WOLFGANG amade VALERIAN TORNIUS / Wolfgang Amade POWIEŚĆ O MOZARCIE Polskie Wydawnictwo Muzyczne Tytuł oryginału: Wolfgang Amadt Przełożyli z niemieckiego MARIA KURECKA i WITOLD WIRPSZA Za zezwoleniem wydawcy oryginału i właściciela praw autorskich VEB Breitkopf und Hartel Musikverlag Leipzig ...A WKOŁO GŁOWY CHŁOPCA PROMIENIE SIĘ ZŁOCĄ — CZY TO DIADEM? CZY ŚWIATŁO DUCHA SKWITŁE MOCĄ? A JUZ-CI W KAŻDYM RUCHU WIELKI DŹWIĘK SIĘ ZISZCZA, GEST KAŻDY WIEŚCI PIĘKNO — PIĘKNA TEGO MISTRZA, KTÓRY NIE STWARZA PIEŚNI, BO CAŁY JEST PIEŚNIĄ! (Goethe: Faust, część II, akt III, Arkadia; • przekład E. Zegadłowicza) Obwolutę projektował Janusz Bruchnalski Cz(ś/ pierwsza CUDOWNE DZIECKO Najdroższa Przyjaciółko! Pewnie przypuszcza Pani, iż od dawna już jestem w Wiedniu. A tymczasem ciągle jeszcze siedzę w tym uroczym miasteczku nad rzeką Salzach, które więzi mnie w magicznych pętach. W początkach sierpnia przy- byłem tu na dwa dni zaledwie, lecz oto z dwóch dni zrobił się już tydzień, a obawiam się, iż dojdzie doń i drugi, zanim do domu wrócę. Niechże Pani posłucha, co się stało: ów czarodziej, który związał mnie z Salz- burgiem, tak, związał — to sześcioletni chłopczyk, istny diablik, tysiącem talentów obdarzony, wyraźnie mówię — cud prawdziwy! Uśmiecha się Pani zapewne, mniemając, że chciałem zażartować. Lecz sprawa to zbyt niezwykła i poważna, aby stroić z niej żarty. Malec ten otrzymał na chrzcie imiona Johannes Chrysostomus Wolfgangus Theophilus Mozart, lecz rodzina i przyjaciele domu nazywają go «Wolferl» lub «Wolfgangerl». Mówiłem, iż obdarzony jest tysiącem talentów! I to prawda: gra bowiem na fortepianie tak czyściutko i z taką pełnią wyrazu jak prawdziwy pianista; podskakując, zręcznie chwyta pa- luszkami oktawy, mimo małych swych rączek, a także, właściwie dotąd nie uczony, na skrzypcach żwawo wy- grywa, ponoć nawet i na organach udatnie się produ- kuje, komponuje już — co najbardziej zdumiewające — menuety, które tak mile uszom schlebiają, jakby auto- rem ich był Rameau albo Friedemann Bach. Muzyka nie tylko tkwi mu w palcach, ale w żyłach jego płynie, wy- ziera z każdej miny pucołowatej buzi, przepełnia całą jego istotę, opanowała go niczym jaki demon i decyduje o wszystkim, cokolwiek czuje, myśli lub czyni. Chłop- czyna ten nie jest jednak bynajmniej tresowaną kukieł- ką, którą by tłumom gapiów na jarmarkach za dziwo- wisko można prezentować; naturalny, swobodny, swawolny na miarę lat swoich, choć przecie rozumny, wrażliwy i poważny we wszystkim, co muzyki dotyczy, słowem — cudowne dziecko. Ma on siostrzyczkę Mariannę — «Nannerl», jak ją tu wszyscy wołają — która po prawdzie sprawnością pal- ców nad nim góruje. Nadto dysponuje też uroczym głosikiem, który z dziecinną łatwością aż ku wysokiemu c już się wzbija, a z racji uzdolnień zdaje się zapowia- dać na drugą Faustynę Hasse. Ale też owa Nannerl ma nad braciszkiem pięć lat przewagi, wynurzać się zaczy- na z dziecięcych kokonów i nabiera stopniowo 1'aisance * młodziutkiej damy. Ojciec, Leopold, swobodnie łączy mieszczańskie po- chodzenie z manierami wykształconego światowca, dys- ponuje też znaczną chyba wiedzą. Powiadają, że zanim się służbom pani Muzyki poświęcił, całe dwa lata stu- diował humaniora, a także nauki prawne na miejsco- wym uniwersytecie. Obecnie zajmuje stanowisko na- dwornego muzyka przy kaplicy arcybiskupa, jest z pew- nością wyśmienitym skrzypkiem i, jak mi się wydaje, jeszcze lepszym nauczycielem. Znam jego podręcznik, który nazwał skromnie «Próbą podstawowej nauki gry na skrzypcach*, i przyznać muszę, iż przyćmiewa on wszystko, czego dokonano dotąd w tej dziedzinie. Co się zaś tyczy pani Anny Marii, matki tych cudow- nych naszych dzieci, to pokrótce rzec można: udatny z mej twór ręki boskiej — żywa, zdrowa, pogodna, pełna ciepłej serdeczności, nieodrodna latorośl tej salzburskiej ziemi. Temperament jej, jak iskra żywy, kontrastuje mile z pełną zadumy, jakby nieco ociężałą ' [sposobu bycia) naturą jej męża. I zewnętrzny jej wygląd zwraca uwagę: postać słuszna, z prostotą i gustem ubrana według mody naszych czasów, przecież bez ekstrawagancji, a pod sta- rannie przypudrowaną fryzurą, wdzięcznie obramowany uroczym skrzydełkowym czepeczkiem, który rozwijają- ce się właśnie płatki różanego pączka przypomina, kwitnący, młody owal twarzy niewieściej o wydatnym nosie, którego surowość łagodzi para życzliwie a przy- chylnie spozierających oczu. Niewiele ustępując wzro- stem swemu mężowi, doskonale się prezentuje obok jego szczupłego, rzec bym chciał — niemal eleganckie- go exterieur, i łatwo pojąć, że mieszkańcy Salzburga, spotkawszy ich oboje na promenadzie, szepcą do siebie: «Najpiękniejsza para w naszym mieście!® Tyle, miła Przyjaciółko, o personaliach familii Mozart, 'których przemilczeć nie mogłem, chcąc dać Pani pobież- ny przynajmniej, choć — czegom świadom — i nie- doskonały ich wizerunek. Leopold Mozart podjął z dziećmi swymi na początku tego roku podróż do Monachium i grał tam przed kur- firstem. Młody hrabia Palffy, który miał okazję być przy tym debiucie, całkiem enchante 1 do Wiednia po- wrócił i nie ustawał w opowiadaniu osobliwych szcze- gółów w różnych salonach. Wyobraża sobie Pani, jak bardzo zainteresowało to mnie, namiętnego miłośnika muzyki, mimo iż dzięki memu, z doświadczeń życio- wych płynącemu sceptycyzmowi, bynajmniej nieskłon- ny byłem za czystą prawdę przyjmować wszystkiego, cokolwiek Palffy w entuzjastycznym uniesieniu rozpo- wiadał swoim słuchaczom. Gdy jednak później z innej, a wiarygodnej strony potwierdzono mi w zasadzie słuszność jego relacji, postanowiłem zaraz przekonać się na własne oczy i uszy o egzystencji tych cudownych dzieci. Dobry mój znajomy, nadworny trębacz arcy- biskupi, Andreas Schachtner, wspaniały człowiek i tęgi muzyk, posłużył mi za opiniodawcę i jednocześnie także ' [oczarowanyl 10 pośrednika przy zawieraniu znajomości z rodziną Mo- zartów. A że znajomość ta rozproszyła resztki mych obiekcji, pojęła Pani już z pierwszej części mego listu. Zaiste, od pierwszej chwili ogarnął mnie zachwyt, który nie zmniejszył się do chwili, kiedy piszę te słowa. Zamiar powziąłem niewzruszony: chciałbym za wszel- ką cenę pozyskać Mozartów do pewnej antrepryzy w Wiedniu. Propozycja moja natrafiła wprawdzie po- czątkowo na zawzięty opór. Ojciec oznajmił w sposób nader zdecydowany, że osiągnięcia swych dzieci, mimo iż — przyrównane do ich wieku — znacznie przekra- czają przeciętny poziom, uważa za jeszcze niewystarcza- jące dla zaprezentowania doborowej i wymagającej publiczności. Odważył się wprawdzie na próbę w Mo- nachium, powtórzenie jednak takiej próby chciałby roz- ważyć dopiero wówczas, gdy dzieci bardziej się wy- doskonalą. Choć zastrzeżenie takie wydało się nader rozsądne, nie zdołałem powstrzymać się od powiedzenia mu, iż niezwykłość i sensacyjność tak bezprzykładnych osiągnięć zanika ze wzrastającym wiekiem debiutantów, a wówczas umniejsza się i sukces, który — zdobyty dość wcześnie — mógłby im pomóc w drodze ku świet- ności i sławie. Zadumał się, lecz przekonać się nie dał. Teraz stał się już bardziej ustępliwy, co, jak mi się wydaje, zawdzięczam pełnym zachęty słowom jego przy- jaciela, Schachtnera, którego on wielce szacuje. Nabra- łem tedy znów nadziei, bo tymczasem dwie odkryłem w nim słabości, z pomocą których, jeśli zdołam z nale- żytą i dyplomatyczną postępować zręcznością, ująć go sobie i pozyskać pragnę. Posiada on bowiem wybitnie ukształtowany zmysł do interesów, połączony nadto z ambicją, by wybić się o własnych siłach i towarzyską swą pozycję poprawić. Wie dobrze, że uznanie takie zdoła osiągnąć jedynie za pomocą pewnego dobrobytu. I najwidoczniej cierpi z racji nędznej, dla służby jeno przewidzianej zapłaty, której mu jego arcyksiążęcy chlebodawca użycza, stara się załatać braki lekcjami \ 11 gry na skrzypcach i komponowaniem, lecz mało in- tratne są to wysiłki. Tu więc otwiera się możliwość wy- wołania zmiany jego przekonań, jeśli tylko ukazać mu będzie można ponętne widoki. Gdybym był majętnym magnatem, jak Esterhazy, Ulefeid, Harrach czy Lobkowitz, radość by mi sprawiło wziąć muzyczną tę rodzinę pod mecenasowskie moje skrzydła i wygładzić jej ową wyboistą drogę artystycz- nej kariery. Lecz, niestety, jako trzeci syn nie obda- rowanego bynajmniej w nadmiarze dobrami ziemskimi ordynata, w roli mecenasa występować nie mogę. Posia- dam jedynie głęboko w duszy mej zakorzenioną miłość do pięknej sztuki dźwięków; jej też gotów jestem wszel- kie, w granicach możliwości moich, składać ofiary. Lecz to nie wystarczy i potrzeba mi pomocników. Dlatego zwracam się do Pani, czcigodna Przyjaciółko, gdyż wiem, że nikt więcej niż Pani nie okaże zrozumie- nia dla zamiarów moich, a także ponieważ od lat łączy nas szczere, wzajemne a przyjazne porozumienie, które ośmiela mnie apelować do Pani o pomoc. Proszę, aby zechciała Pani wyzyskać rozległe swoje wpływy, inscenizując pod życzliwym patronatem tak wysoce przeze mnie cenionego małżonka swego koncert w Lin- zu, który dla muzykantów moich stałby się zadowalają- cym bodźcem do dalszej ich podróży do Wiednia. Niech- że Pani znakomite wpływy swoje i na ten cesarski gród rozciągnie, gdy tylko Panią zawiadomię, że dzięki wysiłkom Schachtnera i moim udało się szczęśliwie antrepryzę tę zabezpieczyć. Tak tedy teraz już — z góry zakładając, iż zechce Pani, najdobrotliwsza Hrabino, zamiar ten akceptować— starania moje o zdolną do zachwytów i wdzięczną publiczność aktywnej pieczy Pani powierzam i pozostaję najpokorniej ręce całując sługą Pani Ignacy von Waldstadten Pani Hrabina Aurora Schlick Linz nad Dunajem Salzburg, 9 sierpnia 1762 II Rodzina Mozartów mieszka na Getreidegasse 9, w oka- załym, mieszczańskim domu, naprzeciw Lóchelplatz. Mieszkanie znajduje się na trzecim piętrze i obejmuje trzy wielkie pokoje, pokój mniejszy i kuchnię wykłada- ną taflami marmuru. Pokój środkowy, od frontu, ucho- dzi za „paradny". Parady w nim wprawdzie niewiele — poza stiukowymi ornamentami na suficie, ładnym, ozdobionym połyskliwymi, kryształowymi wisiorkami żyrandolem na dwa tuziny świec i wysokim, w ozdobnie wygięte, złocone ramy ujętym ściennym lustrem. Naj- ładniejszą ozdobę stanowi tu z pewnością mały, maho- niowy fortepian, upiększony po brzegach intarsjami z jasnego drewna. Obok tego pięknego okazu pyszni się jeszcze tylko wdzięczna szafeczka do przechowywania nut, owalny stół, mała sofa i kilka wyściełanych krze- seł. Wszystko to świadczy o dobrym mieszczańskim smaku. Przy nakrytym stole domowa idylla: rodzina Mozar- tów przy podwieczorku. Pan domu widocznie pogrążony w myślach. Od czasu do czasu popija wprawdzie łyk kawy, lecz z roztargnieniem uczestniczy w żywej rozmo- wie, jaka toczy się głównie między siedzącą naprzeciw niego żoną i przykucniętym tuż obok niej synkiem. Matka musi nieustannie zaspokajać chciwość wiedzy swego Wolfganga, wynajdującego co chwila okazje do zadawania dalszych pytań. Paplanina ściąga nań niekie- dy karcące spojrzenia siedzącej obok siostry, której sta- tecznemu usposobieniu takie dziecinady nie odpowia- dają. Uwaga Nannerl skierowana jest natomiast wyłącznie na samotnie już leżący kawałek tortu, który zdaje się pociągać ją- znacznie bardziej niż zabawa w pytania i odpowiedzi, tocząca się pomiędzy matką a synem. Nawet zamyślonemu ojcu nie uchodzą jej nieme, acz łakome spojrzenia, tak iż wreszcie z uśmie- chem podsuwa jej talerz z upragnionym smakołykiem, 12 13 co budzi na wargach dziewuszki pełen zadowolenia uśmiech: zdecydowanym ruchem sięga po tort. Wolfgang, pogrążony w dyskusji na temat, dlaczego to Bóg nie zawsze daje świecić słońcu, lecz niekiedy pozwala, aby zbierały się chmury i padał deszcz? — i niezadowolony z wyjaśnienia matki, iż ludzie także przecież nie zawsze się uśmiechają, gdyż niekiedy pła- czą, nie zauważył zniknięcia owego kawałka tortu. Nagle, wyraźnie zaskoczony, dostrzega pusty talerz; już chce wybuchnąć i oskarżyć Nannerl o porwanie, gdy matka uspokajająco kładzie mu palec na ustach, zwłasz- cza iż ojciec kieruje nań karcące spojrzenie, mówiąc z powagą: — Żałujesz własnej siostrze tego kawałka tortu, który jej dałem,? A nie wiesz, że zazdrość to jedna z naj- brzydszych wad? Wolferl, zawstydzony, milczy. Boli go surowość ojca. Jest jednak na tyle rozsądny, aby pojąć, że postąpił źle. Przepraszającym ruchem wyciąga rączkę ku Nannerl. Lecz ona, zarumieniona, mówi: — Gniewasz się na mnie, Wolferl? Myślałam, że nie chcesz tego tortu. Wtedy on zrywa się i ściska ją czule. Rodzice wymie- niają porozumiewawcze spojrzenia, pełen zadowolenia uśmiech rozjaśnia ich twarze. W tej samej chwili wpada, a raczej wtacza się do pokoju mała, krągła kobietka, by uprzątnąć naczynia po kawie. Owa przysadzista, jakby z klusek ulepiona, czerwonolica postać to Thresel, kuchenna w tym domu, albo „Kuleczka", jak ją nazywają dzieci i co pasuje też doskonale do jej sposobu poruszania się. Niepodobna wyobrazić sobie Thresel bez asysty foksika Bimperla, ulubieńca całej rodziny. Zabawny piesek, ledwo się pojawił, wpada zaraz w ręce dzieci, które każą mu po- kazywać wszystkie wyuczone sztuczki. „Skacz, Bim- " perl" — wołają na przemian to Nannerl, to Wolferl, a Bimperl posłusznie skacze przez różne przeszkody. Potem dla odmiany wołają: „Śpiewaj, Bimperl" — pod- czas gdy jedno z nich uderza kolejno na fortepianie róż- ne dźwięki; zachęcony tą metodą czworonożny śpiewak dołącza do nich własne wycie, co prawda pośród mnó- stwa ostrych dysonansów. Zabawa staje się jeszcze bar- dziej swawolna, gdy pada rozkaz: ,,A teraz tańcz! Tańcz!" — i Bimperl, łapiąc w zęby własny ogonek, na podobieństwo bąka, choć bez śladu zawrotów głowy, żywo zaczyna kręcić się w kółko. Ojciec przez chwilę przygląda się z uśmiechem we- sołym igraszkom całej trójki. Potem łagodnie wyprawia rozhasane dzieciaki razem z psem do ich pokoju, pro- sząc, aby za pół godziny gotowe były do lekcji. Rodzice zostają sami. Annerl dawno już spostrzegła, że męża jej coś gnębi. Przeczuwa też powód zgnębienia: — Takiś mi ostatnio zadumany, Polderl. Powiedzże, co cię trapi? — Kłopot z tym Wiedniem, Annerl. — Tak też i myślałam. A co masz zamiar zrobić? — Ano, właśnie nad tym głowę sobie łamię. Awanse dość ponętne, ale kurażu mi brak. Zgodzić się — czy trwać przy swoim? — Trudno tutaj radzić, Polderl. Sam musisz wiedzieć. Ja mogę powiedzieć ci tylko, co myślę. — No, no? — Propozycji takiej z miejsca odrzucać szkoda. Póź- niej może by i żal było. — Myślisz? — Ale koszta podróży powinni ci opłacić. Bo tak tylko... na los szczęścia... i obietnice... nawet, jeśli Schachtner cię namawia... zdawać się nie powinieneś. — Tak, tak, całkiem się z tobą zgadzam. Bez rzetel- nej gwarancji z pewnością tego nie zrobię, choćby pocz- ciwy nasz Andreas gadał, co zechce. Nagle w sieni rozlega się dzwonek, a zaraz potem uja- danie Bimperla; Leopold mruczy do siebie: — Chyba to jednak nie... 14 15 — A jeśli to on — szepce mu żona — nie dajże się zbyć bałamuctwami. Trwaj przy swym postanowieniu. Wchodzi Thresel i melduje przybycie pana barona von Waldstadtena i pana nadwornego trębacza Schacht- nera. Annerl znacząco kiwa mężowi głową i znika w są- siednim pokoju. Trudno sobie wyobrazić dwóch bardziej różniących się od siebie zewnętrznie ludzi niż zameldowani właśnie goście. Pan von Waldstadten — kawaler w każdym calu, wypielęgnowany od dobrze leżącej peruki aż po lśniące trzewiki z klamrami, pełen naturalnej, swobodnej ele- gancji. Jego łagodne oblicze tchnie spokojem wytwor- nego arystokraty, a niezwykle delikatnie zarysowane usta zdradzają urok wdzięcznego causeura, który ma we krwi rutynę salonów. Sprawia wrażenie czterdziesto- letniego, mimo iż zbliża się już ku pięćdziesiątce. Towa- rzysz jego przypomina w tym zestawieniu dąb u boku topoli. Wysoki, sękaty, szeroki w ramionach, ubrany niedbale, wydaje się w ogóle nie troszczyć o wygląd ze- wnętrzny. Korpulentny jego tułów uwieńczony jest po- tężną głową z nieforemnym nosem, szerokimi, obwisły- mi policzkami, grubymi, wywiniętymi wargami i nie- zwykle krzaczastymi brwiami, zakrywającymi nieomal oczy, niebieskie jak woda, bardzo głęboko osadzone. Ale ów opasły kolos, który mistrzowsko gra na trąbce, tryska jednocześnie tak ożywczą życzliwością, serdecz- nością i pogodą, że najzimniejsze serca tają, gdy tylko otworzy usta. Tak więc i teraz dobroduszna a hałaśliwa werwa Schachtnera przełamuje etykietalne skrępowanie, jakie u Leopolda Mozarta wywołało pojawienie się wy- twornego gościa: — Wystaw sobie, Poldi, że czcigodny nasz baron chce nas, niestety, już jutro porzucić. Sięgnąłem ku wszel- kim rejestrom mojej perswazji. Ale cóż — nic nie pomaga — zamiaru nie poniechał. Cóż tedy robić? Może dasz mu przynajmniej chociaż cień nadziei na drogę? Do kroćset, ani rusz pojąć cię nie mogę, kumie mój 16 i przyjacielu. Przecie chłopaczek i dziewuszka, Bóg mi świadkiem, dość już są zaawansowani, aby wystąpić przed wytwornym towarzystwem. A ty ani rusz nie do- ceniasz wyjątkowego zaszczytu tak pochlebnej oferty. Bo czyż dla nas, biednych muzykantów, może istnieć zaszczyt większy niż granie w obecności majestatów? Tu przyłącza się von Waldstadten: — Zagalopował się drogi Schachtner i obiecuje wię- cej, niż ja dotrzymać mogę. Czy sam majestat raczy posłuchać pana Mozarta i dzieci jego, potwierdzić ani też przepowiedzieć nie potrafię, choć leży to naturalnie w granicach możliwości. Z czystym natomiast sumie- niem gotów jestem przyobiecać parę koncertów w zna- komitych arystokratycznych domach, zabezpieczenie za- służonych sukcesów także i finansowych, a tym samym pełne usprawiedliwienie takiej podróży. Po tak życzliwej, acz szorstkiej zachęcie ze strony przyjaciela i pełnych obietnic słowach barona wahać się jął Leopold Mozart w swych zastrzeżeniach. Nie- śmiało zaznacza tylko, iż gdyby się na podróż tę zdecy- dował, brak mu będzie odpowiednich środków na po- krycie kosztów, a okoliczność ta z góry już niweczy ów piękny plan. Ale Waldstadten, jakby tylko czekał na taką wymówkę, dorzuca spiesznie: — Koszta podróży niech pan już zda na mnie, panie nadworny muzyku. Skoro namawiam pana na takie przedsięwzięcie, musi mi pan także zezwolić na pokrycie wydatków. — Ależ tak wspaniałomyślną propozycją uczyni mnie pan na całe życie swoim dłużnikiem, panie baronie. — Szkoda słów. Radości, jaką dałaby mi pańska zgo- da, żadnym złotem nie opłacę. AfrałTFein,. ^yclaje się Mozartowi opór wobec takiej wsj^a^tómyśfciośe^. Dlatego też życzliwie wyciąga do miłdstadtena ręl^ę \ mocny uścisk dłoni pieczętuje ich •o&zumienie. Schfiojitner przepełniony jest radością, (afoyft^aagft. spotkało nieoczekiwane jakieś szczęście. ^ ^7 fcowIn^A - ««--—-^- * a -- ^ pwleść o Mozart ' ,^5 17 Kładzie Leopoldowi swą ciężką prawicę na ramieniu i mówi: — Racja, Poldi. Ej, żebym to ja mógł tam być z wami! Ustalają drugą połowę września na koncert w Wie- dniu, ponieważ baron uważa początek jesieni za porę szczególnie dogodną; w Linzu także da się okazyjny koncert, który miły gość przyobiecuje zaaranżować. A przed pożegnaniem prosi, aby raz jeszcze wolno mu było zobaczyć dzieci, a także — jeśli to nie za wiele — posłuchać ich przy fortepianie. Ojciec chętnie spełnia to życzenie i przyprowadza oboje małych muzykantów, wi- tających barona jak dobrego znajomego, Schachtnera natomiast z burzliwą wręcz serdecznością. — Pan baron życzy sobie, żebyście coś zagrali, bo jutro wyjeżdża już z Salzburga — mówi ojciec. Dzieci posłusznie wypełniają rozkaz i grają z grubego, ręcznie zapisanego nutami tomu suitę Jerzego -Filipa Telemanna; grają z tak subtelnym wyczuciem nastroju poszczególnych części i precyzyjną dokładnością, że Waldstadten ze zdumienia bezustannie kręci głową. A gdy skończyły już swój popis i tuli ich oboje do sie- bie, rozlega się głęboki bas Schachtnera: — No, a teraz, Wolfgangerl, daj no nam próbkę tego, co w twym własnym łebku wyrosło. Tego chłopaczkowi dwa razy powtarzać nie trzeba. Ustawia sobie fotelik, wspina się nań i — jakby w pełni świadomy ważności chwili, w której oto samodzielnie może działać — przybiera poważną minę, bardzo za- bawną przy jego dziecinnej buźce. Malec gra najpierw menueta, który brzmi jednak nieco ciężko i monotonnie, przypominając raczej ćwiczenie niż taniec. Lecz następ- ny menuet pełen już jest polotu i prawdziwego wdzięku. Po prostu sam zachęca do tańca. I Nannerl na znak Schachtnera wychodzi na środek pokoju, drobiąc tanecz- nym krokiem i podkreślając melodię lekkimi gestami. Waldstadten, zachwycony małym kompozytorem, obsy- puje go pochwałami. Lecz nagle spostrzega, że Wolferl ma w oczach łzy i z trudem powstrzymuje płacz. Nie- spodziewanie — ucieka. Baron patrzy za nim zdumiony. Ale ojciec wyjaśnia: — Osobliwe to dziwactwo syna, że poklask ludzi, któ- rych ceni, nie cieszy go, lecz raczej martwi. — Skoro tak, to przykro mi doprawdy, że nieświado- mie dałem mu powód do zmartwienia — mówi Wald- stadten. — Niesłusznie, szanowny panie baronie — odpowiada ojciec. — Wolferl zawsze chętnie gra dla ludzi, o któ- rych wie, że znają się na muzyce, dla innych — nie. Wtedy obojętny jest zarówno na nagany, jak i na po- chwały. Lecz gdy znawca jaki powie mu parę komple- mentów na temat jego gry, wstyd go ogarnia, ponieważ żywo czuje własną niedoskonałość i uważa się za nie- godnego takich pochwał. — Czymże go udobruchać? — Nie trzeba, zapewniam pana: wywarł pan na nim niezatarte wrażenie. Świadczy o tym jego zachowanie. Gdy wpierw wstydził się niezasłużonej pochwały, teraz wstydzi się łez swoich, tak że ni prośbą, ni groźbą na- mówić go nikt nie zdoła, żeby się pokazał. Uspokojony tym wyjaśnieniem Waldstadten raz jesz- cze wyraża Mozartowi-ojcu uznanie z tytułu usłysza- nego koncertu, po czym żegna się z nim i z Nannerl, nie zapominając dodać, iż poleca się także pamięci czcigod- nej małżonki. Pan domu odprowadza swych gości aż do drzwi. Po powrocie otwiera małą sakiewkę, jaką mu wręczył baron, i przelicza jej zawartość. Wtedy Annerl zagląda przez drzwi: — No, Polderl, jakże będzie z tym Wiedniem? — Jedziemy. — Więc jednak. A zadatek? — Baron dał mi sto talarów — na pokrycie wszel- kich kosztów. Nie całkiem to wprawdzie starczy. Ale • w każdym razie przez dłuższy czas radę sobie damy. III Następne tygodnie schodzą na przygotowaniach do podróży. Najważniejsze wśród nich to muzyczne ćwicze- nia obojga młodziutkich kandydatów na wirtuozów. Przynajmniej Leopold traktuje je jako najistotniejsze zadanie, uzyskując w zamian pełne zrozumienie i nale- żytą pilność swych dzieci. Od rana więc aż do wieczora, o ile tylko zezwalają służbowe obowiązki, trwa nauka i ćwiczenia, prowadzone surowo i sumiennie aż do chwili, gdy studiowane utwory niejako same już płyną spod palców. Przy tej mrówczej pracowitości zapomi- nają nawet o posiłkach i poczciwa Thresel, która uwija się w kuchni z nie mniej podziwu godnym zapałem, stwierdza ze smutkiem, że jej tak zazwyczaj wychwa- lane salzburskie suflety żałośnie oklapły przy całym tym brzdąkaniu i rzępoleniu. Annerl ma także pełne ręce roboty: na nią bowiem spada obowiązek wyekwipowania podróżnych. Wiedeń to — w oczach tej rdzennej Austriaczki — coś w rodzaju siedziby ludzi jedynie wysoko i szlachetnie urodzonych, żyjących wśród baśniowego przepychu. Wobec takiej widowni złożonej z książąt, hrabiów i baronów, z ich damami w cennych, wspaniałych toaletach, tych troje najbliższych jej sercu ludzi powinno się zaiste zapre- zentować jak najlepiej. Dlatego też pilnie stara się o za- kupienie wszystkiego, co potrzebne, wkrótce jednak wpada w tarapaty, widząc, że pieniądze, które dał jej mąż na opędzenie wydatków, gwałtownie znikają. I pewnego wieczoru przyznaje mu się do swoich kło- potów. Leopold marszczy najpierw czoło, lecz po zbadaniu sytuacji stwierdza, iż żona ma rację, bo sam także w pełni docenia znaczenie wyglądu zewnętrznego dla sukcesów, dba też zawsze o dobry ubiór. „Ale jakże zdobędę pieniądze! — myśli. — Nie mogę przecie poja- wić się w Wiedniu jako głodomór." Rozmyśla długo » 20 i w końcu dochodzi do wniosku, iż jedynym człowie- kiem, od którego spodziewać się może pomocy, jest właściciel jego domu, kupiec korzenny Jan Wawrzyniec Hagenauer. Nazajutrz rusza tedy ojciec Mozart do swego spodzie- wanego wybawcy z kłopotów, mieszkającego o piętro niżej. Hagenauer tylko co skończył poobiednią drzemkę i siedzi w szlafroku, w szlafmycy na uwolnionej od pe- ruki łysinie, z fajeczką w ustach, przy ćwiartce wina, czytając tygodnik. Jego dobrze podpasiony brzuszek i okrągła jak melon głowa, której zabawnie zadarty nos, para chytrych oczek i bardzo życzliwe usta nadają osobliwy wyraz dobroci i sprytu, wydają się jakby stwo- rzone po to, by zachęcać petentów do zwracania się o przysługi. Mozart dlatego też nie zwleka, a zaproszo- ny do łyknięcia wina, po wymianie kilku grzecznościo- wych zwrotów, zaraz przystępuje do rzeczy. I gdy tak przedstawia swe prośby, oczywiście z należytym ich uzasadnieniem, oblicze Hagenauera zachowuje niezmien- ny wyraz przychylnej powagi. — Ależ oczywiście, miły mój panie nadworny kapel- mistrzu, chętnie panu pomogę — mówi gospodarz. — Taki koncert wobec najjaśniejszych państwa kosztuje przecie spory grosz. Lecz czyż wie pan, co przynieść może? Gotów otworzyć wrota do sławy przed panem i miłymi pańskimi dziecinami. O Jezu, jak sobie tylko o tej Nannerl pomyślę! To ci dziewczynina oczy posta- wi na widok wszystkich tych wspaniałości, jakie tam zobaczy. A jak te piękne damy i kawalerowie komple- mentować ją będą! A ten cudowny chłopczyna — dopie- roż mu się nadziwują! No, ale powiedzże, przyjacielu miły, ile panu potrzeba? — Pięćdziesiąt talarów — wyznaje Mozart. — A na jak długo chce pan jechać? —Na kilka tygodni. — Pięćdziesiąt talarów na kilka tygodni? Nie wię- cej? — Słowom tym towarzyszy jego radosny śmiech. 