R A SALVATORE OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA ZABIĆ KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Gdy święty miecz Garetha uniósł się wysoko, Gdy postać Zhengyi została zniszczona, Niczym czarny płomień z odpadków Jego cielesna postać zgaszona. Gdy okrzyk zwycięstwa rozległ się głośny, Gdy pełne nadziei serca duma wypełniła, Radujcie się, dzielni ludzie, gdyż Garetha broń Cielesną postać Zhengyi zniszczyła. Lecz tego, co nie żyje, zabić sienie da. W ideę nie można uderzyć, Zbrojnym ramieniem nie można Sił mrocznej magii zniszczyć. Zaprawdę, gdy miecz Garetha Cielesną postać zmiażdżył, Króla-Czarnoksiężnika skupienia pozbawił, Magiczną esencję rozproszył. Słuchajcie, więc dzieci słów matki I prosto za ojcem swym idźcie, Gdyż Zhengyi was obserwuje W mrocznej Pustkowia dziedzinie. PROLOG JSjiewysoki mężczyzna ślizgał się magicznie natłuszczonym, opadającym w dół korytarzem. Robił drobne kroczki, z trudem utrzymując pozycję pionową. Z jego zniszczonego płaszcza unosiły się smugi dymu, a lewa nogawka spodni była rozdarta i poplamiona krwią. Artemis Entreri uderzył w ścianę po prawej i zaczął się ob- racać wzdłuż niej. Nie wykorzystał jej, żeby zwolnić, gdyż wtedy licz z pewnością by go zauważył. A tego skrytobójca chciał ponad wszystko uniknąć. Zatrzymał się w połowie obrotu, oparł ręce o ścianę i ode- pchnął się gwałtownie. Przeciął po skosie wąski korytarz. Za plecami słyszał syk płomieni i pełen napięcia śmiech swojego towarzysza Jarlaxle'a. Entreri wiedział, że pewny siebie mroczny elf próbuje śmiechem pozbawić odwagi ich prześladowcę, lecz nawet skrytobójca słyszał wyraźnie, że jest to wymuszony dźwięk ukrywający całkowitą niepewność. W czasie spędzonych razem kilku miesięcy Entreri rzadko widział u opanowanego drowa niepokój, lecz tym razem było to oczywiste, co tylko podsycało jego własny strach. Znajdował się już daleko od ostatniej pochodni umiesz- czonej w uchwycie w ścianie długiego korytarza, lecz nagle blask oświetlił drogę, pokazując mu, że korytarz kończy się gwałtownie dwanaście stóp przed nim i skręca ostro w prawo. 7 R.A. SAIYATORE Skrytobójca starannie zapamiętał tę prostopadłą odnogę, jego jedyną nadzieję, gdyż w rozbłysku zauważył również sedno pułapki liczą - ostre kolce sterczące z muru. Entreri uderzył w mur po lewej i znów zaczął się obracać. Podczas jednego z obrotów schował swój słynny zdobiony klej- notami sztylet, a podczas następnego udało mu się wsunąć Szpon Charona do pochwy na lewym biodrze. Mając wolne ręce, mógł lepiej kontrolować zsuwanie się wzdłuż muru. Podłoga była bar- dziej śliska niż lodowe zbocze w bezwietrznej jaskini we wnę- trzu samego Wielkiego Lodowca, lecz ściany były z gładkiego kamienia. Za każdym obrotem musiał się namęczyć, by utrzy- mać pozycję pionową, gdy jego stopy ślizgały się i obracały w miejscu. Zbliżał się do ostrego zakrętu i niespodziewanego, morderczego końca korytarza. Ryknął, gdy korytarzem wstrząsnął kolejny wybuch. Zbliża- jąc się do końca, skrytobójca odepchnął się ze wszystkich sił, starannie wybierając moment dla osiągnięcia najlepszych efek- tów. Obracając się, jednocześnie gwałtownie wysunął górną po- łowę ciała do przodu, by wzmocnić ruch, i przemknął po skosie na drugą stronę korytarza, do bocznego przejścia. Gdy tylko jego stopy opuściły podłogę głównego korytarza, potknął się, gdyż magiczne natłuszczenie urywało się gwałtownie. Chwycił za róg i przyciągnął się mocno do niego, twarzą do ściany. Od- wrócił się tylko raz i w słabym świetle ujrzał ostre, rozdwojone końce morderczych szpikulców. Zaczął ostrożnie spoglądać na zewnątrz, w stronę miejsca, z którego przybył, lecz niemal wykrzyknął z zaskoczenia, gdy ujrzał mijającą go postać, szaleńczo wymachującą rękami. Pró- bował chwycić Jarlaxle'a, lecz drow go minął i Entreri bał się, że towarzyszowi grozi zguba na kolcach. Lecz Jarlaxle w nie nie uderzył. Jakimś sposobem drow za- trzymał się gwałtownie, skręcił w lewo i uderzył mocno w ścianę naprzeciwko Entreriego. Skrytobójca próbował sięgnąć do niego, lecz jęknął i cofnął się, gdy minęła go niebiesko-biała bły- skawica. Piorun uderzył z hukiem w ścianę, przy okazji odry- wając kilka kolców. OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri usłyszał chichot liczą, wychudzonego szkieletu częścio- wo pokrytego suchą, skurczoną skórą. Powstrzymał pragnienie, by popędzić bocznym korytarzem i miast tego warknął groźnie. - Wiedziałem, że przez ciebie zginę! - rzucił do Jarlaxle'a. Drżąc z wściekłości, Entreri znów wyskoczył na środek głów nego, śliskiego korytarza. - Chodź do mnie, pomiocie Zhengyi! — ryknął skrytobójca. I oto pojawił się licz. Jego poszarpane czarne szaty łopotały, a na pozbawionej warg twarzy kwitł szeroki uśmiech. Entreri sięgnął po miecz, lecz kiedy licz wyciągnął kościste palce, skrytobójca wysunął przed siebie dłoń w rękawicy. Znów krzyknął - wyzywająco, przecząco, z wściekłością - gdy wy- strzeliła kolejna błyskawica. Entreri miał wrażenie, jakby znajdował się w samym środku gorącego, piekącego wiatru. Czuł otaczającą go palącą energię. Opadł na kolana, lecz wcale tego nie zauważył. Został rzucony na ścianę, tuż poniżej kolców, ale nawet nie poczuł, że pod sto- pami ma pewne oparcie - podstawę ściany. Wciąż wyciągał za- czarowaną rękawicę, a jego ramię drżało. W powietrzu tańczyły niebieskie i białe iskry, znikające w rękawicy. Wszystko to było poza skrytobójcą, który zaciskał zęby tak mocno, że nie był w stanie nawet krzyczeć, tylko warczał gar- dłowo. Miał mroczki przed oczami i czuł obezwładniającą słabość. Znów usłyszał szyderczy chichot liczą. Instynktownie odepchnął się od ściany, znów kierując się w lewo, w stronę bocznego korytarza. Postawił jedną stopę na nie-śliskiej powierzchni i znów się wyprostował. Nadal ośle- piony, wyciągnął miecz i ruszył wzdłuż ściany bocznego kory- tarza, po czym wyskoczył najszybciej i najdalej jak potrafił, machając szaleńczo Szponem Charona, choć nie miał pojęcia, czy jest w pobliżu liczą. Był. Ciemne ostrze opadło. Otaczały je iskierki, gdyż rękawica pochłonęła większość energii błyskawicy i teraz uwalniała ją poprzez miecz. R.A. SALVATORE Licz, zaskoczony tym, jak szybko i daleko zaszedł jego przeciwnik, uniósł rękę do zastawy, a wówczas Szpon Cha- rona odciął ją w łokciu. Cios Entreriego zniszczyłby istotę, gdyby nie to, że zetknięcie z ręką uwolniło energię błyska- wicy. Wybuch znów rzucił Entreriego na ziemię. Wrzaski liczą zmusiły skrytobójcę do wyciągnięcia ręki i odzyskania zmysłów. Obrócił się i zaczął macać po ziemi, aż znów uchwycił rękojeść Szponu Charona. Spojrzał w stronę korytarza i ujrzał, że licz się wycofuje, a jego płaszcz płonie. - Jarlaxle? - spytał skrytobójca, spoglądając wprawo, gdzie jeszcze przed chwilą jego towarzysz stał przyciśnięty do ścia ny. Entreri z zaskoczeniem ujrzał tylko ścianę. Spojrzał z powro- tem w róg, spodziewając się ujrzeć zwęglone ciało drowa. Ale nie, Jarlaxle po prostu... znikł. Entreri wpatrywał się w ścianę i powoli wycofywał się do bocznego przejścia. Kiedy zszedł ze śliskiej podłogi, stanął swo- bodnie i niemal wyskoczył z butów, gdy ujrzał parę czerwonych oczu wpatrującą się w niego z wnętrza kamienia po drugiej stro- nie korytarza. - Dobra robota - powiedział drow, przesuwając się do przo du tak, że w kamieniu pojawił się zarys jego twarzy. Entreri stał oszołomiony. Jakimś cudem Jarlaxle wtopił się w kamień, jakby zmienił mur w gęstąpastę i wcisnął się do środka. Mężczyzna właściwie nie wiedział, dlaczego jest tak zaskoczony - czyż jego towarzysz kiedykolwiek zrobił coś zwyczajnego? Głośny trzask zwrócił jego uwagę w inną stronę, w górę ko- rytarza. Od razu wiedział, że to klamka drzwi na szczycie rampy, gdzie wraz z Jarlaxle'em spotkali liczą i zostali przez niego przepędzeni. Podłoga i mur zaczęły drżeć. - Wyciągnij mnie stąd - zawołał Jarlaxle. Głos drowa był szorstki i przerywany, jakby mówił przez płynny kamień... co 10 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA właściwie robił. Wysunął jedną rękę do przodu, w kierunku En-treriego. Grzmot stawał się coraz głośniejszy. Entreri wyjrzał za róg. Zbliżało się coś złego. Skrytobójca chwycił wyciągniętą rękę Jarlaxle'a i pociągnął mocno, jednak ku swemu zdziwieniu odkrył, że drow ciągnie z powrotem. — Nie — powiedział Jarlaxle. Entreri spojrzał z powrotem w górę korytarza i jego oczy roz- szerzyły się tak, że niemal wypadły z orbit. Grzmot nadchodził w za pomocą sięgającej do pasa żelaznej kuli pędzącej szybko w jego stronę. Zatrzymał się i zastanowił, jak mógłby uskoczyć, kiedy na jego oczach kula podwoiła rozmiar, niemal wypełniając sobą korytarz. Z głośnym okrzykiem mężczyzna wskoczył do bocznego przejścia, potknął się i obrócił. Spojrzał jeszcze raz na Jarla-xle'a znikającego ponownie w kamieniu, lecz nie miał czasu, by się zatrzymać i zastanowić, czyjego towarzyszowi uda się uciec z pułapki. Entreri obrócił się, zatoczył, odzyskał równowagę i ruszył biegiem. Wybuch, gdy potężna żelazna kula zderzyła się ze ścianą, sprawił, że znów upadł na ziemię. Odwrócił się i ujrzał, że zde- rzenie pozbawiło kulę większości pędu, lecz nie zatrzymało jej. Znów się toczyła, z początku powoli, a następnie nabierając prędkości. Entreri podniósł się na czworaki, znów przeklinając Jarla-xle'a za sprowadzenie go do tego miejsca. Podniósł się i odbiegł, oddalając się od kuli. Wiedział, że nic mu to nie da, gdyż kula przyspieszała, a korytarz opadał bardzo długą spiralą w dół wieży. Biegł, jednocześnie szukając drogi ucieczki. Popychał ramie- niem każde mijane drzwi, lecz wcale nie był zaskoczony, gdy odkrył, że pułapka zatrzasnęła je wszystkie. Szukał miejsca, 11 R.A. SAIYATORE gdzie sklepienie było nieco wyższe, gdzie mógłby się wspiąć i przepuścić kulę dołem. Lecz nic takiego nie było. Znów spojrzał do tyłu, by ocenić, której ściany trzymała się kula, by mógł prześlizgnąć się obok niej, lecz ku jego zasko- czeniu, kula znów urosła i teraz jej boki niemal ocierały się o ściany. Biegł. Wstrząsy sprawiały, że rozbolały go zęby. Wewnątrz kamie- nia odbijała się echem każda wibracja, gdy kula uderzyła w mur. Czuł to aż do szpiku kości. Przez chwilę była tylko ciemność, po czym kula zaczęła się cofać, tocząc się bocznym korytarzem. Jarlaxle odetchnął głęboko. Przeżył, lecz obawiał się, że bę- dzie potrzebował nowego towarzysza. Zaczął znów wypychać się z kamienia, lecz przerwał, gdy usłyszał znajomy świszczący śmiech. Cofnął się, spoglądając przez cienką warstewkę kamienia, a licz stał przed nim. Drow nie ważył się poruszyć ani ode- tchnąć. Licz nie patrzył na niego, lecz wpatrywał się w korytarz, chi- chocząc zwycięsko. Ku wielkiej uldze Jarlaxlc'a, potężna nie-umarła istota zaczęła się cofać płynnym ruchem, jakby unosiła się na wodzie. Jarlaxle zastanawiał się, czy uda mu się przepchnąć na drugą stronę muru, po czym przelecieć na ziemię i uciec. Zauważył jednak rany liczą, zadane przez odwróconą błyskawicę i potężny cios Szponu Charona, i ujrzał inną możliwość. W końcu przybył tu po skarb i szkoda byłoby wyjść z pustymi rękami. Pozwolił, by licz zniknął za rogiem. Wtedy drow zaczął się wypychać z kamienia. To musi być iluzja, powtarzał sobie Artemis Entreri. Żela- zne kule w końcu nie rosną, ale jak to było możliwe? Była taka 12 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA prawdziwa, w dźwięku, kształcie i dotyku., .jak jakakolwiek ilu- zja mogła tak doskonale imitować rzeczywistość? Entreri wiedział, że aby pokonać iluzję, należało się jej prze- ciwstawić całym swoim umysłem, odmówić jej realności, ca- łym sercem i duszą. Znów się odwrócił i wiedział, że to nie- możliwe. Próbował zapomnieć o grzmocie za plecami. Opuścił głowę i biegł, zmuszając się do przypomnienia sobie szczegółów ko- rytarza. Nie próbował już otwierać drzwi, gdyż były zamknięte i tylko marnował czas. W biegu zdjął z ramion plecak. Wyciągnął jedwabny sznur z kotwiczką i rzucił plecak na ziemię za sobą, mając rozpaczliwą nadzieję, że to spowolni pędzącą coraz szybciej kulę. Nie spowolniło. Kula spłaszczyła plecak. Entreri nie pozwolił sobie na rozmyślanie o kuli, lecz praco- wał gorączkowo, mierząc sznur i wyobrażając sobie pewne wciąż znajdujące się przed nim miejsce w korytarzu, oceniając, jaka długość będzie mu potrzebna. Za jego plecami drżała podłoga. Z każdym krokiem bał się, że to jego ostatni, gdy kula się po nim przetoczy. Jarlaxle powiedział mu kiedyś, że nawet iluzja może zabić człowieka, jeśli ten w nią wierzy. A Entreri wierzył. Instynkt podpowiadał mu, by rzucić się na ziemię z boku ko- rytarza i modlić się, by było wystarczająco dużo miejsca mię- dzy ostrym kątem a zaokrąglonym bokiem kuli. Nie odważył się jednak tego zrobić i szybko zapomniał o tym pomyśle, kon- centrując się na najlepszej szansie, jaką miał. Entreri przygotował sznur, biegnąc ze wszystkich sił. Minął kolejny zakręt, a kula była tuż za nim. Minął miejsce, gdzie ściana po prawej zmieniła siew sięgającą pasa balustradę, otwie- rającą się nad centrum potężnej wieży. Korytarz nadal prowa- dził w dół wzdłuż jej ścian. Kotwiczka poleciała do góry i zaczepiła się na ogromnym żyrandolu umieszczonym na szczycie olbrzymiego przedsionka wieży. 13 R.A. SAIYATORE Entreri nie przestawał biec. Nie miał innego wyboru, bo gdyby się zatrzymał, zostałby zmiażdżony. Mocno trzymał sznur, a gdy ten się naprężył, mężczyzna dał się pociągnąć w prawo. Lina wyrzuciła go za balustradę, a żelazna kula potoczyła się dalej, lekko uderzając jego w ramię w chwili, gdy unosił się w powie- trze. Wirował w ciasnych kręgach na linie, która sama z siebie zataczała szerokie kręgi. Przyglądał się dalszej drodze kuli, która pędziła w dół, ude- rzając o krawędzie, lecz jego uwagę szybko zwrócił złowrogi trzask na górze. Entreri zaczął pospiesznie schodzić po linie, by jak najszyb- ciej znaleźć się na ziemi. Nagle poczuł gwałtownie szarpnię- cie, a później drugie, gdy ozdobny żyrandol oderwał się od sklepienia. I zaczął spadać. Drzwi były uchylone. Biorąc pod uwagę uruchomioną przez siebie pułapkę, ich „gospodarz" nie miał powodu się obawiać, że uda im się wyrwać. Mimo to drow wyjął różdżkę i zużył trochę magii. Drzwi i framuga świeciły na niebiesko, nie poka- zując żadnych pułapek. Jarlaxle podszedł i ostrożnie przeszedł na drugą stroną. Pomieszczenie, najwyższa komnata w wieży, było puste. Ni- czym nieozdobione szare ściany otaczały półkolem duże, poje- dyncze krzesło z polerowanego drewna. Przed nim na postu- mencie leżała otwarta księga. Nie, nie na postumencie, uświadomił sobie Jarlaxle, gdy pod-kradł się bliżej. Księga wisiała na parze grubych macek, które sięgały do samej ziemi i znikały w kamieniu. Drow wyszczerzył się, wiedząc, że znalazł serce budowli, magicznego architekta samej wieży. Ominął księgę szerokim łukiem, po czym zbliżył się do krzesła. Z daleka spojrzał na pismo i rozpoznał kilka magicznych run. Wyszeptał proste za- klęcie i runy stały się wyraźniejsze. Przybliżył się, przyciągany mocą tomu. Zauważył, że w po- wietrzu nad nim unoszą się obrazy run, wiruj ąc i opadaj ąc w stroną 14 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA kartek. Przejrzał kilka linijek, po czym odważył się przerzucić kartki na początek. - Księga stworzenia - mruknął, rozpoznając w początkowych zdaniach kilka fraz typowych dla takich dweomerów. Zamknął księgę i próbował jąuwolnić, jednak ona nie chciała się ruszyć. Dlatego wrócił do lektury, a raczej przeglądania, próbując znaleźć jakąś wskazówkę, jakieś informacje na temat tajemnic wieży i jej nieumarłego właściciela. - Nie znajdziesz tam mojego imienia — rozległ się wysoki, niemal zawodzący głos. Głos tak napięty, jakby na krawędzi wysokiej nuty, gotów był w każdej chwili zmienić się w chro pawy pisk. Jarlaxle w milczeniu przeklął się za to, że księga tak go wcią- gnęła. Spojrzał na liczą, który stał w otwartych drzwiach. - Twojego imienia? - spytał, tłumiąc szczere pragnienie krzy czenia z przerażenia. — A czemu miałbym pragnąć poznać two je imię, o gnijący? - Gnicie sugeruje śmierć - powiedział licz. - Nic nie jest dalsze od prawdy. Jarlaxle powoli wycofał się za krzesło, pragnąc jak najbar- dziej oddalić się od tej strasznej istoty i umieścić między nimi jak najwięcej przeszkód. - Nie j esteś Zhengyim — zauważył drow - a j ednak ta księga należała do niego. - Oczywiście, i nie tylko ta. Jarlaxle uniósł kapelusz. - Myślisz o Zhengyim jak o istocie—wyjaśnił licz przez wiecz nie wyszczerzone zęby -jak o pojedynczym wrogu. To twój błąd. - Nic nie wiem o Zhengyim. - To oczywiste, bo inaczej nie byłbyś na tyle głupi, żeby tu przybyć! - Ostatnie słowa licz wypowiedział o wiele głośniej, po czym wyciągnął przed siebie kościste palce. Z palców wystrzeliły promienie zielonkawej energii, po jed- nym z każdego, i przeleciały przez komnatę, omijając księgę, macki i krzesło, by uderzyć w drowa. 15 R.A. SAD/ATORE Takie w każdym razie było założenie, gdyż każdy magiczny pocisk, zbliżając się do drowa, kierował się w stronę jednego punktu na jego płaszczu, tuż pod szyją, nieco z boku, na oboj- czyku, gdzie płaszcz spinała duża brosza. Brosza ta pochłonęła wszystkie dziesięć pocisków, bez dźwięku i bez śladu. - Dobrze rozegrane - pogratulował mu licz. - Ile jesteś w sta- nie utrzymać? Powiedziawszy to, nieumarły wypuścił kolejną salwę. Jarlaxle ruszył, obrócił się i odskoczył od krzesła. Magiczne pociski otaczały jego plecy niczym rój pszczół, lecz zbliżywszy się do niego, znów skręcały i znikały w broszy. Drow odskoczył na bok i odwrócił się częściowo w stronę przeciwnika, gorączkowo machając ręką. Za każdym razem, gdy ją cofał, magiczny karwasz umieszczał w jego dłoni kolejny sztylet, który natychmiast zaczynał wirować w powietrzu w stronę liczą. Był tak szybki, że czwarty sztylet znalazł się w powietrzu zanim pierwszy trafił w cel. A raczej próbował, gdyż licz nie był bezbronny. Jego zaklęcia ochronne zatrzymywały sztylety tuż przed trafieniem w cel i spra- wiały, że spadały nieszkodliwie na ziemię z głośnym brzękiem. Licz się zaśmiał, a drow otoczył go kulą całkowitej i nieprze- niknionej ciemności. Z kuli wystrzelił promień zielonej energii i Jarlaxle cieszył się, że porusza się tak szybko. Patrzył, jak promień zagłębia się w murze wieży, dezintegrując kamień. Entreri podciągnął kolana pod brodę i skierował je na bok, żeby się przetoczyć, kiedy uderzy w ziemię. Pochylił mocno głowę i ukrył ją w ramionach, koziołkując kilkakrotnie, absor- bując w ten sposób energię upadku z piętnastu stóp. Toczył się dalej, starając się jak najbardziej oddalić od miej- sca upadku żyrandola, gdzie pękało szkło i kryształ, a odłamki leciały we wszystkie strony. Kiedy Entreri się podniósł, potknął się i skrzywił. Czuł ostry, promieniujący ból jednej kostki. Uniknął ciężkich obrażeń, ale nie udało mu się wyjść cało. 16 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ani też w ogóle nie udało mu się „wyjść", co uświadomił sobie po chwili. Znajdował się w przedsionku wieży, szerokim, okrągłym po- mieszczeniu. Z boku, wysoko nad nim, żelazna kula nadal się toczyła. Przed nim, za roztrzaskanym żyrandolem i tuż u pod- stawy schodów, znajdowały się zamknięte drzwi, przez które wraz z Jarlaxle'em dostał się do magicznej budowli. Obok stała wielka żelazna rzeźba, którą zauważyli zaraz po wejściu, a w której Jarlaxle szybko rozpoznał golema. Musieli być ostrożni, powiedział wówczas Jarlaxle Entrerie-mu, i nie robić nic, co mogłoby obudzić niebezpiecznego żelaznego strażnika. Entreri uświadomił sobie, że najwyraźniej właśnie to zro- bili. Metal jęczał i trzeszczał, gdy golem ożył, a w jego pustych oczach pojawiły się czerwone płomyki. Zrobił wielki krok do przodu, miażdżąc kryształ i metalowe elementy żyrandola. Nie miał broni, lecz i tak jej nie potrzebował, gdyż metalowy stwór był dwa razy od niego większy i ważył pewnie kilka tysięcy fontów. - Jak ja mam to uszkodzić? - wyszeptał skrytobójca, wycią- gając ostrza. Golem podszedł bliżej i wypuścił chmurę smrodliwego, tru-j jącego dymu. Entreri, zbyt zręczny, by dać się złapać, odskoczył w bok. Widział odsłonięty punkt potężnej istoty i wiedział, że mógłby j ją mocno uderzyć. Lecz miast tego ruszył biegiem w stronę zamkniętego wyj- ścia. Żelazne nogi golema zajęczały, gdy odwrócił się, by podą- żyć za mężczyzną. Entreri uderzył ramieniem w drzwi choć wiedział, że się nie otworzą. Specjalnie jednak zrobił to przesadnie mocno i poru- szał się, jakby rozpaczliwie pragnął wydostać się na zewnątrz. Zbliżył się golem, skoncentrowany wyłącznie na mężczyź- nie. Skrytobójca zaczekał do ostatniej chwili, po czym uskoczył 17 R.A. SAimTORE w lewo wzdłuż ściany, zaś golem wpadł na nieustępliwe drzwi. Strażnik obrócił się i ruszył dalej, wyciągając żelazne ramiona. Entreri nie uciekał - przynajmniej przez krótką chwilę - po czym zaczął wymachiwać ostrzami, co zaskoczyło golema tak, że znieruchomiał na... ...wystarczająco długą chwilę. Skrytobójca uskoczył w lewo, w stronę środka sali. Metalowa kula spadła z ostatniej kondygnacji schodów i ude- rzyła mocno w plecy niczego nieświadomego golema, przewra- cając go na ziemię, po czym odbiła się od niego, robiąc spore wgłębienia. Kula potoczyła się dalej, lecz większość pędu wy- traciła na nieszczęsnym konstrukcie. Entreri, stojący pośrodku komnaty, wpatrywał się w drżącego spazmatycznie golema. Stwór próbował się podnieść, lecz jego nogi były zmiażdżone i bezużyteczne, mógł co najwyżej podnieść tułów i jedną rękę. Skrytobójca zaczął chować broń, lecz zatrzymał się, gdy usły- szał dochodzący z góry dźwięk. Podniósł wzrok i ujrzał, jak ozdabiające sklepienie gargul-cowate figurki poruszają skrzydłami. Westchnął. Kula ciemności znikła i Jarlaxle znów stał naprzeciwko prze- rażającego nieumarłego. Przeniósł spojrzenie z liczą na księgę i z powrotem. - Kilka dekadni temu jeszcze żyłeś — powiedział mroczny elf. - Wciąż żyję. - Wyłącznie dla pewnych znaczeń tego słowa. - Już wkrótce dowiesz się, co ono znaczy, a czego nie - obie cał licz, po czym uniósł kościstą dłoń do kolejnego zaklęcia. - Czy brakuje ci dotyku wiatru na żywej skórze? - spytał drow, bardzo starając się, by w jego głosie było prawdziwe zainteresowanie, a nie protekcjonalność. - Czy będzie ci bra kować dotyku kobiety lub zapachu wiosennych kwiatów? 18 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Licz się zatrzymał. - Czy warto było? - mówił dalej Jarlaxle. - A jeśli warto, czy możesz pokazać mi drogę? Szkieletowa twarz liczą nie mogła oczywiście wyrazić zbyt wiele, lecz Jarlaxle rozpoznał niedowierzanie. Patrzył stworowi prosto w oczy, jednocześnie przesuwając się ostrożnie w stronę księgi. - To wszystko pomniejsze niedogodności w porównaniu z mocą, którą posiadłem - zaryczał licz. W tej samej chwili drow rzucił się do przodu, a w jednej z jego dłoni pojawił się sztylet. Przewrócił jedną ze stron, roześmiał się i wyrwał ją, świadom, że odnalazł tajemnicę. W poszarpanym płaszczu liczą pojawiło się kolejne roz- darcie. Oczy Jarlaxle'a rozszerzyły się, zaczął pracować gwałtow- nie, wyrywając kartkę po kartce, zaś w drugąpołowę tomu wbił sztylet. Licz wył i drżał. Kawałki jego szaty odrywały się, a na ko-! ściach powstawały pęknięcia. j Ale to nie wszystko, uświadomił sobie drow, i pojął swój błąd, kiedy wśród porwanych kart znalazł coś, co ukryto w księdze -niewielki, świecący na fioletowo klejnot w kształcie czaszki. To była tajemnica, uświadomił sobie, więź między nieumarłym a wieżą. Czaszka była kluczem do całej budowli, nienaturalnej pozostałości Zhengyi, Króla-Czarnoksiężnika. Drow sięgnął do niej, lecz jego dłoń została odepchnięta i po- jawiły się na niej pęcherze. Uderzył sztyletem, lecz ten pękł. Licz się zaśmiał. - Jesteśmy jednością! Nie możesz pokonać wieży Zhengyi ani opiekuna, którego ustanowił. - Możesz mieć rację. - Jarlaxle wzruszył ramionami. Następnie rzucił kolejną kulę ciemności na liczą, który znów szeptał zaklęcie. Drow wsunął na palec pierścień z za- klęciami. Świadom nieludzkiego charakteru swojego prze- ciwnika, zastanawiał się, ciepło czy zimno? Musiał szybko zdecydować. 19 R.A. SAD/ATORE Dokonał właściwego wyboru. Zaklęcie, które uwolnił z pier- ścienia, pokryło jego ciało tarczą ciepłych płomieni w chwili, gdy licz wypuścił stożek magicznego zimna, tak intensywnego, że zamroziłoby go w pół kroku. Jarlaxle zwyciężył, ale tylko w tym momencie, a z trzech możliwości, jakie się przed nim rysowały — odpowiedzieć ofen- sywną magią, zaatakować fizycznie lub uciec - tylko jedna miała sens. Wyciągnął wielkie pióro z kapelusza i opuścił je z rozkazem przywołującym ogromnego, nielotnego ptaka, ośmionogą istotę o grubej szyi i morderczym dziobie. Jedną myślą drow posłał diatrymę do walki i podążył za nią, jednak skręcił, gdy istota wpadła w kulę ciemności. Jarlaxle miał nadzieję, że dobrze wycelował, i kolejną, że licz nie zatrzasnął drzwi. Zaczął oddychać o wiele swobodniej, gdy wyszedł z ciemności i znalazł się w korytarzu. Biegł. Bardzo szybko. Tłusty płyn, krew gargulców, płynął kanałem wzdłuż czer- wonego ostrza Szponu Charona. Jedna z istot rzucała się na ziemi. Choć śmiertelnie ranna, nie chciała się poddać. Inna zanur- kowała w stronę głowy Entreriego, gdy biegł przez salę. Pochylił się nisko, później jeszcze niżej, po czym przetoczył się, zbliżając do kolejnej z istot, która wylądowała przed nim na podłodze. Poderwał się szybko i rzucił do przodu, trzymając przed sobą miecz. Kamienna ręka gargulca wystrzeliła do przodu, blokując pchnięcie, a Entreri opuścił ramię, i uderzył mocno. Potężna istota niemal się nie poruszyła, a skrytobójca chrząknął, gdy przyjął na siebie większość siły zderzenia. Jego sztylet uderzył w brzuch gargulca. Entreri warknął i odskoczył do tyłu, podno- sząc jednocześnie dłoń i zadając długą, głęboką ranę. Znów zaczął ciąć Szponem Charona, lecz w ostatniej chwili odsko- czył w bok. Nurkujący gargulec minął go i uderzył w rannego towarzysza. 20 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri ciął lecącą istotę, przeciągając Szponem Charona przez jej plecy. Stwór wrzasnął, a jego wypatroszony towarzysz chrząknął i zatoczył się do tyłu. Entreri nie mógł jednak podą- żyć za splątanymi istotami, gdyż zaatakował go kolejny gargu-lec, zmuszając do cofnięcia się. Przetoczył się w bok, prosto pod stół, i uderzył mocno w pod- stawę długiego prostokątnego pudła stojącego pionowo przy ścianie. Podniósł się razem ze stołem, uniósł go i odrzucił. Pudło za jego plecami zaskrzypiało. Skrytobójca pokręcił głową i się odwrócił. Ujrzał humano-idalną istotę spoglądaj ącą na niego z wnętrza pudła. Była większa od niego, dużo większa od każdego człowieka. Kolejny golem, domyślił się, lecz tym razem z pozszywane- go ciała, nie z żelaza. Istota wyciągnęła ręce i skrytobójca cofnął się, odwracając na krótką chwilę, by ciąć Szponem Charona jedno z przedra- mion golema. Golem ruszył za nim, a za jego plecami fałszywe dno pudła otworzyło się, ukazując kolejnego cielesnego golema. - Cudownie — mruknął skrytobójca i uchylił się, żeby unik nąć kolejnego pikującego gargulca. Podniósł wzrok i ujrzał kolejne gargulce wyłaniające się ze sklepienia. Wieża ożywała i rodziła armię dla swej obrony. Entreri przebiegł przez korytarz, lecz zatrzymał się gwałtow- nie, gdy zauważył zbliżającą się z góry kolejną postać. Cofnął się kilka kroków i uniósł broń, lecz zaraz rozpoznał najnowszego przeciwnika. Jarlaxle uchylił kapelusza, nie przerywając spadania, po czym łagodnie opadł na ziemię. Entreri obrócił się na pięcie i ciął Szponem Charona wycią- gnięte ręce cielesnego golema. - Cieszę się, że w końcu tu dotarłeś - mruknął skrytobójca. - Ale obawiam się, że nie jestem sam — ostrzegł Jarlaxle, a jego słowa sprawiły, że mężczyzna się odwrócił. Spojrzenie mrocznego elfa wskazywało na wysoki balkon, z którego licz właśnie zbiegał w stronę schodów. 21 R.A. SAL\MTORE Licz zatrzymał się na szczycie schodów i zaczął poruszać w powietrzu kościstymi palcami. — Powstrzymaj bestię! - krzyknął Entreri. Zaczął gwałtowniej atakować golema, tnąc Szponem Charona i wykorzystując jego magię, by przywołać chmurę czarnego popiołu. Wykorzystując tę zasłonę, Entreri ominął pierwszego golema i przebił drugiego. - Musimy wyjść - zawołał do niego Jarlaxle, gdy Entreri znów się uchylił przed gargulcem. — Drzwi są zamknięte! - odkrzyknął Entreri. - Chodź i pospiesz się! Entreri odwrócił siew biegu i ujrzał zielone pociski wystrze- liwujące z palców liczą i kierujące się w dół. Pięć uderzyło Jar-laxle'a - a raczej uderzyłoby, gdyby nie zostały pochwycone przez magiczną broszę — zaś pozostała piątka poleciała w stronę Entreriego. Skrytobójca wyrzucił Szpon Charona w powietrze i wycią- gnął dłoń w rękawicy, pochłaniając jeden pocisk po drugim. Chwycił miecz i odwróciwszy się, ujrzał wzywającego go Jar-laxle'a. Nad nimi licz pędził po schodach. Entreri uchylił się w ostatniej chwili, z trudem unikając ciosu jednego z golemów, który najprawdopodobniej wyrwałby mu głowę. Warknął i podbiegł do drowa, jednocześnie chowając miecz. Jarlaxle wyszczerzył się, przechylił kapelusz, zgiął kolana i podskoczył. Entreri również podskoczył, chwytając drowa za pas, gdy jego zaklęcie lewitacji pociągnęło go w górę, a wraz z nim i skry- tobójcę. Poniżej, golemy bezcelowo machały rękami. Z boku zaata- kował gargulec, próbując wbić pazury w nogi Entreriego. Skry- tobójca cofnął je błyskawicznie, a następnie kopnął gargulca mocno w głowę. Nie zaszkodził mu tym wcale, i stwór znów zaatakował -a raczej próbował, po czym skierował się ostro do góry, roz- paczliwie machając skrzydłami, gdy Entreri wyciągnął rękawicę 22 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA i wypuścił pociski, którymi przed chwilą zaatakował go licz. Magiczne strzałki wbiły się w czarną skórę gargulca, który dzi- wacznie podskakiwał. Po chwili jednak ruszył za lewitującąparą, a z góry rozległy się krzyki kolejnych gargulców, już „wyrośniętych" i gotowych zanurkować w ich stronę. Lecz w tym czasie towarzysze dotarli już do balustrady, Jar-laxle chwycił ją i przeskoczył na drugą stronę, a Entreri natychmiast podążył za nim. - Biegnij z powrotem na górę! - krzyknął drow. - Jest spo sób! Entreri wpatrywał się w niego przez chwilę, lecz kiedy ujrzał gargulce zbliżające się z góry i zza balustrady, oraz liczą biegnącego z powrotem na górę, rozkaz Jarlaxle'a wydał mu się oczywisty. Biegli z powrotem pochyłym korytarzem, a gargulce podą- żały za nimi, zmuszając Entreriego do zatrzymywania się wła- ściwie co krok i odganiania ich. — Szybko! - zawołał Jarlaxle. Entreri spojrzał na drowa, ujrzał różdżkę w jego dłoni i mógł się tylko zastanawiać, jaka katastrofa się w niej kryje. Skryto- bójca rzucił się do przodu. Jarlaxle wskazał różdżką za plecy Entreriego i wypowiedział słowo rozkazu. W korytarzu pojawił się kamienny mur, blokując go. Za nim usłyszeli głośny huk, gdy jeden z gargulców zderzył się z mu- rem, a później drapanie, gdy sfrustrowane stwory próbowały się przedrzeć przez nieustępliwy kamień. - Biegnij dalej - powiedział Jarlaxle towarzyszowi. - W swo im czasie golemy się przez niego przebiją, a liczą wcale nie spowolni. — Dzięki — powiedział Entreri. Minął Jarlaxle'a i nie czekał, aż drow go dogoni. Raz spoj- rzał do tyłu, gdy korytarz zakręcił, i wiedział już, że drow miał rację, gdyż w jego polu widzenia pojawił się licz, dla którego kamienna bariera nie stanowiła przeszkody. 23 R.A. SAIYATORE Drzwi do komnaty na szczycie wieży były zamknięte lecz niezaryglowane i Entreri wpadł do środka. Zatrzymał się gwał- townie, wpatrując się w częściowo podartą księgę i blask wy- pływający z jej środka. Poczuł uderzenie w plecy. - Dalej, szybko! — krzyknął Jarlaxle. Entreri podbiegł do księgi na piedestale z macek i okrążył ją. Wówczas ujrzał wyraźnie świecącą czaszkę, pulsującą bla- skiem i mocą. Potężny cios uderzył w kamienne drzwi, które Jarlaxle wcześniej zatrzasnął, i wrota otworzyły się do wewnątrz. Z osmalonego punktu na środku unosiły się smużki dymu. W korytarzu pojawił się licz, unoszący się magicznie. Jego oczy świeciły, a na twarzy malował się wieczny uśmiech nie-umarłego. - Nie ma ucieczki - zabrzmiały słowa istoty, niesione zim nym wiatrem, który przeszedł przez komnatę. - Chwyć czaszkę! - nakazał mu skrytobójca. Entreri wyciągnął dłoń i poczuł nagłe, bolesne ukłucie. - Rękawicą! - krzyknął Jarlaxle. -Co? - Rękawicą! — powtórzył drow. Mroczny elf zatoczył się i zaczął podskakiwać, gdy uderzyły w niego zielone pociski. Brosza pochłonęła kilka pierwszych, później zapłonęła i zadymiła, a pozostałe pociski wbiły się w ciało. Dwa szybkie kroki i drow znalazł się poza polem widzenia liczą, po czym rzucił się na ziemię i przetoczył na bok. Entreri wciąż wpatrywał się przez otwarte drzwi w liczą, świa- dom, że stał się pierwszym celem straszliwej istoty. Lecz mężczyzna nie uskoczył na bok. Nie miał gdzie uciekać i od razu odrzucił tę myśl. Wpatrując się w zbliżającego się wroga, z twarzą, na której malowała się czysta determinacja i ani trochę strachu, skrytobójca uniósł dłoń w rękawicy i zacisnął ją na świecącej czaszce. Licz zatrzymał się gwałtownie, jakby wpadł na mur. Entreri jednak tego nie zobaczył, gdyż w chwili, kiedy jego pochłaniająca magię rękawica dotknęła pulsującej czaszki, 24 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA przeszyły go fale mocy. Mięśnie prawego ramienia zacisnęły się i skurczyły. Zęby zacisnęły się gwałtownie, odcinając ka- wałek języka, po czym zaczęły zgrzytać, a z każdym otwarciem ust wypływała krew. Ciało mężczyzny zesztywniało i zaczęło drżeć spazmatycznie, gdy czerwone i niebieskie strumienie energii trzaskały na rękawicy. — Trzymaj mocno! - błagał go Jarlaxle. Drow przetoczył się z powrotem w pole widzenia liczą, który uderzał rękami w powietrze. Kawałki cienia zdawały się chwytać nieumarłą istotę i pożerać ją. — Nie możesz pokonać mocy Zhengyi! - warknął licz, lecz jego słowa były niewyraźne. Śmiech Jarlaxle'a urwał się gwałtownie, kiedy spojrzał znów na szarpiącego się Entreriego, znajdującego się wyraź- nie na krawędzi katastrofy, jakby zaraz miał zostać rzucony o ścianę. Jego oczy wychodziły z orbit, jakby zaraz miały wypaść z oczodołów. Z jego ust wciąż płynęła krew, podobnie z ucha, a ramię wykręciło się, wyrwane ze stawu barkowego. Jego mięśnie napięły się tak bardzo, iż wydawało się, że za chwilę się rozerwą. Z ust skrytobójcy dobywało się warczenie. Krzywił się, na- pinał, walczył całą siłą i całą wolą. Wśród warczenia rozbrzmie- wało często powtarzane słowo „nie". To było wyzwanie. Entreri j e przyj ął. Wytrzymał. W korytarzu licz wył i szarpał powietrze, a z każdą mijającą chwilą zdawał się być coraz mniejszy. Wieża zaczęła się chwiać. W murze i posadzce pojawiły się : pęknięcia. Jarlaxle podbiegł do towarzysza, lecz go nie dotykał. — Wytrzymaj - błagał drow. Entreri zawył z wściekłości i zacisnął mocniej rękę. Ręka- wica zaczęła dymić. Wieża kołysała się coraz bardziej. Z jednej ze ścian odpadł spory kawał muru i do środka zajrzało słońce. 25 R.A. SAIYATORE W korytarzu licz wrzasnął. — O tak, przyjacielu, wytrzymaj - wyszeptał Jarlaxle. Czaszka wysunęła się z księgi, trzymana mocno w dymiącej rękawicy. Entreriemu udało się przekręcić rękę i popatrzeć na nią przez chwilę. Wtedy właśnie wieża zawaliła się pod jego stopami. Entreri poczuł dłoń na ramieniu. Spojrzał w bok. Jarlaxle wyszczerzył się i przechylił kapelusz. 26 CZĘŚĆ DZIEDZICTWO INTRYGI \ J\Jim Jarlaxl e opuścił rozpad ającą się wieżę, zdążył umieści ć magicz ną czaszkę w niewykr ywalny m miejscu — w przestrz eni między wy miarow ej umieszc zonej w jednym z guzikó w kamizeł -ki, stworzo nej tak, by ukrywa ć magicz ne emanac je. Mimo to drow nie miał pewnoś ci, że artefakt pozosta nie ukryty, gdyż niemal pulsow ał magicz ną energią . Mim o to zabrał go ze sobą - brak słynnej kamizel ki bardziej rzucałb y się w oczy - kiedy wkrótce po zniszcz eniu budowli Zhengyi udał się do pałacu- wieży Ilnezha ry. Odkrył, że jego pracod awczyni spoczy wa w jednym z licznych głęboki ch foteli, opieraj ąc stopy na ozdobne j otomani e, a jedna z jej kształtn ych nóg wyłania się z rozcięci a białej jedwab nej sukni. Tkanin a zdawał a się spływać na ziemię niczym upiorne przedłu żenie kremow ej skóry kobiety. Gdy Jarlaxle wszedł, odrzucił a długie, gęste, jasne włosy, by otaczały jej śliczną twarz. Ułożyły się tak, że zasłani ały jedno niebiesk ie oko, podkreś lając otaczaj ącą ją aurę tajemni cy. Jarl axle wiedzia ł, że wszystk o to podstęp, iluzja wspani ałej urody. Gdyż prawdz iwa postać Ilnezha ry była pokryta miedzia ną łuską, miała wielkie rogi i pysk wypełn iony rzędam i kłów długoś ci ramien ia drowa. Niezale żnie jednak od tego, czy to była iluzja, Jarlaxl e z pewnoś cią doceni ał urodę kobiety spo- czywaj ącej przed nim. 29 R.A. SAD/ATORE — To było dzieło Zhengyi — stwierdziła smoczyca udająca ko bietę. — Rzeczywiście, tak to wygląda — odpowiedział drow, uno sząc kapelusz z szerokim rondem i odsłaniając łysą głowę. Ukło nił się elegancko. — Z pewnością było - stwierdziła z całkowitą pewnością II- nezhara. — Sprawdziłyśmy to pod twoją nieobecność. -Nieobecność? To znaczy obecność we wnętrzu wieży. Byłem nieobecny na waszą prośbę, pamiętajcie o tym, proszę. — Nie było to oskarżenie, ani też wysłanie ciebie i twojego towarzysza do zbadania sprawy nie było przedwczesne. Moja siostra całkiem przypadkowo i całkiem niespodziewanie natra fiła na dodatkowe informacje. Mimo to, nadal nie wiemy, jak ta wieża została stworzona, choć oczywiście wiemy teraz, że zo stała stworzona i wiemy, przez kogo. — To była księga, wielki, starożytny tom — wyjaśnił Jarlaxle. Ilnezhara pochyliła się do przodu na krześle. W jej niebie- skich oczach migotały iskierki zainteresowania, więc drow po- zwolił, by jego słowa zawisły w powietrzu. Stał spokojnie i nie- ruchomo, czekając w milczeniu i zmuszając Ilnezharę do wyrażenia zainteresowania. — To ją pokaż. — Nie mogę —przyznał. — Wieża została stworzona magią księ gi i kontrolowana mocą liczą. Aby pokonać tego ostatniego, Ar- temis i ja musieliśmy zniszczyć to pierwsze. Nie było innego wyj ścia. Ilnezhara skrzywiła się. — Cóż za pech -powiedziała. - Księga napisana przez Zhen gyi byłaby niezwykle interesująca, przydatna... i zyskowna. — Wieża musiała zostać zniszczona. Nie było innego wyjścia. — Gdybyście zabili liczą, efekt byłby taki sam. Wieża przesta łaby istnieć, nawet jeśli by się nie rozpadła, lecz nie broniłaby się już przed wami. Być może wraz z siostrą mogłybyśmy nawet oddać ją tobie i Entreriemu jako wyraz naszej wdzięczności. Jarlaxle zauważył, że mimo tej pustej obietnicy w głosie smo- czy cy kryło się sporo frustracji. 30 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Łatwe zadanie — odrzekł głosem ociekającym sarkazmem. Ilnezhara chrząknęła, machnęła ręką i powiedziała: - To był pomniejszy magz Heliogabalus, głupiec zwany Her- minicłe Duperdas. Czy człowiek o takim imieniu mógłby prze straszyć wielkiego Jarłaxłe 'a? Być może wraz z siostrą przece niłyśmy możliwości twoje i twojego ludzkiego przyjaciela. Jarlapcle znów się ukłonił. - Za życia być może był pomniejszym magiem, łecz w końcu Ucz to Ucz. Smoczyca znów chrząknęła i przewróciła oczyma. — W najlepszym wypadku był przeciętnym użytkownikiem ma gii... wielu kolegów po fachu uważało go za nowicjusza. Nawet jako nieumarły nie mógł się okazać zbyt trudny dla takich zu chów jak wy dwaj. - Sama wieża pomagała mu w obronie. — Nie posłałyśmy was tam, żebyście ją zniszczyli, tylko zba dali i splądrowali - złajała go Ilnezhara. — Same mogłyśmy ją zniszczyć. - To zróbcie to następnym razem, bardzo proszę. Smoczyca zwęziła oczy, przypominając Jarlaxle 'owi, że na stępnym razem powinien być ostrożniejszy. - Jeśli nie będziemy czerpać korzyści z twoich usług, Jar- laxle, nie będziemy cię potrzebować - ostrzegła. - Czy naprawdę tego pragniesz? — Nie, pani. Oczywiście, że nie. — Herminicle znalazł księgę i jej nie docenił - wyjaśniła Il nezhara. Wydawało się, że zdążyła już zapomnieć o sprzeczce. — Przeczytał ją, jak to często robią ciekawscy i głupi czarodzie je, a ona go pochłonęła, pożerając jego magię i siłę życiową. Księga związała go z wieżą, a wieża związała się z nim. Kiedy zniszczyliście więź... księgę... odebraliście połączoną moc obu elementom, niszcząc i wieżę, i liczą. — A co jeszcze mogliśmy zrobić? - Gdybyście zabili liczą, wieża być może by się zawaliła - rozległ się kolejny żeński glos, odrobinę głębszy, mniej kobiecy i mniej melodyjny niż Ilnezhary. Jarlaxle wcale nie był zdziwiony, 31 R.A. SAIYATORE widząc Tazmikellę wychodzącą zza parawanu na drugim końcu dużego, zabałaganionego pokoju. — Ale pewnie nie, choć znisz- czylibyście moc, która pierwotnie dała jej życie i materię. Tak czy inaczej, niebezpieczeństwo przeminęłoby, lecz księga by po- została. Czy Ilnezhara już ci tego nie powiedziała? -Proszę, przyjmij tę lekcję i dobrzeją zapamiętaj — rzekła Ilnezhara i dodała szyderczo: - Na przyszłość. -Przyszłość? — Jarlaxle nie musiał udawać zainteresowa- nia. — Pojawienie się tej księgi potwierdza to, co już podejrzewa łyśmy - wyjaśniła Tazmikella. - Gdzieś na pustkowiach Vaasa znaleziono skarbiec Króla-Czarnoksiężnika. Artefakty Zhengyi pojawiają się w całej krainie. — Zdarzało się to wcześniej w łatach, jakie minęły od jego upadku - mówiła dalej Ilnezhara. - Od czasu do czasu jeden z lochów Króla-Czarnoksiężnika zostaje odnaleziony, jedna z piwnic otwarta, plemię potworów zostaje pokonane, a zwy cięzcy wśród skarbów znajdują broń, różdżki i inne magiczne przedmioty, których głupie stwory nie pojmowały. — Podejrzewałyśmy, że jedna z bibliotek Zhengyi, być może jego jedyna biblioteka, została niedawno splądrowana — doda ła Tazmikella. — Kilka ksiąg o sztuce nekromancji... prawdzi wych, a nie zwykłego bełkotu głupich, przekonanych o własnej wartości czarodziejów... zostało zakupionych miesiąc temu na Niziołczych Wzgórzach. — Przez was, jak przypuszczam —powiedział Jarlaxle. — Przez naszych agentów, oczywiście —potwierdziła Iłnezha- ra. - Agentów, którzy dotychczas przynieśli nam więcej korzy ści niż Jarlaxle i Entreri. Jarlaxle uśmiechnął się na tę uszczypliwość i znów się ukłonił. — Gdybyśmy wiedzieli, że zniszczenie liczą mogłoby ocalić księgę, zapewniam was, że walczylibyśmy z tą potworną istotą jeszcze zajadlej. Wybaczcie nam nasz brak doświadczenia. Od niedawna przebywamy w tej krainie, a opowieści o Królu-Czar- noksiężniku wciąż są dla nas nowością. 32 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Niedoświadczenie, jak przypuszczam, nie jest jedną z wad Jarlaxle'a - powiedziała Tazmikella, a jej ton uświadomił dro- wowi podejrzenia smoczycy, iż może nie zdał jej pełnej relacji ze zniszczenia wieży. — Ale nie obawiajcie się, szybko się uczę - odparł. -1 oba wiam się, że nie mogę... nie możemy... powtórzyć naszych błę dów z tej wieży, jeśli pojawi się kolejna. - Uniósł rękawicę, czar ną z czerwonymi szwami, ukazując otwór w spodniej części. - Ceną pokonania księgi był artefakt. — Rękawica towarzysząca potężnemu mieczowi Entreriego? — Owszem, choć miecz nad nim nie panuje, czy z nią czy bez niej. W rzeczy samej, sądzę, że od czasu spotkania z pomrokiem, miecz całkiem go polubił. Mimo to nasza wycieczka okazała się dosyć kosztowna, gdyż rękawica miała inne zalety. — I czego teraz od nas oczekujesz? - spytała Ilnezhara. — Rekompensaty? — Odważył się powiedzieć drow. - Bez rę kawicy jesteśmy osłabieni, co do tego nie ma wątpliwości. Na sza ochrona przedmagiązostała znacząco umniejszona. Z pew nością nie może to być niczym dobrym, biorąc pod uwagę naszą służbę dla was. Siostry spojrzały po sobie i wymieniły znaczące uśmieszki. — Jeśli ten tom się ujawnił, możemy się spodziewać innych artefaktów Zhengyi - powiedziała Tazmikella. — Fakt, że księga trafiła tak daleko na południe oznacza, że i ktoś w Vaasa odkrył skarbiec artefaktów Zhengyi - dodała II- : nezhara. — Takie potężne przedmioty magiczne nie lubią pozo stawać w uśpieniu. Znajdują sposób, by znów je odnaleziono, ku zgubie świata. -Interesujące... -zaczął drow, lecz Tazmikella przerwała mu gwałtownie. — Bardziej niż jesteś w stanie pojąć -powiedziała. — Weź swo jego przyjaciela, gdyż czeka was podróż... taka, która może się okazać zyskowna dla nas wszystkich. Nie była to prośba, lecz rozkaz, a ponieważ siostry były mimo wszystko smokami, drow nie mógł go zignorować. Zauważył coś jeszcze w tonie głosu sióstr, co intrygowało go przynajmniej tak 33 R.A. SAD/ATORE bardzo, jak czaszka -pozostałość wieży Zhengyi. Udawały pod- niecenie, jakby czekała ich wiełka przygoda i potencjalne zy- ski, lecz w ich głosach kryło się coś jeszcze. Dwie potężne smoczyce się bały. W odległej, zimnej krainie Vaasa na północy, druga czaszka, większa, płonęła z oczekiwaniem. Wyraźnie wyczuła upadek mniejszej siostry w Damarze, lecz nie z przerażeniem kogoś, kto utracił członka rodziny. Nie, odłegłe wydarzenia były po prostu zgodne z porządkiem rzeczy. Zniszczona czaszka, ludzka czaszka, była słaba. Odległa pozostałość Króla-Czarnoksiężnika wiedziała po- nad wszystko, że moce mogły się przebudzić... że moce się prze- budzą. Minęło zbyt wiele czasu w krótkiej pamięci głupich ludzi i pozostałych, którzy pokonali Zhengyi. Już byli gotowi przeciwstawić swoją mądrość i siłę artefaktom istoty, która była o wiele potężniejsza od nich i niepojmowalna. Pycha kazała im sądzić, że mogą zdobyć tę moc. Nie rozumieli, że moc Króla-Czarnoksiężnika pochodził z we- wnątrz, nie z zewnątrz, a jego pozostałości, „rozproszona ma- giczna esencja", „zniszczona postać cielesna", jak śpiewali naiwni i głupi bardowie, poprzez akt stworzenia pokonają ich w chwili, gdy będą próbować czerpać z nich zyski. Taka była prawdziwa obietnica Króla-Czarnoksiężnika, która sprawiała, że tłoczyły się wokół niego smoki. W małej czaszce było tylko pocieszenie. Tom, w którym się kryła, został znaleziony, otaczające ją umysły ciekawskie, pa- mięć krótka. Ten fragment esencji rzucony daleko zazna stwo- rzenia, mocy i życia w śmierci. Jakiś głupi śmiertelnik się tym zajmie. Smok warknął bezdźwięcznie. 34 ROZDZIAŁ KOMPANIA 1 JParissus, kobieta z Impiltur, skrzywiła się, gdy rudobrody kra-snolud mocno zacisnął bandaż na jej zranionym przedramieniu. - Lepiej, żebyście byli tutaj, by powiedzieć mi, że posta nowiliście dostarczyć resztę naszej nagrody — powiedziała do żołnierza siedzącego po drugiej stronie niewielkiej salki, w któ rej kapłan urządził swoją świątynię. Jej wygląd, szerokie ra miona i krótkie, rozczochrane blond włosy, dodawały groźby tym słowom. Każdy, kto kiedykolwiek widział, jak Parissus macha swoim szerokim mieczem, wiedział, że jej groźby nie są puste. Mężczyzna, przystojny na swój szorstki sposób, z gęstymi czarnymi włosami, brodą i ogorzałą twarzą, wydawał się tym rozbawiony. — Nie uśmiechaj się, Davisie Engu - powiedziała towarzysz ka kobiety, półelfka, o wiele drobniejsza od Parissus. Zwęziła oczy, a potem otworzyła je szeroko — i rzeczywi- ście, oczy te wzbudzały strach w wielu wrogach. Oczy Cali-hye, jasnoniebieskie, niemal szare, były ostatnią rzeczą, jaką widziało wielu z jej przeciwników. Te oczy! Tak wyraziste, że sprawiały, iż większość ignorowała bliznę na jej prawym policzku, gdzie trafił ją hak pirata, niemal zrywając jej połowę twarzy i wycinając linię od policzka przez kącik ust aż po brodę. Jej oczy zdawały się jeszcze bardziej zaskakujące przez 35 R.A. SAD/ATORE kontrast z długimi czarnymi włosami i elfimi rysami twarzy, która byłaby bardzo piękna, gdyby nie blizna. Davis Eng zachichotał. - A co ty myślisz, Pratcusie? - spytał krasnoludzkiego ka płana. - Czy ta jej malutka ranka wydaje ci się wystarczająco paskudna, by została zadana przez giganta? - To ucho giganta! - warknęła Parissus. - Małe, jak na giganta - odpowiedział Davis Eng, sięgnął do sakiewki i wyjął odcięte ucho, przypatrując mu się uważnie. - Powiedziałbym, że małe na ogra, ale możecie mnie namówić, żebym zapłacił nagrodę za ogra. - Albo mogę ją wyciąć z twojej skóry - powiedziała Calihye. - Mam nadzieję, że paznokciami - odparł żołnierz, a kra- snolud się roześmiał. Parissus klepnęła go po głowie, co oczywiście sprawiło, że zaśmiał się jeszcze głośniej. - Co dekadzień jest ta sama zabawa - zauważył Pratcus, i na wet ponura Calihye nie powstrzymała uśmiechu. Gdyż rzeczywiście co dekadzień, gdy przychodziło do pła- cenia nagród, Davis Eng, ona i Parissus grali w swoją grę, wy- kłócając się o liczbę uszu — goblinów, orko w, niedźwieżuków, hobgoblinów i gigantów - które przynosili z udanych polowań do Vaasańskiej Bramy. - Zabawa jest, bo ten tutaj chce schować do kieszeni trochę złota Ellery - powiedziała Calihye. - Komendant Ellery - poprawił Davis Eng, a jego głos spo ważniał. -Albo to, albo nie umie liczyć - dodała Parissus i jęknęła, gdy Pratcus naciągnął bandaż. - Albo też nie potrafi odróżnić ogra od giganta. Tak, pewnie o to chodzi, bo od lat nie opuścił Damary. - Już się nawalczyłem - sprzeciwił się mężczyzna. - W Wojnie Króla-Czarnoksiężnika? - warknęła Parissus. - Byłeś wtedy dzieckiem. - Vaasa nie jest już tak dziką krainą jak w latach po upadku Króla-Czarnoksiężnika - odparł Davis Eng. - Kiedy dołączyłem 36 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA do armii Krwawnika, te wzgórza były pełne potworów wszel- kiego rodzaju. Gdyby król Gareth uznał za stosowne wypłaca- nie nagród w tych pierwszych miesiącach, wkrótce zabrakłoby mu złota w skarbcu. - Zabiłeś jakieś giganty? - spytała Calihye, a mężczyzna spoj rzał na nią ze złością. — Jesteś pewien, że to nie były ogry? A mo że nawet gobliny? To wywołało kolejny wybuch śmiechu Pratcusa. - No ba, ten tutaj ma zawsze problemy z miarą — dodała Pa- rissus. — Tak mówią w tawernie Pod żelazną głową, i w Ubło conych butach i zakrwawionych ostrzach. Ale chyba nie jest przy tym konsekwentny, bo gdyby teraz mierzył tak, jak mierzy tam, byłby pewien, że daliśmy mu ucho tytana! Pratcus prychnął i szarpnął się, a Parissus jęknęła, gdyż przy- padkiem pociągnął za bandaż. Calihye też się roześmiała, a po chwili dołączył do nich i Da-vis Eng. - Dobrze, niech to będzie gigant - poddał się. - Gigancie dziecko. - W rozliczeniu nagród nie ma nic o wieku - powiedziała Calihye, gdy Davis Eng zaczął odliczać monety. - Trup to trup - zgodził się. - Przez ostatnie kilka dekadni wykazywałeś szczególnie za interesowanie naszymi zarobkami -powiedziała Calihye. - Dla czego? Pratcus zaczął się śmiać, co ostrzegło kobiety. Parissus wy- rwała rękę i spojrzała na niego ze złością. - Co wiesz? Pratcus spojrzał na Davisa Enga, który również się roześmiał i pokiwał głowę. - Twoja przyjaciółka przegoniła Athrogate'a - wyjaśnił kra- snolud, spoglądając na Calihye. - On wróci za parę dekadni i nie będzie zachwycony, że przez nieobecność stracił swoją wiodącą pozycję. Parissus i Calihye wymieniły spojrzenia, w których więcej było troski niż dumy. Czy rzeczywiście pragnęły tego zaszczytu, 37 R.A. SAD/ATORE biorąc pod uwagę temperament Athrogate'a i jego powiązania z Cytadelą Skrytobójców? - A ty, Parissus, doganiasz krasnoluda — dodał Davis Eng. Davis Eng rzucił Calihye niedużą sakiewkę srebra i stwier dził: - Kiedy wróci, będzie się wściekał i latał rozzłoszczony. Na pisze o was kilka głupich wierszyków. A potem wyruszy i zarż nie połowę potworów w Vaasa, żebyście wróciły na swoje miej sce. Pewnie wynajmie wozy do przewiezienia uszu. Żadna z kobiet się nie uśmiechnęła. - Ech, wasza dwójka potrafi pogonić Athrogate'a - stwier dził Pratcus. Davis Eng się roześmiał, podobnie Calihye, a Parissus dołą- czyła do nich po chwili. Czy ktoś rzeczywiście mógł pogonić Athrogate'a? - Ma w sobie taki ogień, jakiego nie widziałam nigdy wcze śniej - przyznała Calihye. - I nigdy nie biegnie szybciej niż wtedy, gdy widzi na drodze setkę wrogów. -Ale my jesteśmy tuż za nim, a ja też mam zamiar go prze- gonić — powiedziała Parissus, w końcu pozwalając sobie na dumę. — Kiedy inni łowcy spojrzą na tablicę w Żelaznej głowie, zobaczą imiona Parissus i Calihye na szczycie! - Calihye i Parissus - poprawiła półelfka. Davis Eng i Pratcus wybuchnęli śmiechem. - Tylko dlatego, że byliśmy szczodrzy przy ostatnim uchu - powiedział mężczyzna. - Ty był gigant! - odpowiedziały obie kobiety równocześnie. - Poza tym - odparł żołnierz - obie byłybyście martwe za nim dotarłybyście do muru, gdyby komendant Ellery nie ruszy ła wam na pomoc. To powinno wystarczyć, by nie wypłacić wam nagrody. - To ty tak mówisz! - ryknęła wyzywająco Calihye. - Mia łyśmy gobliny na talerzu. To wasz towarzysz zapragnął się za bawić. To jego musiała ratować Ellery. - Komendant Ellery — zabrzmiało od drzwi i cztery głowy odwróciły się w stronę kobiety, wchodzącej do komnaty. 38 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Pratcus starał się wyglądać poważnie, lecz z trudem powstrzy- mywał chichot, gdy mocno naciągał bandaż Parissus. - Komendant Ellery - powiedziała z szacunkiem Calihye i ukłoniła się przepraszająco. - Zasłużony to tytuł, choć wszel kie tytuły z trudem przechodzą przez me usta. Proszę o wyba czenie, pani komendant Ellery Smokobójco. - Biorąc pod uwagę sytuację, twoja nieuprzejmość jest bez znaczenia - odpowiedziała Ellery, starając się nie zarumienić z powodu komplementu, jakim było użycie jej nazwiska, Smo- kobójca, słynnego w całych Ziemiach Krwawnika. Technicznie, Ellery miała na nazwisko Peidopare, lecz Smo-kobójca zaraz je poprzedzało, a użycie go przez półelfkę było z pewnością największym komplementem, jaki ktoś mógł powiedzieć kobiecie. Była wysoka i szczupła, lecz nie delikatna, gdyż widziała wiele bitew i od dziecka uczyła się walki ciężkim toporem. Miała szeroko rozstawione, niebieskie oczy, a skórę opaloną, choć wciąż delikatną, i mnóstwo piegów wokół nosa. Piegi nie odbierały jej urody, raczej ją podkreślały, nadając nieco dziewczęcości twarzy pełnej mocy i charakteru. - Chciałam dodać to do nagrody. — Wyciągnęła sakiewkę zza pasa i rzuciła ją Calihye. - Dodatkowa nagroda od armii Krwaw nika za wasze bohaterskie czyny. - Właśnie rozmawialiśmy, czy Athrogate będzie zadowolo ny, kiedy powróci - wyjaśnił Davis Eng, na co Ellery się uśmiechnęła. - Spodziewam się, że nie przyjmie degradacji tak dobrze, jak Mariabronne przyjął awans Athrogate'a. - Z całym szacunkiem dla Athrogate'a - zauważyła Paris sus — Mariabronne Włóczęga ma więcej udowodnionych zdo byczy w Vaasa niż cała nasza trójka razem wzięta. - Z tym trudno się spierać, choć tropiciel nie przyjmuje na gród i nie pragnie uznania - powiedział Davis Eng. Sposób, w ja ki to mówił, wyraźnie wskazywał, że widzi różnicę między Ma riabronne'em Włóczęgą, legendą Damary, a dwoma kobietami. - Mariabronne zdobył reputację i fortunę w ciągu pierwszych kilku lat po upadku Zhengyi - dodała Ellery. - Kiedy król Gareth 39 R.A. SALVATORE zauważył go i pasował na rycerza, bezsensem byłoby dalsze zbieranie nagród w Vaasa. Być może nasze dwie przyjaciółki i Athrogate'a niedługo spotka podobny zaszczyt. - Athrogate pasowany na rycerza przez króla Garetha? - po wiedział Davis Eng, a Pratcus tak usilnie próbował stłumić chi chot wywołany tym absurdalnym stwierdzeniem, że niemal się przewrócił. - Cóż, może on nie - przyznała Ellery ku rozbawieniu wszystkich. Coś było nie tak, czuł to w powietrzu. Na jego twarzy wyraźnie malowało się ponad dwadzieścia lat ciężkiej pracy i walki. Wciąż był jednak przystojny, z roz- czochranymi brązowymi lokami i brodą. Jego brązowe oczy świeciły blaskiem pasującym mężczyźnie o połowę młodsze- mu, a jego jednocześnie władczy i psotny uśmiech topił serca niewiast, co często wykorzystywał. W latach wojny z Królem-Czarnoksiężnikiem awansował w szeregach armii Krwawnika, a gdy został zwolniony z oficjalnej służby królowi Garethowi po upadku Zhengyi, osiągnął jeszcze więcej. Mariabronne Włóczęga, tak go zwano, a imię jego znali każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko w Damarze. Imię to wzbudzało strach i nienawiść w potworach Vaasa. Gdyż koniec służby w armii Krwawnika był zaledwie początkiem służby Ma- riabronne^ królowi Garethowi i ludowi dwóch państw znanych razem jako Ziemie Krwawnika. W północnych odcinkach Przełę- czy Krwawnika, która łączyła Vaasa i Damarę między wysokimi Galenami, Mariabronne strzegł robotników, którzy budowali ogromne Wrota Krwawnika. Bardziej niż ktokolwiek inny, niż wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety otaczający króla Garetha, Mariabronne Włóczęga pomógł ucywilizować dzikie Vaasa. Postęp był wolny, bardzo wolny, i Mariabronne wątpił, by miał za swojego życia ujrzeć prawdziwą cywilizację w Vaasa. Lecz zakończenie podróży się nie liczyło. Nie mógł naprawić całego zła tego świata, lecz mógł pomóc innym ludziom iść ścieżką, która ostatecznie do tego prowadziła. 40 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Lecz w powietrzu było coś nie tak. Jakieś wrażenie, szósty zmysł mówił tropicielowi, że mogą wkrótce napotkać ogromne trudności. Tu musiało chodzić o wezwanie Winghama, uświadomił so- bie, bo czyż stary półork kiedykolwiek wcześniej wezwał kogoś do siebie? Wszystko, co wiązało się z Winghamem - Wariatem Winghamem, jak go nazywano i z czego był dumny — wywoływało ciekawość, jeśli nie podejrzenia. Ale o co mogło chodzić, zastanawiał się Mariabronne. Cóż to unosiło się w po- wietrzu, zaciemniało niebo Vaasa? Jakąż to zapowiedź złego losu zauważył kącikiem oka? - Starzejesz się i robisz się tchórzliwy - złajał się. Mariabronne często mówił do siebie, gdyż często był sam. Nie życzył sobie towarzystwa ani w polowaniach, ani w życiu, chyba że tylko co jakiś czas ciepłe i miękkie ciało w ciepłym i miękkim łóżku. Jego obowiązki były ważniejsze od osobistych pragnień. Jego wizje i aspiracje miały swoje źródło w nadziei całego narodu, nie w pragnieniach samotnego mężczyzny. Tropiciel westchnął i zasłonił oczy przed wschodzącym słoń- cem, gdy spojrzał na wschód na błotniste równiny Vaasa. Na pust- kowia nadeszło lato, lecz wiatr wciąż był chłodny. Wiele z po- tężniejszych potworów, takich jak giganty i ogry, przeniosło się na północ za stadami łosi, a pod nieobecność potężniejszych wro- gów, mniejsze humanoidalne rasy—głównie orki i gobliny - trzy- mały się w ukryciu w jaskiniach lub wysoko wśród skał. Zastanawiając się nad tym, Mariabronne spojrzał w lewo, na południe, w stronę potężnej fortecy znanej jako Vaasańska Bra- ma. Wielka brona została podniesiona i tropiciel widział ciemne kropki - łowców przygód wyruszających na poranne polowanie. Już zaczynało się mówić o budowie kolejnych twierdz dalej na północ od wielkiej bramy, gdyż liczba potworów się zmniej- szała i łowcy nagród nie mogli już być pewni srebra i złota. Wszystko szło tak, jak tego pragnął i zaplanował król Ga-reth. Vaasa zostanie okiełznana, mila po mili, i dwa narody zjednoczą się jako jedność Krwawnika. 41 R.A. SALVATORE Lecz coś sprawiało, że Mariabronne czuł się niepewnie. Coś | w głębi umysłu mówiło mu, że mrok nie został zdjęty w całości | z dzikiej krainy Vaasa. t — Wezwanie Winghama, i to wszystko - uznał, powrócił do | swojej dolinki i zaczął zbierać swój sprzęt. ?: Komendant Ellery jakiś czas później spacerowała po szczy- cie wielkiego muru Vaasańskiej Bramy. Właściwie nie znała tych dwóch kobiet, Calihye i Parissus, które zaszły tak wysoko i tak szybko wśród łowców nagród, i tak naprawdę niezbyt lubiła tę małą, Calihye. Dusza półełfki była równie poraniona, co jej niegdyś śliczna twarz. Mimo to, Calihye walczyła z najlep- szymi wojownikami na bramie i umiała też z nimi pić. Ellery musiała przyznać, że osobiście cieszyła ją kobieta osiągająca najwyższą pozycję na liście łowców nagród. Wszyscy śmiali się z reakcji Athrogate'a, lecz Ellery wie- działa, że to nie żarty. Dobrze znała krasnoluda, choć niewielu wiedziało, że zawarli układ oparty na wzajemnych korzyściach, i rozumiała, że krasnolud, niezależnie od głośnego śmiechu, na- prawdę nie lubił spadać na dalsze pozycje. Lecz teraz wszelkie uznanie należy do Calihye, a wkrótce do Parissus, pomyślała siostrzenica Garetha Smokobójcy. Nie- zależnie od tego, co sądziła o tej małej - a musiała przyznać, że ta większa była trochę zbyt prymitywna, jak na jej gust - ona, Athrogate i wszyscy inni w Bramie Vaasa musieli udowodnić swoje umiejętności. Calihye i Parissus były dobrymi wojow- niczkami, a jeszcze lepszymi myśliwymi. Potworów wokół bra- my było coraz mniej, lecz te dwie zawsze znajdowały jakieś gobliny czy orki. Rzadko zdarzało się, by opuszczały fortecę i wracały bez worka uszu. I owszem, Ellery podobało się, że dwie z kobiet, których w Bra-, mie Vaasa było tak mało, osiągnęły tak wiele. Ellery ze swojego doświadczenia wiedziała, jak trudno kobiecie, nawet krasnoludz-kiej, wznieść się na szczyty patriarchalnej hierarchii wojowników, czy to nieformalnej, wśród myśliwych, czy formalnej, w armii Krwawnika. Ona sama walczyła o swoją pozycję bitwa po 42 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA bitwie, kłótnia po kłótni. Walczyła o każdy awans i każde trudne zadanie. Wyrwała swój potężny topór z rąk ogra, który nim wy- machiwał, i solidnie zapracowała na pióro przy hełmie. Ale zawsze były te głosy, szepty na krawędzi świadomości, ludzie mruczący pod nosem, że to pochodzenie kobiety, z rodu Tranth, a szczególnie Smokobójcy, dało jej awans. Ellery podeszła do północnej krawędzi muru, położyła dło- nie na kamiennej balustradzie i spojrzała na pustkowia Vaasa. W armii Krwawnika służyła pod dowództwem wielu mężczyzn, którzy nie brali udziału w tak licznych bitwach. W armii Krwaw- nika służyła pod dowództwem wielu mężczyzn, którzy nie wie- dzieli, jak zorganizować patrol ani otoczyć strażą obóz na noc. W armii Krwawnika służyła pod dowództwem wielu mężczyzn, których oddziałom regularnie kończyły się zapasy z powodu złego planowania. Jednak te wątpiące głosy pozostały, szepcąc jej w głowie i bi- jąc w sercu. 43 ROZDZIAŁ SPOGLĄDAJĄC W LUSTRO 2 I esteś nieproporcjonalną bronią- wyszeptał Artemis Entreri. Siedział na krawędzi łóżka w swoim małym pokoju, patrząc przez całe pomieszczenie na swoją słynną broń, zdobiony klej- notami sztylet. Ostrze wbiło się w ścianę cal od wysokiego lu- stra, rzucone tam przed chwilą w frustracji. Rękojeść przestała już się kołysać, lecz blask świecy na czerwonym granacie nie- daleko głowicy sprawiał, że broń zdawała się wciąż poruszać. Albo żyć. Ciebie nie zadowala ranienie, myślał Entreri, ani nawet za bijanie. Nie, to nie wystarcza. J Sztylet dobrze służył Entreriemu przez ponad dwie dekady. Zdobył sobie reputację na ulicach Calimportu, od czasów dzie ciństwa walcząc zębami i pazurami z przeszkodami, które zda wały się nie do przebycia. Przez całe życie otaczali go zabójcy, a on pokonał ich w ich własnej grze. Sztylet wbity w ścianę ode grał w tym niemałą rolę. Entreri mógł nim nie tylko ranić i za- \ bijać; mógł wykorzystać jego wampiryczne właściwości do wy- I ssania siły życiowej ofiary. ^ Ale nieproporcjonalnie, pomyślał. Musisz zabierać swoim i ofiarom wszystko, ich życie, ich dusze. Jak to jest sprowadzać ' nicość? Entreri parsknął cicho i bezradnie na to ostatnie pytanie. Prze- sunął się nieco na łóżku, by zobaczyć swoje odbicie w wysokim, 44 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA zdobionym lustrze. Kiedy obudził się, trzymając w ręku sztylet, miał zamiar rzucić nim w lustro i zniszczyć je. W ostatniej chwili zmienił cel i wbił sztylet w ścianę. Entreri nienawidził lustra. To była nagroda Jarlaxle'a, nie jego. Drow spędzał zbyt dużo czasu, stojąc przed lustrem, po- dziwiając się, układając kapelusz tak, by leżał pod idealnym kątem. Dla niego wszystko było pozą, a nikt nie doceniał piękna Jarlaxle'a bardziej niż on sam. Zbierał płaszcz na ramieniu i obracał się, po czym odwracał płaszcz i przyjmował inną pozę. Podobnie, przenosił opaskę z lewego oka na prawe, i z powro- tem, zgodnie z ułożeniem płaszcza. Żaden detal wyglądu nie był zbyt drobny, by ujść uwadze Jarlaxle'a. Ale kiedy Artemis Entreri spoglądał w lustro, widział obraz, który mu się nie podobał. Nie wyglądał na swoje czterdzieści lat. Szczupły i zadbany, z wyrobionymi mięśniami i sylwetką mężczyzny o połowę młodszego, Entreri zazwyczaj był oceniany na najwyżej trzydziestkę. Na prośbę Jarlaxle'a, który ciągle go o to męczył, czarne włosy nosił równo przycięte i z prze- działkiem, do tego zazwyczaj gładko się golił, za wyjątkiem wąsika, który ostatnio polubił. Nosił jedwabne ubrania, eleganc- kie i dobrze dopasowane - Jarlaxle na nic innego by się nie zgodził. Jednego jednak elementu wyglądu Entreriego wybredny i dro- biazgowy drow nie mógł zmienić. Gdy mężczyzna przyglądał się swojej skórze, której szary odcień sprawiał, że wydawał się trupem wystawionym w trumnie, jego spojrzenie natychmiast przenosiło się na zdobiony klejnotami sztylet. To broń mu to zro- biła, odebrała życiową esencję pozawymiarowego humanoida zwanego pomrokiem i napełniła nią ludzką postać Entreriego. - Nie wystarczy ci po prostu zabijać? - spytał na głos Entre ri, a jego spojrzenie przenosiło się ze sztyletu na odbicie w lu strze i z powrotem. - Wręcz przeciwnie - dobiegł go z boku melodyjny głos. - Szczycę się, iż zabijam tylko wtedy, gdy jest to konieczne, i za zwyczaj odkrywam, że wystarcza to, by zaspokoić uczucia, które skłoniły mnie do tego czynu. 45 R.A. SALWTORE Entreri odwrócił się, by spojrzeć na Jarlaxle'a, który wszedł do pokoju, głośno stukając podeszwami wysokich butów o drew- ? nianą podłogę. Jeszcze przed chwilą te same buty nie wydawa-: ły żadnych dźwięków, gdyż, jak wiedział Entreri, Jarlaxle mógł je wyciszać lub pogłaśniać wedle własnej woli. - Wyglądasz niechlujnie - zauważył drow. Sięgnął do ciemnej drewnianej komody i wyciągnął z niej białą koszulę Entreriego, którą następnie rzucił skrytobójcy. - Właśnie się obudziłem. - Ach, ta tygrysica, którą ci wczoraj sprowadziłem, cię wy męczyła. - Albo zanudziła na śmierć. - Martwisz mnie. j Gdybyś tylko wiedział, jak często miałem ochotę cię zabić, ;' pomyślał Entreri, lecz przerwał, gdy na twarzy Jarlaxle'a poją- ' wił się znaczący uśmieszek. Jarlaxle domyślał się, co się dzieje j w jego głowie, o ile w ogóle nie czytał mu w myślach za pomo- } cą jakiegoś dziwnego magicznego przedmiotu. I - Gdzie jest ta ruda? 5 Entreri rozejrzał się po pokoju i wzruszył ramionami. j - Przypuszczam, że wyszła. « - Nawet zaspany, pozostajesz niezwykle spostrzegawczy. ! Entreri westchnął i spojrzał znów na sztylet i na swoje odbi- < cie, a oba te obrazy wywoływały podobne uczucia. Schował twarz w dłoniach i przetarł zaspane oczy. Podniósł głowę, słysząc uderzenia. To Jarlaxle za pomocą rękojeści sztyletu wbijał jakąś ozdobę nad ościeżnicą drzwi. - Dar Ilnezhary - wyjaśnił drow, cofając się i odsuwając ręce, by ukazać amulet wielkości dłoni: statuetkę przedstawiającą srebrzy stego smoka, z szeroko otwartą paszczą i rozłożonymi skrzydłami. Entreri nie był zaskoczony. Ilnezhara i jej siostra Tazmikelła stały się ich dobroczyńcami albo pracodawcami, albo towarzy- szami, albo czymkolwiek, czego tylko zapragnęły, tak się wy- dawało. W kontaktach z nimi siostry miały wszelkie atuty -w końcu były smokami. Ostatnio ciągle te smoki. 46 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Zanim Entreri poznał Jarlaxle'a, ani razu nie widział smoka, a teraz widywał je stanowczo zbyt często. - Błękitna błyskawica — wyszeptał Jarlaxle do statuetki, a wtedy w jej oczach zapłonęło lodowate niebieskie światło, które po chwili przygasło. - Co zrobiłeś? Jarlaxle odwrócił się z uśmiechem do Entreriego. - Powiedzmy, że nie byłoby dobrym pomysłem przejście ! przez te drzwi bez uprzedniego podania typu smoka. - Niebieski? - Na razie — stwierdził drow. - A skąd wiesz, że go nie zmienię, kiedy cię nie będzie? - ; spytał Entreri, pragnąc odgryźć się pewnemu siebie mroczne- jpiu elfowi. Jarlaxle dotknął opaski na oczy. - Ponieważ widzę przez drzwi - wyjaśnił. - A oczy zawsze |go zdradzą. Jego uśmiech znikł, znów rozejrzał się po komnacie. - Jesteś pewien, że tygrysica sobie poszła? - spytał. - Albo zrobiła się bardzo malutka. Jarlaxle spojrzał kwaśno na Entreriego. - Jest pod twoim łóżkiem? - Masz swoją opaskę. Sprawdź sobie. - Ach, znów mnie ranisz - powiedział drow. — Powiedz mi, przyjacielu, czy jeśli spojrzę w twoją pierś, zobaczę pustą jamę tam, gdzie powinno być serce? Entreri wstał i podciągnął koszulę. - Jeśli tak jest, powiedz mi o tym — powiedział, podchodząc do ściany i wyciągając z niej sztylet - żebym mógł wyciąć serce Jarlaxle'a i zapełnić nim puste miejsce w mojej piersi. - Obawiam się, że jest zbyt wielkie dla Entreriego i jemu podobnych. Entreri zaczął się odzywać, ale stracił do tego serce. - Za dwa dni wyrusza karawana - poinformował go Jarlaxle. - Możemy nie tylko dotrzeć na północ, ale też zatrudnić się po drodze. Potrzebują strażników. 47 R.A. SAIYATORE Entreri przyjrzał się mu uważnie i z zainteresowaniem, nie wiedząc, co myśleć o nagłej decyzji Jarlaxle'a, by udać się w podróż do Bram Damary, dwóch potężnych murów strzegących obu krańców Przełęczy Krwawnika w Galenach. Niedawno prawie zginęli podczas eskapady, a wspomnienie walki w dziwnej wieży nadal wywoływało u Entreriego dreszcze. - Nasza rzetelność - powiedział drow, a wówczas na twarzy mężczyzny poj awił się wyraz j eszcze większego zainteresowa nia. — Wielu bohaterów zdobywa sobie reputacj ę w Vaasa — wy- jaśnił Jarlaxle. — Rzadko pojawia się taka okazja zdobycia bo gactwa, sławy i dobrej opinii. - Sądziłem, że naszym celem było zdobycie reputacji na uli cach Heliogabalus - odparł Entreri — pośród potencjalnych pra codawców. - I obecnych pracodawców — zgodził się Jarlaxle. -1 tak też się stanie. Lecz pomyśl, jak bardzo może nam pomóc reputacja bohaterów. Oczyści nas z podejrzeń i być może ochroni przed karą, jeśli zostaniemy złapani w dwuznacznej sytuacji. Kilka miesięcy w Vaasańskiej Bramie poprawi nam opinię bardziej niż kilka lat tutaj, w Heliogabalus. Oczy Entreriego zwęziły się. Za tą decyzją musiało kryć się i coś więcej, dobrze o tym wiedział. Spędzili w Damarze ostat- r nie kilkanaście miesięcy i od samego początku wiedzieli o „oka zjach" dla bohaterów na pustkowiach Vaasa - jakże mogliby nie zauważyć, skoro obwieszczenia na ten temat wisiały we wszystkich tawernach i na połowie ulic Heliogabalus? Jednak dopiero niedawno, wkrótce po niemal katastrofalnym wypadzie ''< do wieży, Jarlaxle wpadł na pomysł, by udać się na północ, co j Entreri uznał za dość dziwne. Praca w Vaasa była trudna, luk- '[• susów brakowało, a Entreri dobrze wiedział, że Jarlaxle ceni ; luksus ponad wszystko. ! - Cóż więc takiego powiedziała ci Ilnezhara o Vaasa, co cię S tak zainteresowało? — spytał Entreri. ' Jarlaxle uśmiechnął się krzywo, a uśmiech ten nie zaprze- czał podejrzeniom Entreriego. - Słyszałeś o wojnie? — spytał drow. 48 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Niewiele - przyznał Entreri. - Słyszałem o chwale króla Garetha Smokobójcy. Któż mógłby nie słyszeć, w mieście, które jest niczym świątynia ku czci jego i jego towarzyszy? - Walczyli z Zhengyi, Królem-Czarnoksiężnikiem - wyja śnił drow — liczem o ogromnej mocy. -1 stadem smoków - wtrącił Entreri znudzonym tonem. -Tak, tak. Słyszałem o tym. - Wiele ze skarbów Zhengyi zostało odkrytych i zabranych do Damary - powiedział Jarlaxle. - Lecz to, co znaleźli, to tyl ko niewielka część. Zhengyi miał wiele artefaktów, ogromny skarb, wystarczająco wielki, by wezwać smoki. I był liczem. Znał tajemnicę. - Masz takie aspiracje? - Entreri nie próbował ukrywać nie smaku w głosie. Jarlaxle zaśmiał się szyderczo. - Jestem drowem. Będę żył jeszcze całe stulecia, choć stule cia przeminęły już od moich narodzin. W Menzoberranzan żyje licz o wielkiej mocy. - Licz-drow Dyrr, wiem - zauważył Entreri. - Najbardziej żałosna istota w całym mieście. Raz miałem okazję go spotkać i wiem, że wszelkie jego wysiłki mają na celu przedłużenie egzystencji. Kupił sobie wieczność, więc przera ża go myśl o jej stracie. To żałosna egzystencja, zimna jak jego skóra, i samotność istoty, która nie zna nikogo podobnego so bie. Jak wiele zaklęć ochronnych musi sobie stworzyć, żeby czuć się bezpiecznie, kiedy znalazł się w punkcie, gdzie może stracić zbyt wiele, by to pojąć. Nie, bycie liczem nie jest tym, czego pragnę, zapewniam cię. - Ja również. - Ale uświadamiasz sobie, jak wielka moc kryje się w wie dzy Zhengyi? — spytał drow. - Czy pojmujesz, jak wielką cenę zapłacą starzejący się królowie, przerażeni nieuchronną śmiercią? Entreri tylko wpatrywał się w drowa. -1 któż wie, jakie inne cuda posiadał Zhengyi? - mówił dalej Jarlaxle. - Może skarbce pełne magicznych amuletów 49 R.A. SAimTORE i olbrzymich klejnotów? Może Król-Czarnoksiężnik miał broń potężniejszą niż twój Szpon Charona? - Czy w twoim życiu nie ma innego celu niż posiadanie? Te słowa sprawiły, że Jarlaxle zatrzymał się gwałtownie - jak rzadko, Entreriemu udało się nim wstrząsnąć. Ale oczywi- ście, nie trwało to długo. - Jeśli tak, to jest to najwyraźniej cel mojego życia i twojego również — odpowiedział w końcu drow. - Czyż nie przebyłeś pół Faerunu w pogoni za Regisem i rubinem Paszy Pooka? - To była praca. - Mogłeś odmówić. - Lubię przygody. - To ruszajmy — powiedział drow i przesadzonym gestem wskazał na drzwi. - Przygoda czeka! Być może zobaczymy rze czy, j akich nie zaznaliśmy wcześniej. Jak możesz się temu oprzeć? - Vaasa to przez większość roku pusta, zlodowaciała tundra, a przez resztę roku bagno. - A pod tundrą? — powiedział drow. — Są tam skarby ponad wszelkie wyobrażenie. -1 setki awanturników pragnących tych skarbów. - Oczywiście - przyznał drow — ale żaden z nich nie wyglą da tak jak ja. - Mógłbym zrozumieć to na dwa sposoby. Jarlaxle położył dłoń na biodrze, obrócił się i ustawił. - I miałbyś rację w obu wypadkach — zapewnił przyjaciela. Drow sięgnął do sakiewki przy pasie i wyciągnął kukurydzia- ną bułeczkę artystycznie ozdobioną białym i różowym lukrem. Podniósł ją do góry i uśmiechnął się szeroko. - Doskonale wiem, jak znajdować i zatrzymywać skarby — powiedział i rzucił ciastko Entreriemu ze słowami: - Prezent od Pitera. Entreri spojrzał na ciastko, choć nie miał ochoty na słodycze, ani w ogóle najedzenie. - Piter - szepnął. Wiedział, że to ów człowiek jest skarbem, o którym mówi Jar-laxle, a nie ciastko. Entreri i Jarlaxle uwolnili tłustego kucharza, 50 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Pitera McRuggle'a z łap bandy nieudolnych zbójów, a Jarlaxle później podarował mężczyźnie i jego rodzinie porządny sklep w Heliogabalus. Drow na pierwszy rzut oka rozpoznawał talent, a co do Pitera nie mogło być wątpliwości. Piekarnia świetnie pro- sperowała, kieszenie Jarlaxle'a wypełniały pieniądze, a jego no- tes informacje. Artemis Entreri pomyślał, że być może on również zalicza się do kategorii znalezionych i zatrzymanych skarbów Jarlaxle'a. Było oczywiste, który z nich prowadzi, a który idzie z tyłu. - Czy już wspominałem o karawanie, która wyjeżdża za dwa dni? - spytał Jarlaxle z tym swoim uśmiechem. Entreri zaczął odpowiadać, lecz słowa zamarły mu w gardle. To nie miało sensu. Dwa dni później on i Jarlaxle jechali na wytrzymałych ku- cach, strzegąc lewej flanki karawany sześciu wozów, która opu- ściła Heliogabalus północną bramą. 