Carol Emshwiller SEKS I/LUB PAN MORRISON Mogę nastawiać zegarek według kroków pana Mormona na schodach — nie znaczy to, że jest aż tak punktualny, ale na moje potrzeby wystarcza. Około 8:30. (Mój zegarek i tak się spieszy.) Codziennie rano ciężko schodzi po schodach, a ja cofam wskazówki o dziesięć, osiem albo siedem minut. Przypuszczam, że mogłabym robić to bez niego, ale byłoby szkoda, gdyby wszystkie te ciężkie kroki, te sapnięcia i westchnienia zużywanej energii marnowały się jedynie na schodzenie na dół, dlatego dostosowałam swoje życie do tego porannego tempa. Pogrzebowego tempa, ktoś mógłby powiedzieć, ale pogrzebowego tylko dlatego, że pan Morrison jest gruby i tym samym powolny. Prawdę mówiąc, jak na mężczyznę jest miłym człowiekiem. Zawsze się uśmiecha. Czasami czekam na dole, patrząc w górę, i czasami trzymam budzik. Uśmiecham się i mam nadzieję, że mój uśmiech nie jest tak tęskny jak jego. Okrągła twarz pana Morrisona ma w sobie coś z twarzy Mony Lisy. Z pewnością ma jakieś tajemnice. — Nastawiam zegarek według pana, panie M. — He, he… jej, jej — stęknięcie, oddech. — Ha… — dźwignięcie brzucha na prawo — mam nadzieję… — Och, dla mnie jest pan wystarczająco punktualny. — He, he. Och, tak. — Z pewnością cały świat ciąży mu na barkach albo może miażdżą go i spłaszczają setki mil powietrza. Ile funtów na cal kwadratowy go obciąza? Brakuje mu wewnętrznej energii, by odeprzeć ciężar. Wszystkie jego mięśnie rozlewają się pod skórą niczym galareta. — Nie ma czasu na rozmowy — mówi. (On nigdy nie ma czasu.) Odchodzi. Lubię go i podoba mi się jego cięty bostoński akcent, ale wiem, że jest zbyt dumny, by okazywać życzliwość. Dumny to złe słowo, więc niech będzie nieśmiały. Na tym poprzestanę. Odwraca się, sapie, a potem puszcza do mnie oko, żeby złagodzić swoje oschłe słowa. A może to tylko tik. Myśli, jeśli w ogóle o mnie myśli: Co jeszcze powie i co ja jej odpowiem? Czy może wiedzieć coś, czego ja już bym nie wiedział? I tak, kołysząc się z boku na bok na iksowatych nogach, wychodzi za drzwi. Teraz zaczyna się dzień. Mogę robić naprawdę sporo rzeczy. Często spędzam czas w parku. Niekiedy wypożyczam łódkę, wiosłuję i karmię kaczki. Uwielbiam muzea, poza tym są wszystkie te darmowe galerie sztuki i wystawy sklepowe i, jeśli oszczędnie gospodaruję, od czasu do czasu mogę wcisnąć się na poranek do kina lub teatru. Ale nie lubię przebywać poza domem po powrocie pana Morrisona. Ciekawe, czy zamyka swój pokój, gdy wychodzi do pracy. Jego pokój znajduje się wprost nad moim, a pan Morrison jest zbyt wielki, by zachowywać się cicho. Dom jęczy pod jego ciężarem i osiada, gdy wstaje z łóżka. Podłoga trzeszczy pod jego stopami. Nawet ściany poskrzypują, a tapeta szeleści jak papier ryżowy. Ale chyba nie przeszkadza mi ten hałas. Dzięki tym odgłosom kontroluję pana Morrisona. Czasami, tutaj, na dole, małpuję jego ruchy, od łóżka do komody, łup, łup, od komody do szafy i z powrotem. Wyobrażam go sobie, platfusa. Wyobraźcie go sobie. Wyobraźcie sobie te wielkie nogi wsuwające się w czeluście