Krzysztof Mroziewicz UCIECZKA DO INDII T3 GRU. 2005 t 2 STY. 2007 \ 7 HIT. 2907 \ 7 LUT, 20C7 ??? MROZIEWICZ UCIECZKA Oficyna ?%& Rt^an-fa WydawniczaW Cli ? Cl Bydgoszcz - Warszawa 2006 r. Nadzór redakcyjny Wanda Noszka-Gabor Korekta Ewa Wedel-Maciejczak Projekt okładki, ilustracje Rosław Szaybo Redakcja techniczna Czesław Rygielski © Copyright by Krzysztof Mroziewicz © Copyright by Oficyna Wydawnicza BRANTA 2004 ISBN 83-89073-81-1 Wydanie II uzupełnione i poprawione, dodruk Oficyna Wydawnicza BRANTA - Rok założenia 1990 85-959 Bydgoszcz, ul. Królowej Jadwigi 18 tel./fax (052) 322 89 19, (052) 322 75 34 e-mail: oficyna@branta.compl www .księgarnia .branta .com.pl Ark. druk. 14,50 Druk ukończono w styczniu 2006 r. Skład i łamanie: AKAPIT - Bydgoszcz Druk i oprawa: Drukarnia Księży Werbistów Górna Grupa, ul. Klasztorna 4 86-134 Dragacz teł. (052) 3306377 fax (052) 3306378 e-mail: dw@drukarnia-svd.com.pl ?42» 0? SPIS TREŚCI Koło........................................ 9 Babu Lal.................................... 39 Mięso....................................... 53 Pokusa wpiekłowstąpienia ................. 63 Wyprawa do źródła ........................ 73 Słyszałem tygrysa .......................... 89 Modlitwa o deszcz ......................... 97 Święte piekło hindusów.................... 103 Miasto prawd ostatecznych ................ 115 Bunt sikhów................................ 129 W godzinę śmierci.......................... 145 Msza nad Jamuną .......................... 161 Wojna Bharatów............................ 175 Rzeź........................................ 183 Przemoc użytkowa......................... 191 Zemsta policjantów......................... 197 Pogoń za psami wojny ..................... 203 Przecena strachu ........................... 213 Po przyprawy.............................. 225 KOŁO ?. 1 anna młoda owinięta była w czerwone sari i płakała na ręku matki. Pan młody miał na sobie bawełniane dhoti, czyli pieluchę przewiązaną w biodrach i między kolanami. Na głowie upięto mu pyszny, radżastański turban z imitacją pawiego pióra. W rączce trzymał szablę-zabawkę i wymachiwał nią siedząc na plecach ojca, bo pan młody na ślub przybywa wierzchem: na słoniu, jeśli jest maharadżę, konno - jeśli jest Indusem średniego stanu, i na ramionach własnego ojca, jeśli jest niemowlęciem z rodziny biedaków. Obydwoje nowożeńcy wzięli ślub w ceremonii taśmowej, nie mając pojęcia, w czym uczestniczą. Matka panny młodej tego samego dnia wydała za mąż jeszcze dwie inne swoje kilkuletnie córeczki i ożeniła trzech synów-brzdąców. W pięć lat później chłopiec - ciągle jeszcze dziecko - powiedział: - Kiedy braliśmy ślub, nie wiedziałem, czym jest miłość. Teraz już wiem, bo byłem w kinie. Ale nie siadam koło mojej żony pod drzewem, jak w filmie, i nie śpiewam. Starsi koledzy śmieją się ze mnie, kiedy rozmawiam z nią w szkole. Mogę ją widywać każdego dnia! bo nasze domy stykają się ścianami. Kiedy matki są zajęte - mogę się z nią pobawić. Kiedy płacze -daję jej cukierka. 9 2. Choć prawo indyjskie surowo tego zabrania - w Radżastanie iwaS Pradesz dość często zdarzają się jeszcze aranżowane małżeństwa dzieci także wdowienstwa f rSS tym wieku, zwłaszcza na wsi, ciągle jest ^TJrhTaĆSa Setni wdowiec może się potem ożenić gównie, EŁtoia wdowa musi pozostać w tym stame d° MaSShta dzieci są rezultatem ubóstwa rodziców bowiem .TT wibibtków bowiem prawie mc me kosztuje - ro- S™ Se ^ Posag wysokości 500 rupii (dziś jest (rfSTpo^u wJnia 2000 r.) zdjęcie dziewczynki, Mór, (gdzieś napoi ? przystrojony byl w girlandy slub- Wy Cwcz^ka fr "ytulona obejmowała go za szyję. Była trochę 'f ZnSte więc wśród rówieśników nie szukano dla niej :«ZS»Pi« ma przecież ludzką duszę która prze- bywTjak w „ubraniu», bo na tym polega proces transnugragi dU?rwTelTa"orc0* życie w Indiach zaraz po przyjściu Tfim driec z ymordersrwaPsiedzialo 144, za rozboje 22, za udria! w póg omach prawie tysiąc i tylko 70 za kradzieże Wschodniej części ??? Pradesz - w warsztatach tkackich oroZkrfacych czyUy na eksport pracuje 5 tysięcy kilkulatków. ĘdSe palce i wiąż, zgrabne supełki, co w produkcji dy- "^TamŚut3 poŁu Indu w fabrykach ogni sztucz- ?^?^^? w Uttar Pradesz,kopalnie wMeghalayi, rybołówstwo w Kerali - wszystko to opiera się na pracy dzieci. 10 Dzieci, które pracują na świeżym powietrzu czyszcząc buty, sprzedając gazety, wulkanizując dętki samochodowe i dźwigając ciężary na bazarach, wygrały los na loterii. W hutach, fabrykach zapałek, warsztatach tkackich Benaresu i w kopalniach (wiek zatrudnionych wynosi od 3,5 do 15 lat) nagminne są choroby płuc i oczu. Na bezpłatną emeryturę trzeba wtedy iść jeszcze przed uzyskaniem pełnoletności. Na Shuhlaji Street w Bombaju, dokąd nie wchodzi nawet polipa, młodociani zbieracze szmat i przeszukiwacze śmieci otrzymują od miejscowej mafii wynagrodzenie w heroinie. Po pierwszej dawce zrobią dla patrona wszystko, byle otrzymać następną. Z punktu widzenia pracodawców dzieci są dobre: nie narzekają i nie organizują się w związki zawodowe. 3. Na bazarze Sarojini w Delhi, tuż obok dyplomatycznej dzielnicy Chanakyapuri, można spotkać postacie ubrane w typowy, kobiecy strój - sari, z kolczykami w nosach. Błądzą od straganu do straganu bez wyraźnego celu i uśmiechają się zalotnie, co zwraca uwagę, ponieważ Induska nigdy by tak nie postąpiła. Nie są to kobiety. Wystarczy przyjrzeć się kanciastym, jak od siekiery, dłoniom i większym niż normalne stopom. Zauważyli, że patrzę. Wyzywający makijaż, nagie, „kobiece" brzuchy, przesadnie miękkie gesty - tak właśnie ich zapamiętałem. Jeden „zagrał" na nosie, a drugi pogroził mi kosturem pielgrzyma. Przeczytałem później w jednym z indyjskich dzienników, że gdzieś na południu kraju odbywa się zlot eunuchów. Fotografia przedstawiała postacie w sari z ozdobami w nosach. Jest to społeczność zamknięta. Żaden z nich nie chce mówić o życiu w grupie. Znam jednak relację kilkunastoletniego chłopca, który od nich uciekł. Owego chłopca, Mohammada Hanifa Vorę, porwano w Barodzie, milionowym mieście w Gudżaracie, dokąd w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia trafił po kłótni z rodzicami. Przygarnęli go dwaj ludzie ubrani w sari, jedyni przyjaciele, jakich spotkał w swej biedzie. Przyjaźń trwała miesiąc. Prowadzili z nim długie rozmowy, zyskali zaufanie. Pewnej nocy wsadzili go do 11 rikszy i wywieźli na peryferie Barody. Zamknęli w norze jak psa ??? orzez tydzień. Po takim wstępie ubrali go w dziewczęce stroie i wyprowadzili na ulicę, nie odstępując na krok. Wymowadzany był co rano. Na noc zamykano go w miejscu śmierdScym i obrzydliwym, za dnia włóczono po przedmie-śSch i okolicznych wioskach. Chłopiec uczył się kobiecych ge-? naśladując swoich towarzyszy i chodził z nimi od wesela d° Prteztrzy miesiące nie spuszczali z niego oka, Wreszcie uznali, że chłopiec zaczął zachowywać się jak należy i że czas na na- StęPKtyórkeifnocy został wepchnięty do taksówki, wsiadło do niej iszczę trzech innych mężczyzn w sari. Powiedzieli mu ze jadą Ho odległego o 140 kilometrów miasta Kalol zęby odwiedzie krewnych W trakcie podróży zatrzymali się w domu jakiejś star-5???^?, która najwyraźniej dobrze ich znała. Nazajutrz Vora został wy wany ze snu" Przyjaciele rozebrali go do naga i przy-wTazalUo łóżka. Jeden z nich włączył magneto on zęby zagłu-??? krzyki- Inicjacja trwała bardzo krótko. Stara kobieta pochylicie nad chłopcem i jednym cięciem pozbawiła go męskości. Stracu przytomność. Kiedy po sześciu dniach ją odzyskał, kobieta przykładała mu do rany nasączoną czymś szmatę. Nie-bdzkfbS zelżał nieco dopiero po następnym tygodniu Przez dwa miesiące Vora nie mógł się ruszyć. Opiekunowie byli przy ^G^p^czuł się trochę lepiej - rekonwalescenqę P^piesza-nn ???? - stara kobieta zamówiła taksówkę, zęby mogli odje-rhać z powrotem do Barody. Chłopiec próbował uciec wtedy po raz pierwszy. Nie udało się; pobili go do nieprzytomności i za- ^DałzT wygraną. Przez następne miesiące, już jako pełnoprawny członek grupy, uczestniczył w kolejnych włóczęgach weselach ^narodzinach. Zmuszano go do udziału w rytualnych tańcach, które wykonywał, jak się zdawało, coraz chętn ej Zorientował się, ż?rmTprowadzi swój własny „wywiad". Okoliczni domokrążcy Smowali eunuchów o zbliżających się ślubach i narodzi-nLh Grupa zjawiała się, gdzie trzeba, zawsze na czas. Notowano staramie daty wesel i wracano po 9 miesiącach na chrzciny -prawie roku Vora uświadomił sobie, że nie jest juz tak dokładnie pilnowany. Zresztą starał się nie budzić żadnych po- 12 dejrzeń. Któregoś dnia poszli razem na bazar. Vora zgubił się wśród straganów, zatrzymał rikszę i kazał się wieźć jak najprędzej na stację kolei. Pieniądze na drogę do domu zdołał uskładać i ukryć. W wiosce, z której kiedyś był uciekł, zjawił się w sari i w dziewczęcych ozdobach. Koledzy z sąsiedztwa rozpoznali go mimo długich włosów i obrzucili szyderstwami. Następnego dnia w towarzystwie ojca i matki poszedł do komisariatu i opowiedział osłupiałemu inspektorowi całą tę historię. Dwaj policjanci zostali natychmiast wysłani do Kalol po starą kobietę i współuczestników inicjacji. Aresztowano 60- letnią Hiraben Thakredę, w Barodzie zaś nad Jeziorem Eunuchów (Hijra Gali) - całą grupę przyjaciół i opiekunów Vory wraz z jej guru - Kantilalem Patelem, mającym - jak i baba - lat 60. Zaczęły się przesłuchania. Inspektor dowiedział się, że guru Patel jest głową rodziny i że wszyscy jej członkowie są mu winni bezwzględne posłuszeństwo. Każdy z nich miał obowiązek wprowadzić do grupy nowego ucznia. Inicjacja odbywała się w sposób znany z opisu przygód Vory. Guru jest najwyższym kapłanem i namiestnikiem Bahucha Raji, boga eunuchów, którego - mówiąc nawiasem - żadna z poważnych encyklopedii hinduizmu nie wymienia. Aresztowanych mężczyzn poddano oględzinom lekarskim. Okazało się, że każdy z nich był okaleczony jak Vora. Po aresztowaniach nad Jeziorem Eunuchów rzecznik guru wystosował pismo do sekretarza generalnego ONZ zawierające skargę na pogwałcenie praw człowieka. Informował w nim, że rodzina eunuchów liczy w Indiach 50 tysięcy członków, i wyjaśniał, że pozbawieni tradycyjnych zajęć, związanych z pilnowaniem haremów, eunuchowie skazani są na prowadzenie życia pełnego tajemnic. 4. Była pięknością bez twarzy. Nikt nie wiedział, jak wygląda, dopóki się nie poddała. Mówiono, a właściwie śpiewano, że jest dziewczyną niezwykłej urody, odwagi i szczęścia. 13 Jej imię - Phoolan (kwiat) - budzi lęk i grozę, odkąd w dolinie rzeki Chambal zginęli za jej sprawą wszyscy mężczyźni z wioski Behmai. Kobiety zawsze były dla niej dobre, mężczyźni zawsze byli dla niej źli. To przez nich została rozbójnicą. Rodzina nie chce jej znać. Prasa szydzi z jej wyglądu. Jedynie filmowcy zabiegają jeszcze, żeby zgodziła się zagrać siebie. Zaczęli kręcić o niej opowieść z aktorką w roli królowej dakoitów (bandytów), kiedy była jeszcze na wolności. Przysłali jej nawet później scenariusz do więzienia. Nie przeczytała - jest niepiśmienna - i odrzuciła. - Ja? Królową? Jestem taka brzydka! Wygląda jak pospolita dziewczyna ze wsi w Madhya Pra-desz. Drobna, niewysoka, o pobrużdżonej, mimo młodego wieku, twarzy człowieka, którego nic już nie jest w stanie zaskoczyć. Wydano ją za mąż za starca, kiedy miała 11 lat. Rzucił ją, ponieważ nie umiała gotować. W ciągu kilku tygodni spadło na nią tyle nieszczęść, że wystarczyłoby tego na całe życie dla kilku dorosłych. Porzucona przez męża, nie przyjęta na powrót do domu, pobita przez wuja, zgwałcona przez syna sołtysa - gagatka z wysokiej kasty Thakurów, aresztowana przez policję, kiedy poszła na skargę, i w końcu porwana przez dakoitów - znalazła się w dżungli, skąd można trafić jedynie na drugi świat lub do więzienia. Przeżyła tam - jako kochanka czterech kolejnych hersztów -lata włóczęgi, zbrodni i strachu. W pieśniach o Phoolan nie ma o tym ani słowa. Kto by zresztą śpiewał pieśni o królowej rozbójników, która się boi? Dla śpiewaków Phoolan była postacią z bajki. Jej banda panowała nad okolicami w pobliżu Agry, gdzie dakoityzm jest stary jak księgi Wedy i gdzie tradycja walk z rozbójnikami sięga czasów cesarza Jahangira, który za rozbój wieszał, kogo się tylko dało. Ale w dolinie rzeki Chambal miejsce jednego dakoity zajmuje natychmiast następny. Ludzie są tam bardzo wrażliwi, skorzy do szybkich decyzji i czynów, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi ambicja. Prawo w takiej sytuacji łatwo złamać - szuka się wtedy ratunku w dżungli. Jest to zresztą część legendy, podobnie jak opowieści o ich szlachetnych czynach, o tym, że odbierają bogatym i rozdają biednym lub że wymierzają sprawiedliwość tam, gdzie nigdy jej nie było. 14 Zęby zostać rozbójnikiem, trzeba fantazji - to prawda, ale da-koici traktują rozbój przede wszystkim jako fach. Jest to zresztą bardzo ciężka i ryzykowna profesja. Rzadko który dożywa trzydziestki. Dakoita zostaje się z trzech powodów; pierwszy to konieczność ucieczki, najczęściej od sytuacji bez wyjścia. Drugi to możliwość ustanawiania praw na własną rękę. Trzeci - to pieniądze. Phoolan została rozbójnicą z czwartego powodu - porwano ją i nie pozwolono ani odejść, ani uciec. Hersztowi potrzebna była dziewczyna. Postanowiła tedy wykorzystać swoje położenie, aby pomścić wszystkie dotychczasowe krzywdy, łącznie z tą ostatnią. Herszt już nie żyje - został przez Phoolan zgładzony. Jego następca był drugim kochankiem rozbójnicy i też już nie żyje -wykończył go trzeci, którego zastrzelił czwarty i ostatni, Man Singh, później mąż „królowej". Syn sołtysa, który ją kiedyś zgwałcił, miał być następną ofiarą zemsty. Do wioski, w której spodziewała się zaskoczyć gwałciciela, przyszli w nocy całą bandą. Na nieszczęście mieszkańców kilkunastu chałup z suszonego błota - dakoici nie zastali go tam. Wyprawa chybiła celu, jej uczestnicy zdekonspirowali się bez potrzeby i nie było wyjścia - herszt wydał rozkaz, a to, co stało się zaraz potem, wpisano w legendę na konto Phoolan, dodając nieprawdziwie, że kazała swoim ludziom zgwałcić wszystkie kobiety. W rzeczywistości Phoolan nic pozwoliła tknąć żadnej z nich -zginęli tylko mężczyźni. Wioskę splądrowano, dakoici zniknęli, a policja stanowa „odnotowała przypadek". Na południe od Agry działało w tym samym czasie kilka innych okrutnych band, mówiono jednak przede wszystkim o grupie, którą dowodziła kobieta o zasłoniętej twarzy. Raz widziano ją w Radżastanie na jarmarku, jak kupowała czerwoną chustę. Kiedy indziej - w Agrze, jak wchodziła do kina. Po kilku miesiącach ktoś spotkał ją z kolei w Nepalu, ktoś inny w Starym Delhi. W rzeczywistości nigdy nie była w żadnych z tych miejsc. Większość czasu spędziła na odludziu, wymykając się dwukrotnie z obławy po wymianie strzałów. Nie wiedziała ani o nagrodzie, jaką wyznaczono za jej głowę, ani o własnej popularności. Życie dakoitów w dolinie Chambal różni się od piosenek na ich temat: jest bardzo niewygodne. Do zamieszkanego osiedla 15 mogą zbliżyć tylko wtedy, gdy planują napad. Dakoici mają czasem pieniądze, ale są głodni i spragnieni. Nigdzie nie mogą rozłożyć się na spoczynek, bo sen jest wrogiem bandyty. Krążą bez przerwy, przemierzając po kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Bandytyzm można uprawiać przez kilka lat - tak długo, dopóki zmęczenie nie nasunie myśli o rezygnacji. Wiadomo, że w starciu z policją raz się uda, a raz nie. Prędzej czy później gazety napiszą zgodnie z prawdą, że „zginął w potyczce" - policjanci w rejonie Agry nie biorą bowiem dakoitów do aresztu. Jest tylko jedno wyjście, jeśli chce się żyć, choćby za kratami. Do tego potrzebna jest kartka papieru, ołówek i ktoś, kto potrafi napisać kilka słów do premiera rządu stanowego. W grupie Phoolan nikt nie umiał pisać. „Pisarza" szukali przez cały rok - musieli nawet w tym celu dokonać napadu, żeby go porwać. Ale list w końcu był gotów: „Panie premierze, proszę przysłać parlamentariusza do Chambal, bo banda taka i taka pragnie złożyć broń." Poddając się postawili warunki. Tak robią wszyscy dakoici. Jeden z warunków zakazuje ujawniania treści pozostałych, dlatego nie wiadomo, na jakie koncesje idzie policja, która zanotowała sukces w postaci likwidacji bandy. Uroczystość poddania się Phoolan obserwowało na błoniach Gwalioru 30 tysięcy osób. Jej ludzie wystąpili w trochę podniszczonych, lecz czystych mundurach policji, które zdarli z ofiar po jednej z walk. Zresztą rozbójnicy nigdy nie używają innego stroju. Phoolan miała na sobie mundur oficerski. Jej włosy przewiązane były czerwoną chustą, którą „kupiła" w Radżastanie. Ceremonia trwała kilka minut. Pokłonili się bogom, złożyli karabiny u stóp szefa rządu stanowego i wsiedli do jeepa, który zawiózł ich do więzienia. Ruszyła za nimi grupa dziennikarzy, którzy koniecznie chcieli z Phoolan porozmawiać. - Czy to prawda, że dała policji 20 tysięcy rupii, żeby pozwolono jej się poddać? Śmieje się. Gdyby miała tyle rupii, wzięłaby Mana Singha do Bombaju i tam by mieszkali. - Czy wie, że wielu młodych mężczyzn chce się z nią ożenić? Tak, wie. Ale nie można wychodzić za mąż bez przerwy. Jest przecież żoną Mana Singha. 16 - A kto i gdzie dał im ślub? Sami sobie wzięli, w dżungli. Oni, rozbójnicy, nie potrzebują kapłana. - Czy to znaczy, że jest niewierząca? Jest wierząca, i to nawet bardzo. Modli się codziennie. Tyle tylko, że jada mięso. Ale za to Man jest wegetarianinem. - Zostawiła kogoś w dżungli? - Tak, wrogów. - Jeśli sąd skaże ją na dożywocie lub stryczek - co zrobi? - A co można zrobić? Czy można uniknąć przeznaczenia? - Czy ma dzieci? Chciałaby mieć, ale nie może, bo została,ranna - o tu - pokazuje. - A jakieś marzenia? Tak, takie, które się nie spełnią. Chciałaby znowu być małą dziewczynką, z okresu przed pierwszym ślubem. - Czy wie, że kręcą o niej film? Tak, wie, i dziwi się, że można kręcić film, kiedy nikt nie zna jeszcze zakończenia.* 5. Gdyby Roop była prawdziwą sati, czyli istotą nawiedzoną przez prawdę, stos, na którym usiadła przy zwłokach męża, zapaliłby się samoistnie. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło - Roop Kan-war spłonęła nie sama z siebie, ale dlatego, że ogień podłożył jej szwagier, przebywający teraz w więzieniu. Opisywane wydarzenie wywołało wstrząs w całych Indiach, a w miarę upływu czasu coraz jaśniej widać, że było to morderstwo. * Phoolan Devi wyszła na wolność w roku 1992 i została wybrana do parlamentu Indii. Przeszła na buddyzm. Napisano o niej wiele książek, w tym: Phoolan Devi, która podpisana jest jej własnym nazwiskiem oraz nazwiskami współautorów Marie- Therese Cuny i Paula Rambaliego (Warner Books, London 1996). Zastrzelił ją na ulicy, z zemsty, jeden z mieszkańców Behmai, wioski ktqją"3BJ39»krowała. Było to w roku 1998, w drodze z więzienia na sesję 13 17 Według legendy - Roop podjęła decyzję o całopaleniu w momencie, kiedy powiadomiono ją o śmierci męża, Mała Singha, którego poślubiła 9 miesięcy wcześniej. Mai Singh cierpiał na depresję; gdy po badaniach lekarskich stwierdzono, że nie nadaje się do służby oficerskiej, następnego dnia połknął truciznę. Roop spędziła z nim razem tylko dwa tygodnie - małżeństwo najwyraźniej było nieudane. W dniu śmierci męża miała zamknąć się w domu teściów na całonocne medytacje, rano zaś odbiła znak dłoni na ścianie i poszła na stos. Zgodnie z rytuałem o jej kolana oparto głowę nieboszczyka i obłożono ją drewnem. Prawdziwa sati nie czuje bólu i wraz z dymem idzie wprost do nieba. W mitologii hindu kobieta nie ma prawa do zbawienia, dopóki nie odrodzi się jako mężczyzna, chyba że popełni sati. Całopaleniu w wiosce Deorala (Radżastan) przyglądało się 90 osób. Roop krzyczała na stosie, ale wrzaski widzów zagłuszyły jej wołanie. Próbowała uciekać z płomieni, lecz rodzina męża kijami zagnała ją z powrotem na stos. Ucieczka ze stosu niesie straszne konsekwencje - kobieta traci czystość kastową i zostaje strącona na samo dno do grupy niedotykalnych. Jeśli natomiast wytrzyma próbę ognia i zginie - staje się świętą, a miejsce stosu kremacyjnego przekształca się w sanktuarium, do którego ciągną pielgrzymki. Stos wypalił się w ciągu dwóch godzin i o pierwszej po południu zgasł. Policja przyjechała dopiero po trzeciej - policjanci obawiali się, że tłum ich rozszarpie. Dookoła kupy popiołu chodzili z obnażonymi szablami młodzi radżpuci, współplemieńcy spalonej, należący do arystokratycznej kiedyś kasty wojowników i władców. Kto nie chciałby mieć świętej w rodzinie? Która wioska nie chciałaby być miejscem pielgrzymek, zwłaszcza w czasie największej w tym stuleciu suszy, kiedy naprawdę nie ma z czego żyć? Sati jest w Indiach rytuałem nielegalnym od roku 1829. Zakaz tego barbarzyństwa wprowadzili Anglicy. W żadnych świętych księgach nie ma usprawiedliwienia sati. Przeciwnie - Rigweda (mandala X, hymn 18, wersy 7 i 8) nakazuje, aby wdowa usiadła na stosie przy zmarłym mężu i aby wróciła do świata żywych, zanim zapłonie ogień kremacyjny. Indusi, którzy w poczuciu własnej wielkości radzi by widzieć pierwiastki 18 indyjskie we wszystkich przejawach kultury światowej, ze wstydem zrzucają odpowiedzialność za sati na Greków, Germanów i Słowian. Ale kasta radżputów jest innego zdania - kobieta, zwłaszcza ich kobieta, powinna iść na stos za mężem, bo tak mówi nakaz wierności i oddania. I powołują się na przykład z okresu inwazji Mogołów, kiedy kobiety radżputańskie szły w ogień, aby nie dostać się w ręce muzułmanów. W tradyq'i indyjskiej znane są dwa rodzaje samobójstw wdów: sahmaran, czyli sati popełniane na stosie, na którym złożono zwłoki męża, oraz anumaran, czyli całopalenie wdowy w związku ze śmiercią męża, która nastąpiła gdzieś daleko od domu. Termin sati pochodzi od imienia żony Rudry, czyli Siwy. Była ona córką Dakszy, syna Brahmy. Daksza rozzłościł kiedyś panią Sań, która „opuściła" ciało, aby odrodzić się jako córka Himavata i Meny. Himavat to personifikacja Himalajów, a zarazem ojciec Urny (czyli światła) i Gangi (czyli Gangesu). Siwa jako Bhaya poślubił ją raz jeszcze. Była identyczna z jego pierwszą żoną, Sati. Popełniła samobójstwo w konsekwencji kłótni między mężem, czyli Siwą, i ojcem, czyli Brahmą. Z tego mitologicznego chaosu wynika, że sati popełnia się na skutek swarów rodzinnych, ale można odrodzić się, aby być znów żoną tego samego męża i aby znowu umrzeć z powodu kłótni. Każdego dnia znajdujemy setki potwierdzeń tej konkluzji. Kiedy rodzi się dziewczynka - rodzinę ogarnia smutek, ponieważ trzeba ją będzie wydać za mąż, a to kosztuje. Kobieta rodzi się w Indiach po to, aby służyć swemu ojcu, potem - mężowi, na końcu synowi. Rodzina gromadzi posag i wypomina to córce przez cały czas. Dlatego pewnego dnia (w tydzień po radżastańskim sati) powiesiły się w milionowym Kanpurze trzy córki urzędnika bankowego, który nie był w stanie znaleźć im odpowiednich mężów przy swoich państwowych zarobkach i użalał się na to całymi dniami. Córki, z których jedna - ze względu na urodę - mogłaby z powodzeniem zostać gwiazdą filmową, postanowiły ulżyć biednemu ojcu i popełniły zbiorowe samobójstwo. Posag jednak też jeszcze nie gwarantuje spokoju, o czym za chwilę. Sati Roop Kanwar - zdaniem rodzin radżputańskich - popełniła samobójstwo z własnego wyboru. 19 To niesłychane: indyjska kobieta nie decyduje o niczym. Wybory dotyczące tego, kogo poślubić, w co się ubrać, a nawet co jeść - dokonywane są za nią. Dlaczego zatem miałaby mieć prawo do decyzji o całopaleniu? A jeśli już, to na samobójstwo może sobie pozwolić tylko bardzo bogata kobieta, bo kto będzie wychowywał gromadę dzieci? Ponadto: jeśli umiera mąż, kobieta jest mu winna wierność i cierpi. A kiedy umiera żona - mężczyzna bierze sobie drugą kobietę. Dlaczego nie popełniają sati mężowie? Każda kobieta-hinduska pości raz w roku przez cztery okresy księżycowego kalendarza, żeby mąż żył długo. Jeśli to takie zdrowe, to dlaczego nie poszczą mężczyźni? Największa i najświetniejsza ze wszystkich sati - Anasuya -posiadła wszystkich bogów i nigdy nie umarła. Czy świętość zależy zatem od formy śmierci, a nie od tego, co robi się w życiu? W dwa tygodnie po całopaleniu ślubny welon Roop Kanwar miał ulecieć z miejsca kremacji do nieba. Przyjechało do Deorali 200 tysięcy osób, które chciały to obejrzeć. Był wśród nich przewodniczący partii Janata z Radżastanu. Welon nie uniósł się nawet na centymetr. Ludzie jednak przyjechali także z innego powodu: w rodzinach radżputańskich panuje przekonanie, że jeśli człowiek wypowie swoje życzenie na miejscu sati, to na pewno ono się spełni. Na świątynię Roop Kanwar zebrano 7 milionów rupii. Jej rodzice udzielają błogosławieństw. Jej teściowie sprzedają fotografie świętej. Swami Agnivesh, który jest hinduskim teologiem wyzwolenia, zorganizował marsz protestacyjny z Delhi do Deorali. Przed Jaipurem został pobity. Odwołał się do sądu. Przeciwko Swa-miemu wystąpił w sądzie adwokat Bhagirat Singh, który właściwie powinien był wtedy znajdować się w areszcie, ponieważ jest działaczem nielegalnego stowarzyszenia „Ratuj Religię", gloryfikującego sati. Sędzia zakazał marszu, ponieważ pielgrzymka Swamiego Agnivesha zakończyłaby się niewątpliwie krwawą awanturą. Po rozprawie spytałem adwokata, dlaczego jest przeciwny demonstracji Agnivesha. - Ponieważ opowiadam się za prawem kobiety, która chce dochować wierności mężowi - powiedział. 20 - Czy swoją córkę posłałby pan na stos? - spytałem. - Nie zachęcam młodych kobiet do popełniania samobójstwa, ale uważam, że mają prawo do podejmowania nieskrępowanych decyzji. - Przecież samobójstwo jest w Indiach nielegalne i karalne! -krzyknąłem niemal. Adwokat nie rzekł na to nic. 6. Przyjrzyjmy się innemu stosowi. Ten też jest nielegalny. I w dodatku jest stosem umownym. Teściowa, niby przez pomyłkę, oblewa synową kerosenem. I rzuca zapałkę. Zwykle dzieje się to w kuchni lub przy palenisku. Czytamy potem w gazetach, że „młoda kobieta nieostrożnie obchodziła się z ogniem podczas przyrządzania posiłku dla męża, jej bawełniane sari zajęło się od płomieni i - nieszczęsna - spłonęła żywcem". Ludzie jednak wiedzą, co to znaczy - wniosła zbyt mały posag i nie żyje... Oto wiadomości z kilkunastu zaledwie dni: 19 maja - 32-letnia kobieta Nirmala Jain gotowała obiad w do-\ mu swego męża w dzielnicy Shivaji Park w Delhi. Jej bawełniane sari, etc. Sąsiedzi znaleźli ją martwą następnego dnia. 20 maja - we wschodniej części Delhi zginęła w podobnych okolicznościach kobieta o nie ustalonym nazwisku, lat 31. 21 maja - mieszkanka Raghbinagru, Asha, lat 30. została przewieziona do szpitala z poparzeniami trzeciego stopnia. 25 maja - w płomieniach zginęły trzy mieszkanki Delhi. 1 czerwca - straż próbowała ratować z ognia 35-letnią kobietę i jej córeczkę. Pomoc przyszła za późno. 2 czerwca - 20-letnia kobieta z Bimu „popełniła samobójstwo, pozorując wypadek z ogniem". 2 sierpnia 1982 roku główną ulicą Delhi przeciągnął pochód kilkuset kobiet. Niosły transparent: „Precz z przekleństwem posagu. Szkoda dziewczyn na stos". Posag, wbrew rozpowszechnionym mniemaniom, nie jest na-/ kazem religii. Prawodawcy hinduizmu wyliczyli osiem rodzajów małżeństwa, w tym również takie, które zawiera się bez zobowiązań materialnych. Posag jest zwyczajem warstw średnich. Wy- 21 padki śmierci w płomieniach zdarzają się z reguły w murowanych domach, a nie w chałupach z suszonego błota. Dom zaś ma ten, kto ma sklep albo warsztat, lub jakiś inny interes, rozwijający się na ogół dobrze, ale nie tak dobrze, jak mógłby się rozwijać wtedy, gdyby zainwestowano weń jeszcze - powiedzmy - kilkanaście tysięcy rupii. Ślub jest tanim i pewnym sposobem uzyskania takich środków, pod warunkiem, że ma się syna gotowego do ożenku. Koszty wesela pokrywa rodzina narzeczonej. Natomiast rodzice narzeczonego zachowują się w dniu ślubu jak komornicy: „zabieramy telewizor, lodówkę, meble i ubrania, lecz przede wszystkim pieniądze i złoto". Rodzice panny młodej muszą się czasem wyzbyć całego majątku. Ale przeznaczeniem kobiety jest małżeństwo. Dziewczyna musi pójść z domu za każdą cenę. W gazetach ogłaszają się lekarze: „niezawodne sposoby na ustalenie płci płodu". W podtekście - wydaj kilkaset rupii na badania i aborcję, bo inaczej wydasz kilkanaście tysięcy na posag. W tradycji hindu małżeństwo jest sakramentem. Może je unieważnić jedynie śmierć. Ceremonia ślubna odbywa się zgodnie z rytuałem, jaki opisano w hymnach Rigwedy, najstarszego na świecie tekstu religijnego. Pan młody przybywający po narzeczoną ubrany jest jak książę, towarzyszy mu paradna orkiestra. Przed domem wybranki stoi namiot wielkości katedry, gdzie_recytuje się święte wersy z Wed, stąpa po kopczykach ryżu, wrzuca ziarna do ognia, pije miód z kwaśnym mlekiem, nigdy - alkoholu i przestępuje wspólnie siedem sakramentalnych kroków. Pan młody składa przyrzeczenie, że nie oszuka żony w niczym, co się tyczy pobożności, bogactwa i rozkoszy. Noc poślubna - a dziewictwo jest warunkiem elementarnym - może się odbyć dopiero po czterech dniach. Kamasutra zaleca zresztą dłuższą jeszcze wstrzemięźliwość - dziesięciodniową. Czas ten winien być wykorzystany na wizyty u rodziny, na kąpiele, na wyrafinowane rozmowy, ponieważ kobietę należy zdobywać subtelnie i powoli... Kobieta na ogół o tym nie wie, ponieważ w ortodoksyjnej rodzinie hindu nie daje się jej ani stosownego wykształcenia, ani swobody ruchów. Narzeczeni się nie znają, nie mogą spotykać się bez świadków, nie mogą pójść razem do kina. Sprawy matrymonialne załatwia się przez pośredników, to znaczy rodziców lub krewnych. 22 Po ślubie młoda para zamieszkuje w domu rodziców pana młodego, gdzie rządzi po dyktatorsku jego matka. Teściowa ma dwa powody, aby zatruwać życie synowej. Pierwszy to pieniądze, których narzeczona zawsze wnosi zbyt mało, drugi - to chęć wzięcia odwetu za upokorzenia, jakich sama doznała w czasach, kiedy była synową. Synowa torturowana jest dziś najpierw słownie. Potem fizycznie. Najpierw przez matkę męża, potem przez całą jego rodzinę. A jest już najczęściej w ciąży! Nie może uciec od męża, bo to hańba. Jeśli jej rodzice nie mają już więcej lodówek, mebli i pieniędzy, młoda mężatka może jedynie liczyć na to, że wszystkie tortury przetrzyma. W przypadku małżeństwa kontraktowego - miłosierdzia nie ma co oczekiwać. W roku 1961 ustanowiono w Indiach zakaz przyjmowania i dawaniu posagów. Ale kontrakty zawierane są bez świadków. Bez świadków toczy się również życie rodzinne po ślubie. Bez świadków dochodzi do wypadków z ogniem. Operatywna rodzina potrafi swoim synem „obrócić" i trzy razy - trzy razy żeniąc go, trzy razy inkasując posag i trzy razy biadając nad trzema kolejnymi nieszczęśnicami, które nie potrafiły obchodzić się z ogniem w kuchni. W delhijskim kinie „Sargam" zapowiedziano wielki show: przyjdź obejrzeć pana Ramę Chandrę Pathanię, najbardziej niezwykłego człowieka XX wieku. Co w nim niezwykłego? Pathania jest jedynym człowiekiem na świecie, który wie, jak smakuje cyjanek potasu. Jadł tę truciznę już trzy razy i żyje. Pił ponadto kwasy solne i łykał na raz po 70 tabletek dwu najsilniejszych leków uspokajających, jakie produkuje się w Indiach. Pathania wystąpi na estradzie w kinie „Sargam" w towarzystwie muzyków, piosenkarzy i prestidigitatorów. Na zaproszeniu wymieniono nazwiska najważniejszych gości, którzy zapowiedzieli przybycie - członków parlamentu oraz przedstawicieli władz miejskich, w tym kilku dygnitarzy z wydziału zdrowia. 23 Imprezę organizuje komitet, który mógłby się podjąć przygotowania igrzysk: sponsor, zastępca sponsora, prezes, sekretarz generalny, sekretarz programowy, sekretarz finansowy, wiceprezes, sekretarz organizacyjny, sekretarz prasowy, sekretarz propagandowy, zastępca sekretarza. R.C. Pathania nie jest człowiekiem nieznanym - pisały już o nim gazety. Ale w Delhi pokazują go po raz pierwszy. Dzisiejszego wieczoru włożył na siebie popielaty garnitur typu safari i czarne półbuty. Jest młodzieńcem o szczupłej sylwetce, ma czarne, kędzierzawe włosy, porusza się szybko, nerwowo, lekko pochyla głowę. Orkiestra tusz! Światła na Pathanię! Najniezwyklejszy człowiek XX wieku pochodzi z Bassi, górskiej wioski w Himaczal Pradesz. Jego historia zaczęła się w kinie, kiedy mając lat 12 obejrzał jakiś film angielski i zapamiętał scenę śmierci bohatera, który zażywa cyjanek potasu. Opętała go wówczas myśl, żeby spróbować i przeżyć. W szkole uchodził za dziwaka. Potrafił nosemnadmuchać dętkę piłki nożnej do takich rozmiarów, że pękała. Popisywał się zjadaniem szklanek i gwoździ, a ponadto wypalał każdego dnia około 100 papierosów, co zresztą czyni dalej do dziś. Usłyszał kiedyś o nim doktor Sharma, lekarz z Czandigarhu, i zaprosił go do domu. Pathania wykonał popisowy numer z piłką, która pękła, po czym poprosił o 20 tabletek trankilizatora calmopse i połknął je na raz. - Wszystko to nic - powiedział. - Pasją mojego życia jest cyjanek. Sharma nie miał cyjanku. Był dopiero rok 1980, a Indie zaczęły produkować własne trucizny w dwa lata później. Wytwarza je Hindustan Development Corporation Ltd: 3 tysiące ton cyjanku sodu i 2 tysiące ton cyjanku potasu rocznie. Produkcja zalega magazyny. Za pierwszym razem Pathania spróbował cyjanku językiem i stracił przytomność na dwa dni. Twierdzi, że po przyjściu do siebie nie mógł ani mówić, ani jeść z powodu obrzęku. Po trzech miesiącach spróbował znowu. Tym razem nic się nie stało. „Poczułem się tak, jak gdybym był pijany, i to wszystko". Po kilku dniach nastąpiła trzecia próba. Tym razem zupełnie bez żadnych efektów. 24 - Z naukowego punktu widzenia nie sposób tego wyjaśnić -mówi doktor Sharma. - Wystarczy 0,3 grama „na smak", po sekundzie degustator pada nieprzytomny i po kilku konwulsyj-nych próbach złapania oddechu umiera. Siadamy na widowni kina „Sargam". Rockowy zespół, który używa kilku indyjskich instrumentów, w tym sarodu i tabli, zaczyna grać filmowe przeboje. Światła gasną, napięcie „rośnie". Nerwowym, krótkim krokiem wchodzi na scenę kruczowłosy, smukły 20-letni mężczyzna w popielatym safari z olbrzymią chustą w ręce. Jest to serwetka. Punktowe reflektory chwytają Pathanię w centrum sceny, na którą asystent wniósł dwie metrowej długości jarzeniówki. Pathania bierze jedną z nich, „przełamuje" na pół uderzając nią o ciemię i zaczyna jeść, gryząc szkło w miejscu, gdzie lampa pękła. Jedną połówkę zjada w ciągu dwóch minut. Z drugiej łyka tylko kilka kęsów, po czym podobnym ruchem rozbija następną lampę i znowu zjada po kawałku z każdej z połówek, ocierając sobie usta ze szklanego pyłu. Widownia bije brawo. Muzycy, którzy „sączyli" w tle niepokojące dźwięki, uderzają akord forte i Pathania odchodzi na kilkanaście minut za kulisy, aby odpocząć przed następnym numerem. Na scenie pojawia się teraz znana z ekranu piosenkarka, ma długą, czerwoną suknię i włosy do ziemi. Śpiewa łamiącym się głosem, jak gdyby to ona gryzła neonówki i miała jeszcze w gardle pełno szkła. Widownia słucha jej popisów ze zniecierpliwieniem. Po artystce próbuje sił opowiadacz dowcipów. Idzie mu kiepsko - zdołał wycisnąć tylko zdawkowe „cha-cha-cha". I znowu Pathania. W ręce trzyma pudełeczko, zrywa celofan i pewnym ruchem wprowadza do jamy ustnej żyletki. Zmiażdżywszy je zębami - łyka i popija stężonym kwasem azotowym, który dawał przed chwilą do wąchania widzom. Na koniec zjada jeszcze miseczkę haceli. Koniec show. Widownia wiwatuje. Po co to wszystko? Pathania realizuje cel życia - chce zostać wpisany do Księgi Guinnessa, producenta piwa i wód gazowanych, który dla żartu i reklamy zaczął kiedyś rejestrować ekstrawagancje i pocieszne (ale nie tak niebezpieczne przecież) głupstwa. Pathania byłby w Księdze pierwszym Indusem. Wychodząc na scenę w kinie „Sargam" nie wiedział jeszcze, że Guinness nie wpisuje już do rejestru ekscesów, które polegają na zjadaniu lokomotyw, parostatków czy cyjanków potasu. 25 Po skończonym show sekretarz prasowy zaprasza na konferencję, a Pathania na koktajl. Uciekajmy! 8. Dhir Czandra od dzieciństwa pragnął doskonałości. Wydawało mu się, że gwałt to rzecz haniebna, chciał mówić prawdę, chciał być uczciwy i czysty. Wędrował po górach i lasach, aż spotkał mędrca, który mu wyjaśnił, że jego pragnienie to pierwsze stadium jogi. „Jeśli chcesz być doskonalszy - usłyszał - musisz przestrzegać nakazów zgodnych z tymi pragnieniami. Nie wolno ci stosować przemocy, nie wolno ci kłamać. Masz się wystrzegać pożądliwości. Jeśli chcesz być jeszcze doskonalszy - musisz opanować 8 400 000 figur cielesnych, spośród których 84 000 to postawy zasadnicze. Dominuje wśród nich 8 400. Zacznij od siadania w pozycji lotosu". Dhir Czandra dowiedział się potem, że kolejnym stopniem wtajemniczenia jest sztuka kontroli oddechu, dalej zaś - powściągliwość, potem koncentracja umysłu, wreszcie - medytacja, a w końcu jeszcze większa medytacja, która prowadzi do olśnienia. Uczył się tego przez całe lata, a kiedy wydawało się, że kolejne stopnie trudności zostały już pokonane - pojechał do Londynu i ukończył wydział prawa tamtejszego uniwersytetu, mówiąc zawsze prawdę, kontrolując oddech i szokując kolegów z roku wprawą, z jaką zawiązywał stopami krawat przed wyjściem na party, na którym wystrzegał się pożądliwości. Nadchodziła połowa lat osiemdziesiątych. Do Londynu w ślad za uczniem przyjechał jego mistrz i nauczyciel z Kaszmiru. „Po cóż ludzie pragnący doskonałości, jak Dhir Czandra, mają mnie szukać po górach i lasach Indii, kiedy mogę być do ich dyspozycji na miejscu" - pomyślał guru i założył w Londynie ośrodek jogi. O jodze pisze się zarówno w Upaniszadach jak i w wychodzącym w Bombaju lewicowym tygodniku „Blitz". Współcześni autorzy indyjscy zgodni są co do tego, że światowa kariera jogi zaczęła się wtedy, kiedy zainteresowali się nią Beatlesi. Absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Londyńskiego Dhir Czandra został wezwany do ośrodka przed oblicze mistrza. 26 - Wracaj do domu i przygotuj mi aśram, ponieważ Beatlesi nie chcą ćwiczyć medytacji w Londynie. Chcą to robić u źródeł, w Indiach. Po kilku tygodniach w mieście Rishikesh u podnóża Himalajów można było spotkać wszystkich reporterów indyjskich oraz większość korespondentów zagranicznych z Azji Południowej. Czekali przy potrójnej bramie aśramu z nadzieją, że ukaże się może za nią medytujący John Lennon. „Cóż to za humbug?!" - gorszył się Blitz - „to ma być joga? Tam jakieś helikoptery latają, tam się szmal robi". W aśramie medytowano jednak rzeczywiście. Oprócz Beatlesów próbował tej sztuki w Rishikesh także Donovan. Próbowała Mia Farrow. Harrisonowi bardziej od medytacji przypadł do gustu sitar, na którym grał bez przerwy, rozpraszając tych, którzy godzinami siedzieli w pozycji lotosu. W aśramie przestrzegano wszelkich reguł powściągliwości: woda, powietrze, sałata. Wszystko inne było zabronione. Jeden z czuwających u bram reporterów zagadnął pensjona-riuszkę aśramu na temat wolnego seksu. Nie dostał po pysku tylko dlatego, że zabroniona była również przemoc. Aśramy - pisał potem - „rosną jak grzyby po deszczu. Turystki z Zachodu. [Zachód to z perspektywy indyjskiej zarówno Iran, jak Somalia czy USA, lecz w tym przypadku chodziło o Europę - przyp. ?. ?.] poddają się tam psychoterapii". John Lennon wyjechał z aśramu po dwóch tygodniach. Paul MacCartney po miesiącu. Chcieli po prostu coś zjeść. Mistrz pozostawił w aśramie Dhira Czandrę, który zwał się teraz Dhirendra Brahmaczari, a sam udał się do Australii w przeświadczeniu, że i tam znajdzie ludzi, którzy pragną doskonałości. A ile pan bierze za pobyt w ośrodku? - zapytano go w Sydney. Wskazując palcem na swoje dhoti, czyli sztukę bawełny owiniętą wokół bioder, odpowiedział: - O pieniądzach rozmawiają ci, którzy mają kieszenie. Ja nie mam. Tymczasem zajęcia w aśramie prowadził uczeń. Zainteresowanie jogą w świecie rosło, Brahmaczari poświęcił się więc także refleksji teoretycznej, zamierzając opisać 8 400 000 figur cielesnych, czyli postaw, oraz pożytków, jakie one przynoszą. Zaczął od własnego życiorysu: 27 „Od dzieciństwa pragnąłem doskonałości. Wydawało mi się, że gwałt to rzecz haniebna, chciałem mówić prawdę, być uczciwym i czystym. Wędrowałem po górach i lasach, aż spotkałem mędrca, który mi wyjaśnił, że moje pragnienia to pierwsze stadium jogi..." Sprawa aśramów i tego, co się tam odbywa, trafiła do parlamentu. Jeden z deputowanych zażądał od ministra zdrowia jasnego stanowiska w kwestii, którą sformułowano następująco: „Czy można wierzyć joginowi, który twierdzi, że jest w stanie zatrzymać akcję własnego serca, a potem ją przywrócić?" Minister zdrowia, pani dr Shushila Nayar, odpowiedziała, że nie. I dodała przy tym, że eksperymentalnie trudno owo przeczenie udowodnić, ponieważ wielu joginów się przechwala, lecz żaden nie chce się poddać badaniom medycznym w trakcie eksperymentu. Na takie dictum zgłosił się 104-letni jogin (wTndiach wiek określa się na podstawie oświadczenia) i powiedział, że przesiedzi w głębokiej norze, bez dopływu tlenu 7- 8 dni. Zgodził się przy tym na obecność lekarza. Wysłano doktora Malhotrę, który jednakże wcale nie chciał wchodzić wraz z joginem do grobu. Doktor dopilnował tylko, by jogin rzeczywiście zniknął pod ziemią, i zakrył otwór deskami. „Był jak nieżywy" - pisała po tygodniu o joginie cała prasa światowa. „Rzeczywiście wytrzymał cały ten okres bez ruchu, pożywienia i tlenu, potem wrócił do siebie". Tętno jogina spadło bardzo poważnie, ale nie ustało - stwierdził dr Malhotra, który zainstalował wcześniej czujniki. Eksperyment sprawił, że mistrzowie jogi nie mogli się teraz opędzić od klienteli. Dhirendra stał się pierwszym joginem Indii. Widać go było i w telewizji, i na okładkach książek, i w towarzystwie pani premier, Indiry Gandhi, ponieważ stał się jej nadwornym nauczycielem. Pani premier medytowała pod jego kierunkiem i dość często słuchała jego rad, zwłaszcza wtedy, kiedy odkryła, że potrafi on przewidywać przyszłość według najlepszych wzorów astrologii. Królewska para brytyjska jemu właśnie zawdzięcza bezpieczny przylot do Delhi, bo oto namówił panią Gandhi, aby w dniu rozpoczęcia oficjalnej wizyty Królowej Elżbiety II i księcia Edynburga w Indiach zatelefonowała do szefa kontrolerów lotów i poleciła opóźnić lądowanie monarszego samolotu o 30 minut. Dhirendra przekonywał panią premier, że 28 koincydencja Saturna i Wenus jest tego dnia bardzo niekorzystna, i że królowa Elżbieta żadną miarą nie powinna lądować zgodnie z planem, lecz dopiero w pół godziny później. - Dobrze jej zrobi, jak sobie polata trochę dłużej - powiedział. 