51 ROZDZIAŁ ŻYCIE W LETARGU 3 J^ntreri wyczołgał się ze swojego namiotu, podniósł się i po- woli przeciągnął. Nagle zwinął się, gdy ostry ból w plecach przy- pomniał mu o jego wieku. Spanie na ziemi mu nie służyło. Przetarł oczy i rozejrzał się po wypełnionej namiotami równi- nie między wysokimi górami. Na północ od obozu wznosiły się szare kamienie i żelazo Vaasańskiej Bramy, położonej bardziej na północy z dwóch wielkich linii umocnień, które od północy i południa zamykały Dolinę Krwawnika. Vaasańska Brama została wreszcie ukończona, o ile takie żyjące dzieło w ogóle można uznać za skończone. Fortece na wschodnim i zachodnim krańcu głównej budowli opierały się o Galeny, a brama stanowiła ostatnią barierę między Entrerim a pustkowiami Vaasa. Wraz z Jarlaxle'em towarzyszyli karawanie, gdy ta przebyła Damar-ską Bramę, którą wciąż budowano na południu. Jechali z nimi jeszcze przez jeden dzień, posuwając się na pomocny zachód w cieniu gór, aż do Wioski Krwawnika, rodzinnego miasta króla Garetha - choć na monarchę naciskano, by przeniósł siedzibę władzy do największego miasta królestwa, Heliogabalus. Nie mając ochoty pozostać w tym najbardziej praworządnym z miejsc, obaj szybko się pożegnali i ruszyli dalej na południe. Po dziesięciomilowej jeździe dotarli do względnie równinnej oko- licy, którą zebrani poszukiwacze przygód nazwali Równiną Le- targu. Właściwa nazwa, pomyślał Entreri, gdyż podobnie zwany 52 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Plan Letargu był, jak mówiono, pozawymiarowym limbo dla dusz niedawno zmarłych, które zbierały się tam przed ostateczną pod- różą do raju lub udręki. Miejscem między niebiosami a piekłem. Miasteczko namiotów było podobnym rozdrożem, gdyż na południu leżała Damara - spokojna, zjednoczona i zamożna pod rządami króla-paladyna — zaś na północy za murem leżała kra- ina szalonych przygód i rozpaczliwych bitew. I Jarlaxle oczywiście kierował się na północ. W miasteczku namiotowym zamieszkiwali wszelkiego ro- dzaju łotrzykowie, ludzie, jakich Entreri doskonale znał z ulic Calimportu. Wszyscy pragnęli zostać bohaterami - mężczyźni i nieliczne kobiety byli gotowi zrobić wszystko, by zdobyć sławę. Jak wiele razy młodszy Entreri wyruszał w drogę z takimi ludźmi? I przeważnie wyprawa taka kończyła się konfliktem wśród członków drużyny. Na tę myśl Entreri instynktownie się- gnął do rękojeści sztyletu na biodrze. Wiedział, że nie należy ufać ambitnym ludziom. Poranną mgłę wypełniała woń gotującego się mięsa. Napolu płonęły dziesiątki ognisk, a syk ostrzonych noży zagłuszał po- ranny śpiew ptaków. Entreri zauważył Jarlaxle'a przy jednym z takich ognisk, kil- kaset stóp dalej. Drow stał w grupie twardych osobników: dwóch mężczyzn, którzy wyglądali na braci — a może ojca i syna, gdyż jeden był bardziej siwy niż czarnowłosy—krasnoluda z wyrwaną połową brody i elfki, która nosiła złote włosy zaplecione w war- kocze sięgające pasa. Entreri widział, że cała czwórka nie czuje się dobrze w obecności mrocznego elfa. Układ ich rąk i lekkie przechylenie ramion pokazywały, że są gotowi w każdej chwili się bronić, gdyby drow wykonał jakiś niespodziewany ruch. Wydawało się jednak, że czarujący Jarlaxle zaczyna przeko- nywać ich do siebie. Entreri przyglądał się, jak mroczny elf kła- nia się uprzejmie, zamiatając ziemię swoim ogromnym kapelu- szem. Każdy jego ruch był ostrożny i zawsze trzymał ręce na widoku. Kilka chwil później Entreri mógł tylko zachichotać, kiedy zebrani wokół Jarlaxle'a wybuchli śmiechem — pewnie drow 53 R.A. SAD/ATORE opowiedział jakiś żart. Entreri obserwował, rozdarty między za- zdrością a podziwem, jak elfka zaczyna pochylać się w stronę Jarlaxle'a, a jej postawa wyraźnie ukazuje zainteresowanie. Jarlaxle wyciągnął rękę do krasnoluda i poruszył nią tak, że wydawało się, iż właśnie wyciągnął monetę z ucha niskiego osobnika. Przez chwilę panowało zamieszanie, gdy cała czwórka odruchowo sięgnęła do sakiewek, lecz szybko znów rozległ się głośny śmiech, a młodszy z mężczyzn klepnął krasnoluda w tył głowy. Śmiechy ustały, gdy odgłos końskich kopyt sprawił, że wszy- scy, nie wyłączając Entreriego, zwrócili spojrzenie na północ. Niewielki, lecz mocny czarny koń w srebrzystym pancerzu przegalopował obok namiotów. Jego jeździec również nosił srebrną zbroję płytową, ozdobioną fantazyjnym grawerowaniem i delikatnymi wzorami. Rycerz miał hełm z czerwonym piórem po lewej stronie. Gdy koń minął Entreriego, ten zauważył topór przytroczony z boku mocnego siodła. Koń zatrzymał się gwałtownie tuż przed Jarlaxle'em i jego towarzyszami, a jeździec płynnym ruchem zsunął się z siodła i stanął przed drowem. Entreri podszedł bliżej, spodziewając się kłopotów. Zastanawiał się, czy przybysz, wysoki lecz drobnej budowy, ma w żyłach elfią krew, lecz kiedy po zdjęciu hełmu wysypały się spod niego długie, ognistorude włosy, sprawa stała się jasna. Pospieszył, by znaleźć się w zasięgu słuchu i lepiej przyj- rzeć się twarzy kobiety, a to, co zobaczył, zaintrygowało go. Piegi i dołki w policzkach kontrastowały z rycerskim pance- rzem. A jednak jej postawa teraz i podczas jazdy, czy sposób w jaki, mimo ciężkiego pancerza, zwinnie zsunęła się z siodła, mówiły Entreriemu, że jest doświadczona i twarda - kiedy musiała taka być, jak sobie uświadomił. Ale mówiły mu też, że kobieta ma również inne cechy, które mógłby chcieć poznać. Skrytobójca zatrzymał się i zagłębił w myślach, zaskoczony swoim zainteresowaniem. - A więc plotki są prawdziwe - powiedziała kobieta, a on był wystarczająco blisko, by to usłyszeć. - Drow. 54 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Jak widzę, moja reputacja mnie wyprzedza - powiedział Jarlaxle. Uśmiechnął się rozbrajająco i złożył kolejny ze swych ukłonów. — Jarlaxle, do usług, pani. - Twoja reputacja? - zaszydziła kobieta. — Nie, ciemnoskóry. Mówiąo tobie setki szeptów, plotki o paskudnych czynach, jakich możemy się po tobie spodziewać, owszem, ale z pewnością nie reputacja. - Rozumiem. I dlatego przybyłaś, by sprawdzić tę reputację? - Aby zobaczyć mrocznego elfa wśród nas - odpowiedziała kobieta. - Nigdy nie widziałam istoty takiej jak ty. - Czy spotkałem się z twoją aprobatą? Kobieta zmrużyła oczy i zaczęła powoli obchodzić drowa. - Twoja rasa kojarzy się z dzikością, a jednak ty wyglądasz delikatnie. Powiedziano mi, że powinnam być ostrożna... a na wet przestraszona... jednak twój wygląd i mniej niż imponują ca postura nie robią na mnie wrażenia. - Ano, ale uważaj na jego palce — wtrącił krasnolud. - Spryt nie nimi obraca, nie ma wątpliwości. - Rzezimieszek? — spytała. - Pani, obrażasz mnie. - Pytam cię i oczekuj ę uczciwej odpowiedzi — odparła, a w j ej melodyjnym i spokojnym głosie pojawiła się nuta gniewu. - Wielu z Letargu to znani złodzieje, którzy przybyli tu na rozkaz sądu, by odpracować swoje winy na pustkowiach Vaasa. - Ale ja jestem drowem — odpowiedział Jarlaxle. - Czy są dzisz, że na wszystkich pustkowiach Vaasa jest wystarczająco wiele potworów, bym odpracował winy mego pochodzenia? - Nic mnie nie obchodzi twoje pochodzenie. - W takim razie jestem tylko ciekawostką. Ach, znów mnie ranisz. - Powinieneś przyzwyczaić się do tego uczucia. Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jarlaxle przechylił głowę i uśmiechnął się przebiegle. - Czy wiesz, kim jestem? - spytała kobieta. - Sposób, w jaki pytasz, sugeruje, że powinienem. Kobieta spojrzała ponad drowem na elfkę. 55 R.A. SAIYATORE - Komendant Ellery z armii Krwawnika w Vaasańskiej Bra mie — wyrecytowała elfka bez wahania. - To twoje pełne imię. Elfka zaczęła się jąkać i była wyraźnie zmieszana. - Jestem komendant Ellery Tranth Dopray Kierney Smoko- bójca Peidopare - powiedziała kobieta jeszcze bardziej wład czym tonem. - Podpisywanie swoich rzeczy musi być dla ciebie ciężkim zadaniem - mruknął ironicznie drow, lecz kobieta go zignoro wała. - Baron Tranth jest moim wujem; lady Christine Smokobój- ca, królowa Damary, to moja kuzynka; a król Gareth Smoko- bójca to mój kuzyn w drugiej linii. - Lady Christine i król Gareth? Kobieta wyprostowała się i uniosła brodę. - Mam nadzieję, że są kuzynami z dwóch różnych gałęzi — powiedział Jarlaxle. Odpowiedzią było zaciekawienie. - Wolałbym mimo wszystko, żeby przyszli książęta i przy szłe księżniczki Damary nie mieli drugiej głowy na ramio nach albo sześciu palców w każdej dłoni — wyjaśnił drow, a wtedy zaciekawienie zmieniło się w złość. — Ach, te kró lewskie rody. - Szydzisz z człowieka, który przegonił księcia demonów Or- kusa przez wszystkie plany egzystencji? - Szydzę z niego? — spytał Jarlaxle, uniósł dłoń do piersi i zro bił minę, jakby ktoś dał mu w twarz. - Nic nie jest dalsze od prawdy, pani komendant Ellery. Wyrażam ulgę, że choć łączą cię więzy krwi z obojgiem, oni sami nie są tak blisko spo krewnieni. Rozumiesz? Jej spojrzenie stwardniało. - Poznam twoją reputację - obiecała. - Wtedy będziesz żałować, że w twej kolekcji nazwisk nie ma D'aerthe, zapewniam — odparł drow. - Jarlaxle D'aerthe? - Do usług - powiedział z kolejnym ukłonem. 56 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Będziesz uważnie obserwowany, drowie — mówiła dalej komendant Ellery. - Jeśli twoje palce będą zbyt sprytne, albo twój manieryzm zbyt zakłóci spokój, poznasz ciężar sprawie dliwości Krwawnika. - Jak sobie życzysz - zgodził się Jarlaxle. Gdy Ellery odwróciła się, by odejść, ukłonił się po raz kolejny, jednocześnie spoglądając na Entreriego i mrugając do niego. - Pozostawiam was z waszym posiłkiem — powiedziała El lery do pozostałej czwórki i wskoczyła z powrotem na siodło. — Starannie dobierzcie sobie towarzystwo, zanim wyruszycie na pustkowia Vaasa. Gdyż zbyt wielu już zginęło w tundrze, i zbyt wielu zginęło, gdyż nie otaczali się godnymi zaufania towarzyszami. - Posłucham twych słów - odpowiedział szybko Jarlaxle, choć wcale nie do niego były skierowanie. - Ten niski wydawał mi się trochę podejrzany. - Hej! - powiedział krasnolud, a Jarlaxle uśmiechnął się do niego tym swoim rozbrajającym uśmiechem. Entreri odwrócił się od piątki, by obserwować odjeżdżającą kobietę. Zauważył pełne szacunku gesty wszystkich, których mijała. - Groźna jest —powiedział, kiedy chwilę później Jarlaxle po jawił się u jego boku. - Niebezpieczna i pełna ognia - zgodził się mroczny elf. - Być może będę ją musiał zabić. - Być może będę się musiał z nią przespać. Entreri odwrócił się i spojrzał na drowa. Czy jego nigdy nic nie wyprowadzało z równowagi? - Jest krewną króla Garetha - przypomniał mu. Odpowiedzią drowa było jedno słowo: - Posag. - Lady Ellery - powiedział Athrogate, krasnolud znany w pół- światku Damary jako doskonały zabójca. Ciemną brodę nosił rozdzieloną na dwa proste pasma sięga- jące do połowy piersi, każde spięte na końcu spinką z trzeba 57 R.A. SAIYATORE niebieskimi klejnotami. Jego brwi były tak krzaczaste, że nie- mal zasłaniały prawie czarne oczy, a uszy tak wielkie, że wielu twierdziło, iż byłby w stanie odlecieć, gdyby tylko nauczył się nimi machać. - Niezłe towarzystwo już sobie znalazł. Obserwujcie go, mó wię. Obserwujcie go albo zabijcie, bo jeśli tego nie zrobicie, to on nas zabije, nie ma co gadać. - Jeśli to wszystko nie jest przypadkiem, wygląda to cieka wie - przyznał Canthan Dolittle, uważny osobnik o oczach jak paciorki i długim prostym nosie. Jego siwo-brązowe wło sy były rzadkie, a łysy placek na szczycie głowy stał się ja- skrawoczerwony od niedawnego oparzenia słonecznego. Ner wowy, szczupły mężczyzna cały czas kręcił palcami, jednocześnie drżąc słabo. - Zakładanie tego to proszenie się o katastrofę — stwierdził trzeci i najbardziej imponujący z całej grupy. To znaczy naj bardziej imponujący dla tych, którzy go znali, gdyż arcymag Knellict nosił niczym niewyróżniające się ubranie, a jego naj cenniejszy dobytek spoczywał bezpiecznie w Cytadeli Skryto bójców. Athrogate nerwowo oblizał wargi, przyglądając się potężne- mu czarodziejowi, w niesławnej gildii zabójców ustępującemu jedynie Timoshence, Pradziadowi Skrytobójców. Jako agent Za- wiązanej Sakiewki, głównej gildii złodziei w Heliogabalus, Ath- rogate miał pojechać z Jarlaxle'em i Entrerim do Wioski Krwaw- nika, a następnie zgłosić się do Canthana w Letargu. Był dość zaskoczony, widząc Knellicta w obozie. Niewiele imion w pół- nocnych Krainach wzbudzało taki strach, jak arcymaga Cyta- deli Skrytobójców. - Czy dowiedziałeś się czegoś więcej o drowie? - spytał Can than. — Wiemy o jego kontaktach z karczmarzem Feepunem i za bójstwie pomroka, Rorliego. -1 zabójstwie Feepuna - dodał Knellict. - Masz jakiś dowód, że to dzieło tych dwóch? — spytał za skoczony Canthan. - A masz dowód, że nie? 58 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Canthan wycofał się, nie chcąc drażnić najbardziej niebez- piecznego człowieka na Ziemiach Krwawnika. — Informacja o ich miejscu pobytu od czasu incydentu z Ror- lim jest niekompletna - przyznał Knellict. i - Byli dość cicho, z tego, co widzieliśmy - odparł Athroga- ' te, a jego ton wskazywał, że chce się podlizać. Choć odpowia- | dał Canthanowi, raz za razem spoglądał na Knellicta. Spokojny i i opanowany wyraz twarzy arcymaga był jednak niemożliwy do odczytania. - Mieli jakieś interesy z parą ciekawych pase- rek, ale nie kupili nic szczególnie interesującego. Może szukali i raczej uroków pań niż magicznych amuletów, jeśli wiecie, co chcę powiedzieć. Lubią panie, ci dwaj, szczególnie ten ciemny. Canthan spojrzał na Knellicta, który lekko skinął głową. — Trzymaj się blisko i bądź uważny - powiedział Canthan I do Athrogate'a. - Jeśli będziesz nas potrzebować, wywieś uprane ubranie tak, jak się umówiliśmy, a my cię odnajdziemy. — A jeśli wy będziecie mnie potrzebować? — To cię znajdziemy, co do tego nie ma wątpliwości. Ton arcymaga był zbyt spokojny, zbyt opanowany i mimo pragnienia zachowania miny twardziela, Athrogate zadrżał. Niemal się przewrócił, gdy ukłonił się nisko, po czym odbiegł, trzymając się cieni. — W człowieku wyczuwam coś jeszcze — zauważył Knellict, ' kiedy zostali sami z Canthanem. — Przypuszczam, że obaj są groźni. ??' - Rzeczywiście, zasługują na nasz szacunek-zgodził sięKnel-i lict. -1 wymagają więcej oczu niż tylko tego idioty Athrogate'a. ' - Już nad tym pracuję - zapewnił Canthan swojego zwierzchnika. Knellict lekko skinął głową, lecz nadal spoglądał na miasto namiotów i Jarlaxle'a z Entrerim, którzy wracali do swojego obozu. Zawiązana Sakiewka była gotowa do zaatakowania tej dwójki w Heliogabalus i pewnie by to zrobiła - najprawdopodobniej z katastrofalnym dla siebie skutkiem - gdyby nie inter- weniowała Cytadela Skrytobójców. Za namową Knellicta, 59 R.A. SAIYATORE Timoshenko zdecydował się zwrócić uwagę na tę dwójkę, a szczególnie na tego niezwykłego mrocznego elfa, który tak nagle pojawił się pośród nich. Drowów nie spotykało się często na powierzchni Torilu, a już z pewnością nie na Ziemiach Krwawnika. A przynajmniej w Damarze, krainie, która pod rzą- dami Garetha Smokobójcy i jego bohaterów szybko stawała się krainą prawa i porządku. Zhengyi został obalony, stada smo- ków zniszczone, a różdżka księcia demonów Orkusa zniknęła w nicości. Gareth stawał się coraz silniejszy, a macki jego orga- nizacji rozciągały się coraz dalej, grożąc zjednoczeniem roz- licznych feudalnych lordów Damary. Nie krył się ze swoim pra- gnieniem opanowania również Vaasa i zjednoczenia dwóch krain w jednym królestwie Krwawnika. A grupa zwiadowców króla Garetha z każdym dniem stawała się coraz większa. Timoshenko i Knellict podejrzewali, że Vaasa rzeczywiście wkrótce zostanie ucywilizowana, a gdy tak się stanie, gdzie znaj- dzie się miejsce dla Cytadeli Skrytobójców? Knellict ukrył skrzywienie, gdy znów rozważył tendencje na Ziemiach Krwawnika. Jego oczy zabłysnęły na chwilę, gdy przy- glądał się jak człowiek i drow znikają w swoim namiocie. Gdy Jarlaxle i Entreri znaleźli się po vaasańskiej stronie muru, powietrze stało się inne. Ich nozdrza wypełniała zatęchła woń torfu i rozkładu, niesiona przez wiatr, zimny, choć przecież było lato. - Wieje dziś mocno od Wielkiego Lodowca — powiedział je den ze strażników, podsłuchany przez Entreriego. Czuł przeszywające kości zimno, gdy wiatr zbierał wilgoć z roz- miękczonego lodu i przenosił ją przez błotniste równiny Vaasa. -Wyjątkowe miejsce - zauważył Jarlaxle, spoglądając na brązowe pustkowie spod szerokiego ronda kapelusza. - Wy- słałbym całe armie, żeby zdobyć ten raj. Sarkazm drowa irytował Entreriego. Nie mógł się nie zgo- dzić z tą ponurą oceną. - To po co tu jesteśmy? - Już to w pełni wyjaśniłem. 60 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Twoje pojmowanie słowa „w pełni" jest dziwne. Jarlaxle nie spojrzał na niego, lecz Entreri przynajmniej po czuł pewną satysfakcje, widząc uśmiech drowa. - Jak sądzę, oznacza to, że wyjaśniłeś mi tyle, ile uważasz za stosowne, żebym wiedział - mówił dalej Entreri. -Czasem najsłodsze soki można znaleźć wnąjbrzydszych owocach. Entreri spojrzał znów na mur i się poddał. Wybrali się na ,jednodniowy wypad", jak takie wycieczki zwano na Vaasań-skiej Bramie, krótką misję zwiadowczą. Wszyscy nowi w Va-asańskiej Bramie dostawali takie zadania, dzięki którym mogli lepiej poznać tundrę. Kiedy po raz pierwszy pojawiło się wezwanie dla poszukiwaczy przygód, nie było żadnego wsparcia ani pomocy. Wielu wyruszało od razu daleko w głąb Vaasa i nikt już ich nie zobaczył. Teraz jednak armia Krwawnika nauczała i kontrolowała - i to w sposób raczej przymusowy. Entreri nie lubił takich zasad, lecz nie miał też większej ochoty oddalać się zbytnio od bramy. Nie chciał znaleźć końca, szukając dna bezdennego bagna. Jarlaxle obracał się powoli, zdając się przy tym wąchać po- wietrze. Kiedy zatoczył pełny krąg, wskazując znów na pół- nocny wschód, kierunek, w którym znajdował się Wielki Lo- dowiec, pokiwał głową i przechylił kapelusz. - Tędy, jak sądzę - powiedział. Jarlaxle ruszył, a Entreri, który nie miał większego wyboru, wzruszył ramionami i poszedł za nim. Trzymali się kamiennego przedgórza Galen, nie chcąc ryzy- kować drogi po płaskiej, błotnistej ziemi. To sprawiało, że gro- ziły im zasadzki goblinów, lecz ta dwójka nieszczególnie bała się walki z takimi istotami. - Wydawało mi się, że można tu znaleźć mnóstwo potwo rów i je zabijać - zauważył Entreri po godzinie wspinania się na szare kamienie i przechodzenia przez lodowate kałuże. — Czyż nie tak mówiły ogłoszenia w Heliogabalus? - Dwadzieścia sztuk złota dziennie - dodał Jarlaxle. — A wszystko to za przyjemność zabicia dziesięciu goblinów. Tak, 61 R.A. SAIYATORE o to chodziło, i być może takie wysokie nagrody okazały się skuteczne. Czyżby wszystkie okoliczne ziemie zostały oczysz- czone? — Jeśli mamy całe mile wędrować przez pustkowia, to ja wra cam na południe - powiedział Entreri. — Ale z ciebie optymista. — A ty masz talent do zauważania rzeczy oczywistych. Jarlaxle roześmiał się i poprawił kapelusz. — Nie całe mile - powiedział. - Czy zauważyłeś wyraźny znak naszych przeciwników? Entreri spojrzał na niego sceptycznie. — Odcisk przy ostatniej kałuży — wyjaśnił Jarlaxle. — Mógł mieć wiele dni. -Wydaje mi się, że tutaj, na powierzchni, takie rzeczy nie wytrzymują tak długo — odparł drow. - WPodmroku odcisk buta w miękkiej ziemi może mieć tysiąc lat, ale tutaj... Entreri wzruszył ramionami. — Myślałem, że słyniesz z umiejętności odnajdywania swo ich wrogów. — Tak, ale dzięki temu, że znam ich zachowania, nie dzięki rozpoznawaniu śladów na ziemi. Znajduję wrogów dzięki in formacjom, jakie zdobywam od tych, którzy ich widzieli. — Informacjom zdobytym dzięki sztyletowi? — Co tylko okaże się skuteczne, lecz zazwyczaj nie polowa łem w dziczy na potwory. — Ale umiesz rozpoznawać znaki w takich dzikich miejscach — powiedział drow. — Umiesz rozpoznać odcisk. — Wiem, że coś zrobiło odcisk w pobliżu kałuży — wyjaśnił Entreri. — Może dzisiaj, a może kilkanaście dni temu... kiedy kolwiek od czasu ostatniego deszczu. I nie wiem, co go zosta wiło. — Jesteśmy w krainie goblinów - przerwał Jarlaxle. - Tak mó wiły ogłoszenia. — Jesteśmy w krainie pełnej ludzi polujących na gobliny - przypomniał mu Entreri. — Masz talent do stwierdzania rzeczy oczywistych. 62 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri spojrzał na niego krzywo. Wędrowali przez kilka godzin, a gdy na północy zebrały się burzowe chmury, wrócili do Vaasańskiej Bramy. Dotarli tam tuż po zachodzie słońca i po krótkiej dyskusji z nowymi straż- nikami, przekonali ich, że obaj, w tym mroczny elf, wyszli przez tę samą bramę wcześniej tego dnia i powinni zostać wpuszczeni do środka bez dłuższego przesłuchania. Przeszedłszy przez ciasne, ciemne korytarze zbudowane z ce- gły, minąwszy wielu podejrzliwych strażników, Entreri skiero- wał się w stronę głównego korytarza, który zaprowadziłby ich z powrotem do Letargu i namiotu. - Jeszcze nie — powiedział go Jarlaxle. - Można tu znaleźć wiele przyjemności, tak mi powiedziano. - A tam na zewnątrz jest wiele goblinów do zabicia, tak ci powiedziano. - Jak widzę, to się nigdy nie skończy. Entreri po prostu stał na końcu korytarza, a w oczach Jarlaxle'a odbijały się płomienie ognisk, gdy spoglądał na swojego skrzy- wionego przyjaciela. - Nie masz pragnienia przygody? - spytał drow. - Przechodziliśmy to już zbyt wiele razy. - A ty wciąż się krzywisz, wciąż wątpisz i narzekasz. - Nigdy nie lubiłem spędzać dni na łażeniu błotnistymi szla kami. - Te szlaki doprowadzą nas do wielkich rzeczy - powiedział Jarlaxle. — Obiecuję. - Może kiedy mi o nich powiesz, poprawi mi się humor - odparł Entreri, a mroczny elf uśmiechnął się szeroko. - Te korytarze też mogą nas poprowadzić do wielkich rze czy - powiedział drow. - A o nich ci chyba nie muszę opo wiadać. Entreri obejrzał się przez ramię na płomienie ognisk rysujące się za odległą bramą. Zaśmiał się cicho i odwrócił z powrotem do Jarlaxle'a, gdyż wiedział, że opór jest bezcelowy w obliczu nieustannej perswazji. Machnął ręką, wskazując, że drow ma prowadzić, i ruszył za nim. 63 R.A. SAIYATORE W Vaasańskiej Bramie było wiele przybytków - warsztatów, sklepów, ale przede wszystkim tawern. Kupcy i przedsiębiorcy szybko odpowiedzieli na wezwanie Garetha Smokobójcy, wie- dząc, że poszukiwacze przygód, którzy wyruszą za mur, zostaną odpowiednio wynagrodzeni po powrocie, biorąc pod uwagę wysokie nagrody za uszy goblinów, orków, ogrów i innych po- tworów. Nadeszły też królowe wieczoru, prezentując swój to- war w każdej tawernie i często zbierając się wokół szulerów, którzy próbowali odebrać zarobki głupim lub zadufanym w so- bie awanturnikom. Wszystkie tawerny wyglądały podobnie, więc weszli do pierw- szej z brzegu. Na szyldzie obok wejścia był napis: „Ubłocone buty i zakrwawione ostrza ", lecz ktoś przekreślił go i napisał pod spodem „Ubłocone ostrza i zakrwawione buty", odzwierciedla- jąc ostatnie problemy ze znalezieniem potworów do zabicia. Jarlaxle i Entreri przepchnęli się przez zatłoczoną salę, drow ściągnął przy tym sporo niechętnych spojrzeń. Rozdzielili się, gdy natrafili na stół z czterema krzesłami, przy którym siedziało tylko dwóch mężczyzn. Jarlaxle podszedł, a Entreri wtopił się w tłum. - Czy mogę się dosiąść? - spytał drow. Odpowiedziały mu spojrzenia jednocześnie przerażone i groźne. - Czekamy na jeszcze dwóch - odpowiedział jeden z męż czyzn. Jarlaxle podciągnął sobie krzesło. - Dobrze — powiedział. - W takim razie choć na chwilę dam odpocząć zmęczonym stopom. Kiedy wasi przyjaciele przybę dą, odejdę. Mężczyźni spojrzeli po sobie. - Wynoś się! - warknął jeden, pochylił się do przodu i od słonił zęby, jakby miał zamiar ugryźć mrocznego elfa. Jego towarzysz zrobił równie groźną minę i splótł potężne ramiona na piersi, mrużąc oczy. Jego oczy otworzyły się jednak szeroko, a ręce opadły wzdłuż boków - powoli - kiedy poczuł ostrze sztyletu na kręgosłupie. 64 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Twarda mina mężczyzny pochylającego się w stronę Jarla-xle'a podobnie złagodniała, gdyż pod stołem drow wyciągnął malutki sztylecik, a choć tą bronią nie mógł sięgnąć na drugą stronę, jedną myślą sprawił, że zaczarowane ostrze wydłużyło się. Dlatego, choć Jarlaxle nie pochylił się nawet do przodu, a jego ręce w ogóle się nie poruszyły, mężczyzna wyraźnie poczuł ostrze dotykające jego brzucha. - Zmieniłem zdanie - powiedział Jarlaxle zimnym głosem. - Kiedy wasi przyjaciele się pojawią, będą musieli znaleźć inne miejsce do siedzenia. -Ty śmierdzący... - Raczej nie. — ...smrodliwy drowie - mówił dalej mężczyzna. — Wycią gnięcie tu broni jest wykroczeniem przeciwko królowi Gare- thowi. - Czy kara jest równa tej za wypatroszenie głupca? — Śmierdzący drow—po wtórzył mężczyzna. Spojrzał na przy jaciela, po czym zrobił pytającą minę. — Za mną też jest jeden - powiedział tamten. — Nie pomogę ci. Pierwszy mężczyzna wydawał się jeszcze bardziej zmieszany, a Jarlaxle niemal się roześmiał, gdyż za drugim mężczyzną stał tłum ludzi wypełniających każdy kąt Ubłoconych butów i zakrwawionych ostrzy, lecz żaden najwyraźniej nie zwracał na niego uwagi. Jarlaxle rozpoznał szary płaszcz najbliższego z mężczyzn i wiedział, że to Entreri. — Czy skończyliśmy już z tymi głupotami? — spytał Jarlaxle pierwszego z mężczyzn. Ten wpatrzył się w niego ze złością i zaczął kiwać głową, po czym odepchnął się od stołu, odsuwając krzesło. - Broń! — krzyknął, zrywając się na równe nogi i wskazując na drowa. — On wyciągnął broń! Wokół stołu zaczęło się zamieszanie, mężczyźni obracali się, przyjmowali pozycje obronne, niektórzy sięgali po broń, a niektórzy, jak Entreri, wykorzystali tę chwilę, by rozpłynąć się w tłumie. Podobnie jak we wszystkich tawernach w Va-asańskiej Bramie, w Ubłoconych butach i zakrwawionych 65 R.A. SAD/ATORE ostrzach spodziewano się takich problemów. W przeciągu kilku uderzeń serca — w tym czasie Jarlaxle odsunął swoje krzesło i uniósł puste ręce, gdyż miecz zniknął zgodnie z jego wolą — grupa żołnierzy Krwawnika zbliżyła się, by przywrócić spokój. — Szturchnął mnie mieczem! - krzyknął mężczyzna, wska zując palcem na Jarlaxle'a. Drow zrobił zdziwioną minę i uniósł puste ręce. Później od- sunął płaszcz, pokazując, że nie nosi miecza, w ogóle nie ma żadnej broni u pasa. Żołnierz nadal patrzył na niego groźnie. Pochylił się i szybko sprawdził pod stołem. - To sprytne z twojej strony, wykorzystać przeciwko mnie moje pochodzenie - powiedział Jarlaxle do sprzeciwiającego się mężczyzny. - Szkoda, że nie wiedziałeś, że w ogóle nie no szę broni. Wszyscy spojrzeli na oskarżyciela. — Szturchnął mnie, mówię wam! — Czym? — spytał Jarlaxle, unosząc ręce i rozchylając płaszcz. — Zbyt mi pochlebiasz, obawiam się, choć mam nadzieję, że damy na ciebie zważają. Z boku rozległ się chichot, który szybko zmienił się w wy- buch szyderstw skierowanych przeciwko wściekłemu mężczyź- nie. Co gorsza, strażnik nie wydawał się rozbawiony. - Wyjdź stąd - powiedział do niego jeden ze strażników, a wtedy śmiech stał się jeszcze głośniejszy. - A jego przyjaciel przycisnął mi sztylet do pleców! - krzyk nął jego wciąż siedzący towarzysz, ściągając na siebie wszyst kie spojrzenia. Poderwał się i obrócił gwałtownie. - Który? - spytał żołnierz. Mężczyzna rozejrzał się, choć oczywiście Entreri znajdował się już na drugim końcu sali. — On! - powiedział i tak mężczyzna, wskazując na jednego z pobliskich łotrzyków. - To musiał być on. Natychmiast podszedł jeden z żołnierzy, by przeszukać oskar- żonego, i okazało się, że mężczyzna rzeczywiście nosi u pasa długi, wąski sztylet. 66 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Co to za bzdury? - sprzeciwił się oskarżony. - Uwierzycie temu bełkoczącemu idiocie? — Moje słowo przeciwko twojemu! - krzyknął drugi męż- [czyzna, nabierając pewności, że dobrze zgadł. — Przeciwko naszemu, chciałeś powiedzieć — odezwał się inny |mężczyzna. Do przodu wyszło kilkunastu mężczyzn, wszyscy byli towa- rzyszami oskarżonego. — Myślę, że powinieneś bardziej uważać, na kogo wskazu jesz krzywymi palcami - odezwał się inny. Oskarżyciel zaczął się jąkać. Spojrzał na przyjaciela, który Izdawał się jeszcze bardziej zdenerwowany rozwojem wypad-|ków i bezradny. — A ja sądzę, że wy dwaj powinniście już wychodzić - po- Jwiedział oskarżony łotrzyk. -1 to szybko - dodał jeden z jego towarzyszy. — Panie? — Jarlaxle zwrócił się do strażnika. — Próbowałem |tylko trochę odpocząć po wędrówce przez Vaasa. Żołnierz przez dłuższą chwilę patrzył podejrzliwie na dro-wa, po czym odwrócił się i zaczął odchodzić. — Jeszcze raz wywołasz jakieś zamieszanie, zakuję cię w łań cuchy — ostrzegł mężczyznę. -Ale... Protestująca ofiara sapnęła, gdy stojący za nim żołnierz kop-|nął go w zadek, wywołując kolejne okrzyki wśród widzów. — Nie wychodzimy! - powiedział uparcie towarzysz męż- Jczyzny. — Powinieneś się nad tym jeszcze zastanowić - ostrzegł je den z przyjaciół fałszywie oskarżonego mężczyzny, pozbawia jąc go animuszu. Wszystko szybko się uciszyło, i Jarlaxle zajął miejsce przy pustym stoliku, gestem wzywając dziewkę służebną. — Szklanicę najlepszego wina i najlepszego ale —powiedział. Kobieta zawahała się, wpatrując się w niego ciemnymi oczyma. — Nie, nie oskarżył mnie fałszywie - zdradził jej z mrugnię ciem Jarlaxle. 67 R.A. SAD/ATORE Kobieta zaczerwieniła się i niemal się przewróciła, odwra- cając się, by przynieść napitki. — Do tego czasu zwolniłby się jakiś inny stolik - powiedział Entreri, zasiadając naprzeciwko drowa - bez całego tego te atrzyku. — Bez zabawy — poprawił go Jarlaxle. — Żołnierze nas teraz obserwują. — I o to właśnie chodziło - wyjaśnił drow. - Chcemy, by znali nas wszyscy w Vaasańskiej Bramie. Chodzi o reputację. — Reputację zdobytą w walce ze wspólnymi wrogami, tak są dziłem. — W swoim czasie, przyjacielu - powiedział Jarlaxle, uśmie chając się do młodej kobiety, która zdążyła wrócić z trunkami. - W swoim czasie — powtórzył i dał kobiecie sztukę platyny, wielokrotność wartości wina i ale. — Za opowieści o przygodach i te, które dopiero będziemy przeżywać - powiedział przebiegle do kobiety, a ona znów się uśmiechnęła. Jej oczy błyszczały, gdy wpatrywała się w mone tę, a uśmiech był nieśmiały, lecz nie twardy, gdy odchodziła. Jarlaxle odwrócił się i uniósł kielich do Entreriego, powta- rzając ostatnie zdanie jako toast. Znów pokonany nieśmiertelnym optymizmem drowa, En- treri stuknął swoją szklanką i pociągnął długi, bardzo wyczeki- wany łyk. 68 ROZDZIAŁ NIE DO KOŃCA ORK K O 4 Lrrayan Faylin podniosła się z siennika, chwyciła swój jedyny i koc i otoczyła nim zadziwiająco delikatne ramiona. Ta wyraź -jnie kobieca delikatność była jedną z licznych niespodzianek, I jakie czekały ludzi, którzy patrzyli na nią i dowiadywali się o jej | pochodzeniu. Była półorkiem, podobnie jak większość mieszkańców zim-j nego i wietrznego miasta Palischuk w północno-wschodniej czę-1 ści Vaasa, leżącego w pobliżu ogromnej lodowej rzeki znanej [ jako Wielki Lodowiec. Arrayan miała w żyłach również ludzką krew — i trochę | elfiej, jak twierdziła jej matka — a jej rysy z pewnością łą- czyły najbardziej atrakcyjne elementy wszystkich ras. Jej ru-dobrązowe włosy były długie i tak miękkie, że często zdawało się, iż jej twarz otacza delikatna czerwona aureola. Była niska, jak większość orków, lecz, być może dzięki owej rzekomej elfiej krwi, wcale nie krępa. A jej twarz choć była sze-!roka jak u orka, inne jej elementy — wielkie szmaragdowe oczy, pełne wargi, wąskie skośne brwi i mały nos - w ogóle nie przypominały orków. W wypadku Arrayan to dziwne połączenie elementów było wyjątkowo atrakcyjne, niezależnie od punktu widzenia. Przeciągnęła się, ziewnęła, odsunęła rudobrązowe włosy z twarzy i przetarła oczy. 69 R.A. SALVATORE Gdy opuściły ją resztki snu, zaczęło ją wypełniać narastające podekscytowanie. Arrayan szybko przeszła przez pomiesz- czenie do biurka, jej bose stopy uderzały o klepisko. Chwyciła z półki księgę zaklęć, szybkim gestem oczyściła środek blatu, po czym opadła na krzesło i położyła palec na odpowiedniej zakładce w księdze. Otworzyła jąna części zatytułowanej „Ma- gia poznania". Gdy pomyślała o czekającym ją zadaniu, jej palce zaczęły drżeć tak mocno, że miała problemy z przewróceniem kartki. Arrayan opadła na krzesło i zmusiła się do głębokiego odde- chu. Wykonała kilka umysłowych ćwiczeń, które poznała kil- kanaście lat wcześniej w wieży czarodzieja w odległym Dama-rze. Skoro potrafiła się opanować jako nastolatka, to z pewnością w wieku lat dwudziestu paru tym bardziej może stłumić podniecenie. Po chwili wróciła do księgi. Spokojnie przyjrzała się liście potencjalnych zaklęć, wybrała te, które uznała za najbardziej przydatne, w tym cały zbiór czarów ochronnych i zaklęć do roz- praszania ofensywnych zabezpieczeń zanim zostaną aktywo- wane. Następnie czarodziejka zaczęła żmudny proces zapamię- tywania ich. Wkrótce przerwało jej pukanie do drzwi. Jego delikatność w połączeniu z wyraźnym zdecydowaniem, które świadczyło, że ta delikatność była rozmyślna, powiedziały jej, kto to może być. Obróciła się razem z krzesłem, gdy drzwi otworzyły się i do środka zajrzała wielka, wyszczerzona twarz z wyraźnymi kłami. Szeroko rozszerzone oczy półorka uświadomiły jej, że pozwoliła, by koc opadł nieco za nisko, więc szybko mocniej otoczyła nim ramiona. — Witaj, Olgerkhanie. Nie zaskakiwało jej, jak ożywiony stawał się jej głos zawsze, gdy pojawiał się ten właśnie półork. Fizycznie zdawali się prze- ciwieństwami, gdyż z wyglądu Olgerkhan zdecydowanie bardziej przypominał orczą część swojej rodziny. Jego wargi były wiecz- nie wykrzywione z powodu wielkich, nierównych kłów, a niskie czoło i zrośnięte, krzaczaste brwi rzucały cień na przekrwione, 70 1 O B I E T N I C A K R Ó L A - C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A zażółco ne oczy. Jego nos był płaski i wykrzy wiony, na twarzy wyrastał y nierówn e kępki włosów, a czoło było niskie. Nie był szczegól nie wysoki, miał pięć i pół, może sześć stóp wzrostu, lecz wydawa ł się o wiele potężnie jszy, gdyż jego kończyn y były grube i silne, a klatka piersiow a pasował aby do mężczyz ny wy- ższego o stopę. Wiel ki półork oblizał wargi i zaczął nimi porusza ć, jakby chciał coś powiedz ieć. Arra yan mocniej otoczyła się kocem. Nie była zbyt zawsty- dzona - po prostu nie przejmo wała się takimi rzeczam i, w prze- ciwieńst wie do Olgerkh ana. - Są tu? - spyta ła. Olger khan rozejr zał się po pokoj u, najw yraźn iej zmies zany. - Wo zy — wyjaśnił a Arrayan, co sprawiło, że na szerokie j twarzy półorka pojawił się uśmiech . - Wi ngham - odpowie dział. — Za południ ową bramą. Dwa dzieścia kolorow ych wozów. Array an odpowie działa uśmiech em na jego uśmiech i poki- wała głową, choć wieści nieco ją zaniepo koiły. Wingha m był jej wujem, choć nigdy nie miała okazji pobyć z nim na tyle dłu- go, by uznać, że jest blisko z nim i jego wędrow ną bandą kupców. W Palischu k byli znani po prostu jako „Łobuzy Wingha- ma", lecz na Ziemiac h Krwawn ika nazywa no ich „Walnię tymi Wojown ikami Wariata Wingha ma". „Prze dstawie nie jest wszystki m" jak powiedz iał kiedyś Win- gham Arrayan. „Cały świat kocha przedsta wienie". Arrayan uśmiech nęła się jeszcze szerzej, kiedy przypom niała sobie kolejną radę, jakiej udzielił jej, kiedy była dzieckie m, zanim jeszcze udała się do Damary, by uczyć się magii wtajemn iczeń. Win- gham wyjaśnił jej, że jego przydo mek, głupi przecież, był celo- wy i miał potwierd zać uprzedze nia ludzi, elfów, krasnolu dów i in- nych ras. „Niech myślą, że jesteśmy głupi", powiedz iał Wingha m z emfazą, gdyż Wingha m zawsze mówił z emfazą. „A później niech przybęd ą i zaczną się z nami targowa ć o nasze towary! " Array an uświado miła sobie nagle, że przez dłuższą chwilę milczała. Spojrzał a na Olgerkh ana, który jakby nic nie zauważ ył. 71 R.A. SAIYATORE — Jakieś wiadomości? - spytała, z trudem wypowiadając te słowa. Olgerkhan potrząsnął głową. - Tańczą i śpiewają, ale na razie nie za dużo - wyjaśnił. - Ci, którzy wyszli oglądać cyrk, jeszcze nie wrócili. Arrayan pokiwała głową i zeskoczyła z krzesła, po czym szybko podeszła do szafy. Niemal się nad tym nie zastanawiając, puściła koc - i złapawszy go w ostatniej chwili, spojrzała zmieszana na Olgerkhana. Półork wycofał się, wpatrzony w ziemię, i zamknął za sobą drzwi. On jest dobry, uświadomiła sobie Arrayan. Ubrała się szybko, naciągając skórzane spodnie i kamizelę, a potem wąski pas, do którego przytroczyła kilka sakiewek z komponentami do zaklęć i zestaw do pisania. Ruszyła w stronę drzwi, lecz zaraz zatrzymała się, wyjęła z szafy szatę z cienkiej niebieskiej tkaniny i narzuciła ją na wierzch. Wśród półor-ków rzadko nosiła szatę czarodzieja, gdyż uważali oni luźny strój z szerokimi rękawami za bezużyteczny, a mężczyźni z Pa-lischuk woleli, gdy miała na sobie jak najmniej ubrań. Szata jest dla Winghama, powiedziała sobie Arrayan, zapięła pas na wierzchu i znów ruszyła do drzwi. Olgerkhan cierpliwie na nią czekał. Podała mu rękę i pocią- gnęła go do południowej bramy. Zebrał się tam tłum składający się z mieszkańców prawie tysięcznego miasteczka. Arrayan przebijała się przez tłum, ciągnąc za sobą Olgerkhana, aż w końcu udało jej się ujrzeć źródło całego zamieszania. Podobnie jak większość mieszkańców Palischuk uśmiechnęła się szeroko na widok Walniętych Wojowników Wariata Winghama. Ustawili wozy w kręgu, jaskrawe kolory dachów i markiz błyszczały w letnim słońcu. Wiatr niósł ze sobą muzykę i głos jednego z bardów Winghama, śpiewającego opowieść o Galenach i Hali Dalekie Szczyty. Podobnie jak wszyscy pozostali, Arrayan i Olgerkhan szli coraz szybciej, a czasem nawet biegli, ich kroki były pełne zapału. Trupa Winghama przybywała do Palischuk najwyżej 72 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA kilka razy do roku, czasami tylko raz albo dwa, i zawsze przy- wozili ze sobą egzotyczne towary wymienione w dalekich kra- inach oraz opowieści o odległych bohaterach i potężnych zło- czyńcach. Bawili dzieci i dorosłych pieśnią i tańcem, a choć w krainach mówiono, że trudno się z nimi targować, miesz- kańcy Palischuk kupujący coś od Wariata Winghama wiedzieli, że nie zostaną oszukani. Wingham bowiem nigdy nie zapomniał o swoich korzeniach i zawsze z miłością myślał o wspólnocie, która pracowała tak ciężko, by on i inne półorki z jego trupy mogły zrzucić łańcu- chy pochodzenia. Przerwę między wozami zajmowała para żonglerów, bez przerwy rzucając do siebie dziwnymi nożami o trójkątnych ostrzach, wirującymi nad głowami przerażonych i zadziwionych mieszkańców miasta, którzy wchodzili do środka lub wychodzili. W samym środku kręgu występowała para bardów, jeden grał na zakrzywionym instrumencie przypominającym flet, a drugi śpiewał o Galenach. Cały teren wypełniały małe budki oraz stojaki z bronią i ubraniami, a aromat egzotycznych perfum i wonnych świec tłumił wszechobecną woń rozkładu wy-| pełniającą tundrę w lecie, gdzie rośliny szybko rosły i jeszcze szybciej ginęły, a zmrożona ziemia tajała, uwalniając smród z poprzednich lat. Przez chwilę do głosu doszedł inny, rzadko wyczuwany aspekt charakteru Arrayan. Musiała zatrzymać się na chwilę, by cieszyć się wizją wielkiego balu w odległym mieście, i pełnego tańczących, pięknie odzianych kobiet i mężczyzn. ; Ta część jednak poddała się, gdy zauważyła starego półorka, zgarbionego, łysiejącego i kulawego, lecz z iskrą w oczach, i która choć na chwilę przyciągała spojrzenie każdej młodej I kobiety. - Panienka Maggotsweeper! - wykrzyknął stary półork na jej widok. Arrayan skrzywiła się, słysząc swoje nazwisko, które już dawno odrzuciła na rzecz drugiego, elfiego imienia Feylind. Nie : była jednak zła, gdyż wiedziała, że wuj Wingham wykrzyknął 73 R.A. SAD/ATORE z sympatią. Gdy zbliżyła się do niego, zdawał się rosnąć i pro- stować, i przytulił ją mocno. - Zaiste, najbardziej wyczekiwany, radosny, piękny, cu downy, zadziwiający i mile widziany widok w całym Pali- schuk! - powiedział Wingham, wykorzystując liryczny głos naganiacza, który przez dziesięciolecia spędzone z trupą opanował do mistrzostwa. Odsunął kuzynkę na odległość wyciągniętych rąk. - Zawsze, gdy wracam do Palischuk, boję się, że przybędę i odkryję, iż wyruszyłaś do Damary albo jeszcze gdzieś. - Ale wiesz, że wróciłabym pospiesznie, gdybym tylko się dowiedziała, że wracasz do miasta—zapewniła go, a wtedy jego krzywy uśmiech się poszerzył. - Wróciłem z pewnymi cudownymi znaleziskami, j ak zawsze - rzekł Wingham, mrugając przesadnie. - Jak zawsze - zgodziła się. - Udajesz wstydliwą? Stojący obok Arrayan Olgerkhan chrząknął z dezaprobatą, a nawet groźnie, gdyż wtyd w j ęzyku orków było nazwą bardzo nieprzyzwoitej gry. Wingham zauważył ostrzeżenie i cofnął się o krok, po czym wpatrzył się uważnie w Olgerkhana. Stary półork nie przeżyłby tylu lat na pustkowiach Vaasa, gdyby nie zauważał każdego po- tencjalnego zagrożenia. -Nie wtyd - wyjaśniła szybko Arrayan najeżonemu towa- rzyszowi. — Chodziło mu o przebiegłą, podstępną. Wuj sugeruje, że mogę wiedzieć coś więcej niż mu powiedziałam. - Aha, księga - stwierdził Olgerkhan. Arrayan westchnęła, a Wingham się roześmiał. -1 oto zostałam zdemaskowana - powiedziała. -Aja myślałem, że tak się cieszysz na mój widok - odpo- wiedział Wingham z udawanym rozczarowaniem. - Bo to prawda! — zapewniła go Arrayan. - To znaczy... by łaby... nie ma... Wuju, wiesz... Choć Wingham wyraźnie bawił się spektaklem, litościwie uniósł rękę, by uciszyć kobietę. 74 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Nigdy nie przychodzisz do mnie pierwszego dnia, droga kuzynko. Wiesz, że jestem wtedy zajęty witaniem tłumu. Ale lnie jestem zaskoczony, widząc cię tu tak wcześnie. Poprzedziły jmnie wieści dotyczące pism Zhengyi. - Czy to prawda? - spytała Arrayan, z trudem wypowiada jąc te słowa. Niemal rzuciła się do przodu, wypowiedziawszy to zdanie, |i chwyciła wuja za ramiona. Wingham rozejrzał się nerwowo. — Nie tutaj, dziewczyno. Nie teraz — ostrzegł cicho. - Przyjdź ziś w nocy, kiedy wozy będą zamknięte, a wtedy porozma wiamy. — Nie mogę się doczekać... - zaczęła mówić Arrayan, lecz /ingham położył jej palec na ustach. - Nie tutaj. Nie teraz. - A teraz, szanowna pani i szanowny panie - powiedział /ingham ze swoją pokazową emfazą. - Zachęcam do wypró bowania naszych egzotycznych aromatów, przywiezionych ; samego Calimshanu, gdzie wiatr często niesie piasek tak gęsty, że nie widzi się własnej dłoni, choć uniesie sieją na cal ad twarzy! Kilka innych półorków z miasta podeszło w tym czasie Arrayan dobrze zrozumiała odwrócenie uwagi. Skinęła ujowi głową, choć nie miała ochoty odchodzić, i pociągnęła zmieszanego Olgerkhana. Przez następną godzinę zwiedzali |targowisko, po czym Arrayan pożegnała się i wróciła do iomu. Całe popołudnie spędziła spacerując po pokoju i za- bierając ręce. Wingham to potwierdził - księga została napi- sana przez Zhengyi. Własnoręcznie zapisane słowa Zhengyi, Króla-Czarnoksięż-tiika! Zhengyi, który panował nad smokami i rozpostarł swą ciem- ność na całych Ziemiach Krwawnika. Zhengyi, który zapanował nad magią i samą śmiercią. Potężne istoty w rodzaju Króla-Czar-noksiężnika nie zapisywały ksiąg bezmyślnie i nieostrożnie. Arrayan wiedziała, że Wingham rozumie takie sprawy. Staremu naganiaczowi nie były obce przedmioty o magicznej mocy. Skoro 75 R.A. SAIYATORE nie chciał nawet publicznie rozmawiać o księdze, Arrayan do- myślała się, że to szczególny przedmiot. Musiała zaczekać, a za- chód słońca zbliżał się zbyt wolno. Kiedy w końcu nadszedł, kiedy w końcu zabrzmiały dzwony ogłaszające koniec dziennego targu, Arrayan chwyciła pelerynę i wybiegła na zewnątrz. Nie zdziwiła się, widząc czekającego Olgerkhana, i już we dwójkę szybko przebyli miasto, wyszli przez południową bramę i znów dotarli do kręgu wozów Winghama. Strażnicy wyprowadzali właśnie ostatnich klientów, lecz ski- nieniem głowy powitali Arrayan i wpuścili ją do środka. Znalazła Winghama przy małym stoliku w jego własnym wo- zie. W tej chwili mało przypominał naganiacza. Poważny i ci- chy, tylko na chwilę uniósł głowę znad stołu, by powitać ku- zynkę, a kiedy Arrayan okrążyła go i przyjrzała się temu, co leżało na stole, zrozumiała dlaczego. Leżał tam wielki, starożytny tom oprawiony w czarną skórę, gładszą j ednak i grubszą niż cokolwiek, co Arrayan w życiu wi- działa. Okładka zachęcała wręcz do dotknięcia, jej krawędzie zawijały się lekko nad stronicami, które chroniła. Arrayan nie ważyła się tego zrobić, lecz pochyliła się niżej, zauważając różne wzory nie nachalnie wytłoczone w okładce i grzbiecie. Roz- poznała smoki, jedne skulone we śnie, inne stojące dęba, a jesz- cze inne wdzięcznie lecące. Pomyślała^ że miękka oprawa książki może być ze smoczej skóry. Oblizała suche wargi i odkryła, że nie jest wcale pewna, co ma zrobić. Powoli i ostrożnie usiadła naprzeciwko wuja i ge- stem nakazała Olgerkhanowi, by pozostał przy drzwiach. Minęła dłuższa chwila, a Wingham nie miał ochoty przery- wać milczenia. - Księga Zhengyi? - Odważyła się zapytać Arrayan, choć uznała, że pytanie to jest niedorzeczne, biorąc pod uwagę wagę tomu. Wingham w końcu podniósł wzrok i lekko skinął głową. - Księga zaklęć? -Nie. 76 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Arrayan czekała cierpliwie, by jej wuj powiedział coś więcej, lecz on tylko siedział. Niezwykłe zachowanie zazwyczaj otwartego półorka sprawiło, że usiadła na krawędzi krzesła. — W takim razie co...? — zaczęła pytać. Przerwało jej krótkie: — Nie wiem. Po dłuższej chwili milczenia Arrayan odważyła się wycią- gnąć rękę w stronę tomu. Wingham chwycił jej dłoń i przytrzy- mał ją mocno zaledwie cal od czarnej okładki. — Czy wyposażyłaś się w zaklęcia poznania na dzisiejszy wie czór? - spytał. — Oczywiście - odparła. — To zbadaj magiczne właściwości tej księgi, zanim za czniesz. Arrayan odsunęła się najdalej, jak mogła, z ciekawością przy- glądając się wujowi. Nigdy nie widziała go w takim stanie, a choć widok ten sprawił, że czuła się jeszcze bardziej podeks- cytowana możliwościami tomu, był on również niepokojący. -A- mówił dalej Wingham, trzymając ją mocno za rękę -przygotowałaś również zaklęcia ochronne? — O co chodzi, wuju? Stary półork wpatrywał się w nią długo, a w jego szarych oczach błyszczała ciekawość i prawdziwy strach. — Przyzwanie - powiedział w końcu. Arrayan z trudem oddychała. — Albo przesłanie - mówił dalej Wingham. — I nie ma w tym żadnego demona ani żadnego stworzenia pozaplanarnego, ja kie byłbym w stanie rozpoznać. — Uważnie to zbadałeś? — Na tyle, na ile się odważyłem. Nie jestem na tyle wprawny w Sztuce, by próbować się mierzyć z takim tonem. Ale umiem rozpoznać imię demona albo stworzenia pozaplanarnego, a w tym tomie nie ma czegoś takiego. — Powiedziało ci o tym zaklęcie poznania? — Setki takich zaklęć - odparł Wingham. Sięgnął do pasa i wy ciągnął cienką różdżkę z czarnego metalu, unosząc ją przed sobą. 77 R.A. SALYATORE - Wyczerpałem ją... trzy razy... i wciąż niewiele wiem. Jestem' pewien, że Zhengyi wykorzystał magię, by coś ukryć... coś por.;'. tężnego. I jestem też pewien, że ta księga jest kluczem do od-, krycia tego ukrytego przedmiotu, czymkolwiek jest. ji Arrayan wysunęła dłoń z uścisku wuj a, zaczęła sięgać do księ» | gi, lecz zmieniła zdanie i złożyła dłonie na kolanach. Patrzyła? to na półorka, to na tom. - Z pewnością chronią go pułapki - powiedział Wingham. - Choć ja żadnej nie znalazłem... i to nie dlatego, że nie próbo wałem! - Powiedziano mi, że znalazłeś ją niedawno - stwierdziła Arrayan. - Wiele miesięcy temu - odparł Wingham. - Nie mówiłem o niej nikomu, aż wyczerpałem wszystkie swoje możliwości. Nie chciałem też, by wieści rozeszły się zbyt szeroko. Wiesz, że wielu byłoby zainteresowanych taką księgą, w tym więcej niż kilku czarodziejów o reputacji, której nie można nazwać nieskalaną. Arrayan zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym uśmiechnęła się. Wingham zaczekał do chwili, aż znajdą się w pobliżu Palischuk, nim pozwolił, by rozeszły się wieści o ksic_-> dze Zhengyi, gdyż przez cały czas chciał ją oddać Arrayan, ku-, zynce-czarodziejce. Jego darem dla niej był czas spędzony z fa-! scynuj ącą i cenną księgą. - Król Gareth wysłałby badaczy - wyjaśnił Wingham, po-; twierdzając podejrzenia Arrayan. - Albo grupę, której jedynym celem byłoby skonfiskowanie tomu i zabranie go do Wioski,, Krwawnika albo Heliogabalus, gdzie mieszkają potężniejsi cza rodzieje. Niewielu wie o jej istnieniu... ci, którzy słyszeli plotki' w Palischuk, i Mariabronne Włóczęga. Arrayan nastawiła uszu na wzmiankę o Mariabronne'em, którego imię w tej dzikiej krainie było niemal legendą. Po- wiadano, że Mariabronne wzbogacił się na nagrodach za uszy potworów wypłacanej w Vaasańskiej Bramie. Znał niemal każ- dego, a każdy znał jego. Przyjazny i otwarty, sprytny i bystry, lecz rozbrajająco prosty, ten tropiciel skłaniał ludzi - nawet 78 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA tych świadomych jego reputacji — by go nie doceniali. Array-an spotkała go tylko dwa razy, w obu wypadkach w Palischuk, i śmiała się z jego historii lub z rozszerzonymi oczami słuchała opowieści o licznych przygodach. Z zawodu był tropicielem, znającym się na życiu na pustkowiach, lecz Arrayan sądziła, że mężczyzna ma charakter barda. W jego błyszczących, zaciekawionych oczach z pewnością kryło się szelmostwo. - Mariabronne przekaże wieści dowódcom Garetha w Va- asańskiej Bramie - mówił dalej Wingham, a jego głos wyrwał Arrayan z zamyślenia. Jego uśmiech, gdy podniosła wzrok, powiedział kobiecie, że wyraz jej twarzy zdradził część jej uczuć. Poczuła, że się ru- mieni. - Czemu w ogóle o niej powiedziałeś? - spytała. - Ta księga jest zbyt potężna. Jej moce mnie przerastają. - A jednak pozwolisz mi ją zbadać? - Twoje moce w tego rodzaju magii są większe niż moje. Arrayan rozważyła leżące przed nią onieśmielające zadanie, biorąc pod uwagę czas, jaki jej jeszcze pozostał, skoro Win- gham poinformował Mariabronne'a. - Nie obawiaj się, kuzynko droga, moja wiadomość skiero wana do Mariabronne była odpowiednio tajemnicza... bardziej niż plotki, którym pozwoliłem udać się na północ do Palischuk, by dotarły do twych uszu. Najpewniej pozostaje w okolicy, a nie w pobliżu Bramy i spodziewam się, że zobaczę się z nim, za nim powróci do dowódców Garetha. Będziesz miała tyle czasu ile potrzebujesz. Mrugnął do Arrayan, po czym wskazał na czarną księgę. Kobieta wpatrywała się w nią, lecz nie próbowała jej otworzyć. - Nie przygotowałaś zaklęć ochronnych — domyślił się Win gham po chwili. - Nie spodziewałam się... to zbyt... Wingham uniósł dłoń, by jej przerwać. Sięgnął za oparcie krzesła i wyciągnął skórzaną torbę, po czym podał ją Arrayan. 79 R.A. SAIYATORE - Jest chroniona - zapewnił ją, gdy wzięła torbę. - Nikt, kto cię będzie obserwował, nawet magicznym wzrokiem, nie poj mie prawdziwej mocy przedmiotu kryjącego się w tej torbie. Arrayan nie była w stanie w to uwierzyć. Wingham miał za- miar dać jej zabrać księgę! Nie potrafiła ukryć zaskoczenia, gdy nadal wpatrywała się w wuja, gdy przypominała sobie historię ich kontaktów. Wingham nie znał jej aż tak dobrze, a jednak z własnej woli przekazywał jej coś, co mogło się okazać najpo- tężniejszym przedmiotem, jaki znalazł przez całe lata odnajdy- wania cennych artefaktów. Jak mogła kiedykolwiek udowodnić, że jest godna takiego zaufania? - Idź, kuzynko - poprosił ją Wingham. - Nie jestem już taki młody i muszę się porządnie wyspać. Ufam, że będziesz infor mować swojego wiecznie ciekawego wuja o postępach? Nawet się nad tym nie zastanawiając, Arrayan podniosła się z krzesła i pochyliła do przodu. Objęła Winghama szczupłymi ramionami i ucałowała go w policzek. 80 ROZDZIAŁ LICZBA OFIAR :; JQ,ntreri zbiegał ze zbocza, przeskakując z kamienia na kamień i biegnąc zakosami. Nie był właściwie świadom swoich ruchów, a jednak każdy krok był doskonały i idealnie zrównoważony, gdyż umysł skrytobójcy przepełniała bitewna jasność. Jego ru- chy były płynne, ciało reagowało na podświadomym poziomie, doskonale dostrojone do tego, co instynktownie chciał osiągnąć. Entreri swobodnie biegł po nierównym, kamienistym i bardzo stromym zboczu u podnóża Galenów, w miejscu, gdzie nawet ostrożni wędrowcy mogli skręcić kostkę albo wpaść w szczelinę. Przebiegł błotnistą ścieżką, gdy kolejna włócznia przeleciała mu nad głową. Zaczął omijać głaz na drodze, lecz zaraz się cofnął i odbił od lewej ściany głazu, wskakując na kolejny duży kamień. Obejrzawszy się szybko, ujrzał, że gobliny zbliżały się z boku, zbiegając po nieco łatwiejszym terenie, chcąc go od- ciąć, zanim dotrze do głównego szlaku. Na twarzy Entreriego pojawił się uśmiech. Zeskoczył z dru- giego głazu z powrotem na ziemię i ruszył dalej biegiem, cały czas kierując się w lewo, czyli na zachód. Na chwilę zaskoczyły go trzaski błyskawic z drugiej strony, zanim uświadomił sobie, że to Jarlaxle zaatakował potwory swoją ulubioną magią. Entreri odepchnął od siebie tę myśl. Jarlaxle był daleko, po- zostawiając go samego w obliczu wrogów. 81 R.A. SAD/ATORE Samego. To właśnie Artemis Entreri lubił najbardziej. Dotarł do szlaku biegnącego na północ w dół zbocza i ruszył biegiem, a biegnące z boku gobliny następowały mu na pięty. Zbliżywszy się do najniższego punktu drogi, obrócił się i ma- gicznym mieczem zatoczył łuk za plecami, uwalniając chmurę ciemnego popiołu z krwistoczerwonego ostrza. Dopełniwszy obrotu, Entreri zrobił przewrót do przodu, znów się wyprosto- wał, rzucił się ostro w bok i zakręcił gwałtownie za jednym z gła- zów. Mijając go, zaczepił o niego palcami i zatrzymał się, po czym przycisnął się płasko do kamienia i wstrzymał oddech. Ciche sapnięcie zdradziło mu dokładną pozycję prześladow- ców. Wyciągnął sztylet, a gdy minął go pierwszy goblin, pchnął mocno, wbijając ostrze między żebra stwora. Goblin jęknął i zatoczył się, drżąc spazmatycznie. Entreri bez zastanowienia wyciągnął ostrze. Gwałtownie wyskoczył zza skały i tuż przed zasłoną popiołu opadł na kolana. Goblin uderzył go w bok i przewrócił się. Trzeci biegł zaraz za nim, wpadł na poprzednika i obaj ciężko upadli na ziemię. Entreri przeczołgał się do przodu i przetoczył, podrywając się na równe nogi plecami do pozostałości popiołu. Nawet nie patrząc, zamachnął się mieczem do tyłu, rozcinając pierś czwar- tego goblina. Skrytobójca obrócił się i wycofał ostrze, wykorzystując je do sparowania ciosu włócznią, gdy pozostała para goblinów przygotowywała się do skoordynowanego ataku. - Getsun innks arr\ - poinstruował jeden goblin drugiego, co Entreri zrozumiał jako „Okrąż go z lewej!" Entreri przykucnął, trzymając sztylet w prawej ręce, a miecz w lewej. Ustawił broń szeroko, by bronić się przed oboma prze- ciwnikami. — Beenurłd - zawołał goblin. „Dalej!" Drugi goblin zrobił to, co mu rozkazano, a Entreri zaczął ob- racać się razem z nim, próbując wyglądać na przestraszonego. Chciał, żeby większy goblin skoncentrował się na jego wyrazie twarzy, i tak rzeczywiście najwyraźniej było, gdyż Entreriemu udało się niezauważenie zmienić ułożenie sztyletu i wyciągnąć 82 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA dłoń. Nie przestawał wpatrywać się w krążącego goblina, kiedy wypuścił sztylet, lecz dowiedział się, że trafił w cel, gdyż zamiast kolejnego rozkazu większego goblina rozległo się tyl- ko bulgotanie. Skrytobójca machnął mieczem po skosie, tworząc kolejne pole popiołu, po czym odskoczył do tyłu, jakby chciał odzy-[ skać sztylet. Zatrzymał się jednak w połowie kroku i rzucił na Igoniącego go goblina. Zrobił przewrót tuż pod ostrzem stwora, ?kierując się na prawo, po czym podniósł się i przykucnął. Przerzucił Szpon Charona z lewej ręki do prawej. Doskonale wy-Imierzył kąt, gdyż kiedy podniósł się, ostrze trafiło pod żebra igoblina. Entreri uniósł stwora z ziemi na sztychu miecza, a ten miotał się, zsuwając się po ostrzu. Mężczyzna cofnął się i błyskawicznie obrócił, zataczając krąg ostrzem uniesionym na wysokości ramion. Doskonały miecz przeciął szyję piszczącego goblina tak gładko, że głowa pozo- stała na jego ramionach jedynie do chwili, gdy upadł na bok i uderzył o ziemię. Skrytobójca odskoczył, chwycił rękojeść sztyletu wystającą z gardła klęczącego, drżącego goblina. Skręcił go gwałtownie i szarpnął, upewniając się, że przy okazji do końca wyrwał gardło stwora. W tym czasie dwójka, którą przewrócił, zaczęła się do niego ostrożnie zbliżać. Entreri spoglądał na ich oczy i widział, że częściej patrzą w bok niż na niego. Wiedział, ze chciały uciekać:., albo miały nadzieję na wsparcie. To ostatnie nie było tylko ulotną nadzieją, gdyż Entreri sły- szał gobliny na całym zboczu góry. Impulsywność Jarlaxle'a sprawiła, że znaleźli się pośrodku całego plemienia tych istot. Przy ognisku widzieli tylko trójkę stworów, kręcących się wo- kół kociołka z paskudnie śmierdzącąpotrawką. Ale za tym ogni- skiem było ukryte wej ście do j askiń. Jarlaxle nie usłyszał ostrzeżenia Entreriego albo też się nim nie przejął, i ich nagły atak sprowadził na nich tłum wyjących potworów. 83 R.A. SAIYATORE Mieli przewagę dwóch na jednego, lecz Entreri znajdował się wyżej i wykorzystał to do nagłego, obezwładniającego ataku. Rzucił się do przodu, pchnął mieczem, ciął nim w lewo, a później z powrotem w prawo. Usłyszał brzęk metalu o metal, gdy goblin po prawej sparował swoim ostrzem, ale to go wcale nie zatrzymało. Nie zatrzymując się, zamachnął się Szponem Charona zza pleców, opuszczając go długim hakiem, który miał przeciąć wroga, gdyby ten odskoczył do tyłu. Stwór jednak, co trzeba mu było przyznać, znów odważnie zaatakował. Ale tego właśnie oczekiwał Entreri. Goblin pchnął mieczem, a wtedy zdobiony klejnotami sztylet odepchnął go na bok — niezbyt mocno, ale nie pozwalając stwo- rowi dokończyć ataku. Entreri błyskawicznie uniósł sztylet do góry, nad ostrzem, w dół i w bok, odpychając miecz jeszcze dalej na bok. Jednocześnie ciął Szponem Charona w prawo, zmuszając drugiego goblina do trzymania się z dala, i znów napierał do przodu, znów zatoczył krąg sztyletem, odpychając miecz jeszcze dalej. I po raz kolejny, zbliżając sztylet do ostrza przeciwnika. Błyskawicznym ruchem wycofał swoje ostrze, po czym pchnął trzy razy, za każdym razem odpowiedzią było chrząknięcie. Goblin zatoczył się do tyłu, z trzech ran płynęła j askrawa krew. Pewien, że go pokonał, Entreri odwrócił się, gwałtownie po- ruszając mieczem, by sparować zajadłe ataki drugiego goblina. Zablokował niskie pchniecie, kolejne skierowane w pierś i po- wstrzymał trzecie, nadchodzące pod tym samym kątem. Goblin wrzasnął i zadał czwarty cios. Entreri rzucił sztyletem. Goblin jęknął raz i umilkł. Jego miecz skierował się w stronę ziemi, a spojrzenie na rękojeść sztyletu wystającą z piersi. Stwór spojrzał na Entreriego. Jego miecz upadł na ziemię. — Przypuszczam, że to boli - powiedział skrytobójca. Goblin się przewrócił. Entreri kopniakiem przewrócił martwego stwora na plecy, po czym uwolnił sztylet. Spojrzał w stronę zbocza góry, gdzie 84 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA nadal trwało zamieszanie, choć nie widział tam nowych wro- gów. Gdy wrócił na górę, zauważył, że pierwszy goblin, który go mijał, ten, którego pchnął w bok, uciekł. Jego uwagę przyciągnął blask płomieni. Mógł sobie tylko wyobrazić rzeź, której dokonywał Jarlaxle. Jarlaxle przebiegł na środek polany, a gobliny otoczyły go kręgiem, rzucając w niego włóczniami. Jego magiczne zabezpieczenia bez trudu radziły sobie z po- ciskami i drow był pewien, że prymitywne potwory nie miały wystarczająco dużo magii, by przebić się przez bariery i go trafić. Tuzin włóczni został odepchnięty na bok, lecz zdawało się, że zza każdego głazu otaczającego polanę wyłania się goblin, biegnący z bronią w ręku i wyjący. Najwyraźniej ta akurat banda dzikusów nie znała reputacji mrocznych elfów. Jarlaxle liczył na magiczne niedostatki stworów, które czy- niły ich włócznie bezużytecznymi, i tak samo liczył na ich ograniczenia intelektualne. Otoczyły go, a wtedy drow wyjął różdżkę, skierował jąna stopy i wypowiedział słowo rozkazu. Kula ognista pochłonęła drowa, gobliny oraz całą polanę i otaczające ją kamienie. Pomarańczowym płomieniom towa- rzyszyły wrzaski przerażenia. Tyle tylko, że żadnych płomieni nie było. Całkowicie ignorując swojąiluzję, Jarlaxle obserwował z nie- jakim rozbawieniem, jak gobliny rzucają się na ziemię. Stwory szarpały się i próbowały zdusić płomienie, a ich wrzaski prze- rażenia wkrótce stały się jękami bólu. Mroczny elf zauważył niektórych wrogów leżących całkowicie bez ruchu, gdyż tak bardzo pochłonęła ich iluzja kuli ognistej, że poprzez ich umysły magia doprowadziła do takich samych skutków, jakie wy- warłby prawdziwy płomień. Jarlaxle zabił prawie połowę goblinów jedną prostą iluzją. Cóż, pomyślał drow, nie taką prostą. Spędził całe godziny, setki razy wypalając różdżkę i ładując ją ponownie, aż dopro- wadził płomienie do doskonałości. 85 R.A. SAD/ATORE Niezbyt długo pławił się w samozadowoleniu, gdyż pozo- stało mu jeszcze pół tuzina stworów. Wszystkie były jednak rozproszone, więc drow uniósł rękę, wykorzystując magię kar-wasza noszonego na prawym nadgarstku, by przywołać do dłoni doskonale wyważone sztylety. Płynęły nieprzerwanym strumieniem, a mroczny elf powoli zataczał krąg, wbijając sztylety we wszystkie sześć rzucających się goblinów - i trzy z pozostałych, tak na wszelki wypadek - kiedy usłyszał wycie kolejnych stworów. Jarlaxle nie potrzebował magii. Sięgnął w głąb siebie, w esen- cję swojego pochodzenia, i przywołał kulę absolutnej ciemno- ści. Następnie wykorzystał doskonały słuch, by skierować się na krawędź polany, skąd przekradał się od kamienia do kamie- nia, z dala od zbliżających się goblinów. - Może byś tak w końcu przestał uciekać? — mruknął Entreri pod nosem, uparcie goniąc za ostatnim rannym goblinem. Nietrudno było podążać krwawym szlakiem, a od czasu do czasu widział też stwora biegnącego nierównym szlakiem po- niżej. Poważnie zranił goblina, tak w każdym razie sądził, jed- nak ten wcale nie zwalniał. Entreri wiedział, że powinien mu po prostu pozwolić wykrwawić się na śmierć, lecz frustracja kazała mu biec dalej. Dotarł do ostrego zakrętu, lecz nie zwolnił. Wskoczył na ka- mienny murek na krawędzi górskiej ścieżki, przebiegł po nim, przeskoczył przez kolejną szczelinę i zaczął zbiegać po zboczu góry. Widział przed sobą kręty szlak, zauważył też biegnącego goblina, i skręcił w odpowiednią stronę. Jego nogi poruszały się instynktownie, by utrzymać go w równowadze na kamieniach i nad czarnymi otworami, które groziły pochłonięciem go. Po- tknął się, nie jeden raz, otarł kolano i skręcił kostkę, lecz żaden upadek nie był tragiczny. Potykając się, Entreri właściwie nie zwalniał, lecz tylko warczał z bólu i koncentrował się na ofierze. Dotarł do wijącej się ścieżki, odrzucił rozsądną myśl podą- żenia nią i znów wybiegł na zbocze góry. Ponownie przebiegł przez ścieżkę i kilka chwil później natrafił na czwarty zakręt. 86 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Pewien, że wyprzedził wroga, zatrzymał się i odetchnął, po- prawił ubranie i otarł krew z kolana. Przerażony, ranny goblin wypadł zza zakrętu. Był tak skon- centrowany na ścieżce za plecami, że w ogóle nie zauważył Entreriego. - To wszystko mogło być o wiele prostsze - powiedział En- treri, wyciągając broń i zbliżając się do niego spokojnie. Głos skrytobójcy był dla goblina niczym kamienny mur. Stwór jęknął, zatrzymał się gwałtownie, zapiszczał żałośnie i upadł na kolana. - Prosiem, panie. Prosiem - błagał we wspólnym. - Zamknij się - odparł zabójca. - Z pewnością nie zabijesz istoty, która tak elokwentnie bła ga o życie - powiedział trzeci głos, który jedynie na chwilę za skoczył Entreriego... dopóki nie rozpoznał mówcy. Nie miał pojęcia, jak Jarlaxle dostał się tak szybko na dół, lecz wiedział, że nie powinno go dziwić nic, co robił drow. En-treri schował miecz do pochwy i chwycił goblina za wystrzępione włosy, gwałtownie odchylając jego głowę do tyłu. Przeciągnął sztyletem po gardle stwora, po czym uniósł go do boku jego głowy. - Mam mu tylko odciąć uszy? - spytał Jarlaxle'a, lecz jego ton wyraźnie świadczył, że nie ma zamiaru zrobić czegoś takie go ani okazać litości. - Ty zawsze myślisz tylko o tym, co ma nastąpić zaraz - od parł drow i podszedł do nich. - Tak przy okazji, jeśli już o tym mówimy, powinniśmy się pospieszyć, bo setka towarzyszy tego tutaj już pędzi w dół zbocza. Entreri poruszył się, jakby chciał zadać zabójczy cios, lecz Jarlaxle go powstrzymał. - Pomyśl w dalszej perspektywie. Entreri spojrzał cynicznie w stronę drowa. - O każde ucho walczymy z setką tropicieli - wyjaśnił Jarlaxle. — Czyż nie będzie nam łatwiej, jeśli będziemy mieli zwiadowcę? - Zwiadowcę? — Entreri spojrzał na zapłakanego, drżącego goblina. 87 R.A. SAIYATORE — Ależ oczywiście — powiedział Jarlaxle, podszedł bliżej i spokojnie odsunął sztylet Entreriego od głowy goblina. Na stępnie chwycił drugą dłoń mężczyzny i łagodnie zdjął ją z wło sów stwora. Odepchnął skrytobójcę do tyłu i pochylił się nad więźniem. - Co ty na to powiesz? - spytał. Oszołomiony goblin tylko się w niego wpatrywał. — Jak masz na imię? - Gools. - Gools. Ładne imię. Co na to powiesz, Gools? Chciałbyś wejść w spółkę ze mną i z moim przyjacielem? Wyraz twarzy goblina się nie zmienił. - Robota będzie bardzo prosta, zapewniam cię - powiedział drow. - Pokaż nam drogę do potworów... wiesz, twoich przyja ciół i takich tam... a potem zejdź nam z drogi. Będziemy się spotykać każdego dnia... - zatrzymał się i rozejrzał - ...dokład nie tutaj. To doskonałe miejsce na takie rozmowy. Goblin w końcu zaczynał pojmować. Jarlaxle rzucił mu błysz- czącą złotą monetę. — I więcej dla Goolsa tam, skąd je wziąłem. Zainteresowany? Goblin wpatrywał się rozszerzonymi oczami w monetę, po czym spojrzał na Jarlaxle'a i pokiwał głową. — To dobrze — stwierdził drow. Podszedł bliżej, sięgnął do sakiewki i wyciągnął dłoń, na której znajdowała się jasnoniebieska substancja przypominająca sproszkowaną kredę. Drow wyciągnął rękę w stronę czoła goblina. Gools szarpnął się, lecz wówczas Jarlaxle ostrzegł go dobit- nie, wyciągając miecz i robiąc minę, która obiecywała bolesną śmierć. Drow znów sięgnął do czoła goblina i zaczął rysować znaki kredą, jednocześnie nucąc coś tajemniczo — słowa te każdy adept magii po trzech latach studiów rozpoznałby jako całko- wity bełkot. Entreri, który rozumiał język drowów, również był pewien, że to bzdury. OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Skończywszy, Jarlaxle wziął brodę biednego Goolsa w dło- nie i zmusił stwora, by spojrzał mu w oczy. Mówił w języku goblinów, żeby nie było nieporozumień. — Rzuciłem na ciebie klątwę - mówił. — Jeśli coś wiesz o mo- . im ludzie, o drowach, to rozumiesz, że ta klątwa jest najokrut- ; niejsza ze wszystkich. Sprawa jest prosta, Gools. Jeśli będziesz lojalny wobec mnie, nic ci się nie stanie. Ale jeśli zdradzisz nas, ; czy to uciekniesz, czy wprowadzisz nas w zasadzkę., magia klątwy zadziała. Twój mózg zmieni się w wodę i zacznie wypływać uszami, a będzie się to działo bardzo, bardzo wolno! Będziesz czuł każde oparzenie, każde ukłucie, każde skręcenie. Zaznasz bólu, z którym nie może się równać żadna rana od miecza. Bę- dziesz jęczał, krzyczał i błagał o litość, ale nic ci nie pomoże. I nawet po śmierci klątwa będzie cię dręczyć, gdyż jej magia J, pośle twojego ducha na ołtarz Królowej Pająków Lolth, Króło-, wej Demonicznych Otchłani. Czy słyszałeś o niej? Gools drżał tak bardzo, że z trudem mógł potrząsnąć głową. — Znasz pająki? — spytał Jarlaxle, przeciągając wolną dłonią po spoconym policzku goblina. - Pełzające pająki. Gools zadrżał. — To narzędzia Lolth. Będą cię pożerać przez wieczność. Będą gryźć — tu mocno uszczypnął goblina - milion milionów razy. Nie będzie wyzwolenia od ich palącej trucizny. Spojrzał na Entreriego, po czym znów popatrzył przerażo- nemu goblinowi prosto w oczy. — Rozumiesz mnie, Gools? Goblin kiwał głową tak gwałtownie, że aż zaczął od tego szczękać zębami. — Pracuj z nami i zdobywaj złoto - powiedział drow, wciąż w gardłowym języku dzikich goblinów. Rzucił stworowi kolej ną złotą monetę. Gools nawet się nie ruszył i moneta trafiła go w pierś, po czym upadła na ziemię. - Zdradź nas, a zaznasz udręki. Jarlaxle cofnął się, a wtedy goblin zwiotczał. Gools zachował jednak na tyle rozumu, by pochylić się i zabrać drugą sztukę złota. 89 R.A. SAIYATORE - Jutro, o tej porze - rozkazał Jarlaxle. Później dodał we wspólnym: - Czy sądzisz...? Przerwał i spojrzał w górę zbocza, gdzie znów rozległy się odgłosy bitwy. Entreri i Gools również spojrzeli z zaskoczeniem w górę. Za- grzmiały rogi, a gobliny wyły i piszczały. Wiatr przynosił brzęk metalu uderzającego o metal. - Jutro! - powiedział Jarlaxle do goblina, wskazując palcem w jego stronę. — A teraz uciekaj, idioto. Gools zaczął uciekać na czworakach, w końcu udało mu się wyprostować i ruszyć biegiem. - Naprawdę sądzisz, że go jeszcze zobaczysz? - spytał En treri. - Mało mnie to obchodzi - odparł drow. - Uszy? - przypomniał Entreri. - Być może ty pragniesz zdobywać reputację ucho po uchu, ale ja nigdy nie lubiłem pracochłonnych rozwiązań. Entreri zaczął odpowiadać, lecz Jarlaxle uniósł dłoń, by go uciszyć. Gestem wskazał na zbocze po lewej i ruszył, by zoba- czyć, co się właściwie dzieje. - Teraz wiem, że znalazłem się w środku koszmarnego snu -stwierdził Entreri. Razem z Jarlaxle'em przyciskali się do skalnej ściany nad polem zaokrąglonych kamieni. Pod nimi gobliny uciekały we wszystkich kierunkach, w całkowitym zamieszaniu, gdyż ata- kowały ich niziołki - całe dziesiątki niziołków na okrytych pan- cerzem świniach bojowych. Miniaturowi wojownicy machali korbaczami, dęli w rogi i rzucali strzałkami, kierując swoimi wierzchowcami w sposób, który biednym, zmieszanym goblinom musiał się wydawać cał- kowicie chaotyczny. Ze swojego podwyższenia Entreri i Jarlaxle widzieli precy- zję ruchów niziołków, płynną procesję zniszczenia tak przygo- towaną, że wydawało się, iż niscy wojownicy stopili się razem, tworząc zaledwie kilka wężowatych istot. 90 J OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - W Menzoberranzan dom Baenre czasami wyprowadza swo je siły na ulice, by pokazać swoją dyscyplinę i potęgę - zauwa żył Jarlaxłe. - Te maluchy tutaj są nie mniej dokładne w ru chach. Entreri nie był świadkiem takiej parady podczas swojego krót- kiego pobytu w mieście mrocznych elfów, lecz obserwując ni-ziołczą machinę śmierci, wiedział, co jego towarzysz miał na myśli. Obaj bez trudu domyślili się dalszego przebiegu bitwy, i dlatego ruszyli w dół zbocza. Jarlaxle wyprowadził Entrerie-go na kamieniste pole w chwili, gdy ginął ostatni goblin. - Łamacze Kolan! - zakrzyknęły niziołki jednym głosem i ustawiły świnie bojowe w równych rzędach. Kilka zostało ran nych, lecz tylko jeden poważnie, a niziołczy kapłani już się nim zajmowali. Radosne okrzyki niziołków urwały się jednak gwałtownie, gdy kilka z nich głośno zauważyło przybycie dwóch osób, w tym mrocznego elfa. W jednej chwili broń została uniesiona, a nowoprzybyłym nakazano się zatrzymać. - Inurree waflonk — powiedział Jarlaxle w języku, którego Entreri nie rozumiał. Widząc jednak zaciekawione miny niziołków i przypomina- jąc sobie przyjaciółkę z Calimportu, Dwałwel Tiggerwillies, i niektóre z jej powiedzonek, domyślił się, że przyjaciel odezwał się w języku niziołków - i to najwyraźniej całkiem płynnie. Entreri nie był zaskoczony. - Piękna walka - przetłumaczył Jarlaxle, mrugając do En- treriego. - Przyglądaliśmy się watn z wysoka i widzieliśmy, że niezorganizowane gobliny nie mają szans. - Uświadamiasz sobie, że jesteś mrocznym elfem, tak? — spy tał jeden z niziołków, krępy osobnik z brązowymi wąsami za wijającymi się na policzkach. Jarlaxle udał zaskoczenie i uniósł jedną z dłoni przed błysz- czące czerwone oczy. - Ależ w rzeczy samej, to prawda! - wykrzyknął. - Uświadamiasz sobie, że jesteśmy Łamaczami Kolan, tak? 91 b R.A. SALVATORE I1. | - Słyszałem, że tak o sobie mówicie. jj! - Uświadamiasz sobie, że my, Łamacze Kolan, mamy repu- | tację zabójców robactwa, tak? fi'1 - Gdybyście jej nie mieli, po tym pokazie sam bym zaczął ' i, o tym mówić, zapewniam was. il! -1 uświadamiasz sobie, że mroczne elfy zaliczają się do tej kategorii, oczywiście. - Naprawdę? Cóż, zaczynałem już sądzić, że cywilizowane rasy, do których niektórzy zaliczają niziołki... choć inni upiera ją się, że niziołki można uważać za cywilizowane jedynie wte dy, gdy znajdują się z dala od jedzenia... uważają się za lepsze, ponieważ są skłonne oceniać innych na podstawie ich czynów, a nie pochodzenia. Czyż to nie jeden z podstawowych czynni ków świadczących o ucywilizowaniu? - Ma rację — mruknął jeden z niziołków. - Ja mu pokażę moją rację - odezwał się inny, trzymający długą... to znaczy jak na niziołka... włócznię. - Być może zauważyliście również, że wiele z goblinów nie żyło w chwili, gdy wy wkroczyliście na scenę — dodał Jarlaxle. - Zapewniam was, że nie był to efekt bratobójczej walki. - Wy dwaj walczyliście z tymi stworami? — spytał pierwszy z niziołków, najwyraźniej ich przywódca. - Walczyliśmy? Zarzynanie byłoby lepszym określeniem. Są dzę, że twoja mała armia ukradła nasze zdobycze. — Rozejrzał się szybko i zaczął coś liczyć na palcach. - Co najmniej czter dzieści albo pięćdziesiąt sztuk złota. Niziołki zaczęły mamrotać między sobą. -Ale nie jest to coś, czego wraz z moim towarzyszem nie moglibyśmy wam wybaczyć, gdyż zaiste obserwowanie wa- szych wspaniałych sił wykonujących tak błyskotliwe manewry było warte tak niskiej opłaty za wstęp - dodał Jarlaxle. Pochylił się w swoim charakterystycznym niskim ukłonie, zdejmując kapelusz i ocierając piórem diatrymy o kamienie. To wyraźnie uspokoiło niziołki. - Ten twój przyjaciel, on niewiele mówi? - spytał przywód ca niziołków. 92 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - On jest od klingi - odparł Jarlaxle. - A ty od myślenia, jak przypuszczam. - Ja, albo ten demoniczny lord stojący za waszymi plecami. Niziołek zbladł i obrócił się gwałtownie, podobnie jak wszy- scy pozostali, unosząc jednocześnie broń. Oczywiście, nie było żadnego potwora, więc broń odwróciła się, tym razem w stronę bardzo rozbawionego Jarlaxle'a. - Naprawdę musicie przestać się bać mojej czarnej skóry i po chodzenia - wyjaśnił ze śmiechem Jarlaxle. - Jak inaczej mo żemy wspólnie zjeść posiłek? - Chcesz, żebyśmy was nakarmili? - Wręcz przeciwnie — odparł drow. Zdjął plecak i wyjął z nie go różdżkę i nieduży bukłak. Rozejrzał się, aż znalazł grupę skał, w tym kilka wystarczająco niskich, by mogły służyć jako stoły. Wskazując w ich stronę, spytał: — Czy mogę zaprosić? Niziołki wpatrywały się w niego podejrzliwie i nie poruszyły się. Jarlaxle westchnął głęboko, sięgnął znów do plecaka, wy- ciągnął z niego obrus i rozłożył go na ziemi, starannie wybierając miejsce niepoplamione krwią goblinów. Cofnął się, skierował różdżkę w stronę obrusa i wypowiedział słowo rozkazu. Środkowa część obrusa natychmiast się wybrzuszyła. Jarlaxle wyszczerzył się, chwycił krawędź tkaniny i zdjął ją, ukazując ucztę składającą się z ciastek, owoców, jagód, a nawet ocieka- jącej sokami jagnięciny. Niziołki zagapiły się na to oczami otwartymi tak szeroko, że wydawało się, iż za chwilę wypadną z oczodołów, - Ponieważ jesteście niziołkami, i do tego cywilizowanymi, zakładam, że zabraliście ze sobą sztućce, talerze i kufle, tak? - spytał, naśladując manierę niziołczego przywódcy. Niektóre z niziołków odrobinę zbliżyły swoje świnie, lecz uparty przywódca uniósł dłoń i podejrzliwie wpatrywał się w drowa. - Daj spokój — powiedział Jarlaxle. - Czy możesz sobie wy obrazić lepszy wyraz mojej przyjaźni? - Przyszliście od muru? 93 R.A. SAIYATORE - Z Vaasańskiej Bramy, to oczywiste - odparł Jarlaxle. — Zo staliśmy wysłani na zwiad przez samą panią komendant Ellery Tranth Dopray Kierney Smokobójcę Peidopare. Entreri próbował nie skrzywić się, słysząc imię kobiety, gdyż widział, że przyjaciel bawi się w niebezpieczną grę. - Dobrze ją znam - stwierdził dowódca niziołków. - Naprawdę? - spytał drow, i rozpromienił się, jakby wszyst ko nagle nabrało dla niego sensu. - Czy to możliwe, że jesteś tym sławnym Hobartem Bracegirdle? Niziołek wyprostował się i dumnie wydął pierś, co było je- dyną odpowiedzią, jakiej potrzebowali. - W takim razie musisz z nami zjeść - powiedział Jarlaxle. - Po prostu musisz! Ja... - Przerwał i spojrzał ostro na Entrerie- go. - My nalegamy. Kolejne ostre spojrzenie i w ten oto sposób udało mu się wy- dusić ze skrytobójcy krótkie: -W rzeczy samej. Hobart rozejrzał się po towarzyszach, z których większość z trudem hamowała ślinienie. - Posiłek po bitwie to dobra rzecz - zauważył. - Albo przed - zauważył inny niziołek. - Albo w trakcie — stwierdził z kamienną twarzą Jarlaxle. Spojrzawszy na Entreriego, uśmiechnął się szeroko. - Urok to umiejętność nabyta — wyszeptał. - Mord też - odpowiedział człowiek również szeptem. Entreri nie czuł się do końca swobodnie, siedząc w obozie z dziesiątkami pijanych niziołków. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że ale było dobre, a niewiele ras w Krainach potrafiło tak doskonale przyrządzać mięsiwo jak niziołki, choć jedzenie z ich plecaków nie dorównywało temu, które magicznie przywołał Jarlaxle. Entreri przez cały posiłek zachowywał milczenie, delektując się jedzeniem i napitkiem, i przygląda- jąc gospodarzom. Jego towarzysz nie był tak cichy, lecz za- chęcał Hobarta i pozostałych do opowieści o przygodach i bi- twach. 94 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Niziołki nie kazały się prosić. Opowiadały o swojej drodze do sławy, kiedy król Gareth objął tron, a Ziemie Krwawnika były jeszcze dziksze niż obecnie. — Czyż nie jest to niezwykłe, dla członków waszej rasy, iż wolicie wędrówkę i bitwy od wygodnych domów? — spytał Jar- laxle. — Taką mamy reputację — przyznał Hobart. — I wszyscy dobrze znamy reputację mrocznych elfów — do dał inny, a wtedy wszyscy wojownicy zaczęli się śmiać, a nie którzy również unosić kufle. — Ano - powiedział Hobart — a gdybyśmy w to wierzyli, po winniśmy byli zabić cię na zboczu, tak? — Za przygody niziołczych wojowników. — Wzniósł toast Jar- laxle, unosząc kufel bladego ale. Hobart się wyszczerzył. — Ano. I za wszystkich, którzy wznoszą się ponad ogranicze nia przodków. — Hurra! - zakrzyknęły inne niziołki. Pili i wznosili toasty, i jeszcze pili, a w chwili, gdy Entreri myślał już, że posiłek się kończy, główny kucharz, pucołowaty osobnik imieniem Rockney Hamsukker zawołał, że jagnię jest gotowe. Wówczas rozległy się kolejne radosne okrzyki, i kolejne to- asty — i pojawiło się dużo, dużo więcej jedzenia. Słońce dawno już zaszło, a oni wciąż jedli. Jarlaxle zaczął znów zachęcać Hobarta do opowieści o przygodach. Rozbrzmie- wały kolejne historie o goblinach i orkach, które padały przed Łamaczami Kolan, a Hobart nawet zaczął opowiadać o różnych wariantach „tłumu", „splotu" i „frontalnego ciosu", jak nazy- wał taktyki Łamaczy Kolan. — No ba - prychnął Jarlaxle. - Czy przy goblinach i orkach w ogóle trzeba taktyki? Trudno ich nazwać godnymi przeciw nikami. W obozie zapadło milczenie, a twarz Hobarta nachmurzyła się. Za nim inny z niziołków podniósł się i zaczął ostentacyjnie bawić swoją bronią, parą żelaznych kul połączonych sznurem. 95 R.A. SAIYATORE Entreri przestał jeść i wpatrzył się ostro w groźnego nizioł-ka, szybko oceniając najlepszy sposób ataku, by zadać jak najwięcej ran jak największej liczbie wrogów. — To znaczy w liczbie - wyjaśnił Jarlaxle. — Dla większości grup liczebność goblinoidów może być problemem. Ale nie za pominajcie, że widziałem, jak walczycie. Hobart zmrużył wielkie brązowe oczy. • ? — Po waszym pokazie na skalistej polanie, szlachetny sir Ho- barcie, nie przekonasz mnie, że jakiekolwiek gobliny, chyba że naprawdę w ogromnej liczbie, mogłyby sprawić kłopot Łania- ; czom Kolan. Czy te ostatnie gobliny miały szansę zadać choć ; jeden cios twoim jeźdźcom? — Mieliśmy paru rannych - przypomniał mu Hobart. — Raczej przypadkiem niż celowo zadanym ciosem. ; — Teren sprzyjał naszej taktyce - wyjaśnił Hobart. — To prawda - zgodził się Jarlaxle. - Ale mam uwierzyć, że grupa tak dokładna jak twoja nie byłaby w stanie bez trudu doj stosować się do dowolnego terenu? — Bardzo staram się uświadamiać swoim żołnierzom, że ży jemy na krawędzi katastrofy - stwierdził niziołek. - Jeden błąd dzieli nas od całkowitego zniszczenia. I — Rzeczywiście, życie na krawędzi — powiedział drow. — Nie i chodzi o to, że nie doceniam twoich zwycięstw, naturalnie, ale', wiem, że chodzi o coś jeszcze. ,j Hobart założył grube kciuki za krawędzie błyszczącego na-1 pierśnika. I — Wyruszyliśmy daleko — wyjaśnił. - Naszym celem jest po-1 wrót do Vaasańskiej Bramy z tyloma uszami, żeby opróżnić i skrzynie komendant Ellery. ! — No ba, ale ty myślisz tylko o tym, żeby wyciągnąć Ellery z odzienia! - powiedział inny niziołek i wielu się roześmiało. Hobart popatrzył z uśmiechem na towarzyszy, którzy mru- czeli i kiwali głowami. — I tak też zrobimy... to znaczy opróżnimy skrzynie. Niziołek pstryknął palcami w powietrzu i nerwowy, chudy osobnik po prawej Jarlaxle'a i Entreriego zaczął się kręcić, aż 96 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA w końcu wyjął dużą torbę. Spojrzał na Hobarta, odpowiedział uśmiechem na uśmiech i wytrząsnął z torby setki uszu. Część z nich, należąca do goblinów, była normalnej wielkości, kilka należało do istot w rodzaju ogrów, a para była tak wielka, że Jarlaxle z każdego z nich mógłby sobie zrobić kapelusz. Hobart znów zatopił się w historiach, opowiadając o walce z trójką ogrów i później parą ogrów w towarzystwie grupy hob-goblinów. Podniósł głos, niemal jak bard wyśpiewujący opowieść, a kiedy doszedł do kulminacji, wszyscy Łamacze Kolan zaczęli wznosić okrzyki. Dwa niziołki wstały i odegrały scenę bitwy, wskoczywszy na głaz, by udając giganta górować nad wrogami. Wbrew sobie Artemis Entreri nie mógł się nie uśmiechnąć. Ruchy niziołków, ich pasja, jedzenie, napitki, to wszystko przy- pominało mu przyjaciół z Calimportu, Dwałwel Tiggerwillies i tłustego Dondona. Gigant z opowieści Hobarta zginął - i niziołczy gigant na skale zginął malowniczo — a cała grupa zaczęła pokrzykiwać: — Łamacze Kolan! Łamacze Kolan! Tańczyli, śpiewali, krzyczeli, jedli i pili. Trwało to długo w noc. Artemis Entreri już przed wielu laty opanował sztukę lek- kiego snu. Nie dało się go zaskoczyć, nawet kiedy wydawał się mocno spać. Dlatego też poruszenie towarzysza sprawiło, że natychmiast się obudził, choć do świtu pozostało jeszcze tro- chę czasu. Wszędzie wokół nich Łamacze Kolan chrapali i mam- rotali przez sen, a tych kilku, którzy mieli strzec obozu, też nie wyglądało na przytomnych. Jarlaxle spojrzał na Entreriego i mrugnął, a skrytobójca z za- ciekawieniem pokiwał głową. Podążył za drowem do śpiącego niziołka z workiem uszu, umieszczonego wśród kilku innych worków podobnych rozmiarów lub większych, leżących obok niziołka pełniącego rolę jucznego muła dla Łamaczy Kolan. Swymi zręcznymi palcami Jarlaxle odwiązał wór z uszami. Wy- ciągnął go powoli, po czym cicho opuścił obóz, a Entreri za nim. Ominięcie strażników było równie proste, co ominięcie sterty głazów. 