał możnych przyjaciół, tytuł senatorski i moc zasług wojennych, zebrał razem do kupy i podszył nimi swoją delię. Postać zatem niezmiernie interesująca. Pan Łaszcz zwrócił uwagę na Skrzetuskiego dzięki Czaplińskiemu, który młodemu oficerowi pamiętał zniewagę, jakiej doznał od niego w czehryńskiej karczmie. - I co, po pannie waść płaczesz? - zagaił Andrzej Grabowski, widząc śmiertelnie poważną minę Michała Żebrowskiego. - Nie płacz... Jeśli gładka była, to żyje! Na taką zniewagę oczywiście nasz Skrzetuski musiał zareagować -pchnął Łaszczą, aż ten się zatoczył. Wyszarpnął szablę, lecz Skrzetuski jednym ruchem wyłuskał mu ją z ręki. Był to ponoć pierwszy numer szermierczy w życiu Andrzeja Grabowskiego i, wedle słów obecnego na planie Tomka Abramskiego, aktor poradził sobie bardzo obiecująco. Awantura mogłaby zakończyć się niezłą siekaniną, bo nasz Podbi-pięta dobył już swego Zerwikaptura, gdyby nie fakt, że do akcji włączył się Zaćwilichowski (Andrzej Kopiczyński) i nakazał prowadzonej przez siebie piechocie wycelować muszkiety w zacietrzewionych szlachciców. Przy okazji i ja zaliczyłem swój pierwszy wojskowy egzamin: Krzysztof Zbieranek polecił mi wyszkolić tę grupkę piechoty, aby zareagowała na rozkaz Zaćwilichowskiego jak regularne, wyćwiczone wojsko. - Plutoon! Broń z ramienia! Forkiety wbij! - (Forkiet to taki kij z widełkami, na których opiera się muszkiet). - Broń na forkiet! Cel! Po kilku próbach statyści zachowywali się niczym doświadczony pluton egzekucyjny. Biedrusko 209 Bardzo dobrym posunięciem Jerzego Hoffmana było umieszczenie w grupce szlachty Czaplińskiego, który w zasadzie poszczuł Łaszczą na Skrzetuskiego. U Sienkiewicza Łaszcz chciał przywitać się z panem Zagłobą, z którym wcześniej zdarzało mu się ucztować. (Nie masz do picia męstwa w narodzie. Jeden pan Łaszcz pić umie, a drugi pan Zagłoba). Dopiero wtedy zwróci uwagę na młodego oficera, którego narzeczoną Bohun uprowadził ze zdobytego Baru. U nas zaś prowokatorem jest Czapliński i rzecz cała wygląda przejrzyście i czytelnie Przecież trudno byłoby Hoffmanowi pokazywać na wcześniejszych ujęciach uczty Łaszczą z Zagłobą. Poza tym przyjazd Jerzego Bończaka zwiastuje, że tego wieczora brydż - codzienna rozrywka naszej ekipy w Kiekrzu - ustąpi miejsca grze nieco bardziej ryzykanckiej, czyli pokerowi. DZIEŃ 75 Środa, 6 maja I o ostatni dzień przed Zbarażem, musimy zatem zlikwidować wszystkie ogony z poprzednich dwóch dni. Pogoda tym razem nie płata większych niespodzianek, od rana pracujemy w ostrym tempie Na pierwszy ogień idzie kilka brakujących ujęć do wczorajszej zwady w obozie piławieckim i sporo pijackich numerów w tle. Statyści reagują świetnie: toczą spory, biją się, śpiewają, tworząc przekonujący pozór jednej wielkiej uczty zamiast przygotowań do starcia z armią kozacką. Następnie „ognie bengalskie", czyli spontaniczny pomysł Jerzego Hoffmana. Rzecz polega na tym, że stojącą pośrodku obozu kukłę ubraną w strój kozacki lży otaczająca ją szlachta. Kilku pijanych podbiega do kukły, wypina tyłki i folguje kiszkom, dając „ognia". Trzem kaskaderom Kazio Wróblewski wsadził do portek gumowe rurki i puścił przez nie gaz łatwopalny; efekt okazał się rewelacyjny, wyglądało to tak, jakby chłopcy mieli ukryte w tyłkach miotacze ognia! - To jest dobre - śmiał się Adek Drabiński. - Urozmaici nam nieco cały ten obóz. 14. Sto dni Hoffmana 210 Sto dni Hoffmana Po południu na plan przyjeżdża Andrzej Seweryn. Odbędzie w namiocie rozmowę ze Skrzetuskim i wyśle go z podjazdem, aby dowiedzieć się czegoś o ruchach wojsk Chmielnickiego. W trakcie kręcenia tej sceny część ekipy przeniosła się szybko na plan poniedziałkowy, czyli w aleję ozdobioną uschłymi drzewami, którą podążali z podjazdem czterej rycerze. Ponieważ Michał Żebrowski zajęty jest jeszcze w namiocie księcia, kręcimy na stronę galopującego z naprzeciwka Wierszułła. Marek Cichucki z prawdziwym przejęciem przynosi czterem przyjaciołom hiobową wieść o kolejnej porażce wojsk polskich, rozproszeniu oddziałów koronnych pod Piławcami, o klęsce haniebnej, bo bez bitwy. Ponieważ ekspozycja się kończyła, w ekspresowym tempie już po przybyciu Michała kręciliśmy reakcje czterech rycerzy na wieści przywiezione przez Wierszułła. Dwa duble na całą siedzącą na koniach czwórkę, nieco czasochłonne, bo Marek ma długą kwestię, a i każdy z czterech głównych bohaterów ma coś do powiedzenia. Kolejne dwa na parę Skrzetuski - Zagłoba; żadnych poprawek, wszystko dobrze, szybciej tylko, bo zaraz będzie ciemno! Następne dwa na parę Wołodyjowski - Podbipiętą. I teraz jeszcze tylko osiem dubli, po dwa na każdego z rycerzy. Trzaskam jeden klaps po drugim, bo nasza główna klapserka Małgosia Kierska boi się koni. Razem czternaście dubli, aby .mieć standardowy komplet ujęć. Niestety, ze Skrzetuskim nie poszło nam tak łatwo. Aktorów zwolniono wraz z końmi i Michał pozostał sam (w kadrze widać tylko jego i czubek końskiego łba). Michałowi oczywiście brak towarzyszy nie przeszkadzał, gorzej było z jego wierzchowcem, który gdy tylko ujrzał, że koledzy podążyli już w kierunku stajni, za nic w świecie nie chciał stać w miejscu i psuł Romkowi Suszyńskiemu kadr. W efekcie konia przytrzymywać musiało czterech chłopa, po każdym na kończynę i dopiero to pozwoliło nam dokręcić bliskie ujęcia na Michała. - Pod Zbaraż! - zakrzyknął na zakończenie ujęcia Skrzetuski, usłyszawszy o rozkazie księcia, nakazującym zbierać się wojskom w byłej posiadłości książąt Zbaraskich. Pod Zbaraż.... Oblężenie zamku zaczynamy od jutra. To będzie największa bitwa w „Ogniem i mieczem". Biedrusko 211 DZIEŃ 76 Czwartek, 7 maja Wczoraj nasi czterej bohaterowie wraz z Wierszułłem co koń wyskoczy pognali na czele chorągwi pod Zbaraż. Jerzy Hoffman zatem przyspiesza akcję - wojska mają gromadzić się w twierdzy bezpośrednio po klęsce piławieckiej, która miała miejsce we wrześniu 1648 roku. Czas między tą datą a rozpoczęciem oblężenia Zbaraża, które trwało od 10 lipca do 22 sierpnia 1649 roku, wypełnią w filmie poselstwo Kisiela wiozącego Chmielnickiemu buławę hetmana wojsk zaporoskich, pojedynek Wołodyjowskiego z Bohunem oraz wyprawa Zagłoby, Wołodyjowskiego i Rzędziana po więzioną w Czarcim Jarze pod Jahorlikiem Helenę. Naszej ekipie tych kilka miesięcy (u Sienkiewicza rok prawie) minęło w ciągu jednej zaledwie nocy - dziś rozpoczynamy kręcenie zdjęć oblężenia Zbaraża. Strona polska to trzystu statystów w strojach piechoty i artylerii, armaty ustawione na szańcu - trzech długich okopach, najeżonych wbitymi ukośnie palami - setka husarzy, czterdziestu dragonów oraz nasi główni bohaterowie: książę Jeremi, Zaćwilichowski, ksiądz Mu-chowiecki, Skrzetuski, Wołodyjowski, Zagłoba, Podbipiętą i Wier-szułł, a także Oficer I, czyli Andrzej Żółkiewski. Kwiat polskiego rycerstwa bronić zatem będzie murów Zbaraża -gipsowo-drewnianej makiety, zbudowanej w ciągu miesiąca (kto pochwali się tak wspaniałym czasem przy budowie twierdzy?) przez naszych dzielnych górali, dowodzonych przez scenografkę Annę Bohdziewicz i kierownika Andrzeja Rychtarczyka. Mury są rekonstrukcją autentycznej twierdzy zbaraskiej, zbudowanej na planie kwadratu przez fachowców niderlandzkich na początku XVII w. Nam oczywiście wystarczy jeden bok z bramą wjazdową, ograniczony dwoma potężnymi narożnikami; tylko ten „kawałek" liczy sobie osiemdziesiąt osiem metrów, jest więc czego bronić. Na księcia Wiśniowieckiego spogląda olbrzymi herb jego rodu, zawieszony nad bramą - ród Wiśniowieckich przejął zamek książąt Zbaraskich w roku 1631. 212 Sto dni Hoffmana Główni bohaterowie pojawiają się zatem konno na wałach, skąd obserwują wyłaniającą się zza horyzontu dziesięciokrotnie liczniejszą armię kozacko- tatarską. Reakcje każdego są oczywiście adekwatne do charakterów. W związku ze swoją kwestią pewne wątpliwości miał Wiktor Zborowski. Pamiętał mnie dobrze z programu „Egzamin dojrzałości", emitowanego w Polsacie, gdzie rekomendowany przez Jerzego Hoffmana, układałem dla niego, Krzysia Kowalewskiego i Andrzeja Kopiczyńskiego pytania z Trylogii. Teraz podszedł do mnie i pokazał swoją kwestię. - Zobacz - mówi. - Ordy i Kozactwa jest za pól miliona... O co w tym chodzi, nie ma tu jakiegoś błędu? Akurat pamiętałem to zdanie z książki. - Po prostu w scenariuszu ktoś zamienił jedną literkę, powinno być „na pół miliona". - No, teraz wszystko jasne i ma sens. Uspokojony Wiktor dosiadł wierzchowca, potężnego karego z Kętrzyna, i swoją kwestią przyprawił z kolei o zaniepokojenie Zagłobę, który dopiero w tym momencie poczuł, że w tym oblężeniu będzie musiał oswoić się z tłokiem, którego przecież tak nie lubił... Dzisiaj też przekonaliśmy się, jak ważne są detale. Nasz ksiądz Mu-chowiecki, czyli Leszek Teleszyński, zawieruszył gdzieś krzyżyk, wiszący zwykle na jego piersi. Jak na szanującego się duchownego przystało, nie mógł to być krzyżyk niepozorny - ten był duży, pozłacany i w dodatku wysadzany „rubinami". Cała prawie ekipa szukała tego krzyżyka pod końskimi kopytami, w miejscu, gdzie Leszek dosiadał konia, i nieopodal, obok wierzchowców księcia i jego oficerów. Bez rezultatu. Odtąd nasz ksiądz musiał zasłaniać swoją pierś ręką lub... końskim łbem. Tymczasem do księcia Wiśniowieckiego przybyło konno poselstwo kozackie: Andrzej Szczytko i Tomek Biernawski. Ciekawostką jest, że do roli granej przez tego pierwszego planowany był Bogusław Linda... - Hetman kazał powiedzieć, że w gości przybył do Zbaraża i jutro w zamku was odwiedzi. - Powiedz mu, że nie jutro, ale dziś wydaję ucztę w zamku! - odpowie na to Andrzej Seweryn. I kiedy główna część ekipy pracowała nad tym ujęciem, „unit II" miał skręcić masy Kozaków podchodzące pod Zbaraż. Szefowali tu Jerzy Gościk i Jacek Butrymowicz oraz Marek Wolski. Najważniejszą Biedrusko 213 osobą był jednak specjalista od multiplikacji komputerowych, do którego wytycznych musieliśmy się stosować. Cała ta czwórka stała przy kamerze, pod murami Zbaraża, ja zaś z kaskaderami zostałem wysłany do statystów, aby ich ustawiać wedle życzeń komputerowca. Wieczorem okazało się, że było to najcięższe z zadań, jakie mieliśmy wykonać w całym filmie... Ośmiuset statystów, zdenerwowanych tym, że ujęcia przedobiednie z ich udziałem należało powtarzać (po obiedzie wyszło po prostu słońce), rozległy teren, który należało nimi zapełnić... Najpierw po lewej stronie, patrząc od kamery, ustawialiśmy ze statystów kolumnę długą na prawie trzysta metrów, szeroką może na piętnaście. I ta kolumna spod samego lasu (a las z murów Zbaraża widać w zasadzie na horyzoncie) maszerować miała trzysta metrów do przodu, tradycyjnie w dwóch dublach. Następnie cały pochód przesuwaliśmy piętnaście metrów w prawo, wycofywaliśmy pod las i znowu marsz. I właśnie takimi paskami statystów zapełnić mieliśmy cale pole, szerokie w tym miejscu na bite sto pięćdziesiąt metrów. W dodatku pomiędzy paskami nie mogło być odstępów, tak więc nasi kaskaderzy pod przewodem „Długiego" za każdym razem wyznaczali taśmą i patykami piętnastometrowy tor dla maszerujących, każdy graniczący z poprzednim. Tak właśnie kręci się materiał, z którego specjalista od multiplikacji wybiera wpierw ujęcie na puste pole, następnie zaś z kolejnych wycina po pasku ludzi i zapełnia nimi całe pole. Rezultat jest na ekranie rewelacyjny: Ordy i Kozactwa na pół miliona... Cóż, łatwo planować, gorzej zmusić statystów do czegoś, co wydaje im się bezrozumne i jest monotonne. Około wpół do szóstej wojaków nie można już było oderwać od ziemi. Z „Długim" podchodziliśmy nieomal do każdego z osobna, nakazując i prosząc, aby wstał. - Cofnąć się dwadzieścia metrów! Nikt nie wstaje. - Za mało, jeszcze ich cofnij - rozlega się w krótkofalówce głos Jerzego Gościka. - No to jeszcze trzydzieści metrów pod las. - Zagęść ich, są luki. - Trzymać się kupy! Nie rozłazić się. - Cofnij ich pod sam las! 214 Sto dni Hoffmana A potem z lasu wychodziła ledwie połowa wojaków. Reszta została w przyjemnym cieniu, bo znów zrobił się straszliwy upał. Wreszcie ostatnie ujęcia, najprzyjemniejsze. - Rozprosz ich teraz po całym polu. Wypełnianie robimy, niech stoją jak najdalej od siebie. ? Mówię im więc, aby się rozproszyli, a oni: - Przecież kazałeś nam trzymać się w kupie, już sami nie wiecie, czego chcecie! To ostatnie ujęcie kosztowało nas najwięcej wysiłku; wojaków także. W końcu słyszymy upragnione: „Dobra, mamy zrobione!" Rozpuszczam statystów, którym nagle przybyło sił i biegną w stronę murów, jakby chcieli za swoje dzisiejsze męki zdobyć Zbaraż jednym uderzeniem, a przy okazji stratować ekipę, która właśnie odprawiła posłów kozackich. - Już atakują? - zdziwił się Krzysztof Zbieranek. - Przecież nie wydałem rozkazu! Za chwilę słyszę w krótkofalówce Jacka Butrymowicza: - Poczekaj chwilę, pan od multiplikacji chce jeszcze jedno ujęcie. Śmieję się tylko, machając ręką do zgromadzonych przy kamerze i pokazując ten niezamierzony szturm. Na szczęście statyści nie mieli ochoty mścić się na nas za te straszliwe marsze. Ominęli Zbaraż i pobiegli do swoich autobusów. Wykonaliśmy z „Długim" straszliwą robotę. Docenił to Jerzy Go-ścik, który powiedział: - Bez ciebie byśmy tego nie skręcili. Pokazałem tylko ręką w milczeniu na Wojtka i resztę kaskaderów. Nasz najcięższy dzień dobiegł końca. Marek Wolski zaprosił nas w nagrodę na jednego. Przysłowiowego. DZIEŃ 77 Piątek, 8 maja Ud rana mamy na planie miłych gości: Iwonę Schymallę i Pawła Pochwałę z ekipą telewizyjnego programu „Kawa czy herbata". Już po raz drugi! Biedrusko 215 Przedstawiane były po kolei wszystkie piony; program szedł na żywo od szóstej, a mimo to mało kto zaspał. O ósmej wystąpił, jako ostatni, pion reżyserski, a potem cała ekipa ustawiła się do pamiątkowego zdjęcia. Józek Jarosz czekał niecierpliwie końca i natychmiast zapędził wszystkich do roboty Kolejny dzień ujęć na Zbaraż, szaniec i obrońców. Kazio Wróblewski i jego pirotechnicy ładują wszystkie działa na szańcu - dziś obiektywy naszych kamer trząść się będą od salw polskiej strony- Kaskaderzy przebrani za artylerzystów po każdym wystrzale podciągają działa z powrotem na pozycję, a przy kilku bliskich eksplozjach wykonują karkołomne upadki - Kozacy także mają dobrych puszkarzy. Przy tych ujęciach już widać, czuć wojnę... Strzelają także żelazne lufy ułożone na blankach. I właśnie przez nie omal nie doszło do tragicznego wypadku. Otóż jedna taka lufa po wystrzale zachwiała się i spadła na stojących pod murem statystów w strojach piechoty polskiej. Jeden z żołnierzy upadł. Kamera przestała pracować, rozległy się okrzyki: - Co się stało?! - Dawajcie szybko lekarza! - Już nie żyje! W tym momencie wszyscy struchleli. Przybiegł doktor, szybko zbadał chłopaka. - W porządku. Jest tylko w szoku, dziś trzeba odesłać go do domu... Dwóch kaskaderów odprowadziło słaniającego się na nogach wojaka na „kamp". Miał wielkie szczęście. Olbrzymia rura otarła się tylko o jeg° głowę, uderzając w ramię. Dyżurni pobiegli na mury sprawdzić zamocowanie reszty luf mi?-dzy blankami. Na wszelki wypadek już z nich nie strzelaliśmy Wydarzenie to wytrąciło ekipę nieco z równowagi, najważniejsze jednak, że nic poważniejszego się nie stało. Kręcimy zatem dalej- Andrzej Seweryn stojąc pośród obrońców będzie wysyłał w bój i husarię ze Skrzetuskim i Podbipiętą na ?????, ? dragonie z Wołody-jowskim i Oficerem I. To pewnie wspaniałe uczucie tak galopować na wroga, niemniej naszym aktorom perspektywa spędzenia prawie całego dnia W siodle wcale się nie uśmiecha... 216 Sto dni Hoffmana Zaraz po przybyciu na plan Krzyś Kowalewski i Zbyszek Zamachowski wyszli na szaniec, z zadowoleniem stwierdzając, że do zdjęć już wszystko gotowe: statyści na pozycjach, koniarze w pogotowiu, koniarki także. A podstawowym zadaniem tych ostatnich jest oporządzanie i podprowadzenie koni dla-aktorów, aby przed samym ujęciem ustąpić im miejsca. Kowalewski, spoglądając na szaniec, rzecze: - Tak, tak... Nasze dziewczynki siedzą już na naszych konikach. - I mogłyby w zasadzie siedzieć tak do końca dnia - wzdycha Zbyszek Zamachowski, który porusza się dość sztywno po całym dniu spędzonym wczoraj w siodle. Ogromnie zazdrościłem naszym aktorom - także chciałem choć w jednej scenie pokazać się konno. Przez zimę nawet specjalnie wziąłem kilka lekcji. Okazja mogła nadarzyć się dzisiaj, bowiem na popołudnie zaplanowaliśmy przybycie armii Chmielnickiego pod Zbaraż. Cóż by tam szkodził dodatkowy Kozak IV alias Krywonosenko? Poszedłem więc z rana do Marka Zaleskiego, głównego decydenta w sprawach końskich, i zapytałem, co można zrobić w tej sprawie. - Przynieść butelkę czarnego Johnny Walkera - odpowiedział bez namysłu. Westchnąłem cicho po wyjściu z komendantury obozu końskiego. Zgubny przykład wykwintnych i, niestety, dość drogich upodobań Józka Jarosza rozprzestrzeniał się na całą ekipę. Ale raz kozie śmierć. Taki podjazd z fasonem, konno, wart byłby nawet trzech butelek! Wróciłem zatem do Marka i przystałem na jego warunki. Niestety, z armią Chmielnickiego pod Zbaraż nie podjechałem -Krzysztof Zbieranek poleci! mi ustawić statystów, a kiedy już to zrobiłem, armia ruszyła. Na szczęście były to plany bardzo ogólne. Jutro rano dokrętki, zbliżenia na Chmielnickiego i atamanów. To moja ostatnia szansa. Wieczorem okazało się, że w wojskowym kasynie czarnych Walkerów nie ma. Marek Zaleski musiał zadowolić się zwykłym koniakiem. Na szczęście przyjął go bez skrzywienia. Wieczór w Kiekrzu spędzimy bardzo przyjemnie wraz z Jerzym Hoffmanem, a potem Wiktorem Zborowskim, Maćkiem Kozłowskim, Jerzym Dukayem, Krzysiem Mączyńskim i mężem Iwony Schymalli, który ma fantastyczną wiedzę historyczną na temat XVII wieku, Biedrusko 217 a w dodatku stoi na czele zespołu mającego wypromować „Ogniem i mieczem" w Stanach Zjednoczonych. Na rozmowach wokół historii i filmu zejdzie nam prawie cała noc. Uda mi się z tą końską sceną czy nie? U DZIEŃ 78 Sobota, 9 maja dało się! Po wysłaniu wszystkich przebranych statystów na Zbaraż (mamy ich dziś znów około tysiąca, grać będziemy na obie strony) pozostałem z charakteryzowanymi właśnie Bohdanem Stupką, Maćkiem Kozłowskim, Jerzym Dukayem i Włodzimierz Brodeckim, przebrałem się szybko, nałożyłem żel na osełedec i razem ruszyliśmy autobusem na plan. Mój szef Krzysztof Zbieranek już miał krzyknąć na mnie straszliwym głosem, ale przekonał go Tomek Biernawski, wtajemniczony w moją transakcję z Markiem Zaleskim. Andrzej Matławski załatwił mi pięknego siwka, ze swojej zresztą stadniny. I tak, przyczajony za plecami Maćka Kozłowskiego, który znów polecił mi trzymać się blisko siebie, przyjechałem wraz ze starszyzną pod Zbaraż. Włodzimierz Brodecki, nasz pisarz wojskowy, a mój bardzo życzliwy kolega, mrugnął do mnie okiem. - Widzisz? Udało się. Po obiedzie nakręciliśmy naszą najwspanialszą chyba scenę militarną: frontalny atak całej armii kozackiej. Sprawił on najwięcej radości jeźdźcom, którzy, przebrani w komplecie tym razem za Kozaków, zaprezentowali wspaniałą szarżę krzyczeli przeraźliwie, cwałując, z uniesionymi szablami w rękach. Było to dość niebezpieczne, bowiem masa ich przejeżdżała w szalonym pędzie przed samą kamerą, ale w kadrze wyszło to rewelacyjnie. Jazdę prowadzili Maciek Kozłowski i Dziunek. Ten pierwszy jeździł dziś konno niemal przez cały dzień. Teraz, rozebrany do połowy z szerokim, „opalonym" przez charakteryzatorki torsem, szalał przy szturmie, krzycząc i wymachując szablą. Bawił się przy tym znakomi- 218 Sto dni Hoffmana cie. Właśnie z tych ujęć ze sobą galopującym na czele konnicy kozackiej Maciek będzie najbardziej dumny. Ale co tu się dziwić... Naprawdę jazda wypadła wspaniale. Dotrzymała jej kroku i piechota, prowadzona przez Jerzego Du-kaya. Kaskaderzy padali od wybuchów, założonych przez pirotechników, statyści krzyczeli; nareszcie coś się działo, nareszcie jakaś walka... Tysiąc prawie chłopa, niosących faszynę, czyli pęki gałęzi do zasypywania okopów, worki, drabiny - wszyscy biegną, potrząsając groźnie bronią palną, szablami, spisami, kiścieniami... Rewelacyjny szturm. W środku był oczywiście i bęben bitewny. Narobił on tradycyjnie sporo zamieszania, bo ustawiając wszystkich statystów, rozdając im drabiny, worki i faszyny, zapomnieliśmy o wyznaczeniu sześciu chłopa do pchania tego bębna. Tymczasem Józek Jarosz krzyknął: „Akcja!" i wszyscy z krzykiem ruszyli do przodu. Ponieważ byłem wciąż w kozackim kostiumie, a stałem obok bębna, bo tam nakazał mi być Krzysztof Zbieranek, zatrzymałem sześciu chłopaków, kazałem im odrzucić spisy i razem zaczęliśmy pchać ów nieszczęsny bęben. Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz potem Krzysztof Zbieranek zbeształ mnie głośno za to, że pcham się do pierwszej linii, zamiast pilnować bębna. Kogo on tam zobaczył? I już do końca dnia pilnował, abym przypadkiem nie wziął udziału w tym szturmie. Szkoda, takiego wspaniałego ataku tysiąca dwustu ludzi i koni już kręcić nie będziemy. A nasi reżyserzy byli z tego, co widzieli w podglądach, naprawdę zadowoleni. Miałem żal do Krzysztofa Zbieranka nawet nie o to, że nie pozwolił mi pobiec z tym tłumem, ale że zbeształ mnie zupełnie niesłusznie. Może miał pretensje, że samowolnie zagrałem z rana konno? Choć przecież i reżyserzy, i szefostwo koniarzy wyrazili na to zgodę, cóż więc szkodził jeden Kozak więcej... Dopiero później zrozumiałem, że Krzysztof Zbieranek był już przemęczony i to znacznie bardziej niż ktokolwiek z nas, bo odwalał naprawdę największą robotę, bez przerwy, już od tylu tygodni komenderując masami statystów i koni, pilnując, czy są wszystkie rekwizyty, czy każdy jest przebrany, ucharakteryzowany, uzbrojony. Każda zmiana koncepcji Jerzego Hoffmana była automatycznie kolejnym poleceniem dla Krzysztofa Zbieranka, który kilka razy dziennie prowa- Biedrusko 219 dził statystów do przebiórek, przezbrojeń... Miał wprawdzie asystentów, ale to człowiek z gatunku tych, co to sami lubią dopiąć na ostatni guzik. Przemęczenie czasami każe takiemu człowiekowi myśleć, że otoczenie działa mu na przekór. A przecież ja zawsze w miarę sprawnie wykonywałem jego polecenia. W końcu widzę, że pracuje na planie naj-ciężej. I do końca zdjęć zamierzam pomagać mu w pracy, czy będzie tego chciał czy nie... DZIEŃ 79 Poniedziałek, 11 maja L/ziś ten wielki szturm kozacki wtargnie na wały i stoczy na nich zaciętą walkę. Około trzystu obrońców na ponad ośmiuset atakujących! Część koniarzy została dziś spieszona - w walce o szaniec przyda się każdy dodatkowy człowiek. Proporcja trzy do ośmiu stawia zresztą obrońców naszej makiety w znacznie lepszej sytuacji niż mieli prawdziwi zbarażczycy. Przed trzystu pięćdziesięcioma laty na każdego z nich przypadało piętnastu Kozaków! Najciężej jest zmusić rozleniwionych upałem statystów do dźwignięcia podstawowych akcesoriów siedemnastowiecznego zdobywcy twierdz: faszyny, worków z piaskiem, choć te akurat były lekkie jak piórko, bo wypchane suchymi trocinami, i drabin - tych, faktycznie ciężkich jak diabli, wszyscy wojacy boją się jak ognia. Trzeba to wszak nie tylko podnieść, ale i przebiec się z tym kawałek. Na samym szańcu zaś czeka strzelanina, walka i niechybny upadek z drabiny do fosy. Dziś kaskaderom można było tylko współczuć - nie dość, że spadali jeden po drugim, to jeszcze leciały na nich drabiny, worki i faszyna następujących za nimi oddziałów. I znów nasi kaskaderzy, poprzebierani za Kozaków, zmierzyli się z szermierzami, których znakomita większość szańca broniła. Tym razem jednak chłopcy Lecha Adamowskiego, w odróżnieniu od Żółtych Wód, gdzie zwyciężyli szermierzy, musieli uznać ich wyższość. Przecież Henryk Sienkiewicz i książę Jeremi w grobie by się przewrócili, gdyby Zbaraż padł, i to po pierwszym szturmie... 220 Sto dni Hoffmana Z tego faktu nie robili sobie jednak nic a nic statyści, a zwłaszcza chłopaki ze szkoły strażackiej. Gdy tylko usłyszeli sygnał: „Akcja!", pięli się zapamiętale na szaniec, grzmocili drewnianymi szablami swoich kolegów z piechoty i walczyli tak długo, aż tamci uciekli pod mur. Na nic zdały się okrzyki: „Stop akcja! Przerwać walkę!" Rozbudzony duch bojowy u strażaków dał o sobie dziś znać i dopiero po opanowaniu szańca wznosili ręce do góry, jak po wygranym meczu, śmiali się i cieszyli. Bawili się po prostu świetnie i zdobywali Zbaraż w każdym kolejnym dublu. Adek Drabiński, widząc to, dusił się wprost ze śmiechu. - Patrz - wskazywał ręką Jerzemu Hoffmanowi - oni są rewelacyjni. Gdyby jeszcze tylko nie śmiali się na ujęciach... Fakt. Była to dziś nasza największa bolączka. - Słuchajcie, to ma być prawdziwa wojna, jak będziecie się śmiać, to każemy wam wbiegać pod szaniec i dźwigać te drabiny do wieczora. To musi być na poważnie! - grzmiał i apelował Krzysztof Zbiera-nek. Ale statystom bardzo spodobało się zdobywanie Zbaraża, traktowali to jak świetną zabawę i z powodu widocznego rozbawienia na niektórych twarzach musieliśmy powtarzać ujęcia jeszcze długo. W tym właśnie szturmie poległ Jerzy Dukay i tym samym zakończył swój udział w zdjęciach. Miał zagrać tylko jeden dzień, powiadomić na Siczy Chmielnickiego o nadchodzeniu Lachów, a tymczasem wyrósł na pierwszego po Krzywonosie atamana. Jego rola nazywała się niepozornie - Kozak VII - więc wespół z Maćkiem Kozłowskim nadaliśmy mu imię Hładkiego, atamana kurzenia mirhorodzkiego, który występuje i u Sienkiewicza. Świetnie jeździł konno i grał u nas od początku Biedruska, pod Żółtymi Wodami i teraz, pod Zbarażem. Z pewnością nie żałował więc jednego zdania, które w Biskupinie wypowiedział za niego Dymitr Mirhorodzki (to prawdziwe nazwisko, wywodzące się od miasta Mirhorod, w którym siedzibę miał właśnie kurzeń Hładkiego), ani tego, że na darmo ogolił się wtedy do skóry. Zbyszek Gruz zrekompensował mu to z nawiązką i w ten sposób Jerzy Dukay przejdzie do historii kina także jako jeden z najdzielniejszych atamanów kozackich. Biedrusko 221 DZIEŃ 80 Wtorek, 12 maja \Jd wielu już dni Jerzego Hoffmana trapił problem związany z postacią naszego Zagłoby. Pełen wizerunek osobowości pana Onufrego zawierać musiał bowiem nie tylko jego cięty i bystry język, biegłe operowanie humorem i maksymami, lisi spryt przejawiający się w wielości fortelów, ale także odrobinę męstwa, które właściwie wypływało ze splotów korzystnych okoliczności, co jeszcze bardziej ubarwia postać i czyni ją bardziej komiczną. Taki bohater mimo woli, z przypadku, bawi nas przecież najbardziej, jest także znacznie bardziej autentyczny od herosa, który nigdy nie okazuje strachu i pokonuje bez trudu wszystkich wrogów. Bohatera ze spiżu podziwiamy, tego przypadkowego lubimy, także dlatego, że jest nam bliższy. Wierzymy wszakże, że i sami przy korzystnym zbiegu okoliczności moglibyśmy zostać bohaterami. Tak więc Zagłoba według Hoffmana także powinien zabłysnąć jakimś czynem bitewnym. Jak pamiętamy, Henryk Sienkiewicz pozwolił swemu bohaterowi w bitwie pod Konstantynowem zdobyć chorągiew w ten sposób, że jeden z uciekających Kozaków po prostu cisnął ją, uciekając, ta zaś spadła imć panu Onufremu akurat na głowę. Znacznie większym wyczynem było już jednak usieczenie pod Zbarażem Burłaja, jednego ze znamienitszych dowódców kozackich, pierwszego nauczyciela Bohuna. Tu również panu Zagłobie pomógł przypadek. Burłaj po prostu przystanął, zdziwiony widokiem szlachcica, którego przed kilkoma tygodniami gościł u siebie jako zaufanego Kozaka posiadającego piernacz Bohunowy (wykradziony watażce przez Rzędziana) i podarował mu jeszcze wypoczęte konie, aby mógł jak najszybciej dowieźć mołodycę „synkowi". Zaskoczenie Burłaja wykorzystuje Zagłoba i bez namysłu tnie go szablą przez łeb. Z tych dwóch epizodów umyślił Jerzy Hoffman ułożyć jeden. Bitwy pod Konstantynowem w scenariuszu nie ma. Brak także epizodu z Burłajem podczas wyprawy Zagłoby, Wołodyjowskiego i Rzędziana po więzioną w Czarcim Jarze Helenę. Tak więc zdziwienie Bur- 222 Sto dni Hoffmana łaja na widok Zagłoby byłoby całkowicie nieuzasadnione i przemyślny koncept Sienkiewicza poszedłby na marne. Tak czy tak Jerzemu Hoffmanowi pozostawało złączyć w jedno to, co zostało z dwóch bohaterskich wyczynów Zagłoby. W efekcie Krzyś Kowalewski jako aktorsko- militarne zadanie dostał dziś zdobycie chorągwi pod Zbarażem. Zrobienie z tego przekonującej sceny, w pełnym pędzie (łatwo to było opisać na papierze), dla ekipy wydawało się przedsięwzięciem mało realnym. Konie nawet stać nie chciały w kadrze, trudno je było utrzymać, a co dopiero zgrać jeszcze uciekającego konno Kozaka, rzucającego chorągiew na też jadącego Krzysia Kowalewskiego, który w dodatku w biegu musiałby się z nią szamotać! Jerzy Hoffman od rana myślał o czymś bardzo intensywnie, a ponieważ akurat mu się napatoczyłem, zawołał mnie na stronę. - Słuchaj - zaczyna - czy przełknąłbyś taką scenę: oto Zagłoba kryje się w okopie, spanikowany szturmem Kozaków i odbywającą się dokoła walką. Naraz obok niego upada granat, on z przerażeniem go odrzuca, trafia przypadkowo w grupę wbiegającą na szaniec, ze sztandarem, ten spada mu na głowę... - ...i wtedy Zagłoba zaczyna szamotać się z płachtą, a gdy spostrzeże swą pomyłkę, wydaje triumfalny okrzyk - podchwyciłem. - I co o tym myślisz? Pokiwałem głową z entuzjazmem. Okazało się, że reżyser trafił w dziesiątkę. Gdy po południu przystąpiliśmy do kręcenia tej sceny, po każdym dublu z udziałem Krzysia Kowalewskiego rozlegały się oklaski ubawionej do łez ekipy i tłumu gapiów, który codziennie nam towarzyszy. Proszę sobie wyobrazić następującą scenę: Oto Krzyś Kowalewski, zrezygnowany i rozzłoszczony szturmem (na pewno oddałby wszystko, co ma, aby siedzieć gdzieś w zacisznej gospodzie), z desperacji chwyta leżący nieopodal gąsiorek i przechyla go do gardła. Niestety, naczynie jest puste, co jeszcze bardziej złości Krzysia, więc wyrzuca on gąsior daleko za siebie, gdzie widać szturmujących okopy Kozaków. Naraz obok niego pada granat z zapalonym lontem. Krzyś machinalnie bierze go do ręki, spogląda nań nierozumiejącym wzrokiem i odkłada na stojącą obok beczkę. Naraz przychodzi na Krzysia gwałtowne opamiętanie (to jego własny pomysł - rewelacyjny!), chwyta więc granat, który „parzy" go w ręce, i odrzuca do ty- Biedrusko 223 łu, poza okop.. I w tym momencie na głowę spada mu chorągiew kozacka. Krzyś szamocze się gwałtownie z płótnem, które omotuje jego głowę coraz bardziej, wymachuje rozpaczliwie szablą na wszystkie strony, próbując dosięgnąć wyimaginowanych przeciwników, krzyczy: - Puszczaj chamie, daruję cię zdrowiem! Wreszcie nasz Zagłoba wynurza się spod chorągwi. Spogląda dokoła, nie rozumie, co się stało. Jeszcze raz rzuca okiem na płótno... - Zdobyłem chorągiew... O szelmy, nie znałem swojego męstwa! Zdobyłem chorągiew w tej bitwie! Stop kamera. Burza oklasków. Tak powstała najzabawniejsza scena w filmie. Gdyby Kowalewski musiał „walczyć" z chorągwią konno, nie wywołałby tak komicznego efektu. Owa reakcja na granat dodała mu jeszcze mocy. A dzięki dzisiejszej scenie Zagłoba zostanie bohaterem podwójnym. Adek Drabiński wpadł na pomysł, aby odrzucony przez niego gąsior trafił w głowę szturmującego okop Krzywonosa. Załatwienie Krzywonosa garnkiem jest z pewnością bardziej w stylu Zagłoby, niż usieczenie Burłaja szablą. ) DZIEŃ 81 Środa, 13 maja lo wielkich starciach piechoty nadszedł czas na zmagania konnicy. Na polach zbaraskich dojdzie dziś do walki husarii prowadzonej przez Skrzetuskiego z jazdą tatarską Tuhaj-beja. Kulminacyjnym momentem bitwy będzie pojedynek Michała Żebrowskiego z Danielem Olbrychskim - scena bardzo efektowna, a więc i diablo trudna do wykonania. Rozpoczęliśmy od ujęcia wprowadzonego przez reżyserów na prośbę Olbrychskiego. Daniel chciał w pierwszym starciu zrzucić dwóch husarzy na ziemię. Faktycznie, takie ujęcie bardzo dobrze się uzasadnia - przecież Tuhaj-bej musi być po pierwsze groźnym, po drugie znakomitym wojownikiem. Reasumując, musi w bitwie kogoś zabić. 