Leszek Kołakowski Wśród Znajomych Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Fotografia na okładce Anna Beata Bohdziewicz / REPORTER Opieka redakcyjna Michał Rornanek Korekta Barbara Gąsiorowska Jadwiga Grellowa Beata Trebel Opracowanie typograficzne Daniel Malak Łamanie Irena Jagocha Copyright © by Leszek Kołakowski Copyright for the selection © by Zbigniew Mentzel ISBN 83-240-0500-5 Zamówienia: Dziat Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl PRZEDMOWA Po raz kolejny oto ukazuje się książka przeze mnie jakoby napisana, a której sprawcą rzeczywistym jest Zbigniew Mentzel. Mnie by taka rzecz do głowy nie przyszła, a jemu przyszła! Ja bym też nigdy tych rzeczy nie zgromadził, bom leniwy, a on zgromadził! Jest to zbiorek, który mówi o różnych ludziach żyjących i nieżyjących. Powiodło mi się w życiu nadzwyczajnie, bo tylu ludzi niezwykłych udało mi się znać. Byli wśród nich akademicy wszystkich możliwych profesji, lekarze i inżynierowie, pisarze i poeci, aktorzy i reżyserzy filmowi i teatralni, malarze i rzeźbiarze. Byli też politycy różnych odmian, między innymi przywódcy komunistyczni i przywódcy trockistowscy, a także szpiedzy. Byli również księża i kardynałowie, ludzie różnych wiar i religii, byli teozofowie i znawcy okultyzmu. Wolno mi doprawdy uważać się za wybrańca losu, iż mogłem tylu ludzi interesujących znać i uczyć się od nich. O niektórych coś napisałem, czy to z okazji ich zgonu, czy z innych okazji. Tu właśnie są te notatki z ostatnich lat trzydziestu, przez onegoż Zbigniewa Mentzla zebrane. Oksford, wrzesień 2004 I RADOM - ŚRODEK ŚWIATA* To miasto, jak każde miasto czy wieś, w której się rodzimy, to środek świata. Ta przestrzeń niewielka, w której się obracamy, nasze domy, ulice, cmentarze, kościoły, ta przestrzeń wiekami wysiłkiem ludzkim zabudowywana, przez wojny niszczona, odbudowywana, jest centrum świata, do którego wszystkie inne kawałki uniwersum są odniesione, zrelatywizowane. Każdy z nas tak czuje. Rozpoznaję pewne ulice, widoki tego miasta, które z dawnych czasów pamiętam. Ulica Piaski, którą potem, w latach dwudziestych, przemianowano na Pie-rackiego - wtedy też były zmiany nazw ulic ideologicznie umotywowane. Szkołę miałem przy ulicy Że-romskiego, którą jednak radomiacy uporczywie nazywali Lubelską, tak jak się kiedyś nazywała. * Mowa wygłoszona 7 marca 1994 roku na uroczystości nadania autorowi tytułu Honorowego Obywatela Miasta Radomia. (Wszystkie przypisy oznaczone gwiazdką pochodzą od wydawcy). Radom - środek świata Żeby się chwalić cudzymi zasługami, skoro nie mam własnych, powiem, że mój wuj Wiktor Pietrusiewicz był kiedyś prezydentem miasta. Ja byłem wtedy małym dzieckiem, ale słyszałem, że miał doskonałą reputację jako administrator, cieszył się respektem. Wuj Wiktor to był jeden z najlepszych ludzi, jakich znałem. Niesłychanie uczynny, życzliwy, dobry, sprawny, odpowiedzialny, dzielny we wszystkich tarapatach. Naprawdę niezwykły człowiek. Wiosną 1943 roku zabrali go Niemcy z jego synem, moim bratem ciotecznym, do Oświęcimia. Byli przez dwa lata w tym piekle, ale dzięki Bogu obaj wrócili żywi. Wuj jeszcze po wojnie był wystawiony na szykany i przykrości jako człowiek przedwojenny, człowiek dawnego reżimu. Był legionistą, chyba piłsud-czykiem. Pamiętam jeszcze, jak pewnego dnia rano przyszedł wcześnie do naszego mieszkania i zawołał: „Komendant nie żyje!". Miasto, jak wiadomo, było jedną z twierdz socjalizmu niepodległościowego PPS, długi czas bardzo ważnym ośrodkiem i ruchu, i myśli socjalistycznej. Tu nauki pobierał największy bodaj teoretyk polskiego socjalizmu niepodległościowego Kazimierz Kelles-Krauz. Te ziemie nazywano Kielecczyzną. Radomiacy bardzo tego nie lubili, bo uważali, z niejakim uzasadnieniem, że Radom jest ważniejszy niż Kielce. Ale długo funkcjonowała ta nazwa tego dość dużego obszaru. Obszaru tak ważnego w historii Polski. Przez wieki na tych ubogich kartofliskach żyły polska kultura, polski język. To ziemie Jana Kochanowskiego, Stefana Żerom-skiego, wielki kawał polskiej historii, polskiej kultury. Radom - środek świata No cóż, Polska to terytorium ciągle niepewne, przez wieki wystawione na rozmaite niebezpieczne wichry, ciągle pod jakimś zagrożeniem. Ale to jest przede wszystkim kultura i nasze do niej przywiązanie. Od dawna lubimy powtarzać, że nieszczęśliwie jesteśmy usadowieni. Ale, być może, jest w takim spojrzeniu nieco obłudy. Tak często sobie to powtarzamy, jak gdybyśmy wierzyli, że klęski, utrata bytu niepodległego Polski w końcu XVIII wieku, zabory, że to wszystko był taki kataklizm jak susza albo grad, zupełnie poza naszą władzą. A to przecież tak nie było. Historycy od początku nas uczyli, że Polska upadła nie przez jakiś niespodziewany kataklizm, lecz w wyniku rozmaitych okropnych naszych przywar i win, w wyniku głupoty i samolubstwa bardzo licznej części przynajmniej szlachty i magnaterii polskiej, w wyniku obojętności na sprawy publiczne, państwowe. Więc to nie jest całkiem tak, że byliśmy zniewoleni przez niewygodne położenie geograficzne. Nasz los i od nas zależał, i nadal zależy. Polska to jest kultura. Przez długie wieki warstwy wykształcone, szlachta polska nie potrafiła wciągnąć na znaczną skalę do kultury, ożywić poczuciem narodowym polskiego chłopstwa. To też była jedna z naszych tragedii, bardzo długotrwała. Pamiętam, jak Niemcy wywieźli nas na początku 1940 roku, znalazłem się w deskami zabitej wsi w powiecie koneckim. Kupowałem coś w karczmie. Stała tam gromada chłopów, jeden perorował, a drudzy przytakiwali, kiwali głowami. Mówił tak: „Polactwo to źle rządziło, teraz Niemcy przyszli i będzie porządek". Wprawiło mnie w osłupienie, że coś takiego jest moż- 10 Radom - środek świata K.idom - środek świata 11 li we w centralnej Polsce, mnie, chłopaka, który jakąś tam szkołę polską kończył, i uprzytomniłem sobie, że coś tu jest źle, jeżeli chłop polski w środku kraju może tak mówić. Wiem o udziale polskiej wsi w powstaniach, w walce o niepodległość, znałem chłopów czynnych w podziemiu w czasie okupacji, ale taka mowa, jak właśnie zacytowana, była na tyle wstrząsająca, że ją na zawsze zapamiętałem. Nie jest prawdą, że nasze współżycie z innymi ludami czy z mniejszościami, sąsiadami to nieustanne pasmo prześladowań, rzezi i pogromów. Ale było ich wiele. Trudno chyba znaleźć sąsiadujące ze sobą narody, które nie wojowały, nie jest to jednak nieuchronne. Można żyć w spokoju z innymi narodami mimo wszystkich kłopotów i skłóceń. Anglicy wojowali z Francuzami, robią sobie jeszcze jakieś złośliwości, ale nikt nie sądzi, że jest groźba wojny między Anglią a Francją. To zależy od kultury, zdolności i stabilności instytucji demokratycznych. Nie bez przerwy, ale w stosunkach naszych z mniejszościami narodowymi były rzeczy okropne, było dużo krwi. Ale doświadczenie dowodzi, że jest możliwe współżycie na jednym terytorium ludzi różnych narodowości. Musimy się pogodzić z tym, że Europa jest mieszanką ludów i że jest w tym nie tylko przekleństwo, ale także wielka możliwość. Możemy się uczyć od siebie, chociaż się kłócimy. A już - jak dowodzą wszystkie doświadczenia, choćby te, które na naszych oczach dziś się dzieją - pomysł etnicznie czystego państwa to pomysł ludobójczy, był taki i zawsze taki będzie. Nie potrzebujemy tego, chciejmy współżyć z innymi bez walki i przemocy. To jest możliwe i mam nadzieję, że tak będzie, że mimo wszystkich ogromnych kłopotów, które ma nasz kraj, mimo takiej masy biedy, nieprzyjemnej atmosfery politycznej, walk politycznych - że tocząc się po tej wyboistej drodze, zdołamy jakoś ustabilizować instytucje społeczne, od których zależy pokój naszego kraju. 11994]* PS Ta gadka nie była przeze mnie zapisana, tylko wzięta ze stenogramu, którego jednak nie miałem okazji odredagować. Przypominam sobie, że były tam co najmniej dwa fragmenty, których w tym zapisie brak. Jeden był taki: Pamiętam, że w parku Kościuszki była kiedyś loteria fantowa, na której ja wygrałem gipsowe popiersie Napoleona. Potem jednak dowiedziałem się, że ten Napoleon to był zły człowiek, który okropne wojny wszczynał i mnóstwo krwi przelał. Wtedy to popiersie potłukłem. Taki byłem zasadniczy. Drugi fragment był taki: Przyjaciel mój, wybitny lekarz, dziś w Ameryce mieszkający, twierdzi, że najmądrzejsi ludzie są z Radomia. Zbyteczne dodawać, że on sam jest z Radomia. 3 czerwca 2004 W nawiasach kwadratowych podano daty pierwodruków. RAZ JESZCZE O SPRAWACH NAJGORSZYCH Chciałbym się wtrącić do dyskusji o Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie projektowanym, a to po to, by zwrócić uwagę na sprawę, której - zdaje się -nie poruszano w polskich na ten temat dyskusjach. Najpierw mały fragment autobiograficzny. Moje pierwsze spotkanie z niemiecką cywilizacją było takie. We wrześniu 1939 roku, mając niespełna 12 lat, byłem w grupie kilkunastu cywilów uciekających spod bomb niemieckich na wschód. W wiosce nieopodal Bugu dopadła nas armia niemiecka. Uciekinierzy zabrali ze sobą, co mogli, z wartościowych przedmiotów; oficerowie niemieccy obrabowali nas ze wszystkiego, włączając zegarki, pierścionki itd. Aresztowali też wszystkich mężczyzn (do których ja się jeszcze nie zaliczałem) i zamknęli w pobliskim więzieniu. Nie zdążyli ich jednak wymordować, bo właśnie miała miejsce duża bitwa, którą przegrali, i musieli uciekać. Aresztowani wyszli z więzienia. Pamiętam, że w czasie rewizji i rabunku późną nocą moja stara, siwa babcia siedziała bezsilna, ledwo przytomna na ziemi. Przyszło kilku Raz jeszcze o sprawach najgorszych 13 oficerów, pokazywali ją palcami i śmiali się głośno ze staruszki. Byłbym ich zabił, gdybym mógł. Nie mog-li'm, oczywiście, ale jestem pewien, że wkrótce potem inni ludzie to zadanie wypełnili. To było moje pierw-s/.e spotkanie z niemiecką cywilizacją. Inne spotkanie miało miejsce w kilka miesięcy później, kiedy Niemcy nas wywozili z terenów przyłączonych do Rzeszy, obrabowawszy nas doszczętnie ze wszystkiego, cośmy mieli. Wywózka nie odbywała się w takich warunkach jak wycieczka Orient Expressem. Można z pewnością to samo powiedzieć o wywózkach Niemców po 1945 roku z Sudetów i z terenów przyłączonych do Polski. Ale rabunki i wywózki nie zasługują w Polsce na pomniki martyrologiczne; to był dopiero wstęp do prawdziwej okupacji. Kilka milionów ludzi wymordowanych, niezliczone tysiące torturowane na śmierć w katowniach gestapo, niezliczone tysiące wygubione w obozach koncentracyjnych, masowe egzekucje zakładników, około trzech milionów Żydów wysłanych do gazu; nie mówiąc już o likwidacji życia kulturalnego i szkół (wedle idei Hitlera Polacy mieli zostać świ-niopasami dla Niemców po wytrzebieniu ludzi wykształconych). Prawie każde ogłoszenie dla Polaków kończyło się słowami „...do kary śmierci włącznie". W rzeczywistości nie było w GG żadnych kar śmierci, nie słyszałem, by kogoś skazano na śmierć. Niemcy na śmierć nas nie skazywali, ale tylko mordowali. Powtarzam: rabunki i wywózki nie zasługują w Polsce na pomniki martyrologiczne w zestawieniu z innymi dziełami okupantów. Czy wywózki Niemców zasługują na takie pomniki i czy Niemcy sami nie do- !l Raz jeszcze o sprawach najgorszych znali bardziej dotkliwych krzywd? (Nie mówiąc o tym, że licząca się część przesiedleńców byli to ludzie, którzy opuścili swoje siedziby na rozkaz władz niemieckich albo sami uciekali przed nadejściem Armii Czerwonej). Przecież niezliczone tysiące niemieckich jeńców wojennych schwytanych pod Stalingradem albo gdzie indziej zostały wymordowane w Związku Radzieckim. Czy ich los nie zasługuje bardziej na upamiętnienie? (Przyznajmy, polscy oficerowie wrócili żywi z niemieckich obozów jenieckich, wymordowano ich natomiast na rozkaz Stalina. Taka to była wojenka). Niezliczone tysiące niemieckich kobiet zostały zgwałcone przez sowieckich sołdatów. Czy ich los nie zasługuje bardziej na upamiętnienie? Dlaczego więc projektodawcy Centrum nie mówią o tamtych, gorszych, okrutniej szych i bardziej bolesnych prześladowaniach? Można się domyślić dlaczego. Piętnowanie w postaci pomników masowych mordów i gwałtów popełnionych na Niemcach byłoby bezużytecznym prowokowaniem Rosji, a nie mogłoby być podstawą do żadnych roszczeń. Inaczej pomniki wystawione wysiedlonym z terytoriów czeskich i polskich; to prawda, roszczenia terytorialne czy inne nie są w tej chwili podnoszone z okazji tych muzealnych projektów. Pozostanie jednak wielki pomnik, który w każdej chwili może służyć za widowiskowe wsparcie wszystkich roszczeń, gdy się takie pojawią. Czy pojawią się znowu? Nie wiemy, nic w takich sprawach nie jest pewne i przewidywalne. NRD (przez długie lata poprawne słowo w Niemczech Zachodnich było: Mitteldeutschland) była naturalną częścią krajobrazu Europy i zachodnioeuropejscy mężowie stanu K.i/. jeszcze o sprawach najgorszych 15 !>\majmniej nie marzyli o zjednoczeniu obu państw niemieckich, raczej się tego bali. Pamiętam, że jadłem kiedyś obiad w Monachium w towarzystwie trzech wybitnych intelektualistów niemieckich, którzy o sprawach niemieckich wiedzieli wszystko, co wiedzieć było można. Zapytałem ich, czy NRD nadal uchodzi wśród zachodnich Niemców za hańbę narodową, czy jest silne i żywe pragnienie zjednoczenia. Wszyscy trzej odpowiedzieli: „Zapomnij o tym, nikogo to tutaj nie obchodzi". Jeden z moich rozmówców dodał: „Nie ma żadnego narodu niemieckiego, to był sztuczny wymysł Bismarcka". Ta rozmowa miała miejsce kilka miesięcy, może rok przed zburzeniem muru. Oto przykład, jak najlepsza nawet wiedza nie wystarcza do przewidywania przyszłości. 9 maja 1945 roku był dniem radości dla całej nie-niemieckiej Europy: Hitler kaputt, Trzecia Rzesza zdechła, koniec bestii, chwała Bogu. Że był to dzień żałoby i nieszczęścia dla wszystkich Niemców, trudno się dziwić. (Okazało się wtedy, o czym Victor Klemperer pisze, że wszyscy Niemcy byli zawsze wrogami Hitlera, że nazistów po prostu jakby nigdy nie było. Poza tym - kto mógł wiedzieć o Oświęcimiu, Treblince etc.? Pan Waldheim, gdy był oficerem w Kwaterze Głównej armii niemieckiej w Salonikach, nic nie wiedział o tym, że trzecią część ludności tego miasta wywieziono wtedy do gazu). Kilka lat po wojnie zaczął się kłopotliwy, ale realny proces pojednania narodów polskiego i niemieckiego. Uczestniczyli w tym także biskupi, intelektualiści, pisarze. Ten proces nie jest całkiem zakończony, ale -miejmy nadzieję - trwać będzie. Ci, którzy chcą po- 16 Raz jeszcze o sprawach najgorszych mnika wypędzonych w Berlinie, chcą ten proces powstrzymać albo nic ich ta sprawa nie obchodzi. Mogę się chwalić, że ja wygrałem wojnę z Hitlerem, bo na przekór okupacji - o której projektodawcy muzeum wypędzeń zapewne mało co wiedzą - na przekór nieistnieniu szkół nie tylko zostałem przy życiu, ale przerobiłem cały program szkoły średniej, tak że mogłem w 1945 roku zdać maturę jako ekstern i zapisać się na uniwersytet. Wśród innych rzeczy uczyłem się w latach okupacji języka niemieckiego, czytałem Heinego, Goethego i innych wielkich pisarzy niemieckich. Wiedziałem już wtedy, jako chłopiec, nie tylko, że istnieje kultura niemiecka, nie sami esesmani, ale także, że ta kultura współokreśla nasz byt jako Europejczyków, mieszkańców cywilizacji, jako ludzi po prostu. Nie chciałbym, żeby ta wspólna nasza wiedza była marnotrawiona przez polityczne gry. Wiemy wszyscy, że wojnę rozpętały rządy Hitlera z entuzjastycznym przyzwoleniem znacznej większości ludności i że w wyniku tej wojny państwo niemieckie z rozporządzenia zwycięskiej koalicji utraciło część terytoriów (choć nie tak wielką jak te, które Polsce zabrano). Stąd jednak, że Trzecia Rzesza wszczęła wojnę i użyła siebie jako najskuteczniejszej w dziejach maszyny do ludobójstwa, nie wynika, że wszystkie środki odwetowe wobec pokonanego wroga są dozwolone i sprawiedliwe. Nie ma nigdy usprawiedliwienia dla masowego mordowania jeńców wojennych i masowego gwałcenia kobiet. Niech martyrologiczne pomniki - jeśli mają w Niemczech istnieć - dają świadectwo najgorszym zbrodniom. [20037 UNIWERSYTET W MIEŚCIE ŁODZI* •: Nie wiem, doprawdy, jakimi słowy mam za to nadzwyczajne wyróżnienie podziękować. Dziękuję Panu Rektorowi, dziękuję Senatowi uczelni, dziękuję profesorowi Iji Pawłowskiej, z którą jesteśmy zaprzyjaźnieni od pierwszych naszych dni studenckich w mieście Łodzi. Dziękuję wszystkim. Wyróżnienie jest dla mnie szczególnie ważne i wzruszające, bo to jest uniwersytet, na którym się uczyłem, i miasto, w którym mieszkałem parę lat przed wojną jako dziecko, a potem po wojnie na studiach. Jestem do tego miasta ogromnie przywiązany. Nie jest ono zapewne sławne z urody, ale podobnie jak z ludźmi się przyjaźnimy niezależnie od ich urody (jeśli pominąć erotyczne związki), tak i z miastami. Było to od początku miasto robotniczej biedy i chyba takie do dziś zostało; ale miasto, do którego mam wielką sympatię. * Pierwsza część wykładu wygłoszonego 9 stycznia 1992 roku na uroczystości nadania autorowi doktoratu honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego. Tytuł pochodzi od wydawcy. 18 Uniwersytet w mieście Łodzi Zjechałem tutaj jako osiemnastolatek jesienią 1945 roku i w krótkim czasie zrobiłem trzy rzeczy: zdałem jako ekstern maturę, zapisałem się na uniwersytet i wstąpiłem do PPR, czyli partii komunistycznej. Były to czasy ubogie - jakież inne mogły być w zdewastowanym kraju? - ale bardzo interesujące. Interesujący był też ten uniwersytet. Łódź była wtedy, wobec zrujnowanej Warszawy, kulturalną stolicą kraju. Uniwersytet był bardzo dobry i bardzo ciekawy, działo się tam mnóstwo rzeczy interesujących. Korzystaliśmy wszyscy z życia kulturalnego, jakie otworzyło się po latach okupacji. Na naszej sekcji filozofii - albo, jak się mówiło, filozofii ścisłej (nie dlatego, żeby filozofia była wiedzą ścisłą w jakimkolwiek sensie, ale po to, by ją odróżnić od innych dziedzin humanistyki, które tradycyjnie do filozofii się zaliczało) - było tylko kilka osób: z obecnych tu - Ija Pawłowska i Jan Gregorowicz; w Warszawie - Marian Przełęcki; w ubiegłym roku opuścił nas, niestety, nasz kolega i przyjaciel Klemens Szaniawski. Wspomnę króciutko naszych nauczycieli z tamtych lat. Logiki uczyła nas głównie Janina Kotarbińska (z początku jeszcze Janina Kamińska). Bardzo nas naciskała i chciała nie tylko wiedzę o logice formalnej i semantyce nam przekazać, ale także ćwiczyć w ogólnych regułach rzetelności w myśleniu, odpowiedzialności i dokładności. Tadeusz Kotarbiński, ówcześnie rektor uczelni, prowadził, o ile pamiętam, głównie zajęcia z ulubionej swojej dziedziny, to jest prakseologii, teorii organizacji i teorii sprawnego działania. Ale spotykaliśmy się z nim przy różnych innych okazjach i dyskusjach na tematy najrozmaitsze. Był to nauczyciel Uniwersytet w mieście Łodzi 19 genialny; wymagał od nas - życzliwie bardzo, ale nieustępliwie - byśmy jego śladem starali się zachować wszystkie warunki, jakie myślenie czynią rzetelnym. / Poznania dojeżdżał Kazimierz Ajdukiewicz, który pro wadził znakomity, wedle mej pamięci, kurs logiki matematycznej. Seminaria i wykłady z etyki prowadziła Maria Ossowska; przekonywała nas, z jednej strony, że odróżnienie dobra i zła oraz opinie na temat tego, co złe, a co dobre, co wolno, a czego nie wolno w moralnym sensie, nie mają wartości logicznej, nie są ani prawdziwe, ani fałszywe, ale z drugiej strony, sama bardzo dobrze wiedziała, jak zło od dobra odróżnić. Chodziłem też przez czas jakiś na wykłady Sergiusza Hessena, który uczył nas filozofii greckiej, a także - ale rzadko, przyznaję - na wykłady Wiktora Wąsika, który filozofią renesansu się zajmował. Uczęszczałem też na zajęcia i wykłady profesora Oko, klasycysty; wykładał poezję rzymską, głównie Horacego, i - co było niezwykłe - miał te wykłady po łacinie. Nie wiem, czy jeszcze dziś ktokolwiek po łacinie wykłada; może w jakichś seminariach duchownych, ale i w to wątpię. Brałem też udział w seminariach socjologicznych Józefa Chałasińskiego, gdzie często dochodziło do różnych starć politycznych, bo tematy tych zajęć nieraz o politykę się ocierały. Pamiętam także wykłady doktora Kreczmara z semantyki logicznej. Na pierwszym roku chodziłem też na zajęcia Benedykta Bornsteina, człowieka nadzwyczajnej erudycji i pomysłowości filozoficznej, dziś, zdaje się, całkiem - a niesłusznie -zapomnianego. Uczęszczałem na kurs neurofizjologii, specjalnie dla humanistów prowadzony przez profe- 20 Uniwersytet w mieście Łodzi Uniwersytet w mieście Łodzi 21 sora Konorskiego. Także na wykłady profesora Michal-skiego z literatur Indii; był to wielki znawca filozofii i religii orientalnych, starszy już uczony; przez jakiś czas byłem jedynym słuchaczem, ale miałem wrażenie, że gdyby mnie nie było, też by wykładał do pustej sali. Usiłowałem przez czas jakiś nawet chodzić na wykłady Stanisława Mazura z analizy, ale rychło okazało się, że nie jestem do tego przygotowany albo po prostu za tępy. Rzadko bywałem na zajęciach Mieczysława Wallisa, czego żałuję, bo był to bardzo mądry i uczony człowiek. Pamiętam wreszcie seminaria Henryka Mehłberga z teorii nauki. Tu mi się taka historia przypomina: Chodziłem na te zajęcia z przyjacielem swoim Ry-szardem Herczyńskim, tu obecnym, który wszelako z łaski boskiej nie filozofię studiował, ale matematykę. Pamiętam, że miałem na jednym seminarium referat z teorii nauki Poincarego, wielkiego matematyka francuskiego, który napisał kilka ważnych dzieł z teorii nauki. Przestudiowałem je pilnie. Państwo wiecie, że gdy się ma lat dwadzieścia czy dwadzieścia jeden, często się jest wszechwiedzącym; ja też byłem wszechwiedzący, dopiero potem stopniowo i powoli głupiałem. Jako ów wszechwiedzący, zmiażdżyłem teorie Poincarego, suchej nitki na nim nie zostawiłem. Mehl-berg zaś łagodnie tłumaczył: panie Leszku, może ten Poincare nie jest aż taki głupi. Miał rację, oczywiście. Powinienem był pamiętać przykazania Kotarbińskiego, który kazał nam odróżniać, jak mawiał, krytykę policyjną od opiekuńczej; krytyka policyjna to taka, gdzie się szuka tylko jakiejś dziury, żeby kogoś pogrążyć, a w opiekuńczej chodzi o to, żeby nawet z bardzo krytycznie ocenianych rzeczy coś dobrego wydobyć. On sam był wybitnym przykładem takiego opiekuńczego krytyka, czasem nawet, jak nam się wydawało, przesadnie opiekuńczego, bo nawet ewidentnie niemądre rzeczy tak traktował, żeby w nich coś interesującego znaleźć. Jakoż teraz, gdy mam zajęcia ze studentami, staram się im mówić, że gdy czytamy i analizujemy teksty wielkich filozofów, nie należy pochopnie uważać, że oni głupstwa zupełne pisali, że nie zdawali sobie sprawy z obiekcji, które natychmiast się nasuwały. Dla przykładu, nie było tak, że gdy Leibniz mówił, że żyjemy w najlepszym ze światów, jaki jest logicznie możliwy, to dawał tym dowód, że jest głuptasem, który nie wie, że ludzie cierpią i że są różne okropności na świecie; nie o to mu chodziło. Albo że Kant, w swojej krytyce dowodu ontołogicznego, nie zauważył, że co innego wyobrażać sobie sto talarów, a co innego mieć sto talarów w kieszeni. Albo że Hegel myślał, że dzięki niemu, Heglowi, Pan Bóg dochodzi do świadomości samego siebie. Nie byli ci ludzie niemądrzy. Zawsze tam o coś ważnego chodziło i zawsze należy takie rzeczy studiować z przekonaniem, że o coś istotnego tam chodzi. Takich rzeczy też się od swoich nauczycieli uczyłem. Wszystkim im winien jestem wdzięczność. 11994] Na grób Marii Ossowskiej 23 NA GRÓB MARII OSSOWSKIEJ Jeśli można do kogo odnieść na serio wyrażenie „bez skazy", to do niej właśnie. Maria z Niedźwiedz-kich Ossowska, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, wdowa po Stanisławie Ossowskim, była jednym z tych autorytetów moralnych, bez których życie polskiej inteligencji musi wydawać się okaleczone i niepewne. Jej badania semantyczne, historyczne i psychologiczne nad różnymi stronami zjawisk moralnych -nad językiem, w jakim się osądy moralne wypowiada, nad przemianami obyczajów i zależnością opinii obyczajowych od procesów społecznych, nad powstawaniem i upadkiem wzorów osobowych, nad związkiem emocji przeżywanych z ocenami moralnymi -prowadziły nieodmiennie, z różnych stron, do wyników sceptycznych i relatywistycznych: nie ma żadnych sposobów, aby sądom, w których afirmujemy wartości, nadać status twierdzeń, o których prawdę lub fałsz można by się spierać; nie ma przejścia logicznego od zdań empirycznych do ocen; nie ma wartości, które bądź dałyby się ugruntować jako „ważne" w sen- sie naukowym, bądź były choćby historycznie niezmienne. Ale, jak to nieraz bywa, jej teoretyczny relatywizm moralny sąsiadował z nieomylną wiedzą - której ona by „wiedzą" nie nazwała, więc może „umiejętnością" - odróżniania dobra od zła, moralnych uników i samozakłamania od wyraźnego opowiadania się w sprawach, gdzie prawdziwie moralne postawy się ważyły. Powiadając, że była autorytetem moralnym, tyle mam na myśli, że ludzie się jej wstydzili, robiąc świństwa, że pamiętali o niej, gdy trzeba było coś uczynić lub czegoś zaniechać w sytuacjach moralnie obligujących, i że wiedzieli, iż ona ma rację. Autorytet moralny bowiem to ktoś taki, czyja obecność ciąży niemile tym, którzy choćby nie wiem jak oszukiwali własne sumienie, wiedzą przecież, że ze świństwa żyją. Jakoż o tym wszyscy wiedzieli, że od sądu pani Marii nie ma odwołania, chociaż sądy te nigdy nie miały formy gwałtownej, eksplozywnej, nienawistnej. Żyły w niej najlepsze cechy duchowej arystokracji, w szczególności organiczna odraza do wulgarności. Najbardziej nielitościwe oceny lubiła ubierać w formę zabawnych, acz jednoznacznych eufemizmów. Kiedy mówiła o kimś: „Ach, jego książki są teoretycznie tak mało atrakcyjne", chodziło o to, że to są śmiecie. O jednej pani, pamiętam, powiedziała: „Ależ ona uprawiała erotykę za pieniądze!" - zdanie, które mogłoby się znaleźć w jej książce jako przykład kłopotów z jasnym odróżnieniem zdań opisowych od oceniających. Ale jej rygoryzm moralny nigdy nie był świętosz-kowaty, pedantycznie złośliwy, wsparty na samozadowoleniu; ludzie, którzy biorą sprawy moralne na serio, nie zwykli upajać się własną świętością ani szu- 25 procesu*; innym razem, gdy pani __jako adwokat przed komisją dys- wstwa Szkół Wyższych w obronie =3zi usuniętych z uniwersytetu za liem i Modzelewskim i gdy zmu-^przyznania, że oskarżeni mają być ^niedbali złożyć donos na swoich sem jeszcze, gdy w 1968 roku ini-rz>rów warszawskich do premiera źziu resztek swobód akademickich =z echa, gdyż jego wysłanie zbieg-^pogromu marcowego; stąd został —widowisko bardziej dramatyczne). —y" znane są jej wystąpienia w spra-550. Tam gdzie jej głos był potrzeb-n>. Na żadnym zgromadzeniu, aka-^m, nie milczała, gdy chodziło —vobody obywatelskie i akademic-^tek, kłamstwo polityczne, uczci-m głos był zawsze elegancki w for-^inaczny w treści. seminariach pani Marii i słucha- a Uniwersytecie Łódzkim od po- —udenckich, to jest od końca 1945 humorem i pobłażliwością do na- ch wywodów osiemnastoletniego jej wyrozumiałości zawdzięczam, — przyjazne stosunki w później- ch, gdy maszerowałem w sztafe- =>logów, ona zaś, podobnie jak Sta- ejszego tekstu, s. 28-32. 24 Na grób Marii Ossowskiej kac okazji do zgorszenia; wiedziała, co jest ważne, a co mniej ważne, a tolerancja była jedną z najbardziej uderzających cech jej charakteru. Tolerancja ograniczona: nie logiczna i nie moralna w sprawach istotnie znaczących. Wybaczała ludziom wiele, lecz nie wszystko, i nieomylność w ustanawianiu granicy między tym, co wybaczalne, a tym, co niewybaczalne, stanowiła o tym, że skłanialiśmy się przed jej zdaniem; a granicy tej niepodobna wyznaczyć w ogólnoteoretycznej formule, ale tylko na przykładach od porządnych ludzi trzeba się uczyć, jak ją nakreślać. Nie była człowiekiem o temperamencie politycznym (może dlatego, że brakowało jej zupełnie zdolności do demagogii), ale w potrzebie nie odmawiała nigdy udziału w poczynaniach, które, przynajmniej w polskich warunkach, miały wyraźny sens polityczny, a nieraz sama takie poczynania inicjowała. Zarówno w Polsce niepodległej, jak w Polsce podziemnej lat okupacji była zawsze po stronie demokracji przeciw wszelkim formom faszyzmu, po stronie uniwersalizmu humanistycznego przeciw nacjonalistycznej para-fiańszczyźnie, po stronie wartości demokratycznego socjalizmu przeciw wszystkim formom zniewolenia i tyranii. Przechowała te wartości bez zmiany w latach powojennych. Miała przeciwko sobie faszystów, komunistów, szowinistów. Z ostatnich dziesięciu lat pamiętam kilka wypadków, kiedy miałem sposobność uczestniczyć obok niej w przedsięwzięciach, których polityczny sens nie budził wątpliwości: raz, gdy przygotowywaliśmy wspólnie z nią i z Tadeuszem Kotarbińskim rodzaj ekspertyzy semantycznej na użytek obrońców sądowych Kuronia i Modzelewskiego w cza- i Na grób Marii Ossowskiej 25 nie ich pierwszego procesu*; innym razem, gdy pani Mnria występowała jako adwokat przed komisją dys-rypHnarną Ministerstwa Szkół Wyższych w obronie łrojga młodych ludzi usuniętych z uniwersytetu za współpracę z Kuroniem i Modzelewskim i gdy zmusi!.) oskarżyciela do przyznania, że oskarżeni mają być uk.i rani za to, że zaniedbali złożyć donos na swoich V' ilcgów; innym razem jeszcze, gdy w 1968 roku ini-i |iiwała list profesorów warszawskich do premiera przeciwko dławieniu resztek swobód akademickich (list ten przeszedł bez echa, gdyż jego wysłanie zbiegło się z początkiem pogromu marcowego; stąd został przysłonięty przez widowisko bardziej dramatyczne). C '/ytelnikom „Kultury" znane są jej wystąpienia w spra-wii1 kodeksu karnego. Tam gdzie jej głos był potrzebny, nie brakowało go. Na żadnym zgromadzeniu, aka-.Ifinickim czy innym, nie milczała, gdy chodziło <' sprawy ważne: swobody obywatelskie i akademickie, krzywdę jednostek, kłamstwo polityczne, uczci-u c iść publiczną. Ten głos był zawsze elegancki w for-mic i zawsze jednoznaczny w treści. Mrałem udział w seminariach pani Marii i słuchali m jej wykładów na Uniwersytecie Łódzkim od po-i /..)tku swoich lat studenckich, to jest od końca 1945 toku. Odnosiła się z humorem i pobłażliwością do naiwnie marksistowskich wywodów osiemnastoletniego zarozumialca. Tylko jej wyrozumiałości zawdzięczam, /c przechowaliśmy przyjazne stosunki w późniejszych, gorszych latach, gdy maszerowałem w sztafe-i.uh partyjnych ideologów, ona zaś, podobnie jak Sta- * Patrz aneks do niniejszego tekstu, s. 28-32. 