Ángel Arangé El cosmonauta Kosmonauta Git chłosnął Nuí. Ona podskoczyła z radości w tumanie błękitnego pyłu. — Przysuń się — powiedział Git. Nuí uniosła się i wyciągnęła ku niemu szczypce. Git zakręcił macką nad ciałem Nuí i wypuścił kłąb dymu. — Dziabnij, dziabnij — poprosił. Nuí przecięła mackę Gitaw trzech miejscach: dziab! dziab! dziab! Jeden kawałek zjadła. Git zjadł drugi. Trzeci wymknął się im, potoczył po błękitnym pyle i wydał na świat dziecko. Nuí pochwyciła inne najbliżej baraszkujące dziecko Gita i przecięła je na pół. — Jeszcze, jeszcze — poprosiło. Ale Nuí szukała właśnie odciętego kawałka, który zapodział się gdzieś w błękitnym pyle. Nuí stuknęła szczypcami w pancerz i chlusnęła żółtym strumieniem wprost na Gita. Niemym świadkiem zabaw Gita i Nuí był Mut. Kurs statku zakłócił rój meteorytów i człowiek, żeby uniknąć niebezpieczeństwa, skierował go ku planecie. Wkrótce znalazł się w sferze jej przyciągania i pędził ku niej po szerokiej spirali. Aby wyrównać trajektorię, włączył silniki hamujące. — Przejrzę instrumenty i poczekam, aż przepłynie meteorytowa fala — powiedział do siebie kosmonauta. Pojawił się już na niebie planety — wyglądał jak czarny punkcik, jak gwiezdna drobina. Powoli nabierał swojego właściwego kształtu, wreszcie osiadł w błękitnym pyle. Git, Nuí i Mut nigdy jeszcze nie widzieli takiego dziwnego meteorytu: błyszczał bardziej od tych, jakie znali, nie był gorący i miał niespotykany symetryczny kształt. Git wyciągnął się na tym meteorycie. Białe oko Gita drżało i wszystkie kule mózgowe na jego mackach zwilgotniały. Wreszcie pot kapiący z rozłożonych wśród macek maleńkich mózgów spłynął po przezroczystych prostokątach meteorytu. — Przetnij mnie — poprosił znów, a Nuí, dziab! odcięła mu kawałek macki i jeszcze jedno dziecko Gita zaczęło swawolić w błękitnym pyle. W porze spadania meteorytów zwykle wzmagało się pragnienie prokreacji. Nuí cięła szczypcami macki Gita i małe kawałki toczyły się i rosły bardzo szybko. Natomiast Mut wyciągnął się w stymulacyjnym błękitnym pyle, po czym popełznął w kierunku statku i otoczył go wielokrotnie pierścieniami swojego ciała. Każda macka rozwijała się i prostowała w błękitnym pyle, a następnie sama dzieliła na części. Kosmonauta, niezachwiany w swojej odwadze oraz wiedziony ciekawością i potrzebą nawiązania kontaktu, stanął w luku pojazdu, żeby poobserwować dziwnych mieszkańców błękitnego pyłu. Miał na sobie obszerny skafander, a głowę chronił mu kryształowy hełm, opatrzony skrzącymi się antenami, umieszczonymi tuż obok oczu. Powoli zszedł z trapu i wmieszał się w zadziwiony tłum. — Skąd on się tu wziął? — zapytał Mut. — Jeszcze nigdy nikt nie wyszedł z meteorytu. — Dziwne, dziwne — stwierdziła Nuí i dziab! dziab! poruszyła szczypcami w powietrzu. Ta niezwykła istota z meteorytu miała tylko cztery macki! Jedna para dłuższa, służyła jej do pokonywania odległości. A do czego była ta druga, krótsza, która zwisała zupełnie bezczynnie? Zuchwałość człowieka wzrosła: oto jest królem tych wszystkich istot, które teraz zachowują pełen szacunku bezruch. A mieszkańcy planety tysiącem myślących oczu obserwowali jego wygląd, ruchy, kształt postaci i przy pomocy licznych kul mózgowych poddawali wnikliwej analizie. Wszedł w błękitny pył. Tamci spojrzeli nań z podziwem: jak zręcznie porusza się na swoich dwóch mackach, jak patrzy wokół miotając iskry. — Powiedz coś do niego — zaproponował Mut Gitowi. — Cokolwiek. — Kim jesteś? — zapytał Git. Kosmonauta nie usłyszał pytania. Jego kryształowy hełm skrzył się nieprzerwanie. Wyczuł jednak, że tamci chcą z nim nawiązać rozmowę. Jedyne, co mógł zrobić, to chyba wysłać im więcej iskier, najlepiej niebieskich. Git, Nuí, Mut i pozostali zrozumieli, że były one symbolem pokoju. — Jego słowa są błękitne jak nas? pył. Chce nam coś powiedzieć. — Dlaczego jest taki mały? — zapytała Nuí. — Spójrzcie, ma dwa bliźniacze mózgi, błyszczą mu. Zamyka je i otwiera. Przypatrzcie się dobrze — zwrócił im uwagę Git. — Tak — zgodziła się Nuí. — W jakim może być wieku? — Musi być bardzo młody — wydedukował Mut. — Ma bardzo krótkie macki. Nuí zwróciła się do przybysza z meteoru: — Przysuń się trochę. Przysuń. Kosmonauta nic nie usłyszał. Nuí podpełzła w jego kierunku. — Jesteś sam? Nikt więcej nie przybył z tobą? Pozostali zwrócili swoje spojrzenia ku otworowi w meteorycie, ale nikogo tam nie było. Jedna z macek — dziecko — potoczyła się i wspięła na dziwną nierówną górkę prowadzącą do meteorytu. Człowiek, widząc, jak pnie się po trapie, znów spróbował nawiązać rozmowę. — Lubią się bawić i są łagodni — pomyślał. — A ich malcy przypominają wesołe szczenięta. Dzieci otoczyły go, żeby mu się lepiej przyjrzeć. — Spowodowałem wielkie poruszenie swoim przybyciem — pomyślał znowu człowiek. — A jakie są twoje dzieci? — odezwał się Mut. — Jak wyglądają? — I podzielił się, żeby tamten zrozumiał, o co go pyta. Nuí, która obserwowała go z bliska dłuższą chwilę, pomyślała sobie, że przybysz jest podobny trochę do Gita, mimo że na jego czterech mackach nie zauważyła mózgów. — Nie ma ich, bo jeszcze jest bardzo młody — powiedziała do siebie. A potem, bardziej wiedziona ciekawością, niż naturalną potrzebą prokreacji, uniosła szczypce i dziab! dziab! odcięła przybyszowi przednie macki. Kosmonauta krwawił i dusił się z braku tlenu, ale wreszcie po raz pierwszy — i ostatni — coś usłyszał: dziab! dziab! dziab! dziab! Tłumaczenie: Zofia Siewak–Sojka