224 Sto dni Hoffmana Wybór pada na dwóch dżygitów z Ukrainy. Nakładają stroje husarskie, dostają odpowiednie zabezpieczenia od naszych kaskaderów. Następnie ustawiają się na czele husarii. Po przeciwnej stronie czeka Daniel Olbrychski i jego Tatarzy. - Kamera! Aaakcja! - krzyczy Józek Jarosz. - Jazda! - popędza husarię setnik Andrzej Matlawski. - Jazda! - wysyła w bój chłopaków na hucułach setnik Włodek Kario. Daniel Olbrychski wysforowuje się na czoło. Z drapieżnym, godnym Tuhaj-bejowego uśmiechem, odsłaniając wilcze zęby, dopada dżygitów. Dwa lekkie ciosy szablą i jeden wali się z galopującego rumaka na ziemię, drugiego zaś, z jedną nogą w strzemieniu, koń ciągnie przez kilkanaście metrów. Następnie dwie fale - szara ćma tatarska i barwna husaria - zderzają się ze sobą i rozpoczyna się zacięty bój na drewniane szabelki (aby przypadkiem ktoś komuś nie zrobił krzywdy). Koniarze bawią się fantastycznie, Michał Zebrowski zaś i Daniel Olbrychski z trudem znajdują siebie w ciżbie. Krzyżują szable (autentyczne, nie drewniane; dla nich zrobiono dziś wyjątek), starają się wykonać układ szermierczy, który wymyślili Janusz Sieniawski i Tomek Abramski, ale ich wierzchowce nic o tym, zdaje się, nie wiedzą. To oddalają się od siebie, to przybliżają. Ciężko jest więc „robić" pojedynek w tym tłumie, bo dokoła wrze świetnie udawany bój, jeszcze ciężej kamerzystom uchwycić walkę obu rycerzy w kadrze. Każde oddalenie się walczących czy przybliżenie powoduje rozmywanie się obrazu. Romek Suszyński, Jerzy Gościk i Bartek Frykowski rozkładają ręce, ale Adek Drabiński krzyczy: - Dobra jest, kręćcie tego jak najwięcej, będzie na montaż, a bliższe ujęcia wyszyjemy jutro! Stop kamera! Po ujęciu! Koniarze jednak nie zwracają uwagi na komendę; podobnie jak przedwczoraj piesi statyści, walczą dalej. Chłopcy z militariów martwią się, że zabraknie im drewnianych szabelek na jutro. - Strasznie dużo tego dziś poszło - mówią. - Niech im ktoś powie, żeby nie walczyli z taką werwą! Tymczasem oliwy do ognia dolewali sami setnicy: - Słabe te twoje hucuły - przymawiał Andrzej Matławski. - Zobaczysz zaraz, jaką szkołę dadzą im moi husarze. Biedrusko 225 - Moje hucuły słabe?! - denerwował się Włodek Kario. - Są dwa razy szybsze od twoich! Zobacz sobie na podglądzie! Husaria kręci się bezradnie w kółko, a Tatarzy jeżdżą dokoła niej! Niewiele doprawdy brakowało, a obaj przebraliby się i stanęli na czele swoich szwadronów. Andrzej Matławski - wysoki, trzymający się jak struna, z obliczem pewnego siebie twardziela - i Włodek Kario -niski, krępy, z wąsem, zupełnie jak Tatar. Pasowaliby do swoich oddziałów świetnie. DZIEŃ 82 Czwartek, 14 maja r\ż do obiadu kończyć będziemy konny pojedynek pomiędzy Tuhaj-be-jem a.Skrzetuskim. Nasi operatorzy zakładają szerokokątne obiektywy; walka ma być kręcona tym razem na bardzo bliskich planach. Jerzy Hoffman dodaje nowy element: Michał Zebrowski musi uderzyć Daniela Olbrychskiego w taki sposób, aby odpowiednio spreparowana szabla pękła na dwoje. Nasi spece od broni podają więc Michałowi tym razem drewnianą szablę, wierną kopię prawdziwej, nadpiłowaną w połowie głowni (to nie pomyłka - wbrew powszechnemu mniemaniu głownia szabli to nie rękojeść, ale ostrze). Po krótkiej wymianie ciosów Michał uderza Daniela Olbrychskiego w głowę. Jednak kuta w Damaszku misiurka cięcie wytrzymała i szabla w ręku pana Skrzetuskiego pęka na dwoje. Widzimy potem w podglądzie, jaki świetny efekt dało nam zwolnienie - dookoła dziesiątki walczących, Michał z gołą głową zaciekle wymienia ciosy z Danielem, wreszcie nasz Tuhaj-bej rozkłada ręce i pada do tyłu na grzbiet koński. Najwięcej pracy mieli przy tych ujęciach pirotechnicy. Musieli zadymić całe prawie tło walki, w oddali stały bowiem drzewa, strojne w soczystą majową zieleń. Ta zieleń bardzo irytowała Adka Drabiń-skiego, toteż od samego rana wołał do Józka Jarosza: - Józek, wytnij te chabazie. Albo niech pułkownik Winko przyjedzie i powysadza to w powietrze... 15. Sto dni Hoffmana 226 Sto dni Hoffmana Józek kiwał tylko głową i wysyłał pirotechników, by sporządzili zasłonę dymną. I tak już było w każdym bitewnym ujęciu. Po pokonaniu przez Skrzetuskiego Tuhaj-beja tego ostatniego chwycić mieli pod ramię ordyńcy i rannego wywieźć z pola bitwy. Niestety, tego ujęcia już nie zdążyliśmy skręcić. Daniel Olbrychski miał tego dnia także inne zobowiązania i o trzynastej musiał nas opuścić. Dajemy zatem wytchnąć naszym koniarzom i przystępujemy do kręcenia różnych ujęć z udziałem piechoty kozackiej, które z pewnością przydadzą się w montażu. Zatem zmiana frontu. Kozacy stoją w długiej linii bokiem do kamery. Naraz, na sygnał Krzysztofa Zbieranka, zwracają się do przodu, zataczają wielki łuk i formują frontem do kamery. Trzeba przyznać, że statystom marnie to wychodziło. Powoli zaczynało dawać znać ich znużenie nieprzerwanie panującym upałem, przedpołudniową bezczynnością w oczekiwaniu na koniec zmagań jazdy tatarskiej z husarią. Ich entuzjazm z pierwszych dni zdawał się zanikać. I właśnie na ich tle tym większy entuzjazm zaprezentowała grupa moich przyjaciół ze studenckiej braci, którzy przybyli do mnie w odwiedziny na plan filmowy. Było ich dziewięciu: Przemek Książczyk, Marcin Lewaszkiewicz, Rafał Sidorczuk, Krzysiek Brok, Paweł Schroeder, Bartek Kasznia, Rafał Zuchnek, Maciek Błażewicz, Paweł Jacniacki. Z miejsca wysłałem ich do naszych kostiumerów, aby przebrano ich tam za piechotę zaporoską. Jaką oni mieli zabawę! Jednym z dzisiejszych ujęć było strzelanie z muszkietów. Najpierw pierwszy rząd, potem drugi, trzeci - falami. Moi koledzy z wielką radością pobrali kozackie muszkiety. Nie spostrzegli się jednak w porę i Krzysztof Zbieranek ustawił ich dopiero w szóstym rzędzie. Jednakże przy pierwszej próbie wystrzałów trzy muszkiety z pierwszego rzędu nie wypaliły. - Trzeba wymienić ich na jakichś ze sprawnymi muszkietami - powiedział pirotechnik Jarek. Z miejsca ustawiłem trzech kumpli ze „szczecińskiego kurzenia" w pierwszym rzędzie. Ponieważ w kolejnej próbie jeszcze kilka muszkietów okazało się niepewnymi, dokonałem kolejnych roszad. Zresztą chłopcy szybko Biedrusko 227 zrozumieli, o co chodzi. Już w drugim dublu ze strzelaniem wszyscy poustawiali się w pierwszym i drugim rzędzie. Sporo radości mieli także przy ataku pod obstrzałem armatnim. Kaskaderzy mieli ukryte ładunki, które były w odpowiednim momencie detonowane i wtedy kaskaderzy „pękali" na boki. Moi koledzy trzymali się ich i także odskakiwali z rękami wyniesionymi do góry, jakby obok padła prawdziwa kula armatnia. Teraz nie mogą doczekać się jutra - kręcić będziemy atak husarii na piechotę. DZIEŃ 83 Piątek, 15 maja lak więc nasi koniarze powtórzyli manewr „wbijania się" w piechotę. Wszystko poszło bardzo sprawnie - wszak mamy już praktykę spod Żółtych Wód. Moi koledzy wyszli z ataku cało; dzielnie nadstawiali spisy, choć jeden z nich przyznał potem, że pędząca na złamanie karku husaria sprawiała, że serce zaczynało mu bić mocniej. Na czele zaś husarii pędzili Michał Zebrowski i dubler Wiktora Zborowskiego Wojtek „Długi". Z konieczności wierzchowiec Podbi-pięty to młody jeszcze koń i bardzo trudno sobie z nim poradzić. Gdyby tak Wiktor spadł z konia... Kto ściąłby pod Zbarażem trzy głowy? Obaj jeźdźcy -jak zresztą cała husaria - mieli dziś masę roboty. Najpierw Wojtek dostał piekielnie ciężkie zadanie: miał spiąć rumaka przed ścianą kozackich pik, runąć między Kozaków i siać spustoszenie olbrzymim Zerwikapturem. Scenę podzielono na kilka ujęć: w pierwszym Wojtek spina konia przed ukrytymi za drewnianą osłoną kaskaderami, wystawiającymi tylko swoje spisy, w drugim widać jeźdźca między uciekającymi Kozakami, w trzecim Wojtek dzielnie wymachuje mieczem na prawo i lewo, kaskaderzy zaś padają po obu stronach. Operatorzy musieli bardzo uważać, aby pokazać tylko sylwetkę dublera, a nie twarz. 228 Sto dni Hoffmana Po południu Michał Żebrowski zaliczył swój kolejny pojedynek, tym razem z Pułjanem, czyli Dziunkiem. Pułjana dusić powinien wprawdzie Podbipięta, ale on miał już dziś swój bohaterski wyczyn: przełamanie zapory kozackiej. Tak więc unicestwienie Pułjana przypadło Skrzetuskiemu. W ten sposób Dziunek załapał rolę także Iwana Burdabuta, słynącego ze straszliwej siły atamana kal-nickiego kurzenia, którego rumak walczył na równi dzielnie ze swoim panem i którego Skrzetuski pokonać miał w bitwie pod Konstantynowem. Koncepcja sceny bardzo podobna jak w przypadku potyczki z Tu-haj-bejem - z jednej strony husaria, naprzeciwko jazda kozacka, prowadzona tym razem przez Dziunka. Konie gotowe! Kamera! Aaaakcja! Dziunek rusza szalonym galopem na Michała i husarię. Naraz jego koń, ten, który miał walczyć na równi dzielnie ze swym panem, potyka się i Dziunek ze straszliwym łomotem pada na ziemię. Stoooop! Jazda kozacka pędzi dalej, Dziunka zasłania tuman kurzu. Wszyscy biegną na pomoc. Ale Dziunek to stary kaskader. Nie takie numery wyczyniał z Krzysiem Mączyńskim i Władkiem Kitą w słynnych „Piratach" Polańskiego. Otrzepał się tylko i rzekł: - To co, dubel robimy chyba... Kaskaderzy opowiadali pewnego wieczoru, jak to Dziunek uczestniczył w kraksie samochodowej - auto, którym jechał z dwoma towarzyszami, wpadło w poślizg i przekoziołkowało kilkakrotnie, na szczęście już na poboczu. Pospadały wszystkie koła. Kiedy już samochód zatrzymał się, Dziunek wygrzebał się na zewnątrz, a przekonawszy się, że koledzy żyją, są tylko poobijani, z miejsca orzekł: - No, chłopaki, zakładamy kola i jedziemy dalej! Wojownik niezniszczalny... Zanim przystąpiliśmy do kręcenia tej sceny, udało nam się zaraz po obiedzie zrobić ujęcie, którego brakowało nam do bitwy pod Żółtymi Wodami - pozorowany atak piechoty zaporoskiej. Otóż Chmielnicki polecił swoim atamanom nękać Lachów przez całą noc, zatem co jakiś czas rozjeżdżały się wozy taboru i piechota wychodziła w pole. A kiedy husaria już, już ruszała do ataku, Kozacy wycofywali się w szyku z powrotem do taborów. Biedrusko 229 W ten sposób Chmielnicki, lew i lis w jednej osobie, próbował podczas deszczowej nocy zamęczyć przeciwnika. Podobnego sposobu miał użyć w dwadzieścia pięć lat później podczas bitwy pod Chocimiem sam Jan Sobieski; jego sprzymierzeńcami były listopadowy śnieg i mróz. Przez całą noc polscy trębacze grali w obozie sygnał do ataku na niby, a zmarznięci Turcy tkwili na posterunkach, nie mogąc zmrużyć oka. Do rana wielu z nich po prostu padło z zimna i wyczerpania. Tak więc ustawiliśmy na naszym poligonie wozy taborowe, zagoniliśmy do środka statystów (moi koledzy ustawili się oczywiście w pierwszych dwóch rzędach), pirotechnicy zamontowali dwa wodotryski i wszystko gotowe. Dziś dziękuję opatrzności, że nie zdołaliśmy skręcić tej sceny w okresie żółtowodzkim, bo w pewnym momencie Adek Drabiński podszedł do mnie i pyta: - Ile czasu zajmie ci przebranie się za atamana? Pomyślałem przez chwilę. Mój kostium wisiał w centralnej garderobie, jakieś piętnaście minut jazdy po wertepach. - Dwadzieścia minut - mówię. - Za długo. Piętnaście - Adek na to. - Dobra^ już jadę! Złapałem Tomka Michrowskiego. Dojechał swoim busem do garderoby w dziesięć minut. W biegu chwyciłem kostium. Przebrałem się w samochodzie. Choć wróciłem na plan dopiero po dwudziestu minutach, zdążyłem. Dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności: pękł wąż strażacki, który miał doprowadzać wodę do wodotrysków. I tak oto zagrałem w swoim dziesiątym dniu zdjęciowym jako Kozak IV alias młody Krzywonos - po raz ostatni w „Ogniem i mieczem". Najpierw Józek Jarosz kazał mi zmoczyć się pod wodotryskiem. Następnie ustawiłem się w środku tłumu kozackiego, wewnątrz taborów. Na komendę: „Akcja!", wozy się rozjeżdżały, z dwóch stron wysypywały się szeregi Kozaków, tworząc korytarz. W ten korytarz wchodziłem ja z szablą w dłoni. Szedłem tak około dwudziestu metrów i zatrzymywałem się. Spoglądałem w dal, ponad kamery. Tam w mojej wyobraźni szykowała się już na nas husaria. Unosiłem szablę do góry, ostrzem zataczałem koło w powietrzu i krzyczałem: 230 Sto dni Hoffmana - Odwrót! Uciekaliśmy w padającym z wodotrysków deszczu z powrotem do taborów. I tak jeszcze kilkakrotnie. Kiedy podszedłem do reżyserów, aby obejrzeć scenę w podglądzie, Maciek Kozłowski poklepał mnie po ramieniu i rzekł: - Powinieneś jeszcze krzyknąć, że zaraz przyjdzie tatuś Krzywonos i skroi im wszystkim tyłki! Kochany Józek Jarosz... To on zaproponował mnie na atamana w tej scenie. - Dziunek spada dzisiaj z konia - mówił. - Charakteryzacja Maćka zabiera co najmniej pół godziny, a młodego przebierzemy raz dwa. Będzie miał radochę! Kto by pomyślał, że nazbieram aż dziesięć dni zdjęciowych! Miałem mieć tylko cztery, w Biskupinie. Będę chyba musiał serdecznie podziękować naszym strażakom za ten zepsuty wąż... DZIEŃ 84 Sobota, 16 maja l\olejny dzień walk o polski okop. Tłumy statystów, upał i kurz. Widząc setki przyjeżdżających pod namioty garderoby wojaków, nadziwić się nie mogę, że nasi kostiumerzy zmieniają ich w siedemnastowieczne wojska w ciągu zaledwie godziny... Do pamiętnej sceny nadejścia kroci kozackich pod Zbaraż z udziałem specjalisty od multiplikacji Paweł Garbarczyk i jego ludzie ubrali od stóp do głów tysiąc statystów! Ogromem pracy dorównują im dziewczyny z charakteryzacji, które codziennie przyklejają po tysiąc wąsów, golą ponad dwieście głów. Zjeżdżają z poligonu na sam koniec dnia, przyjeżdżają najwcześniej, prawie równo ze słońcem. I tak już od dwóch tygodni... Coś niesamowitego. Kostiumerzy i charateryzatorzy to z pewnością najciężej i najlepiej pracujący ludzie. Dziś dokręcaliśmy dodatkowe ujęcia ataków kozackich. Kulminacyjnym momentem zdjęć był udział w wielkim szturmie Krzywonosa. Biedrusko 231 Maciek Kozłowski wystąpił tu ponownie rozebrany do pasa. Wyglądał wspaniale, kiedy krzycząc i potrząsając uniesioną w górę szablą wdzierał się do okopu. Tu jednak spotkała go przykra niespodzianka w postaci dzbana który akurat wyrzucił zdesperowany Zagłoba na wspaniałym ujęciu zdobycia sztandaru trzy dni temu. Dzban został przez rekwizytorów przygotowany w trzech egzemplarzach; Eryk Żuberek nadpiłował go w newralgicznym miejscu tak aby w zderzeniu z głową Maćka Kozłowskiego pękł bez trudu, nie wyrządzając mu przy tym krzywdy. W krytycznym momencie naczynie rzucane było osobiście przez Adka Drabińskiego. Za pierwszym razem nie trafił. Ponieważ na minimalną liczbę dwóch dubli pozostały nam dokładnie dwa dzbany, Adek sprężył się i z właściwą sobie zimną krwią rozbił je na głowie Maćka z precyzją, jak to się potem ktoś w ekipie wyraził, „koszykarza rzucającego dwa rzuty osobiste w ostatniej sekundzie meczu, gdy jego drużyna przegrywa jednym punktem". W dzisiejszych walkach znów ważną rolę odegrali kaskaderzy. Patrzyłem jednak na nich ze współczuciem. Ile jeszcze razy reżyserzy każą zabić ich w tym filmie? Najbardziej wyjątkowym zjawiskiem w tej grupie jest jednak Andrzej Srodziński „Świerszcz". Przejdzie do historii naszego filmu jako ktoś, który zagrał w nim najwięcej ról. Oto one: 1. Semen z oddziału Bohuna, umazany dziegciem (w Sierpcu). 2. Towarzysz pancerny w poselstwie Skrzetuskiego na Sicz Zaporoską (na Ropie, w Biskupinie i Lasku Młocińskim). 3. Dziki Czaban (w Zubrzycy). 4. Szlachcic, obserwator pojedynku Wołodyjowskiego z Bohunem (w Łącku). 5. Kozak z towarzystwa na siczowym majdanie (w Biskupinie' aby „Świerszcza" nieco zmienić, Darek Krysiak przykleił mu wielką czarną brodę). 6. Przebrany za Tatara sługa Czaplińskiego z grupy napadającej na Chmielnickiego (w Biedrusku). 7. Kozak szturmujący szaniec. 8. Polski piechociarz broniący szańca. 9. Tatar szturmujący szaniec. 10. Dragon stróżujący przy murach zbaraskich podczas pożegna- 232 Sto dni Hoffmana nia Wołodyjowskiego i Zagłoby z zamierzającym przekraść się do króla Skrzetuskim. Stąd też i koledzy kaskaderzy żartują, że na sto dni realizacji filmu „Świerszcz" ma sto dziesięć dni zdjęciowych... DZIEŃ 85 Poniedziałek, 18 maja Wstatni dzień wielkiej armii kozackiej... Ugoda zborowska już podpisana. Ze Zbaraża, z uniesionymi do góry sztandarami, uroczyście, wychodzą jego obrońcy, moralni zwycięzcy tych wielkich zmagań. Na ten właśnie obrazek spoglądać będzie Bohdan Stupka wraz ze swoją armią i pozostałymi przy życiu atamanami, Maćkiem Kozłowskim i Andrzejem Szczytką - posłem do Jaremy z pierwszego dnia oblężenia. Naraz w szeregach piechoty i jazdy wszczyna się jakiś ruch. Wzdłuż szeregów pędzi jak wicher Sasza Domogarow ze swoimi semenami, ubranymi już nie jak karne oddziały, jeszcze przed półtora rokiem wierne Rzeczypospolitej, ale jak hajdamacy. Wyglądają bardzo malowniczo -jak rozbójnicy, a może jak ludzie wolni. Tym razem większość z nich to nasi Ukraińcy, dżygici. Że akurat oni w tym miejscu... To także jakiś symbol. Sasza osadza Damara przed samym Chmielnickim. - ????? atamanie, co to jest? - wskazuje na wychodzące wojska; niedowierzanie miesza się na jego twarzy z rozpaczą. - Chan zdradził. Mamy pokój - odpowiada lakonicznie hetman. I Bohun już wie, że nie tylko spóźnił się po Helenę do Czarciego Jaru, w którym zastał tylko trupa Horpyny, ale że nie dane mu będzie na tym polu pomścić utratę ukochanej. Sasza zagra teraz każdym swym gestem, mimiką twarzy rozpacz ostateczną człowieka i desperację. - Bracia Kozaki! Komu sława kozacka miła, za mną! Szeregi jazdy poruszyły się na widok wyciągniętej szabli Bohuna, w słońcu zabłysło kilkaset ostrzy. Biedrusko 233 Bohdan Stupka ma teraz okazję do zagrania swego autorytetu. Wznosi buławę do góry. - Stać! Bohun ostatecznie rzuci się na armię Wiśniowieckiego na czele samych tylko swoich, wiernych do końca, semenów... Bo cóż mu pozostało... Tak samo zareagowałby pewnie i Skrzetu-ski, a już na pewno Kmicic... Polacy, Ukraińcy, Rosjanie posiadają rzadki dar: łatwo przychodzą im desperackie czyny, pozbawione szans powodzenia, ale jakże ludzkie; polskie powstania, bunty Pugaczowa, Antonowa, marynarzy z Kronsztadu... Tkwi w nas wszystkich ten słowiański romantyzm, umiłowanie wolności, pogarda śmierci. I wypada tylko żałować, że tak często w historii musieliśmy okazywać je sobie wzajem. Dopiero magia filmu połączy wszystkie strony. Tu Rosjanin przybywa na czele ukraińskich semenów do Ukraińca otoczonego kawalerzystami Polakami, by potem prawie samotnie ruszyć po bohaterską śmierć. Może Jerzy Hoffman swoim filmem odtruje trochę „krew pobratymczą"... W końcu pokazał kawałek historii dwóch narodów w ten sposób, aby Ukraińcy mogli być dumni ze swoich Kozaków i hetmana, granego przez ich najpopularniejszego aktora. Jeśli w Kijowie „kupią" ten film, to będzie to wielkie zwycięstwo Jerzego Hoffmana. DZIEŃ 86 Wtorek, 19 maja P i raca ze statystami wojskowymi jest coraz cięższa. Wczoraj, kiedy kręciliśmy ostatnie sceny z wielką armią kozacką, ciężko ich było zmusić do jakiegokolwiek wysiłku. Po zakończeniu każdego ujęcia siadali na ziemi, na kolejne wstawało ich coraz mniej. Istną plagą jest znikanie żołnierzy z planu zdjęciowego. Zamówionych na przykład mamy pięciuset i tylu z rana pobiera kostiumy, a po przybyciu na plan okazuje się, że co najmniej stu brakuje. Przy lada sposobności małymi 234 Sto dni Hoffmana grupkami uciekają w las, kładą się w cieniu i przesypiają prawie cały dzień, aby wieczorem dołączyć do solidniejszych kolegów. Właściwie trudno ich za to potępić; wstają naprawdę wcześnie rano, tu pali ich słońce i nuży długie oczekiwanie, żmudne powtarzanie ujęć. Na ich rozum każde ujęcie powinno być kręcone raz, góra dwa, a tymczasem bywa po sześć, osiem. A tyle dubli potrzeba, aby skręcić ujęcia na wszystkich aktorów występujących w danej scenie. - Im za to płacą, nam nie - takim oto nie do odparcia argumentem zamykają żołnierze statyści każdą próbę dyskusji. Co gorsza, wyrzucają spisy, gubią części kostiumów i ciągle odkleja-ją wąsy, które - fakt - niemiłosiernie przeszkadzają przy jedzeniu i piciu. Paweł Grabarczyk postanowił spisać kostiumy statystów, aby zmusić ich do pilnowania. Dziewczyny z charakteryzacji mają przyklejać wąsy tuż przed ujęciem. Po całym poligonie trzeba zbierać spisy, sztandary, kiścienie... Tak to już z nimi jest. Najbardziej drażni ich bezruch. Przy szturmach i walkach przynajmniej się trochę rozerwali. Najgorszym wrogiem są monotonia, nuda i bezczynność, kiedy trzeba czekać. Dziś jednak nasi statyści mieli przyjemne urozmaicenie: przybył do nas z wizytą jeden z naszych głównych sponsorów, załoga Okocimia. W związku z tym na tyłach „Zbaraża" ustawiono firmowe ogródki, gdzie pracownicy w firmowych czapeczkach częstowali nas gratisowym piwem. Co nieco skorzystali także statyści... A ponieważ tradycyjnie panował wściekły upał, niektórym z nich piwo przysłużyło się zbyt mocno. Do tego stopnia, że ich główne zadanie - wymarsz zbarażczyków z podniesionymi głowami i sztandarami po podpisaniu ugody - wypadło jakby ciut nieskoordynowanie. Niektórzy śmiali się beztrosko, inni trzymali karabiny lufą do dołu. Jeden nawet położył się przed bramą i za nic nie chciał wstać. Na szczęście zrobił to nie na ujęciu. Nie muszę dodawać, że beztroski nastrój wojaków niezbyt pasował do dramaturgii sceny. Z bramy wyjeżdżali na wozach obandażowani, zakrwawieni żołnierze. Z Ewą Drobiec z charakteryzacji wymyśliliśmy kilka sposobów na „rannych". Okazało się na przykład, że bardzo łatwo jest uzyskać efekt urwanej ręki: wystarczy zgiąć ją mocno w łokciu, całość obandażować, zakrwawić na końcu i uzyskuje się bardzo przekonujący kikut. Biedrusko 235 Podobnie można zrobić „urwaną nogę", tylko tu „ranny" musi wytrzymać ją zgiętą przez jakiś czas w kolanie i mieć szerokie nogawki spodni. Dragonia Wołodyjowskiego ze Zbyszkiem Zamachowskim i z Krzysiem Kowalewskim na czele otaczała Andrzeja Seweryna. Obok szedł Andrzej Kopiczyński. Książę Wiśniowiecki miał być jedynym, który opuszczał Zbaraż konno, ponieważ według Jerzego Hoffmana jazda dawno już zjadła swoje konie. Dziwny był widok husarii maszerującej pieszo, choć z dumnie rozwiniętymi sztandarami. Chroniący księcia dragoni mają odegrać dziś ważną rolę. Kiedy ujrzą pędzącego wprost na nich Bohuna z najwierniejszymi semenami, powinni jedną salwą znieść napastników z siodeł. Scena wypadła bardzo dobrze, tylko upadku Saszy Domogarowa, a właściwie jego dublera - Bartka Stępniaka - nie zdążyliśmy już nakręcić. DZIEŃ 87 Środa, 20 maja L/ziś mamy w planie podział na „unit" dzienny i nocny. Zostałem przydzielony do Zbyszka Gruza, do tego pierwszego. Naszym zadaniem jest nakręcenie szarży dragonii z Wołodyjowskim na czele na jazdę kozacką i potem jej panicznej ucieczki. Pierwsze ujęcie na galopującą dragonie zrobiliśmy pod murami Zbaraża, drugie zaś na otwartej przestrzeni wzdłuż asfaltowej drogi. Po raz pierwszy wykorzystaliśmy równoległe prowadzenie szarży przez kamerę zamontowaną na pick-upie. Bohaterem obu ujęć był Zbyszek Zamachowski. Tyle się mówiło przedtem o jego lęku przed końmi, a tu Zbyszek nie dość, że galopował nie dając się wyprzedzić starym koniarzom, to jeszcze wykonywał młyńce szablą. Wyszedł w tych ujęciach jak niezapomniany Tadeusz Łomnicki. Choć może to złe określenie, bo Zbyszek jest po prostu sobą i Wołody- 236 Sto dni Hoffmana jowskiego zagrał tak, jak przystało na jednego z najzdolniejszych polskich aktorów. Trudności mieliśmy za to z koniarzami. Ponieważ statystów zamówiono dopiero na zdjęcia nocne, otrzymali zadanie grania pieszych Kozaków i uciekania wraz z kaskaderami przed dragonia. Pamiętając ataki husarii, ustawiłem ich w rzędach, z kaskaderami jako osłaniającymi, w ponaddwuipółmetrowych odstępach. Niestety, koniarze tych odstępów nie zachowali i ruszyli hurmem na uciekających. Bezpieczne to nie było. Kilku biegnących o mało nie stratowano. Przed