nogawek boskiej miary (bo przecież zwyczajny człowiek nie może mieć takich nóg), wyobraźcie sobie te nogi Thora w nogawkach przepastnych jak jaskinie. Wyobraźcie sobie te dwie opasłe kolumny, skąpo porośnięte włoskami koloru pszenicy, na ślepo szukające drogi w szerokich jak spódnice rurach z brązowej wełny, jeszcze wilgotnych od wczoraj. Ooo. Uff. W górę, do szelek. Chyba słyszę stąd jego oddech. Szczotkuję włosy trzy razy szybciej niż on, mogę więc wyjść i czekać przy najniższym stopniu, zanim otworzy drzwi. — Nastawiam zegarek według pana, panie M. — Nie ma czasu. Nie ma czasu. Wychodzę. Ha… — i zamyka frontowe drzwi tak delikatnie, jakby myślał, że boję się jego wielkich, tłustych rąk. I tak, jak powiedziałam, zaczyna się dzień. Pytanie (a może to pytanie na dzisiaj): Kim on naprawdę jest, jednym z Normalnych czy jednym z Innych? Niełatwo rozstrzygnąć w przypadku takiego grubasa. Zastanawiam się, czy jestem w stanie to zrobić. A jednak chcę posunąć się do pewnych granic i jestem jeszcze dość zwinna. Całe to wiosłowanie i chodzenie do góry i na dół… Ostatnio spędziłam całą noc skulona pod krzakiem w Central Parku, poza tym dwa razy wdrapałam się po schodach pożarowych na dach i z powrotem (ale niewiele zobaczyłam i jeszcze nie mam pewności co do Innych). Szafa chyba nie będzie się nadawać, bo nie ma dziurki od klucza, choć mogłabym lekko uchylić drzwi i zaklinować je nogą. Mógłby nie zauważyć. Albo wsunę się pod łóżko. To prawda, że jestem chuda i mała, niemal dziecięcej budowy, ale to nie będzie łatwe. Z drugiej strony szukanie kochanków na dachu też nie było łatwe. Czasami żałuję, że nie jestem małą, chyżą jaszczurką, ciemnozieloną albo żółtawo–brązową. Mogłabym się wśliznąć, ukryta w cieniu jego brzucha, gdy będzie otwierać drzwi i w życiu by mnie nie zobaczył, choć oczy ma tyleż szybkie, co nogi niezdarne. Mimo wszystko byłabym szybsza. Czmychnęłabym za etażerkę albo za biurko, a może po prostu położyłabym się w kącie, bo z pewnością nieczęsto spogląda na podłogę. Jego pokój jest nie większy od mojego i jego obecność musi go wypełniać, albo raczej wypełnia go jego brzuch i nogi. Widzi sufit i obrazy na ścianach, blat nocnej szafki, biurka i komody, ale podłoga i dolne połowy wszystkiego byłyby dla mnie bezpieczne. Nie, nawet nie muszę żałować, że nie jestem jaszczurką, z wyjątkiem dostania się do środka. Ale jeśli nie zamyka pokoju, to z tym też nie powinno być problemu i będę mogła spędzić cały dzień na szukaniu kryjówek. Jeśli zadecyduję, że to właściwy wieczór, wezmę ze sobą coś do jedzenia. Żadnych krakersów i orzechów, wyłącznie bezszelestne produkty, jak ser i batony figowe. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że zostawiałam pana Morrisona na sam koniec, jak dzieci lukier, zjadany po skończeniu ciasta. Teraz rozumiem, że byłam głupia, bo skoro pan Morrison naprawdę jest jednym z najbardziej prawdopodobnych kandydatów, powinien pójść na pierwszy ogień. I tak dzisiejszy dzień zaczyna się od zgromadzenia prowiantu i zwiadowczej wyprawy na górę. Pokój jest zagracony. Nie ma etażerki, ale są setki książek i czasopism. Zaglądam za ich sterty. Zaglądam do szafy, pełnej obwisłych, ogromnych marynarek, wśród których z łatwością zdołam ukryć. Wystarczy spojrzeć na szerokie ramiona, spadające z wieszaków. Zaglądam pod łóżko i we wnękę pod biurkiem. Kucam pod nocnym stolikiem. Moszczę się wśród brudnych koszul i skarpetek ciśniętych w kąt. Och, pod względem kryjówek ten pokój jest lepszy od Central Parku. Postanawiam wykorzystać je wszystkie. Jest coś bardzo miłego w przebywaniu tutaj, bo lubię pana Morrisona. Już same jego gabaryty podnoszą mnie na duchu; jest dość wielki, by być ojcem każdego. Jego pokój krzepi tymi wszystkimi ojcowsko dużymi rzeczami. Czuję się tutaj leniwie i młodo. Zjadam parę batoników, siedząc w szafie na jego butach, miękkich, szerokich kamaszach, rozdeptanych, bardziej podobnych do poduszek niż butów. Potem ucinam sobie drzemkę w brudnych koszulach. Mogłoby się wydawać, że jest ich z piętnaście, ale w rzeczywistości jest tylko siedem i kilka skarpetek. Potem kucam pod biurkiem, przytulając kolana do piersi, czekam i zaczynają ogarniać mnie wątpliwości. Teraz już wiem, że ten rozkołysany brzuch będzie większy nad wszelkie moje oczekiwania. Z pewnością wszystko ocieni albo zasłoni, dlaczego więc kucam tutaj, postukując paznokciami w nogę biurka, kiedy mogłabym być na dworze i karmić gołębie? Wyjdź, mówię sobie. Naprawdę chcesz tu spędzić cały dzień i może także noc, skulona i uwięziona? A jednak, czy ostatnio nie robiłam tego samego wiele razy i zawsze na próżno? Czemu nie spróbować jeszcze raz? Bo z pewnością pan Morrison jest najbardziej obiecujący ze wszystkich. Jego oczy, zmrużone przez policzki wypchane tłuszczem, wyglądają niemal chińsko. Nos ma rzymski i w pospolitej twarzy byłby dominujący, ale tutaj ginie. Jest pomniejszony. Skarlały. „Ratuj — woła — tonę.” Spróbowałabym, ale będę miała inne ważniejsze obowiązki, gdy pan Morrison wróci. Obowiązki dla dobra ogółu, dosłownie dla wszystkich, ale nie sądzę, by kierowały mną bodaj najmniejsze uprzedzenia. Widzicie, parę tygodni temu poszłam na poranek teatralny. Patrzyłam, jak Royal Ballet tańczy „Święto wiosny” i wtedy przyszło rai na myśl… Ha, co pomyślelibyście, widząc tancerzy w trykotach, które mają uchodzić za gołą skórę? Nagie kostiumy, tak je nazwałam. I wszyscy ci elegancko ubrani, kulturalni ludzie oklaskiwali ich, akceptowali, choć doskonale wiedzieli… To jak swego rodzaju nowe szaty cesarza, tylko że na odwrót. Pomyślcie, są tylko dwie płci i każdy jeden z nas należy do jednej z nich i z pewnością, to znaczy przypuszczalnie, wie coś o drugiej. Z drugiej strony, być może tutaj popełniłam błąd. Pomyślelibyście… no właśnie, pomyślelibyście to, co ja sobie pomyślałam: że wśród nas muszą być Inni. Ale szukam ich nie ze strachu ani z odrazy. Jestem otwarta i wolna od uprzedzeń. Zrozumiecie, że mówię prawdę, gdy wyznam, że nigdy nie widziałam (i czyż to nie wydaje się dziwne?) narządów mojego poczęcia ani u mojego ojca, ani u mojej matki. Bóg jeden