EDWARD FENTON WIDMO Z 6fł060VVEfiO WZftÓRJA T-fc UM ACZY-Ł A HIENA TUWIM ? I l US T IŁ O W A-Ł IBIGiNIEW PIOTROWSKI MAS1A KSIĘCiAHNlA 1969 ___„ Tytuł oryginału angielskiego "THE PHANTOM OF WALKĄWAY HILL" Doubleday and Company, Inc. New York 1 Ja Nim zacznę opowiadać, myślę, że powinienem od razy. wytłumaczyć, że będzie to przede wszystkim opowieść o psie. Ściślej mówiąc, o dużym, długowłosym psie. Krótko mówiąc, będą to dzieje psa. Na parę dni przed rozpoczęciem się wydarzeń w tej opowieści otrzymałem list od Amandy i Obiego. Pisali wspólnie, ale głównie Amanda, zwłaszcza wszystkie zdania opatrzone wykrzyknikami. „Drogi James — brzmiał list — jesteśmy już na miejscu. I zdaje się, że będzie się nam tu bardzo podobało! Doprawdy, to niebywała miejscowość! Sam zobaczysz. Kiedy do nas przyjedziesz? Bo potrzebna nam Twoja pomoc! Są jakieś złowróżbne znaki! Nie możemy wytłumaczyć Ci tego w liście. W każdym razie na coś się zanosi, chodzi o czyjąś tajemniczą obecność i chociaż nie wiemy jeszcze co, podejrzewamy, że coś się dzieje! Oni naturalnie są tak zachwyceni przenosinami, wypakowywaniem i rozstawianiem wszystkiego we wszystkich pokojach, że jak dotąd nic podejrzanego nie zauważyli. Ale dorośli rzadko kiedy w ogóle coś zauważają. Przyjedź więc do nas jak najprędzej i pomóż nam rozwikłać sprawę, bo jesteśmy pewni, że kryje się tu jakaś prawdziwa tajemnica. Opowiemy Ci więcej, jak tylko się zobaczymy. * Amanda i Obi 5 P. S. Tajemnica nadal jest tajemnicą. Amanda. P. P. S. Myślę, że Amanda trochę przesadza. Obi. P. P. P. S. Nic podobnego! Znaki są naprawdę złowróżbne! Sam się o tym przekonasz, kiedy przyjedziesz. Amanda". Po przeczytaniu listu nabrałem, oczywiście, szalonej ochoty, żeby jechać i zobaczyć, na co się zanosi, chociaż zgadzałem się ze zdaniem Obiego o Amandzie. Ona rzeczywiście zawsze trochę przesadza. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo tym razem miała rację. I od tego właśnie zaczęło się pisanie tej książki. Zawsze nie znosiłem książek rozpoczynających się od „Ja". Chodzi mi o książki, w których bohater ciągle opowiada o sobie, choć niby jest bardzo skromny, i ciągle się tłumaczy, ale właściwie cały czas wam wygaduje, jaki to z niego wspaniały typ i jak w oka mgnieniu, nawet mając prawą rękę mocno skrępowaną, potrafi dokonać niezwykłych rzeczy. Moja książka będzie zupełnie inna. Ale nie widzę innego sposobu i muszę sam ją wam opowiedzieć. Ponieważ jednak nie jestem bohaterem, który czegoś dokonuje, więc nie muszę udawać skromności. Myślę zresztą', że takie udawanie jest zawsze bardzo głupie. Chodzi mi o to, że jeżeli ktoś naprawdę zrobi coś niezwykłego, powinien wyraźnie o tym mówić i nie ukrywać swojego zadowolenia. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nie miałem jednak okazji, żeby to udowodnić. W każdym razie Staruszek — tak mówi o sobie mój ojciec, choć nie bardzo lubi, kiedy ja go tak nazywam — twierdzi, że powinienem spisać wszystkie zdarzenia, a wtedy będzie wiadomo, co z tego wyszło. Powiada, że papier i ołówki są tanie, więc mogę je sobie zafundować z mojej tygodniówki, która, muszę dodać, wcale nie jest królewska, zwłaszcza kiedy się chce parę groszy odłożyć na kupno czegoś, co może później okazać się potrzebne, albo kiedy się będzie wystarczająco dorosłym, by dostać prawo jazdy. Widzicie już z tego, że opisanie tych zdarzeń połączone będzie z różnymi dla mnie ofiarami. Osobiście Uważam, że książkę powinni pisać Amanda i Obi, czy też jedno z nich, bo właściwie im się to zdarzyło jeszcze bardziej niż mnie. A jeśli o mnie chodzi, to tyle, że byłem na miejscu. 6 Ale Amanda twierdzi, że nie umie pisać ortograficznie, choć powiedziałem jej w oczy, że to zawracanie głowy, bo przecież wiecznie pisze w sekrecie wiersze. Ale Amanda, z bardzo wyniosłą miną, oświadczyła, że w wierszu liczy się tylko myśl, a nie ortografia, co moim zdaniem jest zwyczajnym wykrętem i świadczy tylko, że nigdy nie można polegać na dziewczynie, kiedy potrzeba na coś się 'zdobyć. Z Obim jest inna sprawa. Obi potrafi z paru starych gratów i po prostu śmieci zrobić coś nadzwyczajnego, ale nigdy nie umiał napisać na papierze trzech słów trzymających się kupy. Obi z tego powodu jest źródłem rozpaczy dla wuja 01ivera. Bo trzeba wam wiedzieć, że wuj 01iver jest ojcem Obiego i Amandy. Więc zdaje się, że naprawdę poza mną nie ma kto tego opisać. Bo uważam, że ktoś jednak musiał to zrobić, nie było więc innej rady i musiałem wziąć się do tego. A Staruszek powiada, że mam ,,obiektywne spojrzenie widza", co brzmi bardzo dobrze, choć nie zdaje mi się, żeby wiele znaczyło. Myślę, że powinienem z miejsca wam wyjaśnić, że nigdy dotąd nic nie napisałem. Nie mam naturalnie na myśli wypracowań „Jak spędziłem wakacje" i podobnych bzdur. To się nie liczy. Mówię teraz o prawdziwej książce. I zupełnie szczerze przyznaję, że jest mi jakoś dziwnie, kiedy się do tego biorę. Sam pomysł wywołuje we mnie Uczucie, jakbym miał spore akwarium w brzuchu i nie miał pojęcia, jak się go pozbyć. Mówiłem o tej sprawie z wujem 01iverem. Pomyślałem sobie, że miałby z pewnością różne ciekawe pomysły, jak rozpocząć książkę, ponieważ jest pisarzem. Tak jest, on właśnie — to ten słynny 01iver Little. Z pewnością czytaliście różne rzeczy pisane przez niego, bo wszędzie można natknąć się na jego książki. Może pamiętacie? „Hal Sterling, Harcerz". „Hal Sterling, Maturzysta", „Hal Sterling, Młody Reporter" i całe mnóstwo innych. Prawdę mówiąc, myślę, że za dużo w tym wszystkim jest Hala Sterlinga. A przede wszystkim jest zawsze tak diabelnie szlachetny. Toteż w sekrecie marzę o tym, żeby wuj 01iver uśmiercił go czy zrobił z nim coś innego, równie skutecznego, na przykład ożenił go i nareszcie z nim skończył. Ale nigdy nie mówię tego wujowi Oli-verowi. Mógłby się jeszcze zniechęcić, a przypuszczam, że teraz jest już bardzo przywiązany do swojego Sterlinga. Bo kiedy u Little'ów 7 zjawia się coś nowego, zawsze mówią, że jest to prezent od Hala Sterlinga. Nawet nakrycia stołowe, jak twierdzi ciotka Klara. Zresztą, mniejsza z tym. W każdym razie, kiedy wspomniałem, że mam napisać tę książkę, wuj 01iver jakoś dziwnie na mnie popatrzył. Ułożył na swoim biurku cały stos czystego papieru, a potem powiedział: — Widzisz, James. Zastanawiałem się już, czy mógłbym z tym coś zrobić, ale Hal Sterling jest właśnie w Przestrzeni Kosmicznej, skąd muszę go ściągnąć. Powiedziałem, że bardzo chętnie odstąpię mu tę książkę do napisania, i możecie mi wierzyć, że naprawdę tak myślałem. Nadzieja jest matką głupich. — Ale — odparł wuj 01iver — nie mam nawet pojęcia, kiedy mógłbym do tego się zabrać. Obiecałem wydawcy, że kiedy Hal wróci z Przestrzeni Kosmicznej, wyślę go w Misji Specjalnej na Wschód. Więc — dodał — myślę, że ktoś inny w rodzinie musi przejąć ode mnie pochodnię. Przypuszczam, że chodziło mu o te straszne stopnie, jakie z angielskiego zawsze przynosi Obi. Wuj 01iver ma czasem taki sposób wysławiania się, a wtedy wykrzywia usta i doprawdy trudno zrozumieć, czy mówi na serio, czy chce przygadać, czy jeszcze coś innego. Więc jak widzicie, ja muszę ponosić wszelkie konsekwencje. — James — dodał wuj 01iver — chciałbym jeszcze powiedzieć ci dwa słowa w sensie rad. Wtedy usiadłem. Bo kiedy wuj 01iver wspomina o „dwóch słowach", zwykle ma na myśli ładnych kilka tysięcy. Zostało mu to z tych czasów, kiedy był początkującym pisarzem i płacono mu od ilości wydrukowanych słów. Tak przynajmniej twierdzi Staruszek. Słowem, przygotowałem się do słuchania. — Chciałbym, żebyś coś zapamiętał — odezwał się wuj po chwili. Domyśliłem się, że nabiera rozpędu, bo mówił bardzo cichym głosem, a oczy błyszczały mu spoza okularów jak oczy sowy; toteż pomyślałem, że powie mi coś naprawdę ważnego. — Są pewne rzeczy, James, których każdy człowiek piszący musi unikać. — A jakie rzeczy? — spytałem. 8 — Czterech rzeczy musi unikać: niechlujnej myśli, mętnego zdania, pretensjonalnego zwrotu i niezdarnie zbudowanej fabuły. Następnie zaczął się we mnie bardzo śmiesznie wpatrywać i to wszystko. Audiencja była skończona. Podziękowałem mu i odszedłem. Wydobyłem notes i starannie zanotowałem wszystkie cztery wskazówki. Mimo to nie wiedziałem, jak zacząć. Kiedy powtórzyłem rozmowę Staruszkowi, zaczął się śmiać. — Polegaj na 01iverze! — powiedział, a chociaż się śmiał, myślę, że nie chciał być zgryźliwy. Kiedy zauważył, że w dalszym ciągu nie wiem, co z tym robić, dodał: — Na twoim miejscu, James, zacząłbym najzwyczajniej. Niech twoja historia sama dba o siebie. Wtedy jakoś to wyjdzie. I tej rady trzymam się teraz. Kiedy wytłumaczyłem ]uż wam, jak to się zaczęło, myślę, że powinienem się wam przedstawić. Jestem James Gregory Smith, Młodszy. Chciałbym naturalnie, żeby nazywano mnie Greg albo Jim, ale ponieważ Staruszek jest Jimem, nie było rady i musiałem zostać Jamesem. Nie przypuszczam, że potrafilibyście odszukać mnie w tłumie, chyba że miałbym wyszczotkowane włosy, co nie zdarza mi się prawie nigdy, bo życie jest przecież za krótkie na takie głupstwa. Jestem przeciętnego wzrostu na swój wiek, a mam lat dwanaście. Teraz wyglądam dosyć głupio, bo z lewej strony brakuje mi zęba. Straciłem go zeszłego miesiąca w czasie szkolnego meczu piłki nożnej, co chyba wystarczająco mówi, jakich mieliśmy przeciwników. Zresztą nie tyle bolał mnie ząb, co fakt, że mimo to nasi przeciwnicy wygrali. Szkoła, do której chodzę, byłaby, nawet całkiem niezła, tyle że co drugi dzień dostajemy na obiad ryż. Moim ulubionym sportem jest pływanie, a moim konikiem jest zbieranie ogłoszeń o „Poszukiwanych przestępcach". Wyławiam te ogłoszenia z koszów na papiery na miejscowej poczcie. Zebrałem już ich sto trzy i naprawdę wyglądają wspaniale w moim pokoju. Najlepsze powiesiłem sobie nad łóżkiem. Mieszkamy ze Staruszkiem w dużym, ponurym mieszkaniu wychodzącym na park. Staruszek powiada, że nie zawsze tu było ponuro, a ma przez to na myśli czasy, kiedy mama jeszcze żyła. Umarła, kiedy byłem 9 mały, i właściwie wcale jej nie pamiętam, choć czasem wydaje mi się, że tak. Współczuję trochę Staruszkowi, bo z. pewnością musi mu być smutno, kiedy nie ma nikogo prócz mnie, ale nie wygląda na to, żeby Staruszek chciał to w czymkolwiek zmienić. Zresztą żyjemy w dobrej zgodzie, tylko widuję go bardzo mało, bo zawsze wyjeżdża z kimś w interesach. Najlepszymi moimi przyjaciółmi są moi kuzynowie, Obi i Amanda Little, ale obecnie oni nie mieszkają w mieście, bo przenieśli się, co — jak się okazało — było początkiem wszystkich tych zdarzeń. Urodziny Amandy wypadają 18 stycznia, więc jest młodsza ode mnie o dwa dni. Obi jest od nas o rok starszy. Nie wiem jeszcze, co będę robił, kiedy skończę szkołę. Jeżeli okaże się, że z tej książki coś wyjdzie, to może zabiorę się do pisania, chociaż wuj OHver powiada, że to niewdzięczne zajęcie. A on przecież powinien wiedzieć. Tyle jeśli chodzi o Waszego Bohatera. Z tym zastrzeżeniem, że nie jestem Waszym Bohaterem ani w ogóle niczyim. Jestem po prostu James. Może jeszcze chcielibyście czegoś dowiedzieć się o mnie, ale w tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy. Zresztą dowiecie się tego prawdppodobnie w miarę opisywanych wydarzeń. A wydarzenia te nastąpiły zeszłej zimy, w czasie najdłuższego i najbielszego weekendu, jaki pamiętam w życiu. A miejscem, gdzie nastąpiły, było Głogowe Wzgórze. « 2 Głogowe Wzgórze Było zwyczajne piątkowe popołudnie w marcu, kiedy Staruszek odprowadził mnie na dworzec, w kilka dni po otrzymaniu przeze mnie listu od Amandy i Obiego. Byłem bardzo przejęty, ale nie tylko z powodu listu. Chodzi o to, że pierwszy raz miałem zobaczyć ich nowy dom. Byłem tak przejęty, że nawet nie zwracałem uwagi na wiatr, który gwizdał na wszystkie strony. Gazety latały po chodnikach i wiatr wściekle szarpał moim płaszczem, ale nic nie wskazywało na to, co miało się zdarzyć. Zresztą, całe szczęście, bo Staruszek pewnie kazałby mi zostać w domu, a wtedy nic bym nie zobaczył. Staruszek obszedł się ze mną bardzo szczodrze, kupił mi plik tygodników i sporą torebkę cukierków. — Chyba starczy ci tego aż do końca drogi — powiedział i popatrzył na mnie trochę jakby smutno. — Pozdrów wszystkich ode mnie — dodał — i powiedz, że przy pierwszej okazji przyjadę obejrzeć ich dom. Chętnie pojechałbym z tobą, ale nie mogłem już odwołać tych panów, którzy przyjechali z Waszyngtonu. Spojrzał na zegarek i zeskoczył na peron. —• Nie zapomnij: wysiadasz w Jonesboro! — krzyknął do mnie przez okno. — Wuj 01iver będzie oczekiwał cię na stacji. •— Okey! — odkrzyknąłem starając się zachować z jak największą godnością. Bo przecież nazwę stacji mogłem. przeczytać po prostu na bilecie, a nie chciałem, żeby inni podróżni uważali 11 mnie za smarkacza jadącego koleją pierwszy raz. I wcale tak nie było, bo podróżowałem już wiele razy do różnych miejscowości. Więc szczerze mówiąc, byłem właściwie zadowolony, kiedy pociąg ruszył. Rozsiadłem się na siedzeniu, otworzyłem jakiś tygodnik i zabrałem się do jedzenia cukierków, równocześnie oglądając krajobraz. W gruncie rzeczy nie cierpię krajobrazów, więc nie będę was nudził opisami. Zresztą nie zwracałem wiele uwagi na to, co dzieje się za oknem. Byłem zanadto przejęty. Umiałem teraz na pamięć każde słowo tamtego listu. Gdybym mógł zgadnąć, co w rzeczywistości się stanie, z pewnością nie usiedziałbym tak spokojnie, jak siedziałem. Naturalnie powinienem» był czegoś się domyślić, bo u Little'ów nigdy nie dzieje się nic zwyczajnego. Tak już jest z niektórymi ludźmi. Wystarczy, żeby poszli na pocztę wrzucić list do skrzynki, a zdarzy się im jakaś sensacyjna przygoda. A inni ludzie mogą oblecieć świat dookoła i nie będzie w tym nic bardziej nadzwyczajnego niż czytanie „Przeglądu Geograficznego". Na dobrą sprawę powinienem był już się przyzwyczaić do tego, ale — jak powiada wuj 01iver w swoich książkach — nie zdążyłem oswoić się z myślą itd. Zdaje się, że powinienem był wspomnieć już wcześniej, że odkąd pamiętam, wuj 01iver i ciotka Klara zawsze mieli zamiar przenieść się poza miasto. Wuj 01iver utrzymywał stale, że jest pewien, iż mógłby zabrać się do swojej powieści dla dorosłych, którą tak. bardzo chciał napisać, gdyby nie przeszkadzały mu wielkomiejskie rozrywki. Wspominał jeszcze, że kiedy świat jest w takim zamęcie, dobrą jest rzeczą zapuścić gdzieś korzenie. Ciocia Klara znów była pewna, że pobyt na świeżym powietrzu działa znakomicie na dzieci, a lepiej jest jeździć po sprawunki niż rozmyślać nad nimi w mieszkaniu. Prócz tego zawsze chciała mieć własny ogród. Mówiła także, że mieszkanie staje się za ciasne, w miarę jak wuj 01ivcr gromadzi swoje książki, Obi składa kawałki starego żelastwa, a Dzidzia staje się zbyt duża, żeby mieszkać w jednym pokoju z Amandą. Dzidzia ma sześć lat i choć jest moją rodzoną kuzynką, jest najobrzydliwszym smarkaczem i istną plagą. Wszyscy nienawidzimy jej serdecznie. W każdym razie Obi, Amanda i ja. Staruszek twierdzi, że Dzidzia z tego wyrośnie stopniowo, ale my bardzo wątpimy. 12 Reszta rodziny Littlc'ów składa się z pani MacMinnies, która nastała do pomocy, kiedy Dzidzia się urodziła, a potem już została, i z Zyglindy. Zyglinda należy głównie do Dzidzi, co już samo mówi za siebie. Jest rzekomo jamnikiem, ale wygląda raczej na ogromną parówkę na nogach. Nie robi nic innego poza jedzeniem i spaniem. Przeważnie lubię psy, ale Zyglinda to co innego. Wuj 01iver powiada, że dla Zyglindy świat składa się z czterech rzeczy: jedzenia, jedzenia, spania i jedzenia. Tłumaczy to, dlaczego potrafi tylko się przeczołgać — i to z trudem — z kuchni do swego koszyka i z powrotem. Wszyscy razem gnieździli się w niedużym mieszkaniu nowojorskim niedaleko od nas. Wuj 01iver krążył po nim całymi dniami i rozmyślał o swojej nie napisanej powieści, ciotka Klara tęskniła za ogrodem, a Obi i Amanda kłócili się o to, kto będzie się opiekował kucykiem, którego mieli nadzieję dostać. Aż pewnego dnia wuj 01iver powiedział, że spodziewa się telewizyjnej przeróbki Hala Sterlinga, „Wędrowiec w czasie", co oznaczało, że mogli teraz wpłacić zaliczkę na dom podmiejski. Od tej chwili wuj 01iver i ciotka Klara przy końcu każdego tygodnia spotykali się z pośrednikami od sprzedaży nieruchomości. Przypadkiem słyszałem, jak tłumaczyli Staruszkowi, czego właściwie chcą. Dom powinien być stary, najlepiej rzeczywiście z czasów kolonialnych, powinien mieć sypialnie dla wszystkich członków rodziny, pokój gościnny i gabinet, gdzie wuj 01iver mógłby pracować spokojnie, a wreszcie kawałek ziemi dostatecznie duży, żeby starczyło na ogród dla ciotki Klary i miejsce zabaw dla Zyglindy, której w ten sposób nikt nie przejedzie. — Chcemy być — dodał wuj 01iver — w odległości dwóch godzin od Nowego Jorku, żebym w razie czego mógł zawsze pojechać do wydawcy; ale dom musi być odosobniony; nie mam ochoty przyglądać się czyjejś antenie telewizyjnej. Z całej rozmowy to stanowiło najważniejszą część, choć w ogóle było w niej także dużo mowy o sadach owocowych, poziomie szkół w sąsiedztwie i podobnych historiach. — Wygląda na to — odpowiedział Staruszek — że trudno ci będzie znaleźć coś odpowiedniego przy zadatku, jaki możesz wpłacić. 13 — Każdy, kto naprawdę wie, czego chce — mruknął wuj 01iver — musi to w końcu znaleźć. Szukali i szukali. Każdej niedzieli wracali do domu okropnie zniechęceni. Wreszcie, któregoś dnia zjawili się u nas i opowiedzieli, że trafiła im się prawdziwa gratka. Dom sprzedano prawie że darmo, bo właścicielka przeniosła się na stałe do sanatorium, a jej adwokaci chcieli dom sprzedać czym prędzej, by uniknąć komplikacji testamentowych. Trzeba jednak było podjąć decyzję zaraz, bo inaczej przepadłaby okazja. Więc wujostwo kupili go w ciągu tygodnia i zaraz się przenieśli. Było to właśnie Głogowe Wzgórze. Przyznaję szczerze, że smutno mi się zrobiło po wyjeździe Amandy i Obiego. Ale nazajutrz po ich liście zatelefonowała ze wsi ciotka Klara i chociaż zastrzegała się, że jeszcze nie są urządzeni, zaprosiła nas na sobotę i niedzielę, jeżeli potrafimy spać obok całej masy skrzyń i pudeł. —¦ Nie dam rady, Klaro — odpowiedział w telefon Staruszek. — Akurat przyjeżdża do mnie z Waszyngtonu kilku panów w interesach. Przysunąłem się do telefonu. Nie chciałem stracić ani krzty rozmowy. — Co? No tak, myślę, że mógłbym wysłać Jamesa sa'mego, jeżeli Amanda i Obi tak bardzo się za nim stęsknili. — Nastąpiła pauza, po której Staruszek dodał: — Czy jesteś pewna, że nie będzie wam zawadzał, akurat teraz? Byłem już gotów z miejsca mu zaprzeczyć, kiedy dosłyszałem Śmiejący się głos ciotki Klary: — Nie mów głupstw, Jim. Przyślij go, to popracuje u nas. — Myślę — powiedział Staruszek, kiedy odwiesił słuchawkę — że naprawdę możesz tam pojechać w piątek po szkole. Popędziłem do siebie do pokoju i zacząłem się pakować. Była dopiero środa, ale przygotowanie rzeczy na wyjazd na sobotę i niedzielę jest poważną sprawą. Nigdy nie wiadomo, co może być potrzebne. Tak więc znalazłem się wreszcie w pociągu. Myślałem już, że nigdy nie dojedzie do Jonesboro, bo zatrzymywał się na każdej głupiej stacyjce po drodze. A przez cały czas rozmyślałem o Głogowym Wzgórzu i o tym, jakie też ono jest. 14 Miałem o nim, naturalnie, zupełnie wyrobione zdanie. Wiedziałem, że będzie to jeden z tych staroświeckich domów z białymi kolumienkami i chorągiewką na dachu, z niskim belkowaniem i krętymi schodami, wiodącymi tajemniczo na samą górę i na sam dół. Czytałem sporo książek i byłem raz ze Staruszkiem w Domu Waszyngtona, więc wiem, jak te rzeczy wyglądają. Nim pociąg dojechał do Jonesboro, byłem już mocno przejęty. Wysiadłem i zacząłem szukać wuja 01ivera po całym peronie, ale nigdzie nie było go widać. W pewnej jakiejś okropnej chwili zrobiło mi się aż słabo, bo pomyślałem, że może wysiadłem na niewłaściwej stacji. Było to jednak Jonesboro, dokładnie tak, jak opiewał bilet. Stałem zgnębiony, kiedy podszedł do mnie jakiś człowiek, wysoki i chudy. Miał suchą, kościstą twarz. Nosił nasunięty na czoło stary filcowy kapelusz, poplamiony farbami, i mocno używaną, czerwoną, watowaną kurtkę. Popatrzył na mnie najsmutniejszymi oczyma, jakie kiedykolwiek widziałem. Uśmiechnął się, ale oczy miał ciągle smutne. — To James, czy tak? — spytał wreszcie. Skinąłem głową. — Nazywam się Charlie Murofino. Mam cię podwieźć. — Aha — powiedziałem. — Maluję teraz dom i zabrakło mi bieli, więc i tak musiałem przyjechać do miasta. Nie ma sensu jeździć dwa razy, kiedy raz wystarczy. Czy to twoja walizka? Wygląda na dosyć ciężką, jak na niedzielną wizytę. — Tak — powiedziałem — ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Charlie skinął głową. —¦ Prawda — powiedział i zaraz doszedłem do wniosku, że lubię go, choć przeważnie staram się unikać ludzi chudych. Czy też, mówiąc dokładniej, czuję się zawsze lepiej w towarzystwie ludzi tłustawych i wesołych. Ale chudość Charlie Murofina Wcale mi nie przeszkadzała. Przypuszczam, że to z powodu jego uśmiechu. — Tam stoi twoja taksówka — roześmiał się, wskazując na zaparkowaną tuż obok stacji czerwoną ciężarówkę. Wypisane by- 1 15 ło na niej jego nazwisko, a pełna była zadziwiających rzeczy. Drabin, kombinezonów, puszek z farbami, narządzi i najrozmaitszych zardzewiałych łańcuchów. Charlie rzucił moją walizkę na wierzch tego wszystkiego i odjechaliśmy. Ciężarówka ruszyła z przeraźliwym szarpnięciem i popędziła uliczkami miasteczka. Charlie machał ręką prawie do każdego. Kiedy wreszcie minęliśmy tablicę z napisem: „Jonesboro, granica miasta", mogło się wydawać, że ciężarówka nie dotyka drogi kołami. Charlie wskazał ręką na łańcuch górski widniejący w oddali. — To są góry Berkshires — powiedział, ale ponieważ ciężarówka ciągle podskakiwała, nie miałem wiele okazji, by przyjrzeć się czemuś tak mało ważnemu, jak góry. — Ja tutaj właśnie mieszkam! — zawołał Charlie, wskazując ręką na dom malowany żywymi barwami z oknem jak na obrazku. Na trawniku przed domem umieszczony był szyld głoszący: „C. Murofino, Malarz, wykonuje ^szelkie roboty budowlane". — Sam go zbudowałem — dodał rzeczowo. Bardzo mi to zaimponowało. — Wszystko teraz wygląda dosyć ponuro — powiedział Charlie. Wskazał na niebo. — Zanosi się na śnieg. — Umilkł i jakiś czas pędziliśmy równą drogą. — Trzeba uważać na duże ciężarówki! — zawołał wesoło. — W zeszłym tygodniu o mało nie najechały na mnie. Nic nie odpowiedziałem. Ponieważ ciężarówka i tak strasznie trzęsła, więc było mi wszystko jedno. — Nie byle-jaki dom kupił sobie pan Little — zagadnął Charlie, gdy ujechaliśmy jakie dziesięć mil. Nic nie odpowiedziałem. Wykombinowałem sobie, że w ten sposób więcej usłyszę. — Naprawdę — ciągnął Charlie Murofino. — To bez przesady jakby worek bez dna. Dobrze znam ten dom, bo miałem różne roboty u pani Houghton, nim wyjechałem stąd na jakiś czas. Pani Houghton była właścicielką całego domu. Mieszkała tam sama. Dziwna to była osoba. Z każdym wojowała. Nikt nie mógł długo z nią wytrzymać. Dziwaczka, jednym słowem. Ale mogła sobie na to pozwolić, bo miała pieniędzy jak lodu. Lubiła robić IG ło na niej icS° nazwisj a pełna była zadziwiających rzeczy. Drabin, kombinezonów, ??52?1i z farbami, narzędzi i najrozmaitszych zardzewiałych łaą .chów. Charlie rzucił moją walizkę na wierzch tego wszystkiego j odjechaliśmy. Ciężarówka ruszyła j. przeraźliwym szarpnięciem i popędziła uliczkami miasteczka. Qv^rlie machał ręką prawie do każdego. Kiedy wreszcie rninCliśi^y tablicę z napisem: „Jonesboro, granica miasta", mogło się wyrwać, że ciężarówka nie dotyka drogi kołami. Charlie wskagąj ręką na łańcuch górski widniejący w oddali- __To są góry Berks^jfes — powiedział, ale ponieważ ciężarówka ciągle podskakitya)a, nie miałem wiele okazji, by przyjrzeć się czemuś tak mal0 ważnemu, jak góry. __ ja tutaj właśnie roieszkam! — zawołał Charlie, wskazując ręka na dom malowany żywymi barwami z oknem jak na obrazku. Na trawniku przed domem umieszczony był szyld głoszący: ,»C. Murofino, Malarz, wykonuje wszelkie roboty budowlane". __ Sam S° zbudowałem — dodał rzeczowo. Bardzo mi to zaimponowało. — Wszystko teraz wygląda dosyć ponuro — powiedział Charlie. Wskazał na niebo. — Zanosi się na śnieg. — Umilkł i jakiś czas pędziliśmy równą drogą. — Trzeba uważać na duże ciężarówki! — zawołał wesoło. — W zeszłym tygodniu o mało nie najechały na mnie. NJC nie odpowiedziałem. Ponieważ ciężarówka i tak strasznie trzęsła, więc było mi wszystko jedno. __ Nie byle-jaki dom kupił sobie pan Little — zagadnął Charlie, gdy ujechaliśmy jakie dziesięć mil. Nb* nie odpowiedziałam. Wykombinowałem sobie, że w ten sposób więcej usłyszę. __ Naprawdę — ciągnął Charlie Murofino. — To bez przesady jakby worek bez dna. P^brze znam ten dom, bo miałem różne roboty u Pani Houghton> nim wyjechałem stąd na jakiś czas. Pani tfoughton była W^ścieielką całego domu. Mieszkała tam sama. Dziwna to była oL°ba. Z każdym wojowała. Nikt nie mógł długo z nią wytrzymać, dziwaczka, jednym słowem. Ale mogła sobie na to pozwolić, b° miała pieniędzy jak lodu. Lubiła robić 16 wszystko po swojemu. I zawsze się to jej udawało. Kłopot z tym, że nie bardzo miała z kim w końcu wojować. — Aha — powiedziałem. — Umarła w zeszłym tygodniu, kilka dni potem, jak wujek kupił dom. A przedtem była przez jakiś czas w sanatorium. Była artystką. Robiła rzeźby, figury. Nie wiem, czy miały jakąś wartość, choć niektóre dosyć mi się podobały. Te, które nie były religijne. i Nastawiłem uszu. Bo zawsze interesowałem się sztuką i artystami. Nie robię z tego wielkiej historii, tak jak Amanda, ale raz po raz chodzę do muzeum i wydaje mi się, że to bardzo przejmujące, kiedy różne obrazy, rzeźby i podobne rzeczy żyją sobie przez setki lat, choć ci, co je zrobili, dawno już umarli. To są rzeczy, które każą zatrzymać się i przez dobrą chwilę pomyśleć. — A co się stało z tymi rzeźbami? — spytałem. Chodziło mi o to, czy są w jakimś muzeum lub galerii czy innym podobnym miejscu, dokąd można pójść i wszystko obejrzeć. Charlie poskrobał się w brodę. —. Dziwna rzecz — odpowiedział — ale znikły. W każdym razie większość. I kiedy właścicielka umarła, nie było ich tutaj. Pełnomocnicy zabrali te, co zostały. — Pełnomocnicy? — Tak — kiwnął głową Charlie. — Prawnicy i ci, co zajmowali się wszystkim. Pani Etaughton nie miała żadnych krewnych, a w każdym razie nikt o takich nie wiedział. A że kłóciła się ze .wszystkimi naokoło, więc nie miała także przyjaciół, którym mogłaby coś zostawić. Więc to wszystko weszło do masy spadkowej. — Ukazał zęby w uśmiechu. — To właśnie są prawnicy. Wykańczają wszystko. Ciężarówka gwałtownie skręciła. Jechaliśmy teraz wąską, polną drogą, której wcale nie zauważyłem. Ciężarówka podskakiwała i zgrzytała na wybojach. Po drodze prawie wcale nie mijaliśmy żadnych domów. W pewnej chwili zobaczyłem żółtą skrzynkę umieszczoną w gęstych zaroślach. Charlie nacisnął pedał i pojechaliśmy długim podjazdem, cały czas biegnącym pod górę i także pełnym wybojów. Żwir uderzał o błotniki maszyny, co 18 brzmiało jak strzelanie z karabinu maszynowego. Znów skręciliśmy nagle i wtedy ukazał się dom, otoczony mnóstwem wiecznie zielonych roślin, a zwłaszcza iglastych krzewów i drzew. Roześmiałem się sam do siebie, myśląc o wuju 01iverze. Był teraz naprawdę odosobniony. Nie było stąd widać nic poza stodołą, lasem i otaczającymi dom wzgórzami. Żadnej ludzkiej siedziby. To właśnie było Głogowe Wzgórze. Prawdę mówiąc, było to całkiem coś innego, niż się spodziewałem. Wtedy jednak nie mogłem zastanowić się nad tą sprawą z powodu szczekania. Nigdy jeszcze nie słyszałem nie podobnego. Było to jakieś dzikie, oszalałe, zrozpaczone szczekanie, które trwało bez przerwy, jak szczekanie Psa Baskervillów * czy coś w tym rodzaju. A było tym dziwniejsze, że nie wiadomo, skąd pochodziło. Wiedziałem tylko jedno: nie było to szczekanie Zyglindy. Charlie potrząsnął głową. — To z pewnością Maggie — powiedział. — Maggie? — Stary pies pani Houghton. Został przy domu. — Ale ja myślałem, że pani Houghton... ... — Jej adwokaci płacili komuś, żeby mieszkał na miejscu w czasie jej choroby. Ale jeden tylko Barney Rudkin na to się zdecydował. Był czymś w rodzaju zarządcy. Tylko — mruknął Charlie — bardzo się starał, żeby było jak najmniej do zarządzania, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Niezbyt dobrze mniemałem o Barneyu — dodał kręcąc głową. — Ale teraz już go nie ma i to przynajmniej jest dobre. — Nie ma? —¦ A tak — Charlie wzruszył ramionami. — Gdzieś sobie pojechał, jak tylko dom został sprzedany. Nikt go tu więcej nie widział. I nikt za nim nie tęskni — dodał z uśmiechem. Szczekanie stało się jeszcze dziksze i jakby bardziej rozpaczliwe. Charlie zmarszczył brwi. •„Pies Ba sker viii ów" — tytuł znanej powieści Conan Doyle'a (1859—1930), autora fantastycznych i detektywistycznych opowiadań o Sherlocku Holmesie. 19 - Maggie zrobiła się bardzo nerwowa po wyjeździe pani Houghton - powiedział. - A od czasu śmierci pani Houghton ieszcze bardziej zdziczała. Można by myśleć, że wie, co się stało, gni Houghton była jedyną osobą, która umiała sobie poradzie Z fkS' w tej samej chwili coś przesunęło się przed frontem domu. Nie zdążyłem przekonać się, co to było. Potem usłyszeliby jakieś krzyki. Charlie zahamował i ciężarówka, ze zgrzytem, nagle przystanęła. Charlie wyskoczył z szoferki. _- Chodźmy! - wołał. — Tu dzieje się coś dziwnego. 3 Kudłaty pies Charlie Murofino pośpieszył w stronę domu, a ja tuż za nim. Pierwszym wrażeniem, jakie odniosłem, był okropny zamęt. A potem przestałem biec i próbowałem się zorientować, co się dzieje. Zdawało się, że przed domem kręci się i krzyczy co najmniej ze stu ludzi. Tymczasem przekonałem się, że był tam tylko jeden mały człowieczek, który trzymał smycz i psią obróżkę. Ledwo dyszał, tak ganiał na wszystkie strony, i ciągle coś wykrzykiwał. Obi wydawał wojenne okrzyki Komańczo w i polował na innych terenach, a wuj 01iver, ciotka Klara, Amanda, pani Mac-Minnies i Dzidzia stali stłoczeni przed frontowymi drzwiami, patrząc, co się dzieje. A na dodatek wszystkiego Zyglinda, tocząca się niczym wielki kawał kiełbasy u stóp Dzidzi, zaczęła także szczekać. Zbyt wiele rzeczy się działo, aby ktokolwiek zwrócił uwagę na mnie. — Co się stało, panie Bodine? — spytał Charlie małego człowieczka. Pan Bodine otarł dłonią czoło. — To ta przeklęta Maggie — jęknął ochrypłym głosem. — Mógłbyś mi pomóc ją złapać, Charlie? — Dlaczego? — Charlie roześmiał się od ucha do ucha. — Chyba nie boi się pan starej Maggie, panie Bodine? 21 ¦— To nie czas na żarty, Charlie — odparł zadyszany pan Bo-dine. Twarz miał pokrytą plamami. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wybuchnął na miejscu. — Ten przeklęty adwokat z Jones-boro kazał mi ją złapać i przyprowadzić. Mam ją niby trzymać w mojej psiarni. Cóż, kiedy nie mogę jej złapać. Nie mogę nawet zbliżyć się do niej. — Nikt nigdy nie mógł — odparł Charlie. W tej samej chwili zobaczyłem psa pędzącego w kierunku stodoły. Nie przypominam sobie, żebym kiedy w życiu widział psa o bardziej skudlonej sierści, choć był to bardzo ładny collie. Maggie miała sierść płową i kiedyś musiała być prawdziwą pięknością. Ale teraz sierść jej była zmierzwiona i pozlepiana jakby żywicą czy smarem, pełna drobnych gałązek, wplątanych w jej gęste i długie włosy. Biała kamizelka pokryta była grubą warstwą błota. Ogon miała Maggie wciśnięty między nogi, a w oczach wyraz ściganego zwierzęcia. Na widok takiego zdziczenia i zaniedbania trudno się było oprzeć uczuciu litości. Uganiała wokoło i szczekała jak nieprzytomna. — Ty zajdź jej drogę od strony stodoły, Charlie — krzyknął pan Bodine — a wy, chłopcy — zwrócił się do Obiego i mnie — naganiajcie ją z drugiej strony! Ktoś z nas musi ją wreszcie złapać. — Pewnie — przytaknął Charlie. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale walka z tą zabłoconą suką była ponad nasze siły. Mogło się zdawać, że z góry wiedziała, co mamy zamiar zrobić, nim jeszcześmy to zrobili. W pewnej chwili myślałem, że Charlie ją już schwytał, ale wyśliznęła mu się dosłownie z rąk i uciekła. Po jakimś kwadransie gonitwy i potykania się trzeba było dać za wygraną. Bieganina zapierała nam dech w piersiach i widać było, że Maggie jest za sprytna, aby dać się złapać. Trzymała się w bezpiecznej odległości, podskakiwała na sztywnych łapach, jak jest w zwyczaju jej rasy, zataczała rozpaczliwe kręgi i wciąż szczekała. A ilekroć pan Bodine zbliżał się do niej na odległość dwudziestu jardów, pokazywała mu kły. Wuj Ołiver oglądał całą tę scenę jak gdyby z bolesną bezstronnością, malującą się na jego twarzy. 22 — Nic z tego — rzekł wreszcie pan Bodine wzruszając ramionami i wetknął do kieszeni obrożę i smycz. Następnie podszedł do wuja 01ivera. — Mówiłem już przedtem, proszę pana — powiedział — że kazano mi zabrać tego psa i trzymać go w mojej psiarni, aż zarządcy masy spadkowej postanowią, co z nim będzie w przyszłości. Ale nie mogę go złapać i chyba nikt na świecie tego nie potrafi. Zarządcy spadku nie chcą, żeby suka zdziczała, jak na to się zanosi. Więc jest tylko jedna rzecz do zrobienia. — A mianowicie jaka? — spytał wuj 01iver. — Muszę ją zastrzelić. Posiadłość należy teraz do pana, więc chciałbym wiedzieć, czy nie ma pan nic przeciw temu. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli pan, panie, panienki i chłopcy pójdą do domu, kiedy będę to robił. Paskudna to sprawa, ale zdaje się, że nie ma innej rady. Zapadło pełne zgorszenia milczenie. Ciocia Klara usiłowała zapędzić Amandę i Dzidzię do domu. Pani MacMinnies oparła ręce na kościstych biodrach i zesznurowała usta. Ale Amanda i Dzidzia nie ruszyły się z miejsca. Otworzyły szeroko oczy i wpatrywały się w pana Bodine. Wreszcie Amanda chwyciła wuja 01ivera za rękaw. — Słyszałeś, co on mówi, papo? — krzyknęła. — Musisz coś z tym zrobić! — Słyszałem — odparł wuj 01iver. Pod wpływem oburzenia zaczerwienił się gwałtownie. — Dlaczego musi pan ją zastrzelić? — spytał wreszcie przeraźliwie spokojnym głosem. — Bo nie ma innego sposobu, proszę pana — odparł pan Bodine przestępując z nogi aa nogę. — Aha — mruknął wuj. 01iver tym samym niebezpiecznie spokojnym głosem. — Pójdę teraz po strzelbę — powiedział pan Bodine i poszedł w stronę swojego auta. — Pani Houghton bardzo dbała o Maggie — szepnął Charlie Murofino jakby do siebie. — Pamiętam dzień, kiedy ją kupiła. Zapłaciła za nią mnóstwo pieniędzy. A Maggie miała wspaniały rodowód i różne inne papiery. — Jak możesz pozwolić, żeby ją zastrzelił, papo? — powiedział z przejęciem Obi. — Może później jakoś ją złapiemy, kiedy już 24 wszystko się uspokoi. Założę się, że sam jeden mógłbym ją złapać, gdyby nikt się tutaj nie kręcił. Charlie potrząsnął głową. — Nie dasz rady zbliżyć się do Maggie na tyle, żeby ją złapać. Nigdy nikomu obcemu nie pozwalała zbliżyć się do siebie. A pani Houghton była jedyną osobą, do której szła. Wiem, że Barney Rudkin nigdy nie mógł podejść do niej na dziesięć kroków. Więc jedzenie dla niej musiał stawiać na ziemi i odchodzić. Prawdę mówiąc, Barney nigdy nie miał cierpliwości do psa ani w ogóle do czegokolwiek. Wuj 01iver stał nic nie mówiąc i tylko oczy zwężały mu się coraz bardziej. A Maggie przypatrywała mu się z drugiej strony dróżki.- Nie szczekała już, ale wciąż jeszcze była czujna. Widać było, że każdej chwili gotowa jest uciekać. Pan Bodine wrócił ze strzelbą. Wstrzymaliśmy wszyscy oddech. Wtedy zabrał głos wuj 01iver. •— Proszę zaczekać chwileczkę, zanim pan to zrobi — powiedział i zwrócił się do cioci Klary. — To straszne — szepnął. — Co o tym myślisz? — Doprawdy nie wiem — odparła ciocia Klara ze zrozpaczoną miną. — Ale zabijać to stworzenie to po prostu zbrodnia. W tym momencie nastąpił wybuch. Było to jak bomba z opóźnionym zapłonem. Najpierw rozryczała się Dzidzia. Nikt chyba jeszcze nie słyszał takiego wrzasku. Na Dzidzi można polegać. Tym razem jednak było to w dobrej sprawie. Wrzask Dzidzi rozruszał Amandę. — Papo! — zawołała, a twarz miała napiętą, jak przy deklamowaniu wierszy. — Nie możesz na to pozwolić! Przyłączył się do nich Obi. — Sam widzisz, papo — powiedział ponurym głosem — że ona wygląda na bardzo dobrego psa. Nie możesz dać jej zastrzelić! — Jeżeli jej nie zastrzelę — wtrącił pan Bodine — będzie musiała tu zostać. Nie mogę już więcej tracić czasu, żeby ją złapać. — Zyglinda zupełnie wystarczy — odezwała się pani MacMinnies, w dalszym ciągu sznurując usta — jak na psie potrzeby jednej rodziny. 25 Ale Amanda z każdą chwilą coraz bardziej przypominała Joannę d'Arc. — Ależ, papo, przecież ona jest tutejsza. Głogowe Wzgórze to jej własny dom! W tej samej chwili Dzidzia zabrała się do roboty na serio. Otworzyła obydwa krany. — Mamo! — ryczała. — Nie daj mu jej zabić! — pochwyciła wydzierającą się i skowyczącą Zyglindę, wlepiła wzrok w rodziców, ogromne łzy zaczęły spływać z jej wielkich, anielskich oczu, a usta wygięły się w podkówkę. — Mamo — beczała — gdybym ja miała umrzeć, czy też zabiłabyś Zyglindę? To zadecydowało o wszystkim. — Ale skąd, kochanie — odparła pośpiesznie ciocia Klara — nie zrobilibyśmy nic podobnego! Amanda i Obi spojrzeli oskarżycielskim wzrokiem na wuja 01ivera, a Dzidzia wpatrywała się w niego, jakby był Naczelnym Katem czy czymś podobnym. Twarz wuja 01ivera poczerwieniała jeszcze bardziej. — Nie patrzcie na mnie w ten sposób! — zawołał i zwrócił się do cioci Klary: — Więc co myślisz, Klaro? Pozwolimy jej tutaj zostać? Może będzie z niej dobry stróż? — Gdyby ktoś mnie zapytał, chociaż nikt nie pyta — wtrąciła pani MacMinnies — powiedziałabym, że to nieszczęsne, zwariowane zwierzę na nic się w ogóle nie zda. — Gdybyśmy o nią dbali i kochali ją — powiedziała Amanda — to może... — Gdyby, gdyby! — parsknęła pani MacMinnies. — Gdyby babcia miała kółka, byłaby rowerem. — Nie możemy przecież stać tutaj i z zimną krwią pozwolić, żeby ją zabito — orzekła Amanda. Dzidzia rozbeczała się jeszcze głośniej. — Właściwie — zauważył Obi — ona ma więcej prawa do tego domu niż my, papo. Myśmy go tylko kupili, a ona jest tutejsza. Pan Bodine przetarł lufę swojej strzelby. — Teraz, proszę pana, wszystko zależy od pańskiej decyzji. Ja tylko wiem, że muszę być w domu, nim zrobi się ciemno. Więc jak pan postanawia? 