Krzysztof Kamil Baczyński Po stronie nadziei Wybór wierszy Świat Książki Wybór i posłowie Wiesław Budzyński Słowo wstępne Zygmunt Kubiak Projekt okładki i stron tytułowych Mieczysław Wasilewski Redakcja Anna Bolecka Redakcja techniczna Alicja jabłońska-Chod^ęń Korekta Teresa Steinhagen Wybór wierszy, posłowie, opracowanie tomu Copyright © by Wiesław Budzyński, 1997 Słowo wstępne Copyright © by Zygmunt Kubiak, 1997 Teksty wierszy na podstawie III wydania „Utworów zebranych" K. K. Baczyńskiego w opracowaniu Anieli Kmita-Piorunowej i Kazimierza Wyki oraz rękopisów przechowywanych w Bibliotece Narodowej i w zbiorach osób prywatnych Wydanie I Świat Książki, Warszawa 1997 Druk i oprawa GGP ISBN 83-7129-506-5 Nr 1790 Zygmunt Kubiak Słowo wstępne Pomimo tragicznego przerwania twórczość Krzysztofa Kamila Baczyńskiego jest, jak każde prawdziwe dzieło sztuki, świadectwem życia, a nie śmierci. Dziś, po tylu latach, u schyłku stulecia, w którego pierwszej połowie on tak krótko był na tym świecie, może coraz częściej nawiedza nas pragnienie, żeby choć w jakichś chwilach, w jakichś małych prześwitach zobaczyć tego człowieka w jego ziemskim życiu. Dlatego cenimy badania bio­grafów, a również takie żartobliwe utwory jak podpisany razem z matką wiersz imieninowy „Do Pana Józefa..." [Sosnowskiego] albo wiersz bez tytułu upamiętniający przeprowadzkę przyjaciela, Jerzego Andrzejewskiego, do nowego mieszkania, obie epistoły z roku 1942. Bezmierna groza okupacyjna panowała nad krajem i miastem, które zresztą miało spłonąć niemal całe, lecz jeszcze wtedy, przynajmniej przy niektórych ulicach, trwały mieszkania warszawskie i wydawało się, że są one nie tylko miejscem pobytu, lecz i duchową pomocą w przetrwaniu i do­czekaniu. Tak łudzono się wśród spełniającej się już zagłady. Ach, i ileż tu cacek na małych stoliczkach, jest piesków z porcelany tysiąc, popielniczka z zielonego marmuru, na której bez sukien leży kobieta, którą ja bym z garnkotłukiem, a znawcy z Ledą sławną przyrównać woleli... (*** Jer^y! mój przyjacielu...) 5 Podobne linijki rezonerskie, trzynastozgłoskowe, za­bawnie rymowane, lubili układać poeci XVIII wieku, jak Trembecki, gdy pisał do Jasia o fryzowaniu: Jasiu! Ja lekce twego nie ważę rzemiosła, Moda potrzebę jego po świecie rozniosła, Obacz biusta, portrety i dawne kroniki, Wszędzie twoje grzebieniem słyną poprzedniki... Ale nie tylko takie wzory, na pewno czarujące, przed­stawiała młodemu poecie literatura ojczysta. Przema­wiała ona do niego od najmłodszych lat w domu i w gim­nazjum, i we własnych lekturach, innymi też utworami, chyba najmocniej poezją romantyczną, która zresztą z XVIII wieku jako ze szkoły pisania - z „Sofiówki", z „Iliady" Dmochowskiego, z „Fingala" Krasickiego -wywodzi się, lecz dodała do tamtej tradycji zdumiewające wizje i moc przetapiania ich w słowo, a także łączenia ich w długie poematy wizyjne. Tak się dzieje zwłaszcza u Słowackiego, który jest w tej poetyce najpodobniejszy, być może, do romantyków angielskich (jak Mickiewicz do niemieckich). Z tym jednak, że u niego niemal zaświatowa wizyjność Shelleya łączy się z politycznym żarem Byrona. Wyraźnie to widać, że wielkim marzeniem ucznia Słowackiego było tworzenie poematów. Przechował się wśród juweniliów dosyć długi utwór, jeszcze niedojrzały, ale pełen siły, „Bunt (Ucieczka na Wezuwiusz)", po­święcony rewolcie niewolników pod wodzą Spartakusa w starożytności rzymskiej, poemat z początku roku 1939, pisany więc przez osiemnastoletniego chłopca. Ten i póź­niejsze utwory epickie (w szczególnym rozumieniu epiki) 6 Baczyńskiego niewiele mają wspólnego z takim rodzajem dłuższych poematów, jaki się w Europie ukształtował po doświadczeniach symbolistów i po kryzysie duchowym spowodowanym przez pierwszą wojnę światową, rodza­jem Poundowsko-Eliotowskim, polegającym nie na łą­czeniu, ale „ustawianiu obok" (juxtaposition, jak mówią teoretycy angielscy) osobnych obrazów mitycznych, ja­kie wywiedziono z odczuwanych niemal dotykalnie meta­for; wzorem jest tu „Ziemia jałowa" Eliota, magiczny „stos potrzaskanych obrazów", a heap of broken images. Baczyński chyba nie znał tych utworów. Gdyby zaś poznał je, nie wydaje się prawdopodobne, żeby kiedykolwiek poszedł za nimi. Jego dążenie jest inne, od najmłodszych lat nie chwieje się. Trudno przypuścić, żeby potem się zachwiało. Baczyński raczej wzmógłby i rozwinął swój rodzaj sztuki. Jak w „Godzinie myśli", jak w „Królu-Duchu", jest to szeroka, ogarniająca cały horyzont wizja niesiona szeroką frazą. Od romantycznej wizji i frazy Słowackiego różni się ona większą swobodą skojarzeń, częściowo wynikającą może z niezupełnej jeszcze dojrzałości artystycznej. Bodaj Iwaszkiewicz nazwał to kiedyś „hong-kongiem" w poezji Baczyńskiego. Ale jest w tym też świadome dążenie. Wprost narzuca się taki domysł, gdy czytamy utwory już dojrzalsze od opowieści o buncie Spartakusa. Pierwszym z nich jest „Poemat o Chrystusie dziecięcym", powstały u schyłku roku 1940, gdy autor nie miał jeszcze dwudzies­tu lat. Jest to, można by rzec, dalszy ciąg wizji i frazy Słowackiego. Jest to jakby tamta poezja - w dalszej swojej wędrówce, już po różnych przemianach sztuki, wśród nich także po alchemii francuskich symbolistów. Z „Króla-Ducha": Księżyc był pełen i gwiazdy świeczniki Świeciły jasno na niebios lazurze, W trawach śpiewały skrzeczki i świerszczyki, Zamek stał cichy na piaskowej górze... W płomienia łonie jakieś miecze siekły, We wnętrzu ognia jakieś wichry wyły, Potem te wichry i ognie uciekły Od niepokrytej a pełnej mogiły ł tak jako mgła nad skałą się wlekły I do północy rycerzom świeciły... Z „Poematu o Chrystusie dziecięcym": Płynęły barki wieków - ciemny stary testament, przez fale barbarzyńskich rzek i głucho na każdym kroku epok odbijało: amen, jakby kto ziemi krzyczał prosto w ucho. Ciągnęły lat wielbłądy i wędrówki ludów pośród znaków, zbrodniarzy, proroków i cudów. A coraz czarniej było. Dymów krągłe dynie. Coraz duszniej przygasał rząd ofiarnych kaplic... To, jak można sądzić, jeszcze gęstniałoby i potężniało w kolejnych dziesięcioleciach twórczości Baczyńskiego. Trzeba więc tu od razu powiedzieć, że romantyczna fraza wizyjna w literaturze polskiej bynajmniej nie omdlała z wyczerpania, nie wygasła, lecz tylko przez coś zewnętrz­nego została przerwana - wtedy, gdy kula dosięgła Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Wydaje się prawie pewne, że w przyszłości fala ta jeszcze zakołysze się w Polsce i będzie płynęła dalej. 8 Co napełnia lirykę tego na nowo romantycznego poety? „Jesiennych liści, twoich włosów zapach, / brzęczy trwogi pęknięty zegar" („Zła kołysanka"). „Nie znam ciebie. Wysoko upływasz jak orion. / Groza wieje z przedmiotów w trupim świetle gwiazd" („Śmierć samotna", wiersz jak autor zanotował w „Przypiskach bibliograficznych" „pisany w gorączce, w chorobie"). „Szare osiołki płyną jak łzy zarosłym dnem wspomnienia. / Te krajobrazy, nim spadną, wiszą na rzęsach i drżą" („Wspomnienie"). To są wiersze z lat 1940-1941. Ale w kwietniu 1941, i to w szpitalu, odzywa się niespodzianie - zapamiętane z przedwojennych wakacji - Sur le pont d'Avignon, zaraz przemienione w dziwną wizję; Awinion zresztą wróci potem w innym wierszu. Niespodziane jest także to, że lutnie uciekły z rąk - jak u Krasińskiego w „Modlitwie w chwili zwątpienia" ukochane pieśni „uciekają spod palców moich". Wirują ptaki płowozłote jak lutnie, co uciekły z rąk. W lasach zielonych - białe łanie uchodzą w coraz cichszy taniec. Tańczą panowie, tańczą panie „na moście w Awinion". Ukończony późnym latem 1941 wspaniały poemat „Serce jak obłok" jest dojrzałą już syntezą różnych barw, jakie ukazuje wówczas autorowi otaczający go świat. W jednej ze strasznych nocy, które „karmi się przez wiatr oderwaną ręką", urodził się Tytan. Jest to niewątpliwie kryptonim artysty, poety. Miał on oczy, „jakby w nich niebo uwięził / albo jakby mu błękit spojrzeniem / przez głowę na wylot płynął". Śpiewając, pędził przed sobą, 9 „jak korabie / zamyślone, koczujące jak owce / w szcze­rym srebrze wykute lodowce". Spod jego stóp sypały się lawiny. W piersi Tytan ma „serce wykarmione na wyją­cych wichrów głodzie" - „dziwne serce - zamiast serca obłok". Nie chcą przygarnąć go słoneczne siostry tańczące wokół dojrzałych śliw ani chłopcy kąpiący się w rzece. Nie może też odwzajemnić jego miłości Światło-łuna, chociaż przemawia on do niej słowami, w których alchemia metafory zdaje się niewyczerpana w możliwości przemieniania bytów; trudno znaleźć inne strofy, w któ­rych poezja przemawiałaby w duchu tak spokojnego szaleństwa. Szybują bąki wiecznych burz chmurami w dół, chmurami w głąb. Spadają deszcze szklanych róż pośród mosiężnych wiatru trąb. Widziałem w twoich oczach las wiodący sarnim rytmem w świat, gdzie zamyślone ryby gwiazd nad nawałnicą lat. Aż przyszła Matka tęskniąca za Tytanem. Wtedy w jego piersi obłok skłębił się w białą chmurę. „1 w ramionach Matki zamilkły / jego oczy jak zamarzłe wilki". Nieunik­niona, dopadająca twórcę choćby w ostatniej chwili, wierność jego wobec prostej miłości i wobec ziemi przenika też poemat napisany jesienią 1941, baśń o Miłu-nie, „Szklany ptak". Niezadługo ziemskie przywiązanie staje się dotkliwie rzeczywiste. Rok 1942 rozświetlony jest utyyorami o miłości do Barbary Drapczyńskiej (poślubio- 10 1 nej w tym samym roku), poematem „Wesele poety", osobliwie zamyślonym nad przemijaniem, i wierszami lirycznymi, które należą nie tylko w dziele Baczyńskiego, lecz i w literaturze polskiej, do najpiękniejszych, jak „Pioseneczka" (ze stycznia 1942): Kto mi odda moje zapatrzenie i mój cień co za tobą odszedł? [...] A łez grzmot jak lawina kamieni w małe żuki zielone się zmieni i tak w wodę się chyląc na przemian popłyniemy nieostrożnie w zapomnienie, tylko płakać będą na ziemi zostawione przez nas nasze cienie. A tuż przedtem, na początku grudnia 1941, w wierszu ,,Z szopką": Anioł biały szopkę niósł. Aż na grudzie stopą lekką stanął niby mgłą i skałą i koślawe, głodem ścięte ujrzał w grudę wbite - ciało... W późniejszym okresie wędrówki artystycznej Baczyń­skiego, wśród bezmiernie wzmożonej grozy tego, co otaczało go, pojęcie wierności pogłębia się, ukazuje też nową treść, wewnętrznie sprzeczną, gdy przeciwieństwo między pięknem a obowiązkiem ustępuje miejsca trud­niejszemu przeciwieństwu: między obowiązkiem wojow­nika a troską o najbliższych; w lecie 1943 Baczyński stał się 11 żołnierzem Armii Krajowej. Już z wcześniejszych jego wierszy odczytać można coraz bliższe obcowanie z jeszcze jednym poetą romantycznym, Norwidem, który znał labirynty wierności i obowiązku, jak też dokładnie okreś­lił ojczyznę. Ona i dla Baczyńskiego staje się coraz bardziej dotykalna. Z wiersza „Polacy" (grudzień 1942): Ja rozmawiam z cieniami umarłych rycerzy... Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył chociaż przez chwilę jego ognia drżeniem, chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył, to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem... Poemat „Cień z obozu" (sierpień 1943) i trzy złomy zaczynanego kilka razy (od maja do września 1943) poematu „Wybór" stanowią razem jeden poemat, po­trzaskany, lecz może najważniejszy w dziele tego pisarza. Siła słowa jest tu zaiste godna naszych wielkich roman­tyków. Z poematu „Cień z obozu": „Matko - powiedział jeszcze - to nic, że ja daleko, że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż..." „O Matko, kiedy wstaniesz i wyjrzysz w dzień, [to w oknie zobaczysz mój ostatni, jak światło cichy - znak." „Cień z obozu" mówi o rozłączeniu syna z matką, syna może uwięzionego za drutami, a może już umarłego. W złomach zaś poematu „Wybór", w których koleje zdarzeń jeszcze jest trudniej rozpoznać niż w „Godzinie 12 myśli" Słowackiego, Maria piastująca w łonie dziecko, owoc miłości jej i Jana, „cicho czeka" na niego, a on jest jednym z żołnierzy „bez mundurów, w cywilnych czap­kach", żołnierzy osaczonych przemocą wrogów. „Podaj mi rękę - mówił anioł -oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd". To jest pojęte przez autora jako zakończenie poematu. Ale jeszcze nowych rzeczy dowiadujemy się z innych jego złomów. Maria woła Jana poprzez ciemną sień. Towa­rzysz jego, Piotr, prawdziwy żołnierz, źle patrzy na Jana, który jest artystą, rzeźbiarzem (w wielu utworach Baczyń­skiego dostrzegamy urzeczenie marmurem). W walce, w ciemności, obcy strzelec mierzy w pierś Piotra. Jan zrywa się i zasłania go, sam pada. Ale to był, jak się zdaje, tylko sen. W uliczce ciężki upał, jakby w szklane słoje powietrza ponalewał dzień żółtego miodu. Maliny lśniły sztywno na grzędach ogrodu i ostry zapach śmierci wisiał nad pokojem. Teraz Jan mówi Piotrowi o tym, co jest ważniejsze od marmuru. Maria urodzi mu syna - „w tej ognia powodzi on nie zginie..." A Jan umiera. „Wiał chłód niebios i szumiała trwoga". W latach 1942-1944 Baczyński roztoczył, oprócz poematów, serię przedziwnych wierszy lirycznych, które bez wahania można nazwać cudownymi. Będą się nam odzywały one z głębi naszego polskiego języka zawsze. Zacytowano już wyżej „Pioseneczkę". Kto mi odda moje zapatrzenie?... -Ij- Każdy pilny czytelnik odnajduje te wiersze i rozpo­znaje: „Elegia" (wrzesień 1942), „Niebo złote ci ot­worzę..." (czerwiec 1943), „Piosenka śnieżna żołnierza" (styczeń 1944), „Westchnienie" (kwiecień 1944) i jeszcze inne. Są to „liryki lozańskie" Baczyńskiego. Jak w tam­tych Mickiewiczowskich, jest tu i skała, i płynąca woda. Jak tam, zamyślenie jest tu i tęsknota, i lot na jej skrzydłach. Zapomniane już, zapomniane to, co kochać było - za wiele: panny smukłe, wiatru fontanny, u jeziora uśpiony jeleń... („Piosenka śnieżna żołnierza") Norymbergi, o Awiniony, rączką dziecka rzeźbione w ciszy, jeszcze sobie szum wasz przypomnę, bo za rok już go nie usłyszę. („Westchnienie") Doskonałość tych wierszy, coś więcej niż doskonałość, ich transcendencja, przeciwstawiona grozie, wśród której powstały - transcendencja, płomień życia w tej poezji, zachwyt, żal, nie do zniesienia... I. Śmierć samotna Elegia Ojcu To odwaga — życie wzdycha tak ciężko w pokoju opustoszałym z myśli który każdy dzień czyściej wygładza dla nich ze zmarszczek. Jest pusto puściej dnia chodzącego bez Ciebie ulicą obojętną kurzem jak co dzień. I każdy dzień chodzi aleją przerażeń i każdy jest jak obcość wybuchająca w codzienność. Jak przechodzień mija przyjaźń która odwisła od zdarzeń. W pociągach pustych od smutku wypatruję: nie dźwięczysz nadchodzący jak radość. Odległej — noce których nie wiem. Czekam: parostatki zielonych dni rzekami wracają pokładach wyblakłych jak otchłań bez Ciebie. każdy pokój który już głuchnie jak kroki jest pełen słów moich nie powiedzianych rozstrzelanych przez wystrzały okien i pełen myśli moich nie wybuchłych. Za oknem świece wypalonych drzew chłodną deszcze letnie wybuchają łzami i słyszę — muchy roznoszą brzęczenie jak Twoja samotność. sierpień 39 r. Pożegnanie żałosnego strzelca Do widzenia... noc gwiazdami zaorana, w piersiach naszych eksploduje pusty wieczór, zbyt jest ciężko łzy przetapiać w męską szorstkość, zbyt jest ciężko gorzkiej prawdy w ustach nie czuć. Niebo w błocie zatopione pije ziemię i zwichrzone, granatowe szarpie drzewa, to zbyt trudno nigdy szczęścia swego nie mieć i o szczęściu bohaterstwa swego śpiewać. Tak daleko, droga ciężka i nabrzmiała, od łez twardych poorana w długie bruzdy, tak się idzie, łoskotami szyjąc próżnie, po kamieniach mgłą opitych, bielą tłustych. Zbyt daleko są okopy krwią rozpękłe, myśl na drutach krwawi usta nieszczęśliwe i bezradnie ciemne noce nawołują. Zbyt jest trudno wrócić do was młodym, żywym, zbyt jest trudno... łatwo zostać bohaterem... Jakie szczęście, że nie można tego dożyć, kiedy pomnik ci wystawią, bohaterze, i morderca na nagrobkach kwiaty złoży. 18 Drogi nocne Kiedy zabolą nas nogi tysiącem drzew, pójdziemy dalej księżycem — przez słup oporu — postój, gdy noc jak pręt leszczynowy gwiazdami się gnie w niebo prosto. Drogi pętlami udusiły las. Hukiem oczy zmęczone drogę przenoszą w uśpienie. Kilometr każdy — w serce głaz. Spoza brzęczą kroki — kilometrowe kamienie. A w wydmach ciężej wiatru śmierć swoją mówią mi w usta gwiazd konające szerszenie i znów z dróg lasy spływają jak z rynien w okrzyki lip cichsze od żalu zresztą wieczór jest dziś zmęczony i jak księżyc — płynie. 13 październik 39 r. * * * Kobieta, którą kochałeś, upłynęła w listy, spotykasz ją w szybie każdego tramwaju. Gdy odpoczywasz pod przydrożną gwiazdą, w ciszy zmęczeni odwagą przechodnie przystają. Nie śpiesz, zostaniesz zagnany w zaułek, 19 - nie nadążą już stopom wysadzone mosty. Daleko oknom dośpiewano światło: to palce wydłużone w wiotką melancholię układają Szopena w akrostych. 59 r. grudzień KB Pieśń wigilijna Nam już wszystko za blisko, ptakom nieodlotnym. Twarze są za dalekie o odległość ziemi. Tak, to jest wieczny postój, który brzmi jak odjazd, dzień znużony po brzegi wyszeptanym: przemień. Gesty więdną od świtu w przepełnione życie, list do Boga, w gołębie zmieniony — odleciał w codzienne szklane niebo, stwardniałe jak granit. Wieczorem: słychać odlot za szybkich stuleci. Korowodami chodzą przeszeptane jaźnie przed zwierciadła stłuczone w obcość cudzych odbić. Przez okna można wyjrzeć w noc płynących ulic i zobaczyć niezmienność odchodzącą w zbrodni. Przez szorstki oset pola daleko na przełaj wraca się znów w znużenie i wyblakłość luster, po omacku napotkać wynędzniałą ziemię i tylko niebo, Boże, nieskończenie puste. Nigdzie nie jedzie pociąg śniegiem zgasły — żalem. Na brygantynach domów zamarłych posłuchać: jak dźwięczy miasto mniejsze o skrzypienie śniegu, golgoty gwiazd-objawień i ziemia jest głucha. Kochanej matce Kr^yś dn. 23.XII.1939 r. 20 Ojczyzna. II Ziemio krwią i ogniem płynąca, na rozdrożach twoich stoję — tułacz jesieni i zanim cię ramionami ogarnę, słyszę takt twego serca, takt moich kroków. Serca nieodmienne przez gorzki potop, serca spalone czarne zawiesić na sosnach twoich — wotum. Ziemio nie skojarzona niebu, osobna, wypalona wiekami, piętnem. Milionem grobów słyszę rytm twój niedoczekany: góry ławą bijące do morza jak tętno. Szeroko drży oskarżone niebo wbite na zgliszcza — na pal i jak period po nocach uderza o burzę żal: śmierć mnie ucałuje, śmierć mnie ucałuje, ale nie ty. Ziemio, szept twój serce rozerwał jak szrapnel, gdzie jest twój krzyk? Litanie, dzwony sucho do nieba jak śrut nieba nie podpalają, nie podpalą. Ręce-kamienie na dnie oceanu. Ziemio twarda jak żołnierski suchar, ziemio gorzka od krwi i żalu, ziemio głucha. 2 II 40 r. KB 21 Miserere i Oto stoimy nad ziemią tragiczną. Pobojowisko dymi odwarem strzaskanych wspomnień [ i snów. Lepkimi krwią pytaniami zdejmujemy hełmy przyrosłe do głów. Głowy — czerwone róże przypniemy hełmom pokoleń. Widzę: czas przerosły kitami dymów, widzę czas: akropol zarosły puszczami traw. Rzuć się, ostatni kainie, na ostatniego abla, dław! 2 Wracając z pogrzebu ostatniego człowieka, jak wyzwanie rzucam przygarść powietrzną — skowronka — w niebo i ziemię ronię jak łzę nad wszechświatem. 40 r., wiosna Ostatni wiersz Te dni są małym miasteczkiem zdarzeń. Znam świat na pamięć, na pamięć znam każdą gwiazdę i ból wieków, rzeczywistość granitową co dzień. 22 Nie żyję w mieście i krajach globów, żyję w ogrodzie przekwitłych uczuć zwierzęcych i pragnień. Ja: rozstrzelany po tysiąckroć żołnierz stuleci, z sercem na bagnet brata nakłutym, nie czekam. Za wzgórzami czasu nabrzmiewa nowy atak. Odważnie nie wiem końca i początku świata. Kiedy mnie jak boga — przez tysiąclecia nie znanego [ — wyklęto, znam drogę krzyżowej mądrości — obojętność. czerwiec 1940 Wiatr Jak wtedy jest nas wszędzie troje, ja i ty, ja i ty, a za oknem wiatr uchodzi pękniętym obojem, narasta zmęczony krzyk. Unoszą się drzewa i czarne ptaki, o szyby biją liście czerwieńsze niż jesień. Wydęte uciekają dni i obłoki spłoszone jak ryby w ten nasz bolesny, pierwszy wrzesień. Nie odchodź, to motyle pluszowe tak dzwonią o te szyby umarłe, o martwy wiatr. Chodzi za oknem upiór zabitego konia i kaleki, o kulach nienawiści — świat. To powietrze wezbrane od trwogi uderza, przebacz mi świat i życie, i ten wiatr mi przebacz. 2} Lecą gwiazdy — jaskółki prawdziwego nieba, rozsypują nam śmierć na pokoje, umierają chwile nieostrożnych lat, bo jak wtedy jest nas wszędzie troje, ja i ty, ja i ty, i wiatr. wrzesień 40 r. Zła kołysanka Jesiennych liści, twoich włosów zapach, brzęczy trwogi pęknięty zegar. Od gwiazd wieje chłód, zagasł świecznik lata i mój żal czarnym psem co wieczór do rąk ci przybiega. Czy umiesz zasnąć? Płacz umarłej olchy długo wyje po nocy — kopule echa. Płyniemy, nie ma portów, nie ma dla nas kolchid, wiesz: smutek — zaczajony patrol — tylko czeka. Dobry smok w bajce, teraz jest sen zastygły, sen upiorów — upływa nocy pomnik niebosiężny. Tylko krzyk widma, które chłop nabił na widły, tylko krzyk kotów duszonych przez księżyc. Czy umiesz zasnąć? Dziś obłąkany poeta powiesił się w czarnym krzyku zamiejskich sosen, a trupa kukły woskowej przy wiatru fletach deszcz po ulicach długo ciągnął za włosy. 24- Śpij, przecież cicho. Noc urasta deszczowa na szybach i wiatr ślepy jak ja przed domem przyklęka. Kto nam ten czas wolny od trwogi wydarł — maleńka? i o/11 wrzesień, noc, 40 r. Piosenka Upływa lęku biały jeleń w motylim pląsie nóg. Kołuje wiatr i dmie jak strzelec w wydęty chmury róg. Pieśń dymi czarna. Duszny księżyc obcina bliski klon i noc o okna struny pręży, gdy deszczu szorstki bąk. To jesień Anno, Anno, wybaw od jawy i od snu. Odchodzą drzewa, deszcz na szybach i krąży echa huk. O, zostaw szary echa niewód, gdy w ukos nieba płynie Bóg. To jesień Anno, Anno, niebo pęka. Napina orion łuk. To jęczy w nieba wbity pałąk, złamany wiatru maszt, to, Anno, serca trzask jak gałąź pod gwiazdą, którą znasz. 2J Odpływam dziś, marynarz czasu, pokładem spopielałych drzew. Gazele snu na oczy nasuń, gdy jesień ziewa — płowy lew. O, Anno, wybaw, biały jeleń — upływa trwoga w pląsie nóg. Kołuje wiatr i dmie jak strzelec w wydęty chmury róg. 12 wrzesień 40 r. Warstwy Z pętli latarń jak wzrok ku tobie oderwać? Oto miasto umarłe od żalu. Ulicą przechodzi ślepy pies dozorcy, a różowe suknie wracają z balów. Lokomotywy jesienią żółkną i sypią liście. Po szynach zardzewiałych jaki pociąg odejdzie? Oto mali chłopcy przynieśli nóż i słońce maszyniście, a pusta drezyna brzęcząc odjeżdża bezludna i w pędzie obrywa sczerwieniały liść — semafor. Z szynku poeta wychodzi niosąc kota zabitego przez [ pijanych. Kobiety są obce, obce jak stare fotografie ciotek. Omijam zmierzch, idę po ciebie w małą zmyśloną uliczkę, gdzie klon jesienny opada najprawdziwszy[m] złotem. wrzesień 1940 r. 26 Nokturn niespokojny Wzrok nade mną jak lampę nad snem trwożnego dziecka nachyl, bo oto nocą od przeczuć ciemną płyną znaki, wężowiska zmian i strachy. Groźniej las latarń pogasłych ulice zarósł, echo rozdęte w sklepienie nieba rozdziera sen i w wydłużoną księżycem uliczkę — w parów wchodzi widmo o włosach rozwianych, płowych jak len. W ten wieczór duch zabitego psa wyje długo, a kroki morderców samotnie chodzą miastem. Z okna naprzeciw upiór fortepianu fugą skacze z trzech pięter w dół, tej nocy nie zasnę. Nie tobie — wzrokiem — łagodnym lasem — ogarnąć wieczór burzliwych parabol. (Biją dzwony ciszy głośniej od mego krzyku.) Nie mnie nagiąć nieba stalowy huragan dłonią od wiatru słabą. W ten wieczór wszystkie fontanny wyrzucają żywe łzy, jak drzazga wbita boli pamięć. Przyjdź, przez skazę nieostrożnego snu przeniknij, [ przyjdź. Wzrok daleki nade mną jak lampę nad snem trwożnego dziecka zawieś. wrzesień 40 r. KB 27 Pożegnanie Ten wieczór o sierści miękkiej gryzie ostrzej niż pies. Cicho niebieski dzwonek gwiazdy wyszeptał rozstanie. Przez laguny ptaków umarłych spadają wąskie cięcia łez kochanie. Moje konie nie mają złotych podków. Odchodzę ślepy o rdzawym kosturze alej. We mgle twój cień wyolbrzymiony kołysze drogę wyjawiony przez okno i pali jak ostatecznej salwy — gwiazd błękitny ogień. Trąbi woźnica dyliżansu, po wydętych ulicach sypią się kroki jak piach (ach, te konie bez podków kaleczą nogi o bruk) i dmie w labirynt ulic samotność i wiatr (ach, te konie bez podków zaplątane w pytajniki dróg). Tę drogę przez wiatr szeptaną, przez wiatr załkaną wywołać musisz. Tragiczną drogę gestów, tragiczną drogę pieśni, co spada jak kamień. Świat zapadł nagle i zgłębiał, jakby ktoś gwiazdę z nieba wyrwał i zdusił. wrzesień 40 r. KB 28 , . ?— I Ten wiersz jak śmierć jest smutny i obojętny jak śmierć. Szare koty pod światło puszą ostrą sierść. Żółty lament ulicy, gdzie nie chodzi nikt. Bije trwoga żaglami o codzienność szyb. II Niebo blaknie za każdym krokiem. Ogień wydzwania łuny, a wesołe ptaki są pożegnaniem moim z ludźmi i bogiem. Ślepnę, tracę drogi, chodzę torem rakiet. A więc jesień. Dymi miasto, ptaki płyną na ukos, liście opadłe z czerwonych kominów fabryk. Po ulicy chodzą umarli, leżą skrzydła oderwane krukom, czeka powóz i w drzwiach martwy lokaj z kandelabrem. Wojaż toczy powoli drogi wysokich kasztanów. Upływam w jesień mniejszy z każdym krokiem, w pola zasianych zjaw, w kolumny ma[r]twych peanów, w obojętność — mijanych — okien. Gdzie powóz drogą odpływa? Szelestem dymi bruk. O, najsmutniejsza jesieni, w zamęcie znaków i elips nad pieśnią kołujesz jak kruk. Jak miłość powierzoną dwóm życiom — rozdzielić? [jesień 40 r.j 2CJ Ballada o wisielcach i Kołyszemy się, kołyszemy, wmurowani w pejzaż szubienic. Wieje śmiercią znużoną. Jak kruk krąży niebo drapieżnie i cicho dzwoni wiatr o ostrogi nóg. Nocy inna, nie przyjdziesz, nie przychodź. Tylko dni obdrapany mur kończy ziemię wyrwaną krokom. Zaciśnięty wilgocią sznur — żalu lament skowyczy nad drogą. Tl- U Jak upiory zeru|emy na snach, jak upiory wypijamy życie. Nocą księżyc podchodził jak znak i jak oko wisielca z chmur wyciekł. Kołyszemy się, kołyszemy, wmurowani w pejzaż szubienic, pośród zdarzeń, zygzaków i gwiazd, z długich rąk wyrzucamy cienie — pętle palców na martwy sen miast. Wmurowani w pejzaż szubienic. II Ci sami w schodów dysonans wchodzimy co wieczór, do tych samych mieszkań, gdzie martwa żarówka ćmi, budzimy się jesienią, zawsze jesienią, -JO- oczy zawsze — w czarny wyrok drzwi. Potem w długie ulice, od mgły gęstniejące w realny opór. W nasze głowy — drzewa jesienne, słońce spada zachodem jak topór. Potem dalej, potem dalej, potem dalej, w noc bezgwiezdną, w puste ręce łapać oddech, w korowody zaplątanych alej, w gwiazdy czarne i jak niebo — chłodne. Potem dalej, potem dalej, potem dalej, zawikłani w wodorosty zjaw i cieni, obudzimy się kołysząc, znów kołysząc, wmurowani w pejzaż szubienic. IX m. 1940 r. Ballada o bezrobotnym strachu Kiedy syci jak bąki brzęcząc odpływają na snach, a łóżka kipiące pościelą wpływają na wieczorne niebo, wzdłuż ulic chodzi głodny, bezrobotny strach kładąc przy drodze głowy zabitych kamratów jak czarne bochny chleba. Za oknami urasta szum drzew ścinanych deszczem, a ulice wolno do rzeki spływają. Nie chodź, strachu, dni ubiegłych pieścić, bo oto noc ostatnia — kulawa kica przez gwiazdy [ jak zając, bo oto głód, a syci odpływają na snach. Trzeźwość gasi lęk. Boją się tylko głodni i poeci — P i czasem tylko w niespokojnych łzach wywołują cię w lustrze małe, trwożne dzieci. Widziałem dziś wieczorem: wiatr kominy wydłużał w błękitne flety, widziałem dziś wieczorem: wychodził z zaułka strach na palcach z białego wosku, pod oknem umarłej kobiety długie serenady grał. Potem za palcem ogłuchłym echo przygwoździł, dogonił i przez żałobne firanki szyb widziałem, gdy długo bił w martwą twarz księżyca wielką dłonią jak płaską, hebanową maczugą. Syci odpływają. W ten wieczór funebrycznie wydęty wszystkie spojrzenia przeklęte, nie ma oczu dzieci. Widziałem dziś wieczorem: w kanałach miejskich, gdzie topielcze koty o wyblakłej sierści, rękami czarnymi jak smutek szukał własnej śmierci. 29.IX.40 r. Pieśń żałobna Kto tę śmierć patetyczną wymyślił i kazał samotnie pod naszą gwiazdą umierać, odebrał mi słowa, wiersze i myśli, a salwą kilometrów nieprzebytych rozstrzelał? Już słyszę, nadjeżdżają anioły na koniach złotych, w ten wieczór wyślizgany od łez i deszczu usłyszę: śmierć moją najbliższą wyśpiewa dziś w nocy na sąsiednim podwórzu zabłąkany pies. }2 Wiem przecież: dzisiaj umrę, wiem przecież: stoisz przy oknie czarnym jak kir i patrzysz długo biednymi oczami w noc jak w mą [ trumnę, kiedy przez wiatr przewalają się sny, pocałunki i łzy. Wiem przecież: potem usłyszysz u furtki dzwonek niespokojnego serca i długo będziesz patrzyć w sień otwartą kamienic, i długo będziesz słyszeć pod oknem mój krzyk. Nie dzieje się nic. Cicho jęczy zamurowany i z godzin dzwonki parują jak w starym zegarze, za oknem ptaki lotem przekreślają szyby, a pejzaż widomie ulatuje, gdy dzień się nie zarzekł. Słupy telegraficzne — maszty strzaskanych okrętów, coraz dalej odchodzą w głąb siebie, jak mgnienie pamiętam, kiedym był podróżnikiem po szerokim niebie. Ach, te loty. Już konie zajeżdżają przed ganek, przelatują dni szybciej przeżyte, łyskliwsze od stali, a tak przecież niedawno ze świętym Janem i z Chrystusem chodziłem puszczą apokalips. Nie mów nic: żyję jeszcze i słyszę dzwony pogrzebu. Nie mów nic: już uleciałem w taką ciszę, że nie rozumiem przedmiotów, nie słyszę słów twoich rzucanych jak pięści w niebo. -33 Bo tu nie dolatują łzy i tylko pejzaż coraz dalej upływa, i tylko wieczór się najciszej urywa, nie dzieje się nic. [i październik 1940 r.(?)] Noc samobójcza Ta noc bez pożegnania, noc bez gwiazd, noc bez ruchu. Długo mi wiatr histeryczny tłumaczył epilog najprostszy, aż oto śmierć dzisiejszą ciężko bijąc ukłuł. Jestem bezradny jak motyl, motyl nabity na ostrze. Rzeka: przez okno widać, stanęła i czeka. Przez okno widać miasta nasunięty witraż. Na wierszach ślady krwi. Nie przeczytasz przeżytych epopei. Nie zobaczysz ani jednego człowieka. Odpływam nocą najstraszniejszą, a dokąd — — już wszystko jedno. Oczy zamkną odwroty w życie jak drzwi, ręce jak drewno, ręce jak drewno, ręce jak drewno. Już spod nóg stoczył się świat wąskim strumykiem krwi i tylko czarne szkielety mebli płynąc ode mnie wokoło [ stoją a jutro rano jak dziś: przyjdą na okno małe wróble i nie spłoszone obejrzą śmierć zastygłą w moim pokoju. 3 październik 40 r. -54- Ballada o pociągu i Na małych, nieznanych stacjach są pociągi martwe i puste, gdzie cień dróżnika wypadł z czasu i usnął w żółtych, dworcowych akacjach. Czas zatrzymany przeciągle dyszy. Te stacje są w Singapur, pod Warszawą i w Miami i prowadzą je zawsze w szarym bezruchu ci sami maszyniści umarli od trwogi i ciszy. II Czekam na dworcach samotnych i pustych licząc gasnące żarówki gwiazd. Chodzę powoli, staję przed lustrem obcych, sczerniałych pejzaży miast. Jest coraz dalej, mży sufit echa, w takcie wagonów upływa las. Już za daleko smutek przejechał w noce gwiaździste, noce bez gwiazd. Obce pejzaże są jak pocztówki, zwierzęta wycięte są tylko z atlasów. Już wyminąłem jasne i ciemne widoki wszystkich epok i czasów. III Jadąc przez wieki umarłem już tyle lat temu i fantom twarzy wkleiłem w lustra okien. Mijam tekturowych dróżników, głębokie -i/- dworce bezruchu w ciszy, której nie można przemóc. A ty czekasz, płaczesz, nie uradzisz nocy podróżnej, ciężaru ostatniej stacji jawy. Mój pociąg nadejdzie ze wszystkich stron naraz, sypiąc zamiast dymu liście czarne i krwawe. Mój pociąg przywiezie ciężar wszystkich pejzaży, mój pociąg jak smok zawadzi o noc pękniętą piersią i z miliona okien spojrzy na ciebie moją twarzą wyblakłą podróżą i śmiercią. Nie znajdę pieśni wydumawszy cię najstraszniej [ i najpiękniej, będziesz stać jak serce mego bólu samotna i bosa, gdy pociąg ślepy uderzy o koniec toru — pęknie i ze strasznym gwizdem wstąpi w rozdarte niebiosa. 6.X-4o r. Ballada o szczurach Tadeuszowi Sołtanowi I Jaki archanioł trąbą ten czas przyzywał nawołując przez długi wirydarz tęsknot? Ciemny kościół gotycki niosłem na ramionach, aż: wśród kantyczek surowych osiadłem i męsko wparłem się w czas ubiegły jak w czarne strzemiona. Żyłem wśród katafalków i szczerbatych blanek, w wiolinach kryz wionących o wdzięku motylim. Pamiętam w niebo świtu wmurowany zamek świec woskowych i w złotym pyle 36 rycerzy dudniących przez most zwodzony ciszy dębowej. Żvłem — martwy burgrabia, marionetka epok, zamurowany w czas smutny jak trumna małego dziecka, a po salach szerokich, po lęku wieloznacznym jak niebo kołowała z głuchym dzwonkiem woskowa owieczka. II W noc jesienną, gdy niebo nierzeczywiste odbija puste kroki i dymi lękiem, szły szczury szeregami, gwardie obcych istnień, śpiewały słodkie, śmiertelne piosenki. Bliżej: przez śpiewne mosty zwodzone. Bliżej: przez czarne akordy bramy. Bliżej: przez wieże mosiężnych dzwonów szły szeregami, szły szare klany. Biało trwogę sączył nagły księżyc, a od alej wiało chłodem liści, gdy sznur drogi ucieczkę wyprężył przez sale puste ostatni wyścig. Schody kręte harmonią odbiegały w dół, biły zegary struchlałe ze wszystkich wież naraz. Tupot nóg, tupot nóg, szelest nóg — ostatni alarm. Długie wieże, coraz wyżej długie wieże. Widziałem konanie straszniejsze niż śmierć dzieci. Ostatnia baszta zamyka biały, nieludzki krzyk, ostatni wśród nocy krzyk zamknęły mury. Nie byłem aniołem — bez skrzydeł kto uleci? Serce moje na wieży najwyższej pożarły szczury. X m. 1940 r. — 37 — Mamie -- Kr^ys^tof Sny dziecinne pachniały wanilią. Jak oderwać to życie od trwogi? Te dni jak małe bożki w oliwkowym lesie — - wyrosły z nich dorosłe wilki i ogień opalił sosny strzelistych uniesień. Takie to dzieje, matko. Boli wiatru kolec wbity w dwudziestą jesień, kiedy umiem już najtrudniejsze słowa. Na pękniętym stole umierają kwiaty — suche deski trumien. Dusi las zdarzeń przerosłych. Nic więcej. Matko, jeszcze jednym uśmiechem sprzed lat dwudziestu przywróć mi wzrok dla świata dziecięcy. dn. 26 października 40 r. Improwizacja dla Anny Pogrzeb. Mży śnieg. Na trumnę spadają jak echo kroki ziemi. Spokojnie umiera wspomnienie wbite na krzyż cmentarzy i bije daleko jak dzwon obcego serca szary tłumu wieniec. A dookoła drzewa zastygłe czekają przed drzwiami nieba jak przed drzwiami raju. -39- Kto ostom twarz układał w rozpaczliwe maski i kto wam twarze obce jak dymy rozwiewał? Jest przecież cicho. Dymi niebo płaskie. Kto tak powoli gasił gwiazdę mego gniewu? Wysoko dzwoni ziemia na kopule czynu i obojętność twarzy jest już tylko gliną. Nie mów. Jaskółki śniegu kołują i niżej opada wszystko — ot o kilka piędzi. Ktoś mi przeżegna wieczór mijając przed krzyżem. Ktoś wśród nocy na krzyżu zawiesi mi księżyc. Teraz jest zawsze. Czarny ścieg kopaczy. Ulatuje wysoko gołąb twego płaczu. dn. 27.X.4o r. KB Poemat o Chrystusie dziecięcym Matce i Annie Motto: Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, żf mnie pierwej niż was nienawidził. Gdybyście byli %e świata, świat miłowałby, co jego jest. I. P i e ś ń (Modlitwa) Odbierz mi, Panie, ręce wygnańca i daj mi ręce dzieci. Jakże uradzę w martwych kolumnach mity wybiegłe naprzeciw? — 39 — Jakże ogarnę ze snów najcięższy, jak ptakom odpowiem słowem? Oto się sypią czerwone węże, liście jesieni klonowych. Jakże wbitemu w urny peanów trwodze pod prąd ulecieć? Odbierz mi, Panie, oczy wygnańca i daj mi oczy dzieci. II. Pieśń (Introdukcja przez mroczny czas) Płynęły barki wieków — ciemny stary testament, przez fale barbarzyńskich rzek i głucho na każdym kroku epok odbijało: amen, jakby kto ziemi krzyczał prosto w ucho. Ciągnęły lat wielbłądy i wędrówki ludów pośród znaków, zbrodniarzy, proroków i cudów. A coraz czarniej było. Dymów krągłe dynie. Coraz duszniej przygasał rząd ofiarnych kaplic, aż człowiek, spojrzawszy w człowieka jak w lustro, [ wybiegł na brzeg najdalszej trwogi, pod krzyk gwiazd i czapli, a tętent dzwonów gonił głucho niebo tocząc i nie było gdzie zbrodni pochować i oczu. III. Pieśń (Przygotowanie) Krzyżowały się linie — znaki ciemnych proroctw, niebo w zygzakach całe płonęło, a wody opływały powolniej. Sny biły jak piorun, -4O- kiedy jęczała ziemia największym porodem. Z ciemnawych omdleń proroków wykwitał jasny jaskier i dym opadał powoli, zgubiono ślady boskie. Diuny trwóg spustoszały i tylko dęło piaskiem, a pasterze jak co dzień w doliny zjeżdżali na ośle. IV. Pieśń. ,,A słowo ciałem się stał o" Jakże jasno świecił stłumiony płomień i ogień wesoło strzelał smukłej niż hymn, gdy jak każdy — narodził się matce syn, a od gwiazd się paliły niebiesko płomyki na słomie. Upływały komety, upływał czas, szły zwierzęta z obcych, pękatych wysp i kładły rogi płasko przed dzieckiem świecącym [ od gwiazd. Czarny wilk kładł na żłobie łagodny pysk. Kołysały się słonie, długie węże żyraf i krowy z niebem spojrzenia przynosiły pola. Mówiły dziecku stujęzyczny wyraz, łamały sztywne patyki kolan. Łagodnie cierpiała w nich ludzkość, z oczu rosły paprocie rozległych krzywd. Przypływały ptaki chmurami jak łódką i zielono śpiewały las, wiatr porywał krzyk, wiatry porywały głos, a gasnący tłumił nieboskłon. Płakało tkliwie starym grzechem i żałością po polach chodziło. Mówił wiatr na ucho echem, a las głośno powtarzał: „Miłość". 