wie, jakie one były i jaki wpływ wywarły na mnie. Czekam więc tutaj, stukając pantoflem w podłogę i ogryzając skórki przy paznokciach. Kontempluję nie polakierowaną, spodnią stronę blatu biurka. Rysuję ją paznokciem kciuka. Zjadam jeszcze parę batoników i zastanawiam się, czy nie posłać mu łóżka, ale postanawiam tego nie robić. Ssie skórę w zgięciu łokcia, aż robi się czerwona. Czas płynie tak powoli jak wskazówki szkolnego zegara. Przeczołguję się po podłodze i wyciągam za stertami książek i czasopism. Czytam pierwsze ustępy w tuzinie z nich. Dzięki wylegiwaniu się w kurzu i wcześniej w koszulach i skarpetkach zyskuję swoisty zapach i pokrywam się szarym, jakby zwierzęcym puchem, co sprawia, że czuję się bezpieczniej, jak gdybym naprawdę należała do tego pokoju i mogła pełzać po podłodze bez przyciągania uwagi pana Morrisona, wyjąwszy może poklepanie po głowie, gdy będę go mijać. Łup… przerwa. Klap… przerwa. Tych kroków nie można pomylić. Dom krzykiem wita jego obecność. Podłogi budzą się z poskrzypywaniem i nachylają w stronę klatki schodowej. Poręcz odsuwa się od jego śliskich, wielkich jak bochny rąk. Tapeta wygląda tak, jakby nagle zalęgły się pod nią pluskwy. Pan Morrison musi myśleć: Ha, tym razem nie zerka na mnie z drzwi. Co za ulga. Mogę całkowicie skupić się na wspinaczce. Podnosić lewą nogę, walcząc z ciśnieniem. Ooo. Łup. Przystanąć i udawać, że patrzę na obrazek na ścianie. Czmycham pod biurko. To dziwne, że zaraz po wejściu do pokoju, pan Morrison kładzie gazetę na biurku i siada z kolanami przy moim nosie: istne mury, piece kolan, buchające żarem i wilgocią, wyrzucające delikatne miazmaty mokrej wełny i potu. Piersi matki napierające w moją stronę. Pewnie równie miękkie. Czemu nie mogę przyłożyć do nich policzka’? Zważcie, siedzi nieruchomo, bez postukiwania nogą, bez rytmicznego napinania uda. Jest niepodobny do reszty nas, ale czy człowiek jego formatu mógłby robić takie drobne rzeczy? Piętrzą się dowody poszlakowe, lecz jak dotąd to wszystko, co udało mi się zgromadzić i nadszedł czas na coś konkretnego. Potrzebuję tylko jednej rzeczy, tylko jednego faktu. Pan Morrison czyta i poprawia spodnie w kroczu, i znowu czyta. Jego oddech zionie kiełbasą i czosnkiem. Przypominam sobie, że jest już po kolacji, więc wyjmuję ser i zjadam go jak najwolniej, małymi króliczymi kąskami. Skubię ten mały kawałek przez pół godziny. Wreszcie pan Morrison wychodzi do łazienki, a ja przemieszczam się pod koszule i skarpetki i rozprostowuję nogi. A jeśli rozbierze się tak jak moja babcia, pod nocną koszulą? Pod, w jego przypadku, jakąś ogromną płachtą wielkości podwójnego łóżka? Ale nie. Wiesza marynarkę na małym wieszaku i krawat na gałce drzwi szafy. Rzuca na mnie koszulę i muszę sobie zrobić drugą dziurkę szpiegowską. Potem zdejmuje buty i skarpetki. Spadają olbrzymie spodnie z powolnym, niewidocznym wysiłkiem (wygląda przez okno). Zabiera się za zżółkłe majtasy, drapiąc się najpierw z tyłu i wprawiając pośladki w istne trzęsienie ziemi. Gdzie on kupił takie słoniowe galoty? W