9. Mistrz Dhirendry, Maharishi Mahesh Yogi, tym różni się od tysiąca innych guru, którzy opętali biznesmenów, polityków i artystów, że ma ambicję rozwiązania wszystkich problemów współczesnego świata. Całokolumnowe, płatne ogłoszenia, że służy on wszelką pomocą rządom i organizacjom międzynarodowym jako szef Rządu Światowego Wieku Oświecenia, trafiają i do „Newsweeka", i do „The New York Times". W ogłoszeniach informuje się, że porady Maharishiego kosztują. Podstawowym problemem współczesnego świata jest zagrożenie pokoju oraz plaga terroryzmu. Dlatego Maharishi Mahesh Yogi zaprasza do hali sportowej im. Indiry Gandhi, gdzie zainauguruje swój program wygaszania ognisk wojny. Nie mogą uczynić tego żadne władze polityczne, zatem trzeba przywołać na pomoc władze duchowe. Wywołają one mianowicie, czy raczej wytworzą zbiorową zgodność (coherence), spoistość i zwartość, które umożliwią tak zwane „jogiczne fruwanie", czyli le-witację w pozycji lotosu. Fruwanie może nastąpić wyłącznie wtedy, kiedy na skutek medytacji transcendentnej (MT) istota ludzka osiągnie stopień wszechczystości, umożliwiający jej włączenie się w układ sił, które działają w ujednoliconym polu Maharishiego. Pędźmy tam co duch. Wydział Fizyki Uniwersytetu Maharishiego po długoletnich badaniach ustalił, że jeśli działaniu sił pola ujednoliconego podda się jednocześnie pewna liczba osób równa pierwiastkowi kwadratowemu z całkowitej liczby mieszkańców danego obszaru, to po kilku seansach medytacji transcendentnej spada tam raptownie liczba zabójstw i przestępstw politycznych, natomiast poprawiają się notowania giełdowe. Maharishi proponuje, aby wykształcić w zakresie MT liczbę osób, będącą pierwiastkiem kwadratowym z liczby ludności 29 świata, to jest aby nauczyć medytacji 7 tysięcy adeptów, z nich zaś utworzyć szwadrony „latających joginów" - a wszędzie na Ziemi po kilku seansach zapanują pokój, dobroć i miłość. Na urzeczywistnienie tego pomysłu Maharishi potrzebuje 100 milionów dolarów - co, każdy przyzna, jest kwotą niewygórowaną w porównaniu z miliardami przeznaczanymi na zbrojenia, które zresztą żadnego pokoju zagwarantować nie mogą. Siedem tysięcy adeptów już właśnie wyselekcjonowano. Są to chłopcy z rodzin bramińskich. - Dlaczego akurat bramińskich? - pyta dziennikarz z kasty niedotykalnych. \ Okazuje się, że bramińskich, bo metoda łatania jogicznego opisana została między wierszami Wed, co obok pola ujednoliconego wypatrzył tam Maharishi Mahesh Yogi, który uważa, że bramini są lepiej przygotowani do lewitacji. Guru jest zbyt nieśmiały, aby lewitować publicznie. Uświadamia sobie jednak narastające zagrożenie, wyczuwa, że świat dąży ku katastrofie, dlatego postanowił wyprowadzić na materace kilkudziesięciu joginów latających, aby zapewnić światu pokój. „Jeśli to wszystko prawda - pisał „The New York Times", który wcześniej opublikował dobrze płatne ogłoszenie Mahari-shiego - to droga do pokoju powszechnego wyścielona jest grubą warstwą kauczuku, po której skaczą w pozycji lotosu medytujący transcendentnie jogini ze świata sił pola ujednoliconego". Literatura opisuje ogromną liczbę przypadków lewitacji. Blaise Cendrars rozpoczyna jedną ze swych powieści dokładnym ich katalogiem. We współczesnej prozie lewitacją zajmuje się Garcia Marquez. Fruwanie - przynajmniej jeśli idzie o ludzi - ma jednak to do siebie, że przypadków lewitacji nie może potwierdzić nikt poza Uniwerystetem Maharishiego. Naukowcy tej placówki zarejestrowali nawet obraz fal mózgowych lewitantów, nie mówiąc już o tym, że mają fotografie, które demonstrują unoszenie się ludzi w powietrzu. W hali sportowej im. Indiry Gandhi zbiorową lewitację będzie oglądać kilkuset dziennikarzy i kilka tysięcy widzów. Aby prezentacja pozostawała w zgodzie z charakterem miejsca, nazwano ją pierwszymi azjatyckimi zawodami w lataniu jogicz-nym. Obejrzymy cztery konkurencje - lewitacyjny sprint na dystansie 50 metrów, lewitacyjny bieg z przeszkodami na dystansie 30 25 metrów, lewitacyjny skok w dal i lewitacyjny skok wzwyż. Są sędziowie, komputer będzie rejestrować wyniki. W loży honorowej zajęli już miejsca ministrowie Rządu Oświecenia oraz gubernatorzy (MT) poszczególnych kontynentów i krajów. W zawodach wezmą udział panie i panowie przedzieleni ogromną zasłoną, która umożliwi kobietom unoszenie się w powietrzu bez świadków, podczas gdy panom obecność widzów w medy-taq'i transcendentnej oraz lewitacji nie przeszkadza zupełnie. Impreza ma charakter oficjalny. Przedstawiciel Maharishiego ubrany w pomarańczowe szaty zasiada w fotelu z kwiatów, tworząc obraz podobny do kartki z oleodrukowego kalendarza indyjskiego. Rektor Uniwersytetu, profesor de Morris, otwiera zawody. - Jak słusznie powiedział Maharishi - żeby zebrać nowy plon, trzeba posiać nowe ziarno. Technologia ujednoliconego pola jest sposobem, który zawiera w sobie moce umożliwiające rozwiązanie wszystkich trosk świata współczesnego... Następuje prezentacja zawodników, którzy już medytują. Każdy ubrany jest w jasne, płócienne spodnie i trykotową, długą koszulę w jednym z trzech kolorów. Ameryka odziana jest na niebiesko, Azja na żółto, Europa występuje na zielono. Plackiem leżą już na ziemi fotoreporterzy, trzymają palce na cynglach aparatów, które pozwolą zaświadczyć w jutrzejszych gazetach, że człowiek uniósł się w powietrze. Za chwilę zapanuje na moment atmosfera powszechnej miłości. Każdemu z dwudziestu lewitantów towarzyszy sędzia ze stoperem. Zawodnicy siedzą w pozycji lotosu na linii startowej i oto - hop! - mamy pierwszą lewitującą czwórkę. Odbijają się na wysokość kilkunastu centymetrów, skok ma około pół metra długości. Przy opadaniu idą w ruch ręce, którymi lewitanci posługują się jak konie przednimi nogami w galopie i tak właśnie „galopują" - za pomocą rąk i, za przeproszeniem, pup, które za sprawą mięśni ud i brzucha działają jak katapulty. Aby zdobyć pierwsze miejsce, trzeba osiągnąć wynik w granicach 40 sekund. Na trybunach radość. Na twarzach fotoreporterów - rozczarowanie: co to ma wspólnego z lewitacją? Rektor Uniwersytetu Maharishiego, doktor de Morris, tłumaczy, że w biegu nie uczestniczyły żadne mięśnie, że człowiek unosi się sam, że nie czuje zmęczenia i że na mecie osiąga pełnię szczęścia. 31 Spośród czterech powyższych twierdzeń tylko to ostatnie jest w jakiejś mierze prawdziwe, bo skoki w pozycji lotosu to zadanie gimnastyczne ogromnie skompUkowane i mimo że nie męczy, to jednak zawodnicy przybywają na metę ledwo żywi. Lewitacja jogiczna straciła moc tajemną absolutu tuż po demonstracji. Nikt na widowni nie wierzy w żadne unoszenie się w powietrzu na prawach grawitacji kwantowej, o której - przez megafon - mówi tuż po biegu komentator, dr Hagelin, notabene dziekan Wydziału Fizyki Uniwersytetu Maharishiego. Ale okrutni i niczemu nie dowierzający dziennikarze napiszą jutro, że nie tylko nie było tam lewitacji, ale że w dodatku zawodnicy wykonywali swe zadania w taki sposób, iż w porównaniu z nimi ciężarne hipopotamice „kwitowałyby" z większą gracją. Nikogo już zatem nie interesuje ani skok wzwyż, ani w dal, ani „płotki", bo wszyscy widzą i wiedzą, że jest to jedna wielka bezczelna hucpa. Pytam dr Hagelina, dziekana Wydziału Fizyki Uniwersytetu Maharishiego, czy mówiąc o ujednoliconym polu ma na myśli pomysł Alberta Einsteina o związaniu pola elektromagnetycznego z polem grawitacyjnym. Hagelin potwierdza. - To proszę napisać równania tego ujednoliconego pola - mówię. Dziekan Wydziału Fizyki nie pisze, bo gdyby wiedział, jak to zrobić, to zamiast komentować zjawiska z zakresu „lewitacji kwantowej" - odbierałby Nagrodę Nobla. Zresztą eksperyment nie potwierdza teorii Maharishiego--Hagelina. Miało być tak, że jeśli lewituje pierwiastek kwadratowy z liczby mieszkańców, to wtedy nastaje miłość. A nie nastała - terroryści sikhijscy wyprowadzili tego dnia szesnastu pasażerów autobusu z Muktsaru do Czandigarhu i zastrzelili jednego po drugim, co wywołało falę samosądów w Delhi (stolicy lewitacji kwantowej). 32 10. Mithilesh Kumar jest postacią całkowicie anonimową, a jego szanse na wybór, i tak znikome, sprowadza do zera filozofia partii, którą założył w pojedynkę, będąc jedynym jej członkiem. Partia Dobrego Człowieka zakazuje swoim działaczom ubiegania się o jakikolwiek wybór na jakiekolwiek stanowisko państwowe, a już zwłaszcza - na urząd prezydenta. Dlatego slogan wyborczy Mi-thilesha Kumara brzmi: „Nie głosujcie na mnie!". Członkom Partii Dobrego Człowieka nie wolno nosić zegarków. Nie wolno im używać alkoholu ani korzystać z luksusu. Mithilesh Kumar zajmuje skromne, dwupokojowe mieszkanie w stołecznej dzielnicy Nanakpura. Jego sąsiadami są wyłącznie ludzie o bardzo niskich dochodach. On sam utrzymuje się z praktyk lekarskich i prawniczych, choć nie ma - sam przyznaje - żadnych uprawnień. Do niedawna wiódł ciche i spokojne życie. Teraz jest obiektem zainteresowania policji i prasy. Ponieważ jego dokumenty wyborcze okazały się ważne - dom, w którym mieszka, ogrodzono nylonową liną, a przed wejściem zainstalowany został, jak na lotnisku, wykrywacz metalu. Dzień i noc nad bezpieczeństwem kandydata czuwa uzbrojony patrol policyjny, co jest dziś w Delhi oznaką lepszego statusu. Wizytujący Kumara interesanci muszą wpisywać się do księgi przyjęć, jak w ministerstwie. Ustały, jak ręką odjął - mówi jeden z sąsiadów - awarie elektryczne i wodociągowe. Prąd i wodę mamy teraz 24 godziny na dobę. Dzienniki delhijskie przedstawiają Mithilesha Kumara jako postać rodem z klechdy politycznej, ale on sam traktuje siebie i swoją misję z całą powagą. Żąda, aby wydzielone oddziały policji zajmowały się wyłącznie ochroną ludzi biednych i aby w redakcjach czasopism powołano działy biednych. - „Domagam się tego od dawna w imieniu Partii Dobrego Człowieka, ale kiedy przed trzema miesiącami zorganizowałem seminarium i zaprosiłem prasę - nikt nie przyszedł. Trzeba było dopiero wystarać się o kandydacką nominację na prezydenta, żebyście się mną zainteresowali". 33 11. Diwan pojechał na urlop, a premier wziął jego klucze i poszedł do piwnicy. Kiedy otwarto skrzynie, oczom urzędników ze Srinagaru ukazał się, pośród innych kamieni, 34-karatowy diament, który mógłby - jeśli idzie o czystość - rywalizować ze słynnym 100-ka-ratowym Jacobem nizama z Hajdarabadu. W skrzyniach było prócz tego sto innych diamentów o wadze 15-20 karatów i sto dalszych o wadze 14 karatów, ćwierć tysiąca 50-karatowych szmaragdów oraz cejlońskie i birmańskie rubiny, kaszmirskie szafiry, tybetańskie turkusy, nie mówiąc już o kilogramach topa-zów i złota. Wszystko to w naszyjnikach, pierścionkach, zapinkach, gardach, pasach, na pucharach, dzbanach i opończach. Trzeba co najmniej roku, żeby zdokumentować zbiory. Przybliżoną wartość tych drogocenności ocenia się na dwa miliardy dolarów. Właścicielami skarbu byli Dogrowie - ród maharadżów Kaszmiru, którzy po podziale Indii Brytyjskich przyłączyli swój kraj do państwa indyjskiego, broniąc się w ten sposób przed próbami wchłonięcia ich ziem przez pakistańskich muzułmanów. Ostatnim właścicielem skrzyń, w których zamknięto jeden z najwspanialszych zbiorów kosztowności, jakie zna historia gemologii, był maharadża Ran Singh, generał lejtnant armii indyjskiej. Zgodził on starego sługę rodu, Diwana, na strażnika skarbów i wyznaczył mu dożywotnią pensję. Diwan doskonale wiedział, co znajduje się w środku, dysponował spisem. O skarbie, prócz Diwana, wiedział jeszcze tylko premier rządu stanowego Dżammu i Kaszmiru, szejk Abdullah, który po śmierci generała-maharadży postanowił, że skrzynie przechowywane będą w tajemnicy przed wszystkimi, którzy chcieliby wystawić kosztowności na licytację, jak to zrobiono z bajeczną kolekcją najbogatszego człowieka w ówczesnym świecie, nizama z Hajdarabadu. Po śmierci szejka Abdullaha władzę w Kaszmirze objął jego syn, Faruk. Jedną z pierwszych czynności nowego premiera była wyprawa do skarbca. Udał się tam korzystając z nieobecności Diwana, którego wysłano na urlop. Stary, 84-letni sługa nieżyjącego maharadży nie przypuszczał, że pieczęcie zostaną złamane. 34 Faruk otworzył skrzynie - osłupiali ministrowie ze zdumienia przecierali oczy, podobnie jak uczynił to później zaproszony specjalnie z Londynu rzeczoznawca firmy aukcyjnej Sotheby. Za pilnowanie skrzyń Diwan dostawał wynagrodzenie w wysokości 400 ówczesnych rupii (dziś niecałe 10 dolarów) miesięcznie. 12. Jest jedynym człowiekiem na świecie, który mając 91 lat przebiegł 100 metrów w kolcach, po tartanie, w obecności widzów i sędziów. Biegł w pojedynkę. Czas, który uzyskał - 28,5 sekundy, zapisano jako oficjalny rekord świata w jego kategorii wiekowej. Było to 20 lat temu w San Juan (Puerto Rico) na Międzynarodowych Igrzyskach Weteranów. Ustanowił wtedy także trzy inne rekordy świata - 5 metrów w pchnięciu kulą, 8 metrów w rzucie oszczepem (teraz rzuca już 12) i 50 minut w marszu na 5 kilometrów. W każdej dyscyplinie występował samotnie, gdy brakowało konkurentów. Na 2000 zawodników tylko 13 startowało w grupie wiekowej ponad 80 lat i tylko 2 w grupie ponad 85 lat. On zaś, jako najstarszy i zarazem jedyny uczestnik, mający ponad 91 lat, występować musiał sam. Nazywa się Baba Pritłwi Singh Azad, mieszka w Czandi-garhu i może czytać bez szkieł w dziewięciu językach: pendżab-skim, gudżarati, marathi/ bengalskim, urdu, birmańskim, angielskim, hiszpańskim i rosyjskim. Przydomek Baba - co znaczy starzec albo dziad, lub ojciec -Został mu nadany jako wyraz szacunku przez sąsiadów. Imię Azad - wolny - dała mu prasa. Singh - lew to znak rodowy ra-dżputów, rycerzy, Prithvi zaś, w mitologii indyjskiej imię bogini Ziemi, wybrali dla niego rodzice. W Indiach jest znany, lecz bynajmniej nie z powodu rekordów, o których mało kto wie. Pisali o nim tacy autorzy, jak Ma-hatma Gandhi („Harijan" z 28 maja 1938): 35 „Pritłwi jest wybitnym przywódcą rewolucyjnym, który przez cały czas rewidował swoje poglądy na temat walki zbrojnej, a w końcu po konsultacjach z przyjaciółmi postanowił podporządkować się mojemu kierownictwu..." W roku 1912, na emigracji w USA, późniejszy rekordzista świata założył pierwszą w Ameryce Północnej partię lewicy - Gadhar - do której należeli rewolucjoniści indyjscy. Uczestniczył w tzw. pierwszej konspiracji z Lahore (1915), za co Anglicy skazali go na karę śmierci, zamienioną potem na dożywotnie więzienie (na Andamanach), skąd uciekł po 5-miesięcz-nej głodówce. W więzieniach spędził w sumie 12 lat, w podziemiu - następnych 8. Do dziś ćwiczy jogę, pije mleko, nigdy nie palił. Chce poprawić własny rekord świata na 100 metrów - 28,5 sek. Żeby dowiedzieć się - mało to czy dużo, zaczekajmy, aż najszybszy do niedawna człowiek świata Carl Lewis będzie miał 91 lat i przebiegnie te same co Baba sto metrów. 36 ? / Babu Lal BABU LAL Jechałem z lotniska, a on czekał przed bramą. Przy bramach sąsiednich domów czekali jego koledzy - kucharze, kierowcy, ogrodnicy, pracze... Ciekawi byli naszego spotkania. Uważali, że od formy powitania będzie zależał dalszy los Babu Lala, z którym chodzili na zakupy, razem w nocy pilnowali ulicy, grali w karty i oglądali filmy. Wysiadłem z samochodu, a on włożył mi na szyję girlandę z nagietek i wyciągnął dłoń. Uścisnąłem ją - wszyscy to widzieli. I razem z nim mogli odetchnąć. To był test - uważali, że jeśli podam rękę niedotykalnemu, to znaczy, iż zatrzymuję go w pracy, którą dostał od mojego poprzednika (Ryszarda Piekarowicza, autora książki Zrozumieć Indie). Pomógł mi wnieść walizki, zrobił herbatę i zapytał, co ma ugotować na obiad. - Niech pan zrobi cokolwiek, Lal, co najchętniej pan gotuje. Obruszył się. - Ja nie jestem pan. To sab jest pan. Ja jestem Babu Lal. Miał na sobie zwykły, skrojony po europejsku garnitur. Wchodząc do kuchni umył ręce i włożył biały fartuch. Powiedziałem mu pierwszego dnia: Babu Lal, jeśli ja mam co jeść, to i ty masz co jeść. Jeśli jedzenie jest w lodówce, to masz sobie wziąć, żebyś nie był głodny i nie pytał za każdym razem i nie zawracał głowy, dobrze? - Zgoda, sab, thik he, dziękuję. Ale za każdym razem przychodził żeby zapytać, czy może sobie wziąć jajko na śniadanie. - Nie wierz w ich uczciwość - radził mi sąsiad, Kubańczyk -każdy Babu Lal za dwie rupie gotów zadźgać własnego ojca 39 i wynieść pół domu. A ponadto każdy Babu Lal to policjant. Zauważ, że żaden cudzoziemiec nie może mieszkać tu bez służby. Kiedy tylko zawarłem umowę z moim Babu Lałem (jego imię znaczy dosłownie Ojciec Czerwony), przyszedł zapytać, czy może pojechać do rodziny na Divali. Divali to święto światła podczas którego każde miasto wygląda tak, jak gdyby Indie w pojedynkę wygrały wojnę światową. - Jedź. A kiedy wrócisz? - spytałem, domyślając się, że chce zawiadomić rodzinę o przedłużonym kontrakcie. - W piątek, sab, za trzy dni. - W porządku, jedź - powiedziałem i zawiozłem go fiatem padmini na dworzec. W piątek przysłał telegram: Bardzo chory, przyjadąc w następny piątek, babu lal. - Co ci było? - zapytałem, kiedy zjawił się po tygodniu. - Głowa mnie bolała, sab. Na Divali muszę wydać zawsze wielkie party. Przychodzi cała wioska. A potem głowa mnie boli przez tydzień. Od rumu i od wydatków. Ale Babu Lal pracuje w wielkim mieście, Delhi, i w swoim osiedlu koło Aligarhu uchodzi za pana. Ma tam dwupiętrowy dom ze światłem elektrycznym; właśnie pożyczył tysiąc rupii na cement, żeby wzmocnić dach przed monsunem. Ktoś taki nie może nie wydać wielkiego przyjęcia na Divali - bo to najważniejsze hinduskie święto religijne. Każdy inny wyjazd Babu Lala trwał dwa lub trzy dni - tyle, ile miał trwać. Raz na kilka miesięcy przyjeżdżała do niego żona, Suk Devi. Największą atrakcją było dla niej robienie porządków. Brała miskę z wodą i bawełnianą ściereczkę i pucowała marmurowe posadzki. Czyściła miotełką dywany, odkurzała kanapy i kredensy, robiła porządki na kominku i w szafie z naczyniami i czuła się tak, jak gdyby sprzątała własny dom. Wieczorem Babu Lal brał ją na bagażnik roweru i jechał do znajomych w ambasadzie, to jest do kolegów-kucharzy, którzy mieszkali w służbówkach na zapleczu. Po tygodniu odwoził panią Suk Devi na dworzec, bo „miał już dość tej lady". Kiedy Suk Devi była u niego z wizytą, nie mógł wychodzić wieczorami ani na karty, ani na pogawędki. 40 Mieli dziesięcioro dzieci. Najstarszy syn pracował na lotnisku i miał już swoją własną rodzinę, najmłodsze natomiast pociechy Babu Lala nie chodziły jeszcze do szkoły, do której Indusi jego stanu nie chodzą i tak. Najstarszy syn musiał być już - jak na kastę niedotykalnych -nieźle ustawiony, jeździł bowiem własnym rowerem. Najmłodsze natomiast popiskiwały u Babu Lala w służbówce, bo lady zostawiała mu je czasem na miesiąc lub dwa, aby nabrały miejskiej ogłady. Viki łobuzował, ale tylko w uliczce dla niedotykalnych, na tyłach domu, a Sumita pomagała ojcu w kuchni. Babu Lal wiedział, że w domu hindusa kastowego byłoby to nie do pomyślenia - nie dano by mu zbliżyć się do pożywienia czy wody, aby nie straciły czystości... Mój dom w Delhi, zbudowany z cegły, stojący na solidnych fundamentach, na skalistym gruncie, jest częścią ziemi i reaguje jak ona. Dłużej trzyma ciepło w lecie i dłużej jest w nim chłodno w zimie. Na drzewach widać liście, które nigdy nie opadają, niebo jest miesiącami czyste, a we wnętrzu czuje się ból każdego oddechu - w zimie z zimna, w lecie - od upału. Dom stoi w dzielnicy Anand Niketan - Osiedle Radości. Willę tę budował dla siebie i rodziny wyższy rangą indyjski urzędnik. Wybudował i umarł. Wdowa odnajmuje dom, bo nie chce mieszkać w „grobowcu". Na parterze - ogromny salon z kominkiem - niestety bez cugu. Kuchnia wyłożona marmurami. Na patio - własna pompa. Bez tego urządzenia woda z miejskiej sieci byłaby w kranach tylko przez godzinę dziennie. Schodki z patio prowadzą do służbówki Babu Lala, który ma własną toaletę i łazienkę. Z tarasu na dachu widać, że dzielnica została podzielona na dwa światy: frontony willi przylegają do głównej ulicy. Zaplecza, czyli służbówki, wychodzą na tylną uliczkę. Ulica frontowa jest wyasfaltowana, uliczkę za służbówką zarastają zielska. Na ulicy parkują samochody - ambasadory, iiaty-padmini, suzuki-maruti i hindustany-confessy. Na uliczce pełnej śmieci stoją rowery kucharzy, bobrują w stertach odpadków bezpańskie świnie, porykują szare jak święta ziemia, wyschnięte na wiór, krowy. Śmieci nikt nie wywozi. „Zajmuje się" nimi Surya, słońce -jeden z ważniejszych bogów mitologii indyjskiej, zresztą każdej mitologii. W Ramajanie pojawia się jako syn Brahmy i ojciec Ja- 41 muny, świętej rzeki, która obmywa Delhi od wschodu. Zwykł podróżować w rydwanie zaprzężonym w siedem czerwonych kobył lub w konia z siedmioma głowami. Symbolem słońca jest koło (czakra), rzadziej - otwarty kwiat lotosu, czyli rajiv. Jest owym znakiem także swastyka, słowo pochodzenia sanskryckiego, które znaczy: bądź zdrów, miej się dobrze. Surya leczy i broni życia, lecz oznacza także śmierć, gdyż jest pośrednikiem między światłem i ciemnością. Każdego ranka zabiera ze sobą ciemność i wszystkie brudy. Dlatego nawet mocz można mu zostawić pod ścianą. Surya posprząta. W Delhi ma on zresztą z tego powodu bardzo dużo roboty. Po powrocie z zakupów w dzielnicy Nizzamuddin mój kucharz gotował zwykle rosół na bawolim szpiku. Wałkował do tego i kroił domowy makaron. Na drugie danie bywały zazwyczaj w taki dzień mielone kotlety i kartofelki. Pewnego dnia postawił wazę na stole drżącymi rękami. Był zielony jak ściana. - Co się stało, Babu Lal? - spytałem. - Nic, nic, sab, eating please. U Babu Lala każdy czasownik miał tylko taką formę. Zanim podał kotlety, zapytałem go jeszcze raz. - Nic, nic, sab. Sumita wkładając palce między drzwi i trochę niedobrze jest. - Gdzie Sumita? - wstałem od stołu. - Tam, w służbówce, płacząc. - Przyprowadź - powiedziałem. - Nic, nic, sab, jedząc. „Nic, nic" Babu Lala mogło oznaczać, że dziewczynka nie ma już ręki. Zeszła na dół skręcając się z bólu. Palce zmiażdżyła sobie do tego stopnia, że przez opuszek środkowego widać było kość. Pojechaliśmy piorunem do szpitala rejonowego. Sumita dostała zastrzyk przeciwtężcowy, zrobiony jednorazówką, ale za to niemytymi rękami. Babu Lal bal się strzykawki tak samo, jak dziecko. W sali obok izby przyjęć leżeli chorzy, a rodziny gnieżdżące się pod i między łóżkami szykowały im posiłki, bo indyjskie szpitale komunalne są za biedne, aby karmić pacjentów. 42 Pielęgniarka - lekarza nie było - kilkoma uszczypnięciami uformowała paluszek dziewczynki na nowo, opatrunkiem w aerozolu okleiła ranę, a ojcu Sumity dała garść pastylek dla dziecka. W drodze do domu wstąpiliśmy na lody do Niruli. Po dwie porcje. Jedną do lizania. I drugą - do chłodzenia rannego palca. Najwierniejszymi stołownikami Babu Lala były dwa psy -Ganges i Ptasio. Od pierwszego dnia pobytu w Delhi moja córeczka, Agnieszka, dopominała się o własne zwierzaki. W tropiku nie brakuje domowników nieproszonych - jaszczurki łażące po ścianach, skądinąd pożyteczne, bo żywiące się komarami, oraz pięciocentymetrowe kokrocie czyli karaluchy. Trudno je jednak uznać za stwory z bajki dla dzieci. Poszliśmy do weterynarza. Miał jakieś owczarki z krzywymi pyskami po osiemset rupii. - Nie trzeba, sab, Sonia niedługo urodząc pieski, to weźmiemy najlepszego za darmo. - Jaka Sonia? - zapytała Agnieszka. - Suczka sąsiadów. Zdrowy i ładny pies. Weźmiemy największego szczeniaczka, bo Sonia eating kości, na których gotuję rosół for sab - powiedział Babu Lal. Od tej chwili Agnieszka nosiła Soni każdego dnia same przysmaki. Babu Lal przytaszczył wkrótce do domu czarną kluskę z brązowymi łapami. Kluska piła mleko z butelki, jadła witaminy i miała się lepiej niż niejedno dziecko. Nazwaliśmy ją Ganges. Psisko rosło i każdego dnia potwierdzało, że miskę ryżu dostaje nie za darmo. Najpierw z rudym kundelkiem, półlabrado-rem Ptasiem, który przybył Gangesowi po kilku miesiącach jako młodszy braciszek, upolowali w ogrodzie ogromnego szczura. Szczur siedział w krzaku bugenwilli. Ptasiek wypędził go stamtąd ujadaniem, a Ganges czekał za krzakiem i kiedy szczur z nastroszoną jak u dzika sierścią wyskoczył z kwiatów - Ganges przetrącił mu kręgosłup jednym uderzeniem łapy. Usiedli potem obydwaj (pies jest stworzeniem rodzaju ludzkiego) nad upolowanym szczurem i podnieśli hałas, żeby przyjść i zobaczyć, i pochwalić. Szczura kijem wyrzuciłem za bramę, a Ganges i Ptasio dostali całą pieczeń, jaka została z obiadu. 43 W kilka miesięcy później uratowali samochód i dom od ognia podnosząc jazgot o drugiej w nocy, kiedy w garażu eksplodował od gorąca licznik wysokiego napięcia. Przez sen usłyszałem wybuch. Śniło mi się, że jestem w Afganistanie. Potem dotarło do mnie, że psy nigdy jeszcze tak wściekle nie hałasowały. Ganges całym ciężarem, niby niedźwiedź, rzucał się na drewniane drzwi obok płomieni. Kiedy oprzytomniałem na progu, ogień lizał już maskę samochodu. Za chwilę, zważywszy, że iiat-padmini stał pod gabinetem pełnym książek i czasopism, mogło być po samochodzie, psach i domu. Wypchnąłem auto za bramę i gaśnicą, którą Babu Lal - jak gdyby tknięty przeczuciem - kupił tydzień wcześniej, zdusiłem płomienie. Ściągnęliśmy pogotowie elektryczne - powiedzieli, że obluzował się zacisk i że powstał łuk w „szafie", w której między licznikami ptaszki uwiły sobie gniazdko. Ono właśnie stanęło w ogniu, a od gniazdka zajęły się drzwi. Babu Lal ugotował psom w nagrodę dwie wspaniałe gicze, na które sam miałem ochotę. Cała trójka przed każdym śniadaniem wychodziła na spacer. Ganges na jednej smyczy, Ptasio na drugiej, a z przodu Babu Lal jako przewodnik luzujący rzemienie tu czy tam, bo psy obwąchiwały swój wczorajszy szlak dookoła parku, uzupełniając braki w oznakowaniach, które czyni się na pniach unosząc tylną łapę. - Pies jest potrzebny, sab, bo jak jest pies, to żaden złodziej nie podejdzie. Ale pies był potrzebny Babu Lalowi także z innego powodu. Jeśli pies jest dobrze odżywiony i ładnie lśni mu sierść, to znaczy, że w domu pracuje dobry kucharz. A Babu Lal bardzo chciał, żeby tak o nim myślano. Kiedy Ganges miał dwa lata i był dorosłym kundlem, a Ptasio kończył rok, przybył Babu Lalowi jeszcze jeden stołownik -kilkutygodniowe kocię, które okazało się żbikiem, a właściwie żbiczycą. Matka mieszkała u sąsiadów z Australii, którzy przywieźli ją z Kerali. „Zapyliła się" gdzieś na śmietniku i powiła trójkę - jak to zwać? - żbikotów? Jeden z nich został nam podarowany i na dzień dobry podrapał psom nosy. 44 Kundle nie mogły zrozumieć, że tracą władzę. Zbikotki bowiem nie dało się wyprowadzić na spacer, jak to Ganges czynił z Ptasiem. Nie dało się urządzić lekcji szczekania czy siusiania. Syczała jak wąż i orała im pazurami chrapy. Jedynym sposobem uratowania psiej godności była wyniosła duma. Podrapane raz i drugi kundle ostentacyjnie przestały kota zauważać. Udawały, że go nie ma. Nie było to zresztą trudne, bo żbikotka nie zaglądała do psich misek - nad kuchnię Babu Lala przedkładała własną - żywiła się w ogrodzie, polując na wróble. Nie dało się okiełznać jej łowczych instynktów - co rano przynosiła do salonu zdobycz, żeby się nią popisać. Gdyby była ciut większa, polowałaby może na domowników. Jej ulubioną zabawą było gryzienie ludzkich rąk powyżej nadgarstka. Czaiła się, skakała i wbijała zęby w ciało, nie za mocno -to prawda, ale skutecznie. I robiła to stale, niezależnie od kary czy nagrody. Zmieniała się nie do poznania dopiero w nocy. Zamiast łazić po dachach kładła się na biurku pod lampą i zasypiała do góry brzuchem. Łapy zawsze miała złożone jak u niewiniątka. Czasami po północy wstawałem z fotela, aby zejść po herbatę. Starałem się to robić jak najciszej. Nigdy nie przeoczyła tego momentu. Skradałem się na palcach, a ona, jak gdyby przedrzeźniając mnie, skradała się za mną. Bo przecież jak się wstaje z fotela, to może idzie się do kuchni. A jak się idzie do kuchni, to może idzie się do lodówki. A jak się idzie do lodówki, to tam jest bawoła wątróbka albo polędwiczka. Żbikotka nigdy nie zeskakiwała spod lampy na próżno. Nazwaliśmy ją niezbyt oryginalnie, ale za to bardzo trafnie: Psotka. Kiedy Agnieszka wracała do Polski - kocica dostała dwie porcje valium i poszła spać do kosza, w którym miała być wniesiona do samolotu. Obudziła się dokładnie w chwili, kiedy kosz przekraczał progi dworca lotniczego. Przykrywa nagle spadła, z kosza błyskawicznie wychynął wściekły, syczący łeb, a pazury wyciągnęły się w stronę brodatego sikha, który stał w drzwiach na warcie. Sikh upuścił karabin i cofnął się do środka, ale Psotka za nic nie chciała, aby jej kosz powędrował za nim. Wróciliśmy do domu. Samolot z Agnieszką dawno był już w drodze, a ja o incydencie zapomniałem, zwłaszcza że Psotka gdzieś znikła. 45 Dobrze już po północy poszedłem spad nie zapalając światła. Wydało mi się, że świeża, wykrochmalona pościel dziwnie jest tego wieczora wilgotna. I to zwłaszcza w jednym miejscu, na samym środku. Psotka dobrze wiedziała, że trzeba się schować. Że chcąc nie chcąc będę musiał zmienić prześcieradło i że do rana wściekłość mi przejdzie... Naprzeciwko naszego domu mieszkał Pakistańczyk, pan stateczny i nobliwy, Hafez- ur-Rehman, korespondent agencji Associated Press of Pakistan. Był to jedyny dziennikarz pakistański akredytowany w Indiach. Jedyny dziennikarz pakistański w Indiach to prawie to samo, co jedyny dziennikarz polski w Niemczech Zachodnich w latach 50. Dlatego Hafez-ur-Rehman musiał być nie byle kim. Spotkaliśmy się po raz pierwszy nie na ulicy, przy której stały nasze domy, a w Hyderabad House, pałacu reprezentacyjnym rządu, gdzie co jakiś czas wydawano koktajle w związku z wizytą oficjalnej persony z zagranicy. Gościem owego wieczora był hojatoleslam Haszemi Akbar Rafsandżani, podówczas spiker islamskiego parlamentu w Teheranie, przygotowujący się do wyborów prezydenckich w swoim kraju. Składał wizytę oficjalną w Indiach, kraju dwustu milionów muzułmanów, ale muzułmanów szkoły sunnickiej, czyli nie szyickiej jak w Iranie. Koktajl przygotowano w taki sposób, aby Rafsandżani, podobnie jak dziennikarz z Associated Press of Pakistan, mógł wypić szklankę soku i aby korespondenci innych agencji mogli wypić szkocką whisky. W połowie koktajlu zaczęła się monsunowa ulewa i mój sąsiad, który przyjechał taksówką, bardziej teraz pochłonięty był myślami o powrocie do domu niż zagadnieniami protokołu dyplomatycznego i obowiązkami korespondenta, Obiecałem mu, że wróci moim samochodem. Rafsandżani był wtedy męczącym mułłą i nawet pakistańskiemu korespondentowi wydawał się nudziarzem. Irańczycy mówią ponadto tak, że usypiają siebie i innych, dlatego ?? ???-liśmy wyrzutów sumienia. Zanim koktajl dobiegł końca, wziąłem Pakistańczyka pod ramię i wyszliśmy przed pałac. Powitała nas ściana wody. Ponieważ lało i lać miało jeszcze kilka godzin - zdecydowaliśmy 46 się na skok „pod rynnę", aby tylko ruszyć w drogę, bo w takiej sytuacji im prędzej się wyjedzie, tym mniejsze niebezpieczeństwo, że utonie się po drodze. Fiat-padmini ruszył na jedynce, ciężko pracując wycieraczkami. Na razie droga była jeszcze widoczna, ale to Raj Path -Szlak Królewski, więc musiała być oświetlona. Na pierwszym rondzie straciliśmy jednak orientację: woda pokrywała już klomb na środku i wysokie krawężniki na obrzeżach. Trzeba było jechać na oko, mniej więcej środkiem asfaltu, tam było bowiem najwyżej. Gwałtowne przybliżenie się do krawężnika groziło zalaniem samochodu. Fiat-padmini jedzie po wodzie dopóty, dopóki choć kropla nie dostanie się do karburatora. Trzeba jechać na wysokich obrotach silnika i na jak najniższym biegu - najlepszy byłby wsteczny, gdyby nie to, że auto nabierałoby wtedy wody rurą wydechową. Po drodze widzieliśmy już kilka porzuconych fiatów, a im dalej od Hyderabad House, tym woda była głębsza. Przejeżdżając znanymi ulicami, które wyglądały jak rzeki, przypominałem sobie, gdzie mniej więcej może być płytko. Ponadto mój iiat-padmini miał to do siebie, że psuł się zawsze dopiero pod domem. Dotarliśmy do dzielnicy Anand Niketan, zarzynając niemal silnik. Przed domem Pakistańczyk powiedział mi, że modlił się cały czas, dlatego ulewa nic nam nie zrobiła. I pomknął do siebie. Babu Lal stał natomiast na zewnątrz i dygotał. Myślałem, że z zimna. Okazało się, że powody były poważniejsze. Babu Lal czekał przed domem, żeby bez zwłoki poprosić o ochronę. Przed policją. Była tu bowiem policja. Kiedy my popijaliśmy z Pakistańczykiem nasze drinki w Hyderabad House, nasi kucharze posprzeczali się między sobą. A że jeden był Indusem, a drugi Pakistańczykiem, doszło rzecz jasna do wojny. Pakistańczyk - twierdzi Babu Lal - był agresywny. Zachowywał się arogancko, atakował, mój kucharz bronił się kijaszkiem, którym pomacał napastnika, Pakistańczyk zadzwonił na policję, policja przyjechała i chciała zabrać Babu Lala za kraty, ale Babu Lal oznajmił, że pracuje u cudzoziemców, którzy zadzwonią na skargę do ministra. Policjant nie mógł zdecydować się na otwarcie mojej furtki, dlatego czekał na ulicy, aż przyjadę. Tymczasem lunęło i poli- 47 ????? uciekli. Gdyby nie to - staraliby się dostać Babu Lala, zabrać go do komisariatu, sprać i ograbić. Tak przynajmniej twierdził przerażony kucharz. . Chciałem zatelefonować do sąsiada, by go spytać, czy jego Wharz iest na pewno człowiekiem spokojnym i czy przypadłem nie popija rumu pod nieobecność swego pracodawcy, z cze-lo biorą się awantury z moim kucharzem. Gdyby okazało się ze rzeczywiście popija - czekałoby go osiemdziesiąt batów Ale deszcz który uratował Babu Lala przed policją, uratował także Pakistańczyka przed batami. Podczas deszczu telefony w Delhi me Sstępnego dnia też lało i lać miało jeszcze dwa miesiące. Do Afganistanu wyjeżdżałem co kilka miesięcy i wtedy Babu T al zostawał na gospodarstwie jako jedyny gwarant, ze nic się złego nie stanie. Zapewniał, że prędzej sam zginie, niz wpuści °bCDo°mv cudzoziemców rzadko, co prawda, bywają obiektami napadów, ale zdarzyło się po sąsiedzku, że pod nieobecność Rosianina rabusie związali żonę i zabrali gotówkę, dosc sporą. Niemca natomiast „przeprowadzili". Podjechała ciężarówka, panowie w kombinezonach z firmowym znakiem nieistniejącego przedsiębiorstwa wynieśli mebel po meblu, teleks po teleksie, a wszystko spokojnie, niespiesznie, wiedzieli widać, ze Niemiec wyjechał na dwa tygodnie i że w domu nie ma kucharza, po-????????? nie było go u Rosjan. Babu Lal nie lubił moich wyjazdów. Miał wtedy co prawda zacznie więcej czasu, ale poczuwał się do odpowiedzialności za każdy przedmiot w domu. Nigdy niczego nie przestawił ani nie przesunął, abym nie pomyślał, że gospodaruje po swojemu i grzebie w moich rzeczach. Robił wtedy porządki na dachu i w studzience. Wyrywał krzaki które urosły po poprzednim monsunie, a ze studzienki wyciągał niepotrzebne już gołębie gniazda. W ogrodzie porządek utrzymywały psy - na pierwszy ogień noszła palma bananowa, bo w liściach bananowca lęgnie się cza-L kilkucentymetrowy wąż, jadowitszy od kobry i psy o tym wiedza Wykopały palmę w ciągu jednego popołudnia. Nie podobało im się także drzewko papai, choć węże na nim me rosną. 48 Zostawiły jedynie mango i cytrynę. I krzak bugenwilli. Babu Lal patrzył na to z dobrotliwym uśmiechem mówiąc po polsku: „No chodź, chodź tutaj, Gangesiu". Lubił oglądać Ramajanę, wieloodcinkowy serial indyjski, który w Indiach oglądali wszyscy, jak u nas kiedyś kapitana Klossa. Ale Ramajana to mitologia. Nikt w Polsce - wszelkie proporq'e zachowawszy - nie wyprodukowałby stu odcinków Starej Baśni, a gdyby nawet ktoś taki się znalazł - trudno sobie wyobrazić, aby ulice w godzinach emisji były puste. A w Indiach przed każdym telewizorem zbierał się tłum ludzi, zwłaszcza na bazarach, dlatego terroryści sikhijscy mieli ułatwione zadanie. Po ulicach naszego osiedla chodzili nocami strażnicy. Każdy uzbrojony był w kij i gwizdek. Kijem stukał o asfalt, a gwizdkiem dawał znaki, że jest, że czuwa. Pierwszej nocy - słysząc stukania kijów i gwizdki dobiegające ze wszech stron - miałem wrażenie, że to jakaś obława. Tymczasem gwizdki oznaczały, że można spać spokojnie. Powodem do niepokoju mógłby być dopiero brak tego odgłosu, czyli brak stróża. Ale na szczęście gwizdali, jak pamiętam, osiem lat bez przerwy. Noc w noc. Pojawiały się także wędrowne kilkuosobowe zespoły cyrkowe. Ojciec, dwoje dzieci i niedźwiedź himalajski ze sznurkiem przewleczonym przez dziurę w nosie, dlatego pokorny i cichy. Rozstawiali dwie żerdzie, wiązali je lianą, kilkuletnia dziewczynka tańczyła na tej „linie", jej braciszek bił w bębny, niedźwiedź prze- stępował z łapy na łapę i kręcił łbem z podziwu. A ojciec zbierał pieniądze, marne zresztą, parę rupii, które z trudem wystarczyły na herbatę dla każdego członka zespołu, niedźwiedzia nie wyłączając. W zwierzyńcu tym pojawiał się także słoń. Słonie są na ogół gorsze od wściekłych psów, przynajmniej te dzikie, czyli normalne. Zwłaszcza samce z kłami, czyli tuskery. Ale do ślubów w Delhi w co bogatszych rodzinach i do reklamy różnych produktów, których nazwy wypisuje się słoniom kolorowymi kredkami na bokach, używane są udomowione słonice. Jeśli nie jest zbyt gorąco, to znaczy na wiosnę i jesienią, słonice paradują po Osiedlu Radości i albo oferują jakieś usługi, albo coś sprzedają. Nawiasem mówiąc, dzielnica slumsów w Kalkucie, która jest bohaterką głośnego reportażu Dominika Lapierre, Anand Niketan (Miasto radości), nosi w jego książce dokładnie taką samą nazwę, jak moja dzielnica bogatszych warstw średnich w Delhi. 49 Wracałem kiedyś do domu wieczorem, było już nie ciemno, a czarno, jak zawsze w tropikach po szóstej, nie świeciła żadna uliczna latarnia, bo przerwy w dostawach prądu są w Delhi częste i długie. I nagle mdłe światełka samochodu dostrzegły przed, a właściwie nad maską fiata ogromny zad słonia. Gdybym jechał trochę szybciej i gdybym podciął zwierzę, siadłoby mi zapewne na rozgotowanej do czerwoności chłodnicy... Ganges, Ptasiek, Psotka, niedźwiedź z wędrownego cyrku, jaszczurki, karaluchy, centymetrowe węże, gołębie, słonie - całe to towarzystwo, według wierzeń Babu Lala, miało ludzkie postaci. Babu Lal też był kiedyś człowiekiem, ale widocznie postępował niezbyt szlachetnie, bo odrodził się jako niedotykalny. Lecz jako niedotykalny był wzorem uczciwości i szlachetności. Chciał urodzić się jeszcze raz, trochę wyżej i lepiej. Traktowaliśmy go jak członka rodziny. I on nas - z całym dystansem -też darzył przyjaźnią. Spieszyło mu się do następnego życia. Był go bardzo ciekaw. Powiedział: - Kiedy sab stąd wyjedzie, ja wrócę do wioski i szybko umrzeć* I buffalo umrzeć. I pies. Dotrzymał słowa. Kiedy wróciłem do Indii po pięciu latach, chciałem go znowu zatrudnić jako kucharza. Był już jednak - według własnych wierzeń -w innym ciele, którego nie mogłem zidentyfikować. 50 MIĘSO Mięso bawole należało kupować w muzułmańskiej dzielnicy miasta, Nizzamuddin, w sobotę rano. Babu Lal pukał do drzwi sypialni i mówił: - Sab, już siódma, jedziemy po minse? Minse to było mięso. Wstawanie w tropiku zajmuje godzinę. Najpierw medytacje, czy w ogóle warto. Potem ciężka praca związana z pierwszym ruchem nogi, następnie prysznic, który nie pomaga. Wreszcie łyk kawy. Kawę w Indiach pija sab, czyli sahib, od czasów brytyjskich -pan, zresztą biały. Babu Lal pija herbatę. Po kawie biały sab siada obok Babu Czerwonego i oliwkowym tiatem-padmini jadą przez pół miasta. W pobliże grobowca Humayuna. Fiat-premier-pfldmzm wjeżdżał tam zwykle w takie uliczki, że jeśli naprzeciwko pojawiało się inne auto - jeden lub drugi pojazd musiał ustąpić. Trzykrotnie parkowałem obok medresy, czyli szkoły przy meczecie, w samym środku islamskiej enklawy. Trzykrotnie podchodził Afgańczyk: - Co tu robisz? - pytał wzrokiem, brodaty, w derce, pod którą chował ręce. - Szurawi? - dodawał głośno - Rosjanin? - Sab - powiedział Babu Lal po trzecim takim pytaniu. - Tu jest trochę niedobrze, trzeba parkować na zewnątrz, przy posterunku policji. Plakaty robione na powielaczu mówiły ze ścian medresy: „Śmierć Ruskim". 53 Do medresy można było jeszcze od biedy dojechać. Dalej uliczki pozwalały już tylko mijać się na piechotę. W pobliżu meczetu czekali ze swoimi puszkami biedacy. Liczyli na datek lub na ochłap od cudzoziemców. Noce spędzali zwykle przy ścianach, pod daszkami z folii. Najszczęśliwszy z nich jeździł rowerowym wózkiem, który poruszany był siłą jego potężnych, długich rąk. Natura zbudowała go tak, że dla odmiany od pasa w dół nie miał na sobie ani pasemka mięśni. Na siedzeniu wózka spoczywały obleczone skórą piszczele nóg, które rękami zaplatał w kwiat lotosu. Fryzjerzy rozkładali nad rynsztokiem swoje kramiki - stłuczone lustra i drewniane grzebienie, uliczni czyściciele uszu operowali patyczkami, dentyści z chodnika zajmowali się usuwaniem zębów. Mieli nieliczną klientelę, dlatego w wolnych chwilach otaczali wózek i z wrzaskiem szarpali szmatę, którą odmię- śniony od pasa w dół właściciel pojazdu zawiązywał na biodrach. Macali go z rechotem i dopytywali się głośno, co w tej szmacie chowa. Sklepiki z mięsem ciągnęły się po obydwu stronach nieprzejezdnych uliczek. Pomieszczenie nie większe niż dwa na dwa metry wypełnione było o sobotnim poranku stertą polędwic, żeberek, zadów... Na progu siedzieli w kucki - inaczej nikt tam nie potrafi -właściciele kramów, wyposażeni w ręczne wagi. Innych nie znają. Palec właściciela pełni rolę pryzmatu, na którym wahają się szalki. Odważali to, co pokroił siedzący z tyłu pomocnik z nożem w prawej nodze. Nóż rzeźniczy przytrzymuje się paluchem i następnym palcem nogi. Tkwi na sztorc, jak kosa, ostrzem na zewnątrz. Pomocnik bierze połeć mięsa dwiema rękami i obiera je z błon i żył tym sterczącym, nieruchomym narzędziem. Kiedy klient zamówi gorszy kawałek - na curry, pomocnik podnosi się z kucek i rąbie jakiś rostbef toporem na pniaku. Na hakach u powały wiszą zazwyczaj dwie, trzy bawole połówki. Kopyta stoją na zapleczu. Obok leżą łby. Nad nimi roje much. Ale w sklepiku czysto i schludnie - pod sufitem obracają się śmigła wentylatora, który miesi gęste od parującej krwi powietrze. Tuż przed progiem, do rynsztoków, nie czerwonych już, ale jeszcze nie brunatnych, fajdają kilkuletnie dzieci. 