41 V. P i e ś ń (Kołysanka) Mój maluśki, uśnij. Deszczem spływa nieba czarna rama. Mój maluśki, ziemia do snu ukołysze cię jak hamak. Mój maluśki królu sierocy, mój maluśki tytanie z oczami niezapominajek. Jaką ziemię odmierzysz krokami, jakich dróg otulą cię gaje? Mój maluśki, pozostań na zawsze, daj mi ciszę swoją, nim uśniesz. Mały Bóg się uśmiechał różowo — błogosławił światu uśmiech. Wariant: Mój maleńki królu sierocy, mój maluśki panie, jaka straszna za oknem zamieć, jakie straszne dzieje ludzi. VI. Pieśń. „Pójdźcie za mną, a uczynię was rybakami ludzi" Zbierali rybacy sieci, srebrne bańki ryb, podnosili pod słońce oczy i ręce szorstkie, kiedy do wody z pluskiem opadał zachód i krył w zatokach jak sum ogromny — czerwone wąsy. -42- Znów wołali rybacy, słońca uchwycić nie mogli, a nocą gwiazdy z pluskiem płynęły przez więcierz. Chwytali rybacy słońce, uciekało okrągłej, i na dyszącym trudzie kładli zmęczone ręce. Kto im przez drogę przeszedł i z bliska słońce wziął [ w dłonie? Jakie to dłonie przejrzyściej wyjęły serca spod chlamid? Poszli wpatrzeni niemo, przeszli na drugi brzeg, odchodzili rybacy jasnymi drogami za rybakiem o oczach błękitnych jak śnieg. VII. Pieśń. „K tóż jest ten, że wiatry i morze są mu posłuszne" Wiatr wzbierał ciężko i morze układał w troskę. Płaskie wołanie wioseł. Szedł długim rzędem plusk. Ciężkich fal nie udźwignąć. Wiatr głos odrywał od ust, zamykał w wody rozkwit. Ciężko, rybacy. Ręce jak wiosła ciężkie. Dyszało morze sztormem, dyszały piersi męskie i coraz wolniej opadało w pojęk, i coraz szybciej kołowało orłem. Gwizdał na fletni zielono, wiatrem wydymał się sztorm i kolorowe kule — niebiesko pękały fale. Kiedy o jedno spojrzenie po wodzie chodził on nie mącąc dreszczem piany nadchodził bliżej, odchodził dalej. „Widmo!" — krzyczeli — od lęku bijąc rękami jak wiosłem, a echo o niebo biło 43- i głosem o wodę niosło. „Widmo!" wołali, a oczy nieludzko dymiły od trwóg i nagle pękły milczeniem i wstąpił w barkę Bóg. VIII. Pieśń. „K tokolwiek by nic przyjął królestwa bożego jak dzieciątko, nie wejdzie do nieg o" Ciężkie sny, przyjaciele. Cudy znużone. Uśpienie tylko pole z daleka kołysze głosy. Wiatr mu przeciągle śpiew kładł na skronie jak wieniec i czesał słońcem miękkie włosy. Przychodziły dzieci nieporadnie — małe ptaki, bez skrzydeł nie mogąc ulecić, i słowa kładły wzrokiem, słowa, spojrzenia i znaki. Przychodziły do niego nieporadne dzieci. A tu bez słów rozumiał i ciszą niepokój przygarnął, ręce liliowe znużeniem i zmierzchem rozdawał jak chleb. Przykładał spojrzenia do serca. Oczy siewne jak ziarno i układał w kolebki kolorowych nieb. „Macie": darował im lasy i ptaków strzelisty przyśpiew, dał drogocenne zabawki — radosne daniele lasów, rozdał im kwiaty czerwone i drzew przydrożnych liście, i nieznajomość czasu. Wariant: Dzieci w oczach noszą chabry i powagę troglodyty. Dzieci w oczach noszą prawdę, noszą białe, spełzłe mity. — 44— Dzieci mają rączki kociąt, brodzą po kolana w śnie. Odpływają okrętami, odpływają pod żaglami każdym liściem w jasny dzień. Po błękitnych brodzą grzechach, po zielonych brzegach brodzą, okrętami z łup orzecha na bieguny snów odchodzą. Na kolebkach białych pieśni złote kule niebem tocząc. Dzieci noszą w oczach chabry, dzieci Boga noszą w oczach. IX. Pieśń. „H o s a n n a ! Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie" W pejzaż zielonych oliwek, w ramy kwadratów miasta Bóg oprawiony. Pamiętam ten dzień i rżenie osła. W winnym oparze poranek. Cisza dyszała opasła. Promienie — pamiętam — pluskały po płaskich dachach [ jak wiosła. Niosło się dalej. Jak dziecko dzień klaskał dłońmi kwiatów i małą, zdziwioną owieczką przebiegła cisza przez drogę. A potem gwar się lepił, miodniały usta słońca, unosił przestrzeń jak ogień patos wezbranych oczu. Śpiewały kobiety leniwe: „O, pozwól nam w niebo skoczyć", a chmury sypały błękit i z wolna wstrząsały grzywą. -V - Przez mały pejzaż uliczek kołysał się szary chód. Jasny świt go wykrzyczał w kamienny miejski chłód. „Hosanna!" - wołali wesoło, zapalał się okrzyk i gasł. „Hosanna!" - pamiętam, wołali, błyszczały noże palm i coraz tłumniej wzbierało — wyrastał spojrzeń las, a niebo rozgięło, z powrotem zginało błyszczącą stal. „Hosanna!" — wołali. Jak radość rosła spiętrzona fuga. „Hosanna! — wołali — Panie, płonącą ziemię ugaś". Przez głosy słyszał, jak płacze miasto zdarzeń i klęsk i huczą gwiazdy przeznaczeń w zimnych korytach rzek. Wariant: O, pozwól nam wołać: „Hosanna!", przed ołtarz zielony zaprowadź, a w smutne białe jelenie zamień zmęczone słowa. Pozwól nam śpiewać: „Hosanna!" pod pomnikami drzew, daj, żeby z nami śpiewał nasz brat — puszysty lew. Przywróć nam siostry jaskółki i bractwo z klanem saren. Podaruj nam słowo „Hosanna" i żółte obłoki podaruj. Uratuj nas od myśli, milczącej gliny pogrzebów. Pozwól nam śpiewać „Hosanna" i pozwól nam skoczyć w niebo. 46 X. P i e ś ń. „I przyszli na miejsce, które z o w i ą Golgota" Ruszyły drzewa pogrzebnie, jak kondukt ostatni wiodąc ręce rozpaczą skręcone na niebie żółtym jak siarka. Kolce kłujące w oczy. Broczyły echa pochodu -— spiętrzone fugi arkad. Dzwoniły opasłe ogrody, krążyły sępy huczące, trumną sklepienia przywalał krok niezrównany śmierci, gdy coraz głębiej odchodził. Stanęły konie rącze, sarny, jelenie, daniele płacząc dzwonami piersi. Ruszyły góry żałobnie: szły, brodziły przez rzeki, dyszały strwożone motyle oddechem gasnących skrzydeł, a ludzie nie wiedząc płakali, pękały im w piersiach wieki. Ostatnia oliwka przy drodze jak wbity nad grobem rydel. Kto ciężar śmierci uradzi i wbije ją w życia środek jak kolec? Szedł powoli najmilszym, najzłotszym [ ogrodem, a gwiazdy wyległy naokół jak straszne uśmiechy armat. Bliżej ostatnia golgota, wybuchał krok mgławicami. Chwiało się niebo wypukłej, biło o ziemię na trwogę. Olbrzymiej huczało w planetach, pękały krwawo racami, a wiatr podpalał drogi. XI. Pieśń. „O jcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią" Zatopiony w zachód słońca umierał na szczycie śmierci, na szczycie ziemi. Kto myślą najstraszniejszą wywołał? Kto głosami w noc nawoływał — ciemnemi? Kto się groźniej uporał z ziemią -47 - jednym uśmiechem życia wśród trwogi zakrzepłej krwi? Kto dni odejmował po jednym i malował przestrzenią dni? Czy w ten wieczór płynący na ukos nie zobaczył lęk oprawcy, jak to ziemia ulatuje krukom i czas martwy zwycięsko zastygł? „Panie, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz dej królestwa twego" 1 obrócił oczy na prawo — nagle otworzył pół ziemi. Długo patrzył jej prosto w serce, porozkruszał zdarzeń krzemień i odpuścił. Umierało spokojnie po prawicy jego pół ziemi w jednych oczach, jedną prośbą: „Przemień". Wariant: Przemień słowa, odejmij nam patos, czarnych kroków odejmij echo. Poszybuję w zielone lato na obłokach dziecięcych grzechów. Przemień ziemię w chmury płynące i od trwogi nocnej wybaw. Przemień trwogę w białe owce. Daj nam żyć w latających rybach. Przemień ziemię w czas i przestrzeń i odejmij nam od nóg ziemię. Zawieś morze jak płachtę na wietrze i w wesołe wilgi nas przemień. -48- 1 obrócił głowę na lewo z najcięższych spojrzeń [ najcięższym, gdzie umierał najuboższy człowiek na najwyższym [ grzechów piętrze. Nie odwrócił głowy na Boga, patrzył w ziemi glinianą maskę. Tylko ciężej oddychały krzyże jak koląca prośba o łaskę. Spadły dźwięcząc wrzeciądze nieba, w czarny krzyk świat obrzękły się zapadł. Ktoś pejzaże gliną ciemną pogrzebał i przydusił słońca zapał. Płakał serc rozgromiony obłok. Matka z ciszy wypruwała lament. Wyginały się pola aż obło i spadały na ziemię łzami. Wtedy głos nawoływał, przygasał i wywołał [ w najgłębszych tonach: „O eli, eli lama sabachtani". Zapłakał Bóg człowieczy i skonał. XII. Pieśń (Epilog) Jakie to słabe słowa. Oto gasną strzępy myśli i słońc umarłych, a na karty czarne spadły ostatnie krople krwi jak sępy. Jakim słowem słowo przerosłe ogarnę? Takie są mity i pieśni. Rosną zielone dęby, 49 - rosną groby na ziemi, czas odmierzają parniej. A przecież gasną wieki — gołębie pustych listów. Czemu jest zawsze samotny — gdy schodzi na ziemię [ Chrystus? ukończone dn. i listopada 1940 r. * * A my kawalery biedne C. K. Norwid Czarne cheruby kołyszą widnokrąg. Konno, na koniu przestrzelonym przez wiatr. Ziemia oddycha już wolniej i mokro, wroną leniwy kracze trakt. Otom jest rycerz średniowiecza. Drogi prowadzą wszędzie naraz, a ptaki jak liście oderwane gałęziom. Biją o ostrogi kroki traktów, przy drogach płaczą białe wiśnie. Dni wypełzły, do zamków daleko, a jelenie z lasów wychodząc patrzą lasem. Przystanę nad bezludną jesionową rzeką poić konia zielenią i czasem. Jakież to drogi wypraw? dzwoni cicho niebo. Pośród liści szeleszczę jak sen o wygnaniu. Tyle wieków minęło od mego pogrzebu, tylu ludzi umarło przy ostróg mych graniu. Mnie nie wolno umierać. Nie jestem upiorem, tylko wspomnieniem o sobie, trwożliwym zwierzeniem królewny o zielonym spojrzeniu, Toporem JO - rozrąbuję gałęzie przed sobą i siebie, a wieniec, wieniec liści jesiennych kołuje nad czakiem. Jakie mi góry szklane koń wystuka z podków? Gdy gwiazdy nieostrożnie przemienione w ptaki za włosy mnie prowadzą pod melodię słodką. Jakie tętnią miraże? Oto rosną baszty zasiane dłonią tęsknot, śpiewniej słychać głos twój. Oto wieże kołyszą wysmukłej niż maszty. Ach, nie wrócę już do was. Trakt się zbliźnił ostem. listopad 40 r. Śmierć samotna Oto miasto zdarzeń woskowych, gdzie martwe widma [ jaskółek zostawiły w powietrzu parabole lotów. W pobojowisku nocy jak pięści czarnej kułak przechodzę przez obozy śmiertelnych namiotów. Gdzie sen jaskółczy umarł przylepiony do chmur? gdzie moja trwoga strącona, w jakich ulic przepaście? Dzień jak orzech twardy trzymają kamienne lwy, lwy z pomników, w otwartej paszczy. Nie znam ciebie. Wysoko upływasz jak orion. Groza wieje z przedmiotów w trupim świetle gwiazd. Ucieka duszna rzeka, gwiazd porywa grom ją, a przestrzeń mnie odbarwia boleśnie jak gaz. Wracam w zaułek zimowy, co mi do nóg przywarł, gdzie wiatr wieje na przestrzał przez oczy i pierś. Nie wódź mnie, panie, dalej — tam się noc urywa i od brudnych kanałów dmie samotna śmierć. XII. 1940 r. -/' - Autobiografia i Dzień kołysał. Dzień jak statek kołysał hosanna, statek z blachy czy z drzewa płynął nocą do różowego rana. Już wtedy były wyspy uśmiechnięte kłami słoni, płynęliśmy ja i ty, lalko, i wszyscy jak przylepione do kory listki, które wiatr zgonił. Kto mówił, że to bajka? Naprawdę był las pełen szeptu, gdzie na gałęziach z koralu ptaki-wspomnienia krzepną, i wśród jeleni mówiących o gwiazdach, dzików jak jeże puszyste, gdzie zwinięty w zamyśleniu ślimak, ja — mały jak listek, podaję dłoń kosmatej dłoni olbrzyma. 2 W jakiś październik czy grudzień, właśnie dzień był od wiatru wydęty jak dziś, jak żagiel. Szli ludzie, a ręce mieli płomienne i nagie, jak oczy, które spojrzały w śmierć, J2 szli ludzie, których groza zjeżyła jak sierść na czarnej skórze miasta. Naprzeciw brzuch wypełzł z poduchy zadów i z rąk tysiąca ogień wystrzelił, wtedy za ręce się wzięli jak szarookie dzieci i kiedy padać zaczęli jak pnie wypalonych topól, krew płynęła, jak płynie zraniona zieleń, bijący w serce topór. Głęboko, na dnie rąk porytych pracą jak pługiem, chowam ten obraz, oczy rozdartych matek, i te kolumny nawet po śmierci głodnych cieni, i te twarze od lamentu jak płacz nocny długie. Z niemi podnoszę kamień wydarty rycerskim pomnikom i biję w łby złocone wypruwając zemstę, jak śmierć wypruwa się z krzyku. Matko, matko, to nie ptaki tak srebrzą, to race złowrogich komet, to w zmierzchu za pochylonym od gromów domem ciągną węże żelazem okute po wierzchu trwogę. Matko, jak mnie uchronisz, gdy czarni ludzie otuleni w noc, mimo twych dłoni -/i- wzniesionych jak namiot modlitwy, prowadzą parskające szeregi piorunów jak tabun upiornych koni? Piosenka Nocą duszny okop, nieba białe oko, dokąd jeszcze przez drutów las? Na wyblakły ekran pada czerwień ciepła jak odłamki pękniętych gwiazd. W nocy kanał bury, płyną cicho szczury utajone jak w strunę w pisk, w straszne oczy herosów, w krwi rzeźbione ich włosy wtulą szary, trójkątny pysk. Pozostanie las czaszek jak błazeński rząd masek na estradzie czarnych wzgórz, czaszki z brzegów wystąpią, dzień oczyszczeń otrąbią, w białe gorsy się wszarpią, w tłuste wbiją się karki jak ogromny, lśniący nóż. Czekałem na piękny zodiak, czekałem na ciebie, Anno, czekałem nad czarną melodią, aż osiadało rano mlecznymi łzami na szybach. -J4- Już nazbyt pachniało śmiercią z koronkowego „kocham", z ziejących grobów wierszy brzęk łopat. Tych nocy było za wiele, gdy z sercem na cięciwie czekałem na wystrzał pusty, ażem się wreszcie przeląkł własnego odbicia w lustrze, bo było wklęsłe i krzywe. Tak się nie kocha, jakby kto zabijaniem kochał, jak w szumie prochów nagłym, jakby chowało się w prochach, bo potem w snach się rodzą same bezgłowe upiory, bo potem w lament uchodzę: drzewo odarte z kory, i błądząc, w okno uśpione liśćmi krwawymi się rzucę i wrócę do ciebie czarnym upiorem, na pewno wrócę. Kiedy słońce uchyla światła, a za nim ciągnie melancholię długą, spływają godziny jak pot złoty po tarczy skrzypiec graniem, wiatru napiętą struną, smugą. Wtedy przyciskam do ust jak lutnię twój obraz, jak papier coraz cieńszy i płaski, // wiatr mi go rwie, jakby łzy mi odrywał, jakby z cudzej książki ukradkiem wyrywał najdroższe obrazki. W takich nocach się lęgną same mary tylko i skrzydła nawałnic, takie noce się karmi przez wiatr oderwaną ręką, takie noce dymią padliną, gnijącym ścierwem obłoków, błądzący po nich giną w lęku i mroku, takie noce rodzą tylko zwierzęta: konie bez głów i koty ziejące płomieniem, i płynie w nich ziemia, przeklęta, głuchym strumieniem. Jakżem te noce przemógł, które rosną jak trupi obrzęk, z ustami ryby otwartymi niemo, jakżem w nich zrodził się — olbrzym i demon? Ja jestem demon strasznych ekspresów rwących po niebie w ciemność i przeszłość. Mam klucz od kuli, w której zamknięci, szukacie cudów martwej pamięci. J6 — Ja jestem demon białych lodowców wybudowanych chmur czarnym owcom. Ciskam lawiny jak dzwonów pęki z nieba, jak z gromu otwartej ręki. Ja jestem demon złych oceanów, konkwistadorów w snach zabłąkanych. Porywam morza, rzucam do planet, jak lustra grozy śmiercią nalane. W orkanach czasu, przepaści ciemnej, buchnę przestrzenią, co kończy się we mnie. Ja, poszukiwacz ludzi prawdziwych, Ja, zaklinacz wężów wijących się nade mną, zastygłem w pomnik ze wzniesionym mieczem, którym człowieka rozetnę czy ciemność? n - Święta Bożego Narodzenia Ukochanej Matce — Krzysztof Nie patrz w tył — to dziecięctwo taka otchłań, a na płacz jej za wiele. Jakby kantyczki dziecinnej odgłos znów cię napotkał, kantyczki śpiewanej w którąś śnieżną niedzielę. To dławi — te święta świerkowej pieśni, śnieży śnieg, po którym przeszło już tyle ludzi. Omotany w śnieżyce innych aniołów, śmiertelnych, nie śnij. W dniach, w kopułach blaszanych nagle się zbudzisz. Pieśń prymitywna — kto ją obudzi, nie budź. Odpadły skrzydła nocy świętej, odpadły bogom. Inne już gwiazdy — z lodu — przyprawione niebu. To tekturowy smok zwęglony od łez ciągnie z szelestem sypiący popiołem ogon. dn. 13.XII.1940 r. Do Andrzeja Kamińskiego Jakie brzegi nieśnione potrącałeś wiosłem? Oto w dolinach czarnych rzeki z ognia płyną. Do takich to nas potęg zwykłe dni poniosły? Takim to dniom oślepli wołaliśmy: przybądź? Jt — Jakże nam, przyjacielu, wynieść wierszy lotos, biały i nieśmiertelny od hosanny proroctw, przez stal czerwonych czołgów, przez kolumny młotów, przez lęk płonący żółto najstraszniejszym porom? Jakże nam, przyjacielu, wrócić w cienie lip, w Czarnolasy, w krajobraz nadobnych motyli? Oto z twarzą w gorączce przywarła do szyb jakże dzień z innych zdarzeń nad trwogą nachylić? Jakże nam, przyjacielu, iść w niebieski park, w chmury czarnych upiorów? Zmieniamy się w kamień, wpatrzeni w ranny trójkąt jakichś obcych warg, w poezję, która z wolna umiera wraz z nami. dn. 15.XII.1940 r. O muzie dla J. K. W. Tam, gdzie wiruje niebo od wag, skorpionów i panien, zaułki wydrążone w ciele stygnącym. Kornik, kornik podkruszył dęby wieków, a obok ze sceny [ się kłania kukła z trocin od trwogi wydęta potworniej. Kopuła zbudowana z lęku i kroków nocnych kołysze się powoli. Wrzaski ostatecznych trąb serafiny czarne przynoszą, a ty tylko mocniej — 19 zaciskasz w garści gwiazdy złamanej ster i w głąb jak w podświadomość odnosisz zmniejszony krajobraz. Tam dziewczyna o włosach ze spalonej słomy wije ciemność do fletu kołującą jak kobra i stoją nad twym grobem Jerycha zwalone — jak gromy. Tam — ach, jak pięknie tańczą jej nogi płynące krwią, tam — ach, jak pięknie jej oczy zgniłych topielic, a skry niebiesko biegną od rozdartych jelit, tylko ze zgrozy koty przybite do dachów drżą. To muza nadobnych wierszy. Staje cieniem jej [ czarny upiór wśród konających koni i szczurów sunących w ciemność, ale w jej rękach taki wdzięk i smutek, kiedy otwiera skrzynie ulic i przepaść do dna śmierci pode mną. 19.XII.1940 r. Żal Pościnano drzewa światowidom, ścięto głowy buntom dziecięcym, bo nie przyjdą anioły z ptasich puchów, nie przyjdą. Oto nóż szafotów do chleba. Cóż więcej? Zatroskane madonny mdleją; jakbyś podniósł ziemi upiorną powiekę, więc żal mi, żal, bo świat to żal za utraconym człowiekiem. II.41 r. ÓO Wspomnienie Kraju, kraju ujrzany przez zielone szkło. Szare osiołki płyną jak łzy zarosłym dnem wspomnienia. Te krajobrazy, nim spadną, wiszą na rzęsach i drżą. Szare osiołki płyną jak łzy — zarosłym dnem [ wspomnienia. Miniaturowe domki, dalekie o całe powietrze, o tabun dni i obłoków, dalekie o czyjąś śmierć. Płyną przeze mnie osiołki zarosłym dnem wspomnienia i rosną we mnie lata jak czarna, zjeżona sierść. luty 41 r. Szpital Ta gwiazda przyklejona do okna — — nieprawdziwe marzenie o drzewach. Godziny upływają z wysoka, gdzie rośnie w gorączce zegar. Nie rozcięty sześcian powietrza zielenieje jak wielkie akwarium. Siostro, bez twarzy przepływasz, Krystyno, Jadwigo, Mario. Będziesz dziś żalem po dalekim śpiewie, po tej jasnej, utraconej na zawsze. Narysuj twoje ręce nad zapadłym w dawność, nie pozwól mi w okna patrzeć. 61 Będziesz dziś żalem po dalekim śpiewie, po tej jasnej, po morzach, po niebieskim kraju. Ten ptak za szybą, ptak na czarnym drzewie, jak znak o śmierci na drzewie rodzaju. szpital, III.1941 r. * * * Za krawędzią wszystkich dni, miesięcy odpadłeś zamknięty w biały krąg. Brodzisz przez świat spłowiały, brzęczysz u szyb nabrzmiały jak bąk. Pory roku są wszystkie naraz, spływające przez smutek szyb. Widać wiadukt, drzewo, garaż jak uschnięte liście lip. Znów nie wrócę, tak brnę coraz dalej, w gorączkowy, koronkowy motyw, kiedy słychać jadące beze mnie śpiewne, smukłe widma lokomotyw. 62 szpital, III.41 r. Sur le pont d'Avignon Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie jak fotografia wszystkich wiosen. Kantyczki deszczu wam przyniosę — wyblakłe nutki w nieba dzwon jak wody wiatrem oddychanie. Tańczą panowie niewidzialni „na moście w Awinion". Zielone, staroświeckie granie jak anemiczne pączki ciszy. Odetchnij drzewem, to usłyszysz jak promień — naprężony ton, jak na najcieńszej wiatru gamie tańczą liściaste suknie panien „na moście w Awinion". W drzewach, w zielonych okien ramie przez widma miast — srebrzysty gotyk. Wirują ptaki płowozłote jak lutnie, co uciekły z rąk. W lasach zielonych — białe łanie uchodzą w coraz cichszy taniec. Tańczą panowie, tańczą panie „na moście w Awinion". szpital, kwiecień 41 r. 63- Śpiew na wiosnę Mosty tych przedmieść zielonych, jakże ich wiele, jak dudnią od koni — — siwe i karę konie z pogoni za mną, za wiosną, za tonem. Jakże ich wiele, wzbierają i coraz sypią jak płatki, jak ptaki podków. Jasna, niedzielna, zwierzęca to pora na szyjach słodko zwinięta jak kot. Wyrój z błękitu. Ileż obłoków! Ptaki zielone trzeszczą spod pokryw. W lotnych ulotnie badylach pokrzyw sypią się płaskie łuski potoku. Małe dziewczynki biegną. Od sukien bieli, anieli, uskrzydla się obraz, ziemia odpływa spod nieba jak łukiem. Słońce dojrzałe jak jabłko obrać! Dłonie na wodę: plaski i pluski, w kroplach twarzyczki wyklutych piskląt. W rybiej, przejrzystej łódeczce łuski płyniesz przeze mnie stalową wisłą. szpital, W.41 Starość Otom szary od pyłu tylu wieków, a zawsze na osiodłanej chmurze. To sny te miasta wołające: człowieku!, to rzeczywistość, kiedy oczy zmrużę. -64- Otom tak w drodze długiej zmalał, że sam ledwo widzę swoją postać. Tylko dudnią echa jaskiniowej chwały. Śmierć mi wszystkie drogi zarosła. I coraz mniejszy jestem — jak gwoździk, ostatni gwoździk - mówią do własnej trumny. Trzeba aż tyle nocy płakać z głupoty i teraz dopiero — mówią — rozumny? kwiecień/maj 41 r. Z psem Poświęcam psu Danowi, synowi Toma 1 We dwu, przyjacielu, przez las, po jasnych pętlach dróg, poprzez polany biegnące na płask. We dwu, przyjacielu, we dwu. Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień jeleni natchnionych przez grom. Pędzą przed nami zdumione drogi z obłoków, z liści, z wszystkich stron. Las to także jest dno pod powierzchnią zamkniętą wiatru. Bije burz magnetycznych batog, gdy w muzykę płyniemy i światło jak dziecinny, grający bąk. -6j — 2 Gdzie ta droga przystaje? Powiedz. Rwą dziecięce koniki w śmierć. Biją mokre po deszczu gałęzie świerkowe w twoją wzniesioną jak trawa sierść, w moją płonącą gwiazdami głowę i w nasz nieludzki rytm jak wiersz. We dwu, przyjacielu, we dwu, w uroczysku brzęczących godzin wytropimy zielony cud drugich narodzin. Przez ten płomień roztartych mchów, poprzez liście drgających nut kwitnie zwierząt rogaty oset. Coraz dalej, przyjacielu, we dwu zatrzymamy na krawędzi snu drętwiejące nogi bose. Powrócimy, przyjacielu, we dwu zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut, w ten najwyższy z zielonych tonów, że spóźnimy się o wszystkie pory roku na zmącony życia wodopój jak na wieczerzę do domu. sierpień 41 r., Kierszek 66 Serce jak obłok Poemat Matce I W takich nocach się lęgną same mary tylko i skrzydła nawałnic. Takie noce się karmi przez wiatr oderwaną ręką. Takie noce dymią padliną — gnijącym runem obłoków; błądzący po nich giną w lęku i mroku. Takie noce rodzą tylko zwierzęta: konie bez głów i koty ziejące płomieniem, i płynie w nich ziemia przeklęta głuchym strumieniem. Jakże te noce przemógł, które rosną jak trupi obrzęk i jak ryby duszą się niemo? Jakże w nich zrodził się olbrzym? II A miał Tytan ramion dwoje — gałęzi, jak mosiądz, co się w słońcu wygina, i oczy, jakby w nich niebo uwięził albo jakby mu błękit spojrzeniem przez głowę na wylot płynął. A nad głową koronkę włosów do ptaków podobną, koloru róży czy rtęci, spadającą na wysmukły pomnik twarzy, -*7- kiedy w drogach złocistych brodził, w płomieniami płynącym zachodzie, i tętniące cyklony marzył. Kiedy świt jak owoc mleka dojrzewał w kolorowych szybkach jaskiń, ruszał Tytan przez dzwoniące jaskry jak przez gwiazdy wdeptane w trawę, i melodie echem śpiewał, a przed sobą pędził jak korabie zamyślone, koczujące jak owce Ow szczerym srebrze wykute lodowce. A spod stóp się sypały lawiny jak odłamki kroków wędrujących przez pustynie planet innych, przez kotliny zatopione słońcem, poprzez ziemię jak wielką przyczynę zgasłych studni i źródeł bijących. Parły trąby miedziane wichury w kolorowy codzienny zachód, pędził Tytan bezimienne góry nad koralowy wodopój, gdzie jak senne zwierzęta — łapą przecierały znużone oczy, zanurzały pyski w spokój — w aksamitne fale nocy. Czegóż więcej potrzeba, gdy głos twój budził gór żelazny obryw? Czegóż więcej trzeba oczom modrym, że tak w smutek patrzyły prosto, że aż śmiercią lodowatą wiało od nich? 68 Nosił Tytan w piersiach mocnych wyrojone w groźną noc narodzin smutne serce wykarmione na wyjących wichrów głodzie, smutne serce wybujałe na lamentach ptaków nocnych, na modlitwach psów — rzucanych w tarczę snów [ okrągłą — — dziwne serce — zamiast serca — obłok. III Dojrzewały w sadach śliwy, śliwy złociste, jakby kto krople słońca w powietrzu ostudził nagle jak wosk. Tańczyły siostry kołem, od tej wesołej jazdy migało pod powiekami, drażniło nozdrza jak kłos. Dudniły warkocze, tak lśniące, że prawie w słońcu białe, jak ulew jasne sploty rzucane z nieba ukosem. Dudniły deszcze owoców poprzez rozwiane włosy, żeś już nie wiedział na pewno, czy włosy, czy śliwy [ dojrzały. Tańczyły siostry kołem, a Tytan przystanął; od żaru oczy ręką ogarniał jak od lśniącego bąka: „Weźcie mnie, siostry, będziemy po kolorowych łąkach tańczyć pośród jesieni zielonożółtych pożarów". Śmiały się siostry, śpiewały głosami jak zielonymi wilg owocami: „Jakże będziesz tańczył z nami pod jesieni namiotami, kiedy ręce masz jak stal i mosiądz? Strącisz z gór sokoły lawin, huk lodowców słońce zdławi, kiedy pieśń zaśpiewasz mocnym głosem. 6<) Jakże bratem naszym jesteś, kiedy my jak płomień lekkie, który biegnie po płonącej słomce, a ty wiatrem noc zalewasz, piorunami płoniesz w drzewach, rozdmuchujesz w kolorowy zachód słońce? Jakże mamy tańczyć z tobą, kiedy zamiast serca obłok w piersi burzą wypełnionej nosisz?" I wesoło się siostry śmiały, w świergot ptaków coraz bardziej zanikały, aż pozostał po nich lot pajęczyn rozwieszony w powietrzu dźwięcznym. Został Tytan sam na brzegu żalu jak na brzegu najsmutniejszej wyspy, gdzie na drzewach nawet ptaki wszystkie są z zimnego złocistego metalu. IV Kąpali się chłopcy w rzekach, których prąd podobny dłoniom żylastym, gdzie czekała ich polana niedaleka i mijały ich wyśnione obce miasta napełnione kopułami z kolorowych szkiełek, które w słońcu się wzdymały i gięły. I widzieli w lasach ciemnych, wilgotnych wirujące tęcze z purpurowych kamieni. Wśród zielonych kołysek cieni migotały im dziewcząt loki. Ale jakże je było uchwycić, kiedy były z snów przejrzystych nici? 70 Stanął Tytan nad rzeką i zawołał, aż się kręgi kręciły po wierzchu, jakbyś kamień w wodę rzucił — coraz dalsze koła: „Chodźcie, chłopcy, popłyniemy o zmierzchu i zamkniemy w rąk brązowych kleszczach kraj błękitny, gdzie gwiazda mieszka". Ale śmieli się chłopcy białemi — jak orzechy wyłuskane — zębami: „Jakże płynąć chcesz, Tytanie, z nami do tych bujnych jak burze ziemi, kiedy my szukamy w nich dziewcząt — jedwabnego jeziora pieszczot, kiedy chcemy wydrzeć drogie kamienie tęczom barwnym i zazdrosnym ziemiom? A ty nie masz soczystego serca, w którym dudni krew chciwa klejnotów. Czy w lodowcach swych ukryjesz złoto? Czy w cyklonach swych poszukasz mu miejsca?" I płynęli, przepływali obok: „Przecież ty masz zamiast serca obłok". Poszedł Tytan od chłopców wesołych, wielkie stopy ostrożnie stawiając wśród drzew. Jeszcze za nim pogłos rzeczny wołał i płynących daleki śpiew. V Czesała Swiatłołuna włosy ciemne przed zwierciadełkiem strzaskanym potoku, zanurzała wąskie ręce głęboko, ku swym oczom zielonych tajemnic, 71 które w wodzie się tliły i gasły jakby z mroku utkane, a jasne. Zeszły sarny do strumienia, wodę tuląc miękko do wilgotnych twarzyczek, przybliżały kosmaty policzek do jej dłoni błękitnych od chłodu i wznosiły nozdrza mokre i czarne, jakby w piersiach jej przeczuły sarnę. Widział Tytan Światłołunę i pokochał, rzucił stada gór lodowych i gromów i co rano przed płynącym lasu domem dzwonił pieśni na wydętych wiatru konchach, aż z przestrzeni taki żal wywabił, że na liściach osiadało łzami. Tylko z dali ryczały porzucone lodowce przystanąwszy w zasłuchane stada i skręcone orkany jak owce pobekując zawisły w powietrzu, nawet ostre pociski deszczów zwisły z nieba — stanęły nad ziemią, w kręgi pieśni zasłuchane niemo. Tytan grając śpiew smutny w ciszę długo snuł, jakby ciemną nicią żalu niebo rozciął wpół: „Szybują bąki wiecznych burz chmurami w dół, chmurami w głąb. Spadają deszcze szklanych róż pośród mosiężnych wiatru trąb. Widziałem w twoich oczach las wiodący sarnim rytmem w świat, — 7^ gdzie zamyślone ryby gwiazd nad nawałnicą lat. Uchroń mnie lotem swoich rąk jak białych ptaków snu od wędrujących za mną łąk, od wędrujących gór. Szybują burze, w burzach drży mój własny groźny krok. O, schroń mnie w namiot swoich snów przed stalą moich rąk". Wyszła wtedy Światłołuna na brzeg światła, pół się śmiejąc, pół po wietrze ręką wodząc jak po grzbiecie zbudzonego pieśnią bawoła, i uniosła smutne oczy jak lecących chmur zwierciadła, jak jaskółki zabłąkane późną nocą w wirujących planet kołach. Pół się śmiejąc, pół śpiewając zawołała, jakby strumień ciepłym altem w niebo lała: „Jakże ty mnie chcesz, Tytanie, kochać, zadumaną w moich białych potokach? Jakże chcesz mnie w mocne dłonie uchwycić, kiedy nie wiesz, czy to ja, czy moje odbicie? Bo ja jestem na wpół prawdą, na wpół ciszą, jakby liście, co w powietrzu — zanim spadną — wiszą. Boję ja się twoich gór tętentu, twoich wichrów jak lecące zwierzęta. Kiedy rykną twe lodowce lawiną, moje oczy znikną w liściach, w kwiaty się rozpłyną. -71- Za wysoka będzie miłość z tobą, kiedy ty masz zamiast serca obłok". Za wysoko było podjąć płacz z tej nuty, gdzie go piersi wyrzuciły ponad przestrzeń, gdzie go taki lodowaty wylał smutek, aż zamarzły nieruchomo wszystkie ptaki na wietrze. Tylko z powiek Tytanowi łabędź spłynął zamiast łzy — i w chmurach zginął. VI Dudniły rzeki po zboczach. Pełzały żółtym płomieniem ogniska ludzi w dolinach, kiedy się do snu kładli nic nie widzący powyżej, niż biegły z ognisk cienie, nie szukający ponad to, co już od dawna odgadli. Ryczały krowy mleczne i rogi nurzały w senność, a ptaki spały mocno jak wyrzeźbione w gałęziach. Piersi zwierzęce i ludzkie wznosiły, zniżały ciężar ogromnej kuli nocy, którą zamknęła ciemność. Wtedy z pieczar głos się piętrzył i tak urósł, jakby nie był lotem ptasim, ale czarną górą. Wołał Tytan w puste studnie nocy, aż mu oczy wypalone troską zgasły, a od głosu ziemia stała w gromach jasnych, złote kule na doliny tocząc. A lawiny lały się jak srebrne rzeki, jakby starte kołem czasu — wieki. Właśnie świt nad nocą przysiadł; jakby ptak skrzydłem mlecznym gwiazdy z wolna ścierał, kiedy drogą bladą jak we snach — 74 — Matka szła o twarzy wyrzeźbionej w smugi smutku, jakby się nią przelał czarny płomień zamknięty we łzach. A łzy były za Tytanem tęsknione i nie gorzkie już, a tylko czerwone. Wtedy w piersi Tytana obłok tak się dźwięcznie w białą chmurę skłębił, że po halach posypał się pogłos cekinami mieniących gołębi. I w ramionach Matki zamilkły jego oczy jak zamarzłe wilki. Tylko skrzydła jej srebrnych włosów długo wiały na porannym wietrze i sypały się w błękitną przestrzeń, zastygając w konstelacje i znaki, nie wiadomo, czy łzy, czy ptaki? ukończone 30 sierpnia 1941 r. * jesień to gwiazdv lecące z drzew. t •- • ? 1 Liście )ak węże svczą. Przewożą arki na drugi brzeg głowy obciętych księżyców. Ciągną kondukty przez zgasły czas — spróchniałe ichtiozaury. Jak wieko spada nieba trzask na biały wzrok umarłych. -7J - __ ?—. A on do stołu przykuty snem kamiennym jak klosz urny, widzi lodowce porosłe mchem i myśli, że to trumny. dn. 4.X.4i r. K. B. et J. K. W. Jesienny spacer poetów Jerzemu K. W. Drzewa jak rude łby barbarzyńców wnikały w żyły żółtych rzek. Biało się kładł popiołem tynku wtopiony w wodę miasta brzeg. Szli po dudniącym moście kroków jak po krawędzi z kruchego szkła, pod zamyślonym grobem obłoków, po liściach jak po krwawych łzach. I mówił pierwszy: „Oto jest pieśń, która uderza w firmament powiek". A drugi mówił: „Nie, to jest śmierć, którą przeczułem w zielonym słowie". październik 41 r. -7*- Magia Dym układa się w gryfy, postaci i konie nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy żółtych płomieni woła: „Przez gwiazdy zielone zaklinam cię, demonie, Aharbalu — przybądź!" Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi duch ogromny szeleszcząc od niebieskich iskier i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk naprężonych obłoków, i unosi wszystkie rozlane dymy w sobie. Wtedy on zbielały, porywany przez ciszę, trojony przez cienie, „Aharbalu — zaklina — przez ten dym stężały, Aharbalu — zaklina — przynieś jej wspomnienie!" Więc w suchym blasku iskier rośnie łuk różowy piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha, podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy odrzuconej w odległość wypływają oczy jakby łzy, w których widać odwrócony obraz coraz mniejszy; i płacze: „O, siostro niedobra!" a już ona jak kamień — rozpuszcza się w nocy. 15 październik 1941 r. 77 Jesień 41 r. A kiedy okręt walczył — siedziałem na masecie, kiedy tonął — ^ okrętem poszedłem pod wodę. Słowacki: „Testament mój" Gdy ciało się dopali, pozostaną oczy — gwoździe na wieku z hebanowych chmur. Wyjdzie dzwonnik — zmarszczony jak jesienna ziemia, długie nogi wisielców pociągnie jak sznur. I grom się stoczy z nieba jak jabłko, a deszcz jak stado kruków będzie rzekę szarpał, pęknie drzewo zielone — moja smutna harfa. Jak pies zawyje za mną wierna pieśń. Wtedy weźcie pomniki i rzućcie jak kamień czasów martwych w dno nieba, w czarny marmur rzek i przymarzłe do pracy utnijcie mi ramię jak gałąź, aż wytryśnie z niej zieleń i krew. Żeśmy w objęciach trupów spali, to już znacie śmierci profil zastygły i ostry jak nóż. Żeśmy po schodach szli z czarnych ciał braci, to weźcie szmatę ciała i rzućcie razem — w gruz. A oczy mi wydrzyjcie i potoczcie dalej jak ołowiane kule — podpalcie nimi wiatr, by w czaszki nagie gwizdał — i niech tak się pali, aż serca wam spopieli — i wyjmie z nich świat. październik 1941 r. - 7'* - Szklany ptak Poemat — baśń i Zbożem płynęły pola daleko na nieba brzeg, gdzie w błękit wpływały jak floty i układały się do snu, lecz kiedyś ucho przyłożył do serca ziemi — to lęk jak pajęczyna chwytał, bo słychać, jak groby rosną. Lasy jak gobeliny, na których zwierzęta utkane, jak fala widnokręgu w widnokrąg chlustały i szły, lecz kiedyś oko przyłożył do okien zielonych polany, widać złocone zbroje i krwawe ręce złych. Barki ładowne szły rzeką i tkanin złoty ogień wiozły, ciężki jak ołów i srebrnolite kły, a kiedyś serce przyłożył do kołyszącej drogi, słychać: dudniły ludzkie, jak pięści twarde — łzy. Kraju, kraju szczęśliwy, płynący słońcem i mlekiem, gdzie rzeki juczne mijają, gdzie dzwoni pogłos kos, wołają w tobie żniwiarze, wołają gwiazdy dalekie, śpiewa pod tobą umarłych — jak krew sczerniała — [ głos: „Kraju dziwny, od pól złotych — złoty, dzwonią czerstwe owoce na drzewach, biją w kuźniach ogorzałe młoty, lira sosny napięta — śpiewa. Kraju drżący jak wzdęty ul, kołysany w kołysce jaśminów, — 79 skąd to w trumnach pulsujących pól czarne kukły twych spalonych synów? Czemu chleba przekrojony bochen tryska w górę płaczem czy krzykiem?" 2 Z chmur i z lądów magowie szli do ziemi bogatej i smutnej. Na dostałych pól złotogłowie kładli ręce i zaklęte lutnie. Odczarować chcieli ziemię przeklętą, od spalonych serc jak trwoga — czarną, i wyzwolić chcieli na pół świętą, a na pół już chyba umarłą. I budzili ją w pszenicznym słowie: „W imię Boga, ziemio, odpowiedz!" I budzili ją w słowie światła: „Kto cię zatruł, ziemio nieodgadła?" I budzili ją w słowie ognia: „Czemu spalasz, ziemio, jak pochodnia?" I budzili ją w słowie trumien: „Czemu szczęsna być, ziemio, nie umiesz?" Popękały lutnie magów i kule z kryształowych strumieni ulane; zamieniały się słowa w liście, sucho gasły nad czerwonym łanem. 80 Ziemia głucho toczyła dalej krew, okręty i złote fale. 3 Wyrósł Miłun korzeniami z ziemi, ramionami w nieboskłon zaparty. Ciemnemi cieniami o zachodzie kołysał go wieczór, aż wkołysał weń burzę nabrzmiałą od przeczuć. Drzewa go otulały, aż mu w żyły wlały krew zieloną, a z góry obłoki dojrzałe sączyły białe mleko w przezroczyste oczy, że wzrósł mocny jak skała, a nad nim się toczył tabun pragnień obłocznych, a tak ziemi bliskich, jakby jesiennej roli — wirujące listki. 