97 R.A. SAIYATORE W blasku zachodzącego księżyca dotarli do polany. Jarlaxle oderwał guzik kamizelki, cały czas uśmiechając się do Entre-riego. Ścisnął go między palcami, po czym trzy razy raz za razem obrócił nadgarstkiem. Entreri nie był wcale zaskoczony, gdy guzik rozciągnął się i rozszerzył, a jego dno sięgnęło niemal do ziemi, i Jarlaxle wyglądał, jakby trzymał w ręku cylinder dla giganta. Na skinienie Jarlaxle'a Entreri obrócił wór z uszami i zaczął wsypywać je do magicznego worka-guzika. Drow powstrzymał go kilka razy, wskazując, że część powinien zostawić, w tym jedno z gigancich uszu. Machnięcie ręką, i magiczna torba wróciła do niezwracają-cej uwagi za pomocą guzika. Jarlaxle umieścił go na swoim miejscu na kamizelce i stuknął mocno, a wtedy guzik magicznie przyczepił się do tkaniny. Gestem nakazał Entreriemu cofnąć się razem z nim, a później wyciągnął - oczywiście, z powietrza — miotłę. Zatarł nią ich ślady. Entreri ruszył z powrotem w stronę obozu niziołków, lecz Jarlaxle chwycił go za ramię, by go zatrzymać. Drow mrugnął znacząco i wyciągnął smukłą różdżkę z wewnętrznej kieszeni podróżnego płaszcza. Wskazał nią na porzuconą torbę i kilka uszu, po czym wypowiedział słowo rozkazu. Rozległ się cichy trzask, któremu towarzyszyła chmura dymu, a kiedy rozproszyła się, w miejscu dymu stał nieduży wilk. - Smacznego — nakazał Jarlaxle zwierzęciu, odwrócił się i skierował w stronę obozu, a Entreri za nim. Skrytobójca oglądał się często, obserwując, jak przywołany wilk rzuca się na uszy, po czym chwyta torbę i zaczyna nią szar- pać, rozrywając ją. Jarlaxle szedł dalej, lecz Entreri zatrzymał się na chwilę. Wilk kręcił się, najwyraźniej zirytowany faktem, że pozbawiono go dalszego posiłku, jak przypuszczał mężczyzna, gdyż zwierzę zaczęło się rozpraszać. Magia przestała działać i wkrótce pozo- stała tylko chmura dymu. Skrytobójca mógł tylko patrzyć się na to oszołomiony. 98 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ledwie zdążyli się ułożyć pod kocami, gdy nad wschodnim horyzontem pojawiły się promienie słońca. Mimo to miało mi- nąć wiele godzin nim niziołki się obudziły, i Entreri mógł się wreszcie porządnie wyspać. Nagłe zamieszanie w obozie obudziło go około południa. Sennie podniósł się na łokciach, z rozbawieniem obserwując rozgorączkowane niziołki biegające we wszystkie strony. Uno- siły kamienie i rozkopywały resztki wieczornego ogniska. Za- glądały pod nogi towarzyszy i często były kopane za głupotę. - Jak sądzę, jest jakiś problem - powiedział Entreri do Jarla- xle'a, który usiadł i zaczął się przeciągać. - Jak sądzę, nasi mali przyjaciele coś zgubili. A biorąc pod uwagę brak organizacji i zamieszanie, przypuszczam, że poszu kiwania zajmą im dużo czasu. - Ponieważ torba uszu usłyszy ich nadejście - powiedział Entreri głosem równie pozbawionym wyrazu, co zawsze. Jarlaxle roześmiał się serdecznie. - Sądzę, że zaczynasz dochodzić przyjacielu do sensu tej pod róży, którą zwiemy życiem. - I to właśnie najbardziej mnie przeraża. Umilkli, gdy zauważyli Hobarta i trzech jego towarzyszy wpa- trujących się w nich ostro. Cała grupa podeszła, przy czym trzy niziołki trzymały się z szacunkiem dwa kroki za Hobartem. - Podejrzenie padło na nas - zauważył Jarlaxle. - Ach, cóż za intryga! - Witam w ten piękny poranek, panowie Jarlaxle i Entreri - przywitał ich Hobart, a w jego tonie nie było nic jowialnego. — Zakładam, że dobrze spaliście. - To dużo zakładasz - powiedział Entreri. - Ten tutaj, mój przyjaciel, nie znosi niewygód - wyjaśnił Jarlaxle. — Jego wygląd i reputacja tego nie zdradzają, ale oba wiam się, że w duchu jest fircykiem. - Każda obelga zostanie zapisana - powiedział pod nosem Entreri. Jarlaxle mrugnął do niego. -1 dodatkowy obrót ostrza, zobaczysz - obiecał Entreri. 99 R.A. SAIYATORE - Czyja w czymś przeszkadzam? - spytał Hobart. - W niczym, w czym byś nie przeszkadzał za każdym razem, kiedy zniżysz się do rozmowy z nami — stwierdził skrytobójca. Niziołek pokiwał głową, spojrzał z zainteresowaniem na En-treriego, później na Jarlaxle'a, a po chwili popatrzył na swoich towarzyszy. Cała czwórka jednocześnie wzruszyła ramionami. - Przespaliście całą noc? - spytał Hobart. -1 najwyraźniej większość ranka — odparł Jarlaxle. - No ba, wcześnie jeszcze. : - Dobry panie niziołku, sądzę, że słońce stoi już w zenicie — zauważył drow. - Jak mówiłem - stwierdził Hobart. - Na gobliny najlepiej i poluje się o zmroku. Te małe paskudy nabierają pewności sie-' bie, gdy zachodzi słońce, to jasne. Nie, żeby kiedykolwiek mia^ • ły prawo czuć się pewne siebie. S - Z pewnością nie, biorąc pod uwagę wasze doskonałe umie-' jętności. Hobart popatrzył na drowa podejrzliwie. - Czegoś nam brakuje — wyjaśnił. - Czegoś, co by was inte resowało. Jarlaxle spojrzał na Entreriego. Jego mina nie była całkiem niewinna, lecz bardziej niż cokolwiek innego, świadczyła o za- ciekawieniu —takiego właśnie wyrazu twarzy można się było spo- dziewać po kimś, kto był zaintrygowany, ale nie miał pojęcia o kradzieży. Entreri z trudem zachowywał własną obojętną minę, gdyż bawiło go, jak doskonale Jarlaxle gra w tę grę kłamców. - Nasz worek uszu - powiedział Hobart. Jarlaxle westchnął długo. - To niepokojące. -1 rozumiecie, dlaczego musimy was przeszukać? -1 oczywiście nasze posłania - powiedział drow, zrobił krok do tyłu i odsunął poły płaszcza. - Widzielibyśmy, gdybyście mieli ją przy sobie - powiedział Hobart - o ile nie została magicznie schowana albo zamaskowana. Gestem wskazał na jednego z niziołków z tyłu, zamyślonego osobnika, który ciągle mrugał wielkimi oczami, a rzadkie 100 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA [włosy nosił z przedziałkiem, zaczesane na bok. Z wyglądu bar-Idziej przypominał uczonego niż wojownika, a teraz wyjął dłu-I gą niebieską różdżkę. - Jak się domyślam, wykrywa magię — zauważył Jarlaxle. Hobart pokiwał głową. - Odsuńcie się od siebie, proszę. Entreri spojrzał na Jarlaxle'a i znów na niziołka. Wzruszył | ramionami i zrobił duży krok w bok. Niziołek wyciągnął różdżkę i wypowiedział słowo rozkazu, | a wtedy Entreriego na chwilę otoczył blask, który zaraz znikł. Niziołek wpatrywał się w skrytobójcę, a jego szeroko otwar-Ite oczy spoglądały to na sztylet na jednym biodrze, to na zacza-Irowany miecz na drugim. Twarz niziołka wykrzywiała się i wy-'kręcała, cały drżał. - Nie chciałbyś, żeby któreś z nich cię trafiło — powiedział Jarlaxle, zauważają niemą wymianę słów, gdy różdżka infor mowała małego czarodziej a o tym, j ak bardzo potężny j est oręż człowieka. - Wszystko w porządku? - spytał Hobart, a choć niziołek z różdżką z trudem oddychał, pokiwał głową. - W takim razie odwróć się - poprosił Entreriego, a skryto bójca zrobił to, o co go proszono, nawet podniósł płaszcz, by mały uczony mógł mu się dokładniej przyjrzeć. Kilka chwil później niziołek z różdżką spojrzał na Hobarta i potrząsnął głową. Hobart wyciągnął dłoń w stronę Jarlaxle'a, a wtedy jego to- warzysz uniósł różdżkę. Znów wypowiedział rozkaz i łagodny blask otoczył uśmiechniętego Entreriego. Niziołek z różdżką pisnął i cofnął się, zasłaniając oczy. - Co? - spytał Hobart. Drugi niziołek jąkał się i bełkotał, wciąż unosząc przed sobą wolną rękę. Entreri zachichotał. Mógł tylko sobie wyobrażać oślepiający blask magii otaczający osobę Jarlaxle'a! - To nie... tam... to znaczy... nigdy wcześniej... nie u samego króla Garetha... 101 R.A. SAIYATORE — Co? - spytał ostro Hobart. Dragi tak szybko potrząsnął głową, że niemal się przewrócił. — Skoncentruj się! - zażądał dowódca Łamaczy Kolan. - Wiesz, czego szukasz! — Ale... ale... ale - wydusił niziołek drżącymi ustami. Jarlaxle uniósł płaszcz i obrócił się powoli, a wtedy biedny niziołek jeszcze bardziej zasłonił oczy. — Na pasie! - pisnął niziołek i cofnął się z sapnięciem. Dwaj towarzysze pochwycili go zanim się przewrócił, pomogli mu odzyskać równowagę, po czym puścili. - Ma przy pasie pojem ną torbę - powiedział Hobartowi, kiedy w końcu odzyskał opa nowanie. -1 drugą w kapeluszu. Hobart spojrzał uważnie na Jarlaxle'a. Drow, uśmiechając się z pewnością siebie, odpiął pas - sło- wem rozkazu, nie jakąś przyziemną klamrą — i wysunął dużą sakiewkę, unosząc ją przed sobą. — O to ci chodziło, prawda? - spytał niziołka z różdżką, któ ry pokiwał głową. — W takim razie zostałem odkryty - powiedział z emfazą Jar- laxle i westchnął. Hobart skrzywił się. — Prosta pojemna torba — wyjaśnił drow, rzucając ją do Ho- barta. — Ale bądź ostrożny, gdyż w środku jest moja cenna cor- myrska brandy. Wiem, wiem, powinienem był się nią z wami podzielić, ale was jest wielu, a ja się bałem jej potężnego dzia łania na kimś tak małym. Hobart wyciągnął butelkę z torby i podniósł ją, by przeczytać etykietę. Z wyrazem najwyższej aprobaty na twarzy, schował ją z powrotem. Później sprawdził resztę torby, raz w nią prawie wchodząc. — Może później podzielimy się brandy? — zaproponował Jar- laxle, kiedy Hobart skończył z torbą. — Albo jeśli w tym twoim kapeluszu są moje uszy, zabiorę ją, wypiję tyle, żeby zgasić pragnienie, a resztę wykorzystam, żeby podpalić twój stos pogrzebowy. Jarlaxle roześmiał się na całe gardło. 102 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Uwielbiam, kiedy jesteś taki bezpośredni, drogi sir Brace- girdle! -powiedział. Pochylił się i zdjął kapelusz, ocierając nim o ziemię, po czym rzucił go Hobartowi. Niziołek sięgnął po niego, lecz Jarlaxle powstrzymał go ostrym ostrzeżeniem. - Najpierw oddaj mi torbę - powiedział, a wtedy cztery ni- ziołki spojrzały na niego twardo. - Nie powinieneś się bawić na raz dwoma przedmiotami o ponadwymiarowej naturze. - Szczelina. Astralna. Paskudna — wyjaśnił Entreri. Hobart spojrzał na niego, później na rozbawionego drowa, i rzucił sakiewkę z powrotem do Jarlaxle'a. Dowódca Łama-czy Kolan zaczął dokładnie badać wielki kapelusz z szerokim rondem i po chwili odkrył, że może odsunąć podszewkę. - Fałszywe dno? — spytał. - W pewnym sensie — przyznał Jarlaxle. Na twarzy Hobarta pojawiło się zaciekawienie, kiedy kawa- łek tkaniny znalazł się w jego dłoni, nie odkrywając jednak żad- nej skrytki pod dnem. Niziołek uniósł kolisty kawałek czarnego materiału o średnicy około pół stopy. Hobart spojrzał na nią, obejrzał dookoła, wzruszył ramiona- mi i potrząsnął głową. Rzucił najwyraźniej nieszkodliwy przed- miot przez ramię. -Nie! - krzyknął Jarlaxle, lecz zbyt późno, gdyż wirująca tkanina rozciągnęła się i upadła u stóp trzech towarzyszy Ho- barta, otwierając dziesięciostopową dziurę. Cała trójka krzyknęła i wpadła do środka. Jarlaxle uniósł dłonie do twarzy. - Co? - spytał Hobart. — Co na sześćset sześćdziesiąt sześć poziomów Otchłani? Jarlaxle zsunął pas i szepnął do jego końca, który wybrzu- szył się i przybrał kształt łba węża. Cały pas zaczął rosnąć i ożywać. - Z nimi wszystko w porządku? - spytał od niechcenia Ho barta, który klęczał na krawędzi otworu, krzycząc do towarzy szy. Inni Łamacze Kolan też przyszli, wpatrując się w jamę lub 103 R.A. SAIYATORE kręcąc w poszukiwaniu liny albo gałęzi, którą można by było wykorzystać jako drabinę. Pas-wąż Jarlaxle'a zaczął pełznąć w dół przez krawędź. Hobart wrzasnął i wyciągnął broń, piękny krótki miecz z pa- skudnie ząbkowaną klingą. - Co ty robisz? — krzyknął i był gotów rozrąbać węża. Jarlaxle uniósł dłoń, prosząc o cierpliwość. Nawet ta krótka chwila wystarczyła, gdyż szybko poruszający się i rosnący wąż znalazł się wtedy w całości w otworze, za wyjątkiem czubka ogona, który owinął się bezpiecznie o pobliski korzeń. - Lina wspinaczki — wyjaśnił drow. Hobart przyglądał się sytuacji. - Niech jeden z nich chwyci za koniec, a lina pomoże mu się wydostać z jamy. Potrzeba było kilku chwil i kolejnego użycia różdżki, by po- twierdzić jego słowa, lecz wkrótce trzy wstrząśnięte, ale całe niziołki wydostały się z otworu. Jarlaxle podszedł i spokojnie podniósł krawędź pozawymiarowej przestrzeni. Wystarczyło machnięcie ręką i słowo rozkazu, by szybko wróciła do za po- mocą kawałka materiału, który doskonale mieścił się w wiel- kim kapeluszu drowa. W tym samym czasie wężowa lina wspięła się po nodze Jarlaxle'a, otoczyła jego pas i posłusznie przecisnęła się przez szlufki spodni. Kiedy zatoczyła pełny krąg, „łeb" zaczął połykać ogon, aż w końcu pas spoczywał wygod- nie na talii drowa. - Cóż... - zaczął mówić najwyraźniej wytrącony z równo wagi Hobart, wpatrując się w niziołka z różdżką.. - Myślisz... - próbował mówić dalej. — To znaczy, czy to... - Powinienem był cię zabić w Calimporcie - powiedział En- treri do Jarlaxle'a. - Dla dobra zmieszanego niziołka, oczywiście - odparł drow. - Dla dobra własnego umysłu. - Jest to bardziej prawdziwe niż ci się wydaje. - Czy na tym tutaj musisz coś jeszcze sprawdzić? — wreszcie wydusił z siebie Hobart. Niziołek z różdżką tak gwałtownie potrząsnął głową, że jego wargi zaczęły uderzać o siebie. 104 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Pomyśl o moich zabawkach - powiedział Jarlaxle do Ho- barta. - Czy naprawdę sądzisz, że wasze uszy mają dla mnie tak wielką wartość, iż ze względu na nie ryzykowałbym zraże nie do siebie tak wielu zabawnych i robiących wrażenie nowych przyjaciół? - Ma rację - powiedział niziołek obok Hobarta. - Życzę powodzenia w poszukiwaniach, dobry panie Brace- girdle — powiedział Jarlaxle, biorąc swój kapelusz i umieszcza jąc tkaninę na swoim miejscu. — Moja zaproszenie na brandy pozostaje w mocy. - Przypuszczam, że masz ochotę się teraz napić - zauważył Entreri. - Choć nie tak bardzo jak ten tutaj — dodał, wskazując na osłupiałego, przerażonego i oszołomionego właściciela różdżki. - W celach medycznych - dodał Jarlaxle, patrząc na drżące go niziołka. - Ma szczęście, że go nie oślepiłeś - powiedział Entreri. - Nie byłby to pierwszy raz. - Oszałamiające. 105 ROZDZIAŁ NA ZBYT GŁĘBOKĄ WODĘ 6 JPrzed oczami miała mroczki, a jej ciało oblewał zimny pot, wypływający, jak się jej zdawało, ze wszystkich porów jej skóry. Arrayan próbowała stanąć prosto i się skoncentrować, ale te mroczki! Postawiła jedną stopę przed drugą, niezwykle powoli zbliżając się do drzwi swojego małego domku. Wystarczą trzy kroki, pomyślała, bezskutecznie próbując otrząsnąć się z oszołomienia i dezorientacji, i po prostu zrobić te kroki. Pukanie stało się jeszcze bardziej natarczywe. Arrayan uśmiechnęła się mimo swego stanu. Szybkość i go- rączkowa natarczywość pukania świadczyła, że był to Olgerkhan. To zawsze był Olgerkhan, który aż za bardzo się o nią troszczył. Świadomość obecności starego przyjaciela na chwilę dodała Arrayan sił, pozwalając jej zwalczyć zawroty głowy i dotrzeć do drzwi. Uchyliła je, opierając się o nie, lecz jednocześnie przy- bierając wyraz twarzy mający zaprzeczyć zmęczeniu. - Witaj - powiedziała wielkiemu półorkowi. Na twarzy Olgerkhana malowała się troska, gdy się jej przy- glądał. Minęła dość długa chwila, nim odpowiedział: - I ty również. - Zbyt wcześnie na wizytę — stwierdziła Arrayan, próbując ukryć prawdę. Pozycja słońca, jaśniejszej plamy na zachmurzo nym niebie Palischuk, świadczyła, że było już przedpołudnie. 106 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Wcześnie? - Olgerkhan rozejrzał się. - Idziemy do Win- ghama, prawda? Jak ustaliliśmy? Arrayan potrzebowała chwili, by zwalczyć falę mdłości i za- wrotów głowy, przez którą niemal się przewróciła. - Tak, oczywiście - powiedziała - ale nie teraz. Potrzebuję więcej snu. Jest za wcześnie. - Jest później niż się umawialiśmy. - Nie spałam dobrze ostatniej nocy — odpowiedziała. Wysi łek, jakim było stanie, zaczynał się na niej odciskać. Arrayan zaczęła szczękać zębami. - Jestem pewien, że to rozumiesz. Potężny półork pokiwał głową, rozejrzał się raz jeszcze i cofnął. Arrayan odsunęła rękę, a wtedy ciężar jej bezwładnego ciała zatrzasnął drzwi. Odwróciła się, świadoma, że musi wrócić do łóżka, i zrobiła drżący krok, a później drugi. Wiedziała, że drobne kroczki nie wystarczą, więc próbowała szybko rzucić się na drugą stronę pokoju. Zrobiła jeszcze jeden krok, nim runęła na podłogę. Leżała tak przez dłuższą chwilę, próbując złapać oddech i zmusić zawroty głowy do ustąpienia. Wiedziała, że będzie się musiała przeczoł-gać, i ze wszystkich sił spróbowała podnieść się na kolana. -Arrayan! - rozległ się krzyk. Wydawało jej się, że dochodzi z bardzo daleka. - Och, Arrayan - szepnął jej do ucha ten sam głos kilka chwil później, załamując się z każdym słowem. Arrayan niemal nie słyszała głosu i ledwie poczuła, jak Olgerkhan bierze ją w ra miona i ostrożnie niesie do łóżka. Cały czas do niej szeptał, gdy otulał ją kocem, lecz ona była już bardzo daleko. - Knellict nie będzie zadowolony, jeśli to się nam nie uda — powiedział Canthan Dolittle do Athrogate'a, gdy krasnolud po wrócił do ich małego stolika w kącie Zabłoconych butów i za krwawionych ostrzy. - Ile razy będziesz mi to jeszcze powtarzał, głupku? - spytał czarnobrody krasnolud. 107 R.A. SALWORE — Tyle razy, żebyś w końcu pojął, że... Canthan wstrzymał oddech i język, kiedy Athrogate podniósł się i położył obie pokryte odciskami dłonie na wygładzonym drewnie. Krasnolud zaczął się pochylać do przodu, aż w końcu zdobione klejnotami warkocze na jego brodzie spoczęły na ko- lanach Canthana. Mężczyzna czuł ciepło i smród oddechu kra-snoluda na twarzy. — Knellict jest... — zaczął znów mówić Canthan. — Wrednym świńskim wypierdkiem — dokończył za niego Athrogate. - Ta, wiem to aż za dobrze, chudzielcu. Kiedyś po czułem iskry z jego palców, wierz mi. — W takim razie nie wolno nam zapomnieć. — Zapomnieć? — ryknął mu w twarz Athrogate. Canthan zbladł, gdy wszelkie rozmowy wokół stołu ucichły. Krasnolud również uświadomił sobie, jak głośno wrzasnął. Obej- rzawszy się przez ramię, ujrzał wpatrzone w siebie ciekawskie oczy. — Na co się gapicie? Na własną zgubę? - warknął do nich. Athrogate był znany w Vaasańskiej Bramie z brutalności, gdyż przez wiele miesięcy zajmował pozycję na szczycie liście zdo- bywców nagród, do tego zaś brał udział w kilkunastu bójkach, a jego przeciwnicy zawsze wychodzili z nich w stanie znacznie gorszym niż on sam. Krasnolud zmrużył oczy i powoli opadł z po- wrotem na siedzenie. Kiedy widzowie w końcu skierowali swoją uwagę na coś innego, znów zwrócił się do towarzysza. — O niczym nie zapominam — zapewnił Canthana. — Wybacz mi rozdrażnienie - odezwał się mężczyzna. — Ale proszę, mój niski i krępy przyjacielu, nigdy więcej nie zapomi naj, że jesteś tu jako mój podwładny. Krasnolud spojrzał na niego ze złością. — A ja jestem podwładnym Knellicta - mówił dalej Canthan. Na to wspomnienie potężnego, bezlitosnego arcymaga, Athro gate nieco się uspokoił. Canthan był rzeczywiście człowiekiem Knellicta, a gdyby Athrogate zaatakował Canthana, wkrótce musiałby stawić czoła bardzo rozwścieczonemu i bardzo potężnemu czarodziejowi. 108 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA I Knellict opuścił Letarg i wrócił do Cytadeli Skrytobójców, lecz | potrafił poruszać się szybko i niespodziewanie. - Nie zawiedziemy — mruknął krasnolud, wracając do po- | przedniego tematu rozmowy. - Uważnie ich obserwowałem. - Niemal codziennie opuszczają Vaasę. Podążysz za nimi. Krasnolud prychnął i potrząsnął głową. - Nie mam zamiaru spotykać się ze śmierdzącym drowem I na pustkowiach - wyjaśnił. - Będę ich obserwował jak wrócą. I To wystarczy. -Ajeśli nie wrócą? - To będą tkwić martwi w bagnie i tym lepiej dla nas - od- j parł Athrogate. - W krótkim czasie dorobili się niezłej reputacji - zauważył I Canthan. — Każdego dnia wracają z uszami po nagrodę. Wyda ne się, że są lepsi od większych grup, i w rzeczy samej, nikt nie 1 zarobił tak wiele na nagrodach w tak krótkim czasie... choć jak | sądzę, jeszcze niedawno ty byłeś w tym mistrzem. Athrogate mruknął pod nosem. - Dobrze, choć miałem nadzieję, że śledzisz ich przez cały | czas - stwierdził Canthan. - Myślisz, że mają kontakty na pustkowiach? - Istnieje taka możliwość. Może drowy wylazły z dziur ! w Podmroku i znalazły sobie miejsce w Vaasa... znane są z wy korzystywania takich okazji. - Cóż, jeśli ten Jarlaxle ma drowich przyjaciół w Vaasa, to ja tam nie idę. — Zauważywszy zaskoczenie malujące się na twa rzy Canthana, skrzywił się paskudnie. - Jestem twardszy niż każdy jeden drow - warknął — ale nie mam ochoty walczyć z bandą tych przeklętych oszustów! - W rzeczy samej. Athrogate milczał przez dłuższą chwilę, przeżuwając to „w rzeczy samej" i próbując ocenić, czy w tych słowach krył się sarkazm, czy też było to uczciwe potwierdzenie i zgoda. - Poza tym - powiedział w końcu - chłopaki Hobarta często ich spotykają, podobnie inni. Wedle plotek Jarlaxle znalazł sobie goblina zwiadowcę, który prowadzi ich na dobre tereny łowne. 109 R.A. SAIYATORE — To nie może się podobać Hobartowi - zauważył Canthan. - Łamacze Kolan uważają gobliny za robactwo, które należy wytłuc, i nic więcej. — Dużo w tej parze nie podoba się ostatnio Hobartowi, tak słyszałem - zgodził się Athrogate. - Ponoć część niziołków po mstuje na uszy, które przynoszą Entreri i Jarlaxle. Wygląda na to, że niziołkom zginęła część ich własnych, zdobytych ciężką pracą uszu. — Para złodziei? Interesujące. — Byłoby to o wiele bardziej interesujące i łatwiejsze do zro zumienia, gdyby twoi przyjaciele powiedzieli mi coś więcej o tych dwóch. Sąpotężni... nie może być tak, że po prostu sobie przyszli i zaczynają mordować. Musi być jakiś ślad. — Knellict szuka informacji, w to nie wątp — powiedział Canthan. - Przeszukuje plany egzystencji w poszukiwaniu odpowiedzi na problem Artemisa Entreriego i tego dziwnego drowa, Jarlaxle'a. Będziemy mieli odpowiedzi. — Dobrze będzie wiedzieć, jak paskudna ma być ich śmierć — mruknął krasnolud. Canthan tylko cmoknął i nic nie powiedział. Rzeczywiście, podejrzewał, że Knellict przyśle mu wiadomość i w ten sposób pozbędzie się niebezpiecznej pary. Niech tak będzie. Olgerkhan chrząknął i westchnął, gdy biedna Arrayan pró- bowała zjeść zupę, którą przyniósł. Jej ręce trzęsły się tak bar- dzo, że wylewała większość parującego płynu z powrotem do miski, nim łyżka dotarła do jej ust. Próbowała raz za razem, lecz gdy łyżka w końcu docierała do jej ust, z trudem zwilżała wargi. Wreszcie Olgerkhan podszedł i wziął drżącą dłoń Arrayan. - Pomogę ci - zaproponował. - Nie, nie - odpowiedziała Arrayan. Próbowała wyrwać rękę, ale nie miała siły. Olgerkhan utrzymywał ją bez trudu. — To całkiem... Jestem twoim przyjacielem - przypomniał jej półork. 110 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Arrayan zaczęła się kłócić - robiła tak zawsze gdy ktoś pró- bował się nią zajmować - lecz spojrzała w oczy Olgerkhana i nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Olgerkhan nie był przy- stojny wedle żadnych kryteriów oceny. Bardziej przypominał orka niż człowieka, z wykrzywionymi kłami wystającymi z ust i kępkami włosów na całej twarzy i głowie. Stał krzywo, gdyż prawe ramię miał wyższe i bardziej wysunięte do przodu niż lewe. Choć jego umięśnione, żylaste kończyny świadczyły o sile, nie było w nich nic zręcznego ani atrakcyjnego. Lecz jego wielkie brązowe oczy były zupełnie inne, przynaj- mniej dla Arrayan. Widziała w nich delikatność i pojmowanie wykraczające daleko poza raczej ograniczoną inteligencję Ol- gerkhana. Półork nie potrafił może odcyfrowywać run ani roz- wiązywać skomplikowanych równań, ale nie był niemądry i po- zbawiony współczucia. Arrayan widziała to wszystko, wpatrując się w przyjaciela -i rzeczywiście był najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykol- wiek miała. Wielka dłoń Olgerkhana zsunęła się po jej ramieniu do nad- garstka. Arrayan pozwoliła mu odebrać sobie łyżkę. Zarówno dla swojego przyjaciela, jak i dla własnego dobra, przełknęła dumę i pozwoliła, by Olgerkhan ją nakarmił. Poczuła się lepiej, gdy w końcu podniósł jej miskę do warg, pozwalając jej wypić resztki, lecz wciąż czuła się słaba i wy-I czerpana. Próbowała wstać i z pewnością upadłaby, gdyby I przyjaciel nie chwycił jej i nie podtrzymał. Później wziął ją j w ramiona i poprowadził do łóżka, gdzie ułożył ją delikatnie. W chwili, gdy jej głowa dotknęła poduszki, Arrayan poczuła, jak opuszczają świadomość. Zauważyła przestrach na twarzy przyjaciela, a gdy zaczęła się zamykać wokół niej ciemność, poczuła, jak nią potrząsa, łagodnie, lecz stanowczo. Chwilę później usłyszała trzask i gdzieś w głębi uświadomiła sobie, że to zamknęły się jej drzwi. Lecz to nie miało znaczenia dla Arrayan, gdy zamknęła się wokół niej ciemność, zabierając ją daleko od krainy świadomości. 111 R.A. SALYATORE Olgerkhan szaleńczo machał rękami, idąc ulicami Palischuk, kierując się do jednych drzwi, a później do następnych, co krok zmieniając kierunek. Mieszkańcy Palischuk nie byli ze sobąbar-dzo zżyci, raczej trzymali się z dala, za wyjątkiem wspólnego świętowania lub czasów ogólnego niebezpieczeństwa. Olgerkhan nie miał wielu przyjaciół, a jak sobie uświadomił, wszyscy prócz Arrayan wyruszyli tego późno letniego dnia na polowanie. Kręcił się, stopniowo kierując się na południe. Zapukał jesz- cze do kolejnych drzwi, lecz nikt mu nie odpowiedział, i dopiero w połowie miasta uświadomił sobie przyczynę. Do jego uszu dotarły odgłosy zabawy. Wingham otworzył interes. Obrawszy kierunek, Olgerkhan pobiegł w stronę południo- wej bramy i do kręgu wozów. Słyszał, jak Wingham zachwala rozmaite atrakcje i popędził w kierunku jego głosu. Przepycha- jąc się przez tłum, nieświadomie wpadł na biednego Wingha-ma i niemal go przewrócił. Przed upadkiem uchroniły go jedynie wyciągnięte ręce Olgerkhana. Strażnicy ruszyli w ich kierunku, lecz Wingham, odzyskaw- szy świadomość, odesłał ich machnięciem ręki. — Powiedz mi - poprosił Olgerkhana. — Arrayan — wydyszał Olgerkhan. Zatrzymawszy się, by złapać oddech, półork zauważył zbli- żającego się człowieka - od razu wiedział, że to w pełni czło- wiek, a nie półork z większością cech rasy ludzkiej. Mężczy- zna miał na oko około czterdziestki i dość długie brązowe włosy zasłaniające uszy i sięgające do szyi. Był szczupły, lecz dobrze umięśniony i odziany w podniszczony, brudny strój świadczący, że pustkowia Vaasa nie były mu obce. Zdradziły go jego błyszczące brązowe oczy, wyraziste na tle ogorzałej twarzy i gę- stych ciemnych włosów. Choć Olgerkhan nie widział go od ponad dwóch lat, rozpoznał go. Mariabronne, tak go zwano, był tropicielem o wielkiej sła- wie na Ziemiach Krwawnika. Prócz działalności w Vaasańskiej Bramie, podczas lat po upadku Zhengyi i wstąpieniu na tron Garetha patrolował pustkowia Vaasa, jak również służył jako 112 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA kurier między Palischuk a wielkimi bramami i przewodnik pół-orczych myśliwych. -Arrayan? — spytał go Wingham. Chwycił Olgerkhana za twarz i zmusił go, by na niego spojrzał. - Jest w łóżku — wyjaśnił półork. - Chora. - Chora? - Słaba... trzęsie się - wyjaśnił Ołgerkhan. - Chora czy wyczerpana? — spytał Wingham i zaczął kiwać głową. Ołgerkhan spoglądał na niego zmieszany, nie wiedząc, jak odpowiedzieć. - Spróbowała magii — szepnął Mariabronne, stojący obok Winghama. - Nie brak jej magicznej ochrony - sprzeciwił się Wingham. - Ale mówimy tu o magii Zhengyi - stwierdził tropiciel, a sta ry półork skinięciem głowy przyznał mu rację. - Zaprowadź nas do niej, Olgerkhanie — powiedział Win gham. - Dobrze zrobiłeś, że do nas przyszedłeś. Wykrzyknął kilka rozkazów do towarzyszy, prosząc, by ktoś przejął jego rolę naganiacza, a później cała trójka wybiegła z krę- gu wozów i ruszyła do Palischuk. 113 ROZDZIAŁ MARZYCIELE 7 Xl,ntreri odchylił swoje krzesło do tyłu i oparł się o ścianę. Popijał wino i obserwował rozmowę Jarlaxle'a z komendant El-lery. Kobieta szukała drowa, Entreri widział to w jej ruchach, choć było dla niego oczywiste, że próbowała udawać, iż tak nie jest. Nie miała na sobie zbroi ani munduru armii Krwawnika, i wyglądała jak prawdziwa dama w różowej sukni delikatnie przetykanej srebrną nicią, która błyszczała z każdym krokiem. Stroju dopełniała szara pikowana kamizelka, skrojona i dopa- sowana tak, by podkreślać jej kobiecość. Nie nosiła broni -w każdym razie na widoku - i minęło kilka chwil, nim Entreri ją rozpoznał, gdy po raz pierwszy ujrzał ją w tłumie. Nawet na polu, kiedy pojawiła się w pełnej zbroi i zabrudzona, wydawała się mu atrakcyjna, ale teraz z trudem odrywał od niej oczy. Kiedy to sobie uświadomił, zmartwił się. Czy kiedykolwiek wcześniej rozpraszały go takie rzeczy? Obserwował jej ruchy, gdy rozmawiała z Jarlaxle'em, spo- sób, w jaki pochylała się do przodu, a jej oczy rozszerzały się, błyszcząc zainteresowaniem. Uśmiech, zrezygnowany i bezrad- ny, pojawił się na chwilę na twarzy skrytobójcy. Mężczyzna uniósł kieliszek w tajemnym toaście na cześć drowa. - To krzesło i tamto wolne od tyłków? - zapytał szorstki głos. Entreri spojrzał w bok i ujrzał parę brudnych krasnoludów wpa- trujących się w niego w odpowiedzi. 114 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — No i? - spytał drugi, wskazując na jedno z pustych krzeseł. - Cały stół dla was - stwierdził Entreri. Jednym łykiem wypił resztę wina, zsunął się z krzesła i od- szedł wzdłuż tylnej ściany. Wybrał drogę naokoło, żeby nie prze-kzkadzać drowowi w rozmowie. - Miło mi cię widzieć, komend... lady Ellery - powiedział jfarlaxle, unosząc kielich z winem. -1 pewnie powiesz teraz, że w ogóle mnie nie rozpoznałeś. - Nie doceniasz niezwykłości swoich oczu, pani - powie- iział drow. - Przypuszczam, że nie przegapiłbym ich urody tiawet, gdybyś miała hełm z przyłbicą. Ellery zaczęła odpowiadać, ale na chwilę zakołysała się na siętach. Jarlaxle bardzo dobrze ukrył uśmiech. - Chciałabym ci zadać kilka pytań - zaczęła mówić Ellery, i jej głos stał się bardziej niecierpliwy, gdy drow się odwró- bił. Zaraz jednak wrócił do niej, wyciągając drugi kielich z wi-|iem, który najwyraźniej czekał na barze. Podał go kobiecie, f a wtedy ona podejrzliwie zmrużyła oczy. Jakim cudem drugi I kielich wina na nią czekał? Tak, wiedziałem, że do mnie przyjdziesz, wyraźnie mówił uśmiech Jarlaxle'a, kiedy kobieta przyjęła kielich. - Pytania? - przypomniał drow oszołomionej kobiecie kilka chwil później. Ellery próbowała udawać opanowaną, lecz kiedy się ode- zwała, z kącika jej ust popłynęła strużka wina. W myślach na- zywała się idiotką, kiedy ją wycierała. - Nigdy wcześniej nie spotkałam mrocznego elfa, choć wi działam kilka z daleka, i słyszałam opowieści o półdrowce zdo bywającej sławę w Damarze. - Tak, jesteśmy z tego znani, na dobre i na złe. - Słyszałam jednak wiele opowieści - wyrzuciła z siebie Ellery. -1 jesteś zaintrygowana reputacją mojej mrocznej rasy? 115 R.A. SAIYATORE Przyglądała mu się uważnie, omiatając go spojrzeniem od czubka głowy po stopy i z powrotem. - Nie wydajesz się taki straszny. -1 być może jest to mój największy atut. - Jesteś wojownikiem i czarodziejem? - Oczywiście - odpowiedział drow, pociągając kolejny łyk. Kobieta skrzywiła się na chwilę. - Mówi się, że drowy są mistrzami sztuk wojennych - po wiedziała po chwili, gdy się opanowała. — Mówi się, że tylko najdoskonalsi elfi wojownicy mogą walczyć jeden na jednego z drowami. - Przypuszczam, że żaden elf, który próbował udowodnić tę teorię, nie przeżył, by ją potwierdzić lub jej zaprzeczyć. Uśmiech Ellery w odpowiedzi na te słowa świadczył, że za- czynała rozumieć jego poczucie humoru - nieco zbyt suche i bezlitosne dla większości mieszkańców powierzchni. - To potwierdzenie czy przechwałka? — spytała. - Po prostu tak jest. Na twarzy kobiety pojawił się paskudny uśmiech. - Powtórzę jednak, że nie wyglądasz na szczególnie groźnego. - Czy to zwykłe spostrzeżenie, czy wyzwanie? - Po prostu tak jest. Jarlaxle wyciągnął kielich, a wtedy Ellery wzniosła toast. - Pewnego dnia być może spotkasz mnie w Vaasa i znajdziesz odpowiedź na swoje pytanie - powiedział Jarlaxle. - Wraz z przyjacielem odbyliśmy tam wiele udanych polowań. - Zwróciłam uwagę na wasze trofea — powiedziała i znów uważnie przyjrzała się drowowi. Jarlaxle roześmiał się na całe gardło. Szybo jednak ucichł pod spojrzeniem Ellery, której błyszczące oczy wwiercały się w niego. - Pytania? - spytał. - Wiele - odparła- lecz nie tutaj. Czy myślisz, że przyjaciel *. poradzi sobie bez ciebie? i- Kiedy zadała to pytanie, oboje odwrócili się do stolika w ką- I cie, gdzie drow pozostawił Entreriego, i odkryli, że już go nie ma. 116 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Kiedy spojrzeli po sobie, Jarlaxle wzruszył ramionami i stwierdził: - Odpowiedzi. Opuścili Zabłocone buty i zakrwawione ostrza, Jarlaxle po- dążał za kobietą, która bez problemu znajdowała drogę w la- biryncie korytarzy i przedsionków twierdzy. Weszli w boczny korytarz i minęli pokój, gdzie wymieniano uszy potworów na nagrody. Przechodząc w stronę drzwi na końcu pomiesz- czenia, drow mógł spojrzeć za biurko i zauważył niedużą skrzynię. Zapamiętał ją. Drzwi prowadziły do kolejnego korytarza. Na skrzyżowaniu skręcili w prawo i dotarli do kolejnych drzwi. Ellery wyciągnęła klucz z niedużej sakiewki. Jarlaxle przy- glądał jej się z zainteresowaniem, dostrajając zmysły do oto- czenia. Czyżby wojowniczka zaplanowała to wszystko od sa- mego początku? - Długi spacer, jak na udzielenie odpowiedzi na kilka pytań - zauważył, lecz Ellery tylko spojrzała na niego z uśmiechem. Chwyciła pochodnię ze ściany i zabrała j ą do komnaty, gdzie zapaliła od niej kilka kolejnych. Jarlaxle uśmiechnął się z zainteresowaniem, kiedy rozpoznał przeznaczenie sali. Na jej obrzeżach stały kukły, a przy prze- ciwległej ścianie ustawiono tarcze dla łuczników. W kilku miej- scach umieszczono stojaki, a na nich drewniane repliki różno- rodnych broni. Ellery podeszła do jednego z nich i wyciągnęła długi drew- niany miecz. Przyglądała mu się przez chwilę, po czym rzuciła Jarlaxle'owi. Drow chwycił go jedną ręką i zamachnął się swo- bodnie. Ellery wyciągnęła drugie ostrze i uniosła drewnianą tarczę. - Dla mnie takiej nie ma? - spytał drow. Ellery ze śmiechem rzuciła mu drugi miecz. - Słyszałam, że twoja rasa lubi walkę dwoma klingami. Jarlaxle zatrzymał rzucony miecz drewnianym ostrzem pierw szego, podrzucił go i wprawił w ruch wirowy. 117 R.A. SAD/ATORE - Niektórzy i owszem — odparł. — Niektórzy są całkiem nie źli z dwoma ostrzami tej samej długości. Machnięciem ręki posłał drugi miecz do góry i przestał go zauważać. Spojrzawszy na Ellery, oparł pierwsze ostrze na ziemi i ustawiwszy jedną stopę za drugą, od niechcenia wsparł się na nim. - Osobiście preferuję różnorodność - dodał znaczącym tonem. Powiedziawszy to, pochwycił spadające ostrze wolną ręką. Ellery spojrzała na niego z namysłem, po czym podążyła za jego spojrzeniem na stojak z bronią. - Co byś w takim razie wolał? - Wolał? Do czego? Kobieta zmrużyła oczy. Założyła tarczę na łewąrękę, po czym zdjęła ze stojaka drewniany topór. - Moja droga lady Ellery — powiedział Jarlaxle - rzucasz mi wyzwanie? - Słyszałam tak wiele opowieści o umiejętnościach bojowych twojej rasy - odparła. - Chcę wiedzieć. Jarlaxle roześmiał się na całe gardło. - Ach tak, odpowiedzi. ? - Odpowiedzi - powtórzyła Ellery jak echo. - Na wiele się ważysz - powiedział drow. Cofnął się o krok i uniósł oba ostrza przed sobą, oceniając ich ciężar i wyważe nie. Sprawdził je, unosząc jedno ostrze nad drugim, a później wykonując pchnięcie. Zaraz jednak opuścił klingi. - Czemu miałbym z tobą walczyć? Ellery zamachnęła się toporem. - Nie jesteś ciekaw? - spytała. - Czego? Już widziałem zbyt wielu ludzkich wojowników, mężczyzn i kobiet. — Znów zawirował jednym ostrzem, zatrzy mał się i spojrzał na Ellery. -1 nie jestem pod wrażeniem. - Może skłonię cię do zmiany zdania? - Wątpię. - Czy boisz się poznać prawdę? - Strach nie ma z tym nic wspólnego. Ściągnęłaś mnie tutaj, by zaspokoić swoją ciekawość, nie moją. Prosisz mnie, bym ukazał 118 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA część siebie, dla ciebie. Pochwalisz się swoimi umiejętnościami, jednocześnie zaspokajając swojąciekawość.Dła mnie jest w tym...? Ellery wyprostowała się i spojrzała na niego kwaśno. - Szansa na zwycięstwo - powiedziała po chwili. - Zwycięstwo niewiele znaczy - powiedział drow. - Duma jest słabością, nie wiesz o tym? - Jarlaxle nie lubi zwyciężać? - Jarlaxle lubi przeżywać - odparł bez wahania. - To spora różnica. - W takim razie co? - spytała Ellery niecierpliwie. -Co? - Jaka jest twoja cena? — spytała ostro. - Aż tak rozpaczliwie pragniesz odpowiedzi? Wpatrywała się w niego ostro. - Dama o tak wielkiej urodzie nie powinna zadawać takich |>ytań - stwierdził drow. Ellery nie wzdrygnęła się. - Tylko jeśli wygrasz. Jarlaxle przechylił głowę na bok i pozwolił, by jego spojrze-Jnie omiotło ciało kobiety. - Kiedy wygram, zabierzesz mnie do swoich komnat? - Ale ty nie zwyciężysz. -Ale jeśli? - Jeśli taka jest twoja cena? Jarlaxle roześmiał się. - Duma to słabość, moja pani, ale ciekawość... Ellery przerwała mu, uderzając toporem o tarczę. - Za dużo gadasz - powiedziała i zrobiła krok do przodu. Uniosła topór nad ramieniem, a kiedy Jarlaxle przyjął pozy cję defensywną, zaatakowała. Uniosła ramię, jakby chciała zadać cios, lecz miast tego zro- biła duży krok do przodu drugą nogą i pchnęła tarczą, odpycha- jąc ostrza Jarlaxle'a z lewej na prawą. Ruszyła dalej do przodu, co było typowym posunięciem, lecz zaraz zrobiła piruet, obra- cając się do tyłu i przykucając. Wyciągnęła rękę daleko przed siebie, trzymając topór nisko i poziomo. 119 R.A. SAIYATORE Gdyby Jarlaxle spodziewał się tego ruchu, mógłby zadać cios nad tarczą i przebić ją. Ale nie spodziewał się, i kiedy Ellery obróciła się, zmuszając go do przeskoczenia nad wirującym toporem, wiedział, że kobieta doskonale oceniła jego postawę. Nie docenił jej, a ona to doskonale wiedziała. Jarlaxle cofnął się, gdy Ellery zaczęła go naciskać, machając toporem w bardziej bezpośredni sposób. Próbował parować, za- dając pchnięcie najpierw prawym mieczem, a później lewym, lecz kobieta bez trudu zablokowała pierwszy cios tarczą, a drugi zwinnie sparowała poprowadzonym w dół ciosem topora. Jarlaxle jednak daleko wyciągnął prawą rękę, mocno ude- rzając w bok topora, po czym obrócił lewą rękę, znów uderzając w to samo miejsce. Zadawał błyskawicznie cios za ciosem, niemal wyrywając broń z dłoni Ellery i z każdym uderzeniem zmuszając ją do odsuwania coraz dalej w bok. Lecz Ellery zareagowała właściwie, mocniej przyciągając tar- czę i nie pozwalając, by Jarlaxle ją rozbroił. - Jeśli zwyciężę, będę cię miał - powiedział drow. Ellery warknęła i mocno popchnęła tarczą, odrzucając go. - A czego zażąda Ellery, jeśli zwycięży? — spytał Jarlaxle. To powstrzymało kobietę, która właśnie zaczynała kolejny atak. Stanęła na piętach i popatrzyła na drowa znad krawędzi swojej tarczy. - Jeśli zwyciężę - zaczęła i dla efektu zrobiła pauzę—jabędę miała ciebie. Szczęka Jarlaxle'a prawie uderzyła o ziemię, lecz w takiej sytuacji z pewnością zatrzymałaby ją tarcza Ellery, gdyż kobieta wykorzystała tę chwilę rozproszenia, by zacząć kolejny agre- sywny atak, rzucając się na niego z wyciągniętą tarczą i topo- rem. Jarlaxle potrzebował całej swojej szybkości i zwinności, by utrzymać się z dala od topora, i udało mu się to tylko dzięki temu, że przetoczył się na bok i pozwolił, by Ellery uderzyła go tarczą. Drow wykorzystał jej pęd, by się cofnąć, rzucając się do tyłu i robiąc przewrót. Podniósł się lekko i szybko zrobił krok w bok, skręcając się jednocześnie, by uniknąć ciosu toporem. 120 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Oszukujesz! - krzyknął i cofał się dalej, oddalając się znacz nie. - Moja pani, odbierasz mi całą chęć. Może po prostu powi nienem rzucić broń i się poddać? -Wtakim razie, jeśli przegram, odmówię ci! - krzyknęła i zaatakowała. Jarlaxle wzruszył ramionami i wyszeptał: - To nie wygrasz. Drow pochylił się w lewo i szybko wyprostował, gdy Ellery starała się to zrekompensować, a choć próbowała zachować ini- cjatywę, nagle zasypał ją deszcz oszałamiających pchnięć, cięć i szybkich uderzeń. W pewnym momencie Jarlaxle jakimś cu-? dem znalazł się przed nią i opadł na ziemię, podcinając ją. Nie I upadła od razu, lecz potknęła się i obróciła. Nic to jej jednak nie dało, gdyż upadła na ziemię. Zręczność dużo jej dała, gdyż przetoczyła się na bok i pod-; niosła na jedno kolano wystarczająco szybko, by przyjąć spo-I dziewany atak drowa. Sparowała i zablokowała pierwszą falę i ciosów, i nawet udało jej się z powrotem podnieść na nogi. Jarlaxle nie rezygnował, jego ostrza uderzały w nią ze wszyst-[ kich stron. Gorączkowo machała rękami, unosząc tarczę, obra-| cając topór, uchylała się i cofała, by uniknąć przebiegłych ciosów, które mogły przełamać j ej linię obrony. Kilka razy kobieta ! widziała lukę i mogłaby zaatakować. Ale tego nie zrobiła. Cały czas pozostawała w defensywie i pokazywała drowo-I wi kilka rzekomych luk, które jednak zamykała, gdy Jarlaxle [próbował je wykorzystać. W pewnym momencie była tak szybie ka, że drow stracił równowagę i wielki kapelusz opadł mu na oczy. Na krótką chwilę tylko, gdyż zaraz podniósł rękę, zdjął ?; kapelusz i odrzucił go na bok. Na jego łysej głowie perlił się i pot. Roześmiał się i znów zaatakował, przyciskając kobietę, aż zaczęła uciekać. - Młoda jesteś, ale walczysz jak doświadczony drow - po gratulował jej Jarlaxle po kolejnym nieudanym ataku. - Nie jestem taka znowu młoda. ' 121 R.A. SAIYATORE - Nie widziałaś jeszcze trzydziestu wiosen - sprzeciwił się drow. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Ellery, sprawił, że za- częła wyglądać jeszcze młodziej. - Spędziłam dzieciństwo w cieniu Króla-Czarnoksiężnika - wyjaśniła. - W Wiosce Krwawnika cały czas trwały walki z hor dami Vaasa. Żadnemu dziecku nie była obca broń. - Dobrze cię wyszkolono — stwierdził Jarlaxle. Wyprostował miecz i uniósł go w pozdrowieniu. Nie chcąc przepuścić takiej okazji Ellery rzuciła się do przodu, wymachując toporem. W połowie ciosu uświadomiła sobie, że została podpuszczona, i dlatego roześmiała się bezradnie, kiedy jej cel bez trudu odskoczył w bok. Jej śmiech zmienił się w jęk, gdy drewniany miecz Jarlaxle'a uderzył ją mocno w pośladki. Zaczęła się obracać, lecz był zbyt szybki i znów została mocno uderzona, i po raz trzeci, zanim drow w końcu odskoczył i zostawił ją. - Wedle wszelkich zasad to powinno się liczyć jako zwycię stwo - stwierdził Jarlaxle. - Gdyby moje ostrza były prawdzi we, mógłbym trzy razy podciąć ci ścięgna. - Zadawałeś te ciosy odrobinę za wysoko. - Tylko dlatego, że nie chciałem ci posiniaczyć nóg - odpo wiedział i sugestywnie uniósł brew. - Masz jakieś plany co do nich? - Oczywiście. - Jeśliś taki ochoczy, powinieneś był pozwolić mi zwycię żyć. Obiecuję, że znalazłbyś to o wiele przyjemniejszym. - Powiedziałaś, że mi odmówisz. - Zmieniłam zdanie. Jarlaxle wyprostował się na te słowa i opuścił miecze wzdłuż boków. Spojrzał na nią, uśmiechnął się i puścił ostrza. Ellery zawyła i rzuciła się do przodu. Lecz drow starannie i ostrożnie zaplanował swoje rozbroje- nie, puszczając miecze z niewielkiej wysokości tak, że ułożyły się równo na jego stopach. Szybki podskok i podciągnięcie nóg, 122 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA i obie rękojeści wpadły mu prosto w dłonie. Zawirował w po- wietrzu, wylądował i zamachnął się ostrzami, mocno odpycha- jąc topór Ellery. Jarlaxle przetoczył się poza wyciągniętymi rę- kami kobiety i wyprostował się tuż za nią. Chwycił ją od tyłu i otoczywszy ją ramieniem, przycisnął miecz do jej gardła. - Wolę prowadzić - wyszeptał jej do ucha. Drow czuł, jak kobieta drży pod jego gorącym oddechem, i miał doskonały widok na jej piersi poruszające się z wysiłku. Ellery zwisła i rzuciła topór na ziemię. Wyciągnęła rękę, od- pięła tarczę i odrzuciła ją na bok. Jarlaxle odetchnął głęboko, wciągając jej zapach. Odwróciła się i chwyciła go mocno, całując go. Najwyraź- niej nie miała zamiaru pozwolić mu na prowadzenie. Jarlaxle nie miał zamiaru narzekać. Entreri nie wiedział, czy wolno mu tak swobodnie spacero- wać po korytarzach Vaasańskiej Bramy, lecz żadni strażnicy go nie zatrzymywali. Nie miał żadnego celu, po prostu musiał się przejść. Był zmęczony, lecz nie ciągnęło go łóżko, gdyż wie- dział, że ostatnio żadne łóżko nie może mu dać spokoju. Dlatego szedł i szedł, a czas mijał. Kiedy znalazł boczną al- kowę z ukrytą drabiną, pozwolił, by poprowadziła go ciekawość, i wspiął się po szczeblach. Na górze czekały go kolejne koryta- rze, puste komnaty i klatki schodowe, i wędrował tak przez ciemne zakamarki potężnej fortecy. Kolejna drabina doprowa- dziła go do niewielkiego podestu i drzwi, niedomkniętych i skie- rowanych na wschód. Ich krawędzie otaczał blask. Zaciekawiony Entreri otworzył je. Poczuł wiatr na twarzy i wpatrzył się w pierwsze promienie świtu, pełznące po równinie Vaasa i nad szczytami Galenów, odbijając się od górskiego śniegu. Zmęczone oczy bolały go od słońca, gdy ruszył wzdłuż blan- ków Vaasańskiej Bramy. Często zatrzymywał się i patrzył, i nie zwracał uwagi na mijający czas. Szczyt muru miał ponad dwa- dzieścia stóp szerokości w najwęższych miejscach, a w niektó- rych był nawet dwa razy szerszy, i z tego punktu Entreri mógł 123 R.A. SAD/ATORE w końcu docenić ogrom budowli. Wzdłuż muru rozciągającego się przed skrytobójcą na wschód wyrastało kilka wież, widział też strażników, siedzących lub opierających się o mur. Nadal nic nie wskazywało na to, że nie powinien tutaj być, więc ruszył wzdłuż wielkiego muru, wznoszącego się czterdzieści albo pięćdziesiąt stóp nad północnym pustkowiem. Patrzył głównie w tamtą stronę, z rzadka spoglądając na południe na długą dolinę biegnącą między majestatycznymi Galenami. Wi- dział namioty Letargu, nawet swój własny, i zastanawiał się, czy Jarlaxle tam wrócił, lecz doszedł do wniosku, że Ellery pew- nie zapewniła mu wygodniejsze otoczenie. Dziwna para nie zajmowała już jego myśli, nie bardziej niż południowe ziemie. Jego oczy i uwagę przyciągała północ, gdzie rozciągała się przed nim Vaasa, niczym spłaszczony, gnijący trup. Skręcił w tamtą stronę, zbliżając się do sięgającego do pasa murku wzdłuż krawędzi, by lepiej widzieć Vaasa budzącą się w pierwszych promieniach słońca. Było w niej piękno, myślał Entreri, pierwotne i zimne - ka- mienie o ostrych krawędziach, szkielety martwych drzew i mięk- kie, wciągające bagna. Obrócona w perzynę przez wojnę, znisz- czona przez przemarsz wojsk, spopielona smoczym ogniem, ziemia, dusza Vaasy, przetrwała. Przyjęła wszystkie ciosy, ude- rzenia, depcące buty, i pozostała taka, jaką była. Tak wielu z tych, którzy tu żyli, zginęło, lecz Vaasa prze- trwała. Entreri minął strażnika, wspartego plecami o pomocny mur i na wpół zaspanego. Mężczyzna spojrzał na niego z niewiel- kim zainteresowaniem, po czym skinął mu głową. W pewnej odległości Entreri zatrzymał się i odwrócił się, by spojrzeć na północ, opierając dłonie na sięgającym do pasa murku, który biegł wzdłuż całego muru. Wpatrzył się w Vaasę z mieszaniną sympatii i niechęci - zupełnie jakby wpatrywał się w lustro. - Myślą, że jesteś martwa - wyszeptał - ponieważ nie widzą życia, które kłębi się pod bagnami i kamieniami, i w każdej ja- skini, szczelinie i pustej kłodzie. Myślą, że cię znają, ale to nie- prawda. 124 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Mówisz do krainy? - rozległ się znajomy głos, i Entreri odkrył, że chwila kontemplacji została mu odebrana przez przy bycie Jarlaxle'a. — Czy myślisz, że cię słyszy? Entreri przez chwilę przyglądał się przyjacielowi -jego ener- gicznym krokom, odrobinie wilgoci pod krawędzią wielkiego kapelusza, cichemu spokojowi na zwykle ożywionej twarzy. Coś jeszcze było nie na miejscu, uświadomił sobie Entreri, zanim zauważył, że opaska na oczy Jarlaxle'a w tawernie znajdowała się na drugim oku. Entreri domyślił się, którędy Jarlaxle dotarł na szczyt muru, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że minęło kilkanaście godzin, od kiedy opuścił przyjaciela w Zabłoconych butach i za- krwawionych ostrzach. — Sądzę, że byłoby dobrze, gdyby niektórzy słuchali mnie mniej — odpowiedział i znów spojrzał na Vaasa. Jarlaxle roześmiał się i stanął obok, opierając się o poręcz, odwrócony plecami do północnych krain. — Proszę, nie pozwól, by moje przybycie przeszkodziło ci 1 w rozmowie - stwierdził drow. Entreri nie odpowiedział, nawet na niego nie spojrzał. — Zawstydzony? Odpowiedzią było lekceważące spojrzenie. — Nie spałeś — zauważył Jarlaxle. — Mój sen nie jest twoim problemem. — Sen? — rozległa się sarkastyczna odpowiedź. - Czy tak na zywasz te swoje godziny nocnego niepokoju? — Mój sen nie jest twoim problemem — powtórzył Entreri. — Twój brak snu jest - poprawił drow. - Jeśli twoje odruchy zwolnią... — Chciałbyś, żebym ci to zademonstrował? Jarlaxle ziewnął, na co odpowiedzią było mniej niż przy- jazne spojrzenie. Drow odpowiedział uśmiechem — na który Entreri nie zwrócił uwagi, gdyż znów wpatrywał się w błot- niste równiny Vaasa. Jarlaxle również odwrócił się i wsparł- szy się o barierkę, popatrzył na północ, przyglądając się nad- naturalnej scenerii. Poranna mgła wirowała w niektórych 125 R.A. SAIYATORE miejscach, a w innych wznosiła się niczym przebudzony gi- gant. W rzeczy samej, Vaasa zdawała się reliktem epoki, zanim myślące rasy zamieszkały świat. Być może wydawała się pozo- stałością czasów, zanim jakiekolwiek istoty wędrowały po kra- inach, jakby reszta świata ruszyła do przodu, pozostawiając Va-asę z tyłu. — Zapomniana kraina - zauważył Jarlaxle, spoglądając na En- treriego. Skrytobójca odpowiedział spojrzeniem na spojrzenie, nawet lekko pokiwał głową, i drow był zaskoczony, że Entreri dosko- nale zrozumiał jego aluzję. — Co widzisz, kiedy tam patrzysz? - spytał Jarlaxle. — Zmar nowany potencjał? Jałowość, gdzie powinna być płodność? Śmierć, gdzie powinno być życie? — Rzeczywistość - odpowiedział Artemis Entreri z zimną ostatecznością. Odwrócił się i spojrzał surowo na drowa, po czym ominął go. Jarlaxle słyszał niepewność w głosie Entreriego, czuł, że męż- czyzna utracił równowagę. I znał źródło tej nierównowagi, gdyż odegrał całkiem sporą rolę w doprowadzeniu do tego, by flet Idalii trafił do rąk Artemisa Entreri. Przez jakiś czas stał przy barierce, pochłaniając leżący przed nim widok, wspominając poprzednią noc i rozmyślając nad swym zawsze ponurym przyjacielem. Mroczny elf zastanawiał się, co zrobić, żeby zdominować to pierwsze, powtórzyć to drugie i zmienić to trzecie. Zawsze się zastanawiał, zawsze rozmyślał. 126 ROZDZIAŁ WYPRAWA MARIABRON NE'A i R 8 P/yrrayan musiała przerwać i przez dłuższą chwilę się zastano- wić, zanim odpowiedziała. Gdzie zostawiła księgę? Kobieta czuła się jak idiotka. Jak mogła zostawić coś tak potężnego poza kontrolą? Jak mogła nawet nie pamiętać, gdzie to zostawiła? Wróciła myślami do poprzedniej nocy, kiedy odważyła f się rozpocząć czytanie. Przypomniała sobie, jak rzuciła | wszystkie znane sobie zaklęcia obronne, chroniąc się przed J: potencjalnie niszczycielskimi czarami, które Zhengyi rzucił na księgę. Spojrzała na stół pośrodku pokoju i wiedziała już, że to na nim otworzyła księgę. Jej umysł wypełniło wrażenie wielkości, magii i fizycznego \ konstruktu, który był zbyt wielki, by pomieścić się wewnątrz. - Zabrałam ją-powiedziała, odwróciwszy się znów do Win- | ghama i Mariabronne'a. - Stąd. - Zostawiłaś jągdzieś, gdzie nie mogłaś jej pilnować? — spytał | ją Wingham głosem pełnym niedowierzania. Zerwał się z sie dzenia, jakby był zbyt poruszony, by dać się uwięzić na krześle. - Przedmiot o tak wielkiej mocy? Mariabronne położył dłoń na ramieniu Winghama i próbo- wał go uspokoić. - Księgi nie ma w domu - zwrócił się do Arrayan. - Jest gdzieś w Palischuk? 127 R.A. SAD/ATORE - Nie - odpowiedziała, lecz było to bardziej przeczucie niż pewność. — Poza miastem. Miasto było zbyt... małe. Wingham opadł z powrotem na krzesło i przez chwilę zda-! wał się z trudem łapać oddech. - Za małe? Coś ty stworzyła? Arrayan patrzyła się na niego. Przypominała sobie, jak opu- ściła dom z książką pod pachą, lecz tylko niewyraźnie, jakby chodziła we śnie. Czy to był sen? - Czy opuściłaś dom od chwili, gdy powróciłaś z podróży z księgą? - spytał Mariabronne. Kobieta potrząsnęła głową. - Czy masz może przeczucie, gdzie się udałaś? — naciskał tro piciel. -Na północ? Na południe w pobliże karawany Winghama? - Nie do wuja Winghama - odparła natychmiast Arrayan. Wingham i Mariabronne popatrzyli po sobie. - W Palischuk tylko dwie bramy otwarte są prawie cały czas — powiedział Mariabronne. - Południowa i północna. - Jeśli nie południowa, to... - stwierdził Wingham. Mariabronne wstał jako pierwszy i gestem kazał innym podą- żyć za sobą. Olgerkhan natychmiast znalazł się u boku Arrayan, podając jej szal, by ochronić osłabioną kobietę przed zimnem. - Jak mogłam być tak głupia? — wyszeptała kobieta do wiel kiego półorka, lecz ten tylko uśmiechnął się do niej. - Być może magia księgi wykraczała poza twoje możliwo ści — odparł Mariabronne. - Zdarzało mi się słyszeć o takich rzeczach. Nawet wielki Kane, mimo całej swej dyscypliny i si ły woli, niemal został zniszczony przez różdżkę Orkusa. - Ona była artefaktem boga - przypomniała mu Arrayan. - Nie możesz nie doceniać mocy Zhengyi — stwierdził tropi ciel. -Nie był może bogiem, ale z pewnością nie był też śmier telnikiem. — Przerwał i spojrzał zatroskanej kobiecie w oczy. — Nie lękaj się - powiedział. — Znajdziemy księgę i wszystko zo stanie naprawione. Tego popołudnia w mieście panowała cisza, gdyż większość mieszkańców nadal przebywała na południu, w cyrku Winghama. Ich czwórka nie spotkała praktycznie nikogo po drodze do 128 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA północnej bramy. Kiedy się już tam znaleźli, Mariabronne po- chylił się przed Arrayan i poprosił ją o uniesienie nogi. Przyjrzał §,' się jej butowi, a później odciskowi, jaki przed chwilą pozostawiła. S Gestem nakazał innym zatrzymanie się, a sam wyszedł przez brali, mę i zaczął kręcić się dookoła, badając ślady na błotnistej ziemi. - Wyszłaś i wróciłaś tą samą drogą — poinformował Array- ' an. Wskazał na północny wschód, w stronę cienia Wielkiego : Lodowca, górującej nad nimi zamarzniętej rzeki. — Niewielu innych przechodziło przez tę bramę w ciągu ostatnich kilku dni. \ Podążanie twoim śladem nie powinno być trudne. I w rzeczy samej trudne nie było, gdyż kiedy opuścili naj- ! bliższe sąsiedztwo bramy, oba ślady butów Arrayan pozostały osamotnione w tundrze. Mariabronne i pozostali byli zaskoczeni, jak daleko zaprowadził ich ślad Arrayan. Wielki Lodowiec coraz bardziej górował nad nimi, gdy wędrowali na północny wschód, a później na północ. Miasto oddalało się i zapadł zmrok, niosąc ze sobą zimny wiatr. Powietrze świadczyło, że lato, jak wszystkie lata na dalekiej północy, będzie krótkie i niedługo się skończy. Nagła zmiana pogody w ciągu kilku dni zamrozi ziemię. Później grunt będzie zamarznięty przez trzy kwartały. Bywało, że letnia odwilż trwała zaledwie miesiąc. - Nic dziwnego, że byłaś taka zmęczona - powiedział Win- gham do Arrayan jakiś czas później, gdy przeszli już kilka mil. Kobieta tylko spoglądała na niego bezradnie. Nie miała po- jęcia, że znalazła się tak daleko od miasta i tylko z trudem przy- pominała sobie opuszczenie domu. Cała czwórka dotarła na grań wznoszącą się nad szeroką do- liną. Na jej dnie rósł zagajnik, a na prawo od nich leżała sterta sporych skał. - Tam! - sapnęła Arrayan. Wskazała na głazy, gdyż w tej właśnie chwili zalało ją wspo- mnienie tego miejsca. Mariabronne, który przyglądał się śladom w świetle pochodni, miał właśnie wskazać ten sam kierunek. - Nikt inny tędy nie szedł - potwierdził tropiciel. - Chodź my i zabierzmy księgę, żebym mógł ją wziąć do króla Garetha. 129 R.A. SAU/ATORE Arrayan i Olgerkhan zauważyli zaskoczenie, jakie pojawiło się na twarzy Winghama, gdy usłyszał te słowa. Trzeba jednak przyznać, że bystry kupiec nie próbował się spierać. Mariabronne, który trzymał w ręku pochodnię, jako pierw szy dotarł do najbliższego głazu. Pozostali niemal na niego wpadli, kiedy również się ruszyli i odkryli, że tropiciel nagle ; się zatrzymał. Gdy stanęli obok niego i spojrzeli przed siebie, natychmiast pojęli jego zachowanie. j Gdyż oto przed nimi unosiła się księga Zhengyi, utrzymy- wana w powietrzu przez parę szarych macek, które wyrastały | z jej boków i wrastały w ziemię. Księga była otwarta, kilka k ar- ,' tek zostało przewróconych. Cała czwórka obserwowała w za- dziwieniu, jak czerwone obrazy run wznosiły się z otwartych ? kartek i znikały w drżącym powietrzu nad tomem. — Coś ty zrobiła? — spytał Wingham. Mariabronne zbliżył się ostrożnie. i — Księga się czyta - zauważył Olgerkhan, a choć te słowa ' z początku wydawały się śmieszne, kolejne spojrzenie na księ gę zdawało się potwierdzać obserwację prostego półorka. — Co to? - spytał Wingham, gdy blask pochodni Mariabron ne^ padł poza księgą, ukazując linię szarych, wygładzonych | kamieni wystających z tundry. — Fundamenty - odpowiedziała Arrayan. ' Cała czwórka wymieniła nerwowe spojrzenia, po czym pod skoczyła, gdy w powietrzu nad księgą pojawiła się widmowa ręka i powoli przewróciła kartkę. — Księga wykorzystuje swoje własne czary—stwierdziła Array an. - Wykonuje zadania, które Zhengyi umieścił na jej kartach. — Byłaś tylko katalizatorem — dodał Wingham, kiwając gło wą, jakby wszystko zaczęło mieć dla niego sens. - Odebrała ci odrobinę siły życiowej, a teraz wykorzystuje ją do wypełnienia planów Zhengyi. — Jakich planów? — spytał Olgerkhan. — Magia należała do szkoły tworzenia - odparła Arrayan. -1 tworzy budowlę - stwierdził Mariabronne, idąc wzdłuż linii fundamentu. - Coś wielkiego i straszliwego. 130 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Zamek Grozy - mruknął Wingham, a wtedy pozostali spoj rzeli na niego ze strachem, gdyż nazwa ta była zbyt dobrze zna- i mieszkańcom regionu, by słuchali jej spokojnie. - Tego jeszcze nie wiemy - przypomniał mu Mariabron- le. — Wiemy tylko, że księga tworzy budowlę. Takie artefak ty nie są niczym nowym. Oczywiście słyszeliście o dziełach Doerna? Arrayan pokiwała głową. Legendarny czarodziej Doern przed wielu laty udoskonalił metodę tworzenia pomniejszych poza-wymiarowych wież, które poszukiwacze przygód mogli wezwać, by schronić się w nich przed niewygodami i niebezpieczeństwami pustkowi. - Jest możliwe, że Zhengyi stworzył ten tom, być może wraz z innymi, by jego dowódcy mogli budować fortece, nie marnu jąc sił, narzędzi, zapasów i czasu - stwierdził Mariabronne, zbli żając się ostrożnie do fascynującej księgi. - Być może, Win- ghamie, twoja kuzynka Arrayan nie zrobiła nic ponad wybudowanie sobie nowej, imponującej siedziby. Wingham również zbliżył się do księgi. Z bliska wznoszące się i rozpraszające rany wydawały się jeszcze wyraźniejsze. Wi- dział pojedyncze, rozpoznawalne znaki. Półork sięgnął ręką w stronę pola mocy wznoszącego się nad otwartą księgą. Resztki włosów starego półorka stanęły dęba, Wingham jęk- nął i poleciał na ziemię. Pozostała trójka natychmiast znalazła się przy nim, a Arrayan pomogła mu usiąść. - Wygląda na to, że księga Zhengyi się chroni - zauważył Mariabronne. - Chroni się, jednocześnie robiąc to coś? - spytał Wingham, szczękając zębami. Spojrzeli po sobie z troską. - Myślę, że czas, żebym pojechał do Vaasańskiej Bramy - powiedział Mariabronne. - Najwyższy czas — zgodziła się Arrayan. Mariabronne i Wingham zostawili Arrayan i Olgerkhana w domu kobiety, a sami ruszyli przez południową bramę do wozów Winghama. 131 R.A. SAD/ATORE - Mój koń jest w stajni w mieście - sprzeciwiał się kilka krotnie Mariabronne, lecz Wingham tylko machał ręką. - Chodź za mną - nakazał. - Dla dobra nas wszystkich. Kiedy dotarli do wozu Winghama, stary półork wpadł do środka i zaraz wrócił z niewielką sakiewką w ręce. - Obsydianowy rumak - wyjaśnił, sięgając do sakiewki i wyciągając z niej niewielki obsydianowy posążek przedsta wiający wychudzonego konia z rozdętymi chrapami. - Przy zywa koszmar, który będzie biec bez przerwy do chwili, aż wyczerpie się jego magia, lecz to powinno nastąpić długo po tym, jak dotrzesz do Vaasańskiej Bramy. - Koszmar? - powtórzył ostrożnie Mariabronne. - Istota z niższych planów? - Tak, tak, ale oczywiście kontrolowana magią kamienia. Będziesz bezpieczny, potężny tropicielu. Mariabronne ostrożnie wziął kamień w dłonie. - Po prostu powiedz „Czarny Ogień" — wyjaśnił Wingham. - Czarny... - zaczął mówić Mariabronne, lecz półork prze rwał mu, kładąc palec na ustach. - Nie wypowiadaj tego, kiedy trzymasz kamień, chyba że chcesz, żeby to po tobie jechano - stwierdził Wingham ze śmiechem. - I proszę, nie przyzywaj piekielnego wierz chowca w moim obozie. Nie znoszę, kiedy odstrasza klien tów. - I paru pewnie zjada, tego jestem pewien. - To temperamentna bestia - zgodził się Wingham. Mariabronne uniósł dłoń w pozdrowieniu i zaczął odcho dzić, lecz Wingham chwycił go za ramię. - Błagam o dyskrecję — poprosił stary półork. Mariabronne wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. - Aby umniejszyć udział Arrayan? - Ona to zaczęła - powiedział Wingham i spojrzał w stro nę miasta, jakby Arrayan wciąż była widoczna. - Być może karmi je swoją siłą życiową. Dobro wszystkich może zacią żyć na biednej dziewczynie, a ona jest bez winy. Mariabronne znów przyjrzał się przyjacielowi. 132 V. OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA | -Łatwe zwycięstwo za cenę jej życia? - spytał, i nim Win- |' gham zdążył odpowiedzieć, dodał: - Walka z Zhengyi zawsze » była źródłem dylematów moralnych. Być może moglibyśmy bez I trudu zniszczyć ten konstrukt, ale za cenę niewinnego życia. j,; -1 za cenę naszych dusz, jeśli zdecydujemy się na takie po-j: święcenie - dodał Wingham. J Mariabronne uśmiechnął się pocieszająco i pokiwał głową. v — Powrócę szybko. I' Wingham znów spojrzał na północ, jakby spodziewał się, że uj->l rzy ogromy zamek wznoszący się nad północnym murem miasta. $ - To byłoby rozsądne — wyszeptał. >; Kawałek na południe od kręgu wozów Winghama Mariabronne uniósł obsydianowego rumaka w obu dłoniach. - Czarny Ogień - wyszeptał, postawiwszy posążek na zie mi, i niemal wykrzyknął na głos, gdy kamień wybuchł czarnym i fioletowym płomieniem. Nim zdołał odskoczyć przed ogniem, uświadomił sobie, że ten wcale go nie pali. Płomienie podniosły się wyżej. Mariabronne przyglądał się temu jak zahipnotyzowany. Ogień unosił się na wieczornym wietrzyku i stopniowo przy- brał kształt konia, naturalnych rozmiarów repliki posążka. Póź- niej płomienie uniosły się w powietrze w za pomocą wielkiej kuli, która zaraz się rozpadła, pozostawiając za sobą coś, co wyglądało jak dymiący koń. Niewyraźne smużki dymu rozpro- szyły się, i oto przed tropicielem stała bardziej materialna istota. Jej czerwone oczy wpatrywały się w niego z nienawiścią, z nozdrzy buchały kłęby dymu, a gdy uderzała kopytami w ka- mień, strzelały czarne płomienie. - Czarny Ogień - powiedział Mariabronne, oddychając głę boko, i z trudem zaczął się uspokajać. Przypomniał sobie, jak bardzo nagląca jest jego misja, i poru- szył się ostrożnie, lecz zdecydowanie, trzymając dłoń na głowicy Bayurela, swego słynnego półtoraręcznego miecza, mocnego ostrza, w którym zaklęto szczególną nienawiść do gigantów. Mariabronne przełknął ślinę, kiedy zbliżył się do koszmaru. Niepewnie sięgnął do grzywy stwora, która zdawała się nie 133 R.A. SALVATORE bardziej rzeczywista niż żyjący czarny dym. Gdy poczuł jej ma-terialność, chwycił mocno i jednym płynnym ruchem znalazł się na grzbiecie koszmaru. Czarny Ogień prychał i stawał dęba, lecz Mariabronne nie był nowicjuszem i utrzymał się bez trudu. Wkrótce galopował na ognistym wierzchowcu na południe. Po lewej miał cienie Galenów, a miasto Palischuk i Wielki Lo- dowiec pozostawały coraz bardziej z tyłu. Normalnie podróż trwała pięć dni, lecz koszmar nie potrzebował snu i nie przery- wał galopu. Tropiciel przebywał kolejne mile, nie zwracając uwagi na zagrożenia przy szlaku — obóz goblinów czy ryki yeti - po prostu pochylał głowę i pozwalał, by koszmar go niósł. Po kilkunastu godzinach Mariabronne czuł ból ramion i nóg. Wystarczyło jednak, by przywołał obraz magicznej księgi i wznoszącej się budowli, wystarczyło, by wyobraził sobie, jakim niebezpieczeństwem może być ten twór Króla-Czarnoksięż-nika, i zapominał o bólu. Odkrył jednak, że ocena Winghama była nieco zbyt optymi- styczna, gdyż kiedy na wschodnim niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca, poczuł, jak magia jego wierzchowca słabnie. Mariabronne, dla którego pustkowia nie były obce, zatrzymał się i rozejrzał po okolicy, wkrótce znajdując kilka obiecujących miejsc, w których mógł rozbić obóz. Gdy zesko- czył, koszmar stał się płomieniem, po czym znikł. Mariabronne podniósł z ziemi obsydianowy posążek i zwa- żył go w dłoni. Wydawał mu się lżejszy, pozbawiony materii, lecz gdy tak stał i rozmyślał, poczuł lekki wzrost ciężaru, świad- czący o wzbierającej magii. W ten sposób posążek powie mu, kiedy będzie mógł znów wezwać jego magię. Tropiciel rozejrzał się po okolicy, spożył posiłek składający się z sucharów i solonego mięsa, po czym położył się spać. Obudził się wkrótce po południu i natychmiast sięgnął po posążek. Widział, że nie odzyskał jeszcze pełni mocy, ale miał wewnętrzną świadomość, że mógłby przyzwać koszmar, gdyby tego zapragnął. Cofnął się i uważniej przyjrzał okolicy, tym ra- zem w pełnym blasku dnia. Spojrzał na północ i południe, oce- niając swoje postępy. W ciągu jednej nocy przebył prawie pół 134 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA drogi do Vaasańskiej Bramy - trzy razy więcej, niż mógłby się spodziewać po żywym koniu na tym trudnym terenie, nawet gdyby jechał w ciągu dnia. Mariabronne pokiwał głową, spojrzał na posążek i z powro- tem schował go do sakiewki. Stłumił upartą pokusę ruszenia na piechotę w stronę Vaasańskiej Bramy i zmusił się do dalszego odpoczynku, spożycia drugiego posiłku i ćwiczeń rozciągających, przygotowujących mięśnie na kolejną noc jazdy. Nim ostatnie promienie słońca zniknęły na zachodzie, tropiciel znów siedział na grzbiecie piekielnego wierzchowca i kierował się na południe. Dotarł do wielkiej fortecy, znów bez żadnych incydentów po drodze, tuż przed następnym świtem. Rozpoznany i przywitany przez strażników armii Krwawnika, Mariabronne trafił na śniadanie z szanownym generałem Dannawayem Bridgestone Tranthem, bratem wielkiego barona Trantha, który walczył u boku Garetha w wojnie przeciwko Kró-lowi-Czarnoksiężnikowi. Dannaway, bardziej dzięki swemu pochodzeniu niż zasługom, pełnił funkcję zarówno dowódcy wojskowego, jak i burmistrza eklektycznego zbiorowiska Vaasańskiej Bramy i Letargu. Zazwyczaj dumny i przekonany o własnej wartości, Danna- way nie wywyższał się podczas rozmów z Mariabronne'em Włó- częgą. Sława tropiciela sprawiła, że był godzien spożywać śnia- danie z generałem, tak w każdym razie sądził Dannaway, a było to miejsce honorowe, które rezerwował dla niewielu ludzi. Mariabronne ze swej strony, choć nigdy nie widział potrzeby korzystania z więcej niż jednego sztućca na raz, umiał dobrze grać w gry szlachetnie urodzonych. Sławny wojownik, zwany niekiedy Poskromicielem Vaasa, często spożywał posiłki z kró- lem Garethem i lady Christiną na dworze w Wiosce Krwawnika i drugim pałacu w Heliogabalus. Nigdy nie lubił pretensjonalności i klas rządzących, ale rozumiał sens, a wręcz potrzebę, takiej stratyfikacji w regionie od lat wstrząsanym konfliktami. Rozumiał również, że jego wyczyny dały mu możliwość dal- szego czynienia dobra w regionie, i w tej właśnie chwili opo- wiadał wydarzenia w Palischuk starzejącemu się, pulchnemu 135 R.A. SALVATORE generałowi. Wkrótce po tym, jak zaczął podawać szczegóły, Dannaway zaprosił swoją bratanicę, komendant Ellery, by do nich dołączyła. Dannaway westchnął z dużą emfazą, gdy Mariabronne za- kończył opowieść. - Przekleństwo Zhengyi będzie trwało przez całe moje życie i moich dzieci, i ich dzieci, jak się obawiam — powiedział. — Najwyraźniej te kłopoty nie są wcale takie rzadkie. - Miejmy nadzieję, że to nic ponad kłopoty - stwierdził Ma riabronne. - Wiele już razy wędrowaliśmy tą ścieżką — przypomniał mu Dannaway, a jeśli był zatroskany, wcale tego po sobie nie okazy wał. - Czy muszę ci przypominać o wspaniałej rzeźbie smoka, która urosła do ogromnych rozmiarów na bagnach na północ od Darmshall... i co? Zatonęła w bagnie, jak sądzę. I nie zapominaj my o nabijanym klejnotami pasie odkrytym przez tego biednego młodzika na północnych zboczach Galenów - mówił dalej Dan naway. — Tak, skąd miał wiedzieć, że szary kamień, wokół które go był owinięty pas, a który tak bezmyślnie odrzucił, był w rze czywistości magicznym wyzwalaczem dla dwudziestu pięciu kul ognistych zaklętych w rubinach, które zdobiły pas? Gdyby nie było świadków... jego towarzyszy przyglądających się z sąsied niej grani... moglibyśmy nigdy nie poznać prawdziwej natury tego reliktu Zhengyi. Z biedaka nie pozostało zbyt wiele. - Właściwie, nie pozostało z niego nic - wtrąciła Ellery. Mariabronne'a wypełniała mieszanka uczuć, gdy słuchał opo- wieści Dannawaya. Nie chciał umniejszać niebezpieczeństwa rosnącego na północ od Palischuk, lecz z drugiej strony czuł niejaką ulgę na wspomnienie innych wypadków z pozostało- ściami po Zhengyi, choć kilka było tragicznych. Gdyż żaden z tych wypadków nie oznaczał zagłady na wielką skalę i po- wrotu Zhengyi albo ciemności, która przykrywała Ziemie Krwawnika jeszcze przez jedenastu laty. - To nie jest pomniejsze zaklęcie ani też nic, co przez dłuż szy czas pozostałoby niezauważone, obawiam się. Król Gareth musi zareagować i to szybko - powiedział tropiciel. 136 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Dannaway znów westchnął dramatycznie, spojrzał błagal-| nie na Ellery i powiedział: - Zbierz drużynę, by towarzyszyła Mariabronne'owi z po- | wrotem do Palischuk. -Sami żohiierze? - odpowiedziała kobieta. W jej spokoj-| nym głosie nie było śladu strachu ani wątpliwości. - Jak sobie życzysz - stwierdził generał. Ellery pokiwała głową i spojrzała na tropiciela z nieskrywa-| ną ciekawością. - Być może będę ci towarzyszyć osobiście - powiedziała, i ściągając zainteresowane spojrzenie wuja. - Tak czy inaczej, minęło zbyt wiele czasu od kiedy ostatni raz widziałam Pali- schuk, nie odwiedzałam też Winghama od ponad roku. - Wasze towarzystwo będzie mile widziane, pani komendant j - odparł Mariabronne — ale prosiłbym o większe wsparcie. Dannaway wtrącił się: - Nie sądzisz chyba, że pozwolę komendant milicji Vaasań- i skiej Bramy na samotną podróż w cień Wielkiego Lodowca? Mariabronne cofnął się, jakby zraniony, choć oczywiście wszystko to było grą. - Włóczęga — powiedział przebiegle Dannaway. - To nie jest tytuł, który łatwo zdobyć, a ty wedle wszelkich opowieści za służyłeś nań po dziesięciokroć. - Szlachetny generale, reputacja Mariabronne'a... - zaczęła mówić Ellery, najwyraźniej nie zauważając żartu. Dannaway powstrzymał ją, wznosząc dłoń. - Włóczęga—powtórzył. — To przydomek łotrzyka, choć szla chetny. Lecz to mnie nie martwi, droga Ellery. Nie boję się, że trafisz w objęcia Mariabronne'a, ani też jakiegoś innego męż czyzny. W końcu jesteś paladynem Krwawnika. Nie, Włóczęga to również komentarz na temat charakteru tego awanturnika - mówił dalej Dannaway, najwyraźniej nie zauważając skwaszo- nej miny Ellery. - Mariabronne to zwiadowca, który wchodzi do legowiska smoka, by zaspokoić swoją ciekawość. Król Ga- reth z pewnością wykorzystałby młodego Mariabronne'a do zna lezienia Zhengyi, w to nie wątpię, lecz ten głupiec podszedłby 137 R.A. SAimTORE prosto do liczą i poprosił o potwierdzenie. Nieustraszony aż do granic głupoty, co, Mariabronne? - Brak odwagi nie jest moją ulubioną cechą. Dannaway roześmiał się na całe gardło, po czym odwrócił do Ellery. - Weź ze sobą niewielką, lecz potężną drużynę, proszę. Sły szałem o wielu smoczych leżach w okolicach Palischuk. Ellery wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, jakby próbowała odnaleźć w tym wszystkim sens. - Mam na myśli kilku żołnierzy i nie tylko - stwierdziła, a Mariabronne pokiwał z zadowoleniem głową. Jeszcze raz uśmiechnąwszy się i ukłoniwszy Dannawayowi, pożegnał się, by móc odpocząć i ruszyć z powrotem na północ. Zajął pokój w pobliżu siedziby dowódców garnizonu, który za- wsze na niego czekał. Usnął z nadzieją, że swobodne podejście Dannawaya do konstruktu było uzasadnione. Spał jednak niespokojnie, gdyż w głębi serca podejrzewał, że tym razem relikt Zhengyi może być czymś więcej. „W końcu jesteś paladynem Krwawnika". Ellery nie mogła powstrzymać skrzywienia, gdy usłyszała te słowa, gdyż nie było to jeszcze prawdą - i, jak wiedziała, mogło się nigdy nie urzeczywistnić, choć wielu innych, takich jak Dannaway, najwyraźniej miało inne zdanie. Wielu w jej rodzi- nie i spośród szlachetnie urodzonych oczekiwało dnia, gdy do- kona swojego pierwszego cudu — może nałoży ręce na jakiegoś rannego i go uleczy. Nikt z nich nie wątpił, że wydarzy się to wkrótce, gdyż kobieta miała nieskazitelną reputację i pocho- dziła z rodu świętych wojowników. Inni przyjaciele Ellery oczywiście znali prawdę. Oddaliwszy się od generała, przestępowała z nogi na nogę, zdradzając zdenerwowanie. - Mogę go pokonać, jeśli będzie to konieczne - powiedziała chudemu mężczyźnie stojącemu w cieniu prostokątnego wy stępu muru. - Oceniłam jego umiejętności i stwierdzam że rze czywiście jest tak potężny, jak się obawiałeś. 138 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA -A jednak wierzysz, że możesz go zabić? - Czy nie szkoliłeś mnie w tej właśnie sztuce? - odparła ko bieta. - Jeden cios, zabójczy? Jeden ruch, niepowstrzymany? - Jest bardzo dobry - zabrzmiał cichy głos chudego mężczy zny, piskliwy i świszczący, a jednak dziwnie pewny siebie i nie bezpieczny. Ellery pokiwała głową i przyznała: - Owszem, niewielu potrafiłoby długo się przed nim bronić. - Lecz Ellery jest wśród tych niewielu? - Nie powiedziałam tego - odparła, próbując nie wyglądać na wstrząśniętą, po czym dodała, raczej do siebie niż do mężczy zny: - Mój topór służył dobrze mnie, królowi Garethowi i tobie. Odpowiedzią był śmiech, znów cichy i świszczący, a jednak pełen pewności siebie - uzasadnionej, jak wiedziała Ellery. - Niezwykła kolejność służby - zauważył. Widziała uśmie szek mężczyzny, częściowo wyłaniający się z cienia. — Nie zgo dzisz się? - spytał mężczyzna, a wówczas Ellery również się uśmiechnęła, znajdując rozbawienie w ironii. Niewielu spostrzegłoby logikę jej ostatniego stwierdzenia, uświadomiła sobie, gdyż niewielu rozumiało niuanse polityki i praktyki w Damarze i Vaasa. - Powiedz otwarcie - poprosił ją mężczyzna. - Jeśli będzie taka potrzeba, jesteś pewna, że możesz pokonać drowa, Jarlaxle'a? Kobieta wyprostowała się, słysząc jego wątpiący ton. Już nie rozglądała się nerwowo, lecz wpatrywała w mężczyznę. - Ma słabość - odpowiedziała. - Widziałam ją. Mogę ją wy korzystać. Tak. Nie będzie mógł obronić się przed tym, czego mnie nauczyłeś. - Zawsze byłaś doskonałą uczennicą - odparł mężczyzna. Ellery ukłoniła się, słysząc ten komplement. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - mówił dalej chu dy mężczyzna. - Ale są trudni do odczytania, ten drow i jego ludzki towarzysz. - Podróżująrazem i walczą ramię przy ramieniu, a jednak czło wiek zdaje się mieć ciemnoskórego w pogardzie - zgodziła się Ellery. - Ale nie widzę tu słabości, którą moglibyśmy wykorzystać 139 R.A. SALVATORE - dodała szybko, gdyż na twarzy jej towarzysza pojawiło się zain- teresowanie. - Cios przeciw jednemu jest ciosem przeciw obu. Mężczyzna zastanawiał się nad tym przez chwilę, lecz Elle-ry wcale nie była pewna, czy się zgadzał. - Tropiciel łatwo się ekscytuje — powiedział, zmieniając te? mat. - Nawet po dwudziestu latach na pustkowiu, Mariabron- ne'a łatwo poruszyć. - Znalazł relikt Zhengyi. Wielu uznałoby to za wystarczają cy powód do ekscytacji. - Wierzysz w to? - Wingham w to wierzy, tak mówi Mariabronne, i to najwy raźniej nie dlatego, że chciał ubić interes, bo w takim wypadku ten półorczy oportunista z pewnością sprzedałby artefakt po cichu. Te słowa sprawiły, że chudy mężczyzna zagłębił się w cie- niach i ciemność pochłonęła niemal całą jego postać. Uniósł przed sobą dłonie, stukając długimi palcami. - Wingham nie jest głupcem - ostrzegł. - Na pewno zna się na magii - odparła Ellery. - Zaufałabym jego ocenie w tej kwestii. - Czyli Zhengyi zostawił księgę - mruknął chudy mężczy zna — księgę mocy. ? v - Księgę tworzenia, tak powiedział Mariabronne. - Pojedziesz do Palischuk? - Tak. - Z wybraną przez siebie eskortą? - Oczywiście. Mariabronne o poranku poprowadzi małągrupę. - Wiesz, kogo wybrać? Ellery nie próbowała nawet ukrywać zaskoczenia, kiedy po- wiedziała: - Chcesz mieć miejsce w karawanie? Mężczyzna znów postukał palcami, po czym pokiwał głową. - Twoje wyczyny nie pozostały niezauważone - powiedziała Ellery do Jarlaxle'a tego wieczoru w Zabłoconych butach i za- krwawionych ostrzach. 