26 — Myślę — odparł z powagą wuj 01iver — że lepiej będzie, jak pan wróci do domu, a psa zostawi tutaj. Tu jest jego miejsce, a już my będziemy się o niego troszczyć. Dzidzia natychmiast przestała beczeć. Amanda, Obi i ja zawołaliśmy chórem: wiwat! Nawet ciocia Klara uśmiechnęła się. — Dobrze, proszę pana. Będzie, jak pan chce. To teraz pana posiadłość. Ale jeżeli później zmieni pan zdanie, proszę dać mi znać, a przyjadę i wykonam zlecenie. — Nie myślę, abym miał zmienić zdanie — powiedział wuj 01iver. Pan Bodine wsiadł do auta i odjechał. Uśmiechnięty Charlie żegnał go, wymachując ręką. Maggie położyła się w wysokiej, suchej trawie, oparła pysk na przednich łapach i przyglądała się nam uważnie. Barwa jej sierści zlewała się z barwą zeschłych łodyg tylko jej uszy sterczały czujnie do góry. Zdawało się, że doskonale rozumie, co zaszło. I wcale już nie szczekała. Charlie Murofino zwrócił się do wuja 01ivera: — Wyładuję teraz farbę, proszę pana, i walizkę chłopca. Muszę wrócić do domu, nim moja lepsza połowa podniesie krzyk. Tymczasem do widzenia. Będę tu jutro rano. — Wyładował puszki z farbami oraz mój bagaż i umieścił wszystko na ganku. Następnie zwrócił się do psa: — A więc, Maggie, jesteś teraz bezpieczna. Widocznie Głogowe Wzgórze w dalszym ciągu należy do ciebie. — Po czym odszedł nie przestając się uśmiechać. — Maggie! — sarknęła pani MacMinnies. — To wcale nie jest imię dla psa. Wuj 01iver zachował milczenie. Wydawał się zupełnie oszołomiony wszystkim, co zaszło. — No i co? — spytała go ciocia Klara. — Nie spodziewałem się — odparł wuj głosem niepewnym — że przed kupnem tej posiadłości powinienem był wpisać się do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. — Następnie zwrócił się do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważył: — Jak się masz, James, miło nam ciebie widzieć. 4 Worek bez dna Teraz, kiedy tamte sprawy były już załatwione, mogłem lepiej się przyjrzeć Głogowemu Wzgórzu. Jak już powiedziałem, wszystko to wyglądało inaczej, niż mogłem się spodziewać. Dom nie był Szacowną Rezydencją ani też tym, co nazywają w książkach Perłą Dawnych Czasów. Był to po prostu duży, biały, niesymetryczny budynek z kilku werandami i nierównym dachem, pod którym widniały małe, mansardowe okienka. Dom nie wyglądał nawet specjalnie staro. Prędzej powiedziałbym o nim, że jest staroświecki. Dalej, trzeba przyznać, że Głogowe Wzgórze sprawiało stanowczo wrażenie zaniedbania. Pod tym względem przypominało trochę Maggie. Widać było, że już od dawna nikt się tu tym domem nie zajmował i o niego nie troszczył. Zrozumiałem też, co Charlie Murofino miał na myśli, nazywając dom workiem bez dna. Mimo .to muszę przyznać, że polubiłem Głogowe Wzgórze od pierwszej chwili. Bo wyglądało naprawdę jak miejsce, gdzie można spodziewać się najrozmaitszych nieoczekiwanych rzeczy: ukrytych schodów, ciemnych, krętych korytarzy i tajemnych schowków. I jeszcze jedna rzecz wiązała się z Głogowym Wzgórzem, coś, czego z początku nie zauważyliśmy, a co miało wpłynąć na dalszy bieg wypadków. Z miejsca gdzie staliśmy, nie było widać żadnego budynku mieszkalnego. Nawet szosa była niewidoczna. Dom otaczały wysokie, 28 iglaste drzewa, a poza nimi widniały tylko pagórki pokryte mnóstwem zarośli i chwastów i nagie drzewa ciągnących się dokoła lasów. W pobliżu widać było stodołę i zabudowania gospodarskie, a daleko na widnokręgu rysował się łańcuch gór. Po odjeździe pana Bodine i Charlie'ego panowała straszliwa cisza. Z, pewnością byłoby słychać pisk nietoperza. Od szosy, biegnącej poniżej, nie dochodziły żadne odgłosy. Cisza była tak gęsta, że zdawało się — można ją krajać nożem. Mimo to miałem dziwne uczucie, że jest to żywa cisza. Ale nikt nie mógł przewidzieć, co się z niej wyłoni, i to było najbardziej intrygujące. Niewiele miałem czasu, aby się nad tym wszystkim zastanowić, bo na porządku dziennym były powitania. Wszyscy mówili naraz, choć tam, gdzie znaleźliby się przedstawiciele rodziny Little, w każdym innym czasie trudno było wetknąć choćby słowo. Obi i Amanda chcieli zaraz mnie zabrać na wyprawę badawczą. — W stodole — mówił Obi — pełno jest rozmaitych rozkosznych części starej maszynerii, tylko nie zdążyłem im się jeszcze dobrze przypatrzyć. Amanda zaś chciała, żeby zaraz pójść nad staw. — James — powiedziała — to najbardziej romantyczne miejsce, jakie w życiu widziałeś. Właściwie to nie jest staw, ale jeziorko. Mogłoby z powodzeniem znajdować się w „Wichrowych wzgórzach" *. „Wichrowe wzgórza" były teraz najulubieńszą książką Amandy i wszystko, co zobaczyła, przypominało jej przeczytany utwór. Dzidzia chciała pokazać mi coś innego. Zdaje się, że chodziło o drzewo, na którym w lecie miały wyrosnąć prawdziwe karłowate jabłuszka. Tak czy owak, widać było, że rodzeństwo jest niezmiernie przejęte nowym domem. Mnie osobiście zależało najbardziej na omówieniu z Obim i Amandą tego, co napisali w liście. Ale wiedziałem, że będę musiał jakiś czas poczekać. — James — wtrąciła ciocia Klara łagodnie — pewnie chce najpierw pójść do swojego pokoju. Zresztą jest już za późno na jakieś wyprawy. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. — A czy kto boi się ciemności? — spytał pogardliwie Obi. *,,Wichrowe wzgórza" — opowieść Emily Bronte (1818—1848), znanej autorki angielskiej. 29 Pani MacMinnies chwyciła się rękami za głowę. — Zostawiłam kolację na ogniu! — wykrzyknęła. — Spaliła się pewnie na węgiel! — Z tymi słowy popędziła do kuchni, a my weszliśmy do domu. Obi pomógł mi holować walizkę na piętro, a ciocia Klara zaprowadziła mnie do mego pokoju. Przylegał do pokoju Obiego, a naprzeciwko był pokój Amandy. Bardzo mi się tu podobało, zwłaszcza że nie było jeszcze portier, firanek, dywanów i podobnych rupieci. Na całe umeblowanie składał się tapczan, stół i krzesło. W jednym rogu pokoju złożony był stos rozmaitych rzeczy nie rozpakowanych. Ciocia Klara spojrzała niepewnie na gołe ściany. — Mam nadzieję, James, że będzie ci tu wygodnie — powiedziała. — Jak widzisz, wciąż jeszcze obozujemy. Odpowiedziałem, że jeśli o mnie chodzi, to wszystko mi odpowiada. Ciocia zrozumiała chyba, że naprawdę tak myślę, bo nagle pochyliła się i mocno mnie uściskała. — Jesteś naszym pierwszym gościem na Głogowym Wzgórzu — oświadczyła. — Cieszę się bardzo z twojego przyjazdu. Od wygłoszenia jakiejś stosownej wypowiedzi uwolniło mnie zjawienie się wuja 01ivera w towarzystwie Dzidzi i Zyglindy. Zaraz potem, wpadła Amanda z ogromną paką książek. Rzuciła je na łóżko. — Przyniosłam ci niektóre moje ulubione rzeczy. Masz tutaj... — Jeszcze będzie czas na to wszystko — przerwał wuj Oli-ver. — Teraz James pójdzie ze mną. Zabieram cię na urzędowe zwiedzanie rezydencji. — Ja też pójdę — oświadczyła Amanda. — I ja — dodał Obi. — I ja też, i Zyglinda! — pisnęła Dzidzia potrząsając kasztanowatą czuprynką. Dzidzia zawsze we wszystkim musiała brać udział. Zawsze wszędzie się pchała i było prawie niemożnością pozbyć się jej, szczególnie kiedy były po temu powody. Ciocia Klara stanęła w drzwiach — dyskretnie kryjąc uśmiech, a my wszyscy pomaszerowaliśmy za wujem 01iverem. Urzędowe zwiedzanie zaczęło się! Nie będę wdawał się w żadne długie opisy. Myślę zresztą, że wszelkie opisy są najczęściej nudne. Ale dom był ciekawy, na- 30 prawdę staroświecki., W pierwszej chwili trudno się w ?i? i zorientować i miałem wrażenie, że chodzę po labiryncie ^ wszystkie strony biegły przejścia i korytarze, a schodki w «• i na dół zjawiały się w najbardziej nieoczekiwanych miejsc l^ W salonie był ogromny kominek, na którym można by u • pół wołu. Drugi taki kominek był w jadalni. Kuchnia wyg]a.!] zupełnie jak na ogłoszeniach wiejskich domów do wyna1 i była tam, oprócz kuchenki elektrycznej, ogromna płyta w wa. Pani MacMinnies zdążyła ją już wypolerować i płyta bł " czała jak pomnik Bohaterów Wojny o Niepodległość. Płyta ^ " oczkiem w głowie pani MacMinnies, jakby stanowiła jej osób" najcenniejszy skarb. ?> — Pewnie nie będziemy nigdy tego używać —. powied?-Amanda. lał* — Nie twoja sprawa — parsknęła groźnie pani MacMirinie Nigdy nie wiadomo, co może zdarzyć się na wsi, *""• Wszyscy popatrywaliśmy na płytę z nie tajonym lekcewa-niem, zwłaszcza wuj 01iver. Ale z panią MacMinnies tak ,6> zawsze jest, że przeważnie, jak się okazuje, ma rację. Może za każdym razem, ale przynajmniej osiem razy na dziesięć le Z kuchni jedno przejście prowadziło do czegoś w rodzaju * sztatu, inne do schowka nazwanego przez panią MacMinnies }/" ją zimną spiżarnią", a za spiżarnią skrzypiące drzwi otwip T się do składziku na drzewo. Zyglinda, która cały czas nie od t powała nas ani na krok, ciężko dysząc i sapiąc bez przerwy + ^ znieruchomiała i zaczęła skowytać. ' a* Pani MacMinnies spojrzała obojętnie ponad naszymi gW na zwalone w składziku polana. ^ — Z pewnością pełno tam szczurów — syknęła pogardliwi? Obiemu rozbłysły oczy. — Naprawdę? — spytał. — Uhm — wzdrygnęła się pani MacMinnies. — Wcale K się nie zdziwiła, gdyby stamtąd wylazło jeszcze co innego. Pmv! i jakieś okropne stwory. Więc proszę was bardzo tych drzwi • otwierać. Wróciliśmy do kuchni, gdzie Zyglinda padła jak nieżyWa stołąn> Za żadne skarby by się stąd nie ruszyła. Przypuszc? 31 że dziwne zapachy w składziku w połączeniu z zapachami kolacji okazały się ponad jej siły. Szczególnie zapachy kolacji, które u Zyglindy, jak zwykle, zwyciężyły. Wuj 01iver poprowadził nas z powrotem do sieni, zwracając uwagę na wszystkie osobliwości. „Przypatrzcie się tylko podłodze!" Przypatrzyłem się i prawdę mówiąc, nie wydała mi się cdmienna od innych podłóg, jakie widziałem. Ale nie miałoby sensu drażnienie uczuć wuja, więc wyraziłem po prostu mój podziw. W tej samej chwili schodziła z góry ciocia Klara niosąc całe mnóstwo ręczników. — Nie dziw się twemu wujowi, James — powiedziała. — Dumny jest z tego domu, jakby go sam zbudował. — Zdaje się, że istotnie tak było. Przypuszczam, że ten dom nie każdemu by odpowiadał. Ale widać było, jak bardzo podoba się Little'om. Zresztą nawet ja mogłem zauważyć, jak dużo tu jeszcze jest do zrobienia. Wszędzie były widoczne oznaki zaniedbania, oberwane tapety i pęknięcia we framugach okien. A na ziemi wszędzie stały skrzynie czekające na wypakowanie. — Nie masz pojęcia, James, ile śmieci już stąd wyprzątnęliś-"my _ powiedział wuj 01iver. — W pierwszej chwili wyglądało to dość zniechęcająco, ale teraz jest już znacznie lepiej. O wiele lepiej. — Rozejrzał się dokoła i na jego twarzy odmalował się wyraz prawdziwego zadowolenia. Rzeczywiście salon był już niemal całkowicie uporządkowany, podobnie jak jadalnia i kuchnia. Cały parter był "już prawie odmalowany na nowo, co stanowiło zasługę Charlie Murofina. — I muszę przyznać, James — ciągnął wuj — że harowaliśmy wprost nieludzko. — My harowaliśmy — wtrącił Obi — a ty tylko stałeś nad nami i komenderowałeś. — Nie było łatwą rzeczą — odparł z godnością wuj 01iver — komenderować taką załogą. Obi stłumił śmiech, a wuj 01iver spojrzał na niego z urazą. — No, nie gniewaj się, papo — powiedział serdecznie Obi. Poszliśmy na górę. Nie było tam nic szczególnego — same pokoje sypialne — aż, doszliśmy do drzwi w końcu korytarza. 32 — Teraz, James — rzekł wuj 01iver uroczystym głosem — pozwól, że cię wprowadzę do Sanctum Sanctorum*, co jest łacińską nazwą dla sztabu generalnego. Byłem pewien, że będzie to jeszcze jedna sypialnia, ale kiedy drzwi zostały otwarte, spotkała mnie prawdziwa niespodzianka. — A więc, James, co myślisz o tym? — Oou! — odparłem. Nie było nic innego do powiedzenia. Pokój był największym i najlepszym pokojem z całego domu. Wysokość miał równą szerokości, a wzdłuż jednej ściany ciągnął się szereg ogromnych okien, ukazujących daleki widok na lasy. Na środku podłogi znajdował się stos książek wuja 01ivera, ale jego biurko, maszyna do pisania i szafki z kartotekami stały już na miejscu. Na półce za biurkiem widać było pełny zbiór książek napisanych przez wuja. — Kiedyś był to gabinet pani Houghton — wyjaśnił wuj Oli-ver — ale teraz jest moim. Zawsze chciałem mieć taki pokój do pracy. Tutaj książki będą się pisać naprawdę błyskawicznie. — Wuj 01iver był tak uszczęśliwiony jak dziecko, które dostało nowy elektryczny pociąg. —¦ Błyskawiczny Hal Sterling! — mruknął Obi podejrzanym tonem. — O co chodzi? — spytał wuj 01iver wpatrując się w Obiego. — O nic, papo — rzekł z uśmiechem Obi. — A więc, James, to chyba już będzie wszystko — obwieścił wuj 01iver spoglądając nadal podejrzliwie w stronę Obiego. Obi jednak miał wyraz najzupełniej niewinny. Gdy wyszliśmy z gabinetu, zauważyłem, że coś dziwnego widnieje w suficie korytarza. Była to linka umocowana do czegoś w rodzaju drewnianej listwy. — Co to takiego? — spytałem. — Ach, to tylko wejście na strych — odparł wuj 01iver. Pociągnął za linkę i coś w rodzaju zwodzonych schodków obsunęło się w dół. — A co jest tam na górze? — Same rupiecie. Któregoś dnia będziemy musieli wszystko to wyprzątnąć. * Sanctum Sanctorum (łac.) — najświętszy przybytek. ? - widmo... 33 — A czy możemy to pokazać Jamesowi, papo? — Nie teraz. Tam nie ma światła. Zresztą, jutro będzie także dzień — dodał stanowczo wuj 01iver. Nie mogłem powstrzymać się i westchnąłem z zazdrością. —i No, no — mruknąłem, gdy wuj OHver zamknął wejście na powrót — w tym domu naprawdę jest wszystko! — Chyba tak — przyznał mi wuj OHver. — Jednej tylko rzeczy tu brakuje. — Czego, papo? — zapytał Obi. Oczy wuja 01ivera błysnęły spoza okularów. — Widma — powiedział z tłumionym śmiechem. , Obi zachichotał. — Ach! — zawołała Amanda. — Chciałabym, żeby tu było widmo. Wtedy byłoby zupełnie jak w „Wichrowych wzgórzach". — Nie można mieć wszystkiego — rzekł wuj 01iver. — Może, kiedy spłacimy już dom, jeśli to kiedyś nastąpi, kupimy sobie skromne, małe widmo na raty. Możemy nawet poszukać po kolacji w katalogu supermarketu. A teraz zdaje mi się, że słyszę coś, co brzmi bardzo widmowo, chociaż to tylko pani MacMinnies wykrzykująca coś głosem zjawy. Co ona tam mówi, Amando? — Zdaje się, że to dotyczy mycia rąk przed kolacją. —' W takim razie zwiedzanie jest zakończone. — A swoją drogą — powiedziała z namysłem Amanda, gdy szliśmy na dół — chciałabym, żeby tu było widmo. Były to bardzo prorocze słowa. ,- 5 Jedna trzecia widma Pani MacMinnies wystąpiła jak zwykle ze wspaniałą ucztą. Po rostbefie z jarzynami zjawiły się bezy z kremem, a na zakończenie zupa nic. — Prawda, James — zawołała Amanda — że wszystko smakuje tu lepiej? Bo jesteśmy teraz w naszym własnym domu. —¦ Nie mów z pełnymi ustami — skarciła ją pani MacMinnies. — Dobrze wychowane panienki nigdy tak nie robią — po czym wyszła z jadalni po nową porcję beżów. Taka już jest pani MacMinnies. Przepada za pochwałami, ale nie chce się do tego przyznać. Podczas kolacji, przez niezasłońięte okna, raz po raz można było dostrzec Maggie. Krążyła wciąż wokół domu, ale już była spokojna i nie szczekała. Przestała zabawiać się w Psa Bąsker-villów, z czego, muszę przyznać, byłem zadowolony. —¦ Musi być głodna — odezwał się Obi, na wpół wstając z krzesła. Ciocia Klara rzuciła mu surowe, macierzyńskie spojrzenie. —¦ Pani MacMinnies nakarmi ją po kolacji — powiedziała i zwróciła się do mnie. — Dotąd nie żywiliśmy jej — wyjaśniła. — Może to brzmi okrutnie, ale ż dnia na dzień spodziewaliśmy się, że ktoś po nią przyjedzie. A nie byłoby rzeczą dobrą, żeby. przywiązała się do nas, a potem musiała odejść. 35 — Myślę, że to było ohydne! — zawołała Amanda z ogniem w oczach. Amanda nienawidzi wszelkiej niesprawiedliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o zwierzęta. Pamiętani, jak zapłakiwała się nad „Moim Karym" *. Prawdę mówiąc, mnie się to również zdarzało, ale dwa lata temu, kiedy byłem o wiele młodszy niż teraz. ¦— Byłoby rzeczą jeszcze bardziej ohydną — wtrącił wuj Oli-ver — gdybyśmy pozwolili poczciwemu zwierzęciu przywiązać się do nas,-a potem, kiedy już czułoby się bezpiecznie i dobrze, zgodzili się, żeby pan Bodine je stąd zabrał. Po kolacji popędziliśmy z Amandą i Obim do kuchni. Pani MacMinnies przygotowywała kolację dla Zyglindy, która popatrywała na nią z uniżoną miną. — A co będzie z Maggie? — spytał Obi. — Nie robię tu wyróżnień, wszystko po kolei — odparła pani MacMinnies i napełniła drugą miskę resztkami. — ;ja jej zaniosę — powiedział Obi. — Może ja bym mogła? — spytała Amanda. W tej samej chwili zjawiła się Dzidzia i ogromnymi, niebieskimi oczyma spojrzała na nas oskarży cielsko. — Chcecie zanieść jedzenie Maggie? — spytała. — Pies został członkiem rodziny Little — burknęła pani MacMinnies — więc musi być karmiony tak jak cała reszta. — Ja zaniosę! Ja jej zaniosę jedzenie! —¦ zawołała Dzidzia. Wyglądała tak, jakby lada chwila groził nowy potop, więc pani MacMinnies bez słowa wręczyła jej miskę. Niosąc miskę Dzidzia wyszła na ganek. Przez okno widać było, jak Maggie krąży w wieczornym mroku, poszczekuje na Dzidzię, ale nie zbliża się, choć musiała zauważyć miskę. — Postaw na ziemi i wracaj! — zawołała przez okno pani MacMinnies. — Sama przyjdzie i zje, jeżeli jest głodna. A jak nie zje, to Zyglinda nie po raz pierwszy dostanie więcej, niż potrzebuje. Dzidzia niechętnie postawiła miskę na ganku i cofnęła się. Widzieliśmy, jak Maggie rozgląda się niespokojnie dokoła. Podbiegła do miski, ostrożnie obwąchała ją i zawróciła. Zrobiła to kil- * „Mój Kary" (ang. tytuł „The Black Beauty") — znana książka dla młodzieży autorki ang. Anny Sewell (1820—1878). 36 kakrotnie. Wtem któreś z nas się poruszyło. Maggie odskoczyła, jakby ją ktoś postrzelił. — Nigdy nie tknie jedzenia, póki będziecie tłoczyć się przy oknie jak gromada turystów w ZOO — powiedziała pani MacMinnies, Wobec tego odeszliśmy i zaczęliśmy pomagać pani MacMinnies w zmywaniu naczyń. Nagle Dzidzia pisnęła. Półmisek omal riie wypadł mi z rąk. — Patrzcie! Ona je! Było tak naprawdę. Maggie pochłaniała jedzenie, jakby to był pierwszy w jej życiu uczciwy posiłek. Przyglądaliśmy się w napięciu, podczas gdy wylizywała dokładnie miskę. Nawet pani MacMinnies zdawała się być wzruszona. — Biedaczka! — zawołała. — Wystarczy jej byle co, nie tak jak niektórym psom — dodała patrząc na Zyglindę, tak tłustą, że aż bliską pęknięcia, a uwijającą się niezdarnie wokół stołu w nadziei, że dostanie jeszcze parę kąsków. — Jazda! — krzyknęła pani MacMinnies. Otworzyła drzwi i Zyglinda powędrowała na dwór. Tuż za drzwiami znieruchomiała, a Maggie podbiegła do niej i zaczęła ją obwąchiwać. — Ćzy one będą walczyć? — spytała niespokojnie Dzidzia. — Poczekaj, zobaczysz ¦— mruknął Obi tonem obojętnym, choć widać było, że jest zaniepokojony. Prawdę mówiąc, ja także. Wzajemne obwąchiwanie trwało dosyć długo. Zyglinda stanęła na tylnych łapkach, opierając przednie na piersi Maggie. Wtedy, ku naszemu zdumieniu, Maggie zaczęła machać ogonem. Ogonek Zyglindy był już w tak szybkim ruchu, że bałem się, by nie odleciał. — Czy one będą teraz w przyjaźni? — zapytała Dzidzia. — Chyba tak — odparła Amanda. Dzidzia zdawała się namyślać. — Ale jak one mogą poznać — pisnęła wreszcie — że ta druga jest także psem? Bo przecież każda wygląda zupełnie inaczej. Istotnie tak było. Maggie, potężnie zbudowana, z lwią grzywą i ogromnym ogonem, była wystarczająco wysoka, by Zyglinda przeszła pod nią. Zyglinda miała sierść krótką, gładką i blyszczą- 37 ca jak kosztowne futro jakiejś damy, podczas gdy sierść Maggie wyglądała jak ścierka. Doprawdy było to jakby dwoje zwierząt różnych gatunków. Obi podrapał się w brodę. — Myślę — powiedział — że po prostu wiedzą. I tyle. Maggie popędziła dróżką daleko w ciemność, a Zyglinda dreptała za nią tak szybko, jak tylko mogła na swych krótkich nóżkach, i dalej wymachiwała zaciekle ogonkiem. — Kto by pomyślał — powiedziała Amanda — że ta tłusta, samolubna Zyglinda okaże się tak towarzyska? Później próbowaliśmy skłonić Maggie, aby weszła do domu. Ale mimo że bardzo ją namawialiśmy, nie chciała się zbliżyć bardziej niż na kilka kroków od nas. Nie chciała nawet podejść do werandy, póki ktoś tam stał. A jednak wydawało się, że wie, iż należy już do rodziny. Nie szczekała na nasz widok, co uważaliśmy za dowód postępu. A kiedy nadszedł czas, żeby Zyglinda wracała do domu, musieliśmy ją wołać i wołać, nim jamnik się pokazał. A nawet i wtedy wracała niechętnie, jak gdyby wolała pozostać na dworze i bawić się z nową przyjaciółką. Można by myśleć ze sposobu, w jaki przyczepiła się do Maggie, że w swoim przekonaniu była dziwacznym cieniem dużego, kudłatego psa. A kiedy już wróciła do kuchni, ciągle podbiegała dp okna i sko-wyczała. Aniśmy się obejrzeli, jak trzeba było pójść spać. — Urządźmy Walne Zebranie w moim pokoju — szepnęła do mnie Amanda' — jak tylko pokaże się zielone światło. Uprzedź Obiego. — Dobrze — powiedziałem. — Nie mogę się już doczekać, żebyście wyjaśnili to, co napisaliście w liście. — W liście? — zachichotała Amanda. — Ach, James, to była tylko przynęta, żeby cię tutaj ściągnąć. Wiecznie polujesz na detektywne historie, więc byłam pewna, że połkniesz haczyk. — Więc to wszystko kłamstwo? — spytałem z oburzeniem. — No, niezupełnie — zawahała się Amanda. — Którejś nocy widzieliśmy coś tajemniczego na dworze, między drzewami. — Co to znaczy tajemniczego? — Obi i ja — odparła marszcząc czoło Amanda — byliśmy razem, kiedy to zobaczyliśmy: była to jakaś dziwna postać w kap- ?? turze. Jestem pewna, że mi się nie przywidziało. Wyglądało to tak, jakby ta postać wyszła ukradkiem z domu. Dopiero później doszliśmy do przekonania, że to były tylko cienie tych wysokich drzew. A znów innym razem widziałam jakieś dziwne ślady na ziemi. ¦—• Mówisz prawdę? — Pewnie, że tak. Jestem przekonana, że słyszałam, jak ktoś chodzi po werandzie. Ale Obi powiedział, że to mi się tylko zdawało, bo chcę, żeby wszystko działo się jak w „Wichrowych wzgórzach". Myślę — dodała z westchnieniem — że Obi ma rację. — Aha — powiedziałem. Wszystko to było prawdziwym ciosem wobec wielkich nadziei, z jakimi przyjechałem. — Ale przyjdziesz na Walne Zebranie? — spytała Amanda. — Tak '¦— odpowiedziałem. — Ale jestem zanadto śpiący na walkę na poduszki. — Walka na poduszki! — parsknęła wzgardliwie Amanda. — To dobre dla dzieci. Mam lepszy pomysł — dokończyła z tajemniczą miną. — A co? — Sam zobaczysz. Więc wyczyściliśmy zęby, przebraliśmy się w piżamy i obydwaj z Obim poszliśmy cichuteńko do pokoju Amandy. Nie chcieliśmy, żeby dorośli przeszkadzali nam wypowiadając rozmaite uwagi o tym, jak jest późno itd. Przede wszystkim jednak nie chcieliśmy, żeby Dzidzia odkryła, że jest coś, do czego jej nie dopuszczamy. Bo 'podniosłaby taki wrzask, że lepiej o tym nie myśleć. Amanda siedziała po turecku na łóżku. Abażur przykryła starym swetrem, więc pokój tonął w odpowiedniej ciemności. — Chodźcie prędzej i zamykajcie drzwi — powiedziała Amanda. Obi bezszelestnie zamknął drzwi. ¦— Dobrze; a teraz powiedz, co masz na myśli? — spytał. Amanda zmrużyła oczy w sposób, jakiego nie widziałem u niej od czasu, kiedy przez cały tydzień była czarodziejką z „Jankesa na dworze króla Artura" *. * „Jankes na dworze króla Artura" — powieść Marka Twaina (1835—1910), znanego pisarza amerykańskiego. 39 — A więc — odezwała się Amanda, powoli i z namysłem — myślałam. — To straszne — odparł Obi. — Czy bardzo bolało? — Myślałam — ciągnęła Amanda udając, że nie słyszy uwagi Obiego — że na wsi będzie zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku. To znaczy, że nie będziemy wcale żałować miasta, tylko będzie nam szkoda, że ciebie tu nie ma. Ale tutaj powinny być zupełnie inne przygody niż w mieście. Więc pomyślałam, że powinniśmy -zorganizować tajne stowarzyszenie, złożone z nas trojga, a wtedy to będzie trochę tak, jakby James tu był. Bo możemy pisać do siebie o stowarzyszeniu i różnych podobnych sprawach. — A jaki to będzie rodzaj stowarzyszenia? — spytał Obi i dodał podejrzliwie: — Pewnie ty będziesz prezesem. — Może obyć się bez prezesa — odparła Amanda. — Nie będzie nam koniecznie potrzebny. — Nigdy nie słyszałem o stowarzyszeniu bez prezesa — spierał się Obi. Oczywiście, chodziło o to, że Obi lubi być prezesem. — W takim razie nasze będzie pierwsze. A teraz słuchajcie. Proponuję utworzenie stowarzyszenia i nazwanie go Stowarzyszeniem Wichrowych Wzgórz. Obi spojrzał na nią z pogardą. — I co nam z tego przyjdzie? — To będzie po prostu wspaniałe! Będziemy robić wszystko, co robią w książce. Możemy wędrować po wrzosowiskach i... i... i różne inne podobne rzeczy. — Kiedy naokoło Głogowego Wzgórza nie ma żadnych wrzosowisk — oponował Obi. — Ale możemy je znaleźć, jak będziemy dokładnie szukali. To będzie bardzo upiorne i dramatyczne. I ja będę Czarnym Złoczyńcą. — Ach, więc tu jest pies pogrzebany! — zawołał Obi. — Nie możesz być Czarnym Złoczyńcą, Amando — powiedziałem — bo jesteś dziewczyną. — Ja założyłam stowarzyszenie, więc myślę, że mogę być, kim tylko zechcę — odparła Amanda patrząc na nas spode łba. Zamieniliśmy z Obim wymowne spojrzenie. — Dalej, James — Obi trącił mnie w bok. — Wytłumacz jej. 40 — Słuchaj, Amanda — zacząłem przygotowując się na najgorsze. — Trzeba raz skończyć z „Wichrowymi wzgórzami". Ani ja, ani Obi nie myślimy, że to taki wspaniały pomysł. Amanda nie znosi, kiedy się jej sprzeciwiać. — To może wy macie lepszy? — zawołała cała czerwona. Obi siedział cicho na podłodze i myślał z natężeniem. — Więc słuchajcie — odezwał się nagle. — Tajne Stowarzyszenie jest dobrym pomysłem i zgadzam się, że powinno być upiorne. Lubię wszystko, co jest upiorne. Tylko myślę, że dla organizacji trzeba wybrać coś lepszego niż książkę. Amanda była wyraźnie rozgniewana. — Naturalnie —¦ odparła — jeżeli potraficie wszystko lepiej wymyślić niż Emily Bronte, to proszę bardzo. Nie będę wam przeszkadzać. Jakże bym mogła? Jestem tylko dziewczyną i w dodatku was jest dwóch. Obi wlepił wzrok w sufit, a ja zacząłem przysiady na palcach, starając się wykombinować coś lepszego niż pomysły Emily Bronte. Wreszcie coś wynalazłem. — Możemy być prywatnymi detektywami i ścigać przestępców! — Jakich przestępców? — spytała Amanda. — Wszelkiego rodzaju. Ale przede wszystkim tych najgroźniejszych. I możemy później podjąć nagrodę, jeżeli przychwycimy jednego z tych, których ogłaszają na plakatach z listami gończymi. Amanda pokręciła głową. — To dobre dla ciebie, James, bo mieszkasz w Nowym Jorku. Ale skąd my weźmiemy przestępców na Głogowym Wzgórzu? — To prawda — przyznałem. — Nie pomyślałem o tym. Wtem Obi ocknął się z głębokiego zamyślenia. Oczy mu błyszczały, jakby miał gorączkę. — A teraz, uwaga! — zawołał. — Co jest najbardziej upiorne ze wszystkiego? — Edgar Allan Poe* — odpaliła z miejsca Amanda, * Edgar Allan Poe (1809—1849) — sławny pisarz amerykański, autor fantastycznych i niesamowitych opowiadań. 41 — Nie w książkach, ty fujaro — skrzywił się Obi. — Myślę o tym, co jest rzeczywiście najbardziej upiorne. — Widma! — zawołałem z miejsca. Amanda powiedziała równocześnie to samo. — Racja! — odparł tryumfalnie Obi. — No więc co z tego? — spytała Amanda. — To z tego — obwieścił Obi tajemniczym szeptem — że możemy zorganizować Stowarzyszenie Widmowe. Byłem zupełnie oszołomiony. Amanda też. — Amanda — ciągnął Obi — zawsze chciała bawić się w widma, zwłaszcza tego gatunku, który daje się rąbać na kawały. Ale teraz we trójkę możemy być jednym porąbanym widmem. Każdy z nas będzie Jedną Trzecią Widma, a wszyscy razem złożymy się na Całe Widmo. To znaczy, kiedy będziemy wszyscy razem, to będzie Widmowe Zgromadzenie. Pomyślałem, że to może być wspaniała zabawa, i zaraz to powiedziałem. Amanda jednak zastanawiała się. Amanda potrafi być bardzo irytująca, kiedy jej na tym zależy. — Myślę, że można by to zorganizować — powiedziała wreszcie. — Ale jaki to miałoby sens? — Więcej sensu niż Stowarzyszenie Wichrowych Wzgórz — odparł stanowczo Obi. — Moglibyśmy opowiadać sobie historie o widmach, szukać wampirów, hodować małego nietoperza, spotykać się na opuszczonych cmentarzach i... — I co jeszcze, jeśli wolno wiedzieć? — nagle odezwał się z mroku jakiś głos. Poderwaliśmy się raptownie, a twarz Amandy była biała jak śnieg. Głos zaintonował: Od widma i upiorów, Od zjaw długonogich, Od bestyj, co skaczą, Uchowaj nas, Panie! Poczułem, że mróz chodzi mi po kościach, ale w tej samej chwili zobaczyliśmy panią MacMinnies, stojącą w drzwiach. 42 — Ach —¦ powiedziała Amanda — to pani. — I odetchnęła z ulgą. Taką samą ulgę odczuliśmy Obi i ja. —i Podejrzewałam — odezwała się pani MacMinnies — że we trójkę wpadniecie na jakiś dziwaczny pomysł. Widma, wampiry i cmentarze! Jeszcze czego! Niech Pan Bóg ma nas w swojej opiece! — dokończyła z przejęciem i przeżegnała się. — Czy pani naprawdę wierzy w duchy, pani MacMinnies? — spytała Amanda. — Nie bądź głupia. — To nie jest odpowiedź. Czy naprawdę pani wierzy w duchy? — Nie. Ale stąd nie wynika, żebym się ich nie bała. A teraz kładźcie się wszyscy spać, nim zawołam pana i powiem, co tu urządzacie. — Ależ... Pani MacMinnies nic nie odpowiedziała, tylko wskazała drzwi. Taki był koniec Walnego Zgromadzenia. Ale nie było to wcale ostatnie Zgromadzenie Widm z Głogowego Wzgórza. Obi i ja powędrowaliśmy do naszych pokoi. Położyłem się i zasnąłem jak kamień. Nie mam pojęcia, jak długo spałem; zbudziłem się nagle przerażony, sam nie wiedząc dlaczego. Zawinąłem się w kołdrę i nasłuchiwałem. Okiennice uderzały o ściany domu, gwizdał marcowy wiatr, przejmująco i prawie po ludzku. A wśród tych wszystkich odgłosów rozlegało się donośne szczekanie Maggie. Przejmował mnie od tego dreszcz. Nic nie mogłem na to poradzić. Leżałem więc ,w ciemności, nasłuchiwałem i starałem się nic sobie nie wyobrażać. Przypomniało mi się, co Charlie Murofino mówił o pani Houghton, i nie mogłem zasnąć. Wiem, że to było głupie, bo przecież to tylko pies szczekał. Ale to ujadanie było jakieś dziwne i mimo woli szczękały mi zęby. Brzmiało jak skrobanie garnka widelcem, tylko jeszcze gorzej. A prócz tego słychać było wiatr i okiennice, które wciąż stukały. Przez nie zasłonięte okno widać było gnące się czarne gałęzie drzew. Wstałem i wyjrzałem na dwór. Z daleka zauważyłem kosmatą postać Maggie. Pędziła jak opętana z głową podniesioną do góry, a jej szczekanie raz po raz przechodziło w skowyt. Miałem dziwne uczucie, że coś jest nie w porządku. Jakby po Głogowym Wzgórzu krążył ktoś nieznany i niepowołany. 44 Żałowałem, że mówiliśmy o widmach. Gotów byłem uwierzyć, ze są naprawdę. W pewnej chwili byłem prawie pewien, że kosmaty pies jest widmem nieboszczki pani Houghton. Boso, skradając się na palcach, poszedłem do pokoju Obiego. Leżał na wznak z rękoma zarzuconymi nad głową, jakby po coś sięgał, i uśmiechał się przez sen. Podłoga była wprost lodowata i kichnąłem, ale Obi nawet się nie poruszył. Leżał i smacznie spał. Wróciłem więc do swojego pokoju i wlazłem do łóżka. Przykryłem głowę kołdrą, wpakowałem na wierzch poduszkę i starałem się o niczym nie myśleć i niczego nie słuchać. Tak leżąc, wreszcie zasnąłem. Kiedy zbudziłem się, był już jasny dzień, a Obi mokrym ręcznikiem walił mnie po nogach, które wystawały spod kołdry. ¦— Wstawaj, James! — krzyczał. — Wstawaj, na miłość boską! Musimy przecież przebadać cały dom. Zerwałem się. Wszystko było zwyczajne, a od strony kuchni dochodził miły zapach jajecznicy z kiełbasą. Umyłem się i ubrałem, ale nie mogłem pozbyć się przykrego uczucia, że słyszałem w nocy co najmniej trzecią część widma nawiedzającego Głogowe Wzgórze. 6 Zyglinda Kiedy zeszliśmy z Obim na dół, cały dom był już na nogach. Ciocia Klara i wuj 01iver, już po śniadaniu, wypakowywali rozmaite rzeczy, złożone w głównym hallu. — Dzień dobry! — zawołała ciocia Klara. — Czy dobrze się spało? Miałem już udzielić jakiejś wymijającej odpowiedzi, gdy uprzytomniłem sobie, że ciocia jest zbyt zajęta tym, co robi wuj OHver, aby zwracać uwagę na moje słowa. Zauważyłem już dawno, że' tak zwani dorośli bardzo często zadają pytania, choć wcale ich nie obchodzi odpowiedź. A kiedy im z kblei zadaje się pytania, odpowiadają byle co. Wuj 01iver zajęty był dźwiganiem dużego obrazu, który niósł do salonu. Dyszał ciężko i mruczał, że „przytłacza go ciężar stuleci". W pewnej chwili usłyszałem, jak bąknął coś innego, ale nie mogłem rozróżnić, czy miało to być powitanie, czy też oburzenie z powodu ciężaru ramy, w którą wprawiony był jakiś rodzinny portret. Przecisnęliśmy się przez stos mebli i skrzyń i poszliśmy do kuchni. Pani MacMinnies, w fartuchu tak nakrochmalonym, że szeleścił przy każdym jej ruchu, krążyła między płytą i lodówką. Dzidzia i- Amanda siedziały już przy stole i połykały sok z pomarańcz. Amanda, jak zawsze rano, była rozczochrana i włosy zwisały jej w nieładzie z obu stron twarzy. Miała na sobie stary 46 sweter i niebieskie spodnie, które wyglądały, jakby z trudem przetrzymały zaciekłą bitwę. Przed nią stała otwarta książka, oparta o solniczkę i wciąż zsuwająca się w dół. Dzidzia, naturalnie, była wypucowana niczym filmowa gwiazdeczka z każdym lokiem starannie zaczesanym. Wokół niej unosił się jakiś mocny zapach. — Znowu dobrała się do ekstraktu waniliowego — oświadczyła pani MacMinnies. — Lubię ładnie pachnieć — powiedziała wdzięcząc się Dzidzia. Zyglinda, jak zwykle, pętała się pod nogami i skamlała. Zdawała się wcale nie dostrzegać smakowitych kęsków rzucanych pod stół przez Dzidzię, co było rzeczą zdumiewającą dla Zyglindy. Oczy miała utkwione we drzwiach. — Zdaje się, że Zyglinda jest chora — oświadczyła Dzidzia, gdy razem z Obim usiedliśmy przy kuchennym stole. — Akurat! — odparła pani MacMinnies. — W każdym razie — upierała się Dzidzia — coś jej dolega. Pani MacMinnies obrzuciła Zyglindę złośliwym spojrzeniem. — Zdaje mi się, że chce po prostu, żeby ją wypuścić. — Ależ ona nie jadła jeszcze śniadania — dziwiła się Dzidzia. — Mniejsza z tym — orzekła pani MacMinnies i zakomenderowała: — Otwórz jej drzwi! Dzidzia pokręciła głową. Zsunęła się z krzesła i otworzyła kuchenne drzwi. W oka mgnieniu i z szybkością, która omal nie zwaliła nas z nóg, Zyglinda popędziła na ganek, a następnie w krzaki, gdzie leżała Maggie i nieufnie spoglądała na dom. Zyglinda powitała ją tak, jakby kosmaty stwór był dawno nie widzianą, najdroższą przyjaciółką. Obi gwizdnął przez zęby. — Nie do wiary! — zawołał. — Nie czekała nawet na śniadanie. Jakby ją ktoś odmienił. Przyglądaliśmy się psom, które najpierw uroczyście się obwąchiwały, a potem pobiegły dróżką. Amanda zachichotała. — Strasznie śmiesznie wyglądają razem — powiedziała. — Zupełnie jakby Maggie była guwernantką Zyglindy. Trochę zwariowaną, ale prawdziwą damą. 47 Dzidzia posępnie spoglądała sponad filiżanki. Widać było, że dąsa się, bo jej tłuste psisko wolało biegać z Maggie niż sterczeć przy Dzidzi i czekać na resztki śniadania. — Nic mnie nie obchodzi, co robi Zyglinda — oświadczyła, co było najoczywistszym kłamstwem. — Sok z pomarańcz jest w dzbanku — wyjaśniła pani Mac-Minnies. — Nalejcie sobie sami, chłopcy, a jak wypijecie, jajecznica będzie już gotowa. Sok był tak zimny, że aż zęby szczękały, a do jajecznicy pani MacMinnies podała wyśmienite bułeczki. Czekałem, aż wszystko będzie zjedzone, a wtedy od niechcenia spytałem: — Czy nikt z was nie słyszał nic zeszłej nocy? — Słyszałam — powiedziała ze złością Dzidzia — jak rozmawialiście w pokoju Amandy. Nie zwróciliśmy żadnej uwagi na jej słowa. — Coś było słychać? — spytał Obi. — Ale co? — Nic szczególnego — odpowiedziałem. — Po prostu chciałem wiedzieć. Obi zrobił głupią minę, co wcale mnie nie zdziwiło, bo spał jak zabity. — Jedyne, co słyszałam — odparła Amanda — to Wiatr, który był strasznie romantyczny. — Pewnie zupełnie taki, jak w „Wichrowych wzgórzach" — zakpił Obi. — Jeżeli chcecie wiedzieć, to rzeczywiście był dokładnie taki — wyjaśniła Amanda. — I to wszystko? — spytałem. — No, jeszcze było słychać szczekanie Maggie ¦— dodała Amanda. — Ale do tego już przywykłam, bo szczeka tak co nocy. Pani MacMinnies oparła ręce na biodrach iw zamyśleniu patrzyła przez okno. — Chciałabym coś usłyszeć — powiedziała. — Takie życie na pustkowiu może się komuś podobać, ale ja tego nie znoszę. Tutaj jest za spokojnie. Brakuje mi hałasów z ulicy. Żebyż przejechało choćby parę ciężarówek, słuchałabym tego jak muzyki. — Jeśli o to chodzi — rzekł rycersko Obi — możemy narobić tyle hałasu, ile tylko pani chce. -r- Nie zawracaj głowy — odparła pani MacMinnies. 48 — Ale ¦— wtrąciła Amanda w zamyśleniu — zdawało mi się, że pani mieszkała na wsi, kiedy była pani młodą dziewczyną w Irlandii. Pani MacMinnies wyprostowała się. — Nie urodziłam się w Irlandii, ale w Liverpoolu, jeśli o to chodzi, i jedyną ziemią, jaka należała do nas, była ziemia w skrzynkach na kwiaty pod oknami. A właściwie to jestem pół. Szkotka. Moi rodzice byli Irlandczykami, ale nieboszczyk MacMinnies, świeć, Panie, nad jego duszą, był Szkotem. Więc jestem pół na pół. Szkotka i Irlandka. — Aha — mruknął Obi. Wszyscy już znaliśmy tę historię i wiedzieliśmy, że nie ma sensu mówić cokolwiek 'na ten temat. — Ciekaw jestem — ciągnąłem, jakbym nie miał na myśli nic osobliwego — na kogo Maggie mogła szczekać tej nocy. — Ona już ma taki zwyczaj — wyjaśniła Amanda. — Myśli pewnie, że w ten sposób nas broni. — E — powiedziałem — to chyba musiało być coś innego. — Ach, to głupie psisko — rzekła z pogardą pani MacMinnies. — Gotowa szczekać na byle co, pień drzewa czy nawet liść. Teraz — dodała — dosyć już na dziś rano. Nie mogę sterczeć tu z wami do Bóg wie której. Mam co innego do roboty. ¦— Co na przykład? — spytała Amanda. — Nie twoja rzecz, panno Ciekawska. Zabierajcie się stąd! — Wtem przechyliła głowę i zaczęła nasłuchiwać. — O, znowu szczeka, a tam nie ma nikogo: — Ależ psy nigdy nie szczekają na nikogo — oponowałem. Pani MacMinnies wyjrzała przez okno. —¦ To ten malarz! Więc jak chcecie komuś zawracać głowę, idźcie do niego. Trudno było się pomylić: na drodze rozległ się turkot ciężarówki Charlie Murofina. —¦ Co za chudzielec! — mówiła pani MacMinnies potrząsając głową. — Nie ma na nim więcej mięsa niż na ogryzionej kości. Widać jego żona nie daje mu dosyć jedzenia. Powinien dostawać dużo kartofli w sosie. — Z pani — wtrąciłem żartobliwie — byłaby dopiero wspaniała żona. Pani MacMinnies obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem. 4 — Widmo... 49 — Pan MacMinnies nigdy nie skarżył się na mnie, jak długo żył — odparła. —> Chciałem tylko powiedzieć, że śniadanie było znakomite — wyjaśniłem pospiesznie. — Nie potrzeba mi twoich pochlebstw, James — odrzekła kręcąc głową. — Znam się na twoich sztuczkach. Jesteś nie lepszy niż urodzony Irlandczyk, z całym twoim gadaniem. Zżymała się, ale widać było, że jest zadowolona. Wybiegliśmy do sieni na powitanie Charlie'ego. Miał na sobie białą, malarską czapeczkę, umieszczoną na czubku głowy, w ręku trzymał czerwoną menażkę z obiadem. — Dzień dobry! — powiedział i wskazał palcem w kierunku dróżki. — Widzę, że tamtych dwoje już się ze sobą zaprzyjaźniło. To wasze kiełbaskowe psisko przywarło do Maggie jak kleszcz. — Zyglinda — wyjaśniła ozięble Dzidzia — nie jest kiełbasko-wym- psiskiem, ale czystej rasy jamnikiem. — Patrzcie państwo — odparł Charlie mrugając w naszą stronę. — Widocznie już niedowidzę. Przysiągłbym, że to staroświeckie kiełbaskowe psisko. A teraz muszę się z wami pożegnać, bo zabieram się do malowania. A czy tych skrzyń nie dałoby się odsunąć od ściany? Wzięliśmy się do przesuwania mebli i skrzyń, aż rozbolały nas ramiona i z wyprawy badawczej wyszły nici. Bolały nas także karki, co było najgorsze ze wszystkiego. A potem, zanim obejrzeliśmy się, przyszedł już czas na obiad. Charlie odłożył pędzel, cofnął się o dwa kroki od ściany i obejrzał hall. Wyglądał wspaniale. — Czy nie widać żadnych wakacji? — Wakacji? — Tak, miejsc, gdzie brakuje farby. Przyjrzeliśmy się dokładnie — żadnego takiego miejsca nie było. — Tak się spodziewałem — powiedział z zadowoleniem Charlie. Podniósł z ziemi menażkę i udał się z nią na werandę. Zaraz potem zjawiła się ciocia Klara i oświadczyła, że pani MacMinnies nie miała czasu na gotowanie obiadu, więc tylko zrobiła dla nas mnóstwo kanapek. — Prócz tego jest ile chcieć mleka i zostało jeszcze od wczoraj sporo ciasteczek, więc powinno to wam wystarczyć. 