jakim sklepie kiedyś leżały złożone na półce? W jakiej fabryce kobiety siedziały przy maszynach szwalniczych, szyjąc te gacie nie z tego świata? Z Marsa? Z Wenus? Z Saturna, bardziej prawdopodobne. Albo może z jakiegoś księżyca Jowisza z mniejszym ciśnieniem powietrza na cal kwadratowy skóry i mniejszą grawitacją, gdzie pan Morrison może pokonywać schody po trzy stopnie na raz, przeskakiwać przez płoty (bo z pewnością nie jest na to za stary) i tańczyć przez całą noc z dziewczętami swojego kalibru. Mruży swoje orientalne oczy, patrząc w lampę pod sufitem i zsuwa galoty, pozwala im spaść swobodnie na podłogę. Widzę Appalachy jego uda i pośladka. Jak taki człowiek może stać nagi nawet przed małym lusterkiem? Zatracam się, zahipnotyzowana. Niepodobna określić koloru jego skóry — taki sam kłopot jak z niebieskoszarymi oczami albo oceanem. Płowy, różowy, oliwkowy i czerwony, gdzieniegdzie sina słoniowa szarość. Jego oczy musiały przywyknąć do takiej różnorodności barw i do ogromu, skupienia, obfitości swojej osoby, do nieumiarkowanej przesady, kosmicznej, astronomicznej. Jestem kompletnie przytłoczona. Leżę w kokonie koszul bez najlżejszego drżenia. Moje oczy nie pojmują tego, co widzą. On wykracza poza moje zrozumienie. Możecie sobie wyobrazić, jak cienkie muszą wydawać mu się moje nadgarstki? Myśli (jeśli w ogóle o mnie myśli): Ona może pochodzić z innego świata. Jakże obce są jej kostki i kości nóg. Jak mocno odznaczają się jej oczy. Jaka zielona jest jej cera w cieniach na skrajach twarzy. (Bo muszę przyznać, że podobnie jak on mogę znajdować się na równie odległym krańcu skali ludzkości.) Nagle dusza zaczyna mi śpiewać. Mój oddech mruczy w gardle hymny tak wolno, jak śpiewałby sam pan Morrison. Czy to może być miłość? — zastanawiam się. Moja pierwsza prawdziwa miłość? Ale czyż zawsze nie byłam namiętnie zainteresowana ludźmi? Albo raczej tymi, którzy wywarli na mnie wrażenie? Lecz czy to uczucie nie jest inne? Czy miłość naprawdę mogła przyjść do mnie tak późno? (La, la, li, la, z którego płyną wszystkie dobrodziejstwa.) Zamykam oczy i wtulam głowę w koszule. Uśmiecham się do brudnych skarpetek. Wyobraźcie sobie, jak on kocha się ze mną! Znacznie poniżej jego roztargnionego, skierowanego w sufit spojrzenia, czołgam się na łokciach i kolanach z powrotem za stare książki. Bezpieczniejsze miejsce, by otrząsnąć się z głupoty. Przecież jestem taka stara, że mógłby (kiedyś nawet byłam zamężna) być moim najmłodszym synem. Gdyby jednak był moim synem, czy mógłby mnie tak przerosnąć? Rozumiem, że nigdy go nie doścignę (to prawda odnosząca się do wszystkich synów). Wolno mi go kochać tylko tak, jak mysz być może kocha rękę, która czyści klatkę, bez pełnego zrozumienia, bo, jak mysz, widzę go tylko częściowo. Więcej wyczuwam. Wyczuwam głębszą wielkość. Wyczuwam ogrom, jakiego jeszcze nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Zaokrąglone powidoki ociągają się na spodnich stronach moich powiek. Wydaje się, że tajemnicza ciemność zalega w kątach pokoju, a cień pana Morrisona