następnym ujęciem koniarze oświadczyli więc stanowczo, że to nie jest ich działka, a takie wyczyny niech sobie robią kaskaderzy. - Niech zapłacą nam tyle co im, to pobiegniemy - mówili zgodnie, leżąc w rowie. W zasadzie mieli rację. Ale i tak sami kaskaderzy to było za mało na scenę totalnej ucieczki. Próbowałem przemawiać im do ambicji i odwagi, a oni na to: - Taki jesteś gieroj, to sam tam stań! - Dobra - wypaliłem bez namysłu. Od czasu pamiętnego wyścigu po kostium na wszelki wypadek woziłem go ze sobą. Przebrałem się błyskawicznie i mówię: - Kto idzie ze mną? Jakież było moje zdziwienie, kiedy w gromadce czekających obok kaskaderów na szarżę koniarzy rozpoznałem... Andrzeja Matławskie-go. Miał wspaniały wąs i także nałożył kostium kozacki. - Powiedzieli mi: niech szef sam idzie. A ja na to: dobrze, kto z was ma jaja, ten pójdzie ze mną. I tak Andrzej zgromadził wokół siebie najodważniejszych koniarzy, którzy zachęceni jego przykładem, ustawili się razem z nim. Wespół z kaskaderami to wystarczyło i w ten sposób doprowadziliśmy ujęcie szarżującej na Kozaków dragonii ze Zbyszkiem Zamachowskim na czele do końca. A że było to ujęcie naprawdę niebezpieczne, przekonał się dobitnie Krzysiek Adamowski, bratanek Lecha, chyba nasz najpotężniej zbudowany kaskader. Kiedy jednak wpadł na niego koń z jeźdźcem... Na takie rzeczy nie ma mocnych. Krzysiek to jeden z większych twardzieli, jednak po takim zderzeniu pobladł Biedrusko 237 straszliwie i aż zaciskał zęby, aby nie zemdleć z bólu. Wieczorem pojawił się już z temblakiem i usztywniaczem - okazało się, że nadwerężył obojczyk. „Unit" nocny, główny, przygotowywał się tymczasem do jednej z najbardziej spektakularnych scen, jakie nas jeszcze czekały: ścięcia trzech głów przez Podbipiętę. Sam efekt przygotowywany był przez grupę specjalistów z Anglii, którzy w robieniu efektów specjalnych mieli za sobą m.in. doświadczenie „Walecznego serca" Mela Gibsona. Do ścięcia trzech głów Anglicy przygotowali mechanicznie sterowane ostrze oraz trzy misternie wykonane głowy. Kiedy ustawiono już kamery i światło, zaczęli montować całą aparaturę. Następnie drobiazgowo podmalowali i ucharakteryzowali głowy. Cała ekipa, statyści przygotowani do nocnego szturmu, aktorzy -Wiktor Zborowski, Michał Zebrowski, Zbyszek Zamachowski i Krzysiu Kowalewski - z niepokojem czekali na efekt. Przybyło także sporo gapiów pomimo nocy. O wpół do dwunastej wszystkich aktorów i statystów zwolniono. Specjaliści, zapytani, o której gotowi będą do pierwszej próby, odpowiedzieli, że około wpół do pierwszej... Tak wpadliśmy w pułapkę. Nikt w ekipie nie zdawał sobie sprawy, że przygotowanie efektu ścięcia trzech głów jest tak pracochłonne i potrwa tak długo. O 12.30 w nocy nakręciliśmy pierwszy dubel. Pracowały równocześnie trzy kamery. Niestety, w kadrze wyglądało to tak, jakby głowy zdmuchnął wiatr. Nie do przyjęcia, ocenili reżyserzy. Specjaliści od efektów przystąpili do pracy od nowa - poustawiali na miejscach głowy, wyczyścili je, podłączyli misternie rurki z czerwoną farbą imitującą krew, podmalowali i podretuszowali rysy twarzy, wreszcie nałożyli misiurki i części kostiumów. O 2.15 nakręciliśmy drugi dubel. Z niewiadomych przyczyn w ogóle nie pojawiła się krew. Dopiero trzeci dubel, nakręcony o godzinie 4.10, kiedy już świtało i siadała nam ekspozycja nocna, okazał się do przyjęcia. Coś niesamowitego! Całą noc poświęciliśmy na jeden efekt ścinania trzech głów! O świcie zaś byliśmy bogatsi o zaledwie jeden w mia- 238 Sto dni Hoffmana rę dobry dubel! Nic więc dziwnego, że Jerzy Hoffman nie tryskał humorem. Zwłaszcza że plan zdjęć już i tak mieliśmy napięty do granic możliwości. I kiedy tu nakręcić ujęcia aktorów oraz pojedyncze dokrętki na każdą z padających głów? DZIEŃ 88 Czwartek, 21 maja L/zisiejszy „unit" dzienny - szarże husarii filmowane równolegle, jak wczoraj dragonia, kamerą z samochodu - został skasowany. Skupiamy wszystkie siły na zdjęciach nocnych. Wpierw realizujemy ujęcia na szaniec i rozmawiających Skrzetu-skiego, Wołodyjowskiego, Podbipiętę i Zagłobę, bezpośrednio przed szturmem, w którym Podbipięta znajdzie wreszcie swoje trzy głowy. Następnie do akcji wkracza Wiktor Zborowski i wykonuje przed kamerą Romka Suszyńskiego wspaniałe cięcie mieczem. Aby rzecz wyglądała bardziej dramatycznie, pirotechnicy w krytycznym momencie dokonają eksplozji z wielkim błyskiem, który oświetli wielką, nieco surrealistyczną postać Wiktora z ogromnym katowskim mieczem i sumiastymi wąsiskami. Teraz kamera filmuje z punktu widzenia Podbipięty. Zza linii muru powoli wynurzają się trzy misiurki. Zaraz za nimi pojawiają się trzy ciemne głowy... Kazio Wróblewski odpala ładunki - potężna eksplozja oświetla noc i trzy twarze - Rafała Ciszyńskiego, grającego rolę Suba-gaziego, młodego wojownika tatarskiego, ulubieńca chana, oraz dwóch potężnych osiłków, których Zbyszek Gruz wyłowił ponoć z jednej z poznańskich siłowni. Panowie wyglądają imponująco, solidniej nawet niż nasi kaskaderzy, i stanowią osobistą ochronę chana. Zaraz po błysku trzej Tatarzy wydają z siebie przeraźliwe okrzyki. Takie ochrypłe „Aaaaaa!", wydawane w środku nocy przez trzech facetów do kamery, brzmi naprawdę śmiesznie. Koło podglądu, za krzesełkami dla reżyserów stanęła nieśmiało bardzo ładna dziewczyna. - To mój mąż - wskazała z dumą jednego z siłaczy. Biedrusko 239 - I co, przypadł pani do gustu jako Tatar? - zagaił Adek Drabiński. - Tak, nie mogę tylko doczekać momentu, jak obetną mu głowę... To będzie niesamowite - odpowiedziała dumna i szczęśliwa żona. DZIEŃ 89 Piątek, 22 maja /Ldjęcia zaczynamy tym razem dopiero po południu. Nasi rekwizyto-rzy przygotowali już namiot chana, będzie to dzisiaj główny obiekt pracy ekipy. Chan Islam Girej III (Adam Ferency) przybył pod Zbaraż w asyście, bagatela, stu tysięcy Tatarów. Ponieważ co najmniej drugie tyle wojsk miał sam Chmielnicki, chan oczekiwał łatwego zwycięstwa nad zamkniętymi w Zbarażu Lachami. Toteż srogo się zawiódł, gdy Suba-gazi przyniósł mu z pola bitwy wieści o niepowodzeniu pierwszego szturmu. Jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia chan, słuchając odgłosów uczty na zamku zbaraskim, wydanej przez księcia Wiśniowieckie-go, powie: - Jeden Ęóg. Lew jest w sercu tego giaura... Sienkiewicz dodał jeszcze jedno zdanie, skierowane przez Islam Girej a do Chmielnickiego: - Wolałbym z nim stać niż z tobą... Toteż Chmielnicki czuł się niezbyt pewnie z tym skłonnym do intryg sojusznikiem. Przez cały czas oblężenia Zbaraża będzie miał świadomość, że każde nowe niepowodzenie może spowodować odwrócenie się odeń Tatarów, którym w dużej mierze zawdzięczał dotychczasowe swoje zwycięstwa. Teraz, po niepowodzeniu pierwszego szturmu, Adam Ferency wpada we wściekłość i żąda przyprowadzenia przed swe oblicze hetmana zaporoskiego. I tu przerwiemy akcję - scena miała być „zmierzchowa" (dla operatora znaczy to, że można ją kręcić od osiemnastej do dwudziestej pierwszej), tymczasem zapada noc i możemy zacząć przygotowania do masówki: szturmu tatarsko-kozackiego, podczas którego Podbipięta zetnie swoje trzy głowy. 240 Sto dni Hoffmana Tymczasem zespół efektów specjalnych cofnie się w czasie o dwa i pól miesiąca i dokona ostatecznej już, zaległej jeszcze z Biskupina, egzekucji Tatarczuka. Anglicy przygotowali do tej sceny kolejną kukłę, tym razem jednak wypełnili ją czerwoną farbą i śmierć atamana zdrajcy, deptanego nogami i kłutego spisami przez Kozaków, wypadła tyleż autentycznie, co efektownie. Po wykonaniu tego zadania specjaliści jeszcze przez całą noc będą głowić się nad sceną z trzema głowami, szukając sposobu, aby zmazać plamę ze środowej nocy. Główna zaś część ekipy po skręceniu masówek ze szturmującymi w nocy Tatarami i Kozakami uda się na spoczynek. DZIEŃ 90 Sobota, 23 maja Dędzie to jeden z najkrótszych naszych dni na poligonie. Po dość krótkiej nocy zjawiamy się na planie w porze obiadowej; dokańczać mamy sceny u chana. Islam Girej zasiada więc w namiocie, urządzonym z przepychem przez naszych rekwizytorów, w otoczeniu swojej ochrony, czyli naszych ściętych potem siłaczy, w towarzystwie Tuhaj-beja, Subagaziego i jeszcze jednego tatarskiego murzy, granego przez Tumena, naszego mongolskiego konsultanta. Tumenowi należało się pokazanie go na ekranie. Ten student z Mongolii, bardzo dobrze mówiący po polsku, świetny znawca broni orientalnej, wykazał wobec filmu tyle dobrej woli, że posunął się aż do przemytu ze swojego kraju oryginalnych siedemnastowiecznych noży, przeznaczonych dla chana. Noże są w rewelacyjnym stanie, nie widać na nich nawet śladu rdzy. Tumen dba o nie bardzo, bowiem za kilka miesięcy będzie musiał przemycić je z powrotem do Mongolii. Nie ma przecież zamiaru ogołacać na stałe swojego kraju z cennej pamiątki historycznej. Tymczasem przed obliczem chana staje Chmielnicki. - Zbliż się, zdrajco - słyszy. Ale w Bohdanie Stupce nareszcie lew zagości w parze z lisem, a orzeł z wężem. Biedrusko 241 - Zbliża się hetman kozacki i nie zdrajca, ale wierny sojusznik, któremuś pomoc nie tylko w szczęściu, ale i w nieszczęściu obiecał... Padną tu chyba najmądrzejsze słowa, jakie Sienkiewicz włożył w usta Chmielnickiego: - Jesteś wielki i potężny; od Wschodu aż do Zachodu narody i monarchowie biją ci czołem i lwem zowią. Jeden Jarema nie pada na twarz przed twoją brodą; więc jeżeli go nie zetrzesz, jeżeli karku mu nie ugniesz i po jego grzbiecie nie będziesz na koń siadał, za nic twoja potęga, za nic twoja sława, bo powiedzą, że jeden kniaź lacki pohańbił krymskiego carza i kary nie odebrał - że on większy, że potężniejszy od ciebie... Tak oto Chmielnicki znalazł sposób na chwiejnego sprzymierzeńca. Bohdan Stupka wyczuł doskonale wagę dzisiejszej swojej kwestii. I wreszcie zagrał z prawdziwą siłą, ze wspaniałą dumą. Dopiero na tle chana wypadł jak równy z równym, jak człowiek, który pociągnął za sobą i poprowadził do niespotykanych w dziejach zwycięstw niemal pół miliona Rusinów, bo tylu ich z pewnością przewinęło się przez szeregi powstańcze. I takim właśnie, dumnym i silnym człowiekiem warto go zapamiętać. Taki wszak był Chmielnicki. Bohdan Stupka reagował ze spokojem na wybuchy murzy Tuhaj-beja pod Żółtymi Wodami, ale przed chanem Islamem Girejem pokazał potęgę i godność. I tym właśnie akcentem Bohdan Stupka zakończy swój udział w „Ogniem i mieczem". Ten serdeczny, dowcipny i miły człowiek (może właśnie dzięki tym cechom w niektórych scenach wypadł jak dobry król?) żegnał się z naszą ekipą z wielkim wzruszeniem. Niezawodny Józek Jarosz przygotował na tę okazję szampana, którym Bohdan częstował wszystkich. Wraca na swoją Ukrainę, gdzie czeka go jeszcze jedno zadanie: sprawić, aby rodacy, dzięki magii jego nazwiska, poszli w Kijowie, Lwowie, Doniecku i Zaporożu na „Ogniem i mieczem". I aby zrozumieli, że Polacy tacy jak Jerzy Hoffman, Maciek Kozłowski, Alek Wysocki, Jerzy Dukay, Włodzimierz Brodecki czyja kochają Kozaków za ich dzielność, fantazję i umiłowanie wolności. Warto przecież z „Ogniem i mieczem" wyciągnąć i tę naukę, że póki trzymaliśmy się razem, dopóty naszej potęgi nie zdołały znieść ówczesne wielkie mocarstwa; to Polacy wspólnie z Kozakami zatykali swoje sztandary na murach Smoleńska i Moskwy, powstrzymywali pod Chocimiem potęgę turecką, której nie mógł oprzeć się nikt inny w Europie. Rozbrat był zaczątkiem klęsk obu stron. 16. Sto dni Hoffmana 242 Sto dni Hoffmana Zakończył udział w zdjęciach także Daniel Olbrychski. Razem z sojusznikiem zdjęcia do „Ogniem i mieczem" rozpoczęli, razem je także skończyli. O Danielu Olbrychskim można powiedzieć jedno: żaden z aktorów nie grał tak lekko, z taką swobodą i łatwością swojej roli. Jego Tuhaj-bej będzie tak samo dziki, pełen energii i mężny jak Azja i Kmicic. Nikt nie potrafi szarżować konno z taką pasją jak on. Przejdzie do legendy tego filmu jako symbol łączności trzydziestu lat zmagań Jerzego Hoffmana. Czasy się zmieniły, ale Olbrychski i jego typ bohatera nie zestarzeli się ani na jotę... DZIEŃ 91 Poniedziałek, 25 maja Uak skomplikowane są stosunki pomiędzy Polakami a Ukraińcami niektórzy z naszej ekipy, a zwłaszcza kilku kaskaderów, przekonali się ubiegłej nocy. Nasi dżygici na pożegnanie urządzili nad jeziorem w swoim ośrodku w Biedrusku ognisko. Było bardzo miło - kiełbaski, wódka, gitara, przy której wtórze jeden z dżygitów wyśpiewywał ukraińskie dumki. Przyszły praktykantki z charakteryzacji, które także kwaterują we wspomnianym ośrodku. Wpadliśmy i my z Wojtkiem „Długim", zwabieni śpiewem i zapachem kiełbasy. Kiedy opuszczaliśmy ognisko po północy, atmosfera, rozmiękczona nieco polewanym przez dżygitów smirnoffem, była przyjacielska i serdeczna; my wznosiliśmy toasty za swobodną Ukrainę bez komunistów, oni za Polszu, za drużbu - słowem idylla. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy rano dowiedzieliśmy się o bójce, jaka rozgorzała w nocy między dżygitami a kilkoma naszymi kaskaderami. W ruch poszły pięści i nogi, ktoś dobył jakiegoś ostrego narzędzia, jednemu z dżygitów złamano nos, jeden z naszych miał podbite oko, inny skaleczoną rękę. Tak to już bywa. Wystarczy jedno nieostrożne słowo z którejś ze stron, przekręcenie jakiegoś wyrazu, który choć podobny, może mieć zupełnie inne znaczenie w języku polskim lub ukraińskim, do tego do- Biedrusko 243 chodzi jeszcze szumiący we krwi alkohol i o nieporozumienie nietrudno. Zwłaszcza że ani kaskaderzy, ani dżygici do baranków nie należą. Słuchając tych rewelacji, spojrzałem na Wojtka „Długiego". - Chyba dobrze, żeśmy stamtąd wcześniej pojechali... Fakt. Sam liczę 194 cm wzrostu, ale przy Wojtku czuję się niski -on ma ponad dwa metry, bicepsy jak dwukilogramowe bochny chleba, no i służył ładnych parę lat w komandosach. Można powiedzieć, że dżygici mieli szczęście... Dziś mamy na planie tylko pięćdziesięciu statystów cywilów. Porzucamy pole pod Zbarażem i przenosimy się do leśnego wąwozu, całkiem blisko naszej makiety. Kręcić będziemy sceny z Zagłobą przebranym za dziada lirnika. Udało mu się dzięki temu przebraniu doprowadzić Helenę do Baru i teraz zamierza przedrzeć się do Skrzetuskiego z pomyślną wiadomością. Ale że kraj pełen jest zbuntowanej czerni, znów chwyta Zagłoba za lirę i nakłada dziadowski strój. Lira korbowa, najpopularniejszy instrument na XVII-wiecznej Ukrainie, błędnie, jak twierdzi Szymon Kobyliński, nazywany przez Sienkiewicza zamiennie teorbanem, wypożyczona została przez naszych rekwizytorów z muzeum. Należy więc obchodzić się z nią pieczołowicie. Krzysiowi Kowalewskiemu zdarzył się dziś mały wypadek: wychodząc z przyczepy campingowej skręcił nogę, kuleje teraz straszliwie. Na szczęście jego dzisiejsze zadanie aktorskie polega głównie na siedzeniu wśród chłopów, kręceniu korbą liry i śpiewaniu zgodnie z playbackiem, który sam nagrał w studiu w Warszawie. Na gromadę, siedzącą w wąwozie przy ognisku, natknie się wachmistrz (Marek Frąckowiak) i przyniesie wiadomość prowadzącemu nieopodal szczęśliwym zbiegiem okoliczności podjazd Skrzetuskiemu oraz Wołodyjowskiemu i Podbipięcie. - Panie, rezuny przed nami! - Z koni! - zakomenderuje Skrzetuski i da rozkaz okrążenia wąwozu. Na Krzysia Kowalewskiego patrzył z wielkim uznaniem Adek Dra-biński, zafascynowany jego dziadowskim strojem. Krzyś występował dziś w szarej, płóciennej koszuli, szarych portkach i zgrzebnej sukmanie. Najlepsze było jednak jego nakrycie głowy: kawałek szarej opończy, przypominającej worek na kartofle, opadający niczym wielki kaptur na kark. 244 Sto dni Hoffmana - Stary, ten strój to rewelacja - orzekł Adek. - Powinieneś odkupić go od produkcji i chodzić tak na co dzień. Szyk, faktura i oryginalność; każdy bezdomny i żebrak to byłoby przy tobie małe piwo... Po obiedzie Zagłoba w dziadowskim stroju pośpiewał sobie jeszcze, potem spadł deszcz, w końcu w i tak mrocznym i zalesionym wąwozie zrobiło się tak ciemno, że zdjęcia skończyliśmy już o wpół do siódmej. Półtorej godziny więcej wolnego wieczorem! I co z tym robić? Rożne są formy spędzania wieczorów w ekipie. Można w kawiarni w Kiekrzu pograć w brydża, co najbardziej zapaleni gracze uskuteczniają codziennie, czasem w pokera, ale to znacznie rzadziej. Można urządzić np. dzień oświetleniowca, zebrać się w pokoju u chłopaków, którzy są najpopularniejszym i najprężniejszym rozrywkowo pionem ekipy, w dodatku młodym i całkowicie męskim. Śpiewa się wtedy przy szklaneczce jakiegoś mocnego trunku najróżniejsze polskie piosenki, ze szczególnym wskazaniem na „Szwagierkolaskę". Bardzo popularną formą rozrywki są także ogniska, na których króluje Beata Spendel, czyli Becia - dzielna dziewczyna kaskader. Preferuje ona góralskie pieśni ludowe, a śpiewa je tak mocnym i czystym sopranem, że w barze drżą wszystkie szklanki. I nie ma takiego miejsca w ośrodku MSW w Kiekrzu, w którym nie byłoby jej wtedy słychać. Miło też było udać się do Biedruska do karczmy „Kuźnia", niestety, było miło, ale już nie jest - od czasu, kiedy nasi kaskaderzy przy pomocy wózkarza Pawła Dylika, byłego reprezentanta Polski w zapasach, rozpędzili na cztery wiatry wszystkich miejscowych w odwecie za napad na naszego młodego rekwizytora Krzysia, „Kuźnia" już na sam widok nadjeżdżających kaskaderów jest zamykana. Choć może im się tak tylko wydaje; zawsze po prostu przyjeżdżają z Kiekrza do Biedruska punkt dwudziesta druga. Którejś niedzieli nieopatrznie wyzwałem na pojedynek ze znajomości „Ogniem i mieczem" jednego z koniarzy dziesiętników, Mirka Ma-gierskiego. Andrzej Matławski gotów był założyć się o każde pieniądze, ze przegram, czym zagrał mi na ambicji - umówiliśmy się z Mirkiem na pojedynek. Każdy z nas przygotował po dwanaście najwymyślniejszych pytań. Miałem kilka asów w rękawie (np. jakie imię nosił Czarnota), ale okazałem się bezradny wobec jego asów; już pierwsze pytanie -„Jak nazywał się burmistrz Łubniów" - rozłożyło mnie na łopatki. Dobiły następne: „Jak nazywał się chutor, w którym zatrzymali się Zagłoba z Heleną, aby napić się wody", „Jak nazywał się ataman, który pod- Biedrusko 245 czas pierwszego szturmu Zbaraża wspomógł Burłaja w potrzasku"... W efekcie przegrałem aż cztery do ośmiu, czyli odpowiedziałem tylko na cztery pytania Mirka, gdy on na moich osiem. Nie zmartwiłem się jednak. Mirek Magierski jest z wykształcenia filologiem i z „Ogniem i mieczem" pisał pracę magisterską. Zawodowiec, jak to określił przysłuchujący się naszemu turniejowi pirotechnik Jarek Kieszczałkiewicz. Mirek pocieszył mnie także stwierdzając, że w moim wieku lepiej ode mnie Trylogii nie znal. Mam więc jeszcze jakieś dwadzieścia lat, aby osiągnąć tak wspaniałą znajomość szczegółów jak on. Bardzo wykwintnej rozrywki zaznał pewnego popołudnia Bartek Frykowski. Dzięki gościnności pułkownika Winki przejechał się, wraz z Markiem Zaleskim, czołgiem po poligonie. Przy okazji, jak sam opowiadał, próbował wciskać jakieś guziki, aby czołg zaczął strzelać, niestety, bez rezultatu. Po energicznym zatrzymaniu czołgu, ze wspaniałym półobrotem, Bartek wysiadł, ubrany jak zawsze, w swój czarny kombinezon i lustrzane słoneczne okulary. Nie zwrócił zupełnie uwagi na obecność kamery -wszak w zawodzie filmowca to normalka - oraz kilku obcych panów w eleganckich wizytowych mundurach i rzekł do pułkownika Winki: - Chłopaki, zapomnieliście naładować! Obcy panowie zasalutowali mu jak jeden mąż. Później okazało się, że byli to wysłannicy NATO, wizytujący akurat poligon. A kamera należała do ekipy telewizyjnej. I tak oto w wieczornych wiadomościach żona Bartka Frykowskie-go, Monika, rozpoznała męża przyjmującego „gratulacje od natowskich pułkowników za wzorowe przeprowadzenie szarży dywizji pancernej". - Jak to dobrze, że nie mają tam nic do latania - miała powiedzieć w rozmowie telefonicznej z Bartkiem. Odtąd mówiliśmy o nim: „Nasz Guderian". Z tymi wizytatorami z NATO zdarzyła się jeszcze jedna zabawna historia. Następnego dnia na poligonie w obecności wszystkich dowodzących oficerów z Biedruska zachodni goście obserwowali już prawdziwe manewry - z użyciem czołgów, artylerii i piechoty. Na poligonie rozgorzała istna burza, szybko jednak niebiescy zrobili porządek z czerwonymi (jakżeżby inaczej...) i ścigając „wroga" zniknęli za horyzontem. 245 Sto dni Hoffmana Naraz z drugiej strony poczęły wyłaniać się dwójkami... nasze konie, z husarzami na grzbietach, oczywiście. Przedefilowały przez całe pole bitwy i w ślad za czołgami i piechotą zniknęły za horyzontem. Podążali pod Zbaraż, na zdjęcia. Jednemu z natowskich wizytatorów guma wypadła z otwartej szeroko gęby. Drugi przecierał lornetkę chusteczką. - Co to jest? - pytali zdumieni. Pułkownik Winko spuścił skromnie oczy... Nie każdy musi przecież wiedzieć, że swojego czasu była to najlepsza i najskuteczniejsza broń pancerna na świecie. I że blitzkriegu nie wymyślił wcale Guderian, ale Jan Karol Chodkiewicz. Nazajutrz w gazetach, podobno także w prasie brukselskiej, ukazały się wielkie fotografie pędzącej za czołgami husarii i podpisami: Polska wchodzi do NA TO ze swoją tajną bronią. DZIEŃ 92 Wtorek, 26 maja fo wczorajszym otoczeniu rezunów i śpiewającego im lirnika dragoni wypalili dziś do nich straszliwą salwą i rzucili się do ataku. Kulminacyjnym momentem potyczki było uderzenie przez broniącego się rozpaczliwie Zagłobę jednego z dragonów lirą w łeb. Element dość trudny, a więc za dragona robił Bartek Stępniak, specjalista od upadków końskich i naziemnych. Krzyś Kowalewski wyćwiczył to z nim na próbach i okazało się, że oba pierwsze duble są znakomite. Naturalnie nie walił Bartka po głowie obiektem muzealnym, tylko sporządzonym ze sklejki i pomalowanym na brązowo jego „dublerem". Rekwizytorzy wykonali trzy takie liry. Tymczasem po dwóch dublach Jerzy Hoffman z Józkiem stwierdzili zgodnie: - Zrobione! - No i proszę - rzekł na to Eryk Żuberek, rekwizytor - została nam jeszcze jedna „dublerka" liry... Usłyszał to Adek. Biedrusko 247 - Jeszcze jedna? Noo, to robimy trzeci dubel... Józek spojrzał nań wzrokiem bazyliszka, ale Adek uprzedził go, mówiąc tym swoim charakterystycznym tonem, jak zwykle pewnym, wzmacniającym wygłaszane opinie: - Mamy jeszcze jeden instrument, przecież takie marnotrawstwo byłoby karygodne... Bartek jakoś dziwnie spojrzał na Eryka. Tamci zrobili niepotrzebną kopię, a na kim skupi się to marnotrawstwo? Na jego głowie... Po rozgromieniu rezunów przez dragonów na plac boju wkraczają: Skrzetuski, Wołodyjowski i Podbipięta. Ze zdumieniem rozpoznają w chłopskiej szacie Zagłobę. - Żyje kniaziówna! - krzyczy Krzyś Kowalewski. Michał Zebrowski odchodzi na bok. Nic nie mówi, tak oszołomiła go ta nagła szczęśliwa wiadomość. - W Barze ją ukryłem - mówi Zagłoba i od razu pyta Podbipiętę: -Maszże co do picia? Wołodyjowski wręcza mu flaszkę z gorzałką. - A zdrowa? - Co tam, na suche gardło każda flaszka zdrowa - odpowiada spragniony Zagłoba, już całkowicie skupiony na butelce. - O kniaziównę pytam! - rzuci się zniecierpliwiony Skrzetuski. Coś nam nie grało w tym dialogu. Przy szybkiej wymianie kwestii między aktorami wychodziło na to, że rozmawiają o jakiejś flaszce, którą Zagłoba ukrył w barze. - Coś tu jest nie tak, kto dzisiaj, zwłaszcza z młodych, wie, że kiedyś była twierdza Bar - skwitował Grzegorz Kędzierski. - Gdyby ta pie....na twierdza nazywała się inaczej, nie wyszłoby śmiesznie i wszystko by grało - zdenerwował się Jerzy Hoffman. - Taka ważna scena, pełna wzruszenia, wrzucimy w tło jakąś chwytającą serce muzykę, a tu... ten dialog. Ale nic na to nie dawało się poradzić. Próbował sam Zbyszek Zamachowski, podchodząc do przeżywającego szczęśliwą wiadomość Michała Żebrowskiego i kładąc mu rękę na ramieniu. - Bóg ci sprzyja, Janie. Toć Zbaraż przed nami... - Nagle Zbyszek spojrzał prosto w kamerę. - Nie... nie Zbaraż... Bar przed nami - poprawił się. Jego reakcja wzbudziła salwę śmiechu. 