54 Po godzinie, z torbami pełnymi polędwic, wracał stamtąd niższy rangą personel ambasad biedniejszych krajów - Filipin, Wietnamów, Panam, Egiptów i całej Europy Wschodniej. Babu Lal niósł zazwyczaj gicze bawołu-cielęcia. Kramarze pozdrawiali go po drodze i zapraszali na następne zakupy. Obiecywali napiwki, ale nieprzekupny Babu Lal przed każdą transakcją sprawdzał, gdzie bawolina najświeższa. Bawół jest najpoczciwszym i najnieszczęśliwszym zwierzakiem indyjskim. Najpierw pracuje w polu lub na drodze, kiedy krowy i byki łażą sobie samopas przez nikogo nie niepokojone. Musi dawać mleko. Całe mleko indyjskie to mleko bawole, bo od krowy z trudem uzyska się litr dziennie. Bawół kąpie się po każdej pracy, kiedy tylko zobaczy wodę. Haruje całe życie. A na koniec go zjedzą. Jest solidny i odpowiedzialny. Nic zdarzyło się, żeby zdenerwował się i nadużył siły. Po każdej wyprawie na Nizzamuddin Babu Lal rozkładał w kuchni na marmurowej płycie nasze minse, kroił je, wkładał do zamrażalnika, a potem spisywał kolumnę cyfr. - Trzy kilo młode minse, sab po osiem rupii (wtedy to był dolar). Kilo kości, sab, na rosół, osiem rupii, wątróbka sześć rupii, marchewka dwie rupie, mąka, sab, na kluski, dwie rupie, tuzin jajek, sab. - Odczytywał swoje gryzmoły rozliczając każdy banknot co do paise, czyli grosza. - I tu jeszcze 50 paise - męczył się przypominając sobie, co jeszcze kupił za pół rupii. - Aha, groszek! Nietykalność krowy jest w Indiach zjawiskiem stosunkowo świeżej daty. Ariowie nie znali wegetarianizmu, najlepsze krowy poświęcano bogom, najsmaczniejsze cielęta zjadano. Zwierzę to było także ich środkiem płatniczym. Krowa znalazła się pod ochroną jako dostawczym cieląt, a także mleka i wszystkich innych produktów użyteczności codziennej - krowieńca jako opału, uryny jako środka medycznego, ghee czyli oliwy maślanej jako tłuszczu i twarogu jako białka. Najazd Mogołów, którzy ugruntowali w Indiach islam, ściągnął na krowy niebezpieczeństwo, muzułmanie bowiem nie jadają wieprzowiny, a owiec w Indiach nie było. Hindusi stanęli w obronie krów: ich wróg nie śmie podnosić ręki na zwierzę, które pomaga żyć! 55 Indie są obszarem o największym pogłowiu bydła na świecie. Sanskrycki termin pavitra (święty) zawiera w sobie wartość znaczeniową, która odnosi się zarówno do czystości, jak i do oczyszczenia. Święte dary krów mają w Indiach moc oczyszczającą do dziś. Akt poświęcenia (nowego przedmiotu) dokonywany jest przy użyciu mleka. Ale święta substancja może mieć znacznie większą moc oczyszczającą, jeśli pomiesza się wszystkie składniki, które pochodzą od krowy. W mitologii hinduskiej matką wszystkich krów jest Surabhi, która wyłoniła się z kosmicznego oceanu jako obfitość sera i fontanna mleka. W odróżnieniu jednak od swoich sióstr z mitologii germańskiej czy egipskiej, krowa hinduska nie należy do panteonu. Natomiast miejsce w świątyni zajmuje byk. W każdym, najmniejszym nawet miejscu kultu Siwy, a Siwa to jeden z trzech najważniejszych bogów indyjskich - bóg odrodzenia przez zniszczenie - znajduje się posążek Nandiegó - byka, który jest symbolem czystej siły fizycznej. Siwa przedstawiany pod postacią lingi, fallusa, nie ma niczego wspólnego z erosem -jest bogiem, który niszczy i tworzy w ascezie. Moce seksualne Siwy zostały przekazane bykowi, który jako jego wierzchowiec siedzi w każdej świątynce naprzeciwko swego jeźdźca. Wierni modląc się do Siwy składają jednocześnie hołd Nan-diemu. Indie nie są krajem świętych krów. Są krajem świętych byków. Prawdziwy Indus-hindus mięsa nie jada. - Nie jadam mięsa - mówi stuletni Morarji Desai, były premier Indii - bo czy chciałbym, żeby mnie zjedzono? Desai jest pełnym wegetarianinem. Pełnym,., to znaczy takim, który nie jada mięsa, nic ruszy jajka i nie użyje w kuchni ani czosnku ani cebuli. Za to pije własny mocz, który nazywa wodą życia. Jego dieta to owoce mango i banany, orzeszki cashew i szklanka moczu. W gabinecie premiera stała jego prywatna lodówka, w której przechowywał płyn do osobistego użytku. Uprzedzano wizytujących go gości, aby uważali, kiedy wnosi się tam na tacy soft-drinki. Moraiji Desai rozwinął dziedzinę, którą nazywa urynote-rapią. Szklanka wody życia leczy - według niego - wszelkie choroby i działa jak szczepionka. Najlepszym świadectwem 56 skuteczności tego panaceum jest wiek samego Desaia. Jedyna kłopotliwa kwestia, to zapach, jaki wydziela ów leciwy mąż stanu. Mięso zatruwa organizm człowieka. Zakwasza. Psuje zęby. Proszę przyjrzeć się uśmiechowi wegetarianina: niejeden aktor filmowy - właściciel szczęk z porcelany - wygląda gorzej, bo sztucznie. Ortodoksyjny hindus nie jada więc żadnego rodzaju mięsa. Hindus zwykły jada ryby, to jest mógłby jadać ryby, gdyby nie były w Indiach tak drogie. Indus-muzułmanin nie jada wołowiny, bo Indus-hindus urwałby mu głowę. Jada więc baraninę. Natomiast chrześcijanin jada wszystko, dlatego wzbudza w Indiach lekceważenie i odrazę. Mięso było kiedyś dla hindusa znakiem przemocy i śmierci. Hindus - w odróżnieniu od muzułmanina i chrześcijanina - jest jedynym człowiekiem wierzącym, który dostrzegł, że może zastąpić zwierzę w produkcji własnego mięsa. Zwierzę je rośliny i rośnie. Przychodzi wtedy muzułmanin i zabiera mu jego gotowe już mięso, które potem piecze lub smaży. Hindus inaczej -sam je rośliny i sam rośnie, a zwierzęciu nie zabiera niczego, prócz mleka. Ale muzułmanin zabija zwierzę nie tylko po to, żeby je zjeść, ale także po to, aby mękę zwierzęcia, zamiast własnej, złożyć Bogu w ofierze. W dzień święta kozła ofiarnego dzieci muzułmanów ślizgają się w koźlej krwi. Stary Testament też sankcjonuje - ba! ustanawia rzezie religijne. Baranek Boży jest przecież stworzeniem, któremu podcina się gardło. Krew Baranka służy do malowania progów. Rozdział XXVIII Czwartych Ksiąg Mojżeszowych jest opisem nakazanego ludziom barbarzyństwa, które może odepchnąć od każdej religii. A chrześcijanie powtarzają bezmyślnie: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami!" W Europie wrażliwość na istnienie innego życia ujawniają jedynie dzieci: świat ich wyobraźni zamieszkują bohaterowie bajek - zajączki, misie puchatki, kaczory, prosiaczki... Jak tu jeść potem przyjaciół z Disneylandu? W Indiach nie wyczujemy tej wrażliwości nawet wśród hindusów, którzy przebijają misiom nosy i każą im tańczyć na linie 57 w wędrownych cyrkach, którzy hodują prosiaczki na bekon dla Europejczyków, a ,„kaczory" pieką dla turystów w piecach tan-duri. Polują zresztą także na dzikie ptaki. Wedle zarządzenia delhijskich władz municypalnych, indyk sprzedawany cudzoziemcom przed świętami musi być drobiem w naturalnych piórach. Bo zdarzało się, że oszuści z Jor Baghu sprzedawali sępy. Zarządzenie to przypomina nakaz z Nigerii, gdzie mięso na bazarze sprzedaje się z sierścią, żeby cudzoziemiec nie myślał, że to ludzina przywieziona wprost z miejsca wypadku. Mój dom w Delhi nawiedzał dusiciel wężów. Co jakiś czas przynosił na sprzedaż skóry zdarte z pytonów, kobr, boa, żmij i lizardów. A przecież wąż jest w Indiach stworzeniem świętym. Dusiciel łypał jednym okiem - drugie skryte było za bielmem. Rozkładał skóry wężów i zaśmiewał się do łez. W bezzębnych ustach sterczał mu jeden jedyny, żółty kieł. Miałem wrażenie, że w swoim fachu zęba tego używa jako instrumentu. - To jest zły człowiek, sab - mówił Babu Lal - dobry człowiek tak nie wygląda i nie dusi wężów. A przede wszystkim dobry człowiek nie zajmuje się wyrobem pasków, portfeli i torebek ze skóry. Skórami nie paprze sobie rąk żaden szanujący się hindus. Babu Lal pochodzi z najniższej i najuboższej kasty, haridża-nów, czyli dzieci Boga. Tak nazwał jego grupę - jakieś czterysta milionów Indusów - Mahatma Gandhi, który notabene mięsa spróbował raz w życiu, jako chłopiec. I bardzo potem wymiotował. Haridżanie są mięsożerni - dobrze, jeśli w ogóle jadają cokolwiek. Babu Lal ma wspaniałe zęby i szczupłą sylwetkę. Ani śladu brzucha, choć włos - przy szóstym krzyżyku - nieco już przyprószony. Gotuje świetnie - potrafi nawet zrobić kołduny i piel-mienie, ale dla siebie woli ciapaty czyli naleśniki z mąki kukurydzianej, które macza w sosie. Kucharz nie musi próbować. Może być wegetarianinem. Nic zabije zwierzęcia, chyba że w obronie własnej. Ale też nigdy zwierzęciu nie pomoże. Po ulicach Delhi łażą bezpańskie psy. Są czasem wściekłe, bo gryzły się z szakalami. Niejeden jest łysy i pokryty strupem, bo nigdy nie jadł jak należy. Nie widziałem, żeby ktoś kiedyś rzucił 58 psu cos do zjedzenia. W Indiach obowiązuje zasada: nie zabijaj, daj mu zdechnąć z głodu. Obowiązuje od tak dawna, że zakodowała się w psach genetycznie. Koło sklepu dla cudzoziemców, w którym sprzedawano wędzone łososie i bekon, w dzielnicy bhanti Niketan, zauważyłem szczeniaczka bobrującego w śmietniku. Wybierał zgniłe resztki jarzyn. Rzuciłem mu plasterek szynki, i o wąchał, ruszył mięso nosem i zostawił. Wegetarianin śmietnikowy z dziada pradziada. Zapewne pierwszy raz w historii rodu miał do czynienia z mięsem I me wiedział, co się z tym robi. Świat zwierząt - jeśli idzie o dietę - przestrzega w Indiach wie-le ludzkich obyczajów. Największym wegetarianinem jest słoń. Każdego dnia zjada 300 kilogramów siana i liści. Sam nie jest zja-??? ~?? ? draPieżn* nie potrafi przegryźć jego pancernej skory. Ale zdarzają się nieszczęścia - jak z ponurych baśni, które opowiada czasami dusiciel wężów. Spał kiedyś słoń z otwartą paszczą Wśliznęła się do tej jamy kobra szukająca cienia. Słoń mlasnął i kobra, ze strachu, ugryzła go w ogromny, różowy Tygrysy i pantery żyją ze słoniami w stanie zimnej wojny, rzed człowiekiem czują respekt, wystarczy jednak, że spróbuj ludzkiego mięsa. Nic innego już im potem nie smakuje. W hinduizmie wierzy się w wędrówkę dusz. Interesujące, że drapieżniki, w których tkwią ludzkie dusze, mogą sobie do woli polować na inne zwierzęta, w których też przecież utkwiły ludzkie dusze. Nie wiadomo, czy pantera zjada sarnę z duszą czy bez duszy, a jeśli tak, to czy ma potem dwie dusze? Najmniej przejmują się duszami sami właściciele dusz - ludzie zwłaszcza wtedy, kiedy krew zalewa im z wściekłości oczy. Każdego roku w konfliktach na tle religijnym i kastowym ginie w Indiach kilka tysięcy osób. Hindusi wyrzynają muzułmanów, na odwrót, sihkowie strzelają do hindusów, Asamczycy mordują uciekinierów z Bangladeszu, teściowe oblewają naftą świeżo poślubione zony swoich synów i celują w nie płonącymi zapał-Kami policja strzela bez uprzedzenia do demonstrantów, terroryści demolują bazary, dakoici pastwią się nad każdym, kto wpadnie im w ręce. 59 Na trzeci dzień po zamachu na Indirę Gandhi, o którym piszemy dalej, kiedy miasto stało w płomieniach, Babu Lal wrócił blady z ulicy i powiedział: - Sab, teraz niech pan nie wychodzi. Tam, parę kroków od naszego domu, za rogiem zabijają kijami sikha - właściciela- postoju taksówek. Jeśli sab do nich podejdzie, żeby go ratować - zamordują. zamoraują. W Indiach trzeba stosować się do takich zaleceń. Wyszedłem, lecz na taras, i dopiero po kwadransie. Tłumu już nie było. Na asfalcie leżała krwawa miazga. 60 POKUSA WPIEKŁOWSTĄPIENIA Uliczką ? dzielnicy Anand Niketan (Osiedle Radości) chodziła na rynek Induska o imieniu Shipra. Patrzyła mężczyznom prosto w oczy. W Indiach nie ma takich kobiet, zatrzymałem się przeto kiedyś osłupiały i stałem tak, dopóki zdumienie nie minęło. - To nawiedzona - mówił o niej z szacunkiem Babu Lal. Była naszą sąsiadką. Nazwisko na skrzynce pocztowej wskazywało wysoką kastę, stąd szacunek Babu Lala, Indusa niedotykalnego. Ubierała się w dżinsy, czasem - zimą, wkładała futro lub raczej płaszczyk z ocelotów i nosiła ogromne, chromatyczne okulary. Nigdy nikt jej nie widział ani w sari, ani w pendżabi, czyli w strojach szanującej się Induski. Chodziła na rynek - w Indiach wszędzie jest rynek - ale nigdy niczego nie kupowała. Nigdy nie zwracała uwagi na stragany, nie wstępowała do sklepików - cóż zresztą może kupić w sklepiku kobieta, która nosi płaszczyk z ocelotów? Znikała gdzieś w okolicach rynku, jak gdyby jej spacer miał kończyć się tam jakimś odlotem. Nie używała samochodu. Zielony triumph miejscowej produkcji stał zawsze w ogródku przed domem. Mieszka sama, bo napisała książkę i odniosła sukces. Mikro-powieść w stylu Saganki opublikowano w ogromnym, jak na Indie, nakładzie - 10 tysięcy egzemplarzy. Pisała od razu po angielsku. Problemy obyczajowe indyjskiej upper- middle class. Już w pierwszym akapicie dobrze ubrany szef biura marketingowego daje odczuć swojej sekretarce rosnącą - jak napisała - twardość. Mąż przeczytał fragment zapowiadający książkę w „Indian Express", wrzucił swoje ubrania do walizki i więcej nie wrócił. 63 Tak w Indiach pisać nic wolno. Jeśli ktoś już koniecznie musi zajmować się literaturą erotyczną, powinien pisać tak, jak pisano kilka tysięcy lat temu w sanskrycie. „Wystroiwszy się następnego dnia w najmodniejsze szaty, Pra-bhavati zapytała papugę, czy może wyjść na spotkanie z kochankiem. Ptak odrzekł, że jeśli przyjaciele potrafią w razie czego udzielić jej pomocy, jak uczyniła to Shrangarvati, kiedy z kłopotów trzeba było wyciągać pewnego mężczyznę, to niech sobie idzie i niech zaspokoi żądzę. W miejscowości o nazwie Rajpur mieszkał sobie Dev Sakhya, który miał dwie żony - Shrangarvati i Subhgę - a obydwie znane ze sztuczek i rozpusty. Pewnego dnia, kiedy Subhga zamknęła się w swoim pokoju z kochankiem, do domu wrócił mąż trzymając w ręku zakazany owoc. - I jak tu teraz uratować Subhgę? - spytała papuga panią Pra-bhavati, a gdy ta nie umiała niczego podpowiedzieć, ptak ciągnął dalej: Jak tylko Shrangarvati dowiedziała się o powrocie męża - rozebrała szybko Subghę i kazała jej nago wyjść na dwór. Ujrzawszy to, mąż doznał szoku, a kiedy oprzytomniał - zapytał Shran-gawrati, co to wszystko znaczy, i usłyszał od niej, że ponieważ zerwał był zakazany owoc ze świętego drzewa Devi jego żona Subgha - za karę - została dotknięta szaleństwem i nic się nie zmieni dopóty, dopóki mąż nie odniesie owocu do ogrodu. Wystraszony tym wyjaśnieniem głupi mąż spełnił, co mu powiedziano, a tymczasem kochanek Subghy mógł spokojnie wymknąć się z domu. Wysłuchawszy tej historii, zadziwiona przebiegłością kobiety, Prabhavati zawróciła od drzwi i postanowiła pozostać w domu. Nawiedzona wychowywała się na literaturze sanskryckiej, ale nie chciała jej powielać. Gdyby napisała swoją mikropowieść jako przypowieść, w której o rosnącej twardości opowiadałby kolorowy ptak, nie straciłaby męża. Płótna Po przygodzie pisarskiej zaczęła się przygoda malarska. Nawiedzona postanowiła namalować własne ciało. Wiedziała, że jest piękne. Nie mając pracowni, podzieliła kuchnię na dwie części 64 i w jednej z nich umieściła ogromne lustro. Kiedy kolekq'a jej własnych aktów była gotowa - Galeria w Muzeum Sztuki Współczesnej (Jaipur House) odwołała nagle zapowiedzianą wystawę. Kustosz przyjąłby jeszcze od biedy odpowiedzialność za akty w stylu Matisse'a, ale hiperrealistyczny portret nagiej kobiety, powtarzający te same szczegóły na różnych jedynie tłach - to było dla niego zbyt wiele. Shipra obraziła się i przeniosła ekspozycję do Alliance Fran? aise. Bezimienny krytyk „The Times of India" napisał, że mamy na jej płótnach do czynienia z oczywistą autonimfomanią. Dodał zarazem, że pornografię, podobnie jak terroryzm, bardzo trudno zdefiniować, ale za to bardzo łatwo zidentyfikować: wystarczy, że człowiek zetknie się z manifestacją jednego czy drugiego zjawiska. Recenzja mogła zainteresować policję, gdyż szerzenie pornografii jest w Indiach zakazane. Shipra za radą dyrektora AF zdjęła płótna i wróciła z nimi do swej pracowni w kuchni. Nie dawał jej teraz spokoju akt męski. Było to doświadczenie zupełnie niesamowite. Szczególnie dla jej modeli. - Jaka była pani pierwsza reakcja na widok nagiego męskiego ciała? - dopytywał się dziennikarz bombajskiej popołudniówki „The Daily", kiedy skandal wstrząsnął artystycznym środowiskiem miasta stołecznego Delhi do głębi. - Mówiąc szczerze byłam już na taką okoliczność przygotowana. Modele na początku byli jednocześnie zawstydzeni i podnieceni. Prosiłam, żeby nie patrzyli na mnie, kiedy maluję. To byli zresztą amatorzy. Nagie ciało wywołuje ciekawość lub poczucie winy. Tkwi w nim ziarno śmierci. Zdaniem wielu osób - skromność i moralne standardy kobiety stawiają ją ponad ciekawością. Wśród tych osób znaleźli się także rodzice Shipry. Powiadomili ją, że jeśli dojdzie do publicznej ekspozycji malowanych przez nią genitaliów - wydziedziczą ją! Nie dziwota, że w historii sztuki nie ma kobiet - malarek, które zostawiłyby po sobie akty mężczyzn. Kamień W wiosce Khajuraho wykuto w kamieniu Kamasutrę, czyli traktat o sztuce miłości. Anonimowi rzeźbiarze pracujący tysiąc łat temu pokryli zewnętrzne ściany kilkunastu świątyń reliefami, które są 65 opowieścią o kondycji człowieka. Na świątynnych płaskorzeźbach człowiek sieje, poluje, wojuje, kocha się, umiera. Seks jest skromnym fragmentem kilometrów kamiennej opowieści. Rzeźby przedstawiające kobietę i mężczyznę w miłosnym zespoleniu mają w sobie coś z ascezy, choć są wzorem fizjologicznej akuratności. Kanon urody kobiecej nie zmienił się od tamtych czasów. Usta pełne, ramiona - mięsiste, piersi - dojrzałe, w kształcie granatów, talia - wąska, za to biodra - szerokie, rozłożyste, a uda - krótkie i grube. Na przegubach, powyżej łokci, na szyi, na nogach powyżej kostki, w nosie i na palcach nóg musi znajdować się biżuteria. Inaczej kobieta czuje się naga. W czasach, kiedy rzeźbiono w Khajuraho, i jeszcze wcześniej, kiedy pisano Kamasutrę (w Benaresie, blisko 2 tysiące lat temu) człowiek miał przed sobą trzy cele życia - rozkosze, zdobywanie zasług religijnych metodą przestrzegania prawa moralnego i zdobywanie bogactwa uczciwymi środkami. Kama, bóg miłości, jest postacią rodzaju męskiego. Kamasutra jest podręcznikiem dla mężczyzn. (W USA i Wielkiej Brytanii wydano ją drukiem dopiero w 1961 roku). Kama ma łuk z trzciny cukrowej, cięciwę z pszczół i strzały z kwiatów. Jeździ na papudze. Rzemieślnicy z Khajuraho odciskają w gipsie erotyczne fragmenty reliefów, którymi handluje się przed świątyniami. Stoi przede mną taki kicz z podpisem Lakshman Tempie Khajuraho. Pierwsza figurka z lewej strony, trzymając ręcznik, przygląda się figurze 69, ćwiczonej na sofie. Kamasutra nie pochwala zresztą tej pozycji: A zaś kiedy mąż z niewiastą Mając ciała odwrócone, Jednocześnie i nawzajem Takoż sobie poczynają, To się takie miłowanie Zewie kruczą namiętnością. (...) Niech ustnego zespolenia Nie stosuje czy to bramin, Czy minister wykształcony, Czy urzędnik w służbie króla, Lub mąż taki, co powszechne Zdobył dla się zaufanie* * Przekład M. K. Byrski, PIW, 1985, s. nomen omen 69. 66 Tuz obok obrazu kruczej namiętności widać wysoką kobietę, która pieści jakiegoś kurdupla, pozwalając mu jednocześnie na badanie własnych piersi. Dalej zaś mężczyzna, tkwiąc z głową między udami kobiety, pod łukiem triumfalnym jest przedostatnim akcentem reliefu, który kończy pozycja na sposób wspięć ogierów. Grzech Inaczej niż w kulturze judeo-chrześcijańskiej, seks w hinduizmie nie kojarzył się z grzechem. Dopóki nie pojawili się w Indiach Anglicy. Zastanawiające, że nigdzie w ich byłych koloniach nie ma brytyjskich Metysów. W Ameryce Hiszpanie wycinali mężczyzn i zapładniali ich kobiety. W Azji postępowano inaczej. Anglik nie zniżał się na ogół do kontaktów z Induskami. Induski zaś me zniżały się do kontaktów z Anglikami. Jednym słowem, każda strona starała się zachować sw0ją wyższą, jej własnym zdaniem, pozycję, czyli przewagę. Szczyt potęgi brytyjskiej - widoczny szczególnie dobrze w koloniach - przypadł na czasy wiktoriańskie. Wtedy właśnie Kompania Wschodnio-Indyjska wprowadziła cenzurę obyczajową. Do roku 1856 żaden indyjski poeta czy malarz, niezależnie od tego, jak odważny, me był przedmiotem zainteresowania prawa. Kiedy jednak wprowadzono brytyjską Ustawe 0 obscenach - na indeksie znalazła się większość arcydzieł klasycznej literatury i rzeźby. ???-wieczni pisarze indyjscy starali się albo usłużnie tłamsić seks, albo uciekać w sentymentalizm. Ustawodawstwo niepodległych Indii przejęło cały prawny purytamzm kolonii, a nawet zaostrzyło cenzurę do tego stopnia, ze w indyjskim kinie (produkuje się p0nad tysiąc filmów rocznie) nikt nie widział jeszcze pocałunku. - „Czy pocałunek jako wyraz miłości jest zdrowy?" - zapytał panią minister zdrowia i pomyślności rodziny, Moshinę Kidwai, członek indyjskiego parlamentu. Rao Gaekwad, co cytuję za agencją „Press Trust of India" (17 marca 1984). Usłyszał w odpowiedzi: - „Naukowa diagnoza tego problemu nie jest możliwa". „Szkoda", pomyślał zapewne Gaekwad, bo agencja PTI pisze, ze deputowany pytał opierając się na opiniach części „świata 67 medycznego", który uważa, iż pocałunki wydłużają życie i korzystnie wpływają na pracę serca. Zasłużony cenzor filmowy, G. D. Khosla, wyjaśnia („The Statesman", 9.2.1986): „Zostało udowodnione, że istnieje wyraźny związek między powściągliwością seksualną i kulturalnym rozwojem społeczeństwa. Dzięki ograniczeniom seksualnych możliwości razwija się myśl i rośnie energia, które gwarantują postęp. (...) Upadek imperium rzymskiego i rozkład niektórych społeczeństw dzisiejszego Zachodu należy przypisywać rozluźnieniu rygorów w sferze seksu". Indie liczą już ponad miliard mieszkańców i każdego roku przybywa im jedna „Australia". Niedługo staną się najludniej-szym miejscem na Ziemi. Każdy kolejny rząd mówi o planowaniu rodziny w kategoriach strategicznych. Indie muszą być mocarstwem, a nie będą nim, jeśli nie opanuje się inflacji demograficznej, czyli chuci, rui i poróbstwa. Cenzor jest politykiem i wie, co mówi. W książce Indian Women and Sex, która jest rezultatem badań socjologicznych w Delhi, jedna ze 160 ankietowanych lekarek stołecznych wyznaje: „Nie sądzę, aby rewolucja seksualna była dla nas korzystna. Ludzie Zachodu, którzy tak wiele mówią o seksie - nie wydają się szczęśliwsi ode mnie. Wielu z nich chodzi do psychologów i psychiatrów, aby mieć nadzieję, że da się rozwiązać problemy, które - promując swobodny styl - stworzyli sobie sami". Devadasi Devadasi, czyli służebnica Boga, lecz zarówno ,„służebnica", jak i „Boga" w znaczeniu indyjskim, była kiedyś dziewczynką, którą jeszcze przed osiągnięciem przez nią dojrzałości płciowej rodzice lub opiekunowie poświęcili - bez odwołania - jednemu z bóstw hinduizmu. Poświęcili bez żalu, bo dziewczynka w rodzinie to konieczność gromadzenia posagu. W każdym razie jedną z córek można było oddać z czystym sercem do świątyni, w której od tej chwili mieszkała, będąc dla pielgrzymów żoną na krótki czas ich pobytu i modlitwy. Seks bowiem - tłumaczą indyjscy antropolodzy - zawsze w hinduizmie był modlitwą. 68 W tomie A Study of Prostitutes in Bombaj (autorzy S. D. Pune-kar i Kamala Rac, Delhi 1962) - rozdział Devadasi informuje nas o tym, że mieszkanki i pracownice Falkland Street w Bombaju (każdy marynarz świata zna to miejsce) były kiedyś służebnicami, ale przestały nimi być, bo z prostytucji przyświątynnej wyżyć się nie da. Post-brytyjskie ustawodawstwo obyczajowe, które obowiązuje w niepodległych Indiach, zakazało prostytucji pod każdą postacią. Ale Falkland Street funkcjonuje bez przerwy - otwarcie i legalnie. Widocznie nie można karać służebnic, były przecież kiedyś kapłankami... Seks a broń jądrowa Sięgam po własną depeszę agencyjną, jaką nadałem z Delhi 6 listopada 1985. Siódmy Światowy Kongres Seksuologów, który zakończył się w stolicy Indii, mocą swoich dokumentów wzywa rządy wszystkich krajów świata do nakreślenia programów edukacji seksuologicznej w szkołach i uczelniach, podkreślając znaczenie seksu dla zdrowia i szczęścia człowieka. W kongresie uczestniczyło 700 delegatów z 30 krajów, którzy oddali hołd autorom „Kamasutry" uznając, że najstarszy w świecie podręcznik sztuki kochania jest zarazem najnowocześniejszą z punktu widzenia seksuołogii publikacją tego typu. Agencja Press Trust of India informuje, że seksuolodzy wzięli udział w 12 warsztatach. Nie podano, czego one dotyczyły. Z okazji Kongresu zorganizowano - zapewne po raz pierwszy w świecie - wystawę „Erotica" przedstawiając rzeźby, miniatury, manuskrypty, przedmioty codziennego użytku, fotografie, karty do gry -wszystko o treści erotycznej. Kolega z dziennika „The Telegraph" skoncentrował się na jednym z tematów Kongresu - „Psychoseksualne aspekty zagrożenia nuklearnego". Autor podstawowego referatu, dr Frank G. Som-mers z Toronto, powiedział: „Tłumienie seksu prowadzi do przemocy, zatem wyzwolone erotycznie społeczeństwa i jednostki w znacznie większym stopniu promują pokój. Seks jest sprawą polityczną. Systemy polityczne i religijne zawsze dążą do objęcia seksu - kontrolą". 69 Kongres obradował za zamkniętymi drzwiami, ale dziennikarze informowani byli o przebiegu dyskusji na oddzielnych kon-ferenq'ach. Na jednej z nich pojawiła się Shipra, moja sąsiadka z dzielnicy Anand Niketan, teraz już nie tylko pisarka i malarka, lecz także autorka filmu dokumentalnego India Cabaret, o tancerkach z nocnych lokali. Swoim zwyczajem patrzyła obecnym tam mężczyznom prosto w oczy. Jeden z nich, uczestnik Kongresu, odczytał to błędnie i zaprosił ją na kawę. - Nie - powiedziała - wypij sam. A potem opowiesz mi, jak ci smakowała. Przekażesz mi swoją opinię. Przez telefon. 70 X ? WYPRAWA DO ŹRÓDŁA Zatankowałem w Rishikesh, gdzie medytowali kiedyś przez miesiąc Beatlesi. Nad przepływającym tamtędy Gangesem (inaczej - Gangą) odbywa się inicjacja sadhus, czyli świętych mężów hinduizmu ze sfilcowanymi strąkami na głowach, bo Ganga jest w tym miejscu (i pobliskim Hardwarze) uważana za sakralnie najczystszą. To jedyna woda, którą można połączyć z ogniem. W mitologii indyjskiej Ganga zaszła w ciążę z Agnim (bogiem Ognia) i dała mu syna - Złoto. Jest najstarszą córką Himavata, króla Himalajów i Miny, córką króla Vrsanasvy, czyli byczych genitaliów. Nie opowiadajmy jednak historii rodziców, bo nigdy nie zaczniemy historii Gangi. Mitologia indyjska to najgęściej w świecie tkany dywan. Ganga mieszkała w niebie, płynęła Mleczną Drogą i oblewała miasto Brahmy na szczycie góry Meru. Było jej tam jak u Pana Boga za piecem. Aż pewnego dnia wylano ją na ziemię. Sagara. Dziedzic orbity Słońca, był królem Ayodhyi - miasta, w którym wyrzynają się teraz - w walce o świątynię - hindusi i muzułmanie. Żona Sagary, Kesini, dała mu syna, a druga żona, Sumati - 60 tysięcy synów. Zamierzając zdetronizować Indrę, Sagara chciał poświęcić konia. Ale Indra ukrył gdzieś to zwierzę. Sześćdziesiąt tysięcy synów zaczęło kopać dziurę w ziemi, żeby odnaleźć ogiera. Dotarli do środka, lecz nie znaleźli niczego prócz słoni. Ziemia poskarżyła się Wisznu, zakłóciło to jego medytacje, rozzłościł się i plunął na nich ogniem. 73 Sagara posłał wnuka na poszukiwanie dzieci. Okazało się, że będzie można przywrócić je życiu, jeśli święte wody Gangi spadną na ziemię i zmyją popioły 60 tysięcy spalonych. Sagara starał się o to 30 tysięcy lat. Bez powodzenia. Dopiero kolejny potomek Sagary, Bhagiratha, po wyjątkowo ascetycznych modłach zdołał wyjednać u Brahmy spuszczenie wody. Ganga nie chciała spływać z nieba. Bogowie wiedzieli, że jeśli spadnie, to ze straszną siłą. Brahma ostrzegł Bhagirathę o niebezpieczeństwie i poradził zwrócić się do Siwy o pomoc. Bhagiratha wrócił do ascetycznych modłów i po kolejnych tysiącleciach -dlatego w Indiach nikt się nie spieszy - Siwa wejrzał nań łaskawszym okiem i zgodził się osłabić efekt uderzenia, spuszczając Gangę poprzez swoje własne włosy, w które się wplątała, na górę Kailash. Zamiast kaskady spłynęło z włosów siedem potoków. Jeden z nich nazywa się do dziś Bhagirathi. Jadę jego brzegiem do źródła. Według wcześniejszych mitów, źródłem Gangi miał być palec lewej nogi Wisznu. Ganga była jego żoną. Dał ją Siwie. Urodziła mu syna. Urodziła też syna Agniemu. A potem wyszła za mąż za króla śmiertelnych, Santanu, który bardzo był w niej zakochany. Ganga postawiła warunek, że nigdy nie będzie dla niej nieuprzejmy i że nie będzie jej krytykować. Inaczej - opuści go od razu. Żyli szczęśliwie i mieliby siedmiu synów, ale Ganga natychmiast po urodzeniu wrzucała dziecko do rzeki. Po narodzinach ósmego Santanu nazwał ją morderczynią i małżeństwo rozpadło się. Tantrycy wierzą, że Ganga jest strumieniem nasienia, które wypływa z lingi, czyli członka Siwy - a święte nasienie magazynowane jest na księżycu. Uważają też, że Ganga to jedna z trzech mistycznych rzek ludzkiego ciała. A tantrycy to wyznawcy religii, która zakłada spełnienie przez użycie. Hindusi przyjęli, że kąpiel w Gandze zmywa wszelkie grzechy, a śmierć nad jej brzegami i kremacja w pobliżu gwarantują reinkarnację w lepszej niż doczesna postaci, jeśli tylko prochy spalonego wsypane będą do świętej rzeki. Mój kucharz Babu Lal dał mi na drogę butelkę, żebym mu przywiózł ze źródła trochę tej sprawiającej cuda, burej cieczy. W Allahabadzie, gdzie łączą się święte wody Jamuny i Gangesu, raz na 12 lat odbywa się uroczystość największej na świecie zbiorowej ablucji religijnej. Zbiera się tam jednorazowo po 10 milionów pielgrzymów. 74 Ganges oglądałem od końca - najpierw w Kalkucie, potem wyżej, w Benaresie, najstarszym zamieszkanym mieście świata, potem jeszcze wyżej - w stolicy Biharu, Patnie, i wreszcie, jadąc samochodem w górę rzeki dotarłem przez święty Hardwar i Rishikesh do Gangotri, a stamtąd - na piechotę do źródeł, które nazywają się Gaumukh - Krowi Pysk. Od Rishikeshu samochód jął wspinać się w górę wąskimi, as-faltąwymi serpentynami. Siedząc za kierownicą widziałem przed sobą 20 metrów drogi - do najbliższego zakrętu, zza którego co jakiś czas wyskakiwała ciężarówka. Tylko indyjskie samochody potrafią znieść taką podróż. Towarzyszyła mi moja 12- letnia córka, Agnieszka. Dojechaliśmy o zmierzchu do Uttarkashi, żeby przenocować w Instytucie Himalajskim, w którym pracował wtedy partner Hillary'ego z pierwszej wyprawy na Mount Everest, Tensing Norgay. Samochód miał tam na nas czekać 10 dni, bo dalsza droga osobowym iiatem-padmini nie była już możliwa. W górę rzeki zabrał nas autobus na wysokich kołach. W środku był tłok jak nieszczęście, a dodatkowo na dachu usadowiło się drugie tyle pasażerów. Autobus ruszył o świcie. Boże mój - gdybym wiedział, nad jakimi przepaściami przyjdzie nam umierać ze strachu, nigdy nie zdecydowałbym się na podróż z dzieckiem. Do Gangotri, ciągłe wzdłuż bulgoczącego w dole Bhagirathi, czyli pre-Gangesu, jedzie się godzinami po półce skalnej, w ekspozycji, to znaczy - wisząc nad przepaścią. Wody płyną nieraz i dwieście metrów niżej, a autobus trzyma się nawet nie nad pionem, a nad podcięciem. Miejscowi kierowcy dają sobie radę, ale jeśli przyjedzie jakiś autokar z pielgrzymami z odleglejszej części Indii - w co drugim, trzecim przypadku szofer spada wraz z nimi i samochodem i tonie w świętych wodach. Emocji przybywa w chwili, kiedy naprzeciwko pojawi się drugi pojazd. Nasz autobus natknął się na sczepione holem ciężarówki. Mimo że droga jest wąska, poruszają się po niej ciężkie pojazdy, bo to jedyny szlak, który prowadzi do garnizonu w Lance, tuż przy granicy chińskiej. Nasz wóz musiał tamtym zrobić drogę. Było to w najgorszym miejscu trasy, gdzie za zakrętem stoi hinduska kapliczka, przed którą zatrzyma się każdy kierowca, aby położyć rupię czy dwie 75 i podziękować za dotychczasowe godziny jazdy. Nasz autobus, akurat po zewnętrznej stronie drogi, musiał cofnąć się i ustąpić miejsca tym cholernym ciężarówkom. Kierowca wrzucił wsteczny i ruszył tyłem ku brzegowi półki. Zbliżaliśmy się do krawędzi bardzo powoli. Czeka się wtedy w skupieniu na ten pierwszy skok koła, czyli na oberwanie brzegu przepaści... „Tata"* warczał i sunął do tyłu, aż wreszcie poczuliśmy to, czego kierowca pragnął uniknąć - nagły przechył. Zamknąłem oczy i objąłem dziecko. Instynkt podpowiadał, że z tego wyjdziemy. Wóz stanął, a właściwie zawisł. Tymczasem ciężarówki przesunęły się koło nas w odległości kilku centymetrów. Lekkie omsknięcie się koła i... rozstąp się, ziemio. Czas płynie innym rytmem, według innego zegara, chwila nie ma końca. Minęła. Gdyby nie to, że trasa do Gangotri to jeszcze prawie 50 kilometrów, ruszyłbym dalej piechotą. Kierowca z doświadczeniem kaskadera jął wydobywać powoli tylne koło „Taty" z dziury. Lektyka Autobus dotarł do Lanki w południe. Dalej jechać nie można. Wodospad. Nad głowami buduje się dopiero wiszący most, który może kiedyś wytrzyma. Na razie trzeba znaleźć się po drugiej stronie wody. Sto metrów w dół, sto metrów w górę. Wysokość Rysów - 2500 m n.p.m. Pielgrzymi wyszli z autobusu. Chcą przed wieczorem zdążyć pod pierwszy dach, bo będzie zimno. Prawdziwi sadhus, w szafranowych opończach, idą na bosaka. Wyprawa do źródła trwa miesiącami. Widzę lektykę. Starucha z upierścienionymi palcami rąk i nóg, kolczykiem w nosie i przedziałkiem we włosach pomalowanym na czerwono - znak, że zamężna - siedzi w lektyce z kołków i sznurów, którą można nieść po schodach w taki sposób, że cały czas będzie jej wygodnie. Lektykę dźwiga czterech ledwo żyjących dziadów - może służący, może ubodzy krewni, może odrabiający niewolniczą pracę za długi sąsiedzi z niższych kast. Marka ciężarówek produkowanych w Bombaju. 76 Za wodospadem stoją dżipy. Do Gangotri - tylko godzina. Też w ekspozycji, to jest nad przepaścią. Miasteczko złożone z kilkunastu uliczek, świątynek, chatynek i aśramów żyje z pielgrzymów. Poważniejsze wyprawy himalajskie tędy nie chodzą. W okolicach tylko dwa spiczaste szczyty -małe K2 i Shivling (dosłownie - „członek Siwy"). Niezbyt wysokie - 6500 m. I lodowiec, jeden z najdłuższych. I dolina u stóp ShMinga - Tapovan, jedna z najpiękniejszych w świecie. W świątyni Gangi (3140 m n.p.m.) modlą się ci, którzy wierzą, że medytował tam w ascezie król Bhagiratha i że spadająca z nieba rzeka dotknęła ziemi w tym właśnie miejscu. Tuż obok rzeka płynie rzeczywiście. Kąpią się w niej, to jest obmywają grzechy, kobiety, które w tym jednym miejscu w Indiach obnażają piersi, stojąc po pas w świętej wodzie. Do Gangotri docierają trekkersi, czyli już nie spacerowicze, ale jeszcze nie wspinacze. Pierwsze dni bez aklimatyzacji przypominają o istnieniu choroby wysokościowej. Dlatego jakiś Szwed wymiotuje pod ścianą jak kot. Prócz nagich biustów w rzece nie ma w Gangotri niczego osobliwego - ot, jedna więcej indyjska osada. Czystsza może niż inne i spokojniejsza, ale też i dotrzeć tu trudniej. Lawina Gaumukh - Pysk Krowy - leży dalej i wyżej. Trzeba przedsięwziąć jednodniową wyprawę. Wynajmuje się muły, żeby niosły bagaż, i mamy przed sobą 20 kilometrów marszu, ciągle nad wodami Bhagirathi, czasem dość wysoko, ale cały czas bezpiecznie, chyba że spadnie nam na głowę lawina. W ładny, słoneczny dzień 20- kilometrowy marsz kończy się fioletową opalenizną rąk i twarzy, bo Gaumukh to 4200 metrów nad poziomem morza. Małe krowy, które dają może pół litra mleka dziennie, nauczyły się chodzenia po bardzo pochyłych zboczach. Stąpają ostrożnie, żeby nie potrącić kamienia. Góry tu piargowate i mogą posypać się wraz z krowami na łeb. Maszerują sadhus - święci mężowie z kołtunami na głowach i księgami w rękach. Idą boso stukając kosturami, których ozdobą sakralną jest u góry trójząb. Sadhus niosą ze sobą utensylia do 77 gotowania i coś w wiszących u pasa zawiniątkach - do jedzenia. Pewnie dal, czyli soczewicę. I naczynia na świętą wodę ze źródeł świętej rzeki. W połowie drogi, po przejściu przez drewniany most, pielgrzym może przysiąśc pod głazem; w dobrze prosperującej tam herbaciarni pod szarą plandeką dadzą mu lepkiej cieczy z cukrem. Usiedliśmy i my. Sadhu z siwym kołtunem czytał sobie Maha-bharatę, to jest - bryk na jej temat. Agnieszka wycierała szklankę, a ja zasłuchałem się w osobliwe buczenie, jak gdyby samolotu, który gdzieś musiał być w pobliżu. Góż u licha robi samolot w wysokich górach - pomyślałem - kiedy dźwięk spotężniał do tego stopnia, że - zdawało się - za chwilę zobaczymy nad głowami skrzydła. Tymczasem poganiacz mułów zerwał się na równe nogi, dał zwierzętom po tyłkach i pognał je, byle dalej od tego miejsca. Chwyciłem dziecko za rękę i - rzucając wszystko - popędziliśmy za poganiaczem. W chwilę potem z herbaciarni nie zostało śladu - jęzor błota zalał miejsce, w którym gotowała się woda. Ochłonąłem po minucie biegu donikąd, kiedy huk rozbił się o zbocza i zamarł. Wróciłem ostrożnie nad brzeg Bhagirathi: mostu nie było. Po obydwu stronach wystawały ułamane bale. Dwudziestometrowy most zniknął jak dekoracja w teatrze. Sadhu siedzący w pozycji lotosu nie zwrócił na to uwagi. Czytał dalej. Gdybyśmy nawet chcieli wracać - nie było jak. Kontakt z lawiną nie pozwala myśleć o niczym innym. Przed nami skrzył się lodem ostrosłup Shivlinga - góry, której kształt usprawiedliwia nazwę - fallus Siwy. Nie jest to w sanskrycie termin ordynarny. Linga to „znak", „symbol", „cecha charakterystyczna". Owszem, oznacza seks, seks męski. (Yoni to symbol płci kobiecej). W XI-wiecznej świątyni Tanjore znajduje się sala tysiąca fallu-sów - tysiąca kamiennych mimetycznie upodobnionych filarów. Induski nosiły amulety w kształcie ling. Były w ten sposób chronione przed bezpłodnością. Amulet bywał prezentem od oblubieńca wręczanym w dniu ślubu. Jak w większości kultur, fallus jest symbolem urodzaju, znakiem oracza, a także sił transcendentnych, czyli działających poza świadomością i doświadczeniem. W większości świątyń linga wyrasta pionowo z wrzecionowatego półmiska - yoni. 78 Shivling jest do świątynnej Lingi bardzo podobny - wyrasta pionowo w górę z doliny Tapoyan, jakby ją przebił od spodu. Lawina nie daje o tym myśleć. Idziemy ścieżką w połowie wysokości sypiącego się stoku, coraz wyżej i wyżej, ciągle jeszcze w słońcu, ciągle z hukiem w uszach, krok za krokiem, wśród gadających gór, nad bulgoczącą świętą wodą, do miejsca, które nazywa się Krowi Pysk Ganges bucha gwałtownym, szerokim na metry rzygiem z gardzieli lodowca, która otwiera się jak brama barbakanu. Szara, kłębiąca się woda z kawałkami lodu zwali z nóg w mgnieniu oka każdego, kto odważyłby się wejść głębiej niż na krok od brzegu, będącego umownym, pulsującym jak na ekranie oscyloskopu wykresem funkcji. Żaden liryczny strumyczek. Żadne romantyczne źródełko. Wściekła siła żywiołu już u samych początków. Wypełniony gnijącymi trupami Ganges, który obmywa brzegi Benaresu, to majestatyczna i spokojna, zielona toń. W środkowym i dolnym biegu groźny jedynie w czasie powodzi, Ganges u swego źródła przeraża od pierwszej chwili. A jest to przecież przepuszczony przez włosy Siwy, uplatany wcześniej potok, któremu odebrano impet. Kiedy to piszę - stoi przede mną naczynko wody zaczerpniętej u źródła. Pyły (iły) koloru piasku spoczywają na dnie. Próbuję smaku - szlachetna czystość. Kropla dodana do potrawy leczy każdą chorobę. Tak uczył mnie Babu Lal, dobry, uczciwy człowiek. Dobrze pomedytować u źródła. Zamknąć oczy. Patrzeć nimi na koniec nosa. Wymyślić mantrę. Powinna być bardzo prosta - jedno lub dwusylabowa. Może to być święta sylaba hinduizmu Om. Ale może być też skrótem imienia kogoś bliskiego. Na przykład; Ala. A-la. Należy powtarzać w myślach mantrę w rytm oddechu. 79 Niech to trwa dopóty, dopóki nie nadejdzie spokój. Nikt nie powinien przeszkadzać. U źródeł Gangesu spokój przychodzi po kilkunastu minutach, choć góry mruczą i lecą z Shivlinga głazy i rusza się lodowiec, owa brama w średniowiecznych murach, i może się coś stać, ? co z tego... Noc U źródła Gangesu stoi - jak to nazwać? - buda z kamieni, do której można wpełznąć w kilka osób. Ułożyli te kamienie anonimowi pielgrzymi, podparli bezcennymi tu pniakami, przykryli od góry kawałami dotaszczonych blach, przyłożyli piaskowcem; domy z niczego stoją wszędzie w Indiach, a ten był pałacem. Śpi się w takim pałacu na karimacie, czyli piance, lekkiej w transporcie, śpi się w puchowej kurtce, pod którą jest tyle swetrów, ile zdołaliśmy donieść. Śpi się? Leży się. Po 20-kilometrowym marszu na wysokości 3500 m n.p.m. nie można zmrużyć oka. Zresztą w pobliżu Himalajów bywają okresy kilkumiesięcznej bezsenności. Łomot czegoś, co tłucze się o coś - co to może być? Jeszcze jeden samolot? Lodowiec Gangotri podchodzący do budy? Ciemno, nie ma księżyca, zbiornika nasienia, które spływa Gangą z lingi Siwy... Kiedy wreszcie, do cholery, wstanie dzień...? Pustelnik Tragarze chodzą bez butów. Nie dlatego, że wygodnie (bo niewygodnie), ale dlatego, że ich nie mają. Jeśli wyprawa musi przejść karawaną szlak dwytugodniowy, jak pod Mount Everest, wtedy tragarzom kupuje się buty. Jeśli jest to tylko dzień czy dwa - idą na bosaka. Tragarze z Gangotri mają niemal zupełnie zrogowaciałe podeszwy. Noszą beczki na czole. Ciężar spoczywa na plecach. Ale taśma przepasuje beczkę od tyłu, łącząc ją z głową tragarza. Tragarz musi napiąć mięśnie szyi, inaczej 30-kilo-gramowy ciężar skręci mu kark. 80 Dla tragarza spacer z Gangotri przez lodowiec na Tapovan -różnica poziomów prawie 1000 metrów - to przechadzka, mimo ciężaru. Nie widać, żeby tragarz gdzieś przystawał albo żeby poprawiał ładunek. Co innego dla debiutanta - każdy krok w górę to rekord życiowy wysokości, brak oddechu, hercklekot, szum w skroniach. Bez zaprawy nie powinno się w ogóle wystawiać nosa z budy. Szwedzi włożyli bagaż tragarzom na plecy. Polacy objuczyli się sami. Droga prowadzi przez żyjący, syczący jak żmija „pracujący" lodowiec. Kto przeżył drogę autobusem na krawędzi śmierci, kto uszedł z życiem przed lawiną, ten jeszcze może zniknąć w nagle otwierającej się czeluści. Pielgrzymi docierają do Krowiego Pyska, tam medytują, lecz po swojemu, nabierają świętej wody w naczynka, zanurzają rękę - kąpać się nie da - i tego samego dnia wracają do Gangotri. Jeden jedyny pielgrzym przychodzi tu zawsze przed nimi i jak tylko skończy się zima - wspina się po lodowcu na Tapovan, gdzie szałas trzeba najczęściej stawiać po zimie od nowa. Tam medytuje cztery miesiące o herbacie i soczewicy, po którą schodzi co kilka tygodni do Gangotri. Myślałby kto, że ten legendarny samotnik to sędziwy mędrzec, a to tylko 18-letni chłopiec. Nie można go o nic zapytać, bo medytuje. Zna na pewno mitologię Gangesu, a czego nie doczytał się w setce staroindyjskich eposów, jeśli w ogóle potrafi czytać, to sobie dopowiedział na własną rękę. Dlatego legenda Gangesu ma tak wiele wersji, a mitologia Indii jest światem 300 milionów bogów. Po jednym na każde trzy osoby. Pustelnik potrzebuje ciszy. Krishnamurti tak pisał o ciszy: W nocy, w odległej dolinie, wśród szarych wzgórz, cisza jest tak realna, jak ściana, której możesz dotknąć. To nie jest samotworząca się cisza. Nie staje się dlatego, że spokojna jest zawsze ziemia bądź dlatego, że wieśniacy poszli spać. Ona pochodzi zewsząd - od odległych gwiazd, od ciemnych wzgórz i z twego własnego umysłu płynie i serca. Ta Cisza zdaje się pokrywać wszystko, od najmniejszego ziarnka piasku w łożysku rzeki, które zna jedynie wodę, po drzewo bananowe i lekką bryzę, która się zaczyna. Bywa też cisza umysłu, którego nie tknął nigdy żaden hałas, nie tknęła myśl, nie owiał wiatr doświadcze- ni nia. Ta Cisza jest niewinna, więc jest nieskończona. Kiedy Cisza ogarnia umysł - budzi się w nim działanie, ale akcja nie prowadzi ani do nieporozumień, ani do zła. Medytacja rozumu, który jest całkowicie pochłonięty przez Ciszę, to błogosławieństwo, którego poszukuje. W Ciszy widać wszystkie jej wartości. Sługa pielgrzymów Poprzednik chłopca medytującego na Tapovanie u stóp Shivlin-ga, Lal Baba (Czerwony Ojciec) prowadzi aśram nad brzegiem Bhagirathi, dwie godziny marszu od Krowiego Pyska. Jest to miejsce modłów i medytacji połączone ze schroniskiem dla pielgrzymów, którzy idą w górę rzeki. Panują tam osobliwe reguły, których Lal Baba nigdy nie pozwala naruszyć. Pielgrzymi wchodzą do wnętrza o zmroku, czyli 0 piątej po południu. Po wielokilometrowym marszu są śpiący i pytają o koce. - Koce dostaniecie po kolacji. Lal Baba gotuje soczewicę z ryżem, daje herbatę, wszystko za darmo, ale kolacja jest dopiero o siódmej. Pielgrzymi padają z nóg, zasypiają byle gdzie, nie chcą kolacji, ale Lal Baba wzrusza ramionami i mówi: - Najpierw kolacja, potem koce. I pielgrzymi, klnąc reguły aśramu, muszą czekać dwie godziny na miskę ryżu z soczewicą, którą podaje osobiście Lal Baba. Jego poprzednik Vishnudasji Maharaj (Pan Król Sług Wisznu) powiedział mu przed śmiercią w aśramie: - Będzies? służyć pielgrzymom przez co najmniej 12 lat. 1 nigdy nie zjesz, dopóki oni nie zjedzą. Maharaj był duchowym przewodnikiem i mistrzem Lala Baby, czyli był jego guru. Słowo guru jest święte. I pielgrzymi klną, ale jedzą. Jeśli w ogóle chcą zostać W aśramie na noc. 82 Burza Kiedy wracałem z Gaumukhu do Gangotri mostu jeszcze nie odbudowano. Widać było przy brzegach zerwane wiązadła, natomiast na drugą stronę przechodziło się po przerzuconej belce. Można przejść po czymś takim ryzykując upadek do rwącej, lodowatej wody, z której nie ma wyjścia. Ale jak to zrobić z dzieckiem - 12- letnią dziewczynką, która pamięta, jak i ja, „samolot", który nam odciął drogę? Spróbowałem najpierw sam, żeby zobaczyć, czy można na belce ustać. Udało się. Nie drgnęła. Wróciłem po Agnieszkę i trzymając ją za rękę ruszyłem przed siebie. Nie bała się. Widocznie instynkt odebrał nam wyobraźnię. Przejdziemy, to jasne, byle szybciej i bardziej zdecydowanie. I tak się stało. Lęk pojawił się dopiero na drugim brzegu. Po przeprawie. Lęk warunkowy, wsteczny - „co by było, gdyby pośliznęła się noga". Do Gangotri prowadziła dalej wygodna, szeroka ścieżka. W nocy, w schronisku Tensinga, przemaszerował przez łazienkę olbrzymi czarny pająk. Zły znak. I rzeczywiście - o drugiej nad ranem rozpętało się piekło. Ściana wody stanęła za oknem, rąbały pioruny jeden obok drugiego, niebo nie gasło ani na chwilę. A my spaliśmy wygodnie ledwo tylko notując przez sen, że coś się dzieje, ale daleko. Rano uruchomiłem silnik fiata-padmini i ruszyłem w drogę. Należało najpierw wrócić do Rishikeshu, gdzie medytowali kiedyś Lennon i Mac Cartney. Ale po kilometrze droga urwała się przed maską. Burza zmyła ją w nocy na odcinku dwustu metrów. Modlitwa - Nie ma co się przejmować - powiedział właściciel stacji benzynowej, kiedy wróciłem do Uttarkashi. - To jest droga strategiczna, która wiedzie do obozów wojskowych nad granicą chińską. Tego rejonu nie da się odciąć od świata. Niech pan poczeka spokojnie dwa tygodnie, odtworzą drogę. 