DOM NAD ONIEGO MARIUSZ WILK DZIENNIK PÓŁNOCNY DOM NAD ONIEGO NOIR SUR BLANC Fotografia na pierwszej stronie okładki: Natalia Kuzmina Fotografia na czwartej stronie okładki: Aleksiej Boczarow Opracowanie redakcyjne: Roman Wlodek Konsultacja redakcyjna: Natalia Lasoń Korekta: Lucyna Dyczkowska © Les Editions Noir sur Blanc / Mariusz Wilk, 2006 ISBN 83-7392-147-8 Natalii Czasza Pochylam się nad Oniego jak cyzelator nad srebrną czaszą i czernię je pieczołowicie. Każdą gałązkę topoli za oknem chciałbym wyżłobić i niellem wypełnić i każdy głaz na brzegu wydrążyć i każdą trzcinę drasnąć rysą i wody letnią gładź wypolerować by śladem nura ją zamącić i kożuch śryżu rozkołysać na jesiennej fali niczym cielsko szarego suma i woalem dżdżu na horyzoncie wyspy pozaciągac i białą ciszę wielkiej plamy obrysować (nie mówiąc, o czym ona milczy...) i smugi żywej wody pośród lodu sączyć tak by światłem mżyły i grę wiosennej chełbi w drobnych rytach wyciąć i łodzie rybackie na tej chełbi wyrżnąć. A na koniec własny cień rzucić w prawym dolnym rogu. Dom nad Oniego 2003-2005 Jak woda, świat przez ciebie przepływa i na jakiś czas użycza ci swoich kolorów. Potem się cofa i znów cię zostawia samego z tą pustką, którą nosisz w sobie. Nicolas Bouvier Konda, 1 września 2003 Po długim okresie milczenia mam wrażenie, jakbym wychynął z głębiny Oniego, pozostawiając w jego zielonkawej po-mroce bezmowne widziadła. Henryk Elzenberg, jeden z autorów, do których często powracam, zapisał w swoim dzienniku pod datą 5 kwietnia 1936 roku, że rzeczywistość przeżywana w odosobnieniu i nieod-zwierciedlona w czyjejś (zewnętrznej w stosunku do mnie...) świadomości — nie istnieje. Zali więc pisanie byłoby jednym ze sposobów utrwalenia własnej rzeczywistości? 2 września Na początek parę słów objaśnienia długiej nieobecności mojego dziennika w „Rzeczpospolitej". Otóż wiosną ubiegłego roku — ledwie lody jęły tajać — zmieniłem miejsce zamieszkania w Rosji. Po dziesięciu latach życia pod kręgiem polarnym przeniosłem się z Wysp So-łowieckich na Morzu Białym do wsi Konda Biereżnaja nad Jeziorem Onieżskim i osiadłem w starym drewnianym domu, o którym już kiedyś w „Rzepie" pisałem. Złożyły się na to trzy przyczyny: po pierwsze — ostatnimi czasy Sołowki stały się zgiełkliwe (turyści, biznes, polityka), a ja kocham ciszę, o której ojciec 13 Ludwik (Thomas Merton) mawiał, że jeśli nie nauczymy się jej słuchać, to nie będziemy mogli powiedzieć niczego, co jest warte powiedzenia; po wtóre —jako temat Sołowki wyczerpałem, jako miejsce do życia Wyspy wyczerpały się same; po trzecie zaś — polubiłem Karelię, jej oczy koloru Oniego i głębię w nich ukrytą, i w którymś momencie do mnie doszło, że w dwóch miejscach być nie sposób, w dwóch miejscach można jeno bywać. Zatem osiadłem w Zaonieżu. Odtąd w moim życiu sporo się zmieniło: — widok z okna (teraz co rano zaglądam w Oniego) i wonie z dworu (zapach glonów zastąpiła dzika mięta); — ryba na stole (zamiast dorsza czy śledzia — łosoś, palia, krasny pstrąg) i goście za stołem (częściej są to tubylcy, rzadziej turyści z Polski); — stosunek do narzędzi pracy (dobry topór cenię wyżej niż laptopa) i do samej pracy, bo praca — według Aleksandra Błoka — wszędzie jest jednaka, czy to piec budujesz, czy wiersz układasz. Nie mam tu telewizora! Nie słucham radia! Nie czytuję gazet! Do snu kołysze mnie już nie oddech Oceanu Lodowatego, ale szept topoli i pluskanie Oniego. Drugiego, co do wielkości, jeziora w Europie. I tak dalej... Słowem — inaczej tu żyję. Oraz wolniej — nieco. Bo w obraz za oknem wchodzić należy powoli, aby pojąć grę światła w wodzie w zależności od pory roku, zachmurzenia nieba, czasu dnia. I zapachów z dworu warto się uczyć niespiesznie, by nie bajać o marihuanie tam, gdzie rosną zwyczajne konopie. Ludzi także pierwej wypada poznać, żeby zrozumieć nie tylko to, o czym mówią, gdy wypiją, lecz także to, o czym milczą, gdy są trzeźwi. A dopiero potem o tym wszystkim można pisać. Stąd ta przerwa w dzienniku. 14 11 września Samodyscyplina jest jednym z elementów prawdziwej wolności człowieka. Thomas Merton On rana dmie szałonnik (wiatr południowo-zachodni). Oniego staje dęba raz po raz i bieży ku mnie białymi grzywami fal. Lodowata woda zatyka dech... Ciało, mdłe jeszcze od snu i ciepłej pościeli, szybko kostnieje i nawet ostry kraul nie pomaga. Przy wyjściu z wody fala zbija z nóg. Zaiste morze. Potem długo rozcieram szorstkim ręcznikiem brzuch, uda, plecy i ramiona, by na powrót sprowadzić się do własnego ciała, parę głębszych oddechów, witam słońce i siadam do pisania. „Ten, kto chce pisać — uczył Zai Yun, słynny kaligraf chiński epoki Chan, autor pierwszego w Podniebiosach traktatu o sztuce pisania — niechaj usiądzie prosto, myśli uspokoi i puści je wolno, nie formułując słów, nie zakłócając oddechu, niechaj osadzi ducha swego głęboko w sobie i wtedy, niewątpliwie, pismo wyjdzie mu znakomite". Jednakże główną przyczyną mojej długiej nieobecności na famach „Rzeczpospolitej" był brak prądu. Tak, tak! — we wsi Konda Biereżnaja, gdy się do niej sprowadziłem, nie było elektryczności. A ja bez komputera — ni be, ni me. Odwykłem, niestety, od ręcznego pisania. Należało zatem prąd do Kondy najsamprzód doprowadzić. To znaczy: postawić sześć słupów wysokiego napięcia od głównej linii do podstacji transformatorowej we wsi i dwa słupy od podstacji do domu, zamontować i uziemić samą podstację, przeciągnąć parę wiorst kabla, rozprowadzić przewody po domu i całość oficjalnie zatwierdzić. — Ba, łatwo powiedzieć... Każdy bowiem, kto choć trochę zna ruską głubinkę1, domyśli się, ile z tym było mitręgi w urzędach, bieganiny od jednego 1 Głubinka — odległe rejony, rosyjska prowincja. 15 naczelnika do drugiego — jak od Annasza do Kajfasza — według reguły: im niższy szczebel i dalej od centrum, tym większy lęk przed podjęciem decyzji. Ileż należało przedłożyć próśb do rozpatrzenia, zaświadczeń do podpisu, zezwoleń do ostemplowania. Ile trzeba było dawać w łapę. Każdy też, kto choć raz miał do czynienia z ruskim mużykiem2, przedstawi sobie, ile z majstrami przyszło się użerać, bo jak nie zapoj (długotrwałe pijaństwo), to sianokosy, by robotę, której się podjęli — zakończyli. Ileż straciliśmy czasu na oczekiwanie, pieniędzy na zaliczki, cierpliwości na niesłow-ność. Ileż wódy trzeba było nalać, wyciągając mużyków z po-chmiela3. Ale nikt, kto nie żył czas jakiś na wsi w Rosji, nie może mieć pojęcia, jak wygląda obecnie wspólnota wiejska — a raczej to, co się z niej wyrodziło po wielu latach komunistycznych eksperymentów. Niegdyś pospołu mogli cerkiew w trzy dni postawić albo sąsiadowi pogorzelcowi dom odbudować, dzisiaj społem jedynie wypić potrafią, a i to potem się pobiją... Myśl, żeby razem prąd do wsi doprowadzić, nawet pijanemu nie przyszła-by do głowy. W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję. Michaił Priszwin, jeden z mych ulubionych autorów piszących o Karelii, twierdził, że zamiast tracić czas na tak zwane podróżowanie w pełnym tego słowa znaczeniu, to jest na „przemieszczanie się po bezkresnych przestrzeniach", lepiej osiąść w jakimś charakterystycznym zakątku i, z bliska mu się przyjrzawszy, wyrobić sobie zdanie o całym kraju głębsze, aniżeli może dać nam jakakolwiek podróż. Ja zaś, nauczony doświadczeniem, znajduję, że jeszcze lepiej w tym charakterystycznym zakątku przedsięwziąć coś, co wciągnęłoby miejscowych w dzieło, na przykład: kupić dom i rozpocząć jego remont, spróbować wiejski chram odrestaurować albo prąd do wsi doprowadzić. Bo co innego żyć wśród tuziemców na prawach obcego — wilka samotnika, zbieracza 2 mużyk — chłop, częściej, zwłaszcza na prowincji, swój chłop. 3 Pochmiel — tęgie picie. Wolę to niż niemieckiego „kaca", który powstał ze słowa katzenjammer i czasami bywa przekładany na „kocio-kwik". Czemu obrażać koty? 16 bylin4 czy „dacznika" — z dala od ich problemów i trosk, a co innego wtargnąć w ichnie interesy, zderzyć je ze sobą i poruszyć do żywego. Tak właśnie — na sobie! — najlepiej się poznaje zarówno ludzi, jak i kraj, w którym oni żyją. Wracając do Kondy Biereżnej, powiem, że awantura z prądem więcej mi powiedziała o bycie i obyczajach Zaonieżan ni-źli dziesiątki wcześniej przeczytanych książek i setki opowieści znajomych, którzy przyjeżdżają tutaj na lato zbierać jagody i byliny. Nauczyłem się — na przykład — nie słuchać ni rad, ni złorzeczeń sąsiadów, lecz patrzyć im na ręce, nie dawać mużykom zaliczek, dopóki nie zakończą roboty, i nie czekać do wiosny, aż leśnicy wyjdą z zimowego zapoju, tylko samemu walić sosnę na słupy elektryczne, póki soki nie zaczęły w drzewach krążyć. Sporo też do mnie doszło z rozważań Błoka o ruskim mużyku, ale o tym kiedy indziej napiszę. I tak, po wielu miesiącach, prąd do Kondy Biereżnej doprowadziliśmy. Tym samym dokończyliśmy tu dzieło Lenina. Ale komunizmu od tego więcej nie stało. W międzyczasie bowiem władza sowiecka się stąd zmyła. 14 września Latem gościł u nas Wienia Ślepków, naczelny redaktor gazety „Pietrozawodsk". Przyjechał, aby zrobić ze mną wywiad, a przy okazji odpocząć od miejskiej „sujety" — tak się wyraził — to znaczy: próżnej bieganiny. — A jak będzie „sujeta" po polsku? — zapytał. — Marność — odpowiedziałem i zacytowałem Eklezjaste-sa w polskim przekładzie Jakuba Wujka. — Po słowiańsku brzmi to krócej — zauważył Wienia. — I mocniej — dorzuciłem. Wątek języka przewijał się później w naszej rozmowie przez cały wieczór i pół następnego dnia, aż w końcu wyskoczył 4 Bylina — podstawowy gatunek rosyjskiej poezji ludowej, pieśni o charakterze epickim opiewające czyny bohaterów; powstały między XI a XVI wiekiem, zapisywane od wieku XVII. 17 na pierwszej stronie „Pietrozawodska" w postaci zabawnego lapsusu. Ale o tym za chwilę. Głównym motywem wywiadu była Rosja w oczach cudzoziemca, który w niej żyje — nieprzerwanie — od trzynastu lat. Czy Rosja to Europa, czy jednak coś innego? — Jeśli Francuz lub Niemiec znajdzie się w Azji i ujrzy ludzi o żółtych twarzach, riksze na ulicach i pałeczki w knajpie, to od razu rozumie, że ma do czynienia z inną cywilizacją, a tym samym z inną skalą wartości, z innym podejściem do świata. Tenże Francuz lub Niemiec, znalazłszy się w Moskwie, widzi mercedesy i audi na ulicy, irlandzkie puby, włoskie piz-zerie i białych ludzi (przeliczających wszystko na Jewro"), więc zdaje mu się, że jest u siebie. Po czym zaczyna narzekać, że demokracją tu się steruje i prawa kobiet łamie, klnie ruch na drogach, że jeżdżą bez kultury, uskarża się na chamską obsługę w sklepach i psioczy, że szaletów nie ma. — Chcesz powiedzieć, że... — ...że gdyby Rosjanie mieli zieloną albo fioletową skórę, nikt nie czepiałby się ich o brak demokracji w europejskim tego słowa znaczeniu czy o nadmiar alkoholu we krwi, nikogo nie raziłby u nich niedostatek europejskich manier, to na przykład, że zdejmują buty w gościach, czy też infantylny stosunek do kobiet. Zielony jegomość i Europa, sam pomyśl. — No, a jak ty, Europejczyk, było nie było, a więc biały człowiek, czułbyś się wśród tych zielonych ludzi? — Widzisz, Wienia, zbyt długo mieszkam w Rosji, aby was mierzyć europejską miarką. Dlatego wszystko mi jedno, czy jesteś zielony jak sałata, czy czerwony jak barszcz. Kolor twojej skóry nie odgrywa dla mnie dzisiaj żadnej roli. Ale wtedy, trzynaście lat temu, kiedy po raz pierwszy wysiadłem z pociągu na Dworcu Białoruskim w Moskwie, gdybym wtedy ujrzał na ulicy zielonych ludzi, hm... Pewnie nieco mniej bym rezonował, szybciej odrzucił uprzedzenia i prędzej czy później sam pozieleniał, trochę. ______ ¦? — Bo wielu z nas, cudzoziemców, po dłuższym okresie życia w Rosji zaczyna się czuć w Europie jak w szafie: ciasnota na półkach, jakieś szuflady, szufladki i wszędzie pachnie naftaliną. Tu zaś powała wysoko, sąsiedzi daleko. 18 — Taaak — westchnął Wienia, wyjrzawszy przez okno — przestworu ci tu pozazdrościć... Tutaj w rzeczy samej można się zagłębić i nikt ci w tym nie przeszkodzi. Ani znajomi nie oderwą od pracy, ani telewizja nie popsuje nastroju, ni kino, ni knajpa nie kusi. — Teraz tu ludno... Konda Biereżnaja latem ożywa, naród z miasta przyjeżdża i w ogrodzie całymi dniami się garbi. Lub nad wodą z wędką sterczy. Albo chodzi po lesie, grzyby i jagody zbierając. Za to zimą pustosz. Jeno wilki wyją. — Co cię pociągnęło w takie odludzie? — To odludzie nie zawsze było takie odludne. Nie zapominaj, że Zaonieże, dzięki szungitowym glebom zwanym północnym czarnoziemem, należało do najbogatszych i najgęściej zaludnionych rejonów rosyjskiej Północy. Wspomnij choćby słynne jarmarki w Szuńdze, na które przyjeżdżali kupcy z całej Rosji, i nie tylko. Jak ten Żyd z Warszawy, który przyjechał po zamówione 20 tysięcy sroczych skór, bo damy polskie nosiły wtedy srocze piórka w kapeluszach. Albo spójrz na zdjęcia w niedawno wydanym albumie Zaonieże na starych fotografiach, na te bogate domy, na tych dostatnich ludzi, zauważ, z jaką dumą się nosili. A samo Kiży! Przecież te zabytki nie mają sobie równych na świecie. Nie przypadkiem profesor Orfiński, wybitny znawca Karelii, nazwał Zaonieże fenomenem wiejskiej kultury. To jedna z przyczyn, dla których osiadłem nad Oniego. — Mnie jednak dziwi, że szukasz prawdy o Rosji na jej obrzeżach. Tam, gdzie rosyjska kultura stykała się i podlegała wpływom innych kultur? Najpierw odsiedziałeś dziesięć lat na Wyspach Sołowieckich, czyli jak u nas mawiają: u czorta na rogach, gdzie szamańskie kamienie Saamów sąsiadują z głazami prawosławnych murów, oplecionych na dodatek drutem kolczastym. Teraz się zapchałeś w wymierające Zaonieże, gdzie uczeni do dziś wyszukują to wepskie wpływy, to karelskie, to ruskie. Być może na jakimś zadupiu centralnej Rosji, gdzieś nad Wołgą lub Oką, znalazłbyś więcej materiału, więcej ruskiego folkloru i czysto ruskich typów. — Tutaj, nad Jeziorem Onieżskim, doszło do całego szeregu najróżniejszych styków, nie tylko zresztą kulturowych. Ich wyliczankę można zacząć, wedle reguł chronologii, od styku 19 formacji geologicznych, czyli tak zwanej tarczy bałtyckiej z tak zwaną rosyjską płytą (granica między nimi właśnie tutaj przebiega!), a zakończyć na bulwersującym nas wszystkich ostatnio styku dwóch grup interesów, to znaczy tych, którzy chcą tutaj dobywać uran, i tych, którzy twierdzą, że to śmierć dla całego regionu tej części Europy. Co zaś do styków kulturowych, to jestem przeciwnego zdania, uważam bowiem, że styki kultur są bardziej płodne, a zarazem bardziej zachowawcze dla każdej ze stron, aniżeli jedna „monokultura" dla każdej z nich z osobna. — Daj konkretny przykład. — Proszę bardzo: ruska bylina. Wszak Zaonieże weszło do światowej folklorystyki pod nazwą Islandii ruskiego eposu. Ileż było ochów i achów, gdy zesłany do Pietrozawodska za wolnomyślność student filologii Paweł Rybników (notabene późniejszy wicegubernator Kalisza!), opublikował w 1861 roku pierwszy tom zebranych tu bylin. Z początku w ogóle nie chcieli mu wierzyć, że w ołonieckiej guberni, pod samym nosem stolicy, jakieś staroruskie eposy się zachowały. Co innego na Syberii, mówili, z dala od cywilizacji, tam, być może, rzeczywiście coś z ruskiej stariny (dawności) się ostało, ale tutaj, nie, to niemożliwe i... oskarżali Rybnikowa o mistyfikację. Później, gdy się przekonali, na rękach go nosili i orderami odznaczali. A sam Paweł Rybników przetrwanie bylin w Za-onieżu tłumaczył właśnie owym stykiem, czyli „ukrainą między Karelami i Czudami", mówiąc jego językiem, na której znaleźli się Ruscy, „bo to ich zmusiło do podtrzymywania swojej narodowej pamięci bylinami o sławnej kijowskiej i nowogrodzkiej przeszłości i tym samym do zachowania narodowej samoistności". Z drugiej zaś strony zachodził analogiczny proces, to znaczy Karelowie również, dla zachowania swej narodowej tożsamości od ruskich wpływów, śpiewali runy, ocalając narodową pamięć. Tak więc, dzięki temu spotkaniu kultur nad Jeziorem Onieżskim, doszły do nas dwa wspaniałe zabytki światowej literatury: zbiór staroruskich bylin i karelo-fiń-ski epos Kalewala. — Okay, przekonałeś mnie. Wróćmy zatem do fenomenu wiejskiej kultury Zaonieża. Po pierwsze, czy naprawdę uważasz, że coś z niego przetrwało oprócz starych fotografii i za- 20 bytków Kiży? A po drugie, jesteś jedynym cudzoziemcem, którego znam, żyjącym w rosyjskiej wsi. Dlaczego wieś? — Ty to nazywasz wsią? Ejże... — A ty jakbyś to nazwał? — Nie wiem, Wienia, jak nazwać to, co się ostało po Kon-dzie Biereżnej, ale na pewno nie jest to wieś... Przynajmniej w tym znaczeniu, w jakim była ona wsią dawniej. Zresztą, na mapach Kondy Biereżnej albo w ogóle nie ma, albo jest oznaczona jako „nieżyłaja", to znaczy wymarła. Innymi słowy, to raczej jakieś wieświdmo... Złudawieś... Wieśdziadło... — Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego tu osiadłeś? — Bo uważam, że zagłada wsi była najważniejszym wydarzeniem XX wieku w Rosji. Nie wojny, nie rewolucje, ani nawet „budowa socjalizmu", ale to właśnie zagłada wsi radykalnie zmieniła oblicze Rosji. Ażeby więc dobrze się przyjrzeć temu nowemu rosyjskiemu obliczu, pomyślałem sobie, nie wystarczy pooglądać lica nowych Ruskich, lśniące w pubach na Twerskiej, w kuluarach Białego Domu czy na ekranie telewizora, lecz należy także zajrzeć w twarze tym, którzy przetrwali na miejscu zagłady. Spojrzeć w ich pijane, oszalałe oczy. — I długo tak zamierzasz spoglądać? — Może jeszcze rok, może półtora... Znalazłem tu bowiem masę tematów, które zamierzam przerobić własnymi rękami jak glinę dla mojej ruskiej pieczki. — To metafora? — Bynajmniej, to doświadczenie... Kiedy się sprowadziłem do tego domu, piece tutaj były rozbite, sklepienia w nich zawalone. Do zimy należało je wyremontować. Zacząłem od poszukiwań zduna. Pierwszy przyszedł, popatrzył i rzecze, że od nowa należy je stawiać, wyliczył parę tysięcy cegieł, które mam znaleźć, i więcej się nie pojawił. Dobrze, że go nie posłuchałem, bo co bym zrobił z taką kupą cegieł? Drugi cały się utytłał, włażąc do pieca, pomedytował, pokręcił nosem, pobrał zaliczkę na piasek i znikł. Trzeci zjawił się znienacka, jakby spadł nam z nieba na traktorze, przywiózł piasek, wziął pieniądze za ten piasek i zleciał z traktora po pijaku, łamiąc sobie szyję... Więcej zdunów nie szukałem, sam zabrałem się za piec. Sąsiad pokazał mi, w jakich proporcjach glinę z piachem mieszać i ile sadzy do 21 ciasta dodać. Dzięki temu wiem dzisiaj o budowie ruskiej piecz-ki więcej niż niejeden nowy Ruski. — Nie mówiąc o Polakach. Powiedz szczerze, czy rodacy cię jeszcze rozumieją? — Zapytaj rodaków... Co jakiś czas dochodzą mnie odgłosy, prawie zawsze są to utyskiwania na rusycyzmy. Zrazu się tłumaczyłem, wyjaśniałem, potem dałem spokój, wychodząc z założenia, że kto to przeżył, będzie wiedział, o czym mówię, kto zaś tego nie doświadczył, no cóż... Mój kumpel Helmut P., wieloletni korespondent jednej z niemieckich gazet w Moskwie, powiedział kiedyś, że aby pisać z sensem o Rosji, trzeba tu pożyć co najmniej dziesięć lat. Tylko że wtedy już nie za bardzo chce się pisać. I tutaj Wieniamin mnie zadziwił. Okazało się bowiem, że przygotowując się do tej rozmowy, przeczytał nie tylko wszystkie moje teksty tłumaczone na rosyjski, lecz odnalazł także stary Prolog, który pisałem od razu po rosyjsku na prośbę ojca Josifa, przeora sołowieckiego monasteru. — A nie myślałeś, by przejść na ruski? Jak wasz Conrad na angielski? — Póki co, nie. Aczkolwiek coraz częściej mam wrażenie, że jestem rosyjskim pisarzem piszącym po polsku. Z ostatnią frazą wyszedł ów zabawny lapsus, o którym wspomniałem na wstępie rozmowy. Otóż Wienia oddał gotowy tekst wywiadu do składania, a sam pojechał na wczasy do Ga-gry nad Morze Czarne. Wywiad ukazał się z moim zdjęciem, podpisanym: „Polski pisarz piszący po rusku". I w rzeczy samej nie wiadomo, kto zacz? 79 września Babie lato w Zaonieżu —jak u Nikołaja Klujewa — złotem tka wrześniowe dni. Skraj boru zdaje się kruchtą, w której sosny, rozmodlone, sączą żywiczne aromaty. Nocami nad naszą czasownią Mars czerwono się jarzy. W lesie grzybów istne zatrzęsienie — prawdziwki, koźlarze, opieńki, mleczaje, czarne i białe chruszcze... — najstarsi Za- 22 onieżanie nie pamiętają takiego urodzaju. Zbieramy grzyby całymi łodziami, tak, tak — bo grzyby szczególnie obficie wysypują się na wyspach, a i zwozić je na łodziach lżej, niż w rękach dźwigać. Potem Natalia czyści je, sortuje, suszy, gotuje, marynuje, kisi, soli, dusi. Cały dom przesiąkł zapachem grzybów i zalewy octowej do marynaty. Na śniadanie zupa grzybowa z prawdziwków, na obiad kartofle i koźlarze czerwone w śmietanie, a na kolację opieńki z rusztu. Starzyła wspominają, że Mars tak się jarzył na wojnę. 21 września Prowadzenie dziennika to nie tylko forma kontemplacji czasu — która zdaniem Simone Weil Jest kluczem do ludzkiego życia" — lecz także jego buchalteria. Tutaj bowiem, w monotonii nieba, wódy i ziemi, łatwo stracić rachubę dni. Ot, sąsiad Piętro. Zachodzi z rana, opuchły od gorzały, i pyta, jaki dzisiaj dzień tygodnia — sobota czy niedziela? — bo jak w środę pochowali starego Zacharczenkę, to tak zapili, że w czasie się pogubili — do imentu. A dzisiaj już wtorek. 22 września Obecnie, kiedy w Rondzie Biereżnej mamy oświetlenie elektryczne, pora by pomyśleć o dostawie światła duchowego do naszego wieświdma. Nie opodal mojego domu, na wzgórzu, stoi drewniana cza-sownia Świętego Samsona z połowy XIX wieku. Jej śliczna, wysmukła sylweta w kadrze okna, z pomarańczową banią księżyca nad dzwonnicą, nakłoniła mnie niegdyś, odbijając się w szklanicy z bragą5, do kupienia tego domu. 5 Braga — słaby napój alkoholowy domowego wyrobu ze sfermentowanych jagód, soku brzozowego lub zbóż. 23 Nawiasem mówiąc, nie używam polskiej „kaplicy" dla przekładu rosyjskiej „czasowni" — jak sugeruje Wielki słownik polsko-wsyjski — bo za tymi słowami stoją obiekty sakralne różnych wyznań i o różnym przeznaczeniu. Historia budowy tej czasowni, krążąca wśród autochtonów, ma wszelkie cechy romantycznej legendy. Otóż Konda Biereżnaja —jak mówią — nie raz w przeszłości płonęła do cna! Dlatego przy domach sadzi się brzozy, które osłaniają od wiatru, niosącego ogień. Po jednym z takich pożarów w odbudowie Kondy Biereżnej pomagali sąsiedzi, mużyki z Wigowa leżącego po drugiej stronie Wielkiej Zatoki. Był między nimi syn bogatego kupca Karelskiego. Chłopak zakochał się w młodej kondobiereżance, dziewczyna odwzajemniła uczucie i... stary Karelski musiał wyłożyć kasę na budowę czasowni, aby młodzi mieli gdzie się pobrać i — tym samym — zatuszować grzech. Co w tej historii jest prawdą, a co wymysłem, dziś już nie wiadomo, bo historia ma to do siebie, że przechodząc z ust do ust, zamienia się w fabułę. Jedno jest pewne: czasownia w Kondzie przypominała wigowską, póki wigowskiej na Kiży nie przenieśli. Jakby była jej młodszą siostrą. Powiadają też, że zachowała się do naszych dni w niezłym stanie dzięki fantazji jednego z przewodniczących sowchozu „Postęp", który pod wpływem mętnego — jak samogon z fuzlem — impulsu wydzielił pieniądze na jej remont. Było to w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, sowchoz „Postęp" przeżywał wtedy okres świetności, wiara zaś prawosławna — okres zaniku. Mimo więc, że odnowiono czasownię Świętego Samsona niechlujnie, gubiąc podczas remontu dachu „beczułkę" z cebulastą kopułką (znakowy detal dla raskolni-ków6...), sam fakt restauracji sakralnego zabytku na rachunek sowchozu śmiało można zaliczyć do kategorii cudów. — A co się stało z ikonostasem czasowni? — zagadnąłem kiedyś miejscowego rybaka Saszę Tichonowa. — Tratwy z ikon robiliśmy — odpowiedział ze śmiechem — jak to pacany, dla zabawy. 6 Raskolnicy — staroobrzędowcy, starowiercy. 24 Pod tym względem czasowni w Wigowie bardziej się poszczęściło, bo nie tylko część ikon z niej ocalała (weszły do kolekcji muzeum na Kiży), lecz także ja sam krzyż z niej odnalazłem — dacie wiarę? — na strychu wigowskiego domu. Było to ubiegłą zimą, bodajże w lutym, a może już w marcu? Szukałem wtedy „wiediornego" samowara (to znaczy samowara o pojemności jednego wiadra) i ktoś mi poradził, abym odwiedził starego kłusownika Wasyla Kuzniecowa, który samopas zimuje w Wigowie. Kuzniecow zrazu „zagiął" cenę (może mój akcent go ośmielił, a może ploty o moim bogactwie), lecz kiedy chciałem zrezygnować, dorzucił wilczy potrzask gratis i rzekł, że ma jeszcze krzyż. Krzyż leżał na strychu, pośród rupieci, zawinięty w brudne szmaty. Wynieśliśmy go na światło dzienne... — Mój Boże! Chrystus na nim był naturalnej wielkości, miejscami tylko farba się obłupała i podkład z wapna biało połyskiwał. — Od dawna leży u ciebie? — Musiałbyś mać zapytać, ale ona nie żyje. Ktoś, kto zobaczyłby mnie, jak idę z powrotem do domu, pewnie by się zdziwił: facet na nartach z ogromnym krzyżem na ramieniu, samowar pod pachą i wilczy potrzask u pasa. Sam czułem się nieswojo, widząc swój cień przed sobą. To właśnie wtedy, w drodze powrotnej z Wigowa — cztery wiorsty z hakiem po lodzie — przyszła mi myśl do głowy, aby ten krzyż, który z trudem dźwigałem, ustawić w naszej czasowni i przywrócić Kondzie jej święto. Słowem: cel życia. Albowiem dawniej każda czasownia w Zaonieżu raz w roku miała swe święto, a niemal każda wieś w Zaonieżu — swoją czasownię. Wiejska mądrość głosiła: „Cały rok żyjemy dla święta". I rzeczywiście, każda wieś żyła tu myślą o obchodach swojego święta przez okrągły rok. Ba! — pamięć o tych obchodach przetrwała wśród starych Zaonieżan dłużej niźli same święta, zlikwidowane przez władzę sowiecką w okresie jej walk z Panem Bogiem. Jak tylko zamieszkałem w Kondzie, jeden ze starożyłow (rdzennych mieszkańców), Konstantin Fio-dorycz, opowiedział mi o święcie Sdwiżenija, które jakoby tu dawniej obchodzili 27 września. — Święto Sdwiżenija, pierwsze słyszę. 25 — Niemało czego tu jeszcze po raz pierwszy usłyszysz — odburknął Fiodorycz, nieco skonfundowany. Pomyślałem wtedy, że kondobiereżanie po prostu przekręcili nazwę, bo na 27 września przypada prawosławne święto Wozdwiżenija Kriesta, czyli Podwyższenia Krzyża Świętego. Widocznie — mędrkowałem —jako dzieci słyszeli od starszych i zapamiętali samo „dwiżenije" (ruch), lecz pomylili przedrostki i zamiast „wozdwignut"', to znaczy „wznieść", symbol wiary chrześcijańskiej w górę, oni go „sdwinuli", to znaczy „przesunęli". Na strych, cha, cha. Koncept byłby niezły, gdyby... Gdyby nie Sława Agapitow, zaonieżski poeta, malarz, a zarazem jeden z lepszych onoma-stów Zaonieża. Niedawno go spotykam i zapraszam na Wozdwi-żenije do Kondy, a on mnie poprawia, że po zaonieżsku mówi się: Sdwiżenije. Zatem Fiodorycz był praw, jęknąłem w duchu, choć nie potrafił tego wytłumaczyć, a ze mnie lingwista jak z koziej dupy trąba. Ot, i koncept wyszedł. Tak więc, wracając do Kondy Biereżnej — owe cztery wiorsty z hakiem po lodzie (i z krzyżem na ramieniu) — postanowiłem święto naszej czasowni odrodzić. Bo dlaczego by nie? Należało tylko pogadać z ojcem Nikołąjem z Kiży, aby przyjechał do nas 27 września i ponownie ją poświęcił. Po tym, jak ją bolszewicy zbezcześcili. O batiuszce Ozolinie warto zapewne książkę napisać. Póki co spróbuję chociaż w paru ustępach jego portret naszkicować. Uprzedzam, że o ludziach, z którymi się przyjaźnię, pisze mi się z trudem, bo w słowach nie sposób przekazać tego, co zachodzi między nami w milczeniu. Poznaliśmy się 24 czerwca (według starego stylu) na polnej tropie do kiżskiego chramu. Zobaczyłem go z daleka: z przodu ikona świętych Piotra i Pawła, za nimi szara rozwiana riasa7 i czarna kamilawka8. Nieco dalej parę młodziutkich posłusznie9. Z bliska ujął mnie swoimi oczami oraz słuszną tuszą. Była pełnia turystycznego sezonu. Właśnie mijała nas grupa z Francji. Ich przewodniczka, wskazując na ojca Nikołaja, rzuciła do pozostałych: — N'est-il pas beau celui-la? — Merci! — błysnął zębami w uśmiechu. Dziewuszka spłonęła raka. Skąd mogła wiedzieć, że kiżski popina urodził się w Paryżu i perfekt zna francuski. Nasze pierwsze spotkanie — siedzieliśmy na schodkach cerkwi Przemienienia Pańskiego — było krótkie jak ruski toast: „Za długą drogę!". Potem nastąpiły kolejne... Podczas tych spotkań mimochodem poznawałem szczegóły z jego życia, bez ładu i składu, jakbym książkę (tę, którą warto zapewne napisać) czytał na wyrywki. Dla przykładu: siedzimy u niego w jadalni przy kominku, czekając na banię10. Ojciec Nikołąj lubi się wyparzyć tak, aby uszy od żaru zawijało w trąbkę, dlatego posłusznice rozżarzają kamienie w piecu do czerwoności i przygotowują zawczasu wielką michę kwasu z miętą i pęki brzozowych witek. A my, tymczasem, sącząc chłodnego szampana, słuchamy Marii Callas z płyt, w kominku potrzaskują osinowe szczapy... Raptem ojciec Nikołaj mnie pyta, czy czytałem Bluma, bo jeśli nie, to mi go podaruje, i zdejmuje z półki opasły tom. Zajęcie na całą zimę. Na okładce złocone litery: „Antonij mitropolit Surożskij". A pod spodem: Trudy. Wertujemy ilustracje. — To moja niania — pokazuje fotografię, na której ojciec Antoni błogosławi kobietę w średnim wieku, o subtelnej, uduchowionej twarzy — a tutaj, obok Grigorija Fłorowskiego, stoi Władimir Łosski, przyjaciel mego ojca; często bywał u nas w domu. O, tu zaś Leonid Uspienski, malarz ikon. Nazywałem go wujem Lonią i pamiętam, jak mnie woził na osiołku w swym ogrodzie pod Paryżem. 7 Riasa — szata duchownych prawosławnych, odpowiednik katolickiej sutanny. 8 Kamilawka — nakrycie głowy popa. 9 Posłusznica (lub posłusznik) — świeccy pomocnicy w monasterach, rzadziej na plebanii, składający ślub bezwzględnego posłuszeństwa. 10 Bania — ruska łaźnia, niekiedy mylona z fińską sauną. Tylko ten, kto jej zażywał, będzie wiedział, dlaczego upieram się, by jej nie spolszczyć. 26 27 Albo inny przykład: oglądamy u sąsiada, prostego kiżskiego rybaka, mecz piłkarski w telewizji. Ojciec Nikołąj nie tylko jest zajadłym kibicem, lecz także sam grywa w nogę. Ba, w tym roku turniej futbolowy na Kiży urządził taki, że w całym Zaonie-żu było głośno. A na ekranie, tymczasem, nieskładna kopa-nina, Spartak partaczy akcję za akcją, zatem gadu-gadu, pociągamy piwko pod wędzonego łososia, słowo za słowo, sąsiad wódkę rydzykiem zakąsza, aż raptem temat schodzi na armię... I tu się okazuje — ku ogromnemu zdziwieniu sąsiada — że batiuszka Nikołąj za młodu, jako poddany francuski, służył w oddziałach NATO patrolujących mur berliński. — Tak, tak, Łukicz, ten sam mur, który i ty ochraniałeś, tyle że ja chodziłem z drugiej strony. I jeszcze jeden przykład: stoimy w moim gabinecie, w milczeniu kontemplując przepiękną ikonę Marii Egipskiej, którą mi przysłała z Ameryki matka Teodora. Ojciec Nikołąj zna się na ikonach, od dziecka widział, jak mama je maluje, a jego papa do dzisiaj wykłada ikonopisanie w Instytucie Prawosławnym Świętego Sergiusza w Paryżu. Za oknem tymczasem, na dworze, trwa wesele, stoły uginają się od jadła, przyjechali goście z Ust-Jandomy, z Moskwy i z Paryża... Cała Konda baluje. Gwar, szum. Brzęk szkła. I harmoszka gra. Baba Kława tańczy z babą Szura. Żenią Pieczugin już o eszelonach bełkocze. A mały Dima Reperant, sopran z Paryża, o miłości łka. — To szkoła hezychazmu11 — słyszę raptem, jakbym się obudził, głos ojca Nikołaja — studiowałem ją parę lat w Stanach Zjednoczonych u ojca Johna Meyendorffa, mojego mistrza i spowiednika. Wiesz, o czym mówię? — Wiem, praktykowałem u ojca Hermana na Sołowkach. Podczas ostatniego spotkania dałem ojcu Nikołajowi swój Wilczy notes po francusku. 11 Hezychazm — mistyczno-ascetyczny nurt w prawosławiu, przez długi okres zwalczany przez oficjalną Cerkiew. Zalążki hezychazmu można znaleźć w naukach Ojców Pustyni, potem w praktyce i pismach Symeona Nowego Teologa, a rozwinął go w całą teorię Grzegorz Palmas. Hezycha-ści wprowadzili do prawosławia niektóre wschodnie techniki medytacyjne. 27 września Niskie niebo nad Oniego ogranicza widnokrąg jak naciśnięta na oczy czapka, spod której od czasu do czasu łypie jesienne słońce i rozświetla brzeg po tamtej stronie Wielkiej Zatoki, dobywając w krótkich rozbłyskach trochę melanżu oranżu i jadowitej żółci, po czym obrazek za oknem powraca do zaonież-skiej monochromii: od brudnych jak znoszone walonki ociężałych obłoków i ołowianej barwy wody do poszarzałych drewnianych domów i wypłowiałych od wódy ludzi. Obrazek ten — mówiąc szczerze — byłby nieco mroczny, gdyby nie blaski kopułki na dzwonnicy czasowni, która w tym szarym landszafcie lśni osinowym srebrem, jakby się światłem umyła przed swym dorocznym świętem. Wtem z tego obrazka wyłania się milicyjna motorówka, w niej jacyś ludzie, podchodzą do brzegu i pierwszy na pomost wyskakuje ojciec Nikołąj w długiej czarnej baranicy. — U nas, Mar, z tobą jest wiele wspólnego — rzuca na dzień dobry — obaj nie jesteśmy stąd i obaj lubimy Rosję! — Priwiet, ojcze, skąd ta konkluzja? — Z twojego Le journal d'un loup, mój drogi! Który z dzisiejszych rosyjskich pisarzy z taką miłością pisze o Rosji? Za ojcem Nikołajem z chybotliwej motorówki gramoli się prześliczna dziewczyna. — To Sasza, moja żona — mówi ojciec Nikołąj, uśmiechając się szelmowsko, po czym szeptem dodaje — uważaj, ona jest dziennikarką i zamierza zrobić o was reportaż. Za Saszą na pomost wyłażą pozostali: kantorka Lena, równie śliczna jak popadia, dzwonnik Losza z warkoczykiem do pasa, parę posłusznie oraz młodszy lejtnant Lowa, który od razu mnie wkurza, bo zobaczywszy moją „koterię" (dziewięć kotów), mówi, że może je powystrzelać. — On tak z dobrego serca — wyjaśnia Losza. — No, dzieci, do roboty — ojciec Nikołąj zagania Lenę, Losze i posłusznice do czasowni, by tam przygotować wszystko do nabożeństwa. Młodszy lejtnant Lowa zostaje na straży służbowej motorówki. Sasza wyjmuje notes. — Dlaczego panu, Polakowi, a więc zapewne katolikowi, tak leżą na sercu losy tej prawosławnej czasowni? 28 29 Nie zdążyłem odpowiedzieć... Pod dom podjechała ciężarówka z babulami w zaonieżskich strojach — wyszywane ruba-chy, krasne sarafany. Gruchnęła pieśń: Ty, chozjain, błagosłowi, Gospodin, błagosłowi, Triżdy po izbie projdi, Słowco wymołwi...12 — Oto i nasz chór — wyjaśniam Saszy. Chór z werwą zabiera się do roboty. Stoły nakrywają, zastawiają: jedna naletuszki13 na półmisek wykłada, druga kalitki14 dostaje, trzecia owsiany kisiel rozlewa, czwarta rybnikami15 się chwali... — o tutejszej kuchni kiedy indziej napiszę. A między nimi uwija się Nadieżda Kuzminiczna, ich dyrygent. Wyraźnie podcięta. Coś pod nosem nuci. Nadieżda Kuzminiczna ma dzisiaj urodziny. A do tego występ przed batiuszką. Czyż to nie powód, aby dla kurażu kielicha wychylić? — Więc jak z tą czasownią? — Sasza nie daje za wygraną. — Po pierwsze, nie lubię naklejek: „Polak", „katolik" i tym podobne. Pomyśl sama, jeśli napiszę o tobie „popadia" w swojej gazecie, to komu z czytelników przyjdzie do głowy, że nosisz spodnie i zajmujesz się dziennikarką? — A po drugie? — Po drugie, powtórzę za Wittgensteinem, iż należy milczeć o tym, o czym nie można jasno powiedzieć. — To znaczy? — To znaczy, że od kiedy żyję w Rosji, ciągle mnie pytają, kim jestem, katolikiem czy prawosławnym? A to przecież jedna i ta sama wiara chrześcijańska, która niegdyś, pod wpływem ambicji politycznych władców, rozdzieliła się na dwa wyznania, te zaś z biegiem czasu obrosły dogmatami uzasadniającymi racje każdego z nich. Słowa, słowa i jeszcze raz słowa. Azali moż- 12 Ty, Gospodarzu, pobłogosław,/ Panie domu, pobłogosław,/ Trzykroć po izbie przejdź,/ Słowo wymów... 13 Naletuszki — zaonieżski cheesburger. 14 Kalitka — ziemniaczane puree tudzież pszeniczna krupa zapieczone w cieście razowym. 15 Rybnik — ryba w cieście chlebowym. 30 na toczyć słowne batalie o Niewypowiedzialnym? Jako filolog kocham słowo, lecz jestem przekonany, że na początku było milczenie. — Słowem, nie należy pan do żadnego wyznania? — Powiem inaczej: moja wiara obywa się bez słów. — Tym bardziej nie pojmuję, skąd ta troska o prawosławną czasownię? — Zapewniam cię, Saszeńka, że gdyby tutaj stała buddyjska pagoda, troszczyłbym się o nią nie mniej. — Dlaczego? — Bo dla mnie wszystkie religie, kromie tych, które nawołują do walki z innowiercami, są jednako bliskie: od szamani-zmu Saamów do milczącej reguły Thomasa Mertona. W religii, jak i w sztuce, podziwiam wzlot ludzkiego ducha, czy to będzie bizantyjska ikona, czy lamajska thanka, cerkiew Przemienienia Pańskiego na Kiży, buddyjska świątynia w Polonnaruwie, czy katedra Notre Dame w Paryżu, wiersze waka Saiygo, psalmy Dawida czy też Tryptyk rzymski rzymskiego papieża. Jeśli bowiem odrzucimy sacrum, jak to próbowali zrobić bolszewicy, to pozostanie nam wóda i brednia, wystarczy spojrzeć dokoła. Dlatego zanim w turystykę zaczniemy się tu bawić jak Jura Na-umow tudzież plenery dla artystów tworzyć jak Galina Skwor-cowa, nie mówiąc o dobywaniu uranu, o czym marzy Oleg De-ripaska, najpierw należy przywrócić tutejszemu pejzażowi jego sakralny wymiar. Słowem, duchem tu się zakorzenić. Myślę... — ...to niebezpieczne — wtrącił ojciec Nikołaj — lepiej się pomodlić. W czasowni pachniało ładanem. Widać batiuszka zdążył już powykadzać stąd bolszewickie biesy. Ściana, na której jeszcze wczoraj widniały białe smugi ptasiego guana ciągnące się od gniazda pod stropem, teraz lśniła czystością. Samo gniazdo znikło. O ścianę oparty stał krzyż z Wigowa. Chrystus na nim wyglądał nie tak opuszczonym jak u Kuzniecowa na strychu. Z dziury w podłodze, gdzie parę dech zgniło, dęło tak, że aż świece od przeciągu dygotały. Lena z Loszą czytali psalmy. Po-słusznice pilnowały świec. Czasownią powoli zapełniała się ludźmi. Babule z chóru wchodziły bojaźliwie, nerwowo poprawiając chustki na głowach i rzucając ukradkowe spojrzenia na boki, po czym jak 31 kury zbiły się w stadko wokół Kuzminicznej. Stary Konstan-tin Fiodorycz — jedyny kondobiereżanin na nabożeństwie! — usiadł w przedsionku na schodach dzwonnicy, nie śmiejąc zrazu wejść do środka. Wajan zapomniał zdjąć czapkę, musiałem go szturchnąć. Witalij schował się za kamerę, udając, że filmuje. Tylko ojciec Nikołaj oraz jego ludzie czuli się tutaj jak u siebie w chramie. Od razu jęli się modlić. I tak, w tej zapomnianej — zdawałoby się — przez Pana cza-sowni, pustej i pozbawionej ikon, zdewastowanej przez ludzi i obesranej przez ptaki, odbyło się nabożeństwo. Pierwsze od czasów okupacji fińskiej, kiedy modlili się tu fińscy żołnierze. Nabożeństwo, podczas którego ojciec Nikołaj ze świtą wiernych z Kiży, parę babul z Wielkiej Zatoki, jeden miejscowy sta-rzyk, my z Natalią i dwóch naszych przyjaciół z miasta, akurat u nas bawiących, o tej czasowni Panu przypomnieliśmy. Było w tym nabożeństwie coś — boja wiem — może z obrzędów pierwszych chrześcijan (w stylu braci Strugackich). Ot, pierwsza chrześcijańska gmina zajęta mało zrozumiałym dla postsowieckich pogan rytuałem. Postpoganie w tym czasie pili — taż święto! — i przez okna wyglądali chyłkiem. Co więcej, nie wszyscy członkowie samej gminy pojmowali do końca, o co chodzi. Babule biły pokłony nie w porę i żegnały się ni w pięć, ni w dziesięć. Nic dziwnego, w Komsomole ich tego nie uczyli. Konstantin Fiodorycz rymnął na podłogę w pokłonie i nie wiedział, kiedy ma wstać. A może, jako były mistrz sportu Sowieckiego Sojuza, miał problemy ze wstawaniem. Witalij, zamiast krzyż pocałować, zrobił go w zbliżeniu. Jeno Wajan wypadł jako tako, wiernie bowiem naśladował Losze. Ale, mimo wszystko, doznałem podczas tego ubożuchnego nabożeństwa czegoś, czego od dawna nie doznaję w sytych chramach Zachodu. — Dziś zapisaliśmy nową kartę w życiu Zaonieża — rzekł ojciec Nikołaj na zakończenie — zapisaliśmy ją dzięki polskiemu pisarzowi. Jednakże w odróżnieniu od pisania książki, gdzie każde zdanie można wykreślić lub poprawić, nasze życie piszemy od razu na czysto. Dzisiejszego dnia wykreślić już nie sposób. Po nabożeństwie — huczne zastolje, czyli świąteczna ucztaaa... Dania kuchni zaonieżskiej, w tym swojsko brzmiąca ryba po polsku (ślad polskich harcowników Dymitra Samo- 32 zwańca w Zaonieżu) i potrawy kuchni karelskiej, wśród których króluje słynna kalarokka (ucha16 po starokarelsku) i se-kali (rodzaj puree z kaszy perłowej, grochu i szpiku kostnego), dzikie ptactwo spółki Wajan & Witalij (gęś zapiekana w glinie i słonki po wepsku), specyjały od parafian ojca Nikołaja (palia w śmietanie, sieja po pietrowsku i firmowy sandacz a la Ozolin w winie) tudzież dołma Natalii (gołąbki z mielonej baraniny z ryżem zawijane w młode liście buraczane i zapiekane w ruskiej pieczy). Śród zakąsek grzyby we wszystkich możliwych wariantach (jadł ktoś z was kiedyś kiszone chruszcze?), omasta wszelaka (w tym niedźwiedzi smalec) i płody z naszego ogrodu w przetworach naszego wymysłu: kalafior marynowany z aronią, bób z kurkami. Do tego napitki według upodobań: komu kagor, komu woda, komu braga. — Święty Samson miał przydomek Strannoprijemiec — podjął toast ojciec Nikołaj — to znaczy, że przyjmował tułaczy. Wypijmy za ten dom w Rondzie Biereżnej i za jego gospodarzy. Oby tu także z radością przyjmowano każdego wędrowca. Po paru stopkach za stołem roztajało. Babule, wyraźnie rozochocone, wzięły się do śpiewania: Pa-a-ła rosinka, rosa-a Na tiomny-yje lesa...17 Kolejny toast: za gości! Lena babulom podśpiewuje, coraz głośniej, coraz śmielej. Babule dają na pełny gaz. Dołącza Lo-sza. Biorą na dwa głosy: Wasze pole kamienistoje. Nasze kamienistieje! Wasze diewuszki forsistyje. Nasze —poforsistieje!18 Toasty, toasty, toasty... Wajan ściąga ze ściany toschpulur, instrument tuwińskich szamanów, który mi podarował Sasza 16 Ucha — rosół z ryby, a nie zupa. 17 Upa-a-dła rosiczka, rosa-a/ Na ciemny-y las... 18 Wasze pole jest kamieniste./ Nasze jeszcze bardziej./ Wasze dziewki są szykowne./ Nasze szykowniejsze. 33 Leonów z Va-ta-gi. Szarpie struny. One milczą, Może batiuszka je speszył, a może wilgoć rozjadła. — Dawajcie za miłość — krzyczy młodszy lejtnant Lowa. — Jak myślisz, Mar, czemu tylko Fiodorycz przyszedł — pyta ojciec Nikołaj, maczając dołmę w sosie z aronii. — Pewnie się zawstydzili. — Oni się cały czas wstydzą — wtrąca Wajan — od kiedy tu jesteśmy, nic innego nie robią. — U nas tu kiedyś mużyki na Sdwiżenije niedźwiedzia ubili — odzywa się milczący do tej pory Fiodorycz. — Pili na brzegu, o tam, za banią Mara, patrzą i oczom nie wierzą, kosmaty wzdłuż brzegu płynie. Oni do łodzi, raz, drugi z dubeltówki w niego palnęli, a potem dawaj go łupić, kto czym miał pod ręką, jeden widłami, drugi siekierą, aż zdechł... — No, to dawajcie, za misia! — Za niedźwiedzią skórę dali nam pompę strażacką. — Kiżi blizko, Kiżi tut, w Kiżi za muz nie bierut19. Baba Szura rusza w tany z babą Kławą, Witalij ciągle kręci. Sasza notuje zawzięcie. Młodszy lejtnant Lowa stopkę sobie nalewa i bełkocze pod nosem, że trzeba iść, bo sztorm się zbliża. Nadieżda Kuzminiczna z Leną czastuszki śpiewają, Wajan o czymś z Loszą się spiera. Ojciec Nikołaj macza kolejną dołmę w sosie z aronii. Ja zaś podnoszę do oczu czarkę pełną po brzegi moroszkowej bragi... Chciałbym zamknąć to święto w jej bursztynowym świetle. 26 października Mówiąc między nami, spoglądać w twarz realności to prostsze, niźli się wydaje. ojciec Antoni (Blum) Pora linienia wiewiórek i odlotu łabędzi. Moja topola wy-czesuje z gałązek resztki złotych liści na chłodne niebo w lustrze Oniego. 19 Kiży blisko, Kiży tu, w Kiży za mąż nie biorą. 34 Ojciec Antoni porównuje naszą świadomość do jeziora, w którym odbija się zarówno to, co dzieje się w naszym duchu, jak i to, co zachodzi w naszym ciele. Z jednej strony, mówi, gdy patrzymy na powierzchnię wody i widzimy niebo, to przecież nie widzimy całego nieba, ba, nie widzimy nawet tego kawałka nieba, który moglibyśmy ujrzeć, wznosząc wzrok ku górze, lecz oglądamy ten tylko fragment, który się mieści w zwierciadle jeziora. Z drugiej strony, wystarczy lekki wiaterek marszczący toń lub mały kamyczek rzucony do wody, aby wszystkie zarysy się zmieniły. Wkrótce nadejdzie zima. Lód zetnie toń i lustro Oniego pokryje się śniegiem. 9 listopada Klujew twierdzi, iż dawniej ikony pisano tak subtelnie (barwy przezroczyste, rysunek jak powietrze...), że gdy patrzyłeś na nie, to one z wolna się wyjawiały — w miarę modlitwy i kontemplacji. Dzisiaj utracono poczucie ikony — według autora Pieśni z Zaonieża — natomiast zrodziła się moda na afisz, to znaczy na coś, co śmierdzi szmalem i siarką. Im dłużej żyję w Zaonieżu, tym bardziej się utwierdzam w przekonaniu, że tutejszy landszaft ma w sobie coś z ducha starych ikon. Ażeby jął się wyjawiać, czas jakiś trzeba mu się przyglądać w skupieniu. 26 listopada Pół do dziewiątej rano. A za oknem ciemnia choć oko wykol — lśniące czernidło. W ruskiej pieczy za moimi plecami ogień buzuje, odbijając się w szybie. Płomienie oświetlają poczerniałe dyle w powale, dobywają cienie z mroku, igrają na sukienkach ikon. Agnihotra. Ofiara ognia! Wokoło cisza. Jedynie drwa olchowe posykują w pieczy i komputer szumi na stole. Reszta izby milczy w mroku. 35 Później świat za oknem powoli się wywołuje — niby zdjęcie. Najpierw jasną plamą śnieg na obrzeżach się wyświetla (jak na negatywie), wody Oniego pozostają ciemne, potem niebo oddziela się od wody i ogień w szybie blednie, z nieba wyłania się topola — gałązka po gałązce, ze śniegu wystaje trawa — coraz ostrzej, coraz wyraźniej. Woda z czarnej staje się sepiowa i chełbie na niej można jąć liczyć. Na łodzi Pieczugina, leżącej dnem do góry, widać już każdą klepkę śniegiem odcieniowaną, a w jego bani — każdy wieniec „w obło" ciosany. Ogień w szybie nikleje, nikleje, aż niknie. Wreszcie słońce wpada do izby i na dzień dobry trąca promykiem jakby od niechcenia toschpulur na ścianie, aż struna jęka (drugi promyk rozświetla Zimowy las Stronka), i rozlewa się po stole miodowo-złotym światłem, pokrywa gęstą warstwą ściany i póły, ławy i ławki, kufer, kredens i kadź, skapuje na podłogę i wcieka w każdą szczelinę, aby w końcu dotrzeć do ruskiej pieczy i oblać ją pozłotą. W pieczy dogasają, żarząc się czerwono, ostatnie węgle. 