248 Sto dni Hoffmana Oczywiście, Jerzy Hoffman dokonuje tu dużego przyśpieszenia akcji. U Sienkiewicza Skrzetuski odnalazł Zagłobę bez Wołodyjowskiego i Podbipięty, dość daleko od Baru, jeszcze przed bitwą pod Konstantynowem, po Helenę zaś będzie chciał udać się dopiero po bitwie. Ponieważ bitwy nie pokazujemy, trzeba od razu po odnalezieniu Zagłoby ruszyć pod Bar. Jest to zresztą logiczne: Zagłoba dopiero co wyszedł z Baru z wiadomością od Heleny dla Skrzetuskiego i nie mógł ujść daleko. W momencie otrzymania wiadomości o kniaziównie Michał miał wielką ochotę zdjąć swoją futrzaną czapkę. Kiedy podczas jednej z szarż zgubił ją i walczył z Danielem Olbrychskim - Tuhaj-bejem -z gołą głową, wielu uważało, że bez czapki prezentuje się lepiej. Taka czapka na głowie aktora to swoją drogą spory kłopot. Przed każdym ujęciem poprawiała ją Michałowi Wanda Kowalska. Przesuwała nieznacznie, czasami zaledwie o pół centymetra. Zabawnie było patrzeć, jak dokonuje ostatnich poprawek i równo z komendą „Akcja!" jako ostatnia ucieka z kadru. Aż dziw, że zdążała za każdym razem. - To naprawdę taka duża różnica z tą czapką? - pytałem ją. Wytłumaczyła, że i owszem, spora. Bo takie pół centymetra różnicy w ujęciu, gdy dochodzi do tego jeszcze zbliżenie i wielki ekran kinowy, powoduje skoki - raz czapka siedzi głębiej na czole, raz wyżej, raz przechyla się w lewo, raz w prawo. Dlatego trzeba ją nieustannie poprawiać. Poza tym musi być nałożona tak, aby aktor nie wyglądał śmiesznie, nieporadnie. Z taką dużą futrzaną czapą ryzyko jest znaczne. A przecież Skrzetuski musi wyglądać w każdej sytuacji godnie i przystojnie. Krzysztof Zbieranek po zakończeniu scen z wielką armią kozacką, z którą musiał zmagać się przez trzy tygodnie i która napsuła mu tyle krwi, nareszcie odzyskał spokój, równowagę ducha i dobry humor. Wskazując mi na Krzysia Kowalewskiego i Wiktora Zborowskiego, którego pan Zagłoba, ledwo spotkawszy, zaraz zacznie na ujęciu łajać i kpić z niego, Krzysztof Zbieranek powiedział: - To jest rewelacyjny duet komediowy. Gdyby zrobić o nich film, byliby tak doskonali jak Himmilsbach i Maklakiewicz... Faktycznie - korpulentny, okrągły Krzyś z wielką energią wiecznie szkolący Wiktora, wysokiego, szczupłego, z niewinną miną, bezradnie rozkładającego ręce - widok to przezabawny... Biedrusko 249 Po uporaniu się z wąwozem chłopskim - a było już po szóstej -w ekspresowym tempie zwinęliśmy się i dowodzeni przez Józka Jarosza pojechaliśmy na drugi koniec poligonu, na miejsce nowego pleneru - drogi do Baru. Nowy plener wyglądał bardzo... hm, kontrastowo. Piękny kawał stepu, mieniące się całą gamą kolorów kwiecie, trawy, zamglony horyzont, A obok potężny, ponury, szary i odrapany bunkier przeciwatomowy. I jeszcze z lewej strony, prawie na horyzoncie, smukła sylwetka wieży ciśnień. Po skierowaniu kamer z bunkra na jadących z dragonami czterech rycerzy mieliśmy jednak piękny kawałek stepu, jakiego dziś darmo by pewnie szukać na samej Ukrainie, dotkniętej postępami komunizmu, który pastwił się nad tym krajem przez siedemdziesiąt lat. W zasadzie ta wieża ciśnień po krótkiej wizycie u kosmetyczki mogłaby robić nawet za wieżę zamku w Barze. Nasi scenografowie jednak nie zdecydowali się iść na łatwiznę. Bar nakręcimy przy pomocy speców od efektów komputerowych w Tyńcu. DZIEŃ 93 Środa, 27 maja L/ziś rozpoczęły się dni chwały pirotechników. Kazio Wróblewski i jego drużyna nie narzekali dotąd na brak roboty, ale teraz będą mieli jej tyle, że z każdym kolejnym ujęciem przyjdzie nam czekać godzinę, półtorej, aż pirotechnicy skończą swoją działkę. Skupiamy się na obu szańcach - polskim i usypanym w ciągu dwóch ostatnich dni kozackim, prawie na środku „zbaraskiego" pola. Nasi scenografowie mogli przystąpić do jego budowy dopiero po zakończeniu szturmów piechoty i kawalerii. Gdyby szaniec stanął wcześniej, tylko by przeszkadzał. A dwa wrogie, stojące naprzeciw siebie szańce, to przede wszystkim armaty i eksplozje. Naładować je wszystkie, poumieszczać w ziemi ładunki mające imitować wybuchy pocisków, to zajęcie bardzo pracochłonne. Tym bar- 250 Sto dni Hoffmana dziej, że niektóre porcje napalmu (daje świetny efekt na ekranie) - te duże, przeznaczone do większych eksplozji - nasi pirotechnicy musieli przygotowywać na poczekaniu. Już z pierwszą poranną sceną - ujęciem strzelającego polskiego szańca, z widokiem zaporoskich armat i artylerzystow na pierwszym planie, zrobił się problem. Ujęcie ma być multiplikowane, aby stworzyć ogromny szaniec kozacki; nasz specjalista od efektów zażyczył sobie, aby artylerzyści liczyli góra 173 cm wzrostu. Gdyby byli wyżsi, trzeba byłoby ich inaczej kadrować, a ukazanie szańca z wyższego punktu widzenia uniemożliwiłoby multiplikację. Pokręcone to wszystko, ale facet z pewnością wie, co robi. Niestety, za artylerzystow przebraliśmy samych dryblasów i teraz trzeba wszystko odkręcać. Ciężko jednak było znaleźć takich niskich wojaków, w dodatku ogolonych na łyso, bo mieli to być pierwszoplanowi Kozacy z przepisowymi osełedcami. Uratowali nas trzej najniżsi kaskaderzy - „Melek" (Mirek Miller), „Szopen" (Piotr Nowacki) i „Lolek" (Arek Okulak). Wszyscy ogoleni, niscy i można ich było od razu użyć do upadków. Po obsłużeniu ujęć przez szaniec kozacki na polski naszym pirotechnikom pozostało tylko przenieść się pod mury Zbaraża i tam nafa-szerować ziemię workami z napalmem. Ponieważ mieliśmy akurat na planie Michała Żebrowskiego, Zbyszka Zamachowskiego i Krzysia Kowalewskiego, można ich było wrzucić przy okazji w ten rozkołysany od wybuchów i jednocześnie ziejący ogniem okop. Potem dołączyć miał do nich jeszcze Andrzej Kopiczyński, za którym tamci udają się na strychy zbaraskie, kręcone przez nas pół roku temu w Wilanowie. Krzysztof Zbieranek zrobił z okopu bardzo ładną scenę. Żołnierze na górze strzelali, następnie zbiegali uporządkowaną kolumną w dół i zamieniali się z tymi z okopu. Do bramy biegiem wnoszono rannych na noszach. Z wielkim poświęceniem i nie mniejszym przestrachem na twarzy dźwigał nosze Krzyś Kowalewski. Przy armatach tłoczyli się kaskaderzy. Ich zadaniem było natychmiastowe szarpnięcie armaty po zdetonowaniu ładunku przez pirotechników (to naturalny ruch działa po wystrzale; na początku o tym nie pomyśleliśmy i od razu na wierzch wylazł cały fałsz, potem już kaskaderzy wiedzieli, co robić). Kiedy armata zjeżdżała w dół, należało ją podciągnąć z powrotem na górę. Biedrusko 251 W pewnym momencie Kazio Wróblewski zdetonował potężny ładunek na pierwszym planie, obok najbliższego działa. „Zabici" kaskaderzy padli poza okop i do niego. W tym momencie Michał ze Zbyszkiem natychmiast podbiegli do armaty, żeby podciągnąć ją na pozycję. Zbyszek chwycił wycior, Michał zaś jednego z leżących na kole kaskaderów i oczyszczając sobie pole manewru zrzucił go do okopu. Po ujęciu chłopak usiadł zdziwiony i spojrzał na Michała. - Cholera, czemu nikt mi nie powiedział, że będę zrzucany? - To był mój własny pomysł, ale reżyserom się spodobał - wyjaśnił z niewinną miną Michał. DZIEŃ 94 ? Czwartek, 28 maja Ud rana przygotowujemy tylko Kozaków - dziś czas na szaniec armii Chmielnickiego. Tyle samo roboty, jeśli nie więcej, będą mieli znów pirotechnicy, bo szaniec zaporoski jest znacznie dłuższy od polskiego (oczywiste: dziesięć razy tyle było w nim wojska). Oni nie odetchną już chyba aż do wysadzenia beluardy - potężnej, wysokiej na dziesięć metrów wieży na kółkach, słynnej sienkiewiczowskiej hulajhorodyny, używanej przez Kozaków do zdobywania grodów; stoi sobie pod naszym Zbarażem od początku zdjęć i stanowi dla odwiedzających plan atrakcję nie mniejszą niż makieta twierdzy. Na takiej właśnie beluar-dzie Kozacy „zaprezentują" Polakom ciało martwego Podbipięty. Kiedy podczas programu „Egzamin dojrzałości" zadałem Krzysiowi Kowalewskiemu pytanie o nazwę tej kozackiej wieży oblężniczej, odpowiedział poprawnie, po czym dodał: - Przez chwilę tylko wydawało mi się, że to była hulajhorpyna... Wróćmy jednak do naszego szańca. Krzysztof Zbieranek podzielił go na trzy części. Pierwszą otrzymałem ja, drugą Jacek Butryrnowicz, trzecią Jarek Woźniak. Ucieszyłem się bardzo - mój sektor był najbliżej kamery, na pierwszym planie. W dodatku otrzymałem od Krzysztofa Zbieranka wolną rękę i mogłem akcję na swoim odcinku ułożyć według swego gustu. Pod sobą miałem czterdziestu cywilów i chłopaków z żandarmerii wojskowej - świetnych, bardzo pracowitych i zdy- 252 Sto dni Hoffmana scyplinowanych. Do tego armaty i olbrzymie drewniane tarcze na kołach, z otworami strzelniczymi, zrobione jeszcze podczas budowy Zbaraża przez nieocenionych górali. Aby scena wyglądała naturalnie, dałem każdemu z moich statystów coś do roboty. Artylerzyści podciągali na pozycje armaty, żołnierze pchali tarcze, cywile wyciorami czyścili armaty, biegali z wiaderkami z wodą i nosili kosze z kulami. To ostatnie wyglądało niezbyt wiarygodnie, bo przecież takie kule są diablo ciężkie i nie sposób było nosić ich całymi koszami; dla nas wykonano je ze styropianu i pomalowano na czarno. Ale biegający z tymi koszami Kozacy wyglądali tak ładnie... Ponieważ pirotechnicy wciąż zakładali swoje ładunki, miałem sporo czasu. Wzorem Krzysztofa Zbieranka zrobiłem więc chłopakom kilka prób, aby wiedzieli, co robić na ujęciu, jak pchać tarcze, ciągnąć armaty. I gdy potem oglądałem szaniec na ujęciu, usłyszałem, jak Jerzy Hoffman mówi do Adka Drabińskiego: - No i dobrze, ładne wybuchy, coś się dzieje, szaniec żyje... Byłem strasznie dumny z tego szańca i swoich statystów. Następne do wyszycia było ujęcie na armaty, otoczone koszami z wikliny, i eksplozja przy jednej z nich. Kameraaaa! Aaakcja! Czterech chłopaków uwija się przy armacie. Naraz potężny wybuch i trzech z nich (to kaskaderzy) wspaniale frunie w powietrze, po czym spada z szańca. Tylko ten czwarty zupełnie nie przejął się wybuchem, choć Bogiem a prawdą stał najbliżej. Nic sobie nie robiąc z eksplozji chwycił wycior i zaczął spokojnie czyścić armatę. - Niee, to - Hoffman wskazał chłopaka na ekranie - bez sensu. Powiedz mu, że też ma gdzieś spaść. Co to, żołnierz niezniszczalny, co się kulom nie kłania? Pobiegłem na szaniec. Okazało się, że chłopak to zwykły, cywilny statysta, a nie kaskader. Wytłumaczyłem mu więc, żeby w następnym dublu zamarkował jakiś upadek i zniknął po wybuchu z szańca. Pokiwał energicznie głową - jakiś taki strasznie bojowy był - rozumie się, zrobi upadek nie gorszy niż kaskaderzy. Kucam więc na powrót przy podglądzie, Józek Jarosz daje sygnał: „Akcja!", i Wpatrujemy się w monitor. Obserwując chłopaka komentuję: - Czyści, dobrze... Teraz wybuch, o i spadł z szańca, jak mu kazałem, nawet ładnie to zrobił... O cholera jasna... Wrócił... Znowu czyści... Biedrusko 253 Wszyscy zgromadzeni koło monitorów wybuchnęli gromkim śmiechem. Adek poklepał mnie po plecach. - Stary... Oni są niezniszczalni... Jak prawdziwi Kozacy. Co im tam kule armatnie... Po obiedzie przygotowaliśmy jeszcze jeden szturm kozacki, tym razem z wozami i wspomnianymi tarczami. I tu także kule padały gęsto, chłopcy wystawiali muszkiety przez otwory w tarczach i strzelali, dokoła nich wybuchały ładunki, a najważniejszym kawałkiem do skręcenia było zapalenie się jednej z pchanych przez kaskaderów tarcz na pierwszym planie. Zapaliła się, chłopcy dokoła popadali na wszystkie strony. Naraz jednemu z kaskaderów zapaliła się nogawka hajdawe-rów. Czuwający nad nami strażacy błyskawicznie - ale oczywiście po Józkowym „stop!" - rzucili się na niego z kocem. Na szczęście nic się nie stało, chłopakowi przygrzało tylko trochę nogę. DZIEŃ 95 Pigtek, 29 maja -L znów mamy ostre strzelanie, tym razem na szaniec polski. Przerwy między ujęciami wloką się długo - trzeba załadować wszystkie armaty, muszkiety, przygotować eksplozje w ziemi... Nasi pirotechnicy ciężko pracują, podczas gdy reszta zbija bąki w oczekiwaniu na pierwszą wolną sobotę w miesiącu. Wiadomo, że dziś skończymy zdjęcia nieco wcześniej - o wpół do ósmej duża grupa warszawiaków ma pociąg do stolicy. Można wprawdzie jechać do domu busami, ale to trwa godzinę dłużej... Wykorzystując przerwę uciąłem sobie pogawędkę z leżącymi w cieniu murów Zbaraża statystami. Były to chłopaki z Biedruska, z kadry oficerskiej, kilku z nich to młodzi, świeżo upieczeni porucznicy. Interesowali się trochę historią, trochę tym, co dzieje się w ekipie. Na ujęcia rozebrałem się do pasa, a na głowę nałożyłem artyleryjski kapelusz, w którym wyglądałem jak chłop z przedwojennego Mazowsza. - Uwaga, gotowość do ujęcia... - Jest gotowość... 254 Sto dni Hoffmana - Ujęcie! W tym momencie rozpętało się piekło - na szańcu wybuchł pożar, dokoła eksplodowały potężne słupy ognia, a ściślej, niezawodnego napalmu Kazia Wróblewskiego. Bił od nich straszliwy żar - istna termiczna fala uderzyła w stojących na szańcu. Zrobiło się gorąco nie do wytrzymania, dym gryzł w oczy, wszystkimi wstrząsały ataki kaszlu, a tu trzeba było jeszcze stać na pozycjach, markować strzelanie z armat i kilkakrotnie strzelać naprawdę z mosinów, do których pirotechnik Arek rozdał każdemu po parę nabojów (mosiny są proste w obsłudze, a odległość od kamer taka, że nikt nie pozna współczesnych karabinów). Aby tego ognia z szańca było więcej, ci w okopie ładowali karabiny i podawali je stojącym na szańcu. W pewnym momencie płomienie zaczęły lizać stojące na okopie armaty. Zrobił się taki żar, że niemożliwością było ustać. - Wycofujemy się - wrzasnąłem - ale utrzymajcie szyk! Na górze stajemy i strzelamy dalej! To było jak prawdziwa wojna - niesamowite uczucie! Wystrzelali już wszystkie naboje, ale całą kolumną ustawili się na drugim, wyższym okopie, bliżej murów, i celowali, udając, że strzelają. - Stop! Po ujęciu! - słyszę w krótkofalówce. Natychmiast ze strażą i rekwizytorami rzuciliśmy się do gaszenia pożaru na szańcu. Baliśmy się, że spłoną armaty. Na szczęście ogień szybko ugaszono. - Dajcie nam chusteczki, dużo chusteczek - rzuciłem w eter, widząc statystów, łzawiących i pociągających nosem. Choć było ciężko, gorąco i gryząco, choć ujęcie powtarzaliśmy jeszcze trzy razy, chłopcy z Biedruska dzielnie stali na płonącym szańcu, wypełniali wszystkie polecenia sprawnie i bez skargi, nie trzeba ich było szukać po lasach ani wołać trzy razy. Beluardy jednak przed weekendem nie wysadzimy. Józek Jarosz będzie do końca nas dopingował - jeszcze ustawimy machinę, obwiesimy workami z piaskiem, obsadzimy kaskaderami. Ale obiad jemy dopiero o szesnastej; po godzinnej przerwie wracamy do pracy. Kaskaderzy sprawdzili, jak potężne koła beluardy (średnicy prawie dwa metry) sprawują się na nierównym gruncie. Przy pomocy statystów toczyły się lekko. Przed szóstą Kazio Wróblewski powiedział, że do założenia na be-luardzie wszystkich ładunków wybuchowych potrzebuje co najmniej Biedrusko 255 godziny. Nie pozostało więc Józkowi nic innego, jak tylko ogłosić koniec zdjęć, choć słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem. Tego dnia, ostatniego już w maju, pożegnaliśmy kilka osób, które odchodzą do innych filmów. Opuszcza nas Jerzy Gościk, nieoceniony operator, najdawniejszy przyjaciel Jerzego Hoffmana, wespół z którym nakręcili dziesiątki filmów. Odchodzą także asystenci-operatorzy - Janusz Całka i Witek Nitkiewicz, przyjaciele, kierowcy busów-ciem-ni; uwielbiali się nimi ścigać, choćby po Płocku, i spierać się, który z busów jest lepszy. Janusz ze swoją białą brodą i pogodnym, nieco łobuzerskim spojrzeniem przypominał krasnala rozrabiakę; Witka Miecio Janowski „mianował" czasem Aleksandrem - nosił takie wielkie okulary, jak jego imiennik z „Pszczółki Mai". Za kilka dni odejdzie także Jacek Butrymowicz, samodzielny reżyser wielu wojennych filmów, łagodny i życzliwy człowiek, z którym bardzo często dyskutowaliśmy o piłce nożnej. Jacek stracił w ciągu tych sześciu tygodni wiele zdrowia, uganiając się po poligonie za statystami, przeliczając ich i ustawiając na planie. Kilka dni później sam przyzna, że zwłaszcza Mongołowie śnić mu się będą jeszcze długo po nocach. Zawsze jakoś tak się układało, że nasi wschodni przyjaciele albo docierali ze strasznym opóźnieniem z garderoby na „kamp", bo zepsuł się ich autobus, albo oczekiwali nie tam, gdzie Jacek im kazał. A tymczasem jego krótkofalówka aż trzęsła się od dopytywań Krzysztofa Zbieranka: - Gdzie są Tatarzy? Czy już wyjechali? Czekamy na planie na Tatarów... Te pożegnania to znak, że nasza wielka przygoda zaczyna zbliżać się powoli do końca. Na razie jednak staram się nie przyjmować do siebie tej wiadomości - przed nami jeszcze miesiąc zmagań z „Ogniem i mieczem". Tymczasem mamy weekend, mamy pierwszą od czterech tygodni wolną sobotę... 256 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 96 Poniedziałek, 1 czerwca p I amięci Krzysztofa Paczosa, lat 24. Przyjechał z południa kraju, zgłosił się do Dziunka z prośbą o pracę. Najbardziej odpowiadała mu rola kaskadera; wspólnie z chłopakami Lecha Adamowskiego zdobywał Zbaraż, rozebrany do pasa, w samych tylko szarawarach, krzyczał, dźwigał drabiny, piął się po nich zwinnie i z krzykiem spadał w dół, do okopu. Wieczorami rozpalał ognisko i całą noc strażował - pilnował makiety, namiotów z bronią i rekwizytami. Ostrzyżony do samej skóry, opalony chłopak z wesołą szczerbą między zębami, ubrany w spodnie moro, wojskowe buty i krzykliwie czerwoną bluzę. Wiecznie za czymś gonił, podobno przed rokiem poszedł na piechotę do Francji, aż na południe, aby zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej. Nie przyjęli - wrócił jak i poszedł - na piechotę... Kiedy pod Zbaraż przyjeżdżali wieczorem Paweł Bareński czy Marek Wolski, widzieli tylko jakąś ciemną postać skradającą się dokoła ich samochodu. Naraz ich oczy oślepiał blask latarki. - Ręce do góry! Kto idzie?! A, panowie kierownicy, wszystko w porządku! Kiedyś z namiotu rekwizytorskiego wyparowało płótno na namiot chana. Dziunek przywołał wszystkich swoich chłopaków z ochrony. Kto pilnował? Paczos! Chłopak zaprowadził Dziunka na stronę. Pokazał mu notes, w którym zapisywał dokładnie daty, godziny i minuty przyjazdu i odjazdu wszystkich samochodów. Chwycił swoją finkę... Namiot odnalazł się po pięciu minutach. Miał w sobie ogromny entuzjazm. Nocami, zamiast spać, ganiał po poligonie kłusowników, straszył ich, płoszył im zwierzynę. Któregoś wieczoru powiedział do swojego towarzysza: - Idę do wsi, trzeba zrobić z tymi kłusownikami porządek... Wtedy widziano go po raz ostatni. Było to chyba w zeszły czwartek. Ubiegłej nocy policja odnalazła w jeziorze na poligonie jego ciało. Biedrusko 257 DZIEŃ 97 Wtorek, 2 czerwca Deluarda jest dalibóg niezniszczalna. Przynajmniej dla nas; męczymy się z nią już kilka dni - mieliśmy wysadzić ją wczoraj - niestety, bezskutecznie. Skręciliśmy za to masę bardzo użytecznych ujęć na samą beluardę w różnych sytuacjach: pchaną przez statystów, poobsadzaną kaskaderami, strzelającą z muszkietów i zamocowanej na otwieranym pomoście armaty. Chłopcy pod komendą doświadczonego Krzysia Mączyńskiego natrudzili się sporo, wciągając armatę na górę. Ponieważ same deski beluardy nie fotografowały się najlepiej, re-kwizytorzy otrzymali od Jerzego Hoffmana zadanie upiększenia jej skórami oraz workami wypełnionymi czarną ziemią. Worki wyglądały bardzo efektownie, kiedy pękały, trafione domniemanymi pociskami, ziemia zaś rozsypywała się z nich szeroko. Taką hulajhorodynę zniszczył podczas nocnej wycieczki Podbipię-ta, rzucając po prostu w jej ścianę ogromnym głazem. Na ekranie znacznie efektowniej wypadłaby jednak jakaś przyzwoita eksplozja. Jerzy Hoffman zastanawiał się tylko, który z jego bohaterów ma zniszczyć beluardę i jakim sposobem... Szturm piechoty? Po trzech tygodniach wrzaskliwego biegania i walk pieszych nie jest to pomysł szczególnie kuszący. Wycieczka nocna? Noce już dały się nam nieźle we znaki, ciężko potem przestawić się na zdjęcia dzienne. W dodatku czeka nas cały tydzień zdjęć nocnych... Zatem - podkop. A któż lepiej nadaje się do niego, jak nie pan Wołodyjowski? Przed samą beluardą wykopaliśmy metrowy dół, aby Zbyszek zmieścił się w nim swobodnie, przykryliśmy „podkop" drewnianą klapą, obłożyliśmy darnią. Zbyszek otworzył ostrożnie klapę, rozejrzał się dokoła. Następne ujęcie! Beluardą stoi jak stała, Zbyszek znika z lontem w dole. Kolejne ujęcie! Zbyszek wychodzi z „podkopu" na szańcu, Michał, Wiktor i Krzyś pomagają mu się wydostać. Michał krzesze ogień, Zbyszek przytyka 17. Sto dni Hoffmana 258 Sto dni Hoffmana lont; jest uśmiechnięty, w ogóle cała czwórka raduje się niczym gimnazjaliści z udanego psikusa. Psotę dokończy Kazio Wróblewski. Z włączoną krótkofalówką czeka nieopodal beluardy, ukryty za szańcem kozackim. Józek ogłasza ciszę w eterze, aby przypadkiem ktoś nie miał ochoty przekazać Kaziowi komendy „Ognia!" przedwcześnie i oddaje krótkofalówkę Adkowi. Wszyscy zastygają w nienaturalnym napięciu. Ciśnienie idzie w górę, serca zaczynają bić szybciej. Trzy kamery czekają na wybuch. Zdajemy sobie sprawę z wagi tego ujęcia. Adek też wie, że nie będzie mógł krzyknąć: „Dubel!" - przecież drugiej beluardy nie mamy. Kamery, włącznie z rapidową, idą w ruch. - Czekać, aż opadną dymy - mruczy Jerzy Hoffman. Adek pilnie wpatruje się w monitor. Naraz krzyczy w krótkofalówkę: - Teraz! Potężny wybuch targnął powietrzem, dmuchnęło ciepłem aż na nas. Beluarda eksplodowała wspaniale. Kazio Wróblewski wykonał swoje najważniejsze zadanie w tym filmie. Dostał za to od nas oklaski nie mniejsze niż Krzyś Kowalewski, kiedy walczył ze sztandarem. DZIEŃ 98 Środa, 3 czerwca lo już ostatni dzień ze statystami z wojska. Z ich udziałem kręcić będziemy bliższe ujęcia polskiej armii, opuszczającej Zbaraż po podpisaniu ugody - spieszeni husarze, wozy pełne rannych, osmolone twarze artylerzystów. W planie było dwustu pięćdziesięciu żołnierzy. Do marszu udało się zebrać połowę z nich. Większość skryła się gdzieś w lesie. Nie ci jednak byli najgorsi. Kilka grupek leżało sobie na tyłach Zbaraża, czytali książki. - Wstańcie chłopaki, będzie ujęcie. Jeden z nich podrywa się i zaczyna krzyczeć: - A od kiedy my jesteśmy na ty, co?! Biedrusko 259 - Mamy jutro egzamin i nic nas to nie obchodzi. - My mamy wszyscy magistrów! Za trzy dni będziemy porucznikami! Jak tu nas traktują! - Poganiajcie sobie tych z zasadniczej. My biegać nie będziemy! Szkółka oficerska. Było wśród nich naprawdę kilku fajnych chłopaków, którzy pobyt na planie traktowali jako przygodę, uczestniczyli w zdjęciach z radością. Niestety, spora część to tacy jak ci. Czy tytuł magistra i stopień oficerski czyni nadczłowiekiem? Popatrzyłem na nich ze smutkiem. - Dobrze, zostańcie tu. Zdajcie tylko te kostiumy. Po prostu szkoda ich dla was. Po tym wszystkim wolałem wrócić do tych z zasadniczej. I w stu dwudziestu ludzi także udało się nam skręcić całą scenę; zwłaszcza ranni na wozach wypadli autentycznie. Dziewczyny z charakteryzacji zrobiły z kilku chłopaków niezłą jatkę. Przy okazji tego ostatniego dnia ze statystami z wojska zaobserwowałem dziwne zjawisko. Był taki jeden żołnierz z Biedruska, młody, bystry chłopak, wysoki, szczupły, ogolony do skóry. Z tego powodu przebierano go zawsze za Kozaka. Był indywidualistą i zarazem najbardziej krnąbrnym ze statystów. Wstawał z ziemi zawsze na końcu, najłatwiej było go znaleźć w grupie, która dekowała się gdzieś w krzakach; raz nawet zaprowadził swoich kompanów do namiotów obozu kozackiego, gdzie przez pół dnia nikt nie zajrzał i można było pospać bez przeszkód. Kręciliśmy ujęcia na szaniec polski. Otrzymałem zadanie wybrania kilku chłopaków na pancernych. Wybieram, aż tu zgłasza się mój indywidualista i mówi: - Ja też chciałbym zagrać husarza. - Ty??? - Spojrzałem nań z niedowierzaniem. - Przecież tobie zawsze było gorąco, nawet w tych luźnych kozackich ciuchach, a tu założą na ciebie blachy, kolczugę, hełm; nawet położyć się będzie ci trudno, a co dopiero wstać. On jednak się uparł. Pomyślałem, że będzie może próbował wywinąć jakiś numer w tym pancernym stroju. Zgodziłem się, ale postanowiłem mieć go na oku. Całą gromadkę nasi „militaryści" przebrali w stroje pancernych -kolczugi, misiurki, naramienniki, prawdziwe szable. 260 Sto dni Hoffmana Mój wojak stał poważnie, nie stroił sobie żadnych żartów, sam zapinał rzemyki zbroi. Kiedy dostał szablę, wyją! ją i począł oglądać z ukontentowaniem na twarzy. Za chwilę ktoś z gromadki przyniósł aparat, chłopak ustawił się szybko do fotografii, zadowoleni partnerzy również. Przypomniałem sobie zbierane po całym polu kozackie resztki kozackich kostiumów. I nagle, patrząc na pancernego wojaka, zrozumiałem! Oni chcieli zagrać po prostu jako Polacy, w pięknych, poważnych formacjach, które znali z podręczników do historii. Pragnęli nałożyć okazałe zbroje, wziąć do ręki prawdziwe szable. Dlatego z taką dumą pozowali do zdjęcia. A statystować jako Kozacy zwyczajnie nie lubili, raz, że to „nie nasi", a dwa, że przebrani za jakichś chłopskich obe-rwańców ze zwykłymi kijami w rękach. Teraz byli ważni, dostojni, wyglądali jak prawdziwi rycerze z filmów, u boku mieli takie same szable, jakie oglądali w muzeach. I choć ten chłopak był indywidualistą, to jednak wojsko niepostrzeżenie wpoiło w niego coś, z czego sam chyba sobie nawet nie zdawał sprawy: zamiłowanie do munduru i szarży. Nikt nie chce być kozackim oberwańcem, legendarnym husarzem - każdy. Ciekawe zjawisko. Tym bardziej, że magia kostiumów pancernych działała i dalej -chłopaki z indywidualistą na czele szybko wykonywali każdą dyspozycję, bez problemu wstawali i ustawiali się na swoich miejscach, nie zdejmowali mimo upału ciężkich kolczug i misiurek, przeciwnie, paradowali w nich z wyraźną dumą. Najbardziej jednak cieszył się porucznik z tego oddziału, który w piątek tak dzielnie trwa! na płonącym szańcu. Nazywał się - chyba -Piotrek Górski. W nagrodę za subordynację jego podkomendnych i zapał jego samego Krzysztof Zbieranek posadził go na ujęciu obok Wołodyjowskiego, Skrzetuskiego i Zagłoby z niepokojem dyskutujących, czy Podbipięcie udało się przekraść przez półmilionowy obóz kozacki. Porucznik Piotrek Górski jest tam na ujęciu wśród nich. I tego nikt już mu nie odbierze. Dziś jeszcze przed obiadem pozostała nam do nakręcenia złożona scena z „zaprezentowaniem" martwego Podbipięty przez Kozaków, rozpaczliwą reakcją Zagłoby i spontanicznym poderwaniem obrońców szańca w celu odbicia ciała przyjaciela. U Sienkiewicza pod be- Biedrusko 261 luardą, na której wisiał martwy pan Longinus, miało dojść do poważnej bitwy, w której wściekłość Polaków wręcz zmiażdżyła Kozaków. Gdybyśmy wdepnęli w kręcenie takiej bitwy, z pewnością nie skończylibyśmy jej tego dnia - pojedynki, szermierze, śmierć, kaskaderzy... A przecież w planie już i tak wszystko ponapinane jest do tego stopnia, że jeszcze jeden dzień zwłoki to w banku murowana katastrofa! Jutro przecież zaczynamy zdjęcia z Izą Sćorupco i Krzysiem Kowalewskim, uciekającymi stepami przed Bohunem... W tym momencie na sprytny pomysł wpadł Adek. Stwierdził on zupełnie słusznie, że dla widza, bombardowanego wielkimi szturmami od początku oblężenia Zbaraża, mniej ważna będzie sama walka Zagłoby o ciało, bardziej - śmierć Podbipięty i rozpacz przyjaciół. I w ten sposób Adek wymyślił, że należy pokazać samego Podbipiętę, wiszącego na przymocowanym do jednej z tarcz krzyżu Św. Andrzeja (beluar-da wszak już nam spłonęła), otoczonego sinymi dymami. Podbipięta w ten sposób płynąłby na krzyżu, symbolu męczeństwa, jakby pośród chmur, a więc już w drodze do nieba. Takie ujęcie ma w sobie sporo grozy i stanowi piękny symbol - Podbipięta już nie jest na tym świecie, otoczony pchającymi go Kozakami czy walczącymi o niego przyjaciółmi, ale sam, wysoko, wznoszący się wśród chmur, nie należący już do tego świata, ale w drodze na tamten. Pomysł Adka był świetny, Jerzemu Hoffmanowi niezmiernie przypadł do gustu; reszcie również - walkę mamy z głowy. Na ujęciu Wiktor Zborowski z szeroko rozpostartymi na krzyżu rękami i nogami, najeżony tatarskimi strzałami, w sinym dymie wyglądał naprawdę jak nie z tego świata. Na jego widok Krzyś Kowalewski ryknął jak ranny tur, pierwszy zbiegł z okopu, porwał za sobą Zbyszka, Michała i statystów. Ciało Podbipięty ostrożnie spuszczono w dół. Krzyś Kowalewski począł autentycznie łkać... I tak mamy zrobioną tę diablo trudną scenę. Po ujęciach każdy chce mieć zdjęcie z Wiktorem w samej długiej koszuli, trupim makijażu, najeżonym strzałami. Chodzący wśród nas trup Podbipięty robił niesamowite wrażenie. Na noc przenosimy się już do szańca. Zostawiamy tylko naszych sześćdziesięciu statystów cywilów w kostiumach artylerii i polskiej piechoty. Będziemy kręcić pożegnanie Podbipięty, przebranego w dużą 262 Sto dni Hoffmana opończę z kapturem, wyruszającego, by przekraść się przez obóz kozacki z wieścią do króla. Koniec zdjęć w planie: północ. Jednak Józek Jarosz postanowił, że tym razem nakręcimy wszystkie ujęcia na szańcu, jakich nam brakowało - cięcia mieczem Podbi-pięty, nocne na niego oczekiwanie przez przyjaciół - aby opuścić już ten szaniec, domknąć Zbaraż, zgrać do końca statystów w polskich mundurach i mieć święty spokój. I tak zdjęcia zakończyliśmy o czwartej trzydzieści rano. Najdłuższy dzień zdjęciowy - dwadzieścia godzin! Absolutny rekord, ekipa siania się na nogach ze zmęczenia, ale po raz pierwszy wykonujemy nasze dzienne zadanie ponad plan. To wielki dzień Wiktora, który napracował się dziś przy każdym ujęciu. Z satysfakcją wypijamy po jednym „małym" dla rozgrzewki i na zakończenie tego tak długiego dnia. Wiktora zmartwiła nieco tylko wieść, że naszą ekipę opuszcza kolejna osoba - nieoceniona Wanda Kowalska, która z wielką cierpliwością zajmowała się kostiumami aktorów, dziesiątki razy poprawiała przed każdym ujęciem ich czapki, płaszcze, opończe. Wszyscy aktorzy bardzo lubili tę młodą i zawszę pogodną dziewczynę. Ale Wanda po załatwieniu swoich spraw w domu jeszcze wróci do aktorów i ich kostiumów w Łącku i Pieskowej Skale. Choć to już ranek i wszyscy od dwudziestu godzin są na nogach, nikomu zbytnio nie śpieszy się na kwatery. Za to jak urzeczeni wpatrujemy się w piękną, bladoróżową mgłę, rozpościerającą się nad polem zbaraskim, i jaśniejące na horyzoncie niebo. Romek Suszyński skręci jeszcze ten piękny, poranny pejzaż - przyda się z pewnością w montażu. Budzą się ptaki, słychać ich poranne kwilenie i pierwsze trele. DZIEŃ 99 Czwartek, 4 czerwca ?? wczorajszym wyczerpującym dniu pracęj zaczynamy dopiero o piętnastej. Do zmierzchu więc za wiele nie zrobimy, choć po takiej porcji zdjęć jak wczorajsza znakomita większość ekipy zgodna jest co do tego, że dziś powinniśmy mieć w ogóle wolne. Biedrusko 263 Tymczasem jednak zaszywamy się z naszym „kampem" głęboko w las, zdjęcia zaś kręcić będziemy na jego skraju. Wszyscy chodzą diabelnie głodni - na śniadanie w Kiekrzu nie wstał nikt, a zanim „Bulin-ki" uruchomiły garkuchnię i coś upitrasiły, była prawie szósta... Iza Scorupco zadebiutuje dziś konno - od trzech dni uczyła się jazdy wierzchem pod okiem Tomka Biernawskiego. Galopować jeszcze wprawdzie nie potrafi, ale kłusuje już całkiem nieźle. Wespół z Krzysiem Kowalewskim, Zbyszkiem Zamachowskim i Wojtkiem Malajkatem Iza, oswobodzona z Czarciego Jaru, dzielnie przemierza step, rozmawiając głównie z Zagłobą, najbliższym jej i niezmiernie uradowanym. Pięknie w ustach Krzysia zabrzmiało zdanie, które do łez rozbawiło całą ekipę. Zagłoba wychwala Helenie pana Wołodyjowskiego, jego męstwo, spryt i oddanie Skrzetuskiemu. Zgodnie ze swoim zadaniem Zbyszek trzyma się jednak z daleka, ruszając tylko od czasu do czasu wąsikiem i spoglądając na Izę niczym na zjawisko. Toteż Krzyś tłumaczy, że normalnie to bardzo wymowny kawaler... - ...tylko