83 Dwa tygodnie? Wyjechaliśmy z Delhi tylko na kilka dni i miałem być tam z powrotem jutro po południu. - Jest tu co prawda jeszcze jedna droga, ale nie wiem, czy ją skończyli. Tędy - pokazywał benzyniarz - w zupełnie drugą stronę. Najpierw pojechałby pan po gruzie. Potem będzie asfalt. Potem będzie dżungla, w której są pantery-ludojady. A potem nie wiadomo, co będzie, bo tamtędy nie jeździmy. Nie wiadomo, czy szlak nie urywa się w środku lasu. Z Uttarkashi nie ma jednak teraz innej drogi - spróbujmy -może już skończyli? W razie czego wrócę. Mój fiat nabrał paliwa, kupiłem czekoladę, bo tylko tyle było do jedzenia, położyłem Agnieszkę na tylnym siedzeniu, żeby spała, i zaczęliśmy przebijać się po gruzie z potłuczonego granitu. Opona wytrzymuje w Indiach 20 tysięcy kilometrów, jeśli jeździ się po asfalcie. Po potłuczonym granicie powinna wytrzymać kilka godzin. Po trzech kwadransach wyjechaliśmy na nitkę asfaltu. Droga prowadziła zakosami, ale nikt nią nie jechał. Na niebie widać było wzbierający, granatowy kożuch. Jeśli za cztery godziny dotrę do szosy suchą nogą - będziemy jutro w domu. Jeśli spadnie deszcz, taki, jak w nocy, zmyje i tę drogę. Jeśli zmyje z przodu - wrócimy do Uttarkashi i przeczekamy dwa tygodnie. Jeśli natomiast zmyje za naszymi plecami... Rzadziej niż na pierwszym szlaku, w górę, przychodziło nam szorować brzuchem po resztkach oberwanych zboczy. Żal mi było, że zza zakrętów nie wyskakują budzące lęk ciężarówki, ale nie było żywego ducha. Po raz pierwszy od lat byłem w takim miejscu Indii, gdzie nie ma żywego ducha. Przez godzinę udało mi się ujechać 20 kilometrów, cały prawie czas na dwójce. Taka podróż to gra, nawet dość ekscytująca, ale na tylnym siedzeniu śpi Bogu ducha winne dziecko, musimy więc dojechać bezpiecznie. „Boże - myślę, żeby nie lało. Żeby dało się dojechać do Rishikeshu bez żadnych przygód". I zastanawiam się, za co mógłbym zostać pokarany. Jadam mięso - bawolinę, ryby i drób. I jajka. Nie jestem więc wegetarianinem. 84 Mój pies nazywa się tak jak święta rzeka - Ganges. W Indiach co drugie zwierzę jest święte. I szczur, i małpa, i paw. Ale nie pies. Pies jest zwykłym stworzeniem. Nadawanie mu boskiego imienia to przesada. „Boże - modlę się. Żeby nic się nie stało". Samochód piłuje pod granatowymi chmurami trzy godziny. I wyjeżdżamy na główną drogę. \ 85 SŁYSZAŁEM TYGRYSA... Park im. Corbetta jest obszarem dżungli, gdzie poza obozowisko można wyruszyć jedynie na słoniu, a i to nie inaczej, jak w towarzystwie uzbrojonego strażnika. „Spacer to samobójstwo"- ostrzega tablica. ,W parku Corbetta żyje na wolności 89 tygrysów, które polują na inne wolne zwierzęta, czasem także - na ludzi... Kiedyś maharadżowie i Anglicy strzelali do nich jak do kaczek. Szli w dżunglę z naganiaczami na słoniach, w kilkaset chłopa i nie wracali nigdy bez pięciu, sześciu skór. Jeden z nich obliczał, że ma na koncie 1100 tygrysów. W północnej części obecnego Uttar Pradesz, przy granicy z Nepalem, mieszkał wtedy Jim Corbett, Irlandczyk, który żył z odstrzeliwania ludojadów. Był to znakomity myśliwy i znawca dżungli, przyrodnik, który w odróżnieniu od innych kolonistów nie wyrządzał żadnych szkód - przeciwnie - uczył wieśniaków, jak nie bać się dzikich zwierząt. Tygrys - według Corbetta - unika spotkań z człowiekiem, uznając wyższość jego inteligencji. Czasem jednak z nieznanych przyczyn lęk przed człowiekiem mija. Dzieje się tak w trzech przypadkach na sto. Spróbowawszy mięsa ludzkiego - tygrys do normalnej swej diety nigdy już nie wróci, dlatego trzeba go ubić. W muzeum rezerwatu Corbetta stoją w gablotach wypchane i posypane naftaliną ludojady: szesnastolatek, który zjadł pięciu robotników sezonowych, dwunastolatek, który zjadł poganiacza słoni, a drugiego oskalpował, pantera, która zjadła siedmiu ludzi i dwie kilkulatki, które odstrzelono po pierwszym napadzie na człowieka. 89 Wsiadamy na słonie. Jest późne zimowe popołudnie. Poganiacz zajmuje miejsce na karku zwierzęcia. Trzyma w ręku metalowy krótki bosak, hakiem szarpie postrzępione ucho, kolcem dziobie w głowę. Wygląda to groźnie i przykre robi wrażenie, ale bosak na słonie to tyle, co patyk na psy. Skóry żadnym ostrzem nie przebije, żadnym zębem nie uszkodzi. Poganiacz ma na głowie turban, osłania bliznę po tygrysich pazurach. Jest jedynym pracownikiem parku, który przeżył atak tego zwierza. W drogę! Poczciwe i pogodne słonice, które służą do jazdy po rezerwacie, wychowywane były przez poganiaczy od maleńkości. W parku można spotkać także inne słonie - dzikie. Niektóre atakują ludzi. Samiec z kłami strącił niedawno wartownię z rusztowania, powyrywał słupy i dopadł uciekających strażników, których z wściekłością stratował. Zastrzelono go z grubej rury, bo czaszka słonia jest w innym wypadku kuloodporna. Tuż za obozowiskiem rozciąga się pole suchej, wysokiej trawy. Wydeptaną drogą idzie hiena. Na „polance" śpi sarna. Trzask łamanych przez słonie roślin nie powoduje żadnego alarmu. Za nami i obozem widać parujące rozlewisko rzeki Ramganga, nad którą wygrzewają się krokodyle. Na 520 kilometrach kwadratowych parku spotkać można także czitale, niedźwiedzie, langury, rezusy, jaszczury, pytony, siedemset pięćdziesiąt gatunków ptaków i pięćset gatunków roślin. Tygrys potrzebuje 15 km kwadratowych dżungli „na łeb". W parku Corbetta jest im trochę za ciasno, dlatego polują w okolicach. Za porwane bydło dyrekcja rezerwatu płaci chłopom 200 tysięcy rupii rocznie tytułem odszkodowań. Kończy się pole trawy - słonie wchodzą na drogę prowadzącą skrajem lasu. Ekipa telewizji indyjskiej wprost z grzbietu słonia przenosi się na wiszące nad ziemią schodki, które prowadzą do wieży obserwacyjnej. Operator zasadza się tam na tygrysa. - Ty możesz sobie napisać, że widziałeś - mówi - a ja muszę pokazać. Ty go dostrzeżesz, kiedy wyskoczy z zarośli, zapamiętasz i to ci wystarczy. Ja muszę go „złapać" i nastawić ostrość, zanim to zrobię - tygrysa już nie ma. A powiedzieli mi 90 w redakcji: bez tygrysa nie wracaj. Najlepiej by było - rozmarza się - gdybyś spadł ze słonia prosto w łapy bestii. Wtedy miałbym ujęcie... Rok temu brytyjski ornitolog, dobrze zadomowiony w parku, odszedł na chwilę od grupy, której pilnowali uzbrojeni rangersi. Zafrapował go jakiś rzadko spotykany ptaszek. Było to po drugiej stronie rzeki, zza której już nie wrócił. Została po nim tylko lornetka. Tygrysy zjadły dotychczas w parku 125 osób. Skonie skręcają między drzewa, obwąchują trąbami zarośla, co jakiś czas zjadają od niechcenia garść trawy. Słychać sapanie i postękiwania. Do wąwozu schodzą stąpając ostrożnie, przymierzają stopy do tarasowatych występów, gramolą się potem pod górę, klękając czasami, jeśli nie można inaczej. Pokonują stromizny kombinując, jakby tu najlepiej: bokiem? przodem? Na dwa, na trzy tempa? Jeździec musi się wtedy porządnie trzymać w drewnianej ramie na derce. Przy wodopoju poganiacz dostrzega ślady tygrysich łap. Można z nich odczytać, jak z odcisków palców, do kogo należą. Przerysowując ślady dokonywano spisu. Jeśli kwadratowy -pochodzi od samca. Jeśli prostokątny - od samicy. Odległość między śladami pozwala ustalić wiek. Spisując tygrysy robiono odlewy lewych tylnych łap. Okazało się, że liczba tych zwierząt nie przekracza w Indiach 4800 (plus-minus 10 proc.) i że trzeba „zatygrysić" piętnaście rejonów kraju. „Zatygrysić" to znaczy nie zabijać i dać im się rozmnażać. Robi się ciemno. Widać po drodze wystające z zarośli uszy jeleni, słychać śmiech szakali, ale tygrysy nie dają znaku życia. Poganiacz kieruje słonia w stronę obozu, od którego dzieli nas godzina kołysania na grzbiecie. W obozie - mimo że to środek dżungli - ciepła woda, elektryczność i projektor na 16 mm. Po kąpieli i kolacji można obejrzeć na ekranie to, czego nie widzieliśmy podczas przejażdżki na słoniach - tygrysy z parku Corbetta. Zdjęcia robił operator, którego - jak dziś kolegę z TV -zostawiono kiedyś na wieży. Następnego dnia wymarsz o świcie. Jest to najlepsza pora do włóczęgi po rezerwacie. 91 Na tych samych grzbietach, z tymi samymi poganiaczami, ruszamy na drugą stronę rzeki, wstępując po drodze pod wieżę, na której siedział człowiek z kamerą. Zziębnięty i zły wraca ze sprzętem na słonia. - Widziałeś coś? - pytam. - Nie! - klnie. - Nawet psa z kulawą nogą... Przewodnik kieruje zwierzęta w gąszcz, przez który można przedrzeć się tylko na słoniu lub czołgiem. Słonie pokonują przestrzeń spokojnie, metodycznie, zostawiając za sobą pobojowisko. Uciekają przed nami małpy, zrywają się ptaki. Rzeka toczy przezroczystą wodę strumieniem, w którym nawet słoniom stoi się niepewnie. Kilkanaście kilometrów stąd zaczynają się Himalaje, dlatego prąd jest wartki. - A tutaj - pokazuje poganiacz rozległą łąkę - widziałem przed tygodniem stado dzikich słoni. Wielkie. Z pięćdziesiąt sztuk. Dwa cielęta zostały za nimi. Pojawił się tygrys jak spod ziemi - najwyraźniej licząc na to, że młode nie dołączą do stada. I wtedy matka podniosła trąbę i z rykiem rzuciła się w stronę małych. Zagnała je między dorosłe. Słonie zbiły się w mur, a na spotkanie z tygrysem poszły dwa samce. Tygrys nie ryzykował starcia, odwrócił się i przepadł w zaroślach. - To kto jest w takim razie królem dżungli: słoń czy tygrys? -pytam przewodnika. - Tygrys - mówi bez wahania. - Słoń to przy tygrysie wielkie nic. Zobaczysz, jak się na niego natkniemy! Ale minęło całe popołudnie i kolega z indyjskiej TV nie miał ani jednej okazji do „strzału". Zrezygnowany, przywiązał słonicy mikrofon do brzucha. Niech się chociaż nagrywają trzaski deptanej trawy i hałas dartych zarośli. Po południu oglądamy film o gepardach. Lektor zapewnia, że jest to „najszybsza rzecz na czterech nogach: do 90 mil na godzinę". I widać, jak skok po skoku „rzecz" nabiera przyspieszenia samochodu. Uciekające kozły nie mają żadnych szans. Ostami, dziewięciometrowy sus i nad padającą ofiarą wzbija się tuman kurzu, który litościwie osłonił scenę z kłami wbijanymi w kark. - Ile czasu trzeba dać się kąsać komarom, żeby nakręcić taką scenę? - syczy wściekły operator. 92 Następnego dnia ostatnia próba. Idziemy tym razem w legowisko matki z kocięciem. Przewodnik jest pewien, że się uda. Prowadzi nas jak do bitwy. Najpierw w konwoju, słoń za słoniem - sześć „czołgów", na każdym poza poganiaczem i strażnikiem z dwururką - co najmniej jeden aparat i notes. Potem styk się rozwija. Przewodnik rozstawia słonie do okrążenia. I zaczynamy ze wszystkich stron łamać trzciny zmierzając do środka. Poganiacze porozumiewają się ze strażnikami szeptem, zatrzymują słonie, nasłuchują, skręcają raptownie. - O tam, tam! - pokazują. Napięcie rośnie i udziela się także zwierzętom. - Jest! Słonica wydaje jęk i zaczyna drżeć. Poganiacz wali ją w łeb bosakiem, który odskakuje jak od opony. - Naprzód! Tam! Nic nie widzę, ale poganiacz kieruje słonia pewnym szarpnięciem. Słoń pochyla się i odwraca, nie chce iść... - Widzisz teraz, kto jest królem dżungli? - mówi przewodnik. Słonie nawołują się trwożliwymi sygnałami, tylko patrzeć jak pójdą w galop, a słoń jest tylko o połowę wolniejszy od geparda, nie ma szans, żeby się na nim utrzymać. Zaszeleściło coś nagle ostro przed trąbą słonia i pomknęło w bok, tuż pod kamerę kolegi z TV. - Poszszszedł!... - szepnął przewodnik z rozognionymi oczyma. - O - tędy - pokazuje. Ot, i całe polowanie. Pora wracać... Słonie wezmą rano na grzbiety kolejną grupę, zarabiając w ten sposób na odszkodowanie za swawolę tygrysów w okolicznych wioskach. - A czasami bestia napada dzień po dniu - mówi przewodnik - i nie można jej nic zrobić, dopóki administracja parku nie uzna jej za ludojada, a decyzje podejmowane są z oporami, bo skóra kosztuje pół miliona rupii. Mimo że tygrysy są pod ochroną - wartość nielegalnego eksportu skór przekracza według szacunków, kwotę miliona dolarów rocznie. Najczęściej polują plemiona, które nie mają pojęcia o zakazach, ale wiedzą za to, że tłuszcz tygrysi jest znakomitym lekarstwem i środkiem na wszystko. 93 Operator zdejmuje z ramienia kamerę. Nakręcił słońce, mgły, ptaki, wodopój, słonie, sarny, ma nawet krokodyla. Tygrysa nie zdążył zdjąć... - Jedyna szansa na poprawkę - mówi - to zejść ze słonia i pójść w pojedynkę na piechotę. Wtedy zjawiłby się od razu. Jeden z tych 89 parkowych... Tygrys żyje średnio 15-16 lat. Samica może dać w życiu pięć miotów, po kilka kociąt, z których przeżywa zaledwie co czwarte. Renomowany przewodnik Fodora określa rezerwat Corbetta mianem jednego z najpiękniejszych miejsc w świecie. Przypomnijmy: spacer po parku - to samobójstwo. 94 I MODLITWA O DESZCZ Przy szosie woda jeszcze jest. Kierowcy używają jej nawet do mycia ciężarówek. Ale na poboczach leżą sterty krowich, bawolich i wielbłądzich szkieletów, które zwozi się z okolicznych pól, gdzie zwierzęta padły z pragnienia. Krowy i bawoły są mniej wytrzymałe, lecz jeśli padają wielbłądy, to znaczy, że i człowiek ociera się o śmierć. Przy drodze zieleń jest jeszcze soczysta, żółknie jednak w miarę, jak oglądamy ją oddalając się od asfaltu, a potem szarzeje. Im dalej od szosy, tym mniej wody. Czterdzieści kilometrów od głównego szlaku można spotkać pierwsze opustoszałe wioski. Pięcioletnie dzieci w Radżastanie nie wiedzą, co to jest deszcz. Nigdy nie widziały kropli spadającej z nieba. Dorośli czterokrotnie wychodzili tego lata w pole. Orali i siali cztery razy, bo cztery razy pojawiały się chmury. Ale kiedy było już zasiane - chmury rozpływały się w powietrzu. Do wioski Tilonia, która leży nie dalej niż siedem kilometrów od szosy Jaipur- Ajmer, można dojechać wąską drogą. W Tilonii jest sklep, a w sklepie lodówka z butelkami ciepłej (bo nie ma prądu) campa coli. Dalej nikogo już nie stać na kupno takiego napoju, bo kosztuje 2 rupie, czyli 2 grosze, a i sklepów prawie nie ma. Żeby dotrzeć do rejonów prawdziwej suszy, trzeba w Tilonii przesiąść się na dżipa. Wystarczy godzina jazdy wertepami. Nad popielatą ziemią rozciąga się nieskazitelnie czyste niebo. Gdyby człowiek patrzył tylko w górę - uległby złudzeniu, że jest na Riwierze. 97 Dżip wzbija tumany kurzu, ale ten kurz to nie less. Zbyt wiele w nim soli. Nic nie rośnie poza kolczastymi krzewami i akaq'ami. Najdrobniejsze trawki wyskubane zostały już dawno przez owce. Zasiewy zmarniały przed laty. Widać tylko poorane bruzdy. Kolo wioski kobiety sadzą las. Traktor przywozi im maleńkie drzewka i duże worki z ziemią. Kopią dół, w który wsypują ćwierć zawartości worka i wtykają miniaturową akacyjkę. Trzeba ją osłonić kolczastymi patykami i podlać burą, gliniastą cieczą, która pochodzi z drążonej opodal studni. Studnia i las to część robót publicznych, które rozpoczęto awaryjnie z powodu klęski suszy. Przy studni również pracują kobiety. Jedna z nich zjeżdża w worku z bawolej skóry do wykopu, a inne popuszczają linę, którą potem wyciągną ten sam worek wypełniony kamieniami, ziemią i wodą. Nie można zmarnować ani kropli. Urobek wylewany jest do koryta, pod którym - niżej - znajduje się drugie koryto, pod drugim - trzecie. Są to kolejne stopnie katarakty, którą zmajstrował ktoś, aby jak najwięcej zanieczyszczeń osiadło po drodze. Do najniższego koryta przychodzą zwierzęta. Wąchają. I odwracają głowy. Jest to woda mineralna. Piją ją tylko kobiety. Tylko z konieczności. A mężczyzn w tej okolicy nie ma w ogóle. Wyemigrowali na czas suszy do miast jako robotnicy kontraktowi i powiększyli tam liczbę mieszkańców slumsów. Pozostał tylko jeden, bogacz, 80-letni Hakhala Baba, właściciel pięciu tysięcy owiec. Jadąc do niego przez step, który kiedyś był polem, wyobrażam sobie klimatyzowaną willę, w której służący podaje whisky z lodem. Baba mieszka w wiosce Aau, której nazwa pochodzi od perskiego rzeczownika woda. W centrum wioski, na najważniejszym miejscu, stoi - jak ratusz czy katedra w Europie - wielki zbiornik na wodę, teraz pusty. Prowadzi do niego rura, którą czasami, co kilkanaście dni, przypływa kilka wiader. Kobiety siedzą przy uszkodzonych, pozatykanych szmatami kurkach i czekają na taką chwilę. Trochę więcej wody jest tuż obok, w bajorze. Właśnie kąpie się w nim pies, który przybiegł razem z chłopcem. Chłopiec napełnia gliniane naczynie, stawia je na głowie i razem z psem wraca do chałupy. W leżącej na uboczu posiadłości bogacza cicho i pusto. Pięć tysięcy owiec poszło na pastwiska do sąsiedniego stanu. Tu, w okolicy, nie zostało do zjedzenia ani źdźbło. 98 Na przyzbie domu, który ma tylko trzy ściany, leży na sznurowym łożu starzec owinięty w szmaty. Jest to Hakhala Baba, bogacz. Chciałby podnieść się na powitanie, ale nie może, bo cierpi na dolegliwości stawów. Składa tylko dłonie jak do modlitwy i szepcze Ram Ram (Boże Boże), co tutaj oznacza: Witajcie. Dawno nikt mu nie zmieniał szmat w barłogu. Nie będzie whisky z lodem. U wezgłowia stoi skórzany kubeł z mętną wodą. To wszystko, co jest w „rezydencji" do picia. Sąsiad Hahkali Baby podszedł do mnie, żeby mi sprzedać krowę za 20 rupii, to jest za dwie paczki papierosów. Kilkanaście* kilometrów dalej krowy dawali darmo, byleby tylko zabrać je i nakarmić, bo brak nie tylko wody, ale także paszy. Bydło pada z głodu i ludzie mrą z głodu. Ale nikt nie ruszy zwierzęcia, bo wszyscy są wegetarianami. Krowy dają darmo i dzieci dają darmo. Dwuletni chłopiec z powodu niedożywienia nie umiał jeszcze chodzić. Lekarz z sąsiedniej wioski radził matce, aby karmiła chłopca jarzynami i owocami. Najbliższe pomidory rosną w odległym o sto kilometrów Jaipurze. A ponadto - za co je kupić, jeśli w okolicy panują zasady gospodarki naturalnej? Lekarz może dać preparaty ziołowe, które przyrządza się według recept starej medycyny indyjskiej. Ale ayurweda na niedożywienie nie pomoże. Zresztą niedożywienie to tylko pół biedy. Gdyby nie susza - nie byłoby niedożywienia. Gorzej z gruźlicą, która dręczy 75 procent mieszkańców rejonu. Bogacz Baba pyta, czy napiję się trochę wody ze skórzanego wiadra, które stoi pod barłogiem. Zamiast whisky. „Drink" u lekarza wygląda lepiej: jest to szklanka wody przezroczystej. Łyk wody niegotowanej - to ameba, pasożyt, który zżera wątrobę. Ale po dniu jazdy piaskami pustyni, kiedy piecze skóra i pali gardło, nie myśli się o amebie. Na poboczu drogi dogorywają kaktusy. W opustoszałym osiedlu - kilka kilometrów od wioski lekarza - widać ślad obecności żywych stworzeń w postaci wysuszonego łajna. Obejścia pozamykane są na kołki. Jedną z chałup lepił z błota wieśniak o talencie architekta i o wyobraźni bajkopisarza. Uklepał ganek i werandę, podparł strop kolumienkami, które przypominają kogucie nóżki, wy- 99 rzeźbił schody i poznaczył najważniejsze części konstrukcji wapnem, łagodząc kanty, jak robił to kiedyś w Barcelonie pionier secesji Antonio Gaudi. Przed domkiem wrzeszczy paw, jedyny mieszkaniec wioski. Dojechawszy do Kotari, osiedla leżącego o 40 kilometrów od głównej drogi, wynajduję dom o płaskim dachu, na którym można się położyć na noc. Pod dachem spad nie sposób - temperatura przekracza 40 stopni. Ale mimo suszy - komarów co niemiara. Ponadto nie daje usnąć płynąca skądś muzyka, jak powtarzany bez przerwy podkład do indyjskiego filmu. W dodatku świeci księżyc i jest jasno jak w dzień. Właściciel domu wyjaśnia - że muzykę trzeba zaakceptować, bo jest to śpiewana bez przerwy modlitwa o deszcz. Któryś z bogatszych mieszkańców Kotari powiesił magnetofon na drzewie, żeby aparatura śpiewała w nocy za niego. Słuchałem tej modlitwy do świtu, zastanawiając się, cóż to za magnetofon, który odtwarza kasety o pojemności prawie dwunastu godzin, bez jednej, jedniusieńkiej przerwy. Gdyby tak obejrzeć ten sprzęt? Na słuch, żeby było coraz bliżej, wchodząc w uliczki Kotari, które nigdy nie widziały przybysza z daleka, doszedłem do małej, hinduskiej świątynki. Przed świątynką kilkadziesiąt starych kobiet tańczyło i śpiewało w transie, błagając Krishnę (Krśnę) i wszystkich innych świętych, żeby spadł deszcz. Starzec, który bił w bęben, powiedział, że tańczą tak bez przerwy dzień i noc od tygodnia. 100 ? > "? * i. w. '-" i I mdusow ŚWIĘTE PIEKŁO HINDUSÓW Najstarszym miastem świata jest Benares, rówieśnik Niniwy, miejsce święte. W Benaresie żyje ponad milion osób, choć raczej należałoby powiedzieć - umiera ponad milion osób, bo jeśli ktoś chce uwolnić się od cyklu reinkarnacji i zaznać wiecznego szczęścia - a kto nie chce? - tam właśnie, w Benaresie, powinien umrzeć, w Benaresie powinien zostać spalony i w Benaresie winien być wsypany do Gangesu. Ganges koło świętego miasta to jeden z najświętszych odcinków przenajświętszej rzeki Indii. Najczęściej praktykowanym sposobem umierania w Benaresie jest czekanie na śmierć. Znów minął dzień, który przybliżył nas jeszcze bardziej do śmierci. Benares pełen jest samotnych, starych wdów i starców, którzy myślą tak, jak pisał Argentyńczyk Ernesto Sabato. Przychodzą tam na kolanach z całych Indii. Wdów jest więcej, bo wdowie nie wolno wyjść za mąż po raz drugi. Nie wolno nosić biżuterii ani szat innych niż białe, wolno jeść tylko raz dziennie i wyłącznie byle co. Resztę życia należy spędzić w pomieszczeniu zamkniętym, za drzwiami. Nie wolno nawet wyjść do studni po wodę. Nie wolno uczestniczyć w uroczystościach rodzinnych, należy znosić seksualne zaloty krewnych zmarłego męża i spać na podłodze. Nie wolno rozmawiać. Nic dziwnego, że wdowy uciekają z tego piekła i idą do Benaresu, żeby umrzeć. Wysiłek podróży zabija skuteczniej niż czekanie, dlatego trzeba umierać bardzo ostrożnie i rozważnie, aby finał nastąpił w świętym mieście Siwy. Siwa jest bogiem zniszczenia. Lub raczej odrodzenia przez zniszczenie. Odrodzić się przez zniszcze- 103 nie pragną nieszczęśliwi, biedni i opuszczeni. Nikt nie słyszał, aby do Benaresu ciągnął na kolanach maharadża - ten w lektyce zaniesiony będzie raczej do źródeł Gangesu, a umrze sobie spokojnie we własnym pałacu. Że według konstytucji nie ma niby maharadżów, lektyk i pałaców? Że nie ma kast? W Indiach jest wszystko. Wszystko, co kiedykolwiek podano w baśniach i literaturze. Dużo krwi i ognia. Nie widać tego na pierwszy rzut oka. Ale wystarczy pomieszkać dziesięć lat... W Indiach są prócz tego - rzecz jasna - reaktory jądrowe, satelity meteorologiczne, rakiety o zasięgu ponad 5500 km i wszystko, co zna dzisiejsza technologia, zwłaszcza obronna. Ale nie w Benaresie. Grzesznice Wynająłem łódź z przewodnikiem i odbiłem od brzegu. Był świt. Koło Benaresu Ganges jest tak szeroki, że słońce wschodzi niemal jak nad morzem. Woda ma kolor łopianu. Łódź płynie o żerdzi, którą przewodnik kłuje dno. Zachodni brzeg Gangesu w Benaresie to schody zatłoczone dzień i noc jak wagon podmiejskiego pociągu w Bombaju. Z najniższego stopnia zstępuje się do wody, aby w świętej rzece zmyć grzechy. Co w Indiach jest grzechem? W etyce Rigwedy - twarde serce okazywane głodnemu, dogadzanie sobie w obecności cierpiącego, czarnoksięstwo, cudzołóstwo i gry hazardowe. W etyce Upaniszad - kradzież, zabójstwo, zaniedbywanie obowiązków religijnych, brak szacunku dla cieni przodków, pogarda dla ludzi niższego stanu, obżarstwo, opilstwo. W etyce dżinistów - sprawianie cierpienia wszelkiemu żywemu stworzeniu, nieuczciwość, nieczystość, pożądliwość, gniew, zarozumiałość, skąpstwo. Dżiniści uważają, że źródłem grzechu jest przyjemność. W etyce buddyzmu (a Benares to także święte miejsce buddystów, albowiem Budda wygłosił tam swoje pierwsze kazanie o obrocie koła prawa, będące podstawą doktryny) grzechami są żądza, nienawiść i iluzja. 104 Wreszcie w etyce Mahabharaty i Ramajany - kłamstwo, przemoc i krańcowości, a także wszystko uczynione bliźniemu, co jest niemiłe sprawcy. Przyglądam się pierwszemu rzędowi grzesznic, które stoją w wodzie po pas dosłownie o długość żerdzi, bo łódź płynie na razie jeszcze równolegle do schodów. Szafranowe, czerwone, szare, czarne i znów szafranowe sari. Pięć kobiet w wieku 20-30 lat. Zamoczona w Gangesie bawełna przylega ściśle do ciał. Przezroczysta tkanina opina się na biuście. Scenę taką wyciąłby z filmu każdy cenzor indyjski jako „pornografię". Ale w świętej rzece można nawet rozwinąć i zdjąć sari, aby je wyprać - nikogo to nie zgorszy. Wszystkie kobiety mają złożone dłonie, jak do modlitwy. W Indiach jest to gest powitalny - namaste - a ponadto układa ręce w figurę, która naśladuje różdżkę. Każda z pięciu zażywających świętej kąpieli kobiet ma we włosach przedziałek pomalowany na czerwono, co oznacza stan małżeński. Starych wdów nie widać - widocznie za słabe, aby się przepchać przez tłum pielgrzymów, którzy na razie nie myślą umierać. W wodzie po pas grzesznice medytują powtarzając świętą sylabę hinduizmu om, om, om lub imię Boga - Ram, Ram, Ram. Dopóki następny rząd pielgrzymów nie wepchnie się na ich miejsce, trzeba się cofnąć, bo dalej woda głęboka - topić się nie warto, należy wcześniej zostać spalonym, chyba że się jest niemowlęciem albo trędowatym. Najwyższy stopień tego nadrzecznego bulwaru prowadzi na platformę, na której po południu palone są zwłoki, a na razie grupa młodych zapaśników ćwiczy mięśnie kowalskimi młotami. Kilkukilogramowy młot na metrowym trzonku unoszony jest wymachem oburącz nad głowę, a potem opada, lecz za plecami. Każdy jogin zakreśla młotem dwie tarcze zegarowe - przed sobą i za sobą. Ze świątyń - a Benares ma ich trzy tysiące trzysta - bez przerwy słychać muzykę dzwonków i śpiewy. Świątynie wyznawców hinduizmu są na ogół budowlami bardzo małymi. Człowiek mieści się nie w każdej. Dlatego taka ich mnogość. Konstrukcje wielkości gotyckich katedr są w Indiach nieznane. Łódź płynie ku środkowi koryta. Maleją figurki pielgrzymów, rosną za to - liczebnie - wieże, kopuły, iglice i hełmy świątyń Siwy na zachodnim brzegu rzeki. Sakralna architektura indyjska to piramidalne lub stożkowate zwieńczenia o przekroju paraboli, które ozdobione są dookoła swymi własnymi miniaturami. 105 W każdym sanktuarium tego strasznego boga znajduje się linga, czyli naturalistyczny pomnik jego męskiej siły. Linga jest poza tym na południu Indii ulubionym składnikiem męskiego imienia - na przykład Amritalingam, co oznacza dosłownie słodki... Nie ma w tym niczego osobliwego - wszak kosmologia indyjska tłumaczy, że wszechświat powstał w wyniku orgazmu i gigantycznego wytrysku nasienia. Benares, gdzie grzesznice moczą się w wodzie i gdzie każdego dnia pali się pod wieczór do tysiąca zwłok, nie pozwala myśleć o czymkolwiek spoza katalogu prawd ostatecznych. Arthur Koestler nazwał to miasto świętym piekłem hindusów. Jeśli piekło może być pełne wody. W stronę łodzi coś leniwie płynie. Fioletowo-niebieskie. Siedzi na tym kruk. Dwa duże, lekko wzdęte pęcherze unoszą na wodzie coś, co przypomina znak krzyża. Szeroko rozłożone ręce, głowa twarzą do dna, odsłonięte pośladki i czarny ptak na plecach ubranych jeszcze w trykotową bluzkę, którą nosi się razem z sari. Wdowa czy raczej coś, co było wdową. Płynie w dół Gangesu, do Zatoki Bengalskiej. Wyrwała się, uwolniła na zawsze, weszła w stan doskonałej nirwany. Nie spalili jej - widocznie była trędowata. Albo może ktoś ją zamordował. Ganges przyjmuje wszystko, co może trafić do jego koryta. Popioły i szczątki ludzkie, ofiary powodzi, ścieki z kilkunastu milionowych miast, które leżą nad jego brzegami, i grzechy miliarda Indusów. Woda świętej rzeki ma szczególną moc samooczyszczania się ze wszystkich tych brudów. Tak twierdzą indyjscy biolodzy i chemicy. Jony srebra płyną ze źródła w Gaumu-khu (Krowim Pysku) tak szerokim strumieniem, że oczyszczalnie ścieków nigdzie nie są potrzebne. Nabrałem świętej wody do butelki po whisky. Przewodnik popatrzył ze zrozumieniem i aprobatą, kierując łódź do przystani. Koma Benares ściąga pielgrzymów i wdowy, które chcą tam umrzeć, lecz także Europejczyków, którzy przyjęli hinduizm. Religia ta jest na tyle pojemna, że wchłonie każdego z każdym rodzajem poglądów, choćby był marksistą lub ateistą, i wy- 106 tłumaczy mu, że jego koncepcje są właśnie szczególnym przypadkiem hinduizmu. Orientacja w panteonie, który liczy około trzystu milionów bóstw, nie jest wcale wymagana. Warto jednak mieć guru, czyli przewodnika i mistrza duchowego, i każdy go ma. Nie każdy może być kapłanem, bo nie każdy jest braminem. Ale braminem można zostać w jednym z następnych wcieleń. Potrzebna jest do tego kąpiel w Gangesie, bo święta woda zmywa nie tylko wszystkie grzechy obecnego żywota, lecz także wszystkie grzechy wszystkich poprzednich wcieleń. Mpj guru, choć ściślej byłoby powiedzieć - mój indyjski przyjaciel, lekarz specjalista w zakresie medycyny starowedyj-skiej, skutecznie leczący wszystko z wyjątkiem cukrzycy (dlatego wożony był do Breżniewa i Andropowa, którym wydłużył życie), twierdzi, że inicjacja Europejczyka, jeśli chce on zostać wyznawcą hinduizmu, powinna nastąpić przy użyciu własnej lingi podczas nocy spędzonej z prawdziwą hinduską. Cóż - kiedy Indie są teraz niewyobrażalnie purytańskie. W starożytności tak nie było. To Anglicy usztywnili ten kraj. Spotkałem w Benaresie Francuza, który biada nad tym na sposób religijny. Siedział z zaplecionymi nogami, miał na sobie, jak sadhu, szafranową opończę, czoło poznaczył pyłkiem kwiatów i mieloną cegłą, trzymał w ręku trójząb, miał na głowie kołtun dobrze już sfilcowany, jak u prawdziwego świętego męża i wyrzekał na hindusów narodowości indyjskiej, że nie przestrzegają czystości kastowej, że nie dbają o rytuały, że są skorumpowani, pazerni i zatruci wirusem cywilizacji europejskiej. Francuz przyjął jedno z imion Siwy - Vishwanath, w którym nie ma „r", żeby trudniej go było rozpoznać. Studiował w Benares Hindu University i jak kiedyś Budda doznał w tym samym miejscu olśnienia. Indie są wielkie, pojemne i cierpliwe. Uliczkami starego Benaresu, Kasi, czyli miejsca olśnień, chodzić można dłużej pod warunkiem, że nie cierpi się na lęk zamkniętej przestrzeni. Są tak wąskie, że z trudem mogą się minąć dwie osoby. Brakuje powietrza w parnej wilgoci, a dodatkowo wdycha się odory ścieków, krowiego łajna, którym wylepione są ściany, i gnijących resztek ludzkiego ciała. W sklepikach--straganach sprzedaje się przede wszystkim surowy jedwab, z którego słynie Benares, ale można kupić także pamiątki po ostatnim 107 zjeździe Komunistycznej Partii Indii, bo taka partia istnieje. To jest - istnieje 17 różnych partii komunistycznych i jedna nawet rządzi - w Bengalu. Straganiarz z Benaresu sprzedaje wizerunki Lenina. Plastikowy sygnet z czerwonego materiału kryje pod pleksiglasową szybką portret wodza rewolucji w ciemnym garniturze, jasnej kamizelce i drobnomieszczańskim krawacie. Cena - 2 rupie (2 grosze, równowartość szklanki herbaty podawanej w zarośniętym kubku). I ręcznik bawełniany z sierpami i młotami, 10 rupii only, bo każda cena w Indiach musi kończyć się obowiązkowo słowem: „tylko". Na ulicy Kasi od 22 miesięcy śpi pan Dutt. Śpi i nie oddycha. I nie porusza się. I nie daje znaku życia. I wydziela, co tu kryć, trupi zapach. Jego fotografię drukował „Hindustan Times", który twierdzi, że - według żony pana Dutta - jej małżonek znajduje się w tak zwanej komie, czyli w stanie omdlenia, z którego się ocknie. To nie szkodzi, że zamiast policzków ma białe kości, żona ciągle obcina mu jeszcze włosy i paznokcie. Myje go każdego dnia i każdego dnia razem z nim śpi. Policja nic nie może zrobić, bo nie ma doniesienia rodziny o śmierci - a skąd ma być doniesienie, jeśli pan Dutt nie umarł, tylko popadł w letarg, z którego się obudzi? Lekarz też nie może wystawić świadectwa, bo jak tu wystawić taki dokument, kiedy człowiekowi ciągle rosną paznokcie? Policja ma w Benaresie większe zmartwienia. W pobliżu nadbrzeżnych świątyń działa gang, który truje bogatszych pielgrzymów, grabi ich pieniądze i biżuterię, a ciała spławia Gangesem. Zginęli w świętym mieście, płyną świętą rzeką, są wyzwoleni, o co chodzi? Ghaty Ghaty to bulwar, na którym każdego wieczora płonie tysiąc ognisk. Trupy owinięte w białą bawełnę, z której robiło się kiedyś w Europie pieluchy, układane są na bambusowych drabinach i obwiązywane sznurem. Przyniesiono właśnie dwa ciała i rodzina negocjuje z właścicielem ghat cenę oliwy maślanej, którą poleje się potem zwłoki, cenę drewna, którym się je obłoży, i cenę ognia, 108 którym się podpali stos. Jeśli rodzinę stać na kapłanów, nad stosem płynąć będą wedyjskie pieśni żałobne. Ale mało kto ma tyle pieniędzy, żeby kupić śpiewy. Czasami brakuje nawet na wystarczającą ilość drewna. Negocjacje trwają, a tymczasem koza próbuje rozwinąć całun i powąchać zawartość. Przyglądają się temu ospałe psy. Ceremonię prowadzi najstarszy syn, który na znak żałoby ścina włosy. Chyba że palą wdowę, która przyszła tu sama -wtedy przy stosie nie ma żywego ducha. Łysy syn stoi z kijem w ręku. Jeśli podczas kremacji nie rozlegnie się huk pękającej czaszki - mistrz ceremonii musi ją rozbić kijem. Dusza bowiem mieści się w głowie. Jeśli głowa nie pęknie - dusza nie wydostanie się na zewnątrz i nie uda się w dalszą wędrówkę. Musiał kijem dźgnąć stos Rajiv Gandhi, kiedy płonęły zwłoki jego matki, pani Indiry. I musiał tak postąpić Rahul Gandhi, kiedy płonęły zwłoki jego ojca Rajiva. Negocjacje dobiegają końca, właściciel ghat wskazuje miejsce, w którym ma być położona drabina z owiniętym ciałem. Taszczą polana. Niewiele tego. Układają z drewna daszek nad ciałem -nie wystarcza, nie przykryje całego. Trudno. Nie ma więcej pieniędzy. Sypią kwiatki, kładą kilka orzechów kokosowych, dodają oliwy, bucha płomień. Stoją do pierwszego głośniejszego trzasku: dusza uciekła. Można iść do domu. I idą. Dzieci obserwujące ceremonię wyciągają z ognia kokosy, turlają, rozbijają kilka metrów dalej i jedzą. Stos pali się sam, nie ma przy nim już nikogo. Nagle drugi trzask i z płomieni wydobywa się gwałtownym gestem ręka z rozcapierzonymi palcami - mięśnie zareagowały na ciepło. Turystka z Europy mdleje - podnosi się pies, cap za rękę i w nogi. Mdleje druga turystka i trzecia, i dziesiąta. Nie jest to miejsce dla turystów. Na ghatach nie wolno robić zdjęć. Do stosu zbliża się kobieta, która dopiero co wyszła z wody. Rozpościera nad ogniem prane przed chwilą w Gangesie sań i suszy. Płomień przygasa po godzinie i niknie. Właściciel miejsca wyciąga niedopałone resztki i niesie do Gangesu. Potem grzebie w pogorzelisku, żeby sprawdzić, czy nie ma tam złotego zęba albo biżuterii. 109 Dom Przodkami Domów, właścicieli ghat w Benaresie, była rodzina braminów z najwyższej kasty kapłanów i uczonych. Kiedy zmarła bogini Parvati - jej kolczyk spadł na ghaty nad Gangesem. Ktoś z tej bramińskiej rodziny podniósł klejnot i zachował dla siebie. Siwa rozgniewał się na nich za to i zdegradował całą rodzinę do poziomu najniższej kasty wśród niedotykalnych, czyli mierzwy ludzkiej. Ale dał im za to święty ogień, którym podpala się stosy. Za ten ogień potrafią żądać - w zależności od statusu rodziny nieboszczyka - nawet i garści diamentów. Ale bywa, że wystarczy samochód albo worek pszenicy. Obecny ojciec rodu, Dom Raja Kailash chodzi po Benaresie ze szczerozłotym trójzębem - znakiem Siwy, i mimo swego królewskiego nazwiska ostrzega głośno hindusów z wyższych kast, że oto on, najpodlej-szy z niedotykalnych, zbliża się, więc kto chce zachować czystość - niech zejdzie mu z drogi. Mieszka w pałacu, który sobie postawił nad Gangesem, i marzy o tym, żeby umrzeć, spłonąć na własnych ghatach i wyzwolić się z tego upodlenia. Poborca podatkowy obliczył niedawno jego zaległości na blisko dwa miliony rupii, które jest winien fiskusowi. Dom Raja Kailash chciałby studiować, chciałby nauczyć się dobrze angielskiego, chciałby ubrać się choć raz w jeden z osiemnastu garniturów, które wiszą w szafie, ale nie ma czasu. Trupy palą się dzień i noc. Gdyby otworzył sklep - kto do niego przyjdzie? Kto u niego co kupi? Owszem, pije - żeby zapomnieć o tym swoim parszywym losie. Myśli o płonących zwłokach, nawet kiedy śpi. Dlatego śpi tylko trzy godziny na dobę. Przywykł już do słodkawego smrodu, nie wie, jak pachnie powietrze. Dla Dorna pracuje 47 ludzi, którzy mają doglądać stosów, ale tłok jest tak duży, a kolejki tak długie, że tylko naprawdę bogaty może liczyć na to, że spalą go dokładnie i wsypią w całości do wody. Ze względu na tłok co trzecie ciało wpada do Gangesu jedynie nadpalone. Są o to nieustanne awantury, bo za niedopa-lonymi nieszczęśnikami płyną bezpańskie psy. Władze miasta chcą wybudować na ghatach elektryczne krematorium, ale pijany Dom nie pozwala im na to, bo przywilej palenia zmarłych nadał tej rodzinie przed stu laty maharadża, czyli król. 110 Jeśli coś jeszcze można do tego dodać - to wyniki analizy, jaką zamówiłem w Delhi, nie mówiąc skąd pochodzi ciecz przywieziona w butelce po whisky. Chodziło mi zwłaszcza o te jony srebra. Mój przyjaciel-lekarz długo kręcił głową, aż wreszcie spytał: - Gdzieś ty znalazł taki gnój? 111 4 MIASTO PRAWD OSTATECZNYCH Obok świątyni Kali, bogini zła i śmierci, gdzie na masową skalę morduje się czarne koźlęta, narożny dom przyjmuje umierających nędzarzy Matki Teresy. Przed progiem domu godziwej śmierci siedzą na ziemi żebracy i jedzą to, co dostali przed chwilą od zakonnic. Tuż za progiem, na marach ułożonych obok siebie jak szpitalne łóżka, lub lepiej - jak podkłady kolejowe, po których zaraz przejedzie pociąg, leżą umierający, pozbierani dzisiejszej nocy z ulic miasta, mieszkańcy chodników. Przy marach 16-letniego, odmięśnione-go szkieletu w delirium, siedzi piękna, siwiejąca Amerykanka, Laurie Cannan, która przyjechała przed miesiącem z Nowego Jorku i zamieszkała na głównej ulicy Kalkuty, w hotelu YWCA (Stowarzyszenie Młodych Kobiet-Chrześcijanek) w pokoju nr 38. Uśmiecha się do szkieletu. Dotarłszy piechotą z centrum miasta, w słońcu i wilgoci, nadawałem się raczej na pensjonariusza Nirmal Hriday (Domu Czystego Serca) niż na ochotnika do pracy w przytułku. To miejsce jest najstraszniejszym ze wszystkich schronisk, przygarnia jedynie umierających. Żeby w ostatniej chwili życia czuli dotyk ludzkiej dłoni. Żeby nie zdychali na ulicach jak zwierzęta. Wnoszą właśnie trzydzieste już chyba w ciągu kilku godzin nosze-mary, na których leży kobieta w bieli upapranej na szaro. Widocznie wdowa, bo tak właśnie ubierają się Induski pozostawione przez mężów na padole łez. 115 W przytułku wydzielono osobną salę dla kobiet. Leżą tam takie same szkielety, jak ten 16-letni chłopiec Laurie w sali męskiej. Na twarzy staruszki, która ma może 30 lat, widać ciężkie krople potu. Leżała gdzieś na chodniku i konała. Teraz umyją ją, nakarmią ostrożnie, po kropelce, wyciągną być może spod kosy i wypuszczą. I za kilka dni znowu zacznie umierać, i znowu tu trafi. Gruba, niezgrabna, młoda Amerykanka Joan Graham, ze śladem skalpela, a może bandyckiego noża na szyi, gładzi rękę umierającego szkieletu kobiety i uśmiecha się tak samo jak Laurie, siedząca w sąsiedniej sali obok 16-letniego szkieletu płci męskiej. Obydwa szkielety mają piękne zęby. Chłopiec Laurie musiał być w dzieciństwie karmiony. Jest wysoki, widać, że był kiedyś sprawny. Nie jadł mięsa, bo jak większość Indusów jest wegetarianinem. Kilka miesięcy temu przestał jeść w ogóle. Nie wiemy, dlaczego; nie można zapytać, bo jest nieprzytomny, ale mieszkaniec Kalkuty, jeśli już nie je - nie je dlatego, że nie ma sił, aby -wszystko jedno: zarabiać, grzebać w śmietniku, żebrać lub kraść. Umierający, których wydarto śmierci, wracają do przytomności, mogą się poruszać; niektórzy, najsilniejsi, siedzą w kucki i jedzą rękami, jak jada się w Indiach, kartofle i warzywa. Odratowany starzec je widelcem. Po raz pierwszy w życiu trzyma w ręce coś takiego. I jest dumny. W dzieciństwie widział, jak widelcami posługiwali się Anglicy, ale sam jeszcze nie nawykł do tego przedmiotu. W Kalkucie trzeba otrzeć się o śmierć, żeby dostać widelec do ręki. Siostra z zakonu Matki Teresy nie chce powiedzieć, w jaki sposób selekcjonują ludzi konających na ulicach. Jest ich znacznie więcej, niż pomieściłby przytułek, zatem każda decyzja to wyrok. Ambulans jedzie ulicą - sanitariuszki i ochotniczki z Zachodu, jak Laurie czy Joan, zatrzymują samochód i pochylają się nad człowiekiem-pająkiem, który od rana całuje ziemię. Nogi ma zawiązane na supeł. Nie znać na nich ani pasemka mięśni. Pająk podnosi głowę i odsłania w uśmiechu dwa rzędy pereł. Ochotnicy pytają, czy umiera. Kręci przecząco głową - nie, nie umiera. Gdyby wiedział, że od twierdzącej odpowiedzi zależy tygodniowy, a może nawet dłuższy pobyt pod dachem, w cieniu, na 116 czystych marach, wśród zdrowych ludzi, którzy podaliby mu łyżkę mleka z cukrem, a potem kawałek banana - na pewno przyznałby się do śmierci. Ale on tego nie wie i walczy o przeżycie po swojemu. Stoi przed nim miseczka, do której litościwa dusza wrzuci czasem 5 paise, najmniejszą monetę, jaka jest w obiegu. Obok człowieka-pająka zawieszone na płocie oleodrukowe obrazy, które sprzedaje jakiś malec po 5 rupii za egzemplarz. 