21 — Nie weźże mi pan za złe — mówi dalej — ale zbyt pan skromny. Z pięćdziesięcioma talarami w kieszeni nie będzie się pan mógł zanadto szastać po Wiedniu, nawet gdybyś pan sumę tę podwoił i gdyby dzień w dzień na obiady czy kolacje was zapraszano. Cztery- kroć tyle wydaje mi się odpowiednią sumą. — Jakże pan tak myśleć może, drogi panie Hage- nauer? I w jaki sposób zdołam kiedykolwiek to spłacić przy tak marnych zarobkach? A już teraz mocno jestem u pana zadłużony. Hagenauer wykonuje obronny gest: — Niechże pan sobie główki nad tym nie łamie! Mnie, dzięki Bogu, interesy idą nieźle. Korzenie to intratny towar. A wszystko jedno przecie, czy zyski zaniosę do banku, czy paręset talarów z podobizną Marii Teresy panu użyczę. Wiem, że u pana w dobrych znajdą się rękach i w końcu kiedyś je pan odda, gdy pańska kabza od grosza spęcznieje — a spęcznieje z pewnością, bo fach pański na złotych nogach stoi. Bierze niuch tabaki i kicha najpierw solennie, zanim dalej przemówi: — No, z łaskawością arcyksięcia to tam po prawdzie nie bardzo... Prawdę mówię? Mozart potakująco kiwa głową. — Tak, tak, wielki ten pan źle opłaca swych muzy- kantów. Na wystawne obiady w Mirabell czy na wszyst- kie te ozdoby Leopoldkronu ' dukaty rzeką płyną, ale żywa sztuka głodem musi przymierać. Mimo to, drogi panie Mozart, powiadam panu: istna z pana kopalnia złota. Jestem wprawdzie tylko zwykłym kupcem ko- rzennym, na muzyce nie znam się wiele, ale ją lubię, oj, tak lubię, że się jak w siódmym niebie czuję, kiedy pańskie granie na skrzypcach posłyszę. A czegoś takie- go —•• to mi kupiecki mój rozum mówi — Bóg dobro- ' Leopoldkron — zamek w pobliżu Salzburga. 22 tliwy bez brzęczącej zapłaty pozostawić nie może. Tedy, aby krótko rzecz zamknąć, dam panu sto talarów. A je- śli nie wystarczy, niechże mnie pan powiadomi. To panu kładę na sercu. Biedować mi pan nie powinien w tej cesarskiej stolicy! Leopold Mozart nigdy tak lekkim krokiem nie mknął po schodach do swego mieszkania, jak właśnie teraz. Annerl już z daleka poznaje z uśmiechu na jego ustach, że nie przychodzi z pustymi rękami. Niczego innego zresztą się nie spodziewała. Przygotowania do podróży nabierają teraz już żyw- szego tempa, bo i nie można czasu tracić: wrzesień tuż, za progiem. Dom cały zamyka się wokół własnych spraw, niedostępny dla ciekawych i wścibskich, których nie brak w tym małym mieście. Thresel jak groźny Cerber strzeże domowych pieleszy. Jedynie Schachtner jest wyjątkowo wpuszczany, co za każdym razem uszczę- śliwia Wolferla. Gdy pewnej soboty, po mszy, nadworny trębacz wraz z Leopoldom Mozartem wchodzi do pokoju, malec sie- dzi nad zasmarowaną kartką nutowego papieru, a pa- luszki jego wydają się bardziej uwalane atramentem niż sam papier. Ojciec schyla się nad ową kartką i py- ta: — Co robisz? — Koncert fortepianowy — odpowiada dzieciak z du- mą. — Pokaż no. Bierze kompozycję do ręki i potr2ąsa głową: — A któż się rozezna w tej bazgraninie. Więcej tu kleksów niż nut. Pokazuje kartkę Schachtnerowi. Oglądają ją teraz obaj, najpierw uśmiechając się trochę, potem jednak poważniejąc. — Osobliwe — mruczy ojciec Mozart — rozpisane" według wszelkich reguł, a przecież wcale się jeszcze nie uczył pisania nut. 23 — A spójrz tylko na ten biegnikowy pasaż w ter- cjach — mówi Schachtner i palcem wskazuje ten fragment: — Czyż nie śmiały? — Owszem, ale któż to zagra? Zbyt trudno piszesz. — Bo to koncert, tato. — Sądzisz tedy, że koncert musi koniecznie być trud- ny? — Tak. — No to pokaż nam, czy go sam potrafisz zagrać. Wolferl tylko na to czekał. Siada do fortepianu i za- czyna grać. Początkowo idzie mu wcale nieźle, lecz gdy pojawia się trudne miejsce, palce mu się mylą, plączą i choć ze wszystkich sił na swój sposób stara się wy- brnąć z tej matni, zaczyna jednak utykać. — A widzisz — mówi Schachtner — nie panujesz nad własną kompozycją. — Trzeba tylko porządnie poćwiczyć i pójdzie. — Nie możesz też tak głęboko maczać pióra w kała- marzu. Mścić się będzie wtedy diabełek, co we flaszce siedzi, i tak ci spryska nuty, że sam w nich się rozeznać nie zdołasz. Pojawienie się matki przerywa rozmowę, którą Wolfgang miałby taką ochotę prowadzić dalej. Matka wzywa go łagodnie, żeby szedł mierzyć galowy fraczek, właśnie przyniesiony przez szwaczkę. Życzenie matki tłumi w duszy chłopca wszelki bunt, co budzi się w nim czasami, gdy zatopi się w sprawach muzycznych i nie chce, żeby mu przeszkadzano. Zresztą nęci go też nieco próżność. Grzecznie chwyta więc matczyną rękę i drob- nym kroczkiem wychodzi. Obaj mężczyźni zamyślonym spojrzeniem odprowadza- ją znikającego chłopaczka. Ostatnie przeżycie odbija się na ich twarzach w sposób całkowicie różny: w oczach ojca miga cień wzruszenia, zaś przyjaciel jego cały pro- mienieje. Nagle, po krótkiej chwili milczenia, poufale kładzie Mozartowi rękę na ramieniu — co weszło mu 24 już w zwyczaj, gdy serce kipi od nadmiaru radości — mówiąc ciepło: — Poldi, masz chłopaczka, którego każdy ojciec może ci pozazdrościć. Cudów jeszcze, cudów prawdziwych przez niego doczekamy. \ IV Zbliża się dzień wyjazdu. Wszystkie przygotowania do podróży ukończono. Leopold Mozart musi spełnić tylko jeszcze jeden, etykietą narzucony obowiązek, który od- suwał na sam koniec: złożyć pożegnalną wizytę swemu chlebodawcy, arcybiskupowi Zygmuntowi. Nie, żeby się obawiał tego dostojnego pana — nie; przeraża go jedy- nie ów dystans, istniejący zawsze między wysokim dygnitarzem i jego podwładnym, a mieszczańskiemu synowi wolnego miasta Rzeszy, Augsburga, trudno wczuć się w rolę sługi. Pewnego poranka dzieci zostają wystrojone, a matka starannie czuwa nad wszelkimi szczegółami. Potem dzie- ci z ojcem idą do arcybiskupiego pałacu, gdzie w przed- sionku muszą dość długo czekać, zanim pojawi się młody koadiutor i powie, by poszli za nim. W eleganckim, wielkim, choć nie przeładowanym prze- pychem pokoju, którego ściany zdobi kilka portretów w arcybiskupich szatach, siedzi przed ciężkim, pięknie rzeźbionym biurkiem książę Kościoła — człowiek w śre- dnim wieku, o energicznej twarzy, która na pierwszy rzut oka ujawnia osobowość w pełni świadomą swojej godności. Gdy Leopold Mozart, złożywszy niski ukłon, ucałował wąską, wyciągniętą ku niemu dłoń, a dzieci, idąc za jego przykładem, uczyniły to samo — Nannerl składając prawdziwy dworski dyg, a Wolferl grzecznie szurając nóżką — dostojnik zwraca się do swego na- dwornego muzyka: 25 — A więc to jego dzieci, o których, jak słychać, tyle cudów opowiadają? — Wasza arcyksiążęca mość wie, iż pogłoska zwykle wyolbrzymia fakty. Arcybiskup bierze za rękę Nannerl i przypatruje się Jej: — Podobno jesteś wielką śpiewaczką, moje dziecko. A wysokie c umiesz już zaśpiewać? Zapytana zwraca ukradkiem spojrzenie od życzliwie do niej uśmiechającego się pana ku ojcu i z onieśmie- lenia nie wie, co odpowiedzieć. — Odwagi, drogie dziecko — rzecze arcybiskup — chcę przecież usłyszeć skalę twego głosu. Na zachęcające skinienie ojca mała ustawia się w na- leżytej pozie i lekko, z łatwością dosięga po szczeblach gamy wysokiego c. — Ślicznie, ślicznie, słowiczku — mówi książę Ko- ścioła. — Zdałaś już swój egzamin na Wiedeń. — A po- tem do Wolferla: — Teraz kolej na ciebie, chłopcze. Co umiesz? — Śpiewać nie umiem, wasza arcyksiążęca mość — śmiało odpowiada chłopczyk — tylko grać. Ale do gra- nia potrzebny mi fortepian. — Fortepian? Wobec tego musimy przejść do mego pokoju koncertowego. — Proszę bardzo. Jestem gotów. Arcybiskup śmieje się z tej żywej szczerości malca. — Innym razem — mówi. — Dziś ci to darujemy. Ale kiedy już wrócisz z tej swojej podróży, przyjdziesz do mnie i zagrasz to, coś w obecności owych wysoko urodzonych wykonał w Wiedniu. — Bardzo chętnie. — Tylko słuchaj zawsze ojca. Z pewnością dobrze cię uczy. A ty go bardzo kochasz, prawda? — Po Bogu pierwszy u mnie tato. — Słusznie. Dobry z ciebie syn. A do swego nadwornego muzyka: 26 . — Bystre to, wcześnie dojrzałe dziatki. Życzę mu, aby wraz ze swoją świtą piękny sukces odniósł w Wiedniu! Ale niechajże mi tych malców nie przemęcza! I jedno mu jeszcze na serce kładę: niech mi nie zapomina, że jest u mnie na służbie. Wprawdzie na petycję jego udzieliłem mu paru tygodni urlopu i uczyniłem to chęt- nie, co nie znaczy, aby on według własnej woli miał sobie ten okres przedłużać. Pragniemy cieszyć się jego skrzypcowym kunsztem na równi z wiedeńczykami. Czy mnie zrozumiał? — Oczywiście, zawsze pomny będę mych obowiązków względem waszej arcyksiążęcej mości. Arcybiskup lekkim, obronnym ruchem unosi lewą rękę: — Warn, muzykom, nie można wierzyć — mówi z uśmiechem. — Gdy wam oklaski w głowie przewrócą, porzucacie wszelkie podjęte zobowiązania. Mimo to chcę wierzyć. Będzie zapewne jechać przez Passau. — Tak, przewidziałem to w planie mojej podróży, wasza arcyksiążęca mość. — Dam mu więc list polecający do biskupa w Passau. Może się przydać. Pozna tam także kanonika, hrabiego Herbersteina, mego przyjaciela, który się nim zajmie. Leopold Mozart kłania się, dzieci także. — I co to jeszcze rzec chciałem. Przyznałem mu do- datek na koszta podróży. Koadiutor mój wyda mu refe- rencje oraz pieniądze. No, jedźcież z Bogiem. Szczęśliwej podróży! Mozart żegna się najbardziej uniżenie, a otrzymawszy już od życzliwego koadiutora przyobiecane pieniądze i polecenia, opuszcza wraz z dziećmi pałac arcybiskupi. Zadowolony, że odbył już wreszcie ową ceremonialną wizytę i nie wraca z pustymi rękami — choć otrzymał tylko dwadzieścia pięć talarów, co przy niebywałej oszczędności jego chlebodawcy we wszystkich sprawach muzyki uznać już należy za dowód szczególnej łaska- wości — idzie ku domowi pogodny, lekkim krokiem. 27 Dzieci też już porzuciły nakazaną im powagę i wesoło szczebiocząc, drepcą obok niego, jakby powracały z mi- łej zabawy. Czekająca je podróż podnieca oboje niesły- chanie. V W cudownie piękny poranek późnego lata osobliwy jakiś wehikuł, na poły kolasa, na poły wóz, gdzie pod uniesionym półprzykryciem, pod płachtami ukryty zo- stał fortepian i bagaże, opuszcza arcybiskupią rezyden- cję. Pomiędzy dwojgiem swoich dzieci, okutanych sta- rannie w grube płaszcze i kapturki — jakby zimą' podróżować mieli — siedzi Leopold Mozart, zatopiony w myślach o tym, co ich czeka, wyrywany jednak nie- ustannie z rozmyślań pełnymi ciekawości pytaniami swoich latorośli domagających się wyjaśnień na temat wszystkiego, co oglądają w czasie jazdy, a czego dotąd nie widziały. Cieszy się więc, gdy skore do pytań są- siady, zmożone zmęczeniem, zaczynają wreszcie drze- mać. Lecz oto z kolei następują przerwy na posiłki, podczas których i konie trzeba zmieniać, a wówczas ciekawość odżywa na nowo. Trzeciego dnia podróży pod wieczór rodzina Mozar- tów dociera do Passau. Lecz jakby tylko czekający na ich przyjazd bóg pogody otwiera w nocy upusty nie- bieskie potężną burzą, a nazajutrz i przez dni następ- ne wylewa istne potoki wody, tak iż przybysze ani rusz nie mogą wybrać się na podziwianie osobliwości Passau. Pięć dni mija, pięć powoli z racji tak złej pogody upływających dni, zanim jego książęca mość raczy po- wiadomić muzykantów z Salzburga, iż ma ochotę po- słuchać cudownego chłopaczka — wyraźnie: tylko chłopaczka. Lakoniczna ta wiadomość tak uraża Leopol- da Mozarta i tak studzi jego zapał, że w (pierwszym 28 porywie zniechęcenia myśli o odjeździe. Widok płaczącej córeczki umacnia go nawet w tym postanowieniu. Przy- były właśnie hrabia Herberstein używa całego swego dyplomatycznego kunsztu, by uratować niezręczną sy- tuację. Wyjaśnia, że ceremoniał biskupiego dworu za- brania występów jakiejkolwiek osobie płci niewieściej, choćby nawet w dziecinnym wieku, i że jego przełożony nader starannie przestrzega tej reguły. Dlatego należy zrozumieć jego stanowisko, gdy tylko chłopcu udziela zezwolenia na koncertowanie, obejmując tym oczywiście ojca i zarazem nauczyciela. Na to odzywa się Wolferl: — Jeśli Nannerl nie wolno śpiewać, to i ja grać nie chcę — oznajmia, jakby sprawa sama przez się była zrozumiała. Kanonik ujmuje główkę chłopca w swoje wypielęgno- wane dłonie i z udaną powagą zagląda mu w oczy: — Nie pozbawisz nas przecież tej radości, na którą tak się już cieszyliśmy? — A czy ci pańscy ludzie znają się choć trochę na muzyce? — Wolferl, za wiele sobie pozwalasz — surowo upo- mina ojciec. — Ależ proszę, proszę — wpada mu w słowo Her- berstein — widać, że ma wymagania. To mi się podoba. Miejmy nadzieję, że i oni zdołają docenić twój kuszt. — A zwracając się do Nannerl: — Ty zaś, mała demoiselle, nie smućże się, że cię przy tym nie będzie. Sami to panowie w podeszłym już wieku. A w Wiedniu tym większą zrobisz furorę. Gdy o ustalonej godzinie odbyła się akademia w wiel- kiej, z chłodnym, barokowym przepychem ozdobionej sali wobec biskupa i zaledwie pięćdziesięciu jeszcze osób, z których niemal wszystkie były stanu duchowne- go, a ojciec i syn — jeden na skrzypcach, drugi na fortepianie — odegrali swój program, rozległy się ocią- gliwe, słabiutkie tylko oklaski. Biskup skinieniem przywołuje do siebie ojca wraz 29 z synem. Z surowej, ascetycznej twarzy tego księcia Kościoła nie promieniuje żadne cieplejsze uczucie, gdy wypowiada kilka słów zdawkowej pochwały. . — Pogłoska tym razem nie przesadziła — mówi spo- kojnie. — Ten chłopaczek istotnie gra zadziwiająco. A słyszę, że już i do organów nawet przystępować się ośmiela. — To dopiero pierwsze, nieśmiałe próby, wasza ksią- żęca mość. Ale wydaje się żywić szczególne upodobanie do tego instrumentu. — Cieszy mnie, że to słyszę. — I zwracając się do Wolfganga, ciągnie dalej: — Oto najszlachetniejsza służ- ba w królestwie pani Muzyki. Oddaj się jej całkiem i stań się w krajach katolickich tym, czym był Seba- stian Bach w protestanckich. Weź sobie te moje słowa do serca. A dla zachęty przyjmij ten oto upominek. — I mówiąc to, wciska mu do rączki zawiniętą monetę. Ojciec i syn wracają nader zdeprymowani do gospo- dy, gdzie z niecierpliwością oczekuje ich Nannerl. Gdy Leopold Mozart zdejmuje papier z arcybiskupiego daru, ukazuje się jeden tylko dukat. Gorycz ogarnia go na widok tej sztuki złota: — Oto książęce honorarium za koncert i całe pięć dni przymusowego pobytu — myśli sobie. — Tak nisko zatem szacują ci wielcy panowie wartość naszej sztuki. Jeśli i w Wiedniu mierzyć będą pracę naszą tą samą miarą, mogę już teraz obliczyć so- bie ilość długów, z jakimi wrócę do domu. — Dzieci, ani przeczuwając trosk ojca, oglądają na zmianę połyskli- wy pieniądz. Im wydaje się on wysokim wyróżnieniem. Ojciec nie chce niweczyć tej dziecinnej wiary, napomina tylko, że czas już na spoczynek. Sam czuwa jeszcze i pisze do przyjaciela Hagenauera list, w którym wyle- wa swe żale z powodu doznanych przykrości. 30 VI Nazajutrz rano, w dalszej drodze do Linzu, rodzina Mozartów korzysta z „ordynaryjnego", obszernego stat- ku, który prócz towarów przewozi także w sporej ka- jucie pasażerów. Wóz, z załadowanym nań fortepianem, zabiera także. Po tylu chmurnych dniach po raz pierw- szy słońce życzliwie uśmiecha się do naszych podróżnych zza strzępiastych chmur. Zanim statek podniósł kotwicę, zdarza się wypadek, który wprawia Wolferla w ogromne podniecenie. Przy pomoście zjawił się stary, prawie ślepy żebrak i jął na nędznych swych skrzypkach rzępolić ckliwą melodię, by zwrócić na siebie uwagę wsiadających pasażerów i uzy- skać jałmużnę. Chłopczyk już wcisnął mu do garści parę groszy, lecz męczy go żałosny pisk strun i naj- chętniej sam chwyciłby ów instrument, żeby zagrać coś za biednego muzykanta. Ale ojciec nie pozwala. Jed- nakże spojrzenie Wolfganga nieustannie zwrócone jest na grającego żebraka. Ten schyla się właśnie, żeby podnieść z ziemi kilka rzuconych monet, ale wskutek niezręcznego ruchu traci równowagę i wpada do wody. Chłopaczek wydaje okrzyk pełen takiego przerażenia i rozpaczy, że wszyscy się na niego oglądają. Leopold i hrabia Herberstein, który przyłączył się do podróż- nych, robią, co tylko w ich mocy, aby go uspokoić, lecz bez skutku. A tymczasem dwóch marynarzy już wycią- gnęło z wody tonącego i złożyło go na brzegu, gdzie niebawem odzyskuje przytomność. Skrzypki jego, co prawda, porwał już prąd; unoszą się na falach, z dala od statku. Wolferl uspokaja się na chwilkę, gdy kanonik mówi mu, że żebraka uratowano. — Ale skrzypeczki! — rozpacza. — Z czegóż ten bie- dak będzie żył? I gorąco błaga ojca, aby dał uratowanemu na kupno skrzypiec dukata, którego mu wczoraj podarował bi- skup. Leopoldowi Mozartowi, choć dukat ten nie sprawił 31 radości i choć z serca pragnie spełnić życzenie synka, na jałmużnę wydaje się zbyt jednak cenny. Daje mimo to guldena, a ponieważ hrabia Herberstein ze swej stro- ny także guldena dorzuca, potem zaś i inni towarzysze podróży, wzruszeni zachowaniem się chłopaczka, grosz swój dodają, zbiera się niebawem pokaźna sumka, za którą, jak wyjaśniają Wolferlowi, żebrak kupi sobie znacznie piękniejszy instrument niż ten, który utracił. Jadąca z nimi jakaś blada, piękna pani wkłada całą sumę do małego woreczka i podaje chłopczykowi, który u boku kanonika raz jeszcze przechodzi przez pomost na brzeg i wręcza dar ślepemu muzykantowi, dorzucając kilka słów pociechy. Starzec poznaje po głosie, że spraw- ca jego radości to jeszcze dziecko, omackiem szuka jego ręki i głaszcząc ją mamrocze: — Niechże ci wszechmogący Bóg pobłogosławi, żebyś jeszcze wielu, wielu uszczęśliwił tymi rączynami deli- katnymi! Wydarzenie to, ujawniające w tak uroczy sposób go- towość malca do niesienia pomocy, sprawia, że po- zyskuje on sympatię wszystkich podróżnych, ani prze- czuwających, jak cenny skarb kryje ta duszyczka. Dziec- ko staje się ośrodkiem powszechnego zainteresowania, a każdy na swój sposób stara się umilić mu czas po- dróży. Gdy zaś rozchodzi się jeszcze wieść, że jest już podziw budzącym adeptem pani Muzyki, staje się roz- pieszczanym ulubieńcom wszystkich. Niejeden chciałby teraz przerwać swą podróż w Linzu, aby posłuchać kon- certu chłopaczka. Lecz tylko blada, piękna pani, która wręczyła mu woreczek dla żebraka i której spojrzenie, z pełnym zadumy uśmiechem, nieustannie na nim spo- czywa, realizuje ten zamysł, gdy statek późnym popo- łudniem dobija do Linzu. Linz wywiera na naszych muzykantach znacznie mil- sze wrażenie niż niegościnne, nieprzyjemne Passau. Już sama kwatera usposabia przyjemnie. Siostry Kiener — dwie podstarzałe panny, u których ich ulokowano — 32 z iście ciotczyną troskliwością dbają o wszelkie wygody dzieci. Następnego dnia kanonik prowadzi swych podopiecz- nych do domu Landeshauptmanna, hrabiego Schlicka, na pierwszą wizytę. Pana domu nie ma, lecz hrabina Auro- ra, urocza wiedenka, przyjmuje gości i podczas szybko zawiązującej się rozmowy ujawnia cały swój żywy temperament. Z każdego jej słowa tchnie wrodzona subtelność serca, niespostrzeżenie zacierając różnice sta- nów i mile oddziałując na Leopolda Mozarta. Kanonik, który dobrze zna hrabinę, sam z kolei ujawnia najlepsze strony własnej, rycerskiej natury i wyjaśnia przyczyny opóźnionego przybycia: — Czcigodny nasz przełożony znowu czuł się, niestety, niedysponowany i opóźnił przyjęcie o kilka dni — mówi z uprzejmym uśmiechem. — Dziś co prawda sądzę, iż Passau należało raczej w ogóle pominąć, gdyż recepcja bynajmniej nie odpowiadała jakości zaprezentowanej muzyki. — Ach, tak, tak, ci duchowni! Nie miejmy im tego za złe. Tyle biednych i pomocy złaknionych dusz mają pod swoją opieką, że obdarzeni iskrą bożą znajdują się u nich na ostatnim miejscu — mówi hrabina Aurora, a figlarny ton brzmi w jej słowach. — Zna to pan z do- świadczenia, panie Mozart. Ale jakoś się z tym pogo- dzimy. A ja uczynię wszystko, co w mej mocy, aby zatrzeć ową przykrość. Proszę tylko o pobłażliwość, bo i ja wystawię waszą cierpliwość na próbę. Aby osiągnąć zadowalający rezultat, muszę na nowo zainteresować pu- bliczność waszym koncertem. A na to trzeba czasu. Lecz mam nadzieję, że z pięć albo sześć dni wystarczy. Oddaje Mozartowi na czas pobytu własne mieszkanie do dyspozycji, zwłaszcza salon muzyczny, gdyby miał ochotę pomuzykować z dziećmi, którym obiecuje skrócić i uprzyjemnić czas rozrywkami. Wolferl, słysząc o sa- lonie muzycznym, odważa się na nieśmiałe zapytanie, czy może go zobaczyć. S — Powieść o Mozarcie 33 — Oczywiście — mówi hrabina i prowadzi tam swoich gości. Piękny to i przytulny salon, cały utrzymany w deli- katnych odcieniach fioletu, ozdobiony wąskimi, złotymi listewkami. Przeróżne instrumenty — pośród nich kla- wesyn, szpinet, wiolonczelę — ustawiono porządnie w jednym kącie, a w oszklonej szafie widać sporo skrzy- piec, fletów i klarnetów, naprzeciw zaś błyszczy pod ścianą samotna harfa. Wolferl obchodzi wszystko po ko- lei, uważnie przyglądając się każdemu instrumentowi. Najdłużej zatrzymuje się przy harfie. Takiego instru- mentu nigdy dotąd nie widział. Ogromnie chce usłyszeć jego dźwięk. Hrabina Aurora siada więc, preludiuje naj- pierw kilkoma łamanymi akordami, potem gra powolną romancę. Chłopczyk z napięciem i uwagą śledzi pełne wdzięku ruchy jej rąk. Ojciec, obserwując go, wyraźnie widzi jego przejęcie. Gdy piękna pani skończyła grać, chłopiec chwyta opuszczoną na kolana prawą rękę i ca- łuje z naiwnym uniesieniem. Spontaniczność tego mil- czącego podziękowania tak zdumiewa dorosłych, że milkną wszyscy, aż wreszcie hrabina wstaje i prosi, żeby przeszli z nią na taras i odbyli spacer po ogrodzie. Wolferl od tej chwili już jej nie odstępuje. Hrabina dotrzymuje danego przyrzeczenia i dostarcza dzieciom Mozarta najrozmaitszych rozrywek. To przy pięknej pogodzie urządza przejażdżkę, to znowu zapra- sza kilkoro rówieśników, dziewcząt i chłopców, organi- zuje dla ich uciechy tańce i gry, podejmuje czekoladą i rozmaitymi ciastami, a na zakończenie każe puszczać wspaniałe sztuczne ognie; innym razem prezentuje im dobry teatrzyk kukiełek, zachęca do urządzania żywych obrazów albo głośno czyta zabawne opowieści. Sama występuje w roli pomysłowej inspiratorki, a we wspo- mnieniach ponownie przeżywa dzieciństwo własnych dzieci, chłopca i dziewczynki, korzy teraz w Wiedniu uzyskują ostateczny szlif w wykształceniu i wychowaniu. Niekiedy pojawia się pan domu i jako słuchacz uczestni- 34 czy przez chwilę w tych przeróżnych zabawach, weso- łym słówkiem zachęcając jeszcze rozigraną dzieciarnię. Oczarowały go zwłaszcza dzieci Mozarta, szczególnie zaś, choć mu się to nie udaje, usiłuje przełamać nieprzy- stępność Nannerl; Wolferl natomiast wcale już nie czuje się obco, ukazując w pełni swą beztroskę i swobodę. Oboje zresztą — ponieważ pod surowym i niemal wy- łącznie na muzykę skierowanym ojcowskim okiem nie zdołali poznać wielu radosnych, dziecinnych zabaw i przyzwyczajeni byli do przedwczesnej powagi — od- krywają teraz ów całkiem inny świat jak nieznaną, a wspaniałą krainę, ujawniającą coraz to nowe uroki, zwłaszcza że hrabina Aurora znakomicie potrafi je udo- stępniać. Wreszcie nadchodzi gorąco oczekiwany dzień koncer- tu. Hrabina Aurora wybrała na tę wieczorną akademię, jak zwykło się wtedy nazywać tego rodzaju występy muzyczne, obszerną salę ratusza. I choć mimo gorliwych starań zapełniona jest ona ledwie w połowie, nastrój panuje odświętny, a wszystkie oczy i uszy pełne są oczekiwania. Leopold Mozart zestawił program, stopniując go umie- jętnie, a siebie skromnie kryjąc przy tym w tle. Raz tylko występuje jako solista z własną sonatą skrzyp- cową, a poza tym ogranicza się do akompaniowania có- reczce przy śpiewie, bądź też do partii skrzypcowej podczas fortepianowego popisu synka. I jeśli już Nannerl kryształowo czystym, pięknym brzmieniem swego głosu i tak lekko z jej gardziołka dobywającymi się koloratu- rami budzi za każdym kolejnym występem coraz więk- sze zdumienie słuchaczy, to z chwilą gdy Wolferl — najpierw wraz z siostrą, później sam — demonstruje swe pianistyczne umiejętności, przechodzi ono w za- chwyt, a w końcu w uniesienie, gdy chłopczyk zaczyna grać własne kompozycje. Wywołuje burze oklasków, ja- kich sala ta nigdy jeszcze nie słyszała. Część publicz- ności wstaje, aby nad głowami siedzących lepiej się »• 35 przypatrzyć, w jaki sposób malec sztuk takich dokonuje, inni znowu, docisnąwszy się aż do estrady, z podziwem śledzą jego technikę. Jemu samemu ta ciekawość wcale nie przeszkadza. Tak się zatopił w pracy, że nie widzi ani nie słyszy nic, co się wokół niego dzieje; budzi się dopiero jakby ze snu, gdy czuje się naraz otoczony wia- nuszkiem pań, które zasypują go pochwałami i pieszczo- tami. Lecz wśród tych pięknych dam, krążących dokoła niczym barwne motyle, dostrzega tylko jedną: hrabinę Aurorę. Oczy dziecka rozbłyskują radośnie, gdy schyla się nad nim i całuje go w czoło. — Do widzenia w Wiedniu, mój mały czarodzieju — mówi ciepło, kiedy grono słuchaczy już się rozeszło, a pozostała tylko ona z małżonkiem i Mozart z dziećmi. — O pani hrabino, jak świetnie! — raduje się Wolferl. — Teraz nie będę się już bał tłumu obcych, wielkich ludzi. — Tak, chłopcze — dorzuca hrabina Schlick. — Mo- żesz śmiało grać w obecności głów koronowanych: do- prawdy doskonale przeszedłeś tu przez próbę. Przyja- ciel nasz, Herberstein, już odjechał, a znając go, wiem, że dobrze przygotuje grunt. Następują pożegnania i rodzina Mozartów powraca hrabiowskim powozem do sióstr Kiener, które także dostąpiły zaszczytu obecności na akademii, a obecnie dają wyraz swoim zachwytom, częstując dzieci ciastem i różnymi smakołykami'; wygłaszają przy tym tak prze- sadne pochwały, tak prześcigają się w czułościach, że dla chłopca tego już za wiele i zmęczony ciągnie do łóżka. Ojciec, zanim uda się na spoczynek, oblicza jeszcze dochód. Do niezadowolenia nie ma powodu, bo na czysto pozostaje mu równo czterdzieści guldenów. 