4 „Miła — mówił — lirowłosa Lelo, dziś o świcie — mówił — słońce białe zawołało mnie, gdy w progu stałem. Odejść muszę, lirowłosa Lelo, w jakiś ogień czy w pustynię lodów, w jakieś smutne wydmy, gdzie tarnina biało płonie nad grobami rodów, gdzie jest świat jak cud i jak grobowiec, w takie kraje, których nie wypowiem, które można przyśnić tylko. Miła — mówił — ziemio umęczona, zamyślona w pozłoty grobowe, dla twych synów przywiozę nowe słowa mocne i błogosławione". 81 5 Wykuł Miłun korab z cisów, co na przedzie nosił rzeźbione gwiazdy, figury i runy czerwone i błękitne, jakby jasno wiedział, że te znaki to krwi są spływające struny. Białe plaże ciągnęły korowody cieni, w które dął zachód płatami biegnącej czerwieni, a na nich żagle drżały jak napięte konie do biegu albo biało kwitnące jabłonie. I na rejach wysoko zawiesił jodłową gałąź, aby szumiała jak sztandar nad głową i jak serce wydarte płaczącego kraju była drzewem wspomnienia i drzewem rodzaju. 6. Pożegnanie „Żegnaj, Lelo — powiadał — oto się otwarły dźwierze domów zielonych". A już burza parła w policzki żagli wzdęte jak skrzydła do lotu i fala wyprysnęła bursztyny czy złoto, które dźwięcząc wraz z głosem opadły na piasek jak łzy, których nie stało za żegnanym czasem. Tylko długo wśród plaży Lela i synowie stali, zakrzepli w wietrze w kamień smutku płowy, który był jak łza ciepła płynąca po twarzy i jak lodowy pomnik ginących żeglarzy. 82 Na oceanach ciemnych od gniewu błąka się z ognia wygasłe niebo. Fale jak głowy obcięte krwawią pianą nietrwałą czy gorzką sławą? Na oceanach wiatr sypie w oczy suche szkielety skrzydeł i nocy, które szeleszczą zmiażdżonym lodem, aż szpary źrenic zamienią w wodę. Po oceanach płyną umarli, wiatrem przeszyci jak ostrzem czarnym, ich białe oczy toczą się łzami, aż śmigłe ręce przemienia w kamień. Na oceanach sny są jak ołów, krążą jak sępy, dzwonią jak koła i idą fale dudniąc pochodem, aż wszystkie lądy przemienia w wodę. 8 Ląd jak rzucona z nieba kotwica na wodzie z nagła zamilkł. Zgasł wiatr huczący i tylko sypał cicho po twarzy — łzami. Posłuchać: we mgle jak w białych kłębach góry prężyły się lodem, góry — mamuty o lśniących zębach przeciągające pochodem. - h Przystanął Miłun na dziobie. Korab jak pył w powietrzu drżał, a głos jak luster pękniętych chorał srebrem się sypał ze skał. Szedł Miłun drogą, a drogi takie są jak wspomnienia śladów olbrzyma; wiodły go mewy jak białe znaki, on — w ręce gałąź jodłową trzymał, która zielonym smutkiem śpiewała, jakby ten szklany pejzaż poznała. Aż przystanął Miłun pod skałą, która była z litego kryształu, w której nieba i granie strome odbijały się odwrócone i płynęły w niej kamienie i śniegi odwróconym zaklęte biegiem. I tak szedł przez odbicia czy drogi w kręgi gór, których pejzaż zastygły swym odbiciem zdawał się wirować powolnymi obrotami planet. One jakby zawisłe w powietrzu były ciche jak zastanowienie nad największą tajemnicą ziemi i czekały nad tysiącleciami. Tak mijając stanął nad chmurami, w których mrucząc cicho spały gromy tak wysoko, że niebo już było tylko wodą szeroką i ciemną, która z wolna płynęła z jednego na brzeg drugi i wracała znowu. Wtedy spojrzał Miłun w dół — na dole stała ziemi twarz — zmarszczkami brązowymi w taki grymas tragiczny zastygła, że nie kulą się już wydawała ale maską gigantycznej trumny. Więc zawrócił Miłun — oczy zgasił dłonią smutku i szedł w dół, gdzie morze, za nim góry zwracały się z wolna i mróz biało szybował jak orzeł. 9 I znów dzwonił korab w fali miedź, a lodowce jak zakute w szkło obłoki lawinami mlecznymi żegnały go: „Jedź, synu mocny, w wodę tak głęboko, jak dosięga odbicie burz lodowych, co jak włosy otaczają nam głowy. Tam co noc metalowe dzwony snują pieśni wysmukłe, surowe o zwycięzcach. Może twoje pięści w wrzące leje wody zanurzone wydrą z głębi zatopione szczęście". Stopie kolorów dziwny jak szyby letnich wieczorów, straszny jak oczy krzywdy, zgodny jak biały chorał. Gdzie drętwy płaskie jak piorun zgnieciony głuchym młotem wiodą zielone iskry i kule oczu — złote. tj — Żywe gałęzie krabów — — napięte łuki grozy składają w serca muszli liście czerwonych nożyc. Suną ryby-planety po niewidzialnym sznurze, z otwartym lejem paszczy ciągnącym je ku górze. A w okna martwych fregat ziejących stuleciami płyną niebieskie raki jak w trumny albo bramy, gdzie wokół stołów milczą zakute w ciszy pięść szkielety komandorów jak cienie snów i klęsk. ? A gdy w grozie i kolorach zakrzepł, to zrozumiał, że już nie wywiedzie ani białych jabłek radości, ani mieczów z zielonej miedzi, które braciom by zaniósł w dłoni jakby gwiazdy szczęśliwej płomień, która noc jak bramę otworzy. I zapłakał Miłun, a wiatr gnał obłoki jak konie wezbrane 86 w profil żagli, które rwały w świat jakby w nieba otwartą ranę. Upływały kule dni, upływały w widnokręgi coraz dalsze, aż błękitem krzepło w rudej krwi i do powiek przyrastały palce, które tropiąc w dalekim żalu wysp czy lądów — oganiały promienie, aż się w popiół zamienił i spalał wzrok w horyzont wbity i wspomnienie. Najpiękniejsze — wspominane obrazki rysowane na ścianie ręką jak zdradliwe ciche ciosy łaski wracające, aż serca pękną. 11 Niebo się toczyło na północ czy zachód, było różą deszczu rozkwitającą w krąg, a zielona przestrzeń pełna szklanych kwiatów i we wszystkie strony sterujących rąk. Słychać było głosy rosnące w szeleście, które niosły korab w przestrzeń z jasnych piór i stawiały cicho w przezroczystym mieście zbudowanym w czasie jak na łuku chmur. I przestąpił Miłun przestrzeń jak szkło, podał ludziom przejrzystym rąk spalonych młoty, szedł przez śpiewające runie szklanych łąk i powietrzne zamki w rzece słońca — złote. — s7 Opowiadał Miłun o swej ziemi, o tych lasach zielonych jak rzeki, o tych ludziach smutnych i dalekich, którzy serca mieli chore od żalu, gdzie kto wolny — ginął niewolnikiem, a gdy tęsknił w niej kto — to za pyłem, gdzie się krwawe rodziły słowiki, a gdy silny kto — ten jak bez siły. Więc go wiedli przed drzewo szkliste, które miało niebieski pień, które miało z płomieni listki i jak ogień — przejrzysty cień. A owoce rosły na nim szklane jak płomienie zastygłe w ptaków kształt, które skrzydła rozwinąwszy — zadumane pozostały jak odłamki skał. 12 Więc wziął Miłun przejrzystego ptaka w ciemne dłonie i korabiem w dół na ziemię powoli opadał, aż się maszty o obłoki ojczyste otarły, a spalone wiatrem oczy o wybrzeże wsparły. „Witaj kraju" — powiadał i rękami gładził liliowe futro zmierzchu, i myślał, że kładzie swoje serce w szkatułę — pod niebo zamknięte, które uciszy lądy wrzące w nim i piękne ręce położy na nim jak kobieta dobra, która jest razem dzień i cisza modra. 88 Wtedy przyszedł przed chatę, co w zielonym lesie płynęła razem z lasem przez wiosny i jesień, ale w jej oknach bladych jak powieki świtu zobaczył cienie obce, ogromne wśród świateł, i lirowłosą Lelę, i cień, co ją przykuł do jakichś obcych zdarzeń, do ludzi i linii, po której — widział — jak daleka płynie, gdzie była mu jak ręce obcięte — po wiekach przykładane do tego samego człowieka. Strofy o życiu i śmierci Dwugłos: Tłum się kłębił i podpalił łuną świateł miasta. W ołowianych rzekach drżała roztopiona gwiazda. Głos I: Jabłka w koszach jak dojrzałe serca drzew zwycięskich. Głos II: Na cmentarzach czaszki grobów jakby kroki klęski. Głos I: Dzbany mleka, w dzbanach srebrnych dudni żywy marmur. Głos II: Chmury kraczą nad spojrzeniem, szarpią ziemię czarną. Głos I: Smukłe ciała — piersi smagłość zanurzone w zachwyt ramion. Głos II: Nocą próżno w szkle strumieni myją krwawe krzyże znamion. Głos I: Księgi pełne, księgi silne dojrzewają w czystych ustach, Głos II: a przed lustrem w trwodze nocy zieje w czaszce rana pusta. Dwugłos: Oto drzewa złotych iskier; pod drzewami wieka trumien. Nie odnajdziesz szklanych ptaków, kiedy śmierci nie zrozumiesz. Mówił Miłun: „Oto ptak, szklany ptak zwycięstwa, kiedy śpiewa pieśń — to pieśń jak znak, kiedy zbraknie serc — to pieśń jak klęska". Mówił Miłun: „Oto natęż słuch, kraju piękny, odsłoń jasną twarz, gdy usłyszysz — to tysiącem głów, gdy usłyszysz — to już moc swą znasz". Wtedy śmiech rozwalił łunę blasku, z ciżby wyszedł olbrzym i uderzył, aż gwiazdami się sypnął po piasku odgłos skrzydeł. Był wieczór. Ptak nie żył. Wsparł się chłop ogromny o wiatr, oczy płaskie jak blacha zwężył w śmiechu głupim, bo myślał, że świat i proroka obłoków zwyciężył. 90 A w rozlanej ciszy, w wiatru wiew bił ogromną ręką wielki śmiech: „Jakże teraz ten, co życie niesie, echem sypnie po zielonym lesie? Jakże teraz z stłuczonego szkiełka wstanie siła jak orkan wielka?" Wtedy śmiech się stoczył w beczki ust, wtedy echem po kolumnach rósł, wtedy tłum się rozpłynął drogami i zapadła noc — jak głuchy kamień. Został Milun — korzeniami wrósł w ziemię swoją płynącym modrzewiem i stłuczonym sercem grobom ust błogosławił zielonym śpiewem. A po nocach — niesie groźny mit — widać: drzewa płonącego upiór niesie krwawy pół-krzyk, a pół-śpiew, jakby klątwa rozrąbanych drzew: „Płyńcie w trumnach wieków i epok, przywiązani jak trupy do ziemi, aż spopielą się wam oczy ślepe, a z popiołów powstanie feniks". rozpoczęte w końcu września, ukończone dn. 19 października 1941 r. KB 91 Gawot Zmierzch, jak opiłki ołowiu, zapada w plusz, gdy w pustych sercach mebli sypie się szelest trocin. Cisza rozchyla pokój jak płatki szarych róż, na których dnie znużenie zwija się w kłębek koci, wtedy zwisa nad stołem płomień niebyłych świec. W kartach drgnęło wspomnienie. I rusza biały szereg. Porcelanowy gawot w serwantce dźwięczy, więc walety podają dłonie dłoniom harfianych tancerek. Ukłony szeleszczą jak liście. Damy przegięte wpół są szkieletami krynolin, na których przeszłość się [ przędzie, gdy wbiega skrwawiony człowiek i pięścią tłucze w stół! I sypią się bezduszne dzwonki i żołędzie... 23. X. 1941 Dzieci na mrozie To śnieg tak futrem ciszy osłupienie okrył, aż zagasił ślady naprzód i wstecz. Dzieci skostniałe rączki kładą na ustach mokrych, by nie wypadł z nich ognisty miecz. Bo dzieci są cierpliwe — przykute do murów, ścięte mrozem w szkło białe, ściskają kreski ust, 92 by nie wypadły z nich czerwone bąble bólu, celne jak grom i ostry nóż. 1 dzieci są cierpliwe, lecz gdy tkniesz przemarzłe, przemienione w szkło, to się rozsypią, tryśnie krew i drgnie obłoków głuchy dzwon. Prysną filary. Zastygli w kościołach, w modlitwę lodowatą wsparci chłodem czół, zobaczcie, jak się ziemia otwiera pod kołem wydartym z ust i miasto tnie — na pół. Wsparci w brzeg życia jak w kieliszków brzeg, świsną w głąb ognia zastygli w kamienie i wtedy będzie noc — w ogień-wstąpienie, a na to grzmot kół z ognia, a na to — tylko — śnieg. dn. 8 listopada 41 r. Przypowieść Matce Pan Bóg uśmiechnął się i wtedy powstała ziemia, podobna do jabłka złotego i do zwierciadła przemian. Po niej powoli się sączą zwierząt dojrzałe krople wstępując z wód w powietrza — drgające srebrem [ — stopnie. A śpiew najcichszego z ptaków zamienia się w miękki [ obłok 93 i wtedy powstają chmury do ziemi i gwiazd podobne. Więc knieje do mórz przychodzą i kładą włosy na wodę i wtedy fale się barwią na kolor dojrzałej jagody. Światło przenika do ziemi, a ziemia blask przygarnia; bory wrastają w powietrze, powietrze od lasów — czarne. Zwierzęta wnikają w korę, a kora porasta życie i niewidzialne, w przestrzeni, wiruje ziemi odbicie. Wtedy są wszystkie kolory, każdy od innych różny, które są wszystkie te same pod szklaną kopułą próżni. I zafrasował się Bóg, że sam swych dzieł nie ogarnie, więc cisza złożyła się w fałdy, a światło stało się czarne i z ciężkich kowadeł gór rosły łodygi ogniste, a gromy w wysiłku kuły zmarszczone w groźnym [ namyśle, aż się wykrzesał z kuźni pod niebo od huku białe z chmur i ziemi ulany — człowiek ciemny i mały. Teraz uśmiechnął się Bóg i we śnie znużony oniemiał, i do dziś błądzi wśród grozy człowiek ciemny jak ziemia. dn. 14.XI.1941 r. Pokolenie Do palców przymarzły struny z cienkiego krzyku roślin. Tak się dorasta do trumny, jakeśmy w czasie dorośli. Stanęły rzeki ognia ścięte krą purpurową; -94 po nocach sen jak pochodnia straszy obciętą głową. Czegóż ty jeszcze? W mrozie świat jest jak z trocin sypki. Oczu stężały orzech. To śnieg, to nie serce tak skrzypi. Każdy — kolumną jesteś, na grobie pieśni własnych zamarzły. Czegóż ty jeszcze? To śmierć — to nie włosy blasku. To soli kulki z nieba? Czy łzy w krzemień twarzy tak wrosły? Czy ziemia tak bólem dojrzewa, jakeśmy w czasie dorośli? listopad 1941 r. Bez imienia Oto jest chwila bez imienia: drzwi się wydęły i zgasły. Nie odróżnisz postaci w cieniach, w huku jak w ogniu jasnym. Wtedy krzyk krótki zza ściany; wtedy w podłogę — skałą i ciemność płynie jak z rany, i w łoskot wozu — ciało. — 9J — Oto jest chwila bez imienia wypalona w czasie jak w hymnie. Nitką krwi jak struną — za wozem wypisuje na bruku swe imię. listopad, 15.XI.41 r. Z szopką Górą białe konie przeszły, trop dymiący w kłębach stanął, w gwiazdach płonąc cicho trzeszczy wigilijne siano. Spoza gór czy sponad ziemi anioł biały? kruchy mróz? starcy w niebo nachyleni? Anioł biały szopkę niósł. - Zamknąć tak — to ironicznie — w daszek gwiazdom pobielany płomień wieków i człowieka w tekturowe cztery ściany. Zamknąć tak — to z odległości w dwie figurki — czarną, białą, rozdeptanych epok kości i spalone żądzą ciało. * W naprężone kusze burz anioł biały — szopkę niósł. A figurki w męce gasnąc coraz słabły, zanikały w napowietrzną gwiazdy jasność, tekturowo — popiekły. Śmiał się anioł półuśmiechem z ich uporu, a nie grzechu, że tak jedni — choć ich stu. * Anioł biały szopkę niósł. * Aż na grudzie stopą lekką stanął niby mgłą i skalą i koślawe, głodem ścięte ujrzał w grudę wbite — ciało, żeber czarnych luki, spięte, poskręcane rydle rąk, brzuch jak bęben życia — wzdęty, brzuch zsiniały, brzuch jak tłok, i zawrócił. W nieba plusk poczerniałą szopkę niósł. z.Xll.41 r. -97- * * Papier wezbrał, a dłoń jak odcięta białym ptakiem biegła po nim sama, aż stanęła; wtedy z czaszki zmiętej ziała otchłań otwarta jak rana. Wtedy wstał znad stołu i na barki ciemność spadła, a on nieprzytomny poczuł skrzydeł łopot u wargi, zaczajony grom — u brwi ogromnych. Stanął w oknie: o krok las przystanął, wśród powietrza napiętego burzą nieruchomy, pełen lwów, tytanów i upiorów, które oczy mrużą. Cały w grozie, rozpłaszczony lękiem, człowiek drżał, do czoła podniósł rękę i zawołał w las, co stojąc groził: „Kim ty jesteś, który mówisz ze mnie?" a już pękał bór tysiącem nożyc i pioruny biły w ciemność — ciemne. dn. o.XII.41 r. II. Wesele poety Rzeczy niepokój Basi Nie wiem nic. Jest wokoło ten rzeczy niepokój, który rzeki przesyca i morza obłoków, który jest sam przez siebie, a ja ponad którym jestem jak smutne dziecko przenoszące góry. I nie wiesz nic, i możesz ręce jeszcze zanurzyć w płynność rzeczy i rzeczy niepokój. Bo jest w tym jak w tworzeniu z marmuru drzew [ żywych (które się same ciosają pod ręką) coś jak nieuchwycenie w locie złotej grzywy, jak opadanie — smutne i jak ziemia — piękne. Jak ziemia, bo ta w trwodze najdalszej wywoła — i w grobach — jakąś smukłość anielską kościoła. Więc idź, chociażbyś wiedział, że zmierzasz do grobu, bo nie w tobie jest trwoga, ale ty przez trwogę. Bo to nie żądzą wzrasta, ale zapatrzeniem, jak wierzby, które rosnąc w wodzie, rosną — cieniem. Wtedy ziemia się skurczy, aż za wąska stopom będzie chmura — na przekór arkom i potopom. Tylko ludzie znad trawy — jak krowy — spojrzenie zwrócą w niepokój rzeczy, w to, co zapatrzenie, i przez swoją osobność, w to, co gromem śniło, powiedzą nierozważnie i osobno: miłość. dn. 12.XII.41 r. 101 Psalm i. O pragnieniu Ściągnij, Panie mój, żądzę, co mi oczy mruży, choć je rozpala ciemno i ogniem jak gdyby nalewa. Cóż mi po niej, kiedym w niej nie żywy, ale jakby z papieru rozżarzone róże? Ściągnij, Panie mój, żądzę, która, kiedy konie lotem obłoki krają jak mleczność odwieczną, jest we mnie jak wołanie w grobie — niedorzeczną jak czarny krzyż, jak kamień i jak ciemny płomień. Ściągnij, Panie mój, usta, co są poza moim wołaniem, a wołają obcym niepokojem, bo kiedy razem z ziemią pługi trupy krają, jeszcze ze mnie te usta o krzywdzie wołają. Ściągnij, Panie mój, ręce, co się niebu wznoszą i jeszcze lotu krzyczą, jeszcze mścić się proszą, bo kiedy po ciemności błądząc — trupom bluźnią, jakże mnie, com zrozumiał, zemstę mieć — na próżno? 102 grudzień 41 r. Psalm 2. O krzyżu Matce Nie nadaremnie jest ten krzyż, który przykuwa trzepot rąk. Posłuchaj tylko: czas jak mysz podgryza rozłożysty dąb. Nie nadaremny jest ten krzyż, jakby odarty z czaszki mózg, gdzie tysiącmłotem wieków łzy, tak jakbyś ziemię w dłoniach niósł. On w miłość, w roli skowyt psi, on się wyciosa z ciszy snu; jest u każdego progu dni; jest, jakbyś ziemię w sercu niósł. I nie daremny, bo gdy w lustro łez — — jak w lustro nieba — śmiercią spojrzysz, zobaczysz, powiesz: otom jest, którym się krzyżem w Bogu drążył. dn. 15.XII.41 r. IO3 Psalm 3. O łasce J. Andrzejewskiemu Cóż mi, Panie, żem lepszy od cieni? W ich tłumie ognia Twoich objawień rozróżnić nie umiem od cieni, które we mnie i wśród których błądząc jestem sercem ciemności i ciemności żądzą. Kiedy przeze mnie wołasz, jakże ja ostaję, kiedym jest sam dla siebie obiecanym krajem? I cóż mi, żem szkatuła, w której nic już więcej ponad głos w niej zamknięty i złoto uświęceń? Ja nie okrętem Tobie, bo gdzie by mi unieść Twój czas nienazywany, Twoje sny — zrozumieć. Ja sam we śnie płaczący, skuty małym strachem, przybity niebem znaków jak zwalonym dachem. Ja sam w tym śnie rzucając ramionami w ciszę, sam swoich dni nie umiem, swych ramion — nie słyszę. Przywróć mi, Panie, siłę zamyśleń skupionych, gdzie mimo trwóg świadomość — ręce są jak dzwony poważne, morzem brzmiące, a światem serdeczne, co choć w nim, to ponad nim blaskiem — ostateczne. dn. 20.XII.41 r. IO4 Kołysanka Nie bój się nocy — ona zamyka drzewa lecące i ptasie tony w niedostrzegalnych, mrocznych muzykach, w przestrzeni kute — złote demony, które fosforem sypiąc wśród blasku wznoszą się białe, modre, różowe, wznoszą się w lejach żółtego piasku, w chmurach rzeźbione unoszą głowy. Nie bój się nocy. Jej puchu strzegą krople kosmosu, tabuny zwierząt; oczy w nią otwórz, wtedy pod dłonią uczujesz ptaki i ciche konie, zrozumiesz kształty, które nie znane przez ciebie idąc — tobą się staną. Nie bój się nocy. To ja nią wiodę ten strumień żywy przeobrażenia, duchy świecące, zwierząt pochody, które zaklinam kształtów imieniem. Ułóż wezbrane oczy w kołysce, ciało na skrzydłach jasnych demonów, wtedy przepłyniesz we mnie jak listek opadły w ciepły tygrysi pomruk. 21.XII.41 r. IOJ Wyroki Basi D. Nic gruzy. Dwułodygą wyrośniem, dwugłosem zielonym światła, podobni chmurom i sośnie, kwiatom płynącym na tratwach, gdy rzeka wilgocią śliska jest tonem świata — kołyska. Nic ciemność. Przez nią przepłyniem, a ręce na niej — promień w błogosławionym czynie, w żyjącym gromie, bo i z krzemienia się śpiewa wieczność rosnąca — drzewa. Nic gruzy. Ale ująć powietrze: tam formy rosną z guseł i zaklęć — kołując — coraz to bliższe. Mocno w ręce spadają — nieznane, czasem — niedokonane. I tak się trzeba im zaprzeć w ziemię i wiatr, w świetlistość, by deszczem pocisków lecąc opadły w dłonie — czysto. A w ich ulewie rosnąć ptakiem, człowiekiem i sosną. dn. 28.XII.41 r. — 106 Psalm 4 Boże mój. Ja przed Tobą ołtarz ciała rozdarty. Ja — jednym sumieniem rodzony, dymię tysiącem martwych. Nie tłomacz mi ptaków i roślin, ja z nich poczęty — rozumiem, tylko się krzywdy nauczyć i ludzi się uczyć nie umiem. Ja już spokojny. Ześlij ulewy głów obciętych, strąć nieba płaską dłoń, Ty ze wszystkiego — święty. Ale mi czyny wytłomacz, ziemi ziejący orkan, bo nic, że po klęsce jej depczę jak po krzemiennych toporkach ludzi, co nigdy nie rosnąc, o ściany jaskiń miecz ostrzą. Ale wytłomacz mi tych, co niewiedzący — u ciemnych wód są spopielałe krzyżyki czarne nie odegranych nigdy nut. 31.XII.41 107 - Biała magia Stojąc przed lustrem ciszy Barbara z rękami u włosów nalewa w szklane ciało srebrne kropelki głosu. I wtedy jak dzban — światłem zapełnia się i szkląca przejmuje w siebie gwiazdy i biały pył miesiąca. Przez ciała drżący pryzmat w muzyce białych iskier łasice się prześlizną jak snu puszyste listki. Oszronią się w nim niedźwiedzie, jasne od gwiazd polarnych, i myszy się strumień przewiedzie płynąc lawiną gwarną. Aż napełniona mlecznie, w sen się powoli zapadnie, a czas melodyjnie osiądzie kaskadą blasku na dnie. Więc ma Barbara srebrne ciało. W nim pręży się miękko biała łasica milczenia pod niewidzialną ręką. 4.I.42 r., 3 w nocy 108 Poemat o Bogu i człowieku Ewokacja Icz. Scena. Po bokach grają aniołowie czy dwa szkielety opięte w mosiądz? Mają półkule niebios na głowie, na niewidzialnym oparci słowie grają bez głosu. Pośrodku krwią płynęło, potem ogniem i siarką, potem zielenią, a potem bielejąc opadło martwo. Droga bezkolorowa i czysta, w poświacie gwiazd srebrzysta, którą zaklęcia ludzkie na ziemi mleczną pierś prowadzą Boga skutego w słabość i śmierć. W gontynach długo prosili, długo łkali w katedrach, w próg chmury głową bili, przez księgi i krzyże się wili, aż się Bóg z ciszy wyżebrał. Zbierał się w ustach ludzkich słowami kolorowemi IO9 i stąd nabrał barwy krwi, a rąk podobnych do ziemi. Zbierał się w ludzkim czynie kującym na dobro i zło, więc oczy miał ludzkim podobne, a ręce kwiatom i kłom. Zbierał się długo pod kulą zamkniętą na każdy głos, więc w końcu w ciele się ulągł dymiącym jak zgasły stos. II i Właśnie grzmiała epoka, bo z tysiąca dział wystrzelona, opadła, wybuchła jak ptak, z trąbek mosiężnych strumień kwiatów się i wiądł, na żelaznych niesiony kłach. „Czy to lodowce? — myślał Bóg — jak hełmy zielone suną, czy to się chmur tak wygiął łuk i deszcze złota runą?" Ale nim się przypatrzył szeregom, nim kaski rozpoznał i szklistą broń, szedł żołnierzem po chrzęście śniegu w kaskadach żółtych trąb. 2. Śpiew o żołnierzu Bazylim Dziwne przemiany. W glinie leżąc pod niebem do serca obnażonym ogniem 110 widział żołnierz Bazyli kolumnady zwierz rysowane iskrami trwogi. Pod kloszem hipnozy czul, jak się kładą na stopy, na dłonie plamami znaków, jak mu się palce dziesięcią robaków wiją pomiędzy trawą. A głowa jak szczur ogromny piszczała ślisko znad kłębów snu lub się sam korpus czołgał po krzyżownicach dróg. 3 Na kłębowisku jelit syczących mózgi jak kulki rtęci pryskały, a wtedy rosły żelazne kłącza w ogniu poczęte — i kamieniały. Widział Bazyli płonąc od lęku postać z powietrza kutą i głazu, która na tarczy nieba uniosła czerwone nici ziemi obrazu. Na tej kopule spłaszczony martwiał trup zielonkawy, a spod powieki krew mu się lała, a ciemność z gardła, i stał, pół-grozą tak, pół-człowiekiem. I mówił Bazyli ustami białemi, jakby motylem wgniecionym do ziemi: „Ach, te tablice, znane mi, znane, kiedym je w ogniu złocistym począł i przykuł na nich jak przykazanie te dwa balony śmiertelnych oczu. III Ach, przez jakiego mówiąc mojżesza, jakim ja ludem teraz zrozumiem, jakże ja ręce ścięte rozgrzeszać mogę i drogi budować z trumien?" I nie miał ciała żołnierz Bazyli, tak mu się sen proroczy wyniósł, że mu zostały ręce na czynie, nogi na ziemskim łuku nachyleń. I powlókł w miasta strasząc i grając na dwu piszczelach czy na dwu włóczniach, gdzie go ładowne rzeki mijają jakby pokoleń martwego ucznia. Przesłanie: Żołnierz Bazyli w polu przystaje, czeka u dźwierzy; ręce nad krajem, gdzie mija, w lament rzuca i wznosi i tak czekając jest, jakby prosił: „Idąc przez 10 obcych przykazań stanąłem 5-tym i stoję głazem!" I zstąpił Pan Bóg nowym człowiekiem, który nie czując śmiał się i błyskał nożem jak falą różowej rzeki, z której wynikał i z której tryskał w świat. Był to rzeźnik Jan, który nożem najtwardsze czaszki krajał jak orzech. 112 I widział co dzień w krwawym poranku, jak mu się ziemia toczy spod nóg i jak się słońce gotuje w garnku wszystkich kolorów. I myślał: „Bóg jest właśnie w takiej czerwieni płynnej, na pół surowej, a pół dziecinnej". I głaskał połcie różowe, które jak łuk prężyły się z dołu w górę i czerwonymi łzami chrzęściły, plaskiem o dłonie, wężem się wiły i zastygały znakiem czy sznurem. Więc klepał mięso rzeźnik wesoły, rąbał, rozwijał jak lot motyli, nożem magicznie jak ptakiem kwilił nad masą gładką; wtedy pod nożem kwitły łańcuchy, psy i obroże, rośli prorocy, ludzie i tłumy, jakby kolumny jego zadumy, dzwoniły w szyby, kwitły i rosły pod ostrzem, jakby pod krwawym wiosłem. A potem dzień się topił jak świeca, jeszcze się pożar ostatkiem wzniecał, huczał płomieniem horyzont szklany — i widział rzeźnik pożar firanek - "3 - i mięsa pożar, które się tliło od blasku słońca i snem dymiło. Wtedy w poduchach grubych odjeżdżał Jan-rzeźnik szparki, a w oknach stawał ogromny upiór, czerwony, śliski, który bez twarzy, jak mięsa kawał prowadził hucząc w piszczel okaryn czerwone owce i woły wszystkie, odarte z ciała trupy i mary. A potem jeszcze widział Jan w grozie twarze przyjaciół, które pod nożem jego zamyśleń traciły korę i klekocące szczękami chorał stały u szyby jak płaty mięsa dymiące juchą, w lęku się trzęsąc. I płakał rzeźnik Jan, aż tak zmalał, że go uniosło łóżko jak fala i w śmierć go niosła. Wtedy się zbudził: miał twarz i ręce jak wszyscy ludzie. Bóg wyszedł z niego, więc wstał i poszedł, by nosić słońce poranne koszem. Przesłanie: Rzeźnik Jan chodzi z nożem i nosi słońce czerwone w wierzbowym koszu, staje u dźwierzy i ręce krwawe wznosi, opuszcza, wyciera w trawę, ale się słowa żadne nie rodzą; więc mówią tylko, że parną nocą rzeźnik objąwszy słoniny połeć stoi płaczący u wrót kościoła. - 114 - IV. Powieść o kobiecie i Więc wstąpił Bóg w ciało, w którym kwiaty płyną i które dojrzało jak owoc roślinom, i które dojrzało powietrzu i ciepłu, aż prętem sprężystym w zwierciadle zakrzepło. Płynęły mu z ramion włosy w sen, w sen nieprzytomny, pół-metalowy, który poczynał się w blaszkach drżeń, a kończył się w kolebce głowy. Krew płynąc marmur różowy wiąże, wydyma w storczyk skrętów i schyleń i zamykana, łechcąc i drążąc, wykwita w ustach — krwawym motylem. Noc się nadyma w naczyniach ud, w dłoniach się kończy ptasim trzepotem, kipią w powiekach krople nut czy krople nieba dojrzałe złotem? A wtedy wstaje i w tańcu płynie depcząc zielone gwiazdy i cienie, aż się ustoi w ciepłym jaśminie, jakby na progu wniebowstąpienia. 2 A potem cicho w zwierciadle stoi i słychać prochu lecący kosmos, UJ wtedy w różowym łuku powoi czarne szczeliny powoli rosną. Więc zalękniona wydziera z siebie płatek po płatku — dziecko — by dalej z prochu powstałe zeszło na ziemię i niosło ciało przez noc i fale. 3 I tak się z wolna przeradza w owoc pieśnią żywiczną, nutą lipową. I warg go uczy, kształtów go uczy, leje weń oczy złotem ustałym, zamyka gwiazdą jak srebrnym kluczem, aż się z rośliny wywiedzie — ciałem. Aż zolbrzymieje; pełne, chlupocząc płynem magicznym, odchodzi w taniec, aż tryska kolor z dłoni i oczu, aż się zamieni z powrotem w kamień. Ona zostaje zmieniona w posąg, który poryty ogniem i rosą sypie dmuchawcem i widząc koło odarte z barwy, w czasie huczące, zmienia się z wolna w przestrzeni kolor, gdy w martwą urnę napływa słońce. Przesłanie: 1 powiadają, że w słońca racach całkiem oślepła chodzi nad morzem i szklanym prętem zgaduje drogę. Wtedy w przestrzeni ognisty orzeł — 116 i pożar znaków, krwawych wyroków, spada w płomieniach, a potem spokój zalewa szarym woalem chmury i deszczem śpiewa z dołu do góry. V. Pieśń o muzyku Zbudził się Pan Bóg w pół w kołysaniu, jakby na tratwie zielonych chmur, w ciele, co było podobne graniu multanek srebrnej piły gór. Jednak w człowieku się zbudził i dłonią wodził po skrzypcach, głaskał miłośnie struny kwitnące białą jabłonią wszechmożliwości otwartej na oścież. Wtedy oparty o pejzaż lekki, o ramę, w której rodził się śpiew, widział: w powietrze napływa krew i w kształty stygnie wiotkie i miękkie. Potem ze skrzypiec otwartych ust ciągnął się pochód roślin i form, wyjeżdżał z trzaskiem wielki wóz i lodem gwiazd po ziemi dął. Rwały się kształty i w przestrzeń lały jak kolorowe łodygi chwały. Szły pochodami, aż nagle w lęku, czy to spłoszone, czy mistrza ręką w noc nie złożone, kolumną cieni jęły zawracać grzmotem po ziemi i w skrzypce wpełzać, aż pękły z trzaskiem i rozsadziły je krwią i blaskiem. A potem stopy z żelaza lane 117 stawiały gryfy, konie, tytany, na palcach wiotkich jakby z promieni, którymi muzyk stworzył je z cieni. I tak zdeptany został, a w chwale szły urojone pochodów fale. VI. Epilog Jest scena. Obok aniołowie grają jak dwa obłoki opięte w mosiądz; głowy znużone w skrzydła skłaniają, grają bez głosu. Pośrodku droga. Po niej powrócił z ust pozbierany, z czynów wyrwany Bóg, który w ludziach błądzący — ucichł i znów bez ciała zawisł — nieznany. Oto jest pieśń jak sen pod powieką nalany trwogą — tak Bóg cierpi w człowieku, a człowiek w Bogu. Il8 ukończone dn. 5.I.42 r. Narodziny Boga Słyszę co noc konary rzek, które pod ziemią się prężą, co noc za sercem tak goniąc — nie chwytam. Oto deszcze spadają podobne szklanym wężom, wzrok jak nóż po szkle — po niebie zgrzyta. Jeszcze mi twarze zwierząt migną, jeszcze lądy albo zamyślenie, albo puszcze jak róże po płatku rozwiną, albo i ta ucieczka wieczna. A kto mi tak sfery pogłębia, aż się planety w głąb nieba, bez końca nakładają na kręgi wirując i hucząc? Ja morderca — na śmierci liczyć się uczę, to znów ja — ptaków płonących obrońca. Ach, jadą rycerze, po lodzie konie ślizgają kopyta srebrne od szronu, to złota ciężki łańcuch. I tropiciele mijają śród świateł zapomniani, mijają panny białe, mijając w śpiewie — tańczą. Czy gwiazdom stanąć pochodnią, brzegiem nawałnic [ idąc, i tak je czytać jak księgi stojące w rzędach czy półkach, choć nie ma końca oparciom? Czy ziemię krokami rytą tak odgadywać, nim zetrze ją świerszcz lub lecąca [ jaskółka? Czy może słuchać w noc? Tam, gdzie dudniące łowy albo kruszący się kosmos pyłem świszczącym odpowie, czy tak u oceanu tragicznie ręce wiązać, czy tak w kościoły i ludy dzielić zapomnienie? lip O, nie unoście przyłbic, zamczyste kule stropu, ciemni, po nocy szukamy, jakże w zawiei nam poznać? Toczą się, toczą kule, dymią i dzwonią potopy i zapadają się zmarzłe rzeki lodowe pod stopą. Już zapomnieliśmy barw, już zapomnieliśmy znaków, które pogasły, a teraz w drzewie czy gwieździe, [ czy księdze — jakkolwiek mówisz — odpowiedz i włóż w noc pioruny [ czy ręce, jeśli cię nawet nie ma. Oczy otwieram Nawałnice z wolna się rodzą — najpierw to brzęk fletni. Dzień rudy tak uderza odchodząc, spływając kolorem w kwiat. O, rozwiążcie mi ręce dawne — — prężne konary skrzypów, bo zbyt jasno już widzę prawdę, jeszcze oślepi mnie blask. Oto się niebo odbarwia, zamienia się w tabun wichrów, jeszcze chwila pogardy, a spadnie czarny śnieg. 120 A ja brzeg nie nazwany — nazwę, wtedy spadnie drapieżność gwiazd, gdy w ramionach żelaznych trzaśnie szklany sen i rozpryśnie się wiek. 15 styczeń 1942 r. Pioseneczka Kto mi odda moje zapatrzenie i mój cień, co za tobą odszedł? Ach, te dni jak zwierzęta mrucząc, jak rośliny są — coraz młodsze. I niedługo już — tacy maleńcy, na łupinie z orzecha stojąc, popłyniemy porom na opak jak na przekór wodnym słojom. Czerwień krwi dziecinnie się wyśni jako wzdęte policzki wiśni. Metal burz się wywiedzie na nowo zapienioną dmuchawca głową. A łez grzmot jak lawina kamieni w małe żuki zielone się zmieni i tak w wodę się chyląc na przemian popłyniemy nieostrożnie w zapomnienie, tylko płakać będą na ziemi zostawione przez nas nasze cienie. 16.I.42 r. 121 Wesele poety Poemat Basi Śpiew I Co się zdarzy przy drodze — nie wraca, i to, co w wieczność odchodzi — ginie. Nie płacz, nie płacz, zawsze pozostaje urojona podróż po obłokach. Nie płacz, zawsze jeszcze zostanie tabun drzew niby masztów ze złota, jeszcze pragnień w powietrzu śpiewanie, jeszcze w trawach wędrówka zostanie albo grób — z niego jodłą wyfruniesz. Śpiew II Może przeminą gody ludzkie, gody burzom płomieni podobne, ale to, co w nich ptakiem zostało, pozostało i będzie wołać jak na drzewie, jak w gałęziach twoich, które z kory zielonej obedrze człek lub wiatr żelaznym obojem, albo nawet mijając je zetrze jakieś z lodu błękitne powietrze, ale to, co w nim ptakiem zostało, to jest dusza nad prochu ciało. 122 Śpiew III Nie zapomnisz, nie zapomnisz skał, bo się skałą w tobie zaśpiew stał, bo gdy kochasz, a kochasz przez przestrzeń, choć tak blisko, żeś się morzem zlał, toś wrysował się ogniem w powietrze i nie zejdzie, ale będzie trwał ten korowód, w którym coraz inny, malowany na chmurze i wodzie, jakby ty w twoich cieni pochodzie tak w powietrzu zastygniesz płynny i choć gwiazdą byś nawet grał, pozostaniesz, nie zapomnisz skał. Dom poety I Tam jest zawsze jesień, pod krużgankiem drzew zbiera złote jabłka różowawy lew. Tam jest zawsze zima, w chmur lodowy łuk modry łoś unosi gałąź białych snów. Tam jest zawsze wiosna, na dymiącą ruń ptak zielony zrzuca skrzydła rudych łun. Tam jest zawsze lato, od zmarszczonych rzek 12) żółty niedźwiedź zwraca ryty w miodzie łeb. II Oto dźwierze wiatrem rozwarte na przestrzał, kute w ciężkim metalu powietrza, ponad nimi dzwony liliowe, nad niemi drzew korony jak zielone ręce ziemi. A nad furtą chodzi niby paw herb w koronie z purpurowych traw. Wozem ani karetą tam nie zajedziesz, bo do dworu nie droga — strumień wiedzie, po nim złote łabędzie — w ich biegu sercem spłyniesz — i staniesz na brzegu. III Wtedy będzie jakby kniei płynność, pół-zielona, a pół-brązowa, która z wolna pod wzrokiem się rusza żółtym puchem leżących tam zwierząt. Więc niedźwiedzie łagodne unoszą złotą mądrość dojrzałych głów, więc jelenie, więc wilki i sarny, jakby zioła naprężonych snów, porastają lawinami brzegi i czekają milczącym szeregiem na twój miękki spokój zapomnienia. I jak z arką płyną za domem pod skupionym słońcem wszystkich pór, a czas przez nie przepływa i szronem stygnie z wolna na ich wiecznym śnie. — 124- IV Dom jest jasny, zbudowany z blasku, jak powietrza bańka, która w więcierz księżycowym rybakom uwięzia i ma ściany jakby z roślin i światła i z jeziora pułap czy zwierciadła, które gwiazdy odbijając wróży do muzyki podobne i róży. V Tam się wiedzie miłość wszechstworzeniu jak łodyga różowego zioła, która rośnie w takim zamyśleniu, że podobna jest sklepieniu kościoła w stylu ptaków, a te wkoło licząc krople głosu — są harfą słowicza. Otwarcie Już wiał wiatr trzy razy, a zatem most zwodzony zieleni opada i w wierzeje przechodzą kwiaty, sny i ludzie, zwierzęta i łuny, a nad nimi ptaki ciche wieją jak w milczeniu zamknięte nadzieją. O witajcie! kapele cykad grzmią, w powietrzu kując kopuły, noc w girlandy ustrojona dzwoni, - 12 J - a na przedzie, wśród zielonych koni, widzę dzban niosącego Wodnika. Za nim smoki purpurowe suną, na nich ludzie, którym Pismo mówi: „Gdy tysiączne ominiesz zaklęcie, na okrutnym smoku jeździć będziesz". Powitanie „Gdzie on?" — wszyscy pytają i dzwonią w złote jabłka pod kwitnącą jabłonią. „Gdzie on?" — w trawy naprężonej lutnie uderzają zdziwieni i smutni. „Gdzie on?" — wszyscy ręce w zdumieniu wznieśli nagle nad otwartą ziemią: Ni w kolebce tam siedział, ni w grobie, ni to dziecko, ni elf, ni człowiek, a rączkami uderzał w grzechotkę, w której z wolna z lękiem rozpoznali czarnych niebios świecącą emalię, na niej morza się łoskot przewalał i zmarszczonych lądów biała fala. A on siedział i do siebie gwarzył, do narcyza podobny z twarzy. Nad nim panna. Ach, tej nie wypowiem, coś jak liści szum i fali ciało i jak życie nie zamknięte w słowie. Więc, gdy wszystko nagle zawołało: „Gdzie on?" — rzekła ręce splatając miłośnie: „Jeszcze mały". Zawołali: „Cóż się stało?" „Nic, do nocy, do wesela — urośnie!" 