5 rupii to dużo pieniędzy - 5 szklanek herbaty- W górnym rzędzie wiszą od lewej Jezus, Stalin i Mona Liza, a w dolnym Jyoti Basu - premier stanowego rządu Bengatu Zachodniego, którego stolicą jest Kalkuta, oraz bogini Kali i bóg Siwa. Stalin znalazł się tam dlatego, że Bengalem rządzi Komunistyczna Partia Indii (Marksistowska), która ciągle jeszcze uważa go za jednego ze swoich czterech - obok Marksa/ Engelsa i Lenina - nauczycieli. W budynkach rządowych Kalkuty wiszą jego portrety jak w Polsce lat 50. Destalinizacja - zdaniem Jyotiego Basu - została przeprowadzona w sposób nienaukowy. Należało ocalić to, co dobre. „Nigdy nie byłam tak blisko nieba, jak w tym piekle" napisze dziś w liście do rodziców Laurie Cannan, która przed chwilą oglądała człowieka-pająka pod zdjęciami Jezusa i Stalina. Bramin z jednym zębem Dosłownie o krok od przytułku Matki Teresy siedzi na murku kilkudziesięciu spasionych bęcwałów w trykotowych koszulkach i czatuje na cudzoziemców. Co drugi podjechał tu, jeśli nie własnym samochodem, to co najmniej skuterem. Kiedy pojawi się cudzoziemiec wyglądający na turystę - z kucek wstaje pierwszy z kolejki. Podbiega do przybysza, łasi się i ciągnie do wnętrza świątyni Kali. Jest braminem, czyli kastowym Kapłanem i uczonym. Na szyi, pod trykotem, ma sznur swej kasty, skręcony na ogół z byle czego. - To jest jedyna w Indiach hinduskich nori'Vegetańan tempie, świątynia niewegetariańska - mówi smrodliwym oddechem kapłan Banerjee, pokazując zgniły ząb, jedyny jaki rna. Snadź mięso jada od dziecka, a może nawet zagryza koguty żywcem. 117 Świątynia non-vegetańan to innymi słowy świątynia „mięsna", czyli taka, w której poświęca się zwierzęta. Oto jak wygląda poświęcenie: kładzie się koziołka, owcę lub sarnę kopytkami do góry. Głowę wkładają mu w coś na kształt dużych widełek procy „Y". przyciskają grdykę od góry poprzeczką, kapłan w trykotowej koszulce i sarongu, czyli szmacie, która wygląda jak spódnica, zwilża szyję zwierzęcia wodą i tnie z góry wielkim nożem kukri. Łebek spada, pomocnik kapłana szarpie kadłubek za tylne nogi. z miejsca po łbie bucha krew, kadłub rzuca się, wierzga i bluzga juchą. Kobieta, która ofiarowała koziołka, dotyka palcem drewnianego miejsca kaźni. - Na jaką intencję złożyła pani w ofierze to nieszczęsne stworzenie? - pytam dobrze ubraną, zadbaną przedstawicielkę warstw - na oko - średnich. - Żeby móc kupić bez kolejki samochód marki suzuki-maruti - mówi. Mahatma Gandhi pisał o tym miejscu w latach trzydziestych, że jest przybytkiem barbarzyństwa, i domagał się, aby rzeźnię tę zamknięto natychmiast. Upłynęło pół wieku i koźle głowy spadają tam nadal. Autorytet Gandhiego niewiele pomógł. Bengal-czycy lepiej wiedzieli, kim jest bogini Kali, niż kim jest Gandhi. Kiedy w kalendarzu świątyni zbliża się ważniejszy dzień, ogromny nóż tnie łby bez przerwy. Fala krwi zalewa świątynię, wydostaje się na ulicę, cieknie w stronę stojącego za ścianą Domu Czystego Serca i powoduje mdłości wszystkich, którzy na to patrzą. I w żaden sposób świątyni nie można ani zamknąć, ani przenieść. Kali wymaga krwi, wymaga też czasem ludzkich języków, które obcinane są w darze przez kobiety. Władze miejskie Kalkuty zostałyby zmiecione przez tłum fanatyków, gdyby ktokolwiek targnął się na świętość tego szlachtuza. Rzeźnik ze sznurem bramina czyni swoje, a tymczasem dookoła sanctum sanctorum, czyli miejsca najświętszego, kilku mężczyzn wprowadza się w trans tańcząc, śpiewając i odurzając się dymami. Biegnie przed nimi pomocnik kapłana i trzyma pochodnię. Na pochodnię sypie co chwilę kadzidła, które puszczają dym wprost w twarze biegnących za nią wiernych. Ta drgająca w takt bębnów grupa przewraca białkami oczu, rzuca rękami, grymasami 118 okrywa twarze i biega wkoło kapliczki, bo świątynie hinduskie są zazwyczaj tak małe, że we wnętrzu może się pomieścić co najwyżej kilka osób. Tańczącym nie sposób wejść w drogę, stratowaliby i podpalili, przewodnik daje im coraz więcej czadu i on jeden wie, co się tu rzeczywiście dzieje. Tymczasem pod wiatą obok miejsca kaźni niosą kolejny kadłub czarnego koźlęcia. Jeszcze rusza ogonkiem. Młodzi chłopcy, „ministranci", nacinają stawy, zdzierają skórę, układają równo łebki na drewnianej ławie, kroją cebulę. Bo mięso z koźląt idzie do kadzi, w których przygotowuje się na miejscu posiłki sakralne dla uczestników rytuału. Bramin z jednym zębem, mówiący o sobie, że jest arcykapłanem, wyciąga łapę po pieniądze. Każda suma jest za mała. Robi awanturę, że za to, co dostał, nie będzie w stanie kupić porcji ryżu dla biednych, bo tym właśnie zajmuje się na co dzień -karmieniem. A przecież należy mu się także honorarium za wprowadzenie do wnętrza, co nic jest takie łatwe, bo turysta należy do społeczności profanów i do świętego miejsca nie powinien był być wpuszczony w ogóle. Zupa dla biedaków, czyli ekspiacja Biedaków karmi nie bramin z jednym zębem, który jest złodziejem, lecz narzeczony Laurie, Francuz, który był najemnikiem i teraz pokutuje za grzechy. Uciekłszy z rzeźni Kali, znalazłem go na ulicy Stuart Lane, gdzie stoją teraz kotły z darmowym dałem, czyli rodzajem soczewicy. Zaczepił go kilka tygodni temu Bengalczyk, który złożył ręce jak do modlitwy, co oznacza pozdrowienie, a potem pokazał dwoma palcami brzuch i usta. Narzeczony Laurie, Jean Kay, wziął go ze sobą na obiad do garkuchni przy schronisku, w którym zatrzymują się niepogo-dzeni z życiem uciekinierzy z cywilizowanego Zachodu. Nazajutrz upoważniony przez fundatora Bengalczyk przyprowadził na obiad 20 głodnych kolegów. Kay kupił każdemu miskę ryżu z sosem, po 5 rupii (tyle kosztuje - przypomnijmy -portret Stalina) za porq'ę. Następnego dnia „fundacja" Kaya wydała następną serię obiadów. Przybywało dni i głodnych. 119 Po tygodniowych doświadczeniach Jean Kay odkrył, że za te same pieniądze można nakarmić gdzie indziej trzy razy więcej osób. Trzeba tylko mieć własne kotły. Prócz Kaya schronisko gościło jeszcze Szwedkę i Japończyka. Zafascynowani Indiami, „robili miłość" poszukując absolutu. Kay zaraził pana Fuminori i pannę Paterson pomysłem jadłodajni. Pierwszy nakarmiony Bengalczyk przyprowadził pięciu kucharzy. Na ulicy Stuart Lane w Kalkucie zaczęło jadać codziennie za darmo stu biedaków. Kay otwierał tymczasem następne dwa punkty dożywiania. - Jeśli uda się zlikwidować głód w Kalkucie, to znaczy, że można to zrobić wszędzie - powiedział Kay podczas obiadu, na jaki zaprosiłem go do stylowego hotelu „Fair Lawn", w którym przy jednym stole z gośćmi miała zwyczaj jadać także właścicielka, pani E. S. Smith. Podkreślała w ten sposób, że kuchnia i woda są u niej bezpieczne. Kay zastanawiał się tylko, na jak długo wystarczy mu pieniędzy jego byłej żony, Amerykanki, która odziedziczyła fortunę „Chicago Sun- Times" i sieć supermarketów. - Życie jest ciężkie - wyznał Kay. - Przychodzi do mnie policjant i mówi, że nie ma nic przeciwko rozdawnictwu darmowych posiłków, jednakże względy bezpieczeństwa wymagają dokładnego przyjrzenia się cudzoziemcowi, który czyni to systematycznie. Policjant zamknął go w areszcie, wypuszczając zaraz za kaucją w wysokości 10 tys. rupii (2 tysiące misek ryżu z sosem). Rozpoczęto śledztwo. Okazało się, że Kay to dość znany w swoim czasie Francuz, który w roku 1971 zawładnął na lotniku Orły samolotem Pakistańskich Linii Lotniczych, domagając się 20 ton szczepionki przeciwko cholerze dla uchodźców z Bangladeszu. Policjanci wnieśli na pokład pierwszą skrzynię leków i dość łatwo rozbroili porywacza, który stanął wkrótce przed sądem. W jego obronę zaangażował się ówczesny minister kultury, Andre ???????. Zawstydzony sędzia skazał Kaya na symboliczną karę paru groszy. Publiczność była po stronie skazanego, domagała się szczegółów. Opublikował je w książce L'arme an cocur, która przynosi mu dotychczas po około 1000 dolarów miesięcznie. Jest co czytać: 16-letni Kay, syn pułkownika armii francuskiej, zgłasza się jako ochotnik na wojnę algierską, ściga 120 partyzantów, potem przechodzi na ich stronę, jako partyzant wpada w ręce ojca, deportowany do kraju staje przed sądem wojskowym i odbywa karę... 2 miesięcy aresztu za dezercję. Po wyjściu z więzienia nakłania pracownika zakładów lotniczych Dessault do defraudacji półtora miliona dolarów, które wywozi w formie podarunku dla Falangi Chrześcijańskiej w Libanie. Wraz z falangistami ściga muzułmanów, potem jedzie na wojnę z ugrupowaniami lewicowymi w Jemenie i jako najemnik trafia na wojnę secesyjną do Biafry, którą w nudnej książce reporterskiej opisywał słynny później Frederick Forsyth. - Dlaczego to robisz? - zapytałem. - Czy jako były najemnik i falangista myślisz, że kupując biedakowi miskę zupy możesz się oczyścić? Mistrz sznura Gdzieś tu, w dzielnicy Tollygunje, na południu Kalkuty, miała być budka z mięsem, którą prowadzi kat. Wyczytałem o tym w „The Illustrated Weekly of India", ponad 100-letnim, najstarszym magazynie indyjskim. Pytam pierwszego napotkanego w okolicy przechodnia o pana Natę Mullicka. - O, tam - macha ręką w stronę uboższych zabudowań, ale jeszcze nie slumsów. - Tu go każdy zna, jest postacią celebrowaną. Wygląda nobliwie ma szpakowate, do tyłu zaczesane włosy, nosi okulary w grubej, ciemnej oprawie, na ręce - radziecki zegarek z bransoletą. A ponadto pachnie tańszą odmianą indyjskiej whisky. Bo pije, i to dużo. To jego jedyna wada - powiedział na znak zawarcia znajomości. - Skazaniec idzie na szubienicę o świcie. Powód jest przejrzysty i zrozumiały - mówi Nata Mullick, zapalając papierosa regent king, dość drogiego, nawet jak dla kata. Papieros tej marki nie pasuje do jego drewnianej budy, która przylega do oklejonego krowim łajnem muru. Na krążku o średnicy metra, który ucięto ze zdrowego pnia, leży olbrzymi kawał surowej wieprzowej szynki, mięsa złego w tym na poły muzułmańskim tropiku, które jednak sprzeda, je się zupełnie nieźle. U powały wisi dwuszal- 121 kowa waga, obok pnia natomiast spoczywa olbrzymi, spiczasty tasak. Nata ma na sobie w miarę białą koszulę i bengalską spódnicę. - Skazaniec idzie więc na szubienicę o świcie. O świcie wstaje słońce, które skazaniec, zgodnie z tradycją, powinien zobaczyć po raz ostatni, zanim wejdzie w świat wiecznej ciemności. Jest to piękny gest prawa - mówi Nata i wdycha ciężki w tej wilgoci dym regenta. Ma 57 lat, jest trzecim katem w rodzinie. Nie wykonywał jeszcze żadnego wyroku samodzielnie, ale asystował ojcu przy 22 egzekucjach. Ojciec nie żyje od 16 lat. Przez cały ten czas nie trzeba było zapełniać jego miejsca, bo sądy w Bengalu nie wymierzyły ani jednej kary śmierci. Aż tu niedawno Sąd Najwyższy zatwierdził po kilku latach apelacji taki właśnie wyrok. Więzienie w Kalkucie wystosowało list do władz Biharu, prosząc o wypożyczenie jednego z tamtejszych katów. List został ogłoszony w prasie. - Krew zagotowała się we mnie - mówi Nata Mullick, dobrotliwy, pogodny mężczyzna. - Póki żyję - powiedział - Ben-gal nie musi szukać katów w Biharze. Ojciec Naty Mullicka, Shibu, powiesił w swojej karierze sześciuset skazańców. Ostatni wyrok wykonywał jako 74-letni starzec. Płacono mu 16 rupii miesięcznie (2 paczki regentów), plus 250 rupii za egzekucję (jedno tankowanie mojego fiata- padmini, czyli fiata 1100 D). Nata uczył się wiązania sznurów od ojca. Sznur myje się mydłem. Potem nacierany jest oliwą maślaną (ghee) oraz miazgą z banana. Metalowa klamra, po lewej stronie szyi skazańca, pucowana jest do połysku. Kiedy sznur jest gotów, kat dostaje posiłek. - Plotki, iż kat przed egzekucją pije alkohol, są bezpodstawne. Nie można powiesić jak należy, jeśli nie jest się krynicznie trzeźwym i w pełni sprawnym mężczyzną. Prawdą jest natomiast, że kat prosi skazańca przed egzekucją o wybaczenie. Największym, jak dotychczas, osiągnięciem profesjonalnym Mullicka była rola kata w bengalskim filmie Mrinala Sena Mri-gayya. Mrinal Sen chciał autentyczności. Skazańca grał super-gwiazdor filmu indyjskiego Mithun Chakraborty. 122 - Mithun umierał ze strachu - mówi Nata - kiedy dowiedział się, że na planie będzie go „wieszać" prawdziwy, zawodowy kat. Ale węzeł zawiązałem tak, żeby gwiazdorowi nic się nie stało. Tuż przed filmowaniem ujęcia Mithun poprosił o szklankę wody. Miał kroplisty pot na czole. Ksiądz Kowalski Co jakiś czas przyjeżdża do Kalkuty jakiś pisarz europejski i mieszka tam kilka miesięcy. Mieszkał w Kalkucie Gunter Grass, który zdołał napisać jedno zdanie: Kalkuta jest miastem, które pragnie, aby jej nędza była piękna* Mieszkał tam Dominique Lapierre (City of Joy - Miasto radości). Bohaterem tego wspaniałego czytadła o największych slumsach Kalkuty jest ksiądz Kowalski, Polak. Konsulat nie słyszał o księdzu Kowalskim. Wikary kościoła w Howrah nie słyszał o księdzu Kowalskim. Ale jest tu od niedawna, więc może powinienem zapytać kogoś innego? Zakonnica w katedrze nie słyszała o księdzu Kowalskim. Dziwne, bo jest to jedna z najpiękniejszych postaci literackich. Bohater nie tyle pana Lapierre'a, co Żeromskiego, tyle tylko, że pracujący w Kalkucie. Chłopiec z emigracyjnej rodziny polskich górników z Belgii, który po otrzymaniu święceń kapłańskich założył dżinsy i wyjechał do Kalkuty, aby zamieszkać w slumsach i w ciągu kilku tygodni stać się ich dobrym duchem na wiele lat. Jest wieczór, w tropiku słońce wpada do wody jak rupiowa moneta do studni. W mgnieniu oka nastaje ciemność. Katedra nie ma pieniędzy na prąd - katolików tu tylu, że z trudem uskładają na parę świec. Stoję naprzeciw głównego ołtarza, pogrążony w zupełnym mroku. Przyszedłem szukać księdza Kowalskiego lub przynajmniej informacji o miejscu jego pobytu. Ale w katedrze nie ma ani Kowalskiego, ani informacji, ani żywego ducha. Słyszę skrzypienie drzwi. Za chwilę zamkną mnie tu na noc. Napisał w końcu książkę, po dwudziestu latach - Pokazać język (Gdańsk 2003, Wyd. Oskar, tłum. Sławomir Blaut). 123 - Hej - wołam - don't lock the doorl - Kto tam? - zapytał jakiś głos od drzwi. - Szukam księdza Kowalskiego. - Wiat? Nie słychać, aby się ktoś zbliżał, ale czuję, że za chwilę zaświeci mi ogar kiem w twarz. - Co tu robisz? - pyta postać zza światła świeczki, które nagle zaczęło pełgać przed moim nosem. - Ksiądz Kowalski? Z książki Dominika Lapierre'a? - Nie ma takiego - powiedział głos zza świeczki. - To nie Polak, a Francuz, ksiądz Laborde, zresztą przypominający niekiedy także ojca Gastona. Steve Kowalski to postać fikcyjna. - No dobrze - powiedziałem. - To w takim razie szukam księdza Laborde'a. -To ja. Podniósł ogarek do góry. Nie był chłopcem w dżinsach, ale 60-letnim mężczyzną, który mieszka nie w slumsach, a koło katedry. Ponadto wszystko się zgadza. Czyli nic się nie zgadza. Steve Kowalski pojawił się dopiero w angielskim przekładzie. We francuskiej wersji oryginału jest Francuzem. Autor przerobił go na Polaka o życiorysie młodego Gierka dopiero po wybraniu Karola Wojtyły na papieża. Darujmy autorowi ten jawnie komercyjny chwyt. Lapierre jest pisarzem pełną gębą. Jego slumsy cuchną na kartach książki tak, jak w rzeczywistości: stojąca woda wymieszana z ekskrementami, które fermentują na kwaśno, to odór nie do podrobienia. Ananda Marg We wszystkich informacjach prasowych o Margisach czytałem jedno i to samo: ich kwatera główna na południu Kalkuty, nosząca nazwę Global Jagriti, jest fortecą, do której obcym wstęp wzbroniony. Dlatego tam pojechałem. Na zupełnym krańcu miasta, w zupełnym pustkowiu znajdują się za wysokimi murami dwa ponure, betonowe bloki, które przypominają nadbudówki statków. W jednej fortecy mieści się centrala kobiet, w drugiej - centrala mężczyzn. 124 Są obecni w 171 krajach, płacą składki w wysokości 2 procent od dochodów miesięcznych, a ich siła polega na rygorystycznie egzekwowanej dyscyplinie. Kto raz stał się Margisem, odstać się nim już nie może, chyba że za cenę głowy, którą potem obdziera się ze skóry, aby zdobyć tak potrzebną do inicjacji czaszkę prawdziwego człowieka. Ananda Marg (Droga Radości) to ruch, który określa się mianem misji socjoduchowej. Ideologia oznaczana skrótem prout (progresswe utilisation) bazuje na założeniu, że kapitalizm czyni z człowieka żebraka, komunizm zaś przekształca żebraka w brutala, dlatego potrzebny jest „adekwatny, racjonalny podział wartości i dóbr". O tym, co jest racjonalne i adekwatne, decyduje założyciel tej organizacji, Prabhat R. Sarkat, były urzędnik kolei bengalskiej, który rymowanymi dwuwierszami wykłada doktrynę. Jest ich 5 milionów, mają swoich ludzi także w Polsce. Pisali nawet listy do „Polityki". Margisem można stać się po sześciu seriach medytacji. Wyznanie nie ma nic do rzeczy, może być wcześniej dowolne. Inicjację przechodzi się pod drzewem. - So aham - mówi w sanskrycie ten, który wprowadza do bractwa nowego Margisa. - Jestem Nim. - Co mam zaofiarować? - pyta nowicjusz. - Pieniędzy nie. Ale umysł i - jeśli będzie trzeba - krew. Nowo kreowani Margisi siedzą potem na ghatach, czyli na brzegach świętych rzek, gdzie pali się zwłoki hindusów, bo potrzebne są im ludzkie czerepy. Taniec z czaszkami i sztyletami stał się podstawową czynnością rytuału Margisów. Oznacza walkę ze śmiercią i lękiem. Zostawiłem samochód w odległości kilometra od Global Jagriti, bliżej nie można było podjechać. Szedłem dróżką wyłożoną po obydwu stronach cegłami. Żółty piaseczek, jak na plaży, skrzypiał pod stopami. Czteropiętrowy mur najeżony był u szczytu tłuczonym szkłem. Żelazna brama zamykała się jak w więzieniu. Można było wejść do środka tylko przez wycięcie w bramie, schylając się w pół. Drzwi zresztą natychmiast zamykano za przybyszem na klucz. Wszedłszy rozejrzałem się po placu przed betonowym blokiem. Strażnik wciągnął mnie natychmiast do budki z napisem „security" i kazał wpisać moje nazwisko do książki. 125 Na podwórcu panował dość spory ruch, suszyły się szafranowe szmaty - kolor wszystkich ortodoksyjnych hindusów. Margis o twarzy Tybetańczyka podszedł z placu do bramy i zapytał zdawkowo - co słychać. Chciałem porozmawiać z kimś, kto w kwaterze głównej zajmuje się ideologią i propagandą. Chciałem ich poprosić o publikacje i popytać o szczegóły z działalności organizacji, której nazwa wzbudza w Indiach lęk. Tybetańczyk zapytał, od kiedy jestem Margisem. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że Margisem nie jestem w ogóle. ? Żółta twarz Tybetańczyka zbladła, pobladła też jak gdyby jego szafranowa opończa. - Nie jesteś Margisem? - zapytał ze zdziwieniem. - Skoro tu wszedłeś, to znaczy, że chcesz zostać poświęcony. Termin skojarzył mi się natychmiast ze świątynią Kali. Nikt nie wiedział, że tu jestem, i nikt śladu by po mnie nie znalazł. Uśmiechnąłem się niepewnie i zełgałem, że mam coś ważnego do powiedzenia szoferowi, który też chciałby być poświęcony. Zaraz wrócę z nim razem, powiedziałem. Tybetańczyk upewnił się, czy to, co słyszy, jest prawdą - że wrócę. Potwierdziłem. Poszedł po klucz, a ja, mimo że była upalna, zgniła wilgoć wszędzie dookoła, poczułem na plecach chłód. Zamek odskoczył i drzwiczki pokazały trochę przestrzeni za murem. Na zewnątrz znalazłem się nie wiadomo jak. Droga do samochodu dłużyła się w nieskończoność, bo szedłem wolnym krokiem, żeby nikogo nie ciągnąć za sobą. Usiadłem za kierownicą i włączyłem starter. Samochód zareagował tak, jakby wiedział, że mamy uciec. Po minucie byliśmy na rogatkach. Minąłem pastucha ze stadkiem czarnych koźląt. „Pielgrzymka do Świątyni Kali" - przemknęło mi przez myśl. 126 BUNT SIKHÓW Trzy tysiące mężczyzn w turbanach z obnażonymi szablami ruszyło do ataku na parlament. Myślałem, że filmują sceny do jakiegoś historycznego filmu. Ale w prawdziwym filmie nie przenosi się prawdziwych zwłok z asfaltu na trawnik. A krew była prawdziwa. Poza tym nie kręci się filmu bez kamery. A kamery nigdzie nie było. Przyglądałem się tej scenie w październiku 1982 roku. W mojej obecności zginęły cztery osoby. Parlament nie przerwał obrad. 1. Mężczyźni w turbanach to sikhowie, członkowie społeczności religijnej, która istnieje od końca XV wieku, kiedy Nanak Czand, syn drobnego urzędnika z wioski Sheikhupura (dziś w Pakistanie), patrząc ze zgrozą, jak na granicy żywiołów religijnych wyrzy-nają się tysiącami przedstawiciele obydwu społeczności, dokonał syntezy najbardziej humanistycznych pierwiastków hinduizmu i islamu. Rósł, był piękny, uczył się, prowadził dysputy ze świętymi, nie pracował dla rodziny, pomagał biednym i głodnym; poszukiwanie prawdy wywiodło go z domu, wędrował, modlił się, medytował. Zastanawiał się nad przyczynami waśni między muzułmanami i wyznawcami hinduizmu, zajął się obydwiema religiami i doszedł do konkluzji, że jest wiele wspólnego między nimi. Uznał, że obydwa nurty trzeba łączyć aktywnie i że pustelnictwo jest koncepcją do ni- 129 czego. Miał przy tym poczucie humoru - pisze o nim Khushwant Singh, jeden z najlepszych dziennikarzy indyjskich, sikh z krwi i kości, i przekonań. „Jeśli chcesz kochać Boga, naucz się najpierw kochać drugiego człowieka" - mówił Nanak. Bóg w koncepcji sikhów jest absolutem i abstraktem, wszechobecną i nie narodzoną prawdą. Przeznaczenie natomiast „robi się" własnymi rękami. Pendżabskie słowo sikh pochodzi z sanskrytu (śiszja - uczeń). Sikhowie są uczniami Nanaka, swego guru, przewodnika z końca XV wieku. Sikhowi nie wolno skracać włosów, nie wolno mu golić brody. Ma się on w ten sposób - jako że żyje w ciężkich tropikach -umartwiać. Włosy muszą być czyste i zadbane. Przypomina o tym rytualny grzebień, który wpina się w pukiel zawiązany nad ciemieniem. Wszystko to trzeba przykryć kilkoma metrami bawełny w dowolnym kolorze, którymi owija się głowę. Trzy palce nad czołem przytrzymują koniec bawełnianego szala, ruch ręki w lewo, potem od tyłu z powrotem do czoła i po kilku takich ruchach wyrasta na głowie turban. Bez mojego turbanu jestem nikim - powiada Khushwant Singh. Na prawym przegubie sikh nosi zwykłą, stalową bransoletę - znak skromności. U pasa musi mieć szablę, dziś już bardzo krótką i zazwyczaj schowaną - kirpan. Pod odzieżą wierzchnią muszą na sikhu znajdować się specjalne majtki, które są resztką spodni ułatwiających kiedyś, dzięki specjalnemu krojowi, dosiadanie konia. Sikhowi nie wolno palić tytoniu ani jadać mięsa ze zwierzęcia, które nie padło od jednego ciosu, to jest, które ginąc, cierpiało. Najlepsi żołnierze w Indiach to sikhowie. Najlepsi sportowcy - sikhowie. Najlepsi mechanicy, inżynierowie i lekarze to sikhowie. Tak przynajmniej twierdzi każdy sikh. Nie ma wśród nich ani żebraków, ani ulicznic, bo inni sikhowie nie pozwolą na upadek współwyznawcy. Każdy sikh nosi nazwisko Singh, co znaczy lew. Jest ich na świecie 17 milionów, z czego ogromna większość mieszka w Indiach, przede wszystkim w stanie Pendżab na północnym zachodzie kraju. 130 W społeczności sikhów działają wszystkie indyjskie partie polityczne i tak jak w całych Indiach podzielone są na mnóstwo frakcji. Zawsze były tam mocne Kongres (1) Indiry Gandhi oraz opozycyjna partia religijna sikhów Akali Dal. Sikhowie z partii kongresowej uważają, że Pendżab, jako najbogatszy stan indyjski, może bogacić się dalej tylko jako część Indii. Natomiast partia religijna sikhów, jakakolwiek byłaby jej nazwa, uważa, iż najbogatszy stan Indii objadany jest przez nędzarzy z reszty kraju. Gdyby Pendżab stal się państwem niepodległym - nie musiałby dzielić się swoją pszenicą z 50-miłio-nowym Biharem i ponad 100-miłionowym Uttar Pradesz. Ale musiałby być państwem religijnym sikhów, bo to właśnie religia sikhijska zmusza do ciężkiej pracy i do mnożenia płodów. Sikhowie stanowią połowę ludności pendżabskiej - druga połowa to wyznawcy hinduizmu, którzy nie uważają bynajmniej, że taki piękny „fragment większej całości" miałby się wyemancypować na dobre. Sikhowie z religijnych partii sikhijskich stali się wobec tego nietolerancyjni i zaczęli twierdzić bezpodstawnie, że są narodem. Na początku lat osiemdziesiątych próbowali odebrać władzę partii Kongres (1) Indiry Gandhi, lecz tylko - rzecz jasna - w Pen-dżabie. Ponieważ nie było to możliwe - zastosowali taktykę małych kroków. Zażądali miasta Czandigarh - jednoczesnej stolicy Pendżabu i Hariany, która zbudowana została przez Le Corbusiera i Macieja Nowickiego jako pomnik nowoczesnej architektury. (W podobny sposób budował wtedy Brasilię Oscar Niemeyer. Obydwie perły - notabene - ciągle widnieją w podręcznikach, ale są „zaslamszone" i z projektami mają już bardzo mało wspólnego). Sikhowie twierdzą, że Czandigarh jest ich wyłączną własnością - choć wybudowany został na polecenie premiera Nehru za pieniądze federalne, aby w pobliżu granicy z Pakistanem znalazła się wizytówka indyjska na superpozio-mie światowym. Uważają ponadto, że Pendżabowi należy się więcej wody z przepływających tamtędy rzek niż sąsiadom, którzy na roli gospodarują gorzej. Liczba postulatów poważnych i błahych oscylowała wtedy wokół pięćdziesięciu. Co jakiś czas dochodziło do demonstracji siły, przy czym sikhowie sięgali zarówno po tradycyjne, jak i po współczesne środ- 131 ki pomocy. Organizowano kampanie zbiorowego nieposłuszeństwa z jednej i zamachy terrorystyczne z drugiej strony. Za nieposłuszeństwo obywatelskie, czyli odmowę wykonania poleceń władz grozi kara więzienia. Sikhowie zgłaszali się w związku z tym za kraty zawczasu i na ochotnika, i to w takiej masie, że policja nie wiedziała, co z nimi robie. We wrześniu 1982 roku doszło nawet na tym tle do tragicznego wypadku na przejeździe kolejowym: ciężarówka wioząca kilkudziesięciu takich ochotników wpadła wraz z eskortą policyjną pod pociąg. Wszyscy zginęli. Partia religijna Akałi Dal zażądała śledztwa. Z powodów odziedziczonej po Brytyjczykach biurokracji dochodzenie ciągnęło się dość długo. Zresztą niewiele było do wyjaśnienia: poważne wypadki drogowe zdarzają się w Indiach kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset razy dziennie. Akali Dal dopatrywała się jednak podstępu i prowokacji. Energiczni przywódcy partii postanowili udać się do Delhi i swoje domniemania przedstawić w parlamencie. Towarzyszyło im kilka tysięcy sikhów uzbrojonych w szable, owe rytualne kirpany. Inna rzecz, że tym razem nieco dłuższe. Kawalkada ciężarówek, dżipów i traktorów ruszyła do Delhi z miejscowości Anandpur, co jest ważne o tyle, że dziesiąty z kolei guru sikhów ogłosił tam w XVII wieku pięć tak zwanych chals (zasad czystości), z których jedną symbolizuje właśnie owa biała broń - kirpan. Miejscowość Anandpur zapisała się ponadto w historii sikhów jeszcze raz, i to całkiem niedawno: w roku 1973 ekstremiści ogłosili tam, że sikhowie będą mieli własne państwo Chalistan (od chalsa). Demonstracja rozpoczęta w Anandpurze została zatrzymana przez poliq'ę w pobliżu gmachu parlamentu w Delhi. Na dobro policjantów trzeba powiedzieć, że broni palnej użyto - wbrew zwyczajom - nie od razu i po kilkakrotnych ostrzeżeniach: wtedy, kiedy sikhowie dobyli szabel i ruszyli ławą. Zakończenie tej historii już znamy. Zostało opowiedziane na początku. 132 Gdyby Akali Dal była jedyną organizaq'ą, która słusznie czy niesłusznie upominała się o prawa sikhów - problem przestałby istnieć, bo główne indyjskie partie polityczne, zwłaszcza Kongres (1), w najlepiej pojmowanym własnym interesie doprowadziłyby do kompromisu, co skądinąd nie jest w negocjacjach łatwe, gdyż partią sikhów kierują stuletni duchowni, nurtem fundamentali- stycznym w religii zaś - młodzi fanatycy. Prócz Akali Dal, „umiarkowanej" mimo wszystko organizacji politycznej, która stoi na gruncie konstytucji, działa jeszcze w Pendżabie zdelegalizowany Dal Chalsa, kadrowy związek ekstremistów, którzy domagają się suwerennego państwa sikhów, Chalistanu. Dal Chalsa uprawia przy tym terroryzm w czystej, europejsko- bliskowschodniej postaci. Chalistańczycy sądzą, że jeśli w akcjach terrorystycznych wymorduje się pewną liczbę mieszkańców Pendżabu - hiundusów, to wtedy gdzie indziej hindusi zaczną w odwecie mordować sikhów. Zatem hindusi pendżab-scy zaczną uciekać do innych stanów, gdy tymczasem sikhowie z innych stanów zaczną uciekać do Pendżabu i wtedy proporcje, dziś układające się tam między obydwiema społecznościami pół na pół, zostaną skorygowane na korzyść sikhów. A kiedy w Pendżabie zdecydowaną większość będą stanowić sikhowie, wtedy i z Chalistanem pójdzie łatwiej. Jedzie więc autobus komunikacji międzymiastowej z Czandi-garhu do Delhi. W lesie staje mu na drodze szwadron śmierci w białych turbanach. Terroryści każą opuścić autobus sikhom, a hindusów mordują jednego po drugim. Takich napadów naliczono ponad setkę, a dodać do tego trzeba pacyfikacje wiosek, potężne bomby podkładane na bazarach, napady na pociągi i porwania samolotów. Szwadronami, które mordują zresztą po dziś dzień, kierował wtedy duchowy przywódca Dal Chalsa - Sant Bhindranwale, fundamentalista zabarykadowany w Złotej Świątyni sikhów w Amritsarze. Szwadron wracał z akcji i znikał w sanktuarium, albowiem utarło się, że policja tam nie wchodzi. Proceder ten trwał rok z górą, aż wreszcie miarka się przebrała i Indira Gandhi poleciła położyć temu kres. Byłem tam tuż po operacji komandosów. 133 3. Na dwa dni przed operacją „Błękitna Gwiazda" generałowie San-darji i Dyal zajęli miejsca na miejskiej wieży zegarowej w Amrit-sarze, naprzeciwko świątynnego kompleksu. Dla konfuzji ufortyfikowanych polecili rozbić zbiornik wody nad umocnieniami i strzelnicami koło jednej z wież. Użyto 3,7-calowego działka z czasów II wojny światowej. Wieczorem pozbawiono świątynię dostaw prądu. Ponieważ było ciemno - ludzie Jarnaila Singha Bhindranwale wzniecili pożary, aby oświetlić pole ostrzału. Dowódca operacji, generał K. S. Brar („sam jestem sikhiem, tylko strzyżonym"), zniszczył wtedy dwa gniazda karabinów maszynowych na kopułach minaretów. Było to 3 czerwca (1984). Z głośników płynęły wezwania do 37-letniego półanalfabety, Santa Jairnaila Singha Bhindranwale (dosłownie - Świętego Generała Lwa Bhindranwale), aby polecił złożyć broń, wypuścił zakładników i wyszedł ze świątyni zamienionej w fortecę. W wezwaniu zapewniono, że nic nikomu złego się nie stanie (choć indyjski Machiavelli-Czanakya pisał dwa tysiące lat wcześniej: „wrogowi nigdy nie mów prawdy, zawsze kłam"). Jeśli natomiast apel nie znajdzie posłuchu - wtedy przeciwnie - stanie się coś na pewno. Odpowiedziano strzałami. Generał Brar skierował wtedy do akcji dwa oddziały komandosów, którzy mieli do czynienia z dwiema trudnościami natury moralnej: ci wewnątrz, jakkolwiek zbrodniarze, byli jednak ich rodakami. Po drugie - do ataku trzeba było iść w butach, które normalnie zostawia się przed wejściem do każdej indyjskiej świątyni. Generał Brar dobrał komandosów tak, aby byli tam Gurkhowie, sikhowie i muzułmanie i aby nie było hindusów, to jest - aby nikt nie postawił zarzutu, że armia prowadzi wojnę religijną. Ze względu na świętość miejsca komandosom nie wolno było używać broni palnej. Nie wiedzieli jeszcze, że przyjdzie im przez dwie doby zdobywać gołymi rękami placyk o powierzchni 15 na 15 metrów, który znajdował się pod ostrzałem 25 karabinów maszynowych Bhindranwala - Sant bowiem, w od różnieniu od dowódcy komandosów, uważał, że strzelać należy, i to celnie. Według planów - do budynku Akali Takht (dosłownie Ławy Nieśmiertelnych), czyli czegoś w rodzaju siedziby sądu religijne- 134 go i władz świątynnych, miano wrzucić granaty z gazem łzawiącym, a potem wynieść stamtąd Bhindranwala żywego czy umarłego. Widziałem na marmurowej ścianie bryzgi krwi. Mur poharatany był tak, że gładka przedtem płaszczyzna nabrała ospowatej faktury. Stałem w miejscu, z którego nie można było uprzątnąć zwłok kilkudziesięciu komandosów, bo placyk był pod nieustającym ostrzałem z odległości kilku kroków. Front Akali Takht oberwany był i okopcony. W koronkowych ścianach pierwszego piętra widać było wycięte strzelnice- - Ostrożnie - powiedział uczestnik szturmu, major Mukherjee - przez te drzwi, już po zakończeniu operacji, wciągnęli jeszcze naszego lekarza i pertraktując z nami obcięli mu najpierw rękę, potem głowę. To „ostrożnie" odnosiło się do stopnia na wąziutkiej kładce. W Akali Takht i Złotej Świątyni poza komandosami/ którzy uprzątali pobojowisko, nie było już bowiem żywego ducha. Ciało Bhindranwala i jego 491 bojowników wywieziono w niewiadomym kierunku i spalono nie wiadomo gdzie. Generał Brar chciał uniknąć ewentualnych demonstracji - a potem pielgrzymek. Ale ostrożność była przesadna - po ciało Bhindranwala nie zgłosił się nikt. 4. Wchodziliśmy tam jako pierwsza grupa po komandosach. Kilkunastu dziennikarzy indyjskich i kilku z zagranicy/ których przywieziono z Delhi specjalnym samolotem. Był z nami rzecznik Indiry Gandhi, a potem doradca polityczny Rajiva Gandhiego, Mani Szankar Ayer. Władzom chodziło o to, abyśmy mogli zaświadczyć, że Złota Świątynia stoi na swoim miejscu, że zniszczenia są w gruncie rzeczy nieznaczne, że można je będzie szybko usunąć i że - co najważniejsze - sanktuarium przestało być jaskinią zbójców. Przed wejściem do świątyni, która z architektonicznego punktu widzenia jest skrzyżowaniem prowincjonalnego dworca kolei żelaznej z grobowcem Taj Mahal, spotkałem żołnierza W hełmie, z karabinem i - tym razem - już bez butów. Przekroczywszy to 135 miejsce, należało mieć zakrytą głowę i nagie stopy. Reguła wymaga, aby przed progiem pozostały również, prócz butów, wszelkie inne przedmioty ze skóry - to jest pasy, portfele, torby i futerały aparatów, niezdatnych zresztą do niczego, bo i tak nie wolno nam było fotografować. Rozgrzany marmur nie pozwalał ustać w miejscu. Było w cieniu ponad 40° - dziedzińca Złotej Świątyni nie chroni żaden dach. Przestępowaliśmy z nogi na nogę, czasem w dość komicznym rytmie. Adiutant majora Mukherjeego zlitował się i wylał nam pod nogi puszkę wody ze świętego zbiornika - Sarowaru, to jest basenu otaczającego najświętsze miejsce: Harmindar Sahib. Woda miała kolor i konsystencję bawarki. Spędziliśmy w kompleksie świątynnym pół dnia, pozwolono nam zajrzeć w każdy kąt. Zauważyłem - bo trudno było nie zauważyć - ślady gąsienic czołgowych na dziedzińcu (pojazdu tego używano do oświetlania - jak twierdzi generał Brar - pola walki). A także rozwalone ściany oświetlanego przez czołg budynku Akali Takhtu. I całkowity, wzorowy porządek nietkniętego Harmindar, w którym przy świętej księdze siedzieli duchowni, obecni tam również w czasie szturmu. Inna rzecz, że na majora Mukherjeego, który choć nie sikh gorliwie bił czołem o ziemię, popatrzyli oczyma pełnymi nienawiści. Wszędzie trwały roboty porządkowe, które prowadzili uczestnicy szturmu. Z arsenału zdobycznej broni - było tego kilkanaście ciężarówek - wziąłem na pamiątkę garść naboi, a ze stosu białej broni wybrałem szablę w fantazyjnej pochwie. Brzeszczot pokryty był zakrzepłą, utlenioną już krwią. W miejscu, w którym znaleziono ciało Bhindranwala z ogromną, postrzałową raną głowy, siedział sikh w mundurze i szkicował plan rekonstrukcji. W Amritsarze, dokąd nie wolno było wtedy wjeżdżać cudzoziemcom, obowiązywał jeszcze stan wyjątkowy, ale życie toczyło się już normalnie. Jedyną oznaką nienormalności był dżip z zamontowanym na dachu karabinem maszynowym, który eskortował naszą grupę z powrotem na lotnisko. 136 5. W czerwcu wydawało się, że sikhowie zostali pokonani. Trzeba ich jednak nie znać, jak nie znała ich Indira Gandhi, aby sądzić, że dadzą za wygraną. Tuż po akcji komandosów sporządzili listę śmierci, umieszczając na dwu pierwszych miejscach panią premier i jej syna, Rajiva. Pierwszy wyrok został wykonany po niespełna pięciu miesiącach. Na Rajiva zasadzono się trochę dłużej i gdyby nie to, że syn pani Gandhi zginął z rąk terrorystyki tamilskiej - polowanie trwałoby do dziś. Byłem naocznym świadkiem jednej z takich prób - w pierwszą rocznicę zamachu na Indirę Gandhi. Zamachowiec znajdował się w zaroślach w odległości około 10 metrów od murowanej płyty, którą położono w miejscu kremacji zwłok Mahatmy Gandhiego. Jest to jedno z najczęściej odwiedzanych przez polityków miejsc w Indiach. Niemal każdego tygodnia składa tam kwiaty zagraniczna delegacja wysokiego szczebla. W przeddzień jednej z takich wizyt skrył się tam Ka-ramjeet Singh z obrzynem. Policja nie przeszukała tego miejsca, lecz za to - jak na ironię - potencjalne ofiary zamachu, w tym Rajiv Gandhi - musiały przechodzić do płyty przez przywieziony specjalnie detektor metalu w formie bramki. Zamachowiec oddał pierwszy strzał na kilka chwil przed przyjazdem prezydenta Gianiego Zaila Singha, który też znajdował się na liście śmierci. Nikt ze służby ochrony nie zareagował, ponieważ uznano, że hałas jest skutkiem defektu gaźnika w skuterze, choć w bezpośrednim sąsiedztwie płyty nie ma żadnej drogi i skuter nie mógł przejeżdżać w odległości mniejszej niż 100 metrów. Po ponad pół godziny padł kolejny strzał, na który zareagowali jedynie fotoreporterzy. Oprócz prezydenta i premiera Gandhiego znajdowali się tam także m.in. minister spraw wewnętrznych Buta Singh i gubernator Delhi, czyli osoby nadzorujące pracę służby ochrony. Trzeci i ostami strzał zamachowca padł po 50 minutach i wtedy dopiero policja otoczyła zarośla, rozpoczynając bezładną strze- 137 laninę, po której ukryty zamachowiec podniósł ręce do góry. Był ubrany w mundur wojskowy i czerwony beret jednej z lokalnych jednostek. Premier Gandhi znajdował się już wtedy w drodze powrotnej do rezydencji. Po akcji okazało się, że są ranni, i to aż sześć osób. Ponieważ zamachowiec strzelał trzykrotnie i ponieważ dwa pierwsze strzały zostały nie zauważone - oznacza to, że poraniła ludzi policja, a właściwie supersłużba, która utworzona została po zamachu na Indirę Gandhi. Zamachowiec miał pięciu wspólników. Wszyscy zostali aresztowani. Ten, który strzelał, mówił potem w zeznaniach, że chciał zostać męczennikiem, ponieważ w jego monotonnym życiu nie było innego sposobu zyskania sławy. Strzelał z broni własnej roboty, w której - na szczęście - zawiódł mechanizm spustowy. Pierwszy pocisk, mający być śmiertelnym, nie opuścił nawet lufy, zrobionej w wiejskim warsztacie, Zamachowiec czekał w zaroślach od kilku dni - znaleziono tam zapas żywności i wody, o czym wspominam nie bez złośliwej satysfakcji, ponieważ od policjantów delhijskich słyszałem wiele razy, że są pracownikami najlepszej tego typu służby w świecie. Po incydencie z obrzynem Rajiv Gandhi osobiście objął nadzór nad supersłużba, co nie uchroniło jej jednak przed kompromitacją na skalę światową, i to przed kamerą telewizyjnej agencji VisNeews, kiedy w Colombo marynarz z lankijskiej kompanii honorowej o mały włos rozbiłby głowę premiera Indii kolbą karabinu. 