całkiem coś zgłupiał na twój widok. A ponieważ Henryk Sienkiewicz nie lubił przestojów akcji, zaraz naśle na czwórkę bohaterów Tatarów. Ich pościg, zapoczątkowany dziś wspaniałym galopem hucułów wzdłuż lasu, będzie nas zajmował przez następnych kilka dni. Mamy więc ten „hałłakujący" galop, mamy też skręcony cały dialog bohaterów aż do momentu pojawienia się na horyzoncie Tatarów. To niemało, zważywszy na tak krótki dzień pracy. DZIEŃ 100 Piątek, 5 czerwca ^Jubileuszowy dzień, setny. Pierwotny plan pracy rozpisany został właśnie dokładnie na sto dni. Choć w tę setkę i tak nikt nie wierzył. Może dlatego, że to taka równa liczba. Tymczasem do nakręcenia mamy jeszcze masę scen - śmierć Podbi-pięty, przekradanie się Skrzetuskiego do króla, ucieczkę Zagłoby i He- 264 Sto dni Hoffmana leny przez step, zdjęcia w zamku w Pieskowej Skale... Do końca czerwca wystarczy. Tylko czy wystarczy funduszy, które w zasadzie powinny skończyć się dziś... Pędząc leśnymi dróżkami, czwórka bohaterów będzie rozpaczliwie próbować zgubić pościg ordyńców. Tatarów postanowią wziąć na siebie Wołodyjowski i Zagłoba, Rzędzian zaś otrzyma zadanie bezpiecznego wywiezienia Heleny jak najdalej w spokojny, nieogarnięty wojną kraj. Tak więc na rozdrożu Wojtek z Izą pojadą prosto, Krzyś i Zbyszek zaś skręcą w prawo. Nawiasem mówiąc, Krzysiowi można pozazdrościć umiejętności jeździeckich! Jest przecież starszy od pozostałej trójki, a galopuje rewelacyjnie! Zgodnie ze scenariuszem Tatarzy powinni pogonić w prawo za Zagłobą i Wołodyjowskim. Ktoś jednak wytłumaczył rzecz nie do końca i cały szwadron hucułów pognał prosto. - Nie tacy głupi ci Tatarzy - zauważył ktoś - oszukać się nie dali. - Pognali za dziewczyną i trudno się dziwić... Młode chłopaki jeszcze... I choć dziś w galopadach Izę Scorupco dublowała jej imienniczka, także Iza, to wybór Tatarów jest zrozumiały. Iza to najładniejsza dziewczyna wśród naszych amazonek... Wytłumaczenie okazało się proste: nasi Mongołowie, jadący na czele pościgu, przybyli do Polski w ramach wymiany studentów, nie zrozumieli wskazówek do końca. Potem już wybierali właściwą drogę. Z tymi Mongołami to jest bardzo ciekawa rzecz - wszyscy bez wyjątku świetnie jeżdżąj konno. - U nas tak wszyscy - mówią łamaną polszczyzną. - Koń to jak w waszym kraju rower albo samochód... Jerzego Hoffmana trapił tymczasem już wczoraj problem zwierzaków. Chciał bowiem jak Sienkiewicz pokazać wpierw uciekające sarny i wilki, które zwróciłyby uwagę Heleny i Zagłoby. - Cóż to, sarny gonią wilki? Pierwszy zrozumiał, o co chodzi, Wołodyjowski: to pojawił się w okolicy czambuł tatarski, on zawsze płoszył w lesie zwierzynę. Jerzy Hoffman chciał zatem pokazać chociaż uciekające wilki, które ponadto przydałyby się do sceny pożarcia koni Zagłoby i Heleny na stepie, podczas ich ucieczki przed oddziałem Bohuna, rok wcześniej. Biedrusko 265 Ktoś nawet przyprowadził jakieś rasowe pieski, nieco podobne do wilka (o prawdziwych, a w miarę tresowanych, nie mogło być mowy), były one jednak zbyt krępe i zbyt jasne. - Chyba, żeby militaria pomalowały je srebrnoszarym sprayem -rzucił ktoś żartobliwie. - Tak, tylko że wtedy wyszłyby popielice, a nie wilki. Jerzy Hoffman w rezultacie machnął ręką na całą sprawę. Trudno, pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da. Zatem Wołodyjowski po prostu zobaczy ordyńców na horyzoncie i da przyjaciołom sygnał do ucieczki. Kiedy po zdjęciach wracaliśmy z Krzysiem Kowalewskim do Kie-krza, analizował on swe dialogi, które z powodu braku wilków stawały się częściowo nieaktualne. - Co to?, pyta Helena - mruczał Krzyś. - Dwa wilki drogę przeszły.... O i trzeci, dodaje Zagłoba. No to całej sceny nie mamy, bo i wilków nie ma... - W zasadzie - zamyśliłem się - mogłyby zagrać psy z naszej ekipy: wilczur jednej z kaskaderek i te naszego reżysera, no właściwie to tylko wilczyca, bo bernardyn w tej całej scenie zbyt przekonujący by nie był... - Czemu nie - podchwycił pomysł Krzysiu - tylko trzeba skonstruować inaczej mój dialog z Heleną, na przykład tak: Co to, dwa wilki drogę przeszły, powie Helena. A ja na to (z jeszcze większym zdumieniem): O... i bernardyn... DZIEŃ 101 Sobota, 6 czerwca len niesamowity upał trwa już ponad miesiąc. W ekipie idą jak woda... właśnie straszne ilości wody mineralnej i olejku do opalania; to chyba jedyna dobra strona tego poligonowego skwaru. Nikt z nas nie będzie musiał wyjeżdżać po zakończeniu zdjęć nad morze - w ciągu tych czterech tygodni poopalaliśmy się tu tak, że niektórzy już kilkakrotnie zmieniali skórę. Gorzej, że pojawiły się roje uciążliwych much, od których nie sposób się opędzić. Całe szczęście, że zwijamy się z poligonu, zanim po zmierzchu pojawią się komary. 266 Sto dni Hoffmana Mimo że Zachowujemy dwójkę naszych bohaterów - Zagłobę i Helenę - to cofamy się w czasie powieści o ponad rok, zamiast lata 1649 roku, tuż przed rozpoczęciem oblężenia Zbaraża, mamy wiosnę 1648 roku, czas, kiedy Chmielnicki dopiero zaczyna odnosić zwycięstwa nad wojskami koronnymi. Tymczasein nasza dwójka bohaterów ucieka z Rozłogów przed Bohunem. Iza niepokoi się wprawdzie, że Krzyś prowadzi ją nie do Łubniów, tyllęo w przeciwną stronę, do Czehrynia, ale wiadomo - jedna z podstawowych zasad Zagłoby, to „nie uciekaj tam, gdzie cię będą ścigać". Mina imć pana Onufrego zrzednie jednak, kiedy pojąc konie dostrzegą z Izą jeźdźca z Czehrynia, pana Pleśniewskiego, który oznajmi im o zniesieniu wojsk koronnych przez Chmielnickiego pod Korsu-niem. A przecież Zagłoba liczył, że schroni się właśnie wśród wojsk hetmańskich. Jeźdźca z Czehrynia zagrał kolejny bohater z przeszłości - Włodzimierz Bednarski, niezapomniany pan Zend z Kmicicowej kompaniji z „Potopu". Świetnie wtedy udawał odgłosy przeróżnych ptaków; po nocnej pijatyce w Lubiczu obudził się z wielkim bólem głowy, wyszedł na dwór i ujrzawszy kompanów szorujących się śniegiem, chwycił się za głowę i zbolałym głosem zakrzyknął: „Chryste!". Jego oblicze nie zmieniło się przez te dwadzieścia cztery lata wcale. Tylko włosy z kruczoczarnych stały się białe jak tamten śnieg, choć pozostały tak samo gęste. W tym momencie Jerzy Hoffman postanowi od razu wysłać Zagłobę i Helenę dc, Baru. Gdzież tu się podziać? Z tyłu Bohun, z przodu hordy Chmielnickiego. - Jest taką wielka twierdza, Bar. Tam będziemy bezpieczni - mówi Krzyś i zapatmje się w dal. Iza podąża spojrzeniem za jego wzrokiem. - Czy to daleko? - pyta z nadzieją, że Krzyś zaprzeczy. - Daleko -. słyszy jednak w odpowiedzi. - Bardzo daleko... Jednakże to nie koniec nieszczęść uciekającej pary. Nie było dokąd uciekać? Teraz nie będzie i na czym! W nocy konie Zagłoby i Heleny pożrą wilki. Tylko jak nakręcić tę scenę bez wilków? Ano, trzeba skupić się na ludziach i dociąć im ewentualnie jakieś ładne tło. Biedrusko 267 Udaliśmy się więc pod ruiny XVI-wiecznego kościółka, który już raz nam posłużył... jako stanica na Dzikich Polach. Ewentualnie można jednak było wykorzystać jego wnętrze. I tam nasi reżyserzy nakazali położyć na noc Krzysia i Izę. Bardzo ciepłe ujęcie numer jeden: kamera ukazuje wpierw zewnętrzne mury kościółka i pasące się obok konie, następnie zagląda do środka - Zagłoba smacznie chrapie, jego brzuch unosi się miarowo i opada o dobrych dziesięć centymetrów, w jego takt zaś porusza się głowa Izy, używającej brzucha jako poduszki. Niestety, spokój pryśnie, kiedy Krzyś, zaspany jeszcze, usłyszawszy jakiś skowyt, ruszy na kolanach na zewnątrz, następnie zaklnie i wystrzeli. - Co się stało? - pyta na pół rozbudzona Iza. - Nie mamy koni! - odpowiada z wielką desperacją w głosie Krzyś Kowalewski. I właśnie na ujęciu na jego zdesperowaną twarz mógłby zakończyć się odcinek filmu. - No proszę - stwierdził zadowolony Józek Jarosz - scena zrobiona i obyło się bez pokazania wilków. - Taak, tylko że Andrzej Haliński nas zabije za ten kościółek -skwitował Adek. - Jak coś gra dwa razy i za każdym razem co innego... Na szczęście Andrzeja Halińskiego nie ma na planie. Może w kinie nie zauważy... DZIEŃ 102 Poniedziałek, 8 czerwca ?? sobotnim utrudnieniu ucieczki Zagłobie i Helenie wracamy do naszego pościgu. W głębi lasu, nieopodal gościńca, którym uciekała ścigana przez ordyńców czwórka naszych bohaterów, znaleźliśmy wspaniały wykrot, chyba dawny okop przeciwczołgowy, w którym schronią się Zagłoba i Wołodyjowski. I na tym epizodzie dziś się skupimy. Zbyszek i Krzyś, zeskoczywszy z koni, uciekają w las. Krzyś wpada do wykrotu. 268 Sto dni Hoffmana - Panie Michale, ratuj! Zbyszek niewiele myśląc zgrabnie wskoczy do dołu, co wcale nie jest takie proste, bo wykrot jest głęboki na przynajmniej dwa metry. Zatyka Zagłobie usta dłonią. Może ich ominą. Tymczasem pościg Tatarów na hucułach także się zatrzyma. Na poszukiwanie w las pójdą nasi dzielni Mongołowie z wymiany studentów. Świetnie wyglądało to ujęcie na nich: trzy misie kręcące się po lesie w kożuchach i spiczastych czapach, gaworzące w dodatku po mongol-sku. Szczerze mówiąc, wcale nie wyglądali groźnie z tymi swoimi okrągłymi twarzami. Ci Tatarzy krymscy byli chyba jednak nieco szczuplejsi i jakby bardziej drapieżni. Jak nic nasi Mongołowie schwytaliby Zbyszka i Krzysia, siedzących w wykrocie jak myszy pod miotłą, bo jeden już skoczył śladem Zbyszka w dół, gdyby nie niespodziewana pomoc w osobie Wiktora Zborowskiego, który w zastępstwie nieobecnego Zbyszka dowodził dragonami i będąc wysłanym na podjazd z niedalekiego już Zbaraża, rozgromił przypadkowo czambuł niepokojący jego przyjaciół. Najtrudniejszym zadaniem w tej scenie było wyciągnięcie przez Wiktora Krzysia z wykrotu. Wszak Podbipięta robił takie rzeczy bez żadnego wysiłku. Nie wiadomo, w jaki sposób o krzepę dbała ówczesna szlachta, czy zdrowiej się odżywiała, czy mniej paliła i piła, czy też po prostu zażywała więcej ruchu na świeżym powietrzu, dość, że ważącego swoje Krzysia Kowalewskiego w pojedynkę nikt z nas by nie podźwignął. Wiktorowi próbowali pomóc grający obok niego koniarze ze Szczecina - Adaś Stankiewicz i Jarek Lewandowski, nawiasem mówiąc, moi serdeczni koledzy -jednak pomagać takiemu siłaczowi? Nie, to nie wyglądało przekonująco. Ale taka scena - podnoszenie ciężkiego szlachcica przez pana Lon-ginusa - bardzo by się Jerzemu Hoffmanowi przydała jako kolejny dowód siły Podbipięty. Uciekliśmy się więc do sposobu. W odpowiednim momencie nasi kaskaderzy, „Świersz" i Bartek Stępniak, podkradli się pod Krzysia, mocno chwycili go za nogi i w ten sposób pomogli Wiktorowi wywindować w górę. Musieli przy tym bardzo uważać, aby nie wyleźć gdzieś w kadrze, ale udało się. Biedrusko 269 Nakręciliśmy jeszcze powitanie przyjaciół i zaniepokojenie Zagłoby faktem, że Podbipięta z dragonami nie ogarnęli Rzędziana z Heleną. Uspokoił ich jednak Wołodyjowski - przecież Rzędzian to chłopak kuty na cztery nogi i z pewnością dowiezie Helenę w bezpieczne miejsce. W planie mieliśmy jeszcze nakręcenie zbliżenia Zagłoby po jego zeskoku z konia. Zastanawialiśmy się z Darkiem Krysiakiem, w którym momencie Zagłoba powiedział zdanie: „Zdechnę ja i pchły moje". Przysłuchujący się nam Krzyś stwierdził, że to jest dobre zdanie i on spróbuje je gdzieś wrzucić. Tymczasem jednak Grzegorz Kędzierski ogłosił koniec ekspozycji. Należało teraz przenieść się jeszcze pod Zbaraż, aby dokręcić ujęcie Zagłoby i Wołodyjowskiego odprowadzających wzrokiem Skrzetu-skiego, który zanurza się w stawie zbaraskim - ma przekraść się do króla. Tak więc koniarze zabrali swe konie, militaria rozebrały z broni aktorów... Wszyscy ruszyli zgodnie do leśnego „kampu", aby zjeść kolację. Naraz zelektryzował mnie komunikat w eterze Krzysztofa Zbieranka: - Zawracamy konie! Krzysiu młody! W te pędy zawracaj militaria z szablą Zagłoby i jego samego! Zamieszanie straszliwe, tym bardziej że właśnie niosłem do stolika porcję kiełbasy na gorąco z musztardą i keczupem. Nic jednak nie uroniłem i poleciałem zawrócić, kogo się dało. A wszystko dlatego, że przez chmury przebiły się ostatnie dziś promienie słońca i ekspozycja wróciła na kilka minut. Po chwili usłyszałem w eterze głos wołającego mnie Zagłoby i pytanie: - Mógłbyś przypomnieć mi jeszcze raz to zdanie o pchłach? I tak oto Krzyś zagrał tekst niemal spadając z konia. My zaś z Darkiem umiejscowiliśmy je w końcu w powieści: pościg Burłaja za Zagłobą pod Zbarażem. Dziesiętnik Mirek Magierski wiedziałby pewnie od razu... Jak się okazało, nie był to ostatni tekst podrzucony przeze mnie Krzysiowi. Kiedy już przenieśliśmy się pod Zbaraż i przygotowaliśmy do kręcenia pożegnalnych spojrzeń Zagłoby i Wołodyjowskiego na Skrzetu-skiego, Adek stwierdził, że nie bardzo widzi to ujęcie. - Więc co? Mają tak stać tylko i patrzeć? - pytał retorycznie. 270 Sto dni Hoffmana Mnie tymczasem przypomniało się pewne zdanie, które jak ulał pasowało do sytuacji - smutne, chwytające za serce, wypowiedziane przez Zagłobę po pogrzebie Podbipięty w momencie, kiedy wiadomo już było, że Skrzetuski też pójdzie: - Wczoraj tamten, dziś ten... Boże, Boże... - Ufaj waść - odrzekł na to Wołodyjowski. Szybko wyłuszczyłem Adkowi, że podsuwając aktorom te dwie kwestie, mamy ujęcie z głowy. On zgodził się jeszcze szybciej: - Dobra, opowiedz całą rzecz Krzysiowi i Zbyszkowi. Oni to podchwycili, z dodatkowym gestem Zbyszka, kładącego Krzysiowi rękę na ramieniu. I tak to zagraliśmy. Znów byłem z siebie dumny, że udało mi się przekonać Adka - małe ujęcie, ale to mój kawałek! I tylko Józek Jarosz żartobliwie pogroził mi placem: - Kto tu przedłuża proste ujęcia i trzyma ekipę po nocy? Adek zaś skomentował: - Strasznie smutna scena się z tego zrobiła. Ale - pokazał mi uniesiony palec w górę - bardzo dobrze! I taki smutek powinien odczuć widz, wszak po śmierci Podbipięty kolejny rycerz idzie na pewną zgubę w tę beznadziejną otchłań wozów, Kozaków i Tatarów. Pod jednym względem dzień numer sto dwa był dla ekipy wyjątkowy. Jeden jedyny raz udało się nam zakończyć zdjęcia przed planowaną godziną. Kwadrans przed jedenastą. Józek Jarosz nie omieszkał ogłosić tej rewelacji całej ekipie. DZIEŃ 103 Wtorek, 9 czerwca Walczymy zatem dalej z pościgiem Tatarów - to już ostatni dzień na dokręcenie brakujących ujęć. Zaczynamy od pędzących na koniach Wołodyjowskiego i Zagłoby. - Koń mi się potknął! - krzyczy Krzyś Kowalewski. Biedrusko 271 - Nic to! - odpowiada Zbyszek, który przed chwilą w pełnym galopie wystrzelił z bandoletu za siebie. - Koń mi się potknął! - znów krzyczy Krzyś i już wiadomo, że ich wierzchowce nie umkną lotnym hucułom Włodka Kario. - Z koni! - komenderuje zatem Zbyszek. W tym ujęciu konia dosiada Leszek Adamowski, dubler Zagłoby. Jego zeskok z upadkiem - pierwsza klasa! Znać starą szkołę... Po ujęciu Leszek patrzy dumnie na swoich chłopaków i mówi: - Widzicie? Tak się skacze. Po tych dość trudnych ujęciach przenosimy akcję o prawie cały wczorajszy dzień do przodu. Krzyś i Zbyszek czają się w wykrocie, jeden z Mongołów skacze do środka i w tym momencie stojący nad wykrotem Tatarzy padają od salwy dragonów. Na pomoc niespodziewanie przybywa Podbipięta! Zbyszek wyskakuje z wykrotu, szablą dobija jednego z Tatarów, następnie wypala z pistoletu za kolejnym, uciekającym w las Tatarem - konkretnie nie Mongołem tym razem, ale kaskaderem Stefanem. Ten detonuje na sobie mały ładunek, założony przez pirotechników; jest kolejny trup. Mamy więc zrobione wszystkie elementy całej ucieczki -jeszcze tylko ujęcie Rzędziana i Heleny uciekających gościńcem w głąb lasu i scena gotowa. Część ekipy przenosi się pod znany już nam z drogi do Baru bunkier atomowy - mamy tam wielki kawał stepu i nakręcić trzeba pod napisy początkowe przejazd Skrzetuskiego i jego oddziału, powracających z poselstwa na Krym. Na bezchmurnym niebie wspaniałe zjawisko - wschód księżyca z jednej strony i jednocześnie zachód słońca z drugiej. Cóż jednak z tego, skoro jest już zbyt ciemno i Krzysztof Zbiera-nek słusznie przewiduje, że materiał nakręcony w tych warunkach okaże się na pewno bezużyteczny i ujęcie przyjdzie nam jeszcze powtarzać. Pozostałą część ekipy zabrał ze sobą Józek i pojechali w las. Szukać wilków. 272 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 104 Środa, 10 czerwca lan Pleśniewski podczas ucieczki z Czehrynia nie miał szczęścia. Wpierw natknął się na pana Zagłobę i Helenę, potem na oddział esau-ła z rannym Bohunem w kołysce. Pytany, czy aby nie spotka! przypadkiem kogoś, zaczął kręcić, co obudziło podejrzenia starego Kozaka i w ten oto sposób dobrnęliśmy do sceny dzisiejszej: pan Pleśniewski ma już stryczek na szyi, choć siedzi jeszcze na swoim rumaku. Tymczasem esauł, badając szlachcica, raz po raz nakazuje dwóm, od początku do końca wiernym semenom z oddziału Bohuna - Pawłowi Kleszczowi i Michałowi Konarskiemu - pociągać sznur, przerzucony przez gruby konar drzewa i zaciskający się coraz mocniej na szyi nieszczęśnika. Pod drzewem półleży sam Bohun - blady, z zabandażowaną głową - przysłuchując się z wysiłkiem temu, co mówi pan Pleśniewski. I choć nasz jeździec z Czehrynia wyśpiewa wszystko, co wie, i tak nie uniknie stryczka. Moment zawiśnięcia szlachcica to najtrudniejszy orzech do zgryzienia. Reżyserzy bardzo widowiskowo sobie tę scenę wymyślili: nieszczęśnik siedzi jeszcze na koniu, ale ten, uderzony batem, gwałtownie pogalopuje do przodu i jeździec wisi. Obrazek jak z westernu. Problem tylko z koniem, który wcale nie ma ochoty dynamicznie pogalopować poza kadr. Uderzony batem przez esauła leniwie wychodzi spod wisielca (naturalnie dublera, pana Włodzimierza Bednarskiego) i nieodmiennie staje sobie w środku kadru, zasłaniając i Bohuna, i esauła, i resztę semenów; w dodatku, jakby zupełnie nie czując grozy i powagi sceny, zabiera się flegmatycznie do skubania trawy. Sprowadzono w końcu najbardziej narowistego wierzchowca, jakiego mieliśmy, ale i ten musiał zrobić parę prób, zanim ostro ruszył z kadru, zostawiając rozhuśtanego wisielca. Zanim jednak do tego doszło, przed niezłym dylematem stanęli kaskaderzy. Musieli przecież założyć aktorowi w odpowiedni sposób pętlę, szelki i inne zabezpieczenia. Nie byłoby to nic trudnego, gdyby nie fakt, że w sobotę pan Pleśniewski umykał z Czehrynia w samym tylko żupanie, w dodatku rozpiętym. Cóż, szelki można nałożyć pod ubra- Biedrusko 273 nie, ale nie było po prostu ich czym przykryć. Przecież jeździec musiał, jak dwa dni temu, świecić gołą klatką! Jednakże wytężonym wysiłkiem i przy pomocy Pawła Grabarczyka, który ukrył jakoś te nieszczęsne szelki pod rozchełstanym żupa-nem, udało się rzecz całą zamaskować na tyle, aby wieszanie jeźdźca wyszło w miarę przekonująco. - Aktor gotowy? - Gotowy! - Zbliżenie na twarz! Po co konia prowadzicie? Samą twarz tylko widać! - Pan chwilę powisi, to już ostatni raz! Kaskaderzy za drzewa i do asekuracji! Kameraaa! Akcjaaa! Skupieni oglądamy na oddalonym od planu jakieś czterdzieści metrów stanowisku reżyserskim grę przerażonej twarzy w monitorze. Naraz aktor znika z kadru. Jerzy Hoffman unosi ręce do góry i składa splecione dłonie na karku. - Pękła lina... Ujęcie do kosza. Adek Drabiński z właściwym sobie spokojem spogląda na ekran, gdzie na gałęzi dynda kawałek liny. - Spadł... Złamał pewnie nogę i mamy go z głowy... Coś niesamowitego... Na szczęście panu Bednarskiemu nic poważnego się nie stało, potłukł się tylko trochę. Podobno jak wisielcowi stryczek się urywa, to znak, że nie chcą go na tamtym świecie i będzie żył jeszcze bardzo długo. Tak więc szło nam jak po grudzie, a ponieważ Józek Jarosz nie chciał wypuścić ekipy, zanim nie dokręcimy wszystkich ujęć, obiad jedliśmy już w zasadzie w porze kolacji, bo o wpół do siódmej. Oczywiście nie był to koniec dnia. Szybko podzieliliśmy się na dwa zespoły i Adek udał się z jednym pod ruiny kościółka, aby tam esauł mógł odnaleźć pozostałości koni Zagłoby i Heleny, zagryzionych przez wilki. Tymczasem część główna ekipy z Jerzym Hoffmanema zabrała się do realizacji sceny zrobionej wczoraj - przejazdu grupy Skrzetuskiego powracającej z Krymu. Choć poprzedniego dnia nakręciliśmy ją, Grzegorz Kędzierski jest przekonany, że te ujęcia na wiele się nie zdadzą - po prostu dla kamer 18. Sto dni Hoffmana 274 Sto dni Hoffmana było już zbyt ciemno. Poza tym wczoraj mieliśmy piękny widok - zachodzące słońce i wschodzący księżyc jednocześnie nad kawałkiem prawdziwego stepu na poligonie - a dziś? Tylko sine chmury (pogoda zaczyna się nareszcie psuć) i ogólna szarość. „Unit I" nie zmarnotrawił jednak tych ostatnich minut ekspozycji. Udało się przebrać szybko Tomka Biernawskiego w strój Chmielnickiego i hetman zaporoski pognał na zakończenie tego dnia w siną dal. A raczej siny step. DZIEŃ 105 Czwartek (Boże Ciało), 11 czerwca ^.dążyliśmy się już przyzwyczaić do myśli, że w święta też się pracuje. Cóż jednak dałby nam jeden wolny dzień w środku tygodnia, choćby i świąteczny? Będzie za to wolna kolejna sobota. Dla urozmaicenia przenosimy się z poligonu w znacznie milszy i ładniejszy plener: nad jezioro Rusałka, jedno z najpopularniejszych kąpielisk Poznania, nieopodal hipodromu na Woli i hotelu „Derby", własności Marka Zaleskiego. Popularność wybranego przez nas pleneru, położonego bardzo blisko centrum miasta, mogła nas zgubić. Jest przecież święto i masy spragnionych kąpieli poznaniaków z pewnością przyjadą nad Rusałkę. Niełatwo byłoby wtedy zapanować nad gromadami gapiów i... przeciwległym brzegiem jeziora. Kręcimy scenę z przeprawą promową chłopstwa przez Dniepr, z Zagłobą i Heleną wśród nich, i niedopuszczalne byłoby, gdyby w planie ogólnym na drugim brzegu sterczał jakiś spalony słońcem facet w jaskrawożółtych kąpielówkach, ciemnych okularach i butelką coli w ręku. Józek Jarosz zamierzał więc przerzucić z dziesięciu kaskaderów na drugi brzeg, aby obstawili cały teren, ale... Tłum jest wszechobecny i zawsze ktoś się przeciśnie. Na szczęście problem załatwiła pogoda. Od rana było diablo zimno, a w dodatku lało jak z cebra. Jak zaczęło lać od rana, tak lało do trzeciej po południu. Nie trzeba chyba dodawać, że w takich warunkach, zmoczeni jak psy, kryjąc się po samochodach, nie zużyliśmy ani centymetra taśmy. Biedrusko 275 - To kara za pracę w święto - mówił ktoś. - „Niedzielna praca w gówno się obraca". Inni kiwali zmokniętymi głowami. - Jasne, Józek Jarosz powinien to przewidzieć. Zawsze chwali się, że ma takie dobre kontakty ze świętym Józefem i że będzie pogoda, a tu masz... Dopiero po obiedzie mogliśmy zacząć coś robić. Trzon ekipy wraz z reżyserami, podglądem i gromadką statystów zainstalował się na promie, na brzegu zaś pozostała reszta chłopów wraz z sieciami, koszami z wikliny i szałasem. Mieliśmy z Krzysztofem Zbierankiem nadzorować ich ucieczkę na widok nadjeżdżających semenów Bohuna. Ledwie się pojawią, pan Zagłoba zacznie krzyczeć z promu do chłopów, aby strzelali do jeźdźców, bo to żołnierze Jaremy. Tak właśnie ma wyglądać scena na Rusałce. Tymczasem Józek nakazał mi wsiąść do motorówki i dołączyć do reżyserów, bo wyszło na to, że nie było komu rządzić właśnie ową dwudziestoosobową grupą statystów na tratwie. Wraz z pojawieniem się jeźdźców należało pokierować reakcją chłopów na ich widok, potem na słowa Zagłoby. Wszystko to miało się odbyć w jednym ujęciu, więc należało wyćwiczyć poruszanie się statystów, strzały, a potem i wiosłowanie. Tylko za pierwszym razem popełniłem błąd: wydałem komendę do wystrzału zbyt wcześnie. Potem już robiliśmy wszystko dobrze. Najtrudniejsze zadanie czekało dziś naszych kaskaderów. Piątka z nich w strojach semenów wjeżdżała konno do jeziora i na odgłos strzałów mieli spadać jeden po drugim do wody. Niełatwo było skoordynować ich upadki, a także pokazać je naturalnie. Jeźdźcy pamiętali, że kilka dni temu podczas prób do tej sceny jeden z koni utopił się w jeziorze. Pozbawione kierujących wierzchowce stawały się w wodzie bardzo niespokojne. Na szczęście tym razem obyło się bez poważniejszych wypadków. Semeni spadali do wody, udawali, że się topią, starali się nawet zanurzać całkowicie i ponad powierzchnię wody wystawiać tylko potylice, jak to się dzieje z prawdziwymi topielcami. Kaskaderzy odwalili kawał trudnej roboty i słusznie należały się im brawa. Wieczorem w restauracji hotelu „Derby" odbył się bankiet urządzony przez naszych sponsorów dla ekipy i dziennikarzy, którzy mieli okazję do zrobienia wywiadów i zdjęć. 276 Sto dni Hoffmana Głównym punktem zainteresowania była naturalnie Iza Scorupco, ale też, w czarnej sukni wieczorowej, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała po prostu jak anioł, jak bogini piękności Afrodyta. Towarzyszył jej mąż, Mariusz Czerkawski, bardzo pogodny chłopak. Młodsza część ekipy zasiadła w ogródku. Już po kilku kolejkach zaczęliśmy śpiewać piosenki. Wkrótce dołączył do nas Miecio Janowski ze swoim wspaniałym repertuarem. Wychodził na środek z bardzo poważną miną i zaczynał: - Ponieważ spędzam większość czasu na „kampie", jako czujny obserwator zaobserwowałem... tak ma być, to nie jest powtórzenie... no więc zaobserwowałem przeróżne intrygujące postawy i postanowiłem napisać książkę „Mein KAMP". Gotykiem. Wygłaszał tę kwestię w stylu Edwarda Dziewońskiego, po czym zaczynał parodiować charakterystyczne postaci z ekipy. Boki można było zrywać, zwłaszcza przy prezentacjach Adka, Basi Barańskiej, Zdzisia Szymborskiego czy Tadzia Belkę. Nie da się tego opisać, to trzeba zobaczyć. Jedno jest pewne: Miecio Janowski ma talent komediowy na miarę Louisa de Funes. Śmiechy i śpiewy przyciągnęły do nas i Michała Żebrowskiego, i Izę z Mariuszem, choć oni mieli honorowe miejsca obok starszyzny ekipy. Do śpiewających dołączył także Paweł Kleszcz, z którym wydzieraliśmy się chyba najgłośniej, a także Darek Krysiak, który tego wieczoru miał wspaniały humor. Świetnie czuła się wśród „planowej młodzieży" Basia Barańska. Przyszedł też Krzesimir Dębski, autor ścieżki dźwiękowej do filmu. To wspaniały człowiek - wesoły, pogodny; chyba pod jego wpływem ułożyliśmy w pięć minut hymn ekipy według piosenki z „Czterech pancernych". Rozgrzani, rozochoceni, prześcigaliśmy się w dobieraniu rymów; szło nam błyskawicznie. Wynik wyglądał następująco: Dymy niespokojne zamąciły kadr, A my przy tym filmie ładnych parę lat... Przed zimą zdążymy, Zbaraż wykończymy, Konie pójdą precz... Halszkę uchronimy, cały prom skręcimy, Zanim spadnie deszcz... Od razu pobiegliśmy do Hoffmana i w obecności kilkudziesięciu dziennikarzy, przedstawicieli banku i aktorów odśpiewaliśmy mu nasz Biedrusko 277 hymn. Długo ściskał się z nami, wzruszony; strofki najwyraźniej przypadły mu do gustu. Jednym słowem, kolejna udana impreza, chyba najbardziej udana ze wszystkich. Czuło się radość, satysfakcję z udziału w tak wyjątkowym filmie. Pożegnalna impreza po zakończeniu zdjęć przecież nie będzie już tak wesoła - właśnie dlatego, że będzie ostatnia. DZIEŃ 106 Piątek, 12 czerwca p I o wczorajszej imprezie dziś dzień otwarty dla dziennikarzy; znów dziesiątki wywiadów, zdjęć... Choć tłum fotoreporterów utrudnia pracę, pożytek dla filmu i tak jest ogromny - mamy zapewnioną bezpłatną reklamę we wszystkich mediach. Zmagamy się więc dalej z naszym promem. Rozpoczynamy od bliskich ujęć semenów, esauła i przede wszystkim Bohuna - półleżącego w kołysce między końmi, widzącego, że prom umyka z przeklętym Zagłobą i ukochaną Heleną, że najodważniejsi mołojcy, ci którzy wjechali do wody, padają od kul jeden po drugim... Sasza krzyczy przeraźliwie, zrywa sobie bandaż z głowy. Obecność w tej scenie Bohuna to kolejny pomysł Jerzego Hoffmana. U Sienkiewicza na brzegu pojawia się tylko esauł Anton z częścią semenów - Bohun podzielił ich przecież na dwie grupy i sam na czele jednej pognał szukać uciekinierów w przeciwnym kierunku. Poza tym semeni Antona zginęli w falach Dniepru, który na wiosnę płynął ze szczególną siłą i gwałtownością. Skąd na spokojnej poznańskiej Rusałce wziąć jakieś fale? Nie pozostało nic innego, jak tylko ustrzelić tych najodważniejszych semenów, jak to nasi statyści uczynili wczoraj. Pojawienie się zaś Bohuna na brzegu naszego Dniepru ma solidne uzasadnienie. Ucieczka Zagłoby i Heleny to jego osobista porażka, a poza tym każda konfrontacja głównych bohaterów wzbogaca i film, i ich postacie. Sytuacja staje się nieporównanie bardziej dramatyczna, niż gdyby na brzegu stał z semenami tylko esauł. 