Antoni Słonimski Kroniki tygodniowe 1932-1935 1932-1935 słowo wstępne i przypisy - Rafał Habielski LT Warszawa 2001 Antoni Słonimski Kroniki tygodniowe 1932-1935 Słowo wstępne i przypisy: „ Opracowanie redakcyjne: Opracowanie graficzne: Indeks osobowy i skład komputerowy: Rafał Habielski Tomasz Boczyński Jacek Brzozowski Marek Jastrzębski Wydawca dziękuje Alinie Kowalczykowej za pomoc przy wydaniu książki Wydawca dziękuje S.W. „Czytelnik" za udostępnienie komentarzy Antoniego Słonimskiego © Copyright by Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach © Copyright for this edition LTW Wydawnictwo LTW Adres do korespondencji 01-887 Warszawa ul. Żeromskiego 5 m 64 tel./fax. 751-25-18 e-mail: wyd@ltw.com.pl http://www.ltw.com.pl ISBN 83-88736-08-6 Druk: KAPM SŁOWO WSTĘPNE W niniejszym tomie Kronik tygodniowych zebrane zostały felietony, które Antoni Słonimski ogłosił w „Wiadomościach Literackich" w latach 1932-1935. Mogłoby się zdawać, że daty te wyodrębniają drugi z trzech przygotowywanych do wydania tomów Kronik w sposób mechaniczny, to znaczy nie uzasadniony merytorycznie. Owszem, tak może się zdawać, ale tylko na pierwszy rzut oka. Te kilka lat ma przecież swój odrębny klimat, zawiera w sobie parę wydarzeń o doniosłości, której nie sposób kwestionować, jest wreszcie ważnym czasem w intelektualnej biografii autora Kronik. Dla udowodnienia tej tezy wystarczy choćby rzut oka na datę początkową i końcową tego czterolecia. W 1932 r. z wolna gasły emocje wywołane procesem brzeskim, którego wyrok uprawomocnił się w jesieni roku przyszłego. Zamknięta została tym samym rozprawa sądowa, która z punktu widzenia Słonimskiego, i nie tylko jego, była czymś więcej niż tylko głośnym procesem politycznym. Aresztowania brzeskie były wydarzeniem, które wpłynęło na osłabienie więzów łączących poetę z obozem politycznym rządzącym Polską po przewrocie majowym i nie pozostało bez wpływu na jego przekonania polityczne. Natomiast rok 1935 to wejście w życie nowej konstytucji, której charakter sprawił, że Polska stała się innym państwem, niż była w momencie, gdy Słonimski zaczął pisywać Kroniki, i całkiem różnym niż w początkach Dwudziestolecia. To także rok śmierci Marszałka Piłsudskiego, a tym samym początek przesuwania się sanacji ku prawej stronie sceny politycznej i operowania retoryką zarezerwowaną dotychczas dla obozu narodowego. Jest rzeczą oczywistą, że to, co działo się na polskiej scenie politycznej oraz w Europie, pamiętajmy, że w roku 1933 do władzy doszedł Hitler, nie mogło pozostawać bez wpływu na autora Kronik, którego ambicją i powołaniem było przecież dawanie świadectwa widzialnemu światu. Zmieniała się rzeczywistość otaczająca Słonimskiego, a więc zmianie ulegać musiały także jego felietony, co nie znaczy jednak, że Kroniki z początku lat 30. w niczym nie przypominały tych pisanych wcześniej. Jest w nich ten sam Słonimski, którego czytelnicy „Wiadomości" znali do tej pory. A więc Słonimski przekorny i pewny swoich racji, za którymi stała II SŁOWO WSTĘPNE pozycja pisma, w którym publikował. Jest Słonimski wierny swoim wcześniejszym przekonaniom, to jest racjonalizmowi, pacyfizmowi oraz ofiarnej gotowości obrony idei państwa liberalnego, czyli takiego, które gwarantując przestrzeganie prawa i poszanowanie wolności, nie narzucało obywatelom wzorów postępowania, ideologii oraz swojej natarczywej obecności tam, gdzie sobie tego nie życzyli. Nie ulega jednak wątpliwości, że Kroniki tygodniowe lat 1932-1935 są nieco inne niż te pisane wcześniej. Przede wszystkim są bardziej poważne. Słonimski coraz częściej rezygnuje z postawy, którą przyjął wówczas, gdy zaczynał być kronikarzem polskiej rzeczywistości. Z postawy obserwatora, który ma prawo traktować ją lekko, albowiem w niczym nie zagraża ona temu, co składa się na jego przekonania. Zmiana tonu i zainteresowań wydaje się czymś oczywistym, biorąc pod uwagę ciężar materii, z którą mierzył się felietonista. W latach 30. sanacja stosunków w Polsce, której Słonimski nie był początkowo, to znaczy po maju 1926 r., przeciwny, zaczęła przeistaczać się w proces budowy systemu politycznego zaledwie tolerującego opozycję i nie mającego przekonania do wartości i praw demokracji. Towarzyszyło temu wzmacnianie znaczenia państwa, które zaczęło wkraczać na obszary wolne dotychczas od regulacji administracyjnych. W latach 30., w Polsce i niemal całej Europie, dawało znać o sobie słabnięcie postaw liberalnych, demokracja coraz częściej postrzegana była jako synonim słabości, do głosu dochodzić zaczęło myślenie kategoriami nacjonalistycznymi. Słonimski, będąc to tej pory zdeklarowanym przeciwnikiem i krytykiem obozu narodowego, stawał się coraz surowszym recenzentem sanacji. Rezultatem były białe plamy, którymi Kroniki znaczył cenzor. Praktyka ta nie miała jednak większego wpływu ani na tematykę felietonów, ani na poglądy ich autora. Byłoby jednak nadużyciem twierdzenie, że w pierwszej połowie lat 30. Kroniki są trybuną wystąpień oponenta władzy. Tak nie jest. Sympatie Słonimskiego dla obozu piłsudczykowskiego i niektórych jego prominentnych osobistości pozostają. Dowodem tego są teksty opublikowane po śmierci Marszałka, zarówno felietony, jak i wiersze, które weszły do numeru mu poświęconego. Jednocześnie autorowi Kronik coraz mniej się podoba polityka państwa. Słonimski nie potrafił pogodzić się z ociepleniem stosunków między Polską a III Rzeszą, zapoczątkowanym po dojściu Hitlera do władzy, coraz bardziej przeszkadzała mu ewolucja ustroju i kształt życia politycznego. W tym samym roku, w którym podpisany został układ o nieagresji z Niemcami, rozpoczął działalność Obóz Narodowo-Radykalny, organizacja będąca najpoważniejszym przejawem przeszczepu faszyzmu na grunt polski. Panująca od jakiegoś czasu w Rzymie i Berlinie moda na kolorowe koszule, którą Słonimski wykpiwał w Kronikach, dotarła na ulice Warszawy. Tutaj koszule SŁOWO WSTĘPNE III nie były co prawda ani czarne, ani brunatne, tylko piaskowe, niemniej jednak ta barwa, pojmowana politycznie, nie przypadła felietoniście do gustu. Słonimski nie był zwolennikiem postępującej od początku lat 30. etatyza-cji kultury, nieuniknionego następstwa wzmacniania roli państwa. Nie krył krytycyzmu wobec Polskiej Akademii Literatury, na poły urzędowego tygodnika „Pion" oraz Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej, instytucji będących dowodem tego, że sprawujący władzę nie zamierzają ograniczyć swojej aktywności do czystej polityki. Nawiasem mówiąc, tryb powołania Akademii i TKKT, ich obsada i działalność były jakby stworzone dla pióra Słonimskiego. Prosiły się o kpinę, bo jak tu nie drwić, kiedy hierarchię literacką tworzyły administracyjne nominacje, pierwsze skrzypce w zarządzaniu teatrami państwowymi grał wiceminister spraw wewnętrznych, natomiast szef Biura Prasowego w Prezydium Rady Ministrów, a przy tym nie wyróżniający się nadmiernymi talentami dziennikarz kierował redakcją tygodnika mającego ambicje formowania życia kulturalnego. Dla autora Kronik było przy tym oczywiste, że wszystkie te kosztowne i teatralizujące rzeczywistość posunięcia, jeśli nie w żadnym, to w każdym razie jedynie w nikłym stopniu przekładały się na jakość literatury i teatru. Można powiedzieć, że Słonimski pozostał sobą, dając wyraz przekonaniom, które uważał za niepodważalne, zarazem jednak i on okazał się być mimowolną ofiarą zmieniającego się czasu. Był tak samo jak dawniej har-cownikiem skorym do polemiki, nie przebierającym w słowach, niekiedy aroganckim, napastliwym i nie zawsze obiektywnym, a co gorsza nie we wszystkich wypadkach trafnie oddzielającym to co trwałe i wartościowe od tego co mierne i bez wartości. Walczył grą słów i ich wieloznacznością, chętnie zastępując dyskusję, do której nie zawsze był przygotowany, szyderstwem, ufając nie bez racji, że taki zabieg zapewni mu poklask czytelników. Można przejść nad tym do porządku i uznać za niezbywalne, zbójeckie prawo felietonisty, gdyby nie fakt, że o werdyktach Słonimskiego coraz częściej, na szczęście nie zawsze, decydowała polityka, która - co tu dużo mówić -nie sprzyja rzetelności sądów. Obowiązki i prawa felietonisty ustępowały przed ciśnieniem rzeczywistości, czyli polityki, która w latach 30. coraz częściej była instrumentem służącym do porządkowania wszystkiego i wszystkich. Wpływała zatem również na Kroniki, których autor zdawał się ulegać temu, z czym walczył. Ofiarą jego pióra stał się Juliusz Kaden-Bandrowski, nie tyle za sprawą wartości krytykowanej przez Słonimskiego powieści {Mateusz Bigda), ile udziału pisarza w tym, co nazwać można ówczesną polityką kulturalną, oraz jego identyfikacji z obozem władzy. Dość podobnie miała się sprawa z Janem Emilem Skiwskim, krytykiem tak jak Kaden postrzeganym przez Słonimskiego politycznie. Próba deprecjacji jego dorobku krytycznego, a także rozstawianie po kątach Karola Irzykowskiego, choć tu mniej szło o politykę, IV SŁOWO WSTĘPNE marSzem Hitlera do skamander, ... , ,., ,, t, , „. noyem-Żeleńskim ostro atakowanym bardziej zas o solidarność z Tadeuszem «.^ ± trafoa p ijmy przez autora Beniammka, nie okazała ^ . T kowski a także krytyczne wydania twórczości krytyc** skiwsk/ /któ %raca pa-ogłoszoną całkiem niedawno puMicys^* amtemJ k;,aborallta, mięci tego krytyka od czasów II wojny * Njeź)e daje sobie ^ skazującą na niebyt to, co pisał w DWU ndrowsk. & ^.^ ^.^ z upływem czasu twórczość Kaden^. ma ^ g w jej spostponowany w Kromkach za Mc^ ^ jmniej zda. humanistyce, przy czym w tym ostatnim j. ka r je, ocen nie podpowiadała Słonimskienou P y .^ Pora na podsumowanie, a więc prób? ° ^zpocz miał się autor Kronik w ciągu tych kilku 1 ^ władzy, zamkniętych zas rokiem smierd nk istnia} Rozchodził si dro-pojtnowany jako spoista gnipa poetyckaJ ^^^ . Kazimierzem gi z niektórymi przyjaciółmi, choćby L „sanatorów". Słonimski, Wierzyńskim, którym nie przeszkadzaj P ^.^^ ws tkkh swoich niezmiennie ceniony jako poeta, me J1^ leźć można w Kronikach, Co ambicji dramaturgicznych, czego siad? nis _ ^ litycz źle najważniejsze jednak -z punktu w.dze^ > ^ & ^ obchodził się z jego nadziejami, projekta ^ ' . _ że czywistość lat 30. była wyrokiem na to,^ wSart0Ścil liberalnym pokój, rozbrojenie tolerancja i państwo ^ co za łusZ0. były wówczas hasłami tyleż przebrań^ ^ yart]h sztanda- nymi stukotem podkutych butów i done3 j v v jj ¦> rów. Okazało się jednak, że nie całkiem- Niezależnych W 1935 r. Słommsk, został wybranyj ^ r ^ nej do życia przez „Wiadomości Literąc ustępował tylko Ju- Akademi. Literatury. Liczbą oddanych na J ^ browsk ^Andrzeja Stru-lianowi Tuwimowi, wyprzedził natomiast^ ^ ^ ^ d^ ^ p._ ga. To mówiło samo za siebie. Znaczyjg, bez odzLw & jeg0 sał. A tym samym pewność, ze ^««J ^ jak on wierzą w wielość Rafał Habielski y y p, J przekonania podzielają ci wszyscy, K^ prawd, upatrując w tym szansy na ocalen'e Kroniki tygodniowe 1932 117 Nr 1, 3 stycznia Prus jest moim ulubionym pisarzem. Nie biorę udziału we wspaniałym Hołdzie pruskim1, który tak pięknie maluje się na pierwszych stronicach numeru dzisiejszego, bo tu skromnie we własnym kącie postanowiłem uczcić pamięć wielkiego pisarza, poświęcając swą „Kronikę tygodniową" - „Kronikom tygodniowym" Prusa. Koledzy moi mówią o jego wielkich dziełach, ja pragnę pomówić o szarej, cotygodniowej działalności Prusa, o „użeraniu się" z głupotą i złością ludzką, o niezmęczonej służbie społecznej, od której nie odrywały go największe wzloty twórcze, a którą ten chory na obawę przestrzeni człowiek w czarnych szkłach porzucił dopiero odchodząc w pełną obaw przestrzeń śmierci. Kroniki, o których mówię, wyszły zebrane w książce w r. 1895 . Jest to data mego urodzenia. Cóż mogę wiedzieć o tych czasach pozornie tak spokojnych? Zakosztowałem jeszcze tej atmosfery ogródków, handelków winnych, powolnych rozmów nie przyspieszonych tempem ulicy ani gwałtownością tłoczących się myśli, żyłem na początku swej młodości w starej Warszawie Prusa, ale trudno mi dzisiaj wyrozumieć, czy ta pogoda rozlana była nad naszym miastem, czy też skojarzenia młodości tak beztrosko zabarwiły mi we wspomnieniu ten czas miniony. Być może, epoka ta był dla ludzi biorących czynny udział w życiu równie niespokojna i trudna, raczej jednak były lo czasy powolniejsze w rytmie, czasy uczuć i pojęć bardziej ustabilizowali ych. Sam tok narracyjny, styl pisarski „Kronik" Prusa zdradzają nam spokojniejszy i łagodniejszy puls tych dni i nocy warszawskich. Na świecie tak podważonym i rozkołysanym, w epoce względności i niepewności rozciąga- 1 Numer „Wiadomości Literackich", w którym ukazał się ten felieton, poświęcony byl twórczości Bolesława Prusa. 2 Bolesław Prus, Kroniki 1875-1878, Warszawa 1895. 2______________________________1932____________________________ jącej się na wszystkie dziedziny życia i myśli, dzisiaj wziąć do ręki książkę Prusa - znaczy prawie to samo, co ciepłym latem położyć się w krzakach malin, zamyślić się o dzieciństwie albo przeglądać stare fotografie przy lampie naftowej. Nie wiem czemu, ale lektura Prusa łączy mi się zawsze z pojęciem ciepła i cichej pogody. Mam uparte przekonanie, że w tamtych czasach było znacznie cieplej, że inny i lepszy smak miały serdelki, o których Prus często wspomina, a zapach „porcji pieczeni", którą sobie wraz z kufelkiem piwa zafundował stary Rzecki, dystansuje wszystkie obecne, realne i namacalne, majonezy od Hirszfelda. Jakże wtedy żyło się wygodnie. Nic się właściwie nie działo, i przyjazd jakiegoś Peszcze-Kola („człowieka-ryby") albo występ gościnny włoskiego śpiewaka stanowiły temat dla dziennikarza na całe miesiące. A przecież czytając „Kroniki" Prusa, chwilami doznawałem zamroczenia, przecierałem oczy, powracałem raz jeszcze do przeczytanej stronicy i sprawdzałem datę. Co parę kartek spotykałem dobrze znajome i bardzo mi bliskie sprawy. W „Kronice" z dn. 26 kwietnia 1875 r. pisze Prus o stanie rolnictwa, 0 dziesiątkach majątków wystawionych na licytację. Mówi po prostu o kryzysie i przytacza takie fakty: „Mówią niektórzy, że herbata zdrożała i że dziś płaci się kop. 50 za to, co przed miesiącem kosztowało 30. I to nas nie dziwi, słyszeliśmy bowiem, że zniszczono 1530 funtów »prawdziwej lądowej kiachtyńskiej herbaty«, wyprodukowanej na plantacjach w San Francisco". Cóż się zmieniło? Za naszych czasów niszczy się kawę i zboże. Wtedy niszczono herbatę. Gdy Prus mówi o konieczności tworzenia bibliotek gminnych 1 miejskich, gdy mówi o potrzebie szkół rzemieślniczych i wyższej szkoły politechnicznej, o zwalczaniu gruźlicy, o obłudzie szowinistów nawołujących do bicia Żydów i sprowadzających do własnych fabryk Niemców, gdy nawołuje do stworzenia domu noclegowego, bibliotek szpitalnych, gdy wyszydza skłonność do blichtru i fałszywej elegancji, gdy walczy o prawa kobiet -wszystko to właściwie można by przedrukować prawie bez zmian dzisiaj, w kilkadziesiąt lat później. A jednak nie były takie ciche i pogodne te noce warszawskie. Czas jak na starych freskach wytworzył glazurę łagodną i przejrzystą, ale wystarcza popatrzeć dłużej, aby rozpoznać znane nam ciemne i smutne malowidło. Oto Prus mówi, że leżał gdzieś stos belek czy desek: „idziesz tam, lecz stos znikł, rozebrali go. A deszcz tymczasem pada, wlazł ci już za kołnierz, zamoczył plecy, a nawet i po nogach ciec zaczyna... O gdybyś mógł znaleźć jaki dom nowo budujący się z jego wilgocią, brakiem drzwi i okien, jakże byś chętnie zakwaterował się choćby do piwnicy... Ileż to już takich nocy przespała Warszawa...". A w innym miejscu mówi o swym kochanym mieście: „O ty, miasto ślepe i głuche, o ty, szczurze, któremu kadzidło pochwał do reszty zamąciło w głowie". Nazwanie Warszawy „szczurem" miało prawdopodobnie jakieś głębsze usprawiedliwienie. Trudno dzisiaj zrozumieć to porównanie, jak również nie bardzo wiemy, kto wtedy i dlaczego kadził szczurom. _______________________________1932___________________________3_ Mówi się teraz o wykadzeniu szczurów przy pomocy gazów trujących, ale Prus na szczęście nie znał słowa „iperyt" (a może chodzi tu o szczura z bajki Krasickiego?). Czy wszystko, o co walczył Prus, zostało zrealizowane, czy obraz Warszawy zmienił się przez jego pracę na korzyść? Jakiś człowiek o ponurym spojrzeniu mógłby nam powiedzieć, że od czasów Prusa na świecie się pogorszyło i że nasze starania o poprawę życia są czczą walką z mechanicznymi wiatrakami, które przez nas stworzone, głodzą nas dzisiaj i chłodzą. Nie, to nieprawda. Bez społecznej pracy pisarzy nie byłoby na świecie lepiej, ale gorzej. To, że wiatr zrywa nam dachy nad głową, nie znaczy wcale, aby nie miał racji ten, który chciał, abyśmy nie żyli w brudzie i zaduchu. Prus jest nam bliższy dzisiaj i droższy od pięknoduchów bajdurzących o tęczowych Polskach. Większy był pisząc o potrzebie kanalizacji w białych dworkach z kolumienkami, niż ci, którzy z tych dworków robili świętość narodową. Była w tym pisarzu jakaś żarliwa troska o człowieka przyszłości, był jednym z wielkich wychowawców, mądrym i cierpliwym profesorem, i nie jego to wina, że miał gnuśnych i leniwych uczniów. Czyż możemy widzieć, które ze słów jego przerodziły się w cegłę i budulec, które zostały w życiu, a które rozjaśniły tylko na chwilę serca czytelników? Słowa rozrastają się albo martwieją. Jak zabawnie jest spotkać w tych starych „Kronikach" jakiś wyraz, epitet, nazwę nic prawie nie znaczącą dla Prusa, a dziś zamykającą cały ogrom zjawisk, które dopiero przyjść miały. Zamyśliłem się nad jednym takim niewinnym zdaniem o modach damskich: „Długi ogon wprawdzie dla znających teorię komentatorów nieszczęsnego Darwina może być symbolem postępu i radykalizmu, dziś jednak wydaje się anachronizmem, choćby dlatego że cesarsko-niemieckie demokratki i komunistki nie za pomocą ogonów, ale za pomocą czerwonych krawatów wyróżniają się od niepostępowych kobiet". O tym zdaniu można by nie manierą Prusa, ale Prousta napisać cały tom. Czas jest tu przyłapany na jakimś zakręcie perspektywicznym. Pisząc słowo „komunistki", Prus czuł niewinny i sielankowy smak tych paru liter. Czyż mógł przewidzieć, że ten wyraz rozsadzi mu całą stronę drobnego pe-lilu? A czy dzisiaj znamy moc i zasięg słów, embrionów, z których budujemy nasze książki i życie całe? Któż wie, co wyrośnie z tych liter, z tych trzydziestu paru znaków na klawiaturze maszyny? Pisarze umierają i zmartwychpo-wstąją nie raz jeden. Wracają jak słowa o zmienionym często brzmieniu, mimo to przecież przekazywanie pokoleniom wieści o ludziach, którzy ode-s/li, a którzy byli nam bliscy, ma swoją mądrość. I lalo! Czy słyszycie? Powtórzcie znowu za lat pięćdziesiąt, że był taki pisarz Prus, któregośmy czcili i podziwiali. Jesteśmy pewni, że przeczytacie jego ksii(żki z zadowoleniem. Nie było w tych książkach kłamstwa. Było dużo serca i prawdy. Tu mówi rok 1932. Halo?! Rozmowa skończona? Skończona. Proszę się rozłączyć. 4______________________________1932____________________________ W 1972 roku z okazji sześćdziesięciolecia śmierci Prusa mówiłem o nim w polskiej telewizji. Cytując powyższy felieton, po słowach: ,, Proszę się rozłączyć", dodałem: „A ja się nie rozłączyłem! I oto dobry los po latach czterdziestu słowa mojej młodzieńczej czci dla Bolesława Prusa pozwolił mi przekazać warn osobiście". 1932 118 Nr 2,10 stycznia Minął już na szczęście świąteczny okres składania podarunków. Podarki naszych czasów nie są trwałe. Radio tegoroczne za trzy lata będzie antycznym gratem, bo technika idzie szybko naprzód. Podarki nie związane z ludzką wynalazczością także nie mają trwałości w naszych czasach. Jesteśmy zbyt ubodzy na składanie darów solidnych. A przecież była epoka poważnej zamożności i pozostawiła swe niezniszczalne ślady w każdym niemal mieszczańskim domu. Z końcem ubiegłego stulecia ludzie mieli dużo pieniędzy i mieli tę fatalną siłę, która pozwalała okropne gusty secesji utrwalać w brązach, platerach i marmurach. Parę dni temu byłem w takim ponurym domu, jakich jest zresztą tysiące w każdym mieście europejskim. Czekając pół godziny w pewnym burżuazyjnym salonie, zwiedziłem to małe muzeum osobliwości. Na kominku, oczywiście fałszywym, bo w domu jest centralne ogrzewanie, stała statuetka z brązu, przedstawiająca rybaka ciągnącego sieci. W sieci te schwytany był zegar również brązowy, a na zegarze siedział amorek z wędką. Bretoński rybak z brązu wszystko to wyłowił z morza. Rzeźba ta wprawiła mnie w głęboka filozoficzną zadumę. Znacznie prostsza, a nie mniej efektowna była platerowana popielniczka i zarazem kałamarz stojący na biurku. Była tam tylko dziewoja pochylona nad kałużą. Na brzeżku tej kałuży siedziała żaba, w której głowie był oczywiście wlot kałamarza. Na baczniejszą jednak uwagę zasługiwało odbicie twarzy dziewoi pochylonej nad wodą. Odbicie to było wypukłą płaskorzeźbą. Być może, była to po prostu twarz jakiegoś topielca i możliwe, że autor tej kompozycji, przyciśnięty do muru, tak by się właśnie tłumaczył. Mam jednak wyraźne podejrzenie, że chodziło mu o wyrzeźbienie odbicia w wodzie. Z innych drobiazgów, rozrzuconych po stolikach, szafach i etażerkach zainteresował mnie na chwilę niewielki model bazyliki św. Piotra z termometrem wyrastającym z kopuły. Nie wiem dokładnie, która z sal biblioteki watykańskiej zapadła się parę dni temu, ale pamiętam jedną taką salę z darami ofiarowanymi papieżowi w ostatnim ćwierćwieczu. Jeżeli ta sala uległa zniszczeniu, możemy się zbytnio nie martwić. Nie wiem na pewno, na czym polega brzydota tych secesyjnych wyro-Imw, ale sądzę, że przede wszystkim na braku prostoty. Możemy przecież u \ m;i!',ać od kałamarza, żeby nie udawał żaby. Przedmiot, jak człowiek, mo-/c mieć swoją szlachetną linię i swoją rasowość. Są przecież piękne stare iiK'bk' i s;| nowe graty. To poczucie harmonii bardzo ściśle związane jest z brakiem lals/.u. Drzewo nie może udawać marmuru. Architektura współczesna br/ydzi się takim udawaniem, i nie przyjdzie dziś nikomu na myśl namalować sztuczne okna na fasadzie domu. Jest taki ponury budyneczek na rogu Wareckiej. Kałamarze, udające żaby i odwrotnie, spotyka się nie tylko w dzie- 1932 dzinie plastyki. Te secesyjne graty zaśmiecają nasze życie w najrozmaitszych dziedzinach. Są przecież — i znamy ich osobiście - ludzie-żaby i ludzie-spluwaczki, udrapowani w kokieteryjne ozdoby. Co do mnie, zawsze wolę zwyczajną fajansową spluwaczkę od spluwaczki udającej żabę z lilią w pyszczku". Jeżeli już mowa o fałszach i udawaniach, trudno nie wspomnieć protestu międzynarodowej organizacji PEN-Clubów w sprawie znęcania się nad więźniami politycznymi. Protest ten podpisali najwybitniejsi pisarze wszystkich krajów, a Polskę reprezentują tam dwa nazwiska: Goetla i Kaden-Bandrowskiego. Nie, to nie omyłka. Kaden podpisał protest przeciw znęcaniu się nad więźniami, którzy „z powodu tak swych politycznych, jak i religijnych przekonań dostali się do więzienia". Jak to, więc Kaden odmówił podpisania protestu w sprawie Brześcia, a teraz protestuje?3 Czy zastanowił się, biorąc pióro do ręki i maczając je w kałamarzu, co wart jest jego podpis, i jakie ma moralne prawo protestować przeciw wszystkim narodom, on, który u siebie i w czasie walki odmówił podpisu? Nie, naprawdę wolę zwyczajnego stupajkę od takiego secesyjnego bibelotu. Kaden, kładąc swój podpis, chce się drapować w togę bojownika humanitaryzmu, a jednocześnie wspomaga ludzi, którzy te prześladowania nie tylko stosują, ale bronią ich z trybuny sejmowej. Mógł się przecież zdobyć Kaden na ten gest i nie podpisać protestu. Byłaby to brzydota bez fałszu i meskinerii, znacznie łatwiejsza do zniesienia. Autor Aciaków czy Bebeciaków z całą barokowością swego stylu i charakteru ustępuje secesyjnym ozdobom mieszczańskich salonów pod jednym względem4. Jest mniej trwały. Jeżeli nie mamy zaufania do ludzi, którzy się nie potrafią uśmiechać, jeszcze mniej ufności budzą we mnie ludzie mówiący nie swoim głosem. Czasem będzie to wróg faszyzmu, ale obrońca metod brzeskich, a czasem meandrysta5, który z umiłowania rasy anglosaskiej kaleczy w druku słowa angielskie i służy biskupom. Są takie cacka, które miałoby się ochotę tłuc, żeby zobaczyć, co jest w środku. Czy szanowny pan jest właściwie popielniczką czy rybakiem bretońskim? Tak sobie smutnie rozmyślałem o Kadenie w pewnym salonie burżuazyjnym, bardzo pretensjonalnie urządzonym, ale zimnym i mało przewietrzonym. a Dawne wybrzydzanie się na „secesję" i obecna na ten okres plastyki moda są jeszcze jednym przykładem rotacji, powrotu kaprysów nie tylko w strojach damskich, lecz i w sztukach pięknych. Ale nie wszystko wraca, 3 Na temat protestów wywołanych aresztowaniami brzeskimi: por. Antoni Sło-nimski, Kroniki tygodniowe 1927-1931, Warszawa 2001, s. 265 i nast. 4 Aciaki i Bebeciaki, kalambur utworzony z tytułu opowiadania Juliusza Kaden-Bandrowskiego {Aciacki z 1 a) oraz skrótu BB, którym określano Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. 5 Aluzja do Adolfa Nowaczyńskiego, który w 1911 r. opublikował tom poezji Meandry. 1932 7 a czasem to, co wraca, jest tylko kaprysem krótkotrwałym. Trzeba stuleci, aby wrzące, płynne, wciąż zmienne formy zastygły w wartości ustalone. Na jak długo? I czy przez te hieratyczne utrwalenie się w dziejach kultury nie stają się nam coraz bardziej obojętne? Nie ma dzieł wiecznych. Niestety, postawa dwu pisarzy, o których w tym samym tekście mowa, jest dowodem, że są cechy ludzkie trwalsze od dzieł sztuki. Najtrwalsze: cynizm i obłuda. 1932 119 Nr 3,17 stycznia Związek Zawodowy Literatów Polskich rozpoczął cykl wieczorów dyskusyjnych. Pierwszym zaproszonym prelegentem był b. minister skarbu, Ignacy Matuszewski. Poszedłem tia to zebranie dyskusyjne z ciekawością, bo jakże, jeden z czołowych przedstawicieli obozu rządzącego przychodzi do literatów, aby z nimi dyskutować! Pan Matuszewski nie jest literatem, nawet wprost przeciwnie -jest redaktorem „Gazety Polskiej". Wydawać by się mogło, że rząd, który tak mało zwraca uwagi na literaturę i „kulturę", nawet tę dołączoną do „Expressu"6, wysłał swego przedstawiciela, aby usprawiedliwić się przed literatami, aby wysłuchać zarzutów i odpowiedzieć na nie. Nic podobnego. Pan Matuszewski wygłosił zręcznie napisany szkic literacki, dość mglisty i bezpodstawny: sam zresztą tak określił swe wystąpienie. Treścią referatu nie było usprawiedliwienie się rządu, lecz oskarżenie współczesnej literatury, która jakoby nie nadąża za wartko płynącymi zagadnieniami gospodarczymi, która głucha podobno jest na zagadnienia państwowe i nie daje odbicia naszej rzeczywistości. Wywody p. Matuszewskiego stały na poziomie kulturalnym, a sposób wypowiedzenia był nawet wręcz ujmujący, bilans jednak myślowy tego wystąpienia jest tak ujemny, że nie można pozostawić go bez sceptycznego uśmiechu i krytycznego oświetlenia. Początkowo miałem zamiar zabrać głos w dyskusji. Ale ta forma polemiki nie wydaje mi się dość precyzyjna. Sprawą pisarza jest przecież odnajdywanie najtrafniejszych słów dla określenia swych myśli. Nie było dostatecznych powodów, aby atakować wystąpienie p. Matuszewskiego w sposób przypadkowy i chaotyczny. Poza tym trudno by było usunąć w tej dyskusji sprawy polityczne, a czarujący prezes Związku Literatów, p. Zofia Nałkow-ska, byłaby w trudnej sytuacji, gdyby pod adresem zaproszonego gościa skierowano pytania ostre i kłopotliwe. Pierwsze takie pytanie narzucało się już na wstępie przemówienia, kiedy to p. Matuszewski mówił o szkodliwości tradycji kastowych w Polsce, o tej szlachetczyźnie, która jest zaprzeczeniem demokracji. Słowa te dość dziwnie brzmiały w ustach przedstawiciela kasty rządzącej. Redaktor „Gazety Polskiej" zna chyba dialektykę swego organu i wie, jak się tam wydaje patenty na prawo wszelkiej walki o poprawę i co się tam mówi o demokracji. Kto nie był w legionach, ten tego patentu nie dostanie. Osobiście już parę razy słyszałem to bardzo głębokie ujęcie sprawy: „Pan tu nie ma prawa nic gadać, bo gdzie pan był, gdyśmy krew przelewali?". Monopol na „morale" mają tylko członkowie kasty wojskowej, a chyba przyzna mi p. Matuszewski, że to także jest kastowość i to dość ciasna. Czynniki decydujące w wyborze ludzi rządzących kierują się tą samą kastowością. Talent czy zdolności odgrywają tu 6 Chodzi o wydawany w Warszawie sensacyjny dziennik „Express Poranny". _____________________________1932________________________9 rolę drugorzędną, a czasem są wręcz nienawistne dla władcy, który nie znosi ani sprzeciwu, ani obcej indywidualności. To już może nie szlachetczyzna, ale ekonomska pańszczyzna. Pan Matuszewski dał nam do zrozumienia, że w literaturze panuje martwota, a w pracach państwa i walkach gospodarczych rozgrywa się napięta walka i ciągły, niestrudzony wysiłek intelektualny. Gdzie to tak jest? Być może, w Rosji. Ale u nas, w Europie? Któż odpowiada za ten chaos gospodarczy, za ten obłęd zbrojeń i za to bezmyślne krętactwo polityczne, jakie rządzi dziś światem? Nie literatura, ale właśnie panowie politycy, którzy spętani w ciasnym kręgu swych karier i swych odpowiedzialności, niczego się nie nauczyli od wojny europejskiej, mimo że właśnie literatura uczy ich ciągle. Polska odgrywa tu rolę niewielką, i w czasie - gdy bankrutują wielkie banki i wielkie związane z nimi firmy - mały klerykalny sklepik spożywczy może w nędzy długo jeszcze prosperować. Literatura polska może dlatego dzisiejszej rzeczywistości państwowej nie odzwierciedla, bo ta rzeczywistość polska nie ma znaczenia. Wielkie rozgrywki odbywają się poza nami. To my, literaci, możemy zarzucić politykom Europy brak talentu. Tragizm naszej epoki polega przecież właśnie na tym, że wiemy, co jest złe, i wiemy, co trzeba robić, aby było lepiej, ale rządy państw europejskich robią wszystko, aby było gorzej. Literatura nie tylko w czasach zaborów i walk o takie czy inne wolności była sztandarem polityki. Ten sztandar powiewa i dzisiaj nad światem. Słowa pisarzy, które kiedyś, jak to się zwykle dzieje, będą obowiązujące w każdej mowie parlamentarnej czy bankietowej, dziś są tylko niewygodnymi „mrzonkami". Biorąc te rzeczy szerzej, bo tylko tak je brać można, łatwo możemy przedstawić obraz wręcz przeciwny do tego, który nam chciał odmalować p. Matuszewski. W dziełach wielkich pisarzy anglosaskich odnajdziemy więcej trzeźwości, logiki i zdolności samodzielnego myślenia, niż w głowach wszystkich polityków znacznie na pewno wybitniejszych od tych, którzy rządzili i rządzą w Polsce. Mnóstwo zagadnień, rozwiązanych przez Russella czy Wellsa, nie dochodzi nawet do wiadomości karierowiczów lub demagogów, którzy panują w Europie. Może p. Matuszewski odpowie mi na to, że to jest publicystyka, a nie literatura, ale ja tej granicy nie widzę. Shaw powiedział kiedyś, że nie napisał ani jednego słowa, które by nie było dziennikarstwem, i że jest z tego dumny. Kto wie, może my, pisarze, myślimy dzisiaj trzeźwiej od panów polityków? Słuchając bardzo literackich i wykwintnych stylistycznie wywodów p. ministra skarbu, trudno było o tym nie pomyśleć. Gdyby p. Matuszewski przyszedł do nas, aby trzeźwo pomówić z nami o naszej rzeczywistości, moglibyśmy porozmawiać wtedy poważnie o sprawach kultury, o budżecie wojennym, który dławi wszystko, co jest życiem i rozwojem jednostki, o katastrofalnym stanie szkolnictwa, o tych siedmiuset tysiącach dzieci nie objętych w roku zeszłym nauczaniem, o tym, że tych dzieci /.a parę lat będzie półtora miliona, o tym, że trzeba w najbliższych latach wy- 10 1932 budować pięćdziesiąt tysięcy izb szkolnych i stworzyć parę tysięcy nowych etatów nauczycielskich, o tym, że są pieniądze na budowę parweniuszow-skich gmachów dla ministerstwa oświaty, ale nie ma na rozszerzenie uniwersytetu, o tym obozie wojskowym, który robi się z wynędzniałej Polski, a wreszcie o metodach, które dćprawują społeczeństwo, a nawet o roli wychowawczej pisma p. redaktora Matuszewskiego. Byłoby o czym pomówić. Cóż, kiedy ta dyskusja byłaby podobna do rozmowy Shawa z pewnym przedsiębiorcą filmowym. „Nigdy się nie dogadamy - powiedział Shaw - bo pan ciągle myśli o sztuce, aja o pieniądzach". Cóż zrobić, p. Matuszewski jest większym od nas lirykiem, i miało się chwilami wrażenie, że ma po prostu żal za to, że poeci nie piszą sonetów, a raczej elegii, o działalności gospodarczej rządu. Dyskusja, która wywiązała się po przemówieniu, miała już cechy uświęcone przez tradycję. Wszystko odbyło się w należytym porządku. Na każdym zebraniu musi być paru takich mówców, którzy nie mają nic do powiedzenia. To bratnie dusze tych, co wypisują swe nazwiska na ścianach w ubikacjach albo wycinają nożem na ławkach w Łazienkach. Wieczny jest typ Dobczinskiego z Rewizora, który chce, aby wiedziano o nim przynajmniej to, że istnieje. Jeśli p. Matuszewski tak biada, że sztuka nie nadąża za życiem i tworzącym się państwem, niech idzie na film Ułani, ulani, Żydzi malowani...'. A może już był, bo przecież sfery oficjalne i cały rząd, nie wyłączając premiera, zaszczycili tę premierę. W tym obrazie odbija się nie sfałszowana rzeczywistość polska. Rzecz dzieje się w koszarach, jest tam sporo picia wódki i trochę bandytyzmu na wesoło. Wyświetlają teraz jednocześnie trzy polskie filmy. Jeden jest o koszarach, drugi o policji, a trzeci po prostu nazywa się Chanł'. W tych trzech filmach jest jakaś nić wspólna, wprawdzie swej dość posępna. Film Goetla i Wieniawy dzieje się w małym miasteczku: w „Grajdołku". I słusznie. Nie wyobrażam sobie, aby w barbarzyńskich Niemczech jakiś Tomasz Mann do spółki z Mackensenem wypuścili z huczną reklamą płaską farsę koszarową. Tak jest, żyjemy w Grajdołku, i nie można się dziwić, że rzeczywistość koszarowa w poważnej sztuce nie znajduje wyrazu, a jeżeli znajduje, to w formie negatywnej. Zainteresowania nasze muszą być związane z rzeczywistością europejską, i o tę przynależność do Zachodu, mimo tragizmu jego sytuacji, walczymy w miarę naszych zdolności. Nie chcemy żyć na peryferiach, ale musimy i pragniemy uczestniczyć w ciężkich zmaganiach się prawdziwego świata. Prelegent powiedział, że nie wie, przeciw czemu ja protestuję. Nie tylko przeciw Brześciowi. Walczę też o to, aby na afiszu tej tragikomedii, w której bierzemy udział, nie musiało być napisane: „Rzecz dzieje się w Grajdołku'"1. 7 Film nosił tytuł Ułani, ułani, chłopcy malowani, reż. Marian Krawicz, wedle scenariusza Ferdynanda Goetla i Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego; tytuł filmu, który podaje Słonimski, mógł być aluzją do pochodzenia Ignacego Matuszewskiego. Cham, reż. Jan Nowina-Przybylski, wg powieści Elizy Orzeszkowej (1931). 1932 11 ;l Porównaj z „Kroniką tygodniową" z dnia 10 stycznia 1932 roku, gdzie mowa o rotacji w sztuce i niezmiennych cechach natury ludzkiej, a jak się okazuje, również ustrojów, co „widzimy na załączonym obrazku". Przebieg dyskusji też przypomina dość żywo, a raczej dość martwo dzisiejsze zebrania dyskusyjne w ZLP. 12 1932 120 Nr 5, 31 stycznia Bilans sprawy Brześcia przedstawia się dość ponuro, ale przyznać trzeba, że ta ponurość cieniem swoim przykrywa nie tylko namioty żołnierskie obozu rządzącego. Czerwony sztandar socjalizmu stracił czystość barwy, ściemnił się żałobnym biskupim fioletem, zszarzał w ciągłych politycznych pochodach z najmniej odpowiednimi sprzymierzeńcami. Walka polityczna nie wyszła na zdrowie pracy socjalistów polskich. Wielki czas przypomnieć, że poza sprawą Brześcia jest jeszcze sporo innych spraw mniej rozreklamowanych, mniej efektownych, trudniejszych i wcale nie mniej poważnych. Jest jakaś rosnąca niewspółmierność między walką stronnictw opozycyjnych z rządem a pozytywną działalnością partii postępowych. Żywy tego przykład mamy w „burzy nad Krakowem", a raczej - mówmy szczerze - w „burzy nad Azją"9, jaka wybuchła wokół pięknej i wspaniałej postaci ambasadora Europy w Polsce, Boya-Żeleńskiego. Gromadka szamanów i Szymonów, kacyków i kucyków politycznych stanęła murem i do tego murem chińskim przeciw człowiekowi, który sam więcej robi dla zdrowia i moralności narodu niż cała prasa rządowa i opozycyjna razem. Szacherki polityczne doprowadziły do tego, że socjalistyczny „Naprzód" cofa się wstecz o paręset lat, aby się spotkać na rogu średniowiecza ze swoim klerykalnym sprzymierzeńcem. Ksiądz Panaś staje się „białym panschem" czerwonego rycerza socjalizmu. Pan Haecker ośmielił się napisać, że „p. Boy-Żeleńskiego martwią wyłącznie małe niedole pożycia małżeńskiego". Zwracam uwagę na słowo „wyłącznie" . Oto jak dla pisma socjalistycznego wygląda walka o kontrolę przyrostu ludności, o nową ustawę małżeńską, o niekaralność przerywania ciąży i wszystkie te hasła, wokół których grupują się w Europie ludzie postępowi. Jak głęboko zdeprawował psychologię polskiego socjalisty ten sojusz klerykalny i zacietrzewienie walki politycznej, maluje dosadnie taki okrzyk p. Haeckera: „Niechajże zrozumie p. Boy, że do żadnej sprawy nie da się rozpłomienić pół-duszy. A jakże do tej sprawy zapalić całą duszę, skoro zza puklerza orędownika reformy małżeńskiej wychyla się ohydne oblicze zmory brzeskiej? Niechajże p. Boy zrozumie, co jego sprawę kompromituje w oczach uczciwych ludzi". Co? Zdrowa porcyjka obłędu! Wydawać by się mogło, że Boy jest płk. Kostkiem-Biernackim, dawnym współpracownikiem „Naprzód", któremu socjaliści odmawiają teraz prawa głosu, aby swoją osobą nie kompromitował słusznej sprawy. Dlaczegóż to zza puklerza Boya wychyla się ohydne oblicze sprawy brzeskiej? Boy zgłosił swój protest przeciw Brześciowi, nic go nigdy nie łączyło zarówno z p. Dziadoszem, jak z p. Ha- Burza nad Azją to tytuł głośnego w swoim czasie radzieckiego filmu w reżyserii Wsiewołoda Pudowkina (1928). 10 Emil Haecker, Wspomnienia Boya, „Naprzód", 1932, nr 20. 1932 13 eckcrem, i wymagać od niego, aby zawiesił na czerwonym kołku całą swą mądrą i owocną działalność tylko dlatego, że irytuje ona klerykalnych sprzymierzeńców „Naprzodu", to nic innego jak pomieszanie zmysłów. Prócz walk politycznych i szacherek partyjnych, prócz tych wstrętnych i głupich metod, przeciw którym z okazji Brześcia zakładaliśmy gorący protest, jest jeszcze życie trzydziestu milionów ludzi. Poza sejmem i redakcjami pism jest jeszcze czarne jezioro niedoli ludzkiej, w które Boy nie lęka się zejść uzbrojony nie tylko czującym sercem, ale i rozumem. Socjalizm polski był kiedyś partią elity. Dziś jest to stronnictwo obejmujące szersze sfery. Coraz mniej tam elementów inteligenckich, mieszczaństwo żydowskie odeszło do swoich szowinistycznych „Naszych Przeglądów", młodzież skłania się do komunizmu. Pozostały przecież setki tysięcy głosów robotniczych. Ale ten głos robotnika nie ogranicza się do kartki wyborczej: wystarczy się nieco nachylić, aby usłyszeć te głosy, a szum, jaki dojdzie do naszych uszu, niewiele ma wspólnego z szelestem kartek wyborczych rzucanych do urn. W tych głosach jest i piskliwy płacz nie dokarmionych dzieci, jęk kobiet rodzących na barłogach, ochrypły wrzask pijacki i groźny pomruk gniewu. Jaka jest działalność społeczna partii socjalistycznej? Co ludziom tym partia przynosi w zamian za mandaty poselskie? Rola wychowawcza nie da się zamknąć w jałowej demagogii „Robotnika". Parę lysięcy egzemplarzy źle redagowanego pisma to niewiele. Nie chcę być niesprawiedliwy, jest jeszcze Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych , są nazwiska, które wymawiamy z szacunkiem. Ale jakże to wszystko słabo i ubogo wygląda. Cóż robi partia, aby pozyskać dla swych celów inteligenta polskiego, aby wzmocnić swój front przeciw ciemnocie klerykalnej? Gdzie są te czasy, kiedy Ignacy Daszyński odczytywał w parlamencie austriackim Nie-mojewskiego? Dziś miałby w tę sprawę „Whlond"12 arcybiskup Teodoro-wicz. Doszło do tego, że cała prasa polska jest ultraklerykalna. W Krakowie wychodzą teraz cztery pisma klerykalne, nie licząc „Naprzodu". W każdej redakcji siedzą zażarte antyklerykały i paru Żydków, ale nie ma pisma, które by się odważyło na zdecydowane stanowisko wobec zagadnień obyczajowych i seksualnych, mających tak doniosły wpływ na życie idących pokoleń. Jesteśmy zduszeni między tymi dwoma murami chińskimi. Z jednej strony ministerstwo oświecenia z księdzem Żongołłowiczem, z drugiej strony departament ciemnoty z księdzem Panasiem. Ten kurs klerykalny zaczyna dawać się we znaki nawet w literaturze i teatrze. Jakże smutną ilustracją tego stanu rzeczy jest egzemplarz sztuki p. Ewy Szelburg-Zarembiny, cały pokreślony czerwonym ołówkiem cenzora. Sztuka " Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego (TUR), organizacja kulturalno-oświatowa założona w 1921 r. z inicjatywy PPS, prowadząca akcję edukacyjną w środowiskach robotniczych. 12 Whlond, czyli kardynał August Hlond, prymas Polski. 14 1932 ta miała być wystawiona w „Ateneum". Mam ten egzemplarz przed sobą, przerzucam kartki tego szlachetnego w tendencji i bardzo zresztą chrześcijańskiego dramatu, i wiele razy zaczerwieni się na stronicy ołówek cenzora, ja sam się również czerwienię, nie wiedząc już - z gniewu czy ze wstydu. Obraz pierwszy dzieje się przy grobie żołnierza nieznanego. Cenzor podkreślił słowa: „nieznanego, żołnierza". Rozwolę sobie parę takich podkreśleń zacytować: „zstępują ludzie kalecy i inwalidzi", „gwiazda orderów błyszcząca na zaszczytnej kolorowej wstędze", „krążą blade dziewczyny" (widocznie nie wolno mówić u nas o tym, że są blade dziewczyny, bo przepisowy wygląd obywatela jest rumiany i uśmiechnięty). Takich koszmarnych interwencji cenzora jest w tym egzemplarzu po parę na każdej stronie. Gdyby tyczyły się one tylko tzw. kolorytu społecznego, nie byłoby to dla nas wielką niespodzianką. Panu cenzorowi nie wydaje się dość praworządne, aby ze sceny mówiono, że Chrystus „kazał miłować nieprzyjaciół". To nie wymaga komentarzy. Ale jest jeszcze coś zupełnie nowego. Cenzor podkreślił prawie wszystkie akcenty religijne, ba, czerwonym ołówkiem zasmarował nawet cytaty z Pisma Świętego i słowa modlitw. Czyżby to był jakiś komsomolec z brygady bezbożników sowieckich? Nie. Prawdopodobniej jest to zwykła ostrożność. A nuż coś się tu księżom w tej współczesnej interpretacji Chrystusa nie spodoba? A nuż za to wyleją z posady? Kto obroni, przecież nie PPS. Nie ma w Polsce partii, która by się ośmieliła narazić klerowi. Nie żądamy od cenzora, aby był wojującym antyklerykałem. Wcale nie bylibyśmy tym zachwyceni. Jesteśmy w obecnym stanie rzeczy zwolennikami swobody słowa i przekonań, praworządności i demokracji, tolerancji i postępu, i wielu jeszcze rzeczy równie śmiesznych i wzgardzonych w Polsce. Pragnęlibyśmy odrobić wreszcie ten ciągle u nas odkładany wiek dziewiętnasty i chociaż kawałek epoki oświecenia. Może to być bardzo potrzebne przy egzaminie, który lada dzień historia każe nam zdawać. Sąjeszcze ludzie w Polsce, dla których nie jest bez znaczenia, czy zdamy egzamin dojrzałości, czy też dalej siedzieć będziemy na oślej ławce Europy. [Święte słowa. A raczej świeckie słowa. Wtedy bardzo istotne, potrzebne i dość odważne.] 1932 15 121 Nr 6, 7 lutego Nieraz już mówiliśmy o niskim poziomie naszej prasy codziennej. Ilość głupstw, które przynoszą tygodniki, jest znacznie większa. Stosunek ten można by określić najzupełniej ściśle jako jeden do siedmiu. Rachunek jest prosty, bo na siedem numerów pisma codziennego wychodzi jeden numer ,,Myśli Narodowej". Czytanie pism jest w życiu przeciętnego człowieka momentem wypoczynku. Po pracy zasiada sobie taki pan ze swoją gazetką na kozetce i z pogodnym wyrazem twarzy odczytuje codzienną porcję ponurości. Uśmiecha się błogo, dowiadując się, że Liga Narodów znowu się kompromituje, że bezrobocie wzrasta, że kogoś zamordowali, że kogoś obili. Odpoczywa. Nieco inaczej jest z czytelnikami tygodników. To już są odbiorcy towaru bardziej luksusowego. Taki chce mieć i fotografię Balcerkiewiczów-ny, i trochę ideologii, i parę krzyżówek. Moda krzyżówek na szczęście już mija. Jeszcze rok temu było to prawdziwe przekleństwo. Dzwoniła kiedyś do mnie w nocy pewna dama z zapytaniem, jaka może być część ciała z czterech liter i literą „a" na końcu. Musiałem świństwa gadać w telefon, a potem się okazało, że to była ręka. Czytelnik tygodników jest czytelnikiem uważniejszym. Więcej ma czasu i dlatego bywa zarażany idiotyzmem gruntowniej i niebezpieczniej. W „Tygodniku Ilustrowanym" zjawiła się nowa rubryka „Idee i zdarzenia". Wymowną próbą inteligencji autorów tej rubryki jest polemika zjedna z moich ,,Kronik"13. Nie podpisany autor powiada: „w owych kronikach z niemałym talentem i dowcipem poniewiera się wszystkimi, którzy wdanej chwili nie leżą na linii Wells - Russell - Słonimski. Fanatyczna wiara Słonimskiego i pragnienie zbawienia ludzkości wedle tej właśnie wiary wymaga ofiar (?). Ludzie są za głupi, żeby zrozumieli swoją drogę i swój cel. Trzeba ich zbawić wbrew ich woli. Trzeba więc ich bić i karać (?)". Bardzo zaszczytne jest dla mnie towarzystwo Wellsa i Russella, ale ostatnie zdanie wypowiedziano troszkę za lekkomyślnie. Czemuż to mam być zwolennikiem karania i bicia? Nie pochwalam tej metody nawet w stosunku do ludzi najgłupszych. Jeśli mnie anonimowy autor sprzęga z Russellem, to niechże sobie przeczyta jego książkę On Education, która właśnie teraz wyszła po polsku14. Niech prze-¦ /yta i inne dzieła obu moich „patronów", a wtedy nie będzie tak swobodnie l.|iv.yl dążeń do naukowej organizacji świata z fanatyzmem i potrzebą bicia. Artykulik ten jednak jest szczytem rozsądku i solidności w porównaniu ilu wyglupień się Nowaczyńskiego w „Myśli Narodowej", skierowanych \\ laśnie przeciw „Tygodnikowi". Nowaczyński uważa ten tygodnik za ekspozyturę „Wiadomości Literackich": „Jest on jednak otyłe mniej interesują- " Por. Tragiczny optymizm, „Tygodnik Ilustrowany", nr 1932, nr 4. 14 Bertrand Russell, O wychowaniu, Warszawa 1932. 16 1932 cy, że nie dysponujący świetnym piórem generała Słonimskiego" (nikt mnie wobec tej kurtuazji nie posądzi, że napadam na Nowaczyńskiego z powodów osobistych). Dwa artykuliki rudego w ostatnim numerze „Myśli Narodowej" to już prawdziwe „kurwiozum" bezczelności i załgania. Pean ku czci Hitlera i poemat o swastyce" w piśmie Narodowej Demokracji wyrywa z naszych piersi westchnienie szczerej ulgi- że jeszcze jest dzięki katolickiemu Bogu sanacja i że szumowiny neohitlerowskie nieprędko dojdą do władzy15. Działalność tego pisemka jest niezmiernie pożyteczna dla obecnego reżimu. Zieje z tego tygodnika taką czarną reakcją i takim zaduchem kucht katolickich, że mamy ochotę zaraz pobiec na ślizgawkę, aby pokłonić się w pas marszałkowi Świtalskiemu16, albo iść do „Adrii" z Tuwimem. Nie, na pewno „Myśl Narodowa" to nie jest dobre towarzystwo dla naszych socjalistów, choćby ich na chwilę połączyła słuszna sprawa. Dziwne przy tym, że w tym sojuszu ustępstwa i kompromisy robi tylko jedna, i to właśnie ta czerwona, strona. Endecy mało przyjęli od swych sojuszników, przeciwnie, hasła ich i metody pozostały zielone, nawet zielenieją z dnia na dzień. Pisze rudy o zjeździe pisarzy katolickich i o tym, że tam ślubowano nie-drukowanie w „Wiadomościach Literackich". Śliczny to musiał być obrazek. Widzę już, jak obecni na tym zjeździe dwaj grafomani-neofici, klęcząc przed kardynałem Kakowskim, przysięgają, że nie będą drukowali w żydowskich „Wiadomościach Literackich". Gdyby nawet przysięgali, że będą drukowali, i to by im niewiele pomogło, bo żeby nie tylko na kolanach, ale na głowie stanęli, nie uda się im wydrukować ani słowa w piśmie, które ma bądź co bądź dosyć przyzwoity poziom. Wiemy o tym, że rudy pisze, co mu ślina na język przyniesie, ale niestety, ślina ta jest coraz mniej jadowita, ajęzyk coraz bardziej mu się plącze. Pisze, że „Krzywicka-Sokołowowa" negatywnie osądziła powieść Dąbrowskiej. Czyż trzeba dodawać, że Krzywicka nie nazywa się ani nawet przez chwilę nie nazywała się Sokołowowa i że wcale o Dąbrowskiej nie pisała? Wiadomo, rudy napisał, nie ma co szukać prawdy. Najzabawniejszy jest rudy, gdy dobiera sobie niefortunnie sprzymierzeńców w walce o odżydzenie literatury. Powiada: „Alarmować tedy trzeba i alarmować będziemy. Alarmują dziś wszędzie w Europie (Otto Forst-Battaglia: Kampf mit dem Drachen 1932)". Niech się rudy tak nie cieszy z tej świętej wojny i katolickiej Battaglii, bo bardzo mi przykro zmartwić rudego, ale p. Forst jest troszkę niezupełnie taki, jakim go rudy sobie wyobraził. Nie powiem, że jest on Żydem, ale i nie powiem, że nie jest. Niech się rudy domyśli. W ogóle szkoda, że rudy wlazł w te wszystkie bigoterie, bo to i temperamencik nie do tego i w ogóle szkoda pięknej swady i odwagi. Szkoda, że na zjeździe katolickim nie obudził się w nim dawny Adolf Nowaczyński i nie rypnął 15 Mowa o artykułach Adolfa Nowaczyńskiego: Ofensywa. Tygodnik zsemityzo-wany oraz Swastyka, „Myśl Narodowa", 1932, nr 5. 16 Kazimierz Świtalski był wówczas marszałkiem Sejmu. 1932 17 swego zgrabnego meandra, o księżach. Ale nie traćmy cierpliwości, jeszcze i to będzie. Mówiąc o naszych tygodnikach, wypada rewię tę zakończyć choćby paroma słowami o ostatnim numerze „Świata"17. Prawdziwe to cacko smaku, umiaru i rozwagi. Numerek ten jest poświęcony więziennictwu w Polsce. Układ przypomina prospekty turystyczne. Ponętne widoczki, fotografie i tytuliki w rodzaju Wiśnicz i Drohobycz. To prawie jak Krynica i Iwonicz. Jest tam artykulik pt. W Polskiej Syberii. Czyi to nie brzmi prawie jak Polska Riwiera'? Mowa jest o więzieniu na Świętym Krzyżu, o tym najokrutniej-szym z więzień w Polsce, w którym paroletni pobyt równa się wyrokowi śmierci lub ciężkiej chorobie. Czytamy śliczny i bardzo liryczny opis tej polskiej Cayenne... „Stukają wesoło młotki, sypią się skry z palenisk... Praca wre jak na całym Bożym świecie... Zapomniałoby się, że to więzienie, gdyby nie... spojrzenia, jakich się na ulicy nie spotka. Pozorna determinacja pokrywająca ustawiczną myśl o ucieczce". Jeśli taki raj, to skąd ta myśl o ucieczce? Dalej autor powiada: „Więzienie bowiem na św. Krzyżu, aczkolwiek nie leży w miejscowości, odznaczającej się dobrym klimatem, jednakże, dzięki niebywałej, doprowadzonej wprost do przesady czystości, szczyci się wybitną zdrowotnością". Można wydać numer pisma poświęcony obiektywnej ocenie więziennictwa, ale takie kawałki - to już nie tylko niezręczność, ale po prostu cynizm. Podobną obrzydliwością jest liryczna spowiedź p. Sokolicz-Wroczyńskiego, który z przedstawienia amatorskiego w więzieniu wyniósł tak czarowne wspomnienia, że tę „niezapomnianą godzinę" będzie „niejednokrotnie i ze wzruszeniem" wspominał. A niechby sobie i wspominał, ale najlepiej się wspomina, właśnie siedząc w ciupie. Takie to niewesołe myśli i uwagi cisną się pod klawiaturę maszyny, gdy się niebacznie przeczyta parę naszych tygodników. Najgorsze to, że tygodniki zostają. Pisma codzienne kończą swój żywot prędko i mniejsza o to, w jaki sposób. Tygodniki leżą latami na stołach u dentystów i u adwokatów. Twarde mają życie, bo twardy mają papier. Warto by je od razu zakopywać na cmentarzu albo otworzyć krematorium. Można by też nie wydawać. Sposób radykalny i tani jak barszcz. a [„Pean ku czci Hitlera" i „Poemat o swastyce" to przypomnienie dla tych, którzy w 1974 roku nazywali go „wielkim publicystą", „rycerskim wobec przeciwników". Sielankowe opisy więzienia świętokrzyskiego warto młodym czytelnikom przypomnieć, żeby pamiętali, jak to było, i że tak można było o tym pisać.] "„Świat", 1932, nr 4. 18 1932 122 Nr 7,14 lutego Każdy, kto był pod piramidami i fotografował sfinksa, zna z pewnością małego chuderlawego Araba, który się wynajmuje jako „skala". Muszę wyjaśnić dokładniej, co to znaczy. Aby dać pojęcie o rozmiarach sfinksa, trzeba jakiejś wielkości porównawczej. Niebo i piasek nie wystarczą. Chuderlawy Arab zarabia w ten sposób, że staje pod sfinksem i małością swoją podkreśla wielkość beznosego kolosa. Nieraz myślę o tym, że przydałaby się nam taka skala w wielu sprawach naszej kultury. Zbyt łatwo bowiem tracimy poczucie proporcji. Mamy czasem złudne wrażenie o znaczeniu i zasięgu naszych poczynań. Wydałem niedawno książkę18, która jest już wyczerpana. Rozeszła się w przeciągu paru tygodni. I co tu gadać o kryzysie, o braku czytelników! Chwileczka. Postawmy przy nakładzie mojej książki wyżej wspomnianego Araba, i cóż się okaże? Nakład książki wynosił wszystkiego tysiąc trzysta egzemplarzy. Cały mój sukces staje się właśnie małym Arabem wysokości metra trzydzieści, który przykucnął u nóg beznosego olbrzyma, reprezentującego trzydzieści dwa miliony mieszkańców pustyni, w której żyjemy. Jeżeli nawet rozejdzie się i drugi nakład, książka moja razem osiągnie trzy lub cztery tysiące egzemplarzy. Więcej już nie da rady. Dalej jest piasek i niebo. Pismo literackie, książka wziętego pisarza liczyć może tylko na garstkę inteligencji. Książka Remarque'a rozeszła się w Niemczech w milionie egzemplarzy . Znaczy to, że co sześćdziesiąty Niemiec kupił egzemplarz. Jeśli odjąć dzieci przy piersi, kobiety przy piersi i starców przy piersi, przynajmniej co czterdziesty przytomny Niemiec kupił Remarque'a. Aby osiągnąć ten stosunek u nas, książka wybitnego pisarza musiałaby rozejść się w ilości pół miliona. Czy była i czy jest możliwa taka książka? Najbardziej wzięta powieść może osiągnąć kilkanaście tysięcy. Ale są przecież u nas wydawnictwa, które rozchodzą się w setkach tysięcy. Myślę tu, rzecz prosta, o sennikach egipskich i drukach dewocjonalnych. Dostałem w tych dniach prospekt wydawnictwa, któremu również wróżę wielkie powodzenie. Zwraca się do mnie redakcja Błękitnej księgi, abym wypełnił kwestionariusz, gdyż wydawnictwo bardzo liczy na moją osobę. Błękitna księga jest spisem szlachty polskiej, i oczywiście, nie powinno tam zabraknąć mojego nazwiska. Prospekt zaczyna się ładnie pomyślanym i wykonanym zdaniem: „Wobec zaistnienia możności, przez restytucję Rzeczypospolitej Polskiej, przystąpiliśmy do stworzenia mającego wkrótce ukazać się spisu szlachty...". Musiał to pisać jakiś tęgi szlachciura, jakiś rębajło zaprawiony, mosterdzieju, bardziej do szabli niż do inkaustu. Albo po prostu jakiś Szopenfeld czy Lindenfeld, który nie bardzo umie pisać po polsku. 18 Słonimski ma na myśli wybór swoich felietonów z lat 1927-1931 Moje walki nad Bzdurą, książka ukazała się w Warszawie w 1932. 19 Mowa o powieści Na Zachodzie bez zmian (wyd. polskie 1930). 1932 19 Trzeba tam podać tytuł, herb, przydomek, rodowód oraz sześć adresów znajomej szlachty. Z tymi adresami to jeszcze najmniejszy kłopot. Nietrudno się dowiedzieć adresów Halamy, Ordonki, Maryny Brydzińskiej czy Majdrowi-czówny. Trudniej jest podać rycerską przeszłość rodu. Trzeba by tu czegoś efektownego w rodzaju czasów pierwszej krzyżowej. Naturalnie, nie myślę o mięsie, tylko o wyprawie. Przekonany jestem, że Błękitna księga rozejdzie się w paruset tysiącach egzemplarzy. A może by wydać coś w tym rodzaju dla Żydów? Jakiś połączony herbarz i sennik żydowsko-polski z dodatkiem astrologicznym, pod redakcją księdza Pirożyńskiego, przy współpracy Star-ży-Dzierzbickiegoa i dr. Wojnowskiego. Żeby jeszcze wciągnąć do tego Ciumkiewiczową i wynalazcę złota Dunikowskiegob, można by załapać grubsze pieniądze. Nie trzeba nawet na to kapitału, bo pieniądze dałby Fundusz Kultury Narodowej, a książkę rozchwytano by w tydzień. Mądrzej jednak byłoby wydać skromny i tani sennik egipski. Świat idzie naprzód, a stare senniki jeszcze nie uwzględniają nowych słów i pojęć, które wdarły się do snów kucharki. W jakim senniku można znaleźć „szofera", „aeroplan", „radia słuchać" albo „Mozżuchinac widzieć"? Tak, sennik to jedyny sposób prawdziwego dotarcia pod strzechy. Jak zdrowe wychowawcze znaczenie mógłby mieć taki senniczek, napisany przez kogoś sprytnego! Można by drogą tłumaczenia snów wywieść kuchtę polską z niewoli ciemnoty. Np.: „Kozę doić - niech kuchta zęby szczoteczką wy myje i nie czytuje czerwoniaka". „Strażaka mieć - niech kuchta nie kradnie i niech nie chodzi na polskie filmy". Albo „Konfitury smażyć - niech kuchta składek na bractwo nie płaci, niech gwiżdże na Izę Moszczeńskąd i niech się w politykę nie bawi". Czyż drogą takiej agitacji nie można by wpoić w kuchtę polską zasad prawdziwej moralności? Kto wie nawet, czy to nie jedyna droga. Inaczej skazani będziemy na ten sam ciągle ciasny krąg odbiorców. Trzeba trafić jakoś do tych milionów niewolników i uczynić z nich wyzwoleńców. Żyjemy bowiem jak w jakiejś sparodiowanej Grecji. Garstka ludzi dość lekko ubranych, rozprawiających o rzeczach mądrych i subtelnych, co drugi pederasta, a wkoło ciemna pańszczyzna ludzi odzianych w skóry od Apfelbauma, fety-szystów, endeków, wojskowych, chałaciarzy, znachorów, i miliony chłopów mnożących się jak piasek na pustyni. Podobni jesteśmy wszyscy razem do lego chuderlawego Araba stojącego pod wielkim sfinksem, w którego wnętrzu siedzą kapłani i rżną w brydża. ;l Starża-Dzierzbicki, astrolog. Franciszek Fiszer miał pretensję, że Dzierzbicki przyśnił mu się którejś nocy. Zerwał z nim stosunki. „ Cóż za bez-< zclność - powiedział - wkraczać w dziedzinę cudzych snów bez zaproszenia ". '' Dr Wojnowski, wynalazca złota Dunikowski - nie mieszać go .: rzeźbiarzem — to ówcześni przedstawiciele dzisiejszych naszych Klimusz- 20 1932 ków. W ten sposób zachowana została ciągłość tradycji sensacyjnej brukowej literatury. c Mozżuchin — słynny rosyjski aktor filmowy. d Iza Moszczeńska, działaczka endecka. Endecko-Narodowa Demokratyczna. Nie mieszać z konserwatystami ani z Narodowym Socjalizmem. 1932 21 123 Nr 10, 6 marca Memorandum polskie o rozbrojeniu moralnym, przedstawione Konferencji Rozbrojeniowej, zawiera parę słusznych myśli, które zresztą niejednokrotnie wypowiadaliśmy na tym miejscu20. Wychowanie, prasa, radio, kino i teatr powinny odgrywać wielką rolą w zwalczaniu szowinizmu i w propagandzie pacyfizmu. Przyznać muszę, nie bez zażenowania, że jednak rząd polski zdy-slansował mnie, idąc dalej, niż ja pójść się odważyłem. Cóż, ja od paru lat użeram się o to, żeby nie przerabiano i nie fałszowano zagranicznych filmów ii tendencjach pacyfistycznych, żeby puszczano obrazy, które wyświetla cała I uiropa. Były to bardzo umiarkowane życzenia. Rząd nasz postawił sprawę znacznie piękniej i śmielej. Paragraf czwarty memorandum powiada: „Rząd polski proponuje, aby państwa zobowiązały się zakazać wyświetlania filmów i przedstawień teatralnych, zdolnych rozjątrzyć stosunki międzynarodowe, / drugiej zaś strony popierać np. przedstawienia propagandy pokojowej". ('/y to nie wspaniałe? Może by rząd polski wobec tego i mnie uwolnił od podatków? A może by popierał mnie przez „uwalnianie" w ogóle. W każdym razie czekają nas teraz poważne i brzemienne w skutki zmiany. Wobec tego memorandum mówi się wiele o usunięciu czy też po prostu o wyrzuceniu obecnych cenzorów filmowych. Podobno też w radiu mają zajść poważne zmiany. Ustąpić ma paru krótkophallowców cenzurujących każdy wiersz i każde przemówienie z punktu widzenia ministerstwa spraw wojskowych. Różne nasze szmaty brukowe mają być zalane naftą, redakcję „Polski Zbrojnej" ma objąć Józio Wittlin21. Słowem, sielanka. Mówiąc poważnie, jeśli wystąpienie Polski na gruncie międzynarodowym nie ma być czczą grą polityczną, należałoby wymagać od projektodawcy, aby zaczął od siebie. Niechże więc Polska pierwsza zreformuje wychowanie, zniesie przymus przygotowania wojskowego młodzieży, niech produkuje filmy o tendencjach pokojowych. Dobrze, odpowiedzą nam na to, ale dlaczego Polska ma to robić pierwsza? Rozbrojenie moralne musi być przeprowadzane również na zasadach wzajemności i jednoczesności. Polska proponuje, aby to rozbrojenie wprowadziły wszystkie państwa, a wtedy chętnie zastosuje sie do ogólnie przyjętego projektu. Ponieważ jestem człowiekiem skromnym, mogę się i na to zgodzić. Ale w takim razie ośmielam się zaproponować, aby Polska jako projektodawca nie stała niżej pod tym względem od państw, któ-i\m to rozbrojenie moralne proponuje. Zwłaszcza jeśli chodzi o filmy, mamy n.ui/ieje, że cenzura nie będzie skreślała i paskudziła filmów, które są wy-•.wictlane w całej Europie z wyjątkiem Polski, Grecji i Bułgarii. Mamy na- "° Memorandum przedstawiła Polska na konferencji rozbrojeniowej w Genewie i luty 1932), szerzej na ten temat Historia dyplomacji polskiej, red. P. Łossowski, Warszawa 1995, s. 438 i nast. 21 Aluzja do pacyfizmu pisarza i poety Józefa Wittlina. 22 1932 dzieję, że od chwili tego pamiętnego memorandum cenzura nie będzie miała odwagi zakazywania filmów tej miary i znaczenia co Czterech piechurów czy Braterstwo22. Mamy nadzieję, że zobaczymy teraz kilkanaście filmów, które nie zostały u nas dozwolone na skutek tendencji pokojowych i ogólnoludzkich, co jakoby działa „destrukcyjnie i defetestycznie (?) na młodzież polską". Jesteśmy również przekonani, że barbarzyński zakaz puszczania niemieckich i rosyjskich filmów dźwiękowych bez względu na ich treść i poziom artystyczny zostanie cofnięty. Nie wymagamy tak wiele, aby subsydiować filmy pacyfistyczne. Chcielibyśmy tylko, aby filmy, które ogląda Paryż, Berlin, Londyn, Sztokholm, Wiedeń, Madryt, Praga, Budapeszt czy nawet Belgrad, były i u nas wyświetlane. Choćby dla przyzwoitości. Memorandum polskie wspomina również o wychowaniu młodzieży. Istotnie, trzeba by trochę zreformować naukę historii powszechnej. Można by też bez wielkiej szkody skończyć już z sadystyczną i obrzydliwą lekturą przymusową Trylogii Sienkiewicza. Bardzo wiele jest w tym względzie do zrobienia. Trzeba tylko jednej drobnej rzeczy. Dobrej wiary. Dopóki te wszystkie projekty i memoranda będą miały zapaszek gry politycznej i brydżowych odżywek dla zblufowania przeciwników, traktować je będziemy z należytą oschłością. W krajach Europy są przecież pisarze, którzy ideę rozbrojenia moralnego wypisali na swych sztandarach. Od Ligi Narodów oczekujemy czegoś więcej niż życzeń i pobożnych westchnień. Oczekujemy postanowień, stwarzających wreszcie konflikty, które są nie do uniknięcia. Oczekujemy przede wszystkim niezmiernie doniosłego dla sprawy pokoju zakazu produkowania broni i amunicji przez przedsiębiorców prywatnych. Tego zatargu z wielkim i drapieżnym kapitałem prywatnym Liga Narodów uniknąć nie może, a mamy prawo sądzić, że tego starcia unika. Warto wiedzieć, skąd Chiny wzięły broń i amunicję. Warto wiedzieć, jakimi środkami i wpływami rozporządza Creusot czy Vickers, aby zdać sobie sprawę, że istnieje jeszcze druga Liga Narodów, porozumienie światowe bandytów międzynarodowych handlujących bronią. Bardzo niedawno „Daily Herald" ogłosił dość znamienne szczegóły zakulisowe tego handelku. Otóż okazuje się po prostu, że Chiny zostały uzbrojone przez kapitał... japoński. Nic to nowego. W czasach wojny światowej nikiel francuski szedł okólną drogą do niemieckich okopów. W nr 55 „Robotnika" J. Loos podaje parę jeszcze innych ślicznych szczegółów o tej jedynej naprawdę międzynarodowej organizacji. W czasie wojny światowej niemieckie fabryki z Magdeburga dostarczały Francji przez Szwajcarię setki wagonów drutu kolczastego, na którym tysiące Niemców ginęło przy zdobywaniu fortu Douaumont23. Fabryka Zeissa w Jenie dostarczała Anglikom szkieł, i precyzji tych szkieł za- Reżyserem filmu Czterech piechurów {West Front) podobnie jak obrazu Braterstwo był Georg Pabst, filmy powstały w latach 1930 i 1931. 23 O fort Douamont toczyły się krwawe walki podczas bitwy pod Verdun, zdobyty przez Niemców w lutym 1916, został następnie odbity przez wojska francuskie. 1932 23 wdzięczali w znacznej części Anglicy zwycięstwa nad flotą niemiecką pod Skagerrak. Kapitał francuski zaopatrywał Niemcy w siarczan węgla, który potem francuscy żołnierze wchłaniali w płuca jako „fosgen". Bardzo niedawno deputowany Faure mówił w izbie francuskiej o tym, że „rząd japoński udzielił francuskiej firmie Creusot zamówień na materiały wojenne pod tym warunkiem, że opinia publiczna zostanie dobrze poinformowana o »słusznych« prawach Japonii w Mandżurii". Stało się teraz jasne, dlaczego najpoczytniejsze dzienniki francuskie odradzają Lidze Narodów mieszanie się do wojny na Wschodzie... Stalowe nici mafii międzynarodowej krępują każdą inicjatywę poważnie zagrażającą zbrojeniom. Wpływ wielkich koncernów amunicyjnych na prasę europejską da się łatwo udowodnić na licznych przykładach. Cóż nam z pobożnych westchnień na temat rozbrojenia moralnego, gdy nie ma zakazu tuczenia się na krwi ludzkiej! Nie ma potrzeby udowadniać na licznych przykładach. Nie ma potrzeby udowadniać, że w interesie legalnie istniejących i cieszących się poparciem i opieką państw potężnych koncernów leży wytwarzanie podrażnień i zatargów, że olbrzymie ilości wyprodukowanych armat muszą wreszcie wystrzelić, bo każdy trup padły na ziemiach Europy przyniesie zysk zorganizowanej zgrai handlarzy. Te dwie Ligi Narodów nie mogą istnieć jednocześnie. Albo niech w Genewie zasiądą delegaci Kruppa, Creusota i Vickersa i radzą jawnie, jak najszybciej i najzyskowniej wymordować swych własnych obywateli, albo niech handel martwym towarem będzie równie przynajmniej tępiony jak handel żywym towarem. Ograniczyć i zmniejszyć wpływ fabrykantów broni na opinię publiczną - to pierwsza, nieunikniona powinność Ligi Narodów. Pozostawcie własnym obywatelom rozbrojenie moralne. Wybawcie nas tylko od opieki partii militarnych, od wpływu fabrykantów karabinów maszynowych, a damy sobie jakoś radę. Rządy Europy, pragnące dzisiaj pacyfikować swych obywateli, przypominają pasterzy, którzy tłumaczą krowom, jak szkodliwa jest rzeźnia, i zaganiają je kijem do szlachtuza. 24 1932 124 Nr 12, 20 marca Istnieje u nas kult dla sprytu. W wyrażeniu „to spryciarz" zamyka się cała gama podziwu i uwielbienia. Największe uznanie wywołuje zręczny „kant". Powtarzają sobie z chichotem, że ktoś kogoś wykiwał. Nie bez zdziwienia przysłuchiwałem się kiedyś zachwytom nad polityką francuską, że niby to dopiero są cwaniaki, gracze pierwszorzędni, że cała robota Francji na terenie Ligi Narodów jest podszyta grubym cynizmem. I to się właśnie tak podobało. Z podobnym ujmowaniem spraw można się spotkać nie tylko w rozmowach naszej „elity", ale i w całym tonie prasy. Jeżeli Briand był u nas kiedy szanowany, to chyba tylko dlatego, że był zręcznym politykiem, że wielokroć wracał na stanowisko premiera. W idealizm, a raczej, mówiąc skromnie, w uczciwość jego zamierzeń nie wierzył nikt w obawie narażenia się na śmieszność. Ludzie ogromnie się boją, aby o nich nie mówiono, że są nie dość sprytni. Powiedzieć o kimś, że jest sprytny drań, to komplement powiedzieć, że jest naiwny — to ciężka obelga. Być może, takie poglądy mają swą rację bytu na jarmarkach, gdzie się chłop z Żydem i Cyganem wzajemnie oszukują. Ale nie wszystkie sprawy tego świata podobne są do sprzedawania kulawego konia. Raczej powiedzieć by można, że nie ma prawdziwej wielkości bez naiwności. Briand wierzył, że za życia doczeka się stanów zjednoczonych Europy. Być może, wiara ta była naiwna. Wielki mąż stanu umarł w Europie zwaśnionej i toczącej się ku przepaściom nowej wojny i nowych klęsk24. A przecież jeśli wielkość jego będzie żywa i nieśmiertelna, to nie dla jego zręczności parlamentarnej czy krasomówstwa, ale właśnie dla wiary w braterstwo ludów i wiary w zwycięstwo prawa nad siłą i przemocą. Senat francuski uczcił jego życie. We wszystkich szkołach i merostwach Francji proklamowano, że „dobrze zasłużył się ojczyźnie". Nie tylko ojczyźnie. Briand był czymś więcej niż dobrym Francuzem, był jednym z pierwszych obywateli i patriotów zjednoczonego świata. Historia oceni jego życie. Ale kroki historii są powolne. Kto wie, czy o naszych czasach przyszły historyk nie napisze zaledwie paru wierszy: ,,Po wielkiej wojnie i przewrocie w Rosji następuje okres »zamieszania«. Nieraz już w historii powtarzała się ta epoka »zamieszania«, i trudno przewidzieć, czy będzie ona trwała kilka lat, czy też parę stuleci". Na razie wydaje się, że to razem długo już nie pociągnie. Wali się wszystko nie tylko w dziedzinie gospodarczej. Obyczajowość zmienia się, i rzeczy, które by dawniej się wydawały niemożliwe, dziś wywołują co najwyżej niemrawe zdziwienie. Wiele się nagadano o korupcji amerykańskiej i o upadku praworządności, gdy słynny Al Capone hulał z sędziami amery- 24 Aristide Briand, francuski polityk, rzecznik rozbrojenia i pokoju w Europie, zmarł 7 marca 1932. 1932 25 kańskimi. A przecież u nas, w spokojnej Warszawce, zjawił się taki „Tata-Tasiemka", który zdystansował wszystkie rekordy Ameryki i Meksyku. Jego by wysłać na olimpiadę, a nie porywać się z Motykami2 na sztandar gwiaździsty. Capone był bandytą, ale nie był przy tym radnym miejskim. Tasiemka terroryzował handlarzy na placu Kercelego, odprawiał sądy złodziejskie, nakładał haracze, czerpał zyski z wszystkich domów publicznych i spełniał tysiąc innych brudnych i skrytych czynności. Czy i tę sprawę zatuszuje się jak wiele innych? Czy władze boją się, aby nie trafiono po Tasiemce do kłębka? Przyszłość najbliższa to okaże. Mamy w ostatnich czasach urodzaj na aferzystów, kanciarzy i hochsztaplerów. Zwolennicy sprytu mają się kim cieszyć. Najgorsze, że człowiek prawdy się nie dowie. Czy Ossowiecki powiększył grono Ciumkiewiczowej? Czy pewnego jubilera wypuszczono tylko na Wabia?" Nawet nie wiemy, kto nami w Warszawie rządzi i czy o nagrodzie literackiej nie decyduje radny Tasiemko. Kto wie, może to za jego protekcją Ro-slworowski dostał nagrodę za Niespodziankę16, bo tam dokładnie opisano robotę „na mokro". Nagroda literacka i walki wokół tych dziesięciu tysięcy najzupełniej przypominają wyścigi konne na placu Mokotowskim. Były nawet próbne galopy poranne w „Porannym Expressie". Boy na tych galopach szedł jak chciał sam pierwszy w cuglach, ale na wyścigu przepadł, bo się okazało, że to wyścig raczej dla wałachów niż dla ogierów. Przychodziły różne wiadomości ze stajni od dżokejów i berajterów i od początku było wiadomo, że wyścig będzie robiony. O ile nagroda przypominała wyścigi konne, o tyle konkurs szopenowski przypomina wyścigi starozakonne. Grają, zupełnie jak na olimpiadzie szachowej, przedstawiciele wszystkich krajów ijednej narodowości. Pamiętam laki międzynarodowy turniej szachowy, gdzie walczyli ze sobą: Cohn (Czechosłowacja), Kohn (USA), Kuhn (Węgry), Kohen (Dania), i zwyciężył Kon I Paragwaj). Więcej sensu ma jednak taki konkurs szopenowski od wyścigów literackich, bo przynajmniej ludzie posłuchają sobie dobrej muzyki. Nie będę was okłamywał, że ja słucham, bo nic się na muzyce nie rozumiem i w tych ¦.prawach kieruję się tylko instynktem. Ten właśnie instynkt każe mi przypuszczać, że dymisja Karola Szymanowskiego, niepięknie świadczy o stosunku rządu do muzyki. Nie wiem, kto Szymanowskiego zrektorstwa wydrapał K,i/,uramib, ale się domyślam27. Tasiemka nie jeden jest, i nie tylko na Ker-cclaku. ^ Myć może jest to aluzja do Mikołaja Motyki, głównego świadka oskarżenia w pro-wmc o napad Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów na pocztę w Gródku Jagiellońskim ora/ zabójstwo Tadeusza Hołówki; w procesie zapadły wyroki śmierci. '' W 1932 r. Karol Hubert Rostworowski otrzymał państwową nagrodę literacką /a iliamat Niespodzianka, wydany i wystawiony w Krakowie w 1929 r. "' W 1932 r. Karol Szymanowski przestał pełnić funkcję rektora Wyższej Szkoły Mu/.yc/.ncj w Warszawie. 