50 — Czy możemy — spytała Amanda — zabrać obiad na werandę i zjeść razem z Charlie'em? — Myślę, że tak — odparła ciocia Klara — pod warunkiem, że włożycie swetry i płaszcze. Na dworze zdaje się pochłodniało. — Charlie! — zawołał Obi. — Proszę na nas' zaczekać! Zaraz przyjdziemy z obiadem. Amanda w mgnieniu oka napełniła całą tacę kanapkami. Zauważyłem, że Dzidzia waha się, czy jeść w domu, jak dorośli, czy pójść z nami, ale było rzeczą oczywistą, że pójdzie na werandę. Dzidzia ma ten zwyczaj, że jak tylko zjawia się ktoś nowy, nie daje mu spokoju, dopóki się z nim nie zaprzyjaźni. Dlatego właśnie jest tak dokuczliwa. Teraz ucieszyła się bardzo, że'będzie miała okazję, by oczarować Charlie'ego, chociaż dąsała się, ponieważ Zyglinda od niej uciekała. Tłusta parówka wciąż uwijała się dokoła Maggie. — Czym one są tak zajęte? — spytała Dzidzia Obiego. — Ach — odparł Obi — po prostu węszą dokoła domu. Rzeczywiście, kiedy wyszliśmy na werandę i usiedliśmy razem ź Charlie'em'na schodkach, zobaczyliśmy po drugiej stronie dróżki, jak Maggie węszy wśród uschłych liści, a Zyglinda stara się za nią nadążać. — Zyglinda! Chodź tu w tej chwili! — wołała Dzidzia. Ale Zyglinda nie zwracała na to uwagi, chociaż Dzidzia pokazywała jej kanapkę. Jamniczka nie odstępowała Maggie, zupełnie jakby jej życie od tego zależało. Zataczała koła wokół dużego psa i ciągle Z przejęciem poszczekiwała. 51 __ Zyglinda —¦ powiedział ze śmiechem Obi — wygląda jak holownik przy parowcu oceanicznym. __ To prawda — potwierdził z uśmiechem Charlie. Wtem Obiemu nagle przyszła do głowy myśl, która go bardzo zdziwiła. — Czym Maggie mogła się żywić przez cały ten czas? — spytał Charlie'ego. Charlie sięgnął po termos i pociągnął łyk kawy. —¦ Jaki czas? — zapytał. —¦ Pan wie. Cały czas, kiedy nikt jej nie żywił. — Pewnie łapała króliki, czy coś w tym rodzaju — odparł Charlie wzruszając ramionami. — Wszelką drobną zwierzynę, której mogła dopaść. Choć właściwie — dodał — to nie jest pies myśliwski. — Dlaczego? — Te psy — Charlie pokiwał głową — nie mają prawie węchu. Ale mają doskonały wzrok i dlatego mogą poruszać się bardzo szybko. Wszyscy spojrzeliśmy na Maggie z nowym zainteresowaniem. — Biedne króliki! — westchnęła Amanda. Amanda ma bardzo czułe serce. Charlie roześmiał się szeroko. — Nikt z was tego nie powie, jak tylko zajmiecie się ogrodem. Króliki wyglądają bardzo przyjemnie, ale w warzywach robią prawdziwe spustoszenie. Maggie jeszcze wam bardzo się przyda. Będziecie jej dziękować. — Charlie przyjrzał się Zyglindzie i namyślał się chwilę. — Ale ten pies — powiedział — mógłby być znakomitym myśliwym. Wszyscy, z wyjątkiem Dzidzi, wybuchnęliśmy śmiechem. — Zyglinda? -— krzyknął ze zdumieniem Obi. —. Tak — odparł Charlie z powagą — na to są hodowane. Jamniki do polowania na lisy i borsuki. Dlatego mają takie krótkie nóżki, żeby bez trudu mogły dostawać się do nor. A przednie łapy mają bardzo mocne, żeby móc kopać w ziemi. Tak — zakończył — to prawdziwie myśliwskie psy. —¦ Kto by to pomyślał — Obi podrapał się za uchem. — Ta poczciwa, tłusta Zyglinda! 52 i Dzidzia nie odezwała się ani słowem. Z otwartymi ustami przyglądała się Zyglindzie. — Charlie... Przepraszam, proszę pana — odezwała się po dłuższym milczeniu Amanda. — Niech pan nam opowie o Głogowym Wzgórzu. Jak to było, zanim tu przyjechaliśmy? — Pewnie chcecie dowiedzieć się czegoś o pani Houghton? Amanda kiwnęła głową i podała mu pudło z ciasteczkami. — Właściwie ¦— zaczął z namysłem Charlie — trudno coś o niej powiedzieć. — A czy miała dzieci? — Nie. W ogóle nie miała nikogo. Była wdową i zdaje się, że nie miała żadnych krewnych. Może właśnie dlatego była tak przywiązana do Maggie. Bo nie miała nikogo innego. Amanda z powagą skinęła głową. Spojrzała na dom, drzewa i widniejące w dali pasmo wzgórz, po,czym powiedziała: !— Trudno wyobrazić sobie, jak ten dom wyglądał bez dzieci. Musiał być bardzo pusty. — Tak właśnie było — odparł Charlie. —¦ A czy pani Houghton długo tu mieszkała? — spytał Obi. — Dłużej, niż mogę spamiętać. Może dwadzieścia, a może nawet trzydzieści lat. — Czy miała strasznie, strasznie dużo wieczorowych sukien? — pisnęła Dzidzia. — Dzidzia! — skarciła ją z oburzeniem Amanda. — Wszystko mi jedno, co kto pomyśli — upierała się Dzidzia. — Chcę wiedzieć. Charlie odpowiedział, jak gdyby pytanie było czymś zupełnie naturalnym: — Pani Houghton bardzo mało wydawała na stroje, choć myślę, że mogłaby sobie sprawić, co tylko by chciała. Ale z wyglądu nie różniła się niczym zupełnie od zwyczajnych ludzi. Amanda zmarszczyła brwi. •— Czy była miła w obejściu? — spytała wreszcie. — Na to trudno mi odpowiedzieć. Nie wiem, co masz na myśli, ale niełatwo było dojść z nią do ładu. — Przymknął na chwilę oczy, a potem ciągnął dalej: — Mogę tylko powiedzieć, że była interesującą osobą. A nawet przyjemną, jak ktoś umiał się z nią obchodzić. Miała tylko bardzo ostry język i czasem potrafiła po- 53 rządnie komuś zajechać za skórę. A o wszystkim miała bardzo zdecydowane zdanie. Nigdy nie chciała od swego odstąpić. Miała wyrobiony pogląd na religię, politykę i tak dalej. A nie troszczyła się o to, co kto inny myśli. Więc, jak już wczoraj mówiłem Jamesowi, prędzej czy później musiała się z każdym pokłócić, tak że wreszcie została jej tylko Maggie. Oczywiście z wyjątkiem Barneya Rudkina. Ale to nieciekawy facet. — Barney Rudkin? — zawołali Obi i Amanda naraz. — Kto to był Barney Rudkin? — To — powiedział z namysłem Charlie — jest zupełnie osobna sprawa. — Wiedziałem, że Charlie niechętnie o tym mówi. Ale teraz jakoś się rozgadał. — Powiedziałem już, że pani Houghton była trudną osobą i nikt nie był z nią długo w zgodzie. Szczególnie trudna była z kobietami. Kiedy pracowałem dla niej, wszystko szło składnie, dopóki się nie ożeniłem. Bo wtedy zaraz poróżniła się z moją żoną. Przez jakiś czas pracowało u niej małżeństwo Van Sicklens. Ale po pewnym czasie przyszła taka chwila, kiedy Emma Sicklens nie chciała pozostać ani minuty dłużej, bo pani Houghton coś jej powiedziała. Nie pamiętam dokładnie, ale zdaje się, że chodziło o przecukrzone konfitury z malin. No i wtedy Van Sick-lensowie porzucili pracę, a na ich miejsce nikt nie mógł się znaleźć. A przecież ktoś musiał troszczyć się o dom i ogród. Pani Houghton była w ogóle bardzo wymagająca zwłaszcza w niektórych sprawach. Troszczyła się o sad, a w drwalce musiał być zawsze spory zapas drzewa do palenia na kominkach. Prócz tego nie umiała prowadzić auta, musiała więc mieć szofera. No i trzeba było zadbać o pszczoły. — Pszczoły? — spytał z przejęciem Obi, a Dzidzia rozejrzała się niespokojnie wkoło. — Tak, pszczoły. Ale o tym opowiem wam później... Czy może macie jeszcze trochę ciasteczek?... Więc, jak mówiłem, pani Houghton została sama i nie było nikogo, żeby robić sprawunki czy troszczyć się o dom i ogród. Wtedy właśnie zjawił się Barney Rudkin. Nikt nie wiedział, gdzie ona właściwie go wytrzasnęła. I nikt go zbytnio nie lubił. Barney był gadatliwy, ale wciąż miało się wrażenie, że czegoś nie dopowiada. Zdaje mi się, że umiał sobie radzić ze starszą panią. A może ona wiedziała, że jak Rudkin 54 odejdzie, to już nikt się nie znajdzie. Tak czy owak, Barney pozostał. Zdaje mi się, że nie był zadowolony, kiedy posiadłość sprzedano. Pewnie spodziewał się, że zostanie tu dłużej. — A który był jego pokój? — spytała Amanda. — Jego pokój? — powtórzył Charlie. — Przecież Barney nie nocował tu w domu. Gnieździł się w tym, co zwykle nazywaliśmy pasieką. — Pasieką? Charlie wskazał ręką na jedno z zabudowań. Spoza drzew widać było tylko niewyraźne zarysy, ale wyglądało to na coś w rodzaju szałasu. — Tak, to właśnie tam było. Był to składzik na wszystkie przyrządy pszczelarskie. Mogę później was zaprowadzić na to miejsce, jeżeli chcecie. — Proszę nam teraz pokazać! — krzyknęła Dzidzia. — Teraz nie mogę. — Dlaczego? — Dlatego, że muszę wracać do mojej roboty. Ale jak skończę, to wam wszystko pokażę. — A nie zapomni pan? — upewniał się Obi. — Nie, nie zapomnę. — Pasieka! — szepnęła marząco Amanda. W tej samej chwili w drzwiach ukazała się postać wuja OHvera. — Jesteście już po obiedzie? Wszyscy przytaknęliśmy. —¦ W takim razie może zajrzycie do skrzynki do listów, czy coś tam nie przyszło. Obi powiedział, że zrobimy to z wielką chęcią. ¦— A ja wrócę do domu razem z Charlie'em — oświadczyła Dzidzia. Charlie zabrał menażkę i termos i umieścił pod siedzeniem swojej ciężarówki, a następnie zaczął badać pędzle. My zaś poszliśmy dróżką w stronę szosy. Obi gwizdnął na psy. Zyglinda zjawiła się zaraz i pobiegła za nami, a Maggie podążała jak cień w bezpiecznej odległości. Zyglinda ciągle sprawdzała, czy Maggie czasem nie zawróciła. Obi nic nie mówił, ale wiedziałem, że jest niezadowolony, gdyż psy marudziły. 55 Nagle w połowie dróżki, w miejscu, które prowadzi w kierunku szosy, Maggie zatrzymała się i nie chciała zrobić ani kroku dalej. Zyglinda zatrzymała się także. — Chodź, chodź, Zyglinda! Ale tłuste psisko nie ruszało się z miejsca. Suczka popatrywała to na nas, to na Maggie, a wreszcie zawróciła i stanęła w samym środku dróżki. Maggie podbiegła do niej. — Zyglinda, chodź! — wołaliśmy. Zaczęliśmy nawet biec dróżką w dół, ale Zyglinda nie ruszała się z miejsca i jak cień trzymała się Maggie. Przysiadła na ziemi i wpatrywała się w Maggie zachwyconym wzrokiem. Kiedy po chwili wracaliśmy od skrzynki do listów, Zyglinda tak samo siedziała czekając na nas razem z Maggie. Obydwie bacznie śledziły każdy nasz krok, ale żadna się me ruszyła. Wyglądało na to, że Zyglinda czeka na sygnał Maggie. — Wiecie co — powiedziała Amanda. — Myślę, że Zyglinda uznała siebie za własność Maggie. Myślę, że jest jej psem. Rzeczywiście tak wyglądało, a przy tym Zyglinda była, jak się zdaje, bardzo z tego zadowolona. Obi poskrobał się z namysłem za uchem, a potem głośno gwizdnął. — Oj, chyba nie spodoba się to Dzidzi! 1 ??I????. ^^ Dwie trzecie widma Pani Mac Minnies zwykła mawiać, że nie ma spoczynku dla zmęczonych i domu dla bezdomnych. Zdaje mi- się, że miała w tym rację. Po południu znów było mnóstwo roboty przy porządkach domowych, choć wuj 01iver, odebrawszy pocztę, wycofał się do swojej pisaniny. — Jeżeli mamy płacić punktualnie raty za tę posiadłość — oświadczył z niezadowoleniem — muszę pójść do mego pokoju i zabrać się do pisania. Tak się też stało, a mam wrażenie, że był zadowolony z wymówki, aby wykręcić się od ustawiania mebli. Wobec tego cała nasza trójka zabrała się do pomagania cioci Klarze. Pracowaliśmy jak bobry w czasie powodzi. Wypakowywaliśmy najrozmaitsze rzeczy i ustawialiśmy je na miejscu. Obrazy opieraliśmy o ściany, a ciocia Klara namyślała się, gdzie je powiesić. Przesuwaliśmy meble, a przez cały czas słyszeliśmy, jak Charlie Murofino pogwizdywał przy malowaniu ścian. — Czy myślisz, że będzie pamiętał? — zapytał mnie w pewnej chwili Obi. — Obiecał nam pokazać pasiekę. Wzruszyłem ramionami. Miałem jednak i ja nadzieję, że Charlie nie zapomni. Rzeczywiście dotrzymał słowa. Kiedy skończył pracę, zawołał, żebyśmy poszli za nim. Popędziliśmy lotem strzały, 57 Charlie poprowadził nas najpierw dróżką, a następnie wprost przez akacjowe zarośla. Tym razem Dzidzia się nie zjawiła, ale psy biegły za nami, choć Maggie trzymała się ostrożnie w oddali. W połowie drogi Maggie nagle przyskoczyła do jednego z drzew. Zyglinda przypadła z drugiej jego strony. Minęła dobra minuta, nim zobaczyliśmy, o co im chodzi. Obydwie zadzierały pyski do góry, a Zyglinda histerycznie skowytała. — Patrzcie! — zawołała Amanda. — Wiewiórka! Amanda zachwyconym wzrokiem .patrzyła w górę, gdzie siedziało małe, szare stworzonko z puszystym ogonem i popatrywało błyszczącymi oczkami. Powiedziała pod naszym adresem cos niegrzecznego, a potem skoczyła na inne drzewo, podczas gdy Maggie i Zyglinda nadal obwąchiwały pierwszy pień. Wyglądały z tym wszystkim wręcz głupio i zdaje mi się, że wiedziały o tym. — Doprawdy, Amanda - powiedział Obi - pomyślałby kto, że nigdy jeszcze nie widziałaś wiewiórki. — Widziałam ich mnóstwo w Parku Centralnym w Nowym Jorku. ., , . — No, Park Centralny nie ma wyłączności na wiewiórki — odparł Obi z pogardą. . . , — Ale to są nasze wiewiórki! — zawołała z pasją Amanda, a oczy jej zabłysły. Amanda bywa skłonna do pewnej przesady. Ale tym Lem wiedziałem, o co jej chodzi. Zdarzenie z wiewior^ ką wyjaśniło jej po raz pierwszy, co znaczy pobyt na Głogowym W^rzu dla niejPa zresztą i dla nas wszystkich. Była to ch^a kiedy Amanda naprawdę się zakochała, zupełnie ma zawsze w Głogowym Wzgórzu. My, pozostali, tylko przyczyniliśmy się do tego. A tłusta wiewiórka, rzecz dziwna, była. kroplą przepełnia- Dostrzegłem wyraz rozbawienia we wzroku Charlie Murofina, przy czym uśmiechnął się we właściwy sobie sposób. Przypuszczam, że i on zrozumiał, co się dzieje. Ale powiedział tylko: — Uważajcie na głogi. Można sobie doszczętnie na nich podrzeć ubranie. Amanda spojrzała na nas uroczyście. — Już wiem! Na tym zawsze polegał kłopot ze mną — powiedziała z powagą. — Patrzę zawsze gdzie indziej i w końcu trafiam na zarośla głogu. 58 Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Amanda, po chwili zdziwienia, też przyłączyła się do nas. Głogi były naprawdę złośliwe. Zarosły całą dróżkę i musieliśmy posuwać się naprzód bardzo ostrożnie. Mimo to, okropnie porozdzierały nam ubrania. Zauważyłem także po drodze, iże wiatr coraz bardziej się wzmaga. Niebo było jakieś wyjątkowo ciężkie. Wyglądało jak płyta z ołowiu. Ale byliśmy zbyt przejęci sprawą pasieki, aby zwracać uwagę na cośkolwiek innego. Nagle zauważyliśmy, że pasieka jest na wprost nas. Jak już wspomniałem, był to nie tyle domek, co szałas. Okna, zasnute pajęczyną, wyglądały ponuro, a ściany ze wszystkich stron były pokryte papą smołowcową. Mimo to pasieka robiła dość solidne wrażenie. Charlie wskazał na całe mnóstwo dużych drewnianych skrzynek, pomalowanych na biało i ustawionych na ziemi wokół szałasu. — To są ule — powiedział. — A czy są w nich pszczoły? — spytałem trochę niespokojnie. Charlie potrząsnął głową. — Z pszczół nic nie zostało — wyjaśnił. — Czy może królowa odleciała gdzie indziej i zabrała ze sobą wszystkich swoich poddanych? — dopytywała się Amanda. Charlie znowu potrząsnął głową. — One wszystkie nie żyją — powiedział. — Ojej! — wykrzyknęła Amanda* — Barney Rudkin nie lubił ich brzęczenia — ciągnął Charlie. — Może także ukłuły go parę razy, w każdym razie widziałem któregoś dnia, kiedy tu przyszedłem, że przygotowuje cały stos szmat. Szmaty zanurzył w nafcie, a potem wetknął je w te miejsca, którędy pszczoły wlatują i wylatują. Wtedy podpalił to wszystko zapałką. Oczywiście pszczoły udusiły się na śmierć od dymu. Odtąd ich brzęczenie nie przeszkadzało Barneyowi. — Ach, jakie to okropne! — powiedziała z oburzeniem Amanda. — To tylko dowód, na co trzeba być przygotowanym, kiedy ktoś w rodzaju Rudkina jest w pobliżu — wyjaśnił Charlie i splunął przez zęby. — A tam, jak się przyjrzycie, zobaczycie coś jeszcze, co świadczy, co to za osoba ten Barney Rudkin. 59 Spojrzeliśmy w kierunku, jaki nam wskazywał. Na ziemi, wokół pasieki, pełno było pustych pudełek po tytoniu, butelek po wodzie sodowej, zużytych puszek po fasoli, zardzewiałych baterii i różnych podobnych rzeczy. Charlie nagle nachylił się, podjął coś z ziemi i obejrzał. W jego ręku zabłysło jakby złoto. Skrzywił się jednak i odrzucił to coś między krzaki głogu. — Co to było? — zapytał Obi. —' Kawałek starego talerza. — Tylko tyle? — Obi był rozczarowany. — Mnie to wystarcza. Poznałem wzór. Talerz należał do najlepszego serwisu pani Houghton. Zdaje się, że była z niego bardzo dumna, rzadko kiedy go używała, tylko na specjalne okazje, a wtedy sama własnoręcznie myła. Podobno serwis pochodził z Francji. Ale Barneyowi prawdopodobnie nie zdał się na nic. — Charlie znowu splunął. — Teraz, kiedy już tu jesteśmy, możemy zajrzeć do szałasu. Furtka pasieki była otwarta i chwiała się na zawiasach. Charlie wszedł pierwszy, a my tuż za nim. Kiedyś musiało tu być bardzo ładnie, chociaż teraz wyglądało to tak, jakby wszystko zniszczył huragan. Na ziemi poniewierało się mnóstwo pustych puszek i zardzewiałych narzędzi, a ściany były pokryte grubą warstwą tłustej sadzy. Pachniało tu także nieprzyjemnie, jakby naftą czy czym gorszym. Charlie podrapał się w głowę. — To dziwne — powiedział. — Co tu jest dziwnego? — spytaliśmy. — Zawsze stało tu łóżko, kilka krzeseł i mały piecyk do ogrzewania. __Może zarząd majątku zabrał to wszystko? — próbowałem zgadnąć. — Nie wygląda na to — odparł Charlie. — Aha — powiedziałem. __ Ciekaw jestem, gdzie się to wszystko podziało — mruknął Charlie nie zwracając się do nikogo z nas, ale jak gdyby mocno się' namyślając. Kopnął bezmyślnie stos leżącej starzyzny i nagle, ze słowem „hej", schylił się, by obejrzeć wszystko dokładnie. — Co tam jest? — spytał niespokojnie Obi. — Czy coś wartościowego? 60 — Nie — odparł Charlie. Uniósł coś do góry i dodał: — Tylko to. > — Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego — powiedziała Amanda. — To po prostu jakiś kawałek gipsu — wtrącił Obi. — Musiał od czegoś odpaść. Charlie obracał na wszystkie strony znaleziony kawałek i nagle zrozumiałem, -że jest to cząstka jakiegoś zwierzęcia, jakby odła-many kawałek od postaci psa czy innego stworu. — To była jedna z jej prac — wyjaśnił Charlie. — Poznałbym to wszędzie. To kawałek małej figurki, jakie pani Houghton tak lubiła robić. — Może —i spytała z przejęciem Amanda — gdybyśmy rozejrzeli się dokładnie, znalazłaby się i reszta? — Prawdopodobnie. Ale co wam z tego przyjdzie? — Moglibyśmy to razem posklejać, a wtedy okazałoby się, co to właściwie jest. To byłoby układanie składanki, tylko ciekawsze, bo nie byłoby płaskie. — Mogę tak, a może nie — odparł Charlie, znów grzebiąc nogą w stosie odpadków. — Są tu inne jeszcze kawałki, ale tak potłuczone, źe na nic się już nie przydadzą. Charlie rzucił kawałek gipsu w róg pasieki. — Wyjdźmy stąd — powiedział. — Nie lubię zapachu Barneya Rudkina. Kiedy wyszliśmy z pasieki, Charlie starannie zamknął drzwi za nami i sprawdził zamek. — Swoją drogą — mówił z namysłem — ciekaw jestem, skąd wzięły się w szałasie Rudkina te kawałki rzeźb pani Houghton. Rozumiem, że używał jej serwisu, ale do czego była mu potrzebna figurka? O ile wiem, nie interesował się nigdy sztuką. W dodatku dziwny jest sposób, w jaki to zostało potłuczone: nie w sposób zwyczajny, ale jakby ktoś bardzo starannie potłukł to młotkiem. Zacząłem już wyczuwać w tym wszystkim powiew jakiejś prawdziwej tajemnicy, ale starałem się nie pokazać niczego po sobie. — Czy coś ci przychodzi na myśl, Charlie? ?— spytałem. Gl Spojrzał na mnie spode łba. — Bardziej mi śmierdzi, niż przychodzi na myśl — odparł sucho. Spojrzeliśmy pytająco na niego, bo nie wiedzieliśmy, co o tym wszystkim sądzić. Chodziło o to, że nie znaliśmy Barneya Rudki-na ani nikogo w tym rodzaju, więc odłamek potłuczonej figurki nie wydawał się nam dziwniejszy niż wszystko inne w pasiece. — Chyba — rzekł Charlie pocierając z namysłem brodę —¦ chyba że ktoś szukał tutaj pieniędzy. — Pieniędzy? — zawołaliśmy wszyscy razem. — To tylko tak mówią we wsi — odparł Charlie wzruszając ramionami. — Pani Houghton zawsze płaciła za wszystko gotówką, zawsze miała pełno pieniędzy pod ręką i zawsze się mówiło, że ma ich całą furę gdzieś schowaną. — Urwał i dodał po chwili: — Nikt z tego grosza nie znalazł, nawet jej adwokaci. — Zamyślił się i ciągnął dalej: — Ale są tacy, którzy wciąż utrzymują, że muszą tu być schowane gdzieś całe tysiące dolarów. Z czego nie wynika, żebym ja wierzył w to wszystko. — Bzdura — powiedział beztrosko Obi. — Takie rzeczy zdarzają się tylko w książce. Papa zawsze używa podobnych pomysłów, kiedy ugrzęźnie w opowiadaniu. — A ja założyłabym się, że to prawda — powiedziała z namysłem Amanda. — Czy to nie byłoby wspaniałe, gdyby nam się zdarzyło coś takiego, co zdarza się tylko w książce? Wyobraźmy sobie, że znajdujemy skarb. Moglibyśmy nazwać to miejsce Wzgórzem Skarbów! — urwała, bo była zbyt przejęta samą myślą o takim zdarzeniu. Co do mnie, to zgadzam się z Charlie'em i Obim, że wszystko to są bzdury. Trudno mi było jednak powstrzymać się od myśli, jakie to byłoby nadzwyczajne, gdyby opowieść okazała się prawdą. Chcę przez to powiedzieć, że mam zawsze utajoną nadzieję, że życie okaże się dokładnie takie jak w książkach, chociaż wiemy, że tak nie jest. — To wszystko — powiedział nagle Charlie. — Zobaczymy się w przyszłym tygodniu. Cieszę się, że cię poznałem, James — dodał podając mi rękę. — Może spotkamy się jeszcze, kiedy będziesz tutaj następnym razem. Na razie do widzenia. — Po czym odszedł przedzierając się przez krzewy głogu. 82 — Wydaje mi się bardzo sympatyczny — powiedział Obi, gdy odprowadzaliśmy go wzrokiem. Trzeba powiedzieć, że był to najwyższy komplement, jakiego można było spodziewać się po Obim. Zresztą wszyscy się z nim zgadzali. Następnie, ponieważ byliśmy już w połowie drogi, postanowiliśmy zbadać stodołę. Jeszcze było trochę światła dziennego. Maggie, bardzo ostrożnie, poszła z nami, a Zyglinda toczyła się u jej boku. Z chwilą jednak, gdy doszliśmy do stodoły, zdarzyła się dziwna rzecz. Maggie zatrzymała się tuż przed wejściem, obnażyła zęby i zaczęła wyć. — Co jej się mogło stać? — zdziwiła się Amanda. — Zwyczajna rzecz — rzekł Obi, zbyt zajęty otwieraniem ogromnych drzwi stodoły, aby zajmować się czymkolwiek innym. — Po prostu jak zwykle wariuje. Zwariowana czy nie, Maggie nie przestawała wyć. Sierść jej nastroszyła się, odsunęła się od otwartych drzwi i szczekała coraz gwałtowniej. Zaraz potem Zyglinda przyłączyła się do niej. Słuchanie ich obydwu było czymś zupełnie okropnym. — Nie zwracajmy na nie wcale uwagi — powiedział ze wstrętem Obi. — Lepiej zbadajmy tu wszystko dokładnie. Stodoła była rozległa i ciemnawa. Przypadkiem potrąciłem jakieś puste wiadro czy coś w tym rodzaju i pod wpływem tego nagłego odgłosu zatrząsłem się cały. Psy zaczęły hałasować jeszcze bardziej niż dotąd, a wszystko to razem — wycie, mrok i tajemnicze, nieznajome miejsce pełne zatęchłych zapachów — sprawiło, że poczułem się, mówiąc najłagodniej, batdzo nieswojo. Zwykle nie jestem mniej odważny od innych, ale tym razem było we wszystkim coś niezwykłego. Trudno mi wytłumaczyć, co czułem, ale wiedziałem, że jesteśmy w obecności czegoś, może nie całkiem zaziemskiego, ale w każdym razie bardzo posępnego. A przecież żadna stara stodoła nie mogłaby wywołać we mnie takich uczuć. Na chwilę wszystko ucichło. Staliśmy gotowi, by wejść do środka. Tylko że każde z nas czekało, aż ktoś inny zrobi pierwszy krok. Nagle za nami rozległo się powolne i długie skrzypnięcie. Zerwałem się z miejsca i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że to po prostu drzwi stodoły skrzypią na wietrze. Cieszyłem się tylko, że jest za ciemno, aby tamtych dwoje mnie zobaczyło. 63 — Co się' właściwie z wami dzieje? — spytał niecierpliwie Obi. Nie ufałem sobie i wolałem milczeć. Usłyszałem tylko, jak Amanda przełknęła ślinę. — Nic takiego — odpowiedziała bardzo słabym głosem. — Tylko tu jest tak ciemno. — A kto się boi ciemności? — wykrzyknął Obi głosem tak pewnym siebie, że poczułem się trochę zawstydzony. Bo przecież, mówiłem sobie, że to tylko stodoła. Przez otwarte" drzwi padało trochę światła. Mimo to niewiele było widać. Wszystko było mroczne, cieniste i niewyraźne. Amanda i ja trzymaliśmy się w pobliżu Obiego. Skrzypienie odezwało się znowu, a potem rozległ się nagły trzask. Wtedy znaleźliśmy się w zupełnej ciemności. — Co tam zno*wu się stało? — zawołała niepewnym głosem Amanda. — To po prostu wiatr — odparł Obi. — Wiatr zatrzasnął drzwi. Kto z was ma zapałki? Nikt nie miał. — Tak czy owak — odezwałem się — słyszałem zawsze, że nie należy zapalać zapałek w stodole. — A jak możemy tu cokolwiek zbadać, kiedy nic nie widać? — Gdybyśmy stale jedli marchewkę, jak doradza mama, widzielibyśmy po ciemku — zauważyła Amanda. — Akurat koty jedzą marchewkę! — odparł pogardliwie Obi. — Jeżeli mama chce, żebyśmy widzieli po ciemku, to powinna dawać nam codziennie na śniadanie smażone myszy. — Słuchajcie — powiedziałem — teraz nie pora na kłótnie. Nie widzę ?awet ręki przed oczyma. — I co z tego? — parsknął Obi. — Z pewnością widziałeś ją poprzednio. Jestem przekonany, że nawet Obi musiał wpaść w nerwowość, bo robi ironiczne uwagi tylko wtedy, kiedy nie jest szczególnie pewny siebie. A wtedy usłyszeliśmy t o. Nie jestem pewien, co to właściwie było. Wiem.tylko, że był to najdziwniejszy odgłos, jaki kiedykolwiek słyszałem. A prócz tego słychać było, że ktoś szeleści gdzieś nad naszymi głowami. 64 Nagle przestraszyłem się na dobre. Nie mogłem nic na to poradzić. Czułem gęsią skórkę na całym ciele. I w tej właśnie chwili Maggie odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła przeraźliwie wyć. Mimo ciemności niewiele zajęło nam czasu dostać się do drzwi, otworzyć je i wyjść ze stodoły. Kiedy wreszcie poczuliśmy na twarzach powiew świeżego powietrza, wszystkim nam zaczynało już brakować oddechu. Poza drzwiami widać było w oddali niewyraźne światła domu. Była to najbardziej pokrzepiająca rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Ale niebo już teraz zupełnie pociemniało, wiatr gwizdał jsk oszalały, a gałęzie drzew gięły się aż do samej ziemi. — Jak wam się zdaje — spytała niepewnym szeptem Amanda — co to właściwie było, co tam słyszeliśmy? —¦ Pewnie zwyczajna sowa — odparł szorstko Obi. — A co ty myślisz, James? — Chyba tak — potwierdziłem beztrosko. A swoją drogą, cokolwiek to było, odczuwałem' ulgę, że już stamtąd wyszliśmy. Obi rzucił na mnie dziwne spojrzenie, ale nic więcej nie powiedziałem. Jeżeli sobie chce myśleć, że to była po prostu sowa, nie mam nic przeciw temu. Co do mnie, byłem pewien, że to coś zupełnie innego, choć nie wiedziałem dokładnie co. Wreszcie wszyscy troje pobiegliśmy pędem, a psy popędziły tuż za nami. Zatrzymaliśmy się dopiero na progu domu. 8 Białe płatki Zaczęło się to tego samego wieczoru, wkrótce po kolacji. Biegaliśmy od okna do okna, aby się temu przyjrzeć. Gęste, białe płatki bezustannie spadały na ziemię. Po krótkim czasie trawnik, dróżka i wszystkie łąki dokoła domu pokryte były bielą. Drzewa wyglądały dziwnie i trochę cudownie, jak gdyby płynęły w powietrzu. A wiatr dął bez przerwy. — Jak myślicie — wołała z zachwytem Amanda — czy będziemy zasypani śniegiem? To byłoby zupełnie tak, jak w wierszu Longfellowa *. — Zdaje się, że Whittiera ** — poprawił ją suchym tonem wuj 01iver. Amanda zaczerwieniła się, ale nie dłużej niż na sekundę. — Tak czy owak — dodał wuj Ołiver — mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. I bez tego mamy dosyć kłopotów. A James musi być w domu jutro wieczorem. — Mógłbym sobie darować jeden dzień szkoły — odpowiedziałem może trochę ze zbyt wielkim zapałem. Obi i ja spojrzeliśmy po sobie, a potem pełni nadziei przycisnęliśmy nosy do zimnych szyb spodziewając się, że będą naprawdę zaspy. Ciocia Klara z niepokojem zmarszczyła brwi. * Longfellow Henry Wadsworth (1807—1882) — sławny poeta amerykański. ** Whittier John Greenleaf (1807—1892) — znany poeta amerykański, twórca poematu „Zasypani śniegiem". 67 __ Czy sądzisz, że naprawdę możemy być zasypani śniegiem? — spytała wuja 01ivera. Ten roześmiał się ufnie. __ podobne rzeczy teraz się nie zdarzają. Odeszliśmy daleko od czasów Whittiera. — W każdym razie — powiedziała ciocia Klara jakby do siebie — cieszę się, że wczoraj porobiłam wszystkie zakupy w miasteczku. W lodówce jest dosyć zapasów na tydzień. — Jeżeli to cię rzeczywiście obchodzi — powiedział wuj Oli-ver — możemy posłuchać radia: jakie są wiadomości o pogodzie. — Ale to nic nie zmieni, nawet jeżeli będziemy słuchać, prawda? Wuj 01iver spojrzał na nią porozumiewawczo i zapewnił, że istotnie od słuchania nic się nie zmieni. Na kominku w salonie płonęły smolne szczapy, a białe płatki wciąż padały za oknem. Zyglinda leżała tuż przed kominkiem i ciężko wzdychała. W tej samej chwili zjawiła się z kuchni pani MacMinnies z dzbankiem kakao i pokaźnym stosem ciasteczek. Wszystkim nam było zacisznie i miło aż do chwili, kiedy pomyśleliśmy sobie, że Maggie jest na dworze. Spojrzeliśmy przez zamglone szyby i zobaczyliśmy, jak uganiała się wśród śnieżnych zasp z pyskiem pokrytym płatkami śniegu. — Wygląda jak wilk — powiedział Obi. — Wilk-wilkołak — wtrąciłem z lekkim dreszczem. — Wygląda zupełnie jak zjawa — powiedziała Amanda. — Może namówimy ją, żeby weszła do domu? Z pewnością będzie jej dobrze przy kominku. Poszliśmy więc wszyscy do frontowych drzwi i zaczęliśmy wołać. Ale nic z tego. Zwariowane psisko nie zwracało na nas więcej uwagi, jakbyśmy to my byli widmami. W końcu więc musieliśmy dać spokój, zwłaszcza że wuj 01iver wołał, że napuszczamy do domu zimnego powietrza, a opał drogo kosztuje. Ciocia Klara zajęta była całym stosem firanek, a pani MacMinnies miała na nosie okulary, co znaczyło, że zabiera się do cerowania. Wuj 01iver mrugał oczyma i dobrotliwie zacierał ręce, proponując rozpoczęcie jakiejś gry. — Nie możemy zabierać się teraz do żadnych gier — odrzekła ciocia Klara. — Już pora spać. 68 — Ale dzisiaj sobota — prosiła Amanda. — Więc ostateczniet.. — Niech zostaną dzisiaj trochę dłużej — powiedział wuj Oli-ver. — Na kominku wciąż dobrze się pali, więc korzystajmy z ognia, póki trwa. Zresztą nie możemy pójść na górę, zanim nie wygaśnie. — No cóż — odparła ciocia Klara, wyraźnie dając za wygraną. — Ja chcę słuchać bajek — zakomenderowała Dzidzia. Wuj 01iver rozejrzał się dokoła. Tym razem pomysł Dzidzi spotkał się z powszechnym uznaniem. — Zastanówmy się wobec tego, o czym to będzie — powiedział wuj 01iver stając na środku salonu. — Pamiętam, że dziś rano rozpakowałem kilka książek dla dzieci. — A czy nie możemy sobie opowiadać bajek — spytała Amanda — zamiast po prostu czytać? — Tak, tak — podtrzymał ją skwapliwie Obi. — Możemy na przykład opowiadać sobie historie o duchach. — Obi, co też ty! — zawołała ciocia Klara z wymownym spojrzeniem w stronę Dzidzi. — Nie mów tak, mamo — wtrąciła Dzidzia. — Ja właśnie chcę słuchać o duchach, czarownicach i rozmaitych takich rzeczach. — Niech was Bóg broni! — wykrzyknęła pani MacMinnies unosząc oczy sponad roboty. — Nasłuchałam się tego dosyć za młodu po tamtej stronie wody. Moja babunia, Panie, świeć nad jej duszą, zawsze opowiadała nam, jak słyszała elfy zapowiadające, że ktoś w domu umrze. Oczy Amandy zapłonęły jak zawsze, kiedy usłyszy o czymś tajemniczym i poetyckim. — Niech nam pani opowie, pani MacMinnies. Pani MacMinnies odgryzła długą, czarną nitkę. —¦ Niewiele jest do powiedzenia — odparła rzeczowo. — Elfy przychodzą i jęczą pod oknami domu nocą, kiedy ktoś tam ma umrzeć. Wyjaśnienie nikogo z nas nie zadowoliło. — Ale co to za stwory? — spytaliśmy. —. Bóg jeden wie — wyjaśniła pani MacMinnies wzruszając ramionami. — Jedni mówią, że to są duchy, które wyglądają jak piękne panie i przez cały czas czeszą sobie włosy. A pokazują się zawsze komuś z rodziny, w której ma ktoś umrzeć. 69 Oczy Amandy zrobiły się wielkie jak spodeczki. __ Czy pani sama widziała je, czy słyszała, pani MacMinnies? Pani MacMinnies spojrzała na Amandę ze zdziwieniem. — ja? — spytała. — Skąd! Nie było już ich wcale, kiedy byłam mała. W każdym razie nie w Liverpoolu, gdzie się urodziłam. — Ale pani babunia... — zaczął Obi. — Babunia wychowała się w Irlandii — odparła kategorycznie pani MacMinnies. — Tam było wszystko inaczej. A prócz tego babunia umarła już bardzo dawno. Wszyscy umilkli. Słychać było tylko trzaskanie ognia na kominku i od czasu do czasu tryskały z niego iskry. Poza tym w pokoju było zupełnie cicho. — Słuchajcie! — szepnęła nagle Amanda. Wszyscy z niepokojem zaczęliśmy nasłuchiwać. W ciszy wieczoru rozróżnić można było jakiś dziwny dźwięk. Brzmiało to zupełnie tak, jakby ktoś jęczał w śnieżnej zamieci tuż pod oknami. Nie wstydzę się przyznać, że przejęło mnie to dreszczem. Mógłbym w tej chwili przysiąc, że to jeden z dawnych irlandzkich elfów krąży po nocy, aby nas ostrzec o czymś okropnym, co ma się zdarzyć. Pani MacMinnies uniosła oczy do sufitu i pospiesznie się przeżegnała. Nagle w pokoju rozległ się głośny śmiech wuja 01ivera. — Na miłość boską — powiedział — przecież to tylko Maggie. — Amanda — odezwała się ciocia Klara, a rumieńce wróciły jej na policzki. — Przy twojej wyobraźni... Wtedy wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. — Kiedy już o tym mówimy — odezwał się z wolna wuj Oli-ver — przypominam sobie, co opowiadano, kiedy byłem chłopcem. Była to historia o duchu myśliwskiego psa. Irlandzkiego setera — dodał uśmiechając się w kierunku pani MacMinnies. Pani MacMinnies tylko odchrząknęła i zajęła się cerowaniem. Amanda, Obi i ja rzuciliśmy się na ziemię tuż obok wuja. — Opowiedz, jak to było, tatku —. poprosiła Amanda. — Działo się to w Maine, dokąd jeździliśmy każdego lata. Był tam taki osobnik, który się zjawiał zawsze, ilekroć my, chłopcy, rozpalaliśmy ognisko na wybrzeżu. Był to prawdziwy bajarz, ten stary Dwight, i w jego opowiadaniach zawsze było coś, co kazało 70 myśleć, że nie są one tylko płodem jego wyobraźni. Otóż stary Dwight lubił bardzo polować na ptaki. A miał parę wspaniałych seterów. Pamiętam je jak dziś: nazywały się Tom i Kopacz. Były naszymi ulubieńcami. Pewnego wieczoru, kiedy ogniska już zgasły, Dwight powiedział: „Tak, to prawda, to są wspaniałe psy i mają doskonały węch. Ale żaden z nich nie może się równać ze starą Josie. Bo Josie uratowała mi życie. A dziwne w tym wszystkim było to, że cała rzecz zdarzyła się, kiedy już nie żyła". Naturalnie musieliśmy wiedzieć, jak to się stało. Stary Dwight poskrobał się poprzez spłowiała koszulę. „Nawet jeżeli opowiem wam, na pewno mi nie uwierzycie". Oczywiście obiecaliśmy wszyscy, że uwierzymy jego opowiadaniu, choćby było nie wiem jak nieprawdopodobne. I wtedy opowiedział nam swoją historię. Jak się okazuje, Josie była najlepszym myśliwskim psem w całej wsi. Miała najlepszy węch i najprzyjemniejszy sposób bycia ze wszystkich seterów, jakie Dwight wychował. Zawsze byli razem. Bez względu na to, dokąd szedł stary Dwight, Josie towarzyszyła mu jak mahoniowy cień. Aż pewnego dnia przejechał ją jakiś wariat. I taki był koniec Josie. Oczywiście nie całkowity. Bo stary Dwight nie chciał już mieć później żadnego innego psa. Nie miał nawet ochoty polować na ptaki. Zawiesił strzelbę na ścianie nad swoim łóżkiem i starał się o wszystkim zapomnieć. Pewnego dnia — przypomniał sobie później, że było to dokładnie w rok po tym, jak Josie została zabita — stary Dwight leżał na łóżku i starał się zdrzemnąć. Ale nie potrafił zamknąć oczu. Był jasny, jesienny dzień, liście opadły, a ptaki tego roku były bardzo tłuste. Stary Dwight czuł jakiś dziwny niepokój. Było to tak — tłumaczył — jakby coś w lasach i na bagniskach za wioską nawoływało, aby wyjść na zimną, jesienną pogodę. Wreszcie nie mógł tego wytrzymać. Zdjął strzelbę ze ściany, włożył czerwony kubrak i wyszedł. Zdawało mu się, że słyszy, jak jakiś pies woła go z daleka, gdzieś ze środka bagniska. I nie mógł to być żaden inny pies, tylko Josie. Stary Dwight myślał, naturalnie, że po prostu zwariował. Mimo to poszedł za głosem. Po niedługim czasie zdał sobie^ sprawę, że chociaż dobrze zna bagna, musiał jednak zabłą-dzfć.'Nie mógł znaleźć drogi powrotnej. A w którąkolwiek stronę się zwrócił, trzęsawisko stawało się coraz głębsze. Wiadomo, że bagna są tam zdradzieckie. Niejeden już lekkomyślny myśliwy 71 został wydobyty stamtąd, zatopiony w bagnie i zamarznięty na 'cość. Wreszcie stary Dwight doszedł do wniosku, że jest stracony. Me wydało mu się, że w dalszym ciągu słyszy szczekanie Josie. Nie wierzył, by to było możliwe, ale pomyślał, że warto spróbować, więc na dawny sposób gwizdnął na psa. — No i co? — spytał z przejęciem Obi, który nie chciał przerywać opowiadania wuja, ale równocześnie nie mógł usiedzieć cicho. — No i wtedy — powiedział wuj 01iver — Josie przybiegła do niego. Stanęła przy nim i polizała go po ręku; Spytaliśmy, czy Dwight był pewien, że to Josie, a Dwight uroczyście pokiwał głową. „Skóra zwisała na niej trochę — powiedział — ale to była z pewnością Josie". I wtedy Josie go poprowadziła, a stary Dwight znalazł bezpieczną drogę z bagniska. Równocześnie zajęli się polowaniem, jak za dawnych dni. Skończyło się to na upolowaniu paru tłustych przepiórek. A kiedy już zaczęło świtać, Josie zaprowadziła starego Dwighta aż do bramy jego domu, pomachała ogonem i znikła, znikła całkiem, jakby wyparowała w powietrze. — I odtąd już jej więcej nie widziano? — W każdym razie stary Dwight więcej już nigdy jej nie widział. Wpatrywaliśmy się w ogień, rozmyślając o opowiadaniu. — Nigdy mi o tym nie mówiłeś — cichym głosem powiedziała ciocia Klara. — Musiałem widocznie zapomnieć. Lata już minęły, odkąd stary Dwight i jego pies przyszli mi na myśl. Przypuszczam, że przypomniałem sobie o tym z powodu szczekania Maggie. Robota pani MacMinnies spoczywała bezczynnie na jej kolanach. — Pamiętam zdarzenie z pewnym księdzem — powiedziała z dziwnym wyrazem twarzy. — Tylko nie zapominajcie — dodała — że to była jedna z opowieści mojej babuni. Babunia miała wtedy to, co nazywano „drugim wzrokiem", i wszystkie historie o duchach i elfach znaczyły dla niej tyle, co wiadomości w gazecie. Przez chwilę pani MacMinnies milczała i spoglądała przed siebie. Wyglądało to tak, jakby nie była już z nami, tylko wpatrywała się w twarz swojej babki. Wreszcie gwałtownie potrząsnęła głową. 