26 Na grób Marii Ossowskiej nisław Ossowski, została usunięta z pracy nauczycielskiej na Uniwersytecie Warszawskim (należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość niejakiej połowiczno-ści i niekonsekwencji polskiego stalinizmu: profesorowie, których w początku lat pięćdziesiątych usunięto z uczelni z powodów „ideologicznych", nie zostali jednak zmuszeni do kopania rowów, ale zachowali swoje skromne pobory i mogli zajmować się pisaniem książek, które kilka lat później, w pomyślniejszej koniunkturze, wydawali; dotyczy to między innymi obojga Ossowskich, Ingardena, Tatarkiewicza). Książki Ossowskiej pisane są w stylistyce charakterystycznej dla wychowanków szkoły analitycznej; ich przedmiotem są zachowania, przeżycia i opinie moralne, doktryny etyczne, język moralności, badane z należytą wstrzemięźliwością historyka, socjologa, logika. Nie ma tam prawie w imieniu autorki wypowiadanych ocen moralnych i zaleceń. Ale każdy czytelnik wie natychmiast, że są to pisma nauczyciela moralności, nie tylko jej badacza. Konfrontacja różnych wzorów osobowych nie pozostawia wątpliwości co do tego, które z nich cieszą się sympatią autorki, chociaż nie składa ona żadnych w tej sprawie deklaracji. Na pozór opisuje tylko, lecz zawsze wiemy, po której stronie stoi. Toteż w jej opisach wszystko daje się odnieść do sytuacji i konfliktów znanych czytelnikowi z doświadczenia własnego, również jeśli przedmiotem rozważań jest antyczna Sparta lub XVIII-wieczna Anglia. Na moim egzemplarzu pierwszej jej powojennej książki Podstawy nauki o moralności (1946) widnieje dedykacja w postaci ostrzegawczego życzenia, aby podstawy moralności (nie zaś podstawy nauki o moralności) autorki i właściciela nie N» n«Sb Marii Ossowskiej 27 znalazły się w kolizji. Jej ostatnia książka, Ethos rycerski i /cyo odmiany (1973), jest analizą różnic i podobieństw w rozmaitych ideałach rycerza i dżentelmena - poczynając od Grecji starożytnej, kończąc na współczesnej Ameryce. Na pozór - tylko opisy z doskonale wybranych i przejrzyście zestawionych przykładów. Ale książka podszyta jest melancholią na widok upadku tych wartości, które historycznie wykształciły się w różnych formacjach arystokratycznych i nieraz splecione były /. odpychającymi cechami klas uprzywilejowanych, ale lxv. których współżycie ludzi może się stać nie do zniesienia: wartości honoru, godności osobistej, dyskrecji, wielkoduszności wobec pokonanych, odrazy do mściwości. Z pewnością podpisuje się pod cytowanymi przez siebie słowami Bertranda Russella: „Wiara w ważność honoru osobistego, choć jej przejawy były często absurdalne, a czasem tragiczne, ma poważne zasługi i jej upadek nie stanowi bynajmniej czystego tylko zysku... (idy uwolni się koncepcję honoru od arystokratycznej buty i od skłonności do gwałtu, zostanie w niej coś, co | n nnaga człowiekowi zachować osobistą prawość i sze-rzyć wzajemne zaufanie w stosunkach społecznych. Nie i h dałbym, aby ten legat wieku rycerstwa został dla świata całkowicie zaprzepaszczony". Jak wielu uczonych o silnej tendencji pozytywistycznej, Maria Ossowska nie uważała się za filozofa .mi nawet za moralistę; raczej za „etologa". Ale ilekroć jej książki ujawniają wyraźnie jej stanowisko moralne, można być pewnym, że we wszystkich wypadkach jest to stanowisko przyświadczone praktycznie, nie tylko werbalnie zachwalane; niepodobna w tym była do Maksa Schelera, który zapytany, czemu sam nie 28 Na grób Marii Ossowskiej uprawia cnót przez siebie sławionych, odrzekł pono, że drogowskazy nie chodzą szosami, tylko je ukazują. Żył w niej ów „ethos rycerski" w najlepszej odmianie: niezawodna lojalność w stosunkach osobistych, dyskrecja, bezkompromisowość w sprawach podstawowych i tolerancja w sprawach błahych, solidarność z pokrzywdzonymi, zupełna nieobecność zawiści, mściwości, intryganctwa, małostkowości. Tak żyła, jak gdyby - co niepodobna - zła w niej nie było, nawet w postaci nieumiaru w dobrym albo w postaci poczciwości pospolitej, rozleniwionej i zatrwożonej. Nie wierzyła w Boga ani w zbawienie wieczne. Nie wierzyła też w zbiorowe zbawienie doczesne środkami instytucjonalnymi; wierzyła jednak, że w związkach osobowych pewien rodzaj perfekcji czy niezawodności jest osiągalny, a nawet umiała udowodnić, że tak jest. Odchodzą niepowrotnie, z niezawodną pewnością, nauczyciele naszego pokolenia, a wraz z nimi - cała formacja intelektualna i moralna, której ciągłość przechować nam trzeba pod grozą ruiny polskiej kultury. Tyle kwiatów na grób pani Marii. [2974] ANEKS: OPINIA W SPRAWIE POJĘCIA WIADOMOŚCI Wiadomością nazywa się bądź bezpośredni opis naocznie potwierdzonego faktu, bądź takie sprawozdanie z jakiegoś stanu rzeczy, że dowolny obserwator zaznajomiony z faktami, na których się ono opiera, jest zniewolony uznać je lub odrzucić. Wiadomość podlega więc sprawdzeniu, może być prawdziwa lub fałszywa, ale zawsze tym się odznacza, że w tej samej sytuacji infor- Anrka: Opinia w sprawie pojęcia wiadomości 29 mjcyjnej dowolny obserwator zakwalifikuje ją tak samo: jako fał-W.ywą, prawdziwą lub niepewną. W przeciwieństwie do tego ocena w ścisłym sensie nie może być w sposób wystarczający uzasadniona, ponieważ jej in-trmj.) jest wyrażenie pochwały lub nagany względem jakiejś sy-Iimi ji, czyjegoś zachowania lub osoby. Wiadomością (prawdziwą) |rst powiedzenie, że papież Pius XII umarł w 1958 roku, i wiadomością (fałszywą) jest powiedzenie, że papież Pius XII żył w XVI wieku; oceną jest powiedzenie, że był on łotrem albo że był świę-ivm i wspaniałym człowiekiem. Oceny mogą być wzmacniane I >r/rz odwoływanie się do wiadomości, mogą być krytykowane / punktu widzenia swojej wewnętrznej niespójności, nigdy jed-rMk nie mogą być w sposób dostateczny uzasadnione w oparciu . i wiadomości faktyczne. Nie mogą być także uzasadnione w opar-< iii i) wiadomości faktyczne żadne zalecenia, normy, wezwania, klon1 można oceniać wyłącznie ze względu na skuteczność, z ja-k.j służą celom, do których zmierzają, ani zwroty szydercze, zelż ywe czy panegiryczne, które stanowią tylko wyraz postawy ¦moejonalnej tego, kto się nimi posługuje. Pomiędzy wiadomościami a ocenami w ścisłym sensie znajduje ii,1 t ibszar pośredni, który ma szczególne znaczenie we wszystkich 11. u i kach humanistycznych - zarówno we wszelkich dyscyplinach historycznych, jak w socjologii, w teorii kultury, teorii literatury, v ruszcie w naukach politycznych. Są to interpretacje, to zna-/y takie zabiegi myślowe, które pewnemu zespołowi wiadomo-i i faktycznych nadają sensowność, organizując je w całości mniej iib bardziej spójne. W odróżnieniu od wiadomości, interpretacje nr są rozstrzygalne w sposób ostateczny za pomocą argumentów ' i.tj.jcych charakter czysto informacyjny, chociaż także mogą być ¦ i /.i-z nie wzmacniane lub osłabiane. Sposób interpretacji zjawisk I 'i di'cznych i historycznych zależy w szczególności od całego apa-itu pojęciowego, którym się posługujemy i który uważamy za , l.iściwy dla zrozumienia zjawisk; zależy od przyjętego systemu ¦ l.isyfikacji faktów i innych okoliczności, co do których zgoda uwszechna nie istnieje nigdy. Dlatego w naukach humanistycz-\ih wszystkie interpretacje są wiecznie dyskusyjne, wiecznie mllogłe rewizji, wiecznie sporne wśród ludzi kompetentnych. Wi.idumości faktyczne bywają nieraz niezbędnym warunkiem, by jakaś interpretacja dała się utrzymać, ale nigdy nie są 30 Na grób Marii Ossowskiej \n»k»: Opinia w sprawie pojęcia wiadomości 31 warunkiem wystarczającym. Jeśli więc, na przykład, powiedzenie, że w pewnym państwie wyprodukowano w roku ubiegłym tyle a tyle stali, jest wiadomością (informacją), jeśli oceną jest powiedzenie, że ustrój tego państwa zasługuje na potępienie, albo przeciwnie - że jest doskonały i zasługuje na poparcie zupełne, to interpretacją - nie zaś wiadomością - jest powiedzenie, że natura tego ustroju jest określona przez konflikt takich czy innych klas społecznych. Istnieją wszakże ludzie wybitnie kompetentni w zakresie wiadomości faktycznych, którzy odrzucają twierdzenie, iżby klasy społeczne w sensie Marksa istniały we współczesnych krajach kapitalistycznych albo, w każdym razie, by ich obecność wyznaczała zasadniczą strukturę uwarstwienia społecznego w tych krajach, marksiści, przeciwnie, dążą do interpretacji tych społeczeństw w kategoriach antagonizmów klasowych, mając na uwadze słowo „klasa" w sensie przez Marksa określonym. Spór między tymi interpretacjami nie polega na różnicy w zasobie faktycznej wiedzy u zwolenników jednej lub drugiej interpretacji, lecz na sposobie wybierania istotnych i nieistotnych cech w zjawiskach społecznych. Zasady tego wyboru nigdy nie są przesądzone jednoznacznie przez sam stan informacji (chociaż nie jest on bez znaczenia), albowiem odgrywają w nich rolę czynniki wartościujące i postawa praktyczna uczonych wobec badanych zjawisk. Obecność elementów wartościujących we wszystkich interpretacjach humanistycznych jest powszechnie uznana przez uczonych zajmujących się tą problematyką i tyle razy i tak dokładnie analizowana od lat kilkudziesięciu, że nie budzi wśród humanistów wątpliwości. Chodzi natomiast właśnie o związek interpretacji z wiadomościami faktycznymi, a więc o sposób nadawania sensu - zawsze spornego - zasobowi informacyjnemu, który jest mniej lub bardziej bezsporny. Mieszanie wiadomości z interpretacjami jest charakterystyczne dla dogmatycznego sposobu myślenia, w którym ktoś usiłuje sobie zapewnić monopol własnej interpretacji, ogłaszając ją po prostu za bezpośrednie sprawozdanie ze stanu faktycznego. Określenie cudzych interpretacji, z którymi się nie zgadzamy, jako fałszywych wiadomości jest tylko próbą udaremnienia dyskusji nad własnymi poglądami, z góry a gołosłownie uznanymi za nienaruszalne. Kwestia istnienia lub nieistnienia wyzysku w obecnej Polsce jest typowym przykładem pytania, na które każda odpowiedź jest interpretacją, żadna bowiem nie jest w sposób jednoznaczny prze- nia przez sam opis bezpośrednich wiadomości faktycznych, vmaga ponadto uznania lub odrzucenia całego zasobu kate- ii pojęciowych, wewnątrz którego takie słowo jak „wyzysk" ogóle dopuszczalne lub wewnątrz którego nabiera ono okreś- o sensu. Pojęcia, którym Marks nadał swoisty sens - takie Kisa, wartość, wartość dodatkowa, siła robocza - stanowią ca- >wy zbiór narzędzi służących do interpretacji zjawisk spo- i i/.nych, który układa jakby badane formy życia społecznego * sensowne struktury, wyróżnia w nich ważne i mniej ważne ele- ncnty. Jednakże kryteria ważności i wyboru nie są nigdy wydoby- wprost z faktów, lecz są z organizowania i rozumienia faktów. Interpretacje mogą być zdyskwalifikowane, o ile uda się wy-i/.u', że niezbędnym warunkiem ich przyjęcia, w rozumieniu k',i>, kto daną interpretację głosi, jest przyjęcie pewnych wia-mności fałszywych. Gdyby na przykład ktoś twierdził, że Fran-ii współczesna jest społeczeństwem klasowym, i powoływał się .i I o, że we Francji istnieje niewolnictwo, rozumiane jako legalne I >i .iwnienie pewnych prywatnych osób do dowolnego dyspo-i vwania życiem, swobodą, mieniem i pracą innych osób - można m zarzucić, że opiera swoją interpretację na informacjach fałszy-vch, i przez to ją zdyskwalifikować. Natomiast spór o to, czy, na i /.ykład, w Stanach Zjednoczonych dzisiejszych decydującym ' y nnikiem życia społecznego jest konflikt klas w marksistowskim i/.umieniu słowa „klasa", może być racjonalnie prowadzony przy znaniu całości dostępnych zasobów informacyjnych przez stro-v dyskutujące, i zarzucanie któremukolwiek z dyskutujących, że .mowisko jego jest „fałszywą wiadomością", nie ma sensu. Co do terminu „pogląd y", to bywa on używany najczęściej i oznaczenie pewnego zbioru ocen lub interpretacji. W niektó- i h sytuacjach słowo „pogląd" bywa także używane dla kirakteryzowania treści o charakterze informacyjnym: wtedy i i.i nowicie, kiedy chodzi o jakieś fakty, co do których zajścia albo ¦i /rbiegu dostępne dane nie mogą dać pewności; tak na przy- l.ui historycy mogą mieć różny pogląd na to, czy Piast jest posta- 11 historyczną. Pochodzi to stąd, że istniejące źródła nie rozstrzy- i|.j tej kwestii jednoznacznie. Jednakże samo twierdzenie „Piast t (albo: nie jest) postacią historyczną" stanowi wiadomość, któ- i |t'st prawdziwa lub fałszywa, ale o której prawdziwości czy fał- ywości nie możemy orzec stanowczo. 32 Na grób Marii Ossowskiej W takich sytuacjach słowo „pogląd" nadaje się również do charakteryzowania wiadomości - mianowicie w przypadkach, kiedy uznane w myśleniu naukowym reguły akceptacji i negacji twierdzeń nie zezwalają na jednoznaczne orzeczenie w kwestii faktycznej. Słowo „pogląd" bywa wreszcie używane dla charakterystyki wypowiedzi o charakterze prognostycznym. Prognozy tym się odznaczają, że są prawdziwe lub fałszywe, ale o ich fałszywości czy prawdziwości nie jesteśmy w stanie orzec z pewnością, póki przyszłe wydarzenia ich nie potwierdzą lub nie obalą; przynajmniej jest to trwała sytuacja w przewidywaniach dotyczących zjawisk społecznych, albowiem w niektórych dziedzinach przyrodo-znawstwa prognozy odznaczają się bardzo wysokim stopniem prawdopodobieństwa, praktycznie bliskim pewności, a wobec tego uznane są powszechnie i słowo „pogląd" nie bywa w stosunku do nich stosowane. Słowo „pogląd" występuje bowiem tylko tam, gdzie możliwa jest obecność poglądów różnych na tę samą kwestię w granicach poprawnego myślenia. Jeśli pewne zdanie jest czyimś „poglądem", to znaczy, że może w tym samym przedmiocie istnieć pogląd inny. Poglądem nie nazywa się natomiast takich wiadomości, których prawdziwość lub fałszywość może być w sposób bezsporny okazana na podstawie dostępnego zasobu informacyjnego w sposób powszechnie zniewalający. Dzięki temu, że różne kryteria, różne zespoły pojęciowe, a więc również różne interpretacje zjawisk historycznych i społecznych są możliwe, że ścierają się ze sobą, konfrontują wzajem swoje racje, swoje zalety i wady - dzięki temu tylko istnieje postęp w naukach humanistycznych, a bez tej różnorodności wiedza ludzka o społeczeństwie skazana jest na jałowe powtarzanie zastałych schematów. Odbierać ludziom studiującym zjawiska społeczne prawo do ich samodzielnej interpretacji to tłumić podstawowe źródło postępu umysłowego w tym zakresie życia. Prof, dr Maria Ossowska Prof, dr Leszek Kołakowski Zgadzam się z treścią powyższej opinii. Prof, dr Tadeusz Kotarbiński [1978] IRENA KRONSKA W nocy z 15 na 16 stycznia 1974 roku zmarła w War-/.iwie Irena Krońska, z domu Krzemicka, wdowa po l.tili-uszu Juliuszu Krońskim, filolog, filozof, tłumaczki, wieloletnia kierowniczka Biblioteki Klasyków Filozofii. Irena Krońska urodziła się w 1915 roku we Lwowie. We Lwowie, a następnie w Warszawie studiowała filologię klasyczną i filozofię. Razem z mężem miesz-k.it.i w czasie okupacji w Warszawie, czynna w walce konspiracyjnej. Wywiezieni po powstaniu do obozu, pu-rwsze lata po wyzwoleniu spędzili w Paryżu, skąd w muili do kraju w 1949 roku. W następnym roku po-u ¦. i. 11 a przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym l ii! 'lioteka Klasyków Filozofii, seria wydawnicza, któ-i .i miała udostępnić czytelnikowi polskiemu przekła-.1V ważniejszych dzieł filozofii światowej, od starożytności poczynając. Była to jedna z tych inicjatyw kul-lunilnych, które cała polska społeczność akademicka powitała natychmiast i bez żadnych zastrzeżeń gotowością do współpracy. Komitet tej Biblioteki, kierowa- 34 Irena Krońska i Krońska 35 I ny przez Tadeusza Kotarbińskiego, zajmował się ustalaniem planów pracy i oceną wyników, właściwa praca wydawnicza i redakcyjna spoczywała zaś na barkach Ireny Krońskiej. Tak było formalnie. W rzeczywistości jej głos i jej inicjatywa były kierowniczą siłą całego przedsięwzięcia we wszystkich sprawach. Wolno powiedzieć, że Biblioteka jest prawdziwie jej dziełem. Praktycznie wszyscy filozofowie polscy przyczyniali się do tej pracy jako przekładcy, redaktorzy, autorzy komentarzy i wstępów. Tym, którzy sami nie uczestniczyli w takich zajęciach, trudno przedstawić ogrom trudu, jakiego wymagało wydanie stu kilkudziesięciu tomów dzieł filozoficznych, tłumaczonych z wielu języków, opatrzonych mnóstwem historycznych, filologicznych i filozoficznych komentarzy. Krońska była jak nikt do tej pracy przygotowana; doskonałe znawstwo wielu języków - a nade wszystko greki, którą prawdziwie kochała - łączyła z ogromnym wykształceniem filozoficzno-historycznym. Ona ponosiła odpowiedzialność nie tylko za dobór tekstów, za jakość komentarzy i przekładów, ale też za żmudną pracę sprawdzania, poprawiania, redagowania, łowienia błędów. Głównie jej wieloletniemu trudowi i nieprzespanym nocom zawdzięczać trzeba owe tomy Platona, Hegla, Kanta, Descartes'a, Hume'a, Al-Farabiego i tylu innych, które weszły w obieg polskiej kultury. Spotkała ją za to nagroda, jakiej należało oczekiwać. Po marcu 1968 (w „roku zarazy", jak mawiała) została usunięta z pracy i pozbawiona środków do życia - w ramach generalnej czystki przeprowadzonej w wydawnictwie. Drugi i trzeci tom wielkiego Słownika Filozofów, które sama redagowała, zostały /li iżone do kosza i nigdy nie pojawiły się w druku (tom pierwszy zdołała opublikować wcześniej). Pomogła jej redakcja „Twórczości", gdzie dostała pracę i gdzie do końca - już powalona śmiertelną chorobą, w szpita-l.u'h oksfordzkich - pisała przeglądy (znakomite) niemieckojęzycznej prasy literackiej; do końca też praco-w.ila nad swoimi przekładami Kafki, którego w ostat-im h latach stała się znawczynią i wielbicielką. Spędziła pracowite życie głównie jako tłumacz i re-il.iktor. Sama publikowała niewiele. Oprócz przedwo-11 • 11 nych rozprawek filologicznych ogłosiła piękną książ-kc o Sokratesie i kilka artykułów (między innymi w „Myśli Współczesnej" o przewrocie prawicowym w Atenach oraz w księdze pamiątkowej ku czci Tadeusza Kotarbińskiego o Marksie jako krytyku filozofii epikurejskiej). Miłość do kultury antycznej przechowała w niezmienionej świeżości do końca życia; I ej nauczycielem w tej dziedzinie był głównie Ryszard C lanszyniec. W filozofii uważała się za uczennicę In->;ardena raczej niż Twardowskiego i szkoły lwowsko-warszawskiej; tradycja pozytywistyczna i analitycz-n.i w filozofii była obca jej duchowi; zbyt mocno ob-i liodziły ją pytania metafizyczne, aby mogła przyjąć i iwą sceptyczną wstrzemięźliwość, jaką ten styl filozofowania narzucał. Sądzę, że nie sprzeciwię się jej intencjom, gdy powiem rzecz taką. Irena Krońska należała przed wojną ilu lewicowej, demokratycznej i antyfaszystowskiej inteligencji; oświecony antyklerykalizm i niechęć do Ko-M iola stanowiły naturalne składniki tej postawy. Jed-n.ikże od kiedy ją znałem (to jest od 1950 roku), Krońska nigdy nie była ateistką w żadnym normalnym sensie 36 Irena Krońska słowa. W ostatnich latach natomiast uważała się za chrześcijankę w nieokrojonym tego wyrazu znaczeniu. Ostatnie miesiące życia, od lipca do grudnia 1973 roku, spędziła w Anglii, dokąd przyjechała, aby przed spodziewaną śmiercią zobaczyć się z córką. Czas ten zeszedł jej głównie w szpitalach; choroba była już beznadziejna w momencie jej przyjazdu. Ostatniego grudnia wróciła do Warszawy, aby po dwóch tygodniach zakończyć życie, które od lat już było dla niej ciężarem, a z którym zmagała się z bezprzykładną dzielnością. Dla jej licznych przyjaciół po jej bezpowrotnym odejściu otwarła się pustka, o której mówić nie ma jak, a może i nie warto, bo wszystkim jest znana. Oksford, 21 lutego 1974 [1974] PAMIĘĆ I MYŚL Czytałem tę książkę nieksiążkę* dwukrotnie, za każdym razem niemal jednym tchem i z tą samą koncentracją: po raz pierwszy w 1969 roku w rękopisie, po wstępnych retuszach poczynionych przez Czesława Miłosza, po raz drugi teraz, po ośmiu latach i po dodatkowej obróbce, jaką po Czesławie Miłoszu przeprowadziła na tekście Lidia Ciołkoszowa. Retusze były konieczne, a polegały głównie, jak rozumiem, na usunięciu powtórzeń i naprostowaniu anakołutów, jakich wszyscy dopuszczamy się nieuchronnie w mowie i mprowizowanej. Była to dla redaktorów praca ogromna: dwa tomy, ponad siedemset stron druku. Tekst zupełnie surowy, to jest nieretuszowany zapis z taśmy magnetofonowej, na którą Miłosz w 1965 roku nagrywał opowiadanie Wata, czasem pytaniami naprowadzając go na jakiś temat lub pobudzając pamięć, był- * Aleksander Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, przedmowa Czesława Miłosza, do druku przygotowała Lidia Ciołkoszowa, Londyn: Polonia Book Fund, 1977. 38 Pamięć i myśl by trudno czytelny; z drugiej strony, chodziło o to, by nie zatracić osobliwości słowa bez przygotowania mówionego, z wszystkim, co doń należy: swobodą skojarzeń najrozmaitszych, brakiem ładu chronologicznego, swobodą od taktycznymi względami narzuconych sobie, nadmiernie wyważonych ocen, budową zdań literacko niewystylizowaną. Wydaje się, że powiodła się ta praca w zupełności. Mamy tekst nie tylko czytelny, ale fascynujący, przy czym nie jest łatwo powiedzieć, czemu on zawdzięcza swoją siłę przyciągania. Z pewnością nie tylko i nie głównie bogactwu rozmaitych szczegółów biograficznych, wzmiankom 0 różnych ważnych i mniej ważnych wydarzeniach, których autor był świadkiem albo uczestnikiem. Można z góry założyć, że, jak wszyscy pamiętnikarze, którzy z jakichkolwiek powodów nie mogą swojej pamięci wesprzeć innymi źródłami, autor w jakichś szczegółach, dających się inaczej sprawdzić, coś niedokładnie zapamiętał czy coś przeoczył. Niemniej dla wszystkich, którzy lubią najnowsze nasze dzieje - zwłaszcza wojenne i międzywojenne - rekonstruować, opowiadanie to roi się od interesujących detali, spostrzeżeń 1 ocen. Autor był mistrzem słowa, pisarzem i poetą, mało wydajnym, jeśli objętość jego pisarstwa zmierzyć, za to niezrównanie wnikliwym, metafizycznie wyczulonym i wykształconym, zdolnym do delikatnych rozróżnień, prawdziwym doctor subtilis polskiej poezji. Pewnie trudno by było odtworzyć osobliwą chemię rozmaitych duchowych sił, które formowały mu umysł i o których wspomina: żydowsko-rabiniczne zaplecze, słabo już zaznaczone w rodzinnej edukacji, ale obecne; literatura i sztuka futurystyczna, przez którą jako ¦v I mydl 39 kos do literatury przystąpił; komunizm i marksizm; itałte filozoficzne doświadczenia; chrześcijaństwo *axit\ które mu jakoś w sekrecie i z podziemia /Cłu towarzyszyło, a z którym się wreszcie utożsa-imamy nadzwyczaj ciekawe sprawozdanie z tej •ifj i osobliwej konwersji). ¦ Viii nic był nigdy członkiem partii komunistycz-.ili* w łatach międzywojennych współpracował i blisko jako redaktor „Miesięcznika Literackiego", i iv.entowal w tej pracy wraz ze Stawarem, jak pi-liniy sztywno-doktrynalną, komunistyczną, pod-tfdy właśnie partia w epoce taktyki „frontu ludo-o" wolała własną ideologię zaciemniać „ogólno-mkratycznymi" hasłami. Wat był wyznawcą i mistycznej ideologii, lecz właśnie przez to, iż ial się przy jej możliwie najbardziej otwartym l.idaniu, udowodnił (to już komentarz piszącego i |s/e), że nie przyswoił jej sobie należycie: albo-n przyswoić sobie tę ideologię to znaczyło nade vstko przyjąć zasadę posłuszeństwa sicut cadaver, i i hciał być komunistą w sensie trzymania się na * i u) rękę komunistycznych zasad, komunistą już >yt. Wat znał wielu działaczy partii i znał, oczywi-doskonale całe lewicowe środowisko literackie vstyczne. Na tyle był blisko komunizmu, wkaż-i razie, by móc później znaleźć się na statusie wygo renegata, co zarówno zaważyło na jego losach ¦. >|rnnych (mniej może, bo po to, aby przejść, jak on, Wolcjno przez jedenaście sowieckich więzień, nie trze->n było koniecznie być renegatem ani eks-komunistą; i ntwodów było nieskończenie wiele i każdy dobry), jak u1/, spowodowało jego wieloletnie powojenne zawie- 40 Pamięć i myśl szenie w kulturalnym niebycie czy też w tabuicznym i magicznie skażonym limbo apostatów (Stawar był w podobnej sytuacji). Czytelnik żałuje, że Wat nie rozciągnął swoich wspomnień na powojenne lata, które tu i ówdzie w ułamkach są obecne. W1959 roku Wat, już powalony ciężką chorobą, osiedlił się na Zachodzie, zasługując sobie, jak trzeba było, na plugawe wyzwiska jakichś policjantów od literatury, nie inaczej zresztą niż znaczna większość ludzi, którzy przez powojenne lata cokolwiek w słowie polskim zdziałali wśród hałasu państwowotwórczej paplaniny sowie-topolskiej. Ani jednak perypetie „Miesięcznika Literackiego" (włącznie z dwukrotnym krótkim uwięzieniem i konfliktami z partią), ani opis sowieckiego życia w czasie wojny - w więzieniu za kratami czy w więzieniu poza kratami - są w tym opowiadaniu najważniejsze, ale raczej autorska świadomość, która przez sposób tego opisu przeziera. Jest to relacja analityczna i filozoficzna, wolna zupełnie od nienawiści, wolna także od sa-mooczerniania czy samousprawiedliwiania, ale bynajmniej nie obojętny wykaz zdarzeń, raczej komentarz i dociekania, kiedyś poczynione na dnie udręki i nędzy, a potem powoli, przez lata dojrzewające do wyrazu. W sumie jednak- choć może to brzmieć obelżywie - czytelnik jak gdyby jest kontent, że dostał tekst, którego autor opracować nie mógł; kilkadziesiąt stron na początku drugiego tomu, które Wat doprowadził do formy skończonej, jest pięknych, ale zanadto literacko wystylizowanych. W spontaniczności mówionego słowa, w pozornej chaotyczności przypomnień, w przeskokach pamięci przechowały się wartości, któ- I ffcntt^ I mydl 41 «• trkst dobrze przemyślany i napisany niechybnie tra-l; w pr/.ociwienstwie do pracy literackiej mówienie do Irugicj osoby (a więc do Miłosza, który z tej racji nie ¦•«ł tym, kto magnetofon obsługiwał, ale współauto-n»m rac/ej) nie jest budowaniem trwałego dzieła, ale xtmym aktem porozumiewania się, a zapisane następ-\iv, nadal przechowuje ślad tego, czym na początku r/y okazji samego Wata: „Wiele bied naszej intelek-tialnej cywilizacji, naszych intelektualistów pochodzi lad, że się nie czyta na głos. Olbrzymi procent literati ry odpadłby, gdyby autor czytał zawsze tylko na •Jos. Po prostu wstyd by mu było, kłamstwo byłoby uv.y wiste. Kiedy człowiek czyta tylko oczyma wszelkie kłamstwa mogą przejść niepostrzeżenie, przy naj-i urdziej krytycznym oku. Usta są od mówienia praw-IV albo nieprawdy, ale oczy są właściwie estetyczne"). ' drugiej strony, taka „spontaniczność" ma wartość vlko wtedy, gdy nie jest spontanicznością całkiem, •,Jy opiera się na uprzednim długim przetrawianiu vydarzen - i byłaby bez tego trudna do zniesienia, tałaby się mieszaniną plotek i emocyjnych wylewów; umysł mniej sprawny i mniej zaprawiony w dociekaniu filozoficznym niż Wat nie mógłby za-pi'wne stworzyć czytelnego i arcyciekawego tekstu w takich warunkach. Mamy prawdziwy exemplar hu-¦mniae vitae, życie nie tylko przecierpiane, ale i przemyślane, cierpienie przefiltrowane przez refleksję, ale nadal własne, niezredukowane do obojętnego przedmiotu analizy. O czymże w końcu są te wspomnienia? Setki nazwisk, opisy charakterologiczne, wyraziste, w pamięć 42 Pamięć i myśl H wpadające migawki, w których rozpoznaje się osobowości: pisarze i policjanci, więźniowie i ich nadzorcy, widoki z salonów, z cel więziennych, knajp i sal szpitalnych. Z pewnością nikt, kto się najnowszą literaturą polską interesuje, nie będzie mógł już tej książki pominąć; skazana na ciemnicę bibliotecznych prohibitów, jak wszystko, co w Polsce sieje zarazę prawdy, niechybnie znajdzie sobie drogę do wielu takich, co będą w niej głównie łowić przyczynki historyczne i biograficzne, a także takich, których ciekawi najbardziej krystalizacja doświadczeń autora w samoocenach, samokrytykach, samoodbudowie duchowej. Po latach udręk i rozmyślań, przywrócony jak gdyby sobie i pogodzony z istnieniem - głównie chyba przez chrześcijańskie rozumienie jego sensu - Wat do końca zdawał się nieprzekonany, że odkupił należycie swoje lata komunistyczne; komunizm jako doktryna dawno już nie był dla niego sprawą intelektualną, stale jednak zastanawiał się nad psychologicznymi formami jego działania. Znał, rzecz jasna, wielu komunistów - kiedy tacy jeszcze istnieli w Polsce czy w Rosji - i znał wśród nich ludzi wszelkiego rodzaju: szlachetnych, dzielnych i bystrych, a także typy mściwe, odrażające; w tym, oczywiście, nie ma nic dziwnego, rozkład charakterów w różnych ruchach politycznych jest chyba w znacznym stopniu, choć nie całkowicie, losowy, słabo związany z treścią doktrynalną ruchu. Interesowała go jednak osobliwa zdolność szmatławiąca komunizmu, ilustrowana przykładami ludzi zacnych i mądrych, których komunizm (zwłaszcza u władzy, ale nie tylko) przeobrażał w tchórzów i lizusów. INimlfć I myśl 43 Sprawy te mogłyby się zdawać mało aktualne w ob-liivu /.gonu komunistycznej ideologii w sowieckim obszarze panowania; są one jednak aktualne i ważne / r.n |i ogólniejszych, niezwiązanych ze swoistymi wła-*« i w ościami tej właśnie ideologii, która, jako wybitny przykład świeckiego obskurantyzmu, okazała się nie lylko znacznie bardziej złowroga od obskurantyzmu religijnego, ale nade wszystko nienaprawialna. I 'retekstów do rozmyślań jest bez Uku w tej książce, przez autora w tak dziwny sposób stworzonej, ale już «xl pierwszej chwili nieodwołalnie wciągniętej do katalogu biblioteki kulturalnych fundamentów polskości. 119771 NIEZWYKŁA KARIERA GŁOSU Rządom komunistycznym nigdy, jak się wydaje, nie przychodziło do głowy, że przyjdzie im wcześniej czy później płacić rachunek za swoje oszczerstwa i kłamstwa. Działały wedle starej zasady, iż w kłamstwach politycznych nie wszystko wprawdzie koniecznie w pełni się uda, ale coś zawsze zostanie. Okazuje się jednak nieraz, że nieoczekiwane koszty są większe niż pożytki. Dobrym przykładem bodaj są losy Jana No-waka. Nowak należy do tych, którzy mają najświet-niejszą kartę z lat okupacji niemieckiej i walki konspiracyjnej. Jako szef polskiej sekcji Radia Wolna Europa stał się celem oszczerczej kampanii prowadzonej przez polską policję z udziałem jej organów w żurnalii i z pomocą niektórych eks- i neohitlerowców niemieckich; miało się mianowicie okazać, że człowiek ten, który spędził lata wojny na najbardziej niebezpiecznych zadaniach, nieustannie na granicy śmierci, był niemieckim kolaborantem. Gazety prlowskie już od dawna nie wspominają, o ile wiadomo, o tej swojej - bo nie No-waka przecież - hańbie, która zresztą ginie w natłoku kariera głosu 45 >. 11 • I u i n nych. Jest j ednak możliwe, że bez bodźca tych ¦ -.-< /rrstw Nowak nie byłby się zabrał do napisania .'.mdi wojennych wspomnień, które, jako Kurier Warszawy, ogłoszone trzykroć w Londynie ikilka- > ¦ 11i iv w polskich wydawnictwach niezależnych, nie l 11 stały się błyskawicznie bestsellerem i uczyniły go 111 vm z najpopularniejszych autorów w Polsce, ale (kazały młodszym pokoleniom kawał prawdy nitych okrutnych latach. Może więc całe błoto, wy- < li wane z dział prlowskiej propagandy, nie tylko marne poszło, ale spowodowało skutki zgoła in- |om kłamców przeciwne oraz niespodziewane /ty? Niech oni sami robią swój bilans strat i zysków. I 'r/.ez ćwierć wieku Nowak kierował polską sekcją Wl\ i spisał historię tych swoich lat w dwóch tomach, /. których drugi, Polska z oddali, właśnie ukazał się w wydawnictwie Odnowa*; obejmuje on cały okres l 11)57 do 1976 roku, to jest do chwili emerytury au- i Można bez obawy przewidywać, że - podobnie tom pierwszy i jak Kurier z Warszawy - będzie czy- t.iuy /. największym zainteresowaniem przez niezli- i/onych polskich czytelników. W rzeczy samej, dla ws/ystkich, których losy polskie ostatnich dziesięcio- In i obchodzą, jest to lektura nadzwyczajnie ciekawa o. I pierwszej do ostatniej strony. Kariera polskiej rozgłośni WE jest wybitnym przy- ikii'm do dziejów ludzkiego głosu. Jej rola win- . uowaniu społeczeństwa, w prostowaniu kłamstw i /emilczeń oficjalnego radia i prasy prlowskiej, * Jiin Nowak, Wojna w eterze - wspomnienia, 1.1: Polska z oddali, Imuiyn: Odnowa, 1988. 46 Niezwykła kariera głosu '."•/.wykla kariera głosu 47 szczególnie w latach największego nasilenia łgarstwa, jest znana wszystkim Polakom (włączając, rzecz jasna, rządzących) i rozwodzić się nad nią nie ma potrzeby. Ale rozgłośnia była, oczywiście, organem nie tylko informacyjnym, lecz także politycznym; chciała na wydarzenia polskie w zamierzonym kierunku wpływać i często była w tym skuteczna. Jednym z przykładów prób takiego wpływu opisywanych przez Nowaka jest akcja przeciwko frakcji „partyzantów", która w latach sześćdziesiątych, z pomocą sloganów patriotycznych i antysemickich, usiłowała zawładnąć całym aparatem władzy, a miała do dyspozycji praktycznie całą służbę policyjną i wywiadowczą, ZBoWiD i różne inne organy; że zamiar ten, który w pewnym momencie wydawał się bliski ziszczenia, ostatecznie się nie powiódł, nie można tego wprawdzie przypisywać kampanii monachijskiej rozgłośni, ale uwrażliwienie społeczeństwa na sprawę i przedstawienie jej w odpowiednim świetle z pewnością miało duże znaczenie w rozwoju wypadków. O niejawnej jeszcze aktywności tej frakcji dowiedział się Nowak wcześniej od pewnego, nie-wymienionego z nazwiska, członka KC PZPR, który uważał „partyzantów" za wybitnie niebezpieczną grupę i chciał wykorzystać WE w jej zwalczaniu. RWE było oczywiście przedmiotem nie tylko ataków i oszczerstw, ale także prób manipulacji ze strony różnych grup rządzącego aparatu, wszystkie bowiem były świadome jej wagi w formowaniu opinii Polaków. Czasem, jak w przypadku właśnie wspomnianym, rozgłośnia godziła się na tę manipulację w przekonaniu, że jest ona zgodna z jej własną orientacją polityczną i z interesami narodu. Inną formą manipulacji były próby pod- > i wiinia fałszywych informacji, których rozgłaszanie 11 u.iId następnie zdyskredytować rozgłośnię. Ponad- i ' rzi-cz jasna, próby infiltracji, szantaże, kampania I ilująca, a także zamachy. (Książkę Nowaka zdobi ii /na ilość z prlowskiej prasy wziętych niedowcip- i ¦ -. i 11 karykatur, z monotonną uporczywością przed- »l.nvi.ijących WE jako jaskinię płatnych pachołków anifi ykańskich imperialistów oraz - jakże by inaczej i u i wetowców niemieckich). N iezwykła skuteczność RWE jest po części wynikiem pi/ vpadkowych scoop'ów, jak seria audycji Światły i kilka innych, mniej fajerwerkowych, ale podobnych; na-wft ti> przypadki jednak nie spadały jako dary nieba, wymagały wielu kłopotliwych zabiegów (Nowak I/O się musiał natrudzić, nim amerykański kontr-wiad, który miał Światłe w posiadaniu, a nie lubił, wszystkie kontrwywiady, ujawniać publicznie swo-/.asobów informacyjnych, zgodził się w końcu na iowe audycje tej ciemnej figury). Nade wszystko jed-1 skuteczność RWE była wynikiem zamierzonej póki, która wcześnie dosyć odeszła od emigracyjnych i rotypów i jęła się bardzo skrupulatnie interesować i wami wewnątrzkomunistycznymi, a także prze-i nami społecznymi, jakie w Polsce zachodziły. Ta prani igracyjna, która całą sprawę polską sprowadzała IM)wiedzenia „Polska jest pod okupacją bolszewicką ¦ka na wyzwolenie" (nie wiadomo skąd przyjść ¦ ni1) oraz sądziła, że naród dzieli się niezmiennie na ¦Iky sprzedawczyków i miliony gotowych do boju lotów, nie była dla Polaków interesująca i nie mog-i iii'ć żadnego znaczenia dla sytuacji w kraju. Różni-.pory i walki w łonie komunizmu jej nie obchodzi- 48 Niezwykła kariera głosu ły, a przeważnie uchodziły za upozorowaną grę w celu zmylenia przeciwnika. Nawet tak wybitny znawca komunizmu jak Boris Souvarine - by odbiec na chwilę od polskich tematów - przez wiele lat stanowczo obstawał przy tym, że nie ma żadnych sporów między Chinami a Związkiem Sowieckim, a całe w tej sprawie hałaśliwie przez obie strony nadawane bębnienie miał za podstępną inscenizację. Na krótko przed banicją Sołżenicyna z Rosji znany polski pisarz emigracyjny ogłosił artykuł, w którym, powołując się na pismo rosyjskie podobnej co on mentalności, wywodził, że Sołżenicyn w ogóle nie istnieje, lecz jest fantomem wymyślonym przez KGB w celach prowokacyjnych. Antykomunizm, jak widać, sam przez się nie dostarcza rozumu. WE jednakże, podobnie jak przed nią paryska „Kultura" (która z tej racji była przez wiele lat jedynym pismem emigracyjnym prawdziwie dla Polski interesującym i ważnym), zabiegała wszystkimi sposobami 0 realną informację, miast sytuację w Polsce czy w innych krajach komunistycznych dedukować z niezmiennej natury totalitaryzmu. Dzięki temu była zarówno wybitnie interesująca dla słuchaczy, jak też mogła aktywnie przyczyniać się do biegu wydarzeń (o okazyjnych sporach między „Kulturą" a WE nie wspominam, gdyż Nowak tego tematu nie porusza). Wiedziała też, że w totalitarnym ustroju rozłamy i walki w łonie rządzącej partii mogą mieć (nie muszą mieć, jeśli są czysto klikowe) wielkie znaczenie dla sytuacji 1 wyzwalać inne, niezależne energie społeczne, zgoła dla ustroju niepożądane. Pokaźną część wspomnień Nowaka zajmują konflikty polskiej sekcji WE z Amerykanami - nie tylko zwykła kariera głosu 49 mi, którzy narzucali rozgłośni, jako bezpośredni zwierzchnicy, różne restrykcje, niezgodne zpoli-r in) orientacją zespołu, ale nade wszystko tymi, któ-(jiik senator Fulbright) aktywnie i zajadle dążyli do i kwidacji, jedni z lewicowej, inni z prawicowej in-i .icji politycznej. Kilkakrotnie radio było na skraju l.idy. Nowak opisuje między innymi całkiem opatrz-i iowy zbieg okoliczności, kiedy to rząd niemiecki ni dl się zdecydował na wysiedlenie rozgłośni ze ¦ -i;o terytorium - co było równoznaczne z likwida- a uratował ją, przy interwencji Nowaka, arcybi- 11 > wrocławski Bolesław Kominek. < >bok walki na kilka frontów - z władzami PRL, . merykanami, z Niemcami, a czasem także z polską n;racją, gdzie była zawsze pewna ilość osób z róż- li powodów już to radiu, już to raczej Nowakowi I 'iście wybitnie niechętnych, rozgłośnia była także iscem wewnętrznych konfliktów i waśni. Książka ui je kilka takich przypadków, których jednakowoż może komentować nikt, kto na miejscu nie był. vak przyznaje, że traktował swoją pracę radiową i dalszy ciąg wojennej służby żołnierskiej i oczeki- i od swoich współpracowników tej samej siły mo- .»cji i tej samej gotowości bojowej, jakiej spodzie- się należy od frontowych żołnierzy; nie zawsze to udawało i chociaż dyrektor rozgłośni był po-cohnie szanowany, niektórzy niechętnie reagowali ego styl dowodzenia. Wiele miejsca zajmują w książce sprawy Kościoła, na i ego obronę, zwłaszcza w okresach zmasowanych .