26 1932 Coraz więcej u nas tajemniczości i mętnych knowań. Nie tylko w polityce modny jest sfinks i potulne egipskie baranki. Metody kapłanów egipskich, przeniesione na grunt literacki, czynią jednak bardzo żałosne wrażenie. Gra idzie o zbyt marną stawkę. Bo choćby taki kapłan literacki nie wiem jakie szpryce wyrabiał, cóż to mu pomoże w poczytności? Nie dosięgnie nigdy sławy boskiego Kornela ani Homera. Co do Kornela, to bardzo go przepraszam, ale mam do niego wielką prośbę. Napisał Kornel w ogłoszonym w „Świecie" liście do Solskiego, że w Zakopanem wysiadł z wagonu trzeciej klasy i że miał parcianą walizeczkę w ręku28. Bardzo go proszę, żeby tak znowu nie pisał, bo już się raz o tym mówiło, że to i nieprawda, i nieładnie. Jaka ona tam parciana! Z trzecią klasą to też przesada. Nawet jeśli chodzi o klasę literacką: to Kornel ma pewne miejsce siedzące w drugiej. Chyba żeby znowu napisał, że nie ma na obiad i że ma coś tam parcianego. Wtedy się go naprawdę przeniesie do trzeciej klasy. '' „ Na wabia " — Wabiński, jubiler warszawski, aresztowany za jakąś aferę z brylantami. Że Szymanowskiego jako rektora ,,wydrapano kazurami" - spełnienie prośby Karola, który ze swoim czarującym uśmiechem prosił: „Antoni, napisz coś na tego okropnego Kazurę". Antagonista Szymanowskiego, Kazuro, był zasłużonym muzykiem. Szymanowski był wielkim muzykiem i - co nie bez znaczenia - moim przyjacielem. , 1932 27 125 Nr 16,17 kwietnia W ostatnich czasach powstało parę pism literackich. Dzielnie sobie poczyna poznański „Dwutygodnik Literacki"29, walcząc z kołtuństwem i klerykalizmem. Wrzenie i podniecenie, z jakim Poznań przyjmuje każdy nowy numer pisma, dowodzi najdobitniej, jak „Dwutygodnik" jest potrzebny. W Warszawie ukazał się nr 1 pisma pt. „Stop". Jest tam Jan Nepomucen Miller i Stefan Kiedrzyński. W każdym razie jest to coś nowego, bo tej kombinacji jeszcześmy nie znali. W artykule programowym redakcja wyjaśnia, dla kogo powstaje pismo: „Dla tych ośmiuset, przeciętnie, tysięcy ludzi, którzy zapełniają co miesiąc kina, dla osiemdziesięciu tysięcy tych, co zapełniają teatry, i dla kilkuset tysięcy czytelników melomanów i miłośników plastyki...". Ma się ochotę krzyknąć „Stop"! Panowie, bez przesady! Zapomnieliście jeszcze o milionie ludzi, którzy oddychają i o milionie ludzi pijących wodę sodową! Nie chcę być krukiem, ale nie wierzę nawet w te pierwsze osiemdziesiąt tysięcy. Może to brzydko z mojej strony, ale już od dziecka jestem zgryźliwcem i defetystą. Zjawiło się również pismo „Z"30. Jest to organ pp. Jerzego Brauna, Stanisława Ignacego Witkiewicza i Tadeusza Kudlińskiego. Nie bardzo można się zorientować na podstawie pierwszego numeru, ale zdaje się, chodzi tu 0 mesjanizm i Hoene-Wrońskiego. Na wstępie numeru znajdujemy artykuł utrzymany w typie rozmówek z Offendorfa. Łatwość, zjaką rozwiązano tu wszystkie problemy świata, prymitywizm i brak dyscypliny intelektualnej każe się nam domyślać, że autorem jego jest Jerzy Braun, którego „Europa" zebrała sianoa zamiast entuzjazmu, jaki sobie wymarzył młody pisarz. Na razie mesjanizm Brauna i Witkacego służy do porachunków ze znienawidzonymi krytykami, którzy im zerżnęli sztuki, co nie wydaje się nam najrozsądniejszą drogą do pozyskania publiczności dla pism Hoene-Wrońskiego. Być może, jest to po linii św. Tomasza z Akwinu, Trentowskiego i Hoene-Wrońskiego, ale bardziej by nas ciekawiło, jak „Z" zamierza spopularyzować 1 przybliżyć filozofię Hoene-Wrońskiego i jak wygląda ten abstrakcyjny mesjanizm na co dzień. Sądząc z próbek prozy poetyckiej i paru wierszy, rozrzuconych w numerze, ani Hoene-Wroński, ani mesjanizm nie są w stanie zabarwić czy przypieprzyć przeciętnej grafomańskiej pisaniny. Znacznie łatwiej jest pisać zapowiedzi, rozprawić się z rywalami, gromić zepsucie obyczajów, niż mieć naprawdę coś do powiedzenia albo napisać wiersz, który by nie był nudnym naśladownictwem któregoś z poetów „Skamandra". Jest tam 28 Kornela Makuszyńskiego do L. Solskiego drugi list zamrożony, „Świat", 1932, nr 10. 29 „Dwutygodnik Literacki", wydawany w Poznaniu 1931-1932 pod redakcją Stanisława W. Balickiego. Nr 19, 8 maja Kino jest niebezpiecznym świadkiem naszych szaleństw. Filmowe negatywy, zalutowane w ołowianych puszkach, mogą stać się kiedyś kompromitującymi dokumentami. Nigdy jeszcze, w żadnej epoce, nie żyliśmy tak na widoku, i należałoby o tym pamiętać. Będą nas sądzili nie na podstawie fryzów na wazach czy pieśni opisanych heksametrem, ale oglądać czarno na białym w dosłownym tego słowa znaczeniu nasze życie codzienne i obyczaje. Cóż my wiemy ostatecznie o Grekach? Nawet Jan Parandowski wie, tyle co wykopano z ziemi i co zostało w księgarniach na Świętokrzyskiej. Oczywiście, koloryzujemy tę epokę, a trwałość marmuru i piękno rzeźby greckiej opromienia ten śliczny kraj i czas kawiarnianego życia gromadki ludzi wykwintnych, żyjących wśród ciemnego i barbarzyńskiego świata. Nam się to już nie uda. Każda z epok przez oddalenie zyskuje na wdzięku. Gdy myślimy o dworach królów Francji, widzimy tylko posągi w parkach i słodkie markizy, a nie pamiętamy, że całe to bogactwo było dość brudne, że przeważnie mieli zepsute zęby i że w salonach oświetlonych łuczywem czy nawet świecami było dość ciemno i cuchnące Świat dopiero od lat kilkudziesięciu przestał być ciemny nocą. W tym mroku minionych dziejów czaruje nas wiele rzeczy, które wyniesione na światło dnia, raziłyby nasze oczy. Nie chcę przez to powiedzieć, że świat tak bardzo zmienił się na korzyść. Przeciwnie, świat zmienił się bardzo mało, ale technika przegoniła poziom naszego zbiorowego życia. Obiektyw jest bardziej obiektywny od naj sumienniej szego historyka. Obraz naszej epoki nie da się już zaretuszować. Czyż więc nie warto pomyśleć o tym, żebyśmy pozowali do tych fotografii z przyjemniejszym wyrazem twarzy i trochę inteligentniejszymi minami? W każdym kinie wyświetlają nad program dzienniki dźwiękowe Foxa lub „Paramountu". Gdyby szpital Jana Bożego miał swego operatora i robił dziennik z życia wariatów, nie byłoby żadnej różnicy. Pamiętam jeden z takich dzienników. Najpierw pokazano dwie rozebrane dziewczyny kręcące się w wielkim metalowym kole: nowy sport w Kalifornii. Potem było parę scen z wojny chińskiej: tłum uciekających kobiet i dzieci obarczonych tobołami. Potem palenie zboża w lokomotywach kanadyjskich. Potem konkurs tańca na wytrzymałość: dwie pupy kręcące się pięć dób. Czy też przeciwnie. Było tam jeszcze spuszczenie na wodę nowego krążownika i wyścigi psów. Tego się nie da załgać. Za paręset lat, gdy jakiś przyszły Zieliński czy Aske-nazy zechce mówić o świetności naszej epoki i pokażą taki dziennik, na widowni będzie ryk śmiechu. Oczywiście, śmiać się będą głupcy, których nigdy na świecie nie zabraknie. Ludzie szacunku i zdziwienia, że w tak rządzonym i niezorganizowanym świecie potrafiono pracować twórczo i owocnie. Ładne są zawijasy, które ro- 34 1932 bi na lodzie Sonia Henje, ale można by też czasem dla sprawiedliwości pokazać i Wellsa, tego łamacza lodów, torującego drogę myśli ludzkiej. Pokazać pracę nad nowym teleskopem na Mount Wilson i przekazać potomnym widmo i głos tych paru ludzi, którzy będą rehabilitowali nasze czasy. Rozpowszechnianie samych głupstw szkodzi nie tylko na przyszłość, ale ma dość fatalny wpływ wychowawczy na współczesnych. We wszystkich kinach przeważają brechty detektywne. Można się pocieszyć, że kino dociera nie wszędzie, że są ciche wioski, gdzie nic nie wiedzą o zbrodniach przemytników alkoholu i że gloryfikowanie rzezimieszków nie deprawuje duszyczek naszych kmiotków - ale, niestety, tam, gdzie nie dociera kino i radio, jest wszechobecny „Tajny Detektyw". „Detektyw" popularniejszy jest od detektora. Pismo to, wydawane przez „Ilustrowany Kurier Codzienny", rozchodzi się podobno w dwustu tysiącach egzemplarzy. Jest to największy nakład w Polsce. Jest rzeczą powszechnie wiadomą i stwierdzoną, że opisy morderstw i gwałtów powiększają przestępczość. Wydawcy „Tajnego Detektywa", p. Marianowi Dąbrowskiemu, bardzo muszą smakować miliony zarabiane w tak świetlany sposób. Różne są sposoby zarobkowania. Są ludzie, którzy żyją z fabrykacji gazów trujących, inni z fabrykacji torped, a jeszcze inni ze sprowadzania tych torped czy namawiania do nabywania niezawodnych w działaniu granatów. Czerpanie zysków z opisywania i fotografowania morderstw wydaje mi się najmniej godnym zajęciem z wszystkich powyżej wyliczonych. Nikt się tu nie może tłumaczyć przekonaniami ani obowiązkiem żołnierza czy urzędnika. Nie ma tu inicjatywy państwa ani rządu, jest tylko drapieżna prywatna chęć wielkiego zysku, bo nawet nie konieczność zarabiania na chleb. W charakterze wydawnictw p. Mariana Dąbrowskiego leży ta właśnie najzupełniej merkantylna żądza nie przebierającej w środkach sensacji. „IKC" rozbudza np. nienawiść do Czechów. Czy w Polsce naprawdę istnieje taka nienawiść i jest tak żywa, że musi znaleźć wyraz w prasie? Nic podobnego. Chodzi tu tylko o ożywienie szpalt, o stworzenie atmosfery podrażnienia i sensacji, która wpływa na poczytność pisma. Nienawiść do Czechów, Niemców czy Ukraińców, Rosji, Gdańska czy Litwy, to nie potrawa, na którą mają apetyt czytelnicy, ale pikantny sosik, bez którego przedruki z pism wiedeńskich byłyby zbyt mało atrakcyjne. Szowinistyczne pisemka hitlerowskie są pod tym względem moralniejsze, bo stanowią wyraz uczuć marnego gatunku, ale uczuć naprawdę istniejących. Można walczyć z cudzymi poglądami, nawet z nienawiścią, ale trudno jest walczyć z cynizmem. Ten cynizm jest cechą powszechną naszej prasy. Mało mamy pism wierzących we własny kurs polityczny czy obyczajowy. Prasa polska zawdzięcza swój kurs klerykalny paru dziennikarzom, którzy prywatnie są Żydami lub ateuszami. Żydowskie pisma o tonie religijnym i konserwatywnym robią ludzie obcy religii i obyczajom getta. Judzą na Czechów czy Niemców nudzące się skryby dziennikarskie, żyjące z okradania prasy niemieckiej, i drukują te szowinistyczne brechty na maszynach sprowadzonych z Niemiec. Szkodli- 1932 35 wość tej głupiej roboty jest ogromna, a pieniądze, które idą na walkę z przestępczością, będą w znacznej części zmarnowane, dopóki istnieje „Tajny Detektyw". Niedawno pokazywano mi wywiad współpracownika „Tajnego Detektywa" z ofiarą jakiegoś napadu bandyckiego. Ciężko ranna ofiara oświadcza: „Zdjęcia i wywiad dla »Tajnego Detektywa«? Bardzo chętnie, tak lubię to pismo...". „Tajnego Detektywa" czytają więc i ofiary, i bandyci, i na pewno gdyby spytano schwytanego młodocianego przestępcę, powiedziałby tak samo, że „Tajny Detektyw" jest jego ulubionym pismem. Szmata ta jest niepotrzebna i niemoralna. To samo stosuje się do bezmyślnego podsycania nienawiści do sąsiadów. W Polsce nie leży to w niczyim interesie11. Tego rodzaju ton prasy jest może dobrze widziany w państwach imperialistyczno-faszystowskich. Marsz, marsz Dąbrowski z ziemi polskiej do włoskiej... ... a Proszę pamiętać, że ja byłem przeciw. ci ' Bi,.. 36 1932 128 Nr 21, 22 maja Odwrót od powieści jest zjawiskiem coraz bardziej powszechnym. Co do mnie, przyznaję, że biorę do ręki nową powieść z uczuciem niepewności. Wprowadzić się wjakąś rzeczywistość fikcyjną, śledzić dzieje ludzi zmyślonych - czyż to trud, który się nam opłaca? Nie można, oczywiście, posuwać tego do przesady. Są i dziś pisarze, których powieści czytam z zachwytem. Ajednak w czytelniku dzisiejszym rośnie głód innej lektury, lektury faktów. Rynek księgarski zarzucony jest bibliografiami i dziełami popularyzującymi ostatnie zdobycze wiedzy. Budzi się potrzeba konkretności. Kto wie, może wyrastamy z wieku dziecinnego i nie chcemy się już wieczorem przy kominku rozmarzać bajkami o strasznej czarownicy i dobrej wróżce. Może nastaje zmierzch romansu? Przecież Proust i Conrad to prawie wiedza. Powieść psychologiczna nie ma już na celu jedynie zajęcia i rozerwania czytelnika, ale zaczyna być coraz żmudniejszą pracą obejmowania psychiki jednostki, mozolnym badaniem przyczyn, skutków i praw rządzących ludzkimi czynami. Ostatnie książki Wellsa zyskały powodzenie wręcz niezwykłe 5. Każda nowa książka Russella jest rozchwytywana. Wielką poczytnością cieszą się reportaże Knickerbockera czy Kischa. Co drugi lekarz lub nawet adwokat czyta Jeansa. „Eos" czy „Wszechświat" znaleźć można prawie w każdym domu36. Są oczywiście ludzie, którzy nie wytrzymują tej lektury. Znam pewnego bardzo mądrego i ważnego pana, który na widok książki o astronomii krzyczy z przestrachem: „Ja mam żonę i syna, ja tego nie mogę czytać, bo ja muszę zarabiać na dom". Ostatecznie sam widok letniego rozgwieżdżonego nieba może kogoś bardzo wrażliwego pozbawić zdolności zarobkowania. Książki Jeansa, to straszliwe współczesne panopticum, do którego wstępu zabrania się kobietom i ludziom nerwowym. A przecież mówiąc serio, jest to lektura nad wyraz podniosła. Astronomia i fizyka daje dzisiaj więcej pokarmu naszej fantazji niż metafizyka. Dość znamienny przewrót nastąpił również w dziedzinie życiorysów ludzi sławnych. Dawny biograf opisywał krwawe czyny wielkich wodzów. W książkach dla dzieci i dla dorosłych opiewano czyny oręża, ale postać uwielbiana przez jeden naród była dla innego kraju nienawistną i wrogą. Zwycięstwa Suworowa dla Polaków były jedynie gwałtami łupieżcy i najeźdźcy, a męstwo Kościuszki było dla Rosjan nędznym buntem. Parę dni temu ukazała się w przekładzie polskim książka, która jest wspaniałym przykładem prawdziwej i szlachetnej batalistyki. To historia 35 Słonimski miał prawdopodobnie na myśli powieści Nieśmiertelny ogień, Warszawa 1931, oraz Niewidzialny, Warszawa 1932 (wydania powojenne pt. Niewidzialny człowiek). 36 Mowa o książkach Jamesa Jeansa: Eos, czyli granice astronomii, Warszawa 1928, oraz Wszechświat. Gwiazdy - mgławice - atomy, Warszawa 1932. 1932 37 wojen, ofiar i zwycięstw nad wspólnym wrogiem całej rasy ludzkiej. Mówię 0 książce Pawła de Kruifa pt. Łowcy mikrobów. Wojna, którą opisuje de Kruif, toczyła się i toczy na wszystkich frontach świata. Nie stoi za nią interes ciężkiego przemysłu, nie pokrywa ziemi milionami wymordowanych mężczyzn i dzieci. Wodzowie tej wojny nie chodzą w złotych pióropuszach, choć praca ich pełna jest straszliwych niebezpieczeństw. Budżety państw nie są potwornie przeciążone sumami potrzebnymi dla ich nieustającej walki, 1 czynów swoich dokonują nieraz w nędzy i ubóstwie. Pokonali wrogów tak potężnych, jak baterie wścieklizny, tężca, dyfterytu. Czyż nie warto zapoznać się z życiem i dziełami tych wojowników? De Kruif z pasją i wspaniałą suge-stywnością prowadzi przed naszymi oczami zwycięską defiladę. Obserwujemy wszystkie etapy tej pasjonującej walki. Jesteśmy ze zwycięskim Reedem w upalnym Quemados na Kubie, z Rossem w dusznych szpitalach Bangalore. Idziemy śladem Bruce'a do Ugandy, gdzie w śmiertelnych promieniach afrykańskiego słońca, gdzieś nad jeziorem Wiktoria Nianza wre walka ze śpiączką dziesiątkującą całe plemiona i ludy. Uczymy się ze czcią wymawiać nazwiska śmiesznych odludków i dziwaków marnujących całą młodość nad s/kiełkami mikroskopu. I oto stają przed nami van Leeuvenhoek, holenderski tropiciel bakterii, niecierpliwy Włoch Spallanzani, który zrozumiał, że bakterie się rozmnażają, genialny Pasteur, który pojął całą grozę i wrogość bakterii, pogromca śmierci Koch, ten pedantyczny wiejski lekarz niemiecki, dzielny Roux, ambitny Miecnikow, Theobald Smith, który pokonał gorączkę Teksasu, i Ehrlich, jednako uparty i jednako roztargniony. De Kruif nie tylko potrafi ze swadą świetnego pisarza narysować postać każdego z wielkich uczonych. W książce jego jest również atmosfera walki i mądrze uwidoczniona linia prawdziwej drogi nauki. Ukazuje nam, jakby pod s/kiełkiem mikroskopu, precyzyjnie barwiony preparat epoki i wszystkie etapy /mian przeobrażających wiek XIX. Widzimy akademię medyczną w Paryżu i lekarzy myjących sobie ręce dopiero po operacji, którzy szydzą z mikrobów pana Pasteura. Widzimy Paryż rozentuzjazmowany ocaleniem chłopów rosyjskich, pokąsanych przez wściekłe wilki. Wreszcie jesteśmy świadkami zupełnego triumfu Pasteura. Książkę tę czyta się z zapartym tchem, ale za to po przeczytaniu oddycha się głębiej i swobodniej. Bo dzieje tych walk to dzieje prawdziwie ludzkie. Tym wszystkim, którzy pragną emocji rzeczywi-su-j walki, a zwłaszcza młodzieży przysposabiającej się wojskowo, polecam książkę de Kruifa. Niech się dowiedzą, że narażać życie własne można nie tylko w celu dokonania mordu, że istnieją dziedziny walki, gdzie geniusz łączy się z odwagą, a śmiałość przynosi nie śmierć, ale życie. 38 1932 129 Nr 40,18 września Artykuły moje o Rosji sowieckiej, które wzbudziły żywe zainteresowanie w Polsce i za granicą, doczekały się również echa ze strony prasy moskiewskiej37. Przyzwyczailiśmy się już od dawna do niskiego poziomu polemik pism komunizujących, wychodzących w Polsce. Niestety, również „Litiera-turnaja Gazieta", jedno z czołowych pism w Sowietach, nie próbuje podjąć poważnej dyskusji. Nazwano mnie tam „oszczercą" Rosji. Jakie to słowa mojej książki o Sowietach wywołały ten zarzut kalumniatorstwa? „Litiera-turnaja Gazieta" przemilcza wszystkie moje ujemne oceny sowieckiego życia obyczajowego, a za przedmiot ataku wybiera właśnie artykuł poświęcony „Parkowi Kultury i Oddycha" i nazywa oszczerstwem artykuł utrzymany w tonie niemal entuzjastycznym. Po co to kłamstwo? Czyżby dyskusja na inne tematy była aż tak niewygodna dla prasy sowieckiej? Czytelnik rosyjski będzie przekonany, że napadłem na sowiecką instytucję rozrywkowo-kulturalną. Moim „oszczerczym" napaściom przeciwstawia się głosy innych cudzoziemców. Cytuje się tam zdanie pochlebne o tym parku, jak reklamy środka na porost włosów. Jakiś amerykański lekarz powiedział: „»Park Kultury i Oddycha« w rozumny sposób łączy przyjemne z pożytecznym". Jacyś dwaj anonimowi Francuzi piszą: „»Park Kultury i Oddycha« czyni istotnie wielkie wrażenie". Oto niesłychanie głębokie i entuzjastyczne oceny życzliwych cudzoziemców. A jak wygląda moja „oszczercza napaść"? Można zajrzeć do książki i przeczytać. W rozdziale poświęconym „Parkowi Kultury i Oddycha" pomieszczam wiersz, który się tak podobał pisarzom sowieckim na przyjęciu WOKS-u38. Dalej piszę: „Powaga stosunku do życia, zrozumienia walki o socjalizm i brak obłudy seksualnej - wszystko to nadaje młodzieży szlachetność i zupełnie swoisty wdzięk. Nie ma w Rosji hołoty młodzieńczej, zapełniającej dancingi, plotkującej i grającej w brydża. Te kategorie, które się już znudziły w świecie kapitalistycznym, tu w ogóle nie istnieją. Jak bawi się ta młodzież w »Parku Kultury i Oddycha«, w ogrodzie zabaw publicznych, próżno by szukać bud jarmarcznych i głupich atrakcji, jakich pełno jest w naszych Luna-Parkach czy Magic-City. Nie ma aparatów do wróżenia przyszłości, automatów z pornograficznymi fotografiami ani loteryjek, na których wygrywa się gliniane świnki. Są natomiast wielkie czytelnie, pokoje do gry w szachy, koncerty na powietrzu, sale odczytowe i zbiorowe tańce, prowadzone przez specjalnych instruktorów. Latem grają tu najlepsze teatry w 1932. Mowa o rezonansie, jaki wywołała Moja podróż do Rosji; książka ukazała się n 3 WOKS, Wsiesojuznoje obszczeslwo kulturnych swiaziej s zagranice] (Wszech-związkowe Towarzystwo Łączności Kulturalnej z Zagranicą), organizacja działająca w ZSRR, mająca wyłączność na utrzymywanie kontaktów z zagranicą. 1932 39 stolicy. Jest nawet jedno koło szczęścia, coś w rodzaju loteryjki, ale fantami są tylko książki. Ten kult dla nauki i pęd do kształcenia się jest najsympatyczniejszym może objawem nowego życia Rosji". Tak brzmi „faszystowska napaść oszczercy". Niestety, czytelnik sowiecki może czytać tylko to, co napisze „Litieraturnaja Gazieta". Trudno jest w tych warunkach polemizować, jak trudno jest słowem drukowanym walczyć z tym, co ksiądz mówi z ambony do swych parafian-analfabetów. Metody polemiki sowieckiej bardzo przypominają sposoby naszej prasy klerykalnej. Co najzabawniejsze, nie tylko metody, ale i coś więcej. Pismo rosyjskie oburzyło się, że w sposób bardzo życzliwy mówię o łatwości zawierania przyjaźni między młodzieżą płci odmiennej. „Litieraturnaja Gazieta" powiada, że obrałem sobie to jako przedmiot „brudnych wystąpień". Mnie się podoba, że młodzież tak swobodnie zawiera znajomości, „Literaturnoj Gazietie" wydaje się to czymś „brudnym". Cóż za mieszczańska pruderia! Być może, moje informacje o miejscu nazwanym „płoszczad smyczki" były niedokładne i przypisałem temu miejscu kolektywnych zebrań znaczenie nieco inne, ale bynajmniej nie „brudne" ani niepochlebne, przeciwnie, odnalazłem tam rzecz mądrą, współczesną i nową. Tak wygląda „oszczercza napaść faszystowskiego pisarza". Jak wobec tego nazwać artykuł „Literaturnoj Gaziety"? Nasza prasa w ocenie moich wrażeń sowieckich nie pozostała bardzo w tyle i można zacytować parę głupstw zupełnie soczystych i dojrzałych. „Czas" w długim i nudnym artykule doszedł do wniosków natury dość osobliwej39. „Czas" pisze o mnie: „Negacja wobec zachodniej kultury ma zbyt głęboki podkład w jego rasie i w jego indywidualności, aby można było oczekiwać u niego fanatycznej wiary w marksizm". Myśl jest wyłożona bardzo skomplikowanie, ale da się powiedzieć prościej. Gdybym nie był Żydem, tobym mógł uwielbiać Marksa. Można by również powiedzieć, że gdybym nie był Marksem, tobym mógł mieć fanatyczną wiarę w Żydów albo też po prostu napisać: „gagarabaparagara". To też nie ma sensu, ale jest przynajmniej zawarte w jednym słowie. W Łodzi, w dodatku do „Głosu Porannego", jakiś Len szydzi z mojej „samotności" i powiada: „Nie zajmujemy się jednak tutaj bliżej tą bohaterską samotnością, trudno dziś, w okresie organizacji i zbiorowej wspólnej działalności pisarzy we wszystkich krajach, i to pisarzy tak różnych odcieni - trudno nie spostrzec w tej upartej samotności fałszywej maski i wygodnej prozy...". Nie wiem, o czym ten Len gaworzy. O jakiej wspólnej działalności pisarzy różnych odcieni? Są, oczywiście, rzeczy, które robią wszyscy pisarze bez względu na odcień, a nawet kolor, ale o ile są przyzwoici, robią to na osobności, i nic nie słyszałem o żadnych organizacjach. 39 J. Krupski, Raj czy piekło. Moja podróż po Rosji Antoniego Słonimskiego (tak w oryginaleprzyp. R.H.), „Czas" z 31 VII 1932. 40 1932 Pismo „Ze Świata" poświęciło mojej osobie bardzo ironiczny i sarkastyczny artykuł40. Powiedziane jest tam, że pojechałem do Rosji w interesie klasy, którą reprezentuję: „Pan Słonimski pojechał do ZSRR między innymi po to, aby »odrobić« Shawa. A któż w Polsce nadawał się do tego lepiej od Sło-nimskiego?" I tu także, w tym całym artykulisku ozdobionym fotoszantażem, przedstawiającym mnie w ubraniu sportowym, którego nigdy nie miałem, spotykamy się z metodą przekręcania i kłamania. W tym, co piszę o domu „Narkomfinu", p. Stachiewicz znalazł mieszczański indywidualizm, wysuwany przeciw kolektywizmowi, jak gdyby dom „Narkomfmu" dlatego mi się nie podobał, że jest kolektywny, a nie dlatego, że jest po prostu brudny i wewnątrz umeblowany po kołtuńsku. Każda moja opinia jest przekręcona i sfałszowana. Jest w tym coś bardzo gorszącego i niebezpiecznego. Taka bezkarna i rozgrzeszona swoboda kłamania, jaką uprawia dzisiaj cała prasa, a zwłaszcza prasa „ideowa", musi doprowadzić do zupełnego zdeprecjonowania słowa drukowanego. Publicysta, który pisze do partyjnych towarzyszy, zbyt liczy na poczucie solidarności, aby miał sobie odmówić łatwego i szybkiego sposobu załatwiania przeciwników przy pomocy kłamstwa. Ta nowa moralność, rozgrzeszająca wobec niewiernych, podobna jest trochę do moralności Starego Testamentu albo do moralności dawnych mahometan wobec „giaurów". Cóż za wygoda! Zwłaszcza gdy się do siebie i innych wiernych stosuje bardzo daleką tolerancję życiową. Można podpisać odezwę we śnie srebrnym Salomei, a potem odwołać ją na jawie — aby tylko prywatnie wyznawać marksizm i snobować się komunistycznie po kawiarniach. Z partyjnymi demagogami z wszelkich obozów dyskutować nie można. Można z nich tylko kpić. Ale „Litieraturnoju Gazietu" namawiam do podjęcia dyskusji oczywiście mniej kłamliwej i poważniejszej. Przydałoby się w polemikach trochę prawdy i rzetelności, choćby dlatego, że kłamstwo jest już zbyt nudne i zbyt spospolitowane. Zróbmy piatiletkę pisania prawdy, a potem możemy sobie znów odpocząć i trochę pokłamać. 0 Edmund Stachiewicz, „Indywidualista", czy indywiduum. (Na marginesie ostatniej podróży p. Slonimskiego), „Ze świata", 1932, nr 15. 1932 41 130 Nr 41, 25 września Zjawiło się znów parę artykułów ostro krytykujących „Wiadomości Literackie" i grupę „Skamandra". Pan Miller w „Robotniku" odkrył rozkład mo-inlny", a p. Karpacki nawet objaśnia, na czym ten rozkład polega42. W „ABC" omówiona jest dość szeroko broszurka p. Karpackiego43. Czytamy lam: „Autor wyodrębnia dwie wyższego gatunku indywidualności: Lechonia i Wierzyńskiego, którzy spowodowali w sposób nie zauważony przez krytykę »podskórny« rozłam w »Skamandrze«, zapuszczając korzenie w »życia pia-nc«. Część druga z Tuwimem i Słonimskim zasklepia się w tajemnicach poetyckiego rzemiosła i czasem tylko bawi się retoryką na tematy społeczne". Nic ulega wątpliwości, że słowa te pisał człowiek śpiący snem letargicznym albo zupełnie normalny kościotrup leżący już kilkanaście lat pod ziemią. Ale nawet trupom nie wypada używać takich wyrażeń jak „zapuścić korzenie w /vcia pianę". Istotnie, Lechoń od paru lat zapuszcza korzeń w pianę życia p.nvskiego, ale brzydko jest wywlekać tę najzupełniej prywatną sprawę. Rozmawiać można jedynie z tymi, w których kołacze się choćby trochę ży-i i.i. ktor/y słyszą, choćby na jedno ucho i patrzą choćby jednym okiem. Dla-ici'u ino/na krytykować, a nawet wyszydzać Millera, a przed p. Karpackim można tylko zdjąć kapelusz, oczywiście na chwilę. Ii Millera wyszedłem lepiej niż u Karpackiego. Nie powiada, że zaniknąłem się w retoryce, ale nawet przyznaje mnie jednemu niezależność sądu w sprawach polityczno-społecznych. Jako osobiście nie poszkodowany i znający wcale dobrze „politykę" literacką „Skamandra", mogę p. Millerowi wyjaśnić, że „Wiadomości Literackie" nie były wcale na początku organem jiiupy „Skamandra" i że cała tzw. grupa odnosiła się do „Wiadomości Literackich" niechętnie, a nawet wrogo. Żeby nie trzeba było potem szukać w „zielonych teczkach" i szperać w prywatnej korespondencji, mogę już dziś odbrą-zowić ten fałszywy pomnik wystawiony „Wiadomościom Literackim". Za dużo się wypisuje o tych kapliczkach, koteriach, solidarnościach i politykach zakulisowych. Póki czas, trzeba powiedzieć o tym parę słów prawdy. „Wiadomości" założył Grydzewski pewnie trochę dlatego, że chciał na tym zarabiać, a bardziej dla swej pasji literackiej i satysfakcji redagowania, skracania rękopisów i łamania numeru, co jest u niego czymś w rodzaju rozkoszy zmysłowej. Nie ma żadnej grupy „Wiadomości Literackich". Pismo 41 Mowa o artykule Jana Nepomucena Millera, Rozkład wewnętrzny „ Wiadomości Literackich", „Robotnik", 1932, nr 299, 300; tekst ten ukazał się także w „Naprzodzie", 1932, nr 200, 201. 42 Bogdan Karpacki, Zmierzch fetyszów. Warszawski obóz poetów „Skamandra" pod skalpelem sekcyjnym, Warszawa 1932. 43 „ABC", dziennik informacyjno-publicystyczny zbliżony do Narodowej Demokracji, ukazywał się w latach 1926-1939. 42 1932 redaguje jeden człowiek, jakim mimo wszystko jest Grydzewski. Po wyjściu numeru bardzo często redaktor Grydzewski jest przedmiotem napaści i wymysłów paru swych przyjaciół i współpracowników. Ja sam niejednokrotnie wymyślałem Grydzewskiemu, że drukuje artykuły Millera, na co w odpowiedzi otrzymywałem zapewnienie, że w dalszym ciągu artykuły te będą pomieszczane i że gdyby w „Wiadomościach" miały się pojawiać tylko te artykuły, które mnie się podobają, pismo nie mogłoby wychodzić. Odpowiadałem zwykle, że nie byłoby to najgorsze wyjście z sytuacji, i przechodziliśmy do zwykłej codziennej rozmowy na temat drobnych wad naszych przyjaciół lub też wielkich zalet dwóch psów, które znajdują się w posiadaniu Grydzewskiego. Od ośmiu lat pracuję w tym piśmie i nigdy nie wiem, co będzie w następnym numerze, choćby to miała być napaść na mnie pióra p. Millera lub Irzykowskiego. Ani ja, ani - jak mi wiadomo - nawet Boy nie mamy najmniejszego wpływu na „politykę" pisma. Tym mniejszy mają wpływ Lechoń, Wierzyński czy Tuwim, którzy nawet w dawniejszych czasach, kiedy panował jeszcze chaos i duch Grydzewskiego unosił się nad wodami „Skamandra", chcieli w drodze publicznej enuncjacji odżegnać się od „Wiadomości". Przez cały czas mojej pracy w piśmie raz tylko wpłynąłem na Grydzewskiego, żeby nie drukował pewnego artykułu, którego pierwsze zdanie przeczytałem przypadkiem w rękopisie, a którego to zdania nie zrozumiałem. Ponieważ Grydzewski również tego zdania nie rozumiał, mimo że artykuł już przeznaczony był do druku, cofnął go przez proste zażenowanie. Pan Miller pisze, że ta mistyczna grupa wiadomości-skamandrowa jest bardzo solidarna i co więcej: „Drogą umiejętnej polityki obłaskawili sobie kilku wybitnych pisarzy, którzy poparli ich swoją powagą i wpływami". Tak nie można. To trzeba powiedzieć wyraźnie, z nazwiskami. Jakich to pisarzy, jaka to była polityka i w jaki sposób poparli oni „Wiadomości"? Przecież to są właśnie najciekawsze sprawy i p. Miller, który ogłasza, że nie będzie polemizował z ludźmi podpisującymi się pseudonimem, sam nie powinien uciekać się do takich bezczelnych insynuacji. Może to ja drogą umiejętnej polityki obłaskawiłem dla „Wiadomości" Kadena? Prócz mętnych pretensji niewiele można się dowiedzieć od p. Millera. Najmocniej kręci on nosem na dodatek „Życie Świadome" i dziwne, że „Robotnik", którego racją bytu powinno być popieranie ofiarnej i mądrej pracy Boya, specjalizuje się w drukowaniu wszystkich głupstw i kłamstw przeciwko propagandzie świadomego macierzyństwa. Pismo literackie atakowane jest systematycznie przez organ socjalistów za akcję społeczną, którą Boy prowadzi, a którą prowadzić powinni właśnie socjaliści. Oto obraz naszych walk kulturalnych na szczytach. Ale zejdźmy trochę niżej, tzn. wróćmy do p. Millera. Twierdzi on, że „Wiadomości" w poszukiwaniu sensacji i dla pozyskania nowych czytelników utworzyły dodatek miesięczny „Życie Świadome". A jak było naprawdę? Paru ludzi ideowych zwróciło się do Grydzewskiego z prośbą, aby ten dodatek utworzył, bo żadne inne pismo, nie wyłą- 1932 43 czając bezkompromisowego „Robotnika", nie odważyłoby się na taki dodatek. Oczywiście, byłoby rzeczą normalniej szą, gdyby taki dodatek wydawał właśnie „Robotnik", zamiast drukować brechty Millera i recenzje Irzykowskiego. Mimo rozrostu materiału społecznego „Wiadomości" nie przestały być pismem literackim. Przeciwnie, od czasu stałej współpracy Boya literatura zyskała szereg znakomitych esejów i odełgało się wiele zakłamań urzędowej historii literatury. Zgadzam się z p. Millerem, że „Wiadomości" mają wady. Ale za główną wadę nie uważam tego, że od czasu do czasu zjawi się głupi reportaż czy niesmaczny wywiad. Główną wadą jest dawanie miejsca w „Wiadomościach" literalnie wszystkim, zapełnianie kolumn wywiadami z Zegadłowiczem czy atakami Nowaczyńskiego, drukowanie wszystkiego, od Irzykowskiego począwszy, a skończywszy na Millerze. Jest w tym wręcz coś niemoralnego, że nie ma pisarza w Polsce, który nie chciałby być drukowany w „Wiadomościach". Wadą „Wiadomości" jest przesadna tolerancja, jałowy obiektywizm i brak podstawy ideowej. Jako stały felietonista byłem wiele razy zmuszony do polemik we własnym piśmie z najdziwniejszymi ludźmi i o najdziwniejsze rzeczy. W jednym numerze zaczepił mnie komunizujący poeta, winnym -militarysta. „Wiadomości" drukowały zaczepki pod moim adresem Irzykowskiego, Sterna czy innego Higiera, i to drukowały z tak dalece posuniętą lojalnością, że dowiadywałem się o tych zaczepkach dopiero po wyjściu numeru. Na konkursie „Wiadomości" nagrodę dostał właśnie Higier za artykuł wymierzony przeciw... Boyowi44. Oto jak wygląda ta mafia i kapliczka. Mówi się, że my się popieramy. Ale jak to się odbywa? Z ostatnich pięciu tomów Biblioteki Boya nie było w „Wiadomościach" recenzji. Mówi się, że Boy albo ja nadajemy ton pismu. Czemu nie p. Miller? Nikt mu tego nie bronił. Pan Miller chciałby, aby szpalty pisma zajęte były „skomplikowanymi" rozważaniami literacko-teoretycznymi. Otóż za prawdziwy grzech „Wiadomości" uważam nie jakiś kiepski reportaż, ale właśnie takie „rozważania" Irzykowskiego, który niedawno wypisał po dłuższym milczeniu niewiarygodne rzeczy o dwu rynsztokowych powieściach p. Prędskiego 5. Wiemy, jak by wyglądało pismo, gdyby je redagował Irzykowski. Byłoby tam zrzędzenie na wszystko z wyjątkiem Grabińskiego, Hebbla i Prędskiego. Co napisał Irzykowski o Prędskim, to jest właśnie fałszowanie literatury. Czas kończyć z tymi idiotyzmami na temat „czystego" piśmiennictwa. Irzykowski pisząc o Prędskim albo Prędski o Millerze, to ma być „czysta literatura", ale nie jest literaturą, co pisze Boy, bo to ma zbyt wielkie powodzenie. Nie mogę zrozumieć, czemu ci wszyscy malkontenci i pogromcy „Wiadomości" nie założą lepszego pisma, a wszystko kończy się na pisaniu palcem w „zecie". 44 Stanisław Higier, W Sorbonie i gdzie indziej, „Wiadomości Literackie", 1928, nr 27. 45 Karol Irzykowski, Dwie powieści Prędskiego, „Wiadomości Literackie", 1932, nr 33 (recenzja powieści Artura Prędskiego Alkohol oraz Ciąg dalszy, Warszawa 1932). 44 1932 O „Wiadomościach" można by powiedzieć wiele rzeczy ujemnych, ale zorganizowana mafia nie potrafiła napisać nic trafnego. Słowo „mafia" nie jest tu czczym wymysłem, bo to, co napisze towarzysz Miller przeciw „Wiadomościom" w „Robotniku", przedrukuje zaraz „Głos Narodu", organ endecki, który w swej kłamliwości posunął się do tego, że zarzuca nam „brak odwagi" (!) w sprawie brzeskiej Piszę to wszystko, aby wytłumaczyć, że zarzuty stawiane „Wiadomościom" są nieprawdziwe, natomiast za prawdziwe błędy i zalety w prowadzeniu pisma żadna „grupa" nie jest odpowiedzialna. Pismo nie jest odpowiedzialne. Pismo nie jest organem żadnej grupy, ale prywatnym organem p. Grydzewskiego. I żeby raz już był koniec z tymi kapliczkami i grupami. Grydzewski jako redaktor ma swoje potknięcia. Posyłania zdolnego beletrysty do Tworek nie uważam za pomysł budujący: mało brakuje, a „Wiadomości" wydrukują reportaż Kostka-Biernackiego3 z rzeźni centralnej . Nie wzbudzają we mnie współczucia bóle, których doznaje Krzywicka pisząc co miesiąc do „Życia Świadomego". Od czasu, gdy czytam ten dodatek, patrzę na dzieci jak na owoc krwawej zbrodni i jestem o krok od spoliczkowania pierwszego dziecka spotkanego na ulicy. Proszę też wszystkich, którzy mnie pytają: „dlaczego to czy tamto drukujecie w »Wiado-mościach«?", aby zaprzestali tych pytań. Ja jestem ja i nic nie drukuję prócz własnych artykułów. Wpływu na Grydzewskiego nie mam. Przeciwnie, jestem prawie pewien, że za to, co tu piszę, w najbliższej przyszłości wydrukuje mi na złość artykuł Millera. „Wszystko jest marność, ale najmniejszą chyba marnością jest kieliszek dobrze zagrzanego grogu", jak powiada Czerwononosy w Klubie Pickwicka48. „Wiadomości Literackie" to najprzy-zwoitsze pismo, wjakim zdarzyło mi się pracować przez ostatnie lata. Naj-przyzwoitsze i jedyne. J Kostek Biernacki - znany z brutalności komendant twierdzy w Brześciu, gdzie uwięziono posłów opozycji. 46 „Głos Narodu", dziennik zbliżony do Chrześcijańskiej Demokracji, wydawany w Krakowie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. 47 Aluzja do publikowanego w „Wiadomościach Literackich" (1932, nr 36-38) reportażu Michała Choromańskiego o szpitalu dla psychicznie chorych w podwarszawskich Tworkach oraz do brutalnych skłonności płk. Kostka-Biernackiego, który w 1930 r. był komendantem twierdzy w Brześciu, gdzie więzieni byli przywódcy opozycji centro-lewicowej. Klub Pickwicka, powieść Karola Dickensa (1836), wyd. polskie 1870 r. 1932 45 131 Nr 42, 2 października Trudno jest żyć bez narkotyku nadziei, bez środka pobudzającego fantazję, bez namiętności lub choćby pasji. Jeden jest kraj na świecie, który próbuje porwać masy zbiorowym uczuciem budownictwa i konstruowania nowego życia. Poza Rosją sowiecką świat cały emocjonuje się mniej lub bardziej efektownymi czynami jednostek i im głupszą rzeczą zajmuje się taka jednostka, tym większy zdobywa rozgłos. Jakiś cymbał leci samolotem przez Atlantyk z dwojgiem małych dzieci i wszystkie pisma świata, zamiast dać o tym wzmiankę w rubryce przykrych wypadków, robią z latającej rodziny jakąś nowa arkę Noego. Jałowe szpalty pism pozbawione są witamin potrzebnych do prawdziwego życia. Czytelnik żyje wtórnym życiem martwego satelity. Nie widzi słońca i ogorzały od miesiąca, aż czkawki dostaje z emocji, że ktoś inny przepływa Sekwanę trzymając w nosie palec lewej nogi. Paniusia, która była na fajfach w pralni, czyta z rozmarzeniem opis ślubu dyplomatowego cymbała z „księżniczką z hrabiowskiego" rodu. Czytelnik żyje w ten sposób życiem cudzym, cudzymi wariactwami i cudzymi tryumfami. Jedyną rubryką, która wciąga człowieka z ulicy, to szara szpalta numerów stawek „wyszłych" na loterii. Wiadomości nadchodzące ze świata nie potrafią rozbudzać w czytelniku poczucia współdziałania i potrzeby jego pracy i jego zdolności. Wszystko, co dzieje się na świecie, wymierzone jest przeciw człowiekowi ulicy. Codzienne biuletyny ze świata przynoszą mu wtórne sensacyjki, ale ani jedno słowo nie trafia do jego ludzkich ambicji. Jedyna konstrukcja, wciągająca i wymagająca jego współudziału, to wojsko. Jedyna praca, zorganizowana na świecie, ma na celu wytrucie lub zastrzelenie właśnie jego i jemu podobnych. Świat kapitalistyczny nic mu więcej nie obiecuje. Państwa Europy dają swym obywatelom alkohol, tytoń i patriotyzm, który sprowadza się do ofiarności w zabijaniu innych i nadstawianiu własnego karku. Państwo ambicjonuje swego obywatela, aby zginął dla kraju, gdy przyjdzie okazja, a raczej gdy rząd zgodzi się lub zapragnie tej ofiary. Któż więc może dać te hasła? Doszczętnie skompromitowane partie polityczne? Czy endecy, których jedynym programem jest niezdarny antysemityzm, czy pepe-sowcy, których jedynym programem jest nienawiść do rządu i zwalczanie „Wiadomości Literackich"? Jak wielki jest głód haseł, dowodzi tego popularność Hitlera w Niemczech. Ludzie spragnieni są jakiejś nadziei. Tylko ten głód i zupełny brak poczucia humoru może wytłumaczyć karierę takiego błazna jak Hitler. W narodzie o większym poczuciu wesołości, we Francji lub Anglii, „piękny Adolf byłby ośmieszony szybko i gruntownie". W sowieckim urzędzie do rejestrowania małżeństw, zgonów i urodzin widziałem ogonek bardzo cierpliwie czekających ludzi. - Do czego jest ten ogonek? - spytałem jednego ze stojących. T 46 1932 - Do śmierci - odpowiedział. Istotnie, ogonek ten stał przed okienkiem urzędnika rejestrującego zgony. Obywatele Europy podobni są do ludzi potulnie czekających w takim ogonku. Czekamy cierpliwie, aż wszystkie rządy europejskie przygotują dostateczną ilość gazów, tanków i szrapneli, po czym ostatni pozostały przy życiu urzędnik zarejestruje nas w czarnej księdze zgonów. Głód konstruowania i wiary *w dokonywaną pracę nie mniejszy jest od głodu fizjologicznego i bezrobocia. Praca stała się jakąś łaską spadłą z kapryśnego nieba, bez której nie ma co jeść, ale o pracy związanej z choćby najskromniejszą ideą przestało się ludziom mówić. Wszelką pracę postawiono na piedestale, jak gdyby większość zajęć ludzkich nie była przekleństwem i poniżeniem. Robotnicy, zatrudnieni w europejskich fabrykach amunicji, traktują swą pracę z równą godnością jak robotnicy w szpitalach, łaźniach publicznych czy elektrowniach. Bezrobocie doprowadziło do tego wydźwi-gnięcia pracy zarobkowej niemal do wyżyn ideału i programu społecznego. Któż dzisiaj potrafi podjąć tę próbę nadania pracy ludzkiej sensu, tę próbę, którą podjęły tak heroicznie Sowiety? Czym się ma przejąć człowiek ulicy, co ma go porwać i ocalić przed duszną beznadziejnością? Konsument gazet czyta co dzień przy obiedzie o nowych szczegółach głodówki Gandhiego i nic z tego nie rozumie. Bojownik wolności, który głoduje w więzieniu i w ten sposób protestuje przeciw nadaniu przez Anglików praw pariasom, to istotnie nie jest łatwe do zrozumienia. Ta głodówka Gandhiego nie wzbudza uczucia szacunku. Gandhi stał się obrońcą barbarzyńskich czcicieli krów, a raczej stał się sam krową, która dużo ryczy i mało pije mleka koziego. Przywódcy pariasów ogłosili również głodówkę. Jest w tym pewna moralność. Czas, aby zaczęli głodować przywódcy mas, a masy będą miały wreszcie co do jedzenia. Potrzeba kolektywnego narkotyku zaspokajana jest u nas chyba tylko i wyłącznie przez sport. Czytelnik gazet, człowiek z ulicy, ulokował cały swój patriotyzm gromadny w łydkach pewnego ogrodnika z Łazienek. Czytelnik, który po przebiegnięciu stu kroków dostaje kolki w boku, czyta z wypiekami na twarzy o tym, że Kusociński przeleciał dziesięć kilometrów prawie tak szybko jak średniej wielkości jamnik. Gazeta dostarcza mu nie tylko opisu zbrodni, którego nie ma możności skonsumować, ale daje mu również dreszcz zwycięstwa i poczucia wyższości. Teraz, aby tylko doczekać do nowej olimpiady! Naród żyje nadzieją, że Wajsówna będzie miała większą regularność w rzucie dyskiem albo też nie będzie miała regularności na przyszłej olimpiadzie. Młodzież nie mówi już o niczym innym, tylko o tym, czy Trojanowski drugi będzie w formie na meczu z Węgrami. Dostałem niedawno numer wydawnictwa „Sokół", organu Towarzystwa Gimnastycznego. Oto narkotyk, którym żyją masy. Czytamy tam naprawdę porywający przepis ćwiczeń na drążku: „Ze zwieszenia podchwytem zamachem: wymyk tyłem — podmykiem zamach - tylnym zamachem przewlek do zwieszenia przewrót- 1932 47 nego przodem - wspieranie wychwytem do stania na rękach - dwa kołowroty olbrzymie w przód... - zeskok kuczny". Tak, panowie. Nie bójcie się zwieszenia przewrotnego przodem. Grunt to wymyk tyłem i zeskok kuczny! Róbcie to wszyscy, a „Poolska" będzie z was dumna. Róbcie to, a zaświta nowa jutrzenka, zabłyśnie, zatrzepoce na trzecim maszczie chorągiewka. Hej bracia sokoły! Ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat, a wy, młodzi ludzie, jesteście jedyną jego nadzieją. To, co niesiecie, to prawdziwe życie, a może tylko „wymyk tyłem i podmykiem zamach". a Nie tylko ja zlekceważyłem Hitlera. Wells w rozmowie ze mną w roku 1934 nazwał hitleryzm „ incydentem bez znaczenia". W czasie wojny, gdy w rozmowie z poetą Spenderem wyraziłem swój anachroniczny pogląd, że Hitler w Anglii nie mógłby dojść do władzy, bo ośmieszono by go szybko i gruntownie — Spender odpowiedział, że i Mosley, i Hitler mogliby sięgnąć po władzę. Wystarczyłaby tylko większa dawka kryzysu i propagandy i jeszcze zwiększona dawka propagandy i kryzysu. To trochę tak, jak z ludźmi nieprzekupnymi. Chodzi o cenę. 48 1932 1932 49 Ił* - r * - 132 Nr 46,30 października Rozpisano konkurs międzynarodowy na scenariusz filmu pacyfistycznego. W każdym kraju jury wybiera najlepszą z nadesłanych prac, i potem z tych „Miss Polska", „Miss Węgry" itd. wybrać się ma „Miss Europę". Scenariusz, wyróżniony przez jury międzynarodowe, otrzyma 150 tysięcy fr. nagrody. W Polsce jury stanowią pp. Goetel, Grubiński, Kaden i Kleszczyński. Nazwiska te mówią same za siebie. Nie wiemy, czemu zasiada w jury tylko jeden z autorów filmu Ułani, ułani, a zabrakło drugiego współautora, gen. Wieniawy-Długoszowskiego. Jeśli pisarze, którzy zasiedli w jury, będą szczerzy w swych przekonaniach, nagrodzony powinien zostać film jak najmniej pacyfistyczny. A nawet wręcz jakaś militarystyczna brechta. Chociaż kto wie? Uprawia się przecież u nas politykę „na wynos" i do „wypicia na miejscu". Jury może nagrodzić pacyfistyczny scenariusz polski, scenariusz ten może dostać nagrodę międzynarodową i być wyświetlany w całej Europie z wyjątkiem Polski, bo oczywiście, nasza cenzura nie dopuści do „szerzenia defetyzmu wojennego". Nie bardzo rozumiem, czemu wyżej wymienieni literaci zgodzili się zasiadać w jury konkursu na film pacyfistyczny. W innych krajach do jury należą pisarze, którzy w jakiś sposób zaznaczyli swoje sympatie dla propagandy pokojowej. U nas spotykam nazwiska ludzi albo najzupełniej obojętnych dla tej idei, albo też ustosunkowanych do niej sceptycznie, negatywnie, a nawet wrogo. Polska jest jednym z nielicznych krajów w Europie, w którym cenzura skreśla nie tylko utwory pacyfistyczne, ale nawet wszelkie pacyfistyczne akcenty i aluzje. Mimo pewnej poprawy, jaka nastąpiła w cenzurze filmowej, przedsiębiorcy są tak zastraszeni i tak przyzwyczajeni do krajania i przebierania filmów, że biuro wynajmu, tym razem z własnej woli i ochoty, spreparowało i wykoślawiło piękny film Pabsta Karneradschaftm', przedstawiający pojednanie francusko-niemieckie. Gdy pożar wybucha w kopalni francuskiej, górnicy niemieccy obalają kraty graniczne i spieszą na pomoc kolegom francuskim. Okazanie takiej ludzkości górników niemieckich wydało się właścicielowi kina rzeczą zbyt niebezpieczną. Zdyskontował więc to bohaterstwo na rzecz Polaków, jakoby pracujących w tych kopalniach niemieckich, i pododawał kretyńskie napisy, a nawet tekst mówiony po polsku. Napisy są tak spreparowane, że gdy mówca francuski w ostatnich scenach krzyczy: „Precz z wojną!", polski tekst mówi: „Niech żyją polscy górnicy!" Dowolność posunięto tak daleko, że gdy młoda kobieta woła, że w płonącej kopalni został jej brat i przyjaciel, słowo „przyjaciel" zmieniono na „narzeczony". Żeby było moralniej. Bardzo dużo takich moralnych rzeczy robi się u nas w obronie moralności. Oczywiście, „kulturalni panowie" ze sfer rządowych nic o tym nie wiedzą. Opowiadano mi, że pewien minister zdziwił się, iż nie wpuszczono go z dziećmi na jakiś film kowbojski, jako zabroniony dla młodzieży. - Kto wydaje podobne zakazy? - spytał minister dyrektora kinematografu. - Ministerstwo, którym pan zarządza. - To dziwne - odpowiedział minister - nic o tym nie wiedziałem. Wszystko to trochę przypomina dawne czasy w Rosji. Było tam bardzo dużo „kulturalnych" urzędników, i każdy w rozmowie był ogromnie liberalny i dziwił się, że „takie rzeczy" są możliwe. Przypomina to również, ale oczywiście z najgorszej strony, Rosję dzisiejszą. „Co, cenzura u nas? Ale przecież u nas każdy ma prawo pisać, co mu się podoba, tylko sami pisarze chcą, żeby ich cenzurowano". Słyszałem to zdanie w Moskwie przed paru zaledwie miesiącami. W Polsce w teatrze cenzuruje się Shawa, w kabarecie skreśla się każdą pointę satyryczną albo dowcip polityczny, filmy przerabia się i fałszuje. Pokazywał mi pewien wybitny poeta wiersz pt. Strzelnica50', w którym cenzor usunął ostatnią strofkę, bo była w niej mowa o tysiącach ludzi padłych pod Verdun. Wszyscy są prywatnie bardzo kulturalni, tylko cały kraj powoli robi się Czarnogórzem. Pisarz, nawet poczytny, nie może liczyć na niezależność, którą daje dochód z pracy literackiej, i przez to garnie się do władzy, lękając się, niestety nie bez racji, że bez pomocy rządu z pracy literackiej nie wyżyje. Zależność pisarzy od rządu poparta jest jeszcze węzłami życia towarzyskiego. Państwo jest młode i ludzie, którzy sprawują dziś rządy, niedawno jeszcze prowadzili życie cyganerii kawiarnianej. Niejeden był malarzem, inny znów pisał wiersze albo zajmował się teatrem. To współżycie miało może wtedy swój sens. Dziś nie ma sensu. W krajach, gdzie urzędnik czy minister dochodził do swego stanowiska po drabince służbowej, między poetą a generał-gubernatorem był mur izolacyjny, przez który przełaził tylko specjalnie predysponowany do tego karierowicz. Mur ten u nas nigdy nie był wyższy od półpięterka w „Ziemiańskiej". Może to i lepiej, że złośliwy i bezmyślny stosunek ludzi władzy do postulatów piśmiennictwa oziębia znacznie tę fałszywą atmosferę. Było coś specyficznie wschodniego w tym piciu wódki i klepaniu się przez całą noc, po której „władza" szła rankiem do biura konfiskować utwory „kochanych przyjaciół". „Konfiskata na ty" albo też „konfiskata z bruderszaftem", to instytucja typowo słowiańska. Zdrowa walka jest tu rzeczą konieczną, toteż będziemy systematycznie piętnowali nadużycia cenzury, stosowane z całą perfidią, wbrew konstytucji i oficjalnej polityce na pokaz. Niedawno „Nasz Przegląd" z zadowoleniem podał taką wiadomość: „Organizacja młodzieży, Poalej Syjon51, urządziła wczoraj w Sądny Dzień Tytuł polski Braterstwo. 50 Słonimski miał prawdopodobnie na myśli wiersz Juliana Tuwima Pif-paf! Sensacja wszechświatowego lunaparku, w: Julian Tuwim, Jarmark rymów, opr. J. Stra-dccki, Warszawa 1991, s. 99-100. 51 Poalej Syjon, wlaśc. Żydowska Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza Poale-Sjon, żydowska partia robotnicza założona w 1900 r., od 1918 r. w stanie rozbicia na 11 akcję komunistyczną i socjalistyczną. 50 1932 1932 51 «¦:•:¦ w południe poranek w kinie »Stylowy«. Wszystkie bilety na film Mata Hań, który miał być demonstrowany na tym poranku, zostały wyprzedane. Parę minut przed rozpoczęciem przedstawienia przybyła policja i rozpędziła wszystkich obecnych. Wobec tego przedstawienie nie odbyło się". Śliczny obrazek. Policja na życzenie gminy żydowskiej rozpędza młodzież, żeby dogodzić obrażonym chasydotn, bo przecież wszystkie tatunie i mamunie żydowskie mogłyby się popłakać, że wolnomyślni synowie w dzień rytualnego święta ostentacyjnie idą do kina na Matą Hari. Obraz policjanta niosącego numery skonfiskowanego pisma literackiego, a nazajutrz rozpędzającego młodych Żydów, że nie poszli się modlić do synagogi, to zaiste widok rozczulający. Oto program kulturalny i wychowawczy, front, przeciw któremu obrócić się muszą z całą nieustępliwością pisarze poczuwający się do odpowiedzialności za poziom swego pokolenia i ci wszyscy, którzy chcieliby widzieć Polskę na wschodzie Europy, a nie na zachodzie Azji. 133 Nr 47, 6 listopada Po wojnie światowej paru śmiałych działaczy politycznych i paru dziennikarzy odważyło się podać do wiadomości ogółu fakty obrazujące rolę, jaką w wojnie odegrały koncerny ciężkiego przemysłu. Matki, żony i córki żołnierzy, którzy padli po obu stronach frontu, dowiedziały się, że Krupp zaopatrywał sprzymierzeńców w armaty i naboje, że ten wielki niemiecki koncern dostarczał Ameryce płyt pancernych, i to dostarczał taniej niż własnemu rządowi. Okazało się, że wielkie fabryki broni i amunicji miały częściowo wspólne kapitały. Okazało się, że dwusiarczek węgla wędrował z Francji przez Genewę, aby wrócić do francuskich okopów jako niemiecki fosgen, okazało się, że Niemcy sprzedawały admiralicji angielskiej obiektywy Zeis-sa, że angielskie okręty ginęły od torped nabytych przez Turcję u angielskich fabrykantów, że sterówce typu „Perseval", dostarczone przez fabryki niemieckie flocie angielskiej, zatapiały niemieckie łodzie podwodne. Fakty te przedzierały się do prasy, mówił o nich Liebknecht w parlamencie niemieckim. Dziś są one stwierdzone ponad wszelką wątpliwość. Światem nie rządził żaden cesarz lub parlament. Czy chcecie wiedzieć jak brzmi pełny tytuł tego pana świata? „The United Harvey Stell Company. Dynamit-Akitien-Gesellschaft, Krupp-Gesellschaft, Societa degli Alti Forni Fondiere Accia-ine di Terni, Nobel-Dynamite-Trust, Kolońskie Wytwórnie Prochu, Societe Francaise de Dynamite, Mutoran Japan Company, Skoda-Gesellschaft, Con-structora Naval de Ferrol". Oto prawdziwy tytuł władcy świata, króla Europy i Azji, hrabiego Jerozolimy i cesarza Ameryki. Miałoby się ochotę te nazwy ułożyć w wiersz, jak łacińskie wyjątki, aby łatwiej się było nauczyć na pamięć nazwisk największych morderców, jakich zna historia naszego globu. Wielkie bogactwo materiału oskarżającego, fakty wstrząsające i pełne grozy podaje pisarz niemiecki Otto Lechman-Russbuldt w książce pt. Die Blutige Internationale der Rilstungsindustrie52. Książka ta wyszła już w przekładzie polskim i warto ją polecić wszystkim patriotom-szowinistom, wszelkim militarystom i młodzieży, która bajdurzy tylko o odwiecznych wrogach i „chwilach dziejowych", nie /dając sobie sprawy, jakie sprężyny poruszają kukłami politycznymi i kto tworzy tę „konieczność dziejową", wobec której gotowi są złożyć swe życie w ofierze. Kiedy się mówi o wojnie, kiedy pisze się o konfliktach międzynarodowych, przemilcza się zawsze ogromną międzynarodową potęgę finansową, w której interesie jest jak największe zbrojenie świata i ustawiczne podsycanie antagonizmów. Wielkie koncerny zbrojeniowe rozporządzają kapitałami większymi od budżetu niejednego państwa europejskiego. Fabrykanci broni 52 Właśc. Otto Lehman-Russbueldt, Za kulisami wojny, Warszawa 1932. i*:,-. 52 1932 1932 53 mają przemożny wpływ na prasę całego świata. Wymownym tego przykładem jest fakt, że mowa ministra Francji Brianda, demaskująca intrygi tych koncernów przeciw konferencji rozbrojeniowej, nie ukazała się w żadnym piśmie francuskim. W obecnym ehaosie gospodarczym i społecznym istnienie tak potężnej międzynarodowej mafii jest większym niebezpieczeństwem dla pokoju świata niż wszystkie spory graniczne. Warto pomyśleć trochę nad tym stanem rzeczy. Wiemy dobrze, jak pomysłowa i jak drapieżna jest inicjatywa prywatna. Miliardy dolarów, którymi rozporządzają wielcy fabrykanci broni, mogą zburzyć przy byle okazji równowagę świata. Bez wielkiej przesady możemy powiedzieć, że ludzkość zdobyła się na tę jedyną naprawdę solidarną międzynarodówkę, na tę jedyną naprawdę potężną organizację, która ma na celu wymordowanie milionów ludzi i zniszczenie całych kontynentów. Tej groźnej sile nic się nie przeciwstawia. Liga Narodów przez całe swe istnienie nie odważyła się ani razu na poważną akcję przeciw prywatnej produkcji i prywatnemu handlowi bronią. Oficjalnie wszystkie państwa fabrykują dziś broń tylko na potrzeby własnej obrony narodowej, ale skąd w takim razie biorą się te setki okrętów z armatami i amunicją, które wypływają ze wszystkich portów europejskich? Czemu niemieccy i angielscy fabrykanci produkują łodzie podwodne w stoczniach hiszpańskich, czemu francuskie granaty idą do Chin albo polskie karabiny do Grecji? Prezydent Hoover podał do wiadomości międzynarodowej izby handlowej, że ogólna roczna wartość zbrojeń równa się pięciu miliardom dolarów! W r. 1926 w Izbie Gmin rozegrała się następująca scena: „Deputowany Konwerthy zapytał, czy odpowiadają rzeczywistości informacje pisma »Da-ily Chronicle«, głoszące, jakoby w ostatnich czasach pewna angielska fabryka broni miała za zgodą p. Chamberlaina, ministra spraw zagranicznych, dostarczyć broni Turcji. Chamberlain dał odpowiedź twierdzącą, wobec czego deputowany Konworthy zadał pytanie: »Czy ministrowi spraw zagranicznych było wiadomo, że angielski okręt wojenny został pod Dardanelami zatopiony przez minę, sprzedaną Turcji przez angielską firmę!« Chamberlain i na to pytanie dał twierdzącą odpowiedź, dorzucił jednak, że »odtąd nie może być mowy o wojnie z Turcją«..." Fakt ten podaje Russbuldt. Istotnie, pocieszająca odpowiedź! Jak widzimy, po wojnie światowej nic się nie zmieniło w tym uroczym handelku. Gra jest tak prosta, że aż przerażająca w swej brutalności. Uzbroić cały świat i zrobić wszystko co można, aby tę broń zużyto! Interesy są tak dalece wspólne, że nawet podczas wojny armie oszczędzały wroga zakłady przemysłowe. Niemieccy kanonierzy nie ostrzeliwali kopalni Thysse-na, a francuscy lotnicy zostawiali w spokoju zakłady de Wendela. Interes obrony narodowej jest tak wyraźnie poddany szerszym interesom międzynarodowego handlu bronią, że Krupp już w czasie wojny sprzedał patent na zapalnik do granatów armii angielskiej. Jak groźny jest cynizm tych kapitalistycznych bandytów, obrazuje fakt, że firmy sprzedające własnym rządom 1'lyly pancerne drożej niż wrogim armiom jednocześnie subsydiowały i popierały wszystkie pisemka szowinistyczne i robiły to, co się nazywa pro-p.u-.anda patriotyczną. Młodym ludziom, którzy tak chętnie mówią, że gdy przyjdzie chwila il/icjowa, pójdą walczyć, warto okazać, kto i jakimi środkami może tę chwilę ¦ I/icjową wywołać. Gdy zważy się, jak rządy państw uwikłane są w trudności polityczne i odpowiedzialności różnorodnej natury, jak skrępowane są i nieporadne w swych zamierzeniach, a z drugiej strony, jak uprzywilejowani-, jak potężne i bezkarne są wielkie koncerny zbrojeniowe, przyjść można .lo przekonania, że wszyscy ministrowie i nawet efektowni dyktatorzy stają ¦ K' bardzo łatwo posłusznymi manekinami, lalkami w tym strasznym „gu-.....ulu", którym kierująłapy paru ukrytych i anonimowych władców świata. I )opóki fakty te były ukryte, dopóki nie wiedziało się o istnieniu i potędze u-| mafii, można było jeszcze dyskutować na temat prywatnej czy państwo-\u-j produkcji broni, ale przecież dziś nie tylko pacyfiści, którzy słusznie pragną ogólnego rozbrojenia, ale nawet najbardziej militarystycznie usposobieni szowiniści powinni walczyć o zniesienie prawa prywatnego fabrykowania broni. Wojna dostatecznie okazała cynizm i brak patriotyzmu wielkich koncernów. Gdyby tylko państwa miały monopol na fabrykację broni, uniknęlibyśmy przynajmniej w grze politycznej niebezpiecznego elementu chciwej gorączki osobistych interesów, uniknęlibyśmy drapieżności prywatnej inicjatywy różnych demonów w rodzaju Zachoroffa. Wyeliminować zgłupiej gry zbrojeniowej, którą prowadzi dziś świat, przynajmniej tę ordynarną szacherkę międzynarodową, ograniczyć głupotę do jej poziomu ludzkiego, zabezpieczyć się przed nadludzkim, mistycznym już niemal, wampiryzmem zgrai fabrykantów, to wszystko zdawało się tak łatwe i proste z chwilą, gdy prawda okaże się w całej swej okazałości. Niestety, jest to prawda niewygodna, jedna z tych prawd, których przyjęcie wymaga wysiłku przebudowy myślowej, prawda, która budzi z lenistwa, prawda niepożądana. Dlatego te wielkie rewelacje padają w głuchą ciszę. Sensacją, plotką wszechświatową będzie każde głupstwo nieobowiązujące, a sprawa, grożąca zagładą zbiorową, pozostaje w cieniu lenistwa i bierności ludzkiej. Pozwalamy bawić się beczkami prochu i lontami ludziom, którym bardzo zależy, żeby te prochy wybuchły. Jeśli bada się wielkich morderców, jeśli robi się sekcję zwłok Kiirtena, można by na początek zrobić trepanację choć paru czaszek wielkich fabrykantów broni. Nawet można by nie czekać na ich śmierć, ale uśpić ich gazami z ich własnych fabryk i zbadać, czy nie są po prostu szaleńcami w rodzaju Matuszki, tym niebezpieczniejszymi, że obdarzonymi zdolnościami organizacyjnymi. Spokój i bezpieczeństwo świata sprowadza się do woli paru zwykłych na pozór panów, siedzących przy biurkach w wytwornie urządzonych gabinetach wielkich trustów, banków czy fabryk. Ci panowie muszą nas bar- 54 1932 dziej zainteresować. Trzeba by może zorganizować specjalną służbę informacyjną o czynach i zamierzeniach tych bandytów. Książka Russbuldta powinna być szeroko omówiona przez wszystkie pisma, które nie służą interesom międzynarodowej szajki. Pismo, które przemilcza tę książkę, tym samym zdradza swą zależność od największej międzynarodówki świata, tuczącej się krwią ludzką. Jeśli Europa buduje doły wapienne, w które ma rzucić ciała dzieci, kobiet i mężczyzn, niechże nam wolno będzie przynajmniej wiedzieć, kto czerpie korzyści z tej fabryki zbrodni. Prasa powinna wydobywać na światło dnia ich nazwiska i fotografie. Obciążyć ich odpowiedzialnością, którą potrafili tak bezczelnie przerzucić na „niezbadane wyroki nieba" i inne „konieczności dziejowe". Póki się im nie podsunie pod nos gniewnej pięści, trzeba przynajmniej wskazywać na nich palcem i mówić o nich głośno i po imieniu. Może okaże się, że fabrykanci broni, żywiący się jak szakale trupami, potrafią żyć tylko w mroku i jak hieny uciekają przed światłem. 1932 55 134 Nr 48,13 listopada Czytelnik, który chciałby dowiedzieć się czegoś o literaturze współczesnej, który zapragnąłby informacji ogólnych, charakterystyki interesującej go postaci lierackiej lub choćby ścisłych danych tyczących się życia i prac któregoś z pisarzy współczesnych, ma teraz dwa źródła informacji. Wyszedł tom trzeci wydawnictwa Polska, jej dzieje i kultura oraz Współczesna kultura polska. Pierwsze z tych wydawnictw to potężne dzieło, każdy tom, liczący około tysiąca stron druku, ozdobiony jest setkami reprodukcji, całość kosztuje paręset złotych. Oba wydawnictwa wyszły pod redakcją różnych pp. profesorów i doktorów. Naliczyłem coś koło tuzina tych doktorów, z których jeden jest dyrektorem. Wszystko to wygląda niezmiernie poważnie, począwszy od wspaniałej okładki z orłem polskim. Wydawca: Trzaska, Evert i Michalski. Słowem, pomnikowe wydawnictwo. Ciekaw byłem, co jedenastu profesorów i jeden dyrektor mają do powiedzenia o literaturze współczesnej. Każdego, oczywiście, interesuje własny fach, odszukałem więc w księdze ósmej tomu trzeciego, w rozdziale dwudziestym czwartym, charakterystyki współczesnych poetów. Oto parę dziwnych uwag o Tuwimie: „Jest zatem w poecie wiara w złotą jutrznię przyszłości. W jakim ona stosunku pozostaje do misji narodu, nie wiadomo". Albo: „Moment erotyczny występuje u liryka w różnych zabarwieniach. Szczególnie delikatnie objawia się w tęsknocie za tą, co nie wróci, w pragnieniu zrozumienia przez kogoś o jasnej duszy, w chęci oddania wszystkiego ukochanej... Kłębi się też u liryka od obrazów, co tają bezpośredniość odczuwania, czy chodzi o naturę miejską czy wiejską". Czy aby który z profesorów nie jest księdzem, i do tego Pirożyńskim? O Lechoniu można się dowiedzieć rzeczy bardzo ciekawych. „Ton ironiczny cechuje też Jana Lechonia, przypomina krakowskich futurystów w negacji tego, co było, i wynoszeniu tego, co jest". Każdy, kto zna twórczość Lechonia, przyzna, że autor Mochnackiego został uchwycony niesłychanie trafnie i oryginalnie. Nie wiem tylko, co znaczy to „wynoszenie tego, co jest". Podnoszę pokornie dwa palce do góry i pytam: „Proszę Pana Profesora, a co to jest to, co Jan Lechoń wynosi?". Może mi, rzecz prosta, profesor odpowiedzieć: „Słonimski, siadać!". Wolno mi jednak zaryzykować skromne pytanie, co znaczą słowa napisane przez p. profesora o mojej skromnej osobie: „Odznacza się również jak Tuwim pewnym niepokojem. Jest to tragedia ogółu ludzi tego typu. A jednak ma kult dla Mickiewicza". Czy tylko ludzie zupełnie spokojni mogą szanować Mickiewicza? Muszę przyznać, że przeczytałem to zdanie z „pewnym niepokojem". Ale, jak ciotkę kocham, postaram się, panie profesorze, na przyszłość być zupełnie spokojny. Ogromnie ciekawa jest charakterystyka Wierzyńskiego. „Po pogańsku opiewa też poeta wiosnę, wino, taniec, kobietę, choć (?) lubi i wielką ciszę wieczoru". O Iwaszkiewiczu 56 1932 może się czytelnik dowiedzieć, że „lubi czerpać ze wschodniej mądrości". Charakterystyka jego twórczości kończy się zdaniem: „Intymność przeżyć jest u Iwaszkiewicza wysoka". - Kolasiński! Jaka jest intymność przeżyć u Iwaszkiewicza? - Wysoka, proszę pana psora. Czytelnik, zniechęcony tymi charakterystykami poetów, z pewną ulgą weźmie do ręki dzieło pp. profesorów: dr. A. Peretiatkowicza i dr. M. Sobe-skiego. Tu nie będzie bajdurzenia, ale skromne fakty i daty, bo jak powiada przedmowa do książki, zadaniem autorów jest „ułatwić pracę przedstawicielom nauki, literatury i sztuki przez udzielenie im dokładnych informacji, personalnych i rzeczowych". Tu można będzie się przynajmniej dowiedzieć, co i kiedy napisał Staff, Berent, Nowaczyński, Briickner, Rostworowski, Strug, Kaden-Bandrowski, Goetel, Rodziewiczówna, Morstin, Miriam lub Grzy-mała-Siedlecki. A jednak nie jest to tak łatwe, bo wszystkich wyżej wymienionych w spisie pisarzy polskich nie ma. Po prostu nie ma. Wydrukowane jest nazwisko z adnotacją: „Nie nadesłał odpowiedzi". Trzeba bowiem wiedzieć, że Współczesna kultura polska podaje informacje tylko o tych, co sami nadesłali odpowiedź na kwestionariusz wystosowany przez pp. profesorów. Pominięto więc za karę wszystkich choćby najbardziej znanych pisarzy. Tak wydana książka ma istotnie wielką wartość i może znakomicie „ułatwić pracę" przez „udzielenie dokładnych informacji, personalnych i rzeczowych". Nawet o samej Curie-Skłodowskiej nic nie ma, bo „nie nadesłała odpowiedzi". Wydrukowali takie grube tomisko, gdzie na każdej niemal stronie jest jakiś Berent, który nie nadesłał odpowiedzi, albo „Bandrowski-Kaden Juliusz, patrz Kaden-Bandrowski". Nie ma co patrzeć, bo przy „Kaden-Bandrowski" napisano „Nie nadesłał odpowiedzi". Można krytykować wielkie dzieło profesorów za to, czego w nim nie ma. Ale nie na tym się kończy, bo lepszy jest brak informacji od złych informacji. Znajdujemy tam takie śliczne „dokładne informacje": „Daszewski - Władysław. Literat (Warszawa, Zgoda 8). Nie nadesłał odpowiedzi". Nic dziwnego, bo Daszewski nie jest literatem. Albo: „Bickowa-Nałkowska Hanna. Literatka. Nie nadesłała odpowiedzi". Nic dziwnego, bo nie jest literatką, lecz rzeź-biarką. Pp. profesorowie nie tylko zmieniają zawód różnym ludziom, ale nawet płeć. „Perutz Robert. Ur. 1886... Nie nadesłała odpowiedzi". Przecież sam p. profesor napisał, że Robert, więc znaczy się, że nie kobieta. O Lechoniu można się dowiedzieć, że „ogłosił: Karmajnas, poemat 1919 (3 wyd.)"53. Nikt o tym nie wiedział, że Lechoń pisał po litewsku. Teraz jeszcze go nam zechcą wymienić na Herbaczewskiego54. 53 Błąd, podobnie do innych, przytoczonych przez Słonimskiego, Jan Lechoń nie był autorem poematu Karmajnas. 54 Albin Herbaczewski był docentem literatur słowiańskich na Uniwersytecie w Kownie, uczył także litewskiego w Uniwersytecie Jagiellońskim, podejmował nieskuteczne działania na rzecz pojednania polsko-litewskiego. 1932 57 Takich błędów, idiotyzmów i niechlujstwa jest z pewnością znacznie więcej. Przeglądałem tylko nazwiska literatów, a diabli wiedzą co się tam jeszcze może trafić w innych dziedzinach. Polecam to prawdziwe Klondike kuriozów któremu z naukowców, na pewno się ubawi. Ciekawe jest, że wśród tych, co „nie nadesłali odpowiedzi", brak oczywiście nazwisk obu autorów dzieła. Zarówno o dr. A. Peretiatkowiczu, jak i o dr. M. Sobeskim jest sporo i obficie. Dowiedzieliśmy się o nich wszystko, czego chcieli, a przede wszystkim tego, że są niechlujni. Oto jak wyglądają ci pośrednicy, ci - przepraszam za porównanie - pachciarze literatury. Szanowne magnificencje w logach, panowie profesorowie zwyczajni i bardzo niezwyczajni, którzy in-lormują czytelników o nas, lekkomyślnych i figlarnych poetach. Grabowski, Peretiatkowicz i Sobeski, na miejsce. Niedostatecznie! Z literatury i ze sprawowania. 58 1932 135 Nr 51, 5 grudnia Depesze z Mount Wilson donoszą, że w atmosferze Jowisza odkryto amoniak. Wiadomość tę powtarzam za „IKC" i na odpowiedzialność tego pisma. Widać, stary Jowisz urżnął się i teraz cucą go przy pomocy amoniaku. Jowisz jest starszy od Ziemi. My znajdujemy się jeszcze w okresie zupełnego zamroczenia. Ziemia jest pijana. Zatacza się w nie skoordynowany sposób, i cóż dziwnego, że mieszkańcy globu bełkocą? W ostatnich czasach wymyślono mnóstwo słów mających określić rzecz, której nie ma. Powstają ciągle pakty o nieagresji, pakty Kellogga55, porozumienia międzynarodowe, biura współpracy, komisje zbliżenia, zjazdy pokojowe, konferencje rozbrojeniowe. Ciągle ktoś coś podpisuje i ratyfikuje. Wszyscy już porozumieli się z wszystkimi. Przyrzekli i jeszcze raz dali słowo. Wmawiają w siebie, że nie będą prowadzili wojen, a zbroją się i fabrykują gazy i amunicję w ilościach zapewniających każdemu mieszkańcowi Ziemi śmierć w męczarniach. Słowa nie przykrywają istoty rzeczy. Hasła zaczynają się wymykać z rąk. Dlaczego mimo tych zbrojeń nie doszło jeszcze do wojny? Dlaczego miliony bezrobotnych, dziesiątki milionów ludzi, którzy nie mają, zdawać by się mogło, nic do stracenia, nie robią rewolucji? Nigdy chyba jeszcze nie było na świecie takich ogromnych mas ludzkich pozbawionych pracy i chleba. Gdy czyta się, że dziesięć tysięcy bezrobotnych idzie na Londyn, czeka się wiadomości o tym, że ta lawina urosła, że porwała za sobą miliony ludzi, którzy przyjdą, obalą rząd i zmienią ustrój. Tymczasem czytamy skromne, petitem drukowane relacje o manifestacjach pod kolumną Nelsona w Londynie. Nie padł ani jeden strzał, nie zginął ani jeden człowiek. Walka przypomina mecz rugby, a przed skończeniem przedstawień w teatrach londyńskich plac był pusty, tak że publiczność mogła spokojnie iść do domu. Bezrobotni odjechali z Londynu pociągiem żegnani na dworcach przez orkiestry policyjne. W tym czasie w cichej, spokojnej Genewie tłum ludzi wcale dobrze sytuowanych walczył krwawo z wojskiem, krzycząc: „Precz z mordercami!" do żołnierzy, którzy od czasów Wilhelma Telia nie wystrzelili bodaj do nikogo. Czyżby epoka „wielkiego zamętu", jak nazwał nasze czasy Wells, ten najmądrzejszy z ludzi żyjących, dosięgała swego momentu szczytowego? Czyż nie można się dopatrzyć zatracenia, rozchwiania się dawnych metod walki? Czyż miliony bezrobotnych wierzą naprawdę w rewolucję proletariacką, czy może gniewne ich pięści osłabia sceptycyzm, niewiara w możność budowania nowego życia na gruzach i dewastacji? Kapitalizm nie pokusi się już o to, aby zagłuszyć głosy gniewu i protestu we 55 Pakt Kelloga, właśc. Brianda-Kelloga, podpisany w 1928 r. w Paryżu, zakładał wyrzeczenie się wojny jako instrumentu polityki oraz jej potępienie jako metody regulowania sporów międzynarodowych; do paktu przystąpiły 63 państwa. 1932 59 wrzawie trąb wojennych, bo wojna w każdym państwie europejskim byłaby równoznaczna z rewolucją, a komunizm nie dopracował się dość przekonywających zdobyczy na własnym rosyjskim terenie, aby strząsnąć z Europy dawne formy społeczne. Od chwili, gdy Woodrow Wilson wylądował w Europie i miał wszystkie kontynenty posłuszne jak glina w ręku - świat nie stwardniał56. Ciągle jeszcze znajduje się wstanie płynnej powolności. Wyrzucony z dwu żelaznych szyn - kapitalizmu i patriotyzmu - przeżarty wątpliwościami i zrozpaczony nędzą i bezrobociem, czeka na formę, w którą by się wlał posłusznie. Nigdy jeszcze chyba nie było bardziej sprzyjającej koniunktury na nowe hasła i więcej miejsca dla ludzi czynu, proroków czy awanturników. Przewrót społeczny długo był nierozłączny z pojęciem rewolucji proletariackiej. Rząd był narzędziem kapitalizmu, a kapitalizm narzędziem rządu. Polityka jednego mocarstwa była sprzeczna z polityką innego mocarstwa. Dziś wszystko to jest podważone. Interesy państw coraz bardziej upodabniają się do weksli żyrowanych przez sąsiadów i konkurentów. Niewypłacalność jednego państwa czy jednej firmy pociąga za sobą krach w konkurencji. Czyżby stare sposoby przewrotów schodziły już z widowni historycznej? Między rządem a kapitałem zaczyna się tworzyć szczelina, przez którą pewnego dnia może przeniknąć światło nowej organizacji życia. Zjawiła się taka, zresztą zakwestionowana przez część prasy, odezwa Le-nionu Młodych57, której anonimowy autor mówi o bezideowości nowego pokolenia, o tym, że dawne idee leżą już umarłe w panteonie narodu. Gdzież szukać nowych idei? W odezwie tej ktoś marzy o chwili, „gdy ponad głowami wszystkich nacjonalizmów i wszystkich teorii stalowe dźwigi rosnącej (idyni podadzą dłonie dymiącym hutom Magnitorska, kiedy robotnik śląski i kulis z Szanghaju porozumiewać się będą lepiej, niż to dzisiaj czynią dyplomaci w szamerowanych mundurach, kiedy zbiorowisko dwunożnych istot, po raz pierwszy zasłuży na miano ludzkości". Jak młodzież zamierza zrealizować ten wspaniały program polityczny? Zmiana ma się odbyć ponad głowami wszystkich „nacjonalizmów i wszystkich teorii". A więc czy i teorii Marksa? Czyżby lewicowy odłam młodzieży sanacyjnej widział możliwość ivch zmian na drodze zwykłego dekretu p. Prezydenta? Albo też nowego przewrotu majowego, a raczej pierwszomajowego? Nie wiemy nawet, czy to li-st tak zupełnie śmieszne i niemożliwe. Rząd mógłby zrobić wszystko, cze-"o by zachciał. Oddzielić się od wpływów obcego kapitału, przejąć wszystkie lo/.sqdne reformy sowieckie, wprowadzić bez dewastacji kraju socjalizm, pracować dla wielkich rynków sowieckich - czyż nie byłoby to rozsądniejsze S(11'ic/ydciH Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson przybył do Europy po za-końe/cniu I wojny światowej, by wziąć udział w konferencji pokojowej i próbować iiiYiul/.ić Murope wedle swoich idealistycznych projektów. Legion Młodych, potoczna nazwa Związku Pracy dla Państwa, organizacji skupiającej główne młodzież akademicką, utworzonej z inicjatywy władz w 1930 r. 60 1932 od pracy dla kapitału francuskiego albo rynków dawnej carskiej Rosji? To prawie mesjanizm polski. Pośle Horzyco! Do czynu! Przyjść z pomocą walczącemu socjalizmowi, raz przestać być przedmurzem, a stać się bramą nowego świata? Cóż by mogło być bardziej ponętnego dla człowieka ambitnego, który ma władzę niemal nieograniczoną? Nie wiem, czy to, co piszę, nie jest karalne. Czy wolno agitowaa rząd i podburzać ludzi sprawujących władzę do obalenia panującego ustroju? Piszmy, bo zdaje się, że tego kodeks karny nie przewidział. Tak, Ziemia jest pijana. W wielkim pomieszaniu pojęć Ziemia zatacza się z lewego boku na prawy i nie wiemy, na którym biegunie może stanąć. Stanie na nogach czy też stoczy się w wapienny dół nowej wszechświatowej rzezi? A przecież chwilami wydaje się, jak gdyby w atmosferze globu czuć było pierwsze orzeźwiające krople amoniaku. Wydaje się chwilami, że przeżywamy w naszych czasach śmierć fanatyzmu. Człowiek ulicy przestaje zdejmować czapkę przed kościołem, przed sztandarem wojskowym i przed chorągiewką partyjną. Człowiek Europy zaczyna dojrzewać do zrozumienia, bez którego nie ma zmian istotnych w organizacji życia. Tłum staje się ludzki. Zarówno tłum bezrobotnych pod kolumną Nelsona, jak i tłum socjalistów, który wraz z komunistami pod okiem sennej konferencji rozbrojeniowej obrzucił szwajcarskie wojsko kamieniami. Czy to są wiry rosnącego pomieszania, czy może już pierwsze senne oznaki budzącego się człowieczeństwa? 