72 —' Był taki stary ksiądz, nazywał się ksiądz Scanlon, którego znała babunia. Nie jestem tego pewna, ale zdaje się, że był proboszczem we wsi, gdzie babcia się urodziła i wyrosła. Ksiądz Scanlon był bardzo uczony i, jeżeli wierzyć babuni, znał język celtycki, łacinę, grekę i hebrajski Ale pewnego dnia, mimo swojej mądrości i świątobliwości, staruszek umarł. Urządzono mu wspaniały pogrzeb, bo wszyscy go kochali, bowiem oprócz mądrości odznaczał się wielką dobrocią. Po jego śmierci przyjechał na jego miejsce młody ksiądz z Belfastu. Biedaczyna, zajął miejsce zupełnie sobie obce, ale czekały go jeszcze gorsze rzeczy. Każdego wieczoru, kiedy kładł się spać, ukazywała mu się dziwna rzecz. Było to jakby światło płynące z pochodni palącej się w innym świecie, a oświetlające półki,na książki starego księdza. Młody ksiądz nie odczuwał strachu, bo przecież w seminarium uczą właśnie rzeczy zaświatowych, ale bardzo się temu dziwił. Patrzył na wszystko bez zmrużenia oczu i odmawiał „Ojcze Nasz" i „Zdrowaś Maria", ale światło nie ruszało się z miejsca. Nawet kiedy zapalał lampę przy łóżku, światło nie przestawało płonąć. I tak się działo jedna noc po drugiej. Młody ksiądz zbadał wszystkie lampy, ale wszystkie były w porządku. Zapuścił zasłony w oknach, żeby nikt nie mógł świecić z zewnątrz, krótko mówiąc zrobił wszystko, co tylko można. Po pewnym czasie stało się to dla niego strasznym umęczeniem, bo nie mieściło się w ramach nauk, jakie odebrał w seminarium. Sam już nie wiedział, co robić. Wezwał nawet biskupa, ale bez skutku; wiadomość o dziwnym świetle rozeszła się po całej okolicy i ze wszystkich stron zaczęli zjeżdżać księża, aby je obejrzeć. Wioska zrobiła się sławna, ale nic to proboszczowi nie pomogło. Pewnej nocy, kiedy młody ksiądz nie mógł zasnąć przyglądając się światłu, świecącemu znikąd na książki księdza Scanlona, wstał z łóżka, tak jak w nim leżał, w nocnej koszuli i boso. Przejrzał po kolei wszystkie, jakie były, książki hebrajskie, celtyckie, łacińskie i greckie, strona po stronie. Kiedy doszedł do ostatniej książki, przekonał się, że jest to brewiarz, który stary ksiądz Scanlon czytał tuż przed śmiercią. I w tej właśnie książce, ułożone między okładką i ostatnią stroną, leżały dwa banknoty funtowe z listem zawierającym prośbę o dziesięć mszy za zmarłego. Ksiądz Scanlon musiał to otrzymać, ale umarł, nim zdążył odprawić msze. Wtedy młody ksiądz bez 73 chwili namysłu odprawił wszystkie msze i od tego czasu nie było już żadnego światła na książkach. Pani MacMinnies umilkła. — Widzicie więc, że jak mówiła moja babunia, nie każdy duch przychodzi wyrządzać szkodę. Są takie, które zjawiają się z całą życzliwością, aby upewnić się, że ich dzieło zostało dokonane, a biedne dusze zmarłych mogą spoczywać w pokoju. Milczenie, jakie zapadło po opowieści pani MacMinnies, przerwała ciocia Klara. Byliśmy wszyscy pewni, że zmieni po prostu temat i zacznie z nami rozmawiać o czymś zupełnie innym ze względu na obecność Dzidzi. Zamiast tego ciocia powiedziała po prostu: — Znam historię o przyjaznym duchu. Podobno jest to historia prawdziwa — dodała marszcząc brwi — choć w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją słyszałam. — Nic nie szkodzi, powiedz nam, Klaro — poprosił wuj 01iver. — Jak wam wiadomo — zaczęła ciocia Klara z uśmiechem — nie bardzo umiem opowiadać historie. Nie jestem pisarką i nie jestem Irlandką. Ale postaram się. Chodzi o historię o nawiedzanym domku farmerskim. Wszystkich nas przeszedł dreszcz oczekiwania i przysunęliśmy się do krzesła cioci Klary.. — Jak wam wiadomo, większość nawiedzanych domów ma duchy, które pobrzękują kajdanami albo ściągają ze śpiących kołdry czy rzucają talerzami w powietrze. Amanda, podniecona, krzyknęła: — Jak w „Wichrowych wzgórzach", kiedy... Obi uciszył ją lekkim kuksańcem. — Ale to będzie historia o innym zupełnie duchu — ciągnęła ciocia Klara. — Historia o człowieku, który miał farmę i bardzo ją kochał. Nie pamiętam nawet jego nazwiska, ale powiedzmy, że nazywał się Brown. —¦ Niezbyt oryginalne nazwisko, moja droga — zauważył krytycznie wuj OHver. Ciocia Klara zacisnęła usta. Wuj OHver skłonił się jak gdyby ją przepraszając i pozwolił mówić jej dalej. — Brown pracował jak niewolnik dniem i nocą, aby swoją farmę uczynić najpiękniejszą w całej okolicy. Pracował tak ciężko, 74 w oborze i ogrodzie, że wreszcie dostał zapalenia płuc. Na łożu śmierci powiedział swojej żonie, aby nigdy ta farma nie wyszła z rąk jego rodziny. Postanowił sobie, że przejdzie ona w ręce jego dzieci. „A jeżeli ją sprzedasz — powiedział.— wrócę i będę nawiedzał tego, kto farmę kupi". To były jego ostatnie słowa. Wdowa robiła wszystko, a'by utrzymać fatmę, ale nie było to rzeczą łatwą. Dzieci były za małe, aby stanowiły dla niej pomoc, a nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie parobka, musiała więc po prostu farmę sprzedać. Miała chętnych nabywców w osobie młodego małżeństwa i wreszcie dogadała się z nimi. W chwili kiedy podpisywała akt sprzedaży farmy młodemu małżeństwu, przypomniała sobie ostatnie słowa nieboszczyka męża. Poczuła dreszcz, ale nie wierzyła w duchy i nawiedzenia, a zresztą było już za późno na wszelkie namysły. Nic więc nie rzekłszy przyjęła pieniądze, spakowała rzeczy i wyjechała razem z dziećmi do miasta. Z początku młodemu małżeństwu powodziło się wcale dobrze. Nabywca był człowiekiem pracowitym i naprawdę lubił swoją ciemię. Wkrótce więc wszystko wyglądało tak jak za czasów, kiedy żył pan Brown. Wtedy właśnie młodemu małżeństwu urodził się synek. W dniu, kiedy mąż przywiózł żonę z dzieckiem do domu ze szpitala, pozostała ona przez chwilę sama w kuchni, gdy jakaś twarz ukazała się w oknie. Kobieta była rozsądna, więc wcale się nie przestraszyła. Twarz uśmiechnęła się do niej przyjaźnie, a kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi. Wtedy twarz znikła. Kiedy mąż wrócił ze stodoły, żona go spytała: „Czy nie wiesz przypadkiem, kto zaglądał do okna? Robił bardzo miłe wrażenie". Mąż spojrzał na nią ze zdziwieniem. „Nie widziałem nikogo w tych stronach — powiedział — nawet żadnego włóczęgi. Musisz być zmęczona. Lepiej pójdź na górę i połóż się". Żona jednak upierała się, że najwyraźniej kogoś zobaczyła. Następnego dnia, o tej samej porze, kiedy karmiła dziecko, twarz ukazała się znowu i znów się uśmiechnęła tak szczerym, przyjaznym uśmiechem, że kobiecie nie przyszło na myśl, by zawołać męża. Po prostu uśmiechnęła się w odpowiedzi. A wtedy tamten człowiek zrobił jej jakby znak. Z początku nie mogła zrozumieć, czego chce, ale człowiek w oknie powtarzał swój znak, aż wreszcie kobieta zrozumiała, że chce zobaczyć dziecko. Uniosła więc niemowlę, pokazała mu i człowiek zdawał się zadowolony 75 Uśmiechnął się ponownie, skinął głową i odszedł. A od tego czasu nie widziała już jego twarzy w oknie. Ale po tygodniu zdarzyła się bardzo dziwna rzecz. Młode małżeństwo postanowiło, że skoro wszystko idzie tak dobrze i mają małe dziecko, trzeba wydać przyjęcie w dniu chrzcin maleństwa. Zaproszono krewnych z obydwu stron, a także mnóstwo sąsiadów. I kiedy wszyscy wrócili z kościoła, urządzono na trawniku wielki festyn. Goście bawili się doskonale, jedli, plotkowali i grali w różne gry. A przed samym zakończeniem przyjęcia utworzyli grupę przed frontem domu, a fotograf zrobił zdjęcie. Kiedy zaś zdjęcie zostało wywołane, widać było w jednym z okien domu uśmiechniętą twarz mężczyzny. Był to ten sam człowiek, który ukazał się młodej żonie, a sąsiedzi natychmiast go rozpoznali. — To był pan Brown! — zawołała Amanda. Ciocia Klara skinęła głową. W tym momencie szeroko otwarliśmy oczy. Zastanawialiśmy się nad tym wszystkim i moglibyśmy aż do samego rana słuchać opowiadań o duchach i nawiedzeniach. Ale ogień wygasał i wuj 01iver spojrzał na zegarek. — Czas do łóżka — powiedział. Wiedzieliśmy wszyscy, że tym razem nie można już dalej przykrej chwili odkładać. Wstaliśmy z podłogi — Amanda, Obi, Dzidzia i ja — i zaczęliśmy się przeciągać. Czułem, że noga mi zupełnie ścierpła. Amanda podbiegła do okna. — Dalej sypie śnieg —obwieściła — jeszcze bardziej niż przedtem. A Maggie wciąż biega dokoła bramy. Biedaczka, nie można jej tak zostawić. Pani MacMinnies nic nie powiedziała. Wyszła tylko do kuchni, a myśmy poszli za nią w nadziei, że może będzie więcej ciasteczek. Ale pani MacMinnies nie myślała wcale o ciasteczkach. Otworzyła drzwi ganku i poczuliśmy ostry podmuch wiatru. Pani MacMinnies stała na ganku z rękami na biodrach. Ostrym, wyraźnym głosem powiedziała jedno tylko słowo: — Maggie. Maggie zatrzymała się. 76 — Chodź teraz do domu, wariatko — powiedziała pani MacMinnies. Maggie nie ruszała się z miejsca. Śnieg sięgał jej już do piersi. Spojrzała niepewnie na panią MacMinnies. Wyglądała jak bałwa-* nek śnieżny, cała biała, tylko jej oczy płonęły jak węgielki odbijające światło padające z kuchni. — Słyszałaś, Maggie? — powtórzyła stanowczo pani MacMinnies. — Nie mogę tu stać całą noc i marznąć. Musisz się zdecydować: wejść albo zostać na dworze. Ku naszemu najwyższemu zdumieniu Maggie ruszyła w stronę domu, wgramoliła się na schodki i zatrzymała we drzwiach. Potem skierowała się w stronę sieni. Przez chwilę stała tam niepewnie, aż wreszcie obróciła się kilka razy dokoła samej siebie i położyła się na okrągłej wycieraczce leżącej pośrodku sieni. Pani MacMinnies zamknęła drzwi kuchenne i zatrzasnęła zamek. —i Tak będzie chyba lepiej — powiedziała widząc, że wszyscy jesteśmy w nią wpatrzeni. — A teraz — dodała — idźcie wreszcie do łóżek i dajcie jej spokój, dopóki się nie przyzwyczai. Teraz kiedy jest w domu, nie trzeba jej straszyć. — Ale jak pani... — zdziwiła się Amanda. — Nie twój interes — odparła surowo pani MacMinnies. — Marsz wszyscy na górę, do łóżek! Powędrowaliśmy do naszych pokoi, starając się z daleka obchodzić Maggie. W świeżo pomalowanej sieni wyglądała dziwnie i trochę dziko, kiedy śnieg spływał z niej całymi potokami. Nie miała nawet sił, żeby się otrząsnąć. Słyszeliśmy jeszcze, jak pani MacMinnies mówiła cioci Klarze, aby nie martwiła się o mokre plamy, bo zajmie się tym z samego rana. Byliśmy już u szczytu schodków, kiedy Dzidzia nagle przypomniała sobie Zyglindę. Zyglinda zawsze spała na starej poduszce, tuż przy łóżku Dzidzi. — Zyglinda! — krzyknęła Dzidzia. Ale w odpowiedzi na to wołanie nie dał się słyszeć tupot nóg Zyglindy. — Zyglinda! — znów zawołała Dzidzia. — Chodź w tej chwili spać! Ale wyglądało na to, że Zyglinda wcale jej nie słyszała. Dzidzia tupnęła nóżką. Mimo to nie było śladu Zyglindy. Przechyliliśmy się przez poręcz schodów i spojrzeliśmy w dół. Zyglinda ułożyła się zwinięta w kłębek tuż obok Maggie. Nie zwracała najmniejszej uwagi na Dzidzię. Nic nie mogło jej ruszyć z miejsca. Nie było na to rady. 78 Dzidzia była bardzo uparta, ale Zyglinda jeszcze bardziej. Wreszcie z pomocą cioci Klary uspokoiliśmy jakoś Dzidzię. Potem już nie marnowaliśmy czasu, powiedzieliśmy sobie dobranoc, wyczyściliśmy zęby i rozebraliśmy się szybko. Popędziłem do mego pokoju, Było zimno. Skoczyłem do łóżka. Zęby mi szczękały Szyby okien były tak oblodzone, że niewiele było przez nie widać. Gałęzie, ciężkie od śniegu, uderzały w okno, jak gdyby podawały jakąś wiadomość. Owinąłem się szczelnie kołdrą. Nie miałem bynajmniej ochoty, aby jakieś duchy ściągnęły ją ze mnie podczas snu, $9\* \ 9 Yeti / « * Nie jestem już pewien, kto mnie zbudził. Zdaje się, że to Obi i Amanda pędząc przez sień do łazienki. W chwilę potem Obi uderzał pięściami w moje drzwi i krzyczał coś o postawieniu największego bałwana na świecie. Otworzyłem oczy, a potem szybko je zamknąłem. Musiałem tak zrobić. Potem otworzyłem je znowu bardzo powoli. Światło w pokoju bez zasłon było wprost oślepiające. Samo patrzenie po prostu bolało. Musiałem raz po raz przecierać oczy, żeby się do tego przyzwyczaić. Mimo to nie mogłem się pozbyć uczucia dziwnego zdenerwowania. Wszystko było białe. Zupełnie jakby w ciągu nocy Głogowe Wzgórze przemieniło się w ogromny tort pokryty cukrem lodowym, a słońce świeciło tak mocno, że wszystko błyszczało. Nawet kiedy oczy przywykły do tej bieli, trudno było powstrzymać się do ich mrużenia. Wstałem owinięty w kołdrę i podszedłem do okna. Wszystko, jak okiem sięgnąć, pokrywał śnieg: drzewa, zabudowania, stodołę, krzaki, słowem wszystko. Wyglądało to na zupełnie inne miejsce. Gdzieś daleko, na szczycie wzgórza, za domem, widać było coś bardzo błyszczącego, jak małe urodzinowe świeczki. Dopiero po chwili zrozumiałem, że są to czerwone czubki sumaków obsypanych aż po wierzchołek śniegiem. A najdziwniejsza w tym wszystkim była cisza. Trudno wprost wyobrazić sobie, jak było cicho 80 teraz, kiedy wiatr ustal. Uiszę ??? wprost siycnac. w.ygicłucuu to tak dziwnie, jakby się oglądało niemy film. Można polegać na moim słowie: ten śnieżny niedzielny poranek na Głogowym Wzgórzu był wprost nadzwyczajny. Nie chciałem tracić ani chwili. Ubrałem się, umyłem twarz, przesunąłem palcami po włosach i popędziłem na dół. Pierwszą żywą istotą, jaką zobaczyłem, była Maggie przytulona do swojej wycieraczki jakby do łodzi ratunkowej. A Zyglinda sterczała tuż u jej boku. Kiedy Maggie mnie zobaczyła, poruszyła się niespokojnie i lekko warknęła, ale uspokoiłem ją, dając znak, że nie będę się zbytnio zbliżał. Słychać było radio puszczone w kuchni. Obi i Amanda czekali już tam, całkowicie ubrani i z wyrazem zdenerwowania na twarzach. Tak samo zdenerwowana była Dzidzia. Domyśliłem się, że wynikało to z niewierności Zyglindy. Ciocia Klara i wuj OHver nie zeszli jeszcze z góry. Pani MacMinnies bez słowa podała nam śniadanie. — Czy coś się stało, proszę pani? — spytałem. Amanda i Obi dawali mi znaki, żebym siedział cicho, ale zauważyłem to zbyt późno. — Czy coś się stało? — powtórzyła pani MacMinnies głosem wypranym z wszelkiej pogody; głosem tak zimnym, jak krajobraz za oknem. — Posłuchaj tylko radia, jeśli chcesz wiedzieć, co się stało. Zacząłem słuchać. Kończył się komunikat o pogodzie, ale zdołałem dosłyszeć samo zakończenie: „...Przed końcem dnia należy spodziewać się dalszych opadów, co najmniej kilku cali. Według ostatnich wiadomości burza śnieżna trwać będzie także po południu. Ostrzega się kierowców, aby nie wyjeżdżali za miasto. Niektóre drogi zostały częściowo oczyszczone, jednakże padający śnieg porobił nowe zaspy, zwłaszcza na licznych drogach bocznych. Dalsze komunikaty o pogodzie i warunkach drogowych podawane będą przez radio co godzinę. Prosimy słuchać rozwoju wydarzeń z naszej stacji. A teraz przechodzimy do nadawania muzyki popularnej w wykonaniu Hot Rod Boys". Pani MacMinnies ostrym ruchem zamknęła odbiornik. — Masz ci los! — sarknęła zaciskając usta. — Z tego potwornego miejsca nie można się wydostać nawet na mszę niedzielną. ? — Widmo... 81 — przynajmniej — wtrąciła Dzidzia — nie będę musiała iść do szkółki niedzielnej, z czego się bardzo cieszę. Panj MacMinnies z hałasem postawiła na stole butelkę mleka. Spojrzała na Dzidzię uważnie i z oburzeniem. — Nie chcę słyszeć nic podobnego. Jeżeli nie pójdziesz do szkoły, to jak możesz spodziewać się dostać do nieba? — Ja wcale nie chcę się dostać do nieba — potrząsnęła lokami Dzidzia. — A to dlaczego, jeśli wolno wiedzieć? _ oczy pani MacMinnies w jej kościstej twarzy stały się wąziutkie. — Bo to męczące — pisnęła Dzidzia. — Taka fura gwiazd. Amanda zaczęła chichotać, ale uciszyło ją jedno spojrzenie pani MacMinnies. Dzidzia pokazała Amandzie język, a potem pośpiesznie ukryła twarz za kubkami z mlekiem, nim pani MacMinnies zdążyła ją zobaczyć. Chciałem się także roześmiać, ale nie miałem odwagi. Atmosfera była zbyt naładowana elektrycznością. Odwróciłem się więc w kierunku okna. — Ojej! — zawołałem. Słońce schowało się już za chmurami. Niebo było posępne, szare i ołowiane. Cały blask poranka nagle zniknął i widać było po prostu, jak wiatr się zrywa i unosi białe masy śniegu. Płatki padały coraz gęściej. Tym razem nie spływały jak czarodziejskie zjawisko, ale padały całymi grudami. Pani MacMinnies przypatrywała się temu posępnie. — Ano — powiedziała wreszcie, nie zwracając się do nikogo specjalnie — na co nie ma rady, to trzeba przetrzymać. Jak mówiła moja babunia: „Jeżeli przeżyjemy zimę, diabli nie wezmą nas w lecie". W milczeniu jedliśmy śniadanie. Już prawie kończyliśmy, kiedy z góry zeszli wuj 01iver i ciocia Klara. Wuj 01iver zacierał ręce. — No i jak wam się to podoba? — spytał pogodnie.__Wspaniały klimat dla morsów. Tego już było za dużo dla pani MacMinnies. Bez jednego słowa, ale z wielką godnością, wycofała się do swojego pokoju. ¦— Co jej się stało? — zagadnął wuj Ołiver. — Tu chodzi o kościół — wyjaśnił Obi. — Że nie może się tam dostać. 82 — Obawiam się, że James też nie będzie mógł dzisiaj wracać — dodała ze smutkiem ciocia Klara. — Słuchaliśmy radia w naszym pokoju i okazało się, że nawet gdybyśmy wydobyli samochód z garażu, czego nie możemy zrobić, i przejechali dróżkę, co jest niepodobieństwem, nie dalibyśmy rady dojechać do stacji, żeby złapać twój pociąg, James. — Nie dałoby się tego zrobić nawet przy pomocy śniegowych opon — oświadczył wuj 01iver — których zresztą nie mamy. W całej tej sprawie okazałem prawdziwą wielkoduszność. Powiedziałem, że doprawdy nie chcę nikomu sprawiać kłopotu i że w tych warunkach chętnie zostanę na czas nieokreślony na Głogowym Wzgórzu. —. Będziemy musieli zadzwonić do twego ojca i zawiadomić go — ciągnęła ciocia Klara tonem jak najbardziej odpowiedzialnym i ciotkowym. Spojrzała na zegar kuchenny. ¦— Czy myślisz, że jeszcze za wcześnie dzwonić? Ostatecznie, jest niedziela rano. — Papa nie będzie miał pretensji — zapewniłem. — Zwykle już nie śpi o tej porze i rozwiązuje niedzielne krzyżówki. Zadzwoniliśmy więc do Staruszka. Ja mówiłem pierwszy. Okazał się dość pogodny. Kiedy powiedziałem mu, jak sytuacja tutaj wygląda, oświadczył: — Tutaj też trochę pada. Ale kursuje pełno taksówek. W ten czy inny sposób powinieneś dostać się do domu. Zapewniłem go, że chciałbym, aby pomówił z ciocią Klarą. — Tutaj śnieg jest naprawdę głęboki — powiedziała. — A nasza dróżka ma prawie pół mili długości. Jest zupełnie zasypana. Nie wiemy nawet, czy pług nadejdzie dziś wieczorem. — Ach — odparł Staruszek — wnioskuję z tego, że James będzie musiał opuścić jeden dzień w szkole. Starałem się przybrać odpowiednio smutny ton. — Wyślijcie go po prostu jutro rano, jak tylko będzie można, dobrze, Klaro? Boję się, że do tego czasu zacznie mi go brakować — powiedział Staruszek. — Widzę, niestety, Jim, że nie orientujesz się, jak to tutaj wygląda — odparła ciocia Klara. — Może lepiej 01iver porozmawia z tobą. Wuj 01iver przejął z kolei słuchawkę. 83 — Słuchaj, Jim, musisz zrozumieć, że jesteśmy na wsi — oświadczył. — Co?... Powiedziałem „na wsi" — mówił coraz głośniej. — Co, czy mnie słyszysz?... Przecież krzyczę, jak tylko mogę, a chodzi o to, że wcale nie wiemy, jak długo to potrwa... Powiedziałem, że tak jak to wygląda, trudno przewidzieć, jak długo będziemy zasypani... Co?... Nie, nie potrzeba, żebyś wysyłał konną policję... Słuchaj! Wyprawimy Jamesa do domu, jak tylko to będzie możliwe... I musimy kończyć, bo wiatr staje się coraz ostrzejszy... Co?... Nie słyszę, co mówisz... Powiedziałem, że cię nie słyszę. — Twarz jego straciła wszelki wyraz. Zwrócił się do cioci Klary: — Zdaje się, że odwiesił słuchawkę. — To jakoś nie wygląda na Jima. Zaczekaj, ja spróbuję z nim porozmawiać. — Wzięła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha. — Zdaje się, że jednak naprawdę odwiesił — powiedziała. — Jest zupełnie głucho. A może rozłączono nas przez pomyłkę? — Nacisnęła kilka razy widełki. — Centrala? Centrala! Boże Święty, chciałabym, żeby telefony czasem działały należycie. Zawsze rozłączają, kiedy się chce dalej mówić. — Może ja spróbuję na chwilę? — poprosił Obi. — Możesz spróbować. Jesteś przecież mechanikiem w rodzinie. Obi wziął ód cioci słuchawkę i przez chwilę słuchał uważnie. Następnie pokręcił parę razy tarczą. Wreszcie skinął głową i odłożył słuchawkę na widełki. A więc — spytał wuj 01iver unosząc brwi do góry — młody panie Bell*, jakie jest pańskie orzeczenie? — Telefon jest głuchy — obwieścił Obi. — Głuchy? — zawołała ciocia Klara. — Skąd znowu! — Zupełnie głuchy. Nieczynny! — Obi wskazał ręką na dwór. — Może zauważyliście, że na dworze jest burza. Musiała wywrócić słup czy coś takiego. — 01iver — ciocia Klara spojrzała z irytacją na męża. — Będą musieli zaraz to naprawić. Przypuśćmy, że któreś z dzieci zachoruje. Albo... — Uspokój się, Klaro — powiedział wuj 01iver. — W jaki sposób możemy im dać znać? I w jaki sposób mogą się tutaj dostać? * Bell Alexander Graham (1847—1922) — angielski wynalazca telefonu. 84 — Boże Święty! — krzyknęła ciocia Klara, nagle się załamując. — W takim razie jesteśmy naprawdę zasypani śniegiem. To znaczy, że jesteśmy bezsilni. — Spojrzała z rozpaczą na wuja 01ivera, a potem na nas. — Krótko mówiąc jesteśmy zupełnie odcięci od świata, prawda? Steraliśmy się wyglądać jak najmniej radośnie. — Zdaje się, że tak — odparł Obi. Obi, Amanda i ja spędziliśmy resztę poranka starając się czytać, ale żadna z książek, jakie braliśmy do rąk, nie mogła skupić naszej uwagi. Raz po raz odrywaliśmy się od długich stronic, aby zobaczyć, co też wyprawia pogoda. Śnieg sypał z nieba, i to tak gęsto, że mowy nie było o tym, aby nam pozwolono wyjść na dwór. Pani MacMinnies wróciła do kuchni, gdzie z ponurą miną zajęła się niedzielnym obiadem. Cioci Klarze i wujowi Oli-verowi też nie było wesoło. Wuj 01iver siedział w swoim gabinecie nad Halem Sterlingiem, a ciocia Klara też była gdzieś na górze. Na razie więc nie było ich wcale widać. Maggie trzymała się nadal swojej wycieraczki. Leżała na niej bardzo spokojnie, ale kiedy ktokolwiek zbliżał się, kuliła się nerwowo i mimo woli warczała. Co zaś do Zyglindy, to nic nie mogło jej oderwać od boku Maggie. Jedyną rozrywką, jaką zdołaliśmy znaleźć, była próba wytłumaczenia Dzidzi, że kiedy śnieg na dworze porobi naprawdę wysokie zaspy, niedźwiedzie, wilki i górskie lwy wyjdą ze swoich nor i węszyć będą po samotnych domach, szukając pożywienia. Ale Dzidzia nie dała się nastraszyć. — Poszczuję,na nich Zyglindę — oświadczyła. — Połkną Zyglindę jakby nigdy nic — powiedział jej Obi. — Przecież ten tłusty jamnik starczy im zaledwie na jeden kęs. — Niech no tylko spróbują — upierała się Dzidzia. — Z Zyglindy nic by nie zostało — twierdziła Amanda. — W jednej chwili, w ich paszczach i zębach, zamieniłaby się w kawałek surowego mięsa. — Widać było, że Amandę ponosi wyobraźnia. — Zwierzęta byłyby drapieżne, wygłodzone, ryczące, miałyby kły na wierzchu i wysunięte pazury, a ich żebra sterczałyby po prostu z głodu. Podkradałyby się i podkradały, a wreszcie rzuciłyby się na Zyglindę. 86 Dzidzia przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Amandę. Po czym zrobiła wielkie oczy, a dolna warga zaczęła jej drżeć. — Pójdę powiedzieć papie — oświadczyła. Musieliśmy więc uspokajać ją i zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Mimo to raz po raz popatrywała na nas podejrzliwie i musieliśmy znowu ją uspokajać. Po pewnej chwili nie mogliśmy sobie wybaczyć, żeśmy z nią w ogóle zaczęli. Trochę droczenia może być czasem zabawne, jeżeli ma się za ofiarę właściwą osobę. Ale trzeba dwa razy pomyśleć, zanim się zacznie coś takiego z Dzidzią. I właśnie w chwili, kiedy już nie mogliśmy znieść porania się z Dzidzią i tego, że musimy siedzieć wszyscy w domu, wiatr nagle ustał, sam z siebie. Śnieg przestał padać. Pokazało się słońce i wszystko znowu błyszczało, jakby posypane drogimi kamieniami. Obi skoczył na górę i wrócił otrzymawszy pozwolenie wuja OHvera, aby wyjść na dwór. W jednej chwili ubraliśmy się i znaleźli na śniegu. Kiedy tylko drzwi zostały otwarte, Maggie wyskoczyła przez nie jak korek z butelki, a Zyglinda za nią. Staliśmy wszyscy na ganku i patrzyliśmy, co psy będą robić. Było rzeczą naprawdę zabawną widzieć, jak przedzierają się przez zaspy z pyskami i oczodołami całymi w śniegu. Zyglinda wyglądała jak szalona. Nurkowała w śniegu, a potem wyskakiwała, by spojrzeć na Maggie. Następnie znów znikała pod powierzchnią, skąd wystawał tylko jej spiczasty ogonek, sterczący do góry jak zardzewiały gwóźdź. Wtedy przez zasypane drzwi ganku wybiegliśmy za psami w cudowny, biały śnieg. Obi krzyczał i pohukiwał. Amanda wydawała okrzyki poetyckiej ekstazy. Dzidzia piszczała i trzymała się Amandy. Ja natomiast nie robiłem nic z tego. Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo, mrużąc oczy. Nie chciałem nic robić, tylko być w samym centrum tego wszystkiego i wchłaniać w siebie całą rozkosz zimowej pogody. Chciałem patrzeć, smakować i wiedzieć, że to nie sen, tylko jawa. Bo nigdy w życiu nie widziałem takiego śniegu. Chcę powiedzieć, że nie widziałem prawdziwego śniegu, tylko brudne zwały zmiatane na ulicy i ładowane do ciężarówek Zakładu 87 Oczyszczania Miasta. Nie wiem, czy potrafię to dokładnie wyjaśnić, ale czułem się, jakbym był sam jeden z tą wspaniałą bielą dokoła. Chciałem, żeby zamilkły wszystkie inne głosy. Czułem się jak człowiek, który odkrył Alaskę, i ?i? chciałem, by to wrażenie zepsuły mi czyjeś rozmowy czy jakiekolwiek odgłosy. Było to zupełnie, jakbym znalazł się w samym środku nieba czy na środku morza albo wśród nieznanych części jakiejś pustyni. Dokoła nie widać było żadnego śladu kół ani jakiejś dróżki. Zabudowania były całkowicie pokryte śniegiem i nie widać było ich zarysów. Drzewa były ciężkie od śniegu, a góry poza Głogowym Wzgórzem wyglądały jak ogromne, białe chmury i ciągnęły się bez początku i końca, jak okiem sięgnąć. Było to wszystko wspaniałe, a ja znajdowałem się w samym tego środku. Wtem Obi chwycił mnie i pociągnął w śnieg. Od tej chwili nic nas już nie mogło powstrzymać. Szaleliśmy w śniegu jak dzicy Indianie czy obłąkani Eskimosi. Nie zatrzymaliśmy się nawet, aby porobić śnieżne kule. Rzucaliśmy tylko na siebie wielkie, puszyste zwały śniegu, przez który przedzieraliśmy się zanurzeni w nim powyżej bioder, potykaliśmy się, podnosili na nowo i zaczynaliśmy wszystko od początku. Czuliśmy, jak iśnieg topi się nam za kołnierzami i przenika przez kalosze. Było to wprost wspaniałe. Wtem zjawił się wuj 01iver w płaszczu, wełnianych rękawiczkach i otulony szalem. Stanął na frontowym ganku. — Wreszcie znalazłem to na samym spodzie piwnicy! — wykrzyknął ze iśmiechem i cisnął w śnieg dwie łopaty i starą miotłę. Zaczęliśmy wtedy odrzucać śnieg i zamiatać, ale właściwie trudno nam było przebić ścieżkę, bo śnieg był bardzo głęboki i zadziwiająco ciężki, kiedy próbowało się go ruszyć. Doszliśmy więc do wniosku, że wystarczy oczyścić ganki i zrobić rodzaj łączących je rowów strzeleckich. Kiedy to było gotowe, oczyściliśmy placyk poza wykopem, dostatecznie duży, aby zmieścił się na nim bałwan. Kiedy zaczęliśmy lepić bałwana, nie różnił się on od żadnego innego. Ale z każdą chwilą stawał się coraz większy. Wreszcie, aniśmy się spostrzegli, jak przed domem wyrósł nam olbrzym. Zaczęliśmy szukać dokoła i znaleźliśmy kilka niedużych kamieni 88 na guziki. Obi skoczył do domu i wybiegł ze starą szczotką, którą umieściliśmy bałwanowi na czubku głowy, co wyglądało, jakby miał siwe kudły. Na tym wszystkim Obi -postawił wiaderko, a ja wetknąłem miotłę w miejsce, które wyglądało jak zgięcie ramienia. Amanda wyrzeźbiła coś w rodzaju rysów twarzy, przez co bałwan wyglądał jeszcze bardziej na potwora, a Dzidzia zabawiała się, przylepiając na całej postaci małe kulki śnieżne, i twierdziła, że stanowi to rodzaj kurtki w grochy. Kiedy zrobiliśmy już wszystko, co było można, cofnęliśmy się i zaczęliśmy przyglądać się naszemu dziełu. — Wygląda jak strach na wróble! — wrzasnął Obi. — Co za potwór! — krzyknęła Amanda z radosnym dreszczem. — A teraz musimy go ochrzcić — pisnęła Dzidzia. Zaproponowałem, żeby go nazwać „Kolos z Głogowego Wzgórza". — Wcale nieźle — przyznał Obi. — Ale — upierała się Amanda — przecież to jest Yeti. Człowiek Śniegu. I tak już zostało. Podaliśmy sobie ręce i odtańczyliśmy wokół naszego Yeti taniec zwycięstwa, wrzeszcząc jak Mohikanie wokół więźnia o bladej twarzy. Maggie i Zyglinda przestały węszyć w śniegu, popatrywały na to wszystko zdziwione, a potem zaczęły biegać wokół nas, szczekając z przejęciem, zupełnie jakby postanowiły przyłączyć się do naszej zabawy. Tańczyliśmy i krzyczeli, aż wreszcie zabrakło nam tchu. Rzuciliśmy się w śnieg na wznak i leżeliśmy, ciężko dysząc, zupełnie wyczerpani, a Yeti, Człowiek Śniegu, rzucał na nas swój dziwaczny cień. Amanda chichotała sama do siebie, a my z Obim zasłoniliśmy oczy rękoma, bo słońce było tak jaskrawe, że nie można było wytrzymać jego blasku. Słyszeliśmy, jak obydwa psy ciężko dyszą, ale zdaje się nikt z nas nie zwracał uwagi na to, co robi Dzidzia. Przez chwilę panowała zupełna cisza. Patrzyłem na kolory, wciąż zmieniające się pod moimi przymkniętymi powiekami. Czułem się bardzo zabawnie, tak jakbym był czymś w rodzaju ludzkiego kalejdoskopu. Wtem ciszę przerwała Dzidzia. — Dotknęłam jej! — krzyczała. — Dotknęłam! 89 Wszyscy naraz usiedliśmy. Zobaczyliśmy Dzidzię, przycupniętą obok Maggie. Rękawiczki miała zdjęte, a jej tłuste paluszki spoczywały na grzbiecie psa. Twarzyczka Dzidzi tchnęła wyrazem niezwykłej radości i dumy. — Maggie dała mi się dotknąć! — powiedziała ściszonym, ale tryumfującym głosem Dzidzia. Wszyscy przyglądaliśmy się jej ze zdziwieniem i zazdrością. Muszę dodać, że Obi, Amanda i ja nie mogliśmy się powstrzymać od gorzkiej myśli, że Maggie po raz pierwszy okazała zaufanie nie komu innemu, tylko właśnie nieznośnej Dzidzi. Jednak w tej samej chwili, widocznie zaniepokojona, że posunęła się zbyt daleko, Maggie odzyskała swoją przekorność, zamachała ogonem, odwróciła się i poszła brnąc przez śnieg razem z Zyglindą. Na szczęście Dzidzia nie miała czasu przechwalać się swoim zwycięstwem, bo pani MacMinnies stukała w szybę, aby nas zawołać na obiad. Obiad był naprawdę wspaniały, niedzielny, jedno z arcydzieł pani MacMinnies. Prawdopodobnie przezwyciężyła żal, że nie mogła pójść do kościoła, bo podała kurczęta, knedle, sos borówkowy, świeże placki kukurydziane, pistacjowe lody i doprawdy wspaniały tort orzechowy. Mówię o tym nie dlatego, abym był bardziej żarłoczny od innych, ale uważam, że trzeba oddać sprawiedliwość tam, gdzie sprawiedliwość jest należna. Po obiedzie usiedliśmy sobie kołem. Nie było nic innego do roboty. Zdaje się, że to głównie knedle uczyniły nas tak ociężałymi, chociaż dwie porcje tortu mogły także do tego się przyczynić. Następnie pomogliśmy zmywać naczynia, a potem ubraliśmy się znowu i wyszliśmy, bo ciocia Klara, wuj 01iver i pani MacMinnies musieli z bliska podziwiać bałwana. Śnieg już nie padał, ale wiatr rozpętał się na nowo, tworząc nowe zaspy tam, gdzie była oczyszczona dróżka. Jednakże nasz Yeti stał dalej nietknięty, a nawet wyglądał solidniej niż przedtem. Prezentował się doprawdy groźnie, zwłaszcza przy świetle zachodzącego słońca. Muszę tu wyjaśnić, że nie jestem szczególnym zwolennikiem zachodów słońca, zwłaszcza kiedy tuż obok są takie osoby, jak Amanda, które muszą na ten temat wydawać okrzyki zachwytu. Trudno jednak zaprzeczyć, że ciemnoczerwony odblask na śniegu wyglądał naprawdę wspaniale. 90 Psy znowu się do nas zbliżyły, chociaż Maggie zdawała się teraz żałować swej poprzedniej poufałości z Dzidzią. Ciekawą było rzeczą, jak lśniła sierść obydwu psów po tym tarzaniu się w śniegu. Wyglądały po prostu, jakby świeżo wróciły z pralni chemicznej. Maggie nie przypominała ani trochę tego nieszczęsnego stworzenia, jakim była, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. — Chciałabym pociągnąć ją teraz zgrzebłem — powiedziała pani MacMinnies z błyskiem oka. Nagle słońce zaszło. Ciemność spadła na ziemię jak kula armatnia. Poszliśmy do domu. Amanda i ja byliśmy w sieni, wciąż porając się z kaloszami, kiedy po raz pierwszy zauważyliśmy, że coś jest nie w porządku. Słychać było, że wuj 01iver używa tego, co ciocia Klara nazywa „wyrazami". Potem usłyszeliśmy, że ciocia Klara robi jakąś uwagę. A wtedy odezwał się, głośno i wyraźnie, głos wuja 01ivera: — Jak do licha mogę się tam wgramolić, jeżeli nie chcesz zapalić światła? — Ale ja przekręciłam wyłącznik, tylko nic z tego nie wyszło. Myślę, że żarówka się przepaliła. — Spróbuj innej. A jak jest z lampą przenośną? — Nie mogę jej znaleźć. Aha, jest — tu nastąpiła pauza. — Zdaje się, że ta żarówka też się przepaliła. — Do diabła! Gdzie jest Obi? — Tu jestem — powiedział Obi. Usłyszeliśmy trzask kilku wyłączników, a następnie znowu spokojny głos Obiego: — Zdaje się, że jeden z korków musiał nawalić. — Aha — odparł wuj 01iver. — Przypuszczam wobec tego, że będę musiał powędrować do tej ciemnej piwnicy i naprawić korki. W tej samej chwili odezwał się z kuchni głos pani MacMinnies obwieszczający, że i tam światła nie ma. A w następnej chwili Dzidzia zaczęła piszczeć, obrażona, że nic nie widzi. W tym momencie zdołałem ściągnąć kalosze. Buciki były wewnątrz. Nim zdążyłem je wyciągnąć i nałożyć z powrotem, Obi znalazł latarkę i paczkę zapasowych korków. 91 Zeszliśmy w trójkę do piwnicy, aby naprawić światło. Próbowaliśmy wszystkich korków, jakie tylko były, ale dom zalegały ciemności. Wreszcie Obi zwrócił się do wuja 01ivera i do mnie. — To nie korki — obwieścił. — To prąd. Musiał zostać przerwany. — Na miłość boską — zawołał wuj 01iver — czy jesteś tego pewien, Obi? — Zupełnie pewien — odparł Obi. — Nie możemy telefonować po pomoc — powiedział wuj Oli-ver — więc chyba nie będzie można w żaden sposób tego naprawić co najmniej przed jutrem. — Tak jest — rzekł spokojnie Obi, a wuj 01iver uczynił wielki wysiłek, by powstrzymać się od używania „wyrazów". — Doprawdy nie wiem — powiedział — jak powiem o tym mamie. Zgodziliśmy się wszyscy, że sytuacja jest paskudna. Ale czekały nas jeszcze gorsze rzeczy. 10 Twarze w oknie Obi miał rację. W takich sprawach zwykle miewał rację. Elektryczności nie było w całym domu. Pomyślałem sobie, że ciocia Klara przyjęła tę wiadomość stosunkowo dobrze jak na powagę sytuacji. — Co teraz zrobimy? — spytała tylko. — Będziemy musieli — odparł rzeczowo Obi — poszukać świec i lamp naftowych. — Ale gdzie? — Zdaje mi się — obwieścił po chwili namysłu Obi — że widziałem w piwnicy jakieś stare lampy. Poszliśmy po nie z Amandą. Po drodze wpadaliśmy na siebie w ciemnościach, ilekroć gasła latarka. W pewnej chwili Amanda nagle krzyknęła, ale okazało się, że dotknęła tylko pajęczyny. Obi naturalnie znowu miał rację. Na półce w piwnicy znaleźliśmy z pół- tuzina lamp. Na szczęście knoty miały w porządku i pełno nafty w rezerwuarach. Kiedy przynieśliśmy lampy na górę, ciocia Klara już zapaliła wszystkie świece, jakie tylko znalazła, i pokoje wyglądały zupełnie inaczej niż zwykle, bardzo tajemniczo. Gdzie spojrzeć, widać było nieoczekiwane cienie, zwłaszcza w kątach. A w powietrzu unosił się przyjemny zapach. — To woskowe świece, które kupiłam zeszłego lata nad morzem — wyjaśniła wesoło ciocia Klara. — Chowałam je na specjalną okazję. i 93 — Jeżeli ta okazja nie jest specjalna — powiedział wuj Oli-ver — to już sam nie wiem, kiedy to może się zdarzyć. Teraz mieliśmy świece i lampy, widoki na najbliższą przyszłość, podobnie jak sam dom, znacznie się rozjaśniły. Miejscem następnej klęski była kuchnia. Ponieważ nie było prądu, elektryczna kuchenka, rzecz jasna, nie działała. Na szczęście lodówka była gazowa. — I co my teraz zrobimy? — spytała ciocia Klara panią Mac-Minnies. Ale pani MacMinnies nie zdawała się wcale skłopotana. — Pomoc Boża jest zawsze tuż za progiem — odparła i wskazała na drzwi składziku. — Sama nie poszłabym tam po ciemku za żadne skarby, choćby sam papież kazał mi to zrobić, bo pełno tam szczurów i robactwa. Ale ty, James, i ty, Obi — zarządziła — musicie zaraz przynieść stamtąd drzewo i trzaski na rozpałkę. Poszliśmy więc, a pani MacMinnies zajęła się wielką płytą węglową. Kiedy wróciliśmy, była już gotowa. Ręce nas bolały od ciężaru przyniesionych polan. — Połóżcie to tutaj — zarządziła pani MacMinnies, a już po chwili pod płytą buzował potężny ogień. Stanęliśmy naokoło i patrzyliśmy na nią z podziwem. Byliśmy przy tym bardzo wdzięczni za ciepło, które od płyty rozchodziło się po całej kuchni. — Nie stójcie tak, jak malowane słupy! — zawołała pani MacMinnies wręczając mi mosiężne wiaderko na węgiel. •— Znalazłam to za płytą. A węgiel powinien być w piwnicy. Znalazłem węgiel bez żadnego trudu. Kiedy go przydźwigałem na górę, pani MacMinnies stała przy zlewie. Twarz jej wyciągnęła się. — Teraz nie wiem już sama, co robić — oświadczyła. — Woda nie idzie z kranu. — Oczywiście — rzekł wuj 01iver. — Przecież pompy poruszane są elektrycznie. Ładne rzeczy. Co teraz z tym będzie? — Chciałam sobie zrobić herbaty — powiedziała pani MacMinnies. — I Bóg raczy wiedzieć, co będzie dziś z moją gorącą butelką do łóżka. Poza tym jakże mam przygotować kolację? — No i jak dzieci będą się teraz myć? — wykrzyknęła ciocia Klara. — Myć się i czyścić zęby? 94 Wcaleśmy się tym nie martwili, ale ciocia Klara bardzo dba o higienę. — Nic łatwiejszego — odezwał się Obi. Spojrzeliśmy wszyscy na niego, lecz Obi zwrócił się tylko do pani MacMinnies: —. Chciałbym dostać od pani jak najwięcej wiader i garnków. Pani MacMinnies spojrzała na niego jak na wariata, ale po chwili ustawiła cały rząd wiader i dużych garnków. — Na razie to wystarczy — kiwnął głową Obi. Włożył płaszcz i kalosze i dał mi znak, abym zrobił to samo. Kiedy się już ubrałem i razem z innymi czekałem bardzo zdziwiony, Obi dodał: — Weź wiadro i chodź ze mną. Sam chwycił największe. Ja wziąłem drugie i wciąż nie wiedząc, o co mu chodzi, poszedłem za nim na ganek. Tam w jednej chwili zrozumiałem wszystko. — Przecież tu wszędzie pełno wody! — zawołał Obi wskazując wiadrem na leżące dookoła ogromne zwały śniegu. Napełniliśmy wszystkie wiadra i garnki, po czym ustawiliśmy je na płycie. — Nigdy bym nie wpadła na taki pomysł — powiedziała pani MacMinnies. — To zupełnie jak Robinson Szwajcarski! — zawołała Amanda klaszcząc w ręce. Wuj OHver popatrzył z dumą na Obiego. — Wielki umysł — powiedział. — Przecież to było najzupełniej proste — odparł Obi, który nie cierpi zbędnego gadania. — Może — przyznał wuj 01iver — ale nigdy by mi to nie przyszło na myśl. — Hal Ster ling na pewno byłby o tym pomyślał — zauważył krzywiąc się Obi. — A teraz wynoście się wszyscy z kuchni — zapowiedziała pani MacMinnies. — Muszę sobie zrobić herbaty, a potem zabrać się do pracy. Dopiero kiedy znaleźliśmy się w zimnym salonie, zdaliśmy sobie sprawę, że ogrzewanie także nie działa. Zapaliliśmy więc We wszystkich kominkach, a ciocia Klara kazała nam włożyć wszystkie swetry, jakie tylko znalazła, i dodatkowe skarpetki. 