6. W drugą rocznicę śmierci matki Rajiv Gandhi wybrał się do Pendżabu, żeby podkreślić, że szef rządu terrorystów się nie boi. W kuloodpornej kamizelce i różowym turbanie pojawił się na trybunie w Jaito z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Na placu obok gurdwary (dosłownie: drzwi guru), czyli świątyni sikhów czekało na niego sto tysięcy osób, w tym co druga tego wyznania. Przyszli raczej po to, żeby go zobaczyć, niż żeby słuchać przemówień, bo premier Indii z powodu wysokiej ceny odbiorników telewizyjnych jest na prowincji osobistością znaną 138 przede wszystkim ze słyszenia i fotografii. A bezpośredni kontakt z politykiem, jak wszędzie w Trzecim Świecie, bywa z raq'i oprawy festiwalem, który zdarza się raz na pokolenie. Poruszaliśmy się między metalowymi barierkami. Policja sprawdzała turbany sikhów, „czesząc" ich detektorami. Słońce grzało od rana - w sektorach dla publiczności stały balie z wodą - a właściwie: z amebą. Każdy, kto był w tropiku, wie, co oznacza łyk takiej wody. Na szczęście - dla wybranych trzymano w świątyni kilka skrzynek campa-coli. Pod kopułą gurdwary siedział strzelec wyborowy. Na placu przed świątynią pełno było komandosów. Obok trybuny leżały worki z piaskiem. Pod drzewem stał ambulans. Poliq'anci i policjantki z bambusowymi pałkami pilnowali każdego rzędu siedzących na ziemi widzów. Mieszkańcom niewielkiej miejscowości Jaito, gdzie miał odbyć się wiec, powiedziano, że albo pozamykają się w domach, albo przyjdą na plac na pięć godzin przed przyjazdem premiera i pozostaną w swoich sektorach, dopóki nie odjedzie. Środki ostrożności były usprawiedliwione dodatkowo o tyle, że w przeddzień wiecu terroryści zastrzelili w Czan-digarhu szefa stanowych władz wielkohinduskiej Indyjskiej Partii Ludowej ???, Hita Abhilasziego. Podróż samochodem z Czandi-garhu do Jaito zajmuje pięć godzin. Jechaliśmy w kolumnie, na sygnale, w eskorcie uzbrojonych policjantów w turbanach. Tak samo musieli wyglądać ci, którzy strzelali do Indiry Gandhi -Beant i Satwant Singhowie. Kolumna wozów mijała miasta znane z codziennych ataków terrorystycznych: Patialę i Bamalę. Rajiv Gandhi dojeżdżał w tym czasie do Goindwalu koło świętego miasta sikhów, Amritsaru, aby na ścianie budowanej tam fabryki papieru gazetowego wmurować płytę z własnym nazwiskiem. Gdy dojeżdżaliśmy do Jaito - premier był w Ja- landharze, gdzie zapowiedział wielopartyjne rozmowy na temat problemu pendżabskiego, który był wtedy najpilniejszą sprawą do rozwiązania w Indiach. W Jaito przyszło nam poczekać na słońcu 2 godziny. Policjanci nie pozwalali otworzyć parasola. Mundurki szkolne czekających dzieci były mokre od potu. Ponad pół wieku temu został tam uwięziony Jawaharlal Nehru, którego ówczesne władze brytyjskie ostrzegły, aby trzymał się z daleka od organizowanej przez sikhów demonstracji pokojo- 139 wej. Nehru nie usłuchał, dlatego poprowadzono go w łańcuchach, przez całe miasto, do więzienia. Od tamtej pory nie wydarzyło się w Jaito nic, co można by wpisać do kroniki. Obok trybuny artyści pendżabscy popisywali się tańcem i śpiewem. Rozdano drukowany tekst przemówienia powitalnego, w którym - poza satysfakcją z możliwości „popatrzenia na prawdziwe, onieśmielające nas oblicze premiera", wyrażono szereg życzeń w sprawie utworzeniu w Jaito uniwersytetu im. Nehru oraz łaskawego zwrócenia uwagi na fakt, że z Jaito pochodzi 80 procent pendżabskiej bawełny, a nie ma w okolicach żadnego zakładu tekstylnego. Nad tłumem pojawił się wojskowy helikopter Mi-8 z otwartym od ogona „brzuchem". Większość mieszkańców Jaito widziała taką maszynę po raz pierwszy. Siadając obok trybuny, Mi-8 wzbił chmurę pyłu - zapewne celowo, gdyż przebijały się przez nią od drogi samochody premiera Gandhiego - cztery białe am-basadory. Kiedy chmura opadła - Rajiv Gandhi stał już na trybunie osłoniętej od tyłu i z góry, ale bez kuloodpornej szyby z przodu. Rajiv powitał 95-łetniego uczestnika pamiętnej demonstracji z udziałem Nehru i wręczył mu szal. Potem, mówiąc w zrozumiałym dla Pendżabczyków języku hindi, podkreślił powszechnie znany fakt, iż sikhowie odegrali ogromną rolę w walce o niepodległość Indii. (Sikhowie, nawiasem mówiąc, we wszystkim odegrali ogromną rolę). Wyraził następnie pogląd, że obecne trudności nie spowodowały podziału między wyznawcami hinduizmu i sikhizmu („nieprawda" - szepnął towarzyszący mi oficer prasowy zawieszonego rządu stanowego), i wezwał społeczeństwo do współpracy z siłami porządku, bo inaczej nie da się wykorzenić terroryzmu. Po czym wzniósł sakramentalny okrzyk „Jai Hind", co znaczy mniej więcej ,„zwycięstwo dla Indii", i, niezadowolony ze zbyt słabego rezonansu, powtórzył to zaklęcie pięć razy, aż stutysięczna widownia dostroiła się do premiera pełnym głosem. I odjechał. - Nic nie powiedział - skomentował tę wizytę oficer prasowy z Czandigarhu, który przypomina sobie, że przed rokiem 1980, czyli przed powrotem Indiry Gandhi do władzy, było w Pen-dżabie spokojnie, że hindusi częściej modlili się w gurdwarach niż w swoich własnych świątyniach, że z każdej rodziny hindu- 140 skiej najstarszy lub najmłodszy syn przechodził z woli ojca na sikhizm, bo każda rodzina uważała za swój obowiązek dać siłom zbrojnym (tradycyjne powołanie sikhów) przynajmniej jednego żołnierza. I że dość często zdarzały się małżeństwa mieszane. A po roku 1980 zaczęły się walki frakcyjne, zarówno w Kongresie (1), czyli w partii Indiry Gandhi, jak i w opozycyjnej Akali Dal, czyli partii sikhów. I to z udziałem tak wpływowych osobistości, jak ówczesny prezydent Indii, Giani Zail Singh, który na złość opozycji pomógł wybić się przywódcy fundamentalistów, Jarnailowi Bhindranwałemu, tracąc niemal od razu kontrolę nad posunięciami tego szaleńca. Tłum rozchodził się bez pośpiechu. Chmury zlitowały się nad nami, zasłaniając słońce niestety dopiero po wiecu. - Mamy pewne problemy - powiedział policjant - można o tym codziennie przeczytać w gazetach: pięć, siedem, kilkanaście osób. Czasem trzydzieści i więcej, jeśli zaatakują autobus. Będziemy spać w Bhatindzie. I dobrze, bo następnego dnia spotkam po drodze do starego fortu jedyną, jaką widziałem w Indiach, kobietę z szablą sikhów u boku. Szła w białym pendżabi, czyli sukience i szarawarach. Rapcie, to jest pas podtrzymujący szablę, prowadziły od prawego ramienia do lewego biodra. Były tkane - skóry, choć praktyczniej sza, nie używa się do takich celów. Ale spotkanie z prawdziwym orężem sikhów - co prawda dziś używają także kałasznikowów AK-47 - czekało nas dopiero na szosie za Bhatindą. Samochód wyprzedził najpierw stado galopujących koni, a potem trzydziestu jeźdźców w niebieskich sukniach do kolan, z gołymi łydkami, w niebiesko-złotych turbanach, z włóczniami w rękach. Byli to nihangowie. W języku perskim nihang znaczy „krokodyl". W armii Mogołów, która podbiła Indie cztery wieki temu, nihangowie tworzyli oddziały samobójców. Dziesiąty guru, Go-bind Singh, utworzył z nihangów zakon strażników świątynnych. - Tych ludzi nawet ja się boję - powiedział siedzący z przodu policjant. Zatrzymaliśmy samochód. Trzej pierwsi nie zareagowali na ukłony oficera prasowego i wyniośle pogalopowali dalej. Zwrócił na nas uwagę dopiero ostatni: wspiął konia i wzniósł włócznię, żeby zagrozić, że któregoś z nas przeszyje na wylot. 141 Tak go sfotografowałem. Od tamtych dni minęło 20 łat. Sikhowie uspokoili się. Lista śmierci wygląda na dokument nieaktualny. Wybory w roku 2004 wygrała wdowa po Rajwie Gandhim, Sonia, która wraz z dwójką dzieci, też wpisana była kiedyś przez sikhów do grupy skazanych. Ale to przeszłość. Dziś rządzi ona, a premierem jest ekonomista, dr Manmohan Singh. Zresztą sikh. Sikhowie są zadowoleni z jego awansu bardziej niż byliby wtedy, gdyby jako sikh zastosował się do nakazu zemsty i wykonał wyrok, jak zrobili to kiedyś na jej teściowej, Indirze Gandhi, dwaj ochroniarze - sikhowie. Tak zmieniają się czasy, jeśli towarzyszy im rozum. 142 'i śmierci W GODZINĘ ŚMIERCI Pani Gandhi miała wtedy na sobie pomarańczowe sari, które bardzo szybko pokryło się krwią, i - na nagich stopach - sandałki. Kuloodporną kamizelkę wkładała w ostateczności, bo kobieta w takim stroju wygląda niekorzystnie, zwłaszcza przed kamerą. Szła z domu przez ogród na spotkanie z Peterem Ustinowem, który czekał po drugiej stronie żywopłotu. Przygotowywał program telewizyjny o Indiach, spędził z nią kilka ostatnich dni, towarzyszył pani Gandhi w kilku podróżach. Lubiła jego filmy. - Nie ma nic trudniejszego od wywiadów dla drugorzędnych dziennikarzy, ale kiedy spotykam fachowca, który zna rzecz i temat, wtedy i wywiad jest lepszy - powiedziała kilka dni wcześniej. Gdyby kamera Ustinowa stała przed żywopłotem - wiedzielibyśmy dokładnie, jak mordowano panią Gandhi, choć przecież nikt nie jest ciekaw szczegółów. Ale reżyser myślał, że strzały, które słyszy, to zabawa dzieci na ulicy. Tymczasem strzelali dwaj ludzie, dwaj „goryle". Jeden z nich, podinspektor Beant Singh z wydziału bezpieczeństwa Delhijskiej Policji Zbrojnej, był ochroniarzem pani premier od połowy lat 70. Podróżował z nią prawie zawsze. Nosił turban i brodę sikha. Kiedy po akq'i wojska przeciwko terrorystom-fundamentalistom kryjącym się w sikhijskiej Złotej Świątyni w Amritsarze sugerowano, aby pani Gandhi odsunęła od zajęć sikhów z ochrony osobistej - wskazała palcem Beanta Singha i powiedziała: 145 - Cóż złego może mnie spotkać od ludzi takich jak on? Dnia 31 października 1984 roku, przechodząc o godzinie 9.40 rano obok Beanta Singha, który stał w budce wartownika, powiedziała: namastel (bądź zdrów!), ponieważ widzieli się tego dnia po raz pierwszy. Beant Singh podniósł wtedy rewolwer i strzelił do niej pięć razy. Pani Gandhi upadła na dróżkę tuż przed przejściem z „rezy-dencyjnej" do „biurowej" części ogrodu. Idący za nią asystenci i pozostali funkcjonariusze ścisłej ochrony osobistej byli na tyle daleko, że towarzysz służby Beanta - Satwant (również sikh) zdołał jeszcze oddać do pani Gandhi serię z automatu. Komandosi z Tybetańskiej Straży Granicznej, rozstawieni wzdłuż żywopłotu, rzucili się ku miejscu strzałów. Beant Singh podniósł ręce do góry i powiedział: - Zrobiłem, co do mnie należało, a teraz wy róbcie, co wam się podoba. Jeden z oniemiałych asystentów pani premier podniósł ranną i wraz z jej synową, Sonią, żoną Rajiva, ruszył do służbowego samochodu typu ambasador (morris z 47 roku z krzywą kierownicą). Zatłoczonymi ulicami pojechali do Indyjskiego Instytutu Nauk Medycznych. Komandosi odprowadzali tymczasem rozbrojonych zamachowców w stronę pomieszczenia dla gwardii na samym skrzyżowaniu ulic Akbara i Safdarjang. Beant Singh rzucił się nagle do ucieczki i jeden z komandosów, do dziś nie wiadomo, dlaczego? - rozstrzelał go na miejscu. Ranił przy okazji drugiego zamachowca, Satwanta. Nie wiadomo, gdzie był w tym czasie osobisty lekarz dyżurny pani Gandhi, dr Mathur. Nie zabrał się w każdym razie do ambasadora wraz z ranną. Nie wiadomo, co robił w tym momencie kierowca dyżurnego ambulansu (monitor, aparatura reanimacyjna, tlen). Pani Gandhi wieziona była do szpitala zwykłym autem w godzinach porannego szczytu, gdy tymczasem ambulansu użyto do transportu rannego Satwanta. Mniej więcej w godzinę zamachu przejeżdżaliśmy obok rezydencji pani Gandhi do centrali Press Trust of India (PTI), gdzie mój pasażer i kolega, światowej sławy himalaista, Krzysztof Wielicki, miał umówione spotkanie o 10.00. Ulica Akbara była przegrodzona szeregiem wojskowych z bronią automatyczną do rozpędzania tłumów. Pokazałem przez szybę legitymację praso- 146 wą myśląc, że - jak zwykle - można będzie tamtędy przejechać bez trudu. Jeden z wojskowych dał wtedy znak automatem, że mamy zawrócić. - Zakręć, szkoda opon - powiedział Wielicki, który dzięki wyprawom w góry zna „tybetańczyków" lepiej niż ktokolwiek inny. Ktoś ważny przyjechał nagle i niespodziewanie - pomyślałem. Sytuacja na granicy między Indiami i Pakistanem groziła wtedy wybuchem kolejnej wojny i być może odbywały się jakieś mediacje. W kilkanaście minut później miało się jednak okazać, że to nie wizyta i nie mediacje, a coś zupełnie innego. Objechawszy rejon rezydencji, weszliśmy do gabinetu szefa PTI, Ganesha Chandrana, który mówił właśnie przez telefon: „co najmniej osiem pocisków, ludzie z obstawy, stan bardzo ciężki". Indira Gandhi wnoszona była tymczasem na ostry dyżur reprezentacyjnej indyjskiej placówki medycznej. Synowa pani Gandhi, Sonia, krzyknęła do młodego lekarza: - Madam jest ranna! Lekarz dyżurny nie znał z widzenia Soni Gandhi i nie zrozumiał, o kim mowa. Drugi dyżurny na widok rannej stracił przytomność. Po tych wstępach zaczęła się operacja, która nic już zmienić nie mogła. W godzinę śmierci Indiry Gandhi prezydent Indii, Giani Zail Singh (zresztą sikh), kończył wizytę w Sanie (Jemen), a syn pani premier, Rajiv, podróżował po Bengalu. Poza Delhi przebywali także najważniejsi ministrowie. Zajścia uliczne zaczęły się w bezpośrednim sąsiedztwie Instytutu - miejsca operacji. Przez radio, w bardzo oględnych słowach, podano wiadomość, że strzelali policjanci z obstawy, że badane są ich powiązania. Ale ludzie domyślili się bez trudu, kim są zamachowcy. W płomieniach stanęły pierwsze samochody. Po południu zaczęły się pogromy. 147 Depesza Słysząc, co mówi Chandran (co najmniej osiem pocisków, ludzie z obstawy), wiedziałem, że wywiadu z Wielickim już nie zrobią. Powiedziałem mu wtedy: - To takie miasto, w którym akcje terrorystyczne zdarzają się teraz kilka razy dziennie. Strzelali do kogoś ważnego. I nagle - spostrzegłszy Maniego Shankara Ayera, byłego rzecznika Indiry Gandhi, który wchodził właśnie do Chandrana, uświadomiłem sobie, że szef PTI mówi o zamachu na panią premier. Chandran urzędował obok hali teleksowej. Podszedłem do pierwszej z maszyn i poprzez satelitę połączyłem się z Warszawą. Nadałem tyle, ile słyszałem: Próba zamachu na Indirę Gandhi. W dniu 31 bm o ok. 9.40 czasu delhijskiego dokonano próby zamachu na premiera Indii, Indirę Gandhi. Strzelali policjanci z ochrony osobistej pani premier. Stan jest bardzo ciężki, cdn. Zdążyłem jeszcze zatelefonować do ambasadora, pana Ryszarda Fijałkowskiego, który powiedział: - Oszalałeś. Skąd wiesz? Wróciłem z Wielickim do domu, poradziłem mu, żeby jechał na lotnisko, jeśli nie chce ugrzęznąć na tydzień, i znowu połączyłem się z Warszawą. Teletypista PAP potwierdził, że depesza z Delhi dotarła pół godziny wcześniej via radio Wiedeń. - I co pan z nią zrobił? - zapytałem stukając w klawisze teleksu, maszyny, która już dziś nie istnieje. - Poo...ł...oż...ył...em na lolo...dów...ce bo jeszcze nie ma woźnej. W Warszawie była dopiero godzina 5.00 rano. Woźna przychodziła o 6.00 i zabierała depesze z IV piętra na V, do szefa zmiany porannej, który zaczynał pracę w kwadrans później. Tymczasem radio indyjskie, oficjalny kanał informacji, nie potwierdzało wiadomości o zamachu. Nie było w dziennikach na ten temat ani słowa. Nadałem to, co słyszałem, ambasador już na pewno powiadomił ministra, prezes PAP już na pewno powiadomił premiera - a potwierdzenia nie ma. Nie ma potwierdzenia, więc i nie ma zamachu. 148 Po godzinie ciszy radiowej zacząłem w myślach pakować walizki. Sperforowany na taśmie komentarz na temat roli Indiry Gandhi w polityce indyjskiej i światowej, dość żałobny w tonie, wisiał na czytniku teleksu i czekał - ale radio milczało. Zacząłem zastanawiać się, czy na pewno Chandran mówił o pani premier i zapytałem w końcu - przez telefon, na szczęście jeszcze czynny - kolegów z PTI. Owszem, zaraz podadzą wiadomość. Ale też nie wiedzą, co dalej. Czy pani Gandhi przeżyła? Nie wiadomo. Czy można przeżyć, mając w sobie kilka pocisków rewolwerowych i serię z automatu oddaną z odległości dwu metrów? Dyrektor radia dobrze wiedział, co robi. W Delhi nie było nikogo, kto w razie czego mógłby postawić na nogi wojsko. Gdyby pospieszono się z informacją o śmierci pani Gandhi, nikt nie opanowałby wybuchu. Wiedząc już, że radio zwleka tylko dlatego, aby demonstracje i rozruchy zaczęły się jak najpóźniej, nadałem komentarz zakończony zdaniem: W mieście panuje spokój, ponieważ nikt jeszcze nie wie, co się stało. Śmierć według PTI Przechowuję do dziś taśmę teleksową agenq'i Press Trust of India z tego strasznego dnia. O godzinie 10.04, czyli w pół godziny po zamachu, nadawano jeszcze korespondencję z Nowej Zelandii o tym, że ówczesny premier tego kraju, David Lange, potępił francuską próbę nuklearną na atolu Mururoa. Ale zaraz potem pojawił się sygnał flash. W każdej agencji prasowej flash znaczy: błyskawicznie, wiadomość z ostatniej chwili. Flash PTI przepisuję dosłownie: pm attetmpt new delhi, oct 31 (pti) an attempt was madę on the prime minister, nurs Indira Gandhi, here today. (morę) pti. hsr gdsl 10311001 (PM to skrót od Prime Minister, co znaczy premier. Attempt - to próba, usiłowanie zabójstwa. Początek depeszy, jak w każdej 149 agencji, podaje na początku miasto zdarzenia, datę i firmę. Następnie drukowana jest treść: Na życie pani premier, Indiry Gandhi, dokonano dziś tutaj próby zamachu (cdn) PTI. Znaki hsr to inicjały autora depeszy, a gdsl - redaktora dyżurnego, który ją puścił. Na samym dole jest data i godzina: 10 (października) 31 (dzień) 1001 (dziesiąta zero jeden rano - czyli moment, w którym pani Gandhi już nie żyła). Depeszę tej wagi każda agencja powtarza kilka razy pod rząd, i tak było również z pm attempt. Za chwilę nadano tak zwany snap (co znaczy jednocześnie chwyt zębami i zdjęcie migawkowe). Od momentu pojawienia się w serwisie (kiedyś na taśmie teleksowej, dziś na ekranie komputera) sygnałów typu flash i snap każdy odbiorca wiadomości agencyjnych (w radiu, w telewizji i w gazecie) odkłada wszelką robotę i śledzi już tylko następne odcinki biuletynu. snap... snap pm attempt 2 pani gandhi jest ranna i - jak podano oficjalnie - została przewieziona do szpitala (cdn) (godzina) 10.02 Taśma teleksowa powtarza ważne wiadomości co chwilę, więc o godzinie 10.03 nadano - tym razem po sygnałach dźwiękowych, przekazywanych dzwonkiem - ponownie/fas/i i snap. A potem kolejno: premier indira gandhi dziś rano rany postrzałowe. 10.07 pani gandhi została ranna w brzuch. Odwieziono ją do szpitala. 10.08 próba zamachu na życie pani gandhi dokonana została w jej rezydencji. 10.09 Ponieważ na razie niczego więcej Ganesh Chandran nadać nie mógł, przeto teleks zaczął wystukiwać jakąś drugorzędną depeszę o przełomie w rozmowach dyplomatycznych na temat współpracy między obydwoma państwami koreańskimi. Podano też, że pułkownik Al Abdulah Saleh (notabene rzeźnik Jemenu) przyjął zaproszenie do złożenia wizyty w Indiach. Lecz zaraz pojawiły się następne części biuletynu: 150 w ślad za informacją, że pani gandhi przewieziona została do ogólnoindyjskiego instytutu nauk medycznych, wokół placówki zaczęły gromadzić się tłumy. 10.30 Policja podaje, te pani gandhi odniosła osiem ran. W instytucie znajduje się na sali operacyjnej. 10.31 w rezydencji pani premier dwie osoby zostały dziś rano zabite, a jedną aresztowano. 10.32 pani premier przechodziła z rezydencji przy ulicy safdarjang do znajdującego się w pobliżu biura na ulicy akbara, gdzie oddano do niej strzały. 10.33 według informacji nieoficjalnych zamachowcami okazali się trzej policjanci z oddziału ochrony osobistej pani gandhi. 10.34 źródła podają że jeden z policjantów zastrzelił dwóch zamachowców i aresztował trzeciego. 10.35 do instytutu udali się niektórzy członkowie rządu. 10.40 podano, że rany, jakie odniosła pani gandhi, są bardzo poważne. 10.41 indira gandhi bardzo mocno krwawiła, kiedy przyjmowano ją do instytutu. 10.47 pani premier wróciła wczoraj wieczorem z orissy, gdzie spędziła dwa dni na wiecach przedwyborczych, jej wnuki brały udział w wypadku drogowym. 10.50 syn pani premier, rajiv gandhi, przerwał swoją czterodniową podróż po bengalu zachodnim i wraca do delhi. 10.51 jak wynika z pierwszych doniesień - do zamachu doszło o godzinie 9.40 rano. 10.54 wśród zamachowców są dwaj sikhowie i jeden policjant strzyżony (Informacja o tym, że jeden z zamachowców był „ostrzyżony", 151 sugeruje, iż strzelali nie tylko sikhowie, co w końcu okazało się nieprawdą), w instytucie nauk medycznych trwa operacja, bez -przerwy podaje się krew. 10.56 lekarze twierdzą, ze stan pani gandhi jest krytyczny. 10.58 pani gandhi jest ranna także w klatkę piersiowe. 10.59 przy stole operacyjnym znajduje się około tuzina lekarzy, drogi dojazdowe do instytutu i do rezydencji pani premier zostały zablokowane. 11.01 premier indii, indira gandhi, odniosła poważne obrażenia, gdy dwaj policjanci z ochrony osobistej oddali do niej strzały w rezydencji dziś rano, jeden z policjantów strzelał z broni automatycznej, a drugi z rewolweru, jeden z zamachowców jest sikhiem, a drugi mężczyzną strzyżonym, pani gandhi przewieziona została natychmiast do ogólno-indyjskiego instytutu nauk medycznych, gdzie poddano ją anestezji. 11.07 do kalkuty wysłano samolot specjalny sit lotniczych, ma on przywieźć do delhi rajiva gandhiego. 11.07 operacja zaczęła się o godzinie 10.20. 11.08 pani gandhi pobiera krew grupy „zero minus". 11.10 stan zdrowia pani premier jest bardzo, bardzo krytyczny. 12.00 stan jest ciągle bardzo ciężki. 12.30 flash flash premier pani gandhi nie żyje. 13.16 152 Dymy Nad miastem zawisły tłuste, ciężkie dymy i wisiały siedem strasznych dni. W kilka godzin po zamachu pojawiły się na skrzyżowaniach ważniejszych ulic grupy młodych, uzbrojonych w łomy, dobrze odpasionych byków, którzy zaczęli zatrzymywać autobusy i wyciągać z nich sikhów. Było to o tyle łatwe, że policja zapadła się jak gdyby pod ziemię. Zresztą większość oficerów policji to sikhowie. Jeśli nawet dawał ktoś jakieś rozkazy, żeby ratować masakrowanych ludzi, to rozkazu sikha w obronie sikhów hindus w takiej sytuacji nie usłucha. W ulice bogatszych dzielnic, takich jak Vasantvihar czy Anand Niketan, wlały się pochody pijanych krwią szperaczy, którzy zaczęli przeszukiwać dom po domu- Dziś, po latach, wiadomo, że pogromami sterowali prymitywni działacze z partii kongresowej Indiry Gandhi, w większości potem w rewanżu odstrzeleni przez sikhijskie szwadrony śmierci. Ale wtedy miało się wrażenie, że akcja hołoty ma charakter spontaniczny. Organizatorzy zajść dali tłumowi rumu i wskazali domy, w których spodziewano się znaleźć mężczyzn w turbanach. Wielu bogatych sikhów (biednych sikhów nie ma) schroniło się w hotelu Jan Path w samym centrum stolicy. Anonimowi, jednorazowi przywódcy tłumu nie domyślili się, że można ten gmach podpalić. Palono za to sklepy na Connaught Circus, w dzielnicy Czanakyapuri, na Kaiłaszu i w dzielnicy Karol Bagh. Przeszukiwano domy, wywlekano ludzi, katowano ich na miejscu, wyrzucano sprzęty, rabowano, co s^e dało i na koniec pod to, co zostało, podkładano ogień. Obroną jednego z takich nieszczęsnych domostw na sąsiadującej z moją ulicy dowodził stary si^h, który wyszedł na górny taras, żeby przyjrzeć się tłumowi. W kieszeniach miał pełno jed-norupiowych monet. Co zbliżyła się do bramy kolejna fala - starzec rzucał w nią garść rupii. Motłoch tratował się w walce o pieniądze i na pewien czas dawał willi spokój. Kiedy ostatnia moneta została z ziemi podniesiona - stary sikh rzucał następną garść... Musieliśmy jakoś poruszać się p° mieście w te dni piekła. Wiadomo było, że nowy premier — sYn Indiry Gandhi, Rajiv, 153 będzie gasił pożary organizując jednocześnie pogrzeb matki. Było oczywiste, że do Delhi zjadą delegacje z całego świata - ale którędy będą przedostawać się z lotniska do miasta - między płonącymi ciężarówkami? Dymy były drogowskazami. Przed każdorazowym wyjściem z domu wychodziłem na dach, żeby zobaczyć, gdzie się pali, gdzie dymy najgęstsze. Którą ulicą nie jechać. Cudzoziemców tłum nie ruszał, ale należało unikać miejsc samosądów. Motłoch nie lubi świadków. Cóż, kiedy mordowano powszechnie. W nowym i w starym Delhi. W Uttar Pradesz i w Ben-galu Zachodnim. W pociągach i na dworcach autobusowych. Nie sposób było tego nie wiedzieć. I nic nie można było zrobić. Jeździliśmy do miejskiej kostnicy, żeby oszacować bodaj w przybliżeniu liczbę ofiar. Kostnica załadowana była pod sufit, a zwożono tylko te trupy, które można było podnieść z asfaltu. Drugiego i trzeciego dnia po zamachu żywioł rozszalał się na dobre. Czwartego Rajiv posłał na ulice komandosów i czołgi, piątego trochę przycichło, a szóstego zaczęły zjeżdżać się na pogrzeb koronowane, mianowane lub wybierane głowy państw. Zwłoki pani Gandhi wystawione zostały w domu jej ojca, Ja-waharlala Nehru, w Teen Murti Bhavan. W ciągu dnia kłębiły się tam tysiące ludzi, zarówno zwykłych gapiów, jak i wstrząśniętych do głębi, pogrążonych w rozpaczy mieszkańców stolicy i okolic, Ale w nocy było pusto. Delegacji polskiej wyznaczono wizytę z wieńcem przy zwłokach na czwartą rano, lecz samolot opóźnił się i w ostatniej chwili program trzeba było zmieniać. Nie wiedziałem o zmianie i pojechałem do Teen Murti na czwartą. Rezydencji Nehru nie pilnował nikt. Wszedłem bez trudu na dziedziniec, potem na werandę i znalazłem się przy katafalku. Twarz pani Gandhi była odsłonięta. Nie widać było na niej żadnych zmian. Ten sam kosmyk siwych włosów w czarnej fryzurze zaczesany był, jak zawsze, na bok. Szumiał klimatyzator ustawiony tuż za głową, ale przy trumnie nie było warty. Wojskowi najwyraźniej zrobili sobie przerwę, a przecież miało to być najpilniej strzeżone miejsce w Indiach... Stałem przy katafalku kwadrans i byłem zupełnie sam. Kobieta przykryta jedwabnym całunem rządziła jeszcze przed kilkoma dniami jednym z najważniejszych państw świata. Była 154 jedną z najważniejszych osobistości polityki współczesnej. A teraz - pozbawiona ducha - leżała zupełnie bezbronna i byle jaki szaleniec mógł znowu wprowadzić jej nazwisko na pierwsze strony gazet, jeszcze przed pogrzebem. Zabierając ją, na przykład, do bagażnika samochodu. Zajrzałem do sąsiedniego pomieszczenia. W fotelu spał brygadier, zapewne dowódca warty. Pogrzeb W ceremonii hinduskiej pali się zwłoki na stosie. Kilka kropli wody z Gangesu, oliwa maślana, olejki oraz zioła pomagają szybciej i sprawniej wydobyć duszę z ciała. Dusza idzie do jednego z pięciu rajów lub do jednego z dwudziestu ośmiu piekieł. Albo udaje się na wędrówkę, żeby po ponownym życiu mieć przed sobą znowu te same trzy możliwości: pięć rajów, dwadzieścia osiem piekieł lub kolejne życie, po którym znowu i znowu i znowu otworzą się te same trzy możliwości... Trzy to w arytmetyce hinduizmu trzydzieści cztery (5+28+1) możliwości. Nikt w hinduizmie nie pamięta jednak o rajach i piekłach, natomiast wszyscy trzymają się tej jednej jedynej (na 34) szansy: chcą znowu żyć. Choćby pod postacią najpokraczniejszego stworzenia. Kondukt pogrzebowy ciągnął ulicami, które pani Gandhi przemierzała codziennie do znudzenia, nikomu nigdy nie broniąc jazdy obok swego służbowego, białego, muzealnego i ciągle produkowanego ambasadora z krzywą kierownicą. Minęła po śmierci własną rezydencję, w której ją zamordowano, własne biuro w South Błock, w którym pracowała z nadzwyczajną odpornością na brak snu, minęła Pałac Wiedzy, Vigyan Bhavan, gdzie niespełna dwa lata wcześniej przewodniczyła największemu w historii nowożytnej zgromadzeniu szefów państw i rządów, którzy uczestniczyli w delhijskim „szczycie" niezaanga-żowanych, przejechała wzdłuż murów Czerwonego Fortu, na których jej ojciec - pierwszy premier kraju, Jawaharlal Nehru - rozwinął w Dniu Niepodległości (15 sierpnia 1947) szafranowo- 155 -biało-ziełony sztandar Indii, ten sam, który okrywał teraz zwłoki - jak ją nazywano - Matki Indii. Dotarła wreszcie na błonia nad Jamuną, gdzie wcześniej spalono zwłoki ojca narodu, Mahatmy Gandhiego, ojca rodziny, Jawaharlala Nehru, oraz jej tragicznie zmarłego syna Sanjaya. Wokół stosu kremacyjnego pani Gandhi śpiewano hymny ze wszystkich świętych ksiąg wszystkich wyznań Indii. Ceremonię prowadził syn Rajiv, który nie mógł wiedzieć -choć zapewne brał to pod uwagę - że za kilka lat, nad resztkami jego własnych zwłok, takie same czynności rytualne będą odprawiane przez jego syna Rahula, wnuka pani Gandhi, być może kiedyś w przyszłości kolejnego premiera Indii, bo zawód i warsztat pracy przekazywany jest w tym kraju wzdłuż linii genealogicznych. Pani Gandhi pozostawiła dyspozycje dotyczące własnego ciała. Gałki oczne zapisała w testamencie lekarzom - poleciła przekazać je do banku materiałów transplantowalnych. Ciało miało być spalone, a popioły - zamiast do Gangesu - miały trafić w Himalaje. W testamencie nie ma natomiast ani słowa o duszy. Bo nawet - gdyby inaczej niż ojciec uważała, że dusza istnieje -to co można jej kazać? Ludzie radzą sobie jakoś z duszą za życia. Mogą czasem nakłonić duszę do posłuszeństwa. Mogą ją nawet zaprzedać. Ale po śmierci? Pisząc te słowa po dziesięciu latach od chwili kremacji, słucham taśmy magnetofonowej, na której zanotowana została bezpośrednia relacja z uroczystości. Słychać śpiewy żałobne, takie same, jak w każdej innej kulturze. I patetyczny głos mistrza ceremonii, który informuje zebranych przy stosie monarchów, prezydentów, premierów oraz pierwszych sekretarzy, że stos zbudowano z pięciuset kilogramów drzewa sandałowego. Rozmowa Pani Gandhi udzieliła w życiu kilkuset wywiadów. To jest - firmowała odpowiedzi, które pisali eksperci. Tylko w jednym powiedziała trochę o sobie - sama, w „India Today" 30 listopada 1982: 156 - Gdyby urodziła się pani jeszcze raz - czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu? - Nie można odpowiedzieć na to pytanie, bo wiele zależy od tego, w jakich okolicznościach człowiek przychodzi na świat. - Straciła pani najbliższych - męża i syna... - Takie bolesne doświadczenia odbierają siłę, ale też doda- - Czy można podzielić się siłą? - Smutkiem podzielić się nie można. Można podzielić się jedynie radością. - To znaczy, że cierpiała pani w samotności? - Każdy cierpi w samotności. Nikt nie jest w stanie wziąć na siebie czyjegoś ciężaru. I w ostatecznym rachunku - każdy jest samotny, niezależnie od tego, jak blisko są jego najbliżsi. Z własnymi problemami staje się twarzą w twarz bez świadków. - Czy może pani wskazać ludzi, którzy w najtrudniejszych chwilach byli z panie? - Nie. W najtrudniejszych chwilach człowiek jest sam. 157 MSZA NAD JAMUNĄ Wizyta, jak wszędzie, zaczęła się od powitania ziemi. Papież uklęknął i podpierając się rękami ucałował płytę wojskowego lotniska Pałam, na którym lądują zwykle szefowie państw i rządów. Gest Jana Pawła II, znany ze wszystkich poprzednich i następnych podróży, w zderzeniu z Indiami, gdzie pocałunek jest świętością praktykowaną wyłącznie bez świadków, nabrał nagle ostrych, rzeczywistych znaczeń. Odpowiedziały mu złożone jak do modlitwy dłonie witających, którymi przekazuje się w Indiach pozdrowienie: namaszkar (bądź zdrów). Na lotnisku, jak we wszystkich krajach, oczekiwali papieża przedstawiciele najwyższych władz państwowych i kościelnych, to jest prezydent Zail Singh, premier Rajiv Gandhi i arcybiskup Angelo Fernandes. Po ceremonii, która wszędzie wygląda tak samo - hymny, przejście (w Indiach - w rytm walczyka) przed frontem kompanii honorowej, prezentacja członków gabinetu i ambasadorów, papież witał się osobiście z każdym, kto przyjechał na lotnisko, a było nas w sumie nie więcej jak dwustu ministrów, dyplomatów, korespondentów i policjantów. Z każdym z nas Jan Paweł II zamienił z własnej inicjatywy parę zdań, nie zawsze zdawkowych, najczęściej w języku swego rozmówcy. W grupie reporterów potem jeden drugiego: - Co ci powiedział? I każdy odpowiadał pół-żartem: 161 - Exclusive. Mam to na wyłączność. Najważniejsze osobistości ceremonii odjeżdżały z lotniska oddzielnie. Prezydent (wyznawca sikhizmu) wrócił do pałacu, premier (syn hinduski i zoroastrianina ożeniony z włoską katoliczką, dziedzic wszystkich kultur, z dyskotekową włącznie) pospieszył do biura, a Jan Paweł II udał się wprost do katedry, przed którą demonstrowali niechętni mu wyznawcy hinduizmu. Niechętni - bo hindusi to 80 procent narodu, a chrześcijanie - 1,5. Wierni i turyści gromadzili się tymczasem w hali sportowej im. Indiry Gandhi. Medytacja Hala, która waliła się w trakcie budowy z powodu pośpiechu i kradzieży cementu, służy dziś widowiskom, zawodom, koncertom, wiecom, happeningom i humbugom. W związku z pielgrzymką papieża, po raz pierwszy, na dwie godziny, miała zmienić się w kościół. W centralnym miejscu na parterze wzniesiono trzypiętrowy ołtarz z ogromnym krzyżem. Na balkonie przy ołtarzu usiedli członkowie chóru i orkiestry. W hali oczekiwało 30 tysięcy osób. Przed wejściem i wewnątrz panował spokój. Jan Paweł II modlił się tymczasem w pobliskim Gaju Pokoju. Jego medytacje były poświęcone Mahatmie Gandhiemu. Modlił się w miejscu, gdzie przed laty spalono zwłoki zastrzelonego w zamachu „ojca narodu". Gandhi był człowiekiem głęboko wierzącym. Wierzył w istnienie Absolutu, za który uważał Prawdę i Dobroć. Wierzył w innym systemie doktrynalnym, ale dla papieża nie miało to znaczenia. Gandhi był przywódcą charyzmatycznym, to znaczy takim, który dokonał czynu nie do pomyślenia: otwarł świątynie hinduskie przed niedotykalnymi, przed mierzwą ludzką, świątynie, do których wcześniej nie śmieli się nawet zbliżyć. Gdyby się to było stało dwa tysiące lat wcześniej, Gandhi, na równi z Jezusem, byłby dziś czczony jako prorok. Tyle tylko, że dwa tysiące lat temu kasty - termin ten wprowadzili do Indii dopiero Portugal- 162 czycy, opisując nim zastany porządek rzeczy - nie były przekleństwem, a były dobrodziejstwem. Ariowie wyrzucili Drawi-dów poza kasty, aby ich nie zabijać. Stworzyli w ten sposób grupę ludzi zwanych niedotykalnymi. Jak mnie dotkniesz, zabijesz. Nie było wtedy wszak broni palnej. Mahatma Gandhi czczony jest dziś w Indiach przez wszystkich z wyjątkiem skrajnej prawicy, która go zamordowała, oraz skrajnej lewicy, która uważa go za proroka warstw średnich. Niedotykalni, czyli haridżanie(dzieci Boga), dzięki niemu mają prawo modlić się w świątyniach obok braminów, czyli arystokracji kastowej, natomiast warstwy średnie mogą powoływać się na świętą zasadę rezygnacji z przemocy, zwłaszcza wtedy, kiedy jest to przemoc wymierzona przeciwko nim. Nie uważam kapitału za wroga świata prae)pisał Mahatma Gandhi. Papież również tak myśli i również opowiada się przeciwko przemocy - a ściślej przeciwko walce klas, co zaznaczył w homilii kalkuckiej oraz w kazaniu z Sanchi. Ziemiaństwo kresowe miało kiedyś patrona, do którego zanoszono modły, aby chronił przed „okropnościami rewolucyj". Był nim święty Krzysztof. Przechowuję obrazek z okresu secesji z takim właśnie podpisem. Miał on bronić także przed burzami i żywiołami. Ale święty Krzysztof, podobnie jak święci Barbara i Jerzy, został z panteonu usunięty ze względu na niepewność świadectw historycznych o jego istnieniu. Likwidując świętego wraz z jego resortem pozbawiono warstwy średnie najważniejszego obrońcy. Na miejsce świętego Krzysztofa można by dziś w Kościele katolickim wprowadzić z powodzeniem Mahatmę Gandhiego, który, swoją drogą, wejdzie kiedyś zapewne, jak wszedł Budda, na Olimp wyznawców hinduizmu. Procesja Chór i zespół muzyczny po prawej stronie nad ołtarzem grają i śpiewają pieśni religijne w języku hindi. Tanecznym krokiem wchodzi zespół dziewcząt w sari z lampkami oliwnymi w dłoniach. Od zapalenia lampki zaczyna się w Indiach większość ceremonii, zarówno świątynnych, jak i świeckich. Lampka jest także 163 symbolem, którym naznaczono wszystkie ołtarze na trasie podróży papieża. Z dwóch czarek strzela krzyżem w górę płomień osnuty dymem, który układa się w powitalny gest namaszkar (bądź zdrów), znany już z lotniska. Dziewczęta wkroczyły boso. Boso wkracza się do wszystkich świątyń indyjskich. Hindu-izując obrządek, duchowni katoliccy wprowadzają tu i ówdzie zwyczaj wchodzenia bez obuwia także do kościołów. Liturgię zindianizowano dopiero na rok przed wizytą papieża. Jedynie w Kerali nigdy nie była łacińska. Kościół wprowadza symbole, rytuały i obyczaje właściwe miejscowej kulturze, dlatego święta sylaba hinduizmu Om pojawia się obecnie w modlitwach chrześcijańskich. W seminariach dla kleryków studiuje się Wedy, które są najstarszym pisanym dokumentem myśli ludzkiej, i Upaniszady, które są dowodem pierwszej w historii człowieka kontestacji i Mahabharatę, która naucza: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe", i Bhagawadgitę, czyli opowieść o życiu Krishny, która wyraźnie czerpie z Biblii. Studiuje się także koncepcje sikhizmu i islamu, czyni się zatem wszystko to, co dla dobra współpracy między wyznawcami różnych religii postuluje obecnie papież Jan Paweł II. Indianizując liturgię Kościół dba zarazem o to, aby nie wprowadzać znaków będących przejawami mentalności kasty najwyższej, czyli braminów, inaczej bowiem trudno mówić o pracy w slumsach czy we wioskach. Na 30 milionów chrześcijan - w tym 5 milionów katolików -14 milionów to przedstawiciele warstw najniższych i najuboższych. Tracą oni prawo do względów specjalnych, jakie zagwarantowano urzędowo ich kastowym pobratymcom wyznającym hinduizm - tracą na przykład prawo do ubiegania się o pracę zarezerwowaną w urzędach dla sporego procentu tak zwanych kast rejestrowanych. Przyjmując chrzest wkraczają w świat ludzi równych. Stąd w Indiach atrakcyjność chrześcijaństwa i jeszcze większa - islamu. Oto przyczyna niezadowolenia z wizyty papieża, demonstrowanego przez prawicę hinduską. O ile akceptuje ona z aplauzem słowa potępienia walki klasowej, o tyle burzy się zawsze, kiedy papież wspomina o kastach, a w Kalkucie mówił o nich głosem krytycznym i donośnym. 164 Konserwatywni hindusi boją się dużej liczby nawróceń jako efektu wizyty papieża - jeśli bowiem całe plemiona i wioski zaczną przechodzić na katolicyzm - znikną wtedy kasty najuboższe, czyli najniższe i na dno zsuną się warstwy średnie, a przecież tego nie lubi ten, kto w tych warstwach tkwi. Człowiek nie jest człowiekowi równy - to jedno z założeń hinduizmu, a także nowej, i zwłaszcza starej prawicy hindu. Trudno się zatem dziwić, że na prawicy hinduskiej istnieją takie organizacje jak Wszechindyjskie Stowarzyszenie Ochotników, RSS, które ma na koncie m.in. zabójstwo Mahatmy Gandhiego. To właśnie kasty średnie groziły zamachem papieżowi. Po dziewczynkach w sari wchodzą młodzi duchowni, wszyscy w białych, tropikalnych sutannach i stułach z wyhaftowanymi lampkami. Za nimi biskupi i kardynałowie. Papież zamyka orszak. Ze środka parteru płynie w górę biało-czerwona flaga, a na galerii widać transparent „Poznań pozdrawia papieża". Poza Poznaniem papieża pozdrawia także Nepal, gdzie katolicyzm jest zakazany, a misjonarze trafiają do więzień, albowiem nawracanie z hinduizmu jest tam przestępstwem kryminalnym. W północnych Indiach przy granicy z Chinami próba założenia klasztoru czy choćby tylko ośrodka misyjnego też jest uważana za przestępstwo, i to natury szpiegowskiej. Jan Paweł II wkracza na najwyższe piętro konstrukcji przy ołtarzu i unosi w górę ręce do błogosławieństwa, mówiąc w języku hindi W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Zrywa się huragan oklasków. Dym ofiarny Rozpoczynając nabożeństwo papież obszedł dookoła mesę, czyli stół ołtarza, z kadzielnicą, z której dobywał się ofiarny dym. W tym fragmencie ceremonii, opatrzonym w Europie do abstrakcji, Indusi dostrzegli dwa elementy ich własnej kultury: obchód jest obowiązkową częścią rytuału ślubnego i pogrzebowego, a dym kadzidła snuje się w każdej świątyni, dziś zresztą także 165 w każdym sklepie, ponieważ w każdym sklepie jest mały ołtarzyk lub choćby oleodrukowy obrazek Ganesi, przed którym pali się kadzidlany patyk. Ganesia to człowiek z głową słonia, patron kupców. Po krótkiej modlitwie w języku hindi papież zasiadł na tronie. Chór śpiewa forte. Hindi jest jednym z kilku języków, w których Jan Paweł II ćwiczył przed podróżą fragmenty modlitw, homilii i przemówień. Zaczęło się od namaszkar na lotnisku. Potem - na całej trasie - wierni słuchali papieża we własnych językach. Jan Paweł II mówił nawet narzeczami plemion. Odnotowano błogosławieństwa po asamsku, bengalsku, tamilsku, w językach malayalam i marathi. Zwrócono uwagę na oryginalne myśli Gandhiego i świętych ksiąg hinduizmu. Papież podkreślał wyraźnie, że jest zafascynowany kulturą Indii, zjawiskiem chłonności religii hindu, która „rozpuszcza" w sobie nowe pierwiastki, wiekową mądrością Indusów, duchem pokoju i życzliwości, a także perspektywami współpracy różnych wyznań, do której przez cały czas namawiał jak najusilniej, dając przykład w Kerali, gdzie osobiście odprawił mszę beatyfikacyjną ku czci ojca Chavary i siostry Al-fonsy, celebrując nabożeństwo w obrządku syryjskiego Kościoła ortodoksyjnego. Tymczasem religie indyjskie nie są skore do współpracy -przeciwnie - ich wyznawcy wyrzynają się nawzajem w potępieńczych sporach, co czasami ma tło kastowe i gospodarcze i nosi niezrozumiałą w Europie nazwę komunalizm. Mimo to papież nie ustaje w swych wysiłkach i do współpracy namawia pośrednio nawet w depeszach z pokładu samolotu - liderów państw muzułmańskich, pozdrawia w imię Boga Wszechmogącego, co jest inwokacją każdego islamskiego tekstu, jak gdyby chciał powiedzieć: słuchajcie wszyscy, którzy uważacie, że duch był i jest przed materią, zjednoczmy się wreszcie, bo przybywa tych, którzy myślą odwrotnie. Na razie głucho w Indiach na to wezwanie. Inne religie boją się dogmatów katolickich, ponieważ nie zawsze mogą sobie poradzić z własnymi. Zresztą część wyznań fundamentalizuje się, jak sikhizm czy islam, który jest obecnie raczej doktryną polityczną niż religią. A zadufany w sobie hinduizm idzie na współpracę jednostronną 166 wchłaniając to, co wydaje mu się przydatne (religia ta, w odróżnieniu od chrześcijaństwa i islamu, nie miała poczucia misji i nigdzie poza Indiami i Nepalem nie istnieje), zoroastrianizm odgrywa rolę tylko o tyle, że jego wyznawcą jest największy magnat przemysłowy Indii, Tata, którego po śmierci, jak każdego parsa, zjadły sępy na Wieży Milczenia w Bombaju. Kolejna wielka religia, buddyzm, wyprowadziła się do Japonii i na Sri Lankę, a także do Tybetu i Mongolii, religie szamanów i animistów nie nadają się do roli, jaką papież wyznacza wierze. Święta Jamuna Arcybiskup Delhi, Angelo Fernandes, wstąpił na mównicę przy ołtarzu i powitał Jana Pawła II „w stołecznym mieście, nad brzegami świętej rzeki Jamuny". Jamuna, córka Słońca, jest równie ważna jak Ganges. Ma prawo przyjmować prochy zmarłych. Mówiąc o świętej rzece, arcybiskup wyszedł naprzeciw postulatom papieża w kwestii poszukiwania wartości międzyreli-gijnych. Natomiast akcent dotyczący Jamuny - dobrze przyjęty przez publiczność okazał się nazbyt radykalny. Papież nigdzie w Indiach nie zamierzał nawiązywać do mitologii hinduskiej. Nie odwiedził żadnego z siedmiu świętych miast tego kraju, a wody Gangesu i Jamuny mógł oglądać jedynie z samolotu. Arcybiskup Fernandes, którego pytaliśmy kilka dni wcześniej o teologię wyzwolenia, zareagował jak ukłuty szydłem. Trudno mu się dziwić. Przygotowując wizytę papieża przesunięto z Kerali w inne rejony Indii najbardziej aktywnych przedstawicieli tego nurtu. Od radykałów Kościół oficjalnie odciąć się nie może. Kongregacja do spraw doktryny wiary nie potępia teologii wyzwolenia, wskazuje jedynie prądy, które prowadzą jej zdaniem do zdrady interesów ludzi najuboższych. Na szczęście dla hierarchii radykałowie to mniejszość transfe-rowalna i odsuwalna od stanowisk redakcyjnych. Ksiądz Sebastian Kappen, pionier indyjskiej wersji teologii wyzwolenia, pisze w książce Jezus i wolność, wydanej w roku 1977: 167 ??, ?? robimy w Ameryce Łacińskiej i Indiach, jest nasieniem posłania proroka, który został pogrzebany pod instytucją Kościoła. Ale teologowie wyzwolenia to jeszcze pół biedy. Prawdziwą zgryzotą są teologinie wyzwolenia. I to wyzwolenia kobiet. Gabrielle Dietrich, która im w Indiach przewodzi, zaatakowała, jak to określa - „mizoginizm ojców Kościoła", wskazując na pro-feministyczne aspekty życia i filozofii Jezusa. Gabrielle Dietrich podkreśla, że połowa wiernych to kobiety oraz że ogromna część wyznawców religii katolickiej to mężowie i żony. Tymczasem o sprawach Kościoła i wiary decydują wyłącznie mężczyźni żyjący w celibacie, czyli ludzie, którzy z urzędu skazani są na brak pojęcia o tym, jak wygląda życie większości wiernych. Osobisty punkt widzenia papieża na sprawę teologii wyzwolenia znany jest dzięki podróżom Ojca Świętego do Ameryki Łacińskiej oraz komentarzowi Gabriela Garcii Marqueza: „jeśli idzie o nasz kontynent - papież ma złych doradców". Podczas wizyty Jana Pawła II w Indiach teologowie wyzwolenia zachowali spokój. Natomiast nieoczekiwaną przykrość wyrządziły papieżowi kościelne związki zawodowe, których przedstawiciel, Christopher Fonseca, zorganizował w Goa strajk głodowy, żeby zwrócić uwagę na takież właśnie zarobki dzwonników i grabarzy. Homilia W Delhi i czternastu innych miastach Indii oraz w jednej jedynej wiosce, jaka znalazła się na trasie podróży, Jan Paweł II odczytał 26 homilii i mów. Watykańskie biuro prasowe udostępniło pod embargiem wszystkie teksty, poprzedzając je tezami. Przed wizytą oczekiwano, że papież może w Indiach powiedzieć co niemiłego, co byłoby odpowiednikiem jego uwag o demoralizującej sile bogactwa w USA czy o swobodach seksualnych, które piętnował we Francji. Najbardziej nadawał się do tego problem regulacji urodzin, który z punktu widzenia Delhi wygląda zupełnie inaczej niż z punktu widzenia Kościoła i Watykanu. Za namową biskupów indyjskich papież pomijał kwestię do ostatniego niemal momentu pobytu i poruszył ją dopiero 168 w Bombaju, tuż przed odlotem. Ojciec Święty zgodził się z koncepcjami Mahatmy Gandhiego, w myśl których kontrola przyrostu winna odbywać się za pomocą dyscypliny, a nie środków sztucznych i niemoralnych. Gdyby powiedział choć słowo więcej -doszłoby do riposty rzecznika rządu, albowiem kontrola urodzin to oficjalna polityka Kongresu. Komunia Zapowiadano, że na mszy w hali sportowej im. Indiry Gandhi Jan Paweł II udzieli komunii świętej kilkunastu wybranym wiernym - starcom i kalekom. Stało się tymczasem to, co na lotnisku - papież podszedł do każdego, kto chciał przyjąć z jego rąk opłatek. W trzy dni później nadeszły z Kalkuty wiadomości z Domu Czystego Serca Matki Teresy, dokąd Jan Paweł II udał się wprost z lotniska. W przytułku dla nędzarzy zmarło tego dnia, nie doczekawszy się wizyty, czterech pensjonariuszy. Jan Paweł II wszedł do kostnicy, żeby się za nich pomodlić. Wcześniej, między dziewięćdziesięciu pozostających przy życiu, rozdzielał południowy posiłek: puri, czyli smażone w oleju placki z mąki kukurydzianej. Był to niezwykły, jednorazowy rodzaj komunii, którą z rąk najwyższego kapłana przyjmowali także niewierni, bo Matka Teresa zbiera z ulic Kalkuty konających bez pytania o wyznanie. I w dodatku - przyjmowali chleb święty bez spowiedzi. Ite, missa est Idźcie, ofiara skończona - zaintonował papież po łacinie na koniec mszy. I nagle rozległ się wybuch, który spowodował panikę, przede wszystkim wśród służb porządkowych. Ochłonęły one po chwili, aby ująć niezrównoważonego - jak miało się okazać -psychicznie Keralczyka, który rzucił w tłum petardę. Papież, podobnie jak jego ochrona, zareagował spokojem. Przywykł widać do incydentów. 