36 vn Zanim rodzina Mozartów opuści Linz na pokładzie or- dynaryjnego statku, otwierają się — gdy dzieci jeszcze śpią — drzwi gościnnego pokoju, w którym Mozart pisze właśnie do Hagenauera zwykłą swoją relację z po- dróży, i wchodzi mieszkająca także u sióstr Kiener, a w ciągu ostatnich dni nader rzadko pokazująca się blada, piękna pani. — Zechce pan wybaczyć, panie kapelmistrzu, że prze- szkadzam — mówi cicho. — Ale proszę poświęcić mi chwilę uwagi. Mozart prosi ją, aby usiadła. — Wyda się panu może dziwne, że przerwałam moją podróż w Linzu, gdy posłyszałam, że urządza pan tutaj koncert. Chciałabym to wyjaśnić. Wcześnie owdowia- łam — mąż mój był oficerem austriackim i padł pod Leuthen — a jedynego synka, chłopczyka w wieku Wolferla, straciłam w zeszłym roku wskutek złośliwej choroby. — Milknie na chwilę, jakby wspomnienie to dotknęło bolesnej rany w jej piersi. — Chłopaczek ten — mówi dalej smutnym tonem — był mi jedyną pociechą w samotności; żywy, bystry, przedwcześnie doj- rzały i utalentowany, zwłaszcza do muzyki. W moich matczynych ambicjach widziałam go już jako sławnego muzyka, który z estrady rozpłomieniać będzie serca swoich słuchaczy tak właśnie, jak to wczoraj wieczór czynił pański cudowny synek. Los jednak okrutnie zni- weczył wszystkie moje nadzieje i nie pozostało mi nic prócz wspomnień i cierpienia. Teraz pojmuje pan, dla- czego pański Wolferl tak przypadł mi do serca. Podaje Mozartowi rękę, którą on z szacunkiem ca- łuje. — Lecz chcę jeszcze o coś pana poprosić. Mam cenne skrzypce — odziedziczyłam je po mężu, który był do- brym skrzypkiem, a mój Ferdl miał je później dostać. Nie potrafię sobie wyobrazić nic piękniejszego niż od- 37 danie ich w ręce małego Wolfganga, zwłaszcza iż powie- dział mi, że gorąco pragnie także na skrzypcach dorów- .nać własnemu ojcu. Instrument ten jest teraz w Wied- niu. Chciałabym z całego serca, żeby podarował go pan temu małemu czarodziejowi na Gwiazdkę. A oto list, który upoważni adresata do wydania panu owych skrzypiec. Wyjmuje z rydykiula list i podaje Mozartowi. — Uszczęśliwia pani niezmiernie syna mego i mnie tak cennym podarkiem. Ale jakże mam pani podzięko- wać? — Nie trzeba. A może owszem — w ten sposób, że każe pan pewnemu młodemu i zdolnemu malarzowi wie- deńskiemu, którego adres panu podam, wykonać minia- turę swego synka i odda ją pan temu, kto przechowuje owe skrzypce. Dbać będę bardzo o ten portrecik. — Całym sercem przyrzekam spełnić to życzenie. Pani wstaje, a wraz z nią także Mozart. — Z góry więc pięknie panu dziękuję — mówi, po- dając mu rękę na pożegnanie. — Ale jakże mam wyjaśnić synowi, od kogo dostaje podarunek, skoro nie dowiedziałem się jeszcze szlachet- nego nazwiska pani? — Ach, nazwisko nie ma tu nic do rzeczy. Niechże mu pan powie, że od tej pani, która dała mu jedwabny woreczek dla ślepego żebraka. Za godzinę wyjeżdżam do mej zamężnej siostry, do Czech, zatrzymam się tam dłużej. Może kiedyś jeszcze drogi nasze znów się zetkną. W każdym razie uważnie śledzić będę karierę młodziut- kiego Wolfganga Mozarta. Niech go pan ode mnie po- zdrowi i niechaj pan pozdrowi także uroczą swoją có- reczkę, Nannerl. I gdy Mozart się kłania, ona kiwa mu przyjaźnie głową i znika w sąsiednim pokoju równie bezszelestnie, jak się pojawiła. Po południu, po wzruszającym pożegnaniu z zaafero- wanymi siostrami, którym przy tej okazji łzy płyną z oczu, ruszają w deszcz i wichurę na statek. Ale w ka- jucie panuje przyjemne ciepło. I gdy już w ciemnościach przybywają do Mauthausen, zarzucając tam kotwicę, rodzina Mozartów pozostaje na statku, bo skoro świt, trzeba będzie ruszać w dalszą podróż. Około południa docierają do Yps, gdzie przewidziano kilka godzin postoju. Zajmujący się podczas podróży małym Wolfgangiem dwaj mnisi z zakonu minorytów, którzy wsiedli w Mauthausen, oraz jeden benedyktyn wyrażają życzenie udania się na mszę, odprawianą w ko- ściele Franciszkanów. W rozmowie z ojcem dowiedzieli się o zdolnościach chłopaczka, a także o tym, że wy- próbował swój talent również na organach; ledwo jeden z nich, żartem raczej, oznajmił, że chciałby posłuchać występu malca jako organisty, chłopiec już woła śmiało: — To ja też pójdę! Idą tedy trzej zakonnicy z chłopcem, w asyście ojca, do niedalekiego, klasztornego kościoła, podczas gdy Nannerl zostaje na statku. Wstępują na chór, gdzie ma- jący pieczę nad organami franciszkanin, usłyszawszy dziwne żądanie dziecka, waha się najpierw nieco, jakby go nie zrozumiał, później jednak, zachęcony przez wszy- stkich trzech mnichów, z życzliwym uśmiechem bierze chłopczyka w objęcia i podnosi na ławeczkę. Ten zaś bez ceregieli zaczyna preludiować na klawiszach, korzy- stając z pomocy ojca jedynie przy rejestrowaniu. A or- gany śpiewają i wywodzą trele, grzmią i huczą, wypeł- niają całą kościelną nawę swoimi głosami. Czterej za- konnicy w zdumieniu otaczają małego organistę i już nie wiedzą, czy sen to, czy jawa. Franciszkanie, którzy tylko co siedzieli jeszcze z gośćmi swoimi przy obiedzie w refektarzu, zwabieni tym niespodziewanym koncer- tem, napływają nagle tłumnie do kościoła i ze zdziwie- niem podnoszą wzrok na emporę, oczom nie wierząc, gdy w sprawcy tego potopu melodyjnych dźwięków roz- poznają małego chłopczyka. Właśnie potężne brzmienie pełnych organów rozlega się w całym kościele. Cichnie 38 39 potem i brzmią jeszcze tylko miękkie rejestry fletów. Łagodne głosy gamby dośpiewują pieśń pełną niewinne- go wdzięku. Kilku braci stoi ze złożonymi rękami, w na- bożnym skupieniu spoglądając w ziemię; inni utkwili spojrzenia w małym organiście; grupka młodych mni- chów stojących nieco na uboczu z wielkim podnieceniem rozprawia szeptem o zagadkowym zdarzeniu. Niedaleko nich, wsparty o kolumnę, stoi starszy braciszek całkiem zatopiony w rozmyślaniach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, niemal niepostrzeżenie poruszający wargami. A gdy milknie ostatni dźwięk, mówi półgłosem: — Dźwięczący ogród boży. Sąsiad jego podchwytuje te słowa, podaje dalej. Szyb- ko przyswajają je sobie wszyscy pobożni braciszkowie i każdy z nich, opuszczając kościelną nawę, powtarza półgłosem: — Dźwięczący ogród boży. VIII Początek listopada. W zimny i mglisty wieczór siedzi osamotniona mama Mozartowa przy ogniu trzaskającym w piecu i przytulnym blasku świec w paradnym pokoju państwa Hagenauerów; rozmowa dotyczy oczywiście przebywających daleko muzyków. Leopold, zazwyczaj tak sumiennie relacjonujący przyjacielowi swemu, Ha- genauerowi, wszelkie wydarzenia, milczy od dwóch ty- godni. Niepokoi to Annerl, która martwi się o zdrowie dzieci. Wtem zjawia się Schachtner, w świetnym hu- morze, przynosząc list od barona Waldstadtena, a po- krzepiwszy się uprzednio ponczem, zaczyna odczytywać go głośno chciwie słuchającym: „We środę, 6 października, o trzeciej po południu do- tarł mistrz Mozart z dwojgiem swych nadzwyczajnych dzieci drogą wodną do Wiednia. Powiadomiony przez 40 hrabiego Herbersteina, wyszedłem im na spotkanie, a radość z tej przyczyny była wielka u stron obu. Wolfgangerl zaraz chciał mnie chwycić w objęcia, mimo iż sięgnąć mógł mi zaledwie do pasa. Lecz podniosłem go do góry, a wówczas serdecznie mnie przytulił do swej drobnej piersi. Nastąpiły zwykłe formalności, jakim każ- dy obcy, przybywający do cesarskiej stolicy — chcąc nie chcąc — poddać się musi: badanie personaliów, a przede wszystkim rewizja celna. Na rogatce odbyło się to dość szybko, natomiast w głównym przejściu dłuższych trzeba było preliminariów, zanim udzielono dyspensy. Naczelnik celnego urzędu szczególnie wiele trudności robił z powodu fortepianu. Widocznie przez cały okres jego urzędowania nie zdarzyło się jeszcze, żeby podróżni z takim instrumentem chcieli dostać się do miasta. Nawet moje wyjaśnienia na nic się zdały. Wówczas Wolfgangerl wmieszał się śmiało, oznajmiając z dumą: — To moje narzędzie pracy, panie naczelniku, będę na tym grać przed cesarzową. Naburmuszona mina owego zbyt skrupulatnego urzęd- nika złagodniała wówczas nieco. Ze zdziwieniem przy- patrzył się chłopaczkowi przez rogowe swoje okulary i powiedział: — A chciałbym to ja widzieć, jak ty, kruszyno, pro- dukować się będziesz na tej skrzyni. Wolfgangerl, nie w ciemię bity, odparł zaraz: — Niech no pan każe zdjąć skrzynię z wozu, a po- każę panu. Lecz jeśli zbyt wiele z tym kłopotu, zagram panu raczej coś na skrzypeczkach. Uprosił u ojca skrzypce i tak żwawo zagrał na nich menueta, że aż radość brała. Trzeba Warn było wtedy widzieć celnika! Cała jego niechęć w radość się prze- kształciła: «Ej, cóż to za diablik! A to magik dopiero! Ani by się kto spodziewała — mruczał nieustannie. Z największą uprzejmością udzielił zaraz dyspensy, a po- nadto prosił o pozwolenie odwiedzenia rodziny Mozar- 41 tów, notując sobie w tym celu adres jej w «Tischler- haus» na Hierberggasse". Donośny śmiech przerywa lekturę Schachtnerowi. Ha- genauer nie posiada się z radości, słysząc ową relację, i słów już niemal nie znajduje na wychwalanie wszel- kimi sposobami rezolutności i bystrości chłopaczka. Żona jego, Józefina, wtóruje mu z zapałem. Annerl nic nie mówi, lecz uśmiech jej, pełen zadowolenia, zdradza ma- cierzyńską dumę. A nadworny trębacz, odświeżywszy sobie gardło nowym łykiem ponczu, czyta dalej: „Po tym entree1, które Warn dla uciechy opisałem, postaram się teraz opisać także przyjęcie naszych mu- sici, po części na podstawie własnych obserwacji, a po części według opowiadań naocznych świadków. Zaraz po ich przybyciu, ledwo się o nim dowiedziano, napływać zaczęły zaproszenia do «Tischlerhaus», niekiedy kilka w jeden dzień, a niemal o każdej godzinie popołudnia i wieczoru nadjeżdżały wytworne powozy, by zawieźć gości z Salzburga bądź na jakiś soiree 2, bądź na aka- demię. Hrabia Herberstein i hrabina Schlick istotnie znakomicie przygotowali teren. Jakże wyliczyć wszyst- kie arystokratyczne domy, w których Wolfgangerl i Nannerl zrobili furorę? Obecny był cały wielki świat Wiednia. Nie wszędzie też — jak już wspomniałem — osobiście byłem jako słuchacz, tam jednak, gdzie się znalazłem, zawsze stwierdzić mogłem to samo: począt- kowo wszyscy byli ciekawi i pełni wątpliwości, a więc i rezerwy, lecz od jednej piece3 do drugiej coraz bardziej się rozgrzewali, aż wreszcie szczerze już i spontanicznie wyrażali swój zachwyt. Do uszu rodziny cesarskiej nader szybko dotarły wie- ści o triumfach tego niezwykłego tria, a czcigodna cesa- rzowa nasza zażądała pilnie usłyszenia cudownych dzie- ci. Zaproszono je więc na akademię w najściślejszym ' [początku] * [wieczór] • [utworu] 42 gronie rodziny cesarskiej do Schonbrunnu. Arcyksiążę Leopold opowiedział mi potem najdokładniej o jej prze- biegu, co i Warn pragnę przekazać. Cesarzowa była w najwyższym stopniu łaskawa i dowody życzliwości okazywała obojgu dziecięcym debiutantom w sposób jak najmilszy. Nasz Wolfgangerl przejawiał przy tym uro- czą swobodę i żywość, bo rzucił się cesarzowej na szyję i najzwyczajniej w świecie ją wycałował, co sprawiło jej prawdziwą przyjemność. Wspomnę jeszcze urocze intermezzo, którego opis za- wdzięczam też relacji mego zaufanego. Dwie najmłodsze arcyksiężniczki otrzymały od cesarzowej-matki polece- nie zabawiania dzieci Mozarta w przerwach koncerto- wych; z zapałem podjęły się tego obowiązku, prowadząc dzieci przez wspaniałe sale i pokazując im tam różne piękne przedmioty. Wolfgangerl, który z wielkim oży- wieniem biegał na wsze strony, pośliznął się na gładkim parkiecie i runął jak długi. Dziesięcioletnia księżniczka Karolina wybuchnęła śmiechem na ten widok, natomiast siedmioletnia księżniczka Maria Antonina życzliwie po- magała chłopaczkowi wstać. Najwidoczniej skaleczył się w kolano, bo pomarkotniał, dzielnie pohamował jednak ból i łzy, mówiąc do tej, która mu tak chętnie pomogła, z zabawną powagą: «Bardzo pani jest dobra, księżnicz- ko. Chętnie się z panią ożenięs. Starsza siostra na te słowa 'jęła śmiać się jeszcze bardziej, a Nannerl także przyłączyła się do jej śmiechu, lecz Maria Antonina milczała, zmieszana. Gdy dzieci wróciły do salonu, ce- sarzowa po utykaniu chłopczyka zorientowała się, że musiało się coś stać, i zaraz zapytała o powód. Księż- niczka Karolina, najbardziej wygadana, natychmiast uroczym, wiedeńskim dialektem opowiedziała o wyda- rzeniu i nie omieszkała też zdradzić małżeńskich zapa- łów Wolfganga. Na to cesarzowa z uśmiechem zwróciła się do małego konkurenta: «Skądże wpadłeś na taki pomysł, chłopcze?* — «Z wdzięczności, najjaśniejsza pa- ni. Ona była dla mnie taka dobra» — wypalił szczerze 43 chłopak, a zerkając z ukosa na drugą księżniczkę, do- rzucił: «Ale jej siostra to się śmiała». — Wówczas sie- dzące wokół damy dworu podniosły wachlarze, aby ukryć za nimi wzbierającą wesołość. Cesarzowa nato- miast przyciągnęła do siebie chłopczyka, z udaną powagą zajrzała mu w oczy i zagadnęła: «A co też powie pani Muzyka, gdy zaczniesz się jej sprzeniewierzać, mając tak świeckie pragnienia?* — Malec pomilczał chwilkę, jakby się zastanawiał, a potem odpowiedział: «Ano, będzie się musiała jakoś z tym pogodzić, bo stary kawaler, jak powiada moja mama, to tylko pół mężczyzny*". — A to mi filut — rozlega się nagle głośny okrzyk Annerl. — Ten chłopak gotów zepsuć opinię całej ro- dzinie. A wszystko dlatego, że mamy przy tym nie ma. — Czemuż się pani przejmuje, moja droga — prze- rywa jej Hagenauer. — Toć to żarciki, które miła nasza a czcigodna cesarzowa — niechaj ją Bóg długim życiem darzy — z pewnością serdecznym skwitowała śmie- chem. A zresztą: czyż śliczna Filipina Welser nie po- ślubiła arcyksięcia? Czemuż by tedy i odwrotnie wy- darzyć się nie miało, iż mieszczanin arcyksiężniczkę poślubi? Wolferl to chłopiec, po którym wszystkiego można się spodziewać. — Ma pan rację — dorzuca z uśmiechem Schacht- ner. — Znakomicie potrafię wyobrazić sobie naszą miłą, dzielną Mozartową jako teściową arcyksiężniczki. —' A porzućcież raz wreszcie te niewczesne żarty — gromi ich Annerl. — I tak kręci mi się w głowie od tego listu barona Waldstadtena. Nie drażnijcie wy mnie jeszcze. — Ale nikt nie zauważa, że całe to podrażnie- nie jest tylko udane, gdyż w głębi jej serca drżą jeszcze radosne echa owego listu i najchętniej obdarzyłaby teraz swego synka sążnistym całusem. — Niechże pan czyta dalej — prosi nadwornego trębacza. — Ciekawam, co tam pan baron jeszcze nieprzystojnego wynotował. — To już kilka zdań zaledwie — mówi Schachtfler i przyciszonym głosem czyta jeszcze: 44 „Dwa dni po przedstawieniu u dworu byłem u dro- gich naszych musici, gdy akurat zajechał wielki skarb- nik dworski i na zlecenie cesarzowej wyliczył na stół sto dukatów. Jednocześnie przywiózł też dla Wolfganga galowy strój z najpiękniejszego, fiołkowego sukna — fraczek i kamizelę, szeroko a podwójnie obszywane zło- tymi galonami. Mówią, że szyto je dla księcia Maksy- miliana. A Nannerl dostała dworską szatę jednej z księż- niczek z cieniuchnej białej tafty z najróżniejszymi przy- braniami. Dzieciaki zaraz poubierały się w te stroje i paradowały w nich przed nami: leżały zresztą dosko- nale, jakby na nich szyte, a właściciele ich dumni byli niesłychanie. Można było doprawdy sądzić, że to ksią- żątko i mała księżniczka. Najbardziej zadowolony wy- dawał się ojciec Leopold. Rękę uścisnął mi nieskoń- czoną ilość razy, jak gdybym także przyczynił się do jego szczęścia, a przecie wiem, żem tylko zachęcił do tej wiedeńskiej podróży, przed którą początkowo tak się bronił. Z drugiej strony sam się cieszę, że wszystko tak dobre dało rezultaty, i dlatego, drogi Panie Schachtner, obaj radować się z naszej w tym pomocy możemy, bowiem bez Pańskiej zachęty i namowy z pew- nością nie zdołałbym przełamać oporów Pańskiego przy- jaciela, którego teraz bliżej poznawszy, polubiłem ser- decznie. Niechże mnie Pan wspomina życzliwie. Oddany Ignacy von Waldstadten" IX Troska Annerl o dzieci nie pozbawiona była podstaw, bo już w kilka dni po liście Waldstadtena doniósł Leo- pold Mozart, że Wolferl zachorował na rodzaj szkarla- tyny, która nie gardło jednak zaatakowała, lecz całe ciało, ale mały pacjent dzięki lekarskiej opiece nieja- kiego doktora Bernharda ma się już znacznie lepiej, 45 , , ^opcertach na razie myśleć nawet nie można, Mimo tych uspokajających zapewnień i perswazji oboj- Haeenauerów, odradzających jej podróż, matka nie , . . ggtrzymać, porusza niebo i ziemię, pożycza pie- ," ^g drogę i już w dwa dni później ekstrapocztą rusza do Wiednia. Trudno $obie wyobrazić zaskoczenie i radość, gdy oewnego wieczoru staje nagle przed swoimi. A że Wol- ferl jedny"1 susem przypada do niej z wyciągniętymi raczkami rozpraszają się natychmiast obawy, jakie _ -i .„' s^rcu, wchodząc do tego domu. Bladość jego zdradza wp^^21® wpływy przebytej choroby, lecz matka czuj0 sie szczęśliwa, że chłopiec nie musi już leżeć w łóż^"- Nannerl zaś, tale zazwyczaj małomówna i oełna rezerwy, przejawia żywość i skłonność do roz- mowy iakie nader rzadko można u niej zaobserwować, i obsv'DUie matkę czułościami. A Leopold? U niego za- skoczenie trwa najdłużej. Wszystkiego się raczej spo- dziewał niż nieoczekiwanego przybycia żony. Nawykły oceniać wsz^ko z kupieckiego punktu widzenia, obli- cza w myśli koszta Powstałe wskutek jej podróży, wi- dząc wydatne zmniejszenie się wpływów. Ale nie zdra- J . ^ typa, bo radość ze spotkania góruje jednak nad skrupułami-. . . rp „ggzynają się opowiadania. Każdy ma na sercu wiele spraw; 0 ti '»' l—' (UCl.4U 0CL 0'S.S' o ^S. &§•i^.'T3c-t- 03ro a TO S. (-ł-to, ?r•Oi-'3 ft r+ ^PT 00!Ue-f-t" ??- M.3Fo' ^0 0a. 3 -3 v-l y ^u(u N(P 'T] M (U N% -tl3 -(T>P M0-^L-3-!" S B p3"s' 5' ts (T) 3 t" BsJ•"3 1-1!U CL 0 M<3 n)' i-iM Mprl-! N ^•o0 J6 0 •0V0:f <-+•l Wa gTO lS 3' wicn^l a1—1.fT>C—J.H0 e—l. (T>'S 0 M3c-f-3 '<3 0 " ^ »T3SS g? 3s^ 1:CL J? •o0 0-N/D' ?7' 0g3n' § 0 t—l.(CMw (*.B3 W8(n- ls3 N-§• ^i-i !U a0» y5- 0.N •^ l to0 0 E? '0 u' !o'ł-"- &r'n> y §^ W0N'n>3 i-i N^ESg 3.S'M»-F''<;s-i" 0SS-^0ł-h 0. 0 M-0-WV»-jt" t-h (B%MC-+ (U3.re" '0S.fO N{DlNn> cł- ft %SN. 0-(n .s" ^^aSB W 0Nh-"fD nS- 0Cl.(D i- (D -i»—• ^ '-l TO^ tn PT !U ^ 3 ?^^ t-»-pf c l? iWtłliglp- 1:1 sy II ^'•i 1.11 i l ||%l:s|S|l:.-? ;.^.|ii4s'3«|Eist& ^||||Sg|g^;|||: %|s:°s-^ii|^-;„,| ^t^wuW m^ny^s re ^.BO'^ otto^S,-, »- 3§g•^•|^^•s:(§ti:i| la.S^^.^^s-^s.l-^^ |S.o3.oS,!3STOS | ^ J % 3 •S ^0 3 ra 30-0 03 h-"* ^ " n) su W 3 3 l "'S (c pr 3 ^•g >U r głównej bohaterce, Rozynie, która „udaną ^^g^ ^o doprowadza zakochanego swego brata, F f , .' , upragnionego celu zaręczyn z piękną Giacy ą' , . dwóch chimerycznych kawalerów, uparcie , , cych adoratora. Maria Magdalena Haydn do^. . " . trafi osłonić swój spryt maską naiwnej ^ . . „ a do uroków jej gry dołącza się piękny głos, nie powabnym brzmieniu, zachwyce- Wolfgang przeżywa chwile prawdziwego 109 nią. Po raz pierwszy zaczyna pojmować magię śpiewu płynącego wprost z duszy. Być może, iż działa tu rów- nież urok samej śpiewaczki. Oczy chłopca jak urzeczone śledzą każdy jej ruch, każdy gest, każdy uśmiech. Gdy śpiewaczka znika ze sceny, jego zainteresowanie przed- stawieniem wyraźnie przygasa; patrzy i słucha z roz- targnieniem, niecierpliwie wyczekując chwili, gdy po- jawi się znowu. Niewątpliwie w sercu chłopca zakiełko- wała pierwsza miłość. I nie znana dotąd, a podniecająca słodycz nie doznanego jeszcze nigdy uczucia uczyniła w tym właśnie dniu z tak zakłopotanego przed paru zaledwie tygodniami wobec pani Marii Magdaleny dziec- ka śmiałego wielbiciela, który po przedstawieniu wyra- ża swój zachwyt słowami pełnymi uwielbienia: — Urzekła pani moje serce, madame. Zakochany je- stem w granej przez panią Rozynie. — Dobrze, że w Rozynie. Inaczej wpadłabym w nie- mały kłopot — odpowiada filuternie śpiewaczka, budząc wybuch wesołego śmiechu w gronie otaczających ją współwykonawców. Wolfgang tłumaczy się zmieszany; zwracając się z kolei do innych śpiewaków i śpiewaczek, jąka parę słów podziękowania. Wtem rozlega się niski głos Schachtnera: — Uczniom Orfeusza ofiarowujesz wieniec laurowy, bo potrzebni ci dla poskromienia tego potwora — publiczności, filucie, a gdzież uznanie dla nas, muzyków, cośmy w Hadesie instrumentami naszymi całość pod- trzymywali? Wolfgang, nabrawszy nagle odwagi, odpowiada rezo- lutnie: — Och, orkiestra gra tak wyśmienicie, że doprawdy zuchwalstwem byłoby, gdybym ja, młokos, chciał jesz- cze coś do jej sławy dorzucać. Panom muzykom dzięko- wać jedynie mogę. — Ten nasz mały czarodziej niczym się nie daje zbić z tropu, chyba tylko parą pięknych niewieścich oczu — 110 woła Schachtner, chwytając go ze śmiechem w ra- miona. — Nie powinien pan był tego mówić — szepce chło- piec ojcowemu przyjacielowi, gdy obaj razem schodzą już schodkami ze sceny. — Czego? — No, o tych pięknych oczach. Cóżem winien, że mi się Rozyna tak podoba. — A idźże, chłopcze, co w tym złego, żeś się zadurzył w Haydnowej? Sądzisz, że bystroocy koledzy nie zauwa- żyli twojej zakochanej miny? Zresztą kto tak jak ty był adorowany i rozpieszczany przez kobiety, ma chyba też prawo sam raz wystąpić w roli zalotnika. Twoim kom- pozycjom wyjdzie to tylko na zdrowie: bo gdy taki pło- myczek pod sercem płonie, dobędą się z niego cieplejsze dźwięki. A poza tym jesteś już na tyle dorosły, żeby w stosunku do mnie zrezygnować z tego czołobitnego „pana". Rozumiesz? — Tak. Mocnym uściskiem dłoni pieczętują przyjaźń. Od chwili gdy Wolfgang ujrzał Marię Magdalenę Haydn w roli Rozyny, gwatłowny niepokój jego serca wzrasta z dnia na dzień, wzmagając tęsknotę za uwiel- bianą. Często przerywa pracę i bez celu błądzi po uli- cach w nadziei, że zdoła ją gdzieś spotkać. A gdy mu się to uda, powraca do domu rozmarzony i z jeszcze większym zapałem zabiera się do dzieła, które właśnie tworzy. Gdy zaś zdarzy się jeszcze, że przy spotkaniu śpiewaczka zwróci się doń z kilku błahymi słowami — nie posiada się ze szczęścia. Pewnego dnia, gdy tęsknota szczególnie mu doskwie- ra, idzie do Haydna i prosi, by mógł pokazać mu przy okazji swe kompozycje; uważa je bowiem jeszcze za bardzo niedoskonałe, nie zna zaś nikogo, kto lepiej umiałby mu w usunięciu niedostatków dopomóc. — Nad czym teraz pracujesz? — pyta kapelmistrz. • — Nad mszą. 111 — Hm. Ta twoja msza dla sierocińca, wykonana w obecności cesarzowej, była podobno wcale niezła. Szkoda, że jej nie znam. Słyszałem tylko zeszłej zimy twoją Mżssa breuźs d-moll. Jak na początkującego — rzecz udana, niektóre partie nawet piękne, doprawdy piękne. Ale nazbyt trzymasz się jeszcze tekstu, mój chłopcze, a melodie są u ciebie raczej deklamacją niż śpiewem. To samo powiedzieć można i o twoich operach. Dobrze więc. Przynoś mi od czasu do czasu ukończone już prace, żebym ci je porządnie przefasonował. Wychodząc z tego domu, dostrzega Wolfgang przy oknie mile uśmiechającą się do niego Marię Magdalenę. Wzbogacony nowymi, uszczęśliwiającymi przeżyciami, jak na skrzydłach pędzi do domu. 111 ^ Te letnie tygodnie są dla zakochanego chłopaka istnym Elizjum. Tak przynajmniej — zgodnie z opowia- daniami ojca — wyobraża sobie owe bajeczne pola starożytnych Greków, gdzie ulubieńcy bogów żyli wśród wiekuistej wiosny w rozkoszach, tańcząc i śpiewająt pieśni, do których tracki śpiewak, Orfeusz, przygrywał im na siedmiostrunnej lutni. Jakaż to urocza miłosna gra, tocząca się na przemian między omdlewającymi pragnieniami i niezadowalającym ich spełnieniem, pło- mienną tęsknotą i bolesnym rozczarowaniem, gra, w której jedynie młodziutki partner darzy uczuciem, a jego uwielbiana uśmiecha się tylko, rozbawiona. — Patrzcie no, oto znów nadchodzi nasz niestrudzenie pracowity kompozytor — wita go pewnego popołudnia Maria Magdalena, otwierając drzwi z uwodzicielskim uśmiechem. Wolfgang staje przed nią; pod pachą dźwiga stos nut. — Niestety, męża mego nie ma w domu. — O, to będę musiał zaraz odejść — mówi wyraźnie rozczarowany chłopak. 