27 listopada Ruska piecz? Od razu wyjaśnię, dlaczego nie używam polskiego słowa „piec". Przede wszystkim, bo w Polsce nie ma takich pieców, które można by porównać do ruskiej pieczki (mówiąc inaczej: w polskiej rzeczywistości brak desygnatu pojęcia „ruska pieczka") i każdy, kto czytałby o „ruskim piecu", to miałby pustkę w głowie albo tę pustkę zapełniłby czymś swojskim. A poza tym „piec" jest rodzaju męskiego, „pieczka" zaś — żeńskiego. Ruska piecz to zaiste symbol baby. — Piecz to nasza mać rodzona — mówi ruskie przysłowie. Najlepiej to widać w obrzędach związanych z porodem. Kiedy bowiem baba rodziła w izbie, odsłaniano „uście" pieczki, otwierając gestem magicznym drogi rodne położnicy, a na węglach, które wypadały z pieczki, robiono napar i dawano pić rodzącej, by płód z niej wyskoczył równie lekko. Niekiedy też, jeśli w obejściu nie było bani, baba rodziła w pieczy. Płód 36 jawił się wtedy na świat niejako z podwójnego brzucha: z kobiecego łona i z duchówki pieczy. Nawiasem mówiąc, ilekroć patrzę w mroczne „uście" ruskiej pieczy, gdzie żywioł ognia łączy się z żywiołem ziemi — płomienie liżą glinę — mam wrażenie, że zaglądam zarazem w otchłań pradziejów i w swoją własną głąb. Wszak jeszcze Heraklit utwierdzał, że świat się począł z ognia, a Biblia powiada, że z gliny był ulepiony pierwszy człowiek. Czasami też wydaje mi się, że widzę tam... na zadniej ścianie... poprzez płomienie — cień... Cień człeka w pieczarze u ogniska. Dawniej ruskie piecze „bito" z gliny, dopiero później zaczęto używać surowej cegły. Gospodarz z reguły sam robił opie-czek, czyli drewniany zrąb na trzy-cztery wieńce przykryty ciosanymi dechami i grubą warstwą gliny (palenisko), a na tak zwane pieczobicie zapraszał miejscowych chłopaków z dziewkami. Młódź przywoziła ze sobą glinę (nie mniej niż dziesięć wozów!), miesiła ją bezpośrednio w izbie, ugniatając bosymi stopami na podłodze, po czym ubijała gliniane ciasto w formę z desek do wtóru rytmicznych pieśni i posapywań, mlaskania gliny, wizgu dziewek i śmiechów. Nierzadko w glinę wbijano polne kamienie, które lepiej się nagrzewały i dłużej trzymały żar. Po zakończeniu roboty gospodarz stawiał młodzieży pieczną wódkę i na resztkach gliny zaczynały się swawole. Samo bicie pieczy trwało parę godzin, swawolili potem do rana, a dobrze zbita piecz służyła zazwyczaj kilku pokoleniom. Dzisiaj czasy już nie te. Co prawda, w wielu izbach zaonież-skich widywałem jeszcze stare ruskie piecze, ale — pożal się Boże — w jakim one były stanie: pokoszone, popękane, czasem kołem podparte jak wpół zgięta starucha, podmazane gliną na lap-ciap. Dziś bowiem nikt nie bije tutaj ruskich pieczy, mało kto w ogóle wie, jak to się robi. Teraz w modzie są tu różne „kozy" i „burżujki" (ostatni szlagier to kanadyjskie bullerjany), byle dogrzać izbę latem, jeśli bywa chłodne i deszczowe, bo na zimę naród stąd ucieka — kto do miasta, kto do posiołka — do swych betonowych klit z centralnym ogrzewaniem. A i małolaty (te, które jeszcze nie zdążyły zwiać do cywilizacji) ninie wolą trząść się w rytmie techno na parkiecie w sielskim klubie, ni-źli stopy sobie gliną paćkać. 37 Toteż rozbite piecze w moim domu w pierwszej chwili mnie zdeprymowały i nawet pogłoska, że rozbiła je miejscowa szpa-na20, szukając złotych świnek21 Fiodora Anisimowicza, ukrytych pono gdzieś w domu przed bolszewikami, nie mogła mnie oddeprymować. Według innej pogłoski, szpana szukała nie ki-prianowskich świnek, lecz dziadowskiego samogonu, jednakże czego by tam nie szukała — myślałem gorączkowo — mnie od tego w zimie cieplej nie będzie, bo zduna tu znaleźć nie sposób za żadne świnki. Ani nawet za samogon. Przyszło samemu zakasać rękawy. Zacząłem od fachowej literatury, z której już na wstępie się dowiedziałem, że ruskie pieczki mają poważny feler: nie ogrzewają dołu pomieszczenia (żal, że wtedy nie zwróciłem na to uwagi, zaabsorbowany rodzajami gliny, detalami konstrukcji i ostrzeżeniami przeciw pożarom). Sięgnąłem też do mądrości ludowej, rozpytując miejscowych starzyków, co lepsze: palenisko z bitej gliny czy wyłożone szamotową cegłą? — Jeśli chodzi o trwałość — radzili — lepsza jest cegła, za to na glinie lepiej chleb wychodzi. A przy okazji doradzali różne dodatki do glinianego ciasta, jedni sugerowali sadzę, inni zachwalali surowe jajca, jeszcze inni szkło wodne. — Aliści najważniejsze, by ciasto było prężne w dotyku — zauważył Fiodorycz. I dorzucił: — Jako jędrna pupka. W końcu wzięliśmy się z Natalią do dzieła. Sąsiad Andriej nam pomagał. Ledwie jąłem miesić glinę, moje lęki przeszły, jak ręką odjął. Bo co innego rozmyślać (tudzież gadać) o robocie, a co innego zabrać się do niej. Dlatego nie chcę zanudzać opowiadaniem, jak biliśmy palenisko, by Natalia mogła wypiekać chleb lub kalitki wprost na glinie, jak wykładaliśmy sklepy w łuki, obłupując każdą cegłę z jednego boku, jak kożuchem z cegieł komin obudowywaliśmy, aby zabezpieczyć się od pożaru — tego samemu trzeba spróbować. Powiem tylko, że z dwiema pieczami uporaliśmy się w trzy dni. Proces ich restauracji stał się najlepszą drogą do poznania ichnich tajemnic. Zarówno konstrukcji, jak i zasady działania. 20 Szpana — chuliganeria, wyrażenie slangowe. 21 Świnka — złota pięciorublówka. 38 Lecz prawdziwe dobrodziejstwo ruska piecz okazała nam dopiero w zimie. Notabene, w moim kondobiereżskim domu nikt nie zimował od ponad pięćdziesięciu lat (sam dom pochodzi z początku ubiegłego wieku), ja zaś sprowadziłem się doń latem i nie miałem zielonego pojęcia o jego słabiznach: w którym miejscu ściana zgniła, w którym dach przecieka. A zima w zeszłym roku była, że ho, ho! Najstarsi Zaonieżanie takiej nie pomną: słupek rtęci stanął w termometrze (jakby zamarzł) w okolicy minus czterdziestu stopni Celsjusza, przerębel w Oniego — skąd bierzemy wodę! — przychodziło co dzień rozbijać piesznią (skrzyżowanie topora z łomem), aż się zrobiła głęboka jak studnia, do tego wściekły siwierik (wiatr północny) przedymywał dom na wskroś, od podłogi ciągnęło jak diabli, bo jakiś kretyn rozebrał czornyj poł, czyli dolną warstwę desek (zapewne na drwa), szyby w oknach pokrywały się grubą warstwą lodu od wewnętrznej strony, a wychodek na piętrze tak zanosiło śniegiem poprzez szpary, że łopatą trza się było doko-pywać do deski, aby na niej usiąść... W tej sytuacji jedyne zbawienie od chłodu — leżanka! Leżanka to miejsce do spania na ruskiej pieczy — rodzaj przytulnego barłogu pod powałą izby — oddzielone od świata ze wszech stron. Moja ma metr osiemdziesiąt pięć na metr siedemdziesiąt. Prawdziwe wilcze leże. Wyobraź sobie: w izbie na podłodze woda we wiadrze przez noc zamarza (to właśnie ów feler ruskiej pieczy, o którym wcześniej wspominałem) i rano bez łomu czaju nie wypić, a na leżance — istny raj! Można nago leżeć! Bez przykrycia! Nie dziw, że Klujew oznajmił: — Nie chcę komuny bez leżanki! Ba, żeby tylko komuny... Zimą bez leżanki życia tu się odechciewa. Ileż to razy bywało, że przemarznięty do szpiku, bo albo z Pawłem Konowałowem wybierałem sieci spod lodu, albo pomagałem Natalii płukać pranie w przerębłu, zresztą, nie trzeba wychodzić na jezioro, aby przemarznąć doszczętnie, wystarczy parę godzin posiedzieć przy komputerze, gdy lodowaty wiatr przenika przez ścianę domu i ręce na klawiaturze grabieją, no więc tak przemarznięty wyłaziłem w końcu na piecz i już po chwili czułem, jak żar z glinianej polepy wchodzi we mnie... 39 głęboko... do kości... aż się zdaje, że me ciało i pieczna polepa to jedno i to samo, jakbym słyszał gadkę starej Michajłowny: — Bo człowiek i piecz z jednej gliny są ulepieni, w naszym ciele oraz w glinie jest ten sam zestaw elementów. Michajłowna jest wiedźmą (od słowa „wiedzieć"). Twierdzi, że glina to panaceum na wszelkie dolegliwości. W zeszłym roku okładała moją wywichniętą nogę lnianą szmatą z mokrą szarą gliną i kazała mi pić gliniany roztwór. Po paru dniach siny obrzęk znikł i noga stała jak nowa. W ruskiej pieczy także można wydobrzeć, to dawny zaonież-ski sposób na wszelkie choróbska. Wystarczy w niej mocno napalić, najlepiej brzozowymi drwami i jałowcem, owinąć się paroma warstwami mokrych prześcieradeł, wleźć do środka, aby tylko głowa z „uścia" sterczała, i poleżeć tam do siódmych potów. Wiem, co piszę, na sobie wypróbowałem. W odróżnieniu od poety Władysława Chodasiewicza, który coś tam o pieczy ruskiej słyszał (czyżby w piterskich salonach?), że chleb w niej pieką i choroby wypacąją, po czym wszystko mu się pokiełba-siło i nabzdurzył, że Gawriiła Romanowicza Dierżawina w dzieciństwie leczono zapiekaniem w ruskiej pieczy w cieście chlebowym, cha, cha! I jeszcze się dziwił, że maleńki Gawriło wyżył po tej procedurze. Tak więc ruska piecz jak rodzona mać: i grzeje, i karmi, i leczy. I bez wątpienia ukształtowała charakter ruskiego człowieka. Wystarczy wspomnieć bajkę o Iwanie, który nie chciał za żadne skarby zejść z leżanki i nawet do cara pojechał na pieczy. Zimą sam z niej nie schodzę bez potrzeby. Teraz, gdy o niej piszę, stoi przede mną — krasawica — jak nowa. Świeżo pobielona, aż w oczach się błękitni, bucha ciepłem i pachnie chlebem. 6 grudnia Nierzadko zadaję sobie pytanie: skąd się tu biorą moje atawizmy? Owa cześć dla ognia, powinowactwo z ziemią, cienie w pieczarze. Im dłużej nad tym rozmyślam, tym wyraźniej do mnie dociera, że odpowiedź jest nieprosta — bynajmniej. 40 Po pierwsze — to tutejszy landszaft. Gdzie okiem nie sięgnąć: mandera („tajga" po zaonieżsku) w kopnym śniegu, drogi zaniesione, tropy dzikich zwierząt. Ludzkich śladów niewiele, czasem się trafi bruzda po buranie (rodzaj śnieżnego skutera), czasem łunka w lodzie (dziura, w której łowią ryby), tu i ówdzie parę zwęglonych głowni po ognisku, wokoło ślady moczu na śniegu — to wszystko. Nawet tam, gdzie dawniej było ludno, dziś ni żywego ducha. Wymarłe wsie straszą kikutami domów, jakby wołały o pomstę do nieba, z sowchozu „Postęp" ostało się jeno gruzowisko pustaków. A jeśli już spotkasz tutaj człowieka, to jest to zazwyczaj pijany „pejzan" — według celnego określenia Daszy Doncowej — to znaczy element pejzażu. Element, który dawno utracił cechy homo sapiens i przypomina raczej kamień u drogi albo krzew na wietrze. W tym landszafcie nie ma śladu dawnych kultur, żadnych kolumn, żadnych akweduktów, choćby rysu starej drogi czy agory, ni cienia katedry, ni ułomka zamku, bodaj szczątku muru, nie mówiąc o gazonach stuleciami strzyżonych. Zachowało się wprawdzie nieco zabytków drewnianej architektury ludowej, lecz liczą sobie one nie więcej niźli sto pięćdziesiąt—dwieście lat (jedyna XVI-wieczna cerkiew Wskrzeszenia Łazarza z muromskiego monasteru przypomina raczej banię Pieczugina niż prawdziwy chram), a na leśnych polanach widnieją równe grzędy kamieni wydobytych z ziemi podczas orki, ale nazywać to śladem dawnych kultur w Zaonieżu byłoby grubym nadużyciem. Niejeden z miejscowych historyków, z którymi czasem na ten temat rozmawiam, próbuje tłumaczyć: — Wszak koczownicy śladów nie zostawiali, drewno zaś, główny budulec w Zaonieżu, skoro gniło. — Co nie zmienia faktu, że gdzie nie spojrzysz, masz wrażenie, iż człowiek wylazł tu tylko co z neolitu i zamieszkał w ruskiej izbie, po czym zbudował sobie sowchoz z pustaków, a po upadku komunizmu w ogóle stąd sczezł. Po drugie — to tutejszy byt. Codzienność tu bowiem to ciągły kontakt z surową przyrodą, począwszy od wody, którą co rano musisz przydźwigać z jeziora, nieważne, czy zamieć na dworze szaleje i majnę (przerębel, z którego wodę czerpiesz) śniegiem zaniosło po pas, czy mróz skuł ją lodem na piędź (jak 41 dzisiaj), a kończąc na ogniu, bez którego nie ma tu szans na przeżycie, więc aby go podtrzymać, należy drzewo przyta-szczyć z lasu, porznąć je na kloce i porąbać na drwa. Po jakimś czasie takiego życia zaczynasz rozumieć, czemu języki ludów Północy rozróżniają kilka dziesiątków odmian lodu i śniegu, a po dźwięku pękającego pod siekierą kloca potrafisz określić, jaki dziś mróz. W mgnieniu oka też po słońcu możesz przepowiedzieć pogodę na jutro. Ów byt na pozór prymitywny — w naszym menu przeważa jadło, które najpierw trzeba samemu złowić w jeziorze, wyhodować w ziemi albo znaleźć w lesie, a dopiero potem przyrządzić (Natalia miele ziarno na chleb i chmiel na drożdże do ciasta uprawia przy domu), w odzieży dominują miejscowe skóry, wełny (noszę swetry, getry i rękawice z sierści ust-jandom-skich owiec) oraz len, w domu panuje drewno i glina, w obejściu zaś topór i sieć — otóż, w rzeczywistości ów byt jest naturalny i zdrowy. Niejeden gość z tak zwanego cywilizowanego świata, gdzie ziemię zakrywa asfalt, niebo — drapacze chmur, a jadła się nie je, jeno konsumuje, żując nasz czarny chleb i popijając bragą z czagi22 (później go z lekka czyści), często nam zazdrości: — Ech, warn tu się żyje, naprawdę. — Co do prawdy — się śmieję — to nie wiem i nie chcę nią sobie głowy zawracać, a że bliżej stąd do witkacowskiej „wisto-ści rzeczy", to pewne. Na przykład do słońca, bo chociaż żyjemy z wami w tej samej, zdawałoby się, odległości od niego, to w istocie nam ono tutaj wyznacza rytm życia — porę drew, tarło ryb, fazę traw i sezon w ogrodzie, a warn tylko przyświeca poprzez smog i reguluje urlop. A po trzecie — to cisza i odosobnienie. Zimą tu kromie nas w promieniu pięciu wiorst nikt nie zamieszkuje, niekiedy tylko wilcy przekradają się nocą przez opustoszałą wieś i rano znajduję ich tropy koło domu. Żaden ludzki odgłos nie zakłóca ciszy, nikt za ścianą nie skrzypi, nikt pod oknem nie zgiełczy, na ulicy nie słychać ni tramwajów, ni aut. Ba, człeczy głos nie dochodzi tu nawet przez media, bo nie mamy ni radia, ni telewi- 22 Czaga — to huba! Można ją zaparzyć i pić jak herbatę lub robić z niej bragę. Posiada właściwości lecznicze. 42 zora, i sieczka ze świata albo stronami nas obiega, albo dociera z dużym opóźnieniem (o wojnie w Iraku dowiedziałem się dwa tygodnie po jej wybuchu od rybaka, który zaszedł do nas na czaj). Telefonem i e-mailem takoż mnie tu nie dosięgnąć. Słowem, nikt i nic mnie tutaj nie rozprasza. W takiej ciszy można wiele usłyszeć... (Kawafis pisał, że jeśli jesteś sam w cichym pokoju, to wyraźnie słyszysz tykanie zegara, które przepada, gdy wejdą inni i wszczyna się ruch i rozmowa, a przecież zegar tyka nadal). Ot, wczoraj w nocy, dla przykładu, rozbudziło mnie coś... jakby wycie... — Czyżby to wilki podeszły znów do wsi — nasłuchiwałem, na poły śpiąc — czy też wiatr się podnosi na zmianę pogody? Zawywało jakby zwało (z jakiejś głębi...), lecz nim pojąłem w czym rzecz, z powrotem omsknąłem się w sen. Rano nie byłem pewien: wyłoli to na jawie czy we śnie? A może to mój totemiczny przodek, pomyślałem sobie, tak zaskowyczał we mnie znienacka...? Toż nie przypadkiem na tym bezludziu człek trzymał sztamę ze zwierzem. Totemizm, animizm, sza-manizm, przywoływanie duchów... — jakże to wszystko staje się bliskie, kiedy znachodzisz się sam na sam z białą i pustą przestrzenią. Często aż korci, by w nią zawołać: — Jest tam kto? 24 grudnia Na południe od Kondy wrzyna się w Oniego malowniczy Jelniak, długi cypel porośnięty wiekowymi jodłami. Miejscowa legenda powiada, że pod tymi jodłami leżą pochowani polscy panowie, którzy grasowali w Zaonieżu po rozbiciu oddziałów Dymitra Samozwańca. Spacerując tam dzisiaj, wspomniałem cudne haiku Yukio Katayamy, w którym szumią świerki, choć niesądzone im Boże Narodzenie. 43 29 grudnia ...przestawał istnieć jakoby osoba, a zlewał się coraz więcej z tym, co go otaczało. Henryk Sienkiewicz O wpół do czwartej robi się ciemno. Zapalam lampę na stole i świat za oknem znowu znika. Jedynie od czasu do czasu łyskają z tej ciemni — jak błędne ogniki — burany mużyków z Kiży. Dawniej jeździli na ognie posiołka Wielka Zatoka, nierzadko zbijając się z drogi „nakatanej" po lodzie środkiem jeziora, od kiedy zaś doprowadziliśmy prąd do Kondy Biereżnej, światła w naszych oknach ułatwiają im orientację w ciemności. — Wasz dom świeci jak latarnia morska — mówią. Tak więc zapalam lampę jak jakiś — nie przymierzając — Skawiński i puszczam płytę z głosami polskich poetów (wydaną z okazji dwudziestolecia „Zeszytów Literackich"), aby posłuchać, jak w tej zaonieżskiej głuszy zabrzmi rodzima mowa: Zastyga na poboczu dodge i cielska jego przyczep, przez chwilę parujący mocz dziurawi śnieg i ciszę... To głos Barańczaka. Jakby dobiegał z tamtego świata. Przymykam oczy... Sylwester 1990 roku, dom Barańczaków w Massachusetts. Za stołem rodzina gospodarzy, Antoni Libera, Maria Eder i ja. Popijamy whisky. Ania podaje pieczyste z indyka (ten smak zapamiętam do końca życia), Libera pokazuje na wideo swoją najnowszą inscenizację Becketta — prosto z Londynu. Rozmawiamy o wojnie w Zatoce Perskiej (w wersji CNN) i o ostatnim koncercie Philipa Glassa w Boston Symphony Hall, o Jamesie Merrillu i o Edwardzie Hopperze (w związku z planowaną przeze mnie włóczęgą na Cape Cod). Wybija północ, strzela szampan. Staszek daje mi na pamiątkę swoją Widokówkę z tego świata... Nad ranem odwożę Marię do Cambridge i wracam samopas wzdłuż Rzeki Świętego Karola do Watertown, pociągając złotą tequile z płaskiej butelki. Po drodze spotykam czarnego kloszarda z wielgachną flachą ru- 44 mu. Częstujemy się wzajem: za ten Nowy Rok! Po drugiej stronie rzeki petardy, sztuczne ognie. Pada śnieg... Zali to wszystko wydarzyło się w tym czy w jakimś innym życiu? Z czerniejącego śniegu czyjś, nie wiadomo czyj, wznoszący się ku niebu — pastorał, kostur, kij. Barańczak na płycie zakończył już swoje Podróże zimowe, a ja wciąż jeszcze — wywoławszy duchy z CD — podróżuję z przymkniętymi oczami po tamtym świecie. Głos Herberta zanosi mnie do jadalni w Maisons-Laffitte (za stołem siedzi Redaktor i pani Zofia, chociaż umarli, wciąż są mi bliżsi niźli wielu żywych...), głos Krynickiego wyświetla w pamięci ulicę Przestrzenną we Wrocławiu (koniec lat siedemdziesiątych, konspiracyjny wieczór autorski, gdzie pośród młodej, kudłatej publiki z trudem rozpoznaję siebie), głos Miłosza zaprasza mnie do swego krakowskiego mieszkania (stary poeta sam otwiera nam drzwi i wita się z galanterią po... rosyjsku, śmiejąc się przy tym tak donośnie, aż echo jego śmiechu wywołuje z kuchni Carol, która właśnie zaparza dla gości kawę), nareszcie też usłyszałem, jak brzmi głos To-masa Venclovy na jawie, bo do tej pory mam w pamięci tylko jego chrapanie (zza ściany pokoju gościnnego w krakowskim wydawnictwie Znak), natomiast głos Adama Zagajewskiego raptem mnie zawiózł do... Lwowa, w którym na jawie nigdy nie bywałem. Stąd mi to wszystko się jawi — jakby z zaświata. 1 stycznia 2004 Na topoli szadź się iskrzy niczym ognie bengalskie. Przez oblodzone gałązki — jak przez koronkę z morskiej pianki — prześwituje bladoniebieska emalia nieba. A na płocie sę-dzioł się nastroszył. Z dachu sosulki (to sople!) zwisają i zaglądają do mojego okna. W oknie zaś cień mego domu, słońce właśnie za plecami wstaje. Z cienia domu cień dymu się snuje... To jedyny cień życia na tym ekranie. 23 stycznia Siedząc na Północy, siedzę jak na czubku świata (spójrzcie na globus!). Markiz de Custine zauważył, że w miarę zbliżania się do kręgu polarnego rośnie wrażenie wspinaczki na jakieś niebotyczne Alpy, skąd widać cały świat ścielący się w dole. Północ — to moje koczowisko, obszar penetracji. Północ — to moja fabuła! Moja Północ rozciąga się od wielkich jezior Europy — Ła-dożskiego i Onieżskiego — obejmuje Karelię i obrzeża Morza Białego, Półwysep Kolski i obwód archangielski, dorzecze Dwiny Północnej i Miezieni, sięgając do Peczory i Kamienia (tak dawniej nazywali Ural), Nowej Ziemi, Wajgacza oraz Karskich Wrót. W czasie zaś bierze początek z szóstego ty- 46 siąclecia przed naszą erą. Tak — mniej więcej — uczeni datują najstarsze tu ślady człowieka z mezolitu. Moja Północ jest kolebką szamanizmu, czyli początków religii. Ake Ohlmars (cytowany przez Eliadego) utwierdza, że szamanizm był zrazu typowo arktycznym zjawiskiem wywołanym wpływem kosmosu na psychikę człowieka, a także samotnością, bielą, niedostatkiem witamin i tym podobne. Ohlmars dopatruje się korzeni szamanizmu w arktycznej histerii — chorobie psychicznej nadzwyczaj często spotykanej śród ludów Północy. Notabene o wpływach kosmosu na psyche mogę coś niecoś sam opowiedzieć, dziesiątek zim spędziłem pod kręgiem polarnym. W zimie brakuje słońca, nie dostaje energii, robisz się ospały, dużo śnisz. Za to latem dojmuje zbytek światła, stajesz się pobudliwy, dokucza bezsenność. To jedynie wpływ słońca! A zorze polarne? A burze magnetyczne? Tutaj, na Północy, można także zobaczyć, jak rodziła się sztuka, wystarczy się wybrać na Biesów Nos (cypel na wschodnim brzegu Jeziora Onieżskiego) i obejrzeć petroglify z neolitu — ryty naskalne wyświetlane słońcem na granitowych płytach. W rytach tych widać, jak pierwotny człowiek za pomocą kunsztu i magii próbował oswoić śmierć. Ilekroć bywam na Biesów Nosie i oglądam to niezwykłe kino kamiennego wieku, tylekroć umacniam się w przekonaniu, że sztuka od zarania ludzkości była mozolnym trudem i kontemplacją w milczeniu, a nie figlami pod publikę z chórkiem dam do wtóru. Moja Północ ma szeroki horyzont. Poeta pisał, że ziemia u biegunów spłaszcza się — nieco. Poza tym w tundrze nic nie zasłania widoku, bo krzewy sięgają zaledwie do kolan. Stąd i Moskwę ujrzysz, i Petersburg, Nowy Jork, Tel Awiw i Bagdad, Tokio, Delhi i Pekin, Tbilisi i Hagę, Paryż, Londyn, Kiry i Warszawę — we właściwej skali! Ba, stąd każdego człowieka można przejrzeć z osobna na wskroś i dowiedzieć się, ile jest wart. Lecz w gruncie rzeczy człek tu niepotrzebny. Wystarczają mi duchy! 47 25 stycznia Na białym ekranie Oniego w moim oknie dwie maleńkie czarne sylwetki: na wprost mnie Sława, założył maskę od wiatru (podarek noworoczny) i czeka na okazję (buran), by się na desce za nimi przejechać, z prawej oddala się Natalia... Pobiegła na nartach do posiołka po zakupy i na pocztę. Może „Rzepa" przyszła. Ja zaś wyśpiewuję na ekranie laptopa to, co widzę za oknem — ten ustęp. Jak stary Samojed nad Hatydą. Pierwszy raz ujrzałem Północ nad Zatoką Obską. Jeździłem tam jesienią 1991 roku (zaraz po moskiewskim puczu) z wrocławską ekipą filmową. Mieliśmy robić rzekomo jakieś „kino", prosili mnie o pomoc przy scenariuszu, lecz zakończyło się na tęgim piciu. Po powrocie bowiem do kraju każdy zajął się swoim dziełem. Dźwiękowiec dla przykładu został szefem telewizji we Wrocławiu. (A propos Wrocławia. Pomnę, jeszcze w Konspirze Eugeniusz Szumiejko żartował, że wszyscy się kiedyś spotkamy gdzieś między Obem a Jenisejem. Oj, ciekaw jestem, Gieniu, gdzie się dziś znajdujesz?). Naszą bazą był Nadym, jedno z głównych miast Jamało-Nie-nieckiego Okręgu Autonomicznego, to znaczy kraju, gdzie ludność rdzenną stanowią Nieńcy, zwani niegdyś Samojedami. Warto zaznaczyć, że nazwa Samojed nie pochodzi od „sam siebie je", lecz od słów „sam j eden", czyli żyjący w odosobnieniu. Tak przynajmniej twierdził Aleksandr Borysow, podróżnik i malarz Zapolaria — świata za kręgiem polarnym. Nadym stoi na wiecznej zmarzlinie. Gdzie nie spojrzeć: rury się ciągną po wierzchu, papą i pakułami omotane byle jak od mrozu, a ze szczelin w tych rurach — to tu, to tam — kłęby pary się unoszą. W centrum pomnik Lenina, wokół sklepy, biura i urzędy w jako takim stanie, bar szybkiej obsługi, kantor wymiany dewiz, parę bloków mieszkalnych dla miejscowej elity oraz niezły hotel dla gości zagranicznych i notablów z Moskwy. Reszta to kamienne slumsy, powykrzywiane zmarzliną i popękane z zimna. Nadym ma w sobie coś z koszmaru, lecz 48 nie jest to miasto w stylu Alfreda Kubina ani zwid z filmów o przyszłości, bynajmniej. Nadym to deliryczny majak sowieckich towarzyszy, znęconych tu gazem ziemnym. Stąd do złoży Jamału ręką podać. Owych towarzyszy miałem zresztą okazję zobaczyć, oni tam wtedy panowali (kto wie, może i dziś rządzą?). Poznaliśmy się w bani, do której nas zaprosili, niczym na wieczorynkę. Bańka była klasa, żar zawijał uszy, w przedbanniku zamrożona wódka, obnażone dziewki, czarny kawior, arbuz, pomidory i dziczyzna z rusztu. Bodaj łosina. — Dawajcie za Stalina — podniósł toast Jegorycz, kiedyśmy już wszyscy mocno mieli w czubach. Jegorycz był szefem organizacji o długaśnej nazwie, z której wynikało, że zajmują się pomocą rdzennym narodom Północy. Wrocławska telewizja podpisała z nimi umowę o współpracy: oni dawali bezpłatnie wier-tuszkę (helikopter) dla zrobienia filmu dokumentalnego o stalinowskich łagrach, a ekipa z Wrocławia miała im za to zrobić klip reklamowy dla turystów zagranicznych ze skrawków materiału. Nic dziwnego, że skwapliwie wypili. 26 stycznia Słowo o lotnikach Północy — to osobna kasta. Od lat przyjaźnię się z Władimirem Deartem, pilotem i poetą w jednej osobie. Deart przepracował na Północy dwadzieścia sześć lat. Zlatał całą Karelię i Półwysep Kolski, kraj Korni, Nową Ziemię, obwód wołogodzki i archangielski tudzież zachodnią Syberię od Tiumeni do Jamału i Gydy. Wołodia podarował mi wiele wspaniałych opowieści o ludziach Północy oraz tomik swoich wierszy, wydany niedawno w Archangielsku. Parę z nich spróbowałem spolszczyć. Oto strofa otwierająca zbiór: Odchodzi dzień i nowy dzień nadchodzi, I tuszysz, żeś dla wieczności się urodził, Niespieszna dusza ciągle o czymś roi, A umysł w milczeniu się zataił. 49 Deart jest już od dawna na emeryturze, ale jego młodsi koledzy ciągle jeszcze latają. Jeden z nich, Żenią Stabniczenko, oblatywał z nami wtedy—jesienią 1991 roku — tundrę pomiędzy Obem a Jenisejem, Półwysep Gydański i Jamał. Latał z wirtuozerią. Raz na przykład wzięliśmy babule z Nadymu na zbiór żurawiny i Żeńka wypatrywał jagodowisk z lotu, szorując nieomal brzuchem swego M-4 po krzewach. Innym razem pomagaliśmy Samojedom zaganiać ławicę ryb do sieci, lecąc tuż nad rzeką o stromych, wysokich brzegach, o które w każdej chwili mogły zaczepić śmigła. Stabniczenko śmiał się, że takie latanie to dla niego fraszka, co innego wieże wiertnicze opuszczać z wiertuszki, o! — to już serio. Po przejściu na emeryturę Wołodia Deart nie stracił fantazji i sam zbudował dom. Póki latał, wypatrywał z nieba odpowiedniego miejsca i wybrał Kargopolszczyznę — zakątek nad rzeką Swidź opodal jeziora Łącza — tam najbardziej mu się spodobało. Oprócz domu zbudował też jacht, aby na starość z wnuczką Natulą po Łącze się poszwendać. I pisze wiersze, które poświęca Oniedze, tundrze, czasem żonie oraz przyjaciołom, żywym i umarłym. Nalej mi żono za tych, co z lewej nie dotrwali, I za tych, którzy po prawej się powykruszali... 27 stycznia Z Nadymu lataliśmy na Strojkę 501, ostatnią wielką budowę Stalina. Bo Stalin w starczej demencji wymyślił sobie drogę żelazną po kręgu polarnym — od Uralu do Cieśniny Beringa (stamtąd już tylko krok do Ameryki!). Budowali ją zeki. Zaczęli jednocześnie z Salechardu na Obie oraz z Igarki na Jeniseju. Mieli się spotkać gdzieś pośrodku, ale Wódz umarł i roboty zarzucono w pół drogi... Do dziś w tundrze widnieją ślady zon: osypiska pieców ze sterczącymi w niebo kominami, baraki na poły zgniłe, wykoślawione wieżyczki strażnicze. Żony są tam porozrzucane co parę wiorst wzdłuż toru kolei żelaznej, która z biegiem lat coraz bardziej przypomina stalkerowską koleinę, tyle że wypuczoną przez wieczną zmarzlinę. 50 Strojkę 501 filmowaliśmy nie tylko z lotu ptaka, lecz opływaliśmy ją także na katamaranie po rzece Jarudej. To była niezapomniana wyprawa, pełna przygód i wrażeń: polowania, grzyby, rybałka. Ba, wrzesień w tundrze! Pora przekrasna — zarówno w sensie urody, jak i barwy. „Szliśmy" rzeką od żony do żony. W niektórych stawaliśmy na noc. Nigdy nie zapomnę noclegu w Wołczej na wysokim urwisku: rozchwierutane bociany23, resztki zaboru24 i drut kolczasty (osnuty babim latem...), z okien jednego z baraków sterczała wyzłocona jarzębina z czerwonymi kiśćmi, ze szczelin w podłodze — wrzos. A na placu apelowym deska przodowników pracy złuszczona od deszczów. Wszystko to pozarastało jagodami o pokraśniałych liściach. Wczesnym rankiem wybraliśmy się z Andrzejem B. na głuszca. Głuszce pasły się zazwyczaj na torach „martwej drogi" (tak dziś nazywają Strojkę 501). Ale ptaki okazały się nie takie głupie, jak myśleliśmy, i nie dały się podejść. Do obozu wracaliśmy bez łupu przez żonę. W żonie było pusto — ni ptaka, ni człeka. Prawdę powiedziawszy, była to pustka metafizyczna, tak ją przynajmniej odczuwałem. Raptem ujrzałem na drzewie małego ptaszka, jednego jedynego w tej pustce. Siedział na gałęzi jakieś trzydzieści metrów ode mnie. Przymierzyłem się dla śmiechu i nacisnąłem kurek. Ptaszek spadł... Podeszliśmy... Na jego piersi widniał ślad śrutu i kropla krwi jak jagoda zamarzniętej żurawiny. Wspomniałem Wiewiórkę Szałamowa. Było mi i żal, i wstyd. I obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie strzelę do zwierzęcia. Słowem — złamałem strzelbę! Od tamtego czasu pociągnęły mnie łagry. Bo co innego czytać o północnych obozach pracy, a co innego zobaczyć je samemu, poczuć atmosferę. Strojka 501 — istny skansen rabskiego trudu pod odkrytym niebem — dała początek jednemu z wątków mej północnej fabuły. Wątkowi z drutu kolczastego. 23 Bocian — wieżyczka strażnicza w języku lagrowym, według Herlin-ga-Grudzińskiego. 24 Zabór — wysoki (około 4,5 m) i szczelny parkan z desek wokół żony. Ilekroć jestem w Pietrozawodsku, za każdym razem robi na mnie spore wrażenie więzienny zabór na jednej z głównych ulic w centrum miasta. 51 29 stycznia Inny wątek — to przędziwo szamańskie. Zaczęło się od wyprawy do swiatyliszcza, czyli miejsca, gdzie samojedzcy koczownicy składają ofiary swoim bogom. Zaprowadził nas tam Locha, jeden z naszych przewodników po tundrze. Była to polana w gęstwie iw nad rzeką, z rzeki niewidoczna. Żadna tropa do niej nie wiodła, żadnego znaku. Locha sam tam trafił przypadkowo, goniąc zranionego łosia. Dopiero gdyśmy się wspięli ilastym żlebem na skarpę, ujrzeliśmy czerepy renów. Masę czerepów na gałęziach iw. Niektóre już spar-ciały ze starości (miały pewnie ze sto lat albo i więcej), inne białawo się świeciły, odszlifowane dżdżem i wiatrem, jeszcze inne wyglądały całkiem świeżo, jakby tylko co z mięsa je odarto. Pośrodku polany stał pal w kształcie krzyża z dwoma kukłami na ramionach. Kukły, jak i sam pal, były wyrżnięte z drewna i odziane w barwne kiedyś, a teraz mocno już wypłowiałe gałganki — niby ubranka. Na jednej majtało coś, co przypominało portki, na drugiej coś, co od biedy można by wziąć za kieckę. Pod palem, na mchu, walały się puste butelki po wódce i ogryzione kości reniferów. Próbowaliśmy to sfilmować, niestety. Kamera się zacięła. Operator kurwamacił i jebałwdupę — nie pomogło... W iwach coś zachichotało. Poczułem się nieswojo. Jakbym się wplątał w cudzy sen. Miałem wrażenie, że czerepy się śmieją, szczerząc pożółkłe zęby. A kamera, jak zaklęta, ni chu-chu... Operator ze złości walnął pięścią w jedną z czach. Na mech posypały się zęby. Wziąłem parę na pamiątkę. Mam je do dziś. W drodze powrotnej Locha powiedział, że jeśli chcemy zobaczyć prawdziwego kołduna (samojedzkiego czarownika), to musimy lecieć do Tadibejachy. Dawniej tam żyło dwoje, ponoć brat i siostra, ale nikt nie mógł rozróżnić, które z nich było babą, a które chłopem, tak byli starzy i obrośnięci. Niedawno jedno umarło i teraz nie wiadomo, kto się ostał: brat czy siostra? Długo męczyliśmy Żenię, aby nas zawiózł do Tadibejachy. Stabniczenko się wzbraniał, wymigiwał, mydlił oczy, w końcu machnął ręką, pod warunkiem że nas „zrzuci" i odleci, a po jakimś czasie wróci i zabierze. Za żadne skarby świata nie chciał czekać w pobliżu chaty kołdunów. Mówił, że kołduny potrafią 52 rzucać urok, a jak się wkurzą, to mogą człeka wywrócić słowem na lewą stronę —jak rękawiczkę. Kołdun żył w blaszanym wagonie, na samym brzegu Zatoki Obskiej (na dokładnych mapach miejsce to oznaczono jako Ta-dibejachę). Nad wejściem suszyło się parę sobolich skórek i bielała czaszka łosia z rogami. Pachniało rybą i wodorostami. Po długich nawoływaniach z wagonu wylazł stwór w obszernej skórze rena ponaszywanej miedzianymi blaszkami. Głowę, ramiona oraz część twarzy osłaniał mu (jej?) kołpak z rosomaka. Stwór był poczerniały od dymu, bełkotał coś pod nosem po nieniecku i toczył wzrokiem błędnym, jakby się muchomorów objadł. Dopiero po którymś z kolei moim pytaniu o szamana dostrzegłem błysk zrozumienia w ciemnych oczach. Stwór znikł w głębi wagonu, poszurał tam chwilkę, pomamrotał coś do siebie i wyniósł mały tranzystorowy radioodbiornik. — Ot, twoja szamana. — Radio było zepsute. Parę lat później dowiedziałem się od znajomego Zyrianina w Narian Marze, opowiedziawszy mu tę historię, że stary Sa-mojed zakpił sobie ze mnie. Od razu musiał się zorientować, że byłem żółtodziób w szamańskim temacie. Inaczej bym nie pytał o szamana, jeno o tadibeja. 30 stycznia Trzecim wreszcie wątkiem, który wysnułem wtedy na Ja-male, była tropa koczowna. Niełatwo ją dostrzec. W miękkim poszyciu tundry jest prawie niewidoczna. Aby zauważyć ją na wzorze malicy (kapota z futra rena), trzeba mieć nader wytrawne oko. Żeby zaś wyczytać ją ze wzroku starego Samojeda, należy żyć — jak on — wiele lat samojeden. Tropę koczowna jąłem snuć w obozowisku Samojedów nad Hatydą. Nasi gospodarze (Jegorycz i spółka) uprzedzili, abyśmy w czumach samojedzkich nie spali, bo robactwem obleziemy, i nie daj Boże surową rybę u nich jedli, bo żołądki sobie zepsujemy. Widać było, że Rosjanie brzydzą się Samojedami. Tuziemcy bowiem dla ruskich kolonizatorów Północy to ciągle jeszcze dzicz żrąca surowe mięso ryb i renów. A przy tym eksploatują 53 ich bezlitośnie, pod szyldem organizacji (o długaśnej nazwie), która rzekomo zajmuje się pomocą rdzennym narodom Północy, wymieniając benzynę i wódkę na skóry soboli i gronostajów oraz na gotowe malice i pimy. Przy mnie zrobili horrendalną transakcję: za dwudziestolitrowy kanister benzyny i dwa litry spirytusu wzięli malicę ręcznie wyszywaną, czterdzieści skór srebrnego lisa i wiadro solonego ściokura — ryby z Czerwonej księgi, czyli pod ochroną. Rosyjscy handlarze z końca XIX wieku, którzy tak bardzo oburzali Aleksandra Borisowa, mogliby się dzisiaj schować. Dzisiejsi spekulanci skórami zwierząt futerkowych mają do dyspozycji helikoptery i kasę federalnego budżetu oraz wódę, benzynę i władze. W obozowisku Samojedów nad Hatydą poczułem się, jakbym powrócił do siebie sprzed lat — bo ja wiem? — może paru dziesiątków, może paru tysięcy. Cóż to: znajome kształty indiańskich wigwamów, które pod lipą w ogrodzie stawialiśmy, czy atawistyczny sen? Wokół czumów reny, dzieci w malicach i łaciate łajki, tu i ówdzie stoją narty, czyli sanie. Samojedzi jeżdżą na nich i zimą, i latem, jagieł bowiem — srebrny mech — niesie narty jak śnieg. Jagieł to pokarm reniferów, ich mięso jest najczystsze (ekologicznie) na świecie, można je jeść na surowo bez obawy. Dalej wzgórza mchem pokryte jak zamszem do widnokręgu, między nimi Hatyda się wije, nad Hatydą krzewy do pasa — to wszystko. Mimo ostrzeżeń Rosjan w czumie Japsi Nogo zajadałem się surowym muksunem. Samojedzi zamrażają go i strugają jak polano na rozpałkę. Struganina ta taje na języku — dosłownie i w przenośni. Oprócz muksuna strugają nelmę i czira, szczu-kę zaś wyrzucają na brzeg niczym rzeczny chwast. — Opowiedz mi o was — poprosiłem Tuli, córkę Nogo, gdy spirytus przełamał pierwsze lody. Za bałaganem cichutko przez sen posapywał Sapo. Bałagan to zasłona z cienkiej tkani oddzielająca w czumie legowisko od siedliska. W kotle bulgotała ucha. W blasku ognia Tuli przypominała Indiankę z westernów mojego dzieciństwa: skośne oczy, kości policzkowe, włosy... — Opowiadać o nas komuś, kto przyleciał z „bolszoj ziem-li", to jak mówić o Ziemianach przybyszowi z innej planety. Wy, mieszkańcy bolszoj ziemli, oduczyliście się chodzić po ziemi 54 i nie macie pojęcia, czym naprawdę jest ziemia. Zakryliście ją betonem i asfaltem. A ziemia jest cudowna, zwłaszcza nocą przy zorzy polarnej. U was tam jest zorza polarna? — Nie ma. — Nie ma zorzy! Koszmar! Tak się zaczęła nasza rozmowa trwająca wiele, wiele godzin z przerwą na sen, który tak się zmieszał z jawą, że dzisiaj trudno granicę wytyczyć. Podczas tej rozmowy Tuli krzątała się po czumie, podsuwając mi co rusz smaczne kęsy (między innymi surowe nerki rena) i czajem pojąc, przewijała i karmiła piersią Sapo, nad podziw cichego, tymczasem wrócił Japsi Nogo z rybałki (stary Samojed mógłby z powodzeniem zagrać wodza indiańskiego w Tańczącym z wilkami), wychylił z nami czarkę spirytusu i poszedł spać, ktoś z ekipy filmowej zajrzał na chwilę (ekipa rozbiła namiot opodal), sąsiadka wpadła na czarkę. Czum to dom koczowny, można go w mig rozebrać i w mig postawić: żerdzie cztero-, pięciometrowe ustawia się w stożek, na żerdzie naciąga się skóry renów, wejściem od zawietrznej, wewnątrz palenisko, dym uchodzi przez otwór w szczycie. Z boku po obu stronach sterty futer — to legowiska na noc zasłaniane bałaganem. Na dworze żgnący ziąb, a w czumie jak za pazuchą reniferowego kożucha. Tuli opowiadała, jak koczują za słońcem. Latem na północ — osiemset wiorst, zimą na południe — tyleż samo. Po drodze mijają tylko jeden sklep... A więc dwa razy w roku mogą kupić chleb, cukier, czaj i wypić swój przydział wódki. Piją wprost pod sklepem. Tam też padają i śpią, jak leci, znów piją, czasem się pobiją, znów padają pokotem — bezładnie. Aż nie wypiją wszystkiego. Nieraz trwa to tydzień, nieraz nieco dłużej, a reny w tym czasie rozłażą się po tundrze i potem trzeba je łapać. Opowiadała o gazociągach Gazpromu, które przegradzają ich koczowne tropy, o stalinowskiej „martwej drodze", na której spotykają duchy zeków, i o ruskich internatach, gdzie ich dzieci żyją i się uczą, sama z takiego wyszła i nie życzy nikomu, kto do tundry przywykł. Opowiadała też o miejscu kobiety w czumie, o tym, że kobieta nie ma prawa z obcym nawet słowa zamienić, jeśli męża nie ma w pobliżu, że samojedzcy mężczyźni traktują żony 55 gorzej niż swoje łaciate łajki. Mówiła o różnych tabu, które mnie śmieszyły, lecz ukrywałem rozbawienie, czując, że ona to przeżywa. Któż by uwierzył, że kobieta w naszym wieku nie ma prawa przejść między mężczyzną a ogniem, że nie wolno jej przestąpić arkanu leżącego na ziemi i tym podobne... Dlatego woli być sama, sama się obywa. A Sapo? Hm... trachnęła się z pierwszym lepszym, żeby mieć dziecko, i tyle. — Jesteś szczęśliwa? — Czemu płaczesz? — Bo nikt mnie w życiu nie pytał, czy jestem szczęśliwa. Później długo leżałem w ciemnościach. Czułem się w czu- mie bezpieczniej niż w którymkolwiek z domów, w których do tej pory mieszkałem. Na zewnątrz od czasu do czasu coś tupało... Może reny? Zasypiając, zatraciłem się w czasie i zdało mi się, że siedzę w naszym wigwamie pod starą lipą. Do wigwamu wchodzą wodzowie Długi Ławryn, Bynio Szpalak i Rudy Ku-rzydło. Wloką ze sobą związaną Jadźkę Kotowską, którą zaraz będziemy „torturować". Rano obudził mnie ni to śpiew, ni mamrotando Japsi Nogo. Wyszedłem przed czum. Japsi siedział na nartach, czyścił strzelbę i coś po samojedzku śpiewał. Poprosiłem Tuli, by pieśń przetłumaczyła, i zapisałem fragment. Wyszedłem nocą na wzgórze I patrzę na słońce, na morze, A one patrzą na mnie. I dobrze nam we troje — 7 słońcu na górze, i morzu, I Japsi Nogo, no nie? 2 lutego Tundra z wiertuszki wygląda jak... No właśnie, jak co? Brakuje mi porównań, rzecz wymyka się opisowi. Zaglądam do starego notesu w nadziei, że coś się skrzesze, i znajduję: „labiry... wód ...ęzło światło. Mch...m ...tkowany ...biet ziemi". Słowa się 56 porozlewały — notes pobywał ze mną w różnych perypetiach od tamtego czasu, raz się nawet skąpaliśmy razem, bo lód na Zielonym Jeziorze nie wytrzymał naszego ciężaru — i stara tro-pa stała się nieczytelna. Tymczasem minęły lata i wiele zatarło się w mej pamięci — coś widzę tak, a coś inaczej, indziej żyjąc i z innej perspektywy patrząc. Dlatego piszę dziennik, nie wspomnienia, i nawet jeśli wracam w nim do zdarzeń dawno byłych, to wcale nie po to, aby je odtworzyć z dokładnością zdjęcia, ale by utrwalić to, co się ostało w mojej głowie — dziś. Innymi słowy, choć piszę w miarę składnie, w rzeczy samej te obrazki z przeszłości są także rozmyte jak frazy ze starego notesu. 18 lutego Dziś początek maslennicy (zapustów, po naszemu). Maśla-ny tydzień. Pożegnanie zimy. Wielkie blinożarcie. Blin to rodzaj ażurowego naleśnika, a zarazem — symbol słońca! Tutaj, w Zaonieżu, spotkały się dwie tradycje wypieku blinów: ruska i karelska. Pierwsza preferuje drożdże, jaja i mąkę pszenną, druga — kwaśne mleko, wodę oraz mąkę owsianą (północna Karelia) bądź jęczmienną (południowa Karelia). Obie tradycje różnią się też farszem. Ruska przedkłada szczuczą ikrę, płat łososia, wątpia miętusie, ostry twaróg z czosnkiem, czasem zgęszczone słodkie mleko. Karelowie kontentują się krupą jęczmienną warzoną na mleku tudzież moczoną borówką. Bliny po karelsku zwą się „kyrzy". „Kyrzy kyzzy kuuzi" — mówi karelskie przysłowie, co dosłownie się tłumaczy: „Bliny proszą szóstki". Zaiste magia! Nie przypadkiem wspominam o magii. Niegdyś wspólne pojadanie blinów na maslennicę oznaczało zwycięstwo dnia nad nocą — Światła nad Ciemnością. Wypiekano je na specjalnej glinianej patelni ze znakiem słońca i ząbkowanymi brzegami. Pierwszy blin ofiarowywano duchom przodków, kładąc go w krasnym kącie za ikoną. Być może stąd poszło przysłowie „Pierwszy blin komom", co odpowiada naszym „Pierwszym 57 kotom za płoty". Na blinach także wróżyli, podrzucając je w górę i patrząc, jak spadną, oraz robili z nich maslenniczne maski, wygryzając w okrągłym placku dziury na oczy. Dziś słówkiem „blin" klną (zamiast „bladzi") i wyrażają zdziwienie. Z dawien dawna maslennicę obchodzono w marcu (na wiosenne zrównanie dnia z nocą) i dopiero prawosławny kalendarz przesunął ją w czasie, próbując zastąpić pogańskie święto chrześcijańskim rytem przygotowań do Wielkiego Postu. Jednakże pogańskie rysy masłennicy i później przeświecały w jej igrach. Naród hulał bez umiaru, jedząc i pijąc — ile wlezie. Skakali na koniach i szaleli na saniach, podszczypując ochocze dziewki, zjeżdżali na tyłkach z lodowych górek i okładali się pięściami do krwi w „kułacznych bojach". Igrom tym nierzadko towarzyszyły popisy skomorochów, włóczących się całymi watagami od sioła do sioła — z gęślami, z piszczałami i dudami. Kulminacją zabawy było palenie słomianej kukły Maślenicy, symbolizującej zimę. Prawosławni popi piętnowali te szaleństwa jako przeżytek pogaństwa. Nigdy nie zapomnę, jak ojciec Josif, przeor sołowieckiego monasteru, człowiek wykształcony (zdawałoby się), gniewnie rozgrzmiewał z ambony przeciwko owym biesowskim praktykom. Obecnie, po latach bolszewickiej ateizacji, charakter masłennicy się rozmył. Dla jednych to kolejna okazja do wypicia, dla innych pretekst, aby się objeść blinami. Lecz bez wątpienia w niniejszej masłennicy więcej jest cech pogańskiego święta niźli prawosławnego rytu. Najlepszy dowód to plakat na Domu Kultury w Wielkiej Zatoce zapraszający na „proszczalnoje wo-skriesienije", czyli na pożegnanie z zimą. A w cerkwi w tym dniu będą obchodzić „proszczonoje woskriesienije", to znaczy niedzielę wybaczenia — przed postem. * * * Skomorochy...? Aleksander Bruckner dostrzegł w tym prasłowiańskim słowie korzeń „mroczenie" — to jest tumanienie ludzi. Uczony zauważył, że od rzeczownika, oznaczającego nie-dźwiednika, człowieka grającego na dudach i pląsającego w masce, w XV wieku utworzono przymiotnik „skomrośny", czyli bezwstydny, nieskromny... Owa dwuznaczność skomoro- 58 chów była przyczyną ich prześladowań i — w konsekwencji — sczeznięcia z życia i z literatury. Pod koniec XX wieku profesor Russell Zguta, amerykański badacz ruskiego folkloru, szczerze ubolewał nad nieznajomością skomorochów na Zachodzie, mówiąc, że tylko ten może naprawdę ocenić literaturę rosyjską, kto zapoznał się z ich twórczością. Kim byli ci wesołkowie, pocieszne włóczykije? Jedni dowodzą, że przybyli do Rusi z Bizancjum, inni utwierdzają, że z Europy Zachodniej. Jak zwykle w tego rodzaju sporach i jedni, i drudzy mnożą racje swych tez. Jednakże do mnie najbardziej przemawia mniemanie, że skomorochy wywodzą się z rodzimej sfery pogańskich żerców — opiekunów bóstw, wieszczbiarzy i czarowników. Wystarczy się przyjrzeć ich instrumentom, wszak gęśle i gusła pochodzą od jednego słowa „gąść" (sam sobie gędę), to znaczy: grać, śpiewać, ale też — zaklinać. Na miechy do dud używali pęcherzy z byków ofiarnych. A piszczkę do żulejki (odmiana rożka) robili z bella-dony (wilczej jagody), rośliny darzonej szczególną atencją przez znachorów i wiedźmy. Przy okazji warto zauważyć, że z tymi ostatnimi łączyła skomorochów zarówno wiedza o rozmaitych ziołach leczniczych, zwłaszcza odurzających (lulek, bieluń, tyrlicz-trawa...), jak i umiejętność zaklinania, kontakt z duchami i odczynianie uroków. Nie dziw przeto, że prawosławny kler od początku koso spoglądał na skomorochów. Już w pierwszych żywotach ruskich świętych można znaleźć liczne wzmianki o biesach, które pod postacią wesołków z gęślami nawiedzały bogobojnych starców Ławry Kijowsko-Peczerskiej, aby ich skłonić do grzechu. Zrazu jednak nic nie zapowiadało przyszłych prześladowań. Pocieszni ludzie —jak nazywano skomorochów — wodzili rej na dworach książęcych Rusi Kijowskiej, zabawiali drużynników podczas uczt popisami tresowanych niedźwiedzi, grali, bajali i błaznowali. Profesor Zguta, określając ich mianem ruskich minstreli, twierdził, że byli animatorami świeckiej kultury na Rusi. Od siebie dorzucę, że stworzyli ruski epos. Z biegiem czasu kler stawał się zajadły. Tym bardziej że ruski naród nie wyzbył się pogańskich zabobonów i obok wiary w Chrystusa wierzył w rusałki, czary i gusła, obchodził noc świętojańską, maslennicę i składał ofiary Korbie, duchowi lasu. 59 Pogańskim reliktem były również popularne w narodzie igri-szcza — obrzędowe uczty z korowodami, pląsami i pieniem (znakomicie pokazał je Tarkowski w Andńeju Rublowie). Igri-szcza nie obywały się bez skomorochów. To oni zwoływali naród grą na rogach i dudach, odgrywali rytualne sceny w maskach, zaklinali siły przyrody, odmawiając magiczne formuły, i wtórowali do tańców. Często przy tym działali pod wpływem „żytniego mleka", czyli wina chlebowego. A popi się biesili. Klęli skomorochów z ambon, ile wlezie, pomawiali o konszachty z siłą nieczystą, zabraniali wiernym słuchać ich mużyki i judzili: „Bić ich, grabić i wyganiać won!". Począwszy od połowy XVI wieku, prawosławny kler próbował wciągnąć cara do walki ze skomorochami. Metropolita Joa-saf pisał do Iwana Groźnego: „W imię Boga, Miłościwy Panie, przykaż wygnać ich z Twojego Carstwa, aby nie siali zgorszenia". Lecz Iwan IV sam lubił zabawiać się z wesołkami (specjalnie w tym celu wzywał ich z Nowogrodu Wielkiego, słynącego podówczas ze skomoroszych tradycji), toteż pozostawał głuchy na wezwania popów. Co więcej, na jego polecenie ścięto w jednej z moskiewskich cerkwi księcia Repnina, bo ten śmiał zwrócić carowi uwagę, że nie przystoi mu pląsać z błaznami. A pewien angielski podróżnik opowiadał, jakoby Iwan Groźny przed śmiercią pocieszał się w bani skomrośnymi śpiewkami. Co by więc o Groźnym później nie gadano, w bajach skomorochów przetrwał jako car dobrotliwy. Prześladować ich zaczęto po jego śmierci. W 1648 roku wyszedł ukaz, w którym czytamy: „Skomorochów z domrami, z gęślami i z dudami do domów nie wpuszczać. A jeśli znajdą się gdzieś domry i surmy, i gudki, i gęśle, i maski, i inne biesowskie narzędzia, to zebrać je, połamać i zżec. Tych, co się nimi zabawiają, bić batogami i knutem". Słowem, zrównano wesołków z przestępcami. Wyjęci spod prawa, poddawani szykanom i zsyłani w najdalsze zakątki Rosji — na Sybir, na Ural, nad Morze Białe i nad Jezioro Onieżskie — skomorochy się nie poddawali. Jako ludzie sztuki odpowiadali, przede wszystkim, swą sztuką. Chlastali satyrą mnichów opilców i obleśnych popów, szydzili z pysznych obrzędów, wyśmiewali Domostroj i porządki na dworze. A jednocześnie łączyli się w zbójeckie watagi, liczące niekiedy sto i więcej osób, włóczyli się po kraju, igrając i grabiąc, uczestni- 60 czyli w chłopskiej rebelii Stieńki Riazina, zbiegali nad Don do wolnych Kozaków i na Powołże — powszędy roznosząc ducha niepokory i wolne żarty, mużykę, taniec i śpiew. To dzięki skomorochom zsyłanym nad Oniego ruski epos przetrwał tutaj aż do końca XIX wieku. Od nich bowiem za-onieżscy rybacy nauczyli się bylin, które zapisał potem Paweł Rybników i Aleksander Hilferding. Dziś po skomorochach w Zaonieżu ostała się jedynie nazwa wymarłej wsi Skomoro-chowo oraz wódka Epos w sklepach Wielkiej Zatoki. 