278 Sto dni Hoffmana Uciekających przed semenami chłopów zagrali dziś także chłopcy z ekipy. Naturalnie dranie potraktowali to jako świetną zabawę i Romek Suszyński za każdym dublem, kiedy porzucali swoje ogniska na widok jeźdźców i rozbiegali się, łajał ich - zwłaszcza Pawła Dylika - za śmiechy, w takiej sytuacji zupełnie nie na miejscu. Po obiedzie znów trochę popadało, jednak nie mogliśmy już pozwolić sobie na dalszą zwłokę. Krzyś Kowalewski i Iza usiedli na wozie, uprzednio wprowadzonym na prom. Oczywiście statyści natychmiast oblepili Izę jak muchy, każdy chciał mieć z nią zdjęcie i niełatwo było przegonić ich z powrotem na pozycje, ale „służba nie drużba". Tylko ci, którzy mieli stać najbliżej wozu, mogli czuć się szczęśliwi, choć zachodziła obawa, że będą gapić się na Izę rozanielonymi oczyma także na ujęciu, co byłoby nie do przyjęcia. Zwłaszcza, że Iza jest tu w przebraniu chłopca... W końcu statyści jakoś się opanowali i kłopotów z nimi już nie było - pilnie słuchali śpiewu Krzysia Kowalewskiego z playbacku oraz gry - markowanej - na lirze. Nieszczęsna lira bardzo drażniła Adka Drabińskiego przy wcześniejszych ujęciach. Zapobiegliwy Eryk Żuberek chował zabytkowy instrument do grubych, nieprzemakalnych worków, które zresztą wczoraj zrobiły zawrotną karierę jako płaszcze przeciwdeszczowe (wystarczyło tylko wyciąć otwory na ręce i głowę i można było gwizdać na deszcz, choć szczerze mówiąc, to chłopcy wyglądali w tych workach, jakby nałożyli na siebie wielkie kondomy...). Ten niebieski worek z lirą w środku widoczny był z daleka i Adek cały czas dopytywał się, co to za niebieskie świństwo leży na promie. Zapewnienia Eryka, że usunie worek podczas ujęcia, wcale go nie uspokajały i w końcu orzekł: - Niech wyrzuci ten worek w cholerę. Jak lira ciut zmoknie, to najwyżej zejdzie trochę farby i się spatynuje. W muzeum nam jeszcze podziękują, że instrument podłapał nieco autentyczności... Mimo raz po raz padającego deszczu uporaliśmy się do końca dnia z minimum ujęć do tej sceny. Przydałoby się jeszcze ogólne ujęcie na drugi brzeg i chłopów rąbiących prom na drzazgi, aby przypadkiem nie wrócił on na tamten brzeg i nie posłużył semenom Bohuna. Zrobiliśmy tyle, ile się dało. Najważniejsze, że mamy tę scenę już za sobą. Dzisiejszy dzień był ostatnim dniem pracy przy filmie „Ogniem i mieczem" II reżysera Krzysztofa Zbieranka. Czlowieka-orkiestry, który odchodzi do produkcji polskiej wersji „Ulicy Sezamkowej". Na planie wykonywał chyba największą robotę, organizując tło, kierując Biedrusko 279 statystami, koordynując ruchy jazdy. To on wydawał dyspozycje setkom statystów, doglądał ich garderoby i charakteryzacji, nierzadko sam prowadził po uzbrojenie, dopytywał się o aktorów, sprawdzał, czy wszystkie rekwizyty są na planie. Jak na reżysera przystało, panował nad całością i wcielał w czyn wszystkie dyspozycje i pomysły Jerzego Hoffmana - był po prostu jego bezpośrednim wykonawcą. Ciężko byłoby wyobrazić sobie naszą pracę przy „Ogniem i mieczem" bez niego. Krzysztof Zbieranek uchodzi w Polsce, a ponoć i w Europie, za „mistrza drugiego planu". Tacy ludzie nie są może sławni, ale bez nich nie mógłby powstać żaden film. Pożegnałem się z nim serdecznie, jak z kimś bardzo bliskim. Życzył mi powodzenia. Wiedział już, że Jerzy Hoffman i Adek Drabiński postanowili na te ostatnie dwa tygodnie powierzyć mi jego obowiązki w zakresie reżyserowania tła. To wspaniałe wyróżnienie. Wiem, że to, czego nauczyłem się na planie jako asystent, zawdzięczam w największej mierze właśnie Krzysztofowi Zbierankowi. DZIEŃ 107 Poniedziałek, 15 czerwca locząwszy od dziś czeka nas cały tydzień zdjęć nocnych. Chyba niełatwo będzie się przestawić... Po dwuipółdniowej przerwie z pewnością jednak nabraliśmy trochę sił. Zaczynamy późnym popołudniem od planów ogólnych z Zagłobą i Heleną, podążającymi przez step w kierunku dalekiego Baru - to robi „unit II" Adka Drabińskiego. „Unit I" Jerzego Hoffmana zaczyna dziś nieco później od ujęcia z Sucharuką wbitym na pal. Mieliśmy kręcić na południu Polski, już po przerzucie do Pieskowej Skały. Najlepsze byłyby Bieszczady z jakąś cerkiewką w tle. Niestety, na to już nie ma pieniędzy - wszak przewidziano sto dni zdjęciowych. W zeszłym tygodniu wyglądało na to, że trzeba będzie wcześniej opuścić Biedrusko i Kiekrz i zwijać się do Warszawy. Gdzież jednak znaleźlibyśmy tam plenery śmierci Podbipięty i przekradania się Skrzetu-skiego przez obóz kozacko-tatarski? Znów na Młocinach? 280 Sto dni Hoffmana Z cerkwi i Bieszczad trzeba jednak było zrezygnować i szukać czegoś innego. Potrzeba, jak się okazało, rzeczywiście jest matką wynalazków i dobrych pomysłów. Hoffman z Halińskim wymyślili najprostszy plener z możliwych: brama wjazdowa Zbaraża zagrała bramę wyjazdową z Łubniów. Kamera najpierw filmowała wjeżdżającą - a właściwie wyjeżdżającą - husarię, a następnie szła wzdłuż pala do góry; na ten pal „wbity" został Alek Wysocki (tym mocnym akordem pożegnał się ze zdjęciami). Ujęcie wypadło przekonująco, brama była raczej nie do rozpoznania. Poza tym przecież najważniejszy w nim i tak jest Sucharuka i twarz konającego człowieka, obrzucającego ostatnim, nienawistnym wzrokiem wraże zastępy. Wieczorem obie ekipy się połączyły. Przed nami główna część dzisiejszej pracy - przekradanie się Podbipięty przez obóz kozacko-tatarski. Nie ma Krzysztofa Zbieranka... Na głowie mam dwudziestu statystów, dziesięć koni, kilka ognisk do rozpalenia i dwie martwe świnie do powieszenia przy ognisku. Właśnie te świnie, symbol obfitości prowiantu w armii Chmielnickiego, miały podkreślić głód i nędzę zbaraż-czyków. Wpierw reżyserzy zastanawiali się nad wołem, ale za tę cenę byłby tylko jeden... Najpierw postanowiłem sprawdzić szczegóły. Prosięta są? Noże do ich oprawiania? Arek pirotechnik z ogniskami w pogotowiu? Można zaczynać... Pierwsze ujęcie - deszcz, mający sprzyjać Podbipięcie, widok uśpionego szańca, gdzieś w dali obozowisko; pod szańcem przechadza się strażnik. - Wasyl, to ty? Horyłku majesz? - Maju... - Dawaj... Strażnik oczywiście gorzałki nie dostanie, mało tego - zostanie uduszony przez Podbipiętę. Na jednej z ostatnich prób Jerzy Hoffman zwrócił uwagę, że ten obóz jest martwy. Nie ma w nim w ogóle żadnego ruchu. Faktycznie; myślałem, że Kozacy właśnie powinni spać po kolejnym nieudanym szturmie i laniu, jakie dostali od Polaków, że obóz powinien być „martwy". Cóż, trzeba go zatem ożywić. Kazałem chwycić koniarzom za uzdy swoje rumaki i przeprowadzać je wzdłuż Biedrusko 281 i wszerz obozu. Efekt, choć osiągnięty środkami mało wymyślnymi, okazał się wystarczający: w ciemnościach wśród ognisk majaczyły sylwetki koni i ludzi, ruch był nawet chyba nieco zbyt duży jak na nocną porę. Ale reżyser był zadowolony, zresztą przecież to tylko tło. Najważniejsze było duszenie strażnika przez Wiktora. Jak się okazało, wcale nie było to takie proste i zajęło nam sporo czasu. Na kolejnym, stosunkowo prostym ujęciu Wiktor przekradał się między wozami, a następnie docierał do obozu rzeźników. Spora scena i widok na cały obóz; znów trzeba rozruszać konie i jeźdźców, powiesić na drągach rozpłatane świnie, przyuczyć statystów do ich oprawiania, rozpalić ogniska... Zanim wszystko odpowiednio ustawiliśmy, było wpół do czwartej rano - czasu na samo ujęcie pozostało naprawdę niewiele. Do oprawienia świnek przysłano nam z Biedruska pomocnika miejscowego rzeźnika; był to bardzo jeszcze młody i szczupły chłopak. Zupełnie nie pasował do koncepcji reżysera - rzeźnikami mieli być mężczyźni na schwał, potężni, rozebrani do pasa, prawdziwe rezuny, co przecież po rusku znaczy właśnie rzeźnicy. Takich więc wybrałem - naj solidniej szych statystów, jacy byli tej nocy na planie. Okazało się, że jeden z nich zna się na oprawianiu świń, więc fachowość sceny była w pewnym stopniu zagwarantowana. Rozebrano ich do pasa, umazano oliwą i krwią; z nożami otrzymanymi od rekwizytorów wyglądali naprawdę groźnie. Tymczasem czas upływał, ekspozycja uciekała, z każdą chwilą robiło się widniej. W takich momentach ekipa pokazuje, jak naprawdę szybko potrafi pracować. Ujęcie na Podbipiętę kryjącego się pod wozem. Wiktor wychyla się, ale od razu cofa - przed samym nosem przemykają mu dwie pary końskich kopyt. Następnie kamera idzie w górę. Na mój znak jeden z rzeźników tnie tę bliższą kamery, wiszącą na dwóch drągach świnkę po brzuchu, z którego zaczynają spływać wnętrzności. Nigdy dość realizmu! Drugą świnkę statyści opalają ogniem, machając dokoła niej zawzięcie - efekt wizualnie dobry, pomysł zaś Józka Jarosza, który zna się na zootechnice stosowanej i wie, że świnię przed oprawianiem należy osmalić. W pierwszym dublu jednak chłopcy za mało malowniczo machają pochodniami wokół świnki. 282 Sto dni Hoffmana W drugim nie zgraliśmy przejazdu dwóch jeźdźców przed nosem Wiktora. Zbyt późno wystartował też Andrzej Szczytko, Kozak poseł, który tej nocy patrolował obóz. W trzecim ogniska, polewane wciąż wodą z wodotrysków (przez cały czas pada przecież deszcz), zgasły i ognia w kadrze było za mało. Szczerze mówiąc, te wszystkie ognie przy takiej ulewie wyglądały dość dziwnie, no ale w kamerze coś ma się dziać, więc... Ponieważ robiło się już widno, zaczęło się nam strasznie śpieszyć. - Ogniska podpalić! - Jeźdźcy na pozycje! - Machać tym ogniem, opalać świnię! - Wodotryski włączyć! - Jeszcze niegotowi? Ruszać się! - I niech ktoś tylko spróbuje zasłaniać świnie! To one są najważniejsze! Cóż, komuś się wymknęło. Na szczęście Wiktor się nie obraził. W wielkim pośpiechu udało nam się skręcić dwa obowiązkowe du-ble ujęcia z obozowiskiem rzeźników, dosłownie przed samym świtem. Zaledwie trzy ujęcia na noc... To niedużo, jak na przekradanie się Podbipięty przez dwustutysięczny obóz wroga. Z braku czasu musieliśmy zrezygnować z ujęcia na Podbipiętę, przypadającego do ziemi na dźwięk rozmowy dwóch jadących konno nieopodal Kozaków, dzielących się wiadomością, że „kowljuż blisko...". Niestety, czerwcowe noce są bardzo krótkie i naprawdę trzeba będzie się sprężać, aby wyrobić się do końca tego tygodnia ze śmiercią Podbipięty i nocnym rajdem Skrzetuskiego. DZIEŃ 108 Wtorek, 16 czerwca Prowadzimy dalej Podbipiętę przez kozacko-tatarski obóz. Bohater przedarł się wczorajszej nocy przez tabory i dotarł do lasu. Przed nim jednak rozpościera się spora polana, na której będzie przecież widoczny jak na dłoni. Na polanie rośnie samotny dąb. Właśnie pod nim polegnie bohatersko Podbipięta. Biedrusko 283 Nieszczęsnego drzewa naszukali się po całym poligonie i Andrzej Haliński, i Paweł Bareński ze Zbyszkiem Gruzem i pułkownikiem Winko... Tymczasem znalazł je, chyba przypadkowo, Józek Jarosz; taki średniej wielkości dąb rósł sobie nieopodal naszego „kampu", właściwie w jego bezpośrednim sąsiedztwie. W cieniu pod jego konarami stawiali zawsze swoje busy nasi kierowcy. Do dębu zmierza przyczajony Wiktor z Zerwikapturem w ręku. Jest już przy pniu... Naraz tuż obok głowy przemyka płonąca strzała i wbija się w drzewo. Podbipięta już wie, że został zdemaskowany; pozostaje mu tylko drogo sprzedać swoje życie. Pomysł z płonącą strzałą jest Jerzego Hoffmana i Adka Drabiń-skiego. Robi wrażenie; wzbogaca scenę o coś mistycznego, groźnego. Poza tym jest zupełnie logiczne, że Tatarzy musieli oświetlić sobie tajemniczą postać, aby dowiedzieć się, przyjaciel to czy wróg... Płonącą strzałę zadano do zrealizowania naszym Anglikom, którzy na tyłach makiety murów zbaraskich wciąż męczyli się z dopracowaniem trzech ściętych głów. Wprawdzie nasi szermierze z Tomkiem Szajewskim na czele zobowiązują się trafić dokładnie taką strzałą w pień, ale operatorzy do tego ujęcia zastosują bardzo bliski obiektyw na twarz Podbipięty, co oznacza, że strzała musi uderzyć w idealnie oznaczony punkt. Tak więc dwaj Anglicy zabierają się do pracy. Do wskazanego przez Romka Suszyńskiego punktu na pniu przymocowują żyłkę, po której jak po prowadnicy będzie sunęła płonąca strzała, wypuszczona spoza kadru. Żyłka jest nasmarowana, aby zminimalizować jej opór. Próby wypadają zadowalająco. Robimy ujęcie. Aaakcja! Józek daje znak Anglikowi. Ten wypuszcza strzałę, która powoli, leniwie przesuwa się przed nosem Wiktora w kierunku pnia. Zupełnie jak w kamerze rapidowej. Wiktor obraca do kamery zdegustowaną twarz. Na podglądzie widok leniwej strzały był tak zabawny, że wszyscy ryknęli wielkim śmiechem. Na szczęście potem Anglicy nie zapominali już o smarowaniu żyłki przed każdym ujęciem i ognista strzała wędrowała po niej dość szybko. Na tyle, aby widz mógł uwierzyć, że to naprawdę strzelił z łuku któryś z Tatarów. 284 Sto dni Hoffmana Reszta nocy upłynęła nam na dogrywaniu strony atakujących Tatarów, wśród których na pierwszym planie biegli Mongołowie, nieco dalej zaś kaskaderzy i szermierze. Po kolei kręciliśmy ich pierwszy nieudany atak na Podbipiętę, następnie przybliżanie się i wycofywanie przed mieczem, którym Wiktor kreślił olbrzymi łuk. Po paru nieudanych atakach Tatarzy próbowali opleść Wiktora liną, ale on ciął Ze-rwikapturem, lina pękała i po obu jego stronach kaskaderzy padali na ziemię. Tatarzy są bezsilni - i muszą to pokazać, muszą zagrać autentyczną wściekłość. Andrzej Glatzel nakłada swój steadycam i z punktu widzenia Podbipięty „jeździ" obiektywem po twarzach Tatarów. Tylko jak taki Mongoł, który jako człowiek Wschodu ma zawsze kamienną twarz, ma zagrać wściekłość? Trudno sobie wyobrazić żądne krwi miny tych naszych niedźwiadków. Na szczęście mamy w grupie dwóch młodych aktorów, oni zagrali tę wściekłość wyśmienicie. Pomogli im szermierze. Kilku z nich miało tak udane charakteryzacje, że byli bardziej tatarscy od Mongołów. W końcu Tatarzy pojęli, że zabić Podbipiętę mogą tylko jednym sposobem. Cała ekipa zza kamery cofa się głęboko, samą kamerę zaś i Romka Suszyńskiego osłania wielki blat. Zaraz Tatarzy napną łuki i w kierunku drzewa, pod którym na szczęście nie musi stać Wiktor, poślą swoje strzały. Większość wystrzelonych przez kaskaderów (najpiękniej zmierza się do strzału Mariusz Zając - wspaniałe wygięcie tułowia i duża ekspresja w ruchach) i szermierzy trafia w dąb, ale te „mongolskie" łupią równo po blacie osłaniającym kamerę i operatora. Mamy więc wyszyte wszystkie ujęcia na stronę Tatarów. Jutro czekają nas znacznie trudniejsze - na Podbipiętę, w którego ciało zaczną wbijać się strzały. Prawdziwe wyzwanie dla naszych Anglików od efektów. Ciekawe, co wymyślą tym razem... Od kilku dni nasza ekipa żyje nie tylko pracą na planie. Rozpoczęły się piłkarskie mistrzostwa świata we Francji. Sporo wśród nas kibiców, zatem w każdej wolnej chwili toczą się dyskusje na temat rozgrywanych codziennie meczów. W związku z tym oświetleniowiec Tomek Kitrasie-wicz postanowił przyjmować zakłady na wynik wybranego meczu dnia. Możliwość wytypowania wyniku kosztuje dwa złote. Ten, kto trafi, otrzymuje całą sumę. Jeśli osób, które poprawnie wytypowały wynik jest więcej, wtedy dzielą one równo kwotę uzyskaną z zakładów. Biedrusko 285 To zadziwiające, ale pomysł Tomka zelektryzował bez mała całą ekipę. Każdego dnia co najmniej trzydzieści osób obstawia wynik. Zatem codziennie wygrać można nawet ponad sto złotych. Grają wszyscy: i zawzięci kibice - jak oświetleniowcy czy kaskaderzy - i pielęgniarka Basia, i Małgosia Kierska, która przed każdym meczem telefonicznie konsultuje się z synem, i Ewa Drobiec z charakteryzacji, i Adek Dra-biński, obstawiający regularnie najbardziej nieprawdopodobne wyniki. Nawet nasz kierownik, Jerzy Frykowski, pewnego dnia, jako gracz doświadczony, dał mi aż sześć złotych, abym obstawił trzy różne rezultaty. Jednakże na taki hazard „komisja zakładów" nie zezwoliła. Wieczorem połowa ekipy zasiada przed telewizorem ustawionym przez nieocenionego Tadzia Belkę w jednym z wojskowych namiotów i dochodzi do scen naprawdę zabawnych. Miecio Janowski po meczu Chile - Włochy (2:2) przeklinał wszystkich dokoła, bo obstawił sensacyjny wynik 2:1 dla Chile, jako jedyny zresztą, i wygrałby osiemdziesiąt złotych, gdyby Włosi po problematycznym karnym nie wyrównali na cztery minuty przed końcem spotkania. Jeden z kaskaderów był bardzo zadowolony, bo Francja prowadziła z Arabią Saudyjską 2:0 do przerwy. - No to trafiłem w wynik - cieszył się, klepiąc po plecach kolegę. -Teraz już Francuzom nie będzie się chciało grać, awans przecież mają zapewniony, więc po co tracić więcej sił. Francuzi jednak strzelili trzecią bramkę i kaskader spuścił nos na kwintę, a cieszył się z kolei wózkarz Andrzej Ściborek - teraz to był jego wynik. Naturalnie ci, którzy poobstawiali zbyt nisko i ich wyniki już przepadły, mogli pragnąć teraz tylko jakiejś totalnej katastrofy Francuzów - np. strzelenia przez Arabów dwóch bramek; takiego wyniku nikt nie przewidywał i wtedy forsa z zakładów przeszłaby na mecz jutrzejszy. Andrzej Ściborek już szykował się po odbiór pieniędzy, gdy Francuzi w samej końcówce spotkania zdobyli czwartą bramkę. Coś niesamowitego - drugi raz z rzędu, a trzeci w ogóle, wynik trafiła pielęgniarka Basia Barańska! Teraz każdy bez wyjątku kibicuje którejś drużynie. Ale jeśli ta strzela zbyt dużo bramek lub do wyniku potrzebne jest jeszcze trafienie drużyny przeciwnej - sympatie natychmiast się odwracają. Faktem jest, że mundial bardzo ożywił naszą ekipę. 286 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 109 Środa, 17 czerwca L/zisiejszego wieczoru historia spłatała nam małą niespodziankę. Na tyłach naszego drewniano-gipsowego Zbaraża, odwiedził nas... autentyczny zbarażczyk: pani Zofia Kurzyniec, która urodziła się jeszcze przed I wojną światową i młodość spędziła w polskim Zbarażu. Jak tysiące innych kresowiaków, przeżyła także exodus w roku 1939. Wtedy to na zawsze żegnała polskie kresy... Aby było jeszcze ciekawiej, to do jej rodziny należała łąka z ową dębiną i z potężnym drzewem, pod którym Henryk Sienkiewicz kazał zginąć Podbipięcie. Pani Zofia mieszka niedaleko Biedruska - w Murowanej Goślinie - i zapragnęła koniecznie przyjechać na plan filmowy i ujrzeć Jerzego Hoffmana. Przywiozła ją tu wnuczka, a towarzyszyły prawnuczki. Reżyser był bardzo wzruszony, zwłaszcza po tym, jak pani Zofia, która mimo podeszłego wieku jest w świetnej formie, zadeklamowała mu wiersz o przedwojennym Zbarażu i tęsknocie za polskimi kresami, rajem dzieciństwa utraconym na zawsze. Jest coś symbolicznego w tym, że akurat dziś nas odwiedziła. Ona dotykała tego dębu, który wybrał na świadka śmierci Podbipięty Henryk Sienkiewicz, a teraz przyjechała tu pod nasz dąb, pod dąb Jerzego Hoffmana. Po raz kolejny historia dwóch ludzi, tak bliskich sobie emocjonalnie, choć żyjących w tak różnych czasach, zetknęła się w jednym punkcie, w osobie starszej pani, która przywiozła nam ze sobą autentyzm tamtego miejsca i ducha dawno już minionych czasów. Rozpoczynamy zatem noc z Podbipiętą w roli głównej. Stojąc pod dębem, będzie odpierał ataki Tatarów - wpierw z szablami, potem z liną. Najtrudniej jest wytłumaczyć Tatarom, aby nie zasłaniali kamerze Wiktora. Kiedy zaczynają atakować, zamiast pozostawić środek pola wolny i trzymać się jego skraju po obu stronach, ruszają na Wiktora kupą, zasłaniając go całkowicie. Strasznie irytuje to Adka Drabińskiego, a mnie trudno jest wytłumaczyć, o co chodzi, zwłaszcza Mongołom, którzy wprawdzie kiwają głowami, że wszystko Biedrusko 287 świetnie rozumieją, ale potem zawsze któryś z nich wlezie na środek kadru i trzeba zaczynać od nowa. W końcu narysowałem obu atakującym grupom na ziemi linie, których nie wolno im było przekroczyć. Pomogło. Kiedy zgraliśmy już walczącego Wiktora, do akcji wkroczyć powinni Anglicy z opracowanymi przez siebie efektami. Tymczasem okazało się, że do świtu pozostało nam już tylko półtorej godziny, na przygotowanie zaś wszystkiego specjaliści potrzebowali około godziny. Zrezygnowaliśmy więc z uśmiercania Wiktora; postanowiliśmy tej nocy dokręcić tylko, co się jeszcze da - zatem wędrówkę kamery po twarzach Mongołów, wspaniale zmasakrowanych przez Ewę Drobiec z charakteryzacji. Wreszcie udało nam się zmusić naszych przyjaciół do porzucenia tych kamiennych twarzy - na tym ujęciu mieli krzyczeć. Jeden z nich - najniższy, bardzo krępy, podobno zapaśnik - który zawsze miał świetny humor i nigdy mu się na plan zbytnio nie spieszyło, nieomal uśmiechał się przy tym krzyku, bo takie krzyki na sucho, raz po raz, potrafią rozśmieszyć. Tak samo śmiesznie brzmiał którejś nocy krzyk „trzech głów Podbipięty". Ale te uśmiechy nam nie wadziły - wszak Mongołowie to ludzie nieco inni od nas i mają prawo do oryginalnych reakcji. Przypomniałem jeszcze Jerzemu Hoffmanowi i Adkowi o jednym małym ujęciu - samotny dąb przed samym świtem, coraz słabiej płonąca strzała, która wreszcie gaśnie całkowicie. Gdzieś tam w zbaraskim okopie przyjaciele wypatrują pana Podbipięty, tymczasem tu dogasa płomień jego życia. To Adek wpadł wczoraj na pomysł z dogasającą strzałą, który mnie wydał się rewelacyjny, ale o którym on dziś zapomniał, i trudno mu się dziwić, zwłaszcza po wizycie u specjalistów od efektów, którzy na tyłach makiety Zbaraża nadal dopracowywali ujęcie z trzema -ścinanymi głowami. Adek przed samym ujęciem wybrał się obejrzeć efekty ich pracy. Bartek Frykowski odpalił kamerę, zamocowane na mechanicznym ramieniu ostrze cięło po głowach. Adek nie powiedział ani słowa, odwrócił się na pięcie i poszedł z powrotem pod dąb. - I jak? - zapytał Jerzy Hoffman. Adek machnął ręką. - Stary... Z dwóch skrajnych szyj krew nie poszła w ogóle, a ze 288 Sto dni Hoffmana środkowej fontanna. Zupełnie jak z rozp...lonego kolanka rury w jakimś kiblu. Szkoda gadać. Anglicy mają jeszcze trzy dni... Miejmy nadzieję, że w końcu im się uda. DZIEŃ 110 Czwartek, 18 czerwca IN o i mamy kolejny poślizg. Dzisiejsza noc była przeznaczona w planach już dla Skrzetuskiego przekradającego się przez stawy zbaraskie, my zaś wciąż nie zabiliśmy Podbipięty. Skupimy się więc tej nocy na efektach ze strzałami. Oby Anglikom się powiodło... Dylemat związany z uśmierceniem Podbipięty, choć zupełnie innej natury, miał także Henryk Sienkiewicz. Zdawał on sobie sprawę, że gdyby cała czwórka przyjaciół przeżyła zmagania pod Zbarażem, zabrakłoby dramatyzmu, wzruszeń... No bo jak to tak? Wszystko się naszym bohaterom udaje, wszyscy są na koniec cali i zdrowi? To jakaś sielanka, mało realna w zestawieniu z licznymi okrucieństwami czasów powstania Chmielnickiego, których przecież niemało na kartach „Ogniem i mieczem". Sienkiewicz wiedział, że któregoś z głównych bohaterów będzie musiał w powieści zabić. Ponieważ czytelnicy polubili wszystkich niemalże jednakowo, pozostało pisarzowi zdać się na los. Pewnego wieczoru udał się więc na kolację do przyjaciół i tam dokonali losowania spośród całej czwórki. Właściwie w rachubę nie wchodził Skrzetuski, bo przecież czytelniczki już błagały w listach autora, aby pozwolił ożenić się dzielnemu husarzowi z Heleną. Poza tym autentyczny Mikołaj Skrzetuski naprawdę przedarł się z oblężonego Zbaraża do Toporowa, gdzie na czele pospolitego ruszenia stał król Jan Kazimierz. W każdym razie los wskazał pana Podbipiętę jako tego, który ma zginąć. Dziś nie wiadomo, czy ta opowieść to nie kolejna legenda, krążąca wokół Sienkiewicza i jego Trylogii, niemniej wielu czytelników Biedrusko 289 „Ogniem i mieczem" wzdychało: „Cóż, los wskazał na biednego pana Longinusa..." I tak oto kolejnym zrządzeniem losu dzisiejszej nocy Anglicy zabierają się ostro do pracy nad efektem wbijania się strzał w Podbipiętę. To już naprawdę ostatnia noc zwłoki, na jaką możemy sobie pozwolić. Wiktor nakłada specjalny gorset z ułożonymi pionowo dwiema strzałami. W odpowiednim momencie będą one dzięki popuszczeniu naciągniętych sprężyn podnosić się o około dziewięćdziesiąt stopni, aby prostopadle sterczeć z gorsetu. Sprężyny są mocne, toteż cały ruch jest bardzo szybki, dla oka ludzkiego niemal niezauważalny. Dopiero na gorset ze strzałami nakładana jest koszula Podbipięty. Musi ona być w miejscach, gdzie leżą strzały, ponacinana, aby strzały łatwo wyszły na zewnątrz. Pewien kłopot jest z tymi rozcięciami - niestety, widać je w kamerze. Nasi kostiumografowie kamuflują je, jak mogą, zszywając, ile się da. Kolejne trzy strzały uderzają już na żyłkach, tak jak ta płonąca, przedwczoraj. Znów w którymś dublu lecą zbyt wolno, w dodatku odbijają się od korpusu, zamiast w nim ugrząźć. Ciężko, ciężko to idzie. Dubel za dublem, w końcu udaje się Anglikom wbić w Wiktora wszystkie strzały w sposób wiarygodny. Niestety, okazało się, że w kamerze Grzegorza Kędzierskiego, który po odejściu Jerzego Gościka szwenkuje już od kilku dni, widoczne są jak na dłoni łebki śrubek przytrzymujących sprężyny i spreparowane w gorsecie strzały. Co gorsza widać także żyłki. Jerzy Hoffman pokazał Anglikom w podglądzie śrubki i smugi żyłek. Tu, na małym monitorze, są one faktycznie bardzo słabo widoczne, ale na wielkim kinowym ekranie? Będą sterczeć jak na dłoni! Tymczasem szef angielskiej grupy ze spokojem wyjaśnił, że przy tego rodzaju efektach takie rzeczy są nieuniknione i usuwa się je komputerowo. Tak było przy jego pracy w każdym z dotychczasowych filmów. Tylko że facet pracował na Zachodzie. Tymczasem u nas pieniądze są już na wyczerpaniu, a dodatkowe efekty komputerowe cholernie drogie. I jak to takiemu wytłumaczyć... - To co, mamy odjąć im połowę zapłaty i przeznaczyć ją na efekty komputerowe? - denerwował się Józek Jarosz. W każdym razie efekt został zrobiony. Faktycznie nie ma wielkiego wyboru i te przeklęte śrubki trzeba będzie usunąć komputerowo. 19. Sto dni Hoffmana 290 Sto dni Hoffmana Zupełnie inna jest mentalność ludzi z Zachodu. Inne przyzwyczajenia. I na tym właśnie tle dochodzi do nieporozumień, które potem mogą kosztować. Podbipięta poznał już, że nadchodzą jego ostatnie chwile. Wiktor opuścił miecz i zaczął odmawiać litanię do Matki Boskiej. Strzały jedna po drugiej wbijały się w jego ciało. ...na koniec ukląkł. Potem, na wpół już z jękiem, powiedział pan Longinus: „Królowo Anielska!" - i to były jego ostatnie słowa na ziemi. Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perlę jasną u nóg „ Królowej Anielskiej"... DZIEŃ 111 Piątek, 19 czerwca Ponieważ pozostało nam jeszcze trochę brakujących ujęć ze scen dziennych, rozpoczęliśmy dziś pracę już po godzinie szesnastej. Mieliśmy kręcić rozpaczliwy atak Bohuna na wychodzącą ze Zbaraża armię polską, a następnie upadek watażki po salwie oddanej przez dragonów Wołodyjowskiego. Sama szarża została skręcona. Cóż jednak z tego, skoro nad poligonem niebo było dziś całkowicie zachmurzone, poprzednie zaś ujęcia tej sceny na stronę wojsk polskich i salwy oddanej z dragońskich muszkietów zrobione zostały w słońcu. Cała rzecz - nie do zmontowania. Jeśli jutro nie dopisze nam pogoda, to nie wiadomo, czy w ogóle nie będziemy musieli zrezygnować z szarży zbuntowanych semenów i upadku Bohuna. Wszyscy chyba podziwiają Saszę Domogarowa, że w ogóle ledwo chodząc potrafi dosiąść konia i puścić się w dynamiczny galop. Sasza przyjechał do nas z Moskwy na początku czerwca, kontuzjowany: kulał dość silnie, podobno wbił sobie w stopę potężną drzazgę. Jej kawałek wyjęto, ale stopa nie przestawała boleć. Saszę odwieziono więc do szpitala w Poznaniu i tu okazało się, że kawał drzewa wciąż tkwi pod skórą. Dokonano wreszcie ostatecznej operacji, ale Sasza wciąż chodzi Biedrusko 291 w bandażu na nodze, podpiera się kulą i pozostaje mu tylko czekać, aż rana zacznie się goić. Jednak i z kontuzją jeździ wyśmienicie. Sam zresztą mówi, że w siodle czuje się teraz znacznie pewniej niż na nogach. Do wieczora pozostaje więc jeszcze trochę czasu, który wykorzystamy na skręcenie kilku eksplozji bezpośrednio na makiecie Zbaraża. Ostatni wybuch wyszczerbi potężny herb Wiśniowieckich, wieńczący bramę Zbaraża. Znów jest w tym coś symbolicznego - później okaże się, że to ostatnie ujęcie na nasz Zbaraż w ogóle. Na sam koniec wróg ugodzi w najtrwalszy i niezłomny symbol oporu przeciw koza-czyźnie. Książę Jeremi Wiśniowiecki walczył z Chmielnickim bezkompromisowo od samego początku aż do końca. Zmarł nagle, niemal dokładnie w dwa lata po zakończeniu oblężenia Zbaraża (22 VIII 1649), czyli 20 sierpnia 1651 roku podczas nowej kampanii przeciwko buntownikowi Chmielnickiemu. Miał zaledwie trzydzieści dziewięć lat... Niespełna półtora miesiąca wcześniej poprowadził pod Beresteczkiem decydującą szarżę husarii na wojska Chmielnickiego i praktycznie przesądził o zwycięstwie wojsk polskich. Choć nigdy nie piastował urzędu hetmana, to właśnie jego gen. Marian Kukieł w swoim „Zarysie historii wojskowości w Polsce" wymienia obok Koniecpolskiego, Sobieskiego, Czarnieckiego w panteonie najwybitniejszych polskich dowódców XVII wieku. Na wieczór opuszczamy poligon i przenosimy się do miejscowości Objezierze, jakieś dwadzieścia kilometrów drogą na północ w kierunku Obornik. Tam rozciągają się fantastyczne akweny wodne - potężne jezioro i połączone z nim kanałami stawy, porosłe gęstym sitowiem. Stawy zbaraskie na pewno nie wyglądały inaczej. Tylko że wraz z postępującym zmierzchem robi się coraz zimniej. Jerzy Hoffman zarzuca na plecy swoją kurtkę. Adek Drabiński czyni to samo, dodając: - Zimno będzie. Cała noc w wodzie... Ten Michał tego nie przeżyje - kręci głową. I choć faktycznie Michał Zebrowski całą noc pławił się w stawach, to jednak jakoś przeżył. Pomogła pianka od kaskaderów, przyczepa przemieniona dzięki kilku „farelkom" w saunę i zaopatrzenie podręcznego barku. Michał więc pływał tej nocy w różne strony - najpierw oczywiście rzucił pożegnalne spojrzenie na Zbaraż i przyjaciół, następnie zanurzył 292 Sto dni Hoffmana się w wodę. Pływał z prądem i pod prąd, blisko brzegu i nieco dalej, a najczęściej w gęstych trzcinach. Na widok przepływającej łódki z Kozakami musiał się zanurzyć pod wodę całkowicie i oddychać przez słomkę. To oddychanie niezbyt szło Michałowi, więc po ujęciu wynurzył się i zwrócił do Józka: - Ta słomka jest kiepska. Dajcie tę, którą przygotowała scenografia. - Właśnie tę przygotowała scenografia. - Tak? A ja myślałem, że po prostu urwaliście kawałek trzciny -zdziwił się Michał. - Przez to się przecież nie da oddychać. - Da się, da - na to Jerzy Hoffman. - W XVII wieku takich używano, więc i ty musisz - skwitował. A ponieważ Michał podchodzi naprawdę serio do swej roli, więc w następnym dublu zanurzył się znów w wodzie i zawzięcie bulgotał przez słomkę. Józek Jarosz, będący tej nocy w wybornej formie, dopingował Michała: - Skrzetuski, szable w dłoń! Do wody, hop! - Skrzetuski, ostrogi masz? - Śmiech, po co mu w wodzie ostrogi, ale to tylko żart - Michał zawsze bardzo pilnował wszystkich szczegółów. - Skrzetuski, tylko nie krzycz, jak zanurzysz się w wodzie, pamiętaj, jest sierpień, więc woda jest bardzo, bardzo ciepła! - Gdzie z tej wody wychodzisz, Skrzetuski?! Kto ci pozwolił?! - Tam już nie ma gruntu! - O grunt się nie martw, płyń śmiało! - Co to za picie herbaty w wodzie! Rozgrzejesz się rano! - Myśl o Helenie, nie o trupie, co pływa przed tobą, widzisz Helenę, rozumiesz? Od razu ci się cieplej zrobi. Michał bronił się, przedrzeźniając ulubione okrzyki i ton głosu Józka: - Ujęcie! Kto nie musi, ten nie mówi! Kochani, koniec pieszczot! Siódme przykazanie, nie zabijaj! Do końca nie mogliśmy nauczyć Józka, że „nie zabijaj" to piąte... Atmosfera była więc bardzo przyjemna. Zepsuł ją tylko pewien przykry fakt: z namiotu rekwizytorskiego zniknęła kukła kozackiego trupa, który właśnie miał pływać w stawie, a którego jako tarczy miał użyć Skrzetuski, kryjąc się przed przepływającą nieopodal łodzią kozacką. Biedrusko 293 Rekwizytorzy zobowiązali się zrobić od ręki nową kukłę z jednej ze ściętych głów, worka wypchanego słomą i jakiegoś kostiumu, ale przecież to nie to samo, co autentyczny manekin - topielec z szeroko rozpostartymi rękami... Cóż, zdarza się w najporządniejszej rodzinie... Kiedy tak całą ekipą kibicowaliśmy pływającemu w stawie Michałowi, słyszeliśmy dochodzące z miasteczka wyraźne, niesione przez wodę dźwięki muzyki. Gdzieś tam, całkiem przecież blisko, ludzie się bawili, jedli, pili i tańczyli, a tymczasem tu, nad stawem, jednego biednego faceta topi i pławi kilkudziesięciu zboczeńców - jak całą sytuację określił w swoim stylu Adek Drabiński. Z wiadomości sportowych: coś nieprawdopodobnego spotkało dziś naszego dyżurnego górala Tadzia Filipka - w wieczornym meczu pomiędzy Holandią a Koreą Południową obstawił on jako jedyny z ponad trzydziestu osób wynik 5:0 i trafił! A ponieważ obstawienie wyników kosztuje od wczoraj już pięć złotych, Tadzio wygrał aż sto osiemdziesiąt! Niesamowicie szczęśliwy, każdego zapraszał na kielicha. Do rana był już bardzo wesoły, ale miał powód - to największa dotychczasowa wygrana. I ciężko będzie trafić więcej! DZIEŃ 112 Sobota, 20 czerwca L/ziś po południu znów nie mamy szczęścia do pogody - niebo tak samo beznadziejnie zachmurzone jak wczoraj, tak więc szarży i upadków Bohuna i jego semenów nie uda się nam skręcić. Za to doszyjemy kilka upadków Kozaków z piechoty zaporoskiej podczas szarży husarii. Jeden z Kozaków wedle zaleceń Jerzego Hoffmana miał być przebity piką na wylot. Cały efekt, polegający na przymocowaniu części piki do brzucha, a pozostałej do pleców, w kilka zaledwie minut zrobił „Długi". - No proszę, efekt jak się patrzy. Nie trzeba było zatrudniać Anglików, ja też bym dał radę, zwłaszcza gdyby mi tak dobrze zapłacili -żartował. 294 Sto dni Hoffmana Na szczęście po kilku nieprzespanych nocach Anglicy uporali się z efektem trzech ściętych głów na tyle dobrze, że Jerzy Hoffman udzielił im rozgrzeszenia. 0 ósmej wieczorem znów jesteśmy w Objezierzu, gdzie kończyć będziemy wędrówkę Skrzetuskiego przez stawy zbaraskie. Zapada zmierzch, który daje świetne warunki do skręcenia zdjęć... świtowych. Akurat natężenie światła jest takie samo. Po całonocnych zmaganiach z wodą Skrzetuski, z twarzą całą w pijawkach (są sztuczne, ale wyglądają bardzo autentycznie), pokonawszy najgroźniejszy odcinek, z ulgą wyczołguje się na brzeg. Tu dostrzega resztki ogniska oraz, co ważniejsze, kości baranie z resztkami mięsa. Zadaniem Michała jest najpierw zedrzeć z siebie pijawki - w tej scenie przypomina nieco Zbigniewa Cybulskiego z finałowej sceny w „Popiele i diamencie", kurczącego się, szamocącego, nie chcącego pogodzić się ze śmiercią; ekspresja Michała jest bardzo podobna, choć sytuacja odmienna. Następnie sprawa trudniejsza: Michał musi opychać się mięsem z tych baranich kości, które na wszelki wypadek, aby aktorowi nie zaszkodziły, zostały wygotowane w wielkim garze. Podobno, aby Michał jadł z autentycznym apetytem, Jerzy Hoffman zakazał mu tego wieczoru jeść kolację... 1 w pierwszych dwóch dublach Michał rzeczywiście połykał łakomie mięso; udawał świetnie. Ale już w kolejnych czterech miał serdecznie dość gotowanej baraniny. Przy jedzeniu przestał przełykać, bo ileż można, napychał tylko do granic możliwości usta. I gdy słyszał upragnione „stop", natychmiast wszystko wypluwał. Jerzy Hoffman i Adek Drabiński wręcz pokładali się ze śmiechu, widząc w podglądzie, jak Michał wpierw wpycha w siebie mięso, puchnie coraz bardziej, a potem z wielką ulgą wypluwa je na ziemię. - Dobra - mówi Adek - wystarczy, bo nam jeszcze zwymiotuje... Zrobione. Dano Michałowi trochę odpocząć. Na wodę wypłynęła łódka z Kozakami, którzy mieli wystrzelić, widząc jakiś ruch w wodzie, a potem podpłynąć bliżej i znaleźć trupa. Właśnie nim miał wczoraj zasłonić się Skrzetuski. Ponieważ jednak tamtego trupa skradziono, a nowego rekwizytorzy zrobili dopiero na dziś, Michał, odpocząwszy po przymusowej kolacji, będzie musiał zanurzyć się jeszcze raz, w jego towarzystwie. Biedrusko 295 Kozacy na łodzi odegrali rozmowę (Czort by ich pobraw i kazaw cei semerdacznoj wody pilnowały) wartowników, na których wyznaczeni byli poprzednio Miecio Janowski i Robert Więckiewicz. Tego ostatniego serdecznie witałem po pamiętnych występach w Biskupinie. Miecio i Robert nie zagrali, ale ponieważ otrzymali zapłatę, mieli bardzo dobre humory, gawędząc sobie w jednej z przyczep do samego rana. Tymczasem Michał Zebrowski zanurzył się w wąskim, głębokim kanale, zarośniętym sitowiem. Płynął ostrożnie, asekurowany przez kryjącego się w szuwarach Długiego. Tymczasem na brzegu stoi dwóch konnych Tatarów, czyli Mongołów. Rozmawiają głośno; jeden z nich wybucha śmiechem. Obserwujący ich Jerzy Hoffman powiada do Grzegorza Kędzierskiego: - Diabli wiedzą, o czym oni ze sobą gadają. - Ano, po mongolsku... Na przykład mogą w tej chwili na nas blu-zgać... - W tym właśnie sęk. Przyjdzie na film Tatar, to tylko nie zrozumie, ale przyjdzie Mongoł, to jeszcze się obrazi. - A może uśmieje? -Oby. Michał, aby niepostrzeżenie przekraść się obok będących właśnie w niezłej formie polemicznej Mongołów, musi zanurkować pod wodę i tak przepłynąć kilka metrów. Nie słyszy Jerzego Hoffmana i Józka Jarosza: - Już, możesz się wynurzyć... - Nie może płynąć zbyt długo, bo popędza nas znów jaśniejące na wschodzie niebo. Robimy trzy du-ble w dużym pośpiechu, poganiani przez Grzegorza Kędzierskiego - kręcimy właśnie na wschód, a tam niebo szybko przestaje przypominać nocne. Tymczasem to dopiero dziesięć po trzeciej nad ranem. Ledwo wyszyliśmy trzeci dubel, nasz operator oznajmia koniec ekspozycji, a zatem i zdjęć. No, ale nie dziwota, że było tak mało czasu - jesteśmy w okolicach nocy świętojańskiej, która trwa raptem pięć i pół godziny. Szczęśliwy Michał może już wyjść z wody. Najtrudniejsze zdjęcia ma już za sobą. Tak oto z postępującym z każdą minutą świtem żegnamy Objezie-rze, zamykamy nasz ostatni dzień - a raczej noc - zdjęciowy na poligonie w Biedrusku. 296 Sto dni Hoffmana Spędziliśmy tu ponad dwa miesiące, robiąc najcięższe zdjęcia z tabunami nieokiełzanych statystów, dziesiątkami końskich ataków, walcząc z upałem, kurzem, kilkunastogodzinnym dniem pracy, masą ujęć, szturmów i bitew. Swoje zadanie wykonaliśmy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach - ten jeden to owe nieszczęsne upadki Bohuna. Zważywszy na ogrom pracy, niekończące się pracujące soboty, trudność kręcenia najcięższych przecież scen militarnych, to chyba bardzo dobry wynik. Każdy z nas coś tu pozostawił - trochę trudu i chyba dużo potu. Miło współpracowało się z pułkownikiem Winko i z resztą wojska. Dla nich, dla okolicznych mieszkańców i dla setek wojskowych statystów, choć nieraz nas przeklinali, to chyba też będzie miłe wspomnienie. Żółte Wody, Zbaraż i Biedrusko przechodzą do historii. Wielu z nas z serdeczną ulgą opuszcza to miejsce, „ten zapowietrzony Zbaraż", jak powiedziałby pan Zagłoba, ale to pewne, że za tydzień, miesiąc będziemy z chęcią wracać do tych znojnych, pełnych bitewnego kurzu i skwaru dni. Przeżycia ostatnich dwóch miesięcy stały się cząstką nas i nikt nam ich już nie odbierze. DZIEŃ 113 Poniedziałek, 22 czerwca Uuż po raz trzeci jesteśmy z naszą ekipą w Łącku. Gęste lasy, piękne jezioro i stojący na jego drugim brzegu pałacyk przypadły do gustu Jerzemu Hoffmanowi. Z rana jedziemy właśnie pod ów pałacyk. Może na tym brzegu znajdzie się dobry plener dla Zagłoby i Heleny odpoczywających nad rzeką. Pałac jest potwornie zdewastowany. Wielka szkoda, że nie znalazł się żaden inwestor, skłonny go wykupić -jezioro, piękna stadnina koni dyrektora Wojnarowskiego, lasy pełne zwierza... Urok Łącka docenił przed wojną marszałek Rydz-Śmigły, który z chęcią spędzał tu letnie miesiące. W Łącku bywały ponoć z wizytą tak oryginalne osobistości jak Hermann Góring, Józef Stalin czy Kim Ir Sen. Była przed laty i ekipa filmowa - tu kręcono „Szatana z siódmej klasy"; stąd pałacyk wydawał mi się znajomy. Tylko że wtedy był jeszcze w dobrym stanie. Adek Drabiński ogląda! te zniszczena i widać było, jak męczy go to, że tak wspaniały zabytek architektury może już za kilka lat po prostu zniknąć w trawie. - Słuchajcie - mówił - byłem tu z reklamówką, jakieś osiem lat temu; wtedy to wszystko zupełnie inaczej wyglądało. W parku trawnik był przystrzyżony, drzewa przycięte. Pałac był zamknięty na kłódkę, ale chociaż ze środka nie powyrywali kafelków i drzwi, a teraz... Sami widzicie. Ponieważ brzeg od strony pałacu był straszliwie zarośnięty, pozostało nam kręcić tylko po drugiej stronie, a zatem w miejscu, gdzie przed ponad dwoma miesiącami walczyli ze sobą Zbyszek Zamachowski i Sasza Domogarow. Tym razem jezioro zagra jedną z większych rzek na dalekim Za-dnieprzu - Kahamlik, w którym Krzyś Kowalewski będzie moczył 300 Sto dni Hoffmana swoje umęczone długą wędrówką nogi (jak pamiętamy, konie wilcy zjedli), Iza Scorupco zaś zażyje kąpieli. Nie tylko ona zresztą - na potrzeby sceny zaangażowano także dublerkę Izy - panią Jolę Skwarek - długonogą, blondwłosą modelkę, przypominającą nieco Izę. Dziś wieczorem kąpać się będzie ona, jutro - Iza. Tymczasem nad brzegiem pojawi się did lirnik, czyli pan Bernard Ładysz, z detyną. Pan Ładysz śpiewał już swoje pieśni w zeszłym roku podczas zdjęć w Zubrzycy, czyli Czehryniu. Dziś zapragnie odpocząć nad rzeką, ale jego widok nasunie Zagłobie pewien pomysł. Mianowicie, że w kraju ogarniętym buntem chłopskim łatwiej będzie poruszać się właśnie w stroju chłopskim niż szlacheckim. Zwłaszcza że wędrowni śpiewacy cieszyli się na ówczesnej Ukrainie wielkim poważaniem. Tak więc Krzyś Kowalewski pocznie krzyczeć straszliwie na pana Ładysza i poszturchiwać detynę. Wreszcie każe im się rozbierać. Do tej sceny robimy ujęcie Izy obserwującej wszystko zza krzaków, zdumionej zachowaniem Zagłoby, a potem nawet zgorszonej widokiem nagich członków - Iza zagrała to świetnie. Jerzy Hoffman nie przerywając pracy kamerzysty kazał jej na jednym dublu grać reakcje po kilka razy. Zrobił się za to problem z detyną, która kategorycznie odmówiła rozebrania się do naga, a tego wymagała scena. W dodatku detyną zrobiła awanturę Józkowi Jaroszowi twierdząc, że w umowie aktorskiej nic o scenach rozbieranych nie było. Jak na trzynastoletniego chłopca, dość obcesowe... Byłem właśnie w drodze na „kamp", kiedy usłyszałem w krótkofalówce glos Józka: - Słuchaj, trzeba znaleźć zaraz dublera tego chłopaka; krótko ostrzyżony, włosy jasne, wzrost około metr sześćdziesiąt parę, szczupły. - Aha, to znaczy ja mam znaleźć tego dublera - mruknąłem. Miło. Jesteśmy na odludziu, w lesie, żadnych trzynastoletnich chłopców w ekipie nie ma, jest już za to po południu, więc nawet gdybym pojechał do szkoły w Łącku, pewnie będzie już po lekcjach. A może już w ogóle są wakacje? Skąd tu wytrzasnąć dublera? Przecież jeśli nawet napatoczy się jakiś „krótko ostrzyżony metr sześćdziesiąt parę", to niełatwo będzie go przekonać, aby rozebrał się i uciekał w stroju Adama przed kamerą, w obecności kilkudziesięciu osób. Łąck 301 Pogrążony w niewesołych myślach kątem oka dostrzegłem kilka domków letniskowych. Bawiły się tam jakieś dzieci. Były malutkie, stanowczo zbyt małe na dublerów naszej miłej detyny, ale machinalnie skręciłem w tamtym kierunku. I - mały fart. Przed jednym z domków siedział chłopak odpowiadający wyglądem detynie. Rozmawiała z nim jakaś kobieta. Zapytałem ją więc, czy jest może matką tego chłopca. Okazało się, że to opiekunka całej grupy ubogich dzieci ze Śląska, które przyjechały tu na kolonię lub coś w tym stylu. No więc zacząłem namawiać chłopaka i tę panią. Że film, mówiłem, że można zarobić trochę pieniędzy, tylko że musi się rozebrać i uciekać z jeszcze jednym starszym panem. Mówiąc to wszystko strasznie głupio się czułem. Moje argumenty wyglądały dość dwuznacznie. Cholera, w co mnie ten Józek wpakował... Wezmą mnie jeszcze za jakiegoś zboczeńca... Na szczęście kobieta słyszała już, że kręcimy tu „Ogniem i mieczem". Chłopak początkowo nie chciał się zgodzić, ale wychowawczyni jakoś go namówiła. Powiedziałem, że zobaczy Jerzego Hoffmana, Krzysia Kowalewskiego, Izę Scorupco... Chłopak oglądał kiedyś Bonda i chyba ten ostatni argument przeważył... Tak więc po niespełna dziesięciu minutach przyprowadziłem chłopca razem z wychowawczynią na plan. Józek z uznaniem pokiwał głową. Chłopak śmiało zagrał tę nagą ucieczkę z równie nagim panem Ła-dyszem. Kamera i ekipa stały daleko, więc nie było czego się wstydzić. Zarobił dublerskie pięćdziesiąt złotych, a kiedy okazało się, że jest akurat dzień jego urodzin, Jerzy Hoffman uścisnął mu rękę i wręczył prospekt z autografem swoim, Izy i Krzysia. DZIEŃ 114 Wtorek, 23 czerwca szość ujęć do sceny nad rzeką udało nam się zrobić już wczoraj. Did lirnik i detyną zostali zgrani. Na dziś pozostały tylko ujęcia przebierających się w chłopskie stroje Zagłoby i Heleny z towarzyszącym 302 Sto dni Hoffmana dialogiem, obcinanie warkocza Heleny i - ewentualnie - jej kąpiele w jeziorze. Józek Jarosz z właściwym sobie optymizmem twierdził nawet, że zdjęcia zakończymy już o szesnastej. Niestety, jego plany pokrzyżował straszliwy wiatr, który tego dnia szalał nad jeziorem. Znów zmieniła się diametralnie pogoda. Okazało się, że i wiatr może zaszkodzić filmowcowi. Zwłaszcza gdy zdjęcia kręci się nad jeziorem. No bo jak to wytłumaczyć: Zagłoba siedzi sobie wśród trzcin, one nieznacznie się tylko poruszają (wczoraj), a kiedy ma wstać i podejść do Heleny, trzciny szaleją, smagane wiatrem (dziś). Wczoraj jezioro było spokojne, dziś targają nim jakieś przeklęte fale, jak w czasie sztormu. Czekamy więc, aż wiatr się uspokoi, ale bez rezultatu. Co robić? W tym momencie przyszedł mi do głowy pewien pomysł, więc mówię do Jerzego Hoffmana i Adka Drabińskiego: - A może by tak dokręcić ujęcie Zagłoby spoglądającego w niebo i mówiącego pod nosem jakieś zdanie w stylu: „Wiatr się zerwał"... Adek na to, że takich numerów w kinie nie robi się od czasu pewnego spektaklu teatralnego; miało to miejsce w latach sześćdziesiątych. Premiera, sala zapchana do ostatniego miejsca. Wśród widzów ważne osobistości. W finałowej scenie główny bohater miał wyciągnąć z kieszeni pistolet i zastrzelić swojego konkurenta czy też rywala. Aktor, skądinąd znana osobistość w świecie artystycznym, dramatycznym gestem sięgnął więc w krytycznym momencie do kieszeni i... struchlał. Zapomniał zabrać pistolet! Ułamek sekundy i burza w mózgu - takie ważne przedstawienie, premierowe przecież, a tu taka wsypa. I co tu robić, jak z tego wybrnąć, aby nie zorientowali się widzowie. Setki pomysłów przelatują błyskawicznie przez głowę. Aktor obraca więc swojego rywala i... kopie go potężnie w tyłek! Ten, zorientowawszy się błyskawicznie, że kolega w opałach, na całą salę krzyknął: - Ten but był zatruty! Widownia ze śmiechu pospadała podobno z krzeseł. Nie pozostało więc i nam nic innego, jak tylko czekać do wieczora, kiedy wiatr zwykle się uspokaja. Chyba żeby kręcić nie od strony brzegu na jezioro, ale w kierunku przeciwnym... I tak też zrobiliśmy. Łąck 303 Krzyś Kowalewski, już w stroju dziadowskim, wytłumaczył Izie powody swojego postępowania i nakazał je odtąd udawać niemowę, mogącą jedynie wydawać z siebie głuche dźwięki. Wyraził jednak obawę, że jest nieco zbyt ładna jak na chłopskie pacholę i koniecznie coś trzeba zrobić chociaż z tym warkoczem. - Obciąć - odpowie na to Helena. - A czym? - Szablą. Na to Krzyś zasępi się strasznie, bowiem: Katowski to uczynek, za który pan Skrzetuski powinien mi uszy obciąć. Kiedy jednak usłyszy, jak Iza wedle jego przykazu naśladuje odgłosy niemowy, wybuchnie serdecznym śmiechem; faktycznie zrobiła to bardzo zabawnie. Ten pomysł Jerzego Hoffmana dodał scenie sporo humoru i ciepła. Pod sam wieczór Helenę czeka rzecz najtrudniejsza: kąpiel w jeziorze. Jest koniec czerwca, ale okropnie zimno. Lato chyba wy szalało się już w maju, kiedy byliśmy na poligonie. Józek Jarosz przygotowuje więc butelkę „czarnego" na rozgrzewkę, Wanda Kowalska zaś - porcję ręczników i ubrań dla Izy. „Świerszcz" rozbiera się do kąpielówek; będzie asekurował aktorkę, a także okrywał ją ręcznikiem. Najciężej było Izie wejść do wody. Ale kiedy już całą się zanurzyła, wcale niespieszno jej było z wychodzeniem. Pływała więc wedle zaleceń Jerzego Hoffmana wzdłuż i wszerz jeziora, wycofywała się nawet trochę głębiej, aby dłużej płynąć wprost na ustawioną na brzegu kamerę. Dokazywała i bawiła się w wodzie niczym dziecko, naturalnie i wdzięcznie, tryskając dobrym humorem. Tym chyba do reszty podbiła serca naszej ekipy. Nasz pobyt w Łącku kończymy o zupełnie normalnej dla nas porze - o ósmej wieczorem - ucięciem warkocza. To oczywiście warkocz sztuczny, który leży sobie na pniu. Cięcia szablą Zagłoby dokona Józek. Aktorzy są już wolni. Z wiadomości sportowych: gol Austriaków z karnego w ostatniej minucie spotkania pozbawił mnie wygranej z dzisiejszych zakładów na wynik meczu Włochy - Austria (rezultat końcowy 2:1). Do dziewięćdziesiątej minuty Włosi prowadzili 2:0, tak jak wytypowałem... Cholerny pech... 304 Sto dni Hoffmana Nic to jednak w porównaniu z wyrzutami, jakie czuję względem Wandy Kowalskiej, która obstawiła właśnie wynik 2:1, ale pod wpływem mojego gadania zmieniła go na 1:0... Tego wieczoru żegnamy już „Bulinki". Karmili nas przez prawie pół roku, dziś po raz ostatni. Jerzy Hoffman, dziękując im, powiedział: - Nikt się u was nie zatruł, nikt nie rozchorował. Nie widzę także, aby ktoś schudł. Wręcz przeciwnie... Niektórzy - tu poklepał się po brzuchu - nawet utyli... PIESKOWA SKAŁA 20. Sto dni Hoffmana V N DZIEI Czwartek, lieskowa Skała to chyba najpiękr trochę do Wawelu, ale dzięki temu tulne, swojskie wrażenie. Niedawr stością. No i to położenie: wysoka ga, dokoła góry porośnięte świerk ne skały. W oddali słynna Maczug W naszym filmie tradycją stałe najpiękniejszych zakątków w krą czy imponujący kamieniołom w I wartościami „Ogniem i mieczem" jobrazu. Większość ekipy zakwaterow ście kilometrów Olkuszu. Ci, ? śniej, a zatem scenografowie, rek ją w pokojach gościnnych zam W żadnym z najlepszych hoteli, i pie, nie było tak wspaniałych w za oknem. Wewnętrzny dziedziniec zaml rolę Toporowa; właśnie tu zatrzyi spolitym ruszeniem, niepewny wi polskich, jak i kozacko-tatarskic trze więc z wieściami dla króla S dni morderczą wędrówkę, tu spe na, którą przywiózł sprytny Rzęd DZIEŃ 115 Czwartek, 25 czerwca fieskowa Skała to chyba najpiękniejszy zamek w Polsce; podobny jest trochę do Wawelu, ale dzięki temu, że mniejszy, sprawia bardziej przytulne, swojskie wrażenie. Niedawno wyremontowany, wprost lśni czystością. No i to położenie: wysoka skała, u jej podnóża wijąca się droga, dokoła góry porośnięte świerkami, między którymi bieleją wapienne skały. W oddali słynna Maczuga Herkulesa... W naszym filmie tradycją stało się wykorzystywanie jako plenerów najpiękniejszych zakątków w kraju - by wspomnieć chociażby Ropę czy imponujący kamieniołom w Krakowie. To dobrze - poza innymi wartościami „Ogniem i mieczem" stanie się pomnikiem polskiego krajobrazu. Większość ekipy zakwaterowana została w odległym o kilkanaście kilometrów Olkuszu. Ci, którzy rozpoczynają pracę najwcześniej, a zatem scenografowie, rekwizytorzy i kostiumerzy, zamieszkają w pokojach gościnnych zamku. To prezydenckie apartamenty. W żadnym z najlepszych hoteli, w których zdarzało się nocować ekipie, nie było tak wspaniałych warunków i tak pięknego krajobrazu za oknem. Wewnętrzny dziedziniec zamku w Pieskowej Skale pełni w filmie rolę Toporowa; właśnie tu zatrzymał się król Jan Kazimierz wraz z pospolitym ruszeniem, niepewny wieści o sytuacji i stanie wojsk zarówno polskich, jak i kozacko- tatarskich pod Zbarażem. Do Toporowa dotrze więc z wieściami dla króla Skrzetuski, tam odchoruje przez kilka dni morderczą wędrówkę, tu spotka go najpiękniejsza nagroda: Helena, którą przywiózł sprytny Rzędzian. DZIEŃ 115 Czwartek, 25 czerwca lieskowa Skała to chyba najpiękniejszy zamek w Polsce; podobny jest trochę do Wawelu, ale dzięki temu, że mniejszy, sprawia bardziej przytulne, swojskie wrażenie. Niedawno wyremontowany, wprost lśni czystością. No i to położenie: wysoka skała, u jej podnóża wijąca się droga, dokoła góry porośnięte świerkami, między którymi bieleją wapienne skały. W oddali słynna Maczuga Herkulesa... W naszym filmie tradycją stało się wykorzystywanie jako plenerów najpiękniejszych zakątków w kraju - by wspomnieć chociażby Ropę czy imponujący kamieniołom w Krakowie. To dobrze - poza innymi wartościami „Ogniem i mieczem" stanie się pomnikiem polskiego krajobrazu. Większość ekipy zakwaterowana została w odległym o kilkanaście kilometrów Olkuszu. Ci, którzy rozpoczynają pracę najwcześniej, a zatem scenografowie, rekwizytorzy i kostiumerzy, zamieszkają w pokojach gościnnych zamku. To prezydenckie apartamenty. W żadnym z najlepszych hoteli, w których zdarzało się nocować ekipie, nie było tak wspaniałych warunków i tak pięknego krajobrazu za oknem. Wewnętrzny dziedziniec zamku w Pieskowej Skale pełni w filmie rolę Toporowa; właśnie tu zatrzymał się król Jan Kazimierz wraz z pospolitym ruszeniem, niepewny wieści o sytuacji i stanie wojsk zarówno polskich, jak i kozacko- tatarskich pod Zbarażem. Do Toporowa dotrze więc z wieściami dla króla Skrzetuski, tam odchoruje przez kilka dni morderczą wędrówkę, tu spotka go najpiękniejsza nagroda: Helena, którą przywiózł sprytny Rzędzian. 308 ?????? Przed nami więc ostatnie cztery dni wytężonej pracy. Tak się złożyło, że na sam koniec kręcimy także i końcowe sceny filmu. Zaczynamy od ostatniej: do Toporowa przybywają po zdjęciu oblężenia Zbaraża Zagłoba, Wołodyjowski i Zaćwilichowski; Skrzetuski z Heleną biegną im na spotkanie, Izę i Michała ubierali dziś nasi kostiumerzy pod czujnym okiem Magdy Tesławskiej, głównej projektantki strojów. Iza nosi piękną, jasna; suknię, wyszywaną i mieniącą się perłami rzecznymi, na szyi ma delikatny krzyżyk ze srebra z drogim kamieniem; prezentuje się jak autentyczna księżniczka. Michał wygląda nie gorzej: w błękitnym żupanie, wyszywanym srebrną nicią, i w szarej, podbitej sobolim futrem delii; zupełnie jak carewicz. Ubieranie w tak wykwintne stroje zabiera sporo czasu, ale co tu dużomówić, piękną mamy parę. Kameraaaa! Aaakcja! Michał i Iza z jednej strony, a Zbyszek Zamachowski i Krzyś Kowalewski z drugiej biegną na spotkanie, by paść sobie w ramiona. Za Zbyszkiem i Krzysiem podążają Wojtek Malajkat i Andrzej Kopiczyński. I to mały wypadek: Zbyszek wpada na Michała z takim impetem, zeprzewraca go na bruk. Leżąc na koledze, zaczyna się śmiać. -Czy z tego da się jakoś wybrnąć? - zwraca się w stronę także rozbawionego tym niespodziewanym urozmaiceniem Jerzego Hoffmana. Następny dubel; tym razem pan Skrzetuski trzyma się już mocno na nogach, ale dla odmiany pan Wołodyjowski krzyczy do niego „Michale" zamiast „Janie". Kowalewski tarmosi bez litości nos Malajkata za to, że Rzędzian spisał się jak zuch, skutecznie umknął z Heleną Tatarom i wywiózł ją wbezpieczne miejsce. Na koniec daje mu jeszcze serdecznego kuksańca w bok. Wojtek uśmiecha się, ale oczy ma załzawione. Przy tylu duklach na każdego z aktorów, tylu kuksańcach i jeszcze tym tarmosze-niu za nos - nie dziwota. Mamy więc piękną scenę, emanującą przyjaźnią, serdecznością i ra-dościąze szczęśliwego zakończenia przygód. Dopiero kwestia Zaćwilichowskiego, informującego o osobliwym prezencie od księcia Jeremiego dla młodej pary przypomni, że nie dla wszystkich „Ogniem i mieczem"kończy się radośnie i szczęśliwie. Pieskowa Skata 309 Z mroku bramy, prowadzony na arkanie przez któregoś z dragonów, wychodzi Bohun. Schwytanego po desperackiej szarży watażkę książę Jeremi postanowił oddać w ręce Skrzetuskiego. Pojawienie się Saszy z arkanem na szyi łamie cukierkową konwencję, wnosząc dramat, żal, nieszczęście. W jego twarzy jakby ktoś wykuł kamienny smutek - ani jeden mięsień nie drga na widok ukochanej kobiety w ramionach wroga i radosnych twarzy tych, którzy tyle razy go oszukali. Radość pryska. I na tym właśnie polega rola Bohuna i gra Saszy; życie nie jest białe. Mało tego - to, co dla jednych białe, dla innych jest czarne. DZIEŃ 116 Piątek, 26 czerwca Kzęd zian odwołuje Skrzetuskiego na bok, prosi, żeby za wszystkie zasługi - a przecież to on dwukrotnie uratował Helenę - oddać Bohuna w jego ręce. To stara zadra: Bohun pobił kiedyś Rzędziana w karczmie w Czeh-ryniu i zabrał list Skrzetuskiego do Heleny, czym go poniżył i zhańbił. Skrzetuski nigdy by tak jednak nie uczynił, nigdy nie poniżyłby wroga i tak już niehołubionego przez los. Jemu jest żal Bohuna, wspaniałego rycerza, niepoprawnego romantyka. Uwolni więc watażkę od arkana, zwróci mu szablę. - Wiesz, że do Chmielnickiego wrócę... -Wiem... Jakże mogłoby być inaczej? Przecież właśnie pomiędzy tymi dwiema wspaniałymi osobowościami Jerzy Hoffman rozegrał zdanie Henryka Sienkiewicza: ...i zatruła nienawiść krew pobratymczą... Sceny uwolnienia Bohuna nie ma na kartach powieści. Reżyser wprowadzają właśnie po to, by przez postacie Skrzetuskiego i Bohuna ukazać los dwóch narodów, które odtąd pójdą różnymi drogami i nigdy już nie będzie dane im się spotkać... 