126 Uczta Wej! upili się, a setnie upili, dziw, że gwiazd na szklanych kręgach nie pobili. W jednym dzbanie byl zielonobiały mus lodowców, które już dojrzały, w drugim dzbanie glinianym podali sok różowy z krwi i korali, w trzecim noc na poły z mlekiem zmieszaną. Wej! upili się, a wstali aż rano. Taniec I Pod muzyką świat zamknięty brzęczy tak po jeziorze jak po strunie, czy po lipie, czy po łunie ciągnie złota dłoń czy ptak. Drzewom śpiew — pod drzew zadumą wodny ton. Ptaki śnią, czy we śnie niesie modry jeleń tan po lesie w koła łąk. Ulatują lutnie — na nich lilie gam, lilie gwiazd, i cieniami w złocie grając, lądy, drzewa omijają brzeg płomieni — żółty las. 127- 11 Unosiły się jelenie i sarny, wiały lotem migotliwym i sennym, zanosiło grzybami i ptakiem na zielonych polan uciszenie, aż wiatr począł wznosić szkliste dłonie i rozgrzane kształty z wolna studzić, więc stawały niedźwiedzie i konie, i łasice zastygały z wolna, aż stanęły i w posągi żywe zamieniły się, a rude śliwy obrzucały ich w stygnący czas ulewami niedojrzałych gwiazd. Noc Szyby deszczu zamknęły noc rozdzielając światło i świat. Śpiewał jeszcze jakiś obłok przelotny i mijały ulewy lat. Niebo rosło tylko. Jeszcze mniejszy w trzaskających burzach magnetycznych tulił ciepło wiolinowych ramion i obłoki nalewał w policzki. I tak nadzy, w pierwotny czas zasypiali zatuleni w futro podpalonych gwiazdami niedźwiedzi i wiewiórek łuskających lata jak orzechy z zielonej miedzi, i kołysząc się w ziemi kolebie, 128 wyrastając z niej i w siebie rosnąc obudzili się w ptasim niebie, w które lilią wywiedli się prosto. Śpiew końcowy Ciała, które przechodzą, czym są? czym to przemijanie, nie wiesz. Ziemia podobna kataklicznym snom, odbita przezroczyście w niebie. Ani w tym strumieniu przeminie, ani w ludach, które przejdą w czas jak piasek w starożytnych klepsydrach. Ani wiatr, ani cień tak ogarnie ich wianie nieustannych płaszczyzn. Pozostanie, zawsze pozostanie odbicie w niebie czy chmurze, a chmury spadając — powrócą, a niebo wznosząc się — spadnie choćby deszczem, a w każdej kropli pozostanie maleńki obraz. rozpoczęte dn. 17.I.42 r. ukończone dn. 18.1.42 r. * * * Zarówno złe, jak dobre idzie dołem czy górą — to za jedno i już nie niesie nic I2C) ni szatan, ani anioł, gdy szybują kołem nad gradobiciem krwi. Bo w dole i na górze z daleka ujrzani ludzie jak dzieci brodzą przesypując piach z listka na listek, piach lub krew czy kamień za jedno. Potem ręce odrzucając w snach, zroszeni lękiem, proszą bogów. Przez powieki zamknięte — widząc kołem miażdżące ich wieki. A potem znów się budzą, wznoszą w niebo miecz, który przez pół człowieka, a pół Boga tnie. Zarówno złe i dobre idzie dołem i tylko żal zostaje — odbić krąg, obłoki niebem idą i żuk pcha z mozołem swą kulę pośród deszczu ściętych drzew i rąk. 26.I.42 r. Legenda 1 Srebrny dwór stał, a sen nadymał puch jego rzeźb spokojnych i białych jak zima. Nocą czernił szczeliny i układał z głazów wiele przeobrażonych jak duchy obrazów, wiele snów, które zwinnie uskrzydlone biegły i tak się w noc zmieniały w jelenie ścian cegły, rzeźby w białe owady, co świszcząc leciały, powietrze w morze, a kolumny w skały, tak przemieniała noc, a w dzień o świcie IjO każdy pielgrzym oglądał jakby sen w granicie kuty. Tak lotny zamek był jak pióra z lotek ptasich, a mocny jak piorunów góra. II A mieszkał w nim nie człowiek — ten, którego baśnie zwą cesarzem, a żywe opowieści — Bogiem, i choć nikt go nie widział, każdy mógł wyjaśnić z mieszkańców tej krainy pod zamkiem, że ogień albo skrzydło jest jemu podobne, a inni nazywali go burzą w jakimś gromów hymnie, a inni: snów doznaniem, inni nieistnieniem albo karą i sądem, albo zapomnieniem. I każdy widział Pana, każdy na przysiędze mógł głowę kłaść pod topór jak rękę na księdze, i każdy widział Pana i znał go nie lepiej niż byle gwiazdę, choć go co dzień w chlebie pożywał i wykrawał znak na nim, krzyż albo półksiężyc, albo herby. Nieświadomą chwalbą pożywał go i nie znał, a powiadał wiele, i tak byli ci wszyscy jakoby chrzciciele, którzy chrzcząc w imię swoje, nazywali rzeczy imieniem smutnym jak każde człowiecze. III Chór: A nie nazwę ja brzegu ni zamku, a nie nazwę wołania, co we mnie, -ip - bo za chmurą jest chmura, a za nią szeleszczący rozwija się wszechświat, za nim chmura, a za nim wołanie, za nim jeszcze się warstwa rozwija i co nazwę, to chmura wymija, a co wezwę, to jeszcze znaczenie, które imion ni słowa nie znaczy, które jest jak majestat przebaczeń. I nie nazwę. Za chmurą znów chmura, za nią sen, ni to śpiew, ni to pióra, i nie nazwę ja brzegu ni zamku, nim się drogi poza mną nie zamkną. IV A miał Pan synów trzech — jak to bywa w baśniach — każdy się człowiek nazywał, każdy imię to samo nosił. I zawołał Pan synów trzech — jak to bywa w baśniach — i rzekł: „Ja nazywać ani imion nie będę wam głosił. Poślę was — jak to [w] baśni, w legendzie — w ziemię, w morza żelazne i wszędzie, gdzie się kształt staje twardy. Na ziemi każdy w imię się swoje zamieni". V I schodzili powoli, a gwiazdy szumiały deszczami krwi zielonej, ulewami chwały i czuł każdy, jak w korze, gdy drzewo się wzniesie, że jest sam, choć jak drzewo w lesie. I $2 I czuł każdy poczynanie się mitu i żelaza, i złota, granitu, i choć z zamku, co z piór się zdawał, każdy czuł, jak się ziemią stawał, jak mu cień rośnie w stopach i wola, jak wyrasta rośliną na polach, jak mu morze nazywa się matką, jak uściśnie powierzchnię gładką i odbije dojrzałego syna, dla którego jest ciała — przyczyna. I nim się stali dopełnieniem ruchu, zapomnieli ust i ojca słów, i tak byli trzygłos ducha, który nagi wybiega na łów. I tak byli. Tak poszli, poznali, tak się w czynie jak w dzbanie ustali, jakby woda kryształowa w dzbanie, której dzban jest przez twardość — poznaniem. VI Chór: Nie oświecisz. Kto wybiegł — nie wraca, tak nazywa cię snem albo orłem, tak piorunem albo i spokojem, nie pamięta, kto wybiegł — nie wraca. Nim oświecisz. Nie zrozumieć za słowem ukrywanych elementów walnych i żelaznych bram, i snów otwartych i tak kamień przeczuwa cię martwy -*33- i nie nazwie cię, o ile czuje, i nie wezwie, jeśli ciebie pozna. Oto ciało, nad nim noc kołuje, noc zamknięta na słowo, noc mroźna. VII Jechał pierwszy syn na koniu pod jaworem, pod jabłonią, słaby był i dzieckiem jechał przez pomniki miast. Słały gwiazdy noc jak liść. Gdzie mu było puszczą iść? tam zwierzęca wełna w grozie nosi w krwawych pyskach noże, tam pioruny w huku burz, jak by tędy słabość niósł? Więc nawrócił w kłęby miast, gdzie talary białych gwiazd na śnie ludzkim leżąc warczą jakby psy. Wtedy śnią się złe komnaty, pełne złota krwawe szaty, wtedy śni się złota brzęk, ostry nóż i cierpki lęk. -I34- —, ? Bohater Motto: Za to i rycer\ nie lada gwałtownik, lec^ ów, co ctęeka. CK. Norwid On w wielości stoi pośród rzeczy, które rosną w potwornej przemianie, pośród roślin przezroczystych mieczy, pośród zwierząt, ludzi, a poznanie będzie obce mu, by trudniej było wielość formy połączyć w miłość. Więc się mienić będą i brunatnieć w złotych formach dojrzałe oczy, to obłoki będą dnem się toczyć, dnem tych spojrzeń, by nie było łatwiej snów od ludzi, kamieni od rąk porozróżniać, a gradu od trąb. A ten, który przeciw niemu zawoła o swej sile i wstrząśnie owadem wszechmałości — przejdzie w apostoła, przemartwiały swej słabości jadem, i ze strachu potęgę głoszący w pięści zmienić chce gwiazdy i słońce. On w wielości stoi. Wśród kaskady tryskającej mleczem i tonami, W — a nie spadnie, choć poryty gradem, i nie wiedząc, gdzie koniec — nie skłamie. Ani w bojach zjednoczy się w ogień, ani w ludziach nie przystanie — z trwogi. I nie wiedząc — choć otchłań zobaczy, i nie wierząc w wiarę, która depcze, czuciem światła łącząc przez powietrze tak gwiazdami i łzami zapłacze. Ręce prosto kładąc w tęczę tonu sklepi ziemię z niebem na kształt domu. Będzie człowiek w ludziach, zieleń w ziemi nad wiekami trwający ciemnemi. 28.I.42 r. Erotyk W potoku włosów twoich, w rzece ust, kniei jak wieczór — ciemnej wołanie nadaremne, daremny plusk. Jeszcze w mroku owinę, tak jeszcze różą nocy i minie świat gałązką, strzępem albo gestem, potem niemo się stoczy, smugą przejdzie przez oczy i powiem: nie będąc — jestem. Jeszcze tak w ciebie płynąc, niosąc cię tak odbitą w źrenicach lub u powiek zawisłą jak łzę, — 136 — usłyszę w tobie morze delfinem srebrnie ryte, w muszli twojego ciała szumiące snem. Albo w gaju, gdzie jesteś brzozą, białym powietrzem i mlekiem dnia, barbarzyńcą ogromnym, tysiąc wieków dźwigając trysnę szumem bugaju w gałęziach twoich — ptak. Dedykacja: Jeden dzień — a na tęsknotę — wiek, jeden gest — a już orkanów pochód, jeden krok — a otoś tylko jest w każdy czas — duch czekający w prochu. Mojej najdroższej Basi — Kr^ys^tof dn. 2.II.42 r. Basi ale ty jesteś drzewo R.M. Rilke W każdej przemianie podobna kręgowi czasu, jak rok obracasz się stojąc i jeszcze stąd widzę cię na równinach, górach i grzywach lasów, w które światło nalewasz dzbanem splecionych rąk. I morzu podobna przenosisz odbicie wszystkich pogód, -*37 które płynęły i grały w mosiężne kotły chmur. Dłonią poruszysz — jest zima, uśmiechniesz się — [ to jesień ciernie uczyni z głogów wianiem miedzianych piór. W jabłkach dojrzewasz i zieleń wypełniasz żółtym sokiem. Uchwycę powietrze dłonią — to jesteś każdy krzew i każdy ptak na modrzewiu albo muzyki obłokiem i złotą struną drzew. Ach, płoną drwa na kominach i sanie suną w puch, kot przeciągając się mruczy, wzdyma się w giętki łuk. Ty jesteś w rzece i w każdym ruchu odbity twój uśmiech. Obudź się śniegiem, polaną, zmień się w danieli róg, pod wieczór będziesz ciałem i w moim ciele uśniesz, a rano znów się obudzę, miną znużeni ludzie, znajdą na mojej piersi uśpiony biały głóg. ii luty 1942 r. Miłość Oto ona. Niby chmura dana tym przelotnym kamieni rzeźbiarzom, wszechżywotom, aby w niej czyniły archanioła kształt, który widziany w dawnym śnie — był w głosie rozpoznany. Więc zielone głowice liści, więc jak strugi deszczowej potop kłęby roślin uchodzą do góry i na przekór powietrza oplotom 138 puchem brzęczą poczynając z chmury archanioła wspierające stopy. Więc zwierzęta w oparach bekowisk, w kotłach polan w siebie przenikając, pod namiotem trwających odnowień tworząc — z wolna w tonach rozpoznają dłonie śmigłe niby pióra blasku wypełnione jak kwiat nieba — łaską. I on jeszcze — rzeźbiarz nierozumny krzesze chmurę w żelaznym śnie lęku, krzesząc wznosi marmurowe trumny albo martwe posągów kolumny w podobieństwo swoje. Niepoznany anioł nad nim dłutem z głazu gnany to go wężem owinie roślinnym, to powietrzem ominie płynnym i nieznany trwa, promienie leje, co jak w grobie skończone nadzieje — z dłoni, które płomieniem padając wrócą w dłonie, gdy się głazem stają. 19.II.42 r. Rycerz W noc zjeżoną kwiatami martwego powietrza nie nasłuchuj, nie jadą rycerze w zbrojach blasku, w kaskach na wietrze rozwiewających kity płomieni, a miecze obronie słabych — tylko w pochwach rdzawych albo zalane płaszczyznami śniegu, albo jak gwiazdy pogubione w biegu. 139 1 Witaj, a nie płacz mi. Ja zawsze senny, w nocy skrojony na kształt owych dawnych, idę w pochodach, w cieniach jak sam ciemnych i nigdy znaleziony, nigdy wiarą sławny, a tylko ręce wspieram o ten słup z przestrzeni. Gram. Jestem rycerz — Boga zamyślenie. Ach, lądy jak pióropusz dymu ogień wzbija. Mijam morza rozległe jak błyszczące ryby. Gwiazdy spadają w ciszę. Psy przed domem wyją i złote deszcze iskier — jak żuki o szyby. I czegóż ja dostanę, czegóż pragnę jeszcze, zamarzły w lodem martwą, niebieskawą przestrzeń? A szukają i złota, i chleba, szukają, choć jak krety korzeni, które w słońcu rosną kwiatami czy rudawą o zachodzie sosną, i zawsze kopiąc tak — nad ziemię niedostają. I podkopując tak — są złej planety jękiem pod tym pułapem, co jest światła dźwiękiem. Ja wierząc tak w umarłych żywym obcowanie i poznając — do krzywdy przykładam miecz rdzawy, który jest krzywdzie miłość — rozpoznanie i jest jak pod stopami szatana — kłos trawy, a choć znam płomień zaklęć jak piorun wśród ciszy, nie zawołam — w mórz szumie nikt go nie usłyszy. I tak przez ciało czekam, choć ognia potopy niby wojsk krwawych skrzydła ciągną czarnym stropem. I jestem. Czym ja jestem? wierzący przez małość — rycerz gór zapomnianych — w zmartwychwstałe ciało. dn. 21 lutego 1942 r. 140 Człowiek Jak żuk powoli, nie patrząc dokoła, w twardym pancerzu, on! rycerz z chityny, idzie, gdzie anioł woła, jeśli jeszcze woła, idzie, w żadnym zwycięstwie nie znajdując winy, idzie, a łamiąc gałąź ku anioła chwale na ołtarz, nie postrzega, że skrzydło odłamał, a nawet rękę boską i karzący palec, i że jak ruchem kłamie, tak ofiarą skłamał. A ręce ma — płomienie co jak grom pragnienia stoją przy każdym czynie na kształt tego cienia, co o południu wyprzedza nas znacząc nas przed nami — tak siebie poprzedza rozpaczą, i gdzie już stąpnie, lament przed nim jego dłonią sczyniony i już rany pożogą się płonią. * Ale ciąży ten pancerz, a gdy już u szczytu, depcąc, ślepy na kroki, stanie — mąż z granitu, kiedy święty się stanie — to tym, że nie patrzył i sam był Bogu, a krzywdzie nie znaczył ponad płomień ogniska, co stopy ogrzeje, ale nie stopom — sobie — duchem płomieniejc. Ale ciąży ten pancerz, bo jeśli w gwar stąpi, w miast bekowiska parne i krzyże cmentarne, jeśli z krzywdą się zejdzie i w krzywdę zestąpi, by najświatlejsze ręce — z ognia wyjmie czarne I dl i przez to nieobjęcie głazu, co przywalił, jak popiół będzie. Krzywdą pójdzie dalej. Bo współczuć znaczy stać się czuciem społem z owym cierpiącym. A kto pojmie każde słowo — słowem, serce — sercem, z cierpieniem nienawiść też weźmie, a zbrodnię mało w człeku — ujrzy nawet w gwieździe. I będzie sędzią, choć rzeknie: kto sądzić prawo ma, jeśli morzem ciemnym ślepy błądzi. 1 krzywdę da — za krzywdę dłoń wznosząc. Nie wróci do ludzkości, gdy pójdzie każdą trwogą ludzi. * I może pozna nawet. Cóż pozna, gdy szklanym kloszem jakby zamknięty, w kloszu zadumany, będzie jak mucha złota szybie nieprzebytej tworzył elipsy lotu i mydlane mity, mydlane, bo jak bańki o szkło prysną tęczą i spadną jak splunięcie, nawet nie zadźwięczą, nawet tonem nie wzejdą, kiedy za powałą tysiąc pieśni na znak ten jeszcze będzie mało? Cóż pozna, gdy ze stropu przez szkło jeden padnie promień nieprzenikalny? Ani go odgadnie, ani zobaczy nawet, aż na z prochu-wstanie czas przyjdzie, jak muzyka czas — w nim rozpoznanie. dn. 28.11.42 r. Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie, i moje dłuto lotne. 142 Ja jestem, zanim minie wiek na koniu-bezczynie, ptaków i chmur zielonych złotnik. Ty jesteś we mnie jaskier w chmurze rzeźbiony blaskiem nad czyn samotny. Ja z ciebie ulew piaskiem runo burz, co nie gaśnie, każdym życiem i śmiercią stokrotny. Ty jesteś marmur żywy, przez który kształt mi przybył, kształt w wichurze o świcie widziany, który o mleczne szyby buchnął płomieniem grzywy i zastygł w dłoni jak z gwiazdy odlany. I jesteś mi imię ruchów i poczynaniem słuchu, który pojmie muzykę i sposób, który z lądu posuchy wzejdzie żywicą-duchem w łodygę głosu. 1.III.42 r. Wolność Przebudź się — jesteś wolny, choćbyś jak w ziemi duch szedł dołem dookolny, przebudź się, jesteś wolny, zbudź tylko słuch. Otworzysz bramy gwarne i łuki triumfalne muzyki, która w chmury trwa dymami pożarów z dołu do góry. -'43- Otwórz oczy, to jesteś tryskającym powietrzem zdrój żywy. Żeś przez ciało przykuty i żeś ciała upływem, żyj w wietrze. Albo cheruba nazwij i uczyń mocom nazwy, i uczyń z niedoj rżanych wrzące sokiem obrazy, i rzeknij: „Niech się stanę w nich", albo: „Niech się staną". Wtedyś lękom wygnany, burzom cichym przyjaciel w snów srebrnym majestacie. A jeśli nie uwierzysz, żeś wolny, bo cię skuto, będziesz się krokiem mierzył i będziesz ludzkie dłuto, i będziesz w dłoń ujęty przez czas, przez czas — przeklęty. marzec 42 r. Bo tym, co w nim przystają, otworzy chwilę, zgasi i nim sen rozpoznają, i nim opłaczą ciało, przykuci martwą chwałą, miną; zostanie wolny, tworzeniem dookolny. -144- Historia Arkebuzy dymiące jeszcze widzę, jakby to wczoraj u głowic lont spłonął i kanonier jeszcze rękę trzymał, gdzie dziś wyrasta liść zielony. W błękicie powietrza jeszcze te miejsca puste, gdzie brak dłoni i rapierów śpiewu, gdzie teraz dzbany wrzące jak usta pełne, kipiące od gniewu. Ach, pułki kolorowe, kity u czaka, pożegnania wiotkie jak motyl świtu i rzęs trzepot, śpiew ptaka, pożegnalnego ptaka w ogrodzie. Nie to, że marzyć, bo marzyć krew, to krew ta sama spod kity czy hełmu. Czas tylko tak warczy jak lew przeciągając obłoków wełną. Płacz, matko, kochanko, przebacz, bo nie anioł, nie anioł prowadzi. Wy te same drżące u nieba, wy te same róże sadzić jak głos na grobach przyjdziecie i dłonią odgarniecie wspomnienia i liście, jak włos siwiejący na płytach płaskich. Idą, idą pochody, dokąd idą, których prowadzi jak wygnańców łaski ląd krążący po niebie. A może niebo po lądzie dmące piaskiem tak kształt ich zasypuje. Jak noże -*4J- giną w chleb pogrążone — tak oni z wolna spływają. Piach ich pokrywa. Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni. dn. 8.III.42 r. Wielkanoc Sklepienie — chwila — a niebo rozsadzi, jest jak pierś w górach coraz szersza, niosąc strumień biały, rzucony jak ogień z powały, który jest słońca promieniem i głosem, a w nim gołębie krążą znacząc ślady lotu i jak pył w świetle cichym zmieniają się w złoto. \ Takich świątyń gotyku jest w powietrzu wtedy jak lśniących bąków, które krążą z bliska, unoszących spalone wiekami szkielety i spokojnych, wyniosłych jak nieba kołyska na ziemi, gdzie pielgrzymem jest na placach ludnych każde drzewo, a świętym każdy człowiek smutny. Ten czas jak w chwilę grozy przemieni się? Znacząc coś ponad ludzkie zgliszcza i twarze, co w głodzie mają pozór stłuczonych kryształów i płaczą, i jeszcze płaszcz gwardyjski z fantazją uniosą, i jeszcze łzy kryształem, a krew nazwą rosą, i jeszcze wzniosą ramię i nazwą kościoły, choć im się zdają jakby z róż na poły z krzyżami budowane. O ty kraju! w tobie ja znam za wiele oczu, które się dopalą, nim w nich ogień poznają, gdy proch stoczy w grobie, i zbyt wiele znam świątyń, które się rozwalą, IĄÓ nim im świętość przydadzą jak koronę królom. 0 ty kraju! ja jestem bólem twoim bólom i krwią krwi twojej białej — pszenicy łanowej, i krwi twej purpurowej, co jest w twojej mowie. Więc znów ten czas powraca, a z nim co? gdy ziemia huczy w nim na kształt miecza i na kształt płomienia jak z michałowych mieczów liść spadły jak z drzewa, który na ziemię lecąc — pali, nie ogrzewa, i wygania raz drugi, jak wtedy, z bram raju. Tak nam przemienia ziemię i serca w tym kraju, w którym wszystko zmienione na popiół — wytrzyma i będzie jak czuwanie skutego olbrzyma, i będzie, gdy zawoła czas i znów dorosną, nowe w czerwień jak w zieleń drzewo każde wiosną. Więc zawirują kształty najczystszych przeznaczeń, które staną się światłem, chociaż są rozpaczą, które wzniosą się z trwogi, bo w trwodze się staną jedną z tych pięciu — odkupienia raną, jedną z tych pięciu — co głowami płaczą, jedną z tych pięciu — tą w serce zadaną. 1 kto jest człowiek tylko i cierpiał w tej ziemi, będzie skuty z jej śmiercią i jej przebudzeniem, i choćby w niej umierał jak nędzarz — to zbudzi po cierpieniu, w powstaniu powstawanie ludzi i sam jak człowiek wzejdzie, i sam krew przebaczy, bo wie, co znaczy skonać i cierpieć co znaczy. I niech się święci w świetle wirowanie pyłu, i niech się święci ten dzień, co jest miłość, ten dzień, co niósł na sobie przez trumny i ruchy złożenie w grobie ciałem, a wstawanie duchem. III.42 r. '47 - Pieśń o ciemności Sny leżą na mnie warując milczenia jak lwy z pomników, co warują śmierci, i liść opada czasem, śnieg albo i obłok, albo ptaków pióropusz wzbija się i przejdzie. 1 niebo stoi. Wtedy mam podobną twarz do nieba, choć cienia nie ma w niej ni żalu, słyszę, jak się sodomy w cichym trzasku palą. O, nie sędzią ja czekam! Dzień płonie jak listek na płytę pieca opadły i zwija sieć żyłek delikatną, a z nim giną wszystkie chwile nerwem łączone. Noc i dzień przemija. \ w katakumbach czasu od sklepień odbija głos, może napomnienie, może bitwa walna — — wszystko nierozróżnione i rozdarte wszystko. I noc przechodzi górą, jak śmierć — triumfalna, i spływa obraz do mórz wrzących pysków. W huku werbli, w burz wrzawie, w łoskocie pokoleń idą chłopcy o oczach z największych przeznaczeń, idą, aż za daleko przechodzą — do ziemi, idą, kiedy za nimi i świt nie zapłacze mlekiem błękitnym. I tak stygną z niemi, i przechodzą żelazem — karty czarnej ziemi. A tyle rzeczy czeka jak spod dłoni — nowych na nadawanie imion. Jak zwierzęta stoją, tak smutnieją mijane i schylają głowy, aby przeżuwać zapomnienia zmierzch. I48 O, zatrzymać! Plącz milknie. Znów przywala grób, znów sen się kładzie głazem, warczący jak lew, i niebo jak kolumna. Stygnie w urnach krew, a burza ciężko pełznie nad doliną. Noc. Po nocy powstają upiory i w ciała wchodzą, aby truć oczy i zmieniać je w popiół, aby smutnym dziewczynkom twarz jak orzech gnieść i słuchać w płaczu cichym zwycięstwa i śmiechu swojej dawnej postaci, jak uschnięty badyl natchnionej trupem lub serc wodospadem, który się w ciemność toczy. Znowu dym spowija i snem przybity, leżąc umieram. Wiek mija. O, zatrzymać! Milczenie. Widzę jeszcze ludy i naród pod kopułą, gdzie szalone wozy wypruwają z obłoków deszcze krwawych nożyc. 1 pada mór, i ludzie wypłoszeni do bram łomoczą, a bramy z kamieni. Więc przypadają do stóp drżącej ziemi, a ta otwiera paszcze, całuje i wchłania, i niebo drga, nie woła żaden głos. Milczenie. Sny ziewają. Puszcze płyną górą i leżę tak, a w dłoniach kolumny z marmuru wbite warują ciszy. Nie przychodzi śmierć i tylko niebo błyszczy oparte o pierś, a ciało jeszcze raz zmienia się w sypki popiół. 16.IH.42 r. -10 Do Pana Józefa w dniu imienin 1942 roku To nic, że łzy narodu, że Niemcy i grypa, że rak, że głód, że wojna, że kompleks Edypa, że jęk, że narzekanie, że pomór i getto i że chodzimy z pustą jak dziura kalettą, że meble połamane i szyby wybite i że koniec tej wojny jest snem albo mitem, że zimno jak cholera, że diabli nadali, że „w gruzy" i że wszystko spod nóg się nam wali, i że przeklęta ziemia i przeklęte miasto, i w chlebie, że trociny lub piasek — nie ciasto, i że bułka kosztuje dwa złote pięćdziesiąt, i że pieniądze mają łotry i obwiesie, że kradną i zabiorą wszystko do ostatka, że życie jest jak rebus albo jak zagadka. To wszystko nic, sąsiedzie dobry. Wojna krótko potrwa, jakieś sześćdziesiąt latek, i cichutko, nim się człowiek obejrzy, będziemy w ojczyźnie, w nowych spodniach, w krawacie i czystej bieliźnie — żeby tak rzec — prawdziwi już obywatele, nadęci, uśmiechnięci, chodzący w niedzielę do kina i Zachęty oglądać obrazy, nie klnący od cholery i jedzący zrazy z kaszą i sztuką mięsa z chrzanem i do tego jakiś kompot prawdziwy albo wędzonego węgorza. - I JO - Tak to będzie. I Sikorski będzie, pepesowcy, endecy, poeci i wszędzie znów się żydzi rozplenia i znów stwierdzą ludzie, że wszystko było przez nich i że żydzi w brudzie rozsiewają miazmaty, i że trzeba szyby i sklepy im rozwalić i zęby im wybić. I będzie sejm i senat, i nowe obozy koncentracyjne, i ci na obroży, i ci, co ją trzymają, i będą kolonie, będą mądrzy i głupi, zdolni i gamonie, będą książki, cenzura, będą grafomani i po ulicach będą brodzili pijani. W urzędach będą siedzieć sami naczelnicy i będzie raz na dobę noc z żółtym księżycem, i będą policjanci, będą konfidenci, propaganda, złe drogi. O. Wy wszyscy święci. Wszystko będzie i martwić się właśnie dlatego nie należy, nie ustać w wysiłku i biegu, i w ogóle. Więc pozwolisz, mój panie sąsiedzie, że Ci dłoń dziś uścisnę i pocieszę w biedzie. I życzymy Ci dzisiaj wszystkiego dobrego — na teraz: dużo kaszy i chleba białego (w którym nie ma opiłek z miedzi oraz pluskiew), żeby Ci dziecko duże wyrosło i tłuste, żeby Ci zamiast kwiatów w doniczkach wykwitły ogromna kiełbasa i chleb z masłem żytni i żeby Niemców diabli w przyspieszonym tempie wzięli, i wtedy, miły, czym możesz, to tem pierz IJI wroga wstrętnego. A kiedy już moce piekielne ich wyniosą i przetrzemy oczy, to życzymy posady za tysiąc miesięcznie i dziesięciu pokojów meblowanych wdzięcznie, małej fabryczki drobiu i rent kilkanaście, ogromnego omletu na najczystszym maśle. Zdrowia i stu lat życia Tobie i Rodzinie i niech Ci ten byt ziemski jak sielanka minie. I całujemy Ciebie wreszcie na ostatku podpisani poniżej K. Baczyński z Matką. dn. 19 III A.D. 1942 Źródło Basi Unieś głowę jak źródło, z niej powstanie kolor i nazwanie wszechrzeczy, i płynienie porom. Widzisz, wszystko spełnione, czas po brzeg nalany i niebo syte żaru jak złote fontanny. IJ2 A wszystko możesz spełnić od nowa i począć widowiska w obłokach tryskające oczom. I wszystko, co przypomnisz, będzie jak czas głuchy, nad którym jak nad ciałem zawirujesz duchem. Bo kochać znaczy tworzyć, poczynać w barwie burzy rzeźbę gwiazdy i ptaka w łun czerwonych marmurze. marzec 1942 r. * O miasto, miasto — Jeruzalem żalu, gdzie wsparte o kolumny — każde drzewo krzyżem nad cieniem mijającym jak cieniem koralu, który jak płomień niewidzialny liże stopy zwycięzców i tych, którzy leżąc pod płytą blasku, w cień blasku nie wierzą. Miasto niewiary. Czym ty jesteś stojąc we wszystkich ziemiach, w ognisku i w boju, czymże ty jesteś i co niesiesz w sobie, że jesteś na człowieku jak wieniec na grobie i rodzisz tylko bezgłowe kamienie -IJ3- i sen, gdzie nie śniąc nie odwalone jesteś gromów brzemię i martwą pieśnią. Sen, sen upiorów, gdzie na kwiatach leżą ludzie ciosem znużenia padli przed wieczerzą, ludzie u stołów pańskich siadający, którzy szable splatają w dole, a kwiaty na górze. Nic nie widzący, w nikogo wpatrzeni, wielcy na krzywdę ludzką, mali na cierpienie. Upadający — przez ciało chcąc stanąć i żagwią wznieść pomniki, żagwią umaczaną w ciałach tych, co nie wierząc — nie wiedzą i proszą i których tylko potem anioły podnoszą jak liść jesienny w baśni i prostując bożą ręką — tak ukołyszą, aż w Bogu odtworzą. A ci jak huragany wszczęte wianiem płaszcza są, choć przez grozę, silni, gdzie armaty paszcza, gdzie dłoni uderzenie, i tak są zwycięscy w chwili zbrodni — na wieczność odtworzeni w klęsce. O wielcy, których siłę nazywają słabość, bo śpi w nich jak pomruki lawiny i czeka na czas wiary, na znamię, na grom i człowieka, na burzę planet, na rzeczy nazwanie. A że z nich tworzą trumny, co w ziemi zwyciężą, są zwani słabość, że nie ma oręża, że nie ma na zwaliskach kwitnącego sioła, że nie rozdepczą małych, bo światło anioła jest nie przeciw małości, ale obok — znacząc: wielkość — ciał przerastaniem, nie małych rozpaczą. marzec 42 r. ij4 — W żalu najczystszym O, dziecko smutne, o ty zagubiony w żalu najczystszym za wrót niedomknięciem, którędy by duch przewiał natchnionym cyklonem i wiarę święcił. Ty gdzie odjeżdżasz, coś aniołów widział w ludziach znużonych, co szli nad strumieniem, i już odbicia ich ujrzałeś światłem, gdy były cieniem? Gdzie chciałeś wyczuć pod dłonią kształt lawy, która by w gemmy zastygała zwycięstw? Czy gdzie się bunt nie z ognia, a z małości stawał, a z pieśni — wyciem? Czy gdzie się wolność stawała skuwaniem w imię powstałych, którzy kładli nowe kajdany, a znużeni nad wiarą czuwaniem, spadli jak głowy? Czyś ty nie widział, że w słabości wokół nikt nie dopatrzył do końca przeznaczeń i że za mały, by stanąć na cokół, wojownik płacze? A wiesz, że mędrców i magów spełnienia to niebo było czynione przez człeka, by trwał dla celu, szedł jak idzie — cieniem, czekał jak czeka! UJ 1 wiesz, co miłość — jeśli tylko sobie? Co znaczy przemoc, jeśli tylko zemstą za krzywdy, których nie wydrze i spowiedź, aż staną klęską? O, dziecko smutne, ty nie dopełnione człowiekiem — jakby nie spełnione życiem. Cóż to rzeźbienie, jeśli tylko w marmur marmuru ryciem? Cóż to pod snami jak pod palcem czułym znajdziesz, gdyś człowiek przez ciało i ruchy, kiedy cię smutkiem w kamieniu wykuły najczystsze duchy? Nie płacz i pojmij prawo, które mija, i pojmij sen, a tając pojmowanie, uczyń żywy grom w głazie jak ręka niczyja, co żyjąc — uczy. dn. 21.III.42 r. Romantyczność Zgliszcza. Takie już prawo wyrastać z popiołów. Wiatr rozrzuca kwiaty przejrzyste jak szkło. Podaj ręce, kochana, które ku temu są, by się zamykać jak koło. IJÓ O lasy niewidzialne, knieje, co się chylą, i oddech ich na ustach, i u powiek szept: Wiesz, miła — po tych gruzach, co przerosły gniew, będziemy duchów chwilą. O, bo słychać muzyki i nie takie, które we fletni grajek przynosi i gra, to od tarcia skrzydeł, to gdy po rzece kra, które dopiero kończą się ptakiem. Nie trzeba śnić, aby ujrzeć płomień w obłoku, a gdy zobaczysz dłonie bez ramion — też nie sen. Krążenie jak poczynanie i łuny pęd i widać tak wyraźnie jak twarz w potoku. Takie już prawo nam rosnąć czy ginąć, sok wprowadzać w spalone łodyżki ciał, gdy przy nas duch. A ja widziałem: stał nad nieobeschłą kształtu gliną. Bo w rośniecie naoczne uwierzyć czym jest, gdy się tak pręży i zorza wstaje nad nim? Oto twa głowa na piersi i czuję serca łez, w każdej z nich anioł ukryty — nim spadnie. dn. 24.III.1942 r. - 157 Hallelujah p. Jarosławom Iwaszkiewiczowi Niebo jak biała powierzchnia milczenia, pod niebem płaska obraca się ziemia. Sen u powiek omyty. Stoi prosty kształt podobny do fontanny rytej w ścianie skał. Zejdźcie, formy płomienne! Chłodna ziemia zgasi i ostudzi, jak metal rozgrzany, postaci, zatrzyma i przemieni w pomnik żółta glina, aby była nazwana przez ziemię przyczyna. Biją źródła mosiężne, dźwięk przechodzi w światło. Rosną liście płomieni w obłoku, co drżąc rozstępuje się drzewom jak ramiona snom, i grzmią rumaki burzy, nim je wiatry zatną. A potem znów milczenie. Na bezludny gwar i niebo się po płatku rozwija z krwi barw i blade stoi w dole i na górze łuną, a przez nie ożywione białe kwiaty suną, które są oczyszczeniem formy i zamysłem, jak anioły bez skrzydeł albo dąb bezlistny, i tabuny widowisk niosą przez sklepienia, a każdy cień odciska nieobeschła ziemia. O świcie przebudzeni ludzie wznoszą głowy i wyglądając w pejzaż widzą ślad różowy i stygmaty piór białych opadłe przez noc, ręce wznoszą zdumieni i oddają snom te zjawy żywe. Zbudzeni nie wierzą i jak posągi u wrót ognia leżąc śpiewają pieśni, wznoszą dym jak dłoń — Ijl — i błogosławią Panu; młode kwiaty tną, rzucają na ołtarze nie wiedząc, że ziemia porosła w obce kształty jak w kolumny przemian, a stopy wyciśnięte, kędy przeszedł blask, stoją nieme czekając u gorących ciał. Stawisko, 26.III.42 r. Otwarcie przemian O świcie widuję ptaki niedorosłe jak opierzony owoc milczenia. Kim byłem, że z chmury wyrosłem? Kim jestem czerniejąc jak ziemia? Otwieram się co rok i schodzę w śnieg, zamykam się co rok i wstaję — drzewo, żeby przenosić liść na nieba brzeg i spadać tonem w dół — ulewą. Otwieram się co rok; zamykam sen do ziemi; serce obrosłe sierścią owijam w mleczów puch — i milczę tak, jak milczy zielone jabłko przemian, milczę jednaki w burzach — w znieruchomieniu — ruch. 27.III.42 r. Stawisko iJ9 — Noc Basi Madonno moja, grzechu pełna, w sen jak w zwierciadło pęknięte wprawiona. Duszna noc, kamień gwiazd na ramionach i ta trwoga, jak ty — nieśmiertelna. Madonno moja w grzechu poczęta, to nie są winy, którym łez brak. Noc jak zwierzę zatulone w strach, noc, która zawsze pamięta. Usta są gorzkie i suche, do łodyg spalonych tak młodo podobne, oczy ogniem niepłodne — złoty orzech. Czym łuskać z zamyślenia? Wiarę uczynić po zgonie? Jestem jak blask twój, co tonie w morzach powrotnych jak ziemia. Madonno, czym mnie wybawisz od nocy? Czy dziecko przywrócisz wygięciem warg na dół? Snom kolistym, kwiatom, wodospadom dasz się przeze mnie toczyć? Uczyń ruch nieomylny, daj nazwanie wiatrom chłodnym, które z dzbanów leją płyn, co jak płomień jest. Dziś noc i budzę się, zanim dojrzeję w lusterkach twoich łez. 28.III.1942 r. Stawisko 160 Martwa pieśń Martwa pieśń, przyjaciele, bo gdzie rąk zabrakło, tam i pieśni nie staje, a żaglom ni tratwom nie płynąć tam, nie śpiewać młodzieńcom, a starcom być czymś więcej niż tymi, co znając już — gardzą popiołem, bo tym łatwo pogardzać, a zdobyć wstawanie nowym drzewem najłatwiej za grobem. I któż z was stanie tak sam, bez przyczyny ponad miłość i proste wyznawanie winy, ponad tę jeszcze, że tworzyć ci dano i że przez dzieło twoje sny zmartwychpowstaną? I cóż? Żeście tak słabi, żeście tylko mali przez ciała — bryły martwe, to stąd tak zuchwali, że ciało jest wam bogiem, bo zbyt jest oporem, aby je wolą zrąbać jak kamień toporem? Bo ciało jest jak zwierzę nieświadome czynu, gdy je po grzechu gładzić, to wyrasta winą, to się pnie na kolumny, a pochłania ducha i potem już jest wolne, i steru nie słucha, i nie boi się czynu żadnego. Za czyny tylko duch pokutuje krzyżem własnej winy, a tam już duchów nie ma. O żalu, o trwogo; jakaś ty jest — składana nagim z głazu bogom, jakaś ty jest — składana na kopce, gdzie nawet grób tak jest łzami gorzki, że nie wzrośnie trawą. A sen wieczny upiory zabitych unosi, których — krzyżów ognistych i krzyż nie uprosi, i płacz wzniesiony późno nie przywróci bieli i nie zetrze znamienia z śmiertelnej pościeli. — 161 — Martwa pieśń, przyjaciele, jeśli wam nie unieść ruchu w prawd uczuwanie, nie zobaczyć w łunie turkusowych posągów i najśmielszych marzeń, jeśli wam tylko droga, gdzie zgniecione twarze pod kołami rozpękłe są jak prochy czynu, a ogień żądz odwiecznych — koroną wawrzynu. Jeśli kto jeszcze wierzy w stawanie się czasem, jeśli kto jeszcze ceni człowieka nad głazem, o, niech przez wiarę swoją otworzy przemianę w spętanie, nie pochwałę zbrodni. Niech się stanie jak mistrz, co siłę gromu zaklina w kształt żywy, bo jeśli wiary zbraknie — kto wstanie szczęśliwy, bo jeśli wiary zbraknie w odwrócenie ruchu, martwa pieśń, przyjaciele — grobowcem na duchu, martwy sen, przyjaciele, pod kolumną blasku i popiołu wracanie popiołem — do piasku. Wielkanoc — kwiecień 1942 r. Prolog (Ojczyzna) O miasta w dole tam, gdzie pułap dymu leży, o rzeki w dole tam, o wsi jak białe stogi, gdzie maszyn ruch i gdzie ociera złote rogi w odbiciu szybkich rzek zielony jeleń chmur. Obłoki górą płyną, obłoki są jednakie jak ścigający korab albo odbicie fal, które mijają sen i są jak ludziom ptaki nad ogień i nad stal. l62 I w moim kraju one jak indziej niosą szept, i w moim kraju one jakby przez obcą dłoń niesione — tworzą obraz, który samotny rzeźbiarz układa mimo huku albo pogłosu trąb. A w dole jest ojczyzna — to, co się nie nazywa, to, co jest przypomnieniem najdalszych cichych lat, i to, co w oku łza, przez którą widać świat, i to, co w sercu sen i nawałnice rąk. O, dajcie, dajcie ręce, niech w drżeniu poznam sen, co wzrastał i aniołem pozostał pod powieką. Ojczyzna moja tam, tam jest i tak daleka, jak jest podana dłoń człowieka dla człowieka. Ojczyzna moja tam, gdzie zboża niosą wiatr i gdzie zielony krąg zamyka pierścień Tatr, i gdzie jak posąg złoty morze wygina łuk, i człowiek, gdy z człowieka przemawia żywy Bóg. Ojczyzna moja tam jak łańcuch martwych ciał i leży na niej głaz, spod niego zieleń tryska. O ziemio, tyś jest obraz ciosany z krwawych skał, ty jesteś duchom grób i duchom jak kołyska. Kto ciałem, temu kat obcina głowy taran, kto duchem, temu kat nie zetnie głów płomienia, bo gdzie się kończy zbrodnia, tam się zaczyna kara, i tam zaczyna niebo, gdzie się kończy ziemia. 5.IV.42 r. 163 Młot Matce Czuję Twój młot przejrzysty — Panie, który mnie kruszy z nocy w noc, i wiem: gdy skruszy — zmartwychwstanie niebieski klon. Jesteś jak mistrz-rzemieślnik, który wykuwa tam, gdzie widzi formy, i zetnie tam, gdzie głaz oporny, a żywy wzniesie w górę. I widzę kościół wszechstworzenia: gotycki łuk po łuku wznosisz, w powietrzu kując kształty przemian i słup wielości. Widzę dojrzałe już i pełne ptaki i drzewa syte dłuta, a ja — czy jestem w nieśmiertelność ból i pokuta? A ja, czy zawsze niedojrzały, abym ja — ognia pełen dzban, tak pod Twym młotem stał się trwały jak zasklepienie niebem ran? I pada młot Twój ostateczny, aż ciało stanie ziemi — puch, a ja — czym taki posąg-duch, że mi przez ból — być posąg wieczny? 17 kwiecień 42 r. 164 Promienie Powietrze aniołów pełne, a ich przejrzysty trzepot jest jak natchnione ciepło nad ognia złotą wełną. Dziewczynko, która fruwasz, na ptaki rozmnożona. Biały pył? Jasny potok? Promień ścieżek jak złoto na skrzydłach? Na ramionach? Kim mi jesteś? Kim jesteś? Obłok snu purpurowy. Cień przenika powietrze, idzie ziemią i przeczy puszystej rzeźbie głowy. Smutek to czy czekanie? Pośród organów blasku jak dymu smukłe laski lub słupy srebrnych puchów - — bąki grających duchów. Ileż muzyki ciepłej! Kim mi jesteś? Kim jesteś? Utrwalony powietrzem ptaku białego pyłu — kim mi jesteś, czym jesteś — pół-ptak, a pół-miłość. A. D. 42. 