1932 61 *K 136 ł»j Nr 53,18 grudnia Nie jestem zwolennikiem bicia endeków. Nie uważam również, aby miało sens propagowanie specjalnej strefy osiadłości dla endeków lub zakazywanie inałżeństw mieszanych, tzn. krzyżowania endeków z normalnymi ludźmi. Endek jest to rasa, i trzeba się zgodzić, że rasa ta ma również prawa do życia. Obcinanie bród, numerus nullus58 na uniwersytetach, bojkot towarzyski i gospodarczy nie rozstrzygną w Polsce sprawy mniejszości endeckiej. Wybijanie szyb w sklepach endeckich nie posuwa sprawy. Jestem zwolennikiem asymilowania endeków przez odpowiednie wychowanie. Drugi sposób byłaby to emigracja i stworzenie własnego państwa endeckiego. Endecy wszystkich krajów mogliby się zorganizować w spory organizm o monarchicznej formie rządów. Ponieważ endecy nie mogą żyć bez Żydów, można im wynajmować parę tysięcy Żydów rocznie, którzy za odpowiednią zapłatą /, pewnością zgodziliby się być pogardzani, oczywiście z kontraktem rocznym i ubezpieczeniem od wypadków. Przeczytałem teraz broszurę wydaną przez Obóz Wielkiej Polski, w której podano całkowity program tego stronnictwa wobec mniejszości narodowej . Dużo tam jest o Żydach, ale wszystko to znamy już na pamięć. Bardziej zajmująco wygląda program młodzieży obwiepolskiej w stosunku do Niemców. Czytamy tam: „Terytoria, które z rąk niemieckich będą musiały wrócić do Polski, dadzą się podzielić na dwie grupy: ziemie, które my, za naszego jeszcze życia, zdobędziemy dla Rzeczypospolitej, oraz obszary, o które powiększą nasze granice pokolenia przez nas wychowane. Zadania pierwszej grupy są wyraźnie określone. Odbierzemy Niemcom w kolejności: pozostałe obecnie przy Niemcach części Śląska Górnego, skrawki Śląska Dolnego, Gdańska, Prusy Wschodnie, Bytów i Lembork oraz Marchię Graniczną". Dalej czytamy: „Ziemia Mazurska bezpośrednio nigdy do Polski nie należała, co najwyżej znajdowała się ona w stosunku lennym. Składają się na nią powiaty: Ostrócki, Niborski, Szczycieński, Ządzborski, Jańskoborski, Lecki, Ełcki, Olęckowski oraz skrawki południowe powiatów: Gołdapskiego, Węgobor-skiego i Kastemborskiego. Ziemię tę na Niemcach zdobędziemy, ponieważ jest ona niezbędna dla rozwoju i potęgi Narodu Polskiego, Niemcy zaś zawładnęli nią tylko przypadkowo". 5!< Numerus nullus (łac), dost. liczba żadna, zakaz wstępu młodzieży żydowskiej na wyższe uczelnie. 5 Wytyczne w sprawach: żydowskiej, mniejszości słowiańskich, niemieckiej, zasad polityki gospodarczej, Obóz Wielkiej Polski. Odział Akademicki, Warszawa 1932. Obóz Wielkiej Polski był organizacją założoną z inicjatywy Romana Dmowskiego, opartą na wzorach faszystowskich, pomyślaną jako remedium na niekorzystną sytuację, w której znalazła się Narodowa Demokracja po zamachu stanu Józefa Piłsud-skiego w 1926 r.; został rozwiązany przez władze państwowe w 1933 r. 62 1932 Myśl ta wydaje mi się bardzo zdrowa. Zamiast wyrzynać miliony ludzi, prościej jest oddać endekom i hitlerowcom te tereny do wspólnej eksploatacji. W ten sposób powstałoby państwo endecko-hitlerowskie. Państwo 0 zwartej ideologii. Państwo ludzi związanych nie przypadkowościami, ale istotnymi pokrewieństwami charakteru. Wszystko, co mówią endecy, jest tak bliźniaczo podobne do programu „hitlerowców, że nie ma sensu, aby te bratnie dusze były rozdzielone fałszywymi słupami granicznymi. Po cóż ci ludzie mają się męczyć w społeczeństwach, które nie mogą się nimi pogodzić, po cóż ci biedni endecy i hitlerowcy mają być ścigani i rozpędzani przez policję? Czas, aby się znalazł jakiś nowy Mojżesz - bo i ta impreza bez Żyda się nie obejdzie - który by wywiódł naród endecki z niewoli i otworzył przed nim nową ziemię obiecaną. Nowe państwo mogłoby się nazywać „Endehit". Brzmi to wcale nieźle 1 nawet podobnie do Indochin. Każdy prawdziwy obywatel musiałby się wykazać dziesięcioma pokoleniami przodków, z których żaden nie miał domieszki krwi żydowskiej, tatarskiej, szwedzkiej, rosyjskiej, tureckiej, francuskiej, drawidyjskiej, ugrofińskiej, nordycznej lub dynarskiej. Oczywiście, ta czystość nie obowiązywałaby przywódców, którzy mieliby prawo do przy-mieszek krwi obcej: aż do pełnego typu Żydo-Słowianina i Niemco-Czecha włącznie. W kraju tym uczono by dzieci historii wszystkich rzezi, gwałtów i wojen. Specjalne godziny przeznaczono by na lekcję techniki pogromów. Dzieci podejrzane o domieszkę krwi drawidyjskiej musiałyby przechodzić przez szpaler pełnokrwistych kolegów, którzy by ich bili drewnianymi kijami, aby się w ten sposób przekonać, czy w żyłach podejrzanych kolegów płynie krew koloru normalnego. Co rano w świetle aryjskiego słońca synowie boga piorunów obrzucaliby kwiatami i stroili czarnymi krzyżami mogiły morderców. Aby nie zepsuć czystości rasy endohickiej, nie wpuszczano by przez granice państwa zgniłych dzieł sztuki narodów skazanych na zagładę. W budowlach o stylu i proporcjach czysto endeckich malarze przedstawialiby piękno jelit wywalonych z brzucha. Wśród krwią wymalowanych napisów: „Cel uświęca środki", „Jedynym prawem jest siła!", „Precz z życiem ułatwionym!", „Niech żyje ułatwiona śmierć!", rosłaby młodzież zahartowana i mężna. Przyuczona karności i oschłości, obca wszelkim sentymentali-zmom, gotowa na podbój świata. Nie sądzę, aby pierwiastek hitlerowski z pierwiastkiem endeckim mógł w takim współżyciu doprowadzić do jakiegoś nieporozumienia. Przecież obie strony pragną tego samego, tzn. wyrzy-nania się. Pragną walki w imię zbudowania potęgi na tych samych ideałach, na tych samych cechach charakteru, walki o utwalenie jednego tylko gatunku człowieka-nienawistnika, idącego z nożem w zębach po własne dobro doczesne i wieczne zbawienie, kupione mordowaniem niewiernych. Wieki średnie były ciężko strawne. Odbija się nam dzisiaj ta epoka życia ludzkości. Czuć znowu na świecie odór gromnic średniowiecznych, chłód brudnych piwnic klasztornych. Patrzą na nas na ulicy krwią nabiegłe oczy fa- 1932 63 natycznych zbirów. Ale nie potrafią już nas strwożyć. Nikły i wątły jest ten smrodek fanatyczny, snujący się nisko, i byle wiatr mocniejszy rozpędzi fetor. Wśród ludzi różnych epok błądzących po ziemi, wśród pastuchów, niewolników Egiptu, klechów z mieczami, wróżbitów pogańskich, ułanów / tomahawkami, syjonistów, mocarstwowców, faszystów, babittów i endehi-tów nie zarysował się jeszcze nowy typ człowieka nadchodzącej epoki, ale mirt potężnych przeobrażeń miele już i kręci tym kolorowym tłumem. Zanim /rodzi się nowy człowiek, którego kończyny dolne nie będą służyły do tratowania, a kończyny górne do mordu, patrzymy z napiętą ciekawością na wir i taniec widm przeszłości. Parweniusz nawykły do zdobywania tylko siłą, wierzący tylko w moc swych pięści, człowiek jaskiniowy, lękający się natury wrogiej i potężniejszej od niego, odchodzi już z widowni dziejów. Więc niech sobie jeszcze żyje. Niech się te trupy wyszumią. er* 64 1932 137 Nr 54, 25 grudnia Co pewien czas trzeba dla własnej higieny urządzić małe pranie. Trzeba na święta zrobić „przepierkę", pranie kolorów. Wygotować paru gości, wyprać ich, przepuścić przez wyżymaczkę i powiesić na sznurku. Zjawiło się parę krytyk, parę artykułów, które wymagają dyskusji, i parę innych, które trzeba po prostu przeprać. Karol Irzykowski w szeregu długich odcinków, przycinków i przyczepek z właściwym mu pieniactwem procesuje się z „talentyzmem" i brakiem ide-owości „literatury warszawskiej"60. Zawsze miałem bardzo złe zdanie o solidności Irzykowskiego i nie odmawiałem mu wdzięku osobistego. Ogólna opinia uważa Irzykowskiego za poważnego krytyka. Mówi się o nim jak 0 pisarzu pozbawionym lekkości stylu, talentu i dowcipu, ale za to uczciwym, solidnym, rzetelnym i sprawiedliwym w swoich ocenach krytycznych. Czas już wyraźnie powiedzieć, że Irzykowski jest ruchliwym i żywym zaprzeczeniem tych wszystkich cnót. Jego przekorność, namiętność do przemawiania, zajmowania paradoksalnych stanowisk, wszystko to miało swój urok, zwłaszcza w połączeniu z powierzchownością typowego literata z bródką, paradującego w kapeluszu panama i z Hebblem pod pachą. Niestety, wdzięk ten skończył się z chwilą, gdy zaczęło się maniactwo. Nienawiść do Boya wydobyła z Irzykowskiego bełkot literackiego zacietrzewienia 1 nieprzytomność kiepskiego gatunku. W tym, co robi, przeczy z zasady sam sobie. Na mnie, na Boya, Boga i Nałkowską zwala winę za powieść Uniłow-skiego, a sam pisze pochwalne recenzje o Prędskim. Walczy o ideowość w literaturze i pogardliwie wyszydza moje „idejki", a sam przez całe lata pisze recenzje z byle farsy francuskiej, przez całe lata obnosi się z sensacyjnymi brechtami Grabińskiego. Nie wiadomo, jakie są jego idee, jakie poglądy czy nawet sympatie. Teraz ma znów pretensję, że się za dużo prowadzi dyskusji na temat osób, a nie spraw, i woła z goryczą: „przecież p. Słomiński (?) wjednej ze swoich kronik zastanawiał się nad tym, kto jest większy: Mickiewicz czy Słowacki". A co? Czy mamy się zastanawiać ciągle, kto jest większy nudziarz, Miller czy Irzykowski? Albo powiada, że moje recenzje teatralne nie są tym, „czym w piśmie literackim być powinny (?), to jest superrewizją innych recenzji...". Czemu zwraca się z tą pretensją do mnie, który takie właśnie superrewizje robił, pisząc choćby o fałszywym stanowisku Irzykowskiego jako recenzenta teatralnego „Robotnika"? Zarzuca się nam ciągle, że operujemy dowcipem, lekkością i że brak nam solidności i powagi, a przecież niczego więcej nie wymagam od Irzykowskiego jak właśnie odrobiny solidności. Drugi taki nauczyciel dobrego tonu 60 Mowa o odczycie Karola Irzykowskiego Warszawskie problemy literackie, drukowanym w „Robotniku", 1932, nr 413-417. 1932 65 i kaznodzieja powagi to J.E., a raczej Jego Eminencja Skiwski. Gromi on rozwiązłość felietonu, biada nad nastawieniem na ciągłe dowcipy i pointy, pragnie skromności, powagi i sumienności. Znam tomik wierszy Skiwskiego wypruty z wdzięku, dowcipu i talentu i właśnie niesmaczny przez ciągłe polowanie na lekkość, dowcip i pointę, i to polowanie z naganką, na innych stosowaną w prozie61. Gdyby wiersze Skiwskiego miały właśnie trochę skromności i powagi, byłyby tylko złe, ale nie byłyby niesmaczne. Gdyby Skiwski napisał o Moich walkach nad Bzdurą, że za dużo tam jest kawalarstwa i żartobliwości, a za mało poważnych rozważań literackich, mógłbym mu powiedzieć, że to jest moim rodzajem i stylem, ale mógłbym z nim dyskutować na temat zasięgu dowcipu, granic między poezją a prozą i postarałbym się bronić słuszności stanowisk, które zaznaczam czasami zbyt może swawolnymi skrótami62. Jeśli jednak chodzi o Moją podróż do Rosji, uważam oskarżanie mnie o zbytnią lekkość i poszukiwanie dowcipów za niesprawiedliwe63. Natomiast zbyt daleko posunięta lekkość cechuje rodzaj krytyki, jaką uprawia sam Skiwski, nawołując patetycznie do sojuszu „myśli z badawczym i poważnym stosunkiem do tematu". „Badawczo i poważnie" powiada Skiwski o mojej książce: „Uwielbienie dla budującego się gmachu socjalizmu -przeplata się z obrzydzeniem do życia, które ten socjalizm wytworzył". Dziwne to zdanie, gdy zważy się, że niemal treścią mojej książki jest konstatowanie, że socjalizm w Rosji właśnie nie zdołał przeniknąć do życia. Nie socjalizm wytworzył te strony życia sowieckiego, o których mówią /, obrzydzeniem, ale właśnie brak socjalizmu. Ta sama lekkomyślność pióra cechuje inne zarzuty. Skiwski mówi o moim wstręcie do każdej nadbudowy i o tym, że życie z programem „szczęścia ludzkości" to nuda, bo „szaleństwo jest potrzebne do życia". Jeśli więc chodzi o szczęście pozagrobowe, to Skiwski pochwala szaleństwo, mimo że kościół doradza raczej pokorę, ale mój program to tylko, żeby każdy „miał co zjeść" i „żeby się kształcił w naukach przyrodniczych". Łatwo sobie poradził Skiwski z moim entuzjazmem dla siły twórczej człowieka, z moją szaleńczą wiarą w przyrodzone człowiekowi dążenie do doskonałości i w nie ograniczone śmiercią i czasem możliwości zdobywcze ludzkiego geniuszu, (idyby Skiwski nie polował na pointy i żarciki, a pisząc o mojej książce nie bagatelizował „moich programów", moglibyśmy porozmawiać. Moglibyśmy pomówić na temat naszych szaleństw, tego szaleństwa z księżej ambony, któ-ii' reprezentuje Skiwski, i mojego szaleństwa, które nie godzi ze światem, a każe się buntować. „W kręgu dezyderatów" Skiwskiego, w granicach nakreślonych wyobraźni przez katolickie piekło i niebo może wytrzymałbym 61 Jan Emil Skiwski, Człowiek wśród potworów, Warszawa 1930. 62 Jan Emil Skiwski pisa! o Moich walkach nad Bzdurą, w „Tygodniku Ilustrowanym", 1932, nr 8. 6 Jan Emil Skiwski, Jeszcze książka o Rosji, „Tygodnik Ilustrowany", 1932, nr 49. 66 1932 „pół godziny", ale chrapałbym z nudy przez całą wieczność. Skiwski wybrał sobie łagodne szaleństwo. Moje szaleństwo dzisiaj na świecie jest nieco trudniejsze i nakłada poważniejsze obowiązki"1. Mogę wybaczyć Skiwskiemu różne drobne chwyty polemiczne i że zmyśla takie rzeczy jak to, że w Rosji „dużo" (?) rozmawiałem z konsulami. Na dowcipy o moim „sarmatyzmie" mógłbym pożartować z cudzoziemskości i tego pisarza, który mimo że jego nazwisko zaczyna się i kończy na „ski", przypomina trochę za bardzo żydowskich neokatolików z Paryża i jest istotnie w Polsce czymś w rodzaju kwiatka przy kożuchu i sutannie. Jeśli się już robi takie pranie przedświąteczne, trudno nie przeprać paru drobniejszych szmatek. Myślę tu o piśmie „Z". Z pismem tym polemizować nie sposób. „Z" to już coś ostatecznego. Po „Z" idzie już tylko „Ż" i „Ź". W „Z" „zlikwidowano" Boya64. Autor tej likwidacji odpowiada na zarzuty, że mimo likwidacji Boy dalej pisze: „Że ktoś, po tak gruntownie przeprowadzonej krytyce, nie zamilknie i będzie pisał dalej, to jest w naszym rodzimym bałaganie umysłowym zupełnie możliwe i nie obchodzi nas to wcale". Cóż za bałagan umysłowy! W innych krajach przecież zawsze pisarz po gruntownej krytyce milknie i przestaje pisać. Tymczasem u nas taki Boy na złość Brau-nowi pisze dalej i coraz świetniej i piękniej. Jak sobie nabożny Braun wyobrażał tę „likwidację Boya", to już tajemnica jego niewinności, to „Innocence of father Braun". W tym samym piśmie St. Ign. Witkiewicz dowodzi, że powieść nie jest i nie może być dziełem sztuki. Jest przy tym tak nabrzmiały żalem i gniewem, że mam ochotę uznać tę jego tezę. Oczywiście, nie mogę tak od razu odmówić artyzmu wszystkim powieściom. Na razie gotów jestem uznać, że powieści Witkiewicza nie są dziełami sztuki. Może z czasem coś postąpię i dorzucę mu jeszcze paru Smolarskich. To, co pisze Witkiewicz 0 czystej formie, jest zresztą uczciwym i nawet sympatycznym maniactwem. Gorsi są przecież ci pp. mentorzy, którzy nam, poetom i lekkoduchom, prawią kazania, a których my właśnie uczyć musimy ciągle powagi i sumienności. Mają oni przy tym ten przywilej, że podkopują się pod nas we wszystkich pismach, nie wyłączając „Wiadomości Literackich". Sprzymierzają się, podają sobie grzecznie rączki i wychwalają się wzajemnie. Irzykowski drukuje w „Robotniku", przedrukowuje go cała prasa endecka, a w końcu pisze znów do „Wiadomości". Atakują wszyscy ławą od „ABC" do „Z". Podczas gdy ja jestem jak „Radion". Sam piorę. a Skiwski w czasie okupacji hitlerowskiej z całą swoją francuską finezją 1 fałszywym katolicyzmem stał się kolaborantem, skazanym na śmierć wyrokiem Armii Krajowej. Ten wyrok zakończył mój spór ze Skiwskim. Napisałem, że „ Skiwski wybrał sobie łagodne szaleństwo ". Niestety, nie szaleństwo wybrał, ale zdradę. 64 Por. artykuł Karola Irzykowskiego Znowu Boyowskie „Veni Vidi Vici" („Zet", 1932, nr 18), fragment wydanej w 1933 r. rozprawy Beniaminek, rzecz o Boy-Żeleńskim. 1933 138 Nr 1,1 stycznia Co sobie starzy nabredzą, co naględzą pisarze pokolenia odchodzącego, nigdy nie budzi we mnie takiego zainteresowania, jak głosy młodych. Błędy kiepskich literatów maleją wraz z nimi i wraz z nimi zamierają. Błędy młodych idą ku nam wiosną, mogą nam lada dzień wleźć na kark. Dlatego interesuje mnie zarówno komunizująca młodzież, jak i nasi, a raczej „nazi" obwie-polacy. W piśmie „Przełom", które grupuje młodzież sanacyjną i reprezentuje kierunek dość radykalny, można również znaleźć rzeczy pouczające i ciekawe. Wrogów kapitalizmu jest coraz więcej. Marksiści i ortodoksyjni stalinowcy robią największe interesy z kapitalistami, a co drugi fabrykant staje się wrogiem kapitalizmu. „Przełom" należy do takich wrogów kapitalizmu, co to chcieliby zachować i plebanię, i dworek szlachecki. Nie wiedzą jeszcze, czy to będzie faszyzm czy bolszewizm, ale oba te kierunki, jak piszą, są zdolne do „odegrania dużej pozytywnej roli w budowaniu nowych form społecznych. Na razie przenika do tych pism zbyt wiele frazeologii sowieckiego dziennikarstwa. Najwięcej wydaje się smakować naszej młodzieży dawny sowiecki terror i pogarda dla inteligenta oraz nowszy kult młodzieży. Tylko że ta młodzież w Rosji naprawdę coś robi i coś reprezentuje. W ustach naszych młodzieńców te wszystkie Jutra", „nowe drogi", „nowe światy", ta przyszłość, którą oni jakoby tworzą, brzmi nieco humorystycznie. Co innego znaczą te słowa w ustach „udarnika" czy „komsomolca". Młodzież radykalna zwraca się równie przeciw literaturze. Pretensje i żale do literatury są u nas objawem powszechnym. Kraj nie może się pogodzić z literaturą nie przynoszącą łatwych rozwiązań. Przyzwyczajono się, że literatura ostatniego wieku operowała „samograjem" uczuciowym, jakim był patriotyzm. Cóż nam daje dzisiejsza literatura? - wołają wszyscy, począwszy od ministrów, a skończywszy na pętakach ze szkoły. A cóż daje literatura dzisiejszym Francuzom? Te skargi na literaturę są o tyle fałszywe, że dobra literatura wszędzie wychodzi dzisiaj na spotkanie życia i bynajmniej nie izo- 68 1933 luje się ani parnasizmem, ani dadaistycznym bełkotem. W Rosji sowieckiej państwo narzuciło swe żądania literaturze w imię zdecydowanych i wyraźnych haseł. Ale w imię czego te żądania wysuwają nam „przełomow-cy?". Fałsz brzmi w ich molestacjach i cuchnie na milę. Pogarda dla powieści psychologicznej, dla poezji nieściśle utylitarnej, wszystko to znamy zbyt dobrze z Rosji sowieckiej. Tylko że ta moda przychodzi do nas spóźniona, jak kiecki paryskie do Kalisza. Jest coś śmiesznego w spóźnionej modzie. Dama, która w biały dzień pęta się w długiej sukni ze skrępowanymi nogami, śmieszy nas przez swą pretensjonalność. W „Przełomie" wydrukowano wielki artykuł pt. Detronizacja literatury. Pomieszane są tam i zmieszane z błotem nazwiska pisarzy europejskich. Remarque, Glaeser, Morand, Lawrence. Pogardliwie wyrażają się tam o Boyu i o mnie. Autor artykułu, p. Jerzy Łużyc, powiada:65 „Mało nas to wzrusza, czy umieją pisać, czy też nie. Więcej nas obchodzi, czy umieją patrzeć". Z entuzjazmem mówi o Pilniaku, który jakoby (?) chwalił sowieckie pisanie na rozkaz o traktorach. Niech żyje reportaż! I wszystko to pisze się w tym czasie, gdy wszechsowiecki zjazd pisarzy obalił już organizację „Rapp"66, gdy w przemówieniach Grońskiego, Kirpotina, Słonimskiego czy Subockie-go brzmi zgodnie hasło powrotu do swobody poważnej, badawczej literatury, gdy pisarze sowieccy protestują przeciw rozpanoszeniu się grafomaństwa reportażowego, gdy hasła ,jak pisać" zwraca się przeciw „gieroiczeskomu ła-kiejstwu". Spóźniona moda. Stoi za tym wydziwianiem na literaturę współczesną, za „zdejmowaniem z kukły literackiej korony" bezmyślność. Pan Łużyc powiada: „Z pomazania, jakim była dawniej literatura, zrobił się teraz, o słowo pełne ironii, lekki chleb nieodpowiedzialnej brechty", i każe nam czekać na prawdziwą literaturę przez wielkie „L", „która się zrodzi, gdy nadejdzie czas...". Jaki czas? O jakim pomazaniu była mowa? Wszystko to jest tak załgane, że zaczynamy się zastanawiać, kto to napisał, kim jest ten p. Łużyc. To nie jest głos człowieka młodego, który w coś wierzy. To nie jest timbre szczerego, choć głupiego oburzenia. To pisał ktoś, kto upaja się na pokaz robotniczymi reportażami, a z lubością czyta wszystkie najpikantniejsze powieści erotyczne, jakie wyszły w ostatnich czasach. Tak przypuszczałem. Ale nie przypuszczałem, że to pisał ktoś, kto te wszystkie powieści wydał. Zaintrygowany osobą p. Łużyca, zacząłem się przepytywać i poinformowano mnie, że pod tym pseudonimem ukrywa się znany wydawca i były literat, głośny jako szef reklamy kartelu cukrowego. Ten „Rój"a Jerzy Łużyc (Melchior Wańkowicz), Detronizacja literatury. Lawrans (sic!) „Kochanek Lady Chatterley", Uniłowski „ Wspólny pokój", Słonimski „Moja podróż do Rosji", Wojciechów ski „Raz kiedyś a obecnie, Pamiętnik Urke-Złodzieja", „Przełom", 1932, nr 12-14. 66 RAPP, Rossijskaja assocyacyja proletarskich pisatielej; organizacja literacka założona w 1925 r., grupowała pisarzy proletariackich traktujących literaturę jako instrument walki klasowej; rozwiązana w 1932 r. 1933 69 bredni, jaki sypie się z artykułu p. Łużyca, ten mętny patriotyczny komunizm podszyty jest cynizmem bogatego wydawcy, co siedząc we własnej luksusowej willi, obnaża swój kompleks rozżalonego pośrednika, który już tylko handluje, ale nie umie pisać. To bardzo ciekawy okaz i dość typowy dla naszej epoki „wielkiego zamętu". To jeden z tych nieprawdziwych ludzi, jakich pełno w naszym życiu literackim i społecznym. Wydawca, który chciał wydać Lawrence'a i nie wydał jedynie w obawie konfiskaty67, w piśmie młodych ogłasza akt oskarżenia przeciw Lawrence'owi, napisany żargonem starych pism sowieckich. Czego chce ten p. Łużyc, nie wiemy. Czy lepszej koniunktury na powieści niecenzuralne, czy rewolucji proletariackiej? Ani w jednym, ani w drugim względzie nie wypowiada się dostatecznie. Stary nałóg szefa reklamy każe mu jednak tak potępiać Lawrence'a, żeby obudzić zainteresowanie tą książką o ,,phallusie". Są w tym artykule akcenty bardzo zabawne. Myślę tu o pogardzie dla cukierni „Ziemiańskiej". Ciągle mówi o „pięknoduchach z Ziemiańskiej", 0 „ciastkach z Ziemiańskiej" i czyni z tej cukierni jakąś hulaszczą jaskinię. Już nieraz pisano o tych poetach, którzy nieczuli na cierpienia świata pędzą na „pół czarnej do małej Ziemiańskiej". Żeby przynajmniej na całą czarną 1 do dużej Ziemiańskiej! Ten demonizm jest też już nieco przestarzały, bo od „Ips" czasu przenieśliśmy się do „Ipsu" . Nienawiść do książek, które p. Łużyc wydał, i do cukierni, która jest wielkim odbiorcą polskich cukrowni, to jakiś dantejski obraz człowieka, pożerającego własne półgłowy cukru69. Pisze jeszcze p. Łużyc, że ja nad Rosją fruwałem na dywanie Kalifa Omara. Nie wiem, co znaczy ten dowcip, ale gdyby głowa cukru miała trochę więcej złośliwości, to już mogłaby sobie pozwolić na dywan „Otmara"70, bo tak się podpisuje korespondent PATa. Pan Łużyc pisze o czasie, który nadchodzi, i powiada do autorów, których wydał: „Macie do wyboru: albo deklamować wiersze o Kremlu i siedzieć całe życie we Wspólnym pokoju Uniłowskiego, albo zejść tam, gdzie giął grzbiet nad koślawymi gryzmołami Wojciechow-ski, gdzie pocił się nad swym pamiętnikiem Urke-złodziej11. Straszne. Pomy- 67 Powieść D.H. Lawrence'a, Kochanek Lady Chatterley (1928), ukazała się w przekładzie polskim w 1932 r. i została skonfiskowana przez cenzurę. 68 „Ips" to potoczna nazwa kawiarni mieszczącej się w siedzibie Instytutu Propagandy Sztuki. Melchior Wańkowicz był autorem hasła reklamowego „Cukier krzepi", stąd złośliwości Słonimskiego. 70 Otmar to pseudonim Jana Bersona, publicysty „Gazety Polskiej", który podobnie jak Słonimski podróżował po ZSRR, efektem czego była m.in. książka Nowa Rosja. Na przełomie dwóch piatiletek, Warszawa 1933. 71 Wspólny pokój to powieść Zbigniewa Uniłowskiego wydana w 1932 r., Jakub Wojciechowski, robotnik, w 1933 r. opublikował opowiadania biograficzne Raz kiedyś a obecnie, w 1936 r. wyróżniony został Złotym Wawrzynem PAL; Urke-złodziej to Urke Nuchalnik, który swoją autobiografię (Życiorys własny przestępcy) wydał w 1933 r. 70 1933 śleć, że nie mamy innego wyboru! Ostatecznie mało nas obchodzi to fałszywe kaznodziejstwo, ale irytować nas musi ta maskarada. Za dużo tego udawania. Dajcie nam prawdziwsze rozmowy. Cóż nam z takich pp. Łużyców? Tylko tyle, że można sobie na nim łużyć i obgryźć gościa do ostatniej kosteczki, oczywiście, cukru. ta a „Rój" — wydawnictwo Kistera i Wańkowicza. Oczywiście, nie Kister pisywał pod pseudonimem Łużyc. 1933 71 139 Nr 2, 8 stycznia Nowa powieść modnego pisarza angielskiego Aldousa Huxleya ukazała się w świetnym przekładzie Kuszelewskiej. Nowy wspaniały świat {Brave New World) w niczym nie przypomina znakomitej książki Point Counter Point, która dzięki bogactwu wnikliwych obserwacji i niezwykłej świetności obrazowania zyskała tylu przyjaciół i entuzjastów72. Nowy wspaniały świat to bardzo nieudana książka doskonałego pisarza". Pomysłowość, dowcip, ostra i czujna inteligencja autora gdzieś się zapodziały i zgubiły w tej niefortunnej ¦..iiyr/e na rzeczy nie istniejące. Huxley stwarza wizje świata przyszłości i przy lej okazji rozprawia się ze „standaryzacją, stabilizacją i komunizacją", -¦ namiętnością i pasją przedstawia ohydę tego gnuśnego życia ludzi zatrzymanych w rozwoju, sztucznie hodowanych w butelkach, sztucznie preparowanych psychicznie, upodobnionych do siebie i żyjących bez wielkich namiętności, bez cierpień i przygód w niemrawym szczęściu, a raczej zadowo-li-tiiu. 1 luxley oskarża ten świat wygody i woła ustami jednego z bohaterów: ..< hec WoM.ii, poe/ji, prawdziwego niebezpieczeństwa. Chcę wolności, chcę i noty. ( lu c grzechu". Pragnie również prawa do „starości, brzydoty mii.-ilnk".i\v;f, „syfilisu i raka", prawa do „tyfusu; do wszy; do życia w . i.i'.'ls m ¦¦trnchii przed jutrem". Wspomina również o prawie do „wszelkie-!¦!> !uil/,i|ii niezliczonych tortur". I a modlitwa człowieka zbuntowanego przeciw „standaryzacji, stabilizacji i komimizacji" ludzkości brzmi dzisiaj bardzo zabawnie, ale i trochę irytują-iii Świetny moment sobie wybrał Huxley, aby się tak zaniepokoić • > ludzkość. Czyżby chciał wstrząsnąć światem zamierającym w błogim za-ili>\\(tleniu, okazać grozę życia bez głodu i tortur, bez wszy i bez wojen? I iiuliio jest dzisiaj takim obrazem przerazić nawet Wieniawę. Huxley przypomina kogoś, kto skazanemu przez sąd doraźny tłumaczy piękno szubienicy z esuiycznego punktu widzenia i okazuje mu całą zgniliznę i demoralizację *yi i.i milionerów na Florydzie. Jakaż jest tendencja tej książki? Czyżby Huxley i linal powiedzieć, że nasza walka o przetworzenie świata, nasze marzenia .i organizacji życia muszą się skończyć nudą rozpaczliwej sytości i k-niwej wygody? Że tylko piękny i zajmujący jest barbarzyński świat, pełen . uipicń i rozpaczy? Jeśli to ma być ostrzeżenie rzucone światu, przyznać ii/cha, że Huxley jest śmiesznie ostrożny. Oskarżenia jego można by porównać do przestrzegania żebraczki ulicznej, aby w przyszłym życiu nie wcielała .iv w kobietę zbyt zamożną i piękną, bo to okropna nuda i psuje charakter. Za t.tkie ostrzeżenia można dostać po mordzie. Jeśli istniała już filozofia klas rządzących, w książce Huxleya mamy przykład filozofii klasy ludzi wygodnych. Ludzie przyszłości, których przed- 12 Aldous Huxley, Point counter point, wyd. polskie Ostrze na ostrze, t. 1-2, War-s/;iwa 1933. 72 1933 L¦;' stawia Huxley, w chwilach niepokoju połykają tabliczkę „somy". Jest to środek narkotyczny, który nie pozostawia żadnych przykrych następstw i wprowadza w stan błogości i rozgrzeszenia. Brave New World jest taką tabliczką „somy" dla bogatych i zadowolonych. Huxley dostarcza w niej łatwych i bałamutnych argumentów wszystkim, z nienawiścią patrzącym na walkę o przebudowę świata i z obrażoną miną słuchającym słów, które chciałyby ich wyrzucić z ciepłych betów i wygodnych poglądów. Huxley zmienia im te obrażone miny na uśmiech sceptycznej wyższości, a taka zmiana musi smakować. Po co tyle hałasu, jeśli komunizm dąży do zatracenia indywidualności ludzkich, a stany zjednoczone świata do zatrzymania ludzi w rozwoju? Ten prymitywizm jest czymś niewytłumaczonym. Pisarz o poziomie Huxleya mówi o komunizmie jak dziennikarz z brukowego pisemka. Że niby oni chcą, żeby wszyscy ludzie byli tacy sami i że dziecko nawet nie zna rodzonej matki. Tu kończy się niemoralność książki Huxleya, a zaczyna się sprawa środków artystycznych. Aby okazać nam bezduszność ideałów współczesnych, Huxley tworzy przed naszymi oczami świat przyszłości tak prymitywnie i jednostronnie odmalowany, że po przeczytaniu książki raz jeszcze patrzymy na okładkę, aby się upewnić, czy nie padliśmy ofiarą mistyfikacji. Oto, do czego doprowadzają wasze ideały - mówi Huxley i ukazuje świat ludzi hodowanych w butelkach. Nie wiem, czy istnieje po angielsku wyrażenie „nabijać w butelkę", ale jeśli go nie ma, powinno powstać na specjalny użytek Huxleya. Równie dobrze mógłby nam Huxley przedstawić świat ludzi rosnących na grządkach i jadających w doniczkach, ludzi-zwierzokrzewów lub po prostu stado zadowolonych jołopów robiących pod siebie. Czy Ford jest istotnie demonem, który powstrzyma ludzkość w rozwoju? Nie, to zbyt liche w koncepcji. Ludzkość zmienia się w mrowisko idiotów, ustają wszelkie przeobrażenia, a wszystko to przez tego przeklętego fabrykanta samochodów! Patrzcie — powiada Huxley - jak straszny będzie świat bez zmian, bez niepokoju, bez poezji i bez wielkich namiętności, bez miłości i bez nienawiści. Można by takie same, najzupełniej dowolne proroctwa robić na temat prywatnego życia Huxleya. Ponieważ w książce jego jest wyraźna tendencja powrotu do natury, moglibyśmy krzyczeć, że Huxley za sześć lat będzie mieszkał na drzewie i że wyrośnie mu ogon. Koncepcja świata przyszłości, aby była zajmująca, musi być logicznym rozwinięciem motywów już istniejących, musi być jakiś związek między dalszymi przeobrażeniami a formami już nam znanymi. Gdzież są te zapowiedzi zahamowania rozwoju twórczości ludzkiej? Czy taką myślą natchnęło Huxleya zlikwidowane już w Sowietach naiwne naginanie sztuki do wymagań piatilet-ki? Huxley odbiera ludziom przyszłości poezję i wszelki artyzm. Wiedzy i twórczości naukowej stawia tamę. Zdawać by się mogło, że autor Point Counter Point okaże z równą pomysłowością i prawdopodobieństwem zarówno dobre, jak i złe strony uporządkowania i zorganizowania świata, tymczasem 1933 73 I luxley rzucił się z pasją na wyimaginowanego wroga, odbierając mu nie tylko wszelki wdzięk, sens, ale i wszelkie prawdopodobieństwo. Poziom tej książki jest tak niski, że miałem chwilami wrażenie, że czytam własną mło-il/ieńczą i bardzo głupią powieść Torpeda czasu . Książka Huxleya jest d/.iwnie staroświecka. Przypomina żarty sprzed stu lat na temat kolei żelaznych i poważne propozycje, aby po obu stronach szyn zbudować płoty, gdyż ludzie od zbytniej szybkości poszaleją. Dziś, gdy światu zagraża nadmiar cierpień, gdy co drugi człowiek na świecie męczy się w niedostatku i nękany jest niepewnością jutra, gdy świat stoi przed nową potworną rzezią wojny, Huxley lęka się, że zorganizowanie i uporządkowanie świata zmarnuje i zdławi jednostki genialne, ale nie trosz-iv.y się wcale o te jednostki genialne, o całe narody i pokolenia, które marnują się zarówno w okopach wojennych, jak i w głodzie i ciemności nędzy, [sinieje dzisiaj front wspólny walki oprawa człowieka do życia i rozwoju. Huxley na tyłach tego frontu robi pseudointelektualną dywersję. Z jego książki wieje chłód zrodzony z braku współczucia. Nie łączy się ona żadnym nerwem z cierpieniami bliskich otaczających nas ludzi. I dlatego jest tak nudna i antypatyczna. '' Kiedyś w rozmowie z moim szefem w UNESCO, Julianem Huxleyem, wyraziłem swój negatywny stosunek do „Brave New World". Zrobiło mi się trochę przykro, że ile wyraziłem się o bracie szefa, ale Julian z zadowoleniem potwierdził moje zastrzeżenia. „No oczywiście! -powiedział —przecież ten osioł Aldous napisał to na złość mnie i Wellsowi". 73 Torpeda czasu. Powieść fantastyczna ukazała się w Warszawie w 1924 r. 74 1933 1933 75 ó i-':"- 140 Nr 4,15 stycznia Możecie go spotkać co wieczór na wielkim dansingu. Tańczy bez wytchnienia. Niebieskie, pełne wdzięku oczy chłoną radość życia. Z całej jego postawy, z każdego niemal ruclju bije wesołość i głód świata. Człowiek ten kiedyś z mauzerem w ręku wskoczył, jeden z pierwszych, do pociągu pod Bezdanami. Skoczył bez chwili wahania, aby rzucić swe młodziutkie życie w ofierze świętej dla niego sprawie. Napad pod Bezdanami powiódł się. Ale ten chłopiec, który dziś jeszcze pełen jest młodości, stanął przed sądem. Skazano go na śmierć. Car ułaskawił. Zmieniono karę śmierci na dożywotnie więzienie. Oswobodziła go rewolucja, i dziś w wolnej Polsce, o którą walczył i za którą tyle wycierpiał, żyje74. Zawsze niemal, kiedy go spotykam, muszę pomyśleć o tej wypadkowej linii, która z ważnych racji stanu, starań i współczucia skręciła się i wygięła w zygzak podpisu cara na przedstawionej mu prośbie o ułaskawienie. Życie tego człowieka wisiało na końcu pióra nieżyjącego już władcy nie istniejącego cesarstwa. Towarzysze tego młodego jeszcze mężczyzny rządzą dziś Polską. Szli kiedyś w ciemną noc gotowi walczyć do ostatniego naboju. Szli na pociąg pod Bezdanami, ożywieni tą samą wiarą w słuszność swej sprawy, tym samym zapałem. Czy szli tylko w imię walki, tylko po władzę, którą może dać zwycięstwo? Nie. Zwycięstwo było wtedy zbyt dalekie. Chodziło tu jeszcze o żywy protest, okupiony choćby krwią, protest przeciw niesprawiedliwości, przeciw krzywdzie, jaką było zdławienie wolności całego narodu. Ci ludzie sprawują dzisiaj rządy i oni wymierzają sprawiedliwość. Wspomnienia o okropnościach walki są krótkotrwałe i mijają szybko jak fala krwi, która zarumienia wstydem twarz ludzką. Wraca, jakże szybko, blada surowość i chłodna obojętność wobec cudzych cierpień. Literatura i prasa całego świata pełna jest wspomnień o okrucieństwach ostatniej wojny, ale największe może barbarzyństwo i okrucieństwo wojenne zdarzyło się w dziewiętnaście lat po wybuchu wojny, parę tygodni temu w Niemczech. Sprawa jest prosta. Pewien człowiek, żołnierz niemiecki nazwiskiem Jager dostał się do niewoli francuskiej. Najzupełniej samorzutnie i niespodziewanie uprzedził on żołnierzy francuskich, na jakim odcinku nastąpi atak gazowy. Był to początek wojny gazowej, i sumienia ludzkie nie mogły się jeszcze pogodzić z okrucieństwem tej nowej broni wojennej. Człowiek ten wiedział, że jeśli nie powie, jeśli zachowa milczenie, paruset ludzi oślepnie i zginie w męczarniach. Słowa, które wyszły z jego ust, to był ostatni bełkot człowieczeństwa zdławionego przez wojnę. Przemówił nie zbałamucony czy zastra- 74 Chodzi prawdopodobnie o Czesława Świrskiego, schwytanego (wraz z Tomaszem Zakrzewskim) podczas akcji na pociąg pocztowy pod Bezdanami, skazanego na karę śmierci, a następnie ułaskawionego. s/.ony plakatami wojennymi Niemiec, Francuz lub Anglik, ale przemówił człowiek zbuntowany przeciw zbrodni. Wyzwolić się spod wpływu haseł, które zagłuszyły wszystko, wydźwignąć, wydobyć z siebie ten głos w czasie wojny światowej, czyż to nie było czynem prawdziwego bohatera? Pewien ulicer francuski opisał czyn Augusta Jagera w swoim pamiętniku. I cóż się .lalo? Jagera postawiono w szesnaście lat po wojnie przed sądem i skazano na dziesięć lat ciężkiego więzienia. Zamknięty teraz w celi, myśli może 0 łych paruset Francuzach, którzy dzięki niemu wyszli z piekła wojny, którzy leraz handlują może samochodami, siedzą w kawiarniach Paryża czy Tulonu 1 wracają po pracy do swoich dzieci i żon. Według praw, które obowiązują we wszystkich państwach świata, nie wyłączając nowego państwa zwycięskiego proletariatu, czyn Jagera był zwykłą zdradą wojenną. Jager zdradził armię, ale nie zdradził człowieczeństwa. Był to pierwszy glos protestu przeciw terrorowi państwa, przeciw zmuszaniu człowieka do popełniania i tolerowania zbrodni. Głos, który powinien grzmieć i odradzać się coraz potężniej. Ale jakże wątły jest dzisiaj ten głos na świecie, zbrojącym się i uczącym dzieci wszystkich narodów sztuki sprawnego i karnego zabijania! Jakże wątły jest ten głos wobec pomruków rewolucji i klęski milionów ludzi pozbawionych pracy i chleba. Epoka nasza nie jest epoką humanitaryzmu. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że idziemy naprzeciw wielkiej i niszczącej fali barbarzyństwa. Być może, dlatego ludzie tak szybko przystosowują się do nowego stanu rzeczy. Ale w tych walkach, które już zawczasu naginają człowieka do surowości i okrucieństwa, w tych walkach, które uznają tylko ostateczną celowość, nie może zaginąć granica między nakazem państwa gnębiącego jednostkę, a poczuciem człowieczeństwa. Słowo humanitaryzm zostało skreślone ze słownika ludzi naszej epoki. I jeszcze jedno słowo: szlachetność. To słowo niewygodne zarówno gnębionym, jak i zbuntowanym. Ale te słowa nie zginą. lY/eniosą je przez czarny odmęt historii niepozorni nowi bohaterowie. Nazwisko biednego więźnia Jagera wejdzie może kiedyś do podręczników historii. Nie będzie to historia wojen, ale dzieje walk ludzi czułych z ludźmi silnymi i okrutnymi. Wierzę w zwycięstwo tych słabszych. I to jest moje ,/aleństwo. Szaleństwo, które utrzymuje mnie przy życiua. ' Nie ma bezpośredniego związku między historią bojowej przeszłości opi-siincgo przeze mnie piłsudczyka a dziejami żołnierza niemieckiego Jagera. Wypadła bowiem ze względów cenzurałnych część łącząca: Prośba o ułaskawienie skazanych na śmierć niepodległościowców ukraińskich. Mowa będzie n tej sprawie w „Kronice tygodniowej" z dnia 22 stycznia 1932 r. I If .¦ft'-. - 76 1933 141 Nr 5, 22 stycznia W piątek dn. 13 bm. w „Gazecie Polskiej" ukazał się artykuł pt. Omyłka pięknoduchów. Jest to odpowiedź na moją ostatnią (częściowo skonfiskowaną) „Kronikę tygodniową"75. Anonimowy autor nie podał wprawdzie mojego nazwiska, ale przecież ponad wszelką wątpliwość walczy ze mną. Jak wiadomo, piątek i trzynastka to data pechowa. Artykuł jest istotnie dość pechowy. Zarówno metoda polemiczna, jak i treść zasługują na uwagę. Jest to komentarz do historycznego przemówienia p. ministra sprawiedliwości. Warto podać najważniejsze ustępy, aby pokazać, jakimi drogami idzie myśl „Gazety Polskiej" i jaki jest poziom oficjalnych polemistów. 1. „Modnym się stało i częstym wstawiennictwo niektórych mniej lub więcej wybitnych pisarzy za wszelkimi skazanymi, bez względu na winę i karę". 2. „Po prostu odnosi się wrażenie, że zupełnie bezkarność jest ideałem". Fałszywe wrażenie. Nie było słowa o bezkarności, a tym bardziej o zupełnej bezkarności. 3. „Wszelki objaw władzy jest bez rozeznania potępiony". Nieprawda. Z rozeznaniem. I nie wszelki. 4. „Strój narodowy, pamiątka historyczna czy zwyczaj polski, wydają im się śmieszne i głupie". Toby można powiedzieć nie tylko o Bernardzie Shaw, ale i o poczciwym Dickensie. Nawet sądzę, że to niejednokrotnie mówiono. 5. „Sztuka, wiersz czy powieść o podłożu patriotycznym jest dla nich już przez to samo - zła". Dla nich, to znaczy dla mnie. Powieść, to znaczy Kaden. Rzeczywiście, ostatnia powieść bardzo zła76. Przedwiośnie Żeromskiego było powieścią. Żeromski był patriotą. A wiersz? Czyj wiersz? Może Mickiewicza? A może tu chodzi o moją pogardę dla wielkiej poezji? Czy może o numery specjalne „Wiadomości Literackich"? Nie wiem, kto reprezentuje ten element wrogi wielkiej poezji polskiej, i nie w tym, na jakim tronie siedzą ci władcy Polski. „Polski Chrystusowej". 6. „Niestety, jesteśmy krajem zupełnie normalnym, mamy zatem jak kraje zaborcze nie tylko ludzi uczciwych, lecz również złodziei i bandytów". W kraju normalnym muszą być pisarze, którzy podnoszą głos przeciw karze śmierci. Kraj bez takich ludzi nie byłby krajem normalnym. Byłby krajem potwornym. Omyłka pięknoduchów, „Gazeta Polska" z 13 stycznia 1933 (dział Niedyskrecje). „Gazeta Polska", rządowy dziennik informacyjno-publicystyczny wydawany w latach 1929-1939. 76 Ta powieść to Mateusz Bigda, Warszawa 1933 (drukowana w odcinkach w „Gazecie Polskiej"). 1933 77 7. „Nie można pozwalać w imię humanitaryzmu, by portmonetka wędrowała bezkarnie z rąk do rąk fizycznie silniejszego...". Nie wiem, z kim „Gazeta Polska" polemizuje. Chyba nie ze mną, ja mówiłem o karze śmierci w procesie politycznym. W procesie, gdzie nawet sąd przedstawił skazanych do łaski. 8. „Największą sympatią naszych pięknoduchów cieszą się zbrodnie polityczne - w imię patriotyzmu niepolskiego dokonane". Gdzie, kto i kiedy okazywał tę sympatię? Znowu fałsz. I to fałsz zbyt już cyniczny. 9. „Dlaczego ludzie tępiący nie tylko szowinizm narodowy, lecz często nawet patriotyzm polski, wyrozumiali są nad miarę na zbrodnie, zabójstwa, w imię tych samych pobudek dokonane - byle przeciw Polsce?". Nad miarę! A więc wszystko, co nie jest miarą sznura, co się nie mierzy palem wbitym w ziemię i czterema zbitymi deskami, jest już nadmierną wyrozumiałością? 10. „... lecz byłoby zaparciem się celu walk poprzednich, gdyby wszystkiego - co stoi na drodze polskiej racji stanu - nie zwalczać". Wszystkiego. Łatwo można dojść do tego, że zostanie sama racja stanu, .lak kościotrup. Oczy, uszy, serce - wszystko to można zwalczyć. I w imię czego? Czy racja stanu to jest tylko władza? Czy może i te „stroje narodowe" i „pamiątki historyczne"? A może i te wartości duchowe kultury narodowej, 0 których się słyszy tak często, gdy o tym mówić wypadnie? Gdy się mówi uprawach narodu, przypomina się wszystkich, którzy śpią w muzeach 1 bibliotekach. Ale budzić śpiących nie wolno, bo trza, aby śpiący byli. Wiem, że odpowiedzi na takie demaskowanie steku fałszów nie należy się spodziewać. Zwyczajem jest milczenie. Znamy tę metodę. Jest jeszcze zwyczaj drugi. Odpowiedzieć znowu na nie napisane słowa. Polemizować anonimowo z fikcyjnym stanowiskiem nie nazwanego pisarza. Można również odmówić prawa głosu wszystkim, którzy nie byli na wojnie. Wszystkim, jak pis/.c anonimowy autor, „polskim poddanym"(!). Można powiedzieć: „wara oil naszych spraw!", albo jeszcze prościej - skonfiskować. 78 1933 1933 79 142 Nr 6,29 stycznia Zły to ptak, który kala własne gniazdo. Ale powiedzieć o ptaku, że jest zły, to niewielka obraza. Czy orzeł jest dobry? Kura jest dobrym ptakiem, a przecież każdy mi przyzna, że właśnie kura najwięcej kala własne kojce. Zamierzam dziś wystąpić w charakterze złego ptaka. Nastroszyłem pióra i siadłem przy maszynie. Muszę co pewien czas trochę pokalać „Wiadomości Literackie". W ostatnim numerze nie podobało mi się parę rzeczy77. Nie podobało mi się, że w dodatku „Drogi Nauki Współczesnej" święty Hubert, patron broni ognistej, wystąpił z pochwałą nauki służącej dla celów techniki wojennej, nie podobało mi się, że inny znów naukowiec oznajmia, że w sporach między uczonymi chodzi też o autoreklamę, , jak w polemikach literackich". Zdaje się, że wykwintny autor dialogu o popularyzacji (w nr 472) miał słuszność mówiąc o trudnościach popularyzowania wiedzy78. Kto wie jednak, czy trudność ta wynika z niedostępności zagadnień współczesnej wiedzy czy też może z tej prostej przyczyny, że najświetniejszy nawet uczony może źle pisać, mieć fałszywe ambicje albo też ulegać niedobrym wpływom środowiska. Uczucia zabarwiają myśli ludzi umiejących najściślej myśleć, ale żeby uczucia te odnaleźć i nazwać, trzeba mieć wzrok orła. Mimo że nazwałem się ptakiem, nie o sobie tak mówię. Zgodzę się raczej na nazwę ślepej kury, której czasem zdarzy się ziarnko prawdy. Z popularyzacją nauki jest, zdaje mi się, troszkę jak z przekładami poezji we Francji. Francuzi tłumaczą przeważnie wiersze prozą rytmiczną. Każdy poeta będzie się czuł pokrzywdzony i zubożony, ale czytelnik nabierze czasami pewnego pojęcia 0 charakterze twórczości obcego poety, a czasami nawet zapragnie poznać go w oryginale. Być może, że cała finezja, istota i piękno zagadnień naukowych nie zawsze się dadzą przetłumaczyć białym wierszem, ale przecież istnieją świetni tłumacze i nikt na serio nie może być wrogiem tłumaczenia poetów. Winawer jest świetnym popularyzatorem, a raczej propagatorem, bo potrafi nie tylko dać zajmujący obraz omawianej książki czy pracy naukowej, ale umie zachęcić czytelnika, zdobyć go dla nauk przyrodniczych. Od felietonów Winewera można przejść do Jeansa, Eddingtona i wleźć nawet w teorię kwantów i ślęczeć nad Planckiem. Sam znam nawet takiego czytelnika. Genialny uczony może być nawet głupim człowiekiem. Wydaje się nam często, że uczony, który ma do czynienia z najbardziej trudnymi i zawiłymi zagadnieniami matematyczno-fizycznymi, z chwilą gdy zniży się do marnych 1 łatwych konfliktów ludzkich, potrafi wyjaśnić nam wszystko i wszystko rozstrzygnąć. Niestety, wielcy uczeni mówią głupstwa w życiu równie często, jak i zwykli śmiertelnicy. Einstein odwiedza wróżbiarkę Madame Sylvie, jest kiepskim skrzypkiem i rzępoli bardzo fałszywie mówiąc o Palestynie. Bawiący obecnie w Warszawie pewien wybitny uczony europejski mówił mi, że widział w „New York Timesie" fotografię Einsteina ze starą żoną Żydów-m ką, przebranego w pióra wodza Indian (znowu te ptaki i te pióra. Wyraźnie mnie dzisiaj prześladuje drób). Być może, przyjemniej jest myśleć o budowie elektronu niż o konfliktach i zagadnieniach społecznych. W dziedzinie czystej spekulacji uczucia małe czy wielkie, marne czy wzniosłe nie mają tak łatwego dostępu, nie zabarwiają tak silnie myśli jak w zagadnieniach życiowych. Trzeba by właściwie zamknąć takiego uczonego w skrzyni ołowianej, opuścić się na dno Jeziora Genewskiego i tam bez jego żony i wpływu promieni kosmicznych pogadać o nim, o Palestynie. Niestety, u nas częściej niż zabarwione uczuciem myśli spotyka się uczuciową bezmyślność. Nagle w pewnym miejscu pisarz przestaje myśleć i na usprawiedliwienie swych odczuć czy nawet pragnień życiowych zbiera najtańsze i najbardziej przypadkowe argumenty. W ostatnim numerze „Wiadomości Literackich" Skiwski wystąpił z poważnym artykułem na temat pacyfizmu79. Do pewnego miejsca wszystko trzyma się kupy. Ale tam, gdzie Skiwski zaczyna mówić o zabijaniu ludzi i zwierząt, otwiera się nagle równia pochyła nonsensu. Skiwski twierdzi, że jeśli jest się przeciwnikiem wojny i masowego mordowania ludzi, musi się być również przeciwnikiem zabijania zwierząt. Dobrze, ale jakich zwierząt? Gdzie się zatrzymamy? Czy nie wolno zabijać tylko konia, czy też i zająca? A ptaki? (Ale dajmy już spokój ptakom). Czy wolno zabijać owady i co robić z bakterią nosacizny, na którą zachorował koń? Czy ratować konia, czy bakterie? Skiwski nazywa Gand-hiego jedynym konsekwentnym pacyfistą ze względu na jego jarstwo80. Wszyscy wiemy, że czcigodny Gandhi zabrał ze sobą do Londynu kozę. A może dla tej kozy wyjazd z ojczyzny gorszy był od śmierci? I jeszcze jed-no. Od czego zacząć? Czy zacząć od propagandy niezabijania szczurów, czy kv. niezabijania ludzi? W dzisiejszym obrazie świata to nie są te same zagadnienia. Poza naiwnością argumentacji w słowach Skiwskiego daje się odczuć i-hlód i perfidia w stosunku do człowieka. Ciekawsze jest, dlaczego tak pisze, ni/ lo, co pisze. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Skiwski jest skrępowany, /c kogoś udaje, że nie rozwija skrzydeł do lotu, że stroi się w cudze piórka. Psiakrew. Znowu mi się ptak napatoczył. 77 Chodzi o nr 1 z 1933 r. (Drogi nauki współczesnej. Dodatek „Wiadomości Literackich" poświęcony nauce). 78 A. i B. Rozmowa o popularyzacji, tamże. 'Jan Hmil Skiwski, Wąsy i cholewy, „Wiadomości Literackie", 1933, nr 2. J Jarstwo, czyli wegetarianizm. 80 1933 1933 81 >; 143 Nr 7, 5 lutego Nie bez zdziwienia dowiedziałem się, że omówiony przeze mnie w nr 476 „Wiadomości Literackich" artykuł Omyłka pięknoduchów wyszedł spod pióra kobiety. Autorką okazała się młoda i wytworna arystokratyczna dama, której piękny profil uwiecznił rzeźbiarz Madeyski na srebrnych polskich monetach81. Jakże tu polemizować z emblematem, z czymś tak dostojnym, niemal z samą Polską i do tego z profilu! Czytając artykuł „Gazety Polskiej" miałem od razu wrażenie, że to nie orzeł pisał, ale raczej reszka. Kończę polemikę bardzo ceremonialnym ukłonem w stronę pani, która, o ile mi wiadomo, milczała całe życie, aby raz schwycić za pióro w obronie kary śmierci. Polemika z p. Matuszewskim nie skończy się na tej wymianie zdań. Trwa ona nie od dzisiaj. Omyłkę pięknoduchów uważam za drobny wekselek zaprotesto-wany. Zwracam się więc do jego żyranta, p. Matuszewskiego, który oznajmił, że słowa autorki „oddają ściśle poglądy" „Gazety Polskiej". Start dyskusji, którą teraz próbuje podjąć p. Matuszewski, był fałszywy82. W „Gazecie Polskiej" zjawił się artykuł, w którym była mowa o pisarzach, występujących w obronie skazanych, o „humanitarystach" i „pacyfistach", występujących przeciw cenzurze, o zwalczaniu szowinizmu. Znaczna część artykułu poświęcona była polemice z moją „Kroniką tygodniową", omawiającą sprawę wyroku śmierci na bojowców ukraińskich. Teraz dowiaduję się, że ten artykuł wcale nie przeciw mnie był skierowany. Więc przeciw komu? Mógłbym prosić o nazwanie i wymienienie tego „pięknoducha". Artykuł był napisany zbyt już lekkomyślnie i dlatego nie jest możliwym startem do poważnej dyskusji. Wytknięcie wszystkich fikcji i dowolności artykułu nazywa p. Matuszewski formalizmem. Pragnę zwrócić uwagę p. Matuszewskiego na mój zgoła odmienny stosunek do słowa. Jestem pisarzem, i rzetelny stosunek do rzemiosła nie pozwala mi na taką beztroskę w operowaniu słowami. Nie jestem ani mówcą wiecowym, ani dziennikarzem i różnica między słowem „każdy" a „większość" jest dla mnie najzupełniej poważna. Lekceważąc te drobne różnice, możemy dojść łatwo od takich nonsensów, jak choćby to zdanie żyrowane przez p. Matuszewskiego: „W ogóle tendencj a w sztuce jest przecież rzeczą nieznośną...". Nie zamierzam polemizować z tym typowym dla „pięknoduchów" stosunkiem do sztuki, ale pragnę zwrócić uwagę na błędy wynikające z lekkomyślnego stosunku do słowa. „W ogóle", to znaczy, że i tendencje „państwowo-twórcze" są rzeczą nieznośną. „W ogóle" przekreśla pur sang tendencyjną wielką poezję patriotyczną i nazywa ją rzeczą nieznośną. A jest to chyba w sprzeczności z „tendencją" autorki 1 Osobą tą była Janina (Nina) Morstinowa. 2 Ignacy Matuszewski, Odpowiedź p. Słonimskiemu, „Gazeta Polska" z 22 stycznia 1933. 82 lego zdania. Oto mały dowód niemożności prowadzenia poważnej dyskusji tam, gdzie odbiera się słowom konieczną ścisłość. Muszę p. Matuszewskiemu cierpliwie wyjaśnić, że demonstrując nieprawdziwe zarzuty przeciw mnie skierowane, nie wycofałem się ani na chwilę z mego stosunku do kary śmierci. Powiada p. Matuszewski: „Ostatnia kronika p. Słonimskiego nosi formę ataku na nas. Ale w istocie p. Słonimski ogranicza (rozsądnie) sam siebie. Ogranicza do »procesu politycznego«, cofa »sympatie«, nie mówi o bezkarności". Powtarzam raz jeszcze. Nigdy nie okazywałem sympatii dla żadnych morderstw politycznych. To, że mówiłem 0 wyroku w sprawie politycznej, nie znaczy, abym się godził na karę śmierci w sprawach kryminalnych. Zawsze byłem i jestem przeciwnikiem kary śmierci 1 nie wierzę, aby droga szubienic była drogą do zmniejszenia przestępczości. Pan Matuszewski pragnie, abym się zdeklarował w sprawach państwa, wojny, życia ludzkiego, wolności, słowem, abym mu pokazał mój kamień filozoficzny, który jakoby mam w kieszeni. Krótkie expose dla prasy rządowej. Nie należę do pisarzy-symbolistów. To co piszę nie jest rebusem. Jeśli jednak chodzi o pełny program ideowy, odsyłam p. Matuszewskiego do pośmiertnego wydania moich pism i proszę o uwzględnienie stron „wybielonych" przez cenzurę. W obecnych warunkach nie o wszystkim mógłbym dyskutować swobodnie. Kiedyś malarz Grus powiedział Wieniawie: „Chętnie 0 tym pomówię z panem pułkownikiem, ale jak się spotkamy w gaciach". Poezja w czasach niewoli była wyrazem tęsknot dość trudnych do urzeczywistnienia. Dziś pisarzowi może już nie wystarczać idea państwa. Rodzi się nowy obowiązek torowania dróg do celów może odległych, ale szerszych 1 wzniosłej szych. Na ten temat trudno mi będzie dyskutować z p. Matuszewskim, i tu nie widzę możliwości porozumienia. Ale poza tym istnieje przecież wiele spraw niebagatelnych. Spraw ważnych po prostu dla każdego uczciwego człowieka. Mówię tu o walce z otaczającym nas złem, tej walce, która jest najszczytniejszym prawem pisarza. Między interesem państwa a prawem człowieka do życia i rozwoju wytwarza się rosnąca sprzeczność. Bronić praw człowieka przeciw uciskowi władzy to dosyć stara i banalna historia. U nas ma ona jeszcze nowy posmak. Posmak nie pozbawiony goryczy. 82 1933 144 Nr 10, 26 lutego ,,83 Dyrekcja PAT ogłosiła w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym" " wyjaśnienie w sprawie propagandowego filmu wyświetlanego w Londynie, który wywołał śmiech na widowni i kpiny, jak o tym doniosła p. MacGregor w nr 479 „Wiadomości Literackich"8 . "PAT tłumaczy się, że był to „film wyprodukowany przez PAT przed kilku laty, wycofany od dawna z ekranów i posiadający już tylko wartość archiwalną, z którego całości zamawiający powycinał poszczególne obrazy, nie wiążące się ze sobą i nie dające żadnego wyobrażenia, czy to o polskim przemyśle, czy o polskim krajobrazie, opolskim sporcie itd.". O parę wierszy dalej czytamy: „... film przyjęty był przez publiczność angielską, zebraną na wieczorze Towarzystwa Międzynarodowego Zbliżenia, bardzo życzliwie i nagrodzony kilkakrotnie rzęsistymi oklaskami. Publiczność angielska, zebrana na tym wieczorze, z zainteresowaniem oglądała obrazy polskie, podkreślając ich piękne ujęcie na wyświetlanym filmie, a opinia wydana przez p. MacGregor jest całkowicie odosobniona". Rozumiem, o co chodzi dyrekcji PAT. Oczywiście, dla nas są to nędzne, nie wiążące się ze sobą skrawki, nie dające pojęcia o polskim krajobrazie, ale dla Anglików i to starczy, bo przecież się zachwycali. Ba, nawet podkreślali „piękne ujęcia" „poszczególnych obrazów, nie wiążących się ze sobą i nie dających żadnego wyobrażenia". Pewien mój przyjaciel czytał gazetę, gdy go wezwano do telefonu. Podniósł słuchawkę i zamiast „halo", powiedział „cholera". Mam wrażenie, że czytał właśnie „IKC". Ale cóż tu winić kurierka, gdy sama agencja rządowa daje takie „wyjaśnienia". Kurierek wydrukuje wszystko. Zasada „było nie było" jest dewizą naszej prasy. Warto by wprowadzić pokrycie słów nie w takich dewizach, ale w trzydziestoprocentowym pokryciu prawdy. Wydawane przez p. posła Mariana Dąbrowskiego85 pismo „Tajny Detektyw" pomieściło kiedyś opis jakiegoś morderstwa. Do opisu dołączone były dwie fotografie. Aktorki Perzanowskiej i aktora Sochy! Pod tymi fotografiami nic nie było napisane, ale czytelnik, który nie zna tych aktorów stołecznych, miał wszelkie powody przypuszczać, że są to portrety morderców. Nie dziwiłbym się, gdyby artyści wytoczyli p. posłowi Dąbrowskiemu sprawę i wsadzili go do ciupy. Wtedy można by dać fotografię p. posła Dąbrowskiego, ale już z podpisem. Nie są to błahe sprawy. Prasa coraz mniej liczy się z opinią pu- 83 „Ilustrowany Kurier Codzienny", dziennik informacyjny o charakterze sensacyjnym wydawany w Krakowie przez Mariana Dąbrowskiego w latach 1910-1939. Bronisława z Kowalskich MacGregor, „Propaganda" filmowa P.A.T.'a, „Wiadomości Literackie" 1933, nr 8. 85 Marian Dąbrowski, wydawca i redaktor „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", był w latach 1922-1935 posłem na Sejm, początkowo reprezentował PSL-Piast, następnie w klubie BBWR. T 1933 83 bliczną. A rząd coraz mniej z prasą. Ma być teraz wprowadzone nowe rozpo-r/.i|dzenie. Miejsca wykreślone przez cenzurę, te białe, nie zadrukowane s/palty, mówiące często wymowniej od wykreślonego tekstu, nie będą mogły iii/, być białe. Redakcja pisma będzie musiała wypełnić miejsca skonfiskowane innym, cenzuralnym tekstem. Oczywiście, nikt nie może zmusić redak-cji, aby ten tekst miał sens. Jeśli moi czytelnicy znajdą nagle w „Kronice tygodniowej" fragment znanej powieści Robinson Crusoe, proszę pamiętać o lym nowym rozporządzeniu cenzury. Gdy np. będzie mowa 0 przymusowym przeszkoleniu militarnym dzieci w wieku szkolnym i gdy nagle zjawi się zdanie: „Robinson na piasku wybrzeża zobaczył ślad stopy ludzkiej. ...Czyżby to byli ludożercy? - pomyślał Robinson i z lękiem rozejrzał się po otaczających go zaroślach", proszę wtedy pamiętać o nowym rozporządzeniu i nie sądzić, że autor zapadł na pomieszanie zmysłów. Rozumiem, że rządowi może zależeć na skrępowaniu prasy, ale komu może zależeć na skrępowaniu sądów nagród państwowych? W czyim jest interesie, aby nagroda literacka albo muzyczna straciła wszelkie znaczenie? 1 luczy w prasie o najdziwniejszych metodach i sposobach zestawienia jury. Krążą różne nieładne plotki. Na cóż to? Albo nagroda jest przyznawana przez rząd i wtedy komedia jury jest niepotrzebna i niesmaczna, albo zestawia się taki sąd, który może być zły czy dobry, ale jest wyrazem jakiejś opinii. Nie jestem zwolennikiem nagród artystycznych i niewiele mnie to obchodzi, kto dostał order czy nagrodę 6. Bardzo być może, że Wacław Berent zasłużył na nagrodę. Nie chodzi o Berenta, ale o sposób, wjaki taką nagrodę się przeprowadza. Naiwny czytelnik sądzi, że może dostanie nagrodę Boy, Maria Dąbrowska albo kto inny, a pp. Zawistowski i Kaden wiedzą już, kto dostanie nagrodę za dwa lata. Utwór Berenta był drukowany w „Tygodniku Ilustrowanym", a p. Zawistowski jest ściśle z tym pismem związany. Z pewnością nie ma to żadnego związku z kandydaturą Berenta, przeprowadzoną przez p. Zawistowskiego, ale kto wie, czy nie było po prostu taktowniej, gdyby w takich okolicznościach p. Zawistowski, jako poniekąd zainteresowany, nie brał po prostu udziału w jury. Jak słychać, posiedzenie tego sądu było o krok od skandalu, a sąd nagrody muzycznej zakończył się wcale grubym skandalem. Komu się chce przysłużyć p. Zawistowski forsując swoich osobistych kandydatów? Z pewnością nie samej instytucji nagród państwowych, gdyż taka akcja deprecjonuje wartość moralną przyznanej nagrody i wytwarza brzydką atmosferę. Znamy działalność p. Zawistowskiego w teatrach miejskich87. Przez parę lat nazwisko jego figurowało na afiszach jako kierownika literackiego. Nazwisko to pokrywało wiele skandalów artystycznych teatru. Gdy p. Zawistowski utracił swe stanowisko w teatrach miejskich, wystąpił W 1933 r. Wacław Berent uhonorowany został nagrodą literacką Rady Miasta zawy. Od 1932 r. Zawistowski był naczelnikie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Warszawy. 87 Od 1932 r. Zawistowski był naczelnikiem Wydziału Sztuki w Ministerstwie Rfr" ¦>•• .'¦•-: 82 1933 144 Nr 10,26 lutego Dyrekcja PAT ogłosiła w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym"83 wyjaśnienie w sprawie propagandowego filmu wyświetlanego w Londynie, który wywołał śmiech na widowni i kpiny, jak o tym doniosła p. MacGregor w nr 479 „Wiadomości Literackich"8 ."PAT tłumaczy się, że był to „film wyprodukowany przez PAT przed kilku laty, wycofany od dawna z ekranów i posiadający już tylko wartość archiwalną, z którego całości zamawiający powycinał poszczególne obrazy, nie wiążące się ze sobą i nie dające żadnego wyobrażenia, czy to o polskim przemyśle, czy o polskim krajobrazie, o polskim sporcie itd.". O parę wierszy dalej czytamy: „... film przyjęty był przez publiczność angielską, zebraną na wieczorze Towarzystwa Międzynarodowego Zbliżenia, bardzo życzliwie i nagrodzony kilkakrotnie rzęsistymi oklaskami. Publiczność angielska, zebrana na tym wieczorze, z zainteresowaniem oglądała obrazy polskie, podkreślając ich piękne ujęcie na wyświetlanym filmie, a opinia wydana przez p. MacGregor jest całkowicie odosobniona". Rozumiem, o co chodzi dyrekcji PAT. Oczywiście, dla nas są to nędzne, nie wiążące się ze sobą skrawki, nie dające pojęcia o polskim krajobrazie, ale dla Anglików i to starczy, bo przecież się zachwycali. Ba, nawet podkreślali „piękne ujęcia" „poszczególnych obrazów, nie wiążących się ze sobą i nie dających żadnego wyobrażenia". Pewien mój przyjaciel czytał gazetę, gdy go wezwano do telefonu. Podniósł słuchawkę i zamiast „halo", powiedział „cholera". Mam wrażenie, że czytał właśnie „IKC". Ale cóż tu winić kurierka, gdy sama agencja rządowa daje takie „wyjaśnienia". Kurierek wydrukuje wszystko. Zasada „było nie było" jest dewizą naszej prasy. Warto by wprowadzić pokrycie słów nie w takich dewizach, ale w trzydziestoprocentowym pokryciu prawdy. Wydawane przez p. posła Mariana Dąbrowskiego85 pismo „Tajny Detektyw" pomieściło kiedyś opis jakiegoś morderstwa. Do opisu dołączone były dwie fotografie. Aktorki Perzanowskiej i aktora Sochy! Pod tymi fotografiami nic nie było napisane, ale czytelnik, który nie zna tych aktorów stołecznych, miał wszelkie powody przypuszczać, że są to portrety morderców. Nie dziwiłbym się, gdyby artyści wytoczyli p. posłowi Dąbrowskiemu sprawę i wsadzili go do ciupy. Wtedy można by dać fotografię p. posła Dąbrowskiego, ale już z podpisem. Nie są to błahe sprawy. Prasa coraz mniej liczy się z opinią pu- 83 „Ilustrowany Kurier Codzienny", dziennik informacyjny o charakterze sensacyjnym wydawany w Krakowie przez Mariana Dąbrowskiego w latach 1910-1939. Bronisława z Kowalskich MacGregor, „Propaganda" filmowa P.A.T. 'a, „Wiadomości Literackie" 1933, nr 8. 85 Marian Dąbrowski, wydawca i redaktor „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", był w latach 1922-1935 posłem na Sejm, początkowo reprezentował PSL-Piast, następnie w klubie BBWR. T 1933 83 blic/ną. A rząd coraz mniej z prasą. Ma być teraz wprowadzone nowe rozpo-r/.i|d/enie. Miejsca wykreślone przez cenzurę, te białe, nie zadrukowane s/palty, mówiące często wymowniej od wykreślonego tekstu, nie będą mogły Iuż być białe. Redakcja pisma będzie musiała wypełnić miejsca skonfiskowane innym, cenzuralnym tekstem. Oczywiście, nikt nie może zmusić redakcji, aby ten tekst miał sens. Jeśli moi czytelnicy znajdą nagle w „Kronice tygodniowej" fragment znanej powieści Robinson Crusoe, proszę pamiętać o lym nowym rozporządzeniu cenzury. Gdy np. będzie mowa o przymusowym przeszkoleniu militarnym dzieci w wieku szkolnym i gdy nagle zjawi się zdanie: „Robinson na piasku wybrzeża zobaczył ślad stopy ludzkiej. ...Czyżby to byli ludożercy? — pomyślał Robinson i z lękiem rozej-r/.ał się po otaczających go zaroślach", proszę wtedy pamiętać o nowym rozporządzeniu i nie sądzić, że autor zapadł na pomieszanie zmysłów. Rozumiem, że rządowi może zależeć na skrępowaniu prasy, ale komu może zależeć na skrępowaniu sądów nagród państwowych? W czyim jest interesie, aby nagroda literacka albo muzyczna straciła wszelkie znaczenie? Huczy w prasie o najdziwniejszych metodach i sposobach zestawienia jury. Krążą różne nieładne plotki. Na cóż to? Albo nagroda jest przyznawana przez rząd i wtedy komedia jury jest niepotrzebna i niesmaczna, albo zestawia się taki sąd, który może być zły czy dobry, ale jest wyrazem jakiejś opinii. Nie jestem zwolennikiem nagród artystycznych i niewiele mnie to obchodzi, kto dostał order czy nagrodę 6. Bardzo być może, że Wacław Berent zasłużył na nagrodę. Nie chodzi o Berenta, ale o sposób, w jaki taką nagrodę się przeprowadza. Naiwny czytelnik sądzi, że może dostanie nagrodę Boy, Maria Dąbrowska albo kto inny, a pp. Zawistowski i Kaden wiedzą już, kto dostanie nagrodę za dwa lata. Utwór Berenta był drukowany w „Tygodniku Ilustrowanym", a p. Zawistowski jest ściśle z tym pismem związany. Z pewnością nie ma to żadnego związku z kandydaturą Berenta, przeprowadzoną przez p. Zawistowskiego, ale kto wie, czy nie było po prostu taktowniej, gdyby w takich okolicznościach p. Zawistowski, jako poniekąd zainteresowany, nie brał po prostu udziału w jury. Jak słychać, posiedzenie tego sądu było o krok od skandalu, a sąd nagrody muzycznej zakończył się wcale grubym skandalem. Komu się chce przysłużyć p. Zawistowski forsując swoich osobistych kandydatów? Z pewnością nie samej instytucji nagród państwowych, gdyż laka akcja deprecjonuje wartość moralną przyznanej nagrody i wytwarza brzydką atmosferę. Znamy działalność p. Zawistowskiego w teatrach miejskich87. Przez parę lat nazwisko jego figurowało na afiszach jako kierownika literackiego. Nazwisko to pokrywało wiele skandalów artystycznych teatru. Gdy p. Zawistowski utracił swe stanowisko w teatrach miejskich, wystąpił 86 W 1933 r. Wacław Berent uhonorowany został nagrodą literacki) Rady Miasta Warszawy. 87 Od 1932 r. Zawistowski był naczelnikiem Wydziału Sztuki w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. 84 1933 1933 85 z publicznym oskarżeniem gospodarki artystycznej instytucji, w której pracował przez parę lat. Przez te parę lat nie przyszło mu na myśl podać się do dymisji. Przez te parę lat nie separował się niczym od działalności teatrów. Dopiero, gdy utracił stanowisko, wydrukował swe rewelacje. Czyżby trzeba było teraz czekać na wyjście p. Zawistowskiego z wydziału sztuki, aby poznać wszystkie szczegóły i kulisy-metod stosowanych przy udzielaniu nagród państwowych? A no cóż, możemy zaczekać. I 145 Nr 11, 5 marca Jak by wyglądał szpital dla nerwowo chorych, gdyby władzę oddać w ręce paru wariatów? Wariaci uzbroiliby się prawdopodobnie w kije i miotły, zamknęli lekarzy w celach i rozpoczęli demolowanie lokalu. W spiżarni wyrzuciliby kawę do zlewu, mąkę za okno, napaskudziliby na środku sali operacyjnej, środków dezynfekujących użyto by do wypalania sobie oczu. Największy posłuch miałby wariat najgłośniej krzyczący albo taki, który by się podał za Wilusia. Po pewnym czasie wariaci zmęczyliby się, i paru posługaczy szpitalnych łatwo opanowałoby sytuację. Świat robi wszystko, co wyżej wspomniani wariaci, ale niestety, nie męczy się tak prędko. Świat jest dzisiaj lakim szpitalem wariatów, w którym rodzą się nowi pacjenci, nowi szaleńcy z niewyżytą energią. Dużo się mówi o zmianach politycznych, ale neguje się rzecz może najważniejszą. Narodziny nowego człowieka. Pokolenie odchodzące, wyczerpane emocjonalnie wielką wojna i wstrząsami ekonomicznymi, odgrywa coraz mniejsza rolę. Nowy człowiek, kto wie -może człowiek nadchodzącej epoki - to niemal nowy gatunek zoologiczny. We Włoszech ma kędzierzawą czuprynę, czarne oczy i tegoż koloru koszulę. W Rosji ma małe oczki i mało koszuli. W Niemczech jest to blondyn w brunatnej koszuli. Oznaką przynależności do wspólnych szeregów nie są już złocone epolety, pióra na kapeluszach czy kolor mundurów. Rzecz poszła głębiej i dotarła aż do koszuli. Do samej istoty człowieka, do jego charakteru. Podobieństwo charakteru między młodym faszystą, komsomolcem i hitlerowcem mówią wyraźnie o naszej przyszłości. Jeśli ci ludzie mają rządzić światem, wiemy, czego się spodziewać. Nowy człowiek nie lubi myśleć. Pragnie żyć hasłem, gotową formułką, zbuntował się przeciw rozważaniu, przeciw drodze cięższego oporu. Pragnie celu, konkretnego celu, ten ludzki i zdrowy skądinąd pęd do działania jest silniejszy od sprzeciwów rozumu. Nowy człowiek pragnie być okłamywany. Co drugi hitlerowiec wie, że Hitlera subsydiuje wielki przemysł niemiecki, a przecież uważa i siebie, i swego wodza za socjalistę. Hitler zapowiada, że ocali chłopa i robotnika niemieckiego. Nie mówi, jak to zrobi. O to mniejsza. Hasła jego są i tak atrakcyjne. Dają wyżycie nienawiści wpajanej w każde dziecko Europy, bo ukazują wroga. Mniejsza, czy będzie to wróg klasowy, czy wróg po drugiej stronie granicy, czy też po prostu wróg o dużym nosie. Potrzeba karności zostaje również nasycona. Jeśli dodać jeszcze do tej mieszaniny potrzebę wiary i żądzę władzy, zdaje się, że będziemy mieli gotowy przepis na narkotyk porywający i oszołamiający nowego człowieka. U nas w Polsce jesteśmy świadkami dość wyjątkowego układu sił. Rzą-(1/ą starzy ludzie. Nowy człowiek jest w opozycji. Nowy człowiek wyżywa się biciem Żydów na uniwersytecie i źle mu się powodzi. Trudność w zwalczaniu 86 1933 rządu polega na braku haseł. Rząd pod wieloma względami sam realizuje program nowego człowieka. Stosuje metody dyktatury. Biedny nowy człowiek jest markotny. Patrzy na te metody z zazdrością i politowaniem. Cóż to za fuszerka! Ja pokazałbym dopiero, jak się robi dyktaturę - wzdycha nowy człowiek i wali kijem profesora,na dziedzińcu uniwersyteckim. Role są źle osadzone. Aktor, który gra czarny charakter, jest raczej lirycznym amantem. Prawdziwy czarny charakter musi udawać obrońcę praworządności i liberała. Marnuje się. Zadaje się z byle socjalistami i ludowcami, a przecież bliższa mu czarna koszula niż sukmana. Rządy nowego człowieka w innych krajach Europy wywierają swój wpływ, podsycają ambicje. Ten nowy koktajl smakuje wszystkim ludziom stojącym u władzy. Wielki przemysłowiec patrzy z zazdrością na Rosję sowiecką. Kraj olbrzymich inwestycji, bez ochrony praw człowieka - to musi się podobać. Również ludzie władzy patrzą z zazdrością na Rosję, na Hitlera czy na Włochy faszystowskie. Mój Boże, myślą sobie, jak tam dobrze! Jak tam łatwo rządzić. My się tu musimy liczyć z tysiącem głupstw, a tam nie ma mowy o prawie krytyki czy jakiejś przeżytej opinii publicznej. Patrzą z tęsknotą na to zmętniałe zwierciadło i wzdychają: „Ech, nie pajmut!". Sprawa autonomii, a raczej gwałtonomii uniwersyteckiej, która wywołała tyle wrzawy, nie była poruszona ani razu z punktu widzenia nowego człowieka88. Wydaje mi się, że jest to punkt dość ważny. Położenie ręki na samodzielność wyższych uczelni ma w sobie zarodek dwu niebezpieczeństw. Rozszerzenie biurokracji i stworzenie precedensu na przyszłość. Jest to torowanie drogi nowemu człowiekowi. Gdy przyjdzie do władzy, pokaże wtedy, jak się to robi. Jest to oddanie jeszcze jednej i wcale ważnej placówki. Rządy się zmieniają, i to co dziś być może tylko niepożądanym wtrącaniem się państwa w życie uniwersyteckie, przy nowym układzie sił stanie się zdecydowanym barbarzyństwem. Rząd stosujący środki dyktatorskie jest jak każdy człowiek stawiający siłę przed umową społeczną. Demoralizuje obywateli. Stara to prawda, bardzo dziś aktualna. Stolica Związku Rad wprowadza paszporty i wysiedla paręset tysięcy ludzi. Hitler zawiesza pisma opozycyjne. W piecach amerykańskich trzaska wesoło pszenica, a w Magnitogorsku rdzewieją na deszczu i śniegu amerykańskie maszyny. Po wielkiej furii wojny światowej wariat, zamieszkujący kule ziemską, dojrzewa do nowego ataku szału. W Genewie szyją nam kaftan bezpieczeństwa, który przypomina w tej epoce koszul jeszcze jedną koszulę. Koszulę śmiertelną. 1933 87 88 Aluzja do ustawy o szkołach wyższych, przyjętej przez Sejm w marcu 1933, ograniczającej ich autonomię i będącej przedmiotem protestów środowisk akademickich. 146 Nr 15, 2 kwietnia Barbarzyńca, który szedł kiedyś na imperium rzymskie, odziany był w malownicze skóry. Dziś, rozebrany do koszuli, idzie na Europę, ale nie jest to inwazja z zewnątrz. Barbarzyńca wyrósł jak drapieżna roślina wśród pól /oranych granatami wielkiej wojny. Rośnie w Europie nowe pokolenie, wy-i In i wane w afirmacji wojennego szowinizmu. Maszerują ulicami Rzymu, HciliiKi i Moskwy ci opaleni chłopcy z nie nakrytymi głowami, niosąc sztandary, godła i transparenty. Zbuntowani przeciw wszelkim kompromisom, nitTiiTpliwi, zdecydowani na każdy gwałt. Znaleźli hasła, które dają ujście ich ii-mpcramentom i charakterom. Do nich wydaje się należeć przyszłość Kumpy. Po wielkiej wojnie nastąpiła reakcja, lęk przed możliwością nowego k;it.ikli/mu, ale nie nastąpiły zasadnicze zmiany w wychowaniu. Co więcej, odpadły ostatnie skrupuły niepotrzebnego liczenia się z życiem czy cierpieniom jednostki. /yjemy w epoce rozgrzeszenia przemocy. W epoce coraz trudniejszych zagadnień społecznych i coraz łatwiejszego sposobu rządzenia. W Moskwie, wobec niebc/pieczeństwa epidemii i braku środków żywnościowych, postanowiono /likwidować pr/.dudnienie. Co zrobić z tym niepotrzebnym milionem'' ( 7y w s budować parć lysięcy domów, czy poprawić warunki sanitarne i /> w nościowi' l'o co'.' Są przecież sposoby łatwiejsze. Wyrzucono po prostu z Moskwy milion ludzi. Co trzeci mieszkaniec stolicy dostał dymisję. Może sobie iść do jasnej cholery, byle nie mieszkał w promieniu stu kilometrów od Moskwy. Hitlerowcy w podobny sposób zamierzają wyrugować Żydów. Ale in /robią, gdy i to nie pomoże? Właściwie można sobie wyobrazić, że młodzi władcy luiropy pójdą dalej i przestaną się liczyć z resztkami przesądów. Proponuję parę takich niezawodnych sposobów oczyszczenia świata i pokonania ki w.ysu. Rozstrzelać wszystkich obywateli brunetów albo, co logiczniejsze, 1 .i/dego człowieka, który ma więcej niż lat czterdzieści. Dosyć żyli. Teraz ins chcemy pożyć. Oczywiście rozwiąże to na pewien czas sprawę bezrobocia. Jeśli się już raz pójdzie po linii absolutnej celowości, organizacja życia ust niezmiernie łatwa. Ci, którzy dorwali się do władzy i są silniejsi, mogą /robić wszystko. Niemcy mogą pokazać światu tak dokładną robotę, dyktaturę tak ślicznie opracowaną do końca, tak metodyczną i konsekwentną, że życie człowieka przestanie mieć wszelki sens uboczny. Trudno podobnie pojęty systi-m rządzenia nazwać inaczej jak szałem zbiorowym. A może raczej chorób, i infekcyjną. Polska przeszła dyktaturę jak szkarlatynę w wieku dziecięcym W Niemczech szkarlatyna padła na organizm bardziej dojrzały i jak zwykle u dorosłych, jest niebezpieczniejsza. Rzuca się na uszy, oczy i atakuje si-rce. W d/.iejach świata nie spotykaliśmy terroru o wielkiej precyzji. Była to zawsze mieszanina okrucieństwa zniechlujnością i przypadkowością. Przy dzisiejszych środkach i co gorsza, przy zupełnym wyrzeczeniu się humanita- 1933 ryzmu nawet jako nieobowiązującej chorągiewki, jest właściwie zupełnie możliwe, że pewien typ człowieka zapanuje niepodzielnie nad światem. Nie przypuszczam, aby hitlerowcy żyli pięćdziesiąt milionów lat jak gady w epoce mezozoicznej, ale mogą się rozmnożyć i rozrosnąć w groźną potęgę. Barbarzyńca dzisiejszy lubuje się w środkach nowoczesnej techniki. W Rosji przy byle zamieszkach idą w ruch karabiny maszynowe. We Francji ludzie biją się przeważnie na kije i noże. W Anglii na pięści. Im mniej cywilizowane środowisko, tym środki walk ulicznych są bardziej współczesne. Ta niewspółmierność, ten kontrast między dzikością natury ludzkiej a zdobyczami coraz potężniejszej techniki robi z człowieka współczesnego - potwora. Nie myślę tu o potworze w znaczeniu moralnym, chodzi mi raczej o określenie przyrodnicze. Kto wie, może człowiek jest dziś takim zwierzęciem przejściowym z jednej formy zoologicznej w drugą. Takim gadem, który ma pióra, albo ptakiem, który ma futro, ale składa jajka. Człowiek oderwał się od ziemi, potrafi być ptakiem i rybą głębinową, jest coraz potężniejszy wobec natury i z dniem każdym wydaje się być dzikszy wobec swego własnego gatunku. A może po prostu nie rozumiemy tej nowej epoki. Jesteśmy szczątkiem, zamierającym gatunkiem. Przywykli do nadbudowy idealistycznej, bezradnie stoimy wobec nowych praw jawnego cynizmu. Nie, to raczej ludzkość jest nową małpą, czyli formą przejściową od zwierząt człekokształtnych do gatunku człowieka myślącego. Taka recydywa zwierzęcości jest zupełnie możliwa. Niewiele nam przyjdzie z tego określenia, ale zawsze jest pewna ulga w separowaniu się od zwierząt. Jeśli bez gniewu stwierdzimy, że małpy czerwone wygnały jedną trzecią ludności Moskwy, że małpy brunatne mordują masowo, a małpy brunatne mordują masowo, a małpy czarne szykują się do wojny z Francją - zdobędziemy w ten niezbyt wesoły sposób jakieś poczucie prawdy i proporcji, tak potrzebne do życia nie-małpom. Małpy nie chcą wiedzieć prawdy. Małpy nie myślą samodzielnie. Najchętniej naśladują. Zarówno u komsomolca, jak i u faszysty czy hitlerowca instynkt naśladownictwa jest rozwinięty w najwyższym stopniu. Hasło! Czyż hasło nie jest małpim wrzaskiem, który powtarza gromada bezmyślnie, ale z rozkoszą? Małpa ma energię. Myślenie osłabia gwałtowność czynów. Przez wiele lat przykrywano i krępowano małpę w człowieku łagodnymi, mądrymi słowami, i już prawie wydawało się, że małpa chodzi na dwu nogach. Wielka wojna kazała znów małpie czołgać się na czworakach. Zwierzę wydobyte z człowieka niełatwo da się ujarzmić. Małpa nauczyła się pisać i mówić, drukować odezwy i fabrykować broń. Małpa chce nas wytępić. Drażnią ją nie-małpy. Ale i ta sprawa nie da się rozstrzygnąć walką. Małpa ma w sobie pierwiastek człowieczeństwa, a człowiek ma jeszcze w sobie instynkty małpie. Małpa mimo wszystkich efektownych czynów i aktów przemocy jest przeszłością. Dużo jeszcze może nadrzeć papierów, nawrzeszczy, nadokucza, napaskudzi, ale powoli zasmuci się i zamyśli albo zacznie się uśmiechać. Wtedy straci swoją dziką energię. 