98 Wkrótce nastrój stał się bardzo pogodny. Amanda była wprost zachwycona. Mówiła, że to zupełnie jak za dawnych czasów i chociaż obydwaj z Obim jęknęliśmy równocześnie, bo widać było, że Amanda gotowa w każdej chwili zacząć recytować wiersze, w sekrecie obydwaj się z nią zgadzaliśmy. Wuj 01iver oświadczył, że wszystko to razem bardzo go zmęczyło, i z książką w ręku utonął w dużym fotelu. Ciocia Klara poszła na górę szukać dodatkowych kołder, pani MacMinnies kręciła się po kuchni, pełnej zapachów i pary, a Obi i ja poraliśmy się z naftową lampą. Umieszczaliśmy arkusiki papieru nad szkiełkiem, aby przekonać się, jak nisko można trzymać papier bez osmalenia, Po chwili Zyglinda, pomrukując do siebie, przyszła i położyła się przed ogniem na kominku. Za nią zjawiła się Maggie. Przypuszczam, że pani MacMinnies kazała jej pójść do pokoju. Spod oka przypatrywałem się, jak zajrzała najpierw ostrożnie do salonu, pokazując tylko swój długi, arystokratyczny nos. Po namyśle Maggie weszła i z głębokim westchnieniem położyła się obok jamniczki. Miałem zupełnie wrażenie, że wygląda jak stara, dystyngowana dama, ubrana w cudze, podniszczone futro. Niebawem Obiemu i mnie znudziło się wypalanie dziur w najlepszym papierze maszynowym wuja 01ivera. Podeszliśmy do okna. Na dworze bałwan śniegowy stał jak czujny szyldwach przed domem. Wokół niego wiatr gwizdał unosząc śnieg z ziemi i sypiąc nim w szyby okienne. Żal nam się zrobiło bałwana, że stoi tam na taką pogodę, ale on nie zdawał się na to zwracać uwagi. Kapelusz miał nadal na głowie. — Amanda! — zawołałem. Obi spojrzał na nią z obrzydzeniem. — Nie ma sensu — mruknął — proponować jej teraz cokolwiek. Pogrążona jest całkowicie w układaniu wiersza, Tak też istotnie było. Amanda siedziała skulona i nie zwracają na nikogo uwagi. Raz po raz dotykała ołówka językiem i spoglądała w sufit, jakby szukając tam natchnienia. Dzidzia była też jakoś niezwykle spokojna, rozciągnęła się na środku dywanu i mówiła do siebie w swoim własnym języku. Wreszcie Amanda spojrzała dokoła zdziwionym wzrokiem i potrząsnęła głową, wiedzieliśmy więc, że atak twórczy skończył się. 96 __ No i? — spytał Obi. — I co? — zagadnęła go ostrożnie Amanda. .— Przeczytaj, co napisałaś. Widzę z twojej wniebowziętej miny, że ułożyłaś Odę do Wiosny czy też Rozmyślania o Uschłej Niezabudce, albo coś podobnego. Amanda zrobiła obrażoną minę, ale widać było, że umiera z pragnienia, aby nam zadeklamować wiersz. __, Prawdę mówiąc — odparła z namysłem — układałam wiersz o bałwanie ze śniegu. — Może go nam powiesz — zaproponował łagodnie wuj 01iver i odłożył książkę. — Przypuszczam, że dla pisarza musi być pewną pociechą, jeśli wie, że co najmniej jedno z jego dzieci odziedziczyło po nim talent literacki; o ile można przyjąć, że w wypadku Amandy talent naprawdę się odezwał. — Właściwie to nic takiego — zawstydziła się nagle Amanda. — Bardzo króciutki wiersz. — Im krótszy, tym lepszy — zapewnił Obi. Amanda nie raczyła nawet spojrzeć na niego z pogardą. Przybrała wyraz zamyślenia i zaczęła mówić: Mówi się, że Yeti nie istnieje wcale, Ja wiem co innego, chociaż się nie chwalę. Przecież to jest olbrzym, z tysiąc funtów waży, A kto by takiego mógł nie zauważyć? Na tym skończyła. — Czy to wszystko? — spytał rozczarowany Obi. Na poezji Obi wcale się nie znał. Ale tym razem wiedziałem, o co mu chodzi. Chcę przez to powiedzieć, że obydwaj czuliśmy się jakby trochę nabrani. — Miałam dodać jeszcze kilka linijek o tym, że Yeti, czyli Człowiek Śniegu, żyje gdzieś daleko w Tybecie i nikt jeszcze go nie widział — broniła się Amanda. — Ale ta zwrotka nie jest jeszcze wygładzona. Wuj Ołiver podrapał się w brodę. — Powtórz jeszcze raz tamto — zaproponował. Amanda powtórzyła. — Hm — mruknął powściągliwie wuj OHver — to bardzo ciekawe. Naprawdę bardzo ciekawe. 7 — Widmo... 97 W tej samej chwili rozległ się pisk Dzidzi: — Tatusiu! Ja też napisałam wiersz i chcę go zadeklamować. Już, w tej chwili, — A może wolałabyś poczekać, aż przyjdzie mama i pani Mac-Minnies, żeby i one też mogły się tym zachwycić? — Powtórzę im to później. — Dzidzia wstała i poszła na środek pokoju. — Bałwan ze Śniegu — obwieściła. — Napisała Diana Frederika Little. — Urwała i rozejrzała się wkoło. — Teraz wszyscy powinni bić brawo. — Kiedy już wiersz przeczytasz — wyjaśnił jej wuj 01iver — będziemy mogli ocenić, na jakie brawa zasługujesz. — Wiersz jest o bałwanie, którego ulepiliśmy na dworze — powiedziała Dzidzia niezadowolona z uwagi wuja 01ivera. Po czym przystąpiła do recytacji: Bałwanie ze śniegu, Biedny mój bałwanku, Żal mi cię, że w takie zimno Tkwisz na dworze bez ubranka. Chodź, pobawmy się na śniegu, Mój bałwanku biały! O, nie, Dzidziu, słonko grzeje: Roztopię się cały. — To bardzo ładne — orzekł wuj 01iver. Na szczęście oszczędzono nam wypowiadania się na temat wiersza, gdyż na progu stanęła ciocia Klara. — Doprawdy to było prześliczne, kochanie — powiedziała. — A teraz siadajcie do kolacji. Kolację zjedliśmy w salonie. Pani MacMinnies przyniosła ją na dwóch tacach i jedliśmy przy świetle lamp i świec oraz przy blasku ognia na kominku. Kolacja była wspaniała, choć składała się głównie z tego, co zostało z obiadu, z wyjątkiem piaskowego ciasta, które zastąpiło zjedzony już tort. Ciasto też zjedliśmy nie zostawiając nawet okruchów. Umyliśmy talerze wodą ze stopionego śniegu i znowu usiedliśmy dokoła kominka. Tego wieczoru nie było nastroju do opowieści o duchach. Bo dziwaczne światła i wiatr wiejący na dworze nie zachęcały do takich ponurych rzeczy. Wuj 01iver wyjaśnił to mówiąc, że zdarza się nastrój, przy którym opowiadanie posęp- 98 nych historii jest nieodpowiednie. A ponieważ nie było prądu, więc nie mogliśmy słuchać radia, by dowiedzieć się, jaka będzie pogoda i co się dzieje na świecie. Wobec tego po prostu rozmawialiśmy o niczym specjalnym. Ciocia Klara martwiła się na głos z powodu telefonu, elektryczności i dlatego, że wszyscy nazajutrz nie pójdą do szkoły, a ja zastanawiałem się, co porabia mój Staruszek, sam jeden w nowojorskim mieszkaniu. Myślę, że zabawa w śniegu musiała nas zmęczyć, bo już wkrótce zaczęliśmy wszyscy ziewać. Obi zaproponował konkurs ziewania, ale i na to byliśmy zbyt zmęczeni. Mimo wszystko jednak nikt z nas nie miał jakoś ochoty pójść spać. I to nie tylko dlatego, że w pokojach na górze było zimno. Wyglądało na to, jakbyśmy wszyscy czekali, że coś się zdarzy, choć zupełnie nie wiedzieliśmy co. I wkrótce potem coś się zdarzyło. Amanda stała przy oknie, wpatrując się w bałwana ze śniegu. Przypuszczam, że starała się ułożyć dodatkową zwrotkę do swego wiersza. Nagle powiedziała nie zwracając się do nikogo określonego : — To wygląda jak samotne widmo, o tam. — Czyje widmo? — zaśmiał się Obi. — Wygląda na widmo pani... pani Houghton! Spojrzałem przez ramię Amandy i musiałem przyznać jej rację. Przez krótką chwilę, w ciemną noc, bez księżyca, który był za chmurami, na samym środku nieskończonej, białej przestrzeni dojrzałem coś, jakby w peruce na głowie, co wyglądało zupełnie na widmo zdziwaczałej starszej pani, która zjawiła się, aby nawiedzić dom, gdzie przez tyle lat mieszkała samotnie. To coś jakby mignęło, ale w gruncie rzeczy wcale tego nie widziałem. Jedyne, co widziałem, to był bałwan ze śniegu. Uśmiechnąłem się, mówiąc sobie w duchu, że taki pomysł w sam raz pasuje do Amandy, która lubi wszystko dramatyzować. Ale równocześnie ogarnęło mnie nagłe przekonanie, że tam rzeczywiście coś jest. Jeżeli nie widmo pani Houghton, to w takim razie coś, co mogłem opisać tylko jako Obecność*. W tym momencie wuj 01iver zaczął mówić — nie pamiętam już co — i odeszliśmy od okna. 99 Zabieraliśmy się do gaszenia świateł i pójścia do lodowatych, zimnych pokojów na górze, kiedy Maggie zaczęła dziwnie się zachowywać. Póki była na dworze, jej szczekanie brzmiało już dosyć wariacko, zauważyłem jednak, że w domu zachowywała się zawsze bardzo spokojnie, jak prawdziwa dama. Teraz jednak zaczęła uganiać po pokoju, głośno warcząc. A potem zaczęła szczekać w taki sposób, jak gdyby zupełnie postradała rozum. Nikt z nas nie wiedział właściwie, co z tym fantem zrobić. Bo doprawdy sprawa może być bardzo kłopotliwa, kiedy takie duże stworzenie jak Maggie zachowuje się jak opętane, zwłaszcza w pokoju pełnym mrugających świec i przy blasku płonącego kominka. Doprawdy skóra nam ścierpła. Od takiego widoku każdemu z pewnością szczękałyby zęby, a cóż dopiero ludziom, którym zdarzyło się tyle przygód, co nam tego dnia. Staliśmy więc skłopotani dokoła, usiłując wykombinować, co też się z nią stało, i próbując ją uspokoić. Ale im bardziej próbowaliśmy, tym większe było podniecenie Maggie. — Już wiem — powiedziała pani MacMinnies. — Pewnie trzaskanie ognia na kominku tak ją wytrąciło z równowagi. Przestań już wreszcie, ty wariatko! Widać jednak było, że chodzi o coś więcej. Maggie przyskaki-wała do okien i szczekała tak, jakby miała sobie naderwać płuca. Na domiar złego przyłączyła się do niej Zyglinda ujadając piskliwym głosem. Wuj OHver orzekł, że to już jest istny koncert. Wtem Dzidzia głośno krzyknęła. — Co się stało, kochanie? — spytała ciocia Klara. — Widać jakąś twarz w oknie! — Biedactwo — ciocia Klara pokręciła głową — z pewnością się przemęczyłaś. — To przecież tylko bałwan ze śniegu, ty głuptasie — powiedziała Amanda. — Nie! — upierała się Dzidzia i piskliwym głosem dodała: — To jakaś twarz. Widziałam. — To niemożliwe, ty gapo! — zawołał Obi. — Nikt nie mógłby s-ię tu dostać. Jesteśmy zasypani śniegiem. 100 Dzidzia popatrzyła na niego. Następnie jej oczy powędrowały znowu do okna. Były teraz ogromne. — O, znowu widać! To czyjaś twarz! Z kolei do okna podbiegła Amanda. Nagle przełknęła ślinę. — No i co? — pytał niecierpliwie wuj 01iver. — Tam coś było — odparła dziwnym, stłumionym głosem Amanda. 101 —-Prawdopodobnie — °de^w j się Obi, patrząc niepewnie — Yeti przywędrował tu aż z ^vbetu, żeby usłyszeć twój wiersz o nim. y Psy teraz po prostu szalały. W tym momencie, chcąc udowodnić Dzidzi i Amandzie, jak bardzo są głupie, Obi podszedł do okna i wyjrzał. W następnej chwili chwycił latarkę i wybiegł na ganek. Byłem gotów popędzić za nim, ale powstrzymała mnie ciocia Klara. Widzieliśmy latarkę Obiego oświetlającą śnieg w różnych miejscach. Ciocia Klara szybkim krokiem podeszła do drzwi. Obi! — zawołała stanowczym głosem. — Nie pozwolę ci wychodzić na dwór bez płaszcza. Możesz dostać zapalenia płuc. Wracaj w tej chwili! Ociągając się Obi wrócił do domu. W jego oczach zauważyłem dziwaczny błysk; był blady i miał jakiś szczególny wyraz twarzy. Przypuszczałem jednak, że to po prostu z powodu chodzenia po ciemku i na zimnie. Więc cóż to było? — spytał wuj 01iver z niepewnym uśmiechem. — Yeti czy duch pani Houghtoh? — Ani jedno, ani drugie — odparł Obi. Zgasił latarkę i wsadził ją sobie pod ramię. — Nic tam nie było. Po prostu im się zdawało — dodał. Ale nie spojrzał ani na Dzidzię, ani na Amandę. Ciocia Klara oświadczyła, że doprawdy nie rozumie, co Obi sobie myśli. Przy stanie jego płuc powinien stanowczo być ostroż-niejszy. — Oni wszyscy potracili rozum — mruknęła pani MacMinnies kiwając głową. — Takie są skutki wyjeżdżania na wieś. Wstała, wzięła jedną z lamp i stanowczym krokiem poszła do kuchni przygotować sobie butelkę z gorącą wodą do łóżka. My zaś kręciliśmy się po pokoju, gasząc świece i ogień na kominku. Psy uspokoiły się wreszcie i Maggie znużona ułożyła się na wycieraczce. Warczała jednak od czasu do czasu, nastawiała uszy i nasłuchiwała. Zyglinda położyła się u jej boku i natychmiast zaczęła chrapać. Gdy poszliśmy na górę, czuliśmy, że w całym domu robi się coraz zimniej. Stojąc na podeście schodów widzieliśmy parę unoszącą się nam z ust przy oddychaniu. 102 W chwili gdy nikt na nas nie patrzył, Obi dał mi znak, więc czekałem na niego przy drzwiach łazienki. —¦ A teraz — szepnąłem, kiedy się zbliżył — gadaj. Przez dobrą minutę Obi się nie odzywał, tylko zapalał i gasił latarkę. Dostałem gęsiej skórki. —¦ Wiesz — powiedział wreszcie — tam ktoś był. Pomyślałem, że bredzi albo stara się mnie nastraszyć, i wyraziłem to przypuszczenie głośno. Obi jednak uroczyście pokręcił głową. —¦ Przysięgam, że nie nabieram. Miałem wciąż wątpliwości i spodziewałem się, że Obi mimo wszystko żartuje. —• Ale przecież nie widziałeś nikogo, prawda? — spytałem. —¦ Właśnie, że tak — odparł chwytając mnie za rękaw. — Widziałem, jak coś tam człapie. Dzidzia i Amanda miały rację. W oknie rzeczywiście pokazała Się twarz. —' W taką śnieżycę? Przecież nikt nie mógł się tutaj dostać. Chyba... chyba że widziałeś ducha. —¦ Może — burknął Obi i chwycił mnie mocniej za rękaw. — Ale duchy przecież nie zostawiają śladów, no nie? — Sam nie wiem. — A więc tam na śniegu były wyraźne ślady. Czułem, jak krew mi lodowacieje. Zdołałem tylko wyjąkać: — Jakiego... jakiego rodzaju ślady? —¦ Dziwne — zmarszczył się Obi —¦ wcale nie jak ślady czyichś nóg czy butów, czy czegoś takiego. — Kalosze? Narty? —¦ Nie zdążyłem sprawdzić — wzruszył ramionami Obi. — Mama zanadto się troszczy o mój katar. Według mnie mogły to być nawet ślady Yeti. W każdym razie musimy wstać wcześniej niż wszyscy i zbadać tę sprawę. —¦ Ale... — zacząłem, po czym spojrzeliśmy sobie w oczy. Wiedziałem ze sposobu, w jaki Obi zmarszczył brwi, że mówił rzeczywiście prawdę. 11 Ślady na śniegu Możecie mi wierzyć, że tej nocy niewiele spałem. Zresztą, jak można było zasnąć, kiedy wszędzie panowała taka śmiertelna cisza, a za oknem widać było straszliwą biel, jaśniejszą niż blask księżyca. Ponadto doskwierała dręcząca myśl, że ktoś czy coś krąży gdzieś dokoła, pozostawiając tajemnicze ślady, jak ślady Yeti, wcale niepodobne do ludzkich. Nasłuchiwałem, czekając nie wiadomo na co. Nic jednak nie usłyszałem z wyjątkiem mego ciężkiego oddechu. Muszę dodać, że żadnej pociechy nie dodawała mi myśl, że to wszystko jest zupełnie tak, jak dzieje się w książkach. Szczerze mówiąc wolałbym, żeby to było trochę mniej książkowe i znacznie mniej przeraźliwe. Żałowałem bardzo, że Obi nie śpi razem ze mną w pokoju. Miałem nawet ochotę wstać i zakraść się do jego pokoju, ale wiedziałem, że gdybym to zrobił, i tak już niczego bym się więcej nie dowiedział. Toteż kiedy Obi leciutko poskrobał w moje drzwi, poczułem prawdziwą ulgę. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zadowolony z nadejścia poranka. • — Która godzina? — szepnąłem. — Nie wiem dokładnie — odszepnął Obi. — Jeszcze bardzo wcześnie. Słońce już wschodzi, ale jest jeszcze za wzgórzami. Obi był już ubrany. Czekał niespokojnie, gdy ja wkładałem c O o r. ^ 104 ubranie. Zęby mi szczękały. Zeszliśmy na dół wśród zupełnej ciszy. Wszyscy jeszcze spali, nawet pani MacMinnies. Na nasz widok Maggie podniosła się i wyciągnęła. Była zdaje się zadowolona, gdy nas zobaczyła. Machała nawet ogonem. W kuchni był jeszcze żar pod płytą, gdzie pani MacMinnies rozpaliła wczoraj ogień, więc było ciepło. Wszędzie w domu panował przejmujący chłód. Zewsząd wiało mrozem. Obi i ja bez słowa włożyliśmy kalosze, swetry, płaszcze i szaliki. Następnie wyszliśmy, a psy pobiegły za nami. Na dworze było zupełnie spokojnie. Wiatr ustał wreszcie i nie słychać było żadnego odgłosu. Oglądaliśmy wszystko, jakby przez grubą szybę, a światło miało jakiś dziwny kolor, rodzaj ciemnej czerwieni. Wciągnąłem powietrze. Było świeże i ostre, aż zabolały mnie płuca. Bałwan ze śniegu stał na miejscu, na jego twarzy widoczny był uśmiech, który wczoraj wyryliśmy. Psy znikły, pobiegły jakimś sobie znanym, tajemnym tropem. Wydawało się, że my z Obim jesteśmy jedynymi ludźmi na całym świecie, którzy nie śpią. Nagle Obi dotknął mego ramienia i wskazał palcem przed siebie. Spojrzałem w tym kierunku. Coś pędziło po białej przestrzeni. Z początku nie mogłem domyślić się, co to takiego. Potem zrozumiałem, że są to trzy sarny: dwie dorosłe i jedno sarniątko. Mignęły przed nami, sunąc na niewiarygodnie delikatnych nóżkach i niosąc wysoko aksamitne główki. Dostrzegliśmy jeszcze ich śnieżne ogonki, po czym znikły równie cicho i nagle, jak się zjawiły. Obi spoglądał za nimi i cicho gwizdnął przez zęby. Oczy mu błyszczały. Ale żaden z nas nie odezwał się słowem. Zjawisko było cudowne, ale nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Można to było tylko zapamiętać na zawsze. Od tej chwili cisza jakby ożyła. Zaczęliśmy spostrzegać różne rzeczy, których poprzednio nie zauważyliśmy. Sikorki nawoływały się ostrymi głosikami, dzięcioły kuły korę drzew pokrytych zamrozem, wróble całymi stadkami krążyły po śniegu. Widzieliśmy tuż koło nas ślady ich drobnych nóżek, pokrywające niczym hieroglifami śnieżną powierzchnię. Rozróżnialiśmy tropy polnych myszy czy też królików lub innej drobnej zwierzyny i ostre za- 105 głębienia pozostawione przez sarnie kopytka. Nie miałem wprost pojęcia, że można tyle zobaczyć na śniegu. Było to jak świeża, biała kartka wyrwana z notesu. Natomiast ze śladów, jakie Obi widział ubiegłej nocy, nie pozostało nic. — Dziwne — powiedział Obi drapiąc się w policzek. — Musiało ci się tylko wydawać — odparłem. Obi pokręcił głową. — Nigdy mi się nic nie wydaje — zaprzeczył. — Mówię ci, że je widziałem zupełnie wyraźnie. — No, ale teraz wcale ich nie ma. Obi rozglądał się oślepiony blaskiem, usiłując zrozumieć, co też mogło się stać. — Już wiem — powiedział wreszcie. — To wiatr. — Wiatr? — powtórzyłem niepewnie. Obi skinął głową. — Oczywiście — powiedział. — Przypatrz się dobrze. Śnieg się przesunął. Była to prawda. Silniej wiejący wiatr zmienił wszystko przez noc. Przejście, wykopane przez nas poprzedniego dnia, teraz w różnych miejscach pokryte było zaspami; tam zaś, gdzie jak pamiętaliśmy, leżał głęboki śnieg, teraz widać było tylko cieniutką warstwę, jakby wszystko było zmiecione przez jakąś olbrzymią miotłę. Trawnik w różnych miejscach był prawie ogołocony, w innych zaś wznosiły się całe góry śniegu. — Do licha! — wykrzyknął Obi. — Właściwie należało się tego spodziewać. Wszystkie tropy znikły. Zawiane czy wywiane. Było to mocno zniechęcające, ale mimo wszystko ruszyliśmy w stronę trawnika, aby przekonać się, czy czegoś nie znajdziemy. Nic jednak nie było. Wiatr zachował się nadzwyczaj złośliwie. W jednej chwili czuliśmy pod stopami twardą ziemię, w następnej zaś musieliśmy się przedzierać przez zaspy sięgające do pasa. Ptaki odzywały się coraz głośniej nad naszymi głowami. Słońce wyszło zza wzgórz i powłoka śnieżna zaczęła się iskrzyć. Ale nie zwracaliśmy wcale uwagi na piękno poranka. Przedzieraliśmy się tylko coraz dalej przed siebie, wypatrując, czy na śnieżnej powierzchni nie odnajdziemy tamtych śladów, choć wiedzieliśmy, że sprawa wygląda zupełnie beznadziejnie. 10G Uszliśmy jakieś pięćdziesiąt jardów po trawniku, gdy Obi gwałtownie się zatrzymał. Wydał okrzyk tryumfu i dawał mi znaki, abym podszedł do miejsca, gdzie stał pochylony nad ziemią. Przedarłem się przez zaspę znajdującą się między nami. — No i co — spytałem----co tam znalazłeś? — Skieruj tu swoje oczy, doktorze Watsonie * —• odparł krótko. Przykląkłem na śniegu, który był tutaj głęboki na jakie sześć cali. W tym miejscu wiatr jakoś go nie poruszył i widać było ślady, co do których nie mogło być wątpliwości. Były najzupełniej wyraźne. Tak wyraźne, że mogły być odciśnięte choćby przed kwadransem. Tylko że w niczym nie przypominały śladów, jakie dotąd widzieliśmy. * Doktor Watśon — nieodłączny towarzysz Sherlocka Holmesa, 107 Były to głębokie, najzupełniej proste wyżłobienia w śniegu. Sięgały aż do samej ziemi, musiały więc być zrobione przez coś, HA czym wspierał się jakiś ciężar. A w ogóle były najzupełniej niepojęte. Obi zastanawiał się pilnie. — Mają co najwyżej pół stopy długości — mruczał pod nosem. — I są bardzo wąskie. Poza tym są pojedyncze i oddalone od siebie o jakie dwie, trzy stopy. Z ich wyglądu nie można powiedzieć, w jakim kierunku są zwrócone. To znaczy nie wiadomo, czy przybliżają się, czy oddalają. — Ale kto mógł je zrobić? — spytałem. — Żadne zwierzę, to jedno jest pewne. I czy możesz sobie wyobrazić, że mógł je zrobić człowiek? Odparłem, że istotnie nie wyobrażam sobie, jak by mógł to zrobić. — Przyjrzyj się im dokładnie — rzekł nakazująco Obi. — Chyba nie wygląda na to, że to są ślady nart, kaloszy czy czegoś podobnego? — Uhm — mruknąłem starając się wyglądać inteligentnie. — Chodźmy dalej, James — powiedział Obi z coraz bardziej widocznym przejęciem. — Zobaczymy, jak daleko prowadzą. Poszliśmy wzdłuż śladów, które ciągnęły się na odległość dobrych kilku kroków. Było to wcale łatwe, bo ślady były najzupełniej wyraźne. Potem nagle urwały się. Znikły równie nagle, jak się zjawiły. Muszę przyznać, że podziałało mi to bardzo na nerwy. Obi nie chciał skapitulować, więc krążyliśmy dookoła, szukając dalszych śladów. Ale nie znaleźliśmy żadnych. Absolutnie żadnych. — Zdaje się, że to koniec — przyznał wreszcie Obi. W tym momencie zauważyliśmy, że pani MacMinnies wymachuje w naszą stronę ściereczką, wychylając się z okna kuchni. Zawróciliśmy w stronę domu. Nie było innej rady bez narażenia się na mnóstwo głupich pytań w rodzaju: a czego szukamy, a po cośmy tam poszli. Odpowiadanie zaś na to byłoby katastrofalne. Zanim jednak dotarliśmy do schodów wiodących na ganek, Obi zatrzymał się. 108 — I co teraz? — spytałem, ciężko dysząc. Obi czekał, aż się z nim zrównam. — Tylko nic nie mów nikomu — ostrzegł mnie. — Nie ma sensu budzić ich zainteresowania, zanim nie dowiemy się czegoś więcej. W moim przekonaniu brzmiało to rozsądnie. W gruncie rzeczy myślałem tak samo. Amanda i bez tego przejmowała się wszystkim, na Dzidzi nie można było absolutnie polegać, a z dorosłymi nigdy nie wiadomo, co zrobią w krytycznej chwili. — Dobrze — odparłem. — Myślę zresztą — mruknął Obi uderzając nogą w stwardniałą zaspę — że uda mi się rozszyfrować, co to są za ślady. — Obi nigdy nie przyznaje się do porażki. Chciałem już coś odpowiedzieć, zresztą byle co, gdy zobaczyłem jego zwężone oczy. — Rozszyfruję — powtórzył. — Poczekaj tylko, to sam zobaczysz. Nic na to nie odpowiedziałem. Nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób moglibyśmy sami rozwiązać tę zagadkę. Weszliśmy do domu. -^ Jak było do przewidzenia, pani MacMinnies królowała już w kuchni i robiła porządek przy płycie. Była już całkowicie ubrana. Miała na sobie tyle swetrów, że wystarczyłoby tego dla całej futbolowej drużyny. Patrzyła na nas z bardzo kwaśną miną. Był poniedziałek. Mój Staruszek mówi, że poniedziałek powszechnie nazywa się „czarnym", i to samo twierdzi mnóstwo innych ludzi. Powodem jest pewnie to, że minęła niedziela i trzeba wracać do szkoły. Ale na Głogowym Wzgórzu ten poniedziałek trudno było określić inaczej niż jako całkowicie biały. Poza tym nie było mowy, aby ktokolwiek mógł pójść do szkoły. Mimo to ten. dzień okazał się w końcu czarnym dla nas wszystkich. Nie będę was zanudzał opowiadaniem wszelkich szczegółów. Dla porządku jednak trzeba powiedzieć, że początek temu dała pani MacMinnies. — Po co właściwie ktoś wstaje w taki dzień jak dzisiaj — powiedziała — jest dla mnie czymś zupełnie niezrozumiałym. A swoją drogą — dodała — jeżeli mam przygotować coś na śniadanie, będzie mi potrzeba jeszcze węgla na opał i śniegu dla zrobienia wody. Obi i ją zajęliśmy się więc przyniesieniem węgla i śniegu. 12 Biały poniedziałek no pani MacMinnies nie raczyła nawet nam podziękować. Wrzuciła pod płytę węgiel, który zaraz zaczął syczeć. Potem nakryła do stołu, hałasując naczyniami o wiele bardziej, niż to było potrzebne. Obydwaj z Obim milczeliśmy. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że kiedy pani MacMinnies wpada w zły humor, najlepszą rzeczą jest pozwolić, aby huragan sam się wyczerpał. Ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek. .— Niech tylko Bóg da, żebym się stąd wydostała żywcem — pomrukiwała do siebie pani MacMinnies. Mówiła jeszcze mnóstwo innych rzeczy, a każde zdanie zaczynało się od „daj Boże". Kiedy już stół był nakryty, pani MacMinnies wskazała palcem na kalendarz wiszący w kuchni i powiedziała: — Kto by pomyślał! Dziś jest świętego Patryka* — Spojrzała na zniechęcający krajobraz za oknem. — Patrzcie tylko na to! Kto w tych warunkach może obchodzić święto? — Czy pani babunia — zagadnął pogodnie Obi — nie miała zwyczaju mówić, że jeśli życie nastręcza komuś cytrynę, to trzeba przygotować lemoniadę? Okazało się, że uwaga była nie w porę. Obi przekonał się o tym, zanim jeszcze dokończył zdania. Pani MacMinnies zwróciła się do niego w przystępie gwałtownej pasji. — Obejdzie się bez twoich bezczelnych uwag, szanowny panie — parsknęła. — I bez tego już jest okropnie. Cytryny! Rzeczywiście! — Znowu spojrzała w okno i aż przejął ją dreszcz. — Prędzej można powiedzieć, że to całun pogrzebowy. W ponurym milczeniu czekaliśmy, aby inni zeszli na dół. Pierwsza zjawiła się Amanda. — A coście wy tam robili? — zapytała z miejsca. Swędziała mnie ręka, żeby ją uderzyć. — Gdzie „tam"? — spytałem niechętnie. — Wiecie doskonale gdzie — odparła ze zgorszoną miną Amanda. — Widziałam was przez okno. Zachowywaliście się bardzo dziwnie. Wyglądało, że czegoś szukacie. — Jeśli chodzi o ścisłość — powiedział Obi — to rzeczywiście szukaliśmy. * Święty Patryk — patron Irlandczyków. 111 Czego? — spytała Amanda z miną wielce zaintrygowaną. •rtawałem Obiemu rozpaczliwe znaki za plecami Amandy, ale nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. ^_ Jeżeli chcesz wiedzieć — wyjaśnił jej uroczyście — to szukaliśmy natchnienia. Mamy zamiar zabrać się do pisania wierszy. __To pewnie dlatego — odparła z pogardą Amanda — James zachowuje się za moimi plecami jak wiatrak. Mimo to odpowiedź Obiego zamknęła na razie usta Amandzie. Następna zeszła na dół ciocia Klara. __Czy może przypadkiem elektryczność tu działa? — spytała. Obi powiedział, że oczywiście nie. __ Tego właśnie się bałam — oświadczyła ciocia Klara. — Na górze też nie ma światła. I telefon dalej milczy. Byle tylko nikt z was nie zachorował. — Podeszła do okna i z rozpaczą patrzyła na rozpostartą dokoła biel. Następnie głosem dziwnie zmienionym i smutnym dodała: — Nie wygląda na to, że tu kiedykolwiek kwitnąć będzie ogród. Musiałem przyznać, że istotnie tak jest. Wuj 01iver zjawił się razem z Dzidzią. __ Aha, aha! — odezwał się zadowolonym tonem, zacierając wesoło ręce. — Jak tu przyjemnie i ciepło! — Potem jednak, przyjrzawszy się nam dokładnie, dodał: — Hm, może i nie tak bardzo. Śniadanie odbyło się w kłopotliwym nastroju, pani MacMin-nies ciskała półmiskami i wciąż powtarzała przez zęby „daj Boże". Ciocia Klara chciała jej pomagać, ale to tylko pogorszyło sprawę. Zaraz po śniadaniu wszyscy się rozeszli. Wuj 01iver włożył płaszcz, owinął szyję szalikiem i powędrował do swego gabinetu, aby zająć się nowym rozdziałem dziejów Hala Sterlinga. Ciocia Klara oświadczyła, że musi się położyć. Dzidzia zapowiedziała, że uszyje sukienki dla Zyglindy i Maggie, a pani MacMinnies po prostu wypędziła resztę nas z kuchni. __Wynoście się stąd! — zawołała. Zaraz więc wyszliśmy. Oczywiście byliśmy zachwyceni, że będziemy mieli dzień wolny od szkoły> chociaż nie było święta i nikt nie musiał chorować. Swoją drogą nie wiedzieliśmy właściwie, co robić z wolnym czasem. Powinniśmy byli uganiać wesoło jak sfora psów, ale 112 jakoś nie mogliśmy. Proszę mnie nie pytać dlaczego. Nie chciało nam się nawet bawić w śniegu, choć każde z nas miało różne pomysły dotyczące budowania fortec, zamków i podobnych rzeczy i staczania zaciekłych walk na kule śnieżne. Wreszcie razem z Amandą rozpaliliśmy ogień na kominku w salonie. Potem wyszukaliśmy sobie książki i zasiedliśmy do czytania możliwie jak najbliżej kominka. Jeden tylko Obi był niespokojny. Wiedziałem o tym dobrze, bo ilekroć odrywałem się od książki, widziałem, jak wygląda przez okno, patrząc w to miejsce, gdzie znaleźliśmy tamte dziwaczne ślady. Jedyne tylko psy zdawały się najzupełniej zadowolone. Nie myśląc bynajmniej o strasznym losie, jaki miał je spotkać, kiedy Dzidzia uszyje dla nich sukienki, Maggie i Zyglinda wybiegły uszczęśliwione na dwór. Dziwna rzecz, ale Maggie przestała szczekać. W pewnej chwili wyjrzałem i zobaczyłem ją na śniegu w pobliżu ganku. Rozglądała się dokoła, badając, czy ktoś na nią nie patrzy. Następnie wywróciła się na grzbiet i tarzała się z zadowoleniem w śniegu, wymachując nogami w powietrzu. W chwilę później uprzytomniła sobie, że to nie wypada, i usiadła uroczyście jak dystyngowana dama. Kiedy następnym razem popatrzyłem na nią, Maggie drzemała, a szczupła, brunatna głowa Zyglindy spoczywała na jej boku. W tym właśnie momencie od dachu ganku oderwał się sopel lodu. Spadł prostopadle na dół jak sztylet i omal nie trafił w Maggie. Ta jednak tylko podniosła głowę, rozejrzała się, cicho warknęła i ułożyła się znowu do snu. Poranek wlókł się nudnie w nieskończoność aż do obiadu. Pani MacMinnies zdołała upitrasić jedzenie, zupełnie znośne w tych okolicznościach. Jedliśmy w kuchni. Powietrze było pełne pary, ale pani MacMinnies nie zdjęła żadnego ze swoich swetrów. Wuj 01iver zszedł na dół z miną ponurą i zniechęconą. — Czy dobrze ci poszedł nowy rozdział, kochanie? — zaciekawiła się ciocia Klara. — Nie — sarknął wuj 01iver. — Wcale mi nie wyszedł. _ Ojej! — jęknęła ciocia Klara, my zaś wpatrzyliśmy się nagle z przejęciem w talerze, jakbyśmy nigdy dotąd nie zauważyli ich wzoru. — Nie napisałem ani jednej linijki — oświadczył wuj 01iver. 8 — Widmo, 113 — Co więc robiłeś? Wuj OHver uderzył ręką w stół, aż podskoczyły szklanki. — W tym domu nie można wcale pracować. Gorzej tu niż w mieście. Pani MacMinnies podeszła do płyty z bardzo wiele mówiącym wyrazem twarzy. — Dobrze, ale co robiłeś, kochanie? — nalegała ciocia Klara. — Jeżeli już musisz wiedzieć — wybuchnął wuj OHver — to cały czas obserwowałem ptaki na śniegu! Wszyscy odczuliśmy wielką ulgę, gdy obiad się skończył. Wuj OHver rozprostował ramiona, westchnął i ze słowami: „Trzeba jeszcze spróbować" wyruszył do gabinetu jak Amundsen w podróż do bieguna południowego. Ciocia Klara oświadczyła, że ma mnóstwo listów do napisania, tylko nie wie, kiedy będzie można je wrzucić do skrzynki. Obi, Amanda i ja musieliśmy wyjść na dwór i przynieść znowu kilka wiader śniegu dla pani MacMinnies. Jedna tylko Dzidzia czuła się dobrze, bo miała psy. Maggie i Zyglinda wróciły do domu. Maggie obwąchała nawet rękę Dzidzi. Suka wyglądała jak odmieniona: sierść jej, po kąpieli w śniegu, błyszczała i nie była już zmierzwiona. Zupełnie jakby wróciła z pralni chemicznej. Jednakże pozostawała w niej jakaś nerwowość, powściągliwość, w ogóle coś dziwnego. Odsuwała się, ilekroć ktoś z nas się zbiiżał. Chodziła jednak wszędzie za Dzidzią, co resztę z nas przyprawiało o wściekłość. Nie protestowała nawet, kiedy Dzidzia ubrała ją w idiotyczną sukienkę. Tak więc tylko nasza trójka nie miała nic do roboty. Ogarnęła nas bezgraniczna nuda. Nagle Amanda zerwała się z miejsca. — Nie mogę już tego wytrzymać — oświadczyła. — Czego? — spytał Obi mrużąc powieki. Amanda zatoczyła niecierpliwie krąg ręką i omal nie przewróciła jednego z ulubionych wazonów cioci Klary. — Tego! — zawołała. — Aha — mruknął Obi i ponownie zagłębił się w studiowaniu arkusza papieru, na którym sporządził wykres dziwacznych śladów. — Może byśmy mogli wykombinować coś we trójkę? — spytała Amanda. — Mamy przecież dla siebie prawie cały dom. Może 114 zajmiemy się poszukiwaniem skarbów? — Oczy jej zabłysły. Kto wie, czy nie znajdziemy pieniędzy pani Houghton. Obi pokwitował tę propozycję spojrzeniem pełnym bezgranicznej pogardy. — Albo też moglibyśmy wymyślić jakąś grę — zaproponowała Amanda, która zawsze lubiła zbiorowe zabawy. Obi pokręcił głową. — Ty byłabyś reżyserem, autorem, główną gwiazdą i wszystkim. Tak zawsze jest, kiedy bawimy się w jakąś grę. 115 __ No, ale przecież musimy coś robić — nastawała Amanda. Skłonny byłem przyłączyć się do niej, ale Obi w dalszym ciągu pochłonięty był swoim wykresem. .— Możesz sobie urządzać coś z Jamesem — powiedział — ale beze mnie. W oczach Amandy zjawił się błysk podejrzenia. — Obi, ty coś szykujesz. Czuję to przez skórę. Macie z Jamesem jakąś tajemnicę. — Głos jej stał się przymilny. — Dlaczego nie chcecie mi jej powiedzieć? Należy przyznać Obiemu; że nigdy nie kłamie. Ale przyciśnięty do muru, potrafi wykręcić się od odpowiedzi tak, że nie musi mówić dokładnie prawdy. — Co mielibyśmy szykować? — spytał ostrożnie. — O to właśnie chodzi — odparła Amanda — że nie wiem. — Jeżeli czegoś nie wiesz, to cię to nie boli. —¦ Nie cierpię, nie znoszę, nienawidzę tajemnic. ¦— Tylko wtedy, kiedy ich nie znasz — parsknął Obi. Od słowa do słowa i zaczęła się walka. Pani MacMinnies przyszła z kuchni z ponurą miną i walkę przerwała. — Co się dzieje? — spytała opierając ręce na biodrach. — Obi powiedział, że jestem idiotka i wstrętna małpa — wyjaśniła z irytacją Amanda. — A reszty nie mogę nawet powtórzyć. •— A ona nazwała mnie świnią — odparł z wściekłością Obi — i to wcale nie wszystko, co powiedziała. i— Ludzie dobrze wychowani zawsze mówią do siebie uprzejmie — orzekła pani MacMinnies. Po czym kazała nam przynieść drzewa na kominek i węgla pod płytę, tak że zjednoczyła nas wreszcie przeciwko sobie wspólną krzywdą. Wkrótce potem wuj 01iver powrócił z bieguna południowego, a tuż za nim ciocia Klara. — Nie mogę tam pracować — żalił się wuj 01iver. — Czuję się zbyt samotny. — Powinieneś już chyba wiedzieć — odparła ciocia Klara — że praca pisarza jest zawsze samotna. — Wiem o tym. I wolałbym być kelnerem, kierowcą autobusu czy nawet hyclem, w każdym razie czymś mniej bezbarwnym - 116 oświadczył wuj OHver. — Poza tym to istotnie ogromnie zabawne nie wiedzieć, co dzieje się na świecie. Co mam robić, kiedy nie ma gazet, poczty ani radia, telefon nie działa i nie można się stąd wydostać? — Ale przecież właśnie dlatego chciałeś przenieść się na wieś, żeby tego wszystkiego uniknąć. Bardzo źle, że jesteś tak niekonsekwentny. .__, Wolno mi chyba — odparł wuj OHver tonem ironicznym —- być przynajmniej niekonsekwentnym w moim własnym domu. Ciocia Klara uniosła wzrok do sufitu. — Można doprawdy zwariować — powiedział wuj Qliver po chwili namysłu. — A wy co tu szykujecie? — dodał patrząc na nas. — Nic takiego — wyjaśnił Obi. — W takim razie moglibyście przynajmniej pilnować ognia na kominku — mruknął wuj 01iver. — Prawie zupełnie wygasł. —¦ Staramy się oszczędzać drzewa na wieczór — tłumaczył się Obi. — Jest go już bardzo niewiele. — Aha — mruknął wuj OHver. Po chwili twarz mu się rozjaśniła. — Zajmiemy się teraz robieniem kanadyjskich węzłów. Wszyscy, razem z ciocią Klarą, spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. — Nauczyłem się je robić, kiedy, opracowywałem książkę o Haki Sterlingu, Małym Policjancie Konnym — powiedział wuj Oli-ver. — Przynieście jakieś stare gazety. Rozbiegliśmy się w poszukiwaniu gazet. — Więc to się tak robi — rzekł wuj OHver, gdy wróciliśmy z gazetami. Wziął arkusz i podzielił go na trzy czy cztery części. Następnie złożył każdą część wzdłuż, aż wyglądała jak wąski pasek. — A teraz robi się zwyczajny węzeł — objaśnił zawiązując paski. — Pali się to wspaniale. I bardzo długo. Przytknęliśmy węzły do ognia na kominku. Wuj 01iver miał rację. Paliły się równo i dawały tyleż ciepła, co drzewo. Węzły kanadyjskie zajęły nas wszystkich na jakiś czas. Byliśmy nimi tak zaabsorbowani, że nie zwracaliśmy uwagi na niezwykłą ciszę dokoła. Wiatr całkowicie ustał, Maggie wcale się nie odzywała i absolutny spokój otaczał dom i całe Głogowe Wzgórze. 117 Dlatego tak zaskoczyło nas to, co zdarzyło się później. Zrobiło się ciemno prędzej, niż można było się spodziewać. A może po prostu na wsi spostrzega się ciemność bardziej niż w mieście? Zwłaszcza że nie było to lato z długim, zapadającym zmierzchem. W pewnej chwili było późne popołudnie i słońce świeciło spoza nagich drzew. A już w następnej chwili okna wyglądały jak czarne prostokąty i sam dom zmienił się nagle w jakąś mroczną jaskinię. Zajęliśmy się pośpiesznie przygotowywaniem na wieczór świec i lamp naftowych, gdy nagle cały dom rozjarzył się jaskrawym światłem. Było to jak olbrzymi urodzinowy tort. Równocześnie z kranów popłynęła woda, radio pani MacMin-nies ryknęło w kuchni, a kocioł centralnego ogrzewania zaczął wydawać głośne pomruki. Z początku byliśmy zaskoczeni, ale zaraz potem wybuchnęliśmy wesołym śmiechem. Powrót elektryczności rozproszył całą nudę, ponury nastrój i złe humory. Dom ożył, a i my także. Ze śmiechem zakręcaliśmy krany i gasiliśmy niepotrzebne światła. Ze śmiechem też i z ogromną ulgą zaczęliśmy odstawiać na bok świece i lampy. Ciocia Klara podbiegła do telefonu, który nadal milczał, ale teraz wydawało się to bez większego znaczenia. Nagle jak na olbrzymim urodzinowym torcie wszystkie światła zgasły jednocześnie tak, jak się zapaliły. Radio umilkło w tym samym momencie, a kocioł znieruchomiał. Obj akurat stał tuż obok mnie. Mimo ciemności mogłem jednak dostrzec jego twarz. Był blady i przejęty. — Bardzo to śmieszne — powiedział, ale głos jego zabrzmiał Ponuro. Dzidzia oczywiście zaczęła beczeć. Wuj OHver klął na czym świat stoi, a reszta z nas powstrzy-mywała oddech w oczekiwaniu, czy światło znowu nie wróci. Istotnie, prawie natychmiast wróciło. Staliśmy nieruchomo, mrugając oczami i popatrując na siebie. Al© zaraz potem światła znowu zgasły. •ciałem dziwne uczucie, które mnie przyprawiało o dreszcz, ze w domu jest ktoś obcy. Nie umiałem sam sobie wytłumaczyć, 118 dlaczego mi się tak zdaje, ale byłem tak pewien tej nieproszonej cudzej obecności, że nie miałem odwagi odwrócić się i spojrzeć. Zacząłem rachować do dziesięciu, a potem do dwudziestu. Tym razem jednak światło nie wróciło. Byliśmy na nowo pogrążeni w mroku i ponurym nastroju. A to, co się stało, sparaliżowało nas do tego stopnia, że nie mogliśmy nawet ruszyć się, by przynieść świece i lampy. W końcu jednak zrobiliśmy to. Podczas kolacji, którą pani MacMinnies zaraz potem podała, Obi zachowywał niezwykłe milczenie. Szeptem wymienialiśmy między sobą różne domysły na temat dziwnego zachowania się prądu, ale Obi nie brał w tym udziału. Kiedy spróbowałem pochwycić jego spojrzenie, unikał mego wzroku. Nie był już zamyślony, lecz zasępiony ponuro i głęboko. Tego wieczoru niewiele mieliśmy do roboty. Po umyciu talerzy i naczyń usiedliśmy zastanawiając się, co też się dzieje na świecie. Potem bardzo wcześnie poszliśmy spać. Pani MacMinnies powiedziała jakby do siebie, lecz dostatecznie głośno, aby wszyscy słyszeli: — Nic dziwnego, że ta biedaczka, która tu mieszkała, umarła. Nawet święty nie wytrzymałby tego! — Z tymi słowami poszła do swego pokoju, niosąc butelkę z gorącą wodą, i z wielkim hałasem zatrzasnęła drzwi. Leżałem na łóżku szczelnie owinięty kołdrami i rozmyślałem o dziwnych śladach, osobliwym zachowaniu się światła, a wreszcie o,wszystkich niezwykłych zdarzeniach, jakie nastąpiły na Głogowym Wzgórzu, kiedy usłyszałem ciche i niepewne skrzypnięcie zawias. Byłem zbyt przerażony, żeby móc krzyknąć. Drzwi powoli otwarły się. Leżałem nieruchomo, wpatrzony w powiększającą się szparę, a zęby szczękały mi głośno. Ktoś był teraz w pokoju i zbliżał się do mego łóżka. Przykryłem się kołdrami. Krew mi zlodowaciała. Wtedy właśnie spostrzegłem, że to po prostu Obi. — Nie chciałem cię przestraszyć — powiedział. — Nie... nie przestraszyłeś mnie — skłamałem. •— Nie chciałem, żeby Amanda mnie usłyszała — wyjaśnił. — Nie śpi i czyta w swoim pokoju. 