19.IV. IÓJ Samotność O! nie jestem człowiekiem; huczy noc nade mną. Płomień mój jak anioły odchodzące w ciemność. Ogromne, całe w blasku sine piętna czasu jak odrzucone w wieczność pokolenia głazów. O! nie jestem człowiekiem. Koła nieboskłonów trzeszcząc suną przeze mnie ziemią ocaloną. Ocaloną? Czas taki; tak dawno; już nie wiem, już nie pomnę, kto ziemię tak odcisnął w niebie. Wiem tylko, żem zgubiony, o, ten czas bez ludzi to bez twarzy zwierciadło, które z wolna studzi jakieś płomienie mroczne, kształty w siebie zbiera, i ja w nim bez odbicia, i ja w nim umieram. O, dajcie mi spojrzenie, przywróćcie choć przyśpiew żuków w lwiej paszczy, choć do oczu liście mi przyłóżcie, bym poznał jeden nerw nie ciemny i jeden kolor żywy i nie nadaremny. Nie ma ludzi. To tylko tragiczność tak krzepnie w pomniki fantastyczne rosnące beze mnie i poza mną rosnące. Wzrok ich jak zasłona i za grzech pierworodny odjęte ramiona. O, daj mi ten grzech poznać. Nikt na mnie nie woła. O, daj mi choć szatana poznać lub mi daj anioła. O, wróć mi czyn przedwieczny lub milczenie wróć mi, abym człowiekiem chodził między tymi ludźmi, których pamiętam jeszcze i których ujrzałem w widzeniu ostatecznym. Niech się staną ciałem. A ja spośród ciemności widzę tych, co niosą swoje stopy przez ogień i przechodzą boso po tych zgliszczach pożogi, którą sami wznieśli — 166 — i której na ramionach wątłych [nie] unieśli. A ja spośród ciemności tych widzę, co bluźnią, bo na zmartwychpowstanie przybyli za późno, i tych, co ściąwszy serce czyjeś jak kwiat ciszy płaczą z ognistej studni, gdzie ich nikt nie słyszy. I czuję na swych oczach dłonie potępione, co niewiarę i ciemność na dzieci włożyły i tych, którym starczyło do pół-zbrodni siły, a cały grzech przez wieki niosą na ramionach. A ja spośród ciemności. O, ja nie człowiekiem, ja tylko głosem bożym zbawionym od piekieł, któremu — odciętemu od ust wzdętych nieba — czynów boskich nie stało, a ludzkich nie trzeba. 29.IV.42 r. * * * ,,Powiadam warn, kto ^gors^y jednego ? tych maluczkich, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego". Świat — kryształowa kula, gdzie ogromne raki poruszają wąsami zwiększone przez szkło, gdzie burze naprężone twarde runo trą o mleczne bramy, a gwiazdy jak ptaki spadają, zanim spojrzysz, już dotknęły czasu i dźwięcząc przygniatają ramiona atlasów. A te barw kawalkady jak palety morza rozwierające obraz — liście wieków wstecz, a ten anioł o świcie, który kładzie miecz, l6j co się widzącym zdaje jako pożar i co oślepia czasem, a czasem gna w ogień tabuny dusz rozgrzanych, nim się staną Bogiem. A te lwy niewidoczne, o ślepiach jak waga, które unoszą czyny pomieszane snem i z rzek człowieczych — czarno gorejącą krę, aż oczyszczony płomień staje się i naga prawda jak słup do góry uderza i łamie skamieniałe niebiosa na światło i kamień, i po nocach ogniska, co z wysoka są jak anielskie pochody wskazujących rąk, a z bliska trzaskiem polan i chlebem człowieczym lub przeciw szukającym jak strzegące miecze małej sprawy i małych, pokurczonych oblicz, które wokoło stoją tym ogniom podobne. A ty gdzie stoisz? Czy cię w skos ukropów wrzących w kadziach sklepienia złote grzywy niosą, czy w dole zaplątany w motowiska włosów, czy śliskich wodorostów dudniących potopów? czy może geniusz srebrny o dłoniach, co światłem, niesie cię między czasem a jego zwierciadłem? O koro ludzka, że Bóg w tobie począł, nic to. Bóg w siódmym dniu stworzenia spoczął, a ty czym jesteś w ziemi wznoszący kolumny, ty cieślo boskiej myśli, cieślo nierozumny? Że duch był i że w tobie — to nie w dłoni twojej, która jest jeno martwym ducha niepokojem. Jeśli ręka niezdarna tak ufna jest w sobie, o, niechże choć postawi krzyż na swoim grobie. O ty, któremu dano żyć. Cóż więcej można!? Dłoń boska zbyt rozrzutna jeszcze, nieostrożna, że jeden kwiat ty pojąć możesz, a swą żądzą 16S potrafisz zabić tysiąc tych, co jak ty błądzą. Dłoń boska zbyt ci hojna, jeśli ten kwiat dała, a na pojęcie blasku jego ręka twa za mała, jeśliś zapomniał głosu, głosu rozpoznania, i jeśliś nie przypomniał, żeś jest snem czekania. Ty cieślo boskiej myśli, co gdy już nie umiesz być choć patrzącym na ogień i blask, czynisz braci na obraz wypalonych miast, aby jeśli być marnym musisz — to choć w tłumie. Ty, kiedyś już przegniły strąk wielkiego drzewa, kiedyś pominął napomnienia głos, ślepe szczenięta ludzkie prowadzisz na stos, aby pokazać im, jak Bóg się gniewa, a pokazujesz przejrzysty łuk blasku pokryty twoją dłonią — chimerami z piasku, a rączki szukające napełniasz swą smołą, by z nich nie wypadł miecz i biały gołąb. Ale z nich są anioły-mściciele, co głosy takie w górę uniosą, że zbieleją włosy, i nim w topór z ołowiu zmienią się i runą, będą oczom podobne boskim — stu piorunom, będą wtedy krążące, pozbierane z ust, z ust skarżących jak płomień i ognisty nóż, a maluczcy, co niosą krzyż zwalony na nich, wstaną w blasku. A straszne będzie zmartwychwstanie. Wstaną w Bogu. A straszny będzie ten czas kary, kiedy kora bez duszy wybuchnie pożarem i pozostanie popiół, jeno garść popiołu, jako ślad tych, co skradli lok złoty — aniołom. początek maja 42 r. IÓ^ * O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone, od snu zielono wzdęte, od ognia czerwone, nad kuźnią purpurową jak żelazo giętkie, jak łuk żaru ziejące, jak miecz boski — piękne. Niebo, niebo tułacze idące na wschody, nad wypalone miasta i żywe ogrody, idące na północne, na białe południa, niebieska harfo lipca i żelazna grudnia. Niebo-pielgrzymie, ty rozpoznasz przecie tych, co w tobie odbici jak w wielkim zwierciadle, ciągnęli nić tęsknoty wędrując po świecie i zanim nić zwinęli, już u końca padli. O ty, niebo tułacze, twoje ptaki dzwonią, są nam jednako orłem, aniołem, pogonią i tym, co ich szukają, i tym, co znaleźli, i tym, co nieśli je gdzieś i nie donieśli, i tym, co już zdradzili, i tym, co jak owi, co giną za nic — bracia chrystusowi, i tym, co rozpoznali i na sercach swoich przykuli jak ryngrafy na ognistej zbroi. O niebo, niebo boże, połącz nas i uczyń krzyż jakiś albo znamię czasu, co pouczy, co nakaże wybaczać i zbudować korab, który przez każdy potop przejdzie jakby chorał, który, arka natchniona, arka sprzymierzona, będzie mocnym jak surma, słabym jak ramiona, i da tym, co widzieli upiorów tabuny, serca z białych gołębi i oczy — pioruny, tym, którzy krzyk słyszeli, który niebo z kory IJO odzierał, jakiś nowy młot i młot natchniony, który tam, gdzie uderzy, wypryśnie kształt czysty, a gdy nie zmiażdży — będzie wiekuisty. 2o.V.4z r. U niebios rozkwitających Młody dąb jak woda w górę tryska. Ptaków jasne koła. Dotykalna dłoń anioła dzieli chmurę. Wąski strumień, wąż roślinny, ziemię jeszcze raz obejmie, czas jak obraz z nieba zdejmie, taki płynny. Dzbany mleka — ciała żywe jakże krzepko łączy w owoc strop wysoki ponad głową, chóry lasów tkliwe. Dana ci ta glina giętka, oczy z ognia i rozumne i jak pług dzieląca ręka; posąg sczynisz nią czy trumnę? W blasku cały postawiony, nim rozróżnisz blask wszechrzeczy, z mdłego ciała cię uleczy nienawistny, przesądzony. 171 A mieć ciało, duszę jako słup żelaza — to nie znaczy przejść jak po szkle — po rozpaczy, ale niebo unieść ptakom, ale dom unosić w górę: mrówczy dom i ludzki kościół, nazwać wreszcie czas miłością, dosiąść chmurę. Wtedyś ziemi pobratany, kiedy trud największy wzniesiesz, gdy choć jedno drzewo w lesie nie odcięte, zbudowane. Jakąż w ptaków czas, na gody szatę włożyć? może z gwiazdy? jakiż uśmiech, a przyjazny? czapkę chyba z drzew i wody? A my mali tacy, dumni u tych niebios pełnych liści, u tych świateł. W nienawiści na cokole smutnej trumny. A my tacy we krwi cali, wciąż bez wstydu — boskie dzieci. O, niech anioł nie uleci, nimśmy jeszcze tacy mali. dn. 30.Y.42 r. IJ2 Rzemieślnik Kochanej mojej Mamie — Kr^ys^tof Noc układając sprawnie na kształt giętkiej gliny budowniczy, nim zważył, że zamiar przerasta, już znajdował kolumnom wysmukłe przyczyny i tak na pół widzialne dłonią tworzył miasta, kościoły firmamentów zjeżone do sklepień w postaci fantastyczne, pełne koni wzdętych, scen zamarłej historii wyrzeźbionych w niebie i nieżywe na pozór kolumnady świętych. I ciosał z siebie kształty, i tak w noc przenosił, że sam jak liść u drzewa, którym jego dzieło, trzepotał w niepokoju, jeszcze Boga prosił, ale co wkoło rosło, już się nie nagięło jego dłoniom. Już twarde wzrastało powietrze i opornych posągów rój unosił w górę wielkie muskuły roślin, zaludniając przestrzeń, i pulsowały ciężko przejrzyste marmury. I ową, którą widział zda się w snach zamczystych, ujrzał jasno, jak z dłoni wyfrunęła ciałem i wśród aniołów szła jak sama promienistych, gdy już na wykończenie kształtów ręce miał za małe. I zaklinał: „O moce, zatrzymajcie ciemność, oto pną się kolumny, nim dzień — nie nadążę; -1?'3 — o, otwórzcie tę studnię — świt biały nade mną", i słabnąc już, pułapy jeszcze dłutem drążył. A wtedy chlusnął chorał z otwartych niebiosów nalewając w naczynia form wykutych — krople. A on szeptał wstępując na posągów stopnie: „Jakżem to sczynił kształt na podobieństwo głosu?" 8 czerwiec 1942 r. Nie wstydź się tych przelotów pełnych płomieni białych, tych dźwięków a niestałych, takich jak w burzy złoto. One na drzew dotyku, co stropu sięgać zda się, są w cichym majestacie Bogu — muzyką. I obleczone w pióra czy w przezroczysty niebyt, każde są drogą w chmurach albo po niebie nazywaniem snów wrzących, napełnieniem pachnącym i krwią w powszednim chlebie. U4 Nie wstydź się cnoty. Ona, choć jej nadali ciało zbrodni — toć jej za mało, czeka nie napełniona jak dzban — to kształt jej nadaj, niech będzie czynom — waga. Nie wstydź się wiary w sobie; ona nie snów głupotą, ale jak we krwi złoto i krzew na grobie wzrasta na tym, co płyta, co gniecie — nie rozbita. Nie wstydź się miłowania, tworzenia, dorastania; w żelaznej żądzy twojej ona jest płomień nieba, co sztabę tak rozgrzewa, że kując niepokojem przemienisz w wieżę pragnień, do której czyn się nagnie. Otoś mały, a taki sam sobie jesteś rodzic, że z głosu nawet — ptakiem i anioł nawet w głodzie. 17 J Jeno lotom nie wzbraniaj, ogniom jeno daj imię, czas cię wtedy nie minie możności przerastania, naczynie miłowania, tonie w Bogu stawania, człowieku. VI. 1942 r. Noc wiary Sny są mocne jak wiara. U drzwi kolumny ognia. Noc powstaje w pożarach, zmartwychwstanie i zbrodnia. Ręce jak żuki węgli popieleją u okien. Wiatry czarną posokę i gwiazdy sypią w głąb. Wirują groźne koła. Iskier bicz archanielski stoi u drzwi i wola lawiną krętych trąb. Ludzie u szyb zastygli w grozie, ręce łamią, widzą planet noże, co prują nieboskłony. Rzeczy rój do góry Ij6 unoszonych i drzewa lecące jak ptaki, widzą konie biegnące przez wydęte chmury i w oczy ołowiane, od snu nieprzytomne wołanie, głos żelazny bije: „Wróćcie do mnie". I nie widzą, że płomień zstępuje na głowy i włosy im porywa, przeaniela głosy, i czują, jak na dłoniach ciepłe krople rosy osiadają, nie wiedząc, że to pada krew. A nam u hełmów róża i krzyż jak ognia ćwiek, co czoło przeobraża, nam, wyrzeźbionym w głazach, jak gorejący krzew. W kaskadach gwiazd żelaznych, w lejach, co w górę rwą, z kamieniem u tych rąk w niedostrzegalne gwiazdy. O, gdzie te noce krwawe, gdy drzewo nieba gra jak organ srebrnej lawy nieutulonym w snach? Świt nadchodzi, dzień biały. Nieutulonym w ziemi cieśle wznoszą dom mały w kołysce ciepłych cieni. I pył jak co dzień pada, i wiatr, i drzew muzyka, płacz i powszednia zdrada, strop nieba co zamyka. '77- Przechodzą w pyle dróg ludzie, co zapomnieli tę noc. A w nieprzytomne oczy ziemią spętane słychać, gdy prosi Bóg, woła: „Powróćcie do mnie, w me serce obiecane". dn. 28 czerwca 42 r. Pragnienia Co dzień kochając cię płaczę, tęsknię za tobą — patrząc, oczy mi popieleją, wiedzą, że nie zobaczą. A z ciebie gorycz płynie jak w niebo dym spokojny, dzień jak liść kruchy się zwinie i ptak, co w śpiew niezbrojny. Przysiadają na mnie modlitwy przelotne, ach, przelotne. Elementarne bitwy, trwożne, samotne. Uczę się ciała na pamięć i umiem. Widać dusza jest jeszcze, która kłamie, a we mnie śmierć porusza. i7S- Po snów kipieli ciemne) szukam cię, tak się spalam, ręce mi nadaremne jak ptak, co gniazdo kala. I może by w milczeniu i w cierpieniu by może, cóż, kiedy nocy grożę, niedowidzeniu. I takim ci ja hardy jak ręce, co rycerzom przypinają kokardy, w których siłę nie wierzą. I takim ci ja mocarz, że kiedy słów nie trzeba, nie umiem stworzyć nieba miłością w oczach. czerwiec 42 r. Rzeka Płyń, ziemio. Góry ciemne. Rzeka wszystko niesie. Lądy wzdłuż wody pękną. Jak wiosło milczenia rzeka wszystko podzieli na wiosnę i jesień, na zimy siwe, pory wszystkich lat. Niosą się ptaki, a brzegi tajemne świat smutku otwierają i radości świat. 179 — To taka waga srebrna, uśmiech nieba w ziemi, ujrzy nas i uniesie z rękami ciemnemi od pracy, utrudzonych przygarnie i z odbić gdzieś na krańcu żywota może się odczyta nasze twarze milczące. Będziemy podobni sami swoim odbiciom w niej albo podobni ciemnościom, które niesie, albo nieskalane twarze w srebrze zostaną, a niepokonane. Płyń, ziemio. Długi wieczór i ptaki u lic, zdaje się, rzęsy trzepot przyjacielskich oczu, i jaskółki cieniami ciepłymi migocą, i noc zapada ciężko, i pierzasty świt podnosi chmur powiekę. Tratwy suną w mrok, owoce ciężkie niosą; jabłka — jakby grad burz dostałych opadły z drzew minionych lat. Cóż będziemy czynili? Domki na wybrzeżu jak zabawki czekają na dziecinną dłoń, a wokoło zwierzęta utrudzone leżą i na biegunach cieni w głąb pastwiska koń — przebiega. Ludzie oczy unoszą z daleka, uśmiechają się, ręce w powitania kwiat wznoszą, jakby mówili: „Płyńcie. Tyle lat". I z uśmiechem zostają pogodni i sami z tym sercem rozdzielonym na światło i kamień. A ta rzeka unosi nie trwając ni chwili, a czasem takie ręce żelazne unosi, a czasem w niej westchnienie, co o oddech prosi, i myją krwawe dłonie ci, którzy zabili. I czasem łza upadnie, jakby popiół padł powitaniem: „O płyńcie! Ileż jeszcze lat?" 1S0 A to tych ziem spalonych włosy albo dym, a to skrwawionych chłopców, których ścina kat, matki ciała obmyją, nim oczy sczernieją, jeszcze rzeka wskrzeszeniem, daremną nadzieją, albo dziewczątka ciche o oczach z ołowiu, jakieś serca rozdarte i trumny w niej łowią, a to przebite ręce upiory zanurzą, oczy powydzierane jak kamienie dnem potoczą się, zahuczą, nim się staną różą, co nad wodą wyrośnie, i jak skrzepła krew u hełmów złych zwycięzców przypięta — przepali i będzie jako grot z milczenia i ze stali. Płynie rzeka spokojna. Dobra ziemio, płyń, rzeka wszystko rozdzieli na zbrodnię i czyn i spokojna, żelazna, uniesie, pogodzi dymy splątanych odbić na kwiaty narodzin, na barki trumien głuchych. Zapomniany głos jeszcze w niej woła cicho, jeszcze bieli włos zapatrzonych na brzegu. Jeszcze trawy długie, jeszcze jaskółki przetną i zważą powietrze maleńkim ruchem skrzydeł. Jeszcze westchnie [ przestrzeń. Kończy się ciemna rzeka i zapada czas. 9.VII.i942 r. 181 Modlitwa I Niezdarne ręce, martwe trudy! I cóż ja pocznę pod tym niebem, gdzie tłumy głuche, gdzie pożogi i wyją z lęku głodne ludy? Nie nakarmiony snem ni chlebem, jak trup nie pojednany z Bogiem, cóż ja wam pocznę pod tym niebem? O, nie nazywaj mnie człowiekiem, bo mi wstyd krwawy — wzrok wyłupi, bo mi na czole zbrodni znamię, z ziemi nie owoc — zaduch trupi i tylko topór, a nie ramię. O, nie nazywaj, lepiej powieś na ustach pieczęć — boże słowo i jakąś pieśń, a nie grobową, i jakiś hełm, a nie na głowie. Zanim jak anioł wyjdę z piekieł, o, nie nazywaj mnie człowiekiem. I odbierz ręce te niezdarne, co i z marmuru krew wyplusną, i zanim ziemię zedrzesz z powiek i nim odbijesz mnie jak lustro, by twarz nie była trumną czarną, daj, żebym umarł choć — jak człowiek. lipiec 1942 r. 182 Wigilia Matce I zbudzili go nagle. Był to głos z daleka. Umarłego lat tyle któż to zbudził z Boga jak ze snu, by jak kropla ciążył znów ku ziemi i cierpieniem, co myślą żywego człowieka, jak ciałem okrył i sprowadził w dół. Już opadał. Mgła nisko. Obłok śniegu w dole. Od światła oderwany, w czarnoksięskim kole, w kole głosu wirował, aż usłyszał z bliska, jak go nazwała ona po imieniu. Śliska ulica w śniegu nikła. Grajek zginał piłę i cienki głos przeszywał i oddalał czas jak w tamten wieczór śmierci. Już był u tych okien. Stół biały, wigilijny, przysypany mrokiem i ona tam samotna. Płomień świecy gasł od chłodu, który przyniósł, i powiew westchnienia zatrzepotał i stanął znów u jej ramienia jak w tamten wieczór śmierci. „Mój miły — mówiła — oto samotność moja, łzy i tych łez siła, co cię do mnie prowadzi". Pytał ciężko: „Co, co mi każe powracać w ołowiane dno, na samo dno milczenia, na ziemię, w popioły?" „O miły, ukochany — mówiła; wspomniała — Ty duch, ty nie pamiętasz o cierpieniu ciała. Już nie ma naszych synów. Krew ich wsiąka w śnieg. Możeś ty widział serca ich na ulic bruku, możeś widział schodzących na umarły brzeg, a może roztrzaskaną matki siwą głowę. -i83- Dzisiaj przyszła godzina, zabierz serce moje, obroń mnie od dotknięcia ich, jakeś mnie bronił". Pokój spełniał się świtem. Za oknami dzwonił dzwonek u małych sanek. Ciemni, trzej, schyleni, długo szukali w szafie. Jeden złożył dłoń na jej ramieniu sztywnym, wtedy się ukosem obsunęła powoli, brzask jej zwilżył włosy i strumyk chłodnej ciszy popłynął przez skroń. Zamilkli. Ona była z nim daleko, chyba dalej niż każda miłość. Ostry szron na szybach skrzył się. Ruszyli z wolna, lęk ich biały zmroził i czarny krzyż ze ściany jak milczeniem — groził. Było wysoko, cicho jak w kościele. 9.VIII.i942 r. Ten czas Miła moja, kochana. Taki to mroczny czas. Ciemna noc, tak już dawno ciemna noc, a bez gwiazd, po której drzew upiory wydarte ziemi — drżą. Smutne nieba nad nami jak krzyż złamanych rąk. Głowy dudnią po ziemi, noce schodzą do dnia, dni do nocy odchodzą, nie łodzie — trumny rodzą, w świat grobami odchodzą, odchodzi czas we snach. A serca — tak ich mało, a usta — tyle ich. My sami — tacy mali, krok jeszcze — przejdziem w mit. My sami — takie chmurki u skrzyżowania dróg, gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg. Te sznury, czy z szubienic? długie, na końcu dzwon — to chyba dzwon przestrzeni. I taka słabość rąk. I ulatuje — słyszę — ta moc jak piasek w szkle 184 zegarów starodawnych. Budzimy się we śnie bez głosu i bez mocy i słychać, dudni sznur okutych maszyn burzy. Niebo krwawe, do róży podobne — leży na nas jak pokolenia gór. I płynie mrok. Jest cisza. Łamanych czaszek trzask; i wiatr zahuczy czasem, i wiek przywali głazem. Nie stanie naszych serc. Taki to mroczny czas. 10 wrzesień 1942 r. Modlitwa II Tak wzrastamy, idziemy przez czas i kochanie. Bogu nie dowierzamy, ludzie kłamią nam. Jeszcze rok, jeszcze życie, a co pozostanie, kiedy u blasku przystaniemy bram? Nikt z nas nie jest bez winy. Kiedy noc opada, wasze twarze i moja ociekają krwią i własne ciało jest jak duszv zdrada, i nienawistne ćwieki własnych rąk. I nikt bez zmazy. Czarne czasu koła jedne w drugie wplecione, czyn pociąga czyn. I noc. A z nocy tej jak gdyby nikt nie wołał nawet o łaskę, odpuszczenie win. O spłyń, aniołem spłyń i od konania z myślą od głowy odciętą przez bat oczyść. I przywróć nam moc pokochania, sosnowy, prosty dom i potok żywych lat. — iSr — O ziemio, ziemio moja, powróć w nasze serca czystym imieniem, rozwiąż skamieniały czas. Od ciał zabitych, ciał morderców, od trwogi nocnej oczyść nas. 17 wrzesień 1942 r. Modlitwa III Jeżeli życie tak nas odstało i nie doleci żadne wołanie, odbierz nam, Panie, ten proch — nie ciało, śmierć daj nam, Panie. Jeżeli skrzydła dzieci maleńkich poobcinają, zamienią w kamień, odbierz nam ziemię spod stóp przeklętych, w glinę nas zamień. Jeżeli konać nam tak kazałeś z twarzą pod butem, z hańbą u czoła, jeżeli każde kochanie małe, to nas nie wołaj. Jeżeli mokre gałęzie oczu, jeżeli usta z płomieniem wiary lękiem rozdmuchać i zakryć nocą, miłość — pożarem, to nas już nie karm ziemią ni niebem, odbierz, gdy dałeś, niepokój godzin, to zabij dzieci kamiennym chlebem przed dniem narodzin. wrzesień 1942 r. 186 Elegia Obłoki lotne, żagle uniesień, drzew przyjaciele na nieboskłonach. Głowa się chyli w ręce chropawe, głowa bolesna, łakną ramiona. Ten ptak pod wami przepływający jest moim sercem, ciemny, wysoki. Jakże mam uciec do lasów złotych przed niepokojem, ptaki — obłoki? Jakże mam wrócić pełen żałości, niedokończony w lot wasz i płynność? Dłonie przebite, krzyż za mną idzie, śmierci powinność. Tak się ta glina nieurobiona piętrzy, kamieni, miasta goreją. Jestemże grobem własnym na ziemi, własną nadzieją? Ciche obłoki! znów mnie mijacie, światła płynące, cienie dalekie. Wiarą was nazwę. Wy mnie nazwiecie próchnem żałości, trumną, człowiekiem. wrzesień 1942 r. Tren I 1 Ciemny, głuchy, nieszczęsny ludu mój. Ciemności buchają. O! za wiele, za wiele miłości, -187 za mało ukochania. Czarny dym się ściele. Kwiaty są — martwe głownie, domy są — jak trumny w rozwalonym kościele, gdzie Chrystus roztrzaskany i oczy jego — rany. I jego sercem bolisz, ludu burz i niewoli. II Widzę cię, widzę w gromach, wśród roztrzaskanych oblicz posągów. O wy ciemni, zwichrzeniu drzew podobni, olbrzymi. Łańcuch słyszę i batów jęk, i ciszę. III O ludu, ludu głuchy, ty w bólu swym osobny, jestżeś ty jeszcze ciałem, czy już tylko swym duchem, nikomu niepodobny, w śmierci swojej osobny, osobny w narodzeniu. IV Smutny, smutny mój ludu, głowy opadną i wstaną, 188 ręce opadną i wstaną, nim cud. A doczekasz cudu. Nim moc. A już czeka i słucha Duch Boży — twego Ducha. wrzesień 1942 r. Tren II Oto jak pomnik własnego miłowania u sinych wód milczeniem stoję, a dołem płyną trumny i posłania, a górą czas i wielkie boje. O źli, źli ludzie, jakie to wam było ciało złowrogie, tępe takie, złe, o, jaka była ta kłamana miłość, której nie starczy i na jedną łzę. O źli, nieszczęśni czy w Bogu zapomniani, tłumem wylegli nad przepaści brzeg, nie dostający ciemnymi głowami, nie uskrzydleni rytmem ciemnych serc. Mroczne, mroczne wąwozy. To mi przed oczami cień duchów jakichś mignie, to strzaskany krzyż, to drogi stratowane trwogą i kołami, nad grobowiskiem ziemi — nieba drżący liść. 189 Nie ma, nie ma powrotu, sine wody moje, do zatopionych dziejów, które w was odbite. Ja jestem posąg wasz i nad milczeniem stoję skamieniałym — pragnieniem i żywym — granitem. Nie ma, nie ma ucieczki. Na rozdartej ziemi ten milion serc kalekich z mojej piersi krwawi. Byli żywi, odeszli z słowami prostemi, tych Bóg milczeniem zbawił. Ale nam ziemia gorzka, twarda, nieudała. Widzę was krew węszących, palących kościoły, zdzierających z umarłych strzęp żałosny ciała, złą trwogą i chciwością złączonych na poły. Czuję stopy węszące ostatnie przymierze i ciemność, która chlusta na to martwe złoto. I jestem posąg czasu śmieszny — który wierzę, choć nie ma znów powrotu, znów nie ma powrotu. 9-X.42 r. * * Żyjemy na dnie ciała. Na samym' dnie grozy. Rzeźbi nas głód cierpliwy i tną białe mrozy. U okien przystajemy. Noc za oknem czeka i śmierć się jeży cicho, gdy czuje człowieka. I topniejemy z wolna. Nie patrzmy sobie w oczy na drugi dzień. Znów człowiek utopił się w nocy. 100 To nie jest smutek wiary. To serca tak siwieją i stygną coraz, stygną, z miłością i z nadzieją. Wiemy tylko. To wiemy: w ostatnim śnie cierpienia jest dom rzeźbiony w słońcu, a pod nim ciepła ziemia, i tam strumieniem jasnym jak przezroczystym mieczem odbici — rozpoznamy twarze ciągle człowiecze. 19 październik 1942 r. O mój ty smutku cichy O mój ty smutku cichy, smutku gwiazdek maleńkich, nazywałem, szukałem, brałem ciebie do ręki. Jak to się ciało twarde tak w piasek albo glinę zamienia w moich dłoniach, pragnienie każde — w winę. Jak to się — kiedy dotknę — kwiat przeobraża w ciemność, a poszum drzew — w głuchotę, a chmury — w grzmot nade mną. Jak to ja nieobaczny mijam, sam sobie błahy, i rzeźbę zanim zacznę, marmur wypełniam strachem. I^I Jak to ja nasłuchuję błyskawic w niebie trwogi. Jakże to ja nazywam każde czynienie - - Bogiem? Otom strzęp oderwany od drzewa wielkich pogód, sam swym oczom nie znany, obcy swojemu Bogu. Oto słyszę, jak w popiół przemieniam się i kruszę. I coraz mniejszy ciałem, wierzę we własną duszę. i.XI.1042 r. Narzeczona Ona stojąc w jeziorze ręce obraca do góry i z nich unoszą się z wolna kwiaty i białe motyle, kiedy pod kolanami w wodzie mkną ciche chmury, niebo się szybko przetacza. Ona się fali przychyla i bierze w dłoń otwartą jak w pyszczek różowy kuny niebieskie łodyżki wody, które się prężą jak struny i grają cicho i miękko: „W kwiaty nas zamień, panienko". Więc ręce zwraca w górę i krople wypryska wysoko, czyni z nich liście i jabłka, węże i srebrne jaszczury; zanim opadną znowu, jeszcze podobne są głogom, I$2 co kwitną. Potem, gdy spadną, przemkną w nich szybko [ chmury. Ona się z wolna zwróci unosząc z sobą odbicie, nie wiedząc jeszcze, czy w sobie, czy w wodnym obrazie [ prawdziwa, patrzy w kryształ powietrza i widzi dalekie życie, raz zapylone trakty, to znowu potoków grzywę. Nie wie i jeszcze czeka. Wtedy na brzegu, w kotlinie, rycerz ogromny przystaje i jabłko wyciąga na dłoni, błękitne jak kropla nieba. Ona ku niemu płynie, powietrze w krąg rozgarniając, co jak pod skrzydłem [ dzwoni. Potem ich las zamyka. I tylko drzewa dojrzałe tak samo stoją w głębinie, jakby najmocniej kochały. dn. 2.XII.42 r. Tego dnia Tego dnia, gdy wracałem do piekła przez ulicę jak ciężar powietrza, przez tę ciszę, gdy wzrok mi już uwiądł, przez tę ciszę, gdy płacz mi już wietrzał, powracałem po tęczy do piekła... Z napęczniałych chmur cmentarnianych łoskot werbli żałobnych mnie owiał tego dnia, gdy wracałem do piekła, a zabrakło już złota na słowach, -W przechodziłem od chmur cmentarnianych... Po kolumnach drzew świtem różowych... parki gęsto omszyły łuk ulic, taktem nocy schodziłem na przestrzał w ciężkiej barwie wypukłych dni-kuli przez brzeg morza od świtu różowy... Zieleń parą błękitną wybuchła, czułem ciszę czerwoną i gładką tego dnia, gdy wracałem do piekła, wybarwiłem ostatni raz: „Matko!", kiedy zieleń jak opar wybuchła... i stanąłem na świtu krawędzi, który dzwony rozcinał na struny, tego dnia, gdy wracałem do piekła, dzień widziałem huczący jak łunę i stanąłem na świtu krawędzi... Wina Wśród drzew, co są jak płaskie, zielone motyle, święty Jerzy cwałuje po czerwonej ścieżce na koniu, co się wznosi, a za nimi w tyle czeka mała dziewczynka, włosy ma niebieskie. -I94- Smok się wydął i oczy błękitne wyłupił, zanim go dopadł rycerz — trzykroć blaskiem rzucił i zginął. Głupi smoku! o rycerzu głupi, to wszystko takie krótkie, a już się nie wróci ani tobie pełzanie po zaklętych sadach, ani tobie modlitwa w czarnych Winogradach. Truchło leży, paruje z niego zieleń śliska, jeszcze się gwiazdki jakieś z łusk przebitych sypią, i rycerz zadumany stoi, mieczem błyska, tak pół czuje niepokój, a pół gorzką litość. Cóż to, mała dziewczynko o niebieskich włosach, czemu płaczesz? smok leży, zabit twój gnębiciel. Nasłuchujesz oddechów jego w nocy głosach? Wspominasz to niezdarne, smutne, smocze życie i że śpiewałaś czasem jak potok szczęśliwie, wsparta na jego miękkiej, wypłowiałej grzywie? I wraca święty Jerzy tam, gdzie lasu smuga kończy się i zaczyna trakt suchego pyłu, a na postojach ciemnych marzy mu się długa smocza szyja przebita i oczy, co bvłv wypukłe i żałosne, i głos, i łzy słyszy, i gorzko płacze zbrodni pod sklepieniem ciszy. grudzień 1942 r. Kolęda Aniołowie, aniołowie biali, na coście to tak u żłobka czekali, po coście tak skrzydełkami trzepocząc płatki śniegu rozsypali czarną nocą? 10 J Czyście blaskiem drogę chcieli zmylić tym przeklętym, co krwią ręce zbrudzili? Czyście kwiaty, srebrne liście posiali na mogiłach tych rycerzy ze stali, na mogiłach tych rycerzy pochodów, co od bata poginęli i głodu? * Ciemne noce, aniołowie, w naszej ziemi, ciemne gwiazdy i śnieg ciemny, i miłość, i pod tymi obłokami ciemnemi nasze serce w ciemność się zmieniło. Aniołowie, aniołowie biali, o! przyświećcie blaskiem skrzydeł swoich, by do Pana trafił ten zgubiony i ten, co się oczu podnieść boi, i ten, który bez nadziei czeka, i ten rycerz w rozszarpanej zbroi, by jak człowiek szedł do Boga-Człowieka, aniołowie, aniołowie biali. Polacy Oto rozmawiam z cieniami rycerzy w głuchej, wygasłej urnie mojej ziemi, a głosy jak organy rosną i strudzeni, — 106 — tyle wieków zwalając, co nad nimi leżą, tyle serc w jeden kamień skutych, nim odwalą, jak ciemność stygną we mnie i jak wiatr się żalą. O! Straszne, straszne dzieje. Widzę morza głuche, ziemię z niebem złączoną, a jak step w posuchę, i tętent burz pod ziemią, i tłumy wśród ogni wijące się jak węże pocięte w kawały, i twarze, twarze groźne, o! twarze podobne obliczom w śnie zabitych. To znów nagle wały, mury, miecze się wznoszą, krzyk rozcina ziemię; a potem cisza. Tylko stoją nieme posągi bohaterów — trzech lub dwu herosów, a popod nimi przepaść zieje — do dna głosu. Jeszcze, jeszcze pochody na dalekich lądach, gdzie huragany armat rwą na strzępy ziemię, na morzach lśniących, gdzie zamknięci w prądach mocują się z żyłami golfstromów pod niemi. I jeszcze, jeszcze dalej — gdzie stąpną — zwycięscy. I tam jeszcze, w ojczyźnie, z dłońmi zgorzałemi, tam zawsze podeptani, tam zawsze na klęsce jak na trumnie orkanu — wieniec serc na ziemi. I tak mijają lata: rzeki, miasta niosą jak czarną krę pożogi odbitą aż do dna, i ciemność, ciemność głuchą. Wyje ziemia głodna rykiem z pól wyoranym, wydartym z pogromów, a na niej stoją widma rozrąbanych domów, gdzie na zgwałconych sercach pohańbione ciała, jakby się męka boża w ludziach ciałem stała. O straszne, straszne dzieje. Huczy czas nad nami. Kiedy z szubienic dzwony sinych ciał zagrają, - I?J - wywloką nas na bruki pokrajane łzami, na oświęcimskie kaźnie i warczącą zgrają do gardeł nam przypadną. My będziemy żyli i tysiąc lat po śmierci w gałęziach szubienic, płoszący życie z ślepi tych, co nas zabili. Ja rozmawiam z cieniami umarłych rycerzy nad grobowiskiem ziemi, sam jak krzyż zgorzały, i mówię: „O, przeklęty ten, który nie wierzy wystygłym prochom ludu i serc żywych grozie; bo kto na swojej klęsce — klęskę ducha mierzy, o! tego nie wybawi płomienisty orzeł. Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył chociaż przez chwilę jego ognia drżeniem, chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył, to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem". O, wybudujcie domy, o, nazwijcie wreszcie Polskę — Polską, nie krzywdą, a miłość — miłością, i niechaj biegną rzeki, a na każdym mieście niech słup srebrzystych skrzydeł tryśnie jako kościół, kościół ciał odkupienia. Każdy jako posąg śród liści, nie z marmuru, stoi — sobie mały, ale rosnący w kształtach jak jabłka dojrzałe, wszyscy razem w kopułę, co odbije głosy walnych trąb archanielskich jak lawiny nieba, by chleb był dla miłości, nie miłość dla chleba, by czas był tym rosnącym, a nie krwi łakomym. O, wybudujcie domy, jasne, wielkie domy. 23.XIl.42 r. I98 * * * Żonie Nie stój u ciemnych świata wód, gdzie sny mozolne kłębią się i dławią, kiedy nad nimi czerwone korabie, smoki ogniste i obłoków łódź. O, nie wywołuj po imieniu zła, o, nie wywołuj przed milczącym lustrem, tam każde oczy staną mdłe i puste i pokalana nocą każda twarz. Nie szukaj, nie patrz w mroczny grób, gdzie ocienione chłodem zgniłej woni nawet strzeliste świeczniki jabłoni i ciało barbarzyńskie — jak gotycki trup. Oto się liście z łodyg tęgich rwą, jak żywe gwiazdy lecą, jak motyle lśnią nad ludzką nędzą, ciemną i kaleką, i dźwięk wydyma kwiaty na kształt złotych trąb. Poszukaj tam, w splątanych burzach traw, w naczyniach roślin napełnionych życiem, gdzie w kroplach deszczu czeka cię odbicie Boga żywego w łunach żywych barw. Liście po żyłce odczytaj do dna, aż w oczach twoich jak drzewa wytrysną, 199 aż duchy światła w powietrzu zawisną. Naucz się życia, co przez życie trwa. Nazwij się w ogniu, w kołysaniu wód, w niedosięgalnych mocach powstawania. Wtedy nie starczy słów i ukochania — — poczujesz owoc nieba na końcach ostrych kłów. 28.XII.42 r. Dymy, wysokie sztandary. Deszczu srebrna gałąź kwitnie powoli i krople coraz to bardziej jak łzy. Ona smukleje u grobów, deszczem owija ciało i nie wie, czy żyje jeszcze, czy już odchodzi. Dym duszny na pół z kwiatami, a kwiaty rude jak liście, wybucha. Płomień pochłania. Smutek jakże ogromny. Jak ciężkie statki na dno spływają ciała i domy, puste domy bez ludzi. A ludzie mieszkają w ziemi, świat przenoszą głęboko. Zdaje się, żyją tam matki jak grona ciężarne i dzieci, które za niemi, zduszone, zeszły w ziemię, bo ziemia tu jeszcze żywa dzwoni blaszkami liści, kwiatami gam. A żywi snują się nisko, groby, płomyki niżej, razem jak zioła jesienne, ostatni, już ostatni, nie wiedzą, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, [ gdy liże, czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć po szarych schodach powietrza. O co uderza pierś, kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch, 200 umarli to są, czy oni tak przemieniają się w puch? A ona coraz to niżej, to z dymem pełza stopiona. Ogromne płachty powietrza lepkie na postać się kładą, to w nich się żywi odcisną, to jak pod maską bladą ruszy się kształt niewidzialny, jak twarz bolesna drgnie. Oto już widzi: jak smugi wody cienkie wiją się z ziemi powoli. Ona gałęzią stóp ledwo ziemię utrzyma; jak gwiazdę błękitną rękę wyciąga ku nim, a oni jak ciężkie kłęby snu sączą się, \ączą i wznoszą pod szary deszczu dach i słyszy śpiew podobny twarzom widzianym w snach, głęboki, jak ziemia daleki, drżący jak trwogi nić długa i srebrna, to znowu płaski jak wodny liść. Duchy ziemi: Olch szerokich kaptury się chwieją, nitka wody drąży jak kornik, warstwy czasu podobne nadziejom, odwalonym bryłom historii. Grudnie czarne jak grudy i rude, jesienie rozdęte jak żagiel, tu odmierzaj powoli, świdrem łez, a tu uderz, znajdziesz serca jak strzechy nagie. Więcej tutaj miłości się starło, niż udźwignie koleb ziemskich dźwigar, miłość taka, co jak orkan za gardło, od niej krew jak ptak śmigła — zastyga. 201 Stygnął śpiew w dłoniach, z trzepotem skrzydłem pluskał. W palców jej siatkę wiotką, w bolesny niebieski dotyk szmer szary opadł z dymów ciągnących wolno, aż ustał, w dłoniach ojcowski mundur jak ciężki pluszowy motyl. „Ojcze — szeptała — ile lat, ile oczu potrzeba, żeby ten obraz twój z wolna jak cień biegnący w tyle tak odbudować po kropli, jak dzień jeden teraz go [ wznosi?" Chór ojców: Nasze ciała wieczne są, rdza przeżera stary mundur, ale synom, wnukom z rąk jeden kwiat wyrośnie — buntu. Wielkie kraje są jak dzbany, w których kipi miodu bulgot, ale naszych wnuków rany nie nasycą ziemi ulgą. Chmur gejzery dzielą się na wstęgi, nitka wody drąży warstwy grube, zasadziliśmy młodziutkie dęby, aby synom wyrosły na maczugę. Ciemne wieki huczą jak głosy, które w żarnach rzeki trud obraca z nami, pod fundament po to było ryć ziemię, aby wnukom z niej dobyć dynamit? 