1933 89 Robi się składki na ofiary powodzi, na pogorzelców, przynosi się pomoc ofiarom trzęsienia ziemi. Jak pomóc najlepszym ludziom Niemiec, którzy uciekają przed małpami? Na tej ponurej wyprzedaży Polska mogłaby tanio kupić wielu świetnych ludzi, znakomitych lekarzy i uczonych, niejeden dobry pisarz niemiecki mógłby przypomnieć sobie język swego dzieciństwa. Oczywiście, wszystko do czasu, póki małpa nie rozmnoży się i u nas. Być może, za l.il kilkanaście stosunki tak się ułożą, że część ludzi z każdego narodu będzie musiała uciec przed małpami. Twain powiedział kiedyś, że Syberia jest najwspanialszym krajem świata, bo od setek lat rządy carskie wysyłały tam naj-k-ps/Yi h synów narodu. Można by założyć taki kraj w Europie. Kraj ludzi, kiór/y nie mogą żyć razem z małpami. Byłby to może pierwszy kraj, w którym słowo patriotyzm nabrałoby zdrowego sensu. 1 90 1933 147 Nr 16, 9 kwietnia Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna! Tą wsią dzisiaj nie są Bronowice, ale Brzuchowice . Nie należy z tego szydzić. Mam szczerą sympatię dla obrońców „reduty Gorgona". Prócz zwykłej i ordynarnej sensacji jest w tym procesie kobiety oskarżonej o zabójstwo zdrowy głód sprawiedliwości. Nie wymagajmy od tłumu drażliwości sumienia w sprawach dalekich i dla szerokich mas abstrakcyjnych. Przeobrażenia, jakim ulega Europa, toną we mgle oddalenia i zawiłości. Tu, mimo zagadkowości sprawy, zagadnienie jest jasne i nieskomplikowane uczuciowo. Kto wie, czy nie byłoby dobrze, aby wielkie procesy polityczne były tak popularyzowane jak to głośne morderstwo. Kto wie, czy nie byłoby dobrze, aby poczytalność Hitlera sprawdzano tak dokładnie jak władze umysłowe Stasia Zaremby. Mogłoby się łatwo okazać, że Hitler posiada „mały stopień spostrzegawczości", że nie rozróżnia koloru brunatnego od czarnego i że na podstawie badania przy pomocy „testów" dyktator Niemiec musi być uważany za niedorozwiniętego i obciążonego dziedzicznie. Szczegóły procesu Gorgonowej znane są każdej kuchcie, i sam słyszałem, jak babina sprzedająca gazety tłumaczyła jakiejś swojej bratniej duszy, że „Japończyki zabrały Chińczykom dżagan". Chodziło tu pewno o Dżehol90. Nie można ciągle myśleć i mówić o sprawach wielkiej wagi. Życie toczy się i wije swymi małymi strumykami. Istnieje u nas głuchota na zagadnienia albo przesadne bagatelizowanie wszystkiego, co nie jest przewrotem społecznym. Pismo syndykalistów „Jutro Pracy" ma taki fałszywy ton rozstrzygania z wyżyn syndykalizmu wszystkich spraw i sporów literackich. I tam również czyta się o współczesnej literaturze, że chodzi na pół czarnej do „Ipsu", gdzie zresztą przez cały niemal dzień siedzi autor tych sarkazmów, p. Kazimierz Golde. „Jutro Pracy" wystąpiło kiedyś bardzo ostro przeciw Chaplinowi. Z punktu widzenia syndykalizmu i pracy. Że Chaplin jest typem próżniaka, który woli przymierać głodem i włóczyć się po ulicach niż pracować. Teraz pismo to poświęciło felieton broszurce Irzykowskiego91. Anonimowy autor z niebosiężnych wyżyn uśmiecha się nad małością obu stron, tzn. zarówno Irzykowskiego, jak i Boya. Bardzo niebezpieczne dla zdrowego rozsądku jest włażenie na takie wysokości, z których śmieszna figurka Irzykowskiego staje się tak samo ważna jak postać pierwszego dziś pisarza w Polsce, Boya-Żeleńskiego. Jeśli się nie utrzymuje proporcji między człowiekiem ajego pa- W Brzuchowicach pod Lwowem, w grudniu 1931, została zamordowana córka przedsiębiorcy budowlanego Zaremby; o zbrodnię oskarżona została jego gospodyni, a zrazem kochanka, Rita Gorgonowa, jej proces elektryzował opinię publiczną, a emocje podsycała prasa sensacyjna. 90 Dżehol, prowincja w Chinach zajęta przez wojska japońskie w początku 1932 r. 91 Jerz, U klerków, „Jutro Pracy", 1933, nr 13. 1933 91 sożytem, to lepiej z takiej wysokości nie przemawiać, bo głupstwo pada z szybkością przyspieszoną. Jest coś wysoce zabawnego w tej kampanii przeciw Boyowi, którą próbują robić pisma najrozmaitszych kierunków. Broszura Irzykowskiego pt. Beniaminek to, łagodnie mówiąc, nudziarstwo z odcieniem chorobliwej manii prześladowczej, a mówiąc ostrzej - brzydkie głupstwo. Zabawa polega na tym, że ludzie, dla których działalność Irzykowskiego jest martwa i zawsze była wroga, teraz głaszczą go i pieszczą. Irzykowski był brzydki i przykry, ale teraz jest dobry i ładny, bo atakuje wspólnego przeciwnika. Każde zdanie Irzykowskiego jest teraz cytowane przez prasę endecką, jak list pasterski Ka-kowskiego. Nawet Kaden przestał na chwilę ryczeć o nagrodach i pieniądzach i pogłaskał Irzykowskiego. Irzykowski stał się beniaminkiem. Stał się cudownym dzieckiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczął chodzić w krótkich majtkach. Z równie wzniosłej wysokości jak „Jutro Pracy" spogląda na sprawy naszej literatury „Nowe Pismo". Ukazał się tam artykuł Mariana Czuchnow-skiego pt. Jaśniej92. Jest to najciemniejsza brednia, jaką wyniósł na światło dzienne duch „proletariacki". Z wyżyn wtajemniczenia proletariackiego p. Czuchnowski nazywa wiersze Broniewskiego nie tylko „szmirą proletariacką", ale „szmirą poetycką w ogóle". Cała poezja współczesna jest „do luftu". Pan Czuchnowski powiada, że celem „poety rewolucyjnego w ramach dzisiejszych warunków jest zniszczenie burżuazyjnej kultury wiersza, burżu-azyjnego rymu, burżuazyjnego rytmu, burżuazyjnej tematyki...". Aby dać przykład, czym jest prawdziwa poezja proletariacka, podaje p. Czuchnowski z całą wzruszającą śmiałością swój własny wiersz. Mówi, że jest to wiersz napisany „krótko i jasno". Mówi o swoim wierszu, że jest „wspaniałym szyfrem poetyckim" i że jest to poezja dla „tych", którzy będą chcieli i umieli ją czytać. Pozwolę sobie zacytować ostatnią strofę tego krótkiego wiersza. „Ludzie kochają pijąc krzyczącą herbatę włosów. Mówię jasno, aż: nie! Głos ów, żarząc, w- agregatory wspomnień". Rytmu ten wiersz istotnie nie posiada. Sensu również. Rytm posiada tylko jeden na początku, i to dość burżuazyjny, bo „księżyca" i „błyskawica". Poezja „Skamandra" jest, oczywiście, jak i cała poezja świata przedczuchnowska, jedną wielką pomyłką. Ciekawe, że wielki Czuchnowski nie wszystkich pisarzy „burżuazyjnych" jednakowo potępia. Wymienia on dwa nazwiska z pełnym szacunkiem. Składa ukłon J.N. Millerowi i Irzykowskiemu, jako „istotnym specom socjologii literackiej". Oczekuję w najbliższej przyszłości jeszcze artykułu Wańkowicza o Czuchnowskim albo przeciwnie. Powoli wytwarza się jakiś hitleryzm literacki, i byle drab, byle grafoman przemawia ze swadą, która daje poczucie większości liczebnej. Istotnie, 92 Marian Czuchnowski, Jaśniej (O nową poezję proletariacką), „Nowe Pismo", 1933, nr 14. 92 1933 większość jest po stronie głupców. „Nowe Pismo" drukuje te brechty, bo są one skierowane przeciw ludziom talentu. Nowy człowiek nie lubi talentu, bo to obraża jego dumę. „Jutro Pracy" bawi się w przepowiednie. Pan Golde i p. Hoppe grożą nam zagładą i przeskakują przez nas z wielką lekkością. Nie krzycz Hoppe, póki nie przeskoczysz. Nie lubię wróżb, ale pozwolę sobie na skromna uwagę. Zarozumiałość Czuchnowskich, Wańkowiczów, Millerów i całej tej plejady zbuntowanego grafomaństwa nie zdoła nas przekonać, że przyszłość literatury od nich zależy. Za mało mają wątpliwości. Człowiek musi mieć jak Prometeusz swego orła, który mu gryzie wątrobę - powiedział Gide. Ludzie ci nie mają swoich orłów. Nie mają nawet wątroby. Mają tylko trochę żółci. I 1933 93 148 Nr 17,16 kwietnia Prasa endecka, pisząc o Hitlerze, wije się, skręca, wykrzywia i nie może się wyprostować. Bo i jakże! Hitler robi same śliczne rzeczy, po prostu dusza rwie się do niego, ręce składają się do oklasku i do bicia Żydów, usta składają się do pocałunków, a twardy mus każe pisać, że Hitler wróg odwieczny, że korytarz, że buta germańska. Ciężko. Jaki on tam wróg, ten Hitler? Swój człowiek. Swój do swego po swoje. Oto pierwszy obraz psychicznego kalectwa. Popatrzcie na biednego en-deka. Ręce sobie gryzie z żalu. Myśli z rozrzewnieniem o rosłych hitlerowcach, wzruszony głaszcze ich po podgolonych łbach i ciężkim piórem pisze: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Wzdycha. Przypomina sobie twarze żydowskie we własnym stronnictwie i sam spluwa. Role się za szybko zmieniają. Jak się tu zżyć i przystosować do tych ciągłych zakrętasów? Na przykład z Rosją sowiecką. Siedzi sobie oficer w kasynie i wszystko ma porządnie w głowie ułożone. Na zachód germański wróg odwieczny. Na wschód czerwony kat z czerezwyczajki, Żyd z nożem w zębach, wróg Kościoła, wiadomo - bolszewik. A tu alians. Braterstwo broni. Pokazują w kinie, jak Owsiejenko składa powinszowania Piłsudskie-mu. Najpierw Owsiejenko, potem dopiero Laroche. Bierze „Gazetę Polską". Jest Owsiejenko. A potem fotografia Woroszyłowa. A pod fotografią brak tradycyjnych, miłych już dla oczu swojskich słów: „Czerwony kat sowiecki". Tyle tylko podpisano, że głównodowodzący armii czerwonej. Jakiś niepokój wkrada się do serca. I znowu kto tu lepszy? Osiołkowi w żłoby dano: w jednym Owsiejenko... Dzikie hordy, przedmurze chrześcijaństwa - i nagle prawie siostrzyca. A może przeciwnie, lepiej z Hitlerem na nich? Diabli wiedzą. Nie ma ładu, nie ma spokoju. Cały świat wstrząśnięty jest jak lekarstwo przed użyciem. Niemcy, ta Mekka żydostwa, teraz największy wróg. Podziękowania, składane władzom polskim za obronę Żydów przed pogromami niemieckimi -już to jedno może wprowadzić zamęt w głowie starego Żyda. Całe pokolenia wzdychały. „Berlin! Tam się żyje!". A teraz okazało się, że tam się nie żyje. Ciężkie, tragiczne kalectwa przeżywają dzisiaj Żydzi niemieccy. Patriotyzm, krzyże żelazne, junkry - i nagle kolbą w zęby. Nie, to już nie okaleczenia duszy, to prawdziwe, przejmujące w swej grozie dramaty. Co musi czuć Żyd niemiecki, wybitny uczony, gdy czyta transparent z napisem: „Precz z medycyną żydowską!" Jakiż to nikczemny rozrachunek. Czy Hitler, wypędzający Żydów z wydziałów medycznych, odda im Ehrlicha, Hertza, Wassermanna? Żydzi niemieccy uśmiechali się zawsze do Niemców. Byli nie tylko lojalną elitą, ale byli w Niemcach zakochani. Pogarda żydostwa dla świata aryjskiego uznawała ten jeden wyjątek. Żaden Żyd nie czuł pogardy dla Niemca. Hitler powiada, że Żydzi zanieczyścili politykę niemiecką. 94 1933 1933 95 A przecież właściwie jedyna polityka, którą Żydzi uprawiali, to była polityka proniemiecka. Dlatego tak ciekawa jest ta walka, która się rozpętała na świecie między Żydami a hitleryzmem. Żyd polski, francuski, angielski czy amerykański, siedząc u siebie w gabinecie, walczy z własną krwią i z własną naturą. Poczucie wspólności rasowej nakazuje mu bojkotować towary niemieckie, ale cechy własnej jego rasy nakazują mu postawić na pierwszym planie osobisty interes, lepszy zarobek. Która strona jego psychiki weźmie górę? Czy ten sentyment, który każe Żydom opłacać chedery, mimo że już własne dzieci posyłają do Oxfordu, czy weźmie górę ten Żyd, dla którego małżeństwo córki z gojem jest ciosem gorszym od plajty? Czy może zwycięży w Żydach surowa obojętność, poczucie marności wszystkiego, co nie jest bogaceniem się? W tym wypadku zagadnienie jest o tyle ciekawsze, że uderzono tu boleśnie w ambicję Żydów cywilizowanych. To nie pogrom getta. To pogrom najlepszych synów wybranego narodu. Osobiście nie bardzo wierzę w solidarność bojkotu żydowskiego. Żydzi są solidarni na sentymentalnie, ale wydaje mi się, że brak im zdolności utrzymania się w długotrwałym wysiłku zbiorowym. Być może, nastąpi to samo co z handlem kapitalistów z Sowietami. Co drugi wielki kapitalista, który nienawidzi komunistów i boi się komunizmu, robi z Sowietami interesy. Ciekawe jest, że powstał taki gwałt o Żydów niemieckich, a panuje taka okrutna cisza dokoła prześladowania pisarzy nie-Żydów. Czemu milczy Ro-main Rolland? Czemu nic o hitleryzmie nie mówi Wells czy Russell? Zapanowało jakieś wyczekujące milczenie. Nowy terror, nowa furia barbarzyństwa w Europie przyjęta została ciszą. Czyżby to była cisza zmęczenia? Krzyk Żydów nie zapełni tej ciszy, to mimo wszystko tylko szczegół frontu walki nowej małpy ze skapcaniałym, człowieczeństwem. A może ludzie milczą, bo jeszcze nie wiedzą prawdy? Nie wiedzą, jak jest, bo do galerii zdobyczy własnych przybył jeszcze jeden nowy sposób. Torturuje się torturowanych, aby nie krzyczeli, że są torturowani. PEN-Club niemiecki przysłał list do Polski, że wszystko jest nieprawdą, że nic się nie stało i nic nie zmieniło. Ale na blankiecie tego listu przekreślone są nazwiska Dóblina i Kerra. Ale wiadomo, że uciekli z Niemiec nawet tacy umiarkowani politycznie pisarze jak Tomasz Mann. Nie można wierzyć tym, co piszą z Niemiec, bo nie wiadomo, czy nie piszą pod przymusem. Epoka nasza szczyci się wielkim wynalazkiem Hindusów. Biernym oporem. Niemcy wprowadzili nową zdobycz germańską. Zmuszenie siłą ofiary, aby broniła własnego oprawcy. 149 Nr 18, 23 kwietnia Po wielkiej wrzawie reklamowej „piatiletki" daje się zauważyć pewien odwrót w ocenie zdobyczy budownictwa przemysłu sowieckiego. Wszystkim, którzy interesują się życiem Rosji sowieckiej, tzn. wszystkim inteligentnym czytelnikom, polecam książkę p. Karola Wójcika93, która właśnie ukazała się na półkach księgarskich. Autor w czasie paroletniego pobytu w Rosji potrafił zebrać materiał faktów i cyfr pierwszorzędnego znaczenia. Smutna to lektura. Pan Wójcik nie operuje tablicami statystycznymi, dostarczanymi przez „Woks". Jeśli zagląda do oficjalnych statystyk, to po to, aby skonfrontować je z obrazem rzeczywistości, aby porównać je z ujawnianymi przez prasę sowiecką poszczególnymi pozycjami, aby szukać na rynku szumnie reklamowanych dwustu tysięcy samochodów czy trzystu milionów par obuwia. Czteroletni pobyt w Sowietach, świetna znajomość języka i stosunków rosyjskich pozwoliłyby p. Wójcikowi na zebranie materiału znacznie mniej efektownego od Knickerbockera, ale stokroć bardziej przekonywającego. Będąc członkiem komisji do rewindykacji archiwów polskich, p. Wójcik jeździł sporo po Rosji. Podane przez niego cyfry są zawsze konfrontowane zżyciem i dają obraz niemal tragicznego rozkładu gospodarki sowieckiej. Mówiąc 0 kolejnictwie, p. Wójcik podaje trzydniową kronikę stacji Pticzewo. „50% pociągów - mówi kronika - spóźnia się po 4-5 godzin dziennie z winy Pti-i/cwa. 859 wagonów towarowych czeka do kilku tygodni odprawy, 10 loki mioty w, zremontowanych przez fabryki w Kozłowie i Woroneżu, po pierw--.A-j próbie wycofano, bo zepsuło się w nich wszystko, skończywszy na hamulcach". A za dwa dni dalszy ciąg kroniki: „ilość wagonów oczekujących odprawy wzrosła do 1112. Ilość zepsutych maszyn też wzrosła o 60%. 4 maszynistów wydalono ze służby, 4 oddano pod sąd. Wszystkie krany wodne popsute". A trzeba wiedzieć, że Pticzewo nie jest jakąś legendarną dziurą prowincjonalną. Jest to wielki węzeł dwu szlaków kolejowych. „Tędy prze-iluul/n węgiel i nafta na Ural i Wschód, a z powrotem surowce do portów 1 /Minomorskich". Przechodzą tamtędy pociągi z Zagłębia Donieckiego na h.ilrki Wschód i z Moskwy na Saratów. Pticzewo nie jest wyjątkiem. Na ka/ilcj niemal linii kolejowej dzieje się podobnie. Posłuchajmy, co mówi .niior o produkcji nowych lokomotyw sowieckich. Robi nowe maszyny ( li,uków, Kołomieńsk, Krasne Sormowo, ale w niedostatecznej ilości. Robi li .kiimotywy „Proletarskij Zawód" w Leningradzie, ale komisja odrzuciła mu IC Im /darzą się, że brak w nich po sto części. Gorzej jeszcze, bo w Bołgoje 3 „prolclarskie" lokomotywy wycofano po pierwszej jeździe, a 12 dalszych w ogóle nic ryzykowano puszczać. Miał w r. 1931 dać 100 ciężkich maszyn „Krasnyj Putilowiec", ale do końca stycznia 1932 r. wcale do wykonania ich '" Karol Wńjcik, Maski i nędze piatiletki, przedmowa Adam Krzyżanowski, Kra-k..w Mm. 96 1933 nie przystąpił". Obsługa maszyn jest tego rodzaju, że permska dyrekcja kolei wykazała w jednym miesiącu 8000 wypadków nie usprawiedliwionego niestawienia się maszynistów do pracy, czyli tzw. progułow. Cyfry te i przykłady mnożyć można bez końca. Czytając książkę p. Wój-cika czy biuletyny Glassa94, informując się u ekonomistów, którzy byli w Rosji i którzy, jak Tennenbaum, umieli patrzeć, coraz bardziej przychodzimy do przekonania, że plan pięcioletni nie spełni oczekiwanych nadziei. Barbarzyński bezład gospodarki sowieckiej pogłębia melancholię naszych czasów. Trudno jest już dzisiaj liczyć na zwyciężenie kapitalizmu przez zdobycze pozytywne Rosji. Wielu ludzi żyło nadzieją, że rozkwit przemysłowy Sowietów i podniesienie stopy życia robotnika sowieckiego staną się siłą propagandową o potędze nie do odparcia. Że tą właśnie drogą a nie drogą krwawego gwałtu socjalizm odniesie zwycięstwo. Niestety, kryzys światowy spada i na Rosję. Kraj, który szczycił się brakiem bezrobotnych, zaczyna redukcje. W „Ogizie" (Ogólnopaństwowe Wydawnictwo) z 6137 pracujących pozostawiono przy pracy tylko 2191 ludzi. Coraz mniej prawdopodobne staje się pokojowe zwycięstwo socjalizmu. Człowiek pragnący spokoju i pracy nie ma się gdzie schronić, nie ma dokąd uciec. Jutro wydaje się należeć do gatunku walczącego, i to walczącego w najordynarniejszym tego słowa znaczeniu. Drąg żelazny i rewolwer stają się narzędziem człowieka naszej epoki. Dickensowski świerszcz za kominem wydaje się dziś czymś równie odległym jak mucha w bursztynie. Ludzie przestali mówić. Zaczęli ryczeć. Czy można dyskutować z człowiekiem ryczącym? Ale te ryki o różnych melodiach, choćby brzmiały nąjdonioślej, nie potrafią na długo zagłuszyć sumienia. Sumienie nie jest przesądem ani fikcją. Hitlerowiec, bijący drągiem żelaznym swego profesora za to, że jest Żydem, rozbyczony młodzieniec, walący w łeb koleżankę na uniwersytecie, ma poczucie zła, które czyni. Uczucie to jest przytępione narkotykiem słów i haseł partyjnych, ale wiemy, że te narkotyki długo nie trwają. Świat, na którym takie metody stałyby się prawem, musiałby ulec zbyt wielkim zmianom. Czy zmiany takie są możliwe? Kto wie. Kto wie, czy nowy człowiek nie potrafi tak zorganizować wychowania, że to, co dziś jeszcze połowa świata nazywa barbarzyństwem, stanie się moralnością? Lękać się należy, że jeżeli hitleryzm, faszyzm i bolszewizm nie zdeprawują idących pokoleń, to uczyni to strach. Strach zaczyna być uczuciem dominującym w naszej epoce. To naj-podlejsze z uczuć demoralizuje i kata i ofiarę. Tylko ludzie pozbawieni wyobraźni nie odczuwają strachu. Lęk przed utratą pracy, lęk przed utratą majątku, lęk przed wojną czy rewolucją, wreszcie lęk przed drągiem żelaznym i kolbą karabinu snuje się jak cień nad głowami mieszkańców Europy. Dom nie ma już bramy, pokój nie ma drzwi. Jeśli szukacie odrobiny bezpieczeń- 94 Biuletyny Glassa, ukazujący się na prawach rękopisu gospodarczy biuletyn informacyjny pt. „Rosja Sowiecka". Redaktorem i wydawcą był Stanisław Glass. 1933 97 siwa, kładźcie na siebie mundury wojskowe, przewiązujcie się czerwonymi wstęgami, ozdabiajcie ramiona swastyką, tym krzyżem, który wyrodził się w pająka. Cóż warte są nasze poczynania, jeśli najordynarniejszy znachor może /gnieść w tak cywilizowanym kraju jak Niemcy wszelką niezależność i zdep-i;ić godność ludzką. Właściwie cóż by nam przeszkadzało, póki czas, pójść hc/lroskim gościńcem, pogwizdując „a nous la liberte"95, niewiele sobie czy-ni;ic ze wszystkich marności tego świata. Odwrócić się plecami od wyjącej hołoty, zgodzić się na wszystko za cenę wygody i spokoju. A przecież są i będą ludzie najwyższej odwagi, którzy wbrew wszystkiemu zostaną samotni na opuszczonych szańcach człowieczeństwa. Wśród ludzi o oczach zwężonych nienawiścią zostanie i przetrwa człowiek o oczach szeroko otwartych. Io nie strach rozszerza mu oczy. To ciekawość. Z tej ciekawości rodzi się /.rozumienie. 95 a nous la liberte (fr.), dla nas wolność. 98 1933 h ••>'¦? 150 Nr 20, 30 kwietnia Czytelnik gazet musi mieć jakiegoś faworyta na co dzień. Przez dłuższy czas była tą atrakcją Gorgonowa. Później w tym wyścigu wyszedł w batach na pierwsze miejsce Hitler, teraz znów wysuwa się Gorgonowa. Korzystając z zamieszania i z nieuwagi czytelnika warszawskiego, Japończycy cichcem zabierają całe prowincje chińskie. Zjawiska pierwszoplanowe przysłaniają zwykle cały horyzont. Zawsze mi to przypomina pewną staruszkę z powieści France'a, która słysząc okrzyki na cześć Marata, spytała przechodnia, czy to chodzi o Marata, który jest wikarym w Compiegne. Na dobrą sprawę nie wiemy, w czyich czasach przyszło nam spędzić życie. Być może, w historii zostanie tylko, że na skutek zamieszek w Niemczech Einstein przeniósł się do Paryża. Takim zjawiskiem, które chwilowo przysłoniło nam szerszy horyzont, była nagroda literacka przyznana Boyowi przez endeków96. Straszny tam musiał być płacz i zgrzytanie zębów. Przebieg posiedzenia jury przypomina mecz futbolowy i tak zwaną samobójczą bramkę. Biedna Iza Moszczeńska musi się podpisać pod nagrodą dla Boya. Przeciwstawienie „zwyrodnialca Boya" czcigodnej Rodziewiczównie nie jest pozbawione humoru. Nie mam nic przeciw tej poważanej pisarce, ale ten argument da się łatwo obalić przy pomocy porównania fotografii obojga kandydatów do nagrody. Endecy wypisują teraz, że nagroda dla Boya, to intryga literatów. Istotnie, nagrodę dali Boyowi literaci wbrew głosom radnych miejskich, ale dlaczego ma to być intryga? Nieoceniony ZAD97, zazdroszcząc nagród, wystąpił do p. prezydenta miasta z groteskową petycją. Zwrócono się do Słomińskiego (proszę p. zece-ra o uwagę) z żądaniem wypłacania pensji autorom dramatycznym. W tej ślicznej petycji jest zdanie, które cynizmem wali w łeb jak obuchem: „Z powodu nikłości dochodów autorskich współczesnej literaturze dramatycznej polskiej grozi zamilknięcie". Szkoda, że podpisany pod tym jest tylko Gru-biński. Gdyby tam byli jeszcze Mickiewicz, Słowacki, Norwid i Wyspiański, może by miasto uległo. Myśl jest zdrowa, ale należałoby ją zmodyfikować. Dać paręset złotych miesięcznie Hertzowi, Wroczyńskiemu czy Grubińskie-mu za to, żeby nie pisali. Widziałem kiedyś w Lublinie taką płaczliwie ryczącą pianolę w restauracji. Gdy się wrzucało monetę, przestawała ryczeć. Właściciel pianoli wzbogacił się na tym pomyśle. Na petycję ZAD-u odpowiedział dość słusznie dyrektor Krzywoszewski, że autorzy polscy dostali już w tym roku subwencję. Teatry miejskie wystawiły bowiem pięć sztuk autorów z ZAD-u i dołożyły do nich trzydzieści tysięcy. 96 W 1933 r. Tadeusz Boy-Żeleński został uhonorowany nagrodą literacką miasta Warszawy. 1933 99 Jeśli mowa o subwencjach, muszę się pochwalić, że p. Miller w tygodniku „Nowe Pismo" obsypał mnie „prebendami", „protekcjami" i uświadomił mnie, że posiadam wpływy w MSZ (dziwne to muszą być wpływy, je-.li nie dano mi na wyjazd do Rosji paszportu ulgowego, jaki otrzymuje każdy korespondent, i musiałem zapłacić czterysta złotych)9. Poza tym byłbym dumny, gdybym miał wpływ na Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Wpływ n;i politykę kraju to rzecz niebłaha dla pisarza. Pan Miller napisał również, że moje kroniki muszą „spowodować rozpanoszenie się prawa pięści i chamstwa duchowego". Powiada, że hitleryzm powstał w Niemczech, bo znalazło się tam „kilku promotorów smaku estetycznego i etyki literackiej w rodzaju Słonimskiego". Pan Miller tak nie myśli, bo nie jest wariatem. Pan Miller jest po prostu bardzo zły, że nazwałem go nudziarzem, a nawet, jeśli mnie pamięć nie myli, grafomanem. Trudno. Pan Miller, nawet gdy wymyśla, nie przestaje być nudny. I nie przestaje być grafomanem, to znaczy pisze niedobrze i nie ma nic interesującego do powiedzenia. W tym samym „Nowym Piśmie" jest recenzja p. Gładycha, który zachwyca się głupią sztuką Krzyczcie Chiny! i gniewa się na śliczną komedię Pagnola Mariusz". Pan Gladych powiada: „Pagnol jest piewcą swej klasy: sytej burżuazji, spędzającej czas na piciu wina i grze w karty. Tretjakow zaś walczy o biednych kulisów chińskich, którzy w tymże czasie karmią się śmierdzącymi jajami". Oczywiście, p. Gładych nie wie, że stare jajka są jednym z największych przysmaków chińskich. Równie dobrze można by napisać o Pagnolu, że pokazuje, jak biedni Europejczycy muszą pić stare wina. Głupio wyszło z tymi jajkami. Niech p. Gładych nie mówi o tych jajkach żadnemu Chińczykowi, bo Chińczyk się obliże, ale się nie zrewolucjonizuje. Bardzo wiele rozżalenia okazuje wobec mojej osoby pismo urzędników „Jutro Pracy". Słowo Jutro" w ustach urzędnika brzmi tak swojsko i znajomo. Wystarczy zwrócić się do jakiegokolwiek urzędnika w jakiejkolwiek sprawie, aby usłyszeć sakramentalne słowo: „Jutro". Piszą tam o mnie: „Slonimski z Parady nie obawiał się słów krytyki, bo nie miał się czego obawiać, był rzetelnym poetą. Słonimski z » Wiadomości Literackich« obawia się krytyki, bo pod płaszczem błyskotliwego dowcipu kryje rozbrat ze sztuką na rzecz pracy dziennikarskiej". Co słowo to nieprawda. Czemuż to rzetelny poeta ma się nie obawiać krytyki? Najświetniejsi poeci umierali ze strachu przed krytykami. Powiedzenie, że boję się krytyki, wydaje mi się również nietrafne. I czemu to wziąłem rozbrat ze sztuką? Od czasu Parady wydałem pięć tomów poezji, a w ostatnim roczniku „Wiadomości" znajdzie 97 ZAD, czyli Związek Autorów Dramatycznych. 98 Jan Nepomucen Miller, W odmętach Bzdury, „Nowe Pismo", 1933, nr 21. 99 Komedię Marcela Pagnola, Mariusz, wystawił w 1933 r. Teatr Polski w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza; Słonimski recenzował spektakl (podobnie jak niemal wszystkie spektakle wspominane w Kronikach tygodniowych) w „Wiadomościach Literackich", przedruk w: Gwałt na Melpomenie, t. 1-2, Warszawa 1959. 100 Kazimierz Golde, Idolatria, „Jutro Pracy",1933, nr 16. 100 1933 p. Golde prawie tyle moich wierszy, co „kronik". O pracy dziennikarskiej też nieprawda. Nie jestem dziennikarzem i nie pracuję w żadnym dzienniku. Nie. Tak nie można pisać. Czyż nie lepiej po prostu i uczciwie powiedzieć, że dawniej podobałem się p. Goldemu, a teraz nie, bo dawniej nie pisałem o „Jutrze Pracy"? Coraz bardziej przychodzę do przekonania, że gdybym wydał tylko jeden tom wierszy lub wystawił tylko jedną Wieżą Babei ', byłbym dziś poważany prawie jak Artur Górski. Pismo urzędników porusza również sprawę kawiarni „Ips". Posłuchajcie, bo to zabawne: „»Ips« jest miejscem, gdzie nieśmiertelni z »Wiadomości« pozwalają się wielbić. Tam odbywają się dwa razy dziennie nabożeństwa wielbicieli Krzywickiej, Boya, Słonimskiego itd., tam im składają natłoczone snoby ofiarę z pół czarnej". Macie, znowu te pół czarnej! Przecież w „Ipsie" urządza wieczory poezji „Kwadryga"102, a nie ja. Kawę podają kelnerzy za pieniądze, a nie snoby w ofierze. Może p. Goldego drażni, że się spotykam prawie codziennie w „Ipsie" z Parandowskim, a czasem z Boyem lub Krzywicką. Jeśli go to drażni, to niech tam nie chodzi i niech głowy nie zawraca. Co to obchodzi pracowników państwowych, komunalnych i samorządowych, gdzie ja piję kawę. Więcej pomysłowości! Bo się pogniewam i przestanę czytać, co o mnie piszecie. Stracicie jedynego czytelnika. Dramat Słonimskiego Wieża Babel miał premierę w Teatrze Polskim w maju 1927, spektakl reżyserował Leon Schiller, sztuka nie cieszyła się powodzeniem, zeszła z afisza po 13 przedstawieniach. 102 Kwadryga, nazwa grupy pisarzy i poetów skupionych wokół czasopisma o tej samej nazwie, wysuwających postulat sztuki uspołecznionej. 1933 101 151 Nr 21, 7 maja Ankieta pisma „ABC" nie wzbudziła dostatecznego zainteresowania103. 1'uc/ucie obowiązku wobec kształtowania się najbliższej przyszłości nie pozwala nam lekceważyć zbiorowej spowiedzi dziecięcia wieku i głosów ludzi, którzy przecież chcą nami rządzić. Zważyć trzeba, że ankieta ta była rozpisana przed wybuchem zbydlęcenia hitlerowskiego w Niemczech. Teraz głosy młodzieży brzmiałyby ostrzej i śmielej. Przykład jest zaraźliwy i barba-i/Mistwo, uprawiane bezkarnie na oczach całego świata, rozgrzesza słowa >loi,|il wstydliwie rzucane z ust zaciśniętych grymasem nienawiści. Już to, co iiiliul/ież powiedziała osobie, nie zachęcona przykładem Hitlera, jest dość gru/iiL- i dość zasmucające. Są gdzieniegdzie w tych odpowiedziach słowa rozumne i lud/kie, ale przeważa, zalewa wszystko nieprzytomna frazeologia, barbarzyński bdkot, pod którym płynie nurt pragnienia władzy. W kazili1 j prawie odpowiedzi młodzieńca myślącego narodowo jest słowo „czyn", Słowo to, zabarwione poezja, wczasach niewoli, kryło w sobie dążenie ilo niepodległości pan.lwa. Co oznacza ono dziś w ustach młodzieży na- udno dociec. < 7\ i IhhI/.i Iii tylko o bicie kolegów-Żydów? Pro lywny jest ni¦ • 11¦.i \ i nieuchwytny. Witaminą, ożywiającą ruch |csl nienawiść do /ydów, tlo masonerii. Biedna masoneria jako polityczny przypomina starą kukłę w strzelnicy. Po przeczytaniu ! ni takich demagogicznych bajdurzeń ogarnia zniechęcenie. Nie i)lni porozumienia się, bo ci ludzie nie chcą ani słuchać, ani my- ak main wiarę w potrzebę i znaczenie perswazji. uiU-iii .1.(i. z obozu narodowego powiada: „Powracają do głosu pozaro-we władze duszy, jak wiara i instynkt. Czasy, które mijają, krzywdziły icka, przyznając tylko rozumowi". Pan J.G. nie powiedział, co „przy- tylko rozumowi", ale tendencję jego rozumiem. Nie chcę go krzyw- nie życzę mu, aby w dalszych studiach uniwersyteckich kierował się wian) i instynktem. W każdym razie p. J.G. powinien, jeśli zostanie Ku mai ruta., napisać dla porządku na szyldzie swojej apteki, że tu kierują się t\ Iko wiarą i instynktem. Pewna doza „rozumowości" potrzebna jest do rozmowy, którą zamierzam przeprowadzić, przeto omijając p. J.G. przejdę do wywodów jego kolegi, p. M.S. z obozu narodowego. Znajduję tam wyznanie: „A właśnie my, narażając się obrońcom propagandy żydowsko-masońskiej, stajemy twardo w obronie zdrowia moralnego narodu. Nie chcemy swobód w tej dziedzinie żadnych". Po tym zdaniu, wydrukowanym tłustym drukiem, czytamy nieco niżej takie wywody: „Jedynie w dziedzinie obyczajów uznajemy pewien postęp... pewnych zmian wymagają zmienione warunki życia". gram tlłł piv .l. ni.i tu \ H'lln /.um dzu tyłk 101 Mowa o ankiecie „ABC", która ukazała się na początku maja, dotarcie do sto->wncgo egzemplarza dziennika okazało się niemożliwe. 102 1933 Jestem optymistą i wierzę, że można by p. M.S. przekonać, że nienawidzone przez niego masońsko-żydowskie (?) „życie świadome" jest właśnie walką o pewien postęp, o „pewne zmiany", których wymagają zmienione warunki życia. Gdyby się p. M.S. chciał spokojnie rozejrzeć w tych strasznych „projektach nowej ustawy małżeńskiej", znalazłby tam może więcej troski 0 „zdrowie moralne" niż o antysemickich hecach wiecowych. Ale na to trzeba mieć trochę odwagi. Nie lękać się myśleć i nie obawiać się niewygodnych argumentów. Namawiam p. M.S., aby spokojnie i w tajemnicy przed kolegami przeczytał Dziewice konsystorskie Boya, który nie jest ani Żydem, ani masonem. Pan A.R. ze Związku Katolickiego również jako jedyną rzecz konkretną swego programu podaje antysemityzm. Dyskusja jest tu trudna, bo autor powiada, że „Żydzi są rozsadnikiem zła w życiu prywatnym studenta". Nie podaje on ani rodzaju zła, ani okoliczności, w których to zło dostaje się do życia prywatnego. Dość powszechny jest wstręt wśród studentów do „wartości duchowych" 1 „różnych romantyzmów". Pewien młodzieniec skarży się, że karmiony był w szkole „niezdrową pożywką romantycznych uniesień". Sądzę, że jest to aluzja do Mickiewicza. Na razie jest to aluzja nieśmiała, ale widzieliśmy niedawno w Niemczech, jak się takie słowa uskrzydlają. W Niemczech odwołano uroczystości ku czci Brahmsa, bo dziadek wielkiego muzyka był Żydem. Czyż nie można się spodziewać, że w sprzyjających okolicznościach p. T.H. będzie się domagał spalenia dzieł Mickiewicza? Inny znów student ze Związku Katolickiego, omawiając sprawę bojkotu towarów żydowskich, powiada, że przyjdą ludzie „zdolni do poświęcenia, wyzwoleni z pęt materializmu i potrafią przeprowadzić bojkot żydowski". Wyzwolony z pęt materializmu anioł-student, stojący z kijem przed sklepem żydowskim, to bardzo wzruszający widok. Młodzi narodowcy piszą „postęp", „kultura", „wartości duchowe" w cudzysłowach. Czyżby istotnie były to dla nich cudze słowa? Pan J.B. z „Welecji" powiada, że liberalizm ma źródło w sybarytyzmie, zrodzonym z pieniądza, i mówi głosem gromkim: „My młodzież, i to wszyscy, nie jesteśmy liberalni". Znaczy to chyba, że młodzi nie mają pieniędzy. Wydaje mi się to prawdopodobniejsze od tego zupełnego braku liberalizmu u wszystkich, ale to wszystkich młodych ludzi. Pan J.B. z przekąsem mówi nie tylko o „postępie", ale również i o literaturze. Powiada: „Ciągle i ciągle te właśnie »przeżycia« wewnętrzne jednostek, aż do znudzenia". Istotnie, ciągle. Od Szekspira do Tomasza Manna. Ale ten płaczliwy ton korporanta z „Welecji" budzi współczucie. Czyżby ten młodzieniec studiował literaturę na uniwersytecie warszawskim? W takim razie jego płaczliwy głos i nienawiść do całego świata mają pewne usprawiedliwienie. 104 Dziewice konsystorskie to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego, wydany w 1929 r. 1933 103 Bardziej energicznie brzmi spowiedź p. K.Dz. Mówi on o swoim pokoleniu: „Istnieje natomiast niesłychanie silny kult czynu, w szczególności czynu fizycznego. Imponuje nam działanie jako takie". Wielkie to słowa. Wielkie, ale nie bardzo zrozumiałe. O jakiż to czyn fizyczny chodzi? Czy istnieje niesłychany kult wycierania nosa, co jest przecież również czynem fizycznym? Nie dziwiłbym się, gdyby taki student, przepełniony „niesłychanie silnym kultem czynu fizycznego", pokochał któregoś z rzeźników warszawskich albo wstąpił ideowo na naukę do hycla. Jeśli istnieje taki oderwany kult czynu fizycznego, to rzeźnik powinien być czczony jak Herkules farnezyjski. Jak sobie ci młodzi ludzie łączą prymitywny kult siły fizycznej z katolicyzmem i nauką Chrystusa, to już ich prywatna tajemnica. Po prostu chcą bić Żydów i troszkę się modlić, żeby w ten sposób nakarmić ciało i uspokoić duszę. Niechęć do „wartości duchowych", „kultury" i tym podobnych przeżytków wypowiada ze swadą p. A.M., student i „marszałek" Konfederacji. Pan A.M. jest wrogiem bardzo wielu pojęć. Nawet konserwatyzmu. Powiada: „Konserwatyzm to przywiązanie do pewnej, przebrzmiałej już przeważnie tradycji. Otóż najbardziej konserwatywny wydaje się nam u starszego pokolenia kult postępu". Dalej powiada p. A.M.: „Nam w historii najbliższe jest średniowiecze, które uczy nas szacunku dla dyscypliny i hierarchii...". Mówiąc o średniowieczu, p. A.M. myśli prawdopodobnie o paleniu na stosie i łamaniu kołem. Ale chciałby przy tym jeździć na inkwizycje autem i słuchać przez radio jęków torturowanych ofiar. Śliczna koncepcja. Student A.M. powiada „Ludzkość, to puste słowo". Wszystko to zgadza się doskonale i nie jest pozbawione konsekwencji. Towarzysz tego studenta, p. K.H. /. Wilna, dodaje: „My na walkę patrzymy jako na treść i radość życia...". Wiemy, o jaką walkę tu chodzi (o walkę z nożem w zębach), ale nie wiemy, 0 co ma się toczyć ta walka. Młodzi ludzie zresztą sami niejako przyznają, że mniej ważny jest powód, a głównie chodzi oto, żeby prać. Student S.N. / Częstochowy pisze: „Nie ma w naszym pokoleniu posłuchu dla frazeologii 1 abstrakcyjnych haseł (»ludzkość«, »za naszą i waszą wolność«, powstania)". Jest tylko posłuch dla frazeologii bredni endeckich. Fanatyzm szowinistyczny i głupstwa o czystości rasy, wpajane studentom przez umysłowości lypu Strońskiego, który jest tak czystym Aryjczykiem jak pejsachówka, tzn. na 90%, podniecanie nienawiści do Żydów, jedyne żałosne hasło endecji -wszystko to razem spaczyło już tak dalece rozwagę przyrodzoną człowiekowi, że jednak dyskusja z tymi młodzieńcami jest czymś zniechęcającym. Zadziwiające jest, jak ci studenci nienawidzą poezji. Prawie tak jak Żydów. Co drugi młodzieniec mówi z pogardą i z żalem o swym wychowaniu. Pan T.H. z obozu narodowego pisze: „Należę do tego pokolenia, które... w szkole średniej karmione było niezdrową pożywką romantycznych uniesień, niejasnych celów, uczuciowości i cierpiętnictwa - słowem pozostałościami rozkładu z doby niewoli". Inny młodzieniec powiada: „Młodzież da ti ,3-.:. podwalinę do nowej epoki, w której nie znajdzie już wiecznie, w różnych przeobrażeniach, kiełkującego romantyzmu". Z tej całej żałosnej gadaniny można więc z biedą wyłowić trzy pozycje wrogie młodzieży. Romantyzm, Żydzi i masoneria. Ale to odwrócenie się od haseł romantyzmu, tak przeszkadzającego w rozkoszowaniu się czynem fizycznym, to jeszcze nie koniec. Religia chrześcijańska jest też nie byle jaką zawadą. I tu endecja sama troszkę przestraszyła się swoich ponurych pupilów. Ankieta pisma „ABC" to ilustracja powiedzenia: „ABC chleba chce". Chleba i igrzysk. Czyli posad, władzy, bicia Żydów i żadnych zawracań głowy. Młodości, ty nad poziomy wylatuj! Nie. Młodzież endecka i wszystkie faszyzmy i hitleryzmy to nie młodość. To raczej starość, zgrzybiała starość, która się chce wyszumieća. a Po paru latach z tych młodzieńczych szeregów wyszło dziełko niejakiego Władysława Gallasa pod tytułem „Duma i honor". Gallas pisze: „Mickiewicz w III części »Dziadów« kłóci się z Bogiem, że On niesprawiedliwie rządzi narodami, że on, Mickiewicz, lepiej by rządził. Lecz śmiem powiedzieć, że gdyby rządzili Polską tacy jak Mickiewicz, to zapewne Polska miałaby samych Żydów i mieszańców ". Czytelnik dzisiejszy może uznać, że niepotrzebne i nietaktowne przypominanie tych dawnych bzdur. Ale ostatecznie parę lat w życiu narodu to okres nie tak długi. Trzeba mówić o tym, co było złe i wsteczne w Polsce przedwojennej, bo zło odradza się łatwiej niż dobro. 105 152 Nr 22,14 maja Jak to wszystko źle poszło. Po wojnie, gdy Wilson wylądował na ziemi europejskiej, wtedy był czas i moment najodpowiedniejszy na wielki wysiłek woli i wyobraźni. Wtedy powinna była przyjść silna i zdecydowana reakcja na barbarzyństwo wojny. Wilson mógł rozwalić granice państw, mógł utorować drogę uczuciom ludzkim, mógł stworzyć warunki odpowiednie dla rozwoju zgodnego świata, mógł skrępować szowinizm i zdławić uczucia nienawiści na długo. Może na tak długo, aż wyrosłoby pierwsze pokolenie wychowane bez jadu szowinistycznego, pokolenie po raz pierwszy w dziejach świata wychowane nie dla obrony i napaści, ale dla pracy organizowania życia ludzkiego. Takie pokolenie mogłoby nam już coś powiedzieć o możliwościach człowieka, o jego naturze, która dziś jest tak pesymistycznie oceniana, z pewnością niesłusznie. Gdyby ktoś zamknął w klatce żelaznej dwa wygłodniałe psy i widząc, jak silniejszy zagryza słabszego, wyrokował o psiej naturze, popełniłby ten sam błąd, jaki jest udziałem wszystkich sceptycznych i zarozumiałych znawców psychologii człowieka. „Ludzie muszą się wzajemnie pożerać" - twierdzą ci panowie, patrząc na krótką historię paruset pokoleń, wychowanych w kulcie przemocy. Podobny błąd robią przeciwnicy socjalizmu, którzy na podstawie tragedii sowieckiej wyrokują o potrzebie interesu własnego jednostki. A przecież z łatwością możemy sobie wyobrazić inny bieg wypadków. Gdyby przewrót socjalistyczny po wojnie odbył się w którymś z krajów o większej kulturze organizacyjnej i w kraju nie tak wyniszczonym przez wojnę domową, już może dawno zdobycze socjalizmu byłyby potęgą rozwalającą i siła atrakcyjna Rosji sowieckiej na tle kryzysu państw kapitalistycznych, utorowałaby zwycięstwo ludziom pracy w walce z wyzyskiem. Po wojnie wychowywano ludzi w afirmacji zasad, które doprowadziły do wojny. Nonsens, barbarzyństwo i głupota szerzy się jak epidemia. Studenci warszawscy w dniu pierwszego maja krzyczeli „Precz z Żydami! Niech żyje Hitler!". Niemcy odmawiają prawa do życia wszystkim swoim obywatelom pochodzenia żydowskiego. To zagryzanie słabszego przez silniejszego posiada (bo to jest potrzebą ludzką) już całą swoją filozofię. Modna jest w Niemczech teoria, że Chrystus był Germaninem. Groteskowość tej koncepcji polega głównie na tym, że Niemcy powinni przecież tym bardziej szanować jego naukę o miłości bliźniego. Wszystko, co głosi Hitler, zgadza się raczej ze Starym Testamentem. Mściwy bóg żydowski jest bliższy znacznie hitleryzmowi niż Chrystus. Niemcy traktują Żydów jak Żydzi Amelekitów, a pojęcie o narodzie wybranym zdaje się być specjalnie dostosowane do polityki szowinistów niemieckich. Kto wie, czy po zwalczeniu resztek chrze-ścijanizmu Hitler nie pokusi się o pozyskanie na wyłączność dla Niemiec sta- 106 1933 rego boga żydowskiego. Na pewno znajdzie się jakiś doktor i profesor niemiecki, który udowodni, że Jehowa był Germaninem. Gdy słyszy się co dzień o czystości rasy, gdy różni mieszańcy i pomieszańcy nawołują do bojkotu muzyki Brahmsa, gdy czyta się te stosy gazet, te stosy kłamstw i fałszów, gdy widzi się twarze ludzi zbiedzonych z niedostatku i złaknionych jakiejkolwiek wiary, choćby najpodlejszej, ogarnia nas zniechęcenie graniczące ze słabością. Jest taka scena w Zwycięstwie Conrada105, gdy Heyst na swojej wyspie dowiaduje się o nędznych kłamstwach Schomberga. Potwarz i kłamstwo jest tak beznadziejnie niskie i nikczemne, tak podłym nazwane jest wszystko, co było szlachetne, że Heyst milczy, mówić nie może. Ogarnia go apatia i zniechęcenie. Nie ma sił na walki. Czyżby elita umysłowa świata nie była dzisiaj takim Heystem na wyspie? W Niemczech idzie teraz z wielkim powodzeniem sztuka, w której jeden z bohaterów mówi: „Gdy słyszę słowo »kultura«, odsuwam bezpiecznik mego browninga". Słowa te nagradzane są huraganem oklasków. Ten stan rzeczy powinien podniecać do walki o wartości tak pomiatane. Ale tej walki nie ma. Jest tylko walka polityczna. Przybył nam w niej nowy sojusznik. Rosja sowiecka. Rozgrywka między faszyzmem a komunizmem nie jest pozbawiona stron zabawnych. Polska jest teraz nazywana przez prasę sowiecką „przedmurzem", przedmurzem przed hitleryzmem Europy. Dotąd byliśmy przedmurzem z jednej strony. Teraz awansowaliśmy na przedmurze obustronne, a może raczej na przedmurze obrotowe. Niemałą winę za ten pogrom stronnictw lewicowych i demokratycznych w Niemczech ponoszą nasi nowi alianci - Sowiety. Słusznie przypomina „Epoka"106, że Trzecia Międzynarodówka107 zrobiła wszystko, aby zdyskredytować, ośmieszyć, poniżyć, rozbić i osłabić socjalistów i demokratów niemieckich. Orosius108 powiada: „Jeśli postawimy sobie pytanie, co więcej Trzecia Międzynarodówka mogła zrobić dla skuteczniejszego i prędszego przyprowadzenia Hitlera do władzy... nie znajdziemy nic do powiedzenia. Niczego nie zaniedbano. Wszystkie możliwe środki zostały wyzyskane. Żadnej okazji nie pominięto". Zasada „im gorzej tym lepiej" to jeszcze jeden wynalazek naszej epoki. Komuniści niemieccy głosowali parę miesięcy temu razem z hitlerowcami. Teraz komunizm rad by się sprzymierzyć z armią pol- ' Joseph Conrad-Korzeniowski, Zwycięstwo (1915), wyd. polskie 1927 r. 106 „Epoka", tygodnik społeczno-polityczny związany z lewicą sanacyjną, wydawany w latach 1932-1934 oraz 1936-1939. 07 Trzecia Międzynarodówka, organizacja partii komunistycznych działająca w latach 1919-1943, faktycznie instrument polityki międzynarodowej Moskwy; w początku lat 30. sterowana przez Stalina, występowała przeciw partiom socjalistycznym (tzw. socjalzdrąjcy), co ułatwiło zwycięstwo nazizmu w Niemczech. 108 Orosius to pseudonim Jerzego Stempowskiego, w „Epoce" nr 19 (1933 r.) opublikował on przywoływany przez Słonimskiego artykuł Starając się zrozumieć... Hitler i Europa. 1933 107 ską. Program tępienia narodów staje się coraz popularniejszy. Niemcy chcą u siebie wytępić rasę żydowską, a sporo ludzi w Europie mówi o potrzebie wytępienia Niemców. Ja wytępię, ty wytępisz, on wytępi. A każdy osobno jest dobry. Każdy kocha żonę czy synka, mamusię czy tatusia. Jest wiosna w Europie. Jak miło w pierwszy dzień słoneczny wyjść na ulicę bez palta i bez maski gazowej. Każdy z osobna jest ludzki i rozsądny, ale wszyscy razem są straszni. Narody są jak dzieci, które się nie umieją bawić razem. Psują wszystko i krzywdzą słabszych. Jedyną pociechą jest, że to wszystko takie jeszcze młode. Zaledwie paręset pokoleń dzieli nas od epoki człowieka jaskiniowego. Tak się musi pocieszać współczesny Heyst, samotny na swej wyspie. Słaba to pociecha. Nie usunie poczucia winy. Pięciu profesorów, laureatów Nobla, wygnanych z katedr w Niemczech, robi teraz rachunek sumienia. Powinni rozważyć i zrozumieć swą winę. Cała elita intelektualna świata okazywała i nadal okazuje zbyt wiele wyniosłości i chłodu wobec spraw polityki, wobec spraw życia zbiorowego porzuconego na pastwę znachorów i szarlatanów. Autorytety wielkich nazwisk powinny przychodzić z pomocą w każdej walce ze szkodliwym kłamstwem. Na początek można by zaproponować protest uczonych całego świata przeciw gnębieniu i torturowaniu ludzi bezbronnych w Niemczech. Warto by rozrzucić z aeroplanów parę milionów egzemplarzy protokołu naukowego, podpisanego przez najwybitniejszych antropologów świata, objaśniającego zagadnienie wyższości rasy germańskiej nad rasą słowiańską i semicką oraz pogląd wiedzy na kryteria czystości rasowej. Niemcy sąjeszcze trochę wrażliwe na autorytety naukowe. Nie należy rezygnować z tej drogi perswazji. Można by zorganizować międzynarodowy instytut badania żywności i strawy duchowej. Instytut robiłby analizy demagogii i kłamstw uprawianych w celach politycznych. Mowa Hitlera, zbadana przez rzeczoznawców, opatrzona by została następującym komentarzem: „Nie znaleziono śladów rozumowania. Znaleziono 15% bezradności myślowej, 25% żądzy doraźnych sukcesów, 20% energii organizatorskiej, 20% niechęci do sceptycyzmu żydowskiego i nienawiści do wszelkiej krytyki, 10% ciałek filozofii heglowskiej w rozkładzie i 5% szczerej chęci uzdrowienia ekonomicznego kraju. Całość w większych ilościach trująca i zaraźliwa. Zarazek przenosi się przy pomocy ryków o brzmieniu gardłowym". L*.. 108 1933 153 Nr 23, 21 maja „Gazeta Warszawska" przyszła z pomocą młodzieży narodowej i broni stanowiska swych wychowanków. Barbarzyński bełkot uczestników ankiety rozpisanej przez „ABC" uważa, za „poczucie praw i realnych obowiązków"110. „Gazeta Warszawska" ironizuje na temat „wzlatywania nad poziomy". To Żydzi namawiają młodzież, aby wzlatywała nad poziomy, bo chcą w czasie tego lotu zająć posady i dorwać się do koryta. „Ty nad poziomy wylatuj" powiedział do młodzieży pierwszy Mickiewicz. Może i on chciał w ten sposób pozbyć się konkurentów i zdobyć posadę nauczyciela w Kownie? Od wynurzeń „Gazety Warszawskiej" do palenia książek jest tylko jeden krok. Smaczny ten kąsek sprzątnęli im Niemcy. Oni pierwsi od czasu spalenia biblioteki w Aleksandrii wdarli się do historii i zajęli tak zaszczytne karty. Nazwisko Goebbelsa stanie się kiedyś słowem pospolitym. Każde pismo europejskie, mówiąc o tym sabacie berlińskim, używa porównań historycznych. Inkwizycja hiszpańska, Savonarola, Hunnowie i Attyla. Sądzę, że jest w tym nieco przesady. Spalenie dzieł Marksa, Freuda, Manna, Remarque'a czy Zweiga to tylko błazeństwo, co prawda bardzo ponure, ale niegroźne. Dzieła tych pisarzy są własnością świata. Z popiołów ogniska na placu Opery nie odrodzą się jak feniks, bo nie umarły. Z tego ogniska zostanie tylko swąd, a dym cynizmu i głupoty rozwieje lada podmuch wiatru. Dzieła Manna zostały spalone, jako niemoralne i nieprzyzwoite. Od płomieni tego auto-da-fe zapalił sobie papierosa pan H.H. Ewers, czołowy pisarz obozu hitlerowskiego, autor pornograficznych powieścideł. Takie oczywiste brednie nie mogą być niebezpieczne dla świata, jeśli ten świat ma istnieć. Pisarze całego świata powinni odpowiedzieć na sabat berliński i to nie wymyślaniem od Hunnów i barbarzyńców, ale zbiorową poważną uroczystością. Akademią na cześć naj świetniej szych pisarzy wygnanych z Niemiec. Obowiązkiem ich jest dzisiaj położyć swoje żyro, zaznaczyć swą solidarność z dziełami Manna czy Remarque'a. Niech młody hitlerowiec wie, że najwybitniejsi pisarze i uczeni świata są przeciw niemu. Z pewnością go to nie przestraszy, ale może zmusi do chwili zastanowienia. Na książkach angielskich, francuskich czy polskich, które idą do Niemiec, niech widnieje nadruk: „Nadają się do spalenia". Autorzy europejscy powinni się godzić na tłumaczenie swych dzieł na niemiecki pod warunkiem, że opatrzone będą wstępem 109 „Gazeta Warszawska", dziennik informacyjno-publicystyczny, od 1910 r. Związany z Narodową Demokracją, zamknięty przez władze w 1935 r. Tekst, o którym wspomina Słonimski, ukazał się w nr z 5 maja 1933 r. {Żydzi i młodzież polska) - był reakcją na ocenę, jaką autor Kronik wystawił ankiecie „ABC". Słonimski przedstawiony został przez „Gazetę" jako „piszący po polsku poeta żydowski". T" 1933 109 zaznaczającym braterstwo i pokrewieństwo z banitami niemieckimi. Za dwa tygodnie rozpocznie się zjazd międzynarodowej organizacji PEN-Clubów. Jeśli grafomani niemieccy, którzy opanowali PEN-Club, przyjadą na zjazd, powinni dostać po nosie. Muszą być wyrzuceni z tej organizacji albo PEN-( lub należy rozwiązać. Nie chodzi tu o zemstę, ale musimy dbać o wyraźne odseparowanie się, o naznaczenie zdecydowanej linii demarkacyjnej, aby barbarzyństwo hitlerowskie nie przesączyło się przez formalizmy paragrafów. Polityka pokojowa i godne stanowisko Polski wobec szału hitlerowskiego zasługują na poważanie, ale nie trzeba mieszać taktyki politycznej ze stanowiskiem kulturalnym. Nie chcemy wojny z Hitlerem, ale pisarze chcą mieć prawo do walki z hitleryzmem. Między Polską a Niemcami i Sowietami zapanowała sielanka polityczna. Chwilami zaczynam się obawiać, że jeżeli obrażeni na mnie urzędnicy sowieccy zażądają od Polski, aby mnie wydała, to mogą mnie wysłać w zaplombowanym wagonie do Rosji111. Każde barbarzyństwo niemieckie wywołuje w Polsce zadowolenie. Jest to zadowolenie marnego gatunku. Takie ocenianie sytuacji politycznej podobne jest do zasady „im gorzej tym lepiej". To, co się dzieje w Niemczech, nie jest dla nikogo pożyteczne. Gdy przez radio berlińskie nadają syk płomieni palących książki pisarzy lewicowych, gdy Goebbels ryczy przeciw socjalistom i demokratom, radio moskiewskie, jak echo z daleka płynące, rozprawia na temat zdrad i nikczemności socjaldemokratów. Historia kiedyś osądzi wszystkie przewiny słabości partii socjalistycznych, ale ten obraz tańca z głową Jana Chrzciciela musi być odrażający. Historia oceni kiedyś metody polityki sowieckiej, sprzymierzającej się z wszelką reakcją przeciw socjalistom, lewicowcom, pacyfistom, jako przeciw niewiernym synom kościoła Trzeciej Międzynarodówki. Te dwa stosy, na których dzisiaj pali się kacerzy, sąjednakowo ponure. 110 Al.K., Młodzież, „Gazeta Warszawska" z 2 maja 1933. 111 Aluzja to sposobu, w jaki w 1917 r. Lenin przetransportowany został przez terytorium Niemiec; jego powrót do Rosji przyczynił się do wybuchu rewolucji i wyjścia Rosji z wojny. 110 1933 1933 111 154 Nr 24,28 maja Teatr w Warszawie nie ma powodzenia. Padły świetne Ptaki Arystofane-sa112, ale cyrk jest pełny. Odbywa się tam konkurs na wytrzymałość tańca, a raczej konkurs na wytrzymałość głupoty ludzkiej. Upiorne widowisko gromadzi dniem i nocą tłumy żądne widoku tego żywego, a raczej już tylko na wpół żywego panoptikum. Od paru tygodni włóczą się sennie po estradzie pary tancerzy. Co godzina kwadrans odpoczynku. Nieludzka męka i koszmarny wysiłek paru biedaków pracujących w ten sposób na kawałek chleba to ulubiona rozrywka Warszawy. Gdyby ci wymordowani tancerze, te łachmany ludzkie miały przynajmniej szansę, gdyby któraś z tych par kosztem nieskończonej męki mogła zdobyć nagrodę! Ale nie. Cuchnie w tej imprezie cyrkowej nie tylko potem udręczonych tancerzy. Śmierdzi tu ordynarny geszeft kapitalisty. Do konkursu wytrzymałości sprowadzono kilkunastu zawodników i zawodniczek zagranicznych. Sprowadzono fachowców wytre-nowanych w tym włóczeniu nogi za nogą. Amatorzy muszą odpaść. Dwa tygodnie prawie bez snu, w rozpaczliwej walce ze zmęczeniem musi iść na marne. Szkoda, że p. Skiwski, który jest tak wrażliwy na cierpienia zwierząt, nie zainteresuje się tą zabawką. Gdyby ktoś głodem zmuszał psy do paroty-godniowego chodzenia na dwu łapach, gdyby to robił dla najwznioślejszych celów naukowych, nie pozwoliłby na takie eksperymenty żaden komisariat policji. A przecież ci ludzie tańczą nie dla sławy, ale dla chleba. Tańczą parę tygodni bez przerwy, aby przez następne parę tygodni nie zdychać z głodu. Na arenie siedzi, asystując dobrowolnie umęczonym tancerzom, były rekordzista w jedzeniu pączków. Jeszcze jedna figura z żywego panoptikum. Wszystko to ma przecież „charakter sportowy". A sport to zdrowie. Szkoda, że nam jeszcze nie wmawiają, że ci nędzarze tańczą trzy tygodnie bez przerwy dla zdrowia. Zabawa zaostrza się na finiszu. A nuż któryś z tancerzy umrze na arenie. Przecież taką okazję szkoda by przepuścić. Siedzą więc w cyrku całe rodziny. Zmieniają się, dyżurują. Jeżeli mamusia sama nie zobaczy, to niech przynajmniej ciocia opowie w domu, jak któryś z tańczących zabawnie przewrócił się ze zmęczenia i umarł w komicznych drgawkach. Możliwe, że jeszcze w agonii fikać będzie nogami w rytm tanga. Procedura sądowa działa sprawnie i jest rzeczą moralną, że możliwość omyłki sądowej przeraża i budzi tak powszechne zainteresowanie, jak to miało miejsce na procesie Gorgonowej. Człowiek, który zabił człowieka, jest mordercą, ale ktoś, kto zabija tysiące czy setki tysięcy, nazywa się zwykle bohaterem narodowym. W Niemczech wydano wyrok na pół miliona ludzi. Czy wzywano ekspertów, czy badano świadków, czy prowadzono dochodzę- 'n Ptaki Bernarda Zimmera wedle Arystofanesa, premiera w Teatrze Polskim w maju 1933, inscenizacja Aleksandra Węgierki. nie, czy wreszcie akt oskarżenia był sprecyzowany? O co się oskarża Żydów niemieckich? Czemu najdotkliwiej prześladuje się tych właśnie, którzy przydali sławy nauce i sztuce niemieckiej? Hitler nie wychodzi poza frazeologię najlichszego gatunku. Ale przyszła mu z pomocą nasza „Myśl Narodowa". P.S. Pieńkowski tłumaczy postępowanie hitlerowców jasno i przekonywająco113. Proszę posłuchać: „Ci sami Żydzi, którzy tak na Niemcy hitlerowskie pomstują, przed piętnastu laty, a i potem milionowe rzezie narodów aryjskich sprawiali, we krwi i błocie najohydniejszych morderstw z rozkoszą się pławili. Rosja bolszewicka, rewolucja węgierska, rewolucja niemiecka, najazd bolszewików na Polskę, rewolucja hiszpańska". P. Pieńkowski zapomniał pewnie o wojnach napoleońskich. A rewolucja francuska? A wojna rosyjsko-japońska? A inkwizycja hiszpańska? Przecież gdyby nie Żydzi, nie byłoby inkwizycji. A potop? Biblijny potop był największą zbrodnią żydowskiego boga na aryjskim świecie zwierzęcym i roślinnym. Zostały wtedy tylko ryby i to tylko dlatego, że ryba jest żydowskim przysmakiem. Ta miłość endecka do Hitlera bardzo jest wzruszająca, ale co się stanie teraz z narodową pieśnią, z Rotą? Trzeba by zmienić tekst. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz ni dzieci nam germanił" - to absurd, bo Hitler nie chce, ale endecy pragną dzisiaj, aby się dzieci germaniły. Można by to zmienić, ale jak? Można by na Francuzów. „Nie będzie Francuz pluł nam w twarz i dzieci nam francuził". To byłoby niezłe, ale co siostrzyca to siostrzyca. Hardzo trudna sytuacja. Czy młodzież obwiepolska może iść za Żydów, śpiewając Rotę i krzycząc „Niech żyje Hitler!". Ja osobiście sądzę, że może. że to nie ma sensu? No to co? Kto powiedział, że wszystko musi mieć sens? Że to głupie? To też nie jest przeszkodą. Młodzi ludzie czują się dobrze w atmosferze głupstwa. Takie teraz czasy, proszę państwa. I 113 Stanisław Pieńkowski, Podwójna miara, „Myśl Narodowa", 1933, nr 22. 112 1933 1933 113 Y 155 Nr 25, 4 czerwca Parę miesięcy temu zacząłem pisać dłuższe opowiadanie. Treścią tej opowieści miały być przygody i rozmowy kilkunastu pasażerów okrętu płynącego z Ameryki do jednego z portów europejskich. Przedstawiciele paru ras i różnych zawodów dowiadują się na morzu o sensacyjnych wypadkach w Europie. Radiotelegrafista parowca ogłasza komunikaty codzienne. W świetle tych wiadomości Europa jest widownią najdziwniejszych zdarzeń. Wilhelm wraca do Niemiec. Wybucha nowa wojna światowa. Fala barbarzyństwa zalewa najkulturalniejsze kraje. Pasażerowie okrętu do każdej takiej wiadomości muszą się ustosunkować. Tłumaczą najbrzydsze czyny własnych rządów, dorabiają komentarze potrzebne do przyjęcia zmian niespodziewanych i akceptują, obce im do wczoraj, programy polityczne i socjalne. Na skutek komunikatów radiotelegrafisty cały okręt dzieli się na zwalczające się stronnictwa, przyjmujące bez zastrzeżeń hasła swych królów, parlamentów czy dyktatorów. Przy końcu podróży okazuje się, że radiotelegrafista parowca dostał obłędu i wszystkie dostarczane przez niego wiadomości były wymysłem zwykłego wariata. W mglisty poranek okręt przybija do portu starej Europy. Pasażerowie wysiadają zawstydzeni. Patrzą na siebie z zażenowaniem. Bo i jakże to? Przyjęli - co więcej - rozbudowali argumentami wymysły zwykłego szaleńca. Francuz gardłował przez parę dni o nie przedawnionych prawach Francji do ziem celtyckich i usprawiedliwiał napad floty powietrznej francuskiej na Irlandię. Niemiec mówił o powrocie cesarza Wilhelma jako o jedynej drodze do ocalenia narodu niemieckiego. Włoch z wielkim temperamentem wykrzykiwał przez tydzień o świętej konieczności połączenia się terytorialnego z Hiszpanią. Komunista rosyjski, gdy dowiedział się z komunikatu okrętowego, że Stalin ogłosił się carem, zamknął się na dwa dni w swojej kabinie, a potem wyszedł na pokład z gotową konstrukcją dialektyczną na temat nieomylności polityki Trzeciej Międzynarodówki, która nie tylko zmienia istniejące formy państwowości, ale potrafi powrócić do form niewyżytych, aby takim nawrotem przygotować tym pewniejsze zwycięstwo marksizmu. Okazało się, że ludzie gotowi są do przyjęcia najdalej posuniętej bredni i potrafią pogodzić się z faktem dokonanym nawet kosztem własnego poczucia zdrowego rozsądku. Aby napisać to opowiadanie, trzeba było wymyślić parę groteskowych w swej głupocie zdarzeń politycznych. Przyznaję, że jednym z najefektowniejszych miał być powrót Wilhelma zDorn'14. Życie popsuło mi ten pomysł satyryczny. Przewrót hitlerowski w Niemczech zdystansował moją fantazje literacką. Czyż można dziś mówić o powrocie cesarza niemieckiego jako o czymś groteskowym? Rządy Wilhelma wydają się dziś raczej nadzieją unormalizowania i złagodzenia szowinizmu hitlerowskiego. Wśród wielu szaleństw, które chciałem przedstawić w Europie, nie wymyśliłem jednak niczego tak efektownego jak palenie książek na placu opery berlińskiej. Nie przyszło mi na myśl, że z Niemiec mogą wygnać czterech laureatów Nobla. Pomysł taki uważałbym zresztą za kicz literacki. Przecież wiadomo, że Niemcy mimo wszystko zawsze będą miały poszanowanie dla nauki i porządku. Zaniechałem pisania tej opowieści 0 bierności myślowej i pomieszaniu biblijnym już nie języków, ale rozumów ludzkich". Czyżby literatura straciła dziś tempo życia? Albo wyprzedza je znacznie 1 mówi o sprawach nowego ładu na Ziemi, toruje mozolnie łożyska dla nowych uczuć, które muszą spływać na ludzi, albo też zamyka się w świecie pragnień i marzeń przeszłości. Literatura aktualna, związana z chwilą, nie daje artyście czasu na opracowanie dzieła. Na to, aby powstało tak genialne ilzieło o Angliku, jakim jest Lord Jim Conrada, trzeba czasu choćby lat paru. Jaki pisarz na świecie potrafi nam dziś od razu opowiedzieć wszystko, tak strasznie wszystko o psychice młodego Niemca, jak to czynił Conrad, pisząc o reprezentatywnych typach anglosaskich? Pisarze przedwojenni mieli material przetwarzający się powoli. My mamy do czynienia z formami, które się rodzą. Nowy człowiek w Rosji sowieckiej nie doczekał się do dziś dnia książki, która by mówiła o nim, i literatura sowiecka roi się od widm dawnych inteligentów. Nawet młode Stany Zjednoczone doczekały się swego liiihbitta115. Ale nie ma jeszcze w literaturze postaci faszysty włoskiego. Kto wie, czy nie dlatego właśnie czytelnik ucieka dziś od fikcji powieściowej, kto wic, czy nie dlatego tylu ma czytelników Russel, Jeans czy de Kruif. Jeden może H.G. Wells trwa w tytanicznym wysiłku mówienia na gorąco o sprawach naszego dzisiaj, nie porzucając przy tym formy powieściowej. Jest ics/cze jeden wróg pisarza. To zblazowanie. Czytelnik jest zmęczony emocjonalnie. Jego głód niezwykłości jest zaspokojony. Podobne zjawisko można zaobserwować w plastyce. Dawniej obraz malarza dawał widzowi radość wyobrażenia natury. Tylko malarz mógł dać to złudzenie i w ramach dwu wymiarów płótna dać barwny świat trójwymiarowy. Dziś ten głód plastycznego wyobrażenia świata jest zaspokajany przez każdą fotografię, przez kino, przez tysiące ilustracji, które znajduje czytelnik nawet w pismach codziennych. Te pisma codzienne odebrały też wiele atrakcyjności literaturze. Oczywiście, mówię tu o atrakcyjności w pospolitym tego słowa znaczeniu, ale nie sądzę, aby pisarz mógł lekceważyć tę siłę, jaką jest zainteresowanie czytelnika. Czytelnik jest zblazowany. Wczoraj zagadnąłem pewnego mego przyjaciela czytającego gazetę: „Czy jest coś nowego?". „Nic" — odpowie-il/ial. A przecież na pierwszej stronie tej gazety było wydrukowane, że Japończycy zajęli Pekin. Być może, przyjaciel mój miał rację. Wielkie, efek- 114 Wilhelm z Dorn to były cesarz Niemiec Wilhelm II, który po abdykacji w 1918 r. osiedlił się w Holandii. 5 Babbitt, powieść Sinclaira Lewisa (1922), wyd. polskie w 1927 r. 114 1933 towne zdarzenia przestały nas sugestionować. Czujemy to wszyscy, że najważniejsze sprawy przesilają się obok nas i w nas samych. Zajmuje nas człowiek Europy, pasjonuje nas jego każdy odruch myślowy. Pisarze dni naszych nie mają radości pracy nad wielkimi konradowskimi mapami ziem odkrytych. Podobni są raczej do-odkrywców opływających we mgle brzegi wstrząsane wybuchami wulkanów. d Po wielu latach dowiedziałem się, że pewien mój dobry znajomy jako przedstawiciel ajencji amerykańskiej tłumaczył z polskiego, czeskiego i francuskiego ciekawsze pomysły, nadające się do filmu. Sympatyczny poliglota omal nie wzbogacił mnie i siebie, gdyż poważna wytwórnia w Hollywood zainteresowała się moim fełietonem. Parę razy spotkało mnie takie zainteresowanie, ale raz tylko dostałem trzy tysiące dolarów za opcję, czyli pierwszeństwo w prawie sfilmowania mojej komedii „Rodzina", którą chciał grać słynny aktor amerykański Paul Muni. Chciał, ale nie zagrał, ałe trzy tysiące dolarów to było tyle co dziś piętnaście. 1933 115 156 Nr 26,11 czerwca Brak poczucia humoru jest przykrym kalectwem. Czy jest możliwe, aby laki pan z wąsikami mógł być dyktatorem we Francji lub Anglii? Sądzę, że nawet w Polsce nie dałby rady. Piękny Adolf z całym swym programem czystej rasy i czystego nonsensu jest postacią zbyt groteskową dla burżuja, mieszczanina czy robotnika francuskiego. Nie lekceważmy poczucia humoru, Im jest to cecha najbardziej może ludzka. Bydlę nie uśmiecha się nigdy. Ponurość fanatyka czy nadęta powaga karnego hitlerowca nie znosi uśmiechu sceptycznego, nie znosi wesołości, nienawidzi dowcipu. Nie znosi również interwencji humoru wszelka celebracja. Niemcy zawsze lubowały się w karności i celebracji. Niemcy chorują dziś na anemię, i pozorna krwistość Inków hitlerowskich kryje w sobie poważne niedomaganie — zanik poczucia humoru, bardzo niebezpieczny dla życia zbiorowego i dla spokoju świata. Nie lekceważmy tego, co robi dla Francji Rene Clair, nie bagatelizujmy wesołości ludu francuskiego ani poczucia humoru angielskiego subiekta, bo przecież wszystko, o co się walczy na świecie, to w końcu nic innego, jak lylko właśnie to prawo do wesołości powszechnej. Czy ideałem przyszłego świata jest obraz skoszarowanej, karnej i pochmurnej ludzkości czy też zbiorowisko ludzi nie przeszkadzających sobie żyć, ludzi uśmiechniętych? Złe c/asy nastały dla dowcipu. Rewolucja hitlerowska odbyła się na ponuro. Nie było hitlerowca Woltera ani Beaumarchais. Nie poprzedził tego przewrotu huraganowy ogień satyry. Rosja sowiecka jest zatrważająco smutna. Kto wie, iv,y po prostu chłop rosyjski nie jest z natury typem zbyt melancholijnym, aby mógł stworzyć nowy ład społeczny? Z pojęciem humoru dzieje się coś podobnego jak z pojęciem inteligencji. Nie mówi się ostatnio inaczej, jak „zgniła inteligencja", „inteligenckie wpływy". A przecież inteligencja, czyli zdolność rozumienia, musi być celem tak zwanej kultury proletariackiej. Inteligentem był Marks i Lenin. Ortodoksyjni proletariusze przypominają antysemitów modlących się do żydowskiego boga. Bardzo daleko idący brak poczucia humoru okazał „Regionalny komitet jubileuszowy dwudziestopięciolecia pracy twórczej Emila Zegadłowicza". I Jostałem małą książeczkę oprawną w szary papier. Jest to program obchodu. I'i ogram obfity i bardzo wyczerpujący. Czułem się nie tylko wyczerpany, ale już po prostu zziajany samym czytaniem szarej książeczki. A cóż dopiero wszystko to wykonać! Proponują, abyśmy obchodzili Zegadłowicza dwa dni. Pierwszego dnia o dziewiątej rano zacznie się uroczystym nabożeństwem. O godz. 10.30 p. Władysław Zawistowski „otworzy w dolnej sali Towarzystwa »Sokół« wystawę rzeźb, obrazów i rysunków związanych z Beskidem, osobą i utworami poety". Graniczy to raczej z bezwstydem niż z Beskidem116. ' Aluzja do skandalizującej w sensie erotycznym twórczości Emila Zegadłowicza. 116 1933 Uroczystość odbędzie się w Gorzeniu Górnym, ale za to w dolnej sali. Szkoda, że nie wprost w korzeniu dolnym. O godz. 13 „śniadanie zapoznawcze w restauracji »Wysogląd«. Potem zapoznany chór »Związku Rezerwistów« odśpiewa parę pieśni". Drugiego dnia o godz. 14 „Zbiórka delegacji kół młodzieży, społecznych etc. na rynku w Wadowicach, wymarsz z orkiestrą do Go-rzenia Górnego". „Godz. 14.30 składanie życzeń Jubilatowi na polance pod Grodziskiem". „Godz. 15.30 młodzież ludowa zBerwałdu odegra fragment z Wesela Magdusi pióra Jantka z Bugaja. Chóry, tańce, muzyka ludowa, produkcje młodzieży szkolnej, wiejskiej itp.". Potem jeszcze parę obertasów i „równocześnie zapłoną sobótki na wzgórzach beskidzkich". Prócz paru innych numerów programu podano również rozkład jazdy pociągów i autobusów. Na zakończenie uspokajająca informacja, że na stacji czynna będzie „komisja informacyjno-kwaterunkowa (białe opaski)". Nie wszystko w tym programie rozumiem. Nie wiem, jaka to jest młodzież podobna do wiejskiej i szkolnej. Nie wiem, dlaczego Zegadłowicz będzie stał na polance pod lasem. I po co ta komisja z białymi opaskami. A może istotnie zamiast paru czytelników Zegadłowicza przyjedzie parę tysięcy ludzi, którzy Zegadłowicza nie czytali? Może to jakiś nowy pomysł ministerstwa kolei? Pociąg „Brydż, sobótki, Zegadłowicz". Bardzo to wszystko brzmi pompatycznie. Kopernika tak nie obchodzono. Widzę już poczciwego Zegadłowicza, jak stoi niczym władyka słowiański na polance pod lasem, atu mu niosą dary z polskiego radia i z miejskiego teatru, a na niebie, rozumie się, „tęcza". I mówi się ciągle, że my się reklamujemy, że „Wiadomości Literackie" to tylko reklama. I tak to mówią, więc może zachęceni przykładem skromnego poety Zegadłowicza i my wyrżniemy sobie jubileusz. Za trzy tygodnie wyjdzie pięćsetny numer „Wiadomości Literackich". Proponuję więc sobótkę w Ogrodzie Saskim z udziałem młodzieży żydowskiej i tym podobnej. Potem nastąpi wymarsz na polankę przed Ipsem, gdzie Grydzewski w otoczeniu dwu psów 17 przyjmować będzie życzenia. Nadzieja Kleinowa, Wiera Bobrow-skad i Miłość Krzywicka odtańczą taniec bachiczny. Jednocześnie nastąpi zabawa ludowa i życie świadome. Hulkaj duszab bez kontusza! W następnych numerach ukaże się szereg reportaży opisujących uroczystość i nowy konkurs „Wiadomości Literackich". Kto zgadnie, do kogo należą nagie plecy i która głowa pasuje do którego siedzenia, dostanie „Chlorodont""8 w tubce. Przy okazji przesyłam Zegadłowiczowi niezbyt pompatyczne, ale serdeczne życzenia. J Wiera Bobrowska - wamp kabaretów warszawskich. Hulkaj dusza to nie błąd korektorski, chodzi o bardzo zasłużonego publicystę Hulkę-Laskowskiego. 117 Mieczysław Grydzewski był miłośnikiem i właścicielem psów rasy seter. 118 „Chlorodont", pasta do zębów, szczególnie często reklamowana w „Gazecie Polskiej". 1933 117 157 Nr 27,18 czerwca Paderewski przeznaczył całkowity dochód ze swego koncertu na rzecz uczonych i artystów żydowskich wygnanych z Niemiec. Koncert odbędzie się pod protektoratem arcybiskupa Paryża, kardynała Verdier. Biedna „Gazeta Warszawska"! Co ma zrobić z tym fantem, co go trzyma w ręku? Biedny młodzieniec obwiepolski będzie źle spał ze zmartwienia i ze zgryzoty. Świat jak na złość nie chce być taki prosty, jakby sobie tego młodzi ludzie życzyli. Czy nie byłoby lepiej, żeby Hitler był Polakiem, a w Niemczech urząd kanclerza sprawował Żyd z długą brodą? Kler francuski, zamiast wznosić modły /.a Romanem Dmowskim, zajmuje się Żydami wyrzuconymi z Niemiec. Ciężko żyć na świecie. Polskie radio jak na złość może ten przykry koncert transmitować, i trzeba będzie zatkać nie tylko uszy, ale i głośniki. Tyle przykrości naraz. Jeszcze ten Boy, któremu endecka rada miejska musiała dać nagrodę, i to akurat z nagrodą daną Paderewskiemu" . Może teraz p. Iza Mosz-czeńska i J.Ad. Hertz nie podpiszą się pod dyplomem dla Paderewskiego, jak nie podpisali się pod dyplomem dla Boya. Jest to fakt w istocie niezwykły. Członkowie jury, którzy zgodzili się w tym jury uczestniczyć, nie podpisują się pod dyplomem nagrody. Chyba już ta dama i ten pan nie zasiądą w żadnym jury, bo któż by chciał z nimi sądzić lojalnie po tak ordynarnym wyczynie. Co się musi dziać w głowie takiego J.Ad. Hertza! Jak on sobie to wszystko w swej żydowsko-endeckiej głowie ułożył? Pamiętam jeszcze z dzieciństwa pewien bardzo mądry aforyzm: „Trudno jest żyć nie przyzwyczajonemu". Ale dzisiaj nikt nie ma czasu, żeby się przyzwyczaić. Zawodzą wszelkie przewidywania. Najmądrzejsi ludzie robią gafy. Zjazd PEN-Clubów w Jugosławii120 zaplątał się w brzuszki i ogonki paragrafów, wniosków i kompromisów. W rezultacie delegacja niemiecka obraziła się na kongres. Wydawałoby się naturalniejsze, gdyby kongres PEN-Clubów obraził się na delegację niemiecką. Wypada nam czekać jeszcze na dokładne sprawozdanie z prac i przebiegu kongresu, ale już dzisiaj widać, że była to parodia, a raczej miniatura Ligi Narodów. Tyle tylko, że nie wielkie koncerny przemysłowe, miały wpływ na przebieg obrad, ale interesy firm wydawniczych. Mówiło się o tym niedwuznacznie apropos stanowiska pewnych delegatów holenderskich i austriackich. Stanowisko PEN-Clubów wobec terroru niemieckiego jest sprawą zbyt poważną, abyśmy wyrażali się zbyt pochopnie. Związek międzynarodowy dziennikarzy FU załatwił tę sprawę prosto i zdecydowanie. Wyrzucono Niemców. Decyzja była łatwiejsza, bo metody stosowane w Niemczech go- "'' W 1933 r. Ignacemu Paderewskiemu przyznana została nagroda literacka Rady Miasta Warszawy. '¦" XIII Zjazd PEN-Clubów odbył się w Dubrowniku. 