169 Na trasie pielgrzymki zdarzył się jeszcze jeden przypadek, zawiniony z kolei przez „świętą" krowę, która zawaliła mur w Tri-czurze i przygniotła nim kilka osób, oczekujących w tłumie na przejazd papieża. Jan Paweł II oglądał w Indiach setki tysięcy ludzi, wnętrza świątyń i to, co widać z okien samolotu indyjskich sił powietrznych, który został mu oddany do dyspozycji na czas 10-dniowej podróży oficjalnej. „Newsweek" inaczej ocenił liczebność tłumów, pisząc sarkastycznie, że pierwszy dzień pobytu w Indiach wypadł najgorzej ze wszystkich dotychczasowych inauguracji zagranicznych wizyt papieża. To prawda, że w Delhi tłumów nie było, ale też szefowie państw i rządów przyjeżdżają do tego miasta przynajmniej raz w tygodniu i wizyta państwowa nie robi tam nadzwyczajnego wrażenia, a papież podejmowany był w stolicy właśnie jako głowa państwa. Chrześcijan jest w Delhi niewielu. Najmocniejszym liczebnie wyznaniem wydaje się tam konserwatywny hinduizm. Chrześcijanie mieszkają przede wszystkim na południu, dokąd w czasach Jezusa przybył jako krzewiciel wiary jeden z dwunastu apostołów, święty Tomasz, zwany skądinąd Niewiernym. Był tam zresztą także - według apokryfów - sam Jezus, o którym nie wiadomo z Ewangelii, co robił między swoim dziesiątym a trzydziestym rokiem życia. (Autorzy apokryfów przypuszczają, że mógł z karawaną przywędrować do Indii, gdzie prowadził żywot zafascynowanego Wschodem prawodawcy nowej religii, a potem wrócił tą samą drogą do Palestyny). Co się tyczy natomiast Tomasza - zamordowali go na miejscu zazdrośni i podejrzliwi bramini, co jako akt uchodzi za początek stosunków między chrześcijaństwem i hinduizmem. Bywają one napięte i dziś. W Kerali toczy się wojna o miejsce na świątynię, którą chcą stawiać i jedni, i drudzy. A nie jest to bynajmniej świątynia współpracy - o plac polała się już krew, rzecz w Indiach zwyczajna. ? 170 Amen Na Ite, missa est chór odpowiedział papieżowi Deo gratias, a tłum dodał: Amen. To ostatnie słowo znaczy po hebrajsku Prawda. Było wypowiadane jako rodzaj potwierdzenia czy przysięgi na zakończenie modłów albo oświadczeń i w takiej właśnie formie przetrwało do czasów świętego Tomasza, który je przeniósł do Indii. W tej samej kolejności, co na początku, orszak duchownych ruszył do wyjścia. Najpierw księża, potem biskup i kardynałowie. Papież, błogosławiąc zebranych, wychodził ostatni. Tłum żegnał go rzęsistymi brawami. 171 WOJNA BHARATÓW Odyby w tłumaczone na polski Kroniki Długosza wpisać Pana Tadeusza i Ferdydurke, Krzyżaków i Miazgę, Leśmiana, Konwickiego i homilię Jana Pawła II - powstałaby polska Mahabharata. Takie mahabharaty kontestacji - Spadanie, czyli poemat Różewicza, uzupełniony tekstami Mrożka, Chaikina, Che i generała Giapa - robił na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Teatr STU. Peter Brook reżyserował wtedy w Royal Shakespeare Company m.in. Sen nocy letniej, ale kontestacja Teatru Otwartego i doświadczenia Jerzego Grotowskiego z Biblią i Dostojewskim (scenariusz Apocalypsis cum figuris pisany był właśnie techniką Mahabharaty) skłoniły go do podróży ku źródłom kultury. Grotowski - zaczynający w latach pięćdziesiątych, co warto przypomnieć, od Kalidasy i jogi - był już wtedy po swoich wyprawach do Indii, wrócił stamtąd także Peter Schumann, twórca The Bread and Puppet Theatre. Brook wybrał się na Wschód -przez Afrykę - jako ostatni z wielkich. Próbował sprawdzić, czy teatr rzeczywiście pochodzi od rytuału. Mahabharata, po Wedach i Upaniszadach najstarsze pisane dzieło człowieka, historia wojny domowej, która odbyła się na mniej więcej tysiąc lat przed Chrystusem, nie wydała mu się za trudna. Jest konstrukcją jak gdyby wprost dla reżysera, który zajmował się Szekspirem, z tym że przedstawienie musiałoby trwać około trzydziestu lat. Brook skrócił je do dziewięciu godzin. Za współczesnymi indologami streścimy osiemnaście tomów sanskryc-kiego eposu na kartce papieru, przyrządzając, jak i Brook, kondensat dość - w porównaniu z oryginałem - wodnisty. Księga pierwsza, wstępna, podaje genealogię dwu rodów, które pocho- 175 dzą od autora Mahabharaty - Krishny Dwaipayany Vyasy. Jego opowieść, acz epicka, nosi wszelkie znamiona księgi świętej, którą w znaczeniu religijnym nie jest. Opowiada, jak spowinowacone ze sobą rody toczą wojnę w głównej części eposu. Walczą potomkowie dwu braci - Dhritarasztry i Pandu. Pierwszy jest ślepy, a drugi trędowaty. Pierwszy ma stu synów, a drugi pięciu. Tych pięciu synów z dwu różnych żon to bohaterowie wersji Petera Brooka. Mieli chorego ojca z królewskiego rodu, ale każdy z nich miał jeszcze dodatkowego rodzica z panteonu. Yudhiszt-hira (Zdecydowany w Walce), najstarszy, był synem Dharmy, sędziego zmarłych. Jest do dziś wzorem zdecydowania, sprawiedliwości i uczciwości. Drugi brat, Bhima (Straszny), był synem Vayu, boga wiatru. Podziwiano jego siłę, śmiałość i brutalną odwagę. Był cholerykiem i żarłokiem. Trzeci, Arjuna (Srebrzysty), był synem Indry, boga niebios. Dzielny, inteligentny, wspaniałomyślny, czuły, rycerski, honorowy, jest najważniejszą postacią poematu. Dwaj pozostali bracia - bliźniacy - Nakula i Sahadeva byli synami bliźniąt spłodzonych przez Suryę - słońce. Weseli i sympatyczni odgrywają w Mahabharacie mniej znaczące role. Z kolei w rodzie ślepca najważniejszą wśród stu jego synów postacią jest najstarszy, Duryodhana (Nieposkromiony) - łysy, zły, złośliwy człowiek. Pandu zmarł, kiedy jego synowie byli dziećmi. Wziął je pod opiekę stryj, ojciec stu synów, którzy bardzo szybko znienawidzili swych pięciu krewnych. Gdy ślepy król mianował Yud-hiszthirę swoim spadkobiercą - stu synów podniosło bunt. Ślepiec wysłał wtedy piątkę bratanków do miasta Varanayata, aby żyli z dala od zazdrosnych kuzynów. Łysy Duryodhana postanowił ich mimo to na wszelki wypadek zgładzić. Ostrzeżeni w porę - zdołali skryć się w lesie, gdzie żyli w nadużywanym przebraniu braminów, kapłanów i mędrców - sami byli z rycerzy, kszatrijów, kasty o stopień niższej. Tam doszła ich wieść, że Draupada, król Panchalas, ogłosił konkurs na zięcia, zostawiając córce Draupadi wolny wybór kawalera. Uroczystość ta nazywała się w sanskrycie swayamwara. Księżniczkę zdobył Arjuna, lecz matka kazała mu dzielić żonę z czterema pozostałymi braćmi. Uzgodniono, że Draupadi będzie spędzać 176 po dwa dni w domu każdego z nich i że pod dach, pod którym przebywa księżniczka, będzie mógł wejść jedynie właściciel domu. W Indiach nie znano poliandrii, czyli wielomęstwa kobiet, natomiast w zapomnianych przez Boga i ludzi rejonach Nepalu spotykana jest do dziś. Ponieważ Mahabharata dzieje się w północnych Indiach oraz w Himalajach - poliandrię na potrzeby eposu zapożyczono od sąsiadów. Arthur L. Basham, zmarły 20 lat temu Australijczyk, który niemal całe życie zajmował się kulturą Indii - jego dzieło The Wander That Was India (opublikowane w serii ceramowskiej jako Indie) jest najlepiej w świecie znaną monografią przedmiotu - tak oto relacjonuje dalszą część historii: (...) Niedługo po owych zdarzeniach ślepy Dhritarasztra przyzwał ich do ojczyzny, zrzekł się tronu i podzielił królestwo między nich i swoich własnych synów. Pandawowie (synowie Pandu - ?. ?.] zbudowali sobie nową stolicę w Indraprastha (dziś - wschodnia dzielnica Delhi - ?. ?.). Ale synowie Dhritarasztry nie zadowolili się takim układem. Duryodhana zaprosił Yudhiszthirę na wielki turniej gry w kości. Dzięki pomocy swego wuja Sakuniego, znającego wszystkie arkana hazardu, wygrał od Yudhiszthiry całe jego królestwo razem z braćmi i ich wspólną żoną. Zawarto wówczas kompromis: pięciu braci i Draupadi zgodzili się iść na trzynaście lat na wygnanie: ostatni rok wygnania mieli spędzić incognito, a potem mieli odzyskać swe królestwo. Po upływie trzynastu lat Pandawowie wyłonili się na światło dzienne i przez posłańca zażądali od Duryodhany - zgodnie z zawartą umową - zwrotu królestwa. Ale on nie raczył odpowiedzieć. Poczęli więc przygotowywać się do wojny. Mieli wielu przyjaciół wśród królów indyjskich i zdołali zgromadzić wielką armię. Kaurawowie (Duryodhana i jego bracia) skupili swe siły. Królowie indyjscy, a nawet Grecy, Baktryj-czycy i Chińczycy stawali po jednej albo po drugiej stronie. Na równinie Kurukszetry stanęły naprzeciw siebie dwa olbrzymie wojska. Przez osiemnaście dni szalała bitwa, aż wreszcie żaden znaczniejszy wódz nie został przy życiu oprócz pięciu braci i Krishny. Yud-hiszthira ozdobił swoje skronie koroną królewską i odtąd przez wiele lat razem z braćmi rządził krajem w pokoju i chwale. W końcu jednak zrzekł się tronu i przekazał władzę Parikszitowi, wnukowi Arjuny. Pięciu braci ze swą współną żoną wyruszyło pieszo ku Himalajom, gdzie wspięli się na górę Meru i weszli do Miasta Bogów (...) 177 Arcydzieła takie pisało się wtedy o wiele łatwiej niż dziś. Autorzy nie tylko nie musieli sprawdzać, czy przypadkiem nie powtarzają czegoś po kimś, lecz przeciwnie - powinni byli powtórzyć wszystko, co tylko zasłyszeli. W tamtych czasach czytać znaczyło czytać głośno. Krytykiem był król-słuchacz, narzędziem krytyki - topór kata. Peter Brook zapoznał się z Mahabharatą w taki sam sposób, w jaki odbierali ją mieszkańcy dawnych Indii - słuchając. Opowiedział mu ją w skrócie błąkający się gdzieś po Ameryce aktor indyjski. (Brook-kontestator robił wtedy spektakl o wojnie wietnamskiej LZS). Filozofia Mahabharaty Bardzo wiele postaci tego dzieła ma pochodzenie boskie. Inne są pół-bogami, a jeszcze inne posługują się bronią otrzymaną od bogów. Mahabharatą wymieszała tych bohaterów z ziemskimi arystokratami, a także demonami, co czyni z księgi skarbnicę mitów. Zresztą dzieło samo w sobie jest mitem - jest bowiem opowieścią o świętym pracudzie. O świętych pracudach, mówiąc ściślej. Mieszanina mitów wedyjskich, które są prapoczątkiem wszelkich religii Indusów, z literackimi skutkami wisznuizmu oraz literaturą faktu czy nawet reportażem wojennym pozwała zrozumieć, dlaczego niektórzy bogowie wydają się równie słabi jak ludzie. Lub równie jak ludzie - okrutni. Epos zawiera w sobie dwa podzbiory, które są osobnymi traktatami. Pierwszy z nich - Bhagawadgita (Pieśń Wzniosłego) -ulubiona lektura Mohandasa (Mahatmy) Gandhiego - to katalog rad, jakie Arjuna otrzymuje przed bitwą od woźnicy swego bojowego rydwanu, Krishny, który jest wcieleniem najwyższego boga Wisznu. W filmowej wersji Brooka nie ma Gity w ogóle. Księga, opatrzona komentarzami, stała się stosunkowo niedawno, bo dopiero w okresie kontestacji lat 60., biblią Towarzystwa Świadomości Krishny, ruchu, który rozwinął się poza Indiami -przede wszystkim w USA i Europie Zachodniej jako ceniony współcześnie, parareligijny sposób życia, proponowany przez podobnych do Brooka poszukiwaczy źródeł kultury, mających do zaoferowania „narkotyk" neohinduizmu jako alternatywę dla wszelkich trucizn cywilizacyjnych, ale także hipisowskich. 178 Bhagawadgita została włączona do eposu około tysiąca lat po okrzepnięciu szkieletu Mahabharaty. Ujawnia poglądy sześciu szkół filozoficznych z okresu życia Krishny, postaci historycznej, rówieśnika Chrystusa i myśliciela tak bardzo doń podobnego, że czasem ma się nieodparte wrażenie, iż Jezus musiał żyć w Indiach. Najważniejsze z tych szkół to Joga i Wedanta. Pieśń Wzniosłego ustala hierarchię obowiązków, stawiając przed wszystkimi innymi powinności wobec kasty, czyli grupy rodzinno-zawodo-wej. I formułuje koncepcję wędrówki dusz. (...) Proces opuszczania ciała i otrzymania następnego w tym materialnym świecie jest zorganizowany. Człowiek umiera, skoro tylko została podjęta decyzja, jaką formę ciała otrzyma on w życiu następnym (...) - pisze w komentarzu do Bhagawadgity Swami Prabhu-pada - założyciel Towarzystwa Świadomości Krishny. Erich Frauwallner (Historia filozofii indyjskiej, PWN, Warszawa 1990) radzi szukać jądra Mahabharaty poza Gita: (...) Znacznie większym zbiorem tekstów filozoficznych, jakie zawiera epos, jest tzw. Mokshadharma pouczająca o sposobach osiągnięcia wyzwolenia. Bhisma, najstarszy i najzacniejszy rycerz spośród bohaterów rodu książęcego [o cztery pokolenia od Pandawów - K. M.J wyniszczającego się w bratobójczej walce, leży ciężko ranny na polu bitwy. Wokół niego skupiają się pozostali przy życiu książęta zwycięskiej strony i ranny bohater udziela im pouczeń. Ten fragment eposu stał się prawdziwym zbiorem wszelkiej poezji dydaktycznej, która wypełni dwie z najobszerniejszych ksiąg dzieła (...) Dowiadujemy się zatem o istnieniu atmana, który uwikłany jest w koło żywotów. Na czas wędrówki atman wysnuwa z siebie organizm psychiczny, który składa się z intelektu, narządu myślenia, oraz pięciu narządów zmysłowych. Tak oto Mahabharatą opisuje duszę, nieco, jak widać, różną od duszy europejskiej. Brook wolał nie wchodzić w te różnice. Kiedy patrzy się na historię Indii ostatniego półwiecza - widać, że kraj ten żyje nadal w czasach Mahabharaty. Maha w san-skrycie i w hindi to wielki, a Bharat to Indie. Nie ma w tytule rzeczownika „wojna", ale wojna to normalny stan rzeczy na sub-kontynencie, dlatego tak wiele mówi się tam o pokoju i tolerancji. Dzisiejsze Indie i dzisiejszy Pakistan to nic innego, jak dwa bratnie rody, które toczą ze sobą walkę na śmierć i życie. Pocho- 179 dzą z tego samego pnia, jak Pandawowie i Kaurawowie. Mają za sobą już trzy Kurukshetry (pola bitwy) i każdego roku wysyłają naprzeciwko siebie dwie potężne armie, teraz już nuklearne. Nie brakuje też lokalnych „mahabharat" w samych Indiach - wojna między hindusami i muzułamanami o świątynię w Ayodhyi, doroczne pogromy jednych albo drugich w Starym Delhi i w Meerucie, w Asamie i w Bengalu. Sam widziałem na ulicach sceny, które należałoby dopisać do eposu. I ktoś to zrobi, bo Indusi uważają, że czego nie ma w Maha-bharacie, tego nie ma w ogóle. 180 RZEZ Wojna na noże, kamienie i żagwie już się skończyła, ale trwa pojedynek na sztandary. Na końcu uliczki w Bhiwandi ręka muzułmanina przywiązała do słupa zieloną płachtę Proroka. W drugim końcu pojawił się szafranowy sztandar Armii Siwy. Chorążowie opadli już z sił, ale jeszcze wygrażają sobie kolorami, którymi oznacza się zaanektowane części pobojowiska. Czuć ciągle niedopalone, rozkładające się zwłoki. Wymarłe tereny slumsów czekają na nowych mieszkańców -gang, który rozdzielał bezpańskie skrawki ziemi pod chałupy z gliny i odpadków - zaciera upaprane krwią ręce: zgliszcza będzie można zacząć sprzedawać od nowa, bo ten, kto przeżył, już tu nie wróci. Nie wiadomo, kto zaczął. Albo muzułmanie, albo wyznawcy Siwy. O tym, że dojdzie do rzezi, wiedziano przynajmniej dwa tygodnie przed pierwszym atakiem. Nikt nie miał wątpliwości od momentu, w którym ukazało się drukiem krwiożercze przemówienie Bala Thackeraya, dowódcy Armii Siwy {Siv Sena). Nadchodziła rocznica urodzin dawnego władcy Marathów, Siwadziego, który jest jednym z patronów Armii. Przez ostatnie lata obowiązywał zakaz organizowania procesji na jego cześć, gdyż w roku 1970 zginęło podczas uroczystości 78 osób. Ale władze Maharasztry zapomniały o przedłużeniu zakazu. W slumsach i domkach Bhiwandi zaczęto ostrzyć noże, a także prawdziwe szable. - Jeśli dojdzie do pochodu - oświadczył lider bojówki muzułmanów indyjskich (Bharałiya Islamie Sena) - popłyną rzeki krwi. 183 W przeszłości procesje na cześć Śiwadziego, który w XVII wieku walczył z potężnym władcą muzułmanów, Aurangzebem, odbywały się z poszanowaniem zasady, aby przechodzić koło meczetów nie drażniąc wroga muzyką. Z chwilą kiedy dowództwo Armii objął Bal Thackeray - muzyka hindusów zagrana została przed meczetami na pełny regulator. Po czym ucichła na 14 lat. Po koncercie zabrano z placu na miejsce kremacji 78 ciał. Armia Siwy powstała przed czterdziestu laty jako bojówka religijna. Działała i działa w okolicach Bombaju, sycąc szowinizm rzesz członkowskich ideą wyższości i wyjątkowości Marathów, czyli Indusów wyznania hinduskiego, zamieszkałych w stanie Maharasztra i mówiących językiem marathi. Członek Armii wyznaje statutową wiarę w boga Siwe, dialektyczną postać mitologii hinduskiej, będącą symbolem odnowy przez zniszczenie. A ponadto winien być fanatykiem. „Wyznawca hinduizmu winien wierzyć, winien być także fanatykiem i bojownikiem religii pełnym poświęcenia. Nie wstydzę się powiedzieć, że jestem fanatykiem hinduizmu" - oświadczył przed laty w jednym z wywiadów Bal Thackeray. Dodajmy do tego - łatwo sobie wyobrazić jakie - uwagi Thackeraya na temat Mahometa i konieczności wprowadzenia na indeks Koranu, które z odpowiednimi komentarzami opublikowały natychmiast zarówno prasa Armii Siwy, jak i drukowane dla muzułmanów pisemka w języku urdu. I oto nierozsądny lub może działający rozmyślnie i perfidnie deputowany do legislatywy stanowej z ramienia Kongresu (I) M. U. Khan (z brzmienia nazwiska wnosimy, że muzułmanin), dekoruje publicznie portret Thackeraya wieńcem z sandałów. Nie można sobie wyobrazić większej zniewagi. Sanaał jest brudnym przedmiotem ze skóry, czyli materiału z zabitego zwierzęcia, a zwierząt zabijać nie wolno. (Próżno w tym miejscu dodawalibyśmy, że dotyczy to także człowieka). Ponadto sandał to but, czyli przedmiot wykonany przez najpodlejszy ludzki gatunek kastowy, bo kto inny nie tknąłby skóry. Nic dziwnego, że w kilku rejonach Bombaju i w okolicznych miasteczkach Armia Siwy ogłosiła na znak oburzenia tzw. bandh, czyli - „paraliż". Młodzieńcy z szafranowymi wstążkami zaczęli patrolować ulice, sprawdzając za pomocą kijów i kamieni, czy sklepikarze na pewno opuścili metalowe żaluzje na drzwi i okna. 184 Tymczasem w Bhiwandi, 300-tysięcznym mieście koło Bombaju, „paraliż" nie chwycił. Nie dość na tym - Siąander Faqi (nazwisko mówi, że muzułmanin), przewodniczący tamtejszego komitetu Kongresu (I), wezwał mieszkańców Bhiwandi na wiec, na którym miano potępić Thackeraya. Do wiecu nie doszło, bo lider bojówki islamskiej zażądał ostrzejszych środków, W Bhiwandi wyznawcy islamu stanowią większość - 70 procent. Zbliżał się 16 maja. Tego dnia w ich kalendarzu wypadało święto zmarłych. Nocą na grobach zapalili światła, rano natomiast przystroili miasto zielonymi flagami. Dobrze zorganizowanym, lecz pozostającym w mniejszości bojownikom Armii Siwy wydało się, że tej zieleni jest jakby za wiele, a w każdym razie znacznie więcej niż koloru szafranowego, który pozostał na ulicach od dnia procesji ku czci Śiwadziego. Mało tego - na drzewo koło świątyni Rameswary wlazła hołota z zielonymi płachtami, opierając swoje islamskie nogi o dach przybytku hinduskiego. Kazano hołocie zejść. Od tego się zaczęło. Po zmierzchu, koło świątyni Rameswary, pojawiła się duża grupa muzułmanów pod bronią, nad ranem natomiast poszła z dymem uboższa dzielnica hinduska. Thackeray utrzymuje, że Armia Siwy odpowiedziała jedynie na atak. Skąd wzięli się muzułmanie w Bhiwandi, i to w takiej liczbie? Gdyby Thackeray zadał sobie to pytanie - jego ludzie dźga-liby może dwakroć wścieklej, bo okazuje się, że sprawcami wszystkiego są komuniści. Ścigał ich w Bombaju w połowie lat siedemdziesiątych, oni zaś tymczasem wygrali wybory w islamskim Bengalu i wprowadzali czerwonego na urząd premiera w Kalkucie - budząc w ten sposób przerażenie mniejszych i średnich przedsiębiorców. Mniejszy i średni biznes przeniósł się ze strachu do Bombaju i w okolice Bombaju, gdzie z miejsca podrożały wobec tego grunty, czynsze i utrzymanie. Boom w Bombaju związany z exo-dusem z Kalkuty spowodował spęcznienie slumsów na obrzeżach metropolii, będących już i tak największymi dzielnicami nędzy w Azji. Prócz Bengalczyków ciągnęli do miasta - jak w całych 185 Indiach - mieszkańcy wsi, których miasto wabi zawsze. W swoich wsiach byli „niedotykalnymi" - haridżanami (dziećmi Boga), choć właściwie są to dzieci zapomniane przez Boga. Haridżanie przechodzą z rozpaczy na islam, wiara Proroka znosi bowiem z dnia na dzień nierówności kastowe i sprawia, że człowiek niedotykalny ma prawo chodzić tymi samymi ulicami, którymi chodzą inni ludzie. Ma także prawo pić wodę ze studni, która służy szlachetniej urodzonym. Nowa, najtańsza z możliwych siła robocza, będąca do dyspozycji w nadmiarze na peryferiach Bombaju i w okolicach, była gotowa podjąć się każdej pracy, w tym także u świeżo zainstalowanych emigrantów z Kalkuty w warsztatach tkackich Bhi- wandi. Muzułmanie zatrudnili muzułmanów, biznes zaczął mnożyć zyski - a warstwy średnie, hinduskie, wyraźnie ubożały. Ubożejące drobnomieszczaństwo zawsze było bazą różnych „armii Siwy". Wiadomo o tym w Europie od lat dwudziestych do trzydziestych. Pod koniec kwietnia fuhrer Siva Sena (SS - jak piszą o niej gazety indyjskie, stosując bezwiednie bardzo na miejscu akronim) wysyczał krwiożercze przemówienie, w którym ujawniły się wszystkie frustraqe gwałtownie ubożejącego drobnomieszczaństwa. Thackeray potrafił wskazać winnych tego stanu rzeczy, przeto wspominając rok 1970 zaczęli oni czyścić białą broń, a przybyszów osiedlonych w Bhiwandi po pierwszej rzezi pouczyli, jak w razie czego mają się zachować. Także i właściciele warsztatów konkurencyjnych, śiwaici, jęli sposobić się na najgorsze, wręczając po nożu i szafranowej wstążce każdemu, kto tylko napatoczył się pod rękę. Jak już wiemy, 17 maja poszła z dymem uboższa dzielnica hinduska. Ogień ze zdwojoną siłą przerzucił się na slumsy muzułmanów, dokąd wpadła bojówka SS (Siva Sena). Uciekając stamtąd 4 kilometry, pracownicy tkalni Ibrahima Ansariego, wpływowego obywatela Bhiwandi, schronili się najpierw w ogrodzie, a potem we wnętrzu jego willi. Ścigający stanęli u bramy. Ansari, bogobojny muzułmanin, który od czasu poprzedniej rzezi posiada zarejestrowaną strzelbę, stanął w oknie i co jakiś czas, mierząc nad głowami, naciskał spust. Udało mu się dzięki temu utrzymać napastników za ogrodzeniem aż do świtu. Co jakiś czas dzwonił także na policję, błagając o pomoc. Robotnicy jego tkal- 186 ni, która sypiąc iskrami rozświetlała niebo, wierzyli, że dzięki pozycji Ansariego, bądź co bądź prezesa Izby Handlowej, zdołają ocalić bodaj życie. Oto historia, którą opowiedział w kilka dni później: - Telefonowałem do wyższych oficerów policji co najmniej 15 razy. Słuchawkę podnosili na przemian komendant łub zastępca komendanta. Po raz ostatni rozmawiałem z komendantem około ósmej rano. Warknął: „Czemu pan bez przerwy przeszkadza! Czy pan myśli, że do każdego domu w Bhawindi możemy posłać policję?" Tysiącosobowy tłum stał tymczasem za ogrodzeniem i czekał. O 9.00 poszedłem na posterunek i przedstawiłem prośbę o pomoc wręczając stosowne pismo. W tym czasie napastnicy, a każdy miał przy sobie ostre narzędzie, urzyna lub granat, zaczęli podpalać living-room. Wyciągali jednego po drugim poukrywanych robotników, okaleczali, oblewali benzyną i palili żywcem. Na ulicy nie pojawił się ani jeden policjant. Za to nad domem kilka razy przeleciał helikopter, z którego prowadzono obserwację. Zdobywanie mojego domu zakończyli o 11.00. Zarzynanie i palenie 27 kobiet, mężczyzn i dzieci trwało do 2.00 po południu. Ansari ocalał i ocalała jego rodzina. Powinien być szczęśliwy: stracił willę, tkalnię, bydło, bibliotekę, którą gromadził ze znawstwem przez 30 lat, samochód marki ambasador i skuter marki bajaj. Wszystko to spłonęło. Ansari jest jednym z 20 tysięcy, którzy zostali bez dachu nad głową, natomiast spaleni w jego domu robotnicy to ci, którzy podzielili los ponad 200 innych. Kiedy do Bhiwandi weszły w końcu oddziały wojska, najgorętsi wyznawcy Siwy schronili się w kilku domach sąsiadujących z pogorzeliskiem Ansariego. Nazwali swoje schroniska obozem dla uchodźców, wyrażając niezadowolenie, że w ramach pomocy rządowej dla ofiar masakry otrzymali tylko jeden transport mleka, a i to nie wtedy, kiedy było potrzebne do herbaty. Kiedy najgorsze przeszło - wojsko uchyliło bezwzględną godzinę policyjną, czyli zakaz wychodzenia z domów, które w dużej mierze już nie istniały. Ludzie - miast pójść na targ po żywność, rzucili się do ucieczki. Część szła do Bombaju, inni uciekali do Thany, z całym dobytkiem w jednej płachcie na głowie. Potykały się za nimi dzieci. 187 Na rogatkach obydwu miast czekali na nich młodzieńcy z szafranowymi wstążkami przy koszulach. Pytali o nazwisko, z którego można wyczytać znak kastowy, status, zarobki i przynależność religijną. Kto się zagapił i nie zawrócił - dostawał nożem w brzuch. 188 PRZEMOC UŻYTKOWA 1 ogromy zaczynają się od prowokacji. Łeb krowy dopiero co obcięty wpada nagle do świątyni hinduskiej. I hindusi od razu wiedzą, że trzeba bid muzułmanów, bo tylko muzułmanie - zdaniem hindusów - zdolni są do takiego świętokradztwa. Ale prowokatorem wcale nie musi być wyznawca islamu. Wystarczy, że jest wyznawcą przemocy użytkowej, którym łatwo powodować: trzeba do tego jedynie trochę rupii. Muzułmanów też można wyciągnąć na ulicę. Tak samo jak hindusi wrażliwi są na punkcie własnej godności religijnej. Jeżeli im zburzyć meczet, jak w Ayodhyi, nie liczą się z żadnymi konsekwencjami, choć wiadomo, że wielu z nich zginie. Interesujące, że hindus, którego filozofia zawiera w sobie nakaz poszanowania każdego życia, zabija bez skrupułów człowieka, co zabił mu krowę. Inaczej muzułmanin - temu wolno zabijać niewiernych. Hindus jest niewierny, bo hindusi „nie mają księgi", takiej jak Koran. Ale z żydem igra także każdy muzułmanin, któremu zaświta w głowie myśl o jakiejkolwiek reformie islamu, nie mówiąc już o parafrazie Księgi. Przekonał się o tym Salman Rushdie, pisarz który musi żyć w ukryciu, bo imam Chomeini polecił zgładzić go za Szatańskie wersety. Rushdie naraził się nie tylko władzom fundamentalistycznego Iranu. Gdyby mieszkał w Pakistanie, a jest urodzonym w Bombaju urdu-języcznym wyznawcą islamu, czyli kimś, kto po podziale Indii brytyjskich winien był stać się Pakistańczykiem, podlegałby dziś fundamenta-listycznym prawom karnym tego kraju. A w Pakistanie za obrazę Proroka grozi więzienie. 191 W roku narodzin Rushdiego (1947) muzułmanie rozstawali się z hindusami na obszarze Azji Południowej - subkontynentu, na którym leżą dziś trzy różne państwa: Indie, Pakistan i Bangladesz. Nie był to bynajmniej „rozwód aksamitny". Mordowali się w czasie transmigracji, jak gdyby to była najdziksza z wojen. Kto, będąc muzułmaninem, nie chciał przenieść się z hinduskiej Kalkuty do islamskiej Dhaki, ten szedł pod nóż, a jego dobytek puszczano z dymem. „Rzeczy widoczne są w ich nagiej formie prawdopodobnie jedynie w Kalkucie", powiedział w wywiadzie dla indyjskiego dziennika „The Telegraph" w roku 1986 Gunter Grass, który mieszkał pół roku w tym mieście. Rzeczy widoczne w nagiej formie wzmagały exodus. Otóż exodus to drugi koniec procesu, którego początkiem jest prowokacja, a fazą kulminacyjną - pogrom. Pogromy wywołuje się po to, żeby zmusić ludzi do ucieczki. Przemoc, która jest w Indiach częścią kondycji człowieka, znalazła usprawiedliwienie w eseju dwojga antropologów z Delhi, Veeny Das i Ashisa Nandy'ego - Przemoc, ofiara i język milczenia (przekład Artura Karpa w: „Człowiek i Światopogląd" nr 7/77). Piszą: „Powszechność przemocy poświadcza (...) myśl Upani-szad, podług której cechą charakterystyczną życia jest, że karmi się ono życiem". Autorzy gotowi są bronić trzech rodzajów przemocy: kiedy jest ona kontrprzemocą stosowaną w odpowiedzi na niesprawiedliwą lub prawnie nieuzasadnioną przemoc, kiedy stosowanie przemocy (jako części ideologii) zbawienia lub wyzwolenia adresowane jest ku tym, którzy są przedmiotami wiedzy, dla ich własnego dobra, kiedy pochodzi ona od kogoś, kto ma już za sobą doświadczenie narzuconej sobie samemu przemocy i dlatego może żądać wyrzeczeń i cierpienia od innych. Praprzemoc Mimo że tradycja przemocy - eposy Mahabharata i Ramajana pisana jest krwią, praprzemoc w Indiach ma zupełnie inny charakter: owszem, najeźdźcy i zdobywcy Indii, czyli Ariowie - o czym już wspominałem - urządzili „pogrom" ludności tubylczej, Drawidów, ale był to pogrom umowny. Aby nie mordować -wyrzucili ich poza system społeczny, poza kasty - ściślej - poza 192 cztery kasty, bo tylko na tyle grup dzielili samych siebie zgodnie ze speq'alizacjami: religia i nauka, wojaczka, rzemiosło oraz uprawa ziemi. Uratowani w ten sposób od rzeczywistego pogromu Drawidowie stali się niedotykalnymi, czyli takimi, których rasowy, kastowy hindu nie powinien był dotykać, jeśli nie chciał utracić czystości swej własnej grupy. I z kolei niedotykalny nie powinien był dotykać czegokolwiek, co należało do hindusów kastowych, lub mogło być przez nich spożyte. System subtelnego, perwersyjnego okrucieństwa, który legł u podstaw wszelkiej przemocy w Indiach, doskonalono tysiące lat. Z czasem ci, którzy byli jego ofiarami, wyrzuceni kiedyś z powodów humanitarnych za nawias, traktowani jak morowe powietrze, odkryli wiarę, która mogła wydobyć ich z upodlenia. Islam znosił podziały kastowe - bracia muzułmanie są sobie równi. Przejęty perspektywą masowej islamizacji niedotykalnych Mo-handas (Mahatma) Gandhi, członek kasty rzemieślników i kupców z Gudżaratu - jego nazwisko znaczy „wytwórca pachnideł" - a zarazem prawnik po studiach w Wielkiej Brytanii i adwokat po praktyce w Durbanie, na południu Afryki, nazwał niedotykalnych dziećmi Boga (haridżanami) i wprowadził ich do świątyń hinduskich, aby od tej pory mogli podchodzić do hindusów kastowych także w sąsiedztwie ich domów i studni. Niedotykalny w świątyni postrzegany był gorzej niż świeżo obcięty łeb krowy. Gandhi to przełamał i stał się w konsekwencji charyzmatycznym przywódcą dzieci Boga, a z czasem wszystkich hindusów oraz wszystkich Indusów (z muzułmanami włącznie). Dlatego został zabity przez szowinistę wielkohinduskiego - nazwał przecież muzułmanów braćmi. Charyzma Gandhiego wynika z odwagi dokonania czegoś, co jest nie do pomyślenia - a nie do pomyślenia była obecność niedotykalnego w świątyni. Ale w świecie Mahatma Gandhi znany jest przede wszystkim jako wynalazca i propagator metod pokojowego neutralizowania przemocy. Rehabilitacja niedotykalnych ciągle jeszcze napotyka opór fundamentalistów hinduskich. A z drugiej strony, uprawiana jest po swojemu przez fundamentalistów muzułmańskich. Oto bogata Arabia Saudyjska, strażniczka świętych miejsc islamu, zaczęła nawracać Indusów środkami materialnymi: za każde nawrócenie radio tranzystorowe i sto rupii. Dzięki tej akcji pojawiło się w latach sześćdziesiątych bardzo wielu kandydatów na ofiary prawdziwych już tym razem pogromów niedotykalnych. 193 Warstwy średnie miały dość powodów, aby nie znosie coraz bardziej dumnych islamskich neofitów. Świeżo wyemancypowani muzułmanie prowadzą rzeźnie i sklepy z mięsem. Nie dla hindusów, lecz dla siebie samych i dla cudzoziemców. Okolice rzeźni w starym Delhi i w dzielnicy Nizzamuddin to jedna wielka prowokacja, rynsztokami płynie bawola jucha, a na zapleczu stoją kopyta jak buty wystawione za drzwi hotelowego pokoju do czyszczenia. Jeśli obraz ten obraża uczucia indołogów - dodam, że w starym Delhi jest także jeden z najświetniejszych w Azji uniwersytetów i że w dzielnicy Nizzamuddin, prócz kopyt, obejrzeć można - a właściwie koniecznie trzeba - niezrównanej piękności architekturę mauzoleum Humayuna, prawzór Taj Mahalu, która dowodzi, że muzułmanie zdolni są także do aktów twórczych i wzniosłych. Źródlosłów Sanskryt dał wiele słów językom indoeuropejskim, w tym polskiemu. Pięć pochodzi od pańć i znaczy to samo, Węda to wiedza, dwara to drzwi. Ba - nawet dupa ma swe korzenie indyjskie, które nawiązują do kształtu: do patta (dwie części). Ale pogrom przyszedł do języków światowych nie z Indii, a z Rosji. Pogromy żydów opisane w Skrzypku na dachu niczym nie różnią się ani technicznie, ani ideowo od pogromów komunalistycznych (kiedy jedna community masakruje inną community) na subkonty-nencie indyjskim. Pogromy nie są zresztą w Azji specjalnością przypisaną wyłącznie do Indusów. Chińczycy wyrżnięci w Indonezji, bici w Wietnamie, Tamilowie i muzułmanie mordowani przez syngaleskich buddystów w Sri Lance, Tybetańczycy „asy-milowani" przez Chińczyków, Kurdowie ogniem i mieczem niszczeni w Iranie, Iraku i Turcji, Ormianie utopieni we krwi na początku wieku przez Turków, świadczą zza grobów o smutnej powszechności tego zjawiska. I o jego instruktażowym charakterze. Pogromy zawsze kierowane są przeciw mniejszości. Zawsze ten sam początek: prowokacja. Zawsze ten sam cel: exodus. Zawsze ta sama technika - masakra. Zawsze ten sam obiekt: mniejszość, inność, która nie ma nad sobą ochrony większości. I zawsze ta sama przyczyna - niepokój, lęk, strach... 194 ZEMSTA POLICJANTÓW Bunt policji bombajskiej wyglądał na początku jak happening, w którym konstable przekomarzają się z cywilami: zazwyczaj demonstrujecie wy, a my się wam przyglądamy, ale dzisiaj będzie inaczej. Dzisiaj my, policjanci, pokażemy wam, jak się naprawdę robi demonstrację. I rano przystąpili do rzeczy. Poszły w ruch kamienie i butelki. Pałkami, którymi normalnie rozpędzają tłumy, rozbijali teraz szyby. Stanęły barykady. Podpalono kilka autobusów. Pokazowa demonstracja policjantów była jednak o tyle niedoskonała, że nie widziało się drugiej strony. Nikt na przykład nie używał przeciwko nim gazów łzawiących. Po południu nastąpiły najgroźniejsze godziny buntu: policjanci poszli do domów. Nagły brak policji w Bombaju to coś znacznie gorszego od nagłej przerwy w dostawach prądu i wody. Zaczyna się klęska, którą niesie ze sobą najgroźniejszy z żywiołów - żywioł ludzki. Nikt nagle niczym nie kieruje, nikt niczego nie pilnuje, nikt się nikogo nie boi. Bombaj - miasto przemysłowców, intelektualistów, jubilerów, robotników, artystów filmu indyjskiego i marynarzy ma swoje przepastne piwnice i lochy społeczne: szefów siedmiu mafii, które rządzą miastem, przemytników, złodziei, żebraków, alfonsów i prostytutki z Falkland Street, a także łudzi, którzy dopiero co przybyli ze wsi, zamieszkali na chodnikach i wierzą, że Bombaj pozwoli im żyć. Kiedy policja zniknęła - zaczęła się orgia gwałtów i rozbojów, jakiej miasto nie pamięta. Grabiono, niszczono, rozbijano i podpalano w przypływie zaciekłości i desperacji. 197 A czasem także - nadziei. Władze miasta potraciły głowy. Teleksy agencji Press Trust of India wyrzucały bez przerwy, po kawałku, biuletyn wydarzeń: Zamknięto wszystkie giełdy. Ruch kołowy ustał. Komunikacja kolejowa została sparaliżowana. Na oknach i drzwiach skłepów opuszcza się metalowe zasłony. Splądrowano rezydencję pana Bhai Bhosale, członka legislatywy stanowej. Od godz. 13.00 obowiązuje godzina policyjna. W Cotton Green płonie dwupiętrowy autobus. Do akcji weszły oddziały Centralnych Rezerw Policji Federalnej. W kilku punktach miasta trwa strzelanina. Bunt policji zaczął się w koszarach szkoły ćwiczeń w Maro, w północnej części Bombaju. Przyczyną buntu jest decyzja rządu stanowego, na mocy której miano zdymisjonować uczestników marszu w dniu święta państwowego 15 sierpnia, ponieważ wpięli w mundury czarne znaczki, protestując przeciwko lekceważeniu ich żądań. Do akcji wkracza armia. Ostatnia, lakoniczna depesza mówiła znacznie więcej, niż można było w niej wyczytać. Po raz pierwszy w historii niepodległych Indii do Bombaju wkroczyło wojsko i zajęło centralną część miasta. Wojsko otrzymało rozkaz, aby strzelać bez ostrzeżenia do wszystkich, którzy dopuszczają się gwałtów i rabunków. Termin „wojsko" był nieprecyzyjny. Do Bombaju przerzucono bataliony Gurkhów, czyli zaciężne oddziały górali nepalskich. Nie ma na świecie takiej formacji, która chciałaby stanąć w polu przeciwko tym żołnierzom. Każdy Gurkha nosi kukri, czyli nóż-tasak robiony z kolejowego resoru. Kukri jest tak wyważony, aby łeb jaka spadał od jednego ciosu. Kukri wyjęty z pochwy nie może wrócić tam nie zakrwawiony. Jeśli ostrze nie sięgnęło przeciwnika albo znalazło się w powietrzu bez powodu - Gurkha ma obowiązek obciąć sobie palec. W centralnej części Bombaju zrobiło się nagle cicho, choć rejon ten przypominał przepełnioną butlę z gazem. Każdego dnia wjeżdżają do tej „butli" miliony ludzi. Centrum miasta to wąski półwysep, „ząb", który wrzyna się w ropiejącą wodę. Można się 198 stamtąd wydostać jedynie kilkoma ulicami, kilkoma liniami kolejki. Rano i wieczorem ludzie przeżywają męki, najpierw - żeby wjechać do miasta, a potem - żeby z miasta wyjechać. Jeśli ktoś zablokuje pięć punktów wylotowych - zaczyna się koszmar nie do opisania. W dniu buntu policja wpuściła, jak zawsze, miliony ludzi do centrum, a potem zakorkowała wyjścia i znikła. Zbliżał się wieczór. Transport kolejowy nie działał, ponieważ poliq'anci porozkręcali szyny i pobili konduktorów. Autobusy nie jeździły, bo część z nich dopalała się właśnie na ulicach. Prywatne wozy starano się poukrywać, a na piechotę nie można było uciekać, ponieważ obowiązywała już godzina policyjna. Do rana policzono zabitych i rannych. Prasa, która nie lubi policjantów, opublikowała pierwsze komentarze. Nie były one nieprzychylne, choć nie były rzecz jasna pochwalne, zwłaszcza że w wielu redakcjach powybijano szyby. Wybuch buntu można było przewidzieć. Władze liczyły się z taką możliwością, ponieważ Zrzeszenie Policji Maharasztry ogłosiło odpowiednio wcześniej listę żądań i postulatów: Zapewnić awanse po 15 latach służby, wprowadzić kartki na żywność, zapewnić mieszkania, podwyższyć płace, podwoić na posterunkach liczbę „pisarzy"'. powściągnąć brutalność oficerów, dać wszystkim legitymacje, zapewnić prawo do odpoczynku po 12 godzinach służby, podnieść górną granicę wieku z 35 do 40 lat, skierować 25 procent konstabli na kursy. Władze przedstawiły z kolei swoje postulaty; Przestać brać łapówki, zrezygnować z rozbojów, ograniczyć kontakty pozasłużbowe ze światem przestępczym, rozumieć, co mówią przełożeni. Komisja mieszana miała uzgodnić ze sobą postulaty, ale nikt jej nie powołał. Związek policjantów uznał, że należy to wreszcie zrobić, i w dniu święta niepodległości kazał powpinać w bluzy mundurów czarne znaczki. Władze uznały to za przejaw niesubordynacji i zagroziły zwolnieniami z pracy. 199 I wtedy zaczął się bunt. I na tym koniec bajki. Bo bunt ten został zamówiony i kupiony przez usuniętego tydzień wcześniej premiera rządu stanowego, A. R. Antulaya, który rządził miastem ponad mafiami. A rządzenie takim miastem jak Bombaj to jedno z najintratniejszych zajęć na świecie. Antulay zapłacił policji równoważność 7 tysięcy dolarów, po paręnaście rupii na konstabla. Inaczej policjanci nie zniknęliby z ulic miasta. Nie znikając, dorobiliby tyle samo. Tyle tylko, że musieliby łazić po mieście w upale... Wyjeżdżając z Bombaju wziąłem do samochodu na rogatkach przygodnego podróżnika w oliwkowym mundurze, który korzystając ze strajku chciał odwiedzić rodzinę w sąsiednim mieście. Po stu kilometrach zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce. Kupiłem dwie butelki zimnego piwa „King fisher", po 12 rupii za butelkę. Mój pasażer, oficer policji, wypił z przyjemnością i zapytał: - Co to było? - Piwo - powiedziałem, kończąc swoją butelkę. - Smaczne - powiedział. - Piłem pierwszy raz w życiu. Jest dla mnie za drogie. 200 POGOŃ ZA PSAMI WOJNY i. Zj& Indiami i dżunglami, za wodami i chmurami leżą wyspy koralowe z turystami. Łańcuszek atoli - szpilka obok szpilki -przekłuwa od spodu spokojną tam powierzchnię Oceanu Indyjskiego. Na szpilkach gnieżdżą się anioły, ale czasem pojawi się desant diabłów. Atol to nazwa, która pochodzi od atholhu i w tamtejszym języku dhwehi (mieszanina elu, syngaleskiego i arabskiego) oznacza to samo, czyli atol. Językiem dhwehi mówi się na Malediwach i tylko tam. Większość wysepek jest bezludna. W Republice Malediwy, czyli na kilku atolach zamieszkanych, nie ma więzień. Złoczyńcę deportuje się na jedną z najodleglejszych wysp - niech pędzi tam życie Robinsona Crusoe. Wysepki wystają na kilkanaście stóp ponad wodę. Można powiedzieć, że najwyższy szczyt republiki, czyli wydma przed hotelem Sheraton ma 3 metry wysokości. Jest to zapewne jedyne państwo świata, w którym rośliny są wyższe od „gór", a budynki wyższe od roślin (palm kokosowych). Na atolach wybudowano kilkanaście pięciogwiazdkowych hoteli. Turyści z najbogatszych krajów świata oglądają pod wodą złote rybki. A w nocy robią to, co jest istotą tropiku w dekoracjach ze snu: przedłużają życie. Każdy, kto był na Malediwach, powie, że raj mógłby znajdować się właśnie tam. 203 W wielkich religiach świata - a wszyscy prorocy pochodzą z Azji (dlatego wszystkie raje też znajdują się w Azji) - na próżno szukalibyśmy informacji o klimacie nieba. Nie brakuje natomiast informaq'i o klimacie piekła, gdzie będzie gorąco jak w rozgotowanym do czerwoności brzuchu Ziemi. Teologowie bardzo niechętnie zajmują się koncepcjami raju. Teologom wydaje się, że wystarczy obietnica, iż raj, którego nie ma dziś, będzie kiedyś. Obietnice takie wynikają z polityki inflacji etycznej: dać, ale później. Później, to znaczy po śmierci. Po wszelkiej śmierci. Aby umarli wszyscy - gatunek ludzi musiałby przestać dbać o swoją ciągłość. Tymczasem czyni to chętnie, zwłaszcza w tropikach. Zatem tropiki powinny ostygnąć, a wyspy takie jak Ma-lediwy powinny zapaść się pod wodę. Byłoby to możliwe, gdyby nastąpił koniec świata. Koniec świata - ostateczny - nastąpi na Malediwach w chwili podniesienia się poziomu Oceanu Indyjskiego o trzy metry, co nastąpi w rezultacie tzw. „efektu cieplarnianego", Natomiast chwilowy koniec świata zdarza się tam mniej więcej raz na dziesięć lat, kiedy na Malediwach lądują najemnicy. I ja tam byłem. Miód i wino... Miód - mówiąc nawiasem - sprowadzany jest z Holandii, a wino z Australii. Wina zresztą akurat wtedy zabrakło. A rum komandosów to nie to samo. 2. Pobądźmy przez chwilę w raju, bo zaraz zacznie się piekło. Ma-lediwy są krajem islamskim - w języku Koranu o raju mówi się al-Jannah - Ogród. Muzułmanie wierzą w osiem ogrodów. Wiszą one (raj jest w niebie, czyli nad głową) na ośmiu różnych poziomach. Pierwszy - to Ogród Wieczności. Drugi - Dom Pokoju. Trzeci - Dom Oczekiwania. Czwarty - Eden, czyli Ogród, z którego dobry Bóg przepędził Adama. Piąty - Ogród Ucieczki. 