ów władzy, rozgłośnia zwracała szczególną uwa-Nowak opisuje między innymi interwencje RWE Niezwykła kariera głosu Nlr/wykla kariera głosu 51 / fzały się między środowiskiem „Zna- aszyńskim. RWE niezmiennie i bez-ardynała przed krytyką, uważając :enną wartość w sytuacji polskiej. ,; anegdota o członku Biura Polityczni ace, który, gdy rząd odrzucił sześciu ^»atów wysuniętych przez Prymasa na f/plic krakowską, zaproponował sam m;iego biskupa (nie pamiętał nazwiska), Wowiedział od krakowskich władz ad- •J :j dojść do ugody niż z innymi. ). Ten biskup nazywał się Karol Woj-Kliszko awansował bezwiednie do Jtoia Świętego. ^ //,ęściowo oparta na pamięci autora, * / ści wypadków wspomnienia podbu- * tientacją, która wzmacnia wrażenie zaufania; chociaż różne sympa-nieuchronnie dochodzą do gło-rza umiar, rzeczowość i nieobecność 11 ^Aicietrzewienia. Zważywszy, że jest '. ^//acji nie znanych skądinąd, czasem ^s//cych, książka, będąc dokumentem 'ni' czym^ w rodzaju politycznych dzieli A / it - widzianych ze szczególnej per-0 ^ ' że źródłem historycznym. Podob-/ |i A4 ich dwóch książkach, Nowak oka-JV"' acyjny, dzięki czemu też mamy tekst ,). ^ 'rczajnie ciekawy w treści, ale także l'<^ Winie przyciągający. ^ '/dziesiątych w Polsce, chociaż należa-ltv, a, jeśli chodzi o dostęp do informacji, uprzywilejowanego, słuchałem często, podobnie jak wi\'kszość ludzi z tegoż środowiska, wieczornych audycji RWE i zawsze z dużym zainteresowaniem (nie znałem natomiast wtedy osobiście ludzi rozgłośni, oprócz filozofa Zbigniewa Jordana). Niekoniecznie podzielałem wszystkie jej opinie lub analizy, czasem narzekałem na niedostateczne zróżnicowanie spraw, « w niektórych - lecz nielicznych - przypadkach wątpiłem w dokładność informacji, dotyczących zwłaszcza poszczególnych osób. Kiedy bywały rozbieżności zdań między RWE a paryską „Kulturą", stanowisko „Kultury" na ogół bardziej mi przypadało do gustu (przy czym jednak zawsze pamiętać trzeba o zasięgu I adresacie tych dwóch źródeł). Jak wszyscy słuchacze jednakże, automatycznie konfrontowałem przekaz RWI, z krajowymi środkami informacji, a konfrontacja by ta nieodmiennie i pod wszystkimi względami dla tych ostatnich druzgocąca. Byłem zatem słuchaczem pr/.eriętnym, a przeciętny słuchacz, choć nie musiał wcale traktować opinii RWE jako nieodwołalnej wyroczni, wiedział jednak z nieodpartą pewnością, że dociera do niego nie tylko głos w polskiej mowie, ale lak/e głos polskiej sprawy. PS Przed trzynastu laty byłem nieopodal Waszyngtonu na zebraniu, gdzie między innymi wdałem się w dysputę z amerykańskim dyplomatą, dobrym znawca spraw polskich; dyplomata ów powiedział: „Znam wielu polskich intelektualistów i wszyscy oni popierają detente". Powiedziałem wówczas: „Że polscy 1 50 Niezwykła kariera głosu Niezwykła kariera głosu 51 w spory, jakie zdarzały się między środowiskiem „Znaku" a kardynałem Wyszyńskim. RWE niezmiennie i bezwarunkowo broniło Kardynała przed krytyką, uważając jego autorytet za bezcenną wartość w sytuacji polskiej. Godna uwagi jest anegdota o członku Biura Politycznego Zenonie Kliszce, który, gdy rząd odrzucił sześciu kolejnych kandydatów wysuniętych przez Prymasa na wakującą metropolię krakowską, zaproponował sam kandydaturę pewnego biskupa (nie pamiętał nazwiska), z którym, jak się dowiedział od krakowskich władz administracyjnych, łatwiej dojść do ugody niż z innymi. Na tym też stanęło. Ten biskup nazywał się Karol Woj-tyła. Tak to Zenon Kliszko awansował bezwiednie do rangi organu Ducha Świętego. Książka jest częściowo oparta na pamięci autora, jednak w większości wypadków wspomnienia podbudowane są dokumentacją, która wzmacnia wrażenie solidności i poczucie zaufania; chociaż różne sympatie i antypatie autora nieuchronnie dochodzą do głosu, czytelnika uderza umiar, rzeczowość i nieobecność jakiegokolwiek zacietrzewienia. Zważywszy, że jest tam wiele informacji nie znanych skądinąd, czasem bardzo interesujących, książka, będąc dokumentem osobistym, a także czymś w rodzaju politycznych dziejów Polski tych lat - widzianych ze szczególnej perspektywy - jest także źródłem historycznym. Podobnie jak w poprzednich dwóch książkach, Nowak okazał swój talent narracyjny, dzięki czemu też mamy tekst nie tylko nadzwyczajnie ciekawy w treści, ale także w czytaniu ogromnie przyciągający. W latach sześćdziesiątych w Polsce, chociaż należałem do środowiska, jeśli chodzi o dostęp do informacji, uprzywilejowanego, słuchałem często, podobnie jak większość ludzi z tegoż środowiska, wieczornych audycji RWE i zawsze z dużym zainteresowaniem (nie znałem natomiast wtedy osobiście ludzi rozgłośni, i iprócz filozofa Zbigniewa Jordana). Niekoniecznie podzielałem wszystkie jej opinie lub analizy, czasem narzekałem na niedostateczne zróżnicowanie spraw, .1 w niektórych - lecz nielicznych - przypadkach wątpiłem w dokładność informacji, dotyczących zwłasz-i za poszczególnych osób. Kiedy bywały rozbieżności zdań między RWE a paryską „Kulturą", stanowisko „Kultury" na ogół bardziej mi przypadało do gustu (przy czym jednak zawsze pamiętać trzeba o zasięgu i adresacie tych dwóch źródeł). Jak wszyscy słuchacze jednakże, automatycznie konfrontowałem przekaz RWE z krajowymi środkami informacji, a konfrontacja była nieodmiennie i pod wszystkimi względami dla tych ostatnich druzgocąca. Byłem zatem słuchaczem przeciętnym, a przeciętny słuchacz, choć nie musiał wcale traktować opinii RWE jako nieodwołalnej wyroczni, wiedział jednak z nieodpartą pewnością, że dociera do niego nie tylko głos w polskiej mowie, ale także głos polskiej sprawy. PS Przed trzynastu laty byłem nieopodal Waszyngtonu na zebraniu, gdzie między innymi wdałem się w dysputę z amerykańskim dyplomatą, dobrym znawcą spraw polskich; dyplomata ów powiedział: „Znam wielu polskich intelektualistów i wszyscy oni popierają detente". Powiedziałem wówczas: „Że polscy 52 Niezwykła kariera głosu intelektualiści chcą rozszerzonej wymiany kulturalnej, swobodnych kontaktów z Zachodem itp., to pewne. Ale weźmy przypadek mniej oczywisty: sowieckie i polskie rządy żądają likwidacji RWE, jako że przeszkadza ona detente. Czy sugeruje pan, że polscy intelektualiści popierają to żądanie?". „Jeśli chodzi o RWE - odpowiedział - to wszyscy chcą, żeby istniała, włączając członków partii". [1988] PAMIĘCI NAUCZYCIELA Tadeusz Kotarbiński zmarł w Warszawie 3 paździer-i uka 1981 roku w wieku lat dziewięćdziesięciu pięciu i pół. I 'rzeź ostatnie lata, powalony niemocą fizyczną, kruchy i ledwo zdolny ręką ruszyć, nie był już cieleśnie obecny w życiu polskim. Niezmierny jego trud naznaczył trwali • życie duchowe nas wszystkich, zarówno uczniów bez-pc )średnich, jak całą polską społeczność myślącą. Był tym, czym być chciał: nauczycielem, albo raczej: wcieleniem nauczycielstwa doskonałego. Dług nigdy nic dający się zapomnieć zaciągnęli u niego nie tylko u, co podzielali jego filozoficzną orientację, ale i ci, co całkiem byli od niej odlegli. Nauczycielem nieskazitelnym, jak wiemy, nie jest bowiem ten, kto zostawia wiciu doktrynalnie mu wiernych adeptów czy apostołów, ale ten, kto potrafi, po sokratejsku, ożywić w uczniach wolę prawdy i uruchomić ich własne zasoby wewnętrzne, by chcieli się prawdy dokopywać I u-/, samozaślepienia i bez znużenia. Na trzech dziedzinach skupiał się głównie wysiłek Jego życia bezprzykładnie czynnego. Jedną była filo- I 54 Pamięci nauczyciela zofia w znaczeniu ścisłym, a więc teoria istnienia, logika i teoria wiedzy; drugą - etyka niezależna; trzecią - teoria porządnej roboty. Ta ostatnia może bodaj uchodzić za najbardziej uogólniającą formę jego myśli, jako że myślenie porządne jest poszczególnym przypadkiem porządnej roboty, a logika taka, jaką uprawiał, była głównie techniką sprawnej myśli; również teoria istnienia może być ujęta jako zbiór reguł, które sens i zasadność wszystkich naszych pomyśleń pozwalają wypróbowywać przez sprowadzanie ich do pewnej określonej logicznie formy. Teoria ta jest pewną wersją radykalnego nominalizmu (przez Kotarbińskiego „reizmem" zwaną albo „reizmem pansomatystycz-nym"). Żąda ona, między innymi, by przypisywać sensowność tylko takim wypowiedziom, które potrafimy bez zmiany znaczenia zredukować do wypowiedzi o rzeczach, przy czym zakłada się, że słowo „istnieć" w sensie pierwotnym i właściwym odnosi się tylko do rzeczy. Zasada ta nie jest bynajmniej niekłopotliwa, kiedy zastanawiamy się nad tym, w jaki sposób w języku reistycznym opisać doznania wewnętrzne albo jak zredukować do takiego języka na przykład wypowiedzi o dziełach literackich lub o obiektach matematycznych. Kotarbiński cierpliwie i dokładnie z kłopotami takimi starał się uporać. Nie chodziło mu o to, byśmy faktycznie takim językiem zawsze mówili, byłaby to bowiem mowa ogromnie ociężała i zbytecznie zawiła, ale byśmy reguły tego języka traktowali jako probierz, do którego zawsze odwołać się można, gdy chcemy jakiś sens wątpliwy rozjaśnić albo wręcz wykazać, że to, o czym mówimy, jest w ogólności sensowne. Była więc w tej teorii pasja nauczycielska: miała 1'mnięci nauczyciela 55 ona przymuszać ludzi do tego, by czujnie nadzorowali znaczenie własnych słów, walczyli nieustannie / niechlujstwem myślowym, z gadaniną nieodpowiedzialną, z lenistwem umysłowym, by od siebie i innych domagali się jasności. Wszystko to łatwo ogólnikowo |n wiedzieć, ale niełatwo wcale praktykować; nie wia-ili lino też z góry, czy kryteria i restrykcje języka re-i i\iznego nie zmuszają nas do rezygnacji z rozmaitych pytań, od których uwolnić się niepodobna. Sam Kotarbiński był świadom, że różne kolizje mogą tu zachodzić; zanotował to między innymi w jednym ze Hwoich zgrabnych i mądrych wierszyków (z pamięci cytuję): Do jasnych dążąc głębi, nie mógł trafić w sedno Śledź pewien, obdarzony naturą wybredną; I )okądkolwiek się zwrócił, wszystko nadaremno: Tu jasno, ale płytko, tam głębia, lecz ciemno. Wypada dodać jednakowoż, że dla Kotarbińskiego •..i mego „reizm" nie był tylko regułą metodyczną czy I -i -i lagogicznym zabiegiem, ale pewną teorią bytu, któ-! .1 przy założeniu, że „rzecz" to tyle, co ciało - miała irilnoznacznie materialistyczne konsekwencje (cho-i i.iż. pojęcie „materii" było tam nie tylko zbyteczne, ale wręcz niesensowne, jako że niepodobna dobrze „ma-Irrii" w języku reistycznym zdefiniować). W rzeczy i.uiK'j, cały świat pojęć i symboli religijnych był mu jednoznacznie nieprzyjacielski, zarówno z tej racji, że metafizycznie nie do przyjęcia, jak i dlatego, że wymagał rezygnacji z rygorów racjonalistycznych, ujarzmiał rozum autorytetem nieznoszącym kontroli i zgoła 56 Pamięci nauczyciela nie dał się wysłowić w języku zrozumiałym („A więc wino jest krwią?", „A więc troje są jednym?", pytał katolickich dyskutantów i domagał się jednoznacznej odpowiedzi). Wychowany w chrześcijańskiej tradycji, odrzucił całkowicie jej metafizyczną (ale nie moralną) treść: z goryczą, ale w przeświadczeniu, że trzeba przyjąć do wiadomości świat, jakim rozum nieomylnie go widzi. Zapisał to w innym wierszyku: I pożegnałem wśród skowytu Jako fantazję nierzetelną Boga i święty ołtarz bytu I własną duszę nieśmiertelną. Stosunek do świata miał więc Kotarbiński intelek-tualistyczny, co nie znaczy wszelako, by wierzył, że wszystkie sprawy ludzkie dają się rozstrzygnąć wedle kryteriów empirycznych, wtedy bowiem pytania o dobro i zło nie miałyby sensu. Ale dla Kotarbińskiego „etyka niezależna" - niezależna zarówno od objawienia, jak od jakichkolwiek doktryn socjologicznych czy politycznych - była przedmiotem ustawicznej troski filozoficznej i nauczycielskiej. To także była sprawa „porządnej roboty", zakładał bowiem po platońsku, jak się zdaje, że „myślenie porządne i porządne życie w parze idą, że sprawności umysłowe i moralna prawość nie tylko wspierają się wzajem, ale nawet, że każda jest drugiej niezbędnym warunkiem. Co jest godziwe albo niegodziwe, tego udowodnić, w ścisłym sensie, nie sposób, ale można zdać się bezpiecznie na „oczywistość serca", która podpowiada, co trzeba. Z pism Kotarbińskiego na tematy moralne wyłania się, Pamięci nauczyciela 57 jako motyw główny, obraz „spolegliwego opiekuna" (słowo „spolegliwy", z gwary śląskiej przejęte, wprowadził Kotarbiński do ogólnopolskiego języka jako przybliżony odpowiednik niemieckiego zuverlassig, angielskiego reliable, rosyjskiego nadiożnyj). Przykazania moralne streszczają się w postawie człowieka, na którego mogą niezawodnie liczyć w potrzebie i w nieszczęściu wszyscy ci, którzy, choćby wskutek przypadków biograficznych, mają prawo lojalności jego się spodziewać, wszyscy bliscy, zaprzyjaźnieni, towarzysze broni, rodzina, koledzy. Etyka „spolegliwego opiekuna" nie wyklucza udziału w walce, nawet krwawej, nie wyklucza także stosowania forteli w starciach, wyklucza jednak okrucieństwo, ucieczkę od odpowiedzialności, marazm, wyzyskiwanie słabych; pozwala na więcej kompromisów aniżeli kantowska, i o tyle do naszego świata lepiej przystaje, ale nie pozwala na świństwo; a co jest świństwem, niech nikt nie udaje, /.i' nie wie. Teoria porządnej roboty, którą Kotarbiński przez lat kilkadziesiąt - od pierwszej swojej książki Szkice praktyczne, w 1913 roku wydanej - wypracowywał, jest próbą skatalogowania pojęć i zhierarchizowania zasad, które dają się stosować do wszystkich rodzajów ludzkiego działania i pozwalają w sposób generalny określić reguły sprawności. Są bowiem cechy praktycznego działania celowego, które obowiązują równie dobrze w szyciu butów, jak w organizacji fabryki, w grze w szachy, w strategii wojskowej, we wnioskowaniu logicznym. Tak uogólnione reguły miała teoria dobrej mboty czy prakseologia (przez Kotarbińskiego ukuty tirmin) badać i opisywać. Dworowano sobie niekiedy I 58 Pamięci nauczyciela z tej dyscypliny, powiadając, że Kotarbiński z mozołem i w mowie zawiłej stara się udowodnić, iż nie należy wbijać gwoździa w ścianę zegarkiem albo że się opłaca stracić pięć groszy, jeśli dzięki temu zyska się pięćdziesiąt. Była to jednak kpina wybitnie krzywdząca: nie było bowiem ambicją Kotarbińskiego w tych rozważaniach podawanie szczegółowych przepisów dla określonych dziedzin techniki, ale wypracowanie systematycznego zasobu abstrakcyjnych kategorii, które chwytają to, co wspólne w działaniach sprawnych i niesprawnych; wszakże wiele ważnych osiągnięć teoretycznych powstało w wyniku takich właśnie poszukiwań pojęć wybitnie uogólniających (włączając na przykład algebrę Boole'a). Prakseologia zajmowała się tym, co skuteczne lub nieskuteczne, nie zaś tym, co dobre albo złe, nie może przeto również być zarzutem przeciwko niej, że nie czyni różnicy między sprawnością inżyniera a sprawnością włamywacza; również chemia organiczna może być pomocna zarówno lekarzowi, jak trucicielowi, co nie jest wszakże rozsądną obiekcją przeciwko studiom chemicznym. Precyzja i drobiazgowość, tak znamienne dla pracy Kotarbińskiego, pochodziły, jak się zdaje, z dwóch źródeł: z tradycji obyczajowej polskiego pozytywizmu oraz ze studiów lingwistycznych. Nim został, u progu Polski niepodległej, po pierwszej wojnie światowej, profesorem filozofii, pracował długo jako nauczyciel gimnazjalny greki i łaciny i filologiczną ścisłość, wyniesioną z długiego obcowania z literaturą antyczną, przechował na zawsze. Był też znakomitym tłumaczem i redaktorem; jednym z wielu jego przyczynków do naszej kultury było przewodnictwo Komitetu Bi- l*»mlfd nauczyciela 59 Mii >t i • ki Klasyków Filozofii, gdzie inicjował i z nadzwy-• /.i I n.) skrupulatnością nadzorował polskie przekłady u u'I kich europejskich myślicieli. I 'okładność oraz gotowość do rozważania wszyst-Wu ti obiekcji i wszystkich stron każdej kwestii sprawiają, że pisma jego, choć nigdy nie nudne, a często litrracko znakomite, bywają uciążliwe w lekturze; wii'lv jest pism bardziej ponętnych czytelniczo i lżej Prawnych, ale z tworzywa o ileż krócej trwałego spo-i/.)d/.onych. Nie był ani działaczem politycznym, ani myślicie-li-tu politycznym, jednakże tam gdzie konflikty poli-lyr/.ne zbiegały się wyraźnie z moralnymi, głos jego bvi słyszalny i jednoznaczny. W latach trzydziestych, kv walce z obskurantyzmem, antysemityzmem i fana-i vi v.nym klerykalizmem, należał do czołowych posta-i polskiego oświecenia; demonstracyjnie wykładał, jak I '.uniętają starsi, po stronie ławkowego „getta" na uni-wrt sytecie. Pono wydało nań wyrok śmierci faszystowskie podziemie polskie w czasie okupacji. Zarazem jednak był człowiekiem kompromisu. Szukał porozumienia, gdzie tylko to było możliwe, wierzył, M- racjonalne myślenie może, na przekór szaleństwu mrgodziwości, odwoływać się do jakichś wspólnych «vh ludzkiej natury i w końcu, choćby z największym nułcm, zwyciężyć. Gotowość do kompromisu nie była 1'ilnak nigdy rezygnacją z zasad: raczej próbą szukana takich wyjść, które redukują konflikt do jego rdzen-ii-| zawartości, usuwając napięcia i skłócenia powsta-!• •¦ w wyniku samej obecności sytuacji konfliktowej, > n 11 ¦/, j ej treści. Pełnił w PRL rozmaite funkcj e publicz-ir byl między innymi rektorem Uniwersytetu Łódź- 60 Pamięci nauczyciela kiego, prezesem Polskiej Akademii Nauk, przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Filozoficznego, przewodniczącym rady naukowej Instytutu Filozofii. Wszystkie te funkcje zmuszały go, oczywiście, do udziału w różnych sytuacjach konfliktowych, nie tylko natury politycznej; racjonalna przenikliwość i gotowość do kompromisu bez ustępstw w zasadach wymuszały, choćby niechętny, szacunek dla niego również u tych, którym bardzo ciążyła jego czujna obecność. Stąd dwuznaczny do niego stosunek władz PRL: był postacią dla nich niewygodną i irytującą, ale jego moralny i intelektualny autorytet był tak znaczny, że oddawano mu okazjonalnie honory i nie śmiano wprost potępiać. W latach stalinowskich odmówił podpisu, przez władze żądanego, pod dokumentem w sprawie skazania Rosenbergów, powiadając, że gotów byłby podpisać tylko wtedy, gdyby mógł równie publicznie protestować przeciwko więzieniu politycznych „przestępców" w Polsce. Podpisał natomiast sławny list 34 z marca 1964 roku. W czasie pogromu kulturalnego w 1968 roku stanowisko jego było jednoznaczne i wyrażane tak publicznie, jak to było możebne; na potop świństwa, który z partyjnego ciemnogrodu wypłynął, reagował w sposób, w którym na kompromisy miejsca już nie było (ustąpił między innymi z przewodnictwa Komitetu Klasyków Filozofii, którego sekretarz Irena Krońska została usunięta na mocy paragrafu aryjskiego). Powtarzano mi jego słowa przed paru laty wypowiedziane: „Urodziłem się w niewoli, ale nigdy nie przypuszczałem, że umrę w niewoli". Kotarbiński miał żywiołową skłonność do szukania w ludziach cech dobrych, a skłonność ta, jak się zdaje, 1'nmicci nauczyciela 61 nasilała się z wiekiem. Nieraz, w otoczeniu akademickim, słyszało się pewne niezadowolenie na widok nad-mn-rnej jakoby pobłażliwości staruszka, gdy na przy-kt.id oceniał prace innych osób, a we wszystkich sta-i.il się coś dobrego wyszukać, nawet gdy produkt w całości był jawnie lichy. Był w tym nawet niezwykły talent: cokolwiek mu do oceny podrzucano (a bar-l/c) wielu korzystało z jego uczynności), nieomylnie wydobywał jakąś, najmniejszą choćby, zaletę ocenia-nfgo wytworu. Jest to talent rzadki, a bardzo w życiu i kademickim potrzebny. Nie znał prawie odpoczynku i programowo chciał l'yć aktywny bez ustanku: uważał na przykład, że wykłe rozmowy między ludźmi są po to, by się rozmówcy wzajemnie uczyli, i gotów był uczyć się 11 wszystkich. Rezultatem była niewiarygodna prawie 11 asa wiedzy zakumulowanej w tym mózgu, zawsze zamiłowaniem do detali; znał się nie tylko na logice, t i-ce i historii filozofii, ale także na ptakach, drzewach ' n,\ poezji. Był Polakiem w znaczeniu bardzo dokładnym. Cho-i.iż zżyty dobrze przez lektury z innymi kulturami i ję-\ karni, Polskę bardzo rzadko opuszczał i nigdy na Iługo. Być może uważał, jak wielu filozofów, że od ; ¦'ul róży mało się mądrzeje, że „coelum non animum ¦uitiint qui trans marę currunt". Skrystalizowało się •v nim jakby to wszystko, co w dziejach Polaków naj-'¦psze: rycerskość, odwaga, wielkoduszność, nieobecność mściwości i małostkowości, przywiązanie do kul-iry narodowej bez szowinizmu i megalomanii. Pamiętam dość dobrze wykłady i seminaria Kotar-ińskiego, na które od końca 1945 roku uczęszczałem. 62 Pamięci nauczyciela Byłem także przez dwa lata, jeszcze jako student, asystentem w jego zakładzie. Czytałem chyba wszystkie albo prawie wszystkie jego publikacje. Koledzy moi zgodziliby się na pewno z tym, że nie spotkali wielu ludzi, z którymi kontakt był w ich życiu źródłem równego wzbogacenia - i to pod tyloma względami - jak to, jakie z obcowania z tym niezwykłym człowiekiem wynieśli. Nie wiem, jak to jest, kiedy człowiek dożywa wieku, w którym nie tylko wszyscy jego rówieśnicy, ale i prawie wszyscy uczniowie dawni wyprzedzili go w drodze ku śmierci; po tym, jak odeszli od nas w ostatnich latach Maria Ossowska, Mieczysław Wal-lis, Edward Poznański, jedynymi bodaj, którzy z pierwszego pokolenia uczniów pozostali przy życiu, są Janina Kotarbińska i Alfred Tarski. Wielu ubyło także z następnych szeregów uczniowskich. Kiedy się myśli o Kotarbińskim i kilku jeszcze ludziach z jego generacji, wyrywa się z duszy banalne i wytarte: Nie masz już takich, czemu? Byłożby to złudzenie tylko, jakiego każde pokolenie doświadcza, kiedy widzi, jak jego autorytety w cień przechodzą? Oby. Chicago, 4 listopada 1981 [1982] ODWIEDZINY U ANTONIEGO, W PAMIĘCI Zdarza mi się niekiedy, choć rzadko, żałować, że 11 u* piszę i nigdy nie pisałem, ze względów zasadni-/ych, żadnych dzienników ani pamiętników. To jest i-łaśnie taka okazja do żałowania. Może należało spi-vwać spotkania z Antonim, notować jego powiedzon-i .i, nielitościwe lub litościwe (nie wiadomo, co dotkliw-/.f) uwagi o ludziach i sprawach, kalambury i złośliwi- albo melancholijne komentarze, które pamięć wątła i wątlejąca w otchłań spycha? Może. Myślę jednak, że «lość jest takich, co podobne rzeczy słyszeli, a niektó-i /y z nich, kto wie, pisali albo piszą te swoje dzienniki i pamiętniki. Pamięć, jak wiemy, jest kapryśna; wolno wprawdzie wierzyć, że wszystko, co się zdarza, wszystko, cośmy widzieli i słyszeli, przechowuje się gdzieś, w tajemnej, wiecznej księdze, z której nigdy niczego wymazać niepodobna, ale jeśli jest ta księga, my do niej dostępu nie mamy. Poznałem Antoniego w 1955 roku albo pod koniec i> >ku poprzedniego; jego przedwojenne, wojenne albo wczesnopowojenne przygody znam tylko z jego opo- 64 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci i klwiedziny u Antoniego, w pamięci 65 wiadań lub pism, ale dość tego było, by odtworzyć sobie w zarysach koleje jego losu i różne siły, które duszy jego nadały kształt. Nie trzeba było znać go osobiście, by wiedzieć o jego legendarnym już anglofilstwie, jako że chętnie i często do tego się publicznie przyznawał; podkreślał jednak, że poznał Anglików, kiedy byli najlepsi, mianowicie w latach wojny. Przyswoił sobie różne angielskie cnoty - niezawodność w dotrzymywaniu przyrzeczeń, nieubłaganą punktualność (któż w Polsce, gdy zaprasza gościa na ósmą, spodziewa się, że gość o ósmej przyjdzie? Antoni przychodził, kiedy ósma wybijała), nie ostentacyjną, lecz drobiazgowo zaplanowaną elegancję, szacunek dla fachowości i dobrego rzemiosła we wszelkiej robocie, a nade wszystko nacisk, jaki kładł na rygory języka: jeśli mówisz cokolwiek, masz dokładnie wiedzieć, co mianowicie chcesz powiedzieć, masz słowa dobierać z namysłem i trafnie, i tak, by cię zrozumiano, żadnego niechlujstwa, rozwichrzenia, bełkotania. Wierzył bodaj, że to, co w ogólności warto powiedzieć, może być powiedziane jasno. Pewnie nie od Anglików zresztą, ale z polskiej tradycji pozytywistycznej odziedziczył te cnoty, z których brała się jego niechęć do różnych awangard poetyckich, a także -selektywna jednak - do młodopolszczyzny. Z pism w prozie ułożonych, felietonów czy wspomnień wyłaniać się zdaje twardy racjonalista, wierzący w postęp, technikę, naukę, racjonalne urządzenie życia społecznego. Mawiał też o sobie, że jest snobem naukowym, bo choć wykształcenia scjentyficznego nie miał, ogromnie lubił dowiadywać się o różnych w nauce nowinkach i chlubić się zakorzenieniem nauk w rodzi- nie: zaliczał tu dziadka swego, ojca, a także, oczywiście, bratanka, Piotra Słonimskiego, sławę biologii molekularnej. Nie należał jednakowoż do kategorii tych ludzi, którym racjonalizm umysł wysuszył. Miał ogromny szacunek dla tradycji, upominał się ciągle, by z klasykami literatury bezceremonialnie się nie obchodzić (miał, między innymi, liczne pretensje do Wajdy, w czym się z nim wcale nie zgadzałem), był także bardzo prawdziwym, bardzo czujnym polskim patriotą. Nade wszystko jednak był poetą, a poeta wie, że chodząc po świecie, obijamy się nieustannie o rzeczy tajemnicze, tajemnicze w znaczeniu pełnym, nieod-gadnione, zasadniczo - nie zaś chwilowo - niezrozumiałe; tego racjonalista uznać nie może, dla niego istnieją tylko jeszcze nie rozwiązane problemy naukowe. W każdym razie, z czytania poezji Słonimskiego I rudno by odgadnąć treść jego prozy. Temat poezji odwieczny i nieprzemijający - temat przemijania świalń, rzeczy, ludzi, miłości, młodości jest od wczesnych jego utworów niemal wszechobecny. W prozie, jak wszyscy, przypomina sobie z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości dobre rzeczy, których już nie ma (wiadomo przecież, że nie ma już takich bułeczek i takich ciasteczek, że bez zupełnie inaczej pachniał, itd.), .1 le z poezji przeziera udręczenie tym, co niezrozumiale w przemijaniu i okropnościach życia. A raj - to były bodaj wakacje w Konstancinie w 1912 roku. W felietonach, recenzjach był prawie zawsze za-r/.epny, czasem pieniaczy, czasem krzywdzący, nie zawsze niezawodny w opisie faktów; opowiadał mi, że napisał kiedyś, iż na zjeździe międzynarodowym 66 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci esperantystów ludzie nie rozumieli się wzajem, bo każdy mówił w esperanto z narodowym swoim akcentem; a esperantyści protestowali i żądali, by odwołał tę potwarz; „Zmyśliłeś sobie ten kongres?", zapytałem. „Tak", przyznał. Ale choć niekiedy bez należytego namysłu i niesprawiedliwie ciosy swoje rozdzielał, upominał się z reguły o sprawy ważne i godziwe: o Polskę, której los, oczywiście, go gnębił („nam to się udało", powiedział kiedyś o swoim pokoleniu, „żeśmy załapali te dwadzieścia lat niepodległości"), o prawdę w życiu publicznym, o pamięć i ciągłość kultury, przeciw fanatyzmom ideologicznym czy narodowym, przeciw obojętności na los cudzy, przeciw pustosłowiu i nadymaniu się, przeciw schamieniu języka. Ale choć felietony jego, recenzje, artykuliki, obserwacje są prawie zawsze zabawne i dobrze czytelne, prawda Słonimskiego - przynajmniej tak sobie wyobrażam - dochodzi do głosu w poezji; tam jest autorem w znaczeniu dostojnym, jeśli tak wolno powiedzieć. (Tu przypis: jeśli ktoś nie wie, co oznacza słowo „autor", podaję definicję przepisaną z polskiego Słownika terminów literackich, Wrocław 1976: „Autor, zob. podmiot czynności twórczych". „Podmiot czynności twórczych - nadawca utworu ujawniający się jako dysponent reguł literackich zaktualizowanych w tekście. Z perspektywy całości utworu jest to jego jedyny zewnętrzny nadawca, bezpośrednio wskazany przez organizację tekstu i z niej wyprowadzalny. Jego byt ma charakter wyłącznie funkcjonalny, tzn. zrelatywizowa-ny do komunikatu (utworu) i szeroko rozumianego kodu (języka i tradycji literackiej) w sposób pozwala- * łrdziny u Antoniego, w pamięci 67 i \ określić go tylko jako zindywidualizowanego « , i ki .wnika konwencji literackich". Koniec przypisu). i 11/ odnajdziemy zawieszeni w środku I \ miiędzy mikro- a makro-kosmosem, /Ito)ni w trzy zmysły w klatce trzech wymiarów? Nu'pogodzeni z bezsensem istnienia, / krzywdą i zdradą, lękiem i cierpieniem, I Huhom podobni dzwoniąc łańcuchami, I 'i /rnikając przez mury nowych Elsinorów, A Iły zbrodnie prawdziwym nazywać imieniem, '•traszyć warty królewskie i przemijać cieniem. \li.il Antoni, oczywiście, zwyczajną pisarską próż-¦.. , ale nie było w niej nigdy nic irytującego, bo była krywana i prosta. Zwyczajnie cieszył się, kiedy i awał miłe listy od czytelników, nosił te listy w kie-i u i pokazywał przyjaciołom lub znajomym po ka-m ni ach; także opowiadał o swoich rozmowach i ri-i.irh (Amerykanin na przyjęciu w ambasadzie: „Ale wasz sławny poeta się upił"; Antoni: „Tak, czter-i i lat temu". Pisarz równie mierny, co reżimowy: pan, panie Antoni, ja to sobie myślę..."; Antoni: . . iiitiwwz!"). Kawiarnie były ważne, rzecz jasna, więk-1/osr na trasie Krakowskie Przedmieście-Aleje Ujaz-kii' lub obok (kawiarnia PIW-u na Foksal, gdzie Uwaliśmy się często, została zamknięta ukazem - rotariatu KC PZPR, gdyż stratedzy tamtejsi prze-iwir ustalili, z pomocą swego niezawodnego wy-\u, że zbierają się tam elementy wywrotowe, >d których Antoni prym dzierżył; ileż to zawdzię-ny głupocie ówczesnych rządców PRL-u). 68 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci Wychowany w atmosferze socjalizmu niepodległościowego, przechował Antoni ślad, albo więcej niż ślad, socjalistycznej wiary, która dla niego, podobnie jak dla sporej i bardzo dobrej części inteligencji polskiej, nie była dobrze określonym programem politycznym, ale marzeniem o świecie sprawiedliwym i praworządnym, świecie bez wojen i grabieży, bez ucisku narodowego i nienawiści plemiennych, bez cenzury i restrykcji kulturalnych, bez głodnych i bosych dzieci chłopskich i robotniczych, bez analfabetów, bez tortur i zabójstw politycznych. Zgorzkniały po wielu rozczarowaniach Polską niepodległą, międzywojenną, która tych marzeń nie spełniła, a zaczęła się niemal od zamordowania pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej przez rozwścieczonego „narodowca", wrócił Antoni do kraju z wiarą, że coś nowego i lepszego się zbuduje. Nie znałem go we wczesnych latach pięćdziesiątych, ale wiadomo wszystkim, że się z nowym ustrojem, demokracją ludową, zintegrował i zostawił jakieś teksty, z których chluby nie było; należy tu nawet jakiś dość okropny, po tak zwanej ucieczce Czesława Miłosza sporządzony tekst, którego nie miałem w pamięci i może wcale nie czytałem ówcześnie, a który ktoś niedawno z zapomnienia wydobył. A był przecież autorem Mojej podróży do Rosji, wydanej w 1932 roku. W odróżnieniu od tylu zachodnich pielgrzymów ideologicznych, którzy w tych latach, a także później, w latach wielkiego terroru, opiewali niezrównane piękno nowego ustroju, wodzeni jak barany po kilku jego potiomkinowskich wystawach, nie znający języka i we wszystkie kłamstwa, jakie im mówiono, bezmyślnie wierzący (nie bez nielicznych l Wwiedziny u Antoniego, w pamięci 69 wyjątków jednakże), Antoni pokazał swoją czujność wiadka. Nie mógł, oczywiście, widzieć wsi ukraiń-kich wymierających lub już wymarłych z głodu ani wiedzieć, co oznaczało praktycznie słowo „kolektywizacja", ani przyjrzeć się wysiedleniom, miejscom zsy-Ick, syberyjskim obozom i robotniczym barakom; był, |,łk inni, w kokonie fałszywego luksusu, pod opieką wyszkolonych „przewodników"; niemniej z drobnych I'ostrzeżeń, przypadkowych spotkań, małych faktów rozumiał dobrze, że gigantyczna fasada kłamstwa '¦.lania złowrogą i straszną rzeczywistość. Nie udawał ii; na te wojaże z powziętym z góry zamiarem dema-katorstwa i o tym, co widział, nie opowiadał z Scha-;< ufrcude, lecz z bólem. Widać, że bardzo by chciał, żeby ' > w socjalizm rosyjski się udał, lecz zobaczył także, bez wątpliwości, że się nie udał. Uwierzył, mimo wszystko, na krótko, że uda się jakoś w Polsce. Ale od początku kruszenia komunizmu w postalinowskich latach był już w awangardzie kry-i vki, z tą samą dawną pasją podjętej i w tych samych właściwie sprawach, choć w sytuacji znacznie gorszej. I 'amiętam go z zebrań Związku Literatów przed jego prezesurą, w jej czasie i po niej, z rozmaitych innych /gromadzeń, spotkań, protestów. K'stem pewien, że w sumie opłaciło się zarówno I '< >1scl>, jak Antoniemu, że do kraju wrócił. Gdyśmy się widzieli - już po raz ostatni - w Londynie w 1974 roku I n/fdtem raz jeszcze, po moim wyjeździe, udało nam n; zobaczyć: w 1970 roku w Oksfordzie), zapytałem u o to; być może gdzieś już o tym wspominałem. Za- ¦ v t .i k-m, czy nie żałuje powrotu, a nim co powiedział, ii n i Opowiedziałem: „Gdybyś nie był wrócił, nikt by 70 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci ci nie konfiskował wierszy i felietonów, nikt nie odmawiał paszportu, nie zakazywał druku i nie szykanował, ale też nie odegrałbyś ani cząstki tej roli, jaką odegrałeś w naszym życiu". Zgodził się. Nie żałował. Pamiętam też ostatni wspólny obiad w polskim Ognisku w Londynie, z Antonim i z moją żoną Tamarą. Podszedł Hemar, którego nie znałem, przywitał się i zamienił z Antonim parę zdawkowych słów, potem odszedł. Przypuszczam, że nigdy mu nie wybaczył powrotu do Warszawy. Potem raz jeszcze Antoni telefonował do nas - chyba z Paryża - a ostatni z nim, jednostronny, kontakt polegał na tym, że napisałem do niego list z Ameryki w 1975 roku, gdym się z opóźnieniem dowiedział o śmierci Janki. Latem 1976 roku pewnego dnia zadzwonił z Paryża Piotr Słonimski. To było o śmierci Antoniego. W jakiś czas później wieczór poświęcony jego pamięci w Londynie. Mówił Stanisław Baliński i dwoma pokoleniami od niego oddalony Adam Michnik, który Antoniemu po wyjściu swoim z więzienia sekretarzował. Nie być. To właśnie znaczy bronić sensu życia, Ocalić od powolnej niechybnej zagłady Byt nasz. To znaczy w dobrym przerwać czasie To widowisko, nim się aktor i widz znuży. Być - znaczy podjąć z góry już przegraną Walkę, którą bez szansy, na przekór rozwadze Wypowiadamy czasu niezwalczonej armii. [1996] NOTA O IWASZKIEWICZLP Czytanie opowiadań Iwaszkiewicza wymaga pewnego wysiłku i czasu - nie dlatego, by były skomplikowane, by zakładały u czytelnika szczególną wiedzę historyczną czy filozoficzną albo by sens i tok wydarzeń opowiadanych wtrącał czytającego w konfuzję. Sama narracja jest, albo wydaje się, prosta; znajdujemy tam wszystkie zwyczajne dzieje ludzkie: miłość i zakochanie, śmierć i umieranie, rozstania i podróże, przemijanie rzeczy, sprawy młodości, starości, sprawy wiejskie i sprawy miejskie, sprawy dzienne i sprawy nocne, bogactwo i biedę, muzykę i pejzaże. Jeśli jed-n.ik powiadam, że lektura tych tekstów wymaga wysiłku i czasu, to w takim sensie, w jakim to odnosi się do większości tradycyjnych powieści i opowiadań. ' Ta Nota... jest nieco zmienionym wstępem do angielskiego wydania wyboru opowiadań Iwaszkiewicza pisanych w latach I '120. i 1930. Wstęp był przeznaczony dla czytelnika angielskiego, st.)d też zawiera informacje, które polskiemu czytelnikowi są niepotrzebne (przyp. L.K.). 