118 1933 dzą w interesy zawodowe dziennikarzy. Praca dziennikarza bliższa jest rzemiosłu. Zjazd dziennikarzy był spotkaniem się zawodowców. Zjazd pisarzy to ścieranie się indywidualności. Pisarze mniej mają interesów wspólnych, a raczej ich sprawy zawodowe są mniej dokładnie sprecyzowane. Dość jaskrawym tego przykładem będzie fakt, że kongres międzynarodowy pisarzy odbył się w kraju, który nie uznaje konwencji autorskiej. Albo organizacje pisarzy mają na celu obronę interesów zawodowych, albo politykę. Międzynarodowy związek pisarzy jest niejako stowarzyszeniem zawodowym wodzów. Mogą i powinni zrzeszać się ludzie walczący o wspólne ideały. Ale jakież mogą mieć wspólne zawodowe interesy czy ideały z kapitanem „ekipy niemieckiej", który nie tylko oblewał naftą książki najlepszych pisarzy współczesnych, ale marzy o tym, żeby i mnie oblać naftą i spalić jak Reichstag? Firma „Ullstein Verlag" nabyła prawa autorskie mojej książki. Otrzymałem zaliczki 1600 zł. Umowy, która powinna była dać mi dość poważny dochód, na skutek przewrotu hitlerowskiego nie dotrzymano i książka nie wyszła z powodu „natury wyższej". Tą naturą wyższą jest pewnie ten dryblas, kapitan niemiecki, którzy przyjechał do Jugosławii, aby konferować ze mną na temat wolności słowa i ochrony praw pisarza. To jest strona niejako gospodarcza kongresu. O stronie ideowej, a zwłaszcza o tym co najważniejsze, o znaczeniu wychowawczym zjazdu w Dubrowniku, jeszcze przy okazji pomówimy. 1933 119 158 Nr 28, 25 czerwca Dziś rano był u mnie monter, aby przy pomocy paru śrubek i paru drucików zmienić mój telefon na aparat automatyczny. Niklowana tarcza, przy-iwierdzona do mojego aparatu, usprawnić ma funkcję telefonowania. Rozmawiałem z monterem na temat udoskonaleń technicznych. Młodzieniec w kurtce z metalowymi guzikami, ozdobionymi ornamentem wyobrażającym iskrę elektryczną, mówił z zapałem o wynalazkach. Za parę lat, jak powiada, każdy będzie miał w domu telefon bez drutu, radio i telewizję. Tak, to prawiła. Na razie na skutek włączenia śródmieścia do centrali automatycznej znów ¦-traci pracę paręset telefonistek. Maszyna jest wrogiem człowieka. Słyszy się io coraz częściej. Hitler nawołuje już nawet do powrotu na wieś, do wyrze-iv.enia się techniki. Maszyna jest wrogiem człowieka. Ale jaka maszyna? Czy maszyna do szycia lub do pisania, czy maszyna, która daje siłę i światło? Wrogiem człowieka jest samochód, bo gdybyśmy jeździli i pracowali końmi, owies miałby wyższe ceny, a to w kraju rolniczym ma przecież wielkie znaczenie. Wrogiem człowieka jest przede wszystkim maszyna produkująca, czcigodna matka pracy produktywnej, maszyna do wyrabiania guzików, do łkania materiałów, do wiercenia skał i do wiercenia zębów. Tylko o pewnych maszynach nie mówi się, że są wrogami człowieka. Nie mówi się tego o maszynach do zabijania ludzi. Nie jest wrogiem człowieka armata wyrzucająca pociski na dziesiątki kilometrów, karabin maszynowy /dolny równym, nieomylnym ściegiem przeszyć stu ludzi na minutę, nie jest wrogiem gaz kłębiący się w pancernych zbiornikach, nagromadzony już w ilościach zdolnych pozbawić życia wszystkich mieszkańców ziemi. Nie jest wrogiem człowieka torpeda ani bomba gazowa. To są przyjaciele człowieka. Przed Pocztą Główną w Warszawie stoi wielka, reklamowa bomba wagi stu ton. To pomnik maszyny-przyjaciela. Napisano na tej bombie, że tylko Liga Obrony Powietrznej może ochronić przed skutkiem wybuchu takiej bomby. Nie wierzę. Nie wierzę, aby ktokolwiek mógł mnie uchronić przed działaniem takiej bomby, gdy spadnie mi na głowę z błękitu. Nie wie-i /v również, aby skuteczną obroną było produkowanie podobnych niszczycielskich meteorów. Im więcej jest na świecie maszyn przeznaczonych do niszczenia życia ludzkiego, tym mniej pewne jest nasze życie. Czemu nikt nic biada, że okręt wojenny, że maszyna do fabrykowania masowego trupa i inwalidów jest wrogiem człowieka? O tym mówi się niechętnie. Ale chętnie i /. ożywieniem mówi się, że tarcza telefonu automatycznego jest najgroźniejszym nieprzyjacielem. Świat żyje w chaosie bezplanowości. A przecież w każdym kraju istnieją najpotężniejsze, najlepiej wyposażone instytucje, które poszczycić się mogą bardzo precyzyjną planowością. Każdy sztab generalny ma głęboko przemyślane plany obrony i ataku. Ludzie wiedzą, co robić i jak robić na wypadek unjny, ale nie wiedzą, co robić w czasie pokoju. Jedyny kraj, który przeciw- 120 1933 pT stawił tej bezplanowości życia na wielką skalę zakreślony plan pięcioletni, znajduje się w opłakanych warunkach ekonomicznych. W Rosji sowieckiej podlegać zaczyna krytyce, nie od dzisiaj zresztą, idea samej planowości, jako poważne niebezpieczeństwo dla kalkulacji gospodarczej. Memoriał Afanasje-wa i Musatowa, przedstawiony ^komisariatowi ciężkiego przemysłu, powiada: „Plan i kalkulacja gospodarcza sanie do pogodzenia i im lepiej zorganizowane jest planowanie, im w większej mierze plan jest szczegółowy i zróżniczkowany, tym mniej miejsca pozostaje dla operacyjnej samodzielności i kalkulacji gospodarczej". Mówiąc po prostu, żywy człowiek i żywy rynek przy dzisiejszym stanie psychologii są elementami zbyt jeszcze nieuchwytnymi. Ale w dziedzinie wojny planowość potrafi i ten nieuchwytny element nagiąć do swej woli, bo ludzie od setek lat wychowywani są i przygotowywani do zbiorowego działania wojennego. Któż zaczął wychowywać ludzi do działania w czasie pokoju? Z uporem powtarzać trzeba, że ta praca wychowawcza jest najważniejsza. Tu są podstawy pokoju i postępu. Dlatego właśnie zarówno na gry Ligi Narodów, jak i na pakt czterech patrzeć należy ze strony skutków pedagogicznych. Proste, oczywiste prawdy zaciemniają się co dzień przez dorywcze szacherki polityczne. Zapewnienie pokoju, oparte na sojuszu z hitleryzmem i faszyzmem, musi budzić poważne niepokoje. Oba te kierunki, które działają na psychikę obywateli wojowniczo, sankcjonowane dzisiaj przez Anglię i Francję, nabierają tylko większej siły agitacyjnej. Sprawa pokoju będzie wygrana, gdy stanie się wartością ogólnie przyjętą i oczywistą. Pokój trzeba organizować przynajmniej tak, jak się organizuje wojnę. To znaczy nie wolno zapominać o kształtowaniu psychiki. Bo cóż jest wart pakt, który faworyzuje metody wychowania wojennego i pomnaża zbrojenia? Jeśli narody Europy pragną pokoju, niech tworzą w każdym państwie sztaby generalne do obmyślania akcji przeciwwojennej. Niech obowiązuje w każdej szkole przeszkolenie antywojenne. Trzeba przyjść z pomocą tym młodym umysłom Europy, które gubią się w sprzecznościach. Mussolini, który daje do ręki dzieciom karabin, ten sam Mussolini jest kandydatem do Nagrody Pokojowej Nobla. To wszystko sieje zamęt albo uczy cynizmu. Młody człowiek przestaje rozumieć, czemu, a zwłaszcza w imię jakich wartości moralnych, rząd jego zwalcza hitleryzm. Jeśli dzieje się to w imię poszanowania praw człowieka, które to prawa hańbi wojna, jeśli palenie książek nazywa się barbarzyństwem, a wypalanie oczu ludności miast przy pomocy gazów - bohaterstwem, niewiele można się spodziewać dobrego po tak wychowanym pokoleniu. Cóż świat obiecuje rosnącemu pokoleniu? Czy wyrzeczenie się zdobyczy techniki? A więc ciche wioski i chaty, oświetlane łuczywem, a nad słomianą strzechą wciąż rosnący szum pancerników powietrznych? Czy może tylko walki rasowe przy pomocy siekier i oszczepów? Przeżywamy epokę załamania się wielkiej planowości w Sowietach, załamania się wszelkiej moralności i poszanowania dla prawdy w Europie. Dajcie ludziom maski chroniące przed gazami, broniące przed gazami, które wyciskają łzy z oczu i nie pozwalają ani patrzeć, ani myśleć spokojnie. 1933 121 159 Nr 29, 2 lipca Siedzimy naprzeciw siebie. Mój towarzysz jest młodym człowiekiem 0 czaszce wydłużonej (subbrachykephal), skórę ma bladoróżową, włosy raczej proste o odcieniu popielatym. Gdyby nie ciemne oczy, byłby wzorowym typem rasy wschodnioeuropejskiej typu D według stosowanej dziś klasyfikacji Denikera121. Tylko te ciemne oczy, oczy, które patrzą na mnie niechętnie 1 podejrzliwie, same wydają się nieco podejrzane z punktu widzenia wymagań rasy nordycznej lub - według Czekanowskiego - prasłowiańskiej. Młody człowiek jest rasistąi gorącym zwolennikiem Hitlera. - Sprawa jest prosta - powiada gwałtownie - Hitler wyrzuca Żydów, bo ilba o czystość rasy nordycznej w Niemczech. - Nauka twierdzi - odpowiadam z anglosaskim spokojem - że zaledwie (>% obywateli niemieckich ma cechy rasowo nordyczne. - Wszystko jedno, ale przecież każde dziecko wie, że są rasy. Żydzi to icdna rasa, a Germanie, Celtowie czy Słowianie to inna. - Niech pan zajrzy do pierwszej lepszej encyklopedii - odpowiadam /, łacińską i śródziemnomorską swobodą. — W encyklopedii Gutenberga czytamy: „W dawnej przeszłości istniały może jednolite rasy, mówiące jednym językiem, lecz już ludy takie, jak np. Egipcjanie, Słowianie, Germanie, Celtowie, były grupami etnicznymi, względnie narodami, a nie jednolitymi rasowo". Od tego czasu Europa była terenem jeszcze większego, ciągłego pomieszania ras. Ciemne oczy pana - dodaję z indo-afgańską złośliwością - są też dowodem tego pomieszania ras, które wyrodziło się u pana w pomieszanie pojęć. - To są właśnie żydowskie złośliwości i typowo żydowski sceptycyzm, z którym my walczymy. - Sceptycyzm i dowcip, te dwie wspaniałe cechy rodzaju ludzkiego nie są monopolem rasy semickiej. To cechy ogólnoludzkie. Tak jak pan mówią właśnie szowiniści żydowscy. Być może, dowcipy w Polsce były gorsze, nim przyszli tu Żydzi, ale ja osobiście jestem raczej zwolennikiem angielskiego poczucia humoru i sceptycyzmu francuskiego. - Wszystko jedno - powiada ponuro rasista - być może Niemcy czy Polska nie są zupełnie czyste rasowo, ale to są Arjowie. Odróżni pan przecież Żyda od chłopa z Lubelskiego. - Odróżni pan również chłopa z Lubelskiego od górala, a górala od właściciela piwiarni w Bydgoszczy - odpowiadam z zachodnioeuropejską, czyli alpejską, powagą. — Według hr. Gobineau, twórcy i ojca duchownego niemieckiego rasizmu, Słowianie nie są Arjami. Gobineau, autor czterotomowe- 121 Joseph Deniker, antropolog francuski, prowadził badania dotyczące m.in. typologii ras. 122 1933 1933 123 go dzieła na temat aryjskości, uważa Słowian za nędzną rasę wiecznych niewolników, zdegenerowanych na skutek przymieszki krwi mongolskiej i fińskiej. Ale niech się pan pocieszy. Nauka wypowiada się krytycznie o istnieniu jednolitych ras w dawnej przeszłości. Hetyci łączyli cechy semic-kie z aryjskimi. Było to bardzo dawno. Wieluż Polaków ma wystające kości policzkowe i skośne oczy i wieluż Żydów jest niebieskookich. Nie tylko Kazimierz Wielki miał dzieci z Esterką. Takich usterek jest więcej. Przez głupie paręset lat ostatnich byli tu Turcy i Tatarzy, Niemcy, Szwedzi, Francuzi. Niech pan zaniecha mówienia o czystych rasach, jeśli nie chce pan być w sprzeczności z nauką. Niech pan znów zajrzy do encyklopedii. Mówić można o „pewnym charakterystycznym zmieszaniu ras, które doprowadziło do wytworzenia danego typu. Podobnie mówi się o typach miejscowych, klasowych i zawodowych". - Więc dobrze. Powiedzmy, że Niemcy są mieszaniną, ale uważają słusznie, że jest to mieszanina lepsza rasowo od żydowskiej i że naród niemiecki ma przewagę elementów nordycznych, to znaczy wyższych gatunkowo. - Czemu wyższych? - spytałem z berberyjską chytrością. - Według tabeli Denikera semici należą do typu C razem z rasą indo-afrykańską, berberyjską, śródziemnomorską, iberyjsko-wyspiarską, zachodnioeuropejską, czyli alpejską, i adriatycką, czyli dynarską. Rasa nordyczna należy do kategorii D. W kulturze świata, jak wiemy, typ C odegrał znacznie większą rolę od typu D. Kultura śródziemnomorska... - Niech mi pan nie opowiada o kulturze, bo nie mogę już słuchać tego słowa - przerwał mi rasista z semicką gwałtownością. - Naród niemiecki ma cechy zdobywczości i tę zdobywczość właśnie osłabiają wpływy żydowskie. Powinniśmy robić to samo. Hitler ma rację, że wyrzuca trzystu najświetniej-szych uczonych niemieckich za ich pochodzenie żydowskie, bo są elementem rozkładu. Ma rację, że zostawia w spokoju Żydka, który handluje papierosami, a wyrzuca właśnie wybitnych Żydów, bo ich wpływ jest groźny dla cech zdobywczych narodu niemieckiego. - Rozumowanie pana da się łatwo sprowadzić do absurdu — odpowiedziałem z nordyczno-eskimoskim chłodem. - Przez wyrzucenie profesora Żyda Hitler niewiele osiągnie. Jeśli ten profesor będzie wykładał w niedalekiej Brukseli albo w Paryżu, wpływ jego nie będzie może mniejszy. Kto wie, może nawet zwiększy się, bo zawsze zagraniczne autorytety mają przewagę nad krajowymi. Będzie nadal istniała obca literatura i nauka, sztuka i dziennikarstwo, radio i film, i całe bogactwo życia, od którego nie można się dziś w Europie oddzielić. Będzie istniało i pomieszanie rasowe i wzajemne wpływy kulturalne, bo taki jest bieg przyrodniczy rzeczy. Spełnienie programu pana jest możliwe tylko w jednym wypadku. To znaczy, gdyby Niemcom czy też kolegom pana, endekom, udało się wyrżnąć nie tylko wszelkie inne narody, ale i wszystkich ludzi, którzy inaczej myślą. Rasista nic nie odpowiedział. Zdaje się, że go przekonałem. Zamyślił się i wreszcie podniósł ciemne oczy, otrząsnąjasne włosy i uśmiechnął się. Tak. l'i/ckonałem go, że trzeba wyrżnąć wszystkich ludzi, którzy się z nim nie /s'.iidzaja. Ta myśl spodobała mu się bardzo. Napompowała go nową energią. Czytelnik może pomyśleć, że w tej rozmowie ułatwiłem sobie zadanie, wybierając wyjątkowo głupiego rasistę. Jestem innego zdania. Mój wyimaginowany rasista przerasta o głowę, a nawet o całą długogłowość naszych domowych wielbicieli Hitlera. Ale nie należy źle mówić o bliskiej rodzinie. Wszyscy ludzie w Europie muszą być w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni, i lo niejednokrotnie. Każdy człowiek ma przecież miliardy przodków, a ludzi dawniej było mniej niż dzisiaj. Proste wyliczenie wskazuje, że ci przodkowie musieli być wspólni. Pod Weimarem wykopano szczątki neandertalskie. I w Galilei (Tabgha) wykopano czaszkę typu neandertalskiego. Kto wie, mo-/c to byli przodkowie Goethego i Chrystusa? A może przodkowie Nowa-c/.yńskiego i Apenszlaka? :<¦ 124 1933 160 Nr 30, 9 lipca Skończył się sezon teatralny i obejrzeć się na miniony okres znaczy prawie tyle, co spojrzeć w tył w pospolitym tego słowa znaczeniu. Repertuar teatrów miejskich pod dyrekcją p. Krzywoszewskiego był jednym pasmem udręki dla kulturalniejszego widza. Pana Krzywoszewskiego teatr postanowił wydoić tę krowę. Dużo było ryku, ale mało mleka. Jak na ironię klapę zrobiły wszystkie bzdury wystawione niby to na powodzenie, a Wesele, wystawione dla przyzwoitości, dało najlepsze kasy . Wszystkie siły aktorskie zmobilizowano w ponurym Uśmiechu hrabiny123. Niezdarne farsidło miało być gwoździem sezonu. Pan Krzywoszewski nie wystawił natomiast sztuki Pawlikowskiej Egipska pszenica, która miała wielki sukces w Krakowie124. Jak widzimy, „Głuszec" zapadł na egipską ślepotę125. Miasto, dając za darmo trzy gmachy, światło, personel techniczny i administracyjny, i wszelkie możliwe świadczenia, nie licząc żywej gotówki, nie żąda nic w zamian. Obdarowany p. Krzywoszewski, zniżając poziom repertuaru, obniżył również gaże aktorskie. Gospodarkę jego w ubiegłym sezonie trudno określić inaczej jak zwykłym polowaniem na zarobek. Ale jeśli chodzi tylko o pieniądze, miasto mogło z lepszym dla siebie skutkiem wynająć gmachy na kino, na walki francuskie albo na konkursy wytrzymałości tańca. Teatr Szyfmana zaczął od niefortunnej fuzji z „Bandą"126. Tę kartę pierwszej sceny polskiej trzeba wymazać z pamięci. Trzeba to zapomnieć, jak się zapomina uczciwej dziewczynie drobne poślizgnięcia. Teatr bez subsydiów w tak ciężkich czasach miał prawo ratować się. Niestety, kompromis finansowo się nie powiódł. Niestety, a może stety. Gdyby operetka przyjęła się na scenie Teatru Polskiego, nieprędko dałaby się wykurzyć. Królowałaby może dziś w Teatrze Polskim Włast-Rexa i trzydzieści sześć girls, z Koszutskim\ ale bez koszulki0. „Banda", która miała parę dobrych i zabawnych programów, straciła na fuzji więcej może niż Szyfman. Teraz Teatr Polski ma być upaństwowiony. Na czele nowej imprezy staną Kaden-Bandrowski i Szyfman. Chodziły słuchy, że teatr w zamian za subsydium ma uwzględnić w repertuarze sztuki specjalnie przeznaczone dla mło- Wesele Stanisława Wyspiańskiego w inscenizacji Ludwika Solskiego wystawił Teatr Narodowy, premiera w listopadzie 1932. Uśmiech Hrabiny, sztuka Stefana Krzywoszewskiego wystawiona w 1933 r. w Teatrze Letnim, reżyseria Emila Chabierskiego. 124 Sztuka ta wystawiona została w Teatrze Narodowym w 1934 r., w reżyserii Janusza Warneckiego. Słonimski nazywa Krzywoszewskiego „Głuszcem" ze względu na jego szczególne upodobanie do polowań (por. Z przeżyć i wrażeń myśliwskich, 1927). 126 Banda, kabaret działający w Warszawie od końca 1930 r., powstał z inicjatywy m.in. Juliana Tuwima i Mariana Hemara. 1933 125 dzieży i dla wojska. Jak wiadomo, dzieci i żołnierze płacą połowę. Drugą połowę płacić ma państwo? Ale gdzież jest ten repertuar dla żołnierzy? Czy chodzi tu o Obronę Częstochowy'?121 A może po prostu będzie się grało stare s/luki we współczesnych mundurach wojskowych? Otello jako generał żydowskiego pochodzenia mógłby wzbudzić najzupełniej nowe zainteresowanie. A może dyrekcja poprzestanie tylko na tytułach sztuki? Wypadałoby za-tv.ąć od Kapitana z Kopenick, potem Major Barbara, no i na koniec Generał Hnrcz2S. Kaden jako „dziecko salonu" Korsaka nie budzi wielkich nadziei na stanowisko dyrektora teatru. Kontakt Kadena z teatrem ograniczył się jak dotąd do wystawienia sztuki Karty na tasm. Tasowali te karty, nawet krótko C.nili nimi w Łodzi, ale wiele z tej gry nie wynikło. Miejmy nadzieję, że Szy-linan ze swym zdrowym poczuciem rzeczywistości poprowadzi normalnie i przyzwoicie teatr, pozwalając Kadenowi statystować w biurze dyrekcji. Opieka państwa nad sztuką jest objawem wielce wzruszającym w obecnych, ciężkich czasach. Ciągle tylko powtarza się ten sam paradoks. Subsy-iliuje się teatry, aby służyły literaturze, ale gdy chodzi o najwybitniejszych pisarzy, którzy są w nędzy, robi się wielkie trudności o tych paręset złotych miesięcznie, bo właśnie dano paręset tysięcy na teatr. Opowiadano mi, że pewien wybitny przedstawiciel sfer rządowych, gdy interpelowano go o emeryturę dla starszego świetnego poety, odpowiedział: „Mamy już tysiąc pięćset takich samych podań". Wyrażenie „takich samych" jest nieco dziwne. ('zyżby naprawdę Polska miała półtora tysiąca takich poetów jak np. Leopold Staff? Gdy się porówna miniony sezon teatralny, także jałowy i lichy, z sezonem literackim, trzeba przyjść do przekonania, że właśnie literatura zasługuje na najdalej idące poparcie. Teatr wystawił kilkadziesiąt przeważnie dość lichych sztuk zagranicznych i parę bardzo złych krajowych. W ogromnych subsydiach teatralnych wstydliwie kryje się na dnie troska o literaturę, bo przecież literaturze ma służyć teatr upaństwowiony. Ciekaw jestem, jaka nazwa, a raczej jaki skrót przyjmie się dla Teatru Upaństwowionego. Może po prostu Te.Upa. Oczywiście, subsydiowanie przez rząd paru teatrów uważać należy /a zjawisko dodatnie. Nie chcę być źle zrozumiany. Chodzi tylko o proporcję, o to, żeby przynajmniej skromne parę procent z tych sum przeznaczyć na literaturę. Wytwarza się tak nienormalny stan rzeczy, że dyrektor 127 Właśc. Obrona Częstochowy (Przeor paulinów), często wystawiane popularne widowisko Elilzy Bośniackiej. 128 Kapitan z Kopenick, dramat Carla Zukmajera wystawiony w Teatrze „Ateneum" w 1932 r. w inscenizacji Leona Schillera, Major Barbara, sztuka Geor-nc'a Bernarda Shawa, wystawiona w 1933 r. w teatrze „Nowe Ateneum" w reżysera Edmunda Wiercińskiego, General Barcz, powieść Juliusza Kadena-Bandrowskiego (Warszawa 1923). 12<) Karty w tas, dramat Juliusza Kadena-Bandrowskiego wystawiony w 1923 i szybko zdjęty z afisza przez cenzurę. •~ -;*"%-;•-i~ «"* ¦> 126 1933 teatru dostaje setki tysięcy za to, że wystawia de Flersa, a- weźmy pierwszy przykład z brzegu - Biblioteka Boya, wydawana ofiarnie z prawdziwym bohaterstwem przez świetnego pisarza, ledwo robi bokami. A może by upaństwowić tę bibliotekę? Daję słowo honoru, że rzucam te myśl nie na złość Irzykowskiemu, ale tylko dlatego, że sprawa jest ważna i sprawiedliwa. Czyż nie należy się więcej poparcia pisarzowi, który popularyzuje najznakomitszych autorów i wydaje deficytowo setki tomów, niż dyrektorowi teatru, który pragnie zarobić i za pieniądze publiczne wystawia różnych Fedorów130. Proszę porównać. Tu aromat bukietu prozy i poezji Francji, a tam po prostu Fetor. Proszę bardzo p. ministra Korsaka, aby zechciał rozsądzić swym sprawiedliwym węchem. a Włast-Rex - Andrzej Włast, autor kabaretowy. Koszucki — tancerz. c Bez koszulki -piosenka Wlasta: „Pani dziś jest bez koszulki. Słońce mi zdradziło to. Widzę dwie prześliczne kulki, zakamarków innych sto ". Okazuje się, że kulki są zakamarkami. Liczba „ sto" jest przesadą da się naliczyć sześć, licząc aż po dziurki w nosie. 0 Słonimski miał prawdopodobnie na myśli inscenizację sztuki Fedora Victorie-na Sardou, premiera w Teatrze Polskim w 1927 r., reżyseria Karol Borowski. 1933 127 161 Nr 31,16 lipca Był u mnie młody chłopiec z Pińska. Mówił śpiewnie, przeciągając. Cała jego powierzchowność doskonale harmonizowała z tym śpiewnym akcentem. Bez marynarki, w białej, czystej koszuli, w płóciennych pantoflach przypominał studenta rosyjskiego, takiego typowego młodzieńca, który „na daczy" w dawnej Rosji prowadził długie teoretyczne dyskusje z panienkami. Ukryte za okularami niebieskie oczy patrzyły na mnie ciekawie i ufnie. Pisał kiedyś do mnie. Jest na krótko w Warszawie i „ot, nie mógł się oprzeć pokusie, przyjść, pogawędzić". Otwarta, kresowa natura. Ludzie z kresów mają wiele podobieństwa do Rosjan. Trudno wytłumaczyć, na czym polega trudność prowadzenia z nimi rozmowy. Być może, zbyt łatwo nawiązują kontakt uczuciowy. W pierwszej minucie poznania już oddają całą swą duszę do rozporządzenia. Z niepokojącą łatwością zrzucają z siebie odpowiedzialność. „Ty bracie tylko powiedz, a jak powiesz, tak zrobię". Młody człowiek z Pińska szukał rady. Teraz właśnie skończył szkołę. Czy ma iść na uniwersytet? Czy też zostać na wsi, to znaczy wegetować w ubóstwie i osamotnieniu? Jaki wybrać fach, aby stać się pożytecznym dla kraju i dla ludzkości? Dużo się teraz pisze o młodzieży wychodzącej ze szkół. Ale bardzo jest trudno w zasięgu tych niebieskich rzewnych oczu mówić wszystkie te mniej lub więcej banalne prawdy. Jakiż z dawnych wzorków kaligraficznych został jeszcze przy życiu? Wyblakły wszystkie wzorki. Zostały tylko czarne, twarde linie równoległe, to znaczy takie, które nigdy nie mogą się spotkać w przestrzeni. Cóż więc powiedzieć? „Módl się i pracuj"? Przecież ten młody człowiek w płóciennych pantoflach nie pragnie niczego innego. Chce właśnie pracy i modlitwy. Ale gdzie ma pracować i do czego się modlić? Gdy skończy uniwersytet, jeszcze trudniej będzie mu znaleźć pracę. Gdyby się nawet jego biedna rodzina zdobyła na ten wysiłek i przepchała tego właściciela niebieskich oczu przez wszystkie semestry prawa czy medycyny, gdyby nawet chciał tylko pracować dla dobra bliźnich, jaki szpital da mu tę pracę? Cóż mu powiedzieć? Może: „Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą" albo „Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka"? Cóż, gdy ekonomiści tak dziś namawiają do rozrzutności, jak dawniej kokoty w szantanach („Jeszcze szampana, gołub-czik"), bo oszczędność jest przyczyną kryzysu. Nie mogłem długo rozmawiać z młodzieńcem z Pińska. Wyszliśmy razem na miasto. Rozstaliśmy się na placu Napoleona. Widzę jeszcze, jak ten prowincjał staje przed gmachem poczty. O jakiej karierze marzy, stojąc na placu Napoleona? Patrzy na wielki drapacz nieba, na osiemnaście pięter żela- 128 1933 131 zobetonu"1, na ten wykrzyknik energii i siły, a potem - na model bomby stalowej wagi stu ton, wmurowany w chodnik ulicy. Jest to wiele znaczące zestawienie. Popatrzcie na ten dom i na tę bombę. Ta bomba służy do zburzenia tego domu. Ale co działa bardziej na imaginację: dwadzieścia cztery wojenne hydroplany włoskie nad Atlantykiem, charczące barbarzyński hymn siły i zniszczenia, czy mozolna .praca nad pokłutym pineskami rajzbretem, efektowna walka z ludźmi czy samotne borykanie się z życiem? Czy praca, której znaleźć nie sposób, czy droga zniszczenia, na którą zaprasza i przemocą zapędza rząd, państwo i nawet religia? Gdzież znajdzie ten młodzieniec lekarstwo na swe okrutne osamotnienie, na tę niepotrzebność jego niebieskich oczu, jego głowy krótko ostrzyżonej, niepotrzebność jego inteligencji i zdolności? Z mieszkańca przedpokojów, z popychadła wystającego godzinami w przepełnionych poczekalniach, z tego niepotrzebnego nikomu, znienawidzonego już poszukiwacza pracy, z tej jednej cyfry w ogromnych spisach bezrobotnych, może przecież młodzieniec z Pińska pewnego dnia powrócić do godności człowieka, stać się ważnym, potrzebnym, ba, nawet niemal świętym. Może iść przez ten plac Napoleona karnie w szeregu, wyzwolony od obowiązku myślenia i szukania pracy. Może się stać żołnierzem idącym na wojnę albo żołnierzem wszystko jedno jakiej rewolucji. Młodzieniec z kresów może stoi teraz jeszcze na placu Napoleona przed drapaczem nieba i przed bombą i myśli. Drogi, które ma przed sobą, są przecież w wyraźnej niezgodzie z jego charakterem. Te oczy i ten uśmiech młodzieńczy nie pasują do żadnego koloru koszuli. Temu młodzieńcowi do twarzy jest w koszuli białej, ale taka koszula nic nie oznacza. Co zrobić z tym bezradnym uśmiechem ufności? Na cóż się on przyda w walce klas czy w walce ras, czy w jakiejkolwiek walce? Jakim „szerokim frontem" ma pójść ten chłopiec, gdy wszystkie fronty kompromitują się, nie mówiąc o tym, że każda akcja czy nawet postawa kolektywna zacząć się muszą od ponurości ust i chłodu zwężonych oczu? Uśmiech tego chłopca to bezrobotny uśmiech, nikomu niepotrzebny na świecie. Czy można z takim uśmiechem dokonywać egzekucji na pokonanych przeciwnikach, bić Żyda lub socjalistę, rozpruwać brzuch wroga klasowego albo rasowego? A jednak ten bezrobotny uśmiech nie jest kwiatem paproci zakwitającym raz do roku na moczarach. Ogromna większość ludzi na świecie ma z natury oczy ufne i życzliwie uśmiechnięte usta. I nic nie zburzy w nas niewzruszonej pewności, że stan dzisiejszy jest narzuconą tymczasowością, przeciwną człowiekowi. Potrzeba ufności, dobroci i uśmiechu zawsze będzie w sprzeczności z uśmitą i nienawiścią. Cokolwiek by czynił taki młody człowiek, posłuszny hasłom politycznym, zawsze będzie wracał do jakiegoś domu z uśmiechem, zawsze będzie pragnął pogładzić lub uścisnąć czyjąś dłoń. Ten 131 Na placu Napoleona (dzisiejszym placu Powstańców Warszawy) w 1933 r. wzniesiony został pierwszy w Warszawie „drapacz chmur", budynek Towarzystwa Ubezpieczeń „Prudential". 1933 129 bc/robotny uśmiech ufności to nie organ szczątkowy, to nie ogon małpi ani drapieżne pazury, to nie nerwy i histeria, ale pełen godności stygmat człowieczeństwa. Jeśli ten młody człowiek pozbawiony jest dzisiaj energii po-(r/.ebnej do generalnego prania „kolorów" czarnych czy brunatnych, do walki /. fanatyzmem partyjnym i szalbierstwem kapitalizmu, to kto wie, czy jutro ta energia nie zbudzi się z siłą zwycięską? Czujemy to wszyscy, że świat dojrzewa do nowych haseł, apelujących nie tylko do nienawiści. Krzykacze polityczni już chrypną. Wydaje się chwilami, że jeszcze brakuje parę słów, paru argumentów, aby te wszystkie niebieskie i czarne oczy spojrzały na siebie /, radosną ufnością, aby wszystkie ręce wyciągnęły się do wspólnej zgodnej pracy. Uśmiech młodego człowieka z Pińska przestanie być uśmiechem bezrobotnym. 130 1933 162 Nr 32, 23 lipca Ludzie się rozjeżdżają. Warszawa się przerzedza, a raczej przeżydza. W kawiarniach i ogródkach siedzą samotni myśliciele warszawscy, zmęczeni upałem i zblazowani potwornie, ziewając, czytają gazety. Gdy patrzę na ludzi, widzę znudzone, złe albo uśmiechnięte wyrazy twarzy, ale już chyba od paru lat nie widziałem człowieka zdziwionego. Czym można zadziwić dzisiejszego czytelnika gazet? Można by rozpisać konkurs z wielką nagrodą pieniężną na wiadomość dziennikarską, która wywoła zdziwienie. Zdawało się, że istnieją rzeczy niewzruszone. Dolar i Berlin dla Żyda. Przychodzi do mnie od paru lat pewien stary Izraelita-krawiec. Gdy pytam się: „Kto tam?", odpowiada bardzo grubym głosem: „Tamerljn". Brzmi to prawie jak Tamer-lan. Otóż ten Izraelita jest stosunkowo mało zblazowany. Mówi do mnie „mistrzu", nie odmieniając tego słowa. „Czy mistrzu czytał, co się dzieje w Niemczech? Oficera z orderami odbierają posadę za babkę, że niby babcia była mojżeszowa". Nie może mu się pomieścić w głowie, że takie rzeczy dzieją się w potężnym sprawiedliwym Berlinie. Warto by właściwie przeciętnego kupca żydowskiego rozpruć (proszę mnie nie posądzać o nawoływanie do pogromów) i zobaczyć, co się dzieje w środku. Dolar, który był potężniejszy niż zło i dobro, ten najjaśniejszy dolar spada, i Kościuszko na stuzłotówkach zadziera i tak już zadartego nosa. Spadł Berlin i spadł dolar. Czego się trzymać? Świat jest rozluźniony i podlega wstrząsom. Nic dziwnego, że najdalsze rzeczy łączy się ze sobą, że powstają kombinacje dawniej nie do pomyślenia. Radek, straszny, czerwony Radek sowiecki, siedzi w kawiarni z Miedzińskim, Ścieżyńskim i Ordyńskim. Wożą go po całym kraju132. Pokazują mu procesję Bożego Ciała w Łowiczu i Gdynię. Podobno zwiedzał również więzienia i kosztował zupy z kotła. Zjadł bardzo dużo i chwalił. Wszystko jest możliwe. Wszystkie kombinacje mogą się zrealizować. Przewiduję w najbliższej przyszłości jeszcze wiele innych rzeczy pozornie trudnych do pomyślenia lub wręcz niemożliwych. Ale nie sądzę, aby zdołały wywołać zdziwienie. Wyobraźmy sobie, że Solska będzie tańczyła w kabarecie, a Ordonka będzie grała Hamleta. Wyobraźmy sobie, że Tuwimowi nie wydrukują wiersza w „Cyruliku", bo jest nieżyczliwy dla Rosji sowieckiej. Wyobraźmy sobie, że nie tylko Piasecki, ale i Strzetelski okażą się żydowskiego pochodzenia. Wyobraźmy sobie, że w Sowietach składy konfekcji męskiej zawalone są towarem i ludność nie chce kupować koszul ani butów. 132 Karol Radek gościł w Polsce w lipcu 1933, był to okres ocieplenia stosunków pomiędzy Polską a ZSRR, rezultat podpisanego w 1932 r. układu o nieagresji. 1933 131 Muszę tu przerwać to „wyobraźmy sobie", bo przypomina mi się, że istotnie coś podobnego zdarzyło się z pewną firmą bardzo katolicką i pewnym komunizującym młodym człowiekiem, o bynajmniej nienordyckim wyglądzie. Z tą Ordonką to też zdaje się niedaleko prawdy. I z wierszem w „Cyruliku" też prawie że tak było. I ze Strzetelskim też coś się obiło u uszy. Co do konfekcji w Sowietach, mam dość ścisłe dane. W nr 3 „Gospodarczego Biuletynu Informacyjnego" Glassa czytamy: „Do najbardziej anegdotycznych wydarzeń należy nagromadzenie w składach Centrosojuza nic sprzedanych spinek za 2000.000 rb. Olbrzymie ilości nie sprzedanych spinek leżą na składach fabryki im. Bałakiriewa - a wszystkie są niezdatne do użytku". Ostatecznie brak nabywców na spinki można wytłumaczyć zby-iccznością spinek w kraju, gdzie ludzie nie noszą kołnierzyków, ale już bar-d/.iej skomplikowana jest nadmierna podaż i brak odbiorców na buty i kołdry. Pismo „Za Industrializacju" w nr 108 podaje: „W oddziale gotowych ubrań i manufaktury Magazynu Uniwersalnego w Moskwie można znaleźć towary w wielkim wyborze: w oddziale obuwianym - kilka gatunków obuwia, kalosze, boty; na półkach innych oddziałów - do niedawna nieuchwytne ciepłe kołdry, prześcieradła, skarpetki itd.". Dla kogoś, kto trochę /.na Rosję sowiecką, wiadomość ta musi brzmieć równie zabawnie, jak radośnie. Nareszcie przemysł proletariacki dogonił i przegonił Zachód! Ale dla kogoś, kto zna Sowiety lepiej niż troszkę, ta niezgodna z Marksem nadprodukcja w kraju socjalistycznym daje dość smutny posmak chaosu gospodarczego i nędzy. Sekret tej wstrzemięźliwości w zakupywaniu rzeczy najpotrzebniejszych mieści się w głodzie. Każdy grosz idzie na kupowanie produktów spożywczych na wolnym rynku, gdzie ceny są bardzo wysokie. Tłuszcz jest potrzebniejszy od skarpetek, a cukier od prześcieradła. Świat pełen jest paradoksów. Trudno żyć nie przyzwyczajonemu, a przyzwyczaić się też trudno. Nie dziwmy się. Bo i po cóż? Popatrzmy sobie spokojnie na „Robotnika", który daje aż dwie fotografie w numerze. Jedna przedstawia mapkę lotu eskadry faszystowskiej, a druga zeszłorocznego mistrza tenisa Vinesa. Kto głupi, niech sobie ziewnie, a kto nie chce być głupi, niech nie przestaje uważać. Niech nie odwraca ani na chwilę oczu od tego rozluźnionego świata. Można się zagapić na byle drzewko, zamyślić się o czymś dawnym albo o czymś przyszłym i potem już się nic nie zrozumie, jak widz, który na chwilę zasnął w kinie. Dlatego nie wyjeżdżam na wieś, chociaż tak pusto w Warszawie i tak gorąco. 132 1933 163 Nr 33, 30 lipca Pisałem kiedyś o niefortunnej broszurce prof. Władysława Witwickie-go133. Znany psycholog i tłumacz Obrony Sokratesa wystąpił w obronię Styków i okazał w tej obronie _ zdecydowaną nieznajomość przedmiotu. O malarstwie współczesnym pisał tam prof. Witwicki w takim tonie: „... bo w Paryżu już od wojny rosyjscy Żydzi i Moskale malują tak, jak nieudolne dzieci umiały wszędzie malować i zawsze...". Broszurka prof. Witwickiego była dość znamiennym objawem megalomanii, a nawet arogancji w stosunku do wszelkich poczynań plastycznych, niezgodnych z akademickim naturalizmem. Wywody prof. Witwickiego przypominały wyśmiane przez Stanisława Witkiewicza recenzje nieśmiertelnego prof. Struwego. A teraz apropos „arogancji". Prof. Witwicki na mój artykuł nie odpowiedział. Nosił w sobie niewyżytą pasję. Aż w końcu nie wytrzymał i wyładował swój ból i swoje rozżalenie. Ale gdzie i jak? Otóż tu zaczyna się groteskowa strona tej wygasłej polemiki, której nie przypominałbym czytelnikom, gdyby nie ta właśnie „arogancja". Wychodzi obecnie zarys encyklopedyczny współczesnej wiedzy i kultury Świat i Życie. Znakomicie prowadzone pod redakcją prof. Zygmunta Łempickiego wydawnictwo dla młodzieży w zeszycie trzecim pomieściło wybitnie słaby jak na poziom ogólny artykulik pt. Arogancja. Autorem jest prof. Witwicki, a tematem, głęboko i wstydliwie ukrytym, polemika ze mną o Styków. Polemika jest tak ukryta, że nikt nie może się domyślić, iż to chodzi o mnie. Nawet redakcja nie domyśliła się niczego. Prof. Witwicki opisuje tutaj gromadkę uczniów zwiedzających wystawę sztuk pięknych. Jeden z uczniów, Władek, chwali wystawę, na co odzywa się jakiś chłopiec z grupy sąsiedniej i nazywa Władka daltonistą. Ten chłopiec, który tak zburczał Władka, był z innej szkoły i tej innej nie dokończył, bo pisał wiersze, zamiast się uczyć... To ja. Wszystko się zgadza. O parę linijek dalej jest nawet aluzja do „nosa, jaki mu natura dała". Istotnie, nazwałem prof. Witwickiego daltonistą. Prawdą jest, że mam dość duży nos, że nie chodziłem do szkoły i że piszę wiersze. Ta polemika to jakaś wyprawa łodzią podwodną do bieguna. Prof. Witwicki nazwał mnie arogantem w sposób tak straszliwie zakonspirowany, że o tym tylko ja i on mogliśmy wiedzieć. Przynęta chwyciła. Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Odezwały się nożyce, i to dość ostre. Szanowany profesor uniwersytetu, który w encyklopedii dla młodzieży przemyca wstydliwie osobiste porachunki, jest osobą dość zabawną. Nie mamy szczęścia do encyklopedii. Poza wydawnictwem Gutenberga, zasługującym na zaufanie, roi się od różnych podejrzanych encyklopedii, wydawnictw albumowych niejakiego Orlicza czy dzieł informacyjnych profesorów Peretiatkowiczów i Sobeskich. Szczerzej od prof. Witwickiego po- 3 Por. Kroniki tygodniowe 1927-1931, s. 259 i nast. 1933 133 stąpił pewien autor własnej encyklopedii, który przy słowie „adwokaci" napisał „banda oszustów" czy coś w tym rodzaju. Encyklopedia polemiczna to bardzo piękny pomysł, tylko sądzę, że powinno się uprzedzać redakcję wydawnictwa o swoich zamiarach. A może prof. Witwicki uprzedził prof. Łempickiego, że wprowadzając do wydawnictwa słowo „arogancja", miał na celu prywatne porachunki? W takim razie wszystko w porządku. Ale trzeba bę-il/.ie teraz pilnie czytać tę encyklopedię, bo może przy słowie „krawat" znaj-il/iemy aluzję do Witosa, przy słowie „mistyka" znajdzie się pochwała Styki, a przy słowie Moskale będzie walka z Picassem i Kislingiem. Mam wrażenie, że prof. Witwicki po napisaniu tego artykuliku odetchnął polną piersią. Rozwiązał kompleks. Użył sobie cichcem. Właściwie prof. Witwicki ma słuszność. Powinno się robić takie rzeczy. Gdy się ma coś na wątrobie, czyż nie jest zdrowiej wyładować się, niż nosić w sobie kwasko-watą niechęć, niewyżytą nienawiść lub obrazę? Ludzie mówią sobie same przyjemne rzeczy i dlatego pewnie są dla siebie tacy nieprzyjemni. Potrzebna lu jest higiena. Gdy się wyładuje co tydzień wszystkie niechęci i pretensje do świata, jak ja to robię, pozostaje się czystym". Z pewnością jestem dlatego właśnie człowiekiem wżyciu prywatnym znanym z łagodności, a nawet powiedziałbym - ze słodyczy charakteru, że wszystkie brudy wywalam z siebie /, regularnością, której nie daje nawet woda gorzka Franciszka Józefa. ()gromna większość ludzi nosi w sobie te brudy. Dbajcie więcej o higienę moralną! Należałoby właściwie założyć specjalny dziennik dla ludzi pozbawionych, że tak powiem, własnych wygód. Za niewielką opłatą mógłby tam każdy użyć sobie na swoich najbliższych, oczywiście bez podania nazwisk. Inicjały wystarczyłyby najzupełniej. Urzędnik, który marzy nocami o tym, aby zwymyślać od świń własnego szefa, uczeń, który pragnie gorąco napisać, /e dyrektor szkoły jest bydlakiem, mąż, który dyszy pragnieniem skreślenia prawdziwego wizerunku swej żony - wszyscy ci ludzie odzyskaliby konieczną dla życia równowagę i pogodę ducha. Raz na tydzień szedłby sobie każdy obywatel jak żołnierz do łaźni i na odpowiednim blankiecie wypisywałby, kto jest świnia, dlaczego jest świnia i kiedy ostatni raz był świnią. W dzisiejszych czasach, gdy ludzie, którzy wzajemnie sobą pogardzają, zmuszeni są przez różne sytuacje dyplomatyczne do ściskania się i całowania /. dubeltówki, a raczej z karabinu maszynowego, taka higiena to rzecz nieoceniona. Wymyślajcie sobie więcej! Pisujcie anonimy! Wszystko to lepsze od noszenia w sobie brudów, od tych jadów skrywanych pod maską grzeczności. Kto nie ma zdolności do wymyślania, mógłby zwracać się do fachowców. Ludzie ubodzy i niewybredni dają sobie z tym już od dawna doskonale radę. Co drugie słowo w języku naszego ludu czy proletariatu to brzydkie rzeczy o czyjejś matce. O jakiejś abstrakcyjnej matce całego rodu ludzkiego, która się źle prowadziła. Człowiek wstydliwy, o niewielkich wymaganiach w tej dziedzinie, może po prostu raz na dzień, wieczorem, przed wymyciem /ebów, zamknąć się na parę minut w odpowiednim miejscu i tam wykrzyczeć 134 1933 1933 135 kilkadziesiąt razy słowo „d...". Sposób zdrowy, tani i przyjemny. Szanujcie zdrowie! Przepis popierany przez współczesną medycynę. Agresja. Stress nie rozładowany powoduje nadmierne wydzielanie adrenaliny. Lepiej wywrzesz-czeć się, zbić nawet parę talerzy, niż dusić w sobie zdławioną wściekłość. Spotkałem kiedyś po paru latach profesora Witwickiego. Nie bez wdzięku, z rozbrajającą szczerością przyznał się do porażki w tej polemice. 164 Nr M, 6 sierpnia europejskim ruch ten będzie miał swoje specyficzne cechy. ¦aihir. /e we 1'rancji dojdzie do władzy budzący się „socjalizm W jednym /. prowincjonalnych pism niemieckich ukazał się poważny artykuł na lemat czarnych wąsików Hitlera. Autor, omawiając tę drażliwą iprnwe z wielką ostrożnością stwierdza, że otrzymał z najbardziej autorytatywnych źródeł wiadomość, że Hitler ma pod pachami jasne włosy. W wielkim państwie, w wieku dwudziestym, w środku Europy, zjawiają się ICHO rodzaju problemy. Dokąd to zajdzie? Czy spod pach zejdziemy niżej? Kto wie. ivv za lat parę nie będzie się musiał podać do dymisji premier, gdy mu udo\Mnlm;|, ze ma na łonie włosy czarne. Za lat kilkanaście wystarczy jeden włos, i In byli- j'dzie. Ws/ysiku to jest możliwe, gdy hitleryzm rozszerzy się na świecie. Ale w I Km ki.i U ' ¦ i/m\ mu «\" Jak lam zarysuje się problem czystości rasowej? Być może, we I'll it,mówi,i piawn, iz obywatelem rzeczywistym może być tylko czło-Wi< polrull uduwiidiiić, /e ma w swojej rodzinie obcokrajowców, że Wi Ików jego bsl i hoćby jeden Żyd, Murzyn albo Arab. Tylko ludzie / ,1 i kiwi obcej ninr.ii r/.i)dz.ie Francją! Precz z rodzinami, które się nic in iły /obcymi1 hancuzi przecież niejednokrotnie podkreślają / dum.i nic si| rusii, ale narodem. Podobny program miałby nawet więcej HCiłHU / punktu widzenia nauki niż propagowanie fikcyjnej czystości rasowej, gdy/ pi/ii lez według pewnych uczonych wybitnymi ludźmi w każdym narodzie si| pizybys/e. Hitleryzm w Ameryce miałby jeszcze więcej kłopotów. C/łowiek. pozbawiony praw w jednym kraju, może w innym kraju stanie się poszukiwanym towarem? Ludzkość podzieli się na obywateli rzeczywistych, obywateli honorowych i obywateli korespondentów. Kryteria rasowe muszą dopiowad/.ić do nonsensów. i ibilo mi się o uszy, że czołowy współpracownik „ABC" p. Piasecki nie jesi lak czysty rasowo, jakby to wypadało wojującemu endekowi. Pan Pia-sctki odpowiada z oburzeniem, że równie mógłby napisać, iż ja dwa lata temu ukradłem złoty zegarek. Nie, to jednak nie jest to samo. Za to, że się miało np. matkę Żydówkę, nie podlega się, przynajmniej u nas, karze. To jest niekaralne. Kradzież zegarka jest karalna. Pan Piasecki stawia to na jednym poziomie. Powiedzieć, że ktoś jest żydowskiego pochodzenia, to to samo, co zarzucić mu kradzież zegarka. Pan Piasecki legitymuje się po mieczu, a L'.dyby się okazało, że po kądzieli nie wszystko jest takie nordyckie, to co wtedy? Według p. Piaseckiego byłoby to jednoznaczne z insynuowaniem kradzieży połowy zegarka. Mark Twain powiedział w swojej autobiografii, że pochodzi z rodziny od wieków już pogardzanej. Nie mogę tego powiedzieć osobie. Nie lubię powoływać się na zasługi osób postronnych, choćby to byli najbliżsi krewni, ale ISfŁ*?-* 136 1933 1933 137 mój pradziadek był członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie, gdzie demonstrował „machinę rachunkową"134. Tej „machiny rachunkowej" w moich porachunkach nigdy nie brałem pod uwagę. Mało jest ważny dla mnie rodowód zarówno po mięciu (Grydzewskim), jak i po kądzieli. Cóż to ma za znaczenie, że Staszic okazywał mojemu pradziadkowi mniej wstrętów rasowych niż mnie p. Piasecki?Może był lepiej wychowany, a może po prostu czasy był inne. Nie jestem zwolennikiem opierania jakichkolwiek zarzutów na pochodzeniu rasowym. Przyzna mi jednak p. Piasecki, że gdyby się okazało naprawdę, że matka Hitlera nie była matką, ale „mamunią", sytuacja wszystkich wierzących i wiernych hitlerowców byłaby godna pożałowania. Jest to jedyny wypadek, w którym dochodzenia rasowe mają sens. Zwolennicy rasizmu powinni być bardzo ostrożni w wyborze swych przywódców. Wierzę, że p. Piasecki jest najczystszym okazem Sarmaty, ale przyzna mi p. Piasecki rację - bo jest człowiekiem inteligentnym — że gdyby na czele Towarzystwa antyalkoholików stał pijak „czerwononosy", znany nam z Dickensa, nie moglibyśmy brać takiego stowarzyszenia zbyt poważnie. Antysemici muszą zacząć od siebie. Jeśli się wierzy w demonizm rasy żydowskiej, wjej niszczycielskie wpływy, to proszę sobie wyobrazić, jak potwornym niebezpieczeństwem musi być Żyd zajmujący wpływowe stanowisko w partii antysemickiej! Jedynym konsekwentnym antysemitą jest u nas p. Pieńkowski. Ten nie robi żadnych kompromisów. Nie uznaje religii katolickiej jako tworu ducha semickiego. Ale biedne „ABC" mówi „A", a nie mówi „B". Uprawia klerykalizm, i to piórem p. Stanisława Strońskiego. Pismo to jest tolerancyjne wobec największej ciemnoty żydowskiej. Parę dni temu czytałem w jego bratnim organie - „Wieczorze Warszawskim" - wiadomość o rozkopaniu mogiły jakiegoś Żyda, któremu amputowano język. Barbarzyńcy z żydowskiego getta włożyli do trumny amputowany język nieboszczyka chorego na raka. O tym pisze się poważnie i bez oburzenia, choć przecież to ortodoksyjna heca z zapomnianym w trumnie językiem nadaje się właśnie do najostrzejszego napiętnowania. Ten język jest wygodniejszy i przyjaźniejszy endekom niż hitlerowcom czuły i piękny, najświetniejszy język niemiecki Heinego. Biedny Heine pochodził naprawdę z bardzo złej rodziny. Ojciec jego był bankierem. Mam szczerą pogardę wrodzoną (tak, wrodzoną!) dla tego fachu, ale nie zmniejsza to ani na jotę mego uwielbienia dla jego poezji. 165 Nr 35, 13 sierpnia /nam pewnego ekonomistę osobiście. To prawie tak jak powiedzieć: ,je-Mcm na ly z pewnym duchem". Czyż ekonomiści są ludźmi z krwi i kości? Nic, (o sa duchy, które wystukują na seansach zawiłe i trudne do odcyfrowa-nia przepowiednie. Tu duchy-fuszery. Gdybyśmy zbadali wyniki pracy wróżbiarskiej pierwszej lepszej cyganki i przepowiednie najpoważniejszych ekonomistów, doszlibyśmy do przekonania, że „list wieczorową porą" I .jcclna bruneta" sprawdzają się częściej niż proroctwa koniunktury gospo-duri/cj. Mój znajomy ekonomista jest dość niezamożny, jak wszyscy, którzy Mtjmuja. sie tcon;| pieniądza, teorią bankowości czy problematem inflacji. Jako uc/.ony znawca praw ekonomii ulokował przed wojną wszystkie kapitały w ii iach koniunkturalnych, a utrzymywał się potem ze sprzedaży wielkich iii plyl uraiuiiliiiuiwych, które jako meloman nieoszczędnie kupował pi i !¦• lal. (id) stracił majątek na akcjach, zdenerwował się tak bardzo, /«¦ ' ws/yslkii- płyty gramofonowe. Muzyka działa mu na nerwy. Ten ni, pozbawił go jednak wcale pokaźnych sum, jakie uzyskał za (!• Nabywcom nic chodziło bowiem o utrwalone tony muzyki kmic/uk nkvK'dny do fabrykacji maszyn śmiercionośnych. omii polilyc/m-| wiedza równie mało. Obsadzanie najwyż-k. w skarbie czy bankowości przez generałów było przedmio-uni ui. ni /.uiow. Ok.izujc sie, że specjaliści innych krajów europejskich nie byli nni m.|ili/cjsi. ani zręczniejsi. Niefachowcy okazali się mniej zarozumiali, a In.ik wiadomości specjalnych i rutyny ocalił ich przed popełnieniem wiciu hledow. Jedni /.legionistów, zajmujących dziś bardzo wybitne stanowisko w skaiUiwośei, zaczął od dość skromnych poczynań finansowych135. Gdy mar-»/nlck 1'il.iidski mieszkał w Sulejówku, pisywaliśmy zLechoniem i Tuwimem wc trójki; dość popularne Szopki Pikadora. Otóż jedna z tych szopek, zdaje lic ir/ccia, została sfinansowana przez obecną grupę pułkowników. Były to Imprezy dość korzystne, a pieniędzy potrzeba było zarówno autorom, jak I przedsiębiorcom. Szopki miały charakter sanacyjny, choć jeszcze słowo to, mówiąc stylem urzędowym, „nie zaistniało". Jako autora dokooptowaliśmy wlcdy Wieniawę. Dyrektorem finansowym był pewien sympatyczny legioni-Itn, klei \ teraz właśnie, i to już od paru miesięcy, jest wybitnym specjalistą od skailmwości. To on dawał nam zaliczkę i on robił rozrachunki. Gdy do-wlcd/i.iU ni się, że mianowano go na odpowiedzialne stanowisko w skarbie, wcale m ii ii- i to nie zdziwiło. Co/ / tego wynika? Czy ludzie, którzy tak szybko potrafią opanować tę dziedzino, są wyjątkowo zdolni, czy też może ta dziedzina nie wymaga żad- Tym pradziadkiem był Abraham Stern. 135 Mnwa o Adamie Kocu, który od 1930 r. był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu, a następnie prezesem Banku Polskiego. 138 1933 nych specjalnych zdolności? Od dawna już miałem podejrzenie, że bardzo łatwo jest być ministrem. Znam również pewnego pułkownika, który próbował dwu rzeczy: pisania wierszy i zawierania wielkich pożyczek międzynarodowych. Ta druga czynność przychodziła mu ze znacznie większą łatwością. W ostatnich czasach potrafił on pożyczyć od Anglii około miliona funtów szterlingów136. W poezji krćdyt jego sięgał funta kłaków. Prawdopodobnie dlatego sprawowaniu urzędu ministra, wodza czy ambasadora wydaje się trudne, że nigdy tego nie próbujemy. Prawie każdy człowiek próbuje raz w młodości pisać wiersze. Czy kto z nas próbował reprezentować państwo, pertraktować o milionowe pożyczki i wydawać rozkazy ministerialne? Nie. Więc skądże możemy wiedzieć, że to jest trudne? Ludzie, którzy próbują literatury, w dziewięćdziesięciu procentach odpadają. Piszą źle, nie umieją pisać albo zdobywają popularność kiepskiego gatunku. Minister może swoją pracę i swoją odpowiedzialność rozłożyć tak zręcznie, że zostanie dla niego tyle tylko wysiłku, ile trzeba dla podpisania paru papierków. Odpowiedzialność ministra jest tak rozłożona, że właściwie nie istnieje wcale, chyba że minister jest bardzo ambitny albo bardzo głupi. Gdzież jest konkretny i oczywisty sprawdzian wartości pracy ministra? Ponad wszystkim jest koniunktura czy kryzys, interes państwa i wiele innych słów, które się ślicznie nadają do przewracania na wszystkie strony. Gdy muszę napisać na jutro wieczór skecz do kabaretu, nie przyjdzie mi z pomocą żadne z tych słów. Nie nadrobię żadnym komentarzem. Nie będę mógł powiedzieć, że to jest posunięcie zapobiegawcze albo obliczone na dłuższa metę, albo że byłem zmuszony do tego przez interwencję Francji. Skecz musi wywołać ryki śmiechu, i nie ma żadnej obrony, gdy nie spełni swego zadania. Sprawdzian wartości jest natychmiastowy i bezapelacyjny. Czyż można pracę w tak surowych warunkach porównać do lekkiej roboty wypowiadania wojen lub podpisywania traktatów? Cóż mi to za twórczość, stosowana przemocą, bagnetami i aresztem. Nie mówiąc o tym, że nie znałem ani jednego władcy, który by potrafił wywołać na ustach obywateli śmiech bezinteresowny. Ludzie rządzący, jeśli mają jakieś osobiste zdolności, to raczej do wywoływania płaczu w narodzie. Gdy wszyscy obywatele ryczą i toną we łzach, rządzący ma przyjemne poczucie, że jest indywidualnością. Czyż z rządzeniem nie jest trochę jak z reżyserią w teatrze? Gdy jest źle, mówi się, że sztuka słaba albo źli aktorzy, a gdy jest dobrze wszystko, mówi się, że świetnie wyreżyserowane. Prymitywne kryterium: „Czy to jest trudne?", ma swój sens głębszy. Przecież wybaczamy wiele ludziom dlatego, że robią rzeczy, których inni by nie potrafili. Bardzo często słyszy się zdanie o takim Hitlerze: „Jednak musi to być mądry człowiek, jeśli doszedł do władzy" albo: „Coś musi być w tym jego programie, jeśli tak się go słuchają". Otóż nic podobnego. Powiedzcie sobie raz na zawsze, że dyktatorem może 136 Ten pułkownik-poeta to także Adam Koc. 1933 139 l>vć zwyczajny dureń, zupełnie zwykły idiota, człowiek, z którego drwiliby-M'ic w towarzystwie. Gdy macie wśród swoich znajomych jakiego bardzo ponurego idiotę ze stalowym spojrzeniem, nie zapominajcie, że to może być przy-s/.ly wasz władca i traktujcie go odpowiednio, oczywiście, odpowiednio źle. W dzisiejszych czasach zamętu nie należy poddawać się autorytetom, (klyby któryś wasz znajomy powiedział, że nie będzie grał w krokieta / I'yszczakowskim, bo on ma czaszkę dynarsko-alpejską, mielibyście wszelkie prawo uderzyć waszego rozmówcę młotkiem w jego żydowsko-nordycką czaszkę. Gdy to samo mówi kanclerz Niemiec, robicie głupkowato zamyśloną minę. Fe, panowie. 140 1933 166 Nr 41, 17 września Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Najdziwniejszy i najbardziej anormalny obraz życia przestaje razić. Przyzwyczajenie jest przecież drugą naturą. Ale gdzie jest ta pierwsza? Co się z nią dzieje? Lękam się, że ta pierwsza ważniejsza natura ludzka w ogóle przestaje istnieć. Świat przyzwyczaił się do nędzy i dezorganizacji, do demagogii i okrucieństwa. Czasem tylko przez kontrast przypadkowy uświadamiamy sobie, że to wszystko przecież naprawdę nie ma sensu. Byłem parę tygodni w Zakopanem. Przez cały czas panowała prześliczna pogoda, mimo że co drugi dzień lał deszcz ulewny. Pogoda moralna. Życie tam ma swój sens i ma właściwy smak i barwę. Otoczenie nasze to nie cieniste kaniony domów, nie kamienice miejskie, te puszki zakonserwowanych nieszczęść, ale przyroda szeroka i malownicza. Ludzie - i to jest najważniejsze, i to właśnie stanowi sekret pogody - nie są zrozpaczeni. Jakże to niewiele ijak to jednak dużo. Nie patrzą na siebie z nienawiścią. Oczywiście, nie mówię tu o inteligencji zakopiańskiej, która żyje w ustawicznej walce i podrażnieniu towarzyskim. Gdy się przyjeżdża do Zakopanego, trzeba mieć zawsze rodzaj planu i biuletynu graficznego, wyjaśniającego, kto w danym sezonie z kim zerwał stosunki, a kto się z kim przeprosił. Z wyjątkiem Witkacego, którego stosunki towarzyskie wymagałyby codziennych dodatków nadzwyczajnych. Mówię o przybyszach i autochtonach ludowych. Górale na tym małym odcinku nie są w nędzy. Żyją niezgorzej. Jak wiadomo, każdy góral zakopiański albo jest fiakrem, albo już był fiakrem, albo fiakrem będzie. Górale mają poczucie humoru. Mają fantazję, której brak ponuremu chłopu z nizin mazowieckich, i znacznie są przystojniejsi od Żydów z Mazowieckiej. Nie ma tu tej tragiczności, jaką emanuje masa ludzka pozbawiona pracy, pieniędzy i nadziei. Byłem na paru wieczorynkach z góralami. Nie wyobrażam sobie, aby kwiat inteligencji warszawskiej mógł się tak dobrze zabawić w towarzystwie warszawskich dorożkarzy. Towarzyszy zabawy spotykałem nazajutrz na koźle dorożki i bynajmniej nam to wzajemnie nie utrudniało stosunków. Bieda ich, jeśli jest biedą, nie ma w sobie cech beznadziejności. Furtka możliwości, otwarta na drogę życia, pozwala na tę równość i wzajemną życzliwość. Ci ludzie nie są pozbawieni szans. Na zabawie góralskiej było paru górali z wykształceniem uniwersyteckim. Nie wstydzili się swoich braci fiakrów ani też żaden z fiakrów nie miał cienia płaczliwej uniżoności, tak typowej dla chłopa rozmawiającego z „panem". Być może, poza wszystkim jeszcze ważnym elementem zbliżającym są góry, piękne i zdradliwe Tatry, w których człowiek musi być człowiekowi pomocą. Przewodnicy tatrzańscy, gotowi w najczarniejszą noc i mgłę iść z pomocą byle patałachowi, który spadł albo zmylił drogę, nie czynią tego dla korzyści materialnych. Tu, jak na morzu, wartość życia ludzkiego i obowiązek niesienia pomocy są wartością nie zakwestionowaną przez żadną demagogię. 1933 141 Ale ta pogoda kończy się, gdy zejdziemy niżej, gdy spiralami szyn kole-l owych zjedziemy wspaniałą torpedą motorową do miasta. Na nizinach Eu-mpy szaleje obłęd. Pod namiotami, utkanymi ze złota, współczesny „Dżen-is-Cham" ryczy do ogłupiałych tłumów. Znajomy spotkany w restauracji mówi z uśmiechem, i to z najzupełniej beztroskim uśmiechem, że „wojna jest murowana". Z gazety dowiadujemy się, że dzieci i ryby nie mają głosu do cnatu, bo nie mają krzyża waleczności137. W Spalę odbywa się uroczystość dożynania, i chłopi niosą plon, który po spieniężeniu nie pokryłby nawet kosztów jednej pocztówki z portretem Prezydenta . Pisze się znów o klęsce urodzaju, i prasa uspokaja, że wiadomości o urodzaju rozsiewają defetyści, bo urodzaj jest na szczęście tylko średni. Przyzwyczailiśmy się już do tego obłędu, ale otrząśnijmy się i spójrzmy okiem przytomnym. Nie rezygnujmy zbyt łatwo. Ludzkość chora jest na wy-i iijganie zbyt pochopnych wniosków. Zestawiono maszynę z barbarzyńcą i /decydowano, że maszyna jest wrogiem człowieka. Niepowodzenia gospo-ilarcze w jednym wielkim kraju, borykającym się z ogromem trudności, u/.nano jako bankructwo socjalizmu. Łatwe zwycięstwo znachora politycznego uznano jako nową erę w dziejach świata. Niecierpliwy człowiek na pod-¦.lawie jednego zestawienia przesądza sprawy bynajmniej nie przesądzone. Należałoby jeszcze zestawić maszynę z człowiekiem bardziej cywilizowanym, należałoby budować socjalizm w krajach o większej potencji organizacyjnej, należałoby sprawie pokoju poświęcić choć część tych środków i tej propagandy, którą poświęca się wojnie, aby wyrokować tak zarozumiale ' i możliwościach człowieka. To zaciemnienie zbiorowe może przybrać jeszcze niebezpieczniejsze Inrmy. Musimy się z tym liczyć. Bardzo łatwo możemy sobie wyobrazić, że w gospodarce sowieckiej nastąpi coraz głębsze załamanie. Spadek produkcji nafty i niepowodzenie polityki wiejskiej zbyt wyraźnie wskazują na tę możliwość. Z drugiej strony możemy sobie doskonale wyobrazić, że Hitler mimo wszystkich idiotycznych haseł, operując materiałem tak zdolnym gospodar-r/.o i tak karnym jak Niemcy, doprowadzi sytuację ekonomiczną do znacznej poprawy, zmniejszy bezrobocie i podniesie konsumpcję. Cóż wtedy? Oczywiście tę poprawę ludzie będą przypisywali nie zmiennej koniunkturze czy /tlolnościom gospodarczym narodu, ale głupim hasłom. Żongler, który woła ..hokus-pokus" i przepuszcza przez czarodziejską pałeczkę nieszkodliwy prąd ikkiryczny, wywołuje większy efekt niż zwykły elektrotechnik. Doraźne 1" Aluzja do projektów nadania nowego charakteru Senatowi; na mocy konstytucji 1935 r. stał się on izbą, w której prawo zasiadania miały osoby legitymujące się wykształceniem oraz zasługami na rzecz niepodległości (nowa elita); projekt takiej koncepcji izby ogłosił Walery Sławek podczas Zjazdu Legionistów, w Warszawie w sierpniu 1933 r. 11 W okresie międzywojennym Spała była miejscem wypoczynku prezydenta K/cc/ypospolitcj; odbywały się tam oficjalne uroczystości dożynkowe. 142 1933 zdobycze mogą się skończyć bardzo szybko, a wiara w „hokus-pokus" zostanie. Gdy zabicie dziecka na ołtarzu pogańskiego boga raz zbiegnie się z upragnionym deszczem, kapłani przez tysiące lat będą zabijali dzieci, aby wywołać deszcz. Hitler z tego budulca, który w Sowietach rozpada się przy złej realizacji wspaniałego projektu, może zrobić bardzo sprawnie działającą maczugę. Kto wie, czy najbliższe lata nie przyniosą nam wobec tego powszechnego kultu maczugi. Ale wszystko to, choć zachwieje na chwilę naszą wiarę w możliwość zgodnej i rozumnej organizacji życia, wiary tej nie zwycięży. Nie pogodzimy się z nienawiścią jako głównym motorem działań ludzkich. Tylko zgrzybiała starość przynosi ze sobą rezygnację. A ludzkość jest młodym głupcem, który przechodzi mutację. Niepięknie to brzmi, gdy męskie brzmienie głosu załamuje się w piskliwym wrzasku wyrostka. 1933 143 167 Nr 42, 24 września Radio niemieckie nadawało przez parę godzin pożar jakiejś wsi w Badenie. U nich to łatwo, bo już na parę dni przedtem wiedzą, co się będzie paliło. Gdy się słucha takiej audycji, mimo woli myśli się o Reichstagu1 . Doznaje się tak zwanych uczuć mieszanych. Uznania dla organizacji i wstrętu do jej wodzów. Podobnie mieszanych uczuć doznaje się, gdy się czyta uchwały zjazdu żydowskiego w Pradze. Kochani Żydzi stoją na stanowisku humanitarnym, domagają się przyznania praw obywatelskich Żydom niemieckim oraz cofnięcia zakazu rytualnego uboju bydła. Nie wiem, kto tu zasługuje na nazwę rytualnego bydła. Wykrzyczenie jednym tchem tych dwu protestów budzi znów współczucie dla prześladowanych Żydów i wstręt do wodzów żydostwa. Albo humanitaryzm, albo rytualny ubój bydła. Ten ubój, a raczej upór bydła nie doda Żydom sympatii w Europie. Jakaś organizacja hitlerowska wydała wyrok śmierci na Einsteina. Oburzona Europa jest tak wstrząśnięta, że aż zamilkła. A może jednak wywoła do reakcję? Może ten wyrok na Einsteina stanie się końcem teorii względności, stosowanej wobec hitleryzmu, i rozpocznie erę bezwzględności. Nie jestem zwolennikiem interwencji i nikogo nie namawiam, ale jeśli można było walczyć o nos Heleny trojańskiej, to można również walczyć o głowę Einsteina. Metody walki zmieniają się. Dziś wystarczyłoby może prawdziwe zbojkotowanie Niemiec i parotygod-niowa blokada ekonomiczna, aby zmusić naród zamieszkujący środek Europy do nieco przyzwoitszego zachowania się. Jeśli ten wyrok jest prawdą, to Hitler grubo przesadził w swej nianawiści do Żydów. Wojna niemiecko-żydowska trwa już od marca. Cesarze, strzeż się Żydów marca!d Gdy się czyta i słyszy o stosunkach panujących w naszym więziennictwie, doznaje się również uczuć mieszanych. W tej dziedzinie, jak się okazuje, dzieją się rzeczy nie tylko najbardziej ponure, ale najbardziej groteskowe. Cała prasa podała szczegóły nadużyć w więzieniu w Złoczowie. Okazało się, że więźniowie, w porozumieniu z dozorcami, uruchomili tam fabryczkę fałszywych pieniędzy. Specjalnie jednozłotówek i pięciozłotówek. Nie koniec na tym. Założono również potajemną gorzelnię i wypuszczano najzręczniejszych więźniów na noc, aby kradli w mieście. Podobno złodzieja, który wrócił bez łupu, zamykano za karę do osobnej celi. To samo spotykało włamywacza, który dał się złapać przy robocie. Dostawał się naturalnie do więzienia, a tam wymierzano mu karę za brak zręczności i nie dawano mu ani wódki, ani pieniędzy. Własne pieniądze, własny monopol, szkoda jeszcze, że w Złoczowie nie robiono własnych zapałek i własnych losów loteryjnych, bo wtedy więzienie to nie różniłoby się niczym od normalnego, współczesnego państwa. 139 27 lutego 1933 spłonął gmach Reichstagu, wydarzenie to, powszechnie uznane /.;i prowokację hitlerowców, posłużyło im do zaostrzenia kursu wewnętrznego i rozprawy z opozycją. 144 1933 Tak, świat jest pełen sprzeczności i człowiek prymitywny mógłby dostać obłędu, gdyby zaczął myśleć. Cóż dziwnego, że ludzie myśleć przestają. Dowodem takiej dość daleko posuniętej bezmyślności jest akcja „Gazety Warszawskiej", „demaskująca" Żydów w literaturze polskiej140. Do czego to służy? Jeśli ma okazać zażydzenie piśmiennictwa polskiego, efekt jest chybiony. Okazuje się coś wręcz przeciwnego. Żydzi odgrywają bardzo skromną rolę. Wyliczono kilkudziesięciu dziennikarzy lub literatów nie produkujących i zaledwie parę poważnych nazwisk prawdziwych pisarzy i poetów. Procentowo ilość ta jest bardzo skromna. Tak samo zażydzenie nauki polskiej okazuje się fikcją. Jedynie w poezji pisarze pochodzenia żydowskiego odgrywają znaczną rolę, i to nie ilościowo, ale jakościowo. Ale lista opublikowana przez „Gazetę Warszawską" nie jest kompletna. Opuszczono np. nazwisko Zuzanny Rabskiej. Czemu zrobiono ten wyjątek? Czyżby panowie z endecji nie wiedzieli? Nie. To jest wykluczone. Wiedzą, ale przebaczają. Ta amnestia oparta jest widać na przeświadczeniu, że przy ewentualnych rugach z literatury polskiej szkoda utracić tak wielki talent poetycki. Bez Leśmiana, Tuwima, Wittlina poezja da sobie radę. Ale bez Zuzanny Rabskiej - nigdy! W liście pisarzy opuszczono również literatów o pochodzeniu mieszanym. Żal nam oczywiście nazwiska Piaseckiego. Pocieszamy się, że to są przecież początki. Z czasem dojdziemy do obowiązujących dziś w Niemczech trzech pokoleń wstecz, czyli potrójnego wstecznictwa. Kryteria wartości i znaczenia pracy czy twórczości jednostki odpadają. Spoza szumnych słów demagogii wyłazi ordynarna walka konkurencyjna. Trudno jest napisać dobry wiersz, ale łatwo jest krzyknąć: „to jest Żyd", „to jest faszysta" czy „to jest marksista". Niestety, w sprawach nauki przybyło u nas nowe kryterium wartości. Przekonania polityczne. Nie jest to, rzecz prosta, sprawa bezsporna. Powinno się może usuwać z katedr ludzi, którzy sieją ferment i uczą nienawiści. Ale czy leży w interesie państwa usuwanie wybitnego uczonego, który dobrze wykłada, a w domu modli się do Romana Dmowskiego? To niebezpieczna droga, bo można nią niepostrzeżenie dojść do wyznaczenia nagrody za głowę wroga państwowości, do wyroku śmierci na wielkiego zdrajcę - Einsteina. Kto tu jest zdrajcą? Einstein nie zdradził ludzkości i cywilizacji, ale jest jej chlubą. A może przecież interes państwa wymaga śmierci Einsteina i dla Hitlera byłoby lepiej, gdyby wielki uczony nagle zmarł na jakąś tajemniczą chorobę? Wszystko dla państwa. Zgoda, ale nie wtedy, gdy państwo samo staje się wielkim zdrajcą wobec ludzkości. Nam to, na szczęście, nie grozi i dlatego obiecuję kupić pożyczkę państwową za połowę sumy dorocznej państwowej nagrody literackiej. Oczywiście, jeśli tę nagrodę dostanę. a [Rotacja zdarzeń zmieniła to marcowe powiedzenie: „ Cezarze, strzeż się Żydów Marca " na „ Cenzorze, strzeż się Żydów marca ".] 140 Żydzi w literaturze, „Gazeta Warszawska" z 10 września 1933. 1933 145 168 Nr 43, 1 października Prof. Loria skarcił mnie w nr 510 „Wiadomości Literackich", że bez należytego szacunku wyraziłem się o Einsteinie: „nie waha się literat i publicysta, dla zabawienia czytelników, drwić z jednego z największych myślicieli świata, nie wstydzi się pisać z lekceważeniem o jego żonie, wyszydzać grę na skrzypcach i nawet naigrywać się zjego uczuć narodowych"141. Żona i skrzypce są nietykalne! Bardzo to surowy stosunek do praw literata i publicysty, lecz ostatecznie niech i tak będzie. Ale najwięcej ubawiło mnie to „... a nawet naigrywać się zjego uczuć narodowych". Czyż więc nie wolno było śmiać się z syjonizmu Einsteina? A gdyby Einstein był hitlerowcem, czy i wtedy jego uczucia narodowe byłyby tak nietykalne? Nigdy nie napadałem na Einsteina jako na uczonego, bo i cóż ja wiem o tym. Ale Einstein nie stroni od życia. Zajmuje się polityką, a to naraża na krytykę. Nie podoba mi się ta polityka i nie przypuszczam, aby to była wina Bruna Winawera, którego prof. Loria spaliłby na stosie jak Giordana Bruna za to, że jakoby spo-ufala nas z wielkimi uczonymi, którzy powinni chodzić w glorii wieczystej. Może sobie prof. Lenard i stu belfrów zwalczać Einsteina najbardziej namiętnie. Ja osobiście wierzę, że Lenard się myli, a Einstein jest wielki. Ośmielam się krytykować twórcę teorii względności w tych dziedzinach, na których znam się nie gorzej niż Lenard na Einsteinie. Byłem w Palestynie mniej więcej w tym samym czasie co Einstein142. Uważam syjonizm za szkodliwy blef i nie jestem zwolennikiem tworzenia złośliwych nowotworów nacjonalizmu w epoce, która powinna nacjonalizmy likwidować. Cóż to za wymaganie nietykalności dla uczonych? Kpił z nich niezgorzej Molier, a dziś niejeden z szanownych profesorów, choćby tak wybitny chemik jak Haber, który pierwszy fabrykował gazy trujące w Niemczech, wart jest czegoś ostrzejszego niż drwiny. Czyż mam mieć szacunek dla spirytyzmu, bo wielki Crookes na starość był spirytystą? Prof. Loria powiada, że „dobra, oryginalna literatura popularnonaukowa wyrosnąć może tylko na gruncie użyźnionym owocami rodzimej twórczości naukowej ...". Jeśli prof. Loriajest poważnym uczonym, to powinien uwierzyć, że grunt użyźnia się owocami, aja mimo wszystko upieram się, że nawozem. Gdybym to zdanie prof. Lorii, zwolennika jasnego i Jednoznacznego" wyrażania się, przeczytał jakiemu rolnikowi -rolnik rozpłakałby się jak dziecko. Więc niby ja, rozzuchwalony przez Winawera, ośmielam się mówić bez nabożeństwa o świecie uczonych i profesorów, o tym Olimpie, na którym panuje czysta i szlachetna atmosfera! Znam troszkę ten świat i przyznać mu- 141 Stanisław Loria, Jeszcze o popularyzacji, „Wiadomości Literackie", 1933, nr 39. 142 Słonimski podróżował po Bliskim Wschodzie wiosną 1923 r., swoje wrażenia opisał w „Kurierze Telegraficznym i Informacyjnym", nr 93-127. 146 1933 1933 147 I szę, że walki literatów, to szlachetne turnieje rycerskie w porównaniu do skrytobójczych metod i trucicielstwa uprawianego przez profesorów. Od czasu powstania dodatku naukowego do „Wiadomości Literackich" o każdym z piszących tam słyszałem od jego kolegów, że jest skończonym ignorantem. Ale pewien jestem, że gdybym wymienił jakieś nazwisko, każdy zaparłby się w żywe oczy. Profesorowie piszą listy anonimowe, ale nie oskarżą publicznie innego profesora, bo są związani hierarchią i stosunkami uniwersyteckimi. To nie są insynuacje, ale rzetelna prawda. Są wśród nich ludzie o wspaniałej precyzji myślenia, ale uczucia zbyt łatwo zabarwiają ich umysł. Prof. Loria może być dobrym fizykiem, lecz autorytet jego kończy się bezapelacyjnie z chwilą, gdy przestaje mówić o swoim przedmiocie. Można być wybitnym uczonym i gadać brechty o polityce. Trzeba pamiętać jeszcze o tym, że uczeni korzystają ze swego autorytetu zbyt często ze szkodą dla życia i nawet nauki. Ta druga sprawa to już ich wewnętrzna bolączka. Nie było przecież wybitnego twórcy w nauce, którego by stu belfrów uniwersyteckich nie zwalczało. Po pewnej ilości lat jakoś to się układa i może tak już być musi. Ale w dziedzinie walk o „poprawę warunków współżycia na ziemi" Huberman może mi być bliższy od Einsteina nie tylko dlatego, że lepiej gra na skrzypcach. Jest rzeczą pouczającą obserwowanie w umysłach ludzkich przemian, wywołanych zabarwieniem uczuciowym. Znam ludzi, którzy gdy nie dostaną obiecanych trzystu złotych, myślą z sympatią o trzysta procent większą o komunizmie i Rosji sowieckiej. Gdy poczują forsę w kieszeni, wracają do pierwotnej koncepcji, że Rosja to tylko czerezwyczajka i głód na Ukrainie. Co by na przykład mówił przeciętny kupiec żydowski o pożyczce narodowej, gdyby w Niemczech nie było Hitlera? Mówiłby na pewno takie rzeczy, których nie ośmielę się napisać. A dziś? Gotów jest nawet kupić pożyczkę za pięćdziesiąt złotych. Niedawno spotkałem pewnego mego przyjaciela, osobistość dość wpływową i malowniczą; wyrażał się o hitleryzmie ze zdecydowaną pogardą. Mówiliśmy o kulturze, o prawach ludzkich, o tym podobnych tematach, godnych typowych „pięknoduchów". Ja pod tym względem wcale się nie zmieniłem. Ale mój przyjaciel bardzo niedawno zupełnie innym głosem mówił na te same tematy. Głosem bardzo męskim i że tak powiem — generalskim. Miałem kiedyś polemikę z „Gazetą Polską". Nazwano mnie tam pięknoduchem, bo protestowałem przeciw karze śmierci. Dziś, gdy czytam wyrazy pełne szlachetnego oburzenia, piętnujące barbarzyństwo niemieckie, wspominam sobie niedawne czasy i nie bez uśmiechu stwierdzam, że Hitler niejednego zjadacza żołnierskiego chleba w anioła przerobił. Jeśli były u nas pewne zamaszki faszystowskie, zostały tak dokumentnie zdystansowane przez Niemców, że straciły cały urok nowości. Na szczęście, rządzeni jesteśmy przez ludzi z pokolenia, które nie może, nie potrafi wyzbyć się nałogów liberalizmu, choć przyznać trzeba, że się o to stara i robi co może. Urok nowości to bardzo dużo dla ludzi rządzących. A gdyby tak podsunąć jakąś apetyczną nowość polityczną? Chodzi o nową nazwę. Nazwa sta- nowi wiele. Na przykład „komunizm elityczny". Elita, rządząca krajem, wprowadza nowy ustrój. Czyż tylko proletariat ma monopol na obalanie kapitalizmu? Jest władza, jest wojsko, organizm państwowy jest zmontowany, wystarczy więc tylko zmienić szyldziki. Zamiast ministra Żongołłowicza -komisarz Żongołłowicz, i wszystko gotowe. Teatr Polski już jest zdobyty. Narodowy poddałby się bez wystrzału. Bez dewastacji, bez walki można by leciutko, niepostrzeżenie, najlepiej nocą, przemycić ustrój naszego nowego sojusznika i sąsiada. Jak łatwo pozbyliśmy się kryzysu i kapitalizmu! A może tę wzniosłą myśl nasuwają mi owe trzysta złotych, które miano mi dać przedwczoraj, a które obiecano na pojutrze? 