112 Londyn Jan Chrystian Bach — Dlaczego? Niechże pan wejdzie. On powinien też nadejść lada oliwiła. Podwieczorku nigdy nie opuszcza. Wolfgang przyjmuje zaproszenie z ociąganiem. W izbie gospodyni prosi go, żeby usiadł, a sama zajmuje miejsce naprzeciw: — No, a jak tam z pańską pracą? — Mam nadzieję niebawem ją ukończyć, madame. Ale niezbyt zadowolony jestem z tego, com dotąd zrobił. — Och, zbyt pan dla siebie surowy. Mąż powiada, że w utworze są wspaniałe miejsca, zwłaszcza w partii so- pranowej. — Doprawdy? To mnie cieszy — mówi uszczęśliwiony Wolfgang. — Bo przy głosie sopranowym myślałem o pani — dodaje zażenowany. — To ładnie z pańskiej strony. Ale jeśli tego nie zaśpiewam? — Bardzo bym się smucił. — Tak więc panu na tym zależy? — Niezmiernie! Nic piękniejszego nie umiem sobie wyobrazić. Oczy mu rozbłyskują. A wokół warg Marii Magdaleny znowu igra ów uśmiech, z którego wydedukować można różności: filuterność, zalotność, droczenie się albo po prostu przyjazną życzliwość. Wtem rozlega się dzwonek w sieni. — Mój mąż! Teraz się skończą żarty! — mówi pani Maria Magdalena i wychodzi; wraca z małżonkiem, który na swój przychylnie-szorstki sposób wita ucznia i natychmiast zagłębia się w przyniesionych przez niego nutach. Nie słyszy, co do niego mówi żona — tak zajęty jest przeglądaniem. Dopiero gdy pani domu, wzruszając ramionami i z uśmiechem mrugając do gościa, powtarza pytanie, czy podać teraz kawę, kiwa głową i mówi: — Tak. Za pół godziny. I znowu całą uwagę poświęca rękopisowi. Młody kom- pozytor stoi obok niczym uczeń na egzaminie, wyczeku- jąc pełen nadziei i trwogi na rezultat. Lecz ze zmiennej 8 — Powieść o Mozarcie 113 gry min i gestów pozornie tak surowego, w głębi serca przecież dobrotliwego preceptora może już wyciągnąć pewne wnioski, świadczące o sprzecznych wrażeniach, więc z niecierpliwości nie może doczekać się oceny. Wreszcie Haydn wstaje i z rękami założonymi do tyłu kilkakrotnie przechodzi przez pokój, powoli i w milcze- niu, zatrzymuje się wreszcie przed chłopcem i mówi: — W życiu jeszcze nie widziałem, żeby kto w takich siedmiomilowych butach kroczył naprzód, jak ty. W każ- dym niemal utworze zmieniasz styl, rzec chciałbym — niemal jako kameleon swe barwy. W ostatniej twojej mszy wyczuwa się jeszcze tradycje salzburskie, a oto teraz i duch Hassego kołacze w twojej muzyce. Niestały jesteś, chłopcze. — Uważa pan, czcigodny mistrzu, iż zanadto opiera- łem się na Hassem? — pyta speszony chłopak, sądząc, że został zganiony. — Gdzież tam. Opieranie się na dobrych wzorach jest w twoim wieku całkiem zrozumiałe i bynajmniej nie naganne. A kto by sobie wyobrażał, że geniusze niczym grzyby w jedną noc wystrzelają z ziemi, jest głupcem. Bo i one, jako kurczątka, dobywać się muszą ze skoru- pek jajka i z czasem dopiero skrzydełka do lotu pro- stować. A poza tym w twojej muzyce tak wiele już własnej inwencji i świetnych pomysłów, że nawet zacny Hasse mógłby ci pozazdrościć. Przede wszystkim jednak pochwalić muszę twój sposób prowadzenia orkiestry. To już nie podmalowywanie śpiewu jedynie, lecz samo- dzielne muzykowanie. Jakże sypią się i migocą owe szesnastki w Benedictusi Widać wprost roziskrzoną aureolę nad Bożą głową. I dla podkreślenia swych słów klepie Wolfganga po ramieniu. W tej samej chwili pojawia się pani Maria Magdalena z zastawą do kawy i zaczyna krzątać się przy stole. — Ale głowię się nad tym świeckim tonem, który wkradł się szczególnie do partii sopranu i tenoru — 114 ciągnie dalej Haydn. — Melodyjne są one wprawdzie, do śpiewu się nadają, lecz raczej w operze jakiej niż we mszy. Osobiście nic w tym złego nie widzę, obawiam się jednak, że surowi znawcy niejedną ci z tej racji łatkę przypną. Przyznaj no się szczerze: czy nie przydarzyło ci się, jak onemu rycerzowi, co w świat wyruszył do boju za Virgo sanctissima, a po drodze serce stracił dla światowej damy? Wolfgang, zmieszany, milczy. Cóż ma odpowiedzieć? W głębi pokoju chichoce pani Maria Magdalena, co zwiększa jeszcze zakłopotanie chłopca. Haydn spostrzega się wreszcie i ratuje przykrą sytuację: — Widzę, że na spowiedź nie masz jakoś ochoty. Wobec tego daruję ci ją. A teraz siadajmy do podwie- czorku. Potem, gdy już się posilimy, omówimy dokład- nie Laudamus i Credo. TV Uwaga Michała Haydna na temat świeckich zabarwień w owej missa solemnis uwikłała Wolfganga w konflikt sumienia pomiędzy pobożnością i twórczością artystycz- ną, zwłaszcza że podobne zastrzeżenia wyrażał także już ojciec. Fakt, że idąc za podszeptem własnego geniuszu, nie zachował szacunku należnego chrześcijańskim dog- matom, smuci go głęboko; nie widzi zresztą żadnej możliwości dokonania zmian bez naruszenia daniny ser- ca, jaką w tych melodiach złożył. W rozterce idzie do benedyktyńskiego opactwa Św. Piotra, do dawnego swego towarzysza dziecięcych za- baw, Dominika Hagenauera, którego prymicje odbyć się mają na jesieni. Ów syn zaprzyjaźnionej rodziny, choć znacznie od niego starszy, w latach wczesnego dzieciń- stwa był najmilszym towarzyszem Mozarta, wiele z nim zawsze przebywał i wprowadził go w arkana strzelania do celu, popularnej w Salzburgu niedzielnej zabawy, s» 115 której i starszy Mozart oddawał się jeszcze z przy- jemnością. Dominik Hagenauer, szczupły młodzieniec lat około dwudziestu, o wyrazistej twarzy, której uderzającą ce- chą jest łagodność, podkreślana jeszcze głosem umiar- kowanym, spokojnym i dźwięcznym, życzliwie wita go- ścia i prowadzi do komnaty przeznaczonej dla świeckich odwiedzin. Tam właśnie, gdy zamienili już kilka uwag na tematy rodzinne i lokalne, wyznaje Wolfgang udrękę swej duszy, nie przemilczając również — choć nazwiska uwielbianej przy tym nie wymienia — miłości, jaka zrodziła się w jego sercu, będącej prawdopodobnie przy- czyną tak ostro ganionego, świeckiego nastroju jego sa- kralnej muzyki; pyta też ze smutkiem, czy takie wy- kroczenie przeciw dawnym tradycjom i przepisom można nazwać grzechem. Przyjaciel słucha go uważnie; rze- telna szczerość spowiedzi wzrusza go prawdziwie. Po krótkim namyśle pyta: — A więc miłość rozkwitła w twym sercu? Czy wie o niej ta, która stała się jej przyczyną, i czy odwza- jemnia twoją skłonność? — Nie. — Zatem kwiatuszek kwitnie w ukryciu, a ty stan ten odczuwasz jako cudowną i uszczęśliwiającą ta- jemnicę? — Tak. — A żadna rozkosz zmysłów z miłością tą się nie łączy? Wolfgang patrzy na Dominika ze zdziwieniem, odpo- wiadając: — Nie wiem. Jest to coś, czego nie znałem dotąd, coś pięknego, co czuję w sobie, gdy przebywam blisko niej i gdy ona ze mną mówi. A kiedy jej nie widzę, jestem smutny. Jedyne, co mi pomaga przezwyciężyć smutek, to muzyka. Gdy tak się stanie, znowu wesół jestem i dobrej myśli, lecz nie na długo: niebawem znów ule- gam tęsknocie, która gna mnie do niej. 116 Prostota wyznania rozwiewa ostatnie, nie wyrażone zresztą głośno zastrzeżenia młodego nowicjusza: — Kto czystą miłość w sercu nosi — mówi z głębokim przejęciem — a Pan Najwyższy obdarzył go talentem wyrażania w dźwiękach wszystkiego, co go smuci lub cieszy, nigdy nie popełnia grzechu, lecz postępuje w myśl jego przykazań. Dlatego też, Wolferl, nie po- winieneś wstydzić się z racji czynionych ci zarzutów: nie splamiłeś bowiem sumienia wobec Stwórcy. Lekki przebłysk radości rozjaśnia twarz chłopca: — Pocieszyłeś mnie, drogi przyjacielu, wielki ciężar zdjąłeś z mej duszy. Wdzięczny ci będę za to przez całe życie. A teraz zdradzę ci coś, czego nie wiesz. Tę missa solemnis piszę dla ciebie. Rozlegnie się ona w dniu, w którym będziesz celebrować pierwszą swoją mszę. Przejęty Dominik chwyta rękę przyjaciela i mówi: — Spełnisz w ten sposób moje skryte i piękne pra- gnienie. A twój udział w tej nadzwyczajnej uroczystości uświetni jej wzniosły nastrój. Z ulgą w sercu przystępuje Wolfgang do kończenia swej pracy. Nic już z tego, co napisał, nie zmienia. Ostatnie partie — Agnus Dei oraz Ite missa est — wy- pełnia głęboką żarliwością wdzięcznej duszy. Raz tylko jeszcze idzie do Haydna, by przedstawić mu finał. Tym razem z ust mistrza nie słyszy żadnych zastrzeżeń. Mówi on tylko: — Znów kawał drogi przebyłeś, i to niemały. Wspinaj się dalej tak odważnie, a niebawem dotrzesz do szczytu. Cicha nadzieja Wolfganga, że przy wizycie pożegnal- nej spotka panią Marię Magdalenę, spełnia się wpraw- dzie, lecz tylko przelotnie. Pojawia się wystrojona do wyjścia, w ślicznym kapelusiku a la Gainsborough, w delikatnej, koronkowej mantylce narzuconej na ra- miona, krynolinie w drobne kwiatki i eleganckich trze- wiczkach na wysokich obcasach, niby żywa a modna ilustracja ze sztychów Moreau le jeune; wita gościa jedynie „Bonjour, monsieur le petit maitre" i znika 117 natychmiast, jak urocza, barwna zjawa, równie prędko, jak się pojawiła; widocznie bardzo jej spieszno. Małżo- nek spogląda za nią, z dezaprobatą kręcąc głową: — Ach, te kobiety! — wzdycha. — Gdy im zabawa w głowie, ani spojrzeniem jednym nawet nie rzucą na męża. Radzę ci, chłopcze, nie zakochaj się zbyt wcześ- nie. Słowa Haydna wprawiły Wolfganga w zadumę. Nie tylko w drodze do domu, lecz i w ciągu następnych dni ciągle nęka go pytanie, w jaki sposób tak piękna i miła żona stać się może przyczyną irytacji. Lecz oto nieoczekiwana rozmowa w rodzinnym gronie przynosi wyjaśnienie zagadki, strącając rozmarzonego chłopaka z obłoków. Nannerl wybrała się z dwoma przyjaciółkami, Anto- nią i Józefą, starszymi córkami nadwornego medykusa arcybiskupiego, Sylwestra von Barisani, w pewien pięk- ny dzień późnym latem, na wycieczkę do pałacyku w Hellbrunn. Przejęta jeszcze widokiem licznych oso- bliwości tej wczesnobarokowej budowli, świadczących tyleż o zamiłowaniu księcia Kościoła do architektury, co o dziwacznych jego pomysłach, żywo opowiada po po- wrocie do domu, gdzie zastała przybyłych z wizytą Hagenauerów i Schachtnera, o wszystkim, co widziała, dorzucając mimochodem: — No, a jak myślicie, kogośmy tam spotkały? — Rozynę naszego Wolferla. Szłyśmy właśnie drogą z wio- ski ku kamiennej scenie, gdy zobaczyłyśmy ją pięknie jak zwykle wystrojoną, na ławeczce w altance, a przy niej kto? — Młody hrabia Arco, czule obejmujący ją ramieniem. Wyraźnie się przestraszyła, ujrzawszy nas tam niespodzianie, i usiłowała zmieszanie swoje skryć za wachlarzem. Ale nas jakiś diablik podkusił i prze- chodząc zawołałyśmy: „Dzień dobry, madame Haydn". — Ho, ho, cóż to za historyjki słyszymy o naszej fetowanej śpiewaczce — mówi z chytrym uśmieszkiem Wawrzyniec Hagenauer. 118 — Komedianci — płoche istoty — zauważa sucho jego małżonka. — Ależ droga pani Hagenauer, wszak to córka nasze- go przezacnego katedralnego organisty Lippa! — mówi Leopold Mozart. — Cóż z tego? Już jako młoda dziewuszka nieźle umiała strzelać oczkami — broni swych racji Hage- nauerowa. — A od czasu, gdy wraz z Braunhoferową wygładziła sobie głos w Italii i uważa się za wielką śpiewaczkę, mniema, że wszyscy mężczyźni do stóp jej padać powinni. — Nie pojmuję — rozlega się głos mamy Mozarto- wej — na czym opiera pani tak złą opinię? — Ach, moja miła, stojąc przez cały boży dzień w sklepie, nasłucha się człowiek niejednego, co daje dużo do myślenia. — Ale i wielu złośliwych plotek — odpowiada Mo- zartowa. Pani Maria Magdalena z pewnością mniej była zasko- czona nagłym pojawieniem się Nannerl niż Wolferl owymi plotkami, co spadły nań niczym grom z jasnego nieba. Każde słowo jak ostry nóż rani mu duszę. Nie mogąc już dłużej znosić katuszy, cichcem wymyka się z pokoju, gdzie nadal trwa dyskusja nad uwodzicielskimi zapędami bałamutnej śpiewaczki, którą Hagenauerowa gwałtownie atakuje, a Mozartowa spokojnie broni. Gdy rozgorączkowane kobiety, uspokoiwszy się nieco, zaczynają rozmawiać o sprawach domowych, a także o bliskiej już podróży do Włoch, przy czym Annerl oznajmia zdecydowanie, że po ostatnich, jakże przy- krych doświadczeniach za żadne skarby nie ruszy się z domu, Schachtner, który jako jedyny zauważył znik- nięcie Wolfganga, rusza do jego izdebki. Początkowo sądzi, iż trafił do sklepu zoologicznego: o nogi natych- miast ociera mu się, mrucząc, kot Murr, z Mateczki szczebioce na powitanie kanarek, w oszklonym terra- rium na okiennym parapecie połyskuje zielona jaszczur - 119 ka i wytrzeszcza oczy ropucha, a w innej klatce fika kozły zwinna wiewiórka. Lecz po uważniejszym przyj- rzeniu się menażeria okazuje się zarazem muzeum in- strumentów: mały szpinet, dwoje skrzypiec, flet, klar- net, bandola, a nawet obój leżą nieco bezładnie pomiędzy stosami sztychowanych i ręcznie pisanych nut. Lecz pa- radna, przy ścianie stojąca, oszklona serwantka wraz z całą iskrzącą się zawartością: tabakierkami, medalio- nami, agrafami, zegarkami, brelokami i wszelką biżu- terią — trofeami z koncertowych podróży — nie pozwala żywić wątpliwości co do metier mieszkańca tego pokoju, który plecami ku drzwiom zwrócony, z głową oburącz ściśniętą siedzi przy stole, nie zauważając wcale wej- ścia Schachtnera. Dopiero gdy ów chwyta go od tyłu za obie ręce, chłopak podnosi pełne melancholii spojrze- nie i mówi niemal bezdźwięcznie: — Ach, to ty. — No, odrzuć teraz na chwilę włoskie twe vocabu- larium, Wolferl, i pogadajmy poważnie. Uciekłeś z na- szego grona przecież tylko dlatego, żeś posłyszał mnó- stwo rzeczy, które arcyprzykre ci były? Wolfgang milczy i spuszcza wzrok. — Mów szczerze, jak do przyjaciela. — Czy to istotnie prawda, że pani Haydn zdradza męża? — Głupie plotki. Żywą ma naturę i lubi igrać z męż- czyznami, którzy jej nadskakują; nie inaczej postępują i inne panie z teatru — i tyle. Ale takie igraszki to przecież nie zdrada. A ciebie pocałowała? — Nie, nie! — woła Wolfgang z oburzeniem. — Patrzcie, ludzie — nawet buziaka ci nie dała. A tyle cię już przecież dam buziakami obsypywało, i tyś im buzi dawał. — Owszem, ale, ale... — Ale co? — To były przecież całkiem inne pocałunki. Schachtner wybucha śmiechem. 120 — Aha: tu cię boli. Po prostu jesteś zakochany. Ser- duszko twe stopniało jako wosk na słońcu. Postarajże się tedy, by znowu podmarzło, zastanów się chwilę i po- wiedz sobie: cóż za głupiec ze mnie: żeby zapatrzeć się na kobietę, która w dodatku jest ślubną małżonką mego czcigodnego nauczyciela! No, a teraz chodź, chłopcze, inaczej ci tu obok pomyśleć gotowi, żeś doprawdy za- durzony w Haydnowej. V 15 października młody kapłan Dominik Hagenauer odprawia w kościele Sw. Piotra swą pierwszą mszę. Udekorowane wnętrze kościoła jaśnieje uroczystym bla- skiem, setki świec rozlewają blask na ołtarz i chór. Pół Salzburga dąży w odświętnych szatach przez plac Ka- pitulny ku portalowi kościoła, przed którym niebawem narasta tłum, ponieważ wnętrze pomieścić już nie może rzeszy wiernych. Przybył także na tę podniosłą cere- monię arcybiskup ze swoją świtą: chodzi przecież o to, by należycie uczcić dwóch młodziutkich rodaków. Rozpoczyna się uroczysta msza. Od ołtarza rozbrzmie- wa wyraźny, łagodny i pełen wewnętrznego ciepła głos odczytującego łaciński tekst celebranta, któremu asystu- ją starsi duchowni, na chórze rozbrzmiewa zaś Missa solemnis pod kierunkiem jej trzynastoletniego kompo- zytora, sprawnie prowadzącego małą orkiestrę, cztery głosy śpiewaków i organy. Partię sopranu śpiewa nie Maria Magdalena Haydn, jak sobie wymarzył przy pracy nad tym dziełem młodziutki twórca, lecz inna śpiewacz- ka, której głos nie dorównuje tamtej ani pięknem brzmienia, ani duchową głębią. Znawcy odnajdują wprawdzie w tym utworze wpływy starszych kompo- zytorów, lecz również śmiałe a nowatorskie traktowanie instrumentów; uwagi ich nie uchodzi też świecka przy- mieszka w nieposkromionej radości wysokich koloratur, 121 lecz słuchający tłum przejęty jest głęboko, a twarze opuszczających świątynię wyrażają jeszcze owo przeję- cie. Następnego dnia Msza zostaje powtórzona w starym, pięknym kościele klasztoru Benedyktynów na Nonnber- gu, budząc takie samo uznanie. W południe spotykają się rodziny Hagenauerów i Mozartów z mnóstwem przy- jaciół i krewnych młodego kapłana na uroczystym przyjęciu w gospodzie Nonntalu. Stary Hagenauer daje dowody niezwykłej zaiste gościnności. Po obfitej uczcie, gdzie do każdej potrawy podawano także odpowiednie trunki, po wszystkich, z serca, choć nie zawsze z cyce- ronowską elokwencją wznoszonych toastach, w których oczywiście nie zapomniano i o kompozytorze Mszy, na- stępuje jeszcze niejako dla duchowego zbudowania mu- zyczny deser w wykonaniu Mozartowskiego tria. A po- tem Wolfgang chwyta swą bandolę i rozochocony wypitym winem, wyśpiewuje żartobliwe salzburskie pio- senki. W ten sposób doprowadza do zabawy, która i młodzieży daje prawo do puszczenia się w ochocze tany. Niebawem bawią się starzy i młodzi, a Schachtner zabawnymi anegdotkami i śmiesznymi pomysłami wzbu- dza nieustającą wesołość. Rozhulali się, rozdokazywali; wśród jedzenia, picia, żartów i tańców zleciały godziny, aż ogarnęło ich zmęczenie, a nadchodząca północ nakła- niać jęła do powrotu. W pysznych humorach, wśród żywej rozmowy i śpie- wu ruszają w drogę ku domowi: na przedzie Schachtner, intonujący pieśni, z pochodnią w ręku, a u jego boku Wolfgang, grając na bandoli. Tak dochodzą do zamknię- tej już bramy miejskiej. Strażnik, zbudzony z drzemki hałasem, pojawia się w okienku z latarnią, a widząc tak liczne towarzystwo, wzbrania się początkowo upar- cie, mimo wszelkich próśb, przed wpuszczeniem zgieł- kliwej czeredy. Swada Hagenauera i iście książęcy na- piwek łamią wreszcie upór i zmiękczają srogiego cerbe- ra. Z chwilą gdy zgaszono pochodnię, napomina ich 122 jeszcze poważnie, aby przy wkraczaniu do miasta prze- strzegali urzędowo nakazanego szacunku dla śpiących mieszkańców, i otwiera ciężką bramę. Rozbawiona gromada przemyka ostrożnie, gęsiego, obok ciągle jeszcze zdumionego strażnika i na palcach wędruje cichuteńko przez uśpione miasto; niekiedy tylko rozlega się zdradliwy chichot, uciszany jednak natych- miast psykaniem. Na placu Kapitulnym pater Domini- kus rozstaje się ze swą świecką asystą i znika za mu- rami klasztoru, a wędrujący dalej pochód duchów na każdym skrzyżowaniu zmniejsza się coraz bardziej; wreszcie pozostaje tylko Schachtner oraz rodziny Ha- genauerów i Mozartów. Trębacz dworski upiera się, by towarzyszyć im aż do Getreidegasse. Przed bramą domu bierze „brzękadło" Wolfganga i trącając leciutko struny, śpiewa cichutkim głosem: Wieczorną już śpiewamy pieśń, jak dawny zwyczaj uczy; a kto nie umie śpiewać sam, niechaj pod nosem mruczy! Minęła uciech pora dziś i uczta zacna była, winnej jagody rzeżwy sok dotąd nam krąży w żyłach. Gościnnym gospodarzom cześć, radości dali moc; dziękując im za piękny dzień, żegnamy: dobra-noc! VI Zanim Mozartowie — tym razem tylko ojciec i syn — ruszą w pierwszą podróż do Włoch w połowie grudnia 1769 roku, Wolfgang wezwany zostaje do arcybiskupa, 123 który podczas audiencji oznsJ"^. iż mianował go na- dwornym koncertmistrzem, choć — Jak dorzuca — na razie bez pensji. — Tytuł arcybiskupiego nadwornego koncertmistrza przyda ci się w obcym kraji^- A postarajże się w Italii szacunek swą sztuką zyskał ł dla muzyki niemieckiej zdobyć uznanie. Ochmistrz iiłróJ napisze potrzebne listy polecające, które powinny zapewnić ci gościnne przy- jęcie. Od tej chwili każdy dzień spędzony w Salzburgu jest dla ojca i syna pełen niepokój" l niecierpliwości. Matka traktuje ów stan podniecenia Jako osobistą zniewagę: — Pali was już chyba brfk P0'1 stopami — woła — że ani doczekać się możecie te.) Jazdy, a my, biedne i opuszczone, każdą godzinę, co do pożegnania nas zbli- ża, gotoweśmy zatrzymać, i teraz naprzód już zamar- twiamy się nadchodzącym ro^aniem. Wolfgang czule usiłuje ją pocieszać, lecz bez skutku. Nannerl podziela zgryzotę matki, choć z innego po- wodu. Czuje się zepchnięta n? dalszy plan, ponieważ po raz pierwszy ma zostać wykluczona z koncertowej po- dróży; boli ją to bardzo. Bo chociaż wie od dawna, że przynależy tylko do „garnirunku", a wielką siłę przy- ciągania publiczności ma jedy"16 JGJ ^at, zbyt mocno weszła jej już w krew ambida urzekania publiczności swoją sztuką. Lecz cóż pomoże prawowanie się z losem, skoro matka i córka pozostać muszą w domu. a ojciec z synem ruszać w obce strony! Leopold Moz.irt wbił sobie przecie do głowy, że Italia to ziemia obiecana, gdzie spełniają się wszelkie tęsknoty artystów — ^Y wszelkie sprzeciwy na nic się nie zdadzą. Ma zresztą rację. Już wkrótce niemieccy poeci i ma- larze, gnani tą samą, namiętM tęsknotą, będą jechać lub wędrować przez Alpy tak, Jak od dłuższego czasu czynią to niemieccy kompozytowy- Istnieje jednak róż- nica między tymi i tamtymi: poetów i mistrzów palety 124 wabi krajobraz, oblicze starych miast, ich mury, bra- my, pałace i zamki, kościoły i świątynie, krzywe zaułki i malownicze place, wabi barwne a ruchliwe życie ludu, wreszcie też i mnóstwo wpółzwietrzałych ruin, wśród których podsłuchać pragną tajemnice wielkiej, histo- rycznej przeszłości. Muzyków natomiast urzeka potęga i różnorodność muzyki, która uroczystymi dźwiękami rozbrzmiewa pod wysokimi sklepieniami kościołów, peł- na świeckiej zmysłowości wypełnia teatry, serdeczną a prostą melodią płynie w serenadach i romancach. Tu bowiem rzeczywiście wieś i miasto, starzy i młodzi, wysokiego i niskiego stanu są do głębi przeniknięci śpiewem i muzyką, a pomiędzy kunsztowną muzykę in- strumentalną i prostą pieśń ludową żadna obcość się nie wkrada. Niewątpliwie, we Włoszech, wraz z odej- ściem wielkiej epoki renesansu, muzyka zajęła miejsce należne dotychczas sztukom plastycznym, w dziedzinie muzyki kościelnej dzięki Palestrinie; w dziedzinie świec- kiej zaś — dzięki Monteverdiemu, Scarlattiemu, Stra- delli, Pergolesemu — wkroczyła w nowe epokę sławy, która kraj ten uczyniła wysławianą ojczyzną pieśni i dźwięków, wspaniałą szkołą kompozytorów i muzy- ków. Cóż dziwnego, że tęsknota do owej krainy, ku której niejeden już przyszły mistrz muzyki niemieckiej