204 Szósty - Ogród Rozkoszy. Siódmy - Ogród Rejestru Dobrych Uczynków i Ósmy - Raj jako taki. Encyklopedia islamu, opublikowana w 1885 roku w Kalkucie przez Thomasa Patricka Hughesa, nie ujawnia zależności między piętrami. Nazwy poszczególnych poziomów sugerują brak logicznej sekwencji, czyli brak schodów prowadzących w górę lub w dół do raju ostatecznego. W Ogrodzie Rozkoszy przebywają tłumy dawniej zmarłych. Niewielu jest przedstawicieli ostatniej generacji, którzy wędrują widocznie przez trzy na innych poziomach położone ogrody. Każdy trzyma w ręce puchar musującego wina, czyli płynu, który na Ziemi jest zakazany. Mahomet przegrał kiedyś ważną bitwę, bo jego wojownicy raczyli się poprzedniego dnia sfermentowanym sokiem z winogron. Dlatego nie wolno więcej brać tego do ust. Ogrodami Rozkoszy przechadzają się hurysy o wielkich oczach. Wokół słychać śpiew „pokój, pokój". Wszystkie hurysy to dziewice. W raju - prócz wina i dziewic - będzie pod dostatkiem czystej wody i wyśmienitego napoju imbirowego. Dostatek wody to dla ludzi pustyni znamię luksusu. Dla muzułmanów zaś - dwa-kroć znamię luksusu, bo przed każdą z pięciu modlitw codziennych wyznawca Allaha winien się umyć. Jeśli nie ma wody - to piaskiem. Kto wpadnie do Ogrodu Wieczności, jest zapewne w gorszej sytuacji od tego, kto znalazł się w Ogrodzie Oczekiwania, bo Oczekiwanie to Nadzieja, czyli szansa zmiany na lepsze. (Ponieważ jesteśmy w raju, przeto trzeba powiedzieć: szansa zmiany na Jeszcze Lepsze). Natomiast w Ogrodzie Wieczności nic nas już nie czeka. Jest to Ogród Wszechogarniającej Nudy. Z kolei Ogród - Dom Pokoju - to marzenie każdego człowieka. Ale za życia. Pokój oferowany w raju po śmierci jest oczywistością. Nie po to żyje się godnie, żeby po śmierci gnić, dusza gnije wszak w piosence „Hybryd": „w oparach grzechu gnije dusza chora" - tak samo godnie. Pociągający jest Eden, czyli Ogród (muzułmańsko-chrześci-jański), w którym wszystko się zaczęło. Gdyby Adam nie złamał zakazu, gdyby nie poznał smaku jabłka z drzewa wiadomości dobrego i złego, nie byłoby potomków prarodzica, którzy, obcią- 205 żeni grzechem pierworodnym, po uczciwie spędzonym życiu trafiają do Edenu. I znowu kusi nas Ewa, i znowu dobry Bóg nas przepędza... Jest to etyczne per- petuum mobile, samonapędzający się mechanizm grzechu i odkupienia. Ogród Ucieczki z kolei to azyl. Miejsce dla indywidualistów, którzy nie chcą w Edenie zaczynać od nowa, nie chcą hurys, nie chcą nudy, nie chcą napojów imbirowych. Ogród Ucieczki jest szansą na eskapizm. A dokąd uciekać od szczęścia, nawet jeśli jest ono doskonałe, a przeto nużące? W strony nieszczęścia? Do piekła? Najbardziej atrakcyjnym, jak z tego wynika, Ogrodem jest miejsce, gdzie pija się wino musujące i ma do czynienia z hurysami. Na Ziemi - za wino wymierzają ci 80 batów, a za hurysę -kamienują. Rajem jest więc miejsce, w którym można grzeszyć do woli. 3. Najemnicy ubrani byle jak, w trykotowe koszulki, podarte dżinsy i klapki, strzelali z bazuki. W murach Kwatery Głównej Krajowych Sił Bezpieczeństwa bazuka wyrwała dziurę o rozmiarach metr na metr. Okazało się jednak, że wyrwanie dziury nie załamało obrońców, bo za murem zewnętrznym jest jeszcze mur wewnętrzny, o którym najemnicy nie wiedzieli. Nie wiedzieli też mieszkańcy wyspy stołecznej, dlatego mówią, że Kwatera, zamiast Republiki, broni samej siebie. Stolicą jest nie miasto, a wyspa. Po kraju, który składa się z atoli, można podróżować jedynie motorówką. Najdłuższą betonową trasą komunikacyjną jest pas startowy, na którym siadają nawet najcięższe boeingi 747, bo Malediwy to raj pięciogwiazdkowy. Prezydent republiki Abdul Gayum dostał w prezencie od BMW limuzynę, ale co wrzuci dwójkę, to kończy mu się kraj. Najemnicy chcieli obalić prezydenta Gayuma, przejąć hotele i pomieszkać sobie w raju - wino musujące, hurysy, teraz. Nic po śmierci. Podpłynęli łódkami do głównej przystani, pozostawiw- 206 szy swój piracki statek na redzie. Atakowali trzema grupami -dwie strzelały do Kwatery Głównej a trzecia zajęła panujący nad wyspą budynek Centrum Kultury Islamskiej. Nikt ich nie zauważył. A potem nikt nie mógł niczego zrozumieć, bo nie ogłosili żadnego komunikatu, choć w Centrum była radiostacja. Wokół kwatery trwała strzelanina. Obrońcy - potraciwszy głowy - robili wiele hałasu. W kraju, w którym za poważny wypadek drogowy uważa się potrącenie przechodnia przez rower - strzał z bazuki wydał się obrońcom katastrofą na miarę eksplozji jądrowej. Po trzech godzinach atak ustał, najwyższy stopniem oficer Krajowej Służby Bezpieczeństwa, major Zahir, posłał wtedy patrol. Najemnicy położyli zwiadowców serią z kałasznikowa. Były to trzy pierwsze ofiary tej awantury. Trzy ofiary śmiertelne wojny na Malediwach to w takim kraju więcej niż Stalingrad. Ponieważ na wyspach wszyscy się znają - major Zahir rozpoznał wśród atakujących miejscowego biznesmena, którego kiedy indziej nazywają przemytnikiem, Abdullaha Luthfy'ego. Zły ten duch biegał z automatem w ręce i wydawał najemnikom rozkazy. Wdarł się do domku, który jest pałacem prezydenckim i usiadł na fotelu szefa państwa. - Czy to prawda, panie prezydencie? - pytam następnego dnia Abdula Gayuma. - Być może. Nietrudno tu wejść. Tego domku nikt nie pilnuje. 4. Korespondent UPI, Jonathan Landay, z którym bywaliśmy wcześniej w Kabulu, nie może spać na koszt prezydenta Gayuma, bo wyrzucono by go z agencji. Reporterowi UPI ani przez moment nie wolno zależeć od źródła informacji. A tu sytuacja komplikuje się ponad miarę: komandosi indyjscy oraz towarzyszący im dziennikarze są gośćmi prezydenta. Do ich dyspozycji oddano hotele i motorówki, i bary, i złote rybki pod wodą wraz ze sprzętem do nurkowania. 207 Nie ma jedynie hurys, bo tubylczyniom nie wolno zadawać się z cudzoziemcami. Malediwy to raj sterylny, siedem ogrodów bez ósmego, to jest - według Encyklopedii islamu - bez szóstego, Ogrodu Rozkoszy. Rozkosz zepsułaby tkankę społeczną, czyli - jak to się mówi po angielsku - social fabric. Komandosów indyjskich ani to grzeje, ani ziębi. O wojsku tego kraju można powiedzieć wiele, ale nie to, że w trakcie operacji potrzebne są mu hurysy. Jonathan nie może spad w hotelu, bo nie chcą od niego pieniędzy. Hotel jest bloody expensive (cholernie drogi) to prawda, ale UPI zapłaci. A jeśli zapłacić nie może, bo nie chcą przyjąć należności - reporter spędzi noc w hallu. To znaczy będzie coś czytał. W hotelowym kiosku są tylko trzy książki, wszystkie polskie: Joseph Conrad, Lord Jim, Jerzy Kosiński, The Painted Bird i Ryszard Kapuściński, Emperor. 5. Kiedy na wyspie stołecznej rozległy się pierwsze wystrzały, prezydent Gayum wyskoczył z łóżka i wsiadł na rower. Z „bezpiecznego miejsca", które leży nie wiadomo gdzie (a nie wiadomo, bo może być jeszcze potrzebne), zatelefonował w nocy do premiera Indii, Rajiva Gandhiego, błagając go o pomoc. Zdawał sobie sprawę z zamiaru najemników. Wiedział, że - obaliwszy go - urządzą na Malediwach centrum regionalnego piractwa. Raj zamienią w piekło. Premier Gandhi odwołał planowaną wizytę w Biharze, gdzie zresztą też jest już piekło, lecz innej natury - w szpitalu bierze się tam, na przykład, nerkę do przeszczepu wprost od pacjenta z sąsiedniego łóżka, nie pytając go nawet o zdanie. Rząd Indii poinformował, że Malediwy proszą o pomoc i że rozważana jest możliwość odsieczy wojskowej. Dowódca najemników (zbieraniny tamilskiej) Luthfy, słuchał w Małe wiadomości BBC. Informacja o indyjskiej pomocy wprawiła go w przerażenie. Na nabrzeżu zgromadził pewną liczbę zakładników i nasłuchiwał. 208 Kiedy zabuczały pierwsze silniki transportowców - nakazał odwrót. Awanturnicy rzucili się bezładnie do ucieczki. Uciekali czym popadnie na stojący opodal 5- tysięcznik, który wcześniej ukradli. Pierwszy IŁ 76, który w terminologii indyjskich sił powietrznych nazywa się Griraj (królewski słoń) lądował w Maić po omacku. Każdy z czterech następnych szedł śladem poprzedniego. W każdym było 200 komandosów. Nikt nie oddał do nich ani jednego strzału, bo najemnicy byli już na morzu. Zostało tylko czterech maruderów. Uciekającym najemnikom wyszły na spotkanie indyjskie ści-gacze. Kazały wziąć kurs za sobą, do bazy morskiej w Tamilnadu. Kradziony statek udawał, że nie rozumie, dostał więc rakietą w burtę - tuż nad linią zanurzenia... Tymczasem na lądzie, to znaczy na stołecznej wysepce, zaczęto już sprzątać po awanturze. „Armia" Malediwów, czyli pracownicy Kwatery, którzy są jednocześnie policjantami, strażakami, ratownikami morskimi i strażnikami tkanki społecznej - social fabric, zgromadzili na ulicy przed siedzibą dowództwa wszelkie łuski, niewypały i porzucone przez najemników granaty. Zdetonowano tę kupę śmieci - rozległ się potworny huk, największy na wyspie od stworzenia świata. Poleciały szyby. Pierwsze i ostatnie szyby tej zawieruchy wojennej, która dla mieszkańców Maić była czymś straszniejszym od abstrakcyjnej tam Hiroszimy. Komandosi jęli szykować się do drogi. Kapitan mojego transportowca podniósł samolot szepcząc: - Po co tak pięknym plażom i wodom niepodległość? Już nad Oceanem maszyna zawróciła i zaczęła gwałtownie schodzić do pasów startowych, które dopiero co opuściliśmy. Wydawało się, że pilot ucieka przed katastrofą, wybierając awaryjne lądowanie na atolu. I kiedy transportowiec dotykał niemal ziemi - stery znów poderwały go w górę. Co jest, do cholery - pomyślałem przyglądając się obciętym niemal palcom lewej ręki, która odruchowo chwyciła za metalową linkę nad głową. Spostrzegłem w kokpicie Jonathana. Fotografował narzekając, że nie zdążył, że przydałoby mu się jeszcze jedno ujęcie Małe. I kapitan uprzejmie zawrócił, aby mu to umożliwić. 209 "i= ?^? M ?^?^??? ??? .?:??::'!?.? r ?,. 11 ?::;?;?. -??;;%??^??^ ???»^^^^^^ ? T77T] ?????! ??????? "?1??11 11? LH1 PRZECENA STRACHU Przed rezydencją zatrzymuje się samochód. Z rezydencji ktoś wychodzi, z samochodu ktoś wysiada. Ludzie ci najczęściej nie znają się zupełnie. Ale nie ma czasu na nawiązywanie znajomości. Ci, którzy wysiedli z samochodu, muszą szybko zastrzelić tego, kto wyszedł z willi, strzelają więc, wsiadają do auta i znikają. Tak było w Delhi z zabójstwem Lalita Makena, działacza Kongresu (I), związków zawodowych i członka parlamentu, polityka podejrzanego o organizowanie pogromów antysikhijskich po zabójstwie Indiry Gandhi. Albo taki wariant: z parkingu przed sklepem rusza samochód. Za samochodem rusza motocykl. I znowu ci, którzy jadą samochodem, nie znają tych, którzy jadą motocyklem. W biały dzień, w samo południe, między Ogrodem Róż i murem ambasady kanadyjskiej padają strzały. Samochód raptownie staje, motocykliści uciekają. Na asfalcie potłuczone szkło i plamy krwi. Tak było w Delhi z zabójstwem radzieckiego podówczas handlowca, Chi-triczenki, który sprzedawał broń, oraz w Punie z zabójstwem generała A. S. Vaidyi, emerytowanego szefa sztabu armii indyjskiej. Nie znaleziono ani zabójców Makena ani zabójców Chitri-czenki (natomiast zabójców Vaidyi schwytano przypadkiem, kiedy po tygodniu wpadli na ciężarówkę i wygrażali kierowcy bronią). Nie znaleziono ich nie dlatego, że policja delhijska to służba nieporadna, ale dlatego, że rozpłynięcie się w powietrzu sprawców takich zabójstw jest konieczną, a może nawet najważniejszą częścią aktu. Gdyby dali się złapać - stanęliby przed sądem, zostaliby skazani po kilkunastu latach, bo sądownictwo delhijskie to sądownictwo niemrawe, a wcześniej jeszcze zdołaliby uciec 213 z więzienia Tihar, najsurowiej strzeżonego miejsca w Indiach, jak uciekł kryminalista sławy międzynarodowej Sobhraj, bo więziennictwo delhijskie to więziennictwo skorumpowane do takiego stopnia, że chce się płakać. W każdym razie gdyby ich schwytano, osądzono i potem nawet pozwolono im uciec, nikt by się ich nie bał. Tymczasem filozofia takich czynów jak zabójstwo Makena czy Chitriczenki wiąże się z konieczną w podobnych razach atmosferą strachu. Terroryści straszą lękiem Najbardziej niepokojący lęk daje znać o sobie wtedy, kiedy brakuje widocznych związków między obiektem i źródłem zagrożenia. Terroryści straszą takim lękiem lub też sądzą, że to czynią. Ich koncepcja, jeśli w straszeniu może zawierać się i ujawniać jakaś koncepcja, polega na tworzeniu warunków, w których straszonemu wydałoby się nagle, że zapadł na depresję lub chorobę alkoholową, że za chwilę nieuchronnie nastąpi coś przerażającego, choć zupełnie nie wiadomo co. Sikhowie wyciągają z pochew szable i z pianą na ustach krzyczą: Wszystko albo zobaczycie! Ale co mamy zobaczyć - nie wiadomo, choć zdołali przecież zastrzelić Indirę Gandhi. Terrorystów nie urządza strach zaatakowanego. Ich urządza strach tych, którzy dopiero mogliby być zaatakowani. A ci się nie boją. Zaatakowany ma poczucie bezradności, ten zaś, kto dopiero mógłby być ofiarą - ma świadomość chaosu. Jeden i drugi wie, że trzeba się zdobyć na reakcję. A co z lękiem? Lęk wiąże się z niewiedzą o przyszłości. Bariera tej wady (czy zalety) życia jest zbyt ciężka, aby terroryści mogli nią manipulować. Oni sami - jeśli idzie o przyczyny lęku - żyją życiem nieustraszonych, ponieważ jest im wszystko jedno. Interesujące, że w pogardzie dla własnego doświadczenia sądzą, iż bać się powinien ktoś inny, albowiem lęk przed śmiercią jest straszniejszy od samej śmierci. 214 Lęk w Indiach Na Wschodzie, gdzie wszystko jest przewidziane, gdzie przyszłość każdego życia jest znana, nie ma miejsca na lęk, który -jak choroba - przywleczony został do Indii przez Anglików. Encyklopedia mitologii świata (Londyn 1959) odnotowuje bogów Strachu (Deimos) i Przerażenia (Phobos) jedynie w starożytnej Grecji. W Indiach używa się pojęcia abhaj (nieustraszoność). Oznacza ono zarówno odwagę fizyczną, jak i śmiałość umysłu, przy czym za cnotę męstwa uważana jest nie tyle zdolność do ataku, ile do wytrwałego znoszenia cierpień. Chanakya, indyjski Machiavelli głosił dwa i pół tysiąca lat temu, że zadaniem przywódcy ludu jest uczynić go nieustraszonym. Gandhi jako dziecko bał się duchów i zjaw. Ale są to lęki, którymi terrorysta manipulować nie może. Jeśli natomiast idzie o śmierć i cierpienie, czyli główne z punktu widzenia terrorysty przyczyny lęku, Indus jest do nich nastawiony obojętnie. Nehru pisze o strachu do głębi przejmującym, który pojawił się w czasach kolonii. O strachu przed wojskiem i policją, przed tajnym wywiadem, przed urzędnikami i prawami oznaczającymi represje. Przed więzieniami, lichwiarzami, bezrobociem i głodem. Dlatego Gandhi nauczał wtedy „bądźcie nieustraszeni abhaj". Strach - pisał Nehru - rodzi urojenia, które bywają groźniejsze niż sama rzeczywistość. A rzeczywistość przestaje być tak straszna, gdy się ją analizuje i jest się przygotowanym na wszystkie konsekwencje. A ponieważ strachowi towarzyszy zawsze zakłamanie, to wraz z odwagą zjawia się prawda. Bojownicy o wolność Indii pojęli istotę strachu, przyniesionego przez Anglików, i próbowali sporadycznie odwracać role sprowadzając ów europocentryczny lęk na kolonizatorów. Dlatego o części ruchu narodowowyzwoleńczego w Indiach pisze się bez skojarzeń negatywnych jako o prądzie terrorystycznym. Zresztą i sam Nehru rozważał w roku 1944, kiedy termin ten nie mógł oznaczać działalności Ulriki Meinhof ani chalistańczyków, czy Kongres winien być organizacją polityczną, czy może winien organizować akcje terrorystyczne. Posługiwanie się cudzym strachem uznano w końcu za niemoralne i sprzeczne z tradycją indyjską. Lęk i terroryzm są w Indiach zjawiskami importowanymi. 215 Okrucieństwo Wschodu W czasach kolonialnych - pisał Elliot Aronson - Europejczycy mordowali tubylców wszędzie, gdzie się tylko dało, a potem głosili, że życie ludzkie nic tam nie kosztuje. Trudno porównywać cokolwiek z okrucieństwami Europy, która dostrzegła tymczasem, że Wschód nie zna lęku, a skoro nie zna, to znaczy, że musi być okrutny. Pod koniec XVIII wieku, kiedy Ranjit Singh zniósł w części Indii karę śmierci, w Anglii groziła ona za 260 przestępstw. Europa, gdzie największym dramatem w życiu człowieka jest śmierć, była przez dwa tysiące lat jedną wielką rzeźnią, podczas gdy w Indiach, aby nie zabijać pokonanych - piszę o tym wielokrotnie w tej książce - wyprowadzono ich poza kasty, gdzie żyją do dziś jako niedotykalni. Po piętnastu wiekach tolerancji przyszli do Indii Mogołowie ze swoim islamem, który wszędzie jest raczej doktryną polityczną niż religią, a po Mogołach pojawili się Europejczycy ze swoim liberalizmem. Najazd muzułmanów przyczynił się m.in. do ostatecznego rozwiązania kwestii buddyjskiej - a buddyzm uczył: „żyj i daj żyć innym" - złupiono i spalono klasztory i wymordowano mnichów; kto mógł, uciekł do Nepalu i Tybetu. Europejczycy z kolei, którzy już w czasach Herodota postrzegali Indusów jako sikających czarną spermą barbarzyńców, przynieśli ze sobą na koniec morowy powiew nowoczesności i sprawili, że w dzisiejszych czasach stworzeniem rzeczywiście łagodnym jest już tylko krowa. Joga jako źródło terroryzmu W eseju Kompleks feniksa. Terroryzm i śmierć zachodniej cywilizacji Moshe Amon, politolog z uniwersytetu w Vancouver, pisze, że kwestionując doświadczenia kultury śródziemnomorskiej poszukujemy nowego renesansu. Stąd zainteresowanie źródłami, korzeniami, rebeliami, kontestacjami, mistycyzmami, mitologiami, Indiami, etc. Jest to spostrzeżenie, do którego warto dodać uwagę Jana Kieniewicza o powtarzalności tego zjawiska w minionym stule- 216 ciu co generację. Kryje się za nim mesjanizm powiązany z utopią, jogą, buddyzmem i hinduizmem. Terrorysta zakłada odrodzenie przez zniszczenie, wkraczając w kompetencje jednego z najważniejszych bogów mitologii hinduskiej, Siwy. Mistyczne fascynacje Indiami, jak każde nawiedzenie, są dość powierzchowne. Nie wymagają żadnych studiów ani podróży. Sprzedawcy nirwany wychodzą nawiedzonym naprzeciw, ciągnąc na Zachód. Spotkania guru i uczniów odbywają się właśnie tam, a nie nad Gangesem, gdzie ani twórców niezrozumiałego w Indiach kultu Hare Kriszna, ani medytacji transcendentnej Maharishiego, ani Rajnisha którego wypędzono z Oregonu, nikt nie traktuje poważnie. I trudno się dziwić, skoro pierwszy jogin Indii, Dhirendra Brahamczari (patrz rozdział „Koło"), okazał się Rasputinem na dworze Indiry Gandhi, a był właścicielem nielegalnej fabryki broni, choć joga ma się do karabinu jak wianek do pornografii. Według Amona, mistycyzm i symbolizm prowadzą do rozkładu języka. Mistycyzm uczy, że to, co widzimy, słyszymy i myślimy, jest czymś zupełnie innym, niż nam się wydaje, i że ukrywa inne, „rzeczywiste" treści. Tak właśnie wykładają Maharishi, Brahmaczari i Rajnish, którzy tworzą - po amatorsku - utopie. Terroryzm wyrasta z utopii. Utopie XVI wieku (Morę, Bacon, Campanella) były wizjami pięknymi. Utopie wieku XX (??????, Orwell, Skinner) są wizjami pokracznymi, dlatego Maharishi i Rajnish chcą im przeciwstawić na nowo „coś pięknego". Utopie dawne były optymistyczne, utopie współczesne są ponure, czarne i apokaliptyczne. Nimi właśnie żywi się terroryzm - zdegenerowany koniec łańcucha rewolucji religijnych i społecznych, które zaczęły się w wieku XVI. Poprzedziło je poszukiwanie drogi do Indii, które - jak wiemy - zaprowadziło Kolumba w zupełnie inne strony. Przemoc Gdy do wyboru pozostaje jedynie tchórzostwo lub przemoc - doradzałbym przemoc - pisał Gandhi, co cytuję, aby raz jeszcze zwrócić uwagę na stosunek do problemu łęku w Indiach i na Wschodzie. 217 Ponieważ strach jest stanem umysłu, przeto w umysłach poszukiwano środków zaradczych. Dostarczyła go intelektualna koncepcja ahimsy, czyli nie-przemocy, a właściwie przeciwieństwa przemocy, koncepcja, która wywodzi się z filozofii jogi, gdzie jest źródłem siły. Doktryna rezygnaq'i z gwałtu zaczyna się wraz z Upaniszadami. Rozwinął ją Budda, a dżiniści doprowadzili nie-gwałt do postaci skrajnej. Oni to właśnie oddychają przez chusty, aby uratować życie biologiczne zawieszone w powietrzu. Definicję indyjskiej nie-przemocy trudno podawać w rozumieniu europejskim, gdyż „a" jako przeczenie ma w sanskrycie wartość pozytywną i czynną. Ahimsa nie jest zatem biernym oporem wobec gwałtu, jak pod koniec lat sześćdziesiątych in- tepretowali ją kontestatorzy i orędownicy kontrkultury, lecz jest opartym na nie-przemocy sprzeciwem o potężnej sile sprawczej. Jeśli więc - według św. Tomasza - gwałt wiąże się ze złem moralnym, a według C. Wrighta Millsa przemoc to najohydniejsza forma stosowania siły - ahimsa musi być czystym dobrem, czystym pięknem, nieograniczoną miłością i nieograniczonym cierpieniem, a więc religią, i w takiej postaci wyznawał ją właśnie Ma-hatma Gandhi. Na drugim biegunie, jeśli idzie o współczesność, postawić należy Frantza Fanona, apostoła przemocy, która oczyszcza. Jako francuski Murzyn z Martyniki i Algieru jest on w Indiach mniej znany od Gandhiego, trudno jednak mówić o problemie gwałtu i nie-gwałtu w Trzecim Świecie pomijając jego nauki, zwłaszcza że korzystali z nich naksalici, czyli indyjscy maoiści, którzy uważają do dziś, że uczestnictwo w orgii gwałtu jest bardzo pożyteczne, zwłaszcza wtedy, kiedy nie stosuje się broni zasięgu dłuższego niż bagnet. Naksalici (maoiści bengalscy) wzięli od niego tylko to, co dotyczy samej przemocy i wydźwignęli ją na wyżyny absolutu jako wartość, która niesie oczyszczenie, czyli katharsis. Ale w Indiach nie ma katharsis. Ich celem była rewolucja. Lecz w słowniku indyjskim rewolucja jako termin jest wyrazem obcym i niezrozumiałym. Oznacza coś, co pochodzi od obrotu, przewrotu czy zwrotu i kojarzy się z inwazją Zachodu na mentalność hindu. Indusi mogą akceptować rewolucję i podziwiać jej osiągnięcia, lecz za granicą, natomiast u siebie tolerują jedynie green revolution, czyli nowoczesne metody uprawy pszenicy. 218 W podręczniku profesora Varmy Współczesna indyjska myśl polityczna (862 strony) termin rewolucja pojawia się tylko 6 razy: raz jako amerykańska, cztery razy jako francuska, dwa razy jako przemysłowa i raz jako rosyjska, październikowa. Ahimsa Gandhiego, wyrastająca z tradycji indyjskiej, przypadła do przekonania przede wszystkim warstwom średnim, one to bowiem - w przypadku rewolucji, zwłaszcza naksałickiej - najobficiej spłynęłyby krwią. Warstwy średnie, podobnie jak strach, lęk, okrucieństwo i przemoc, mają rodowód europejski, dlatego boją się jednego -rewolucji w znaczeniu europejskim, ale boją się na próżno. Terrorysta rewolucji wywołać nie może - wszyscy teoretycy i praktycy rewolucji są co do tego zgodni. Teoretykiem naksalitów był bogaty chłop Charan Mazumdar, zwolennik tez, że dla walki zbrojnej nie ma alternatywy, że awangardą jest chłopstwo i że pierwszy etap wojny partyzanckiej powinien polegać na topieniu wroga w jego własnej krwi. Mazumdar uważał, że proces likwidacji nie wymaga ani partii, ani oparcia w masach. Zalecał broń, „konwencjonalną", to jest nie palną, twierdząc, że „pozwala ona wejść w bezpośredni kontakt z wrogiem, co zaostrza nienawiść". Uważał, że należy zmyć Ziemię krwią przeciwników. Nabalici cwiartowali trupy i malowali krwią slogany, podobnie jak banda Charlesa Mansona w domu Romana Polańskiego. Artykuł Mazumdara z lutego 1969 roku, w którym wykłada on powyższe poglądy, zyskał nazwę „podręcznika mordercy". Mazumdar został zatłuczony na śmierć w areszcie. W likwidacji terroru naksalitów - prócz armii i policji - rolę odegrały kilkusetosobowe grupy uzbrojonych cywilów z Kongresu (I) i innych partii politycznych. Naksalici działają w dalszym ciągu, ale już tylko na terenach wiejskich, co potwierdza słuszność wniosków z doświadczeń latynoamerykańskich i chińskich. Przeszłość terroryzmu indyjskiego Kolebką terroryzmu indyjskiego był Bengal, rejon, który najwcześniej uległ wpływom wychowania europejskiego. Ale pierwszą bombę (1897) rzucono w Punie. Był to zamach, w którym członkowie Towarzystwa Ochrony Religii Hindu zgładzili tamtejszego komisarza ds. plag, Anglika Randa. 219 W owym okresie dawał o sobie znad także szowinizm pury-stów muzułmańskich. Kult bomby rozwinął się w Indiach pod koniec pierwszej dekady obecnego wieku. Patrioci indyjscy czerpali inspirację, sprzęt i literaturę, także techniczną, z Europy, korzystając m.in. z doświadczeń emigrantów rosyjskich. I choć przemoc tego okresu jest typowym przykładem antykolonialnych akcji partyzanckich to jednak prof. Varma kwalifikuje ją jako „terroryzm", może dlatego, że jako naukowiec sam należy do amerykańskiej szkoły politologicznej, a może dlatego, że w jednej z patriotycznych broszur owego okresu, wydanej na cześć Dhingry, zabójcy lorda Curzona Wyilie, zalecano terror indywidualny jako najskuteczniejszy środek walki z Brytyjczykami. Znamienne są słowa samego Dhingry: Rozlałem krew brytyjską z rozmysłem w proteście przeciwko wysiedlaniu i wieszaniu młodych Indusów. Radziłem się jedynie własnego sumienia. Naród, któremu narzucono wolę bagnetami, jest w stanie ciągłej wojny. Ponieważ nie można wydać bitwy, zaatakowałem przez zaskoczenie, jeśli każdy z nas zabije dwóch Anglików, kraj będzie wolny. Mimo że ofiarami zamachów odwetowych padali najczęściej prześladowcy „terrorystów", czyli przedstawiciele władz brytyjskich, to jednak zdarzały się krwawe akcje, w których ginęli ludzie niewinni. Varma pisze, że „terrorystami" kierowały młodzieńczy idealizm i patriotyzm oraz że z punktu widzenia nauk politycznych i społecznych wnieśli oni wkład niewielki, a ich prace nie mają wartości teoretycznej. Najbardziej znany tekst z tego okresu to Filozofia bomby, który przypisuje się Bhagwatiemu Charanowi: Rewolucjoniści widzą adwent rewolucji w niecierpliwości młodzieży, w chęci wyrwania się z umysłowej niewoli i po rzucenia prądów religijnych, które ją wiążą (...) Młodzież w furii zacznie mordować gnębiciełi. Tak oto rodzi się terroryzm. Pierwsza generacja terrorystów była „/imdu-metafizykami". Wszyscy znali Mahabharatę i zwłaszcza - legendę Krishny, która dodawała im sił. Potem, w łatach dwudziestych, zamachowcy odwoływali się czasem do idei socjalizmu. Terroryzm polityczny zanikł w Indiach we wczesnych latach trzydziestych. Jego miejsce zajęła partia Kongresowa o filozofii non violence. 220 Teraźniejszość terroryzmu indyjskiego Zabójstwa polityczne zdarzały się częściej w przeszłości niż w czasach współczesnych - spośród 81 cesarzy rzymskich śmiercią naturalną zmarło tylko 29 - i nie zawsze można je uznawać za akty terroryzmu. Jednakże zamachy na Mahatmę Gandhiego i Indirę Gandhi, a także na gen. Vaidyę i Rajiva Gandhiego jako odwetowe zbrodnie fanatyków są terroryzmem stuprocentowym, ponieważ zamachowcy działali po to, aby według własnych norm „ukarać" jednych i przestraszyć drugich i tym sposobem zmienić ich poglądy oraz politykę. We wszystkich czterech przypadkach zbrodniarze działali z pobudek ideowych i według własnego „widzimisię" patriotycznego, ale w porównaniu z terroryzmem przełomu stuleci akcje te, podobnie jak większość zamachów terrorystycznych w świecie cywilizaq'i wielkoprzemysłowej, świadczą o degeneracji procesów opartych na doktrynach skrajnych. Warto tu odnotować uwagę prof. Ignacego Walda, neurologa i genetyka, który mówił, że degeneracja polega czasem na takich zmianach, z których otoczenie nie zawsze może sobie zdawać sprawę. Prócz zabójstw politycznych, porwań samolotów, porwań autobusów, zajmowania świątyń i podkładania bomb - w dzisiejszych Indiach zdarzają się również akcje polegające na rozsyłaniu paczek z żywymi kobrami. W odróżnieniu od Europy, USA i Japonii fala terroryzmu indyjskiego nie ma niczego wspólnego z kontestacją studencką schyłku lat sześćdziesiątych, której tam nie było. Zarazem jednak każda organizacja terrorystów indyjskich wywodzi się ze szkoły średniej lub uniwersytetu, najbardziej zaś znanym ugrupowaniem terrorystycznym (była w latach osiemdziesiątych) Wszechindyjska Federacja Uczniów i Studentów-Sikhów, do której należą jednak również analfabeci. „Akademicki" rodowód terrorystów tłumaczyć można frustracją, która wynika z odkrywanej dzięki szkole czy uniwersytetowi nieprzystawal-ności standardów życia do rzeczywistego poziomu i możliwości Indii. W pewnym sensie terroryzm indyjski jest odwrotnością terroryzmu europejskiego: na Zachodzie szło o zniszczenie niesprawiedliwego państwa dobrobytu, a na Wschodzie -o stworzenie niesprawiedliwego, najczęściej separatystycznego 221 państwa dobrobytu. Dopóki istnieją niespełnione nadzieje - pisze Elliot Aronson - dopóty będzie istnieć agresja. Agresję można zredukować, jeśli odbierze się nadzieję - lub jeśli się ją spełni. Poza typowo europejską Armią Wyzwolenia Kaszmiru, która działa w Pakistanie i Wielkiej Brytanii i morduje dyplomatów indyjskich, oraz poza dziesiątką organizacji fundamentalistów sikhijskich, które dążyły do utworzenia niezależnego państwa o nazwie Chalistan w indyjskim Pendżabie, mamy w Indiach do czynienia także z terroryzmem sakralnym, który uprawiają „leworęczni" wyznawcy tantryzmu, składając w ofierze dzieci własne lub porwane, a nawet z terroryzmem prymitywnym, który polega na samopotwierdzaniu się łowców głów w społecznościach plemiennych Północnego Wschodu. (Im więcej głów w naszyjniku, tym lepsza dziewczyna w nagrodę). Indyjski autor, płk V. K. Anand, gotów byłby uznać za przejaw terroryzmu dosłownie wszystko, z krytyką w prasie i przymusowym badaniem ginekologicznym na lotnisku włącznie. Czym innym jednak jest mroczny rytuał, a czym innym zbrodnicze stosowanie przemocy dla zastraszenia w celach politycznych. Zdarza się czasem, także na Wschodzie, że obydwa elementy, to jest rytuał i przemoc, tworzą całość. Mamy wtedy do czynienia z terroryzmem takim, jaki uprawia Anand Marg. Wszyscy teoretycy twierdzą, że terroryzm jest zjawiskiem marginalnym i nieskutecznym, że jest zjawiskiem odwiecznym i że obecnie przeżywa tylko pewną hossę. Politycy z kolei głoszą, że należy się nie dać, że nie wolno ulegać i że trzeba się nie bać. Ale człowiek, który za chwilę zginie, musi jednak patrzeć na to inaczej. 222 Po przypraw 1 PO PRZYPRAWY Indie są w stanie zaabsorbować każdy szok, każdą katastrofę. Jest to jedyne miejsce na ziemi, któremu bomba nuklearna niczego nie zrobi. Indie przeżyją. Co to jednak znaczy - „przeżyją"? Indyjski historyk filozofii, S. Radhakrishnan, w eseju Azjatycka koncepcja człowieka zauważył, iż niczym specjalnie nie wyróżnia się ona spośród innych koncepcji człowieka, lub też inaczej -iż nie różni się ona niczym od koncepcji europejskiej (czyli zachodniej). Z tą jedną różnicą, że w Europie i zwłaszcza w Ameryce najwyższym gatunkiem mięsa jest wołowina. Natomiast w Indiach ktoś, kto jada wołowinę, jest najniższym gatunkiem człowieka. Po co ludzie jeździli do Indii? Po przyprawy. Zawsze podróżowano do Indii. Kolumb też płynął do Indii. Tyle tylko, że przed jego ekspedycją, w czasach Marco Polo, termin Indie rozciągany był na obszar od Nilu i Abisynii aż po Chiny Południowe. Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych odkryto, że kontrkultura, czyli ruch protestu przeciwko kulturze oficjalnej, często dworskiej, żywi się narkotykami w znaczeniu nie tylko farmakologicznym - szlak do Indii odzyskał swoje dawne znaczenie. Rok 1968 dał tamtym czasom pokolenie kontestatorów, teologię wyzwolenia i wprowadził Indie na nowo w świat mody, która trwa do dziś. Jerzy Grotowski był w Indiach cztery razy. Po raz pierwszy wybrał się tam właśnie w 1968 roku. Po jednej z takich podróży 225 wrócił odmieniony do tego stopnia, że nie poznali go najbliżsi współpracownicy z Teatru Laboratorium we Wrocławiu. Wyjechał niski, otyły, łysiejący brunet w czarnym garniturku, a wrócił wysoki, szczupły, zgrabny, wyróżniający się bujną fryzurą ciemnoblond młody człowiek w dżinsach. Jedną z pierwszych książek, jakie Grotowski czytał w dzieciństwie, był zbiór reportaży Bruntona Ścieżkami jogów. Zdumiewająca przemiana fizyczna Grotowskiego ugruntowała mit o tym, że Indie czynią cuda. Po ostatniej podróży tłumaczył przyczyny fascynacji Wschodem następująco: Europejczyk, który nigdy nie widział Indii, przypomina mężczyznę wychowywanego przez całe życie w zakładzie dła chłopców, który nigdy nie widział dziewczyny. Europejczycy nieraz udają się na Wschód, żeby stać się łudźmi Wschodu. To z góry chybione i niedorzeczne. To jakby ktoś zobaczył dziewczynę i chciał się tą dziewczyną stać. W dziedzinie teatru wskazać można wielu wybitnych twórców, którzy szukali źródeł w Indiach. Jean-Louis Barrault ustawiał głos sceniczny powtarzając świętą sylabę hinduizmu Om. Niemiecki rzeźbiarz mieszkający w USA, założyciel The Bread and Puppet Theatre, Peter Schumann kodyfikował znaki dłoni stosowane w keralskim teatrze rytualnym kathakałi. Podobnie jak w tańcu klasycznym Indii język dłoni ma tam podstawowe znaczenie dla przekazu anegdoty. Peter Schumann zestawił rodzaj słownika pokazując, jaki układ palców symbolizuje Stworzyciela Brabę, jak oznacza się pewność, a jak rydwan, jak jest zabić, jak jest grzech, a jak prawda. Prawdę symbolizuje na przykład uniesiona, otwarta, prawa dłoń. W tym znaku widać pierwowzór wyborczego symbolu partii Indiry Gandhi Kongres (I). Prócz znaków dłoni Peter Schumann wypatrzył jeszcze w Indiach kilkupiętrową kukłę z papier-machś, która pojawia się później w jego arcydziele The Cry of the People for Meat (Wołanie ludu o mięso). Schumann odkrył te wielkie lalki podczas indyjskiego święta Dushera, kiedy na każdym placu w każdym mieście pali się trzy potężne, papierowe makiety demonów z Rama-jany - dziesięciogłowego Rawany, jego syna Meghdany i brata Kumbhakarny, co oznacza zwycięstwo bogini Durgi i boga Ramy nad Złem. Mówiąc w The Cry... o wojnie wietnamskiej Schumann połączył Biblię z mitologią indyjską. 226 O Peterze Brooku już mówiliśmy w rozdziale „Wojna Bhara-tów". Obecność Mahabharaty, mówiąc nawiasem - a ściślej - jej części, Bhagavadgity (pieśni o Krishnie), można wykryć w dziełach Beethovena, Schopenhauera, Emersona, Freuda, Thoreau, Whitmana, Rodina, Yeatsa ? ???????. Według Indusów wszelkie inne kultury są szczególnymi przypadkami kultury indyjskiej. Niektórzy Europejczycy próbowali obalić ten megalomański mit. Polski indolog Stanisław Schayer, przyznając, że filozofowano jedynie w Europie i w Indiach, dopatrzył się braku skłonności Indusów do myślenia abstrakcyjnego i na tym oparł tezę o przewadze osiągnięć myśli europejskiej. Doszedł do wniosku, że podczas gdy wzorem doskonałości nauk w Europie jest matematyka - w Indiach była nią gramatyka. Twierdził, że nauki indyjskie zrodziły się nie (nie!) z filozofii, lecz wraz z nią z magii, którą określił jako „przednaukową naukę". Schayer widział podobieństwo źródeł teatru europejskiego i teatru indyjskiego. Dostrzegał wszakże różnice, które starali się zgłębić Grotowski, Schumann i Brook. Arystotelesowskiej katharsis Indusi nie znali zupełnie. W teatrze indyjskim żadnych głębszych tematów nie poruszano, nie było tam tragizmu ani tragedii. Nic przeto dziwnego, że film indyjski - najważniejszy w Indiach środek masowego przekazu - jest poza Indiami i obszarem światopoglądu hinduskiego propozycją męczącą ponad wszelkie wyobrażenia. Teatr istniał jedynie po to, żeby wzruszać. Mimo to Indusi napisali monumentalną encyklopedię tej sztuki Natja-śastra. Podobnie jak w Europie aktorstwo było zawodem grzesznym. Uprawiali je najpodlejsi ludzie, tacy jak atleci i bokserzy. Aktorka i kobieta rozwiązłych obyczajów są w słowniku staroindyjskim synonimami - pisał Schayer, a ten, który żyje ze swej żony, to synonim aktora. Polski indolog przestrzegał przed irytującymi skutkami stosowania instrumentarium europejskiego na gruncie kultury Azji Południowej, dlatego też intenq'e wspomnianego wcześniej S. Rad-hakrishnana, związane z próbą wyjaśnienia filozofii indyjskiej za pomocą języka Europejczyków, uznał za bezwartościowe. „Dziewczynek" Grotowskiego, czyli mężczyzn, którzy zapragnęli być kobietami, jest w Indiach bez liku. Lankijka (czyli obywatelka Sri Lanki) Kumari Jayewardene pisze, że dzisiejsze fascynacje Wschodem zaczęły się w XIX wie- 227 ku, kiedy wielu liberalnie bądź radykalnie nastawionych Europejczyków i Amerykanów szukało inspiracji w buddyzmie. Helena Bławacka, założycielka (1875) Towarzystwa Teozoficznego w Nowym Jorku, zdołała zmobilizować wiele osób, które odrzuciły chrześcijaństwo i ówczesne ideologie polityki - przepraszam za wyrażenie - imperialistycznej. Teozofia zaoferowała alternatywne wizję Prawdy nie-europocentrycznej, bazującą ?? koncepcji braterstwa i jedności wszystkich wyznawców wszystkich religii. Mądrości Wschodu niepokoiły wielu współtwórców cywilizacji zachodniej i tak jest do dziś. Właściciel imperium automobilowego, Henry Ford, zachwycił się w 1901 odkryciem reinkarnacji, czyli koncepcji wędrówki dusz: „Czas przestał być ograniczony. Nie jestem więcej niewolnikiem zegara". Kiedy jednak człowiek z Zachodu podejdzie do źródeł mądrości Wschodu, okaże się, że każdy wyznawca hinduizmu żyje na wielu poziomach i w wielu przedziałach, tak że co jest ważne i nawet niezbędne dla niego na jednym poziomie i w jednym kontekście, jest nieważne, błędne i nawet niebezpieczne na innym poziomie i w innym kontekście (...) Moralność hinduizmu jest kontekstualna, a nie absolutna i ta koncepcja moralności wywiera na nas wpływ niezależnie od islamu, chrześcijaństwa czy zachodniego liberalizmu - napisał Girilal Jain, właściciel i - podówczas - naczelny redaktor wpływowego dziennika „The Times of India" (12 sierpnia 1987), wyjaśniając w ten sposób, dlaczego Europejczykowi wydaje się, że jest w Indiach bezustannie i na każdym kroku, nawet w świątyni, okłamywany. Jawaharlal Nehru dostrzegł, że u prapoczątków Indii, w cywilizacji nad Indusem, odwrotnie niż gdzie indziej w świecie starożytnym, najpiękniejsze budowle wznoszono dla wygody obywateli. A świątynie zawsze były maleńkie. Wszystkie świątynie hinduskie razem wzięte zajmują zapewne niewiele więcej przestrzeni niż katedra Notre Damę. Świątynie buddyjskie są już większe, ale i one - w porównaniu z kościołami europejskimi, wyglądają skromnie. Może dlatego, że Budda nie zajmował się ani duszą, ani metafizyką. „Jego religia jest humanistyczna, współczesna i przypomina «fizykę»" - mówił Nehru z wykształcenia geolog. „O czym nie można mówić, o tym należy zachować milczenie" - uczył Budda. 228 Czy nie ujawnia to przypadkiem źródła sentenq'i Ludwiga Wittgensteina: „Co się da powiedzieć, da się jasno powiedzieć, o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć?" Mało wiemy o tym, że do czasów brytyjskich - perski był językiem dworu indyjskiego. Był to w ogóle - jak francuski w Europie - język ludzi wykształconych. Nehru doszedł na tej podstawie do wniosku, że Indie połączą się prędzej czy później z Iranem (wcześniej musiałyby wchłonąć Pakistan i Afganistan). Gdzie indziej, lecz w tej samej księdze, wyjaśnia, dlaczego teatr indyjski nie zajmował się niczym poważnym: w dramacie sanskryckim (najbliższy sanskrytowi w Europie - zdaniem Nehru lecz także językoznawców - jest litewski) nie ma tragedii, bo nie może być śmierci. Nie ma buntu przeciwko ślepym siłom, bo nie ma ślepych sił. Wszystko połączone jest jako przyczyna i skutek. Jeśli jednego życia nie wystarczy - przyjdzie drugie dzięki reinkarnacji. W starożytnych Indiach istniały podręczniki dykcji, co było o tyle istotne, że całe księgi przekazywano następnym pokoleniom dzięki pamięci, recytując. Zwyczaj codziennej kąpieli przeszedł do Anglii właśnie z Indii. Przez z górą 100 lat nikt w Indiach nie zwracał uwagi na Anglików. Churchill był najbardziej nieprzejednanym z wrogów idei niepodległości Indii. Późniejszego premiera tego kraju, Jawaharłala Nehru, uderzyło to, co spostrzegł Einstein: „w naszym materialistycznym wieku poważni naukowcy są jedynymi głęboko religijnymi ludźmi". S. Radhakrishnan dodał: „W Indiach, inaczej niż w innych częściach świata, występuje daleko idąca zbieżność między nauką i religią". 229 Krzysztof Mroziewicz Dziennikarz, komentator "Polityki" oraz TVP, wybitny znawca tematyki międzynarodowej, doradca ministra spraw zagranicznych. Byłm.in. dziennikarzem redakcji zagranicznej PAP, korespondentem wojennym w Azji, w latach 1996 - 2000 ambasadorem RP w Indiach, Sri Lance i Nepalu, wykładowcą Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego i innych wyższych uczelni. Otrzymał wiele nagród i odznaczeń, m.in. trzy Wiktory, Złoty Medal Uniwersytetu Wrocławskiego oraz medal z okazji 300-lecia tego Uniwersytetu Doświadczenia pracy dziennikarskiej zawarł w książkach: „Guantanamera. Korespondencja z Hawany", „Istmo. Biuletyn wiadomości dobrego i złego", „Kabul w okresie postu", „Ucieczka do Indii", „Syberia. Wzdłuż Jeniseju" (z Z. Żyburtowiczem) oraz ostatnio wydanej „Dziennikarz w globalnej wiosce". „...człowiek o długim doświadczeniu dziennikarskim, rzetelny i wypróbowany profesjonalista, nagradzany i podziwiany reporter, autor m.in. tak świetnego zbioru reportaży, jak „Ucieczka do Indii", którą umieszczam między najlepszymi książkami reporterskimi ostatnich lat. Ale, oczywiście, nie tylko reporter. Bowiem Krzysztof Mroziewicz należy do tej, niewielkiej zresztą, grupy dziennikarzy, którzy opanowali i uprawiali wszystkie rodzaje naszego warsztatu; był przez wiele lat korespondentem agencyjnym, zna pracę radiowca i komentatora telewizyjnego, jest eseistą i - jak wspomniałem - reporterem, a jeszcze, już poza ścisłą profesją dziennikarską - wykładowcą i dyplomatą. Jak się okazało, wszystkie te formy i postacie działania, wspomagały się w jego osobie nawzajem i użyczały sobie doświadczeń i bodźców." Ryszard Kapuściński z recenzji książki "Dziennikarz w globalnej wiosce" www.kapuscinski.hg.pl \ /