148 1933 1933 149 169 Nr 44, 8 października Któż u nas nie pamięta zmory lat dziecinnych, tych podręczników arytmetyki, które ćwiczyły umysł młodzieńczy w dodawaniu i odejmowaniu, odejmując nam wiele radości życia i dodając tyle zgryzot? Najgorsi byli cykliści krążący dookoła basenu, z którego wyciekała woda. Czynna wyobraźnia dziecka nie dała się uśpić suchym rachunkiem. Pamiętam świetnie ten basen. Widziałem go oczami wyobraźni i dziś jeszcze widzę, jak wspomnienie snu, wielką autostradę betonową, złotawe niebo zachodu i dwie ciemne sylwetki, krążące z suchym, metalicznym szumem. Zadanie to budziło niewy-słowioną tęsknotę do roweru. Pociąg, wychodzący ze stacji A, to była już dziś dość staroświecka lokomotywa z pierwszych iluzjonów, pędząca wprost na widza. Strona wizualna tych zadań zatruta była rachunkiem. Na bladym niebie zachodu nad wielkim basenem krążyły, jak czarne ptaki, upiorne cyfry. Pierwsze wrażenia dziecinne zostawiają niezatarte ślady. Najpotężniejszym wstrząsem mego życia, piorunem, który rozdarł wiosenne niebo, był pierwszy wieczór spędzony w teatrze. Grano tego dnia Demona . Siedziałem w operze włoży z rodzicami, którzy z pewnością nie domyślali się, jak niebezpieczny był dla całego mego życia ten wstrząs artystyczny. Gdybym pierwszy raz był w teatrze na Obronie Częstochowy, a nie na Demonie, kto wie, czy nie byłbym dziś generałem lub ministrem. Demon śnił mi się całą noc. Budziłem się z krzykiem. Olbrzymi ptak z ludzką twarzą sfrunął z teatralnego zrębu skały i przysiadł na krawędzi mego łóżka. Tej nocy wdarł się w moje myśli i nerwy, zatruła mój organizm infekcja dziwnej choroby. Wielkiej choroby poezji. Kiedyś, po wielu latach, siedziałem w kawiarni z pewnym starym śpiewakiem operowym. Prosił mnie, żebym „poruszył w prasie" stosunki panujące w operze. To on śpiewał partię Demona. Czy mógł przypuszczać, że zaciążył na moim całym życiu? I czy ja mogłem kiedyś przypuszczać, że Demon będzie mnie prosił o protekcję? Nie lekceważmy pierwszych wrażeń dziecinnych. Rozpoczynający się rok szkolny nasunął mi te refleksje. Leży przede mną nowy elementarz, zalecony do szkół powszechnych. Jak mnie informowano, doskonały elementarz Fal-skiego został wycofany jako za mało patriotyczny i religijny. Za to Moja pierwsza książeczka pióra p. Chodaka , jest bardzo, a nawet kto wie, czy nie za bardzo patriotyczna. Pierwsze trzy obrazki to Orzeł Polski, Pan Prezydent i Marszałek Piłsudski. Na pierwszych już stronach czytamy takie urocze wprawki: „tata to Polak, mama to Polska, Olek i Adam to mali Polacy, Ola i Ela to małe Polki". Wśród zdań w rodzaju „Ela ma mleko" (?) czytamy, że na zakończenie roku dzieci „pójdą parami do kościoła podziękować Panu 143 Demon, opera Antona Rubinsteina (1875) do słów poematu Michaiła Ler-montowa. Edmund Chodak, Moja pierwsza książeczka. Metoda wyrazowa. Warszawa 1933. Bogu za to, że są Polakami". Czytanki, wydane przez pp. Tyńca i Gołąbka , zaczynają się groźnym grafomańskim wierszydłem p. Kossuthówny: „Hej, Polacy, w górę czoła! Oto płonie (?) sztandar nasz i w zwycięstwa chwale woła: - Jam jest Biały Orzeł wasz!". Rymy „nasz" i „wasz" nie są zbyt skomplikowane. Nieco bardziej skomplikowany dla dziecka musi być ten sztandar płonący w zwycięstwa chwale. Patriotyzm, rozbudzany już w pieluszkach i kołyskach, bardzo mi przypomina moskiewski „Dworiec Truda" i „leninowskie kąciki" dla trzyletnich dzieci. Ta Bozia i Polska, Polska i Bozia w elementarzach może raczej wpoić niechęć do niezrozumiałych dla dziecka abstrakcji niż to poczucie obywatelskie, o które autorom chodziło. Wszystkie państwa nie na żarty zabierają się do wychowywania swych obywateli. Czuje się wyraźnie jakiś zwierzęcy, ogromny, zbiorowy pęd. Gdyby oszklić Europę jak terrarium i obserwować uważnie mrowie ludzkie -cierpliwy badacz zauważyłby, jak się gatunek ludzki nieznacznie przeobraża. Zmniejszają się odwłoki i mózgi, a rosną mięśnie i szczęki. Mrowiska zmieniają się w obozy. Po paruset latach czy po paru tysiącach lat wychowywania człowieka przez państwo dla państwa dziecko będzie się rodziło opancerzone jak tęgopokrywa. Zostanie mu jedna ręka do trzymania karabinu. Obywatel, od noworodka przyuczony do ofiarności na rzecz swego państwa, czuć będzie, myśleć i ginąć jak mrówka. Gdzież wtedy będzie miejsce na owe Demony straszące nas i czarujące? Upaństwowione demony przysiadać się będą w państwowych kawiarniach i prosić o protekcję państwowej opery. Państwo zaczyna coraz bardziej zajmować się kulturą i sztuką. Teatr, pismo, książka i kino mają służyć idei państwowej. A przecież zaprzęganie sztuki do pracy państwowej jest wielkim i nawet w Rosji wygasającym nieporozumieniem. Jaskrawy dowód tej bredni stanowi wyświetlany obecnie film sowiecki Martwy dom. Autor sowiecki oskarża Dostojewskiego, że się nawrócił. Przeciwstawia naukę Chrystusa rewolucji. Diabli nam do tego, w co wierzył Do-stojewski. Był jednym z największych pisarzy świata, nie mówiąc już o tym, że Chrystus był większym rewolucjonistą od Stalina. Rozegzaltowana kur-sistka rzuca w twarz Dostojewskiemu, że zdradził sprawę rewolucji. Jeszcze krok, a i u nas zrobią film, w którym młoda patriotka rzuci w twarz Mickiewiczowi oskarżenie, że nie brał udziału w powstaniu, tylko pisał wiersze. Zaczynamy przychodzić do smutnego przeświadczenia, że gdyby Gogol dziś napisał swego Rewizora, nie wystawiłby tej sztuki ani w Rosji, ani w Niemczech, ani we Włoszech, ani nawet w Polsce. Mędrkujący urzędnik wytłumaczyłby mu, że czasy sanie po temu, że to jest destrukcja i że ośmieszanie urzędników i władz może źle wpłynąć na pożyczkę narodową. W Sowietach przynajmniej ta presja państwa ma usprawiedliwienie w ogromnych przemianach, w tytanicznym zmaganiu się z nowymi formami życia zbiorowego. W imię czego ma człowiek w Polsce wyrzekać się prawa 145 Stanisław Tync i Józef Gołąbek, Piękna nasza Polska cala. Czytanki polskie dla kl. 5 szkoły powszechnej, Kraków 1933. 150 1933 swobodnej myśli? I czy to jest naprawdę dla państwa pożyteczne? Patriotyczny elementarz nie wychowa patriotów. Na murach Warszawy, obok niefortunnego afisza pożyczki wyobrażającego ruiny zamku w Czersku, rozplakatowano afisz pisma akademickiego. To też pismo o tendencjach „pań-stwowo-twórczych". Pismo to obwieszcza wielkimi czcionkami, że będzie zwalczało bolszewizm, endecję i... bezwyznaniowość. Dziwne połączenie. Pieniądze, wydawane na zakupienie sztuki i literatury w publicznym przetargu, można by lepiej w Polsce zużytkować. A praca pisarza niech się obywa bez pomocy, ale i bez przeszkód ze strony państwa. Jest w maszynie do pisania malutki dzwoneczek, który uprzedza, ostrzega, że wiersz się skończył. W maszynie państwowej musi być taki sygnał, który ostrzega, że się coś kończy. I 1933 151 170 Nr 45,15 października Humor i dowcip we współczesnej Rosji odgrywają bardzo nieznaczną Mile. Poza smutną melodią Bubliczki nie słyszałem w Sowietach żadnej ulicz-ik'1 piosenki. I ta jedna mówi właśnie o wolnym handlu, a nie o piatiletce. I )owcip faszystowskich Włoch w szczytowych swych objawach polegał na wlewaniu rycyny do ust przeciwników politycznych. Niemcy hitlerowskie są poważne i ponure. Żarty w tych krajach mają charakter figlów koszarowych, iuchną onuczkami. Motywy humorystyki koszarowej to czynności fizjologiczne, a mówiąc ściślej - zaburzenia żołądkowe, albo też komizm polegający na tym, że ktoś się kogoś „spietrał". Nastraszyć albo nasmrodzić. Poziom humoru w Polsce sięga wyżej pasa, ale właśnie u nas modna jest naganka na dowcip. Każdy żart nazywa się pogardliwie „szmoncesem". Biada się, że mamy kabarety i że te kabarety mają powodzenie. Z tym powodzeniem jest, oczywiście, przesada, lecz czy istotnie jest czymś gorszącym, że Adolf Dymsza raduje naszą duszę? Że cieszy nas dowcip Tuwima i piosenka I lemara? Kabaret w Polsce ma w porównaniu do innych krajów europejskich, nie wyłączając Francji czy Anglii, poziom bardzo wysoki. Od „Zielonego I Salonika" poprzez „Pikadora", czy nawet bardziej merkantylną „Bandę", czy i.) w szopkach „Cyrulika", czy w dawnym „Qui Pro Quo" można było usłyszeć świetne piosenki i znakomite teksty. Czemu mówić o tym, jak o jakiejś hańbie narodowej? To też jest swego rodzaju Gdynia. Zabawne jest, że te L',romy na kabaret spadają właśnie z rządowego Olimpu, który więcej spędził wieczorów w „Qui Pro Quo" niż w Gdyni. Na premierach Szopek czy w galerii Luxenburga146 zbierał się cały gabinet. Pamiętam doskonale, jak Marszałek Piłsudski zaprosił Szopką Pikadora do siebie i na tę samą godzinę zwołał posiedzenie Rady Ministrów. Gdy rada, nie wiedząc o niczym, jak zwykle Rada Ministrów, zebrała się w komplecie, Marszałek zaprosił wszystkich do sali, gdzie stała już przygotowana Szopka. Ten żart Marszałka ministrowie wzięli zbyt poważnie i od tego czasu wszyscy chodzili tylko na szopki i do kabaretu. Dowcipy, choćby najboleśniejsze, zawsze są dowodem popularności. Pewien znany publicysta rządowy skarży się, że gdy „owa il/.icwka bosa z parabazy Wyzwolenia poszła w roratnągodzinę z kluczami do bram teatru, aby wypuścić Konrada »na lot«, zamiast Konrada znalazła tam p. Wlasta z satelitami, produkujących swe pieśni przy akompaniamencie orkiestry Golda i Peteresburskiego". To nie wszystko. Owa dziewka bosa zasiałaby tam również całą Radę Ministrów w komplecie. Jednostronna znajomość literatury powojennej doprowadza do wielu nieporozumień. Ten sam publicysta zaczyna swój artykulik od słów: „Ktoś opowiadał, że kiedyś Piotr Baryka na czele pochodu demonstrujących bezrobot- '¦"' (ialcria Luxenburga to kryty pasaż przy ul. Senatorskiej, swoją siedzibę miał i.mi kabarcl Qui Pro Quo. 152 1933 nych podchodził pod Belweder...". Ten ktoś, kto to powiedział, musiał lepiej znać Własta niż Żeromskiego. Baryka bowiem miał na imię Cezary, a nie Piotr. W obozie rządowym są ludzie o dużej kulturze literackiej, ale przeważa ignorancja, z której zresztą nie można robić zarzutu. Nie każdy ma czas na lekturę i zrozumiałą jest rzeczą, że urzędnik po pracy woli pośmiać się niż martwić się czytając Kadena. Pewien wybitny działacz, mówiąc o Conradzie-Korzeniowskim, mówił: Conrad-Korzewski. Pomyliło mu się z generałem. Nie mam mu tego za złe. Co drugi minister zna piosenki Tuwima, ale nie czyta jego wierszy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to uporczywe poniewieranie literaturą, które wychodzi z obozu najgorętszych wielbicieli kabaretu. Nie zamierzam tu, jak Winicjusz przed Neronem, obnażać ran i wołać wielkim głosem o zasługach poezji i literatury. Może jest trochę za wąska w biodrach, jak Ligia, i dlatego władcy krzywią się na jej wdzięki. Faktem jest jednak, że nasza poezja współczesna osiągnęła poziom nie niższy od polskich balonów kulistych. Naszych państwowych teoretyków drażni jej rzekoma „bezideowość". Ale ideowość jest karana paroma latami więzienia. Ideowość nienacjonalistyczna, wszelkie jej cechy ogólnoludzkie karcone bywają jako wybryki „pięknoduchów". A biedny dowcip nazywany jest marnym błazeństwem. Pocieszmy się, że nie inaczej mówiono o Molierze. Polska niepodległa nie zauważyła swojej literatury. Gdybyśmy pisali wiersze o ludziach władzy, zauważono by nas pewnie lepiej. Czyżby w tym była zwykła niecierpliwość? Wypada przecież poczekać na historię. Ona będzie mówiła o bohaterach naszych czasów i ona osądzi poezję i literaturę współczesną. Być może, wiersz Lechonia To major Brzoza kartaczami w moskiewskie pułki wali... przetrwa wspomnienie o tym majorze. A może nie przetrwa. Być może, zostanie tylko jedna, wielka postać historyczna, a my wszyscy zginiemy w niepamięci i nasze wiersze, i nasza literatura tyle po sobie zostawią śladu, co groch rzucany o ścianę. Nie groch, raczej powiedzmy: groszek pachnący. Humor to dzisiaj wcale niezła reklama dla kraju. W ponurej i zgłodniałej Europie niewiele jest państw, które zachowały prawo swobodnej myśli i wolności śmiechu. Hitler byłby nie do pomyślenia we Francji. Zabiłaby go śmieszność. Dowcip i humor kwitły najżywiej i do dziś kwitną we Francji i w Anglii. Kto wie, może nie jest to przypadkiem, że właśnie te kraje oparły się łatwiźnie rządów despotycznych. 1933 153 171 Nr 46, 22 października Proces brzeski, zakończony w ostatniej instancji sądowej, doczekał się nekrologu w „Gazecie Polskiej". Nie podpisany artykuł zatytułowano Koniec Polski szlacheckiej141. Autor dowodzi nam, że proces „Hersza Libermana i towarzyszy" trwał nie lata, ale wieki. Mowa tam jest o widmach, o „zborow-szczyzny upiorach". Ale nie ma słowa o ludziach żywych i sprawach żywo stojących nam przed oczami. Autor powiada, że „cały rumor", który się uczynił wokół Brześcia, był objawem solidarności towarzyskiej „Nie pytano: za co, pytano: kogo?". To nieprawda. Pytano przede wszystkim: Jak?". To Jak" nie da się przeskoczyć mętnymi analogiami historycznymi. Ci ludzie o białych kołnierzykach, jak pogardliwie nazywa „Gazeta Polska" inteligencję, nie poczuwali się do żadnej solidarności towarzyskiej z więźniami brzeskimi. Przeciwnie. Początkowo patrzono spokojnie na tę rozgrywkę jak na normalną czy trochę anormalną grę i walkę polityczną. Izolowano paru działaczy przed wyborami. Sprawa brzeska zaczęła się nie od „za co" i „kogo", ale od Jak". Nie chodziło o samą sprawę, lecz o metody. Oczywiście, dzisiaj wobec wyczynów Hitlera takie potraktowanie paru ludzi wydaje się czymś niemal błahym. To niemal sielanka. Ale nam tak rozumować nie wolno. Idąc po tej linii doszlibyśmy do zupełnego zobojętnienia moralnego. Nie ma okrucieństwa, którego nie zdystansowałyby barbarzyństwa wojny, a jednak sprawa Sacca i Vanzettiego była po wojnie i zdołała zelektryzować świat cały. Często się słyszy ten argument: o czym tu gadać dzisiaj, gdy tysiące ludzi torturuje się w Niemczech? To droga prowadząca do zupełnego niechlujstwa, do zupełnego marazmu. Po co dzieciom każemy myć zęby szczoteczką? I tak z ładnymi czy zepsutymi zębami jednakowo zginą wytrute gazami. Klęska powodzi wygłodziła całą prowincję w Chinach. Zginęło paręset tysięcy ludzi. Czy dlatego na nędzę tysięcy mieszkańców Annopola1 8 mamy machnąć lekceważąco ręką i ziewnąć czytając o nowych wyrokach śmierci? Po co przejmować się procesami w Kobryniu149, sprawami sądów doraźnych, traktowaniem więźniów i metodami prowokacji w sprawach politycznych? „Gazeta Polska" ma rację, nazywając sprawę brzeską sprawą historyczną. Chodzi bowiem o rzecz nie byle jakiego znaczenia. O to po prostu, jakim państwem ma być Polska. Życie dało na to odpowiedź. Na szczęście sprawa brzeska była incydentem wyjątkowym. Na szczęście wypadek ten nie stał się metodą. Ale to, co wczoraj wywołało poruszenie opinii, jutro może już przejść w żałobnej ciszy. Barbarzyństwo rozlewa się szeroką falą po Europie. 147 W początku października 1933 uprawomocnił się wyrok w procesie brzeskim. 148 Annopol, w okresie międzywojennym podwarszawskie osiedle nędzy. 149 W Kobryniu, w 1933 r., odbył się głośny naówczas proces członków partii komunistycznej. 154 1933 1933 155 II Okrucieństwo rozgrzesza się coraz łatwiej. Staje przed nami ośmielone i zwycięskie. I dlatego tym ostrzej i tym bezwzględniej stać trzeba na straży pojęć poniewieranych, pojęć, które stanowią o sensie i wartości życia. Oczywiście, takie stanowisko nazywa się „mdłym humanitaryzmem" i „pięknoduchostwem". Europa zmieniła się powoli w wielki klasztor biczowników. Wieje ponurością zboczeń i mistycyzmem okrucieństwa. Drugi wiatr to „zdrowy zoologicznie" wiew przyrodniczej walki o byt. Gnębienie słabszego, bezwzględność metod w walce z jednostką czy z narodem. Oba te prądy mogą wywołać burzę i spaść na nas chmurami gazów trujących, milionami pocisków czy wszy zarażonych tyfusem. Ten „zdrowy przyrodniczo" punkt widzenia jest też kłamstwem ciążącym nad zdezorganizowaną masą ludzką. Sprawy człowieka nie są sprawami zwierząt i bakterii. Poddawanie się głosowi natury, powoływanie się na instynkt mogą doprowadzić do gloryfikacji Kurtena, masowego mordercy kobiet. Bo Kurten był posłuszny głosowi instynktu, który go pchał z przyrodniczą siłą do zbrodni. Walka z naturą nie może się skończyć na oderwaniu się człowieka od ziemi w pospolitym tego słowa znaczeniu. Jeśli dzieje ludzkości nie mają być obrazem żerowiska, człowiek musi walczyć z bestią, która drzemie w dżunglach jego krwi. W tej walce o przeznaczenie człowieka znaleźliśmy się na niebezpiecznym zakręcie. Czyżby siła odśrodkowa miała nas wypchnąć na bezdroża drapieżnej wegetacji? Sądzę, że nie wolno nam na żadnym odcinku życia bagatelizować tej walki kształtującej charaktery ludzi, którzy przyjdą po nas. Metody, uświęcone u naszych sąsiadów, mogą łatwo przyjąć się i u nas. Przyjście do władzy endecji wydaje się dziś mało prawdopodobne, i mam błogą nadzieję, że rząd obecny utrzyma się jak najdłużej. Ale nie wolno nam zapominać, że przyjście do władzy reakcji byłoby dziś ośmielone przykładami, precedensami okrucieństw. Musimy również walczyć o to, aby rewolucja komunistyczna, która może wstrząsnąć światem, była u nas jak najmniej krwawa i jak najmniej dewastacyjna. To też jest praca dla przyszłości. Praca jakże zaniedbana. Skąd przyszedł mi ten pomysł o przyjściu do władzy endecji? Sam nie wiem. Być może, właśnie z powodu tego artykuliku „Gazety Polskiej" o sprawie Brześcia. Anonimowy autor nazywa Libermana Herszem Liberma-nem. Nie wiem, spod czyjego pióra wyszedł ten subtelny akcent antysemityzmu, ale to także dowód zaraźliwości atmosfery panującej w naszych czasach. Liberman jest skazany. W gazecie zrobiono z niego herszta bandy zbójeckiej i Hersza. Czyż nie jest to nietaktem wobec towarzyszy autora artykułu, wobec ludzi jego stronnictwa, którzy mają matki lub żony Żydówki? Nie chcę tego przesądzać. Ale wobec pokonanego przeciwnika ten akcent schlebiający sklepikarzom jest czymś wyjątkowo brzydkim. I 172 Nr 48, 5 listopada Sir Andrzej Chudogęba: „Aleć bo ogromnie lubię wołowinę, i być może, że wołowina robi krzywdę mojemu dowcipowi" (Wieczór Trzech Króli Szekspira] Co pewien czas wybucha ofensywa głupstwa, epidemia bezczelności, wydaje się jakby puszczono na miasto nie gazy łzawiące, ale wywołujące kretynizm. W taki dzień, gdzie zajrzeć, wszędzie coś się gmatwa, plącze, szyby pękają od nonsensów i świata nie widać przez dymne zasłony głupoty. Rekord cynizmu wziął w tym dymnym mroku p. Anatol Stern, autor marnej farsy, wystawionej w Teatrze Letnim. Puścił prawdziwy atak gazów na Warszawę. Cała literatura to banda pasożytów i mistyfikatorów, i tylko on jeden, cichy staruszek, jest prawdziwym twórcą. Gdyby to napisał młody chłopiec, byłoby to tylko śmieszne. Ale Stern jest starym koniem, który nieraz zmieniał się w mandryla, aby tylko zwrócić na siebie uwagę. Po paru złych recenzjach krzyczy o mafii i zmowie i jednocześnie cytuje artykuł Millera, który ukazuje się tego samego dnia co artykuł Sterna. Stern wie z góry, co napisze Miller. To zresztą nietrudno. Wiadomo, że Miller sprzymierza się z każdą tandetą. Korzystając z ciemności Stern wtargnął do „ABC". Oto widok nie pozbawiony humoru! Żyd, który siedział w więzieniu, oskarżony o bluźnierstwo, w piśmie endeckim prawi kazanie o rozwiązłości obyczajów. Brawo Stern! Piękny skok. W „Pionie" również kopie literaturę i ucieszne skoki wyczynia jakiś Chudogęba150. Powiada, że wprawdzie posiadamy dowcip i humor, i że jesteśmy wydoskonaleni w rzemiośle prozy czy rymu, ale żeśmy się znudzili. Powiada, że mamy wszystko, ale brak nam odpowiedzialności za słowo... i podpisuje się pseudonimem. Zdaje się, że istotnie wołowina odebrała mu dowcip. „Wiadomości Literackie" znudziły się po dziesięciu latach. I to nieźle. Mnie „Pion" znudził się już po pierwszym numerze. Nie wyłączając Górskiej, tej Górki, która parę razy przychodziła do Mahometa151, aż weszła do „Pionu", nie wyłączając Skiwskiego, który się modli w pierwszym numerze o dobrego przeciwnika, a potem walczy z pisemkiem „Pod Pręgierz". Kłęby gazów rozszerzają się coraz bardziej. Kaden wybuchnął w ciemności jak wulkan. Wszędzie go pełno, a powiada w wywiadzie udzielonym „Światowi", że nie wie na pewno, czy będzie w akademii. Jest w akademii, jest w teatrze, jest w „Gazecie Polskiej", pisze się o tym, że ma objąć kierownictwo Filharmonii, dyrekcję wodociągów i szkołę baletową. 150 Andrzej Chudogęba, Od słowa do słowa, „Pion", 1933, nr 3. 151 Aluzja do zmian poglądów politycznych historyka Olgierda Górki, m.in. współpracownika „Pionu", przed 1926 r. skłaniającego się ku endecji, a po zamachu majowym ciążącego ku sanacji. 156 1933 1933 157 Z akademią było wiele kłopotu . Miriam nie słyszał podobno o Rzymowskim. Rzymowski wyszedł na finiszu. Przyszedł pierwszy o bródkę. W ciemności snują się cienie w maskach. Mówią, że Zawistowski miał wprowadzić do akademii starego Wolffa za przekłady z Heinego, ale że Heine Żyd, więc się Berent nie zgodził. Kaden wywekslował z akademii Goetla, za to „Kurier Wieczorny" ogłasza, że z Polaków nagrodę Nobla dostali Reymont, Curie-Skłodowska i Goetel. Tam za mało, tu znowu za dużo. Premier powiada, że akademia ma się zająć ustawą biblioteczną. Brawo! Piękny pomysł, tylko że ustawa jest dawno gotowa. Teraz jest dobra okazja, aby dać ją Miriamowi. Za głupie trzydzieści lat wszystko będzie gotowe. Akademia ma dość dziwne cele. W rozporządzeniu powołującym ją do życia powiedziano, że powstała „celem umożliwienia pisarzom oddziaływania na społeczeństwo w kierunku wzmożenia poczucia państwowości polskiej". A czy dotąd było to niemożliwe? Proponuję powyższe zdanie ułożyć wierszem, jako hymn akademików. „Oddziaływamy w kierunku wzmożenia poczucia, hej!". To bardzo ułatwi rozmowy z akademikami. W jakim kierunku oddziaływacie, koleżanko Nał-kowska? Nawet ta znakomita pisarka, która tak niechętnie precyzuje swój kierunek, będzie mogła odpowiedzieć z miłym uśmiechem: „W kierunku wzmożenia poczucia". Iłłakowiczówna nie weszła do akademii, bo nie ma czasu. Nic nie szkodzi, jest tam paru, którzy mają czasu aż za dużo. W teatrze Towarzystwa Skrzywienia Sztuki Teatralnej wiedzie się nietęgo. Powstał więc projekt strącania urzędnikom z pensji dwu biletów miesięcznie na Miarka za miarkę 53. Będą biedni urzędnicy chodzili, śmiali się i płakali pod przymusem. Oby się tylko ta miarka nie przebrała. To samo można by robić z książkami akademików. Każdy radca ministerialny będzie musiał kupić raz na rok książkę prof. Zielińskiego, oczywiście, w polskim przekładzie154. „Przewodnikiem" akademii zostaje Sieroszewski. Jak wiadomo, Sieroszewski tak nazywa konduktora pociągu. Nie pociąg to będzie, ale sliping. Daj im zresztą Boże wszystkim jak najdłuższe życie na złość Lecho-niowi. Nie mam nic ani przeciw akademii, ani przeciw upaństwowieniu teatrów czy pism literackich. Żal mi tylko, szczerze mówiąc, rządu. Po co ten kłopot? Nic z tego dobrego nie wyniknie. Ani dla sztuki, ani dla państwa nie jest zdrowa ta bigamia z muzami. A raczej to „wywłaszczenie muz". 8 listopada 1933 odbyło się inauguracyjne posiedzenie Polskiej Akademii Literatury, powołanej do życia przez Radę Ministrów 29 września 1933. W posiedzeniu udział wzięli Ignacy Mościcki oraz premier i twórca Akademii Janusz Jędrzejewicz; funkcję prezesa PAL objął Wacław Sieroszewski, wiceprezesa Leopold Staff, a sekretarza Juliusz Kaden-Bandrowski. Akademia liczyła 15 członków dożywotnich, minister oświaty mianował pierwszych siedmiu członków PAL, którzy wyznaczali kolejnych. Komedię Miarka za miarkę Szekspira wystawił w 1933 r. Teatr Polski, reżyserował Janusz Warnecki. 154 Tadeusz Zieliński publikował często w języku niemieckim, stąd złośliwość Słonimskiego. 173 Nr 49,12 listopada Pisarze sowieccy, którzy przemówili do czytelnika polskiego ze szpalt sowieckiego numeru „Wiadomości Literackich" 55, mimo paru drobnych fałszów, są na ogół bardzo muzykalni. Szkoda może, że śpiewają wszyscy jedną melodię i na jeden głos. W tym hymnie na cześć życia i pracy w Sowietach odczuwa się wyraźnie batutę dyrygenta. Pachnie to wszystko razem cyrkula-rzem czy cyrkułem. Taki numer mogłoby zapełnić paru inteligentnych urzędników, którym polecono wypracowanie referatów. Artykuły brzmią jak odpowiedź na paradzie: „Kak pożiwajetie rebiata?". - „Zdrawja żełajem, wasze prewoschodlitielstwo!". Wszyscy są po prostu szczęśliwi. Tak szczęśliwi, że aż budzą wrażenie ludzi najzupełniej zgnębionych. Jest tam parę głosów sympatycznych i żywych, ale reszta to entuzjazm „dozwolonyj cenzuroju". Nie jest to zręczny rodzaj propagandy. Niemal w każdym artykule spotykamy te same argumenty, jak w wypracowaniach uczniów jednego profesora. Znacznie bardziej zainteresowałoby nas, gdyby Słonimski, Zieliński czy Kir-potin powiedzieli nam choć parę słów na temat przydziału papieru i warunków zdobycia wielkiego nakładu dla książki, na temat kontroli państwa nad pracą pisarza, gdyby choć jeden konflikt między twórcą a jedynym wydawcą, jakim jest państwo, zarysował się w ich wywodach. Bylibyśmy wdzięczni Kolcowowi, autorowi artykułu Czy istnieje w ZSRR satyra literacka ?, gdyby zaznaczył choć lekko granice między satyrą sowiecką a donosem, (idyby sam chciał powiedzieć, jak kończą się w sądzie sowieckim te wyczyny wszechwiedzącej satyry. Niestety, pisarze sowieccy wykrzykują tylko na cześć ustroju, ale nie rozmawiają z nami. Inteligentny artykuł wstępny Karola Radka kończy się ironicznym wypadem pod adresem moim. W paru innych artykułach odnalazłem również aluzje do mojej osoby. Pan Radek powiada, że „kultura sowiecka nie stworzyła jeszcze komfortu (oczywiście, komfortu duchowego -jakżeby inaczej!), który mógłby zadowolić p. Słonimskiego". Nie rozumiem tej ironii na temat „komfortu duchowego". To bardzo piękne pojęcie, zwłaszcza dla pisarza czy artysty. Bynajmniej się nie wstydzę, że marzę o komforcie duchowym, a nawet o komforcie życiowym, w który opływają pisarze sowieccy w swoim ubogim kraju. Pan Radek powiada: „Czekają nas jeszcze lata ciężkich walk, ofiar, braku dorobku". Czekają, ale chyba nie jego i nie autorów numeru sowieckiego, bo sądząc z ich głosów, nie brak im mleka ptasiego i nawet krowiego, o co dość trudno dziś w Sowietach normalnym ludziom, tzn. zwycię- 155 W październiku 1933 ukazał się numer (47) „Wiadomości Literackich" po-\wiecony literaturze i kulturze radzieckiej, autorami było 39 pisarzy, artystów teatru i kina oraz - jak to określił Mieczysław Grydzewski - „działaczy", m.in. Borys Pasternak, Aleksiej Tołstoj, Borys Pilniak, Sergiej Eisenstein, Wsiewołod Meyerhold, Aiiiitolij Lunaczarski, Karol Radek. 158 1933 1933 159 skim proletariuszom. Czytelnik polski musi zrozumieć, że przemawia do niego chór burżujów sowieckich. Pisarzy uprzywilejowanych i popieranych przez państwo. Innych nie ma. Albo zginęli, albo nie wolno im mówić. Pisarze sowieccy pokazują nam krzyczące szyldy, ale co jest w środku ich sklepików? Czy literatura współczesna w Sowietach stoi istotnie tak wysoko? Gdzież ci Dostojewscy, Tołstoje, Gogole? Dwaj najwięksi poeci sowieccy, Majakowski i Jesienin, odebrali sobie życie. Obecna poezja jest dość mierna. Gdyby rozkwit sztuki zależny był od zmiany ustroju, Kamil Witkowski z Rafałem Malczewskim powinniby walczyć o powrót Medyceuszów. Można by zrobić taki numer renesansowy - „Wiadomości Literackie" z reprodukcjami Michała Anioła, Rafaela, Leonadra czy Botticellego - i agitować w ten sposób artystów, aby walczyli o przewrót papieski. Przewrót sowiecki nie stworzył jeszcze swojej wielkiej literatury, i kto wie, czy wielkość ta nie przyjdzie dopiero wtedy, gdy państwo zdejmie z głów pisarzy swoją ciężką opiekuńczą łapę. Zostają w literaturze dzieła walczące, ale ody i hymny pochwalne na cześć książąt czy fabryk prędko spływają z kart historii. Gdy nasi koledzy sowieccy przestaną być tak urzędowo szczęśliwi, gdy zacznie im być duszno we własnym kraju i gdy wywalczą sobie swobodę głosu, może wtedy śpiewać zaczną nie lewą połową płuc, ale pełną piersią. Jest bowiem w rzemiośle pisarza potrzeba buntu i dystans marzenia. Ta przestrzeń powietrza, która dzieli głowę schyloną od kart rękopisu, musi być wolna i nie zatruta przymusem, lękiem czy poddaństwem Nie można jednak odmówić wdzięku temu zapałowi i szczeremu entuzjazmowi, który bije ze słów paru młodych pisarzy sowieckich. Sowiety walczą o rzeczy wielkie i doniosłe. Byłoby absurdem mniemać, że ten wielki ruch budownictwa socjalizmu nie ma prawdziwych i żarliwych wyznawców wśród pisarzy. Niejeden z nich oddaje na usługi tej walki o przyszłość całą swą teraźniejszość pisarską. Być może, przewrót sowiecki pobudził wielu pisarzy do twórczości, ale i wielu ogranicza swe możliwości artystyczne na rzecz niecierpliwej walki, składa w ofierze potrzebę głębszej eksploatacji swego talentu i wyrzeka się możliwości twórczych, jeśli nie są one potrzebne państwu. Jest to szlachetna ofiara, ale niewiele różniąca się od zmiany pióra na karabin. Postawa taka jest dla mnie osobiście zrozumiała. Daje ona jednak więcej możliwości pisarzowi zbuntowanemu niż twórcy peanów. Pisarz na usługach państwa ma w Sowietach wiele racji, których pisarz na usługach państwa w innych krajach jest pozbawiony. Poeta wychwalający Sowiety ma jeszcze przeciw sobie resztę świata, jego afirmacja, przeniesiona za słupy graniczne, staje się buntem. Pisarz na usługach normalnego państwa europejskiego albo stać się musi szczerym imperialistą wojującym o podbój krajów sąsiednich, albo pozbawia się siły agresywnej, od czego jeden krok do lokajstwa - a nie wiadomo co gorsze. Uprząż, założona na pisarzy, jeśli ma wiele usprawiedliwień w Sowietach, u nas byłaby tylko pomyłką. Jeśli nasz rząd chce stworzyć warunki sprzyjające rozwojowi wielkiej poezji, niech doprowadzi do nowych rozbiorów albo, co rozsądniejsze, niech pozostawi sztukę jej własnemu życiu. Literatura francuska nie służy do współpracy z rządem. Literatura Wielkiej Brytanii nie służy królowi. Daje to od setek lat wcale niezłe wyniki. A gdzież jest poezja faszystowskich Włoch? Czego spodziewać się można po piewcach hitleryzmu? Upaństwowienie literatury dałoby zbyt wiele demoralizacji. Jakie są tego korzyści, na co to się może przydać rządowi? Nie miała Baba kłopotu, kupiła sobie prosię. A prosię szybko rośnie. 160 1933 1933 161 174 Nr 50,19 listopada Jeszcze przed otwarciem akademii ukazały się znaki na niebie i na ziemi. Pierwszą enuncjacją, która wyszła z akademii na zewnątrz, był list Irzykow-skiego w „Robotniku"156. Irzykowski na pierwszym zebraniu postawił kandydaturę Boya na prezesa akademii. Nie, to nie pomyłka druku ani żart. Irzykowski, który od dwu lat poświęcał niemal całą swą działalność dyskredytowaniu Boya jako pisarza i człowieka, Irzykowski, który - w przymierzu z każdą szmatą endecką - jak mógł i gdzie mógł zwalczał działalność Boya, teraz nagle proponuje, aby reprezentantem akademii i całej literatury, także jego, Irzykowskiego, prezesem był Boy. Biedny czytelnik gazet nic z tego nie rozumie. Nie rozumie tego nikt z kolegów akademików i sam Irzykowski nie wie, o co mu chodzi. Bo albo Irzykowski chciał w ten sposób ośmieszyć instytucję, dając jej na prezesa pisarza szkodliwego, jakim jest w jego mniemaniu Boy, albo chciał ośmieszyć własną książkę o Boyu. Trudno wymyślić jakieś inne wyjście. Chyba wyjście z akademii. Ale Irzykowski zwalczał akademię i wszedł do akademii. Irzykowski zwalczał Boya i chce, aby Boy był tej akademii prezesem. Nie wiem, czy to jest „niezrozumialstwo" czy „perfidia". A może i jedno i drugie. Drugą taką jaskółką wypuszczoną przed otwarciem akademii był wywiad z Sieroszewskim w „Światowidzie". Sieroszewski powiada tam: „Utworzenie Polskiej Akademii Literatury uważam za pomysł bardzo szczęśliwy. Wyszedł on od Marszałka Piłsudskiego i niewątpliwie dawno już byłby wprowadzony w czyn, gdyby nie ówczesne warunki i sam stan literatury, które nie pozwalały na to". Z tego ślicznego zdania dowiadujemy się, że stan literatury nie pozwalał na utworzenie akademii. Czy dlatego, że wtedy żyli jeszcze Żerom-ski, Reymont, Kasprowicz, Przybyszewski, Weyssenhoff, Daniłowski, Lan-ge, Orkan, Perzyński? „Projekt ten trzeba więc było odłożyć i dopiero teraz został on zrealizowany" - dodaje Sieroszewski. Trzeba było odłożyć, aby na miejsce tych świetnych nazwisk mogli wejść: Rzymowski, Szaniawski, Le-śmian, Kleiner czy Choynowski. Teraz dopiero, w takim składzie, akademia może być utworzona. Trudno także dowiedzieć się naprawdę, kto był inicjatorem akademii. Sieroszewski mówi, że Piłsudski, ale na otwarciu akademii usłyszeliśmy, że Żeromski... Co najzabawniejsze, usłyszeliśmy to także z ust Sieroszewskiego. Celem akademii ma być piecza nad językiem i kult mowy polskiej. Próbkę „tej pieczy" ukazało przemówienie prezesa. Sieroszewski mówił o „podniecających" pieśniach Rozy Wenedy. Szkoda, że nie powiedział: „pikantnych". Mówił, że minister „ważność powstania naczelnej instytucji literackiej uznał za rzecz konieczną", że pieśnią „broniliśmy nasze istnienie...". Wszystko to były jednak tylko drobiazgi, pierwsze knoty za płoty. Sama uroczystość otwarcia przeszła najśmielsze marzenia oponentów i przeciwników akademii. Z przemówienia p. ministra Jędrzejewicza zawiało lekkim zapaszkiem faszyzmu. Nie padły słowa „karabin i książka"157, ale za to „szabla i słowo". Czemu szabla? Po co te rekwizyty literackie? Prawdzi-wiej brzmiałoby „rewolwer i słowo" albo: „tank i słowo". Pan minister połączył słowa i szablę. Ciekaw jestem, jak teraz tę szablę odpaszą Nałkowska czy Irzykowski, ciekawe jest, jak Miriam wypełni skromny program prac, zaproponowany mu przez p. ministra. Cokolwiek by się powiedziało o przemówieniu p. ministra Jędrzejewicza, było ono szczytem krasomówstwa i elokwencji wobec dukania prezesa Sieroszewskiego i wielkiego, nieśmiertelnego, bo wieki trwającego przemówienia Berenta. Poważny i zasłużony pisarz doprowadził zebranych do cichej pasji. Sala biła ironiczne oklaski. Ludzie klęli akademię i przeklinali całą literaturę. Gdyby ktoś podsunął pomysł zburzenia pomnika Mickiewicza, myślą tą porwałby zebranych. Berent czytał, a raczej mamrotał pod nosem w sposób dla nikogo niezrozumiały tak długo, że przez ten czas wzeszłaby ozimina, a ludzie mogli się zmienić w żywe kamienie i obrócić w próchno1"8. Gorszące targi z prezydium o nieprzerywanie odczytu, ciągnięcia za połę prelegenta dodawały swoistego uroku temu świętu literatury polskiej. Z początku było to tylko zabawne. Pierwszy zdrzemnął się korpus dyplomatyczny, potem usnęła głowa rządu, a bliżej drzwi stojące nogi wymknęły się z tej kaźni żywego słowa. Ale śmieszność sytuacji minęła szybko. Zostało przykre poczucie wstydu. Znakomity pisarz przez niezrozumiały brak umiaru, poczucia czasu i zdolności wypowiadania się stał się przedmiotem kpin czterystu zebranych słuchaczy. Tłum jest bezlitosny, choćby się składał z ludzi najbardziej wyorderowanych. Występ publiczny musi mieć formę publiczną. Któż się zajmował organizacją? Kaden jako aranżer akademii i teatrów wystawił jeszcze jedną klapę. PEN-Club za prezesury Goetla urządzał dziesiątki bankietów. Każda taka uroczystość literacka była najwyższą symfonią smaku i taktu wobec tej niechlujnej i smutnej uroczystości. Można lekceważyć wszelkie bujdy bankietowe i akademie, ale nie, jeśli się w akademii zasiada. Można się było wykpić byle konwencjonalną formalnością, ale nie wolno było stwarzać sytuacji śmiesznych i gorszących. Otwarcie nie powiodło się. Teraz przychodzi czas na pracę akademii, lednym z celów tej instytucji, jak powiedział Kaden, jest nadawanie odznak mówcom, adwokatom czy kaznodziejom „specjalnie celującym w piękności języka". Na pierwszych odznaczonych proponuję Berenta i Sieroszewskiego. Przy opracowaniu słownika języka polskiego proponuję wszystkie litery, któ- 156 1933. Por. O pierwszym posiedzeniu Akademii Literatury, „Robotnik" z 7 listopada 157 „Karabin i książka" to slogan, którym z upodobaniem posługiwał się Benito Mussolini. 158 Ozimina, Żywe kamienie oraz Próchno to tytuły powieści Wacława Berenta. 162 1933 rych nie złapie zachłanny Kaden, oddać styliście Sieroszewskiemu. Prof. Zieliński w słowniku języka polskiego opracować ma podobno „miakkij i twiordyj znak". Akademia ma reprezentować nas, pisarzy. Członkowie akademii są wyróżnieni. Przysługuje nam prawo surowej krytyki. Będziemy uważnie patrzyli na ręce i na język naszych reprezentantów. Śledzić będziemy uważnie, gdzie kończy się słowo, a zaczyna szabla. 1933 1 163 175 N r 51, 26 listopada Coraz częściej, gdy mowa o poezji, czyta się głupstwa na temat „ideowo-polecznej czy narodowej postawy wobec odrodzonej rzeczywistości". Czyta ¦ iv", ze grupa „Skamandra" „nie dopracowała się własnej ideologii". Że pisarz występujący przeciw akademii „błąka się... w jakichś romantycznych urojeniach". Kaden powiada wręcz, że taki pisarz nie będzie miał o czym pisać. 1'owiada: „... niech się nikt nim nie opiekuje, on też niech się niczym nie .uimuje, niech mu obcymi(!) będą wszystkie więzy, zobowiązania, terminy i '), normy, zagadnienia - i niech pisze. O czym? Dla kogo? O czym, dla ko-i'n. /. czego, z jakiej treści, w myśl jakich ideałów - tego już klerk wielko-ilns/.nie zaziemski wcale nie określa". Aby dowieść, że współpraca z rządem ust dla literata konieczna, Kaden przypomina takie fakty: ,,Velasques(!) był iiulutkim urzędnikiem, Makiewel (?) sekretarzem, Jan Sebastian Bach drob-n\m dworskim funkcjonariuszem, Luly tak samo". A któż tego broni Kade-imwi, aby był drobnym dworskim funkcjonariuszem, ale niech się nie ośmie- ¦ /a lym lękiem o literaturę nie związaną z rządem. Podobnie niezdarne są .malogie ze średniowiecznymi cechami artystów. Jeśli chodzi o pisarzy, waż-nifjs/.e są tu cechy charakteru niż cechy zawodowe. Czyż trzeba tłumaczyć, a- można być na posadzie rządowej, można być nauczycielem w rządowym 1'imnazjum rosyjskim w Kownie, i rozpalać buntem narody? Można być małym urzędnikiem i wielkim poetą, ale nie wtedy, gdy się poezję wprzęgnie • li i ur/edu. Środki utrzymania artysty, a współpraca sztuki z rządem, to dwie m/nc sprawy. Zastanówmy się teraz poważnie, jak ma wyglądać współpraca literatury / t/;|dem. Jeśli to ma być praca rzetelna wobec państwa i piśmiennictwa, (.'.łownym zadaniem nowo powstałej akademii powinna być walka o możliwie najpłodniejszy i najświetniejszy rozwój literatury. Dobra książka, dobry wiersz, dobra sztuka wzbogacają państwo. Kryteria tu są dwojakie. Doraźny inlcres państwa, któremu może być jakaś postawa pisarza niewygodna, t H/cis/e kryteria wartości ogólnych, światowych. Patriotyzm dał Polsce wielkie dzieła poezji w dobie niewoli. Poezja spłaciła swój dług. Doskonale nto/i-my sobie wyobrazić, że następnym etapem walki ideowej poezji pol-ftkti'i będzie torowanie dróg idei braterstwa ludów, będzie wyrzeczenie się hnscl nacjonalistycznych i walka z wszystkim, co przeczy lub opóźnia pokój pows/cchny, zwycięstwo idei humanitaryzmu. Wtedy, oczywiście, instytucja lilciiicka współpracująca z rządem może się znaleźć w trudnej sytuacji. Siła c/y K<-'»ii's>' pisarza mogą się stać niebezpieczne dla rządu. Im silniejszy /n;ij(k| wyraz artystyczny, tym większa może być szkodliwość. Po czyjej siiniiic stanie w takim konflikcie instytucja tego typu co akademia literatury? I .(.-kani się, że pisarze, którzy zawiedli w tej akademii, wyrzekli się już z góry ws/ilkiej walki o piśmiennictwo, zrzucając odpowiedzialność na instytucję 164 1933 1933 165 cenzury i zamykając swą przyszłą działalność w ramach solidarności z rządem. A może tak nie jest? Może akademia nie zechce być ciałem biernym i zimnym, jak nieboszczyk, ale właśnie wyprzedzać będzie rząd w dbałości o interesy państwowe lub przeciwnie, walczyć z rozporządzeniami rządu, godzącymi w swobodę myśli i słowa? Jakkolwiek by było, zdarzył się wypadek, do którego akademia, jeśli nie jest fikcją, musi się ustosunkować. Zwracam się publicznie do p. prezesa Sieroszewskiego i do piętnastu pisarzy, którzy oficjalnie reprezentują piśmiennictwo polskie, aby wypowiedzieli się w sprawie ustawy widowiskowej, ogłoszonej w „Dzienniku Ustaw" z dn. 30 października br. W rozdziale VI znajdujemy wyszczególnienie publicznych produkcji, które są zakazane. Powiedziane jest tam m.in., że zakazane są produkcje ,,f) ośmieszające arcydzieła literatury polskiej lub złośliwie je zniekształcające, g) złośliwie przedstawiające w ujemnym świetle polską rzeczywistość". „Dziennik Ustaw" zapomniał podać listę dzieł urzędowo uznanych za arcydzieła. Czy wolno ośmieszać Mateusza Bigdę, czy Przedwiośnie jest arcydziełem i czy wobec tego cenzor ma prawo „złośliwie zniekształcać" fragmenty tej powieści? Czy to starosta ma decydować, czy starszy przodownik? Z jednej strony niesłychana dbałość o nietykalność arcydzieł literatury, jak gdyby tak łatwo było ośmieszyć arcydzieło, z drugiej - paragraf, który nie dopuszcza wystawiania publicznego arcydzieł polskiej komedii. Pojęcie „złośliwego przedstawienia w ujemnym świetle" godzi się przecież najzupełniej z pojęciem satyry obyczajowej czy politycznej. Na podstawie tego paragrafu sumienny urzędnik powinien zakazać grania Fredry. A cóż by się stało, gdyby nie daj Boże Gogol urodził się Polakiem i chciał wystawić swego Rewizora] Powiatowa władza administracyjna, jak to podane jest w rozdziale VII, może „zawiesić wykonanie utworu aprobowanego, jeśli w tym czasie zajdą lub wyjdą na jaw okoliczności, wskazujące na to, że produkowanie utworu zagraża bezpieczeństwu spokojowi (?) lub porządkowi publicznemu". Zwracamy uwagę pp. akademików, że do interpretowania tych paragrafów upoważniona jest najniższa administracyjna władza powiatowa. Tu nie ma żartów, i tak sformułowane prawo godzi w najżywotniejsze interesy teatru, słowa żywego i piśmiennictwa. Akademia Literatury powinna w tej sprawie zabrać głos. Albo jako najwyższa instancja w konfliktach literatury z państwem musi domagać się zniesienia tak sformułowanej ustawy, albo też stanąć solidarnie po stronie tego nowego rozporządzenia. Milczenie będzie tu jednoznaczne z aprobatą. A taka aprobata będzie zdecydowanym zwróceniem się Akademii Literatury przeciw interesom piśmiennictwa, przeciw swobodzie słowa, przeciw twórczości. 176 Nr 52, 3 grudnia Kanclerz Hitler wypowiedział się ostro i niedwuznacznie przeciw wojnie. W wywiadzie, ogłoszonym w „Le Matin", oznajmia: „Znieważono mnie... powtarzając ustawicznie, że chcę wojny. Czyż jestem szaleńcem? Wojny? Ależ ona nic nie ureguluje, pogorszyłaby tylko stan obecny świata". Hitler mc chce wojny. Anglia, Francja, Rosja, Włochy, Polska nie chcą wojny. Mówią na ten temat bardzo dużo, zawierają gorączkowe pakty. Więc któż i hec wojny? I czy wojna jest w ogóle możliwa, jeśli nikt jej nie chce? Wszy-¦-cy politycy, stojący na czele państw europejskich, krzyczą głośno, że wojny nie chcą. Gdyby wziąć z osobna każdego mieszkańca Europy pod brodę i spytać się go, czy chce wojny, odpowiedziałby grzecznie, że nie chce. Więc to się dzieje wbrew woli ludów, wbrew woli wodzów, więc jakiś duch tajemniczy na przekór wszystkim, nocą, po cichu, gdy zasną już Hitler i Mussolini, Stalin i MacDonald, Saraut i Back, krząta się, uwija, fabrykuje gazy i bomby, i fabrykuje psychikę pokolenia, prowadzi przeszkolenie wojskowe młodzie-/y, buduje pancerniki i śpieszy się, aby wyprodukować dosyć amunicji do wystrzelania całego świata. Ale jednocześnie z tą oficjalną polityką pokojową rośnie też sceptycyzm mas wobec wszelkich paktów i deklaracji. Czy Niemcy liczyli się z neutralnością Belgii? Być może, że wojna wybuchnie właśnie wtedy, gdy wszystkie państwa europejskie zobowiążą się już wzajemnie do nieagresji. Kiedy ostatni pakt zostanie podpisany, gruchną pierwsze bomby. Czyż można ufać naprawdę deklaracjom Hitlera? Uspokaja on I rancję, że nie ma „najmniejszego zamiaru atakowania swych sąsiadów. Pol-.k,i to rozumie, gdyż zna Niemcy". Czemu Polska, a nie na przykład Belgia? Uclgia bliżej Francji. Belgowie mówią po francusku, mogliby Francuzów uspokoić. Czytelnik polski podrapie się po głowie i pomyśli, że widocznie coś mu się przesłyszało o wojowniczości niemieckiej, o ekspansji, o najwyższym posłannictwie wojny, o tych wszystkich rzeczach, o których ten sam I litler tak namiętnie krzyczał do radia. Czyżby te wszystkie mowy i pakty nie In ly tylko zasłoną dymną, za którą wre jedyna naprawdę zorganizowana dziś ni świecie praca - przygotowanie do wojny? Czyżby te wszystkie mowy nie hyly jak maska gazowa, którą kładą nam na głowę, aby wzbudzić u nas lekkomyślne uczucie bezpieczeństwa? Czyż w końcu w tych paktach nie znaj-il/ii: się jakaś mała dziurka, przez którą napuszczą nam do płuc fosgenu? Kierownicy państw wzięli monopol na głoszenie haseł pokojowych. Nie icst to niebezpieczne, bo jest to na wynos. Nie osłabi to ducha bojowego, bo pr/ecież nikt tego nie bierze tak bardzo na serio. Ci sami głosiciele pokoju w domu, gdy mają przed sobą Sturmabteilung, mówią ze wstrętem o pokoju. (ulyby któryś z pisarzy niemieckich ośmielił się powiedzieć o wojnie / 1 rancją to, co mówi Hitler, poszedłby do obozu karnego. Słowo „pacyfista" list w Niemczech wyzwiskiem. Ale bądźmy szczerzy: czy słowo to i u nas 166 1933 1933 167 nie budzi pobłażliwego uśmiechu? Pacyfista, to jakiś mętny pięknoduch, który po prostu boi się i nie ma tej tężyzny, którą mają „bycze chłopaki". Troska 0 naszą cywilizację, o miliony istnień ludzkich, sprzeciw wobec obłędu 1 barbarzyństwa to dzisiaj tylko głupkowata mania. W artykule wybitnego krytyka, p. Skiwskiego, znajduję takie oto uwagi: „Czego chce dzisiejszy pacyfista? - Żeby wszystko zostało po staremu, tylko żeby ludzie się nie wy-rzynali, bo to głupie i on tego bardzo nie lubi (?). Tak ludzi spłaszczyć, stchórzyć, tak ich nastraszyć, żeby im się raz na zawsze odechciało »krwawych maskarada Niczego do życia nie dodać, niczego nie wzbogacić - tylko odjąć mu wojnę. Oto program pacyfistycznych tęsknot Boya i jego współwyznawców". „Bo on tego nie lubi!". A któż lubi? Czy może lubi wyrzynanie milionów ludzi p. Skiwski? Wyrzeczenie się wojen, a raczej ocalenie ludzkości przed nową wojną to według p. Skiwskiego zubożenie życia. Gdybyśmy nawet znaleźli takiego współwyznawcę Boya, który by pragnął tylko, aby nie było wojen, to i wtedy musielibyśmy mu przyznać, że jest to program potężny, zdolny świat przeobrazić. Odebrać ludziom grozę wiszącą nad ich życiem i życiem ich dzieci, ogromny strumień energii, przeznaczonej do niszczenia, skierować w inną stronę, wybawić świat od ciężaru milionowych zbrojeń, kto wie - czy to już nie wystarczyłoby do wspaniałego rozkwitu życia i twórczości na naszej planecie. Odjąć wojnę! Bagatela! Na świecie nie żyją tylko stare baby i krowy. Świat jest pełen ludzi młodych, pełnych energii i pragnienia pracy. Nie lękajmy się, że zapanuje marazm i tchórzliwe lenistwo w dniu, kiedy wyrzekniemy się masowego przelewu krwi naszych bliźnich. Trudno domyślić się, czemu p. Skiwski w nagłym ataku „krzepy" wojennej zasłania się jakimś fikcyjnym i niezdarnym wymysłem. Boy niby nie chce niczego w życiu dodać, nie chce niczego zmienić, tylko nie chce wojny. Pan Skiwski uważa się przecież za „speca" od spraw Boya. Chyba powinien wiedzieć, że właśnie Boy założył Ligę Reformy Obyczajów, że Boy walczy na wielu odcinkach życia społecznego, chociaż bardzo mało interesuje się sprawami pacyfizmu. Więc cóż znaczy to: „Niczego do życia nie dodać, niczym go nie wzbogacić..."? Pan Skiwski uważa propagandę pokoju za chęć „spłaszczenia" ludzi. Gdyby p. Skiwski nie mógł się doczekać wojny i chciał zażyć bujności prawdziwego życia, dość mając „stchórzenia i spłaszczenia", ostatecznie może wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Gotów jestem nawet otworzyć składkę publiczną na ekwipunek'1. " Skiwski nie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, ale kolaborował z tymi, którzy naród polski chcieli nie tylko „spłaszczyć" i „nastraszyć", ale wymordować. ; 177 - Nr 53,10 grudnia Zwrócono się do mnie, abym wziął udział w tygodniu książki. Propaganda czytelnictwa to rzecz ważna i potrzebna. Ale w słowach „propaganda książki" czają się pewne niebezpieczeństwa. Jakie książki mam propagować? ('/ytajcie - ale co? Nawoływanie do czytania książek to trochę jak propagowanie lekarstw bez recepty lekarza. Chory na nerki może łyknąć kilo soli karlsbadzkiej albo chory na ślepą kiszkę wypić pół litra oleju rycynowego. Propagowanie książki powinno być związane zjej zwalczaniem. Jeśli ktoś pewnym książkom przypisuje wielkie znaczenie wychowawcze, musi się /godzić ze szkodliwością innych utworów. Co więcej, ta sama książka może mieć na jednego człowieka wpływ dodatni, a wręcz okropny na jego rodzoną i iotkę. Pisarze, którzy walczą, którzy dziełami swoimi propagują jakieś idee, mają prawie zawsze sprzymierzeńców i wrogów. Ale nawet poeci czy powie-\ciopisarze, dość daleko stojący od spraw życia kulturalnego, uważają co drugiego swego przyjaciela za grafomana. Jakże żądać od pisarzy, aby propagowali książkę, której nie lubią, aby nawoływali do czytania utworów, które są według ich zdania trujące jak bigos w podłym barze? Książkę należałoby zalecać jak lekarstwo. Fachowiec powinien wypisywać receptę, ale oczywiście każdy, kto się uważa za fachowca, ma swoje lekarstwa i nie uznaje innych. Nie. Wszelka akcja zbiorowa w tej sprawie jest podszyta jakimś fałszem. Propagować książkę mogą wydawcy, jak każdy producent może reklamować swój towar. Ale jak znaleźć wspólną płaszczyznę dla Wata i Choynowskiego? Wat nie może namawiać do czytania burżu-a/.yjnej prozy Choynowskiego, a Choynowski nie będzie nawoływał do czy-lania marksistowskich wypowiedzi Wata. Jeśli natomiast Wat lub Choynowski zostaną wydawcami czy też pracować będą w jednej firmie wydawniczej, wtedy kończy się walka, a zaczyna interesa. Ale wspólny interes pisarzy to prawie związek zawodowy wodzów. Związek zawodowy prokuratorów i oskarżonych albo więźniów i dozorców więziennych. Gdybym miał nawoływać przez ten cały tydzień do czytania książek, musiałbym jednocześnie ostrzegać przed autorami, pisarzami i książkami, które uważam za szkodliwe dla wychowania człowieka. Cóż byśmy powiedzieli o misjonarzu, który propaguje wśród dzikich grzybobranie i nie ostrzega przed istnieniem grzybów trujących? Związek wodzów, o którym wspomniałem, istnieje na pewnym odcinku polityki. Cenzura nasza skreśla wszelkie żarty godzące wprost w osobę kanclerza Hitlera, a cenzura niemiecka nie puszcza żartów o naszych ministrach. To samo porozumienie i grzeczna wzajemność panują między Polską a Sowietami. Jest w tym spora doza rozsądku. Rosja carska była na tyle nie-pr/.ewidująca, że dozwalała na początku wojny szydzić z Wilusia, Wiluś na świni, Wiluś bity i kopany, był ulubionym tematem karykatur na pocztów- 168 1933 kach humorystycznych. Kpiny z pomazańca bożego, mimo że ten pomazaniec był w danej chwili wrogiem, okazały się krokiem nierozważnym. Chłop rosyjski, śmiejąc się z cudzego cesarza, uczył się śmiać z wszelkiej władzy. Dzisiejsi dyktatorzy są roztropniejsi. Zawiązali coś w rodzaju związku zawodowego. Cichy pakt o nieagresji osobistej. Kto wie, czy nie pozostanie po nich tylko ten jeden wynalazek? Czyż tydzień książki nie jest takim objawem solidarności stron walczących? Proponuję, aby na przyszły rok urządzić tydzień książki na innych podstawach. Każdy pisarz będzie nawoływał do czytania tylko jego własnych utworów. Będzie to widowisko bardzo malownicze. Wieleż szczerości i zapału wybuchnie w tym tygodniu! Zamiast anemicznych pochwał „książki - strawy duchowej" usłyszymy słowa mocne i uskrzydlone nadzieją zdrowego zysku, słowa dosadne i gryzące konkurentów. Czytelnik będzie naprawdę agitowany i może niejeden ulegnie tej furii i temu zapałowi. Interes osobisty, moralny lub finansowy jest potężnym motorem działania. Dlatego właśnie instytucje państwowe czy samorządowe są prowadzone o tyle gorzej od imprez prywatnych. Dowodem dość wymownym są niepowodzenia teatrów państwowych Gdy „Pion" próbuje przyjść tym teatrom z pomocą, jakiś prawie kade-nowski pech prześladuje wszystkie reklamowe pomysły. W ostatnim numerze znajdujemy taką wzmiankę: „Repertuar teatrów Polskiego i Letniego (?) w nadchodzącym sezonie przyniesie abonentom najwszechstronniejsze widzenie teatru przeszłości i teraźniejszości". Czemuż „Letniego"? To prawie jakby kino „Apollo" reklamowało swój film, podając adres kina „Stylowe". „Pion" nie ma również szczęścia do nazwisk i imion. Czytaliśmy już o Ignacym Boboli i że bohaterem Czarnych skrzydeł jest Tadeusz Miciński, a bohaterem Przedwiośnia Piotr Baryka, teraz spotykamy nazwisko poety „Juliusz Tuwim", Juliusz to Kaden. Tuwim ma na imię Julian. Gdzie tylko mogą, tam przemycą Kadena. Z innej wzmianki dowiadujemy się, że sztuka Anczyca Kościuszko pod Racławicami159 jest „... nieocenionym współczynnikiem wychowania artystycznego o (?) społecznego najmłodszych". Nie rozumiem tego „o", ale i reszty też nie rozumiem. Kierownik literacki teatru, autor Lenory, uważa, że Kościuszko jest „nieoceniony", jeśli chodzi o wychowanie artystyczne i społeczne! Wyobrażam sobie, że gdyby Andre Gide został kierownikiem teatru w Paryżu i wystawił Orlę Rostanda, nie reklamowałby tego kiczu, który stoi przecież o dwa piętra wyżej od Kościuszki, jako najświetniejszego wychowania społecznego młodzieży. Tydzień książki ma się ku końcowi. Pragnę się przysłużyć tej zgodnej pracy zbiorowej i szczerze namawiam młodzież, aby nie chodziła na Ko- 1933 169 159 Kościuszko pod Racławicami, widowisko sceniczne Władysława L. Anczyca, reżyseria Aleksandra Zelwerowicza, Teatr Polski 1933 r. ściuszkę. Niech lepiej dołoży parę złotych i kupi Leonorę, Łuk lub Miasto mojej matki Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Albo jakąś inną dobrą książkę. Wat i Choynowski mimo zasadniczych różnic politycznych istotnie pracowali wspólnie w firmie wydawniczej Gebethner i Wolff. 170 1933 1933 171 178 Nr 54,17 grudnia PEN-Club niemiecki został usunięty z federacji międzynarodowej. Prezes federacji, H.G. Wells, przeprowadził tę sanację w sposób spokojny i celowy. Przynależność do PEN-Clubów Niemców - którzy rozbili własny klub, wygnali ze swojej ojczyzny pisarzy niezależnych i lewicowych, spalili ich książki i poddali się karnie terrorowi politycznemu, stając się nawet tego terroru narzędziem - było absurdem ośmieszającym instytucję. Przedstawicie] Niemiec, opuszczając lokal centrali londyńskiej, oświadczył, iż niemiecki klub literacki będzie istniał dalej, aby na swój sposób pracować dla dobra pokoju światowego. Jak będzie wyglądała ta praca? Lękać się należy, że zbliżenie międzynarodowe ograniczy się do meczów futbolowych i do grania hymnów narodowych państw, z którymi drużyna niemiecka zamieni serię kopniaków. Pierwszą taką próbą zbliżenia polsko-niemieckiego był mecz piłki nożnej. Pięćdziesiąt tysięcy widzów berlińskich ryczało z zapałem, gdy w ostatniej minucie niemiecka piłka ugrzęzła w polskiej bramce. Kilkadziesiąt tysięcy Polaków marzy teraz o rewanżu. Początek jest już zrobiony. Oby skończyło się na kopaniu. Ale zbliżenie międzynarodowe, polegające na turniejach i igrzyskach sprawności fizycznej, nie wyczerpuje zagadnienia. Mimo wszystkich paktów i deklaracji pokojowych coraz więcej mówi się o wojnie, i widmo nowej wojny europejskiej rzuca ponury cień na naszą psychikę i naszą pracę. Przedstawiciel PEN-Clubu niemieckiego działać będzie dla sprawy pokoju. Powiedzmy raczej - korytarza11. Literatura i prasa są zbyt poważnym czynnikiem wychowawczym, abyśmy mieli bagatelizować cyniczne oświadczenie delegata niemieckiego. Niemcy rozbudzają usilną propagandą nastroje wojownicze, tworzą psychozę zapału militarnego i jednocześnie deklarują chęć zgodnej pracy dla utrzymania pokoju. Jak to pogodzić? Rozumujmy spokojnie. Konflikty w obecnym stanie politycznym i społecznym nie mogą zniknąć z mapy Europy. Mogą natomiast zniknąć z psychiki ludzkiej. I dlatego droga wychowania jest najważniejsza. Ale właśnie w wychowaniu nastąpiło dość paradoksalne odwrócenie. Nie rządy wychowują młodzież, ale młodzież wychowuje polityków, dyplomatów, pisarzy i publicystów. Postawa młodzieży niemieckiej zaczyna kierować opinią i państwem. Młodzież zorganizowana, umundurowana i karmiona entuzjazmem szowinistycznym to element, z którym musi się liczyć dyktator, jeśli chce zostać dyktatorem. Komsomoł w Rosji jest potęgą nie tylko liczebną, ale i moralną. Wielką rolę młodzieży przewiduje Wells w swej najnowszej książce The Shape of Things to Come160. Mówi o tym Russell. Lenin w ostatnich tygodniach życia miał się wyrazić, że kwestia młodzieży w najbliższych latach stanie się najważniejszym zagadnieniem Europy. Czy młodzi ludzie Niemiec, Francji, Włoch lub Rosji potrafią osiągnąć porozumienie i zorganizować pokojowe współżycie świata? Wydaje się to mało prawdopodobne. Zbliżenie polsko-niemieckie ogranicza się na razie do kopania piłki i niestety to kopanie zapowiada się, nie z naszej winy, na przyszłość jako cały program polityczny. W stosunku do naszego sąsiada wschodniego zadanie zbliżenia wydaje się znacznie łatwiejsze. Przeciwieństwo klasowe, a raczej różnica ustrojowa, jest znacznie mniejszą przeszkodą do ścisłej nawet współpracy niż rozbieżność interesów nacjonalistycznych. Takiego porozumienia między krajem zwycięskiego socjalizmu a państwem kapitalistycznym Marks nie przewidywał. Ale i tu panuje dość paradoksalna sytuacja. Wycieczki polskie w Sowietach przyjmowane są z całą pompą, orkiestry czerwonej armii grają hymn polski. Skoczylasa podejmują prawie jak Fajsala, goście sowieccy fetowani są u nas prawie jak Amunnulah161, ale jednocześnie odbywają się masowe obławy na komunistów. Komunista z Rosji jest sojusznikiem i przyjacielem politycznym. Komunista polski - wrogiem i zdrajcą. Czyż w tym stanie rzeczy porozumienie polsko-sowieckie może mieć głębsze znaczenie? Stanowczo konieczne jest uzdrowienie tej przyjaźni politycznej. Jedyną rozsądną drogę stanowi wzajemny kompromis. Przyznanie w Sowietach większej swobody politycznej i zalegalizowanie partii komunistycznej w Polsce. Wobec zdecydowanej zmiany polityki sowieckiej i upadku programu Kominternu legalizacja ta wydaje się niemal formalnością, ale ważną i płodną w znaczenie. Prawdziwa i pogłębiona polityka sojuszu z Sowietami, doprowadzona aż do przejęcia wszystkich pozytywnych zdobyczy, jakich dopracowały się Sowiety, to najlepsza gwarancja pokoju i znaczenia politycznego Polski. Istotne porozumienie z hitlerowskimi Niemcami jest niemożliwością, ale między Polską a Sowietami nie stoi nic na przeszkodzie prócz nałogów myślowych i nietolerancji politycznej. Młodzież niemiecka, podniecana dopingiem szowinistycznym, może się stać groźna dla pokoju świata. Młodzież sowiecka ma wiarę i entuzjazm dla budownictwa socjalistycznego. Cóż dać młodzieży polskiej, jeśli nie można jej nawet dać pracy? Czyż w te ręce, które żebrzą pracy, mamy wetknąć karabin? Postawa obronna nie jest postawą twórczą. Jedyną godną drogą, gwarantującą rozwój cywilizacji, kultury i twórczości, to budowa socjalizmu w Polsce przy zachowaniu liberalizmu i wolności osobistej, przy ścisłym politycznym przymierzu z Rosją i utrzymaniu wszystkich cech różniących Polskę europejską od Rosji. Do tej wielkiej misji przystąpić może właśnie rząd obecny, rząd silny 160 Powieść Herberta George'a Wellsa, The Shape of Things to Come, ukazała się w 1933 r. 161 Amannullah, król Afganistanu, w 1928 r. złożył wizytę w Polsce, został przyjęty /. honorami przysługującymi głowie państwa i udekorowany Orderem Orła Białego. 172 1933 "•-'. tmdnefepokS f J Polski socjalistycznej d we mgle naJj d [Chodzi o propozycje hitlerowskie przeprowadzenia korytarza przez ziemi>. pofshe do Gdańska. Hitlerowi oczywiście nie chodZlło o LryTarzZ ^ZZ^^ŻS d k * 1934 179 ;• Nr 1,7 stycznia Przyznaję, że od paru dni pochłonęła mnie sprawa węża morskiego w Loch Ness. Ten potwór, ukrywający się w szkockim jeziorze, działa na moją imaginację. Przypominają się powieści fantastyczne Verne'a i Wellsa. Pragnienie cudowności, które drzemie w każdym z nas, przychodzi do głosu, marzy się odkrycie światów zaginionych, jakaś solidarna walka całej ludzkości z gadami epoki mezozoicznej. Gdyby wąż z Loch Ness był tylko for-pocztą, wywiadowcą potworów głębinowych, które zamierają podbić Ziemię, jak my podbijamy stratosferę, ludzkość, zwaśniona i wroga wobec siebie samej, może by wreszcie zdołała się zjednoczyć solidarnie. Coraz więcej nabieram przekonania, że bez węży morskich nie da się tej zgody osiągnąć. Anglia dzieli się na dwa obozy: tych, co wierzą w węża z Loch Ness, i niewierzących. Nawet czcigodny „Times"162 zabiera głos w tej sprawie, jezioro otoczone jest zgrają fotografów, a pewien właściciel cyrku ogłosił, że wypłaci dwadzieścia pięć tysięcy funtów temu, kto dostarczy mu żywego potwora. Ale kto wie, czy wąż morski nie jest inteligentniejszy od współczesnego Europejczyka? Kto wie, czy nie złapie właśnie tego dyrektora cyrku, aby go pokazać w cyrku głębinowym, w kolorowym amfiteatrze oświetlonym przez ryby-lunety? Wiedza nasza o życiu głębinowym jest tak skromna, że wszystko to jest możliwe, Nurek potrafi dziś osiągnąć zaledwie sto kilkadziesiąt metrów, a cóż to jest wobec głębi ośmiu tysięcy metrów przy Archipelagu Japońskim. Na tych głębokościach panuje pono tak wielkie ciśnienie, że nie ma tam możliwości życia. Ale i człowiek nie może żyć sto metrów pod wodą ani też dziesięć tysięcy metrów nad wodą, ani też dziesięć tysięcy metrów nad ziemią, a jednak technika nam to umożliwia. Jeśli prawdziwie mnie uczono, że życie organiczne wyszło z morza, nikt mi nie zabroni przypuszczać, że na wielkich głębinach istnieje cywilizacja o miliony lat starsza od 1 „Times", renomowany dziennik angielski wydawany w Londynie od 1785 r. 174 1934 cywilizacji ziemskiej. Potwór z Loch Ness jest śmiałym badaczem. Raport jego, złożony w głębinach oceanów, może wypaść bardzo zachęcająco dla przyszłych eksploatatorów. Powie swym kolegom wężom: „Panowie, na ziemi panuje zupełny bałagan, możemy wyjść i zjeść te dwa miliardy zwierzątek. Na pierwszy łyk proponuję paruset fotografów, którzy siedzą nad Loch Ness". Podobny stan rzeczy mógłby nas ocalić. W tym jednym wypadku to, co się dzieje na ziemi, miałoby sens. Wynalazek gazów trujących okazałby się zbawieniem ludzkości, a zbrojenia morskie i lądowe - naszym najrozsądniejszym czynem. Hitleryzm i program rasowy byłby zdrowym początkiem rozbudzenia solidarności już niejednej rasy, ale jednego gatunku zoologicznego. Młodzież faszystowska, spragniona walki i gotowa do wojny, stałaby się najzdrowszym elementem. Czerwona Armia razem z flotą amerykańską walczyłaby z eskadrami ichtiozaurów. Dialektyka marksowska musiałaby wytłumaczyć tę walkę z punktu widzenia klasowego, co by z pewnością nie przyszło z trudem publicystom „Izwiestii" i „Prawdy" l63. Programy nacjonalistyczne musiałyby zniknąć, ale pieśń Nie damy ziemi skąd nasz ród1 4 nabrałaby zdrowego sensu. Widzę już komunikaty z placu boju, podawane przez naszą prasę. „Nasz Przegląd"1 5 namawiałby wodza hitlozaurów do blokady Niemiec. Reszta nie zwaśnionej ludzkości mężnie walczyłaby na wszystkich morzach świata. Chemicy pokryliby powierzchnię oceanów trującymi substancjami, lotnicy obrzucaliby bombami nos każdego ichtiozaura. Łodzie podwodne, rzucając bomby na dno morza, siałyby popłoch w stolicach wroga. Ołowiane ulotki (cóż za piękne zestawienie słów) rozbudzałyby defetyzm na tyłach ichtiozaurów. Nawet Towarzystwa opieki nad zwierzętami wystawiałyby swoje bataliony szturmowe. Ludzkość, rozbudzona i pojednana po zwycięstwie nad potworami morskimi, nie byłaby już zdolna do małostkowych targów terytorialnych. Po tej wojnie przyszłaby era uzgodnienia interesów ludzkich i rozsądnej organizacji. Tak, wszystko to miałoby sens, gdyby istniały naprawdę węże morskie zagrażające ludzkiemu gatunkowi. A jeśli wąż morski z Loch Ness okaże się tylko kłodą drzewa? Wtedy, oczywiście, sytuacja nasza przedstawia się nędznie. Bez istnienia wężów morskich gotowiśmy wyjść po prostu na idiotów. To, co się dzieje dziś na świecie, nie jest przyrodniczą funkcją obrony zagrożonego gatunku, ale po prostu bałaganem, degeneracją, zahamowaniem rozwoju, albo też odwrotnie, to znaczy rozwojem chamstwa. Fabryki amuni- 163 Izwiestija", dziennik infbrmacyjno-publicystyczny wydawany w Moskwie, od 1918 r. oficjalny organ rządu ZSRR, „Prawda", dziennik radzieckiej partii komunistycznej. 164Pieśń, której słowa cytuje Slonimski, to Rota Marii Konopnickiej. 165 „Nasz Przegląd", informacyjny dziennik żydowski, ukazywał się w Warszawie wiatach 1927-1939. 1934 175 cji idą dniem i nocą, jak gdyby istotnie z Loch Ness miał wypłynąć milion groźnych rybojaszczurów. Nie. Stanowczo, jeśli nie ma węży morskich, trzeba je wymyślić dla dobra ludzkości. Wiemy wszyscy, jak trudno jest wzbudzić pozytywne uczucia zbiorowe. Zapał masowy musi mieć domieszkę nienawiści. Trudno sobie wyobrazić, aby tłum ryczał przeciw chorobie raka, która jest większym wrogiem człowieka, niż Anglia jest wrogiem Niemca czy Włoch — Francuza. Ale rak jest czymś nie dość efektownym. Wąż jest większy od raka, a zwłaszcza wąż morski. Przeciw wężom przedpotopowym można by uzbroić całą ludzkość i natchnąć ją solidarnym duchem bojowym. Trzeba więc podtrzymywać wiarę w gada z Loch Ness. Trzeba wyolbrzymiać jego rozmiary i mnożyć go w nieskończoność. Ludzkość walcząca z ichtio-zaurami, których nie ma, bardziej będzie ludzka niż stado wzajemnie się pożerających bydląt. Być może, byłoby to śmieszne, ale nie zapominajmy, że Don Kichot bliższy jest człowieczeństwa niż przeciętny członek Sturm-Abteilung166. 166 Sturmabteilungen, w skrócie SA, szturmowe oddziały partii hitlerowskiej (NSDAP). 176 1934 180 Nr 2,14 stycznia Ruch literacki bardzo się rozwija. W Krakowie, w Wilnie, we Lwowie wychodzą tygodniki literackie. W Warszawie ukazał się nowy tygodnik pn. „Merkuryusz Polski"167. W pierwszym numerze można było znaleźć bardzo trafną i zabawną recenzję z Kościuszki pod Racławicami oraz ponure brednie na temat Conrada. Proszę posłuchać: „Pisarz ten, który się wyparł własnego narodu i języka ojczystego, jest wprawdzie mało sympatyczny (?), wszelako bezkrytyczny zachwyt prasy polskiej nad Conradem, a zwłaszcza reklama pewnego tygodnika literackiego, który na Conradzie, jak to się mówi, »wyje-chał«, sprawiły, że autor jest w Polsce popularny". Ten tygodnik, to chyba „Wiadomości Literackie". Gdybyż to była prawda! Co za sielanka kulturalna! Pismo „wyjeżdża" na propagowaniu Conrada, i Conrad jest w Polsce popularny! Prawdąjest, że Conrad wyjechał, ale popularność w Polsce kończy się na dwu albo trzech tysiącach egzemplarzy powieści tego największego pro-zatora naszej epoki. W powodzi nowych pism i pisemek na głębsze zainteresowanie zasługują wileńskie „Żagary"168. Młodzi pisarze, zgrupowani wokół tego pisma, interesują zarówno inteligentnym omawianiem literatury, jak i twórczością oryginalną. Czyżby tradycje poezji wileńskiej miały pobudzać zapał „Żagarów"? Faktem jest, że w tym właśnie smutnym północnym mieście młodzi pisarze nie cierpią ani na chorobę fanatyzmu, ani na prowincjonalną sztuczność formy. Zarówno artykuł Leona Szredera i Józefa Maślińskiego Brzozowski o Marksie i marksistach, jak i polemika Maślińskiego z „poezją integralną" w numerze grudniowym wskazują na samodzielność i rzetelność sądów. Baczna uwaga, jaką pisarze wileńscy zwracają na kulturę sowiecką, białoruską i żydowską, wskazuje na żywy i poważny stosunek „Żagarów" do rzeczywistości. Zarówno Maśliński, jak i Miłosz jakże dodatnio odcinają się od martwoty formalnej, reprezentowanej przez ich krakowskich kolegów z pisma „Linia"169. Nadmiar teorii, bardzo dużo pewności siebie, potępienie w czambuł wszystkiego, co nie jest Jalu Kurkiem na dachu „unizmu", przy bardzo miernych wynikach poetyckich, przypomina naszych „kapistów", którzy ciasnotę 167 „Merkuriusz Polski", tygodnik kulturalno-społeczny, wydawany w Warszawie w latach 1933-1939. 168 „Żagary", nazwa grupy młodych poetów i pisarzy wileńskich, publikujących w miesięcznym dodatku do „Słowa" (m.in. Teodor Bujnicki, Henryk Dembiński, Antoni Gołubiew, Czesław Miłosz, Jerzy Putrament, Jerzy Zagórski), od listopada 1933 do marca 1934 grupa wydawała samodzielne czasopismo pod nazwą „Żagary". 169 „Linia", czasopismo awangardy literackiej wydawane w Krakowie w latach 1931-1933, pod redakcją Jalu Kurka, przy współpracy Jana Brzękowskiego, Juliana Przybosia i Mariana Czuchnowskiego. 1934 177 poglądów łączą zręcznie z brakiem wybitniejszych talentów malarskich. Cóż mi po artykułach teoretycznych p. Czuchnowskiego, gdy potem czytam w jego wierszu: „Do ziemi nachyla się olbrzymie ucho, w którym drży słabo -późnego miesiąca - srebrne kolucho". Równie nieznośne sąjesieninowskie „białymi krowami ryczące gwiazdy". Jakże obok tego szlachetnie brzmi bez-kokieteryjny i prawdziwy wiersz Miłosza 1933 rok Wiosna. Czuchnowsłd i Kurek chorują na stenograficzność poezji. To zgęszczenie, wytworzone dzięki eliminacji umownych połączeń, doprowadza do nieczytelności wiersza. Można by pójść jeszcze dalej i opuszczać samogłoski, jak w języku he-brajskima. Po co ta oszczędność i lakoniczność u tych dość gadatliwych poetów? Czyż nie jest pustą gadaniną wyrażenie: „z pejzażami z pępków w oczach"? Można być bardzo gadatliwym, mówiąc bardzo lakonicznie. Tu-wim, którego Przyboś nazywa „kataryniarzem", powinien być właśnie dla poetów z „Linii A—B" wzorem celności i nieodzowności słowa w wierszu Dość groteskowym przykładem niepotrzebnie zastosowanej zwięzłości jest również zabawnie obrobiony już przez Zygmunta Nowakowskiego podręcznik p. Milońskiego, wydany pod trafnym tytułem: Najzwięźlejszy podręcznik literatury polskiej1 '. Lapidarność doprowadza autora do pustego gadulstwa, bo jakże nie nazwać gadulstwem określenia dramatu jako „utworu scenicznego, w którym się coś dzieje". O literaturze współczesnej powiada bardzo zwięzły p. Miloński: „Najcharakterystyczniejszymi cechami powojennej literatury polskiej są: urbanizm (opiewanie miasta), egocentryzm (Ka-den-Bandrowski), społecznikostwo (Kaden, Strug) i sztuka (Dąbrowska)". Cóż za niesłychana oszczędność słów, myśli i sensu. Mówiąc o Mickiewiczu i Słowackim, kończy p. Miloński: „Zakończenie. I Mickiewicz, i Słowacki są jako poeci i ludzie indywidualnościami bardzo ciekawymi". Przypomina mi to pocztówkę, którą dostałem od pewnego mego przyjaciela z Paryża: „Paryż bardzo ciekawe miasto". Szkoda, że p. Miloński pod pewnym względem nie jest podobny do Venus milońskiej. Myślę tu oczywiście o braku rąk, a choćby braku tej jednej ręki, którą p. Miloński zdążył napisać Najzwięźlejszy podręcznik literatury polskiej. Równie oszczędny i pedantyczny w trzymaniu się tematu jest p. Pomi-rowski, który wydał grube dzieło o współczesnej literaturze polskiej172. Jest tam omówiona poezja, powieść, nowela, dramat i komedia, lecz w indeksie nazwisk nie ma Boya. Szukałem na Boy i na Żeleński. Nie ma. Sprawdzałem w tekście. Na przestrzeni paruset stron autor nie wymienił Boya ani razu! Istotnie, Boy nie pisze obecnie wierszy, to, co pisze, nie jest ani powieścią, 170 Kalambur stworzony z połączenia nazwy czasopisma i odcinka rynku krakowskiego nazywanego A-B. Zbigniew Miloński, Najzwięźlejszy podręcznik literatury polskiej, Warszawa b.d.w. 172 Leon Pomirowski, Nowa literatura w nowej Polsce, Warszawa 1933. 178 1934 1934 179 ani dramatem, więc p. Pomirowski formalnie ma rację. Tylko że co jest warta książka o współczesnej literaturze, która tak precyzyjnie omija najżywotniejszego z pisarzy współczesnych? Być może, p. Pomirowski wyda jeszcze inne dzieło poświęcone w całości Boyowi i naprawi błąd. Pozostanie jednak zagadką, jak można napisać tyle stron o współczesnej literaturze, nie opuszczając nawet tak mało znanych krytyków, jak Stawar, i nie natknąć się choćby przypadkiem na nazwisko Boya. Zakrawa to na metodę, ale jest jakieś szaleństwo w tej metodzie. d [Poznałem się wcześnie na jałowości awangardy i pięknie poezji Miłosza, którego pozycja tak utrwaliła się w naszej literaturze. Pokwitował to autor „Doliny Issy" po latach trzydziestu, pisząc: „Slonimski całkiem słusznie ostrzegał przed modnym awangardowym bełkotem, który piszących kapłanów sztuki coraz bardziej wyobcowywał" („Prywatne obowiązki"str. 85). „ Można pójść jeszcze dalej i opuszczać samogłoski", co po czterdziestu latach Miron Białoszewski uskutecznił.] 181 Nr 3, 21 stycznia Malarstwo zajmuje mnie od dawna. Jako młody chłopiec wstąpiłem do szkoły sztuk pięknych. Do dziś dnia zapach szelaku, werniksu czy terpentyny przypomina mi tropikalny żar pracowni, godziny spędzone na malowaniu aktu czy na wieczornych rysunkach. Pamiętam szelest węgla na papierze, wnikliwy zapach kwasów przy wytrawianiu żarnowanych kamieni litograficznych, nieobce mi są sekrety gruntów kazeinowych, malowanie temperą na mokrym tynku i cała alchemia kuchni malarskiej. Obraz czy rysunek wzrusza mnie nie tylko wartością plastyczną, ale i wspomnieniem młodości. A ten rodzaj wspomnień porusza serce nawet najbardziej zatwardziałych zbrodniarzy. Skończyłem szkołę sztuk pięknych, miałem swoje wystawy specjalne, ba, nawet całą salę w „Zachęcie", wziąłem parę konkursów i rzuciłem malarstwo. Nie dlatego, abym w tym fachu nie miał powodzenia. Była to po prostu sprawa infekcji. Złapałem poezję i literaturę, jak się łapie katar czy grypę. Jako młody malarz czułem szczerą pogardę dla literatury i uważałem sobie za ujmę przeczytanie książki, do której miałem zaprojektować okładkę. Pierwsza okładka, którą robiłem, ozdobiła powieść Mieczysława Guranowskie-go173. Kto wie, gdybym zapoznał się z tą książką, może literatura obrzydłaby mi do końca burzliwych dni życia. Stało się inaczej. Latem na wsi przeczytałem Sonety Mickiewicza. Miałem wtedy lat dwadzieścia jeden. Ten tomik poezji wciągnął mnie do czytania poetów, do których szkoła średnia zniechęcała mnie tak skutecznie. Wspominam o tym, aby okazać, że nie rozstałem się z malarstwem, rozżalony niepowodzeniami. Literatura we wszelkich jej rodzajach bardziej odpowiadała memu temperamentowi. Gdy zacząłem pisać, koledzy malarze bardzo mnie do tego zachęcali. Koledzy moi, pisarze, do dziś dnia namawiają mnie do malowania. Szkoła sztuk pięknych w Warszawie, jak i akademia krakowska nie tylko spełniały misję kształcenia w malarstwie. Był to jedyny zorganizowany i konkretny sposób zapisania się w szeregi artystów. Szkoła dawała atmosferę, i mam wrażenie, że wielu młodych ludzi o nie uświadomionych jeszcze tęsknotach i buntach szło do akademii. Nie ma przecież szkół dla poetów czy literatów, które by dawały atmosferę tak pociągającą natury artystyczne. Osobiście mam wrażenie, że wielu malarzy przez ten ułatwiony start zdradziło i zaprzepaściło inne możliwości artystyczne. Pamiętam „szopki" malarskie, stojące pod względem dowcipu niewiele niżej od fachowych „szopek", które robiłem już jako spec od humoru. Kabaret Zielonego Balonika zawdzięczał niejeden świetny dowcip malarzom. Zawsze, gdy rozmawiam z Karolem Fryczem, mam nieodparte ważenie, że mówię z pisarzem, który uparł się, aby nie pisać. Podobne podejrzenia miałem zawsze w stosunku do Kamila Wit- 3 Mieczysław Guranowski, Bój o słońce. Baśń w trzech aktach, Warszawa 1916. 