19 lutego Sasza Leontiew z Va-ta-gi, dowiedziawszy się, że piszę o pociesznych ludziach, przysłał mi świetną książkę Zoi Własowej Skomorochy i folklor, sugerując, abym zwrócił szczególną uwagę na rozdział o wołoczebnikach. „Zauważ, Mar — nabazgrał na marginesie — że uczeni do tej pory nie mogą się zdecydować, czy wołoczebniki to włóczędzy, czy czarownicy, he, he". Własowa o wołoczebniczestwie pisze niezbyt jasno, no bo i sam temat jest niejasny. Wiadomo, iż kiedyś wołoczebnicze-stwo było obrzędem wiosennej magii — jednym z obrzędów. Potem magiczny sens misterii ku czci wiosennego słońca uszedł w niepamięć, natomiast sam obrzęd przetrwał w głu-bince Rosji aż do końca XIX wieku. Przetrwał dzięki watagom wędrujących skomorochów. W ich graniu słychać było rytm drogi, którą szli... Ot — można powiedzieć — taki ludowy rap. Typu: Staruszka bież zubow Sotwoń so mnoj lubow'! Na tiebie gńecha nie budiet, Tiebie Bog prostit, Cztoby czort nastig! Cztobja ńebia sjeł25. 25 Starucho bez zębów/ Pokochaj się ze mną!/ Na tobie grzech nie zaciąży,/ Tobie Bóg wybaczy,/ Aby czort cię dopadł!/ Abym ja cię zjadł. 61 Tak sobie gadali, przygrywając na gęślach i dudach. W tym gadaniu było coś z dady, coś z Tristana Tzary — absurd, sen i brednia: wróble pojadające koty, stary kozioł zakochany w łabędzicy, bliny latające jak dywany, gadające gary i te pe, i te de. Frazy krótkie — na krok, rytm wędrownej krwi, droga bita na bębnie gołymi stopami. Wieśniakom takie granie się podobało, a samo przybycie do wsi wołoczebników kojarzyło się z wizytą duchów przodków. Bo w ruskiej kulturze drogi włóczęga łazi różnymi światami — to trochę po tym, to trochę po tamtym — i niejako uosabia sobą świat duchów. Wołoczebników na wsiach ugaszczano, pojono, czasem coś wyprosili, czasem podwędzili. Nierzadko też przy-chwytywali ze sobą na dalszą drogę miejscowe dziewki. Szły za nimi ochotnie. Zwłaszcza że wiele z ich obrzędów było związanych z seksem. Na przykład kopulacja skomorocha z ziemią na wiosnę. Lub z brzozą. Po takim rytualnym akcie zazwyczaj odbywała się zbiorowa orgia w maskach. A popi gromili: „swal-nyj griech". — Oni tak wędrowali w muzyce — mówi Sasza Leontiew — a my z Va-ta-gą chcemy do tego powrócić. 20 lutego Ma rację brazylijski bard Gilberto Gil, mówiąc, że dawniej świat był mały, bo ziemia wydawała się wielka, a teraz świat jest ogromny, bo ziemia zrobiła się mała. Któż mógłby przypuszczać, że spotkam żywych skomorochów i do tego na Pale-ostrowie, gdzie niegdyś samozżegło się ponad cztery tysiące ludzi — raskolników brata Ignatia z Sołowek. Ba, i że nasze spotkanie wypadnie akurat na świętego Ilji! Dzień, w którym dawniej Słowianie czcili Peruna, boga grzmotu. Przyjechaliśmy do Zagubią z naszymi babkami z chóru na obchody Ilji. Zagubię to stara wioska rybacka na półwyspie Klim Nos, nie opodal Tołwuji. Teraz tam zimuje tylko jedna babka Nastia, matka Lusi. Lusia to nawiedzona raskolnica, sama zorganizowała to święto, aby zebrać pieniądze na odbudowę czasowni Zosimy Sołowieckiego, który tutaj — w Zagu- biu — się urodził, a szlify zakonne odebrał na pobliskim Pa-leostrowie, zanim się udał na Sołowki. Świątobliwy Zosima jest do dzisiaj czczony przez raskolników w Rosji. Pamiętam to dobrze jeszcze z Wysp Sołowieckich. O zagubskich raskol-nikach opowiem innym razem, może jesienią, kiedy będę opisywał paleostrowską putinę, czyli wielki łów pali... W zagubskich obchodach dnia świętego Ilji najciekawsza była wyprawa na Paleostrow dwoma motorowymi szkunami. Pierwsza szkuna zdechła jeszcze w tamtą stronę, motor wysiadł i drugiej przyszło wziąć ją na hol. A w powrotnej drodze zdechła i ta druga... Stanęliśmy na środku Oniego, półtorej wiorsty od Paleostrowa. Zaczynała się północna biała noc. Po jednej stronie Paleostrowa broczyło słońce, po drugiej nów siał blade światło. Naród na szkunach jął się niecierpliwić, ktoś krzyczał, że na autobus nie zdąży, ktoś inny, że głodny i że pić się chce. Doszło do przekleństw. I wtedy na szkunie zaczęły się czary. Dwóch chłopaków, jeden na oko lat dwadzieścia, drugi nieco starszy, wyjęli z przepastnych toreb masę różnych instrumentów i zaczęli grać. Najpierw na drymbach (typ tuwiń-skiego honuza, na którym gra się, trzymając go w zębach) i na samogudach (instrumencie smyczkowym, coś pomiędzy szarpanymi gęślami a gudkiem), potem zadęli w kaliuki i torwu (pastusze trąby), a jeszcze potem zadudlili na fletach z iwy. Cisza się zrobiła, jak makiem zasiał. Turyści oniemieli. Kapitan w tym czasie zreperował motor. Pojechaliśmy dalej. W Zagubiu babka Nastia zaprosiła nas na świąteczną kolację. Obaj mużykanci siedzieli już za stołem. Sasza i Losza. Tak się poznaliśmy. — No to wypijmy za epos — toast bragą wzniósł Sasza. Po czym nam opowiedzieli co nieco o sobie. Aleksander Live-Sempler, ataman Va-ta-gi, długo zajmował się malarstwem sztalugowym, ale jak mu wyszła pierwsza żulejka, którą wykonał według starych opisów, pojął, że płótna przestały go bawić, i cały poświęcił się muzyce. Robi dudy, piszczały i gud-ki, kaliuki, flety z iwiny i gęśle, a w najbliższym czasie chciałby zrobić kantele, bo przecież ruskie skomorochy spotykali się w Zaonieżu z karelskimi szamanami run. Odkopał także sko-moroszy repertuar — pieśni ta gadki — sporo dodaje od siebie, jedynie bowiem żywa tradycja ma sens. No nie? 62 63 — Tradycja w skansenie to śmierć za życia. Aleksiej Phom-Gitara, jak sam przydomek mówi, jest gitarzystą, przede wszystkim, lecz gra na wszystkim i... rapuje. W trójkę z Arkaszą Buben-Bitem założyli parę lat temu w Pie-trozawodsku zespół Reel, ostatnio przemianowany na Va-ta-gę. Doszło parę osób, w tym Olga, żona Saszy (śpiewa płacze nie gorzej niż Irina Fiedosowa!), dwa kontrabasy i skrzypce. Grali z Saamem Wimmia Saari i z Tuwińcami z Huun-Huur-Tuu, ci zaś z kolei mużykowali z Frankiem Zappą. Do Zagubią Sasza z Loszą zajechali przypadkiem, niejako z drogi. Szukają w Zaonieżu pleneru z akustyką. Zamierzają nagrać w plenerze swój Lespromchoz. To ich najnowszy projekt. Skąd taka nazwa? A czy cała Federacja Rosyjska to nie jeden wielki Lespromchoz? Wycinanie lasów na eksport. Nawet jeśli te lasy nazywają się ropa czy gaz ziemny. Zaprosiłem ich do nas. Przyjechali dwa dni później. I tu, w naszej ruskiej izbie, oni z kolei oniemieli — Mar — jęknął Sasza, gdy się już rozejrzał — w tej izbie jest taka akustyka jak we wnętrzu gudka. — A w moim ogrodzie rośnie wilcza jagoda. — Pozwolisz, że przyjedziemy do ciebie na maslennicę? — Jasne. Słowo o mojej ruskiej izbie. Dawna „istba" pochodzi od czasownika „istopić", czyli napalić w pieczce. W języku polskim rzecz przetrwała w słówku „izdebka". Dlatego mówiąc: „tańcuj od pieczki", ruskie przysłowie powiada, że wszystko co robisz, zaczynaj od pieca. Opis izby także. Kąt, w którym stoi pieczka, nazywali tu „piecznym" albo „babim". Babi kąt oznaczał semantyczny początek izby. W tym Kosmosie był najstarszy. To miejsce przebywania Domowego — pogańskiego bożka domu. Tutaj, na przypiecku, składano mu ofiary. Po przyjęciu chrztu przez Ruś pieczny kąt mianowali „nieczystym". W przeciwległym doń ustawiali ikony, a sam kąt z ikonami nazwali „krasnym". U mnie stoi tam Maria Egipska, którą namalowała matka Teodora z Bostonu. 64 Trzeci kąt w naszej izbie nazwaliśmy „czumowym". Wisi w nim naturalny toschpulur, na którym ongi grywał Sayan Wara z Huun-Huur-Tuu. Obok, ze szczeliny między belkami, popatruje na izbę Peliken z kości mamuciej, czukocki bożek domowego ogniska, to znaczy opiekuńczy duch czuma. Podarował mi go Borys Lesniak, bohater opowiadań Szałamowa... No, a ostatnio w czumowym kącie pojawiła się jeszcze maska sko-morocha, ale o niej opowiem jutro. Tutaj, w czumowym kącie, czasami medytuję. Sława twierdzi, że „czumowo" to i super, i zdrowo, a Natalia, że to bez głowy i po wariacku. Pułap w izbie jest wysoki i czarny. Czernili go żywicą modrzewiową i sadzą, aby przypominał nocne niebo nad głową, kiedy śpisz na pieczy. Niekiedy nawet parę gwiazd dodawali — pozłotą. Przez środek pułapu biegnie główna bela stropowa, tak zwana matica. Jesienin przyrównywał ją do Drogi Mlecznej na nieboskłonie. A całą izbę — do Kosmosu. Zwrócił też uwagę na słup u pieczki podtrzymujący pułap i utożsamił go z Drzewem Życia. „To pod nim — pisał w Kluczach Mani — siadywał Guatama, między innymi...". Poeta w ruskiej izbie poczuł duch pastucha. Samo słowo „pastuch" wywodził od „wypasu ducha". Pastuch to ten — według Siergieja Aleksandrowicza — kto pasie swój duch. Dawniej nikt nie miał tyle wolnego czasu co pastuchy. Oni byli pierwszymi myślicielami i poetami, o czym zaświadcza Biblia i apokryfy innych obrzędów. Cała pogańska wiara w wędrówkę dusz, mużyka, pieśń i filozofia, cienka jak koronka — filozofia życia na ziemi — to owoc przezroczystych pastuszych dum. Piecowy słup z reguły zakańczała rzeźba głowy końskiej (u nas połowa głowy się ostała), tak zwany konik. Drugiego konika umieszczali na zwieńczeniu dachu, przejawiając tym samym koczowniczą naturę i upodobniając swój dom do taboru. Zauważył to inny wiejski poeta, Nikołaj Klujew: Uznajtie że nynie: na krowie kaniok Jest' znak mołczaliwy, czto put' nasz dalok26. 26 Dowiedzcie się teraz: na dachu konik/ Jest znakiem milczącym, że droga nasza daleka. 65 Słowem — moja ruska izba w Zaonieżu to swoisty żanr ko-czownej tropy... Bo nie tylko droga może być domem, lecz także dom może się stać drogą. 21 lutego Przyjechali późno, bo drogę zasypało... Auto zostawili pół wiorsty od domu. Do wsi nie sposób dotrzeć — nijak! Do izby wtłoczyli się w maskach i baranicach na lewą stronę, z piszcza-łami, dudami i nowym gudkiem. Live-Sempler zrobił go jesienią z jesionu. Pudłu nadał kształt żeńskich bioder o delikatnej fakturze drewna, a gryf wyciągnął niczym łabędzią szyję. Od progu zaśpiewali: K wierchu dnom po dorożkie szli —proszli skomoroszki. Wyszczepili po prutoczku, sdiełali po gudoczku27. Przywieźli ze sobą masę żarcia, w tym ulubioną Sławy ba-sturmę, tudzież karelski balsam i kamień szamański. W izbie przez chwilę zrobiło się ciasno. Ale po chwili wszyscy się rozsiedli, wypili balsam — za epos! ...i objęliśmy się — po brac-ku. Jęli się przedstawiać. Obok mnie przysiadł malarz Teren-tiew, coś jak nasz Stanisław Wyspiański (gdyby się obudził...), przyjechał „zapisać" w Kondzie maslenniczny klip — ilustrację do cyklu własnych obrazów z mużyką Va-ta-gi. Z drugiej strony Sasza z Olą, o której już wspominałem, że płacze jak sama Irina Fiedosowa, za nimi Inna Kazakowa — oko kamery, zrazu u nas zmarzła, więc dałem jej swoją baranicę, oraz Łysy — bez jednego włosa, jak i jego kontrabas. Łysy przez roztargnienie usiadł na grzałce elektrycznej i nie zauważył. Dalej Rusłan i Losza, i Arkasza Buben-Bit. Ten ostatni wyjął faję — nargile. 27 Dnem do góry po dróżce/ Szli — przeszli skomoroszki/ Zerwali se po witce/ Zrobili se po dudce. 66 Póki faja krążyła, muzycy się stroili. Live-Sempler nadawał im ton na drymbie, Arkasza próbował bębny. Wreszcie zagrali. Tak, że cała izba zapląsała: tańczył Domo-woj, najpierw zaspany, z sianem we włosach, potem coraz żywszy i żywszy, aż za dziewkami się ześlinił, tańczyła lekko Maria Egipska, zsunąwszy się z ikony — powłóczyście, w czumowym kącie stepował czukocki Peliken, odpowiadając werblowi Bu-ben-Bita swą kością mamucią o dechę w stropie, na pieczy drygały rzędem żeliwne gary, ba! — nawet łopata od chleba ruszyła w tany, lecz Sława jej stanął na drodze, więc go wyrżnęła w tyłek. Ja sam, nie wiedzieć kiedy, wziąłem do ręki flet z iwi-ny i... nim się spostrzegłem... jąłem grać. Mrok w izbie rozjaśniał tylko ogień z pieczy i dwie lampki oliwne. Cienie tańczących tańczyły na ścianach. Live-Sempler zaśpiewał skomoroszą kołysankę: Chodił kotok wo liesok Prinosił pojasok, A koszeczka otniała, Da i Manie otdała. A ty kotia nie urczi, A ty Mania spi, mołczi. Baj da luli, chosz siewodnia umń Chosz siewodnia umń, zawtńe pochorony. Papka z raboty grobok pńniesiot, Babuszka u świeczki rubaszku soszjot, Mama u pieczki blinów napieczot. Budiemjesf, pojedat', Naszu Maniu wspominał'. Baj da luli, luli baj, Bajduli-bliny pojedaj...2S Zasnęliśmy, ani się obejrzeliśmy. 28 Poszedł kotek w lasek/ Przyniósł pasek/ A kotka odebrała/ I Mani oddała./ A ty kocie nie mrucz, A ty, Maniu, śpij, milcz/ Baj da luli, umrzyj choćby dziś/ Umrzyj choćby dziś, jutro będzie pogrzeb/ Tatko z pracy trumienkę przyniesie,/ Babcia przy świeczce koszulę uszyje,/ Mama w piecu blinów napiecze,/ Będziemy jeść, zajadać,/ O naszej Mani wspominać./ Baj da luli baju baj/ bajduli-bliny zajadaj. 67 Rano Va-ta-ga przymierzała się do klipu, Terentiewem od czasu do czasu wstrząsał katzenjammer, Inna z pochmiela ledwie stała na nogach, a my z Rusłanem i Łysym, aby nie przeszkadzać, wybraliśmy się na przejażdżkę po Zaonieżu. Kulig, jak na maslennicę przystało, tyle że nie na koniach żywych, jeno na mechanicznych. Wieczorem się rozstaliśmy. Wołoczebniki pojechali dalej. Na drogę wypiliśmy za epos wiecznie żywy, a na pamiątkę nocnego koncertu Sasza podarował mi jedną ze swych masek. — Teraz ona jest już twoja. Po czym dodał, że zakładając maskę skomoroszą, człowiek zdejmuje swe człecze oblicze i może się wreszcie rozluźnić — rozsłabić. — Pod maską bardziej jesteś sobą niźli bez. 2 marca Nazajutrz po nocnym koncercie Va-ta-gi wygonił nas z Kondy swąd palonej Maślenicy. Wołoczebnicy zżegali jej kukłę (odzianą w stare ciuchy Natalii) pośrodku wsi na wielkim stosie, pląsając wokół w maskach. Ostatnim obrazkiem, który mi utkwił w pamięci z tego igriszcza, była beznadziejnie smutna i skacowana maska malarza Siergieja Terentiewa. Nasza droga pobiegła przez las po tającym śniegu. Rusłan włączył Lespromchoz, Łysy skruszył „kamień". Za oknami land cruisera prado zamigotały sople na osinach i olchach, brzozy, niczym tirówki, zaczepiały nas gałązkami, a rzadkie choiny pod szubami zlodowaciałego śniegu wyglądały z dala jak dorodne baby. Po drodze z Kondy do Wielkiej Zatoki — tej drodze, którą mam już we krwi, depcząc ją co dzień, nieważne, słota, spiekota czy mróz — nie spotkaliśmy ni żywego ducha, jeśli nie liczyć pejzana walającego się trupem w chruśniaku. W Wielkiej Zatoce wzięliśmy skrzynkę piwa. — Długa trasa przed nami — uśmiechnął się Rusłan. Później już cały dzień nie spotykaliśmy na drodze nikogo — ni pieszych, ni aut. Pusty leśny trakt przez Zaonieże, o twardej, śnieżnej nawierzchni. Można było grzać. Lecz my nie grza- 68 liśmy. Jechaliśmy z umiarem, by się napatrzyć do woli. Nieczęsto bowiem mamy okazję „wędrować w dymie" po kraju, gdzie diabeł mówi dobranoc, a szlaki włóczęgów przecinają się z tropą niedźwiedzią. I żal doprawdy — pomyślałem sobie — że nie ma tu z nami Pawła Huellego. Ten doceniłby. Z Wielkiej Zatoki wyjechaliśmy na główną szosę w kierunku Miedwieżegorska. Ostatni raz podróżowałem tędy w ubiegłym roku autostopem — w maju — do Kiemia nad Morze Białe, oszołomiony lekturą Tryptyku rzymskiego Jana Pawła II. Droga była pełna światła. Ale to inna historia. Parę kilometrów przed Wielką Niwą skręciliśmy na wschód — w stronę Jeziora Onieżskiego. Gdzie okiem sięgnąć: las, las i jeszcze raz — las. Las bez końca! Aż dziw, że go do tej pory do imentu nie wycięli. Wszak już Iwan Polaków nieomalże płakał na widok mizerii osiny i olchy tam, gdzie niegdyś rosła masztowa sosna. — Ot, mocarna karelska przyroda! — Rusłan prowadząc jedną ręką, z drugiej pociągał piwo — Jeszcze się nie dała. Przy dzisiejszej technice, sam pomyśl: benzynowe piły, dźwigi. Dawniej drzewo walili ręcznie, toporami, potem je na koniach wywozili. A dzisiaj je taszczą „lesowozami", jak leci. — Ba, to już nie to drewno co dawniej. Domu zeń nie zbudujesz. Wiem coś na ten temat, bo gdy szukałem sosny dla wymiany paru przegniłych wieńców, to mi poradzono, abym sprowadził drzewo spod Pudoża, gdzie wyrzynają ostatki reliktowych lasów na eksport. Tutaj takich już nie znajdziesz. A i cennej brzozy karelskiej też tu już dziś nie uświadczysz. Robili z niej meble na dworskie pokoje, boazerie i szachy, szkatułki i puzderka dla bogatych panien, aż ją wycięli ze szczętem. Teraz rośnie tylko w ogrodach botanicznych, a i tam ją szabrują. — Mimo to — wtrącił się Łysy, dotąd przedziwnie milczący — lasy tutejsze wciąż jeszcze są zielonymi płucami Europy. Szkoda, że nie mogliśmy obejrzeć z bliska wymarłej wsi Pole. Leżąc na uboczu od drogi, była tak zawalona śniegiem, że nie do przejścia. Jej śliczna cerkiewka świeciła się w dali jak świeczka w zaśnieżonym polu. We wsi Typinice nareszcie ślad życia — nad jednym z koślawych domów snuł się dym. Opodal mużyk z widłami kiwał się nad stertą gnoju. Skręciliśmy na Ust-Jandomę. 69 W Ust-Jandomie zimują moi przyjaciele, Kława i Wiktor Denisenkowie. Zamierzyłem poznać Rusłana i Łysego z tymi czuwakami, co w ich młodzieżowym slangu oznacza równego sobie — dziwaka. Wiktor to Kozak z Kubania, Kława zaś jest rodowitą ust-jandomianką. Poznali się w Workucie, dokąd jej ojca zesłali do kopalni za to, że będąc przedstawicielem ust-jandomskiego kołchozu, rozdał chłopom ziarno z nadwyżek, gdy oddali plan. Wiktor do Workuty sam przyjechał z Kubania, za „długim rublem" —jak tu się mówi. Dziesięć lat temu przenieśli się z Dalekiej Północy do Ust-Jandomy. Zimują samotnie, bo na zimę Ust-Jandoma pustoszeje. Jak nasza Konda. (Kiedyś żyli tam we trójkę z synem Kławy, ale Wiktor zabił pasierba, kiedy ten rzucił się na niego z nożem w narkotycznym głodzie. Wiktor odsiedział parę lat. Niedawno wrócił. 0 tym w domu u Denisenków się nie mówi. Stąd nawias). — No, bladź — wyrwało się z zachwytu Rusłanowi, kiedy wyjechaliśmy z ciemnego lasu na zalane słońcem Oniego. Przed nami Ust-Jandoma. Nazwa sioła pochodzi od rzeczki Jandoma, która wypływa z jeziora Jandoma. Ponoć „Jandoma" to nasze: „Jan doma?". Pytanie o gospodarza Jana, czy on w domu. Tak mi to tłumaczył pijany pejzan w Jandomie rok temu, gdyśmy tam dotarli z Natalią na Dzień Zwycięstwa (to jest 9 maja!). Osadę nad tym bezimiennym wcześniej jeziorem założył rzekomo jakiś Polak (z któregoś powstania), o imieniu Jan. I tak kazał o siebie pytać. Pejzan mnie nakłaniał, abyśmy z nim wypili z tej okazji, ale się wykpiłem, że mnie kleszcze pogryzły i biorę penicylinę. Wracaliśmy do domu przez Ust-Jandomę — z obiadem u Denisenki. To wtedy, w Dzień Zwycięstwa, Wiktor sobie nieco pozwolił i może dlatego powiedzieli więcej, niżby chcieli. Opowiadali, jak żyją zimą, czym się zajmują. O co się kłócą. Wyjaśnili bowiem, że nie ma lepszej rozrywki w zimie — jak dobra kłótnia. Sami pomyślcie, ni telewizji, ni gazet, a książkami przy kopciu naftowej lampy się nie naczytasz. Więc co pozostaje? Spór! Kłócą się Denisenko zimą codziennie i z zacietrzewieniem. 1 w sumie to normalne na takim odludziu. Dziwią mnie tylko tematy tych sporów, na przykład: czy istnieje życie na Marsie? Albo coś innego w tym stylu. 70 A jeszcze Denisenko zimą lubią oglądać sowieckie filmy, które znają na pamięć. — Jak to „oglądać" — pytam — przecież nie macie telewizora? — My tu słuchamy filmy w radiu, bo u nas można złapać w tranzystorze nawet dźwięk telewizji. Rozumiesz? Tym razem Wiktora w domu nie było. Kława siedziała sama już od tygodnia. Wiktor, okazuje się, przyjął się na stróża do nowych Ruskich z Miedgory i pilnuje lasu, który oni w Zaonie-żu wycinają, aby go ktoś inny nie wywiózł. Żyje w wagonie w lesie i przychodzi tylko w sobotę do bani. O, dzisiaj, jak raz, banny dzień. A tak, cały czas tam. Ona tutaj jedna się sprawia ze wszystkim. A policzcie tylko sam drób: kury, gęsi, kaczki, indyki. Dodajcie do tego kozy, które trzeba co dzień doić, świnie, barany, króliki, nie mówiąc o psach i kotach. A jeszcze co dzień majnę czyścisz, aby wody przynieść, i co drugi dzień wybierasz sieci. — Tak więc wybaczcie ten bałagan i wchodźcie do środka, proszę — uśmiecha się. — Nie wpuszczajcie zimna. Opisać twarz Kławy się nie decyduję. To twarz nie na pokaz. To twarz, na której można przeczytać całe życie. Kława jest dziwna — możecie mi wierzyć — wierzy w wilkołaki (i dowierza wilkołakom...), umie też zamawiać, zaklinać i leczyć. Pewnego razu, po długich namowach, zgodziła się w końcu nauczyć mnie wilkołaczego zaklęcia, które potem spolszczyłem i od czasu do czasu używam — jak mantrę: Miesiąc, miesiąc — złote różki! Rozplaw kule, połam nóżki, Rozmiękcz pałki, rozprosz sforę, Złego człeka wywiedź w pole. By szarego wilka nie zabijali, By skóry z niego nie zdzierali. Słowo moje — nieme wycie, Słowo moje — daj mi życie. Kława mówi, że wilkołak to ktoś, kto znalazł się pomiędzy bytem a niebytem: człek w wilczym ciele, wilk z ludzką świado- 71 mością. Wilkołak nie przynależy ani do świata ludzi, ani do świata zwierząt. I tu, i tam jest ścigany. — Pomyślcie sami, cóż to za wilk, który zamiast mięsa jada ludzki chleb? Ruslan tak się zasłuchał, że z trudem oderwaliśmy go od butelki. Na pożegnanie Kława dała nam po parę gęsich jaj i dużą wędzoną szczukę. Wyszedłszy z nami przed dom, powąchała wiew i powiedziała: — Oj, mokra ta zima... Nie to, co w Workucie... — Kłaniaj się od nas Wiktorowi. Poka. — Poka. Dalej się droga powiła jak baja... Maslenniczna baja... Za Si-bowem, dokąd zmierzaliśmy, siadało słońce i od Oniego szła nam na spotkanie mgła barwy dojrzałej maliny. Jakbyśmy wjeżdżali w malinowy mus. Łysy nawet w piwie poczuł maliny. Po drodze zajrzeliśmy na sibowski pogost, cichy zaonieżski smętarzyk z widokiem na Oniego. Chciałoby się tutaj leżeć, jak przyjdzie co do czego. Tu chowano kondobiereżan. W Sibowie też zimują tylko w jednym domu. Niebywała para — Jura i jego Walucha. Pieśniny (familia od pieśni). Pilnują letniego domu Aleksieja Czerepowa, mera miasta Polarnego. Drobny Jura ma złote ręce do motorów i rybaczy, Wala zaś, zwalista, zawsze w pękniętych okularach, wypieka swemu Jur-ce zaonieżskie kalitki i szańgi. Oboje żyją na pensji, to znaczy na emeryturze. Jura pije zapojami: zapoj u niego przechodzi w zapoj. Po pijanemu robi się urwisem i opowiada, jak chodził do sielskiej szkoły w naszym domu w Kondzie. Tam, w pieczy na górze, podpiekali w klasie chleb z masłem. Wala podczas tych zapojów ciepło patrzy na Jurę, póki Jurki nie ogarnie śpik, po czym go kładzie na pieczce obok siebie, tuli do dużej piersi i śpiewa stary sowiecki szlagier: Wsio zdała, nadiejałas' Sierdcu wopńeki, My z toboj dwa bieńega U odnoj ńeki29. 29 Wciąż czekałam, mając nadzieję/ Sercu na przekór/ My z tobą jesteśmy jak dwa brzegi/ U jednej rzeki. 72 Tym razem Jura ocykał się natychmiast i widząc w ręku Rusłana butlę balsamu, wyszeptał: — Walucha, podaj bliny. Dzisiaj maslennica. U Pieśninów, jak zwykle, stół nakrył się w okamgnieniu —jak pieśń. Bliny ruskie i karelskie, do wyboru, farsze, jakich oko nie widziało, ucha gęsta, nie trojna, a rzekłbyś: tuzinna, szczuka pod szubą, szczuka bez szuby... szuba bez szczuki... Taaak, balsam karelski robił swoje. . Wala trzymała własny rytm, piła każdy „co trzeci". Jura wychylał każdy, jak leci, i każdy „za swoją królowę!". W przerwach między jednym a drugim toastem Jury Walucha opowiadała o maslennicznych tradycjach Zaonieża. Zna ich masę i umie opowiadać... Niestety, pora się było żegnać. Nasza droga jeszcze się nie skończyła. Do Kondy zostało sześć wiorst. — No to kiedy znowu się spotkamy — spytała, wychodząc z nami przed dom. — A jakie u nas najbliższe święto? — Najbliższe, powiadasz... Pluszczycha. I wybory Putina w ten sam dzień. Ot, prazdnik! 14 marca A na dworze kąpiel wiosenna: kapie z okapu, kapu-kapu, z dachu się leje, aż pluszczy, kapie z topoli (jak Sławie z nosa) i pokapuje z brzozy, kapie z szopy, z garażu i z bani, kapie z pułapu w wychodku na głowę i w sieni siura ze szpar w powale. Kapie powszędy... Jakby świat cały zapłakał ze szczęścia, że oto nadchodzi wiosna. Zaonieżanie świętowali Pluszczychę 14 marca, wedle nowego kalendarza. „Na Pluszczychu pogoże wsio lieto prigoże"30 — wróżyli po Awdotii pogodę na całe lato. Wszak jej imieniny przypadały na pierwszy dzień wiosny (według starego kalendarza), który dawniej obchodzono na Rusi jako początek nowego roku. Bo wiosną soki w drzewach się budzą, ziarno z ziemi kiełkuje i trawa dla żywioły zielenieje. Słowem, na wiosnę zaczyna 30 Pluszczycha pogodna, lato będzie urodzajne. 73 się wegetacja w przyrodzie, co dla chłopskiego Zaonieża miało pierwszorzędne znaczenie. Dlatego Awdotię Pluszczychę, chociaż jeszcze pod śniegiem, a niekiedy i mroźną, ale już wiosenną, obchodzono hucznie i wesoło. Pluszczycha weszła nawet do jednej z zaonieżskich baj. Było tak. Pewnego roku trawa na łąkach Zaonieża nie wyrosła i bydła nie było czym karmić... mużyki się rozeźlili na Nikołę (wiosennego), który odpowiada za urodzaj pastwisk, i zwołali schód (zebranie gminne). Na schodzie napisali skargę na Nikołę do boga Sawoafa. Do raju ze skargą wysłali starostę. Przychodzi starosta do rajskiej kancelarii, a tam sam bóg Sawoaf za wielkim stołem siedzi, ponury, jakby miał kaca. Cyryl i Metody mu sekretarzują, Maria Magdalena na maszynie stuka, a Archanioł Michał służy za gońca. Starosta się przeżegnał, ukłonił, powiedział „zdrawstwujtie" i podał skargę Meto-demu. Ten ją bogu Sawoafowi podsunął, ale bóg, będąc niegra-motnym, kazał pismo Metodemu na głos czytać. Przeczytali. Bóg Sawoaf się wkurzył, pięścią w stół uderzył, aż Maria Magdalena na krześle podskoczyła, i wezwał Nikołę. Nikoła przybiegł truchtem. Wysłuchał, co jest grane, i odburknął, że to nie jego wina, to dzieło Świętego Jerzego, który ruczajów na czas nie odpuścił. Po czym, jak gdyby nigdy nic, odwrócił się na pięcie i poszedł do męczennicy Barbary swoje piwo dopijać. Posłali więc po Świętego Jerzego, ten na koniu prosto do kancelarii wjechał, gardłując od progu, że nie do niego pretensje, bo Aleksy człek boży w odpowiednim czasie źródeł nie otworzył. Sawoaf zakipiał od złości, biedna Maria Magdalena ze strachu literówkę w Ukazie o raju zrobiła, a Archanioł nieomal spadł z dachu i poleciał w te pędy za Aleksym. A Aleksy leży jak kłoda, bez dychu, od wczoraj. W końcu Archanioł go dobudził, człek boży się ocykał i z trudem dopełzł do rajskiej kancelarii. Lecz zamiast się spytać, w czym rzecz, zapytał, czy mają piwo? Bo go kociokwik męczył. Wszyscy gruchnęli śmiechem, nawet Sawoaf z lekka się udobruchał i pyta: czemuś źródeł nie otworzył? Aleksy na to, że i owszem, otworzył, lecz wody w nich nie było, bo Wasia Ka-pielnik jej nie dał. Tego Sawoafowi było już za wiele! Wezwał Kapielnika. A Wasyl ledwie zipał po całonocnym ochlaju z Ni- 74 koła i Aleksym człekiem bożym u Barbary. Widząc, że Kapiel-nik łyka nie wiąże, Sawoaf zaryczał nań, czemu sam się nawalił, a ludziom nawet wody nie kapnął. Kapielnik mu na to wymamrotał, że nie trzeba było baby do tak ważnego dzieła dopuszczać. Jeśliby Awdotia Pluszczycha pluszczyła, to byłoby z czego nakapać. Wołają Pluszczychę. Bóg Sawoaf się drze: — Ty, taka owaka, nie dość, że spijasz z Baśką moich proroków i apostołów tak, że o bożym świecie nie pomną, to jeszcze się wałkonisz. Ale nie te numery z Pluszczycha. Baba, na język cięta, wzięła się pod boki i wizgnuła, aż w raju żarko się zrobiło: — Co się mnie czepiasz, stary koźle, przecież od pogody jest Ilja, więc jak mogę pluszczyć, jeśli on śniegu zimą nie nasypał? A co do rozpijania twych apostołów i proroków, to sam ku nam przyłazisz co dzień na piwo. Po czym się urzynasz i spać leziesz do Marii Dziewicy. W tym miejscu bai bóg Sawoaf się skonfundował i widząc, że z babą nie wskóra, przykazał Metodemu rezolucję pisać, aby skargę mużyków „ostawić bez następstw". Postawił pod nią krzyżyk i oddał staroście. Starosta powrócił na ziemię, pokazał rezolucję zaonieżskim mużykom. Ci ją przeczytali, raz i drugi, pokiwali smętnie głowami i więcej na Świętego Mikołaja nie liczyli. Dzisiaj zaonieżskie mużyki problemów z trawą nie mają. Kołchozowe pola dawno zapuścili, kołchoźniane stada wyrżnęli (i zjedli). Trawa im niepotrzebna. Ba, dziś zaonieżskie mużyki żyją tutaj niczym w raju z owej bai. Piwkiem podleczą wczorajszy pochmiel, poszwendają się trochę tu i tam, patrząc, gdzie co można zwędzić, za nic nie odpowiadają i co cztery lata wybierają sobie prezydenta. 15 marca W Zaonieżu wygrał Putin (zbierając 84 procent głosów!). Bez trudu rzucił konkurentów na matę. — On was wszystkich weźmie gołymi rękami — bełkotał wczoraj jeden z miejscowych pejzanów, chwiejąc się z piwem 75 w ręku pod lokalem wyborczym w Wielkiej Zatoce — nie darmo ma czarny pas w dżudo. Bo co by nie gardłowali moskiewscy gardłacze i co by nie pisały zagraniczne pismaki, a naród w głubince Władimira Władimirowicza uważa! Stoliczni demagodzy i oligarchowie na wygnaniu perzą się, że Putin uzurpował władzę, zachodni publicyści podbijają im bębenka, że były agent przedzierzgnął się w prezydenta, a ni jedni, ni drudzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że większość Rosjan popiera swego prezydenta. No więc zapytuję: jak to jest z tą demokracją w Rosji? „Pyta mnie Pan — pisał sto lat temu z Wytegry poeta Klu-jew do znajomka z Moskwy — czy nasi chłopi wiedzą, co to jest republika, co myślą o carskiej władzy w ogólności i o ninie panującym carze w szczególności. I jakie są powszechne nastroje wśród nich? Dla ludzi z Pańskiego kręgu pytania te są jasne i odpowiedzi na nie gotowe, ale by pojąć odpowiedź mużyka, zwłaszcza z naszej głuchej i oddalonej guberni, gdzie w promieniu setek wiorst nie znajdzie Pan sioła powyżej 20 zagród, gdzie nieprzebyte błota i bezkresne lasy ubijają wszelką chęć do przemieszczania się, gdzie ludzie, nierzadko przeżywszy na świecie 80 lat, nie widzieli ni miasta, ni fabryki, ni kolei żelaznej — tak więc, aby pojąć odpowiedź mużyka, trzeba być samemu kimś »tego rodzaju*. Należy zapomnieć o gabinetowych swarach zaślepionych polityków, wyrzec się salonowego ora-torstwa i zleźć z wysiedzonej trybuny, pod jaką by ona wywie-szką nie stała, do jakiej by partii bądź stowarzyszenia nie należała, bo najszczytniejsze programy oraz plany zrodzone w wyobraźni stolicznych politykierów przy pierwszej próbie wprowadzenia ich w życie u nas okazują się niedorzeczne. A często i szkodliwe". W ołonieckiej guberni — wedle autora Pieśni z Zaonieża — o republice miało pojęcie nie więcej niż paruset miejscowych chłopów oświeconych przez zesłańców politycznych, zwykle inteligentów lub piterskich robotników. Republika to taki kraj, w którym cara wybiera się na głosy — ot, i wszystko, co wiedzieli na ten temat. Reszta widziała w carze nie tyle władzę, karającą i ciemiężącą, ile wcielenie mądrości sposobnej rozwiązać problemy narodowego ducha. — On dołżen po dumie diełat' — mówili o carze. 76 To znaczy, że car powinien być Rozumem całej rosyjskiej ziemi. Najwyższą Łaską i Prawdą. „Na zewnątrz — kończy list Klujew — ołoniecka gubernia jest spokojna, pijana od święta i głodna na co dzień. Pijaństwo rośnie tu nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę, piją mużyki, piją baby, piją podrostki. Karczmy u nas rozkwitają jak grążele na Oniego, a swej mąki na chleb starcza zaledwie do Pokrowa. Dziewięć zimowych miesięcy przychodzi karmić się kartoszką i rydzykami. A i te są nie u wszystkich". Nic dodać, nic ująć. Na gałęzi siedzi wrona z serem w dziobie. Pod drzewem lis. — Ej, wrona. Będziesz głosować na Putina? — Wrona milczy. — Co ty, nie słyszysz? Pytam, będziesz głosować na Putina czy nie? — Wrona milczy. — Ty, tam — głos lisowi stwardniał — pytam po raz ostatni, będziesz głosować na Putina? — Tak — wykrakała wrona i ser jej wypadł z dzioba. Lis schwycił ser i uciekł. Wrona mruczy do siebie: — Powiedziałabym „nie" i na to samo by wyszło. 29 marca Przyleciały czaję... Wiosenne powroty ptaków na Północ obserwuję już po raz dwunasty z rzędu — dziesięć wiosen na Wyspach Sołowieckich pośród Morza Białego plus druga w Kon-dzie Biereżnej na brzegu Jeziora Onieżskiego — i za każdym razem, kiedy ptaki tu przylatują, dociera do mnie, że świat po tamtej stronie jeszcze istnieje. Minionej zimy czułem się jak stary Noe w arce wraz ze swoją menażerią, śród której rej wiodły koty: sędziwa Mać-Ra i nabokowska Lo, milaszka Setoo i ścichapęk S'eyd, wścibino-sa Saa-Ra, płaksa Y-ń i hultajski fl-ń, i choć na Lo trafił się chętny z Pietrozawodska (zapewne amator nimfetek), skoro 77 pojawiła się znajda Qlyaksa, a nim Jura Naumow wziął .H-nia na Jegłowo (tak mu tam myszy dojadły), Mać-Ra ponownie powiła dwoje. Tym samym kotów u nas sam Hrabal by się nie doliczył, tym bardziej że i Y-ń rychło się rozwiąże. Kromie kotów na mojej arce Noego zimę przepłynął karaluch Kuźma Ku-źmicz, sam jeden pośród pleśni w pudełku z dziurkami (Sława twierdzi, że on to lubi!), multum pająków, które ją przespały pomiędzy okiennymi szybami (śpią zresztą do dziś, a może zdechły?), myszy bez liku i sporo drobiazgu, który wszakże do liku nie idzie (na przykład: pchły na kotach). Przebył też ze mną tę zimę na arce duch Domowy ze świtą pomniejszych duchów, czukocki Peliken i Maria Egipska oraz jeden wilkołak w dwóch postaciach, dwie rusałeczki w jednym ciele, a także cosik, co z widu przypomina człeka, z uporu zaś kozła rogatego. Tudzież paru innych osobników na wpół z jawy, a na poły utkanych ze słów. A wokoło noc jak biblijny potop, zamiast wody — śnieg ta lód. I wszystko ścięte mrozem. Dopiero w kwietniu, kiedy czaję przylatują — taje. Czaję są więc niejako świadectwem, że suchy ląd wciąż jeszcze istnieje. Natalia pyta: — Zali to nie znamienne, że ptaki lecą na Północ, aby się tu kochać? 1 kwietnia Trwa Wielki Post... Ba, jest już nawet pierwsza ofiara postu. W Wielkiej Zatoce powiesił się mużyk w saraju. Ponoć pił zapojem od wielu dni, aż się teściowa spostrzegła, że przepił tuszę byczka, którego zarżnęli na sprzedaż. Zgłosiła uczast-kowemu (odpowiednik dzielnicowego). Ten pyta mużyka, gdzie się tusza podziała? A mużyk mu na to, że w saraju wisi i poszedł niby po nią, aby udowodnić. Czekają... Żona popłakuje, teściowa zaciera ręce, uczastkowyj coraz bardziej się wkurza, że go mużyk robi w konia... A mużyk nie wraca. W końcu cierpliwość władzy się wyczerpała. Chwycił pałę i pobieżał do saraju. A tam, zamiast byczej tuszy, na haku wisiał mużyk. 78 Za półtora roku, odkąd tu żyję, w Wielkiej Zatoce „polazło w pętlę" jedenastu mużyków. Ten wczorajszy daje tuzin. Tuzin ofiar hary! Nie uwzględniając tych, którzy „oddali końce" za stołem podczas libacji, ani tych, którzy wyzionęli ducha na szpitalnej kojce od niewydolności organizmu, czyli tych wszystkich, którzy umarli — mniej więcej... — naturalną śmiercią. Uśredniając: co półtora miesiąca w posiołku Wielka Zatoka, liczącym około tysiąca dorosłych mieszkańców, wiesza się jeden mużyk. Gazety biją na alarm, że ludność Karelii pije więcej niż w ubiegłym roku — na dwadzieścia sześć procent! Nie licząc „cieczy o zawartości spirytusu", jak tutaj eufemistycznie zwą palonkę, czyli naszą harę. Pasza Woron mi mówił, że teraz pa-lonkę się robi z paliwa rakietowego. — Oni i tak nie latają, to po co im paliwo? Latają za to mużyki zaonieżskie, kto jeszcze w rowie, a kto już na haku. Palonka ma jedną dziwną właściwość, trzęsie dopiero na trzeci dzień. Nic dziwnego więc, że na drugi się leczą przed tym trzecim. Piją zapojami, ale rzadko dożywają do czterdziestego dnia zapoju. Tylko dwóch, może trzech takich jeszcze żyje w Wielkiej Zatoce. Na ogół umierają szybciej. Albo ich wyciągają pod kroplówką. Kroplówka kosztuje 250 rubli. Piją z beznadziei i złego klimatu, piją, bo chmury za ciężko wiszą, albo że szałonnik nie ścicha. Piją, bo nie mają pracy, bądź mają, ale nie taką... Piją, bo nic innego nie potrafią! 5 kwietnia Wczoraj, w Niedzielę Palmową (zwaną tu Wierzbową), wybraliśmy się z Natalią do Saszy Burkowa na Wołkostrow po skórę wadery. Słońce rozpławiło białą patelnię Oniego tak, że tłuszcz odłożony przez zimę na biodrach — zaskwierczał! Sina linia lasu drgała na widnokręgu (który, według Elzenberga, za młodu jest symbolem życia, a na starość staje się symbolem 79 śmierci...), bieliznę jeziora zapaćkały już żółtobure smugi podeszłej wody, tu i ówdzie nad łunkami kłoniły się czarne sylwetki rybaków, a wyspy po drodze bujały w obłokach mirażów. Wiosenny firn pod nartami i szumiał, i skrzył się, myśl bieżała w przód niczym gończy pies. Po czym powracała, jakby chciała sprawdzić, czy wciąż jeszcze podążamy za nią. Wołkostrow, to znaczy Wilcza Wyspa, słynie od dawna ze wspaniałych ametystów (parę weszło do kolekcji carycy Katarzyny II) i szczyci się mistrzami „szycia" drewnianych łódek, tak zwanych kiżanek. Żyjący tam obecnie Nikołaj Wasiliewicz Sudin z synem, jak i niegdysiejsi wołkostrowscy majstrowie, nie mają sobie równych w całym Zaonieżu. Lecz swoją nazwę Wołkostrow zawdzięcza wilkom. Leży bowiem na trasie odwiecznych wilczych przechodów z jednego brzegu Jeziora Onież-skiego na drugi. Zimą, gdy głód wygania wilki z zaonieżskich ostępów i zmusza, by szukały jadła bliżej ludzkich sadyb, drapieżniki docierają na skraj wschodniej mandery (w rejonie Sibowa) i w ich wygłodniałych ślepiach odbija się biała, wielka i pusta przestrzeń Oniego — do pokonania. Do zachodniej mandery dobierają się pod osłoną ostrowów: przez Krasne Pole, dalej Szuniewski, Wołkostrow na Klimiecki. Tam zaś czekała na nie śmierć! Dawniej bowiem na ostrowie Klimieckim okoliczni wieśniacy pospołu z monachami kli-mienieckiego monasteru urządzali na wilki zasadzkę. Ludzie na łowy szykowali się na Paschę. Najpierw długo pościli, zatem zbierali się tłumnie w chramie, gdzie odprawiali modły i rozdzielali role: jedni rozstawiali sieci, drudzy robili nagonkę, a trzeci — strzelali. Jak leci: wilki, lisy, zające. Po czym znowu się modlili do swojego Pana Boga, przekazując sobie znak pokoju. Przesmyk, na którym stawiali sieci, wszedł do toponomastyki Zaonieża pod nazwą Wilcza Śmierć. Dzisiaj na Wołkostrowie wilki odstrzeliwuje Aleksander Burków, były ment31, ninie jegier. Z milicji wylali go za zabawy po pijaku z pistoletem służbowym. Aby usunąć się ludziom z oczu, wrócił na rodzinny ostrów i wziął się do dzieła. Zaczął od polowania na zwierzęta futerkowe, na których zbił początkowy kapitał. Później założył z żoną Katią pierwszą w Zaonie- 31 Ment — (slangowe) milicjant. 80 żu byczą fermę, a gdy ich jęli dusić podatkami, to fermę zlikwidował i teraz hoduje byki jako zwykły gospodarz. Powodzi mu się nieźle. Zbudował na Wołkostrowie olbrzymi dom, ma własne źródło prądu, konia i skuter śnieżny, a ostatnio kupił japoński mikrobus dostawczy. Na tle zapij aczonych zaonieżskich pejzanów Sasza Burków jawi się krzepkim mużykiem. Nau-mow powiada o takich, że są solą tej ziemi. — Bo ziemia, Mar, bez ludzkiego trudu w nią włożonego szybko się psuje. Jak mięso bez soli. Lecz prawdziwą namiętnością Burkowa są wilki. — Kiedy tu przyszli pierwsi Nowogrodcy — opowiadał mi kiedyś za stołem — tak zwani ukszujnicy32, to ujrzeli wilczysko. Ogromny siwy basior stał na tym ostrowie. Dlatego nazwali go Wołkostrowem. Mój dom, jak widzisz, stoi jak ten basior, patrząc oknami na obie strony wyspy. Żaden wilk się tędy nie prześlizgnie. Skórę młodej wadery (garbowaną wywarem z osinowej kory) o barwie pożółkłych liści z ciemnopopielatą pręgą na grzbiecie kupiłem u Burkowa tanio, za dwa tysiące trzysta rubli. Bo była bez uszu. Z uszami sprzedaje drożej, za sto-sto pięćdziesiąt ba-ksów. Uszy zdał naczalstwu, aby się rozliczyć. To znaczy doka-zać, że wypełnił plan likwidacji wilków. Wszak Sasza Burków jest tutaj jegrem. Ta wadera wpadła mu w żelazo. W Rosji nastała teraz moda w myśliwskich kręgach nowych Ruskich na polowania z nowymi psami — bastardami wilka i łajki. Burków postanowił więc spróbować. Zimą postawił żelazo na waderę, to najprostszy sposób, aby złowić basiora. Basior bowiem nie odejdzie od swej wadery w potrzasku, będzie jej bronił zajadle. W końcu go pojmał, waderę przyszło dobić, żelazo złamało jej kark. Basiora zamknął w klatce i po kilku dniach, myśląc, że ten już nieco się oswoił, wpuścił do klatki łajkę... Basior zmiażdżył jej kark w mgnieniu oka! Na pożegnanie zapytał, czy nie chciałbym niedźwiedziego futra, bo ma ich kilka na zbyciu? Odpowiedziałem, że do niedźwiedzia jeszcze nie dorosłem. 32 Ukszujnicy — chłopi, którzy na dłubanych łódkach zwanych ukszuj-kami, na zlecenie bojarów, opanowywali i zasiedlali wybrzeża rzek i jezior. 81 W drodze powrotnej myśl wlokła się wolno za nami. To przystawała, to skręcała, to wiła się wokoło własnego ogona. Jak wilk. Aż znikła. 8 kwietnia Nie ma głupszego hasła na świecie niż dewiza: Czas to pieniądz! Czasu nie można ni kupić, ni sprzedać. Czas bowiem bieży sam z siebie i wraca. Ciągle po kręgu przyrody: wiosna, lato, jesień, zima... Dzikie gęsi przylatują, kochają się i składają jaja, wylegują młode, poduczają i odlatują do następnej wiosny. Żadnego w tym postępu, żadnego początku i końca. Rok w rok, na wiorstę nie zbaczając, trafiają do tego samego gniazda na Północy. Bez teleskopów, bez peryskopów, bez tromta-dracji. Po prostu: ptacy wzięli i przylecieli. Uchwycić w dzienniku ten kolisty rytm, powtarzający się z roku na rok, coraz wyraźniej, coraz dobitniej, jakby dobiegał gdzieś z głębi studni — to wibrowanie w cembrowinie — co roku o jeden pierścień betonu niżej. Zali można? 9 kwietnia Późnym wieczorem, dobrze po jedenastej, wyszedłem na przyzbę, aby wypalić ostatniego papierosa przed snem. Niebo mrugało gwiazdami, tuż nad głową. Gwiazdy cicho trzeszczały, jedna o drugą. — A gdzie, do licha, księżyc się podział — zakląłem pod nosem — wszak jeszcze wczoraj był tu w pełni? Konda drzemała w zlodowaciałym śniegu — zwanym tutaj „nastem" — jak w polewie z lukru. Ciemne bryły izb zlewały się z mrokiem, jedynie nad domem Fiodorycza drżała poświata — świetlna aureola —jakby od Sibowa coś jechało. — Czyżby pożar? — zrobiłem dwa kroki... Wtedy go ujrzałem. Nie cały, bynajmniej nie cały, zaledwie skraj. Aż oczy zmrużyłem... Zza domu Fiodorycza z wolna wy- taniała się rozżarzona krawędź wielkiego oranżowego dysku. Był tak wielki, iż wychynąwszy nad ziemię do połowy, całe domiszcze Fiodorycza pomieścił w sobie. I dalej się wychynął. W końcu wypełzł na ciemny nieboskłon w całości i niczym balon — napełniony pomarańczowym światłem — jął wolno, wolniuteńko przemieszczać się w stronę czasowni. Jakby płynął w powietrzu, delikatnie ciągnięty za sznurek. I dopiero gdy pet sparzył mnie w palce, pojąłem, że całe to dziwo, na pozór dziejące się w zwolnionym tempie, w rzeczy samej trwało nader krótko. 