odbywał pielgrzymkę, aby na miejscu zaczerpnąć z ka- stalijskiego źródła muzyki podnietę do dalszej swej twórczości, tak przepotężnie wabi obu Mozartów! VII Podczas gdy przy Getreidegasse 9 zalega cisza, a dwie niewiasty z arcysmutnymi minami snują się po poko- jach, Leopold i Wolfgang, ciepło opatuleni, jadą wiel- kimi saniami poprzez ośnieżony krajobraz na Południe. Życzliwość Fortuny towarzyszy tej podróży. Wszędzie, gdzie nasi podróżni zatrzymują się na dłuższy popas — 125 w Innsbrucku, Rovereto, Weronie, Mantui — biją ku Wolfgangowi fale uwielbienia, niezależnie od tego, czy produkuje się przy fortepianie, czy gra na organach, czy swobodnie fantazjuje na podsunięte mu tematy. Na cztery dni przed czternastymi urodzinami chłopca, 23 stycznia 1770, przybywają Mozartowie do Mediolanu i otrzymują obszerną, z trzech pokoi złożoną kwaterę w augustiańskim klasztorze di San Marco. I tutaj rów- nież znajdują serdecznego mecenasa w osobie general- nego gubernatora Lombardii, hrabiego Karola Józefa von Firmiana, urodzonego w południowym Tyrolu, któ- ry potrafi mile ułożyć im przeszło dwumiesięczny pobyt w lombardzkiej stolicy. Przede wszystkim znakomite przedstawienia teatralne ujawniają Wolfgangowi wyso- ki poziom włoskiej opery. Oprócz tego rozpoczynający się właśnie karnawał niesie mnóstwo rozrywek i zabaw, nacechowanych pełną temperamentu wesołością, a po- zostawiających wrażenie nieodpartego uroku. Wśród te- go napływają również zaproszenia na prywatne kon- certy w domach wytwornych arystokratów, cieszące się jak zwykle entuzjastycznym aplauzem. Lecz punkt kulminacyjny wszystkich imprez stanowi wielki koncert w pałacu hrabiego Firmiana, na który zaproszono około stu pięćdziesięciu osób z najlepszego towarzystwa, a który uświetnia obecność hrabiego Mo- deny ł jego małżonki. Wolfgang skomponował spiesznie na tę okazję trzy arie i recytatyw do tekstów Metastazja na małą orkiestrę; zwłaszcza aria Mźsero pergoletto, pełna wzniosłej, dramatycznej powagi, budzi ogromną sensację, także dzięki doskonałemu potraktowaniu głosu śpiewaczego. Za arię tę otrzymuje młodziutki kompozy- tor od pana domu prócz złotej tabakierki również dar w postaci dwudziestu dukatów. Nadto przynosi ona ko- rzyść większą jeszcze — mianowicie zaszczytne zlecenie napisania opery na najbliższy sezon zimowy. Zlecenie to wprawia chłopca w stan takiego upoje- nia, że wieczorem, gdy nadchodzi pora spoczynku, usnąć 126 nie może. Przed oczami migają mu nieustannie barwne obrazy — niewątpliwe wspomnienia przeżytych wrażeń operowych — a w uszach dżwięczą nieznane melodie, przekształcając się i zanikając. Północ dawno minęła, gdy chłopak zrywa się z posła- nia i w nocnym stroju, z płonącą świecą w ręku wchodzi do sąsiedniego pokoju, gdzie ojciec — o czym wyraźnie świadczy jego pełne zadowolenia pochrapywanie — za- pomina we śnie o trudach dnia. Na widok tej spokojnej twarzy Wolfgang uprzytamnia sobie, jak niestosowny był jego zamiar zakłócenia spokoju śpiącemu, i już chce cichcem powrócić na posłanie. Lecz Leopold Mozart, zbudzony blaskiem świecy, otwiera oczy, z przerażeniem dostrzega stojącego przed nim syna, wpół podnosi się na łóżku i pyta zatroskany: — Czyś chory? — Nie, ojcze, tylko zasnąć nie mogę. Ta nowa opera snuje mi się po głowie. Najchętniej ubrałbym się, siadł przy stole i zapisał wszystko, co akurat na myśl mi przychodzi. — Dziwny z ciebie chłopak! Czy sądzisz, że poważną operę można tak gładko i po prostu wytrząsnąć z ręka- wa, niczym lada serenadę albo menueta? Ładnie by to wyglądało! Wybijże sobie z głowy takie pomysły. Sta- jesz przed zadaniem, na które ja sam nigdy się nie odważyłem, a chcesz rozwiązać je niejako w mgnieniu oka. Wolfgang, przygnębiony, patrzy przed siebie. Po krót- kiej chwili milczenia mówi najpierw nieco melancho- lijnie, lecz potem ze wzbierającą namiętnością: — Więc cóż mam zrobić? Wre to we mnie, jakby się dusza moja gotowała i lada chwila miała wykipieć. Wiem, że wiele melodii, które z niej teraz płyną, okaże się do niczego. Ale wydaje mi się także, iż niektóre złe nie są, może nawet i dobre. Ojciec kręci głową. Sam nigdy — nawet za młodu — nie odczuwał tego elementarnego, demonicznie gwal- 127 łownego, twórczego uniesienia. W kompozycjach swoich jest artystą ostrożnym, unikającym wszystkiego, co zbyt śmiałe i rozbijające granice konwenansu, bardzo mocno związanym z elementami formalnymi, zawsze przecież gładkim w muzycznym języku, choć właściwie pozba- wionym głębi — technikiem, lecz niczym więcej. Roz- sądek — owa podstawowa cecha jego charakteru — decyduje również o jego twórczości. Dlatego niezrozu- miały i obcy jest mu ten kipiący impet syna. Lęka się go nawet, tak jak talent drży na widok geniuszu. Oba- wa, że Wolfgang da się porwać uczuciu, że zagubi się w labiryncie, z którego wyjścia znaleźć już nie zdoła, góruje w jego pedagogicznej wobec syna postawie nad wszelkimi innymi ojcowskimi uczuciami. Usiłuje więc wpłynąć nań, wyjaśnić, iż rozsądek jedyną jest wy- tyczną w życiu i że w sztuce także prymat mu przyznać należy, gdy nie chce się utracić gruntu pod nogami, co przecież łacno przydarzyć się może, gdy popuści się wodze wyobraźni. Wolfgang cicho wraca na posłanie i gasi świecę. Krew jego krąży wolniej, gdy znów się kładzie i szeroko otwartymi oczami wpatruje w ciemność. Szacunek dla słów ojca dość jest silny, aby powściągnąć nadmiar własnej jego fantazji. Lecz wcale nie jest przekonany o niewłaściwości swego postępowania. Przez chwilę leży jeszcze i czuwa; potem sen unosi go na skrzydłach w krainę zapomnienia. VIII W kilka dni później, tuż przed wyjazdem z Mediolanu, donosi Leopold Mozart sumiennie i skrupulatnie swoim bliskim w Salzburgu o zleceniu na napisanie opery. Wolfgang miał początkowo zamiar dołączyć krótki liścik do ojcowskiego sprawozdania — co często robi w trakcie tej podróży — w końcu jednak zadowala się nic nie 128 Arcybiskup Zygmunt von Schrattenbach mówiącym zdaniem: „Pozdrawiam i całuję Mamę i Sio- strę milion razy, żyję zdrów, Bogu dzięki, addio". Ani słóweczka, ani cienia jakiejkolwiek radości, choć prze- cież znacznie błahsze okazje potrafiły go nieraz wpra- wiać w istną ekstazę szczęścia — tak jakby owa opera wcale już go nie wzruszała. Ale taki właśnie jest ten chłopak; im zaś starszy, tym wyraźniej to widać: entu- zjazm spada nań niczym nieznany, czarowny rajski ptak, unosi jego duszę na wyżyny zachwytu, który cza- sem — na przykład gdy go twórczy zapał ogarnie — trwa długo, lecz niespodzianie szybko gaśnie, skoro tylko z zewnątrz płynące otrzeźwienie przemienia cudownego tego ptaka w szpetną wronę. Te listy, które Leopold z różnych miejsc podczas całej podróży pisze do żony, Wolfgang zaś wspólnie do matki i siostry — niekiedy zresztą tylko do samej siostry — dobitnie ujawniają różnice charakteru ojca i syna. W listach ojca odzwierciedla się zawsze praktyczny, ko- rzyści i straty rozważający człowiek czynu, ale zarazem zrzędny sceptyk, głosem rozsądku we wszystkim do ostrożności nakłaniany. Gniewa go zarówno źle przyrzą- dzony obiad lub nie opalana jadalnia, jak brak należ- nego mu szacunku ze strony jakiegoś służącego. Zgodnie ze starym zwyczajem odnotowuje w dzienniku nazwiska wszystkich arystokratów i ludzi wybitnych, przydając im w listach charakteryzujące komentarze; szczególnie uwzględnia tych, którzy uprzejmością swoją miłe po- zostawili wspomnienie. Nigdy też nie zapomina infor- macji, gdzie koncertował Wolferl, i zawsze wylicza na- grody, jakie syn przy tej okazji uzyskał; w ogóle zresztą centralnym punktem jego sprawozdań jest ów fetowany chłopak i wszystko, co wokół niego się dzieje. Lecz i oszczędnie kalkulujący ojciec rodziny dochodzi tu niekiedy do głosu. Wkrótce zrozumiał, że we Włoszech można wprawdzie zbierać laury, lecz złotych owoców zerwać się nie da, bo arystokracja znacznie tu skąpsza niż w Paryżu czy Londynie, a honoraria wypłacane są • Powieść o Mozarcie 129 zazwyczaj w postaci okrzyków „bravo" lub „da capo" zamiast w złocie. Jakże inny ton w listach syna! Są one przeważnie króciutkie, zawierają parę zdań zaledwie, rzadko kiedy więcej niż kilkanaście, ale przebija w nich usposobienie pogodne, które w każdej życiowej sytuacji doszukać się potrafi dobrych stron; czasami spomiędzy linijek prze- ziera figlarz, który droczy się i żartuje ze swymi czy- telnikami. Nigdy nie mówi o sobie, najwyżej — dla uspokojenia matki i siostry — donosi, że zdrów jest i dobrej myśli. Lecz staje się rozmowny, gdy trzeba opi- sać jakąś operę, którą właśnie oglądał, a w jego relacje wplata się z wdziękiem obrazowość i humor. Czasami, gdy z trudem i wielką biedą list cały po włosku złożył, przypomina sobie rodzimy dialekt i pisze: „Aleć po salzbursku pogadajmy, bo to mądrzej. A zdrowiśmy, Bogu dzięka, ociec i ja". Słowem — lubi żartować, a zakończenia jego listów także pełne są zabawnego ko- mizmu. Pocałunki odgrywają w nich wielką rolę, się- gając nieraz cyfr wręcz astronomicznych, lecz sam pod- pis brzmi zazwyczaj prosto: „Wolfgang Mozart", choć niekiedy także — „Wolfgango in Germania, Amadeo in Italia". Tak tedy matka i siostra w zaciszu salzburskiego mieszkanka stale informowane są na bieżąco i z oddali śledzić mogą w myślach podróż swych najmilszych, którzy po karnawałowym zamieszaniu ruszają w dalszą podróż na południe. IX W skromnym, choć gustownie urządzonym mieszkaniu przy Kartnerstrasse w Wiedniu siedzi we wczesnym zmroku styczniowego popołudnia 1771 roku baron Igna- cy von Waldstadten z nogami owiniętymi pledem, przy kominku, na którym huczy wesoły ogień; w blasku 130 kandelabra czyta gazetę. Treść widocznie zajmuje go niesłychanie, bo wchodzącego służącego spostrzega do- piero w chwili, gdy już koło niego stanął i na tacy list mu podsuwa. — Ach, ktoś pamiętał o mnie w samotności mojej — mówi zmęczonym głosem, biorąc list i oglądając adres — i to nawet we Włoszech. Któż to być może? — Czy pan baron rozkaże przynieść jeszcze jeden świecznik? — Nie, nie, nie trzeba — macha ręką Waldstadten. — Ale możesz, Franciszku, dorzucić kilka polan do ognia. Bardzo marznę dzisiaj. — Pan baron powinien położyć się do łóżka. — W łóżku nie wyzdrowieję. A na dworze nadal tak zimno? — Mróz trzaskający. Najstarsi ludzie czegoś takiego w Wiedniu nie pamiętają. — Żałuję, że nie będę mógł posłuchać koncertu Józefa Haydna z tą jego eisenstadzką orkiestrą. Mieli podobno grać jakąś symfonię młodego Mozarta. — Koncert odwołano, panie baronie, też z powodu mrozu. Waldstadten tymczasem otworzył list i dostrzegł pod- pis nadawcy. — A to dopiero prawdziwie słoneczny promyk wśród tej lodowatej zimy! Wyobraź sobie, Franciszku: list od hrabiny Schlick. — Czy pan baron życzy sobie czegoś jeszcze? — Najpiękniejsze moje życzenie właśnieś spełnił, Franciszku. Czegóż miałbym jeszcze chcieć? I gdy służący wycofuje się dyskretnie, baron z chciwą ciekawością zaczyna czytać przesłane mu wieści: „Drogi mój Baronie! Oboje należymy do ludzi, którzy rzadko z sobą korespondują. Lecz gdy wreszcie — nie- raz po wielu miesiącach — chwycimy za pióro, dzieje się to zawsze pod wpływem wewnętrznego przymusu f 131 przekazania sobie ważnych jakichś wieści. Z końcem ubiegłego lata pisałam Panu, iż mąż mój zdrowotnie ma się nie najlepiej. Lekarze bardzo się o niego martwili. Uznali też za konieczne, aby ze względu na swoje chore płuca z nastaniem chłodnej pory roku udał się w stro- ny o łagodniejszym klimacie. Cóż, zna Pan przecie mo- jego męża i wie, jak nie lubi odrywać się od swoich spraw. Trzeba było usilnych namów przyjaciół i dzieci, aby wreszcie przystał na tę podróż. I oto od początku października jesteśmy w San Remo, a przyznać muszę, iż czyste i łagodne powietrze Riwiery znakomicie wpływa na drogiego naszego chorego. Po- prawił się najwyraźniej, gdy zaś przeminą zimowe dni, które i tutaj, mimo palm i pomarańczy, potrafią być bardzo przykre, mniemam, że z nadejściem wiosny zdo- łam z nim, całkiem już zdrowym, powrócić w rodzinne strony. W Salzburgu, gdzie miałam nadzieję spotkać małego naszego Wolfganga, zastałam jedynie mamę i jej cał- kiem teraz już dorosłą córkę; dowiedziałam się od nich, że ojciec z synem wyruszyli do Włoch. Jechaliśmy póź- niej niejako ich śladem, który pozostawił wszędzie jak najmilsze wspomnienia o występach signora Amadeo, jak go w Italii nazywają. Z Mediolanu, po dłuższym tam pobycie, udali się przez Parmę, Bolonię i Florencję do Neapolu. We Florencji arcyksiążę Leopold nowymi laurami uwieńczył skronie tego «małego czarnoksięż- nika». Przyjęcie w Neapolu mniej było serdeczne, choć młoda królowa Karolina, która niegdyś tak niegrzecznie roześmiała się, gdy Wolferl runął jak długi na śliski parkiet w Schonbrunnie, chętnie tym razem gry jego chciała posłuchać. Ale gburowatego jej małżonka w ża- den sposób namówić nie można było do udzielenia zgody na koncert młodego Mozarta. Mimo to chłopak był z pobytu w Neapolu bardzo zadowolony, gdyż poznał ko- lebkę opery buffa, a także słynną śpiewaczkę de Amicis. Na temat Rzymu natomiast wiele mówić nie chciał. Pa- 132 jaków i skorpionów, z których ponoć słynie to miasto, nie zobaczył, natomiast spotkał wielu kardynałów, spo- śród których Pallavicini i zbieracz dzieł sztuki, Albani, szczególną okazali mu życzliwość. Jadąc z Florencji, przybyli obaj Mozartowie do Rzymu akurat w Wielkim Tygodniu, stąd też mieli okazję uczestniczyć w wielu zarówno z Wielkim Tygodniem, jak i Wielkanocą zwią- zanych, a obchodzonych tu szczególnie wspaniale uro- czystościach w bazylice Św. Piotra. Na Mozarcie naj- większe wrażenie wywarło «Miserere» Allegriego, które, jak wyznał mi w tajemnicy, mimo zakazu spisał sobie po powrocie do domu z pamięci. Niebywały to zaiste wyczyn! Przez papieża podróżnicy nasi przyjęci zostali dopiero podczas drugiego pobytu w Rzymie, gdy wra- cali z Neapolu. O skromności Wolfganga dobrze świad- czy to, że ani słówkiem nie wspomniał o związanym z ową audiencją uzyskaniu Orderu Złotej Ostrogi, da- jącego mu również tytuł «Ca'fraliere». Ale tym bardziej puszył się z tej racji ojciec; całkiem pod tym względem niepodobny do syna, wszystkie zewnętrzne zaszczyty znacznie wyżej ceni niż ten, który je uzyskuje. Od nie- go też dopiero dowiedziałam się, że Wolferl, na podsta- wie pewnej w klauzurze dokonanej pracy, przyjęty został jako compositore na członka «Accademia Filarmo- nica» w Bolonii — zaszczyt to niezwykły doprawdy, gdyż według statutów mogą go dostąpić jedynie kompo- zytorzy w wieku lat przeszło dwudziestu. Ze słów moich wyrozumie Pan, drogi Przyjacielu, iż informacje te zawdzięczam nie tylko osobom trzecim, lecz że uzyskałam je także z pierwszej ręki. Tak, widzia- łam signora Amadeo, słyszałam go, mówiłam z nim. A oto jak do tego doszło: hrabia Firmian powiedział mi, iż chłopak otrzymał od teatru mediolańskiego zlecenie na napisanie — za dobre honorarium — opery, która wykonana zostanie w drugi dzień świąt Bożego Narodze- nia. Nie mogłam pominąć takiej okazji, byłam więc na prapremierze. Tytuł opery brzmi «Mitridate, re di Pon- 133 to». Treścią nie czułam się wcale zbudowana. Wolała- bym, aby młodziutkiemu kompozytorowi wdzięczniejsze postawiono zadanie, niż te pustym patosem dudniące, a w napuszonych tyradach na temat zazdrości, zemsty, miłości ojczyzny, podejrzliwości, zdrady i szlachetności wzajem prześcigające się postaci. Opera składa się prze- ważnie z arii — ze względu na żądania wysunięte przez uczestniczących w niej śpiewaków. Lecz mimo wszystko godny podziwu jest fakt, że ów czternastoletni muzyk zdołał tyle urozmaicenia i słodyczy do tych arii wpro- wadzić. Brzmiały mile, a przy każdej niemal domagano się da capo. «Mitridate» jest więc w każdym razie suk- cesem, o czym świadczy również nowe zlecenie, którym dyrekcja teatru wyróżniła kompozytora, zamówiwszy znowu operę na pozaprzyszły karnawał. Un piccolo ragazzo1 jest jednak Wolferl ciągle jeszcze, przynajmniej w zewnętrznej postaci, mimo iż «słodkim chłopaczkiem*, którego wiedeńskie damy przed ośmiu laty omal nie zadusiły pocałunkami, oczywiście być przestał. Już sama przemiana jego wysokiego, chłopię- cego sopranu w dźwięczny, choć nieco kruchy jeszcze męski tenor, jaka dokonała się tu, w Italii, świadczy, że wyrósł z lat dziecięcych. Lecz serdeczną pogodą pro- mieniuje nadal, zaledwie usta otworzy; wydaje się ona mieć źródło niewyczerpane w samej jego naturze. Daw- na urocza naiwność ustąpiła obecnie mądrej rozwadze we wszystkim, co mówi; ale potrafi też niekiedy celnie wplecionym, żartobliwym słówkiem ożywić konwersa- cję. Jakże dokładnie przypomniał sobie wszystkie drobne wydarzenia podczas własnego debiutu w Linzu i pobytu w naszym domu, nadając im we wspomnieniach miłe zabarwienie! O własnej twórczości mówi niechętnie lub usiłuje zbyć to krótkimi uwagami. Gdy mu powiedzia- łam, że pojąć nie potrafię, w jaki sposób zdołał podczas podróży skomponować, prócz opery, muzyki kościelnej • (Małym chłopcem] 134 i pomniejszych utworów, kwartet smyczkowy — którego zresztą wysłuchaliśmy tego samego dnia — a w Rzymie nawet kilka symfonii, odparł z uśmiechem pełnym za- kłopotania: «Ależ pani hrabino, przecież to wszystko niemal nic nie znaczy, próby niewarte wzmianki*. Tak oto powściągliwie mówi o sobie. Na ogół jednak odnoszę wrażenie, jakby w duszy jego wrzał wulkan, którego ogień nieustannie na nowo budzi w nim samym przerażenie i zmusza do wytężenia całej siły woli, by zapobiec wybuchowi. Ojciec zaś uprawia niemal kult swego syna. Zwróciłam na to uwagę już w Salzburgu, gdy czytano mi jego listy. Dla niego jest ów chłopiec najświetniejszym pianistą, najlepszym skrzypkiem, nieprześcignionym kompozytorem. Piękna to, zapewne, oznaka ojcowskiej miłości, gdy ktoś tak wytrwale i zaciekle po stronie własnego dziecka staje, ale nadmiar gorliwości raczej odstręcza! Stale wspomi- nać muszę słowa starego Hassego, który rok temu w Wiedniu powiedział mi o Mozartach: «Chłopiec istot- nie dokonuje rzeczy w jego wieku niepojętych; gra w sposób tak doskonały, że dorównuje najlepszym na- szym wirtuozom, a to, co sam oglądałem spośród jego kompozycji, świadczy o niebywale wczesnym i dojrza- łym talencie. Ojciec jego jest człowiekiem światowym i wykształconym. Nie powinien tylko nadmiernie roz- pieszczać syna ani przewracać mu w głowie kadzidla- nym dymem przesadnych pochwał. To jedyne niebezpie- czeństwo, którego się lękam». Tak, a niebezpieczeństwo wydaje mi się teraz bliższe niż kiedykolwiek, nie w ten wprawdzie sposób, jak je widział poczciwy Hasse, aby Wolfgang Amadeusz wyrastać miał na zarozumiałego i w manię wielkości wpadającego artystę — przed tym chroni go wrodzona skromność — lecz dlatego, że roz- terka pomiędzy synowską powinnością a pragnieniem wolności dręczy go i twórczo obezwładnia. Cierpi — tego jestem pewna — wskutek tego jarmarcznego wy- stawiania na widok publiczny niczym jakiegoś dziwo- 135 laga — cierpi mocno i głęboko: geniusz w jarzmie lub, lepiej rzecz wyrażając, ptak w klatce, ginący z tęsknoty 7.a swobodą. Och, obyż rychło ją znalazł! Serdecznym tym życzeniem, które Pan, drogi mój Ba- ronie, z pewnością ze mną podzielić zechce, pragnę ten Ust zakończyć. Niezmiernie Panu przyjazna Aurora von Schlick San Remo, 12 stycznia 1771" Baron Waldstadten składa list i w zamyśleniu patrzy w ogień trzaskający na kominku. Po chwili wstaje, z płonącym świecznikiem podchodzi do fortepianu, bie- rze leżące na nim skrzypce i zaczyna z rozłożonych nut grać rondo Mozarta. Służący Franciszek słyszy dźwięki z sąsiedniego pokoju i dziwi się, że jego pan, który od tygodni nie dotykał instrumentu, teraz tak żwawo smyczkiem rusza. Podsuwa się ku drzwiom, nasłuchuje, głową kręci i myśli: „Dziwne! Ten liścik hrabiny wi- docznie lepiej poskutkował niż wszystkie leki doktora Bernharda. Chciałbym wiedzieć, co napisała!" X — Wolferl, a jakiż to chrypliwy głos przywiozłeś z onej Italii! — woła z przerażeniem matka, gdy z koń- cem marca 1771 roku tuli wreszcie do serca tak długo nie widzianego, a serdecznie ukochanego chłopca. — Zdawało mi się, że tam, na Południu, po drugiej stronie Alp, piękne głosy po prostu z ziemi wyrastają, tak jak u nas na górskich halach pierwiosnki. — Poczekajcie, pani matko, chwileńkę, a tak wam zaśpiewam arię z La jinta semplice, że arcybiskupi nasz śpiewak Spitzeder wyda się przy mnie nic nie- wartym partaczem — śmieje się Wolfgang, starając się przy tym mówić dźwięcznym, niskim głosem. 136 — A wychudłeś mi, serce — kontynuuje krytykę matka, -r- Czyż w tych zagranicach ciągle tylko post panuje? — No, nie, mamo. Ale gdy tak dzień po dniu — rano, w południe i wieczór — stale tylko maccaroni dają, to i sam człowiek w cienką nitkę z wolna się przemienia. Dlatego tak się już cieszę na wątrobiane knedle i ki- szoną kapustę. To mogę jeść codziennie. A niebawem nitka w knedel się zmieni. — Z radością cię odkarmię. A ty, Polderl, ni słówkiem się nie odzywasz. Minę masz tak otępiałą, jakby cię samym makaronem nafaszerowano. Dochody pewnikiem na lepszy wikt nie wystarczały, co? Spogląda na męża chytrze, choć i czule. — Ach, dochody wcale nie były takie złe, co naj- mniej wystarczały. Choć po prawdzie, oszczędzić z nich nie dało się nic — mówi Leopold. — I klejnotów żadnych ani innych drobiazgów, mi- łych oczom? — Z tym w Italii krucho. Ludzie tam oszczędni, zresz- tą sami zbyt wiele grosza nie mają. Aleć Wolferl uzy- skał przecie Order Złotej Ostrogi. A to warte więcej niż wszystko inne. — Prawda! Pokażże, Wolferl, jak on wygląda? — woła Nannerl. Brat przez czas dłuższy grzebie w podróżnej torbie, aż wreszcie znajduje odznaczenie i przypina je sobie do surduta. — No, jakże się wam podobam? — pyta, wypinając pierś. — Ojej! — woła matka. — Istny kawaler zrobił się . z ciebie! — Prawda — potwierdza z dumą ojciec i dorzuca: — A trzeba wam wiedzieć, że Ojciec Święty order ten przyznał dotychczas tylko jednemu niemieckiemu muzykowi: otrzymał go Krzysztof Willibald Gluck. Z odznaczeniem tym złączony jest tytuł Cavaliere. Dla- 137 tego też zwie się tamten odtąd kawalerem von Gluck. Obaj są tedy niejako braćmi po orderach. — Patrzajcież, to i nasz chłopak przynależy teraz do onych wybrańców z błękitnym zadkiem — woła matka, klaszcząc w dłonie. — Zdołam to stwierdzić dopiero wówczas, gdy się obejrzę w podwójnym lustrze. Bo w pomieszkaniu na- szym u augustianów z San Marco mebla takiego wcale nie było. Annerl wybucha serdecznym śmiechem, a pozostali radośnie jej wtórują. Żart biegnie za żartem i cała podróż do Włoch wydaje się teraz, wśród wesołych pytań i odpowiedzi, jedynie łańcuchem zabawnych przy- gód. Ciekawość pcha jednak Wolfganga do własnego pokoiku; chce się przekonać, czy wszystko tam po sta- remu. Bierze Nannerl za rękę i wprowadza do swej izdebki. Radość rozpromienia mu twarz, gdy wszedłszy tam, zastaje jej obraz nie zmieniony. Uszczęśliwiony ściska siostrę i woła: — Carissima sorella mia1, ślicznie dbałaś o mój zwie- rzyniec. Jakże ci podziękuję! Nie mam nic prócz miłości. Przyjmij tedy jej obfitość. — Dobrze, dobrze, Wolferl. Zadowolona będę nawet z małej cząstki — mówi ze śmiechem Nannerl. — Sze- rokie ci przecież serce potrzebne, skoro dostałeś ów order. Salzburskie dziewczęta oczy na twój widok po- tracą. — Gdzieżby! Jeśli tylko z powodu tej błyskotki, to mogą mnie... wiesz już, co chcę powiedzieć. — No, są tu i takie, co się już ciebie doczekać nie mogą. — A które? — Choćby Resi Barisani. Wolfgang wybucha głośnym śmiechem. • [Najmilsza siostro] 138 — Ten skrzat? Toć to jeszcze dziecko, co ledwo bee! i baa! powiedzieć umie. — Zdziwisz się, jaka piękna dziewczyna z niej wy- rosła. XI Piętnastoletni kawaler Orderu Złotej Ostrogi, Wolf- gang Amadeusz Mozart, zaczyna oto cieszyć się w ro- dzinnym mieście poważaniem, znacznie przekraczającym sławę muzyka. Całkiem obcy ludzie okazują mu rewe- rencję i obsypują komplementami. Inny nadąłby się z dumy jako indor, ale Wolfgang przyjmuje te pochleb- stwa z chłodną obojętnością, myśląc przy tym na swój chłopięcy sposób: jakże to ludzie zawsze po blichtrze tylko sądzą! Grzeczność wymaga od podróżników złożenia po po- wrocie wizyty arcybiskupowi. Lecz jego książęca wyso- kość wyjechał na parę dni przed przybyciem Mozartów do Bad Gastein, gdzie zamierza kąpielami kurować po- dagrę. Aby więc ceremoniałowi uczynić zadość, ojciec i syn składają wizytę ochmistrzowi dworu. Hrabia Arco wita gości z przesadną niemal serdecz- nością, gratuluje Wolfgangowi tak wysokiego odznacze- nia, przekazuje pozdrowienia od córki swej, Angelikł, która obecnie wraz z małżonkiem przebywa w ich ma- jątku w pobliżu Chiemsee, a w słowa pożegnania wplata nawet zaproszenie: aby obaj niebawem zechcieli jemu i jego domownikom sprawić szczególną przyjemność posłuchania ich muzyki. Obaj Mozartowie powracają do domu wyraźnie roz- weseleni tą krótką rozmową. Po drodze ojciec mówi: — Niedawno nie byliśmy jeszcze godni zaszczytu jedzenia przy oficerskim stole. A oto ów dumny starzec zaprasza nas nawet do własnego domu. Jakże to się czasy zmieniają! 