180 1934 kowskiego, do Tadeusza Pruszkowskiego i Józefa Czapskiego. Nie znaczy to, aby ci panowie nie byli utalentowanymi malarzami, ale sądzę, że wiele natur pełniejszych nie znajdzie dziś całkowitego wyżycia w plastyce. Coś się z tą plastyką dzieje niedobrego. Muszę przyznać, że nuda przegania mnie z wystaw obrazów. Czy to będzie w Paryżu, Moskwie czy Londynie, wszędzie doznaję uczucia ffagmentaryzmu tej sztuki, braku pełni i żywotności. Minęły czasy, gdy wynajmowano okna, aby zobaczyć odsłonięcie Per-seusza Benvenuta Celliniego, minęły czasy walk o impresjonizm, czasy, w których nowe malarstwo spotykało się z oporem czy zachwytami. Zdaje mi się, że radość z odtworzenia natury, to żywe i bezpośrednie uczucie, na które monopol miała plastyka, jest dziś w znacznym stopniu zaspokojone. Przeciętny mieszkaniec miasta ma oczy pełne kina i fotografii. Co dzień przerzuca strony tygodników ilustrowanych, ogląda fotosy, filmy i fotografie w pismach codziennych czy na reklamach. Nie ma już tej radości oglądania natury uchwyconej przez malarza. Pojęcie ,jak żywe" w zastosowaniu do malarstwa jest anachronizmem. A nie należy przecież lekceważyć tej strony emocji plastycznych. Tak osłabione malarstwo sztalugowe skryło się w bastiony czystej formy, założeń kolorystycznych i wyrzeka się coraz bardziej wszelkiej poję-ciowości. Szał malowania skrzypiec i jabłek, zamknięcie się w rzemiośle malarskim, brak wszelkiego wysiłku pociągnięcia i zainteresowania człowieka ulicy uczynił z malarstwa najarystokratyczniejsząze sztuk. Malarstwo, które ogranicza się do zagadnień koloru, nie wydaje mi się sztuką, która by mogła wypowiedzieć - przepraszam: wyrazić - indywidualność artysty. Młoda Żydówka, która kupuje u Cwejki materiały, niewiele się różni od przeciętnego „kapisty"'74. Zestawienie paru barw to raczej element zdobnictwa architektonicznego. Malarstwo oderwało się od architektury, zostało osłabione przez konkurencję gwałtownej inwazji wizualnej, która atakuje ze wszystkich stron człowieka ulicy. Gdzież się ma podziać? Nie wydaję tu żadnych wyroków na obraz sztalugowy. Szukam raczej sam odpowiedzi na to pytanie, które narzuca się z coraz większą siłą. Czy jest to tylko kwestia przejściowa, czy też może głębszy kryzys, który wyznaczy plastyce inne, nowe drogi realizacji. Talent plastyczny wyraża się dziś w grafice, w zdobnictwie, w karykaturze, której niczym nie zagrozi aparat fotograficzny, w filmach rysunkowych, które zachwycają tysiąc razy więcej widzów niż wystawy obrazów. Kto wie, czy p. Dawid Fleischer nie jest Aniołem Michałem naszych czasów. A p. Lasky z „Paramountu" papieżem Juliuszem? Tak myślę, ale gdy spojrzę przypadkiem na obraz Rafała Malczewskiego, który wisi (nie Rafał, ale obraz) nad jedną z kanap jednego z moich salonów, ogarnia mnie nowa wątpliwość. Być może, jest miejsce na wszelkie rodzaje malarstwa, a wszystkiemu winne jest burzliwe współczesne życie, które jak nig- 174 Kapista to członek Komitetu Paryskiego, grupy artystycznej zawiązanej w 1923 r. 1934 181 dy może wypełnia nasze myśli i uczucia, życie, które jest niemiłosierną konkurencją dla wszelkich rodzajów sztuki nie płynących śmiało z falą przeobrażeń czy przeciw tej fali. Malarstwo rozkwitnie może znów w epoce ładu i konstrukcji, spokoju i kompozycji. W epoce „wielkiego zamętu" kurczy się do rozmiarów jabłka, czepia się kurczowo owoców i warzywa, i jest bardzo kolorową plamą, ale tylko plamą. Za głupie paręset czy parę tysięcy lat, gdy życie zrealizuje nasze ideały, wrócę do malarstwa. Wyrażę swą indywidualność zestawiając cynober z ochrą. Cierpliwym pędzelkiem wymaluję swój własny autoportret, nad którym pracuję teraz z pasją i w sposób bardziej różnorodny. 180 1934 kowskiego, do Tadeusza Pruszkowskiego i Józefa Czapskiego. Nie znaczy to, aby ci panowie nie byli utalentowanymi malarzami, ale sądzę, że wiele natur pełniejszych nie znajdzie dziś całkowitego wyżycia w plastyce. Coś się z tą plastyką dzieje niedobrego. Muszę przyznać, że nuda przegania mnie z wystaw obrazów. Czy to będzie w Paryżu, Moskwie czy Londynie, wszędzie doznaję uczucia fragmentaryzmu tej sztuki, braku pełni i żywotności. Minęły czasy, gdy wynajmowano okna, aby zobaczyć odsłonięcie Per-seusza Benvenuta Celliniego, minęły czasy walk o impresjonizm, czasy, w których nowe malarstwo spotykało się z oporem czy zachwytami. Zdaje mi się, że radość z odtworzenia natury, to żywe i bezpośrednie uczucie, na które monopol miała plastyka, jest dziś w znacznym stopniu zaspokojone. Przeciętny mieszkaniec miasta ma oczy pełne kina i fotografii. Co dzień przerzuca strony tygodników ilustrowanych, ogląda fotosy, filmy i fotografie w pismach codziennych czy na reklamach. Nie ma już tej radości oglądania natury uchwyconej przez malarza. Pojęcie , jak żywe" w zastosowaniu do malarstwa jest anachronizmem. A nie należy przecież lekceważyć tej strony emocji plastycznych. Tak osłabione malarstwo sztalugowe skryło się w bastiony czystej formy, założeń kolorystycznych i wyrzeka się coraz bardziej wszelkiej poję-ciowości. Szał malowania skrzypiec i jabłek, zamknięcie się w rzemiośle malarskim, brak wszelkiego wysiłku pociągnięcia i zainteresowania człowieka ulicy uczynił z malarstwa najarystokratyczniejsząze sztuk. Malarstwo, które ogranicza się do zagadnień koloru, nie wydaje mi się sztuką, która by mogła wypowiedzieć - przepraszam: wyrazić - indywidualność artysty. Młoda Żydówka, która kupuje u Cwejki materiały, niewiele się różni od przeciętnego „kapisty"174. Zestawienie paru barw to raczej element zdobnictwa architektonicznego. Malarstwo oderwało się od architektury, zostało osłabione przez konkurencję gwałtownej inwazji wizualnej, która atakuje ze wszystkich stron człowieka ulicy. Gdzież się ma podziać? Nie wydaję tu żadnych wyroków na obraz sztalugowy. Szukam raczej sam odpowiedzi na to pytanie, które narzuca się z coraz większą siłą. Czy jest to tylko kwestia przejściowa, czy też może głębszy kryzys, który wyznaczy plastyce inne, nowe drogi realizacji. Talent plastyczny wyraża się dziś w grafice, w zdobnictwie, w karykaturze, której niczym nie zagrozi aparat fotograficzny, w filmach rysunkowych, które zachwycają tysiąc razy więcej widzów niż wystawy obrazów. Kto wie, czy p. Dawid Fleischer nie jest Aniołem Michałem naszych czasów. A p. Lasky z „Paramountu" papieżem Juliuszem? Tak myślę, ale gdy spojrzę przypadkiem na obraz Rafała Malczewskiego, który wisi (nie Rafał, ale obraz) nad jedną z kanap jednego z moich salonów, ogarnia mnie nowa wątpliwość. Być może, jest miejsce na wszelkie rodzaje malarstwa, a wszystkiemu winne jest burzliwe współczesne życie, które jak nig- 174 w 1923 r. Kapista to członek Komitetu Paryskiego, grupy artystycznej zawiązanej 1934 181 dy może wypełnia nasze myśli i uczucia, życie, które jest niemiłosierną konkurencją dla wszelkich rodzajów sztuki nie płynących śmiało z falą przeobrażeń czy przeciw tej fali. Malarstwo rozkwitnie może znów w epoce ładu i konstrukcji, spokoju i kompozycji. W epoce „wielkiego zamętu" kurczy się do rozmiarów jabłka, czepia się kurczowo owoców i warzywa, i jest bardzo kolorową plamą, ale tylko plamą. Za głupie paręset czy parę tysięcy lat, gdy życie zrealizuje nasze ideały, wrócę do malarstwa. Wyrażę swą indywidualność zestawiając cynober z ochrą. Cierpliwym pędzelkiem wymaluję swój własny autoportret, nad którym pracuję teraz z pasją i w sposób bardziej różnorodny. 182 1934 1934 183 182 Nr 4, 28 stycznia Statystyka ma swoją poezję, bo czyż nie jest poezją przeobrażanie świata? Jakże inaczej wygląda każdy niewinny, codzienny zabieg, gdy go poddamy działaniu statystyki. Któż z nas myśli o tym, że gdyby co dzień pił nie osłodzoną herbatę, a parę łyżeczek**&-¦ 184 1934 1934 185 183 Nr 5, 4 lutego Akademia dała znak życia. Powstał projekt bardzo zabawny i wzruszający. Oto każdy fotel ma mieć swego poprzednika. Akademicy mają niejako adoptować sobie przodków. Ponieważ chodzi tu o siedzenie na fotelach, sądzę, że słowo „aduptować" będzie odpowiedniejsze. Każdy z piętnastu foteli będzie miał swoje wielkie nazwisko. Będzie więc fotel Kochanowskiego, Norwida, Wyspiańskiego, Sienkiewicza czy Reja. Z największych nazwisk wybierze się piętnaście. Projektodawcy pomijają Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Że niby ci nigdy nie siedzieli, że niby nie wypada nawet przypominać, że mogli usiąść. No i pewnie dlatego, żeby już za bardzo publiczki nie śmieszyć: Kaden-Bandrowski na fotelu Mickiewicza albo Leśmianek na fotelu Słowackiego. Trójcę wyłączono, bo trójca nie siedziała, ale stała na czele narodu. Akademicy nie chcą siedzieć bez tradycji na zimnych nie używanych fotelach. Poeta będzie się ubiegał 0 fotel po poecie, dramaturg po dramaturgu. A po co? Dla uczczenia wielkich przodków czy dla uczczenia współczesnych tyłków? Czy Choynowski uczci tym Sienkiewicza, że obejmie po nim fotel? Sądzę, że odwrotnie. Akademicy chcą w ten sposób uczcić siebie, bo nikt mi nie wmówi, że Wicuś Rzymow-ski uczci Wyspiańskiego siedząc na jego fotelu. Akademicy mają czułe 1 drażliwe siedzenia. Byle kto im nie wystarczy. Czy taki Kleiner zgodzi się siedzieć na Koperniku? Akademia mogłaby jednak zachować jakąś proporcję w tym czczeniu przy pomocy siedzenia. A może by wybrać piętnastu trochę skromniejszych pisarzy z przeszłości? Na przykład Miriama pupka na fotel Kadłubka. To nadawanie sobie tradycyjnej powagi ma niby za precedens Akademię Francuską. Tam również dziedziczy się fotel. Ale Akademia Francuska nie ma fotela Moliera, bo Moliera nie było nigdy w akademii. Sztuczne nadawanie tradycji instytucji dziś powstałej to jakiś duchowy abe-gutnajeryzm''. Wiedeńskie krzesełko robione na antyk. Czyżby to Kaden wymyślił, bo zawsze na dwu stołkach siedział? W akademii jest paru inteligentnych pisarzy. Czy stracili już zupełnie głowy na rzecz siedzenia? Chyba poczucie humoru kazało Boyowi zaprezentować przeciw temu przysiadaniu się do przeszłości? Czy akademia doda sobie tym projektem powagi? Czy może będzie to okazja do świetnych mów akademickich. Słyszeliśmy już jedną taką i pięknie dziękujemy. Trzeba przyznać, że Kaden ma zręczną passę. Drugi pomysł to podobno gremialny wyjazd całej akademii do Paryża, gdzie z okazji stulecia Pana Tadeusza ma się odbyć wspólne posiedzenie z Akademią Francuską. Paryż oszaleje z zachwytu! Czy to też Kaden wymyślił? Jechać na bankiet do Paryża, to trochę już przesadna „propaganda". A przecież Kaden bardzo się usprawiedliwia, że bankietów nie lubi. Kaden zaczyna być rzewny. W teatrach klapa za klapą. Nic nie pomogą w pismach fotografie aktorki z podniesioną do góry kiecką, bo publiczność nie chce chodzić. Mój Boże, jak to daleko było od tej kiecki, gdy grzmiały pompatyczne i pomperyczne zapowiedzi linii, pionu i przekroju repertuarowego. Kaden czuje, że jest już z nim krucho. Między nim a sanacją wyrasta potężny wał banknotów utopionych w krzewieniu sztuki teatralnej i potęgi Kadena. Stanął więc teraz jak Winicjusz przed Neronem i obnaża swoje rany. W ostatnim „Pionie" woła /, patosem, że się go nazywa bankietowiczem, a on ma „dwa stare wrzody w żołądku". Biedny Kaden. Rząd nasz nie ma szczęśliwej ręki w sprawach sztuki. Skąd ten brak trafności w wyborze ludzi? Pamiętam, gdy po przewrocie majowym zakładano „Głos Prawdy", pismo to mogło mieć najświetniejsze pióra. Pamiętam, kto się ubiegał o recenzje teatralne. A dostał je jakiś były wojskowy, którego nazwiska nawet nie pamiętam. „Nam nie chodzi o talenty, ale o charaktery". Tak się wtedy mówiło. Jakby kto mógł charakterem co dobrego napisać. Gdzież są te charaktery? Czy ludzie, którzy prowadząc publiczne instytucje, kierują się prywatnymi animozjami, reprezentują te charaktery? Co sądzić ci kimś, kto nie tylko na teatrze się nie zna, ale teatru przez całe życie nie znosi, a potem idzie na dobrą pensję do teatru? Urzędnikiem od specjalnych poruczeń ideologii sanacyjnej jest eks-endecki publicysta, który obecnie zmienił się nie do Poznania179. Akademią, teatrami i departamentem kręci inny zręczniś i spryciarz. Wszystko to byłoby dość błahe, ale ta inwazja państwa na teren sztuki nie przynosi państwu korzyści, za to demoralizuje i najprzyzwoitszych. Redakcje pism każą pisać „oględnie" o teatrach państwowych. Biedny spocony recenzent kręci się i męczy na każdej premierze. Kto by chciał tracić posadę z tego powodu, że Kaden ma trzy? A weźcież czym prędzej tego Kadena od teatru i akademii! Niech go przez Wałodię Ja-roszewicza rząd zmusi, żeby w domu siedział i pisał. Dać mu dziesięć tysięcy miesięcznie. Opłaci się nawet dać piętnaście, a i tak jeszcze zaoszczędzisz pięćdziesiąt. Nie licząc zysków moralnych. a Abe Gutnajer - znany warszawski antykwariusz, sprzedawca antyków i obrazów nie zawsze najautentyczniejszych. 179 Ten publicysta to Jan Emil Skiwski; Poznań był w okresie Dwudziestolecia polityczną twierdzą Narodowej Demokracji, Słonimski sugeruje więc prosanacyjną zmianę poglądów Skiwskiego. 180 Wołodia Jaroszewicz to Włodzimierz Jaroszewicz, w latach 1926-1939 komisarz rządu na Miasto Stołeczne Warszawę. 186 1934 1934 187 184 Nr 6,11 lutego Pierwsze słowa nowej konstytucji mają dość dwuznaczne znaczenie. „Państwo Polskie jest wspólnym dobrem Jego obywateli...". Cóż to znaczy? Gramatyka nakazywałaby napisać raczej „swoich obywateli". Czyżby więc błąd gramatyczny wkradł się w ważny tekst konstytucji? Nic podobnego. Wszystko jest w porządku. „Jego" napisane jest przez „duże jot". Jego, to znaczy Jego, a kto jest On, wiemy przecież doskonale181. Uchwalenie konstytucji ma z pewnością poważne znaczenie, ale o wiele donioślejszy jest drugi sukces tego samego dnia, pakt o nieagresji z Niemcami, zawarty przez Niego przy ścisłej współpracy Becka. Każdy musi przyznać, że politykę zagraniczną Polski prowadzi On konsekwentnie i mądrze. Zupełna pacyfikacja stosunków między Polską a Sowietami, a teraz dziesięcioletni pakt z Niemcami, to może największe sukcesy polityczne od czasu odzyskania niepodległości. Nie należy osłabiać znaczenia tego paktu zbytnim sceptycyzmem. Oczywiście, pakt taki nie likwiduje możliwości wojny, nie zmniejszy zbrojeń, ale jest to niezmiernie pożądane odprężenie w stosunkach, które jeszcze parę miesięcy temu groziły Polsce i światu nową potworną katastrofą. Pakt odsuwa widmo wojny, kładzie tamę urzędowej agitacji nienawiści, utrudnia rolę podjudzaczy wojennych. Polska, która w oczach Zachodu była do niedawna niebezpiecznym zapalnym wyrostkiem robaczkowym, zyskuje sympatie i znaczenie, zdobywa szacunek swą szczerą wolą pracy pokojowej. Pakt ten przyjąć powinniśmy z całą radością i uznaniem. Jeśli to tylko parę lat wyrwanych wojnie, i tak jest to już bardzo dużo. Czas może przynieść inne, płodniejsze rozwiązania. Kto wie, jakie postępy zrobi przez te lata socjalizm sowiecki, jakie znaczenie propagandowe będzie miała Rosja za lat dziesięć, któż wie zresztą, jakie zmiany strukturalne zajdą na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych. Nie powinniśmy jednak zapominać, że jest to pakt zawarty z narodem dotkniętym niebezpieczną i zaraźliwą chorobą. Pakt powinien być poparty izolacją od obłędnych doktryn politycznych naszych obnażonych w swej brutalności sąsiadów. Teraz, gdy widmo wojny zostało odegnane, tym bardziej zdecydowanie i mocno możemy walczyć z hitleryzmem, z kłamstwem i najordynar-niejszą demagogią, jaką zna historia ludzkości. Hitler brany jest przez endecję w pacht ideowy. Zupełne wysuszenie, brak własnych pomysłów doprowadza Polaków do pożałowania godnych plagiatów. Któż bronił endekom, mogli sami wymyślić teorię rasizmu, nietrudno było wpaść na ten idiotyzm, głupsze rzeczy endecja wymyślała. Ale nie tylko endecja zaczyna coraz życzliwiej odnosić się 1 ' On to Józef Piłsudski, z myślą o którym i wedle wskazań którego opracowywana była nowa konstytucja (weszła w życie w kwietniu 1935). Termin używany przez Slonimskiego („on") może być aluzją do tytułu sztuki Jerzego Zawieyskiego Dyktator On, która miała premierę w 1934 r. w Teatrze Kameralnym; por. recenzję Słonimskiego - „Wiadomości Literackie", 1934, nr 51. I do nordyckiej brechty. Prasa informacyjna zamieszcza poważne artykuły na temat wielkości Hitlera. W jednym z ostatnich numerów „Ilustrowanego Kuriera Codziennego" znalazł się artykuł jakiejś baronowej Lily Doblhoff, który okazuje, jak łatwo prasa adoptuje największe nonsensy i podaje je z całą powagą. Autorka opisuje ruchy Hitlera, jego włosy, jego menu codzienne i cytuje powiedzenia wodza, które przypominają słynne aforyzmy Kuźmy Prutkowaa. Oto autentyczne cytaty. Hitler siedzi na jakimś zgromadzeniu publicznym. Patrząc przed siebie, „cichym głosem" rzuca następującą uwagę: „Człowiek potrzebuje znacznie mniej pożywienia, niż to zwyczajnie sądzimy". Bardzo ładna myśl i w bardzo odpowiedniej chwili wyrażona. Oto inny obrazek zżycia wielkiego męża stanu: „Hitler stoi teraz przy fortepianie i poczyna mówić o muzyce. Już się nie uśmiecha, zapatrzony jest gdzieś przed siebie, a ręka jego wykonywa takie same niepewne, nieświadome ruchy, jak przedtem nieosobowy był jego uśmiech. Każda muzyka jest wspaniała... Muzyka jest czymś najpiękniejszym w życiu". 1 jeszcze raz z cicha powtarza: „muzyka...". Każda muzyka jest wspaniała. Każda to wielkie słowo. Każda, to znaczy nawet zła. Każda, to chyba również znaczy i odwołane koncerty Bruna Waltera czy Hubermana. Te powiedzenia wskazują istotnie na umysł niezmiernie głęboki. Piekielna Lily opisuje nam w sposób nieco zawiły, ale przejmujący włosy Hitlera, owe słynne włosy, które są ciemne na przekór teorii wyższości rasy nordyckiej. „Czasami przez kilka chwil zajęty jest kosmykiem włosów opadających mu na czoło, i stara się je w tył przygładzić. Ale włosy te nic sobie z tego nie robią, podobnie jak i grono otaczające wodza (?) i już w chwilę później są znowu na czole, wobec czego towarzysze partyjni mają znowu przed sobą wodza, tak jak się już przyzwyczaili go widzieć". Albo to: „Na pożegnanie całuje on każdą damę w rękę z taką samą gorliwością (!), zjaką przed chwilą rzucał swe uwagi". Ciekawa jest też sprawa paszy czy menu wodza. W jednym miejscu Lily powiada: „... jak kanclerz jest w stanie tylko pracować, a przy tym tak mało jeść!". Ale cóż wobec tego znaczy zdanie umieszczone nieco dalej: „Niezwykle obfity obiad spożywa zawsze w domu". Raz Lily opowiada nam, że Hitler bawi się włosami i pije tylko mleczko, jak kotek, a potem, że spożywa niezwykle obfite obiady. Czyżby to był jakiś kawał, czyżby Lily była żoną szatana, czyli Żydówką, i nabrała „Kurierek"? A może Lily jest wariatka? Na końcu tego pięknego artykułu dowiadujemy się, że Hitler mówi „ty" do swego szofera i że szofer również mówi „ty" do swego wodza. Czy tylko „ty"? A może „ty brzydki, ty". A może „ty dziubasku?" Artykuł szanownej pani baronowej nie jest zwyczajnym głupstwem. Jest w tym coś głębszego. Taki poziom ma apoteozowanie Hitlera w Niemczech. Ale czy poziom może być wyższy, gdy głupstwo wychwala ciemnotę? " Kuźma Prutkow -fikcyjna postać wymyślona przez grono pisarzy rosyjskich, której przypisywano powiedzenia pretensjonalne o pozornym sensie lub wręcz idiotyczne, w rodzaju: „Nawet lokaj może się rozkoszować przyrodą". 186 1934 1934 187 184 Nr 6,11 lutego Pierwsze słowa nowej konstytucji mają dość dwuznaczne znaczenie. „Państwo Polskie jest wspólnym dobrem Jego obywateli...". Cóż to znaczy? Gramatyka nakazywałaby napisać raczej „swoich obywateli". Czyżby więc błąd gramatyczny wkradł się w ważny tekst konstytucji? Nic podobnego. Wszystko jest w porządku. „Jego" napisane jest przez „duże jot". Jego, to znaczy Jego, a kto jest On, wiemy przecież doskonale181. Uchwalenie konstytucji ma z pewnością poważne znaczenie, ale o wiele donioślejszy jest drugi sukces tego samego dnia, pakt o nieagresji z Niemcami, zawarty przez Niego przy ścisłej współpracy Becka. Każdy musi przyznać, że politykę zagraniczną Polski prowadzi On konsekwentnie i mądrze. Zupełna pacyfikacja stosunków między Polską a Sowietami, a teraz dziesięcioletni pakt z Niemcami, to może największe sukcesy polityczne od czasu odzyskania niepodległości. Nie należy osłabiać znaczenia tego paktu zbytnim sceptycyzmem. Oczywiście, pakt taki nie likwiduje możliwości wojny, nie zmniejszy zbrojeń, ale jest to niezmiernie pożądane odprężenie w stosunkach, które jeszcze parę miesięcy temu groziły Polsce i światu nową potworną katastrofą. Pakt odsuwa widmo wojny, kładzie tamę urzędowej agitacji nienawiści, utrudnia rolę podjudzaczy wojennych. Polska, która w oczach Zachodu była do niedawna niebezpiecznym zapalnym wyrostkiem robaczkowym, zyskuje sympatie i znaczenie, zdobywa szacunek swą szczerą wolą pracy pokojowej. Pakt ten przyjąć powinniśmy z całą radością i uznaniem. Jeśli to tylko parę lat wyrwanych wojnie, i tak jest to już bardzo dużo. Czas może przynieść inne, płodniejsze rozwiązania. Kto wie, jakie postępy zrobi przez te lata socjalizm sowiecki, jakie znaczenie propagandowe będzie miała Rosja za lat dziesięć, któż wie zresztą, jakie zmiany strukturalne zajdą na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych. Nie powinniśmy jednak zapominać, że jest to pakt zawarty z narodem dotkniętym niebezpieczną i zaraźliwą chorobą. Pakt powinien być poparty izolacją od obłędnych doktryn politycznych naszych obnażonych w swej brutalności sąsiadów. Teraz, gdy widmo wojny zostało odegnane, tym bardziej zdecydowanie i mocno możemy walczyć z hitleryzmem, z kłamstwem i najordynar-niejszą demagogią, jaką zna historia ludzkości. Hitler brany jest przez endecję w pacht ideowy. Zupełne wysuszenie, brak własnych pomysłów doprowadza Polaków do pożałowania godnych plagiatów. Któż bronił endekom, mogli sami wymyślić teorię rasizmu, nietrudno było wpaść na ten idiotyzm, głupsze rzeczy endecja wymyślała. Ale nie tylko endecja zaczyna coraz życzliwiej odnosić się 1 On to Józef Piłsudski, z myślą o którym i wedle wskazań którego opracowywana była nowa konstytucja (weszła w życie w kwietniu 1935). Termin używany przez Słonimskiego („on") może być aluzją do tytułu sztuki Jerzego Zawieyskiego Dyktator On, która miała premierę w 1934 r. w Teatrze Kameralnym; por. recenzję Słonimskiego - „Wiadomości Literackie", 1934, nr 51. ilo nordyckiej brechty. Prasa informacyjna zamieszcza poważne artykuły na lemat wielkości Hitlera. W jednym z ostatnich numerów „Ilustrowanego Kuriera Codziennego" znalazł się artykuł jakiejś baronowej Lily Doblhoff, który okazuje, jak łatwo I ii asa adoptuje największe nonsensy i podaje je z całą powagą. Autorka opisuje i uchy Hitlera, jego włosy, jego menu codzienne i cytuje powiedzenia wodza, klóre przypominają słynne aforyzmy Kuźmy Prutkowaa. Oto autentyczne cy-laty. Hitler siedzi na jakimś zgromadzeniu publicznym. Patrząc przed siebie, .cichym głosem" rzuca następującą uwagę: „Człowiek potrzebuje znacznie mniej pożywienia, niż to zwyczajnie sądzimy". Bardzo ładna myśl i w bardzo odpowiedniej chwili wyrażona. Oto inny obrazek zżycia wielkiego męża stanu: „Hitler stoi teraz przy fortepianie i poczyna mówić o muzyce. Już się nie uśmiecha, zapatrzony jest gdzieś przed siebie, a ręka jego wykonywa takie same niepewne, nieświadome ruchy, jak przedtem nieosobowy był jego uśmiech. Każda muzyka jest wspaniała... Muzyka jest czymś najpiękniejszym wżyciu". I jeszcze raz z cicha powtarza: „muzyka...". Każda muzyka jest wspaniała. Każda to wielkie słowo. Każda, to znaczy nawet zła. Każda, to chyba również /.naczy i odwołane koncerty Bruna Waltera czy Hubermana. Te powiedzenia wskazują istotnie na umysł niezmiernie głęboki. Piekielna Lily opisuje nam w sposób nieco zawiły, ale przejmujący włosy Hitlera, owe słynne włosy, które są ciemne na przekór teorii wyższości rasy nordyckiej. „Czasami przez kilka chwil zajęty jest kosmykiem włosów opadających mu na czoło, i stara się je w tył przygładzić. Ale włosy te nic sobie z tego nie robią, podobnie jak i grono otaczające wodza (?) i już w chwilę później są znowu na czole, wobec czego towarzysze partyjni mają znowu przed sobą wodza, tak jak się już przyzwyczaili go widzieć". Albo to: „Na pożegnanie całuje on każdą damę w rękę /, taką samą gorliwością (!), zjaką przed chwilą rzucał swe uwagi". Ciekawa jest też sprawa paszy czy menu wodza. W jednym miejscu Lily powiada: „... jak kanclerz jest w stanie tylko pracować, a przy tym tak mało jeść!". Ale cóż wobec tego znaczy zdanie umieszczone nieco dalej: „Niezwykle obfity obiad spożywa zawsze w domu". Raz Lily opowiada nam, że Hitler bawi się włosami i pije tylko mleczko, jak kotek, a potem, że spożywa niezwykle obfite obiady. Czyżby to był jakiś kawał, czyżby Lily była żoną szatana, czyli Żydówką, i nabrała „Kurierek"? A może Lily jest wariatka? Na końcu tego pięknego artykułu dowiadujemy się, że Hitler mówi „ty" do swego szofera i że szofer również mówi „ty" do swego wodza. Czy tylko „ty"? A może „ty brzydki, ty". A może „ty dziubasku?" Artykuł szanownej pani baronowej nie jest zwyczajnym głupstwem. Jest w tym coś głębszego. Taki poziom ma apoteozowanie Hitlera w Niemczech. Ale czy poziom może być wyższy, gdy głupstwo wychwala ciemnotę? " Kużma Prutkow -fikcyjna postać wymyślona przez grono pisarzy rosyjskich, której przypisywano powiedzenia pretensjonalne o pozornym sensie lub wręcz idiotyczne, w rodzaju: „Nawet lokaj może się rozkoszować przyrodą". 188 1934 185 Nr 7,18 lutego W nr 6 „Pionu" ukazał się artykuł p. Tadeusza Święcickiego (Andrzeja Chudogęba) pt. Terror dowcipku. Uważam p. Święcickiego za człowieka uczciwego, za człowieka dobrej woli i dlatego bez uciekania się do znienawidzonego przez niego dowcipu postaram się spokojnie wyjaśnić mu, że wszedł lekkomyślnie na drogę insynuacji i przekręceń, że źle broni złej sprawy. Może gdy p. Święcicki zdobędzie się na wysiłek bezstronnego spojrzenia, przyzna mi rację. Może. Nie tracę nadziei, bo mimo wszystko jestem idealistą i wierzę w moralną siłę prawdy. Artykuł p. Święcickiego jest przenoszeniem metod bardzo pospolitej demagogii politycznej na teren dyskusji literackich. To nie terror dowcipu, ale terror nierzetelności. Może uda mi się przekonać p. Święcickiego, że mój dowcip poparty jest słusznością. Niech p. Święcicki pomyśli o tym, że nie chodzi tu o spór osobisty, ale o kompleks spraw poważnych. Ja atakuję działalność Kadena, p. Święcicki nie broni jej żadnym argumentem, ale atakami na mnie i na „Wiadomości". Przypatrzmy się tym atakom spokojnie i rzeczowo. 1. Zarzut, że piszę „o kieszeni" Kadena, jest wysoce lekkomyślny. Publicysta Święcicki rozumie chyba, że chodzi tu o setki tysięcy pieniędzy publicznych, według mnie, marnowanych ze szkodą dla państwa, dla teatru i dla atmosfery pracy literackiej. To nie jest sprawa osobista. Odważyłbym się odwrócić ten zarzut. Popieranie fatalnej, nieudolnej gospodarki teatrów państwowych przez redakcję „Pionu" jest dowodem prywaty i nierzetelności, dowodem solidarności w złym i dobrym, która to solidarność jest mi osobiście wysoce wstrętna. 2. Podobno dawniej Skiwski w „Wiadomościach" był „wybitny i ceniony", a teraz jest dla mnie „eks-endekiem", dlatego że pracuje w „Pionie". Pan Święcicki zmyślił to sobie dość zręcznie. Czytelnicy pamiętają bardzo dobrze, że znacznie przed powstaniem „Pionu" atakowałem Skiwskiego bez względu na to, czy pisał bardziej czy mniej państwowo-twórczo. Wydawał mi się, przyznam, dawniej szczerszy, a może po prostu pisał lepiej. Obecnie publicystyka Skiwskiego wpada w zupełną jałowość wykłócania się. Nie byłem jego entuzjastą, gdy pisywał w „Wiadomościach" o Dmowskim i Wasilewskim, i dziś nie jestem, gdy się w „Pionie" użera z Piaseckim. Powiada p. Święcicki, że „Skiwskiego i jako przeciwnika, i jako współkolegę szanowaliśmy i szanujemy zawsze". Kto są ci my, nie wiem. Kiedy i w jaki sposób objawiał obóz sanacyjny swój szacunek dla Skiwskiego, gdy pracował ,182 w „Tęczy"? Czy już przypadkiem nie za dużo dętologii? 182 „Tęcza", tygodnik, a następnie miesięcznik kulturalno-literacki wydawany w Poznaniu w latach 1927-1939, związany z endecją, popierany przez Kościół. 1934 189 3. Jak działa atmosfera politycznego załgania, okazują uwagi p. Święcickiego o Sprawie Dantona . Proszę posłuchać: „Danton był wybitnym dziełem, gdy go drukowały »Wiadomości«, gdy go zagrał Teatr Polski - stał się nędznym dramidłem". Kto wie, może p. Święcicki będzie na tyle sumienny i zajrzy do numeru, w którym pisałem o Dantonie. Nie ma tam słów „nędzne dramidło", jest natomiast dodatnia ocena wartości czysto literackich i krytyka Dantona jako sztuki teatralnej. Krytykowałem teatr za metodę i rodzaj skrótów, krytykowałem złe przedstawienie sztuki, której kilka fragmentów „Wiadomości" drukowały przed czterema laty, sztuki, której nie znałem i o której nigdy nie wypowiadałem swego zdania. Przecież p. Święcicki nie może udawać, że nie wie, że to nie ja redaguję „Wiadomości". „Skamander" wydrukował kiedyś sztukę Amor felix Zawi-stowskiego, a lękam się, że gdyby doszło do wystawienia tej sztuki (wszystko jest możliwe), mógłbym napisać o niej coś brzydkiego. Szukanie jednolitości w tym, co drukowały „Wiadomości", i w tym, co ja piszę, jest nierzetelnością zbyt już przykrą. Działalność moja jest jawna, bardzo osobista, czytelna, a nawet jaskrawa. Mogę więc prosić, aby w dyskusjach ze mną powoływać się na to, co ja napisałem, a nie na to, co obok przez kogo innego do „Wiadomości" nadesłano. 4. Pan Święcicki powiada, że „kręciłem się" koło ich obozu jako kibic. Wyrażenie „kibic" nie jest w tym wypadku obelżywe. Kibic to ktoś, kto nie gra, ale obserwuje. Istotnie, nie byłem czynnym politykiem. Ale czyja kiedy udaję, że strzemię w strzemię walczyłem na froncie razem z p. Święcickim? Zabawne jest tylko, że ten mój dziś tak znienawidzony dowcip nie był tak pogardzany w czasach, gdy mierzył i trafiał niezgorzej w rządy endeckie. Nie byle kto wtedy bronił się i cieszył się tym dowcipem. Kto, nie powiem, bo to sekret. Może p. Święcicki przyzna mi rację, że gdy „kręciłem się" wtedy jako kibic, nie miałem z tego profitu, że nie schlebiałem i nie schlebiam „naczal-stwu", że są znacznie ode mnie odleglejsi kibice, którzy dziś, gdy to wygodne, udają, że grali z samym Piłsudskim w orła i reszkę. A może i ja mam ja- kąś tam swoją moralność, która kieruje moim Underwoodem? A może zwalczam głupstwa rządu na terenie sztuki, od Michalskiego do Kadena, i z powrotem, dlatego tylko, że to są głupstwa? A może pisałem źle o Kościuszce, a dobrze o sztuce Pawlikowskiej, bo tak myślę naprawdę? Podsuwam p. Święcickiemu to proste, ale niezgorsze rozwiązanie. 5. Pan Święcicki pisze, że „Wiadomości" mają kompleks Kadena, że zwalczają go gdzie i jak mogą. Niech p. Święcicki zajrzy do roczników „Wiadomości", a przekona się, że może o żadnym pisarzu nie było tyle pochlebnych i poważnych studiów co o autorze Lenory. Wyjątek stanowi jeden jedyny artykuł przeciw Kadenowi jako pisarzowi. Artykuł ten - przepraszam 183 Dramat Stanisławy Przybyszewskiej Sprawa Dantona został wystawiony w 1933 r. w Teatrze Polskim w inscenizacji Aleksandra Zelwerowicza. 184 Underwood, marka amerykańskiej maszyny do pisania. ¦'%"' 'i 190 1934 za mimowolną, ale konieczną złośliwość - wyszedł spod pióra... Skiwskie-go. Kadena „Wiadomości" nigdy nie zwalczały. To ja, ceniąc go jako pisarza, zwalczałem jego działalność na tereliie życia literackiego, teatru i akademii. Uważam tę działalność za szkodliwą i będę ją zwalczał. Tak rozumiem swój obowiązek publicysty. 6. Pan Święcicki pisze rzeczy przykre, które mają ugodzić w moją ambicję autorską. Nie byłem nigdy dla „Pionu" poetą ani komediopisarzem, a tylko i wyłącznie niewygodnym przeciwnikiem i niesmacznym dowcipnisiem. Trudno. Tu nie mogę dyskutować, bo być może, takie jest szczere zdanie redaktora „Pionu". Ale p. Święcicki powiada, że chciałem „na szczęście bezskutecznie" obniżyć poziom teatrów państwowych, proponując im moją sztukę Rodzina'95. Czy p. Święcicki sądzi szczerze, że byłoby to obniżeniem poziomu Teatru Małego, gdyby tam np. zamiast Kiedrzyńskiego186 - zagrano moją Rodzinę? Wydaje mi się, że ten sąd jest niesprawiedliwy. Może p. Święcickiego zainteresują już dwie dyskusje publiczne, które wywołała Rodzina w Krakowie i referat jego „współkolegi" p. Pochmarskiego o ideologii Rodziny? Drugi jego „współkolega" Horzyca wystawia tę komedię we Lwowie. Mój Boże. Nie jest to pozbawione komizmu, ale mam wrażenie, że gdybym doszedł z Szyfmanem do porozumienia co do terminu i wystawił Rodzinę w Teatrze Małym, doczekałbym się w „Pionie" urzędowej „kazionnej"187 reklamy i dyplomu „państwowo-twórczego". Ale nie skażę się, wolę powodzenie w Nowej Komedii. Proponuję p. Święcickiemu pewien drobny eksperyment. Niech się zamknie sam na pół godziny bez Zawistowskiego czy innego Pomirowskiego i niech sobie przemyśli to, co napisałem. Czasem prawda bywa bardzo prosta i bliska. Trzeba tylko trochę dobrej woli, aby ją zobaczyć. Niech mi się wolno będzie łudzić, że p. Święcicki tę dobra wolę ma i że zdobędzie się na ten wysiłek. Antoni Slonimski PS. Pan Święcicki twierdzi, że Kaden zdobył się na odważny gest odrzucając moją sztukę. Mam wrażenie, że p. Święcicki padł tu ofiarą fałszywej informacji. Dyr. Szyfman, z którym rozmawiałem, nic mi o żadnym odrzuceniu nie wspominał. Godził się na wystawienie sztuki, mówił ze mną o ewentualności pewnych skreśleń i proponował mi termin styczniowy. Przekonywał mnie dość gorąco, że to najlepszy okres teatralny i że aktualność sztuki nic na tym nie ucierpi. Na moją propozycję, aby cofnął z prób sztukę Rodzina, komedia Słonimskiego, której prapremiera w teatrze Nowa Komedia odbyła się 15 grudnia 1933, reżyserowała Stanisława Perzanowska. 186 W 1934 r. w Teatrze Małym wystawiona została komedia Stefana Kiedrzyńskiego Ten i tamten, reżyseria Janusz Warnecki. 187 Kazionna (ros.), czyli państwowa, z przydziału rządowego. 1934 191 Krleży188 i natychmiast przystąpił do prób Rodziny, dyr. Szyfman się nie zgodził, wobec czego poprosiłem o zwrot egzemplarza. Oto jest przebieg faktyczny. Oczywiście, może mi p. Święcicki wierzyć albo nie, bo prawdy i tak nie dowiodę. Radziłbym jednak trochę więcej mi wierzyć. Tę radę dyktuje mi osobista, mimo wszystko, życzliwość dla p. Święcickiego. 188 Miroslav Krleża, Baronowa Lenbach, reżyseria Wiktor Biegański, premiera polska w listopadzie 1933 w Teatrze Małym w Warszawie. 192 1934 186 Nr 8, 25 lutego Już w szkole średniej między poetą a uczniem staje belfer, który jakże rzadko potrafi obudzić zapał do książki. Przeważnie metody nauczania szkolnego ograniczają się do obrzydzenia uczniowi poezji czy literatury klasycznej. Literatura przecieka przez bibulasty filtr mechanicznego komenta-torstwa. Osad poezji zostaje na bibule, a mętna ciecz, którą wlewają do głowy uczniom, zaprawiona jest nudą zabijającą wszystkie pierwiastki uczuciowe. Uczeń, zniechęcony do literatury, czasem wraca do niej przypadkiem. Pośrednik między pisarzem i czytelnikiem, jeśli nie jest organizacją twórczą, staje się czymś w rodzaju pachciarza, który wody dolewa do mleka. Wydawać by się mogło, że nauczanie literatury lepiej wygląda na uniwersytetach, na polonistyce, która jest miejscem wylęgania się zarazków belferskich. Zainteresowały mnie szczegóły polemiki Fiłosofowa i wywiad z prof. Askenazym w sprawie książki Kleinera o Mickiewiczu189. Każdy z nas wiedział, że Kleiner to nie Brzozowski, że to mierny, ale uczciwy badacz materiału historyczno-literackiego. Nikt nie zamierzał porównywać go z Boyem, autorem porywającej, wspaniałej przedmowy do dzieł Mickiewicza. Nikt nie oczekiwał od Kleinera twórczych koncepcji, ale można się było spodziewać, że ma poczucie hierarchii rzeczy ważnych i mniej ważnych, że cechą jego jest sumienność, co więcej, że jedyną jego racją istnienia jest rzetelny stosunek do materiału. W tej sumienności ostatnie polemiki okazały dość znaczną i przykrą lukę. Cóż więc zostaje? Kto wie, pomyślałem sobie, może wobec tego akademik Kleiner jest subtelnym i wnikliwym znawcą poezji? Być może sypnął się jako historyk i erudyta, ale wynagradza te niespodziewane braki głębszym niż inni zrozumieniem Mickiewicza. Posiedziałem trochę nad książką Kleinera o Mickiewiczu i zamknąłem ją z uczuciem lekkiego przerażenia. Odniosłem wrażenie, że książkę tę napisał ktoś, kto nie rozumie w ogóle słowa poezja. Belfiarstwo nikomu niepotrzebnej erudycji przykrywa nie tylko pustkę, ale zupełne prostactwo w komentowaniu mickiewiczowskich tekstów. Sonety znam niemal wszystkie na pamięć. Miały one kiedyś na mnie, jako na poetę, wpływ ogromny, jak cały zresztą Mickiewicz. Kilkadziesiąt stron, na których Kleiner zupełnie niepotrzebnie opowiada swoimi słowami treść wierszy, stoi na poziomie przeciętnego, źle nauczonego maturzysty. Nie mogę się oprzeć chęci zacytowania paru tych kleinerowskich rozbiorów najświetniejszego poety Europy, 18 W 1934 r. ukazał się pierwszy tom monografii Juliusza Kleinera Mickiewicz; książka wywołała polemiki i komentarze, np. Dymitra Fiłozofowa, Prof. Juliusz Kleiner i „Droga do Rosji", „Mołwa", 1933, nr 11-13 i 17-20, wspomniany przez Sło-nimskiego wywiad Szymona Askenazego to jego wyjaśnienia udzielone redaktorowi „Wiadomości", Prof. Askenazy o kampanii krymskiej Mickiewicza, „Wiadomości Literackie", 1934, nr 6. 1934 193 Adama Mickiewicza. Już na początku rozbioru sonetów znajdujemy tak głębokie uwagi: „Drugi sonet mieści wizerunek psychologiczny, kreśli szczegóły zachowania się, objawy fizyczne {Oddechem nie władne), rozmowy i złorzeczenia, układane w samotności - milczenie gorącego serca, gdy obecna jest ukochana" (str. 452). Czy to czasem nie Mickiewicz dla kucharek? Na tej samej stronie znajdujemy inną myśl, pięknie wyrażoną: „Motyw anielstwa dziwić może w scenie schadzki z mężatką". Szkoda, że nie „z mężateczką", a jeszcze lepiej: „z pikantną mężateczką". Już na stronie następnej Kleiner, nie wiem czemu, chce nam wmówić, że Mickiewicz, aby wzmocnić wiersz, popełnia rusycyzm. „Lecz ten u mnie ze wszystkich nieszczęśliwszy ludzi, Kto nie kocha, że kochał, zapomnieć nie zdoła". To jedno ze słabszych miejsc poezji mickiewiczowskiej Kleiner tłumaczy: „Rusycyzmu tego poeta, osłuchany już z mową rosyjska, użył zapewne celowo, by w stopniowaniu »nieszczęśliwy - nieszczęśliwszy - najnieszczęśliwszy« trzeci stopień wzmocnić, uczynić określenie niezwykłym"(?). Jak widzimy, nic niezwykłego się nie stało. Po prostu rusycyzm, jeden z dość licznych rusycyzmów Mickiewicza, popełnianych właśnie dlatego, że poeta był osłuchany z mową rosyjską już w Wilnie i nie musiał po to wyjechać do Rosji. O tym sonecie Kleiner powiada: „Wyrok, włożony zaraz w pierwsze słowo, uplastycznia się przez powtarzanie i wyraziste frazowanie rytmiczne, przez trzykrotne wyodrębnienie silnie intonowanej części początkowej wiersza...". Daję słowo honoru, że to nieprawda. Drugie słowo honoru daję, że to w ogóle nic nie znaczy. Kleiner namiętnie lubi popisać się erudycją i na stronie następnej powiada: „Nowe uczucie przyjdzie mimo wszystko - ale nie on będzie stroną atakującą. Sprowadzi je znana już liryce średniowiecznej kobieta (?), sama ubiegająca się o serce mężczyzny". Aby udowodnić, że wiersz Mary, ja dotąd pośród pamiątek kościoła... kryje aluzję do imienia Maria, Kleiner przypomina, że klacz Maryli Wereszczakówny miała imię Beauty. Jeśli klacz mogła się nazywać po angielsku, to i Maryla mogła być z angielska nazywana Mary. Wszystko to są rzeczy niezmiernie ważne dla zrozumienia poety. O tym, do kogo jest napisany sonet Do D.D., Kleiner bajdurzy, bez końca. Albo więc wchodzi się w życie prywatne poety i wtedy chcemy wiedzieć rzeczy naprawdę ważne i systematycznie przemilczane, albo proszę nas nie nudzić trzygroszową erudycją, że trzy piękne sonety Dzień dobry, Dobry wieczór i Dobranoc „może zawdzięczają podnietę Moore'owi, który rondo (!) ułożył na temat powracającego słowa „Dobranoc" (Good night). Mówiąc o roli kobiety w Balladach i romansach, nie zapomni sprytny Kleiner przypomnieć, że „nie brak jej w Powrocie taty; jedynie Tukaj pomimo wzmianki D żonie i kochance obywa się (?) bez kobiet". Kleiner jest tak uważny, że nic/ego nie przepuści. Mickiewicz napisał: „Laura błysnęła w oknie...", Kleiner odnalazł, że w mickiewiczowskim przekładzie sceny balkonowej ¦/. Romea i Julii jest również: „Lecz stójmy, co to w oknie błysnęło zara-/L-iii...". Z tego mądry Kleiner wyciągnął taki wniosek: „A przeszło »bły- 194 1934 śnięcie« i do przekładu sceny z Romea i Julii, w którym Julia dla tłumacza była - Marylą ...". Dlaczego słowo „błysnęła", użyte trafnie w przekładzie szekspirowskiego wiersza, miało „przejść"? Cóż to za dętologia! Gdybym miał przetłumaczyć „what light through yonder window breaks?", pewnie też użyłbym, mówiąc o świetle, słowa „błysnęło". Książka, podlana tak wątpliwą erudycją, im bardziej zbliża się do istoty rzeczy, im bardziej styka się z poezją, tym bardziej staje się czymś niemal parodystycznym. Proszę posłuchać, co Kleiner mówi o Odzie do młodości: „Jest to poemat wysiłku ideowego, mięśniowego (?) i głosowego - ale zarazem poemat ruchu i woli, i potęgi". Najczulsze sekrety poezji nie obce są chytremu Kleinerowi. Pisząc o Odzie zdradza nam wstrząsające tajemnice kunsztu poetyckiego: „Toteż świetny jest początek i przekreślającą siłą negacji i konkretnością szkieletów (?), i rozczłonkowaniem rytmicznym, i władaniem samogłosek »e« i »u«, którymi najłatwiej oddać wstręt i niechęć" (str. 194). „E" -jakie to głupie! „U" -jakie to nieprzyjemne. Niech sobie prof. Kleiner policzy „e" i „u" w takich słowach: „Estetyzujący uniwersytecki belfer"a. Trzeba to raz wyraźnie powiedzieć. Dosyć tego kleineryzmu w stosunku do wielkiej poezji. Umniejsza poezję i ogłupia czytelnika. d Od tego czasu statystyka lingwistyczna rozwinęła się w sposób oszałamiający, W roku 1939 E.V. Wright wydał powieść „Galsby", obejmującą pięćdziesiąt tysięcy słów. Ani razu w tej powieści nie użył litery ,, e ". Czego to dowodzi? Wartościowanie statystyczne dowiodłoby, że Mickiewicz w „ Lirykach lozańskich " używał rymów częstochowskich i samogłoski stosował zupełnie bezładnie. 1934 195 187 Nr 12, 25 marca Pewna korespondentka przysłała mi dość zabawny opis wizytacji szkoły powszechnej. Nauczyciel, aby wykazać się państwowym wychowaniem uczniów klas najniższych, pyta dzieci wskazując portret marszałka Piłsud-skiego: „Kto to jest?" - „Marszałek Piłsudski" - odpowiadają dzieci chórem. „A kto stworzył Polskę" - pyta nauczyciel, oczekując nauczonej odpowiedzi. „Bozia" - odzywa się jakiś berbeć nie proszony i tu następuje kłopotliwe milczenie. Kurs państwowy nie wydaje zbyt dobrych wyników. Psychologia dzieci, a nawet dorastającej młodzieży oparta jest na przekorze i buncie. Wszystko, co jest zakazane, ma urok porywający. Stwierdzić należy, że młodzież, która wychodzi ze szkół prowadzonych już bardzo państwowo, endeczeje w oczach. Lepszy element skłania się do komunizmu. Reakcja na wychowanie kryje w sobie wiele różnorodnych możliwości. Ludzie wychowani w atmosferze wolnomyślnej często stają się na starość bigotami, a dzieci wychowane religijnie wyrastają na ateuszów. Kto zdoła przewidzieć, jaka będzie reakcja młodzieży sowieckiej na wychowanie material istyczne, co czuć będą i co głosić za lat dziesięć obecni członkowie Komsomołu. Trudno przewidzieć, czy wychowanie faszystowskiej młodzieży nie spłynie z młodych Włochów i czy zagłuszeni rykiem chłopcy ze Strum-Abteilungów nie zaczną mówić głosem normalnym po przejściu przykrej mutacji. Wychowanie państwowe mimo wszelkich pozorów wydaje mi się najmniej trwałe. O wieleż większy jest zasięg literatury, o wieleż głębiej wnikają wzruszenia pierwszych powieści i tomików wierszy. Duch rewolucji rosyjskiej rósł podsycany satyrą Gogola, prozą Tołstoja, Dostojewskiego, poezją Niekrasowa. Literatura tworzy ten stan uczuciowy, który szuka rozwiązań społecznych czy politycznych. Na tym gruncie dopiero wyrasta doktryna apelująca do nas. Kto wie, czy mógłby istnieć Marks, gdyby nie było Victora Hugo albo Dickensa. Literatura ukazuje rzeczywistość, zabarwia ją uczuciowo i powołuje do życia ludzi czynu. Wychowanie państwowe nie operuje tym potężnym czarem, jakim jest talent pisarza. Jest rzeczą znamienną, że socjalizm miał to podłoże literackie. Ale faszyzm, a tym bardziej hitleryzm, nie był ani poprzedzony dziełami talentu, ani nie wzbudził po zwycięstwie ożywienia twórczego. A przecież obserwujemy zarówno w Sowietach, jak w innych krajach rządzonych despotycznie próby skrępowania piśmiennictwa, poddania wysiłków twórczych potrzebom polityki. Rzeczą pisarza i poety jest wybieganie naprzód, walczenie o formy jeszcze nie istniejące, żłobienie łożyska dla nowych rodzących się uczuć, i ta właśnie literatura ma wpływ najsilniejszy. Nie znamy precedensu powstania wielkiego, buntowniczego dzieła literackiego na zamówienie rządu. Co więcej, ingerencja państwa nawet w literaturze przeciętnej daje rezultat ujemny. 196 1934 1934 197 W Sowietach, gdzie państwo jest jedynym pracodawcą, obserwujemy wprzęgnięcie wybitnych pisarzy w działalność agitacyjną, i paru pisarzy mimo to, ale nie przez to, pisze dobrze* Praca pisarza dla rządu jest tam warunkiem bytu. „Pajok"190 literata należącego do związku jest wystarczający do życia. Racje żywnościowe pisarzy wyrzuconych za jakieś odstępstwo ze związku są wyrokiem śmierci. Miałem okazję osobiście sprawdzić ten stan rzeczy. Wpadło mi w rękę pisemko „Mały Legun". Tych parę skromnych kartek ma służyć wychowaniu dzieci w duchu państwowym. Przeczytałem opowiadanie Wielki dzień! Dowiedziałem się, że dzieci w rodzinie leguna marzą o tym, żeby „...jak tatuś walczyć w szeregach... bronić... zdobywać...". Zwłaszcza marzenie o obronie jest dość skomplikowane. Czyż dzieci powinny naprawdę marzyć, aby ktoś napadł na ich ojczyznę? A „wielki dzień", to uchwalenie nowej konstytucji. Czy naprawdę dzieci tak bardzo przejmują się tym zdarzeniem parlamentarnym? Wieje z tego martwota, fałszowanie prawdziwego obrazu życia i samozałganie. Przez wiele lat słowa, które mówiły w Polsce o ojczyźnie, były wykwitem najwyższego natchnienia. Być może, dlatego nas, którzyśmy szczęśliwie nie mieli tandety patriotycznej, bardziej razi powstający na naszych oczach bohomaz literacki, rozmnażający się w pogadankach szkolnych i w prasie rządowej. Państwo nie kupi sobie piewców za żadną cenę zaszczytów czy nagród. Musi zdobyć uczucie pisarza. Opieka nad sztuką wymaga ze strony państwa poświęcenia, niecierpliwość dorywczych korzyści prowadzi do gorszących nieporozumień. Tym bardziej, że ingerencja państwa w sprawy sztuki sprzyja marazmowi, a opieka nad kiczem literackim i tanim patriotyzmem daje rezultaty ujemne, zarówno dla państwa, jak dla literatury. 188 Nr 13,1 kwietnia 190 Pajok (ros.), racja żywnościowa. Ludek warszawski nie ma wielkiego nabożeństwa do sław narodowych. Pamiętam dwie babiny, które przeglądały się pogrzebowi Żeromskiego. Patrząc na wojsko, delegacje z wieńcami i kwiatami, jedna z nich powiedziała z grymasem satyrycznym: „Biednego by tak nie chowali". Więc że niby Że-romski forsę miał, i stąd te honory. Zamyśliłem się nad tym zdaniem. Czyżby ta babina chciała, żeby każdego w Warszawie chowano z takim przepychem, żeby także za jej trumną szły szkoły i ministrowie, wojsko i delegacje z całego kraju? Że toby dopiero sprawiedliwość była, że powinny na jej grobie leżeć wieńce z napisem: „Sabinie Kulacińskiej - wdzięczni rodacy". Nie. Nie oto jej chodziło. Tylko że sekret wszystkiego to forsa. Tak wygląda uliczna „dialektyka marksistowska", ten „materializm dziejowy", który się nie da oszukać pozorami. Mój fryzjer ma identyczne poglądy w dziedzinie polityki. Gdy czyta o zmianie gabinetu w Anglii, dodaje w charakterze komentarza: „Nakradł się, nakradł i poszedł". Po śmierci Brianda powiedział również: „Nakradł się, nakradł i umarł". Jest przeciwnikiem wszelkich zmian politycznych. Powiada, że najgorsi ci nowi, bo taki, co już jest dawniej, ma wszystko, a nowy nic nie ma i więcej przez to kradnie. Znaczny człowiek dla ulicy warszawskiej to ktoś, kto ma forsę, a prawdziwa sława rodzi się z kryminału. Czy imiona największych artystów docierają innymi drogami do tłumku warszawskiego? Czy ci, którzy namiętnie śpiewają tanga podwórzowe, znają Szopena i Mickiewicza nie tylko z pomników? Nie przypuszczam. Jeśli nawet znają, to jednak stosunek do słowa jest zbyt prymitywny, aby ta znajomość była naprawdę coś warta. Pamiętam z dzieciństwa naszą służącą, która śpiewała z wielkim zapałem bardzo dziwną pieśń na melodię Santa Lucia. Pierwsza strofka brzmiała: „Burza - noc cicha, wolnym oddycha pierś marynarza". Przyznaję, że dość późno uświadomiłem sobie sprzeczność tych pierwszych słów: „Burza — noc cicha". „Wolnym oddycha" również nie budziło we mnie sprzeciwu. Jakże wymagać od zwolenniczki tego tekstu głębszego zrozumienia poezji? Mam wrażenie, że poezja dla ludzi znacznie bardziej edukowanych jest często tylko upajającą melodią, działa jak tekst łaciński na baby wiejskie w kościele". Zgodność dźwięku, obrazu i myśli oceniają w poezji ludzie specjalnie wrażliwi, i to po włożeniu poważnego kapitału czasu i zainteresowań w sprawy poetyckie. Muszę ze smutkiem stwierdzić, że jestem pesymistą, jeśli chodzi o zrozumienie i odczucie poezji przez nawet najbardziej klasowo uświadomiony proletariat. Byłem w Sowietach na wieczorze poezji Pasternaka. Na sali było nie więcej niż dwieście osób. Kto zna frekwencję wszelkich widowisk artystycznych w Moskwie, zrozumie nikłość zainteresowania poezją Paster-naka, który przecież nie jest zimnym parnasistą i mimo kunsztowności formy zatrąca o tematy społeczne. 198 1934 1934 199 Wielkiego artystę zbliża do ulicy, niestety, wciąż jeszcze tylko sensacja. Wielką poczytnością cieszą się obecnie w Warszawie książeczki wydawnictwa „Universum". Przeczytałem dwie. Miłość wżyciu Szopena i Tajemnica śmierci Mickiewicza. Są one pisane stylem dziełka Dziewica kochana rybakiem, które to dziełko było przez długie lata moją ukochaną lekturą. O Szopenie dowiadujemy się, że „aby otrzymać jak największą rozpiętość dłoni, zasypiał drewnianymi klockami (?) powkładanymi między palce". W innym miejscu znajdujemy dziwny opis samotności Szopena: „Pochłonięty pianą (?), Szopen czuł się teraz najszczęśliwszy w swoim pokoiku, gdzie swobodnie poddawał się natchnieniu". Każdego wielbiciela Szopena wzruszy na pewno opis jego muzyki: „Scherzo H-moll tętni i szaleje akordami rozpaczy i szlocha skargami bólu, który ukoi się chwilowo w miękkiej, pełnej słodyczy melodii, coś jak wspomnienie o kraju, by znów wybuchnąć rozszalałą gamą rozpętanej rozpaczy". To „coś jak wspomnienie kraju" pachnie mi kimś „coś mojżeszowym". O Delfinie Potockiej dowiadujemy się, że „sięgała chciwą ręką (?) po coraz to nowe przeżycia i wrażenia, darząc swym uczuciem nieraz wybitne osobistości". Niepotrzebnie dodano: „chciwą", wystarczyłoby, że sięgała ręką. Tytuły rozdziałów podniecają i budzą najlepsze nadzieje. Piętnastoletni usypiacz łobuzów gra przed cesarzem albo Genialni kochankowie w celi klasztornej. Bardzo pikantne. Druga książeczka (o Mickiewiczu) wyszła spod pióra jakiegoś pana Klanera. Słowem, prawie Kleiner, ale niezupełnie. Taki Kleiner dla ubogich, za piętnaście groszy. Dowiadujemy się tam, że Maryla była narzeczoną „hrabiego Puttkaniera"191. Autor cytuje bilecik, który Maryla przesłała Mickiewiczowi. Treść tego bileciku jest diablo zawiła: „O dwunastej wieczór w tym miejscu, gdziem była rano na gałęzią". To „na" komplikuje sprawę. „Gdzie była rano gałęzią" byłoby proste i jednoznaczne. Oba te dziełka popularyzują wielkich artystów i przybliżają ich sztukę do poziomu ulicy. Polecam je do przyszłej nagrody literackiej, choć przyznać trzeba, że są od Gałuszki mniej nudne. Gałuszka dostał już dwie nagrody192. Teraz kolej na „Universum". Przy nagrodzie krakowskiej odpadła wielka poetka Maria Pawlikowska. Zwyciężył ją Gałuszka. W oczach ulicy zwyciężać będzie jeszcze długo. Ulica ma swoje gusty i nieprędko się ich wyzbędzie. Nie chcę obrażać ludzi ulicy, ludzi prostych. Nie tylko ci biedni ludzie wrażliwi są na pompatyczną tandetę czy tanią sensację. Wszelka tandeta cieszy się poparciem hołoty znacznie gorszej, bo ustosunkowanej i zarozumiałej. a Uznaję etykę chrześcijańską, ale nie jestem katolikiem praktykującym. Nie wtrącam się do cudzych spraw, ale mam wrażenie, że wielkim błędem było usunięcie z kościoła łaciny. „Tekst łaciński" był „upajającą melodią" nie tylko dla „bab wiejskich". Gdy zdarza mi się konieczność wysłuchania mszy świętej na pogrzebie kogoś bliskiego, zawstydza mnie często tekst polski. Jeśli się wierzy w rzeczy niełatwo zrozumiałe, lepiej mówić o nich językiem mniej zrozumiałym. Maryla była żoną hrabiego Puttkamera, a dzieło, które wspomina Słonimski, autorstwa G. Klanera (Gabriela Pauszer-Klonowska) nosiło tytuł Tajemnica śmierci Mickiewicza, Warszawa 1934. 192 Józef Gałuszka był laureatem trzech nagród: w 1929 r. ministra kultury i sztuki, w 1923 krakowskiego Związku Zawodowego Literatów Polskich, a w 1934 miasta Krakowa. 200 1934 189 Nr 14, 8 kwietnia Koncert znakomitego pianisty niemieckiego Backhausa został zbojkotowany przez publiczność żydowską. Nawoływały do tego pisma i ulotki. Ale sprawa nie jest prosta ani łatwa do przesądzenia. Znakomity pianista jest podobno zwolennikiem Hitlera, należy do hitlerowskiej organizacji muzycznej. Nie wiadomo, czy jest oportunistą czy karierowiczem, czy może po prostu mało rozumie z życia politycznego i wierzy w rasizm. Wiadomo jednak, że jest znakomitym pianistą. Zbojkotowanie jego koncertu ma poważne usprawiedliwienie psychologiczne. Rozumiem człowieka, który nie chce słuchać nawet bardzo dobrej muzyki w wykonaniu artysty odmawiającego Żydom prawa do równości, nie pozwalającego im pracować najlojalniej dla kultury kraju, który stał się ich ojczyzną. Można wymagać od artysty więcej niż od żandarma. Ale to, co robią Żydzi, ma charakter odwetu, a odwet jest walką. I tu zaczyna się istota konfliktu. Gdyby Żydzi zdobyli się na konsekwentny bojkot ekonomiczny Niemiec hitlerowskich, gdyby ta walka była ofiarna, przynosząca Żydom straty materialne, być może, bojkot pianisty o przekonaniach hitlerowskich miałby inne zabarwienie moralne. Ale w każdym sklepie żydowskim można znaleźć towary niemieckie. Wytwarza się więc podejrzenie, że tam gdzie ambicja narodowa staje w konflikcie z interesem materialnym, ambicja w większości wypadków zasypia albo przymyka jedno oko, rysując na twarzy wyraz dość cyniczny. Kupiec, który dla lepszej kalkulacji handluje z Niemcami i bojkotuje niemieckiego pianistę, zbyt upodabnia się do hitlerowca, który robi interesy z wielkim kapitałem żydowskim i bojkotuje Bruno Waltera czy Elisabeth Bergner. Taki bojkot oznacza niewątpliwie przejęcie metod hitlerowskich. Ale i tu następuje komplikacja. Ostatecznie wolno komuś iść na koncert lub nie iść. Wolno nawet nawoływać i wpływać na innych, by nie poszli. To nie to samo co policyjnie zabronić komuś grać, to nie to samo co wyrzucić kogoś z kraju za jego pochodzenie lub poglądy. Czyżby więc Żydzi mieli rację bojkotując Beckhau-sa? Ale w takim razie należałoby również bojkotować aspirynę Bayera. Bojkotować każdego, kto jak Backhaus z tych czy innych względów solidaryzuje się z Hitlerem. Tylko że trudniej jest bojkotować aspirynę niż Backhausa, zwłaszcza gdy się ma gorączkę. I znów wydaje mi się, że tego rodzaju stanowisko jest za łatwe, zbyt mało ofiarne, aby można było z nim sympatyzować. Moralniej wyglądałby ten konflikt, gdyby Backhausa zbojkotowali Polacy. Gdyby to był protest ludzi bezstronnych. Ale na to może mi znów powiedzieć Horzyca, że „znacznie chętniej przestaję z aniołami niż z ludźmi". Czuję całą abstrakcyjność tego pomysłu, aby publiczność polska bojkotowała pianistę niemieckiego za jego antysemityzm, i bynajmniej się przy tym nie upieram. Jest jeszcze jedno moralne wyjście. Gdyby Żydzi bojkotowali przemysł niemiecki, a nie bojkotowali Backhausa. Ale ludzie są tylko ludź- 1934 201 mi. I dlatego trudno jest potępić Żydów nawołujących do bojkotu, lecz nie ma powodu z tym sympatyzować. Wiadomo, że hitlerowcy bili wielu ludzi za ich przekonania polityczne lub za ich pochodzenie. Gdyby jednego z takich hitlerowców zbili Żydzi, nie mógłbym się temu zbytnio dziwić, ale nie sympatyzowałbym z bijącymi. Bojkot artysty, działającego sztuką tak abstrakcyjną jak muzyka, jest jeszcze o tyle nie usprawiedliwiony, że istota wartości wielkiego pianisty ujawnia się właśnie w jego grze, a nie w jego działalności. Te różnice są ważne. Myślę, że inaczej wyglądałaby sprawa z autorem dramatycznym, który siłą swego talentu nawołuje czy usprawiedliwia uczuciowo prześladowania klasowe albo rasowe. Sztuka Backhausa nie jest skierowana przeciw Żydom. Na koncercie warszawskim grał Brahmsa, który pono nie był czysty rasowo. Kapelmistrzem tego koncertu był Nordio. Nordio mimo tego nazwiska nie jest nordycki. W każdym bojkocie jest pierwiastek zemsty. Oko za oko, ząb za ząb. Zemsta jest mocno zrośnięta z atmosferą Starego Testamentu. Zgodzę się tu z Weiningerem, że przezwyciężenie cech własnego narodu czy środowiska stanowi miarę ludzi wielkich. Tej wielkości nie można wymagać od tłumu, a przecież nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zbyt mało Nowego Testamentu przeniknęło do psychiki żydowskiej. Niedużo przeniknęło i do psychiki młodzieńców, którzy łączą naukę Chrystusa z biciem koleżanek-Żydówek, ale mam wrażenie, że nieustępliwe odtrącanie chrześcijanizmu odbiło się fatalnie na psychice masy żydowskiej. Inne narody również niewiele przyswoiły sobie z nauk największego rewolucjonisty świata, ale nie robiły wysiłku w celu zwalczania jego wpływu. Żydzi w stosunku do hitleryzmu nie zdobyli się na archaiczną zemstę w wielkim stylu. Zdobywają się przeważnie na tanie manifestacje. Nie chodzi o to, aby gdy kogoś uderzą w twarz, istotnie nadstawiał drugi policzek. Ale Żydzi mogli byli nadstawić ucha muzyce znakomitego przeciwnika. Na koncercie Backhausa w ostatnich rzędach parteru można było dostrzec małą garstkę zawstydzonej publiczności żydowskiej. Ci ludzie odrzucili sprawy ziemskie, wyrzekli się zemsty, nie mogąc się oprzeć muzyce wielkiego artysty. Jest w tym jakiś triumf ludzki i zwycięstwo obustronne. Ta gromadka namiętnych melomanów przez swoje uwielbienie dla czystej sztuki wyzwoliła się z namiętności rasowych i politycznych. I oni zwyciężyli Back-hausa-hitlerowca. I w tym zwycięstwie nie było ducha Starego Testamentu. Proszę nie sądzić, że to jest wpływ dodatku katolickiego „Wiadomości Literackich"193, ale mam wrażenie, że Żydzi powinni trochę nagiąć swą psychikę do chrystianizmu. Mam wrażenie, że byłby to interes obopólny. Chrześcijaństwo powinno również wrócić tam, skąd wyszło, to znaczy do Żydów. Namawiam do tego interesu zupełnie bezinteresownie. Nie zamierzam na tym zarobić. 193 Mowa o rubryce Ze świata katolickiego. Dodatek „ Wiadomości Literackich" poświęcony zagadnieniom religijnym. 202 1934 190 Nr 15,15 kwietnia Nigdy nie miałem zdolności do języków. W szkole średniej najbardziej męczyły mnie godziny niemieckiego. Nauczyciel wpadł na brzydki pomysł czytania z nami po niemiecku Przygód Robinsona. Ponurym obrazem wrósł w moją pamięć biedny samotnik, którego niezwykła przedsiębiorczość dostarczała coraz to nowych niemieckich słówek. Dojenie kozy czy też szycie parasola uważałem za osobistą szykanę. Nie tylko język niemiecki był moją udręką. Muszę przyznać ze wstydem, że dostawałem zawsze konia z ćwiczeń polskich. W czasach mego dzieciństwa obowiązywał styl górnolotny i specyficzna szkoła poetyczności opisów. Pamiętam, że na temat wiosny napisałem uczciwie rzeczy konkretne, wszystko co wiedziałem z nauki przyrody. Ale ta rzeczowość była wówczas przestępstwem. Trzeba było pisać o „kobiercach łąk", o „srebrnych okowach śniegu" i o (psia jej mać) „królewnie wiochnie". Nauka języków obcych stała wtedy na bardzo niskim poziomie. Miałem w domu Francuzkę, ale szkoła oduczyła mnie francuskiego. Znajomość języka co prawda nie była zbyt gruntowna, gdyż panna Prochin, która w dzieciństwie uczyła mnie pięknej mowy Racine'a, była osobą o dziwnych upodobaniach. W godzinach lekcji kazała mi czytać po polsku „Kurier Warszawski", a właściwie tylko rubrykę wypadków. Gdy przeczytałem o jakiejś kradzieży i o złapaniu złodzieja, klękała i modliła się dzięk-czynnie. Ta stara panna o profilu napoleońskim żyła w ustawicznej trwodze przed złodziejami. Wiedzieliśmy, że ma w swoim zielonym żakieciku zaszyte „premiówki". Nie chcąc się rozstawać z tymi papierami procentowymi, nie rozbierała się nigdy. Gdy raz uległa namowom i zdecydowała się wykąpać - przypłaciła to życiem. Umarła w kąpieli. Później, już jako człowiek samodzielny, zabrałem się do nauki języków. Próbowałem wszelkich metod, i przyznać muszę, że metoda „Linguaphone", zwłaszcza jeśli chodzi o dość trudną wymowę angielską, jest znakomita. Puszczałem płyty godzinami i tygodniami. Słysząc co dzień te angielskie kazania, gospodyni przyniosła mi płytę z jakimś tangiem Takie smutne pan co dzień gra ~ to będzie coś weselszego. To weselsze właściwie było też smutne; jeśli mnie pamięć nie myli, było to tango On nie powróci już czy też Idź precz niewierna ty. Wolałem „Linguaphone". Wżerały mi się te rozmówki w pamięć z taką sugestywnością, że gdy zaczynałem jakieś zdanie nauczone z płyt gramofonowych, mówiłem wszystko do końca bez względu na sens i okoliczności. Nie ułatwiało to porozumienia z Anglikami, i będąc w Londynie musiałem bardzo uważać, aby nie wpaść w zdradliwy nurt rozmówek „Linguapnone'u". Ucząc się sam języków kupowałem mnóstwo najrozmaitszych samouczków. Przed podróżą do Brazylii parę dni spędziłem sam na sam z broszurka Polak w Brazylii..¦ Pierwsze zdanie tego samouczka 1934 203 pamiętam do dzisiaj: „Piękny macie kominek w tym pokoju". Nigdy w Brazylii nie widziałem kominka i nie mogłem wyrecytować tego zdania. Przeglądając teraz stare papiery, znalazłem broszurkę o wyjątkowej wprost swadzie językowej i ortograficznej. Poziom tej książeczki zasługuje na baczniejszą uwagę. Nazywa się ona: Polak w Anglii. System Kuntzego najszybciejsza nauka każdego języka. Nie mogę się oprzeć przyjemności zacytowania pierwszego zdania przedmowy: „Żut oka do tej książeczki wystarczy a czytelnik przekona się że: wydawca tego dziełka stoi na dnie (!) życia praktycznego". To dno życia jest istotnie dość koszmarne. Wymowa angielskiego „th" objaśniona jest bardzo dokładnie: ... potrzebno tylko język przełożyć pod wierchnie zęby i oddechem wymówić „s". Każdego, kto spotka p. Kuntzego, namawiam do wybicia mu wszystkich „wierchnich" zębów. W dziale Obiad w rubryce „Ptastwo" p. Kuntze z całą bezczelnością namawia nas do jedzenia wron i bocianów. Angielskie słowo „cock" tłumaczy na „kokot". To bardzo zawiła historia. Jeśli kogut jest kokot, to kura jest kokota, ale w takim razie w słowie „kura" jest błąd zecerski194. Pan Kuntze nie może nauczyć nikogo po angielsku, może oduczyć języka polskiego, ale co najgorsze, rewolucjonizuje rzeczywistość, która nas otacza, tworzy obrazy przejmujące swą niesamowitością. W dziale Potrzebne rzeczy wymienia kolejno: „Deszczochron, parasol, rękawiczki, złoty łańcuszek, pierścienie, spodnie, szpilki i dalekowidz". Tak p. Kuntze musi być ubrany. Widzę go, jak tylko w spodniach, w rękawiczkach, z lunetą w ręku opada „na dno życia praktycznego" i pyta w porcie: „Is your steamer already in the harbour?", co p. Kuntze tłumaczy: „Leży okręt już w porcie?". Dziś młodzi ludzie łatwiej uczą się angielskiego. Doskonałe są kursy YMCA, uczy każdy film dźwiękowy, wyszło bardzo dużo doskonałych podręczników. Członkom PEN-Clubu, którzy jadą jako delegaci na kongres do Edynburga195, polecam jednak dziełko p. Kuntzego. Jeśli nie będą zbyt biegle mówili po angielsku, to w każdym razie zrobią na Szkotach wrażenie ludzi o wybitnej indywidualności, a nawet dziwaków, co w Anglii jest zawsze lepsze niż nudna, przeciętna normalność. 194 Błąd zecerski sprowadzał się do pominięcia litery „w", żart Słonimskiego ma także drugi wymiar, w potocznym angielskim słowo „cock" oznacza męski organ płciowy. 195 XIII Kongres PEN-Clubu w Edynburgu obradował w czerwcu 1934, w „Wiadomościach" szerzej pisał o nim Jan Parandowski: Kongres P.E.N. Clubów w Edynburgu, 1934, nr 30. Wspomniany przez Słonimskiego referat Zofii Nałkowskiej (O międzynarodowości w literaturze) opublikowany został również w tym numerze „Wiadomości". 204 1934 191 Nr 17, 29 kwietnia Ostatni Gospodarczy Biuletyn Informacyjny przynosi ciekawe szczegóły XVII Zjazdu Partii Komunistycznej. Po sprawozdaniu sekretarza Centralnego Komitetu, to znaczy po mowie Stalina, nie było żadnej dyskusji. Oznacza to albo doskonale przygotowaną „czistkę", albo też zupełną władzę Stalina i coraz mniejsze znaczenie zjazdów Partii Komunistycznej. Przemówienie Stalina przyjęte było okrzykami: „Niech żyje wielki Stalin!". Wszystkie niemal przemówienia zaczynały się i kończyły takimi patetycznymi zwrotami: „Stalin jest największym wodzem wszystkich czasów i wszystkich narodów", „Genialność naszego wodza jest wszechobejmująca". Wszechobejmująca, to prawie wszechobecna. Czyż Sowiety nie mogą obyć się bez jakiegoś boga? Czyżby trzeba „wszechobejmującej genialności" towarzysza Stalina dla rządzenia państwem zwycięskiego proletariatu? Faktem jest, że wraz ze wzmocnieniem się władzy niemal dyktatorskiej Stalina Sowiety zaczynają się upodabniać do krajów demokratycznych. Ten paradoks jest dość wyraźny zwłaszcza wobec projektu zniesienia GPU na terenie całej Rosji196. Stalin pierwszy odważył się opróżnić Łubiankę. Pretorianie pójdą na kołchozy, uprzywilejowana warstwa szpiegów i policjantów, rozrosła do setek tysięcy, zejdzie w naród głosić hasła stalinizmu i budownictwa socjalistycznego. Ale gdy się tym ludziom odbierze „pajok" pierwszej kategorii i władzę - czy nie zmieni się gepistow na element opozycyjny? W każdym razie rozpędzenie GPU uważać należy za krok pożyteczny. Jeśli Stalinowi uda się wygnać z Rosji głód i gorszy od głodu strach człowieka przed człowiekiem, niedoszły diakon zasłuży istotnie na wawrzyn największego wodza wszystkich narodów. Może wtedy Sowiety zrezygnują z wielu przesądów młodego fanatyzmu. Może zaprzestaną uważać za grzech pierworodny pochodzenie inteligenckie, może przywrócą wolność prasy, może otworzą granice swego państwa, dla własnych obywateli, może podniosą stopę życia człowieka pracującego i obniżą stopę życia własnej dyplomacji, która zalewa szampanem i napycha kawiorem wszystkie „ciała", „korpusy" i brzuchy pogardzanych faszystów. Może wreszcie ortodoksi partyjni przestaną zarozumiale pogardzać, lekceważyć i nienawidzieć wszystkiego, co nie jest opatrzone aprobatą „wszech-obejmującego geniusza" obecnej Rosji. Niemało nasłuchaliśmy się, że tylko Trzecia Międzynarodówka potrafi walczyć z faszyzmem, że wszyscy inni, socjaliści, pacyfiści, lewicowcy i cały ten nędzny motłoch ideologiczny, wysługują się kapitalizmowi. W Niemczech uświadomieni komuniści tak samo poddali się hitleryzmowi jak ich bracia z „prawej ręki", socjaliści. A właśnie Rozwiązanie GPU było przejawem reorganizacji aparatu terroru, a nie jego likwidacji, następczynią instytucji założonej przez Feliksa Dzierżyńskiego była NKWD. 1934 205 Druga Międzynarodówka w Wiedniu dowiodła własną krwią swego „lokaj-stwa wobec faszyzmu i kapitalizmu". Być może, Sowiety porzucą politykę pogardy wobec ludzi walczących o nowy ustrój świata, być może, z większą tolerancją patrzeć będą na tych, którzy walcząc z faszyzmem czy hitleryzmem, nie oglądają się na uchwały Centralnego Komitetu rządzącego na Kremlu. Może państwo proletariatu stanie się sprzymierzeńcem wszelkiej walki o postęp wżyciu społecznym, może bez maksymalistycznej, bolszewickiej pogardy patrzeć będzie na małe zmiany na lepsze, na drobne zwycięstwa w walce o prawa ludzkie, o pokój i sprawiedliwość. Kapitalizm nie upadł, gdy komunizm zwyciężył w Rosji. Przyszedł kryzys ekonomiczny, jakiego ustrój kapitalistyczny nie przeżywał, ale i to nie obaliło kapitalizmu. Jeśli obecnie, przy takim bezrobociu i kryzysie Europy i przy niewątpliwych zwycięstwach budownictwa socjalistycznego w Rosji, kapitalizm trzyma się i wytwarza faszyzm i hitleryzm, którego nie przewidział ani wielki Marks, ani wielki Lenin, znaczy to chyba, że metoda walki powinna ulec rewizji. Ciekawe to zaiste widowisko. Trudno się nie pasjonować tą grą wrogich sobie rosnących sił. Faktem jednak wydaje się, że teoria materializmu dziejowego i cała dialektyka marksowska, która była przecież podstawą działalności Lenina, dziś musi się zmodyfikować. Życie za daleko już odeszło od teorii socjalistycznych sprzed pół wieku. Wydaje się, że istotnie coraz mniej zależy od uchwał zjazdów Partii Komunistycznej, od takich czy innych przesłanek rozumowych, a coraz więcej od natury i temperamentu syna szewca gruzińskiego, potężnego Stalina. Kto wie, jeśli jeden człowiek mógł najbardziej oświecony naród w Europie zepchnąć do ciemnoty i barbarzyństwa, jeśli zwykły malarz pokojowy może rządzić Niemcami, być może, jeden ambitny Gruzin może Rosję poprowadzić do ostatecznego zwycięstwa. Ale w tej walce musi nastąpić przegrupowanie sił, musi nastąpić jakaś jednolitość frontu, jakaś powszechniejsza uczuciowa solidarność. Niestety, osoba Stalina nie budzi tych nadziei. W całej jego postawie, w historii rosnącego kultu stalinowskiego za dużo jest gry i polityki. Pognębienie przedwojennej inteligencji komunistycznej i obsadzenie partii elementami czysto proletariackimi nie było niczym innym jak walką o władzę. Obecny doniosły projekt zniesienia GPU może być również chęcią pozbycia się siły równorzędnej dyktatorowi Rosji. Siły często przerastającej władzę obecnego sekretarza Centralnego Komitetu. Oby było inaczej. Pragniemy na razie wierzyć, że zamknięcie w historii Sowietów haniebnej karty z napisem GPU jest początkiem nowego, bardziej ludzkiego ładu w życiu Rosji. Zniesienie GPU znaczy bardzo wiele dziś, gdy Europa Środkowa zamieszkana jest przez ge-pistów-marzycieli, gdy co drugi młodzieniec w imię takiej czy innej nienawiści, sam jeszcze nie mogąc się zdecydować, jaką wybrać, wie tylko jedno: że trzeba brać za mordę. Że zacząć trzeba od GPU. I 206 1934 192 Nr 18, 6 maja Filantropia jest niemodna. Mało jest pojęć równie ośmieszanych zarówno przez marksistów, jak młodzież faszystowską. O filantropii mówi się z gryzącą ironią, z sarkazmem. Mówiąc „filantropia", mówi się jednocześnie o paniusiach roznoszących laleczki po suterenach nędzarzy. Filantropia to zbiórka na ciepłe koszulki dla dzieci murzyńskich z Kongo albo Ugandy to zbieranie „srebra" od czekolady na wykupienie małego Chińczyka. Filantropia to kupowanie za cenę paru groszy spokoju sytej i beztroskiej egzystencji. Filantropia niczego nie rozstrzyga, nie leczy, nie rozwiązuje konfliktu. Czy to już wszystko? Nie. Jeszcze wymienić trzeba mydlenie oczu, oszukiwanie samego siebie, wychowywanie pariasów, demoralizację i interesowność fi-lantropek religijnych, które za dwa złote kupują wieczne zbawienie. A jednak to jeszcze nie wszystko. Istotnie, filantropia nie rozwiązuje zagadnienia. Ale czy istnieje doktryna, która by zagadnienie niesprawiedliwości społecznej już rozwiązała? Czy w dzisiejszym obrazie świata można tak lekką ręką przekreślić działalność wszystkich instytucji dobroczynnych, stowarzyszeń i patronatów? Może irytować dama w pięknym samochodzie rozwożąca po Annopolu kanapki z szynką, ale równie irytuje surowy marksista patrzący z radością na każdy objaw wzrastającej nędzy, na każde cierpienie, przyspieszające przewrót, który ma przynieść zemstę nędzarzom, a jemu i zemstę, i władzę. Niejeden surowy marksista czy żądny czynu młody narodowiec odnoszą się z „pryncypialnym" chłodem do każdej niedoli ludzkiej. Zwłaszcza stosunek komunistów do służby domowej jest prawie zawsze nieludzki. Już parę razy w życiu spotkałem się z tymi objawami wzgardliwego chłodu i z rygorystycznym wymaganiem dyscypliny. Nie jestem apostołem filantropii, ale gdzież są te wyżyny, z których można dziś patrzeć pogardliwie na prostą potrzebę serca, na konieczność przyjścia z pomocą głodnemu? Nawet w wypadku najmniej wzbudzającym zaufanie, gdy chodzi o notorycznego żebraka, przeważnie dajemy jednak te parę groszy, czując doskonale proporcję między naszym uszczerbkiem a nadziejami żebrzącego. Zwłaszcza ludzie, znający psychologię gry i wszelkiego hazardu, najkrócej opierają się żebrakom. Poczucie, że żebrak stawia na nas, jest jak numer na rulecie, każe nam sięgnąć do kieszeni. Istnieją co prawda żebracy, którzy natarczywością i terrorem mogą doprowadzić do szału najspokojniejszego przechodnia. Jest taka żebraczka w śródmieściu, która odprowadza przez parę ulic, męcząc słowem: „dziedzicu". Kiedyś uczepiła się jakiegoś idącego przede mną księdza. Nieborak po dłuższym spacerze krzyknął: „Dziecko, bo cię przeklnę!", ale już po drugiej stronie placu Napoleona poddał się i wyciągnął portmonetkę. Stosunek do takiego żebraka jest raczej zagadnieniem sportowym. 