140 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Gdyby tak się nie stało, czułbym się głęboko zraniony — | odparł drow, unosząc kielich i mrugając lubieżnie. Ellery zarumieniła się wbrew sobie, a Jarlaxle pomyślał, że '• jej rude włosy tylko podkreślały kolor, który nagle pojawił się na jej policzkach. - Jadę jutro do Palischuk — powiedziała, uspokajając się. - Słyszałem o tym miejscu, Palischuk... półorki, zgadza się? - Owszem, ale całkiem cywilizowane. - Powinniśmy uczcić twój wyjazd. -Nasz wyjazd. Te słowa zaskoczyły drowa, lecz oczywiście nie okazał tego. - Zbieram grupę na tę wyprawę—wyjaśniła. - Twoje wyczy ny nie pozostały niezauważone. - Ani też nie dokonałem ich sam. - Twój przyjaciel również jest zaproszony. Gdy wspomniała o Entrerim, oboje odwrócili się i przyjrzeli mężczyźnie, który stał przy barze, a kufel coraz cieplejszego ale stał przed nim na blacie. Jego typowy szyderczy uśmieszek krył się pod zdystansowaną miną. Szary płaszcz nosił zebrany na jednym ramieniu, ukazując delikatną białą koszulę, podaro- waną mu przez Ilnezharę tuż przed podróżą do Vaasańskiej Bra- my, jak również rękojeść legendarnego sztyletu na biodrze. Jar-laxle i Ellery od razu zauważyli, że otaczający Entreriego trzymali się od niego w odległości kroku, dając mu więcej oso- bistej przestrzeni niż komukolwiek w tawernie. - On ma w sobie coś takiego - zauważył na głos Jarlaxle. Nadal podziwiał Entreriego, gdy Ellery spojrzała na niego py- tająco. Ale drow nie wypowiedział na głos swoich obserwacji. Entreri nie był wcale najpotężniejszym mężczyzną w tawernie i nie wykonywał żadnych agresywnych ruchów, a jednak było oczywiste, że wszyscy wokół wyczuwają jego siłę i umiejętności. To muszą być jego oczy, stwierdził Jarlaxle, gdyż spojrzenie mężczyzny świadczyło o najwyższej koncentracji - najprawdo- podobniej największej zalecie prawdziwego wojownika. - Pojedzie? - usłyszał pytanie Ellery, a ton, jakim zostało wypowiedziane, świadczył, że zadawała je nie po raz pierwszy. 141 R.A. SALVATORE - Jest moim przyjacielem - odparł Jarlaxle, jakby to wszyst ko wyjaśniało. - Nie pozwoli mi samotnie stawiać czoła nie bezpieczeństwu. » - W takim razie się zgadzasz? ; j Jarlaxle odwrócił się i wyszczerzył paskudnie. - Tylko jeśli obiecasz mi, że nie będzie mi zimno na nocnym wietrze. Ellery odpowiedziała uśmiechem i postawiła swój kielich na stole. - O świcie - powiedziała i zaczęła się odwracać. Jarlaxle chwycił ją za ramię i stwierdził: - Ale mnie jest zimno. - Jeszcze nie wyruszyliśmy — odparła. Ellery wyślizgnęła się z jego uchwytu i ruszyła w stronę wyj- ścia tawerny. Jarlaxle cały czas się uśmiechał, obserwując jej krągłości pod tym najbardziej korzystnym kątem. Kiedy znikła mu z oczu, spojrzał z powrotem na Entreriego i westchnął, wiedząc, że męż- czyzna będzie mu się jak zawsze sprzeciwiał. To będzie długa noc. Ellery siedziała na wielkiej dereszowatej klaczy na początku składającej się z dwóch wozów karawany i wyglądała wspaniale w swej błyszczącej zbroi. Obok niej jechał Mariabronne na gnia- doszu. Na tyłach jechało dwóch potężnych i wyglądających na groźnych żołnierzy. Jednym z nich był urzędnik wypłacający nagrody, Davis Eng, a drugim starszy, siwowłosy mężczyzna. Dwie kobiety na pierwszym wozie nie były żołnierzami z ar- mii Krwawnika, lecz najemniczkami z miejscowych tawern. Jedną Jarlaxle kojarzył jako Parissus z Impiltur. Miała grube kości i okrągłą twarz, a jasne włosy obcinała krótko. Często sły- szeli, jak chełpi się swoimi wyczynami i wydawała się być bar- dzo zadowolona z siebie. Drugiej Jarlaxle nie mógł nie znać, gdyż jej imię znajdowało się na szczycie listy zdobywców nagród. Nazywała się Calihye i była półelfką o długich ciemnych włosach i pięknej twarzy - 142 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA pomij aj ąc oczywiście paskudną bliznę biegnącą od policzka przez kącik ust aż do brody. Kiedy zawołała do komendant Ellery, że jest gotowa do drogi, Jarlaxle i Entreri - zaskoczeni, że zostali przydzieleni do drugiego wozu — usłyszeli wyraźne seplenienie, bez wątpienia wywołane zabliźnioną raną na wardze. - No ba! — warknął ktoś z boku. - Zatrzymać konie, niech was demony! Krew się we mnie gotuje i jestem zdyszany! Wszyscy patrzyli, jak przez bramę przechodzi krasnolud. Jego nagie, umięśnione ramiona poruszały się w rytm zdecydowa- nych kroków, a czarna broda była spleciona w dwa warkocze. Na plecach miał umieszczone na krzyż dwa dziwne morgensz-terny, których rękojeści sięgały daleko za rozczochraną głowę. Każdy z nich kończył się metalową kulą nabijaną kolcami, która podskakiwała na końcu łańcucha w rytm kroków krasnolu-da, choć materiał, z którego wykonano kule, był matowoszary i niemal przezroczysty. Zrobiono je ze szkłostali, magicznej i bardzo potężnej substancji. - Chcieliście, żebym jechał, tom do was przyszedł, ale wy na mnie nie czekacie, czy słowa nie dotrzymacie? Ba! - Proszę o wybaczenie, cny Athrogate — powiedziała komen dant Ellery. — Myślałam, że być może zmieniłeś zdanie. - Ba! - prychnął Athrogate w odpowiedzi. Podszedł do odkrytego wozu, wyciągnął torbę zza pasa i rzucił ją do środka - aż drugi krasnolud, już siedzący wewnątrz, musiał się uchylić - po czym chwycił się obiema rękami i wskoczył do środka. Zajął miejsce obok chudego, delikatnego mężczyzny. Jarlaxle zauważył to z niejakim zaciekawieniem, gdyż są- dził, że krasnolud powinien wybrać miejsce obok drugiego kra-snoluda, które pozostało wolne. Było ich tylko trzech na tyle wozu, w którym mogło się swobodnie mieścić sześć osób. - Znają się - powiedział drow do Entreriego, wskazując na krasnoluda i człowieka. - Uważasz to za interesujące? - zabrzmiała sarkastyczna od powiedź. Jarlaxle tylko mruknął i znów skierował swoją uwagę na wo- dze i konie. 143 R.A. SAIYATORE Entreri spojrzał na niego z ciekawością, po czym przyjrzał się uważniej paskudnemu krasnoludowi i chudemu mężczyź- nie. Wcześniej Jarlaxle doszedł do wniosku, że mężczyzna musi być mędrcem, uczonym, który miał rozwiązać tajemnicę tego czegoś, co mieli zobaczyć w Palischuk. Lecz krasnolud nie był uczonym, nie wydawał się też zbyt- nio zainteresowany sprawami umysłowymi. Jeśli on i mężczy- zna się znali, jak twierdził Jarlaxle, to może w mężczyźnie było coś więcej, niż zakładali? - Jest czarodziejem — powiedział cicho Entreri. Jarlaxle spojrzał na skrytobójcę, który wydawał się nieświa- domy, że zaciska i rozluźnia prawą rękę, na której jeszcze nie tak dawno nosił zaczarowaną rękawicę towarzyszącą mieczowi. Chroniąca przed magią rękawica została stracona i przyglądając się czarodziejowi, Entreri pewnie myślał, że może jeszcze za nią zatęsknić przed końcem podróży. Choć mężczyzna nie zrobił nic, co mogłoby zagrozić Entreriemu, mężczyzna nie czuł się swobodnie w obecności czarodziejów. Nie rozumiał ich. I Nie chciał ich rozumieć. I Zazwyczaj chciał ich po prostu zabić. Ellery zrobiła gest w ich stronę i razem z Mariabronne'em ruszyli na północ, a wozy potoczyły się za nimi. Dwaj pozostali żołnierze zajęli pozycję po bokach wozu z zaopatrzeniem, którym kierował Jarlaxle. Drow zaczął oczywiście gadać, zauważając różne elementy krajobrazu i opowiadając o innych podobnych miejscach, które odwiedzał. A Entreri oczywiście się od niego odciął, gdyż wolał się skoncentrować na dziewięciu uczestnikach wyprawy. Przez większość życia Artemis Entreri był samotnym awan- turnikiem, płatnym zabójcą, który polegał tylko na sobie i swo- ich instynktach. Czuł się niewygodnie w towarzystwie i z pew- nością zastanawiał się, jak drow w ogóle go do tego przekonał. Może zastanawiał się, dlaczego Jarlaxle chciał, żeby tam pojechali. 144 CZĘŚĆ DROGA JARLAXLE'A 145 Iarlaxle pozostawił Ilnezharę i Tazmikełlę dyskutujące w pod-C nieceniu o możliwościach biblioteki Zhengyi wkrótce po upad-| ku wieży liczą. Opuściwszy siedzibę smoczyc, drow zboczył i z głównej drogi, która zaprowadziłaby go do Heliogabalus. \ Zapuścił się daleko w głąb pustkowia, do ciemnej dąbrowy, i ro-\ zejrzałsię uważnie po okolicy, by się upewnić, że jest sam. Oparł \ się plecami o drzewo i zamknął oczy, po czym odegrał w my-? śłach rozmowę, znów widząc twarze sióstr, gdy rozmawiały o Zhengyi. Były podekscytowane, to oczywiste, i nikt nie mógł mieć o to \ do nich pretensji. Lecz było coś jeszcze w spojrzeniu Ilnezhary, | gdy po raz pierwszy powiedziała mu o zrujnowanej wieży. Odro-\ bina strachu, pomyślał znów. Jarłaxłe się uśmiechnął. Siostry wiedziały dużo więcej o po- tencjalnych skarbach Zhengyi, niż ujawniały, i bały się poja- wiających się artefaktów. Czemu smok miałby się czegoś bać? Przypomniał sobie skrzywienie na twarzy Iłnezhary, gdy po- wiedział jej, że księga została zniszczona. Uświadomił sobie, że dobrze zrobi, jeśli na bardzo długi czas zatrzyma dla siebie swój skarb - malutką czaszkę. Ilnezhara nie uwierzyła mu do końca, jak podejrzewał, a to nie było niczym dobrym w kontaktach ze smokami. Wiedział bez wątpienia, że smocze siostry spróbują 147 R.A. SAIYATORE potwierdzić jego stówa. Oczywiście, w smoczej naturze było zbieranie rzeczy takich jak tom, który stworzył wieżą, lecz ten wyraz twarzy Ilnezhary mówił o czymś większym niż tak proste i oczywiste pragnienie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, drow wyjął świecącą czaszkę, tylko na chwilę. Ścisnął ją mocno w dłoni i pozwolił myślom przepłynąć przez magię, akceptując drogę, jaką wytyczała przed nim czaszka. Kimmuriel, mroczny elfipsionik, któremu Jarlaxle pozostawił dowództwo nad swoją drużyną najemników Bregan D 'aerthe, dawno temu nauczył go, jak poznawać przeznaczenie magicznych przedmiotów. Oczywiście, Jarlaxle znał już część właściwości czaszki, gdyż z pewnością w dużej mierze przyczyniła się ona do wybudowania wieży. Logicznie pojmował, że czaszka byłą przewodnikiem między siłą życiową Herminicle 'a a twórczą mocą tomu. Z pola widzenia Jarlaxle 'a znikły wszelkie ślady barw. Na- wet w ciemnościach nocy rozpoznawał, że przeszedł do swego rodzaju alternatywnego świata. Z początku wzdrygnął się, oba- wiając się, że czaszka odbiera mu siłę życiową, wysysa energię i przybliża do śmierci. Szybko uświadomił sobie jednak, że nie o to chodzi. Moc czaszki pozwalała mu raczej dostroić zmysły do świata pod- ziemnego. Wyczuwał kości martwej wiewiórki tuż pod stopami i te na- leżące do wielu innych istot, które zginęły w tym miejscu. Nie czuł jednak przyciągania do nich, jedynie rozpoznanie i świa- domość, że tam są. Poczuł jednak przyciąganie, i to wyraźnie, więc ruszył i wy- szedł z dąbrowy, pozwalając prowadzić się czaszce. Wkrótce stał na pozostałościach starożytnego, zapomnianego cmentarza. Kilka głazów mogło być kiedyś nagrobkami, a może nie, lecz Jarlaxle od razu wiedział, że to cmentarz, nawet jeśli nie domyśliłby się tego żaden wędrowiec, który przypadkiem trafiłby w to miejsce. Jarlaxle wyczuwał dawno pogrzebane ciała, leżące w rów- nych rzędach. Wzywają mnie, pomyślał... 148 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNlKA Nie, uświadomił sobie nagle i otworzył szeroko Oczv SP°' glądając na czaszkę. Nie wzywały go, lecz czekały kiedy on je wezwie. Drow odetchnął głęboko. Zauważył szczątki krasnoluda i ni-ziołka, lecz kiedy skoncentrował się na nich, zrozumiał że nic ich nie łączyło, poza ziemią, w której spoczywały, / W(c ^cn n[e wiązało z mrocznym elfem. Ta czaszka była skoncentrowana w swojej mocy. je; wladza rozciągała się na ludzi — najwyraźniej żywych i martwych. - Interesujące — wyszeptał Jarlaxle w chłodnym nocnym po wietrzu i podświadomie spojrzał w stronę wieży Ilnezha>y. Jarlaxle uniósł świecącą czaszkę na wysokość oczu. — Gdybym to ja znalazł tom i dokonał aktu stworzenia, wyko rzystując swoje siły życiowe, czy między kartami księgi wyrosłaby czaszka drowa? - zapytał. — Czy smok mógłby stworzyć czaszkę, która znajdowałaby drogę do dawno zmarłych smoków? Gdy wypowiedział te słowa na głos, potrząsnął głową, gdyż po prostu nie wydawały mu się właściwe. Czaszka poprzedzała powstanie wieży i była ukryta wewnątrz księgi zanim głupi czło- wiek Herminicle ją odnalazł. Sądził, że zadaniem księgi było osiągnięcie takich właśnie rezultatów. Tak, to brzmiało zdecydowanie lepiej dla doświadczonego i znającego się na magii mrocznego elfa. Zhengyi miał wielką moc nad ludźmi i dowodził armią umarłych, jak mówił}' opo- wieści. Ta czaszka była z pewnością jednym z artefaktów, które służyły do tego cełu. Jarlaxłe znów spojrzał w kierunku odległej wieży. Nie było tajemnicą, że Zhengyi dowodził również stadami smoków — różnych jaszczurów, które jakimś sposobem zostały zgromadzone razem i pod jego władzą służyły jednemu celowi. Uśmiech drowa stał się szerszy, gdy uświadomił sobie, że pod- róż do Vaasa rzeczywiście była jego przyszłością. I to dobrą. 149 I ROZDZIAŁ WIATR NA SZLAKU 9 J3ędziemy się trzymać podnóża gór - powiedziała Ellery do Jarlaxle'a, zrównawszy się z kołyszącym się wozem. - Wiele słyszeliśmy o potworach w tych okolicach, a Mariabronne po- twierdził, że krążą w tej okolicy. Będziemy się trzymać cieni z dala od otwartych równin. - Czy nasi wrogowie nie będą się kryć w tych samych cie- Jjniach? — spytał Jarlaxle. - Jest z nami Mariabronne - zauważyła Ellery. - Nie zosta- Iniemy zaskoczeni. - Uśmiechnęła się okazując pewność siebie |i odjechała. Jarlaxle spojrzał wątpiąco na Entreriego. - Tak - zapewni go skrytobójca. - Niemal każdy, kogo zabi- |łem, wypowiadał takie ostatnie słowa. - W takim razie po raz kolejny cieszę się, że jesteś po mojej Istronie. - To również często mówili. Jarlaxle roześmiał się na całe gardło. Entreri nie. Po nierównym terenie u podnóży Galenów jechało im się wol-f niej, lecz Ellery nalegała, a w końcu to ona była dowódcą. Gdy słońce zaczęło leniwie opadać w stronę zachodniego horyzontu, zarządziła, by wozy wprowadzono na osłoniętą łąkę między ster- tami głazów, i rozdzieliła obowiązki rozbijania obozu i obrony. Jak 151 R.A. SAD/ATORE !;I można się było spodziewać, Mariabronne wyruszył na zwiady, a dwaj żołnierze przygotowali linię obrony — choć, jak zauważył z zainteresowaniem Entreri, zrobili to pod kierownictwem krasno-luda z bliźniaczymi morgenszternami. Co jeszcze ciekawsze, chudy mędrzec udał się na ubocze i usiadł zamyślony ze skrzyżowanymi nogami i dłońmi opartymi na kolanach. Nie była to tylko medytacja, jak wiedział Entreri. Mężczyzna przygotowywał zaklęcia, które mogły się przydać podczas nocnej obrony obozu. Podobnie drugi krasnolud, który przedstawił się jako Prat-cus Bristlebeard, wybudował niewielki ołtarz ku czci Moradi-na i zaczął modlić się do swojego boga o błogosławieństwo. Ellery zapewniła sobie pomoc magiczną i kapłańską. I pewnie po trochu z każdego w osobie Jarlaxle'a, pomyślał skrytobójca i uśmiechnął się krzywo. Mężczyzna niedługo potem wyszedł z głównego obozu, wspiął się na wzgórza i w końcu usiadł na szerokim głazie, z którego miał piękny widok na równiny Vaasa rozciągające się na zachodzie. Siedział w ciszy i wpatrywał się w zachodzące słońce, którego ukośne promienie padały na olbrzymie bagna, odbijając się od wody. Oślepiające odkształcenia zmieniały światło w sadzawki blasku, przyciągając jego spojrzenie i wprowadzając w głębszą kontemplację. Niemal nieświadom tego ruchu, Entreri sięgnął do pasa i wyciągnął niewielki, na pierwszy rzut oka zupełnie zwy- czajny flet, prezent od smoczych sióstr Ilnezhary i Tazmikelli. Rozejrzał się szybko wokół, upewniając się, że jest sam, po czym uniósł flet do warg i zagrał jedną nutę. Pozwolił, by zawisła w powietrzu, po czym znów dmuchnął, tym razem dłużej. Jego silne, choć delikatne palce, przesuwały się po otworach instrumentu. Zagrał prostą piosenkę, której nauczył się sam -albo której nauczył go flet, tego nie był pewien. Grał przez krótką chwilę, pozwalając, by dźwięki zebrały się w powietrzu wokół niego i oczekując, by zabrały jego myśli gdzieś bardzo daleko. Flet wcześniej to właśnie robił. Być może była to jego magia, a może tylko prosta przyjemność doskonałego tonu, lecz pod wpływem jego muzyki Artemis Entreri kilkanaście razy zdołał oczyścić myśli ze zwyczajowego bałaganu. 152 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Jakiś czas później, gdy słońce opadło już niżej, skrytobójca |opuścił flet i wpatrzył się w niego. Jakimś sposobem instrument nie brzmiał tak dobrze jak wcześniej, nie czuł się też przez niego tak przyciągany. - Być może wiatr tłumi twój paskudny dech — powiedział [farlaxle zza jego pleców. Drow nie widział skrzywienia na twarzy Entreriego - czy ' ogóle były takie chwile, w których mógł się uwolnić od tego natrętnego mrocznego elfa? Entreri położył flet na kolanach i spojrzał na zachód, w stro-Jię zachodzącego słońca, którego dolna krawędź właśnie do-jknęła horyzontu i rozpaliła ognie nad odległymi wzgórzami, pnad słońcem chmury przybrały ognisty odcień pomarańczu. - To będzie piękny zachód słońca — zauważył Jarlaxle, ob- fhodząc głaz i siadając obok skrytobójcy. Entreri spojrzał na niego, jakby go to wcale nie obchodziło. - Być może to z powodu mojego pochodzenia - mówił dalej row. - Całe stulecia przeżyłem, mój przyjacielu, nie widząc |łońca. Być może nieobecność tego codziennego wydarzenia lko zwiększa mój obecny nim zachwyt. Entreri nadal nie odpowiadał. - Być może po paru dziesięcioleciach na powierzchni będę lim tak znudzony, jak ty najwyraźniej jesteś. - Nic takiego nie powiedziałem. - A czy ty w ogóle coś mówisz? - odparł Jarlaxle. — A może Ipo prostu bawi cię, że inni muszą zamieniać na słowa twoje | wieczne skrzywienia i grymasy. Entreri zachichotał i znów spojrzał na zachód. Słońce opu-l ściło się jeszcze niżej, już połowa znikła za horyzontem. Nad ' ognistym półokręgiem chmury świeciły jeszcze jaśniej, niczym i linia ognia na tle ciemniejącego nieba. - Czy ty w ogóle śnisz, przyjacielu? - spytał Jarlaxle. - Każdy śni - odparł Entreri. - Tak w każdym razie słyszałem. Przypuszczam, że ja też, choć zwykle nie pamiętam swoich snów. - Nie chodzi mi o sny w nocy - wyjaśnił drow. - Każdy śni, to prawda, w nocy. Nawet elfy w Śnieniu znajdują stan 153 R.A. SAD/ATORE przypominający sny i wizje. Ale są dwa typy śniących, przy- jacielu. Ci, którzy śnią w nocy i ci, którzy śnią na jawie. Tym przyciągnął uwagę Entreriego. - Ci nocni śniący - mówił dalej Jarlaxle - nie obchodzą mnie zbytnio. Nocne sny to wyzwolenie, mówią niektórzy, oczysz czenie z dziennych zmartwień lub ucieczka bez celu. Ci, którzy śnią tylko w nocy, są skazani na przyziemność, nie rozumiesz? - Przyziemność? - Zwyczajność. Przeciętność. Nocni śniący nie obchodzą mnie zbytnio, gdyż nie mają gdzie powstać. Ale ci, którzy śnią na jawie... ci, mój przyjacielu, sprawiają problemy. - Czy Jarlaxle się do nich nie zalicza? - Czy byłbym wiarygodny, gdybym nie przyznał się do swo jej kłopotliwej natury? - Nie w moich oczach. - To już wiesz. Przerwał i spojrzał na zachód, a Entreri podążył za nim wzro- kiem i obaj przyglądali się, jak słońce opada coraz niżej. - Znam tajemnicę śniących na jawie — powiedział wreszcie Jarlaxle. - To powiedz. — Zabrzmiała niebyt entuzjastyczna odpowiedź Entreriego. - Tylko śniący na jawie naprawdę żyją - wyjaśnił Jarlaxle. Spojrzał na Entreriego, który wytrzymał jego wzrok. — Ponie waż tylko śniący na jawie znają sens istnienia i próbują się wznieść poza zwyczajną egzystencję z dnia na dzień. Entreri nie zamrugał. - Ty śnisz na jawie - stwierdził Jarlaxle. — Lecz tylko w tych rzadkich chwilach, gdy twoje oddanie... często się zastanawiam, czemu?... pozwala ci wyjść poza doskonałą dyscyplinę. - Być może to oddanie doskonałej dyscyplinie jest moim snem. - Nie — odparł bez wahania drow. - Nie. Opanowanie nie ułatwia fantazjowania, przyjacielu, opanowanie jest strachem przed fantazją. - Innymi słowy, uważasz, że sny i fantazja są równoważne? 154 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Oczywiście! Sny pochodzą z serca i przechodzą przez ra- t cjonalny umysł. Bez serca... - Opanowanie. -1 tylko ono. Jak dla mnie, szkoda. - Nie prosiłem cię o litość, Jarlaxle. - Śniący na jawie dążą do mistrzowskiego panowania nad wszystkim, co widzą, oczywiście. -Jak i ja. - Nie. Ty panujesz nad sobą i tylko nad sobą, gdyż nie wa- ? żysz się śnić. Nie pozwalasz swemu sercu zabrać głosu. Entreri się skrzywił. - To obserwacja, nie krytyka — powiedział Jarlaxle. Podniósł ' się i otrzepał spodnie. -1 być może sugestia. Ty, który osiągną- j łeś taką dyscyplinę, możesz jeszcze znaleźć wielkość inną niż f strach, który wzbudzasz. - Zakładasz, że chcę więcej. - Wiem, że potrzebujesz więcej, jak każdy mężczyzna - po- I wiedział drow. Odwrócił siei zaczął schodzić ze skały. - Żyć, a nie | tylko przeżyć... tajemnica tkwi w twoim sercu, Artemisie Entreri, | jeśli tylko będziesz wystarczająco mądry, by jej poszukać. Przerwał i spojrzał z powrotem na Entreriego, który wpatry- wał się w niego, po czym rzucił skrytobójcy flet, idealną replikę tego, który Entreri trzymał na kolanach. - Użyj prawdziwego - poradził mu Jarlaxle. - Tego, który dała ci Ilnezhara. Tego, który Idalia stworzyła przed stuleciami. Idalia ukryła w tym flecie klucz do każdego serca, pomy- ślał Jarlaxle, lecz nie wypowiedział tego na głos. Odwrócił się i odszedł. Entreri popatrzył na flet w dłoniach i ten przy pasie. Wcale go nie zaskoczyło, że Jarlaxle ukradł cenny przedmiot i najwy- raźniej stworzył jego dokładną kopię-nie, nie dokładną, uświa- domił sobie Entreri, gdy rozważył pustkę, jaką niosły ze sobą nuty, które wygrał tego dnia. Fizycznie, oba flety wyglądały identycznie, i podziwiał robotę drowa, gdy tak im się przyglą- dał. Lecz w dziele Idalii było coś jeszcze. Kawałek serca rzemeślnika? 155 R.A. SAD/ATORE Entreri obrócił flet w dłoniach, przeciągając palcami po gład- kim drewnie i czując siłę ukrytą pod delikatnością. Uniósł ko- pię w jednej dłoni, oryginał w drugiej i zamknął oczy. Nie było różnicy. Dopiero, kiedy zaczął grać, widział różnicę w sposobie, w jaki muzyka prawdziwego dzieła omywała go i przepływała przez niego, zabierając go w miejsce, które zdawało się równoległą rzeczywistością. - Mądra rada - rozległ się głos z boku szlaku, gdy Jarlaxle oddalał się od przyjaciela. Jarlaxle, wcale niezaskoczony, uchylił kapelusza przed Ma-riabronne'em i spytał: - Podsłuchiwałeś naszą prywatną rozmowę? '? Mariabronne wzruszył ramionami. ' - Obawiam się, że muszę przyznać się do winy. Przechodzi łem właśnie szlakiem, kiedy usłyszałem twój głos. Miałem za miar iść dalej, lecz twoje słowa mnie zatrzymały. Widzisz, sły szałem kiedyś takie słowa, kiedy byłem młody i dopiero poznawałem szeroki świat. - Czy twój mentor wyjaśnił ci także,jak niebezpieczne bywa podsłuchiwanie? Mariabronne roześmiał się, a raczej zaczął, po czym od- chrząknął. - Uważam cię za ciekawostkę, mroczny elfie. Z pewnością różnisz się od wszystkich, których znałem, przynajmniej z wy glądu. Chciałbym wiedzieć, czy tak daleko sięga różnorodność, czy też rzeczywiście jesteś wyjątkową istotą. - Wyjątkową pośród pomniejszych ras, takich jak ludzie, to chciałeś powiedzieć. Tym razem Mariabronne roześmiał się bez oporów. - Wiem o incydencie z Łamaczami Kolan — powiedział. - Jestem pewien, że nie wiesz, o czym mówisz. -A ja jestem pewien, że ty wiesz - upierał się tropiciel. -Przyzwanie wilka było bardzo sprytne, zaś zwrócenie Hobar-towi wystarczająco wielu uszu, by się wkupić w jego łaski, 156 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA a jednocześnie zachowanie wystarczająco wielu, by zbudować swoją legendę, było błyskotliwym posunięciem. - Wiele zakładasz. - Znaki były aż za łatwe do odczytania, Jarlaxle. To nie za łożenia, lecz dedukcja. - Widzę, że śledzisz każdy mój ruch. Mariabronne się ukłonił. - Ja i inni. Drow starannie ukrył zaniepokojenie. - Wiemy, co robisz, lecz nie martw się, gdyż nie oceniamy tego akurat posunięcie. Masz wiele do przezwyciężenia, jeśli chodzi o reputację twojej rasy, a twoja sztuczka bardzo pomo gła ci w zdobyciu większego poważania. Nie mogę żadnemu człowiekowi ani drowowi tego odmówić. - Czy obawiasz się końca tej drogi? - Jarlaxle uśmiechnął się szeroko, a jego uśmiech obejmował pełną gamę uczuć, od groźnych do rozbrajających, i był doskonale niemożliwy do od czytania. - Dlaczego? Tropiciel wzruszył ramionami, jakby to nie miało znacze- nia... przynajmniej na razie. - Oceniam innych wyłącznie po ich czynach. Znałem ni- ziołki, które były gotowe poderżnąć gardło niewinnemu ludz kiemu dziecku i półorki, które w obronie tego samego dziec ka oddałyby życie. Twoje wyczyny z Łamaczami Kolan nie przyniosły nikomu szkody, bo Łamacze Kolan to zabawna banda o ustalonej reputacji, a poza tym żyją dla przygody, nie dla sławy. Hobart z pewnością ci wybaczył. Nawet uniósł ku fel w toaście za twoją przebiegłość, kiedy został o tym poin formowany. Drow na chwilę otworzył szerzej oczy, tracąc panowanie nad sobą. Nie był przyzwyczajony, by tak wiele trybików obracało się poza jego kontrolą, i nie podobało mu się to uczucie. Przez chwilę czuł się niemal, jakby znów kontaktował się z nieżyjącą matką opiekunką Baenre, najbardziej przebiegłą z mrocznych elfów, która zawsze zdawała się być o krok przed nim. Szybko przypomniał sobie wszystkie spotkania z Łamaczami Kolan, 157 R.A. SAD/ATORE : rozważając postawę i zachowanie Hobarta, by spróbować oce nić, kiedy niziołek dowiedział się o podstępie. i. Uniósł rękę do brody, cały czas wpatrując się w Mariabron-ne'a i zapamiętując, by nigdy więcej nie pozwolić sobie na niedocenianie tego człowieka. Mrocznemu elfowi trudno było traktować ludzi i inne powierzchniowe rasy poważnie. W końcu Jarlaxle przez całe życie słyszał o ich niższości. Ale wiedział lepiej. Przeżył - i prosperował - dzięki wzniesie- niu się ponad swoje uprzedzenia. Potwierdził to po raz kolejny, spokojnie przyjmując to ostre upomnienie. — Czy okolica jest pewna? - spytał tropiciela. — Powinniśmy być bezpieczni. Drow pokiwał głową i ruszył z powrotem do obozu. — Twoje słowa skierowane do Artemisa Entreri były mądre - powiedział za nim Mariabronne, zatrzymując go w pół kroku. - On porusza się z wdziękiem prawdziwego wojownika i pew nością siebie pasującą cesarzowi. Lecz tylko fizycznie. W każ dym innym aspekcie jest samotny. Szkoda. — Nie jestem pewien, czy Artemis Entreri doceniłby twoją litość. — To nie wobec niego ją wyrażam, a wobec tych, którzy go otaczają. Jarlaxle rozważył tę subtelną różnicę, po czym uśmiechnął się i uchylił kapelusza. Tak, pomyślał, Entreri przyjąłby to jako wielki komplement. Tym większa szkoda. Teren był nierówny, czasem miękki, czasem twardy, pełen kamieni i błota, wyschniętych korzeni i głębokich kałuż. Woź- nice i jeźdźcy jechali powoli, podskakując i kołysząc się. Ze względu na ciągłe szarpnięcia, Entreri dopiero po kilku chwi- lach wyczuł dziwną wibrację pod wozem, nagłe drżenia nara- stające pod kołami. Spojrzał na Jarlaxle'a, który również ock- nął się gwałtownie, wyczuwając nagłą zmianę. Obok wozu koń Ellery grzebał kopytami ziemię. Przed nimi koń jednego ze strażników stanął dęba i zarżał. 158 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Mariabronne opanował swojego konia i spiął go ostrogami, mijając Ellery, wóz Entreriego i pierwszy wóz. - Przejeżdżajcie, i to szybko! - krzyknął tropiciel. - Naprzód, mówię! Jak najszybciej! Uderzył wodzami w kark konia, z jednej strony, a później z drugiej, zmuszając go do szybszego biegu. Entreri sięgnął po bat, podobnie jak kobieta prowadząca pierwszy wóz. Jarlaxle podniósł się i rozejrzał wokół, zaś Ellery opanowała swojego wierzchowca i pogalopowała za Ma- riabronne'em. - Co się dzieje? - spytał Entreri towarzysza. - Czuję podskoki i potrząsania - ryknął Athrogate z tyłu pierwszego wozu. - Chyba znajdę sobie potwory do zabijania! Entreri przyglądał się, jak krasnolud płynnym, błyskawicz- nym ruchem wyciąga przed siebie morgenszterny i zaczyna nimi wirować przed sobą. Athrogate utracił jednak wszelką koncentrację chwilę póź- niej, gdy ziemia między wozami wybuchła i w powietrze wy- strzeliło kilka wężowatych istot. W powietrzu rozłożyły skrzy- dełka, szybując w miejscu, a na ich zębatych pyskach pojawił się głodny uśmiech. Koń znów stanął dęba i biedny jeździec z trudem trzymał się na jego grzbiecie. Wężowaty stwór wyskoczył w powietrze tuż przed jego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Mężczyzna instynktownie uniósł dłonie do twarzy, a wąż plunął mu kwasem w oczy. Żołnierz spadł na ziemię. Jego broń wciąż była w pochwie przy siodle przerażonego wierzchowca, a wszędzie wokół nie- go z otworów w ziemi wyskakiwały kolejne skrzydlate węże. Zaatakowały go strumieniami śliny, aż z płaszcza mężczy- zny zaczęły się unosić strużki szarego dymu. Żołnierz wrzasnął i przetoczył się, gdy uderzały go kolejne strumienie kwasu, wypalając skórę. Jadący obok siwowłosego mężczyzny Davis Eng zachował panowanie nad koniem i próbował osłonić swojego ppwalonego 159 R.A. SALVATORE towarzysza, lecz kolejne skrzydlate węże wyskakiwały z ziemi między nimi. Szeroki miecz Davisa Enga wystrzelił, krótkie cię- cie przecięło jednego z węży na pół i odrzuciło na bok. Lecz oto pojawił się kolejny wąż, który splunął mężczyźnie w twarz, oślepiając go kwasem. Żołnierz gorączkowo machał mie- czem, na próżno próbując utrzymać z dala paskudne stworzenia. Na mężczyznę i jego wierzchowca wciąż leciał kwas. Kolej- na para węży zanurkowała z tyłu i mocno ugryzła konia, który zarżał z bólu i stanął dęba. Żołnierz trzymał się w siodle, lecz nie próbował już pomóc powalonemu towarzyszowi. Leżący na ziemi mężczyzna nadal wił się pod strumieniami kwasu. Palcami szarpał ziemię, próbując się jakoś zaczepić i uciec. Lecz oto na jego szyję opadł wąż, owinął się wokół niego i wbił ociekające kwasem kły w jego gardło. Mężczyzna zaczął go rozpaczliwie szarpać, lecz inne węże błyskawicznie zanur- kowały, plując i gryząc go. Entreri krzyknął, a konie parsknęły, wierzgnęły i skręciły w prawo, ruszając w górę nierównego zbocza. — Zatrzymaj je! - zawołał Jarlaxle, chwytając wodze. Wóz podskoczył mocno, tylne koło otarło się o kamień i wpa- dło w głęboką koleinę. Zaprzęg oderwał się, wyrywając uprząż i pociągając za sobą Jarlaxle'a i Entreriego - przynajmniej na chwilę. Obaj zachowali na tyle rozsądku, by się poddać, gdy po- lecieli gwałtownie do przodu, a żaden nie był na tyle głupi, by próbować powstrzymać nagłe szarpnięcie. Uderzyli w ziemię obok siebie, Entreri przetoczył się, a drow wylądował lekko na nogach i natychmiast pobiegł do przodu, by uniknąć ataku. Entreri poderwał się na równe nogi, z mieczem i sztyletem w rękach, i od razu wziął się do dzieła. W powietrzu wokół siebie stawiał zasłony popiołu, oddzielając się od coraz gęstszego tłumu skrzydlatych węży. Przez ścianę popiołu przelatywały strumienie kwasu, lecz skrytobójca nie został zaskoczony. Obracając się i wyginając, by uniknąć ataku, przebił się przez popiół, zaskakując węże, które próbowały go pochwycić. Cios Szponem Charona zabił 160 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA dwa, a pchnięcie sztyletem przebiło trzeciego. Ten wąż wygiął się do przodu, próbując ugryźć skrytobójcę w nadgarstek, lecz Entreri był szybszy - opuścił dłoń i przekręcił ostrze, zrzucając węża. Nim stwór zdążył spaść, skrytobójca przyjął już pozycję de-fensywną, i machał mieczem, by odegnać trzy nurkujące węże i odbić trzy strumienie kwasu. Kolejne zaatakowały go z boku i wiedział, że nie pokona ich wszystkich. Wycofał się i pobiegł w dół zbocza w stronę dwóch krasnoludów i chudego mężczyzny, którzy tworzyli trójkątną linię obronną na tyłach jadącego wozu. Bliźniacze morgenszterny Athrogate'a poruszały się błyska- wicznie, metalowe kule wirowały na łańcuchach. Krasnolud po- ruszał nimi z ogromną precyzją, ani razu ich nie zatrzymując, ale sprytnie zmieniając kąt uderzenia, odrzucając wszystkie węże, które odważyły się zbliżyć. Athrogate cały czas przekli- nał, gdyż spadały na niego strumienie kwasu, a z brody i tuniki krasnoluda unosiły się strużki dymu. Pratcus stał obok niego, zagłębiony w modlitwie, a od czasu do czasu wzywał Moradina, po czym delikatnie dotykał szalo- nego strażnika, wykorzystując leczniczą magię, by uleczyć część z licznych ran. Obok kapłana, chudy mężczyzna machał palcami, wysyłając strumienie energii, które odpychały najbliższe stwory. Entreri wiedział, że musi dogonić ten wóz. - Przepuśćcie mnie! — zawołał, skręcając ostro w bok i zrów nał się z wozem w chwili, gdy wskoczył na szczyt gfraza. Athrogate obrócił się błyskawicznie, wpuszczając go do wozu. Nim krasnolud zdążył ryknąć: - Utrzymaj flankę! Entreri minął go i przebiegł między drugim krasnoludem a chu- dym mężczyzną. Przeszedł przez barierkę i zajął miejsce między dwiema kobietami, które uchylały się i wrzeszczały z bólu. Entreri zarzucił kaptur na głowę i wyrwał wodze Calihye. Półelfka najwyraźniej była oślepiona i niemal pozbawiona zmy- słów. - Utrzymajcie je z dala ode mnie! - zawołał do trójki z tyłu. 161 R.A. SAD/ATORE Pochylił się nisko na koźle, zmuszając konie do szybszego biegu. Parissus, siedząca po prawej stronie Entreriego, mruknęła coś i opadła na niego, zmuszając go do skręcenia i nieświadomego ściągnięcia wodzy. Entreri warknął i odepchnął kobietę na bok, nie uświadamiając sobie, że ta straciła przytomność. Parissus poleciała w drugą stronę i spadała dalej. Entreri chwycił j ą, lecz nie mógł utrzymać jednocześnie jej i poganiać zaprzęgu. Wybrał wóz. Kobieta spadła z kozła, z jękiem spadając pod przednie koło, po czym jęknęła po raz drugi, gdy przejechało po niej tylne koło. Calihye krzyknęła i chwyciła Entreriego za ramię, wrzesz- cząc na niego, by zatrzymał wóz. Odwrócił się w jej stronę i bez ogródek dał jej do zrozumie- nia, że jeśli zaraz go nie puści, wyrzuci ją z wozu. Cofnęła się przerażona i znów wrzasnęła, gdy kolejny stru- mień kwasu uderzył ją w twarz, paląc policzek. Trzymać się! Trzymać się! O tym tylko mógł myśleć biedny, przerażony Davis Eng, gdy atak trwał nadal. Nie miał już nadziei, że pomoże powalonemu towarzyszowi, gdyż znajdował się na samej krawędzi zagłady, zagubiony w morzu nurkujących, gryzących, plujących węży. Po jego ramionach i bokach konia spływały strużki krwi, a twarz pokrywały pęcherze. - Plugastwo Zhengyi! — wołała jego ukochana komendant gdzieś bardzo daleko... za daleko, żeby mu pomóc. Musiał znaleźć właściwy kierunek i spiąć konia ostrogami, ale jak mógł to zrobić, skoro z trudem trzymał się w siodle? Jego koń stanął dęba, zarżał i obrócił się na tylnych nogach. Nagle coś uderzyło go mocno w bok, powstrzymując obrót, żoł- nierz szarpnął się, i już nie mógł się utrzymać. Lecz ktoś chwycił go mocno, ustawił w pionie, a potem mi- nął go i chwycił jego wodze. Wyprowadził jego i jego konia. 162 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Mariabronne tak doskonale panował nad swoim wierzchow- cem, że koń przyjął ukłucia kwasu, przyjął zderzenie z wierz- chowcem Davisa Enga, i jechał dalej dokładnie tak, jak tropi- ciel tego chciał, znajdując drogę wyjścia i ruszając galopem. Na ziemi za Mariabronne'em powalony żołnierz nadal się szarpał i przetaczał, lecz jemu nie można już było pomóc. Ma- riabronne^ bardzo bolało, że musiał go porzucić, lecz nie miał wyboru, gdyż dziesiątki wężowatych stworów otoczyły żołnie- rza i kąsały go raz za razem, napełniając jego żyły jadem. Konie mogły przegonić te istoty, jak wiedział Mariabronne, i była to jedyna nadzieja drugiego żołnierza - i jego samego. Wojowniczka krzyknęła, pochyliła się nisko i zamachnęła się toporem, gdy jej koń pędził w stronę drowa, któremu wkrótce gro- ziło pokonanie. Gwałtownie - i wspaniale, musiała przyznać Elle-ry - poruszał ramionami, posyłając strumień sztyletów w stronę węży. Cały czas się przy tym obracał, a jego rozwiany płaszcz stanowił nie tylko symboliczną ochronę przed kwasem. Mimo to więcej niż raz został ranny i krzywił się z bólu, a Ellery była pewna, że nie uda mu się utrzymać nieskończonego strumienia pocisków. Pochyliła się, skrzywiła i niemal spadła z siodła, gdy stru- mień żrącego płynu uderzył ją w brodę, tuż za krawędzią heł- mu. Zachowała na tyle rozsądku, by zamachnąć się toporem do przodu, odrywając skrzydło kolejnemu wężowi, lecz drugi prze- leciał nad ostrzem i wbił się w jej dłoń i nadgarstek. Zakrzy-wione kły przebiły się przez rękawicę Ellery. Kobieta zawyła i gwałtownie opuściła topór, po czym mocno potrząsnęła ręką, zrzucając rękawicę i węża. Krzyknęła w stronę drowa i skierowała ku niemu wierzchowca, wyciągając wolną rękę. Jarlaxle pochwycił ją, cały czas wymachując sztyletem trzy- manym w drugiej dłoni. Ellery była całkowicie zaskoczona, gdy zaczęła się zsuwać, zamiast pociągnąć drowa za sobą. Zrozu- miała, że mrocznego elfa przepełniała jakaś magia, gdyż jego siła została zwielokrotniona i nie poruszył się nawet o krok, gdy jej koń przegalopował obok. 163 R.A. SAIYATORE Oszołomiona, błyskawicznie znalazła się na ziemi, a Jarla-xle podtrzymał ją, by się nie przewróciła. — Co...? — zaczęła pytać. Drow gwałtownym ruchem postawił ją przed sobą, a wtedy El-lery zauważyła słabe iskry w otaczającym ich powietrzu, jakąś kulę. - Nie cofaj się! — ostrzegł. Uniósł drugą dłoń, ukazując czarną różdżkę z rubinowym czubkiem. Oczy kobiety rozszerzyły się z przerażenia, gdy spojrzała przez ramię Jarlaxle'a i ujrzała lecące w ich stronę stado węży. Jarlaxle nie okazywał najmniejszego strachu. Po prostu skie- rował różdżkę w stronę ziemi i wypowiedział słowo rozkazu, po którym wystrzeliła z niej niewielka kula ognia. Ellery wzdrygnęła się odruchowo, lecz drow trzymał jąmoc-no w magicznie wzmocnionym uchwycie. Zeszływniała jeszcze bardziej, gdy otoczyła ją kula ognista, syczące płomienie lizały powietrze. Czuła, jak traci dech, czuła nagły nacisk gorąca, wszędzie wokół niej i drowa, a otaczająca ich kula migotała i błyszczała. Ale wytrzymała. Zabójcze płomienie nie mogły się przedostać. Poza tą przestrzenią, w promieniu dziesiątek stóp szalał ogień. Płonące węże spadały na ziemię, zwęglone zanim jeszcze wy- lądowały. Z boku wóz, który Entreri i Jarlaxle bezceremonialnie porzucili, płonął, a zboże w workach z zapasami zaczęło strzelać. Po drugiej stronie drogi ciało powalonego żołnierza zwęgliło się, podobnie jak dziesiątka węży, które na nim żerowały. W powietrzu nad wojownikiem pojawiła się chmura czarne- go dymu. Wóz nadal się palił, również wydzielając dym, a de- ski trzaskały. Lecz poza tym powietrze wokół nich stało się nienaturalnie nieruchome i spokojne, jakby kula ognista Jarlaxle'a je oczy- ściła. Entreriego otoczyła fala gorąca - rozgrzany podmuch ogni- stej kuli Jarlaxle'a. Słyszał, jak chudy mężczyzna na wozie wy- krzykuje zaskoczony, zaś Athrogate krzyczy z aprobatą: 164 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Nie majak dobre łup, żeby padł trup! Skrytobójca miał ochotę zwolnić i popatrzeć za siebie, myśl I ta jednak znikła, gdy o jego kaptur uderzył strumień jadowitej I śliny, a przy uchu rozległ się łopot wężowych skrzydeł. Nim zdążył się poruszyć, by zająć się tym problemem, usły-j szał brzęczenie, a zaraz później głośne uderzenie. Przeklęty wąż zaczął spadać na bok. Brzęczenie nie cichło i Entreri rozpoznał odgłos morgenszternów Athrogate'a. Krasnołud poruszał nimi j z morderczą precyzją. - Pilnuję twoich pleców i głowy! - zawołał krasnołud. — Jak | te węże cię zaatakują, gorzko pożałują! -Zamknij się i zabijaj je - mruknął Entreri pod nosem... I a w każdym razie tak mu się wydawało. Wybuch śmiechu Ath-j rogate'a uświadomił mu, że powiedział to odrobinę za głośno. Kolejny wąż poleciał na bok, tuż obok jego głowy, a później i rozległo się kilka szybko następujących po sobie odgłosów ude- rzeń, którym towarzyszył ryk krasnoluda. Entreri zdołał spoj-I rżeć na bok, w stronę drugiej kobiety, szybko tracącej przytom-j ność, która zaczynała się zsuwać z wozu. Entreri skrzywił się ! i wciągnął ją z powrotem na miejsce. Skrytobójca znów spojrzał do tyłu i ujrzał kręcącego się gwał- townie Athrogate'a. Jego morgenszterny brzęczały i wirowały, miażdżąc węże i odrzucając je na bok, podrzucając wysoko w powietrze albo zrzucając na ziemię. Za dwoma krasnoludami, z tyłu wozu stał chudy mężczyzna, spoglądający w stronę, z której przybyli i poruszający dłońmi. Z jego palców wypłynął strumień zielonej mgły, ciągnący się za jadącym szybko wozem. Węże podążyły za nimi, lecz kiedy dotknęły mgły, zaczęły wić się i drżeć. Po chwili zaczęły spadać martwe na ziemię. - Tak! — zawołał drugi krasnołud. - Zatrułeś powietrze, sprytny czarodzieju? - spytał Athro- gate. - Zadusiłeś te śmierdzące, plujące zło... - Nie mów tego! - krzyknął do niego Entreri. - Co? - odpowiedział krasnołud. - Po prostu się zamknij - rzekł skrytobójca. 165 R.A. SAIYATORE Athrogate wzraszył ramionami. Jego morgensztemy w koń- cu zwolniły i opadły na łańcuchach. — Nie zostało już nic do zabicia — zauważył. Entreri spojrzał na niego, jakby wyzywając go, żeby znalazł rymujące się zdanie. — Zwolnij — powiedział chudy mężczyzna. - Już nas nie gonią. Entreri odrobinę ściągnął wodze i nakazał koniom zwolnić. Odwrócił wóz w bok i zauważył zbliżających się Mariabron-ne'a i rannego żołnierza. Tropiciel wciąż prowadził oba ich wierzchowce. Entreri skręcił bardziej w stronę równiny, szukając ewentualnej drogi ucieczki. Mordercza chmura zielonej mgły zaczęła się rozpraszać, a płonący w dali wóz stał się bardziej widoczny. Nad nim unosił się kłąb czarnego dymu. Znajdująca się obok mężczyzny Calihye kaszlnęła i jęknęła. Mariabronne oddał konia żołnierza pod opiekę Athrogate'a, a sam zawrócił i pogalopował w stronę ciała powalonej kobie* ty. Spoglądając za nim, Entreri zobaczył, że drugi żołnierz jest martwy, gdyż jego zwęglone ciało było wyraźnie widoczne. : Oceniając po wyglądzie leżącej kobiety, powykręcanej, za- krwawionej i nieruchomej, skrytobójca uznał, że stracili dwoje w tym starciu. Przynajmniej dwoje, uświadomił sobie i ku swemu wielkie- mu zaskoczeniu poczuł cień niepokoju. Rozejrzał się i uspokoił niemal natychmiast, gdy z boku, na zboczu ujrzał Jarlaxle'a, idącego spokojnie w ich stronę. Trochę dalej szła Ellery, pro- wadząc swojego przerażonego konia. Ranna kobieta na ziemi jęknęła i Entreri odwrócił się, by uj- rzeć, jak Mariabronne podtrzymuje jej głowę. Tropiciel łagod- nie podniósł jej zmaltretowane ciało z błota i ułożył jąna grzbie- cie konia, którego powoli poprowadził w stronę wozu. — Parissus? - spytała Calihye. Usiadła z trudem, szeroko otwo rzyła oczy i znów zawołała, tym razem głośniej. - Parissus! Mina Mariabronne'a nie była obiecująca, podobnie jak bez- władne poruszenia Parissus na grzbiecie konia. -Parissus?! - krzyknęła kobieta obok Entreriego z większym naciskiem, gdyż wróciły jej zmysły. Próbowała ominąć skrytobójcę, 166 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA lecz zatrzymała się gwałtownie. — To ty jej to zrobiłeś! - krzyk- nęła, zbliżając swoją wykrzywioną twarz do twarzy Entreriego. A raczej próbowała, gdyż kiedy ostatnie słowo opuściło jej wargi, było bulgotem. Entreri mocno zacisnął rękę na jej gardle, a palce ułożył tak, że w każdej chwili mógł zmiażdżyć jej tchawicę. Chwyciła go obiema rękami, po czym jedną opuściła -jak się domyślał Entreri, żeby wyjąć broń. Wcale go to nie martwiło, gdyż zatrzymała się, kiedy czubek sztyletu skrytobójcy dotknął jej brody. - Chcesz wypowiedzieć kolejne oskarżenie? - spytał Entreri. - Spokojnie, chłopcze - powiedział Athrogate. Drugi krasnolud zaczął coś cicho nucić. - Jeśli to zaklęcie jest skierowane przeciwko mnie, to na two im miejscu bym się zastanowił — stwierdził Entreri. Krasnoludzki kapłan przerwał - lecz dopiero kiedy drow chwycił go za ramię. - Nie kłóćmy się - powiedział do wszystkich Jarlaxle. - To był trudny przeciwnik, lecz został pokonany. - Ponieważ zdecydowałeś się ich spalić, jak również swoje go towarzysza - oskarżył go wstrząśnięty żołnierz. - Twój przyjaciel nie żył na długo przed tym, jak wyzwoli łem kulę - powiedział drow. - A gdybym tego nie zrobił, mnie i komendant Ellery czekałby podobny los. • -Nie wiesz tego! Jarlaxle wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia. - Uratowałem siebie i komendant Ellery. Nie mogłem ura tować twojego przyjaciela, ty zresztą też nie. - Pomiot Zhengyi - powiedział Mariabronne, zbliżając się do nich. - Może być ich więcej w okolicy. Nie mamy czasu na głupoty. Entreri spojrzał na tropiciela, a później na Jarlaxle'a, który skinął na niego, by puścił półelfkę. Zrobił to, spoglądając na nią ostrzegawczo. Calihye zakrztusiła się i cofnęła, lecz szybko zebrała się w sobie. Zsunęła się z kozła i podeszła do martwej towarzyszki. Mariabron- ne przepuścił ją, lecz spojrzał na pozostałych i potrząsnął głową. - Mam zaklęcia — powiedział kapłan. 167 R.A. SAD/ATORE Mariabronne odszedł od konia, zostawiając kobietę samą z przyjaciółką. - To je wykorzystaj - powiedział krasnoludowi. - Ale wątpię, czy pomogą. Jest pełna trucizny i podczas upadku złamała kark. Krasnolud powoli kiwnął głową i przeszedł obok niego. Chwycił drobniejszą Calihye, która łkała i wyglądała, jakby zaraz miała zapaść się w ziemię przed koniem. - Parissus... - powtarzała raz za razem. - To pech być nią teraz - mruknął Athrogate. - Mało powiedziane - dodał Jarlaxle. Tętent kopyt sprawił, że wszyscy spojrzeli w stronę Ellery. - Mariabronne, za mną- rozkazała komendant. — Wrócimy i zo baczymy, co nam się uda uratować. Muszę odzyskać topór i jest jeden biegnący luzem koń. Nie zostawię go. - Spojrzała na kobie tę, którą Pratcus i Calihye ściągali właśnie z konia. - Co z nią? - Nie - powiedział Mariabronne, a jego głos był cichy i pe łen szacunku. - To ułóżcie ją na wozie i ruszajcie - nakazała Ellery. Jej bezduszny ton sprawił, że Entreri się uśmiechnął. Wi- dział, że pod maską spokoju była zdenerwowana. - Jestem Canthan - usłyszał, jak chudy mężczyzna mówi do Jarlaxle'a. — Widziałem twój wybuch. Robił wrażenie. Nie wie działem, że bawiłeś się Sztuką. - Jestem drowem o wielu talentach. Canthan ukłonił się i wydawał się być pod wrażeniem. - I wielu przedmiotach - musiał wtrącić Entreri. Jarlaxle uchylił kapelusza i się uśmiechnął. Entreri nie odpowiedział uśmiechem, gdyż pochwycił spój- { rżenie Calihye. W jej szaro-niebieskich oczach widział groźbą. ; Tak, obciążała go winą za upadek przyjaciółki. - Chodźcie, głupcy, na wóz szybkim krokiem! - ryknął Ath rogate, gdy Mariabronne i Ellery ruszyli. - Pospieszcie się, nim Zhengyi zaatakuje smokiem! Cha cha cha! - To będzie ciekawa podróż - powiedział Jarlaxle do Ęntre- riego, gdy usiadł na ławce obok skrytobójcy. - Tak, ciekawa to właściwe słowo - odparł Entreri. 168 ROZDZIAŁ Z OTWARTYM SERCEM 10 spokojnie, mój wielki przyjacielu — powiedział Wingham, uno- sząc dłonie do góry, by uspokoić półorka. Ale Olgerkhan nie dawał się uspokoić. - Ona umiera! Próbowałem pomóc, ale nie umiem. - Nie wiemy, czy umiera. - Znów jest chora, a tym razem jest gorzej — mówił dalej Olgerkhan. - Zamek rośnie, a jego cień sprawia, że Arrayan cho ruje. Wingham zaczął odpowiadać, lecz przerwał i rozważył sło- wa Olgerkhana. Bez wątpienia nieco ograniczony wojownik przypadkiem połączył dwa fakty, wykorzystując zamek jako ilu- strację swojego strachu o Arrayan, lecz w tym prostym stwier- dzeniu Wingham spostrzegł ziarno prawdy. W końcu Arrayan otworzyła księgę. Czy możliwe, że uczyniwszy to, stworzyła magiczną więź między sobą a tomem? Wingham podejrzewał, że posłużyła jako katalizator, ale może było w tym coś więcej? - Stary Nyungy wciąż jest w mieście? — spytał kupiec. - Nyungy? - powtórzył Olgerkhan. - Rozpowiadacz? - Tak, ten sam. Olgerkhan wzruszył ramionami i powiedział: - Nie widziałem go ostatnio, ale wiem, gdzie mieszka. - Zabierz mnie do niego, natychmiast. - Ale Arrayan... 169 R.A. SALVATORE — Żeby pomóc Arrayan — wyjaśnił Wingham. Ledwie wypowiedział te słowa, Olgerkhan chwycił go za ręce i odciągnął od wozu. Ruszyli na północ, w stronę miasta. Poru- szali się najszybciej, jak mogli, co oznaczało, że biedny stary kupiec na wpół biegł za wojownikiem, a na wpół był przez niego ciągnięty. Wkrótce stanęli przed zniszczonymi drzwiami starego, dwu- piętrowego domu, który z zewnątrz wyglądał na zapuszczony. Martwe pnącza zarastały go do połowy, a z każdego dostępnego miejsca wyrastała roślinność, korzeniami rozbijając kamienie fundamentów. Olgerkhan, nie zatrzymując się, mocno zapukał do drzwi, które zatrzęsły się i poruszyły, jakby pukanie mogło je wyrwać z zawiasów. — Spokojnie, przyjacielu — powiedział Wingham. — Nyungy jest bardzo stary. Daj mu czas, żeby odpowiedział. - Nyungy! — ryknął Olgerkhan. Uderzył w ścianę obok drzwi tak mocno, że cały dom za- drżał. Później uniósł wielką pięść w stronę drzwi i zgiął rękę. Zatrzymał się, kiedy drzwi otworzyły się do środka, ukazu- jąc łysego, pomarszczonego starca, z wyglądu bardziej przypo- minającego człowieka niż orka, za wyjątkiem zbyt dużych zę- bów. Jego łysą czaszkę pokrywały brązowe plamy, a z dużej brodawki z boku nosa wyrastała kępka siwych włosów. Drżał, jakby miał się zaraz przewrócić, lecz w jego niebieskich oczach Olgerkhan i Wingham widzieli rozum, który wynikał z jego doświadczenia. - Och proszę, nie bij mnie, duże i gwałtowne dziecko - po wiedział świszczącym głosem. - Wątpię, czy powalenie mnie byłoby dla ciebie dużą rozrywką. Zaczekaj chwilę i oszczędź sobie wysiłku, bo moje stare nogi nie utrzymają mnie długo! - Zakończył śmiechem, który zmienił się w atak kaszlu. Olgerkhan opuścił pięść i wzruszył ramionami, wyraźnie za- wstydzony. Wingham położył dłoń na ramieniu Olgerkhana i łagodnie odsunął go na bok, po czym sam stanął przed NyungYm. 170 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Wingham? - spytał mężczyzna. - Wingham, znów wró ciłeś? - Jak co roku, stary przyjacielu - odparł kupiec - lecz nie widziałem cię od ponad dekady. Kiedyś tak lubiłeś smaki mo jego karnawału... -1 nadal je lubię, młody głupcze - odparł Nyungy - lecz jest dla mnie za daleko. Wingham ukłonił się nisko. -Wtakim razie przyjmij moje przeprosiny, że nie odwie- dzałem cię przez te ostatnie lata. -Ale teraz tu jesteś. Wejdź. Wprowadź też swojego dużego przyjaciela, ale proszę, nie pozwól mu już walić w moje ściany. Wingham zaśmiał się i spojrzał na zawstydzonego Olgerkha-na. Nyungy zaczął znikać we wnętrzu domu, lecz Wingham poprosił go, by się zatrzymał. - Innym razem, z pewnością - wyjaśnił kupiec. - Lecz nie przyszliśmy tylko porozmawiać. W okolicy Palischuk dzieje się coś, do wyjaśnienia czego potrzebujemy twojej wiedzy i mą drości. - Dawno temu porzuciłem drogę, pieśń i miecz. - To niedaleko - naciskał Wingham - i zapewniam cię, że nie kłopotałbym cię, gdyby istniała inna możliwość. Ale powstaje właśnie wielki konstrukt... jak podejrzewam, relikt Zhengyi. - Nie wypowiadaj tego ohydnego imienia! - Spróbuję - odpowiedział Wingham z kolejnym ukłonem. — Ale nie wypowiedziałbym go, gdybym inaczej mógł skłonić cię do działania. Nyungy zakołysał się i zastanowił. - Konstrukt, powiadasz? - Jestem pewien, że gdybyś wspiął się do najwyższego po koju i wyjrzał przez północne okno, ujrzałbyś go stąd. Nyungy spojrzał za siebie, w stronę chwiejących się scho- dów biegnących wzdłuż ściany po prawej. - Ostatnio nie opuszczam parteru. Wątpię, bym mógł się wspiąć na te schody. - Odwrócił się z uśmiechem do Wingha- ma, po czym spojrzał na Olgerkhana. — Ale może twój duży 171 R.A. SALVATORE przyjaciel mógłby mi pomóc... a może i nam obu, jeśli twoje nogi są tak słabe jak moje. Wingham nie potrzebował pomocy Olgerkhana by wejść na górę, choć balustrada była rozchwiana, a wielu tralek brakowało lub odłączyły się od poręczy. Stary kupiec prowadził, a Ol-gerkhan szedł tuż za nim, niosąc Nyungy 'ego i od czasu do czasu wyciągając rękę, by pomóc Winghamowi złapać równowagę. Schody miały około piętnastu stóp wysokości i prowadziły na balkon, który biegł wzdłuż całego szerokiego przedsionka i po drugiej stronie. Naprzeciwko wznosiły się kolejne schody, prowadzące na drugie piętro. Te wydawały się bardziej solidne, wszystkie tralki były na swoim miejscu, lecz wyglądały na nie- używane od wielu lat i Wingham musiał odsuwać pajęczyny, żeby przejść dalej. Ponieważ schody prowadziły na południową stronę domu, Wingham musiał przejść do drzwi pomocnego pokoju. Kiedy tam dotarł, obejrzał się za siebie, gdyż Nyungy znów szedł na własnych nogach, bardzo wolno, ponieważ kulał. Starzec machnął ręką, każąc mu iść dalej, więc Wingham wszedł do środka i odsunął zasłonę. Spoglądając na pomoc, Wingham niemal się przewrócił, gdyż choć spodziewał się ujrzeć rosnący zamek, nie przypuszczał, że będzie on tak wyraźnie widoczny z takiej odległości. Minęło zaledwie kilka dni od kiedy udał się do magicznej księgi i ro- snącej za nią budowli, a zamek był już kilka razy większy. Win- gham oczywiście nie widział tomu z takiej odległości, lecz wznosząca się za nią okrągła kamienna twierdza była wyraźnie widoczna, wznosząc się wysoko nad równiną Vaasa. Co bar- dziej niepokojące, forteca znajdowała się z tyłu budowli, po- środku tylnego muru z dwoma mniejszymi wieżyczkami na ro- gach. Tam mury zakręcały na południe, w stronę Palischuk, a Wingham widział już zaczątki strażnicy na wewnętrznym murze. Obok strażnicy wznosiły się inne budowle, zewnętrzny mur i niższy mur już zaczęły wyrastać z ziemi. - Na bogów, co on zrobił? - spytał stary Nyungy, podcho- dząc do Winghama. 172 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Wygląda na to, że zostawił nam prezenty — odparł Win- |gham. - Wydaje się, że to niemal replika Zamku Grozy, niech bę- |dzie przeklęta j ego nazwa - zauważył Nyungy. Wingham spojrzał na starego barda, świadom, że Nyungy był jednym z niewielu żyjących, którzy widzieli to straszliwe miejsce podczas rządów Zhengyi. - Zrobił to czarodziej - powiedział Nyungy. - Zhengyi, jak już wyjaśniałem. -Nie, mój stary przyjacielu Winghamie, chodzi mi o teraz, drobił to czarodziej. Czarodziej posłużył jako katalizator, by jobudzić do życia dawną moc Króla-Czarnoksiężnika. Teraz. - Niektóre przekleństwa nie mają końca - odparł Wingham, Ilecz dla siebie zachował wszystkie myśli związane z Arrayan [i głupotą, jaką było przekazanie jej książki. Myślał, że to pod- ęcznik nekromancji albo tworzenia golemów, a może historii, ?lawet nie wyobrażał sobie prawdy. - Proszę, chodź ze mną, Nyungy - poprosił Wingham. - Tam? - spytał starzec, a na jego twarzy malowało sięprze- ażenie. - Boję się, że moje awanturnicze dni dawno minęły. ?Jie mam siły, by walczyć... -Nie tam — wyjaśnił Wingham. - Do domu przyjaciela, nojej kuzynki, która potrzebuje twojej mądrości w tę mroczną godzinę. Nyungy popatrzył na Winghama z wyraźnym zaciekawie-liem i spytał: - Czarodziej? Ponura mina Winghama była wystarczającą odpowiedzią. Wingham wkrótce odkrył, że Olgerkhan nie przesadzał, kiedy upierał się, by stary kupiec jak najszybciej udał się do Ar-ayan. Kobieta wyglądała o wiele gorzej niż wcześniej. Jej skó-|ra była blada i wydawała się zupełnie pozbawiona wilgoci, liczym szary, suchy papier. Próbowała podnieść się z łóżka, jdzie Olgerkhan podparł ją poduszkami w pozycji siedzącej, lecz Wingham widział, że wysiłek ten jest dla niej za wielki i machnął ręką, by pozostała w wygodniejszej pozycję. 173 R.A. SAIYATORE Arrayan spojrzała na zgarbionego, starego półorka. Wyraz jej twarzy zmienił się z zapraszającego w podejrzliwy. - Znasz mojego przyjacielaNyungy'ego? - spytał Wingham. Arrayan nadal uważnie przyglądała się starcowi, a w jej zmę czonych oczach pojawił się błysk rozpoznania. - Nyungy dobrze zna się na właściwościach magii — wyja śnił Wingham. - Powie nam, jak ci pomóc. - Magii? - spytała Arrayan słabym głosem. Nyungy podszedł i pochylił się nad nią. - Mała Arrayan Maggotsweeper? - spytał. Kobieta skrzywi ła się na dźwięk swojego nazwiska. - Zawsze byłaś z tych cie kawskich, kiedy byłaś mała. Nie dziwi mnie, że zostałaś czaro dziejem... i to potężnym, jeśli oceniać po tamtym zaniku. Arrayan przyjęła komplement, jednak zaraz uświadomiła sobie kryjącą się w nim sugestię i jej twarz skrzywiła się z przerażenia. - Nie stworzyłam zamku — odpowiedziała. Nyungy zaczął mówić, jednak zatrzymał się, jakby powstrzy- mało go jej stwierdzenie. - Wybacz mi moją pomyłkę — powiedział w końcu. Stary półork pochylił się niżej, by spojrzeć jej w oczy. Po- prosił Olgerkhana o przyniesienie jej wody albo zupy, spędził jeszcze kilka chwil przyglądając się kobiecie, a gdy wielki pół- ork powrócił, wycofał się. Skinieniem głowy poprosił Wingha-ma, by odprowadził go do frontowego pokoju.v - Nie jest chora - wyjaśnił stary bard, kiedy wyszli z kom naty Arrayan. - To znaczy, nic naturalnego? Nyungy pokiwał głową. - Wiedziałem to, zanim tu przyszliśmy, ale teraz, kiedy na nią spojrzałem, jestem pewien ponad wszelką wątpliwość. To nie była trucizna ani zaraza. Była całkiem zdrowa jeszcze kilka dni temu, prawda? - Lekko biegła na swoich ślicznych nóżkach, kiedy przyby ła mnie powitać. - To magia — stwierdził Nyungy. — Zhengyi robił to już wcze śniej. 174 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Jak? - Księga jest pułapką. Nie jest to księga stworzenia, lecz samo-stworzenia. Kiedy osoba posiadająca wystarczającą moc magiczną zaczyna ją czytać, tom więzi jej esencję życiową. Zamek rośnie za cenę siły życiowej Arrayan, jej intelektu i mo cy magicznych. Ona podświadomie buduje ten zamek. - Jak długo? — spytał Wingham, zrobił krok i z troską zajrzał do sypialni. - Aż do jej śmierci, jak sądzę - odpowiedział Nyungy. - Po chłonięcia przez akt tworzenia. Wątpię, by bezlitosny Zhengyi zdecydował się nie dopuścić do tego ze współczucia dla nie świadomej ofiary. - Jak możemy to powstrzymać? - spytał Wingham. Nyungy spojrzał z troską do tyłu, a gdy znów napotkał spoj rzenie Winghama, na jego twarzy pojawiła się groza. - Nie, nie możemy-powiedział Wingham, przepełniony zro zumieniem. - Ten zamek to zagrożenie... rosnące i wzrastające w siłę — mówił Nyungy. — Obawiam się, że twoja kuzynka jest stracona. Ja z pewnością nic nie mogę zrobić, ani nikt inny w Palischuk, żeby spowolnić nieunikniony postęp, który na pewno ją zabije. - Mamy uzdrowicieli. - Którzy w najlepszym wypadku będą bezradni - odparł sta- |; rzec. — A jeśli nie, i uda im się ulżyć nieco Arrayan, to może I tylko zwiększyć energię przekazywaną do tworu Zhengyi. Ro zumiem twoje wahania, przyjacielu. Jest twoją krewną... i ko- | chasz ją, co widzę w twoich oczach, kiedy na nią patrzysz. Ale nie pamiętasz żałosnych czasów Zhengyi? Czy, kierowany fał-| szywym współczuciem, ułatwisz ich powrót? Wingham znów spojrzał w stronę komnaty i powiedział: - Nie wiesz tego na pewno. Zbyt wiele tu założeń. - Wiem, Winghamie. To nie jest przypadek. I ty też to wiesz. i - Skończywszy, Nyungy podszedł do blatu i znalazł długi ku- | chenny nóż. — Będę szybki. Ona nie zauważy ciosu. Módlmy się, by nie było zbyt późno, by uratować jej duszę i zmniejszyć zło, które nieświadomie spowodowała. 175 R.A. SAIYATORE Wingham nie mógł oddychać, z trudem trzymał się na no- gach. Próbował przetrawić słowa Nyungy'ego i jego rozumo- wanie, znaleźć jakiś błąd, jakąś iskierkę nadziei. Instynktownie wyciągnął rękę, by zatrzymać starca, lecz Nyungy poruszał się z poczuciem celu, którego nie znał od wielu lat. Otarł się o Winghama i poprosił Olgerkhana, by się odsunął. Potężny półork zrobił to, odsłaniając Arrayan, która odpo- czywała z przymkniętymi oczami, oddychając płytko. Nyungy dobrze znał świat wokół Palischuk. Spędził dziesiątki lat na poszukiwaniu przygód, podróżował jako wędrowny min-strel, zbierając pieśni i informacje. Przez wiele lat wędrował daleko z Winghamem, badając magię i magiczne przedmioty. W młodości służył w armii Zhengyi, zanim straszliwa prawda o tej istocie stała się powszechnie znana. Nyungy nie wątpił, że jego domysły dotyczące podstępnego związku między księgą a czytelnikiem są prawdziwe, nie kwestionował też konieczności dokonania tego straszliwego czynu przed ukończeniem budowy zamku. Jego umysł był wciąż bystry. Dużo wiedział. Nie pojmował jednak głębi więzi między Arrayan a Olger-khanem. Nie próbował ukryć swoich zamiarów, kiedy chwycił długi nóż i ruszył w stronę bezradnej kobiety. Zdradziło go coś w jego oczach. Coś w jego niecierpliwej postawie powiedziało młodemu wojownikowi, że starzec nie ma zamiaru dokonać uzdrawiających zabiegów - przynajmniej takich, które Olgerkhan był w stanie zrozumieć. Nyungy sięgnął w stronę gardła Arrayan, lecz został gwał- townie powstrzymany przez potężną rękę zaciśniętą na przed- ramieniu. Próbował się wyrwać, lecz było to niczym próba za- trzymania galopującego konia. - Puść mnie, ty durniu! - warknął, a wtedy Arrayan otwo rzyła oczy, by spojrzeć na nich. Olgerkhan przekręcił rękę, zmuszając Nyungy do uniesienia noża wysoko w powietrze. Starzec skrzywił się z bólu. — Muszę... Nie rozumiesz! — krzyknął Nyungy. Olgerkhan patrzył od Nyungy do Winghama, który stał w wejściu. 176 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - To dla jej własnego dobra — tłumaczył Nyungy. — Jak pusz czanie krwi, żeby oczyścić z trucizny, rozumiesz? Ołgerkhan nadal patrzył na Winghama w oczekiwaniu na od-jowiedź. Nyungy nadal się szarpał, po czym zamarł, gdy usłyszał sło-va Winghama: - On chce ją zabić, Olgerkhanie. Nyungy otworzył szeroko oczy, kiedy pięść młodego orka uderzyła go w twarz, rzucając go do tyłu i na ziemię. Stracił przytomność. i 177 ROZDZIAŁ CIEŃ PALISCHUK 11 pospiesz się! - krzyknęła Calihye do Entreriego. - Zatnij je mocniej! Entreri mruknął w odpowiedzi, lecz nie pogonił zaprzęgu. Rozumiał jej desperację, lecz nie był to jego problem. Daleko przed nimi, po drugiej stronie kamienistej równiny upstrzonej błotnistymi kałużami, wznosiło się Palischuk. Wciąż znajdo- wali się w pewnej odległości od miasta, a Entreri wiedział, że gdyby mocniej zaciął zaprząg, konie najpewniej padłyby, za- nim dotarłyby do bram. Jarlaxle siedział obok niego na koźle, z Athrogate'em po le- wej. Pratcus siedział z tyłu, razem z Calihye i dwojgiem ran- nych, żołnierzem Davisem Engiem i połamaną przyjaciółką Calihye, Parissus. - Szybciej, mówię, na życie! — wrzasnęła z tyłu Calihye. Entreri miał pokusę zatrzymać, ale się powstrzymał. Jarla-xle położył dłoń na jego przedramieniu, a kiedy spojrzał na dro-wa, ten gestem kazał mu nic nie mówić. W rzeczy samej, Entreri wcale nie miał ochoty wrzasnąć na zrozpaczoną kobietę, choć myśl o wyjęciu sztyletu, skoczeniu do tyłu i wycięciu jej języka pojawiła się kilka razy w jego głowie. Kilka chwil później druga dłoń wylądowała na ramieniu skry-tobójcy, który odwrócił się gwałtownie i znalazł się twarzą w twarz z Pratcusem. 178 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Pani Parissus umiera — wyjaśnił krasnolud. - Zostało jej tylko kilka chwil. -Nie mogę jechać szybciej niż... - zaczął odpowiadać En-treri, lecz krasnolud przerwał mu uniesieniem dłoni i miną, która świadczyła, że nie potrzebuje żadnych wyjaśnień. — Mówię ci to tylko po to, żebyś nie poszedł do tyłu i nie uciszał biednej dziewuchy — wyjaśnił Pratcus. — Te półelfy są takie rozmazane, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć. — Nie możesz nic zrobić dla kobiety? - spytał Jarlaxle. — Wszystko, co mam, poświęcam Davisowi Engowi, żeby utrzymać go przy życiu — wyjaśnił Pratcus. — A on wcale nie został tak bardzo ranny, za wyjątkiem oparzeń od kwasu. Ona ma te cholerne ugryzienia. Tak wiele. Są zatrute, i to paskud nie. Parissus umierałaby i bez trucizny, choć jestem pewien, że w jej żyłach płynie jej tyle, że mogłoby zabić nas wszystkich. — W takim razie niech Athrogate zmiażdży jej czaszkę — po wiedział Entreri. - Niech skończy z bólem. — Ona jest już zbyt daleko, żeby czuć ból, jak sądzę. — Tym gorzej — odparł Entreri. — On zawsze się tak zachowuje, kiedy jest sfrustrowany - wtrącił Jarlaxle. Entreri spojrzał na niego wyjątkowo paskudnie, na co odpo- wiedzią był jak zawsze rozbrajający uśmiech. — W takim razie żołnierz przeżyje? - spytał Athrogate, lecz Pratcus tylko wzruszył ramionami. Za nimi Calihye wrzasnęła. — Oszczędzili mi pacnięcia - zauważył Athrogate. Podobnie jak wszyscy pozostali, zrozumiał, że krzyk oznaczał, iż śmierć w końcu przyszła po Parissus. Calihye nadal wyła, nawet po tym, jak dołączył do niej Prat- cus, by ją pocieszyć. -A może jednak przyda się pacnięcie - mruknął Athrogate po paru chwilach. Ellery zatrzymała konia obok jadącego wozu, pytając kapła- na o stan Parissus i swojego żołnierza. — Paskudna trucizna - zauważył krasnolud. 179 R.A. SAIYATORE - Nie dotarliśmy jeszcze do miasta, a dwoje nie żyje — po_ wiedział Entreri do drowa. - To dwoje mniej do podziału skarbów, które bez wątpienia czekają na nas na końcu drogi. Entreri nie kłopotał się odpowiedzią. Niedługo później, gdy Palischuk rysowało się wyraźniej przed nimi, zauważyli krąg jaskrawych wozów ustawionych pod po- łudniowym murem miasta. W tym momencie Mariabronne po- galopował do przodu, mijając wóz, i wyprzedził ich szybko. -Kupiec Wingham i jego grupa - wyjaśniła Ellery, pod- jeżdżając do Entreriego. — Nie znam go — powiedział Jarlaxle. - Wingham - stwierdził przebiegle Athrogate, i wszyscy spoj rzeli na niego. Krasnolud tymczasem unosił przed sobą jeden z dwóch morgenszternów ze szkłostali, pozwalając, by kula ko łysała się na łańcuchu w rytm kołysania wozu. -Wingham jest znany z handlu rzadkimi przedmiotami, szczególnie bronią- wyjaśniła Ellery. - Byłby zainteresowany twoim mieczem - powiedziała Entreriemu. Entreri uśmiechnął się wbrew sobie. Wyobraził sobie wrę- czenie broni zaciekawionemu „Winghamowi", kimkolwiek lub czymkolwiek był. Bez ochronnej rękawicy, nieświadoma lub słaba jednostka próbująca utrzymać Szpon Charona zostałaby pochłonięta przez świadomy przedmiot. — Piękny komplet morgenszternów - pogratulował Jarlaxle krasnoludowi. — Lepsze niż ty wiesz - odparł Athrogate z groteskowym mru gnięciem. - Rzuca wrogiem dalej niż ty chcesz! Entreri zarechotał. — Świetna broń - zgodził się Jarlaxle. — I potężnie zaczarowana - dodała Ellery. Jarlaxle przeniósł spojrzenie z kołyszącej się kuli na kobietę i stwierdził: - Widzę, że będę musiał odwiedzić tego Winghama. - Zabierz ze sobą worek złota! - ryknął krasnolud. -1 pew ność, że chcesz się z nim rozstać! 180 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Wingham znany jest z tego, że ostro się targuje - wyjaśniła EHery. - W takim razie z pewnością muszę go odwiedzić - stwier dził drow. Pratcus podszedł bliżej i wychylił się między Entrerim a dro-werrt- - Odeszła - powiedział. - Lepiej dla niej, że poszło szybko, myślę, gdyż nie mogłaby już ruszać rękami i nogami. Entreri skrzywił się na te słowa, przypominając sobie pod- skoki, gdy wóz przejechał biedną Parissus. - A co z Davisem Engiem? — spytała Ellery. - Jest chory, ale powinien wrócić do siebie. Wystarczy parę dekadni w łóżku. - Miesiąc? - odparła Ellery. Nie wydawała się z tego zado wolona. - Troje z głowy - mruknął Entreri do drowa, który wyraźnie nic sobie z tego nie robił. Ale Ellery się przejmowała. - Za wszelką cenę utrzymaj go przy życiu - rozkazała, po czym odwróciła się i odjechała, wbijając kolana w boki konia. Przy odgłosach ciągłego łkania Calihye, Entreri doprowa- dził ich do Palischuk. Na rozkaz Ellery, przejechał obok wo- zów Winghama i dojechał do południowej bramy, gdzie zostali przepuszczeni bez żadnych formalności - co bez wątpienia było zasługą Mariabronne'a, który już dawno wjechał do miasta. Zatrzymali się przy strażnicy, tuż za południową bramą, a wtedy na spotkanie wyszli im stajenni i koniuszy. - Obiecuję, że nie zapomnę, co zrobiłeś — wyszeptała Cali hye do Entreriego, mijając go, żeby zejść z wozu. Jarlaxle znów położył dłoń na ramieniu skrytobójcy, lecz En- treri nie miał zamiaru odpowiedzieć na tę groźbę — w każdym razie nie słowami. Entreri rzadko odpowiadał na groźby słowami. W głębi du- szy wiedział, że Calihye wkrótce dołączy do Parissus. Trójka strażników wzięła Davisa Enga, prosząc Pratcusa, by im towarzyszył. Kolejnych dwóch wzięło ciało Parissus. 181 R.A. SAIYATORE - Mamy w środku zapewnione kwatery, choć nie zostanie* my tu długo — wyjaśniła Ellery. - Rozluźnijcie się i odpocznij cie, póki możecie. - Zostawiasz nas? - spytał drow. - Mariabronne zostawił mi wiadomość, że mam się z nim spotkać w cyrku Winghama - wyjaśniła. - Wkrótce powrócę z informacjami o naszych dalszych planach. - Waszych planach - poprawiła Calihye, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich. — Ja już z wami skończyłam. - Wiedziałaś o niebezpieczeństwach, kiedy do mnie dołączy łaś - złajała ją Ellery, choć niezbyt ostro -podobnie jak Parissus. - Nie będę częścią tej samej drużyny, co ten tutaj - odparła Calihye, wskazując brodą na Entreriego. — Skaże każde z nas na zagładę, żeby uratować własną skórę. Cud, że ktokolwiek poza nim i drowem przeżył drogę. Ellery spojrzała na skrytobójcę, który tylko wzruszył ramionami. - Ba! Twoja przyjaciółka zginęła i do Piekieł idzie - wtrącił Athrogate. - Wszyscy zginiemy, cokolwiek próbujemy, i nie pła czemy! Cha cha cha! Calihye spojrzała na niego ze złością, co sprawiło, że zaczął się śmiać jeszcze głośniej. Odszedł w stronę strażnicy, wyglą- dając, jakby nic go nie obchodziło. - Na niego trzeba uważać — wyszeptał Jarlaxle do Entrerie go, a on się nie sprzeciwił. - Zgodziłaś się brać w tym udział do końca - powiedziała Ellery do Calihye. Podeszła do kobiety i siłąodwróciłająw swo ją stronę. - Parissus zginęła i ani ty, ani ja nic nie możemy na to poradzić. Mamy obowiązek do spełnienia. - Twój obowiązek, a mój już nie. Ellery spojrzała na nią twardo. - Czy stanę się banitką na ziemiach króla Garetha, bo nie zgo dziłam się podróżować z ludźmi, na których nie można polegać? Ellery złagodniała. - Nie, oczywiście, że nie. Chciałabym cię tylko prosić, że byś została i zaopiekowała się Davisem Engiem. Wygląda na to, że on również nie pojedzie z nami dalej. Kiedy skończymy 182 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA w Palischuk, zabierzemy cię z powrotem do Vaasańskiej Bra-my... z ciałem Parissus, jeśli sobie tego życzysz. - A mój udział jest nadal bezpieczny? - odważyła się spytać kobieta. -1 ten należący do Parissus, który oddała mi na twoich oczach? Ku zaskoczeniu Entreriego i Jarlaxle'a, kobieta nie zawahała się ani chwili i zgodziła się. - Gniewne stworzonko - wyszeptał Jarlaxle. - Źródło problemów? - zastanawiał się na głos Entreri. - Mariabronne powrócił - poinformował Wingham Olger- : khana, kiedy odnalazł półorka w domu Nyungy'ego. - Sprowa dził komendant Vaasańskiej Bramy i kilku innych najemników, by zbadali zamek. Znajdą sposób, Olgerkhanie. Arrayan zosta- \ nie uratowana. Wojownik spojrzał na niego sceptycznie. — Dołączysz do nich w podróży — mówił dalej Wingham — ! by pomóc im znaleźć sposób na pokonanie klątwy Zhengyi. — A ty będziesz się troszczyć o Arrayan? - spytał Olgerkhan ? z tym samym widocznym niedowierzaniem. Spojrzał w bok, w stronę szerokiego korytarza, na drzwi prowadzące do niewiel-1 kiej szafy. - Ochronisz ją przed nim? Wingham też spojrzał w tę stronę. - Zamknąłeś wielkiego Nyungy w szafie? Olgerkhan wzruszył ramionami, a wtedy Wingham ruszył . w tamtą stronę. — Zostaw go tam! — zażądał Olgerkhan. Wingham odwrócił się w jego stronę, zaskoczony, że zazwy- czaj pokojowo nastawiony — a przynajmniej łatwy do opano- wania - wojownik mu rozkazuje. - Zostaw go tam - powtórzył Olgerkhan. - Proszę cię. Może oddychać. Nie jest mocno związany. Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę i Olgerkhano-wi wydawało się, że Wingham toczy jakąś wewnętrzną walkę. Kupiec zaczynał kilka razy mówić, lecz zaraz przerywał i w końcu przyjął pozę pełną namysłu. 183 R.A. SAIYATORE - Nie będę się troszczył o Arrayan - powiedział w końcu zde cydowanym tonem. - W takim razie nie zostawię jej. Wingham podszedł do Olgerkhana, sięgając do kieszeni płasz- cza. Wojownik zrobił krok do tyłu, lecz uspokoił się, gdy zoba- czył wyjęte przedmioty - parę złotych pierścieni z klejnotami. - Gdzie ona jest? - spytał Wingham. - Z powrotem u siebie? Olgerkhan wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, po czym potrząsnął głową. Spojrzał na schody, po czym poprowa- dził na pierwsze piętro. W niewielkiej sypialni znaleźli Arrayan. Leżała nieruchomo, lecz oddychała regularnie. - Poczuła się trochę lepiej — wyjaśnił Olgerkhan. - Wie o Nyungy? - Powiedziałem jej, że był z tobą, szukając odpowiedzi. Wingham pokiwał głową, po czym podszedł do kobiety. Usiadł na łóżku obok niej, zasłaniając widok Olgerkhanowi. Na chwilę pochylił się, po czym odsunął na bok. Spojrzenie Olgerkhana przyciągnął pierścień, który Wingham wsunął na palec kobiety. Przezroczysty klejnot zamigotał przez chwilę, po czym poszarzał, jakby kamień wypełnił dym. Cały czas ciemniał, w miarę jak Olgerkhan się zbliżał, a gdy męż- czyzna uniósł dłoń Arrayan, by przyjrzeć się bliżej, był już czarny jak onyks. Wojownik spojrzał na Winghama, który stał z ręką wycią- gniętą w jego stronę, trzymając drugi pierścień. - Czy jesteś wystarczająco silny, by dzielić jej ciężar? — spy tał Wingham. Olgerkhan spoglądał na niego, nie do końca pojmując, o co chodzi. Wingham uniósł drugi pierścień. - To są Pierścienie Porozumienia - wyjaśnił stary kupiec. - Błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie, dzieło starożyt nej magii, która została już zapomniana. Istniało tylko kilka par, stworzonych dla kochanków związanych ciałem i duszą. - Arrayan i ja nie jesteśmy... - Wiem, ale to nie ma znaczenia. Liczy się to, co jest w two im sercu. Czy jesteś wystarczająco silny, by dzielić jej ciężar 184 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA i czy jesteś gotów zginąć za nią lub razem z nią, gdyby do tego doszło? - Oczywiście, że tak - odparł Olgerkhan bez wahania. Wyciągnął rękę do Winghama i wziął pierścień. Spojrzaw- szy na Arrayan, wsunął pierścień na palec. Nim zdołał go wsu- nąć do końca, przepełniło go niezmierne zmęczenie. Kręciło mu się w głowie i czuł przeszywający czaszkę ból. Żołądek buntował się, a nogi uginały się pod nim, jakby miał zaraz upaść. Czuł się, jakby szponiasta dłoń zmaterializowała się w jego wnętrzu i zaczęła szarpać jego siłę życiową, naciągając cienką linię energii tak mocno i z takim naciskiem, że Olgerkhan bał się, iż po prostu pęknie i się rozpadnie. Poczuł dłoń Winghama, która go podtrzymała, i wykorzystał ten dotyk jako sposób na powrót do rzeczywistości. Niewyraźnie widział Arrayan, nadal leżącą nieruchomo, ale z otwartymi oczyma. Uniosła dłoń, by odsunąć gęste włosy, a nawet mając takie problemy z widzeniem, Olgerkhan był pewien, że jej skóra nabrała zdrowszego odcienia. Wtedy właśnie wszystko pojął. Wingham poprosił go, by „dzielił jej ciężar". Z tą myślą wypełniającą umysł, półork zawarczał i odepchnął na bok zawroty głowy, po czym wyprostował się, chwycił dłoń Winghama i świadomie ją odsunął. Spojrzał na starego kupca i pokiwał głową. Po chwili spojrzał w dół na pierścień i przy- glądał się, jak wpływa weń krwawa mgła, wypełniając klejnot. Mgła zmieniła odcień na szary, lecz jasny, nie czarny, jak w pier-J ścieniu biednej Arrayan. Spojrzał z powrotem na kobietę i ujrzał, że jej pierścień też |nie był już czarny. - Dzięki mocy pierścieni, ciężar jest dzielony - wyszeptał fWingham. - Mogę tylko mieć nadzieję, że nie dałem właśnie I konstruktowi lepszego źródła mocy. - Nie zawiodę - zapewnił go Olgerkhan, choć żaden z nich [/nie wiedział, o co dokładnie chodzi. Wingham podszedł i przyjrzał się Arrayan, która wyraźnie (wyglądała na silniejszą, choć znów przymknęła oczy. 185 R.A. SALVATORE - To tylko chwilowa ulga - powiedział kupiec. - Wieża na dal będzie z niej czerpać, a w miarą, jak Arrayan będzie słab nąć, i ty osłabniesz. To nasza ostatnia szansa... jedyna szansa... by ją uratować. Oboje wyruszycie z Mariabronne'em i wysłan nikiem Garetha. Pokonajcie moc, która rzuca cień na naszą kra inę, ale jeśli wam się nie uda, Olgerkhanie, musisz dla mnie coś jeszcze zrobić. Potężny półork wpatrywał się w starego Winghama. - Nie możesz pozwolić, by zamek ją miał - wyjaśnił Win- gham. -Miał ją? - Pochłonął ją - zabrzmiała odpowiedź. - Nie pojmuję do końca, co to znaczy, lecz Nyungy, który jest mądrzejszy ode mnie, mówił to z wielkim naciskiem. Zamek wzrasta dzięki sile życiowej Arrayan, i zrobił wielkie postępy, gdyż nie wiedzieli śmy, z czym walczymy. Nawet teraz nie wiemy, jak go poko nać, ale musicie go pokonać, i to szybko. A jeśli wam się nie uda, Olgerkhanie, obiecaj mi, że nie pozwolisz zamkowi po chłonąć mojej drogiej Arrayan! Olgerkhan spojrzał znów na Arrayan, próbując rozwikłać zna- czenie tych słów, a gdy wreszcie pojął ich sens, jego twarz stwardniała. - Prosisz mnie, żebym ją zabił? - Proszę cię o miłosierdzie i wymagam od ciebie twojej siły. Olgerkhan miał ochotę podejść i zerwać Winghamowi gło wę z ramion. - Jeśli nie możesz tego dla mnie zrobić, to... - zaczął mówić Wingham. Uniósł bezwładną rękę Arrayan i chwycił pierścień. -Nie rób tego! - W takim razie daj mi słowo — stwierdził kupiec. — Olger khanie, nie mamy wyboru. Ruszajcie i walczcie, jeśli będziecie mogli. Mariabronne dobrze zna świat i sprowadził ze sobą inte resującą grupę, w tym mrocznego elfa i starego mędrca z Da- mary. Ale jeśli bitwy nie można będzie wygrać lub wygrać na czas, nie możesz pozwolić, by zamek pochłonął Arrayan. Mu sisz znaleźć w sobie siłę, by okazać miłosierdzie. 186 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Olgerkhan dyszał ciężko i czuł, jak pęka mu serce, gdy pa- trzył na drogą Arrayan leżącą na łóżku. - Opuść jej dłoń - powiedział wreszcie. — Rozumiem i nie zawiodę. Zamek nie pochłonie Arrayan, lecz jeśli ona zginie z mojej ręki, wiedz, że szybko podążę za nią do drugiego świata. Wingham powoli pokiwał głową. - Lepsze to, niż wejście do zamku z tym kłopotliwym kra- snoludem — powiedział Davis Eng słabym głosem. Odwiedzili go zielarze, a Pratcus rzucił na niego kolejne za- klęcia. Wszyscy zgadzali się, że przeżyje, lecz minie sporo czasu, nim będzie mógł powrócić do Vaasańskiej Bramy, a całe dekadnie, nim uniesie miecz. - Z Athrogate'em? — spytała Calihye. - Paskudny śmieć. - Gdyby usłyszał te słowa, zmiażdżyłby ci czaszkę - odpar ła kobieta. - Najlepszy wojownik na murze, tak o nim mówią, a w tych morgenszternach, którymi tak bystro porusza, jest sporo magii. - Siła ramienia to jedno. Siła serca to coś zupełnie innego. Czy ktoś tak świetny jak on w ogóle pomyślał o zaciągnięciu się do armii Krwawnika? - Służąc na murze, służy planom króla Garetha — przypo mniała mu Calihye. Davis Eng, który leżał płasko na plecach, machnął drżącą ręką. Calihye nie rezygnowała. - Jak wiele uszu potworów dostarczyła komendant Ellery? I to gigantów. Niewielu może powiedzieć, że powaliło giganta w walce jeden na jednego, lecz Athrogate osiąga to aż za łatwo. - A skąd wiesz, że był sam? Ma tego swojego chudego przy jaciela... a on oznacza jeszcze większe kłopoty! -1 jest bardziej niebezpieczny - powiedziała Calihye. - Nie mów źle o Canthanie w mojej obecności. Davis Eng uniósł głowę na tyle, by spojrzeć na nią ostro. 