139 — To tylko sprawa tej błyskotki w mej butonierce, ojcze. Bo bez niej bylibyśmy biednymi muzykusami, których miejsce w izbie czeladnej. Gdy kilka dni później odbywa się próba orkiestry i obaj Mozartowie przychodzą, by wziąć w niej udział, zalega niemal nabożna cisza. Wolfgang życzliwym uściskiem dłoni wita się z każdym i ze skrzypcami za- siada na swoim miejscu. Wychudły, stary kapelmistrz Łoili — wobec przełożonych pełen uniżoności, ale tyran dla muzyków — jest też jakby odmieniony. Lekkim krokiem wchodzi na podium i oznajmia łamaną niem- czyzną: — My teraz, signori, grać una sinfonia, skompono- wana w poprzedni rok przez nadworny nasz koncert- mistrz Amadeo Mozart w wieczne miasto Roma. I przed podniesieniem ręki spogląda ze słodko-czułym uśmiechem ku pulpitowi owego koncertmistrza. Orkie- stra jest dobrze usposobiona, gra sumiennie, precyzyj- nie, płynnie, i symfonia — choć nie jest utworem o szczególnym znaczeniu, jedynie produktem pogodnego humoru — wykonana zostaje prawidłowo, przy czym Schachtner z wyraźną przyjemnością dmie w swoją trąbkę. Gdy milkną dźwięki, kapelmistrz Łoili zaprasza- jącym ruchem wzywa członków orkiestry do powstania z miejsc i woła, skłaniając się w stronę kompozytora: — Evviva ii maestro, cavaliere Wolfgango Amadeo Mozart!1 Głośne okrzyki „Evviva" rozbrzmiewają w małej sali. Zarumieniony niczym nieśmiała dziewczyna, skłania się ów tak przecież owacjami zepsuty już młodzieniec na wszystkie strony. Nie wie wcale, czym zasłużył na tak niespodziewany zaszczyt. Zmieszanie nie opuszcza go nawet wówczas, gdy na znak Lollego grać zaczynają symfonię Józefa Haydna. Lecz im bardziej rozwija się allegro pierwszej części, tym większy spokój ogarnia ' [Niech żyje mistrz, kawaler Wolfgang Amademsz Mozartl] 140 chłopca, a muzyka wciąga go coraz bardziej. Po raz pierwszy słyszy dźwięki jakiejś symfonii Haydna; urok owej świetlistej, pełnej gracji muzyki porywa go, każe zapomnieć o wszystkim, co było przedtem, przenika jego duszę niczym objawienie nie znanego dotąd świata. Gdy utwór przegrano już parę razy i nastaje przerwa na odpoczynek, Wolfgang podchodzi do Michała Haydna, który stanął na uboczu przy oknie, kurząc nieodłączną fajkę. — Muszę ci coś wyznać — mówi, ściskając ukrad- kiem dłoń starszego kolegi — symfonia twego brata całym mym wnętrzem wstrząsnęła. Jakiż mizerny debiu- tant ze mnie w porównaniu z nim! Najchętniej zni- szczyłbym wszystko, com dotąd napisał. — Chłopcze, chłopcze — ofukuje go tamten niecierpli- wie — zawsze gotów jesteś wylewać dzieciaka wraz z kąpielą, gdy cię zachwyt nad czymś nowym uniesie. Wszyscy oni też kiedyś zaczynali: i Bach, i Haendel, i Gluck, i brat mój. Tego jednak, coś ty dotąd, mając ledwie lat piętnaście, dokonał, w twym wieku żaden z nich, jak mi się wydaje, osiągnąć nie zdołał. Ale Wolfgang wcale się nie uspokaja. Z uporem twier- dzi, iż Łoili wybrał jego symfonię tylko po to, aby ośmieszyć go jej brakami wobec całej orkiestry. — A nie róbże z muchy słonia — mówi na swój spo- kojny sposób Haydn. — Symfonia wcale nie jest taka zła, jak sądzisz. Gorsze już napisałeś. Ma całkiem przy- jemny, włoski przydżwięk i zadowoli uszy mieszkańców Salzburga. KIT Nadchodzi wiosna. Lecz Wolfgang zdaje się nie do- strzegać jej kwiatów i zieleni. Ogarnął go istny szał pracy. Jeśli nie zmuszają go do wyjścia koncermistrzow- skie obowiązki, przesiaduje w domu, w swej izdebce- 141 -menażerii, wśród psich i kocich harców i łaszeń — Thresel bowiem obdarzyła go już nowym Bimperlem — wśród trylów swego kanareczka; schylony nad arku- szami nutowego papieru, komponuje. Matka często musi napominać, żeby pomyślał o zdrowiu i nie przesadzał w pracowitości. — W prawdziwego piecucha gotóweś mi się przemie- nić, jak ten stary sekretarz Kurzweił, gdy będziesz tak stale na zadku wysiadywał teraz, kiedy w Mirabell bzy kwitną. Policzki ci zapadły jak po chorobie, a cienie masz pod oczami, że niech ręka boska broni! Któraż dziewczyna obejrzy się teraz za tobą? Przeciw takim, ze szczerej przecież życzliwości pły- nącym napomnieniom ma Wolfgang zawsze jedną obro- nę. Rzuca się matce na szyję, całuje ją serdecznie i mówi: — Nie gniewać się, matuśku. Nie szkodzi mi to wcale. Możesz być spokojna. Ale praca najpierw — przyjemność potem. Bardzo różnorodna jest owa praca, co tak mu w rę- kach rośnie. Pisze na przemian, jak popadnie: kościelne litanie, jednoczęściowe sonaty organowe z akompania- mentem dwojga skrzypiec i basu, czteroczęściowe sym- fonie, które szczególnie go teraz interesują. Gromadzi plony włoskiej podróży. Kompozycji tych, nim dojrzeją, nie pokazuje nikomu, nawet ojcu — z wyjątkiem Michała Haydna. Chodzi obecnie do niego z całkiem innymi uczuciami niż przed dwoma laty. Otrząsnął duszę z dawnych amorów, jak maciejka nad ranem woń swoją traci. Pociąga go teraz już tylko kontakt z tym człowiekiem, tak ostro dostrze- gającym braki jego prac. A Michał Haydn odnajduje w nowych kompozycjach Wolfganga element kontra- punktyczny, który chłopiec dotychczas zaniedbywał. I ze zdumieniem właśnie w kościelnych sonatach do- strzega tę kształtującą myśl. — Dobrze słuchałeś starej muzyki włoskiej. Można by przypuszczać, że Frescobaldi i Corelli byli tam twy- mi nauczycielami. — Nie, drogi mistrzu, nie oni, ale pewien stary fran- ciszkanin z Bolonii: pomagał mi Padre Martini, czło- wiek pełen najszlachetniejszej prostoty i niezmiernej dobroci. Zna starą muzykę włoską jak nikt, wiódł mnie poprzez ów wspaniale kwitnący ogród i uczył rozezna- wać w nim przeróżne kwiaty i kochać je. Dlatego zada- nia, które przede mną stawiał, przeistoczyły się w przy- jemne zajęcie. — I rację miałeś, bowiem my, współcześni, sądzimy, że nasza siła tkwi w uskrzydlonej fantazji, że ufnie zawierzyć możemy jej przewodnictwu, swobodnie jej śladem przez królestwo dźwięków szybując. Ale to nie- prawda. Prawdziwe mistrzostwo polega na poskromieniu tego rozbujałego ptaka fantazji przez doskonałą formę. XIII W pewien piękny letni dzień Nannerl prosi brata, by jako kawaler wziął udział w wycieczce, na którą wybiera się z trzema siostrami Barisani do Maria-Plein. Wolfgang początkowo nie zdradza zbytniej ochoty, po- nieważ pracuje właśnie nad symfonią; poza tym i towa- rzyszki Nannerl niezbyt go pociągają. Antonia, w tym samym niemal wieku co jego siostra, i o dwa lata młodsza Józefa — to wprawdzie dwie niezgorsze dzie- wuszki — myśli — ale to pisklę, czternastoletnia Te- resa — nie wywarło na nim szczególnego wrażenia. W końcu jednak ulega prośbom Nannerl, wkłada od- świętne ubranie, a nawet wsuwa na palec pierścień z brylantem, otrzymany kiedyś w darze od cesarzowej Marii Teresy. Gdy brat z siostrą o ustalonej godzinie stawiają się na umówionym miejscu przy wejściu do ogrodu Mira- bell, drepcą na ich spotkanie trzy wdzięczne rokokowe 143 gracje, każda w innych barwach: najstarsza w jasnym błękicie niezapominajki, średnia w bladej rezedowej zieleni i najmłodsza w najdelikatniejszym odcieniu róża- nym. Konie, zmęczone palącymi promieniami słońca i dokuczliwością much, niecierpliwie grzebią kopytami, tak że woźnica Alois Huber z wielkim trudem je po- wściąga; ledwo dwie starsze siostry wraz z Nannerl zasiadły w głębi powozu, a Wolfgang i Resel tyłem, na ławeczce, już pojazd rusza żwawym kłusem. Od razu zapanowuje miły nastrój. Wśród żywej pa- planiny i wesołego śmiechu wyjeżdżają za bramę w letni pejzaż, jadą pośród rozkołysanych pól, nad którymi unosi się pył kwitnącego zboża. Wolfgang zabawia współtowarzyszki wesołymi historiami. Ukradkiem muska też od czasu do czasu spojrzeniem swą zadu- maną, z rzadka tylko uśmiechającą się ładną sąsiadkę; za każdym razem wydaje mu się coraz bardziej pocią- gająca. Już początek wędrówki upływa pod znakiem żywioło- wej wesołości. Pięcioro wycieczkowiczów napełniło so- bie w gospodzie w Maria-Plein koszyczek jedzeniem i napojami, a teraz wśród śmiechów i żartów wdrapują się na wzgórze. Wolfgang proponuje, aby ostatni i naj- bardziej stromy odcinek drogi przebyć na wyścigi, a tej, która pierwsza dotrze do wielkiego, czerwonego buka na górskiej łące, przyobiecuje pudełko kandyzowanych owoców, w jakie zapobiegliwie się zaopatrzył. Jako prawdziwy kawaler daje damom dwadzieścia kroków fory, nie bacząc, iż sam dźwiga koszyczek z prowianta- mi. Mimo południowego skwaru ruszają pędem. Obie starsze siostry Barisani i Nannerl zostają wkrótce prze- ścignięte przez swego towarzysza, jedynie różowa syl- fida lekką stopą mknie przed nim i z triumfem pierw- sza dociera do celu. — Anim przeczuwał, jaka to chyża sarenka mnie prze- goni — mówi chłopiec, dysząc jeszcze z wysiłku. — Och, w ogóle pan ani przeczuwa, jakie umiejętnoś- 144 ci kryją się we mnie, monsieur Mozart — odpowiada nieco czupurnie panienka. — Mam przecie nadzieję przekonać się niebawem. — Może — a może i nie. Skłaniając się nisko, wręcza jej bombonierę. — Przyjmij, o urocza zwycięzczyni, honorową nagro- dę. Mam nadzieję, że w słońcu się nie stopiła. Trzy pozostałe panny też już tymczasem nadchodzą i siadają zmęczone i zgrzane, w chłodnym cieniu buka. Miejsce jak stworzone na wycieczkowe śniadanie. Łąka, w głębi liściasty las, widok na leżący w dali Salzburg, wszystko to przydaje mu uroku. I gdy damy tak siedzą w powiewnych toaletach, osłonięte budkami młodzień- czych kapelusików, i dogadzają różnym rozkoszom pod- niebienia, półkolem w niedbałych pozach otaczając obrus, na którym szynka, kiełbaski, ser, owoce, pieczy- wo i wino tworzą ponętną martwą naturę — przypad- kowy widz mógłby pomyśleć o żywym obrazie według jakiegoś rokokowego rysunku Freudeberga 1. Po posiłku i odpoczynku Wolfgang, który upodobał sobie rolę maitre de plaisir, proponuje zabawę w chowa- nego — „Kukułka w lesie". Na niego też zaraz przy- pada los poszukiwacza owej kukułki. Urocza gromadka barwnych ptaszków znika w mrokach lasu, skąd nie- bawem dochodzić zaczyna najpierw pojedynczo, potem na różne głosy „ku-ku, ku-ku", prześcigając się w tym koncercie tak, iż wydaje się, że cały las pełen jest tych ptaków, z których jeden wieńczy berło Hery. Wolfgang skwapliwie biegnie za wabiącymi go głosami i nie mijają nawet trzy minuty, jak prowadzi Anionie, pierw- szą swoją brankę, ku staremu bukowi, a po krótkich podchodach także Nannerl. Lecz teraz zadanie staje się trudniejsze: bo choć w sieć złowione zostały już dwie ofiary, nieustające kukanie nadal dobiega z lasu ' Sigmund Freudeberg (Freudenberger, 1745—1801) — szwajcarski malarz l rytownik. 10 — Powieść o Mozarcie 145 i, o dziwo, aż z trzech stron naraz. Sporo czasu mija, zanim rozgrzany gorączką polowania myśliwy od- krywa tajemnicę: oto, oburzona wielokrotnym nawoły- waniem tylu konkurentek, pojawiła się prawdziwa ku- kułka, która w podnieceniu przelatując z drzewa na drzewo, ze złością wyzywający zew swój powtarza, by zuchwałych intruzów przepędzić ze swego terenu. Do- piero gdy oszukany poszukiwacz klaskaniem w ręce i głośnymi okrzykami przepłoszył ptaka, tropienie staje się łatwiejsze. Józefa szybko zostaje znaleziona i już jeden tylko, dobrze ukryty ptaszek słabiutko, ale upar- cie powtarza swe „ku-ku", póki tropiciel, bystrym obda- rzony słuchem, ostrożnie się nie podkradnie i kryjówki ptaszka za krzakiem jakimś nie wykryje. Nagle, jakby prosto z ziemi wyrósł, staje przed zaskoczoną dziew- czyną i deklamuje: Ej, patrzajcież, oto „ku-ku-ku" pod tym kwitnącym krzakiem bzu. Jakże różana panienka mała wśród tych bzów wonnych skryć się zdołała? Odpowiedz albo schwytam cię... Wolfgang rozpościera już ramiona, ale Resel woła: „Ni- gdy, brzydalu, nie złapiesz mnie!", i zmyka jak wicher, a on, tak odtrącony, pędem bieży za nią; lecz ona przed nim do drzewa dociera i śmieje mu się prosto w nos. Powtarzają zabawę: złotoruda Resi niestety stwierdzić musi, że chytrze ślady swoje myląca kukułka-Wolfgang stale się jej wymyka i w końcu, nie odkryta, dobiega do drzewa. Dla odpoczynku następuje teraz gra w fan- ty; maitre de plaisir uważa, że zabawa bez konkretnej nagrody lub łagodnej kary nie jest zabawą, proponuje też zaraz „La main-chaude", grę, której przypatrywał się w Lasku Bulońskim, a która na tym polega, że z za- wiązanymi oczami odgadnąć należy po uścisku ręki osobę przechodzącą mimo. Resi najpierwsza wypróbować ma wrażliwość swego zmysłu dotyku. Mała broni się 146 wprawdzie przed tym co sił, lecz wszelkie opory nie zdają się na nic. Pozostali uważają, że właśnie Resi przyjąć musi trudną funkcję, a od jednomyślnej de- cyzji odwołania nie ma. Musi więc zgodzić się, że Józefa przewiąże jej oczy jedwabną chusteczką. Nannerl natomiast zlecono zbieranie fantów, jeśli się okażą ko- nieczne. Rozpoczyna się defilada przed młodziutką Sybillą; już w pierwszej turze rozpoznaje ona po uścisku ręki naj- starszą siostrę, choć jej tego nie zdradza — bo potwier- dzenie sukcesu pozostaje na razie jej tajemnicą — a Nannerl otrzymuje bransoletkę jako fant. Defilada trwa dalej w najgłębszym milczeniu. Szczęście zdaje się sprzyjać dziewczynie: w drugiej rundzie zgaduje aż dwie osoby — Józefę i Nannerl. Trzecia jednak runda przebiega bez żadnego sukcesu: za każdym razem źle zgaduje. Teraz cała czwórka przystępuje do rundy ostatniej, Wolfgang z odrobiną smutku w sercu, że tylko on jeden nie da żadnego fantu. Lecz gdy z waha- niem wkłada dłoń w rękę Resi, ona mówi śmiało: — Monsieur Mozart! Nikt chyba szybciej nie dał fantu niż rozpoznany. Ściąga brylantowy pierścień i wręcza go Nannerl. Jó- zefa zdejmuje przewiązkę z oczu Resi. Z ciekawością czeka ona teraz na wykupywanie fantów. Nannerl przedtem jeszcze szepce coś do ucha swej przyjaciółki. Antonii. Potem sięga do jedwabnej sakiewki i pyta, co ma zrobić osoba, której fant trzyma w ręku. — Oczywiście wykupić go za całusa — proponuje Antonia. — Całus to przy grze w fanty regulierement * pierwszy wykup. — Zgoda, zgoda — słychać ze wszystkich stron. — No, Wolferl, a więc tobie przypada to zadanie — mówi Nannerl, wyciągając pierścień z brylantem. 1 (zwykle] W 147 — Równowartość niechybną stanowiące tak kosztow- nego, cesarskiego daru — dorzuca Józefa. Właściciel pierścienia, wygodnie dotąd leżący na ple- cach, skacze w górę niczym konik polny. Ale i Resi się zrywa. — Nie, nie! — woła. — To było ukartowane! — Ależ, Resi, nie zepsujesz nam chyba zabawy — upomina ją Antonia. — Przypadek zadecydował, a w grze jest on prawem. — Mademoiselle, i mnie z trudem piekielnym przy- chodzi uznać ów wyrok losów. Lecz z wyższego nakazu wypełnię go. I już porywa ją w objęcia, wyciskając na jej ustach mocnego całusa. Ona wyrywa mu się i woła z gniewem: — Był pan i będzie zawsze brzydalem! Wolfgang usuwa się z pozornie urażoną miną i milczy uparcie podczas wykupywania następnych fantów. Lecz buzia Resi rozjaśnia się, kiedy dowiaduje się, że trafnie odgadła wszystkich czworo. Pod koniec więc wybacza- jące podaje rękę śmiałkowi, który pierwszym pocałun- kiem skalał jej usta. Ale on chwyta gitarę, preludiując bierze parę akordów, a potem śpiewa całkiem przyje- mnie już teraz brzmiącym tenorem: Szedłem raz za dziewczyną mą w głęboki, ciemny las. Na szyję padłem jej, lecz — o! krzyczeć już chciała wraz. Tedym zawołał: Zginie kiep, co nam przeszkadzać śmie! Lecz: — Cichaj, miły! — brzmi jej szept, by nikt nie słyszał cię. — O jakaż to urocza chanson! — woła Antonia. — Czy to pan ją skomponował, monsieur Amade? — Niestety nie. Kompozytor zwie się Bernard Teodor Breitkopf i jest synem księgarza z Lipska, którego ojciec mój zna trochę. Przed kilku dniami przesłano nam jego 148 pieśni, z których ta właśnie szczególnie mi się spodo- bała. — A kto jest autorem tekstu? — pyta z zainteresowa- niem Józefa. — Poety na tytułowej karcie nie wymieniono. Ale pan Breitkopf pisał ojcu, że to pewien bardzo utalento- wany lipski student z Frankfurtu, a zwie się Jan Wolf- gang Goethe. — A więc również Wolfgang, tylko poetyckim obda- rzony talentem — mówi Józefa. — Tekst piękny, lepszy od muzyki. Późne popołudnie nakłania do powrotu, choćby z tego już względu, że na horyzoncie pojawia się kilka chmur podobnych do wielkich kłębów waty. Zgarniają więc spiesznie wszystkie rzeczy i podążają ku gospodzie, gdzie jeszcze — podczas gdy zażywny Alois Huber zaprzęga konie — szybko zjadają podwieczorek. Konie zdają się wyczuwać nadciągającą burzę, bo nawet bez poganiania batem żywo przebierają nogami. Podobnie jak w tamtą stronę, tak i teraz żartobliwy nastrój ogar- nia pasażerów powozu, z tą tylko różnicą, że tak mil- cząca rano Resi żwawo uczestniczy w rozmowie i nawet przekomarza się z „brzydalem". Przy grzmotach i błys- kawicach dojeżdżają do Salzburga w samą porę, zanim niebo otworzyło swe upusty. — Cóż, Wolferl, czyż nie pyszna była wycieczka? — pyta Nannerl, gdy Mozartowie, pożegnawszy się już z trzema siostrami, spieszą do domu. — Na post i umartwienia skazałbym się przez cały tydzień, gdybym ją przeoczył. — A Resi — ten skrzat? — Przeurocze stworzonko. Pierwsza w Salzburgu dziewczyna, dla której straciłem serce. 149 XIV Wolfgang otrzymał od wiedeńskiego dworu zlecenie na skomponowanie okolicznościowego dzieła ku czci zaślubin arcyksięcia Ferdynanda z księżniczką Marią Beatryczą z Modeny. Tekst wprawdzie dotychczas nie nadszedł, mimo iż termin owego ślubu zbliża się już niebezpiecznie. Ale gdy ojciec martwi się z tego po- wodu, syn go uspokaja: zdąży jeszcze na czas wywiązać się należycie z tego zadania, gdyż takie teksty nie spra- wiają mu żadnych trudności. I tak upływają tygodnie oczekiwania. W sierpniu nadchodzi wreszcie wieść od marszałka dworu, że libretto przesłane zostanie bezpo- średnio do Mediolanu. A zatem ojciec i syn przygoto- wują się do drugiej już włoskiej podróży. Zanim ją rozpoczną, Wolfganga czeka jeszcze wielkie przeżycie. Podczas jednej z prób orkiestrowych Michał Haydn szepce do niego: — Wstąp do mnie dziś po południu. Mam dla ciebie niespodziankę. Wolfgang zachodzi w głowę, co też to może być za niespodzianka, i z niecierpliwości ledwo może doczekać popołudnia. Gdy wchodzi do mieszkania mistrza, pani Maria Magdalena, jak zwykle pięknie wystrojona, wita go kilku żartobliwymi słowy i prowadzi do pokoju małżonka: widzi obok niego chudego jegomościa o bar- dzo regularnym owalu twarzy, pięknie zarysowanych ustach i wydatnym nosie, który to pan — jak zdradzają ciemne oczy pod krzaczastymi brwiami — przypatruje mu się bardzo życzliwie, choć nieco badawczo. — To brat mój, Franciszek Józef, a to, drogi Sepp, mały Mozart — przedstawia ich sobie Michał Haydn. Radosny przestrach Wolfganga jest tak ogromny, że nawet słowa zwykłego powitania przez gardło przejść mu nie mogą. Lecz gość przychodzi mu z pomocą: — Wydaje mi się, że obaj tak niezmiernie rozrado- wani jesteśmy tym przez brata mego zaaranżowanym 150 spotkaniem, iż z nadmiaru uczuć w objęcia sobie zaraz paść możemy, jak zresztą i przystoi ludziom, co na odległość się pokochali. Prawda, panie Mozart? I szeroko otwiera ramiona. — Ech — przerywa Michał. — Tu nie ma co sobie „panować", od razu się „tykajcie". My dwaj mamy wprawdzie na grzbiecie więcej niż dwakroć tyle lat co on, ale chłopak przynależy do nas niczym trzeci listek do koniczyny. A żeby przyjaźń nasza należycie została uświęcona — stoi już pod ręką ognisty terlaner, by ją przypieczętować. Wszyscy trzej wychylają kielichy, które im pani Maria Magdalena nalewa, i niebawem zawiązuje się ożywiona rozmowa. Starszy z tych dwóch kowalskich synów z Rohrau koło Bruck nad Leithą wiele przeżył w ciągu czterdziestu lat swego życia, smutnych i wesołych za- znał kolei: śpiewał w chórze chłopięcym, został wyrzu- cony ze szkoły, ciężko zarabiał jako muzyk, przygrywa- jąc do tańca, i wędrowny śpiewak uliczny, dźwigał krzyż nieudanego małżeństwa z babą jędzowatą i jaz- gotliwą, mizerne odnosił sukcesy jako kompozytor krotochwil, słowem — sporo doświadczył nędzy i biedy, zanim go książę Esterhazy mianował kapelmistrzem prywatnej swej orkiestry w Eisenstadt. Lecz mimo tak bolesnych doświadczeń zachował pogodną naturę i umie wszelkie przykrości, jakie go spotykają, żartobliwą oto- czyć aurą. I choć zewnętrznie prawie nie przypomina młodszego o pięć lat brata — w jego sposobie bycia i pogodnym usposobieniu przejawia się jednak bliskie pokrewieństwo, tyle że humor Michała Haydna ma bar- dziej rubaszny, plebejski charakter, natomiast w opo- wieściach Józefa pobrzmiewa zawsze salonowa, z lekka pikantna nutka ironii. Wolfgang z zapartym tchem słucha relacji o roz- maitych przedziwnych epizodach z życia tego artysty. Jakże wolne od wszelkich ciężkich trosk i smutków, jeśli nie liczyć kilku chorób, były własne jego dziecin- 151 ne lata — myśli; gdy go proszą, aby teraz i ze swego życia parę epizodów opowiedział, czuje się początkowo skrępowany, gdyż we wstydliwości swej sądzi, że wyj- dzie na pyszałka, jeśli zacznie wspominać sprawy, które ukażą go wyraźnie jako triumfatora koncertowych sal. Wszakże niemiłe uczucie, iż przez obu tych znakomitych mistrzów uznany będzie za nieśmiałego milczka, stop- niowo — wraz z wypitym winem — rozwiązuje mu język; rozmyślnie jednak stara się ograniczać do wyda- rzeń zabawnych, o których mówi z humorem i prostotą. Mimo wszystko zdaje sobie sprawę z niedomogów tej relacji i jak radosne wybawienie przyjmuje propozycję Józefa Haydna, aby mu coś zagrać. Wybiera swoje sonaty z Hagi, a Michał podejmuje partię skrzypiec. Gość z Eisenstadt słucha uważnie i jest wręcz zasko- czony, gdy brat powiada, że są to utwory dziesięcio- latka. A gdy Michał pokazuje mu również kwartet smyczkowy, powstały we Włoszech, mówi: — Jak słyszę, wybierasz się niebawem znowu do Me- diolanu, aby wystąpić tam z serenadą? — Owszem, na zamówienie wiedeńskiego dworu. — A muzyka będzie zapewne bardzo włoska? — Czemu o to pytasz? — No cóż, bo lękam się, aby italskie powietrze nie odurzyło cię w tym samym stopniu, co niegdyś starego Hassego, który już nie potrafił się z tego upojenia otrząsnąć. Dla kompozytora w twoim wieku Włochy to niebezpieczny kraj. I w tym kwartecie już coś z tego wyczuwam. Ale, chłopcze, nie dajże się zwieść tamtej- szym syrenom, choćby najpiękniej śpiewały i najbar- dziej uwodzicielsko cię wabiły. Wolfgang pytająco spogląda na Józefa Haydna. — Zrozum mnie dobrze — dorzuca ów. — Bynajmniej muzyką włoską nie pogardzam. Przeciwnie, cenię ją wysoko; wiele, bardzo wiele z niej nauczyć się można. Ale całą duszą oddawać się jej nie należy. Bo to tak, jakby prawdziwie salzburski chłopak zrzucił z nagła 152 serdak, skórzane portki i sznurowane trzewiki i jął pa- radować po ulicach naszego miasta w stroju weneckiego gondoliera. My, Niemcy, nie potrzebujemy stroić się w cudze piórka. Mamy w duszy własną muzykę, i ją powinniśmy pielęgnować i uprawiać. Teraz wiesz, co mam na myśli. Dzień tymczasem ma się ku końcowi. Wolfgang spo- strzega to ze zdumieniem i zbiera się do wyjścia. W dro- dze do domu doznaje uczucia, że spotkało go ogromne szczęście. Bracia natomiast dobrą chwilę siedzą jeszcze razem; rozmowa ich oczywiście dotyczy Mozarta, jego kunsztu i przyszłości. — Czy doprawdy jest tak źle, jak mówią w Wiedniu, że ojciec wyzyskuje talent tego chłopca niczym chciwy lichwiarz, co aż do ostatniej kropli krwi żeruje na swych ofiarach? — pyta Józef brata. — Leopold Mozart to osobliwa figura — odpowiada Michał. — Po części pilnie kalkulujący kupiec i tyran bezwzględny we wszystkim, co woli jego i ambicji do- tyczy, a po części wręcz wzruszający ojciec rodziny i aż przesadny wielbiciel swego syna. Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka o tak dwoistej naturze, jak on. W głębi serca żywi bezgraniczną nieufność względem wszelkich wielmożów — jeśli nawet nie zaciekłą nie- nawiść — a przecie grzbiet przed nimi zgina niczym najpokorniejszy lokaj. A ponadto tli w nim nieustannie zazdrość do ludzi podobnej profesji, gdy podejrzewa, iż jego syn ich szanuje. Wydaje mi się, że mnie na przy- kład śmiertelnie nienawidzi, bo wie, jak Wolfgang się do mnie przywiązał. A gdy się jeszcze dowie, że prze- gadał z nami kilka godzin, z pewnością zacznie ziać przeciwko nam jadem i żółcią. — A jak chłopiec odnosi się do ojca? — Nie umiałbym wyobrazić sobie bardziej oddanego i posłusznego syna, niż on. — W takim razie martwię się o jego przyszłość, nie 153 z racji jego sztuki, lecz z powodu cierpień, które wcze- śnie już zniszczą mu duszę, o ile nie zdobędzie się na odwagę zrzucenia jarzma i wywalczenia sobie wolności. XV Libretto, które młody kompozytor zastaje w Mediola- nie, jest nudne i mdłe. Serenada zwie się Ascanio m Alba, autorem jej zaś jest abbate Giuseppe Parini. Tekst opisuje zaślubiny Ascania, jednego z wnuków Wenus, z nimfą Sylwią z rodu Herkulesa; wszystko razem obra- mowane zostało alegoriami odnoszącymi się do nowo- żeńców. Wolfgang pracuje nad muzyką do tego tekstu bez zwykłego entuzjazmu. Mimo to partytura, złożona z dwudziestu jeden numerów muzycznych, po kilku ty- godniach jest gotowa. Przedstawienie uzyskuje szcze- gólny splendor dzięki udziałowi słynnego kastrata Man- zuolego, którego Mozartowie znają jeszcze z Londynu, gdzie wprowadzał niegdyś le petit maitre w tajniki śpiewaczego kunsztu, oraz równie sławnej Catariny Ga- brielli. Pani Gabrielli, po raz pierwszy spotkawszy „illustrissimo cavaliere Amadeo" \, o którym tak wiele już słyszała, wpada podczas wizyty, jaką składają jej Mozartowie, w istną ekstazę na temat owego „maestro eccellente"2 — choć nie zna ani jednej przezeń napi- sanej nuty — i natychmiast świergoce im nie kończącą się wręcz, pełną biegników i trylów koloraturę, która sprawia, że Wolfgang w drodze powrotnej mówi: — Nie sądzisz, ojcze, że ta Gabrieli! potrafi jedynie zręcznie produkować przeróżne pasaże i rulady? — Dość słuszna uwaga. Ale w Italii lubują się przecie w takich linoskoczkowe łamańce przypominających po- pisach głosowych i każdy, kto liczy na sukces, musi się ' [najdostojniejszego kawalera Amadeusza] ' [wybornego mistrza] 154 do tych upodobań stosować, chłopcze. Bierzże przykład z Hassego. — A czyż — myśli Wolfang — nie idę już od dawna śladem tego saskiego mistrza, którego Włosi kochają niczym rodaka i nazywają „ii caro Sassone"? \ — Żywi ciche uwielbienie dla tego przeszło siedemdziesięciolet- niego, życzliwego i dobrotliwego starca, który w ty- dzień po Mozartach przybył do Mediolanu, by popro- wadzić próby swej opery Ruggiero. Ale w głowie Wolf- ganga kolącą też nieustannie słowa Józefa Haydna, który napominał go, aby nie zaprzedawał się całkowicie Włochom, a oczami duszy widzi salzburskiego góralczyka przebranego w strój weneckiego gondoliera. I niepo- kój kiełkować zaczyna w jego sercu. W dzień ślubu arcyksiążęcej pary odbywa się naj- pierw przedstawienie Ruggiera. Dzieło, obciążone już zresztą oznakami starczej niemocy, zyskuje — mimo popularności kompozytora — mizerny, grzecznościowy sukces. Fale entuzjazmu wzbijają się natomiast wysoko, gdy nazajutrz rozbrzmiewa Ascanio in Alba Mozarta. Przede wszystkim barwnie wymieniające się chóry męskie i żeńskie stanowią tu o postępie względem Mitridata, nawiązując już do kierunku wskazanego przez opery Glucka. Niewątpliwie signor Amadeo zdobył so- bie nowe sympatie wśród mieszkańców Mediolanu. A o wielkoduszności starego Hassego świadczy, że bez zawiści aprobuje to zwycięstwo, mówiąc w gronie mu- zyków: — Ten chłopak sprawi, że my wszyscy popadniemy w zapomnienie. Młoda arcyksiążęca para niezmiernie cieszy się trium- fem obu niemieckich kompozytorów — zwłaszcza arcy- księżna w nader przyjemny sposób potrafi dać wyraz tej radości — i muzycy, prócz odpowiednich honorariów, otrzymują z rąk jej małżonka, a w imieniu jego matki, i [kochanym Sasem) 155 również prezenty: Hasse złotą tabakierkę, a Wolfgang złoty, diamentami wysadzany zegarek, ozdobiony na od- wrocie wykonaną w emalii miniaturą cesarzowej. XVI Szesnastego grudnia 1771 roku, gdy Mozartowie po- wracają z drugiej włoskiej podróży, Salzburg okryty jest żałobą: przed paru godzinami rozstał się ze świa- tem arcybiskup Zygmunt. Ludność straciła w nim pana, który — choć niewolny od władczych cech — był mimo wszystko wrażliwy na troski poddanych i dlatego cie- szył się powszechną sympatią. Względem muzyków był wprawdzie zwierzchnikiem pedantycznym i oszczędnym, lecz przejawiał też sporo zrozumienia dla szczególnych cech tych ludzi, przeważnie mocno różniących się wów- czas od przeciętnych, obyczajnych mieszczan. Mozartowie również odnosili korzyści z tolerancyjności arcybiskupa, choćby w postaci udzielanych bez słowa sprzeciwu urlopów na dalekie koncertowe podróże, na równi więc z innymi kolegami nie bez obaw czekają, kto będzie jego następcą. Zanim następcę wybiorą, wszy- stko pozostaje po dawnemu, a główny ochmistrz, tak jak przedtem, sprawuje urząd i opiekę nad artystami. Wolfgang z przyjemnością wdycha aurę rodzinnych stron. Cieszy się zwłaszcza, że znów spędzi święta Bo- żego Narodzenia z matką i siostrą. Ciepłem przenika jego serce myśl o ponownym spotkaniu z uroczą Resi, której postać często jawiła się młodemu podróżnikowi w snach. Nannerl umie mu opowiedzieć o niej wiele interesujących szczegółów: wielokroć bardzo dokładnie o niego wypytywała, z wyjątkowym zapałem uprawia grę na fortepianie, a ponadto dysponuje całkiem miłym głosikiem i od rana do wieczora wywodzi trele. Wszy- stkie te wynurzenia mają podsycić ciekawość brata na rychłe spotkanie. Pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem na 156 Salzburg i jego okolice sypie z nieba obfity śnieg, co za- chęca młodzież do wesołych wycieczek. Mozart z siostrą i panny Barisani także ulegają tej pokusie; wynajmują u Aloisa Hubera dwie pary sań na przejażdżkę do Hellbrunnu. W pierwszych saniach siada Nannerl, Anto- nia i pan von Molk, młodzian wrażliwy i skłonny do marzeń, lat około dwudziestu, chronicznie niemal za- kochany, który obecnie, gdy Nannerl okazała się nie- czuła na miłosne jego zaklęcia, zwrócił swe uczucia ku najstarszej pannie Barisani. Drugie sanie przeznaczone są dla Józefy, Resi i Wolfganga. Na widok ślicznej dziewczyny w eleganckim futerku, z życzliwym skinie- niem główki wyciągającej ku niemu rękę na powitanie, ogarnia chłopaka dziwne uczucie — jakby serce jego chciało nagle przyspieszyć swój dotąd równomierny rytm. Sanna mija przy miłej pogawędce. Ale tym razem właśnie nieśmiała dawniej Resi najpilniej rusza buzią, tedy i młodemu kawalerowi język się rozwiązuje. Ze sporego tobołka swych przygód i przeżyć zaczyna Wolf- gang wyciągać rozmaite zabawne historie, których przypadkowo był uczestnikiem — śmieszne wydarzenia podczas weselnych uroczystości, osobliwe zabawy ludo- we, pretensjonalne przejawy entuzjazmu dla muzyki — naśladując także głosy i gesty śpiewaków i śpiewaczek mediolańskiej Opery. — Srogi z pana krytyk muzyczny, monsieur Mozart — stwierdza Resi. — Aż strach człowieka ogarnia. — Ach, więc śpiewająca ptaszyna lęka się mej kry- tyki? — Jakaż to śpiewająca ptaszyna? — No, chodzą po Salzburgu słuchy o wschodzącej gwieździe operowej. — Nannerl pewno wypaplała. — Mówię tylko, jakie słuchy chodzą. Wśród takich przekomarzań czas mija szybko i oto stwierdzają ze zdumieniem, że są już u celu. Przybyło 157 tu wiele salzburskiej młodzieży, aby w pełni nacieszyć się przyjemnościami zimy. Faworyzowanym miejscem jest zamarznięty staw. Chłopcy i dziewczęta, malowni- czo przemieszani, próbują wchodzącej właśnie w modę jazdy na łyżwach, niektórzy jeszcze niewprawni w tym kunszcie, potykając się i przewracając, inni kreśląc peł- ne gracji łuki lub popisując się zgrabnymi skokami. Wolfgang przez chwilę przygląda się tej żywej, mało mu jeszcze znanej zabawie. W końcu sam nabiera ocho- ty, aby przypasać stalowe płozy. Pod kierunkiem Resi podejmuje pierwsze, nieśmiałe próby, lecz wypadają one bardzo niezdarnie. Nieustannie wpada w poślizgi, traci równowagę, przewraca się. Jako osoba powszech- nie znana w mieście, staje się oczywiście wkrótce ośrodkiem zainteresowań współobywateli, i dokoła roz- legają się szepty: „Młody Mozart próbuje pierwszych kroków na łyżwach". Po części pełne współczucia, a po części rozbawione miny wszystkich, którzy go mijają, złoszczą chłopca tak, że po wielokroć ponawianych i na- dal nieudanych próbach rezygnuje z próżnych wysiłków i proponuje jazdę na sankach zamiast łyżew. Kieruje saneczkami raz siedząc przed swoją towarzyszką, to znowu za nią; w ten sposób kilkakrotnie zjeżdżają w dół po dobrze już przetartym, śliskim torze. Każda taka szczęśliwa jazda zachęca ich do nowego startu. Lecz Wolfgang, znudzony znaną drogą, rozgląda się w poszukiwaniu trasy trudniejszej, mniej też dotąd używanej, i znajduje ją nieopodal. I tam podąża za nim nieustraszona Resl. Lecz ponieważ zbocze tu bar- dziej strome, saneczki od początku żwawszego nabierają tempa, rozwijając szybkość, która sporo wymaga sił od tego, kto nimi kieruje. Nie wiadomo, czy Wolfgang wy- mogom tym nie umie sprostać, czy może lekkomyślnie pozwala pędzić saneczkom, jak zechcą, dość, że traci nad nimi panowanie i w kilka sekund później para tak śmiało zjeżdżających ląduje na łeb, na szyję w śnieżnej zaspie. Początkowo są oboje nieco przestraszeni, potem 158 jednak, gdy widzą siebie nawzajem leżących w białym śnieżnym puchu, wybuchają donośnym śmiechem. Wolf- gang wygrzebuje się pierwszy, wstaje, natomiast Resl daremnie usiłuje się podnieść i co chwila ze śmiechem ponownie zapada w śnieg. Kawaler grzecznie jej po- maga, podając rękę; jednakże ledwie w połowie się podniosła, znowu się chwieje i oburącz na nim wspiera. Mając tuż przed sobą jej uroczą twarzyczkę, gwałtow- nie przyciąga Wolfgang dziewczynę do siebie i wyciska na jej uśmiechniętych wargach mocnego całusa, czując, uszczęśliwiony, że tym razem pocałunek przyjęty został bez oporów. Ani jedno słowo nie narusza nagłej ciszy, w której kiełkować zaczyna wzajemne uczucie dwojga młodych. W milczeniu, ciągnąc za sobą sanki, przedzierają się przez głęboki śnieg. Resl rozmarzona i zmieszana, Wolf- gang pijany szczęściem. Oczy ich tylko spotykają się niekiedy, a wówczas migocą w nich radosne błyski, Dokumentnie okryci śniegiem dochodzą do pozostałych uczestników sanny. — Upodobniliście się do śniegowych bałwanków przy tym saneczkowaniu — mówi Antonia, a Nannerl dodffje z uśmiechem: — I pewnie zapadliście w śnieg po uszy. — Mały wypadek, nic poważnego — zapewnia Wolf- gang. — Ale przyjemnie było choć raz i coś takiego przeżyć, prawda, panno Tereso? — Ma się rozumieć! — odpowiada rezolutnie Resl. — Nie co dzień się to przecie zdarza! — Ale teraz musimy już wracać — napomina Anto- nia — a żeby nieco urozmaicenia wprowadzić, niechaj pan von Molk i moje siostry do jednych siadają sań, a my we troje do drugich! Resl wykrzywia wprawdzie buzię, słysząc te słowa, a i Wolfgang nie wydaje się nimi zachwycony, lecz oboje bez sprzeciwu poddają się komendzie. Kryją przecież 159 w swych duszach cenny skarb — tajemnicę przed chwilą zbudzonej miłości — i w powrotnej drodze osnuwają go wiotką przędzą marzeń. XVII Swawolna zimowa zabawa okazała się groźna w skut- kach: jeszcze tego samego wieczoru dostaje Wolfgang gwałtownej gorączki. Przenikliwy, północny wiatr, któ- ry dął im w twarz podczas powrotu, przyprawił zgrza- nego szybką jazdą na sankach i spoconego chłopca o przeziębienie. A że organizm ma wrażliwy, choroba wybucha natychmiast z wielką siłą i zmusza go do pozostawania w łóżku przez wiele tygodni; wstaje do- piero w dzień siedemnastych swych urodzin. Ponura jego mina rozjaśnia się, gdy Nannerl przynosi mu bukiecik wraz z pozdrowieniami od Resl. — A cóż porabia ta mała? — dopytuje. — Ma się dobrze, ale martwi się o ciebie. A oprócz tego także jej matka dopytywała gorąco o twoje zdro- wie i kazała mi powtórzyć, że cieszyłaby się, gdybyś kiedy wpadł do nich i posłuchał, czy to śpiewanie Resl choć cokolwiek warte. Najlepsze nawet lekarstwo nie poskutkowałoby tak znakomicie jak ta radosna wieść. Zdrowie Wolfganga polepsza się z dnia na dzień i jeszcze przed upływem następnego tygodnia wybiera się on w odwiedziny do Barisanich. Służąca prowadzi go do salonu. Zaraz po- tem pojawia się pani domu, okazała blondyna o rysach delikatnych, zdradzających przecież pewność siebie i siłę woli; towarzyszy jej najmłodsza córka, Teresa, która na widok młodzieńca z lekka się rumieni. — Cieszy mnie, że pan przyszedł, monsieur Mozart — wita go pani Barisani. — Z przykrością dowiedziałam się o ciężkiej pańskiej chorobie. Jakże łatwo stać się mogła istotnie niebezpieczna, lecz Bogu dzięki, wszystko już 160 obróciło się na dobre. Prosiłam o przybycie, ponieważ pragnę usłyszeć zdanie pana. Wie pan może od swej siostry, że córka moja, Teresa, czuje skłonność do mu- zyki: gra na fortepianie i śpiewa. Właśnie z pańskich ust chciałabym posłyszeć, czy moja Resi ma dość talen- tu, aby pod odpowiednim kierownictwem kształcić się dalej. Ale oczekuję od pana szczerej i żadnymi wzglę- dami nie skrępowanej oceny. — Powierza mi pani nader odpowiedzialne zadanie. Lecz postaram się sprostać mu z całą rzetelnością. Resi poddaje się więc zapowiedzianemu egzaminowi. Z pewną nieśmiałością podchodzi do fortepianu i gra najpierw czyściutko i mile niewielką sonatę salzburskie- go kompozytora, Eberlina. Z kolei kładzie na pulpit zeszyt nutowy i prosi swego krytyka, żeby zechciał jej akompaniować. Otwierając zeszyt, rozpoznaje on natych- miast własne pismo i arię ze swego wodewilu Bastien i Bastienne, którą zapisał dla Nannerl. Pełen szczęścia uśmiech igra na jego wargach, a gdy podnosi oczy, wy- daje mu się, że odblask owego uśmiechu dostrzega na twarzyczce Resi. A ona przy jego akompaniamencie zaczyna śpiewać: Opuścił mnie druh mój najmilszy, wraz z nim spokojność znikła i sen..., a śpiewa tak wdzięcznie, tak ciepło, że Wolfgang żywo przypomina sobie wystawienie owego wodewilu w ogro- dowym teatrze Mesmera. Zapytany przez matkę o zdanie po tych muzyczno- -wokalnych popisach, Mozart bynajmniej nie unosi się w przesadnych pochwałach, lecz sumiennie zwraca uwa- gę na braki występujące jeszcze w grze fortepianowej, podkreśla jednak dobre zadatki głosowe w śpiewie i — pod warunkiem starannych ćwiczeń oraz należytego po- łączenia głosu z uczuciem — obiecuje znaczne widoki powodzenia w przyszłości. Madame Barisani, ucieszona ową krytyką, pyta, czy skłonny byłby raz w tygodniu 11 — Powieść o Mozarcie 161 poświęcić godzinkę na dalsze kształcenie jej córki w muzyce. — Przekonana jestem — dorzuca — że pod pańskim doświadczonym kierunkiem skłonność córki mojej do muzyki pogłębi się. Nie ma ona być śpiewaczką kon- certową, lecz już samo zadowolenie z umiejętności arty- stycznego śpiewania jest miłym wianem na całe życie. — Nie wiem doprawdy, madame, co mogłoby sprawić mi większa radość nad pełnienie funkcji muzycznego ochmistrza tej demoiselle. — Dobrze więc. Niebawem tedy będziemy mieli przy- jemność oglądania pana u nas w roli „muzycznego ochmistrza". Wolfgang się żegna. Perspektywa spotykania się od czasu do czasu otwarcie, bez żadnych tajemnic, z tą uroczą dziewczyną już napełnia jego serce radosnym oczekiwaniem. Na madarne Barisani wywarł dobre wra- żenie, bo po jego wyjściu mówi z zachwytem do córki: — Podoba mi się ten młody Mozart. Un giovanetto gentiiissimo!ł — wyraziłby się nasz ojciec. Taki szcze- ry, uprzejmy i skromny mimo swych niebywałych suk- cesów! — Obawiam się tylko, że nikłe moje możliwości . rychło go znudzą. — Dlaczego? — No cóż, w sprawach sztuki najwyższe stawia wy- magania i surowy jest, bardzo surowy. — Niechże będzie. Wcale ci to nie zaszkodzi. XVIII Trzy miesiące po śmierci arcybiskupa Zygmunta, po trzynastu nie rozstrzygniętych głosowaniach — stano- wiących dowód niezgody w kapitule katedralnej — sukcesja po nim przypada biskupowi z Gurk, Hieroni- 1 [Najukladniejszy młodzieniec!] 162 mówi Józefowi Franciszkowi de Paula, hrabiemu Collo- redo. Nowy książę Kościoła bardzo różni się od swego poprzednika tak pod względem wieku, jak i wyglądu zewnętrznego — lat ma dopiero czterdzieści, postać wy- chudłą, twarz uczonego — a także pod względem wy- kształcenia i charakteru. Uderzająca surowość rysów, które rzadko rozjaśnia uśmiech, każe spodziewać się w jego osobie srogiego pana. Brak mu całkowicie owej ujmującej życzliwości, która czyniła arcybiskupa Zyg- munta, mimo cechującej go książęcej godności, tak sympatycznym. Każdy, kto mówi z tym księciem Koś- cioła, czuje się oddzielony od niego niewidzialnym murem. Do najbardziej charakterystycznych jego cech należą nader wysokie wykształcenie i niezmożona siła woli. Jest niewątpliwym zwolennikiem Oświecenia, chłodnym racjonalistą, nie znoszącym wszelkiej płytkiej dewocji i obłudnych gestów, troszczy się przy tym wiel- ce o naturalne prawa człowieka; w kwestiach religij- nych również cechują go przekonania postępowe, roz- luźniające sztywność literalnego przestrzegania Biblii, a nakazujące uwzględniać poznane prawa natury. Lecz najbardziej różni się od poprzednika energią, z jaką przystępuje do spraw państwowych, i duchem reform, gdy przy pomocy najdalej posuniętej oszczędności usuwa finansowe kłopoty kraju, na kluczowych stanowiskach umieszcza sumiennych i aktywnych urzędników, zwal- nia zaś nierobów i ciągnących zyski z prebendy paso- żytów. Wszystkie te poczynania przynosić zaczynają owoce dopiero w trakcie jego rządów. Ale już przy obej- mowaniu wysokiego urzędu z trzeźwą rzeczowością szki- cuje ów reformatorski program, a każdy z jego pod- władnych pojmuje, że skończyły się czasy dolce far niente. Z czasem zdobywa zresztą szacunek mieszkańców Salzburga, choć serc ich nie pozyska nigdy. Dziedziną sztuk pięknych — w tym także różni się od zmarłego władcy — od samego początku wydaje się zbytnio nie interesować. Nie neguje wprawdzie jej ir 163 uprawnień, lecz konieczności życiowej bynajmniej w niej nie dostrzega, raczej ozdobę, przydatną w czasach dobrobytu. Spośród wszystkich sztuk uznaje jeszcze mu- zykę — inoże dlatego, iż sam gra jako tako na skrzyp- cach — choć jednostronnie, hołduje bowiem gustom włoskim. Pod takimi auspicjami Mozartowie z niepokojem pa- trzą w przyszłość, zwłaszcza Leopold, choć w głębi serca podsyca płomyczek nadziei na następstwo po urlopowa- nym kapelmistrzu Lollim. Pewnego razu arcybiskup omawia ze swym ochmistrzem sprawy muzyczne; do- wiedziawszy się przy tej okazji, że młody Mozart jako koncertmistrz nie otrzymuje gaży, mówi z gniewem: „To absolutnie niedopuszczalne. Nie możemy bez zapłaty korzystać z tak cennej siły w naszej orkiestrze. Szkodzi to naszej reputacji. Proszę, hrabio, natychmiast zadbać, aby Wolfgang Amadeusz Mozart otrzymał tymczasową, roczną pensję w wysokości 150 guldenów". Ochmistrz pragnie wykorzystać tę sposobność, by wstawić się za Mozartem-seniorem; podkreśla, iż pełni on już przez lat dwadzieścia dziewięć służbę na arcy- biskupim dworze, stale tylko jako wicekapelmistrz, choć ze względu na umiejętności oraz na fakt, że jest jed^ nym z najlepszych, najbardziej obowiązkowych i wy- kształconych członków orkiestry, aspirować mógłby śmiało do stanowiska pierwszego kapelmistrza. Arcy- biskup słucha tych wywodów spokojnie, potem jednak marszczy czoło i mówi: „Zadysponowałem już obsadze- nie tej funkcji i przewidziałem na nią drezdeńskiego kapelmistrza, Domenica Fischiettiego, przynajmniej na czas urlopu Lollego. Przychodzi on ze znanej Opery i mam wrażenie, że muzycy nasi znajdą się w dobrych rękach. A poza tym słyszałem pewne rzeczy, niezbyt chlubnie świadczące o Mozarcie: jest ponoć próżny, za- rozumiały, wiecznie dziury w całym szuka, a pośród kolegów, wskutek porywczego usposobienia, bynajmniej nie cieszy się popularnością". 164 Tak wyraźna odmowa wyklucza możliwość dalszego omawiania sprawy. Lecz dla Leopolda Mozarta jest ona źródłem nowego rozgoryczenia. XIX Wolfgang wykorzystuje okres lata na intensywną pracę twórczą. Interesuje się teraz niemal wyłącznie symfonią. W krótkim czasie powstaje osiem dzieł, znacz- nie przewyższających wszystko, co dotychczas stworzył w tej dziedzinie. Od chwili pierwszego spotkania z Józe- fem Haydnem dokonała się przemiana w symfoniach Mozarta: gdy zrozumiał, na czym polegały niedomogi wcześniejszych prac, zaczął starać się, zgodnie z na- pomnieniami starszego mistrza, o unikanie wpływów włoskich i szukać własnych dróg, choć co prawda na razie z niepełnym jeszcze rezultatem. Nikt lepiej nie pojmuje tych namiętnych zmagań o nową formę niż Michał Haydn, któremu Wolfgang nadal jeszcze daje swoje prace do przejrzenia; nikt też chętniej niż on nie podejmuje tego zadania, w każdym nowym dziele dostrzega bowiem krok naprzód, wyzwa- lanie się z pęt powierzchownych, modnych gustów i po- głębianie osobistego przeżycia. Gdy w sierpniu Wolfgang z właściwą sobie skromno- ścią przedstawia mu ostatnią z napisanych tego lata symfonii, A-dur — dwudziestą ósmą w okazałym sze- regu dotychczas skomponowanych — Haydn bada ją szczególnie starannie. Nie odzywa się przy tym ani słowem. Wydaje się jakby urzeczony ową pracą. Nagle wręcz gwałtownym ruchem zamyka zeszyt z nutami, chwyta kompozytora w objęcia i woła: — Nic ci już dać nie potrafię, sam najwyżej mogę się od ciebie uczyć. Odnalazłeś siebie. Muzyka twoja przekroczyła już granice wszelkich wzorów. Głosi pięk- no nowego, nie znanego mi stylu. Chłopcze kochany, 165 Stary Hasse ma rację, jak mi ojciec twój wspominał: zaćmisz nas wszystkich, którzy dzisiaj żyjemy i kompo- nujemy, Niemców i Włochów! Gdy mi o tym opowiadał, uśmiechnąłem się tylko, bo za nic mam takie przepo- wiednie. Niejedno już cudowne dziecko budziło najwyższe nadzieje, a gdy mu'przybyło lat, gorzko rozczarowało swoje otoczenie. Ale teraz się nie śmieję. Gdybyś był nadętym, nosa zadzierającym zarozumialcem, któremu oklaski we łbie przewróciły, nie powiedziałbym ci tego. Ale ponieważ jesteś skromnym a nieśmiałym straż- nikiem własnych talentów, a nadto mym przyjacielem, powiem: niech cię Bóg broni przed zawiścią i brakiem zrozumienia, które jak pijawki opadać potrafią praw- dziwie wielkiego poszukiwacza wzniosłej sztuki! W stanie osobliwego oszołomienia opuszcza młody Mo- zart umiłowanego mistrza Haydna. Od chwili, gdy do serca Wolfganga wkradła się miłość, wyobraźnia jego lekko szybuje, czuje w żyłach gwałtowny ogień, bardziej urokliwy wdzięk spowija jego melodie. Lekcje, których udziela ukochanej uczennicy, stały się nieodłączną cząstką jego istnienia. Tęsknota wzrasta z godziny na godzinę, a każdy dzień, przybliżający nowe spotkanie, wzmaga jeszcze to skryte a słodkie uczucie. Lekcje zresztą nie są bynajmniej okazją do spotkań we dwoje. Obyczajność wymaga obecności przyzwoitki, a funkcje te spełnia matka lub któraś z sióstr. Kiedy matka z ro- bótką w ręku siedzi koło młodych, muzykują pilnie i tylko ukradkiem wymieniane czułe spojrzenia nieśmiało zdradzają przędziwo pani Wenus, łączące ich dusze. Natomiast Józefa obserwuje ich nieustannie niczym czujny brytan, i gdy ona sprawuje funkcję przy- zwoitki, Wolfgang czuje się podczas lekcji wyraźnie skrępowany. Tak tedy płyną godziny — na przemian na poważnej nauce i potajemnych igraszkach miłosnych. Pewnego dnia chłopak pojawia się o zwykłej porze. Resi wita go obiecującym uśmiechem i szepce: 166 — Dziś jesteśmy entre nous1. Mama z Pepi są w mieście, a Toni pisze tu obok list. Uszczęśliwiony, tuli ją do siebie i woła radośnie: — To cudownie!... — Pst! — mityguje go, kładąc mu palec na ustach. W milczeniu, trzymając się pod ręce, wchodzą do pokoju i kierują się do fortepianu. — No, monsieur Mozart, cóż pan dla mnie na dziś przewidział? — pyta umyślnie donośnym głosem Resl. Wolfgang oświadcza tajemniczo, że przepisał dla niej ze starego śpiewnika trzy pieśni na sopran, które dziś powinni próbować. Najpierw czyta teksty: dwa wiersze Jana Chrystiana Giinthera — Tajemna miłość i Wielko- duszna obojętność, trzeci zaś, również miłosny wiersz, nieznanego poety. Potem, nucąc cicho melodię, gra owe pieśni. Za drugim razem Resl dołącza także