12 kwietnia Paschę świętowaliśmy u baby Mani we wsi Jamka na słynnym ostrowie-muzeum Kiży. Dwadzieścia wiorst z hakiem od Kondy Biereżnej, wte i wewte na nartach przez Oniego. Maria Pietrowna Stiepanowa jest na Kiży znamienitością nie mniejszą niż cerkiew Przeobrażenia Pańskiego. Bywał u niej i prezydent Rosji Putin, i mer Moskwy Łużkow, i rzeźbiarz Cereteli, nie mówiąc o czeredzie czynowników i artystów niższych rang. Goszczą u niej turyści i nawiedzają ją rosyjskie tudzież zagraniczne media. Biorą u niej wywiady, piszą o niej, fotografują się z nią... Bo baba Mania, staruszka o żywym umyśle i cierpkawym humorze, opowiada o swoim życiu, jakby snuła bylinę, w której miłość splata się bólem, dola kobiety z wolą mężczyzny, a wszystko to rozgrywa się na tle burzliwych i powikłanych dziejów Zaonieża. — No i goście — rozjaśniła się na nasz widok, wycierając ręce o fartuch — tylko batiuszki nie ma. Obiecał na Chrzest Pański kąpiel w „Jordanie" i nie przyjechał, teraz na Paschę też go nie ma. Słyszycie, jak cicho. Nic nie dzwoni. W izbie u baby Mani pierwsze, co się rzuca w oczy, to ikona świętobliwych Zosimy i Sawwatija Sołowieckich. Bogata sukienka, ciemne tło, z trudem rozpoznaję lica. Za to zrazu zdumiało mnie, że monaster na drugim planie — nie Sołowiecki, lecz Paleostrowski. — Pisał ich Ganków, Grigorij Wasiliewicz, z Tołwuji. Mój rodak. Nie dziw więc, że Paleostrow miał przed oczyma, to 82 83 naprzeciw. Zresztą, świętobliwy Zosima na Sołowki wyruszył z Paleostrowa, a świętobliwy Sawwatij w drodze na Sołowki na Paleostrowie się zatrzymał. Potem — ściszyła głos, jakby ścianom nie dowierzała — Pawła episkopa Kołomienskiego tam zamęczyli za stary obrzęd i masa ludzi się tam zżegła. Dlatego Paleostrow był dla nas zawsze Wyspą Świętą. Baba Mania postawiła na stół szkło dla gości, a dla siebie swoją czarkę i usiadła u samowara. Czego tylko na tym stole nie było: kraszone jaja i szańgi z kartoszką, kalitki z kaszą pszenną i sałatka z solonego miętusa z cebulą, koźlina z żurawiną, głębiele z rusztu, wędzona palia i sandacz po polsku, prażone mleko do czaju, baby, strucla z makiem i słodkie bułeczki z twarogiem i rodzynkami, żurawina w lukrze, konfitury z moroszki i mszalne wino Kagor. A za stołem nasza trójka z Kondy Biereżnej, Tania z muzeum i jej przydupas Żenią, budowlaniec z Białorusi (do Rosji przyjechał na saksy), córka baby Mani, Anna Nikołajewna, o wzroku nieobecnym, jakby ciągle wypatrywała w toni Oniego swojego Mit'ki, który utonął na jesieni podczas rybałki, obok jej młodszy, cichy otrok. Żenią po paru stopkach wódki, którą sam przyniósł i pociągał po kryjomu, baba Mania bowiem wódy w swoim domu nie uznaje, odkąd „zielony żmij" zabrał jej męża — świętej pamięci raba bożego Nikołaja — do grobu, no więc Żenią tak się po paru stopkach rozbuchał, że jął mówić o sobie per Jewgienij Pietrowicz i rugać matem bafkę Łuka-szenkę za nastajaszczyj gienocid w Białorusi, innymi słowy: za holokaust! Wreszcie Tania go wyprowadziła, z czego baba Mania była rada, bo wcale ich nie zapraszała, sami przyleźli, jak się dowiedzieli, że na paschalnym śniadaniu u niej będzie znany polski pisarz z Kondy Biereżnej... A kiedy ostaliśmy się w swoim gronie, baba Mania pokazała zdjęcie. — O, tu siedzę z Putinem, Władimirem Władimirowiczem, w tej izbie — przeżegnała się zamaszyście — oby Bóg miał go w swojej opiece! Wszedł tak niespodziewanie, że nie zdążyłam łapci założyć, po domu zwykle chodzę boso. Wprawdzie słuchy mnie doszły, że jest na Kiżach, ale skąd mogłam wiedzieć, że przybędzie do mnie. I raptem go widzę, jakbym zobaczyła świętobliwego, który zszedł z ikony. Tylko co pokazywali go w telewizji. Popatrzył od progu, jakby mi zajrzał w duszę, i za- 84 pytał, czy nie przeszkadza? Później, przy czaju, łasy na moje kalitki, zasłuchał się. Oj, umiał słuchać. Słuchałby i słuchał bez końca, gdyby go nie wyciągnęli do muzeum. Pożegnał się, całując mnie w rękę. Na tej fotografii opowiadam mu o naszych świętych. Widzisz, pokazuję ręką na ikonę. A ten tam w lustrze obok to Sergiej Katanadow, gubernator Karelii. Tylko w lustrze biedak się zmieścił. — Możecie mi dać to zdjęcie na parę dni, zrobiłbym z niego kopię i zamieścił w swojej gazecie? — Jeno po mojej śmierci. Wypogadzało się, gdyśmy się żegnali z babą Manią. Niebo nad Oniego było czyste, jedynie nad kiżskim chramem Przeobrażenia Pańskiego wisiała ciężka, szara tuczą33 niby brudna ściera. Było cicho. Zupełnie cicho. Jakby mak zasiał w miejscu, gdzie winien brzmieć triezwoa Kiżski triezwon to wielki paschalny koncert na dzwony Kiż-skiego Ożerelja — archipelagu u wyjścia z Wielkiej Zatoki, w skład którego oprócz Kiży, Wołkostrowa, wyspy Lelikow-skiej i Klimieckiej (niegdyś gęsto zaludnionych), wchodzi masa mniejszych ostrowków i łud. Dawniej, na Paschę, urządzali tam wielkie dzwonienie. Zaczynały kołokoła Klimienieckiego klasztoru z czasowni we wsi Obielszczyna na Klimieckim ostrowie. Zaszczyt stąd, że czasownia w Obielszczynie była pierwszą nad Oniego, a ponadto w niej swojego czasu modliła się mniszka Marfa, matka Michaiła Romanowa, zesłana w Zaonieże przez Borysa Godu-nowa. Następnie odzywały się kołokoły z Siennej Zatoki, jeden z nich ważył sześć pudów i był odlany na polecenie Iwana Groźnego, a jego przenikliwy dzwon o malinowym odcieniu niósł się daleko-daleko i tajał w sinej mgiełce Jeziora Onieżskiego. Dopiero wtedy włączały się kiżskie kołokoły, a kończyły koncert dzwony z Lelikowa. Obielszczanie w dzwonie swoich kołokołów wyraźnie słyszeli: 33 Tuczą — chmura burzowa. 85 Bliny, kołuby, kalitki, Bliny, kołuby, kalitki... Gosti k nam, gosń k nam! (Przeczytajcie to sobie parę razy głośno, a sami usłyszycie dzwony Obielszczyny). Kołokoł w Kiżach odpowiadał: Budiem, budiem z tołstym puzom, Budiem, budiem z tołstym puzom. Sęk w tym, że popi kiżskiej cerkwi, krzewiąc prawosławie po Zaonieżu, często jeździli w gości do tuziemców z okolicznych wysp — Karelów, Wepsów i ostatków Saamów. Zasłynęli przy tym z obżarstwa. Pewien kiżski diakon przeszedł do historii powiedzeniem: „Lepiej z własnym brzuchem się rozstać aniżeli z jadłem". Lelikowcy zaś, którzy przyjęli prawosławie z bojaźni, by ich nie wysiedlono, nie byli zbyt gościnni dla Kiżan i dlatego w ich dzwonie słyszało się: Cnot' by byli, cnot' by niet, Cnot' by byli, chot' by niet. Takie tutaj były dawniej rozhowory dzwonów. 29 kwietnia Swoje przebudzenie zawdzięczam samotności. Henry Miller Dzięki uprzejmości Hani Zaremby i wydawnictwu Noir sur Blanc miałem ostatnio okazję przeczytać nowe polskie przekłady Henry'ego Millera, którego Hania przysłała mi w całości, od Molocha i Kur zapiał!, poprzez oba Zwrotniki i Czarną wiosnę do Sexusa, Nexusa i Plexusa, a także eseje, reportaże z podróży, 86 w tym wspaniałą relację z Grecji pod tytułem Kolos z Maroussi, którą znałem wcześniej, oraz jego korespondencję z Blaise'em Cendrarsem i Lawrence'em Durrellem. Powieści nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Przyznam się, że od dawna beletry-stykę czytuję niechętnie, bo nie lubię wymysłów, nawet jeśli są osnute na realnym życiu, jak w wypadku Millera. Wolę teksty, w których pisarz żyje. Czyli „prozę przeżytą jak dokument", mówiąc słowami Szałamowa. Z książek Millera najbliższy jest mi Big Sur i pomarańcze Hieronima Boscha — opowieść o domu pisarza na skalnym obrywie kalifornijskiego wybrzeża Pacyfiku, nie opodal byłego obozu skazańców w Anderson's Creek — książka, w której odnalazłem zarówno swój własny styl życia, jak i wiele przemyśleń, pod którymi mógłbym się podpisać. Czytając Millerowski Big Sur..., przed oczami mam swoje Zaonieże — to samo odosobnienie, tenże sam świat dzikiej przyrody: punkt zborny przelotnych ptaków, jastrząb krążący nad głową. Tam — kojot, tu — wilk... I żadnych ruin, żadnych reliktów cywilizacji. Czytam u Millera: „Ten sam pradziejowy obraz. Obraz trwania. Natura uśmiechnięta do samej siebie w zwierciadle wieczności". Jakbym siebie czytał. Miller kupił dom w Big Sur w 1947 roku. Miał wtedy 56 lat, parę żon za sobą i parę książek na koncie. Książek, które mu przyniosły sławę skandalisty i pornografa, ale żadnej kasy, bo w Stanach były zakazane, a francuskie tantiemy zjadła powojenna dewaluacja. Za plecami kilka lat życia w Paryżu i pół roku w Grecji oraz długa podróż po Ameryce. Tę ostatnią opisał w książce pod znamiennym tytułem Klimatyzowany koszmar. W Big Sur osiadł z kolejną żoną, Janiną Łepską, Polką. Skoro na świat przyszło dwoje dzieci. Żyli biednie, nierzadko brali w sklepie na kredyt. Pomagali im przyjaciele i czytelnicy. Ktoś przysłał skrzynkę wina, ktoś inny głowę sera, słój oliwek, salami lub dżem, czasem coś z garderoby, łakocie dla dzieci, ryzę papieru, książki. O książki Miller prosił każdego! Poczta przychodziła trzy razy w tygodniu: w poniedziałki, środy i piątki... Jak u nas do Wielkiej Zatoki. Różnica w tym, że Millerowi dowozili pocztę prawie pod dom, a ja na pocztę muszę dymać pięć wiorst. Obywali się bez prądu, bez radia i bez telefonu, lecz Miller na brak informacji 87 w nie narzekał. Ważne wieści, odpowiednio przesiane, przynoszą nam ludzie. I brakiem szmalu się nie przejmował. — Bo zarabianie na życie — mawiał — nie ma nic wspólnego z życiem. Życie dla Millera to kontemplacja świata. Świat można kontemplować, pisząc albo nie pisząc, popijając whisky, bawiąc się z dziećmi lub planując z sąsiadką podróż do Timbuktu, malując akwarele, pływając w oceanie, pieląc ogród, czytając, jedząc, kochając się lub grając w szachy. Świat należy przyjmować takim, jakim on jest, nie próbując go zmieniać i nie nudząc się nim. — Siedź na tyłku i patrz, jak świat się kręci — powtarzał. Dlatego bliski był mu zen. Nasz stosunek do życia — twierdził Miller — odzwierciedla chleb, który jemy. Chleb amerykański, wypiekany według laboratoryjnych recept specjalistów od zdrowej żywności — to martwy chleb. Lepszy jest ciemny chleb rosyjski, bo Rosjanin z natury lubi dobry chleb, jak lubi kawior, wódkę i inne smaczne rzeczy. Ale najlepszy jest chleb swojego wypieku. „Zacznij już dziś — pisał — od pieczenia własnego chleba"... Tak więc, po długiej łazędze różnymi szlakami, Miller w Big Sur znalazł własną tropę. Parafrazując jego słowa o Whitmanie, można powiedzieć, że autor Big Sur i pomarańczy Hieronima Boscha długo szukał swojej drogi, aż w końcu, w Big Sur, sam stał się Drogą. 30 kwietnia W szkicu Artysta bodhisattwa, napisanym w Big Sur, Miller wyraźnie rozgranicza malarstwo i pisanie. Twierdzi, że o ile w przypadku malarstwa dochodzi do zmagań z płótnem (i na płótnie), zatem wszelkie przekształcenia, zachodzące podczas malowania i widoczne na obrazie, są naturalne, o tyle w przypadku pisania zmiany winny zachodzić wcześniej, w głowie, natomiast w czasie procesu twórczego tekst ma spływać równomiernie na papier niczym atrament z pióra. W wyniku czego, wedle Millera, obraz jest żywą istotą zarówno w procesie tworzenia, jak i po ukończeniu, a tekst po napisaniu staje się martwy. Trudno się z tym zgodzić! Dla mnie bowiem pisanie to także rodzaj zmagania i często sam się dziwuję temu, co wychodzi spod moich palców (Roza-now twierdził, że sukces oratora leży na końcu jego języka, a tajemnica pisarza tkwi w koniuszkach jego palców). Nierzadko zaskakują mnie spotkania słów i obrazów w metaforze, bywa, że rytm frazy wyłania z mojej głowy wyraz, o którym nie miałem wcześniej pojęcia, iż on w ogóle istnieje (wszak język to pamięć zbiorowa!), czasami też pozorną logikę zdania łamie raptem przypadek — zgrzytliwa zbitka spółgłosek, której chcesz uniknąć, wewnętrzny rym, żart... Rzecz w tym — moim zdaniem — aby tekst nie sprawiał wrażenia martwego, lecz na odwrót — niespodziewane i raptownie zderzał słowa, zakręcał myśli i zawijał sensy, i wciąż od nowa radował i zaskakiwał — przy każdej lekturze. 10 maja Lód na Oniego taje powoli... Zrobił się pulchny i miękki jak blin. Miejscowi mówią: „Lód skisł". W maju 1871 roku tajenie lodu na Jeziorze Onieżskim obserwował Iwan Polaków, pół Kozak, a na poły Buriat, członek Rosyjskiej Akademii Nauk i Imperatorskiego Towarzystwa Geograficznego. Człowiek ciekawej biografii. W młodości służył za ordynansa u księcia Kropotkina w Irkucku, razem podróżowali po Sąjanach, gdzie książę bawił się geologią, a Iwan zbierał zioła i wypychał ptaki. Potem odsiedział trochę w więzieniu za księcia, ten w owym czasie bawił się anarchi-zmem w Londynie. W końcu zaś został uczonym — geografem, przyrodnikiem, geologiem. Między innymi położył podwaliny archeologii karelskiej, wykopując nad Oniego skorupy glinianych naczyń zdobionych rybimi szkieletami. Umarł w wieku 40 lat na marskość wątroby. Polaków trzykroć podróżował po ołonieckiej guberni, w latach 1871-1873. Żył we wsiach i na toniach rybackich, w drodze nie szczędził siebie. Wieśniacy zrazu mu nie dowierzali, zwłaszcza że szerzyła się w tym czasie po Obonieżu epidemia jazwy syberyjskiej (wąglika) i podejrzewali uczonego, że to on 88 89 ją roznosi we flakonikach, w których trzymał spirytus. Potem przywykli do dziwaka. W jego dziennikach podróży można znaleźć sporo trafnych rysów karelskiego bytu oraz masę innych smakowitości. Dla poczucia języka Polakowa przytoczę jego opis tajenia Oniego. „Około 10 maja lód Onieżskiego Jeziora z białego stał się sinym i rozsypał się na pryzmy, zwłaszcza około brzegów, bo środek jeziora bielał jeszcze długo. Zresztą, barwa lodu w różne dni i o różnych porach dnia się zmieniała. Można więcej powiedzieć: bezkreśnie szeroka lodowa powierzchnia Oniego przedstawiała czarodziejską, fantastyczną grę barw, cieni i perspektywy; zdawało się, że to jakiś tajemniczy dekorator na gigantycznej scenie wystawia cały rząd obrazów, szybko przechodzących jeden w drugi, a jednocześnie każdy z nich narysowany pewną ręką cyzelatora. Oto przykrył powierzchnię Oniego powietrznym, delikatnym tiulem, jakiego jeszcze żaden fabrykant nie widział we śnie: tiul kołysze się wiatrem i zbita lodowa pokrywa jeziora zaczyna się ruszać. Lodowe, białośnieżne fale rozbiegają się na wszystkie strony, jedne zastygają, inne sczezają, zostawiając po sobie powietrzne groty, pełne stalaktytów i stalagmitów, to z ciemnych, to z jasnych promieni. W końcu obłoki nadciągają całymi słojami i kładą się, jeden na drugim. Jedne rosną i puchną, drugie tają w lodzie, który po brzegach się poząbkował. Nieco dalej całe jeziorko błękitnawej wody z kryształowymi obrzeżami. Pojawia się sina mgiełka, wiatr ścicha i daleko na widnokręgu parę sosen pokazuje swoje końce. Po czym mgła je zjada. W chwilę potem — jeszcze nie zdążyłeś się wpatrzyć w tę dekorację — lód znowu zaczyna się ruszać, iskrząc kolorowo, nad nim rozściela się lekka powietrzna pierzyna usypana złotymi i srebrnymi łuskami i faluje w rytm lodu, jakby z nim tańczyła, to blednąc, to mroczniejąc — na przemian, aż się robi całkiem przeźroczysta. Przy odpowiednim kącie nachylenia promieni słonecznych można zobaczyć brzegi jeziora oddalone od obserwatora na 40-50 wiorst". Sam już drugą wiosnę obserwuję to tajenie Oniego. I po raz wtóry nie mogę wyjść z podziwu. II 22 lipca Uff... Po paru tygodniach pobytu w Polsce (czyli w Jewropie — jeśli patrzeć stąd) w końcu powróciłem na Północ i westchnąłem z ulgą. Zarówno bowiem fanfary świeżo upieczonych Jewropiewców, jak i tromtadracja nawiedzonych Jewrofobów umęczyły mnie... Błogosławione niechaj więc będą cisza i milczenie, które tu zastałem! One powoli przywracają mnie do siebie. Nie zamierzam wzorem Herlinga-Grudzińskiego robić żadnego resume mego pobytu w kraju ani się rozwodzić, z kim i gdzie się spotykałem (i kto mnie spotykał), chciałbym raczej parę obrazków utrwalić, garść refleksji i skojarzeń zanotować, w miarę jak będą się wynurzać z pamięci. Najtrudniej oddać rytm tej wizyty — coś między skocznym hip-hopem a Tangiem Milonga z pogłosem marsza żałobnego dla Jacka Kuronia. Jestem sam. Dlatego bardziej jestem. Witold Gombrowicz W Polsce ocknąłem się w Grand Hotelu przy Kruczej w Warszawie o piątej nad ranem... Była niedziela, miasto jeszcze spało. Postanowiłem zacząć od Łazienek. 91 — Ciekawe, o czym szumią łazienkowskie dęby? Park o tej porze był wyludniony. I dobrze, bo — prawdę mówiąc — wolę drzewa niż ludzi, zwłaszcza wczesnym rankiem, podczas koncentracji (w odróżnieniu od ludzi, drzewa potrafią zachować milczenie). A poza tym, wchodząc pod wysokie sklepienie gałęzi, wszystko jedno — tutaj czy tam — zawsze mam wrażenie, że wstępuję do jednego i tego samego chramu. W chramie zaś lubię być sam. Tym razem zapach jaśminu jak ręką odjął podróżny po-chmiel. Zdrożone nogi spłukałem rosą gazonu. A całkowitą jasność umysłu przywrócił mi paw, który wrzasnął tak znienacka, że poczułem, jakbym dostał pałą od mistrza zen. Po czym przywitałem się z Sienkiewiczem (rudy wiewiór wychynął zza pomnika), zajrzałem do Chopina (znajdując pod wierzbą metalową wizytówkę niniejszego Prezydenta), a przy wyjściu z parku oddałem honor Marszałkowi. I właśnie tam, pod pomnikiem Piłsudskiego, raptem poczułem czyjąś obecność za plecami. Obróciłem się... Nie do wiary... Cóż za spotkanie, Gombrowicz? Tutaj? Czyż mógłbym znaleźć lepszego kompana na zwiedzanie Kraju? Wszak to mój pierwszy mentor (o jego Dzienniku pisałem pracę magisterską), a jednocześnie kumpel z „Kultury" — z tej samej stajni Giedroycia. — Priwiet! Ze wszystkich fotogramów, rozwieszonych na ogrodzeniu parku Łazienek Królewskich z okazji stulecia urodzin autora Pornografii, utkwił mi w pamięci ten, na którym Gombrowicz gra sam ze sobą w szachy, a za nim stoi prześliczna Rita, niczym jego Anioł Stróż. Ta sama Rita, o której pisał do brata Janusza w 1964 roku: „Póki co mnie »kocha«, jak długo to potrwa, nie wiem, zresztą jakby uciekła, mam inną w Berlinie". 23 lipca Gadanie. Gdy zdarza mi się nadstawić ucha w stronę polską, słyszę to — gadaninę. Witold Gombrowicz Oj, nadojadła mi ta Europa, nadojadła... Ów bazar (gadanina — w ruskim slangu) bez końca: że-śma zawżdy w Europie byli i żeśma nigdy ta nigdzie z niej nie wychodzili, ba — odciągnąć od niej tyż nie daliśma się, zatem wchodzimy nie do Europy, ale do Unii Europejskiej, bo w Europie zawżdyśma byli i nigdyśma ta nigdzieśma z niej nie wychodzili, a i odciągnąć od niej, nawet na chwilę, nie daliśma tyż się, dlatego wcale do Europy nie wracamy, bośma w niej zawżdy byli, bośma z niej nigdy ta nigdzie nie wychodzili, nawet na chwilę odciągnąć od niej nie daliśma się tyż... I tak dalej, i tak dalej, dookoła Wojtek. Cały ten bazar, przypominający raczej zaklinanie, modły magiczne, coś w rodzaju szamańskiej prośby o deszcz, sprowadził na ziemię premier Irlandii Bertie Ahern, witając nowych członków Unii Europejskiej słowami: — Przez wiele lat pukaliście do drzwi Europy. Dzisiaj otwieramy je. Ot, kubeł zimnej wody. Zamiast deszczu. A w ogóle, mam wrażenie, że tym bazarem — głośnym i buńczucznym — rodacy próbują zatuszować rozterki co do naszej europejskiej tożsamości. Dopóki się mierzyliśmy z Mołdawią czy Ukrainą, nie mówiąc o Rosji, nasza europejskość nie podlegała wątpliwości (wszak „Przekrój" dla braci ze Wschodu był oknem na Zachód!). Ale teraz oto przyszło stanąć twarzą w twarz z metrami z Paryża i raptem się okazało, że na tle ich lic mamy janusowe oblicze. Z jednej strony — łacina, rzymskie prawo, katolicyzm, renesans, te rzeczy, aliści z drugiej strony — kresy, warcholenie i popuszczanie pasa. Słowem, zlękliśmy się własnej gęby białego człowieka z wystającymi po sarmacku kośćmi policzkowymi. Gombrowicz pisał: „Polak, konfrontujący się ze światem wschodnim, jest Polakiem określonym i z góry wiadomym. 92 93 Polak, zwrócony twarzą na Zachód, ma mętne oblicze, pełne niejasnych gniewów, niedowierzania, tajemniczych zadrażnień". No, właśnie. Nie traćcie drogiego czasu na pościg za Europą — nigdy jej nie dogonicie. Witold Gombrowicz Tak, Witold Gombrowicz był praw. Europy nie dogonicie. Nie dlatego, że Europa tak szybko od was bieży, lecz dlatego, że Europa to miraż. Fatamorgana — i tyle. Notabene zauważę, że fatamorgana to nie zupełna złuda, ale odbicie istniejących przedmiotów, tyle że nie w miejscu, gdzie je nam wzrok wskazuje... Podobnie z Europą — niby jasne, o co chodzi, tylko nie bardzo wiadomo, gdzie to się znachodzi. Granice Europy rozmywały się raz po raz. To kończyła się na Donie, to na Uralu, teraz na Bugu. A Saamowie koczujący z renami na Półwyspie Kolskim — to Europejczycy czy nie? Richard Coudenhove-Kalergi, jeden z ojców duchowych Unii Europejskiej, wykluczał z niej nie tylko Rosję, lecz także... Wielką Brytanię, twierdząc, że stanowi ona centrum imperium planetarnego i bliżej jej do Australii lub Indii niż do Francji. O Rosji zaś pisał tak: „Ural nigdy nie będzie stanowił granicy między Europą a Azją. Być może, Rosja pewnego dnia znów złączy się z Europą: ale wtedy nie Ural, lecz Ałtaj będzie granicą między Azją i Europą, a Europa będzie sąsiadować z Chinami oraz Japonią i oprze się o Pacyfik". Ciekawe, co by na to powiedzieli Tuwińcy, Buriaci lub Czukczowie? Niektórzy zdają sobie sprawę z iluzji pojęcia (w rzeczy samej Europa to odprysk Azji, co widać w korzeniach jej języków) i próbują temu zaradzić, wymyślając różne preambuły. Ot, Bohdan Cywiński w eseju pod znamiennym tytułem Fikcja jednej Europy twierdzi — nie on pierwszy i nie ostatni — że Europejczyków różnej maści tudzież różnej proweniencji należy osadzić na wspólnym fundamencie, którym byłby wstęp do konstytucji europejskiej, odwołujący się do chrześci- 94 jańskiej tradycji. A czemu nie do Zeusa Likejosa? Wszak na półwyspie europejskim ludzie żyli na długo przed Chrystusem. I to oni położyli podwaliny. Nawiasem mówiąc, Europę oglądam z Północy już od dłuższego czasu i coraz częściej dociera do mnie, że obserwuję starczy marazm. Jedni umilają sobie tę starość — dziećmi, pamiętam niepokój w głosie redaktora Giedroycia już dobrych parę lat temu, gdy podczas jednego z obiadów w Maisons-Laf-fitte rozmawialiśmy o pedofilii we Francji, a teraz ta plaga dotarła nad Wisłę; innych jął bawić kanibalizm i wspólne pojadanie własnego członka, ciekawe, kiedy w Polsce objawią się naśladowcy Armina Meiwesa; a jeszcze inni, niczym starożytni Rzymianie, pasjonują się walkami współczesnych gladiatorów, czyli różnego typu wojnami, zamachami i obcinaniem głów, pokazywanym na żywo w telewizji. Ba, sam świat za Bugiem — patrząc z mojej strony — coraz bardziej przypomina Cesarstwo Rzymskie u jego schyłku. Dlatego irytują mnie głosy, dobiegające od czasu do czasu z polskiego „bazaru" o Europie, że leżąc pomiędzy Unią a Moskwą, musimy jak najszybciej zlać się z tą pierwszą, by nas ta druga nie zjadła. Głosy te powtarzają, jak mantrę, jedną i tę samą wytartą sztampę o imperialnych zakusach Rosji. Jednakże — gwoli przypomnienia! — to przecież polski król Bolesław Chrobry pierwszy wziął Kijów, nie mówiąc o tym, że na ślady polskich panów od Dymitra Samozwańca do dzisiaj się natykam w Zaonieżu. Rozbiory były potem. Napoleon także pierwszy zajmował Moskwę, Aleksander I wszedł do Paryża później. To samo było z Hitlerem. Zatem o czyich imperialnych zakusach mowa w relacji Europa — Rosja? I na koniec (tego wątku...). Tak się złożyło, że w ubiegłym roku, kiedy byłem w kraju, odbywało się tam referendum na temat Unii Europejskiej, w tym roku zaś wybory do Parlamentu Europejskiego (zapewne stąd ten szum medialny i podbijanie bębenka, które tak mi nadojadły). W referendum nie brałem udziału, do Parlamentu nie głosowałem. W obu przypadkach wybrałem inny kierunek. Wsiadłem do pociągu i pojechałem do siebie — na Północ. 95 24 lipca Mówiąc ofiarujesz oddech słowu. Milcząc oddychasz ciszej. 25 lipca Pod moją niebytność zieleń tu wybujała tak, że zagłuszyła świat nieożywiony: chałupy, saraje i banie powsiąkały w roślinną draperię, pozostawiając na niej szare plamy, drewniane kładki, mostki i dróżki z kamieni sczezły bez śladu, jakby ich nigdy nie było, pług tudzież brona — porzucone na drodze — przypominają tłuste zacieki z rdzy pośród trawy, pejzana zaś, walającego się na poboczu bez dychu i czucia, można w ogóle przeoczyć, przechodząc mimo. Ogród przypomina busz. Na nic się zdaje heroizm Natalii, która od wczesnego ranka do późnego wieczora wysterka z tej rozbuchanej zieleni, okopując, plewiąc i karmiąc sobą komary. Grzędy zarastają chwastami (mokrzycą, mleczem i ostem), pieniącymi się szybciej, niż szczupłe palce Natalii mogą za nimi nadążyć. Cóż z tego, że od czasu do czasu przychodzimy jej ze Sławą w sukurs z kosą i sierpem. Kosa jest dobra tylko po bokach, między grządkami oraz pod płotem, tam gdzie nic do jedzenia nie rośnie, ni krzewy, ni kwiaty. Obserwując tę walkę i samemu w niej uczestnicząc, myślę niekiedy, że jest Tao zdrowia i Tao seksu Daniela Reida, czemu więc nie napisać by Tao ogrodu} Po pierwsze, to prawdziwa tropa, bo przy tym nadmiarze zielska przestaje się liczyć cel, czyli płody ogrodu, i płodem staje się sama praca. Po drugie, to kontemplacja Natury, wystarczy co dzień pięć-dziesiąt-sześćdziesiąt wiader wody z Oniego do ogrodu przynieść, by zgłębić jezioro, każdy kamień na dnie zapamiętać, 96 fakturę chełbi odróżniać w zależności od kierunku i siły wiatru, igrę ryb pojąć, jak która pluszcze, i woni grążeli z zapachem grzybieni wodnej nie mieszać. Następnie nauczyć się ziemi, jej gleb od iłów i glin do szungitu, jej barw od pylnej do grząskiej i jej temperatury — pod stopami. Uznawać rośliny, co na niej rosną — coraz to inny ton ich zieleni. A na koniec siebie zobaczyć. Swoją naturę na tle tej Natury. Po trzecie, to sposób na odosobnienie, wycofanie się z aktywnego życia współplemieńców, czyli na wyzwolenie się z węzłów kolektywnego myślenia i komunikacji. I po czwarte, to skupienie się na życiu samym. Alan Watts pisał, że taoizm pochłania przede wszystkim ludzi starszych. I rzeczywiście, gdzie się po Kondzie Biereżnej nie rozejrzę, w ogrodach widzę starzyków. 26 lipca Niektórzy z nich to istni mistrzowie sztuki ogrodniczej, na przykład Żenią i Lida Pieczuginowie. Widuję ich całymi dniami przez boczne okna mojej pracowni, niejako więc śledzę ich widzeniem peryferyjnym, skupiając wzrok na ekranie komputera. Może dlatego ich sposób poruszania się po ogrodzie ma dla mnie coś niecoś z magii i trochę z tai chi. Oboje są na emeryturze i do Kondy przyjeżdżają wczesną wiosną, ledwie ziemia zaczyna tajać, a wyjeżdżają późną jesienią po zbiorze urodzaju. Żenią zajeżdża z Piętrom — byłym zięciem, który stał mu się bliższy niż rodzona córka — miesiąc wcześniej. Zwykle w połowie kwietnia. Parę dni piją na umór, dopóki starcza im kasy wydzielonej przez Lidę, potem remontują szklarnię i skrzynie inspektowe, naprawiają parkan i łódkę, stawiają sieci na szczukę, która w tym czasie idzie na tarło (szczupacza ikra... ach, paluszki lizać), około 1 Maja część szczuki sprzedają i piją do Dnia Zwycięstwa, po czym się biorą do kopania ogrodu. Lida w tym czasie gotuje flance w Pietrozawodsku. Kiedy ogród jest już skopany, Żenią z Piętrom sprzątają izbę, wywożą do skupu puste butelki i robią za nie ostatnią balangę, rano się golą, Piętro 97 coś spichci i Żenią jedzie po Lidę i flance. Od przyjazdu Żeni z Lida w ogrodzie u Pieczuginów zaczynają się ogrodnicze misteria. Od rana do wieczora przesuwają się — w moich oknach — tam i nazad w zwolnionym tempie. Sadzą, milcząc, milczą, pieląc. To okopują, to przerzedzają w skupieniu. Czasami Żenią, chudy jak wahadło, przysiada na progu inspektu i popala biełomora, jakby składał ofiarę z dymu, po czym się pokłania, podnosi i powraca do przerwanego rytmu. Czasami Lida w pół kroku przystaje i szepcząc coś do siebie, przesypuje w dłoni siemię maku, nasiona fasoli lub bób, jakby różaniec przebierała, po czym je ciska, gestem żercy, z rozmachem w ziemię i podejmuje krok. Mam wrażenie, gdy tak zastygają w bezruchu, że to nie oni uprawiają ogród, jeno ogród uprawia ich. W tym misterium każdy zna swoją rolę i swoje miejsce — bez słów! Piętro, dla przykładu, wypełnia drugorzędne posługi, to kosę ostrzy, to gnój z mleczem miesza, to chwasty pali. A wieczorami podlewają, podlewają, podlewają bez końca. Nie dziw przeto, że rośnie u nich nad podziw. Głąby kapusty na trzy wieńce bani. Kalafiory do wiadra nie wchodzą. Buraki same z ziemi wyłażą, sokiem nabuzowane. O marchwi lepiej nie mówić, bo sprośne rodzą się skojarzenia. A jak mówisz o ogórkach i kabaczkach, to aby trafniej się wyrazić, zgrubiałych wyrazów używaj, typu — kabaki i ogóry. Koper, szczypior i pietruszka tworzą dżunglę — zaprawdę. Ryży Se-too wygląda w niej jak tygrys zaisty. Szpinak można wziąć za rzewień. Pomidory jak balony, chwilami zdaje się, że się zerwą i ulecą do nieba. Truskawki i poziomki kraśnieją niczym dziewki i aż się proszą o zdjęcie. A kartoszka... Kartoszka obsypała się właśnie białym i liliowym kwieciem. Wszystko to rośnie na szungitowej glebie (o szungicie innym razem napiszę) podkarmianej dwa razy w roku gnojówką z końskiego nawozu i sfermentowanego mlecza, którą się wystaje niczym ormiański koniak — bez grama chemii. Żadnych pestycydów, żadnych jadów. To naturalna, zdrowa żywność w pełnym tego słowa znaczeniu. Słowem — nieźle tu żywiemy. 98 30 lipca Od wielu dni skwara. Tu się mówi „zapar". Zaiste bowiem można się zaparzyć! Zwłaszcza na sianokosie. Wyobraź sobie — czytelniku — polany w lesie, gdzie koszą całymi rodzinami. Ni wody, bodaj bajora, by twarz zmoczyć, ni wiewu. Wokół rozbrzęczana duchota. Wielkie parmaki (gatunek ślepni) o fosforycznie zielonych ślepiach tną do krwi — boleśnie! Pot... Tucze komarów niczym woal drgający nad łąką. Powietrze roztęczowane żarem. Znój. Co tu dużo mówić. Ja w tej skwarze z trudem do poczty w Wielkiej Zatoce co drugi dzień się dowlekam — przed oczami krwawe kręgi, w gębie ściernie, zmokłe krocze — i jedynie chłodne piwo w cieniu sklepu dodaje mi sił na powrotne pięć wiorst. A oni tam, na polanach, codziennie od rana do wieczora machają kosami, grabią, taszczą, układają stogi. Bez piwa! Rzecz jasna, nie wszyscy. Wielu tubylców siedzi na zasiłku dla bezrobotnych lub na garnuszku u mamy. Ci wałęsają się po posiołku całymi dniami i kombinują, kogo naciągnąć na parę rubli, byle na „szyło"34 byłoby. Jednakże to nie ci, ale tamci, którzy wracają wieczorem z sianokosu, ledwie nogami powłócząc, wyżęci z sił, pokąsani i opuchnięci, tamci byli i są solą tej ziemi. Obserwując ich nieludzki trud, pojmuję w końcu, dzięki czemu Rosja dopotąd istnieje. 6 sierpnia Mój dziad — Piotr Narojek — lubił powtarzać: „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz". To było jego credo. Dziad był rodem z Tuliłowa na Podlasiu i chociaż po wielu życiowych zakolach osiadł na dłużej w Warszawie, wciąż go ciągnęło do życia na wsi. Nie mógł zapomnieć — jak mówił 34 Szyło — czyli szydło. W tym przypadku chodzi o spirytus przemysłowy, który, wedle tutejszych słuchów, wycieka z wojsk rakietowych. 99 — smaku domowego razowca i kwaśnego mleka, skrzypu żurawia u studni i aromatu powietrza po deszczu. Ni krzyku ptaków na wiosnę. Ni mrocznej linii lasu na horyzoncie. Z biegiem lat rosła w nim niechęć do cywilizacji i do tak zwanego progresu, coraz bardziej „zieleniał" (w sensie ekologicznym), aż w końcu porzucił stolicę z jej wygodami, miękką pościelą i wodą z kranu i wrócił na Podlasie. Tam, na Podlasiu — na skłonie życia — zbudował dom, uprawiał ogród, a wieczorami, przy flaszy wina własnej roboty, pisał dziennik w kajetach, które sam zszywał i oprawiał w zgrzebne płótno. W swoim dzienniku wracał do dzieciństwa, do korzeni (do pierwszego kajetu załączył szkic drzewa genealogicznego na oddzielnym arkuszu), opisał w nim wiejską izbę, w której przyszedł na świat — kolebkę, piec, stół i ławy, ojcowski zydel i mamine krosna, i światło padające z okien — pierwsze twarze, które ujrzał nad sobą, i pierwsze słowa, które zapamiętał, jadło i modły przed jadłem, a także książeczkę z modłami, na których uczył się czytać, robotę i zabawę po robocie, drobne radości, smutek i ból. Wspomnienia te przetykał licznymi dygresjami o czasie obecnym i ekskursami na temat przyszłości, którą czarno widział. Przede wszystkim utyskiwał na pośpiech, zbytek i bezwstyd świata konsumpcji. Bawiąc ostatnio u mamy we Wrocławiu zajrzałem do dziennika dziada Narojka i aż się zdumiałem, że tak wiele po kądzieli dziedziczę (przy takiej kądzieli miecze mogą się schować...) i że staję się — z upływem czasu — coraz bardziej podobny do matczynego ojca. Zarówno pod względem poglądów na cywilizację oraz tak zwany progres, jak i co do obrazu życia. Nie znaczy to wcale, że zmierzam do łapci z łyka i wypinam się na cały świat. Chodzi raczej o to, aby nie dać się zwariować światu hossy i kasy i nie pląsać pod dudki ich mediów i mód, lecz dzierżyć własny rytm, to znaczy — mówiąc słowami dziada Piotra — ścielić życie samemu sobie. 100 Mieszkam w sobie i tylko stąd, z siebie, mogę do was się odzywać. Witold Gombrowicz Już w pociągu, ledwie przekroczyliśmy wschodnią granicę Rzeczpospolitej, koła na torach zaczęły inaczej postukiwać. Szybciej i bardziej nerwowo. Za oknami się ścieśniło. Stacja za stacją, ziemia poszatkowana zagonami. Wyglądało, jakby przestrzeń kurczyła się w sobie. Później, jeżdżąc koleją po kraju, zauważyłem, że pasażerowie są tam bardziej niespokojni, wiercą się, krzątają zaaferowani — bo ja wiem — może dlatego, że odległości są tam krótsze, ledwie się wsiadło, a już się wysiada. Mając za plecami parę tysięcy kilometrów i drugie tyle przed sobą, przyzwyczaiłem się do spokojnej jazdy. Na ulicach Warszawy oszołomiły mnie tłumy dorodnych rodaków. Ależ się poprawili za ostatnie lata! Gdzie nie spojrzeć, siaty pełne żarcia i szorty pełne rzyci, w ręku pita lub komórka i te usta żująco-gadające, usta non stop w ruchu. Cóż, widocznie odwykłem w mojej północnej głuszy od wszelkiego nadmiaru — poczynając od sutego jadła tudzież zbytku słów, a kończąc na nadwadze ciał i mrowieniu się ludzi — bo ta obfitość tak mnie zemdliła (w przestarzałym sensie tego słowa, czyli wyczerpała, nie budząc nudności), że musiałem podkrzepić się żywcem w ogródku kawiarni naprzeciw Zamku Królewskiego. Zbliżało się południe. Po chwili do stolika podeszły trzy śliczne rodaczki i choć razem się przysiadły, każda gadała ze swoją komórką. Miałem wrażenie, że śród ptaków się znalazłem, bo nic nie rozumiałem, mimo iż po polsku szczebiotały. Wiatr podwiewał sukienki dziewczynom, jedna była bez majtek. Opodal na podium grali skocznego hip-hopa, na placu Zamkowym pląsała młódź, „ulicą sunął wesoły tłum i wciąż ta sama niedziela trwała". — A jednak — szepnąłem — dziad Piotr miał rację, twierdząc, że wszelki nadmiar sprawia, iż człek jak wiór skręca się wokoło swojej własnej pustki. Wtem mój wzrok upadł na płachtę gazety porzuconej na stoliku. Na okładce trup. Trup w zbliżeniu. Zwłoki polskiego dziennikarza zastrzelonego w Iraku. Przeszył mnie bezwstyd tej foty. Przecież na Północy nawet zwierzęta są bardziej dys- 101 kretne i rzadko kiedy trafia się w lesie na zewłok ptaka lub choćby na jego ogryzione kości. A tutaj, proszę, zwłoki na pierwszą stronę, gazeta — jak hiena — wynosi. Pośpiech, zbytek i bezwstyd — na które tak utyskiwał mój dziad — uderzyły mnie od pierwszego dnia pobytu w kraju. A jednocześnie wspomniałem słowa Gombrowicza o mieszkaniu w sobie. 31 sierpnia Nie nadążam... W żaden sposób nie mogę nadążyć — w tym dzienniku — za życiem, które wiodę poza nim. Ono przecieka przez daty — utrwalane na piśmie — i póki jeden dzień uważnie wyciągam w słowach, cała czereda ich znika bez śladu. Jakby sczezała w odmęcie Oniego. A przecież, z drugiej strony patrząc, nigdzie nie żyję tak intensywnie jak właśnie tutaj — w tym dzienniku. Tutaj bowiem nie tylko robię to, co lubię najbardziej, to znaczy — zabawiam się słowami (układam je według własnego rytmu, snuję z nich fabuły jak nici, czasami sam ze sobą gram w durnia), lecz także na dobitek tą zabawą kreuję swoją rzeczywistość, słowem — ustanawiam ją i odtwarzam zarazem. No więc gdzie jest to życie? W ławicy dni, które sczezają bez świadków, bo przecież trudno uznać za świadków wymyślone na poły postacie z mojego dziennika, czy też w rzeczywistości, która się wyłania z tej zabawy słowami? Jeśli w dniach, które sczezają, to lepiej żyć — milcząc, jeśli zaś tutaj, to bawmy się dalej. 1 września I znowu jesień się zaczęła — w kalendarzu. Bo za oknem trwa już od jakiegoś czasu. Krótkie lato nie daje pisać — nawał gości, święto za świętem, podróże. Później, gdy Zaonieże pu-ścieje, a drogi robią się nieprzejezdne, przybywa wolnego czasu i można nadrobić — co nieco — z letnich zaszłości. Dzisiaj jedna z nich: święto w Kosmozierze. 102 Z tym świętem wyszła kalendarzowa heca. Dzień Świętego Aleksandra Swirskiego wypada 12 września (według nowego stylu), lecz to za późno dla jarmarków, o tej porze w Zaonieżu lubią już być deszcze. Kosmozieranie postanowili więc przenieść swoje święto na Piotra i Pawła (według starego stylu — 12 lipca), a że to dzień powszedni, to na pierwszą sobotę po Piotrze i Pawle —17 lipca. Zaiste, kalendarz lekce sobie tutaj ważą. A w ogóle, gdyby nie Swirski, pewnie byśmy na to święto do Kosmoziera nie pojechali, bo jarmark — jak to jarmark — widziałem już takich w Karelii wiele, a hulać w lipcowym upale, gdy parmaki tną jak wściekłe, pot z człowieka ciecze i zimnego piwa nigdzie nie uświadczyć... nieee! — nawet w najlepszym towarzystwie hulać w takich warunkach się odechce. Jednakże od dawna szukałem pretekstu, aby o Swirskim napisać, a w Zaonieżu jest tylko jedna jedyna cerkiew pod jego wezwaniem — właśnie ta w Kosmoziero. Kosmoziero leży nad malowniczym jeziorem o tej samej nazwie, na północny zachód od Wielkiej Zatoki (...naście wiorst od nas). To jedno z niewielu niewymarłych siół Zaonieża. Pierwsza wzmianka o nim pojawiła się w księgach podatkowych z 1563 roku. Na początku XX wieku żyło tam 460 ludzi w 63 domach. Najokazalszym był dom Michejeja Abramowa, słynnego ikonopisarza z Wygorecji i ojca nie mniej sławnego w Zaonieżu malarza — Iwana Michejejewicza. Abramow zbudował swój dom w 1899 roku w stylu tak zwanego zaonieżskie-go modemu (notabene mój dom w Kondzie Biereżnej budowali w tymże stylu): piętrowy, z mansardą, balkon z balaskami, na okapie białe gwiazdy na błękitnym tle, obramienia okien zielone i niebieskie, poszycie imitujące kamień. Dzisiaj w Kosmoziero dożywają swój wiek starzyki. Na lato przyjeżdżają do nich dzieci i wnuki z miasta. Dom Abramowa rozebrali w 1965 roku i przewieźli do nas do Wielkiej Zatoki. Jednakże zebrać go z powrotem tak jak kiedyś — nie umieli. W Kosmoziero stał dawniej cały sakralny ansambl: dwie cerkwie — Uspieńska i Aleksandra Swirskiego — dzwonnica oraz ograda — jak kiedyś mówiono — czyli smętarzyk z parkanem. Nie będę się wdawał w opis detali konstrukcyjnych, bo kogóż to teraz obchodzi (prócz specjalistów, którzy mają swoje własne książki), zauważę tylko, że po raz ostatni kosmo- 103 zierski ansambl w całości sfotografował lejtnant Lars Petters-son w 1942 roku, podczas fińskiej okupacji Zaonieża. Rychło cerkiew Uspieńska wraz z dzwonnicą spłonęły. Do nas jedynie cerkiew Aleksandra Swirskiego dotrwała, odnowiona w latach siedemdziesiątych. Po ogradzie ni śladu. Ninie młódź tam piwo pije w cieniu brzóz. Na marginesie parę słów o lejtnancie Petterssonie, to bardzo ciekawa postać w historii Zaonieża. Sakralnym budownictwem Karelii zainteresował się w latach trzydziestych, studiując historię średniowiecznej architektury na uniwersytecie w Helsinkach. Po zajęciu Zaonieża przez wojska fińskie, zamiast uwodzić karelskie dziewki i szabrować sukienki u ikon, młody lejtnant jął fotografować cerkwie i czasownie okupowanego kraju, jakby przeczuwając, że skoro nic z nich nie zostanie. W ciągu półtora roku — od siódmego października 1942 do piętnastego czerwca 1943 — zdjął 242 zabytki (ostało się z nich 32) na 1640 fotografiach, które stanowią dzisiaj bezcenny, a często jedyny materiał dla badaczy dawnej architektury Zaonieża. Oglądając jego zimowe zdjęcia Kosmoziera, mimo woli zastanawiam się, kto tutaj był okupantem, a kto tuziemcem. Na święto do Kosmoziera tuziemcy zjechali się kupą. Ze stolicy Karelii przybył poeta Iwan Kostin rodem z Chaszozera, szef ziomkowskiej organizacji Ziemia Zaonieża. Z Marcjalnych Wód pojawił się poeta, malarz i onomasta Sława Agapitow, rodem z Lambasruczaja, z żoną. Była profesor archeologii Olga Sazonowa (rodem z Kosmoziera) i Walentyna Kuzniecowa, doktor nauk etnograficznych, autorka głośnej książki o obrzędach weselnych w Zaonieżu. Była też prasa i radio, i telewizja. Był mer Wielkiej Zatoki i był przedstawiciel mera Miedgory. Była delegacja pietrozawodskiej izby rzemieślniczej i był ktoś od ministra kultury. Wszystkich nie pomnę. Mnie najbardziej ucieszył widok Saszy Liver-Semplera z Va-ta-gi. I jego żony — Oli. — No to za Epos — Sasza podał mi butlę ukraińskiej gorzałki — dawajcie za Epos! Siedłiśmy na mchu pod brzozą, na niewielkim pagórku nad łąką, na której w tym czasie występował Iwan Kostin. Coś tam najpierw długo smęcił od Ziemi Zaonieża (w duchu zdrowego regionalnego szowinizmu), a potem jeszcze dłużej dukał swoje wiersze. Po Kostinie na łące wystąpił chór z Miedwieżegorska, 104 po nim kapela bajanistów z Fojmaguby i połączone chóry Toł-wuji i Szuńgi, aż wreszcie przyszła kolej na nasze babulki z Wielkiej Zatoki. Ich skoczne kuplety pchnęły nas za piwem do sklepu opodal cerkwi Świętego Aleksandra Swirskiego. — Ot, i uczta w czas dżumy — powitała nas Sazonowa przed sklepem i gorzko się uśmiechnęła — wczoraj tu dziecko motocyklem zbili. Na śmierć. Po pijanemu. A dzisiaj świętują. Profesor archeologii nie mogła się zatrzymać. Mówiła bez przerwy. Że trzy bicze nad Zaonieżem zawisły: wyrąb lasu, dobycie szungitu i uran. Las, sami widzicie, Huculi u nas rąbią. Zwalili się z tych swoich Karpat jak bułyżniki (kamienie polne), nasz las im zwisa, bo to nie ich. Przejdą przez manderę jak drzewołom, połowę zostawią, by gniła, i wszędzie po nich ostają się ślady — kałuże zlanej ropy. Te ich kamazy. — A szungit? — spytałem. — Szungit, co szungit? Póki go nie ruszali, izolował uran. Osłaniał przed radiacją. A teraz — co? Zdejmą warstwę szungitu i zaczną dobywać uran, nieprawdaż? Nasz gubernator, moi kochani, ma w tym swój udział. Wróciliśmy na nasz pagórek pod brzozę. Na tace tańczyły dziewki z Kuzorandy, korowód wodziły — tak to się tu nazywa. Na skraju łąki jarmark: można kupić tkań domową, wyrób z łyka, biżuterię z drewna lub z kości, a także wódkę, piwo, czaj z samowara, pierożki z rybą, pierożki z kartoszką, pierożki z moroszką. Tudzież szaszłyki. Tuziemcy rozsiedli się na łące grupkami. Wkrótce rozległy się pieśni. Każda grupa co innego śpiewała. Paru zapaleńców próbowało wzlecieć na lotni. Najpierw nieomal w przewody elektryczne się zaplątali. Potem spadli na jedną z grup. Klęli, co niemiara. Więcej nie latali. W końcu wyjęliśmy swoje dudy. Ola zaśpiewała. Po chwili dosiadło się dwóch drzewołomów z Zakarpacia (Hucułów pracujących w Zaonieżu na czarno) z wielką flaszką gorzałki i dwie śliczne tuziemki. Jedna z nich, 15-letnia Ania Podszibia-kina, dała mi swój tomik wierszy pod tytułem Iskry. Oto fragment jednej z jej piosenek: Mądra kobieta jest jak ty — prawa. 