zasłania jednocześnie okno na jednej ścianie i lustro na drugiej. Bezwarunkowo jest jak góra lodowa, siedem ósmych pod wodą. Ale teraz odwraca się w moją stronę. Zerkam spomiędzy książek, trzymając czasopismo nad głową jak w czasie deszczu. Robię to nie tyle dlatego, by się ukryć, ile by odgrodzić się od jego ogromu. I trwamy tak, oko w oko. Patrzymy na siebie i nie wydaje się, by on pojmował mnie lepiej niż ja rozumiem jego, jednakże zazwyczaj jego umysł wyprzedza mój, przeskakuje za niedokończone zdania. Jego oczy nie są już tęskne i jeszcze nie zaskoczone. Ale jego pępek — to zupełnie inna historia. Oto tutaj wreszcie jest oko Boga. Gnieździ się na rozległej, nijakiej płaszczyźnie skóry niczym słońce na krzywiźnie wszechświata, śląc mi gorące mrugnięcia, dobrotliwe, tłuste mrugnięcie. Oko brzucha akceptuje i rozumie. Oko brzucha poznaje mnie i patrzy na mnie tak, jak zawsze pragnęłam, by na mnie patrzono. (Aha, choć idę doliną cienia.) Teraz cię widzę. Ale teraz go widzę. Właśnie tam skóra zwisa luźnymi, plastikowymi fałdami, i jest tam mały krążek w kolorze miedzi, podobny do pięćdziesięciocentówki zrobionej z centówek. Ma dziurkę w środku i jest zaśniedziały na skrajach. To musi być swego rodzaju „nagi kostium” i jakie by nie były narządy płciowe, to są ukryte za tą gorącą, dziobatą i kostropatą imitacją skóry. Patrzę w te dziewczęce oczy i są one puste, jakby gałki oczne składały się z samych białek, tak puste, jakby wcale nie miały płci, jaja bez żółtek, jak chłopiec–lalka z okrągłą dziurką do wylewania wody. Boże, myślę. Nie jestem religijna, ale myślę, mój Boże, a potem podnoszę się i jakoś, w kulawym kłusie, wydostaję się stamtąd i zbiegam po schodach jak na skrzydłach. Zatrzaskuję drzwi mojego pokoju i wsuwam się pod łóżko. Najbardziej oczywista kryjówka, ale gdy już tam jestem, nie mogę znieść myśli o wyjściu. Leżę i słucham, czekając na dudnienie na schodach, grzmot stóp łamiących stopnie, trzask wyrywanej poręczy. Wiem, co powiem. „Akceptuję. Akceptuję — powiem. — Będę kochać, już kocham, czymkolwiek jesteś.” Leżę, nasłuchując, patrząc na zwisające skraje narzuty w absolutnej ciszy domu. Czy ktoś może być tutaj w takiej dziwnej ciszy? Czy mam zwątpić nawet we własne istnienie? „Bóg jeden wie — powiem — czy sama jestem normalna.” (Skąd można wiedzieć takie rzeczy, gdy wszystko jest ukryte?) Powiem wszystkim, że akceptujemy. Powiem im, że nagie kostiumy są brzydkie. Akceptujemy twoje fałdy, twoje hałdy, zmarszczki, koleiny, bruzdy i wyboje, cokolwiek tam jest. Twoje pętle, sznurki, robaki, guziki, figi, wiśnie, płatki kwiatów, twoje miękkie małe ropuszaki, brodawkowate i zielonkawe, twoje kocie języczki albo szczurze ogony, twoje ostrygi, jednookie między nogami, twoje zaskrońce, ślimaki — akceptujemy. Uważamy, że prawda jest miła.” Ale co to za długa cisza. Gdzie on jest? Bo musi (nie musi?) przyjść po mnie po tym, co widziałam. Dokąd poszedł? Może myśli, że zamknęłam drzwi na klucz, ale nie zamknęłam. Nie zamknęłam. Dlaczego nie przychodzi? Tłum. Maria Gębicka–Frąc