72 Nota o Iwaszkiewiczu Mota o Iwaszkiewiczu 73 W naszym wieku pośpiech jest prawem życia i sprawnym narzędziem współzawodnictwa, a skracanie drogi do celu stanowi najważniejszą regułę racjonalności działania. Jaki jest jednak cel dokładnego czytania powieści lub opowiadań? Jeśli chodzi o to, by zrozumieć bieg wydarzeń opowiadanych i losy bohaterów, to nie ma sensu naprawdę szczegółowe czytanie tekstu Tołstoja, Manna czy Prousta, wystarczy szybkie przejrzenie stron, gdzie pomijamy na przykład opisy przyrody czy krajobrazów, wątki uboczne, a z narracji wybieramy sobie to, czego niepodobna pominąć, jeśli chce się po prostu pojąć, „co tam się stało", kto kogo zabił, kto kogo kochał i porzucił, w jakiej wojnie brał udział itd. Każdy doświadczony czytelnik potrafi to zrobić, przyśpieszając w ten sposób swoje lektury i skracając drogę do „celu". Jeśli tak robi, nic nie czyta. Tak jest też z opowiadaniami Iwaszkiewicza. Ich treść zdarzeniowa jest przeważnie mało ekscytująca, są to opisy ludzkich spraw pospolitych, gdzie można znaleźć, oczywiście, wątki miłosne (również homoseksu-alne), ale nigdy - drastycznie ujawnione szczegóły seksualnych spotkań. Nie ma właściwie wydarzeń wstrząsających, wydarzeń-eksplozji, straszliwych zbrodni, monstrualności, nie ma postaci z Dostojewskiego. Nie ma także groteski i nie ma szyderstwa. Mimo to są to opowieści przejmujące i mądre, jeśli się je prawdziwie czyta. A prawdziwie czytać to czytać każde słowo, niczego nie pomijając, czytać liczne opisania drzew, roślin, zwierząt, krajobrazów, wschodów księżyca (jak to bywa przeważnie, pisarze z polskich Kresów Wschodnich, dzisiejszej Ukrainy, są szczególnie blisko z przyrodą zaprzyjaźnieni i na zmiany w przyrodzie wyczuleni), a także zabudowań wiejskich i dworków. Wyłania się z tych opisów smutna aprobata życia. Iwaszkiewicz zna, oczywiście, zło świata, zna także > lobro, ma jednak poczucie, że mądrość wymaga afir-m.icji tego, co rzeczywiste, i że w najważniejszych prawach ludzkich znacznie mniej się zmienia, aniżeli obserwator podniecony nowościami wieku może mniemać (pamiętamy, oczywiście, że Iwaszkiewicz urodził się w świecie, gdzie nie było samochodów ani radia, ale nie sądzę, żeby osłupiające tempo zmian, l.ikie zachodziły w XX stuleciu, odmieniło to jego nabawienie do życia). W dziennikach Anny Iwaszkiewi-< /.owej, żony pisarza, która bynajmniej nie była bezkrytyczną wielbicielką wszystkich tekstów swojego męża, umiała odróżniać lepsze i słabsze, znajdujemy notatkę z 1933 roku, gdzie zauważa ona, że w Pannach Wilka i w Brzezinie nie ma efektów, że są to teksty „głębokie w sposób niepozorny", że czujemy tam smutek i /oczy niewykonalnych, niemożliwość powrotu, tęsknotę za nieistniejącymi w życiu horyzontami. Ponieważ H'dnak są to sprawy, które mało obchodzą publiczność • /.ytającą, Anna, podobnie jak niektórzy koledzy-pisa-i /o, zachwyceni tymi opowiadaniami, nie wróży im powodzenia czytelniczego. W opowiadaniu Panny z Wilka czytamy o nieudanej próbie powrotu do przeszłości i o dwuznaczno- i i.ich spotkań z czasem minionym. Bohater opowiadania bawi w tym samym dworku, w towarzystwie i\'ih samych kobiet, które znał przed wieloma laty; 11 i/.nica między tymi spotkaniami nie na tym głównie poli-ga, że wszyscy nieuchronnie się zestarzeli, ale na i vn\, że w tym dawnym czasie on miał przed sobą przy- 74 Nota o Iwaszkiewiczu Nota o Iwaszkiewiczu 75 szłość, o której dziś wie, że jej już nie będzie. Nie jest stary, nie ma jeszcze czterdziestki, ale wie, że przyszłość już minęła. Pamięta, że z kobietą, w której był kiedyś zakochany, obiecywali sobie, że później, z czasem, wszystko sobie „wyjaśnią". Teraz okazuje się, że nie ma nic do wyjaśnienia. Brzezina z kolei opowiada o spotkaniu, po latach niewidzenia, dwóch braci. Wyrósł między nimi mur nieporozumienia. Młodszy brat, wytworny świato-wiec, wraca z „Europy" i jest śmiertelnie chory. Starszy to leśnik, owdowiały niedawno, zapracowany. Każdemu z braci inaczej, ale z taką samą siłą, objawia się przejmująca pustka życia. W Młynie nad Utratą mamy także wszystko, co wypełnia pisarstwo Iwaszkiewicza: miłość źle zaczęta i źle skończona; wiara religijna, najpierw jako oparcie w życiu i źródło szczęścia, potem utracona; gorączkowe i rozpaczliwe szukanie sensu w niedolach życia, a kiedy sens się odsłania w chwili śmierci, to już go wypowiedzieć nie można. Opowiadania, chociaż całkiem różna jest ich materia narracyjna, przynoszą jednak czytelnikowi podobny krajobraz nieusuwalnego smutku życia: miłość, również gdy jest „spełniona", pozostawia nie dające się nazwać pragnienie innego jeszcze spełnienia, które nigdy nie przychodzi; powrót do minionego czasu zawsze jest naznaczony niemożnością zrozumienia tego, co było. Śmierć jest zawsze obecna, jest zwyczajna i jako rzecz zwyczajna przyjmowana, a jednak niepojęta. Czy za tą wspomnianą właśnie smutną afirmacją życia kryje się nie wypowiadane wprost spojrzenie metafizyczne lub religijne na świat? Uważny czytelnik często odczuwa, że tak jest, chociaż pewnie udowodnić to trudno. Uważny czytelnik dojrzy to we wszystkich prawie opowiadaniach i w wielu wierszach. Być może lepiej niż inne jego dzieła świadczy i > tym piękna i przejmująca opowieść Matka Joanna od Aniołów, w czasie wojny pisana. (Jest to wersja, do wschodniej Polski przeniesiona, sławnej historii kolektywnego opętania diabelskiego mniszek z klasz-loru w Loudun w XVII wieku). Tu są splecione zawili- sprawy teologiczne z równie zawiłą analizą mrocznych dusz ludzkich, zwłaszcza egzorcysty i opętanej mniszki. Pokolenie, które weszło do piśmienności polskiej natychmiast po pierwszej wojnie światowej, wydało wielu poetów nadzwyczajnie utalentowanych; ich głos dominował na scenie literackiej w epoce międzywojennej i później. Wyróżniała się wśród nich grupa ska-mandrytów. Przypomnę, że byli tam, obok Iwaszkiewicza, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, Maria Jasnorzewska-Pawlikow-ska. Pisarze tej grupy używali przeważnie form poetyckich odziedziczonych z tradycji, mówili jednak le/ykiem swojego czasu, unikali sztuczności i patosu, ehcieli, by ich pisarstwo odnosiło się do spraw zrozumiałych dla ludzi im współczesnych. Cieszyli się odzyskaną niepodległością Polski, ale brzydzili się na-i jonalizmem, militaryzmem, nadętym pustosłowiem polskiej prawicy. Każdy z nich był wybitną indywidu- 76 Nota o Iwaszkiewiczu Nota o Iwaszkiewiczu 77 amością i własny styl pisarski wypracował. Tuwim częściej niż inni pozwalał sobie na różne eksperymenty językowe. Iwaszkiewicz był w tej grupie jedynym prozaikiem w pełnym znaczeniu słowa. W poezji swojej lat międzywojennych był może najbardziej przywiązany do form klasycznych. Smutna afirmacja świata, jaki jest - to utajone przesłanie, nigdy chyba wprost nie wypowiedziane, prozy Iwaszkiewicza, a także jego poezji i dramatów. Czy z tradycji chrześcijańskiej tę postawę wobec świata sobie przyswoił - tego nie wiem. Pogodzenie się z rzeczywistością jest jednakże, wedle niego, objawem duchowej dojrzałości. Nie znaczy to, byśmy mieli się biernie godzić na wszystko, co się dzieje, bez różnicy. W czasie okupacji niemieckiej w Polsce takie zalecenie byłoby ucieczką od elementarnego poczucia odpowiedzialności: trzeba było stać po tej stronie, a nie innej, brać udział w walce konspiracyjnej, wspierać armię podziemną, przechowywać Żydów i pomagać ukrywającym się konspiratorom, wystawiając się na śmierć. To wszystko Iwaszkiewiczowie czynili. Ale okupacja niemiecka była niezwykłym, bezprzykładnym koncentratem zła. Tam nie było miejsca na kompromisy, wahania, półśrodki. Zapewne jednak pogodzenie się z rzeczywistością, jak je Iwaszkiewicz pojmował, było powodem - albo jednym z powodów, czy może pretekstów - jego lojalności wobec władzy w Polsce, zarówno w latach międzywojennych, jak w epoce komunistycznej. Anna Iwaszkiewieżowa, rozważając tę sprawę krótko po pierwszej wojnie światowej, widzi tu zarówno patriotyzm pisarza, jak, może w większym stopniu, pewien snobizm i zamiłowanie do dworu. Iwaszkiewicz, jak nieraz znajomi jego zauważali, miał quasi--instynktowny kult władzy. W Polsce komunistycznej lojalność lub odmowa lojalności względem rządzących była, przynajmniej od drugiej połowy lat pięćdziesiątych, w latach tak zwanej odwilży i później, główną linią podziału w środowisku pisarzy i artystów. W latach 1945-1954 pisarze w większości, z różnym stopniem gorliwości i różnym stopniem wiary ideologicznej, przyświadczali swoją afirmację nowego ustroju. Nieliczni, którzy tej wierności nie podzielali, byli tolerowani, jeśli nie starali się publicznie wyrażać swoich przekonań politycznych, ale od końca lat czterdziestych naciski na środowisko pisarskie i żądania wyraźnych oznak poddaństwa były coraz silniejsze (nie mówimy tu o pisarzach żyjących na emigracji, którzy byli bez wyjątku wrogami komunizmu i rządzącej partii). Sytuacja zmieniała się stopniowo od 1955 roku, kiedy to pojawiły się objawy ideologicznego rozkładu komunizmu, zrazu skromne, potem coraz jaskrawsze; nastąpiło niejakie rozluźnienie cenzury, skończył się praktycznie realizm socjalistyczny w malarstwie. Przyspieszenie tych procesów przyniósł rok 1956, zrazu dzięki słynnej mowie Chruszczowa o zbrodniach Stalina, potem dzięki dramatycznym wydarzeniom w Polsce: w czerwcu wybuchł bunt robotniczy w Poznaniu, zakończony okrutną masakrą; pojawiły się ostre walki w kierownictwie partyjnym; niemal paraliż władzy, niemal paraliż cenzury, wreszcie tak zwany polski październik 78 Nota o Iwaszkiewiczu - powołanie wypuszczonego z więzienia starego komunisty Władysława Gomułki na generalnego sekretarza partii - bez zgody Moskwy, a ku nieoświeconej radości ludu; marsz sowieckich czołgów - zatrzymany jednak - w kierunku Warszawy i w końcu nieudana wizyta sowieckich wodzów w Polsce, by przeszkodzić wymianie sekretarza i nasadzić na to miejsce swojego człowieka. Rychło potem - wielkie rozczarowanie do nowej władzy. Lojalność pisarza wobec władzy sprawiała, rzecz jasna, że cenzuralne rygory wobec niego były mniej ostre, ale przed konfiskatami bynajmniej nie zabezpieczała. Największe, trzytomowe dzieło prozatorskie Iwaszkiewicza, Sława i chwała, ukazało się z kilkuletnim opóźnieniem; jak pisze Irena Szymańska, ówcześnie redaktor w domu wydawniczym „Czytelnik", chodziło o to, że Iwaszkiewicz nie opisywał rewolucji rosyjskiej oczyma bolszewika. Lojalność Iwaszkiewicza wobec władzy komunistycznej wyrażała się w okazjonalnych pochwalnych zwrotach, jakie można było znaleźć w notach w redagowanym przezeń piśmie „Twórczość", czasem także w uczestnictwie w fikcyjnych, fasadowych ciałach publicznych. Nie było jednak, o ile pamiętam, politycznych wtrętów ani nawet aluzji w jego pisarstwie, jeśli pominąć parę niepierwszorzędnych wierszyków na temat pokoju, kiedy to „pokój", podobnie jak „Ministerstwo Prawdy" u Orwella, był wielkim zawołaniem ideologicznym świata komunistycznego. Iwaszkiewicz zapewne sądził - chyba słusznie - że jego poezje, powieści, opowiadania i dramaty zostaną na trwałe w kano- Nota o Iwaszkiewiczu 79 nie literatury polskiej, a nikt nie będzie pamiętał jakichś zdań pochlebnych pod adresem władzy. Lojalność wyrażała się również w zachowaniu Iwaszkiewicza w Związku Literatów Polskich, któremu przez wiele lat przewodniczył, nikogo nie tępiąc ani nie prześladując. Należy jednak z naciskiem powiedzieć: Iwaszkiewicz pochlebiał czasem władzy i uchodził za lojalnego poddanego, był hołubiony przez rządzących, ale nikt nie potrafi podać jednego choćby przykładu, by zrobił komuś świństwo; przeciwnie, wielu ludziom pomagał, również tym, którzy byli usuwani z pracy i inne znosili szykany ze strony władzy. Był po prostu bardzo dobrym człowiekiem w najprostszym tego słowa znaczeniu, bardzo uczynnym, do pomocy gotowym we wszelkich nieszczęściach i niedolach bliźnich. Wypada jeszcze jedną rzecz podkreślić. Wśród polskich tak zwanych ludzi kultury - pisarzy, artystów, uczonych, reżyserów - była grupa, nieliczna może, lecz hałaśliwa i agresywna, janczarów ustroju, donosicieli, tępicieli „wroga klasowego", krzykaczy; najczęściej były to miernoty jako pisarze czy artyści; była, także niewielka, grupa tych, co publicznie wyrażali swój sprzeciw, narażając się na - nie dramatyczne już po 1956 roku, ale dokuczliwe - przykrości i szykany, zakazy druku, usuwanie z pracy, odmowy paszportu itp.; była wreszcie, liczna wtedy wśród „inteligencji twórczej", jak to się wtedy nazywało w urzędowym języku, populacja tych, co władzy nadskakiwali, ustrój peerelowski chwalili, a sobie i innym mówili, że tak trzeba, bo w ten sposób ratuje się „substancję kulturalną", chroni wartości tradycyjne przed zniszczeniem. W większości wypadków ratownicy ci raczej własne przywi- 80 Nota o Iwaszkiewiczu Nota o Iwaszkiewiczu 81 leje i własne kieszenie chronili, nie zaś „substancję". Jeśli jednak kto miał prawo mówić, że prawdziwie kulturalnych wartości broni, to Iwaszkiewicz właśnie. Redagowany przezeń przez wiele lat miesięcznik „Twórczość" nie był, oczywiście, pismem opozycji politycznej (takich legalnych pism za czasów PRL być nie mogło), ale był doprawdy znakomitym osiągnięciem intelektualnym i literackim tych lat, miejscem, gdzie prawdziwie rosła i trwała polska kultura piśmiennicza: w poezji, prozie, krytyce literackiej, esejach. Publikowali tam wszyscy, którzy nie tylko do socjalizmu ówczesnego, to jest sowietyzmu, mieli stosunek pogardliwy i szyderczy, ale też byli ze swych opinii dobrze znani władzy i uchodzili, nie bez racji, za wrogów ustroju (publikowali, rzecz jasna, jeśli nie zostali uhonorowani całkowitym zakazem druku). „Twórczość" była, wolno powiedzieć, perłą kulturalną. Znajomi i przyjaciele Iwaszkiewicza, a także inni, co pisma jego czytali, zżymali się nieraz i irytowali jego postępowaniem; warto wszelako powiedzieć, że był on jeśli nie jedynym, to jednym z bardzo nielicznych, którym to wybaczano w kręgach przez władze piętnowanych za wrogość i wojny podjazdowe z ustrojem. Aż do późnych lat osiemdziesiątych zresztą pojałtański porządek w Europie uchodził za rzeczywistość trwałą i pytanie realne polegało nie na tym, jak rozbić imperium sowieckie, odzyskać niepodległość Polski, zlikwidować władzę jednopartyjną i cenzurę, lecz na tym, jak w granicach narzuconych warunków utrwalać cnoty intelektualne, wartości artystyczne oraz poszanowanie dla prawdy - czyli wszystko, co reżim ówczesny uważał za zbrodnicze zamachy albo podejrzane spiski na swoją monopolistyczną władzę. Nie mieliśmy scenariusza zagłady imperium, chcieliśmy zaś w miarę możności w słabnącym już i schorowanym totalitaryzmie rozszerzać przestrzeń, gdzie prawda mogła się ukazać. Można było ganić Iwaszkiewicza za jego lojalność czy uległość wobec rządzących, należy jednak przyznać, że ci, którzy publikowali swoje teksty w piśmie „Twórczość", jakoś z tej jego lojalności pośrednio korzystali. Hałaśliwe potępianie Iwaszkiewicza zaczęło się po upadku komunizmu w Polsce i z reguły było dziełem ludzi, o których nikt nie słyszał, by walczyli z władzą lub narażali się za czasów PRL; ogłaszali swoje potępienia, kiedy już było wolno. Potępienia te jednakże nie będą miały skutków, stanie się tak, jak Iwaszkiewicz zapewne przewidywał: on pozostanie wśród klasyków literatury polskiej, a jego czołobitności dla władzy pamiętane będą tylko przez biografów. Znałem Iwaszkiewicza. Nie mógłbym powiedzieć, że byliśmy bliskimi przyjaciółmi (fakt, że mówiliśmy sobie po imieniu, o tym nie świadczy, gdyż był to zwyczaj bardzo rozpowszechniony w środowisku pisarskim, również wśród ludzi różnych pokoleń). Widywaliśmy się i rozmawiali głównie w jego biurze, w redakcji pisma „Twórczość", czasem w sąsiedniej kawiarni, czasem na zebraniach Związku Literatów. Rozmowy były zawsze przyjacielskie, bez śladu nieufności. Iwaszkiewicz nie bywał na sławnych przyjęciach u Ireny Krzywickiej, tam bowiem zawsze zjawiał się Antoni Sło-nimski, a stosunki między tymi dwoma książętami polskiej literatury, niegdysiejszymi przyjaciółmi, były napięte. Słonimski, który został prezesem Związku Lite- I 82 Nota o Iwaszkiewiczu ratów w 1956 roku, był tym, który szczególnie dokuczał rządowi polskiemu, cenzurze i urzędowym kłamcom; sławne były jego przemówienia, żarty, złośliwości i czasem przez cenzurę przepuszczone wiersze z łatwo czytelnymi aluzjami; on też był inspiratorem listu 34 z 1964 roku; list był wyrazem sprzeciwu wobec anty-kulturalnej polityki rządu. Słonimski, człowiek nadzwyczajnie dowcipny i zaczepny, często złośliwy - z reguły w dobrych sprawach - nie szczędził też przy różnych okazjach uszczypliwości pod adresem Iwaszkiewicza, z którym przyjaźnili się blisko w latach międzywojennych. Po śmierci Słonimskiego Iwaszkiewicz napisał o nim w przyjacielskim tonie utrzymane wspomnienie. Iwaszkiewicz miał inne niż Słonimski zalety. Był człowiekiem naprawdę głęboko i poważnie wykształconym - nie tylko w dziejach muzyki i literatury światowej, ale także w historii i w kwestiach religijnych. Znał dobrze wiele języków, włączając język tak dla Polaka egzotyczny jak duński. Przez całe życie prawdziwie i dokładnie czytał książki, nie po to, by pisać z nich recenzje, ale by się nauczyć. Piszący niniejsze może się pochwalić, że Iwaszkiewicz przeczytał jego bardzo grube dzieło o całkiem egzotycznych sekcia-rzach i mistykach XVII wieku w Holandii, w Niemczech, we Francji i we Włoszech. Wiem, że przeczytał, bo dostałem od niego list z uwagami i podziękowaniem; napisał też w związku z tą lekturą kilka wierszy. [20027 NOTA O ADAMIE MICHNIKU* Było to bodaj w roku 1962. Szesnastoletni licealista odwiedził mnie na Uniwersytecie, aby zaprosić mnie do uczestnictwa w debacie (tematu już nie pamiętam) zorganizowanej przez koło dyskusyjne w jego szkole. Przyjąłem to zaproszenie, ale zebranie w końcu się nie odbyło, bo zakazały go władze, które też rozwiązały owo koło. W takich oto okolicznościach poznałem młodego człowieka, który miał niebawem stać się jednym z najbardziej czynnych animatorów ruchu intelektualnego polskiej młodzieży, a także jednym z najbardziej wnikliwych krytyków świata totalitarnego, czarną owcą dla komunistycznego rządu. Rychło byliśmy przyjaciółmi. Jak wielu młodych ludzi z jego pokolenia, którzy w latach sześćdziesiątych zbuntowali się przeciw tyranii sowietyzmu, Adam Michnik pochodził z rodziny ko- * Przedmowa do zbioru tekstów Adama Michnika wydanych pod tytułem Penser la Pologne. Morale et -politique de la resistance przez wydawnictwo La Decouverte/Maspero w 1983 roku. Autorski przekład z francuskiego. i 84 Nota o Adamie Michniku Nota o Adamie Michniku 85 munistycznej i dojrzewał politycznie w czasach, kiedy to złudzenia roku 1956 rozwiewały się z dnia na dzień, a ideologia komunistyczna kończyła swój żywot, przy czym dotyczyło to nie tylko oficjalnej ideologii państwa, ale także rewizjonistycznych nadziei na odmłodzenie socjalizmu przez powrót do źródeł; wierzący komunista stawał się nadzwyczajną osobliwością, wymierającym gatunkiem. Michnik poszukiwał towarzystwa starych, przedwojennych komunistów; znał dobrze mentalność ludzi, którzy przeszli przez polskie więzienia albo przez stokroć gorsze więzienia i obozy koncentracyjne w Związku Radzieckim. Zadawał sobie pytanie: jak to wyjaśnić, że ludzie, którzy z odwagą i poświęceniem podjęli, jak im się wydawało, sprawę uciskanych, biednych i wyzyskiwanych, mogli sami przyczynić się do budowy tego straszliwego świata ucisku, wyzysku i kłamstwa, jakim stał się system komunistyczny; jak zrozumieć nieuleczalną klęskę ekonomiczną, społeczną, moralną i kulturalną tego świata? Jak można było i czy można było uniknąć tej katastrofalnej drogi, która zaczęła się być może od błędów teoretycznych, a prowadziła do zbrodni, ludobójstwa, niewolnictwa? Jak wyjaśnić to uniwersum, śmierć duchową, ten monstrualny i niewydarzony płód historycznego procesu? Jak uchwycić zawiłe i dwuznaczne związki, które łączyły moralne aspiracje ludzi z anonimowymi siłami działającymi w wielkich społecznych procesach? W praktycznych rozważaniach: jak zarysować drogę, której nie określałby ani naiwny i nieskuteczny moralizm, ani jeszcze bardziej nieskuteczny pseudorealizm? Michnik pogrążył się w studiowaniu przeszłości, aby zrozumieć teraźniejszość. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim i zdobył rychło to, co stanowi głównie o jakości historyka: świadomość, że nie mamy ekskuzy, gdy dajemy się oszukiwać faktom, jeśli istnieją narzędzia, by się nie dać oszukać, że więc trzeba szukać prawdy u źródeł. Analizował historię XIX i XX stulecia, losy ruchów socjalistycznych, idei nacjonalistycznych, Kościoła. Nieufny, nieposłuszny, sceptyczny, chciwy wiedzy, jakżeby mógł w spokoju swoje studia ciągnąć w kraju, gdzie rządziło wszechobecne kłamstwo oficjalne? Od początku swoich lat studenckich był podejrzany w oczach policji i partii; i nie bez powodu. Uczestniczył w ruchu studenckim, który choć nie był prawdziwie zorganizowany, rozsiewał polityczny niepokój w życiu uniwersyteckim. Po kilku ostrzeżeniach od władz został wydalony z Uniwersytetu z początkiem roku 1968, roku wielkiej czystki politycznej w Polsce. Jego wydalenie stało się okazją do protestacyjnej demonstracji 8 marca. Demonstracja ta, brutalnie rozpędzona przez policję, posłużyła za pretekst do rozpętania prawdziwego pogromu kulturalnego, który dotknął wszystkie dziedziny polskiego życia. Jak setki innych, Michnik musiał pokutować za swoje zbrodnie w więzieniu. Po zwolnieniu podjął ponownie studia. W 1976 roku zezwolono mu nawet na podróż na Zachód, być może w nadziei, że już z niej nie wróci i rząd pozbędzie się jego irytującej obecności. Wrócił jednak i stał się jednym z naj czynniej szych członków Komitetu Obrony Robotników. Stworzony początkowo dla organizowania prawnej, medycznej, materialnej i moralnej pomocy robotnikom brutalnie bitym i tysiącami skazywanym na bezrobocie w wyniku strajku 86 Nota o Adamie Michniku 1976 roku, KOR stał się niebawem ośrodkiem opozycji: broniąc praw obywatelskich i odsłaniając nielegalne poczynania reżimu, rzucił otwarte wyzwanie policyjnemu państwu. Michnik dzielił swoje życie pomiędzy więzienia, działalność w łonie KOR-u i wykłady na „Uniwersytecie Latającym"; pisywał artykuły w prasie poza cenzurą, w czasopiśmie podziemnym, które sam redagował, a więc nielegalnym w oczach rządu; stał się prawdziwą siłą intelektualną i polityczną Polski nieoficjalnej, albo Polski po prostu. Od początku „Solidarności" brał oczywiście udział w tym ruchu, w którym Polacy widzieli wcielenie swoich nadziei, że będą mogli, choćby częściowo, odzyskać suwerenność społeczną i stać się ponownie panami własnego domu. Michnik należał do tych, którzy nalegali na to, by „Solidarność", jeśli ma dopiąć celów swoich, nie ustawała w presji na instytucje totalitarne, ale zarazem świadoma była, że sukces jest możliwy tylko za cenę pewnych kompromisów z władzą, choćby przykrych i niepewnych. Był też jednym z tych, którzy czynili wszystko, by uchronić charakter pokojowy i wolny od przemocy całego ruchu. Ludzie władzy jednakże kompromisu nie chcieli. 13 grudnia 1981 Polska stała się ofiarą masowego gwałtu i dyktatura militarna ogarnęła kraj. Michnik, internowany razem z tysiącami innych, był jednakowoż w specjalnej kategorii więźniów uważanych za szczególnie niebezpiecznych: nie z powodu ich siły zbrojnej, oczywiście, ale dlatego, że mieli oręż słowa, odwagę, pragnienie wolności. W grudniu 1982, razem z piątką innych członków KOR-u (Jackiem Kuroniem, Janem Lipskim, Henrykiem Wujcem, Janem Lityńskim, Nota o Adamie Michniku 87 Mirosławem Chojeckim), był oficjalnie oskarżony o próbę obalenia rządu przemocą (to znaczy o to, że chciał zrobić to właśnie, co klika generałów urzeczywistniła). W chwili gdy piszę te słowa, oczekują na proces: wedle kodeksu karnego może im nawet grozić kara główna. Oskarżenie jest groteskowe, ale nie jest przez to mniej groźne dla nich, dla nas wszystkich, dla Polski. W więzieniu udało się Michnikowi napisać kilka tekstów, w których analizuje sytuację po 13 grudnia, jest trzeźwy i nie ma złudzeń co do sytuacji kraju wcielonego w sowieckie imperium, nie popada jednak w desperację. Rozważa kwestie taktyki, którą trzeba podjąć w nowej sytuacji. Jako historyk, zna jednak granice czysto taktycznych przedsięwzięć, kruchość wszystkich „stabilizacji" i niepewność naszych wysiłków: wiadomo mu, że taktyka, która zakłada ustępstwa co do samych zasad, skazana jest na porażkę, również jako taktyka. Siedząc za kratami, na łasce policji komunistycznej, w kraju gdzie prawo zostało zniesione, nie wyrzekł się nadziei. Tacy jak on są nadzieją nas wszystkich. Styczeń 1983 [1983] r DŁUGI JANEK Myślę, że wszyscy przyjaciele Janka Strzeleckiego odczuli to morderstwo, którego padł ofiarą, jak kopnięcie w twarz. Trudno przyjąć do wiadomości, że ta piękna i szlachetna głowa została roztrzaskana żelaznym łomem przez jakiegoś złowrogiego chama, któremu, być może, przyjdzie jednak publicznie ujawnić swoje wieczne pohańbienie. Ale obok żałoby i zgrozy inne jeszcze, dziwne nieco uczucie wyłania się z tej absurdalnej śmierci: żal mi tych, którym los nie dał sposobności poznać tego człowieka. Zdaje mi się, że było niemożliwe, by ktoś, kto go znał bliżej, sam nie stawał się dzięki temu lepszy pod takim czy innym względem. Niepodobna, niestety, „opowiedzieć" drugiego człowieka i opisać to, co w nim niepowtarzalne; każde słowo wydaje się nieżywe, jałowe i dalekie od sedna. Przy bardzo powierzchownej znajomości wydawało się, że Janek jest człowiekiem roztargnionym, źle zorganizowanym i niepraktycznym; wszyscy wiedzieli, że mógł czasem spóźnić się na spotkanie o kilka go- Dlugi Janek 89 dzin i że oczekiwanie, iż wykona jakieś zadanie, na przykład napisanie artykułu, na czas ustanowiony, byłoby nadzwyczajną lekkomyślnością. Ale Janek uprawiał sporty wymagające wybitnej koncentracji, czujności i precyzji - wspinaczkę wysokogórską i narciarstwo; wśród bliskich mi ludzi był on bodaj jedynym prawdziwym sportowcem. Nigdy i w żadnym stopniu nie mogłem dzielić tej strony jego życia, którą on uważał za ważną. Nieraz przygadywaliśmy sobie - nie na serio, oczywiście - na ten temat, przy czym ja występowałem w tych przymówkach jako ociężały i zdegenerowany mieszczuch, leniwy miłośnik komfortu, on zaś jako dzikus, który się obawia, że lodówki i światło elektryczne ducha zabijają. Był może człowiekiem źle zorganizowanym, ale bynajmniej nie roztargnionym albo niepraktycznym. Przeciwnie, był ogromnie zaradny w trudnościach -zwłaszcza cudzych - a wypowiadanie się na piśmie sprawiało mu mękę dlatego, że nigdy nie pozwalał swojej myśli ślizgać się po koleinach banału i wygody. Drukowanych tekstów zostawił stosunkowo niewiele, ale ich czytelnika nie może nie uderzyć, jak bardzo każde słowo ma zaplecze w duchowym natężeniu, a żadne nie jest rezygnacją z myśli, żadne nie zakrywa pustki. Wszystko, co napisał, jest ważne dla nas. Był człowiekiem nieostentacyjnej odwagi, ale uderzającą i w każdej niemal chwili widoczną jego cechą była umiejętność widzenia w każdym, również przeciwniku, jego godności i jakiegoś potencjału dobra i rozumu - jak gdyby wierzył, po kwakiersku prawie, że w każdym jest, przyćmiona choćby, iskra boża: wiara niełatwa dla tych, którzy przeżyli okupację hitlerow- r 90 Długi Janek ską. W dyskusjach mógł być ostry, czasem zgryźliwy, ale nigdy demagogiczny; nigdy też, jak się zdawało, nie tracił całkiem wiary, że adwersarz jest zdolny do tego, by być przekonanym. Stąd Janka gotowość do kompromisu i porozumienia. Zarzucano mu czasami, że zbyt jest ustępliwy albo zbyt łatwo przystaje na kompromisy w sprawach politycznych; on sam niekiedy robił sobie wyrzuty z tego powodu. Ale wiedział, że polityka nie jest ostatnim słowem człowieka i że są poza nią jakieś obszary ludzkiego porozumienia, do których można się odwoływać również w walce. W ostatnim tekście, jaki za życia ogłosił, w czerwcowym numerze „Więzi" - tekście pociętym, rzecz jasna, cenzorskimi nożyczkami - powoływał się na Jana Pawła II, aby odróżnić dwa znaczenia słowa „polityka": „w jednym znaczeniu jest to wszelki przejaw działalności wkraczającej w dziedzinę roztropnej troski o dobro wspólne - i w innym znaczeniu jest to zespół zabiegów partii politycznych, walczących o władzę, co jest znaczeniem, jakie się powszechnie nadaje temu słowu dzisiaj". Janek był człowiekiem politycznym tylko w pierwszym, a więc arystotelesowskim, a nie w drugim znaczeniu słowa. Był rzeczywiście wrażliwy na możliwości kompromisu w tym sensie, że zależało mu na tym, aby przeciwdziałać naturalnej tendencji każdego konfliktu do samozaostrzania i odwoływać się, w miarę możności, choćby bez wielkich nadziei, do tych dobrych zasad ludzkiego współżycia, których również przeciwnik nie odważa się wprost kwestionować (wiedział jednak bardzo dobrze, co jest świństwem, a jeśli ktoś sądzi, że jest to umiejętność trywialna, niech się zastanowi). W tym duchu działał jako jeden z dorad- Dlugi Janek 91 rów „Solidarności" i uczestnik sierpniowych debat. Widział w „Solidarności" nie tylko szansę na naprawę instytucji i gospodarki, ale nade wszystko energię społeczną, dzięki której ludzie w Polsce mogą uwolnić się od przygniatającego życia w kłamstwie i odzyskać poczucie godności ludzkiej, stłamszone w reżimie, gdzie wszyscy mają być robolami zdanymi na rozkazy samo-zwańczych władców. Zdolność do szukania kompromisu pochodziła, jak się zdaje, również stąd, że Janek był nieustannie targany skrupułami różnego rodzaju i nie miał w sobie ani śladu samozadufania. Dlatego innym było łatwo z nim współżyć, ale dla niego samego współżycie z sobą było ciągłą niewygodą. Dla człowieka tak wybitnie tolerancyjnego, tak bardzo dbałego o to, by polityka była budowaniem ram, w których każdy mógłby temu, co w nim dobre, pozwolić rosnąć, naturalnym miejscem politycznym była tradycja polskiego socjalizmu niepodległościowego. W tej tradycji, jak ją - za przykładem wielu innych -pojmował, socjalizm nie miał być doskonałą formułą tt-chniczną na rozwiązanie - za pomocą instytucji państwowych-wszelkich spraw ludzkich, ale raczej wolą skierowaną ku światu bez wojen, agresji, nędzy, ucisku, kłamstwa, szowinizmów. W takiej myśli pracował jako działacz PPS od wczesnej młodości i po wojnie jako przywódca PPS-owskiej organizacji młodzieży akademickiej. Miał sobie później najbardziej wyrzu-i ać to właśnie, że w chwili zniszczenia PPS - zwanego zjednoczeniem partii robotniczych - pozostał w owej zjednoczonej partii, skąd wyrzucono go znacznie później. Oskarżał siebie o małoduszność; nigdy go, 92 Długi Janek I )lugi Janek 93 oczywiście, prawdziwa „partyjność" nie tknęła, a sama jego w tym miejscu obecność była dziwolągiem, jednym ze świadectw niejakiej połowiczności i niekonsekwencji, jaką odznaczał się polski komunizm nawet w latach stalinizmu. Nigdy nie był nacjonalistą, to znaczy nie uważał narodu za wojownicze, ksenofobiczne plemię, którego zadaniem jest utwierdzać swoją pychę i wyłączność przeciwko światu i przeciwko ludzkim aspiracjom jednostek składających się nań, ale cenił ideę narodu jako pewien szczególny, historycznie ukształtowany obszar porozumienia i współżycia, gdzie ludzie z pełnym prawem szukają sobie miejsca kulturalnej tożsamości i okazują sobie wzajem preferencyjną solidarność. Ani naród, ani żadna klasa społeczna nie były dla niego absolutnymi układami odniesienia; jedynym takim układem był poszczególny człowiek z jego uprawnieniem do godnego życia. Wydawało się niepodobieństwem, by ktoś tego człowieka nienawidził. Jednak ludzi, przynajmniej społecznie aktywnych, którzy by nigdy nie ściągali na siebie nienawiści, prawie nie ma. Janek był powszechnie lubiany, ale zdarzali się, choćby nieliczni, którzy go nie znosili; były to jednak żałosne figury, żyjące zawiścią i nienawiścią prawie do wszystkich. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, poznałem Janka pod koniec 1945 roku, kiedy przyjechał z Warszawy do Łodzi i wpadł na kilkuosobowe seminarium pani Marii Ossowskiej, w którym uczestniczyłem. Był już wtedy znanym liderem ZNMS; ja byłem początkującym działaczem komunistycznej organizacji studenckiej AZWM Życie. Czasami przychodziło nam zderzać się w dyskusjach - co zresztą zdarzało się i później, w całkiem 111 nych politycznych i społecznych okolicznościach, ale dzięki Janka zdolności do porozumienia nigdy, doprawdy nigdy nie pokłóciliśmy się i nie naderwali naszej przyjaźni. Po moim wyjeździe z Polski pod koniec 1%8 roku i po rozstaniu na warszawskim lotnisku widywaliśmy się zaledwie raz na parę lat, w tym czy w innym kraju, ale każde spotkanie, bardzo radosne dla mnie (a ufam, że i dla niego), było dalszym ciągiem tej samej przyjaźni, nigdy nie przerwanej. Uważałem go za jednego z najbliższych mi ludzi na świecie. Pamiętam też ostatnie nasze spotkanie, wiosną 1987 roku w Chicago, dokąd Janek przyjechał z wykładem na zaproszenie tamtejszego uniwersytetu. Nie mogłem być obecny na tym wykładzie, lecz spotkaliśmy się nieco później, gdy wrócił z Kalifornii od swojego syna Jurka, aby nas, to jest moją żonę Tamarę i mnie, odwiedzić w Chicago. Opowiadał nam, między innymi, z pewnym p rzej ęciem - słyszę j eszcze j ego głos - o swoich niedawnych studiach nad dziejami hitleryzmu i o tym, jak się przekonał, że w triumfie narodowego socjalizmu nie 1 iyło żadnej nieuchronności, że jeszcze na całkiem krótko przed utwierdzeniem się nowego reżimu w Niemczech można było, nawet bez wielkiego trudu, ale z pewną dozą woli i odwagi, zapobiec jego zwycięstwu; wynikiem byłoby zapewne - wywodził - coś innego niż republika weimarska, zapewne nieprzyjemne państwo pruskie, ale jednak Rechtsstaat, a nie machina do I udobójstwa. Po paru dniach wyjechał do Nowego Jorku, a stamtąd do Warszawy. Więcej go nie widziałem. C zy można na serio uwierzyć, że go po prostu nie ma? 11988] MARKSIZM, CHRZEŚCIJAŃSTWO, TOTALITARYZM Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Jerzy Turowicz * JERZY TUROWICZ: Jesteś w Polsce pierwszy raz od 1968 roku. Nie będę Cię pytał, jakie są Twoje wrażenia, jaką Polskę znalazłeś po dwudziestu latach nieobecności. Raczej chciałbym zapytać, co okres tych dwudziestu lat znaczy w Twoim życiu? LESZEK KOŁAKOWSKI: Trzecia część życia, jak by nie było. Nie potrafię tego w jednej formule ująć. Naturalnie, jak wszyscy w podobnej sytuacji, z jednej strony, z przykrością odczuwałem brak dostatecznie intensywnych kontaktów z przyjaciółmi, ze środowiskiem, w którym się obracałem przez tyle lat. Z drugiej strony, korzystałem z dobrodziejstw pobytu w tamtym świecie, mieszkając w Anglii, a także w Ameryce, gdzie nadal spędzam pewną część czasu. Jeździłem dużo po świecie. Nie uważam tego zresztą za szczególnie ważne. Człowiek nie robi się mądrzejszy ani * Wywiad udzielony redaktorowi naczelnemu „Tygodnika Powszechnego" w grudniu 1988 roku w Warszawie. Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 95 lepszy od wojażowania. Starałem się w miarę możno-sc i mieć aktywny kontakt z Polską, przecież nie udaję, /e jestem kimś innym aniżeli Polakiem; mam wyraźne poczucie przynależności do tej zbiorowości narodowej, a nie jakiejkolwiek innej. Starałem się jak najwięcej wiedzieć o tym, co się w kraju dzieje, czytałem bardzo wiele materiałów wszelkiego rodzaju, widziałem ogromną ilość ludzi przyjeżdżających z Polski do różnych krajów, w których byłem, nawet oddawałem jakieś drobne usługi, oczywiście nie bardzo ważne, rozmaitym ruchom polskiej opozycji. Byłem członkiem KOR-u przez kilka lat, trochę od parady, oczywiście, przecież nie byłem naprawdę aktywny. Z drugiej strony, nigdy nie chciałem być zawodowym Polakiem, zawodowym emigrantem. Wydaje mi się nawet, że jest coś nieprzyzwoitego w tym, żeby mieszkać przez wiele lat w jakimś kraju i traktować ten kraj tylko jak przejściowy hotel. Myślę, że sytuacja zawodowego Polaka czy zawodowego emigranta jest bardzo nieszczęśliwa i źle człowiekowi robi. Starałem się więc jednak w jakimś stopniu współżyć z krajem, w którym mieszkałem, interesować się jego sprawami, mieć kontakty możliwie rozgałęzione, starać się zrozumieć ich sprawy itd. To wszystko nie ma nic wspólnego z okolicznościami paszportowymi. Póki mi przedłużano paszport polski, przedłużałem go sobie 11 rzeź wiele lat, uważając, że skoro mam poczucie przynależności do wspólnego środowiska w Polsce czy przy rozmaitych okazjach to środowisko reprezentu-|(,', to lepiej, żebym był z punktu widzenia prawnego w tej samej sytuacji co koledzy tu mieszkający. W pew-i lym momencie odmówiono mi dalszego przedłużania 96 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm paszportu i przez szereg lat jeździłem bez paszportu, tylko na dokumencie podróżnym brytyjskim. Następnie poprosiłem o obywatelstwo brytyjskie, które dostałem. W tej chwili mam paszport brytyjski, ale nadal jestem obywatelem polskim, bo przecież nikt mnie obywatelstwa nie pozbawił ani ja się go nie zrzekłem, nie mam też zamiaru tego uczynić. Z punktu widzenia prawnego jestem prawdopodobnie przestępcą, ponieważ przebywam za granicą, nie mając ważnego paszportu polskiego, ale tym się specjalnie nie przejmuję. Pracowałem przez ten czas na uniwersytetach w Anglii i w Ameryce, wykładając i pisząc różne rzeczy mądrzejsze czy głupsze; w sumie nawet było tego wiele, czym chwalić się specjalnie nie mam powodu, poza tym, że nie byłem leniwy. Twój dorobek intelektualny zawarty w Twoich książkach, ten, z którym się identyfikujesz, to chyba przede wszystkim ten dorobek powstały już po wyjeździe z Polski. Co z tego, co pisałeś dawniej, przed wyjazdem z Polski, uważasz nadal za ważne? Prawdę mówiąc, nie lubię wracać do tego, co przed laty napisałem, ani też nie umiałbym wszystkiego tego ocenić. Z reguły jest tak, że kiedy coś napiszę i wydam, to po krótkim czasie to mi się już nie podoba. Z różnych książek czy rozprawek, jakie jeszcze w Polsce pisałem, pewnie żadnej bym nie napisał dziś w takiej formie, jak były napisane. Ostatnia książka, jaką jeszcze w Polsce napisałem, nazywała się Obecność mitu. Nie pozwolono mi tego wydać w Polsce, mimo długich starań wydawnictwa, chociaż książka była cen- M.ti ksi/.m, chrześcijaństwo, totalitaryzm 97 /unilna co do treści, nawet jak na tamte czasy. Ale już n,i/wisko stało się niecenzuralne. Toteż w końcu wy-v l.iłem tę książkę w Paryżu, po polsku, a także w in-11 ych językach. Czy się identyfikuję z nią? Jeśli chodzi 1> główne myśli, chyba tak. Ale też bym jej nie napisał w takiej postaci jak wtedy, bo, po pierwsze, jest pisana stylem nieco barokowym, po wtóre, zbyt byłem leszcze uwikłany w język fenomenologiczno-egzy-trncjalny, którego dziś już nie używałbym. Ale jeśli chodzi o przewodnie idee, pewnie bym się do niej przyznał. Co do innych książek. Wydałem - to był produkt 11 ość długiej pracy - książkę z historii rozmaitych ruchów i idei religijnych XVII wieku; nazywała się Świadomość religijna i więź kościelna. To była książka historyczna i gdybym ją miał dziś pisać, tobym ją pewnie I irzeredagował trochę, coś bym zmienił, coś bym usunął, ale może nie zmieniłbym zasadniczo. Co do wcześni ej szych rzeczy, które pisałem, to są takie, co do których żałuję, że je w ogóle napisałem kiedykolwiek, co i lo innych, miałbym bardzo duże obiekcje, gdybym je miał wydawać znowu, czego nie mam zamiaru zrobić, musiałbym je przerobić dosyć znacznie. Kiedyś, dawno temu, byłeś-jak się zdaje - wierzącym marksistą. Twoje studia nad marksizmem zaprowadziły t ię dosyć daleko od tych dawnych pozycji. Na czym -,<> gruncie rzeczy - polegała ewolucja Twojego stosunku do marksizmu? Jak Ci wiadomo, akces do marksizmu zawsze był akcesem podwójnym, to znaczy czysto intelektualne 98 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm oraz polityczne względy były właściwie nierozróżnial-ne i tylko sztucznie można by było jedno od drugiego oddzielać. To prawda, marksizm mnie pociągał, tak jak wielu ludzi, tym, że wydawał się oferować racjonalną, nie - sentymentalną wizję historii, w której wszystko było wyjaśnione, wszystko stawało się zrozumiałe - pozornie, rzecz jasna - w której nie tylko przeszłość była wytłumaczalna, ale także przyszłość stawała się przejrzysta. Marksizm pociągał swoją czysto humanistyczną, to znaczy antropocentryczną, filozofią. Sartre powiedział kiedyś, że marksiści są leniwi, w tym sensie, że marksizm, zwłaszcza w swojej uproszczonej, sprymitywizowanej formie, w jakiej działał przez długie lata jako ideologia polityczna, był łatwy do przyswojenia, dawał wygodne poczucie, że się panuje nad całą wiedzą historyczną, przy czym nie było wcale konieczne uczyć się historii do tego celu; że ponadto dawał jasną perspektywę przyszłości, a jeszcze przekonanie, że jest się po dobrej stronie w konfliktach społecznych, po stronie wyzyskiwanych, uciskanych itd. Wszystko to było oczywiście podszyte okrutnym fałszem, niemniej to przez długie lata funkcjonowało z niejaką skutecznością. Były i inne motywy. Podobnie jak wielu moich kolegów, przyjaciół, którzy przeszli podobną drogę, reagowałem dość ostro na pewną tradycję polską, której nie lubiłem, na tradycję klerykalno-bigoteryjno-nacjonali-styczną, antysemicką, endecką, na całą tę zbitkę, która wydawała mi się złowroga kulturalnie, jak też po prostu odpychała mnie osobiście. Komunizm, jak sobie wyobrażałem, był pewną kontynuacją tradycji, która mi była bliższa, a więc racjonalistycznej i kosmopolitycz- Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 99 m-j, tradycji swobodnej myśli itd. Kiedy się dziś takie c/.eczy mówi, to brzmi śmiesznie, biorąc pod uwagę fak-lyczne okoliczności, w jakich ten komunizm funkcjonował. Bynajmniej nie zamierzam tych iluzji usprawiedliwiać, chcę tylko powiedzieć, że jeżeli rozważamy ikces do komunizmu, który część inteligencji polskiej podjęła w latach wojny czy w latach powojennych, to I nlbym za tym, żeby nie sprowadzać tego do głupoty luh moralnie nikczemnych motywacji, ale rozważyć ••prawe, jak ten komunizm ukazywał się także jako ne->',.uja pewnego nurtu w polskiej kulturze, który był, zwłaszcza dla inteligencji lewicowej, niesłychanie -zwłaszcza w ostatnich latach przedwojennych - drażniący i wrogi. Myśmy zareagowali w dużym stopniu na IV właśnie stronę polskiej tradycji, której nadal zresztą nio lubię, tylko nie lubię - że tak powiem - z innego •.t .1 nowiska. Bo nadal nie lubię tradycji endeckiej, nadal nic lubię szowinizmu polskiego, nadal nie lubię klery-k.ili/.mu, chociaż sens tej tradycji zmienił się w między-t z.isie, chociaż bardzo wiele stereotypów uległo przemianie czy też nabrało innego znaczenia. Niemniej nadal ta tradycja jest mi obca, choć marksizm od dawna przestał być intelektualnym miejscem, w które można by od tej tradycji uciekać. Tak samo jak akces do marksizmu w przypadku ludzi takich jak ja był jednocześnie polityczny i intelektualny, również jego porzucenie miało te dwie strony. I'rzeź jakiś czas należałem do nurtu, który piętnowany był jako rewizjonizm. Była to próba rewizji, która pozwoliłaby marksizmowi wydostać się z obręczy stalinizmu, przywrócić mu wartości intelektualne, szacu-nt'k dla prawdy, szacunek dla wartości demokratycz- 100 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm I nych. Przez kilka lat, mniej więcej od początku roku 1955, ja i wielu moich kolegów wierzyliśmy, że marksizm nadaje się do rewizji czy do reformy, a nawet -chociaż to już znacznie krócej trwało - że można by komunizm zregenerować, nie wyrzekając się jego fundamentalnych założeń. To było stanowisko wewnętrznie sprzeczne, ponieważ jeżeli komunizm traktowało się na serio, to znaczy na serio brało się jego autodefi-nicje, tak jak one były sformułowane wewnątrz tego ruchu, to idea, że może być komunizm demokratyczny albo komunizm, który przechowałby respekt dla prawdy, była wewnętrznie sprzeczna. Niemniej ten cały ruch nie był zupełnie bezskuteczny, mimo swoich iluzji i sprzeczności, jako że przyczynił się do rozkładu panującej ideologii. Ale rychło musiało wyjść na jaw, że opiera się na wewnętrznie niespójnych założeniach. Stąd też rewizjonizm był formacją krótkotrwałą, która musiała się skończyć. W pewnym momencie stało się jasne, że nie ma już nic do rewidowania, że nadzieje na regenerację intelektualną komunizmu są płonne. To prawda, ja i wielu moich kolegów jeszcze przez kilka tam lat byliśmy członkami partii, nie z powodów ideologicznych, ale mniemając - słusznie czy niesłusznie - że w warunkach takiego skrępowania umysłowego i takich restrykcji nałożonych na wolność słowa partia była jeszcze pewnym forum, na którym można było o jakieś zmiany walczyć. Nie chciałbym oceniać w tej chwili, czy to było całkowite złudzenie, czy nie, ani też tego, do jakiego stopnia to wpędziło nas w rozmaite dwuznaczności. Jasne się stało jednakże, że była to sytuacja na dłuższą metę nie do utrzymania i że skończyła się tym, że jedni wystąpili z par- Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 101 t ii, drudzy zostali z niej wyrzuceni i że ostatecznie ten rozbrat z tamtą tradycją został skonsumowany - że tak powiem - definitywnie. Zabrałem się do napisania historii marksizmu, którą skończyłem w późnych latach siedemdziesiątych, gdzie staram się, między innymi, dociec, jakie są marksistowskie źródła stalinizmu. Prawda, przez jakiś czas mówiło się - dziś jeszcze ten stereotyp jest w obiegu -że stalinizm jest wypaczeniem, że nie ma nic wspólnego z prawdziwym marksizmem itd. Otóż jasne jest, że Marks nigdy nie wyobrażał sobie komunizmu jako gułagu, co do tego nie ma wątpliwości. Niemniej to jest zbyt proste załatwienie sprawy. To, że stalinizm miał oprawę ideologiczną wziętą z marksizmu, nie było całkowitym nieporozumieniem i nie wymagało drastycznego sfałszowania tej tradycji. Intencje Marksa nie są w tym przypadku istotne. Przecież Marks, a nie Stalin, powiedział, że cała idea komunizmu może być wyrażona w jednym haśle: zniesienie własności prywatnej. Wobec tego, gdzie się zniosło własność prywatną, tam jest komunizm w sensie Marksa. I nie należy mówić, że trzeba było koniecznie Marksa całkowicie zrewidować, żeby stworzyć monstrualny ustrój zbrodni i kłamstwa oparty na leninowskich zasadach. Marks przewidywał, że w tym doskonałym ustroju wszystkie środki produkcji i wymiany zostaną scentralizowane w rękach państwa, a rynek z jego niesprawiedliwościami zostanie zniesiony. Zniesiono rynek w rzeczy samej, więc dlaczego mówić, że jest w tym coś antymarksistowskiego? Marks wprawdzie powiedział - przejął to wyrażenie od saintsimonistów - że w przyszłym ustroju nie będzie już rządów nad łudź- 102 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm M.irksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 103 mi, lecz tylko administrowanie rzeczami, ale jakoś nie przyszło mu do głowy, że rzeczom nie można wydawać rozkazów, że administruje się rzeczami przy pomocy ludzi, a nie inaczej, że wobec tego system absolutnego zarządzania rzeczami, jeżeli ma być skuteczny, musi być systemem absolutnego zarządzania ludźmi. Chociaż więc Marks całkiem inaczej to sobie wyobrażał, komunizm zgodny z jego założeniami nie może być niczym innym jak niewolnictwem. Zmieńmy temat rozmowy. Podobno Winston Churchill, zapytany, czy wierzy w Boga, miał odpowiedzieć: What a continental question! (Cóż za kontynentalne pytanie!) Nie słyszałem tego, bardzo mi się to podoba! Ja nie zamierzam Ci stawiać takiego pytania, nie tylko dlatego, że i Ty dziś żyjesz poza kontynentem europejskim. Natomiast faktem jest, że od dawna, jeszcze w Polsce, problemy religii i chrześcijaństwa zajmowały poczesne miejsce w Twoim myśleniu. Zajmujesz się tymi problemami i dzisiaj, świadczą o tym tytuły kilku Twoich książek. Chciałbym zapytać: na czym polega zmiana w Twoim stosunku do religii w ogóle, a w szczególności do chrześcijaństwa? Rzeczywiście, nie będę odpowiadał na pytanie, czy wierzę w Boga, bo myślę sobie, że Pan Bóg już to wie. Natomiast co do zmiany mojego stosunku do chrześcijaństwa i do religii, to rzeczywiście była ona bardzo istotna. Mnie zawsze, od bardzo wczesnej młodości interesowały sprawy chrześcijaństwa i religii. Jako młody chłopiec z ogromną fascynacją czytałem Ewan- >',i'lię, a także Stary Testament; pamiętam, że w czasie i 'kupacji dużo czasu poświęcałem lekturom na te tematy i nigdy te zainteresowania nie wygasły. Niemniej, I. i k wspomniałem, byłem nastawiony bardzo antykle-i vkalnie i bardzo niechętnie do tej tradycji religijnej, która przedstawiała mi się jako część sarmackiego, 1'olskiego kompleksu kulturalnego, przeze mnie bardzo nielubianego, i poświęciłem dużo czasu na zwal-rzanie rozmaitych stron chrześcijańskiej filozofii, cze-i',o w tej chwili żałuję. Nie dlatego głównie, że było tam wiele sądów mylnych, pochopnych czy niesprawiedliwych, ale głównie dlatego, że w ówczesnej sytuacji politycznej i kulturalnej to było po prostu złe. Wolnomyśliciele przedwojenni, którzy atakowali dominują-iy model polskiego katolicyzmu, bigoterię, klerykalizm, nietolerancję katolicką itd., działali w innej sytuacji, w której byli w mniejszości, a Kościół cieszył się znacznymi przywilejami. Po wojnie nastąpiło odwró-u-nie sytuacji. Kościół był przez cały czas jedyną prawie, a jedyną ważną nieupaństwowioną instytucją w kraju, sama jego obecność utrzymywała elementy pluralizmu, który ratował kulturę polską przed destrukcją. Toteż atakowanie Kościoła w tym czasie, nawet jeżeli było wiele rzeczy, które można było racjonalnie i z uzasadnieniem krytykować, atakować i kwestionować, miało w ówczesnej sytuacji kulturalnej sens niedobry. I to jednak nie było dla mnie bez pewnego pożytku, jako że się przy tej okazji różnych rzeczy nauczyłem. Ale dla mnie chrześcijaństwo jest - w tej chwili tak to widzę -nierozerwalnie zrośnięte z kulturą europejską. To znaczy myślę, że ta kultura nie mogłaby w ogóle 104 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 105 przetrwać w formie niechrześcijańskiej. Mnie nie interesuje właściwie teologia systematyczna. Interesują mnie dzieje teologii, dzieje dogmatów, konflikty teologiczne i konflikty religijne w Kościele, historia reformacji, historia herezji, natomiast nie bardzo mnie interesuje teologia dogmatyczna jako próba intelektualnej interpretacji pierwotnych źródeł chrześcijaństwa. Ja myślę sobie, że to, co my mamy w tradycji biblijnej, zarówno w Nowym Testamencie, jak w niektórych zwłaszcza księgach Starego Testamentu, które wydają mi się rzeczywiście wspaniałymi, natchnionymi pomnikami ludzkiego ducha, takich jak Księga Hioba, Psalmy, niektóre księgi prorockie, to przecież jest coś, co my rozumiemy bez teologii, że to nie jest takie trudne do zrozumienia, że, przeciwnie, teologia dużo tam zaciemniła. Historia teologii jest pasjonującym tematem, ale ja niewiele sobie obiecuję po teologicznych dysputach, jeżeli chodzi o zrozumienie tego źródłowego orędzia biblijnego. Powiedzmy dla przykładu: tradycyjnie - między innymi u świętego Tomasza, ale nie tylko u niego - powiada się, że esencja i egzystencja Boga są identyczne, o czym świadczy sławne wyrażenie z Księgi Exodus: sum qui sum. Ale przecież Pan Bóg nie powiedział: moja esencja i egzystencja są identyczne, Pan Bóg powiedział: sum qui sum. A powiedzenie: esencja i egzystencja są identyczne w Bogu, to jest dość skomplikowana elaboracja, pojęciowo obca przecież myśleniu autora czy też autorów Księgi Wyjścia. Powiada święty Tomasz: Pan Bóg - nie umiem tego zacytować literalnie - nie wydał swoich dekretów ex simplici voluntate - to jest nie wydał ich jako arbitralnych dekretów, tylko wydał je w swojej mądrości, po- nieważ Psalmista powiada: omnia in sapientia fecisti, wszystko w mądrości stworzyłeś. Pan Bóg też nie powiedział jednak, że nie ex simplici voluntate wydał swoje dekrety, tylko powiedział właśnie ustami Psalmisty: omnia in sapientia fecisti. Dla mnie te skomplikowane teologiczne próby wyjaśnienia biblijnego przekazu nie są merytorycznie bardzo interesujące, jakkolwiek byłyby interesujące jako ważna część dziejów kultury. Dla mnie chrześcijaństwo to jest Nowy Testament, to są religijne i moralne wezwania i przykazania, to jest życie Jezusa, coś, co - jak sobie wyobrażam - jest dla nas wprost dostępne, bez pośrednictwa teologii. Myślę więc o chrześcijaństwie, tak w przybliżeniu, jak je Hrazm z Rotterdamu pojmował (ale nie Barth), a nie jakscholastycy. Pozwól, że Ci postawię pytanie z podobnej dziedziny. Wiem, że brałeś udział w sympozjum w Castel Gandolfo, spotykałeś się chyba kilkakrotnie z Janem Pawiem U, po jego wyborze napisałeś tekst pod tytułem: Proroctwa i życzenia laika na progu nowego pontyfikatu. Obserwujesz to, co się dziś dzieje w Kościele. Jak oceniasz te dziesięć lat pontyfikatu papieża? Chyba nikt nie ma wątpliwości, zarówno ci, którzy - tak jak my - z największą sympatią śledzą poczynania Jana Pawła II, jak też jego przeciwnicy czy krytycy, których niemało jest przecież w Kościele, nikt nie ma wątpliwości co do wagi tego pontyfikatu i co do zmian, które nastąpiły w sposobie, w jaki Kościół promieniuje w tej chwili na świat. Myślę, że ten Papież zrobił bardzo wiele, jeżeli chodzi o utrwalenie 106 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 107 i umocnienie roli laikatu w Kościele, i że to jest bardzo ważne w jego działalności. Myślę, że zrobił także bardzo wiele, aby udostępnić posłanie chrześcijańskie innym kulturom, tradycjom niechrześcijańskim. Myślę także, że ten pontyfikat przyczynił się do znacznego unieważnienia tradycyjnej opozycji, jaka przedtem była w obiegu, mianowicie opozycji między tak zwanym progresizmem i tak zwanym integryzmem w katolicyzmie. W świetle tego pontyfikatu to przeciwstawienie ma coraz mniejsze znaczenie. Oczywiście wiadomo mi, że wielu krytyków Papieża - mówię o krytykach wewnętrznych, krytykach ze strony katolików - zarzuca mu tradycjonalizm. Moim zdaniem, to jest zarzut nonsensowny. Przecież cała legitymizacja i cała siła Kościoła polega na ciągłości tradycji. Zarzuca mu się konserwatyzm, jak gdyby konserwatyzm sam przez się, jako taki, był z natury rzeczy czymś fałszywym lub nie do przyjęcia. Ja myślę, że przeciwnie, kultura ludzka jest nieustannym napięciem między siłami konserwacji i siłami dążącymi do przemian. Społeczeństwo rozpadłoby się, gdyby nie było tych dwóch, w napięciu ze sobą współżyjących energii, energii przechowującej tradycję i energii, która dąży do zmian. Kościół z natury rzeczy jest zasobnikiem tradycji, jest w tym sensie konserwatywny, że wierzy w to, iż przechowuje się w jego życiu pewien rdzeń niezmienny. Kościół oczywiście zmieniał się pod bardzo różnymi względami w historii, zmieniał język swego nauczania, intelektualne ramy swojej teologii, zmieniał liturgię, zmieniał formy ekspresji, przystosowywał się do rozmaitych cywilizacji - to jest nieuchronne. Niemniej samo pojęcie chrześcijaństwa nie miałoby sensu, gdyby się zakładało, że wszystko tam może podlegać zmianie. Samo pojęcie chrześcijaństwa zakłada, że mimo wszystkich przemian cywilizacyjnych przechowuje się w historii jakiś rdzeń, który /mianie nie podlega. W tej chwili Kościół, całe życie c hrześcijańskie jest ogarnięte poczuciem niepewności, trudnością samoidentyfikacji, trudnością dostosowania swoich środków ekspresji do niesłychanie szybkiego tempa zmian, jakie w cywilizacji zachodzą. Myślę, że ten proces dostosowywania się będzie trwał jeszcze długo i że jeszcze wiele wysiłków będzie potrzebnych, żeby rozmaite odziedziczone formy wyrazu czy na przykład odziedziczone elementy nauki społecznej Kościoła dostosować do naszego wieku. Wydaje mi się ważne, że Kościół przez bardzo długi czas -jeśli chodzi o jego społeczną naukę - żył w tradycji, w której liberalizm był jego głównym przeciwnikiem. I mnie siy wydaje, że byłoby lepiej, gdyby Kościół z tej części tradycji, z tej strony swojego nauczania zrezygnował. Nie chcę tego mówić w taki sposób, jakbym dawał pouczenia Papieżowi albo kongregacjom Kurii Rzymskiej! Mówię to z pozycji zewnętrznych, ale jednak nasyconych sympatią do chrześcijańskiej tradycji. Myślę, /i- wyraźne odejście od tradycji Syllabusa czy encykliki Quanta cura, czy też dokumentów antymoderni-stycznych wyszłoby na dobre. Papież, jak mi się wydaje, podjął bardzo istotne kroki, aby nauczaniu chrześcijańskiemu zaszczepić ideę praw człowieka, która wprawdzie jest pochodzenia chrześcijańskiego, ale którą oświecenie sformułowało w kontekście niechrześcijańskim czy wręcz antychrześcijańskim. Są to pospolite paradoksy historyczne: wiele idei, które dzi- 108 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm siaj większość z nas przyjmuje jako prawie naturalne, zwyciężyło pierwotnie w formie niechrześcijańskiej, chociaż ostateczne ich korzenie tkwią w chrześcijaństwie. Jest ważne, żeby te korzenie zostały bardzo wyraźnie ujawnione. Idea praw człowieka nie cieszyła się dobrą reputacją w tym nauczaniu chrześcijańskim, którego modelem była na przykład nauka Leona XIII. W tej chwili w świetle nauki posoborowej, a w szczególności w nauczaniu Jana Pawła II, jest wyraźne, że ta idea została przyswojona w Kościele jako idea nie tylko zgodna z chrześcijańską tradycją, ale źródłowo chrześcijańska. Ja myślę, że to, o czym mówisz, ów dawny stosunek Kościoła do idei liberalnych czy do praw człowieka, od którego nie tylko Jan Paweł II, ale już II Sobór Watykański - którego zresztą Jan Paweł II jest uczniem, wyznawcą i współtwórcą -dosyć wyraźnie odszedł, tak jak mówisz, tłumaczy się tym, że te idee słuszne i w korzeniach chrześcijańskie były uwikłane w kulturowy kontekst antychrześcijański. Przed chwilą wspomniałeś o tych gwałtownych cywilizacyjnych przemianach, a także nieraz piszesz o zagrożeniach, które wśród tych przemian powstają dla Europy, dla wartości chrześcijańskich, zwłaszcza o zagrożeniu przez totalitaryzm. Jak widzisz te zagrożenia dzisiaj, kiedy niektóre z tych systemów zniknęły czy też słabną trochę, a czasem się mówi, że jesteśmy już w epoce posttotalitarnej? Myślę, że to jest chyba zbyt pochopne twierdzenie. Jak widzisz to zagrożenie dzisiaj? Zgodziłbym się z Tobą, że to jest zbyt optymistyczna ocena, to powiedzenie, że żyjemy w epoce posttotalitarnej. Jest prawdą, że systemy totalitarne oka- M.trksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 109 /.ity się nie tylko kulturalnie destrukcyjne, ale ekonomicznie niesłychanie nieudolne, i że obserwujemy te-i .iz rozkład totalitaryzmu w jego wersji komunistycznej, rozkład, którego wyników nie możemy przewi-' I /.ieć, że te systemy jak gdyby pod własnym ciężarem •. 11,- załamują, gorączkowo szukaj ąc wyj ścia z klęsk spo-ticznych, kulturalnych i przede wszystkim ekonomicznych, jakie same sobie przyniosły. Ale systemy to-i.ilitarne, bardzo już nadwerężone, niesprawnie dzia-l.ijące z punktu widzenia swoich założeń, bardzo I u)dziurawione - jeśli tak można powiedzieć - nadal przecież przechowują swoją wolę totalitarną, nadal usiłują znaleźć takie środki adaptacji, które pozwoliłyby im przechować maksimum kontroli i maksimum monopolistycznej władzy, jakie daje się pomyśleć. Wola totalitarna nadal działa, nawet jeżeli jest praw-i i.j, że nie może być realizowana w takich rozmiarach, w takiej formie, w jakiej to było kiedyś. Ale chodzi mi także o pewne tendencje kulturalne, które obserwuje się w świecie zachodnim, w krajach Jrmokratycznych. Nie w tym sensie, żeby istniały silne, zorganizowane ruchy totalitarne, bo ruchy komu-nistyczne w krajach przemysłowo rozwiniętych / pewnością chylą się ku upadkowi. Ale zagrożenia nie i ylko tam tkwią. Ja myślę, że istnieje nadal niebezpieczny potencjał zawarty w samych funkcjach państwa, w społeczeństwach demokratycznych. Z jednej strony, ludzie chcą mieć swobodę, naturalnie, chcą być I1 u >żliwie niezależni od reguł i restrykcji przez państwo narzucanych, ale z drugiej strony, chcą od tego pań- twa coraz więcej i więcej środków ochrony i bezpie-> /.eństwa. Chcą, żeby państwo troszczyło się o całe ich 110 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 111 i życie, dawało pełne zabezpieczenie pod wszystkimi względami. Więc z jednej strony, tego państwa nie lubią, bo ono się rozrasta i coraz bardziej interweniuje w ich życie, z drugiej - sami powodują ten rozrost, żądając od państwa coraz więcej narzędzi ochrony i opieki. Ale nie można mieć jednego i drugiego. Obserwujemy infantylizację życia politycznego, związaną z rozwojem tego, co przecież jest niekwestionowa-nie dobre, mianowicie welfare state. Jest nieustanne napięcie między potrzebą wolności i potrzebą bezpieczeństwa. Weźmy najbardziej wyraźny przykład: bezrobocie jest oczywiście istotną i ciężką plagą krajów demokratycznych opartych na gospodarce rynkowej. Jest wiele czynników, które się do tego przyczyniają, między innymi oczywiście sam postęp techniczny, który szybko anachronizuje masę rozmaitych zawodów i umiejętności, eliminując z życia różne warstwy i zawody tradycyjne. Nie ma na to dobrego rozwiązania. Powiada się, że wśród praw człowieka jest prawo do pracy. Otóż to łatwo powiedzieć, ale zastanówmy się, jakie są konsekwencje przyjęcia takiego prawa w nieograniczonej formie. Jeżeli mnie ktoś aresztuje bez żadnego powodu - a prawo do ochrony przeciwko nieuzasadnionym aresztowaniom należy do praw ludzkich, to ja wiem, kto to robi, przeciwko komu mogę protestować, kto to bezprawie wyrządza. Ale jak to jest w przypadku bezrobocia? Jeżeli się zakłada, że jest prawo do pracy, to zakłada się, że musi być instancja, od której można się domagać spełnienia tego mojego prawa. A tą instancją może być tylko państwo. Innymi słowy, zakłada się, że państwo jest zobowiązane dostarczyć każdemu miejsce pracy. Ale to jest możli- we tylko w warunkach całkowitej regulacji gospodarki przez państwo, czyli w warunkach pracy przymusowej. To nie jest dobry dylemat, ale ja nie widzę, jak / niego wybrnąć. To nie znaczy, oczywiście, że bez-11 >bocie jest nieważną sprawą. Bezrobocie jest bardzo dotkliwą i przykrą stroną życia, nawet jeśli nie doprowadza do sytuacji skrajnych, nawet jeżeli ludzie nit1 głodują, jeżeli jest system ubezpieczeń, zasiłków dla bezrobotnych itd. Jest to sprawa dramatyczna, /właszcza w warunkach, kiedy powstaje cała klasa ludzi niezatrudnialnych. Ale sytuacja, w której nikt w ogóle nigdy nie musi się starać o pracę, nikt nigdy nic pozostaje bez pracy i natychmiast ją dostaje od I mństwa, jest możliwa tylko w warunkach nacjonali-/.icji wszystkiego, a to jest najgorsze, co możemy so-l«ic wyobrazić. Pewien procent bezrobocia daje się społecznie tolerować, dopóki nie przybiera rozmia-i o w bardzo dużych i dopóki nie powstaje cała znaczna klasa społeczna marginesu niezatrudnialnego. Lepiej jest, by państwo troszczyło się o to, żeby bezrobotni nie umierali z głodu i nie byli pozbawieni rlementarnej opieki, niż by zniosło bezrobocie środkami komunistycznymi, to znaczy za pomocą upaństwowienia wszystkiego. Ludzie na ogół, co jest naturalne, chcą mieć wolność, ale chcą mieć także poczucie bezpieczeństwa i domagają się tego od państwa. Coraz dalej idące wymagania stawiane państwu zawierają w sobie po-ifnejał totalitarny również w krajach demokratycznych, które nie są narażone na żaden przewrót totalitarny i nie są pod niebezpiecznie silnym naciskiem totalitarnych ruchów. Nikt z nas nie wie, jaka będzie 112 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm przyszłość świata, ale pewne jest, że nigdy wolność nie będzie zagwarantowana na wieczność, nigdy nie będzie takiej sytuacji, w której nie trzeba by nieustającej czujności i woli, by ją chronić. Zachód europejski, amerykański także, ciągle jeszcze jest miejscem, źródłem, bardzo bujnej, bogatej żywotności intelektualnej, myślowej, równocześnie odczuwa się jednak jakąś słabość, bezradność tego Zachodu wobec obecnych sytuacji i zagrożeń. Jak Ty, który żyjesz od dwudziestu lat na Zachodzie, uczestniczysz w tym życiu intelektualnym, jak oceniasz wewnętrzne, duchowe zagrożenia świata zachodniego? Nie mam tu nic nowego do powiedzenia ponad to, co już wielu ludzi na ten temat mówiło, z niepokojem obserwując rozwój naszej cywilizacji i jej przemiany duchowe. Z jednej strony, rzeczywiście, życie umysłowe jest intensywne. Ukazują się wybitne dzieła historyczne i filozoficzne, mamy niezliczoną ilość wszelkiego rodzaju ośrodków, niektóre z nich znakomite, wielką ilość ludzi wybitnych pracujących w rozmaitych dziedzinach wiedzy humanistycznej. O innych dziedzinach nie mówię, bo nie mam na ten temat nic do powiedzenia. A przy tym wszystkim wszyscy mamy poczucie niepewności i poczucie braku nauczycieli ludzkości. Z ułamkowych moich lektur, spotkań i obserwacji dotyczących życia filozoficznego doznaję wrażenia takiego oto: jest w filozofii współczesnej wielu ludzi wybitnie inteligentnych, bardzo sprawnych intelektualnie, bardzo uczonych, a jednocześnie nie ma w tej chwili na świecie ani jednego żyjącego wiel- M«rk»lzm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 113 kirgo filozofa, to jest nie ma ludzi, do których inni mogliby się odnosić z zaufaniem jako do nauczycieli . luchowych, a nie tylko do ludzi inteligentnych, umie-i.uych sprawnie dyskutować i interesująco pisać. Są, oczywiście, bardzo wybitni historycy. Ale mamy t. i kit1 wrażenie, jak gdyby praca historyków, jakkolwiek I'V była płodna i świetna w wielu dziedzinach, nie do-i u-rała do nas, to znaczy do tych, którzy historykami nii> jesteśmy, w takich formach, w których historia I > vłaby rzeczywiście nauczycielką życia, miała znacze-n ii' nie tylko akademickie, ale była żywą częścią na-./i'go duchowego trwania. Przyznaję, chociaż to bar-i l/.o banalne, że dla mnie, podobnie jak dla wielu, kul-t ura telewizyjna jest przekleństwem. Z pewnością, / telewizji można się często nauczyć czegoś pożytecznego, ale jeżeli w całości ogląda się współczesną kul-lurę telewizyjną, te dzieci, które po sześć czy osiem godzin dziennie spędzają przed telewizorem, jeśli -myślę zwłaszcza o Ameryce - widzi się okropny poziom typowych programów, to nie można się oprzeć Ihkżuciu zagrożenia kulturalnego. Czy postęp, jak i luiał Hegel, musi działać przez swoją „złą stronę"? Kultura telewizyjna przyzwyczaja nas do bierności i 11 t.i twia nam życie w taki sposób, który to życie czyni uboższym, mimo że jesteśmy wystawieni na tak olbrzymią, nie dającą się strawić masę informacji, jaka > li i nas stamtąd dociera. To są biadania, które - jak po-w l.idam - bardzo się zbanalizowały, nie mówię tu prze-rir/ niczego oryginalnego. Wielu ludzi na świecie jest zaniepokojonych całym systemem edukacyjnym, w którym żyjemy. W Ameryce edukacja jest teraz przedmiotem ostre- 114 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm go ataku ze strony wielu intelektualistów. Bardzo interesująca była dyskusja nad książką mojego kolegi i przyjaciela Allana Blooma: The closing of the American Mind*, która stała się bestsellerem, zupełnie nieoczekiwanie dla wszystkich, a w szczególności dla autora. Jest to książka akademicka ciężka w stylu, bynajmniej nie popularna, która jednakże, jak się okazało, trafiła w jakiś zbolały nerw życia amerykańskiego. Była ostro atakowana przez ludzi ze środowisk akademickich, częściowo nawet te krytyki -myślę - były uzasadnione, ale nie o to teraz chodzi. Ta książka dotknęła bolesnego miejsca życia amerykańskiego, to znaczy stanu edukacji i rozmaitych form ogłupienia, jakie ten system kulturalny wytwarza. Rzeczywiście, nie można bez niepokoju przyglądać się rozmaitym objawom kulturalnej dekadencji. Kiedy po raz pierwszy spędziłem cały rok w Stanach Zjednoczonych - to był akurat rok 1969/1970, a więc szczytowy punkt tego ruchu kontestacyjnego, i to do tego w Kalifornii, w Berkeley, a więc w samym sercu tego ruchu - byłem zaniepokojony objawami barbarzyństwa, które ogarnęło - nie całość na pewno, ale jednak liczącą się część - młodzieży studenckiej. Posłaliśmy naszą córkę, wówczas dziewięcioletnią, do szkoły w Berkeley, najpierw do zwyczajnej, lokalnej szkoły, ale po dwóch miesiącach zorientowaliśmy się, że to jest po prostu strata czasu, że to jest parodia szkoły; odebraliśmy ją z tej szkoły i posłali do szkoły * Wydanie polskie pod tytułem Umysł zamknięty. O tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, tłum. T. Bieroń, Poznań: Zysk i S-ka, 1997. Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 115 prywatnej, która przypominała normalną szkołę. To, ni się tam widziało, było przerażające; człowiek ma-r/ył o carskich i pruskich gimnazjach, w których uczniowie byli nękani surową dyscypliną, zmuszani >lii ogromnej pracy, do odrabiania wielkiej ilości za-• 1.111 domowych, nudzeni, musztrowani w nieznośnym rynsztunku, ale wychodzili z tej szkoły, znając l.n-inę, grekę i matematykę, przygotowani do kontynuowania studiów. Jeżeli szkoła - a to było rozpo-ws/.i-chnione mniemanie lat „kontestacji" - miała słu-/\i nieokreślonej socjalizacji albo samorealizacji i opierała swój sens na takich frazesach, to musiała mi; przekształcić w swoją karykaturę. Te wszystkie lii.l.i, gdy im się bliżej przyjrzeć, są bezsensowne, i u to znaczy samorealizacja? Człowiek może się re-ili/.ować rozmaicie, jeden ma potencjał, żeby zostać wiytym Franciszkiem, a drugi, żeby zostać Hitlerem. i 7yż mamy powiedzieć, że naszym zadaniem jest ułatwiać każdemu realizację jego potencjału nieza-I rżnie od tego, jaki to jest potencjał? Oswojenie człowieka w cywilizacji polega nie na tym, żeby spontanicznie wyrażał wszystko, co mu może w danej chwili ic spodobać, ale na tym, żeby był czynnym i warto-< iowym uczestnikiem cywilizacji, w której ludzie są dolni sobie pomagać, mają poczucie wspólnoty, po-/ucie związku z tradycją historyczną, poczucie zo-I .nwiązań w stosunku do społeczności, w której żyją, i nii- tylko potrzebę nieskrępowanego wyrażania in-tynktów. W tamtej formie ta kontestacja skończyła się, na /r/.yście, ale źródła, z których czerpała swoją energię, i i.iiial nie wysychają; te źródła - w moim i wielu ludzi 116 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm przekonaniu - są związane z degradacją tradycji religijnej i z zasadniczą niemożnością jej zastąpienia czymkolwiek innym. A społeczność, gdzie wygasa czy degraduje się ta tradycja, która uświadamiała nam związek z pewną historycznie ciągłą zbiorowością i która dawała nam poczucie obligacji w stosunku do tej zbiorowości, sprzyja gotowości ludzi do przyjęcia totalitarnych form życia. Wydaje się, że jest przeciwnie, że sposób życia, w którym każdy interesuje się tylko zaspokajaniem własnych kaprysów i w którym wygasa poczucie obligacji społecznych i kulturalnych, jest przeciwieństwem totalitaryzmu. Ale mnie się wydaje, że jest inaczej, że brak zainteresowania naszymi powinnościami społecznymi i całkowita koncentracja na sumie przyjemności, które możemy otrzymać od życia i od świata, to jest mentalność, która ułatwia postęp totalitarnych ideologii, totalitarnych form rządzenia; wolności można bronić tylko wtedy, kiedy wierzymy, że wolność jest sprawą zbiorową, którą zbiorowo trzeba chronić, zbiorowo przeciwstawiać się jej zagrożeniom. Ostatecznie można sobie wyobrazić nawet totalitaryzm dobroczynny, w rodzaju antyutopii Huxleya. To nie jest poza zasięgiem możliwości naszej cywilizacji. Moje ostatnie pytanie. Na początku lat siedemdziesiątych ogłosiłeś głośne Tezy o nadziei i beznadziejności. Czy te tezy nadal uważasz za aktualne? Myślę - wracając na koniec naszej rozmowy do polskich spraw - chociażby o tym zebraniu, w którym przedwczoraj uczestniczyliśmy, gdzie powołaliśmy do życia Komitet Obywatelski, co jest jakimś świadectwem dużej zmiany. Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 117 Nie potrafiłbym w tej chwili powiedzieć, że jestem r.otów bronić każdego zdania, które w tym artykule napisałem, bo nie pamiętam tego aż tak szczegółowo. Itsli chodzi jednak o główne założenie, które tam stara łrm się wysłowić, to pewnie bym go nadal bronił. A było to założenie takie: komunizm nie jest reformował ny w tym sensie, że nie ma wewnętrznych zaso-hów, w oparciu o które mógłby wyłonić sam z siebie rnergie pozwalające przezwyciężyć swoje kulturalnie, politycznie i ekonomicznie destrukcyjne cechy; nie może się sam przekształcać w duchu, który by spełniał aspiracje naszego społeczeństwa. To nie znaczy H-dnakże, że nie jest on w ogóle reformo walny, ponieważ - i to, myślę, jest nasze doświadczenie - może się /mieniąc pod presją społeczną, jeżeli jest ona dostali rznie zorganizowana i potrafi dostatecznie silnie 111 >jść do głosu i, po wtóre, w obliczu klęsk ekonomicz-iiych, które spowodował i z którymi musi się starać uporać, nawet jeśli chce te klęski odwrócić, nie rezygnując ze swego szkieletu politycznego, co jest zresz-i.j niemożliwe. Jest zmuszony do szukania środków adaptacji, które nieuchronnie zakładają również przemiany polityczne. Do pewnego stopnia ludzie rządzą- ¦ v w tych krajach uświadamiają sobie, że jakakolwiek i uprawa tego sztywnego, niewydajnego i marnotraw- ¦ /ego systemu gospodarczego nie jest możliwa bez I T/.emian politycznych tego rodzaju, które sprzeciwiała się tradycji i założeniom tego systemu. W Polsce jest 11) oczywiście - między innymi, ale bynajmniej nie tylko - sprawa odbudowy legalnej „Solidarności"; cho- ¦ i aż to jest ośrodkowe w naszych warunkach, to jednak jest to tylko przypadek ogólniejszego procesu, 118 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm o który chodzi. Jestem przeciwny temu, by opis komunizmu wywodzić z niezmiennej natury totalitaryzmu i operować schematem, według którego skoro jest komunizm, to jest komunizm, a wszystkie różnice między jego odmianami są bez znaczenia. Byłoby absurdalne twierdzić, że nie ma znaczenia, czy żyjemy w obozie zagłady, jak w Kambodży w latach 1975-1978, czy też w warunkach takich jak w dzisiejszej Polsce czy na Węgrzech, włączając istniejące środki represyjne, cenzurę, trwający nadal, ale przecież złagodzony nacisk policyjny itd. Podobnie nie można powiedzieć, że to wszystko jedno, czy jesteśmy w takiej sytuacji jak teraz, czy w stalinowskim systemie. W końcu już trzecie pokolenie żyje w tym ustroju, nie wiadomo, jak długo jeszcze to potrwa, a chodzi o różnice bardzo ważne dla życia i dla przetrwania ciągłości kulturalnej. Granicą, której system ten - z jednym wyjątkiem - nie przekroczył, jest pogodzenie się z pluralizmem społecznym. Wyjątkiem, o którym mowa, jest oczywiście zaakceptowanie, jakkolwiek niechętne, jakkolwiek pod naciskiem uczynione, „Solidarności" w Polsce w roku 1980. Wiadomo, jak to się skończyło. Na szczęście, chociaż powiedziałem: skończyło się, nie skończyło się. Ten proces będzie trwał nadal. Myślę, że bardzo niemądre jest takie nastawienie, wedle którego dopóki jest komunizm, to wszystko, co można wewnątrz tego systemu zrobić, nie ma znaczenia; z tego by wynikało, że mamy czekać na nieokreśloną eksplozję czy wybuchowe załamanie się całego światowego systemu komunistycznego i że do tej pory nic się nie liczy. Okazuje się jednak, że rozmaite formy pluralizmu mogą być wydarte naciskami społecznymi z te- Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm 119 go pozornie sztywnego, nieruchomego systemu, że rozmaite ustępstwa ten system zmuszony jest uczynić także w wyniku klęsk ekonomicznych, które sprowadził i z których usiłuje się - dość niezdarnie, jak dotąd - wydostać. Perspektywa jest wobec tego otwarta. No i cóż - nic nam w tej chwili nie pozostaje innego, jak kontynuować to, cośmy robili, to znaczy starać się ten system jak gdyby wydrążać od środka, dążąc do tego, żeby została z niego tylko skorupa, którą w jakimś momencie stosunkowo nietrudno będzie doprowadzić do pęknięcia. Myślę, że to jest to, co można czynić i co wy czynicie. Ale to chyba nie jest do druku... No, zobaczymy*. Leszku, dziękuję Ci za rozmowę. [1989] * Rozmowa w całości zatrzymana została przez cenzurę, ale po kilku tygodniach zwolniono ją do druku i ukazała się jeszcze w PRL-u. PO ODEJŚCIU JANKA LIPSKIEGO Nie mógłbym właściwie powiedzieć, że byliśmy z Jankiem w bliskiej zażyłości, choć byliśmy zaprzyjaźnieni. W Warszawie, póki tam mieszkałem, widywaliśmy się przeważnie na różnych zebraniach dyskusyjnych - w Krzywym Kole, czasem w Akademii, a czasem w kawiarniach. Po wyjeździe moim pierwszy nasz kontakt, w 1975 roku, był listowny, gdy Janek zwrócił się do mnie o podpisanie protestu w sprawie poprawek do Konstytucji PRL, co też uczyniłem. Później widywałem go z rzadka w Anglii, dokąd przyjeżdżał na operacje i następcze kontrole stanu serca, które go w końcu, ku naszemu nieszczęściu, zawiodło; dwukrotnie widzieliśmy się w Warszawie; ostatni mój tam pobyt wypadł już, niestety, za późno. Wydawał się wcieleniem rzeczowości, spokoju, dokładności, a nade wszystko przyzwoitości we wszelkich sprawach i robił wrażenie, jakby go własne bezpieczeństwo po prostu nie obchodziło. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć Janka zacietrzewionego, rozzłoszczonego albo w stanie popłochu czy nienawiści. Nie byłoby l'o odejściu Janka Lipskiego 121 chyba trafne nazwać go „nieugiętym", ile że takie słowo sugeruje niejaką sztywność i godzi się z fanatyzmem. Lecz nic mu bardziej obce nie było niż jakikolwiek fanatyzm; w dyskusji rozbrajał adwersarzy nieodpartym wyłożeniem faktów. Ideologie, wszechobejmujące doktryny nie miały doń dostępu; z uporem, lecz bez widowiskowych gestów robił to, co sądził - chyba zawsze trafnie - że robić należy. W najważniejszych próbach oporu podjętych przez polską inteligencję w ostatnich dziesięcioleciach był nieodmiennie obecny, nieraz jako główny inicjator, chociaż nie miał żadnych ambicji, by czemukolwiek „przewodzić" lub, w ogólności, by być widocznym. W różnych protestach zbiorowych był zwykle organizatorem; Klub Krzywego Koła był właściwie jego dziełem; KOR był naturalnym miejscem jego działania, należał tam do najczynniej szych i napisał - w Londynie, w pośpiechu, pierwszą historię tej formacji, wydaną przez londyński Aneks. Z ogłoszeniem „stanu wojennego" pośpieszył do robotników Ursusa, co było automatycznym niemal wydaniem siebie w ręce policji - nie po to, by być męczennikiem i chyba nawet nie z poczucia obowiązku: myślę, że to był odruch. Zainicjował nową Polską Partię Socjalistyczną, chociaż wiedział doskonale, oczywiście, do jakiego stopnia ów przymiotnik „socjalistyczny" został w Polsce znieprawiony i w osławę podany; po prostu sądził, że tak właśnie się godzi, niezależnie od kalkulacji politycznych. Kochał Polskę, a to znaczyło: wszystko, co w polskim życiu i tradycji, w literaturze i myśli społecznej było otwarte, racjonalne, tolerancyjne, wolne od nienawiści i tępego nacjonalizmu - krótko mówiąc, wszystko, czym sam był; jego 122 Po odejściu Janka Lipskiego w paryskiej „Kulturze" ogłoszony esej o dwóch patrio-tyzmach należy już do klasycznych tekstów polskiej myśli demokratycznej. Opowiadał z humorem - on, bywalec komunistycznych więzień, jeden z najbardziej przez bezpiekę znienawidzonych i tępionych „dywersantów ideologicznych" - jak się oburzali na jego kandydowanie w wyborach do Senatu niektórzy londyńscy emigranci: z pewnością nie ci, co naprawdę dla Polski pracowali, lecz ci raczej, co życie spędzili na podpisywaniu antykomunistycznych rezolucji, których już nawet taż bezpieka, pewno znudzona, nie czytała. Wolno bez obawy powiedzieć, że Janek był jednym z tych, dzięki których spokojnemu uporowi przechowała się i przetrwała polska kultura, a więc Polska. Jeśli o kim mogę przypuścić, że nigdy nic złego albo nagannego w życiu nie zrobił - rzecz prawie nie do pomyślenia - to o nim właśnie. Miał wszystkie cnoty chrześcijańskie, chociaż sam się bodaj za chrześcijanina nie uważał, przynajmniej w znaczeniu kościelnym. Jeśli się mylę w tym miejscu, bez obrazy odwołam za poręczeniem tych, co go lepiej znali. Stoi za nami i spogląda z cienia - nie jako inkwizytor lub faryzeusz, lecz jako dobry strażnik przyzwoitego życia. [1996] ODA DO JÓZEFA* A żeś tyle lat bawił w tej podniebnej strefie, Przestrogać się należy, waleczny Józefie, Bo ta strefa wyniosła - przyznajże mi rację -To są filozoficzne Twe egzercytacje. A co jest filozofia? Zali służba Pańska? O nie. To jest, mój Józiu, zabawa pogańska. Miast nam zdrowe nałożyć skromności wędzidło, Pychą nas ona karmi, superbią obrzydłą. Pycha mówię, superbią - oto jej owoce, Mamyż to jej poświęcać nieprzespane noce? Substancja, alienacja, byt-w-sobie, -dla-siebie -O tym to, presumujesz, mówią święci w niebie? A priori, byt, esencja, ja transcendentalne, Dialektyka, negacja, percepcje totalne, Fenomen, dialogicznie, dysjunkcja, cogito, - Tym to u bram niebieskich będziem płacić myto? Admonicji jużeśmy niepomni Pawiowych, By w pogańskie nie łowić sieci ofiar nowych? * Księdzu Józefowi Tischnerowi na sześćdziesiąte urodziny. 124 Oda do Józefa A patron, co go masz od swego rodziciela, Uczyłże się mądrości od Arystotela? Wykładałże mu Chryzyp, Parmenides, oraz Dawał mu lekcje Pita- albo Prota-goras? Wgłębiał się on w traktaty Talesa od rana? Nie, on swoją ciesielką dzielnie chwalił Pana. A nasza z przypowieści drogocenna perła, Gdzież ona? To, Józefie, są tomy Husserla? Kto Cię naucza, Józiu, tych niezbożnych nowin? Heidegger Teutończyk i Buber Żydowin, Merleau-Ponty Francuzik, Russel Angliczanin; Nie dośćeśmy spłacili onym mędrcom danin? I Ty, któryś w dziecięctwie swoim i młodości Uczył się u górali prawdziwej mądrości, Miałżebyś, już wstąpiwszy prawie w wiek dojrzały, Tej mądrości się wyrzec, szukać próżnej chwały W Akademii uczonej, nadętej, bezdusznej, Miast, jak trzeba, sapiencję pożywać Łopusznej? 0 czym wcale nie gadam, aby było przykroć; Sześćdziesiąt, powiadają, jest dwadzieścia trzykroć; 1 czterokroć Ci przyjdzie, i pięciokroć może, I byś w owej sapiencji rosnął, daj Ci Boże, Ku pysznych zawstydzeniu, luda zbudowaniu, Oraz wszystkich poczciwych w cnocie podtrzymaniu. Ale może odrzeczesz: „A i kto to gada? Od kogo taka mądra pobożności rada? Czyż to słychane rzeczy? Może się przyjrzycie, Czymże on kaznodzieja zarabia na życie? Może młota się ima albo i motyki? do Józefa 125 Gdzieby. Filozoficzne pisze traktaciki. A na biureczku, patrzcie, co u niego leży? Tomasz a Kempis może? Franciszek Salezy? Ależ. Plotyna tomy albo zgoła Quine'a, I wstyd powiedzieć, jaka tam jeszcze ferajna. Gdzież to jagnię od wilka lekcje pobierało, Jak od grzechu obżarstwa chronić swoje ciało? Niechby sam raźno chwycił za piłę i kielnię, Miast mnie od filozofii odwodzić bezczelnie". Na co ja ci odpowiem: „Józiu, mój człowiecze, Żem sam win różnych pełen, temu nie zaprzeczę. I chociaż - rzec mi wolno, gdy doszło do tego - Czytałem ja a Kempis tudzież Salezego, To przyznaję, że mędrków pogańskich niemało Dla ciekawości próżnej nieraz się czytało. Lecz cóż? Z żadnych przykazań przecie nie wynika, By nie mógł grzesznik jaki drugiego grzesznika Z grzesznej drogi sprowadzać, bo wiadomo przecie, Że wszyscyśmy grzesznicy marni na tym świecie. Więc może czas już nastał, byśmy te igraszki, Te zatrudnienia liche, ducha fatałaszki, Razem precz odrzucili niby jaką żmiję, Tak żegnając okropną tę filozofiję". [1991] NA „TYGODNIK POWSZECHNY" Był sobie raz osiołek, poczciwy, uczony; „Tygodnik" pilnie czytał do ostatniej strony. Pięćdziesiąt lat tak czytał; ale zauważał, Że się przez te pół wieku wcale nie postarzał. Poszedł więc do lekarza: „Mój panie doktorze, Wcale się nie starzeję, jakże to być może?". - „Znam ten symptom", rzekł doktor, „wcale się nie dziwię; Pan na pewno »Tygodnik« czytujesz gorliwie; Z badań zaś naukowych niezbicie wynika, Że wszystko się starzeje oprócz »Tygodnika«; A ta dziwna choroba (to drugi z wyników) Zaraża bardzo często samych czytelników". - „I nie ma rady?", „Nie ma; wiemy z wszystkich nauk, Że to nieuleczalny raz na zawsze nałóg". [29957 SŁUCHAJĄC DOBREGO CZŁOWIEKA Bez obawy można powiedzieć, że nikt nigdy nie widział podobnej książki, napisanej przez feliciter re-gnantem biskupa Rzymu*. Można wybaczyć czytelnikowi uczucie zaskoczenia na widok tytułów niektórych z trzydziestu pięciu krótkich rozdziałów - Czy Bóg naprawdę istnieje?, albo - Życie wieczne: czy jeszcze istnieje? Czy nie jest niemądre stawianie Papieżowi takich pytań? Ale czytelnika nie mniej zaskakuje sposób odpowiadania na te pozornie naiwne (czy zuchwałe) pytania. Nie dlatego, żeby czymś dziwnym było słyszeć, jak Papież wyznaje swoją wiarę w Boga i życie wieczne, lecz dlatego, iż ta refleksja wypływa raczej z jego osobistego doświadczenia niż z autorytetu urzędu czy uczoności filozofa. Oczywiście, jest on zarówno biskupem, jak i uczonym mającym za sobą długą karierę nauczyciela akademickiego. Ale tekst książki nie jest ani pontyfikalnym dokumentem, ani trak- * Przekroczyć próg nadziei. Jan Paweł II odpowiada na pytania Vitto-ria Messoriego, Lublin: Redakcja Wydawnictwa KUL, 1994. 128 Słuchając dobrego człowieka tatem filozoficznym; są to nade wszystko słowa człowieka niewzruszonej wiary. Książka jest serią odpowiedzi udzielonych Vittorio Messoriemu, a traktujących o głównych problemach wiary chrześcijańskiej oraz głównych osobliwościach sytuacji, w jakiej znajduje się nasza cywilizacja i Kościół. Nie bardzo da się ją streścić, nie banalizując jej (czy Bóg istnieje? z pewnością tak; czy czeka nas życie wieczne? na pewno tak etc.). Ale odpowiedzi nie są banalne. Niezależnie od tematu - czy jest to modlitwa, Bóg, zbawienie, ewangelizacja świata, religie niechrześcijańskie, rozłamy w chrześcijaństwie, czy też nagromadzenie zła i cierpienia w świecie rządzonym przez Boga - Papież przemawia nie jak zwierzchnik, ale jak człowiek wiary i intelektualista; i zwraca się do wszystkich: zarówno wierzących, jaki niewierzących, ludzi wyznających inne religie, ludzi małej wiary, jak i wątpiących. Żadnych potępień, gniewu, oburzenia, gróźb; są to słowa miłości, przebaczenia, szacunku dla różnych form ludzkiego życia i dla życia samego. Kluczowe przesłanie, które pojawia się na początku i na końcu tekstu, streszcza się w słowach anioła wypowiedzianych do Marii: „Nie lękaj się". Wydaje się to proste, ale proste nie jest. Jeśli ktoś rzeczywiście wierzy w Boga, ufa Mu; a ktokolwiek Mu ufa, jest wolny od lęku. Może być - i w istocie z pewnością jest - niezdolny do rozszyfrowywania Bożych planów i dostrzegania Jego ręki poza ciężkim mozołem ludzkich dziejów, lecz z góry i bez zastrzeżeń zdaje się na Boga wśród wszelkich okropności i przeciwności losu, jakie niesie nasze życie; wie, że ostatecznie dobro zwycięży, i „raduje się w Bogu" wszechmocnym, cokolwiek by się działo. Słuchając dobrego człowieka 129 Odpowiadając na pytanie: „Czy Bóg istnieje?", Papież przytacza rozróżnienie Pascala między Bogiem filozofów a Bogiem Jezusa Chrystusa. Nie lekceważy tradycyjnych intelektualnych wysiłków pragnących dotrzeć do tego, co boskie, poprzez zasłonę empirycznej rzeczywistości, ale przyznaje, że „dla chrześcijan Absolut filozoficzny, czy to jako Pierwszy Byt, czy Najwyższe Dobro, jest czymś drugorzędnym". Przyznaje również, że „stając na stanowisku pozytywistycznym, takie pojęcia, jak na przykład Bóg czy dusza, nie mają po prostu sensu", jako że w zmysłowym doświadczeniu nic im nie odpowiada. Odwołuje się do tradycji Ojców Kościoła, do doświadczenia moralnego i religijnego, do uporczywego poszukiwania przez człowieka sensu egzystencji, do „serca" (znów zgodnie ze znaczeniem pascalowskim). Powiada nawet: „Nasza wiara jest głęboko antropologiczna,głęboko osadzona we współbytowaniu, we wspólnocie ludu Bożego, oraz we wspólnocie z tym Przedwiecznym »Ty«". Autor krótko wspomina wielu współczesnych filozofów: Ricoeura, Levinasa, Bubera; i wskazuje na schyłek doktryn pozytywistycznych w dzisiejszym myśleniu filozoficznym. Pytanie „dlaczego Bóg się ukrywa?" wydaje się źle postawione, aczkolwiek Papież nie mówi tego tymi słowami. Nie potrafimy sobie wyobrazić, w jaki sposób Stwórca, byt konieczny, mógłby odsłonić się w swojej nieskończoności i konieczności takim przygodnym stworzeniom jak my. Objawił siebie samego w Chrystusie. W rzeczywistości „wydaje się, że p os z e d ł najdalej, jak tylko mógł, dalej już iść nie mógł. Poszedł w pewnym sensie za daleko...!". Wia- 130 Słuchając dobrego człowieka ra chrześcijańska jest oczywiście „chrystocentryczna", a objawienie Boga w Jezusie stanowi jej filar. Nie samo istnienie Boga było w historii Kościoła najbardziej kłopotliwym problemem, jako że wiarę chrześcijańską, w mierze, w jakiej można ją wyrazić w jasno sprecyzowanych twierdzeniach, określa oczywiście wiara w Boga i Chrystusa Pośrednika - niezależnie od wszystkich chrystologicznych sporów. Dręczącym pytaniem było nagromadzenie zła, cierpienia i niesprawiedliwości w świecie, który - jak nas nauczają - jest kierowany i prowadzony przez kochającego Ojca. Od samych początków Kościoła zagadka teody-cei, Bożej sprawiedliwości, nieustannie zajmowała chrześcijańskich nauczycieli i teologów i Papież nie mógł jej uniknąć. Jego odpowiedzi umieszczają ludzkie cierpienie w perspektywie odkupienia i zbawienia. „Czy Bóg mógł niejako usprawiedliwić siebie samego wobec dziejów człowieka,takgłę-boko naładowanych cierpieniem - inaczej aniżeli stawiając w centrum tych dziejów właśnie krzyż Chrystusa?". „Jego mądrość i wszechmoc zostają wprzęgnięte z wolnego wyboru w służbę stworzeniu. Jeżeli w dziejach ludzkich obecne jest cierpienie, to Jego wszechmoc musi okazać się wszechmocą uniżenia przez krzyż". Ale „Bóg jest »bezradny« wobec ludzkiej wolności". Jest On zawsze po stronie cierpiących, ale „kiedy sądzimy Boga, powinniśmy pomyśleć, czy to nie jest sąd nad nami samymi". Tak, w perspektywie chrześcijańskiej zło pochodzi od nas, a Bóg nie mógł udzielić nam daru wolności, nie dając nam równocześnie zdolności czynienia zła. i Słuchając dobrego człowieka 131 Ib rodzaj ludzki jest odpowiedzialny za zło, jakie ludzie wyrządzają sobie nawzajem. Ale cierpią jednostki, a nie ludzkość w ogóle, a rozkład cierpienia - czy to spowodowanego przez innych ludzi, czy przez naturę - oczywiście nie ma nic wspólnego z grzechami poszczególnych ludzi. Na to pytanie nigdy nie da się udzielić właściwej odpowiedzi, nawet wskazując na kenozę, o której mówi cytowany przez Papieża list świętego Pawła: „On ogołocił samego siebie, przyjąw-szy postać sługi..." (Flp 2, 7). Chrześcijaństwo nie potrafi wyjaśnić żadnego poszczególnego cierpienia, może nam jedynie zalecać przyjęcie tej części naszego losu, która pozostaje poza naszą kontrolą. Rozważając życie wieczne, w którym mamy mieć udział - zarówno ci dobrzy, jak i źli - Papież przyznaje, że ostatnio ten kluczowy punkt nauczania chrześcijańskiego pozostaje w praktyce duszpasterskiej jeśli nie całkiem zapomniany, to w znacznej mierze na uboczu, i ubolewa nad tym. Katecheci i kaznodzieje nie są skłonni mówić o tym, zwłaszcza o piekle. Papież, potwierdzając tradycyjną wiarę w karę wieczną, podkreśla, że Kościół nigdy o nikim, nawet o Judaszu, nie orzekł, iż został potępiony. Podtrzymując doktrynę o czyśćcu, Papież wspomina mistyczne dzieła świętego Jana od Krzyża (o którym napisałby! niegdyś rozprawę doktorską): ogień oczyszczający jest „żywym płomieniem miłości". Zastanawiając się nad stanem Kościoła, Jan Paweł II ufnie patrzy w przyszłość, opierając się na obietnicach Jezusa. Statystyka wykazująca - zwłaszcza w Europie - spadek uczestnictwa w życiu religijnym nie jest, według niego, wiarygodnym narzędziem prze- 132 Słuchając dobrego człowieka widywań. „Nie lękajcie się..." Istnieją również prądy przeciwne, jak możemy to zaobserwować na przykład w Rosji. „Ewangelia nie jest obietnicą łatwych sukcesów". Papież ubolewa, naturalnie, nad unikaniem przez dzisiejsze media trudnych życiowych pytań, i to nie bez współdziałania ze strony teologów, wierzy jednakowoż w odwieczną w człowieku „potrzebę przerastania samego siebie". Religia nigdy nie będzie czymś przebrzmiałym, odpowiada ona na trwałe pragnienie serca człowieczego. Kościół jest zdolny podjąć wyzwanie nowej cywilizacji i przystosować odpowiednio do niego swoje metody ewangelizacyjne, nie gubiąc niczego ze swojej istoty. „Chrystus jest wciąż młod y", a dzieło ewangelizacji postępuje naprzód, pomimo wszelkich przeszkód i szerzenia się moralnego relatywizmu. Bardzo zachęcające rezultaty tego „świętego uporu" widzimy w Afryce. „Może być, że kiedyś okażą się prawdziwe słowa kardynała Hyadnthe Thiandum, który widział możliwość ewangelizacji starego świata przez czarnych i kolorowych misjonarzy". Zaś ludowa pobożność, daleka od obumierania, przejawia odnowioną żywotność. „Młodzi szukają Boga, s z u k a j ą sensu życia,szukają ostatecznych odpowiedzi: »co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?« (Łk 10, 25)". II Sobór Watykański - którego dokumenty Papież obficie cytuje - przyniósł ogromną odnowę i nie ma powodu do rozpaczania. Jan Paweł II właśnie w duchu Soboru zastanawia się nad różnorodnością religii i nad rozłamami w łonie chrześcijaństwa. Powiada, że we wszystkich religiach tkwią semina verbi, wszystkie wyrażają tę samą świadomość boskiej tajemnicy, a „Chrystus jest Odku- Słuchając dobrego człowieka 133 picielem całego rodzaju ludzkiego". Ta antyaugustyń-ska doktryna niewątpliwie nie chce powiedzieć, że różnice nie mają znaczenia. Chrześcijaństwo nie może zaakceptować buddyjskiej koncepcji zbawienia opartej na przeświadczeniu, że świat w całości jest „radykalnie zły". Muzułmanie czczą tego samego Boga co chrześcijanie, ale dla tych pierwszych „ostatecznie jest to Bóg poza-światowy, Bóg, który pozostaje tylko Majestatem, a nie jest nigdy Emmanuelem, Bo-giem-z-nami". Trzeba podziwiać u muzułmanów wierność w modlitwie; jakkolwiek religijny przymus i nietolerancja, praktykowane przez „fundamentalistów", czynią wzajemne kontakty trudnymi, to „jednak, pomimo to, ze strony Kościoła otwarcie na współpracę i dialog pozostaje niezmienne". Bez wątpienia judaizm zajmuje uprzywilejowane miejsce na mapie religii; Papież powtarza swoje określenie Żydów jako „starszych braci w wierze", podkreśla ciągłość między Starym a Nowym Przymierzem i na nowo potępia zło antysemityzmu. Jeśli chodzi o niekatolickie wyznania chrześcijańskie, większy nacisk kładzie na zasadniczą jedność wiary niż na różnice teologiczne; o tych ostatnich ledwie napomyka. „Może więc podziały były także drogą prowadzącą Kościół do wielorakich bogactw, zawartych w Chrystusowej Ewangelii i w Chrystusowym odkupieni u?". „Trzeba, ażeby rodzaj ludzki dochodził do jedności poprzez wielość, ażeby uczył się być jednym Kościołem w pluralizmie form myślenia i działania, kultur i cywilizacji". I zostaje nam powiedziane - znowu w duchu antyaugustyńskim -że chociaż ludzie zostają zbawieni za pośrednictwem 134 Słuchając dobrego człowieka Kościoła, to są oni zbawieni przez łaskę Chrystusa, a „obszarem zbawienia może być nie tylko formalna przynależność, ale też i inne formy przypór z ą dk o w a n i a" do Kościoła. Jan Paweł II przywołuje szereg wielkich umysłów filozoficznych minionych czasów, zarówno starożytnych, jak i współczesnych, tak chrześcijan, jak i pogan czy niewierzących. Podobnie jak inni myśliciele chrześcijańscy, łącznie z wielkimi tomistami naszego stulecia, Gilsonem i Maritainem, Papież wini Kartezjusza jako autora wielkiego skrzywienia racjonalistycznego nowożytnośd, skrzywienia, które zaowocowało usunięciem Boga ze świata przez oświecenie. „Kartezjusz ze swą absolutyzacją podmiotowej świadomości prowadzi raczej w kierunku »czystej świadomości*, Absolutu, który jest czystym myśleniem" raczej niż samym Bytem. Obawiam się, że oto właśnie potwierdziłem to, co powiedziałem na początku: usiłując streścić ten niesłychanie bogaty tekst, naraziłem się na zbanalizowa-nie go. Znajdujemy w nim sporo wspomnień z życia Papieża Wojtyły, doświadczeń i spotkań z ludźmi, którzy wywarli na niego wpływ. Wiele punktów pominąłem (kult Marii, prawa człowieka, kobiety, bezwarunkową obronę życia, Jezusa jako Syna Bożego); niektóre z nich podejmują problemy, które znamy już z uprzednio publikowanych dokumentów. Papież, choć zaniepokojony - czemu trudno się dziwić - rozmaitymi plagami naszej cywilizacji, jest pełen ufności. Myśl jego porusza się w obrębie wiary, a jego celem nie jest przekonywanie niewierzących do chrześcijaństwa za pomocą argumentów, które racjo- Słuchając dobrego człowieka 135 naliści mogliby uznać za prawomocne. Chodzi raczej o to, by natchnąć i zachęcić chrześcijan do odzyskania pewności pośród wielu przeciwności, przekonać ich, że radę „nie lękajcie się" winni potraktować poważnie. Sądzę jednakże, że tekst ten jest zarówno zrozumiały, jak i pomocny także dla niewierzących i sceptyków i może im dać dobry wgląd w duchowy świat chrześcijaństwa, pod warunkiem wszakże, iż zechcą go przeczytać z dobrą wolą i bez zakładania, że z góry wszystko wiedzą. Ale, niestety, nie wszyscy mają dobrą wolę. W „Timesie" (z 20 października 1994) informacja o książce ukazała się pod nagłówkiem: Pierwsza książka papieża potwierdza odrzucenie aborcji. Dziwne, dziwne. Faktycznie w jednym rozdziale (na trzydzieści pięć) znajdujemy rozważania na temat świętości życia, z nieuniknionym potwierdzeniem tradycyjnego nauczania o aborcji. Jednakowoż ma się wrażenie, że dziennikarze we wszystkich tekstach papieskich nic poza tym nie dostrzegają (podobnie było z encykliką Veritatis splendor). Czyjaż to więc obsesja? Zanim książka Przekroczyć próg nadziei została wydana, mogliśmy w sierpniu oglądać na kanale 4. telewizji* zdumiewająco niemądry program (hańba kanałowi 4.) o Papieżu i Kościele katolickim. Przypominał on żywo przedwyborczą propagandę partyjną (wyjąwszy jego długość i stopień wulgarności), kiedy to propagandziści udają, że przemawiają do „zwykłych ludzi", którzy powtarzają dokładnie to, co propagandziści chcą powiedzieć. Autorka, pani Arm- * Chodzi o brytyjski Channel 4. 136 Słuchając dobrego człowieka strong, pokazywała nam umierające dzieci afrykańskie, sugerując, że to Papieża należy winić za ich cierpienia, a oczywiście nie „świat współczesny", przeciwstawianie się któremu jest niewybaczalnym grzechem Papieża (oskarżenie, które wciąż na nowo się powtarza). Niektórzy z jej rozmówców skarżyli się, że Kościół mówi im, co mają robić, zamiast pozostawiać im swobodę decyzji; trzeba zatem przyjąć, iż powiedzenie, że to lub tamto jest dobre czy złe, oznacza pogwałcenie praw człowieka. Kościół został przyrównany do reżimu totalitarnego i dowiedzieliśmy się, że bycie przesłuchiwanym przez Święte Oficjum (nie istniejące już od trzydziestu lat, ale kto by się tym przejmował) jest gorsze niż znalezienie się przed sądem nazistowskim. To, że Kościół nie ma więzień, armii, policji i obozów, wydaje się nie mieć znaczenia; w istocie, nic nie jest równie przyjemne jak zostać męczennikiem za tak niską cenę. Oczywiście Kościół nie jest, i nigdy nie udawał, że jest, ciałem demokratycznym; jego struktura jest mo-narchiczna. Kościół jest „antynowoczesny", bo jest organizmem religijnym, bo „nowoczesność" określiła sama siebie przede wszystkim przez antyreligijność. I sugerowanie, że prawa moralne lub formuły wiary powinny być przyjmowane raczej „demokratycznie" (na przykład w referendum) niż przez sobory i że wówczas byłyby one (jak należy wnosić) prawdziwe, nie jest niczym innym jak demonstrowaniem własnej ignorancji w kwestii tego, czym jest religia. We wspominanym filmie telewizyjnym jakieś nastolatki powiadają, że kościelne przykazania dotyczące seksu czynią ich głęboko nieszczęśliwymi. Męczennicy, męczen- Słuchając dobrego człowieka 137 nicy! Okazuje się, iż młodym ludziom nie wystarczy, że robią to, co zawsze robili w dziedzinie seksualnej, ale że dodatkowo obowiązkiem Kościoła jest mówienie im, iż jest to godne pochwały, w przeciwnym razie Kościół jest totalitarny, fundamentalistyczny i - powiedzmy to odważnie - nieomal nazistowski. Kiedy czytamy niektórych krytyków Kościoła, odnosimy wrażenie, że poczuliby się usatysfakcjonowani dopiero wtedy, gdyby Papież jasno powiedział: Boga nie ma, nie ma zbawienia, aborcja jest w porządku, podobnie jak homoseksualne małżeństwa, a Kościół katolicki jest lewicową partią polityczną. Ten Papież, który jako pierwszy papież w historii modlił się w synagodze i w świątyni luterańskiej, jest potępiany za brak ducha ekumenicznego. Pierwszy papież, który zachęcał tłumy biednych ludzi do organizowania się i walki o swoje prawa i który karcił bogate kraje za ich obojętność wobec losu Trzeciego Świata, jest atakowany jako obrońca uprzywilejowanych. Nie jest to, trzeba przyznać, cała prawda. Przystosowywanie nauczania chrześcijańskiego do naszej chorej cywilizacji pełne jest zasadzek. Rzecz nie w tym, że Kościół jest zanadto skoncentrowany na sprawach „tamtego świata" i zaniedbuje palące problemy społeczne. Wręcz przeciwnie, skoncentrowanie się na sprawach społecznych i politycznych sprawiłoby tylko, że chrześcijaństwo mogłoby się okazać zbyteczne; cóż, nie potrzeba nam więcej partii politycznych. Ale język nauczania i przepowiadania Kościoła często nie potrafi poruszyć serc słuchaczy. Jak uczynić ten język przekonywającym (a nie „nowoczesnym" czy „postmodernistycznym")? Ba, chciałbym to wiedzieć. Wia- 138 Słuchając dobrego człowieka rę niosą przede wszystkim księża, a księża słabej wiary albo małej wiary nie są w stanie przekazać jej innym; w sprawach wiary nie da się ukryć nieszczero-ści, niepewności i braku przekonania, słuchacze to wy-czują. Księża nie są przekonujący, jeżeli unikają kłopotliwych pytań, które niepokoją tylu wiernych („Jak to, nauka nic nie wie o Bogu i życiu wiecznym, jak upewnić się, że Bóg istnieje?", „Dlaczego Bóg nie ochrania niewinnych ludzi przed straszliwym cierpieniem?", „Jak współczesny człowiek może uwierzyć w to, że istnieją diabły i anioły?", „Czy cuda rzeczywiście się zdarzają?", „Modliłem się w Lourdes i to mi nic nie pomogło, dlaczego?", „Czy Jezus rzeczywiście począł się z Ducha Świętego?"). Sądzę, że księża o mocnej wierze gotowi są stawić czoło takim pytaniom, natomiast księża słabej wiary uciekają przed nimi. Nie można obwiniać Papieża o to, że nie odpowiedział na wszystkie pytania, jakie nam przychodzą do głowy; nie obiecywał, że napisze encyklopedię. Można mu być wdzięcznym za to, że pokazał nam, co to znaczy żyć w wierze. Używanie przymiotnika „konserwatywny" jako obelgi pod adresem Kościoła jest absurdalne, zważywszy, że samo jego życie i zasada ustanowienia oparte są na ciągłości tradycji; podobnie absurdalne jest domaganie się, aby chrześcijaństwo ślepo przyjmowało wszystko, co właśnie jest w modzie w danym momencie, ponieważ to, co modne (czy „nowoczesne"), jest z definicji „postępowe", a zatem dobre (czemuż by nie i narkotyki?). Nie oznacza to, że Kościół czyjego sternik nie podlegają krytyce. Istnieje w świecie katolickim na poły teokratyczny prąd - tendencja, by prawo Słuchając dobrego człowieka 139 państwowe narzucało wszystkie przez Kościół głoszone wymogi, oraz dążenie do ustanowienia systemu cenzury jako środka obrony „wartości chrześcijańskich" (pod tym względem historyczne doświadczenia nie są bardzo zachęcające, wyrażając się oględnie). Taki nietolerancyjny nurt daje się zauważyć w Polsce i innych krajach, ale żadną miarą nie jest on powszechny i jest nieprawdopodobne, by mógł wziąć górę. I z pewnością nie taki jest duch omawianej książki. Łącząc w jednym wspólnym przesłaniu mocne wyznanie wiary, nadziei i miłości, swoje osobiste wspomnienia i mądrość filozoficzną, Jan Paweł II zostawił nam niezwykły dokument, który będzie służył wielu pokoleniom. Tłum. z angielskiego Maria Tarnowska [1995] WSPOMNIENIE O PROFESORZE IJI LAZARI-PAWŁOWSKIEJ Wszyscy wiemy, że prawić innym morały jest łatwo, a stosować się do nich - trudno, i wszyscy innych ludzi szanujemy nie za to, że umieją to pierwsze, ale drugie. Nasza zmarła przyjaciółka i koleżanka Ija Paw-łowska umiała raczej to drugie niż pierwsze. Była wprawdzie profesorem etyki w Uniwersytecie Łódzkim, umiała drobiazgowo i mądrze rozstrząsać rozmaite dylematy natury moralnej, miała wszystkie sprawności analityczne, ale wiedziała dobrze, że przykład jest zawsze skuteczniejszy niż abstrakcyjny morał. Była też, w rzeczy samej, dla wszystkich przykładem, ale nie z tych, co ze szlachetnością swoją obnoszą się pysznie i asumpt z niej biorą, by innych bezustannie karcić, pouczać i chłostać. I chociaż, jak pamiętam ze studenckich naszych lat, urażały ją czasem nasze, to znaczy kolegów z drugiej połowy ludzkości, cyniczne i bezlitosne uwagi albo prześmiewki, to miała w sobie zasoby tolerancji i życzliwości dla ludzi takie, że nie sposób było z nią się pokłócić. Była przeciwieństwem nadętego belfra, który surowych Wspomnienie o profesorze Iji Lazari-Pawłowskiej 141 reguł, jakich sam się dokładnie trzyma (albo nie trzyma), używa za pretekst do wywyższania się nad innych albo do potępiania bliźnich. Nawet Gandhi, 0 którym książkę napisała i którego wezwanie do walki bez przemocy dzieliła, raził ją z tego właśnie powodu. Zdawało się, że wszystkich za bliźnich uważa, i chyba sądziła, że jakieś pole porozumienia ze wszystkimi można znaleźć, że nie ma w nikim zła absolutnego i niczego poza tym. Pewnie dlatego była stanowczym przeciwnikiem kary śmierci. Pamiętam, jak opowiadała mi z przejęciem, jak to w pierwszych dniach powojennych złapano lokalnego szefa niemieckiego Arbeits-amt, a więc łotra niewiele lepszego od oprawcy z gestapo, wsadzono go do klatki i obwożono po mieście, aby mieszkańcy mogli zaznać uciechy, mszcząc się na niedawnym prześladowcy; to był dla niej przykład, jak można racje własne, dobre racje i dobrze uzasadnione, zaprzęgać do służby mściwości i nienawiści 1 przez to same te racje niszczyć. Nawet nad najgorszymi, myślała, nie wolno się znęcać, by własną złość wyładować. Chociaż niechrześcijanka z przekonania, należała do bardzo nielicznych znanych mi osób, które są wcieleniem Jezusowych przykazań, znanych nam z piątego i szóstego rozdziału Mateusza: Jeśli bowiem miłujecie tych, co was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli. Ija przez dziesiątki lat mieszkała w ubogim mieszkaniu na peryferiach ubogiego i smutnego miasta Łodzi. Nie skarżyła się nigdy, choć życie nie szczędziło jej wielkich trosk; pamiętała, że innym jest jeszcze gorzej, i szukała drobnych dobrych stron nawet w udręczeniach. 