105 Zali wiele w życiu znaczą — słowa? Święto w Kosmoziero dokończyliśmy u nas w Kondzie. No, a teraz sam pretekst: Aleksander Swirski. Spotkanie z Nim to jedna z moich największych przygód duchowych w Rosji. Do moszczi świętego (to znaczy do jego relikwii) „przyłożyłem się", tknąwszy je nosem, w 1999 roku, kiedyśmy z Wasią robili na jachcie naszą karelską tropę. Do dzisiaj pamiętam zapach miro (krzyżma), które sączyło się z jego ręki. Ręka świętego była odsłonięta. Przyłożyłem się do niej, aby ją powąchać i z bliska się przyjrzeć. Jestem bowiem krótkowidzem. Była jak z drewna. Linie papilarne niczym słoje w klocu — miro między palcami przypominało krople żywicy — śniada, prawie brązowa (dopiero potem się dowiedziałem, że Święty Aleksander był Wepsem, a nie Ruskim), z lekko zgiętymi palcami. Swirski umierał we śnie, śpiąc na brzuchu, i zanim go bracia znaleźli, zdążył zastygnąć. Palców nie mogli rozewrzeć. Ta ręka z bliska połyskiwała. Jak ikona. Aleksander Swirski to jeden z największych świętych Północy. Kto wie, może największy? I jedyny w Rosji, którego szczątki zachowały się w idealnym stanie. August Wagner, komandir oddziału czekistów, który w 1918 roku „wskrywał moszczi" świętego, był tak oszołomiony tym, co zobaczył w trumnie, że napisał w poufnym raporcie, że znaleźli „woskową kukłę". Szczątki wywieźli do tajnego muzeum Akademii Wojenno-Me-dycznej i tam je ukryli w charakterze „niezidentyfikowanego eksponatu". Gdy umarł Lenin i przyszło ciało wodza balsamować, sowieccy uczeni próbowali zbadać tajemnicę szczątków Aleksandra Swirskiego. Jednakże z badań nic nie wynikało — nic nie pojęli. W tajnym raporcie pisali: „Naturalna mumifi-kacja tak wysokiego stopnia współczesnej nauce jest nieznana". Podczas tych „badań" zdarzył się niejasny wypadek. Po nocach w laboratorium Akademii przy szczątkach Swirskiego dyżurowała młoda czekistka w randze podporucznika. Którejś nocy zauważyła, że Święty Aleksander patrzy na nią. Podeszła 106 bliżej... Tak, patrzył na nią... Siłą zamknęła powieki. Odjęła ręce... Znów otworzył oczy... — Ach, gad! — wrzasnęła i wdusiła mu oczy w oczodoły, zalewając je gipsem. — Teraz już gapić się nie będziesz — krzyczała jeszcze, gdy ją znaleźli rano za szafą, posiniałą ze strachu. O Swirskim warto parę słów szerzej powiedzieć. Zaczynał na Wałaamie, na Świętej Wyspie — tam wykuł sobie pierwszą pieczarę w granitowej skale. To drugi — po biblijnym Abrahamie — człowiek, który widział na ziemi Trójcę Świętą. Ona mu wskazała miejsce (przepiękne, nad jeziorem Roszczichinskim), gdzie miał zbudować monaster Jej Imienia. „Potem — czytamy w jego Żywocie — często widywał i Pana Boga, który rozpostartymi skrzydłami jak nogami powłóczył po ziemi, aż znikł... i Matkę Bożą, i Apostołów, i Antychrysta". Z zajęć klasztornych najbardziej lubił rąbać drwa. Gdy pewnego razu zabrakło polan w kuchni i ekonom poprosił igumena, aby ten posłał któregoś z inoków, którzy próżnują, Aleksander Swirski powiedział: „Toż ja sam próżnuję" i poszedł do drewutni narąbać drew. Jego relikwie miały moc uzdrawiania opętanych, wariatów i biesnowatych wszech maści. Ściągali więc do Aleksandro--Swirskiego monasteru z całej Rosji. Po rewolucji bolszewickiej w monasterze zrobili szpital dla wariatów i ciężkich alkoholików. W 1999 roku jeszcze nie wszystkich wywieziono. Widziałem tam dziewczynę, która wychynęła — półobnażona — zza drewnianego parkanu i krzyczała coś do mnie z daleka, wznosząc ręce ku niebu, jakby mi chciała coś tam pokazać. Przy nas jeden nieszczęśnik uciekł. Do najbliższego sklepu, pięć wiorst. W sklepie go ujęli. Zdążył już zalać się w trupa. Aleksander Swirski umarł 30 sierpnia 1533 roku. Jego szczątki wróciły do monasteru nad jeziorem Roszczichinskim 28 czerwca 1998 roku. 2 września Babie lato na Północy trwa krótko, trzy-cztery dni. mużyki mówią, że w sam raz, aby baby się nawczasowały. 107 To moja ulubiona pora roku na Północy. Nie ma już komarów ni parmaków, światło robi się skośne — nie razi, lecz igra — podświetlając świat za oknem raczej, niźli go oświetlając. W powietrzu snują się smęty i pajęcze nici. Muszy tan wokoło brzęczy, drga i zamiera. W domu pachnie suszonymi ziołami — tojadem, ostropestem, wilczym łykiem — oraz źrałą bragą. Jesienne kwiaty — cynie, nasturcje, astry i dalie — dogasają w ogrodzie. Trawa pożółkła, szczawie pod płotem pokraśniały (oj, pora kopać kartoszkę!) i jarzębina zrzuca liście. Od czasu do czasu z nieba dolatuje klangor żurawi i zmusza głowę do za-drania. Gapiąc się na ich klucze, niekiedy im zazdroszczę, że odlatują. W lesie wysyp mleczajów i chruszczy. 3 września Zachodzę do biblioteki w Wielkiej Zatoce, a tam Olga Jegorowna łzy w katalog roni. Na pytanie, co się stało, szlocha o jakiejś szkole w Biesłanie, o gołych dzieciach, że zaczął się szturm. Nie dociera do Jegorowny, że nie pojmuję, o co chodzi. — To nie ludzie, nie ludzie, nie ludzie — powtarza raz po raz, zalewając się łzami. W końcu wyłowiłem z jej szlochów, że pierwszego września (gdy ja bawiłem w Kosmoziero, nie wychodząc z domu — bez telewizji, bez prasy, bez radia), czyli w dniu inauguracji roku szkolnego, czeczeńscy terroryści zajęli jedną ze szkół w Północnej Osetii, spędzili nauczycieli, rodziców i dzieci do sali gimnastycznej, podminowali budynek i rozsiedli się w oknach ze snajperskimi karabinami, paląc we wszystko, co się rusza. — Wyobrażasz sobie, te biedulki siedzą tam gołe i bez jedzenia już trzecią dobę, uuu... — i Olga znowu zalała się łzami — a ja od telewizora nie mogę się oderwać, tak straszno! Aż dziw, że Olga Jegorowna ze strachu dotąd nie poroniła, będąc w zaawansowanej ciąży. Rodzi się pytanie: kto tutaj większy terror uprawia — nieszczęśni Czeczeni, którym rozum do szczętu odebrało, czy też żurnaliści z telewizji? Wszak terroryści, grożąc śmiercią kilkuset zakładnikom, trzymają w sza- 108 chu kilkanaście (no, może kilkadziesiąt) tysięcy ludzi bezpośrednio związanych z wypadkami, a telewizja, pokazując na żywo to, co tam się dzieje, terroryzuje miliony widzów, dzierżąc ich u ekranów — jak pod muszką! Kto zatem naprawdę rozsiewa strach? Kto rozprzestrzenia panikę? I komu za to kula w łeb, a komu — honorarium za „obrazki"? Od dawna już nie oglądam telewizji i dzięki temu żyję jakby na innej planecie niźli ci, którzy karmią swoje mózgi medialną breją. Bodajże na Cape Cod po raz pierwszy poczułem, że świat doznawany wprost i świat przeżywany za pośrednictwem telewizji — to dwa różne światy. Mieszkałem tam w drewnianym domu nad Atlantykiem, bez telewizora. Amerykanie wojowali wówczas —jak i dziś — w Zatoce Perskiej i prezydentem ich był także Bush — papa niniejszego Busha. Po paru tygodniach przebywania sam na sam z tłustymi mewami Wschodniego Wybrzeża, łoskotem oceanu i bezmownymi land-szaftami Edwarda Hoppera przyjechałem na parę dni do przyjaciół w Bostonie i zdało mi się, żem trafił do salonu gier komputerowych. Wszyscy bowiem, tam obecni, ekscytowali się operacją wojenną na ekranie. Operacją pod tytułem „Burza w pustyni". Tak się złożyło, że kilkanaście miesięcy później znalazłem się na wojnie — w Abchazji. Bynajmniej nie w charakterze korespondenta. Tam, chcąc nie chcąc, byłem świadkiem zabaw pijanej gruzińskiej soldateski na czarnomorskiej plaży w Su-chumi: strzelaniny do małp i do ludzi, gwałtu zbiorowego na oczach męża ofiary i zdzierania z niego skalpu za butelkę szampana. Któregoś wieczoru kątem oka ujrzałem w telewizorze w sanatorium, zamienionym na bazę operacyjną, relację z tej suchumskiej plaży i raptem (miałem wrażenie, że) dostrzegam swych przyjaciół w Bostonie: siedzą rozwaleni przed ekranem — każdy z puszką guinnessa w dłoni — pochrupując fista-szki i sprzeczają się, czy CNN ma prawo pokazać skrwawiony srom zgwałconej dziewczyny bez jej zgody? — A jej twarz? — Czemu nie? — słyszę głos Mike'a, kumpla Susan Sontag. — Kamera, moi drodzy, niczym paszport, pozwala przekraczać granice zamknięte dla innych. Człowiek z kamerą jest „czystym widzeniem", kimś w rodzaju świadka w dhjanajodze, 109 tuszę, że wiecie, o czym mówię. Obiektyw, jak sama nazwa tu wskazuje, jest obiektywny... — A ja bym nie chciała, by mnie widzieli w takim stanie — przerywa mu Nancy — to gorsze niż pornografia. Ci, co się rypią przed kamerą, robią to z własnej woli i biorą za to szmal. A ci, którzy umierają na oczach publiki, z reguły nie są świadomi, że ktoś ich ogląda. Nie mówiąc już o honorarium. Kasę za twarze stężałe od bólu, za poszarpane kikuty, krwawiące bebechy i oszalałe ze strachu oczy biorą ludzie, którzy to pokazują. Robią ze śmierci show! A przecie śmierć jest bardziej intymna niż seks. Dlaczego więc nikt nie pyta o zgodę umierających, czy można naruszyć prywatność ich zgonu? Od tamtych rozmów i tamtych wojen upłynęło trochę czasu. Nastąpił nowy wiek i nastały inne mody. Telewizyjne techniki się udoskonaliły, a serca telegapiów sczerstwiały. Dziś, by kogoś poruszyć, trzeba mocnych scen: głów obcinanych na żywo, dzieci rozstrzeliwanych bez pardonu, samolotów burzących drapacze chmur. To, co jeszcze wczoraj zdawało się szczytem okrucieństwa, obecnie nikogo nie szokuje. Demokratyczna publika oczekuje coraz silniejszych podniet. Nie dziw, że walcząc o widza, telewizja wysyła korespondentów na miejsce tragedii, aby nie licząc się z uczestnikami tych tragedii, zdjęli jak można bardziej szokujący news i — tym samym — przebili konkurencyjny kanał. Rzecz oczywista, że terroryści wykorzystują ten pęd demokratycznej publiki do scen mrożących krew w żyłach, choć może bardziej prawidłowe byłoby określenie: scen rozgrzewających letnią krew w żyłach otłuszczonych z dobrobytu. A biedna Jegorowna przeżywa. Zamiast się cieszyć, że nie na jej dziecię padło. A może to nadpobudliwość emocjonalna związana z ciążą? 12 września ...i zachować dystans, patrząc na świat z tej perspektywy, z jakiej spoglądał Pascal Quignard, gdy pisał: „Dwie wieże, wyższe od wieży Babel, zapadały się dokładnie tak, jak wielkie kamienne posągi Buddów w Barmanie". 110 16 września Poczta przyniosła mi plik „Rzep" za ostatnie dwa tygodnie. Dominują komentarze tragedii w Biesłanie. Głosy histerycznie antyrosyjskie. Nawet umiarkowany skądinąd Sławomir Popo-wski tym razem — według mnie — stanowczo przesadził. Im więcej czasu upływa od wyjazdu Sławy z Rosji, tym bardziej mój kolega staje się zajadłym rusofobem. Czyżby to wpływ warszawskiego otoczenia? Lecz wszystkich przebiła swoją antyrosyjską histerią pani Kurczab-Redlich w artykule Precz z terrorem! Niech żyje terror! Zaczyna od drastycznych detali: patroszenie dzieci i wyrzucanie ich wnętrzności psom na pożarcie, dziewczynka z dziurą w głowie, pod którą pulsował mózg przykryty przeźroczystą błoną i tak dalej... Oczywiście to dzieło rosyjskich żołnierzy w Czeczenii. Dopiero dalej pani Krystyna pisze o Biesłanie, że tam w szkole dzieci umierały odświętnie, bo na ekranie. I że zabijali ich wcale nie Czeczeni, tylko niewiada kto — jakiś Murzyn, Arabowie, Rosjanie. Bo dla Czeczenów — twierdzi autorka Precz z terrorem! Niech żyje terror! — dziecię to świętość, rzadko który ojciec je uderzy. Zali pani Krystyna zapomniała watażkę Basajewa z bandą „dżygitów", którzy zajęli szpital położniczy w Budionowsku? Chyba żeby przyjąć, że póki dziecko nie jawi się na świat, to go nie ma. No, ale i wtedy pozostaje problem położnic. Ot, „dżygici" zasłaniający się ciężarnymi babami? Dla pani Kurczab-Redlich czeczeński terroryzm zaistniał dopiero w 1999 roku, czyli po wyleceniu w powietrze domów w Moskwie. Nie dziwi zatem, że ani o wyczynach Szamila Basajewa nie pamięta, ani o wyczynach innych watażków, jak choćby groteskowego generała swojej własnej armii Salmana Radujewa. Nie pamięta, że pierwsze obcinanie głów zaczęło się jeszcze za Dżochara Dudajewa, i to nie cudzoziemcom je obcinali, ale swoim — Czeczenom. Bo stary problem Czeczenów to walka klanów, zwanych tejpami. Pisał o tym jeszcze Lew Tołstoj w Hadżi-Muracie. Jeden z moich rosyjskich znajomych, Anatol Dospiechow, będąc dysydentem w latach siedemdziesiątych, ukrywał się na Kaukazie przed KGB. Wiele wtedy pomagał Czeczenom Ul i miał wśród nich sporo przyjaciół. Dzisiaj Tola z żalem mówi, że nie może już pojechać na Kaukaz, bo nikt mu tam nie potrafi zapewnić, że przeżyje. Zabiją go wrogowie jego przyjaciół. Anatol wybornie zna problematykę Kaukazu i nie kwestionuje negatywnej w tym rejonie roli Rosji, lecz przede wszystkim nie widzi wyjścia z zaklętego koła zemsty rodowej oraz narosłej wiekami nienawiści międzyplemiennej. Dlatego nie komentuje dla gazet tego, czego nie rozumie. A w ogóle to mnie dziwi, czego już raz dawałem dowód na łamach „Rzepy", że sympatyczne kobiety, jakby stworzone do życia w zaciszu pokoju, zajmują się wojną. Co czyni, że niektóre damy (w Rosji na przykład Politkowska) ekscytują się makabrą, którą nie każdy mężczyzna zniesie. Czyżby to kwestia perwersji, czy też niedostatek adrenaliny? 29 września W nocy księżyc zabłądził w gałęziach topoli i wylał się srebrną strugą na rozkołysane Oniego. Konda powoli pustoszeje. Nie ma już sąsiada Rasputina, parę dni temu wyjechał Konstantin Fiodorowicz. Na pożegnanie przyniósł nam słój ogórków kiszonych i ogromnego kabaczka. Jego siostra, Kławdia Fiodorowna, zostawiła dla nas w ogrodzie parę kapuścianych głąbów, — Im dłużej głąby siedzą na grządkach — powiedziała na odjezdnym — tym lepiej dla głąbów. 30 września O wojnie czeczeńskiej rzetelną książkę Wieże z kamieni napisał Wojciech Jagielski. To mroczna opowieść o bezlitosnej grze, w której człowiek jest jedynie fiszką—jeśli go nie wykupić — w nieludzkich rękach. W rękach czegoś, co dawniej nazywano Fatum lub Mojrą, dzisiaj zaś zwie się to... No właśnie, jak to się dziś nazywa? 112 Jagielski nie daje odpowiedzi ani na to, ani na inne pytania i tym się różni od „speców" od Kaukazu rozmaitej maści i autoramentu, których namnożyło się ostatnio bez liku w Polsce i którzy każdą wątpliwość zbywają jedną i tąże samą mantrą: to przecież proste, to wina Ruskich! A Jagielski nie daje odpowiedzi, bo ich nie ma. On jedynie opowiada o tym, co widział w Botlichu czy w Cziri-jurcie, bacząc, by nie przekroczyć cienkiej kreski, która oddzielała tam koszmar widza od uczestnika dramatu, i choć zbliżał się do niej nie raz, do tej niewidocznej, lecz doskonale wyczuwalnej granicy, to jednak jej nigdy nie przestąpił i nie przekonał się, jak to jest po drugiej stronie. „Nie sprawdziłem — przyznaje się — na ile wysłuchane opowieści i sporządzone szkice odpowiadają prawdzie. Ani choćby, czy warto, czy powinno się to sprawdzać". Ba, Wojciech Jagielski nie stawia nawet pytajników. Swoje pytania kończy kropką. Pewien detal Wież z kamieni przypomniał mi mój własny epizod z kaukaskiego wojażu. Chodzi o buty, które Jagielskiemu czyściła Lejla, żona Czeczena Isy. Czytając to, ujrzałem oczy Julii z Groźnego, dwa zimne ognie spod czarnej chusty, gdy czyściła mi buty przed Abchazją w 1992. Kiedy zaoponowałem, Czeczen Said z osobistej ochrony Dżochara Dudajewa, a zarazem gospodarz domu i mąż Julii, przerwał mi ze śmiechem. — Daj spokój, brat. Ona ci je czyści na szczęście. 4 października Trudno panować nad sobą, gdy człowiek rozlewa się na wszystkie strony. Witold Gombrowicz Wspominam te słowa z Opętanych, ilekroć oglądam na łamach „Rzepy" rozlane lica polskich polityków, wśród których poznaję czasem (z coraz większym trudem) twarze dawnych kolegów z Solidarności. 113 Olaboga! — myślę wówczas — jeśli ci goście mają problemy z opanowaniem siebie, to jakim prawem sięgają po władzę nad innymi? Wszak już starożytni mędrcy, zarówno Wschodu, jak i Zachodu, uczyli, że siłę czerpiemy z wyrzeczenia, nie z zaspokojenia zachcianek. W Mahabharacie czytam: „Kto nie zachowuje umiaru w jedzeniu, nie będzie go dzierżał i w innych sferach życia". A mój ulubiony malarz Północy Aleksander Bo-risow po dwóch zimach spędzonych na Nowej Ziemi twierdził, że prawdziwe jajca u mężczyzny to twardy, mocno sklepiony brzuch, nie zaś ów pomarszczony worek ledwie widoczny spod fałdów tłuszczu. Dlatego patrząc na pękate figurki polskiej sceny politycznej, na te twarze łasuchów i szyje wylewające się z kołnierzyków, nie mam złudzeń. Jeśli człowiek nie potrafi odmówić sobie łakomego kąska i tyje na oczach publiki, to czemu miałby sobie odmawiać w czymś innym? W czymś, czego po nim nie widać? Mimo woli porównuję sylwetki dwóch polityków, którzy nie tak dawno spotykali się na Kremlu: kocią, sprężystą i jakby zwartą do skoku figurę rosyjskiego prezydenta Władimira Putina oraz rozlazły, beczułkowaty kształt prezydenta Rzeczypospolitej Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie powiem, że sylwetka polskiego polityka godzi w moje uczucia patriotyczne, bom nigdy nie akceptował Kwacha jako swojego prezydenta (różniąc się w tej jedynej kwestii z moim politycznym mistrzem — Redaktorem Giedroyciem), jednakże przyznam się, że nie dowierzam facetom o babich kształtach. Ktoś powie: a Churchill, a Kohl? Przecież to wybitni politycy? No, tak, ale ten pierwszy „kinuł" nas w Jałcie, to znaczy oddał na pastwę wąsatemu Gruzinowi, a ten drugi — jeśli mnie pamięć nie myli — miał po odejściu z urzędu kanclerskiego jakieś przesłuchania na temat finansowych przekrętów (dzisiaj zwanych aferami). Nie chcę bynajmniej sugerować, że wybierając nowego prezydenta Rzeczypospolitej, należy kierować się wyłącznie jego figurą. Widząc pazerność przedstawicieli tak zwanych elit, zarówno tłustych, jak i szczupaków, w ogóle nie mam zamiaru na nikogo głosować. A co do Putina... Piszący o nim przypominają bez przerwy jego „kagiebeszną" przeszłość. Mało kto zaś zwraca uwagę na 114 jego czarny pas w dżudo. Tuszę, że ci, którzy kiedykolwiek zajmowali się wschodnimi walkami (lub widzieli wspaniały film Uchikawy Saga o dżudo), domyślają się, do czego zmierzam. Wszak dżudo to nie tylko chwyty i rzucanie przeciwnikiem o matę. To — przede wszystkim! — praca nad samym sobą. Szkoła samodyscypliny i koncentracji. 14 października Pierwszy wzgląd na ikonę zazwyczaj zatrzymuje się na powierzchni deski. Wzrok rozpoznaje wizerunek świętego (czasem czytasz „tytuł", aby pojąć, kto zacz?), potem błądzi w składkach szat, śród detali tła, koncentruje się na wyrazie lica bądź na znaku dłoni. Niekiedy utyka w kraskach. Zwłaszcza, jeśli ich zestawienie jest niezwykłe. Na przykład osobliwe połączenie różu i granatu na ikonach z zaonieżskiej wsi Jesi-no, jak malinowy odblask słońca na ciemnosinej tafli Jeziora Onieżskiego w białe noce. Wytrawne oko dostrzeże też formę deski oraz sposób jej obróbki, po kowaniu gwoździ potrafi określić wiek malowidła, a po stylu rysunku tudzież gamie barw — region, nierzadko też autora. Jednakże prawdziwa kontemplacja ikony zaczyna się dopiero wtedy, gdy wyglądasz przez nią — jak przez okno — w bezkresną dal. Lecz bywa na odwrót. Patrząc dziś podczas mszy świętej przez okno Pokrowskiego chramu na Oniego, miałem wrażenie, że zaglądam w oczy Matce Boskiej. Ciemne tucze nad jeziorem wyglądały jak Jej chusta (dzisiaj święto Pokrowu!), od czasu do czasu przebijały się przez nie blade promienie późno-jesiennego słońca i wpadały do kiżskiej cerkwi. Tutaj krzyżowały się z błyskami świeczek w półmroku, migotały na sukienkach ikon i smużyły się w kłębach ładanu, jakby ktoś wiązał sieci rybackie z dymu i światła. Święta Pokrowu ni katolicy, ni protestanci nie obchodzą. To czysto prawosławna uroczystość ku czci Matki Bożej, która w czasie oblężenia Konstantynopola przez Saracenów wzięła pod opiekę miasto, zasłoniwszy je od niewiernych swym pokro-wem, czyli długim kawałkiem tkaniny używanym przez kobiety 115 na Bliskim Wschodzie do nakrycia głowy i pleców, gdy wychodzą z domu. Po raz wtóry Matka Boska osłoniła prawosławnych w Pskowie od najazdu Polaków w 1581 roku. Pamięć tamtego wydarzenia czczą w Rosji, pokłaniając się cudownej ikonie Matki Boskiej Pskowsko-Pokrowskiej. Dzisiaj wypada także i jej święto. I oto ja, Lach (było nie było...), stałem pośród ruskiej ciżby w Pokrowskim chramie, złupionym ongiś ogniem i mieczem moich rodaków (ponoć na jednej z kiżskich ikon ostał się ślad po polskiej kuli na prawej dłoni Zbawiciela), rozmyślając o ironii losu i słabej pamięci Polaków, którzy bez przerwy perzą się, jojcząc o imperialnych zakusach Rosji. Cerkiew Pokrowska jest mi bliska z wielu względów. Lubię grę świateł na jej ołtarzu i żywiczny zapach bierwion, domową atmosferę i alt Leny. Lena bowiem modląc się, śpiewa tak wysoko, że po jej głosie można się wspiąć do nieba. Lubię też samą służbę w wykonaniu ojca Nikołaja (Ozolina), przejęcie, z jakim odprawia mszę, często myląc słowa modlitwy, przez co jest bardziej człowieczy niźli niejeden kapłan klepiący pacierz jak z automatu. W Pokrowskim chramie nie przeszkadza mi nawet cała ta obrzędowa gimnastyka, tak irytująca w innych prawosławnych cerkwiach: zamaszyste żegnanie się, całowanie ikon, pokłony w tłoku, przepychanka ze świeczkami. A mimo wszystko nie czuję się tutaj do końca u siebie. Jak zresztą w żadnym innym przybytku zbiorowego kultu — czy to w kościele, czy w synagodze, czy w meczecie — być może dlatego, że nie umiem klęczeć „na palcach". I za każdym razem, kiedy spotykamy się wzrokiem z ojcem Nikołajem, mam wrażenie, że jestem tu także samotny i cudzy, jak on — etranżer. W głowie zaś wiercą mi się słowa Klujewa z 1919 roku: W Zaonieżu, w ażurowych Kiżach, Gdzie rublowska cisza wibruje, Stalowodzioby gość z Paryża Czarne nabożeństwo celebruje. Ów wierszyk Klujewa pokazała mi jeszcze w ubiegłym roku profesor Jelena Iwanowna Markowa z Pietrozawodska, goszcząc u nas w Kondzie Biereżnej w związku z planowaną 116 w naszym domu konferencją naukową poświęconą 120 rocznicy urodzin autora Pieśni z Zaonieża. Jelena Iwanowna jest nie tylko jedną z najwybitniejszych znawczyń twórczości Klujewa na świecie, lecz także jedną z bardziej malowniczych postaci stolicy Karelii (wystarczy, że o niej powiem: feministka a la russe). Pokazując mi wierszyk o „stalowodziobym gościu z Paryża", w którym Klujew miał rzekomo przepowiedzieć przybycie na Kiży ojca Nikołaja, Jelena Iwanowna chciała przy okazji ploty o popadii pleść, alem uciął ostrym tonem, że nie pozwolę, aby źle mówiono przy mnie o mych przyjaciołach. Od tej pory pani profesor mnie unika. Pal sześć Markową. Jej niechęć do Ozolina mogę złożyć na karb rozognionego feminizmu, który nie znosi żadnej ortodoksji, a już zwłaszcza męża w „sukience" i do tego głowy domu. Gorzej, że na ojca Nikołaja krzywo patrzą tu i inni. W kręgach pietrozawodskiej elity intelektualnej nie mogą mu darować, że studiował w Paryżu i w Nowym Jorku, miejscowe duchowieństwo zżyma się z zazdrości, że ma chody u Jego Świątobliwości, wszak dzięki poparciu politycznemu Patriarchy udało mu się przejąć budynek kliniki okulistycznej na głównym bulwarze Pietrozawodska z pięknym widokiem na Jezioro Onieżskie i zrobić z niego dom gościnny cerkwi, a pracownicy kiżskiego muzeum kopią pod nim dołki, bo się boją, że prędzej czy później wyprze ich z chramów Kiży. Przy tym wszyscy oni krzywo patrzą na ojca Nikołaja poza jego plecami, w oczy zaś kłaniają mu się nisko i schlebiają, jak się da. Nie dziwi, że kiż-ski batiuszka, wychowany w kręgu białej emigracji, nie przywykł do sowieckiego cynizmu i zachłysnął się tutejszą swobodą, tym osobliwym, krążącym w głowie stanem nieważkości zwanym wakuum. W pewnym sensie próżnia wokół ojca Nikołaja jest jeszcze bardziej rozrzedzona niż pustka, w której znalazł się w 1937 roku jego poprzednik na Kiży — pop Pie-tuchow. Nie od rzeczy będzie wtrącić parę słów o losach ostatniego kiżskiego popa, aby w ich kontekście lepiej pojąć sytuację niniejszego batiuszki. 117 Aleksiej Stiepanowicz Pietuchow pochodził z zacnej rodziny pomorskich popów. Swoją żonę, popadiankę Aleksandrę Stefa-nowną (z domu Popową), poznał w archangielskim seminarium. W 1910 roku przyjął święcenia kapłańskie i został wraz z żoną wysłany do pracy duszpasterskiej w Juszkoziero we włości uchtińskiej (obecnie północna Karelia). Tam ich zastała rewolucja bolszewicka i Pietuchowowie znaleźli się znienacka dla samych siebie w położeniu wrogów władzy sowieckiej. Podczas wojny domowej włość uchtińska kilkakroć przechodziła z rąk do rąk i dopiero na przełomie 1921/1922 tak zwani biali Finowie zostali z niej ostatecznie wyparci. Uchodząc, wzięli ze sobą, wśród zakładników, ojca Aleksieja. Według sowieckich doniesień pop Pietuchow w fińskim mieście Kajani „spełniał funkcje pastora karelskich odstępców". Popadia z pięciorgiem dzieci bez środków do życia ostała się w czerwonej Rosji. Małżonkowie żyli w rozłączeniu dwa lata. Po długich wahaniach — Finowie obiecywali paszporty dla całej rodziny i pomoc materialną, lecz żona sprzeciwiała się emigracji i tęsknica za krajem dojadała — ojciec Aleksiej wrócił w końcu do Sowieckiej Rosji. Kuria wysłała go do parafii w Panoziero. Pietuchowowie podjęli tam życie od nowa: założyli ogród, kupili krowę, aby było mleko dla dzieci, i spłodzili Galę, swoje ostatnie dziecko. Lata 1925-1932 spędzone w Panoziero należały do najspokojniejszych w ich życiu, choć zaliczali się do tak zwanych liszeńców (jako rodzina popia byli pozbawieni praw konstytucyjnych) i szykanować ich mógł, kto jeno chciał. Dostawało się zwłaszcza chłopakom. Dwunastoletni Giena, dla przykładu, musiał wyrabiać dorosłą normę przy wyrębie lasu, a jednocześnie, jako syn popa, nie miał prawa jeść ze wspólnego kotła i nie wpuszczali go zimą na noc do ziemianki. Nie mówiąc o wyzwiskach i szturchańcach. Jednakże prawdziwa bieda zaczęła się od krowy. Krowa u Pietuchowa była akurat cielna, kiedy kuria postanowiła go przenieść do Suny. Zakony zaś sowieckie zabraniały uboju krów w ciąży! No, ale jak tu przeprowadzać się z ciężarną ży-winą? Dobrze, że znalazł się sąsiad, który za popią cielną Zor-kę oddał swoją Krasawkę. Pietuchowowie Krasawkę zarżnęli, mięso na drogę zasolili i wyjechali. Sąsiad natomiast, dociśnięty przez NKWD, wymiany się wyparł. Za nielegalny ubój ojca 118 Aleksieja posadzili na półtora roku. Trafił do biesowieckiego łagru rolniczego pod Pietrozawodskiem. Po wyjściu osiadł z rodziną w Zaonieżu. W Bojarszczynie nie opodal Kiży. Tam rozegrał się końcowy akt jego dramatu. Zaonieże w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku było ostatnią placówką prawosławia w Karelii (wedle sekretnych danych Związku Wojujących Bezbożników w 1936 roku na terenie Zaonieża działało pięćdziesiąt osiem czasowni, w których wciąż jeszcze wisiały dzwony, a włościanie zapraszali popów na miejscowe święta służyć nabożeństwa), kiżska parafia zaś była głównym okopem wiary w Zaonieżu. Nic dziwnego, że „prawdziwym buntem przeciwko władzy sowieckiej" nazwano odważne referendum na Kiży, w wyniku którego ponad tysiąc ludzi wypowiedziało się za zachowaniem swoich cerkwi, a jedynie osiemdziesięciu głosowało za ich likwidacją. A działo się to wszystko, że przypomnę, w czasie stalinowskich czystek, kiedy rozstrzeliwano bez pardonu i za mniejsze przewinienia. Ot, w jaki kocioł wjechał wprost z łagru pop Pietuchow. Pietuchowowie przywieźli do Bojarszczyny mizerny dobytek: odrapany kufer, drewniane łóżko, samowar i starą maszynę do szycia, swoją jedyną żywicielkę. — Bieda z nędzą — mówili o nich w siole. Ale ojciec Aleksiej nie dobytek cenił. Miał 58 lat, czuł, że do końca niewiele zostało. I oto Pan Bóg dał mu u schyłku życia nieproste zadanie: ocalić chramy na Kiży od bezbożników! Kiżskie chramy stały im bowiem kością w gardle. Zaczęło się od cerkwi Przemienienia Pańskiego. — Po co parafii dwie cerkwie — gardłowali najgorliwsi — dawajcie, Pokrowską zostawimy mrakobiesom (zabobonni-kom), a z Przeobrażenki zrobimy muzeum. Rzecz w tym, że na Kiżach zawsze modlono się w dwóch cerkwiach: od Paschy do Pokrowa w letniej — Przeobrażeń-skiej, a zimą w ogrzewanej — Pokrowskiej. I właśnie tę letnią, 22-kopułową chlubę całego Zaonieża (ba, w całej Rosji drugiej takiej nie ma!) władze postanowiły zamknąć. Jesienią 1936 roku przedstawiciel sielsowieta siłą odebrał cerkiewnemu staroście klucz do chramu. Przez całą zimę pop Pietuchow pisał pisma do wszelkich „szczebli" i zbierał podpisy pod petycjami do przeróżnych instancji, w końcu się zwrócił do samej 119 Moskwy, skąd w kwietniu 1937 przyszła ostateczna decyzja: niezwłocznie zrobić muzeum z chramu! Ojciec Aleksiej przewidział rozwój sytuacji i już wcześniej zaprowadził najmłodszą Gałkę do sielsowietu, aby pod jego dyktando napisała pismo, w którym wyrzekała się papy. Starsze, dorosłe dzieci dawno się porozjeżdżały. Popadia podtrzymywała męża na duchu. Można było zaczynać ostatnie starcie. Wbrew decyzji władz msza na Paschę w 1937 roku odbyła się na Kiży w cerkwi Przeobrażenia. I przez całe lato ojciec Aleksiej odprawiał tam msze. W dniu Przemienienia Pańskiego (19 sierpnia) wygłosił ostatnie kazanie: „Musicie wiedzieć, najmilsi, że korab Chrystusa, Cerkiew prawosławna, znalazł się teraz w strasznej burzy, w niezwykłym niebezpieczeństwie. Od tysiąca lat, od kiedy istnieje Cerkiew prawosławna na Rusi, nigdy nie była ona w tak ciężkim położeniu jak dzisiaj. Wrogowie chrześcijaństwa nie śpią, lecz naprężają siły, chcąc zatopić święty korab Chrystusowy i do cna unicestwić wiarę prawosławną". Aresztowali go w październiku na sam Pokrow. Wytrzymał dwa przesłuchania, odpierając bzdurne zarzuty. Na trzecim „przyznał się", że należał do organizacji kontrrewolucyjnej i że szpiegował na rzecz „białych Finów". Rozstrzelali go o drugiej nad ranem 20 listopada 1937 roku. Oba kiżskie chramy oddano muzeum. Od tej pory mszy na Kiży nie odprawiano aż do 1991 roku, kiedy to w Zaonieże przyjechał ojciec Nikołaj z Paryża. 26 października Co sprawiło, że w przeciągu zaledwie paru dziesiątków lat prawosławie w Zaonieżu sczezło doszczętnie? Że wszystkie dzieci ojca Aleksieja wyrosły na bezbożników? Zali można objaśnić to wyłącznie strachem? A może „naturalna religijność" dawnych Rosjan (tudzież człeka w ogóle!), o której tyle swojego czasu pisał filozof Sołowiew, okazała się w naturze — jak mówią nowi Ruscy — pokazuchą na szeroko rozstawionych palcach. 120 Co prawda ojciec Nikołaj wciąż po cichu się łudzi, że zdoła uporną modlitwą wydeptać tropę do chramu i kiżskie cerkwie znowu zapełnią się tłumami wiernych, lecz moim zdaniem będą to raczej tłumy zwiedzaczy, nawet jeśli kobiety pozakładają chustki na głowy, mężczyźni pozdejmują czapki i wszyscy będą zapalać świeczki, co rusz się żegnać z rozmachem, obśliniać ikony i kłaniać do samej ziemi. Do tej pory żaden z kiżskich chramów nie został oddany wspólnocie wiernych, bo i samej wspólnoty wiernych jako takiej na Kiży nie ma. Ojciec Nikołaj zimą mieszka w Pietroza-wodsku i tam odprawia msze, a latem garstka jego parafian niknie w zgrajach wycieczek, które codziennie przewalają się przez wyspę, i dobrze choć, że władze muzeum w końcu przystały, aby w czasie nabożeństw w cerkwi Pokrowskiej przewodnicy nie wodzili ekskursji. O Przeobrażence zaś w ogóle nie ma mowy, na razie dumają tylko, jak ją odrestaurować, aby nie rozpadła się z kretesem w trakcie odbudowy. Kogoś z boku, kto przypadkiem trafił na wczorajszą mszę, tłum w cerkwi mógłby zmylić (otuchą napełnić), bo i skąd miałby wiedzieć, że ojciec Nikołaj opłacił dodatkowe rejsy z Pietrozawodska i z Wielkiej Zatoki, aby przywieźć chętnych na Pokrow bezpłatną „kometą". Chętnych — ma się rozumieć — było więcej niźli miejsc w komecie, tym bardziej że rozszedł się słuch o darmowym obiedzie po mszy... A jeszcze rok temu, kiedy ani komety bezpłatnej, ani obiadów darmo nie dawano, sam nosiłem czaszę ze święconą wodą za ojcem Nikołajem w pokrowskiej procesji. Bo nie było komu. Pietrozawodsk, 2 listopada W Muzeum Sztuk Plastycznych wystawa z okazji siedem-dziesięciopięciolecia urodzin Mjuda Mieczewa. W trzech niewielkich salkach na parterze Miecz pokazał sto nowych prac, w tym wybór z legendarnego już cyklu medytacji pędzlem i tuszem na tematy biblijne, którym poświęcił ostatnie piętnaście lat życia, parę karelskich landszaftów i trochę szkiców z natury (zachwyciła mnie Zorza polarna przez padający śnieg, mały 121 gwasz z 1997 roku — rodzaj haiku w barwnym tuszu), sporo malarskich impresji z zagranicznych wojaży (między innymi widoki Rzymu, Watykanu, Wenecji, Florencji, Paryża i Londynu) tudzież kilka moskiewskich zaułków i portret Olgi — ołówkiem. W sumie dorobek nad dziw bogaty, jeśli brać pod uwagę, że Miecz drąży każdy temat powoli. Kontempluje raczej, niż tworzy. Kalewali poświęcił szesnaście lat życia: osiem w gwaszu i tuszu i jeszcze osiem — w grawiurze. W 1948 roku wygrał w Moskwie ogólnosowiecki konkurs na ilustrację jej jubileuszowego stuletniego wydania. Od tego wszystko się zaczęło. Najpierw chciał epos realistycznie zobaczyć, a nie jak inni. Dlatego pojechał do Karelii. Uciekł od socrealistycznej sztampy na Północ po materiały do Kalewali, ale tak naprawdę, to wolał się trzymać z dala od stolicy. Zapamiętał, co się stało z jego ojcem, malarzem Konstantinem Pantelejew-Kiriejewem, którego zabrali wprost z domu w 1937 roku. Tutaj, w Karelii, w siole Sołomiennoje, Mieczew spotkał batiuszkę Aleksandra Jermołajewa, popa miejscowej cerkwi, swego przyszłego ojca duchowego, którego namalował później jako Vainamoinena. W tej pierwszej serii gwaszów widać wyraźne wpływy północnego modemu, zwłaszcza jego lidera Fina Gallen-Kallela. Ta sama północna przyroda, ta sama stuszo-wana paleta (srebra, szarości i brązy), rysunek światłem. — Miecz w Karelii znalazł siebie — mówi z ekranu monitora Olga Chopinowa, jego żona. W ostatniej sali muzeum podczas wystawy Miecza pokazują film telewizji karelskiej o nim. Mieczew zrobił do swojej pierwszej Kalewali ponad dwieście prac. Do jubileuszowego wydania z 1956 roku weszło sto siedemnaście. Daleko im jednak było do Kalewali Akseli Gallen-Kallela, ostatni raz wydanej w 1983 roku w Milanie. Miecz ponowił próbę, tym razem w grawiurze. Znów osiem lat i ponad trzysta prac. Ilustrowano nimi kolejne sowieckie wydanie Kalewali na stulecie pierwszej pełnej edycji eposu na ruskim: 1888-1988. Mieczew objawił się w niej jako artysta kontemplator: światło w cierni oksydował. Kolejny wielki temat Mjuda Marianowicza (imię czyta się ze skrótu: Mieżdunarodnyj Junoszeskij Dien', a otczestwo mama utworzyła mu od swojego imienia Maria, bo była czerwoną fe- 122 ministką i nie chciała, aby go wiązali z represjonowanym papą), no więc, kolejnym wielkim tematem Mjuda Marianowicza była Powieść minionych lat. Księga, z której Ruś bierze swój początek. Wielki Ruski Epos. Zrobił go w stylu starych miniatur. Nawiasem mówiąc, staroruska miniatura to temat sam w sobie ogromny. Kiedyś już o nim myślałem... To jakby zaglądać do świata Dawnej Rusi przez średniowieczny komiks. Złoto tam malowali złotem — nie żółcią. Staroruskimi grawiurami Miecza zilustrowano sowiecką Powieść minionych lat z 1991 i fińskie wydanie z 1994 roku pod tytułem Kroniki Nestora. Ta medytacja u źródeł rękopiśmiennej księgi zajęła mu szesnaście lat. I tak, na koniec, Miecz doszedł do Biblii — Świętego Eposu chrześcijan. Teraz próbuje stanąć na grań niewypowiadalnego, aby rzucić okiem, co jest po drugiej stronie, nie wygadując się. Jak do tej pory udało mu się to w paru gwaszach, między innymi w Tajnej wieczerzy: Na stole światło i bochny chleba jak dłonie. Sylwety ludzi w rdzawym cieniu. W listopadzie 1993 roku w papieskiej bibliotece Watykanu rzymski papież Jan Paweł II wręczył Mieczowi srebrny medal za humanizm i osiągnięcia w sztuce. Konda, 3 listopada Przez całą powrotną drogę z Pietrozawodska do Wielkiej Zatoki drobny deszczyk siąpił na wymarłe Zaonieże: na jeziora bezmowne, na pagóry morenowe i na las — bez końca. Krajobraz za oknem autobusu miał w sobie coś ze wspaniałej Ballady Bołota w słuchawkach mojego walkmana. Boja wiem, może ta posępna moc gardłowego śpiewu Bajryszewa mu korespon- 123 dowała, a może sam duch ałtajskiego szamana mżył w zaonież-skim pejzażu? Od czasu do czasu w zapotniałej szybie majaczyło sioło — pokoszone chaty, sczerniałe od wilgoci, pijane ryła w uszankach pod magazynem z wódką oraz błoto, gdzie okiem sięgnąć — po czym rozmazywało się brudnymi zaciekami po szkle. Już w XVI wieku któryś z cudzoziemskich podróżników zauważył, że błotna breja to piąty żywioł Rusi. Za każdym razem, gdy dostrzegam ślad człeka na Północy — hałdy śmiecia, łysiejące lasy, uranowe dziury — myśl mnie kole, jedna i ta sama, aczkolwiek w sumie nie nowa: że człowiek to rak przyrody. Nowotwór złośliwy. Chora tkanka. Może więc rację mieli skrytnicy — członkowie jednej z sekt starego obrzędu, zwani też biegunami — gdy zbiegali na bezludzie i bagna, czując, że zbliża się śmierć. Po cóż zostawiać po sobie ślady — kurhany, pomniki, krzyże? Nie lepiej, by ciało zgniło w torfie i rozpuściło się do azotu w błocie? 4 listopada Dziennik — to rodzaj ukrycia się... Szkoła samodyscypliny i bezustannej uwagi, by nie wypaść z siebie i nie stracić dystansu. Co innego w powieści, tam można się obnażać i pokazywać do woli najskrytsze strony swojej osobowości pod maską tego czy innego bohatera. Fikcja pozwala autorowi głosić bulwersujące poglądy, wkładając je w usta zmyślonych postaci. Natomiast dziennik — chodzi o gatunek literacki, nie o zapiski intymne nieprzeznaczone do druku — narzuca wstrzemięźliwość. (Na marginesie Dziennika Maraiego) Klim Nos, 6-8 listopada „Putiną" zowią w Zaonieżu porę połowu ryb. Okres, kiedy ryba idzie na tarło. Znamienita onieżska sielawa (Cerogous al-bula) narestuje od Pokrowa do pierwszych mrozów. Na Klim Nosie zaczynają ją łowić, ledwie brzegi pokryją się szadzią. Jak mówi zaonieżskie przysłowie: „Zabielieli bieriega, riapuszka pojdiot"35. Na putinę wybraliśmy się do Feliksa Romanowa, rybaka z dziada pradziada. Na dzisiaj to jedyny tu rybak z prawdziwego zdarzenia, to znaczy z licencją! Feliks Nikołajewicz z żoną Antoniną próbują wyżyć z farmerstwa. Już któryś rok z rzędu hodują krowy. Przy tym pięć razy ich spalili — dwakroć zawistni sąsiedzi i trzykroć pijane parobki — a okradają bez przerwy. Ale krew Romanowów, a i własna duma nie pozwalają im zdać się. Feliks ostatnio wziął kawał lasu w arendę, jedyne realne tutaj źródło dochodów. Rybaczy tylko w czasie putiny. Tyle, aby dla rodziny starczyło i dla parobków na korm. No i dla kotów, i dla psów. Przy tym żarcie kotów i psów niczym nie ustępuje ja-dłu parobków. Parobków jest pięciu: czterech miejscowych alkoholików — Jura, Sańka, Wowka i Kola — oraz szemrany mnich Andriej. Andriej pojawił się na Klim Nosie późną jesienią. Przyszedł na piechotę z muromskiego monasteru i poprosił Feliksa, aby ten go przezimował. Na wiosnę zamierza osiąść na Paleostrowie, chce tam klasztor odbudować. Feliks mu nie dowierza, bo Andriej pali i tatuaże ma na rękach. A przecież nie tak dawno na Wodłozierze dwaj łże-nowicjusze ubili w pustelni ilinskiej ojca Niła. Łopatą batiuszkę po głowie zdzielili za niecałe sześćset rubli (około dwudziestu dolarów). Co prawda, już ich znaleźli, w jednym z mołdawskich monasterów, ale przecież inni tego typu mogą się zjawić. Dlatego Andriej a Feliks wziął na próbę. Można powiedzieć, że Andriej zarabia na zimę u niego. Ojciec Feliksa, Nikołaj Tichonowicz, swojego czasu bardzo poważał Feliksa Dzierżyńskiego, twórcę Czerezwyczajki. Na jego cześć nazwał syna. Natomiast krew Romanowów płynęła w ich żyłach od wieków. Tutaj bowiem, pod Tołwuję, car Borys Godunow zesłał matkę pierwszego Romanowa, cara Michaiła Fiodorowicza, syna patriarchy Filareta. Bogobojna Ksenia Iwanowna żyła w Zaonieżu pod postacią mniszki Marfy. Później jednakże, w czasach raskołu i smuty, złe języki pomówiły ją, jakoby grzeszyła z miejscowymi rybakami. Ot, i poszła krzywa, zaonieżska linia Romanowów. 35 Pobielały brzegi, sielawa pójdzie. 124 125 Główne wydarzenie w życiu Feliksa Romanowa zaszło za Borysa Jelcyna. Dosłownie cios losu! Zleciał ze stogu siana i schwyciło go! Zrazu zupełnie: ani ręką, ani nogą ruszyć. Po jakimś czasie ciut odpuściło. Teraz to przychwytuje, to odpuszcza — na zmianę. Już ósmy rok. Lekarze twierdzą, że mu jakiś ważny nerw w pachwinie zaklinowało, lecz nie wiedzą, co z tym fantem zrobić. Za każdym razem, gdy go przychwyci, Feliks Nikołajewicz zawywa z bólu i skuli, póki ból nie przejdzie. Samochodem strach z nim jeździć, bo wypuszcza kierownicę w ataku boleści i prowadzi nogą. Sława najbardziej bał się tych jego bólów. — Co będzie — pytał —jak wlecimy w drzewo? Na Klim Nos skręca się z zaonieżskiej trasy w prawo przed samą Tołwują (jadąc z Wielkiej Zatoki). Dalej pozostaje parę wiorst — na północny wschód... — Spójrzcie, opuszki szreni okoliły Oniego — mówi Natalia — i jezioro wygląda jak lusterko w srebrzystej oprawie. Przyjście zimy w Zaonieże zazwyczaj wypada na początek listopada. W tym roku spóźniła się o tydzień. Dlatego putina wypadła później, niż planowałem. Plany zresztą, jak wszystko, co związane z czasem, lubią się zmieniać co jakiś czas i nawet w dziennych datach można czasem samego siebie okłamać. Na Klim Nos jechaliśmy po palię (dwa-trzy polana krasnej ryby na zimę) i po wrażenia (wrażać się w rzeczywistość to rodzaj praktyki!), a także by zaczerpnąć świeżego powietrza, bo i tak przez zimę zasiedzimy się na pieczce. Palia to jedna z najbardziej tajemniczych ryb Oniego i choć o rybach onieżskich przeczytałem prawie wszystko, w tym prace Kesslera, Danilewskiego, Puszkariewa, Kożina i Nowi-kowa, o palii z ich książek dowiedziałem się niewiele ponadto, co sam uznałem. Doświadczenie nie raz już pozwoliło mi pojąć, w którym miejscu inni bają bez doświadczenia. Palię do nauki wprowadził Karl Kessler. Profesora Kesslera w ogóle można uważać za pioniera ichtiologii w Zaonieżu. Przed nim o tutejszych rybach nie pisał nikt. W znakomitej Zoographii rosso-asiatca Petera Simona Pallasa znalazłem 126 I ledwie wzmiankę o rybach w Newie. O Ładodze i Oniego ni słowa. Kessler przyjechał na Jezioro Onieżskie w 1866 roku. Ekspedycja trwała dwa miesiące. Po czym napisał obszerny tom pod tytułem Materiały do poznania Onieżskiego jeziora i Obo-nieżskiego kraju. Postawił w nim fundament naukowy pod wieloma względami, nie unikając wszakże zabawnych błędów (utwierdzał, dla przykładu, że szara palia nie narestuje, a później inni skrupulatnie powtarzali to po nim). On pierwszy usłyszał od miejscowych rybaków o palii i nazwał ją po łacinie: Salmo Salvelinus. Palia to ryba drapieżna, łasa na mięso sielawy. Sielawa zaś składa ikrę na głębokości dwudziestu pięciu-trzydziestu metrów w podwodnych szczelinach (zwanych ruczajami), gdy temperatura wody w jeziorze spada do plus ośmiu stopni. Podczas tarła ogromne ławice sielawy padają łupem drapieżców — łososia, pstrąga, szczupaka, sandacza, miętusa i siei. To także pora wielkiego żeru dla szarej i czerwonej palii. Niczym wielkie żarcie w filmie Ferreriego. Pasmo podwodnych skał od Klim Nosa do Kuzorandy jest największym tarłowiskiem sielawy na Oniego. Jezioro Onieżskie z dawna karmiło ludzi zamieszkujących jego brzegi. Zaglądając w głąb tematu, należałoby się cofnąć aż do epoki kamiennej. Z mezolitu przetrwały do naszych dni haczyki i groty do harpunów z kości renów oraz grązy do sieci z łupka kwarcowego. Brak tych ostatnich w mogiłach Oleniego Ostrowa profesor Gurina objaśniała wierzeniami koczowników, którzy w tropę na tamten świat wkładali umarłym do grobów jedynie indywidualne narzędzia łowów. Z neolitu zachowały się ryby w rytach naskalnych Biesów Nosa: słynny wizerunek Wielkiego Miętusa (ten na prawo od Biesichy) czy też łosoś nabijany na ostrogę (rodzaj prymitywnego harpuna). Ba, charakterystyczny ornament, którym prymitywni północni garncarze ozdabiali swoje wyroby, odciskając w świeżej glinie rybie kręgosłupy, pozwolił archeologom wydzielić tak zwaną kulturę sperrings (V-TV tysiąclecie do naszej ery). Tak więc onieżska 127 ryba od zarania dziejów była nie tylko pokarmem tuziemców, lecz także przedmiotem ich kultu i źródłem artystycznego natchnienia. Więcej konkretów na temat rybołóstwa w Zaonieżu można znaleźć w „piscowych knigach", najstarszych źródłach pisanych do historii północnej wsi. Knigi piscowe to inaczej księgi dani, którą miejscowe chłopstwo płaciło panom z Nowogrodu i z Moskwy. Dań, zwaną wtedy obrokiem — jego ekwiwalent określali w dieńgach (dawna jednostka monetarna równa późniejszej półkopiejce) — zbierali diakowie i ich pisarczycy. Oni także zestawiali księgi podatkowe. Najwięcej o rybołówstwie w Zaonieżu można znaleźć w Kni-dze piscowej z 1563 roku diaka Andrieja Lichaczewa z Nowogrodu i jego pisarczyka Lapuna Dobrynina. Dobrynin wyszczególnił w niej rodzaje sprzętu rybackiego i opisał miejsca połowów, odnotował nazwiska rybaków oraz wysokość obroku. Stąd wiemy, że sielawę wyławiali niewodami długości do 90 sążni i że w całym Kiżskim pogoście, w skład którego wchodziło wtenczas Zaonieże, mieli pięćdziesiąt dwa niewody po siedem dienieg z każdego. Łososia i palię łowili gawrami (typ sieci) do 40 sążni. Mieli ich dwadzieścia dziewięć po sześć dienieg z każdej. Notabene nazwy rybackiego osprzętu — kierdiaga, maselga, gawra, kibra — którego używano wyłącznie na wielkich jeziorach Karelii, są pochodzenia bałtycko-fińskiego (na małych jeziorach Nowogrodcy łowili i wcześniej), co dowodzi zdaniem niektórych uczonych, że ruscy przybysze uczyli się rybaczyć na Oniego u tuziemnych plemion — Saamów, Karelów czy Wepsów — i że od nich przejęli osprzęt wyszczególniony w knigach piscowych. Inni znów twierdzą, że do wyrobu sieci, o których mowa w księgach, używano konopi (Cannabis sativa). Te zaś pojawiły się w Zaonieżu dopiero z przyjściem tu nowogrodzkich chłopów. I tak oto, na przykładzie kierdiagi bądź kibry, można by kontynuować spór o genezę Rusi. Stopniowo — przez wieki — kształtował się rolniczo-rybac-ki charakter Zaonieża. Wedle statystyki na początku XX wieku ponad połowa z zaonieżskich gospodarzy oprócz uprawy ziemi zajmowała się także połowem ryb. Rzecz jasna, rodzaj zajęć tuziemców odcisnął się na sposobie ich organizacji (pracowali w „artelach", potem w kołchoźnianych brygadach), na ich kul- 128 turze materialno-duchowej (byliny śpiewali podczas wiązania sieci) tudzież na ich wierzeniach (główną rolę w mitach Zaonieża gra do dzisiaj Wodianoj, mocarny Duch Wody), a także na kroju ich odzieży i menu ich jadła. Wystarczy odnotować, że jedna zaonieżska rodzina spożywała średnio dwanaście pudów, czyli około dwustu kilogramów ryby rocznie. Po rewolucji w Zaonieżu niewiele się zmieniło: ze wsi porobili kołchozy (każda wieś —jeden kołchoz) i ponazywali je po nowemu. Na przykład wieś Kriwonogowo na Klim Nosie mianowali kołchozem „Put' wpieriod". — Ktoś usłyszy w tym „dao a la russe", a ktoś inny pomyśli o Putinie — zauważył Sława. — Dojeżdżamy na miejsce. We wsi Lebieszczino stoi parę domów, a gospodarzą tylko w jednym — Romanowowie. W Kriwonogowo na czubku Klim Nosa od trzech lat nie zimuje już nikt. Jedynie latem przyjeżdżają — porybaczyć. A w tym roku i Zagubię będzie pustowa-ło. Babka Nastia w maju umarła. Ot, i wszystkie wsie na Klim Nosie. Pomyśleć tylko, że kiedyś żyła tu masa narodu. Za Stalina było sześć kołchozów, w tym jeden „milioner" — ryboło-wiecki „Put' wpieriod". A dzisiaj jedynie Romanów tutaj łowi i sam jeden ziemię tu jeszcze próbuje obrabiać. Skulony we dwoje z bólu. O parobkach wspominać nie warto. To raby, którym raptem dano wolę. Wolą robić, co im się podoba, to znaczy, nie robić nic, jeno przepijać co nie swoje, bo swego już nie mają i nigdy więcej mieć nie będą. Feliks zawył, ledwie przyjechaliśmy. Tym razem nie z bólu, lecz ze wściekłości, bo wystarczyło, że po nas pojechał, a Wow-ka z Kolą przepili całą przyczepę jego lasu. Przy tym łgali w żywe oczy, że są trzeźwi, choć łyka nie wiązali i na nogach się chwiali od chmielą. — Swołocz, pijane mordy. Won z mojego domu! Przyszło nam, gościom prosto z drogi, czyścić sieci, bo do jutra ryba się zepsuje. Piętnaście sieci po 75 metrów każda. Albo, przeliczając na sielawę: dziesięć skrzynek po dwadzieścia kilogramów. Siedem godzin bezustannej roboty w zimnej 129 i ciemnej sieni, oślizgłej od rybiego śluzu. Czyściliśmy we czwórkę, ja z Natalią z jednej strony, a Tonią ze Sławą z drugiej. Tymczasem w bani pracowała druga czwórka: Jurka z Sańką i dwie wnuczki Feliksa, Aniuta i Katia, które przyjechały do dziadka na jesienne ferie, aby pomagać przy putinie. Feliks tymczasem polazł po wsi szukać Andrieja. Przy czyszczeniu sieci Tonią opowiedziała mi trochę o ich życiu, choć zrazu się zastrzegła, że życie farmera w Zaonieżu za czasów rządów Jelcyna i Putina to temat co najmniej na Sagę rodu Forsythów — jeśli chodzi o długość. Trzeba zacząć od tego, że Tonią jest gorliwą anastasijką. Anastasijcy to jedna z nowych sekt religijnych w Rosji. Nazwa pochodzi od dziewy z tajgi — pięknej Anastasiji, którą wymyślił tambowski pisarz Wład Megra. Anastasijcy wierzą w reinkarnację i wegetarianizm, propagują powrót do natury i cudowną moc cedrowego balsamu (próbowałem — leczy). Prócz balsamu i traw, Tonią uzdrawia dotykiem, energią, akupunkturą. Uprawia też jogę i tai chi. Ot, zaonieżska ras-kolnica. Poznali się z Feliksem na uniwersytecie w Pietrozawodsku, na który wzięli ją prosto z kołchozu, jak stała, w walonkach i w waciaku. Potrzebowali studentów ze wsi, by statystykę zrobić, że tyle a tyle młodzieży w kołchozach Sowietów ma wyższe wykształcenie. Feliks w tym czasie z ramienia partii odpowiadał za budżet uniwerka. Poderwał ją na sali gimnastycznej podczas remontu. Z bliska zobaczyła jego żelazny uchwyt. — Mówią, że ryby głosu nie mają, a te sielawy piszczą bez końca — Sława przerwał monolog Toni. I rzeczywiście piszczały. Przebieraliśmy wiorsty drobnej sieci, wydzierając nylonową nić spod skrzeli sielawek wielkości dłoni. Tonią do biedy przywykła od dziecka. Urodziła się niedaleko stąd, w Kuzorandzie. Na południe od Klim Nosa. Jej ojciec był komuchem. Utonął po pijaku na putinie, kiedy Tonią miała pięć lat. Mama od dziecka przyuczała ją do pracy. Tonią godzinami krowy doiła u mamy w kołchozie „Mlecz -nyj put'". Ręce ma jak to dojarka — silne i ciepłe. Może nimi leczyć... — A to co za ryba? — Sława znów się wtrącił. 