swój głos i sumiennie, z niezwykłym zapałem ćwiczą i ćwiczą, dopóki wszystkie trzy pieśni nie zostają należycie opa- nowane. Lecz nagle panienka, która dotąd, podczas nauki, stała za swym akompaniatorem, ręce opierając na jego ramionach, przybiera wdzięczną pozę, po czym z prostotą i wielkim przejęciem, już na pamięć śpiewa wszystkie trzy pieśni. — Doskonale — mówi Wolfgang, zrywając się impul- sywnie i całując śpiewaczkę. — Teraz mogę ci coś zdra- dzić: to moje pieśni, najpierwsze, jakie napisałem, a tobie je dedykuję. — Doprawdy? — szepce Resl, nie posiadając się z ra- dości. I po raz pierwszy namiętnie pada mu w ramiona, choć zaraz wyrywa się, przepłoszona jakimś szmerem. Wchodzi właśnie Antonia, staje przy drzwiach i mówi: — Przycichliście tak nagle, jakbyście się zmęczyli. A cóż to za śliczne piosenki, nad którymi pracujecie? — Pana Wolfganga Amadeusza Mozarta — woła roz- ' (sam na sam.] 167 płotalieniona Red. — I wyobraź sobie, Toni — zadedy- kował je mnie! — Powinnaś być dumna. — I jestem — jeszcze jak! Antonia musi także posłuchać pieśni, a Resł śpiewa z głębi serca wezbranego uczuciem, przejawiając nazbyt wiele emocji. „Co też się od niedawna stało z moją siostrzyczką — myśli Toni. — Nieśmiały podlotek prze- obraził się w syrenę; czyżby Pepi miała rację, że Wolf- gang w główce jej zawrócił?" I postanawia dokładnie zbadać sprawę. Gdy lekcja się skończyła, a ,,muzyczny ochmistrz" od- szedł, starsza siostra zaczyna sondować młodszą: — Resł, pogadajmy teraz poważnie w cztery oczy. Wy przecież jesteście zakochani. — Zakochani? A niby skąd wiesz? — zaperza się mała, zaskoczona. — Mnie nie zwiedziesz. Myślisz, że nie słyszałam wa- szych szeptów i całusów? Ściany też mają uszy. — Na miłość boską, Toni, tylko nic nie mów mamie. — Zabawy przecie nikomu psuć nie zwykłam. Jedno ci tylko powiem: nie igraj nadmiernie z ogniem! Oboje jesteście młodzi, ledwoście z dzieciństwa wyrośli. Wolf- gang to miły chłopak, ale artysta i niejeden jeszcze rok zleci, zanim będzie mógł założyć własną rodzinę. A czy to wiadomo, jakie niespodziewane zajść mogą wyda- rzenia, które — może nawet wbrew jego woli — oddalą go od ciebie. Dlatego nie uwikłajcie się. Żal by mi było ciebie i jego, gdyby później rozczarowania z tego wy- nikły. Resł nic nie mówi, choć w sercu buntuje się przeciw- ko słowom starszej siostry. „Boże, jakże przemądrzałym i doświadczonym tonem przemawia ta Toni — myśli. —. Całkiem jakby była moją babcią." Lecz siostrzane na- pomnienia studzą jednak nieco jej sercowe zapały. Antonia czuje to i dorzuca: — Głowy ci wcale zmywać nie zamierzałam, Resł, 168 ani obrzydzać tej serdecznej skłonności — słowo daję, że nie: tak tylko po przyjacielsku ostrzec cię chciałam, więcej nic. XX Nadmiar szczęścia z racji odwzajemnianych uczuć przenika myśli i zmysły młodego Mozarta. A jałe to wpływa na jego muzykę, dowodzi nowa opera, Ludo Silla, którą pisze dla Mediolanu. Akcja — pełna postaci już to buchających złością i nienawiścią, już to ocieka- jących szlachetnością i słodyczą — niezbyt wprawdzie może uskrzydlić jego wyobraźnię, lecz wszędzie tam, gdzie do głosu dochodzi miłość Giunii i Cecilia, pary ko- chanków prześladowanych przez brutalną żądzę zemsty dyktatora Silli, kompozytor przelewa w dźwięki głos własnego serca z namiętnością, jakiej w muzyce jego dotąd nie było. W Mediolanie, dokąd ojciec z synem przybywają jesie- nią 1772 roku, właściwa praca Wolfganga dopiero się zaczyna; teraz bowiem trzeba uwzględniać liczne życze- nia śpiewaków i śpiewaczek. W artystycznej swej próż- ności dbają oni niezmiernie o efekt i sukces partii solo- wych, w szczególności zaś wymagająca i najsłynniejsza primadonna włoska, Maria Anna de Amicis, której ży- czenia jednak kompozytor spełnia ku największemu jej zadowoleniu. Gdy ta w niezwykłym pośpiechu ukończona i równie spiesznie wyćwiczona opera wystawiona zostaje w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, wszystko od początku przebiega pod nieszczęśliwą gwiazdą: początek opóźnia Bię o dwie godziny, ponieważ arcyksiążę Ferdynand mu- siał jeszcze własnoręcznie napisać pięć noworocznych listów. Lecz najbardziej przykra sytuacja powstaje pod- czas samego przedstawienia. Na miejsce tenora Cordo- niego, który nagle zachorował, a gra rolę Silli, musiano zaangażować jakiegoś kościelnego śpiewaka z Lodi, który wprawdzie dysponuje dobrym głosem, lecz nie ma nawet krzty aktorskich talentów i dziką gestykulacją podczas scen na wskroś poważnych doprowadza publicz- ność do takich paroksyzmów śmiechu, iż partnerka jego, de Amicis, peszy się i wspaniały jej kunszt śpiewaczy cierpi na tym przez cały wieczór. Oklaski na zakończe- nie przedstawienia są więc nader skąpe i słabe. Wolf- gang po raz pierwszy odczuwa coś w rodzaju urażonej próżności- W drodze z Opery mówi gniewnie do ojca: — Niewiele brakowało, a posypałyby się zgniłe jabłka. Udało nam się jeszcze wywinąć z opresji. Ale czyż ten bydlak, principale, musiał postawić na scenie taką drewnianą kukłę, co nawet de Amicis zbiła z kon- tenansu i cały sukces popsuła. Największą winę za tak chłodne przyjęcie ponosi ten przeklęty tekst, równie wyświechtany i sztywny — jakby na szczudłach cho- dził — co jego wysuszony autor, ów mizerak Gamerra. I po to tak się człowiek męczył i pocił! — Zbyt surowo sądzisz, chłopcze — pociesza ojciec. — Poczekajmy na powtórzenie. Opera jest dobra, utoruje sobie drogę. — Nie wierzę w powtórzenia, panie ojcze. Przekona- cie się: po drugim lub trzecim przedstawieniu zdejmą ją, a ja będę odtąd dla mediolańczyków skończony. Co do jednego Wolfgang się myli, a rację ma ojciec: operę powtarzają jeszcze ponad dwadzieścia razy; za każdym następnym przedstawieniem rośnie rzesza jej wielbicieli. Ale mimo niewątpliwego sukcesu Ludo Silił kierownictwo teatru milczy na temat scrittury, czyli zamówienia nowej opery. Nie spełniają się również na- dzieje, że Wolfgang znajdzie jakieś odpowiadające jego zdolnościom stanowisko na dworze w Modenie. Arcy- książę Ferdynand ani słówkiem nie wspomina o tym zaledwie przed rokiem wyjawianym zamiarze. Z Floren- cji, od jego brata, arcyksięcia Leopolda, do którego za- troskany ojciec też się zwrócił, nie przychodzi aprobata; przeciwnie, po kilku tygodniach niecierpliwego wycze- kiwania spotyka ich odmowa. Ale Wolfgang nie spędził tych tygodni bezczynnie. Napisał sześć kwartetów smyczkowych; wyczuć w nich można wyraźnie wpływy dawnego, siedemdziesięciolet- niego już prawie nauczyciela Glucka i znakomitego mi- strza muzyki instrumentalnej, Giovanbattisty Sammarti- niego; młody kompozytor poznał go podczas pierwszego pobytu w Mediolanie, a starzec nadal okazuje mu szcze- rą przychylność. Lecz duch Haydna silniej już nań wpływa, i tą właśnie daniną spłaca Wolfgang dług krajowi, co najwcześniej ze wszystkich poznał i zaczął popierać jego twórczy geniusz; uwalnia się jednocześnie z czarodziejskich pęt, w jakie tenże kraj uwikłać go usiłował. Gdy z początkiem marca wyrusza wraz z ojcem w drogę powrotną, Italia jest dlań czymś prze- brzmiałym, przypominającym miłostkę, co wprawdzie oszałamia zmysły zmiennością radosnych rozkoszy i smutnych nastrojów, lecz jest jedynie miłostką — nie zaś wstrząsającą i przeistaczającą duszę namiętnością. XXI Po powrocie Leopold Mozart uznał za jedno z najpil- niejszych zadań zmianę mieszkania; myślał o tym już dość dawno. Mieszkanko przy Getreidegasse 9 stało się zbyt ciasne. Wolfgang przede wszystkim potrzebuje — zdaniem ojca — więcej miejsca. W pobliżu wejścia do ogrodu Mirabell, w tak zwanym „Domu tancmistrza", nastręcza się właśnie korzystna okazja, mogąca zaspo- koić przeprowadzkowe plany Leopolda Mozarta. Dom należy do starszej pani, Anny Marii Raab, która odzie- dziczyła go po swym kuzynie, nadwornym mistrzu tańca, Franciszku Gottiiebie Specknerze. Właścicielka i lokator dochodzą do porozumienia; wiosną rodzina 171 Mozartów może już przenieść się do nowego mieszkania na pierwszym piętrze. Mieszkanie przy placu Hannibala jest w porównaniu z dawnym niemal książęcym apartamentem. Ma aż osiem pokoi, wśród nich również obszerną, stiukowymi ornamentami ozdobioną salę, w której niegdyś maitre Speckner wprowadzał podrastających kawalerów i pan- ny z najlepszych rodzin Salzburga w tajniki gawotów, menuetów i allemand. Obecnie salę tę przekształca się w salon muzyczny, gdzie Wolfgang Amadeusz Mozart z gronem muzycznych adeptów sprawdzać będzie w przyszłości brzmienie swoich fortepianowych i skrzyp- cowych sonat, kwartetów, serenad i divertimentów. Mebli do tak wielu pokoi oczywiście nie wystarcza. Leopold Mozart musi więc głęboko sięgnąć do mocno już wychudłej sakiewki, chcąc nadać nowemu domowi wygląd odpowiednio reprezentacyjny. Ale w tym wy- padku oszczędnemu ojcu rodziny żaden stół, fotel czy sofa nie wydają się zbyt drogie i żona niekiedy aż gło- wą ze zdumienia kręci nad jego hojnością, usiłując ha- mować rozpęd w zakupach; myśli sobie: „Nannerl już od dawna jest w wieku sposobnym do zamęścia — a skądże weźmiemy wyprawę, gdy znajdzie męża?" Lecz na razie ewentualność taka wydaje się nie za- grażać. W każdym razie sama Nannerl żadnych w tym kierunku nie przejawia skłonności. Dawno porzuciła ambicje olśniewania na podium jako pianistka lub śpie- waczka. Zadowala się dawaniem lekcji, uchodzi nawet za dobrą nauczycielkę gry na fortepianie, której za- możne matki w Salzburgu chętnie powierzają swoje dzieci, aby budziła w nich miłość do pani Muzyki. Tak więc trzy osoby w rodzinie zarabiają, a Leopold Mozart wobec tego nie martwi się o przyszłość, choć od czasu do czasu przejawia pewną rozrzutność. Gnębi go tylko, że Wolferl nie ma pozycji odpowiadającej jego talentom i umiejętnościom. Z nową gospodynią, „panną tancmistrzową Mitzerl" — 172 jak nazwali ją Mozartowie — od samego początku sto- sunki są jak najlepsze. Mieszka ona na parterze; jest delikatną osóbką, która mimo sześćdziesięciu lat wyglą- da jak figurka z miśnieńskiej porcelany: zawsze modnie ubrana, bardzo zadbana, mocno też uszminkowana, zaw- sze uprzejma, życzliwie uśmiechnięta, dystyngowana w każdym geście, zawsze wywołująca wrażenie, że lada moment zacznie tańczyć. I nawet niezbyt wytrawny znawca ludzi przy przelotnym tylko z nią spotkaniu musi spostrzec, że przynależała niegdyś do orszaku Terpsychory, a przeszłość ta pozostawiła na niej nie- zatarte piętno. Rokującego jakże wielkie nadzieje kom- pozytora operowego, Wolfganga Amadeusza, od pierw- szych dni sąsiedztwa szczególnie sobie upodobała. Oczy jej spoglądają nań z wyrazem błogiego uniesienia, a wpada niemal w ekstazę, gdy młodzik siada do forte- pianu i gra któryś ze swych tańców. Krew w niej się wówczas burzy, drga każdy nerw, ręce i nogi same w takt poruszać się zaczynają. Panna tancmistrzową Mitzerl ma ponadto bardzo obrotny język. Poczytuje sobie za wielki zaszczyt, że znakomity syn Salzburga, chluba rodzinnego miasta, kawaler Złotej Ostrogi, którego nigdy inaczej niż „pan von Mozart" nie tytułuje, mieszka w jej domu; zabiega tedy nieustannie, by podnieść się w oczach współobywa- telek. Ma to i ujemne strony: zaczynają bowiem krążyć pogłoski, że Mozartowie wrócili z Włoch niesłychanie bogaci, a podczas koncertów mieli wszędzie do ostatnie- go miejsca wykupione sale i ludziska wprost szaleli, płacąc podwójne, nawet potrójne ceny, byle tylko ich wpuszczono. Przykre w kreowaniu tej niedorzecznej legendy jest co innego: tu i ówdzie jednak dają jej posłuch, a ci, co uwierzyli, skwapliwie dalej roznoszą usłyszaną wieść. I tak dochodzą owe pogłoski, Bóg wie jakimi drogami, aż do uszu panującego księcia, który w jedną z rozmów ze swym ochmistrzem wplata pytania, czy Mozartowie « 173 we Włoszech tak znaczny uzyskali revenu1, iż zdołali dzięki niemu polepszyć swój modus vivendi. Stary hra- bia zaprzecza i dodaje, że zmiany w zewnętrznym spo- sobie życia podjął ojciec rodziny jedynie ze względu na rangę syna. Arcybiskup nie potrafi wstrzymać się od uwagi, że Mozartowie mają w osobie ochmistrza bardzo życzliwego protektora, lecz całą rozmowę kończy suro- wym zaleceniem: — Ze względu na syna udzieliłem raz ojcu urlopu. Ale ów przywilej, którym poprzednik mój szafował zbyt hojnie, ustać teraz musi. Cóż stanie się z dyscypliną, jeśli każdemu zacznę przyznawać takie ulgi, on zaś, wykorzystując ową licencję, będzie jej granice samo- wolnie przekraczał, tak jak się to zresztą właśnie zda- rzyło podczas ostatniej podróży do Italii? Proszę więc pana o powiadomienie privatissime wicekapelmistrza Mozarta o moim stanowisku. XXII — Wolferl, woalem z ciebie niekontenta — mówi pewnego dnia matka. — Mamy śliczne, wielkie mieszka- nie, możesz tu komponować i muzykować, ile zechcesz, a przecież wcaleś niewesoły ani skory do żartów, jak dawniej; akuratny z ciebie zrobił się śledziennik. Cóż cię gnębi? Powiedz. Syn milczy, opędzając się jedynie obronnym gestem. Wszystkie przez matkę podejmowane próby, aby go nakłonić do mówienia, zawodzą. Wreszcie mówi mu w oczy, że jest zakochany. — Resi to urocze stworzonko, ani słowa. Gust masz dobry. Tylko, chłopcze, lat masz zaledwie siedemnaście, a ona szesnaście. Zanim pobrać się zdołacie, sporo jesz- « [dochód] 174 cze lat upłynie. Czyż ta biedula czekać ma na ciebie jako Żydzi na Mesjasza? — A kto by tam myślał o ślubie? — mruczy Wolfgang zły. — Ach, to tak? No, jeśli to miłostka jeno, to sprawa inaczej już wygląda. Ale Resi, jak się wydaje, całkiem poważne żywi nadzieje. Inaczej chybaby jej matka tak usilnie sumienia nie roztrząsała. A co się ciebie tyczy, Wolferl, to przyzwoitość wymaga, byś w dziewczynie nadziei takich nie budził, Grzech by to był zaiste wzglę- dem czułego dziewczęcego serduszka. To ci chcę tylko powiedzieć jako matka. Od chwili tej rozmowy z matką Wolfgang pojmuje wiele spraw, których dotychczas nie rozumiał: że pod- czas jego nieobecności działały siły, które siały nieufność w sercu bogdanki, dążąc do zniszczenia ich czystej mi- łosnej idylli. Lecz i przestroga matczyna dźwięczy mu w uszach. Nic dziwnego, że z całego serca pragnie czym prędzej porozmawiać z ukochaną. Myśli o tym całymi dniami, podejmując daremne próby zobaczenia jej. Wreszcie nieoczekiwanie przy- chodzi mu z pomocą pewien majowy dzień. Gdy zmę- czony pilnym komponowaniem symfonii odrywa się od fortepianu i podchodzi do okna, smutno spoglądając przez szyby, dostrzega nagle wybrankę swego serca, któ- ra idzie samiuteńka przez plac Hannibala w kierunku wejścia do parku Mirabell. Bez namysłu wybiega pędem i dogania ją przy ogródku karzełków. — Resi! — woła cichutko tuż za nią. Ona ogląda się i bynajmniej nie wydaje się szczególnie zaskoczona widokiem swego wielbiciela. — Nareszcie przypadek nastręcza mi tak gorąco upragnioną okazję pomówienia z tobą w cztery oczy. Co się właściwie stało? Czuję, żeś się zmieniła, bo za- szło coś, co cię niepokoi. Powiedzże mi! Spiesznie wyrzuca z siebie te słowa, chwytając jedno- cześnie jej rękę i niecierpliwie czekając odpowiedzi. 175 Westchnienie, które się z piersi dziewczyny wyrywa, i wyraz smutku na jej twarzy zdradzają, że trudno jej mówić, że szuka słów. — Czy Antonia się wygadała? Albo Józefa? — pyta spiesznie. . — Nie, nie, ani jedna, ani druga. I teraz Resi opowiada, że gdy otrzymała od niego z Mediolanu arie z nowej opery, napisała w odpowiedzi długi list, który matka przyłapała, po czym zakazano jej wszelkiego z nim kontaktu. Zaskoczony tym wyzna- niem, widzi Wolfgang, jak jego piękna młodzieńcza miłość rozpada się w gruzy. Ale Resi na widok jego przerażenia chwyta go za ramię, wciąga w boczną, cie- nistą alejkę, uspokaja czułymi słowy, zapewniając uko- chanego, że nawet zakaz matczyny nie zdoła zmusić jej serca do milczenia, i przyrzeka przybyć na spotka- nie, gdy tylko nadarzy się okazja. XXIII Pogodnie mijają Wolfgangowi dni lata. Resi dotrzy- muje obietnicy, a choć okazje zdarzają się nieczęsto, a spotkania trwają zazwyczaj nie dłużej niż pół godziny, zakochana parka może przynajmniej choć kilka słów zamienić i pocieszać się pieszczotami; park Mirabell skrywa tajemnicę tego serdecznego związku. Nie liczyli się jednak młodzi z kaprysami losu, który jakże chętnie przypadkowymi wydarzeniami wikła ludzkie ścieżki. Pewnego popołudnia wsuwa Nannerl w rękę brata ró- żowy billet doux 1, zapowiadający płomiennemu wielbi- cielowi czułe spotkanie w ulubionym miejscu, w ogródku karzełków. Wolfgang stawia się z pedantyczną punktu- alnością zakochanego kawalera. Niebawem pojawia się Resi — w ślicznej sukience, jakby wymarzonej przez 1 lllictt mllosnyl 176 poetę do jej szczuplutkiej kibici, jasnych, rudawych wło- sów i świeżej buzi; już z daleka śmieje się do chłopca. Szczęśliwa parka żywo gawędzi, siedząc na ławeczce ukrytej na zakręcie tajemniczej, cienistej alei. Kiedy obierali tu sobie schronienie, rozkwitać zaczynały pąki pierwszych róż; teraz splecione gałązki tej pergoli okry- ły się mnóstwem kwiatów, szczodrze wydzielających balsamiczną woń. Miejsce doprawdy jak stworzone do wynurzeń serc, pełnych czułej wzajemnej skłonności. Wolfgang prawi, a Resi słucha w skupieniu, niekiedy tylko zadaje pytania, gdy sensu jakiegoś zdania dokład- nie nie może pojąć, gdyż temperament ponosi chłopaka i w głowie jego jedna myśl — zanim jeszcze wypowie- dzieć ją zdoła — chyżo goni drugą. A wiele jest rzeczy, które chce zrzucić z serca: skromne warunki egzystencji, małomiasteczkowa atmosfera, pańszczyzna, którą musi odrabiać w arcybiskupiej orkiestrze, tęsknota do dzia- łalności szerszej, a przede wszystkim do swobody. I gdy mówi o tym wszystkim, raz rozpłomieniony wewnętrz- nym żarem oburzenia, to znów przejęty gwałtownym pragnieniem prawdziwie twórczej pracy, budzi cichy podziw Resl. Na wieść o tym, jak ogromnie tęskni Wolfgang za wolnością, ogarnia ją przykre uczucie, iż może ona stanowi tu przeszkodę, i nieśmiało waży się o tym napomknąć. Zaraz jednak słyszy w odpowiedzi zdecydowany sprzeciw. Jeśli cokolwiek łączy go jeszcze z Salzburgiem, to tylko ona — zapewnia płomiennie, a nic piękniejszego wyobrazić sobie nie może, niż dzielić z nią życie od chwili, gdy pewnego dnia zdobędzie odpowiednią pozycję. Wówczas Resl czule się do niego przytula, a z ust jej wyrywa się leciutkie westchnienie: — Obyż dzień ten nastał jak najprędzej! Od poważnych rozważań przechodzą do spraw ubocz- nych: teraz Resl ma przewagę w rozmowie; wdzięcznie relacjonuje swój dość monotonny tryb codziennego ży- cia, zdradza małe sekrety z życia obu sióstr, a między innymi wspomina, jak czuły pan von Molk afekty 12 ~ Fowleść o Mozarcie 177 swoje teraz na Józefę przenosi, a przynajmniej znalazł się pomiędzy młotem i kowadłem, gdyż nie wie, ku której z obu sióstr większą czuje skłonność. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby i do ciebie oczy przewracać zaczął — mówi ze śmiechem Wolfgang. — Molk to urodzony amant, serce ma miękkie jak wosk, ale z gruntu dobry chłopak. Zegar katedralny wybija ósmą. Resi zrywa się nagle: — Na litość boską! — woła. — Słońce już zaszło. Co będzie, jeśli matka wróci do domu i mnie nie zastanie! Chodź! I ciągnie za sobą ukochanego, szybko jeszcze zamie- niając z nim pocałunek. Lecz — o biada — tuż przy wyjściu z pergoli czyha na nich nieszczęście w postaci dwudziestoletniego hrabiego Karola Arco. Idzie im wła- śnie naprzeciw, szeroką spacerową drogą, oczywiście pod rękę z jakąś damą z teatru. O wyminięciu ani mowy. Para zakochanych musi przejść obok niego. On kłania się uprzejmie, choć z niewątpliwie drwiącym uśmiesz- kiem. — O Boże — szepce do Wolfganga przejęta i pobladła Resi — teraz jestem zgubiona. Skończą się już nieod- wołalnie nasze piękne spotkania! Z niepokojem pędzi do domu. Wolfgang waha się chwilę, czy nie zawrócić, nie odciągnąć hrabiego na bok i prosić, aby przemilczał to spotkanie. Lecz duma nie pozwala mu na to, wraca więc do siebie, wściekły z powodu tak brzydkiego figla, jakiego los im wypłatał. Mija tydzień. Wolfgang ani razu nie widział Resi i nic o niej nie słyszał. Siedzi, pogrążony w nieweso- łych myślach, gdy Nannerl wchodzi do jego pokoju. Opowiada spiesznie, urywanymi zdaniami: — W domu Barisanich okropna awantura. Czułe wa- sze gruchania zostały wykryte. Matka zrobiła Resi straszne piekło. A ona, biedula, ginie ze zgryzoty i oczy sobie wypłakuje, bo już jutro wysłana zostanie z Anto- nią do pobożnej ich ciotki Klementyny, do Ischl. Po- 178 dobno ma tam odpokutować swoją winę i opamiętać się. Widzisz, czegoście się doczekali wskutek nieostroż- ności! Brat wali pięścią w stół. — A więc ten hrabiowski łajdak, ten nędznik wyga- dał się! — Nie. To ona, niewinność prześladowana, zdecydo- wała się na pełne wyznanie, zanim ją ów nicpoń oskarży. — Och, ten Salzburg! Przeklęta, rozplotkowana dziu- ra! I w takim kotle czarownic przychodzi człowiekowi żyć, aby go wiecznie na ogniu przypiekali! — Nie tracze tak od razu głowy, Wolferl, a rodzin- nego miasta nie przeklinaj! — napomina Nannerl. Lecz nie pomagają żadne perswazje. Brat nadal trwa w gniewie, podsycanym rozpaczą. Po raz pierwszy w ży- ciu odczuwa w duszy ból, którego ani upomnienia, ani żadne słowa pociechy złagodzić nie mogą. XXIV Salon muzyczny pałacyku hrabiego Schlicka w Linzu oświetlony jest pewnego wiosennego wieczoru 1775 roku uroczystym blaskiem wielu świec: to wigilia urodzin gospodarza domu, które nazajutrz godnie będą obcho- dzone. Małe towarzystwo składa się tylko z dziewięciu osób. Poza samym hrabią, który po kuracji we Wło- szech wydaje się niemal zdrów, i zawsze raźną hrabiną jest jeszcze para ich dzieci: dwudziestoośmioletni rot- mistrz Franciszek Chrystian, kawaler słusznej postaci, wraz ze swą niezwykle piękną, choć o cudzoziemskim nieco wyglądzie, ciemnowłosą małżonką Leontyną, oraz dwudziestopięcioletnia, z twarzy i postaci do matki bar- dzo podobna córka Adelajda ze znacznie starszym mał- żonkiem, sztywnym niesłychanie ochmistrzem dworu księstwa Liechtenstein, Ferdynandem baronem von Laudon. Ponadto przybyli: hrabia Herberstein, urocza 12* 179 hrabina van Eyck i przeszło sześćdziesięcioletni już ba- ron von Waldstadten. W przeddzień uroczystości zorganizowała hrabina Aurora domowy koncert, złożony wyłącznie z utworów Mozarta, których odpisy ma Waldstadten. Na początek dobry zespół z Linzu gra jeden z włoskich kwartetów smyczkowych. Z kolei hrabina Aurora i Waldstadten wykonują jedną z wczesnych sonat skrzypcowych z akompaniamentem fortepianu, brat i siostra występują wspólnie w uroczym duecie z Bastien i Bastienne, a na zakończenie rozbrzmiewa znowu kwartet smyczkowy. Koncert zyskuje pełne uznanie gospodarza domu, a roz- mowa schodzi na kompozytora. — Pan, drogi Waldstadten, miał szczęście przebywać przed półtora rokiem znowu kilka tygodni w pobliżu Mozarta — mówi hrabina Aurora. — Cóż może nam pan o nim opowiedzieć? — Tak, bywałem z nim często — odpowiada zapyta- ny. — Ale Mozart w niezbyt różowym humorze przybył do Wiednia. Widać było wyraźnie, że trapią go wielkie jakieś zgryzoty. Ów chłopak, dawniej z taką ufnością patrzący w przyszłość, żadnymi przeciwnościami losu nie dający się wytrącić z równowagi, stał się teraz, jako młodzieniec — takie przynajmniej odniosłem wrażenie — pełen zwątpienia. Wyczuwałem to w każdym razie z całego jego sposobu mówienia, świadczącego o nerwo- wym niepokoju, a nic już niemal nie przypominającego dawnej, promiennej, słonecznej natury. Choć w istocie jako twórca nie miał powodów do niezadowolenia. Nie- spodziewane sukcesy jego pierwszych oper, niebywała wprost ilość doskonałych symfonii i kwartetów smycz- kowych, nadto wzruszające uznanie, okazywane mu przez koryfeuszów dawniejszej i nowszej szkoły, jak Hasse i Józef Haydn, zwłaszcza przez tego ostatniego, któremu Mozart niezmierną okazuje rewerencję, a on szczerą przyjaźnią ją odwzajemnia — wszystko to ra- zem wzięte powinno raczej cieszyć go niż smucić. A za- 180 tem przyczyn złego nastrojf S^ie indziej raczej należy szukać, a chyba nie mylę si6> podejrzewając, że źródłem są prawdopodobnie lokalne Stosunki w Salzburgu, suro- wość najwyższego przełożona0' brzemię bynajmniej nie zadowalającej pracy i gorąci? pragnienie swobody. Stary Mozart pojął troski syna i w obawie, że geniusz jego w ciasnym kręgu dotychci^owej działalności gotów zmarnieć, ze wzruszającym wprost uporem do zmiany jakiejś dąży. Zwierzył mi si