187 R.A. SAD/ATORE -1 byłoby mądrze, gdybyś robił to, co ci mówię, kiedy le- żysz tu bezradny - dodała kobieta. Jej słowa sprawiły, że męż- czyzna znów opuścił głowę. - Nie wiedziałem, że jesteście przyjaciółmi. - Ja i Canthan? - parsknęła kobieta. — Im większa odle głość między nami, tym spokojniejsze moje serce. Ale po dobnie jak w wypadku krasnoluda, lepiej mieć go po swojej stronie. — Zatrzymała się i przeszła na drugą stronę komnaty, gdzie nad ogniem bulgotał kociołek z potrawką. - Chcesz jeszcze? Mężczyzna machnął ręką i potrząsnął głową. Wydawało się, że znów zaczyna tracić przytomność. - Lepiej rzeczywiście się stąd wynieść - powiedziała Ca- lihye... do siebie, gdyż Davis Eng stracił przytomność. - Idą do tego zamku, tak słyszałam, a nie jest to miejsce, gdzie chciałabym się znaleźć, z Athrogate'em i Canthanem, czy bez nich. -Ale przecież mówiłaś, że krasnolud to doskonały wojownik? - powiedział ktoś zza jej pleców i kobieta znieruchomiała. — A chudzielec jest jeszcze bardziej niebezpieczny? Calihye nie ważyła się odwrócić. Wiedziała, że obcy jest na tyle blisko, że mógłby ją bez trudu zabić, gdyby mu zagroziła. Jak znalazł się tak blisko? Jak w ogóle udało mu się dostać do środka? - Czy mogę wiedzieć, kto się do mnie zwraca? Na jej ramieniu zacisnęła się ręka i obróciła ją tak, że spoj- rzała w ciemne oczy Artemisa Entreri. W oczach Calihye za- płonął gniew, i musiała zdusić pragnienie, by rzucić się na męż- czyznę, który pozwolił, by jej przyjaciółka spadła pod koła wozu. Mądrość pozwoliła jej stłumić tę pokusę, gdyż kiedy patrzyła na mężczyznę, stojącego tak swobodnie, z dłońmi rozluźnio- nymi, lecz gotowymi w każdej chwili chwycić jedną z broni, wiedziała, że nie ma szans. Nie teraz. Nie, gdy jej własna broń znajdowała się obok łóżka Davisa Enga. 188 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri uśmiechnął się do niej i od razu wiedziała, że zdra- dziło ją spojrzenie w stronę śpiącego żołnierza. - Czego chcesz? - spytała. - Chciałem, żebyś mówiła dalej, żebym mógł usłyszeć to, co muszę usłyszeć, i ruszyć w drogę — odparł Entreri. — Ponie waż najwyraźniej jest to niemożliwe, zdecydowałem się popro sić cię, byś kontynuowała. - Co kontynuowała? - Na początek na przykład ocenę Athrogate'a i Canthana - ; stwierdził skrytobójca. — I wszelkie inne informacje, jakie masz na temat pozostałych. - Czemu miałabym ci cokolwiek... Przerwała gwałtownie i niemal odgryzła sobie czubek języka, gdyż skrytobójca tak szybko, że nie nadążał za nim wzrok, chwycił sztylet i przycisnął go od spodu do jej brody. - Ponieważ cię nie lubię — wyjaśnił Entreri. -1 jeśli w ciągu najbliższych chwil cię nie polubię, uczynię twoją śmierć nie do zniesienia. Przycisnął trochę mocniej, zmuszając Calihye, by stanęła na czubkach palców. - Mogę ci dać złoto — powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Wezmę tyle złota, ile zechcę - zapewnił ją. - Proszę - błagała. — Jakim prawem... - Czyż nie groziłaś mi na szlaku? - spytał. - Nie zapominam o takich słowach. Nie pozostawiam za sobą żywych wrogów. - Nie jestem twoim wrogiem - wychrypiała. - Proszę, jeśli } tylko pozwolisz mi pokazać. Uniosła dłoń, jakby chciała go łagodnie pogłaskać, lecz on [•'.tylko się wyszczerzył i mocniej przycisnął straszliwy sztylet, [ lekko przecinając skórę. - Nie uważam cię za czarującą - powiedział Entreri. - Nie ^uważam cię za kuszącą. Drażni mnie, że wciąż żyjesz. Zostało ci mało czasu. Pozwolił, by sztylet pochłonął nieco energii życiowej pół- elfki. Calihye otworzyła szeroko oczy w wyrazie takiej grozy, że wiedział, iż ma jej pełną uwagę. 189 R.A. SAD/ATORE Wyciągnął drugą rękę, położył jej na piersi i cofnął sztylet, jednocześnie odpychając ją bezceremonialnie na ścianę obok paleniska. - Czego ode mnie chcesz? - sapnęła Calihye, przyciskając dłoń do brody, jakby sądziła, że musi powstrzymać upływ ży ciowej esencji. - Co jeszcze trzeba wiedzieć o Athrogate i Canthanie? Kobieta uniosła dłonie, jakby nie zrozumiała pytania. - Utrzymujesz się z polowania na potwory, a jednak boisz się Canthana - wyjaśnił Entreri. - Dlaczego? < - Ma niebezpiecznych przyjaciół. s.; - Jakich przyjaciół? ; Kobieta przełknęła ślinę. i; - Dwa uderzenia twojego szybko bijącego serca — stwierdzi: Entreri. i* - Mówi się, że jest powiązany z cytadelą. i> - Jaką cytadelą? I zrozum, że zaczyna mnie męczyć wycią ganie z ciebie każdego słowa. - Cytadelą Skrytobójców. Entreri pokiwał głową ze zrozumieniem, gdyż rzeczywiście słyszał plotki o tej grupie, która przetrwała po upadku Zhengyi i budowała swój e królestwo w cieniach rzucanych przez j askra-we światło króla Garetha. Nie różnili się zbytnio od paszów, którym Entreri służył na ulicach Calimportu. - A krasnolud? -Nie wiem - odparła Calihye. — Oczywiście, jest niebez- pieczny, i potężny w walce. Przeraża mnie, że w ogóle odzywa się do Canthana. To wszystko. -A inni? Kobieta znów uniosła ręce, jakby nie rozumiała. - Drugi krasnolud? - Nic o nim nie wiem. - Ellery? - zapytał, lecz od razu potrząsnął głową, wątpiąc, by półelfka mogła mu powiedzieć cokolwiek o rudowłosej pani komendant. - Mariabronne? - Nie słyszałeś o Mariabronne Włóczędze? 190 T OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ostre spojrzenie Entreriego przypomniało jej, że to nie jest dobry moment na zadawanie pytań. - Jest najsławniejszym podróżnikiem w Vaasa, żywą legen dą- wyjaśniła Calihye. - Powiadają, że potrafi wytropić szyb ko lecącego ptaka na kamiennej równinie. Dobrze włada bro nią, a jeszcze lepiej rozumem, i zawsze znajduje się w samym środku doniosłych wydarzeń. Każde dziecko w Damarze po wtórzy ci historie o Mariabronne Wędrowcu. - Cudownie - mruknął skrytobójca pod nosem. Przeszedł przez komnatę do łóżka, znalazł pas Calihye, zaczepił go nogą i podrzucił w jej stronę. - Dobrze — powiedział. - Czy chciałabyś coś jeszcze dodać? Popatrzyła to na miecz, to na skrytobójcę, i stwierdziła: - Nie mogę z tobą wyruszyć... powierzono mi opiekę nad Davisem Engiem. - Wyruszyć? Szlachetna pani, nie opuścisz tej komnaty. Ale twoje słowa mnie zadowoliły. Wierzę ci. I zapewniam cię, że to ważna rzecz. - W takim razie o co chodzi? - Zasłużyłaś sobie na prawo do obrony. - Przed tobą? - Choć podejrzewam, że wolałabyś walczyć z nim — spoj rzał na nieprzytomnego Davisa Enga - nie wierzę, by był do tego zdolny. -Ajeśli odmówię? - Będzie bardziej bolało. Z twarzy Calihye znikła niepewność i pojawił się ten pier- wotny, zdeterminowany wyraz twarzy, który Entreri widział już wiele razy wcześniej, wyraz twarzy wojownika, który już wie, że nie może uniknąć walki. Nie mrugając, nie odrywając od niego spojrzenia nawet na chwilę, Calihye wysunęła miecz z po- chwy i uniosła go przed sobą w obronie. - To nie jest konieczne — zauważyła. - Ale jeśli musisz teraz zginąć, niech tak się stanie. - Nie pozostawiam za sobą wrogów - powtórzył Entreri i wy sunął Szpon Charona. 191 R.A. SAIYATORE Poczuł świadomą broń w umyśle, lecz jedną myślą zabloko- wał ten wpływ. Później ruszył gwałtownie do przodu, wyciąga- jąc sztylet i opuszczając miecz. Calihye uniosła swoje ostrze do parowania, lecz Entreri w ostatniej chwili zmienił kąt, i jego miecz prześlizgnął się obok — po czym zawrócił i uderzył od dołu w jej ostrze. Rozległ się brzęk metalu o metal i okrzyk zaskoczenia. Entreri znów uderzył w jej miecz, gdy próbowała zaatako- wać, po czym cofnął się o krok. Kobieta weszła za palenisko i spojrzała na Entreriego znad ognia. Jej spojrzenie na chwilę spoczęło na kociołku. Entreriemu to wystarczyło. Entreri wykonał pionowe cięcie Szponem Charona w chwili, gdy Calihye rzuciła się w stronę kociołka, uniosła go razem z trójnogiem, na którym stał, i wyprostowała się, by rzucić gorącą potrawką. Zrobiła to z głośnym rykiem, który zmienił się w okrzyk zaskoczenia, gdy ujrzała ścianę czarnego popiołu stwo- rzoną przez miecz Entreriego. Mimo to nie mogła się zatrzymać, więc przeskoczyła przez niewielkie palenisko, i podążyła za kociołkiem przez ścianę popiołu. Wypadła przez nią, szaleńczo machając mieczem, by zmusić bez wątpienia cofającego się intruza do wycofania się jeszcze dalej. Ale jego tam nie było. - Jak? - wykrztusiła Calihye, czując nagły ból w okolicy nerek. Palił ją ogień, i zanim odzyskała zmysły, upadła na kolana. Próbowała poruszyć rękami i cofnąć miecz, lecz wówczas męż^ czyzna przydeptał jej łokieć, i miecz wypadł z jej dłoni. Poczuła, jak ciężka klinga opiera się na jej obojczyku, a ostrzy dotyka z boku szyi. ; Entreri wiedział, że powinien z nią skończyć. Jej nienawiść podczas drogi była wyraźnym sygnałem ostrzegawczym, że ko- bieta któregoś dnia może mu odpłacić za to, co postrzegała jako jego winę. 192 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Lecz w tej właśnie chwili wypełniło go potężne i uporczywe uczucie. Ujrzał Calihye w innym świetle, łagodniejszą i wraż- liwszą, co sprawiło, że ponownie rozważył słowa, które do niej wcześniej skierował - prawie. Spojrzał ponad blizną na twarzy i ujrzał kryjące się pod nią piękno. Zastanawiał się, co skłoniło kobietę taką jak ona do wyboru tak trudnej drogi. Cofnął miecz, lecz nie opuścił go, po czym pochylił się nad nią, dysząc jej do ucha. Wstrząśnięty swoimi uczuciami Entreri brutalnie odepchnął je od siebie. — Pamiętaj, jak łatwo zostałaś pokonana — wyszeptał. - Pa miętaj, że cię nie zabiłem ani nie zabiłem twojej przyjaciółki. Jej śmierć była nieszczęśliwym wypadkiem, i gdybym mógł cofnąć się do tamtej chwili i złapać ją przed upadkiem, zrobił bym to. Jeśli nie możesz przyjąć tej prawdy, to zapamiętaj to. Skrytobójca uniósł straszliwy sztylet do jej policzka, a wte- dy kobieta zadrżała z odrazy. — To będzie bolało, Calihye. Będziesz mnie błagać, żebym z tym skończył, ale... Minęło kilka chwil, nim Calihye uświadomiła sobie, że chłod- ny metal demonicznego ostrza już nie dotyka jej skóry. Powoli odważyła się otworzyć oczy, a jeszcze później odwrócić się. Komnata była pusta za wyjątkiem Davisa Enga, który leżał z szeroko otwartymi, przepełnionymi grozą oczami, i najwy- raźniej był świadkiem końca tej jednostronnej walki. 193 ROZDZIAŁ EJ SPOJRZENIE 12 Cjdy Entreri dołączył do Jarlaxle'a i pozostałych, obozowali na wzgórzu na północ od Palischuk. Z tego wzniesienia rosnący czarny zamek był aż nadto widoczny. - Kiedy byłem tu ostatnio, były tu jedynie fundamenty, i to dla budowli zdecydowanie mniejszej niż to - poinformował ich cicho Mariabronne. — Wingham nazwał to repliką Zamku Gro zy i obawiam się teraz, że miał rację. - A ty miałeś okazję widzieć to straszliwe miejsce - stwier dziła Ellery. - Jeśli nie ma tam nikogo, to zamieszkam tam! - ryknął Ath- rogate. - Mam przyjaciół i razem będziem strzegli bram! - Twój nawyk zagładę może przynieść nam - mruknął Jarla- xle pod nosem, na tyle głośno jednak, że Athrogate go usłyszał, czego efektem był oczywiście jeszcze głośniejszy wybuch śmie chu krasnohida. — Na demony - powiedział drow. - To lubię! - odpowiedział Athrogate bez wahania. - Wątpię, by był niezamieszkany lub pozostał w takim sta nie dłużej - wtrącił Pratcus. - Wyczuwam zło, które z niego emanuje... niczym światło latarni morskiej, jak sądzę, dla każ dego potwora w tej części Vaasa. Entreri spojrzał na Jarlaxle'a i wymienili znaczące spojrzenia. Dziwny zamek, podobnie jak wieża, którą napotkali wcześniej, nie potrzebował żadnego garnizonu. Wieża niemal zabiła 194 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA ich obu, a w walce zniszczyła najpewniej najpotężniejszy arte-, fakt, jaki kiedykolwiek posiadał. Entreri wiedział, że sam za-nek może być o wiele potężniejszy, gdyż był wiele razy więk- szy od pojedynczej wieży. — Cokolwiek czujesz, cny krasnoludzie, i czegokolwiek się ooimy, powinniśmy zbadać go bliżej - wtrącił Canthan. — To końcu nasze zadanie, czyż nie, komendant Ellery? Entreri wyczuł coś w podtekście słów Canthana. Poufałość? — Rzeczywiście, nasz obowiązek zdaje się wyraźnie wska- vać w tym kierunku - odparła Ellery. Entreri odniósł wrażenie, że jest nieco zbyt oficjalna wobec Chudego czarodzieja, nieco zbyt wyniosła. — W takim razie rano - powiedział Mariabronne. - Wingham Fłnówił, że spotka się tu z nami wieczorem, a on jest z tych, któ rzy dotrzymują słowa. — I dotrzymał go - zabrzmiał głos od strony zbocza, i wszy- 1 scy się odwrócili, by przyjrzeć się staremu półorkowi wspina- | jącemu się na wzgórze. Szedł, trzymając pod rękę kobietę, któ rą z drugiej strony podpierał inny półork, potężny i zgarbiony. Zazwyczaj Entreri skoncentrowałby się na największym z grupy, gdyż ten zachowywał się jak wojownik i był wystar- czająco duży, by stanowić potencjalne zagrożenie. Lecz skryto- bójca nie patrzył na niego, zupełnie, gdyż jego wzrok przycią- gnęła kobieta pośrodku. Wydawała się wyłaniać w blasku I ogniska niczym widmo lub sen. Choć szła ramię w ramię z męż- czyznami, zdawała się oddalona od nich, niemal eteryczna. Było coś znajomego w jej szerokiej, płaskiej twarzy, w błysku w jej oczach i kształcie ust, gdy się nerwowo uśmiechała. Było w niej coś ciepłego, jak czuł Entreri, i sam jej widok obudził dawno zapomniane wspomnienia lepszego czasu i lepszego miejsca. Spojrzała w jego stronę i zdawała się tonąć w jego spojrzeniu. Przez długą chwilę w powietrzu między nimi rozciągała się niemal wyczuwalna aura. — Jak obiecałem, Mariabronne, przyprowadziłem swoją ku zynkę Arrayan Faylin i jej eskortę, Olgerkhana - powiedział Wingham, przerywając czar. 195 R.A. SAIYATORE Arrayan zamrugała, odchrząknęła i oderwała wzrok. — Na jakiś czas straciliśmy księgę — wyjaśnił Mariabronne. -To Arrayan odnalazła ją i wzrastającą wokół niej budowlę na północ od miasta. To ona jako pierwsza rozpoznała mroczną moc i ostrzegła nas wszystkich. Entreri przeniósł wzrok z kobiety na Jarlaxle'a, z trudem ukrywając panikę. Wspomnienia wieży pod Heliogabalus zato- piły te, które wiązały się z odległym ciepłem, a fakt, że kobieta była jakoś powiązana ze złym konstruktem Króla-Czarnoksięż-nika, raził Entreriego. Przerwał i rozważył to uczucie. A czemu miałoby go to obchodzić? Spojrzenie, jakim Entreri obdarzył Arrayan, kiedy Wingham ją przedstawił, nie uszło uwadze Jarlaxle'a. Nie uszło też uwadze potężnego półorka stojącego u boku Arrayan, jak zauważył drow. Jarlaxle również był nieco zaskoczony, kiedy po raz pierwszy ujrzał kuzynkę Winghama, gdyż atrakcyjna kobieta nie wyglądała na półorka. Zdecydowanie więcej cech odziedziczyła po ludzkich przodkach, a co więcej, Jarlaxle zauważył jej podobieństwo do innej kobiety, którą znał — nie ludzkiej, lecz niziołczęj. Gdyby Dwałwel Tiggerwillies miała ludzką kuzynkę, pomy- ślał Jarlaxle, byłaby ona podobna do Arrayan Faylin. Być może to właśnie wzbudziło wyraźne zainteresowanie Entreriego. Jarlaxle uznał, że to wszystko jest bardzo zabawne. Być może nieco niebezpieczne, biorąc pod uwagę wygląd eskorty Arrayan, lecz z drugiej strony, Artemis Entreri z pewnością umiał o siebie zadbać. Drow podszedł do swojego towarzysza, gdy wszyscy usado- wili się wokół północnej grani wzgórza. Entreri siedział na skraju, spoglądając na południe, na niewielką przestrzeń między obozem a murami miasta. - Zamek - mruknął Entreri, gdy Jarlaxle kucnął przy nim. -Przeklęty zamek. Ilnezhara ci o tym powiedziała. 196 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Oczywiście, że nie — odparł drow. Entreri odwrócił się i spojrzał na niego ze złością. — Przybyliśmy na północ Vaasa i tak po prostu wpadliśmy na coś podobnego do tego, co właśnie zostawiliśmy w Dama- rze? Zadziwiający zbieg okoliczności, czyż nie? — Mówiłem ci, że nasze patronki wierzyły, iż można tu zna leźć skarby — odparł niewinnie drow. Podszedł bliżej i jeszcze ciszej dodał: — Pojawienie się wieży na południu sugerowało, | że inne skarby mogą zostać wkrótce odkryte, owszem, ale prze-| cięż mówiłem ci o tym. — Skarby? - powtórzył sceptycznie Entreri. - Tak nazwałbyś | ten zamek? -Potencjalnie... — Już zapomniałeś, czemu musieliśmy stawić czoła w tam tej wieży? — Zwyciężyliśmy. — Z trudem udało nam się umknąć z życiem — sprzeciwił się Entreri. Podążył za spojrzeniem Jarlaxle'a i uświadomił sobie, że musi mówić ciszej. -1 co zyskaliśmy? — Czaszkę. — W zamian za moją rękawicę. Mało opłacalna to wymiana. A jak mamy teraz walczyć z tym konstruktem, skoro nie mamy już rękawicy? Czy Ilnezhara przekazała ci jakiś przedmiot o któ rym nie wiem, albo jakąś informację? Jarlaxle z trudem zachował spokojny wyraz twarzy. Ostatnią rzeczą, jaką pragnął zrobić w tej chwili, biorąc pod uwagę spojrzenie Entreriego na Arrayan, było wyjaśnianie mu związku między czarodziejem Herminicle'em, liczem, a wieżą. — Przygoda, przyjacielu — powiedział jedynie. — Wspaniały artefakt Zhengyi, być może księga albo jakaś inna wskazówka, czeka na nas wewnątrz. Jak moglibyśmy nie zbadać tej możli wości? — W smoczej jamie często znajdują się wielkie skarby, na wet artefakty, i zgodnie z twoim rozumowaniem taka wyprawa byłaby największą z przygód - odparł Entreri z nutą sarkazmu w głosie. - Kiedy już tu skończymy, może nasze „patronki" 197 R.A. SALVATORE wręczą nam mapy prowadzące do ich dalekich krewnych. Jedna przygoda po drugiej. -To jest myśl. Entreri powoli potrząsnął głową i znów zaczął spoglądać na południe, w stronę odległych murów Palischuk. Jarlaxle roześmiał się i poklepał go po ramieniu, po czym podniósł się i zaczął odchodzić. - Między naszymi towarzyszami są związki, których jeszcze w pełni nie pojmujemy - powiedział Entreri, zmuszając mrocznego elfa do zatrzymania się na chwilę. Jarlaxle cieszył się, że jego towarzysz pozostał równie bystry i czujny, co zawsze. J ? I ' - O co chodzi, ty chudy łajdaku? - ryknął Athrogate, zbliża- I jąc się do Canthana, który zajął miejsce na zachodnim skraju . wzgórza. Tam czarodziej rozstawił swój namiot, na pierwszy rzut '•> oka zupełnie zwyczajny i niewielki, wystarczający dla jednej osoby, ewentualnie dwóch, gdyby obie były równie chude, co "'. czarodziej. — Ucisz się, głupcze - wyszeptał Canthan z wnętrza namio- tu. - Wejdź do środka. 1 Athrogate rozejrzał się dookoła. Pozostali wydawali się zaj- i mować swoimi sprawami. Pratcus i Elłery siedzieli przy ogniu, i gotując coś, co przyjemnie pachniało - lecz tak naprawdę dla , Athrogate'a każde jedzenie pachniało przyjemnie. Na północ- | ' nym skraju wzgórza Arrayan i Olgerkhan siedzieli, wpatrując 11 się w ciemność, zaś po drugiej stronie, na południu, przeklęty ], mroczny elf dołączył do swojego śniadego przyjaciela. Jak kra- snolud wiedział, Mariabronne wyruszył w noc, razem z tym ; dziwnym półorkiem, Winghamem. '?; i Czarnobrody krasnolud wzruszył ramionami, opadł na kola- ,; : na i wczołgał się do namiotu Canthana. Nie było w nim świa- tła, poza odległym blaskiem ogniska, lecz Athrogate nie po- ? .i trzebował więcej, by uświadomić sobie, że jest sam w namiocie. Ale skąd dochodził głos Canthana? - Gdzie jesteś? - spytał Athrogate. 198 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Zamknij się, głupcze, i wejdź na górę. — Na górę? — Gdy Athrogate skierował się w stronę, z której dochodził głos, o jego twarz otarł się sznur. - Na górę? — Wejdź po linie - dobiegł ostry szept z góry. Krasnoludowi wydawało się to śmieszne, bo gdyby się wy- prostował, jego głowa uniosłaby namiot znad ziemi. Jednak wy- starczająco długo przebywał w otoczeniu Canthana, by znać dziwne zwyczaje czarodzieja, i dlatego tylko wzruszył ramionami i zaczął się wspinać. Gdy tylko jego zgięte nogi oderwały się od ziemi, poczuł, że opuszcza wnętrze namiotu. Uśmiechając się złośliwie, krasnolud coraz szybciej wspinał się po linie. W miej- scu, w którym jego głowa powinna zderzyć się z tkaniną namiotu, znalazł się w dziwnej, zamglonej przestrzeni, magicznym pęk- nięciu między wymiarami. Przebił się przez nią i wtedy nagle skończyła się lina - po prostu urywała się w powietrzu! Athrogate przetoczył się do przodu, lądując na miękkim dy- wanie. Wyprostował się i odkrył, że znajduje się w całkiem spo- rej, kwadratowej komnacie o długości około dwunastu stóp. Były w niej grube dywany, kilka krzeseł i niewielki postument, na którym umieszczono kryształowąkulę, w którą właśnie wpa- trywał się Canthan. — No dobra - powiedział Athrogate - skoro możesz sprowa dzić takie coś, to po co robisz sobie namiot, w którym krasno lud musi klęczeć, żeby się zmieścić? Canthan niecierpliwie machnął ręką w jego stronę i krasno- lud tylko westchnął. Wzruszył ramionami, podniósł się i zajął miejsce naprzeciwko czarodzieja. — Nagie niziołki? — spytał z lubieżnym mrugnięciem. — Nasze odpowiedzi, i to od samego Knellicta - odparł Can than, przywołując imię potężnego czarodzieja, by wymazać za dowolony uśmiech z twarzy Athrogate'a. Krasnolud zbliżył twarz do kryształowej kuli i zaczął się w nią wpatrywać. Jego wykrzywiona twarz wypełniła kulę, wywołu- jąc jęk Canthana, który cofcął się i spojrzał na niego ze złością. — Nic nie widzę, poza tobą- powiedział Athrogate. -1 jesteś chudszy niż zwykle! 199 R.A. SALVATORE - Tylko czarodziej może patrzeć w kulę. Krasnolud może je dynie patrzeć przez nią. - To po co mnie tu wezwałeś? - spytał Athrogate, ponownie siadając na krześle. Rozejrzał się dookoła i po drugiej stronie zauważył palenisko, nad którym wisiał kociołek. - Masz coś dobrego do jedzenia? - Szpiedzy cytadeli daleko szukali odpowiedzi - wyjaśnił Canthan. - Aż w Calimporcie. - Nigdy o nim nie słyszałem. To jakieś miejsce? - Na południowo-zachodnich wybrzeżach Faerunu - powie dział Canthan, lecz Athrogate wcale nie był pod wrażeniem. - To stamtąd pochodzą nasi przyjaciele... i nawet nie zmienili imion. To znaczy, drow pochodzi z Menzoberranzan. - O tym też nie słyszałem. - Nieważne - odparł czarodziej. — Obaj jeszcze niedawno przebywali w Calimporcie, w towarzystwie wielu innych mrocz nych elfów z Podmroku. - A o tym to słyszałem, i rzeczywiście stamtąd pochodzą mroczne elfy. - Zamknij się. Krasnolud westchnął i wzruszył ramionami. - Próbowali podbić boczne ulice miasta - powiedział Canthan. - A ulice nie dały się podbić, co? Czarodziej znów zmrużył oczy i spojrzał na krasnoluda. - Zwrócili się przeciwko gildiom złodziei, podobnym do na szej cytadeli. Ten Jarlaxle próbował zdobyć kontrolę nad rzezi mieszkami i zabójcami w Calimporcie. Athrogate zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym spoważniał. - Sądzisz, że tutaj chcą zrobić to samo? - Nic nie wskazuje, by sprowadzili ze sobą posiłki — wyja śnił czarodziej. - Może zostali upokorzeni i zrozumieli swoje miejsce wśród nas. Może nie, a jeśli nie... - Taa, wiem, zabijemy ich w bitwie - powiedział krasnolud ze znudzoną miną. - Ellery jest gotowa zająć się drowem. 200 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - No ba, ja mogę zabić ich obu i będziemy mieli spokój. Canthan gwałtownie pochylił się do przodu. Jego oczy były szeroko otwarte, a twarz dziko wykrzywiona. - Nie wolno ci ich nie doceniać! - ostrzegł. — To nie jest I zwyczajna dwójka. Przewędrowali pół Torilu, a dla mrocznego I elfa podróżowanie tak otwarcie nie jest małą rzeczą. - Dobra, dobra — zgodził się Athrogate, unosząc powykręca ną dłoń, by uspokoić nieprzewidywalnego czarodzieja. - Trze ba być uważnym i ostrożnym, i takie tam. Zawsze to samo. - W przeciwieństwie do twoich zwyczajowych metod. - Które zaprowadziły mnie na moją obecną pozycję. — Prze rwał, podniósł się i uważnie przyjrzał się sobie, najwyraźniej licząc nawet palce. — Jestem w jednym kawałku, a zresztą, co ty o tym wiesz? - Zamknij się. - Wciąż to powtarzasz. - Zapominasz, dlaczego tu jesteśmy? Knellict wysłał nas nie bez powodu. - Dobra, dobra. - Po prostu bądź gotów - stwierdził Canthan. - Jeśli dojdzie do wymiany ciosów, możemy mieć nadzieję, że Ellery wykoń czy drowa. Tego drugiego pozostawiam tobie. Athrogate pstryknął palcami. Mimo iż Athrogate wciąż tam siedział, Canthan zaczął mó- wić dalej, opracowując plan zapasowy, tak na wszelki wypa- dek. Lecz przerwał gwałtownie, gdyż pełna samozadowolenia mina krasnoluda uświadomiła mu, że potężny Athrogate nie uważa tego za konieczne. Biorąc pod uwagę wrogów, jakich na oczach Canthana po- zbywał się Athrogate, czarodziej tak naprawdę też nie uważał tego za konieczne. Komendant Ellery podbiegła do wschodniej krawędzi wzgó- rza. Po jej lewicy wznosiła się mroczna replika Zamku Grozy, zaś po prawej Palischuk zdawało się umniejszone przez potęgę 201 R.A. SAD/ATORE nowej budowli. Przed nią wznosiły się szczyty północno-wschodnich Galenów, ciągnące się na północ, gdzie zderzały się z potężną masą Wielkiego Lodowca. Ellery zmrużyła oczy i pochyliła się, próbując zmienić kąt, pod którym patrzyła na czarny horyzont, gdyż zdawało jej się, że w niemal całkowitych ciemnościach wychwyciła ruch. - Co to było? — spytał Pratcus, dołączając do niej. Ellery potrząsnęła głową i powoli zdjęła topór z uprzęży na plecach. Po drugiej strome Entreri i Jarlaxle też to zauważyli, podob- nie jak Olgerkhan i Arrayan. Kształt ciemniejszy niż cienie rzucił się na komendant, le- cąc szybko na nietoperzowatych skrzydłach. Ellery cofnęła się z okrzykiem, podobnie jak Pratcus, jednak kobieta instynktownie cofnęła rękę z toporem, ujęła rękojeść w obie dłonie i rzuciła broń w stronę napastnika. Topór uderzył z tępym hukiem i trzaskiem, i skrzydlata istota uniosła się wyżej w powietrze. Ellery pochyliła się nisko. - Demony! - zawył Pratcus, gdy ujrzał bestię w blasku ogniska. Płomienie odbijały się od szponiastych rąk i stóp, oraz ohyd- nej rogatej głowy. Stwór był humanoidalny i obdarzony szero- kimi skrzydłami, wyższy od Pratcusa, lecz niższy od Ellery, jed- nocześnie masywny i żylasty. - Gargulce — poprawił Jarlaxle. Obsydianowa bestia szarpała topór Ellery, który wbił się głę- boko w jej pierś. Z rany płynęła ciemna krew. Stwór przez chwilę jeszcze unosił się w powietrzu, po czym przekoziołkował, ude- rzył o ziemię i przetoczył się po zboczu. Ellery natychmiast podbiegła do niego. - Jest ich więcej! - ryknęła. Uklękła przed powalonym gargulcem, chwyciła topór w obie ręce i wyszarpnęła go. Za nią Pratcus już rzucał zaklęcia, wzywając moc Dumatho-ina, krasnoludzkiego boga, Strażnika Tajemnic pod Górą. Zakończył z wielką emfazą, unosząc wysoko ręce, a gdy wypowiedział 202 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA ostatnią sylabę zaklęcia, przestrzeń wokół niego wypełniło jasne światło, jakby wzeszło słońce. W tym świetle krasnolud i pozostali zobaczyli, że Ellery miała rację, gdyż na krawędziach magicznego blasku szarpały się mroczne kształty. - Zaczyna się rozrywka - powiedział Entreri do Jarlaxle'a. Wyciągnął miecz i sztylet, i rzucił się do przodu, po drodze nieco zmieniając kierunek, choć sam nie był tego świadom, by znaleźć się bliżej Arrayan. — Przyjąć pozycję obronną! - ryknęła Ellery. Okrzyk Maria- bronne'a dochodzący ze zbocza sprawił, że wszyscy odwrócili głowy. - Ścisły szyk! — krzyknęła i zbiegła ze wzniesienia, zni kając w mroku. Entreri rzucił się do przodu i przetoczył, gdy gargulec zanur- kował w jego stronę, a jego tylne łapy przecięły powietrze nad skrytobójcą. Mężczyzna poderwał się, ciął mieczem i odciął stopę gargulca, zanim stwór znalazł się poza jego zasięgiem. Entreri nie mógł za nim podążyć, gdyż zaatakował go kolejny gargulec, gwałtownie machając łapami. Istota próbowała się zbliżyć, by go ugryźć lub przebić rogiem, lecz miecz Entrerie-go zatoczył krąg, zmuszając ją do cofnięcia się i kierując obie łapy stwora na lewo od skrytobójcy. Entreri zrobił krok do przodu i w prawo, robiąc jednocze- śnie zwód sztyletem. Gargulec odwrócił się, by ominąć go od tyłu, lecz skrytobójca zmienił broń, przerzucając miecz do le- wej, a sztylet do prawej, i łapiąc je odwróconym chwytem. Zro- bił krok do przodu lewą stopą, lecz natychmiast zatrzymał się gwałtownie i zwrócił przeciwko zbliżającemu się gargulcowi. Szpon uderzył go w ramię, lecz nie była to poważna rana. Skrytobójca z chęcią wymienił ją na swój własny cios, który zatopił sztylet głęboko w piersi stwora. Entreri wyssał nieco siły życiowej gargulca przez wampi-ryczne ostrze i poczuł przyjemne ciepło, gdy jego rana zaczęła się zasklepiać. Skrytobójca wycofał się i znów odwrócił, zadając tym razem cios mieczem, który trafił stwora w twarz i rzucił nim o ziemię. 203 R.A. SAD/ATORE Dokończył obrót, łącząc dłonie, a kiedy się wyprostował, znów j wygodniej trzymał broń—Szpon Charona w prawicy, sztylet w le- [ wej dłoni. \. Spojrzawszy w prawo, Entreri ujrzał Arrayan, Olgerkhana s i Pratcusa tworzących trójkąt obronny. Po lewej Jarlaxle kucał ij i machał ręką, wysyłając strumień sztyletów w stronę przelani-1. jącego gargulca. Stwór zatrzymał się, gwałtownie machając ' skrzydłami w powietrzu. Przez chwilę unosił się nieruchomo,* przyjmując kolejne trafienia, po czym zrobił obrót i zanurkował w stronę drowa. Jarlaxle napotkał spojrzenie Entreriego, mrugnął do niego, po czym stworzył kulę ciemności całkowicie zasłaniającą jego postać i otoczenie. Entreri nie mógł powstrzymać skrzywienia, gdy gargulec za- nurkował do środka kuli. Wszelkie myśli o ruszeniu na pomoc przyjacielowi znikły jednak bardzo szybko. Skrytobójca odruchowo upadł na zie- mię i przetoczył się, jednocześnie unosząc miecz, by odepchnąć kolejną rogatą istotę. Na ziemi jednak znajdował się następny stwór. Ruszył w jego stronę, a kulejący krok świadczył, że był to ten sam gargulec, którego Entreri wcześniej ciął. Skrytobójca podciągnął kolana i uniósł biodra nad ziemię, wy- ginając kręgosłup. Jeden ruch i stanął na równych nogach, uko- śnym ruchem miecza zmuszając gargulca do zatrzymania się. Drugi stwór wylądował za nim, lecz mężczyzna nie został zaskoczony. Odwrócił się, gdy gargulec dotknął ziemi, i zadał pchnięcie sztyletem — nie liczył na to, że trafi, chciał jedynie zmusić istotę do zatrzymania. Jego miecz zataczał kręgi, z prawej na lewą, później z lewej na prawą, i podczas tego drugiego obrotu sprawił, że oczy i ręce gargulca podążyły za ostrzem. Miecz znów wrócił w drugą stronę, i gargulec stracił równowagę. Entreri pozwolił, by ostrze zatoczyło pełny krąg, aż jego czu- bek skierował się do ziemi. Obrócił się razem z nim, unosząc miecz i jednocześnie ręce gargulca. Stwór znów próbował się 204 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA wyrwać, lecz Entreri znajdował się zbyt blisko. Pozwolił sobie upaść na gargulca, jednocześnie wbijając sztylet w bok istoty. Skrytobójca bez trudu odzyskał równowagę, wykorzystując masę gargulca, by złagodzić upadek. Wyrwał sztylet i obrócił się na pięcie, by stawić czoła drugiemu stworowi. Entreri ciął mieczem po skosie, a wtedy gargulec podskoczył, machając skrzydłami, by znaleźć się nad ostrzem. Mężczyzna po- zwolił, by miecz wypuścił czarny popiół i ruszył do przodu, kiedy gargulec przelatywał nad nim. Przeszedł skulony pod murem po- piołu i machnął mieczem za plecami, by stworzyć kolejny. W chwili, kiedy gargulce obróciły się jednocześnie, rozwa- żając tę zagadkę, Entreri wypadł przez zasłonę, tnąc mieczem w prawo, a sztyletem uderzając w lewo. Jeszcze raz szybko ciął w prawo, gdzie udało mu się trafić, a następnie pchnął sztyle- tem w brzuch stwora. Zrobił pół obrotu, dzięki czemu mógł uderzyć wyjącego gargulca głowicą Szponu Charona w twarz. Zmienił chwyt na sztylecie, wyrwał go i pchnął do tyłu raz, dwa razy, trzy razy, wbijając go w ranną bestię. Skoczył do przodu, jakby chciał zaatakować drugiego gargul- ca. Jego podstęp zmusił istotę do przerwania ruchu, lecz Entreri zatrzymał się gwałtownie i zawirował, a j ego miecz zatoczył krąg na wysokości ramion, obcinając głowę rannej istoty. Entreri pozwolił, by poleciała do tyłu, zgrywając to w czasie z ponowionym atakiem drugiego stwora, który właśnie przela- tywał mu nad głową. Ciął mieczem w górę, raniąc gargulca nad kolanem, i prze- toczył się do tyłu, podrywając się na równe nogi za istotą, która próbowała się odwrócić. Za wolno. Entreri wbił jej sztylet w nerkę, a wtedy gargulec zawył i od- skoczył, obracając się jednocześnie. Lecz skrytobójca był na miejscu ze Szponem Charona, któ- rym ciął po skosie, w górę. Gargulec próbował zablokować cios i w efekcie stracił rękę. Właściwie jednak tego nie zauważył, gdyż skrytobójca nie prze- rwał ataku i jego sztylet trafił po raz kolejny, tym razem w biodro. 205 R.A. SAIYATORE Entreri pociągnął, i jednocześnie co&ął się, wyciągając lewą stopę daleko do tyłu i odrobinę pociągając gargulca do przodu. Wystarczająco blisko dla Szponu Charona. Prawa ręka skry- tobójcy uniosła się, a potężny miecz rozciął gargulca od twarzy po biodro. Istota zaskrzeczała przeraźliwie i cofnęła się o krok, później o następny. Próbowała zamachać skrzydłami, by odlecieć, lecz na to było za późno. Gargulec spojrzał zmieszany na skrytobójcę i padł martwy. Z palców Arrayan wystrzeliwały świetliste zielone promie- nie, paląc atakującego gargulca. Jej magiczne pociski jeden po drugim uderzały w stwora, a po każdym z ciosów jego kroki stawały się coraz wolniejsze. Mimo to, spoglądając na kobietę, Pratcus bał się, że gargulec ją dopadnie. Otrząsnął się z tego - będzie musiała wytrzymać! - i dalej rzucał zaklęcie, jednocześnie biegnąc w stronę Olger-khana, który walczył z dwiema istotami. Jego ciężka maczuga uderzała w ich wyciągnięte drapieżnie szpony. Z Pratcusa do Olgerkhana wypłynęła błękitna magia. Lecznicza energia zatrzymała wypływ krwi z rany, jaką pófork otrzymał podczas pierwszej wymiany ciosów. Krzyk z boku sprawił, że krasnolud obrócił się na pięcie i uj- rzał, jak gargulec wpada na Arrayan, przewracając ją. Krasno- lud przyskoczył i uderzył gargulca w tył rogatej głowy pięścią w pancernej rękawicy. Jednak w chwili, gdy uderzenie trafiło w cel, wiedział już, że pociski Arrayan wcześniej zakończyły sprawę. Chwycił martwego stwora za ramiona i zdjął go z ko- biety, po czym wziął Arrayan za rękę i pomógł jej się podnieść. Ze złamanego nosa Arrayan płynęła krew, lecz krasnolud nie miał teraz czasu, by jej w tym pomóc. Odwrócił się i zaczął rzucać zaklęcia, podobnie jak Arrayan, choć jej zaśpiew był nieco niewyraźny z powodu krwi w ustach. Jej pociski były pierwsze, omijały Olgerkhana z obu stron i na przemian uderzały w istoty, z którymi tak rozpaczliwie walczył. 206 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Zamknijcie oczy! - ryknął Pratcus na chwilę przed wy- zwoleniem swojego zaklęcia. Miejsce bitwy wypełnił wybuch światła tak jaskrawego, aż zarówno Olgerkhan, jak i oba gargulce cofnęli się w przeraże- niu i zaskoczeniu. Nim potężny półork lub Arrayan zdołali za- kwestionować taktykę krasnoluda, cel zaklęcia stał się jasny, gdyż gargulec na lewo od Olgerkhana zaczął bezradnie machać rękami, najwyraźniej oślepiony. Olgerkhan natychmiast zaatakował tego po prawej. Zamachnął się przed sobą swoją ciężką maczugą. Gdy broń znalazła się daleko po lewej, puścił ją, przetoczył pod lewym ramieniem i za plecami, gdzie znów chwycił ją prawą ręką. Przekręcił broń tak, że jej rękojeść znajdowała się przed nim, chwycił |, ją lewą dłonią bliżej środka ciężkości i pchnął do przodu prosto w brzuch zbliżającego się gargułca, jednocześnie robiąc krok do przodu. Uderzenie sprawiło, że gargulec zgiął się w pół, a wtedy Ol- gerkhan cofnął się szybko i przełożył maczugę tak, że obie dłonie znalazły się na rękojeści. Potężny półork z rykiem uniósł ją nad głową i uderzył w gargułca, miażdżąc podstawę jego czaszki i przewracając go twarzą do ziemi. Olgerkhan ruszył w stronę drugiego gargułca, a Pratcus za- czął rzucać na wojownika kolejne zaklęcie leczące, kiedy Ar- rayan wrzasnęła i rzuciła się do przodu, uderzona mocno przez kolejną nurkującą istotę. Pratcus oczywiście skierował uwagę na gargułca stojącego obok, lecz najpierw zauważył, że Olgerkhan również wygiął plecy, jakby poczuł nagły ból, choć nic go tam nie uderzyło. Nie mając czasu na zastanawianie się nad tą zagadką, krasno-lud zamachnął się swoim małym buzdyganem. Gargulec chwycił go za rękojeść, tuż pod nabijaną kolcami głowicą, lecz tego właśnie spodziewał się krasnolud. Pratcus odbił się od ziemi mocarnymi nogami, rzucając się na istotę, i uderzył lewą pięścią, miażdżąc twarz gargułca. Właśnie to, nie buzdygan, było ulubionym sposobem ataku Pratcusa, gdyż nosił ciężkie metalowe rękawice zaczarowane do walki. 207 R.A. SAIYATORE Krasnolud nie przerywał ataku, wciskając głowę w pierś gar-gulca. Puścił buzdygan i zaczął uderzać pięściami, raz za razem, w brzuch stwora, za każdym razem wywołując sapnięcie i unosząc istotę nad ziemię. Za nim Arrayan próbowała zorientować się w przebiegu bitwy. Głośne łupnięcie zwróciło j ej uwagę na Olgerkhana, którego maczuga sprawiła, że oślepiony gargulec aż zawirował, tak mocny był cios. Arrayan kątem oka zauważył poruszenie i sięgnęła do sakiewki, gdzie trzymała komponenty do zaklęć. Machnęła ręką i wezwała magię, a wtedy powietrze nad Olgerkhanem i wokół niego wypełniły cienkie pasma przypominające sieć. Arrayan nie miała do czego przyczepić swojej sieci, więc nie powstrzymała ona gargulca, lecz zanim stwór dotknął ziemi między nią a Ol- gerkhanem, był cały zaplątany i rozpaczliwie próbował się uwol- nić od lepkich włókien. Jego położenie jeszcze się pogorszyło, kiedy kolejny gargu- lec przeleciał obok Arrayan, potykając się o nogi uwięzionego stwora i przewracając go. Za nim pędził Pratcus, wykrzykując swój okrzyk wojenny. Olgerkhan też już tam był, opuszczając maczugę ciosami, które miażdżyły kości gargulca. Ciosy te jednak zaczęły ustawać, i Pratcus odwrócił się do potężnego półorka. Pytanie uwięzło mu jednak w gardle, kiedy uświadomił sobie, że Olgerkhan z trudem łapie oddech i jest wyraźnie wyczerpany. Krasnolud przyglądał mu się z zaciekawieniem, nie całkiem rozumiejąc. Wojownik nie odniósł ciężkich ran, a walka dopiero się zaczynała. Pratcus potrząsnął głową, obrócił się i zaczął szukać kolejnej ofiary. Entreri zastanawiał się, po co w ogóle się podnosił po kolej- nym przewrocie pod szponami gargulca. Zastanawiał się też dla- czego, na Dziewięć Piekieł, krasnoludzki wojownik i chudy cza- rodziej nie włączyli się jeszcze do walki. Doszedł do wniosku, 208 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA że wkrótce i tak do tego dojdzie, gdyż jeden z gargulców opadł na niewielki namiot czarodzieja, rozrywając go szponami. Ale tych dwóch nie było w środku. Entreri zmrużył oczy, gdy namiot rozpadł się, pozostawiając gargulca stojącego przy wiszącej w powietrzu linie. Stwór po- ciągnął za niąi zaczął się wspinać, wkrótce jego głowa i ramiona znikły w przestrzeni pozawymiarowej. Rozbłysł jaskrawy płomień i pozbawione głowy ciało gar- gulca spadło na ziemię. W powietrzu nagle pojawił się Athro-gate, a jeden z jego morgenszternów dymił. — Dajcie mi chłopów, sami walczcie z dziewczynami - ryk nął. — Lecz pamiętajcie, że mają szpony pod lokami! Cha cha cha! Entreri modlił się, by tuzin gargulców zadusił tego potwora. Wydawało się, że dwa z nich, opadające szybko w stronę kra-snoluda, mają taki właśnie plan, lecz wirujące morgenszterny krasnoluda trzymały je na odległość, a z przestrzeni pozawymiarowej wystrzeliła błyskawica. Znajdujący się po przeciwnej stronie Entreri doskonale wi- dział błyskawicę, która była tak potężna, że gargulce w jednej chwili zostały zwęglone i odrzucone. Ujrzał twarz Canthana nad liną i wiedział, że kruchego z pozoru czarodzieja nie można trak- tować niepoważnie. Trzeci gargulec, znajdujący się na ziemi, rzucił się na kra- snoluda, który zawył i odpowiedział atakiem na atak. Stwór zbliżył się i zamachnął łbem, by przebić wojownika rogiem, lecz Athrogate tylko uśmiechnął się i również uderzył głową, uderzając w czoło stwora, nim ten wystarczająco zbliżył róg. Krasnolud i gargulec odskoczyli i popatrzyli na siebie. Zda- wało się, że obaj stoją na drżących nogach. — Cha cha cha! - ryknął znów Athrogate, prychnął i splunął gargulcowi w twarz. — Śliną muszę zaznaczyć, bym wiedział, gdzie haczyć! - krzyknął. Krasnolud obrócił się gwałtownie, zataczając krąg pierwszym morgenszternem, który uderzył w twarz zaskoczonego gargulca. 209 R.A. SALVATORE Głowa istoty odskoczyła do tyłu. Stwór rozłożył szeroko ra- miona, wygiął grzbiet i wpatrzył się w niebo. Athrogate przekręcił tors, nie przerywając obrotu, tak że jego ramiona ustawiły się ukośnie, a nabijana kula drugiego mor- genszterna opadła z góry na głowę istoty. < Gargulec szarpnął się, podskoczył, i wydawało się, że zaraz upadnie. Krasnolud wolał jednak nie ryzykować, a może po prostu za bardzo mu się to wszystko podobało. Uniósł oba morgenszterny nad głowę, zataczając nimi coraz ciaśniejsze kręgi, i kilka razy uderzył w gargulca, za każdym razem odpychając go do tyłu, aż w końcu pozwolił martwemu stworowi upaść na ziemię. . — Cha cha cha! - Znów ryknął krasnolud, biegnąc w stroną ( Pratcusa i dwójki półorków. ! Nagle jednak odwrócił się gwałtownie, a jego ciężkie buty aż zagłębiały się w ziemi. Entreri potrząsnął głową i ruszył w tę samą stronę, lecz za- trzymał się, gdy krasnolud stanął i zaczął się rozglądać. Wie-'( dział, co tak zainteresowało Athrogate'a i poczuł gulę w gar* (' dle, gdy ujrzał, jak cztery gargulce nurkująw stronę stworzonej przez drowa kuli ciemności. — Jarlaxle! - krzyknął. ? Skrytobójca skrzywił się, gdy gargulce znikły w nieprzenik- J nionej ciemności. W środku rozległy się wycia i krzyki, wrzaski bólu i żądzy' krwi. Entreri z trudem oddychał. — Dobiegnij tam, krasnoludzie — wyszeptał nieświadomie. 210 ROZDZIAŁ ŻYJĄCY ZAMEK 13 J^ratcus widział, że stojące obok niego półorki słabną i gorączkowo wspierał je słowami i modlitwą. Wzywał swojego boga, by pobłogosławił jego sojuszników, i napełniał ich leczniczą magią, zasklepiając ich rany. Mimo to tracili siły. Arrayan raz za razem rzucała niszczące zaklęcia, lecz stawały się one coraz bardziej ograniczone, i wiele z jej magicznych ataków było tylko sztuczkami, pomniejszymi zaklęciami, które bardziej sprawiały przeciwnikowi kłopot, niż go okaleczały. Nikt nie mógł kwestionować zdecydowania i od- wagi Olgerkhana, stojącego niczym skała, na którą nacierała fala gargulców - przynajmniej na początku. W końcu potężny półork zaczął raczej przypominać stertę piasku, coraz słabszą, nawet jego materialność zdawała się zmniejszać. Pratcus czuł, że coś jest nie tak. Albo oboje nie byli tak groźni, jak zdawali się na początku, albo stanowczo zbyt szybko tracili siły. Gargulce też to wyraźnie wyczuwały. Atakowały bardziej gwałtownie i bardziej bezpośrednio, a Pratcus musiał się cofnąć, gdy jeden z nich przeleciał nad Olgerkhanem, którego niemrawy cios nawet nie dosięgną stwora, i zanurkował w stronę kapłana. Pratcus uniósł przed siebie ręce, spodziewając się, że zostanie pokonany, lecz zauważył, że gargulec szarpie się niezgrabnie raz 211 R.A. SAIYATORE i drugi. Gdy krasnolud uskoczył w bok, stwór nie zareagował, lecz zachował swój kurs, aż uderzył twarzą w ziemię. Pratcus otworzył szerzej oczy, gdy zauważył dwie strzały ster- czące z boku martwego gargulca. Krasnolud wspiął się na północną krawędź wzgórza i ujrzał tam dwójkę zaginionych towarzyszy, którzy walczyli szaleńczo. Ellery strzegła bokuMariabronne'a, a jej potężny topór zataczał wielkie kręgi w powietrzu, odcinając szpony gargulców, które odważyły się zbytnio zbliżyć. Chroniony przez wojowniczkę Mariabronne, legendarny Włóczęga Vaasa, mógł wykorzystać swój zabójczy łuk, wypuszczając w powietrze strzałę za strzałą, a niemal wszystkie trafiały w cel. - Potrzebuję was! - zawołał na dół Pratcus, a dwoje bohate- rów usłyszało go i natychmiast pobiegło w stronę krasnoluda.; Nawet ten ruch był doskonale skoordynowany, Ellery krążyła! wokół Mariabronne'a, chroniąc jego plecy i boki, podczas gdy łuk tropiciela co chwila brzęczał, oczyszczając drogę z wrogów Dołączyli do Pratcusa w ostatniej chwili, gdyż Olgerkhan był bliski upadku. Półork przyklęknął na jedno kolano i z trudem, bronił się przed gargulcem, który wkrótce by go zabił, gdyby f Mariabronne nie wbił mu strzały w gardło. i Obok Olgerkhana Arrayan, pozbawiona już zaklęć, stała ze sztyletem w ręku. Rozpaczliwie machała ostrzem, każdy jej ruch był pozbawiony równowagi i przesadzony, pozostawiając ją od- słoniętą, co mógłby łatwo wykorzystać nawet niedoświadczony wojownik. Ellery przyskoczyła do Arrayan, gdy w stronę czarodziejki za- nurkował gargulec, gotów zamknąć ją w śmiertelnym uścisku. Zatrzymał się gwałtownie, gdy Ellery głęboko zatopiła swój topór w jego piersi. Arrayan cofnęła się z jękiem i przewróciła. Wojowniczka za- uważyła kolejnego gargulca i rozpaczliwie próbowała wyrwać topór, ten jednak zaczepił się o jedno z żeber martwego stwora. Ellery wyciągnęła tarczę, by odepchnąć stwora, lecz wiedziała, że jest zagrożona. Wrzask gargulca nie był jednak okrzykiem triumfu, lecz bólu i zaskoczenia, gdy dwie strzały wbiły się w jego pierś. 212 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ellery zdołała spojrzeć do tyłu i z uznaniem skinąć głową do Mariabronne'a. Tropiciel nawet tego nie zauważył, gdyż już szukał kolejnego celu. Stojący obok Pratcus westchnął z ulgą. Athrogate nie mógł dotrzeć do kuli na czas, i Entreri przy- glądał się bezradnie, jak cztery gargulce znikają w ciemności. Natychmiast rozległy się wrzaski i wycie, odgłos szponów roz- szarpujących ciało i kakofonia pisków, łączących się w maka- bryczną pieśń śmierci. - Jarlaxle - wyszeptał Entreri i wiedział, że znów jest sam. - Robią z tego niezłe zamieszanie - zauważył znajomy głos i Entreri prawie wyskoczył z butów, kiedy ujrzał stojącego obok mrocznego elfa. Jarlaxle trzymał w ręku wąską metaliczną różdżkę z rubinem na końcu. Wyciągnął ją i wypowiedział słowo rozkazu, a wtedy w stronę kuli ciemności wystrzelił niewielki płomyk. Patrząc na kąt lotu ognika i zbliżania się Athrogate'a, Entreri miał wrażenie, że drow rzuca go ryczącemu krasnoludowi. Skry- tobójca miał ochotę krzyknąć ostrzegawczo do krasnoluda, lecz wiedział, że jego okrzyk nie powstrzyma zdecydowanego wo- jownika. Ognik zniknął w mroku. Podobnie jak krasnolud. Noc rozświetlił płomień, który wystrzelił z kuli ciemności, a kiedy wszystko się skończyło, kula znikła, a na ziemi leżało sześć dymiących gargulców. Athrogate wybiegł z drugiej strony, ciągnąc za sobą smużki dymu i barwne przekleństwa. - Twardy gość — zauważył Jarlaxle. - Tym gorzej - odparł Entreri. Po drugiej stronie Canthan wystawił głowę ze swojej prze- strzeni pozawymiarowej i z dużym rozbawieniem przyglądał się wydarzeniom. Widział, jak Ellery i Mariabronne rzucają się na 213 R.A. SALVATORE pomoc krasnoludzkiemu kapłanowi i dwójce półorków, a jego uwagę odwrócił ryk Athrogate'a — on zawsze ryczał! - kiedy krasnolud rzucił się w stronę kuli ciemności. To była kula drowa, wiedział Canthan, a jeśli mroczny elf znajdował się w jej środku, czarodziej mógł mieć tylko nadzieję, że gargulce szybko z nim skończą. Z prawej do lewej przez jego pole widzenia przeleciał znajo- my ognik - znajomy, gdyż często opuszczał jego dłonie — i cza- rodziej podążył wzrokiem do miejsca jego pochodzenia, gdzie ujrzał mrocznego elfa stojącego obok Entreriego, z różdżką w dłoniach. Spojrzenie w drugą stronę sprawiło, że Canthan skrzywił się na myśl o swoim nieokrzesanym sojuszniku, lecz była to jedy- nie odruchowa reakcja, nie zaś oznaka współczucia. Athrogate oczywiście przeszedł przez kulę ognia, dymiąc i przeklinając. Canthan nie zwracał na niego większej uwagi, gdyż jego spoj- rzenie znów podążyło do Jarlaxle'a. Kim jest ten drow? I kim jest tenjego śmiertelnie niebezpieczny towarzysz, stojący wśród zarżniętych gargulców? Czarodziej nie udawał, że nie jest pod wrażeniem. Canthan służył Knellictowi od wielu lat, a aby prze- żyć wśród wysoko postawionych członków Cytadeli Skryto- bójców, nie wolno było nie doceniać zarówno przyjaciół, jak i wrogów. - Czemu tu jesteś, drowie? - wyszeptał Canthan w nocne powietrze. W tej właśnie chwili Jarlaxle przypadkiem odwrócił się w jego stronę i najwyraźniej zauważył go, gdyż uchylił kapelusza. Canthan zagryzł wargę i milcząco przeklął się za błąd. Po- winien był najpierw rzucić na siebie zaklęcie niewidzialności, a dopiero potem wystawiać głowę. Lecz jak podejrzewał, drow i tak by go zauważył. Westchnął bezradnie i chwycił linę, przekręcając się tak, by zeskoczyć na ziemię. Spojrzenie wokół powiedziało mu, że wal- ka się skończyła, a gargulce zostały zniszczone. Pstryknięciem palców odesłał swoją przestrzeń poza wymiarową. 214 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Zamek jest żywy - powiedział Olgerkhan. Zgięty w pół, dyszał ciężko, a pozostali mieli wrażenie, że Iz trudem trzyma się na nogach. Arrayan położyła mu dłoń na [ramieniu, choć wyglądała na równie wyczerpaną. -1 kolejne gargulce już... rosną- dodał stary Wingham, wy-Iłaniając się po północnej stronie wzgórza. — To znaczy na mu-Jrach. Kiedy ta grupa wyruszyła w noc, kolejne zaczęły nabierać [kształtu na ich miejsce. - Cóż za piękny zwrot akcji — zauważył Canthan. - Musimy zburzyć zamek - stwierdził Pratcus. - Zgodnie i z wolą Moradina, takie plugastwo nie powinno istnieć! Choć [sądzę, że Dumathoin chciałby wiedzieć, jak magia tego miej- [sca mogła stworzyć coś takiego. - Wysoki mur z żelaza i kamienia—sprzeciwił się Mariabron- [ne. - Zburzyć go? Czy całe Palischuk potrafiłoby dokonać cze- [goś takiego? - Ton głosu tropiciela świadczył, że było to pyta- jnie retoryczne. - Mamy szczęście, że ta grupa poleciała w naszą stronę - powiedział Wingham. - Jaki chaos mogłaby wywołać wśród niczego się niespodziewających mieszkańców Palischuk? - W takim razie zostaną powiadomieni - zgodził się tropi ciel. — Przygotujemy obronę. - Albo ucieczkę — wtrącił szyderczo Athrogate. - Król Gareth przyśle armię, jeśli będzie to konieczne - stwierdziła Ellery. - Pratcus ma rację. Takie plugastwo nie ma prawa istnieć. - Ale czyż nie jest głupotą atakowanie opancerzonego żół wia przez skorupę? - spytał Jarlaxle, przyciągając spojrzenia wszystkich, a szczególnie Entreriego. - Masz lepszy pomysł? — spytał Athrogate. - Mam niejakie doświadczenie z konstruktami Zhengyi - przyznał drow. - Wraz z przyjacielem zniszczyliśmy wieżę po dobną do tej, choć oczywiście znacznie mniejszą, na przedmie ściach Heliogabalus. Athrogate uniósł brew na te słowa. 215 R.A. SAIYATORE — To wy braliście w tym udział? Kilka dni przed tym, jak wyruszyliście... wyruszyliśmy z karawaną w stronę Przełęczy Krwawnika? Te wielkie ruiny na wschodzie? — Owszem, cny krasnoludzie - odparł Jarlaxle. - To ja wraz z tu siedzącym Entrerim zniszczyłem wieżę i jej złe sługi. — Cha cha cha! Entreri tylko potrząsnął głową, kiedy Jarlaxle ukłonił się nisko. — Zwyciężyć - powiedział drow - można od środka. Prze- czołgać się przez twardą skorupę do miękkiego podbrzusza. — Miękkiego? Cóż za określenie - zauważył wyraźnie wy trącony z równowagi i podejrzliwy Entreri. Kiedy Jarlaxle spoj rzał w jego stronę, wyraźnie widział, że jego przyjaciel wcale nie jest zadowolony. I nie ufał mu, gdyż jego ciemne oczy spo glądały na drowa ze złością. — Słuchamy, cny drowie - zachęcił go Mariabronne. — Zamek ma króla... siłę życiową, która utrzymuje go w ca łości - wyjaśnił Jarlaxle, choć oczywiście nie miał pojęcia, czy ma rację, czy też nie. Z pewnością wieża w Heliogabalus rozpadła się, kiedy klej- not został wyjęty z księgi, a siostry powiedziały mu, że zabicie liczą doprowadziłoby do tego samego. Tak naprawdę jednak w odniesieniu do większej budowli były to tylko domysły — a jeśli ta budowla była o tyle większa, to jaki był jej „król"? — Jeśli zniszczymy tę siłę życiową, wieża... zamek... się roz- padnie - mówił dalej drow. - Pozostanie tylko sterta kamieni i metalu do wykorzystania przez kowali i kamieniarzy. - Kie dy skończył, zauważył zaniepokojone spojrzenia Arrayan i Ol- gerkhana. To wiele mu powiedziało. — Być może lepiej ostrzec króla Garetha - odparł Mariabronne z wątpliwością w głosie. — Pan Wingham może wysłać w tym celu posłańców z Pali- schuk — stwierdziła komendant Ellery. - Na razie nasza droga jest jasna... przez skorupę do miękkiego podbrzusza. — Tak mówisz ty - rzucił Athrogate. 216 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Owszem, cny krasnoludzie - stwierdziła Ellery. - Wejdę do zamku o świcie. — Przerwała i popatrzyła po kolei na każde go z nich. — Sprowadziłam was tutaj na taką właśnie ewentual ność. Teraz wyraźnie widzimy przed sobą wroga. Palischuk nie może czekać, aż wieści dotrą do Wioski Krwawnika i zbierze się armia. I dlatego wejdę. Nie mogę rozkazać żadnemu z was, byście za mną podążyli, ale... - Oczywiście, że nie będziesz musiała - wtrącił Jarlaxle, a kiedy wszystkie spojrzenia znów zwróciły się w jego stronę, ukłonił się ponownie. — Wyruszyliśmy, licząc się z taką ewen tualnością, i dlatego staniemy u twego boku. - Jarlaxle czuł, jak spojrzenie Entreriego wbija się w jego bok. - Cha cha cha! — zaryczał znowu Athrogate. - Tak, oczywiście, musimy to zbadać - stwierdził Canthan. - Na Dumathoina! — powiedział Pratcus. - W takim razie wy wszyscy - zauważył Wingham — wraz z Arrayan i Olgerkhanem zniszczycie to zagrożenie. Jestem tego pewien. - Ich dwoje? - spytał Athrogate z głośnym chrząknięciem. - To najlepsi z mieszkańców Palischuk - odparł Wingham. - To może od razu pogoń całe miasto i oszczędź sobie kło potów! - Spokojnie, cny krasnoludzie - powiedział Canthan. - Więcej czasu zajmie nam ciągnięcie ich za sobą niż polo wanie na wroga - narzekał Athrogate. — Nie jestem za... - Wystarczy, cny krasnoludzie - stwierdził Canthan. Arrayan odsunęła się od Olgerkhana, by spojrzeć na wście kłego krasnoluda. - Nie zawiedziemy - powiedziała. - Ba! - prychnął Athrogate i odwrócił się. - Dwa zastępstwa za nas - wyszeptał Entreri do Jarlaxle'a, gdy ruszyli przez wzgórze do swoich posłań. - Nie chciałbyś przecież stracić szansy na tak wspaniałą przy godę. - Wiedziałeś o tym od początku — oskarżył skrytobójca. - Siostry posłały nas tutaj w tym właśnie celu. 217 R.A. SAIYATORE - Już przez to przechodziliśmy - odparł drow. - Najwyraź niej została otwarta biblioteka i tak zaczyna się przygoda. - Wieża, którą pokonaliśmy, w tym zamku byłaby za mała na strażnicę — ostrzegł Entreri. - A tamten licz był dla nas nie do pokonania. - Licz został zniszczony. - Podobnie jak moja rękawica. Jarlaxle zatrzymał się i przez chwilę wpatrywał się w przy- jaciela. - Masz rację — przyznał wreszcie - ale nie martw się, znaj dziemy sposób. - To jedyna odpowiedź, jaką możesz mi dać? - Zawsze znajdujemy jakiś sposób. -1 pewnie zawsze będziemy znajdować, tak sądzisz? - Oczywiście. - Aż do ostatniego razu. Ostatni raz będzie tylko jeden. Jarlaxle zastanawiał się nad tym przez kilka chwil. Po czym wzruszył ramionami. — Kiedy oboje upadną po raz pierwszy, będę miał gdzie po stawić wygodnie nogi - narzekał Athrogate, siedząc na podar tej tkaninie, która kiedyś była namiotem Canthana. Bezustannie narzekał, lecz czarodziej go nie słuchał. Can-than spoglądał w drugą stronę, gdzie siedział Wingham z Arrayan i Olgerkhanem. Z tą dwójką było coś nie tak. - Co? Co? — spytał go krasnolud, najwyraźniej zauważając, że czarodziej go nie słucha, co raczej go nie ucieszyło. Canthan zaczął szybko rzucać zaklęcie i w powietrzu przed nim pojawił się przezroczysty kształt, przypominający nieco ucho. Dmuchnął w niego, a wówczas kształt odleciał, kierując się w stronę rozmowy w północnej części obozu. Kobieta, Arrayan, odeszła, zostawiając Winghama samego z Olgerkha- nem. I z Canthanem, oczywiście, choć oczywiście Wingham tego nie wiedział. 218 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Pamiętasz naszą umowę — powiedział stary półork poważ nym tonem. - Pamiętam. - To wszystko nie może zajść zbyt daleko — stwierdził Win- Igham. - Nie możemy pozwolić sobie na zwłokę i twoja dłoń jnie może się zatrzymać, jeśli zabójczy cios będzie konieczny. - Pamiętam! — warknął potężny półork. - Olgerkhanie, ta możliwość rani mnie tak samo jak ciebie - powiedział Wingham. - To nie jest mój wybór ani moje pra gnienie. Podążymy jedyną możliwą drogą albo wszystko jest |już stracone. Jego głos umilkł, a Ołgerkhan zdusił odpowiedź, gdy powró- ciła do nich Arrayan. - Interesujące - mruknął Canthan. - Co? Co? - zaryczał Athrogate. - Być może nic - odparł czarodziej, odwracając się do towa- | rzysza. Znów spojrzał do tyłu i dodał: - A może wszystko. Nyungy, leżący twarzą do ziemi z głową zakrytą kapturem, niemal stracił nadzieję. Z rezygnacją oczekując zagłady, prze- stał nawet krzyczeć. Lecz wtedy jakaś ręka chwyciła jego kaptur i zdjęła go ła-i godnie, a stary mędrzec odkrył, że patrzy w twarz przyjaciela. - Ile dni? — wyszeptał wysuszonymi, spękanymi wargami. - Tylko dwa - odparł Wingham. - Próbowałem dotrzeć do i ciebie wcześniej, ale Ołgerkhan... - Zakończył z westchnieniem | i uniósł nadgarstki, z których nadal zwisał przecięty sznur. - Twój młody przyjaciel oszalał! - Chroni dziewczynę. - Twoją kuzynkę. - W jego tonie wyraźnie brzmiało oskar żenie. Wingham spojrzał ostro na Nyungy'ego, lecz tylko przez chwilę, po czym podszedł i zaczął go rozwiązywać. - Po prostu zamordować... - To nie morderstwo, ona sprowadziła to na siebie. - Nieświadomie. 219 R.A. SALVATORE - To nieważne. Chciałbyś, żeby miastu zagroziło niebezpie czeństwo z powodu jednej dziewczyny? — spytał mędrzec. Win- gham znów uniósł nadgarstki, lecz Nyungy był zbyt bystry, by się na to nabrać. - Grasz w niebezpieczną grę, Winghamie. Wingham westchnął i stwierdził: - Gra się zaczęła, zanim jeszcze poznałem niebezpieczeń stwo, a kiedy już się rozpoczęła, nie mieliśmy innego wyboru. - Mógłbyś zabić dziewczynę i skończyć z tym. Wingham zatrzymał się tylko za chwilę. - Chodź - poprosił starego przyjaciela. - Musimy przygoto wać miasto. - Gdzie dziewczyna? - Z Vaasańskiej Bramy przybyli bohaterowie. - Gdzie dziewczyna? - Weszła do zamku. Nyungy otworzył szeroko oczy i wyglądał, jakby zaraz miał się przewrócić. - Z komendant Ellery, siostrzenicą Garetha Smokobójcy - wyjaśnił Wingham — oraz Mariabronne'em Włóczęgą. Nyungy nadal się w niego wpatrywał. ; - Olgerkhan jest z nią? - spytał w końcu. - Z poleceniem, by nie pozwolić, by zamek ją pochłonął. Za wszelką cenę. Stary mędrzec zastanawiał się nad tym przez chwilę, jjj" — Zbyt niebezpieczne — powiedział w końcu, potrząsając gło- gi ? wą, i zaczął omijać Winghama. - Gdzie idziesz? - Czyż nie powiedziałeś właśnie, że mamy przygotować mia- sto? Ale przygotować na co? Obronę czy ucieczkę? - Boję się, że i to, i to, po trochu - przyznał Wingham. 220 CZĘŚĆ «^=> 3 TAJEMNICE WEWNĄTRZ TAJEMNICE NA ZEWNĄTRZ \\nele razy podczas drogi powrotnej do komnaty dzielonej zEn-trerim, Jarlaxle wyjmował fioletowy klejnot z kieszeni. Wiele razy podnosił go do oczu, rozważając możliwości kryjące się w fasetkach i przypominając sobie doznania z cmentarza. To była moc, nekromancja, o której Jarlaxle nie wiedział wiele, co tylko zwiększało jego zaciekawienie. Jakie zyski może mu przynieść fioletowy klejnot? Księga, w której się skrywał, została zniszczona, podobnie j jak wieża, którą stworzył karmiąc się siłą życiową Herminicłe 'a. Pozostały tylko gruzy i ruiny. Lecz klejnot przetrwał i pulsował mocą. Był prawdziwym łupem. Księga była lukrem, słodkim jak . wszystko, czym Piter ozdabiał swoje dzieła, lecz klejnot, fiole- towa czaszka, był samym ciastem. Jeśli jego moce mogły zostać ; opanowane i wykorzystane... Może aby zbudować kolejną wieżę? Aby nawiązać lepsze kontakty ze zmarłymi? Może dla zdo-' bycia informacji? Aby znaleźć sojuszników wśród zmarłych? Mroczny elf z trudem ukrywał uśmiech. Uwielbiał nowe ma-\ giczne zabawki, które mógł badać, i jego niemal zakończona I katastrofą więź z Crenshinibonem, Kryształowym Reliktem, tył-\ ko w niewielkim stopniu stłumiła jego ciekawość. Żałował, że ) nie ma przy sobie Kimmuriela, gdyż drowi psionik bez trudu 223 R.A. SALVATORE rozwiązywał najbardziej skomplikowane magiczne zagadki. Gdyby tylko Jarlaxle znalazł klejnot przed ostatnim spotkaniem ze swoim porucznikiem. Ale będzie musiał zaczekać do następnego umówionego spo- tkania. - Co możesz dla mnie zrobić? - wyszeptał do klejnotu i być może była to tylko sztuczka jego wyobraźni, ale zdawało mu się, że czaszka rozbłysła z niecierpliwością. A ten artefakt Zhengyi nie miał zbyt wielkiego znaczenia, przynajmniej względnie, jeśli strach w oczach Ilnezhary mógł być tu jakąkolwiek wskazówką. Jakie inne skarby czekały tam na niego i Entreriego? Jakie inne zabawki pozostawił po sobie Zhengyi, by wywołać chaos wśród tych, którzy go pokonali? Być może moc zdolną obalić królów? Albo moc zdolną stworzyć króla? Ostatnia myśl zawisła w powietrzu, czekając, aż drowjąpo-chwyci i zbada. Rozważył drogę, którą przebył z Entrerim, by dotrzeć do He-liogabalus na wciąż dzikich Ziemiach Krwawnika. Byli wędrownymi poszukiwaczami przygód, najemnikami w strojach bohaterów. Żyli swobodnie i wędrowali swobodnie, odwracając się plecami do wiatru, niezależnie od tego, z której strony wiał. Nie prowadził ich żaden ceł, za wyjątkiem przepełniającego drowa pragnienia nowych doświadczeń, podniet innych od tego, co otaczało go przez tak wiele stuleci. Czy tak samo było z Entrerim? Nie, pomyślał Jarlaxle. Entrerim nie kierowała pokusa no- wych doświadczeń, lecz jakaś inna potrzeba, której skrytobójca najpewniej nawet sam nie rozumiał. Entreri nie wiedział, dla- czego trzyma się Jarlaxle 'a podczas całej długiej drogi. Ale Jarlaxle wiedział i wiedział też, że Entreri pozostanie z nim, kiedy ta droga poprowadzi ich jeszcze dalej, na pustkowia Vaasa i ku obietnicy skarbów większych niż czaszka. Jak zareagowałby Entreri, gdyby Jarlaxle zdecydował, że po- winni zatrzymać się na jakiś czas - na zawsze, oceniając miarą ludzkiego życia? Gdyby w ich ręce wpadły artefakty Zhengyi, 224 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA moc pozwalająca na zniszczenie królestwa lub jego zbudowa- nie, czy Entreri wziąłby w tym udział? - Jedna podróż na raz - zdecydował Jarlaxle, dochodząc do drewnianego balkonu prowadzącego na piętro, gdzie znajdo- wały się ich komnaty. Słońce już wstało i wypalało gęstą mgłę nad wschodnim horyzontem. Jarlaxle zatrzymał się, rozważając pożegnalne słowa smo- czych sióstr. ,, Tajemnice Zhengyi były większe niż sam Zhengyi. Miesz- kańcy Damary, a szczególnie król Gareth modlą się, by te se- krety zginęły razem z Krółem-Czarnoksiężnikiem "powiedziała Ilnezhara z pewnością w głosie. „Lecz teraz wiemy, że nie zginęły " dodała Tazmikella.,, Przy- najmniej część z nich przetrwała ". Jarlaxle przypomniał sobie słowa, a jeszcze dokładniej ton, jakim zostały wypowiedziane z szacunkiem, a nawet strachem. Przypomniał sobie wyraz ich oczu, migoczących przejęciem, za- interesowaniem i przerażeniem. -Zcałym szacunkiem, królu Garecie — powiedział Jarlaxle w powietrze - miejmy nadzieję, że niewiele zostało zniszczone. Spojrzał w dół ulicy na sklepik, gdzie umieścił piekarza Pi-tera. Jego drzwi nie były jeszcze otwarte, lecz Jarlaxle wiedział, że jego korpulentny przyjaciel go nie wyrzuci. Niedługo potem ponownie wspiął się na schody, świadom, że pierwsza bitwa na nowej drodze, o przekonanie rozgoryczo- nego i wciąż zbolałego Entreriego, czeka go za drzwiami. 225 ROZDZIAŁ RÓWNOLEGŁY ŚWIAT ZHENGYI 14 Jjudowa zamku była tak zaawansowana, że gdy dziewięcioro towarzyszy następnego ranka zbliżyło się do bramy, odkryło, że prowadzi do nich elegancka i mądrze pomyślana brukowana droga. Na murach po obu stronach opuszczonej brony siedziały na wpół ukształtowane gargulce, gapiąc się na zbliżającą się grupę. W ciągu kilku minut, jakie zajęło jej dotarcie do brony, stwory nabrały wyraźniej szych kształtów. — Będą gotowe, by dzisiejszej nocy wyruszyć w niebo - za uważył Mariabronne. - Dobrze, jeśli Winghamowi uda się zmu sić Palischuk do obrony. — Dużo im to nie da — mruknął Athrogate. - W takim razie lepiej się pospieszmy - odparła Ellery. - My, bohaterowie - mruknął pod nosem Entreri, tak że usły szał go tylko Jarlaxle, stojący obok niego na końcu grupy. Drow miał zamiar odpowiedzieć, lecz poczuł w umyśle nagłe szarpnięcie. Nie wiedząc, co może ono znaczyć, położył dłoń na magicznym guziku kamizelki, gdzie przechowywał klejnot-czasz-kę. Na jego ostrej twarzy pojawiła się troska. Czy to możliwe, że magiczne klejnoty się porozumiewały? Czy pomylił się, zabierając swój klejnot w pobliże nowego konstruktu? Mariabronne jako pierwszy dotarł do brony, której żelazne pręty były grubości jego ramienia. Spojrzał między nimi na ze- wnętrzny dziedziniec zamku. 227 R.A. SAD/ATORE - Wydaje się, że jest pusto - stwierdził, gdy podeszli do nie go pozostali. - Może uda mi się przerzucić kotwiczkę przez mur i znaleźć kołowrót. - Nie ma takiej potrzeby - stwierdził Canthan i skinął na Ath- rogate'a. - No ba! - prychnął krasnolud, podszedł i delikatnie odsu nął Mariabronne'a nabok. — Flaki sobie wypruję, ty durny magu. - Każdy z nas ma swoją funkcję - odpowiedział mu Can than. — Niektórzy jednak wypełniają je i nie gadają przy tym tak wiele. - Niektórzy z nas siedzą z tyłu i machają palcami, a inni przyjmują na twarz maczugi. - W takim razie dobrze, że nie masz urody, którą mógłbyś stracić. -Ba! Pozostała siódemka słuchała z niejakim rozbawieniem, lecz rozmowa ta wyraźnie ukłuła Entreriego i Jarlaxle'a. - Ci dwaj brzmią poniekąd znajomo - zauważył niechętnie Entreri. - Choć oczywiście nie są tak zabawni, i na tym polega ich problem - odparł drow. Athrogate splunął w dłonie, stanął na ugiętych nogach i chwy- cił bronę. Chrząknął i próbował się wyprostować, lecz nic z tego nie wyszło. Ryknął po raz kolejny, znów splunął w dłonie i chwycił metal. - Odrobinę pomocy, jeśli można — stwierdził. Mariabronne chwycił bronę po jednej stronie krasnoluda, zaś Pratcus i Olgerkhan ustawili się po drugiej. - Nie wy, idioci - mruknął krasnolud. Za nimi Canthan dokończył recytowanie zaklęcia i dłonie czarodzieja opuściła fala energii, która zaraz otoczyła krasno- luda. Mięśnie wybrzuszyły się, a kości trzeszczały w miarę wzrostu, i po chwili Athrogate był już wielkości potężnego czło- wieka, i wciąż rósł. -Ijeszcze - zażądał krasnolud jeszcze dźwięczniejszym głosem. 228 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Canthan wypowiedział kolejne zaklęcie i wkrótce Athroga-te był wielkości ogra, a jego ramiona wydawały się grube jak pnie starych drzew. - Ba! - warknął basem i rycząc wyzywająco, zaczął prosto wać nogi. Brona zajęczała, lecz krasnolud nie przestawał i wkrótce pod-L niósł ją nad ziemię. - Ruszać! - zaryczał, lecz w chwili, kiedy to mówił, w chwili, gdy Entreri i Ellery ruszyli, by zanurkować pod broną, Athro gate warknął i zaczął się zginać, a pozostała trójka nie mogła ^powstrzymać opadania potężnej bariery. Entreri, który szybciej znalazł się na ziemi, szybciej się też zatrzymał i potoczył w drugą stronę. Udało mu się po drodze chwycić Ellery i zmienić jej kierunek ruchu na tyle, że nie została przygwożdżona przez opadającą bronę. Komendant krzyknęła, podobnie jak Arrayan i Pratcus, lecz Canthan tylko zachichotał, a Jarlaxle, zajęty rozważaniem dziwnych doznań związanych z klejnotem-czaszką, w ogóle nie usłyszał okrzyku ani nie za- uważył podnoszącej się brony, nie wspominając już o możliwo- ści straty towarzyszy. Kiedy spojrzał na Athrogate 'a, nagle o wiele większego, otworzył szeroko oczy i cofnął się o kilka kroków. - O ty synu ladacznicy! — zaklął Athrogate. Uwadze Jarlaxle'a nie umknęło kwaśne spojrzenie, jakie En- treri rzucił krasnoludowi. Drow zastanawiał się, czy to z powodu szybkiego opadania brony. A może tych kilku słów? Jarla-xle rzadko miał okazję spojrzeć w głąb zagadki, którą był Artemis Entreri, gdyż zdyscyplinowany skrytobójca nieczęsto ukazywał emocje. Od czasu do czasu jednak... Athrogate kręcił się wokół, pocierając o siebie poznaczone odciskami dłonie i co chwila poprawiając szeroki pas ze srebrną klamrą przedstawiającą skrzyżowane błyskawice. - Na bogów, krasnoludzie — powiedział Mariabronne. - Wie rzę, że podnosiłeś ją właściwie sam, i że nasze pomocne dłonie nie miały znaczenia. Kiedy się zgiąłeś, czułem się, jakby spa- | dała na mnie góra. 229 R.A. SAIYATORE - Zaklęcia czarodziejów - mruknął Athrogate, choć jego ton nie był przekonywujący. - W takim razie proszę, byś rzucił zaklęcie na nas pozosta łych - poprosił Canthana Mariabronne. - Wtedy brama podnie sie się bez trudu. - Wyczerpałem już zaklęcia - powiedział czarodziej równie nieprzekonywującym tonem. Jarlaxle patrzył na Canthana i Athrogate'a, oceniając ich obu. Bez wątpienia zaklęcie powiększenia odegrało swoją rolę, lecz nie ono było źródłem niewiarygodnej siły krasnoluda. Athro- gate znów sięgnął do pasa, zaciskając go jeszcze bardziej, a drow uśmiechnął się. Ponoć istniały pasy, które dawały właścicielo- wi siłę giganta, a największymi z nich były giganty burzowe, które rzucały piorunami nad szczytami gór. Jarlaxle skoncen- trował się na klamrze pasa Athrogate'a i błyskawicach, jakie przedstawiała. Krasnolud znów stanął przed broną, oparł dłonie na biodrach i popatrzył na nią, jakby była niewierną żoną. Raz czy dwa razy wyciągał ręce do prętów, lecz zaraz je cofał, mrucząc pod nosem. - Nie podniosę tego - przyznał w końcu. Krasnolud znów mruknął i pokiwał głową, kiedy pierwsze zaklęcie powiększenia przestało działać i zmniejszył się do roz- miarów dużego człowieka. Kiedy Athrogate odwrócił się i wes- tchnął, znów był krasnoludem. Oczywiście, budzącym strach, ale tylko krasnoludem. - W takim razie przejdziemy przez mur - stwierdził Maria bronne. - Nie - poprawił go krasnolud. Zdjął z pleców bliźniacze morgenszterny i zaczął nimi wi- rować. Kule ze szkłostali błyszczały słabo w porannym słońcu. Uniósł rękojeść lewego morgenszterna na wysokość twarzy i wyszeptał coś, a wtedy z niewielkich wybrzuszeń na kuli zaczął wypływać szaro-czerwony płyn, wkrótce pokrywając ją w całości. Później uniósł prawą rękę i z kuli tego morgenszterna również zaczął wypływać lepki płyn, choć tym razem szaroniebieski. 230 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Cofnij się, kobieto — powiedział, kiedy Ellery podeszła bli żej, żeby się przyjrzeć. —Nie chciałabyś, żeby to poplamiło twoją wspaniałą srebrną zbroję. Cha! Jego śmiech zmienił się w ryk, kiedy uniósł oba morgensz-terny nad głowę. Zatoczył krąg, nabierając prędkości i uderzył pokrytą czerwoną mazią kulą w jeden z pionowych prętów brony. Poprawił uderzeniem drugą kulą, czego efektem był wybuch wstrząsający ziemią pod stopami zaskoczonych widzów. Kolejny obrót stał się kolejnym ciosem, tym razem krasnolud uderzył — raz, dwa razy, zawsze pierwszy raz czerwoną kulą — w poziomy pręt. Następne uderzenie trafiło w ten sam poziomy pręt. Ku za- skoczeniu wszystkich poza Canthanem, który przyglądał się wszystkiemu z kwaśną miną, gruby poprzeczny pręt złamał się na pół, w połowie drogi między dwoma pionowymi szpikulcami. Athrogate wrócił do pracy nad swoim pierwotnym celem, jednym z tych szpikulców. Czerwona kula uderzyła weń, mniej więcej na wysokości oczu krasnoluda, zaś niebieska trafiła nieco niżej. Pionowy pręt wygiął się na zewnątrz. Athrogate uderzył w to samo miejsce, raz i drugi, i pręt wypadł, zostawiając wystar- czająco dużą przestrzeń, by sojusznicy przecisnęli się przezeń i wyszli na zewnętrzny dziedziniec. Athrogate zatrzymał się nagle. Położył dłonie na biodrach i przyjrzał się swemu dziełu, po czym z zadowoleniem pokiwał głową. - Wynajęliście mnie przecież do uderzania. Czy chcecie ode mnie jeszcze jakiegoś wyburzania? Odpowiedzią było siedem oszołomionych spojrzeń i jedna znudzona mina czarodzieja. - Cha cha cha! - zaryczał krasnolud. - A żeby tak oba wymknęły mu się z ręki i trafiły go w twarz - mruknął Entreri do Jarlaxle'a. - Żebyś ty mógł zająć jego miejsce, kiedy już go nie będzie? — spytał w odpowiedzi drow. - Zamknij się. 231 R.A. SAIYATORE - Jest potężnym sojusznikiem. -1 ciężkim przeciwnikiem. - W takim razie obserwuj go uważnie. - Z tyłu - zgodził się Entreri. Entreri to właśnie robił, wpatrując się uważnie w krasnoluda, który stał z rękami na biodrach wpatrując się w otwór, jaki wybił w bronie. Siła jego uderzeń, magiczna i fizyczna, była zadziwiająca, podobnie jak łatwość, z jaką Athrogate posługi- wał się bronią. Entreri nie lubił zbytnio krasnoluda i miał ochotę zadusić go za każdym razem, gdy słyszał głupią rymowankę, lecz szanował jego umiejętności. Podejrzewał, że wkrótce doj- dzie do wymiany ciosów między nim a Athrogate 'em, ale nie było to coś, do czego by się spieszył. Przed grupą, za korytarzem między dwoma niewielkim straż- nicami, otwierał się zewnętrzny dziedziniec zamku. Po obu stro- nach korytarza widzieli przej ścia - schody prowadzące na szczyt blanków i może do wewnętrznych tuneli w szerokim murze. — Prosto, w prawo czy w lewo? - spytał Athrogate. - Szybką decyzję podjąć nam trzeba. — Przestaniesz wreszcie? - spytał Entreri, na co odpowiedzią był typowy wybuch śmiechu. — Księga jest przed nami, z tyłu? — spytał Mariabronne Ar- rayan, która stała obok niego. Kobieta zastanawiała się przez chwilę, próbując się zorien- tować w otoczeniu. Skoncentrowała wzrok na centralnej wieży, największej budowli w całym zamku, która wznosiła się nad wewnętrznym dziedzińcem. - Tak - powiedziała - prosto przed nami. Tak sądzę. - Postaraj się - poprosił ją Canthan, lecz Arrayan w odpo wiedzi spojrzała tylko przepraszająco. - W takim razie idziemy prosto - powiedziała Ellery kra- snoludowi. Entreri zauważył, że Jarlaxle poruszył się, jakby miał ochotę się sprzeciwić. Drow zachował jednak milczenie i zauważył spojrzenie, jakie skrytobójca skierował w jego stronę. 232 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Bądź gotów — nakazał mu cicho Jarlaxle. - Co wiesz? Jarlaxle tylko wzruszył ramionami, lecz Entreri wystarcza- jąco długo przebywał z drowem, by wiedzieć, że nic by nie po- wiedział, gdyby nie był zupełnie pewien, że czekają ich kłopoty. Spoglądając na zamek z czarnych kamieni i twardego żelaza, Entreri miał takie samo odczucie. Przeszli przez bramę i zatrzymali się na błotnistym dziedzińcu. Athrogate prowadził, Pratcus i Ellery podążali tuż za nim. Jarlaxle zatrzymał się natychmiast po przejściu przez bronę, i za- chwiał się nagle. Oszałamiająca moc zdawała się koncentro- wać na nim swą rozumną uwagę. Spojrzał na Arrayan i od razu wiedział, że to nie ona. Zamek już ją przerósł. Drow popatrzył na ziemię przed sobą, a oczyma umysłu pa- trzył daleko w głąb, poza szkielety pochowane na starym cmen- tarzu, gdyż tym niegdyś było to miejsce. Wizualizował tunele i wielką komnatę. Wiedział, że tam coś na niego czeka. Inni nie zauważyli zwłoki Jarlaxle'a, gdyż byli zbyt zajęci tym, co leżało przed nimi. Na dziedzińcu znajdowało się kilka kamien- nych budynków - na lewo od nich stajnie oparte o mur, w tym samym miejscu po prawej warsztat kowalski i dwa długie, niskie budynki koszar ciągnące się wzdłuż bocznych murów do podsta- wy wyższego muru, który zamykał dziedziniec. Jedyną wolno stojącąbudowląbyła okrągła, piętrowa, przysadzista wieża, znaj- dująca się na dziedzińcu, przed bramą w wewnętrznym murze. Mariabronne podszedł do Ellery i wskazał na wieżę. Komen- dant pokiwała głową i gestem kazała Athrogate'owi prowadzić. - Ja bym nie... - zaczął mówić Jarlaxle, lecz jego słowa za- głuszył nagły okrzyk Athrogate'a. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę krasnoluda, który odskoczył - a raczej próbował, gdyż z rozmiękłej ziemi wy- strzeliła ręka szkieletu i chwyciła go za kostkę. Athrogate prze- kręcił się, krzyknął i upadł na ziemię. Niemal natychmiast znów poderwał się na równe nogi i zaczął wrzeszczeć, z wściekłości, a nie z zaskoczenia. 233 R.A. SAD/ATORE Szkieletowa ręka sięgnęła wyżej, aż do łokcia wyłaniając się z ziemi. Morgensztern Athrogate'a roztrzaskał ją. Lecz druga ręka szkieletu wyłoniła się z boku z ziemi, a gdy krasnolud ruszył w jej stronę, wrzasnął: — Setki! Być może była to przesada wynikająca z zaskoczenia, a może właściwa ocena sytuacji, gdyż na całym zewnętrznym dzie- dzińcu szkieletowe ręce od dawna martwych humanoidów za- częły wygrzebywać się z ziemi. Athrogate wykończył drugą rękę szkieletu i ruszył do przodu, rycząc: — Chude kości zetrę na pył! A Pratcus znalazł się obok niego. Unosząc święty symbol w kształcie kowadła, kapłan wykrzyknął: — Przez mądrość Moradina, łaskę Dumathoina i siłę Clan- geddina, rozkazuję wam, ohydne bestie, rozpaść się w pył! Jeden szkielet, który już na wpół wydostał się z otworu, za- drżał, przeszywany falami niewidzialnej energii, a jego kości zagrzechotały głośno. Ale wszystkie pozostałe nadal wygrze- bywały się z ziemi. Jarlaxle miał mroczki przed oczami, a w jego głowie pulso- wał rytmiczny zaśpiew, magiczna i zła inkantacja, wzywająca szkielety. Klejnot w kształcie czaszki ukryty w guziku zdawał się nabierać ciężaru i materialności, drow czuł jego wibracje na piersi. Dzięki jego mocy doskonale wyczuwał przebudzenie wokół i poj- mował ogrom parady nieumarłych. Sama siła wezwania świad- czyła, że to miejsce służyło jako cmentarz dla półorków z Pali-schuk, a może i ich orczych przodków, przez całe stulecia. Setki kości grzechotały w myślach drowa. Setki od dawna umarłych głosów obudziły się ponownie, wspólnie śpiewając pieśń. 1 pozostała jeszcze ta jedna, głębsza, większa moc, osza- łamiająca swoją siłą. Poczuł, jak ktoś ściska go za ramię i krzyknął, a później obrócił się i dzięki magii karwasza przywołał sztylet w dłoń. Zaczął 234 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA uderzać, lecz poczuł, jak ktoś brutalnie chwyta go za nadgarstek. Jarlaxle otworzył oczy, jakby budził się ze złego snu, i ujrzał sto- jącego przed sobą zaskoczonego i niezbyt zadowolonego Arte-misa Entreriego, trzymającego go za ramię i nadgarstek. - Nie, wszystko w porządku — zapewnił go mroczny elf, po trząsnął głową i się cofnął. - Co widzisz? — spytał Entreri. — Co wiesz? - Że mamy kłopoty - odpowiedział drow i razem obrócili się, żeby stawić czoła natarciu. - Rąb mieczem, nie zadawaj pchnięć - powiedział drow En- treriemu. - Miło, że się tak o mnie troszczysz - odpowiedział sarka stycznie Entreri, po czym rzucił się do przodu i ciął zbliżający się szkielet. Szpon Charona przeciął żebra zbliżającego się nieumarłego i uderzył mocno w kręgosłup. Entreri spodziewał się, że cios rozetnie potwora na pół, lecz szkielet tylko zatoczył się parę kroków na bok i znów zaatakował. A Entreri znów ciął, jeszcze mocniej. I jeszcze raz, gdy uparta istota nadal nieubłaganie atakowała. Skrytobójca cofnął się o krok i uskoczył w bok, gdy przele- ciała przed nim jasna błyskawica, uderzając w szkielet. Kościsty potwór zatoczył się kilkanaście kroków, tracąc po drodze kilka żeber i jedną rękę. Ale wciąż atakował, kierując się w stronę pełnego niedowierzania Jarlaxle'a i trzymanej przez niego różdżki. Entreri podszedł i ciosem z góry rozbił czaszkę szkieletu. Nieumarła istota wreszcie upadła na ziemię, jej kości złożyły się w elegancką stertę. - To nie są zwyczajni ożywieńcy — zauważył Jarlaxle. - Mamy kłopoty - zgodził się Entreri. Pratcus wpatrywał siew swój srebrny święty symbol w kształ- cie kowadła, jakby ten go zdradził. Wargi krasnoluda zadrżały, kiedy wyszeptał imiona swoich bogów, jednego po drugim, a je- go drżący głos błagał ich o wyjaśnienie. 