130 — To jorsz — pokazuje Tonią — widzisz, jakie ma kolce? Dłonie po nich krwawią tydzień, a czasami ropieją. W 1993 roku dotknął ich palec Boży! Feliks wywoził brus z uczelni i zbił na drodze człowieka na śmierć. To znaczy człek sam mu wlazł pod koła, ale widać ktoś posmarował, bo Feliksowi „przyszyli". I dodali za to, że jakoby był pijany. Odsiedział parę lat. Po wyjściu z pudła stanęli na nogi i byłoby okej, gdyby go z partii nie wylali... To go złamało. Taki wstyd! Pojechał na wieś pomagać synowi, zapił i zwalił się ze stogu podczas sia-nokosu. Sparaliżowało go. Najeździli się po szpitalach i po lekarzach, po babkach i po specach od akupunktury. Aż w końcu Tonią sama wzięła się do leczenia, wstąpiła do sekty, zrobiła parę kursów i tybetańską jogę. Rzecz jasna, przychodziło to opłacać, więc weszli w długi, raz i drugi, nabrali kredytów! Rozkręcili farmę w Czelnie. I wtedy się zaczęło. Tam dwa razy parobki po pijaku ich spalili. Jeden sam żywcem zgorzał, a med-ekspertyza wykazała, że to było babsko w dupę pijane. W Czelnie, gdzie zaczynali swoje farmerstwo, został im jedynie trak i pół obory z pustaków. Tutaj już trzy razy płonęli. Przy tym raz doszczętnie, do żywego mięsa byków, które ryczały, skwiercząc w ogniu. — Ej, gdybym ci opisała w detalach los farmera, nikt by nie uwierzył. Kto dzisiaj wierzy w to, co widać? Feliks Romanów wierzy już tylko w paleostrowskich świętych. Coś mu podpowiada, że gdyby odbudował monaster i cerkiew na pobliskim Paleostrowie, to się wyleczy. Ale jak odbudować ogromne budowle ze starej cegły, jeśli nie sposób tu znaleźć nikogo, kto by krzepką banię umiał postawić. Od czasu do czasu u Feliksa pojawiają się różne typy spod ciemnej gwiazdy, choćby ostatnio ten Andriej. Paleostrow rzekomo chce odradzać, ale kto go tam wie. Mało to różnych satanistów krąży po Zaonieżu. — Co też Tonią wygaduje — krzyknął Andriej od progu. Miałem chwilę, aby mu się przyjrzeć. Romanów mnie o to prosił. Po Solówkach mam na takich oko. — Monasterski męt, od razu widać — powiedziałem później Feliksowi —jeden z tych, co to miotają się od klasztoru do klasztoru, nigdzie miejsca nie zagrzewając. Dewocja, dewiacja, a często i zbrodnia. 131 Do rana wyduszaliśmy ikrę z sielawek do wiader, aż rybie jaja po rękach ciekły. Cztery wiadra wydusiliśmy. Nazajutrz Święto Rewolucji Październikowej. To znaczy wy-chodnoj (dzień wolny od pracy), a wieczorem bania. Świętować idziemy do wsi Kriwonogowo, w gości do baby Ani, byłego partorga (czyli partyjnego organizatora), ciotki Feliksa. Najstarszej z rodu zaonieżskich Romanowów. Drogą po Klim Nosie doszliśmy na czubek cypla. Dalej — Sałoostrow. Na mapie wyspa wygląda jak kropla z Klim Nosa. Jeszcze niedawno, za Breżniewa, stały tam drewniane domy i na putinę zjeżdżał się naród z całego Obonieża. Bywało do tysiąca luda. Czasem kino przywozili na łodzi. Feliks opowiadał, że gwaru tam było co niemiara. A dzisiaj jedynie sosny po-szumują. Pewnie z radości, że ich dotąd nie wycięli. Szwendaliśmy się po Klim Nosie w szarej mży. Siąpiło z nieba, jakby ktoś szył — tak szybko, że krople zlewały się w nitki, a te spływały po ciemnym lesie gotowym tiulem. Tu i ówdzie błyszczała woda — to w ruczaju, to w lambuszce (małe leśne jeziorko). Natalia co rusz chwaliła drogę, zrobioną przez Finów w 1941 roku, i porównywała ją do niedawno wyasfaltowanych przez Ruskich szos Zaonieża. — Niebo i ziemia! Po fińskiej leśnej drodze możesz jechać z jajkiem na łyżeczce, a na głównej trasie do Miedgory zębami zgrzytasz, tak trzęsie. Ba, Finowie robili swoją drogę podczas okupacji, okopując się jednocześnie i odstrzeliwując od partyzantów sowieckich, którzy atakowali Zaonieże z drugiego brzegu jeziora (od strony Czolmuży przez ostrów Hed). Ruscy kładli asfalt w spokojnych czasach breżniewowskiego zastoju. — Pomyśl tylko, jakby tu dzisiaj wyglądało, gdyby Czudź wzięła górę nad Rusią? Prócz drogi po Finach na Klim Nosie zostało parę okopów na płaskowyżu z mchu i kamieni: przegniłe belki w stropach z ziemi, szańce z morenowych głazów. Kiedyś tu było pogańskie uroczysko. Poganie stąd mieli bliżej do słońca, a fińscy snajperzy — Ruskich jak na dłoni. Ponoć przed wojną młodzież 132 z kołchozu przychodziła tu w białe noce na tańce. Teraz ten rejon należy do koła łowieckiego i nowi Ruscy przyjeżdżają tutaj na dziki. Cóż, każdemu swoja igra. — Zdrastwujtie — baba Ania spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Rezolutna siwa staruszka o rzutkim umyśle i jas-nobłękitnych, onieżnych oczach. Ugościła nas smacznie sielaw-ką po karelsku (ryba duszona na kartoszce z cebulką) i smażoną ikrą, ciągle pytając, czy krasnego nie dolać, ale widać było, że ją coś zaprząta. W końcu nie wytrzymała i wypaliła: — Jak pan sądzi, czy zamienianie nazwy Święta Rewolucji Październikowej na Dzień Wygnania Lachów ma jakiś sens? — Doprawdy nie wiem, droga pani. Baba Ania opowiedziała nam o okupacji fińskiej (jak domy na wsiach rozbierali i budowali z nich w lesie blindaże) i o tym, jak rybaczyli za Stalina. To była nie rybałka, lecz bajka. Chociaż już wtedy rzeki umierały od opiłek i martwego drewna i leszcze przestały w nich nerestować. Za to Oniego — ba! Prawdziwe sine pole. Nie trzeba ni sadzić, ni siać, wystarczy wyciągnąć z wody. Baba Ania była urodzoną rybaczką, córką samego Nikołaja Romanowa, głównego brygadzisty z kołchozu „Put' wpieriod". Z ojcem rybaczyła od małego. Pamięta jeszcze, jak ją wysadzał na łudy, aby „tąpała" po brzegu, palia wtedy ucieka na głęboką wodę, a tam już stały gawry. Jak dorosła, to pracowała w brygadzie: trzy dziewki i chłopak. Stawiali jednym machem siedemdziesiąt sieci po 70 metrów. Bywało, że tonę ryby wyciągali z każdej „pochożki". Po dwie, trzy doby siedzieli na ludach, i w pluchę, i w wiatr. Później chodziła w badawczej brygadzie MRS (Maszynno-Rybołownąja Stancja) już jako główny telegrafista, a stamtąd skierowali ją do Louchi (północna Karelia) do roboty partyjnej. Doszła do stanowiska pierwszego sekretarza Szujskiego Sowchozu imienia Zajcewa — najstarszego sowchozu Karelii. Dzisiaj to spółka akcyjna imienia Zajcewa, pół rolnicza i na poły bandycka. A baba Ania, od dawna na emeryturze, co roku przyjeżdża do rodzinnego Kriwonogowa i siedzi tutaj aż do putiny. Trochę rybaczy, wspominając stare czasy, a w wolnych chwilach rysuje drzewo genealogiczne zaonieżskiego rodu Romanowów. Na pożegnanie dała mi Sine pole Wiery Babicz. Produkcyjniak z lat pięćdziesiątych. Powieść o zaonieżskich rybakach. 133 — To o nas, o Romanowach, i o naszej wsi. Babiczowa tylko nazwę zmieniła z Kriwonogowo na Czeriomuski. Mnie się tak nawet bardziej podoba. Pachnie czeremchą. Mojego ojca zostawiła, jak był, Nikołajem Romanowem, a ze mnie i z Nastii swoją Nastkę ulepiła, główną bohaterkę. — Słowem, to powieść o rybakach z „Put' wpieriod"? — Jako żywo... No więc proszę mi powiedzieć — spytała już w drzwiach — co pan woli świętować: naszą Rewolucję czy wasze Wygnanie. — I jedno, i drugie, droga pani — skłoniłem głowę, naciągając czapkę. Na dworze wciąż siąpił deszcz. Zaonieżanie mówią: pochażat' siet'. Na polski można to od biedy przełożyć jako „przechadzać się siecią". Zaczęliśmy wcześnie rano w rzęsistej mgle. Było tak cicho, że miałem wrażenie, jakby nic się tutaj nie zmieniło od tysięcy lat. Ciągle te same rybackie tonie między ludami i mień od brzasku, te same zakola, mielizny i kołbiele i te same aromaty o świtaniu. Miejscami tylko, przez mgłę, dolatywało coś jakby turkot „Antura". Wychynęły obrazki z pamięci: Wasiny barszcz po kąpieli w zatoce paleostrowskiej, łudy Klim Nosa, Olenie wyspy o wpół do czwartej, mogilnik z mezolitu, rano gzy. Po południu widok na Oniego się wyostrzył, jakby ktoś podkręcił ostrość lornety. Nawet woda zrobiła się przezroczysta. Z głębi wysuwały się, zaplątane w sieci, szarolila palie. Jak kawałki mokrego granitu ze srebrnymi cętkami. Tego widoku zapomnieć nie sposób. Rybałka, jakiej Hemingway mógłby mi pozazdrościć. Konda, 18 listopada Wreszcie zaczęła się prawdziwa zima. Po wielu tygodniach wilgotnego i ciemnego przedzimia, w którym dęło tak, jakby chciało um z głowy wydmuchać i zrobić z niej wydmuszkę, a następnie unieść i roztrzaskać ją o najbliższy węgieł, w koń- 134 cu siwierik oczyścił niebo z ciężkich tucz i światło słoneczne trysnęło. Od rana na dworze — błyskota! Aż wzrok rwie i dech w piersi przechwytuje. Śniegu jeszcze nie ma, za to mróz zeszklił świat. Każde źdźbło trawy świeci się oddzielnie i każda topolowa witka iskrzy się jak ostrze, kamienie na brzegu lśnią, lodem obleczone, i sople z pomostu połyskują, niczym rtęcią nalane, a gdy zaczerpnąłem wodę ze śryżem do wiadra, to i ta woda ze śryżem mieniła się we wiadrze. Wracając do domu z wiadrami pełnymi światła, raptem usłyszałem chrzęst pod butem, jakbym rozdeptywał chityno-wy pancerz jakiegoś stwora. To zesztywniały od mrozu nogie-tek (Calendula), na który niebacznie nastąpiłem — umierał. 1 grudnia A na oknie agonia motyla... Nie wiem ani skąd się wziął, ani kiedy się wykluł. Może blik słońca na szkle obudził go z zimowego letargu (czy motyle zapadają w zimową śpiączkę?), a może przyjął kwiaty mrozu na szybie za kwiaty — w rzeczy samej? Sam zresztą przypomina późnojesienny kwiat: ciemnobordowy, bramowany pąsem, w szmaragdowe i szare oka, z czarną spinką grzbietu, mszysty. Umiera—jakby tańczył, już trzecią dobę. Pas skrzydłami, drugie pas, zamiera, pada na parapet, ponawia pas, znowu pada, tym razem na głowę, jeszcze jedno pas, bokiem, na lewym skrzydle (lekko drżąc z wysiłku), zwisa, kłoni się, spada i zaczyna od nowa. Patrzę nań i myślę: a może to wcale nie motyl kona, jeno Zhuangzi się budzi? 8 grudnia Pisząc o Północy, sięgam do różnych źródeł (często są to zatęchłe książki, od lat nieczytane) i nierzadko cytuję opinie autorów — uczonych, zesłańców, włóczęgów — których nazwiska 135 nie tylko w Polsce są całkiem nieznane, lecz także w samej Rosji mało komu dzisiaj cośkolwiek powiedzą. Dlatego co jakiś czas poświęcam ustęp któremuś z moich szacownych poprzedników penetrujących północne rubieże Rosji, tusząc, że z czasem zbierze się w tym dzienniku cała galeria dostojnych typów i każdy, kto zajrzy doń pod moją nieobecność, bez trudu skojarzy odpowiedniego człowieka. Dzisiaj proponuję znajomość z akademikiem Oziereckowskim, autorem pierwszej książki o Karelii. Nasze drogi już się przecinały. Nikołaj Jakowlewicz Oziereckowski był nie tylko jednym z pionierów rosyjskiej geografii (wespół z Kraszeninnikowem, autorem Opisania ziemi Kamczatki, i Lepiechinem, wydawcą pierwszej mapy Sołowek, stworzył podstawy tej nauki w Rosji), lecz także współautorem Słownika Rosyjskiej Akademii. „Należy bowiem — notował w dzienniku — wysławić rosyjskie słowo, zebrawszy je w całość, ukazać jego rozprzestrzenienie, obfitość tudzież krasotę, ustanowić dlań niewzruszone prawidła, wyjawić zwięzłość i celność jego sentencji, zgłębić i odsłonić jego pradawne korzenie". Krótko mówiąc, Oziereckowski przejeździł Imperium Rosyjskie — wzdłuż i wszerz, a zarazem spenetrował ruski język — w głąb. Urodził się w 1750 roku w rodzinie wiejskiego popa w siole Oziereckom (stąd jego nazwisko) pod Moskwą. W latach 1757-1767 uczył się w seminarium Troicko-Siergiejewskiej Ławry. W 1767 roku znalazł się w grupie szesnastu seminarzystów wybranych na prośbę rosyjskiej Akademii Nauk dla uczestnictwa w wielkiej ekspedycji naukowej; jej celem miało być astronomiczno-geograficzne opisanie Imperium Rosyjskiego. Inicjator przedsięwzięcia Michaił Łomonosow szczególnie zalecał „...zbadanie północnych rubieży Imperium, gdzie leży wiele cennych złóż w głębi ziemi". Oziereckowski trafił do orenburskiego oddziału akademika Iwana Lepiechina, z którym trzy lata pracował na Powołżu, na Uralu i w astrachańskich stepach. Młody uczony przypadł widać do serca Lepiechinowi, bo w 1771 roku został wysłany przez niego w samodzielną wyprawę na Pomorze dla zbioru ptaków, ryb i innych produktów Morza Białego. Z Archangielska podróżnik pojechał wzdłuż Murmańskiego Brzegu do Koły, tam ponad rok zajmował się historią kraju, etnografią, rybo- 136 łówstwem oraz florą i fauną Morza Barentsa. Rezultatem owych badań było znakomite Opisanie Koty, jedna z najlepszych do dzisiaj prac o tym regionie. Z powrotem Oziereckowski przeciął Półwysep Kolski w stronę Kandałakszy i Brzegiem Pomorskim, przez Oniegę, do Archangielska. Rok później znów przybywa do Archangielska, by w czerwcu samopas wyruszyć w dorzecze Miezieni i przez Kanin Nos dotrzeć do zatoki Indigi. „Od rzeki Indiga — zapisał w notesie podróżnym — chodziłem brzegiem na Święty Nos, z końca którego z nieopisanym zadowoleniem spoglądałem na bezmiar Morza Lodowatego, zwracając wzrok ku Nowej Ziemi, tam bowiem pobywać miałem ochotę. Niestety, nie posiadając odpowiedniej łodzi do takiej drogi i widząc srogie burze na morzu, zrezygnowałem ze swoich marzeń". W drodze powrotnej, nad rzeką Niesi, Nikołaj Jakowlewicz spotkał swojego mentora Iwana Lepiechina i razem, przez Archangielsk, Kargopol, Pu-doż i południowy brzeg Jeziora Ładożskiego, przybyli do Sankt Petersburga. W 1774 roku, wskutek knowań w Akademii Nauk, Ozierec-kowskiego oblali na egzaminie z historii naturalnej i tylko dzięki protekcji Lepiechina oraz Laksmana mógł kontynuować studia na uniwersytecie w Lipsku i w Strasburgu, gdzie w 1778 roku otrzymał stopień doktora medycyny. Po powrocie do kraju został (jednogłośnie!) mianowany adiunktem historii naturalnej, a w 1782 roku — akademikiem. I ponownie pojechał do Europy, tym razem w charakterze opiekuna młodego Bobrzyn-skiego, wychowanka grafa Orłowa, lecz nie poradził sobie z kapryśnym młodzieńcem i do Moskwy z Paryża wrócił na piechotę. Rok później Nikołaj Jakowlewicz wszedł do komitetu redakcyjnego Słownika Rosyjskiej Akademii. Latem 1785 roku Oziereckowski odbył najważniejszą wyprawę swojego życia — podróż po wielkich jeziorach Karelii, Ładożskim i Onieżskim (tu właśnie nasze drogi się przecięły, o czym pisałem gdzie indziej). Zapiski z tej podróży zrazu ukazywały się w odcinkach żurnała „Nowyje jeżemiesiaczny-je soczinienija", a w roku 1792 wyszły w książce pod tytułem Podróż po jeziorze Ładożskim i Onieżskim, za którą Ni-kołajowi Jakowlewiczowi dali Order Świętego Włodzimierza IV stopnia. 137 Oziereckowski na tym bynajmniej nie poprzestał. W roku 1805 wyprawił się na jezioro Ilmień, a w 1814 ku źródłom Wołgi i na jezioro Seliger. Obie wyprawy zaowocowały kolejnymi książkami. Jednocześnie uczestniczył w pracy nad Słownikiem... oraz wydał czwarty tom Dziennych zapisek ekspedycji profesora Lepiechina. Będąc uznanym uczonym, Nikołaj Jakowlewicz do końca życia klepał biedę, czego świadectwem jest jego podanie o wsparcie finansowe: „Przez wiele lat — pisał — rozjeżdżając po Rosji dla badań naukowych, w 1771 straciłem dobytek w Morzu Lodowatym, rok później pożar w Wielkich Łukach strawił moje mienie, a w 1814 w jeziorze Ilmień zatonęły resztki z tego, co mi zostało". Niedługo przed śmiercią Nikołaj Jakowlewicz spotkał jednego ze swoich uczniów i zagadnął go: — Słyszałem, brat, że sporo pracujesz. To dobrze. — Owszem, ale pożytku z tego mało. — Nie kłopocz się, brat, o pożytek, bo nie ten rzetelnie się trudzi, kto dla pieniędzy pracuje, lecz ten, komu pieniądz służy do dalszego trudu. Oziereckowski umarł 28 lutego 1827 roku w ubóstwie. Przed samą śmiercią poprosił o mapę północnych krańców Rosji i długo wodził gasnącym wzrokiem po starych tropach. 12 grudnia Od czasu do czasu dobiegają mnie głosy (między innymi z łamów „Rzepy", i nie tylko), że się zaszyłem w głuchej rosyjskiej prowincji, wśród zaonieżskich rybaków i ogrodników, i że powoli tracę kontakt ze światem, a przy okazji też dobre maniery. Ja zaś, jako żywo, mam zupełnie inne odczucia. Czym zapewne potwierdzam te głosy. Ha! Siedząc bowiem na samym czubku świata (kiedyś już pisałem, czemu to czubek) i spoglądając zeń na wydarzenia, którymi emocjonuje się „Rzeczpospolita" — choćby na oranżo-wą rewoltę na Ukrainie — czuję się niczym Bouvierowski Marco Polo, któremu „wydawało się, gdy patrzył ze swojej skali świata na spór między Genuą a Wenecją, że ogląda zwykłą 138 rywalizację przedmieść o kilka kwintali pieprzu". Albo te afery, afery bez końca. Aż by się chciało krzyknąć: „Teruś, fuj!" —jak wołała księżna Ticonderoga do swojego foksa, kiedy niuchał czyjąś kupę. 23 grudnia Nastały dni najkrótsze i najciemniejsze... Około trzeciej po południu ze szczeliny pomiędzy niebem a ziemią po drugiej stronie Wielkiej Zatoki, w rejonie Wigowa, wybroczyło się trochę pąsowego światła. Trwało to chwilę. Zanim się spostrzegliśmy — i światło, i szczelina — znikły. Za oknem biało, jakby ktoś obraz zrolował i wyniósł won. Ostał się jeno suchy oset na śniegu. (hieroglif Pustki) tylko drwa rąbie „się". Kołun popada — raz za razem — dokładnie w to miejsce, w które trzeba. Bez celowania. Rąbanie drewna przypomina strzelanie z łuku. To zajęcie godne pióra swojego Eugena Herrigela. 1 stycznia 2005 Cudowna moc i wspaniała praktyka — nabieranie wody i rąbanie drew! P'hang-yun Nowy rok najlepiej zaczynać od rąbania drewna. Bo jeśli w nocy piłeś, to chmiel z potem wylezie, a jeśli Nowy Rok na trzeźwo spotykałeś, to choć wodę z mięśni powyciskasz. Pozbyć się nadmiaru wilgoci z ciała — też coś. Mistrzem w rąbaniu drewna był jeden z moich ulubionych pisarzy-podróżników — Szwajcar Nicolas Bouvier. W Drogach i manowcach opowiedział Irene Lichtenstein-Fall, jak w swoim wiejskim domu w Cologny przez półtora roku rąbał stare wiązy. Pracował w tym czasie nad Rybą-Skorpionem i kiedy brakowało mu słów, szedł na godzinkę rąbania. „Dzięki temu ćwiczeniu — mówił — utrzymuję równowagę między światem wewnętrznym a zewnętrznym, ociosując kilka sęków w sobie i w swoim stosie". Wspomniałem te słowa Bouviera, bo sam od wielu tygodni rozkuwam ciężkim kołunem (rodzaj topora) bierwiona starego domu z Wielkiej Zatoki. Bierwiona są suche, pazowane, często z klinami. Nie dają wprawdzie tejże radości rąbania co leśne, zamrożone (aż dzwonią!) polana osiny i brzozy, które w rękach same rozpękają się w szczepki, za to każda bela starej zaonież-skiej izby wchłonęła przez lata tyle ludzkiej doli, że ma o czym opowiadać pod ciosami kołuna. Wysłuchując ich historii, można wejść w rytm uderzeń i się zatracić. Już nie Ja" rąbię drwa, 140 6 stycznia Od dawna zbieram wszystko, co ma związek z wilkami. Znajomi dobrze znają tego bzika i przysyłają różności: a to uszy wadery z Ałtaj a, a to foto basiora z Gór Złotych około Kłodzka lub suchą mosznę białego borza w ekscentrycznym amulecie czeczeńskich bojowników. Borz to wilk po czeczeńsku. Dostaję też otkrytki z wilkami, znaczki z wilkami, książki o wilkach, zdjęcia, ilustracje... Ba, Monika z Krakowa przysłała mi książkę Leszka Słupeckiego pod tytułem Wilkołactwo. A na Gwiazdkę od przyjaciół z Pietrozawodska dostałem nową powieść Wiktora Pielewina pod tytułem „Swjaszczienna-ja kniga oborotnia", czyli Pismo święte wilkołaka. Olegowicz jak zwykle sam siebie przeskoczył. Przyjaciele z Pietrozawodska na przesyłce dopisali: „Niechaj ci służy, Czuwak. Czuj duch!". Ciekawe, że pamiętali i o kolędzie, i o tym, że pełnia księżyca pomiędzy Bożym Narodzeniem i Trzema Królami — to najlepsza pora dla przeobrażeń. Ot, podarek na Gwiazdkę. To już nie pierwsza przymiarka Pielewina do wilkołaczego tematu. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku napisał zabawne opowiadanko Problem werwołka w średnim pasie. Neologizmem „werwołk" Wiktor Olegowicz proponował zamienić ruskiego „oborotnia", to znaczy naszego „odmieńca". „Słowo 'werwołk' — pisał wtedy — to ruski ekwiwalent, który ukazuje na ojczyznę fenomenu, podczas gdy rzymskojęzyczna przystawka pomieszcza go w ogólnoeuropejski kontekst kulturowy". Kpił sobie przy tym, ile wlezie, z przedstawicieli sił bezpieczeństwa, których w narodzie zwali „oborotniami w pagonach", że niby w dzień strzegą porządku, a w nocy chodzą z wilkami. Rzecz działa się we wsi Kańkowo pod Moskwą i tam po raz pierwszy u Pielewina pojawił się Sasza Szary, ninie — w Piśmie świętym odmieńca — generał-major FSB (Fede- 141 ralna Służba Bezpieczeństwa) Aleksandr Iiebiadkin. Onże pies Piździec. Pielewin powrócił do ruskiego „oborotnia", bo — jak sam objaśnia — wyraz „oborotien"' jest bardziej pojemny niż jego europejskie analogi i oznacza człowieka sposobnego wcielać się w zwierzę w ogóle, natomiast angielski werewolf, czy polski „wilkołak" już słowem ukazują na wilka, w którego przemienia się człek, choć na przykład w folklorze chińskim odmieniec kojarzy się raczej z lisicami. Zresztą, jakiejś radykalnej różnicy tutaj nie ma, wszak zarówno lisy, jak i wilki należą do rodziny psów. Bohaterem nowej powieści Pielewina jest lisica A Huli, chińska kurtyzana, która dwa tysiące lat temu stała się odmień-cem i po wielu kurewskich inkarnacjach, między innymi leżała pod Leninem, obecnie pracuje jako wirtualna prostytutka w Moskwie. Poznajemy ją w barze hotelu Nacional... Nie będę, rzecz jasna, streszczał fabuły nowego bestsellera Wiktora Pielewina (od parunastu tygodni zajmuje pierwsze miejsce w Rosji). Zresztą, fabuł Pielewina streścić się nie da, bo to, co najważniejsze u Olegowicza, dzieje się pomiędzy słowami — na stykach słów, w grach słownych — a także w pretekstach, podtekstach i metatekstach. Słowem — ubaw po pachy na wielu piętrach. To trzeba samemu przeczytać, najlepiej parę razy. Nie od rzeczy też będzie, jeśli kogoś cieszy w lekturze coś więcej niż sama akcja, przejrzeć przy okazji nieco klasycznej literatury chińskiej. Ot, choćby Sou-szen-ki (Opowiadania o duchach) czy też Podróż na Zachód Wu Zheng'ena. To dużo daje przy czytaniu Pielewina. No i oczywiście Życie seksualne w dawnych Chinach Roberta van Gulika. W książce holenderskiego sinologa znaleźć można wiele pożytecznych informacji, a także sporo zabawnych ciekawostek. Między innymi to od niego się dowiedziałem, że na północy Chin do dzisiaj wierzą w dużą siłę żywotną lisic odmieńców. Olegowicz, jak przystało na rosyjskiego guru z Korei, robi sobie jaja okrutne (od słowa „krutoj")- Rzadko kiedy jednak jest to przekładalne na inny język. Jak na przykład spolszczyć przepiękny pasaż na błatnej fieni36: „Budda — eto um, kotoryj 36 Błatnaja tlenia — grypsera, żargon złodziejski. 142 razwioł wsjo to, czto jego gruziło, i slił wsjo to, czto chotieło jego razwiesti". Zarówno Wiktora Pielewina, jak i Andrieja Pła-tonowa lepiej czytać w oryginale. Do Pisma świętego odmieńca należałoby więc podejść ze szczególną pieczą, wszak „pisma święte" mają swój szczególny, własny i niepowtarzalny — święty język. Pielewin i Pustosz ...to sztuka, w której sztuką niczego nie dokażesz. EUGEN HERRIGEL Xielewin jest znakiem swojego czasu! Jak niegdyś Aleksandr Siergiejewicz. Rosyjska krytyka zauważyła już jakiś czas temu, że „Puszkin to było nasze wszystko, a Pielewin — to nasze nicestwo!". Awers i rewers jednej i tej samej monety. Albo dwie głowy u jednego orła. Fiodor Dostojewski w mowie ku czci Puszkina postawił kamień węgielny pod „ruską ideę" — myśl o wsjemirnoj otzyw-cziwosti ruskiego narodu. Puszkin miał ją rzekomo wcielać w słowo. Stąd jego hiszpańska katolicka wrażliwość w Gościu kamiennym i angielski posępny purytanizm w Uczcie podczas dżumy, stąd protestancki bunt w Mozarcie i Salieńm i rosyjska pokora Opowieści świętej pamięci Iwana Piotrowicza Biełkina. Bo dusza Puszkina — wedle autora Idioty — mogła się wcielać w duszę każdego z wielkich narodów zachodniej Europy. Aleksandr Siergiejewicz umiał się wczuwać w ichnią wrażliwość. Natomiast Pielewin to Rosja zwrócona twarzą na Wschód. Jak gdyby Wiktor Olegowicz podsłuchiwał tajnego radcę tytularnego Wsiewołoda Witaliewicza Doronina: „A druga nasza bieda, Fandorin, w tym, że Rosja matuszka obróciła się licem na Zachód, a plecami do Wschodu. Zachodowi wtykamy nos w tyłek, chociaż na nas plują, a swój zad wystawiamy Wscho- 144 dowi i tylko się patrzeć, jak w nasze miękkie, bezbronne pośladki wgryzą się ostre japońskie zęby". Pielewin na Wschód się nie ogryza... Pielewin od Wschodu wiele się nauczył. Xierwszy raz nasze drogi z Olegowiczem przecięły się na So-łowkach. Na Wyspach wyszło zabawne ąui pro quo. Dyrektor sołowieckiej szkoły Ira Szabunina poprosiła mnie, abym poprowadził dla dziewiątej klasy ostatnią lekcję z literatury rosyjskiej. Na Wyspach wszyscy wiedzieli, że dostaję z Moskwy nowe książki i „tołstyje żurnały", do sołowieckiej szkoły w tym czasie nie przyszło nic nowego od dziesięciu lat i pani od literatury nie miała pojęcia o tym, co się teraz dzieje w prozie rosyjskiej. Dlatego dwie ostatnie pięciolatki rosyjskiej literatury XX wieku Ira dowierzyła mnie. Zaproponowałem Witię Pielewina. Młódź przyjęła go z aplauzem. Przerobiliśmy Generation „P". na oczach u zadziwionej publiki, bo cała belferia zleciała się na mój „urok". Uczniowie przeczytali na głos parę fragmentów — co mocniejszych, a potem rozbieraliśmy jeden z nich. Ten o Krzaku Gorejącym. Wawlen Tatarski po LSD i dużej wódzie poszedł wyrzygać się do klopa. Tam ujrzał w wannie Krzak Gorejący. Z krzaka sterczał kułak. Wawlen omal do wanny nie wleciał. Wtem kułak się rozwarł i łapa podsunęła Wawlenowi korniszona! Wawlen zapił go wódką i przyszedł mu do głowy klip (Tatarski pracował w reklamie): W oddali moskiewski chram Chrystusa Zbawiciela. Na pierwszy plan wjeżdża długa, biała limuzyna. Otwierają się tylne drzwi. Z wnętrza auta poświata. Z poświaty wysuwa się bosa noga w drogim sandale i zawisa nad asfaltem. Na oparciu drzwi ręka. Twarzy nie widać. Jeno auto, poświata, ręka i noga w sandale. I slogan: „Solidny Pan dla Solidnych panów". Porównaliśmy przypowieść o Krzaku Gorejącym z Biblii i jej Pielewinowską wersję. Chłopcy, co do jednego, byli za „prikołem" Olegowicza, dziewuszki różnie, jedne wolały Mo-sze Lewiego, drugie raczej by się oddały Wawie Tatarskiemu. 145 Po tej lekcji moje stosunki z monasterem ochłodły. Ktoś z belfrów musiał donieść ojcu Josifowi. Dzieciaki natomiast przyjęły Pielewina na hura! Azerbejdżanka Alsu D. powiedziała Nadieżdzie Aleksandrownie w bibliotece, że przy takich pisarzach jak Pielewin i Wilk literaturą mogłaby się zajmować na okrągło. Ot, i wyszło: ąui pro ąuo\ Xotem wpadła mi w ręce kolejna książka Olegowicza pod dziwnym tytułem: DPP (NN), czyli „Dialektyka Przejściowego Periodu zNikąd doNikąd". To znaczy — najpierw wpadła mi w oko okładka (projekt samego autora!), na której dziewczynkę w ciemnych okularach d la Pielewin z brzoskwiniami Surikowa obejmuje od tyłu Demon Wrubla. Pielewin wydał z siebie DPP (NN) po pięciu latach ciszy i odosobnienia. Co w tym czasie robił, dokładnie nikt nie wie, choć różne krążą domysły. Sam na ten temat rzadko się odzywa. Trochę jeździł na rowerze — tracking po Tybecie i Nepalu, bywał w Japonii, medytował w klasztorach Korei Południowej i Bhutanu. „Playboyowi" powiedział: — Z dala od kolektywnych idei żyję jak Rambo: day by day. — A co u pana z Putinem? — Wsjo putiom, czyli OK. iowróciłem do jego starych rzeczy. Przejrzałem jeszcze raz Czapajewa i Pustotę, Omona Ra i Życie owadów, opowiadania z Żółtej strzały, wywiady, eseje. Garść krytyki o nim. Wrażenie zrobił na mnie donośny głos Aleksandra Genisa z Ameryki w sporze o język Pielewina. Genis utwierdza, że ruski Olegowicza osiągnął przejrzystość stylu książki telefonicznej — nie można zrobić błędu, bo później nie sposób się dodzwonić. Pielewin zaś każdą nową książką dodzwania się do milionów czytelników — w krótkim czasie. W kilkunastu językach świata. To najpoważniej czytany pisarz rosyjski w Stanach i Japonii. Nazywają go tam do Fiodorem Dostojewskim XXI wieku. 146 Też mi porównanie... Ja bym go raczej pod płaszczykiem Nikołaja Gogola szukał, gdybym go wcześniej nie znalazł u Aleksandra Puszkina za pazuchą. .Łielewin dla mnie uosabia Północ, to znaczy — Wielką rosyjską Pustosz. To, o czym od zawsze marzył Wschód, a czego Zachód jeszcze się nie-do-myślił... Pielewin z jednakową swadą włada angielskim slangiem i japońskim hieroglifem, zarówno z etykietą postmodernizmu, jak i z kodeksem busido jest za pan brat. Obydwie tradycje nadziewa na oś własnego urna. Um bowiem (polski „umysł") Wiktor Olegowicz postawił za cel swojej kontemplacji. Jak łucznik Herrigela. — Rosja — powiedział „Playboyowi" — to typ urna, który się we mnie sformułował. Dlatego wyjechać stąd mogę tylko w czasie snu bez snów. No, i kiedy nie myślę. Nie dziw więc, że słysząc o Rosji, odpowiada — um. Xielewina można czytać na różne sposoby: można śledzić tylko za akcją albo tylko za słowami, albo się plątać między jednym a drugim. Jego powieści da się rozwiązywać jak szarady, coś na wzór kryminalnych zagadek Borysa Akunina, albo odgadywać ich kontekst kulturowy, jeśli ma się dane (choćby jeden — ten pierwszy), aczkolwiek te ostatnie wymagają niekiedy wiedzy Grigorija Czchartiszwili. Zwłaszcza gdy rzecz dotyczy kontekstu japońskiego. Dopóty, dla przykładu, przyjdzie szukać temu, kto zechce pojąć, dlaczego pan Kawabata w Czapajewie i Pustocie powiedział, że „Aketo Miccichude, nasz narodowy artysta malarz, otruł się rybą fugu", dopóki mu się nie trafi (jeśli potrafi...) nowela Teoria Katastrof Masahiko Shimady. To w niej pan Tojetomi zaprosił pana Miccichude do eleganckiej restauracji, gdzie specjalnością była ryba fugu. Jeszcze bardziej złożona jest Pielewinowska medytacja na temat śmierci Yukio Mishimy pod tytułem Gość na święcie Bon. To mało znany tekst Olegowicza, jedna z jego quasi-bio-graficznych nowel z cyklu „Żywotów słynnych ludzi" (drugą jest żywot Laozi w Zapiskach poszukiwacza wiatru). Aby ją 147 w pełni zrozumieć i przetłumaczyć, musiałem przeczytać nie tylko autobiograficzną powieść Mishimy Spowiedź maski (na rosyjski przełożył ją Czchartiszwili), lecz także Hagakure — słynne dzieło samuraja Tsunetomo Yamamoto, który po śmierci swojego pana został mnichem buddyjskim. Słowem, lektura Pielewina daleko zawodzi. Xo przeczytaniu Czapajewa i Pustoty Sława mnie spytał, czy to prawda, że świat jest myślą pana Kotowskiego i że pan Ko-towski — to Polak? Bo jeśli tak, to się nie dziwi, że Ruscy w tym świecie żyją jak w piekle. Sława twierdzi też, że w Pielewina trzeba „wjechać", aby poczuć prawdziwy „haj". Arzenoszę wzrok z ekranu komputera za okno. Jezioro Onieżskie wyłania się z sinego półmroku zimowego przedświtu. Ta sama biała, niezapisana plama. ustoszszsz... 16 stycznia Dzisiaj dowiedziałem się o tsunami w Azji. Trzy tygodnie po fakcie. Dzięki temu ominęła mnie owa fala podniecenia liczbą ofiar cyklonu, która się przetoczyła w ciągu tych trzech tygodni przez media. O tsunami powiedziała mi Kława z Ust-Jandomy. Ostatnio bowiem pokłócili się z Witią o położenie Oriona, to znaczy „miecza Vainamoinena", jak go tutaj nazywają w Karelii. Kława utwierdzała, że się przesunął na firmamencie. — Spójrz — mówiła — miecz Vaino w końcu grudnia zawsze wisiał nad naszym konikiem, a teraz nad czasownią świeci. Jak tylko Denisenko usłyszeli o tsunami przez radio, od razu do nas przyjechali. Aby dokazać, że Kława miała rację. 19 stycznia Skończyłem pięćdziesiąt lat... Z niedowierzaniem zaglądam do tej studni. Zali to moje odbicie w wodnym oku, które łypie na mnie z głębi cembrowiny? 29 stycznia Od tygodnia wściekły zapad (wiatr zachodni) bezustannie miecie śniegiem. Teraz — kiedy piszę te słowa — mam wrażenie, że jadę autem z ogromną prędkością, a z ciemni za oknem wylatują mi naprzeciw, wirując w obłąkańczym pędzie, chmary bladych płatków, niby roje ciem, popadają na chwilę w krąg światła (lampy na stole) i sczezają w mroku... Wrażenie jest tym bardziej absurdalne, że zaniosło nas na amen i o żadnym aucie mowy być nie może. Drogę tak zawaliło śniegiem, że nawet na traktorze do Kondy się nie dobrać. Na odcinkach odsłoniętych od strony jeziora, zaspy z nawisami sięgają dwóch i pół metra. Sprasowane przez wiatr, twarde jak gips. 149 Tak więc odcięło nas od świata na dobre. Tylko na nartach można tu doczłapać, ale komu by się chciało w taką zawieję dymać pod wiatr pięć wiorst? Najzajadlejsi rybacy wolą siedzieć na zapiecku i nosa na dwór nie wyścibiać, a co dopiero mówić 0 przypadkowych turystach i miastowych gościach. Dla mnie, zresztą, to i lepiej, bo gościć w takich warunkach kogoś, kto nie przywykł do odosobnienia, to podejmować złodzieja swojego czasu. Czyż może być ktoś bardziej niepożądany? Jedyny szkopuł to nagły wypadek — pożar bądź atak serca — ni straż pożarna, ni pogotowie ratunkowe przez zaspy tutaj nie dotrą. Wystarczy banalne zapalenie wyrostka robaczkowego, aby pożegnać się z życiem, a byle furunkuł może napytać nie lada biedy. Mimowolnie wspominam nasz pierwszy Nowy Rok w Zaonieżu. Takich momentów w życiu się nie zapomina. Srogie mrozy rozpoczęły się pod koniec listopada. Starego Wasyliewa, który umarł na zimowego Nikołaja, nie wychodząc z jesiennego zapoja, grzebaliśmy w twardej grudzie. Czarne ptaszysko omal nie wybiło szyby, próbując wlecieć tegoż ranka do mego gabinetu przez zamknięte okno. W połowie grudnia słupek rtęci w termometrze opadł do minus czterdziestu i znieruchomiał. Walka o przetrwanie (rąbanie drew, dobywanie wody z przerębla, odśnieżanie i tak dalej...) na tyle mnie zaprzątnęła, że zrazu nie zwróciłem uwagi na niewielki ropień, który pojawił się na moim prawym łokciu. Później próbowałem go wydusić 1 widać doszło do zakażenia. Przedramię tak mi spuchło, że na sylwestra ręka nie chciała wleźć do żadnego rękawa. Gorączka i noworoczny szampan zrobiły swoje. Film urwał mi się po północy. A nad ranem wysiadł prąd w całym Zaonieżu. mużyki w miedwieżegorskiej elektrowni zapili. Kiedy się obudziłem, różnica między temperaturą mojego ciała i powietrza na dworze wynosiła ponad osiemdziesiąt stopni Celsjusza. Ja miałem żar powyżej czterdziestu, a za oknem było minus czterdzieści dwa. Prawa ręka unosiła się obok jak noworoczny balon w kształcie wielkiej, tęczującej parówki. Sława pobieżał na nartach do Wielkiej Zatoki po pomoc. Na szczęście droga była przejezdna. Pogotowie ze szpitala w Wielkiej Zatoce przybyło — o dziwo! — nader skoro jak na wczesny noworoczny poranek. Co prawda, nie lekarz się zjawił, lecz siostra dyżurna, za to szofer był całkiem trzeźwy. Karetkę I zostawili na skraju Kondy, bo do wsi wjazdu nie czyszczą (Kon-da figuruje jako „nieżyłaja") i w kopnym śniegu bez nart ledwie do nas dobrnęli. Tamara Walentynowna aż pisnęła z wrażenia, jak zobaczyła mój balon, i zawyrokowała bez namysłu, że trzeba mnie do chirurga wieźć i ciąć. — Ciąć, nie ciąć — Lew Matwiejewicz podrapał się po głowie — ale na transport do Miedgory benzyny nie starczy. — To przenocujemy go u nas w szpitalu. — A nie zamarznie? Powoli docierała do mnie powaga sytuacji. Siostra Tamara się uparła, że jedynie skalpel może mi pomóc, a że chirurga w Wielkiej Zatoce nie ma, to przyjdzie mnie zawieźć do szpitala w Miedwieżegorsku. Lecz jakże zawieźć, jeśli Matwiejewi-czowi limit na benzynę się wyczerpał, a nowy dopiero po Nowym Roku dostanie. Póki co więc zamierzają mnie położyć w szpitalu w Wielkiej Zatoce. Tylko tam zimno jak w psiarni, bo w nocy prąd wysiadł i rury centralnego ogrzewania popękały. Zanim się nocą sylwestrową połapali, jeden z chorych umarł, a jeszcze dwóch dogorywa. Resztę do domów poro-zwozili. — To może lepiej, aby nasz chory w domu na transport do Miedgory poczekał — powiedziała Natalia. — Wykluczone — stwierdził Matwiejewicz — dzisiaj le-dwiem tu dojechał, a jeśli w nocy popada, jak zapowiadają, to jutro do was się nie dobierzemy. Ostatnie słowo należało do mnie. Wymówiłem się od ich pomocy, dziękując za przyjazd. Lepiej umierać u siebie w domu na ciepłej pieczce niż w wylodzonej do cna bolnicy. Ktoś, kto poby-wał w prowincjonalnym postsowieckim szpitalu, pewnie by mnie zrozumiał. Tamara Walentynowna próbowała oponować, ale widząc moją determinację, założyła opatrunek z maścią ichtiolową i zaaplikowała jakiś antybiotyk. Cztery dni go jadłem, żeby zbić zapalenie. Ichtiol wyciągnął ropę. Gorączka spadła. Przerwałem kurację i podjąłem głodówkę. Po tygodniu nieje-dzenia ręka wróciła do normy. Raz jeszcze ominęło. A co do drogi, to Matwiejewicz miał rację. Wkrótce po ich odjeździe zaczęło śnieżyć. 150 151 3 lutego A w „Rzeczpospolitej" nowe tsunami... Tym razem to lista Wildsteina. Ćwierć miliona „ofiar". Pamiętam Bronka z radosnego okresu końca lat siedemdziesiątych. Bodaj jesienią 1979 roku balowaliśmy u mnie na Przestrzennej we Wrocławiu, między jedną a drugą potyczką ze Służbą Bezpieczeństwa. Leszka Maleszki z nami wtedy nie było, był za to Andrzej i Wojtek z krakowskiego SKS-u tudzież paru chłopaków z Wrocławia. Ciekawe, czy któryś z nich znalazł się na Bronkowej liście? Zresztą, wisi mi to! A raczej dziwi — ta cała ogólnopolska panika. Owa „histerya", jak dawniej pisano, którą niesie od paru dni z łamów „Rzepy". Raptem jęli się sprawdzać. Jedni — drugich, drudzy — siebie (jakby wcześniej nie wiedzieli), jeszcze inni — swoich bliskich. „Wielu teraz będzie ścierać plamy na honorze i zakrywać nazwiska, niczym rozgrabione groby, a pamięć o paru zmarłych rozsypie się w proch". Pytanie, czym tu się ekscytować? Zapewne nazwisko niejednego znajomka znalazłbym na Bronkowej liście. I cóż z tego? Wczorajsze minęło i nie wróci, a dzisiaj mnie to ni ziębi, ni grzeje. Raczej bawi ta papierowa kazuistyka: kto na ile się skurwił? Dzielenie donosicieli na tych, którzy donosili za pieniądze, i na tych, którzy robili to ze strachu, nie zmienia sedna sprawy — i jedni, i drudzy dawali dupy. Nawet jeśli robili to tylko ustnie. Niektórzy odwracają kota ogonem i gardłują, że winien był system i jego łapsy, to ich trzeba ścigać, piętnować i karać, a kapusie są jeno nieszczęsnymi ofiarami. Dla mnie esbecy byli przeciwnikami (nigdy zresztą tego nie ukrywali), a koleś, który ściskał mi rękę jako Leszek i donosił na mnie jako Ket-man to — mówiąc bez ogródek — suka. I tyle. Jedno mnie tylko poważnie nurtuje. Czy odnotowywanie takich sensacji w dzienniku w ogóle ma sens? Czy nie przypomina to raczej przyszpilania do kartki papieru owadów skrzydlatych z rodziny Ephemeńdaet 152 6 lutego Dzień jawnie się wydłuża. Dopiero ósma trzydzieści, a za oknem już majaczy jego blada twarz... Siny, lekko podpuchnię-ty obłok nad Wigowem, niżej ciemna pręga lasu i bezmowna biała plama — na cały ekran. Budda na blacie mojego stołu też wynurzył się z ciemności. Światło zza okna wydobyło z mroku jego prawy bark, udo i czubek głowy — miękkim, srebrzystopopielatym obrysem. Tego małego Buddę z czarnej laki przywiózł mi dobrych parę lat temu z Japonii wuj Winio, w swoim czasie znakomity polski socjolog, autor między innymi Społeczeństwa planującego. Do Kraju Kwitnącej Wiśni zaprosili go w związku z wydaniem książki po japońsku. Dzisiaj mi się przyśnił. — Wyobrażasz sobie — śmiał się we śnie jak wtedy, gdy powrócił z Kioto — Społeczeństwo planujące w hieroglifach? Od razu można zrobić harakiri. 22 lutego Śnieżne więzienie, w którym siedzimy od dłuższego czasu, bo drogi tak i nie czyszczą, przypomniało mi Krainę śniegu Ya-sunari Kawabaty, wspaniałą powieść japońskiego laureata Nagrody Nobla z 1968 roku. Pierwszy raz czytałem ją bodaj ze trzydzieści lat temu, lecz do dziś pamiętam swój zachwyt. Zwłaszcza utkwiło mi w pamięci tkanie krepy. Kobiety w tej krainie, odciętej zimą przez śniegi od świata, całymi dniami tkały białą krepę z lnu. Tkać zaczynały pod koniec października, ledwie wypadał pierwszy puch, a kończyły w połowie lutego odbielaniem gotowej tkaniny, którą rozścielały na polach i ogrodach pokrytych błękitnawym od słońca wiosennym firnem. Już w starych księgach pisano, że tkań istnieje, bo istnieje śnieg. Dlatego śnieg nazywali ojcem tkaniny. Odbielać należało tak, aby lniana krepa sprawiała wrażenie utkanej z przędzy śnieżnej. Len tkany podczas mrozu dobrze chłodzi w letni skwar i przyjemnie dotyka ciała. Koniec odbielania krepy w Krainie śniegu oznaczał początek wiosny. 153 Korzystając teraz ze śnieżnego zamknięcia, sięgnąłem po inne dzieła japońskiego mistrza w znakomitych rosyjskich przekładach. Przeczytałem Tancerkę z Izu, Starą stolicę i Tysiąc żurawi (powieść osnutą na chado, czyli Drodze Herbaty), Śpiące piękności i Głos góry, miniatury z cyklu Opowiadania wielkości dłoni i eseje, w których Kawabata cyzelował dawne japońskie zuihitsu („śladem pędzla"), gatunek prozy literackiej stworzony w epoce Heian (tysiąc lat temu!). W miarę czytania zauważyłem, że im głębiej wchodzę w subtelną prozę Ka-wabaty, tym bliższy mi się staje jego świat (i sedno tego świata, które leży poza słowami...), aż raptem mnie olśniło, że w gruncie rzeczy mówimy o tym samym. Nareszcie znalazłem pisarza, który w swojej sztuce oddał ducha Północy. Ktoś żachnie się: co ma Japończyk do ruskiej Północy? Czy mało jest rosyjskich pisarzy? Wtrącę więc, że Północ i Rosja to różne pojęcia, chociaż w niektórych miejscach ich zakresy mogą się pokrywać. Ruscy pojawili się na Północy stosunkowo niedawno i z moich obserwacji wynika, że skoro stąd znikną, tak jak wcześniej poznikały stąd plemiona Saamów czy Czudów, natomiast Północ jako przestrzeń (pusty, rozległy obszar) była tu jeszcze przed lodowcem. Nieraz podkreślałem, że żyjąc od wielu lat na Północy, zamieszkuję w Rosji mniej więcej o tyle, o ile mieszkał w niej ktoś, kto w XIX wieku żył, dajmy na to, w Kaliszu. Po tym wtręcie wracam do Ka-wabaty. Przede wszystkim to kwestia podobnych klimatów, a co za tym idzie, szczególnej wrażliwości na zjawiska atmosferyczne. Życie na Wyspach Japońskich, w rejonie częstych tsunami i drgań ziemi, wymaga wzmożonej uwagi na zachowanie ptaków, pomruk wiatru, barwę nieba, formę fali... Podobnież na Północy, gdzie raptowna śnieżyca, długi mróz bądź głuchy łoskot lodu mogą decydować o życiu albo śmierci. Człowiek staje się czujny w takich warunkach. Czuje pod sobą bezdnę. Z klimatem wiążą się rytmy przyrody, jakże pieczołowicie odtwarzane w japońskiej literaturze, od wstępnego ustępu słynnego Notatnika osobistego Sei Shonagon, u której Kawabata pobierał pierwsze lekcje stylu „śladem pędzla", do nie mniej znanego wiersza Dogena, od którego rozpoczął własne zuihitsu — mowę pod tytułem Zrodziło mnie piękno Japonii, 154 wygłoszoną w Akademii Szwedzkiej przy odbiorze Nagrody Nobla. Na wiosnę — kwiaty. Latem — kukułka kuka. Jesienią — księżyc. Zimą — śnieg cicho pada Jakże czysty i chłodny. Wtedy, w grudniu 1968 roku w Sztokholmie, odbierając najwyższe literackie wyróżnienie, Kawabata oddał pokłon całej plejadzie wielkich mistrzów zen (mnichów-poetów), dla których medytacja północnej przyrody była zarazem kontemplacją pustki. Niejako w dopełnienie wiersza Dogena przytoczył waka mistrza Ryokana, który całe życie spędził na północy Japonii (opisanej w Krainie śniegu), dokąd „przez Morze Japońskie dolatują chłodne wiatry z Syberii", a przed samą śmiercią doznał oświecenia i napisał pożegnalną strofę: Co się ostanie Po tym moim odejściu? Kwiaty — na wiosnę. Kuku kukułki — w górach, Jesienią — liście klonu. Kawabata wspomniał także mistrza Moye, cytując trzy jego wiersze poświęcone księżycowi (czytając je, miałem w oczach wielki oranżowy dysk wynurzający się zza chałupy Fiodory-cza), oraz mistrza Ikkyu i jego strofy o szumie wiatru w gałęziach sosny na obrazie (puste miejsca znaczą więcej niż zapisane), a na zakończenie sztokholmskiej mowy powtórzył to, co o poezji rzekł mistrz Saigyo (wojownik, który w 1140 roku został buddyjskim mnichem, największy poeta epoki Heian), goszcząc u przyjaciela mistrza Moye po powrocie z kolejnej wędrówki na Północ: — Wszak kiedy mówisz o kwiatach, to nie myślisz, że to są kwiaty w rzeczywistości. I kiedy śpiewasz o księżycu, to nie myślisz, że to księżyc w istocie. Po prostu, korzystasz z okazji, że przyszło natchnienie, i układasz słowa. Ot, pojawiła się 155 I tęcza i niebo rozbłysło barwami. Albo słońce wzeszło i niebo zajaśniało. A przecież tak naprawdę niebo jest puste i samo w sobie ani rozbłyska, ani się rozjaśnia... Tak i my, dusze podobne do nieba, malujemy różne rzeczy najróżniejszymi kolorami, nie zostawiając śladu. W słowach Saigyo — skomentował Kawabata — zawiera się japońska, a dokładniej wschodnia idea Pustki. Tę samą ideę krytycy znajdowali w jego własnych utworach. Jednakże autor Głosu bambusa, kwiatu brzoskwini odżegnywał się od zachodniego nihilizmu. Uważał, że wschodnie pojęcie Pustki to coś zupełnie innego, aniżeli europejska kategoria Nicości. To nie brak wszelkiego bytu, na odwrót — to pełnia bytu. Gdy nasza dusza oswobodzą się z ciasnej klatki ,ja" i staje się Niebem. Obejmuje wszystko. 