308 Sto dni Hoffmana Przed nami więc ostatnie cztery dni wytężonej pracy. Tak się złożyło, że na sam koniec kręcimy także i końcowe sceny filmu. Zaczynamy od ostatniej: do Toporowa przybywają po zdjęciu oblężenia Zbaraża Zagłoba, Wołodyjowski i Zaćwilichowski; Skrzetuski z Heleną biegną im na spotkanie. Izę i Michała ubierali dziś nasi kostiumerzy pod czujnym okiem Magdy Tesławskiej, głównej projektantki strojów. Iza nosi piękną, jasną suknię, wyszywaną i mieniącą się perłami rzecznymi, na szyi ma delikatny krzyżyk ze srebra z drogim kamieniem; prezentuje się jak autentyczna księżniczka. Michał wygląda nie gorzej; w błękitnym żupanie, wyszywanym srebrną nicią, i w szarej, podbitej sobolim futrem delii; zupełnie jak carewicz. Ubieranie w tak wykwintne stroje zabiera sporo czasu, ale co tu dużo mówić, piękną mamy parę. Kameraaaa! Aaakcja! Michał i Iza z jednej strony, a Zbyszek Zamachowski i Krzyś Kowalewski z drugiej biegną na spotkanie, by paść sobie w ramiona. Za Zbyszkiem i Krzysiem podążają Wojtek Malajkat i Andrzej Kopiczyński. I tu mały wypadek: Zbyszek wpada na Michała z takim impetem, że przewraca go na bruk. Leżąc na koledze, zaczyna się śmiać. - Czy z tego da się jakoś wybrnąć? - zwraca się w stronę także rozbawionego tym niespodziewanym urozmaiceniem Jerzego Hoffmana. Następny dubel; tym razem pan Skrzetuski trzyma się już mocno na nogach, ale dla odmiany pan Wołodyjowski krzyczy do niego „Michale" zamiast „Janie". Kowalewski tarmosi bez litości nos Malajkata za to, że Rzędzian spisał się jak zuch, skutecznie umknął z Heleną Tatarom i wywiózł ją w bezpieczne miejsce. Na koniec daje mu jeszcze serdecznego kuksańca w bok. Wojtek uśmiecha się, ale oczy ma załzawione. Przy tylu du-blach na każdego z aktorów, tylu kuksańcach i jeszcze tym tarmoszeniu za nos - nie dziwota. Mamy więc piękną scenę, emanującą przyjaźnią, serdecznością i radością ze szczęśliwego zakończenia przygód. Dopiero kwestia Zaćwilichowskiego, informującego o osobliwym prezencie od księcia Jeremiego dla młodej pary przypomni, że nie dla wszystkich „Ogniem i mieczem" kończy się radośnie i szczęśliwie. Pieskowa Skała 309 Z mroku bramy, prowadzony na arkanie przez któregoś z dragonów, wychodzi Bohun. Schwytanego po desperackiej szarży watażkę książę Jeremi postanowił oddać w ręce Skrzetuskiego. Pojawienie się Saszy z arkanem na szyi łamie cukierkową konwencję, wnosząc dramat, żal, nieszczęście. W jego twarzy jakby ktoś wykuł kamienny smutek - ani jeden mięsień nie drga na widok ukochanej kobiety w ramionach wroga i radosnych twarzy tych, którzy tyle razy go oszukali. Radość pryska. I na tym właśnie polega rola Bohuna i gra Saszy; życie nie jest białe. Mało tego - to, co dla jednych białe, dla innych jest czarne. DZIEŃ 116 Piątek, 26 czerwca Kzęd zian odwołuje Skrzetuskiego na bok, prosi, żeby za wszystkie zasługi - a przecież to on dwukrotnie uratował Helenę - oddać Bohuna w jego ręce. To stara zadra: Bohun pobił kiedyś Rzędziana w karczmie w Czeh-ryniu i zabrał list Skrzetuskiego do Heleny, czym go poniżył i zhańbił. Skrzetuski nigdy by tak jednak nie uczynił, nigdy nie poniżyłby wroga i tak już niehołubionego przez los. Jemu jest żal Bohuna, wspaniałego rycerza, niepoprawnego romantyka. Uwolni więc watażkę od arkana, zwróci mu szablę. - Wiesz, że do Chmielnickiego wrócę... -Wiem... Jakże mogłoby być inaczej? Przecież właśnie pomiędzy tymi dwiema wspaniałymi osobowościami Jerzy Hoffman rozegrał zdanie Henryka Sienkiewicza: ... ? zatruła nienawiść krew pobratymczą... Sceny uwolnienia Bohuna nie ma na kartach powieści. Reżyser wprowadzają właśnie po to, by przez postacie Skrzetuskiego i Bohuna ukazać los dwóch narodów, które odtąd pójdą różnymi drogami i nigdy już nie będzie dane im się spotkać... końcu przedsta> sam obmyśli! ca jpien» przytrzymywał na jednym palcu. Następni* w locie i rozpoczyna! fant! ciwnikiem. Na koniec /aJ; poprzeczkę, przymocował studni: bezpośrednio za ni rym ataku Wołodyjowski i wstydzą się na moment, ż ale już po chwili wstyd ust przyjaciel! Zbyszek, oglądając sO z tego samurajskiego oki jego wejścia do filmu - z braku okazji nawet z v zaniem najlepszym. A s; dotu na jednym palcu ?? drze wygląda to jak pra lany szermierz, dobrze ? coś takiego. 310 Sto dni Hoffmana Ten piękny gest oddania szabli: ruszaj, nieszczęsny Kozacze, szablą bronić swej swobody... Gest, który potem nieraz jeszcze pojawi się w niełatwych dziejach polsko-ukraińskich. Każdy dubel sceny uwalniania Bohuna cala ekipa obserwowała z zapartym tchem, nikt się nie odezwał. Sasza przypasuje szablę, obojętnie rzuca okiem na Michała, wreszcie długo i wymownie patrzy w oczy Izy, tak, jak to tylko on potrafi... Głęboko, z bezbrzeżnym żalem. Iza mówiła potem, że aż ciarki przechodziły jej po plecach. Przez pół roku pobytu Saszy w Polsce słyszałem od wielu kobiet, że mogłyby zakochać się w nim dla samego jego spojrzenia. Pewna dziennikarka z poznańskiej sekcji radia RMF była pod takim wrażeniem Saszy, że po przeprowadzeniu z nim wywiadu na poligonie w Biedrusku straciła w ogóle ochotę do dalszych rozmów. A miała zrobić reportaż... Tylko z Heleną Bohunowi się nie udało. Sasza wsiada na konia, po raz ostatni z tym kamiennym żalem spogląda na Izę, wreszcie rusza ostro i za chwilę zniknie w bramie „topo-rowskiego" zamku. Podobno uśmiech nie postał nigdy na twarzy tego szczególnego człowieka. .. Kiedy przyszło do kręcenia ujęć na stronę Heleny i Skrzetuskiego, Iza, będąc wciąż pod wrażeniem całej sceny, podobnie zresztą chyba jak i cala ekipa, odwzajemniła Saszy spojrzenie równie sugestywne, a w oczach miała łzy i także żal. Mistrzowska gra aktorów sprawiła, że ostatnia scena filmu będzie chyba najlepsza i z pewnością z niejednego damskiego oka wyciśnie łzę. Zachodzi tylko obawa (Jerzy Hoffman wpadnie na to dwa dni później), czy aby Helena nie pożegnała Bohuna spojrzeniem zbyt czułym, czy w jej oczach byl tylko żal, czy może coś więcej... To „coś" widać bardzo wyraźnie. I oby nie przeinaczyło sensu całej sceny. Na przykład, że Helena dopiero teraz widzi, co straciła... Miejmy nadzieję, że to tylko dmuchanie na zimne - wszyscy jesteśmy po prostu pod wrażeniem finałowej sceny, a przecież film to trochę więcej. W pozostałych scenach miłość Heleny do Skrzetuskiego jest z pewnością autentyczna. Aby odetchnąć, na wieczór przenosimy się w czasie i przestrzeni do jednej z początkowych scen filmu: Skrzetuski po odbyciu poselstwa Pieskowa Skała 311 z Krymu przybywa z panem Podbipiętą do Łubniów i tam spotyka Wołodyjowskiego. Całą scenę nakręcimy w oświetlonej pochodniami bramie zamkowej, po zapadnięciu zmroku, aby potem ktoś w kinie nie rozpoznał przypadkiem, że to przecież ta sama brama, co w Toporowie. Scena jest ważna, bo wprowadza do filmu Wołodyjowskiego. Nad jej charakterem długo zastanawiał się Jerzy Hoffman. Pierwsze zdanie o Wołodyjowskim u Sienkiewicza brzmi: Odznaczał się ten kawaler tym, że ustawicznie był zakochany. Pierwotnym zamysłem było więc pokazanie małego rycerza od tej strony - np. siedzi on sobie na murach, zamyka oczy i ma przed nimi coraz to inną, wirującą w tańcu pannę. Koncepcja upadła z prostej przyczyny: nie nakręciliśmy sceny balu w Lubniach. Po prostu kustosz ratusza w Poznaniu wolał wynająć reprezentacyjną salę jakiemuś towarzystwu biznesu na meeting niż ekipie filmowej „Ogniem i mieczem". Po dłuższej dyskusji z Adkiem i Zbyszkiem Hoffman zdecydował się w końcu przedstawić Wołodyjowskiego tak, jak kojarzą go sobie chyba wszyscy: jako niezrównanego szermierza. Zbyszek sam obmyślił całą scenę i wykonał ją kapitalnie. Najpierw przytrzymywał szablę w pozycji pionowej, opartą ostrzem na jednym palcu. Następnie podrzucał ją tym palcem do góry, chwyta! w locie i rozpoczynał fantastyczną szermierkę z niewidzialnym przeciwnikiem. Na koniec zadawał z dzikim okrzykiem cios w drewnianą poprzeczkę, przymocowaną do znajdującej się wewnątrz bramy studni; bezpośrednio za nią była ustawiona kamera. Po tym wspaniałym ataku Wołodyjowski słyszy za sobą znajomy głos: „Michale!" Zawstydza się na moment, że ktoś złapał go na podobnych breweriach, ale już po chwili wstyd ustępuje radości - toż to jego długo oczekiwany przyjaciel! Zbyszek, oglądając scenkę na monitorze, zaśmiewał się, zwłaszcza z tego samuraj skiego okrzyku, ale takie dość żartobliwe rozwiązanie jego wejścia do filmu - jako zapalonego szermierza, walczącego z braku okazji nawet z własnym cieniem - było z pewnością rozwiązaniem najlepszym. A sztuczka z utrzymywaniem szabli ostrzem do dołu na jednym palcu na pewno przysporzy Zbyszkowi sławy - w kadrze wygląda to jak prawdziwy majstersztyk iluzjonisty; tylko zawołany szermierz, dobrze obeznany z bronią, mógłby sobie pozwolić na coś takiego. 312 Sto dni Hoffmana Na zakończenie dnia Skrzetuski przedstawi małemu rycerzowi pana Podbipiętę, a następnie na uwagę, że wszystkie panny z fraucymeru księżnej Gryzeldy Wiśniowieckiej stęskniły się za nim, zwierzy się, że właśnie się zakochał i oświadczył. Trzy osoby w dialogu, do tego wachmistrz i Rzędzian, to sporo osób jak na jedną scenę. Jak nic, skończymy zdjęcia o drugiej nad ranem. Tym razem jednak nie robiliśmy przebitek na twarze każdego z bohaterów - całą sprawę załatwił jeden mastershoot, czyli, jak mi to kiedyś wyjaśnił oświetleniowiec Piotrek Kryska, ujęcie ogólne na wszystkich występujących w danej scenie. Do Olkusza dotarliśmy już o północy. DZIEŃ 117, PRZEDOSTATNI Sobota, 27 czerwca L/ziś nasza ekipa zamyka się w komnatach zamku w Pieskowej Skale. Plan do wykonania: dwie sceny z udziałem Skrzetuskiego. Najpierw jego przebudzenie się po trwającej kilka dni chorobie i rozmowa z czuwającym akurat przy łożu Rzędzianem, potem gorące powitanie z Heleną. Właśnie od Rzędziana Skrzetuski dowie się, że Helena jest cała i zdrowa, wyrwana z rąk Bohuna przez niego, Zagłobę i Wołodyjowskiego. - Całą noc czuwała przy jegomości, a teraz śpi w sąsiedniej komnacie... Upraszczamy nieco sprawę, bo u Sienkiewicza Helena była pod opieką pani kasztelanowej sandomierskiej Witowskiej. Ta dzielna niewiasta podążała za swym mężem, który pociągnął wraz z królem pod Zborów. Z braku czasu lepiej, gdy Helena ukaże się w drzwiach - dla Skrzetuskiego będzie to ogromny szok. Młodzi padną sobie w ramiona w gorącym powitaniu. Od tego momentu komnatę opuścić muszą zarówno Rzędzian, jak i większość ekipy. Pozostają tylko nieliczni, ci niezbędni. Scena miłosna wymaga przecież spokoju i skupienia. Dla dobra takich scen im mniej osób patrzy na aktorów, tym lepiej. Pieskowa Skała 313 Nie wiadomo tylko, jak by się cała rzecz skończyła, gdyby nie żona naszego reżysera, pani Walentyna, która udzielała Michałowi i Izie niezapomnianych rad: - Niech oni nie całują się tak delikatnie, tylko bardziej gwałtownie, przecież Michał wie jak... Z właściwym sobie poczuciem humoru zareagował na to Adek Drabiński: - Proszę wobec tego założyć aktorom prezerwatywy na języki. Ja wychodzę. I faktycznie wyszedł. Nie mamy szczęścia do upadków Bohuna... Po południu zespół dowodzony przez Zbyszka Gruza wybrał się aż za Wolbrom, aby nakręcić brakującą scenę. Cóż jednak z tego, skoro niebo znów pokryło się chmurami. Będziemy musieli chyba zrezygnować z upadków Bohuna, a cały incydent skończyć na salwie dragonów osłaniających wyjście ze Zbaraża księcia Jeremiego. Po zakończeniu zdjęć czekał na nas wspaniale przygotowany bankiet w restauracji na terenie zamku. To już drugi z serii pożegnalnych. Pierwszy mieliśmy wczoraj. Na bankiecie oświetleniowcy, natchnieni przez Marka Modzelewskiego, ułożyli o naszych reżyserach zabawną fraszkę, która jutro krążyć będzie w ekipie przez cały dzień: By „Ogniem i mieczem" grano w kinie, Wspina się Hoffman po Drabinie, Żelazną ręką trzyma w kupie naszą Zbieraninę, Ale idzie, jak po Gruzie... Przyszły najnowsze wiadomości z kręconej w Krakowie „Ulicy Se-zamkowej". Krzysztof Zbieranek, II reżyser, który na planie „Ogniem i mieczem" przez kilka miesięcy uganiał się za hordami Kozaków, Tatarów i dragonów, przychodzi dziś do garderoby i zapytuje, czy baranek jest już gotowy, bowiem potrzebny jest pilnie na scenie... 314 Sto dni Hoffmana DZIEŃ 118, OSTATNI Niedziela, 28 czerwca zespół Adka Drabińskiego skoro świt jedzie do Zubrzycy, dokręcić brakujące sceny: krajobraz Czehrynia po wybuchu powstania z wiszącymi na szubienicy starym Barabaszem i Dopułem w tle, Bohuna idącego pod rękę z Zagłobą do karczmy, jeszcze przed wybuchem powstania (tak dojrzał ich kilka miesięcy temu Skrzetuski w bramie biskupińskiej, przed wypłynięciem na Sicz) oraz skupowanie przez Rzędziana kozackich trofeów za przysłowiową kwartę wódki. Mają zatem sporo roboty i w odróżnieniu od zespołu pierwszego, który dziś pracuje głównie we wnętrzach, ograniczenie wiszącą na niebie ekspozycją. Oni także dziś skaczą po obiektach. Z rana wymszamy za wieś Wielmoża, gdzie nakręcimy ujęcie Zagłoby i Heleny, którzy straszliwie wyczerpani docierają wreszcie do celu swej wędrówki, Baru. To ostatnie zadanie Izy w tym filmie. Otrzymuje od Józka bukiet kwiatów i ustawia się z nami do pamiątkowego zdjęcia, biedny zaś Krzyś Kowalewski wsiada w samochód i wyrusza do Zubrzycy, aby nakręcić swoją czehryńską przechadzkę z Saszą Domogarowem. Reszta ekipy wraca do Pieskowej Skały, aby wykonać ostatnie już zadanie - sfilmować przybycie Skrzetuskiego do króla Jana Kazimierza i ich rozmowę w komnacie zamku w Toporowie. Króla zagra kolejna gwiazda: Marek Kondrat. Po nałożeniu czarnej peruki i czarnego kostiumu wygląda, jakby zszedł z portretu Jana Kazimierza. Król przebywa w Toporowie w towarzystwie kanclerza Ossolińskiego (Krzysztof Gosztyla) i podkanclerzego Radziejowskiego (Jerzy Ka-raszkiewicz), późniejszego zdrajcy. Wieść o towarzyszu ze Zbaraża przyniesie rękodajny Tyzenhauz (Przemek Tejkowski), Skrzetuskiego zaś asekurować będą trzej oficerowie; jednym z nich jest kustosz zamku w Pieskowej Skale, Olgierd Mikołajski, drugim pan Dąbrowski, szef grupy statystów z Krakowa, który dzielnie pomagał mi ich zorganizować. W nagrodę dostał wraz z kolegą wspaniałą okazję, aby się godnie w „Ogniem i mieczem" wyeksponować: jako oficer wojsk królewskich. Rozpoczynamy od plenerowego ujęcia na krużganek, po którym energicznym krokiem idzie Jan Kazimierz. Pieskowa Skata 315 - Podjazdy wróciły? - Tak, panie - odpowiada Tyzenhauz. - Języka przywiozły? • - Tylko chłopów okolicznych, ale oni nic nie wiedzą... Marek Kondrat opiera się o balustradę i spogląda w dół. Na dziedzińcu obozują żołnierze pospolitego ruszenia. Mam ich trzydziestu, poprzebieranych w uniformy różnych formacji, do tego kilka ognisk i trzy konie. Przystępuję więc do organizowania bałaganu: wysyłam wartowników, aby przeszli się przez cały dziedziniec. Jeden z dragonów prowadzi konia od bramy w kierunku poidła, drugi swojego w kierunku bramy; potem, na ujęciu, wyjdzie z tego „karuzela" (taki efekt uboczny wprowadzonych przeze mnie ruchów). Między ogniskami przechadzają się artylerzyści; siedzący jedzą, piją, rozmawiają i gestykulują. Całość sprawia wrażenie życia, ale trzydziestu statystów to trochę mało, aby zapełnić nimi cały podwórzec. Z nikłości swych sił zdaje chyba sobie sprawę także i Marek Kondrat, bo obrzuciwszy wzrokiem obozowisko, zasępia się i wraca do komnaty. Tak kończą się nasze zdjęcia plenerowe. Statyści i konie już swoje zadanie spełnili. Oglądałem potem w podglądzie ułożony przez siebie „bałagan". - Mało ich - westchnąłem. - Ano mało - przytaknął Jerzy Hoffman. - Ale było dobrze. Uścisnął mi rękę. To było moje ostatnie zadanie w „Ogniem i mieczem". Tymczasem Marek Kondrat chodzi nerwowo po komnacie, zniecierpliwiony brakiem jakichkolwiek wiadomości spod Zbaraża. Ponieważ zaś zarówno kanclerz, jak i podkanclerzy nie mają nic mądrego do powiedzenia, postanawia niezwłocznie ruszać pod Zbaraż. W tym właśnie momencie do komnaty wbiega Przemek Tejkowski i wprowadza z oficerami Michała Żebrowskiego. Marek każe posadzić go na krześle, a następnie, widząc jego opłakany stan, własnoręcznie poi go winem z kielicha. Król, kanclerz i podkanclerzy zaczynają zasypywać rycerza gorączkowymi pytaniami. - W czyjej służbie? - Wojewody ruskiego... - Co słychać u was? 316 Sto dni Hoffmana -Nędza... Głód... Mogiła... -Chan jest.? - Ze wszystkimi ordami... W tym momencie Marek Kondrat chwyta swoją szpadę i nakłada kapelusz. - Dość tego, chan jest czy go nie ma... Trąbić wsiadanego! Przed wieczorem wyruszamy! - Panie - próbuje oponować kanclerz - wozy nie zdążą wyjść tak szybko. - Komu wozy milsze niż ojczyzna, niech zostaje z nimi - słyszy w odpowiedzi. Świetny był ten Jan Kazimierz w wykonaniu Marka Kondrata -pełen energii i werwy, świadom ułomności systemu Rzeczypospolitej i konieczności reform („W każdy normalnym kraju król jest królem, a tu..."). Widać, że aktor od dłuższego czasu wciela się w role twardych mężczyzn i postanowił nie inaczej zaprezentować Jana Kazimierza. Gdyby ostatni z Wazów rzeczywiście był tak silną osobowością, może udałoby mu się przeprowadzić reformy mające na celu wzmocnienie władzy w Rzeczypospolitej. Kiedy podzieliłem się tym sądem z Jerzym Hoffmanem, zgodził się ze mną, choć w jego opinii Jan Kazimierz i tak był władcą, który sprawdził się w tamtych trudnych czasach; w końcu przez dwadzieścia lat swojego panowania (1648-1668) był zmuszony toczyć na okrągło wojny z agresywnymi sąsiadami i ze wszystkich wyszedł zwycięsko... Koncepcja silnego Jana Kazimierza według Marka Kondrata przypadła reżyserowi do gustu. Zresztą, werwa i energia wynikają także z charakteru Marka. Po którymś z kolei dublu Grzegorz Kędzierski oznajmił: - No, jeden dobry dubel mamy, teraz jeszcze tylko jeden. - Skoro mamy jeden dobry, to po co drugi? - zapytał Marek, lekko poirytowany. - Bo mamy dwa formaty taśmy, kinowy i telewizyjny - odpowiedział z niezmąconym spokojem operator. - Ja też mam swój mały format, który zaraz powie mi dość, więc sprężajmy się jakoś, do diabła! Słuchając tego dialogu, uśmiechnąłem się w duchu. Nad problemem dwóch dobrych dubli głowiła się chyba każda nowa osoba na planie naszego filmu. „Weterani" już dawno się przyzwyczaili. Pieskowa Skała 317 Pamiętam, jak w któregoś dnia strasznie nam nie szła robota z jakimś ujęciem i zapowiadała się duża obsuwa w harmonogramie pracy. Wtedy Józek Jarosz powiedział do Grzegorza Kędzierskiego z wielkim wyrzutem w głosie, gdy ten nakazał powtórzenie dubla: - Kiedyś mi powiedziałeś, że wystarczy jeden... -1 wystarczy, ale jeden z każdego formatu... Gdyby Marek Kondrat widział, jak zimą, w Sierpcu, o trzeciej w nocy Krzyś Kowalewski stał pod drzwiami zamkniętej na głucho garderoby, po dwudziestu godzinach pracy, nie mogąc się przebrać we własne ciuchy... Pewnie przestałby się denerwować takimi drobiazgami jak podwójne duble. Inna sprawa, że następnego dnia z rana Marek miał w Warszawie jakieś ważne zobowiązania do wypełnienia. Według planu zajęć skończyć mieliśmy o ósmej... Ujęcia z królem zakończyliśmy o wpół do jedenastej. Bez wątpienia pięknym momentem w dzisiejszej scenie była reakcja Skrzetuskiego na podejrzliwe pytanie kanclerza Ossolińskiego, który pochylił się nad siedzącym na krześle rycerzem i zajrzał mu głęboko w oczy: - Jakżeście się utrzymali? Jakże się utrzymali, skoro stutysięczną armię Chmielnickiego zasilił także chan ze wszystkimi ordami? I to wszystko przeciw kilkunastu zaledwie tysiącom zbarażczyków, dowodzonych ponadto przez Wiśnio-wieckiego, politycznego przeciwnika kanclerza? Na to Michał Żebrowski, jakby odzyskał swe siły, uniósł się na poręczach krzesła i dobitnie odparował: - Dwadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych... Twarz Skrzetuskiego, wycieńczona, ale pełna dumy, oraz to zdanie, stanowiące esencję heroicznej obrony i postawy księcia Wiśnio-wieckiego i jego rycerzy, to podsumowanie wielkości i niezłomności najświętszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów było ostatnim ujęciem skręconym przez ekipę filmu Jerzego Hoffmana „Ogniem i mieczem". Ku pokrzepieniu serc, jak chciał tego Henryk Sienkiewicz. Trzasnął wówczas ostatni klaps: nr 3370. 318 Sto dni Hoffmana Tyle ujęć musieliśmy nakręcić, aby ukończyć dzieło zaczęte przez ekipę Jerzego Hoffmana w 1967 roku. Od końca? Być może. Ale tego dnia, w niedzielę 28 czerwca 1998 roku o godzinie 23:57 na zamku w Pieskowej Skale, nasz reżyser wypełnia swoją misję i realizuje marzenie życia. Józek Jarosz ogłasza koniec zdjęć; tym razem to już naprawdę koniec. Wszyscy padają sobie w ramiona, dziękując za pracę i kilka wspólnych miesięcy życia. Producent Jerzy Michaluk, twardy, niezłomny facet, bezkompromisowy negocjator, który razem z Jerzym Hoffmanem przez jedenaście lat walczył o „Ogniem i mieczem", ma łzy w oczach. Ale chyba tylko ja to zauważyłem. Może dlatego, że i mnie coś zapiekło pod powiekami... OD AUTORA Dziś, kiedy spoglądam na te pół roku spędzone na planie filmowym „Ogniem i mieczem", wydaje mi się, że od pierwszego dnia zdjęciowego minęły lata. Ileż wydarzeń na planie, ile scen, ilu aktorów i ludzi z ekipy przewinęło się przez ten czas... W iluż miejscach realizowaliśmy zdjęcia... Zaczynałem jako asystent kierownika planu Józka Jarosza. Kończyłem wypełniając zadania II reżysera. Przez ten czas przeszedłem długą drogę, choć w ciągu jednego zaledwie filmu. Pamiętam, jak pierwszego dnia Józek kazał mi wysyłać na plan jazdę. Myślałem, że chodzi o naszych konnych semenów. Dobrze, że wpierw kogoś zapytałem; na wszelki wypadek. I dowiedziałem się, że jazda to w filmowym języku wózkarze... Wiele czasu spędziłem na planie filmowym i podstaw filmowych się nauczyłem. Jako człowiek znikąd wywalczyłem sobie miejsce w ekipie najsławniejszego, najdroższego i, wierzę w to głęboko, najlepszego polskiego filmu. Spełniłem marzenia dzieciństwa, maszerując na czełe kozackiej piechoty na husarię, występując w jednej scenie obok Daniela Olbrychskiego, współpracując z Jerzym Hoffmanem. A także z wieloma wspaniałymi ludźmi, których warto było poznać. Gdyby ktoś w marcu 1997 roku, kiedy dowiedziałem się, że wreszcie na jesieni ruszy realizacja „Ogniem i mieczem", powiedział mi, że te wszystkie przeżycia staną się moim udziałem, nie uwierzyłbym. Ale czasami rzeczywistość przerasta marzenia. Zawsze będę wdzięczny ludziom, którzy to umożliwili. Dziękuję Jerzemu Kajetanowi Frykowskiemu za to, że przyjął zapaleńca do ekipy. Józkowi Jaroszowi za to, że był dla mnie pierwszym, najważniejszym opiekunem i wprowadził mnie w pracę ekipy. Lepiej trafić nie mogłem. Mieciowi Janowskiemu za wspólnie przemieszkane po różnych hotelach pół roku; lepszego towarzysza i przyjaciela, mimo różnicy wieku, nie mógłbym sobie wymarzyć. Dziękuję Krzysztofowi Zbierankowi, który zrobił ze mnie asystenta reżysera i - chyba - najwięcej nauczył. fiWoffmana Zbyszkowi Gruzowi za to, że obsadził mnie w roli Krywonosenki, iinajwybitniejszych eolskich aktorów. idkowi Drabińskiemu za jego humor, młodzieńczość, pewną partię ifci i pochwały, które tak bardzo mnie wspierały. Maćkowi Kozłowskiemu - za to, że ciągnął mnie za sobą do każdej ?. Jeśli pojawiłem się gdzieś w kadrze nadprogramowo, to sporo ?? jego zasługi. kiękuję wszystkim, całej ekipie, pionowi produkcyjnemu, oświetlę-mam, pionowi chara/cteryzatorskiemu i kostiumerom; kaskaderom ????? nieprzespane noce i klimat, który uczynił te wspólne dni naj-miejszymi w moim życiu. kiękuję Jerzemu Michalukowi - bez niego trudno byłoby ujrzeć tej ??? światło dzienne. Inajbardziej dziękuję Jerzemu Hoffmanowi, wspaniałemu człowie-«iktóry miał dość sił, aby nakręcić i podarować narodowi „Ogniem \iuem", dzięki któremu mogłem przenieść się we wspaniały XVII iii; człowiekowi, który zawsze rad wysłuchiwał moich pomysłów, był kmiejak najlepszy wujek i... poczekał na mnie z realizacją „Ogniem ?????" te jedenaście lat. by przydałbym się ???? w 1987 roku jako jedenastolatek? 320 Sto dni Hoffmana Zbyszkowi Gruzowi za to, że obsadził mnie w roli Krywonosenki, wśród najwybitniejszych polskich aktorów. Adkowi Drabińskiemu za jego humor, młodzieńczość, pewną partię pokera i pochwały, które tak bardzo mnie wspierały. I Maćkowi Kozłowskiemu - za to, że ciągnął mnie za sobą do każdej sceny. Jeśli pojawiłem się gdzieś w kadrze nadprogramowo, to sporo w tym jego zasługi. Dziękuję wszystkim, całej ekipie, pionowi produkcyjnemu, oświetleniowcom, pionowi charakteryzatorskiemu i kostiumerom; kaskaderom za wspólne nieprzespane noce i klimat, który uczynił te wspólne dni najbarwniejszymi w moim życiu. Dziękuję Jerzemu Michalukowi - bez niego trudno byłoby ujrzeć tej książce światło dzienne. A najbardziej dziękuję Jerzemu Hoffmanowi, wspaniałemu człowiekowi, który miał dość sił, aby nakręcić i podarować narodowi „ Ogniem i mieczem", dzięki któremu mogłem przenieść się we wspaniały XVII wiek; człowiekowi, który zawsze rad wysłuchiwał moich pomysłów, był dla mnie jak najlepszy wujek i... poczekał na mnie z realizacją „Ogniem i mieczem" te jedenaście lat. Czy przydałbym się mu w 1987 roku jako jedenastolatek? rf ? t «?» -jF Kreysztef Łukaszewfe (pierwszy z prawej) na planie zdjęciowym, Ur. 1976, student ekonomii i zarządzania Uniwersytetu Szczecińskiego oraz dziennikarstwa Uniwersytetu ? swskiego. \Jr- „Sto dni Hoffmana, czyli Jak powstawało Ogniem i mieczem" to relacja naocznego świadka i uczestnika prac nad ostatnią filmową - a pierwszą powieściową - częścią Trylogii Henryka Sienkiewicza. Autor pracował przy realizacji filmu od pierwszego do ostatniego klapsa jako asystent reżysera, występując też od czasu do czasu w epizodach, dzięki czemu nic, co zdarzyło się na planie, nie umknęło jego uwadze. Skrupulatna, acz bardzo subiektywna opowieść przynosi barwny, obfitujący w opisy zdarzeń dramatycznych i komicznych obraz życia ekipy Jerzego Hoffmana, umożliwiając poznanie kuchni największej produkcji polskiego kina ostatnich lat. Cena: 16 zł ISBN 83-7180-457-1 Informacje o naszych książkach możne znaleźć na stronie www.proszynski.com.pt 9788371804571