142 Wspomnienie o profesorze Iji Lazari-Pawlowskiej Znaliśmy się i przyjaźnili od pól wieku prawie, od jesieni 1945 roku, kiedyśmy razem zapisali się na studia filozoficzne we właśnie powołanym do życia Uniwersytecie Łódzkim. Nazywała się de Lazari, ale potem doszła do wniosku, że owo „de" zatrąca niejaką dumą arystokratyczną, i demokratycznie je obcięła; była więc po prostu Lazari aż do zamążpójścia. Przez ostatnie ćwierć wieku, gdym mieszkał poza Polską, widywaliśmy się bardzo rzadko, rzecz jasna. Ostatni raz - na kongresie Niemieckiego Towarzystwa Filozoficznego w Berlinie, kiedy to mówiła mi o swojej ciężkiej chorobie, zarazem optymistycznie ją bagatelizując. Potem tylko dwa razy bodaj rozmawialiśmy przez telefon. Chciałbym umieć lepiej, niż umiem, o niej pisać. Chciałbym też podziękować jej za to, kim była. [1995] TYLKO DWADZIEŚCIA LAT, JUŻ DWADZIEŚCIA LAT Na rocznicę KOR-u Wacław Zawadzki, Adam Szczypiorski, Ludwik Cohn, Jerzy Andrzejewski, Józef Rybicki, Edward Li-piński, Antoni Pajdak, Aniela Steinsbergowa, Halina Mikołajska, Jan Kielanowski, ks. Zbigniew Kamiński, Jan Józef Lipski, ks. Jan Zieją... Jest to lista zmarłych do dziś członków KOR-u, w kolejności ich odchodzenia ze świata. Ktokolwiek kojarzy te nazwiska z osobami, wie dobrze: jest to ekstrakt wszystkiego, co najlepsze w tradycyjnej inteligencji polskiej. Tym wszystkim ludziom doskonale było wiadomo, co im grozić może w państwie nikczemno-ści, kłamstwa i przemocy: szykany, lżenie, bicie, areszty, więzienie, być może śmierć (jak w przypadku Py-jasa). Wystąpili w obronie robotników, prześladowanych, maltretowanych, więzionych i szantażowanych za strajki i demonstracje. Nie mówili bynajmniej, że ich celem jest zmiana ustroju, obalenie komunizmu czy upadek sowieckiego imperium. Z początku chodziło tylko o pomoc dla bitych robotników. Rychło jednakże szerzej swoje cele określili: była to walka z wszelki- 144 Tylko dwadzieścia lat, już dwadzieścia lat mi represjami natury politycznej, religijnej czy rasowej, walka o praworządność, o instytucjonalne gwarancje praw i wolności obywatelskich, o prawa człowieka. Łatwo jednak było zauważyć - i właściciele PRL wiedzieli o tym najlepiej - że gdyby udało im się te cele osiągnąć, byłby to w rzeczy samej koniec komunizmu i koniec imperium sowieckiego; nie trzeba było tej konsekwencji wypowiadać. Komunizm, gdzie przestrzegane są swobody obywatelskie i prawa ludzkie, to tyle mniej więcej, co sucha woda; despotyzm, bezprawie i bezkarne pomiatanie ludźmi nie są to bynajmniej schorzenia tego ustroju, ale przeciwnie, konieczny warunek jego zdrowia. Otóż wolno powiedzieć, że w pewnym ważnym sensie obalili komunizm: nie własnoręcznie, oczywiście, i nie bez przyczynienia się ogromnej ilości ludzi, zarówno przeciwników tego ustroju, jak też jego nieszczęsnych reformatorów (z Gorbaczowem na czele), którzy, jak to się nieraz zdarzało, niszczyli bezwiednie to właśnie, co chcieli uzdrowić. Jednak KOR w tym sensie komunizm obalił, że bez niego i ludzi wokół jego działań skupionych nie powstałaby „Solidarność" taka, jaką rychło się stała, to jest „Solidarność" jako masowy ruch obywatelski. Bez KOR-u byłyby nadal od czasu do czasu strajki, demonstracje, rozruchy, nie byłoby jednak tej zorganizowanej, zadań swoich świadomej mocy, która, choć przez „stan wojenny" czasowo rozbrojona, w końcu obaliła komunizm. Wolno twierdzić zapewne, że komunizm oraz imperium sowieckie zostałyby obalone tak czy owak, bo widoczne było, że opuszczają je żywotne siły i że żadnych nie mają szans na skuteczne samouzdrowienie. Nie wiemy jed- Tylko dwadzieśda lat, już dwadzieścia lat 145 nak, jakimi drogami, po ilu dziwnych zakrętach, przez ile lat, kosztem ilu trupów doszłaby ta zagłada do skutku. Zmiany przez KOR w ruch wprawione były niezbędnym warunkiem tego rozpadu komunistycznej tyranii, jaki faktycznie nastąpił. To prawda, ruch KOR-owski mógł był powstać, na przekór prześladowaniom, biciu, oszczerstwom i więzieniom, również dzięki temu, że ustrój komunistyczny był już do pewnego stopnia zniedołężniały i przeżarty korozją. W czasach swojego zdrowia, to jest w epoce stalinowskiej, KOR-u być nie mogło, każda taka inicjatywa byłaby krwawo zdławiona w zarodku, nim ktokolwiek zdążyłby się o niej dowiedzieć. Choroby komunizmu, z wolna postępujące, przerodziły się w końcu w chorobę śmiertelną, ale KOR właśnie był tym śmiercionośnym wirusem, który, raz wprowadzony do zmarniałego organizmu, nie dał się już powstrzymać. Rychło pojawiły się nowe odmiany wirusa: ruchy studenckie, niezależne pisma, „Uniwersytet Latający", inne polityczne organizmy. Tak to wszystko zaczęło się w Polsce i, co więcej, w najlepszej części Polski. Przyznać trzeba: mordów było niewiele z tej okazji; więzień, aresztowań, bicia przez ubeckich chamów - co niemiara; co niemiara także - rozwścieczonych krzyków, kłamstw, oszczerstw i fałszywek ze strony, mówiąc słowami Tuwima, „żurnalii robaczywej": „Życie Warszawy", „Trybuna Ludu", „Prawo i Życie", „Życie Literackie" tu przodowały (dużo "Łyda., zauważmy). Jakoś nie pomogło. Partyjno-ubeckie kłamstwa nie uratowały w końcu ani partii, ani bezpieki, i gdzież się podziali ci autorzy, pełni szlachetnego oburzenia 146 Tylko dwadzieścia lat, już dwadzieścia lat na KOR, czyli agenturę CIA, niemieckich odwetowców, żydowskich morderców? Może rozważą kiedy i spiszą swoją historię? Spokojna czaszka, towarzysze, nie rozważą, nie spiszą. Mają teraz nową okazję, bo przecież ci, co walczyli z komunizmem, kiedy to było niebezpieczne i kiedy się za to szło do pudła, są dzisiaj obszczekiwani jako komuna czy żydokomuna przez takich, o których nikt nie słyszał w tamtych czasach, a jeśli słyszał, to z drugiej strony (na przykład jacyś BBPK - Bardzo Bardzo Postępowi Katolicy, którzy głosili kiedyś, że nie ma nic lepszego niż komunizm, potem zaś, że nie ma nic gorszego niż ci, co z komunizmem walczyli - właśnie w czasach, kiedy to było niebezpieczne). Co się mnie samego tyczy, to mogę się wprawdzie chełpić, że byłem członkiem KOR-u, zapisanym tam po roku od jego powstania, ale przyznaję, że zapisany zostałem przy pewnym swoim oporze; odczuwałem bowiem niejaki dyskomfort w fakcie, że w odróżnieniu od innych członków tego ciała nie byłem, mieszkając w Anglii, narażony na aresztowania i bicie, a najwyżej na mało w końcu szkodliwe kłamstwa, oszczerstwa i fałszywki partyjno-ubeckich szmatławców (przypominam sobie, że raz ktoś się włamał do mojego pokoju w college'u, nie jestem jednak pewien, że to był ubek, trudno mi bowiem uwierzyć, że nawet ubec-ki ćwok mógł się spodziewać, że znajdzie na moim biurku wyłożone tajne dokumenty, przyświadczające na przykład, że KOR jest sterowany przez CIA i Mo-sad; te dokumenty były głęboko schowane). Wyświadczałem więc KOR-owi tylko drobne usługi, a to reprezentując go przy różnych okazjach, a to Tylko dwadzieścia lat, już dwadzieścia lat 147 informując radio czy prasę (mój rekord: pięć wywiadów w ciągu doby), a to załatwiając, razem z kolegami, jakieś sprawy finansowe... Były to w sumie rzeczy małe, ale jakoś moje członkostwo uwierzytelniające. Prawdziwym KOR-em byli jednakowoż ci bici. Tych pozdrawiam. [1996] JERZY TUROWICZ Mam wyraźne poczucie, że kraj nasz, a więc i świat nasz, byłby inny i gorszy, gdyby nie było w nim Jerzego Turowicza. Teraz, gdy po tylu latach roboty w Nieznane odszedł, zastanawiam się, na czym polegała osobliwość, niezwyczajność tego człowieka. Być może w tym był niezwykły, że nosił w sobie dwie jakości, które na pozór, ale na pozór tylko, nie przystawały do siebie. W kontaktach z ludźmi - takie jest przynajmniej moje doświadczenie - był uważny, życzliwy, bez cienia złości, agresywności czy nawet zniecierpliwienia, choćby sytuacja, jak to przecież często bywa, do takich reakcji skłaniała. Nie znaczyło to jednak, by w sprawach, na których mu prawdziwie zależało, był ustępliwy czy miękki. Jest to rzadka, a w życiu ludzkim nadzwyczajnie potrzebna cnota: umieć minimalizować konflikt przez usuwanie tego nadmiaru, który powstaje z samej obecności konfliktu, nie zaś z jego treści, ale w rzeczach istotnych obstawać twardo przy swoim, nie dać się z miejsca ruszyć partnerowi czy adwersarzowi, którego zarazem można rozbrajać lerzy Turowicz 149 swoim spokojem. Pewnie więc i taki mamy morał z tego życia: bądź jak Turowicz, czyli spokojny, pogodny, rozumny, ale zarazem znający doskonale granice, za którymi żadnych ustępstw nie będzie, tylko non pos-sumus. Myślę sobie zresztą, że taki stosunek do świata jest nie tylko dobry, ale także skuteczny, i że on właśnie pozwolił „Tygodnikowi Powszechnemu" przetrwać tak wiele przeciwności i burz. Nie bywałem wprawdzie świadkiem spotkań Turowicza z cenzorami, ale mogę je sobie wyobrazić. Żeby pismo takie jak „Tygodnik Powszechny" mogło się ukazywać w Polsce do 1953, a potem od 1956 roku, potrzebne były co najmniej dwa warunki. Z jednej strony, jest to jeden z objawów niejakiej odmienności polskiego stalinizmu i polskiej so-wietyzacji od analogicznych procesów w innych krajach klatki „pokoju i socjalizmu", włączając jej dyrekcję, czyli metropolię sowiecką. Mimo wszystko, o czym wiemy, mimo wszystkich represji i prześladowań, władza komunistyczna prowadziła politykę kulturalną, która ze znaczną skutecznością przyciągała lub neutralizowała duże odłamy polskiej inteligencji, dzięki czemu po likwidacji zbrojnego podziemia czynny opór faktycznie wygasł (w tym miejscu, by nieporozumień uniknąć, nie powołujmy się po prostu na terror, lecz porównajmy rozmiary terroru i rozmiary oporu z okupacją niemiecką). W sumie była to z pewnością polityka antykulturalna raczej niż kulturalna, lecz by nie dedukować obrazu tych lat z abstrakcyjnej natury komunizmu, lecz raczej z materiału doświadczenia, nie lekceważmy tych obszarów, gdzie nawet w najgorszych czasach trwały ośrodki kultury niesterowanej 150 Jerzy Turowicz przez partię. „Tygodnik Powszechny" był jednym z ważniejszych, lecz nie jedynym; były takie ośrodki na uniwersytetach. Pax, którego politycznej twarzy opisywać nie warto, wydawał cenne i istotne książki, nie znane w żadnym innym z krajów, gdzie promienna przyszłość socjalistyczna już się jęła budować. Oczywiście, partia, jak mogła, starała się policyjnymi i politycznymi środkami, szantażem, zastraszaniem, przemocą i kłamstwem, ograniczać wpływ i krępować działanie Kościoła i kultury chrześcijańskiej, nie mogła jednakże wszystkich możliwych środków aplikować; dość porównać sytuację w Polsce z brutalnością prześladowań Cerkwi w Związku Sowieckim; jak długo wyżyłby poza gułagiem Jerzy Turowicz? Jednakże faktyczna likwidacja „Tygodnika" w 1953 roku (to jest przekazanie pisma Paksowi) nie była wpisana w prawa dziejowe. Stalin kiedyś musiał umrzeć, zapewne, ale reszta składała się z przypadków. Przywołajmy na pamięć niezliczone, drukowane w „Prawdzie", eulogie zmarłego wodza sporządzone przez wszystkie (oprócz Stanów Zjednoczonych) rządy i prezydentów świata. Czy ktoś zwróciłby uwagę lub choćby z potępieniem się odniósł do żądanego przez partię pochwalnego nekrologu ge-neralissimusa w „Tygodniku Powszechnym"? Niemal każdy powiedziałby to samo: no trudno, to jest cena za istnienie pisma, trzeba ją zapłacić. Nie zapłacono jednak, pismo przestało faktycznie istnieć na więcej niż trzy lata. Non possumus. Jak tę decyzję podjęto, nie wiem, ale żyją pewnie jeszcze ludzie, którzy przy tym byli. Turowicz umarł, jakaś forma świata dobiegła końca, bo nie będzie już takich okoliczności i takich ludzi. A że byli tacy ludzie, to jest ów drugi warunek. Jerzy Turowicz 151 Nie wątpię, że ktoś kompetentny spisze dla nas w najbliższych latach życie Jerzego Turowicza razem z dziejami „Tygodnika" (spieszyć się trzeba, bo świadków ubywa) i że będzie to opis prawdziwy, nie zaś dyktowany przez wymogi lub namiętności ideologiczne. Takie dzieło będzie nadzwyczaj ważnym i niezmiernie potrzebnym przyczynkiem do dziejów naszego kraju, naszej kultury, Kościoła, świata. [29997 POGANIE, UCZCIE SIĘ GÓRALSKIEGO A nie myślcie sobie, że to tylko żarcik jakiś lingwistyczny Józka Tischnera, żeby cepry mogły się naśmiewać z góralskiej mądrości i że jak rzecz z góralskiego na ceperską mowę przełożyć, to nic nie zostanie*. Józek nie taki. On mądrość góralską kocha. Pewnie gdy opowiada, jak Zenek z Dunajca (znany także pod pseudonimem Zenon z Elei) usłyszał, że byt jest jeden, i zaraz doszedł do wniosku, że wolno mu barana proboszcza do swojej szopy zabrać, to wie, że Zenkowa interpretacja metafizyki eleackiej jest nieco naciągana, ale chyba nie bardziej niż liczne inne praktyczne wnioski, jakie ludzie wiekami z filozofii wyciągali. Więc i tu mądrość, a nie tylko prześmiewki, chociaż czytając, śmiać się srodze będziecie. A że można Platona czy Parmenidesa w gwarze podhalańskiej wyłożyć, to pewnie prawda i prawdą jest także, że najważniejsze sprawy filozoficzne Grecy już wyłożyli. Zal tylko, że na żaden inny język świata tej rozprawy Józkowej * Józef Tischner, Historia filozofii po góralska, Kraków: Znak, 1997. Poganie, uczcie się góralskiego 153 przełożyć nie można, bo to istna perła literatury filozoficznej, ale język jest z treścią nierozdzielnie zrośnięty. Toteż warto pewnie, by różne pogańskie plemiona mowy góralskiej się nauczyły i tak mądrość z Podhala posiadły. [2997] WSTĘP DO WIELKIEJ AMEBY TADEUSZA FICOWSKIEGO* Nie miałem nigdy okazji Tadeusza Ficowskiego, czyli Ficowskiego-seniora, poznać i zanim mi Jerzy Fi-cowski, Ficowski-junior, przedłożone tu teksty udostępnił, nie wiedziałem, kim był i co myślał. Teraz wiem trochę, albo wydaje mi się, że wiem. Wyłania się z tego tekstu obraz człowieka o ogromnej i subtelnej inteligencji, wielkiej dobroci i wnikliwości, świadomego wszystkich kolizji, od jakich roi się ludzkie bytowanie, ostrożnie - albo bardzo, bardzo ostrożnie - optymistycznego co do losów człowieczeństwa (a to niejakiej śmiałości wymagało w późnych latach czterdziestych). Miałoby się ochotę powiedzieć, że są to teksty filo-zofa-amatora. Lecz takie powiedzenie może być mylące z dwóch przeciwstawnych powodów. Po pierwsze, podpowiada ono, że w filozofii są „zawodowcy" w tym samym sensie, w jakim są zawodowi kierowcy Wstęp do Wielkiej Ameby Tadeusza Ficowskiego 155 * Tadeusz Ficowski, Wielka Ameba oraz inne eseje, szkice i fragmenty, Warszawa: RePrint, 1993. samochodowi, mający odpowiednie certyfikaty, w odróżnieniu od amatorów, jakimi jest większość z nas; zawodowcy, a więc tacy, co w uprawianiu rzemiosła prawie nigdy błędów nie popełniają i wiedzą wszystko, co wiedzieć trzeba, by rzemiosło dobrze uprawiać. Takich jednakowoż w filozofii nie ma i być nie może -ani nieomylnych, chwalić Boga, ani takich, co mają w swoim zakresie wiedzę pełną - jako że nikt dobrze nie wie, co by to znaczyć miało. Wszyscy są w tym sensie amatorami, a „zawodowy filozof" to wizytówka pretensjonalna. Z drugiej strony, jest rzeczywiście różnica między takimi, co mają przyzwoite jakieś historyczne i logiczne przygotowanie, wiedzą, co umieją, a czego nie, a takimi, co granic własnej wiedzy i własnej ignorancji nieświadomi, budują z ułamków pojęć gdzieś zasłyszanych a źle strawionych filozoficzne zamki na lodzie i rozstrzygają bez wątpliwości wszystkie zagadki istnienia. Takich nazywa się amatorami w pejoratywnym słowa znaczeniu i każdy, kto się po akademicku filozofią para, miał sposobność wiele ich elaboratów oglądać; wystarczy raz postukać, to jest jedną stroniczkę przeczytać, by wiedzieć na pewno, czy rzecz z kruszcu szlachetnego urobiona, czy marna imitacja. „Amator" w trzecim jeszcze znaczeniu to taki, co po akademicku filozofii nie uprawia i zna ją głównie z samouctwa, ale na serio nad różnymi pytaniami filozoficznymi się namyślając, umie wyróżnić, co ważne, wie, dlaczego ważne, nikogo nie usiłuje naśladować, ale już to prawdy dociec, już to zrozumieć powody, dla których takie dociekanie powodzenia nie wróży. Takim amatorem - w szlachetnym i dobrym słowa sensie - zdaje się pan Ficowski. Zaczyna swoje 156 Wstęp do Wielkiej Ameby Tadeusza Ficowskiego rozważania nie od pracowicie skonstruowanych a mglistych abstrakcji, ale od jakiegokolwiek drobnego spostrzeżenia - latającej pszczoły albo ptaszka - i przekonuje się, że we wszystkim można znaleźć okazję do namysłu nad czymś ważnym (z naturą jest, jak widać, zaprzyjaźniony, co w Polsce najczęściej widać u ludzi z Kresów pochodzących). Tak w rzeczy samej filozofowie nieraz czynią: nie ma zdarzeń ani rzeczy tak błahych i tak powszednich, by nie mogły być surowcem dla wytężonej pracy myślowej, która gdzieś daleko prowadzi. Ale pan Ficowski nie łudzi się, że może w swoim rozmyślaniu znaleźć w końcu satysfakcję, jaką daje niewzruszona pewność. Próbuje raczej myśl ciągnąć, jak daleko można, ale zatrzymuje się tam, gdzie widzi, że grozi mu pokusa stanowczego rozstrzygnięcia wielkich zagadek. Jest więc sceptykiem, ale nie nihili-stą, czyli mądrym człowiekiem. Przekona się o tym, kto przeczyta. [19937 ZACHĘTA DO CZYTANIA ROZPRAW BARBARY SKARGI Mamy tu dwadzieścia kilka esejów (artykułów? rozpraw? wykładów? referatów? rozmów?), które, jak to zwykle w takich zbiorach bywa, pisane były niezależnie od siebie i nie układają się w ogniwa naturalnego łańcucha, tak iż czytelnik może je w dowolnej kolejności pożywać*. Rychło jednak spostrzeże, że są to teksty wyraźnie, bez wątpliwości nie tylko z jednego ducha poczęte, ale właściwie, mimo bogactwa i rozmaitości przedmiotów, wokół jednej sprawy rozkręcone. Jak tę sprawę nazwać? O czymkolwiek mowa w tych rozprawach - a zawsze dotyczą one czegoś bardzo ważnego dla naszej kultury - autorka dostrzega trudności, o jakie się potykamy, gdy usiłujemy określić ściśle granicę między zjawiskami, z których jedno jest dobre, a drugie złe, a które albo z tego samego źródła wypływają, albo do tych samych motywacji ludzkich się odwołują czy też mogą * Barbara Skarga, O filozofię bać się nie musimy. Szkice z różnych lat, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 1999. 158 Zachęta do czytania rozpraw Barbary Skargi uchodzić za odmiany tej samej natury. A przecież, chociaż trudno te granice zdefiniować i czasem, gdy nie chodzi o wypadki skrajne, możemy się wahać, jak rzecz daną i doświadczaną osądzić - odróżnienie dobra od zła nie zanika, nie może być nigdy unieważnione. Wiemy, że cnoty mogą przez nadmierną konsekwen-cję w antycnoty, w zło się obracać. Wierność jest cnotą, a ileż zbrodni w jej imieniu popełniono. Przywiązanie do własnego narodu nie jest złem, przeciwnie, jest godziwe i zalecone; jak zdefiniować miejsce, w którym przeobraża się w nienawistny, złowrogi szowinizm? A czy można twierdzić, gdy widzimy codziennie okropności morderczych nacjonalizmów, że w tych wybrykach demonicznych nic nie zostało już z owego godziwego przywiązania? Pewnie zostało coś, choć na złe użyte. I cóż jest złego w naturalnym bodaj pragnieniu „jedności"? I jak nietrudno wysublimować to pragnienie do pochwały totalitaryzmu z wszystkimi jego okrucieństwami. Rzecz więc w tym, że nie tylko to, co „samo w sobie" godziwe i dobre, może złu służyć, ale również to, co rozpoznajemy od razu, bez wątpliwości jako zło, ma często (a może zawsze?) jakieś uczestnictwo w dobrym, jakieś powinowactwo, jakiś korzeń wspólny, choćby odległy. Czyż cynizm nie ma jakiejś strony, co go spokrewnią z wolą prawdy? Czy komunizm z wszystkimi jego okropnościami nie nosi jakiegoś zaćmionego śladu swego pochodzenia w pragnieniu powszechnego braterstwa? Tak jest ze wszystkim, co złe i co dobre. A mimo to z uporem trzeba powtarzać, że różnica między dobrem a złem nie znika, nie może być nigdy unieważniona. Zachęta do czytania rozpraw Barbary Skargi 159 Coś analogicznego widzimy tam, gdzie nie chodzi właściwie o moralne jakości, o zło i dobro, ale o cnoty i przeciwcnoty intelektualne. Kiedy powiadamy, że nauka ma ludziom pożytek przynosić, któż zaprzeczy? A można z tego hasła wydedukować program takiej wiedzy i takiego nauczania, w którym „pożytek" zredukuje się do użyteczności natychmiastowej i technicznej, gardząc tym wszystkim, co budowało od zarania kulturę europejską, gardząc prawdą jako wartością samoistną, od pożytku niezależną, gardząc większością tego, czym trudni się humanistyka rozumiejąca (a także istotne połacie nauk ścisłych), której wprawdzie do garnka nie można włożyć, ale która ducha europejskiego przez stulecia ożywiała. Są jakieś racje, by obstawać za ideologią nominalizmu, ale można z nich przyrządzić groteskowy bezsens „dekonstruk-cjonizmu" i negację podmiotu ludzkiego. Podobnie: któż może krzywić się na pochwałę nauki i „myślenia naukowego"? Można jednak, jak to wielu robiło, tak „naukowość" określić, żeby zlikwidować, jako zabobon ciemny, całą interesowność metafizyczną, bez której umysł ludzki nie tylko nie obywał się nigdy, ale bez której, jak za sprawą sztuczki zręcznego prestidigitatora, tenże umysł przeciw sobie się zwraca, siebie obezwładnia, przymusza siebie do uwierzenia, że prawdy nie ma, i samej nauki -jak ją uczeni pojmują - nie ma, i nie ma tegoż umysłu; słówko „jest" to tylko spójka, copula, wygodna, by jakieś cechy rzeczy opisać, ale nie mająca sensu, gdy się jej tak używa, jakby opisywała czynność jakąś („Byt jest", głupio rzekł Par-menides, „Bóg jest", jeszcze głupiej rzekł Tomasz z Akwinu, „Czas jest", najgłupiej rzekł Bergson). W ta- 160 Zachęta do czytania rozpraw Barbary Skargi kich sprawach pomyślenia Barbary Skargi, profesora Skargi, mają całkiem wyraźny kierunek: ona umie powiedzieć, czym jest ta interesowność metafizyczna i dlaczego jest ważna. Wiemy, oczywiście, że zawsze się znajdzie pewna ilość - coraz mniejsza jednakże, również w świecie anglosaskim - takich, co kiedyś przeczytali stupięćdziesiętiostronicową, jasno napisaną książkę Alfreda Ayera z 1936 roku*, uznali, że teraz już wiedzą wszystko, czego rozum i ludzkość potrzebuje, i bez końca, nudnie powtarzają w kółko jej treść (zdania sensowne dzielą się na logiczne i empiryczne; matematyka i logika składają się ze zdań analitycznych, które o rzeczywistości nic nie mówią; to, co sensowne, musi być sprawdzalne; metafizyka i teologia nie są fałszywe, lecz bezsensowne; oceny moralne są wyrazami emocji itd.); nie myślą zgoła o tym, jakie założenia trzeba z góry przyjąć, żeby tej książce uwierzyć; słów takich jak „nauka" i „naukowy" używają też jako ideolozaklęć, podobnie jak kiedyś wyznawcy marksizmu-leninizmu. Kultura filozoficzna, wiedza humanistyczna idą jednak dokąd indziej, chociaż różne inne je trapią choroby. Proszę mi na słowo uwierzyć, że nie ma w tych rozprawach Barbary Skargi, w jakiejkolwiek kolejności je studiować, ani jednej, po której przeczytaniu czytelnik nie poczułby się wzbogacony, zbudowany i autorce wdzięczny. Oksford, w lipcu 1999 [1999] * Chodzi o książkę Language, Truth and Logic, London 1936. ŻEGNAJ, JÓZEFIE Ubożej nam wszystkim będzie bez Tischnera. Również gdy już powalony był chorobą, z której nie miał się uwolnić, gdy cierpiał, mowę stracił i słabł coraz bardziej, jego obecność była dla nas świadectwem, że chociaż życie zdaje się chorobą nieuleczalną, to jednak byłoby niepojęte, gdyby nie unosiło na sobie sensu, co poza życie samo wykracza. Józef Tischner wiedział, że życie jest wędrowaniem, w którym o coś chodzi, nie zaś tylko przypadkowym ruchem przypadkowego ożywionego kawałka materii. Jego własne życie było i miało być nade wszystko służbą drugiemu człowiekowi. Sprawy metafizyczne, z którymi był, oczywiście, doskonale spoufalony, obchodziły go o tyle, o ile miały znaczenie dla życia twojego i mojego, dla życia każdego z nas. Stąd pewnie pochodziło jego poczucie, że filozofia tomistyczna i tradycja tomistyczna w Kościele jest, by tak rzec, mało pożywna dla naszych czasów; jakoż Tischner tomistą nie był, a powód tego był chyba taki: tomizm był próbą przekucia chrześcijańskiego posłania w wybitnie 162 Żegnaj, Józefie racjonalną metafizykę, podczas gdy dla Tischnera tym, co myślenie filozoficzne pobudzało, była sprawa tego nieredukowalnego podmiotu ludzkiego, jakim ty jesteś i ja jestem. Otóż podmiotowość jednostkowa nie podpada pod żadne metafizyczne kategorie pojęciowe, żadne abstrakty; dlatego Heidegger był mu chyba bardziej zrozumiały niż święty Tomasz, chociaż Heidegger chrześcijaninem w sensie właściwym nie był. Nie potrafiłbym jednak filozofii Tischnera streścić, jeśli w ogóle coś takiego jak „filozofia Tischnera" istniało. Nie chciał on przecież budować żadnych wszech-obejmujących konstrukcji ontologicznych; chciał być po stronie prawdy (tradycyjnie pojętej), po stronie wolności (tradycyjnie pojętej) i po stronie ludzkiego zmartwienia, ludzkiego cierpienia. Tischner był z pewnością jednym z najznakomitszych kapłanów wykarmionych duchem posoborowym. Był, jak to się powiada, człowiekiem otwartym, gotowym do rozmowy z każdym i zdolnym rozumieć każdego; był przeciwieństwem nadętej, nietolerancyj-nej, wszystko potępiającej sztywności, jaką chcieliby narzucić Kościołowi ludzie z ducha sekty lefebrystów, która to sekta, gdyby po swojemu Kościół reformowała (co się, na szczęście, nie stanie), doprowadziłaby go skutecznie do ruiny. Tischner był przecież człowiekiem wielkiej, niewzruszonej wiary, prawdziwym nosicielem trzech cnót teologicznych, a to czasami kłóci się z poczuciem humoru. Czasami, ale nie w przypadku Tischnera. Humor nie opuszczał go nigdy, a jego gadki góralskie były sławne wśród przyjaciół, znajomych i słuchaczy. W każdej sprawie, o której była mowa, wiedział na- Żegnaj, Józefie 163 tychmiast, co powiedziałby na to Franek Gąsienica albo Zenek z Murzasichla. Pamiętam, jak go tylko poznałem, wtajemniczył mnie w epistemologię górali; wyjaśnił mianowicie, że u górali są trzy rodzaje prawdy: cysto prawda, tyz prawda i gówno prawda. Jego historia filozofii po góralsku cieszyła się nadzwyczajnym i zasłużonym wzięciem; widać było, że chociaż ze swych braci-górali kpił często, to jednak ich kochał. Kochał też Polskę i pewnie dlatego komentarze jego na temat Polaków były często mało pochlebne, łagodnie mówiąc. Mówił o „mentalności złodziejsko-żebra-czej", o wielkim lamencie Polaków w wyniku dopiero co odzyskanej wolności, jak gdyby wolność oprócz nieszczęść nic nie przyniosła. Nie czytałem wszystkich pism Józefa - a było ich wiele, pisał również, gdy już głosu nie miał i wielce cierpiał - ale gdybym miał z tych, które czytałem, wybrać jedno, skąd umysł i charakter Tischnera szczególnie wyraziście się wyłania, poleciłbym jego rozmowy z Jackiem Żakowskim o nowym katechizmie (Tischner czyta katechizm, Znak 1998). Tam notuje on wszystkie nieuchronne napięcia duchowe i moralne, jakimi chrześcijaństwo nas karmi. Tam również możemy przeczytać piękną rozmowę na temat śmierci - tej właśnie, co go dopadła - i na temat ufności do Boga. „W postawie wobec śmierci - czytamy - w pewnym stopniu sprawdza się nasza chrześcijańska wiara". [2000] BYŁ LEC... Był Lec Żydem galicyjskim i nigdy za nikogo innego się nie podawał. Był może kimś w rodzaju cadyka, który zna odpowiedzi na wszystkie niemal ważne wyzwania życia, ale te odpowiedzi, choćby często śmiech budziły, wcale nie muszą być pocieszające. Był więc cadykiem, ale nie takim jak ów cadyk Stryjkow-skiego, który w chwilę po kozackim pogromie, po nieszczęściach, bólu, batach i ruinie, oznajmia (jedyne zdanie cadyka w filmie według powieści Austeria): „Oj, to jest wielka rozkosz być Żydem". Nie, Lec wiedział dobrze, że nie jest to „wielka rozkosz". Wiedział o sprawach żydowskich wszystko; powiedział mi kiedyś: „Gdybym ja był w gestapo albo, co gorsza, w NKWD, toby mi już żaden Żyd nie uciekł". Kiedyś wyjechał („uciekł", wedle oficjalnego żargonu Polski Ludowej) do Izraela z zamiarem osiedlenia się tamże („A to heca, nie ma Lecą", jak skomentował swój czyn), ale po jakimś czasie wrócił do Polski, gdzie nie było już ani Lwowa, ani galicyjskich chasydów i prawie Żydów nie było, tylko smutne ślady dawnego życia. Nie rozma- Był Lec... 165 wiałem z nim nigdy na ten temat i nie wiem, dlaczego do Izraela się rozczarował czy też nie mógł się tam odnaleźć. Lec ogromnie lubił secesję i protestował przeciwko używaniu tego słowa w znaczeniu pejoratywnym, z odcieniem pogardy nawet. Był więc w sumie (tak przynajmniej wydawało się jego znajomym) człowiekiem z epoki monarchii habsburskiej, zaplątanym w świat taki, jaki był po eksterminacji europejskiego żydostwa. Dopiero w tych dniach przeczytałem po raz pierwszy wczesne poezje Lecą, jeszcze przed drugą wojną światową pisane. Nie mogłem w nich jeszcze znaleźć antycypacji tego genre'u, który głównie miał Lecą potem sławnym uczynić: jego gorzkich, zabawnych, nieraz bezlitosnych fraszek i aforyzmów, którymi po mistrzowsku przekłuwał balony nadętego patosu, urzędowego bełkotu, pustosłowia polityki. Niektóre z tych tekstów były oczywiście konfiskowane przez peere-lowską cenzurę („Analfabeci muszą dyktować"), ale liczne inne, choć dla władzy i jej ideologii bardzo niepochlebne, jakoś wymykały się cenzorskiej lupie, budząc melancholijną wesołość czytelników. Był Lec jak ów bąk, do którego przyrównuje samego siebie Sokrates w Apologii, a który żądłem swoim miał leniwego konia do ruchu pobudzać. [2000] Pamiętanie o przyjacielu naszym Pawle Beylinie 167 PAMIĘTANIE O PRZYJACIELU NASZYM PAWLE BEYLINIE To było już trzydzieści lat temu, w sierpniu roku 1971. Wracaliśmy (to jest Tamara, moja żona, córka nasza, jeszcze całkiem nieduża, i ja) samochodem z wyprawy do Hiszpanii. Spodziewaliśmy się, że Paweł Beylin, jak zapowiadano, zjawi się wkrótce w Paryżu i będzie wielka radość ze spotkania. Zatelefonowałem z drogi do paryskiej „Kultury", by zapytać, czy już przyjechał. Nie pamiętam, czy był przy telefonie Zygmunt Hertz, czy pani Zosia. Usłyszałem: Paweł nie żyje. Paweł nie żyje? Paweł nie żyje. Pewne i niemożliwe zarazem. Był jednym z kilku najbliższych, najbardziej zaufanych, najbardziej niezawodnych przyjaciół na świecie. Nie mam zręczności portretowania ludzi, przekonującego opisywania pojedynczych, niepowtarzalnych „charakterów". Paweł był człowiekiem bardzo zabawnym i humoru pełnym, a zarazem pełnym przenikliwej melancholii. Poznaliśmy się w czasach studenckich, w 1949 roku, chyba wkrótce potem, jak Paweł z Paryża wrócił. Był na robotach przymusowych w ostatnim okresie woj- ny, znalazł się we Włoszech - nie pamiętam jak - i wstąpił do armii Andersa. Opowiadał potem: „Przychodzili tam do nas różni oficerowie od wychowania politycznego i opowiadali okropne bzdury i kłamstwa o Stalinie, o Wandzie Wasilewskiej, o komunizmie. Tak mnie te bzdury irytowały, że postanowiłem zostać komunistą. A potem - dodawał - a potem okazało się, że wszystko prawda". Pojechał do Paryża, gdzie mieszkała ciocia Mania (trzeba wiedzieć, że były trzy ciocie Beylin: Karola i Stefa w Warszawie, Mania w Paryżu). W odróżnieniu od Karoli i Stefy, Mania Beylin była francuską komunistką, działaczką nawet, spędziła przed wojną dłuższy czas w Moskwie. Mimo swego wieku sprzedawała w niedzielę w Paryżu na ulicach, jak inni członkowie partii, „L'Humanite"; pamiętam smutek jej rozczarowań. Być może pod wpływem jej środowiska, komunistów paryskich, Paweł też komunistą się zrobił, chociaż charakterem swoim do tej zbiorowości całkiem nie pasował. Miał talent, jak to się powiada, przekłuwania pustych balonów, postrzegania i ujawniania śmieszności w ludziach, w działaczach nadętych, w instytucjach i w ideologiach, i korzystał z tego talentu, chociaż z początku głównie wśród przyjaciół oczywiście. Studiowaliśmy razem w partyjnym Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych (później Instytut Nauk Społecznych); był to na poły cheder, na poły koszary; wymykaliśmy się stamtąd w dwójkę albo w trójkę (głównie z Tadeuszem Krońskim) do jakiejś pobliskiej kawiarni, gdzie można było bez obawy snuć różne satyryczne fantazje na temat naszych politycznych i ideologicznych zwierzchności. (Na przekór zasadom znalazła się I1 168 Pamiętanie o przyjacielu naszym Pawle Beylinie jednak w tym instytucie pewna ilość ludzi całkiem inteligentnych, dzięki czemu życie było znośniej sze, niż gdyby to na przykład w Moskwie było). Dorastaliśmy też razem, lecząc się śmiechem z własnej głupoty, pożyczając sobie różne książki zakazane. Paweł miał w sobie coś z błazna, coś ze Szwejka, coś z uczonego i coś z mędrca na rynku - całkiem niezwyczajne połączenie. Był oczywiście człowiekiem ogromnie wykształconym we wszystkich dziedzinach humanistyki - w filozofii, w historii literatury i teatru, w sztukach plastycznych, ale nade wszystko w muzyce. O muzyce też najwięcej w różnych pismach eseje publikował, muzyka była jego powietrzem; miał w tej dziedzinie rozeznanie wyborne, wyczucie nieomylne. Nie gardził wcale muzyką popularną, ale i w tej sferze nalegał, by odróżniać rzeczy wartościowe od kiczu; jednak klasyczna muzyka była jego terenem uwielbianym. Mawiał, że fugę d-moll Bacha grają aniołowie, gdy nowy wielki święty wkracza do nieba. Nie był człowiekiem stworzonym do pisania sążnistych uczonych dzieł; nosił się wprawdzie w ostatnich latach z zamiarem napisania większego dzieła o kiczu, ale już chyba nie zdążył w tej sprawie wiele zdziałać. Wypowiadał się w formach małych, w krótkich esejach czy felietonach. Były to rzeczy zabawne, dobrze czytelne, często dobitnie, choć dobrotliwie ośmieszające różne polskie instytucje, zwyczaje i ludzi. Polityki tam być, rzecz jasna, nie mogło w ówczesnych warunkach, ale czasem przeciskał się jakiś wesoły psikus. Oto wśród pośmiertnie w książce ogłoszonych esejów o muzyce z 1975 roku (jedyny jego tekst, jaki mam w domu w Oksfordzie, pośpiesznie teraz przejrzany) Pamiętanie o przyjacielu naszym Pawle Beylinie 169 czytamy historyjkę o antycznym tyranie, który czytał pewnemu pisarzowi swoje poematy, a gdy pisarz nie chciał ich wychwalać, posłał go na ciężkie roboty do kamieniołomów, a gdy po pewnym czasie znów go wezwał i znów swoje poematy mu deklamował, pisarz wstał i wyszedł, oświadczając, na pytanie tyrana, że wraca do kamieniołomów. Beylin przekonująco i dobitnie udowadnia, że tyran był na pewno bardzo mądrym i bardzo szlachetnym człowiekiem, a pisarz, co jego poematów nie chciał sławić, był nie tylko niemądry, ale także nikczemny. Rzecz była najwidoczniej zbyt subtelna dla oka peerelowskiego cenzora. Trzydzieści lat! Jesteśmy oczywiście blisko zaprzyjaźnieni z żoną Pawła, chirurgiem, a także z synem, który jakiś talent kostycznej krytyki po ojcu odziedziczył i którego imię znają czytelnicy „Gazety Wyborczej". A co do Pawła samego, to chociaż świętym może nie był, ufajmy, że mu aniołowie fugę d-moll grali, gdy bramy raju przekraczał. [2001] I MARKUSZEWSKI I KRASNOLUDKI Opera w dwóch aktach pod batutą Góralczyk Zofii1 AKT I MARKUSZ (wsparty na Judahu skale) Cóżem uczynił, nieszczęsny? Bies chyba Podszepnął mi ten pomysł obłąkany, Bym postanowił nagle bez powodu, Że oto będę miał lat siedemdziesiąt. A czemu nie trzydzieści lub piętnaście? Lub zgoła roczek - co by mi szkodziło W inny się ubrać kostium? O bogowie! Przecież ja jestem reżyserem właśnie, A nie kto inny, ja daję rozkazy, By świat był taki, jak ja zechcę, Ja zasię jestem tego świata cząstką. Czemuż więc w taką wplątałem się matnię? 1 Dzieło ku uczczeniu siedemdziesięciolecia Jerzego Marku-szewskiego vel Markusza - reżysera. Góralczyk Zofia - żona tegoż (przyp. L.K.). Markuszewski i krasnoludki 171 CHÓR KRASNOLUDKÓW-PANÓW (same barytony) Ach, jakaż pycha to okropna! Za wszechmocnego Markusz ma się, Za wszechmocnego Markusz ma się Ach, jakaż pycha to okropna, Ach, jaka pycha, pycha, pycha, Za wszechmocnego, -nego, -nego. ARIA DOKTORA T.K., PSYCHIATRY2 (na znaną melodię) Szumią jodły na gór szczycie, A na szczycie gór, Wielkie głupstwa wy mówicie, Krasnoludków chór. U Markusza nie ma pychy, To jest człowiek skromny, cichy, Nieco tylko jest wariatem, A więc z was każdego bratem, Bo wy wszyscy tacy sami Też jesteście wariatami. Ale przyjdźcie pod mą pieczę, A ja wszystkich was uleczę. kurtyna AKTU MARKUSZ (nadal wsparty na Judahu skale) Tak oto sama Pani doktor rzecze, Czyli Tamara, żem jest zdrów jak ryba, 1 Doktor Tamara Kołakowska - żona autora opery (przyp. L.K.). 