202 Oto niebiosa wysoko, daleko do nich, ziemia ciężka za nisko już, jak ołów ciężkie pręty zgrzybiałej broni zamykają dróg naszych koło. I szli już jak szare mary miast, które nagle ożywi jedno wspomnienie bolesne czy jeden dziewczęcy [ uśmiech. Przez dłonie jej wyciągnięte płynęła mgła. Wołała: „Ojcze!", rzucała rękami jak dziecko w snach, co wie, że nie ma powrotu, i długo marzy, nim uśnie. Płakała cicho — tyle skruszyło się lat, tyle oczu roztarły ogromnych armat koła. Cisza była. Za nimi dym się zawinął jak bat. Odeszli. Milczenie. Deszcz prószył. Nikt za nimi nie [ wołał. A oto nowe gałęzie — mroczny puch, kwitną powoli; rosną splecione z deszczem w konar. Ciemność. Dłonie jej drżą. Powolny mogił ruch. Głosy dalekie żywych czy zmarłych? * * * Ziemia jak ognia słup. Tnie bat; a nie zna czasu — kamień kruszy, na oślep rzeźbi ciemne dusze w zwalistych trumnach lat. 20) I katorżnicza huczy noc, pod niebem skośnym ogień dławi, i jęk szubienic jak żurawi u studzien pełnych głów i rąk. A kiedy ryczy butów huk po twarzach żon i synów, matek, to każdy trup jest żywych bratem, co orzą swój ojczysty grób. My mamy usta — szabli sztych, od głodów wyschłe, z grozy sine; my mamy oczy — śmierci krzyk — — celne, co trafią krwawą winę. My mamy serca — młotów młot, co przez stulecia ziemię kuły, szybkie jak ostry cios jaskółek i orlich skrzydeł — orli lot. Przez nasze oczy próżne łez o ziemio! płyń polami swemi, aż każdy z garścią wolnej ziemi będziem szturmować czas, co jest jak popiół wiary. Wzniesiem dom żelazny — ludom, burzom, snom. 7.I.43 r. 204 Ziemia Ziemia miłości, ziemia ludów święta jest jak długa niepamięć, jak jezioro mroku, przez huragany mroźne czarnym lodem ścięta, stoi w sobie milcząca jak w grobie wyroków. Tak wypłoszeni z czasu, my, którzyśmy śmieli Boga zwać po imieniu i ludzi po czynie, myśmy czasów nie znali innych, nie widzieli, a groza w nas przeminie, gdy życie przeminie. My na środku lodowisk, nie znający domu, pod śniegami — kamienie i pod gliną — głazy, ci sami katorżnicy my z kamieniołomów, ścigani po ulicach i liczący razy kijów ciężkich, wygnańczych, o! bo nas wygnały jak sine ciała — z duszy, jak upiory — z ciała. My po nocach u ściany chłodnej zaczajeni, w krokach węszący śmierci, w drzew poświście — [ bata, w ziemię świętą zamknięci jak w głuche więzienie. O Panie apokalips! Panie końca świata! znajdź głos swój i przybitych nad trumien obszarem wywołaj; głos włóż w usta i w dłonie włóż karę. 15.I.1943 r. 20J * * * Oddycha miasto ciemne długimi wiekami, spowiada miasto ciemne dawnych grobów żałość; rozrąbane żelazem, utulone snami, nie nasycone płaczem, nie spełnione chwałą. Nie wierz, jeżeli ci się ulice pogłębią i staną się jak otchłań, w której śmierć się przyśni, powierz swą myśl mieniącym się nad nią gołębiom i obłokom kwitnącym jak gałęzie wiśni, i chmurom, które zawsze te same tam, w górze, jak oblicze tęsknoty wykutej w marmurze. Nie wierz nawet pragnieniom, jeśli cię zawiodą nad brzeg spalonych domów i każą ci skoczyć przez wytłuczone okno do czarnych ogrodów, ażeby na zhańbione prochy — zamknąć oczy. Ale uwierz tym głazom, co z kamieni bruku jak psy zdeptane wyją i krwią ludu chluszczą, i rwą się nie pomszczone, i o bramy tłuką. O! niech ci one będą jako słowa ustom, niech ci wydrapią czułość z wzroku i krew z rany, abyś kochając wielu, sam był pokochany. O pij, pij te ciemności z zawalonych ruder, przyjmij w siebie to miasto gromów, które biją, tych Kilińskich, Okrzejów, jak oskardy trudu, i kiedy runą w bruki — niech w tobie ożyją. Stań się krzywdą i zemstą, miłością i ludem. O, chwyć za miecz historii i uderz! i uderz! II. 43 <-. 206 Warszawa Bryła ciemna, gdzie dymy bure, poczerniałe twarze pokoleń, nie dotknięte miłości chmury, przeorane cierpienia role. Miasto groźne jak obryw trumny. Czasem głuchym jak burz maczugą zawalone w przepaść i dumne jak lew czarny, co kona długo. Wparło łapy ludzkich rojowisk w głuchych ulic rowy wygasłe, warcząc czeka i węszy groby w nocach krwawych i w gromach jasnych. Jeszcze przez nie najeźdźców lawa jako dym się duszny przewlecze, zetnie głowy, posieje trawy na miłości, krzywdzie człowieczej. Jeszcze z wieku w wiek tak się spieni krew z ciemnością, a ciemność z brukiem, że odrośnie jak grom od ziemi i rozewrze niebiosa z hukiem. Bryła ciemna, miasto pożarne, jak lew stary, co kona długo, posąg rozwiany w dymy czarne, roztrzaskany czasów maczugą. 20J I znów ująć dłuto i rydel, ciąć w przestrzeni i w ziemi szukać, wznosić wieki i pnącze żywe na pilastrach, formach i łukach. I w sztandary dąć, i bić w kamień, aż się lew spod dłoni wykuje, aż wykrzesze znużone ramię taki głaz, co jak serce czuje. 10.Il.45 r. Jerzy! mój przyjacielu, zanim się sprowadzisz do nowego mieszkania, chyba nie zawadzi opisać, jak by takie mieszkanko urządzić, i o zbytek złej woli chyba nie posądzisz mnie, który przed okiem mej duszy widziałem ten obraz, ach, przyszłości obraz, i poznałem, że w nim twe szczęście, a więc niosę Ci i daję, co mi się aż tak pięknym na ogół wydaje, że się po nocach śni. Ty nie łkaj, proszę, ze wzruszenia, gdy oto kurtynę podnoszę: Drzwi dębowe w figlaski piękne wykrawane tworzą nie do przebycia muskularną ścianę, gdzie aniołki, ptaszęta i kwiaty się wiją, które nim próg przestąpisz — już duszę zabiją. O! zadzwoń tylko, a już drzwi otwarte ukażą, co jest, wierę, oglądania warte. 208 Korytarz. Sienie mroczne, gdzie wokół się piętrzą ogromne szafy nicią osnute pajęczą. A jest tych szaf coś cztery z epok rozmaitych i od każdej przeszłością wieje jakby mitem, jakby legendą starą z dziwnych ornamentów. Szafy z kolumnadami, także zdobne suto, kręto, są jak upiornych snów nieruchomości. Na nich wysoko stoją obrazy i głośnik, saneczki, których jacyś goście zapomnieli, którzy byli z wizytą zaprzeszłej niedzieli, i kufrów coś z szesnaście, walizek i kółek, i to wszystko jak gniazda olbrzymich jaskółek u pułapu zawisłe. Ale dość. Na ścianach rozwiesza się galeria cudnie malowana: tu obrazek: dziad stary unoszący lirę, z brodą pokołtunioną, jakby był Szapirem, tam pastereczka w słońcu, co zachodzi krwawo, na piersi z ręką lewą i w powietrzu z prawą. Amor i Psyche w swoim zmysłowym uścisku, obrazek z Luwru, gdzie brak wodotrysku, i widoczek z Poznania, i jeden z Lublina, i rysunek fabryczki prymitywnej wina, którą jeden znajomy zakładał w Sosnowcu, i rysunek jedzących winogrona chłopców. A w dole, na stolikach, których tu bez liku, widać figury jakby maleńkich pomników; grono tu czuwające coś jakby penaty albo lary stojące nad tym małym światem ogniska domowego. Jest tu i Apollo, z tak błyszczącego brązu, że aż oczy bollą, obok Ceres z kłosami i wódz nasz Kościuszko Tadeusz, który dzielnym przewodził pastuszkom. 209 I innych jeszcze wielu, ach, tych nie wyliczę, razem z Chrobrym, żelaznym psem i Mickiewiczem. O! Bo widać zna przeszłość gospodarz i ceni historię i tych mężów w wawrzynów zieleni, i pomni, że pomniki historii co krok to stoją i od łez czystych co krok to i mokro, od łez wzruszenia i od łez pamięci. Wchodzimy w pokój. O! wy wszyscy święci, i ty święty Eptyku, jakiż blask tu bije i kolorów bogactwo. Skąpany po szyję, nie wiesz, gdzie oczy zwrócić, na czym wzrok ma [ spocząć. Najlepiej tak: od ściany zaczniemy: — tu oczom zalśni tapeta, o! bajeczna-bordo w złoty deseń, gdzie strumień i lew z groźną mordą zrywa listki z paproci kwitnącej dokoła, z daleka widać również złotego anioła i japońską pagodę. Wszystko w kwiatów wieńcu podobnych do narcyzów, trochę do kaczeńców, też złotych. O! bogactwo form!, które tak dłonią artysty rozrzucone, swoje piękno trwonią i rozdają wokoło. A na tym naokół rozwieszone obrazy na górze i z boku, to znowu w dole. Jeden pośrodku to bitwa pod Grunwaldem; z niej każdy widz prosty odczyta dzieje męstwa. Kniaź Witold miecz podniósł do góry i krzyczy. Matka Boska spogląda zza chmury. Ręce, nogi, kopyta, ach, jak mistrz to ładnie połączył na papierze, jak to skleił składnie i jak każdą z osobna wymalował głowę jak żywą. Szaty żółte, szaty purpurowe 210 na wietrze powiewają, wszyscy rzną się wkoło. Dawne czasy! Ach, jakże to było wesoło dawniej. A dalej jeszcze wisi Unia, i ta przez tegoż J. Matejkę — praca znakomita. I jeszcze wisi Józef Piłsudski Marszałek, i Roman Dmowski pod nimi kawałek. A nad oknem zbiorowa fotografia grona osób całkiem nieznanych, gdzieś w dalekich stronach, wszyscy bardzo wypięci, w krawatach i frakach, a na froncie pan Y bez spodni i taka gromadka dziwna — jest to klub sportowy, sekcja Wędkarska wsi pod Zabłudowem. W środku pokoju biurko, zamczyste, mosiądzem nabite i świecące, w nim leżą pieniądze z inflacji, papierowe, które w osiemnastym roku jeszcze w tym biurku jakoś się znalazły. Na biurku przycisk piękny na kolumnie, z alabastru sfinks wielki oparty rozumnie, z wielką grzywą. Taki sam komplet kałamarzy, z których każdy po nocach do dzisiaj mnie straszy, i książek kilka jeden to spis abonentów telefonicznych — druga jest książeczką świętą, z którą w niedzielę idzie do kościoła ten: kogo tam odwieczny obowiązek woła. Pod ścianą stoją martwo zielone kanapy, sofy i rząd krzesełek powtykanych w kapy. * Ach, i ileż tu cacek na małych stoliczkach, jest piesków z porcelany tysiąc, popielniczka z zielonego marmuru, na której bez sukien 211 leży kobieta, którą ja bym z garnkotłukiem, a znawcy z Ledą sławną przyrównać woleli. Ach, idź, jak chcesz, jak chcesz, to przelicz tych pasterek pochody, te rody wazonów, te ozdóbki, stoliki na kształt małych tronów, gdzie tysiące cacuszek jak królowie siedzą, które jak w mateczniku czekają i jedzą ogromne kurzu masy, zbierając je w sobie, i nawet potłuczone, jeszcze ci się w grobie przyśnią te zręcznych mistrzów arcydzieła małe. A gdy już salon dobrze, ze wszystkim poznałeś, idź do sypialni swojej; tam łoże nakryte różową kapą z pluszu, gdzie wkoło odbite małe różyczki barwią i oko weselą, i koroneczki wkoło srebrzyście anielą poduch ogromnych brzegi. Pod łóżkiem dywanik, na którym giętkich liter widać wyszywanie takie: „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje", tak przechowują w domu dawne obyczaje, i przez pomyłkę z boku zawieszony: „Gość w dom, Bóg w dom", wśród białych poduszki [ koronek. I wiele innych. W oknach zasłony pluszowe wytłaczane w amorki złoto-purpurowe. * Jeszcze obrazków świętych rząd tu powieszony i różańców, szkaplerzów, krzyżyków, koronek: jakby w suszarni grzyby, co się w ogniu suszą, tak one schną powoli nad mieszkańców duszą. Jeszcze jadalnia, gdzie stół na dwadzieścia osób i kredens, który gwarancją jest szczęścia, 212 kredens rzeźbiony cudnie w ptaszęta i grona winne, i dwu atlasów na swych dwu frontonach. I tu sentencji wiele, jako to: „Jedz zdrowo", które ci się przymilą powiązaną mową, choć jakby to: „Z jedzeniem apetyt przychodzi", i tysiąc jeszcze innych zdobionych nad podziw. Jest jeszcze kuchnia, gdzie słoiki, szklanki i powiewne z muszlinu na oknach firanki, i naczynia, na których napisy: „Pieprz", „Kasza" i inne. Napisami ty się nie przestraszaj, bo w każdej co innego, niż napis ogłasza. Jest jeszcze i klozecik, ot, taki maleńki, przy piersi jeszcze, i drzwi do łazienki, gdzie od wieku zepsuty kran. * O! daj ci Boże dom taki. Bo i Pan Bóg wynagrodzi może twój trud i twe szukanie, twój bunt i romantyzm, i zamieszkasz na bieli czystej — amarantem, i zamieszkasz po pracy nad piórem i trudzie w takim domu. O takim wszyscy marzą ludzie, którzy smak mają, mają wymagania za swój pieniądz i mają „koszty utrzymania", i płacą za komorne, za gaz i wodociąg, i nigdy nie spóźnili się jeszcze na pociąg, i nikt im nie powiedział, że już od pierwszego mają dość lokatorów, współżycia i jego, i tacy, którzy nigdy nie pisali wierszy. I Tobie niech da Pan Bóg, bądź Ty wśród nich [ pierwszy. Niech skołatana nawa zawinie do brzegu, 21) a wtedy nie zapomnij o dawnym k o 1 e g u po piórze i po dziurze w kieszeni od spodni, idź i świeć pokoleniom jak płomień pochodni. Wiatr Wiatr bluzga, jak krew się sączy, na oczy — ciemności płachta, w nim omackiem błądząc czuję miękki opór pnączy. A to są ciała chyba, chyba groby, chłodne jak wody pręty, to są ramiona trwogi ludziom zmarłym odcięte. Wiatr niesie piachu żagiel, nasmuża się na nas cienko — — to woda, może wydmy nagie? Ledwo nad wierzchem ręką znak pożegnania odfrunie, nowe piasków sklepienie wiatr wzdyma w ciemnej łunie, toniemy, pożarci przez ziemię, gdzie sami jesteśmy dnem. Będziemyż sobie jak posąg wydarty pokrywom wieków? Znajdziemyż kruszyny włosów z tych czasów na skroni zostałe? 214 Wołam cię, obcy człowieku, co kości odkopiesz białe: Kiedy wystygną już boje, szkielet mój będzie miał w ręku sztandar ojczyzny mojej. 18.IV.1943 * Byłeś jak wielkie, stare drzewo, narodzie mój jak dąb zuchwały, wezbrany ogniem soków źrałych jak drzewo wiary, mocy, gniewu. I jęli ciebie cieśle orać i ryć cię rylcem u korzeni, żeby twój głos, twój kształt odmienić, żeby cię zmienić w sen upiora. Jęli ci liście drzeć i ścinać, byś nagi stał i głowę zginał. Jęli ci oczy z ognia łupić, byś ich nie zmienił wzrokiem w trupy. Jęli ci ciało w popiół kruszyć, by wydrzeć Boga z żywej duszy. I otoś stanął sam, odarty, jak martwa chmura za kratami, 21 j— na pół cierpiący, a pół martwy, poryty ogniem, batem, łzami. W wielości swojej — rozegnany, w miłości swojej — jak pień twardy, haki pazurów wbiłeś w rany swej ziemi. I śnisz sen pogardy. Lecz kręci się niebiosów zegar i czas o tarczę mieczem bije, i wstrząśniesz się z poblaskiem nieba, posłuchasz serca: serce żyje. I zmartwychwstaniesz jak Bóg z grobu z huraganowym tchem u skroni, ramiona ziemi się przed tobą otworzą. Ludu mój! Do broni! IV.45 r. O wolność Przebudziły się w nas zwierzęta i duchy mleczne się budzą. W dzień podobni jesteśmy złym ludziom, w noc zwierzętom płonącym w cierpieniu, to znów bestiom krzyczącym w rui, to znów cierniom w swych oczach człowieczych; rozdzielonym, niespokojnym i czułym ciała ciążą jak twarde rzeczy. A na niebie chmur bitwa łagodna, 2l6 a na ziemi chrzęst kości i stali. Jakichśmy warg otchłanie całowali, że ssą nas w grób złe i głodne? Jak przemierzyć ten lęku obszar, od bojowisk odedrzeć nieboskłon? Ludzie źli, ziemia dzika — coraz młodsza — — dziecko niedobre, co zabija troską. Rozerwały się miłości jak korzenie. Nachmurzone stoją burze — drżąc. Tylko jeszcze tchem, co idzie z ziemi, wbiliśmy na oślep harpun rąk, porywani przez wyjący mroków pożar jak zwierzęta, co za kratą śnią, których pragnień żaden czas nie zmoże. 20.IV.43 Do przyjaciela /. Andrzejewskiemu Jak daleko jest od słowa do słowa! A dalej chyba do mocnego jak sosna wypełnienia się w uśmiechach prostych, które wiążą jak wstążka rzeki powitania, boje nasze dalekie. Cóż jest więcej nad gest niewidoczny, przerzucony jak zielona struna nad miastami huczącymi w łunach, nad stawania się obłok mroczny? Mostek wiotki, taki śpiewny, pomocny. 217 I nie grzmiące to nasze witanie, nie olbrzymie, ale ręką, gdy dotkniesz, jest jak deska dębowa od łez mokra, która błyszczy się, tęga i dobra, na kołyskę i na trumnę sposobna. A i krzyż z niej strugać można, no i kostur, co zieloną grzywę liści puści z wiosną. Bo się wierzy, że milczenie to śpiewanie, a jak śpiewać, to Bóg nas tak śpiewem łączy. Jeśli głosy będą jako dech gorący, co roztopi dni topory, grób roztuli, tośmy dobrze, przyjacielu, Boga czuli. 21.IV.43 r. Ciemna miłość Leżymy w łożu mrocznym jak na dnie strumienia wyschłego. Włosy długie, poplątane wioną, rozdzielają się, łączą jak smugi cierpienia i niosą się jak ścieżki ku dalekim stronom. Tu u nas zła tarnina rośnie tak po brzegu, biała czasem, a czasem jest jak rozpacz dłoni, i armie ciężko dzwonią jak wykute w śniegu, w księżycach jasnych sunąc. Krzyk, parskanie koni i czołgów ryk podziemny — jakby wydzierały dusz trzepot nieostrożnie pobratany z ciałem. Więc nasze ciała długie, splecione jak palce w nocnym konaniu cierpną i wiatr nam na twarze niesie płatki tarniny odstrzelone w walce, 2l8 i leżą tak jak piętna pośmiertne, na miłość strącone, aby wspomnieć, że się nic nie śniło, bo oczy były otwarte i w śnie. I źródła są w powietrzu, i czujemy je — to są pociski krwi, co jeszcze trysną, i łkania są w powietrzu — metalowy jęk, który się w ogniu spełnia ulewą ziarnistą. I boleść, którą kiedyś nazwiemy ojczyzną, co teraz jest jak dziecko, które nam we śnie umiera. Jeszcze oddech jego z ziemi drży, bo to był mej miłości pierworodny syn. A potem długa noc. I zrywam się z ciemności bez zbroi, nagi, taki, jakim z ziemi wstał, rozpleść łodygi naszych nie spełnionych ciał i być żołnierzem nocnym wiary bez litości. I nim odejdę jeszcze, nim się broń rozpali, widzę, jak się ten obłok twego ciała żali. Bo ciemne miłowanie jest na dnie człowieczem, które pragnących traci i czystość rozdziera, a które się do dłoni bierze razem z mieczem, lecz się w nim cierpi długo, chociaż nie umiera. I znów widzimy miasta płonące i dymy, co się powoli wznoszą pnąc na stopnie niebios, i szubieniczne drzewa skrzypią, i z daleka bicz strzela i rozcina z ziemią wraz — człowieka. A nad tym krzewy kwitną. Z pąków zielonkawe chmury płyną. Dojrzałość lepko się przelewa. Widnokręgiem o świtach ciągną kluczem drzewa. I ludzie ci żałośni, w nie obeschłych gruzach, pod namiotami cyrków, w świergocie karuzel, 2IC) unoszą się jak łachman, wśród dymu śpiew niosą weseli. Jak wyzwanie sczerniałym niebiosom. Długie, suche koryto — jest to dno strumienia, gdzie leżymy jak kamień pod kurzawą gwiazd. Tyle jeszcze milczenia strasznego jest w ziemi, że chyba go wystarczy na niejedną śmierć! Módlmy się, módlmy słowami ciemnemi! Siejmy, o, siejmy, chociaż ziarnem serc! 3-V.i943 III. Z głową na karabinie Dzieło dla rąk Kiedy się w ludziach miłość śmiercią stała i runął na nas grzmiąc ognisty strop, błogosławieni ci, co im za mała była ta trwoga dla serc i dla rąk. Kiedy przeklęto wszelki płód człowieczy, aby nie cierpiał, aby nie mógł trwać, błogosławieni byli ci, co rzeczy nazwali nędzą poczętą we łzach. Kiedy się krwawym szwem zszywały dzieje, choć ziemia była jak jaśminów pęk, błogosławieni byli ci — nadzieją łączący z niebem ton — źródlany dźwięk. A oto marny niebios złoty namiot, przestrzeń jak morze żywą — a nie szklaną, z której powstaje się i schodzi w nią, błogosławiącą rękę taką samą, pod którą głowy jak łzy w oczach drżą. A tylko trzeba pojąć głos i hasło, bo jeden krok jest jak żołnierza krok, kiedy się wstąpi weń, to się znalazło Boga dla wiary i dzieło dla rąk. V.i943 r. 22$ Zwycięzcy Wiatr szeroki nam czoła obliże, jak lew westchnie i przestrzeń wydmie ponad nami. A jeszcze wyżej łuna świśnie ogromnym skrzydłem. Głowy nasze — owoc upalny, rozszalałe włosów płomienie deszcz omyje jędrny i walny, aż się do snu schylą na ziemię. Jeszcze chleby, jabłka jak księżyc stół sosnowy zalegną kołem, dłonie szorstkie, tak nieporęczne, chleb przełamią z bożym aniołem. A na skronie, gdy sen nas stłumi, gdy będziemy znów ludzie prości, blask nam spadnie i ten zrozumie, żeśmy w wierze doszli miłości. i; .V. 1943 r. Dwie miłości Więc pokochałeś kruche, ciepłe ciało, które się w formach słowiczych ustało, jak mleko płynie w szklanym smukłym dzbanie, skrzypiec ma smutek i roślin śpiewanie. 22Ą Więc pokochałeś je. Jak ruczaj sobie przed oczy stawiasz, aby twarze obie: i ta odbita, i twoja prawdziwa, były jak jeden ruch, co poukrywa ziemię jak pożar i niebo jak jaśmin, na które jedno serce jest małe i ciasne. I pokochałeś jeszcze ziemię grozy z ognistym śladem wielkich kroków bożych, ziemię, gdzie bracia popieleją z tobą, gdzie śmierć i wielkość jak dwa gromy obok stoją u skroni i skrzydłami biją tym, co umarli, i tym, którzy żyją. Więc pokochałeś jej rzek bicz srebrzysty i białe pióra mazowieckiej Wisły, i góry ciężkie jak chmury na ziemi, i ludzi skutych — i tak żyjesz niemi. I kiedy z szablą rozpaloną stoisz u huraganów ostatniego boju, i kiedy broń jak życie w dłoni ważysz, a nie masz łzy na sercu i na twarzy, gdy rzucasz ciało jak puchy świetliste, wiotkie jak śpiew, a z nim odbicie czyste, by mieć twarz jedną nie odbitą w ciszy, napiętnowaną śmierci czarnym krzyżem, myślisz, że z Boga musi być ta miłość, dla której młodość w grobie się prześniło. 22.V.i943 r. 22/ * * * Niebo złote ci otworzę, w którym ciszy biała nić jak ogromny dźwięków orzech, który pęknie, aby żyć zielonymi listeczkami, śpiewem jezior, zmierzchu graniem, aż ukaże jądro mleczne ptasi świt. Ziemię twardą ci przemienię w mleczów miękkich płynny lot, wyprowadzę z rzeczy cienie, które prężą się jak kot, futrem iskrząc zwiną wszystko w barwy burz, w serduszka listków, w deszczów siwy splot. I powietrza drżące strugi jak z anielskiej strzechy dym zmienię ci w aleje długie, w brzóz przejrzystych śpiewny płyn, aż zagrają jak wiolonczel żal — różowe światła pnącze, pszczelich skrzydeł hymn. Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne — obraz dni, które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi. 22Ó Jeno odmień czas kaleki, zakryj groby płaszczem rzeki, zetrzyj z włosów pył bitewny, tych lat gniewnych czarny pył. 15.VI.43r. Koza świata A to jest róża świata, w której dnie spoczywam, której płatki przejrzyste jak stronice czasu On obraca powoli. Jak listki atłasu zwierząt ciepłe języki na ciele i grzywa wiatru powiewa lekko. W mroku wielkie zwierzę przeciąga się, by prężność swą do mnie przybliżyć, i ptak wysoko śpiewa, aby niebo zniżyć i aby się tym bliższe stały chmury ziemi, spadły z nieba mórz krople w mleczne ciała dolin i tak obłoki chłonąc leżą między niemi, że krok, a poczuć można Boga wielką dłoń. Był taki czas. On wtedy wśród włosów świetlistych na niebie się ukazał ciemnościom ogromnym i z mroku dobył tony, a z tonów najczystsze imię człowiecze rzeźbił. Wtedy nieprzytomny, na podobieństwo jego, choć z ciemności rdzenia, stanął człowiek nieśmiały na progu stworzenia. I nim mu się mgławice w oczach, jak w jeziorze złote krople, ustały — Bóg mu różę podał. I zamknęło się niebo jak zmarszczona woda, i zacisnął krąg róży lotem — ciszy orzeł. 22J Więc cóż? Spalone płatki zda się wiatr obraca, nocą skrzypiąc boleśnie. Tyle grzechu było w tym ciele, że wraz z sobą i światłość spaliło, i karty przezroczyste w spopielały obraz bożych natchnień zamienia. Ta róża podobna ciemności wielkim żaglom, które wieją głucho nad wydmami milczenia i źródeł posuchą. Gdzie jest ten dzban, ten kielich róży, co nawija płatki obrazów czystych, które jedne z drugich płyną i jedne w drugie wnikają powoli, i jak poszept okrętów snują mity długie 0 rzewnym zachwyceniu? O, jak wzrok nas boli, otwarty, biały taki jak źrenice trupie, w którym lądy spalone dnem do góry płyną jak ryby martwe. A na nich umarli z nożem przestrachu w oczach i z nicią na gardle czerwoną. I tych dzieci ciała, co jak listki nie zapomniane nigdy, swym puchem motylim na wargach naszych przylgłe i w oczy nam wrosłe, które łódź nieprawości przekreśliła wiosłem. 1 kobiet najpiękniejszych rozrzucone ciała, i piersi stratowane, i włosy o zmierzchu jak ptaki złote lecą wysoko, po wierzchu świata, jakby je dusze unosiły w górze od strzaskanej miłości, co żyła w marmurze piękna. O zły, zły synu! Tylko popiół sypie, gdzie dotkniesz, ściany kruche, które w proch [ przemienia każdy oddech bolesny i pożera ziemia. A my w miłościach naszych życieśmy czekali takie groźne jak oddech huczący lodowców, 228 a myśmy mieli twarze nawiedzonych chłopców, którzy ojczyznę swą i w śmierci pokochali. A myśmy mieli dziwne sprawy, niepojęte, które nam ciała zmięły i oczy spaliły, i tak się nam te karty w ciemności prześniły i już nie ukazały serca róży świętej. 1 znowu poda Bóg kwiat, co jak niebo szumi, i wyschną wreszcie zbrodnie w nieudolnych dłoniach, czas się przewali hucząc na rozprężonych koniach, a naszych dziwnych spraw wiek żaden nie zrozumie. Na nie obeschłe, czarne od krwi naszej ziemie zejdzie niebaczne na nic, nowe mrówcze plemię. 20.VI.43 r. r Śpiew do snu Ciało mojego ciała i światło mojej myśli, chciałbym, by ci się ogień pełen szelestu przyśnił, z którego żółte kwiaty wyplusną, brzózek szelest jak sieć, abyś poczuła przy ich lekkości śmielej swój lot jak płomyk drżący, bolesny a pragnący, by popłynęło w tobie jak szumny strumień słońce. Ciało mojego ciała i blasku moich pragnień, niech ci się we śnie gałąź niebieskiej chmury nagnie i niech ci da jak owoc jaskółkę w piersi małe, 229 której by w sercu trzepot nauczył, jak kochałem i jak ja ciebie ciosam w tej bryle nieobrotnej, w swojego ciała drewnie, w myśli swojej samotnej. Ciało mojego ciała i trwogi mej nadziejo, niech ci się we śnie wody przez oczy tocząc — chwieją i niechże ci podadzą rybę jak dłoń, co klaszcze, byś znała to milczenie, co mnie okrywa płaszczem, i niechaj iskry ognia, co w łusce się zapalą, mój blask dopełnią w tobie i smutek mój wyżalą. Nie dałem ci jabłoni ziemskiej, co sytość niesie, wyrosłem ja na chmurach jak dzika jabłoń w lesie. Ale mam źródło w sercu srebrne jak żywy pieniądz, unieś się we śnie, spojrzyj w lustro jego nad ziemią. Nie szukaj mnie w słabości, źródła mego nie mijaj, nie umiera w nim ciało, dusza wieczność w nim żyje. 22.VI.43 r. Pokolenie Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała. Kłosy brzuch ciężki w górę unoszą i tylko chmury — palcom czy włosom podobne — suną drapieżnie w mrok. Ziemia owoców pełna po brzegi kipi sytością jak wielka misa. Tylko ze świerków na polu zwisa głowa obcięta strasząc jak krzyk. 2j0 Kwiaty to krople miodu — tryskają ściśnięte ziemią, co tak nabrzmiała, pod tym jak korzeń skręcone ciała, żywcem wtłoczone pod ciemny strop. Ogromne nieba suną z warkotem. Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą. Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą, czuwając w dzień, słuchając w noc. Pod ziemią drążą strumyki — słychać — krew tak nabiera w żyłach milczenia, ciągną korzenie krew, z liści pada rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha. Nas nauczono. Nie ma litości. Po nocach śni się brat, który zginął, któremu oczy żywcem wykłuto, któremu kości kijem złamano, i drąży ciężko bolesne dłuto, nadyma oczy jak bąble — krew. Nas nauczono. Nie ma sumienia. W jamach żyjemy strachem zaryci. W grozie drążymy mroczne miłości, własne posągi — źli troglodyci. Nas nauczono. Nie ma miłości. Jakże nam jeszcze uciekać w mrok przed żaglem nozdrzy węszących nas, przed siecią wzdętą kijów i rąk, kiedy nie wrócą matki ni dzieci w pustego serca rozpruty strąk. 2U Nas nauczono. Trzeba zapomnieć, żeby nie umrzeć rojąc to wszystko. Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko. Szukamy serca - bierzemy w rękę, nasłuchujemy: wygaśnie męka, ale zostanie kamień — tak — głaz. I tak staniemy na wozach, czołgach, na samolotach, na rumowisku, gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga, gdzie zimny potop omyje nas, nie wiedząc: stoi czy płynie czas. Jak obce miasta z głębin kopane, popielejące ludzkie pokłady na wznak leżące, stojące wzwyż, nie wiedząc, czy my karty iliady rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie, czy nam postawią, z litości chociaż, nad grobem krzyż. z2.VII.43 r. Mazowsze Mazowsze. Piasek, Wisła i las. Mazowsze moje. Płasko, daleko — pod potokami szumiących gwiazd, pod sosen rzeką. 232 Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask: salwa jak poklask wielkiej dłoni. Był las. Pochłonął znowu las kaski wysokie, kości i konie. 2 Zda mi się, stoi tu jeszcze szereg, mur granatowy. Strzały jak baty. Czwartego pułku czapy i gwery i jak obłoki — dymią armaty. 3 Znowu odetchniesz, grzywo zieleni, piasek przesypie się w misach pól i usta znowu przylgną do ziemi, będą całować długi świst kul. Wisło, pamiętasz? Lesie, w twych kartach widzę ich, stoją — synowie powstań w rozdartych bluzach — ziemio uparta — — jak drzewa prości. 4 W sercach rozwianych, z hukiem dwururek rok sześćdziesiąty trzeci. Wiatr czas zawiewa. Miłość to? Życie? Płatki ich oczu? Płatki zamieci? - 233 Piasku, pamiętasz? Ziemio, pamiętasz? Rzemień od broni ramię przecinał, twarze, mundury jak popiół święty. Wnuków pamiętasz? Światła godzinę? 6 1 byłeś wolny, grobie pokoleń. Las się zabliźnił i piach przywalił. Pługi szły, drogi w wielkim mozole, zapominały. 7 A potem kraju runęło niebo. Tłumy obdarte z serca i z ciała, i dymił ogniem każdy kęs chleba, i śmierć się stała. Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły związana — ciekła w wielkie mogiły, jak złe gałęzie wiły się trupy dzieci — i batów skręcone żyły. Piasku, to tobie szeptali leżąc, wracając w ciebie krwi nicią wąską, dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze: „Polsko, odezwij się, Polsko". 2*Ą Piasku, pamiętasz? Wisło, przepłyniesz szorstkim swym suknem po płaszczu plemion. Gdy w boju padnę — o, daj mi imię, moja ty twarda, żołnierska ziemio. 26.VIl.43 r. Rodzicom A otóż i macie wszystko. Byłem jak lipy szelest, na imię mi było Krzysztof, i jeszcze ciało — to tak niewiele. I po kolana brodząc w blasku ja miałem jak święty przenosić Pana przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku, w ziemi brnąc po kolana. Po co imię takie dziecinie? Po co, matko, taki skrzydeł pokrój? Taka walka, ojcze, po co — takiej winie? Od łez ziemi krwawo mi, mokro. Myślałaś, matko: „On uniesie, on nazwie, co boli, wytłumaczy, podzwignie, co upadło we mnie, kwiecie — mówiłaś — rozkwitaj ogniem znaczeń". 23 J Ojcze, na wojnie twardo. Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc: „Nie poznasz człowieczej pogardy, udźwigniesz sławę ciężką". 1 po cóż wiara taka dziecinie, po cóż dziedzictwo jak płomieni dom? Zanim dwadzieścia lat minie, umrze mu życie w złocieniach rąk. A po cóż myśl taka jak sosna, za wysoko głowica, kiedy pień tną. A droga jakże tak prosta, gdy serce niezdarne — proch. Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli, nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd. Miłość, matko — już nie wiem, czy jest. Nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą. Miłość — cóż zrodzi — nienawiść, struny łez. Ojcze, broń dźwigam pod kurtką, po nocach ciemno — walczę, wiary więdną. Ojcze — jak tobie — prócz wolności może i dzieło, może i wszystko jedno. Dzień czy noc — matko, ojcze — jeszcze ustoję w trzaskawicach palb, ja, żołnierz, poeta, czasu kurz. Pójdę dalej — to od was mam: śmierci się nie boję, dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż. 30.VII.43 r. 236 Cień z obozu Przychodził do niej we śnie długi cień, chłód wiał, w błękitne szkło przemieniał dłonie; słyszała co dzień kroki. Wiała mokra sień i pory roku, deszcze jak spienione konie porywały za sobą drzewa i niebiosa, pochmurne, to znów białe. Śnieżyce na włosach zostawiały jej płatki, cichym rylcem żłobiąc. Zamieniała się w pomnik powoli, nieznacznie, nocą czekając dnia, który ją rzeźbić zacznie, a dniem na noc czekając, na splątany kłąb ciemnych organów ciszy, które wiały w głąb, jak wir lodowej rzeki. I huczała trwoga. Przychodził do niej we śnie długi cień, rozchylał płatki nocy, co pod jego ręką rozwijały się szumiąc jak spalony kwiat, i nazywał imieniem pory wszystkich lat, i zamykał skinieniem sny jak morza lęku. I przyszedł pierwszy raz, i nawiał obłok biały, a chłodne bryły lodu tej nocy — w staw przemienił, a na nim złote kręgi milczenia tak się chwiały jak motyl albo gwiazdy brzęczący, pszczeli ślad. „Matko — powiedział — powróć ze mną w daleki las, gdzie kwiaty źródeł biją, żywica dymi ciepło. Ognisty motyl żyje, dzieciństwo żyje w nas, a tylko serce twoje jak czarna kra zakrzepło." A w oknach skośny wiatr nadymał śniegu ściany, na sprzętach porastało niedźwiedzie białe futro. Więc on dotykał muru i z ciemnych pyłów smutku wywodził lip aleje i sarny, i złocienie, -2$J — i objął matkę wpół, i razem szli w milczenie jak kiedyś, jak w dzieciństwie szli w nieobjęty świat. A rano świt nadymał ogromne białe niebo, na oknach szorstki puch i chłód trumienny szedł. „O synku, o mój miły — płakała — ty bez chleba drętwiejesz, o mój synku, w tobie zamarzła krew. Jakeś ty do mnie przyszedł, jakeś ty czas ubłagał? Ja wiem — to już nie kwiaty, ja widzę śnieżne pola i bat nad tobą wężem, i twoja postać naga, co biegnąc tak się z wolna zamienia w ludzki ślad..." I przyszedł drugi raz, a z nim zielony blask, a za oknami wtedy kasztany w ogniu stały. Była wiosna. On dłońmi — w których mu płomyk gasł — w powietrze światło wlewał, aż stało jak naczynie pełne żywego ognia. I matkę w górę wiódł, gdzie się przejrzyste stropy topiły niby lód. „Matko — mówił — to w tobie się tylko zebrał cień, nie płacz, matko, to źródła widzisz bijące życiem, niedostrzegalne, matko, płomienne boże wici, co są nad trwogę, matko, nad grozę i nad śmierć." I dalej szli w milczenie, w obłoków drżące lilie, w zielone zdroje światła, w drgające żyły drzew, aż tylko ptak maleńki w fontannie bzów pozostał. „Matko — słyszała jeszcze — to ptak, co niesie śpiew dla mnie tam, kiedy czasem umieram. On na sosnach za drutem siada blisko i głos jak żywa krew spływa we mnie. Niech da ci jeszcze ostatni znak." A rano, kiedy oczy zlepione płatkiem bólu otwarła — na kasztanie jak kryształowy flet polał się głos i zamarł. Płakała: „Synku mój, jakeś milczenie przemógł i wrócił, kiedy wiem, że krwawe sznury strzegą każdego twego snu". 2j8 I przyszedł trzeci raz. I już nie czynił nic. Było lato, w powietrzu pozostał lot jaskółek, upał jak złoty miód w ziemię się wsączał czułą i parowały ciężkie z otwartych czaszek sny. Przyszedł zwykły, ucichły jak trzepot ptasich skrzydeł i dłonie wiotkie tylko na włosy matki kładł. I była ciemność. Cisza. A on jak wielki kwiat na środku się kołysał, powoli w górę szedł. „Matko — powiedział jeszcze — to nic, że ja daleko, że nas rozdarła ciemność i ból, co tkwi jak nóż. Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż. Bo nie ma rozerwania, choć rozerwane słowa, bo nie ma zapomnienia, choć życie nas zapomni; z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie płyniemy." Już tryskała obłoków dłoń różowa i krzykiem świt przebudził na drzewie śpiący ptak. „O Matko, kiedy wstaniesz i wyjrzysz w dzień, to w oknie zobaczysz mój ostatni, jak światło cichy — znak." Kiedy się znów otwarła po snu oplocie ciasnym, słońce nalane w ogród jak w wielką, płaską kadź obrysowało drzewo, liście i korę jasną, a na nim pył owoców. Na czasów złych rozstaju drzewo ludzkich wyroków, dziwne drzewo rodzaju, wiśniowe drzewo rosło, a słońce w kulki wisien zamknęło krople pełne jego przelanej krwi, którą tej nocy bat rozplusnął z jego ciała, i drżały tak jak ziemi bolesne, żywe łzy nad zamyśleniem czasu, nad wirowaniem pyłu i przenikaniem kręgów, które natchnęła miłość. 17.VIII.43 r. 239 Do Matki Boskiej Mario, obłoków ciszo. Ciężko nam Boga dźwigać, jeszcze ciężej odrosły świat, nieba wysokie ciężej; nieba nad nami wiszą jak przykazania ciemny kwiat. Mario, tak bardzo boli, powiedzmy słowem prostym, oto wszystko, całą maluczkość serc: tu oto świty skazańców, tu oto dzieci, co rosły, tu oto, Mario — milcząca nawet przed Bogiem śmierć. Żeby się jeszcze unieść: o, natchnie ciepła muzyka, ale już ziemia za ciężka, to dusze martwe jak ołów, ciała i groby za ciężkie — stężałe bryły mozołu, dym, płomień nad nami wykwita. Cierpienie to kula, koło, rzeźbi, lecz toczy się dokąd? Mario przeczysta, oto są dłonie wyschłe jak ruczaj, z których by takie ogrody, zielone wybuchy drzew, z których by domy jasności. A teraz oczy nauczaj, jak w baldachimy przestrzeni trwogę zamienić i gniew. Oto maluczkość nasza, śpiewaj, święta, nie ustań — czym wyższa topola śpiewu, tym bliżej dosięgnąć z dna. Kończę. Oto już wszystko. Jak wióry wyschłe mam usta, nimi, o cicha, ciebie jak wizerunek wycisnąć w twardych [ dniach. VIII.43 r. 2Ą0 Wybór Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać mus^e. J. Liebert Noc zielona była, po dniu skwarnym głębokość jej szumiała jakby liście czarne, w których mleczny rdzeń wyrósł, i kroplami gwiazd odmierzał się powoli nieostrożny czas. Maria czekała cicho. I zdało się, płynął świat ogromny w oddechu nieba jak otchłanie, co wiało wielkim oknem na stół, na posłanie białe i nie dotknięte. Czekała. W milczeniu na piersi ręce kładła i wtedy się pienił krwi jej rozgrzany napój i owoce mleczne pęczniały jej pod dłonią, i czuła, jak bije bolesna piąstka serca. I czuła, że żyje łodyżka w niej maleńka, listeczkami dwoma obejmująca miłość całą, jaką ona i on zamknęli w sobie. I gdy rękę niżej obsunęła, poczuła, jak ją szorstko liże płomienny język ciszy. Brzuch miała jak kroplę ogromną, w rozłożystą misę biódr zamknięty. W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech - - — to było dziecko małe, które wkołysali ciepłym ciał swych pomrukiem jak szelestem morza w jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi ogarnęła i rosła rączkami drobnemi, zarysem ust różowych, roślinką maleńką, -241 - którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką i która dziś się spełni i wzejdzie człowiekiem nad przymrużoną lekko ziemi złej powiekę, żeby się stać czym? kwiatem, powłoką czy łzą? A on był z nimi razem. Drzewa niebo niosły i jak rybak, co trąci nieostrożnym wiosłem tataraki — i kwiaty podwodne ukaże, tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze i odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli. Oni stali bez ruchu. W ciemności widzieli, jak z wolna ich otacza wróg, a hełmy lśniły jak łuski wielkiej ryby, która nocą drąży. Jan stał pośrodku, cichy jak wielki chorąży, który sztandar przedśmiertny ogromnych niebiosów unosi. Jego głowa i płonące włosy, w których gwiazdy spalały ostatni swój płomień, stały w sklepieniu nocy, w milczenia ogromie. Tacy byli żołnierze, którzy bez mundurów, w cywilnych czapkach, z bronią zza pasa wydartą stali u serca ziemi jak burzliwe chmury przeciw wierze bezsilnej i miłości martwej. A tamci jeszcze bliżej. Więc ujęli w ręce broń jak rzeźbiarz, co dłuto ujmuje z namysłem, aby wyciąć nagrobny pomnik, w takiej męce, w takim bólu krzesany, aby czyny wszystkie, wszystkie cierpienia i burz grzywy wciosać w pomnika twarz, ramiona, w usta i we włosy. Więc runął łańcuch strzałów. Najpierw po ogniwie sypał się na bruk dźwięcząc, potem coraz ciężej. I świst, jakby jęk łuku zerwanej cięciwy. To ziarna kul jak długie, rozpalone węże. 2Ą2 Ulica była ciemna. Bił głos. Z okien nisko zlęknionych oczu płatek. Od krwi było ślisko. Sypki grzechot o ściany. Potem świst. Schyleni, przypadali głowami — jak do dna — do ziemi. Pocisk. Więc ciemność drgnęła, odprysło od bruku i rozerwani na sylwetek palce pełzali naprzód, już się gięli w walce: to przypadną i bąki ostrych strzałów grają, to z granatem w powietrzu bez ruchu przystają, oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie i jeszcze większa ciemność w powietrzu zawiśnie. Jan widział ciała ciemne i jeszcze raz nabił, i jak oporne zwierzę długo w dłoni dławił broń. Znów trzepotał skrzydłem ołowianym zerwany łańcuch strzałów. Potem granat w górę trysnął i raz na zawsze zamilczał w ciemności zmiażdżony bruk i bezruch czarnych ciał. On jeszcze chwilę wyższy jakby stał u ściany, przedłużony cieniem, potem skośny jak kostur, co przy murze postawiony czeka, ruszony, upadł. Tylko plusk bezgłośny zamknął się nad nim cicho. Noc się jak powieka zmrużyła i zapadła. Jeszcze gwiazd ulewa zza chmury wynurzona opadała w drzewa i łopot strug ciemności wydymał się w wietrze, i stało skamieniałe nad światem powietrze. Więc cisza ogromna się stała jak woda, ciemna, głęboka i ciepła, wchłonęła kształty i świat. A anioł lekki nad ziemią cicho mu rękę podał i szli wysoko, w obłoków rozchylający się kwiat. — 24) — 1 już się Jan kołysał nad ziemi dnem wypukłym, kiedy dom w dole ujrzał, i łzy jak ciężkie gwiazdy, pełne obrazów zmieszanych, w dół spadły, rozprysły się, [ stłukły. I począł ciążyć w dół jak próżny dźwięku dzwon, bo widział Marię białą jak brzozę w burzy zgiętą, schyloną nad dzieciątkiem w ogromnym lustrze lęku. „Podaj mi rękę — mówił anioł — bo jeszcze jeden krok, a trwoga cię ogarnie i spadniesz suchym liściem w drapieżną czułość ziemi, w pożary ludzkich rąk, w jezioro mroczne czasu podobne ciemnym snom." Znów się muzyki ciepłej płomyk zapalił biały, a on strwożony jeszcze, choć w górę lekko szedł, zapłakał: „Czym nie zgrzeszył odchodząc od cierpienia, odchodząc, kiedy za mną bolesne kwiaty wiały jej dłoni i jej oczu uderzał motyl trwożny, i do jej stóp maleńkich przykuta ciężka ziemia? Jam szedł za tym płomieniem, co pali nieostrożny i nieobaczny na nic". A anioł mówił tak: „Tyś był miłości wiernej nierozdzielony ptak, który miał tyle serc, ileś twych braci miał, i z każdym serc powiewem twój wielki płomień drżał, i uczyniłeś wybór po wszelki świata czas, jakże chcesz, żeby w trwodze o jedno ciało gasł? Bo dusza jej to strumień, srebrzysty, żywy ton, a nie napłynie otchłań w zielony, boży dom". 