27 lutego — Aa! Yasunari Kawabata Upłynęło trochę czasu, zanim pojąłem, czego mistrzowie zen szukali na Północy, i zdałem sobie sprawę, że to strona Pustki. Pomijam brak jakichkolwiek trwałych śladów człowieka (pisałem już o tym), nie chodzi mi w tej chwili o cywilizację. Myślę raczej o tejże Pustce, o której mówił i Saiygo, i Kawabata. I o północnej estetyce. Wystarczy przelecieć się helikopterem nad tundrą, obejrzeć ów dziwny landszaft w dole — okruchy nieba w labiryncie wody — aby pojąć, co mam na myśli. Albo przejść się po błotach tajboły, stąpając po czymś, co bardziej przypomina pęcherz z mchu — tutaj naciśniesz, tam się unosi — niż ziemię. Nie mówiąc o północnych mirażach, tylekroć nas zwodziw-szych na Morzu Białym podczas letnich włóczęg na jachcie, lub o zorzach polarnych, które są niczym innym jeno grą barwnych świateł na ciemnym tle nocnego nieba czy też o zamkach z lodu, które tają każdą wiosną na Oniego. 156 Łamańce światła, refleksy wody, metamorfozy lodu, wiatru hieroglify... Co rusz inne formy puste. Pisanka w powietrzu. Dam jeden przykład. Czerwiec 1994 roku. Po raz pierwszy wyszliśmy z Wasylem na „Anturze" za krąg polarny. Biała noc, słońce w ogóle nie siadało za horyzont. Szliśmy wzdłuż Kanin Nosa jakieś trzysta, może trzysta pięćdziesiąt metrów od brzegu. Światło padało ukośnie, jakby cięło przestrzeń. Ląd świecił i mienił się z dala niby jakaś bajkowa kraina z rtęci i rżniętego szkła. Aż oczy darło. Podeszliśmy bliżej, zauroczeni tym drżeniem światła, i krajobraz się zmienił, teraz dostrzegliśmy lodospady, górskie stawy na skalnych półkach migotały, grzędy i urwiska jak alpejskie, lecz kiedyśmy przybili do brzegu, to się okazało, że to żadne skały, tylko zwały niaszy (czarnego iłu), w której nogi się zapadały i kotwa nie dzierżała. Próbowaliśmy wygramolić się na najbliższe wzniesienie, by choć okiem rzucić na tundrę, ale gdzie tam. Breja zasysała. A i teraz ta biel za oknem... Kłęby śniegu wiatrem gnane po białej pustoszy Oniego w mdłym świetle sączącym się niewia-da skąd. Blade, nikłe cienie. Kawabata twierdzi, że biały to najintensywniejsza z barw, a zarazem brak barwy. Na białym maluje się, pisze. Na Północy biały kolor oznacza też śmierć. Biała krepa... Zza ściany dobiega klekot płochy. 2 marca Pojęcia zuihitsu i waka nie mają odpowiedników w żadnym innym języku. To nazwy (jak esej lub sonet) japońskich żanrów literackich. Specjały Kraju Kwitnącej Wiśni, coś w rodzaju sushi, dżiu-dżitsu tudzież harakiń. Ciekawe, ilu Europejczykom przyszłoby do głowy, że rozplątując sobie żywot, samuraj wraz z jelitami wypuszcza i duszę (energię życiową), która właśnie tam, w niżniej części brzucha — wedle zen — za życia przebywa. Dlatego warto, sądzę, poświęcić im (tym żanrom) parę akapitów, w nich bowiem Japończycy podchodzą do swojego języka także paradoksalnie (z zachodniego punktu widzenia!) jak do swojej duszy. 157 Weźmy zuihitsu. Dosłownie to „śladem pędzla". Chodzi o rodzaj pisania, podczas którego myśli puszcza się wolno, a pędzel (w Japonii zastępował pióro) sam wytycza dukt pisma. Innymi słowy, nie pędzel rejestruje pracę umysłu, ale umysł śledzi za pędzlem. Człowiek „tworzy" nie w europejskim znaczeniu tego słowa, to znaczy poprzez działanie (jak Pan Bóg stworzył nasz świat), a przez nie-działanie (wu-wei) jak tao. Źródłem twórczości nie jest więc Ja", jeno „nie-ja". Tuszę, iż zrozumiale się wyrażam. Zapoczątkowała ów żanr Sei Shonagon (966-1017), dama dworu cesarzowej Sadako, córka poety Kiyohara Motosuke. Jak sama wspomina w posłowiu swojego dzieła, ktoś przypadkiem podarował jej spory zapas pięknego papieru, zaczęła więc zapisywać to i śmo bez ładu i składu — o ciekawych ludziach i o wierszach, o drzewach i o trawach, o ptakach, o owadach i o porach roku... — aż papier się skończył. Sam tytuł tych zapisków — Makura no soshi — mieni się znaczeniami i różnie go można przekładać na polski (profesor Wiesław Kotański tłumaczy jako Notatnik osobisty, Agnieszka Żuławska-Umeda jako Zeszyty spod poduszki). Bo makura to i poduszka, i wezgłowie, i czas przed zaśnięciem, i chwila po przebudzeniu, i to, co intymne, nieprzeznaczone na pokaz, oraz przenośnie „nagłówek", od którego zaczyna się każdy kolejny ustęp. Słowem, żanr Sei Shonagon to ten rodzaj czernienia papieru, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone, oprócz wielosłowia! Bo piękno, według japońskiej dworki z XI wieku, jest małomówne. Kolejne zuihitsu wyszły spod pędzla buddyjskich mnichów żyjących w burzliwym okresie wojen samurajskich Kamakura. Są to Zapiski z pustelni Kamo-no Chomei (1153-1216) i Zapiski dla zabicia czasu Kenko (1283-1350). Pierwszy był mużykiem i poetą dworskim, a dopiero po pięćdziesiątce, znużony gwarem świata, ostawił pałacową kamarylę i osiadł w pustelni górskiej. Drugi też początkowo brylował na dworze jako poeta, nazywali go jednym z „czterech niebiańskich geniuszy waka", i także pod koniec życia dojrzał do samotności w górach. Ich zapiski wraz z Notatnikiem... Shonagon tworzą kanon żanru, nazywany w Japonii san-dai-zuihitsu, czyli „trzy wielkie zuihitsu". Notabene w Rosji wydano je w całości w jednym tomie w ramach świetnej serii „Zołotoj fond japonskoj litieratury", 158 I jej głównym redaktorem jest Grigorij Czchartiszwili, to znaczy Borys Akunin. Co mogło łączyć buddyjskich mnichów z dworką czerniącą papier od niechcenia? Przede wszystkim — kontemplacja pór roku. Wiosna, lato, jesień, zima... wszyscy troje skrupulatnie je odnotowywali. Sei Shonagon zaczyna wieść notatki od opisu wiosennej jutrzenki różującej niebo, dalej zachwyca się krasą letniego księżyca i rojami nocnych świetlików, sznurem dzikich gęsi jesienią i pojedynczą wroną na gałęzi, zimowym porankiem po bezsennej nocy, szronem i ogniem w piecyku. Z kolei Kamo-no Chomei zasmuca urok przemijalności każdej z pór roku, bo przypomina mu o nietrwałości własnego życia: wiosną kwitną glicynie, a liliowe obłoki płyną na zachód — w stronę śmierci, latem kukułka wykukuje, ile jeszcze zostało do spotkania na tamtym świecie, jesienią cykady łkają nad światem, a zimą śnieg pada i taje niczym człowiek w grzechu. Natomiast Kenko bawi powtarzalność rytmu przyrody, zarówno w przyrodzie, jak i w utworach poprzedników, i niewątpliwie ten pocieszny mnich dotknął sedna, gdy zauważył, że „tego, którego nic nie wiąże ze światem, zajmują już tylko zmiany pór roku". Czyż istnieje coś bardziej pouczającego niż kontemplacja przyrody? Skupione wsłuchiwanie się w jej rytm, odnajdywanie go w sobie. Ciało — pudło rezonansowe. Do kontemplacji przyrody potrzebny jest czas. Trzeba samemu przystanąć, znieruchomieć i pozwolić, aby świat ruszył z miejsca. W gruncie rzeczy kontemplacja przyrody to nic innego, jeno medytacja czasu. Pod warunkiem że posiadasz ten czas. Że jesteś gospodarzem swego czasu! Całego swojego czasu, a nie owych nielicznych wolnych chwil, kiedy się „czas zabija", bo nie wiadomo, co z nim począć. Zdaniem Kawaba-ty, rytm przyrody — powtarzający się i przemijający zarazem — najlepiej określał genezę oraz poetykę żanru. Zuihitsu, zauważył autor Krainy śniegu, zrodziło się z Pustki, to znaczy ze swobody umysłu nieprzywiązanego do niczego. I jeszcze jedno. Nie przypadkiem zacząłem ten dan (ustęp w zuihitsu) od harakiri. W jakimś sensie pędzel tu przypomina miecz, wystarczy zacytować mistrza Kenko: „Nie wypowiedzieć tego, o czym się myśli, to jakby paradować ze wzdętym ży- 159 wotem. Niekiedy trzeba więc, powodując się pędzlem, oddać się tej pustej zabawie, a potem to wszystko podrzeć i wyrzucić". Słowem, zrobić seppuku na papierze. 8 marca Brzask... Niebo w Ulach i w pąsach... Linia lasu za wsią wy-raźnieje i rozbłyska. Słońce! Czegóż bardziej można oczekiwać po długim mroku zimowej nocy? Nie dziwota, że je czcili w zamierzchłych czasach i pokłaniali mu się codziennie rano po wyjściu z ziemianki. Jak trzmiel co rano zbieram światło. Pyłki słońca w soplach lodu. 10 marca Jeszcze wyraźniej związek miecza i pędzla widać w poezji japońskiej. Zwłaszcza w wierszach waka i haiku. Jednym z największych twórców waka był Norikiyo Sato (1118-1190), żyjący u schyłku epok Heian. W młodości Sato służył jako samuraj w gwardii przybocznej ekscesarza Go-Toba. W wieku lat dwudziestu porzucił wojskową służbę na dworze i został mnichem buddyjskim, przyjmując imię Saigyo. Przy tym nie związywał się z żadną konkretną sektą czy klasztorem, wybrał tropę swobodnego łazęgi. Ortodoksi nie uważali go za mnicha, a wielebny Mongaku, przełożony sekty Shingon, zarzekał się nawet, że jeśli Saigyo zjawi się w jego klasztorze, to go przegoni pałką. Jakież więc było zdziwienie uczniów Mongaku, kiedy zobaczyli, że ich nauczyciel nie tylko pozwolił Saigyo przenocować, lecz jeszcze mu nadskakiwał. 160 — Głupcy — powiedział, kiedy Saigyo opuścił już klasztor — wystarczyło popatrzyć mu w oczy. Toż on sam gotów był mi skórę wygarbować, gdybym tylko się skrzywił. Pięćdziesiąt lat Saigyo włóczył się po bezdrożach Japonii, wydeptując wiersze... Do literatury przeszła zwłaszcza jego wędrówka na Północ przez góry Saya-no Nakayama — wyprawa trudna i niebezpieczna. Przemierzał je kilkakroć (po raz ostatni z siedemdziesiątką na karku) i poświęcił im swoje najlepsze wiersze, zamieszczone w Zbiorze z chaty w górach. Choćby ten: Zali myślałem, Że ponownie te góry Przejdę na starość? Szczyty mojego życia — Saya-no Nakayama. Sam tytuł zbioru mówi za siebie. Podczas wędrówek Saigyo nieraz nocował w górskich chatach, nietrwałych i krytych trawą, jednakże jego dom zbudowany z wierszy stoi już osiem stuleci, a tropa życia znalazła wielu naśladowców, zarówno wśród mnichów, jak i w gronie ludzi świeckich, między innymi w osobie poety Matsuo Basho (1644-1694). Pewnego razu mistrz haiku znalazł się we wsi Asimo na Północy, gdzie cztery stulecia wcześniej pod cieniem starej iwy odpoczywał znużony drogą Saigyo, spoglądając na ludzi sadzących ryż i notując: W chłodny cień iwy Nad czystą wodą stawu Opodal drogi. Przysiadłem nie na długo, I ot — odejść nie mogę... Basho wspomniał ten wiersz starego włóczęgi, być może też poczuł jego duch i zapisał w podróżnym notesie Oku-no Hoso-michi: Już w całym polu Zasadzono ryż? Czas iść Iwo, trzymaj się! 161 Waka od haiku odróżnia się rozmiarem. Waka ma pięć wersów, złożonych z określonej liczby sylab: 5, 7, 5, 7 i 7. Haiku zaś to jakby pierwsze trzy wersy waka: 5, 7,5. Taka kondensacja obydwu żanrów daje nam sens każdego z tych wierszy niejako w jednym rzucie, jako obraz. Czas potrzebny zwykle do lektury tekstu tutaj ulega zawieszeniu (lub zatrzymaniu...). Zarówno wiersze waka, jak i haiku są odbierane w przestrzeni, a nie w czasie, nie podlegają więc tradycyjnemu w Europie podziałowi sztuk na przestrzenne i czasowe. A jednocześnie to, co najważniejsze, nie zostaje w nich dopowiedziane do końca. Jak gdyby pędzel zatrzymano w decydującym momencie... Dlatego porównałem go do miecza. Albowiem słowo bushido (nazwa samuraj skiego kodeksu postępowania) składa się z trzech hieroglifów. W pierwszym bu można wyróżnić kluczową część znaku „zatrzymać" i skrócony wariant ideogramu „kopia". Wedle starego chińskiego słownika Szu Wen (sztuka wojowania przyszła do Japonii z Chin), bit to umiejętność władania bronią polegająca na zatrzymaniu uderzenia w odpowiedniej chwili. Drugie źródła rozszerzają tę wykładnię, utwierdzając, że hieroglif bu zawiera w sobie znak bun, dotyczy zatem nie tylko sztuki wojennej, lecz także kaligrafii, literatury i innych sztuk niewojennych. Hieroglif shi, oznaczający we współczesnej japońszczyźnie wojownika, w dawnych Chinach oznaczał w ogóle mistrza w jakiejś dziedzinie sztuki: czy to pędzla, czy to czaju, czy to miecza. Natomiast do oznacza tropę. 19 marca Żyjąc na Wyspach Sołowieckich, nie raz spierałem się z ojcem Germanem, co lepsze: cela wielebnego Mongaku czy tro-pa Saigyo? Ojciec German upierał się przy celi, ja zaś skłaniałem się raczej ku tropie. Pewnego razu sołowiecki mnich rzucił w rozmowie, jakby od niechcenia, że przecież można błądzić po świecie, nie wychodząc ze swojej celi. Ja mu na to, że także samo można nie opuszczać własnej celi, włócząc się tam i siam. W rezultacie on został na Wyspach, ja kopnąłem się da- 162 lej. Wspominam teraz te dawne spory, bo wystarczyło, że na parę tygodni śniegiem nas odcięło od świata, by mnie aż do Kraju Kwitnącej Wiśni zaniosło. Pora jednakże wrócić do domu nad Oniego. Wreszcie bowiem jęli odśnieżać drogę z Wielkiej Zatoki do Ust-Jandomy. 20 marca Chodzi o wywóz lasu, rzecz jasna, nie o pieczę nad ludźmi. Ludzie zakopani w śniegach nikogo tu nie obchodzą, ani my w Kondzie Biereżnej, ani Jura z Walą w Sibowo, ni Witia z Kła-wą w Ust-Jandomie. Te wsie dawno już wykreślono z rejestru „żywych", to znaczy sielskie władze mają je z głowy — nie trzeba dróg czyścić, nieczystości wywozić, autokaru po dzieci do szkoły wysyłać, poczty zanosić. A że tam ktoś jeszcze żyje, hm... to jego problem. Co innego las. Las to żywy pieniądz. Szmal, który sam rośnie. Wystarczy go tylko ściąć, wywieźć i sprzedać — tak tutaj myślą od wieków! Od kiedy konkretnie? Według Nikołąja Kryłowa, mniej więcej od czasów chrystianizacji Karelii! W książce Ekono-miczeskoje znaczenije Biełomorskogo kanała (w 1889 roku otrzymał za nią złoty medal Wszechrosyj skiego Towarzystwa Morskiego) pisał: „Już wtedy gotlandzcy kupcowie wywozili stąd las, mikę i rudy żelazne, a przywozili wszelką tandetę, którą zbywali Karelom i Wepsom za rybę i cenne futra". Czytam Kryłowa i czuję się, jakbym żył w owej bajce, w której stoliczek ciągle od nowa się nakrywa. Wszak i dzisiaj wyrębują tu las i wywożą stąd szungit, gotując się do wydobycia wanadu i uranu (ba! — w zeszłym roku opodal nas odkryli złoża diamentów), a także zawalają ostatki tuziemców wszelkim barachłem i zalewają fałszywym spirytusem. Jedyna różnica, że ninie zaonieżski las wyrzynają nowi Ruscy, co prawda rękami ukraińskich gastarbeiterów, bo tubylczych albo nie starcza, albo nazbyt drżą, a tanie ciuchy przywożą z Mińska Białorusini i targują nimi wprost z aut. Jak długo jeszcze tutejsza przyroda wytrzyma tę grabież? Przecież teraz ludzie dysponują znacznie większą siłą niszcze- 163 II nia niż dawniej. Nieporównywalnie większą! A lasu ubywa... Nowoczesne środki techniczne (piły elektryczne, lesowozy z dźwigami do podnoszenia bel, ciężki sprzęt do czyszczenia dróg w zimie i równania leśnych duktów) pozwalają sprawnie unicestwiać ogromne połacie mandery. Jednocześnie zdziczały kapitalizm, który zwalił się na Rosję niby orda tatarska, nie liczy się z niczym, co nie pachnie kasą. Przy tym nowi Ruscy nie myślą ni o szkółkach dla młodniaka, ni o ochronie starodrzewu. Ich „odpryski" tutaj żyć nie będą — to jasne! Nie po to skupują domy w Londynie... Dla nowych Ruskich ziemie Północy to obszar jedynie dla rabunkowej eksploatacji. Jak niegdyś tereny Czarnej Afryki dla białych ludzi. Na aborygenów, ten dziwny zlepek słowianougrofiński (ze śladem saamskim), też nie ma co liczyć. Po pierwsze, ledwie już zipią od wódy. Po wtóre, na las są równie pazerni jak tamci, tyle że „kiszka u nich cieńsza" —jak mówią — to znaczy nie mają możliwości tamtych, ale i tak co się daje, to albo wyta-szczą, albo zgnoją. A po trzecie, żyjąc wśród nich trzy lata, ani razu nie zauważyłem, by dbali o środowisko naturalne wokół siebie, aby choć od czasu do czasu sprzątnęli to, co sami napaskudzą. Na odwrót — las traktują jako wielki zsyp na śmieci, które wywalają z przyczep traktorów na ziemię byle gdzie podle drogi—jak leci. Ba — nawet polany, gdzie lubią „oddychać", przypominają raczej składy pustych butelek i zardzewiałych puszek po konserwach niźli zielone łono przyrody, a idąc na nie przez obrzeżne krzaki, trzeba baczyć, by ludzkim kałem się nie powalać. Pamiętam, jakim wstrząsem był dla mnie pierwszy styk z tym wandalizmem. Tylko przyjechaliśmy do Kondy i wzięliśmy się do sprzątania domu. W dwóch obszernych izbach na dole, które nadawały się do zimowania, były właściciel urządził skład wszelkiego rupiecia. Wynosiliśmy sterty papy i bitą cegłę, jakieś blachy, beczki po ropie, butle po gazie i kupę innego żelastwa, w tym zdezelowany żelazny piecyk z liszajami białej emalii. Po czym sporo musieliśmy zapłacić jednemu palantowi z Wielkiej Zatoki, aby wywiózł to wszystko traktorem na najbliższe wysypisko śmieci. Kiedyśmy już jako tako doprowadzili dom do ładu, wybraliśmy się po raz pierwszy do lasu. Tam, gdzie rosną poziomki... Zrazu na południe — w kierunku Sibowa, po czym pierwszą leśną dróżkę w lewo, w kierunku Jandmoziera. Raptem w lesie zawoniało ropą, a pośród połamanych krzewów malin na słonecznej polanie bielał żelazny piecyk i powszędy walał się chłam z naszego domu. Oniemiałem. Po trzech latach chłam maliną zarósł i prawie go w gąszczu nie widać. Pewnie kiedyś rdza go zeżre. Ciekawe, co prędzej sczeźnie z tego świata: ja czy ten piecyk? 21 marca Dziś zrównanie dnia z nocą. Jak w tej szklance: malkontent powie, że doba jest jeszcze na poły ciemna, a optymista, że już do połowy napełniła się światłem. 23 marca Na koniec i do nas się dokopali! I od razu zawitał w gości pietrozawodski malarz Borys Akbułatow. Przez zimę schudł jeszcze bardziej, twarz mu wklęsła, nos z niej sterczy — niczym dziób. Ot, pierwszy wiosenny gąsior bałuszący wyblakłe oczy na świat. Borys ostatnio przestał malować, bo go urzekła fotografia. Od kiedy kupili z Galiną dom w Fojmagubie (rok po nas), jeździ swoim rozklekotanym żiguli po Zaonieżu i zdejmuje, co się da: babki w zapaskach i łęgi o zmierzchu, portrety smarków i stogi siana pod światło, stare łodzie u przystani, zręby domów i chramów w wymierających wsiach, a ilekroć do nas przyjeżdża, zawsze pstryka ten sam widok z mego okna i martwą naturę na parapecie. Akbułatow jest typem wybitnie kontemplacyjnym. Bywa, że się zagapi na nów w towarzystwie, a tu butelka pusta. Co innego rzutka Galina Skworcowa, jego żona. Pracując jako szefowa działu krytyki w miesięczniku „Siewier", zdążyła już napisać siedem książek prozy i dwa dramaty (wystawione w Pietrozawodsku i Helsinkach), a także pół tuzina projektów pod zagraniczne granty. Za jeden z nich 164 165 — „Zaonieże przez pryzmat czarnego kwadratu" — kupili dom w Fojmagubie, by zrobić w nim pierwszą w Rosji... sielską galerię. Ten projekt jest częścią większego zamierzenia pod nazwą „Wieś. Ekologia i życie XXI wieku", w którym Skworcowa rzuciła wyzwanie „bykom" (tak tu zowią nowych Ruskich) łasym na zaonieżskie złoża wanadu i uranu. Istotą projektu jest odrodzenie tradycyjnej sielskiej kultury w Zaonieżu i na jej bazie rozwój turystyki ekologicznej, by tym samym postawić szlaban dla przemysłu wydobywczego. Innymi słowy: zielona Galina kontra „byki". Niejeden mógłby zapytać, co ma wspólnego kultowe płótno rosyjskiej awangardy i sielskie Zaonieże? Galina Skworcowa utwierdza, że bardzo wiele. Choćby to, że Kazimierz Malewicz namalował swój kwadrat czerniadzią, czyli farbą zrobioną z za-onieżskiego szungitu! Bo Malewicz był nie tylko agronomem (z wykształcenia), lecz także mistykiem. Wierzył w ruską ziemię! Swój Czarny kwadrat nazywał ikoną. I nie dziwota, toż to ikona Matki Ziemi, a zarazem testament duchowy wielkiego twórcy. Na przykładzie Zaonieża widać już, co się stało z ruską głubinką: z pięciuset osiemdziesięciu sześciu wsi zarejestrowanych tutaj na początku XX wieku do dzisiaj zostało pięćdziesiąt. Unicestwiono także ponad 80 procent chramów i czasowni. Pola pozarastały burzanem i perzem, ludność wymiera od wódki. Jeśli nie zatrzymamy tej degradacji — woła autorka projektu — to ruskie „byki" pospołu z Japońcami (ponoć już się zwąchali) zaczną dobywać tu uran, a znając tumiwisizm miejscowych władz, łatwo można sobie wyobrazić, że radioaktywny szlam przedostanie się do Jeziora Onieżskiego i dalej przez Świr, Ładogę i Newę do Morza Bałtyckiego. Poza tym Zaonieże to beczka prochu (najbardziej sejsmiczny region w Europie!) i lada naruszenie skorupy ziemskiej może sprawić, że cały kontynent wyleci w powietrze. Zatem problem nie tylko Rosji dotyczy. Unia Europejska też powinna zainteresować się poczynaniami Galiny i wydzielić jej kasę. Od publikacji projektu „Zaonieże przez pryzmat czarnego kwadratu" na łamach „Siewiera" minęły dwa lata. W tym czasie Akbułatow ze Skworcowa borykali się z remontem chałupy w Fojmagubie, to znaczy na swojej skórze poczuli, co potrafi ruski mużyk, i wiele z ich złudzeń prysło. Ale i tak, mieszkając 166 w mieście, nie łyknęli tego „folkloru" z pełna, co innego bowiem pobywać w siole dwa-trzy miesiące w roku (ech, babie lato pachnące miętą, złoty smęt), a co innego bytować tu na okrągło (w błocie i w słocie, w zamieć i mróz). Gala stosunkowo szybko zwąchała pismo nosem i zajęła się nową fabułą, pozostawiając Borysowi użeranie się z mużykami i wyjaśnianie, gdzie kończy się ziemia niczyja, a zaczyna posesja artysty, dlaczego malarz nie chce, aby na jego terenie stały cudze szopy, które zasłaniają mu widok na jezioro, i woli odosobnienie niż bezustanne parady pijanych sąsiadów pod oknem oraz ich bełkot: żeśmy chodzili tędy od zawsze. Dlatego wybrał się do Wielkiej Zatoki jeszcze przed rozpoczęciem kolejnego letniego sezonu, by wytyczyć w sielsowiecie raz na zawsze granice swojej własności. Przy okazji zamierzał zajrzeć do Fojmaguby, jak tam chałupa przezimowała (czy jej przypadkiem nie spalili), bo nie był w niej od jesieni, lecz drogę zaniosło śniegiem. Tak więc zajechał do nas na czaj. — Ciekawe, gdzie się ta krasota podziała — rzucił po długim milczeniu, patrząc jak zwykle w okno. — O jakiej krasocie mówisz — spytałem — zali ta za szybą ci nie wystarcza? — Nie o przyrodę mi chodzi, myślę o ludziach. Dawniej żył tutaj lud dorodny, dziewki krasawice, chłopaki na schwał. Na starych fotografiach to widać. A dzisiaj, sam się rozejrzyj, pełna degeneracja. Nie lica, ale ryła. Debile. — Co się dziwisz. W centrum Wielkiej Zatoki stoi internat dla głupich, jak o nich tu mówią, dom z dwiema wieżyczkami przy głównym placu naprzeciw pomnika poległych... — W stylu zaonieżskiego modernizmu? — No, właśnie. Zbudował go dla siebie kupiec Karelski, ten sam, który naszą czasownię postawił. Do rewolucji dom stał w Wigowie, nad samą wodą. Wyobrażasz sobie, jak się przeglądał w jeziorze? — Ba! — Po rewolucji Karelski uciekł do Mandżurii i tam umarł, a bolszewicy przenieśli jego dom do Wielkiej Zatoki i zrobili w nim swoją siedzibę. Podczas przenosin zrąb ucierpiał, pokrzywił się i powypaczał, ale dla bolszewików i tak był pałacem, choć go „zasrali" i poobwieszali portretami wodzów... Na 167 jednym ze starych zdjęć, zrobionym z okazji jakiegoś święta, widziałem gębę Lenina na cały fronton, od wieżyczki do wieżyczki. — Gdzie ta fotografia? — W miejscowej bibliotece. Tam zresztą znajdziesz sporo innych materiałów o Wielkiej Zatoce. Od dawna twierdzę, że sielskie biblioteki to ostatnie światła w ruskiej głubince. Gdyby nie one, to co? Dla młodzieży piwo i podrygiwanie na parkiecie w klubie kultury, a dla starzyków „palonka" na łonie przyrody lub pestki słonecznika. Tymczasem fundacje soro-sów, makarturów i innych rozdają masę kasy na różne chuje-muje, a sielskie biblioteki nie mają pieniędzy na prenumeratę gazet, nie mówiąc o zakupie książek. — Co dalej z tym domem? — Borys zwekslował rozmowę na głupich, jakby nie rozumiał, że do ich galerii piję. — Za Jelcyna miejscowy komitet partii stamtąd wysiudali i zrobili w domu Karelskiego internat dla debilek. Zwieźli je z całego miedwieżegorskiego rejonu. A że głupie są niegroźne, to wypuszczają je samopas. I te nieszczęsne ofiary alkoholizmu rodziców szwendają się po posiołku bez celu, mrucząc coś do siebie pod nosem. Czasem krzyczą... Często nie wiesz, nie poznasz po twarzy, na przykład w sklepie lub na poczcie, kto w kolejce jest bez urna, a kto go jeszcze posiada. Pikanterii dodaje fakt, że w sumie Wielka Zatoka żyje z tych głupich. Jedni zdają do internatu złowioną przez siebie rybę, inni warzywa z własnego ogrodu, ktoś tam sprząta, ktoś pierze, ktoś gotuje. Przy ogólnym braku roboty w posiołku sam rozumiesz, co to znaczy dla ludzi. — Taak! Andriej Konczałowski ze swoim Domem wariatów może się schować. Chwilę popijaliśmy czaj w milczeniu, przeżuwając myśl o rzeczywistości, która kręci tutaj lepsze fabuły niźli wzięty filmowiec. I do tego żadnych scenariuszy nie trzeba wymyślać, wystarczy wyjść na plac w posiołku, przysiąść na jedynej ławce pod pomnikiem poległych i patrzeć. Uważnie patrzeć. — Mówisz, że roboty w Zaonieżu nie ma — po jakimś czasie podjął Borys — a ja nie mogę znaleźć chętnego, aby mi płot załatał. mużyków we wsi niby sporo, od rana do nocy wałęsają się bez celu, ale jak przyjdzie co do czego i proponuję kon- kretne zajęcie, to się okazuje, że nie mają czasu, bo albo ryba akurat bierze, albo czyjś pogrzeb właśnie wypadł. — W tym cały problem, że ludzie tu oduczyli się pracować. Ileż ja się namordowałem z mużykami przez te trzy lata, jednemu Bogu wiadomo. Tego się nie opisze w żadnej książce! Z początku marzyliśmy, że odrestaurujemy nasz dom w starym zaonieżskim stylu i będziemy zapraszać w lecie znajomych — mużyków, malarzy, pisarzy. Słowem, że zrobimy coś w rodzaju ośrodka twórczego, miejsce dla spotkań polskich i rosyjskich artystów... Niestety, wszystkie marzenia wzięły w łeb, jak tylko doszło do mużyków. Okazało się bowiem, że w całym rejonie Wielkiej Zatoki nie ma ciesielskiej brygady zdatnej do pracy. To samo ze zdunami. A potem się wyjaśniło, że w ogóle pracować tutaj nikomu się nie chce. Mówią, że „niewygodno", lepiej na zasiłku dla bezrobotnych siedzieć. Zresztą, jak mogą pracować, kiedy albo łyka nie wiążą, albo ich kac telepie? — Na takich tylko Stalina trzeba! Ten by ich szybko zagonił do pracy. Choćby w łagrze. — Ha! Spróbuj to głośno powiedzieć, a taki gomon się podniesie, że sam siebie przestaniesz słyszeć... I tak już gardłują i w Polsce, i na Zachodzie, że Władimir Władimirowicz kult Stalina przywraca. A ty o łagrach marzysz. — No, a ty o czym myślisz? Czemu się uśmiechasz? — Bo mnie przyparłeś do muru. Uważam, że rabom, to jest ludziom z mentalnością niewolnika, sądzony jest rabski trud. — Ajajaj! Wyobrażam sobie, co powiedzą o tobie w Polsce, gdy przeczytają tę naszą rozmowę. — Dlatego się uśmiecham. Przyjechałem do Rosji piętnaście lat temu jako zwolennik demokracji i powszechnych swobód obywatelskich, a wyjadę stąd pewnie jako trybun niewolnictwa i obozów pracy. Można powiedzieć, że spotkała mnie w Rosji przygoda w stylu markiza de Custine'a a rebours. — Nie ciebie jednego. Twój rodak Feliks Dzierżyński także przyjechał do nas pełen szczytnych marzeń i ideałów, a gdy zobaczył rosyjską realność, to pierwszym dziełem, za które się zabrał, była organizacja szkół pracy, to znaczy łagrów. Aczkolwiek niektórzy publicyści utwierdzają na odwrót, że to właśnie łagry wpłynęły na olewający stosunek mużyka do pracy i że rabski trud demoralizuje... 168 169 ul — Niechajby sobie najpierw przeczytali Chłopów Czecho-wa albo Wieś Bunina. A przede wszystkim Listy ze wsi Engel-gardta. Według Pipesa, amerykańskiego znawcy Rosji, książka Engelgardta to klucz do zrozumienia rosyjskiej wsi XIX wieku. Podobnie uważał i Marks, i Lenin. — Lecz te utwory dotyczą innych szerokości geograficznych i opowiadają o wsi rosyjskiej, w której do 1861 roku panowało krepostnoje prawo, czyli pańszczyzna, co niewątpliwie ukształtowało rabski stosunek mużyka do pracy. My natomiast z tobą biadamy nad północnymi chłopami. Ci pańszczyzny nigdy nie odrabiali, skąd więc te rabskie odruchy? — Nie zapominaj, że krepostnoje prawo zostało zniesione w Rosji dwa lata wcześniej niż niewolnictwo w Ameryce. A po wtóre, czytając opisy wsi karelskiej z XIX wieku, zauważysz, że niewiele różni się ona od orłowskiej czy smoleńskiej. Zajrzyj choćby do relacji Nikołaja Leskowa o jego podróży po ołonieckiej guberni w 1893 roku. On tam rozpoznawał ruskiego mużyka po „leniwym chodzie". Zresztą, pozwól, że zacytuję: „Przy wejściu do fińskiego domu przyjemnie zaskakiwała mnie czystość, porządek i dobrobyt, o których i pojęcia nie mają ciągle brudni, wiecznie pijani i półgłodni ziomkowie". Takich fraz mogę przytaczać na kopy. — Wiem i nie oponuję. Tylko pytam cię jako cudzoziemca, a więc człowieka patrzącego z boku, czym wytłumaczyć ten stan rzeczy ruskiej wsi? — Nie chcę się wymądrzać na temat ruskiej wsi w ogóle, bo to i zbyt obszerny temat, i słabo znam inne szerokości. Jedynie Północ poznałem jako tako... Otóż, im dłużej tutaj żyję, tym bardziej się utwierdzam w przekonaniu, że Północ nie nadaje się do osiadłego wiejskiego życia. Tu można jedynie koczować. — Jak to? A rolnicze tradycje Zaonieża? — To przypadek, wyjątek potwierdzający regułę. Zacznijmy od pytania: kiedy na Północy pojawiło się rolnictwo i dlaczego? Jeśli porównamy, jak dawne są tradycje uprawy ziemi w innych regionach świata, to się okaże, że rolnictwo na Północy jest zaledwie epizodem jej historii, epizodem trwającym parę ostatnich stuleci, podczas gdy człowiek tutaj pojawił się zrazu po odejściu lodowca, to znaczy jakieś dziesięć tysięcy lat temu. Aborygeni Północy ziemi nie uprawiali. Nowogrodzcy przybysze, tak zwani ukszujnicy, także... Oni tu docierali za rybą i skórami zwierząt futerkowych. Rolnictwo na Północy wprowadzili dopiero pierwsi osadnicy, czyli prawosławni mnisi, a na szeroką skalę rozwinęli raskolnicy. To dzięki nim Za-onieże stało się wieśniaczym centrum na Północy, tutaj bowiem był matecznik starej wiary. — Chcesz powiedzieć, że wiara w niebo nie przeczyła pracy na ziemi. — Gdyby nie wiara w pracę na ziemi jako drogę zbawienia oraz prześladowania raskolników w centralnych połaciach Rosji nie byłoby tu takiego rozkwitu rolniczej kultury — to pewne! Warunki przyrody nie sprzyjają tutaj uprawie roli. Krótki okres wegetacji, częste przymrozki nawet w lecie, kamienista gleba... Wystarczy przeczytać W kraju niestrachliwych ptaków Priszwina, by się za głowę złapać, jaki to był straszny trud. Istny czyściec za życia, więc nie dziwi ich wiara, że po takim życiu pójdą od razu do nieba. — Czy aby nie upraszczasz? — Raczej wyławiam ogólną tendencję. Oczywiście nie tylko raskolnicy uprawiali ziemię na tych terenach. Ludzie zbiegali na Północ przed Tatarami lub od pańszczyzny, niektórych zsyłano tu przemocą i wszyscy oni, chcąc nie chcąc, musieli jakoś wyżyć. To znaczy: wyżywić się! Pomagała w tym woda i las, bo z samej ziemi wyżywić się nie dawało. Zamiast mąki nierzadko objadali korę z sosny. Później mużyki jęli uchodzić ze wsi na okresowe roboty do miasta, pozostawiając babom grzebanie się w ziemi. I jak tylko nadarzała się okazja, osiadali w mieście na stałe. Jak i dziś. Bolszewicy na pewien okres powstrzymali tę migrację, odbierając mużykom paszporty i przywiązując ich tym samym do kołchozów. Dziś tego procesu wyludniania się wsi nie zatrzymasz. Wolny rynek dyktuje swoje reguły. Jedna z nich mówi, że uprawa roli na Północy nie ma ekonomicznego sensu. Kto chce pożyć, a nie jedynie wyżyć, zabiera „nogi w ruki" i zwiewa stąd! A debile i alkoholicy sami w końcu kiedyś wymrą i Północ znowu opustoszeje. — Są jeszcze złoża naturalne, las. Ktoś będzie to dobywał. — Po pierwsze, do tego nie trzeba osadnictwa. Wszędzie indziej na Północy pracują metodą wacht. Po cóż budować 170 171 całą infrastrukturę wokoło kopalni czy pola naftowego — żłobki, przedszkola, szkoły, szpitale i tak dalej — jeśli można przywozić ludzi na parę tygodni do pracy, a potem ich zamieniać kolejną ekipą? To też w jakimś sensie koczowanie. A po wtóre... — Czemu zamilkłeś? — Zastanawiam się, czy wchodzić na teren mistyki. Niedawno czytałem rozważania japońskich mistrzów zen na temat Pustki i buddyjska Pustka jęła mi się kojarzyć z Północą. Pustkę można kontemplować, to znaczy „koczować po niej umem", natomiast wszelkie próby zapełnienia jej kończą się jedynie utratą energii. Spójrz poprzez tę metaforę na Północ. Ileż ludzkiego znoju pochłonęła i co? Gdzież są te drogi żelazne z takim wysiłkiem budowane przez rzesze łagierników? Gdzie te miasta stawiane na wiecznej zmarzlinie? Gdzie te posiołki, szosy czy pola? Poznikały, jakby się pozapadały w jakiejś czarnej kosmicznej dziurze. Ot — ikona Malewicza Czarny kwadrat. To nie Matka Ziemia, jeno Mać Pustota. Zresztą, jeśli chodzi o ścisłość, główną zaletą fullerenu — wchodzącego w skład za-onieżskiego szungitu, którym Kazimierz Malewicz rzekomo malował swój czarny kwadrat — jest pustość! Słowo o szungicie. To jeden z najbardziej zagadkowych minerałów na świecie. Pierwszy o „czarnym łupku" w Zaonieżu napomknął w 1792 roku Oziereckowski w swojej Podróży po jeziorze Ładożskim i Onieżskim. Łupek ten, po sproszkowaniu, miejscowa ludność używała jako czernidło. Nazywali go czer-niadzią. Od dawna było wiadomo, że tam, gdzie zalega w glebie, ziemia daje dobre plony. Jak zwykle w Rosji, pierwszy minerałem zainteresował się przemysł zbrojeniowy. W 1812 roku w Aleksandrowskiej fabryce armat w Pietrozawodsku pomalowano czerniadzią działa na wojnę z Napoleonem. Potem się okazało, że farba ma właściwości antykorozyjne, i zaczęto jej używać do konserwacji kadłubów okrętów. Wkrótce zastosowano ją w przemyśle odlewniczym, była bowiem odporna na żar, oraz w typo-grafii. 172 Czarnym łupkiem próbowano także zamieniać marmury przy budowie soboru Świętego Izaaka w Sankt Petersburgu. Po jakimś czasie rozeszły się słuchy, że czarny łupek z Za-onieża przypomina antracyt. I tym razem interes armii zaważył. Rosja bowiem szykowała się do wojny z Turkami i na gwałt potrzebowała paliwa dla okrętów wojennych. Paliwa, które zastąpiłoby angielski węgiel... I tak w Zaonieżu pojawiły się — ni stąd, ni zowąd — słupy z państwowym herbem na wszystkich wyjściach złóż zaonieżskiego antracytu, natomiast w paleniskach rosyjskich okrętów wojennych pod kierunkiem inżyniera Mieszczerina rozpoczęto próby z nowym paliwem. Gazety, jak zwykle w takich wypadkach, podniosły szum, kto za tym stoi i ile zarobi? Plotkom i spekulacjom nie było końca. 0 rezultatach prób Mieszczerina wypisywano bajki. Tymczasem kawałki zaonieżskiego antracytu w okrętowych paleniskach żarzyły się i tliły, ale się nie paliły. Na pomoc wezwano profesora Inostrancewa z Petersburga, najwybitniejszego wówczas geologa Rosji. Po przeprowadzeniu szeregu analiz profesor orzekł, że jest to nowy, amorficzny rodzaj węgla (spokrewniony z grafitem i diamentem) i nazwał go szungitem od sioła Szuńga, gdzie go znaleziono. Niestety, nikt w Rosji nie wiedział, co z tym szungitem robić. Wprawdzie inżynier Mieszczerin nie dawał za wygraną 1 czas jakiś jeszcze eksperymentował. Założył nawet towarzystwo akcyjne i zaczął produkować brykiety z mieszanki szungitu, węgla angielskiego i twardej smoły gazowej, jednakże wkrótce zbankrutował. O szungicie na długo zapomniano. Przypomniano sobie o nim po trzydziestu latach, podczas wybuchu pierwszej wojny światowej. Znowu bowiem pojawił się problem paliwa i znowu próby z szungitem nic nie dały. Po rewolucji pałeczkę przejęli komuniści i oni z kolei próbowali wykorzystać szungit na różne sposoby (między innymi napełniali nim... mikrofony). A przy okazji doświadczeń w szungitowym popiele znaleziono duże ilości wanadu i molibdenu. To dało impuls do nowych poszukiwań geologicznych. I tak pod koniec ubiegłego wieku w Zaonieżu odkryto potężne złoża wanadu i uranu. Według niektórych szacunków to jedno z pięciu największych wanadowych złóż na świecie. 173 Prawdziwa sensacja z szungitem wybuchła w 1992 roku, kiedy to rosyjski geolog Semen Cybulski wyemigrował do Stanów, wywożąc po cichu próbki minerału. Na uniwersytecie w Arizonie pod niezwykle silnym elektronicznym mikroskopem w szungicie wykryto fulleren — materiał XXI wieku. Wcześniej fulleren odkryto teoretycznie, to znaczy dzięki wyliczeniom chemików coś takiego mogłoby istnieć w przyrodzie, następnie astronomowie odnaleźli linie spektralne fullerenu w kosmosie — w atmosferze niektórych węglowych gwiazd — i oto, ku wielkiemu zdziwieniu jego odkrywców, którzy notabene otrzymali zań Nagrodę Nobla, okazało się, że od mniej więcej dwóch miliardów lat fulleren zalega sobie spokojnie w ziemi nie opodal sioła Szuńga w Zaonieżu. Główną właściwością fullerenu jest pustota molekuły, która przypomina piłkę futbolową „uszytą" z sześćdziesięciu atomów czystego węgla, próżną w środku! Dzięki temu można napełniać ją atomami innych pierwiastków i formować w ten sposób nowe struktury do najrozmaitszego wykorzystania: począwszy od elektroniki i rakiet, a kończąc na komputerach i walce z rakiem. Nietrudno sobie wyobrazić poruszenie w urnach! Ba, uczeni wysnuli także hipotezę, że zawartość fullerenu w zaonieżskim szungicie może sygnalizować obecność w pobliżu diamentów. I rzeczywiście, w ubiegłym roku znaleziono tu pierwsze diamentonośne kominy. Nie dość na tym. Ostatnio w Karelii zapanował istny boom na szungit w związku z jego leczniczymi walorami. Raptem przypomniano sobie, że jeszcze Ksenia Iwanowa wyleczyła się z bezpłodności, popijając na swoim zaonieżskim zesłaniu wodę ze źródła bijącego spod złóż szungitu, i dała początek dynastii Romanowów (aczkolwiek przypomnę, iż złe języki raskolników przypisywały cud miejscowym mużykom). Od dawna także było wiadomo, że tołwujska woda leczy najbardziej powszechną z rosyjskich chorób — pochmiel. Ostatnio zaś spis chorób, które szungit leczy, objął niedomogi kości i mięśni, marskość wątroby i rozstrój nerwowy, nieżyt jelit i żołądka, wady serca, bronchit, podagrę oraz różne formy niemocy płciowej. 174 Szungit nazywają kamieniem czystej wody ze względu na jego adsorpcyjne właściwości. Nieprzypadkowo Oniego należy do najczystszych jezior na świecie (jest czystsze niż Bajkał!). Zdaniem specjalistów pancerz ochronny z jego złóż osłania nas od promieni uranu... Dlatego podnoszą larum, aby go nie ruszać! Natomiast w sprzedaży pojawiły się ostatnio różne piramidki z szungitu zabezpieczające od promieniowania ekranów i monitorów, a także szungitowe płytki do telefonów komórkowych mające chronić ich użytkowników od chorób Alzheime-ra i Parkinsona. Zaprawdę, magiczny kamień. Aleksander Żurawlow, kontrowersyjny karelski archeolog, oznajmił niedawno, że w wykopaliskach w rejonie Piegriemy odnalazł ślady szungitowej kraski, która była używana w obrzędach szamańskich jeszcze w epoce eneolitu. To znaczy w trzecim tysiącleciu do naszej ery. 24 marca Wczoraj, wychodząc od nas, Borys zapytał, co zamierzam dalej z tym domem? Bo pojął z naszej rozmowy, że długo już w nim nie zagrzeję. Powiedziałem, że lato chcę tu jeszcze spędzić (nad Klujewem...), a jesienią pozabijam dechami drzwi i okna, by duchom tego domu nikt nie zakłócał spokoju, i wybiorę się na Północ śladami Saamów. — A nie szkoda ci chałupy? Wszak nawet jeśli jej nie spalą, to prędzej czy później zawali się i zgnije? — Tak czy owak zbutwieje. To drewno. Można ją, rzecz jasna, podstemplować, gdy się pokosi, nowym dachem przykryć, by nie kapało, tu i ówdzie belę wymienić... Tylko po co, pytam się? Drewniane domy jak ludzie, prędzej czy później umierają. A ta cała kiżska konserwacja, przebieranie zrębu od nowa lub modny teraz „lifting", czyli podnoszenie i zamiana kondygnacji? Komu to potrzebne kromie samych konserwatorów? Nawet turyści wolą pić piwo nad brzegiem jeziora, niż zaglądać do zatęchłych izb, w których straszą jedynie babule strzegące obiektu. Dom żyje dopóty, dopóki żyje w nim człowiek. A jeśli z jakichś przyczyn pustoszeje, to umiera. Zwykła kolej rzeczy. 175 — Mnie jednak byłoby żal. — Japońska estetyka ma na to określenie: mono no-ware. To urok przemijalności rzeczy. Zadaniem artysty, wszystko jedno — malarza czy poety, jest wydobyć ten urok. Tylko tyle. 2 kwietnia Mówił: „Jeśli chcesz znaleźć źródło, Musisz iść do góry, pod prąd' Aż dotarł do Początku i zamilkł... 18 kwietnia Należy w końcu postawić kropkę nad i, które co jakiś czas różni puryści języka polskiego próbują wykreślić z mojego Oniego, powołując się na prawidła polszczyzny (choć to jezioro nigdy nie leżało w Polsce), że niby należy pisać Onego. Rzecz jest dosyć istotna, bo od prastarej formy Oniego wywodzi się szereg nazw własnych w Karelii, często przeze mnie używanych — Jezioro Onieżskie, Zaonieże, Obonieże — a językowi purytanie co rusz wykreślają mi w nich i i po swojemu je ładzą. Kiedyś już miałem z nimi podobną hecę, chodziło o Wyspy Sołowieckie, które ja pisałem jako Solówki, przez o, a oni poprawiali na Solówki, zwężając mi to o w ó — niewiada czemu? W końcu postawiłem na swoim, a teraz mam satysfakcję, bo zauważam, że moja wersja nazwy archipelagu coraz częściej się pojawia w druku. Ostatnio, na przykład, Sołowek używa Jakub Urbański w przekładzie GUŁAG-u Annę Applebaum. Natomiast Anna Kołyszko w tłumaczeniu Pamięci, przemów Nabokowa utrzymuje Solówki. Zabawne, że obie książki wyszły w Polsce prawie w jednym czasie. Ejże, redaktorzy. 176 Wracając do Oniego... Przede wszystkim wersja purystów razi mój słuch, bo żyjąc parę lat nad Jeziorem Onieżskim, nigdy nie słyszałem w nim twardego ne jak w Nebrasce, lecz zawsze miękkie nie jak w Niewiaży. Poza tym sprawę konsultowałem z karelskimi onomastami i przejrzałem na temat nazwy Jeziora Onieżskiego wszystko, co jest dostępne w bibliotece Karelskiej Akademii Nauk. Z kilku wersji pochodzenia Oniego ani jedna nie upoważnia do traktowania go twardo. Już w pierwszej połowie XIX wieku Andreas Sjogren, twórca rosyjskiego ugrofinoznawstwa, odbył szereg ważnych podróży po Karelii, podczas których zebrał ogromny lingwistyczny materiał. Sjogren utwierdzał, że nazwa Oniego pochodzi od fińskiego aani (szum, głos), aaninen (głośny). Współczesny badacz, profesor Matwiejew, wywodzi Oniego od karelskiego onni, czyli „szczęścia". Natomiast mój dobry znajomy Wiaczesław Agapitow, specjalista od karelskiej toponomastyki, a zarazem człowiek rodem z Zaonieża, z którym często dyskutujemy na różne tematy związane z karelską to-ponimiką, mówi, że Oniego to przekształcone saamskie Jennie — czyli Wielkie. Wszędzie — niel I jeszcze jeden świadek — Eugeniusz Oniegin. Co prawda, profesor Paszkow z Pietrozawodskiego Uniwersytetu nieco przesadził, utrzymując, że wpływ na wybór nazwiska bohatera wielkiego poematu miał poeta i dekabrysta Fiodor Glinka, który z karelskiego zesłania wysłał Aleksandrowi Siergiejewi-czowi swoje dziełko Karelia i Puszkin rzekomo tak się nim zachwycił, że nazwał Eugeniusza Onieginem... W rzeczywistości Puszkin zaczął Oniegina dużo wcześniej (już w Odessie), lecz faktem jest, co potwierdzają swoim autorytetem i profesor Jurij Łotman, i pisarz Władimir Nabokow, że zarówno Puszkin, jak i Lermontow, dawali swoim bohaterom nazwiska utworzone od jezior i rzek rosyjskich — Oniegin, Leński, Pieczorin — aby tym samym związać ich z ruską ziemią. Jeśli to tak, to albo poprawiamy przekład Adama Ważyka na Eugeniusza One-gina, albo mojego Oniego, Zaonieża, Obonieża i tak dalej... proszę nie ruszać. I basta. 