172 Markuszewski i krasnoludki I więcej jeszcze - żem skromności wzorem. I słusznie mówi dzielna Pani doktor, Bo to jest prawda po stokroć sprawdzona, Żem najskromniejszy człowiek na tej ziemi, Cóż mówię! w całej naszej galaktyce. A żem jest wariat, i to także prawda, Lecz to mi chlubę przynosi jedynie, Bo bez wariatów czymże byłby świat nasz? Śmietniskiem marnym, nudnym, bez polotu. I słusznie Pani doktor postąpiła, Ganiąc niemądry wybryk krasnoludków, Co mi bezczelnie pychę zarzucają! CHÓR KRASNOLUDKÓW-PAŃ (same mezzosoprany) Tak, tak, panowie krasnoludki Bardzo przesadnie rzecz ujęły, Bardzo przesadnie rzecz ujęły, Bo kiedy się wszechmocnym mieni, Markusz zwyczajnie stwierdza fakty, To fakt, że on jest reżyserem, Całego świata reżyserem. Tak, tak, panowie krasnoludki, Tak, tak, panowie krasnoludki. HISTORIA DRAMATYCZNA OPOWIEDZIANA PRZEZ FILOZOFA (na znaną melodię) Za górami, za lasami, za dolinami Pobili się dwaj aktorzy z reżyserami. „Hej, zrób mi film, hej, zrób mi coś", Tak mówili reżyserom, żeby dać im w kość. Markuszewski i krasnoludki 173 Lecz Jureczek, nasz reżyser, on się nie dał wziąć. „Ja, kochasiu - rzekł - reżyser jestem bądź co bądź. Ja obsadzę was jak trzeba, kiedy przyjdzie czas, Lecz na razie nie szurajcie, bo wyrzucę was". Krasnoludki wnet umilkły, widząc, że ten sam Markusz jest wszechmocny całkiem, jak oznajmił nam. CHÓR POWSZECHNY (na znaną melodię) Szła dzieweczka do laseczka Do zielonego... etc. Lecz spotkała tam Jureczka Markuszewskiego... etc. Zakrzyknęła więc w zachwycie: Oto Markusz, oto życie! Zaraz kielich wychyliła I Markusza tak uczciła. My też, panie i panowie, Pijmy Markuszowe zdrowie, Z kufli, szklanek, butli, beczek, Niechaj żyje nam Jureczek! [2004] kurtyna Dla Czesława Miłosza 175 DLA CZESŁAWA MIŁOSZA Nauczył nas kiedyś Miłosz pięknego wierszyka, nie-gramatycznego, z dzieciństwa zapamiętanego: Nikomu tak dobrze jak Herodu w piekle: Najadłszy się, napiwszy, siedzi sobie w cieple. Lekko tylko zmodyfikowawszy ten poemat, otrzymujemy: Nikomu tak dobrze jak Miłoszu w Kraków: Najadłszy się, napiwszy, siedzi wśród rodaków. A do tego dorzucimy: Piątkę weź i do niej osiemdziesiąt dodaj; Kalkulacja trudna, lecz możliwa bodaj. A z niej się wyłoni Miłosz w pełnej chwale, Jak na Lajkoniku jedzie okazale. Złote płatki Słowa rozrzutnie wśród ciżby Miota dniem i nocą, a to po to, iżby Lud mu się dziwował, bo jakże to Słowo W materię się zmienia, w Polskę naszą nową? Jakże to ze Słowa nowy ład się klei? Miłoszu, Miłoszu, oj nie traćwa nadziei! Więc Ci dziękujemy, nasz Czesławie miły Za to Słowo Twoje, co nam dawa siły. Tak Ci mówią Tamara i Leszek Kołakowscy. Oksford, 30 czerwca 1996 [1996] O PIESKU PRZYDROŻNYM CZESŁAWA MIŁOSZA Jeśli kiedy Miłosz spisał swoją metafizykę, to jest nią najpewniej Piesek przydrożny. Ta metafizyka nie jest wesoła, ale, wedle mej pamięci, żadna metafizyka nie jest. A mówi ona, że nic na świecie nie jest jednoznaczne i, co więcej, cokolwiek jest i cokolwiek się dzieje, jest podszyte siłą przeciwną, wrogą. Pod pokrywą bycia nicość się czai, a nicość na byciu się unosi; spod chmury zła dobro wygląda, a zło się dobra uczepia i za nim podąża; a podobnie jest ze szczerością i zakłamaniem, komedią i tragedią, wiarą i rozpaczą, tożsamością i przekręceniem, wiosną i jesienią, czwartkiem i piątkiem, cierpieniem i zachwyceniem, snem i światem, tym, co minęło, i tym, czego nigdy nie było. Ale tak chyba Miłosz nie napisał? Nie, tak nie napisał, bo to byłoby nieciekawe. Napisał całkiem inaczej. Pisał o niepojętej rozmaitości losów ludzkich, o przypadkowych spojrzeniach na rzeczy zwyczajne i błahe, kiedy to z tych ułamków spojrzeń wyłania się nagle O Piesku przydrożnym Czesława Miłosza 177 olśnienie czymś zagadkowym, niepokojąco niezrozumiałym. Zwierciadło jest zatem potrzaskane, a dzięki temu świat w nim odbity więcej odsłania swoich tajemnic. Dziwne. Dziwne. [1998] DZIEWIĘĆDZIESIĄT LAT W POSZUKIWANIU OJCZYZNY Ćwierć wieku bez mała przeszło, od kiedym Miłosza Ziemię Ulro czytał, ale teraz, przeczytawszy uważnie po raz drugi, pojąłem wagę tego tekstu, jednego z ważniejszych, jakie powojenna literatura polska wydała. Czy, jak i przez ilu jest on czytany, tego nie wiem. Rzecz jest pisana językiem potocznym, chociaż kunsztownym, ale od czytelnika wymaga wysiłku, jest to bowiem tekst nadzwyczaj zgęszczony, by tak rzec, pozbawiony luzów i przerw, a ponadto wyziera zeń wstrzemięźliwa, sucha i rozumna desperacja, nieustannie jednak zderzająca się z przeciwną siłą: niejasnym przeczuciem wielkiej Harmonii. W pięknej przedmowie do pierwszego wydania tej książki ks. Józef Sadzik najważniejsze powiedział, pozostaje mi tylko niewiele dodać o tym najświetniej-szym poecie polskim XX wieku (a to jest ocena z dobrego namysłu poczyniona, nie naprędce rzucona pochwała jubileuszowa). Najoczywistsza autobiograficzna żyła tej prozy każdemu czytelnikowi jest dostępna: szukanie ojczyzny. Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny 179 Ale to szukanie ma nie mniej niż trzy znaczenia, trzy tropy. Jedno znaczenie jest każdemu dane. Ktokolwiek miał dzieciństwo, niekoniecznie szczęśliwe, ale w atmosferze czułości i miłości starszego pokolenia przeżyte, nie może się wyzbyć nostalgii za tym rajem utraconym, nawet jeśli był ubogi i bez żadnych luksusów. Do tej ojczyzny wrócić niepodobna i żal za nią każdego niemal dotyka, o czym przecież mało kto z poetów nie pisał. Jeśli nawet można do miejsc i krajobrazów dzieciństwa fizycznie wrócić, to już tej ojczyzny tam nie ma i być nie może, to jest kraina duchów zapamiętanych. Miłosz sam myślał ongi, że nigdy nie zobaczy tych stron ojczystych, okazało się jednak, w wyniku znanych nam historycznych zaburzeń, że to możliwe. Był tam, w swoich wileńskich murach czy podwileńskich wsiach, ale do dzieciństwa przecie nie wrócił. Ale jest i druga ojczyzna, drugie miejsce poszukiwań; kraj własny już po dzieciństwie znany, już jakoś w umyśle i uczuciu wchłonięty, wspólnota ludzi tamtejszych, przyjaciół, krewnych, współpodróżników w czasie, intelektualnie i uczuciowo razem dorastających, więc rozumiejących siebie bez trudności, te same ulice, te same kościoły znających, te same książki czytających, słowem, środowisko kulturalne własne, gdzie się u siebie czujemy. Człowiek przez różne przypadki losu w obce światy zapędzony rzadko potrafi w całkiem nowe środowisko się wtopić, jeśli już z młodości wyszedł. O tym też Miłosz mówi. Gdy Polskę w najgorszym politycznie okresie porzucił („uciekł"), wylała się nań, jak należało oczekiwać, lawina wściekłości 180 Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny władców PRL-u i zatrudnionych przez nich żołnierzy słowa pisanego; oprócz trzeciorzędnych literatów potępili go publicznie również niektórzy prawdziwi pisarze (jeden artykuł nosił tytuł: Mm będzie zapomniany. Dobry tytuł, nieprawdaż?). Z wrogim potępieniem powitała go także niemal („niemal", powiadam) cała emigracja, zwłaszcza polityczna emigracja londyńska, jako że Miłosz przez czas jakiś w dyplomacji był zatrudniony (więc „komunistom służył"). Miłosz na kłamstwa i krzyki nienawistne nie odpowiadał i słusznie czynił. Jest jedną z niezapomnianych zasług Jerzego Giedroycia, że otworzył przed Miłoszem pismo swoje i wydawnictwo, gdzie prawie wszystkie polskie dzieła jego się ukazały; wszystkie egzemplarze konfiskowali automatycznie, rzecz jasna, prlowscy celnicy, jeśli je u podróżnych z Zachodu wracających znaleźli. Został więc Miłosz profesorem na uniwersytecie w Kalifornii. Z podwileńskich wsi los go strącił nad zatokę San Francisco, o której pisał. Był oczywiście osadzony życiowo, wykładał i pisał, po świecie wojażował, piękny dom na wzgórzu w Berkeley kupił, wielu ludzi miłych i życzliwych spotkał, ale ojczyzny w sensie „bycia u siebie" nie mógł już odnaleźć. Ten nowy świat był nadzwyczaj ciekawy, czasem piękny, lecz z zewnątrz oglądany. Ale jest jeszcze trzecia ojczyzna, najważniejsza chyba, do której Miłosz drogi szuka; za nią głównie w Ziemi Ulro się rozgląda. A to jest ojczyzna Ducha, czyli świat tak doświadczany, tak widziany, że wszystko w ładzie tam stoi, że Rozum i Dobro nim rządzą, że gdy w nim przebywamy, pogodzeni jesteśmy z życiem i śmiercią, z cierpieniem i przypadłościami losu, a na- Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny 181 wet z utratą ojczyzny w pierwszym i drugim znaczeniu; jesteśmy prawdziwie „u siebie", cokolwiek się zdarzy. W tym świecie przemieszkują ci, których wiara religijna, w dzieciństwie im wpojona, nie zaznała żadnych wstrząsów i ciosów, czy to ze strony losów nieprzyjaznych, czy refleksji krytycznej i intelektualnych wojen podjazdowych. Miłosz jednakowoż nie przebywa w tym świecie, chociaż podgląda go i chciałby chyba tam mieszkać. Jest przywiązany do chrześcijaństwa, lecz nie do każdej z jego odmian. Nie lubi Kościoła samochwalczo w siebie zapatrzonego, nie lubi też Kościoła, który by przetrwać, stara się nowoczesnej cywilizacji przypodobać, na bok odsuwając to, co do tej cywilizacji nie przystaje, a co jest chrześcijaństwa rdzeniem. Myśli, że prawdziwych, czyli całkiem konsekwentnych, ateistów jest niewielu, bo ci, co się do ateizmu przyznają, wierzą na ogół w różne rzeczy, w które wierzyć nie powinni: w jakąś dobroczynność ewolucji, w jakieś prawa postępu, w jakieś reguły moralne. Miłosz nie jest ateistą, ale dotkliwie doświadcza tego rozdarcia duchowego, w jakim cywilizacja nasza żyje, tego zderzenia między tradycją a światem nauki i techniki; zderzenie jest banalne i wszystkim znane, ale nie przestaje być dokuczliwe. Wraca często do Dostojewskie-go i jego udręk (Szestow twierdzi, że Iwan Karama-zow jest właściwym porte-parole autora; nie znam się na Dostojewskim na tyle, by mieć w tej sprawie wyraźne zdanie). Bezsilność rozumu w obliczu mądrości chrześcijańskiej: tajemnica Odkupienia, niepojęty mrok cierpień, boskość Jezusa, grzechy Kościoła - to też są Miłosza tematy. 182 Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny 183 Cytuję: „Ulro jest słowem zapożyczonym od Bla-ke'a. Oznacza ono krainę duchowych cierpień, jakie znosi i musi znosić człowiek okaleczony. Sam Blake nie mieszkał w Ulro, choć mieszkali tam już uczeni, zwolennicy fizyki Newtona i filozofowie, tudzież prawie wszyscy malarze i poeci. Jak też ich następcy w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, aż po dziś dzień". Gombrowicz, Blake, Mickiewicz, Swedenborg, Oskar Miłosz - oto główne osoby, jakie na kartach tej książki występują. O każdej z nich dowiadujemy się wiele, ale krewny Miłosza, o pokolenie starszy Oskar, poeta francuski, jest jego szczególnie ważnym mistrzem, w młodości wczesnej jeszcze z pism, a potem osobiście, znanym. Przyznaję, że mało o nim wiem poza tym, czego się od Czesława Miłosza nauczyłem. Cytacje w omawianej książce są interesujące, ale trudne w interpretacji, hermetyczne, ezoteryczne, okultystycznymi wypadami najeżone, zaszyfrowane, kaba-listyczne. Nie ośmieliłbym się ich streszczać czy przekładać na język powszechnie zrozumiały. Są jednak denerwująco ciekawe; mówią o przestrzeni, z której wewnętrznych odniesień, jakoś przez nas, przez nasze percepcje współtworzonych, wszystko się w bycie wywodzi, i o tym, jak życie przestrzeni tworzy rytm i jak przez znajomość rytmu uzyskujemy dostęp do wyższych form bytu, do innych światów. Oskar Miłosz należał do wybitnych krytyków cywilizacji nowożytnej i bezreligijnego humanizmu, który, jak Czesław Miłosz mówi, w gruzach już leży. Jednak spodziewał się przyjścia jakiegoś świata nowego i lepszego. Czy Czesław Miłosz też się tego spodziewa? Nie jest to jasne. Kilkakrotnie przyznaje się do swoich sym- patii do wierzeń manichejskich, które wyrażają jakby jego własną odrazę do życia. Otóż narzekanie na teraźniejszość jest nader pospolite w naszych europejskich dziejach. Równie pospolite jest jednak wyczekiwanie na nowy świat, który nie tylko lepszy będzie, ale doskonały, na czas pełnego uleczenia nieszczęść naszych, jakkolwiek się ten świat nazywa: trzecia epoka, epoka Ducha Świętego, Harmonia, Socjalizm, Komunizm, Omnarchia. Prorocy nowego świata, jak dotąd, mylili się niezmiennie, ale może dobrze jest, by istnieli obok bohaterów Becketta. Manichejska religia jednak jest inna. Możemy wyjść z Ziemi Ulro, każdy na własny rachunek, przez wyzwolenie duchowe, ale ostateczne wyjście możliwe jest tylko przez porzucenie tego szatańskiego wynalazku - materii. Nie będzie szczęśliwej Ziemi Nowej, ziemia jest przeklęta. Czy tak daleko Miłosz chciałby pójść w swoim manicheizmie? Nie wiem tego. Manicheizm, oczywiście, jest nie do pogodzenia z tradycją chrześcijańską, dla której cały byt materialny jest dobry, skoro z ręki Stwórcy dobrego się zjawił. Miłosz jednak do tradycji chrześcijańskiej także się przyznaje. Kiedy religia obumiera, nie przychodzi zwykle na jej miejsce dobroczynny humanizm oświecony, ale raczej różne złowrogie karykatury religii. W książce Miłosza rzeczy nie są dopowiedziane i tak jest dobrze. Nie ma to być bowiem żadna doktryna metafizyczna, lecz ujawnienie dokuczliwych apo-rii, których na Ziemi Ulro nie uleczymy. Kiedym czytał teraz ponownie książkę Miłosza, wyjąłem z półki bardzo gruby tom pism teologicznych Swedenborga. Czytałem o jego peregrynacjach w za- 184 Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny światy, o rozmowach z anielskimi duchami, o architekturze nieba i piekła, o końcu świata. Ale również on, wielki wtajemniczony, nie uważa, by zło mogło być wyniszczone ostatecznie. Pomyślałem sobie przy tej okazji, jak się czuje młoda dziewczyna lub chłopak, nastolatki, jeśli dowiadują się nagle, że są dziećmi adoptowanymi, że nie są ich prawdziwymi rodzicami ci, co ich wychowali. Przypuszczam, że jest to doświadczenie przerażające, jakieś okropne poczucie bezdomności, wydziedziczenia, odrzucenia - choćby ci przybrani rodzice byli najlepsi. I pewnie jest to poczucie podobne do tego, które ma człowiek na Ziemi Ulro. [20027 GADKA O DWÓCH MIŁOSZACH NA ROZPOCZĘCIE DZIESIĄTEJ DZIESIĄTKI Dwa są Miłosze: jeden, osiłek barczysty. Chłop litewski, postawny, nie stroni od whisky. Śmiechem głośnym poraża damy i narody; Lecz nie za to mu dali sążniste nagrody. Nie on te książki pisał, co świat czytać lubi; Ale za nim się skrada dziwny Miłosz drugi. Jak ta dzieweczka, której „źle w tym ludzi tłumie", Chciałaby może uciec, lecz uciec nie umie. Miłosz by też do świata wrócił, co go nie ma, Co z ręki Boga wyszedł w pierwszym dniu stworzenia; Lecz gdy drugi dzień nastał, tamten świat już zniknął; A był ten, co go znamy, z jego zmorą zwykłą, W niepogodzie, w ciemności - nie ma gdzie uciekać; Może lepszy świat przyjdzie? Można tylko czekać; Czekajmy więc jak Czesław, w Słowo uzbrojeni, Ze Słowa świat się począł, przez Słowo się zmieni. [2002] MAŁA GLOSA DO EPOPEI DUCHA Inni komentatorzy powiedzieli już prawie wszystko, co ważne, o Traktacie teologicznym Miłosza. Ja jednak z własnym słowem się wtrącę, pretensji sobie nie roszcząc, by nowe było. Gdy się Traktat... przeczyta, przechowując zarazem w pamięci różne poprzednie teksty autora, wydaje się, jakby chodziło o naturalne, oczekiwane zwieńczenie jego losu poetyckiego, po prostu ustawienie brakującej wieżyczki na budowli od tak dawna wznoszonej. Pewnie to złudzenie, ale zrozumiałe. Nie jest to, jak łatwo zauważyć, teologia w sensie właściwym, lecz wyznanie wiary albo niewiary i opis różnych z tym związanych kłopotów. Teologia w dziejach wiary jest narzędziem obronnym, ona nie buduje wiary, lecz broni jej przed napaściami z zewnątrz, odpiera zarzuty; gdyby cały świat był jak należy wierzący, wątpliwości nie doświadczający, na krytyki i prześmiewki niewierzących albo ludzi innych wiar nie wystawiony, teologia pewnie nie byłaby potrzebna. Teologia, z natury swego powołania, ma skłonność Mała glosa do epopei ducha 187 do tego, by traktować religię chrześcijańską jako zbiór twierdzeń, w które wierzyć należy (choć prawie zawsze przestrzega odróżnienia między porządkiem wiedzy i porządkiem wiary). No tak, to się nazywa Traktat..., ale jest to nade wszystko dzieło poetyckie, niezwyczajnej urody. Ja zaś, choć na uroki poezji jestem wrażliwy, nie umiem o poezji i jej pięknościach pisać, bo to za trudne. Patrzmy więc tak, jakby Traktat... traktatem właśnie był. Wszystkiego powiedzieć nie można, a zresztą i nie wolno; Mickiewicz, na którego Miłosz się parokrotnie powołuje, też o tym wspomniał: „Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi..." itd. Liczne są też strony boskiego świata, które, jak nas zawsze uczono - choć nie zawsze skutecznie - są niewypowiadalne, tak iż żaden język ludzki dostępu do nich nie ma i sam anioł Akrazieł, który boskie tajemnice ludziom objawia, nie umiałby ich przekazać. Miłosz wie, że religia nie jest listą twierdzeń doktrynalnych. Wie też, że nie jest tym, co przechowują do końca życia owe w poemacie wspomniane dziewczynki, którym wyłożono główne prawdy wiary, nim przystąpiły do Pierwszej Komunii. Jedno i drugie jest jakąś stroną życia religijnego, oczywiście, ale żadne z nich ani oba razem nie stwarzają życia wiary. Miłosz doświadcza boleśnie tej, od kilku wieków już trwającej, nieprzyjaźni między chrześcijaństwem i oświeceniem. Sprawa była na wszystkie strony przerabiana, przeorana, a mimo to wszystko jest w niej dwuznaczne i niejasne; chrześcijaństwo chwiejny żywot dziś wiedzie, ale oświecenie samo sobie w plecy nóż wbiło, dochodząc do miejsca, gdzie sama wiara 188 Mała glosa do epopei ducha Mała glosa do epopei ducha 189 w prawdę zostaje unieważniona, a wiara w rzeczywistość okazuje się zbędna i przesądna (bo „metafizyczna"). Największe zawężenie kłopotów widzimy w dwóch miejscach. Jednym jest tak zwany naukowy obraz świata i przyczepiona do niego (choć logicznie zeń niewywodliwa) ideologia racjonalistyczna. Od półtora wieku prawie Darwin jest też w ciele chrześcijaństwa cierniem, ile że wydawał się zacierać granicę między człowiekiem i resztą świata żyjącego; katecheci, którzy go bez trudu obalali („ten Darwin mówi, że twój pradziadek był małpą, ale to on sam jest małpą", „ten Darwin mówi, że jak wsadzisz ziarnko pszenicy do ziemi, to z tego może krowa wyrosnąć, ano spróbuj"), wystarczali może tym uczniom, którzy mieli potem zasilać szeregi tak zwanych analfabetów funkcjonalnych, ale już nie czternastolatkom rozgarniętym, którzy widzieli ich zawstydzające ciemniactwo; czy działają u nas jeszcze tacy katecheci - nie wiem. Antyreli-gijne ostrze Darwina można zneutralizować, do czego jednak Rozum się przyda, ale inny chyba Rozum - nie ten scholastycznego racjonalizmu, który miał swój dzień, oczywiście, ale ten dzień dawno minął. Że wiara nie ma fundamentu w nauce, wiedziało już wielu w XVII wieku, bez Darwina. Ale jakieś dziwne rzeczy się stały w nauce XX stulecia i może przywróciły sens niektórym ważnym tradycjom teologów; jakże musiał się śmiać uczony XIX wieku nad głupotą świętego Augustyna, który głosił, że nim Bóg świat stworzył, czasu nie było (albo Jana Apostoła, który przepowiadał, że czasu nie będzie więcej); jakże to, czas płynie po prostu, czy jest świat, czy go nie ma. A teraz całkiem inaczej. Na teorię Wielkiego Wybuchu (o czym i Miłosz wspomina), w którym czas powstał, przestrzeń i materia, nieraz się powoływano: a więc Bóg jest! Nie ma jednak „więc", nie ma logicznego wynikania, ale jest otwarcie myśli ludzkiej na coś, co sens zdaje się dawać tajemnicy stworzenia. Drugi węzeł niemożliwy to sprawa zła, o którą Miłosz nieustannie się potyka czy też z którą usiłuje się zmierzyć, jak tylu przed nim, przez tyle wieków. Były co najmniej dwa sposoby, by tej sprawy się pozbyć przez unieważnienie. Jeden wyrasta z ideologii racjo-nalistycznej właśnie: „zło to takie słowo, które ludzie sobie wymyślili, żeby nazwać cierpienie, ale w cierpieniu nie ma nic tajemniczego, dla przetrwania gatunku konieczne jest, by jednostki cierpiały, inaczej gatunek zginąłby rychło, nie mając sygnałów zwiastujących niebezpieczeństwo". Jest to wyjaśnienie niemądre, ale pozornie spójne. Drugie wyjaśnienie jest teologiczne właśnie, z tradycji teodycei: to, co złem zwiemy, jest nieuchronnym skutkiem świata poczętego z dobra; Bóg jest dobrem samym, ale i On nie może sprawić, ani by zło moralne nie dochodziło do skutku (o ile ludzie są wolną wolą obdarzeni), ani fizyczne (o ile samo powiązanie powszechne rzeczy powoduje ich wzajemne niszczenie). Tak, znamy dobrze te wyjaśnienia, ale one nigdy nie uśmierzały niepokoju dusz wrażliwych i mądrych. To, o czym wiara mówi, nigdy nie może się ukazać z taką wyrazistością jak dla przykładu fakt, że Słońce wokół Ziemi krąży (podobno jacyś ludzie twierdzą, że jest odwrotnie, ale to chyba żart. Dość wyjść na ulicę, by zobaczyć, jak jest naprawdę). Przestrzeń dla nie- 190 Mala glosa do epopei ducha wiary musi być otwarta zawsze, różnych rzeczy wiedzieć nie możemy, non est nostrum scire. Istnieje głupota wiary i głupota niewiary. Istnieje mądrość wiary i mądrość niewiary. Sprawa ta wymaga bardzo długiego rozwinięcia, ale nie tu miejsce na nie. A kiedy Miłosz powiada: „Ja też jednego dnia wierzę, drugiego nie wierzę", to nie jest tak, by jednego dnia był mądry, a drugiego głupi; nie, on żyje w mądrości wiary i mądrości niewiary na przemian. Oto przykład. Głupota niewiary mówi: „Przecież cię nauczyli, jak mnożyć ułamki i że woda jest związkiem wodoru i tlenu, jakże możesz jeszcze potem wierzyć w anioły, w grzech pierworodny i podobne głupstwa?". Głupota wiary mówi: „A co ty myślisz, że jesteś mądrzejszy niż cały Kościół i wszyscy jego uczeni? A Newton też w Boga wierzył, a nawet i Darwin, i tylu fizyków. A ty co, mądrzejszy od nich?". A tego, co mówi mądrość wiary i mądrość niewiary, nie będziemy teraz roztrząsać; zadowolimy się tym, że obie są u Miłosza obecne. Słowo żadnego z polskich pisarzy nie jest i nie było tak na świecie dostrzeżone i docenione jak Miłoszo-we, a to nie tylko przez noblowską nobilitację, ale dlatego, że myśl i troska o świat w każdym słowie świecą, a wyznania, jakich nikt inny nie czyni, nigdy nie są samozadowoleniem okraszone, a jeszcze ironii tam pełno. W tym przynajmniej wypadku wolno powiedzieć, że autor jest sprawiedliwie, wedle zasług mierzony. [2001] PAMIĘTAJMY O JACKU Jacek Kuroń był jednym z najlepszych ludzi na świecie, jakich znałem. Więziony, poniewierany, szkalowany przez peerelowskie władze, nigdy nie starał się prześladowcom swoim odpłacać. Był, jak się zdawało, podobny kwakrom, którzy wierzą, że z każdym człowiekiem można znaleźć kontakt, bo w każdym żyje jakaś iskra boskości. Był rzadkim przykładem nieustępliwego bojownika, który nikogo nie bije, nie zabija, nie krzywdzi. Można było zawsze ufać jego intuicji politycznej. Był najważniejszym działaczem wśród tych, którzy dbali skutecznie o to, by w opozycji demokratycznej, a potem w „Solidarności" nigdy nie ulec pokusie użycia przemocy. „Zamiast palić komitety, zakładajcie własne" - to było jego sławne hasło z lat siedemdziesiątych. Kształt, jaki „Solidarność" jako ruch obywatelski przybrała, był jego dziełem bardziej niż kogokolwiek innego. Wolno powiedzieć, że jego praca była niezbędna w procesie rozkładu i w końcu zniszczenia komunizmu w Polsce, a tym samym w świecie. 194 Zbigniew Menłzel Bogu, nie praktykował jednak z całkowitą konsekwencją. Dowody mamy w ręku. Świadectwem biografii swojego twórcy jest w jakiejś mierze każdy tekst i każda wypowiedź („Co nie jest biografią, nie jest w ogóle" - zauważył Stanisław Brzozowski). Ale teksty pomieszczone w niniejszym zbiorze są w większości świadectwami, które o życiu Leszka Kołakowskiego niemało nam mówią bezpośrednio. Sporo tutaj znajdujemy wzmianek o różnych ważnych i mniej ważnych wydarzeniach, których autor był uczestnikiem lub świadkiem. Wywołane z pamięci historie rodzinne, widoki, zajścia, rozmowy dają pretekst do refleksji. Fragmenty jawnie autobiograficzne pojawiają się w książce z rozmaitym nasileniem i nie zawsze w chronologicznym porządku, co dla czytelnika może jednak stanowić zachętę, aby samodzielnie je układać w naturalne ciągi. Najwcześniejsza scena? Chyba ta, gdy jako mały chłopiec Leszek Kołakowski tłucze w złości gipsowe popiersie Napoleona, bo mu powiedziano, że ten człowiek na sumieniu ma okrutne wojny. Dwunastu lat jeszcze nie skończy, gdy i jego ogarnie wojenna zawierucha. Dowiadujemy się, jak we wrześniu 1939 roku uciekał spod niemieckich bomb na wschód i jak pragnął zabić kilku esesmanów, którzy poniżali jego bliskich. Wojnę z Hitlerem wygrał, bo „na przekór okupacji, na przekór nieistnieniu szkół" sam przerobił cały program szkoły średniej, ucząc się m.in. niemieckiego, by poznawać w oryginale Heinego, Goethego i innych. Wkrótce zda maturę, zapisze się na studia, „pomaszeruje w sztafetach partyjnych ideologów" i jako zarozumiały besserwisser miażdżyć będzie w proch Posłowie 195 teorie uczonych tej miary co Poincare („Gdy się ma lat dwadzieścia czy dwadzieścia jeden - czytamy - często się jest wszechwiedzącym; ja też byłem wszechwiedzący, dopiero potem stopniowo i powoli głupiałem"). Frapującą prywatność swoją książka ta zawdzięcza nie tylko, i nie głównie, wyrazistym epizodom z życia autora, ale przede wszystkim opowieściom o ludziach, którzy na niego wpływali; opowieściom o mistrzach, autorytetach, przyjaciołach. Leszek Kołakowski przypomina, że ludzie tacy stają się żywą częścią naszego duchowego trwania, niezbędnym składnikiem naszej osobowości i że pisać o nich „to trochę tak, jakby dokonywać spowiedzi publicznej". Pośród ludzi, o których w książce czytamy, wiele jest postaci wybitnych, powszechnie jako autorytety akceptowanych w całej Polsce myślącej: Maria Ossowska, Tadeusz Kotarbiński, Czesław Miłosz, Jerzy Turowicz, Jan Strzelecki, Jacek Kuroń, ks. Józef Tischner... Kilkanaście portretów mniej lub bardziej szczegółowych tworzy tutaj bezcenny przyczynek do dziejów naszej arystokracji duchowej - tej „całej formacji intelektualnej i moralnej, której ciągłość przechować nam trzeba pod groźbą ruiny polskiej kultury". Autor ponawia starania, by przedstawicieli tej formacji niebanalnie charakteryzować („Tak żyła, jak gdyby - co niepodobna - zła w niej nie było, nawet w postaci nieumia-ru w dobrym albo w postaci poczciwości pospolitej, rozleniwionej i zatrwożonej" - to o Marii Ossowskiej). I próbuje nazywać właściwy im etos człowieka uczącego żyć w godności, etos „ciążący niemile tym, którzy choćby nie wiem jak oszukiwali własne sumienie, wiedzą przecież, że ze świństwa żyją". 196 Zbigniew Mentzel W słynnym, już bez mała pół wieku temu ogłoszonym eseju Kapłan i błazen Leszek Kołakowski pisał, że myślenie filozoficzne jest naprawdę istotne o tyle, o ile daje perspektywę „uciążliwego uzgadniania wśród ludzi żywiołów najtrudniejszych do połączenia: dobroci bez pobłażliwości uniwersalnej, odwagi bez fanatyzmu, inteligencji bez zniechęcenia i nadziei bez zaślepień". Wśród znajomych Leszka Kołakowskiego, odwiedzanych tu przez niego w pamięci, filozofią zawodowo trudnili się tylko niektórzy, wszyscy jednak, lub prawie wszyscy, tak pojęte owoce myślenia filozoficznego potrafili zebrać. Niejaką melancholię panującą w książce łatwo jest zrozumieć. To nie tylko żal, że ludzie tacy bezpowrotnie odchodzą. To także smutek, że coraz więcej jest i będzie żyjących, którym los zrządzeniem swoim nie pozwolił ich bliżej poznać. Zbigniew Mentzel NOTA BIBLIOGRAFICZNA Zbiór niniejszy zawiera te jedynie teksty, które nie trafiły do żadnej innej książki Leszka Kołakowskiego. Pominięto więc na przykład wcześniejsze z dwóch napisanych przez autora wspomnień o Stanisławie Jerzym Lecu, a także wspomnienie o Tadeuszu Krońskim - oba znaleźć można w trzytomowych „pismach rozproszonych sprzed roku 1968" (Pochwała niekonsekwencji, Londyn: Puls, 1989; wyd. 2 poprawione i poszerzone: Londyn 2002). Nota podaje informacje bibliograficzne o tekstach w kolejności ich występowania w książce. Radom - środek świata Mowa wygłoszona 7 marca 1994 roku na uroczystości nadania Leszkowi Kołakowskiemu tytułu Honorowego Obywatela Miasta Radomia. Niepełny zapis drukowała „Gazeta Wyborcza" z 14 marca 1994 (nr 61). Raz jeszcze o sprawach najgorszych Pierwodruk: „Gazeta Wyborcza" z 10 września 2003 (nr 211). 198 Nota bibliograficzna Uniwersytet w mieście Łodzi Pierwsza część wykładu wygłoszonego 9 stycznia 1992 roku na uroczystości nadania Leszkowi Kołakowskiemu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego. Pierwodruk (pod tytułem Diabeł kłamie również, kiedy mówi prawdę): Honoris causa. Księga pamiątkowa ku czci Leszka Kołakowskiego, Łódź: Wydawnictwo Łódzkie, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, 1994. Na grób Marii Ossowskiej Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1974, nr 10. Opinia w sprawie pojęcia wiadomości Ekspertyza przygotowana przez Marię Ossowską i Leszka Kołakowskiego (zaakceptowana i podpisana przez Tadeusza Kotarbińskiego) na użytek obrony w procesie Jacka Kuro-nia i Karola Modzelewskiego. Tekst ogłosiła w całości Aniela Steinsbergowa w swoim szkicu Ze wspomnień obrońcy. Kariera artykułu 23. Pierwodruk: „Zapis" 1978, nr 8. Irena Krońska Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1974, nr 4. Pamięć i myśl Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1977, nr 11. Niezwykła kariera głosu Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1988, nr 9. Pamięci nauczyciela Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1982, nr 1-2. Nota bibliograficzna 199 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci Pierwodruk: Wspomnienia o Antonim Słonimskim, pod red. P Kądzieli, A. Międzyrzeckiego, Warszawa: Biblioteka „Więzi", 1996. Note o Iwaszkiewiczu Zmieniony wstęp do angielskiego wyboru opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza The Birch Grove and Other Stories, tłum. A. Lloyd-Jones, Budapest: Central European University Press, 2002. Nota o Adamie Michniku Przedmowa do francuskiego zbioru szkiców Adama Mich-nika Penser la Pologne. Morale et politique de la resistance, Paris: La Decouverte/Maspero, 1982. Długi Janek Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1988, nr 11. Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm. Z Leszkiem Kołakow- skim rozmawia Jerzy Turowicz Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 1989, nr 19. Po odejściu Janka Lipskiego Pierwodruk: Jan Józef. Spotkania i spojrzenia. Książka o Janie Józefie Lipskim, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 1996. Oda do Józefa Pierwodruk: Zawierzyć człowiekowi. Księdzu Józefowi Tischne- rowi na sześćdziesiąte urodziny, Kraków: Znak, 1991. Na tygodnik Powszechny" Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 1995, nr 13. 200 Nota bibliograficzna Słuchając dobrego człowieka Pierwodruk: „Znak" 1995, nr 3. Wspomnienie o profesorze Iji Lazari-Pawłowskiej Pierwodruk: „Etyka" 1995, nr 28. Tylko dwadzieścia lat, już dwadzieścia lat. Na rocznicę KOR-u Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 1996, nr 39. Jerzy Turowicz Pierwodruk: „Kultura" (Paryż) 1999, nr 3. Poganie, uczcie się góralskiego Pierwodruk: „Gazeta Wyborcza" z 2 grudnia 1997 (nr 280). Wstęp do Wielkiej Ameby Tadeusza Ficowskiego Pierwodruk: Tadeusz Ficowski, Wielka Ameba oraz inne eseje, szkice i fragmenty, Warszawa: Re Print, 1993. Zachęta do czytania rozpraw Barbary Skargi Pierwodruk: Barbara Skarga, O filozofię bać się nie musimy. Szkice z różnych lat, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 1999. Żegnaj, Józefie Pierwodruk: „Gazeta Wyborcza" z 30 czerwca 2000 (nr 151). Był Lec... Pierwodruk: „Rzeczpospolita" z 23-24 września 2000 (nr 223). Pamiętanie o przyjacielu naszym Pawle Beylinie Pierwodruk: „Gazeta Wyborcza" z 18-19 sierpnia 2001 (nr 192). Markuszewski i krasnoludki. Opera w dwóch aktach pod batutą Góralczyk Zofii Niedruko wane. Nota bibliograficzna 201 Dla Czesława Miłosza Autorstwo: Tamara i Leszek Kołakowscy. Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 1996, nr 28. O Piesku przydrożnym Czesława Miłosza Pierwodruk: „Zeszyty Literackie" 1998, nr 2. Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny Pierwodruk: „Zeszyty Literackie" 2001, nr 3. Gadka o dwóch Miłoszach na rozpoczęcie dziesiątej dziesiątki Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 2001, nr 26. Mała glosa do epopei ducha Pierwodruk: „Tygodnik Powszechny" 2001, nr 50. Pamiętajmy o Jacku Pierwodruk: „Gazeta Wyborcza" z 19-20 czerwca 2004 (nr 142). Z.M. SPIS TREŚCI Przedmowa..................................... 5 Radom - środek świata........................... 7 Raz jeszcze o sprawach najgorszych............... 12 Uniwersytet w mieście Łodzi..................... 17 Na grób Marii Ossowskiej........................ 22 Aneks: Opinia w sprawie pojęcia wiadomości.... 28 Irena Krońska................................... 33 Pamięć i myśl................................... 37 Niezwykła kariera głosu.......................... 44 Pamięci nauczyciela ............................. 53 Odwiedziny u Antoniego, w pamięci.............. 63 Nota o Iwaszkiewiczu............................ 71 Nota o Adamie Michniku......................... 83 Długi Janek..................................... 88 Marksizm, chrześcijaństwo, totalitaryzm. Z Leszkiem Kołakowskim rozmawia Jerzy Turowicz.......... 94 Po odejściu Janka Lipskiego....................... 120 Oda do Józefa................................... 123 Na „Tygodnik Powszechny" ...................... 126 Słuchając dobrego człowieka...................... 127 Wspomnienie o profesorze Iji Lazari-Pawłowskiej ... 140 204 Spis treści Tylko dwadzieścia lat, już dwadzieścia lat. Na rocznicę KOR-u....................................... 143 Jerzy Turowicz.................................. 148 Poganie, uczcie się góralskiego.................... 152 Wstęp do Wielkiej Ameby Tadeusza Ficowskiego...... 154 Zachęta do czytania rozpraw Barbary Skargi........ 157 Żegnaj, Józefie.................................. 161 Był Lec.......................................... 164 Pamiętanie o przyjacielu naszym Pawle Beylinie .... 166 Markuszewski i krasnoludki. Opera w dwóch aktach pod batutą Góralczyk Zofii..................... 170 Dla Czesława Miłosza............................ 174 O Piesku przydrożnym Czesława Miłosza............ 176 Dziewięćdziesiąt lat w poszukiwaniu ojczyzny...... 178 Gadka o dwóch Miłoszach na rozpoczęcie dziesiątej dziesiątki..................................... 185 Mała glosa do epopei ducha...................... 186 Pamiętajmy o Jacku.............................. 191 Zbigniew Mentzel, Posłowie........................ 193 Nota bibliograficzna............................. 197