119 — A o co chodzi? — spytałem. . — O światło. — A co ze światłem? — Zastanawiałem się nad tym — odparł Obi. — I jestem teraz pewien, że to ma coś wspólnego z tamtymi śladami. — Jakeś to sobie wykombinował? Obi wzruszył ramionami. — Nie potrafię tego wyjaśnić —odparł szczerze — ale jestem pewien, że tak jest. Jutro rano będę wiedział dokładnie. — W jaki sposób? — Zamierzam przeprowadzić małe dochodzenie — powiedział tajemniczo. — Pomożesz mi? — Naturalnie, że pomogę — odparłem. — Ale co ty właściwie chcesz robić? — Zobaczysz jutro — odpowiedział Obi. I zanim zdążyłem zadać mu jeszcze jakiekolwiek pytanie, drzwi się zamknęły. Obi wyszedł, pozostawiając mnie samego z moimi myślami w posępnej ciemności. 13 Trzy trzecie widma Nie było rzeczą zbyt łatwą wymknąć się następnego rana dla przeprowadzenia prywatnych dochodzeń Obiego. Nazwał on to zwiadem. Było już dobrze po śniadaniu, kiedy zdołaliśmy wreszcie zmylić baczne spojrzenie Amandy i niepożądaną uwagę wszystkich pozostałych. Był to zresztą prawdziwy cud, że nam się w ogóle udało. Nie mogliśmy jednak dać sobie rady z psami. Maggie, dla sobie tylko znanych przyczyn, chciała pójść z nami. Ponieważ zaś dokądkolwiek Maggie szła, Zyglinda przywierała do niej jak kleszcz, musieliśmy i ją również zabrać. Obi powiedział, że tak będzie lepiej. Gdyby ktokolwiek spostrzegł nas przez okno, wyglądałoby to, że wybraliśmy się na zupełnie niewinną wycieczkę po śniegu. Dzień był jasny. Słońce świeciło i śnieg błyszczał wspaniale. Yeti uśmiechał się nieruchomo, gdyśmy go mijali. Biel śnieżna była wprost oślepiająca, ale po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się do tego. Wiatr trochę dmuchał, ale był znacznie słabszy niż poprzednio. Toteż śnieg przestał nareszcie wirować. Przekonałem sig z przykrością, że wiatr zatarł zupełnie wczorajsze ślady. Obi nie zdawał się być tym zaskoczony. Wskazał tylko nieznaczne zagłębienia w powierzchni śniegu świadczące o poprzednich śladach. / 121 Obi w ogóle mało się odzywał, co było dość przykre. Ostatecznie, myślałem sobie, skoro już zaproponował mi wspólną wyprawę, mógłby przynajmniej wyjaśnić, o co chodzi. Lecz Obi tylko rozglądał się dokoła, mruczał coś sam do siebie i przedzierał się poprzez wysokie zaspy. Ja zaś wlokłem się powoli za nim. Wreszcie nie mogłem już tego wytrzymać. — Dokąd idziemy, Obi? — spytałem. — Zaraz się przekonasz — syknął przez zęby. — Nic z tego nie rozumiem — odparłem. — Zdaje się, że idziemy wzdłuż drogi. — Czyżby? — mruknął Obi za całą odpowiedź. W tych warunkach dałem spokój dalszym pytaniom i szedłem za nim w milczeniu, pragnąc w cichości ducha, żeby Obi przejawiał mniej tajemniczości. Dokoła wszystko było w zupełnym bezruchu, więc mimo woli odczuwałem lekki niepokój. W ciszy, otaczającej nas jak szklana kula, nawet skrzypienie naszych kaloszy wydawało się bardzo donośne. Wtem Obi odezwał się, bardziej do siebie niż do mnie: — No właśnie. Tego się spodziewałem. Stojąc nieruchomo, wskazywał na druty elektryczne ciągnące się nad naszymi głowami. Sięgały bardzo czarnymi liniami od jednego słupa do drugiego, jakby jakiś ogromny ołówek wyrysował je na jasnym niebie. — Czy widzisz to, James? Skinąłem głową, zastanawiając się, co w tym jest tak szczególnego. — Zdaje się, że nigdzie tutaj nie ma w nich żadnej przerwy? Przyjrzałem się dokładniej i po chwili przyznałem, że tak jest istotnie. — I nigdzie zdaje się nie ma na nich lodu, prawda? —¦ Nie ma — potwierdziłem. — No dobrze. A teraz powiedz mi tylko, dokąd te druty prowadzą. Przyjrzałem się kierunkowi drutów. — Bardzo proste — odparłem. — Wygląda na to, że prowadzą do stodoły. — Racja — rzekł Obi, — I tam właśnie pójdziemy. 122 Przypuszczam, że Obi musiał dostrzec moje wahanie, bo dodał z kwaśnym uśmiechem: —. Chyba nie przeraża cię to, że śnieg jest głęboki? — Pewnie, że nie — odparłem. — Śnieg wcale mi nie przeszkadza. Pod daszkiem czapki Obi przymrużył oczy. — W takim razie dlaczego jesteś taki zdenerwowany? Chyba nie z powodu stodoły. — E, nie — powiedziałem miękko. — Jesteś zupełnie jak Amanda — jęknął Obi. — Pewnie spodziewasz się zobaczyć tam szkielet o zakrwawionych rękach albo duchy przebrane w prześcieradła, czy jeszcze coś innego. Co? Nic nie odpowiedziałem, gdyż Obi był zbyt bliski prawdy. Po naszym poprzednim doświadczeniu ze stodołą i wszystkim, co się później zdarzyło, czułem rzeczywiście jakiś niepokój. Nie wiedziałem dokładnie dlaczego, ale tak było. — Cały kłopot z tobą i Amandą — oświadczył Obi, niecierpliwie wzruszając ramionami — polega na tym, że czytacie za dużo książek. — Nie o to chodzi — zacząłem. — Tylko... — Tylko co? — roześmiał się pogardliwie Obi. — Może mi teraz powiesz, że naprawdę wierzysz w duchy! — Wiesz — wyjaśniałem powoli — że o tym trudno powiedzieć coś pewnego. Obi znowu aż jęknął, ja zaś udałem, że tego nie słyszę. — Tak czy owak — rzekł Obi — pójdziemy do stodoły, bo tam prowadzą, druty elektryczne. Jeżeli się boisz, możesz teraz zawrócić. Pójdę sam. — Idę z tobą, Obi — odparłem zaciskając usta. Obi roześmiał się, a ja też skrzywiłem twarz w uśmiechu. Po czym ruszyliśmy naprzód. Przedzieranie się przez wysokie zaspy nie było wcale rzeczą łatwą. Wywracaliśmy się raz po raz. Psy nurkowały koło nas w śniegu szukając królików, a ich nosy i brwi były zupełnie białe. Zdaje się, że wyprawa bardzo im się podobała. Za którymś razem, kiedyśmy się wywrócili, Maggie stanęła nad nami i polizała nam twarze. Wreszcie dobrnęliśmy na miejsce. Znaleźliśmy się o parę kroków od wielkich, czerwonych drzwi stodoły. 123 Przez cały ten czas Obi przyglądał się drutom elektrycznym. Wiodły do stodoły, ale w żadnym miejscu nie były przerwane. Obi zbadał śnieg nawiany przy drzwiach. — Czego teraz szukasz? — spytałem. — Chcę się przekonać, czy nie ma tutaj jakichś śladów — odparł z namysłem. — Ale żadnych nie widać. Inna sprawa, że wiatr tak dmuchał, że nawet gdyby tu były ślady, byłyby teraz zawiane. Mimo to Obi nadal się rozglądał. Wtem wydał stłumiony okrzyk. Spojrzałem w jego stronę. Obi trzymał coś w ręku. — Co tam znalazłeś? — spytałem podbiegając do niego. — To — odparł i pokazał mi coś, co wyglądało na parę dziwacznych kijków. Zwisały z nich kawałki sznura. Obi obracał nimi na wszystkie strony. — Ciekawe — mruknął do siebie. — Chciałbym wiedzieć, do czego to służy. — To tyllęo kawałki drzewa — powiedziałem. —. Do niczego nie służą. Obi pokiwał głową. — Bardzo się mylisz — rzekł uroczyście. Raz jeszcze przyjrzał się kijkom i wetknął je sobie pod kurtkę. — Później zastanowię się, co to jest — dodał. — Teraz wejdziemy do środka. Gdy skierowaliśmy się do drzwi stodoły, Maggie cofnęła się i warknęła. Zachowywała się z wyraźnym niepokojem, ale byliśmy zbyt zajęci stodołą, aby zwracać na nią uwagę, nawet kiedy zaczęła szczekać. Zyglinda też ujadała piskliwie, ale uważaliśmy, że robi to tylk0 dla dotrzymania towarzystwa Maggie. Stwierdziliśmy, że do stodoły prowadzi dwoje drzwi. Jedne byty ogromne, te, którymi weszliśmy poprzednim razem, a w ich pobliżu znajdowały się małe drzwiczki, otwarte i chwiejące się na zawiasach, wystarczające, aby jeden człowiek mógł przez nie przejść. — Nie zauważyłem ich poprzednio — powiedział Obi. — Ani ja. Ale przecież musiały tu być. W chwili gdy wpatrywaliśmy się w drzwiczki, wiatr otworzył je szeroko i rzucił nimi na ścianę stodoły. 124 Przeszliśmy przez próg. Na deskach podłogi widać było drobniutki śnieg. Obi zmarszczył brwi. — W każdym razie poprzednio nie były otwarte. —; Może wiatr je otworzył w czasie burzy — powiedziałem łudząc się, że przypuszczenie jest słuszne. — Może — rzekł Obi. — A może i nie. Wnętrze stodoły, które ukazało się naszym oczom, było ciemne mimo jasnego dnia. Ogromne i puste. —¦ Chodźmy — powiedział Obi. Maggie szczekała teraz głośniej i bardziej zajadle. Wahałem się przez chwilę, stojąc na progu. Obi dziwnie jakoś popatrzył na mnie przez ramię. Wreszcie poszedłem za nim do środka. Obi już obchodził dokoła wnętrze, w rzeczowy sposób badając wszystkie ściany. — Czego znów teraz szukasz? — spytałem. — Jak to czego? Przełącznika. Szukałem głównego przełącznika po całym domu, ale nie znalazłem. Więc pomyślałem sobie, że musi być tutaj. Wciąż jeszcze nie mogłem nic zrozumieć. — Co za różnica, kiedy i tak nie ma prądu z powodu burzy? Obi popatrzył na mnie z politowaniem. — Różnica polega na tym — wyjaśnił — że według mnie to nie burza przerwała dopływ prądu. W dalszym ciągu nie mogłem domyślić się, o co mu chodzi. — A przecież — dodał Obi — prąd nie ustał sam ze siebie. — W takim razie dlaczego? Obi przestał oglądać ściany i zwrócił się do mnie. — Przypuszczam, że ktoś musiał umyślnie wyłączyć prąd — odparł. Tego już było dla mnie za dużo. — Ale dlaczego? — dopytywałem się. — To właśnie musimy wyjaśnić — rzekł Obi. Z chwili na chwilę robiło się coraz bardziej nieprzyjemnie. Deski podłogi trzeszczały pod naszymi stopami. W stodole czuć było pleśnią, drzwiczki wciąż uderzały o ścianę i przechodziły mnie (dreszcze. Poza tym Maggie zachowywała się bardzo dziwnie. Szczekała teraz tak wściekle, jak pierwszego dnia, kiedy 125 przy-i cbałem na Głogowe Wzgórze. Sierść miała najeżoną i za nic ?-? chciała zbliżyć się nawet do progu. Uganiała tylko tam i z powrotem wokół drzwi, jakby chciała nas przed czymś ostrzec. — Tego się spodziewałem! — zawołał nagle Obi. — Co tam znowu znalazłeś? — spytałem usiłując opanować drżenie głosu. — Przełącznik, ośle — odparł Obi cichym, ale tryumfującym tonem. Przysunął jakąś starą skrzynię do ściany, skoczył na nią i sięgnął do czarnego, metalowego pudełka, którego z pewnością nie byłbym zauważył. Umieszczone było wysoko na belce. — Uwaga! — krzyknął Obi i przesunął dźwignię. Tuż pod sufitem zapaliło się światło. Obi już miał zeskoczyć, kiedy zawołałem: — Uważaj! Na szczęście spostrzegłem w porę, co się stało. Jeszcze sekunda i z Obim byłoby źle. Tuż bowiem koło miejsca, gdzie stała skrzynia, coś jakby ziewnęło. Zauważyłem to, bo gdzieś w głębi zabłysło słabe ś,wiatełko. Obi zeskoczył po bezpiecznej stronie i razem podeszliśmy dla zbadania sprawy. Jak się okazało, w podłodze otwarły się małe drzwiczki. Tuż koło nich widać było słabą żarówkę oświetlającą drabinę. Nic poza tym. Przyjrzeliśmy się otworowi. Nic jednak nie było widać, więc położyliśmy się na ziemi i zajrzeliśmy do środka. Ale żarówka była za słaba, aby przy jej świetle cokolwiek zobaczyć. — No i na co jeszcze czekamy? — spytał Obi. — Dokąd chcesz iść? — szepnąłem. — W dół po drabinie — odszepnął Obi. — Chcę przekonać się, co tam jest na dole. Nie jestem właściwie tchórzem, ale zdaje mi się, że czasem należy być ostrożnym. Byłem pewien, że to właśnie jest taka chwila. Podniosłem się z ziemi bardzo powoli. — Idziesz, James? — Tak — powiedziałem wreszcie. — Ale ty idź pierwszy. Obi zaczął schodzić po drabinie, a ja ża nim. 126 Znaleźliśmy się w niskim, długim pomieszczeniu. Betonowa podłoga była twarda i zimna. Staliśmy tuż obok siebie, wpatrując się w mrok. Naga żarówka chwiała się na sznurze i zataczała kręgi. Dopiero po pewnej chwili mogliśmy cokolwiek zobaczyć. Była to zupełna rupieciarnia. U naszych stóp leżała kupa pustych puszek, a w całym pomieszczeniu czuć było jakiś nieokreślony, a wstrętny zaduch. Coś mi to przypominało, ale byłem tak niespokojny, że nie mogłem sobie uprzytomnić co. — Ktoś tutaj był — szepnął Obi. — Niedawno. — Ktoś tutaj jest i teraz — odszepnąłem, a włosy na karku aż mi się zjeżyły. — Czuję to doskonale. — Bzdura — orzekł stanowczo Obi i ruszył przed siebie. Żarówka dalej zataczała wściekłe, ponure kręgi i migotała. — Kto tam jest? — spytał Obi ochrypłym szeptem. Stałem nieruchomo i trząsłem się cały. Nic nie mogłem na to poradzić. Odpowiedzi nie było. Milczenie musiało dodać Obiemu odwagi, gdyż podniósł głos: — Kto tam jest? Proszę się pokazać! Ale i tym razem nie było odpowiedzi. Wtem Obi odskoczył w tył. Chwycił mnie za rękaw. Twarz miał bardzo bladą. — James — tchnął mi do ucha — patrz! — Gdzie? — zdołałem wyjąkać. — O, tu,' koło twojej nogi. Nie chciałem patrzeć, ale musiałem. Na brudnym, zgniecionym sianie leżała jakaś postać. Wyglądało to na ciało człowieka rozpostarte w postaci krzyża. Obi powiedział głosem, który zabrzmiał jak tchnienie śmierci: — Masz teraz trzy trzecie twojego widma. Staliśmy nieruchomo, trzymając się nawzajem. Żaden z nas nie mógł się ruszyć. Stopy jakby przymarzły nam do cementu tej lodowatej podłogi. Widmo podniosło głowę i jęknęło. Wystarczyło to całkowicie. W rekordowym czasie obaj z Obim wspięliśmy się na drabinę. Już nie pamiętam, nawet, który z nas był pierwszy. Uciekaliśmy ze stodoły, jakby nas chciała pochwycić cała chmara rąk zakończonych szponami ociekającymi krwią. 127 Wypadliśmy nieprzytomnie na śnieg. Drzwi chwiały się na wietrze, wydając niesamowity odgłos, ale nie przyszło nam nawet do głowy, aby je zamknąć. Maggie biegła obok nas i ciągle warczała, Zyglinda zaś wściekle ujadała. Zupełnie jakby widziały, na co trafiliśmy tam na dole. Potknąłem się i upadłem, pociągając za sobą Obiego. Wydobyliśmy się z zaspy, otrzepaliśmy zimny śnieg z twarzy i przerażeni pognaliśmy drogą. Zatrzymaliśmy się dopiero niedaleko domu. Musieliśmy przystanąć, bo żaden z nas nie miał już czym oddychać. Czułem się tak, jakby ktoś wbił mi sztylet między żebra. Ciężko dysząc padliśmy na śnieg. Leżeliśmy, patrząc jeden na drugiego. Odezwałem się pierwszy: — No i co teraz będziemy robić? —¦ Sam nie wiem — wyznał Obi. — Myślę — powiedziałem — że powinniśmy zawiadomić o wszystkim wuja Oliyera. — Nigdy w życiu. Sami się z tym uporamy. — Ale jak? Obi namyślał się. < — Teraz, kiedy odkryliśmy widmo — rzekł wreszcie — musimy znaleźć sposób dowiedzenia się, kim ono jest i co tutaj. robi. Projekt wydał mi się wątpliwy i łatwo było to po mnie poznać. Nim jednak powiedziałem cokolwiek, Obiemu przyszła nowa myśl do głowy. — Słuchaj! — zawołał z naciskiem. — Może zauważyłeś, czy on ma przy sobie jakąś broń? — Broń? — powtórzyłem zduszonym głosem. — Nóż albo rewolwer — czy coś w tym rodzaju — wyjaśnił niecierpliwie Obi. — Nie. — Nie miał broni? Czy może nie widziałeś? — Nie widziałem. — A co widziałeś? — Niewiele — odparłem. Było to zgodne z prawdą. — Dlaczego — spytał ze złością Obi — nie przyjrzałeś się, kiedy tam byliśmy? 128 __. A ty? Byłeś przecież bliżej. Obi zmarszczył brwi. __Coś zauważyłem — powiedział z namysłem. — Poczekaj. pamiętam, że on wyglądał na dorosłego człowieka, twarz miał ciemną i obrośniętą, jakby nie golił się od tygodni, a włosy brudne i zmierzwione. I jeszcze coś tam było. __Krew? — spytałem z niepokojem. — Nie chyba nie. Ale coś tam leżało koło niego. — Obi zamknął oczy, aby sobie lepiej przypomnieć. - Już wiem: stary worek po kartoflach. Tylko że były w nim wycięte otwory, jak w masce. — Co takiego? — Przecież słyszysz. — W takim razie Amanda miała właściwie rację. Obi wyglądał jak rażony piorunem. — Pewnie, że miała rację! To właśnie zobaczyła jeszcze przed twoim przyjazdem, ale,ją przekonałem, że jej się tylko wydaje. I na pewno słyszała właśnie jego kroki. Doprawdy przez cały czas działo się tu coś niezwykłego. — Więc będziesz musiał przeprosić Amandę. — Chyba tak. — Obi! — Co? —- Czy myślisz, że on był... nieżywy? — Nie — odparł Obi. — Na pewno nie. Niemożliwe, bo przecież jęczał. . , . — To prawda - przyznałem. - Może jest chory i potrzebuje pomocy? „ . — Hm - mruknął Obi. Ulepił kulę śnieżną i rzucił ją w stronę Maggie. - Cicho bądź, Maggie! - krzyknął. - Staram się myśleć, a nie mogę, kiedy tak szczekasz. Maggie pobiegła drogą, a Zyglinda za nią, ale nadal szczekały tak, że nawet trupa przeszłyby ciarki. Słuchałem tego i robiło mi się coraz bardziej nieprzyjemnie. — No i jest jeszcze to - rzekł Obi wydobywając dziwne drewniane kijki. — Jak myślisz, co to może być? — Nie mam pojęcia. - Pocierał policzek i obracał kijkami na wszystkie strony. - Doprawdy chciałbym wiedzieć, do czego to służy. Jestem pewien, że mają jakiś ważny związek z całą sprawą. Wymachiwał kijkami to w tę, to w drugą stronę, przypatrując sią im z namysłem. Ja zaś spoglądałem na niego bezradnie. Nagle Obi zawołał: 130 — Popatrz! — i wbił jeden z kijków w śnieg. Kijek zrobił dokładnie takie samo wyżłobienie, jak te, które widzieliśmy poprzedniego dnia. — Szczudła! — wykrzyknął Obi. — Od razu powinienem był tego się domyślić. Szczudła domowej roboty! Otworzyłem szeroko usta. — Ale dlaczego leżały przed stodołą? — W tej samej jednak chwili zrozumiałem wszystko. ¦— Musiał ich używać po to, żeby nie zostawiać śladów nóg. — Racja — przyznał Obi. — Pewnie starał się dostać do domu. Albo nie, poczekaj. Myślę, że chciał nas po prostu nastraszyć. Z pewnością o to mu właśnie chodziło. — Ale po co mu to było potrzebne? — To — odparł Obi — będziemy musieli sobie wyjaśnić, nim posuniemy się dalej. — Schował szczudła z powrotem pod kurtkę. — Będę musiał dużo kombinować przez najbliższą godzinę czy dwie — dodał znacząco. Podnieśliśmy się ze śniegu i poszliśmy w stronę domu. Maggie nadal zachowywała się bardzo niespokojnie. Raz po raz wołaliśmy na nią, ale nie chciała się do nas zbliżyć. — Dajmy jej spokój — powiedziałem. — Czuję, że nie przestanie się denerwować, póki to widmo będzie leżało w stodole. Myślę, że to właśnie wyprowadzało ją cały czas z równowagi. Obi przytaknął. — A może — zaproponowałem ostrożnie — powinniśmy powiedzieć o tym wszystkim Amandzie? — Nie bądź śmieszny, James — odparł Obi. — Nie możemy przecież sami pochwycić widma — oponowałem. — A dlaczego? Tak czy owak, Amanda jest dziewczyną. — Ależ, Obi, przecież... Spostrzegłem, że jestem sam. Obi zostawił mnie nagle na drodze i skrupulatnie oglądał ścianę domu nad oknem kuchennym. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Wyglądał zupełnie jak Sherlock Holmes, tylko bez powiększającego szkła i filcowego kapelusza. Podbiegłem do niego. 131 — Co tam znowu się stało? — spytałem. Spojrzał na mnie 'posępnie. __Telefon — powiedział. — Widzisz, druty są przecięte. O, tutaj. Powinienem był o tym pomyśleć już wcześniej. — Uważam, że doprawdy powinniśmy porozmawiać o tym wszystkim z wujem OKverem — zauważyłem. — Może byś się tak uspokoił, choćby na chwilę — sarknął Obi. — To naprawdę poważna sprawa. Muszę się zastanowić. — Geniusz przy pracy — mruknąłem starając się nadać głosowi jak najbardziej ironiczny ton. Obi popatrzył na mnie zabójczym wzrokiem. Zamilkłem. 14 Odwiedziny z zaświatów Wracając do domu, obydwaj z Obim staraliśmy się tak zachowywać, jakby się w ogóle nic nie przydarzyło. Nasze starania okazały się całkowicie zbyteczne. Nikt nie zwróoił na nas uwagi. Ponieważ elektryczność znowu działała, wszyscy byli tak tym przejęci, że nawet nie dostrzegli naszego powrotu. Całe towarzystwo zebrało się w kuchni. Sądzę, że nikt nawet nie wiedział, żeśmy wychodzili, z wyjątkiem Amandy, która popatrywała chytrze spoza trzymanego w ręku notatnika i obrzuciła nas podejrzliwym wzrokiem. Potem jednak przygładziła włosy i zajęła się znowu pisaniem jakiegoś zabójczego wiersza. Z pieca centralnego ogrzewania dochodziło pokrzepiające mruczenie, jak gdyby w piwnicy znajdował się dobrotliwy lew, który właśnie się zbudził i pomrukiwał. Dom zaczął już odmar-zać. W każdym razie nie odczuwało się dotychczasowego przejmującego chłodu. Wuj 01iver siedział na brzegu krzesła z uchem przytkniętym do radia i słuchał wiadomości. Ciocia Klara postukiwała widełkami telefonu. — W dalszym ciągu nie działa — oświadczyła ze smutkiem. Obi dał mi potężnego szturchańca w bok, abym przypadkiem nie wspomniał o przecięciu drutów. Jakbym sam ze siebie nie miał dosyć rozumu, żeby siedzieć cicho. 133 Ciocia Klara położyła słuchawkę na widełki. — Mam nadzieję — rzekła — że przynajmniej elektryczność tym razem będzie na dobre funkcjonować. — Myślę, że tak — odparł spokojnie Obi. Ciocia Klara spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem. Już miała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili przypomniała sobie o gorącej wodzie i pobiegła do kranu, by przekonać się, jak z tym jest. — Starczy ciepłej wody na ile chcieć kąpieli — odezwał się wuj Ołiver wyłączając radio. — Miej tylko cierpliwość i poczekaj, aż się woda nagrzeje. . — Aa! — zawołała ciocia Klara. — Czy były jakieś wiadomości, kochanie? — dodała. — Nic szczególnego, tylko w dalszych okolicach stanu ze śniegiem jest jeszcze gorzej. Napadało go tam Bóg wie ile cali i ludzie wciąż jeszcze nie mogą się wydobyć z domów. A tak zresztą świat zdaje się dawać sobie doskonale radę bez nas. — Wuj 01iver miał minę trochę rozczarowaną. — Świat może dawać sobie radę beze mnie — wtrąciła pani MacMinnies — ale ja nie mam zamiaru obchodzić się odtąd bez świata. Broń Boże! Moim zdaniem — ciągnęła podkreślając swoje uwagi odpowiednim krzywieniem się — można w najrozmaitsze sposoby być pogrzebanym żywcem. — Niech się pani nie martwi — powiedział wuj 01iver wesoło. — Tylko patrzeć, a zjawią się tutaj saperzy, żeby nas odkopać. — Saperzy czy nie saperzy — odparła — ale zaczyna nam braknąć żywności. Do wieczora nie będzie już mleka. Tak wygląda ten wspaniały pomysł ze Wsią. Przyglądałem się Dzidzi. Było rzeczą najoczywistszą, że nudziła się przez całe rano i teraz była wściekła. Poznałem to po jej oczach. Spragniona była czyjejś uwagi, ludzkiej albo zwierzęcej. Nagle spostrzegła ogon Zyglindy wystający z którejś zaspy śnieżnej. — Ach, więc tam jesteś! — zawołała wybiegając na ganek. — Chodź tu zaraz, Zyglinda! 134 Zyglinda jednak nie chciała się ruszyć bez Maggie, a Maggie nie miała najmniejszej ochoty wracać do domu. Jamniczka wy> sunęła łeb z zaspy, otrzepała się, spojrzała na Dzidzię, po czym skoczyła do innej zaspy. Dzidzia zaczęła tupać nogami. ¦— Wciąż sterczy i sterczy przy tej Maggie — żaliła się. — Zupełnie jakby nie wiedziała, że należy do mnie. Chcę, żeby zaraz wróciła i bawiła się ze mną. — Och — orzekła z pogardą pani MacMinnies. — Ten pies będzie słuchał każdego, kto tylko zechce go karmić. Dzidzia rozpłakała się, ale Zyglinda pozostała na dworze, uganiając się z Maggie po śniegu. — A teraz zabierajcie się stąd wszyscy! — zawołała pani MacMinnies. — Powiem wam, kiedy obiad będzie już gotów Obiad, dla odmiany, odbywał się w bardzo ożywionym nastroju. Wuj 01iver sypał dowcipami, przeważnie tak okropnymi, że bez przerwy wybuchaliśmy śmiechem. Nikt poza mną nie zauważył chmury na twarzy Obiego, a ja oczywiście nie liczyłem się. Wiedziałem, że Obi zajęty jest myśleniem, i bardzo chciałem dowiedzieć się, czy doszedł do jakichś wniosków albo decyzji. Ale zaledwie raz podchwyciłem jego spojrzenie, a Obi pokręcił tylko głową. Nic dziwnego, że byłem zdenerwowany. Wiedziałem, że nie mamy zbyt dużo czasu. Niepodobna było domyślić się, co widmo zrobi w następnej chwili. Wreszcie obiad się skończył. Wuj 01iver poszedł do siebie, aby wreszcie wydobyć Hala Sterlinga z jego kłopotliwej obecnej sytuacji. Wuj był pewien, że mu się to uda, co przyniosło nam wszystkim ulgę. Mogę was zapewnić, że to wcale nie jest zabawne, kiedy zamyślony pisarz krąży naburmuszony po całym domu. Ciocia Klara poszła się wykąpać. — Mam nadzieję — rzekła — że nic się teraz nie zdarzy. Zamierzam siedzieć w ciepłej kąpieli choćby kilka godzin. Pokolenie młodsze "musiało zostać w kuchni i pomóc przy zmywaniu naczyń. Pani MacMinnies nasypała do zlewu całą furę płatków mydlanych. — Kiedy to wszystko się skończy — powiedziała — mam zamiar żyć znowu jak wszyscy ludzie. Co daj Boże. 135 Amanda odstawiła półmisek, który wycierała, i obrzuciła panią MacMinnies uroczystym spojrzeniem. — Proszę pani... — zaczęła. — O co ci znowu chodzi? — Dlaczego pani zawsze mówi „daj Boże"? Pani MacMinnies starannie wytarła ręce fartuchem, a następnie skrzyżowała ramiona. Przyglądaliśmy się jej wszyscy czekając na to, co powie. — Zawsze mówię „daj Boże", kiedy sprawa dotyczy czegoś, co ma nastąpić w przyszłości — wyjaśniła z wielkim spokojem. — Bo przecież wszystko jest w ręku Boga i cokolwiek się zdarza, zawsze jest Jego wolą. Więc co można innego powiedzieć oprócz „daj Boże"? A teraz dosyć już tego. Mam.nadzieję, że odpowiedziałam ci na twoje pytanie. — Myślę — odparła Amanda i skinęła głową z powagą — że bardzo ładnie pani to powiedziała. — Dziękuję ci za pochwałę — rzekła pani MacMinnies zaciskając usta. — A teraz kończcie wycierać naczynia. Spodziewam się, że znajdę dziś choćby chwilę dla siebie, co daj Boże. Kończyliśmy właśnie ustawianie naczyń i miałem zamiar przyłapać Obiego w spiżarni, aby go spytać, co teraz będziemy robić z widmem w stodole, gdy pani MacMinnies wydała nagle przeraźliwy okrzyk. Był to chyba najbardziej przejmujący dźwięk, jaki słyszałem kiedykolwiek w życiu. W tej samej chwili uprzytomniłem sobie, że już od pewnego czasu psy na dworze szczekają nieprzytomnie. Obydwaj z Obim natychmiast skoczyliśmy do kuchni. Pani MacMinnies stała przy zlewie jak posąg z marmuru. Amanda i Dzidzia przywarły do niej. Wszystkie trzy miały twarze jak popiół i wpatrywały się w drzwi od ganku, jakby zobaczyły ducha. Obi i ja skierowaliśmy oczy w tę stronę. Poczułem, że moje nogi stają się nagle miękkie jak gotowany makaron. ' Za oszkloną częścią drzwi stał nieruchomo jakiś czarny cień. Cień miał zarysy głowy i ramion człowieka. Obydwaj z Obim byliśmy tak zmartwiali z przejęcia, że staliśmy na miejscu jak para figur woskowych 136 Drzwi uchyliły się powoli. Pani MacMinnies znowu krzyknęła. W szparze ukazała się noga w ciężkim gumowym bucie. W chwilę potem spoza drzwi wysunęła się ręka w rękawicy. Nikt z nas nie miał odwagi się ruszyć. Wtem spoza drzwi odezwał się głos, który w moich uszach brzmiał tak/jakby wydostawał się z grobowca: — Niechże mi ktoś pomoże, na miłość boską! Był to naprawdę straszliwy moment. Jeden jedyny Obi miał dość rozumu, aby coś zrobić. Chwycił ze stołu nóż i podczas gdy reszta z nas patrzyła, w prze- 137 rażeniu, zrobił krok naprzód. Amanda zawołała, żeby się nie ruszał, ale już było za późno. Obi nacisnął klamkę i otworzył drzwi na oścież. Zatkało mnie. Wyglądało to tak, jakby nagle zjawił się gość z zaświatów, przybysz z innej planety. Obi cofnął się. Postać, stojąca we drzwiach, była wysoka i przeraźliwie chuda. Miała na sobie wysokie buty i kurtkę w kratkę. Czerwona myśliwska czapka nasunięta była głęboko na oczy. Twarz prawie całkowicie zakrywał szal. W ramionach przybysz dźwigał olbrzymią, wypchaną, papierową torbę. Obi szeroko otworzył usta. — To Charlie Murofino! — zawołał. Istotnie tak było. Jeszcze przez parę sekund trwaliśmy w nieruchomym napięciu. Potem jednak Obi zaczął się śmiać, a następnie my wszyscy także wybuchnęliśmy dzikim, nieprzytomnym, histerycznym śmiechem, aż rozbolały nas boki. Pani MacMinnies stała przy zlewie i wachlowała twarz fartuchem. — Pomoc boska jest zawsze tuż za progiem — oświadczyła tłumiąc na krótko śmiech. Charlie patrzył na nas oszołomiony. — Co do licha... — zaczął. — Słuchajcie! — krzyknął nakazujące — Niechże ktoś weźmie to ode mnie. Ręce mi całkiem zesztywniały. Odebrałem od niego papierową torbę i postawiłem ją na stole. Charlie patrzył na nas i mrugał oczyma, wyraźnie przekonany, że wszyscy powariowaliśmy — Gdzie jest twój ojciec? — spytał Amandę. / — Na górze, pisze książkę — wybąkała w odpowiedzi. — Siedzi przy maszynie i nikomu z nas nie wolno mu przeszkadzać. — Jej śmiech przeszedł w stłumiony chichot. — Aha. A gdzie jest mama? — Kąpie się — obwieściła Dzidzia. — Zaraz pójdę ją zawołać. — Nie trzeba — powstrzymał ją Charlie. — Pomyślałem sobie — rzekł wskazując torbę — że zbraknie wam jedzenia, więc przyniosłem całe mnóstwo jaj, mleko, chleb i różne inne rzeczy No i gazety. 13S Pani MacMinnies odzyskała panowanie nad sobą. — Proszę wyjść na dwór — zarządziła — i wytrzeć starannie buty o wycieraczkę. Nie życzę sobie, żeby ktoś nanosił brudnego śniegu do kuchni. — "Dobrze, proszę pani — odparł potulnie Charlie i wyszedł na dwór. Podczas gdy otrzepywał buty ze śniegu, pani MacMinnies przygotowała dla niego kubek gorącej kawy, ukroiła potężną pcrcję ciasta, którego dotąd nie zauważyliśmy, i postawiła to wszystko na stole. Charlie z szerokim uśmiechem wszedł znowu do domu. — Kobiety zawsze są jednakowe — powiedział. Pani MacMinnies wskazała mu tylko krzesło ze słowami: — Proszę usiąść i wypić kawę z ciastem. — Dobrze, proszę pani — odparł Charlie i ścigany bacznym spojrzeniem nas wszystkich zaczął zajadać ciasto popijając kawę. Pani MacMinnies stojąc przy stole przyglądała mu się z podziwem. — Co za szlachetny człowiek! — zawołała. — I Bóg jeden wie, jak się tu dostał. — Piechotą — wyjaśnił Charlie. Pani MacMinnies aż się przeżegnała. — Piechotą? Na taki czas? — To wcale nie było takie trudne — odparł Charlie. — Zostawiłem ciężarówkę na drodze. Bo droga jest już oczyszczona ze śniegu. A potem poszedłem waszą dróżką. Śnieg zasypał ją paskudnie, ale ze wszystkim się można uporać mając odpowiedni sprzęt. Obydwaj z Obim popatrzyliśmy z nie ukrywaną zazdrością na jego wysokie gumowe buty. Charlie odsunął pusty talerz. Pani MacMinnies bez słowa napełniła go znów okazałą porcją ciasta. — Dziękuję — rzekł Charlie uśmiechając się jeszcze szerzej niż przedtem. — Nie pamiętam już, kiedy jadłem tak świetne ciasto. Ciasto znikło natychmiast i muszę powiedzieć, że nikt z nas mu go nie żałował. Charlie westchnął głęboko i wyciągnął się na fotelu. — No, a jak tutaj było? 139 Wtedy wszyscy zaczęliśmy mówić naraz. Był to prawdziwy potop słów. Opowiedzieliśmy wszystko z wyjątkiem, oczywiście, najważniejszej rzeczy Ani Obi, ani ja nie chcieliśmy o tym wspominać przy innych. Charlie wysłuchał opowiadania do końca, a gdy już wszystko było powiedziane, wpatrzyliśmy się w niego, czując w sobie jakąś dziwną pustkę. — Ach — odezwała się pani MacMinnies — nie ma pan pojęcia, jak to przyjemnie zobaczyć po tak długim czasie jakąś ludzką istotę ze świata. Skinąłem głową. Miała najzupełniejszą rację. Sam dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jaką przyjemnością było zobaczenie na nowo Charlie Murofina. — Zdaje się — rzekł Charlie — że daliście sobie wcale dobrze radę, jak prawdziwi, starzy wieśniacy. Ten śnieg, który spadł o tej porze roku, był ciężką niespodzianką dla wszystkich. Prawdę mówiąc, bardzo się o was martwiłem, że zaraz po przyjeździe byliście tak zasypani na tym wzgórzu. Toteż chyba ze dwadzieścia razy próbowałem do was telefonować. Ale zawsze był sygnał, że numer jest zajęty. Widocznie rozmawialiście przez cały dzień i noc. — Wcale nie — zaprzeczyła Amanda. — Tylko telefon nie działa. Zepsuł się na samym początku burzy. — O — zdziwił się Charlie — to ciekawe. — Ale elektryczność znów działa. Od dzisiejszego rana. — To bardzo ciekawe — powtórzył Charlie marszcząc gęste brwi. — A dlaczego? — zainteresowała się Amanda. — Jak już mówiłem, śniegu napadało bardzo dużo. Ale, o ile wiem, u nikogo nie było przerwy prądu i nikomu nie zepsuł się telefon. W każdym razie nic o tym nie słyszałem. — Au nas się zepsuł — powiedziała Amanda, jakby to był powód do dumy. Wzrok Obiego przesunął się niepewnie w moim kierunku. Wzruszyłem ramionami. Charlie wstał i włożył rękawice. — Muszę już iść — wyjaśnił. — Zajrzałem tylko do was, żeby się dowiedzieć, czy wszystko w porządku. Jak tylko wrócę do domu, zawiadomię dyrekcję telefonów, że wasz aparat nie działa. 140 I proszę powiedzieć pani Little, że za te różne sprawunki może mi zapłacić przy innej okazji. — A ja bym chciała wiedzieć — rzekła pani MacMinnies — kiedy nasza dróżka będzie oczyszczona i kiedy można będzie stąd się wydostać. — Prosiłem już — odparł Charlie — żeby was odkopać, ale wszystkie pługi w całym powiecie są teraz zajęte. Pierwszeństwo mają gospodarstwa mleczne, bo muszą dostarczyć mleko na rynek. A pług miejski nie ma prawa oczyszczać dróg prywatnych, chyba tylko w szczególnych okolicznościach. — A czy to nie są szczególne okoliczności? — spytała z oburzeniem pani MacMinnies. — Kiedy dróżka będzie oczyszczona — powiedziała z namysłem Amanda — będziemy pewnie musieli znowu iść do szkoły. — Jak to? — spytał ze zdziwieniem Charlie. —¦ To nie wiecie, że w tym tygodniu zamknięto wszystkie szkoły? Bo drogi aż do dziś były w okropnym stanie. Szkoły nie zaczną się wcześniej niż jutro czy pojutrze. Amanda i Obi mieli wygląd wyraźnie zaskoczony. Ja zaś odczułem prawdziwą przyjemność. Bo ściśle mówiąc byłem jedyny, który miał prawdziwe wakacje. — No, muszę już iść — powtórzył Charlie. •—¦ Proszę powiedzieć panu Little, że pewnie jutro zabiorę się znów do malowania, jeżeli tylko uda mi się przedostać tutaj ciężarówką. Czy może jeszcze czegoś potrzeba? — zwrócił się do pani MacMinnies. — Mogę przywieźć, kiedy znów będę. —' Jedyne, czego mi potrzeba — odparła posępnie — to wydobyć się stąd. ¦— Charlie! — zawołał pospiesznie Obi. — Odprowadzimy pana do ciężarówki. —¦ Kiedy miejscami jest wciąż jeszcze głęboko ¦—• odparł z powątpiewaniem Charlie. — To odprowadzimy pana kawałek —. nalegałem. — Doskonały pomysł! — zawołała Amanda. — Ja też pójdę. — Zostaniesz tutaj, Amanda — oświadczył jej Obi. — A dlaczego? — potrząsnęła głową i obrzuciła Obiego zabójczym spojrzeniem. — No bo — zaczął niepewnie Obi — przypuśćmy, że... . 141 — Że co? Obi sam już nie wiedział, co mówić. — Posłuchaj, Amanda... — bąknął. — Wy na pewno coś knujecie! — krzyknęła Amanda z niebezpiecznym błyskiem oczu. — Wiem o tym. Czuję to przez skórę. Dlatego chcę z wami pójść. Nie znoszę, kiedy się robi tajemnicę przede mną. — Ja także pójdę — pisnęła nagle Dzidzia. To rozstrzygnęło sprawę. — Obydwie zostaniecie tutaj — orzekła pani MacMinnies __! i pomożecie mi w sprzątaniu. — Zacisnęła usta na znak, że nie ma co się z nią spierać. Obi aż zagwizdał cichutko z zadowolenia. Rzucił pani MacMinnies wdzięczne spojrzenie, po czym nie tracąc czasu wyszliśmy razem z Charlie'em. Kiedy już byliśmy w bezpiecznej odległości, Charlie zwrócił się do nas. Tym razem wcale się nie uśmiechnął. — A teraz — powiedział — gadajcie. Co się stało? 15 Schwytanie widma Przypuszczam, że nasz wyraz twarzy był bardzo znaczący, bo Charlie powiedział: — Mówcie nareszcie. Wiem, że tu dzieje się coś szczególnego. A wy dwaj jesteście w to wplątani. Obi popatrzył na mnie, a ja na Obiego. Następnie obydwaj wpatrzyliśmy się w naszego towarzysza. — Dlaczego pan tak myśli? — spytał niepewnie Obi. Charlie uśmiechnął się. —• Jeszcze nie tak dawno sam byłem chłopakiem — wyjaśnił. — Zresztą wasze twarze są jak szkło. Można wszystko przez nie zobaczyć. Obi spojrzał w kierunku domu. W żadnym oknie nie było nikogo. — Prawdę mówiąc — zaczął z powagą — dzieje się coś bardzo dziwnego. I myślałem, że pan będzie mógł nam pomóc. — Muszę najpierw wiedzieć, o co chodzi. — Dobrze — odparł Obi. Pociągnął Charlie'ego za rękaw i poprowadził go na drugą stronę domu do miejsca, gdzie były przerwane druty telefoniczne. — Co pan o tym myśli? — O czym? — spytał Charlie. — O tych drutach. Patrzyliśmy na niego w wielkim napięciu, a Charlie nachylił się i badał druty. 143 — Najwyraźniej przecięte. Czysta robota. A jak to się stało? — Właśnie chcielibyśmy, żeby pan nam w tym pomógł. — Nie mogę tego poprawić, jeśli o to wam chodzi — odparł Charlie. — W żadnym wypadku nie ruszałbym tego. Muszą to zrobić monterzy od telefonów. Ale po coście to zrobili? — spytał patrząc na nas ze smutkiem. — Takich figlów nie wolno robić. — Ależ myśmy tego nie zrobili! —• krzyknąłem z oburzeniem. — Nigdy w życiu nie wpadlibyśmy na taki głupi pomysł. — Więc kto to zrobił? •— zagadnął Charlie, a jego twarz przybrała surowy wyraz. — Na tym cała sprawa polega — wyjaśnił z przejęciem Obi. — Zdaje się, że już wiemy kto. Ale pan musi nam pomóc w pochwyceniu widma. — Widma? Jakiego widma? Zwariowaliście? Widma nie przecinają drutów telefonicznych. — Ale to widmo przecięło — odparł Obi. — Słuchaj — powiedział Charlie — muszę już wracać do mojej ciężarówki. Nie mam czasu na takie zabawy. — Kiedy to wcale nie jest zabawa! — zawołałem. — Wytłumacz, co się stało — Obi trącił mnie pięścią — potrafisz to lepiej ode mnie. Opowiedziałem więc Charlie'emu, streszczając się jak tylko mogłem, to wszystko, o czym nie wspomnieliśmy w kuchni. Opowiedziałem, jak elektryczność znikała i zjawiała się znowu, o domysłach Obiego, o śladach, o naszej wyprawie do stodoły i o tym, co tam zobaczyliśmy. Kiedy skończyłem, Charlie wpatrzył się w nas, osłupiały. — Fiuu! — gwizdnął. Obi pokazał znalezione kijki. — To tym właśnie były porobione ślady — powiedział. — Znalazłem to przy drzwiach stodoły. Charlie dokładnie przyjrzał się kijkom. — Tak — potwierdził — to bardzo ciekawe. Teraz powiedzcie mi jeszcze raz, jak wyglądało to wasze widmo. 4)bi znów dał mi kuksańca. — Właściwie, to nie wiemy — wyjaśniłem. — Byliśmy tam za krótko, żeby dokładnie zobaczyć. Zauważyliśmy tylko, że to dorosły mężczyzna i że od dawna się nie golił. To chyba wszystko. 144 — Pójdziemy teraz do stodoły —. rzekł Charlie podciągając spodnie. Namyślał się przez chwilę. — Może lepiej pójdę najpierw do ciężarówki i na wszelki wypadek przyniosę łom. — A może to wystarczy? — spytał Obi i wydobył coś spod swej wypchanej kurtki. Był to nóż kuchenny, który nieraz widziałam na kredensie. — Zabrałem to, kiedy pani MacMinnies stała odwrócona. — Myślę — rzekł Charlie z poważnym wyrazem twarzy — że lepiej będzie, jeżeli oddasz to mnie. Obi wręczył mu nóż i ruszyliśmy drogą. . Wszystko było stłumione przez śnieg: nasze kroki, głosy, a nawet nastrój. Rozpoczynała się dla nas przygoda i czułem, że będzie ponura. W miarę zbliżania się, coraz częściej spoglądaliśmy na stodołę, ale nie zauważyliśmy tam żadnego znaku życia. Tylko drzwi, które zostawiliśmy otwarte uciekając, w dalszym ciągu chwiały się na wietrze i uderzały o ścianę. Zbadaliśmy dokładnie teren szukając śladów stóp. Ale jedyne, jakie znaleźliśmy, były ślady moje i Obiego. Poczułem wyraźną ulgę, że nie pojawiły się żadne nowe. Uszliśmy już przeszło połowę drogi, kiedy dopędziły nas psy. Maggie robiła ogromne susy, a Zyglinda przedzierała się przez zaspy śnieżne, starając się nadążyć na swoich krótkich nóżkach. — Wygląda, jakby się bardzo oswoiła od czasu, kiedy byłem tu ostatni raz — rzekł Charlie wskazując palcem na Maggie. — Jakoś szybko to poszło. Maggie podbiegła i obwąchiwała mu* buty, a Zyglinda przymi-lała się bezwstydnie, aż Charlie pochylił się nad nią i pogłaskał. Obaj z Obim byliśmy zdumieni zachowaniem się Maggie. — Najwyraźniej poznaje pana — rzekł Obi. — Oczywiście — odparł Charlie. — Poza tym wie, że nie zrobię jej krzywdy, i wie, że lubię psy. — Pogłaskał ją łagodnie po głowie. — Maggie nie jest głupia. I nigdy nie była. Ale gdy tylko doszliśmy do drzwi stodoły, Maggie zaczęła znowu wariować. — Uspokój się! — zawołałem. — Wracaj do domu, Maggie! — Wcale nie chcieliśmy, aby jej szczekanie ostrzegło widmo o naszym zbliżaniu się. 10 - widmo... 