235 R.A. SALVATORE -Bronie obuchowe! - krzyknął Mariabronne. - Miażdżyć ich kości! Lecz krasnoludzki kapłan tylko stał, z niedowierzaniem po- trząsając głową. Koścista ręka wysunęła się z ziemi i chwyciła go za kostkę, lecz Pratcus, wciąż mruczący pod nosem, bez trudu wyrwał nogę. Kolejna ręka wysunęła się z ziemi, a między nimi poja- wił się szczyt czaszki. Pratcus zawył i nie przestając wrzeszczeć, wyskoczył w po- wietrze i opadł na ziemię, a jego okryta pancerną rękawicą pięść uderzyła w czaszkę. Wściekły krasnolud poczuł, jak pękająko-ści, lecz to go nie zadowoliło i znów podciągnął nogi. Podskoczył i ponownie uderzył czaszkę, tym razem przebijając się na wylot. Palce szkieletowych dłoni zadrżały i znieruchomiały. — I dobrze wam tak — zauważył wściekły krasnolud, i jesz- cze raz uderzył w czaszkę. Mariabronne nie wyciągnął długiego miecza, lecz mały buzdygan. Opierając się raczej na prędkości i umiejętnościach niż czystej sile fizycznej, tropiciel zawirował, raz za razem ude- rzając w parę szkieletów, które się do niego zbliżały. Żadne z uderzeń nie było szczególnie mocne, lecz na Mariabronne'a spadały odłamki kości, gdy zadawał cios za.ciosem, niczym królewski dobosz. Stojąca obok Ellery nie zmieniła broni, gdyż jej ciężki topór był równie niebezpieczny dla kości, co dla ciała. Pod jej nisz- czycielskimi uderzeniami pękały żebra, kości rąk i nóg. Lecz szkielety nadal się zbliżały, nie znając strachu, i na miejsce każ- dego zabitego przez Ellery i Mariabronne'a pojawiały się dwa nowe. Za nimi Olgerkhan gorączkowo machał maczugą, a Arrayan rzucała pomniejsze zaklęcia, głównie pociski czystej energii. Żadne z nich nie było jednak szczególnie skuteczne i oboje wy- raźnie się męczyli. 236 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ołgerkhan osłaniał Arrayan swoim potężnym ciałem i chrząkał bardziej z bólu niż z wściekłości, gdy kościste palce szarpały jego ciało. Nagle zawył z przerażenia, gdy jeden ze szkieletów go minął. Miał otwartą drogę do Arrayan. Potężny półork odwrócił się i próbował go do gonić, lecz z zaskoczeniem zauważył, że nie musi, gdyż ożywiony potwór nie zbliżył się do kobiety. Choć Ołgerkhan sądził, że wie dlaczego, i tak podszedł do ; szkieletu i uderzył go ze wszystkich sił, gdyż nie chciał, by inni 1 zauważyli niechęć stwora do Arrayan. Nikt z całej grupy nie był lepiej wyposażony do walki z takimi stworami jak Athrogate. Jego wirujące morgensztemy, choć nie rzucił na nie żadnych zaklęć, przerzedzały szeregi szkieletów, każdy cios miażdżył kość albo zrzucał czaszkę z kręgów szyjnych. Krasnolud wyglądał, jakby się dobrze bawił, kiedy rzucił się w tłum szkieletów. Jego morgensztemy wirowały, a po- wietrze wokół wypełnił biały pył. Każdemu uderzeniu towa- rzyszył jego głośny śmiech. Canthan cały czas trzymał się blisko towarzysza. Czarodziej rzucił tylko jedno zaklęcie, wzywając potężną, na wpół prze- zroczystą rękę, która wisiała w powietrzu przed nim. Kiedy zbliżył się do niego szkielet, przezroczysty strażnik pochwycił go, owijając wokół niego potężne palce. Canthan z uśmiechem nakazał dłoni ścisnąć się, i szkielet rozpadł się na kawałki. Dłoń, zaciśnięta w pięść, poleciała w stronę drugiego szkie- letu zbliżającego się do czarodzieja. Uderzyła mocno, wyrzu-: cając napastnika w powietrze. — Dalej! - nakazał Mariabronne. — Forteca jest naszym ce- lem... naszym jedynym celem. Lecz słowa tropiciela przestały mieć znaczenie w chwili, gdy Ołgerkhan osłabł i krzyknął. Mariabronne odwrócił się i ujrzał, jak potężny półork opada na jedno kolano, a jego słabe ciosy ledwie odpychają szkielety. 237 R.A. SALVATORE — Krasnoludy, do niego! - krzyknął tropiciel. Pratcus ruszył do ataku, rzucając się na szkielety tłoczące się wokół Olgerkhana, lecz Athrogate był zbyt daleko i zbyt zajęty walką, by zareagować. Podobnie Jarlaxle trzymał się muru. Drow nie miał wielkiej ochoty wyjść w tłum nieumarłych, mimo że jego towarzysz, któ- rego broń wszak nie była odpowiednia do walki ze szkieletami, ruszył w stronę półorków zanim jeszcze tropiciel zdążył krzyknąć. Canthan także nie ruszył do Olgerkhana i Arrayan, lecz usu- nął się na bok, gdy Mariabronne i Ellery skierowali się w stronę półorków. Canthan wycofał się na pozycję zajmowaną przez Jarlaxle'a. Myślą wezwał zaczarowaną rękę i posłał ją w stronę, z której przybył. Olbrzymie palce odtrącały szkielety na boki. Dłoń dotarła do Athrogate'a, który przyjrzał jej się z niejakim zaciekawieniem, po czym chwyciła go i uniosła w powietrze, a następnie wróciła do swojego stwórcy. Mariabronne, Ellery i Pratcus stworzyli obronny trójkąt wo- kół Olgerkhana, odpychając atak szkieletów. Tymczasem En-treri chwycił Arrayan i zaczął ją odciągać, mieczem odpychając szkielety, które usiłowały mu przeszkodzić. - Chodź - powiedział do kobiety, lecz poczuł, że ta się ocią ga, a kiedy na nią spojrzał, zrozumiał, dlaczego. Arrayan upadła na ziemię. Entreri schował broń, otoczył ją ramieniem, po czym wsu- nął drugą dłoń pod jej kolana i podniósł ją. Na przemian tracąc i odzyskując przytomność, Arrayan zdołała jeszcze otoczyć rę- kami szyję Entreriego. Skrytobójca ruszył biegiem, klucząc między szkieletami. Kiedy tylko pojawiła się okazja, Mariabronne chwycił Ol- gerkhana, podniósł go i ruszył za Entrerim. Mimo to, gdy tropi- ciel go puścił, półork prawie się przewrócił. — Uwielbiam opiekę nad dziećmi - mruknął Canthan, kiedy Entreri przyniósł niemal nieprzytomną Arrayan. Entreri skrzywił się i przez chwilę zarówno Jarlaxle jak i Can- than mieli wrażenie, że zaraz zaatakuje czarodzieja. - Jest ranna? — spytał drow. 238 I OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri wzruszył ramionami, przyglądając się kobiecie, gdyż nie widział żadnych obrażeń. - Tak, proszę, powiedz nam, dlaczego nasza droga Arrayan musi być noszona, choć nie przelała ani kropli krwi na polu walki - wtrącił Canthan. Entreri znów spojrzał na niego ze złością. - Zajmij się swoim przyjacielem, czarodzieju - powiedział | ostrzegawczym tonem, gdy bezcielesna dłoń postawiła bardzo i rozzłoszczonego Athrogate'a na ziemi obok nich. — Połączmy siły i przebijmy się do fortecy! - zawołał Maria- ibronne. — Jest ich zbyt wielu - odkrzyknął Jarlaxle. — Nie możemy Ez nimi walczyć na otwartej przestrzeni. Naszą jedyną nadzieją § są tunele w murach. Mariabronne nie odpowiedział od razu, lecz jedno spojrze-inie na pole walki pokazało mu i towarzyszącej mu trójce, że Idrow ma rację. Dziesiątki szkieletów już się podniosły i szły | w ich stronę, a kolejne kościste ręce wygrzebywały się z ziemi vłaściwie na każdym calu dziedzińca. — Oczyść im drogę! — rozkazał Canthan Athrogate'owi. Krasnolud prychnął i znów zakręcił morgenszternami. Po- ężna dłoń Canthana poruszała się przed nim i wkrótce oczy-icili drogę, by Mariabronne i pozostali mogli dołączyć do tych ' przy murze. Jarlaxle zniknął w strażnicy po lewej. Wyłonił się po chwili i gestem nakazał pozostałym podążyć za sobą. Pod ochroną ma- gicznej dłoni Canthana, która powstrzymywała hordę nieumar-łych, cała dziewiątka wślizgnęła się do strażnicy i tunelu. Na końcu tego tunelu znajdowały się ciężkie drzwi, które Mariabronne zamknął i zaryglował w ostatniej chwili, gdyż nim jeszcze zdążył się odwrócić i spojrzeć na pozostałych, rozległo się drapanie szkieletowych palców. - Obiecujący początek, nie ma co - stwierdził Canthan. — Zamek się broni - zgodził się Jarlaxle. - Wygląda na to, że broni wielu rzeczy - odparł Canthan, spoglądając przebiegle w stronę Arrayan. 239 R.A. SAIYATORE - Nie może tak być dalej - złajał go Mariabronne. - Walczy my w małych grupkach, broniąc swoich najbliższych towarzy szy a nie grupy jako całości. - Może nie myśleliśmy, że niektórzy będą potrzebowali ta kiej cholernej ochrony - mruknął Athrogate, wpatrując się w dwoje półorków. - Jest jak jest, cny krasnoludzie - stwierdził tropiciel. - Ta grupa musi znaleźć jedność i harmonię, jeśli mamy dotrzeć do twierdzy i znaleźć odpowiedzi. Jesteśmy tu razem, dziewięcio ro w jedności. -Ba! - To nasza jedyna nadzieja - stwierdził Mariabronne. Ku wyraźnemu zaskoczeniu Athrogate'a, Canthan się z nim zgodził. - To prawda - powiedział czarodziej, przerywając kolejne mruknięcie krasnoluda. — Dziewięcioro działających w jedno ści dla wspólnego celu. Ton jego głosu nie był przekonywujący, a uwadze Entrerie-go i Jarlaxle' a nie umknęło, że mówiąc te słowa, Canthan ukradkiem spojrzał na Arrayan. 240 ROZDZIAŁ POTWORY 15 I X unel w murze był wąski i niski, zmuszając wszystkich poza Athrogate'em i Pratcusem do pochylenia się. Biedny Olgerkhan | musiał niemal zgiąć się w pół, żeby przebyć korytarz, a w wielu miejscach było tak wąsko, że szeroki w barach ork musiał przechodzić bokiem. Dotarli do szerszego miejsca, niewielkiej okrągłej komnaty, za którą tunel wyglądał tak, jak wcześniej. - Skradajmy się - wyszeptał Jarlaxle. - Nie chcemy tu do prowadzić do walki. - Ba! — prychnął głośno Athrogate. - Dziękuję, że zgłosiłeś się na ochotnika do prowadzenia - stwierdził Entreri, lecz jeśli miała to być nieprzychylna uwaga, .hałaśliwy i nieustraszony krasnolud jej tak nie odebrał. - Ruszajmy! - zaryczał Athrogate, wyszedł z komnaty i ru- I szył tunelem. Morgensztemy trzymał w rękach przed sobą, a ich (kule często uderzały o kamienne mury. Za każdym razem, kie dy tak się działo, pozostali wstrzymywali oddech. Athrogate oczywiście tylko się śmiał. - Jeśli zabijemy go właściwie, może zablokować korytarz, a nam uda się uciec - powiedział Entreri, który szedł jako trze ci, tuż za krasnoludami, a przed Jarlaxle'em. - Za nami nic dla nas nie ma - przypomniał Pratcus. - Wyjście bez tego tam już będzie oznaczać zwycięstwo—stwier dził Entreri, a Athrogate tylko roześmiał sięjeszcze głośniej. 241 R.A. SALVATORE - Ruszajmy więc! - zaryczał znów. — Silne krasnoludy i sła- biutkie ludy! Teraz czas, by jednym być, aby razem zwyciężyć! Cha cha cha! - Wystarczy - warknął Entreri. Wtedy właśnie dotarli do szerszego i wyższego miejsca w nie- równym korytarzu, i skrytobójca wyruszył. Zrobił krok do przodu, podskoczył, podciągnął nogi, i przeleciał tuż nad głową Prat-cusa. Athrogate krzyknął i obrócił się, jakby spodziewał się, że Entreri go zaatakuje. W chwili, gdy Athrogate się odwrócił, Entreri go wyminął, a nim zaskoczone krasnoludy przestały się kręcić i znów skon- centrowały na korytarzy, skrytobójcy nie było nigdzie widać. - O co w tym wszystkim chodzi? - spytał Athrogate Jarlaxle'a. - Nie jestem jego stróżem, cny krasnoludzie. - Wybiegł do przodu, ale po co? - spytał krasnolud. - Po wiedzieć naszym wrogom, że tu jesteśmy? - Tym ty się już odpowiednio zająłeś, cny krasnoludzie, i nie potrzebowałeś do tego pomocy Artemisa Entreriego — odparł drow. - Wystarczy - stwierdził Mariabronne zza pleców Ellery, któ ra stała tuż za drowem. — Nie możemy marnować czasu na wal ki między sobą. Zamek i tak jest pełen wrogów. - W takim razie gdzie on poszedł? - spytał krasnolud. - Wy szedł na zwiady czy trochę pozabijać? A może i to, i to? - Pewnie więcej niż trochę — odparł Jarlaxle. - Proszę, idź dalej, pospiesznie i w miarę ostrożnie. Wrogowie czyhają na każdym kroku i proszę, byś nie ściągał ich jeszcze więcej swo im... entuzjazmem. - Ba! — prychnął Athrogate. Obrócił się na pięcie i pomaszerował dalej... a raczej zaczął, gdyż uszedł zaledwie dwa kroki i 7bXiży\ się do ostrego zakrętu korytarza, kiedy drogę zablokowała mu jakaś postać. Była humanoidalna i cielesna, wysoka jak człowiek, lecz zbu- dowana jak krasnolud, z potężnymi ramionami i grubymi, po- wykręcanymi palcami. Jego głowa spoczywała na krótkiej szyi, czaszka była całkowicie pozbawiona włosów, a w zimnych 242 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA oczach nie było oznak życia. Istota bez wahania podeszła do Athrogate'a, co było wyraźną wskazówką, że tak naprawdę nie jest żywa. — O co ci chodzi? — zapytał krasnolud, co świadczyło, że w przeciwieństwie do Pratcusa i Jarlaxle'a nie do końca poj mował naturę ożywionej bariery. - Co? - spytał znów krasno lud zbliżającą się istotę. — Golem! — krzyknął Jarlaxle. To sprawiło, że Athrogate przestał się wahać, ryknął i rzucił się do przodu, z radością przyjmując wyzwanie. Zamachnął się morgenszternami nad głową, bez trudu przebijając się przez obronę powolnej istoty. Obie kule uderzyły mocno w nagie ciało, i obie wstrząsnęły golemem. Żaden z ciosów jednak nie zranił poważnie istoty ani nie po- wstrzymał jej dłużej niż na chwilę. Pratcus się cofnął, obawiając się przypadkowego trafienia morgenszternem, gdy Athrogate rzucił się do wściekłego ataku. Jego morgenszterny brzęczały i trafiały, raz za razem. Golem jednak się nie zatrzymał, wyciągnął natomiast w jego stronę rękę. Krasnolud uchylił się przed ciosem pięścią, lecz ruch ten spra- wił, że znalazł się zbyt blisko ściany po lewej, i kula jego broni uderzyła z hukiem o ścianę, przerywając rytmiczny obrót. Go- lem natychmiast chwycił za łańcuch. Druga ręka Athrogate' a poruszała się szybko, i druga kula tra- fiła w policzek i szczękę golema. Popękały kości, i gdy kula opa- dła, pozostawiła golema z wiszącą luźno, rozszarpaną szczęką. Golem jednak zdawał się nie czuć żadnego bólu i to go nie powstrzymało. Pociągnął za łańcuch, a że uparty Athrogate nie chciał wypuścić broni z rąk, został podciągnięty do przodu. Minął go niewielki pocisk z kuszy, który następnie wbił się w oko golenia. Efektem tego ciosu był jęk i kałuża śluzu z rozerwanej gałki, lecz stwór się nie poddał, przyciągnął krasnoluda do piersi i oto- czył go potężnymi ramionami. 243 R.A. SAIYATORE Krasnolud jęknął z bólu, ale nie z powodu miażdżącej siły uścisku, lecz ostrza wbijającego się w zbroję, jakby goleni miał na piersi nabijaną kolcami tarczę. Nagle ten przeszywający ból znikł i golem zaczął ściskać. Mimo swej siły, Athrogate przez chwilę myślał, że zostanie zmiażdżony. Wtedy znów poczuł ukłucie i krzyknął. Pratcus szybko podbiegł do niego, wzywając Moradina i wle- wając fale leczącej energii w wojownika. Stojący za kapłanem Jarlaxle przeładował i wystrzelił kolejny bełt, trafiając w drugie oko golema, by zupełnie go oślepić. Drow przycisnął się płasko do ściany, by Mariabronne mógł strzelić ze swojego wielkiego łuku. Potężniejszy i bardziej za- bójczy pocisk wbił się w ramię golema. Athrogate jęknął, gdy poczuł kolejne ukłucia. Nie rozumiał -jaką bronią posługiwała się ta dziwna istota? I dlaczego golem nagle go puścił? Uderzył w ziemię i odepchnął się do tyłu, przy okazji prze- wracając Pratcusa. Nagle krasnolud zrozumiał, gdy kłujące ostrze znów wyło- niło się z piersi golema. Athrogate rozpoznał ten czerwony sztych. Roześmiał się i znów ruszył w stronę golema, lecz zaraz zatrzymał się i oparł dłonie na biodrach, przyglądając się z wielkim rozbawieniem, jak miecz ponownie wyłania się z piersi stwora. Ostrze cofnęło się i golem upadł na ziemię. Artemis Entreri wyciągnął rękę i otarł ostrze o ciało. - Mogłeś nas ostrzec — powiedział Athrogate. - Krzyczałem, ale byłeś zbyt głośny, żeby to usłyszeć - od parł skrytobójca. - Droga jest wolna aż do strażnicy na rogu tego muru — wy jaśnił Entreri. - Ale kiedy przejdziemy przez tamte drzwi i wyj dziemy na balkon na piętrze budynku, zostaniemy natychmiast zaatakowani. - Przez? — spytał Mariabronne. - Gargulce. Dwa. - Kopnął zniszczonego golema i dodał: - Więcej, jeśli jakieś czekają za północnymi drzwiami strażnicy, 244 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA przez które dotrzemy do korytarza biegnącego wzdłuż wschod- niego muru zamku. - Strzały i magia powinny prowadzić - zauważył Mariabron- ne, spoglądając to na Jarlaxle'a, to na Canthana. -Wtakim razie ruszaj - powiedział czarodziej. - Im dłużej zwlekamy, tym cięższa walka nas czeka, jak sądzę. Zamek tworzy sobie obronę, kiedy my stoimy i gadamy... wypluwa potwory. - I regeneruje je, jeśli gargulce mogą tu być przykładem - stwierdził Mariabronne. - W takim razie to wygląda na dobre miejsce do szkolenia mło dych krasnoludzkich wojowników - wtrącił Athrogate. - Wlać im trochę gorzały do gardeł i wysłać do walki, walki, walki. Cza sem dobrze, jak nigdy nie brakuje potworów do mordowania. - Kiedy skończymy, możesz go zatrzymać - zapewnił Jarlaxle brutalnego wojownika. - Dla swoich dzieci. - Haha! Cała trzydziestka już ruszyła w świat walczyć, w to nie wątp! - Chciałbym to pewnego dnia ujrzeć. - Haha! - Czy możemy ruszyć i już z tym skończyć? - spytał Can- than i gestem wskazał na Entreriego. — Poprowadź nas do sali i otwórz mi drzwi. Entreri jeszcze raz obejrzał się na irytującego krasnoluda, po czym ruszył korytarzem, który rozszerzył się nieco i zaczął biec pod górę, kończąc się okutymi żelazem drzwiami. Entreri spoj- rzał znów na grupę, kiwnął głową, że to właściwa komnata, po czym odwrócił się i przeszedł przez drzwi. Tuż za nim, niemal ocierając się o jego plecy, przeleciał ognik. Wpadł do otwartej sali i przeleciał nad balkonem. W chwili, gdy znikł za balustradą, wybuchł, wypełniając całą strażnicę ogniem. Ze środka rozległo się wycie. Athrogate potarł butami o ka- mień, by zyskać przyczepność, i ruszył przez drzwi, wymachu- jąc morgenszternami. Na spotkanie wyszedł mu gargulec. Jego skrzydła płonęły, a z czaszki unosił się dym. Stwór próbował zaatakować krasnoluda, lecz niemrawo, gdyż nadal był oszoło- miony kulą ognistą. 245 R.A. SAD/ATORE Athrogate bez trudu się uchylił, zawirował i uderzył gargul-ca morgenszternem w pierś. Stwór przeleciał przez barierkę, a zaraz za nim drugi, po- dobnie potraktowany przez Athrogate'a. Do sali weszli Pratcus, a tuż za nim wyraźnie zaniepokojony Jarlaxle, Ellery i Mariabronne. Canthan szedł jako następny, śmiejąc się pod nosem i roz- glądając. Gdy przeszedł przez próg, z boku wystrzeliła ręka, chwytając go brutalnie za kołnierz. Stał tam Artemis Entreri, jakimś sposobem całkowicie nie- widoczny, dopóki się nie poruszył. - Myślałeś, że wszedłem do środka — powiedział. Canthan spojrzał na niego, a na jego twarzy malowało się zaskoczenie, zastąpione przez obawę, a później pełen wyższo- ści grymas. - Zabierz rękę. - A może twoje gardło? - odpowiedział Entreri. - Myślałeś, że wszedłem do środka, a jednak bez ostrzeżenia wypuściłeś kulę ognistą. - Spodziewałem się, że będziesz na tyle inteligentny, by nie stać na drodze bitewnego maga - odparł Canthan, a dwuznacz ny ton jego głosu doskonale odpowiadał dwuznaczności słów. Dobiegły ich odgłosy toczącej się wewnątrz bitwy, jak rów- nież nalegania Olgerkhana, by zeszli mu z drogi. Ani Entreri, ani Canthan nie spojrzeli w stronę półorka. Stali tak, jak stali, jeszcze przez chwilę wpatrując się w siebie na- wzajem. - Wiem — stwierdził szyderczo Canthan. - Następnym ra zem nie zaczekasz, żeby zadać pytanie. Entreri pozbawił go uśmiechu i samozadowolenia, kiedy od- parł: - Nie będzie następnego razu. Odepchnął maga, by jednym płynnym ruchem wskoczyć do sali, jednocześnie wyciągając sztylet i miecz. Gdy dotarł do wal- czących towarzyszy, jego pierwszą myślą było zejście z linii ognia Canthana. 246 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Przeskoczył przez balustradę, lądując zręcznie na krawędzi balkonu. Stojąc na jednej nodze, wysunął palce drugiej i włożył je w przestrzeń między dolną częścią balustrady a podłogą. Stoczył się do przodu z półki. Gdy zawisnął w najniższym punkcie, napiął mięśnie nogi, by nieco zmniejszyć prędkość, po czym uwolnił stopę i podciągnął ją, kończąc obrót i spadając ostatnie osiem stóp na parter strażnicy. Natychmiast rzuciły się na niego trzy gargulce i cielesny golem, wszystkie poważnie uszkodzone przez kulę ognistą. Żaden z gargulców nie mógł posługiwać się skrzydłami, a jeden nie był nawet w stanie unieść zwęglonych rąk do ciosu. Ten właśnie poprowadził atak na Entreriego, pochylaj ąc gło- wę i atakując go z zadziwiającą furią. Szpon Charona powstrzymał atak, posyłając gargulca na zie- mię z pękniętą czaszką. Stwór jeszcze raz spojrzał z nienawi- ścią na Entreriego, po czym przewrócił się i umarł. To spojrzenie sprawiło, że na twarzy skrytobójcy pojawił się uśmiech, mężczyzna nie mógł jednak się tym napawać. Zawi- rował, zadając ciosy sztyletem i mieczem. Stwory były kulawe i powolne, i Entreri musiał się tylko trzymać na krok przed nimi, rzucając się to w lewo, to w prawo, cały czas obracając się tak, że wpadały na siebie. Przez ten cały czas uderzał sztyletem i mie- czem. Balkon również został szybko zabezpieczony, gdy Athroga-te wyrzucił kolejnego gargulca przez balustradę. Ten stwór spadając niemal trafił w Entreriego, lecz mężczyzna zdołał się cofnąć przed spadającą istotą, która uderzyła w ziemię tuż przed nim. Zbliżający się cielesny golem potknął się o nią. Szpon Charona rozłupał głowę golema na pół. Entreri rzucił się w prawo, trzymając się pod balkonem. Uj- rzał, jak Mariabronne i Ellery schodzą po kamiennych scho- dach biegnących wzdłuż wschodniej, zewnętrznej ściany wieży, popychając przed sobą umierającego gargulca. Gargulce również ich zauważyły i jeden ruszył w ich stronę. Entreri szybko wykończył drugiego, odcinając mu ramię bru- talnym ciosem mieczem, po czym wbijając sztylet głęboko 247 R.A. SALVATORE w pierś. Przekręcił ostrze, odsuwając się w bok, po czym na wszelki wypadek przeciągnął Szponem Charona po gardle stwora. Istota zaczęła rzucać się szaleńczo i machać łapami, a z jej ran płynęła krew. Jej ataki nie były j ednak ukierunkowane i En-treri po prostu się cofnął, gdy gargulec padł na ziemię, gdzie nadal wstrząsały nim śmiertelne drgawki. Entreri podszedł do drugiego gargulca, który już zaczął wal- kę z tropicielem, i przebił mieczem jego kręgosłup. - Dobra walka — stwierdził Mariabronne. - Wszystkich - dodała szybko Ellery i Entreri miał wyraźne wrażenie, iż kobiecie nie spodobało się, że tropiciel go wyróżnił. W tej chwili w oczach Entreriego nie wyglądała zbyt pięknie, i to nie tylko dlatego, że została poważnie ranna w prawe ramię, z którego płynęła krew. Pratcus podszedł do niej, mrucząc pod nosem z każdym kro- kiem, który zbliżał go do rannej. -Bogowie już pewnie mają dość moich wezwań-krzyknął. —Jak długo uda się nam to utrzymać! - Ba! - prychnął Athrogate. - Przez całą wieczność! Dla podkreślenia swoich słów, krasnolud podskoczył do jed- nego z gargulców, który czołgał się żałośnie po podłodze, gdyż kula ognista Canthana spaliła jego skrzydła i większość klatki piersiowej. Stwór zauważył go i wpatruj ąc się w niego z niena- wiścią próbował podnieść się na łokcie, unosząc głowę, by splu- nąć na Athrogate'a. Krasnolud zawył jeszcze głośniej i z większą wesołością, po czym uderzył morgenszternami w głowę gargulca, zrzucając ją na podłogę. - Przez całą wieczność - powtórzył Athrogate. Entreri spojrzał kwaśno w stronę Jarlaxle'a, jakby chciał po- wiedzieć: - Wszyscy przez niego zginiemy. ; Drow tylko wzruszył ramionami i wydawał się bardziej rozba'- wiony niż zatroskany, co jeszcze bardziej martwiło Entreriego. I frustrowało go. Z jakiegoś powodu skrytobójca czuł się po- datny na ciosy, jakby mógł zostać ranny czy zabity. A kiedy 248 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA uświadomił sobie swoje uczucia, zrozumiał również, że wcze- śniej nic takiego nie odczuwał. Podczas wszystkich bitew i nie- bezpiecznych pojedynków przez trzy dziesięciolecia życia, Ar-temis Entreri nigdy nie czuł się tak, jakby jego następna walka miała być ostatnią. A przynajmniej nigdy go to nie obchodziło. Ale nagle zaczęło go to obchodzić i nie mógł temu zaprze- czyć. Znów spojrzał na Jarlaxle'a, zastanawiając się, czy drow znalazł jakieś nowe zaklęcie i rzucił je, by wytrącić go z rów- nowagi. Później spojrzał na dwójkę półorków z Palischuk. Oboje stali przyciśnięci do południowej ściany, najwyraźniej starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Entreri skoncentrował spojrze- nie na Arrayan i musiał stłumić pragnienie, by do niej podejść i zapewnić ją, że przetrwają to wszystko. Skrzywił się, gdy to uczucie minęło, opuścił dłoń na Szpon Charona i wysunął ostrze na kilka cali z pochwy. Posłał myśli do miecza, żądając poddania się, a ten oczywiście odpowiedział przekleństwami i własnymi żądaniami, mówiąc mu, że jest gor- szy i zapewniając, że któregoś dnia skrytobójca potknie się, a wtedy miecz zdominuje go w całości i wypali jego ciało, jed- nocześnie pochłaniając duszę. Entreri uśmiechnął się i znów schował miecz, odrzucając chwilę współczucia i dzielonego strachu. - Jeśli zasoby zamku są nieograniczone, to nasze nie są - mówił Canthan, kiedy Entreri wrócił do rozmowy. Ton, jakim Canthan wypowiadał te słowa i jego spojrzenia w stronę Ath- rogate'a świadczyły, że krasnolud wciąż utrzymywał, iż mogą walczyć przez całą wieczność. - Ale nie możemy też zaczekać, by odzyskać siły - powie działa Ellery. - Obrona zamku po prostu będzie się regenero wać i atakować nas. - Masz może lepszy plan? - spytał Pratcus. - Z moich warg nie spłynie już wiele zaklęć. Przyniosłem parę zwojów, ale to pomniejsze zaklęcia leczące, i mam eliksir powstrzymujący upływ krwi, ale nic więcej. Wykorzystałem więcej magii w wo zie podczas ucieczki przed latającymi wężami i podczas walki 249 R.A. SAIYATORE na wzgórzu, niż zostało mi w sercu i bebechu. Będę potrzebował odpoczynku i modlitwy, by zyskać więcej. - Jak długo? — spytała Ellery. - Pół nocy odpoczynku. Ellery, Mariabronne i Canthan potrząsali głowami. - Nie mamy tyle - odparła komendant. - Ruszamy dalej — stwierdził Athrogate. - Mówisz tak, jakbyś wiedział, gdzie idziemy — powiedziała Ellery. Athrogate skinął głową w stronę Arrayan. - Powiedziała, że znalazła księgę tam, gdzie teraz stoi głów na forteca — dowodził. - Szliśmy w tamtą stronę, jeśli dobrze pamiętam. - Rzeczywiście — stwierdził Mariabronne. - Ale to dopiero początek. Nie wiemy, czy księga wciąż tam jest. - Ba! - prychnął Athrogate. - Wciąż tam jest — powiedział ktoś cicho z boku, i wszyscy odwrócili się w stronę Arrayan, która wydawała się w tej chwi li bardzo malutka. - Co wiesz? - warknął w jej stronę Athrogate. - Księga wciąż tam jest - powtórzyła Arrayan. Wyprosto wała się nieco i spojrzała na Olgerkhana, oczekując wsparcia. — Wuj Wingham nie powiedział wam wszystkiego. - To może ty powinnaś - stwierdził Canthan. - Wieża... to wszystko zostało stworzone przez księgę- wy jaśniła Arrayan. - Tego się domyślaliśmy - wtrącił Mariabronne, próbując ją uspokoić, lecz kobieta uniosła rękę, by uciszyć tropiciela. - Księga jest częścią zamku, wrośniętą weń przez pasma ma gii — mówiła dalej Arrayan. - Jest otwarta. — Uniosła dłonie przed siebie, jakby trzymając w nich księgę. — Jej kartki same się obracają, jakby ktoś stał nad nią, przyzywając magiczny wiatr, by przewracał kolejny arkusz. Gdy Canthan podejrzliwie spytał Arrayan, skąd może to wszystko wiedzieć, Entreri i Jarlaxle spojrzeli po sobie. Obaj oczywiście nie byli zaskoczeni. 250 ^ OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri przełknął ślinę, lecz to nie usunęło guli z jego gardła. Odwrócił się w stronę Arrayan i próbował wymyślić coś, co mógłby powiedzieć, a co przerwałoby rozmowę, gdyż wiedział, co nadchodzi i wiedział, że nie powinna przyznawać się... - To ja pierwsza otworzyłam księgę Zhengyi - powiedziała, a Entreri głośno wciągnął powietrze. — Wuj Wingham poprosił, bym ją zbadała, podczas gdy Mariabronne udał się do Vaasań- skiej Bramy. Mieliśmy nadzieję przedstawić wam pełniejszy raport, kiedy przybędziecie do Palischuk. Olgerkhan poruszył się nerwowo, co nie umknęło niczyjej uwagi. - I? — naciskał Canthan, kiedy Arrayan umilkła. Arrayan jąkała się przez chwilę, zanim odparła: - Nie wiem. -Nie wiesz czego? - warknął Canthan i zrobił krok w jej stronę. Wydawał się bardziej imponujący i potężny, niż sugero- wała to jego drobna postać. - Otworzyłaś księgę i zaczęłaś czy- tać. Co się potem stało? - Ja... - Arrayan nie dokończyła. -Nie mamy czasu na zagadki, głupia dziewucho - złajał ją Canthan. Entreri uświadomił sobie, że trzyma dłonie na rękojeści broni i uświadomił sobie również, że ma wielką ochotę przyskoczyć i wyrwać gardło Canthanowi. Albo podejść i wesprzeć Arrayan. - Zaczęłam ją czytać - przyznała Arrayan. - Nie pamiętam niczego, co w niej było... nie sądzę, by były to jakieś słowa... tylko sylaby, gardłowe i rymujące się. - Dobrze! -przerwał Athrogate, lecz wszyscy go zignorowali. - Księga wykorzystała cię jako narzędzie — stwierdził Ma riabronne. - Nie wiem - powtórzyła Arrayan. - Obudziłam się w swo im domu w Palischuk. -1 była chora - wtrącił Olgerkhan, stając przed kobietą, jakby rzucając wyzwanie każdemu, kto próbowałby ją oskarżyć. -Księga przeklęła ją i sprawiła, że jest chora. 251 R.A. SALVATORE -1 tak oto Palischuk przeklęło nas wszystkich, każąc nam zabrać was ze sobą? - powiedział Canthan, a ton jego głosu nie pokazywał, czy mówił sarkastycznie, czy też prowadził logicz- ny wywód. - Wy wszyscy możecie od tego uciec, ale ona nie - dokoń czył Olgerkhan. - Jesteś pewna, że księga jest w głównej twierdzy? - spytał Mariabronne, a choć próbował być łagodnym i pełnym zrozu mienia, w jego tonie kryła się twarda nuta. -1 dlaczego nie odezwałaś się wcześniej? - spytał ostro Can- than. — Chciałabyś, żebyśmy bez końca walczyli z gargulcami i potworami? Po co? - Nie! — błagała Arrayan. - Nie wiedziałam... - Jak na kogoś, kto praktykuje magię, wydajesz się wiedzieć bardzo mało - złajał ją starszy czarodziej. — To bardzo niebez pieczne i lekkomyślne połączenie. - Wystarczy! - stwierdził Mariabronne. - Te kłótnie nie przy niosą nic dobrego. Przeszłość jest przeszłością. Mamy teraz nowe informacje i nową nadzieję. Wiemy, czym jest nasz prze ciwnik, który wysyła tych ożywieńców jako swoją tarczę. Znajdźmy drogę do fortecy i księgi, gdyż jestem pewien, że tam znajdziemy odpowiedzi. - Powstrzymaj optymizm, tropicielu - rzucił w jego stronę Canthan. - Może jeszcze wzniesiesz przed nami sztandar kró la Garetha i wynajmiesz heroldów, by obwieścili nasze przy bycie? Ten nagły wybuch złości i sarkazmu, do tego ze wspomnia- nym imieniem ukochanego króla, poruszył wszystkich. Maria- bronne zmarszczył czoło i spojrzał ze złością na maga, lecz Jar-laxle'a i Entreriego bardziej zaskoczyła reakcja Ellery. Kobieta nie przypominała teraz szlachetnego i bohaterskiego dowódcy, wydawała się mała i przerażona, jakby znalazła się między dwiema siłami, które ją przerastały. - Krewna Smokobójcy - wyszeptał Jarlaxle do towarzysza, co było kolejnym ostrzeżeniem, że coś nie jest do końca takim, jakim się wydaje. 252 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - To będzie długa i ciężka droga — wtrącił Pratcus. - Musi my zbierać siły i rozum, i zaciskać pasy i bandaże. Wiemy gdzie idziemy, więc idziemy, gdzie idziemy. - Dobrze powiedziane! - pogratulował Athrogate. - Długa droga, i nasza jedyna droga — zgodził się Mariabron- ne. - Tam znajdziemy odpowiedzi. Proszę, zabezpiecz te drzwi na górze, cny Athrogate. Ja zbadam północny korytarz. Odzy skajcie dech i siły. Zjedzcie i napijcie się, jeśli tego potrzebuje cie i owszem, zaciśnijcie bandaże. - Wierzę, że nasz rozpoetyzowany przyjaciel właśnie kazał nam odpocząć - powiedział Jarlaxle do Entreriego, lecz skryto bójca nawet nie słuchał. Myślał o Herminicle'u i wieży na przedmieściach Helioga-balus. Patrzył na Arrayan. Jarlaxle też spojrzał w tamtą stronę, i wpatrywał się w En- treriego, aż w końcu zwrócił uwagę skrytobójcy. Bezradnie wzruszył ramionami i spojrzał znów na kobietę. - Nawet o tym nie myśl — ostrzegł Entreri jednoznacznym to nem. Odwrócił się od Jarlaxle'a i podszedł do dwójki półorków. Rozbawiony Jarlaxle przyglądał mu się przez cały czas. - Doskonały flet stworzyłaś, mniszko Idalio - wyszeptał pod nosem. Zastanawiał się, czy Entreri zgodziłby się z tą oceną, czy też zamordował go we śnie, gdyby poznał jego rolę w tej wspaniałej manipulacji. - Chciałbym spędzić z wami chwilę - powiedział Entreri do Arrayan, zbliżając się do nich. Olgerkhan spojrzał na niego podejrzliwie i nawet zrobił krok w stronę kobiety. - Idź porozmawiać z komendant Ellery albo jednym z kra- snoludów - powiedział do niego Entreri, lecz wówczas półork tylko szerzej rozstawił nogi i splótł ręce na potężnej piersi, ły piąc na mężczyznę spod niskiego czoła. 253 R.A. SAIYATORE — Olgerkhan jest moim przyjacielem — powiedziała Arrayan. — Co musisz mi powiedzieć, możesz powiedzieć i jemu. — Być może chcę raczej słuchać niż mówić - stwierdził En- treri. — I wolałbym, gdybyśmy byli tylko we dwoje. Odejdź — powiedział do Olgerkhana. - Gdybym chciał skrzywdzić Ar rayan, już by nie żyła. Olgerkhan najeżył się, otwierając szeroko oczy. -1 ty również — mówił dalej Entreri. — Widziałem was oboje w walce i wiem, że twój magiczny repertuar jest prawie na wy- czerpaniu, pani Arrayan. Wybacz mi te słowa, ale nie jestem pod wrażeniem. Olgerkhan wyprostował się i wyglądał, jakby miał zamiar skoczyć na Entreriego. — Księga cię wysysa, kradnie twoje życie — powiedział skry tobójca, rozejrzawszy się wcześniej, czy nikt nie podsłuchuje. - Zaczęłaś proces, którego nie możesz zatrzymać. Dwójka półorków była wyraźnie wstrząśnięta tymi słowami, potwierdzając przypuszczenia Entreriego. — Czy teraz porozmawiasz ze mną sama, czy też nie? Arrayan spojrzała na niego błagalnie, po czym odwróciła się do Olgerkhana i kazała mu odejść na chwilę. Potężny półork popatrzył na Entreriego, lecz nie mógł odmówić prośbie Arrayan. Odszedł nie spuszczając mężczyzny z oczu. — Otworzyłaś księgę i zaczęłaś czytać, po czym odkryłaś, że nie możesz przestać - powiedział Entreri do Arrayan. - Zgadza się? — Tak sądzę, lecz to wszystko jest takie niewyraźnie - odpar ła. — Niczym sen. Myślałam, że rzuciłam wystarczająco wiele zaklęć ochronnych, by odepchnąć klątwy Zhengyi, lecz myli łam się. Wiem tylko, że rozchorowałam się wkrótce po powro cie do domu. Olgerkhan sprowadził Winghama i Mariabronne'a, i jeszcze jednego, starego barda Nyungy. — Wingham nalegał, byś razem z nami weszła do zaniku. — Nie było innego wyjścia. — Aby zniszczyć księgę, nim cię pochłonie - domyślił się Entreri. Arrayan nie próbowała się sprzeciwić. 254 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Byłaś chora, tak powiedziałaś. — Nie mogłam wstać z łóżka ani jeść. — Ale teraz nie jesteś taka chora, a twój przyjaciel... - Spoj- I' rżał na Olgerkhana. -Nie potrafi przetrwać jednej walki, a każ- |; dy cios jego maczugi jest coraz słabszy. Arrayan wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową, unosząc ; dłonie. Entreri zauważył pierścień, taki sam jak ten, który nosił Ol-; gerkhan, zauważył też, że osadzony w nim klejnot jest w in-' nym, ciemniejszym odcieniu niż wcześniej. Stojący na uboczu Olgerkhan zauważył ruch kobiety i za- czął iść w jej stronę. — Uważaj, ile mówisz naszym towarzyszom - ostrzegł En treri, nim potężny półork do nich dotarł. - Jeśli księga wysysa i z ciebie życie, to dzięki tobie wzrasta jej moc. Znajdziemy... musimy znaleźć... jakiś sposób, by pokonać tę magię, lecz jedno rozwiązanie wydaje się oczywiste, choć nie sądzę, by spodobało się twojemu potężnemu przyjacielowi. — Czy to groźba? - spytała Arrayan, a Olgerkhan najwyraź niej to usłyszał, gdyż pospiesznie przebył resztę dzielącej ich odległości. — To rada - odparł Entreri. - Dla swego własnego dobra, pani, uważaj na słowa. Przelotnie tylko spojrzał na imponującego Olgerkhana, po czym odwrócił się i odszedł. Biorąc pod uwagę swoje doświadczenia z liczem Herminicle'em w wieży pod Heliogabalus, i słowa smoczych sióstr, rozwiązanie całej kwestii wydawało się Artemisowi Entreriemu oczywiste - zabić Arrayan i pokonać magię konstruk-1; tu Zhengyi w jego sercu. Westchnął, gdy pojął, że jeszcze nie tak I dawno nie czułby obrzydzenia na tę myśl i wcale by się nie wahał. I Człowiek, którym był, już dawno zamordowałby Arrayan. Ale teraz inaczej postrzegał wyzwanie i jego zadanie nie-j zmiernie się skomplikowało. — Przeczytała księgę — poinformował Jarlaxle'a. - Jest Her- 1 minicle'em tego zamku. Zabicie jej byłoby prostym rozwiąza- * niem problemu. 255 R.A. SAimTORE Jarlaxle przez cały czas potrząsał głową. - Nie tym razem. - Powiedziałeś, że zniszczenie liczą spowodowałoby upa dek wieży. - Tak twierdziły Ilnezhara i Tazmikella. - Arrayan jest liczem tego konstruktu... albo wkrótce się nim stanie - odparł Entreri, a choć się przy tym upierał, wcale nie miał zamiaru zastosować zaproponowanego przez siebie roz wiązania, gdyby okazało się, że jednak ma rację. Jarlaxle znów potrząsnął głową. - Być może częściowo. - Przeczytała księgę. -1 ją zostawiła. - Uwolniwszy jej magię. - Wyzwoliwszy wezwanie - sprzeciwił się Jarlaxle, a wtedy Entreri spojrzał na niego z zainteresowaniem. - Co wiesz? - spytał skrytobójca. - Niewiele... obawiam się, że równie mało, co ty - przyznał drow. - Ale to... - Podniósł wzrok i szerokim gestem dłoni objął potężny zamek. - Naprawdę sądzisz, że taka nowicjuszka, tak młoda kobieta, może być siłą życiową tworzącą to wszystko? - Księga Zhengyi? Lecz Jarlaxle znów potrząsnął głową, najwyraźniej przeko- nany, że chodzi o coś jeszcze. Drow był zdecydowany, choćby ze względu na potencjalne zyski i moc, dowiedzieć się, co to było. 256 ROZDZIAŁ MPROWIZACJA 16 J^,ntreri ruszył przodem, a grupa podążyła za nim szybko, opuszczając strażnicą i wędrując korytarzami wewnątrz wschodniego muru. Nie czekały na nich żadne istoty strzegące zamku, lecz natrafili na dwa martwe gargulce i pozbawionego głowy cielesnego golema, wszystkie z głębokimi ranami w plecach. - Skuteczny jest - pochwalił Jarlaxle swojego nieobecnego przyjaciela. Dotarli w końcu do schodów prowadzących w górę, kończą- cych się drzwiami, które były lekko uchylone, wpuszczając świa- tło słońca. Gdy tak na nie patrzyli, drzwi się otworzyły, i ukazał się w nich Artemis Entreri. - Znajdujemy się w miejscu, gdzie łączą się mur zewnętrz ny i mur wewnętrzny, który oddziela od siebie dziedzińce — wy jaśnił. - Trzymajmy się zewnętrznego muru, a wkrótce dotrzemy do głównej twierdzy — odparł Mariabronne, lecz Entreri cały czas potrząsał głową. - Kiedy gargulce zaatakowały nas ostatniej nocy, to nie była pełna załoga zamku — wyjaśnił skrytobójca. — Od tego miejsca wzdłuż zewnętrznego muru siedzą całe stada tych stworów, a próba przejścia w pobliżu najpewniej je obudzi i będziemy musieli się przebijać. 257 R.A. SAIYATORE - W takim razie wzdłuż wewnętrznego muru do środka? - spytała Ellery. — Tam wyjdziemy i przebiegniemy przez dzie dziniec do głównego wejścia do twierdzy? - Wejście pewnie będzie zamknięte - zauważył Mariabronne. -1 to zamknięte przed cmentarnym dziedzińcem, z którego powstaną setki nieumarłych - zapewnił ich Jarlaxle takim to- nem, że nikt nie próbował kwestionować jego słów. - Tak czy inaczej czeka nas walka - wtrącił Athrogate. — Wy bierz te kościste, to mniejsze wyzwanie! - Roześmiał się, po czym mówił dalej: - Prowadź więc i bądź szybki, bo czuję pod niecenie. - Krasnolud zawył ze śmiechu, lecz nikt nie podzielał jego wesołości. - Jak daleko? - spytał Mariabronne. Entreri wzruszył ramionami. - Siedemdziesiąt stóp od wewnętrznej strażnicy do wejścia do twierdzy. - I do tego pewnie jeszcze zamknięte drzwi, które nas po wstrzymają- dodała Ellery. -Nieumarli nas zaleją. - Spojrzała na Pratcusa. - Mam swoje moce przeciw kościotrupom - powiedział, choć nie wydawał się przekonany. — Ale za pierwszym razem okaza ło się, że nie za bardzo słuchają moich rozkazów. - Ponieważ najpewniej kontroluje je większa moc — powie dział Jarlaxle, a wtedy wszyscy na niego spojrzeli. Wzruszył ramionami, pokazując, że to tylko domysł, po czym wyprosto wał się szybko. Spojrzał błyszczącymi oczyma na Entreriego. - Jak daleko jesteśmy od twierdzy? Entreri przez chwilę wydawał się zaskoczony, po czym rzekł: - Sto stóp? -A jak wysoko znajduje się jej szczyt nad szczytem muru w tym miejscu? Entreri spojrzał za siebie, przez, otwarte drzwi, po czym wy- chylił się i popatrzył na północny wschód, w stronę twierdzy. - Nie jest bardzo wysoka - stwierdził skrytobójca. - Jakieś piętnaście stóp nad nami w najwyższym punkcie. - Prowadź na szczyt muru — nakazał mu Jarlaxle. 258 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Co wiesz? - spytał Athrogate. - Wiem, że zmęczyłem się już walką. - Ba! - prychnął krasnolud. - Słyszałem, że wy, drowy, bar dzo lubicie walczyć. - Kiedy jest to konieczne. Ba! Jarlaxle uśmiechnął się do krasnoluda, przeciskając się obok niego, po czym ruszył po schodach za Entrerim. Nim inni ich dogonili, kiwnął głową i rzekł: - To zadziała. - Proszę, podziel się z nami swoim pomysłem - poprosił Ma- riabronne. - Ten to zawsze wszystkich prosi - prychnął Athrogate. - Powinien zostać proszalnikiem! - My, drowy, mamy w zanadrzu pewne... sztuczki - odparł Jarlaxle. - Może lewitować — wyjaśnił Entreri. - Lewitacja to nie latanie — sprzeciwił się Canthan. -Ale jeśli znajdę się wystarczająco wysoko i blisko, mogę umieścić kotwiczkę na szczycie wieży - wyjaśnił Jarlaxle. - To długa wspinaczka, szczególnie po skosie - zauważył tropi ciel, unosząc głowę, by przyjrzeć się obu punktom zaczepienia. - Lepsze to niż walka przez całą drogę — stwierdził Jarlaxle. Mówiąc to, zdjął kapelusz, sięgnął pod jedwabną szarfę i wyjął delikatną linę. Wyciągał ją, a ona zdawała się nie kończyć. Drow zwijał na ziemi wyciągany sznur, a gdy skończył, miał przed sobą spory zwój sięgający mu niemal do kolan. - Sto dwadzieścia stóp - wyjaśnił Entreriemu, który wcale nie był zaskoczony pojawieniem się magicznej liny. Wówczas Jarlaxle zdjął kolczyk z klejnotem, uniósł go do ust i coś wyszeptał. Kolczyk rósł w miarę oddalania od twarzy, a gdy znalazł się w pobliżu końca liny, był wielkości niedużej kotwiczki. Jarlaxle przywiązał go i zaczął luźno zwijać linę na jednej ręce, zaś Entreri chwycił za drugi koniec i przywiązał go do jednego z krenelaży. 259 R.A. SALVATORE - Największym niebezpieczeństwem jest to, że nasze ruchy przyciągną uwagę gargulców - powiedział Jarlaxle do pozosta łych. — Nie byłoby rozsądnym wikłanie się w walkę podczas wspinania się po linie. - Ba! - rozległo się spodziewane prychnięcie Athrogate'a. - Ustal kolejność przejścia - poprosił Jarlaxle tropiciela. - Mój przyjaciel przejdzie oczywiście jako pierwszy po tym, jak umocuję linę, lecz później na szczycie wieży powinien pojawić się jak najszybciej kolejny wojownik. A ona będzie potrzebo wać pomocy - dodał, wskazując głową na Arrayan. — Ja mogę to zrobić dzięki swojej lewitacji, a mój przyjaciel też być może ma coś, co pomoże...? Spojrzał na Entreriego, który skrzywił się, lecz zaczął grze- bać w swojej wielkiej sakiewce. Wyciągnął urządzenie składa- jące się z pasów i haków, które przypominało nieco uzdę dla bardzo dużego konia, i rzucił je beztrosko drowowi. Jarlaxle szybko je rozplatał i uniósł przed siebie, ukazując pozostałym swego rodzaju uprząż, znaną jako „włamywacz" każdemu, kto znał sztuczki miejskich złodziei. - Koniec gadania — poprosiła Ellery, wskazując na północ, na rząd gargulców na murze. - Mocne pchnięcie, cny krasnoludzie - powiedział Jarlaxle do Athrogate'a, który natychmiast rzucił się w jego stronę z wy ciągniętymi ramionami. - Kiedy będę cię mijać — wyjaśnił szybko Jarlaxle, zanim krasnolud zrzucił go z muru... i to pewnie na złą stronę! Ustawił Athrogate'a na wewnętrznej krawędzi muru, po czym stanął po drugiej stronie, prostopadle do odległej fortecy. - Pospiesz się - poprosił Entreriego. - Dobrze ją zamocuj - odparł skrytobójca. Jarlaxle pokiwał głową i ruszył biegiem. Skoczył i wezwał moc swojego zaczarowanego symbolu, przypominającego go- dło domu Baenre, by przywołać magiczną lewitację, która uniosła go wyżej nad ziemię. Athrogate chwycił go za pas i popchnął go w stronę wieży. Popychany niesamowitą siłą krasnoluda, Jarlaxle szybko oddalił się od pozostałych. 260 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Oddalając się od muru, Jarlaxle jednocześnie nadal się wznosił. W połowie drogi do fortecy, był już wyżej niż jej najwyższy punkt. Wciąż się zbliżał, ale coraz wolniej. Moc lewitacji po- zwalała mu się jedynie pionowo unosić, więc kiedy pęd krót- kiego biegu i pchnięcia Athrogate'a wyczerpał się, nadal znaj- dował się jakieś dwadzieścia stóp od muru fortecy. Ale był teraz nad nią i zamachnął się kotwiczką. - Gargulce na szczycie — zawołał do Entreriego, który był już gotów zacząć wspinać się po linie. - Nie reagują na moją obec- ność i na twoją też pewnie nie, dopóki nie dotkniesz kamienia. - Cudownie! - mruknął pod nosem Entreri. Na jego twarzy malował się spokój i zdecydowanie, a od- dech był miarowy, lecz jego umysł wypełniały wizje gargulców zbliżających się i wyrywających kotwiczkę, po czym pozwala- jących mu spaść na dziedziniec. Albo może otoczą go, gdy bę- dzie bezradnie wisiał na linie. — Szybko wybierz luz - powiedział Entreri do Athrogate'a, kiedy Jarlaxle wypuścił kotwiczkę. W chwili, gdy uderzyła w krenelażowy mur fortecy, krasnolud zaczął wybierać linę, napinając ją i zaciskając wokół kamienia. Entreri wyruszył, zeskakując z muru na linę. Zaczepił się kost- kami, a jego ręce poruszały się płynnie i błyskawiczne. Wspinał się po linie, zwijając swoje ciało i rozwijając je w idealnym rytmie, a poruszał się tak szybko, że inni mieli wrażenie, iż ze- ślizguje się po linie, a nie na nią wspina. Wkrótce zbliżył się do dachu fortecy. Kiedy tak się stało, opu- ścił stopy i wygiął do tyłu, zbierając się do skoku. Zrobił idealne salto, w locie wyciągając broń, i wylądował na równych nogach na szczycie muru - w chwili, gdy w jego stronę ruszył gargulec. Stwór został trafiony mieczem w twarz, a sztylet rozpłatał mu gardło. Entreri podążył w dół za stworem, zeskakując z muru na dach w chwili, gdy do ataku ruszył kolejny gargulec. - Chodź, półbrzydalu - powiedział Athrogate do Olgerkha-na, który zdążył już założyć uprząż. 261 R.A. SALWTORE Nim półorczy wojownik odpowiedział, krasnolud wskoczył na szczyt muru, chwycił go z tyłu za pas i skoczył, jednocześnie zaczepiając uprząż na linie. Z zadziwiającą siłą Athrogate trzymał Olgerkhana jedną ręką, a drugą ciągnął i chwytał, chwy- tał i ciągnął, przesuwając ich po linie. Olgerkhan protestował i kręcił się, próbując chwycić krasno-luda za ramię. - Uspokój się i nie marnuj sił, głupcze - złajał go Athrogate. - Zostawię cię tam, a ty lepiej bądź gotów do walki, zanim wrócę! Wtedy Olgerkhan się uspokoił, a lina podskoczyła. Półork zdo- łał obejrzeć się za siebie, podobnie jak Athrogate. Ujrzeli Maria-bronne'a wspinającego się po linie. Tropiciel poruszał się niemal równie płynnie co Entreri, i coraz bardziej przybliżał się do kra-snoluda, gdy zbliżali się do odgłosów trwającej bitwy. Nad nimi Jarlaxle uniósł się jeszcze wyżej, by móc pod lep- szym kątem wypuszczać pociski — magiczne z różdżki i zatrute z małej kuszy. - Idź j ako następny - powiedziała komendant Ellery do Prat- cusa. - Będą potrzebować twojej magii. Oparła się o mur, by przyjrzeć się walce po drugiej stronie. Co chwilę z dachu zrywał się gargulec, machając potężnymi skrzydłami, i Ellery mogła się tylko modlić, by stwór nie za- uważył liny i wspinających się po niej bezradnych ludzi. Pratcus zawahał się, a wtedy Ellery spojrzała na niego ostro. Krasnolud chwycił linę i potrząsnął głową. - Nie utrzyma jeszcze jednego - wyjaśnił. Ellery uderzyła ręką o kamień i odwróciła się do Canthana. - Masz coś, co mogłoby im pomóc? Czarodziej potrząsnął głową. Nagle tak gwałtownie zaczął rzucać zaklęcie, że Ellery aż się cofnęła. Odwróciła się i ujrzała, jak Canthan wypuszcza błyskawicę, która trafiła gargulca nurkującego w stronę Athrogate'a i Olgerkhana. - Nic, co mogłoby pomóc im we wspinaczce, jeżeli o to ci chodziło — uściślił czarodziej. - Cokolwiek możesz — odparła Ellery równie oschłym tonem. 262 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri szybko odkrył, że jego stanowisko na dachu twierdzy wystawia go na ataki licznych gargulców. Zabił trzy, lecz kolejna czwórka podskakiwała i fruwała wokół niego, i skrytobójca prze- szedł do obrony, nie próbując już zadawać zabójczych ciosów. Nad nim Jarlaxle pozbył się jednego stwora, wypuszczając z różdżki kulę zielonej mazi, która trafiła gargulca w skrzydła i popchnęła go w dół, gdzie utknął przyklejony do kamienia. Drugi z gargulców oderwał się do Entreriego i ruszył w stronę kwitującego drowa, lecz nim skrytobójca zdołał zaatakować pozostałą dwójkę, zza muru wyłoniły się kolejne dwie istoty. Mrucząc pod nosem, skrytobójca nie przerywał szaleńczego tańca, wykorzystując Szpon Charona do stawiania nieprzezro- czystych ścian popiołu, by pomogły mu w nieustannej ucieczce. Spojrzał w stronę liny, by ocenić postępy Athrogate'a i musiał przyznać w duchu, że cieszy się na widok szybko zbliżającego się krasnoluda - w odniesieniu do tego osobnika, nigdy by się do tego nie przyznał. Entreri zaczął działać bardziej celowo, nie tylko starając się utrzymać z dala od szponów i rogów atakującej go czwórki, lecz także ustawić ich tak, by było to korzystne dla zbliżającego się wsparcia. Ruszył w lewo, później znów ostro w prawo i w stronę środka dachu. Opadł błyskawicznie na kolano i uniósł miecz pionowo w górę, przebijając opadającego gargulca, który gorączkowo machał skrzydłami, by się podnieść. Entreri zaczął się prostować, lecz szponiasta łapa przeleciała tuż nad jego głową, więc rzucił się do przodu i przetoczył. Podniósł się błyskawicz- nie, obracając jednocześnie, i wyciągnął miecz, by sparować wściekłe ataki. Gargulce, które mogły wznieść się w powietrze i zaatakować go z góry, powinny były go zabić — i zabiłyby zwy- czajnego ludzkiego wojownika - lecz Artemis Entreri był dla nich zbyt szybki i udało mu się tak ustawić miecz, że parował również ataku z góry. Z wiszącym w uprzęży pod linąpółorkiem, Athrogate dotarł do muru twierdzy. 263 R.A. SAD/ATORE - Właź na górę i walcz! - ryknął do Olgerkhana. Wciąż wykorzystując tylko jedną rękę, krasnolud przerzucił potężnego półorka przez kamienny mur. Olgerkhan zaczepił się nogą i bezwładnie przeleciał na dach. Krasnolud zawył ze śmiechu. -Idź, cny krasnoludzie! - zawołał Mariabronne zza jego pleców. - Wracam po dziewczynę - wyjaśnił Athrogate. - Wespnij się po mnie, drzewołazie, i zabieraj do walki! Mariabronne'a nie trzeba było dwa razy prosić. Zaczął się wspinać po krasnoludzie. Wyraźnie próbował być delikatny, a przynajmniej nie deptać Athrogate'owi po twarzy. Krasnolud, mając znów obie ręce wolne, chwycił tropiciela za kostki, podniósł go i rzucił na dach obok Entreriego i Olgerkhana. Ath- rogate nie widział nic z tego, gdyż wisiał na linie, lecz słyszał duże zamieszanie i to wystarczyło, by zawył ze śmiechu. Gdy tylko lina przestała podskakiwać, krasnolud zwolnił je- den z haków na uprzęży i kilka potężnych pociągnięć rękami sprawiło, że zaczął opadać w stronę pozostałych. Zatrzymał się jednak, gdy ujrzał Pratcusa wspinającego się w jego stronę. W przeciwieństwie do Entreriego i Mariabronne'a, krasnolud nie zaczepił kostek na linie, lecz wisiał na rękach. Puszczał rękę z tyłu i przekręcał biodra tak, że kiedy znów chwytał linę, ta dłoń był z przodu. I tak oto szybko przemieszczał się po linie. Athrogate pokiwał głową i wyszczerzył się, obserwując po- stępy kapłana. Pratcus miał na sobie ćwiekowaną skórznię bez rękawów, a mięśnie jego ramion wybrzuszały się od wysiłku -i czegoś jeszcze, jak wiedział Athrogate. - Rzuciłeś coś na siebie, co? — spytał Athrogate, gdy Pratcus się do niego zbliżył. Athrogate obrócił się tak, że jego głowa była skierowana w stronę drugiego krasnoluda, i wyciągnął do niego rękę. - Siła byka - potwierdził Pratcus i chwycił wyciągniętą rękę ? Athrogate'a. Obrót, zamach, i Pratcus przeleciał nad wiszącym krasnolu-dem, po czym znów bez trudu pochwycił linę i ruszył dalej. 264 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Athrogate zawył ze śmiechu i zaczął opadać w stronę muru. - Kto następny? - spytał pozostałą trójkę. Ellery spojrzała na Canthana. - Weź Arrayan - zdecydowała. - Potem Canthan, a ja będę ostatnia. - Obawiam się, że nie mamy na to czasu - dobiegł ich głos z góry, i wszyscy spojrzeli na Jarlaxle'a. Drow rzucił drugą linę Athrogate'owi, i krasnolud ściągnął go do siebie. - Zamek zaczyna sobie uświadamiać naszą obecność - wy jaśnił Jarlaxle, opadając. Wskazał na ziemię, jakieś dwadzieścia stóp poniżej. Athrogate zaczął się sprzeciwiać, lecz zamilkł, gdy spojrzał w dół. Znajdowała się tam horda nieumarłych, wygrzebująca się z ziemi i kłębiąca się pod liną. - O, cudownie — stwierdził Canthan. - Wchodzą też do tuneli w murze — poinformował go Jar- laxle. - Myślisz, że są wystarczająco bystrzy, żeby przeciąć za nami linę? - ryknął Athrogate. - O, cudownie - powiedział Canthan. Jarlaxle skinął na Ellery. - Idź - powiedział jej. - Szybko. Ellery założyła topór i tarczę na plecy, po czym weszła na linę nad wiszącym Athrogate'em. - Pospiesz się, albo będziesz miała moją włochatą głowę w tyłku - warknął do niej krasnolud. Nie odwróciła się i ruszyła jak najszybciej mogła. Weź półorczą dziewczynę i zrzuć ją na hordę, zabrzmiał głos w głowie Athrogate'a. Krasnolud zrobił zdziwioną minę, po czym spojrzał w stronę Canthana. Nasze zwycięstwo będzie niemal zupełne, kiedy ona umrze, wyjaśnił czarodziej. - Chodź, dziewczyno - powiedział posłusznie Athrogate do Arrayan. 265 R.A. SAIYATORE Jarlaxle opadł na mur obok kobiety i chwycił ją za ramię, kiedy ruszyła w stronę krasnoluda. - Ja ją wezmę — powiedział do krasnoluda, a do Canthana dodał: - Ty idź z nim. Canthan próbował nie zdradzić swojego zaskoczenia, wście- kłości - i podejrzeń, że może jakimś sposobem drow przechwycił jego magiczną wiadomość? A może spojrzenie Athrogate'a w jego stronę uświadomiło spostrzegawczemu Jarlaxle'owi jego plany wobec Arrayan? Canthan wykorzystał swój zwyczajowy sarkazm, by ukryć uczucia. - Teraz możesz latać? - spytał mag. - Lewitować - poprawił Jarlaxle. - Prosto w górę i w dół. - Bez ciężaru — wyjaśnił drow, wziął koniec drugiej liny od Athrogate'a i przywiązał ją do uprzęży. -Nie będziemy cię wca le obciążać, cny krasnoludzie. Athrogate wyobraził sobie to wszystko i zawył jeszcze gło- śniej. Canthan ostrożnie zbliżał się do niego, więc krasnolud wyciągnął ręce i chwycił czarodzieja za pas, brutalnie przycią- gając go do siebie. - Mam drowi latawiec! - stwierdził Athrogate z głośnym re chotem. - Przełóż ręce przez uprząż i trzymaj się - poprosił Jarlaxle czarodzieja. — Uwolnij ręce krasnoluda, błagam cię, albo ten zamek nas dopadnie, nim znajdziemy się po drugiej stronie. Canthan nadal wpatrywał się w zaskakującego drowa i wy-•raźnie ujrzał w jego oczach, że polecenia Jarlaxle'a nie były jedynie wynikiem ostrożności. Canthan wiedział, że w ten sposób została wyznaczona granica. Ale czas, by przekroczyć tę granicę i rzucić wyzwanie mrocznemu elfowi, jeszcze nie nadszedł. Zostało mu jeszcze wiele zaklęć i wcale nie był wyczerpany, lecz wywołanie za- mieszania w tej chwili dużo by go kosztowało, biorąc pod uwagę hordy potworów, niezależnie od wyniku konfrontacji z drowem. 266 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Wciąż wpatrując się w Jarlaxle'a, czarodziej przysunął do rawędzi muru i ostrożnie pochylił, by znaleźć chwyt na uprzę-|ży Athrogate'a. Krzyknął z zaskoczenia, kiedy krasnolud znów "go chwycił i pociągnął, utrzymując Canthana na miejscu, dopóki czarodziejowi nie udało się zaczepić chudych rąk o kilka z pasków. Krzyknął po raz kolejny, gdy Athrogate oparł ciężkie buty o kamienny mur, odepchnął się i zaczął wspinać po linie. Jarlaxle szybko wybrał luz i podszedł do krawędzi z Arrayan. - Trzymaj się, proszę - poprosił ją mroczny elf i ku jej wy raźnemu zaskoczeniu po prostu zrobił krok do przodu. Być może dla uspokojenia zdenerwowanej kobiety, drow wykorzystał moc lewitacji, by unieść się odrobinę wyżej, od- dalając ich od nieumarłych potworów. Canthan słyszał plotki, że wszystkie drowy posiadają umiejętność lewitacji, lecz po- dejrzewał raczej, że Jarlaxle wykorzystywał jakiś zaczarowa- ny przedmiot - może pierścień albo inną ozdobę. Doskonale wiedział, że tajemniczy drow ma w swym posiadaniu całkiem sporo magicznych przedmiotów, a nieznajomość ich możli- wości sprawiała, iż czarodziej nie chciał zbyt długo z nim prze- bywać. - Zbliżamy się, Ellery! - zawołał Athrogate do kobiety przed nimi. — Pospiesz się albo będziesz miała krasnoludzką głowę! Cha cha cha! Ellery na te słowa wyraźnie przyspieszyła. Dach był pusty, lecz walka o fortecę wciąż trwała, gdyż nie-umarli zaczęli się wspinać na wieżę — a przynajmniej próbowali - zaś kolejne gargulce dowiadywały się o ataku i leciały w stronę centralnej budowli. Mariabronne gorączkowo strzelał z łuku, biegając od ściany do ściany, strzelając do gargulców na górze i szkieletów na dole. Olgerkhan również poruszał się po dachu, choć o wiele wol- niej. Otrzymał wiele ran podczas pierwszej walki, po tym, jak Athrogate bezceremonialnie wrzucił go na dach. Większość z nich wynikała z tego, że umęczony wojownik był po prostu zbyt wolny. Mimo to starał się pomagać, wykorzystując trupy 267 R.A. SAIYATORE gargulców jako pociski, które zrzucał na wspinających się nie-umarłych. Artemis Entreri próbował zatrzymać wszystko. Zszedł około osiem stóp na dół wąskimi schodami biegnącymi wzdłuż tylnego muru, aż do ciężkich żelaznych drzwi. Jak szybko odkrył, drzwi były zamknięte, i to w sprytny sposób. Bez trudu znalazł też kilka pułapek umieszczonych wokół wejścia, co przypomniało mu, że konstrukt Zhengyi umie się bronić. Tak czy inaczej, nie spieszył się - nie miał zamiaru otwierać drzwi do chwili przybycia pozostałych - więc starannie i dokładnie przyjrzał się szczegó- łom ościeżnicy, które być może reagowały na nacisk... — Musimy szybko wejść do środka! - zawołał do niego Ma- riabronne, akcentując swoje ostrzeżenie brzękiem cięciwy. — Utrzymaj te bestie z dala ode mnie - odparł Entreri. Jakby na znak, Olgerkhan wykrzyknął z bólu. — Wyłom! - krzyknął Mariabronne. Przeklinając pod nosem, Entreri odwrócił się od drzwi i po- biegł z powrotem po schodach. iNa górze ujrzał Mariabronne'a walczącego z parą gargulców po prawej, blisko miejsca, w któ- rym zaczepiono linę. Trzeci stwór zbliżał się szybko. Olgerkhan oparł się o mur za tropicielem. — Pomóż mi wejść! - zawołał krasnoludzki kapłan zza muru. Olgerkhan podniósł się z trudem, ale udało mu się wycią gnąć rękę. Entreri uderzył gargulca w plecy w chwili, gdy Pratcus wszedł na mur. Kjasnolud ruszył najpierw w stronę Olgerkhana, lecz tylko spojrzał z niesmakiem i minął go, po czym zaczął rzucać zaklęcie leczące, kierując je nie w stronę bardziej rannego pół-orka, lecz Mariabronne'a, który zaczynał się męczyć. Szpony gargulca przebiły się przez jego obronę. — Gotowe! - krzyknął tropiciel do Entreriego, a gdy omyło go leczące zaklęcie krasnoluda, Mariabronne wyprostował się i zaczął walczyć z nową energią. - Drzwi! Wyłam drzwi! Entreri zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć za ich plecami na Ellery powoli wspinającą się po linie i pozostałą czwórkę kierującą się w ich stronę w dziwacznym szyku, z Jarlaxle'em 268 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA i Arrayan płynącymi w powietrzu za Athrogate'em i wiszącym czarodziejem. Potrząsnął głową i podbiegł do najwyższych drzwi fortecy. Zastanowił się, ile czasu mu pozostało, i jeszcze raz sprawdził wszystko w poszukiwaniu pułapek. Jak zwykle, wyczucie czasu skrytobójcy było niemal dosko- nałe i otworzył zamek w chwili, gdy pozostali pojawili się na schodach za nim. Entreri otworzył drzwi i cofnął się, a Athro-gate przeszedł obok niego. Entreri chwycił go za ramię, powstrzymując go. - Hę? — spytał krasnolud, wyraźnie mający ochotę na kłót nię, lecz Entreri położył palec na ustach. Skrytobójca minął Athrogate'a i pochylił się nisko. Przyj- rzawszy się pobieżnie kamieniom za progiem, Entreri sięgnął do sakiewki i wyciągnął trochę sproszkowanej kredy. Rzucił ją na pewną część kamieni. - Płytki reagujące na nacisk - wyjaśnił, cofnął się i gestem zachęcił Athrogate'a do ruszenia. - Bywasz przydatny — mruknął niechętnie krasnolud. Entreri zaczekał na Jarlaxle'a, który zamykał pochód. Drow spojrzał na niego i uśmiechnął się znacząco, po czym celowo postawił stopę na kredzie. -Niech uwierzą, że jesteś bardziej użyteczny, niż jesteś na- prawdę—pogratulował Jarlaxle, a Entreri tylko się uśmiechnął. - Sądzę, że zaczynasz rozumieć to wszystko - dodał Jarlaxle. - Czy powinienem się martwić? -Tak. To proste stwierdzenie sprawiło, że na smolistej twarzy Jar-laxle'a pojawił się kolejny uśmiech. 269 n ROZDZIAŁ POTWIERDZ ENIE CANTHANA N I 17 J_3rzwi otwierały się na okrągłą salę, która zajmowała całe piętro twierdzy. W pobliżu północnego krańca komnaty, na- przeciwko wejścia, znajdował się bazaltowy ołtarz. Czerwone żyłkowanie kamienia dodawało urody dekoracyjnym pła- skorzeźbom przedstawiającym smoki. Za ołtarzem, między dwoma płonącymi piecykami, leżało wielkie jajo, tak duże, że człowiek taki jak Entreri mógłby się zwinąć w kłębek w jego wnętrzu. - To wygląda jak miejsce do walki - mruknął Athrogate i nie wydawał się wcale zmartwiony taką perspektywą. Biorąc pod uwagę nieumarłych na zewnątrz, słowa krasno-luda brzmiały prawdziwie, gdyż wszędzie wokół komnaty, w równych odległościach od siebie, stały sarkofagi z polerowanego kamienia zdobionego złotem. Pokrywy stojących pionowo sarkofagów przedstawiały Humanoidy o długich stopach i długich, psich pyskach, stojące z rękami przyciśniętymi do boków. - Gnolle? - spytał Jarlaxle. Za nim Entreri fachowo zabez pieczył drzwi, zamykając zamek. - Nie mamy dość czasu, żeby się tego dowiedzieć — stwier dził Mariabronne, wskazując drugie wyjście z sali: kolejne pro wadzące w dół schody. Biegła wzdłuż nich sięgająca pasa balu strada, a wejście znajdowało się po drugiej stronie sali. 270 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Tropiciel, wpatrując się w najbliższy z sarkofagów, położył dłoń na mieczu i wyszedł w stronę środka sali. Poczuł drżenie, jakby poruszenie w najbliższym z sarkofagów, i zaczął wołać. Nie potrzebowali żadnego ostrzeżenia, gdyż wszyscy to po- czuli. Entreri zerwał się do biegu i mijając pozostałych, dosko-czył do balustrady. Chwycił ją i przetoczył się na drugą stronę, lądując zręcznie na schodach poniżej. Niemal nie zwalniając, błyskawicznie dotarł do drugich drzwi. Położył palce na ich krawędzi i zaczął rozglądać się wokół. Odetchnął głęboko. Choć nie widział pułapek, wiedział, że powinien uważniej przyjrzeć się drzwiom, ale po prostu nie miał na to czasu. Słyszał, jak jego przyjaciele schodzą po schodach, a następnie rozległo się trzeszczenie, gdy nieumarłe potwory w sarkofagach zaczęły odsuwać wieka. Sięgnął do zamka. Drzwi otworzyły się nagle. Entreri cofnął się, wyciągając broń. Nic jednak nie wyszło, a sam skrytobójca uspokoił się, gdy ujrzał zadowolonego z sie- bie Canthana stojącego na schodach. - Zaklęcie otwarcia? - spytał Entreri. — Nie mamy czasu na twoje badania — odparł czarodziej. — Uznałem to za rozsądne. Oczywiście, że tak, jak długo ja byłem wystarczająco blisko, by Przyjąć na siebie impet pułapek albo potworów, pomyślał Entreri, lecz nic nie powiedział - choć jego mina musiała zdra- dzać jego odczucia. - Wychodzą - ostrzegła komendant Ellery ze szczytu scho dów. — Zmumifikowane gnolle - stwierdził Jarlaxle. - Interesu jące. Entreri nie był aż tak zainteresowany i nie miał większej ochoty zobaczyć dziwnych istot. Odwrócił się od Canthana, po drodze wyciągając broń, i przebiegł przez drzwi. Był zaskoczony, podobnie jak wszyscy pozostali, że nie znaj- duje się na najniższym poziomie twierdzy. Z zewnątrz budowla 271 ?tt. R.A. SALVATORE nie wydawała się wystarczająco wysoka, by mieć trzy kondy- gnacje, lecz Entreri znalazł się na balkonie biegnącym wzdłuż ściany wokół twierdzy i prowadzącym do szerokich kamiennych schodów na północnym murze. Zbliżywszy się do sięgającej pasa żelaznej balustrady, której tralki przypominały skręcone smoki z szeroko rozłożonym skrzydłami, Entreri znalazł rozwiązanie tej zagadki. Podłoga najniższej kondygnacji znajdowała się czę- ściowo poniżej poziomu ziemi — a przynajmniej jej okrągła część. W południowej części tej sali znajdowały się krótkie schody pro- wadzące do prostokątnej wnęki, w której znajdowało się główne wejście do twierdzy, tak, że jej przekrój przypomniał skrytobójcy dziurkę od klucza - ale bardzo skróconą. I tam właśnie, na szczycie tych schodów, w prostokątnej wnęce naprzeciw wejścia, znajdowała się księga Zhengyi, tom stworzenia, zawieszona na mackach, które Entreriemu wyda- wały się aż nadto znajome. Skrytobójca w końcu oderwał wzrok od kuszącego celu i uważnie przyjrzał się poziomowi niżej. Słyszał, jak drzwi się za nim zamykają, i zaraz rozległy się ostre uderzenia. - Musimy się spieszyć — stwierdził Jarlaxle, jak zwykle ze skłonnością do niedopowiedzenia. Ale Entreri wcale się nie spieszył go schodzenia po scho- dach czy przeskakiwania przez barierkę. W pomieszczeniu ni- żej ujrzał parę żelaznych figur umieszczonych po wschodniej i zachodniej stronie sali, i żywo przypomniał sobie spotkanie w wieży Herminicle'a. Od perspektywy spotkania z parą żela- znych golemów gorszy był fakt, że sala poniżej nie była za- mknięta i na jej obrzeżach znajdowały się liczne wejścia do tu- neli z obrobionych kamieni, prowadzących w głąb ziemi. Być może horda nieumarłych właśnie zbliżała się tymi przejściami. Głośny brzęk sprawił, że Entreri się obrócił. Athrogate stał za zamkniętymi żelaznymi drzwiami, których sztaba już się po- ruszała pod uderzeniami zmumifikowanych gnoili. Krasnolud metodycznie zabrał się do roboty. Upuścił plecak na ziemię i wyjmował z niego jeden hak za drugim. Umieścił je w strategicznych miejscach dookoła drzwi i wbijał je w kamień 272 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA jednym uderzeniem morgensztema - tego zaczarowanego ole- jem uderzenia. Chwilę później cofnął się i przyjrzał się swojemu dziełu z rę- kami opartymi na biodrach. - Tak, to ich na jakiś czas powstrzyma. - Oni są najmniejszym z naszych problemów - zauważył En- treri. Kilkoro z pozostałych znajdowało się już przy balustradzie, spoglądając na salę i dochodząc do tych samych ponurych wnio- sków, co Entreri. Ale nie Arrayan i Olgerkhan. Kobieta oparła się o ścianę, jakby samo przebywanie w takiej bliskości ma- gicznej księgi pozbawiało j ą sił. Jej towarzysz nie wyglądał wiele lepiej. - Tam są nasze odpowiedzi - stwierdził Canthan, wskazując na księgę. - Doprowadźcie mnie do niej. - Te statuy z pewnością się poruszą - powiedział Jarlaxle. - Żelazne golemy nie są łatwym przeciwnikiem. Athrogate zawył ze śmiechu, podchodząc do drowa. - Jeszcze nie widziałeś Grzmota i Łoskota w akcji? - Nazy wając bronie, pokazywał je mrocznemu elfowi. - Grzmot i Łoskot? — powtórzył drow. Athrogate znów zarechotał i wyjrzał przez balustradę, spo- glądając bezpośrednio na czubek głowy jednej z rzeźb. - Do zobaczenia na dole! — zawołał i szepnął do każdej z bro ni, prosząc je o wypuszczenie zaczarowanych płynów. Znów się roześmiał, wskoczył na balustradę i zeskoczył w dół. - Grzmot i Łoskot? - spytał ponownie Jarlaxle. - Wcześniej nazywał je Gnilec i Mordulec — odparła Ellery. Entreri zauważył, że po raz pierwszy, od kiedy poznał drowa, Jarlaxle'owi najwyraźniej brakuje słów. Ale choć nie można było zaprzeczać idiotyzmowi Athrogate^, tak samo nie można było zaprzeczać jego skuteczności. Wy- lądował na siedząco na ramionach rzeźby, otaczając nogami jej głowę. Golem zaczął się poruszać, jak przewidywali, lecz nim zdołał dosięgnąć krasnoluda, Grzmot uderzył go w głowę. Czarne żelazo czaszki konstruktu stało się rudo-brązowe, zniszczone 273 R.A. SALVATORE ; przez wydzielinę rdzewiacza. Kiedy Łoskot, błyszczący od oleju uderzenia, walnął w to samo miejsce, poleciał żelazny pył i szczyt czaszki golema się zapadł. Istota nadal się szarpała, lecz Athrogate miał zbyt dużą prze- wagę, precyzyjnie machając swoją bronią, jednym morgensz-ternem naruszając integralność naturalnego pancerza przeciwnika, a drugim go uderzając. Żelazna kończyna poleciała na bok, a choć druga zdołała chwycić krasnoluda i rzucić nim o ziemię, silny i twardy Athrogate podniósł się błyskawicznie i dwoma seriami ciosów oderwał mu nogę. Później na wszelki wypadek jeszcze uderzył go w bok torsu. Ale drugi golem ruszył do ataku, a z tuneli doszły ich inne odgłosy. h Mariabronne i Elłery, a za nimi Pratous, ruszyli schodami, [ j zaś Entreri ześlizgnął się z balustrady i opadł piętnaście stóp w dół, wytracając impet w przewrocie. Canthan również przeskoczył przez balustradę, opuszczając linę, której drugi koniec wydawał się zaczepiony w powietrzu. Zsunął się na bok, nie mając zamiaru dołączyć do walki. Cza- rodziej widział swój cel, gotów do wzięcia. Nie był zadowolony, kiedy Jarlaxle opadł obok niego i ruszył w stronę wnęki. - Utrzymaj ich z dala ode mnie - nakazał Canthan drowowi. - Ich? — spytał Jarlaxle. ?'I' Canthan nie słuchał. Zatrzymywał się co krok, rzucając na i1 siebie serię zaklęć, otaczając się czarami ochronnymi, by obro- . i nić się przed magią strzegącą tomu. ;i — Jarlaxle! — zawołała Ellery. — Do mnie! 1J? Drow odwrócił się i spojrzał na kobietę. Jak widział, sytu- i ?' acja na sali była na razie pod kontrolą, głównie dzięki umiejęt- 11 ; nościom Athrogate'a i jego skuteczności w walce z żelaznymi r ''? golemami. Jeden już został powalony, miotając się bezradnie, 11 a drugi chwiał się pod wpływem otrzymanych ciosów. Krasno- lud kręcił się wokół niego i z zapamiętaniem wymachiwał mor-genszternami. - Jarlaxle! - zawołała znów Ellery. 274 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Drow spojrzał na nią i wzruszył ramionami. - Do mnie! — nalegała. Jarlaxle spojrzał na Canthana, który stał przed księgą, a póź- niej zwrócił wzrok w stronę Ellery. Miała zamiar utrzymać go z dala od księgi i to po to, by Canthan mógł się jej przyjrzeć jako pierwszy. Ellery wpatrywała się w niego, a jej mina wy-\ raźnie mówiła, że jeśli się sprzeciwi, zacznie się walka. • Znów spojrzał na Canthana i doszedł do wniosku, że wciąż Lma czas, by wszystko rozegrać, gdyż czarodziej poruszał się m. dużą ostrożnością i wydawał się dość skonsternowany. I Jarlaxle ruszył w stronę Ellery. Zatrzymał się i spojrzał w stro-Łę schodów, gdzie Olgerkhan i Arrayan powoli schodzili w dół, m potężny półork niemal niósł wyczerpaną kobietę. I - Zabezpieczcie salę - nakazała wszystkim Ellery i gestem } kazała półorkom powrócić na balkon. - Musimy dać Cantha- • nowi czas na rozwiązanie zagadki tego miejsca. - Do Maria- ;> bronne'a i Entreriego rzuciła: — Zbadajcie tunele do pierwszych drzwi albo na trzydzieści stóp. L Entreri słuchał nieuważnie, gdyż już przyglądał się tunelom. HWszystkie zdawały się wyglądać tak samo — opadający w dół, ?szeroki na osiem stóp korytarz skręcający w lewo po około dwu-Bnastu stopach. Na ścianach po prawej i lewej wisiały pochod-Inie, lecz nie zostały zapalone. Nawet w ciemnościach Entreri lwidział jednak, że podłogi nie były tak stabilne, jak się wyda-Iwały. I - Jeszcze nie - powiedział skrytobój ca, gdy Mariabronne ru-Iszył w stronę jednego z tuneli. I Tropiciel zatrzymał się i zaczekał, gdy Entreri odsunął się od ?wejścia do tunelu i wziął głowę zniszczonego żelaznego golema. łPodszedł do jednego z otworów i kazał innym się cofnąć. I Opuścił głowę i odskoczył na bok, j akby spodziewał się wy-Ibuchu. Jak przypuszczał, głowa odbiła się od płytki reagującej Ina nacisk. Wybuchły płomienie, lecz nie zabójczy ogień kuli ?ognistej. Miast tego zapaliły się pochodnie, a gdy głowa przemoczyła się do zakrętu, uderzyła w kolejną płytkę, zapalając rów-Inież pochodnie po drugiej stronie. I 275 R.A. SALVATORE - Jakie to wygodne — zauważyła Ellery. — Czy one wszystkie takie są? — spytał Mariabronne. — We wszystkich są takie płytki — odparł Entreri. — Ale nie wiem, jaki wywołują efekt. - Właśnie nam pokazałeś, ty idioto - stwierdził Athrogate. Entreri nie odpowiedział, jedynie się uśmiechnął. Pierwszą zasadą tworzenia dobrych pułapek było sprawienie, by intruzi poczuli się swobodnie. Spojrzał na Athrogate'a i uznał, że nie musi się z nim dzielić tą odrobiną wiedzy. Dziwne, że wybrała tę chwilę, by uznać się za przywódcę, pomyślał czarodziej, słysząc Ellery wykrzykującą rozkazy. Dla Canthana Ellery nigdy nie była więcej niż tylko pionkiem. Nie mógł jednak zaprzeczać jej skuteczności w tej roli. Inni nie wa- żyli się jej sprzeciwić, szczególnie głupiec Mariabronne, który kiwał głową i cmokał za każdym jej słowem. Canthan obejrzał się szybko i stwierdził, że Ellery dobrze wypełnia swoje obowiązki. Wszyscy byli zajęci, wchodząc ostrożnie w kolejne tunele, zaś Olgerkhan i Arrayan pilnowali drzwi na górze. Pratcus pełnił rolę pośrednika w misji zwia- dowczej Ellery — pozostał w sali i biegał od otworu do otworu, gdy pozostali badali przejścia. Canthan zauważył Ellery wychodzącą z jednego z tuneli i wchodzącą do kolejnego. Na ramieniu miała tarczę, a w dru-, giej ręce trzymała w gotowości topór. — Dobrze cię wykształciłem — szepnął pod nosem Canthan. Szybko się zmitygował i w duchu złajał za takie rozproszenie? uwagi... jakiekolwiek rozproszenie uwagi... w tak ważnej chwili.!' Odetchnął głęboko i znów wrócił do księgi. •> W miarę lektury jego pewność siebie rosła, bo czuł umyslo-t we ataki żyjącej księgi i zaczął wierzyć, iż jego zaklęcia ochron-i' ne wystarczą, by go przed nimi obronić. \, Mag szybko zrozumiał sposób działania księgi. Runy pojawi" wiaj ące się w powietrzu nad nią i spadaj ące z powrotem były prze- kształconą energią życiową, pochodzącą z zewnętrznego źródła. Ta energia umożliwiła budowę, służyła jako zewnętrzne źródło 276 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA mocy ożywiającej nieumarłych, pozwalała gargulcom regenero- wać się na murach i dawała życie golemom. Canthanowi zaparło dech w piersiach. Sama moc tego prze- kształcenia oszałamiała go. Przez ostatnie dwa dziesięciolecia cza- rodzieje z Ziem Krwawnika uważali, iż sposób, w jaki Zhengyi oszukał śmierć, był jego największym osiągnięciem, ale księga... Księga temu dorównywała. Czarodziej pochłonął kolejną stronę i z zapałem przewrócił kartkę. Wkrótce dotarł do punktu, w którym pismo się kończyło i przyglądał się z zadziwieniem, jak rany pojawiają się w po- wietrzu i spływają na kartki, zapisując się. Canthan widział, że proces z początku miał charakter wampiryczny i tom czerpał z siły życiowej, jednak stopniowo stawał się bardziej symbio-tycznym połączeniem celu i mocy. Canthan zastanowił się nad źródłem energii. Pomyślał o Ar-rayan, jej słabości i słabości jej towarzysza. Znalazła zaginioną księgę, jak powiedzieli im Mariabronne i Wingham. Nie, uznał czarodziej. To nie było wszystko. Arrayan była w to bardziej uwikłana i nie chodziło tu tylko o wyssanie jej energii. Canthan uśmiechnął się, kiedy w końcu pojął moc tomu i uświadomił sobie, jak go pokonać. I nie tylko pokonać, jak miał nadzieję, ale także opanować. Oderwał spojrzenie od księgi i spojrzał w górę, w stronę Ar- rayan opierającej się o mur i patrzącej na Olgerkhana. Spojrzała w jego stronę wzrokiem błagalnym i pełnym rozpaczy. Aż za bardzo, jak wiedział Canthan. W wypadku kobiety gra toczyła się nie tylko o to, czy uda im się wydostać z zamku. Dla niej sprawa była bardziej osobista, niż tylko zapewnienie bezpie- czeństwa Palischuk. Entreri pokazał im, jak bezpiecznie naciskać wszystkie płytki, lecz Mariabronne nie potrzebował takich instrukcji. Tropiciel wiele razy brał udział w takich przedsięwzięciach i posiadał wiedzę oraz wyposażenie niezbędne, by szybko przejść wybrany przez siebie tunel. 