1 znów się ciszy całun w muzyki krąg układał, a znów go strwożył czas i mówił: „Nim dorośnie dzieciątko, czym się stanie, czy groza go nie wchłonie?" A anioł wziął go w ciszy mocno za obie dłonie i rzekł: „Czyś ty zapragnął krzyżować smugi dróg, -244- które wydrążył przed nim ognisty boży pług? Ale wiedz: kto zaufał, gdziekolwiek niesie lot, miłością pooddziela od miłowanych zło". Wtedy się serce Jana skruszyło w miękki popiół, to serce, które z duszą porwane — ziemskie było. I próchno się na ziemię jak rosa albo łza zsunęło. Nisko w dali fala chmur białych szła. Jeszcze dzwonek na wieży, ptaki w locie i obłok, wietrzyk dzwonił i gasł. „Podaj mi rękę — mówił anioł — oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd." Ukończone 14 września 1943 roku, pisane w miesiącach: maj, lipiec, sierpień, wrzesień 1943 r. * * * Noc zielona była. Po dniu skwarnym* głębokość jej szumiała jakby liście czarne, w których mleczny rdzeń wyrósł, i kroplami gwiazd odmierzał się powoli nieobjęty czas. * „Noc zielona była..." oraz „W takiej ciszy..." — dwie odrzucone przez poetę robocze wersje „Wyboru", poematu, który poeta tworzył przez cztery miesiące, od maja do września 1943 r., wielokrotnie zmieniając tekst. Przytoczone tu fragmenty, podane do druku przez Kazimierza Wykę i Alinę Kmita-Piorunową, opublikowane zostały w „Utworach zebranych" K. K. Baczyńskiego i w takiej postaci (wg wydania III) ukazują się w niniejszym tomie (prfęyp. W.B.). -H3 ~ Maria czekała cicho. I zdało się, płynął świat ogromny w oddechu nieba jak otchłanie, co wiało wielkim oknem na stół, na posłanie białe i nie dotknięte. Czekała. W milczeniu na piersi ręce kładła, a wtedy się pienił krwi jej rozgrzany napój i owoce mleczne pęczniały jej pod dłonią, i czuła, jak bije bolesna piąstka serca. I czuła, że żyje łodyżka w niej maleńka, listeczkami dwoma obejmująca miłość całą, jaką ona i Jan zamknęli w sobie. I gdy rękę niżej obsunęła, poczuła, jak ją szorstko liże płomienny język ciszy. Brzuch miała jak kroplę ogromną, w rozłożystą misę biódr zamknięty. W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech i czeka też, i milczy [...] A był to bój jak skała ciężki, skrzepły w sobie. Ulica była ciemna. Bił głos. Z okien nisko — — zlęknionych oczu listek. Od krwi było ślisko. Sypki grzechot o ściany. Potem świst. Schyleni, przypadali głowami jak do dna — do ziemi. A ziarna kul jak nici czerwone śród nocy szyły wzburzoną ciemność. On zgarnął — na oczy sypiący — potok włosów i jeszcze raz nabił, i jak oporne zwierzę długo w dłoni dławił broń. Znów trzepotał skrzydłem ołowianym zerwany łańcuch strzałów. Potem granat w górę trysnął i raz na zawsze zamilczał w ciemności zmiażdżony bruk i bezruch czarnych ciał. 246 On jeszcze chwilę wyższy jakby stał u ściany, przedłużony cieniem, potem skośny jak kostur, co przy murze postawiony czekał, ruszony, upadł. Tylko plusk bezgłośny zamknął się nad nim cicho, noc się jak powieka zmrużyła i zapadła. Jeszcze gwiazd ulewa zza chmury wynurzona opadała w drzewa i szumiał rudy kasztan strugami na wietrze, i stało skamieniałe nad światem powietrze. Sień wiała ciemna i z niej, zda się, płynął chłodny oddech zapachu róż, krwi i jaśminu. A ona ręce wzniosła i w nich jakby kruchą wazę, w której cierpienie jej zastygło ciężkie, i już tych rąk opuścić ani wznieść nie mogła wyżej. Wiał chłód spokojny i szumiała trwoga. Była cisza. Powoli szli tak, nieśli razem ciężar, co z każdym krokiem stawał im się głazem w dłoniach serdecznych. Pościel wzdęta wklęsła i leżał nieruchomy tak — jak przedmiot ważki, który nie znając trwogi, nie zapragnął łaski. Twarz miał rzeźbioną w wosku, minuty mu ryły coraz ją głębiej, niżej zapadała w siebie, i oczy, które tyle udźwignęły siły, wędrowały daleko po otwartym niebie, gdzie krajobraz zmniejszony żeglował spokojnie na ukos burzom ludzkim, trwogom, łzom i wojnie. Ona nie rzekła nic, tylko jej dłoń jak kwiat [...] — 247 — * [...] W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech; to było dziecko małe, które wkołysali ciepłych swych ciał pomrukiem jak szelestem morza w jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi ogarnęła i rosła rączkami drobnemi, zarysem ust różowych, roślinką maleńką, którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką. „Wróć!" - - wołała, a krzyk jej — cień niedotykalny, pienił się w urnie nocy. Drzewa niebo niosły i jak rybak, co trąci nieostrożnym wiosłem tataraki i kwiaty podwodne ukaże, tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze i odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli, a w pokoju nadymał żagle złej pościeli, która czekała na nich, na ciał drzewny oplot, w którym by miłość ufna zamknęła się słodko. * Właśnie skończyli mówić. A Piotr, pełen troski, broń za pas wkładał i jeszcze raz spojrzał na mapę nieruchomą; na białym papierze widział drzewa szumiące, zda się, każdy listek widział i domków senność. A jego żołnierze, jakby czując ten ciężar, co przy nim zawisnął, milczeli. Piotr każdemu dłoń szorstko uścisnął i powstał. Jeszcze spojrzał na ich twarze ciche, 248 które były spokojne i jak jezior wody wygładzone, a tylko w nich głęboko na dnie, jak złoto, które na dno jeziora upadnie, błyszczała moc i nieobjęta młodość. Jeszcze wzrok chwilę wstrzymał i na Jana spojrzał, i jakąś niechęć poczuł, bo zdało się, dojrzał na dnie oczu błękitnych niepokój czy boleść. Milczał chwilę i ręce jak struny na stole sprężył, chciał wniknąć głębiej, chciał go myślą przebić, może zeń lęk odczytać czy kruchość pragnienia. Piotr nie lubił go. Ten dziwny artysta, wielki, o płowych włosach, które mu jak płomień wytryskały na słońcu, twarz wysmukła, czysta, chłopięca prawie. Piotr dobrze pamiętał, gdy Jan rozmawiał z nim w pracowni wielkiej, gdzie się wznosiły żywe bryły piękna, które Jan wznosił dłonią zwinną jak łasica, i dziwne maski chimer na żółtych policach, wydarte dłonią Jana już chyba nie z gliny, ale z najgłębszej skargi człowieczej i winy. I widział Piotr, jak z dłoni Jana promień tryskał, palec wznosił w marmurze niebiosa, przyciskał, wiódł wolno, wyprowadzał i w oczach mu prawie wypukły wzrok posągu mienił się i krwawił. Piotr był żołnierz. Nie lubił, gdy go łzy zakrztuszą. Sądził go jak kobietę, która z jego duszy łzy wydarła tajemną iskrą czynów obcych. 249 - * Ziemia drgnęła i nagle zerwali się chłopcy słysząc łoskot motoru. Więc ruszyli cicho, schodząc po wąskich schodach, jak do głębi śmierci, gdzie czekał ich samochód. A nad nimi wzdychał żagiel nocy ogromny jak lodowe piersi, które oddechem zdmuchną serca, serca wchłoną, a liście drzew muskały ciemne ciała domów. * Stanęli nagle. Niżej szyny lśniły, jakby się wóz księżyca przetoczył po ziemi, tak srebra nalał w ziemskie koleiny wozów. Krzaki drgnęły i widać było skrzydła cieni — — ludzie to byli. Całe wzgórze grozą zjeżyło się milcząco, kiedy tak czekali, jak sierść czarna, bolesna, koląca od stali. I myślał Piotr: „Ten szlak, po którym szumią jak deszcze smukłe wozy, tabory ciężarne, gdzie się czołgają chmury niepogod i suną grudni nieboskłon sztywny, lipców burze skwarne, ten szlak, po którym płyną ludzkie zamyślenia, tych, którzy pożegnali, i tych, co witają, tych, którym jabłko krain złotych się otworzy, jest teraz traktem śmierci. Na kształt sinych nożyc tną go straszne pociągi, po brzegi nalane ciałami naszych braci, o obliczach szklanych od bólu, i ciałami kobiet smukłych, które z miłości swych wydarte jak z niebiosów chmury, i włosy ich złotawe, zlepione krwią, stygną, 2JO a po nocach chwytają w martwe palce widmo nadając mu imiona najmilsze, stracone... Boże — pomyślał — Boże, mocą natchnij, otwórz moje serce zmartwiałe, abym poczuł bliżej ten płomień, który niosę im, wolności ogień, który nam stopy z każdym krokiem liże na tej ziemi rozdartej". — Wiatr nadpłynął cicho i Piotr usłyszał nagle, jak trawa oddycha pod jego piersią męską. Ustami do ziemi przypadł i głowę uniósł już zimny, wyniosły. Widział: księżyc rozgarniał chmury płaskim wiosłem i żeglowało ciepło nieba, świat popielał, po brzegi wypełniony światłem; cień się przelał spod jego stóp. I wtedy z daleka usłyszał, jak się rozpruwa z wolna w krąg stojąca cisza, jak szum daleki tryska jak siwy wodospad i na szynach z daleka ciemna lawa rosła. Wtedy skoczyli nagle. Ognia słup wytrysnął i jak spieniona grzywa pary huk do góry strzelił. Cisza. I łoskot. Jak żelazne sznury szyny skręcone w górze zawisły. Grzmot runął. Masyw się w dół przetoczył. Tylko ognia runo drżało nad nim. Do broni! Jak rozgięte łuki skoczyli w górę. Wzgórze całe z niemi poderwało się nagle, odprysło od ziemi i rozdzielone na sylwetek palce pełzało naprzód. Już się gięli w walce: to przypadną i szable ostrych strzałów świsną, to z granatem w powietrzu bez ruchu zawisną, oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie i jeszcze większa ciemność jak obręcz uściśnie. Dopadli. Huk zaworów. Już więźniowie z góry 2JI - skaczą. Zlewają ciała z ziemią. Nikną nagle. Powietrze wkoło syczy jak wzburzone żagle i pęka znów jak płótno. Cisza. Wtedy z boku stoczył się grzechot strzałów. Schowane za brzegiem rozprutego wagonu, zabłysły złe hełmy, karabiny. A ognia płonącego wełny to opadną, to okryją lysk i świst złowrogi. Stanęli i przypadli, biała nitka trwogi już ich dusiła w gardle, już bieg pękł w pół drogi, gdy się nagle z ciemności jak zjeżone rogi dwa cienie poderwały. To w górę, to na dół schylają się wśród biegu, na wietrze się kładą. Oni dwaj zapaleni jedną iskrą razem, na dwu końcach torowisk, z granatami w ręku, w dymie skoczyli naprzód. Wtedy się ozwały salwy za nimi. Najpierw pojedyncze strzały, potem grzechot raz po raz jak sznur się naprężał i słoniły ich z boków proste, długie węże pocisków. Już dopadli. Rzucili. Grom. Chmura krwawa z ziemi wytrysła i zastygła w górze. W dole złote cekiny jak płonące róże dogasały. I wtedy nagle, gdy już z wolna zbliżali się, Jan spojrzał i zobaczył z bliska, jak się zza martwych desek cień ostry wynurza, bierze na cel. W ciemnościach widać: strzelec zmrużą oko i w Piotra mierzy. Zanim pocisk pluśnie, Jan zerwał się. Zasłonił. Padł strzał jak klask nagły. Trzepnął dłońmi i w ciemność dwa ciała upadły. Wielkie drzewa zerwały się jak ptaki z krzykiem i wiatr wystrzelił nimi swą ostatnią salwę. Ucichło. Poprawiali przy pasach rzemyki. Szczęk broni ładowanej. Świt się wtaczał wolno, 2)2 jak zasłona bojowa biały. Ptak zakrzyczał długo, ostro, chropawo. Piotr patrzył daleko, tam, gdzie trzy drzewa nagie, jak krzyże nad rzeką, czerniały jak rysunek ślepej mapy śmierci, i czuł, jak mu się życie zsiada ciężko w piersi, jak dławi, chciałby wypluć, wyrzucić je z siebie. Za późno już. Jan leżał. Powoli na niebie rozlewała się czerwień i na srebrnych krzakach łzy świeciły, jak gdyby ktoś przed świtem płakał. * W uliczce ciężki upał, jakby w szklane słoje powietrza ponalewał dzień żółtego miodu. Maliny lśniły sztywno na grzędach ogrodu i ostry zapach śmierci wisiał nad pokojem. Piotr stał przy nim. Jan westchnął i oczy otworzył. Jego ogromne ciało, maleńkie już teraz, pod kołdrą jakby obce było mu, zbyt ciężkie, aby je udźwignęło jego serce męskie, twarz z wosku, gdzie minuty powoli mu ryły coraz to ostrzej źródła i wypukłe żyły. Duszno było i ciężar powietrza przymrużał usta, które co chwila otwierał, by mówić, sufit drgający słońcem jak biała kałuża opadał mu na oczy, aż wreszcie głos schwycił, jakby to był smug wąski wiotkiej, krwawej nici. „Piotrze — mówił. — Już teraz trzeba gdzieś daleko iść, ja już nie jestem ciałem ni człowiekiem, a jeszcze snem nie jestem. Piotrze, tak mi strasznie. Jestem pusty, a nie wiem, która chwila zacznie owijać mnie już śmiercią. Piotrze, żebym chociaż - */j? mógł uwierzyć jak owi, którzy w niebo wierzą, jak [w] ogród, w którym kwitną obłoki niebieskie zamiast kwiatów, a liny gwiazd napięte grają tak im do wtóru, aż w Bogu się stają. Ja, Piotrze, byłem martwy, zbyt mądry, ja w Boga nie wierzyłem, nie wierzę, ja jestem dom pusty. Ty módl, ty się módl za mnie, nim mi zgasną usta. Sucho tak, taka susza, tak mi serce wyschło, módl się, nim spopieleje ze mną ciemne wszystko." Zamilkł. Skwar wisiał, rozdzielał się w pnącze. W usta wkręcał się wolno, dusił, sprzęty łączył ogromnym lepkim płótnem. „Wiesz — mówił Jan [ dalej — takie złoto na niebie, a mnie ciemność pali, ja muszę odejść, muszę, ja... Maria urodzi syna. Słuchaj, nie — słuchaj, w tej ognia powodzi on nie zginie. Ty, Piotrze..." Tu mu usta wklęsły i nos jak wosk studzony zamierał w łuk ostry. „Ty go, słuchaj..." Piotr ręce załamał i ciepła łza mu spłynęła do ust, czuł, jak mu zakrzepła, ogromna, coraz większa, gorąca jak ołów. Skwar roztapiał przedmioty. Wielkie ciszy koło wirowało w milczeniu. Już się pierś szeroka zapadła, miękka, zwiotczała i lekka, oczy zamknął. I ledwie drgała jedna powieka. „Módl się" — szepnął i opadł w cichy obłok snu. * I teraz Piotr zrozumiał, że Jan gasnąc z wolna, jemu dał swoje życie i kazał je drążyć, że małe ciałko ciepła, które się mozolnie -2 JĄ- stawało teraz dzieckiem, na dłoniach mu ciąży, że już pozostać musi i prowadzić czas, który mu Jan dał w serce jak życia sznur szparki. Wstyd go zdławił i osiadł łzą na gorzkie wargi. I widział z dala przez okno nieboskłon, gdzie morze chmur dalekie nawisało cicho, i błagał. On nie umiałby tak zwykle, prosto wziąć śmierci własnowolnie jak kwiatu ciemności, on nie wiedział. Stał w niebie, jakby złoty kościół skwar ciężki wybudował dla jego modlitwy, i błagał. On, on, który w dzień ostatni bitwy wietrzył lęk w oczach Jana. On żył, on pozostał, jego droga nikomu potrzebna, zła, prosta jak strzał karabinowy. „Boże — błagał — Boże, niechże się pąk niebiosów zielonych otworzy, niech spada jedna łza, łza, w której zobaczy Jan swoją duszę smukłą. O, niech mi wybaczy moje życie." Jan skonał i wtedy się chmura nasunęła jak zwierzę ogromne, i kropla spadła w otwarte usta wyschłej, czarnej ziemi, nim się ulewa ciężka jak owoców potok nie przelała powałą, burzą, grzywą złotą. Jan miał twarz napełnioną po brzegi milczeniem, światłem błękitnym, a w nim uśmiech dziwny stał się, jakby mu nigdy nie śpiewała ziemia, i usta napełnione płynem niebios ciepłym, już zbawione, dalekie jak kwiat w ciszy — krzepły. I drętwiał Piotr u okna jak ostatni posąg umarłego rzeźbiarza — jego ciemne włosy 2JJ na twarz mu spadły i pluskał w przestrzeni głos jego serca czy głos smutnej ziemi? * Maria wtedy od okna odeszła, a drzewa biły wielkimi dłońmi, szumiała ulewa, jakby konie zerwane z ogromnej przestrzeni tratowały zły całun pomarszczonej ziemi. Skrzypnęły schody. A ona uniosła dłonie swe niebieskawe, jakby ciężką wazę, w której cierpienie jej ciężko zastygło, i już tych rąk opuścić ani wznieść nie mogła. Wiedziała. Wiał chłód niebios i szumiała trwoga. Trzeba umieć ludzi pokochać, jeśli nie ogień, ustami wyrzucać jasność, życie jak granat wybucha, wybuchło, zgasło. A tu by trzeba z desek prostych dom, kościół, niebo drgające wznieść. A tu posadzić żywicą dudniące sosny, pod włosami ich, pod kwiatami serdeczną głosić wieść. 2j6 A tu by dzbany oliwy słonecznej pełne w rany otwartych warg podać, w chałupin ciemnych trumny, w popiół niech płynie niebios woda. Tak z dłonią na salwie czerwonej serce — człowieku — jak gołąb ginąc tłucze, świat — gdzie spojrzysz jak ściana lodu [ czterostronny zabijać tylko, umierać uczy. Krew upada jak dzwony z jękiem. A ty stoisz, ręceś zadumał. W głębokościach działa oślepłe: ogień, ciemność, kurzawa, tuman. Jeszcze by trzeba pokochać mocniej, dech jak sztandar rozwinąć szerzej, jaśniej, czas jak płomień pochłania, pochłonął, gaśnie. A ty stoisz, cieśla niemrawy, stygną łuki wiatrów nietkniętych, tężeją niebios białe ławy. O boży cieślo! tnij raz jeszcze, ze struga wiór jak grom się zwije, już go chwytają, wzięli, unieśli, upadł, przepali! serca — więc żyjesz. - 2J7 - dn. i.X.4j r. Spojrzenie Nic nie powróci. Oto czasy już zapomniane; tylko w lustrach zsiadła się ciemność w moje własne odbicia — jakże zła i pusta. 0 znam, na pamięć znam i nie chcę powtórzyć, naprzód znać nie mogę moich postaci. Tak umieram z półobjawionym w ustach Bogiem. 1 teraz znów siedzimy kołem, i planet dudni deszcz — o mury, i ciężki wzrok jak sznur nad stołem, i stoją ciszy chmury. I jeden z nas — to jestem ja, którym pokochał. Świat mi rozkwitł jak wielki obłok, ogień w snach i tak jak drzewo jestem — prosty. A drugi z nas — to jestem ja, którym nienawiść drżącą począł, i nóż mi błyska, to nie łza, z drętwych jak woda oczu. A trzeci z nas — to jestem ja odbity w wypłakanych łzach, i ból mój jest jak wielka ciemność. — 2X8 — I czwarty ten, którego znam, który nauczę znów pokory te moje czasy nadaremne i serce moje bardzo chore na śmierć, która się lęgnie we mnie. 181X45 r Z głową na karabinie Nocą słyszę, jak coraz bliżej drżąc i grając krąg się zaciska. A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży, wyhuśtała mnie chmur kołyska. A mnie przecież wody szerokie na dźwigarach swych niosły płatki bzu dzikiego; bujne obłoki były dla mnie jak uśmiech matki. Krąg powolny dzień czy noc krąży, ostrzem świszcząc tnie już przy ustach, a mnie przecież tak jak i innym ziemia rosła tęga — nie pusta. I mnie przecież jak dymu laska wytryskała gołębia młodość; teraz na dnie śmierci wyrastam ja — syn dziki mego narodu. -2J9 - Krąg jak nożem z wolna rozcina, przetnie światło, zanim dzień minie, a ja prześpię czas wielkiej rzeźby z głową ciężką na karabinie. Obskoczony przez zdarzeń zamęt, kręgiem ostrym rozdarty na pół, głowę rzucę pod wiatr jak granat, piersi zgniecie czas czarną łapą; bo to była życia nieśmiałość, a odwaga — gdy śmiercią niosło. Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało wielkie sprawy głupią miłością. 4 grudzień 1943 r. Poległym Nocą, gdy ciemność jest jak zwierzę czarne, stoi cisza jak lęku drgający biały słup. I żyła śmierci bije: na marne — drży — na marne, a rano znów się potknę o rozkopany grób. A dniem stół pusty stoi, zabrakło na nim rąk, które by razem ze mną wznosiły kruchą sieć, a uporczywe twarze i ciała wokół siedzą, jak gdyby tu przykute miłości mroczną wiedzą, i głos na ścianach osiadł jak szron i dzwoni: „Leć!" 260 I każą mi: „Zapomnij!" Więc ręce ciężkie włożyć w ciężarny ołów gliny i pracy toczyć głaz, więc jeszcze dzień obrócić, jak mokry piach wyłożyć, odetchnąć jeszcze śmiercią i jeszcze, jeszcze raz. A potem znowu noc i słuchać długo trzeba, jak schodów trzask się wznosi, jak dławi płótno czarne, a w szyby śniegu bicz: „Na marne — drży — na marne!" 1 życie w gardle tkwi jak ostry kamień chleba, i czuję was w ciemności bez ziemi i bez nieba. I wtedy trzeba wierzyć, i każą mi: „Zapomnij!" I trzeba martwą broń zamienić w krzyż i płomień... Ulice moich dróg są wszystkie w górę — strome, i cienka struga krwi jak lont się spala — do mnie. Żelazna miłość — tak — wybuchło, zgasło, starło, pozostał tępy mus, co w pięści tkwi jak gwóźdź. Zapomnieć teraz, zdrętwieć, milczeniem tak się struć, żeby mi pisklę ognia na dłoni nie umarło. Odeszli. Noc po nocy. Coraz to krzyk za gardło i tylko cisza po nich i dzwoni śniegu słup, ale się głupie ciało jak ciężki pień uparło, choć rano — ktoś się potknie o mój dymiący grób. 6.I.1944 r. 26l Wiersz o cierpieniu Matce Są ściany z wszystkich czterech stron jak pola pełne śniegu i mrok jest, chłód, jak gdyby dął ogromnej siły martwy biegun. To jest znużenie, może my tak śpimy mocno, biegnąc dalej. Teraz jest wieczór, będą sny, nim nas jak lampę dzień zapali. Widziałem dziś pociągu smugę, tę, co marzyła turkusów ląd, a niosła ciemne ludzkie drogi na śmierć, na śmierć, w zamarzły ogień, do więzień śmierci, tak daleko, jak miłość jest daleko stąd. A tv, co siedzisz senna taka, słyszałaś dziś w ulicy wycie, krzyczało dziecko, może ptak, z którego ktoś wyrywał życie, jakby to była nić głęboka tak pod tym czasem jest głęboko w ciemności samej — krzyża znak. I ty, co obok czytasz śpiący, przewracasz kartki tak powoli, jak ciała, które huk gorący 2Ó2 w twych oczach salwą dzisiaj spalił. A oni patrzą płonąc z wolna, jakby cię z książki kart poznali. I liczysz twarze, co się chwieją, w twych dłoniach czas je na proch pali, takie samotne jak chłód stali, jak tu samotna jest nadzieja. I stoją ściany martwych czynów, jakby w nie wiatr nasączył krwi, ściany zamknięte wspólną winą jak dom bez drzwi. I krzyż jest czarny zawieszony na jednej z czterech nagich ścian, i Bóg ogromny, jakby tony w przestrzeni zmarzłe wielkich dzwonów, i ciemność wieje z pięciu ran. My ciągle senni. Ból daleki, nie zrozumiany nigdy do dna, jak gdyby płomień przez powieki, tak kruszą nas mocarne rzeki i zastygamy w bryły chłodne. A ty, jak kochasz jeszcze, kiedy ukrzyżowany wzgardą Bóg, przed śmiercią w oczach miałeś wieki krwi pełne jak ciężkiego snu? Jakże ty jeszcze, zmiażdżony w tłumie, imieniem swoim nazwać chcesz ciało, jakże ty cierpisz, czy wieczność całą, Ty, co rozumiesz? 8.I.44 r. 20j Piosenka śnieżna żołnierza Śnieg wieje — ciszy gołąb — w miast wyspy lekkie. Szumią miękkie powieki, kręci się białe koło. Zapomniane już, zapomniane to, co kochać było — za wiele: panny smukłe, wiatru fontanny, u jeziora uśpiony jeleń. Przeżegnane krzyżem i ogniem śpiewne kraje, gotyk na szybach, zapomniane te, co szły do mnie, smoki, kwiaty, świecące ryby. Zapomniane będą i czasy, które miłość jak śnieg wypełnia. Na chmur ciemnych spiętrzone lasy pnie się śniegu szumiąca wełna. Pożegnane już, zapomniane. Śnieg jak dłonią zasłoni oczy. Słychać jeszcze — nim chłód zostanie — jak za nami pułk biały kroczy. 14.I.1944 r. 264 * * * Tych miłości, które z nami na strumieniach białych płyną, co jak chmury nad głowami czasem każą zapominać, tych miłości jak zwierzęta, co wracają w las od ludzi, węsząc z twarzą wyciągniętą, zanim śmierć ich nie ostudzi, tych miłości, które niosą sok z korzeni w słońce liściem, co jak puch dziewczęcych włosów lekko rosną ku niebiosom, nie wydepczą nienawiści. Tych miłości, o, za wiele, chociaż ziemia jeszcze twarda, nad nią zawsze śpiewu szelest, bo cóż ziemskość? — śmiech, pogarda, bo cóż zbrodnia? — Tylko mocniej za bijące morze sumień kochać każe, za ślad głupi jak ten olbrzym, co się upił, co gdy wstanie, to zrozumie. W nas, co jak pomników głazy, z tych miłości mocno rośnie przez te czasy, nad te czasy, ponad nami — czas miłości. 27.I.44 26J * * * Raz — dwa — trzy — cztery —* niech ambasador nosi ordery, nam jedna szarża — do nieba wzwyż, i jeden order — nad grobem krzyż. Raz — dwa — trzy — cztery — niech pan minister nosi lakiery, nam dziury w butach, głodno i chłód, lecz wolność lepsza niż głupi but. Raz — dwa — trzy — cztery — niechaj homara jedzą frajery, ty chociaż kamień do gęby włóż, lecz za toś, bracie, żołnierz, nie tchórz. Raz — dwa — trzy — cztery — woda czy góra, leź do cholery, z naszych to ramion czy tak, czy siak, wytryśnie Polska wolna jak ptak. * Tekst piosenki śpiewanej przez żołnierzv batalionów „Zośka" i „Parasol" (por. też dwa inne teksty piosenek autorstwa K.K.B.: „Maszeruje pluton" i „O Barbaro, o Barbaro") {pr^yp. W.B.). 2Ó6 - Maszeruje pluton i Maszeruje pluton przez zielony las, Pod hukiem granatów, pod ulewą gwiazd. Wezmę ja karabin, pójdę z nimi wraz, Pójdziemy do szturmu przez zielony las. Hej, naprzód marsz, nie będzie nam źle, Czy słota, czy upał, my śmiejemy się. Hej, naprzód marsz, nie będzie nam źle, Czy słota, czy upał, my śmiejemy się. 11 Maszeruje pluton przez głęboki bród, Chociaż zima mrozi, choć nawala but. Ale pójdę z nimi przez wodę, przez lód, Pójdziem do natarcia przez głęboki bród. Hej, naprzód marsz... III Maszeruje pluton przez zielony las, Przyjdzie może walczyć, już niedługi czas. Lecz ja się nie boję, pójdę z nimi wraz, Pójdziemy do sławy przez zielony las. Hej, naprzód marsz... — z6j — O Barbaro, o Barbaro, wśród swych panien wodzisz rej, chodźże z nami, ze swą wiarą, w boje do dalekich kniej. Na śniadanie będziem jeść, o Barbaro, wody dzban i kulek sześć, o Barbaro, a na obiad wiatru łyk, o Barbaro. Lecz kupa kamieni w szynkę się zamieni, kiedy z nami będziesz ty. O Barbaro, o Barbaro, wkoło ciebie chłopców rój, lecz ty pójdziesz z naszą wiarą, w naszych sercach pójdziesz w bój. Trzeba będzie mundur wdziać, o Barbaro, nocą w łóżku z gliny spać, o Barbaro, zamiast wanny — wody rów, o Barbaro. Lecz cóż dla nas znaczy prysznic z kul, z kartaczy, kiedy z nami będziesz znów. 2Ó8 O Barbaro, o Barbaro, w ogień śmiało z nami idź, bo wesoło z naszą wiarą nawet nosem w piachu ryć. * * Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę i grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie, niech mi nie kładą gwiazd na skronie i pomnik niech nie staje przy mnie. Bo przecież trzeba znów pokochać. Palce mam — każdy czarną lufą, co zabić umie. — Teraz nimi grać trzeba, i to grać do słuchu. Bo przecież trzeba znów miłować. Oczy — granaty pełne śmierci, a tu by trzeba w ludzi spojrzeć i tak, by Boga dojrzeć w piersi. Bo przecież trzeba czas przemienić, a tutaj ciemna we mnie siła, i trzeba blaskiem kazać ziemi, by z sercem razem jak krew bila. Wrócę, rzemieślnik skamieniały, pod dach rozległy jasnych pogód, do rzeźb swych — tych, co już się stały, i tych, co stać się jeszcze mogą. 269 1 dawne będą wzrok obracać — niezdarne słupy pełne burzy, i te, których nie tknęła praca jak oddech niewidzialnej róży. I pośród nich jakże ja stanę z garścią, co tylko strzelać umie, z wiarą, co śmiercią przeorana, z sercem, co nic już nie rozumie? Ale jeżelim spalił młodość, jak palą kraje w wielkim hymnie, to nie zapomni czas narodu, a Bóg jak płomień stanie przy mnie. I wtedy, wtedy liść mi każdy albo mi wróbel z nieba sfrunie i jego głos — już głosem prawdy, i poznam głos, poczuję: umiem. I szmer ptaszęcy mi przypomni, że znałem miłość, i obudzi zdrętwiałe dłonie — jak łodygi, i pocznę kwiaty, gwiazdy, ludzi, i ziemię w morza szum przemienię, i drzewa w zwierząt linie miękkie, i wtedy spadnie mi na rękę w pieśni odrosła — wierna ziemia. 9.III. 1944 r 2J0 Elegia o... [chłopcu polskim] Oddzielili cię, syneczku, od snów, co jak motyl drżą, haftowali ci, syneczku, smutne oczy rudą krwią, malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg, wyszywali wisielcami drzew płynące morze. Wyuczyli cię, syneczku, ziemi twej na pamięć, gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami. Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg, przemierzyłeś po omacku najwstydliwsze z ludzkich [ dróg- I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc, i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut — zło. Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. Czy to była kula, synku, czy to serce pękło? 20.III.1944 r. Modlitwa do Bogarodzicy Któraś wiodła jak bór pomruków ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg, prowadź nocne drogi jego wnuków, byśmy milcząc umieli umierać. __ 2JI Któraś była muzyki deszczem, a przejrzysta jak świt i płomień, daj nam usta jak obłoki niebieskie, które czyste — pod toczącym się gromem. Która ziemi się uczyłaś przy Bogu, w której ziemia jak niebo się stała, daj nam z ognia twego pas i ostrogi, ale włóż je na człowiecze ciała. Któraś serce jak morze rozdarła w synu ziemi i synu nieba, o, naucz matki nasze, jak cierpieć trzeba. Która jesteś jak nad czarnym lasem blask — pogody słonecznej kościół, nagnij pochmurną broń naszą, gdy zaczniemy walczyć miłością. 21.III.44 r. * * * Których nam nikt nie wynagrodzi i których nic nam nie zastąpi, lata wy straszne, lata wąskie jak dłonie śmierci w dniu narodzin. 2J2 Powiedziałyście więcej nawet niż rudych burz ogromne wstęgi, jak ludzkie ręce złych demonów siejące w gruzach gorzką sławę. Wzięłyście nam, co najpiękniejsze, a zostawiły to, co z gromu, aby tym dziksze i smutniejsze serca — jak krzyż na pustym domu. Lata, o moje straszne lata, nauczyłyście wy nas wierzyć, i to był kostur nam na drogę, i z nim się resztę burz przemierzy. Których nam nikt nie wynagrodzi i których nic nam nie zastąpi, lata — ojczyzno złej młodości, trudnej starości dniu narodzin. Bogu podamy w końcu dłonie spalone skrzydłem antychrysta, i on zrozumie, że ta młodość w tej grozie jedna była czysta. 24.III.44 r. *73 Westchnienie Deszczu srebrne gałązki rosną jak gotyckich krużganków motyl, ptaki dzwonki zielone niosą na przejrzystych wstążeczkach lotu. Jeden uśmiech dziecinnych lądów błękitniejszy mi jest niż woda, bo mnie żłobi niedobra mądrość, bo się kończy nieżywa młodość. Kurant jeszcze z pnącej się wieży, wzgórz zielonych faluje dywan i poznaję miasto w obłokach, nie wiem tylko, jak się nazywa. Z tych wysokich przelotów we śnie ludzie mali byli jak kwiaty. Przebudzone o śmierć za wcześnie, o, rzeźbione w kolorach światy! Norymbergi, o Awiniony, rączką dziecka rzeźbione w ciszy, jeszcze sobie szum wasz przypomnę, bo za rok już go nie usłyszę. 23 kwiecień 1944 r. 274 — Oddech wiosenny W tej porze zmierzchu woda i światło tworzą postaci wiotkie i czyste ciszy jezioro, po którym spływa, jakby po nici, obłoku listek. Moje zwierzątka jak kwiaty ciepłe, wiatr was wysiewa i rozdmuchuje w wielkie centaury, lwy, które krzepną pod powiekami, co ledwo czują, czy to się woda przetacza górą, czy to powietrza rozgrzane chóry. Jakże daleko wojna i życie! O, zapomnienie krótkie jak myśli! Ale się czuje tę czarną chmurę odległą tylko o drżącą szybę, o białe żagle kwitnącej wiśni. Moje rośliny! pod powiekami, ledwo je zamknę, nim się uchylą, oddech zdobędę, spojrzę za wami, związane z ziemią piękne motyle. Wiem, że pod wami coraz to więdną ciała bolesne — sprężone pręty, że się pod wami złe armie kłębią i że wraz z nimi omijam świętość. 27 J Ale w tej porze woda i światło tworzą postaci wiotkie i smukłe, chyba że duchy ciężkie przefruną, nagle uderzą, jakby się stłukły niebios zwierciadła, obłoki runą i znów jak woda bliźnią się miękko pod wyciągniętą topoli ręką. Wiem, że nim oczy zamknę, otworzę, mogę jak pień się obrócić w popiół, ale mi jeszcze ten oddech srebrny, oddech muzyki, nim się zatopią miasta i ludy, nim wrzask rozedrze czarne niebiosa — jak grzmot w katedrze, nim porośnięcie, piękne rośliny, tańcem powiewnym, jak strumień płynnym, domy znużone, strzaskane życie, nim nowe ptaki w gniazdach się zlęgną, nim nowi ludzie wyrośli w ciszy wiary swym nowym snom nie przysięgną. I4.Y.44 r. Święto umarłych Smutek jakże ogromny. Zmierzch duszny dławi. Drzewa i dymy rosną, ziemia się łączy z przestrzenią; zachodzą w sobie jak włosy deszczu białymi kwiatami, to znów jak sięgnąć światło porasta brunatną ziemią. 2j6 Ludzie i zioła jesienne zmieszani, splątani drżą, wiatr nimi targa i dzwoni, nie wiedzieć: w serca czy [ w liście, a oni coraz to bledsi, a drzewa rumienią się, gną, jakby po kropli z nich piły, syciły swój kolor ich krwią. Jak ciężkie statki spływają na dno milczenia domy. W tym kraju ludzie żywi po jednym schodzą do ziemi, mieszkają w głębi ciemności coraz to niżej i niżej, a rude niebo z wolna zaludnia szelest cieni; nie wiedzieć, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, [ gdy liże, czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć po szarych stopniach powietrza. O co uderza pierś, kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch? umarli to są, czy żywi tak przemieniają się w puch? I widać matki skośnie schodzące po murze jak cień; ich usta otworzą się, zamkną, lecz nie uchodzi krzyk. Nie wiedzą, czy to się zaczął ciężki jak kamień dzień, czy to jak sznur szary dusząc wloką się jeszcze sny, w których wydarto im dzieci, a może po prostu wzrok, bo już nie widzą i ślepe powietrze trzepotem tną jak ptaki, aż wreszcie spadają, dymy i szum je oddala. * Powietrze porusza skrzydłem, napędza ciemności jak fala, a z niej dziewczyna wyrasta pianą, szumi i świeci, nabrzmiewa kształtem, szeleści, ręce jak gałąź kwitnącą wyrzuca, jak woda opada, wiruje w liści zamieci, szuka, dłonie obraca, zaklina powietrze i ziemię, -2JJ - ale się cień nie zjawia, a cisza jeszcze jest głębsza, więc znowu wiruje jak strumień, zamienia się w wielką [łzę. I spada milcząc boleśnie. To wszystko, co jeszcze umie. I tylko po niej cisza jak kwiatów pęk. Znów deszczu szare różyczki pryskają, zmywają ślad, aż się z nich chmura wyłania ciężka, a może to z dołu pieni się obraz jak morze pochmurny, huczy jak koło. Oni ciągną powoli jak czarnej kurzawy bór, ciemnością dmie, czaszki trzeszczą, hełm uderza o kość. To się tak wieki zsuwają jak czarne warstwy gór i spada ciężar w morza, topi się, parska jak wosk. I idzie pomruk lwi zarytych w ziemię dział, a oni ślepi suną, żywi i martwi razem, dłoń potrąca o piszczel, serce o żeber chrzęst, idą omackiem, ciemność macają dłońmi jak mur. Ciężki toczy się poszum coraz to głośniej, już głazem, aż świśnie, grzmotem się zwali i pęknie pieśń jak sznur. — „Nocy — śpiewają — nocy, straszliwa duszna powłoko, lepisz się gliną do stóp, a skuwasz pewniej niż stal. Tak się wypiętrzać jak morza powałą, aż ku obłokom i runąć znowu, i runąć. Cóż pozostaje? — żal? Żal tylko — chyba za mało — na pragnień lawinę huczącą. Żal tylko — chyba za śpiewnie — na śmierci oddech [ ogromny. Nocy straszliwa, nocy, gdzie ty się kończysz — tam rosną jak drzewa szumiące miasta błękitne i domy. - W* Nocy, gdzie ty się kończysz? Bo nawet u grobu bram płaszcz twój do rzeki podobny wieje — to rzeka stracenia. Ziemio — odpowiedz!" — śpiewali. Milczała gorzka I jeszcze szereg, i jeszcze, sztandarów trzepotał liść. Aż się zwaliły stulecia, cisza zapadła bez przemian, jak toń spokojna i obca, nawet nie marszczył jej wiatr. I tylko serce słychać, jak dudni, jak głuchym gra krokom, gaśnie, podrywa się, tłucze: dokąd to? dokąd to? dokąd? i6.V.44 r. Pocałunek Dniem czy nocą idziemy wytrwali, w bitwach ogień hartuje nam pierś, myśmy dawno już drogę wybrali, jeśli nawet powiedzie — przez śmierć. Więc naprzód, niech broń rozdziera, niech kula szyje jak nić, trzeba nam teraz umierać, by Polska umiała znów żyć. Bo czy las nam zahuczy jak morze, czy w bruk miasta uderza nasz krok, w naszych sercach trzepocze się orzeł, każdy pancerz przepali nasz wzrok. [po i6.V.i944] 279 Bajka Ludzie prości i zbrojni, więc smutni, wchodzili na okręty omszałe; niebo grało podobne do lutni srebrnej chyba i kwiatem pachniało. Od uliczek rzeźbionych w cieniu szła procesja czy biały świt i świergotał jak ptak na ramieniu żywot mądry rosnących lip. Potem morza dzieliły się, tarły szorstką skórą bokiem o bok; coś wschodziło, a potem marło, nie odgadnąć: przez dzień czy rok. Gwiazdy były nisko jak gołębie. Ludzie smutni nachylali twarz i szukali gwiazd prawdziwych w głębi z tym uśmiechem, który chyba znasz. Potem lądy się otwarły jak bramy, góry mrucząc prowadziły pod obłok, więc rzucali w fale nieba kamień, żeby zmierzyć głębie nieba pod sobą. I na wiatrów rozłożystych wydmach sieli drzewek młodziutkich las i marzyli złotych dębów widma z tym uśmiechem, który chyba znasz. 