145 Maggie jednak nie chciała odejść i nie chciała też przestać szczekać. —• Zostaw ją, James — powiedział mi Charlie. — Przypuszczam, że tak samo jak my nie lubi widm. Kolejno i powoli weszliśmy do stodoły przez małe drzwiczki. Wnętrze było dokładnie takie samo, jak poprzednio: ogromne, zimne i ponure. Drobny śnieg pokrywał część podłogi. Wiatr hulał i gwizdał prawie jak człowiek. Drzwiczki ciągle skrzypiały. Psy zostały na dworze. Maggie nie chciała się zbliżyć do drzwi, a Zyglinda nigdzie nie ruszała się bez niej. Słychać było zrozpaczone skowytanie Maggie. Tworzyło to posępne tło dla naszych ukradkowych poruszeń. — A może go tam wcale nie będzie? — szepnąłem. — Może już sobie poszedł? — Cicho bądź, James — powiedział t irytacją Obi. Wymawiał słowa przez zaciśnięte zęby, więc wiedziałem, że ma takiego samego stracha, jak ja. — Szkoda — szepnął Charlie — że nie zabrałem ze sobą latarki. — A ja mam — odszepnął Obi. — Proszę. — I wydobył latarkę z czeluści swojej kurtki. Charlie skinął na niego z uznaniem, wziął latarkę, zapalił i oświetlił" wnętrze stodoły. Nic tam nie było ciekawego. Zupełna pustka i tylko zapadające się drzwi były otwarte tak, jak je zostawiliśmy. Żarówka nad drabiną świeciła się nadal, jednakże tak słabo, że wszystko było pogrążone w głębokim cieniu. i— Tam właśnie go zobaczyliśmy — odezwał się cichym głosem Obi. — Chyba będzie lepiej, jeżeli ja pójdę pierwszy — odparł Charlie. Nie mieliśmy nic przeciw temu. Patrzyliśmy, jak głowa Charlie'ego znika w otworze. Obi poszedł za nim. Gdy przyszła na mnie kolej, nie mogłem powstrzymać lekkiego drżenia, kiedy szczebel po szczeblu schodziłem po drabinie. Ale bałem się nie tak bardzo, jak się spodziewałem. Ostatecznie Charlie był z nami. Stanowiło to wielką różnicę. 146 Kiedy postawiłem nogę na zimnym cemencie podłogi, Charlie i Obi stali już przy posłaniu z brudnego siana. Powietrze było duszne, a obrzydliwy zapach sprawiał, że miałem chęć zatkać sobie nos. Charlie zapalił latarkę. Widmo nadal tam było. Nie ruszyło się z miejsca. Leżało skulone z jedną ręką odrzuconą na bok, z twarzą ukrytą i opartą na zielonkawym rękawie starej kurtki wojskowej. Nogi miało dziwnie wygięte, jak u marionetki^ ubranie wyplamione i zmię-toszone, a dokoła unosił się okropny zaduch. Głosem, który przejął mnie dreszczem, Charlie zawołał: — Wstawaj! Widmo nie poruszyło się. Leżało skulone i nieruchome. — Może on nie żyje? — powiedziałem, trochę z nadzieją, a trochę ze strachem. Przełknąłem ślinę. Charlie chrząknął i trącił leżącego szpicem buta. Widmo nieznacznie się poruszyło i wydało słaby jęk. Odsunęliśmy się odruchowo. Wrażenie było takie, jakby grze-chotnik zagrzechotał w słomie. — 'Ono jest całkiem prawdziwe to wasze widmo — mruknął Charlie. — A poza tym żyje. — Nagłym ruchem Charlie chwycił leżącego za ramię i przewrócił na wznak. W świetle latarki zobaczyliśmy przerażającą twarz, bladą i nie goloną chyba od tygodnia. Chude policzki pokryte były kroplami potu. Oczy jednak pozostały zamknięte. Jeśli nie mieliśmy przed sobą widma, to w takim razie kogoś, kto wyglądał na umarłego. Wpatrywaliśmy się w wymizerowane rysy tej twarzy obciągniętej sinawą skórą. Charlie dyszał jak miech. — Czy pan go poznaje? — szepnąłem, a Obi rzucił Charlie'emu spojrzenie pełne nadziei. — Czy pan wie, kto to jest? Nim Charlie zdążył coś odpowiedzieć, widmo otwarło usta i zaczęło coś mówić szeptem. Ale tak niewyraźnie, że nic nie można było usłyszeć. -— Co on mówi? — zapytał Charlie. — Może ktoś z was zrozumie. Słuchaj uważnie, James. To może mieć wielkie znaczenie. Nachyliłem się, przywarłem uchem do ust leżącego i zacząłem się przysłuchiwać. Tamten oddychał ciężko i nierówno i z tego, co mamrotał, udało mi się rozróżnić tylko kilka słów. Powtarzałem je w miarę, jak leżący mówił. — Gdzie to jest? — powtarzał ochrypły głos. — Gdzie to jest? U psa... Tak mi powiedziała, kiedy widziałem ją ostatni raz... U psa... Ale była już nieprzytomna. Stara wyraźnie zwariowała... Jakże to mogło być u tego głupiego psa?... Ale powiedziała... — słowa przeszły w niezrozumiały pomruk. Wreszcie leżący umilkł. Czekałem jeszcze, ale nie wypowiedział już żadnego słowa. Spojrzałem pytająco na Charlie'ego. — Czy pan coś z tego zrozumiał? 148 Zmarszczył się i pokręcił głową. Widać było, że jest kompletnie zmieszany. — Nic z tego nie mogłem zrozumieć — odparł powoli. Następnie, z nożem w pogotowiu w jednym ręku, drugą pochwycił widmo za ramię i mocno nim potrząsnął. Oczy widma otwarły się, ale były jak ślepe. Zdawały się nic nie widzieć, a wyschłe usta poruszały się bezdźwięcznie. — No — krzyknął Charlie — wstawaj! Ale widmo leżało w dalszym ciągu i wpatrywało się w nas. Oczy miało szkliste. — On albo udaje — oświadczył wreszcie Charlie — albo naprawdę jest chory. Trzymaj to — zwrócił się do Obiego, wręczając mu nóż. — Gdyby czegoś próbował, chociaż w to wątpię, wal go bez namysłu. — Następnie Charlie przyklęknął i z zadziwiającą delikatnością dotknął dłonią czoła widma. — Czy on udaje? — spytał Obi unosząc nóż do góry. — Myślę, że nie. Ma dużą gorączkę. James, oświetlij go latarką, a ja go przebadam. Trzymałem latarkę możliwie najbardziej równo, a Charlie powoli i systematycznie dotykał swymi dużymi rękoma boków i nóg widma. Nagle zatrzymał się. — Co to takiego, Charlie? — Ma nogę złamaną tuż przy biodrze. — Charlie rozejrzał się dokoła. — Musiał spaść, kiedy schodził po drabinie. Albo może szczudła były źle umocowane, kiedy na nich chodził. Zresztą kto wie, czy nie wywalił się w zaspę. Tak — ciągnął po chwili zastanowienia — to właśnie musiało się zdarzyć. Patrzcie! Widać, że musiał się czołgać po ziemi. A potem zdołał się jakoś tu wgra-molić. Nie mam pojęcia tylko, jak to zrobił. No i to wszystko — zakończył spoglądając na nas. — Ale dlaczego...? — To nieważne dlaczego. Dowiemy się później. Na razie trzeba coś dla niego zrobić. Zemdlał prawdopodobnie z bólu. Dajcie mi nóż. -— Co pan chce teraz zrobić? — spytał Obi, a oczy aż wyłaziły mu z głowy. — Muszę ująć mu nogę w łupki. To jedyne, co jest do zrobienia. Niech który z was przyniesie mi parę mocnych drążków. 149 Przeszukałem całe pomieszczenie, aż wreszcie znalazłem kilka. Kiedy je przyniosłem, Charlie przeciął już spodnie. Z pomocą drążków i mocnego szalika ujął złamaną nogę w całkiem porządne łupki. — A teraz — powiedział — musimy się postarać, żeby mu było ciepło. Pod ścianą znajdowało się całe mnóstwo rozmaitych rzeczy: puszki z zupą, brudne talerze, skrzynia, na której stał także brudny talerz i zatłuszczona patelnia, a prócz tego różne inne podobne rzeczy. W kącie na komódce stała mała kuchenka. Obok znajdowało się łóżko, a na nim stare ubrania, narzędzia i inne graty. Obok łóżka stały dwa krzesła, a na nich leżała sterta brudnej bielizny. — A więc tutaj znalazły się rzeczy z domku przy pasiece — mruknął Charlie. Zaczął grzebać w łóżku, aż znalazł parę starych, zniszczonych koców. — Nie ma sensu przenosić go — powiedział. Przykryliśmy więc chorego kocami, po czym Charlie odstąpił o krok i przyjrzał mu się. — Trzeba by mu coś dać na złagodzenie bólu — rzekł z namysłem — chociaż może w. tej chwili jest w takim stanie, że mało co odczuwa. Czy w domu jest może whisky? — Nie, nie ma — odparł Obi. — Słyszałem, jak w czasie burzy ojciec mówił, że nie ma. — No to trudno. W takim razie muszę pojechać do wsi, poszukać doktora i przekonać się, czy nie dałoby się wywieźć stąd Barneya. — Barneya! — wykrzyknąłem. — Barneya? — powtórzył jak echo Obi. — Oczywiście — odparł Charlie. — To jest Barney Rudkin. Nigdy nie mogłem pojąć, co się z nim stało. A na razie może któryś z was przyniesie trochę wody. Usta ma zupełnie spękane. — Przyniosę śniegu — oświadczył Obi. Wyszedł, a ja przyglądałem się pozbawionej wyrazu twarzy leżącego. Charlie też patrzył na niego z jakimś szczególnym .. błyskiem w smutnych, ciemnych oczach. — Barney Rudkin! — szepnął do siebie. — Mogłem się spodziewać, że z nim jeszcze nie koniec. Zawsze był taki dziwny. W tym momencie doznałem niesamowitego uczucia, że skądeś 150 już znam twarz Barneya Rudkina. Nie miało to najmniejszego sensu, o czym doskonale wiedziałem. Jednakże nie mogłem przestać o tym myśleć. Próbowałem patrzeć w inną stronę, ale mój wzrok wciąż wracał do leżącego. I gdzieś w głębi coś mi nie dawało spokoju. Próbowałem się zastanowić, ale nie mogłem. Zaduch, ciasnota i dziwny oddech Barneya, wysilony i przerywany, wszystko to przyprawiało mnie o zawrót głowy. Chociaż starałem się bardzo, nie mogłem skupić się ani na chwilę. Myślałem tylko o tym, żeby się stąd czym prędzej wydostać i znaleźć się jak najdalej od stodoły i wszystkiego, co zawiera. Wreszcie powrócił Obi. Miałem wrażenie, jakby nie było go od tygodnia. Przyniósł pełną garść śniegu, przyklęknął i położył trochę na spieczone usta Barneya. Śnieg zaczął topnieć. —¦ Na razie to wystarczy — powiedział po chwili Charlie. Pochylił się nad posłaniem. — Barney — zawołał — czy słyszysz mnie? Barney! Oczy Barneya wciąż jeszcze były zamknięte. Leżał i pojękiwał. — Zbyt słaby jest, żeby mówić — orzekł Charlie i wzruszył ramionami. ¦— A swoją drogą chciałbym, żeby się odezwał. Ciekaw jestem, o co mu chodziło, czemu kręcił się tutaj, kiedy dom był już sprzedany. — Może chciał nas po prostu nastraszyć? — spytałem. — Może nie podobało mu się, że nie wolno mu tu zostać? —i Nie, w tym jest coś więcej — Charlie potarł z namysłem brodę. — Już ja znam Barneya. Na pewno coś kombinował. Zawsze to robił. — Ale co? — Właśnie nad tym się zastanawiam — rzekł Charlie wstając. — No dobrze — dodał po chwili namysłu — idziemy. — A może — spytał Obi — powinniśmy go związać, czy coś w tym rodzaju, żeby nie mógł uciec, kiedy stąd wyjdziemy? — Sięgnął do kieszeni i wyciągnął spory łańcuszek. Wydało mi się, że skądeś znam ten łańcuszek, ale nie mogłem sobie uprzytomnić skąd. — Co to jest? — spytałem. — Smycz Zyglindy. Zabrałem ją na wszelki wypadek. I mam jeszcze coś innego. — Obi sięgnął znów do kieszeni i wydobył jakiś błyszczący, stalowy przedmiot. 151 — Kłódka! — zawołał Charlie. Widać było, że z trudem po wstrzymuje się od śmiechu. — Nie zapominasz o niczym, nie prawda? — Nb tak — odparł skromnie Obi. —¦ A gdzie to wynalazłeś? — dopytywał się Charlie. — To należy do kompletu narzędzi, który dostałem na gwiazdkę, kiedy byłem mały — wyjaśnił Obi. — Kiedy byłeś mały — powtórzył Charlie, znów powstrzymując śmiech. — No to schowaj to sobie i ten łańcuch także. Nie będzie nam potrzebny. Ze złamaną nogą Barney daleko nie za wędruje. A teraz chodźmy stąd. Wspięliśmy się po drabinie. W porównaniu ze smrodem i zaduchem na dole stodoła wydał się nam pełna powietrza i światła. Odetchnąłem głęboko par razy. Maggie krążyła wokół drzwi. Z nastroszonymi uszami skoczył na nasze spotkanie. — Nic dziwnego, że tak wariowała — rzekł Charlie. — Wie działa od początku, że on tam jest. A nigdy nie mogła go znieść — Czy pan myśli — spytał Obi zaciskając szczęki — że Barne znęcał się nad nią? Charlie wzruszył ramionami. — Czy to wiadomo? W każdym razie niezbyt się o nią trosz czył. Barney zawsze myślał tylko o sobie. A psy umieją tak rzecz wyczuć. — Maggie jest bardzo mądra — rzekł Obi patrząc na- ni z duma. Nagle coś sobie przypomniałem. — „U psa" — powiedział Barney. Ciekaw jestem, czy to na prawdę coś znaczy. Charlie namyślał się przez chwilę. Potem zaś machnął ręką jakby odpędzając tę myśl. — To tylko majaczenie. Barney nie zastanawiał się nad tym co mówi. Po prostu bredził. Ty byś też bredził, gdybyś leżał tyl czasu z paskudnym złamaniem nogi. — Ale dlaczego on tam się znajdował? — nalegał Obi. — I dlaczego przeciął druty i wyłączył prąd? 152 — Myślę — odparł Charlie ze wzruszeniem ramion — że wszystkie te sprawy wkrótce rozwiążemy. — Nie wiem — odpowiedział Obi — czy nie powinniśmy teraz zawiadomić o tym w domu. — To już wasza sprawa — odparł Charlie. — Ale będzie czas opowiedzieć wszystko później, kiedy go zabierzemy. Na razie może byłoby lepiej nic nie mówić. Po co alarmować całą rodzinę? Na pewno przyszliby tutaj i narobiliby tylko kłopotu. Bo właściwie nic więcej dla niego nie można zrobić niż to, co zrobiliśmy. Niech tam jeszcze chwilę polęży. Widziałem już ludzi w o wiele gorszym stanie, a jakoś wykaraskali się z tego. — A czy jeszcze jest coś do zrobienia? — spytał Obi. __ Możecie później znowu tam pójść i dać mu jeszcze trochę wody. Poza tym przydałby mu się dodatkowy koc. Możecie nawet przynieść mu trochę zupy. Cała rzecz w tym, żeby mu było ciepło. Wrócę, jak tylko będę mógł, ale sam nie wiem, kiedy to nastąpi. Byłoby szaleństwem ruszać go, póki wasza droga nie będzie oczyszczona, a doprawdy nie mam pojęcia, ile czasu potrwa, zanim zjawi się pług. — Dobrze, Charlie — zgodził się Obi. Może sprawiła to atmosfera, ale nagle przypomniałem sobie mojego Staruszka.. Chodzi o to, że przez cały ten czas nie miał ode mnie najmniejszej wiadomości i chociaż nie było po temu powodów, mógł się niepokoić. — Czy zechciałby pan zrobić coś dla mnie? — zwróciłem się do Charlie'ego. — Pewnie — odparł. — A co? — Chciałbym, żeby pan zadzwonił do Staruszka — to znaczy do mojego ojca — i powiedział mu, że u mnie wszystko w porządku. Może pan zadzwonić na jego rachunek. Nazywa się James Gregory Smith Starszy. — A jaki numer? Tak się złożyło, że miałem przy sobie ołówek i starą kopertę, którą zachowałem ze względu na znaczek. Napisałem na niej numer Staruszka domowy i biurowy. W trakcie tego przyszedł mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Była to pewnie sprawa chłodu i przejrzystości powietrza. Dość, że wciąż przychodziły mi do głowy nowe myśli. 153 — Charlie — spytałem _ czy mógłby pan powiedzieć mu jeszcze coś ode mnie? Może to wyglądać dziwacznie, ale Staruszek zrozumie. — A co takiego? — Zapiszę to panu. — Tak też zrobiłem. Charlie wziął ode mnie kopertę, spojrzał na nią, a potem popatrzył na mnie ze zdziwieniem. — No dobrze, James, powiem mu to, co chcesz. Ruszył przed siebie, lecz nagle się zatrzymał. — Do licha! — zawołał. — Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. — O czym? — O poczcie. Miałem zamiar wyjąć listy ze skrzynki i przynieść. Ale to nic. Przyniosę je, kiedy wrócę. Czekaliście tak długo, że możecie chyba jeszcze trochę poczekać. — Przytknął rękę do czapki i zaczął przedzierać się w swoich gumowych butach przez zaspy. Obi i ja przez dłuższą chwilę nie ruszaliśmy się z miejsca. Wiał słaby wietrzyk. Przejął nas lekki dreszcz na widok oddalającej się chudej postaci Charlie Murofina, który torował sobie drogę do ciężarówki, do szosy, do świata leżącego poza Głogowym Wzgórzem. 16 Szczyty wariactwa Staliśmy, aż Charlie znikł nam zupełnie z oczu. Wtedy dopiero zawróciliśmy w stronę domu. Psy biegły za nami. Przedzieraliśmy się przez puszyste zaspy, ja zaś zastanawiałem się nad wszystkim, co się dotąd zdarzyło. Im bardziej się zastanawiałem, tym większy miałem w głowie zamęt. Chciałem to sobie wszystko uporządkować,: ale nic z tych wydarzeń nie pasowało do tego, co dzieje się w prawdziwej powieści kryminalnej. Obi zachowywał niezwykłe milczenie, wiedziałem więc, że i on zastanawia się nad tym. ¦— No więc, James? — odezwał się wreszcie. •— Więc co? •— Więc nic. — To dziwne, Obi — powiedziałem. — Kto by pomyślał, że trafimy w środek prawdziwej tajemnicy? — Tak, tajemnicy — odparł posępnie Obi. •— To chyba jedyna — rzekłem — na jaką trafiliśmy. Ale teraz, kiedy już jest po wszystkim, nie wygląda na to, żeby w tym było coś osobliwego. Obi nic nie odpowiedział. Brnęliśmy dalej po śniegu. Nagle zatrzymał się i odwrócił się do mnie. ~— James — zawołał — to wszystko jest w dalszym ciągu .tajemnicą! Sprawa niby jest rozwiązana, ale właściwie wiemy jeszcze mniej niż na początku. Coś tutaj nie klapuje. 155 — Właśnie to samo sobie myślałem. —. Wolałbym — dodał Obi — żebyśmy trochę więcej wiedzieli o tym Barneyu. Nie odezwałem się ani słowem. —. W każdym razie jedno jest jasne — ciągnął Obi. — Dowiedzieliśmy się, że to Barney Rudkin wysiadywał w stodole. I chyba to zupełnie oczywiste, że mieszkał tam już wtedy, kiedy sprowadziliśmy się na Głogowe Wzgórze. — Ale jak sobie radził? — Bardzo łatwo. Musiał mieć przygotowany zapas żywności albo też podkradał rozmaite rzeczy z domu. Przecież nigdy nie zamykamy drzwi na klucz. Dziwne tylko — dodał uderzając nogą w spory kawał lodu — że wcale go nie widzieliśmy. — Amanda widziała — przypomniałem. — Właściwie nie — odparł. — W gruncie rzeczy nie mieliśmy pojęcia, co zobaczyła. — No i Maggie wiedziała, że on tam jest — dodałem. — To teraz nieważne ¦— odparł niecierpliwie Obi. — Chodzi o to, że Barney Rudkin przeciął druty telefoniczne i bawił się wyłączaniem prądu. Oświadczyłem, że dla innie to jest najzupełniej jasne. — W porządku — ciągnął Obi — ale dlaczego?. O co mu chodziło? Trudno w tym doszukać się jakiegoś sensu. Nie, James, w tym tkwi tajemnica i nie rozwikłamy jej, póki nie będziemy wiedzieli, jakie są tego powody. — Gdybyśmy o tym wiedzieli — podkreśliłem — to wiedzielibyśmy w ogóle wszystko i cała sprawa byłaby rozwiązana. —r Wszystko to jest mętne — mówił Obi nie zwracając uwagi na moje słowa. — Co właściwie Barney mógł z tego mieć? Myślałem przez chwilę, że może chciał nas nastraszyć i zmusić do wyprowadzki, a wtedy on mógłby zostać. Ale musiał przecież wiedzieć, że byłoby odwrotnie, że wypędzilibyśmy go prędzej czy później. Przyznałem mu rację, a Obi dalej wykładał swoje myśli. — Prócz tego — ciągnął — mamy te jego tajemnicze słowa.' Jestem zupełnie pewien, że coś musiały oznaczać. — Słyszałeś, co mówił Charlie: że to tylko bredzenie. Obi zacisnął usta z powątpiewaniem. 156 — To, co mówił, musiało coś znaczyć. Nie wyobrażam sobie, żeby to było tylko takie gadanie. Chciałbym bardzo, żebyśmy mogli wykombinować, co on miał na myśli. Staliśmy nieruchomo na śniegu i było coraz zimniej. Przejął mnie dreszcz. — Chodźmy, Obi — powiedziałem. — Nogi mi tak zdrętwiały, że czuję się jak śniegowy bałwan. Wracajmy do domu. W oddala, za śnieżną płaszczyzną, wznosił się dom, biały, zaciszny i solidnie zbudowany. Bałwan ze śniegu trochę, się przechylił, ale nadal był uśmiechnięty. Może sprawiało to światło, ale jego uśmiech robił teraz wrażenie kpiny. Może zresztą tak mi się tylko zdawało. Mimo to dom był miły dla oka i wyglądał jak staroświecka noworoczna pocztówka. Patrząc na okiennice, kominy i śmieszne mansardowe okienka, myślałem o ciepłej kuchni. Wyobraźnia podsunęła mi widok pudła pełnego ciasteczek pani MacMiniiies. Pomogło mi to zapomnieć o ponurych sprawach, jakie widzieliśmy w stodole. Przyspieszyłem kroku. Gotów byłem biec, ale przeszkadzał w tym głęboki śnieg. Psy musiały mieć podobne myśli. Pognały naprzód i czekały na ganku. Maggie miała wygląd szlachetny i arystokratyczny. Po raz pierwszy uprzytomniłem sobie, jakie to piękne stworzenie. Ale zaciszny wygląd domu okazał się podstępnym złudzeniem. Gdy weszliśmy, od razu wyczuliśmy, że coś jest nie w porządku. Pierwszą osobą, jaką zobaczyliśmy, była Dzidzia. Siedziała w hallu na ziemi, pośród mnóstwa starych tygodników. W ręku trzymała nożyczki, ale jakby o nich nie pamiętała. Robiła wrażenie zdenerwowanej i zasępionej, a na nasz widok nie odezwała się słowem. Po chwili weszła Amanda.. Minęła nas i ledwo raczyła skinąć nam głową. Było rzeczą jasną, że jeszcze nam nie wybaczyła. Dookoła panowało złowrogie milczenie. Wtem jakiś głos przebił jak strzała powietrze. Rozległ się w kuchni i należał do pani MacMinnies. -— Wracam do miasta, jak tylko dróżka będzie oczyszczona, co daj Boże. Niech pani powtórzy to ode mnie panu. — Ależ pani nie może nas tak zostawić — dał się słyszeć smutny i pełen wyrzutów głos cioci Klary. 157 — Owszem, mogę — zabrzmiała szorstka odpowiedź — i zrobię to. Od dzisiejszego dnia wymawiam posadę. — Ależ to okropne. Niech pani pomyśli, co my bez pani zrobimy? — Ach, dadzą sobie państwo radę. Jest mnóstwo głupich kobiet gotowych przyjść na moje miejsce. I proszę pamiętać —. głos jej nagle złagodniał — że ja niie odchodzę od państwa, ale od tego przeklętego życia na wsi — tu głos znów się zaostrzył — którego nie mogę już ścierpieć. I bardzo panią proszę, niech pani nie próbuje wpływać na mnie. Nie zmienię mego' postanowienia za żadne skarby. Zapadło ponure milczenie. Potem rozległ się stłumiony huk. Nie było to tupnięcie nogą przez panią MacMinnies, choć na to wyglądało. Zrozumieliśmy, że poszła do swego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. W chwilę później ukazała się w hallu ciocia Klara. Była blada i tak strapiona, że nawet nas nie zauważyła. Szybkim krokiem poszła na górę do gabinetu wuja 01ivera, z czego wywnioskowaliśmy, że sprawa z panią MacMinnies jest bardzo poważna. W całym domu zapanował nastrój wzburzenia. Dzidzia chodziła nadęta, Amanda zaś gdzieś się schowała pozostawiając nam cały teren. Natychmiast wykorzystaliśmy okazję. Z szafy od bielizny wydobyliśmy koc, po czym zagrzaliśmy puszkę rosołu, który przelaliśmy do termosu. Podebraliśmy także trochę ciasteczek dla siebie, ale jakoś nie mogliśmy doszukać się w nich smaku. Następnie zanieśliśmy koc i zupę do stodoły. Z trudem wlaliśmy trochę zupy do ust Barneya, ale większość jej wylała się na podłogę. Otuliliśmy go starannie kocem, a ponieważ więcej nie było nic do zrobienia, wróciliśmy do domu. Kiedy już byliśmy w hallu, usłyszeliśmy donośny głos wuja OHvera. Dochodził z jego gabinetu. •— To są szczyty wariactwa, Klaro! — wołał. — Mówię ci, na tym cały kłopot polega. I to nie ona jedna. Ty jesteś zwariowana i ja, i wszystkie dzieci. Powtarzam, doszliśmy do szczytu "wariacji. To przez ten ohydny śnieg. Za dużo go było i za długo jak na raz. — Usłyszeliśmy uderzenie ręki o biurko. — Chciałbym, żeby Whittier zjawił się tutaj żywy i cały. Wpako- 158 wałbym mu trochę śniegu do gardła razem z egzemplarzem jego piekielnego wiersza o „Zasypanych śniegiem". Wszyscy teraz byli wytrąceni z równowagi, chociaż z różnych powodów Wuj OHver, oderwany od Hala Sterlinga, nie potrafił już do niego powrócić. Krążył po domu jak rozzłoszczony niedźwiedź, burkliwy i wściekły. Ciocia Klara poszła do kuchni i usiłowała uspokoić panią MacMinnies, która wreszcie wyszła z zamknięcia i zajęła się gotowaniem, chociaż twarz jej płonęła, a cała postać sprawiała wrażenie obrażonego posągu. Nerwowe wysiłki cioci Klary utwierdziły ją tylko w postanowieniu wyjazdu pod Nowy Jork, gdzie chciała zamieszkać u swej zamężnej kuzynki. Amanda była niezwykle wzburzona, dąsała się i udawała, że nie widzi ani mnie, ani Obiego, bo była przekonana, że mamy jakiś sekret, którym nie chcemy się z. nią podzielić. A prawdę mówiąc, bardzo poważnie zastanawialiśmy się nad tym, czy jej nie opowiedzieć wszystkiego. Teraz jednak, kiedy robiła wyniosłe miny, zdecydowaliśmy się nic jej nie mówić aż do ostatniej chwili. Toteż Amanda, bardzo zirytowana, znowu się gdzieś zaszyła. A Dzidzia była coraz bardziej rozdrażniona, gdyż nikt nie zwraca! na nią uwagi, nawet psy, które położyły się przy kaloryferze i drzemały. Co zaś do Obiego i mnie, to mieliśmy dosyć powodów do zdenerwowania, spoglądając na dróżkę i czekając na Charlie'ego. Kiedy minęło chyba z pół godziny, a Charlie się nie pokazał, ani monterzy od telefonu, czy pług śnieżny lub też karetka sanitarna, poszliśmy znów do stodoły. Tym razem zanieśliśmy Barneyowi gorącej herbaty i parę kanapek z wątrobianką na wypadek, gdyby okazał się głodny. W stodole nic się nie zmieniło. Barney leżał nadal półprzytomny. Nic nawet nie mruczał. W głębi ducha spodziewaliśmy się, że może coś powie, co nas naprowadzi na trop. Przełknął trochę herbaty, ale nie chciał nic jeść. W rezultacie sam uporałem się z kanapkami, Potem stanęliśmy na dróżce, z dala od domu, i czekaliśmy na Charlie'ego, aż wreszcie zrobiło się tak ciemno, że nic już nie było widać. Zniechęceni, wracaliśmy z powrotem. Gdy już byliśmy blisko domu, spotkała nas niespodzianka. 159 Z ponurego mroku wyłoniło się coś białego, co zdawało się zbliżać w naszą stronę. Ukryliśmy się w najbliższej zaspie. Wtedy przekonaliśmy się,' że to tylko stary Yeti. Stanowiło to jednak najlepszy dowód, jak bardzo byliśmy wytrąceni z równowagi. W domu nic się'nie zmieniło na lepsze. Kolacja odbyła się w fatalnym nastroju. Kiedy już się skończyła, wszyscy się rozeszli. Nie było mowy o przytulnym kręgu wokół kominka. Ciocia Klara i wuj 01iver poszli na górę, aby ułożyć warunki traktatu pokojowego, jaki spodziewali się zawrzeć z panią MacMinnies. Amanda, z miną bardziej wyniosłą niż kiedykolwiek — z powodu jakiejś uwagi Obiego, której nie będę powtarzać — znikła gdzieś z tomem poezji Edny St. Vincent Millay* pod pachą. Na jej nieszczęście dostrzegłem kolorową okładkę jednej z detektywnych powieści wuja 01ivera wystającą z tylnej kieszeni niebieskich dżinsów Amandy, co całkowicie zepsuło dostojeństwo jej wymarszu. Pani MacMinnies, uroczysta i wciąż obrażona, przebywała w kuchni. Siedziała na bujającym fotelu, robiła na drutach i z posępną miną słuchała radia". A Dzidzia porała się z Maggie i Zyglindą. — No i co? — zwróciłem się do Obiego. Ukazał mi wykrzywioną twarz i wcale się nie odezwał. — Co teraz będziemy robić? Jest jeszcze bardzo wcześnie. — Nie wiem jak ty — odparł krótko — ale ja idę do swego pokoju. Muszę zastanowić się nad rozmaitymi sprawami. W rezultacie poszedłem razem z nim. Powiedziałem, że to dlatego, że jego pokój wychodzi na dróżkę i stodołę, więc możemy usiąść przy oknie. Muszę przyznać, że nie była to całkowita prawda, tylko część prawdy. Właściwym powodem mojego zachowania było to, że ze względu na wszystko, co się zdarzyło, nie miałem ochoty zostać sam. Zresztą, siedząc w pokoju Obiego, pierwsi zauważylibyśmy światła samochodu czy latarki zbliżające się do Głogowego Wzgórza. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się już, aby ktokolwiek zjawił się tego wieczoru, ale mimo wszystko nie traciłem nadziei. Specjalnie zależało mi na monterach od telefonu, bo czekałem niecierpliwie na wiadomości od mego Staruszka. ¦Edna St. Yincent Millay (ur. 1392) — amerykańska poetka. 160 Nic się nie zdarzyło. Wpatrywałem się w śnieg i nie mogłem zrozumieć, że tyle go jest w jednym miejscu. Noc była jasna, bo księżyc wszystko oświetlał. Wiatr ucichł. Drzewa stały nieruchomo i ani jedna gałązka nie drgnęła. Doszedłem do wniosku,-że dopiero przed południem może zjawić się Charlie z pługiem' do oczyszczania dróżki. Cisza była przerażająca. — Obi — odezwałem się w końcu. — Co? — Nie mogę tak siedzieć i myśleć. — W takim razie po prostu siedź. Starałem się, ale nic z tego nie wychodziło. Z dołu słychać było Dzidzię przemawiającą do psów i jakieś hałasy oznaczające prawdopodobnie, że ubierała je w te idiotyczne stroje, które dla nich uszyła. W pobliżu słychać było stłumione głosy cioci Klary i wuja OHvera, pogrążonych w dyskusji na temat spraw domowych, a z bardzo daleka-odzywało się radio pani MacMinnies. Wstałem. — Obi — powiedziałem — muszę coś robić. Nie mogę już tego wszystkiego wytrzymać. Obi rzucił niecierpliwe spojrzenie, niczym Einstein, któremu przeszkodzono w rozwiązywaniu teorii względności. — A co można zrobić przed powrotem Charlie'ego? — spytał. — Nie wiem — przyznałem. — Ale tak czy owak, muszę coś robić. W tej samej chwili przy drzwiach pokoju Obiego rozległ się stłumiony odgłos niczym skradającej się myszy. Obi zerwał się z krzesła. — James — szepnął z przejęciem — słyszałeś? Skrobanie odezwało się znowu, tym razem głośniejsze. Obi podszedł ostrożnie do drzwi. Wahał się przez chwilę. — Otwórz! — szepnąłem. Wahał się jeszcze, po czym otworzył drzwi. — A — usłyszałem jego głos. — To ty. Była to Amanda. a 17 Druga Maggie — Czego chcesz? — zapytał szorstko Obi. Amanda przestępowała z nogi na nogę. Suwała pantoflem i wpatrywała się w nas. Nie była już teraz wyniosła czy obrażona. Wyglądała raczej na przygnębioną. Ale obydwaj z Obim znaliśmy już ten wyraz uciśnionej niewinności. — Co wy tu robicie tak po ciemku? — spytała wreszcie niepewnie. — Wcale nie jest tak ciemno — odparłem. — Księżyc świeci. Amanda zrobiła krok naprzód. — Czy pozwolisz, że wejdę, Obi? — Jesteśmy w wolnym kraju — odpowiedział. Amanda wahała, się w dalszym ciągu. — Więc wchodzisz czy nie? — spytał Obi. — Słuchaj, Obi — wybuchnęła nagle Amanda. — Nie mogę już wytrzymać, kiedy tak siedzę sama bez was. I wszystko jest tak okropne. Mam już tego dosyć. Pogódźmy się, jeżeli chcecie. Obydwaj z Obim wymieniliśmy spojrzenia. Nie mogliśmy powstrzymać uśmiechów, nie tyle z powodu tryumfu, ale ponieważ wiedzieliśmy, że Amanda długo nie wytrwa. Nigdy nie potiafiła dąsać się długi czas. — Naturalnie— powiedział Obi — zgoda. — Wyciągnął prawą rękę do Amandy. — Zgoda — powtórzyłem i również wyciągnąłem rękę. 162 Tak więc doszło do zawieszenia broni między nami. Wszyscy doznaliśmy ulgi, Amanda zaś usiadła na łóżku krzyżując nogi jak indyjski jog. — Cieszę się, żeśmy to załatwili — powiedziała wesoło. — A teraz może mi opowiecie waszą tajemnicę. Bardzo cię proszę, Obi. — Spodziewałem się tego — sarknął Obi. — Nie musicie mi mówić, jeżeli nie chcecie — powiedziała z pokorą Amanda, ale wciąż patrzyła na nas błagalnie. — Opowiemy ci, jak tylko to będzie możliwe — obiecałem. Nie chciałem tak prędko psuć zgody. — A dlaczego nie teraz? — Bo po prostu nie można — rzekł Obi. — Nie spałabyś całą noc, gdybyśmy ci powiedzieli. Pogorszyło to tylko sprawę. Oczy Amandy zrobiły się jeszcze większe i bardziej zachłanne niż przedtem. Byłem za tym, żeby jej wszystko powiedzieć, ale Obi nie zgadzał się w żaden sposób. —¦ Amanda jest straszna gaduła. Od razu rozpowiedziałaby wszystkim. — Nie tym razem. Przysięgam na wszystko najświętsze, że nie. Ale Obi pozostał niewzruszony. Czasami potrafi być bardzo uparty. Sekret w pewnym sensie należał bardziej do Obiego niż do mnie, więc choć Amanda patrzyła na mnie błagalnie, nie mogłem sprzeciwić się jego postanowieniu. — Więc to jest tak? — spytała wreszcie Amanda. — Tak jest i tak będzie — odparł Obi. — Serdecznie wam dziękuję — rzekła Amanda i zaczęła coś pogwizdywać, najzupełniej fałszując, aby udowodnić, że nic to ją właściwie nie obchodzi. Nagle urwała. — Słuchajcie, wy dwaj — powiedziała. — Mam pomysł. — Mam nadzieję, że nie powieściowy — skrzywił się Obi. Amanda nie dała się zbić z tropu. — Przecież nie możemy tak nic nie robić i tylko wypatrywać po ciemku — odparła. 163 Obi spojrzał niechętnie przez okno. W dalszym ciągu nic nie wskazywało, że coś zbliża się z zewnętrznego świata. Tylko nie-szczęsny, mroźny bałwan ze śniegu czuwał posępnie na trawniku. — Więc co tam masz w zanadrzu? Amanda patrzyła z miną wyroczni. — Moglibyśmy coś przebadać — powiedziała. .— Przebadać? O tej porze nocy? — A dlaczego nie? — Co tu jest jeszcze do przebadania? Widzieliśmy już wszystko. — Niezupełnie — rzekła Amanda, a jej uśmiech wyglądał okropnie tajemniczo. — No dobrze — spierał się Obi. — Co jeszcze zostało? — Chociażby, na przykład strych — bąknęła niedbałym głosem Amanda. Wiedziała jednak, że wygrała sprawę. Była to prawda. Strych był jedynym miejscem, które zapomnieliśmy obejrzeć. Od razu było widać, jak silna pokusa ogarnęła Obiego, choć nie chciał także opuszczać okna. Co do mnie, marzyłem tylko o tym, żeby znaleźć się na strychu. — Chodź, Obi — szepnąłem podchodząc do niego. — Charlie i tak nie zjawi się dzisiaj. A nawet gdyby się zjawił, zobaczymy światła jego ciężarówki z okien strychu. Stamtąd wszystko widać. To zadecydowało. — No dobrze — zgodził się. — Możemy ostatecznie sprawdzić, co tam jest. Najprawdopodobniej nie znajdziemy nic prócz mnóstwa kurzu. — Wstał z miejsca. — Ale nic nie szkodzi, jeżeli zajrzymy tam na chwilę. Twarz Amandy była znów pogodna i pełna nadziei. — Nigdy nic nie wiadomo — powiedziała z przejęciem. — A może odkryjemy tam coś naprawdę nadzwyczajnego: skrzynię pełną starożytnych dukatów czy pogniecione plany miejsc, gdzie zostały zakopane ukryte skarby Głogowego Wzgórza, czy jeszcze coś innego. Podniecenie Amandy udzieliło się także i mnie. Zawsze tak ze mną się dzieje. Z Amandą nigdy nic nie odbywa się zwyczajnie. 164 Obi rzucił nam spojrzenie niewymownej pogardy. ¦— Et, ty wiecznie z twoimi książkami! — zwrócił się do Amandy. Rozprostował ramiona i dodał: — No, jeżeli mamy iść na wyprawę, to lepiej zejdę najpierw na dół i wezmę latarkę. — To właśnie lubię najbardziej u mego brata — oświadczyła z uśmiechem Amanda. — Jest zawsze taki praktyczny. — Ostatecznie," ktoś musi tutaj być praktyczny — rzucił w jej stronę, wychodząc z pokoju. W sekundę potem zjawił się z latarką. Wysunęliśmy się do hallu i na palcach poszliśmy do miejsca przy gabiniecie wuja Oli-vera, gdzie znajdowało się wejście na strych. Obi gwałtownym ruchem pociągnął zwieszający się sznur. Drewniane zamknięcie otwarło się, ukazując złożone schodki. Obi wyciągnął je na dół. Sięgały teraz aż do ziemi. Nad naszymi głowami widniał czarny, prostokątny otwór. — Pójdę pierwszy — zapowiedział Obi — bo mam latarkę. Już się zaczął wspinać po schodkach, kiedy, jak gdyby znikąd, zjawiła się Dzidzia. Ciągnęła za sobą na sznurku Maggie i Zyglin-dę. Odgłos ich opierających się kroków rozbrzmiewał na drewnianych deskach. Wlokły za sobą szczątki swoich dziwacznych strojów, gubiąc strzępy wstążek i szmatek, które opadły z nich po drodze. Obi aż jęknął. — Kto cię prosił, Dzidzia? — Mam dosyć bawienia się samej — wyjaśniła. — Chcę iść z tobą, z Amandą i Jamesem. — Masz przecież Maggie i Zyglindę. Czy to ci nie wystarcza? — Kiedy one zrzucają swoje ubrania — skarżyła się Dzidzia. — Zresztą, chcę iść tam, dokąd wy idziecie. — Tam jest ciemno — ostrzegł ją Obi — i pełno pająków. — To mi nic nie szkodzi. — Wiesz co? — zaproponował chytrze Obi. — Może postoisz tutaj, żeby nas ostrzec, czy nikt nie idzie. Dzidzia nie dała się złapać na haczyk. — Idziecie coś przebadać. Słyszałam, jak mówiliście o tym u siebie w pokoju, i chcę iść z wami. — To nie jest właściwie wyprawa badawcza. Chcemy tylko rozejrzeć się po strychu. 165 __ No to ja też chcę się rozejrzeć. __, Ale się powalasz. _- Jeżeli nie weźmiecie mnie z sobą — zagroziła Dzidzia bardzo stanowczym tonem — to powiem tatusiowi. — Ach' — rzekła Amanda — więc niech już idzie. W ten sposób będzie z nią mniej kłopotu. A jeżeli ją zostawimy, to te targi nigdy się nie skończą. — Ale — wtrąciła Dzidzia — Zyglinda i Maggie też pójdą z nami. Nie miało celu się spierać. Dzidzia może była najmniejsza, ale najbardziej uparta z całej rodziny. Poszła więc z nami. Ja byłem ostatni, bo musiałem popędzać psy. Za nic nie chciały wchodzić po składanych schodkach. Na górze przez dłuższą chwilę staliśmy bezradni. Obi kręcił się. na wszystkie strony z właściwą sobie energią, aż odnalazł elektryczny kontakt. Światło było słabe. Mimo to można było od razu się zorientować, że na strychu nic prawie nie ma. Panował tam tylko zaduch i zaniedbanie miejsc dawno już opuszczonych. Było tam także sporo ociężałych szerszeni, które brzęczały ze złością, że się im przeszkadza. Zyglinda rozciągnęła się tuż przy samych drzwiach i nie chciała się ruszyć, natomiast Maggie zaczęła węszyć po wszystkich kątach. — Pewnie szuka nietoperzy albo myszy czy podobnych stworzeń. Czy jesteś pewna, że w dalszym ciągu chcesz tutaj zostać? — zwrócił się 5bi do Dzidzi. — Nie boję się nietoperzy ani myszy — Dzidzia pokręciła głową. — Zbuduję im domek i będę się z nimi bawić. — Dobrze — wzruszył ramionami Obi. — Tylko nie miej do mnie potem pretensji. Zaczęliśmy rozglądać się dokoła w panującym półmroku. Obi miał nad nami przewagę z powodu latarki. On też pierwszy coś odkrył. — Hej, widzicie, co znalazłem? — zagrzmiał. Oboje z Amandą popędziliśmy obejrzeć jego łup. — Ach, to tylko stary komplet krykietowy — powiedziała Amanda. Ale widać było po niej, że jest zła, ponieważ nie ona pierwsza go zauważyła. 166 Następnie Amanda wyciągnęła ze stosu starych ram jakieś lustro. Było jednak rozbite. — To oznacza siedem lat niepowodzeń — powiedział jej z za-' dowoleniem Obi. — Ale nie dla mnie. Ja tego nie zbiłam. Było tam pełno zakurzonych pudeł, ale znaleźliśmy w nich tylko stare suknie, które za dotknięciem rozpadały się w rękach, połamane ozdoby choinkowe, imbryk z brakującą pokrywką i setki — no, powiedzmy — dziesiątki pustych pudełek po cukierkach. Można by sądzić, że pani Houghton nigdy nic nie wyrzucała. — To już chyba wszystko — powiedziałem z rozczarowaniem. — Żadnych dukatów, planów czy skarbów. — Tak — przyznał Obi. — Możemy już chyba wracać. Zabierz tylko ten krykiet, James. — Nie możemy grać w krykieta na śniegu — sprzeciwiłem się. — Poza tym jest strasznie ciężki. — W każdym razie zabierz go — polecił Obi rozglądając się wkoło. — A gdzie jest Maggie? Nigdzie nie było jej widać. Rozglądaliśmy się na wszystkie strony, potykając się o rupiecie, i szukaliśmy Maggie. Wreszcie Obi oświetlił latarką jakiś daleki kąt. Było to jedyne miejsce, którego nie zbadaliśmy. Łatwo je było przegapić ze względu na budowę domu: kąt dachu zasłaniał je tak skutecznie, jakby było zamurowane. Nikt z nas nie trafiłby tam, gdyby nie wywęszyła tego kąta Maggie. — Hej! — krzyknął Obi. — Spójrzcie no tylko na to. Przy nikłym świetle zdołałem rozróżnić jedynie grupę jakichś osobliwych, widmowych kształtów. Przez chwilę zdawało mi się, że patrzę na mały cmentarzyk. Był tam kulawy anioł, osłaniający jednym skrzydłem coś, co wyglądało na bladą głowę dziecka. Inna anielska postać stała w pobliżu ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami. W pośrodku sterczała duża, obnażona stopa, która nie zdawała się należeć do niczego. Tuż koło niej znajdował się biały, nieruchomy kot. Wydałem okrzyk zdziwienia. — Ja chcę na dół — rozbeczała się Dzidzia. Obi zbliżył się ze swą latarką. Szedłem za nim w bezpiecznej odległości. 