277 R.A. SAIYATORE Korytarz przez wiele stóp skręcał w lewo, a płytki reagujące na nacisk znajdowały się między pochodniami na ścianach, oddalone od siebie o jakiś tuzin stóp. Mariabronne zapalił pierwszą parę długim, teleskopowym prętem, lecz nie urucho- mił następnej, ani kolejnej, woląc iść w niemal zupełnych ciemnościach. Później, przekonany, że nie ma niebezpieczeństwa, tropi- ciel wrócił do drugiej pary pochodni i nacisnął na płytkę. Po- wtórzył to po raz kolejny, zawsze zapalając dwie pochodnie do tyłu. W odległości około pięćdziesięciu stóp tunel zmienił się w bardzo drugie, prowadzące prosto w dół schody. Mariabronne obejrzał się za siebie. Ellery powiedziała im, żeby zbadali tunele na odległość trzydziestu stóp. Tropiciel był jednak zawsze wysuniętym i niezależnym zwiadowcą, i zaufał swojemu instynktowi. Ruszył w dół, sprawdzając schody i ściany. Powoli i ostrożnie zszedł około trzydziestu stopni w dół, zanim zrobiło się za ciemno. Nie chcąc zdradzać swojej pozycji świecą lub pochodnią, Mariabronne westchnął i zawrócił. Lecz wtedy właśnie na dole pojawiło się światło, za lekko uchylonymi drzwiami komnaty na końcu schodów. Mariabron- ne wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę, a włosy na karku stanęły mu dęba. Dla takich chwil właśnie żył, dla krawędzi katastrofy i pokusy nieznanego. Uśmiechając się wbrew sobie, Mariabronne podkradł się do drzwi. Przysłuchiwał się przez krótką chwilę, a potem od- ważył się zajrzeć do środka. Z początku pomyślał, że każdy zamek musi mieć skarbiec, a on właśnie stał na progu jednego z jego przedsionków. Na przeciwległej ścianie, po obu stronach zamkniętych żelaznych drzwi, umieszczono dwa ozdobne sarkofagi. Przed nimi, pośrodku komnaty, w piecyku płonęły węgle, a czarny dym unosił się do góry. Pośrodku wysokiego sklepienia znajdowało się wgłębienie ozdobione płaskorzeźbą, której Mariabronne nie był w stanie rozpoznać — choć wydawało mu się, że umieszczono w niej kamienie przypominające jaja. 278 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Wzdłuż ścian stały kamienne stoły, a na nich ozdobne srebrne kandelabry i inne drobiazgi. Mariabronne zauważył srebrne dzwonki, berło zdobione klejnotami i złotą kadzielnicę. Więk- szość, jak miał wrażenie, była przedmiotami kultu. Na jednym ze stołów leżał haftowany obrus, przedstawiający gnolle tań- czące wokół czarnego smoka. — Piękne połączenie - wyszeptał. Mariabronne spojrzał z powrotem na korytarz prowadzący w górę. Może nie powinien iść dalej. Mógł się domyślić, co znajdowało się w tych sarkofagach. Tropiciel wyszczerzył się. Takie właśnie było jego życie -zawsze szedł dalej niż powinien. Przypomniał sobie, jak został zrugany przez króla Garetha po pierwszej oficjalnej wyprawie zwiadowczej we wschodnim Vaasa. Gareth prosił go o dostar- czenie mapy okolic Galenów w odległości pięciu mil. Mariabronne dotarł do Palischuk. Taki właśnie był i tak właśnie wszystko rozgrywał - zawsze na krawędzi, i zawsze miał wystarczająco dużo umiejętności albo szczęścia, żeby wykaraskać się z kłopotów, w jakie sam się wpędził. Wciąż taki był i nie mógł się oprzeć. Szanowny generał Dan-naway z Vaasańskiej Bramy był zaiste mądry, by nie powierzyć Ellery wyłącznie opiece Mariabronne'a. Tropiciel otworzył drzwi i wślizgnął się do komnaty. Złoto i srebro odbijało się w jego brązowych oczach, migocząc w świetle piecyka. Mariabronne próbował się jednak nie roz- praszać i ustawił się w jednym rzędzie z trumnami. Jak się spodziewał, ich ozdobne pokrywy otworzyły się. Gdy pierwsza mumia gnoiła wyszła z trumny, Mariabronne już na nią czekał z uśmiechem na twarzy, a jego miecz obracał się zręcznie. Trafił istotę kilka razy, zanim ta do końca wyszła z trumny, a gdy stwór wyciągnął rękę w jego stronę, Mariabronne odciął ją w łokciu. W tym czasie zbliżyła się do niego druga mumia, i tropiciel | odskoczył. Obrócił się szybko, trzymając ostrze poziomo, a zacza- rowany miecz rozciął okolice brzucha gnoiła, zrywając brudne 279 R.A. SALVATORE bandaże i otwierając wysuszony brzuch nieumarłego. Mumia jęknęła i zwolniła. Mariabronne uśmiechnął się szerzej, zrozu- miawszy, że jego broń rzeczywiście może zranić istotę. A dwóch nieumarłych po prostu nie było wystarczająco szyb- kich, by poważnie zagrozić wojownikowi. Mariabronne błysko- tliwie posługiwał się mieczem, błyskawicznie szybko i z mor- derczą doskonałością znajdując każdą lukę w obronie mumii, biorąc zawsze tylko to, co było na wyciągnięcie ręki, i ani tro- chę więcej. Walczył bez niecierpliwości, co było jego charakte- rystyczną cechą, a jej źródłem była wiara, że cokolwiek stanie mu na drodze, będzie umiał to pokonać. Grzechot dochodzący z góry wstrząsnął nieco tą pewnością. Obie mumie były zdecydowanie bardziej obszarpane niż w chwili, gdy wyszły z trumien, ich bandaże zwisały luźno, a z głębokich ran unosił się smród i od czasu do czasu spływała posoka. Jedna miała tylko pół ręki, a z kikuta wystawał kawał czarnej kości. Druga z trudem się poruszała, gdyż miała roz- szarpany brzuch i uszkodzone nogi. Tropiciel poprowadził je z powrotem do drzwi, przez które wszedł, później rozdzielił się i popędził z powrotem, by spojrzeć na źródło grzechotania. Zauważył, że jeden z kamieni przypominających jaja kołysze się nad piecykiem. Uwolnił się w końcu ze sklepienia i spadł na palenisko. Mariabronne wpatrywał się weń szeroko otwartymi oczyma. Szybko zrozumiał, że to nie kamień w kształcie jaja, lecz jajo. Uderzyło w płonące kamienie na palenisku i pękło, a ze środka wypłynął strumień czarnego dymu. Mając nadzieję, że to nie trucizna, Mariabronne popędził z po- wrotem do mumii, mając zamiar się przebić i szybko dostać do wyj ścia. Uderzył bliższą w brzuch, tak bardzo rozszerzaj ąc i tak szeroką ranę, że stwór zatoczył się, zgiął w pół i upadł. Drugi zamachnął się w stronę Mariabronne'a, lecz tropiciel był zbyt szybko. Uchylił się przed niezgrabnym ciosem i przebiegł obok, niemal do samych drzwi. - Nie uciekniesz! — rozległ się grzmiący głos i tropiciel po- czuł dreszcz na plecach. Głosowi temu towarzyszył nagły po- dmuch wiatru, który uniósł płaszcz tropiciela. 280 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Co gorsza, wiatr zatrzasnął również drzwi. Przetoczył się i obrócił tak, że stał plecami do drzwi, przed sobą mając komnatę. Opadła mu szczęka, gdy podążył wzro- kiem za wydętą w górę kolumną dymu, gdzie tworzyła tors i ro- gatą głowę ogromnej, potężnej demonicznej istoty, która ema- nowała aurą czystego zła. Jej głowa i twarz przypominały buldoga, z wielkimi kłami i skierowanymi do środka rogami po bokach szerokiej czaszki. Jej ramiona i dłonie powstały z dymu, wielkie czarne dłonie z palcami zwężającymi się do ostrzy. -Witaj, ludzka istoto — powiedział demoniczny stwór. — Jak sądzę, przybyłeś tu w poszukiwaniu skarbów i aby spraw- dzić swoje umiejętności. Czy odejdziesz, kiedy już je znala- złeś? — Odeślę cię z powrotem do Otchłani, demonie! - obiecał Mariabronne. Ruszył do przodu, lecz natychmiast uświadomił sobie swój błąd. Zafascynowany potężniejszym wrogiem, nie zwracał uwagi na mumię, która zadała mu niezgrabny cios. Tropiciel skręcił się i uchylił, lecz druga, ucięta ręka mumii uderzyła, a ostra kość przebiła szyję Mariabronne'a. Tropiciel uskoczył, zanim mu- mia zdołała zadać kolejny cios, lecz poczuł ciepłą krew spły- wającą po szyi. Nim jednak zdążył się nad tym zastanowić, znów uskoczył w bok. Istota z dymu wypuściła ognisty dech. — Dajmonie — poprawił stwór. — A moim domem jest plan Gehenny, gdzie chętnie powrócę. Ale najpierw pożywię się two imi kośćmi. Na płaszczu Mariabronne'a pojawiły się płomyki. Mężczy- zna obrócił się i zrzucił go. Zauważył, że goniąca go mumia nie miała tyle szczęścia i została trafiona demonicznym ogniem. Rzucała się, otoczona płomieniami, a jej jedna ręka poruszała się gorączkowo. Mariabronne rzucił na nią swój płaszcz, tak dla dobrej miary. Później skoczył do przodu, a dajmon zszedł z paleniska, two- rząc potężne nogi z czarnego dymu. Wyciągnął półprzeźroczyste 281 i 11 i! I R.A. SALVA TORE ręce, ajego głowa wystrze liła do przodu, by ugryźć Maria-b ronne'a, lecz tropiciel od razu zrozumi ał, że jest lepszym wo- jowniki em, ajego miecz może zranić istotę z innego planu. - W takim razie do Gehenn y—krzy knął. - Ale pójdzies z tam głodny! - Głu pcze, ja zaws ze jeste m głodn y! Jego ostatnie słowa brzmiał y bełkotli wie, gdy doskona łe ostrze tropiciel a trafiło go w twarz. Krzyczą c triumfal nie, Ma-riab ronne nie usłyszał, jak spada drugie jajo. Ani trzeci e. 282 ROZDZIAŁ PODRÓŻ TROPICIELA 18 (Jdgłosy bitwy odbijały się echem w korytarzu i w głównej sali wieży. Canthan skrzywił się, słysząc hałas, ale nie oderwał się od tomu. Miał pewność, że księga kryje w sobie jeszcze inne tajemnice. Energia sprawiała, że mrowiła go skóra, i wypełniała powietrze brzęczeniem. Księga była magiczna, runy były ma- giczne, całkiem dobrze pojmował, jak powstał zamek i co było źródłem energii, która umożliwiła jego stworzenie, lecz było w tym coś jeszcze. Coś pozostawało ukryte tuż pod powierzchnią. Magiczne runy, które wciąż pojawiały się na stronie, mogły okazać się wskazówką. Brzęk stali rozproszył go. Odwróciwszy się, ujrzał poruszo- nego Pratcusa, który przeskakiwał z nogi na nogę pośrodku sali. Eli ery wyszła z jednego z tuneli i ruszyła w stronę, z której do- biegał dźwięk. Spojrzała na Pratcusa, gdy z tunelu naprzeciwko wyłonił się Athrogate. Na balkonie Olgerkhan i Arrayan wy- chylili się przez balustradę, spoglądając na dół z troską. — Kto? - spytała Ellery. — To musi być tropiciel — odparł Pratcus. — Który tunel? — spytała, gdyż pochodnie we wszystkich zga sły, a echa wywoływały zamieszanie. Wszyscy spojrzeli na Pratcusa, który tylko wzruszył ramio- nami. Wtedy właśnie Olgerkhan zawołał z góry: 283 R.A. SALVATORE -Wyłom! Nadszedł czas walki. — Po prostu utrzymajcie je z dala ode mnie! - warknął Can- than i powrócił do otwartej księgi. Kolejne jajo spadło i się otworzyło, i w sumie było ich już pięć. Mariabronne wykończył pierwszego stwora ciosem znad gło- wy, lecz był zbyt zajęty uskakiwaniem przed ognistym tchem dajmonów, by sobie pogratulować. Ruszył gorączkowo do ataku, wirując, przetaczając się i tnąc, zadając cios za ciosem, i uświadomił sobie, że stwory mogą go razić swoim tchem tylko z pewnej odległości. Dlatego też biegł, zbliżając się do każdego po kolei. Przyjął parę ciosów i parę zadał, a jego pewność siebie jeszcze się zwiększyła, gdy sły- sząc kolejne grzechotanie z góry podbiegł i przewrócił piecyk. Grzechotanie ucichło. Nie będzie ich więcej niż ta czwórka stojąca przed nim. Mu- siał tylko wytrzymać, aż jego towarzysze przybędą do niego. Skoczył do przodu i zaatakował, jednak zaraz zatrzymał się i uskoczył w bok. Wykorzystał sarkofagi jako tarcze i trzymał dymne ręce z dala od siebie. Na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, a jego pewność sie- bie przypominała młodego Mariabronne'a, który zyskał sobie przydomek „Włóczęgi" i reputację czarującego łajdaka wśród pań w Damarze. Przepełniło go pragnienie przygody. Nigdy nie czuł się bardziej żywy, bardziej na krawędzi katastrofy, wolności i zguby, niż podczas największego niebezpieczeństwa. - Czy wszyscy w Gehennie są tak powolni? - Próbował po wiedzieć, by zaszydzić z dajmonów, lecz w połowie zdania za kaszlał krwią. Tropiciel znieruchomiał. Uniósł wolną dłoń do szyi i poczuł wciąż płynącą krew. Niemal się przewrócił. Musiał uskoczyć w bok, gdy dwa z dajmonów wypuściły w jego stronę ognisty dech, a czuł się tak słabo, że z trudem się podniósł - a kiedy to zrobił, stracił równowagę i poleciał do przodu w stronę trzeciego stwora. 284 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Kapłanie, potrzebuję cię! - zawołał Mariabronne Włóczę-Iga przez krew, i nie czuł się już tak pewny siebie i pełen euforii. - Kapłanie! Krasnoludzie, potrzebuję cię! Entreri i Jarlaxle wpadli do sali, dołączając do pozostałych. )toczyły ich dźwięki walki na górze, i zarówno Athrogate, jak |i Entreri ruszyli w tamtą stronę. Wtedy właśnie rozległ się rozpaczliwy krzyk Mariabronne'a. — Kapłanie, potrzebuję cię! -Athrogate, utrzymaj balkon! - rozkazała Ellery. - Reszta za mną! Entreri usłyszał krzyk Arrayan i zignorował rozkaz. W my-[ślach widział zagładę Dwahvel, swojej drogiej przyjaciółki, i uczucie to było tak dojmujące, że nie miał czasu się nad nim astanawiać. Biegiem minął krasnoluda i popędził po schodach, przeskakując po trzy na raz. Skręcił ostro w prawo, choć drzwi Ji jego towarzysze byli na balkonie po lewej. Wówczas skręcił ostro w lewo i w pełnym pędzie wskoczył tia skośną balustradę schodów. Jego lewa stopa zaczęła się zsu-vać, lecz skrytobójca mocno uderzył prawą stopą w barierkę i odskoczył, obracając się jednocześnie, tak, że kiedy znalazł się na wysokości balkonu, był odwrócony do niego plecami. Wyciągnął ręce i chwycił za tralki, a podczas gdy zebrani na dole wpatrywali się w niego z otwartymi ustami, Entreri napiął mięśnie. Podniósł się, jednocześnie podciągając kolana do brody. Jego salto do tyłu nad balustradą było nie tylko idealne, nie tylko wylądował na obu nogach i się nie zachwiał, ale po drodze zdążył jeszcze wyciągnąć sztylet i miecz. Wylądowawszy, obrócił się i rzucił na najbliższą mumię gnol-i, a jego ostrza wirowały. Szare bandaże wypełniły powietrze vokół. Stojący na dole Jarlaxle spojrzał na Ellery i stwierdził: — Możesz uznać komnatę za zabezpieczoną. Ellery spojrzała w stronę drowa, po czym pobiegła do wej-Iścia do tunelu. — Które? - spytała znów Pratcusa, biegnącego obok niej. 285 R.A. SAIYATORE - Ty w prawo, jaw lewo! - odparł krasnolud, i podzielili się, wchodząc w dwa korytarze. Jarlaxle biegł tuż za nimi, lecz teraz się zatrzymał. Athrogate biegł od schodów, próbując ich dogonić. Gdy Ellery biegła, zapłonęły pochodnie. Chwilę później cięż- kie kroki Pratcusa zapaliły pierwszą parę w jego korytarzu. - Który? - spytał Athrogate Jarlaxle'a. - Tutaj! — krzyknęła Ellery, zanim drow zdążył odpowiedzieć, a wtedy Jarlaxle i Athrogate ruszyli za wojowniczką. Znajdujący się w drugim tunelu Pratcus również usłyszał wo- łanie, gdy mijał drugą parę pochodni, które natychmiast się za- paliły. Krasnolud instynktownie zwolnił, lecz zaraz potrząsnął głową. Może ten tunel będzie się przecinał z drugim, a on nie zmarnuje czasu na cofanie się, pomyślał, i postanowił zapalić jeszcze jedną parę pochodni. Nacisnął kolejną płytkę, obracając się w bok, by szybko za- wrócić, gdyby w świetle pochodni nie ujrzał przecięcia. Ale pochodnie się nie zapaliły. Miast tego rozległ się nagły brzęk, a Pratcus przypadkiem patrzył we właściwą stronę, by ujrzeć żelazny pręt wysuwający się ze ściany. Próbował rzucić się w bok, lecz tylko krzyknął. Pręt poru- szał się zbyt szybko. Uderzył go w brzuch i popchnął go na drugą ścianę korytarza. Nie przerywając poruszania się, przebił kra-snoluda i uderzył w kamień za jego plecami. Pratcus drżącymi dłońmi chwycił pręt. Próbował zebrać my- śli, by wezwać bogów z prośbą o magiczne uleczenie. Ale krasnolud wiedział, że to nie wystarczy. Płomienie otaczały Mariabronne'a z każdej strony. Przebił mieczem głowę dajmona, uwolnił go i obciął głowę kolejnego, szaleńczo machając ostrzem. Komnata wirowała, a on raczej zataczał się niż atakował, gdy rzucił się na kolejną parę dajmonów. Tracił przytomność, poczuł szarpnięcie szponów. Uniósł rękę, by się bronić, a wtedy zacisnęła się na niej potworna paszcza. 286 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Mroczki zmieniły się w ogólną ciemność. Czuł zimno... po- tworne zimno. Mariabronne Włóczęga wezwał całą swoją moc i z nagłą furią rzucił się do ataku, szaleńczo machając mieczem, uderzając pięścią i kopiąc. Później rozpoczęła się podróż tropiciela, jedyna droga, ja- kiej kiedykolwiek się spodziewał, wędrując w zgodzie ze swo- im awanturniczym duchem. Czuł spokój. Arrayan otoczyła ciemność, gdy ręce mumii zacisnęły się na jej gardle. Nie mogła się skoncentrować na tyle, by rzucić jedno z pozostałych zaklęć, a zresztą wiedziała, że jej magia nie jest wystarczająco potężna, by pokonać, a nawet odegnać potwory. Nie miała też siły fizycznej, by zacząć się bronić. Chwyciła nadgarstki mumii, lecz równie dobrze mogłaby próbować wy- rwać z ziemi stary dąb. Udało jej się spojrzeć na Olgerkhana, który szarpał się z ko- lejną parą strasznych istot, i jedno spojrzenie powiedziało ko- biecie, że przyjaciel najpewniej dołączy do niej w podziemnym świecie. Mumia nacisnęła mocniej, odchylając jej głowę do tyłu, i Ar- rayan w głębi duszy miała nadzieję, że stwór złamie jej kark, zanim zupełnie straci dech. Nagle zatoczyła się do tyłu, a otaczające ją ramiona mumii osłabły. Zaskoczona Arrayan otworzyła oczy i cofnęła się prze- rażona, gdy uświadomiła sobie, że trzyma dwie odcięte koń- czyny. Rzuciła je na ziemię, odetchnęła głęboko i spojrzała na stwora. Ujrzała Entreriego rozrąbującego go na kawałki. Kolejna mumia szarpnęła Arrayan z boku. Kobieta krzyk- nęła. Entreri znalazł się tuż przy niej, unosząc swój niezwykły miecz i zadając cios, który odepchnął mumię na bok. Skryto- bójca obrócił się, podrzucił sztylet, chwycił go odwrotnie i wbił rękojeść w twarz mumii. Poleciał szary pył. 287 R.A. SALVATORE Entreri uwolnił sztylet, obrócił się tak, by stanąć przodem do istoty i popchnął ją do przodu, przerzucając przez barierkę. Arrayan załkała z przerażenia i słabości, a wtedy skrytobójca chwycił ją za ramię i poprowadził w stronę schodów. - Zejdź na dół! - rozkazał. Arrayan, zbyt zmęczona i oszołomiona, słaba i przerażona, zawahała się. - Idź! - krzyknął Entreri. Skoczył w jej stronę, aż znów krzyknęła, po czym minął ją i rzucił się na kolejną z upartych mumii gnoili. -Teraz, kobieto! — krzyknął, zaczynając morderczy taniec ostrzy. Arrayan się nie poruszyła. Entreri warknął z frustracji. Utrzymanie się przy życiu i walka z kolejnymi istotami wlewającymi się do środka będzie wystar- czająco trudna bez konieczności obrony Arrayan. Natchnęło go spojrzenie w stronę drzwi. — Arrayan! - krzyknął. - Muszę dostać się do Olgerkhana. Na schody, błagam. Być może pomogło wspomnienie przyjaciela, a być może spokojniejszy ton jego głosu, lecz Entreri ucieszył się, gdy ko- bieta pobiegła w stronę schodów. Mumia przed nim rozpadła się i skrytobójca ruszył do przodu. Olgerkhan przegrywał. Całe jego ciało pokrywały siniaki i rany, a każdy zamach ciężką maczugą sprawiał, że chwiał się na nogach. Entreri uderzył go z całej siły z tyłu, popychając go obok pary mumii, i pchał dalej, rzucając Olgerkhanem mocno o otwarte drzwi. Drzwi zatrzasnęły się, a raczej próbowały, gdyż między skrzydłem a ościeżnicą utknął gargulec. Lecz Entreri nie zatrzymywał się i wpadł prosto na stwora. Zignorował mumie, które szybko się do niego zbliżały, i skon- centrował całą swoją wściekłość na uwięzionym gargulcu. Ciął, uderzał i odepchnął go do tyłu. Ciężar Olgerkhana w końcu zamknął drzwi. 288 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Utrzymaj je zamknięte! — ryknął do niego Entreri. — Dla dobra nas wszystkich! Ellery instynktownie wiedziała, że znajduje się w śmiertel- nym niebezpieczeństwie. Może chodziło o ton, jakim Maria-bronne błagał o pomoc, a może o sam fakt, że legendarny Włóczęga w ogóle zawołał. Może chodziło o zamknięte drzwi na końcu schodów, a może o dźwięk. Gdyż poza odgłosem kroków własnych i dwóch mężczyzn podążających za nią, panowała zupełna cisza. Opuściła rękę i gwałtownie otworzyła drzwi, po czym wpa- dła do środka z uniesionym mieczem i tarczą. Tam znierucho- miała, a po chwili skuliła się z przerażenia i rozpaczy, gdyż jej obawy się potwierdziły. W komnacie leżał Mariabronne, a jego szyja i pierś zalane były krwią. Krew nadal płynęła z rany na szyi, lecz powoli, gdyż serce mężczyzny przestało już bić. — Zbyt wielu — powiedział Athrogate, wchodząc za nią do środka. — Dajmony strażnicy — zauważył Jarlaxle na widok leżących w komnacie demonicznych głów, które jako jedyne pozostały z istot. - Mężna walka. Ellery nadal po prostu stała, wpatrując się w Mariabronne'a, w martwego bohatera Damary. Od dzieciństwa Ellery słyszała opowieści o tym wielkim człowieku i dziełach, jakich dokonał z jej wujem, królem, oraz szczególnym związku z rodem Tranth, baronami Krwawnika i jej najbliższymi krewnymi. Podobnie jak wielu wojowników z jej pokolenia, Ellery traktowała Ma- riabronne^ jako uosobienie bohatera, idola i cel. Jak Gareth Smokobójca i jego przyjaciele inspirowali młodych wojowni- ków z pokolenia Mariabronne'a, tak on sam przekazał tę inspi- rację dalej. A teraz leżał martwy u stóp Ellery. Zginął podczas misji, którą ona prowadziła. Zginął, ponieważ zdecydowała się podzielić drużynę, by zbadać tunele. Niemal nieświadoma otoczenia, Ellery została wyrwana z za- myślenia przez ryk Athrogate'a. 289 R.A. SALVATORE - To kapłan! - ryknął krasnolud i wybiegł z komnaty. Jarlaxle podszedł do Ellery i pocieszająco położył jej dłoń na ramieniu. - Jesteś potrzebna gdzie indziej — powiedział jej mroczny elf. - Tu nie masz już nic do zrobienia. Spojrzała na drowa niewidzącymi oczyma. - Idź z Athrogate'em - powiedział Jarlaxle. - Macie coś do zrobienia, i to szybko. Nie zastanawiając się dłużej, Ellery wytoczyła się z kom- naty. - Zajmę się Mariabronne'em-zapewnił jąJarlaxle, gdy ru szyła powoli korytarzem. Dotrzymawszy słowa, drow podszedł do tropiciela, jak tylko Ellery znikła mu z oczu. Wyciągnął różdżkę i rzucił zaklęcie poznania. Był zaskoczony i rozczarowany, jak mało magii widział na człowieku o reputacji Mariabronne'a. Miecz mężczyzny, Bay-urel, był oczywiście zaczarowany, podobnie jak pancerz, ale niezbyt mocno. Tropiciel nosił jeden zaczarowany pierścień, lecz szybkie spojrzenie powiedziało Jarlaxle'owi, że ma w swoim posiadaniu co najmniej tuzin potężniejszych pierścieni, więc tylko potrząsnął głową i uznał, że kradzież doskonale widocznego pierścienia nie jest warta ryzyka. Jedna rzecz zwróciła jego uwagę, a gdy Jarlaxle otworzył nie- wielką sakiewkę Mariabronne'a, na jego twarzy pojawił się sze- roki uśmiech. - Obsydianowy rumak - zauważył, wyjmując niewielki po- sążek. Po krótkiej chwili poznał jego słowa rozkazu. Jarlaxle złożył ręce tropiciela na jego piersi i odpowiednio ułożył w nich Bayurela. Przez chwilę czuł żal. Wiele słyszał o Mariabronne'em Włóczędze podczas krótkiego pobytu w Zie- miach Krwawnika i wiedział, że mężczyzna brał udział w wielu ważnych wydarzeniach. Śmierć tropiciela na długo wstrząśnie Vaasa i Damarą, i Jarlaxle uznał, że jest to rzeczywiście poważna strata. 290 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Oddał cześć zabitemu bohaterowi i przyjął smutek związany z jego odejściem. Oczywiście, smutek nie był tak wielki, by skłonić Jarlaxle'a do odłożenia obsydianowego wierzchowca. -1 coś ty narobił? - spytał Athrogate Pratcusa, gdy dotarł do umierającego kapłana. Przyszpilony do ściany korytarza, z rozerwaną piersią, Prat-cus mógł się tylko wpatrywać w swojego ziomka. Athrogate chwycił pręt i próbował go cofnąć, lecz mu się nie udało. I tak nie miałoby to znaczenia, jak obaj wiedzieli, tak samo jak Ellery, która pojawiła się za czarnobrodym krasnolu-detn. - Ruszaj więc do Hal Moradina-powiedział Athrogate. Zdjął wiszący na szyi bukłak i podał go kapłanowi. — Trochę gorzały — wyjaśnił, mówiąc o najmocniejszym krasnoludzkim napitku. - Pomoże ci się tam dostać i wprawi cię w dobry humor na roz mowę z szefem. - Boli - sapnął Pratcus. Pociągnął łyk z bukłaka i nawet udało mu się podziękować skinieniem głowy, gdy ognisty płyn wypa lił mu gardło. Potem umarł. 291 ROZDZIAŁ OCZYSZCZANIE DROGI 19 \\/spierając się wzajemnie, Arrayan i Olgerkhan powoli schodzili po schodach. Entreri podszedł i stanął między nimi, popychając Olgerkhana bliżej balustrady i zmuszając go, by chwycił ją obiema rękami. Entreri odwrócił się do Arrayan, która trzymała się go, koły- sząc się niepewnie. Przesunął się, by objąć ją od tyłu ręką, po czym jednym płynnym ruchem wziął ją na ręce. Spojrzawszy na Olgerkhana, by upewnić się, że idiota nie spadnie ze scho- dów, skrytobójca zaczął schodzić. Arrayan uniosła rękę do jego twarzy, a on spojrzał jej w oczy. - Uratowałeś mnie - powiedziała ledwo słyszalnym głosem. - Nas wszystkich. Entreri poczuł, że się czerwieni. Przez krótką chwilę widział obraz Dwałwel nałożony na podobne rysy Arrayan. Czuł prze- pełniające ciepło i przez chwilę pomyślał, że powinien po prostu tak iść, oddalając się od grupy i zabierając Arrayan z dala od tego wszystkiego. Jego rozsądek, tak głęboko zakorzeniony i pragmatyczny po niemal całym życiu spędzonym na rozpaczliwych próbach prze- trwania, próbował to kwestionować, próbował ukazać mu bez- sens tego wszystkiego. Lecz po raz pierwszy od trzech dziesię- cioleci rozsądek nie miał nic do powiedzenia w myślach Artemisa Entreriego. 292 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Dziękuję - wyszeptała Arrayan przeciągając dłonią po jego policzku i wargach. Entreri miał zbyt ściśnięte gardło, by odpowiedzieć, skinął więc tylko głową. - Wytrzyma, ale niezbyt długo - stwierdził Athrogate, pod chodząc do balustrady balkonu nad główną salą twierdzy. Z do łu spojrzała na niego pozostała przy życiu szóstka towarzyszy, wsłuchując się w nieustanne odgłosy uderzeń w drzwi. — Wię cej gargulców niż mumii - wyjaśnił Athrogate. - Gargulce nie walą tak mocno. - Ta sala nie jest bezpieczna - wtrącił Canthan, który wciąż stał przy otwartej księdze. - Znajdą drogę do środka. Ru szajmy. - Zniszczymy księgę? - spytał Olgerkhan. - Chciałbym umieć to zrobić. - Zabierzemy ją ze sobą? — spytała Arrayan, a przerażenie w jej głosie wiele zdradzało. Canthan prychnął w jej stronę. - W takim razie co robimy? — wtrąciła Ellery. Odezwała się po raz pierwszy od dłuższego czasu, drżącym głosem. — Przy byliśmy tu w j akimś celu, który zdaj e się wyraźnie rysować przed nami. Czy mamy uciec, zanim spełnimy... - Nie mówiłem nic o ucieczce, moja droga komendant Ellery - przerwał jej Canthan. - Ale powinniśmy opuścić tę komnatę. - Z księgą— stwierdziła Ellery. - Niemożliwe - poinformował ją Canthan. - Ba! Wyrwę ją z ziemi! - powiedział Athrogate, wdrapał się na barierkę i skoczył na schody. - Księga jest chroniona — stwierdził Canthan. — Zresztą i tak jest tylko przewodnikiem. Nie zniszczymy jej, ani nie weźmie my, zanim źródło jej mocy nie przestanie istnieć. -A tym źródłem jest? - spytał Olgerkhan. Zarówno Jarla-xle, jak i Canthan wyraźnie widzieli, jak półork zesztywniał, zadając to pytanie. - Tego właśnie musimy się dowiedzieć - odparł czarodziej. 293 Li. R.A. SALVATORE Jarlaxle nie był przekonany, gdyż spojrzenie Canthana spo- częło na Arrayan. Drow wiedział, że czarodziej już dawno po- znał źródło, podobnie jak on sam i Entreri. Spojrzenie na skry- tobójcę, który z nieruchomą twarzą wpatrywał się zimno w Canthana, powiedziało Jarlaxle'owi, że Entreri też już się do- myśla i nie bardzo podobająmu się wnioski, do których najwy- raźniej doszedł Canthan. - To gdzie zaczynamy? - spytała Ellery. - Na dole, jak sądzę - odparł Canthan. Jarlaxle widział, że mężczyzna przynajmniej częściowo ble- |j fuje, choć nie wiedział, dlaczego. W rzeczy samej, mroczny elf li1 nie był do końca pewien, czy Canthan nie domyśla się właści- wie. Z pewnością część mocy budowli pochodziła od stojącej obok nich półorczej kobiety. Lecz była to mała część, jak wie- dział Jarlaxle, niczym raca wysyłająca gnomią ognistą rakietę w powietrze, nim główny wybuch wypełni niebo płonącymi wę- gielkami. - Zamek musi mieć króla - zauważył drow i wierzył w to, choć czuł, że Canthan wierzy, że ten zamek ma królową... i to stojącą w pobliżu. Nie był to czas na otwarte rzucanie wyzwania czarodziejo wi, stwierdził Jarlaxle. Uderzenia w drzwi na górze nie ustawa ły, zaś drapanie w główne wejście do sali, tuż za Canthanem |j i księgą, kazało Jarlaxle'owi sądzić, że dziesiątki nieumarłych potworów próbują się do nich dostać. Sala nie była schronieniem, a wkrótce mogła stać się kryptą. Jarlaxle przejrzy księgę, a ty będziesz go strzec, powiedział Canthan w głowie Ellery. Kiedy już stąd wyjdziemy, zrobisz to, do czego cię wyszkolono. To, co, jak obiecywałaś, możesz zrobić. Ellery otworzyła szerzej oczy, ale dobrze ukryła zaskoczenie. Otrzymała kolejny magiczny przekaz. Nie będzie nam trud- I, no osiągnąć zwycięstwo i wiem, jak tego dokonać. Ale Jarlaxle , mi się sprzeciwi. Szuka tu osobistego zysku, niezależnie od ceny I dla Damary. Dla naszego dobra, i dla dobra krainy, drow musi '] zostać zabity. 294 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ellery spokojnie przyjęła kolejne słowa, już nie była zasko- czona. Nie do końca rozumiała jednak, co mówi Canthan. Nie- trudno osiągnąć? Dlaczego Jarlaxle miałby się nie zgodzić na coś takiego? Nie miało to sensu, lecz Ellery nie mogła odrzucić źródła informacji i swoich rozkazów. Canthan znalazł ją przed wielu laty i dzięki jego szkoleniu zdobyła znaczącą pozycję i re- putację. Jej umiejętności kształtowały się przez całe lata szko- lenia, lecz dodatkowy lukier, ta przewaga, która pozwalała jej zwyciężać tam, gdzie inni przegrywali, to wszystko byłoby nie- możliwe bez Canthana i jego towarzyszy. Choć byli wrogami jej króla i krewnych, Ellery wiedziała, że stosunki między władcą Damary i Cytadelą Skrytobójców są skomplikowane i nie tak otwarcie wrogie i przeciwstawne, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Ellery z pew- nością skorzystała na kontaktach z Canthanem — a czarodziej nigdy nie prosił ją o coś, co mogłoby zaszkodzić koronie. W głębi duszy wiedziała, że dzieje się coś więcej, niż czaro- dziej jej powiedział. Czy Canthan sam chciał coś dla siebie zy- skać? Czy wykorzystywał Ellery, by wyrównać swoje osobiste rachunki z mrocznym elfem? Teraz! Ellery szarpnęła się i spojrzała na Canthana. Stał zdecydo- wany, z przymrużonymi oczyma i zaciśniętymi wargami. W głowie Ellery pojawiła się setka wątpliwości, setka pytań, jakie chciała zadać czarodziejowi. Jak mogła wykonać taki roz- kaz przeciwko komuś, kto przez całą wyprawę nie zrobił nic niewłaściwego, komuś, kogo sama zaprosiła i kto aż do tej chwili zachowywał się wspaniale? Jak mogła to zrobić komuś, kto był jej kochankiem, choć niewiele dla niej znaczył? Spojrzawszy na Canthana, Ellery wiedziała, jak mogła to zro- bić i dlaczego to zrobi. Czarodziej przerażał ją, podobnie jak banda łotrów, którą re- prezentował. W tej właśnie chwili komendant Ellery ujrzała wszystko z wy-jątkowąjasnościąi po raz pierwszy sama przed sobą przyznała, czym naprawdę są jej powiązania z Cytadelą Skrytobójców 295 R.A. SAD/ATORE i czarodziejem. Spędziła całe lata usprawiedliwiając swój ukryty związek z Canthanem, mówiąc sobie, że jej osobiste zyski i spo- sób, w jaki może je wykorzystać, posłużą królestwu. Przez ten cały czas Ellery sądziła, że to ona kontroluje te kontakty. Ona, krewna Trantha, króla Garetha i lady Christine, zawsze będzie robić to, co najlepsze dla Damary i Krwawnika. I jakież miało dla niej znaczenie, jeśli mroczne podteksty jej wyborów opóźniały jej „chwilę cudu", której z niecierpliwo- ścią oczekiwali wszyscy jej krewni, uwolnienie świętych mocy, które ukazałoby światu, że nie jest zwykłym wojownikiem, lecz paladynem z rodu Garetha Smokobójcy? W tej jednak chwili uderzyła ją głębia jej złudzeń i uspra- wiedliwień. Być może Canthan mówił jej prawdę, by uspra- wiedliwić zabicie drowa. Być może, próbowała sobie wmówić, mroczny elf Jarlaxle rzeczywiście przeszkadzał im w osiągnię- ciu koniecznego zwycięstwa. Tak, o to chodziło, powiedziała sobie kobieta. Wszyscy chcieli zwyciężyć, wszyscy chcieli przeżyć. Śmierć Mariabronne'a musiała coś znaczyć. Zamek Zhengyi musi zostać zniszczony. Canthan to wiedział i najwyraźniej wiedział o mrocznym elfie coś, czego Ellery nie wiedziała. Mimo tego tłumaczenia, w głębi serca Ellery podejrzewała coś jeszcze. W głębi serca Ellery poznała prawdę o naturze swego związku z Canthanem i Cytadelą Skrytobójców. Lecz niektóre rzeczy lepiej pozostawić w ukryciu. Musiała mu zaufać, nie dla jego dobra, lecz dla swojego. Jego opaska na oczy mrowiła. Jarlaxle nie czuł nic wyraźnego, lecz wiedział, że minął go właśnie jakiś magiczny wpływ -posłanie albo szpiegowanie, jakaś fala magicznej energii. Z początku drow obawiał się, że to król zamku, jak go określił, mógł na nich patrzeć, lecz kiedy Ellery powiedziała do niego: — Czy sądzisz, że mógłbyś znaleźć więcej informacji w ma- gicznym tomie? Coś, co Canthan przegapił? Jarlaxle zrozumiał, że źródłem magii mógł być tylko jego towarzysz czarodziej. 296 f OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Drow starał się, by jego reakcja na pytanie nie zdradzała za- niepokojenia, gdy skłamał: - Jestem pewien, że szlachetny Canthan lepiej zna się na ta jemnych sztukach niż ja. Ellery szerzej otworzyła oczy i rozdęła nozdrza, a drow wie- dział, że jego delikatna odmowa zaskoczyła ją i zmartwiła. Po- stanowił jej nie rozczarowywać. - Ale jestem drowem i spędziłem stulecia w Podmroku, gdzie magia jest nieco inna. Może rozpoznam coś, czego Canthan nie zna. Mówiąc to, spojrzał na Canthana, który ukłonił się wdzięcz- nie, odsunął się na bok i szerokim gestem zaprosił Jarlaxle'a do księgi. Oto było, jasno i wyraźnie. - Nie mamy na to czasu - warknął Athrogate, a w głowie Jarlaxle'a pojawiła się myśl „jak na sygnał". - Owszem - zgodziła się Ellery. — Wyprowadź pozostałych, Athrogate - nakazała. - Ja zostanę tutaj i będę strzegła Jarlaxle'a tak długo, jak pozwoli na to sytuacja. Ellery skinęła w stronę księgi, lecz Jarlaxle gestem zaprosił ją, by ruszyła jako pierwsza. Podążając za nią, minął wyraźnie zmieszanego Entreriego. - Kłopoty - wyszeptał. Entreri nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał, i ru- szył z Canthanem, Athrogate'em i dwójką półorków tunelem, którym Mariabronne udał się w swoją ostatnią podróż. Jarlaxle stanął przed otwartą księgą, lecz nie zaczął jej czytać. Miast tego przyglądał się, jak pozostali ruszają tunelem i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w mroczny otwór. Czuł i słyszał, jak Ellery kręci się za nim, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Wiedział, że koncentruje się na nim. Nie „strzegła go". Raczej go pilnowała. - Twój przyjaciel Canthan sądzi, że rozwikłał zagadkę zam ku -powiedział drow. Odwrócił się do kobiety, zauważając, jak jej kostki zbielały na rękojeści topora. - Ale się myli. Twarz Ellery wykrzywiła się. 297 R.A. SAU/ATORE - Co on ci powiedział? Skąd to wiesz? - Ponieważ wiem, co wyczytał w tej księdze, gdyż widzia łem podobny tom. Ellery wpatrywała się w niego, z dłonią zaciśniętą na ręko- jeści, i zagryzała wargi, wyraźnie zaniepokojona. - Powiedział ci, że masz mnie tu zatrzymać i zabić, nie dla tego, że boi się, iż okażę się przeszkodą w waszym zwycięstwie czy ucieczce, ale dlatego, że Canthan boi się, iż będę z nim wal czył o księgę i kryjące się w niej tajemnice. Jest sporym opor- tunistą. Ellery kołysała siei wyglądała, j akby miała upaść na ziemię, uderzona najwyraźniej trafnymi słowami Jarlaxle'a. Drow nie był jednak na tyle naiwny, by wierzyć, że może przekonać ko- bietę do zmiany planów, dlatego też wcale nie był zaskoczony, kiedy po chwili Ellery ryknęła i rzuciła się na niego. W dłoni drowa pojawił się sztylet, a ruch nadgarstka sprawił, że ostrze zmieniło się w miecz. Skierował je w lewo w ostatniej chwili, by sparować cios toporem Ellery, i zrobił szybki krok do tyłu, by uniknąć uderzenia tarczą. Z jego karwasza wyłonił się kolejny sztylet. Rzucił nim, spowalniając ją na tyle, że zdążył wyjąć trzeci z magicznego karwasza i znów ruszyć nadgarstkiem. Kiedy pierwszy atak się zakończył i stanęli na- przeciw siebie, drow trzymał w dłoniach dwa smukłe miecze. Ellery zamachnęła się i ruszyła do przodu, zaś Jarlaxle przeto- czył się i pchnął mieczem. Kobieta zablokowała go tarczą, a spryt- na zmiana chwytu na toporze pozwoliła jej sparować cios dru- gim ostrzem, skierowanym w kolano wysuniętej do przodu nogi. Ellery gwałtownie opuściła tarczę, zatoczyła nią ciasny krąg i zaatakowała. Jarlaxle cofnął biodra, po czym znów wysunął się do przodu za toporem. Zatrzymał się i rzucił w bok, gdy Ellery zatrzymała zamach i zrobiła wypad z toporem w gotowości. Trzymała się tuż za nim, krok za krokiem. Ukośnie ustawiony miecz odbił jej potężny cios toporem. Jej tarcza opadła na jeden miecz, opuszczając go, podniosła się, podbijając drugi, później znów opuściła, później... 298 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Jarlaxle zbyt szybko poruszył drugim ostrzem, zrobił zwód w górę, lecz zaatakował nisko. Lecz Ellery również była szybka i tarcza odpowiednio opadła. Kobieta zaatakowała z krzykiem, i Jarlaxle musiał szybko cię cofnąć i zawirować. Uniósł oba miecze w rozpaczliwej zasłonie i przyjął cios tarczą w ramię, zadowolony, że dzięki temu uderzeniu udało mu się oddalić od zadziwiająco wyszkolonej kobiety. - Czy jeśli znów wygram, trafię do twego łoża? - zażarto wał. Ellery nawet się nie uśmiechnęła. - Te dni dawno minęły. - Wcale nie musiały. Odpowiedzią Ellery był kolejny niespodziewany wypad i grad ciosów, które zmusiły Jarlaxle'a do gwałtownego paro- wania i cofania się, krok po kroku. Entreri minął Athrogate'a. - Pójdę pierwszy - wyjaśnił. - Podążajcie za mną ostrożnie, lecz szybko. Popędził w dół korytarza, wchodząc do komnaty, w której Mariabronne leżał nieruchomo, z mieczem ułożonym na pier- siach i sięgającym poniżej pasa. Entreri potrząsnął głową i zapomniał o tragicznym widoku. Przeszedł przez komnatę do drugich drzwi, pobieżne sprawdził istniejące pułapki i otworzywszy je, znalazł się w kolejnym wi- jącym się, prowadzącym w dół korytarzu. Pobiegł do przodu i ostrożnie zapalił pierwszą parę pochodni, naciskając płytkę. Później zawrócił i pospieszył z powrotem do drzwi. Wspiął się na nie, na szczyt ościeżnicy. Wyko- rzystując ten niewielki występ i sklepienie, skrytobójca wcisnął się na miejsce. Kilka chwil później Athrogate przebiegł pod nim, zaraz za nim Olgerkhan i Arrayan, a następnie, jako ostatni, Canthan. Nie zauważyli skrytobójcy, a nim znikli za zakrętem tunelu, Entreri zaczepił palce na ościeżnicy i zeskoczył na dół, lądując lekko 299 R.A. SALYATORE w komnacie z Mariabronne'em. Uderzył w ziemię i ruszył biegiem z powrotem. Jej ruchy były zgodne ze stylem walki i umiejętnościami, jakie pokazała mu podczas tamtego pojedynku wiele dni wcze- śniej w Vaasańskiej Bramie. Ellery nie była nowicjuszką i długo ćwiczyła walkę jeden na jednego. Co chwila sprawdzała umiejętności Jarlaxle'a. Ale wtedy ją pokonał i wiedział, że może znów ją pokonać. Ona również musiała to wiedzieć, podobnie jak musiał to pojmować Canthan, który ją do tego posłał. Chyba że... W końcu byli „Cytadelą Skrytobójców". Ellery nadal kierowała walką, zadając szybkie ciosy topo- rem i ogólnie kierując się coraz bardziej w prawo. Po każdym ciosie niemal natychmiast następowało pchnięcie tarczą, zamy- kające ewentualne luki, które Jarlaxle mógłby wykorzystać, i po- zwalając jej utrzymać równowagę, by jej stopy zawsze były ustawione w odpowiednią stronę. Uwadze spostrzegawczego drowa niemal umknęło, iż Ellery skrzyżowała stopy, tak płynny był ten ruch. Nawet zauważyw- szy to, Jarlaxle był zaskoczony, jak błyskawicznie kobieta za- wirowała, a gdy powróciła z uniesionym do ciosu toporem, znów celowała w lewą stronę drowa. A on nie mógł tego powstrzymać. Jarlaxle szeroko otworzył oczy i nawet się uśmiechnął, wi- dząc ten „morderczy zamach" — to jedno posunięcie, z którego często korzystali skrytobójcy, ten dodatkowy poziom umiejęt- ności ponad to, czego przeciwnik mógł się spodziewać. Jarla-xle oczekiwał czegoś o takim charakterze, lecz mimo to, gdy zobaczył je na własne oczy, obawiał się, wiedział, że nie może go powstrzymać. Ellery zaryczała i mocno cięła ramię drowa. Jarlaxle skrzy- wił się i wyciągnął przed siebie skrzyżowane miecze, by choć trochę zatrzymać cios, a jednocześnie rzucił się na bok w roz- paczliwej próbie jego uniknięcia. 300 _-, OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Lecz ryk Ellery zmienił się w krzyk, i w połowie zamachu jej topór zachwiał się i opadł bezwładnie na bok, gdy Szpon Charona uderzył mocno wjej ramię. Jej piękny srebrzysty na- pierśnik zagrzechotał i rozluźnił się, gdy osłona obojczyka pę-i kła pod siłą ciosu. Zatoczyła się i odwróciła, próbując zebrać się w sobie i pod-lieść tarczę, by obronić się przed skrytobójcą. Jednak druga dłoń Entreriego już znalazła się pod jej tarczą, i sztylet znalazł otwór w napierśniku i wsunął się między że-jjra kobiety, po lewej stronie jej piersi. Ellery znieruchomiała, bezradna i na krawędzi zagłady. Entreri nie zakończył ruchu, lecz po prostu tak stał, trzyma-sztylet. Ellery wpatrywała się w niego ze złością, a wtedy |n na jedną krótką chwilę przyzwał wampiryczne moce broni, ając jej przedsmak całkowitego zniszczenia, jakie ją czekało. Nie opierała się. Została pokonana, i od razu to zaakceptowała. Jej prawe ramię opadło bezwładnie, nie próbowała też chwycić topora, który wysunął się z dłoni i uderzył z brzę-Ęiem o ziemię. - Sytuacja rozwija się ciekawie — zauważył Jarlaxle - skoro Canthan zdecydował się tak szybko wystąpić przeciwko nam. - Do tego krewna króla Damary okazała się narzędziem gil- łii skrytobójców - dodał Entreri. - Nic nie wiecie — warknęła Ellery, a raczej próbowała, gdyż lężczyzna tylko odrobinkę przekręcił sztylet, zmuszając ją do lięcia na palcach. Komendant sapnęła, walcząc z falą bólu. - Kiedy powiem ci, żebyś odpowiedziała, odpowiesz - po informował ją Entreri. - Mówiłem ci, że Canthan dał się nabrać - powiedział jej Jar- laxle. - Wierzy, że zabicie Arrayan zniszczy wieżę. - Odwrócił się do Entreriego. - Jest Hermimcle'em tego zamku, a w każ dym razie tak sądzi Canthan, lecz ja się z tym nie zgadzam. Entreri szeroko otworzył oczy. - To wykracza poza możliwości Arrayan - wyjaśnił Jarla- |xle. - Być może zaczęła ten proces, ale później wtrąciło się coś l^iększego niż ona. 301 R.A. SAIYATORE - Nic nie wiecie - powiedziała Ellery przez zaciśnięte zęby. - Wiem, że ty, oficjalny przedstawiciel króla Garetha na tej wyprawie, miałaś mnie przed chwilą zamiar zabić, choć nie uczyniłem nic przeciwko koronie i zaryzykowałem wszystkim dla dobra królestwa - przypomniał Jarlaxle. - Tak twierdzisz. - A ty temu zaprzeczasz, choć nie masz dowodów, ponie waż Canthan chce się pozbyć Jarlaxle'a, chce się pozbyć nas - dodał drow — by przywłaszczyć sobie tajemnice i moc, jaką Zhengyi pozostawił w tym miejscu i w tej księdze. Jesteś pion kiem, i to dosyć głupim, lady Ellery. Rozczarowujesz mnie. - To ze mną skończ. Jarlaxle spojrzał na Entreriego i zauważył, że jego przyjaciel nie zwraca na nich uwagi. Wyrwał nóż i popędził z powrotem w stronę tunelu i czwórki, którą, jak sobie właśnie uświadomił, bezmyślnie pozostawił samą. Jej magiczna tarcza pochłonęła większość siły ciosu, lecz mimo to błyskawica Canthana posłała Arrayan z powrotem na ścianę. — Bolałoby mniej, gdybyś po prostu zdjęła zaklęcia ochron ne i przyjęła to, co jest nieuniknione - stwierdził czarodziej. Z boku Olgerkhan próbował po raz kolejny dotrzeć do Can- thana, i po raz kolejny Athrogate mu to uniemożliwił. - Ona jest fundamentem tego zaniku - powiedział Canthan do wściekłego półorka. — Kiedy ona zginie, zginie i to dzieło Zhengyi! Olgerkhan warknął i zaatakował - a raczej próbował, lecz Athrogate podciął mu nogi, posyłając go na ziemię twarzą do dołu. — Daj se spokój — ostrzegł krasnolud. - Nie masz wyboru. Olgerkhan poderwał się i zamachnął maczugą na krasno- luda. - No dobrze - stwierdził krasnolud, bez trudu unikając nie zgrabnego ciosu. - Dokonujesz wyborów, których nie możesz dokonać. 302 I OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Skończ z tym upartym idiotą - nakazał Canthan i wysłał serię piekących pocisków w stronę Arrayan. Półorcza czarodziejka znów rzuciła wystarczająco dużo za- klęć ochronnych, by odeprzeć niemal cały atak, lecz ciągły na- pór Canthana sprawiał, że nieustannie się cofała i nie miała moż- liwości kontrataku. Do Olgerkhana zagłada zbliżała się jeszcze szybciej. Półork był bardzo dobrym i doświadczonym wojownikiem jak na stan- dardy Palischuk, lecz wobec Athrogate'a był jedynie niezgrab- nym nowicjuszem, a przy swoim osłabieniu, nawet nieobiecu-jącym. Znów się zamachnął, i znów został zablokowany, więc spróbował niezgrabnego ciosu z boku. Athrogate uchylił się przed maczugą i zawirował obydwo- ma morgenszternami. Kule uderzyły niemal jednocześnie w boki kolan Olgerkhana. Nim pod półorkiem zdążyły ugiąć się nogi, Athrogate skoczył do przodu i uderzył czołem w brzuch Olger- khana. Gdy półork zgiął się w pół, Athrogate poderwał jeden mor-gensztern w górę tak, że łańcuch owinął się wokół szyi półorka, a ciężka kula uderzyła go prosto w twarz. Athrogate szarpnął mocno i odrzucił od siebie Olgerkhana, który padł na ziemię, jęcząc. — Olgerkhan! - krzyknęła Arrayan i również się zatoczyła, po czym upadła na kolana. Canthan przyglądał się temu wszystkiemu ze sporym rozba- wieniem. — Są w jakiś sposób związani — zastanawiał się na głos. - Fizycznie. Być może ten zamek ma nie tylko królową, ale i króla. - Człowiek się zbliża - zawołał Athrogate, spoglądając za plecami Canthana na korytarz. Dość zastanawiania się, stwierdził czarodziej, i wykorzystał chwilę słabości Arrayan, by wypuścić kolejne zaklęcie, magiczną strzałkę wypełnioną kwasem. Przebiła się ona przez ochronną kulę kobiety i wbiła się w jej brzuch, popychając ją na ścianę. Arrayan krzyknęła z bólu i próbowała drżącymi dłońmi chwycić niewielki pocisk. 303 R.A. SAIYATORE - Zabij go, kiedy wejdzie - nakazał Canthan krasnoludowi. Czarodziej wybiegł z sali jednym z bocznych korytarzy, kie dy Entreri wpadł do środka. Entreri spojrzał na Athrogate'a, na Olgerkhana i na Arrayan, a później znów na krasnoluda, który zbliżał się powoli, machając morgenszternami. Athrogate wzruszył ramionami. - Chyba tak musi być - powiedział krasnolud niemal prze praszająco. Ellery trzymała ręce wzdłuż tułowia, nie wiedząc, co powinna teraz zrobić. - Dobra, zbieraj broń i ruszajmy - powiedział do niej Jarla- xle. Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, po czym po- chyliła się, by podnieść topór, cały czas patrząc na Jarlaxle'a, jakby spodziewała się, że ją zaatakuje. - No, podnieś go - stwierdził drow. Ellery nadal czekała. - Nie mamy na to czasu - powiedział Jarlaxle. - Uznam naszą małą potyczkę za nieporozumienie i jestem pewien, że ty również widzisz ją teraz w takim świetle. Poza tym, znam teraz twoją sztuczkę... a cóż to za doskonałe posunięcie!... i za biję cię, jeśli znów mnie zaatakujesz. — Przerwał i spojrzał na nią lubieżnie. - Może za jakiś czas zażądam od ciebie zapłaty, lecz na razie po prostu skończmy z tym zamkiem i piekiel nym Zhengyi. Ellery podniosła topór. Jarlaxle odwrócił się i ruszył za En-trerim. Kobieta nie miała pojęcia, co robić ani co myśleć. Jej uczucia wirowały, podobnie jak myśli, i czuła się bardzo dziwnie. Zrobiła krok w stronę Jarlaxle'a, chcąc po prostu skończyć z tym wszystkim i wrócić do Damary. Podłoga podskoczyła i pochłonęła ją. Jarlaxle odwrócił się gwałtownie z mieczami w gotowości, kiedy usłyszał kipnięcie za plecami. Od razu zobaczył, że broń 304 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA nie będzie konieczna. Podszedł szybko do Ellery i próbował ją obudzić. Zbliżył swoją twarz do niej, by wyczuć oddech, i zbadał małą ranę zadaną przez Entreriego. — Czyli sztylet jednak dotarł do twojego serca — powiedział Jarlaxle z głębokim westchnieniem. Entreri nie był pewien, czy Athrogate jest tak niesamowicie dobry, czy też po prostu niespotykane styl i uzbrojenie krasno-luda — nigdy nie słyszał, by ktoś jednocześnie posługiwał się dwoma morgenszternami - sprawiały, że poruszał się w sposób niezgrabny i niewygodny. Niezależnie od przyczyn, Entreri wiedział, że ma kłopoty. Spojrzawszy na Arrayan, zrozumiał, że jej sytuacja jest jeszcze bardziej rozpaczliwa. Z jakiegoś powodu martwiło go to tak samo, jeśli nie bardziej. Odepchnął od siebie tę niewygodną myśl i stworzył kilka ścian popiołu, by zniechęcić upartego i zajadłego krasnoluda. Oczywiście Athrogate po prostu przebijał się przez jedną ścianę po drugiej, rycząc i machając tak potężnie, że Entreri nie ważył się zbliżyć. Próbował ocenić krasnoluda. Próbował znaleźć lukę w jego obronie, lecz Athrogate był zbyt skupiony, a jego ruchy zbyt dobrze skoordynowane. Biorąc pod uwagę siłę krasnoluda i dziwne czary na jego morgenszternach, Entreri nie mógł zary- zykować wymiany ciosu za cios, nawet swoimi potężnymi ostrzami. Nie mógł się też zastawiać, gdyż słusznie się obawiał, że Ath- rogate może zaplątać jedną z jego broni w łańcuch morgensz-terna i wyrwać ją z jego ręki. Lub co gorsza, być może ta wywołująca rdzewienie maź pokrywająca lewą kulę mogłaby zniszczyć wspaniałe ostrze Szponu Charona? Entreri wykorzystywał swoją szybkość, rzucając się to w jedną, to w drugą stronę, udając cios i natychmiast się cofając. Nie pró- bował jeszcze zadać żadnego ciosu, choć pchnąłby, gdyby tylko pojawiła się luka. Miast tego, Entreri poruszał się tak, by wymusić na krasnoludzie inny rytm. Sprawiał, że Athrogate poruszał się na 305 R.A. SALVATORE boki lub musiał się szybko obracać - oba te ruchy były dla prosto- linijnego wojownika dość nietypowe. Lecz to zajęłoby bardzo dużo czasu, jak wiedział Entreri, a kiedy po raz kolejny spojrzał na Arrayan, zrozumiał, że ona tego czasu nie ma. Z tą nieprzyjemną myślą w głowie, nagle zaatakował, gwał- townie wychodząc z uniku, by szybko zadać morderczy cios. Lecz morgensztern odrzucił Szpon Charona na bok, a drugi sprawił, że Entreri musiał rzucić się na ziemię i przetoczyć na bok. Athrogate podążył za nim, wirując kulami, a Entreri z tru- dem go wyprzedził i uniknął zmiażdżenia czaszki. - Cierpliwości... cierpliwości... - zaszydził krasnolud. Entreri zrozumiał, że Athrogate przejrzał jego strategię, i że prawdopodobnie wykorzystywał ją każdy doświadczony prze- ciwnik, z jakim krasnolud się potykał. Skrytobójca musiał się zastanowić. Potrzebował miejsca i czasu. Znów rzucił się do przodu, lecz kiedy Athrogate zawył z podniecenia, Entreri znikł, wybiegając z sali. Athrogate zatrzymał się i spojrzał na niego z wyraźną cieka- wością. - Uciekasz, czy chcesz uderzyć mnie z daleka? - spytał. - Jeśli uciekasz, idioto, musisz biegać jak złoto. Ale musisz wie dzieć tyle, że ja nie zostaję w tyle! Cha cha cha! - Choć twoja brzydota mnie odrzuca, krasnoludzie, nie myśl, że będę uciekać przed takimi jak ty. Athrogate znów zawył ze śmiechu i zaatakował - a raczej próbował, bo gdy zaczął zbliżać się do Entreriego, z boku przy- leciał wydłużony, powiększający się z każdą chwilą dysk, i upadł na ziemię między nimi. Athrogate nie zdążył się zatrzymać i wpadł głową w dół do pozawymiarowego otworu. Zawył. Zaklął. Wylądował twardo dziesięć stóp niżej. Potem znów zaklął, tym razem rymując. Entreri spojrzał na wejście do tunelu, gdzie oparty o ścianę stał Jarlaxle. Drow wzruszył ramionami i rzucił: - Pułapka na niedźwiedzie? 306 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri nie odpowiedział. Przebiegł przez salę do Arrayan i szybko wyrwał magiczną strzałkę z jej brzucha. Wpatrywał się w pocisk, obserwując z coraz większym gniewem, jak z jej czubka wypływa kwas. Spojrzenie na Arrayan powiedziało mu, że gdyby przybył na czas, rana nie byłaby śmiertelna, lecz nie mógł zaprzeczyć prawdzie, gdy patrzył na jej śliczną twarz. Umierała i dosłownie jedną nogą była już w podziemnej krainie. Entreriego przeszyła rozpacz. Nie widział Arrayan, lecz Dwahvel leżącą przed nim. Potrząsnął kobietą i kazał jej wra- cać. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, przytulił ją, a póź- niej odsunął na odległość ramienia, cały czas powtarzając jej imię. Leżący na uboczu umierający Olgerkhan widział stan Ar- rayan i wyraźnie rozumiał, że wiele z obecnych cierpień jego drogiej przyjaciółki było winą łączących ich magicznych wię- zów. Podobnie jak pierścienie zmuszały Olgerkhana do dziele- nia ciężaru Arrayan, tak teraz zaczęły działać w drugą stronę. Olgerkhan wiedział, że jego rany są śmiertelne, wiedział, że jest na krawędzi śmierci. I zabiera ze sobą Arrayan. Resztkami sił półork zdjął pierścień z palca i odrzucił go da- leko od siebie. Stracił przytomność w chwili, gdy Arrayan otworzyła oczy. Entreri cofnął się z zaskoczeniem. Wciąż wyglądała strasz- nie, gorzej niż ktokolwiek, kogo wcześniej widział, bardziej... mógł to określić jedynie jako wychudzona i pozbawiona życio- wej energii... krucha, niż jakakolwiek ludzka istota, o wiele bar- dziej niż przed walką. Ale wciąż były w niej życie, i świadomość, i, j ak odkrył skry-tobójca, wściekłość. — Nie! - krzyknęła kobieta. - Olgerkhanie, nie! Ton jej głosu świadczył, że robiła wymówkę półorkowi, nie zaprzeczała jego ranie. To, w połączeniu z jej nagłym powrotem znad grobu, sprawiło, że skrytobójca zaczął się zastanawiać. 307 R.A. SAD/ATORE Entreri znów spojrzał na Jarlaxle'a, który przyglądał się parze z najwyraźniej równie wielkim zainteresowaniem. Arrayan, tak słaba, pozbawiona energii i ciężko ranna, wy- minęła z trudem Entreriego i ruszyła do swojego towarzysza. - Zdjąłeś pierścień - powiedziała, biorąc jego twarz w dłonie. - Załóż go z powrotem! Olgerkhanie, załóż go z powrotem! Nie odpowiedział. Nie mógł. — Chciałeś mnie uratować — jęczała Arrayan - ale czy nie wiesz? Nie mogę się uratować, żeby patrzeć na twoją śmierć. Olgerkhanie, wracaj do mnie. Musisz! Jesteś wszystkim, co ko cham, co kiedykolwiek kochałam. Ty, Olgerkhanie. Zawsze ty. Proszę, wracaj do mnie! Jej głos osłabł, a ramiona drżały od łkania, lecz tuliła przyja- ciela. - Pierścień? - spytał Jarlaxle. Arrayan nie odpowiedziała, lecz drow już się domyślił. Przy- pomniał sobie wszystkie sytuacje, kiedy ta dwójka zdawała się dzielić swój ból i zmęczenie. — Czyli zamek jednak ma króla — powiedział Jarlaxle do En treriego, lecz skrytobójca go nie słuchał. Wpatrywał się w tę parę, śmiejąc się z siebie i swoich głu- pich marzeń na temat przyszłości u boku Arrayan. Bez słowa wyjaśnienia Artemis Entreri wybiegł z sali. 308 ROZDZIAŁ TAK PO PROSTU 20 ć Canthan był pewien, że skończył już z Arrayan i Olger-khanem, a Athrogate zajmie się skrytobójcą, wiele razy oglądał się za siebie, gdy biegł opadającym w dół korytarzem. Choć jego spojrzenie kierowało się na to, co leżało za nim, myśli koncentrowały się na przyszłości, gdyż wiedział, że na kartach księgi Króla-Czarnoksiężnika można znaleźć wielkie skarby. Szybkie przejrzenie tomu pokazało mu możliwości wykraczające poza wszelkie wyobrażenie. Gdzieś w tej księdze kryła się tajemnica, która da mu władzę nad zamkiem, bez zabierania siły życiowej, jak to się stało z Arrayan. Tego był pewien. Zhengyi tak to zaplanował. Księga miała pochwycić nieświadomego i wykorzystać jego duszę do budowy zamku. Ale to była tylko połowa zaklęcia. Po wybudowaniu forteca była do wzięcia - dla kogoś wystarczająco mądrego i silnego, by ją zagarnąć. Canthan mógł to zrobić, podobnie jak Knellict, jedni z naj- większych czarodziejów w Ziemiach Krwawnika. Czy Cytadela Skrytobójców znalazła właśnie nowy dom, z którego mogła otwarcie rzucić wyzwanie królowi Garethowi? -Ach, cóż za możliwości - mruknął Canthan, zbliżając się do następnych drzwi. Zamek był uśpiony, lub wkrótce straci swą aktywność, jak wierzył, a przynajmniej straci zdolność regeneracji po śmierci 309 R.A. SALVATORE źródeł siły życiowej. Mimo to czarodziej pozostał w gotowości. Rzucił zaklęcie otwarcia, które otworzyło drzwi do środka na długo zanim fizycznie wszedł do komnaty. W dużej sali za nimi widział poruszenie i nie czekał, by poznać rodzaj istoty, zanim zaczął rzucanie zaklęcia. Na progu pojawiła się mumia gnoiła. Posłużyła jako pierw- szy cel, punkt początkowy. Nad jej głową pojawił się łuk błyskawicy, który natychmiast przeskoczył na kolejny cel, a później na następny. Pierwsza mu- mia zadymiła i zamieniła się w stertę osmalonych bandaży, a Canthan zbliżył się do tego miejsca z przygotowanym następ- nym zaklęciem. Rozejrzawszy się po sali, ujrzał, że błyskawica przeskoczyła po pięciu mumiach. Ta, która trzymała się najle- piej, była ostatnią ofiarą błyskawicy, więc Canthan odwrócił bieg zaklęcia i uczynił ją pierwszym celem. W jednej chwili, gdy drugie wyładowanie łańcuchowe prze- skoczyło przez pozostałe mumie, cała czwórka upadła na zie- mię w stercie dymiących bandaży. Canthan wpadł do środka, a wtedy piecyki zapłonęły. Cza- rodziej spojrzał w górę, na wznoszące się dziesięć stóp nad nim sklepienie, i ujrzał charakterystyczne kształty jaj dajmonów strażniczych nad każdym z czterech ogni w sali. Canthan wyszczerzył się i wypełnił dwie górne stopy sali, od ściany do ściany, pasmami lepkiej sieci. Sądził, że robi to tylko na wszelki wypadek, gdyż zamek musi być martwy. Po- twory, które zostały już ożywione, jak mumie, mogły pozostać, lecz jak uważał, po śmierci Arrayan żadne inne nie powinny się ożywić. Czarodziej zatrzymał się, żeby złapać oddech i zastanowić się nad sytuacją. Miał nadzieję, że Ellery skończyła z kłopotli- wym drowem, a Athrogate z równie kłopotliwym skrytobójcą. Śmierć Mariabronne'a była łutem szczęścia dla Cytadeli. Kło- potliwy, acz lojalny tropiciel z pewnością przekazałby wielki dar Zhengyi królowi Garethowi i innym głupcom rządzącym Damąrą. 310 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Canthan wiedział jednak, że musi zachować ostrożność. Miał nadzieję, że dobrze zgaduje właściwości zamku, gdyż zadanie odcyfrowywania tajemnic księgi stałoby się o wiele ttrudniejsze, gdyby musiał spędzać połowę czasu na niszcze- Iniu potworów. I Czarodziej musiał szybko ściągnąć do siebie Athrogate' a i El-Ilery, i trochę odpocząć. Niemal wyczerpał zapas zaklęć na ten I dzień, a choć wierzył, że bitwa została już wygrana, nie lubił ? czuć się bezbronny. Czary byłyjego pancerzem i mieczem. Bez I nich był tylko bystrym, ale raczej słabym człowiekiem. Nie spodobało mu się więc, kiedy samotny mężczyzna wszedł zdecydowanym krokiem do sali. I Zewnętrzne ściany wielkiej budowli nie były wcale martwe, Ijak uważał Canthan, wręcz przeciwnie, były pełne życia. Gar-I gulce, zregenerowane po walce poprzedniego wieczora na wzgó-Irzu, wyleciały o zachodzie słońca i szybko przebyły kilka mil, Ijakie dzieliły zamek od Palischuk. I Miasto przygotowało obronę i zaczęła się rozpaczliwa wal-I ka, lecz mury nie były wielką przeszkodą dla skrzydlatych istot, I które zalały miasto w poszukiwaniu łatwych celów. I W swojej komnacie Calihye usłyszała zamieszanie na uli-I cach, okrzyki przerażenia i odgłosy walki. Spojrzała na Davi-I sa Enga, który leżał z szeroko otwartymi oczyma i dyszał cięż-I ko z niepokoju i strachu. Współczuła mu, gdyż mogła sobie I tylko wyobrażać jego przerażenie, kiedy był tak całkowicie I bezradny. | - Co się dzieje? - wyszeptał z trudem. I Calihye nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Podeszła do jedynego okna komnaty i odsłoniła zasłonę. Na ulicy poniżej wi-I działa trójkę półorczych strażników walczących z jednym gar-I gulcem, który cały czas podskakiwał i podfruwał. Calihye przyglądała się temu przez chwilę, zahipnotyzowana dziwną sekwencją ruchów, przypominającą taniec. Nagle krzyknęła krótko i cofnęła się, gdy przez okno wpadł gargulec, sięgając łapami do jej gardła. 311 R.A. SALYATORE Kobieta upadła na plecy i zrobiła przewrót do tyłu, po czym poderwała się lekko i rzuciła do przodu, a bezmyślny gargulec nawet nie zwolnił, nabijając się na jej ostrze. Lecz przy oknie był kolejny, czekając, by zająć jego miejsce. — Pomóż mi — krzyknął Davis Eng. Calihye zignorowała go, pomyślała jedynie, że gdyby sytu- acja stała się zbyt rozpaczliwa, mogłaby pozostawić mężczy- znę potworom, a sama uciec przez drzwi. Jednak ta nieprzyjemna możliwość nie była szczególnie praw- dopodobna, i kobieta ruszyła do przodu, na spotkanie najnow- szego napastnika, poruszając mieczem ze zręcznością doświad- czonego weterana. — Bądź rozsądny, przyjacielu — powiedział Canthan, cofając się. Artemis Entreri szedł w jego stronę z twarzą idealnie pozba- wioną wyrazu. — Dziewczyna nie żyje? Żadnej odpowiedzi. — Bądź rozsądny, człowieku - powtórzył Canthan. - Była źródłem mocy dla tego miejsca... to jej siła życiowa je karmiła. Żadnej odpowiedzi. Po chwili Canthan stał plecami do ściany, a Entreri nadal się zbliżał, trzymając miecz i sztylet w dłoniach. — Ach, podobała ci się, czyż nie? - spytał Canthan. Roześmiał się, lecz w głębi duszy musiał przyznać, że zrobił to tylko po to, by ukryć swoją coraz większą niepewność. Can-thanowi nie pozostało już bowiem wiele zaklęć, a jeśli Entre-riemu udało się znaleźć sposób, by pokonać Athrogate'a, był zaiste potężnym przeciwnikiem. Nadal żadnej odpowiedzi. Czarodziej szybko rzucił zaklęcie, które przeniosło go na drugą stronę sali. Entreri jedynie odwrócił się, i nadal zbliżał się zdecydowa- nym krokiem. -Na bogów, nie mów mi, że zabiłeś Athrogate'a? - po- wiedział do niego Canthan. - Był sporo wart dla Cytadeli... 312 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA wyświadczę ci przysługę, zabijając cię teraz. Możemy sobie rozmawiać, ale obawiam się, że tego nie mogę ci wybaczyć, podobnie jak Knellict! — Zakończył machnięciem rąk i posłał błyskawicę w stronę Entreriego. Ale to nie było takie proste. Nim błyskawica wystrzeliła En-treri poruszył się, skutecznie przetaczając się na bok. Canthan zaczął rzucać kolejne zaklęcie, tym razem serię ma- gicznych pocisków, których żaden człowiek, nawet Artemis En-treri, nie mógł uniknąć. Lecz skrytobójca tylko warknął i szedł dalej. Canthan ze śmiechem przygotował kolejną błyskawicę, lecz w powietrzu zabłysł sztylet, uderzył go w pierś i przerwał za- klęcie. Czarodziej był oczywiście doskonale chroniony przed tak banalnymi atakami, i nawet zdobiony klejnotami sztylet się odbił. Szybko skoncentrował się ponownie i wypuścił błyska- wicę w stronę mężczyzny — a raczej sądził, że w stronę męż- czyzny, gdyż zbyt późno uświadomił sobie, że to tylko ściana popiołu. Coraz bardziej zaniepokojony Canthan rozejrzał się do- okoła. Entreriego ani śladu. Znów się obrócił, po czym zatrzymał się i mruknął: - Sprytne. Nie musiał nawet patrzeć, by domyślić się, na czym polegał podstęp skrytobójcy. Gdyż w mgnieniu oka, gdy rzucił sztylet, odwracając uwagę czarodzieja, Entreri nie tylko zamachnął się mieczem, stawiając ścianę popiołu, ale też podskoczył, zaczepiając się na sieci Canthana. Czarodziej podniósł na niego wzrok. Skrytobójca zwinął się w kłębek, podciągając nogi do piersi, a ręce zaczepił bezpiecz- nie w sieci. Rozwinął się i zakołysał do tyłu, a potem w stronę Canthana. Gdy wysunął się do przodu, coś zamigotało w jego dłoni - proste krzesiwo. Iskra podpaliła sieć i spaliła całą jej część w jednej chwili, gdy Entreri znajdował się w najwyższym punkcie. 313 R.A. SALVATORE Poleciał do przodu, w locie zrobił salto do tyłu, i rozłożył szeroko ręce i stopy, by złagodzić upadek. Wylądował lekko przed czarodziejem, i wyciągnął miecz. Czarodziej zaatakował jako pierwszy, wypuszczając błyska- wicą, która otoczyła ciało Entreriego, aż z jego miecza poleciały iskry. Szczęka mężczyzny zacisnęła się gwałtownie, mięśnie napięły, palce jednej dłoni zwinęły w pięść, a drugiej zbielały na rękojeści Szponu Charona. Lecz Entreri nie poleciał do tyłu i nie upadł. Warknął i pozo- stał na swoim miejscu. Przyjął uderzenie i z niesamowitą de- terminacją oraz zwyczajną wytrzymałością, pokonał je. Kiedy błyskawica rozproszyła się, Entreri zawirował gwał- townie ze Szponem Charona w dłoni. Sama moc tego ostrza, które mogło pokonać wszelkie zaklęcia ochronne, pozwoliłaby Entreriemu bez trudu zabić przerażonego czarodzieja, pozwo- liłaby mu zdjąć głowę z ramion. Jednak Szpon Charona zatrzy- mał się wcześniej i ciął z ukosa, rozcinając ciało czarodzieja od ramienia po biodro. Oszołomiony Canthan cofnął się, lecz nie mógł uciec przed Entrerim, którego twarz była wciąż tak zimna i pozbawiona wy- razu, że Canthan zastanawiał się, czy nie jest tylko ożywionym trupem. Mężczyzna podskoczył i kopnął czarodzieja z półob- rotu, gwałtownie odrzucając jego głowę do tyłu. Entreri podniósł swój cenny sztylet i wytarł krew płynącą z nosa i ust, po czym znów podszedł do rozciągniętego na ziemi Canthana. Mężczyzna, leżący twarzą do ziemi, poruszył się i podniósł na przedramiona. Entreri kopnął go w głowę i Canthan znów upadł na ziemię. Wtedy skrytobójca schował miecz, lecz nadal trzymał sztylet i chwyciwszy na wpół przytomnego czarodzieja za kołnierz, po- ciągnął go z powrotem na korytarz. - Z pewnością będziesz rozsądny - powiedział Jarlaxle do Athrogate'a, opierając dłonie na kolanach i wyglądając przez krawędź otworu. — Nie możesz stąd wyjść bez mojej pomocy. Athrogate wpatrywał się w niego, trzymając ręce na biodrach. 314 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Musiałem coś zrobić - stwierdził Jarlaxle. — Nie mogłem pozwolić ci zabić mojego przyjaciela. — Ba! Ja bym z nim nie walczył, gdyby on nie walczył ze mną. — Owszem, ale pomyśl o Olgerkhanie. — Walczyłem z nim i zabiłem go. — Czasami coś takiego denerwuje ludzi. — Nie powinien wchodzić w drogę mojemu przyjacielowi. — Żeby twój przyjaciel mógł zabić dziewczynę? Athrogate wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia. — Miał swoje powody. — Niewłaściwe. — Co się stało, to się nie odstanie. Czekasz na przeprosiny? — Nie wiem, czy na coś czekam - odparł Jarlaxle. - To ty wydajesz się czegoś potrzebować, nie ja. -Ba! — Nie wyjdziesz. Śmierć z głodu to paskudna śmierć dla wo jownika. Athrogate tylko wzruszył ramionami, podszedł do brzegu, przez dłuższą chwilę przyglądał się gładkiej ścianie, po czym usiadł. Jarlaxle westchnął i odwrócił się do Arrayan. Wciąż trzymała głowę Olgerkhana i szeptała do niego. — Nie waż się mnie opuszczać - błagała. — Dopiero teraz uświadomiłaś sobie, że go kochasz? — spytał Jarlaxle. Arrayan spojrzała na niego z taką złością, iż drow wiedział, że się nie pomylił. Hałas dochodzący z korytarza zwrócił uwagę Jarlaxle'a, ale nie kobiety. Do środka wszedł Entreri, mrucząc pod nosem i cią- gnąc za sobą Canthana. Ominął otwór i podszedł do Arrayan i Olgerkhana. Kobieta spojrzała na niego z mieszaniną zaskoczenia, zain- teresowania i przerażenia. Entreri nie miał na to czasu. Chwycił ją za ramię i odepchnął na bok, po czym upuścił Canthana przed Olgerkhanem. 315 R.A. SAIYATORE Arrayan zbliżyła się ponownie, lecz zatrzymał jąnajzimniej-szym i najbardziej przerażającym spojrzeniem, jakie kobieta kiedykolwiek widziała. Mając ją z głowy, Entreri skoncentrował się na Olgerkhanie. Chwycił potężnego półorka za rękę i uniósł ją nad jęczącym Canthanem. Włożył sztylet w dłoń Olgerkhana i zacisnął na nim palce półorka. Spojrzał na Arrayan i na Jarlaxle'a, po czym wbił sztylet w plecy czarodzieja. Uwolnił kciuk, położył go na zdobionej klejnotami rękojeści sztyletu i nakazał ostrzu, by się karmiło. Wampiryczna broń z lubością zabrała się do dzieła, kradnąc duszę Canthana i karmiąc nią swojego pana. Pierś Olgerkhana uniosła się, a jego oczy otworzyły. Zakaszlał, po raz pierwszy od dłuższej chwili nabierając powietrza. Jeszcze przez chwilę sapał. Jego oczy otworzyły się szeroko z przerażenia, gdy pojął źródło swego uzdrowienia. Próbował cofnąć rękę. Lecz Entreri trzymał ją stanowczo na miejscu, zmuszając go do karmienia się, aż siła życiowa Canthana się wyczerpała. - Co ty zrobiłeś? - krzyknęła Arrayan głosem, w którym prze rażenie mieszało się z radością. Podeszła bliżej, a Entreri nie próbował jej zatrzymać. Wyjął swój sztylet z dłoni Olgerkhana i odsunął się na bok. Arrayan przytuliła się do swojego przyjaciela, łkając z rado- ści i cały czas powtarzając: - To zawsze byłeś ty. Olgerkhan tylko potrząsnął głową, przez chwilę tępo wpa- trując siew Entreriego. Usiadł, odzyskując siły i zdrowie. Wów- czas skoncentrował się na Arrayan, na jej słowach, i ukrył twarz w jej włosach. - Ach, cóż za dobre serce — powiedział Jarlaxle do skryto bójcy. - Jakież to niesamolubne z twojej strony, skoro konku rent do twojej wybranki miał właśnie zginąć. - Może po prostu chciałem śmierci Canthana. - To mogłeś go po prostu zabić w tamtej komnacie. - Zamknij się. ,; Jarlaxle jednocześnie roześmiał się i westchnął. ;'.• 316 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA — Gdzie Ellery? - spytał Entreri. — Sądzę, że zraniłeś ją w serce. Entreri potrząsnął głową nad bezsensem tego wszystkiego. — I tak była nie była godna zaufania - stwierdził Jarlaxle. — Zdecydowanie. Traktuję to jako obelgę, kiedy kobieta, z którą się przespałem, atakuje mnie z taką furią. — Jeśli zdarza się to często, może powinieneś popracować nad techniką. Te słowa sprawiły, że Jarlaxle się roześmiał, choć tylko na chwilę. -1 zostało nas pięcioro - powiedział. - A może czworo -Ij dodał, spoglądając na otwór. — Uparty krasnolud? - spytał skrytobójca. -A są jakieś inne? Entreri podszedł do krawędzi otworu. — Brzydalu — zawołał. - Twój przyjaciel czarodziej nie żyje. — Ba! - prychnął Athrogate. Entreri spojrzał na Jarlaxle'a, po czym podszedł, chwycił tru- pa Canthana i przerzucił go przez krawędź, zrzucając go z hu- kiem obok zaskoczonego krasnoluda. — Twój przyjaciel nie żyje — powtórzył Entreri, a krasnolud tym razem się nie sprzeczał. -1 dlatego masz teraz wybór. — Zjeść go albo zginąć z głodu? - spytał Athrogate. — Zjeść go i w końcu zginąć z głodu - poprawił go Jarlaxle, stając obok Entreriego i spoglądając na krasnoluda. — Albo mo żesz wyjść z dziury i nam pomóc. — Pomóc wam w czym? — W zwycięstwie. — Czyż nie sprzeciwiliście się tej możliwości, kiedy przed stawił ją Canthan? — Nie - powiedział Jarlaxle z pewnością w głosie. - Canthan się mylił. Wierzył, że Arrayan jest cały czas źródłem mocy zam ku, lecz to nie tak. Ona rozpoczęła zaklęcie, to prawda, lecz to miejsce wykracza daleko poza jej możliwości. W tej chwili wszyscy już słuchali drowa. Olgerkhan, którego twarz nabrała normalnych kolorów, podniósł się bez trudu. 317 R.A. SAIYATORE - Gdybym wierzył, że jest inaczej, sam bym zabił Arrayan - mówił dalej Jarlaxle. - Ale nie. Ten zamek ma króla, wielkiego i potężnego. - Skąd to wiesz? - spytał Entreri. Wydawał się równie nie pewny i zmieszany co pozostali, łącznie z Athrogate'em. — Zobaczyłem wystarczająco dużo z księgi by wiedzieć, że ma ona inny wzór niż ta, którą Herminicle wykorzystał pod Heliogabalus - wyjaśnił drow. - I jest coś jeszcze. - Położył dłoń na guziku, w którym kryła się pozawymiarowa przestrzeń i gdzie trzymał klejnot w kształcie czaszki wyjęty z księgi Her minicle^. - Wyczuwam tu siłę, wielką moc. Jest to dla mnie jasne, a biorąc pod uwagę wszystko, co wiem o Zhengyi i wszystko, co powiedziały mi smocze siostry, bez trudu poj muję logikę tego wszystkiego. — O czym ty mówisz? — spytał Entreri. - Smocze siostry? - dodał Athrogate, lecz nikt nie zwracał na niego większej uwagi. - Król - powiedział Jarlaxle. - Wiem, że istnieje i wiem, gdzie jest. -1 wiesz, jak go zabić? - spytał Entreri. Było to pełne na- dziei pytanie, lecz nie spotkało się z pełną nadziei odpowie- dzią. Entreri nie naciskał, gdyż wiedział, że nie może się spodzie- wać prostej odpowiedzi od Jarlaxle'a. Spojrzał w dół na Athro- gate^, który wstał i wpatrywał się w nich intensywnie. - Jesteś z nami? A może powinniśmy cię zostawić, żebyś zjadł przyjaciela i w końcu zagłodził się na śmierć? Athrogate spojrzał na Canthana, a potem znów na Entreriego. — Nie sądzę, by smakował dobrze, a jedzenie jest dla mnie ważne. - Zaakcentował „dobrze" i „ważne", by wydawały się rymować, co sprawiło, że Entreri się skrzywił. — Jak znowu zacznie, wraca do dziury - powiedział do Jarla- xle'a, a drow, który już zdejmował pas, by przy jego pomocy wyciągnąć krasnoluda, roześmiał się. — Obiecaj nam, że nie zwrócisz się przeciwko żadnemu z nas — powiedział Entreri. 318 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Przyjmiesz moje słowo? - Nie, ale wtedy będę cię mógł zabić z czystszym sumieniem. - Cha cha cha! - Jak ja go nienawidzę - mruknął Entreri do Jarlaxle'a i od szedł. Jarlaxle uśmiechnął się i uznał, że to być może kolejny po- wód, by wyciągnąć Athrogate 'a i pozwolić mu dołączyć do nich. Krasnoluda rzeczywiście nie obchodził los Canthana, jak wie- dział Jarlaxle, i Athrogate nie zwróci się przeciwko nim, chyba że będzie to leżeć w jego interesie. A w końcu tak było z wszystkimi przyjaciółmi Jarlaxle'a. 319 ROZDZIAŁ AUDIENCJA U KRÓLA 21 /\throgate i Entreri wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, gdy krasnolud wyszedł z otworu. — Mogłem ci zniszczyć broń, wiesz? - zauważył Athrogate, unosząc morgenszterna pokrytego płynem przyspieszającym rdzewienie. - Mogłem ci wyssać duszę, wiesz? - odparł skrytobójca, na śladując manierę krasnoluda. - Kiedy obie bronie rozpadłyby ci się w pył? Mam w niej wydzielinę rdzewiacza - powiedział, poruszając morgenszter- nem tak, że kula zakołysała się nieco na łańcuchu. — Być może przeceniasz swoją broń lub nie doceniasz mojej. Tak czy inaczej, prawda by ci się nie spodobała. Athrogate uśmiechnął się krzywo. - Któregoś dnia poznamy prawdę. — Uważaj, o co prosisz. - Cha cha cha! Entreri w tej chwili nie pragnął niczego bardziej, jak tylko wbić sztylet w gardło irytującego krasnoluda. Ale to nie był właściwy czas. Pozostawali otoczeni przez wrogów w ożywio- nym i niechętnym im zamku. Potrzebowali potężnego krasno- luda, by walczył u ich boku. — Jestem przekonany, że Canthan się mylił — powiedział Jar- laxle, stając między nimi. 320 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Spojrzał znów na parę półorków, ściągając za sobą spojrzenia krasnoluda i skrytobójcy. Arrayan opierała się o ścianę po dru- giej stronie, zaś jej towarzysz pełzał na czworakach, najwyraź- niej czegoś szukając. Olgerkhan wyglądał o wiele zdrowiej. Sztylet przekazał mu siłę życiową Canthana i uleczył większość ran zadanych przez Athrogate'a. Poza tym wydawało się, że wielkie zmęczenie, które wypełniało Olgerkhana, najwyraźniej go opu- ściło -jego oczy były jasne i ożywione, a ruchy energiczne. Ale o ile on wyglądał lepiej, o tyle Arrayan wyglądała zdecy- dowanie gorzej. Powieki kobiety opadały, a jej głowa kołysała się, jakby szyja nie mogła jej utrzymać. Ostatnie bitwy wyraźnie dużo jej odebrały, a teraz zamek najwyraźniej zabierał resztę. - Zamek ma króla — powiedział Jarlaxle. - Ba, Canthan miał rację, a wy go za to zabiliście - powie dział Athrogate. — To dziewczyna, nie widzicie? Marnieje wam w oczach. - Bez wątpienia jest częścią tego wszystkiego - odparł drow. — Ale tylko małą częścią. Prawdziwe źródło mocy zamku leży pod nami. - A skąd to wiesz? - spytał krasnolud. -1 czego on właści wie szuka? - Wiem, ponieważ wyczuwam króla zamku równie mocno, co czuję własną skórę. I nie wiem, czego szuka Olgerkhan, i wca le mnie to nie obchodzi. Nasze przeznaczenie leży poniżej i mu simy ruszać szybko, jeśli mamy uratować Arrayan. - A dlaczego myślisz, że ona mnie cokolwiek obchodzi? Entreri posłał krasnoludowi spojrzenie pełne nienawiści. - No co? — spytał krasnolud z udawaną niewinnością. - Nie Sjest moją przyjaciółką i jest tylko półorkiem. To o połowę za ] dużo, jeśli o mnie chodzi. - To nie myśl o niej - wtrącił Jarlaxle. — Myśl o sobie, i nie I bez powodu. Powiem ci, że jeśli pokonamy króla zamku, zamek I już nie będzie z nami walczył, niezależnie od losu Arrayan. Po- 1 wiem ci też, że powinniśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ją uratować, by utrzymać ją przy życiu, bo jeśli zamek ją [pochłonie, posłuży to konstruktowi, a nam zaszkodzi. Zaufaj 321 R.A. SAD/ATORE mi i posłuchaj mojej rady. Jeśli się mylę i zamek nadal będzie z niej czerpał, i przez to nadal nas atakował, sam ją zabiję. - Zgoda. - Krasnolud pokiwał głową. -Ale mówię to tylko dlatego, że jestem pewien, iż do tego nie dojdzie - dodał szybko Jarlaxle uspokajając Olgerkhana, który wpatrywał się w niego z wściekłością. — A teraz opatrzmy rany i przygotujmy broń, gdyż musimy zabić króla. Athrogate wyjął bukłak i ruszył w stronę półorków. - Macie - zaproponował. — Mam tu trochę eliksiru leczące go, żebyś odzyskała siły — powiedział do Arrayan. -1 przepra szam, że złamałem ci kark. Olgerkhan nic nie odpowiedział. Zawahał się na chwilę przy Arrayan, lecz zaraz znów ruszył w stronę bocznego tunelu i za- czął pełzać na czworakach, szukając czegoś. Entreri pociągnął Jarlaxle'a w bok i zapytał: - O czym ty mówisz? Skąd wiesz to, co udajesz, że wiesz, a może to tylko podstęp? - To nie podstęp - zapewnił go Jarlaxle. - Czuję to od chwi li, kiedy weszliśmy do środka. Logika mówi mi, że Arrayan nie mogłaby stworzyć czegoś tak potężnego, a wszystko, co od tego czasu widziałem i czułem, jedynie to potwierdza. - Mówiłeś mi to wszystko już wcześniej — odparł skrytobójca. — Czy możesz powiedzieć mi coś więcej? Jarlaxle poklepał się po guziku, w którym ukrył czaszkę. - Klejnot w kształcie czaszki, który zabraliśmy z drugiej wie ży, wyczulił mnie na pewne rzeczy. Czuję króla pod nami. Ma potężną moc życiową. - A my mamy go zabić? - Oczywiście. - Kierując się twoimi odczuciami? - I podążając za wskazówkami. Pamiętasz księgę Herminicle'a? Entreri zastanowił się przez chwilę, a potem pokiwał głową. - Pamiętasz wzory wytłoczone na jej skórzanej okładce i na marginesach? Skrytobójca znów się zastanowił, lecz potrząsnął głową. - Czaszki - przypomniał Jarlaxle. - Ludzkie czaszki. 322 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA -I...? - Czy zauważyłeś wzory na księdze na podeście, źródle mocy tego zamku? Entreri wpatrywał się w przyjaciela. Nie przyjrzał się tak uważnie księdze, ale zaczynał rozumieć. Doświadczenia z Jar-laxle'em sprawiły, że jego odpowiedź była bardziej stwierdzeniem niż pytaniem: - Smoki? - Zgadza się - potwierdził drow, zadowolony, że Entreri po wstrzymał się przed daniem mu w twarz. - Teraz rozumiem strach naszych patronek. Wiedzą, że Król-Czarnoksiężnik umiał deprawować smoki tak samo, jak deprawował ludzi. Bały się otwarcia zaginionej biblioteki Zhengyi, o czym świadczyło po jawienie się wieży Herminicle'a. Bały się, że księga taka jak ta, która stworzyła ten zamek, może zostać odkryta. - Wątpisz, że Arrayan zaczęła ten proces? - Wcale nie, jak już wyjaśniałem. Jak sądzę, księga wyko rzystała ją, by posłać swe wezwanie. I na wezwanie nadeszła odpowiedź. - Smok? - Najpewniej nieumarły smok. - Cudownie. Jarlaxle wzruszył ramionami, widząc zdegustowaną minę to- warzysza. - Taka jest nasza droga. Droga pełna przygód! - To śmiertelna choroba. Drow znów wzruszył ramionami, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Znów ruszyli bocznym tunelem, który wybrał Canthan, do komnaty, w której Entreri pokonał czarodzieja. Magiczna sieć stworzona przez Canthana, by nie pozwolić na spadanie jaj daj-monów, pozostała na swoim miejscu, za wyjątkiem niewielkiej części, którą wypalił Entreri. Mimo to cała piątka szybko przebyła komnatę, nie chcąc spotkać się z tymi potężnymi przeciwnikami. Wszyscy wierzyli, że „król", jak go słusznie określił 323 R.A. SAIYATORE Jarlaxle, ich oczekuje, i nie potrzebowali kolejnych strat i zmę- czenia. Tym razem chcieli unikać walki, i mając to w pamięci, Entreri ruszył przodem. Przez dłuższą chwilę wędrowali szybko krętym korytarzem. Nie było pułapek, jedynie płytki naciskowe, które zapalały po- chodnie, nie pojawiły się też żadne potwory. Za pewnym szczególnie ostrym zakrętem znaleźli Entrerie-go oczekującego na nich z zaniepokojoną miną. - Komnata z tuzinem trumien takich, jak gnollowych mu mii - wyjaśnił - tylko jeszcze bardziej zdobionych. - Tuzin obszarpańców? - spytał Athrogate. - Ha! Sześć ude rzeń z każdego! - wykrzyknął i zaczął machać morgenszter- nami. Buńczuczne słowa krasnoluda nie poprawiły jednak nastroju pozostałych. - Czy z komnaty jest jakieś inne wyjście, czy to już koniec naszej drogi? - spytał Jarlaxle. - Po przeciwnej stronie - odpowiedział Entreri. - Drzwi. Jarlaxle rozkazał im zaczekać, po czym sam powoli ruszył do przodu. Znalazł komnatę za następnym zakrętem, dużą, okrą- głą salę, na której obrzeżach stał, jak wspominał Entreri, tuzin sarkofagów. Drow wyjął klejnot w kształcie czaszki i pozwolił, by kryształ poprowadził jego zmysły. Czuł energię we wnętrzu każdej z trumien, mściwą i skoncentrowaną, nienawidzącą śmierci i zazdroszczącą życia. Drow głębiej zatopił się w klejnocie, sprawdzając jego siłę. Czaszka była dostrojona do ludzi, nie do humanoidów o psich twarzach, owiniętych szmatami i leżących w trumnach. Lecz nie były one zbyt odległe, a gdy Jarlaxle ponownie otworzył oczy, wyciągnął spod płaszcza smukłą różdżkę i skierował ją w stronę przeciwległych drzwi. Zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się zdobionemu portalowi, gdyż nawet w słabym świetle pochodni płonących w uchwytach na ścianie za jego plecami, widział wzór - relief przedstawiający wielką bitwę, z dzie- siątkami wojowników atakujących smoka. Drow uznał, że wzór ten jest znaczący. 