280 Aż wyrosły krzepkie i jasne, jakby wody przezroczysty płaszcz, więc patrzyli jak na serca własne z tym uśmiechem, który chyba znasz. No, i stolarz schylał z wolna głowę i wyciosał przez czas niedługi dla nich wonne trumny dębowe, a dla synów ich dębowe maczugi. Więc odeszli. Śpiewał obcy czas. Więc odeszli przez powietrza białe smugi z tym uśmiechem, który dobrze znasz. 23.VI.44 Z lasu Las nocą rośnie jak jezior poszum. Droga kołysze we mchu, we mchu. Ciężkie kolumny mroku się wznoszą. Otchłanie puste z ciemności płoszą krzyk zły, wysoki jak ze snu. A dołem potok ludzi i wozów i broni chrzęst we mgle, we mgle. Spod stóp jak morze wydęte grozą nie ujarzmiona piętrzy się ziemia i głosy ciemne leżą w przestrzeniach jak to, co czeka obce i złe. 28l Żołnierze smukli. Twarzyczki jasne, a moce ciemne trą się i gniotą, lądy się łamią, sypie się złoto i chyba pancerz ziemi za ciasny pęka, rozsadza i grzmi, i grzmi. Twarzyczki jasne! na widnokręgach armie jak cęgi gną się i kruszą. O moi chłopcy, jakże nam światy odkupić jedną rozdartą duszą? Kochać, a to się wydaje mało, ginąć — to słabość tylko wyzwolić, bo nie nadąża chłopięce ciało, a ciemność stoi i grzmi, i grzmi. Las nocą rośnie. Otchłań otwiera usta ogromne, chłonie i ssie. To tak jak dziecko, kiedy umiera, i tak jak ojciec, który żyć musi. Przeszli, przepadli; dym tylko dusi i krzyk wysoki we mgle, we mgle. 27.VI.44 r. * Gdy za powietrza zasłoną dłoń pocznie kształty fałdować i czuje się wielkie ptaki rosnące za chmur kwiatami, zmierzch schodzi lekko. A ona świeci u okna głową jasną jak listek światła i śpiewa piosenkę ciszy. 282 Długą, wijącą się wstęgą głos ciepły w powietrzu stygnie, aż jego dosięgnie w zmroku i szept przy ustach usłyszy. „Kochany" szumi piosenka i głowę owija mu, dzwoni, jak włosów miękkich smuga, lilie z niej pachną tak mocno, że on, pochylony nad śmiercią, zaciska palce na broni, wstaje i jeszcze czarny od pyłu bitwy — czuje, że skrzypce grają w nim cicho, więc idzie ostrożnie, [ powoli, jakby po nici światła, przez morze szumiące zmroku i coraz bliższa jest miękkość podobna do białych [ obłoków, aż się dopełnia przestrzeń i czuje jej głosik miękki stojący w ciszy olbrzymiej na wyciągnięcie ręki. „Kochany" — szumi piosenka, więc wtedy obejmą [ ramiona więcej, niż objąć można kochając jedno ciało. Dłoń wielka kształty fałduje za nieba czarną zasłoną i kreśli na niej zwierzęta linią drżącą i białą. A potem świt się rozlewa. Broń w kącie ostygła i czeka. Pnie się wąż biały milczenia, przeciągły wydaje syk. 1 wtedy budzą się płacząc, bo strzały pękają z daleka, bo śnili, że dziecko poczęli całe czerwone od krwi. 13.VII.44 r. ~" Wiesław Budzyński Posłowie W świadomości polskiej końca XX wieku Krzysztof Kamil Baczyński urasta do rangi nowego księcia poetów, symbolu pokolenia. W tym kontekście nieraz pojawia się pytanie, czy Baczyński mógł nie pójść do powstania, czy w ogóle musiał walczyć? Pytanie nie jest nowe... Przystąpienie Baczyńskiego do zbrojnego podziemia zaskoczyło jego przyjaciół literatów, którzy nie mogli sobie potem darować, że go od tego nie odwiedli. Wyrzuty dręczyły Jerzego Zagórskiego: „To my wszyscy, ja winienem, Że w lipcowy dzień przed rokiem Nie ująłem, o Krzysztofie, Mocno wątłe twoje ramię I nie rzekłem: wojska miną!" („Niedziela", 1945) Anna Świrszczyńska napisała po latach wręcz brutalnie: „Uczyniłeś wielką krzywdę swej ojczyźnie, umierając dla niej". „Wiedziałem oczywiście - wspomina Kazimierz Wyka - że Baczyński ukończył podchorążówkę, że ma już — **J — stopień podchorążego, wiedziałem, w którym batalionie Armii Krajowej się znajduje. 1 wtedy [a był to już czerwiec 1944], podobnie jak każdy z nas, zacząłem mu tłumaczyć, czy naprawdę jest rzeczą potrzebną, ażeby on z bronią w ręku szedł do Powstania, że może lepiej by siebie przechować, nie wiadomo, jak to będzie. Baczyński się bardzo żachnął, jak był opanowany, tak żachnął się wręcz gniewnie, i oto powiedział mi wprost: »Proszę pana, kto jak kto, ale pan to powinien wiedzieć, dlaczego ja muszę iść, jeżeli będzie walka«". I dodał jeszcze — jakby nie dość mocno był się wyraził - że nie dopuszcza w ogóle żadnej dyskusji na ten temat: „Kto jak kto - mówił - ale ten człowiek, który tak zna i rozumie moje dzieło, musi zrozumieć mnie!" Wyka wstrząśnięty do głębi tym, że Baczyński po­stanowił „pójść do partyzantki", wrócił do Krakowa i opowiedział całą historię Stanisławowi Pigoniowi. I wte­dy Pigoń wyrzucił z siebie, powtarzane później często bez zastanowienia, te słowa: „Cóż, należymy do takiego narodu, który musi z diamentów strzelać do wroga". Ale czy Baczyński mógł nie wziąć broni do ręki? Jeden z uczestników tamtych wydarzeń, rówieśnik poety, odpowiada, że to był obowiązek pokolenia: „Naszą powinnością, tak to widzieliśmy, była jedność myśli i czynu. Odwieczny problem. Chyba nie tylko polski". Zbigniew Wasilewski, student tajnej polonistyki, zapa­miętał rozmowę z Barbarą, żoną poety, która na pytanie, czy Krzysztof powinien się tak „w te rzeczy" angażować, odpowiedziała krótko: „Słuchaj! Przeczytaj jego wiersze, a zrozumiesz, że on to musi robić!" 286 Dziś mało kto wie, jak długą i trudną drogę musiał przebyć Krzysztof Baczyński, nim z „pacyfisty" stał się żołnierzem, pokonując szok klęski wrześniowej, czarne samobójcze myśli, pierwszy zawód miłosny, upadek Francji w czerwcu 1940 - gdy wydawało się, że świat runął, a jedynym azylem stał się krąg bajek, legend i ucieczka w historię... Pewien ceniony krytyk literacki przed paru laty wypo­wiedział te słowa: „Kiedy wybuchła wojna, Baczyński był rozkapryszonym arcypoeta, takim Proustem, spędzał całe dnie w łóżku i układał egotyczne i estetyczne wiersze..." Efektownie powiedziane, ale nieprawda! To jeszcze raz świadczy, jak wiele nieporozumień i zakłamań narosło wokół tego poety. Trzeba uświadomić sobie sytuację Baczyńskich u progu wojny: nieuleczalna choroba, potem śmierć ojca poety (zmarł w lipcu 39), trudności materialne i przewlekła choroba matki. A wybuch wojny jeszcze te trudności pogłębił. Jeśli więc poeta czymś się wówczas zajmował, to szukaniem stałej pracy i możliwości zarobku. Szklił okna, malował szyldy, a nawet pracował u węglarza, jak pamięta jego rówieśnica, chociaż przebywając pod skrzydłami nadopiekuńczej mamy, zapewne nie został przygotowany do takiego życia. Więc, nie „całe dnie w łóżku" i nie taki znów „rozkapryszony arcypoeta", bo wojna mu na to nie pozwalała, a szok wojny wręcz sprawił, że prawie przestał pisać - to widać po datach wierszy. Za to wiele rysuje. Rysuje człowieka w obliczu śmiertelnego zagrożenia, wciśniętego w „kąt historii", błądzącego w ciemnym labiryncie miasta. Szok wojny znalazł ujście w plastyce. -287- Nieprzypadkowo zresztą. Poeta pragnął studiować w wa­rszawskiej ASP. Brał prywatne lekcje rysunków, a gdy wojna przekreśliła te plany, w początkach okupacji rozpoczął ponoć naukę w Miejskiej Szkole Sztuk Zdob­niczych i Malarstwa, noszącej imię C. K. Norwida. * Niełatwo określić czas wejścia Krzysztofa Baczyń­skiego w dorosłe życie literackie. Nie było to wiosną 1940, kiedy nawiązał bliższe stosunki z Jerzym Kamilem Wein-traubem, a raczej później, w kwietniu czy maju 1941, gdy poznał Jerzego Andrzejewskiego, a za jego pośrednic­twem Iwaszkiewicza i Miłosza. Od połowy 1941 otrzymy­wał Baczyński stypendium z podziemnego funduszu literatury. Był pierwszym z młodych poetów, którego spotkał ten zaszczyt. Czasem dojrzałości poetyckiej zapewne jest początek 1942, kiedy Baczyński napisał utwór „Oczy otwieram", będący oznaką całkowicie dojrzałego talentu, a jednocześ­nie otrząśnięcia się z okupacyjnego paraliżu. „Od wiosny 1942 - zauważa profesor Wyka - do ostatnich utworów sprzed Powstania jest to jeden i ten sam poeta". Od 1942 Baczyński był sensacją warszawskich salonów literackich, przekroczył - jak to nazywa jeden z ówczesnych kole­gów po piórze - „próg, przed którym stała większość młodych -liczył s i ę". Był już wtedy autorem dobrze przyjętego zbioru poezji wydanego pod pseudonimem Jan Bugaj. Sukcesy literackie zbiegły się z poznaniem Barbary Drapczyńskiej, którą poeta poślubił w czerwcu 1942 roku. 288 Znamy cykl wierszy do Basi, przepięknych erotyków, z których „Biała magia" jest bodaj najpiękniejszym. To wtedy powstał poemat „Wesele poety" z dedykacją „Ukochanej mojej Basi — Krzysztof. Dn. 21.1.1942 r." Są trzy psalmy, złożone w tom i wręczone Barbarze w kwietniu. W początkach maja poeta tworzy wiersz zaczynający się od słów: „Świat - kryształowa kula..." Utwór zdobi motto: „Powiadam wam, kto zgorszy jednego z tych maluczkich, nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego". Wiersz wszedł do zbioru „W żalu naj­czystszym" i jest pośród kilkunastu utworów dedykowa­nych Basi w dniu ślubu, opatrzonych pięknym cytatem z Norwida: „Pieśń twa nie skona z niedokończoności Jeśli anielstwo jej wyżywić zdołam". Barbara pochodziła z rodziny drukarzy; drukarzem był dziadek, ojciec, drukarzami zostali trzej jego bracia. Ojciec Basi wpierw był nauczycielem i kierownikiem wiejskiej szkoły we Wieczfni k/Mławy, skąd po przejściu na rentę przeniósł się do Warszawy i zajął drukarstwem. W kierowanej przez niego drukarni przy ul. Piusa (obecnie Piękna) drukowano m.in. znany periodyk litera­cki „Ateneum". W okresie okupacji Barbara fikcyjnie zatrudniona była w drukarni stryja przy ulicy Siennej. Tam też bywał Krzysztof Baczyński i tam własnoręcznie składał kilka swoich wierszy. Zdaniem Kazimierza Wyki poezja polska zawdzięcza Barbarze najpiękniejsze swoje erotyki. Jesienią 1942 roku młodzi Baczyńscy rozpoczęli studia 289 polonistyczne na tajnym uniwersytecie. Barbara, jak pamięta Michał Jaworski, zabrała się do studiów ,,z gorliwością nieco pokazową, typową dla młodej debiutantki". Krzysztof okazał się jej przeciwieństwem: „małomówny, zadumany, zamknięty w sobie, z rzadka zabierał głos na ćwiczeniach", zawsze skupiony i poważ­ny, trzymający się na uboczu. Nigdy też nie chwalił się swą twórczością i z trudem dał się namówić na wieczór autorski. Na wykłady przychodził coraz rzadziej, bo... „po cóż miałby tu być? Dziś tak łapią... Ja mu wszystko powtórzę" — odpowiadała Barbara, zapytana o męża, który nie opuszczał już jedynie proseminarium profesora Adamczewskiego z poetyki i historii literatury. W końcu zupełnie przerwał naukę. Przychodził po Basię i razem wracali do domu. Zagadnięty o przerwanie studiów, odpowiedział jasno i zdecydowanie, że walkę z bronią w ręku uznaje w tym momencie za sprawę naczelną, i dodał, że jeśli będzie mu dane wyjść cało z tej wojny, do studiów powróci. * Krzysztof Kamil Baczyński, syn legionisty, wnuk powstańca styczniowego, sprzeniewierzyłby się tradycji rodzinnej, gdyby uchylił się od walki, ale przede wszyst­kim przekreśliłby sens swej poezji i poniżyłby siebie jako poetę. Przecież pisał wiersze nawołujące do walki, do oporu, do obrony zagrożonych wartości podstawowych i niezbywalnych, których wyrzec się nie sposób... W koń­cu, jak długo można pisać strofy mobilizujące - wzywać, samemu nie walcząc, gdy jest się młodym. Musiał znać 290 słowa wieszcza, Zygmunta Krasińskiego, że patriotyzm nie na pięknych słowach i dobrych chęciach zależy, ale na czynach, na „gotowości do poświęcenia całego siebie, swojego mienia, swojej krwi i - co często bywa trudniej­sze - swoich namiętności i swoich osobistych uczuć, gdy idzie o dobro ogółu". I tak długo, pod presją matki, zwlekał z decyzją, no i był chory na astmę... A była to już pod każdym względem sytuacja „spod muru". Zaszyć się, wycofać nie było gdzie za plecami był mur, czaiła się śmierć. Pamiętamy moment przystąpienia poety do zbrojnego podziemia połowa 1943 roku. W Warszawie hitlerowcy zlik­widowali żydowskie getto i obiecali, że teraz ,,na dobre" wezmą się za Polaków. Szkolni koledzy Baczyń­skiego, maturzyści 1939 (był to rocznik, który tamtej jesieni miał iść do wojska) dawno nosili „broń pod kurtką", a w marcu 43 zasłynęli w akcji pod Arsenałem. Więc kiedy tylko Stefania Baczyńska, matka poety, opuściła dom przy Hołówki i przeniosła się do Anina, Krzysztof poczuł się wolny i czynem dopełnił wyboru, którego wcześniej dokonał w poezji (yide: „Dzieło dla rąk" i „Wybór"). Trzeba powiedzieć: Baczyński jest poetą ODWAŻ­NYM. Za każdy taki wiersz - a jest ich w przypadku tego poety wymownie wiele — groziła śmierć. Ale i tej odwagi było mu za mało! Poeta chwycił za broń! Wybór tym bardziej dramatyczny, gdy uzmysłowić sobie wagę, mocno i do samego końca podkreślanego przezeń, przykazania: Nie zabijaj. 291 Było to w drugim dniu Powstania, na Ratuszu przy placu Teatralnym. „Pamiętam - opowiada Witold Sław­ski, ps. Sławek - znaleźliśmy się z Krzysztofem w narożnej izbie, obok kościoła kanoniczek. Zmierzchało, gdy nad­jechał niemiecki samochód. Zdecydowaliśmy, że strzela­my. Po pierwszych strzałach pękły opony; po następnej serii - dwie kule poszły - jeden Niemiec wypadł, drugi został w środku... I wtedy Krzysztof zaczął mieć wyrzuty sumienia: »Boże, zabiłem człowieka!« Nie wiadomo, czyja kula trafiła, moja czy jego, ale mówił, że to on zabił!" Ta reakcja poety mogła zaskoczyć jego kolegów. Przecież to wojna, piąty rok wojny! Przecież już wcześniej brał udział w akcjach zbrojnych, w wysadzaniu pociągu... No tak! Ale dotąd nie miał możliwości namacalnego sprawdzenia swego udziału w żniwie śmierci. Tu, na Ratuszu, jeden z nich zabił. Nieważne który... Tak czy inaczej, miał w tym bezpośredni udział. To wystarczyło. Poczuł jedność skutku i przyczyny. Gdzieś w środku coś pękło... I być może ten fakt, to zdarzenie, które tak mocno przeżył, osłabiło jego czujność, zachwiało instynkt samo­zachowawczy, i w dwa dni potem zginął, nieopatrznie, być może w trakcie rozmowy, wychyliwszy głowę zza muru... Gdzieś u Zygmunta Nowakowskiego czytałem wy­znanie pewnego eserowca, rosyjskiego socjalisty z począt­ku wieku, który twierdził, że człowiek może zabić złego człowieka, ale za to musi oddać swoje życie i dopiero wtedy rachunek będzie równy... Przykazania Boże są absolutne. Przykazanie „nie zabi­jaj" znaczy: nie zabijaj nigdy nikogo. Trzeba szanować 2C)2 każde ludzkie życie — mówił ks. Jan Zieją, kapelan wojskowy w wojnie 1920 r. i w Powstaniu Warszawskim. Ale - cytuję z pamięci wypowiedź księdza Ziei - jeśli w czasie wojny ktoś uważał, że w imię wyższych racji musi zabijać, to jest to jego rachunek przed Bogiem i on jako kapłan swego stanowiska nie narzucał: „Musisz - mówił chłopcom z Szarych Szeregów - wziąć ten grzech na swoje sumienie i wierzyć, że Bóg ci wybaczy. Ale nie wolno ci nigdy zła nazwać dobrem". Tradycja chrześcijańska (a także żydowska) dopuszcza, choć z ciężkim sercem, zabijanie w imię trzech racji: obrony jednostki, rodziny i społeczności (narodu). Przez dwa pierwsze wieki chrześcijaństwo było pacyfistyczne. Chrzest Cesarstwa Rzymskiego jako „gwaranta pokoju" przesunął te akcenty. Pius XII nauczał, iż naród za­grożony agresją czy już będący ofiarą, nie może pozostać w biernej obojętności, jeśli pragnie myśleć i działać w duchu chrześcijaństwa. Dopiero po drugiej wojnie światowej teologię wojny w kościele katolickim zaczęła wypierać, począwszy od lat sześćdziesiątych, teologia pokoju... Ale poeta i w tej, po stronie polskiej obronie koniecz­nej, a więc wojnie sprawiedliwej, widział inną jeszcze groźbę: zagrożenie dla młodych ludzi - ma się te 16-18 lat, ma się broń i we własnym mniemaniu jest się „panem życia i śmierci". To może wykoślawić na zawsze. Ostrzegał przed zwichnięciem charakterów, przed skażeniem śmier­cią. A przecież „trzeba znów miłować" (por. wiersz „Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę..."). U Baczyńskiego od samego początku nie ma zgody na tę wojnę. Poeta nie może pogodzić się z zabijaniem, mimo że zabijanie stało się codziennością i wręcz koniecznoś- -*93 cią... To go zbliża do religii, jego - „ateistę" lat szkolnych. Baczyński przykazanie „nie zabijaj" traktował niezwykle poważnie i bezwzględnie. Dlatego jego wybór walki zbrojnej będzie tak trudny, a zdarzenie na Ratuszu tak dramatyczne i zaskakujące... Dopiero kiedy szok minął, poeta podobno wstydził się swego załamania, a gdy następnego dnia wezwano ochotników do ataku na pałac Blanka - poszedł jako pierwszy. „Znając Krzysztofa - mówi Jadwiga Klamer, koleżan­ka Barbary - uważam takie zachowanie za prawdopodob­ne. Krzyś był chłopcem wrażliwym, delikatnym, chorowi­tym (pamiętam jego napady astmy), który mógł zdobyć się na zryw, ale też nie wyobrażam sobie Baczyń­skiego »polującego na Niemców«. Jakoś mi to do niego nie pasuje..." Niemałą rolę w kształtowaniu poglądów poety na wojnę odegrała matka. Niebagatelne znaczenie miała surowa i pogłębiająca się z wiekiem religijność pani Stefanii, która przykazania Dekalogu traktowała z całą powagą, a V Przykazanie w szczególności. Stefania Baczyńska, z domu Zieleńczyk, nauczycielka i autorka podręczników dla klas podstawowych, była kobietą świa­tłą i, rzec można, postępową w ówczesnym rozumieniu tego słowa. Tak więc i ów „pacyfizm" Baczyńskiego to również wpływ matki, przez wiele lat samotnie wy­chowującej syna - jedynaka, trochę wbrew ojcu poety, z którym do 1933 r. żyła w separacji. Proszę sobie wyobrazić takie zdarzenie: ojciec przywozi kilkunastolet­niemu synowi strzelbę, a Krzyś nie tylko nie okazuje zachwytu, ale przyjmuje tę „rzecz" z wymowną obojęt­nością. To musiał być szok dla Stanisława, byłego legionisty, człowieka wojowniczego i twardego. 294 Stanisław pochodził ze Lwowa, gdzie studiował filozo­fię i polonistykę. Już przed pierwszą wojną wykazywał talent literacki, który zaowocował m.in. pracami krytycz­no-literackimi i rozprawami o tematyce patriotyczno--historycznej. Wydał w sumie około dwudziestu książek i broszur; drukował też w prasie, m.in. w „Wiadomoś­ciach Literackich". W latach trzydziestych założył i reda­gował czasopisma „Wiek XX" i „Europa". Uczył w szko­łach warszawskich, dwa lata wykładał w wileńskim Instytucie Badań Europy Wschodniej. Jeszcze w latach szkolnych we Lwowie zaangażował się w pracę konspi­racyjną przeciw caratowi - współpracował m.in. z eserow-cami, dla których konstruował bomby. Należał do Związ­ku Strzeleckiego. Pierwszą wojnę przebył w Legionach Piłsudskiego (I Brygada) i w POW. Uczestniczył w wojnie 1920 roku i trzecim powstaniu śląskim. Jak zauważa Wyka: „miał prawo przypuszczać, że odrobił obowiązek historyczny i za siebie, i za syna. Że pozostawia mu spokój. Los kazał jeszcze raz wszystko powtórzyć, okru­tniej, szybciej, z bezwględnością absolutną". * Tym, co wyróżnia Baczyńskiego pośród poetów woj­ny, jest kwestia wyboru sprowadzona do sprawy zasad­niczej, jako naczelnego zagadnienia - zagadnienia jedno­ści dzieła i czynu, ale i czegoś, co trzeba wciąż weryfiko­wać i potwierdzać: po wyborze - wybór... jak u Lieberta: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę". - Tym mottem rozpoczął poeta przełomowy swój utwór, poemat „Wybór", wraz z którym narodził się 29 J nowy Baczyński. Jest to manifest dokonującego się w letnie miesiące 1943 roku przełomu, raz na zawsze rozstrzygającego dylemat: walczyć czy stać z boku („dla­czego inni mają walczyć, a ja mam stać z boku"). I tak, jak jego ojciec ćwierć wieku wcześniej, poeta „poszedł w pole", dokonując trudnego wyboru. 30 lipca 1943 roku, w czwartą rocznicę pogrzebu ojca, Baczyński raportuje w wierszu „Rodzicom": „Ojcze, broń dźwigam pod kurtką, po nocach ciemno - wal­czę (...), śmierci się nie boję". Mówi się, że poetę - jak mnicha - śmierć nie jest w stanie zaskoczyć. „Poezja jest oswajaniem śmierci" - pisał przedwcześnie zmarły Jacek Bierezin. Baczyński śmierć przeczuwał i śmierci się spodziewał („...umrzeć przyjdzie..."). Ale Baczyński nie tylko nie okazuje lęku przed śmiercią. On i siebie, i tych młodych ludzi, współtowarzyszy broni, na śmierć przygotowuje. Należa­ ło oswoić się ze śmiercią, a nawet rzucić jej wyzwanie, jak w piosence „Maszeruje pluton": „...przyjdzie może wal­ czyć już niedługi czas. Lecz ja się nie boję, pójdę z nimi wraz..." W lirykach Baczyńskiego, jak słusznie zauważa Jan Brudnicki, do symboli urastają pojęcia rzeki, znaku ruchu, i życia, które przetrwa i odrodzi się, oraz mar­muru, metafory trwałości tego, co życie pojedyncze przewyższa. „Pan już jest po stronie nadziei" - pisał w 1943 Kazimierz Wyka w „Liście do Jana Bugaja" - „Pan jest pierwszy..." Pod koniec lat osiemdziesiątych - u progu III Rzeczy­pospolitej - grupie młodzieży wchodzącej w dorosłe życie zadano pytanie („Poezja" 1/1989), kto był dla nich najważniejszym poetą. „Baczyński - mówią. - Baczyński 296 nie załamywał rąk... Głosił nadzieję. Tworzył wzorce osobowe - czystości, męstwa, miłości w trudnych cza­sach..." PRL przerwał ciągłość historyczną. Wielu tej ciągłości poszukiwało i nadal poszukuje, stąd niezmienna popular­ność poezji Baczyńskiego, którą przez lata czytano za­miast zakłamanych podręczników historii. Nowe zastępy uczniów i studentów uczyły się - i uczą - na jego przykładzie wolności i patriotyzmu. Nota biograficzna Krzysztof Kamil Baczyński (ps. Jan Bugaj, Krzysz­tof Zieliński) urodził się 22.I.1921 r. w Warszawie jako syn krytyka literackiego Stanisława Baczyńskiego (1890—1939) i nauczycielki, Stefanii z Zieleńczyków (1889—1953)- Wiersze zaczął pisać wcześnie, debiutował w 1938 r., będąc jeszcze uczniem gimnazjum im. Stefana Batorego. Wykazywał również uzdolnienia plastyczne i po maturze (1939) szykował się na studia w warszawskiej ASP. Wojna zniweczyła te plany. W pierwszym okresie wojny pracował dorywczo, także udzielając się społecznie, m.in. w Polskim Czerwonym Krzyżu. W 1940 poznał i zaprzyjaźnił się z poetą Jerzym Kamilem Weintraubem, co zaowocowało dwoma tomikami wydanymi w nakładzie po 7 egzemplarzy każdy. Wiosną 1941 r. poznał Jerzego Andrzejewskiego, a następnie Czesława Miłosza i Jaro­sława Iwaszkiewicza, u którego później kilkakrotnie gościł na Stawisku. W czerwcu 1942 r. poślubił Barbarę Drapczyńską, którą poznał pół roku wcześniej. W tym samym roku, w październiku, rozpoczął studia polonis­tyczne na podziemnym uniwersytecie. W lecie 1943 wstąpił w szeregi Armii Krajowej (batalion „Zośka") i ukończył tajną podchorążówkę („Agricolę"). Uczest­niczył m.in. w „Akcji Urle", brał udział w ćwiczeniach 299 w „leśnej bazie" nad Bugiem, w jego mieszkaniu przy ul. Hołówki 3 odbywały się konspiracyjne zebrania, a pod podłogą była skrytka na broń. Jako poeta związał się z podziemnym miesięcznikiem „Droga". W 1942 wydał pod pseudonimem Jan Bugaj „Wiersze wybrane" oraz „Arkusz poetycki Nr 1". Na uwagę zasługują również własnoręcznie przez poetę wykonane rękopiśmienne to­miki jego poezji, których do dziś zachowało się około dwudziestu. Tuż przed Powstaniem Warszawskim poeta przeszedł do batalionu „Parasol", gdzie objął funkcję zastępcy dowódcy plutonu. Powstanie zaskoczyło go w konspiracyjnym lokalu przy ulicy Focha (obecnie Moliera). Zginął 4 sierpnia 1944 r. na powstańczym posterunku w pałacu Blanka. Pochowany został tego samego dnia na ratuszowym podwórzu przy placu Teat­ralnym. Po ekshumacji w 1947 r. prochy złożono na Powązkach Wojskowych (kwatera A-22). W tym samym grobie pochowano zmarłą z ran 1 września 1944 roku żonę, Barbarę. Baczyński pozostawił w spuściźnie około 500 utworów poetyckich. Jego wiersze po latach przemil­czania wydano, poczynając od roku 1961, w rekordowym nakładzie około pół miliona egzemplarzy. Jego imię nosi ponad 40 szkół i drużyn harcerskich. Odznaczony po­śmiertnie m.in. Krzyżem Armii Krajowej i Medalem za Warszawę. Opr. W. B. Nota bibliograficzna Tomiki wierszy K.K. Baczyńskiego Wydane tęa życia poety: i. Krzysztof Baczyński „Zamknięty echem", Warszawa 1939 (właśc. Warszawa, lato 1940). Krzysztof Baczyński „Dwie miłości", Warszawa 1939 (właśc. Warszawa, jesień 1940). Jan Bugaj „Wiersze wybrane", Lwów 1939 (właśc. Warszawa 1942). Jan Bugaj „Arkusz poetycki Nr 1", Warszawa 1944, Wydawnictwo „Droga". Wydane pośmiertnie (m.in.): Krzysztof Kamil Baczyński „Śpiew z pożogi", War­szawa 1947. Krzysztof Kamil Baczyński „Utwory zebrane". Opra­cowanie Aniela Kmita-Piorunowa i Kazimierz Wyka; wyd. I Kraków 1961; wyd. II Kraków 1970; wyd. III Kraków 1979; wyd. IV Kraków 1994. WI Krzysztof Kamil Baczyński „Utwory wybrane". Wy­bór, wstęp i posłowie Kazimierz Wyka, Kraków 1964. „Krzysztof Kamil Baczyński", wyd. I Warszawa 1966 (seria „Poeci Polscy"); wyd. II Warszawa 1969; wyd. III Warszawa 1972; wyd. IV Warszawa 1976. Krzysztof Kamil Baczyński „Poezje wybrane". Wy­bór i wstęp Kazimierz Wyka, Warszawa 1967. Krzysztof Kamil Baczyński, „Utwory wybrane". Wybór i posłowie Kazimierz Wyka; wyd. I Kraków 1973; wyd. II Kraków 1976; wyd. III Kraków 1982; wyd. IV, wyd. V Kraków — Wrocław 1986. Krzysztof Kamil Baczyński „Poezje". Wybór Kazi­mierz Wyka. Wprowadzenie Jan Strzelecki. Posłowie i konsultacja Aniela Kmita-Piorunowa; wyd. I War­szawa 1977; wydanie II Warszawa 1981. Krzysztof Kamil Baczyński „1943", Kraków — Wrocław 1983. Podobizna edycji rękopiśmiennej. Krzysztof Kamil Baczyński „Cztery Modlitwy". Wybór i wstęp Wiesław Budzyński, ilustracje Teresy Chelickiej, Warszawa 1984. Druk bibliofilski, 500 egz. numerowanych. Krzysztof Kamil Baczyński „W żalu najczystszym". Wspomnienie Witold Stankiewicz, opracowanie i no­ta edytorska Barbara Koc, Warszawa 1984. Druk bibliofilski w nakładzie 800 egz. Krzysztof Kamil Baczyński „Wiersze". Wybór Elż­bieta Kozłowska-Świątkowska; wstęp Jan Sochoń, Białystok 1984. Krzysztof Kamil Baczyński „Spojrzenie". Wy­boru dokonała Aniela Kmita-Piorunowa, Warszawa 1985. $02 Krzysztof Kamil Baczyński „Ty jesteś moje imię...". Wybór i posłowie Małgorzata Baranowska, War­szawa 1985. Krzysztof Kamil Baczyński „Wybór poezji". Opra­cował Jerzy Święch. Kraków-Wrocław 1989. Krzysztof Kamil Baczyński „Autobiografia". Wybór i posłowie Zbigniew Majchrowski, Gdańsk 1991. Krzysztof Kamil Baczyński „Poezje". Wybór i wstęp Jerzy Święch, Lublin 1992. Krzysztof Kamil Baczyński „Rzeczy niepokój". Wy­bór i wstęp Marta Wyka, Warszawa 1993. Krzysztof Kamil Baczyński „Kiedy się miłość śmier­cią stała". Wybór, komentarze i opracowanie Wie­sław Budzyński. Wyd. I Warszawa 1993; wyd. II Warszawa 1995; wyd. III Warszawa 1997. 1 Alfabetyczny spis utworów Autobiografia 52 Bajka 280 Ballada o bezrobotnym strachu 31 Ballada o pociągu 35 Ballada o szczurach 36 Ballada o wisielcach 30 Bez imienia 95 Biała magia 108 Bohater 135 *** {Byłeś jak wielkie, stare drzewo...) 215 Ciemna miłość 218 Cień z obozu 237 *** (Czarne cheruby kołyską widnokrąg...) 50 Człowiek 141 Do Andrzeja Kamińskiego 58 Do Matki Boskiej 240 Do Pana Józefa w dniu imienin 1942 roku ... 150 Do przyjaciela 217 Drogi nocne 19 Dwie miłości 224 30 J *** {Dymy, wysokie sztandary. Deszczu srebrnagałą^...) 200 Dzieci na mrozie Dzieło dla rąk 223 Elegia {Obłoki lotne, \agle uniesień, drzew przyjaciele...) 187 Elegia {To odwaga — ^ycie wzdycha tak cienko...) . ij Elegia o ... [chłopcu polskim] 271 Erotyk 136 Gawot 92 *** {Gdy broń dymiącą ^ dłoni wyjmę...) 269 *** {Gdy za powietrza zasłoną dłoń pocznie kształty fałdować...) 282 Hallelujah 158 Historia 145 Improwizacja dla Anny 38 *** (Jerzy! mój przyjacielu, zanim się sprowadzisz^..?) 208 Jesienny spacer poetów 76 Jesień 41 r 78 *** {Jesień to gwiazdy lecące z, drzew...) 75 *** {Kobieta, którą kochałeś, upłynęła w listy..,) . . 19 Kolęda 195 Kołysanka {Nie bój się nocy — ona zamyka...) ... 105 *** {Których nam nikt nie wynagrodzi???) 272 Legenda {Srebrny dwór stał, a sen nadymał..}) ... 130 Magia 77 Martwa pieśń 161 Maszeruje pluton 267 p6 Mazowsze 232 Miłość (Oto ona. Niby chmura dana...) 138 Miserere 22 Młot 164 Modlitwa I 182 Modlitwa II 185 Modlitwa III 186 Modlitwa do Bogarodzicy 271 Narodziny Boga 119 Narzeczona 192 *** (Niebo %łote ci otwory..}) 226 *** (Nie stój u ciemnych świata wód...) 199 *** (Nie wstydy SH tych przelotów..?} 174 Noc (Madonno moja, grzechu pełna..}) 160 Noc samobójcza 34 Noc wiary 176 *** (Noc pielona była. Po dniu skwarnym...) .... 245 Nokturn niespokojny 27 *** (O Barbaro, o Barbaro...) 268 Oczy otwieram 120 Oddech wiosenny 275 *** (Oddycha miasto ciemne długimi wiekami...) . . 206 Ojczyzna. II 21 *** (O miasto, miasto —Jeruzalem %alu...) .... 153 O mój ty smutku cichy 191 O muzie 59 Ostatni wiersz 22 Otwarcie przemian 159 *** (O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone...) 170 O wolność 216 — py — *** {Papier wezbrał, a dłoń jak odcięta...) 98 Pieśń o ciemności 148 Pieśń wigilijna 20 Pieśń żałobna 32 Pioseneczka 121 Piosenka {Upływa lęku biały jeleń...) 25 Piosenka śnieżna żołnierza 264 Pocałunek 279 Poemat o Bogu i człowieku 109 Poemat o Chrystusie dziecięcym 39 Pokolenie {Do palców pr^ymarzęły struny..}) .... 94 Pokolenie (Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała..}) 230 Polacy 196 Poległym 260 Pożegnanie 28 Pożegnanie żałosnego strzelca 18 Pragnienia 178 Prolog (Ojczyzna) 162 Promienie 165 Przypowieść 93 Psalm 1. O pragnieniu 102 Psalm 2. O krzyżu 103 Psalm 3. O łasce 104 Psalm 4 107 *** {Ra% — dwa — tr%y — cztery...) 266 Rodzicom 235 Romantyczność 156 Róża świata 227 Rycerz 139 Rzeczy niepokój 101 Rzeka 179 joS Rzemieślnik 1-73 Samotność 166 Serce jak obłok 67 *** {Sny dziecinne pachniały wanilią...) 38 Spojrzenie 258 Starość 64 Sur le pont d'Avignon 63 Szklany ptak 70 Szpital 61 Śmierć samotna 51 Śpiew do snu 229 Śpiew na wiosnę 64 * * * {Świat — kryształowa kula, gdzie ogromne raki...) 167 Święta Bożego Narodzenia 58 Święto umarłych 276 Tego dnia 193 Ten czas 184 *** {Ten wiersz^ jak śmierć jest smutny...) 29 Tren I 187 Tren II 189 *** {Trzeba umieć ludzj pokochać...) 256 *** {Tych miłości, które z_ nami...) 265 *** {Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie...) 142 U niebios rozkwitających 171 Warstwy 26 Warszawa 207 Wesele poety 122 Westchnienie 274 -W- Wiatr (Jak wtedy jest nas wszędzie troje...) 23 Wiatr (Wiatr bluzga, jak krew się sączy'???) .... 214 Wielkanoc 146 Wiersz o cierpieniu 262 Wigilia 183 Wina 194 *** (W każdej przemianie podobna kręgowi czasu...) 137 Wolność 143 Wspomnienie 61 *** (W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie...) 248 Wybór 241 Wyroki 106 W żalu najczystszym 155 *** (Za krawędzią wszystkich dni, miesięcy...) ... 62 *** {Zarówno złe, jak dobre idzie dołem...) 129 Z głową na karabinie 259 Ziemia 205 *** (Ziemia jak ognia słup. Tnie bat...) 203 Z lasu 281 Zła kołysanka 24 Z psem 65 Z szopką 96 Zwycięzcy 224 Żal 60 *** {Żyjemy na dnie ciała. Na samym dnie grozy.??) 190 Źródło 152 . Spis treści SłoWO WStępne (Zygmunt Kubiak) 5 7. Śmierć samotna Elegia {To odwaga - życie wydycha tak ciężko...) . 17 Pożegnanie żałosnego strzelca 18 Drogi nocne 19 *** {Kobieta, którą kochałeś, upłynęła w listy...) . . 19 Pieśń wigilijna 20 Ojczyzna. II 21 Miserere 22 Ostatni wiersz 22 Wiatr (Jak wtedy jest nas wsręgd^ie troje...) 23 Zła kołysanka 24 Piosenka (Upływa lęku biały jeleń...) 25 Warstwy 26 Nokturn niespokojny 27 Pożegnanie 28 *** {Ten wiers^jak śmierć jest smutny..?) 29 — 311— Ballada o wisielcach 30 Ballada o bezrobotnym strachu 31 Pieśń żałobna 32 Noc samobójcza 34 Ballada o pociągu 35 Ballada o szczurach 36 *** {Sny dziecinne pachniały wanilią...) 38 Improwizacja dla Anny 38 Poemat o Chrystusie dziecięcym 39 *** {Czarne cheruby kołyską widnokrąg...) 50 Śmierć samotna 51 Autobiografia 52 Święta Bożego Narodzenia 58 Do Andrzeja Kamińskiego 58 O muzie 59 Żal 60 Wspomnienie 61 Szpital 61 *** {Za krawędzią wszystkich dni, miesięcy...) ... 62 Sur le pont d'Avignon 63 Śpiew na wiosnę 64 Starość 64 Z psem 65 Serce jak obłok 67 *** (Jesień to gwiazdy lecące ? drzew...) 75 Jesienny spacer poetów 76 Magia 77 Jesień 41 r 78 Szklany ptak 79 Gawot 92 Dzieci na mrozie 92 312 Przypowieść 93 Pokolenie {Do paków przy marzły struny...) .... 94 Bez imienia 95 Z szopką 96 *** {Papier wezbrał, a dłoń jak odcięta..?) 98 II. Wesele poety Rzeczy niepokój 101 Psalm 1. O pragnieniu 102 Psalm 2. O krzyżu 103 Psalm 3. O łasce 104 Kołysanka {Nie bój się nocy - ona zamyka..?) ... 105 Wyroki 106 Psalm 4 107 Biała magia 108 Poemat o Bogu i człowieku 109 Narodziny Boga 119 Oczy otwieram 120 Pioseneczka 121 Wesele poety 122 *** {Zarówno zje, jak dobre idzie dołem...) 129 Legenda {Srebrny dwór stał, a sen nadymał..?) ... 130 Bohater 135 Erotyk 136 *** {W kai>dej przemianie podobna kręgowi czasu..?) 137 Miłość {Oto ona. Niby chmura dana...) 138 Rycerz 139 -3*3 — Człowiek 141 *** (Ty jesteś moje imię i w kształcie, i w przyczynie...) 142 Wolność 143 Historia 145 Wielkanoc 146 Pieśń o ciemności 148 Do Pana Józefa w dniu imienin 1942 roku ... 150 Źródło 152 *** (O miasto, miasto - Jeruzalem żalu..!) .... 153 W żalu najczystszym 155 Romantyczność 156 Hallelujah 158 Otwarcie przemian 159 Noc [Madonno moja, grzechu pełna...) 160 Martwa pieśń 161 Prolog (Ojczyzna) 162 Młot 164 Promienie 165 Samotność 166 *** [Świat - kryształowa kula, gdzie ogromne raki...) 167 *** [O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone...) 170 U niebios rozkwitających 171 Rzemieślnik 173 *** (Nie wstydy s'? 0*^ przelotów...) 174 Noc wiary 176 Pragnienia 178 Rzeka 179 Modlitwa I 182 Wigilia 183 Ten czas 184 Modlitwa II 185 314 Modlitwa III 186 Elegia (Obłokilotne, Ż,agle uniesień, dr^ewprzyjaciele...) 187 Tren I 187 Tren II 189 *** (Żyjemy na dnie ciała. Na samym dnie grozy...) l9° O mój ty smutku cichy 191 Narzeczona 192 Tego dnia 193 Wina 194 Kolęda 195 Polacy 196 *** (Nie stój u ciemnych świata wód...) 199 *** (Dymy, wysokie sztandary. Deszcz14 srebrna ga- łąŹ---) 20° *** (Ziemia jak ognia słup. Tnie bat...) 203 Ziemia 205 *** (Oddycha miasto ciemne długimi wiekami...) . . 206 Warszawa 207 *** (Jerzy! mój przyjacielu, z^nim się sprowadzisz-??) 2°8 Wiatr (Wiatr bluzga, jak krew się sączy...) .... 214 *** (Byłeśjak wielkie, stare drzewo...) 215 O wolność 216 Do przyjaciela 217 Ciemna miłość 218 III. Z głową na karabinie Dzieło dla rąk .' 223 Zwycięzcy 224 31J Dwie miłości 224 *** {Niebo %łote ci otworzę...) 226 Róża świata 227 Śpiew do snu 229 Pokolenie {Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała...) 230 Mazowsze 232 Rodzicom 235 Cień z obozu 237 Do Matki Boskiej 240 Wybór 241 *** {Noc pielona była. Po dniu skwarnym...) .... 245 *** (W takiej cis^y słyszała, jak na godzin stopnie..?) 248 *** {Trzeba umieć lud^i pokochać...) 256 Spojrzenie 258 Z głową na karabinie 259 Poległym 260 Wiersz o cierpieniu 262 Piosenka śnieżna żołnie/za 264 *** {Tych miłości, które ? nami...) 265 *** {Ra% — dwa — tr%y — cztery...) 266 Maszeruje pluton 267 *** (O Barbaro, o Barbaro...) 268 *** {Gdy broń dymiącą ^ dłoni wyjmę...) 269 Elegia o... [chłopcu polskim] 271 Modlitwa do Bogarodzicy 271 *** {Których nam nikt nie wynagrodzi..?) 272 Westchnienie 274 Oddech wiosenny 275 Święto umarłych 276 Pocałunek 279 Bajka 280 316 Z lasu 281 *** {Gdy %a powietrza pasioną dłoń pocenie kształty fałdować..^) 282 Posłowie (Wiesław Budzyński) 285 Nota biograficzna 299 Nota bibliograficzna 301 Alfabetyczny spis utworów 30;