167 Nic- się nie poruszyło. Wszystkie postacie zachowały sztywność starych, pokrytych pajęczyną figur. Nagle uprzytomniłem sobie, że to są właśnie figury. Zupełnie jakbym trafił do zapomnianego kącika w muzeum. __ To muszą być te rzeczy, które robiła pani Houghton! — zawołałem. — Ci, co sporządzali inwentarz, nie znaleźli ich, bo były wszystkie schowane w tym kącie. — Naturalnie! — wykrzyknęła Amanda, a po chwili dodała: — Zdaje się, że nie są bardzo udane? Wtedy dopiero zauważyliśmy Maggie. A raczej zobaczyliśmy dwie Maggie patrzące na siebie. Wyglądało to, jakby wpatrywała się we własne odbicie w zakurzonym lustrze. Stała nieruchomo na wprost swojego sobowtóra i cichutko warczała usiłując skłonić sobowtór do odpowiedzi. Potem zaczęła go obwąchiwać ze zdziwieniem. Wyciągnęła łapę, dotknęła wyrzeźbionego psa i zdawała się zdziwiona i zaskoczona, że tamten nie reaguje. Przechyliła głowę na bok, a potem uniosła pysk do sufitu i zaczęła wyć. — Chcę to zobaczyć! —¦ zawołała Dzidzia i przestała płakać. Po dokładnym zbadaniu figura okazała się dwa razy mniejsza od Maggie, zrobiona z jakiejś twardej, brunatnej masy. Amanda powiedziała, że to terrakota. Z początku myśleliśmy, że tylko się popisuje, ale później okazało się, że ma rację. Tak czy owak, figura była jakby bliźniaczką Maggie. — To nadzwyczajne! — powiedział zdumiony Obi. Istotnie, figura zdawała się znacznie bardziej udana niż wszystkie inne postacie na cmentarzyku pani Houghton. Nie była tak niezdarna jak anioły ani tak nieudana jak popiersie dziecka czy kot. Najwyraźniej była zrobiona z prawdziwym znawstwem i starannością, a Maggie musiała służyć za żywy model. Zdawało się, że każdej chwili figura podniesie głowę i zaszczeka. — Myślę, że trzeba to znieść na dół — orzekł Obi. — Może będziemy mogli to sobie zachować — wyraziła nadzieję Amanda. — Byłby to pewnego rodzaju pomnik pani Houghton. Ostatecznie Głogowe Wzgórze należało do niej przez bardzo długi czas. Ja sama chciałabym, żeby coś po nas zostało, co byłoby przypomnieniem dla innych, kiedy nas już nie będzie. — Nie bądź taka żałobna, Amanda — skrytykował ją Obi. — Wcale nie jestem żałobna — odparła ze zdziwieniem Aman- 168 da. — Takie są moje uczucia — dodała wyprostowując się. — Każdy artysta ma prawo do nieśmiertelności. Tak więc zapomnieliśmy na razie o krykiecie. Z wielką ostrożnością zniosłem figurę Maggie na dół po schodkach. Była znacznie lżejsza, niż na to wyglądała, co stwierdziłem z przyjemnością. Prawdziwa Maggie szła za mną, obwąchując figurę i z zadowoleniem oraz zdziwieniem wymachując ogonem. Zeszliśmy jako ostatni. U dołu składanych schodków powitała nas delegacja domowa. Składała się z wuja 01ivera i cioci Klary. — Co się tu dzieje? — zapytał wuj 01iver. — Badaliśmy tylko strych, tatusiu — odparła Amanda. — To, cośmy słyszeli z góry, przypominało raczej dziką hordę niż wyprawę badawczą — zauważył wuj. — A co to za brudny przedmiot dźwiga James? — To figura, tatusiu — wyjaśnił Obi. — Znaleźliśmy ją na górze. Czy możemy ją zatrzymać dla siebie? — Właściwie to znalazła ją Maggie — sprostowała Amanda. — Postaw to na ziemi, James, żebyśmy mogli obejrzeć. — Muszę chyba przynieść ściereczkę od kurzu — wtrąciła ciocia Klara. Z wielką ostrożnością postawiłem figurę na ziemi. Mimo to zachwiała się w zetknięciu z podłogą i odpadł jej łeb. — James, coś ty zrobił? — jęknęła Amanda. — Rozbiłeś ją. Jak można być tak niezdarnym? — Nie rozbiłem jej. W każdym razie starałem się tego nie zrobić. — Ale rozbiłeś! — wrzasnęła Dzidzia. — Przypuszczam — rzekł ironicznie Obi — że to zeskoczyło samo przez się. — Właśnie tak — odparłem. — Zeskoczyło samo przez się. — Dosyć już tego — powiedział wuj OHver. — Wzajemne pretensje nic nie naprawią. Obi, poszukaj kleju. Może uda mi się to przylepić. Obi zjawił się z klejem w tej samej chwili, gdy ukazała się ciocia Klara ze ściereczką w ręku. Wuj 01iver podniósł głowę figury i próbował ją dopasować na właściwe miejsce. 169 — Ciekawe — powiedział. — To nie wygląda wcale, jakby był odbite. Raczej zrobiono to naumyślnie do zdejmowania. — Poka zał wszystkim głowę. — Rozumiecie mnie? — Umocował ją z po wrotem, aby wykazać, co ma na myśli. — Popatrzcie. Brzegi s najzupełniej gładkie, a głowa pasuje do tułowia i trzyma się. Ale głowa zdawała się jakoś źle dopasowana, bo znowu odpadła — Pewnie coś tam zawadza — rzekł wuj 01iver i przesuną palcami wzdłuż otworu w tułowiu. Nagle jego ręka znieruchomiała. — Cóż to takiego? — zapytał wydobywając coś ze środka. Wyciągnęliśmy wszyscy szyje, żeby to zobaczyć. — To tylko arkusz papieru — rzekł Obi. Wuj 01iver powoli rozwinął arkusz. — Co też to może być, 01iver? — spytała ciocia Klara. — Pewnie pani Houghton użyła tego arkusza dla wypchania figury — wyjaśnił Obi. — Tu jest klej, tatusiu. — Bardzo wątpię — rzekł wuj 01iver — aby tu chodziło o wypychanie. Przecież to dzieło sztuki, Obi, a nie świąteczny indyk. = Nałożył okulary i przyjrzał się papierowi. — Wygląda to na jakiś dokument. — Ależ pomyśl, 01iver — oponowała ciocia Klara. — Skąd by się tutaj wziął jakiś dokument? — Jeśli chodzi o ścisłość — odparł wuj 01iver — wygląda to zupełnie jak czyjś testament. Wszyscy wlepiliśmy w niego wzrok. •' Nagle doznałem jakby olśnienia. — On o tym właśnie mówił przez cały czas, Obi! — wykrzyknąłem. — Wcale nie majaczył. To było rzeczywiście u psa. 4** 18 Zyglinda odnajduje siebie Oczy całej rodziny skupiły się na mnie. Było to bardzo kłopotliwe uczucie. Śmiertelne milczenie przerwał wuj Oliyer. — Coś ty właściwie chciał powiedzieć, James? — zapytał. Rzuciłem Obiemu zrozpaczone spojrzenie. Ale z jego strony nie można się było spodziewać pomocy. Zachowywał się, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy w życiu. Raz i drugi przełknąłem ślinę. Nie mogłem wymówić słowa. Wuj 01iver odchrząknął. — Jak to zauważył kapitan „Titanicu", kiedy jego statek uderzył o górę lodową, większa część ukrywa się pod powierzchnią. Spojrzał na mnie przenikliwie, ja zaś wzruszyłem ramionami. — To bardzo długa historia, wujku — odparłem. Brzmiało to dosyć niezręcznie, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. — Spodziewałem się tego — rzekł wuj 01iver chowając starannie dokument do kieszeni marynarki. — Chyba najlepiej będzie, jeżeli pójdziemy na dół i posłuchamy, co James ma do powiedzenia. Wuj OHver szedł na czele pochodu. Obi podążył za nim, trzyT •mając pod pachą obydwie części wyrzeźbionego psa. Ja szedłem na samym końcu nie tylko dlatego, że nie chciałem spotkać się z pełnym wyrzutu spojrzeniem Amandy, ale i z tego powodu, że chciałem zyskać na czasie i obmyślić, co mam powiedzieć. 171 Zastanawiałem się przez całą drogę na dół, chociaż wiedziałem, że jest za późno, aby powiedzieć cokolwiek poza zupełną prawdą, bez żadnych dodatków. Zdawało mi się teraz, żeśmy obydwaj z Obim zrobili głupstwo nie mówiąc nikomu o naszej tajemnicy. Była to właściwie wina Obiego, a ja miałem ponosić tego skutki. W każdym razie sprawa była przesądzona. Jedyną kwestię stanowiło to, że nigdy nie wiadomo, jak zachowają się dorośli w pewnej sytuacji. Nawet tak stosunkowo rozumni dorośli, jak wuj Oli-ver i ciocia Klara, potrafią zachować się w sposób niemożliwy zupełnie do przewidzenia. Zebraliśmy się w kuchni. Na nasz widok pani MacMinnies zamknęła radio i usiadła na bujającym fotelu. — Proszę nie przychodzić tu do mnie z żadną delegacją — obwieściła. — Nic mnie nie przekona, cokolwiek pan powie. Odejdę stąd, jak tylko dróżka będzie oczyszczona, i to jest moje ostatnie słowo w tej sprawie. Nawet sam papież nie mógłby wpłynąć na zmianę mojego zdania, choćby przyleciał tutaj aż z Rzymu. Wuj 01iver zapewnił ją, że w obecnej chwili chodzi o sprawę, która nie ma żadnego związku z jej odejściem. Wydało mi się, że na twarzy pani MacMinnies dostrzegłem cień rozczarowania. — W takim razie, czemu zawdzięczam zaszczyt tych odwiedzin? — spytała i nagle dostrzegła niesioną przez nas rzeźbę. — Obi, co ty tam niesiesz za paskudztwo? — To nie żadne paskudztwo — odparła spokojnie Amanda. — Jeśli pani chce koniecznie wiedzieć, jest to dzieło sztuki. — Co za dzieło? — zdziwiła się pani MacMinnies. — Rzeźba — przerwała pospiesznie ciocia Klara. — Dzieci znalazły to na strychu. ¦* — Właściwie — wtrąciła Dzidzia — znalazła to Maggie. Pani MacMinnies uniosła jedną brew i prychnęła. — Czy nie macie już nic brudniejszego, żeby mi przynosić do kuchni? Wuj OHver podniósł rękę do góry. — Dosyć! — zawołał i zwrócił się do mnie: — Ty masz głos, James. Słuchamy. 172 Tak więc nadeszła decydująca chwila. Przestałem wobec tego myśleć i opowiedziałem całą historię od samego początku. Starałem się mówić jak tylko można dokładnie i jasno. Potknąłem się w paru miejscach opowieści, ale w sumie zdaje się, że wywiązałem się dobrze z zadania. Bo od samego początku aż do końca wszyscy wpatrywali się we mnie z wytrzeszczonymi oczami. Kiedy skończyłem, zaległa długa cisza. Można było usłyszeć spadnięcie szpilki. Prawdę mówiąc, kilka szpilek do włosów pani MacMinnies właśnie wtedy wypadło. — I pomyśleć tylko, że to wszystko działo się przed samym naszym nosem — westchnęła. Była najwyraźniej przejęta. — Jak zwykle mawiała moja babcia, najgorsze jest zawsze to, czego się nie wie. — Ale ten biedak! — wykrzyknęła ciocia Klara. — Jak mogliście go zostawić tam w takim stanie? To przecież nieludzkie. I to w naszych czasach! Wuj 01iver zaraz poderwał się z miejsca. — Pójdziemy natychmiast zobaczyć, co można dla niego zrobić — rzekł z powagą. — Zaniosę mu gorącą grzałkę — zaofiarowała się pani MacMinnies. — Nie ma tam nic do roboty — oświadczył Obi. — Przykryliśmy go kołdrami i byliśmy u niego dwa razy z gorącą zupą i herbatą. Zrobiliśmy wszystko, co tylko zalecał Charlie. — Jestem pewna, że to nie wystarcza — ciocia Klara załamała ręce. — Nic mnie nie obchodzi, kim on jest ani co zrobił. Jest chory i musimy go doglądać. OHver, idę z tobą. Gdzie jest mój termometr? — Nie zrobisz nic podobnego — rzekł wuj OHver. — Pójdę sam. — Weź przynajmniej ze sobą chłopców. — To nie ma sensu. — Ależ, OHver... — Pójdę tam sam, Klaro — oświadczył wuj takim tonem, że to zamknęło dyskusję. " Czatowaliśmy przy oknie aż do jego powrotu. — A więc, OHver? — spytała ciocia Klara z zatroskaną miną. Wuj otrząsnął z kaloszy śnieg. 173 — Chłopcy mieli rację — przyznał — nic nie ma tam do zrobienia. W każdym razie biedakowi jest ciepło. Nic nam nie pozostało tylko czekać, aż Murofino przedostanie się tu z doktorem. — Ale przecież powinniśmy go sprowadzić tutaj! — Jak? — Na saneczkach. — Lepiej go pozostawić, gdzie jest, Klaro — potrząsnął głową wuj OHver. — Nie jest mu tam wcale tak źle, a w takich wypadkach najlepiej jest zostawić go w zupełnym spokoju. Poza tym nie mamy saneczek. — Ach! — wykrzyknęła ciocia Klara i zagryzła usta. — Wszystko będzie w porządku, Klaro — rzekł wuj gładząc ją po ramieniu. — A martwienie się nic nie pomoże. Chłopcy właściwie spisali się bardzo dobrze w tych warunkach. — Zdjął kalosze, czapkę, szalik i płaszcz, po czym dodał: — A teraz sądzę, że nadszedł czas omówienia relacji Jamesa. W tej samej chwili wszyscy naraz zaczęli mówić. Atmosfera pełna była domysłów, czasem wprost oszałamiających. Jedna tylko Dzidzia miała dość rozsądku, by wśród tego wszystkiego zwrócić się do wuja 01ivera. — Tatusiu — powiedziała — nic nam nie mówiłeś, co tam było w tułowiu psa? — To prawda — powiedział wuj OHver mrugając powiekami. Skupiliśmy się wokół niego, podczas gdy wydobywał z kieszeni arkusz grubego papieru. Włożył okulary i wolno przeczytał pismo. Patrzyliśmy badawczo w jego twarz, chcąc domyślić się, o co w papierze chodzi, ale4 wuj wyglądał zupełnie jak kamienny posąg. Przeczytał papier kilkakrotnie. — Na miłość boską, 01iver, o co tam chodzi? — spytała ciocia Klara. Wuj rzucił jej pełne zdumienia spojrzenie i wetknął papier do rąk. — Przeczytaj to sama, Klaro, i powiedz, czy coś z tego rozumiesz. Ciocia Klara ze zmarszczonym czołem pochyliła się nad doku- t mentem. Kiedy skończyła czytać, popatrzyła na wuja. Wyraz jej twarzy był, łagodnie mówiąc, bardzo szczególny. 174 — 01iver — zawołała — co to wszystko znaczy? — Do licha! Kobieto! — wybuchnął. — Czy nie potrafisz przeczytać kilku wierszy? — OHver, nie powinieneś mówić tak do mnie przy... Doprawdy! — Ale czy rzeczywiście nie rozumiesz, co tam jest napisane? — Zdaje mi się, że tak. Ale po prostu nie mogę w to uwierzyć. Tego było już dla nas za wiele. Bo nikt nie może znieść zbyt dużo podobnej gadaniny. — Co jest w tym dokumencie? — zaczęliśmy wołać. 175 Wuj Uliver ur0CZyście odchrząknął. — Xen dokument — rozpoczął — jest testamentem. O ile jest ważny -- ą'nie ma zacjnego powodu, by przypuszczać, że nie jest, o są na *?? p0(jpjSy dwóch świadków — oczywiście trzeba bę- Jx * %ić się adwokata, żeby się dowiedzieć, czy jest naprawdę w stu V , , docentach ważny... , . , siu! — jęknęła Amanda. — Czy nie możesz nam po- ' Q co tam chodzi, bez tych wszystkich „jeżeli" i „gdyby"? ; . . *o dobrze ¦— odparł wuj pospiesznie. — Ten dokument mówi, ze d> „ TIT , 1-? j Głogowe Wzgórze należy teraz do nas. , „ *ie, że należy — wtrącił Obi. •—¦ Przecież kupiłeś je, prawda? . ~ Gdy4ś nie był tak niecierpliwy i wciąż nie przerywał, wy- , .,./ oprawę ku powszechnemu zadowoleniu. Rzeczywiście . ? , ,. Głogowe Wzgórze. To znaczy wpłaciliśmy zadatek i je- , , ^? płacić raty przez dwadzieścia lat, posiadłość stanie S1ę^W ???^ ńagza więc? — spytał z irytacją Obi. __ Tak •« ''w każdym razie sprawy przedstawiały się dotąd. Aż _ , ^ czy właściwie Maggie nie znalazła tego dokumentu. Dokument + .li , . - , 7 • i ten — ciągnął uroczyście — jest ostatnią wolą pani Houghton. A 4 , • . . _,. tir - r A w testamencie zapisuje Głogowe Wzgórze nam. — spytała z niedowierzaniem Amanda. • w *emożliwe — oświadczył stanowczo Obi. — Przecież **Htoh nigdy z nami się nie widziała. Nie wiedziała nawet o naszym w . . •> ^tnieniu. ^Minnies skierowała pod adresem sufitu uwagę ozna- j?' "Wszyscy zwariowaliśmy z powodu nadmiaru śniegu. . powali przez ten śnieg, ot co — powiedziała. . ~,. wszyscy zechcecie posłuchać mnie chwilę — rzekł wuj Ohver ~T Z 4. . , ., Wszyscy "~ °gę *° w^asnic' J y "Więc zamieniliśmy się w słuch. . ,"*^ testament oznaczał, że pani Houghton zapisała całą ^> , ^waną Głogowym Wzgórzem, dom. zabudowania i ziemię, temu. , , , . . . . . ' .. . ,, ' kto podejmie się utrzymania wszystkiego w nalezy- iu • ^u> zachowując jej ukochanego psa i towarzyszkę ży- ' °° » w dotychczasowym mieszkaniu. 176 — To zaś — zakończył wuj 01iver — oznacza nas, ponieważ my zabraliśmy Maggie do domu. — A właściwie — sprostowała z powagą Amanda — Maggie zabrała nas do domu. Głogowe Wzgórze należy do niej, a my jesteśmy po prostu jej gośćmi. — Przypuszczam, że można to i tak powiedzieć — odparł wuj OHver. — W każdym razie brzmi to wprost nieprawdopodobnie. — Czy jesteś pewien, że dokument jest ważny? — spytała ciocia Klara nadal pełna wątpliwości. — A czemu by nie? Jest podpisany i zaświadczony przez dwie osoby. Tu są ich podpisy: Emma Van Sicklen i Harold Van Sicklen. — Ja wiem, co to za jedni — wtrąciła Amanda. — Pracowali u pani Houghton. Charlie Murofino mówił nam o nich. Ciocia Klara nadal była zamyślona. — W takim razie dlaczego nie zjawili się, kiedy umarła, i nie powiedzieli, że byli świadkami jej testamentu? Adwokaci mówili, że nigdzie nie mogli znaleźć żadnego śladu. — To bardzo proste, Klaro. Poświadczyli podpis pani Houghton, ale nie musieli wiedzieć, jaki charakter ma ten dokument. — Ach, to zupełnie inna sprawa. Jeżeli Maggie tyle znaczyła dla pani Houghton, dlaczego nie spisała swojej ostatniej woli w obecności ludzi odpowiedzialnych, na przykład adwokatów? Przecież musiała przewidywać, że jeśli tak nie zrobi, to coś może się poplątać. — Sądząc z tego, co słyszałem od adwokatów i innych ludzi, z którymi rozmawiałem — rzekł wuj 01iver — była to bardzo trudna osoba i skłonna do tajemniczości. Zdaje się, że nie ufała nikomu, a już najmniej swoim radcom prawnym. Jeśli o to chodzi, ludzie robili z testamentami jeszcze dziwniejsze rzeczy. — W takim razie to v/szystko jest chyba prawdą. — Najprawdopodobniej — odparł spokojnie wuj. Minęła dobra chwila, nim wszyscyśmy się uspokoili. A Maggie popatrywała na nas, wymachując z lekka ogonem, jakby rzeczywiście wiedziała, co się tu dzieje. Wtem Obi zaczął głośno wrzeszczeć. — Trzy razy hurra dla Maggie! — wykrzyknął. Przyłączyliśmy się wszyscy do niego, choć Maggie nie zdawała się zwracać uwa- ? — Widmo... 177 gi na tę demonstrację. Wycofała się uroczyście na wycieraczkę w salonie, z miną wytwornej starszej pani, która spodziewała się, że jest na koncercie orkiestry filharmonicznej, a tymczasem, wskutek jakiejś pomyłki, znalazła się na szkolnym meczu piłki nożnej. Tymczasem różne domysły zaczęły się na nowo. — Założę się — rzekł Obi — że to właśnie dlatego Barney Rudkin wciąż się tutaj kręcił. Przez cały czas polował na testament. — Nie, Obi — Amanda potrząsnęła głową. — Barney Rudkin nie mógł szukać tutaj testamentu. — Dlaczego? — Dlatego, że Maggie nigdy go nie lubiła, a sądząc z tego, co mówił Charlie Murofino, nigdy nawet o nią się nie troszczył. Nie chciało mu się nawet zadbać o nią należycie. Nie, jestem pewna, że Barney Rudkin szukał czego innego. — Czego, na miłość boską? Amanda zmarszczyła brwi. Potem, jakby w nagłym natchnieniu, powiedziała: — Już wiem. Szukał pieniędzy! . — Jakich pieniędzy? — spytał wuj OHver. — Pieniędzy — wyjaśniła Amanda — które, jak się wszyst-i kim zdawało, pani Houghton gdzieś zostawiła. Charlie mówił nam, że wszyscy we wsi byli przekonani, iż ma ich całą skrzynię. Charlie powiadał, że to było tylko takie gadanie. Ale kiedy pani Houghton umierała i powiedziała Barneyowi, że to jest u psa, musiał sobie pomyśleć, że chodziło jej o pieniądze. Choć właściwie starała się mu powiedzieć, gdzie znajduje się testament. \ — W takim razie dlaczego — spytał Obi — Barney przeciął druty telefoniczne i wyłączył elektryczność? Czy chciał się nas pozbyć? Dokąd mogliśmy pójść w czasie burzy? I w jaki sposób mógł się spodziewać, że będzie tu mieszkał po naszym przyjeździe? Wszystko to jakoś się nie klei. — Owszem, klei się! — zawołała z oburzeniem Amanda. — Kłopot z tobą, Obi, polega na tym, że nie masz wyobraźni i gdybyście wtajemniczyli mnie w tę sprawę od samego początku, byłabym wam to powiedziała. 178 — No dobrze, to powiedz teraz — zaproponował wyzywająco Obi. Amanda milczała przez chwilę. — Widzisz — wyjaśniła następnie — moim zdaniem to tak wygląda. Barney Rudkin wciąż szukał pieniędzy, nawet kiedy myśmy się sprowadzili. Przypuszczam, że spodziewał się znaleźć je każdej chwili, póki jego obecność będzie niewiadomą. A to mu się udawało, aż do dnia, kiedy go zobaczyłam. Nie wiedział przecież, żeście mnie przekonali, że to tylko gra mojej wyobraźni. A kiedy zobaczyliśmy go znowu przez okno, musiał być nastraszony i bał się, że wezwiemy pomocy z zewnątrz. Dlatego przeciął druty i wyłączył prąd. Chciał pozostać w pobliżu domu przynajmniej do końca burzy.W każdym razie — zakończyła wdychając ciężko powietrze — takie jest moje przypuszczenie. Jak okazało się później, przypuszczenie to było prawdziwe. Co dowodzi, jak głupio postąpiliśmy nie wciągając Amandy do sprawy. Wuj 01iver nadal wyglądał jak człowiek uderzony młotkiem że szczerego złota. Ciocia Klara podeszła do niego i uścisnęła mu dłoń. — W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć — rzekła — że dom należy do nas. Czy to mi się śni, 01iver, czy to wszystko prawda? — Myślę, że prawda — odparł z powagą. — Oczywiście mogliśmy nigdy nie znaleźć testamentu. —¦ Ależ myśmy go nie znaleźli — wtrąciła Amanda. — Znalazła go Maggie. Zawdzięczamy jej wszystko. Byliśmy bardzo zmieszani. Oczywiście Amanda powiedziała prawdę. Wyglądało na to, że Głogowe Wzgórze jest podarunkiem Maggie dla Little'ów, jak gdyby odnalazła testament, bo chciała, żeby go mieli. — Tego już dla mnie za wiele — rzekł skonsternowany wuj 01iver. — Takie rzeczy zdarzają się tylko w książkach. Gdyby ktoś zaofiarował mi podobny temat do powieści, powiedziałbym, że jest zbyt nieprawdopodobny dla moich czytelników. — A jednak — rzekła ciocia Klara łagodnie — zdarzyła się, i to właśnie nam. — No — powiedział wuj — najwyższy już czas, żebyśmy coś dostali od kogo innego niż od Hala Sterlinga. 179 — A może — zaproponował Obi z uśmiechem — nazwiemy to miejsce Wzgórzem Kudłatego Psa? Czuliśmy się wszyscy zaskoczeni. Zdarzyło się tyle i w tak krótkim czasie, że musiało to na nas podziałać. ~ Proponuję — odezwał się wuj OHver — żebyśmy napili się kakao i poszli spać. Możemy nad tym wszystkim zastanowić się rano. W każdym razie nic już więcej nie można teraz zrobić. A poza tym tu jest straszny przeciąg. Drzwi składziku były szeroko otwarte. Okazało się, że zamek się obluzował. Podszedłem i zamknąłem drzwiczki. Po chwili pani MacMinnies przygotowała dzbanek gorącego kakao i Całą furę ciasteczek. Usiedliśmy wokół stołu, wciąż nie mogąc uwierzyć, że wszystko to jest prawdą. A przecież najlepszym dowodem był testament pani Houghton spisany staroświeckim charakterem pisma. Ponieważ zaś Maggie nie chciała przyjść i przyjąć podziękowań, wuj 01iver we własnej osobie poszedł do salonu z pełną garścią ciasteczek. Przyklęknął na jedno kolano i ofiarował je psu. ~ Jak tylko dróżka będzie oczyszczona — powiedział — kupię ci, Mag gie, największy befsztyk, jaki tylko znajdę. A gdzie jest Zyglinda? — spytała nagle Dzidzia. Jeszcze przed chwilą kręciła się tu pod nogami — odparła pani MacMinnies. N Ale teraz jej nie ma. Może jest razem z Maggie? ¦"¦I? i tam jej nie było. Nie było jej nigdzie w zasięgu naszego wzroku. Choć bardzo pomęczeni, zaczęliśmy jej wszyscy szukać. Zaglądaliśmy d0 każdego pokoju. Poszliśmy nawet na strych. Ale Zyglinda jakby się ulotniła. Zyglinda! — wołaliśmy po całym domu. Jednakże odpowiedzi nie było. Wróci i będzie piszczeć, jak tylko doleci ją zapach ciasteczek zapewniła nas pani MacMinnies. Dzidzia była bliska płaczu. A reszta z nas była wprost zrozpaczona. ~ Jestem pewien — rzekł Obi — że po prostu nie mogła znieść skupienia całej uwagi na Maggie. 180 Wtem przyszło mi do głowy dzikie przypuszczenie. Otworzyłem drzwiczki składziku. Pani MacMinnies wydała nagle ostry, przejmujący okrzyk. Jak mówi pózmej wuj Ohver, wyglądało na to, że w ciągu sekundy straciła zupełnie rozum. Przez drzwiczki składziku wmaszerowała uroczyście Zyglinda, wymachując ogonem, z głową dumnie wzniesioną i z dziwnym błyskiem w oczach. Uprzytomniłem sobie w tym samym momencie, jak bardzo schudła w ostatnich dniach. Ale nie było to wszystko. Zyglinda trzymała w pysku ogromnego, nieżywego szczura. Vfi* \ Pomaszerowała prosto do pani MacMinnies i rzuciła go delikatnie do jej stóp. Nie mogę powiedzieć, że pani MacMinnies zemdlała, ale była na pewno bardzo temu bliska. Zyglinda jednak nie zwracała żadnej uwagi na to, co się dzieje dokoła. Nie zwróciła nawet uwagi na Maggie, która w tym samym momencie nadeszła. Zyglinda pomaszerowała po prostu, z głową wzniesioną do góry, do wycieraczki w hallu i ułożyła się na samym jej środku. Westchnęła głęboko, oparła pyszczek na przednich łapach i zamknęła oczy. Zachowywała się tak, jakby nikogo odtąd nie potrzebowała, nawet Maggie. Wiedzieliśmy jednak, że Zyglinda zawdzięcza odnalezienie siebie w tym samym stopniu Maggie, co my znalezienie testamentu. ? 19 Zegnamy się zatem itd. Następnego ranka zbudził mnie jakiś niepojęty odgłos. Nie przypominało to nic z tego, co słyszałem na Głogowym Wzgórzu od mego przyjazdu. Był to szczególny, nieregularny odgłos, wcale nie tajemniczy, ale uporczywy i pokrzepiający. A chociaż było jeszcze bardzo wcześnie, mój pokój tonął wprost w słońcu. Leżałem w łóżku, starając się domyślić, co to za nowy odgłos. Nie mogły to być uderzenia gałęzi o szyby ani szelest zeschłych liści. Nie był to przy tym żaden ludzki głos. Ale brzmiał nieustannie, chwilami powolny, a potem znów bardzo szybki. Zastanawiałem się, czy w przewodach wodociągowych nie zrobiła się dziura albo też czy ktoś nie otworzył kranu w łazience. Wreszcie miałem tego dość. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do łazienki. Wszystko tam było w porządku: krany dokładnie zakręcone, a wanna pusta. Skoczyłem do okna. Mimo woli zmrużyłem oczy. Słońce wyglądało jak olbrzymia, wielomilionowa żarówka zwisająca ponad wzgórzami, a cały świat lśnił świeżością. Powietrze było ciepłe i nieruchome. Wtedy domyśliłem się wszystkiego. To, co słyszałem, to był śnieg topniejący na dachu i kapiący na wszystkie strony. Kapanie tych kropli brzmiało jak przyjemna 183 muzyka, którą wszędzie było słychać. Już sam ten odgłos nastrajał pogodnie. Stałem wsłuchując się w odgłos i przypominałem sobie niewiarygodne rzeczy, jakie zdarzyły się poprzedniego dnia: widmo w stodole, pies na strychu, dokument w tułowiu psa, słowem wszystko. Pomyślałem sobie, że Barney Rudkin nadal leży w gorączce na brudnej słomie w stodole i że Charlie Murofino powinien wreszcie wkrótce się zjawić. Przenikał mnie lekki dreszcz oczekiwania, bo Charlie już z pewnością rozmówił się przez telefon z moim Staruszkiem. Bez wątpienia przywiezie ze sobą odpowiedź na moje doniosłe pytanie. Nie pamiętam już dnia, kiedy tak prędko się ubrałem. Spodziewałem się, że będę pierwszy na dole, ale psy zostały już wypuszczone na dwór, co znaczyło, że pani MacMinnies była w kuchni przede mną. W kuchni było tak ciepło, że wprost parowało. Śniadanie stało przygotowane na stole, a pani MacMinnies siedziała w bujającym fotelu i czekała. Miała na sobie to, co nazywała przyzwoitą suknią, a poza tym włożyła czarny płaszcz i kapelusz z czerwonym piórkiem. Na ziemi stały rzędem jej kalosze, walizka z parasolem wetkniętym w paski, mały aparacik radiowy starannie zapakowany w szary papier, a wreszcie święty obrazek, zawinięty w płótno i w dużą'torbę papierową. — Dzień dobry, pani MacMinnies! — powiedziałem. Uraczystym głosem odpowiedziała mi tym samym. Ale brzmiało to tak, jakby w rzeczywistości nie uważała, że dzień jest dobry. Podszedłem do okna. Bałwan ze śniegu był bardzo zmieniony. Twarz mu stopniała, ramiona zaś opadły. Wyglądał po prostu jak zwał topniejącego śniegu, o co zresztą nie dbałem. Wzrok miałem skierowany poza niego, w kierunku stodoły. Nagle uprzytomniłem sobie, że wzdłuż dróżki posuwa się coś czerwonego. Był to pług śniegowy. Od tej chwili wszystko zaczęło się dziać równocześnie. Wydałem głośny okrzyk, psy zaczęły szczekać, pani MacMinnies powiedziała: „Najwyższy czas", a cała rodzina Little'ów zbiegła na dół z hałasem. Wszyscy stanęliśmy w oknie, wykrzykując 184 radośnie, podczas gdy pług śniegowy zbliżał się niczym jakiś niezwykły potwór odsuwając śnieg na bok, w miarę jak posuwał się naprzó'd. Następnie dostrzegliśmy za pługiem ciężarówkę. — To Charlie Murphy! — obwieściła pani MacMinnies. — On nie nazywa się Murphy, ale Charlie Murofino — wyjaśniła Amanda. Pani MacMinnies oparła urękawicznione ręce na biodrach. — Nie rozumiem, dlaczego — rzekła surowym tonem — każdy chce zmieniać swoje nazwisko na jakieś inne, dziwaczniejsze. Murphy to brzmi bardzo dobrze. Nie ma powodu się wstydzić, że się jest Irlandczykiem. Nie było jednak czasu na spieranie się z nią, bo tuż za starą ciężarówką Charlie Murofina ukazała się inna z wymalowanym na boku godłem firmy telefonicznej. A jeszcze dalej jechała sanitarka. — Do licha! — zawołał Obi. — Cała armia Stanów Zjednoczonych przyjeżdża nas ratować. Po czym jednogłośnie zaśpiewaliśmy uwerturę z „Wilhelma Telia" * Musieliśmy zaczekać, aż pług zbliży się i pozostałe wozy będą mogły przejechać jego śladem. Zanim się spostrzegliśmy, w kuchni zrobiło się pełno. Był tam Charlie, o smutnych oczach, ale roześmiany od ucha do ucha, doktor, który przyjechał sanitarką, monterzy z telefonów, a wreszcie kierowca pługa. Wszyscy witali się z nami, otrzepując śnieg z butów. Nagle dostrzegłem jeszcze czyjąś obecność: znaną mi, a nieoczekiwaną i pożądaną. Był to mój Staruszek. Stał we drzwiach, uśmiechając się do nas wszystkich z uczuciem wyraźnej ulgi. Podbiegłem do niego. Okręcił mnie parę razy w kółko, potem zaś uścisnął wszystkich łącznie z panią MacMinnies, która nie mogła się zdecydować, czy powinna być dotknięta tym, że pogniecie się jej suknia, czy też zadowolona z obrotu rzeczy. ¦„Wilhelm Tell" — opera G. A. Rossiniego (1792—1868), reprezentująca typ wielkiej opery włoskiej. 185 — Od Bóg wie jak dawna starałem się dostać z wami połączenie telefoniczne — rzekł Staruszek. — Telefon nie działał, Jim — wyjaśniła ciocia Klara. — Wiem — odparł. — Kiedy wreszcie zadzwonił do mnie pan Murofino i przekazał wiadomość od Jamesa, wydała mi się ona dziwna, więc wsiadłem do pierwszego z brzegu pociągu. Musiałem przyjechać tutaj i przekonać się samemu, co się dzieje. Pan Murofino oczekiwał mnie na stacji. No, a czy wszyscy czujecie się dobrze? Wuj 01iver wydawał się zdziwiony. Powiedział, że oczywiście tak. Mieliśmy tylko trochę śniegu i to wszystko. Raczej prawie wszystko. — Nie mogłem sprowadzić pługa wczoraj wieczorem — rzekł Charlie. — Ugrzązł na drodze. Ale Ed Hill, który jest tutaj, dał sobie z tym radę dziś rano. Ed Hill uśmiechnął się wstydliwie i powiedział, że bardzo mu przykro, iż riie mógł tego wykonać wcześniej, a zresztą dziś rano był to drobiazg, bo śnieg topniał w oczach. Pani MacMinnies grzała już na płycie nowy dzbanek kawy. — Tym razem — powiedział Charlie — przywiozłem wam pocztę, którą wyjąłem ze skrzynki. Spodziewam się, że nie ma tam nic ważnego — dodał wręczając paczkę listów i druków wujowi 01iverówi. — A gdzie jest pacjent? — spytał doktor. — W stodole, panie doktorze — wyjaśnił Charlie. — Może będzie dobrze.^ jeśli chłopcy pójdą z nami. No i pan Little także. Zwróciłem się do Staruszka. — Przywiozłeś to? — zapytałem z przejęciem. — Tak, James, przywiozłem — odparł. Wydobył to ze swej teczki i wręczył mi. — A swoją drogą — dodał z badawczym spojrzeniem — chciałbym wiedzieć, po co ci to było potrzebne akurat teraz. — Wytłumaczę ci później — odparłem wtykając papier pod koszulę. Nie chciałem na to patrzeć teraz, przy ludziach. Sprawa była zbyt ważna i gdybym się mylił, wyszedłbym na zupełnego głupca. Pomyślałem sobie, że jeżeli tak długo na to czekałem, to mogę poczekać jeszcze parę minut. 186 Następnie powędrowaliśmy do stodoły. Charlie, doktor, wuj Oliyer, Obi i ja. Staruszek powiedział, że i on może równie dobrze pójść, więc maszerował koło mnie, opierając rękę na moim ramieniu. Amanda umierała po prostu z chęci pójścia, ale doktor powiedział, że lepiej będzie, jeżeli panie zostaną. Barney był na miejscu. Nic się nie zmieniło. Leżał rozkrzyżo-wany na słomie, a podczas gdy doktor i Staruszek zeszli ukrytymi drzwiami, aby go obejrzeć, rzuciłem okiem na to, co przywiózł mi Staruszek. Moje podejrzenia okazały się słuszne, ale stwierdziwszy to, doznałem jakiegoś szczególnego uczucia. Na ogół biorąc nikt się nie spodziewa, że takie przypuszczenie się sprawdzi. Staruszek przywiózł mi po prostu jeden z listów gończych: czwarty na lewo w drugim rzędzie nad moim łóżkiem. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem twarz Barneya. A teraz miałem go przed sobą, czarno na białym, z napisem głoszącym „Poszukiwany za rozbój z bronią w ręku". Tylko nazwisko brzmiało inaczej. Poza tym na fotografii miał brodę i dlatego nikt w okolicy Jonesboro nie rozpoznał go przez cały czas jego obecności. Ale, od kiedy przestał się golić, broda mu odrosła i podobieństwo do fotografii stało się oczywiste. Pokazałem to Obiemu. Przeczytał obwieszczenie starannie. Następnie zaś przeczytał je po raz drugi, jakby chciał wbić sobie w pamięć każde słowo. W jego wzroku, kiedy spojrzał na mnie, dostrzegłem jakiś szczególny wyraz szacunku. Nie mogę zaprzeczyć, że byłem z tego zadowolony. Ale Obi powiedział tylko: — Fiuu! — To dlatego nie chciał stąd odejść — wyjaśniłem. — Bał się, że mogą go złapać. Przecież on cały czas ukrywał się na Głogowym Wzgórzu, tylko pod nazwiskiem Barneya Rudkina. Obi z przejęciem pokiwał głową. — Dlatego właśnie szukał pieniędzy: potrzebne mu były dla zorganizowania ucieczki. Popatrywaliśmy po sobie, gdy pozostali wrócili po drabinie. — Niewiele mu już brakowało — mówił doktor. — Zastrzyk, jaki mu dałem, uleczy go, ale dopiero po pewnym czasie. A teraz 187 muszę go od razu zabrać do szpitala. Będzie mu całkiem wygodnie w sanitarce, jeżeli tylko pomożecie mi go tam umieścić. A teraz pójdę i sprowadzę wóz. Podczas gdy czekaliśmy na jego powrót, pokazałem obwieszczenie Charlie'emu i wujowi 01iverowi. Wuj 01iver aż zaniemówił. Mój Staruszek spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. Miał wygląd trochę oszołomiony. — Nigdy, nawet w najdzikszych snach nie spodziewałem się tego — szepnął. Charlie aż zagwizdał ze zdziwienia. — To tłumaczy całe mnóstwo rzeczy — powiedział z uśmiechem. — Prawdziwy z ciebie detektyw, James. Szczerze mówiąc, myślałem, że zbzikowałeś albo że kogoś nabierasz, kiedyś mnie prosił, żebym powiedział twemu ojcowi o wysłaniu przesyłki ekspresem. — Poskrobał się w brodę. — Taka historia dużo rzeczy wyjaśnia. A ty jeden wpadłeś na podobny pomysł. Starałem się przybrać wygląd jak najbardziej skromny. Chodzi o to, że nic podobnego dotąd mi się nie zdarzyło. Bo, ostatecznie, byłem tym razem czymś w rodzaju bohatera. Na szczęście akurat wtedy podjechał doktor z sanitarką i byliśmy zbyt zajęci przenoszeniem Barneya Rudkina do niej, aby jeszcze o tym mówić. Zauważyłem jednak, że Charlie wziął doktora na bok i rozmawiał z nim z wielką powagą, więc przypuszczam, że wtajemniczył go we wszystko. Myślę, że nawet chorzy przestępcy muszą być pod strażą. Swoją drogą trochę się martwiłem o Barneya. Miał wygląd wynędzniały, był całkiem osłabiony, kiedyśmy go nieśli. Wcale nie jak urodzony przestępca, ale raczej jak jakieś biedne, zaszczute zwierzę. Teraz, kiedy został ujęty, robił opłakane wrażenie. Widmo z Głogowego Wzgórza! Patrzyliśmy, jak sanitarka toczyła się wzdłuż oczyszczonej dróżki. Następnie wróciliśmy do domu. Po drodze minęła nas ciężarówka od telefonów i jeden z monterów krzyknął do nas przez okno, że telefon już działa. Gdy zbliżaliśmy się do drzwi, ciocia Klara zamachała czymś do nas. Twarz jej płonęła, a przedmiot, jakim machała, był różnokolorowy jak bukiet letnich kwiatów. 188 — Co ty tam trzymasz, Klaro? — dopytywał się wuj 01iver. — Przyszedł nareszcie! — wykrzyknęła. __ Przyszedł razem z inną pocztą. — Co przyszło? — spytał zdumiony wuj. — Katalog nasion dla naszegq ogrodu! — Wzrok cioci Klary krążył po^ przestrzeniach topniejącego śniegu. — Wygląda na to — dodała z zadowoleniem — że wkrótce już nadejdzie tu wiosna. Mój Staruszek rzucił się na pierwsze z brzegu krzesło. — Jeszcze nigdy w życiu nie miałem takiego zamętu w głowie — oświadczył, a jego wzrok przesuwał się powoli po twarzach obecnych. — Więc teraz przystąpcie do wyjaśnień. Tylko nic nie opuszczajcie. Zasiedliśmy wszyscy do śniadania, jeżeli to w ogóle można nazwać śniadaniem. Charlie usiadł razem z nami. Następnie przystąpiliśmy do opowiadania Staruszkowi całej historii, od początku do końca. Odbywało się to w nieopisanym zamęcie. Ilekroć jedno z nas przestawało mówić, ktoś inny podejmował wątek. Staruszek siedział wsłuchany, kawa mu ostygła i patrzył na nas, jakby nie wierzył ani jednemu naszemu słowu. Na zakończenie wuj OHver pokazał testament, a wtedy nawet Charlie Murofino wytrzeszczył oczy. — Tak więc — zakończył wuj OHver — podczas gdy cała reszta jest całkowicie w stylu Hala Sterlinga, Głogowe Wzgórze to bez reszty Maggie. — Chciałbym — rzekł Staruszek — zobaczyć na własne oczy to osobliwe psisko. — Niech wuj tylko wyjrzy przez okno — poradziła mu Amanda. — Widać ją stąd. Istotnie, Maggie leżała wśród śniegu jak dobrotliwy, brunatny lew — grzywa jej powiewała na wietrze — i spoglądała przezroczystymi oczyma, pilnując spokojnie swego domu. Obok niej leżała Zyglinda, usiłując przybrać wygląd równie godny i dystyngowany, co jej się prawie całkowicie udawało. Kiedy Maggie spostrzegła nas przy oknie, nastroszyła uszy. Potem zaś szeroko ziewnęła i zwinęła się w kłębek. Staruszek pokręcił ze zdziwieniem głową, po czym wstał. 189 — Czy jesteś gotów, James? — zapytał. — Na nas już czas. Pociąg odchodzi za godzinę. Pakowanie zabrało mi niewiele czasu. Obi pomagał mi. Kiedy zeszliśmy na dół z bagażem, ciocia Klara zwróciła się do pani MacMinnies. — Zdaje mi się — powiedziała smutnym i przerywanym głosem — że już czas. To znaczy, że pani już teraz nas opuści. Pani MacMinnies rozejrzała się po kuchni. Następnie bez jednego słowa zdjęła płaszcz i kapelusz z czerwonym piórkiem, a włożyła swój kraciasty fartuch. Patrzyliśmy na nią ze zdumieniem. — Zostaję — oświadczyła. — Myślę, że życie jest tu ostatecznie bardziej urozmaicone niż u mojej zamężnej kuzynki pod Nowym Jorkiem. Zresztą Bóg jeden wie, jak byście sobie dali radę beze mnie. — Uśmiech ukazał się na jej posępnej twarzy. — Z pewnością — dodała — jeżeli przetrzymaliśmy zimę, to diabli nie wezmą nas w lecie. — Daj Boże — uzupełniła Amanda. — Daj Boże — rzekła pani MacMinnies. Charlie był już na dworze. Słyszeliśmy, jak zapuszczał motor. Staruszek wziął moją walizkę. Uśmiechał się do mnie. Wyglądało nawet, jakby był trochę dumny. W każdym razie wydawał się zadowolony, że na jakiś czas będzie mnie miał znowu przy sobie. Nagle zrozumiałem, że Staruszek tęsknił za mną. — Jesteś gotów, synku? — zapytał. — Tak — odparłem. — Jestem gotów. * # ¦ i Przygoda była już skończona. Cała reszta miała wyjaśnić się nieco później. Testament okazał się ważny, a domysły Amandy co do zachowania się Barneya także się sprawdziły. Co zaś do nagrody za wykrycie ? ujęcie rzekomego Barneya Rudkina, okazało się to rozczarowaniem. Ani Obi, ani ja nie dostaliśmy za to choćby jednego dolara. Wszystko zostało przeznaczone na nasze przyszłe wykształcenie. Rzeczywiście! Przyszłe wykształcenie! 190 Opuściłem więc dom bez większego żalu. Wiedziałem, że wielkanocne wakacje nastąpią za niecały miesiąc i że będzie prawdziwą przyjemnością pomagać cioci Klarze w ogrodzie i obejrzeć Głogowe Wzgórze wiosną. Nagle uprzytomniłem sobie, że jednak przygoda na Głogowym Wzgórzu nie była całkowicie zakończona. Należało jeszcze wyjaśnić los tamtych pieniędzy pani Houghton. Mrugnąłem do Obiego i Amandy. Odpowiedzieli mi uroczystym mrugnięciem. Wiedzieli, o co mi chodzi. Nawet Dzidzia tym razem wiedziała. Na dworze Charlie naciskał klakson. Spojrzałem na Staruszka. — Jedziemy do domu, James! — rzekł Staruszek. SPIS TREŚĆ I 1. JA.....i....... 5 2. GŁOGOWE WZGÓRZE...... 11 3. KUDŁATY PIES........ 21 4. WOHEK BEZ DNA....... 28 5. JEDNA TRZECIA WIDMA .... 35 6. ZYGLINDA......... 46 7. DWIE TRZECIE WIDMA..... 57 8. BIAŁE PŁATKI....... 67 9. YETI........... 80 10. TWARZE W OKNIE...... 93 11. ŚLADY NA ŚNIEGU...... 104 12. BIAŁY PONIEDZIAŁEK . . . . . 110 13. TRZY TRZECIE WIDMA...... 121 14. ODWIEDZINY Z ZAŚWIATÓW ... 133 15. SCHWYTANIE WIDMA..... 143 16. SZCZYTY WARIACTWA .... 155 17. DRUGA MAGGIE....... 162 18. ZYGLINDA ODNAJDUJE SIEBIE . . 171 19. ŻEGNAMY SIĘ ZATEM ITD, . . . 183 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1969. Wydanie II. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 10,1. Ark. druk. 12. Papier druk. mat. ki. III, 70 g, 61 X 86. Kostrzyn. Oddano do produkcji w grudniu 1968 r. Podpisano do druku i druk ukończono w sierpniu 1969 r. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego" Zam. 29/a. P-88