324 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA - Został stworzony ze wspomnień - wyszeptał i rozejrzał się wokół, gdyż mówił nie tylko o drzwiach, lecz o całym tym miejscu. Zamek był żyjącą istotą, stworzoną z magii i wspomnień. Jego energia stworzyła gargulce i drzwi, kamienne mury i tunele, łącznie ze sprytnymi ściennymi pochodniami i pułapkami Jego energia odtworzyła dawnych mieszkańców, gnollowych żołnierzy, którzy służyli Zhengyi, jednak tym razem nieumar-łych i o wiele potężniejszych niż za życia. I jego energia nieświadomie wykorzystała inne wspomnienia tego miejsca, ożywiając w pomniejszej postaci wiele ciał, które pochowano w tym miejscu. Jarlaxle zaczął podejrzewać, że nie-umarłe szkielety, które powstały przeciw nim na dziedzińcu, nie były dziełem Zhengyi, lecz tylko działaniem ubocznym magii. Uśmiechnął się na tę myśl i spojrzał na wzór na drzwiach. Nie była to przypadkowa wizja artysty. Scena rzeczywiście po- chodziła ze wspomnień i była zapisem czegoś, co się naprawdę wydarzyło. Drow miał nadzieję, że podejrzenia, które wypełniały go od chwili przejścia przez bronę, okażą się słuszne, a oto było jego potwierdzenie i nadzieja. Skierował różdżkę w stronę drzwi i wypowiedział słowo roz- kazu. Zazgrzytało kilka zamków i podniosła się zasuwa. Drzwi otwo- rzyły się gwałtownie. Za nimi ciągnął się mroczny korytarz. - Trzymajcie się blisko i szybko przejdźcie przez komnatę - powiedział Jarlaxle pozostałym, kiedy po chwili wrócił do nich. - Drzwi są otwarte... upewnijcie się, że takie pozostaną, kiedy przejdziemy. Chodźcie i pospieszcie się. Spojrzał w stronę półorków. Olgerkhan właściwie niósł Ar-rayan, która wyglądała, jakby nie mogła utrzymać prosto głowy. Jarlaxle gestem kazał Athrogate'owi im pomóc, i choć kra-snolud westchnął z niesmakiem, był posłuszny. - Idziesz? - spytał drow Entreriego, gdy inni ruszyli. Skrytobójca uniósł dłoń, spojrzał w stronę, z której przyby li, i powiedział: 325 R.A. SAIYATORE - Ktoś za nami idzie. - Pospiesz się - powiedział mu Jarlaxle. — Nasza droga leży przed nami, nie za nami. Entreri odwrócił się do niego. - Wiesz coś. - Masz taką nadzieję - odparł Jarlaxle, ruszając za pozostałą trójką. Zatrzymał się po kilku krokach, spojrzał z powrotem na przyjaciela, i uśmiechnął się niewinnie. — Podobnie jak i ja. Mina Entreriego wyraźnie świadczyła, że nie docenił tego żartu. -Nie możemy wyjść, chyba że pozwolimy, by zamek zwy- ciężył - przypomniał mu Jarlaxle po kilku krokach. — A zwycię- żając, zamek pochłonie Arrayan. Czy to dla ciebie do przyjęcia? - A czy idę za tobą? - odparł Entreri. Szybko przeszli przez komnatę, a żaden sarkofag się nie otwo- rzył i żadne jajo dajmona nie spadło ze sklepienia. Po drugiej stronie znaleźli długie, prowadzące w dół schody, i ruszyli nimi w ciemności. Entreri znów ruszył przodem, sprawdzając każdy stopień i każdy uchwyt dla rąk, w miarę, jak światło za nimi przygasało. W pobliżu końca schodów z ulgą zauważył kolejne płytki naciskowe, i wkrótce po obu stronach najniższego stopnia za- płonęły pochodnie. Płomienie migotały i rzucały długie, nierówne cienie na ka- mień, który nie był już obrobiony i dopasowany. Wydawało się, jakby dotarli do końca konstruktu, do naturalnego, wijącego się tunelu, który prowadził ich coraz głębiej. Entreri przeszedł jeszcze kawałek, a pozostali szli tuż za nim. Odwrócił się i minął ich, kierując się w stronę ostatnich dwóch pochodni. Przyjrzał się im uważnie, spodziewając się pułapki albo dziesięciu, i rzeczywiście z tej po lewej wycią- gnął kilka ostrych szpil, błyszczących od trucizny. Później ostrożnie wyjął pochodnie i zaniósł je do pozostałych. Jedną podał Olgerkhanowi, a drugą miał zamiar wręczyć Arrayan. Jedno spojrzenie na kobietę kazało mu zmienić zdanie, gdyż 326 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA wyraźnie nie uniosłaby jej. W rzeczy samej, gdyby nie wsparcie Olgerkhana, w ogóle nie ustałaby na nogach. Podał po- chodnię Athrogate'owi. - Mam krasnoludzkie oczy, ty głupcze - warknął do niego Athrogate. - Nie potrzebuję światła. Ten tunel jest skąpany w słonecznym blasku w porównaniu z wieloma miejscami, w których kopał mój lud. - Jarlaxle potrzebuje obu rąk, a Arrayan jest zbyt słaba - po wiedział mu Entreri, znów wyciągając pochodnię w jego stro nę. - Ja wolę prowadzić w ciemnościach. - Ba, ale tylko robisz ze mnie cel - mruknął krasnolud, lecz wziął pochodnię. - Tym lepiej - odparł Entreri, odwrócił się i znów ruszył przo dem. Korytarz wciąż skręcał w lewo, coraz ostrzej, i skrytobójca zaczął mieć wrażenie, że znajdują się w tym samym miejscu, w którym zaczęli, tylko dużo głębiej. Jaskinie były z naturalnego kamienia, nie było już pochodni, płytek naciskowych ani pułapek, które Entreri mógłby zlokalizować. Były jednak skrzy- żowania i zawsze ostre zakręty w drugą stronę, gdy inne wijące się tunele łączyły się z tym, którym szli, zmieniając się w jeden wielki, spiralny korytarz. Z każdym połączeniem, przejście sta- wało się szersze i wyższe, aż w końcu wydawało się, że idą długą, opadającą jaskinią, a nie korytarzem. Próbując zmniejszyć ich podatność na atak, Entreri trzymał się blisko wewnętrznej ściany i powoli szedł do przodu z mie- czem w jednej dłoni, a sztyletem w drugiej. Od jakiegoś czasu szli bez przerwy i oddalili się o wiele setek stóp od schodów, lecz wtedy okrzyk Olgerkhana zatrzymał skrytobójcę w pół kroku. - Zabierają! - zawył półork. Entreri obrócił się na pięcie i minął Athrogate'a. Przepchnął się obok Jarlaxle'a, żeby dotrzeć do Arrayan. Kiedy ją zauwa- żył, leżała na ziemi, a Olgerkhan klęczał nad nią i szeptał do niej. Entreri ukląkł obok potężnego półorka. Zaczął wołać kobietę, lecz przerwał, gdy uświadomił sobie, że wypowiada imię 327 R.A. SALWTORE niziołki, którą pozostawił w odległym Calimporcie. Zaskoczony i zdenerwowany skrytobójca przeniósł spojrzenie z Arrayan na Jarlaxle'a, żądając odpowiedzi. Jarlaxle nie patrzył jednak na niego. Drow stał twarzą do Arrayan z przymkniętymi oczyma i dłonią na kamizelce. Szep- tał coś, czego Entreri nie rozumiał, a spoglądając to na niego, to na leżącą kobietę, Entreri zrozumiał, że drow próbuje jakoś pomóc. Skrytobójca pomyślał o klejnocie w kształcie czaszki i domyślił się, że Jarlaxle wykorzystuje go, by nie pozwolić zamkowi na opanowanie kobiety. Chwilę później Arrayan otworzyła oczy. Wydawała się bar- dziej zawstydzona niż ranna, i z pomocą Olgerkhana i Entre-riego wstała. - Kończy nam się czas - stwierdził Jarlaxle. Dla pozosta łych było to oczywiste, lecz jego ton wyraźnie powiedział En- treriemu, że drow nie może zbyt długo powstrzymać procesu wysysania siły życiowej. - Szybko - dodał drow, a wtedy Entreri skinął głową Array an, po czym zostawił ją z Olgerkhanem i pobiegł z powrotem do przodu. Musiał mieć nadzieję, że nie będzie już pułapek, gdyż nie zatrzymywał się co kilka kroków, by sprawdzić to, co leżało przed nimi. Korytarz wciąż biegł spiralnie, lecz zaczął się znów zwężać, aż w końcu miał zaledwie dziesięć stóp szerokości, a miejscami jego poszarpane sklepienie było tak nisko, że Olgerkhan musiał się kulić. Entreri poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. Coś było przed nimi, wyczuwał to, może poprzez jakiś zapach albo led- wie słyszalny dźwięk. Gestem kazał krasnoludowi, by się za- trzymał, po czym na czworakach przekradł się do przodu i wyj- rzał za ostry zakręt. Korytarz ciągnął się jeszcze przez dwanaście stóp, po czym otwierał się na wielką salę. Przypomniał sobie słowa Jarlaxle'a o „królu" zamku i musiał wziąć głęboki, uspokajający oddech, zanim ruszył do przodu. 328 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Przekradł się do przodu i na brzuchu podczołgał do końca korytarza. Znajdował się na półce wysoko nad nierównym dnem potężnej jaskini. Po jego prawej stronie półka kończyła się szyb- ko, lecz po lewej ciągnęła się dalej, opadając w stronę niewi- docznego dna jaskini. Nie było zupełnie ciemno, gdyż jakiś dziwny porost rozrastający się na ziemi i ścianach kąpał kamień w blasku przypominającym światło gwiazd. Entreri przeczołgał się do krawędzi i wyjrzał na zewnątrz, i wiedział już, że są zgubieni. Daleko przed nimi, w odległości może pięćdziesięciu stóp, wznosił się król zamku - potężny smok. Ale nieżyjący smok z błoniastymi skrzydłami i grubymi łuskami, lecz taki składający się niemal wyłącznie z kości, z kawałkami skóry wiszącymi na skrzydłach i gdzieniegdzie na grzbiecie i łbie. Ogromne smocze truchło, w większości sam szkielet, siedziało na dnie jaskini, przyciskając skrzydła do grzbietu. Jeśli Entreri miał jakieś wątpliwości, czy istota „żyje", zostały one szybko rozwiane, gdy wielkie skrzydła rozwinęły się z grzechotem kości. Miecze, pancerze i pobielałe kości wypełniały salę wokół nie-umarłego potwora. Entreri dopiero po chwili pojął, że było to miejsce rozpaczliwej bitwy, że ta broń i kości należały do wojowników - najprawdopodobniej armii króla Garetha, jak sobie uświadomił po chwili namysłu - którzy walczyli z tym jaszczurem w czasach Zhengyi. Entreri zaczął się cofać i niemal wyskoczył ze skóry, kiedy poczuł dłoń na ramieniu. Jarlaxle podszedł do niego. - Wspaniały jest, czyż nie? - wyszeptał drow. Entreri spojrzał na niego z nienawiścią. - Wiem - powiedział w jego imieniu drow. - Ze mną zawsze są smoki. Daleko pod nimi kościany smok obrócił głowę, by na nich spojrzeć, a choć nie miał materialnych oczu, jedynie punkciki czerwonego światła, jego przerażające spojrzenie wstrząsnęło towarzyszami. - Smocze truchło - powiedział z wyraźnymi niesmakiem Entreri. 329 R.A. SAIYATORE - Drakolicz — poprawił Jarlaxle. - Czy to ma brzmieć lepiej? Drow tylko wzruszył ramionami. A wtedy smok zaryczał, a jego gardłowy ryk z taką mocą odbił się echem od kamiennych ścian, że skrytobójca bał się, iż półka, na której leżał, się zawali. - To nie w porządku - powiedział Athrogate, kiedy echa ryku w końcu ucichły. Krasnolud również podszedł, lecz w przeci wieństwie do Entreriego i Jarlaxle'a nie leżał na kamieniach. Stał na krawędzi półki z rękami na biodrach i wpatrywał się w dół. Spojrzał na drowa i spytał: - To król? - Można mieć taką nadzieję. - A co my mamy z nim zrobić? - Zabić go. Krasnolud spojrzał z powrotem na drakolicza, który usiadł na tylnych łapach, wspierając się na przednich, i kołysał głową, a z powodu braku skóry jego długie na dwie stopy kły były wy- raźnie widoczne. - Żartujesz ze starego krasnoluda - stwierdził Athrogate. Nie rymował, a Entreri wiedział, że nie usłyszy też żadnego „cha cha cha". Olgerkhan zaryczał i wybiegł na półkę, po czym z siłą i mocą, której wcześniej w nim nie widzieli, uniósł maczugę i popędził w dół półki. - Naprawdę nie żartujesz ze starego krasnoluda? - spytał Ath rogate. - Zmiażdż jego czaszkę! — krzyknął Jarlaxle. Athrogate spojrzał na drowa, spojrzał w dół na drakolicza, spojrzał znów na drowa i wzruszył ramionami. Zdjął z pleców morgenszterny i ruszył za Olgerkhanem, szepcząc do swojej broni, by uwolnić jej magię. - Niech ci utknie w zębach półorczy chleb - ryknął krasno lud do czekającej bestii - a wtedy Athrogate zdzieli cię przez łeb! Cha cha cha! - A teraz wychodzimy - powiedział Entreri, podchodząc do Jarlaxle'a i nie próbując podążyć za dwoma wojownikami. 330 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Lecz nagle zrobiło się ciemno, tak ciemno, że Entreri nie ' zobaczyłby własnej dłoni, nawet gdyby uniósł ją na cal przed twarz. — Tędy — powiedział mu Jarlaxle, i mężczyzna poczuł rękę drowa w pasie. Zaczął się sprzeciwiać i cofać, chowając sztylet, by mieć wol- ną jedną dłoń, choć nie ważył się poruszać zbyt szybko, żeby nie spaść z półki. Lecz skrytobójca został zaskoczony, kiedy Jarlaxle mocno przycisnął się do niego, obejmując go ciasno. Później drow zeskoczył z półki. Smok zaryczał. Entreri krzyknął. Lecz unosili się w powietrzu, gdyż drow wykorzystał moc lewitacji, a gdy opadli na dno jaskini, Jarlaxle odrzucił na bok kamień, który zaczarował nieprzeniknioną ciemnością, i puścił Entreriego. Entreri przetoczył się na bok, oddalając się od mrocznego elfa. Wkrótce zorientował się, że drakolicz nie patrzy na niego i Jarlaxle'a, lecz na półorka i krasnoluda, który nadal hałaśliwie zbiegali z półki. Entreri miał okazję zaatakować z zaskoczenia. Gdy bestia była tak rozproszona, mógł ominąć jej obronę i zadać potężny cios. Ale nie poruszył się, jedynie spojrzał w dół na swoją broń. Jak w ogóle mógł zranić coś takiego? Spojrzał w bok i wpadł na pomysł, by miast tego podsko- czyć i przebić Jarlaxle'a, lecz drow stał z zamkniętymi oczami, głęboko skoncentrowany. Wyglądało na to, że Jarlaxle miał jeszcze jakąś sztuczkę w za- nadrzu - a przynajmniej taką nadzieję miał Entreri. Skrytobójca wciąż nie atakował bestii, gdyż nie chciał brać udziału w tej walce. Odbiegł od ściany, kierując się w stronę drugiego końca jaskini, jak najbardziej oddalając się od półorka i krasnoluda. Odwrócił się, gdy Olgerkhan krzyknął, i niemal zemdlał na widok czarnej śliny wypływającej ze szkieletowego pyska dra-kolicza. Choć półork nadal znajdował się pełne dwadzieścia 331 R.A. SAIYATORE stóp od dna jaskini, rozpaczliwie zeskoczył z półki, uciekając przed śliną, która otoczyła kamień i natychmiast zaczęła go topić. - Kiedyś był to czarny smok - rozległo się wyjaśnienie Jar- laxle'a, związane z kwasowym tchem, charakterystyczną bro nią tej bestii. - Może oddychać? — sapnął Entreri. - Jest szkieletem, i mo że oddychać? Lecz Jarlaxle znów przymknął oczy i nie zwracał na niego uwagi. Entreri biegł jeszcze szybciej, ignorując jęki Olgerkhana. Raz spojrzał na biednego półorka, skulonego na ziemi z jedną nogą wygiętą w dziwny sposób, najwyraźniej zmiażdżoną. Jakie to absurdalne, pomyślał. Po raz pierwszy półork wyglądał, jakby rzeczywiście był gotów do walki, i oto leżał, znów z niej wyłą- czony, zanim się jeszcze naprawdę zaczęła. I to był „bohater" Arrayan i jej prawdziwa miłość? Ta chwila rozproszenia drogo kosztowała skrytobójcę, gdyż kiedy znów spojrzał, ujrzał kościsty ogon opadający w jego stronę. Arrayan również walczyła, lecz jej bitwa toczyła się wewnątrz i nie wymagała miecza czy różdżki. Jej walka była sprawdzia- nem siły woli, niczym walka z chorobą, gdyż ciemność kon-struktu Zhengyi atakowała ją niczym rak. Demonicznymi łapami szarpała jej siłę życiową. Przez wiele dni atakowała ją, osłabiała i wysysała, a teraz, gdy Arrayan znalazła się tak blisko króla zamku, potwornej bestii, którą nieświadomie przebudziła, znalazła się na ostatecznym polu walki. Lecz nie miała jak zaatakować, nie miała siły, by przejść do ofensywy przeciwko drakoliczowi i ciągłym atakom księgi. W fizycznej bitwie musieli walczyć jej towarzysze. Ona musiała się tylko trzymać ostatnich iskierek życia, mu- siała utrzymać świadomość i tożsamość. Musiała oprzeć się po- kusie podania się chłodnej i zapraszającej ciemności, obietnicy spokoju. 332 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Jeden obraz, Olgerkhana, prowadził ją w bitwie, choć wiedziała, że sprawa jest przegrana. Przez te wszystkie lata był najbliższym z przyjaciół. Znosił jej irytację, kiedy nie mogła rozwikłać tajemnic jakiegoś zaklęcia. Przyjmował jej samolubstwo, gdy wszystkie myśli i słowa poświęcała swojej własnej przyszłości i ma- rzeniom. Zawsze był obok niej, wspierając ją swoim ramieniem, w każdej porażce, i radował się z daleka każdym jej zwycięstwem. A ona przyjęła go jako przyjaciela - lecz tylko przyjaciela. Nie pojmowała głębi jego oddania i miłości do niej. Nosił ten pierścień, a choć Arrayan nie była przy jego założeniu i wyja- śnieniach, rozumiała zasady fizycznego pośrednictwa, które tworzyła para pierścieni. Cierpiał, i to straszliwie, by mogła dotrzeć w to miejsce, by mogła mieć swoją szansę, nawet jeśli była ona tak niewielka. Nie mogła go zawieść. Nie mogła zdradzić jego zaufania i po- święcenia półorka, którego kochała. Tak, kochała, Arrayan wiedziała to ponad wszelką wątpli- wość. Olgerkhan nie był już tylko jej przyjacielem, lecz jej to- warzyszem, wsparciem, ciepłem i radością. Dopiero gdy Arrayan zobaczyła go na krawędzi śmierci, w pełni to doceniła. I dlatego musiała walczyć. Lecz ciemność wzywała. Słyszała zgiełk w odległej sali i z trudem otworzyła oczy. Sły- szała, jak ktoś zbliża się z drugiej strony, lecz hie miała siły odwrócił głowy. Minęli ją, i Arrayan sądziła, że śni, a potem bała się, że prze- szła do podziemnego świata. Gdyż tych troje, Ellery, Maria-bronne i Canthan, z pewnością zginęli, a jednak przeszli obok niej, przebiegli obok niej, wojowniczka unosząc swój potężny topór, tropiciel trzymając swój legendarny miecz, a czarodziej przygotowując zaklęcie. Jak to było możliwe? Czy tak wygląda śmierć? - Cha cha cha! Musisz być szybszy, kościsty robaku! - zary-czał Athrogate, uchylając się przed wyciągniętą łapą i uskakując 333 R.A. SAIYATORE / przez kłami. Uderzył z rozmachem w przednią łapę drakolicza. Podniósł się kostny pył, lecz noga nie rozpadła się ani nawet nie pękła. Athrogate zadał ten cios ze wszystkich swoich sił, z całej swojej magicznie wzmacnianej mocy, i dla maksymalnego efektu wykorzystał czar na morgenszternie, olej uderzenia. Nie uczynił większych szkód. Znów uderzył w nogę, i po raz trzeci, zanim druga przednia łapa uderzyła go w ramię, aż przekoziołkował. Przeleciał przez stertę kości, broni i pancerzy, aż udało mu się podnieść - w ostat- niej chwili, gdyż tylko z trudem uchylił się przed potężnymi zębami drakolicza. - Trochę pomocy, jeśli można! - ryknął krasnolud, i był to najbardziej paniczny okrzyk, jaki kiedykolwiek wydał z siebie Athrogate. Drakolicz znów próbował go ugryźć, a krasnolud odskoczył i nawet udało mu się zadać dwa ciosy morgenszternami. Szkło-stalowe kule odbiły się od grubej smoczej kości. Stwór nie okazywał po sobie bólu ani strachu, i atakował dalej, co chwila kłapiąc zębami. Krasnolud cofał się i uchylał, od- skakiwał, a kiedy drakolicz w końcu go dogonił, Athrogate pod- skoczył, na tyle wysoko, by znaleźć się nad kłapiącą paszczą stwora. Uratował się przed śmiertelnym pogryzieniem, lecz zo- stał rzucony z powrotem na ziemię. Kiedy wylądował i osunął się na plecy, zauważył Olgerkha-na, wciąż kręcącego się i ściskającego zmiażdżoną nogę. - Na bogów, idioto, wstawaj! - błagał go Athrogate. Entreri nie był wystarczająco szybki. Skoczył i obrócił się w bok, lecz został zahaczony ogonem i poleciał w powietrze. Zachował na tyle rozsądku, by schować głowę w ramionach i zrobić pełne salto, zanim wylądował wśród kości, lecz kiedy się podniósł, odkrył, że z trudem stoi na jednej nodze. Spoj- rzawszy w dół, ujrzał krew z boku buta. Podskakiwał i kuśtykał, wciąż pragnąc tylko znaleźć drogę ucieczki. Przez cały czas podejrzewał, że przez żądzę przygód 334 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Jarlaxle'a znajdą się w końcu w sytuacji, w której nie będą mogli wygrać. Ten czas nadszedł. Potknął się na kościach, po czym rzucił płasko na ziemię, gdy ogon drakolicza znów skierował się w jego stronę, tym ra- zem wyżej. Spojrzał wzdłuż nieumarłej bestii i ujrzał Jarlaxle'a stojącego w milczeniu z boku, ujrzał Athrogate'a walczącego rozpaczliwie z bardziej niebezpieczną bronią smoka, ujrzał Ol-gerkhana wijącego się z bólu, ujrzał... Skrytobójca zamrugał, nie pojmując rozgrywającej się przed nim sceny. Po półce zbiegała w dół Ellery, by dołączyć do walki. Ellery! Która rzekomo zginęła z jego ręki. A za nią szedł Mariabronne, również martwy. Entreri spojrzał z powrotem na Jarlaxle'a, sądząc, że przyjaciel go oszukał. W końcu nie widział ciała Ellery. Czy to wszystko było kłamstwem? W chwili, gdy zastanawiał się nad przerwaniem ucieczki i za- mordowaniem Jarlaxle'a, uświadomił sobie jednak, że widział Mariabronne'a leżącego śmiertelnie nieruchomo. Spojrzenie Entreriego podążyło w stronę niewielkiego po- destu na szczycie rampy. Stał tam Canthan, machając rękami. Ten człowiek zginął, tego Entreri był pewien. Więcej niż zgi- nął, został zniszczony przez sztylet. A jednak tu był i rzucał zaklęcia. Nieco niżej Ellery, znajdująca się nadal czterdzieści stóp od ziemi, wzięła topór w obie ręce i zeskoczyła. Samobójstwo, pomyślał Entreri. Ale czy mogło to być sa- mobójstwo, skoro ona już nie żyła? Poleciała z wysoka, a jej ciało wygięło się do przodu, gdy wylądowała obok drakolicza. Jej topór z ogromną siłą wbił się w żebro stwora, odrywając kawał kości. Wylądowała ciężko, lecz natychmiast poderwała się znów na równe nogi, szaleńczo machając toporem i nie próbując się bronić. Za nią skoczył Mariabronne. Uderzył brzuchem w grzbiet drakolicza i jakoś się utrzymał, a w końcu nawet podniósł się do pozycji siedzącej, obejmując nogami kręgosłup bestii. Zaci- snął nogi na kręgu, chwycił miecz w obie ręce i zaczął walić. 335 ELA. SAIYATORE Drakolicz stanął dęba - a wtedy z góry wystrzeliła błyska- wica, która otoczyła głowę stwora. Lecz jeśli piorun uczynił jakąś krzywdę stworowi, ten nie pokazywał tego po sobie. Dla Entreriego nie miało to sensu, więc spojrzał z powrotem na Jarlaxle'a. Drow po prostu tam stał, zupełnie spokojny, z za- mkniętymi oczyma. Entreri potrząsnął głową. Ten mroczny elf zawsze miał swoje sztuczki. Entreri westchnął z niesmakiem i bezradnie wzruszył ramio- nami, ale odwrócił się i uniósł Szpon Charona nad głowę. Może to jeszcze nie był koniec. Drakolicz koncentrował się na Canthanie i Athrogate znów zaatakował z przodu, zaś Entreri pokuśtykał do tyłu. Ellery i Ma-riabronne rąbali szaleńczo. Skrytobójca potrząsnął głową, wątpiąc, by to wystarczyło. Widział, jak osadzona na wężowej szyi głowa unosi się szyb- ko w stronę czarodzieja. Canthan wypuścił kolejne zaklęcie i czaszkę drakolicza otoczyły płomienie ognistej kuli. Wyszła z nich poczerniała i dymiąca w kilku miejscach. Entreri wolną dłonią odsunął płaszcz i wyszeptał „czerwo- ny" do kieszeni, po czym chwycił Szpon Charona obiema rękami, pragnąc, by jego pierwszy cios miał swoją wagę. Na górze głowa drakolicza zdjęła Canthana z półki, a potężne szczęki zacisnęły się na pasie czarodzieja. Istota zamachała głową i dolna połowa Canthana spadła na ziemię, zaś górna została zmiażdżona. Entreri chciał krzyczeć. Miast tego warknął i zaatakował tylną nogę drakolicza, ata- kując z całym impetem. Nieco ją uszkodził, lecz niewystarczająco, i doszedł do wniosku, że musiałby uderzać stwora z tysiąc razy, zanim by go zabił. Canthan odszedł. Drakolicz opadł na cztery łapy i obrócił głowę, wypuszczając kolejną strugę kwasu, która otoczyła Ma-riabronne'a i stopiła go na miejscu. Entreri rozważył zmianę planów. 336 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Za jego plecami podniósł się szkielet z rdzewiejącym mie- czem w dłoni. Skrytobójca zamachnął się, powalając go jed- nym ciosem. Lecz wszędzie wokół kości grzechotały, zbierały się i powstawały. Entreri rozejrzał się, szukając drogi ucieczki. Podszedł do najbliższego szkieletu, by go zaatakować, lecz za- trzymał się gwałtownie, gdy pojął, że nie jest jego celem. Szkieletowi wojownicy, niegdyś żołnierze Armii Krwawnika, zaatakowali drakolicza. Oszołomiony Entreri spojrzał na Jarlaxle'a, a jego umysł wy- pełniły możliwości i szaleństwo tego wszystkiego, gdy ujrzał drowa stojącego z jedną dłonią wyciągniętą przed siebie. Trzy- mał na niej świecący fioletowo klejnot w kształcie czaszki. — Na bogów! - ryknął Athrogate i po raz pierwszy Entreri w pełni zgadzał się z paskudnym krasnoludem. W całej wielkiej sali, Armia Krwawnika powstawała i po- wracała do bitwy, w której walczyła przed dziesięcioleciami. Setka wojowników stała na szkieletowych nogach, unosząc miecze, topory i młoty. Nie znali strachu, jedynie jeden cel, i rzu- cili się na bestię. Metal uderzał o kość, wysuszona skóra rozpa- dła się pod ciosami. Athrogate nie miał pojęcia, co się wokół dzieje i dlaczego. Nie próbował jednak kwestionować swojego szczęścia, gdyż gdyby umarli nie powstali, z pewnością czekałby go nagły i bo- lesny koniec. Ryk drakolicza wypełnił salę i niemal powalił krasnoluda swoją mocą. Kwasowa ślina zwaliła z nóg jedną grupę szkiele- towych wojowników, lecz gdy potwór opuścił łeb, by wypuścić niszczycielski dech, kolejna grupa zaatakowała. Athrogate zobaczył swoją szansę. Wezwał więcej oleju uderzenia na prawy morgensztern i zaatakował wraz z grupą szkieletów, przepychając się między nimi i zadając morder- czy cios. Wybuch zmiażdżył smocze zęby i oderwał spory kawał dol- nej szczęki drakolicza, lecz nim krasnolud zdążył zamachnąć się ponownie, wielka czaszka znalazła się poza jego zasięgiem. 337 R.A. SALVATORE Po chwili opadła ponownie, a Athrogate krzyknął i uskoczył w bok. Otaczającego go szkielety były miażdżone i rozrywane, a opadająca czaszka uderzyła go mocno i rzuciła na ziemię. Mor-genszterny wypadły mu z dłoni. Próbował się podnieść, ale nie mógł. Wyczuwał, że potwór znów się zbliża i wiedział, że jest zgubiony. Lecz najpierw został chwycony przez potykającego się pół-orka, który szarpnął go w bok i rzucił go na ziemię, po czym sam położył się na nim. -1 tak śmierdzisz - mruknął krasnolud słabym, drżącym głosem. Olgerkhan uznałby to za podziękowanie, jednak w tym cza- sie półork był na wpół przytomny z powodu bólu promieniują- cego ze złamanej nogi. Entreri ciął i uderzał ze wszystkich sił, a ciosy jego potężnego miecza dosięgały celu. Połączone wysiłki wszystkich wo- jowników były ich jedyną szansą, wiedział o tym, i grał swoją rolę. Ale nie za dobrze, gdyż przede wszystkim starał się nie zwra- cać uwagi drakolicza. Gdziekolwiek ta uwaga się skierowała, wrogowie bestii roz- padali się w proch i pył. Wielka istota walczyła gorączkowo, machając skrzydłami, uderzając ogonem i unosząc wojowników w powietrze, ciska- jąc nimi w ściany. Lecz metal wciąż uderzał o kości i rozrywał butwiejącą smo- czą skórę. Jedno skrzydło opadło na Ellery, lecz gdy znalazło się nisko, tuzin nieumarłych wojowników skoczył na nie i za- czął uderzać ostrzami, wgryzać się i szarpać szkieletowymi rę- kami. Drakolicz zaryczał - i wydawało się, że w jego głosie sły- chać trochę bólu — i zaczął się szarpać. Szkielety trzymały się dalej. Drakolicz przetoczył się, a wtedy popękały kości. Kiedy się podniósł, szkieletowi wojownicy zostali oderwani — ale to samo stało się z jego skrzydłem, złamanym u nasady. 338 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Stwór znów zaryczał. Później ugryzł Ellery i rzucił jej rozszarpane ciało na drugi koniec sali. Szkielety, uparte i nieubłagane, nadal go atakowały, lecz En-treri wyraźnie słyszał, że brzęk metalu o kość był mniej intensywny. Struga śliny stopiła kolejną grupę atakujących szkieletów. Przednie łapy rozerwały kolejnego nieumarłego żołnierza na pół i rzuciły jego kośćmi w następnego. Cios wielką czaszką przygwoździł następne dwa do ziemi. Entreri zaczął tracić nadzieję. Mimo niespodziewanych so- juszników, nie mogli zwyciężyć w walce z potężną bestią. Wte- dy spojrzał na Jarlaxle'a, a drow po raz pierwszy od dłuższego czasu odpowiedział na jego spojrzenie. Jarlaxle przepraszająco wzruszył ramionami, po czym pociągnął z bo- ku szerokie rondo kapelusza. Jego ciało pociemniało, a fizyczna postać zamigotała. Mroczny elf zdawał się bardziej dwuwymiarowy niż trójwy- miarowy, bardziej przypominał cień niż żywą istotę. Podkradł się do ściany, zmniejszył do czarnej linii i wsunął w pęknięcie kamienia. Entreri zaklął pod nosem. Musiał się wydostać, ale jak? Półka nie była rozwiązaniem, zwłaszcza że jej część została wypalona. Dlatego też po prostu biegł, najszybciej, jak pozwalała mu na to ranna kostka. Potykając się, biegł przez salę, a drakolicz nadal mordował szkieletową armię. Obejrzał się przez ramię i ujrzał, jak potężny ogon stwora rozprasza ostatnie punkty oporu. Serce podeszło mu do gardła, gdy te straszliwe punkty światła, jakimi były oczy stwora, skupiły się na nim. Potwór ruszył w pogoń. Entreri przyjrzał się przeciwległej ścianie. Były w niej otwory, lecz szerokie - zbyt szerokie. Nie miał jednak wyboru i ruszył w stronę najwęższego, okrą- głego tunelu o wysokości około ośmiu stóp. Kiedy dotarł do wejścia, skoczył na skałę z boku, krzywiąc się z powodu bólu 339 R.A. SAD/ATORE w kostce, po czym podskoczył wyżej, chwytając łuk wejścia obiema rękami. Szybko nimi poruszał, zaczepiając krótki sznu- rek, po czym puścił się i wbiegł w głąb tunelu. Ale to nie był tunel, lecz mała, wąska komnata. Nie miał gdzie uciekać, a głowa drakolicza mogła z łatwo- ścią wsunąć się za nim do środka. Odwrócił się i przycisnął plecami do tylnej ściany krótkiego tunelu. Wyciągnął broń, choć wiedział, że nie może zwyciężyć. - No chodź - warknął. Opuścił go wszelki strach. Jeśli miał zginąć tu i teraz, to niech tak się stanie. Bestia rzuciła się do przodu i opuściła łeb. Jej wężowa szyja wyprostowała się z trzaskiem kości, wpychając poszarpaną szczękę do tunelu, prosto w stronę bezradnego Entreriego. Skrytobójca nie zaatakował, lecz opuścił głowę, skulił się i krzyknął ze wszystkich sił. Gdyż kiedy czaszka drakolicza przeszła przez otwór, znala- zła się pod czerwonooką figurką smoka, którą Entreri przed chwilą umieścił nad wejściem. Demoniczna pułapka zadziałała, wypuszczając ognisty podmuch, który najpotężniejszego czerwonego smoka zmusiłby do zastanowienia. Płomienie spłynęły z wejścia ze straszliwą siłą, zwęglając kość i topiąc kamień. Drakolicz nie próbował już ugryźć Entre- riego, lecz skrytobójca był świadom jedynie gorąca. Kulił się cały czas z zamkniętymi oczami, wrzeszcząc z przerażenia i bólu, odpychając od siebie ryk płomieni i drakolicza. Czuł, że jego płaszcz płonie, a włosy się przypalają. Obrońcy Palischuk walczyli dzielnie, gdyż nie mieli więk- szego wyboru. Kolejne gargulce atakowały ich z ciemności w bi- twie, która zdawała się nie mieć końca. Po początkowym ataku, mieszkańcy miasta zebrali się w małe grupki, ciasnym kręgiem otaczając tych, którzy nie mogli walczyć. Co trzeba im przyznać, zginęło tylko kilkoro mieszkańców, choć wiele po- tworów leżało martwych na ulicach. W jednym pokoiku samotna wojowniczka miała mniej szczę- ścia i mniej możliwości. Podobnie jak inni mieszkańcy miasta, 340 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA którzy zginęli tej nocy, Calihye została odcięta od formacji obron- nych. Walczyła sama, a Davis Eng tylko krzyczał bezradnie z tyłu. W pokoju leżały trzy martwe gargulce, dwa zabite na początku długiej bitwy. Po dłuższej chwili spokoju, zaatakowałjątrzeci, który dopiero niedawno zginął. Jego krzyki sprowadziły jednak dwa kolejne stwory, które wpadły do środka, a Calihye wiedziała, że inne były na zewnątrz i tylko czekały, by dołączyć do walki. Uskoczyła i uderzyła, i sądziła, że może uda jej się pokonać tę dwójkę, lecz wiedziała, że nie wytrzyma wiele dłużej. Spojrzała na Davisa Enga, który leżał tam z najgłębszym prze- rażeniem na twarzy. Calihye warknęła i znów skoncentrowała się na walce. Nie mogła go zostawić, nie teraz, kiedy tak leżał, całkowicie bez- radny. Dlatego walczyła dalej, i gargulec poleciał wirując na ziemię. Do środka wleciał kolejny, i jeszcze jeden, a Calihye wirowała i cięła szaleńczo, mając nadzieję, że uda jej sieje powstrzymać. Nie miała już nadziei na zwycięstwo, lecz nadal ciągnęła roz- paczliwą walkę, zadając ciosy i obracając się, trzymając się ostatnich chwil życia. Gargulce zaskrzeczały tak głośno, tak rozpaczliwie, że Cali- hye aż zabolały uszy, a Davis Eng krzyknął. Lecz wtedy gargulce znikły. Po prostu znikły. Nie wyleciały z pokoiku. Nic nie zrobiły, po prostu znikły. Martwe stwory też znikły, uświadomiła sobie Calihye. Za- mrugała i spojrzała na Davisa Enga. - Czy ja oszalałam? - spytała. Mężczyzna wyglądał na równie zmieszanego, co ona, i nie odpowiedział. Gwałtownie i bez żadnego wyjaśnienia, bitwa o Palischuk się skończyła. Ze swojego pęknięcia w ścianie po drugiej stronie komnaty Jarlaxle widział płomienie. Kolumna ognia opadła z góry, za- słaniając górną część szyi i łeb drakolicza. Wielkie ciało, po- zbawione jednego skrzydła, zadrżało. 341 R.A. SALVATORE Jaką sztuczkę wymyślił Entreri? I nagle go oświeciło. Statuetka, którą umieścił nad drzwiami ich pokoju w Heliogabalus, dar smoczych sióstr. Mój sprytny przyjaciel, pomyślał Jarlaxle, i przyszło mu do głowy, że jego sprytny przyjaciel z pewnością nie żyje. Płomienie znikły i drakolicz wysunął się z otworu. Z jego ko- łyszącego się łba i szyi unosił się dym, a gdy obrócił się nie- pewnie, Jarlaxle zobaczył, że połowa jego czaszki jest stopiona. Stwór zaryczał, a raczej spróbował. Zrobił krok do tyłu, zakołysał się i upadł. Leżał nieruchomo. Jarlaxle wysunął się ze szczeliny i ponownie zmaterializo- wał w komnacie, która stała się nagle niesamowicie cicha. - Złaź ze mnie, tłusty idioto - rozległ się krzyk Athrogate'a, przerywając ciszę. Drow odwrócił się i ujrzał, jak krasnolud zsuwa Olgerkhana na ziemię. Athrogate poderwał się, plując i przeklinając. Ro- zejrzał się wokół, próbując pojąć wszystko, i stał tak przez dłuż- szą chwilę z rękami na biodrach, wpatrując się w truchło smoka. - A niech mnie, jeśli nie zwyciężyliśmy — powiedział do Jar- laxle'a. Drow nie zwracał na niego uwagi. Przeszedł szybko przez salę, bojąc się tego, co znajdzie. Odetchnął swobodniej, kiedy z tunelu wyszedł Artemis En- treri. Z jego głowy i torsu unosiły się smugi dymu, a w dłoni trzymał osmaloną szmatę, która kiedyś była jego płaszczem. Spojrzawszy na drowa z niesmakiem, odrzucił ją na bok. - Z tobą zawsze są smoki - mruknął. - Mają najwięcej skarbów. Entreri rozejrzał się po wypełnionej kośćmi, ale poza tym pustej komnacie, po czym spojrzał z powrotem na Jarlaxle'a. Drow się roześmiał. 342 ROZDZIAŁ ZA ZWYCIĘZCĘ 22 (Jlgerkhan chrząknął, jęknął i wstrzymał oddech, gdy Athro-gate zawiązał gruby skórzany pas wokół jego złamanej nogi. Krasnolud zrobił pętlę na pasie i uniósł jeden koniec do twarzy półorka. - Lepiej zagryź mocno - powiedział. Olgerkhan patrzył na niego przez chwilę, po czym wziął ko- niec pasa w zęby i zacisnął mocno. Athrogate pokiwał głową. Mocno pociągnął za pas, naciąga- jąc go ciasno i zmuszając nogę półorka do wyprostowania. Za- ciśnięte zęby nieco stłumiły krzyk Olgerkhana, ale i tak odbił się echem w całej sali. Półork zacisnął pięści i uderzył nimi w ziemię. - Tak, pewnie bolało - domyślił się Athrogate. Półork opadł na ziemię, wyczerpany. Przez chwilę niemal stracił przytomność, miał mroczki przed oczami, lecz nagle za- mglonym z bólu wzrokiem ujrzał coś, co zwróciło jego uwagę. Na półce pojawiła się Arrayan. Stała prosto i po raz pierwszy od dłuższego czasu na niczym się nie opierała. Olgerkhan podniósł się na łokcie, gdy spojrzała mu w oczy. - I tak się to wszystko kończy — zauważył Jarlaxle, gdy razem z Entrerim podeszli do krasnoluda i półorka. - Pomóż cie mu się podnieść. Przeniosę was do Arrayan jednego po drugim. 343 R.A. SALVATORE Athrogate przysunął się do Olgerkhana, by mu pomóc, lecz Entreri po prostu podszedł do ściany, wybrał drogę i zaczął się wspinać. Nim Jarlaxle dotarł na górę i opuścił Olgerkhana obok Arrayan, Entreri znajdował się już niemal na miejscu. Kiedy w końcu wystawił głowę za krawędź półki, Arrayan tuliła się mocno do Olgerkhana i wyznawała mu miłość. Entreri wskoczył do nich, uśmiechnął się słabo, czego nawet nie za- uważyli, i ruszył sprawdzić korytarz prowadzący w górę. Przebiegł sporą odległość, lecz nie znalazł wrogów ani nie słyszał żadnych dźwięków. Gdy wrócił, ujrzał całą czwórkę cze- kającą na niego. Olgerkhan opierał się na krasnoludzie, a Ar- rayan podtrzymywała go z drugiej strony. - Korytarz jest bezpieczny - stwierdził. - Zamek jest martwy — odparła Arrayan, a jej głos był sil niejszy niż Entreri kiedykolwiek słyszał. - Nie możesz być pewna - sprzeciwił się Athrogate. Lecz Arrayan pokiwała głową, a jej pewność siebie zmniej- szała obawy pozostałych. - Nie wiem, skąd wiem - wyjaśniła. - Po prostu wiem. Za mek jest martwy. Żadne gargułce ani mumie nas nie zaatakują, ani też dajmony i inne potwory. Jak sądzę, nawet pułapki prze stały działać. - O sprawdzenie tego ja się zatroszczę- zapewnił ją Entreri. - Ba, ale ona nie może być pewna - powtórzył Athrogate. - Wierzę, że jest pewna — odparł Jarlaxle. — Jest pewna i ma rację. Drakolicz był źródłem życia zamku, dawał moc księdze, a księga moc gargulcom i innym potworom. Bez smoka są mar twym kamieniem i trupami, niczym więcej. - Smok dawał też księdze moc, by kradła moje życie - do dała Arrayan. - Kiedy zginął, poczułam, jakby zdjęto ze mnie ciężar. Nie rozumiem tego wszystkiego, cny krasnoludzie, ale jestem pewna, że mam rację. - Ba, a ja właśnie zaczynałem się dobrze bawić. Te słowa sprawiły, że wszyscy się roześmiali, nawet Olger- khan, który jednak zaraz skrzywił się z wysiłku. Jarlaxle minął ich i dołączył do Entreriego. 344 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Ruszyli szybko, oddalając się znacznie od pozostałych. - Zamek naprawdę jest martwy? - spytał Entreri, kiedy zo stali sami. - Arrayan jest spostrzegawcza, a ponieważ była nierozerwal nie związana z zamkiem, ufam jej słowom. - Wydaje mi się, że wiesz więcej od niej. Jarlaxle wzruszył ramionami. - Żadnych gargulców i żadnych mumii — mówił dalej Entreri — Źródło ich mocy znikło. Ale co z nieumarłymi? Czy odkryje my, że szkielety na nas czekają, kiedy wrócimy do fortecy? - O co ci chodzi? - Wygląda na to, że ich pan idzie obok mnie. Jarlaxle zaśmiał się. - Od kiedy jesteś nekromantą? - spytał Entreri. Drow wyjął klejnot w kształcie czaszki. - To ty to sprawiłeś - stwierdził skrytobójca. - Wszystko. - Nie do końca - odparł Jarlaxle. - Sprowadziłem trójkę na szych zaginionych towarzyszy, to prawda. Słyszałeś, jak za nami podążają. - I zostawiłeś czwartego wiszącego na pręcie? Kolejny śmiech. - Jest krasnoludem... klejnot nie daje mi władzy nad mar twymi krasnoludami, tylko ludźmi. Więc jeśli zginiesz w bi twie... Entreri nie był rozbawiony. - Masz moc, by ożywić armię szkieletów? - spytał. - Nie miałem - wyjaśnił drow. - Nie wszystkich. Drakolicz je ożywił, albo zamek. Ale ja je słyszałem, każdego z nich, a one słyszały mnie i słuchały moich rozkazów. Może żywiły starą urazę do smoka, który dawno temu doprowadził do ich śmierci. Przeszli przez salę, w której Entreri walczył z Canthanem i spokojnie podążali dalej. Z rzeźbionego sklepienia nie spadały jaja, by uwolnić dajmony, a sarkofagi się nie otwierały. Kiedy w końcu dotarli do głównej sali twierdzy, odkryli, że potwory rzeczywiście przebiły się przez drzwi. Ale żadne nie pozostały, by z nimi walczyć. Na ziemi leżały sterty kości, dwie mumie 345 R.A. SAIYATORE gnoiła upadły na schodach, lecz po gargulcach nie pozostało ani śladu. Na zewnątrz było ciemno, gdyż zapadła już noc. Jarlaxle nie zwracał na to uwagi. Jego nagroda była w zasięgu wzroku, i szybko znalazł się przy księdze, która wciąż spo- czywała w uchwycie macek. W powietrzu nad nią nie unosiły się runy, i drow nie czuł mrowienia magicznej mocy, gdy przy niej stanął. Spojrzał na Entreriego i wyrwał kartkę. Zatrzymał się i rozejrzał, jakby nasłuchiwał łoskotu walące- go się muru. - Co? - spytał Entreri. - Ten zamek nie zawali się tak jak wieża Herminicle'a. - Dlaczego? - Ponieważ w przeciwieństwie do tamtej budowli, ta jest skończona - wyjaśnił Jarlaxle. -1 ponieważ siła życiowa, która dokończyła budowę zamku, nadal żyje. - Arrayan? Ale mówiłeś... Jarlaxle potrząsnął głową. - Ona jedynie rozpoczęła ten proces i zamek wysysał ją dla wygody, nie dla przeżycia. Jej śmierć nic by nie znaczyła dla całości budowli, może co najwyżej spowolniła wzrost gargul- ców lub miała inny równie mały wpływ. - Jeśli nie Arrayan, to kto? - spytał Entreri. - Drakolicz? Jarlaxle oderwał kolejną stronę, a później kolejną. - Drakolicze to interesujące istoty - wyjaśnił. - Nie umierają w naszym rozumieniu tego słowa. Ich duchy się uwalniają i ukrywają, czekając na kolejne odpowiednie ciało do zamiesz kania i ożywienia. Entreri otworzył szeroko oczy i wbrew sobie rozejrzał się, jakby spodziewał się, że bestia zaraz na niego spadnie. Chciał zapytać Jarlaxle'a, co ma na myśli, lecz zmienił zamiar, gdy pozostali weszli powoli do sali. - Witajcie - powiedział do nich Jarlaxle. - Przyszliście w od powiedniej chwili, by zobaczyć koniec zagrożenia. Gdy skończył, odsunął się od księgi, i złożył razem końce kciuków. Uniósłszy dłonie, wezwał moc jednego z magicznych pierścieni. Z jego palców wypłynęły płomienie, omywając 346 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA magiczną księgę i zapalając ją. Jarlaxle ze śmiechem uniósł sztylet i zaczął szarpać tom, rozrzucając poczerniały per min. W trakcie tego przedstawienia drow znalazł swój skarb i wsu nął go do rękawa maskując ten czyn zamaszystymi ruchami Nie był zaskoczony widokiem swojej nagrody - fioletowy, świe- cący klejnot przypominający czaszkę. Nie ludzką, jak ta, którą Jarlaxle już posiadał, ale smoczą. Zaciskając palce na klejnocie, drow poczuł zamkniętą w nim siłę życiową wielkiego czarnego smoka. Czuł nienawiść i oburzenie. Lecz przede wszystkim czuł strach smoka. Podobało mu się to. Piątka pozostałych przy życiu towarzyszy nie musiała dale- ko szukać sojuszników. Po zniszczeniu smoka i pokonaniu kon-struktu Zhengyi, również gargulce zniknęły. Domyślając się, że w zamku musiało się wydarzyć coś ważnego i pozytywnego, Wingham szybko wyprowadził grupę półorczych żołnierzy przez północną bramę Palischuk. Jakże byli szczęśliwi, widząc piątkę wychodzącą przez otwór w bronie, który wcześniej wybił Athrogate. Uradowani i jednocześnie zatroskani, gdyż czworga brako- wało, w tym człowieka, który od lat był przyjacielem Palischuk. Arrayan podbiegła do Winghama i przytuliła go mocno. Roz- legły się wiwatujące okrzyki — dla Arrayan i Olgerkhana, a od czasu do czasu również pozostałej trójki. Okrzyki te szybko jednak ucichły, gdy Olgerkhan potwierdził śmierć Canthana i Ellery, dobrego Pratcusa i Mariabronne'a Włóczęgi. Dlatego też święto nie było szczególnie hucznie obchodzone, lecz było świętem, gdyż zagrożenie przeminęło, a Palischuk ocalało. Po krótkiej chwili radości i dłuższych modlitwach za zmarłych, Wingham zażądał pełnej opowieści. - Będzie na to czas, kiedy powrócimy do Palischuk - odparł Jarlaxle, a wtedy pozostali, nawet ciekawski Wingham, szybko 347 R.A. SAIYATORE się zgodzili. Zamek być może jest już martwy, ale nadal znaj- dowali się pośrodku vaasańskiej dziczy. - Prawie ją straciliśmy - powiedział później Jarlaxle do Win- ghama, gdyż podczas drogi powrotnej celowo szedł obok stare go półorka. — Olgerkhan odrzucił pierścień i nagły wstrząs wy wołany przez cały ten ciężar niemal pochłonął dziewczynę. Wingham spojrzał na niego z zainteresowaniem i niemal wy- rzucił z siebie: - Skąd o tym wiesz? Jarlaxle domyślał się tego, gdyż malowało się to wyraźnie na twarzy starego handlarza bronią. - Kiedy nie mogliśmy znaleźć pierścienia Olgerkhana, wie dzieliśmy, że musimy ruszać szybko. Na całe szczęście w tym momencie byliśmy już gotowi do walki z prawdziwym kró lem zamku, czarnym drakoliczem o ogromnych rozmiarach i mocy. Wingham otworzył szerzej oczy. *? ?: - Masz sporo do opowiedzenia - stwierdził. i, - To był długi dzień - odparł Jarlaxle. Całe miasto wyszło tej nocy na ulice, starcy, dzieci i wszy- scy pomiędzy, by usłyszeć opowieści o upadku drakolicza. Jar-laxle oczywiście pełnił funkcję narratora, gdyż mało kto na świecie potrafił snuć opowieści tak doskonale, jak dziwny mroczny elf. Athrogate wtrącił parę rymów i zdawał się szcze- gólnie radować jękami publiczności. Entreri usunął się w kąt wspólnej sali, próbując nie zwracać na siebie uwagi. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, nie ży- czył sobie, by klepano go po plecach, a szczególnie nie chciał, by pytano go o szczegóły śmierci Ellery i Canthana. Lecz zobaczył w tłumie, niedaleko drzwi, jedną twarz, któ- rej nie mógł zignorować. - Davis Eng? - spytał, gdy dotarł do Calihye. - Odpoczywa — odparła krótko. - Niemal zginął, gdy gargul- ce zaatakowały miasto, lecz byłam tam. - Zawsze bohaterska. 348 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Calihye spojrzała na niego ze złością. - To przecież twój tytuł, czyż nie? - Proponowaliśmy ci, żebyś do nas dołączyła. -1 teraz leżała martwa obok Ellery, jak sądzę. Entreri tylko się uśmiechnął, ukłonił i odszedł. Wiwaty ucichły, gdy wyszedł w noc. Był sam ze swoimi uczu- ciami, w tym takimi, o których posiadanie nawet się nie podej- rzewał. Wyobraził sobie twarz Arrayan, a potem pomyślał o Dwałwel Tiggerwillies. Rozmyślał o swoim gniewie i cierpieniu, gdy Arrayan wyznała miłość do Olgerkhana. Czemu to czuł? Czemu tak ostro? Przyznał w duszy, że Arrayan rzeczywiście go pociągała, ale Ellery i Calihye przecież też, na tym samym poziomie. Nie kochał półorczej czarodziejki -jak mógł, skoro jej wcale nie znał? Potrząsnął głową, a gdy się tak nad tym zastanawiał, mając czas do spokojnego namysłu, bez niebezpieczeństwa wiszące- go nad głową, znalazł odpowiedź. Wyciągnął flet Idalii i wpatrzył się w niego, po czym roze- śmiał się bezradnie. Smocze siostry - i bez wątpienia jego przyjaciel drow - nim manipulowały. Dziwne, lecz w tej chwili rozmyślania, Artemis Entreri nie był wcale na nich zły. Trzy dni później z Palischuk wyjechał wóz wiozący Entre-riego, Jarlaxle'a, Calihye, Athrogate'a i Davisa Enga. Grupa żołnierzy z Palischuk zgodziła się im towarzyszyć jako eskorta i woźnice. Z tyłu jechał drugi wóz, niosący ciała Pratcusa i komendant Ellery. Z Mariabronne'a nie pozostało zbyt wiele do pochowania, a dolna połowa ciała Canthana, choć ponoć znaleziona przez strażników Palischuk, którzy powrócili do zamku, nie została umieszczona na wozie. Według plotek została Po cichu odebrana i pochowana poprzedniego dnia, lecz podejrzliwy Jarlaxle i Entreri nie bardzo wierzyli w sprzeczne doniesienia. 349 R.A. SAD/ATORE - Rozsądnie byłoby trzymać poszukiwaczy przygód z dala od zamku - powiedział Jarlaxle Winghamowi, stojącemu z Ar rayan, Olgerkhanem i bardzo starym półorkiem, którego przed stawiono im jako znanego barda. - Księga została zniszczona, więc to miejsce powinno być martwe. Ale to w końcu artefakt Zhengyi i nie wiemy, jakie inne niespodzianki pozostawił w nim Król-Czarnoksiężnik. - Żołnierze, którzy weszli do środka, powiedzieli wszystkim o łosie Pratcusa - odparł Wingham — i najwyraźniej nie było żadnego skarbu. Zamek pozostanie opuszczony do chwili, gdy król Gareth przyśle odpowiednie siły do jego zbadania. - W takim razie żegnajcie — powiedział drow i ukłonił się nisko. - Spodziewajcie się mojego powrotu do Palischuk, gdy będę miał czas lepiej poznać wasze miasto. -1 będziesz tu mile widziany, Jarlaxle - wtrąciła Arrayan. - Choć najpewniej nie zobaczymy cię przed wiosennymi roztopami. Jarlaxle uśmiechnął się do niej i uniósł magiczny pierścień, który mu dała, gdy poprosił ją, by pozwoliła mu go zbadać i być może zastąpić jego utraconego towarzysza. Arrayan oddała go bardzo chętnie po tym, jak Wingham wyraził zgodę, gdyż żadne nie wiedziało, że Jarlaxle ma już bliźniaczy pierścień w swoim posiadaniu. Gdy wszyscy opuścili komnatę, szybkie zaklęcie pokazało Jarlaxle'owi jego lokalizację, a drow nigdy nie dawał takim przedmiotom się zmarnować. - Zima szybko się zbliża - powiedział Wingham. - Ale też tutaj zima zawsze szybko się zbliża, jeśli akurat nie trwa! - I ty również będziesz tu mile widziany, Artemisie Entreri - dodał Olgerkhan. Entreri spojrzał półorkowi w oczy, po czym odwrócił spoj- rzenie do Arrayan. Jej uśmiech był ciepły, przyjazny i pełen wdzięczności. Entreri sięgnął pod płaszcz i wyjął flet Idalii, po czym znów spojrzał na tę dwójkę. Czując na sobie zaciekawione spojrzenie Jarlaxle'a, odwrócił się do drowa. Kryło się w tym napięcie i Entreri miał wrażenie, że jego przy- jaciela czeka zaraz rozczarowanie. 350 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Uniósł flet, lecz nie rzucił go Olgerkhanowi, jak początkowo planował. - Może nauczę się na nim grać wystarczająco dobrze, by za bawić was po powrocie — powiedział i zobaczył uśmiech na ciemnej twarzy Jarlaxle'a.' Entreri nie był pewien, jak się z tym czuje. - Bardzo by mnie to ucieszyło - powiedziała Arrayan. Wozy odjechały. Artemis Entreri spędził długi czas wpatru- jąc się w półorki i długi czas badając dłońmi mistrzowskie dzieło Idalii. Reszta dnia okazała się zupełnie nieciekawa. Nawet Jarlaxle był cichy i zostawił Entreriego samemu sobie. Rozbili obóz na noc i Entreri wybrał jedną z ławek wozu jako swoje posłanie, głównie dlatego, że nie chciał, by ktokolwiek położył się zbyt blisko niego. Bardzo chciał być znów sam i żałował, że nie jest wystarczająco daleko od pozostałych, by wziąć flet i spróbo- wać poznać lepiej jego magię. Wkrótce zapragnął się znaleźć jeszcze dalej, gdy w ciszy nocy Calihye wspięła się na wóz i stanęła obok niego. Z początku bał się, że go zaatakuje. Miał sztylet w dłoni i wie- dział, że może ją bez trudu pokonać i zabić, lecz nie chciał tego robić. - Jutro droga nie będzie wolna - powiedziała do niego pół- elfka. Entreri spojrzał na nią zaskoczony i podniósł się do pozycji siedzącej. - Przed południem, może nawet wcześniej, dogoni nas po goń, grupa jeźdźców z pytaniami i oskarżeniami - wyjaśniła. - Co wiesz? - Cytadela Skrytobójców chce wiedzieć o Canthanie — po wiedziała Calihye. - Był ważnym graczem w tej mrocznej or ganizacji, a teraz nie żyje. Wedle plotek zginął z twojej ręki. - Plotki mówią wiele różnych rzeczy. - Olgerkhan opowiadał o tym, jak prawie zginął w zamku. Mówił o sztylecie i śmierci Canthana. Tę opowieść słyszało wie le uszu poza grupką przyjaciół, którzy siedzieli wokół półorka. 351 R.A. SAD/ATORE Entreri wpatrywał się w nią. - Arcymag Knellict nie jest Canthanem — mówiła dalej Cali- hye. - Niezależnie od tego, co udało ci się osiągnąć z tamtym łotrem, nie powtórzysz tak łatwo tego sukcesu z Knellictem. Nie przybędzie też sam, a jego towarzysze nie będą nowicju szami w sztuce zabójstwa. - Czemu mi to mówisz? Kobieta wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę. - Nie chcę mieć długu wobec Artemisa Entreriego - powie działa i odwróciła się. ; Po raz kolejny Entreri ucieszył się, że jej nie zabił. Świt jeszcze nie nadszedł, gdy Entreri i Jarlaxle opuścili wozy. - Rozkaz brzmi „Czarny ogień" - wyjaśnił Jarlaxle, kiedy przekazał obsydianową figurkę towarzyszowi. - Czarny... — zaczął pytać Entreri, lecz drow przerwał mu, unosząc ostrzegawczo dłoń. - Nie wypowiadaj wezwania, dopóki nie będziesz gotów je chać - powiedział. - I postaw figurkę na ziemi zanim to zro bisz, ponieważ ona przyzwie wierzchowca z dolnych planów, by ci służył. Znalazłem to przy Mariabronne... ciekawy przed miot dla dobrego tropiciela z Armii Krwawnika. Entreri kierował wzrok to na mrocznego elfa, to na figurkę. - Więc jeśli jesteś gotów, ruszajmy - powiedział Jarlaxle. - Będziesz jechał za mną? - Obok ciebie — powiedział drow i z j ednej z licznych sakie wek wyciągnął identyczny przedmiot. Entreri nie miał nawet siły potrząsnąć głową. Krzyki koszmarów wypełniły noc, budząc wszystkich śpią- cych w wozach i przypominając tym, którzy mieli ich strzec, że mieli to robić. Nim jednak ktokolwiek z nich udał się na południe od obozu, Entreriego i Jarlaxle'a już dawno tam nie było. Wiatr szarpał włosami Entreriego i jego płaszczem, gdy kosz- mar pędził, ognistymi kopytami uderzając miękką ziemię. 352 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Kiedy wstał świt, towarzysze wciąż uciekali, a ich wierz- chowce nie pokazywały po sobie zmęczenia, choć oddalili się 0 wiele mil od wozów. Mimo to odkryli, że nie są sami. — Kobieta mówiła prawdę - zauważył Jarlaxle, kiedy za nimi, nieco z boku, pojawiła się grupa konnych, jadąca szybko i z wi docznym celem. - Miejmy nadzieję, że na Ziemiach Krwawni ka jest wiele kryjówek! Konie nie mogły ich dogonić, niezależnie od tego, jak bar-I dzo poganiali je ich jeźdźcy. Piekielne wierzchowce były zbyt mocne i się nie męczyły. Wkrótce oddalili się od pościgu i wie-I dzieli, że są o wiele bliżej Vaasańskiej Bramy. - Moglibyśmy poprosić o ochronę Króla Garetha - zapro ponował Jarlaxle. - Dopóki się nie dowie, że zabiliśmy jego siostrzenicę. -My? Skrytobójca odwrócił głowę, a gdyby Jarlaxle nie uśmie- chał się szeroko, Entreri podskoczyłby do niego i zaczął go dusić. — Jeśli Cytadela Skrytobójców na nas poluje, król Gareth z pewnością przyjmie nas jeszcze chętniej — powiedział drow. - Nie lubię polegać na takich rzeczach, ale dopóki nie poznamy potencjału naszej nowej mocy, to będzie musiało wystarczyć. Cóż, to i smocze siostry, a one na pewno będą na nas patrzeć z nowym szacunkiem. - Szacunkiem czy nienawiścią? — One nie są tak odmienne, jak ci się najwyraźniej wydaje. Entreri chciał odpowiedzieć, lecz nim udało mu się wypo- wiedzieć słowo, powietrze wokół nich zamigotało dziwnie, jak- by ktoś poruszył delikatną błękitną tkaniną. Przyzwane konie znikły pod nimi. Entreri mocno uderzył w ziemię, przetoczył się i podskoczył, ocierając sobie skórę na twarzy i niemal miażdżąc szczękę. Gdy w końcu się podniósł, opanowując koziołkowanie, ujrzał, jak Jarlaxle przelatuje obok niego. Drow wciąż był wyprostowany 1 lewitował, wytracając pęd. 353 R.A. SAIYATORE — To nie był wypadek ani też moc naszych magicznych wierz chowców nie wyczerpała się jednocześnie — zawołał drow, znaj dujący się daleko przed nim. Entreri rozejrzał się, unosząc dłonie do broni. — Na wzgórza, szybko - nalegał Jarlaxle. — Cytadela nie może nas pochwycić na otwartym terenie. Pospiesznie zabrali swoje wierzchowce, które znów zmieniły się w obsydianowe figurki. Później ruszyli na zachód, gdzie ziemia zaczynała się wznosić, a wielkie głazy, które spadły z Ga-lenów, zapewniały im niejaką osłonę. Wciąż się wspinali, kiedy daleko na pomocy ujrzeli kurz wznoszący się nad galopującymi końmi. — Jak oni to zrobili? - spytał Entreri, kiedy oparli plecy o wiel ki głaz, żeby przez chwilę odpocząć. - Czy to była zasadzka? Czy jest tu czarodziej? — A może to w ogóle nie byli oni? — spytał Jarlaxle. — Jeśli tak, to ta grupa powinna przejechać obok nas - za uważył Entreri. Niczym na sygnał, obaj wyjrzeli zza skały na równinę, gdzie prawda stała się oczywista. Gdyż pogoń zwolniła, a niektórzy już skręcali na zachód i wchodzili na wzgórza na północ od obec- nej pozycji towarzyszy. — Powinniśmy znaleźć miejsce dogodne do obrony - zapro ponował Jarlaxle. Entreri nie zamrugał. — Kiedy się do nas zbliżą, ty pewnie zmienisz się w cień i wto pisz w szczelinę w skale - powiedział. Jarlaxle zastanawiał się nad tym przez chwilę, lecz biorąc pod uwagę incydent w jaskini drakolicza, nie mógł się sprze- ciwić. • — Chodź - zaproponował drow. — Została jeszcze nadzieja. Może są tam jaskinie. — Żadna nie posłuży waszym celom - rozległ się głos, a wte dy obaj bardzo powoli odwrócili głowy, by ujrzeć starszego męż czyznę, zadbanego i odzianego we wspaniałe fioletowo-czer- wone szaty, których nie plamiła nawet odrobina błota. 354 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Poza, jaką przybrał, pochylenie jego głowy i wyraźny szacu- nek, z jakim odnosili się do niego strażnicy, w tym jeden aż za dobrze im znany krasnolud, powiedziały im, kto przed nimi stoi, zanim jeszcze przedstawił się jako arcymag Knellict. - Nie nazwałbym Canthana przyjacielem — powiedział Knel lict. - Był irytujący i znajdował sobie jeszcze bardziej irytują cych towarzyszy. - O mnie mówi - ogłosił dumnie Athrogate, lecz nikogo to nie rozbawiło. - Ale był atutem mojej organizacji - mówił dalej Knellict. - Cennym i utraconym. - Gdybym to wiedział, pozwoliłbym mu się zabić — warknął Entreri. - Cha cha cha! - Zamknij się, krasnoludzie — powiedział Knellict, a kiedy Athrogate natychmiast zacisnął wargi, przestąpił z nogi na nogę i opuścił wzrok, Entreri i Jarlaxle zrozumieli, że reputacja ar- cymaga nie była bynajmniej przesadzona. - Komendant Ellery też była sporym atutem — powiedział Knellict. - Łącznikiem z koroną... zazwyczaj nieświadomym i głupim atutem, ale jednak atutem. - A teraz pragniesz odzyskać to, co utraciłeś - odparł Jarlaxle. - Czyżby? - Knellict zaczął ich obchodzić, przyglądając się im jednocześnie. - Byliście silniejsi od Canthana, skoro go po konaliście — powiedział. - A król Gareth bez wątpienia przyj mie was na swoim dworze, skoro uratowaliście Palischuk i po konaliście magię Zhengyi. - Myślę, że właśnie zgłosiliśmy się na ochotnika - zauważył Entreri. - A wolisz alternatywę? - odparł natychmiast Jarlaxle. - Oczywiście, nie muszę wam wyjaśniać szczegółów — po wiedział Knellict. - Obaj dobrze znacie zasady. Rozumiemy się? - Tworzyłem takie organizacje - zapewnił go Jarlaxle. Knellict poruszył się gwałtownie. Entreri sięgnął do broni, lecz Jarlaxle, rozpoznając gest, chwycił przyjaciela za ramię. 355 R.A. SAIYATORE Podniósł się wielki wiatr, otaczając ich pyłem i na chwilę oślepiając. A gdy znikł, zostali sami. ,• - Wcale ich tu nie było - powiedział Jarlaxle. - Knellict wy słał nam obraz i dźwięki całej grupy. Jest potężny. - Ale rzeczywiście przeprowadziliśmy tę rozmowę? - My słyszeliśmy ich, a oni nas - zapewnił go Jarlaxle. Drow rzucił kilka szybkich zaklęć i więcej niż raz puknął w opaskę na oko. - A teraz pracujemy dla Cytadeli Skrytobójców? — spytał Entreri. - I smoczych sióstr. Nie powinniśmy o nich zapominać. - Wydajesz się być z tego zadowolony. - Najłatwiejszą drogą do osiągnięcia władzy jest towarzy szenie tym, którzy ją aktualnie posiadają. - Myślałem, że to Jarlaxle zawsze wszystkim kierował - za uważył Entreri, a jego głos nagle stał się ostrzejszy. Drow spojrzał na niego z zaciekawieniem, wychwytując ten ton. - Nawet kiedy nie powinien kierować — mówił dalej skryto-! bój ca. - Nawet w tych wypadkach, kiedy zaczyna kierować czymś, co nie jest dla niego ważne. ? - Kiedy zacząłeś mówić zagadkami? - Kiedy zdecydowałeś się mną manipulować? - Manipulować? — Jarlaxle zaśmiał się. — Mój przyjacielu, czyż nie jest to natura wszelkich związków? Wzajemna mani pulacja dla osobistych korzyści? : ;? - Naprawdę? - Czy mamy przeprowadzić całą rozmowę, zadając pytania bez odpowiedzi? W odpowiedzi Entreri wyjął flet Idalii i rzucił go Jarlaxle'owi do stóp. - Ja ci tego nie dałem — stwierdził drow. - Naprawdę? - spytał Entreri. - Czyż nie był to dar od sióstr, przy zgodzie i zrozumieniu Jarlaxle'a? - To cenny instrument i dar, który większość by doceniła. - To manipulacja sercem, i ty dobrze o tym wiedziałeś. 356 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Drow zrobił niewinną minę, ale nie mógł jej utrzymać i dla- tego tylko się zaśmiał. - Bałeś się, że nie wejdę do zamku, jeśli nie poczuję czegoś do Arrayan? - Nie miałem pojęcia o istnieniu Arrayan - przypomniał mu Jarlaxle. - Ale manipulacja sprawiała ci przyjemność. - Przyjacielu... - zaczął mówić Jarlaxle, lecz Entreri mu prze rwał. - Nie nazywaj mnie tak. Głos Entreriego znów zaskoczył drowa, jego ostry ton stał się j eszcze ostrzej szy. - Jak widzę, nadal nie umiesz się przyznać - stwierdził Jarlaxle. Zrobił krok do tyłu, spodziewając się, że Entreri go zaatakuje. Skrytobójca rozejrzał się wokół. - Knellict i jego słudzy odeszli - zapewnił go Jarlaxle i po- stukał w zaczarowaną opaskę na oko, by podkreślić swoją pew ność. - Jarlaxle wie - zauważył Entreri. — Jarlaxle wie wszystko. - To utrzymuje nas obu przy życiu. -1 znów, dopóki chce tego Jarlaxle. - Zaczynasz mnie nudzić. Entreri przyskoczył do niego i chwycił go za gardło. Jarlaxle wysunął nóż z magicznego karwasza, gotów wbić go w serce. Lecz Entreri nie naciskał mocniej, jedynie krzyczał Jarlaxle'owi w twarz. - Czyżbyś był moim ojcem? - Mało prawdopodobne. - W takim razie o co chodzi? - spytał Entreri i puścił drowa, który zatoczył się do tyłu. - Manipulujesz mną i ciągniesz mnie za sobą, ale po co? Dla chwały? By dać mrocznemu elfowi wia rygodność wśród ludzi? Z powodu skarbów, których sam nie uniesiesz? - Nie ma takich skarbów - odpowiedział krótko mroczny elf. 357 R.A. SAimTORE - W takim razie po co?! - ryknął Entreri. - Po co? — powtórzył Jarlaxle ze swoim charakterystycznym śmiechem i potrząśnięciem głową. - Ależ po wszystko i po nic. Entreri patrzył na niego zmieszany. - Nie masz celu ani kierunku w życiu - wyjaśnił Jarlaxle. - Włóczysz się, mamrocząc pod nosem. Nie idziesz żadną drogą, ponieważ nie widzisz przed sobą żadnej drogi. Wyświadczył bym ci przysługę, gdybym cię zabił. Odpowiedzią na to było spojrzenie z pełną akceptacją, a może nawet zapałem, przyjmujące takie wyzwanie. - Czyż to nie prawda? - spytał Jarlaxle. - Jaki jest cel twoje go życia, Artemisie Entreri? Czy to nie twoja wewnętrzna pust ka doprowadziła cię wiele lat temu do pragnienia walki z Driz- ztem Do'Urdenem? - Za każdym razem, kiedy wypowiadasz to imię, przypomi nasz mi, jak bardzo cię nienawidzę. - Za to, że dałem ci to, czego pragnąłeś? Za to, że ułatwiłem ci walkę z drowim renegatem? Ach, czyż nie ukradłem jedynej rzeczy, która nadawała twemu życiu sens, dając ci to, czego ponoć pragnąłeś? To żałosny stan serca, czyż nie? -1 co ja ci mam powiedzieć? Wiem tylko, co czuję. - A czujesz, że masz ochotę mnie zabić. - Bardziej, niż ci się wydaje. ' - Ponieważ zmuszam cię, żebyś spojrzał na siebie, a tobie nie podoba się to, co widzisz. Czy to powód, by mnie zabić, ponieważ daję ci szansę zrozumienia własnych emocji? Jak są dzę, to właśnie uczyniła z tobą magia fletu. Dała ci szansę spoj rzeć poza twoje własne bariery uczuciowe. - Czy prosiłem cię o pomoc? - Przyjaciele pomagają nawet nieproszeni. Entreri westchnął i potrząsnął głową, lecz nie mógł zaprze- czyć temu, co mówił drow. Opuścił ramiona, a wtedy Jarlaxle upuścił sztylet na ziemię za plecami, pewien, że nie będzie po- trzebował broni. Minęło kilka chwil, aż w końcu Entreri podniósł spokojną twarz, spojrzał na drowa i spytał: 358 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘ2NIKA - Kim jesteś? Jarlaxle znów się roześmiał, i był to szczery wvra, J , ,..,,•., , , . , , J'ldz radości gdyż miał nadzieję, ze do tego właśnie doprowadzi cała sytu • ' - Artemisie Entreri, jeszcze tego nie wiesz? Czy jeszcz z tego nie pojmujesz? - Z każdym dniem pojmuję mniej. - Jestem twoją muzą - stwierdził Jarlaxle. -Co? - Jestem tym, który nada sens twojemu życiu, Artemisie przyjacielu. Nawet nie zacząłeś pojmować głębi swoich mocy Wiesz, jak dobrze skradać się w cieniach, aż za dobrze znasz swoje szermiercze umiejętności, ale nigdy się nie nauczyłeś, co mogą ci dać te uczciwie zapracowane zdolności. - Zakładasz, że mogę czegoś chcieć. - Ależ tak. Jeśli tylko odważysz się tego zapragnąć. -Czego? Cytadeli Skrytobójców Athrogate'a? Czy mamy ich zdominować? - Oczywiście, na początek. - Na początek? - Myśl globalnie, mój przyjacielu. Niech twoje cele będą roz ległe. Athrogate da nam wiedzę i informacje niezbędne do zna lezienia sobie mocnej pozycji wewnątrz Cytadeli... wkrótce do wiemy się, czy ma sens otwarta dominacja, czy też wystarczy w ukryciu sprawować wystarczającą kontrolę, by stali się dla nas nieszkodliwi. - Nie możemy po prostu zatłuc tego męczącego krasnoluda? Jarlaxle roześmiał się. - Przez wiele lat była tu pustka na szczytach władzy. - Od upadku Zhengyi. - Vaasa należy do nas. - Vaasa? - Entreri z trudem zdołał powtórzyć to słowo i jak to mu się zdarzyło kilka razy w życiu, zająknął się: - T. ..ty chciał byś się zwrócić przeciwko królowi Garethowi? Jarlaxle wzruszył ramionami. - Może. Ale są inne sposoby. — Powiedziawszy to, uniósł klej not w kształcie smoczej czaszki. - Na początek siostry dowiedzą 359 R.A. SALVATORE się o nowym stosunku sił między nami. A w tym klejnocie kryje się władza nad zamkiem i nasz nowy sojusznik. - Sojusznik, który z chęcią przegryzie nas na pół. Jarlaxle potrząsnął głową. - Nie, dopóki mam jego relikwiarz. Zapewniam cię, że się już z nim porozumiałem. Jeśli zdecyduję się znów go wypu ścić, zrobi to, pokładając we mnie głębokie zaufanie, gdyż jeśli zniszczę relikwiarz, zniszczę duszę drakolicza. Zupełnie. . - Gareth pośle żołnierzy do zamku. , - A ja pozwolę im spędzić tam trochę czasu. ,? j - Vaasa? ??:?? - Co najmniej. - Zwrócisz się przeciwko legendarnemu królowi-paladynowi? - Niech mnie, nie sądzisz, że to może być zabawne? Entreri kilka razy próbował coś powiedzieć, lecz nie udało mu się wykrztusić nic zrozumiałego. W końcu potrząsnął tylko głową, westchnął i odwrócił się, ruszając z powrotem w stronę równiny. - Zaufaj mi — powiedział Jarlaxle. - Swojej muzie? - Swojemu przyjacielowi. 360 EPILOG zy ten głupi człowiek przeszedł twoją śmieszną próbę? — spy- tał Jarlaxle'a Kimmuriel Oblodra kilka dni później, w cieniach pod Vaasańską Bramą. - Nie waż się nie doceniać Artemisa Entreriego - odparł Jar- laxle - albo wartości, jaką ma dla mnie... dla nas. - A ty uważaj, by nie przecenić wartości klejnotów-czaszek, które znalazłeś - ostrzegł Kimmuriel, który właśnie skończył ich badanie na prośbę Jarlaxle'a. Porozmawiał z drakoliczem, zwanym Urshulą, i potwierdził podejrzenia Jarlaxle'a, iż bestia nie odważy się zaatakować posiadacza relikwiarza. - One to dopiero początek - powiedział Jarlaxle z szerokim uśmiechem. - Artemis i ja mamy audiencję u króla paladyna za dwa dni, kawałek na południe stąd, w Wiosce Krwawnika. Zo staniemy przyjęci jako bohaterowie za nasze wysiłki w Vaasa, i jako zasmuceni świadkowie śmierci bohaterskiej siostrzenicy Garetha. Nie mógł powstrzymać ironicznego śmiechu na te ostatnie słowa. Gdyby tylko król Gareth wiedział! Kimmuriel nieufnie spojrzał na Jarlaxle'a, widząc w jego oczach pewność siebie i wspaniałe plany, gdyż taką minę widy- wał wielokrotnie u swojego byłego pana przez ostatnie stulecia. Ale nie byli w Podmroku, w Menzoberranzan, gdzie Bregan D'aerthe i Jarlaxle mieli wiele ukrytych atutów. 361 R.A. SALVATORE - Znalazłeś kolejnego Crenshinibona? - spytał psionik z wi docznym niesmakiem i troską. - Znalazłem okazję - poprawił Jarlaxle. - Bregan D'aerthe nie zwrócą się przeciwko królowi Gare- thowi Smokobójcy i jemu podobnym. Jarlaxle spojrzał na niego z uznaniem. - Cieszę się, że miałem tyle mądrości, by uczynić Kimmuriela dowódcą swojej grupy - powiedział. - Oczywiście, że masz rację, nie zgadzając się na to odważne posunięcie. Jesteś doskonałym przywódcą i radzę ci zachować wszelką ostrożność, ale też mieć umysł otwarły. W tej nieokiełznanej krainie może się wydarzyć jeszcze wiele rzeczy, a ja kontroluję większość z nich. — Podniósł figurkę smoka. - Moje kontakty z parą żyjących smoków właśnie się zmieniły, nawet jeśli one jeszcze tego nie pojmują. - Kolejni sojusznicy w bitwie? - Sojusznicy? Zobaczymy. Wbrew sobie Kimmuriel nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Możesz znaleźć dla siebie miejsce w miarę rozwoju wyda rzeń - powiedział do niego Jarlaxle. - Liczę, że Kimmuriel pozo stanie oportunistycznym przywódcą. W końcu Bregan D'aerthe chodzi nie tylko o przetrwanie, czyż nie? Chodzi o zdobycie coraz większej władzy. - Niemal zniszczyłeś nas w Calimporcie. - Nie - poprawił go Jarlaxle. - Dla was to była tylko niedo godność. To siebie samego niemal zniszczyłem. - Ty i Entreri macie zamiar obalić króla paladyna? - Jeśli do tego dojdzie. Kimmuriel nie odpowiedział, jedynie ukłonił się z szacunkiem. Wszyscy klienci już dawno opuścili Zabłocone buty i zakrwa- wione ostrza, lecz Entreri rzucił karczmarzowi wystarczająco dużo złota, by dostać klucz do drzwi. Siedział sam ze swoimi myślami i piwem, rozważając uczucia, które przepełniały go przez całą drogę do Palischuk i z powrotem. Na stole obok dzbana leżał flet Idalii, lecz Entreri nie był jeszcze pewien, czy go nienawidzi, czy ceni. Wszystko było dla niego tak nowe. 362 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Rankiem miał wyruszyć z Jarlaxle'em na spotkanie z królem, gdzie otrzymają pochwałę i propozycję dołączenia do armii Krwawnika, tak poinformował ich generał Dannaway. Choć wszystko to było intrygujące, myśli Entreriego nie dotyczyły tak poważnych spraw. Rozmyślał o kobietach, które towarzy- szyły mu w drodze na północ i jak niewinnie wyglądający flet sprawił, że zaczął na nie patrzeć w inny sposób. Ten nowy punkt widzenia nie powstrzymał go jednak przed zabiciem Ellery i to go przynajmniej trochę pocieszało. Z tyłu rozległy się ciche kroki. Ich dźwięk wiele powiedział skrytobójcy. W końcu siedziała po drugiej stronie sali i obser- wowała go przez większość nocy. - Nie zabiłem twojej przyjaciółki - powiedział, nie odwra cając się. - A w każdym razie nie celowo. Kroki zatrzymały się, nadal kawałek od niego. W końcu od- wrócił się i zobaczył, że dobrze się domyślał. Stała tam Cali-hye, a jej twarz była napięta. Entreri cieszył się, że nie ma w dłoniach żadnej broni. — Przyj mij to j ako prawdę albo nie—powiedział do niej i znów odwrócił się do piwa. — Mało mnie to obchodzi. Zaczął unosić je do ust, lecz Calihye podeszła szybko. Zaci- snęła dłoń na jego nadgarstku, zatrzymując go i zmuszając, by znów na nią spojrzał. — Jeśli cię nie obchodzi, czy ci wierzę, czy nie, czemu znów mi to powtarzasz? - spytała. Tym razem to Entreri zatrzymał wzrok na półelfce. — A może po prostu boisz się, że j ednak cię to obchodzi, Arte- misie Entreri? - zaszydziła Calihye, puściła go i comęła się o krok. Entreri podniósł się, odpychając krzesło do tyłu i stwierdził: — Pochlebiasz sobie. - Wciąż żyję, czyż nie? - zauważyła Calihye. - Mogłeś mnie zabić w Palischuk, ale tego nie zrobiłeś. - Nie byłaś warta kłopotu - stwierdził Entreri. - Pod twoją opieką był żołnierz korony. - Mogłeś mnie zabić w dowolnej chwili, a jednak wciąż żyję i być może wciąż stanowię dla ciebie zagrożenie. 363 R.A. SAD/ATORE — Rzeczywiście sobie pochlebiasz. Lecz Calihye nawet go nie słuchała, co uświadomił sobie, gdy podeszła do niego, wpatrując się w niego błyszczącymi oczyma. — Zapewniam cię, Artemisie Entreri, że zawsze jestem warta kłopotu - powiedziała chrapliwym głosem. Jej gorący oddech opływał jego twarz, a wargi niemal go dotykały. — Nie zabiłem twojej przyjaciółki — powtórzył Entreri, lecz jego głos nie był już tak silny i pewny. Calihye delikatnie uniosła dłoń, przeciągnęła nią po jego piersi i chwyciła za kołnierz. — Przyjmuję to - powiedziała, i przyciągnęła go bliżej, na siebie. Pocałowała go mocno i ugryzła w wargę. Otoczyła go rękami i przyciągnęła jeszcze mocniej, a Entreri się nie sprzeciwiał. Sam ją objął, miażdżąc półelfkę w swoim uścisku. Uniósł dłoń, by chwycić jej gęste, jedwabiste włosy. Calihye pociągnęła go za sobą, gdy upadła na stół — a raczej próbowała, gdyż znajdowali się za daleko z boku i niestabilny mebel przewrócił się, zrzucając ich na krzesło, które poleciało w bok, a oni spadli na ziemię. Nawet tego nie zauważyli. Gorączkowo walczyli z ubraniem, nie przerywając pocałunku. Artemis Entreri, który całe życie spędził na niebezpiecznych ulicach Calimportu, znał wiele kobiet, ale z żadną się wcze- śniej nie kochał. Nigdy wcześniej ten akt nie był dla niego ni- czym więcej, jak tylko fizycznym zaspokojeniem. Tym razem było inaczej. Kiedy skończyli, Entreri podniósł się na łokciu nad Calihye i spojrzał na nią w miękkim blasku dogasającego kominka ta-werny. Uniósł dłoń i pogłaskał jej bliznę na twarzy, i nawet ona w tej chwili nie wydawała mu się brzydka. Lecz to była tylko krótka chwila, gdyż hałas w korytarzu przy- pomniał im, gdzie są, i powiedział, że noc już się prawie skończyła. Poderwali się i szybko ubrali, nie mówiąc ani słowa, aż stanęli naprzeciw siebie, a Calihye dopinała ostatnie guziki koszuli. — Patrzysz na moją twarz i żałujesz wyboru? - spytała. 364 OBIETNICA KRÓLA-CZARNOKSIĘŻNIKA Entreri spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Uważasz, że jesteś brzydka? -Ary? Entreri roześmiał się. - Jesteś połączeniem talentu i urody - powiedział. - Lecz jeśli próżność twa zmusza cię do żądania takich komplemen tów, to czemu nie poszukasz czarodzieja lub kapłana, by napra wić... — Przerwał gwałtownie, widząc skrzywienie kobiety. I Entreri zrozumiał. Bez blizny, Calihye byłaby jedną z naj- piękniejszych kobiet, jakie widział. Była zadbana i zgrabna, drobna lecz nie słaba. Jej oczy błyszczały, podobnie jak włosy, a jej rysy zachowały tyle elfich cech, by na ludzkie standardy zdawały się egzotyczne. Jednak zachowała bliznę przez całe lata, choć z pewnością miała wystarczająco dużo pieniędzy, choćby z nagród, by już dawno się jej pozbyć. Pomyślał o ich miłości, gorączkowym początku, niepewnym środku i w końcu chwili, gdy oboje się rozluźnili i po prostu cieszyli z bycia z drugą osobą. To nie było łatwe dla Entreriego, i dla Calihye też, jak sobie uświadomił. Mogła wyjąć miecz i bez strachu walczyć z gigantem, ale bar- dziej intymne kontakty ją przerażały. Blizna była jej obroną. - Jesteś piękna, z blizną czy bez - powiedział do niej. — Choćbyś życzyła sobie, żeby nie było to prawdą. Calihye zakołysała się na piętach, lecz jak zawsze, szybko znalazła odpowiedź. - Nie tylko ja kryję się za blizną. Entreri skrzywił się. - Zabijałem ludzi za snucie takich przypuszczeń na mój temat. Calihye roześmiała się i podeszła bliżej. - To pozwól, że zrobię jeszcze jedno, Artemisie Entreri - powiedziała i położyła mu dłonie na ramionach, po czym unio sła je, obejmując jego twarz, i zbliżyła się jeszcze bardziej. - Nigdy mnie nie zabijesz — powiedziała cicho. Jak rzadko, Artemis Entreri nie wiedział, co odpowiedzieć. 365 R.A. Salvatore urodził się w stanie Massachusetts w 1959 roku. Jego romans z fantasy i literaturą w ogóle rozpoczął się na pierw- szym roku studiów, kiedy dostał w prezencie gwiazdkowym „Władcą pierścieni" J.R.R. Tolkiena. Wkrótce zmienił kierunek studiów z informatyki na dziennikarstwo. W 1981 roku otrzymał licencjat z komunikacji, po czym powrócił na studia, by zdobyć dyplom, którego zawsze pragnął - licencjat z angielskiego. Na poważnie zaczął pisać w 1982 roku, kiedy to powstała powieść, która została później opublikowana pod tytułem „Echoes of the Fourth Magie". Jego pierwszą opublikowaną powieścią był, wy- dany w roku 1988, „Kryształowy Relikt". SaWatore wciąż znany jest najlepiej jako twórca mrocznego elfa Drizzta, jednej z naj- bardziej lubianych postaci fantasy. Jego powieść ,3ezgłośna klinga" otrzymała Origins Award, a je- sienią 1997 roku autor podarował swoje listy, manuskrypty i inne materiały bibliotece R.A. Salvatore'a na swojej rodzimej uczelni, Fitchburg State College w Fitchburgu w stanie Massachusetts. Tytui Autor red.: James Lowder red.: J.Robert King red.: Brian Thomsen i J R, red.: Philip Athans red.: LizzBaldwin red.: Philip Athans red.: James Lowder red.: Brian Thomsen i j.Rob Ed Greenwood i inni Kln§ R.A. Salvatore R.A. Safvatore R.A. Salvatore R.A. Salyatore R.A. Salvatore R.A. Salvatore R.A. SaWatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salvatore R.A. Salvatore R.A. Salyatore R.A. SaWatore R.A. Salvatore R.A. Salyatore ;ob^Kin! R.A. SaWatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore Elaine Cunningham Elaine Cunningham Elaine Cunningham Elaine Cunningham Elaine Cunningham Elaine Curuiingham Elaine Cunningham Elaine Cunningham FORGOTTEN Antologie Krainy Chwały wyd. IJ Krainy Podmroku Krainy Magii Krainy Głębin Krainy Cienia Krainy Tajemnic Krainy Niesławy Krainy Wtajemniczeń Tajemnice Sztormowego Dworu Pięcioksiąg Cadderly*ego Kantyczka wyd. II Mroki Puszczy wyd. U Nocne Maski wyd. II Zdobyta Forteca wyd. U Klątwa Chaosu wyd. U Legenda Drizzta Księga I: Ojczyzna wyd. III Księga II: Wygnanie wyd. IH Księga III: Nowy Dom wyd. III Księga IV: Kryształowy Relikt wyd. III Księga V: Strumienie Srebra wyd. III Księga VI: Klejnot Halflinga wyd III Księga VII; Dziedzictwo wyd. II Księga VIII: Bezgwiezdna Noc wyd. II Trylogia Mrocznego Elfa Ojczyzna wyd. II (nakład wyczerpany) Wygnanie wyd. II (nakład wyczerpany) Nowy Dom wyd. II (nakład wyczerpany) Trylogia Doliny Lodowego Wichru Kryształowy Relikt wyd. II (nakład wyczerpany) R.A. Salyatore Strumienie Srebra wyd. U (nakład wyczerpany) R.A. Salvatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salyatore R.A. Salvatore Klejnot Halflinga wyd. II (nakład wyczerpany) Dziedzictwo Mrocznego Elfa Dziedzictwo (nakład wyczerpany) BezgwiezdnaNoc (nakład wyczerpany) Mroczne Oblężenie Droga do Świtu Najemnicy Sługa Re/ikru wyd. U Obietnica Króla-Czarnoksiężnika Ścieżki Mroku Bezgłośna Klinga R.A. Salvatore Grzbiet Świata R.A. Salvatore Sługa Reliktu (nakład wyczerpany) R.A. Salvatore Morze Mieczy R.A. SaWatore Klingi Łowcy Tysiąc Orków Samotny Drow Dwa Miecze Światło i Cienie Córka Mrocznego Elfa wyd. II Splątane Sieci wyd. II Torujący Drogi p'eśni i Miecze Cień Elfa wydanie II p'eśńElfa Srebrne Cieme Ku|eSnów Cena det. 25,90 zt 19,95 zł 28,00 zł 19,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 27,90 zł 24,90 zł 25,90 zł 25,90 zł 25,90 zł 25,90 zł 25,90 zł 25,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 26,90 zł 24,00 zł 25,00 zł 26,00 zł 24,00 zł 24,00 zl 24,00 zł 26,00 zł 26,00 zł 27,00 zł 29,00 zł 28,90 zł 28,90 zł 22,90 zł 25,90 zł 28,90 zł 28,90 zł 28,90 zł 29,90 zł 29,90 zł 28,90 zł 28,90 zł 28,90 zł 19,90 zł 21,90 zł 24,90 zl 28,90 zł 26,90 zł Cisg dalszy na następnej stronic Tytuł FORGOTTEN REALMS Ciąg dalszy z poprzedniej strony Trylogia Spadkobierców Arrabar Szafirowy Półksiężyc ThomasM.Reid 24,90 zł Doradcy i Królowie Ogar Magów Elanie Cuniringham 24,90 zł Brama Wody Elaine Cunningham 26,90 zł Wojna Magów Elaine Cunningham 26,90 zł Cykl Awatarów Cienista Dolina Richard Awlinson 29,00 zl Tantraa Richard Awlinson 29,90 zł Waterdeep Richard Awlinson 31,00 zł Książę Kłamstw James Lowder 27,90 zł Trylogia Kamienia Poszukiwacza Lazurowe Więzy Kate Novak i Jeff Grubb 24,90 zł Ostroga Wywema KateNovak i Jeff Grubb 24,90 zł Pieśń Sauriali Kate Novak i Jeff Grubb 24,90 zł Saga Cormyru Cormyr Ed Greenwood i Jeff Grubb 36,00 zł Poza Wysoką Drogą Troy Denning 29,00 zł Śmierć Smoka Ed Greenwood i Jeff Grubb 31,00 zł Wojna Pajęczej Królowej Upadek Riehard Lee Byers 27,90 zł Powstanie Thomas M. Reid 26,90 zł Potępienie Richard Baker 28,90 zt Zagłada Lisa Smedman 28,90 zł Unicestwienie Philip Athans 28,90 zł Zmartwychwstanie Paul S. Kemp 29,90 zł Groźba z Morza Wzbierająca Fala Mel Odom 24,90 zł Pod Spadającymi Gwiazdami Mel Odom 26,90 zł Oko Morskiego Diabla Mel Odom 27,90 zl Powrót Arcymagów Wezwanie Troy Denning 26,90 zl Oblężenie Troy Denning 26,90 zł Zaklinacz Troy Denning 27,90 zł Łotrzykowie Alabastrowa Laska Edvard Bolme 24,90 zł Czarny Bukiet Richard Lee Byers 25,90 zi Sembia Świadek Cienia Paul S, Kemp 26,90 zł Morze Piasków Troy Denning 19,00 zi Zawoalowany Smok Troy Denning 23,00 zł Wrota Baldura Philip Athans 19,95 zl Wrota Baldura \\\ Cienie Amwi Philip Athans 20,00 zł Wrota Baldura II: Tron Bhaala Drew Karpyshyn 18,00 zl Sadzawka Blasku Carrie Bebris 26,00 zł Nocny Orszak Scott Ciencin 26,90 zł Evermeet: Wyspa Elfów Elaine Cunningham 29,90 zł Maskarady Kate Novak i Jeff Grubb 26,90 zł Pierścień Zimy James Lowder 26,90 zl PLAISESCAPE Strony Bólu Troy Denning 19,90 zł Torment RayiValerieVallese 22,00 zi Zakładnicy Krwi J.Robert King 26,90 z! Wojownicy Otchłani J. Robert King 26,90x1 Bohaterowie Sfer J. Robert King 26,90 zl Sprzedaż wysyłkowa realizowana za pobraniem, na podstawie zamówienia (www, i http://www.isa.pl/skJep; sklepik@isa.p!; (22) 846 27 59; ISA Sp. z o.o., AL Krakowska U0/114, lok. B-S0,02-256 Wa -maił, telefon, list)