177 4 maja Tak więc minęła trzecia zima, odkąd zamieszkałem w tym starym domu w Kondzie Biereżnej. Towarzyszyły mi duchy różnych pisarzy. Jedne dłużej, inne krócej. Niektóre przez cały czas. Wśród tych ostatnich szczególnie droga była mi obecność Pascala Quignarda, Kawabaty i Zhuangzi, Henryka Elzenberga i Henry Millera, Klujewa i Pielewina, paru japońskich mistrzów zen oraz ducha Bhagowadgity, a także ojca Antoniego (Bluma) i Thomasa Mertona. Tak, zwłaszcza Mer-tona! Merton towarzyszy mi od lat. Kiedy tylko tu przyjechałem, moją pierwszą myślą było, że ojcu Ludwikowi ten dom w Za-onieżu przypadłaby do gustu. Wszak wciąż szukał miejsca dla prawdziwego odosobnienia. Czytałem wówczas Milczącą lampę Williama H. Shannona, świeżo wydaną po polsku. Potem jeden z karmelitów bosych przysłał mi tu na Gwiazdkę Szukanie Boga. Z trudem przebrnąłem. Sam Merton nie cenił tej książki. Natomiast z jego dziennikami, szczególnie ostatnimi, się nie rozstaję. Zaglądam do nich i wracam, robię krok naprzód i ponownie sięgam. Kilka fragmentów znam na pamięć. Choćby uwagi o kaligrafii śniegu i skał w Idaho, widok Kanczendzongi z plantacji czaju w Mim albo opis wizyty u Buddów w Polonna-ruwa — u kresu i celu jego pisania i jego podróży. Ostatnie dzienniki Mertona nie dają mi spokoju. Ten rodzaj wolności, jaki osiągnął. Lila37. Wiele bym dał, na przykład, aby wiedzieć, o czym myślał, rozpoczynając ostatni przygotowany przez siebie do druku dziennik pod tytułem Las, wybrzeże, pustynia sentencją hinduskiego mędrca Asztawkry: „Mędrzec, który zgłębił prawdę o jaźni, rozgrywa grę życia i nie ma żadnego podobieństwa między sposobem, w jakim żyje on, a życiem tych, którzy błądzą i którzy prowadzą na tym świecie egzystencję zwykłych zwierząt pociągowych". 37 L i 1 a — z sanskrytu: zabawa, gra, rozrywka. W indyjskim systemie filozoficznym Wedanty właśnie zabawa Boga (Iśwary) jest przyczyną sprawczą i jedynym celem dzieła stworzenia. 178 11 maja Najlepsza część dziennika to ta, która nie została napisana. Thomas Merton W nocy Oniego się odkryło. Jeszcze wczoraj całe jezioro pokrywał poczerniały „skisły" lód, z którego można było wyczytać zdarzenia minionej zimy — od pierwszej listopadowej maj-ny do ostatniej rybackiej łunki — gdzie człek przesiadywał, kędy wilki poszły, skąd zazwyczaj dęło. A dzisiaj woda za oknem pluszcze i chełbiami w słońcu igra. Wystarczył dmuch wiatru i ni majny, ni łunek, ni wilczej tropy. Lato z Klujewem 2005 Moje gęśle — toń Oniego. NlKOŁAJ KLUJEW Początek biafych nocy O tej porze roku (na samym progu lata...) Oniego nalewa się blaskiem i wygląda jak wielka misa wypełniona po brzegi płynnym światłem. Przy bezwietrznej pogodzie światło w misie jest stężałe, bardziej rtęć przypomina niżeli wodę. Lecz wystarczy lada podmuch, by to światło jęło grać na chełbiach jak na strunach. Wtedy wspominam gęśle Klujewa. Przystępując do pisania Domu nad Oniego, rozmyślałem długo, który z pisarzy żyjących tu przede mną zaczerpnął stąd najgłębiej. Szukałem inspiracji. Przewodnika. Cytatu. Różne nazwiska przychodziły mi do głowy. Najsamprzód Gawriił Romanowicz Dierżawin, wszak był pierwszym gubernatorem ołonieckiej guberni i pierwszym zarazem poetą w Imperium. Później Fiodor Glinka, jego Karelią sam Puszkin się zachwycał, przy tym romantyczny poemat z etnograficznymi przypisami wydał mi się iście postmodernistycznym konceptem. Potem jakiś czas zastanawiałem się nad Eliasem Lonn-rotem, a właściwie nad Vainamoinenem, bo przecież do końca nie wiadomo, kto Kalewalę wyśpiewał, a kto ją jedynie skompilował. I jeszcze parę innych nazwisk brałem pod uwagę, w tym Pawła Rybnikowa, zbieracza bylin, który zostawił po sobie garść szkiców ludoznawczych, słownik tutejszych gwar oraz zapiski podróżne, dalej Trofima Riabinina, nestora całego rodu 183 zaonieżskich piewców tudzież Irinę Fiedosową, którą ktoś nazwał zaonieżską Achmatową, wreszcie Aleksandra Liniewskie-go, odkrywcę białomorskich rysunków naskalnych i autora powieści Biełomońe — socrealistycznej epopei Północy. Niestety, każde z nich było nazwiskiem jednego wymiaru, figurą określonej tradycji kulturowej, konkretnego żanru. Zaonieże zaś to splot tradycji i żanrów, miejsce spotkania Słowian, Saamów i plemion ugrofińskich, zetknięcia kultury rolniczej z koczowniczą, starcia się prawej wiary ze starym obrzędem i tak dalej... I dopiero w dziele Nikołaja Klujewa znalazłem wszystkie te wątki w jednej tkani. Profesor Markowa utworzyła termin „etnopoetyka" dla opisu fenomenu twórczości Nikołaja Klujewa. Bo Ruscy — według Jeleny Iwanownej — to nie naród, lecz cała rasa, która żyjąc na rozległym terytorium Imperium Rosyjskiego, rozpadła się na szereg samoistnych grup etnicznych (starczy porównać Pomorców żyjących nad Morzem Białym i Kozaków znad Donu, by pojąć, w czym rzecz). Klujew należał do tak zwanej pół-nocnoruskiej grupy etnicznej, w jego twórczości widać więc zarówno wpływy wschodniosłowiańskie (kult Matki Ziemi, prawosławie, byliny i łabędzie), jak i ugrofińskie oraz saam-skie (wiara w totemicznych przodków, szamanizm, runy i nury). Nikołaj Aleksiejewicz był świadom tego tygla. Koniec tarta leszcza jarzębinowego To początek lata w Zaonieżu. Leszcz narestuje na ostatku — po szczuce i okoniu. Najpierw rusza na tarło czeriomusznik, to znaczy leszcz czeremchowy, bo składa ikrę w porze kwitnienia czeremchy, a dopiero po nim, gdy woda w jeziorze nagrzeje się do samego dna, na brzegu wtedy zakwita jarzębina, z głębiny podnosi się do miłości ogromny riabinnik (po polsku: jarzę-biniak). Jego ikra ma posmak mułu i złotą barwę grążeli. 184 Nikołaj Klujew sam pisał swój żywot — jak Awwakum, jak Szałamow — przez całe życie. Układał z faktów wymyślne wzory, z rozmysłem dobierał detale, tu i ówdzie zacierał ślady lub świadomie gmatwał wątki. Nierzadko bajał. Lecz dopiero z perspektywy jego śmierci widać, że i samo życie nie pozostawało w tyle i tak zwane zbiegi okoliczności tworzyły własną wersję żywota poety, często o wiele bardziej wyszukaną aniżeli konfabulacje poetyckiej wyobraźni. Oto przykład. W autobiograficznej Doli nura Klujew opisał siwego nura — króla wodnego ptactwa — u którego na skrzydłach wyrastają pióra z cudownym piszczykiem (rodzaj dudki). Nikt nigdy nie widział martwego nura, bo czując zbliżającą się śmierć, ptak nurkuje w głębinę Oniego i tam — pod omieżnym korzeniem — umiera. Czasami tylko wodianica (żeński duch wody) w godzinie agonii nura oddaje jego pióro poecie. Omieżny korzeń to kłącze szaleju. Cykuta. Klujew napisał swoją Dolę nura w 1922 roku. Nie mógł zatem wtedy wiedzieć, że dwanaście lat później trafi na Syberię za... „sokratowskie przestępstwo". Tak bowiem w zawoalowa-ny sposób pisarz Groński (redaktor naczelny pisma „Nowyj Mir" i gazety „Izwiestia", prezes Związku Pisarzy Sowieckich i twórca pojęcia „realizm socjalistyczny") doniósł Henrykowi Jagodzie o pederastii Nikołaja Aleksiejewicza. Po trzech latach ciężkiego zesłania w październiku 1937 roku w Tomsku autora Pieśni z Zaonieża cichcem rozstrzelano. Mogiły nie ma. Tak życie dopisało żywot Klujewa. Poeta dopił do końca swoją czaszę cykuty. Martwego nura nikt nie zobaczył. A propos nura. W saamskich mitach nur był prarodzicem rodu ludzkiego, natomiast dla Ruskich symbolizował siłę nieczystą. W ruskim folklorze ptasim praszczurem człowieka był łabędź. Wśród badaczy życia Klujewa są dwie szkoły. Jedna mu nie dowierza (Azadowski) i grzebie w dokumentach, a tam, gdzie ich brakuje, pozostawia lukę w nadziei, że biała plama kiedyś 185 się zapełni. Druga natomiast nie przykłada zbytniej wagi do archiwaliów (Michajłow, Subbotin) i wierzy poecie na słowo, a tam, gdzie słowa poety nie znajdują potwierdzenia, zakłada, że chodzi o przenośnię, czyli trop duchowy. Ta druga szkoła jest mi bliższa. Ba, ja idę jeszcze dalej. Klujew to mistyk (człowiek o rozszerzonej świadomości), więc nie jest powiedziane, że nie będąc gdzieś fizycznie, nie pobywał tam duchowo. Weźmy Sołow-ki. Nikołaj Aleksiejewicz wielokroć utwierdzał, że spędził w nowicjacie sołowieckiego monasteru kilka lat, nosił na ciele dziewięciofuntowe łańcuchy i co wieczór kładł czterysta pokłonów „ziemnych". Azadowski mu nie wierzy, bo nie znalazł świadectw! Ale przecież zachował się poemat Klujewa Sotow-ki. Zali to nie dowód? Przeżywszy dziesięć lat na Wyspach Sołowieckich, nie mam wątpliwości. Nikołaj Klujew tam był. Jeśli nie ciałem, to duchem. Dlatego wierzę mu, gdy porównuje swoje życie do „tropy Batu-chana", która się ciągnie od wyspy Koniewiec na Jeziorze Ładożskim (gdzie dawni koczownicy składali ofiary z końskich łbów swym bogom) do porfirowego byka Siwy. Wierzę, że był na Kaukazie i w Persji, że widział i białe Indie, i błękitne góry chińskie. Czemu nie? Toż nie takie podróże przydarzały się poetom-mistykom... Wystarczy, że przypomnę łazęgowa-nie Williama Blake'a albo Swedenborga. Pora rójki niestrzępów Co roku od lat oglądam wybuch przyrody na Północy i za każdym razem od nowa fascynuje mnie ten fajerwerk życia — w wodzie, na ziemi i w powietrzu. Lato jest tutaj krótkie — jak okamgnienie — więc kto żyw się śpieszy, żeby się rozplenić. Się rozmnożyć. Się powielić. W ruch idzie wszystko, co temu służy — od pręcików do prącia i od słupków do sromu. U motyli nazywa się to aparat kopulacyjny i teleskopowe pokładełko. Z początku myślałem, że to banalne kapustniki się pieprzą na drodze do Wielkiej Zatoki, aliści marmurkowy de- 186 seń na skrzydłach wyprowadził mnie z błędu. To niestrzępy głogowce (Aporia crataegi), zwane tu bojarysznicami, bo ich larwy żrą liście bojarysznika, czyli głogu. W białe noce larwy niestrzępów wyłupują się z kokonów i przepoczwarzają w motyle. Tylko po to, by się płodzić. Nie jedzą i nie śpią, i nie czują strachu, jeno parzą się jak najęte, aż giną z wyczerpania. Lub wcześniej, zmiażdżone gąsienicą traktora, kołem auta, butem. Bo robią to na drodze, w błocie na obrzeżach kałuż. Czemu w błocie? Mój znajomy Sasza Mirulaj-nen, spec od północnych motyli, utwierdza, że błoto im potrzebne dla nowych kokonów. Wyobraź sobie, drogi Czytelniku, leśną drogę w kurzawie motyli... Wokół Ciebie chmara białych, rozedrganych płatków — to się unosi i kotłuje w locie, to opada i kłębi się pod nogami — jakbyś leciał na żywym dywanie, czując na twarzy muskanie skrzydełek. Po paru dniach ta chmara sczeźnie. Wdeptana w drogę. Zapewne owa płodność północnej przyrody wpłynęła na osobliwą ikonę Jezusa w wyobraźni Klujewa. W odróżnieniu od innych twórców „srebrnego wieku", którzy postrzegali Chrystusa jako istotę bezcielesną — lilię biało-śnieżną, mona-dę lub kryształ — dla ołonieckiego poety Syn Boży to wieczna i niewyczerpana siła lędźwiowa, kosmiczne rząpie wdzierające się z zaświata do pochwy Ziemi, aby w niej wytrysnąć złotym, słonecznym nasieniem i zapłodnić i babę, i krowę, i jodłę, i pszczołę — świat powietrzny, podwodny i podziemny. Zielone Świątki Dawniej na Zielone Świątki (Duchów dien') obchodzono tutaj imieniny Matki Ziemi. Tego dnia nie wolno było się trudzić ni w polu, ni w ogrodzie. Kto złamał zakaz, nie mógł liczyć na urodzaj. Dzisiaj mało kto o tym pamięta. Człowiek współczesny — niczym łuszczec wiechowaty — miota się wte i we-wte, pozbawiony zarówno gleby, jak i korzeni. 187 Rozmawiając z tubylcami, nieraz mogłem się przekonać, jakże niewielu zna swoich odległych przodków. Pamięć u większości Zaonieżan sięga najwyżej do dziadów. Na ostrych wirażach rosyjskiej historii minionego wieku z rodzinnych przekazów powylatywały całe pokolenia. Jednych zapominano ze strachu, drugich ze wstydu. Niektórzy sami się powymazywali. Od przeszłości odżegnano się w imię postępu, księgi metrykalne zgorzały wraz z cerkwiami, a rytualne wiejskie obrzędy, niegdyś utwierdzające rodową tożsamość człowieka, ninie zamieniła telewizja i wódka. Stąd mój szacunek dla Klujewa. Nikołaj Aleksiejewicz wyczuł tendencję „progresywnej" epoki i świadomie idąc jej wspak, wyrysował w swoich wierszach i w prozie imponujące drzewo rodowe, które korzeniami wyrastało z północnych mitów i słowiańskich bylin, a w przeogromnej koronie miało i za-onieżskich skomorochów, i protopopa Awwakuma, i raskolni-ków z Wygi. Już w pierwszych latach bolszewickiego przewrotu poeta oznajmił: Jam potomek lapońskiego kniazia, Kalewali czarnoksięski wnuk... A więc sięgnął najgłębiej, jak tylko mógł: do szamańskich tradycji aborygenów Północy. Rzecz jasna, nie chodziło o więzy krwi, lecz o powinowactwo duchowe. O dziedzictwo magicznego słowa. Potem jeszcze nieraz wracał do prapoczątków rodu, aby w ostatniej, niedokończonej Pieśni o Wielkiej Matce wywołać cień swojego praszczura — tajemniczego wojownika w hełmie o kształcie głowy ptasiej z wydatnym kljuwem (dziobem), za co Lapończycy zwali go Klujewem — i postawić kropkę nad i: Oto, skąd mój korzeń i ród. Warto dodać, że lapońscy szamani nosili ptasie maski ze skór nurów. 188 Krewni przodkowie Klujewa są bardziej wyraźni. Dziad po mieczu, Timofiej, był skomorochem. Chadzał na jarmarki z niedźwiedziem i przygrywał mu na sopieli (fletni) do tańca. Żył dostatnio, nie samym kwasem i rzepą. W święta odziewał krasną rubachę dzierganą perłami, a kaftan z irbickiego sukna z plisowanym kołnierzem podpasywał pasem bucharskim. Potem wyszedł ukaz i niedźwiedzia ubili... Dziad Timofiej też skoro umarł. Skóra kosmatego żywiciela wisiała jakiś czas w sieniach domu Klujewów w Wytiegrze. Dziadkowa sopiel zaś do końca rozbrzmiewała w wierszach poety. Po kądzieli Klujew odziedziczył krew sołowieckich buntowników i wygoreckich raskolników. Rodzinna fama głosiła, że pradziad Adrian zginął w ogniu męczeńską śmiercią za starą wiarę. Natomiast dziad Dmitrij, był najpierw wiernym sługą „północnej Jerozolimy" (tak nazywali tutaj staroobrzędowy monaster nad rzeką Wyg), a potem za wygowskie srebro zbudował dom o pięćdziesięciu dwóch oknach, do którego przyjeżdżali bogaci goście z łacińskiej Austrii i z odległego Kaukazu, a nawet z Persji, modlili się przed ikonami Andrieja Rublowa i pisali Złote Posłania do chrześcijan zaonieżskich, peczor-skich oraz syberyjskich. Dziadkowe srebrne ikony nieraz potem chroniły poetę od głodu. Po babce Fiedosji, z domu Serych, żonie dziada Dmitrija, dostała się Klujewowi dola krwi nowogrodzkich bojarów i Psałterz ze złoconymi brzegami, na którym mama nauczyła go czytać. Po aresztowaniu poety w 1934 roku Psałterz ostał się w jego moskiewskim mieszkaniu. Matka Klujewa, Praskowia Dmitriewna, zasługuje na oddzielny ustęp. Nikołaj Aleksiejewicz poświęcił jej najlepsze utwory, w tym Izbowe pieśni — szczytowe osiągnięcie dojrzałego okresu twórczości oraz Pieśń o Wielkiej Matce — zaiste, łabędzi śpiew. Klujew z mamy zrobił Boga. A dokładniej — całą babską Trójcę Przenajświętszą, w której połączył: słowiańską Mać Wilgotną Ziemię, chrześcijańską Matkę Boską i rodzoną mamę Paraszę. Innymi słowy, zamiast patriarchalnego Ojca, Syna 189 i Ducha Świętego stworzył sobie żeński wariant trzech osób w jednej postaci, powracając tym samym do matriarchalnego początku. Albowiem nie Słowo, bynajmniej nie Słowo, jak chcą kapłani (to jest mężczyźni!), jeno ciemna, milcząca i wilgotna pieczara — oto nasze Zaranie. Wszelkie religie były potem. Sama Praskowia Dmitriewna wyznawała starą wiarę i tej nauczyła syna. Czytała mu święte księgi raskolników, dzieła Emanuela bar Jakoba (zaliczane przez państwową Cerkiew do literatury czarnoksięskiej), posłania protopopa Awwakuma i pieśni zbawiciela Piotra III, tudzież indyjskie ewangelie, czyli — mówiąc słowami Klujewa — sól ruskiej duszy, która i jego osoliła do szpiku kości, do najgłębszych pokładów jego ducha i pieśni. Dzięki mamie też, słynnej płaczce i piewczyni bylin, poeta od dziecka obcował z północnym folklorem, poznał obrzęd weselny i ryt pokutny, zaklęcia, moc roślin i tajemnicę tropy zagrobnej. Tę ostatnią matula pokazała mu już po śmierci. We śnie. Było tak. Praskowia Dmitriewna umarła 19 listopada 1913 roku. Klujew tak mocno przeżył jej śmierć, że upadł bez czucia na słomę pod pieczką i trzy dni leżał w komie. Obudził się z wielkim krzykiem, jakby się na nowo urodził. I w rzeczy samej były to jego wtórne narodziny. Mama bowiem przyszła doń w tym letargicznym śnie i pokazała mu drogę człowieka od chwili zgonu do świata wiecznego. Niestety, twierdził poeta, nie ma takich słów w ludzkim języku, jakimi można byłoby o niej opowiedzieć... W Ukrytym psalmie, napisanym parę lat później, coś niby próbował przemycić z tego mistycznego doświadczenia, lecz niewiele wyszło. Jeno nikły cień pomiędzy słowami. Potem jeszcze wielekroć Praskowia Dmitriewna nawiedzała syna w snach. Z reguły po to, aby go ostrzec przed niebezpieczeństwem. Na przykład w 1932 roku zjawiła się na Paschę u Nadieżdy Christoforowej w Moskwie, gdzie Klujew wonczas mieszkał, i przepowiedziała mu, że utraci władzę w nogach. Christoforowa wspominała później, że sama usłyszała przez ścianę z drugiego pokoju żeński głos, który rzekł do niej: „Christos Woskriesie". Pięć lat później w tomskim więzieniu Klujewowi sparaliżowało obie nogi. O ile Nikołaj Aleksiejewicz całe życie mitologizował postać swojej matki, o tyle pytania o ojca zbywał zazwyczaj milczeniem. Aleksiej Timofiejewicz, były uriadnik (czyn młodszego policjanta), a potem subiekt w sklepie z alkoholem, nawet na zdjęciach nie budzi sympatii. Aż trudno uwierzyć, że ten otyły mużyk o wyglądzie wiejskiego konowała jest ojcem największego mistyka w rosyjskiej literaturze. Cóż, rozpłodzić się potrafi byle niestrzęp... Do tego urna nie trzeba. Aliści być ojcem duchowym — to nieprosta sprawa. Bynajmniej. Noc Iwana Kupafy Letnie przesilenie... Pora guseł pogańskich, rusałek i czarów. Czas zbioru ziela wiedźmowego: belladony, omanu i pszeńca polnego, pełnika, dziewanny drobnokwiatowej (zwanej tu niedźwiedzim uchem) i paproci, a także słynnej tirlicz--trawy (odmiana północnej gencjany), po którą, według tutejszych wierzeń, przylatywały pod postacią srok na wyspę Iwaniec (opodal Kuzorandy) wiedźmy aż z Łysej Góry spod Kijowa. Na Iwańcu sroki przeobrażały się w gołe dziewki i mamiły parobków z okolicznych siół. Środkiem przeciw biesow-skim pokusom była płakun-trawa (krwawnica), która wyrosła ponoć z łez Matki Bożej. Korzeń jej także zbiera się w noc Iwana Kupały. (Nawiasem mówiąc, na ziołach wiedźmowych powinni się znać nie tylko ci, co je zbierają, lecz także ci, co o nich piszą, by nie pleść bzdur. Jak na przykład Adam Pomorski, który przełożył swego czasu Pogorzeliznę Klujewa, myląc pokrzyk, czyli wilczą jagodę, z... krwawnica. Ciekawym, co by się z nim porobiło, gdyby się tak pomylił przy ich zbieraniu?). Znawców magicznych ziół od wieków zwą tu wiedunami. Wszak należy wiedzieć, która trawa do czego służy, gdzie się ją zbiera i o jakiej porze, jakie się przy tym odmawia zaklęcia i jaki ryt odprawia. Była to wiedza tajemna, przekazywana ukradkiem (z ust do ust...), dlatego wszelkie próby jej opisania przez etnografów, botaników bądź aptekarzy trafiają jak kulą w płot, 190 191 wywołując jedynie pobłażliwy uśmiech na twarzach tych, którzy wiedzą naprawdę. Taką iskrę rozbawienia ujrzałem niedawno na dnie przepastnych oczu Katii Smolej ze znanego rodu andomskich wiedunów, kiedy profesor Konstantin Loginow (specjalista od zaonieżskiej demonologii) opowiadał o jej wieszczym darze, znąjomiąc nas w swoim gabinecie Karelskiego Centrum Naukowego Rosyjskiej Akademii Nauk w Pietrozawodsku. Poprosiłem Kostię o kontakt z Katią z dwóch powodów. Po pierwsze — chciałem się od niej czegoś dowiedzieć na temat odmieńców (Loginow twierdził, że wśród jej przodków bywali wilkołacy), a po drugie — pochodziła z okolic Andomy, czyli z rodzinnych stron Klujewa. Niestety, wiele z tego, co mi opowiedziała, nie podobna ujawnić, bo to sprawy zawiłe i ciemne (w dodatku Katierina Smolej pracuje dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych!), tyle tylko zdradzę, że wprowadziła mnie w rytuał przemiany człeka w wilka, a także niektóre aspekty osobowości Nikołąja Aleksiejewicza dzięki niej stały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Klujew sam o sobie mówił, że jest ołonieckim wiedunem. I jeśli się nad tym zadumać, przeanalizować niektóre epizody z jego życia, to rzeczywiście — „wiedział". Zaczęło się od pioruna kulistego, który weń grzmotnął, kiedy miał trzynaście lat. Siedział na polu — żyto było w kłosie, chabry w kwiecie — na niebie ni chmurki... Raptem w oddali, nieco powyżej linii widnokręgu, ujrzał świecące piętno wielkości kurzego jaja. Najpierw uniosło się do góry, a potem z wielką prędkością poniosło się na chłopca, ogromniejąc w oczach. Usłyszał brzęczenie, jakby os, tylko zwielokrotnione. Wszystko w nim stężało, ni ręką, ni nogą nie ruszyć. Chciał krzyknąć i w tym momencie piętno go wchłonęło. Znalazł się wewnątrz oślepiającego blasku, nie czując nic, bo niczego wokoło nie było, a i on sam przestał istnieć... Nie umiał potem powiedzieć, jak długo to trwało i jak powrócił do siebie. Od tamtej chwili zawsze czuł w sobie moc owego światła. A mając osiemnaście lat, spotkał cherubina. Nabierał właśnie wodę z przerębla, kiedy poczuł, że ktoś nań patrzy. Pod- 192 niósł głowę i na wzgórku, pośród błękitnawego śniegu, zobaczył istotę, która śledziła za nim przepięknymi oczyma. Istota ta, trzy lub cztery razy większa od człowieka, była odziana w krystaliczne płatki jakby z ogromnego kwiatu, a głowę jej spowijał takiż sam krystaliczny dym... Podobne widzenia towarzyszyły jemu przez całe życie. W zbiorach wytiegorskiego muzeum Klujewa zachowało się nieco relacji krajanów o wczesnym okresie życia poety. Frapująca jest na przykład opowieść Iwaszki Klimowa ze wsi Maka-czewo o niespodziewanym spotkaniu z Nikołajem Aleksiejewi-czem w lesie o czwartej nad ranem. Klujew gadał z ptakami w ich języku i coś zapisywał w notesie. Wyglądał przy tym, jakby się bielunia objadł. Także w raportach policyjnych miasta Wytiegry można znaleźć różne osobliwości o poecie. Ot, dla przykładu, donos z 13 stycznia 1906 roku, według którego Klujew przyjechał do miasta na Boże Narodzenie, kolędował w przebraniu staruchy i nucił pod nosem, że nadeszła pora dla krasnego kura. W rolę staruchy Nikołaj Aleksiejewicz wchodził często. Podczas jednego ze swych występów poetyckich w Wytiegrze wyszedł na scenę z wiejską ławą, przysiadł na niej po babiemu i jął bajać, imitując gestami, że zarazem przędzie. Robił to tak sugestywnie, że widzowie najpierw usłyszeli szum wrzeciona, a potem przecierali oczy ze zdumienia, bo ujrzeli staruchę, która uciekała ze sceny drobnymi kroczkami, osłaniając uszy od grzmotu oklasków. Chyba najbardziej owa zdolność Klujewa do wcielania się w kogoś innego (charakterystyczna dla wiedunów!) poraziła uczestników panichidy po Siergieju Jesieninie, na której Nikołaj Aleksiejewicz czytał swój Płacz po Jesieninie, wpadając w iście wiedźmowy trans. Widzowie mieli przed sobą riazań-skiego poetę w różnych, zmieniających się jedna po drugiej postaciach: to otroka-pastuszka, to lnianowłosego młodzieńca, to pijaka... W pewnym momencie Klujew przemówił rozwiązło--pijackim głosem Siergieja i zdawało się, że to sam Jesienin w jego ciele bełkocze. Uczestnicy panichidy38 byli oburzeni. To 38 Panichida — (z gr.) w prawosławiu nabożeństwo żałobne za duszę zmarłego. 193 skandal, mówili, tak bezcześcić pamięć przyjaciela. Bo i skąd mógł wiedzieć cały ten petersburski beau monde, iż Nikołaj Klujew odprawiał za duszę druha obrzęd skomoroszy. Że przeprowadzał nieszczęsną duszę samobójcy na tamten świat. Początkowo Klujew był dla Jesienina mistrzem, zarówno w poezji, jak i w życiu. Uczył go splatać wiersze jak łapcie i ciągał ze sobą na wieczory poetyckie, opiekał, hołubił i zwał „swoją ptaszka". W miarę jak młody talent dojrzewał, uczeń jął się wyzwalać spod wpływu ołonieckiego wieduna, w czym walnie dopomogła mu sława i wódka (Nikołaj Klujew nie brał alkoholu do ust). Co prawda Gala Benisławska, przyjaciółka Jesienina (ta sama, która zastrzeliła się na jego mogile...), utwierdzała, że Nikołaj Aleksiejewicz niejeden raz próbował wykorzystać stan upojenia alkoholowego Jesienina (rzekomo podsuwał mu także haszysz!) do swoich obleśnych celów i że to właśnie najbardziej wkurzało Sieriożę i było powodem ich rozejścia, ale nie bardzo wierzyłbym relacji egzaltowanej i zazdrosnej panienki. Sądzę, że był to raczej bunt czeladnika, który osiągnąwszy mistrzostwo w formie, zagubił po drodze treści duchowe. Zapomniał o ruskiej izbie i o jej raju za piecem. Widać to podczas jego ostatniej wizyty u Klujewa, gdy próbował przypalić papierosa od lampki oliwnej wiszącej przed ikoną. Nazajutrz wyjęli go z pętli. Ołoniecki wiedun głęboko przeżył śmierć przyjaciela i nieraz go potem spotykał w zaświatach w swoich widzeniach--snach. Ot — idzie po lodowej pustoszy w ciemności, potykając się o grudy, które przeraźliwie jęczą. Nachyla się nad jedną z nich i rozpoznaje dotykiem, że to ludzka głowa: na twarzy zgroza, zęby obnażone, włosy jak wieniec cierniowy. Reszta ciała po szyję wmarznięta w lodową breję. Boże Ty mój, toż to całe pole głów sterczących z lodu niczym kaczany kapusty. Rzucił się do ucieczki, na oślep, byle dalej od tego piekła, i raptem znajomy wzrok... To głowa Jesienina błagała o pomoc. Z płaczem przyklęknął nad nią, pocałował w usta i obudził się, zlany łzami. Bo nawet najmocniejszy wiedun nie jest w stanie pomóc komuś, kto zginął z własnej ręki. 194 Jesienin, według Klujewa, nie zniósł twórczego napięcia i nie potrafił siebie przezwyciężyć, co jest niezbędne dla dalszej drogi w górę. Dlatego upadł. Sny-widzenia Nikołaja Klujewa są ewenementem w rosyjskiej prozie XX wieku. Ich antenatów należy szukać w literaturze Dawnej Rusi. Ojcami żanru byli starcy sołowieccy — Je-leazar Anzerski i Jepifanij Sołowiecki. Pierwszy opisał w swoim Żywocie sny, w których nawiedzały go duchy Saa-mów w jego pustelni na wyspie Anzer i dręczyły, aby opuścił ich święte miejsce, drugi przekazał w żanrze snu-widzenia swoje mistyczne doświadczenia. Warto dodać, że od nich zaczęła się autobiograficzna literatura na Rusi oraz rozłam ruskiej Cerkwi prawosławnej. Starzec Jepifanij był ojcem duchowym protopopa Awwakuma. Klujew nawiązywał do ich tradycji. Widział na przykład korab żaglowy pełen ruskich świętych opuszczających ziemię rosyjską sprofanowaną przez bolszewików. W innym śnie spotkał w czyśćcu Nikołaja Gogola, odpokutowującego tam grzech pychy. A w najsłynniejszym ze swoich przewidzeń ujrzał samego siebie na polnej drodze, miejsce było wysokie, z widokiem na tysiąc wiorst i wszędzie panowała susza — ni strumienia, ni rzeczki. Uszły bowiem ruskie rzeki, by uzbecką bawełnę poić, a pośród kamieni walały się jeno trupy jesiotrów, bieług i ka-szalotów, wystawiając wzdęte brzuchy w puste, białe niebo. Sen został zapisany w kwietniu 1928 roku. Pomysł zawracania syberyjskich rzek na południe przyszedł bolszewikom do głowy później. Nie dziwi, że dla wielu Klujew był nie tylko wybitnym poetą, lecz także kimś w rodzaju świętego. Znam naukowca fizyka, czyli człowieka, zdawałoby się, racjonalnego, który z wiarą utwierdza, że codzienna lektura Pieśni o Wielkiej Matce uleczyła go od raka. A profesor Markowa modli się do ikony Nikołaja Aleksiejewicza w krasnym kącie. 195 Święto Korby, Ducha Lasu Ciekawą historię wyczytałem niedawno w książce Iwana Kostina pod tytułem Wyspa skarbów. Tytułowa wyspa to — jakżeby inaczej — ostrów Kiży. Kostin opowiada o słynnej dynastii piewców bylin Riabininach, zamieszkujących kiżski pogost (to jest parafię). Zapoczątkował ją legendarny Trofim Grigoriewicz. Ten sam, który śpiewał dla Rybnikowa, dając zarazem pierwszy sygnał, że ruski epos przetrwał w Zaonie-żu, choć w nieco „pokruszonym" stanie. Riabininowie, jak większość Zaonieżan, byli starowiercami, aczkolwiek... No, właśnie! Kostin pisze, że syn Trofima Grigoriewicza, Iwan Trofimowicz, surowo przestrzegający zakony starego obrzędu —jadł i pił tylko z własnych naczyń, do cerkwi nie chodził, popów nie znosił, a gdy czasem któryś z nich zabłądził na jego podwórze, to znikał w swojej swietiołce (pokój na poddaszu służący raskolnikom jako modlitewna cela) i dopóty z niej nie wychodził, dopóki niepożądany gość sobie nie poszedł — otóż tenże Iwan Trofimowicz co rano odprawiał pogański rytuał przed świętą sosną, rosnącą przy domu, czcząc pod postacią drzewa Korbę, Ducha Lasu. Dzień Korby — przypadający na pierwszą niedzielę lipca — w domu Riabininów obchodzono na pamiątkę pogańskich bogów ciemiężonych przez Cerkiew prawosławną. Dawniej z przypadkami podwójnej wiary często można było się spotkać w Zaonieżu. W cerkwiach bili pokłony przed ikonami chrześcijańskiego panteonu, w domu składali ofiary pogańskim duchom Natury. Dla Klujewa las się jawił chramem. W lesie liście pełgają na gałęziach jak płomyki cerkiewnych świeczek, konary brzóz bieleją w leśnym półmroku niby blade lica monasterskich otroków, potem nadchodzi jesień i wyczarowuje złoty ikonostas, a nasze życie dopala się przed nim cicho jak lampka oliwna. Słowem, Nikołaj Aleksiejewicz nadał Przyrodzie wymiar sakralny, którego zabrakło w cerkwiach stworzonych przez ludzi. Jeziora przyjmują w jego wierszach schimę (czyn pokut- 196 ny), las zakłada kukoł (mnisi kaptur), skraj boru to kruchta chramu, obłoki — ornaty, rosa — woda święcona, trawy jesienne modlą się złoto, sosny sączą ładan, żołna odmawia różaniec, w choinach płaczą cheruby, ich łzy padają do leśnych ruczajów, wilgi wniebogłosy wyśpiewują psalmy, a zorza poranna barwi cynobrem ikony... Ołoniecki wiedun nie odprawiał dwóch obrządków, jak przyjęto w Zaonieżu. On zbudował swój własny „choinowy chram o wielu ołtarzach". Był największym panteistą w poezji rosyjskiej od czasów Fiodora Tiutczewa. Chrześcijaństwo, zwłaszcza w ortodoksyjnej formie, spostponowało świat widzialny (domenę sił nieczystych) i tym samym zwróciło się przeciw Przyrodzie, którą chrześcijańska wyobraźnia zaludniała wszelakiego rodzaju biesami, duchami i rusałkami, czyhającymi (nie wiedzieć czemu?) na ludzką duszę. Jakby nie miały lepszego zajęcia. Ów wrogi, a później utylitarny stosunek chrześcijan do Przyrody przyniósł w końcu swoje płody w postaci ekologicznej katastrofy, która nawisła nad ludzkością. Nie mówiąc o tym, że mało kto dzisiaj, żyjąc w mieście, w ogóle zauważa istnienie Przyrody. Dlatego warto — sądzę! — przywrócić święto Korby, Ducha Lasu w Zaonieżu. I znowu pokłaniać się drzewom. Szczyt gościnnego sezonu Skądże tylko nie przyjeżdżają! W tym lecie pobywał już u nas rosyjski bard z Montrealu i kantor z chóru katedry Notre Dame w Paryżu, zielonoświątkowiec Libor z czeskich Karkonoszy, jedna Flamandka, jedna Walijka i trzy młode Polki z Krakowa, a także Krystyna z Gotlandii, Aleksy z Czelabińska z rodziną i antyglobalista Maks Kuczynski z rosyjskiej organizacji „Obrońcy tęczy" (wpadł, by namówić mnie na zadymę w Gdańsku na rocznicę Solidarności, ale się wykręciłem, że to już nie moja piaskownica), kilka dni gościła u nas studencka ekipa 197 filmowa z Łodzi oraz Bartosz Marzec z „Rzepy" i Sasza Leonów z Va-ta-gi, przejazdem zaglądała grupa starych Finów, którzy w 1942 roku okupowali Zaonieże i raz jeszcze chcieli je zobaczyć przed śmiercią, trzy grupy miłośników szungitu z Moskwy tudzież cały mikrobus Anglików, którzy przeczytali mój The Journals of a White Sea Wolf i w drodze na Sołowki wpadli po autografy. Pozawczoraj zaś odwiedziła nas Jelena, córka Aleksandra Opołownikowa, zmarłego jedenaście lat temu wielkiego znawcy i odnowiciela ruskiej drewnianej architektury Północy (od Karelii do Kołymy!), twórcy kiżskiego muzeum i autora wielu książek o dawnej sztuce budowania z drewna. Kiedy Jelena Aleksandrowna zobaczyła nasze ławy pod topolą, zbite wedle projektu jej ojca, przetarła oczy ze wzruszenia. Drzewa na te ławy sam wyszukałem w lesie — pięć kondo-wych sosen (konda to sosna rosnąca na suchym gruncie, w odróżnieniu od miandy rosnącej na błocie), okorowaliśmy je ze Sławą, a ciosać nam pomogli Witalij Skopin z Loszą Czuso-wem z Ust-Jandomy. Ławy mają sześć metrów długości i ani jednego gwoździa. Są dwakroć powiększoną kopią tych, które Aleksandr Wiktorowicz zbił u siebie we wsi Barybino i których zdjęcie znalazłem w jego Izbowej liturgii, napisanej wespół z córką. Na naszych ławach pół kopy gości się mieści. Aleksandr i Jelena Opołownikowie pokazali w Izbowej liturgii resztki drewnianego piękna ruskiego północnego domu i jego agonię w XX wieku. To zaprawdę księga mszalna, można podług niej odprawiać panichidę za ruską izbę. Duch Nikołąja Klujewa unosi się nad każdą jej stronicą, albowiem Izbowa liturgia zrodziła się z ducha jego Izbowych pieśni i kontynuuje — że tak rzekę — płacz poety po ruskim siole. Autorzy twierdzą, że ruska izba to Rosja w miniaturze. W jej losie, niby w lustrze, odbija się dola ruskiego człowieka. Dawniej samoistna — ładna (od ładu) i solidna — była swojego rodzaju „medytacją w bierwionach" (parafraza słynnej formuły ikony Eugeniusza Trubeckiego) oraz świadectwem wspólnoty wsi. Pokłosie walk ze starym obrzędem i reformy Piotra I prze- 198 kształciły ją w pozbawiony osobowości zlepek wyobrażeń o ludowej krasocie — drewniane zręby jęli „obszywać" deskami na miastowy manier, imitując kamienne budowle stolicy — aż w końcu, pod naporem sowieckiej rzeczywistości, ruska izba sczezła z Rosji zupełnie. Pojęcie „ruskiej izby" obejmuje, zdaniem Aleksandra i Je-leny Opołownikowów, zarówno styl drewnianego budownictwa, jak i obraz życia na ruskiej ziemi uformowany przez starą wiarę prawosławną. Ekspansja sowietyzmu na ruskie sioło zniszczyła więc nie tylko jego elegijną zabudowę, lecz także zglajchszaltowała tradycyjne sielskie formy bytu. Ruski mużyk wyginął niczym człek neandertalski. Jego miejsce zajął zapity homo sovieticus. Aleksandr Wiktorowicz nie mógł w pojedynkę zatrzymać tego procesu. Udało mu się jedynie utrwalić w szkicach i na fotografiach ostatki ruskiej stariny. Zostawił świadectwo. Nikołaj Klujew postawił ruskiej izbie pomnik w swoich wierszach. Które ciosał jak bierwiona zrębu. Nie przypadkiem małomównego majstra ciesielskiego nazywał „tajnowidcem". To znaczy: znającym tajemnicę. Strużyna była dlań pismem tajemnym, Toporem stworzył poemat swój. Ciesiołka, jak i poezja, to swojego rodzaju wiedza ezoteryczna. Cieśla zgłębia tajemnice drewna, poeta zaś — sekrety słowa. Cała reszta jest rzemiosłem wymagającym żmudnego terminowania pod okiem mistrzyni Natury. U cedrów można nauczyć się porządku wieńców, ciosu topora u kropli wody, która kamień toczy, a rzeźby gankowej u topoli wyplatającej koronki z babiego lata. W poetyckim tyglu Klujewa pojęcia transmutują niczym w laboratorium alchemika: z dieriewa (drzewa) rodzi się dierie-wnia (wieś), słup piecowy to szamańskie drzewo życia, na nim matka (bela stropowa) jawi się Drogą Mleczną na ciemnym nieboskłonie powały, do matki uwiązuje się zybkę (kołyskę) 199 i niemowlę... zyba. Zyb' to również fala na Oniego i falowanie łanów zboża w polu, mimo stołu prowadzi droga z Wysp Soło-wieckich do Tybetu, w krasnym kącie leżą białe Indie i mużyc-kie Wedy, za pieczką drzemie sine Pomorze, na połati (wyżka do spania) jak na górze Tabor „ciała się bielą jako piana jeziora", w drewnianych wątpiach komody-wieloryba biblijny Jonasz żegna się dwoma palcami jako przykazuje stary obrzęd, w garncu na pieczce szumi rzeka Nil, i tak dalej, i tak dalej... A wszystko to dzieje się w sercu Klujewa. Bo serce poety to „bierwiona splecione w łapę". Czyli ruska izba. Ktoś spyta: co mają Wedy do mużyka? Skądże w ruskiej izbie wzięły się białe Indie tudzież rzeka Nil? Ba! To właśnie jest owa tajemnica ezoterycznej wiedzy oło-nieckiego wieduna. Dla Klujewa ruska izba była Wszechświatem, bo zawierała w sobie wszystkie epoki historii i wszystkie pokłady kultury całego świata (coś w rodzaju Borgesowskiego Alefa), a zarazem Drogą, bo zaczynała się od pieczki, a zwieńczała konikiem na dachu. Ruskie sioło porównywał do obozu nomadów, którzy przystanęli na czas jakiś, by odpocząć przed dalszą drogą. (Nawiasem mówiąc, inny poeta tamtych lat, Wielemir Chlebnikow, kojarzył słowo „osiadłość" z... „siodłem"). Niestety, dla większości dzisiejszych czytelników poezji Klujewa tajemnica ruskiej izby pozostanie nieprzenikniona. Nie chodzi o Klujewowską ezoterykę, także w jego czasach nieliczni potrafili znaleźć do niej klucz. Jednakże dziś, kiedy nie ma już ruskich izb i mało kto zna podstawowe terminy ciesielskie, nawet „bierwiona splecione w łapę", będą dla wielu abra-kadabrą. Ot, weźmy Narodziny izby, jeden z piękniejszych wierszy Klujewa poświęconych sztuce ciesielskiej. Ilekroć czytałem go swoim gościom, wszystko jedno, czy to byli Rosjanie z Petersburga, czy rodacy z Warszawy znający (jako tako) język rosyjski, tylekroć czułem, że niewiele z niego rozumieją. Połowa wyrazów była dla nich obca. Bo i kto z mieszkańców wielopiętrowych bloków z betonu wie, co to jest „kokora", „szełomok", „łapki" czy też „koniok"? No, kto? 200 Klujew nazywał izbę „karmicielką słów" i czerpał z niej moc poetycką niczym mitologiczny Anteusz siłę z Matki Ziemi. Nie dziw, że żyjąc później w mieście, urządzał kolejne mieszkania w stylu ruskiej izby, by nie stracić poetyckiej weny. Oto jak wyglądała jego „kletuszka-komnatuszka" w Leningradzie przy ulicy Bolszaja Morskaja 45 (połowa lat dwudziestych), którą odtwarzam na podstawie wspomnień ludzi tam bywających. To była nie komnata, tylko jakby izba staroobrzędowca. Pod oknem łóżko z górą krasnych poduszek pod perkalową narzutą. Pod ścianami dębowe ławy i okute kufry. Na półkach drewniane łyżki i czerpaki, gliniane garnczki z rysunkami rajskich ptaków i traw. Stół przykryty obrusem z samodziału. Na stole brzuchaty samowar. Ani jednej miastowej rzeczy, żadnego krzesła. Na podłodze łoskutnyje połowiki (chodniczki ze skrawków materiału), w oknach zasłonki w kwiaty i pawie dziergane. No i kiot (szafka na obrazy święte) na pół ściany. Na nim ikony w nowogrodzkim i stroganowskim stylu oraz miedziane składnie (składane ikony) wygowskiego odlewu. W krasnym kącie ciemny Chrystus i lampka oliwna z blachy miedzianej (Klujew utwierdzał, że ta ikona pochodziła z celi Andrieja Denisowa, jednego z ojców duchowych Wygorecji), obok Matka Boska w sukience ze srebra, a nad drzwiami Golgota z Ukrzyżowaniem wyrzeźbiona w modrzewiu i pomalowana. Wiele z tych bezcennych dzieł staroruskiej sztuki religijnej Nikołaj Alek-siejewicz uratował z niszczonych przez bolszewików cerkwi Obonieża (za co w 1923 roku w Wytiegrie aresztowali go na krótko), niektóre odziedziczył po przodkach staroobrzędowcach. W jego mieszkaniu na Bolszoj Morskoj można było też podziwiać wspaniałą kolekcję rękopiśmiennych ksiąg, w tym unikatowy Kwietnik z 1632 roku (siedemset pięćdziesiąt stron suto iluminowanych!) i inne starocia: stuletni dywan perski, obrus wyszywany złotą nicią oraz perłami i tym podobne. Nietrudno sobie wyobrazić, jakie wrażenie robiła na gościach Klujewa jego „kletuszka-komnatuszka". Zwłaszcza że odwiedzały go gwiazdy stołecznych salonów: Anna Achmato-wa, Osip Mandelsztam, Daniił Charms. Bohaterowie piter-skiej bohemy musieli się czuć nieswojo w tym dziwnym skansenie raskolniczej Rusi w samym środku miasta nad Newą. 201 Wygląd i zachowanie gospodarza potęgowały jeszcze wrażenie: krępy mużyk zarośnięty niby ołoniecki las, wytarta siermięga, parciana rubacha, buty z cholewami, na piersi potężny popi krzyż, oczy chytre, lubieżne i mówił przy tym północną gwarą z tak zwanym okaniem. Nie wiada było, kpił czy o drogę pytał? Pewnego razu Daniił Charms i Aleksandr Wwiedenski przyprowadzili do Klujewa poetę Zabołockiego. Nikołaj Alek-siejewicz wszystkich wycałował i jął się krzątać wokoło gości, okał przy tym jak najęty i ręce bez przerwy jakby do modlitwy składał. W końcu Zabołocki nie zdzierżał i wypalił: — Wybacz, Nikołaju Aleksiejewiczu, że spytam wprost. Po co warn ta cała maskarada? Myślałem, że idę do kolegi po fachu, a trafiłem do jakieś jarmarcznej budy. Klujew się zjeżył, wzrok mu stężał i rzucił bez okania: — Kogo mi tutaj przyprowadziliście, Daniił Iwanycz i Aleksandr Iwanycz? Zali ja nie w swoim domu jestem? Zali nie mogę robić u siebie tego, co mi się spodoba? Jeśli zechcę, to psalm zaśpiewam, a zechcę, kankana zatańczę. I rzeczywiście — zatańczył. Kimże więc był naprawdę Nikołaj Klujew? Cwaniakiem grającym mużyka pod publikę czy autentycznym piewcą ludowym? Chłystem salonowym czy religijnym wizjonerem? Wie-dunem czy hochsztaplerem? Ze wspomnień jego współczesnych obraz poety wyłania się pełen sprzeczności. Z jednej strony — stary obrzęd i juchtowe buty, z drugiej — znawca filozofii Kanta (Kńtik der reiner Ver-nuft cytował w oryginale), wielbiciel Verlaine'a i do tego gej. Jedni nazywali go „nosicielem istnej rosyjskiej duszy", Jedynym prawdziwie narodowym poetą", „pomostem pomiędzy dawną Rusią i obecną Rosją", inni zarzucali mu pozerstwo i poetycki szwindel (jakoby jego Pieśni z Zaonieża były plagiatem z folkloru), koniunkturalizm i podszywanie się pod chłopa, choć w życiu ziemi nie uprawiał. Szczególnie złośliwy (i nieprawdziwy zarazem) portret ołonieckiego poety narysował Gieorgij Iwanów. W jego szkicu Klujewowska „kletuszka-kom- 202 natuszka" okazała się luksusowym numerem w petersburskim Hotel de France, gdzie Nikołaj Aleksiejewicz przyjmował gości na tureckiej tachcie w szykownym surducie i pod krawatem. Nie mniej przeszarżowany, acz w drugą stronę, jest obraz Klujewa w powieści Olgi Forsz pod tytułem Obłąkany okręt. Tam demoniczny Mikuła specjalnie zaczesuje na bok tłuste jak u Gogola włosy, aby „ukryć nazbyt mądre czoło", chytrze zerka spode łba i odgrywa przygłupa, chowając pieniądze w cholewie buta, bo niby nie wie, co to takiego portmonetka. Jednakże w wypadku Forsz karykaturę Klujewa po części tłumaczy groteska powieści. Co innego Władysław Chodasiewicz, autor terminu „klu-jewszczyna" określającego mużycki program czekania na nowego Razina, który pierwszy w Rosji puści „krasnego kura" i rozpocznie wielką pożogę (notabene zapał, z jakim Klujew wziął udział w bolszewickim przewrocie, potwierdził intuicje petersburskiego krytyka, aczkolwiek autor Pogorzelizny skoro ostygł z rewolucyjnego żaru i stał się zażartym obrońcą resztek patriarchalnej Rusi). Władysław Felicjanowicz nie dostrzegł w Klujewie wielkiego poety, choć krytykiem był wytrawnym, nazbyt bowiem przejął się jego politycznym image'em. Rzecz jasna, Nikołaj Klujew rozdrażniał. Było w nim coś z jurodiwego (bożego szaleńca), coś nie z tego świata. To samo coś tkwi w raskolnicy Lusi z Zagubią, która potrafi szepnąć, że w ubiegłym tygodniu rozmawiała z ojcem Kornilijem na Pale-ostrowie (słynny mnich, który umarł parę wieków temu) i pozierać z uśmieszkiem, jak zareaguję. To coś poczułem też u sa-mojedzkiego tadibeja na Jamale, który na pytanie o szamana wręczył mi zepsuty radioodbiornik. Zarówno raskolnica Lusia, samojedzki tadibej, jak i poeta Klujew należą do ludzi, którzy widzą więcej, aniżeli przeciętny zjadacz chleba, i wiedzą o tym, że widzą więcej. Dlatego czasem kpią, czasem ironizują, niekiedy udają duraka. Niejako w obronie własnej. Jeśliby więc zebrać do kupy wszystkie portrety Nikołaj a Klujewa pozostawione przez tych, którzy go znali, to w sumie zobaczymy człowieka nieprostego, łamiącego samym swoim istnieniem różne sztampy i konwenanse. Nie dziwota, że dla wielu był zagadką i większość współczesnych zbanalizowała jego postać. Upraszczali, nie pojmując. 203 Tym cenniejsze jest jedno z nielicznych cudzoziemskich wspomnień o Klujewie włoskiego rusycysty Ettore Lo Gatto, który poznał ołonieckiego poetę w Leningradzie w 1929 roku i pomógł mu uratować jego opus magnum, wspaniały poemat Pogorzelizna, wywożąc go ukradkiem na Zachód. Lo Gatto już wcześniej słyszał od Chodasiewicza i drugich stołecznych metrów poezji ploty o Nikołaju Aleksiejewiczu, jakoby ten się przebierał za chłopa i pozował na staroobrzędowca, toteż podkreślił z naciskiem: „...Jak tylko poznajomiłem się z nim osobiście, wszelkie podejrzenie, że Klujew może być pozerem, odpadło. O przeszłości nie mogę rozsądzać, jednakże podczas naszych spotkań Klujew był daleki od jakiegokolwiek udawania. Na odwrót, cechowała go prostota człowieka, który zapłacił sporo i gotów jest jeszcze płacić za swoje przekonania i wiarę". Co istotne, Lo Gatto zauważył, że autor Pogorzelizny zachował znacznie więcej ze swoich chłopskich korzeni niż manieryczny Siergiej Jesienin. Przede wszystkim: autentyczną mużycką wiarę religijną. Jako cudzoziemiec, czyli osobnik z dystansem do urazów i stereotypów narodu, w którym przyszło mu się obracać, włoski rusycysta jest dla mnie bardziej wiarygodny, aniżeli rodacy poety... Może dlatego, że sam od bez mała piętnastu lat żyję na prawach inostranca. Koniec białych nocy To już schyłek lata... Bo niby jeszcze upał i muchy ciągle się gżą, i turystyczny sezon trwa, ale w powietrzu już smęt się unosi, iwan-czaj (wierzbówka) przy drodze przekwita i brusznica w lesie pokraśniała. W ludziach też fermentuje jak w brażce, jakby czuli, że to ostatnie podrygi lata i skoro jesień, słota i błoto, a potem długa i mroczna zima. O ile początek białych nocy stosunkowo łatwo uchwycić, bo spragnieni słońca po długiej i mrocznej zimie wręcz kontemplujemy z wolna narastające światło, o tyle koniec ich zwykle umyka naszej uwadze. Ani się obejrzeliśmy, a białe noce z powrotem poczerniały. 204 Zmieniła się też barwa Oniego. Znów zrobiło się błękitne jak niebo. Wassily Kandinsky twierdził, że im błękit głębszy, tym silniej przyzywa człowieka w bezkres. A Klujew pisał: Od tego mam w oczach niebo, Że jestem synem Wielkich Jezior... Dzisiaj mi się śniło, że ołonieckiego wieduna w Tomsku nie zabili. W moim śnie przed samą palbą Nikołaj Klujew przemienił się w nura. Wzleciał przed nosem czekistów. I tyle go widzieli. Spis treści Dom nad Oniego 2003-2005 11 Część I 13 Część II 91 Lato z Klujewem 2005 181