1934 207 g zie od nas zależy przyjście z pomocą w sprawach poważnych j me poddawajmy się sarkazmowi. Snobizm pogardliwego od- , , , c aotlroczynności, niestety, bardzo się rozpowszechnił. Do tycn, Którzy temu snobizmowi jeszcze nie podlegali, do tych, którzy mogą mVsz ch DCW'e ZWracam si? w sPrawie Komitetu Dożywiania Najbied- h R Z'eC1 ^ Powszechnych. Są to przeważnie dzieci bezrobot- nycn. Bardzo to skromne dożywianie. Jest to jeden posiłek dziennie, składa- środków2 ZUPy' 10° g chleba- Komitet, pracujący bez dostatecznych ł V ow'Pomocy sPołeczeństwa, zmniejszył w niektórych kuchniach posi- wi kszości"dJ CZWarteJ litra kawy z mlekiem. Ten skromny „obiad" jest dla szosci zieci ich wyłącznym pożywieniem. Jednorazowy posiłek nie jest niaT łoduOzd "ięCieni zaSadnienia' ale Jeśli wiemy' że wyPadki omdle-,. , °, . z arzaJą się często w szkołach powszechnych, jeśli wiemy, że liczba dzieci potrzebujących dożywiania wzrosła w roku bieżącym o pięć tysięcy, a otiarnosc społeczeństwa wskutek ogólnego zubożenia znacznie się zmniejszyła zrozumiemy tragizm sytuacji. W Polsce jest bardzo tanio. Koszt sz 12°Nie b'" ^"'^ S'ę W ciągU ostatnich dwóch lat z 20 groszy na gro" n . , .' . °Jcle się, że znaczna część ofiar idzie na koszty administracji, uzięki bezinteresownej pracy opiek szkolnych i rad pedagogicznych administracja wynosi zaledwie 4%. Za trzy złote i sześćdziesiąt groszy miesięcznie można juz dożywić jedno dziecko. Czyżby się w Warszawie nie znalazło paru tysięcy osób, które dadzą te trzy złote co miesiąc? Nie trzeba przy tym w m bowi SkomPlikowanycn manipulacji. Mówię to ludziom leni- y , lem, co to lenistwo, i nic co leniwe nie jest mi obce. Wystarczy zatelefonować pod numer 519-03, a gdyby był zajęty - pod numer 763-32, i poprosić, a y co miesiąc przysyłano inkasenta. Można również wypłacić jednorazowo na konto do PKO (nr 507-62). Proszę moich czytelników, aby Kazay wpłacił cos w naszym wspólnym interesie. Bo jeśli nie wpłaci, będę pisał o akcji dożywiania przez całe lato, aż zanudzę wszystkich najwierniejszych abonentów, aż redaktor krzyknie: „Dziecko, bo cię przeklnę!". 208 1934 1934 209 193 Nr 19,13 maja W Wilnie rozpętała się burza przeciwko Henrykowi Kunie, twórcy pomnika Mickiewicza19 . „Słowo" wileńskie drukuje odpowiedzi na ankietę. Szeroka publiczka woła, że „fe", że „brzydkie". Odpowiadają przeważnie emeryci. Pewna emerytowana nauczycielka pisze, że z pomnika Kuny cieszy się jak pies z kija, a o wycinaniu drzew powiada, że tylko: „Człowiek pozbawiony estetyki i higieny może się z tego cieszyć". Inna urzędniczka kolejowa powiada, że: „Serce krwią się zalewa na widok Mickiewicza - starego włóczęgi w żebraczych łachmanach". Pewien wiceadmirał powiada, że zwiedził świat trzy razy i nie widział: „tak brzydkiej i niewłaściwej figury do typu (?) Wielkiego Geniusza, jakim był Wieszcz". Pewien nauczyciel gimnazjalny uważa, że to dalszy ciąg akcji Boya odbrązowiania wieszcza. Pewna ziemianka podaje odpowiedź wierszowaną: „Pomnik Kuny to szkarada - Wielkiemu Wieszczowi w niczym nie odpowiada". Czyżby „Słowo" wileńskie uważało, że te głosy mają istotne znaczenie? Takie poddawanie dzieła sztuki pod głosowanie ulicy jest bardzo demokratycznym pomysłem. O ile nam wiadomo, redaktor Mac-kiewicz jest z przekonań monarchistą. Widocznie nim posadzi króla na Zamku, chce jeszcze się dać wyżyć swoim czytelnikom198. Parę lat temu podobny spór powstał z powodu pomnika wystawionego w Hyde Parku w Londynie. Tylko że tam pomnikiem zachwycała się publiczność, a sprzeciw zgłosili fachowcy. Bernard Shaw zaproponował wtedy bardzo rozsądnie, aby nie burzyć brzydkiego pomnika, który zachwycił publiczność i gdzieś w krzakach wybudować drugi pomnik dla znawców. Może by więc nie wycinać drzew i w krzakach zostawić piękny pomnik Kuny i wystawić na drugim krańcu miasta grzeczny, przyzwoicie ubrany pomnik podobny do warszawskiego. Jeszcze lepiej przenieść wieszcza z Krakowskiego Przedmieścia do Wilna i na dodatek dołożyć ze dwa Wittigi i wierzbę znad Szopena. Gdy w Wilnie bronią Mickiewicza przed Kuną, w Warszawie broni Sienkiewicza przed Górką generał Wieniawa199. W „Polsce Zbrojnej" ukazał się wywiad udzielony przez Wieniawę kpt. Lepeckiemu. Urodziwy generał występuje przeciw literaturze „pseudopacyfistycznej". Czyżby więc był zwolen- W 1930 r. rozpisany został konkurs na projekt pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie, wygrany przez Henryka Kunę; realizacja napotkała na trudności nie tylko ze względu na liczne protesty (część wilnian popierała konkurencyjny projekt Antoniego Madeyskiego), ale także kłopoty lokalizacyjne i wysokie koszty; w rezultacie prace nad odlewem pomnika i przygotowaniami do jego odsłonięcia przerwał wybuch wojny. Stanisław Mackiewicz (Cat) propagował ideę monarchistyczną, m.in. w kierowanym przez siebie dzienniku „Słowo", dając do zrozumienia, że chętnie widziałby na tronie Polski Józefa Piisudskiego. W 1934 ukazała się publicystyczna książka historyka Olgierda Górki „Ogniem i mieczem " a rzeczywistość historyczna, która wywołała liczne polemiki. nikiem literatury naprawdę pacyfistycznej? O tym Wieniawa nie wspomina. Przeważnie gniewa się na Remarque'a i Zweiga. Wyraża się z pogardą o tych dwu świetnych pisarzach i broni z entuzjazmem Trylogii Sienkiewicza. Zabawne są akcenty żalu w ustach tego sympatycznego kawalerzysty: „... wystarczy wykazać w materii wojny tylko obiektywność, aby narazić się na napaść albo w najlepszym razie na milczenie". Narazić się na napaść, to chyba właśnie o to chodzi każdemu dzielnemu militaryście. Wieniawa konstatuje zresztą, że nastroje pacyfistyczne ucichły w Polsce od czasu zeszłorocznych wypadków w Niemczech. A może mniej walczy się z militaryzmem po prostu dlatego, że obecna polityka Polski jest szczerze pokojowa, że Polska zawarła pakty o nieagresji z Sowietami i Niemcami, że stosunek do wojny jest u nas poważniejszy i coraz mniej w stylu Zagłoby? A może na ten obraz rzeczywistości w pewnym stopniu wpłynęły również i dzieła tych wszystkich pisarzy, którzy zamiast kolorowej malowanki wojennej dali prawdziwszy obraz wojny, okazali jej grozę i barbarzyństwo? Europa wciąż jeszcze się zbroi, ale kto wie, czy jeszcze nie byłoby gorzej, gdyby pisarze nie odbrązowiali bohaterskiej batalistyki, kto wie, czy gdyby nie ten wstrząs sumienia po wielkiej wojnie, Europa miałaby kilkanaście lat pokoju. Wieniawa mówi, że rewelacje Górki nikogo nie obchodzą. To nieprawda. Jest bardzo wielu ludzi, których obchodzi zarówno prawda o wojnie światowej, jak i prawda historyczna o powieściach Sienkiewicza. Budowanie kultu do osoby Marszałka na prawdzie historycznej. Czyżby trzeba było jeszcze dzisiaj dorabiać fałszywych bohaterów przeszłości? Polska może sobie dziś pozwolić na luksus prawdy. Prawda o Jaremie, Makrynie200 czy Towiańskim nie zachwieje ani złotym polskim, ani nie zmniejszy siły bojowej policji warszawskiej. Historia Polski pisana była piórami ludzi, którzy chcieli podnosić na duchu, podniecać i wzruszać. Dziś jeśli jesteśmy rzeczywiście tak „potężni" i tak „mocarstwowi", jak to Lechoń napisał i jak to się codziennie słyszy, to możemy pozwolić sobie, od czasu do czasu, na małe rewizje w dziedzinie załganej nieco przeszłości. Taka Jedna mocarstwowa z kropelkami" może trochę otrzeźwi. Wiele się rzeczy u nas złych dzieje, ale pocieszającym jest objawem, że kraj poważnieje. Typ Zagłoby przestaje być postacią reprezentacyjną. Został tylko na afiszach reklamujących miód, którego nikt nie pije. Spoważniała nawet prasa. W tej dziedzinie znać wyraźny postęp. Minęły czasy brukowych czer-woniaków . „Gazeta Polska" dzięki Matuszewskiemu, a „Kurier Poranny"202 dzięki Stpiczyńskiemu to pisma o europejskim poziomie. Mówiąc o europejskim poziomie, mam na myśli Europę z czasów przedhitlerowskich. Oby to pojęcie europejskości jeszcze się jak najdłużej u nas utrzymało. 200 Jarema to książę Jeremi Wiśniowiecki, a Makryna to Makryna Mieczyslawska. 201 Czerowoniaki to potoczna nazwa prasy sensacyjnej wydawanej przez koncern Prasa Polska S.A. (m.in. „Kurier Czerwony", „Express Poranny"). 202 „Kurier Poranny", dziennik informacyjno-publicystyczny wydawany w Warszawie w latach 1877-1939, od 1918 r. propiłsudczykowski. 210 1934 194 Nr 20, 20 maja Wielki ruch w świecie teatralnym. Jeden dyrektor skazany na pięć teatrów, a drugi na trzy miesiące203. Swoją drogą, gdy patrzyłem na Krzywo-szewskiego i na siebie, nie myślałem, że to on będzie siedział pierwszy. Odpowiedzialność w teatrze to dość szczególna sprawa. Jeśli się jednego dyrektora prześladuje za głupie dwadzieścia tysięcy, to dyrektorów, którzy narazili państwo na znacznie większe straty, należałoby przynajmniej trochę zawstydzić. Towarzystwo skrzywienia sztuki teatralnej w Polsce nie tylko nie okazało skruchy, ale przeciwnie, przystąpiło do nowych, szerzej zakreślonych planów. Byliśmy na konferencji prasowej, która zgromadziła tak liczną publiczność, że gdyby bilety były płatne, byłby to najlepszy spektakl tegoroczny w Teatrze Polskim. Ale pomówmy poważniej o nowym monopolu teatralnym. Ten monopol podobny jest do Kadena, to znaczy ma dużo złych stron i mało dobrych. Nikt rozsądny nie może mieć za złe państwu, że przychodzi z pomocą teatrom w tak ciężkim okresie. Oby jednak ta pomoc nie była niedźwiedzią przysługą. Trzeba sobie powiedzieć wyraźnie. Albo teatr ma być państwowy i służyć ideologii państowej, albo państwo pomaga teatrowi zachować żywotność, rozwój i niezależność materialną, konieczną nieraz do eksperymentowania. Teatr w Sowietach służy państwu, ale tam państwo ma swą bardzo wyraźnie zarysowaną drogę ideową. Państwo Polskie taką ideologią nie rozporządza. Nam potrzebny jest po prostu żywy i dobry teatr, który by kształcił widzów artystycznie. Potrzebna jest twórczość. Krępowanie tej twórczości specjalną cenzurą, jak gdyby już istniejąca cenzura nie działała aż nadto sprawne, to poważne niebezpieczeństwo dla repertuaru. Cenzura chyba dostatecznie chroni przed wystąpieniami antypaństwowymi. Nie przepuściła przecież nawet Shawowi. Teatr, który by w wyborze sztuk krępował się wszystkimi względami instytucji państwowej, musiałby sobie utrudnić i tak kłopotliwą sprawę repertuaru. Słusznie Boy napisał o klasykach, którzy są buntownikami uświęconymi. Teatr u nas powinien być gotów na przyjęcie nowych buntowników, powinien wytwarzać warunki sprzyjające narodzinom żywej twórczości. Niestety, musimy to powiedzieć, że ilość nagród, stypendiów i konkursów rządowych nie tylko nie rozstrzyga tej sprawy, ale nie może pozostać bez wpływu na niezależność młodej twórczości. Nagrody i pieniądze działają nieraz bardzo demoralizująco. Oprze się temu wielka indywidualność, ale wielu pisarzy o słabym charakterze, pisarzy, którzy pragną zaspokoić swą ambicję taką czy inną nagrodą, na wpół świadomie szuka tematów 203 Aluzja do reformy zarządzania teatrami państwowymi; Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej przejęło kompleks teatrów warszawskich, tworząc koncern, w skład którego weszły: Narodowy, Polski, Letni, Nowy i Mały, dyrektorem generalnym został Arnold Szyfman. 1934 211 i rozwiązań popularniejszych, lepiej widzianych przez czynniki państwowe. Nie trzeba lekceważyć atmosfery w sprawach tak delikatnych jak twórczość. Ten konflikt między swobodą sztuki a interesem państwa zarysował się w Rosji bardzo poważnie. U nas ten konflikt na szczęście nie istnieje. Co więcej, uważam, że właśnie u nas, z punktu widzenia pożytku państwowego, kładzenie ręki na twórczość jest złym, fałszywie pojętym interesem. Teatr prowadzony przez państwo będzie popierany przez prasę. I tu znów należałoby wspomnieć o atmosferze. Nasze pisma rządowe czy inne z rządem współdziałające nie zdobyły się w zeszłym sezonie na obiektywne ocenienie działalności państwowych teatrów. Recenzent, pisujący w piśmie rządowym 0 rządowej premierze, musiał się nieraz znaleźć w sytuacji kłopotliwej. A jakież są strony dodatnie? Widzieliśmy już w zeszłym sezonie, do jakich nieporozumień doprowadzały ideowe zapowiedzi i komentarze. Najbardziej udane przedstawienie Teatru Polskiego było tych komentarzy zaprzeczeniem. Czyż można odmówić racji Wieniawie, gdy podawał w wątpliwość państwowo-twórcze propagowanie dostojewszczyzny? W zeszłym sezonie załamało się finansowo parę teatrów. Ale mimo wszystko miały one znacznie mniejsze deficyty od teatrów państwowych, a pod względem artystycznym właśnie teatry miejskie miały sezon wybitnie udany. Państwo powinno przychodzić z pomocą teatrowi w jego szlachetnych usiłowaniach. Opieka państwa nie powinna była dopuścić do fuzji Teatru Polskiego z „Bandą" czy do wystawienia na tej zasłużonej scenie błahych operetek. Ale byłoby znacznie ładniej, gdyby to państwo robiło bezinteresownie. Trzeba się zgodzić z tym, że ciągły i swobodny rozwój sztuki tworzy autorytet i znaczenie kraju, że posiadanie jednego Bernarda Shawa ważniejsze jest dla wymarzonej mocarstwowości od czternastu popołudniówek starej ramoty Kościuszko pod Racławicami. Na konferencji prasowej p. minister Korsak w sympatycznym przemówieniu wyraził wiarę w zwycięstwo. To wyznanie wiary byłoby może bardziej na miejscu w ustach ministra wyznań 1 opieki. Nie bardzo tylko wiemy, kto ma zwyciężyć, a kto ma być pokonany. Życzymy szczerze, aby stroną zwycięską był teatr wolny i niepodległy, mocarstwowy od morza do morza. Oby nie zagubiono w biurokratyzmie i źle pojętej propagandzie rzeczy mętnych zdrowego sensu wolnej sztuki. Po objęciu teatrów stolicy może przyjść kolej na inne miasta i z „krzewienia" i Krzywoszewskiego zrodzi się coś pośredniego, to znaczy Krzywoszejewa. Zachowajmy trochę odwagi i odrębności narodowej. Nie popadajmy w błędy wielkiej Rosji i w błazeństwa chamskich Niemiec hitlerowskich. Proponuję, aby teatry państwowe ogłosiły na początek sezonu konkurs na sztukę antypaństwową. Jako pierwszą nagrodę ogłosić zwolnienie od cenzury. '' [„Krzewienie" plus „Krzywoszewski" równa się Krzywoszejew. Był to kierownik teatrów miejskich jeszcze za czasów panowania w Królestwie Polskim urzędników carskich.] 212 1934 195 Nr 21,27 maja Mało jest tak smacznych rzeczy jak protokół. Oczywiście, protokół dyplomatyczny. Ten drugi, policyjny, nie jest zbyt apetyczny. Bardzo to rzecz smaczna wygłosić toast, złożyć oficjalną wizytę, posłać dziękczynną depeszę. Zwłaszcza ktoś niezblazowany, kto nie opchał się jeszcze dosyć majonezów, ktoś na co dzień chodzący w nie wyprasowanych portkach, lubi się tak odprasować, wyrżnąć w sztywniak i świadczyć, i celebrować, i zapewniać. A jeszcze przyjemniej przyjmować te celebracje i te zapewnienia. Polityka, panie, kurtuazja. Trochę za dużo tej polityki było w ostatniej wycieczce dziennikarzy polskich, kolega Święcicki wyrżnął nawet toast na cześć Hitlera, a potem jeszcze posłano depeszę dziękczynną do Goebbelsa. No bo jakże, przecież w hotelu były kwiaty biało-czerwone, no i w ogóle. Można by jednak podyskutować troszkę nad tym, co uchodzi oficjalnemu dyplomacie, a co nie jest tak zupełnie konieczne, gdy chodzi o przedstawiciela prasy, zwłaszcza w kraju, który wszelką niezależną prasę prał w zęby żelaznym drągiem. Mówi się na to, że to nic nie znaczy, że to są sprawy form, że tego wymaga kurtuazja. Sprawa formy to niebłaha sprawa. Cóż z takiej wycieczki dziennikarzy do Niemiec zostaje właściwie prócz formy? Nikt przecież nie będzie brał na serio informacji o Niemczech, pisanych po parodniowym propagandowym obwożeniu i popijaniu. Dziennikarze nie pojechali do Niemiec, aby nam powiedzieć prawdę o hitleryzmie. Wrażenia z tych paru dni mało nas zajmują. Pozostał efekt wzajemnego zbliżenia, manifestacji przyjaźni, czyli forma. Byłem zawsze i jestem gorącym zwolennikiem pokojowego zbliżenia i pacyfikacji stosunków, ale co innego jest pakt o nieagresji i zaprzestanie wzajemnego judzenia szowinistycznego, a co innego zbyt cyniczne mydlenie oczu. Nikt nie bierze na serio przyjaźni do Polski robionej z dnia na dzień, na rozkaz. Ale każdy obwiepolak i każdy warszawski mętny łeb będzie z satysfakcją czytał, że przedstawiciel polskiej prasy pije zdrowie Hitlera. Ten efekt wycieczki dziennikarzy mógł rząd łatwo przewidzieć204. Oczywiście, że jak tam pito zdrowie Piłsudskiego, to Święcicki pił Hitlera. Tylko, że zdrowie Piłsudskiego może wypić bez zakrztuszenia się każdy przyzwoity człowiek. Wszelka wymiana serdeczności po kursie: jeden Piłsudski, jeden Hitler - to dla nas nabijanie w butelkę szampana. Rzecz prosta, po tych serdecznościach czyż może taki dziennikarz polski pytać o obozy koncentracyj- 4 W styczniu 1934 w Berlinie podpisana została deklaracja o niestosowaniu przemocy między Polską a Niemcami, co spowodowało polepszenie stosunków między obu krajami, efektem tego była wizyta w Polsce ministra propagandy Rzeszy Jo-sepha Goebbelsa, mecz piłkarski oraz wycieczka polskich dziennikarzy do Niemiec, którym przewodził Tadeusz Święcicki - szef Biura Prasowego w Prezydium Rady Ministrów, a w przeszłośści kierownik Polskiej Agencji Telegraficznej w Berlinie. 1934 213 ne, czyż może pisać o największych barbarzyństwach, jakich dokonano w Europie, czyż może wyłamać się z protokołu i wspomnieć o tym, że motorem hitleryzmu jest Wielki Nonsens? Fe, któż by mógł popełnić taki nietakt! Czyż można po takiej serdeczności napisać coś przykrego o tym miły kraju, który skopał prawa człowieka, zdeptał zdobycze wieku oświecenia, o kraju, który propagując idiotyzm rasizmu, wygnał najlepszych swych uczonych i artystów? A przecież wypadałoby, pisząc o Niemczech, mieć ten nie przebrzmiały fakt przed oczami, wypadałoby pamiętać, że trwa wciąż jeszcze na świecie walka z uświęcaniem nienawiści, że hasła, które ryczy dwa miliony ludzi zebranych na placu berlińskim, godzą nie w Żydów niemieckich, ale w podstawy naszej wiary w człowieka i cywilizację. Telegram do Goebbelsa! Cóż byśmy powiedzieli o przedstawicielu dziennikarzy polskich, który w rok po zwycięstwie rewolucji sowieckiej wypiłby w Moskwie zdrowie Dzierżyń-skiego? A przecież nie będziemy udawali, że rewolucja francuska czy rewolucja rosyjska to to samo co hitleryzm, że dzieła Lenina stoją na poziomie książki Mein Kampf, że ten Baytel czy Bezewicz niemiecki jest człowiekiem potrzebnym ludzkości. Nie wszyscy członkowie wycieczki zaczęli już opisywać swe wrażenia, i mam nadzieję, że paru rozsądnych ludzi, którzy tam byli, rozumie wagę rzeczy ważnych i mniej ważnych. Na razie wypisał już wszystko w bardzo uroczy i sielankowy sposób pewien Izraelita, który podobno jedyny z członków wycieczki, wyciągnął rękę do góry, gdy grano hymn hitlerowski. Już w pierwszym zdaniu jego pierwszej korespondencji spotkaliśmy nie bardzo szczęśliwie zastosowane słowo „podwieczerz". Ten menkes-captus, plus catholique que le Papen205, ten Murzyn warszawski tak dalece nie chciał być subiektywny, że przypominał subiekta, który sprzedaje swastyki w żydowskim sklepiku. Nie dziwiłbym się, gdyby „Sztafeta"206 przedrukowała te korespondencje. To byłby moralny efekt i zysk uroczego bankietowania w Hitlerii. Cokolwiek nam będą teraz opowiadali o Niemczech tacy nordyccy dziennikarze czy ludzie znudzeni, którym zaimponowała siła nienawiści, czy inni, którym zasmakował protokół i ceremoniał, niech pamiętają, że w walce, która trwa dzisiaj na świecie, liczy się każdą słabość osobistą i każdą zdradę. Nie chodzi tu o menkesów czy meteków polskich czy niemieckich, chodzi (i rzeczy niemodne, ale jeszcze nie zwalczone: o moralność, o sprawiedliwość, o człowieczeństwo. 205 Plus catholique que le Papen (fr.), bardziej katolicki niż Papen, parafraza powiedzenia plus catholique que le Pape, czyli bardziej katolicki niż Papież. 206 „Sztafeta", ukazujący się nieregularnie w 1934 r. dziennik Obozu Narodowo-Radykalnego (ONR). 214 1934 196 Nr 22, 3 czerwca Dużo się w ostatnich czasach mówi o kolejce linowej na Kasprowy207. Dawno nie było tak namiętnego sporu, i czuję nieprzepartą potrzebę wtrącenia się do tej pasjonującej dyskusji. Czy wolno szpecić Tatry takim wagonikiem na linie? Kto ma rację? Taternicy, ochraniarze i zakopiańczycy burzą się przeciw temu projektowi, i lękać się należy, że Rytard albo sam Oppen-heim własnymi zębami przegryzą tę przeklętą linę, po której byle patałach wciągnie się bez świętego potu i wysiłku na przyzwoitą wysokość. Wydaje mi się, że jest to wszystko sprawa taktu i nic więcej. Ochraniarze przyznają, że kolejka jest pożyteczna, ale twierdzą, że jest nieestetyczna. A więc jest to coś w rodzaju kanalizacji. Można by więc sprawę rozstrzygnąć pewną dyskretną umową. Korzystać z kolejki, ale o niej nie mówić. Postępować tak jak postępujemy wobec normalnego klozetu. Można by nawet wymyślić jakieś omówienie. Nazywać jazdę kolejką „wychodzeniem w górę" albo „podnoszeniem się z potrzebą". Na stacji w Kuźnicach wymalować dwa zera i zrobić osobne przedziały dla kobiet i dla mężczyzn. Potem już na Kasprowym towarzystwo może się połączyć, ale naturalnie o tym, gdzie się było i na czym siedziało, jedynie cham będzie mówił. Jest to w ogóle konflikt psychologicznie dość zajmujący. Ludzi, którzy chodzą i chodzili w góry, musi drażnić myśl, że tam, gdzie się tyle napocili, teraz byle ceper pojedzie za parę złotych. Znam dobrze Zakopane i wiem, jak przykro będzie taternikom, gdy się im odbierze ich przewagę. Znam wielu patałachów, którzy lubią wyrypy i których jedynym atutem w górach jest końskie zdrowie w podchodzeniu. Osobiście uważam wchodzenie np. na Halę Gąsiennicową, i to przeważnie z nartami na plecach, za nudę i przykrość i nie mam nic przeciw temu, aby mnie wciągnął motor. Ale jest wielu, którzy pół przyjemności czerpią właśnie z tego, że innym się włazić nie chce. Bądźmy szczerzy. Bardzo wielu chodzi daleko w góry nie dlatego, żeby nikogo nie mieć pod bokiem, lecz właśnie dlatego, że inni nie mają na to albo zdrowia, albo chęci, albo wytrzymałości. Ci zazdrośnicy będą musieli teraz chodzić istotnie nieco dalej, bo kolejka linowa podda ceprom nie tylko Kasprowy, Halę Gąsiennicową, ale i Pięć Stawów. Lecz to przecież jeszcze nie całe Tatry! Jeszcze zostaną wyrypy bardzo imponujące brydżystom w klubie u Trzaski. I czy istotnie niebezpieczeństwo jest tak wielkie? Jeśli chodzi o sezon zimowy, nikt nie zwrócił na to uwagi, że na Kasprowy jeździć będą tylko narciarze już dość zaawansowani, bo zjazd z Kasprowego, jeśli ma być przyjemnością, wymaga pewnego przeszkolenia. A bez nart nikt tam sobie 207 Budowa kolejki linowej na Kasprowy Wierch wywołała liczne protesty obrońców środowiska naturalnego; pomysłodawcą inwestycji był wiceminister komunikacji Aleksander Bobkowski. 1934 215 rady nie da. Nie należy się więc obawiać, że całe towarzystwo przeniesie się spod Regli do Doliny Pięciu Stawów. Może by więc zrobić kompromis i puszczać kolejkę tylko zimą? Gdy się mówi z przeciwnikami kolejki, pada zawsze jedno słowo: hołota. „Ta hołota z Krupówek pętać się będzie po prawdziwych górach". Gdy mnie przy tym nie ma, taternicy mówią, zamiast „hołota", „te Żydy". Nie mam im tego za złe. W wyrażeniu „hołota" nie tkwi istotna pogarda. To tylko grają ambicje sportowe. Jest w tym zwykła konkurencja i niechęć wyzbywania się przywilejów. Gram kilkanaście lat w tenisa, i gdyby ktoś wymyślił rakietę przyciągającą piłki jak magnes i wystrzelającą je jak armata, ludzi grających tymi przyrządami nazywałbym hołotą, a nawet Żydami. Troszkę jednak załgania wkradło się w sprawę piękna gór i emocji estetycznych. Przeważająca większość ochraniarzy i taterników chodzi w góry dla wyczynu albo żeby łupić w brydża w schronisku czy też pić wódkę. Najwięcej wzruszają się górami nieszczęsne cepry. Jeśli chodzi o piękno, powinno się je udostępnić właśnie artystom, a jakże niewielu artystów chodzi w góry. A może by zwrócić się w tej sprawie do speców od piękna, to znaczy do członków Polskiej Akademii Literatury? Chociaż czy to warto? I tak wiadomo, co każdy by z nich odpowiedział. Irzykowski oburzyłby się, że to „życie ułatwione", że Boy chce być wyżej od szczytu Kasprowego i że on, Irzykowski, pierwszy z Womeląa jeździli taką kolejką po Lwowie. Kaden zażądałby darmowego biletu jazdy, a Leśmian zaproponowałby, żeby do liny tej kolejki przyszyć do góry nogami miasto, port, teatr i cukiernię i żeby jemu dać koncesję na tę budowę11. Sprawa jest istotnie dość zawiła i trudna do rozstrzygnięcia. A może by wprowadzić zasadę elity, coś jak z senatem, że tylko członkowie bloku mają prawo być przez ten blok podciągani. Można by wprowadzić numerus clausus dla Izraelitów, można by dawać prawo przejazdu tylko tym, co już zdobyli odznakę sprawności, można by wreszcie dochód z kolejki przeznaczyć na zmazywanie znaków turystycznych w górach i na tym się odkuć. W rezultacie jednak sądzę, że zaniechanie budowy kolejki niewiele zmieni. Odwlecze tylko inwazję, przedłuży proces obrony. Z każdym rokiem rosną zastępy amatorów gór i narciarzy. Za parę lat taki sam tłok będzie przy Pięciu Stawach, jak dziś na Kondratowej. Nie darmo mnożą się kursy, przeszkolenia i szkoły, nie darmo działa propaganda sportu. Wtedy może jedynie pustym miejscem w Tatrach będą wagoniki kolejki linowej. Dla biednych taterników /.najdzie się wtedy nie najgorsze wyjście. Gdy miasta wyludnią się w sezonie, niech zejdą z linami i hakami do opustoszałych stolic. Niech robią południową ścianę Bristolu209 albo żleb nad głuchą turnią Banku Gospodarstwa Krajowego. Numerus clausus (łac), liczba ograniczona; termin oznaczający ograniczenie u osób pochodzenia żydowskiego do wyższych uczelni. 2 ' Hotel Bristol w Warszawie. 216 1934 a Womela - współautor sztuki Irzykowskiego „Dobroczyńca złodziei" wystawionej we Lwowie, ale nie Sogranej do końca na skutek zgodnego protestu publiczności i aktorów. b Leśmian istotnie nosił się z projektem założenia na Kasprowym kasyna gry, restauracji i dancingu, a dochód z tych imprez planował przeznaczyć na stypendia literackie. 1934 217 197 Nr 23,10 czerwca Doskonałe reportaże Wandy Melcer („Wiadomości Literackie" nr 541 i 549) wzbudziły nie dość zainteresowania210. Mówienie o barbarzyństwie getta żydowskiego, postawienie przed oczami tego niewiarygodnego świata ciemnoty, który żyje tuż obok nas, to rola dość niewdzięczna. Tak zwani kulturalni Żydzi krzywią się i z miną zawodowych spiskowców szepczą, że nie pora na wywlekanie tak przykrego tematu. Inni znów uderzają w nutę tolerancji. Że niby trzeba zachować swobodę obrządku. Są i tacy, którzy mówią, że każdy naród ma swoje tradycje, więc Żydzi nie powinni zaprzestać maglowania trupów i ogłupiania dzieci. Społeczeństwo polskie zachowuje dość lekkomyślną obojętność. A przecież przymus szkolnictwa religijnego, hodowanie po chederach milionów fanatyków to sprawa o znaczeniu państwowym. Trzeba tu wyraźnie odgraniczyć potrzeby religijne od spraw obyczajowych, a zwłaszcza od terroru wychowywania w chederach. Ostatecznie czytanie Starego Testamentu daje nawet dość dobre wyniki. Anglicy, którzy są pierwszym narodem świata, spędzają dość dużo czasu nad przypowieściami. W każdą niedzielę czytają jakiś kawałek historii narodu żydowskiego, ale czynią to prawdopodobnie, aby wiedzieć, jak robić historii nie należy. Żydzi z tej zajmującej książki nie potrafią wydobyć nic pożytecznego. Z uporem maniaków trzymają się kiepskiego pomysłu narodu wybranego. Rasizm niemiecki jest od czasów biblijnych pierwszą próbą takiej megalomanii narodowej. Przypuszczać należy, że skutki będą podobne. Uparci rasi-ści staną się równie nieznośni i niesympatyczni, jak ortodoksyjni Żydzi pogardzający gojami. Artykuły p. Melcer są bardzo na czasie. Właśnie teraz, gdy wzmaga się fala antysemityzmu, powinien wzrosnąć wśród Żydów samokrytycyzm. Właśnie teraz jest wielki czas, aby Żydzi poszukali niektórych przyczyn antysemityzmu, aby nieco zrewidowali swój stosunek do świata. Antysemityzm jest przeważnie zjawiskiem ekonomicznym. Antysemityzm jest przeważnie głupi, niesprawiedliwy i geszefciarski. Ale to nie znaczy bynajmniej, aby należało kultywować wszystkie przywary narodowe, aby pielęgnować ciemnotę, aby z getta żydowskiego robić nietykalne tabu. Żydzi chętnie biorą się do reformowania świata, ale czemu inteligencja żydowska nie idzie w lud, nie prowadzi walki z chasydyzmem, czemu jak kiedyś inteligencja polska nie walczy z klerem? Być może, jest w tym wina i samego antysemityzmu. Godzi on zawsze prawie w Żydów pracujących dla kultury czy nauki, a nigdy prawie w rabinizm. Podobnie polityka rządu szuka przymierza z cadykami i otacza się opieką religijne paczenie umysłów młodzieży żydowskiej. Czy którego 210 Wanda Melcer, Czarny ląd ~ Warszawa. Dziecko żydowskie rozpoczyna ziemską wędrówkę oraz Czarny ląd — Warszawa. Młodzieniec żydowski wstępuje w świat, „Wiadomości Literackie", 1934, nr 14 oraz 22. I 218 1934 1934 219 z geszefciarzy, bankierów i spekulantów, zelżono choćby w części tyle co wybitnych poetów lub uczonych pochodzenia żydowskiego? Niemcy hitlerowskie wygnały zaledwie dziesięć procent ludności żydowskiej. Ale kawiarnie berlińskie pełne są żydowskich pośredników i geszefciarzy. Wypędzono najświetniejszych ludzi kraju, a nawet dzisiejszej Europy. Nie, to wyraźna fuszerka. Żydzi powinni sami zacząć prowadzić własną przyzwoitą akcję antysemicką. Ale na to jest -jak już wspominałem - argument, że teraz nie czas. Kiedyż wreszcie ten czas przyjdzie? - dzięki żydowskiemu Bogu trwa to już parę tysięcy lat. Anglicy, Francuzi czy inne nacje mieli baczną kontrolę swych błędów narodowych, jedne narody miały rewolucje, inne -świetnych satyryków i obrazoburców. Ale Żydzi nie mogli, bo nie był czas po temu, bo właśnie nie lubili ich Asyryjczycy, gniewali się na nich Egipcjanie czy Hiszpanie. Wrogowie rodzaju ludzkiego chcieliby, aby wszyscy Żydzi chodzili w chałatach, kiwali się nad talmudem i wydzierali sobie brody o to, czy jakiś bubek biblijny powiedział „me" czy „be". Niech żrą cebulę, niech palą szaba-śniki, niech maglują trupy, byleby nie robili niepotrzebnej konkurencji w handlu, przemyśle, nauce czy sztuce. Jest to, oczywiście, barbarzyński stosunek do świata. Sprawą człowieka jest troska o podniesienie poziomu, o upowszechnienie wiedzy i zwalczanie fanatyzmu zarówno wśród młodych ludzi, którzy na uniwersytetach piorą koleżanki Żydówki kijami, jak i wśród młodych Żydów, którzy z jałowych rozważań talmudycznych wynoszą spaczone umysły i pogardę dla świata i piękna kultury europejskiej. Nie wystarcza pogarda dla „sztafetowców", nie wystarcza poczucie, że Żydom dzieje się na świecie istotnie wiele niesprawiedliwości, trzeba jeszcze większej odwagi w samokrytycyzmie, trzeba, aby inteligencja żydowska walczyła o wychowanie młodych Żydów na mieszkańców Europy, a syjoniści, aby w nowej ojczyźnie odgrodzili się od chederu, talmudu i rabina, który jest ich wrogiem nie bezpieczniejszym i starszym do Hitlera. 198 Nr 25,17 czerwca Niemcy hitlerowskie, Niemcy prześladujące własnych uczonych i artystów za ich pochodzenie i przekonania, Niemcy palące książki najświetniejszych pisarzy, Niemcy katujące w obozach koncentracyjnych tysiące przeciwników politycznych, Niemcy Hitlera i Goebbelsa izolowane są od Europy. Ta izolacja, ten chłodny mur, który wyrósł między hitleryzmem a resztą świata, nie ma nic wspólnego z szacherkami polityki. To odruch sumienia. To sprzeciw świata, który jeszcze nie wyrzekł się moralności. W chaosie i nędzy, w rozprzężeniu i dezorientacji panującej w Europie znalazło się jednak tyle jeszcze poczucia moralnego, że barbarzyństwa demagogii hitlerowskiej odgrodziły ten kraj od Europy współczesnej. Po wielkiej i tragicznej rewolucji sowieckiej Europa otoczyła Rosję murem wrogiej izolacji. W imię praw człowieka, w imię kultury, broniąc haseł cywilizacji europejskiej. Kapitalizm wysilał się na zbrojne interwencje. Kapitał był zagrożony i kapitał walczył z Rosją. Wielu lat było trzeba, aby ta izolacja straciła na ostrości. Niemcy nie są groźne dla wielkiego kapitału, barbarzyństwa i zbrodnie hitlerowskie nie zagrażają nawet grubym interesom geszefciarzy żydowskich. Hitleryzm obraził tylko poczucie sprawiedliwości, obraził pojęcie cywilizacji, uderzył w kulturę i naukę. Któż by się tym zbytnio przejmował! Wydawać by się mogło, że minister propagandy hitlerowskiej Goebbels nie może liczyć na poparcie ze strony pisarzy i uczonych, ze strony kolegów Einsteina czy Tomasza Manna, dla których nie ma miejsca w dzisiejszych Niemczech. Minister Goebbels nie mógłby dziś przemawiać ani we Francji, ani w Anglii. Przemawiać będzie w Warszawie211. Polityka rządu wydaje mi się w tym wypadku dość lekkomyślna. Przyjęcie Goebbelsa w Warszawie zaznaczy się zwiększeniem autorytetu haseł hitlerowskich, które zyskują u nas bardziej na znaczeniu, niż się to może czynnikom rządowym wydaje. Przykład wyborów łódzkich jest dość wymowny212. Efekt tego przyjęcia na zagranicę będzie fatalny. Nie wzbudzi to dla nas sympatii ani zaufania w Anglii czy we Francji. Ale przecież to nie rząd zaprasza Goebbelsa, przyjeżdża on, aby w Unii Intelektualnej wygłosić odczyt o polityce swego państwa. Nikt nie ma wątpliwości co do zupełnego cynizmu polityki niemieckiej i tej nagłej przyjaźni dla Polski, która przez różnych Goebbelsów była poniewierana w setkach artykułów i mów transmitowanych przez radio berlińskie. Do cynizmu polityki, niestety, przywykliśmy. Ale jeśli chodzi o intelektualistów, to rola ich wydaje się po prostu haniebna. 211 Josepf Goebbels, minister propagandy Rzeszy, złożył oficjalną wizytę w Warszawie w czerwcu 1934; został przyjęty przez marszałka Piłsudskiego. 212 Chodzi o wybory do Rady Miejskiej w Łodzi, które okazały się być sukcesem Narodowej Demokracji, posługującej się w trakcie kampanii hasłami nacjonalistycznymi skierowanymi przeciw niemieckim i żydowskim właścicielom przemysłu łódzkiego. 220 1934 Może ktoś powiedzieć, że to brak tolerancji. Czemu nie, niech przyjedzie i niech się wypowie. To brednia. Goebbels nie musi przyjeżdżać, aby się wypowiedzieć. Wypowiada się co dzień, a nawet trzy razy na dzień i wszyscy już jesteśmy doskonale poinformowani o jego poglądach, które wprowadza w życie w sąsiadującym z nami kraju. Minister propagandy hitlerowskiej nie przyjeżdża, aby nam wyznać jakieś sekrety. Przyjeżdża, aby zadokumentować, że izolacja Niemiec jest fikcją, przyjeżdża, aby mieć atut dla swej propagandy, że przemawiał w Polsce na zaproszenie polskich intelektualistów. Niemcy kulturalne uległy dewastacji. Wiemy dobrze, jak wygląda dziś literatura czy teatr niemiecki. Niech więc mają odwagę albo odrzucenia narzuconej im wizyty Goebbel-sa, albo zdeklarowania się jako sympatycy ideologii ministra propagandy hitlerowskiej. „Sztafeta" jeszcze nie zwyciężyła w Polsce, a hitleryzm nie zwyciężył jeszcze Europy. W historii tej walki zapiszą się ich nazwiska w czarnej księdze reakcji i barbarzyństwa. 1 to bez względu na to, jakie instynkty i jakie demagogie zwyciężą w najbliższych latach tej trudnej epoki wielkiego zamętu. Odstępy między akapitami to nie zabliźnione rany po cięciach cenzora z 1934. 1934 221 199 Nr 26, 24 czerwca Wyjazd do Anglii na kongres PEN-Clubów jest w obecnych warunkach czymś wyjątkowo przyjemnym. Miło jest siedzieć w ślicznej, czyściutkiej kabinie polskiego parowca „Lech", przyjemnie jest patrzeć przez okrągłe okienko na maszt jak strzelista łodyga, zakwitający gwiazdą elektryczną na szczycie. Efekt światła eklektycznego na tle morza i granatowego nieba nocy jest pięknym dowodem udziału człowieka w dawno skończonych, zdawać by się mogło, artystycznych możliwościach natury. Bardzo tu przyjemnie na tym stateczku, gdy się pomyśli, że w tym samym czasie w Warszawie intelektualiści polscy przyjmują Goebbelsa. Bardzo mi tu dobrze, gdy sobie pomyślę, że nie muszę być na odczycie Tadeusza Pruszkowskiego o malarzu Wałachu, którego popiera rzeczywisty tajny radca artystyczny Wałachowski. Bardzo się cieszę, że nie muszę czytać w „Gazecie Polskiej" pochlebnych wypocin Jana Kleczyńskiego o kiepskim malarzu, który ma wysokie poparcie. Nie muszę czytać, oczywiście tylko dlatego, że już czytałem. Nie można mieć za złe p. ministrowej Beckowej, że okazuje tak żywe zainteresowanie sztuką, że ma tyle inicjatywy i dobrych chęci. To objaw sympatyczny. Można nawet wybaczyć Warchałowskiemu, że się pomylił stawiając na dychawicznego Wałacha. Gorzej jednak musimy myśleć 0 tych wolontariuszach schlebiania, o tych, co taką pomyłkę pokrywają swym autorytetem. Niestety, opieka rządu nad sztuką, zasadniczo potrzebna i pożyteczna, demoralizuje obie strony. Rząd nabiera ambicji zrozumiałych u każdego mecenasa. Mecenasa w znaczeniu adwokata, to znaczy gotów jest bronić każdej złej sprawy. Wkrada się bowiem w tę opiekę niebezpieczna sprawa prestiżu, 1 zła gra aktora Pikusińskiego w rządowym teatrze staje się niemal zagadnieniem państwowym. Z drugiej zaś strony artyści i literaci zaczynają chorować na parcie i nieustanną potrzebę wychodzenia na dwór królewski. To nie tresura czy interesowność materialna, to raczej potrzeba wygodzenia ukochanej władzy. Nic nie zmusza sympatycznego malarza i świetnego profesora, który nie wygłaszał nigdy odczytów o malarzach, aby wybrał sobie akurat na początek kiczarza, popieranego przez wysokie sfery. Nikt z pewnością nie miałby za złe pewnemu staremu profesorowi, gdyby nie posłuchał zlecenia z góry i nie zgodził się mówić z Goebbelsem. Mógłby się przecież łatwo tym usprawiedliwić, że Goebbels nie zna języka rosyjskiego. Nie, to nie życiowa konieczność, to trwożliwa natura wzywa do tych usług, które są wynagradzane atmosferą zgody i życzliwości osób ważnych i możnych. Nigdy nie miałem zaufania do panów, którzy noszą pelerynę, łupież i kołnierze 'a la Słowacki. Część delegacji polskiej na kongres do Edynburga pojechała koleją. Na „Lechu" jedzie z nami Zofia Nałkowska, Aniela Zagórska i trzy kobiety, z których jedna przedstawia się: „Olgierd". Do Paryża pojechała jednoczę- 222 1934 1934 223 śnie delegacja akademii, w której jest mężczyzna przedstawiający się: „Miriam". Myślę, że byłoby dobrze, gdyby na zagranicę tych dwoje zamieniło się imionami. Zawsze to przyzwoiciej dla cudzoziemców, gdy mężczyzna mówi o sobie Olgierd213, a kobieta Miriam214. Rzucam tę myśl, może się przyda w przyszłości, bo na ten raz już przepadło. Okręt jest miły i wygodny, kuchnia wyborna, usługa znakomifa, i wszyscy z wyjątkiem pasażerów są mężczyznami. Znakomita powieściopisarka Zofia Nałkowska zbiera co najtrudniejsze wyrażenia fachowej marynarki, aby je zastosować do prozy psychologicznej. Znakomita tłumaczka Conrada poprawia na pokładzie swój przekład Zwierciadła morza. Prawdziwa sielanka! To zajęcie odpowiada idealnie warunkom i okolicznościom życiowym. Ja osobiście jestem w położeniu mniej szczęśliwym. Czuję, że wszystko, co piszę w tej chwili, jest za łagodne, zbyt niemrawe - ale przyjemne kołysanie okrętu odbiera mi agresywność. Błogostan słońca i morza neutralizuje działanie żółci i osłabia moją zdolność zarobkowania. Na szczęście zauważyłem przed chwilą, że nie zabrałem ze sobą pędzla do golenia. Dodało mi to odrobinę irytacji potrzebnej do mego fachu. Osoba, która mówi o sobie „Olgierd", chodzi wieczorem po okręcie w stroju narodowym. Wracam do sił. Z Londynu napiszę obszerniej. 3 Stella Olgierd, krytyk literacki. 4 „Miriam" to Zenon Przesmyski, używający takiego pseudonimu. 200 Nr 28, 8 lipca Schodzimy pod pokład. Oprowadza nas krępy młody człowiek i z dumą pokazuje najnowsze techniczne urządzenia statku. W środku hali maszyn szaleje ze świstem i szumem główny wariat stalowy. Zroszony potem oliwy, wariuje, wali z pasją i rozpaczliwym wysiłkiem. Obok, spokojniejszym rytmem, jakiś walec, jak łagodniejszy szaleniec, uderza, prostuje się i znów uderza. W kątach pracują zupełnie już łagodne dzieci wielkiego wariata. Mały stalowy jegomość z pedanterią obraca się eleganckim, precyzyjnym ruchem. Jeszcze niżej, gdzie schodzimy po żelaznej drabince, pracują ludzie. Znać tu ogromny postęp. To piekło okrętowe zostało złagodzone do roli czyśćca. Zwiedzałem kotłownie starych okrętów, gdzie brak powietrza i żar potworny odbierał siły i ochotę do życia nawet nam, zwiedzającym i eksterytorialnym, jak Dante. Wentylacja jest teraz lepsza, praca palacza trwa cztery godziny. W kalkulacji budowy okrętu nie żałowano już pieniędzy na tę klapę bezpieczeństwa, jaką jest ludzkie traktowanie najcięższej pracy proletariatu. Te niewątpliwe zdobycze wywalczył może humanitaryzm - a może raczej strach i poszanowanie dla sił dynamicznych zamkniętych tu ludzi. Niemałą rolę odegrało w tych poprawkach technicznych słowo, książka, którą może czytał wyrachowany właściciel stoczni, konstruktor, inżynier czy urzędnik aprobujący plan budowy. Na okręcie, oddani we władzę żywiołów, bylibyśmy przecież, płynąc pod polską banderą, otoczeni nie tylko widzialnymi siłami. Wiatr, który uderzył w tę banderę, to był wiatr, który kiedyś wiał od morza, który się zrodził w małym domku kaszubskim, ozdobionym teraz, jak herbem, portretem Że-romskiego. Zarówno młody kapitan naszego okrętu, jak i jego oficerowie zaczytywali się na pewno w latach szkolnych powieściami Jules Verne'a, tego dobrotliwego demona przygody. Kapitan woli Jacka Londona od Conrada, ale wciąga się w literackie rozważania na temat słownictwa Konradowego Zwierciadła morza. Aniela Zagórska zaraziła cały personel okrętu niepokojącymi zagadnieniami, jak należy pisać: „zarzucił kotwicę" czy „opuścił"? Na mostku kapitańskim pierwszy oficer wraz z kapitanem, jak grzeczni uczniowie w szkole, z ołówkiem w ręku ślęczą nad angielskim oryginałem i przekładem Zagórskiej. Najbardziej oporny na bakcyla literatury wydaje mi się pasażer Izraelita, stary kupiec jadący do swoich dzieci do Nowego Jorku. Kręci się po pokładzie, nie ma się z kim wygadać, wreszcie zaczepił mnie: - Jaki pan ma interes? - Nie mam interesu - odpowiadam. - Piszę. Jestem literat. - Literat? Ale jaka litera? - indaguje mnie bardzo podekscytowany kupiec. Teraz ja jego nie rozumiem. Widocznie myśli, że prowadzę jakiś tajemniczy handel i nie chcę mu powiedzieć całej prawdy, tylko pierwszą literę. Gdybym powiedział „k", znaczyłoby to kalosze, „m" - margaryna. Cierpli- I 224 1934 wie tłumaczę mu, że piszę książki, ale i to nie może go zadowolić. Wreszcie, zdaje się, zrozumiał, bo przyleciał do mnie z drugiej strony okrętu i powiedział z uśmiechem odkrywcy: - Pan musi znać Wołkowicza, bo on pisuje do „Naszego Przeglądu". Mówię mu, że znam, nie chcąc już szarpać mu nerwów. Zapada zmierzch. Wchodzimy do ujścia Tamizy. Mijamy otulone mgłą stare fregaty z czasów Nelsona, mieszczące dzisiaj szkołę morską. O północy otwiera się przed nami Tower Bridge. Jesteśmy w Londynie. Tą drogą wracał Conrad z dalekich podróży. Nie można o tym zapomnieć. Ciągle i wszędzie wspominać musimy przeczytane książki. Ujście Tamizy, szare, mgliste, pełne starych okrętów zakotwiczonych po brzegach - czy miałoby ten urok, gdyby kiedyś Conrad nie nasycił wzruszeniem opisu dnia czy wieczora powrotu z błękitu mórz do mglistej przybranej ojczyzny? I tu w Londynie każda stara rudera pachnie miodem tytoniu i porterem, jak „The Old Chester Cheese", gdzie siadywał Dickens. Wzgórza i drzewa Richmondu to pejzaż namalowany na horyzoncie teatru Szekspira. Nawet stara małpa w szarym cylindrze, wysiadająca z auta przy Hyde Park Corner i promenująca się z oślepiającą dumą między bezrobotnymi, zalegającymi wypalone suszą trawniki, nawet ta arystokratyczna pokraka wydaje się być naładowana dynamicznymi aforyzmami Shawa. Co drugi młodzieniec, uwijający się po Piccadilly Circus z kobiecym wdziękiem i z goździkiem w butonierce w charakterze „ozdóbki", robi wrażenie apostoła wilde'owskich paradoksów. Szyldzik z napisem „Baker Street" budzi w nas uczniowski sentyment dla wspaniałego Holmesa. Nigdzie może tradycja i wspomnienie książek nie działają urokiem tak nieodpartym. Londyn nie ma samoistnego piękna urbanistycznego jak Paryż, architektura nie czaruje nas u wylotu każdej ulicy jak w Rzymie. Londyn i w czasie pogody ma mgłę, która zaciera kształty i upoetycznia miasto. Nie zwiedzam teraz Londynu. Odświeżam tylko starą znajomość. Spieszę się do romantycznej Szkocji, gdzie wśród wzgórz i dolin rozrosło się najpiękniejsze miasto Wielkiej Brytanii, Edynburg - stolica młodego szkockiego separatyzmu. Zamierzam dalej mówić o słowach, o poezji, która w tym miejscu każe śmiesznym młodym ludziom przybierać grottgerowskie pozy, o tęsknotach do bohaterstwa zatruwających rozważnych i oszczędnych Szkotów, o naiwnych pannach śpiewających przy kominku celtyckie ballady, o sile literatury budzącej narody i ojej słabości gorzkiej, skłóconej i gorszącej tam, gdzie sami twórcy pragną bezpośrednim czynem wpływać na losy swych narodów. Chcę mówić o międzynarodowym zjeździe pisarzy w Edynburgu. 1934 225 201 Nr 29,15 lipca Kongres w Edynburgu zaczął się dość burzliwie. Po usunięciu PEN-Clubu Niemiec hitlerowskich delegatami niemieckimi na zjazd międzynarodowy są obecnie dwaj pisarze wygnani: Toller i Olden. Ci dwaj pisarze reprezentują swój naród na forum międzynarodowym. Jest to niewątpliwie policzek wymierzony oficjalnej literaturze Niemiec hitlerowskich. Co więcej, obaj pisarze-emigranci są beniaminkami kongresu. Już samo ukazanie się Tollera wita burza oklasków. Pierwsze przemówienie wielkiego H.G. Wellsa daje prawo przypuszczać, że to nie koniec, że międzynarodowy zjazd pisarzy pójdzie dalej w kierunku bojowej akcji, że postawa całej organizacji nabierze odwagi i sprężystości. „Nie jesteśmy międzynarodowym stowarzyszeniem piknikowym" - powiedział Wells. Już w następnych zdaniach swego przemówienia dał temu wyraz atakując delegata Włoch Marinettiego. Zadał mu parę pytań dotyczących wolności słowa we Włoszech, powołując się na szereg konkretnych faktów prześladowania pisarzy niezależnych. Tego dnia po południu miałem możność zamienienia kilku słów z Wellsem na garden-party w pałacu Holyrood-house. W fantastycznej scenerii parku, położonego u stóp dzikiej i malowniczej góry, oddział żołnierzy szkockich demonstruje marsze narodowe. Warkot bębnów, piszczałki i kobzy", kraciaste spódnice żołnierzy, szare cylindry panów, kolorowe suknie kobiet, zamek poważny i smutny, wreszcie góra, na której szerzy się, widoczny stąd, spowodowany suszą pożar - wszystko to jest dość nierealne i rozmowa z Wellsem wydaje się sennym przywidzeniem. Wells mruży żółte kocie oczy, piszczy cienkim głosem, mówiąc o znaczeniu PEN-Clubów. Pisarze aktywni, twórczy nie mają ani czasu, ani energii na organizację. Zjazdy stowarzyszeń literackich zdane są na pastwę grafomanów lub ambitnych dziennikarzy. On sam po otwarciu kongresu wyjeżdża w góry, może na dzień, może na dni parę. Cóż więc będzie z poruszonym przez niego projektem zaproszenia pisarzy sowieckich, komu odpowiadać będzie Marinetti, co się stanie z protestem pisarzy przeciw trzymaniu w obozie koncentracyjnym Ossietzky'ego i jego towarzyszy? Czyżby te wszystkie sprawy nie zajmowały Wellsa? Czemuż więc rozpętał burzę? Wells robi wrażenie człowieka znużonego i zajętego czymś innym. Dość wcześnie opuszcza garden-party w towarzystwie Rosjanki, obecnie baronowej Budbergb. Nie ma go na wszystkich następnych posiedzeniach zjazdu, nie ma go nawet na oficjalnym bankiecie PEN-Clubów. Marinettiego, który odpowiadając na oskarżenie rzucone Włochom faszystowskim, wije się jak makaron włoski, nadziewa na widelec delegacja belgijska i francuska. Sytuacja tego starego futurysty jest wręcz żałosna. Signore Marinetti deklamuje, rozkłada ręce, robi się czerwony, jak za dawnych czasów, gdy jego obecny właściciel był również socjalistą. Co drugie słowo powtarza, że jest poetą. Brzmi to, jak gdyby przyzna- 226 1934 wał, że jest kontuzjowany albo małoletni. Sala śpiewa lirycznie o sprawie Benedetta Croce215, ktoś wstaje z miejsca i spokojnie mówi, że Signore Ma-rinetti kłamie. Następną sensacją kongresu jest przemówienie Oldena. Wygnany pisarz niemiecki nie panuje nad sobą, błądzi rękami w powietrzu, drży, krzyczy, ukrywa twarz w dłonie. To wstrząsające przemówienie nie znajduje dość gorącego przyjęcia. Kongres jest już zblazowany. Sprawa niemiecka przestaje być atrakcją. Projekt Francuzów opodatkowania się na rzecz emigranckiego PEN-Clubu zjazd przyjmuje z ostrożnością i odsyła sprawę do komitetu egzekutywy. O nudo! Najgorszy, podstępny przeciwniku wszelkiego idealizmu. Nudo, która się rodzisz z białej karafki na pulpicie prelegenta, która potrafisz wślizgnąć się niepostrzeżenie między szlachetne mowy ludzi szlachetnych. Słowa „la liberte" i „freedom", powtarzane bez przerwy, zaczynają już nie tylko nudzić, ale irytować. Jak tu odróżnić ludzi szczerych, ludzi, którzy na forum międzynarodowym mają prawo powoływania się na świętą wolność słowa i sumienia - od tych, co tu są Tollerami, a w domu u siebie Marinetti-mi? Autorzy, za którymi nie stoją ich dzieła, nie budzą zaufania. Z nazwisk znanych na kontynencie jest tu paru zaledwie pisarzy. Do nich należy Emil Ludwig, którego mowa ożywia znów senny kongres i staje się głównym i najważniejszym jego zdarzeniem. Ludwig mówi o wojnie. Nawołuje międzynarodowy zjazd do zbiorowego manifestu. Ludwig przejęty jest troską o najbliższą przyszłość Europy, wzywa do skoordynowanej akcji pisarzy zrzeszonych wPEN-Clubach. Mówi o odpowiedzialności, która ciąży dziś na ludziach pióra. Proponuje, aby prezes organizacji, na wypadek zbliżającej się wojny, zwołał zjazd międzynarodowy. Wreszcie plącze się w swoich propozycjach. Zmienia wniosek w tym sensie, aby już po wybuchu wojny zebrał się PEN-Club dla wydania manifestu potępiającego wojnę i dla obrony wolności słowa. Teraz zjawia się Wells. Jest to już ostatnie parę godzin kongresu. Na sali znajduje się zaledwie kilkadziesiąt osób. Większość oficjalnych delegatów rozjechała się na wycieczki. Wells występuje przeciw propozycji Ludwiga. Powiada, że można by postawić dalej idący wniosek, np. że na wypadek wybuchu wojny prezes PEN-Clubów obowiązany jest zapobiec wojnie. Nazywa propozycję Ludwiga śmieszną. Na sali nie ma już prawie nikogo. Kongres kończy się, a raczej rozłazi. Nastrój jest smutny i przygnębiający. Daje to gorzki przedsmak takiej skoordynowanej akcji, jaką sobie Ludwig wyobrażał w obliczu wojny. Ludzie pióra i intelektualiści, nawet teraz, w czasach pokoju, nie mogą zdobyć się na jakikolwiek czyn wspólny i uzgodniony. W kuluarach wre jeszcze dyskusja. Są tacy, którzy zarzucają Wellsowi zbojkotowanie kongresu. Jeśli 215 Benedetto Croce był przeciwnikiem rządów Mussoliniego i choć nie był represjonowany, pozostawał do czasu upadku faszyzmu we Włoszech w stanie na poły dobrowolnej, na poły zaś wymuszonej emigracji wewnętrznej. 1934 227 propozycje Ludwiga były źle i naiwnie sformułowane - sprawą Wellsa i jego wielkiego autorytetu było nadać im formy bardziej celowe. Przecież manifest wszystkich pisarzy zrzeszonych w PEN-Clubach miałby jakieś znaczenie, dodałby odwagi ludziom pokrewnie myślącym i jeśli nie miałby siły zapobiec grożącej wojnie - byłby czynem o poważnym znaczeniu wychowawczym. Deszcz leje jak z cebra. Przykrył szarą zasłoną rozległe, romantyczne kontury zamku. Edynburg staje się zwykłym miastem ulic, samochodów i sklepów. Na głównej ulicy największy cukiernik edynburski wystawił dwie wielkie, z marcepanu zrobione książki. Na jednej jest napis czekoladowy: „Pióro silniejsze jest od szabli", na drugiej: „Człowiek niewidzialny H.G. Wellsa". Tym człowiekiem niewidzialnym na kongresie był Wells istotnie. Wells, jeśli wolno się domyślać, nie chce uczynić zPEN-Clubów organizacji walczącej. Chce, aby należeli do niej możliwie wszyscy pisarze, bo tylko wtedy możliwe będzie zadawanie publiczne pytań Marinettiemu, bo tylko wtedy zjazdy będą jakimś rodzajem trybunału literackiego, gdzie można będzie oskarżać i bronić swego stanowiska. Wells wydaje się być pesymistycznie nastrojony w stosunku do protestów i manifestów0. W nieoficjalnych wypowiedziach, mówiąc o znaczeniu wychowawczym literatury, powiedział, że może ktoś pisać antysemickie bzdury jak H.S. Chamberlain i w końcu w wiele lat po jego śmierci zjawi się Hitler, aby te głupstwa wprowadzić w życie. W słowa Wellsa wkrada się nuta zniechęcenia i irytacji. Trudno jest przewidzieć, co zostanie z pracy pisarza i jakie demagogiczne głupstwa zdystansują na razie pracę odkrywczych umysłów. W tej walce najmniej celowa jest metoda ciągłych protestów, które niczego nie zmieniają, a dyskredytują, jak każda akcja nieudana. To, co piszę, nie jest oczywiście dokładnym sprawozdaniem z kongresu. Starałem się tylko podać główne zdarzenia i oddać atmosferę zjazdu. Delegacja polska wyróżniła się rzeczowością i czynną współpracą. Referat Nałkow-skiej O międzynarodowości w literaturze przyjęty był z wielkim uznaniem. Parandowski zabierał głos parokrotnie, m.in. w sprawie kontroli nad tłumaczeniami, oraz zaofiarował współpracę PEN-Clubu polskiego przy nawiązywaniu stosunków z pisarzami sowieckimi, co również było przyjęte przez kongres nader życzliwie. PEN-Club polski gościł już wielu pisarzy sowieckich i jako ośrodek literacki najwięcej ma możliwości nawiązania stosunków bezpośrednich. Każdy z mówców podkreślał apolityczny charakter organizacji i każdy mówił o polityce. Zjazd usunął pisarzy hitlerowskich, atakował Włochy faszystowskie w imię wolności słowa i postanowił zaprosić pisarzy sowieckich. Czy te niekonsekwencje wynikły z przypadku? Czy jest w tym raczej potrzeba oparcia się ideowego na jednej ze stron walczących? W walkach między faszyzmem a komunizmem pisarze coraz mniej mają siły wytrwania przy liberalnej wolności słowa, przy hasłach obumierającej demokracji. Być może, dlatego ostatni zjazd PEN-Clubów ujawnił tak wyraźną tendencję lewicową. 228 1934 1934 229 Po pacyfistycznych przemówieniach uczestnicy zjazdu zebrali się na bankiecie, aby oklaskiwać stare celtyckie tańce wojenne, aby wysłuchać separatystycznych tęsknot młodego ruchu szkockiego. Potem wrócili do stolicy Wielkiej Brytanii, gdzie kapitalizm przyzwala wciąż jeszcze pisarzom angielskim walczyć piórem i słowem z wszystkim z wyjątkiem osoby Jego Królewskiej Mości. a Czy mogłem przypuszczać, że w tym Edynburgu kiedyś nie „ warkot bębnów i kobzy " mnie przywita, ale polski żołnierz w mundurze Brygady Podhalańskiej, deklamujący mój wiersz „Alarm dla miasta Warszawy"? Wells przeżywał wtedy ostatnią wielką miłość życia z Murą Budberg, naszą bliską przyjaciółką łat wojennych. W sierpniu 1974 roku odwiedziłem Murą w Londynie. Nic nie zostało ze świetnej atmosfery jej salonu literackiego, gdzie poznałem Eliota i Sitwellów. Postarzała, osamotniona po śmierci Wełlsa zbliżyła się do dawnej białej emigracji rosyjskiej. Angielskość spłynęła z niej. Na ścianie pozostały ikony i wróciły fotografie Gorkiego, któremu Murę Wells odbił, gdy odwiedził Gorkiego na Capri. Wypiliśmy po kieliszku ,, Polskiej Wyborowej" wspominając dawne czasy. Wyszedłem od niej zasmucony, że nielitościwy czas zwyciężył żywotność tak dotąd witalnej, mądrej Mury. c Przewidywania Wellsa, jak wiele jego ostatnich kassandrycznych wypowiedzi, sprawdziły się, bo PEN Club i pisarze bezradnie patrzyli na rozpętany żywioł wojny. 202 Nr 30, 22 lipca Ostatniej niedzieli w Londynie widziałem na Trafalgar Square meeting antyfaszystowski. Kolorowe transparenty potępiały gwałty hitleryzmu i faszyzmu. Transparenty były kolorowe, ale ludzie bladzi. Z maszerowaniem też było nietęgo. W oczach młodzieńców, niosących chorągwie, nie płonął żar natchnionego zapału. Starsi panowie i młodzi studenci w okularach szli z minami nieco zażenowanymi. Szli nie jak gladiatorzy, ale jak nauczyciele ze szkół powszechnych na czele grzecznych uczniów. Tylko że tych uczniów nie było. Uczniowie woleli kopać piłkę albo patrzeć, jak robiąto inni. Te ligi i ci panowie do spółki z kwakrami i Armią Zbawienia nie ocalą Anglii od faszyzmu. Ocali Anglię charakter, usposobienie i zwyczaj narodowy. Na pytanie, które zadawałem niejednokrotnie, czy Anglii grozi faszyzm, odpowiedziano mi uśmiechem. Nie, wydaje się to niemożliwe. Można dużo powiedzieć złego o Anglikach, ale nie ma tam najniebezpieczniejszej choroby społecznej, owczego pędu. W tym kraju owiec ludzie są dość odważni i samodzielni w poglądach. Popularnym typem w Anglii jest poszukiwacz własnej prawdy. Mówiono mi, że najczęstszym powodem do rozwodów są nieporozumienia na tle religijnym. Tym się tłumaczy ogromna ilość sekt i kultów. Tym się tłumaczy ilość dziwaków, mówców publicznych, maniaków i pieniaczy sądowych. A przecież wydawać by się mogło, że jest to najbardziej ujednostajnione społeczeństwo. Ludzie ubierają się jednakowo (gdy mają się w co ubrać), z niezmiennym rytuałem piją herbatę, budują domy, nie odstępując ani na krok od świętej zasady, a raczej fasady z trzyokiennym wykuszem. Obyczaj życia angielskiego dopuszcza zdobycze techniki, nowe formy, troszkę jak papież radio albo samochód. Tak wygląda kasta mandarynów, ze względu na wieczny uśmiech i wielką konsumpcję herbaty nawet podobna do prawdziwych Chińczyków. Ale Anglia jako imperium, jako Rzym współczesny, wydaje się chylić do upadku. Ogrody publiczne, do których mają dostęp wszyscy obywatele, zalegają bezrobotni. Trybuni ludowi w Hyde Parku czy Albert Hali upodabniają się do proroków żydowskich. Pół świata, podbite przez potęgę angielską, dąży coraz silniej do samodzielności. Czy Anglicy, zdani na własne siły, bez czerpania soków z bogatych burżujów i kolonii, utrzymają swą potęgę? Jest to dość problematyczne. Pewnego pięknego, a raczej mglistego dnia skończy się strzyżenie wąsów i trawy. Cudowne kwiaty Kornwalii, pozbawione opieki ludzkiej, zmarnieją, zdziczeją róże i młodzi chłopcy z Oxford i Cambridge. Chyba długo nie da się utrzymać tej sielanki opartej na funcie i Biblii. Życie piękne i wygodne, ale oparte na wyzysku i krzywdzie, należy do przeszłości. Nie bez żalu żegnać będziemy ten pełen uroku pogodny dobrobyt, ten umiar rozsądny w życiu codziennym, miłość przyrody i miłosierdzie, wspaniałe igrzyska sportowe i przytułki dla starych psów i koni, które miały ciężkie życie. . ft 230 1934 1934 231 A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ten świat jest światem ginącym. Anglia w ustroju kapitalistycznym osiągnęła maksimum szczęśliwości. W pogodnych czasach rządów królowej Wiktorii był to chyba kraj, w którym najwięcej było ludzi szczęśliwych. I dziś jeszcze szczęście jest tu zjawiskiem pospolitym. Opuszczając Anglię, gdzie wszystko wydaje się tak łatwe, gdzie znaczna poprawa ekonomiczna chyba na długie jeszcze lata prolonguje kapitalistyczny stan rzeczy, nie mogę się oprzeć nielojalnemu życzeniu rychłej burzy społecznej, burzy, która by oczyściła powietrze Anglii. Tutaj właśnie powinna się rozpocząć budowa socjalizmu. Poczucie solidarności, wpojone przez wychowanie i sporty kolektywne, wysoki poziom uprzemysłowienia, zdrowe poczucie rzeczywistości i odwaga myśli, miarkowana przez humor i poszanowanie praw człowieka, to start o wieleż więcej dający nadziei od fanatyzmu i mistycyzmu rosyjskiego. Trudno jednak wierzyć, aby możni tego kraju usłuchali swoich filozofów. Trudno przypuścić, aby wielkie koncerny węglowe i metalurgiczne zawezwały H.G. Wellsa i powierzyły mu sprawowanie rządów. Członkowie klubów gry w golfa i krykieta nie dadzą się tak łatwo przekonać, że budowanie socjalizmu jest bardziej emocjonującym sportem od rzucania kulką w dziurkę. Nie należy przypuszczać, że książę Walii wprowadzać będzie pierwszą modę proletariacką, a król przywita zwycięskich rewolucjonistów osobiście, jak drużynę futbolową, podając każdemu rękę i pytając o zdrowie. Jeśli przyjdzie w Anglii do rewolucji, będzie to rewolucja prawdziwa, ale nie zginą w niej z pewnością wartości ludzkie. Jeśli gdzie, to tu właśnie obejdzie się bez nierozumnych dewastacji, bez rozlewu barbarzyństwa. Na razie życie nie wróży Anglii żadnego przewrotu. Znaczna poprawa gospodarcza, ożywienie w city londyńskiej, zmniejszenie bezrobocia nie tworzą sprzyjających warunków dla zmian społecznych. A jednak wraz z upadkiem popularności awanturników w rodzaju Mosleya216, wraz z rosnącą niepopularnością - wrogością nawet wobec hitleryzmu i faszyzmu włoskiego, rosną wśród młodzieży angielskiej nastroje zdecydowanie lewicowe. Świadczą o tym uchwały studentów z Oxford, zjazd młodzieży wsze-changielskiej w Edynburgu, świadczą o tym nawet mówcy niedzielni w Hyde Parku. W muzeum miasta Londynu stoją w gablotach manekiny ubrane w oryginalne suknie naj wytworniej szych i najpiękniejszych kobiet Anglii. Od krynolin z osiemnastego wieku aż do ostatniej toalety jakiejś pięknej panny angielskiej z zeszłorocznych wyścigów w Ascot. Czy historia Anglii znajdzie swój wyraz ostateczny w mnożeniu nędzy i tych uroczych manekinów? Czy żałosna biedota londyńska, miliony ludzi dorosłych, którzy nie pracowali nigdy w życiu, i najwyższy wykwint życia klas posiadających tworzyć mają przyszłość tego wielkiego narodu? Nie. Nie łączmy żadnych nadziei z doraźnymi zwycięstwami kapitalizmu angielskiego. Wierzymy, że socjalizm, tu budowany, zwycięży. Wróci nam wiarę w człowieka, odnowi zapał. Przejdzie szerokim, potężnym wiewem, kto wie, może nawet nie czyniąc szkody kwiatom Kornwalii i najpiękniejszym sukienkom panien angielskich. 216 Oswald Mosley był przywódcą faszystów brytyjskich, zrzeszonych w British Union of Fascists. 232 1934 203 Nr 31,29 lipca H.G. Wells zajmuje paropokojowe mieszkanie w wielkim gmachu, a raczej w kompleksie domów, otaczającym Baker Street Station. Tędy przechodzi kolej i kolejka podziemna. W ogromnym gmachu, urządzonym bardzo współcześnie, izolowanym od hałasu, trudniej natrętowi dostać się do wielkiego pisarza niż przez najwyższe mury prywatnej willi i szpalery służby. Drzwi mieszkania w jednym z tysięcznych korytarzy nie są oznaczone żadnym znakiem. Portier musi podać numer i wskazać drogę jak hasło. Przyjeżdżamy na Chiltern Court punktualnie o oznaczonej godzinie. Jest upalne popołudnie. Czeka nas herbata, whisky i różne rodzaje chłodnych napojów. Na niskich półkach stoją książki: Platon, Cycero, Wolter. Jedyny obraz to duży chiński kolorowy drzeworyt. Wells jest bez marynarki. Ani śladu sztywnej angielskiej atmosfery. Chłód i sztywność roztapia się w tym gorącym popołudniu. Prawdopodobnie nawet król w Windsorze chodzi dziś na bosaka po marmurowych posadzkach. Rozmowa z wielkim pisarzem i reformatorem świata jest dla mnie specjalnie cenna, jak mogą się domyślić czytelnicy, których niejednokrotnie zanudzałem dziełami Wellsa. Czuję się trochę jak Mojżesz na górze Synaj. I prawdopodobnie wyglądam dość podobnie. Dane mi jest rozmawiać z moim bogiem. Mówię o tym Wellsowi, dodając, że przyszedłem właśnie w sprawie nowego dekalogu. Rozmowa po paru wstępnych żartach przybiera charakter poważny i istotny. Pytam Wellsa, co sądzi o współczesnych Niemcach. To, co się dzieje w Niemczech - mówi Wells -jest jak wypadek na ulicy. Przykre dla tych, których to spotkało, ale nie ma żadnego znaczenia dla przyszłości świata. Pytam, czy nie jest jednak przygnębiające to właśnie, że naród tak oświecony podbity został przez głupstwa p. de Gobineau i najtańszą demagogię. Czy nie odbiera wiary pisarzom współczesnym łatwość, zjaką zdystansowano ich pracę? Pracujemy - odpowiada Wells -metodami znacznie trudniejszymi. Nie posiłkujemy się nienawiścią. Nasze audycje radiowe mogą być zagłuszane przez bardzo głośne marsze, ale naszą jest rzeczą i tylko od nas zależy stworzenie aparatów doskonalszych. Hałas mija, i nic po nim nie pozostaje. Aparat ciągle się doskonali. Wells mówi 0 republice świata, o naukowej organizacji życia. Przerywam mu mówiąc, że wiemy, co trzeba światu, ale ważniejsze od pytania „co" jest pytanie Jak". Czy nie sądzi, że w tej walce ludzie o talentach organizacyjnych, ludzie władzy zawsze zwyciężają, że potrafią poddać swoim ambicjom czy swojej wierze ludzi o umysłach twórczych? Wells twierdzi, że na pytanie Jak?" nie mamy jeszcze wystarczającej odpowiedzi. Ludzkość od wieków pragnęła lotu. Człowiek chciał fruwać, ale nie wiedział jak. Dziś nie jest to już problemem. Wiemy wszyscy, że na świecie panuje niesprawiedliwość 1 doskonale umiemy odróżnić zło od dobra. Główną rzeczą jest wychowanie 1934 233 nowego człowieka, doskonalenie materiału ludzkiego. Pytam, czy to wychowanie możliwe jest w obecnym ustroju kapitalistycznym, czy nie mają racji marksiści, że tylko zwycięska rewolucja może narzucić nowe wychowanie. Wells uśmiecha się. Przeżywamy właśnie teraz okres rewolucji. Rewolucja nie polega jedynie na zdobywaniu Bastylii. Rewolucję przygotowali pisarze na kilkadziesiąt lat przed jej wybuchem. I pogłębiać ją będą po jej zwycięstwie albo przygotowywać nową po jej porażce. Wells twierdzi, że socjalizm kroczy do zwycięstwa, mimo wszystko co się dziś dzieje na świecie. Wszelkie nasze poczynania cechuje niecierpliwość. Niepowodzenie socjalizmu w Rosji nie może zniechęcić do socjalizmu. Słabość pierwszego trybunału międzynarodowego nie dyskredytuje samej idei. Ludzie nauki okazują znacznie więcej cierpliwości w swoich eksperymentach. Ani trybunał międzynarodowy, ani idea socjalizmu nie zostały niczym podważone. Ustępstwa są obustronne. Sowiety ośmieszały Ligę Narodów, a dziś same wstępują do Ligi. Wszyscy wrogowie Sowietów zmuszeni są przejmować zdobycze socjalizmu. Autor Historii świata przyzwyczajony jest, widać, do patrzenia na życie w skalach stuleci. Nie poddaje się niecierpliwości. Spokojnie mrużąc jasne oczy, mówi swoim cienkim, piskliwym głosem o idei stanów zjednoczonych świata, o naukowej organizacji życia, o stworzeniu takiej sytuacji, która by najbardziej sprzyjała rozwojowi twórczości ludzkiej. Słowa jego tchną prometeizmem, wiarą w wyższe przeznaczenie człowieka, nie zamknięte żadnym prawem pokonanej natury. Piękna nauka Chrystusa była za trudna dla ludzkości, zbyt sprzeczna z właściwościami biologicznymi człowieka. Nie można zbyt łatwo i szybko przetworzyć natury ludzkiej, ale zmiany są wyraźne, idą teraz nurtem, który się nazywa socjalizm. Nie błądzi ten, kto tym prądom toruje drogę. Z wszystkiego, co mówi Wells, bije wspaniały, uzdrawiający optymizm. Mimo upału powietrze na Chiltern Court jest orzeźwiające. Jakże nam trzeba tej atmosfery wiary we własne poczynania, bez której życie staje się śmietniskiem albo lupanarem. Życie, które się godzi na krzywdę jako prawo codzienne, na kłamstwo i zbrodnie w imię wygody osobistej, jest już niemożliwe. Ajednak jakże bardzo wszystko, co się dzieje, przeczy temu optymizmowi. Mam istotnie wrażenie, że znajduję się na górze Synaj, gdy Wells operuje wiecznością i żongluje stuleciami. Mówię o tym, jak ciężko jest dzisiaj, w jak specjalnie trudnej sytuacji znajdujemy się my kacerze, nie związani z żadną ortodoksją, pisarze, którzy pozwalają sobie na wolność sumienia. W tym, że pisarze najbardziej są prześladowani przez dyktatorów, twierdzi Wells, jest jakaś przyczyna. Ma wrażenie, że jest to walka grafomanów z ludźmi utalentowanymi. Mimo całej różnicy między inteligentnym Musso-linim a prymitywnym Hitlerem obaj są wyraźnymi okazami grafomanów. Gdy zjawia się nowy dyktator, zawsze trzeba poszukać w jego przeszłości jakiegoś kiepskiego dramatu albo nieudanej powieści. Mimo że potrafią nas doraźnie pognębić przy wszystkich przewrotach, w każdym etapie rozwoju 234 1934 walczyć powinniśmy o swobodę słowa, o wolność dyskusji i prawo krytyki. Wells uważa to za zadanie PEN-Clubów. Wells nie jest zwolennikiem rewolucji proletariackiej jako narzędzia zmian społecznych. Na razie liberalny demokratyzm, podmywany prądami lewicowymi, wydaje mu się najwłaściwszym stanem tymczasowym. Nie przypuszcza, aby przyszła rewolucja musiała koniecznie odbyć się w starych dekoracjach i krwawych kostiumach. Pytam go, czy interesuje się teatrem jako trybuną wychowawczą. Wellsa bardziej zajmuje kino. Obecnie pilnuje sam zdjęć wielkiego filmu opartego na książce Zarys rzeczy idących. Mój miły towarzysz, p. Czarnomorski, mówi Wellsowi, że jestem w Polsce honorowym konsulem wellsizmu. Dodaję ze swej strony, że zwykle w konsulatach wiszą portrety panujących. Wells ze szczerym śmiechem przyjmuje tę przymówkę. Wyszukuje piękną dużą fotografię i wręcza mi ją z miłym podpisem. Zostawiam mu swą książkę o Rosji sowieckiej w wydaniu francuskim. Wells właśnie wybiera się do Rosji. Niestety, nie zatrzyma się tym razem w Polsce. Wyraża nadzieję, że stanie się to w niedalekiej przyszłości. Z wszystkiego, co mówi, widać, że jego stosunek do Polski, jak całej zresztą inteligencji angielskiej, uległ znacznej poprawie. Informacje niemieckie straciły swój monopol i cały kredyt. Żegnamy się z Wellsem. Słońce chyli się do zachodu. Przedzieramy się przez Oxford Street, przez stłoczone ulice pełne samochodów i autobusów. Miasto ośmiu milionów ludzi huczy życiem. Miasto zawrotnych bogactw i nędzy rozsiewanej nad Tamizą, miasto najpotężniejszego narodu ziemi wydaje mi się przez chwilę nie wspaniałą metropolią świata, ale staroświecką fotografią czymś obumierającym i słabym, niedołężnym i nieharmonijnym. Cóż z tego zostanie? Chyba tylko to złote niebo zachodua. Wizja wellsow-skiego świata przyszłości jest tak silna i sugestywna. I w tym jest wielka po-etyczność Wellsa, największego pisarza Anglii współczesnej, wychowawcy ludzkości i proroka z Chiltern Court. a Mój pesymizm co do potęgi Imperium Brytyjskiego okazał się słuszny. Z Imperium tak niewiele zostało, jak z tych „sukienek panien angielskich". Sentymentalni separatyści rzucają bomby. Socjaliści paraliżują życie gospodarcze, ale nawet w tym mini-imperium wiele zachowało się uroku. 1934 235 204 Nr 32, 5 sierpnia Gdy wróciła z Niemiec wycieczka dziennikarzy, gdy brodaty Jowisz217 z prawego ramienia Akademii" pojechał w swaty do swastyki sprowadzić Goebbelsa, zaczęły się te oblizywania, łypania oczkiem, mlaskania języczkiem i apetyty na hitleryzm. Chodziły już różne mętne łby po Warszawce, perorując, że jednak to wielkie rzeczy, że to człowiek niezwykły i niezwykła idea, że to fala, która idzie, że wielki duch zapanował w Niemczech. Jak by przyszło co do czego, to lepiej być od początku, bo to się przecież potem liczy. Już niejeden pozował się nawet przed lustrem, wąsiki zapuszczał i loczek na czoło, już zapachniało różnym miernotom branie za pysk i pod słupek. Grafoman już sobie układał listę tych, co na emigrację pójdą i tych, co do obierania kartofli. Kiepski muzyk marzył sobie, że się pozbędzie za jednym zamachem stanu wszystkich konkurentów, a różne prostaczki i miernotki polityczne już teki między sobą dzieliły. Ta atmosfera dotknęła nawet uczciwych, ale słabych na umyśle. Jakże to, mówili, przecież Hitler umiał porwać za sobą całe Niemcy. To musi być wielki człowiek. Nikt nie umiał osiągnąć takiej jedności, nikt nie wykrzesał takiego zapału. Aż tu pewnego wieczora i pewnej nocy wrzód pękł. Pękł smrodliwie, rozlał się ropą i krwią. Pękł okropnie, ale przyniósł ulgę światu. Ta jedność i ten entuzjazm zbiorowy skończyły się krwawą masakrą najbliższych Hitlerowi ludzi218. Wstręt i obrzydzenie wstrząsnęło nawet ludźmi bardzo już zblazowanymi. Poważna prasa angielska po prostu nazwała Niemcy krajem rządzonym przez gangsterów. Okazało się teraz, jaki tam panuje entuzjazm i jaka jedność wielkiej idei. Mordowano się tak pospiesznie i tak zajadle, że nawet zastrzelono wybitnego hitlerowskiego muzyka, bo miał takie samo nazwisko jak ktoś uwikłany w spisek. Zastrzelono jak psów ludzi, których podobizny jeszcze wczoraj zdobiły pocztówki, z którymi Fiihrer fotografował się enface i z profilu. Nie było nawet parodii sądu. Nie było nawet egzekucji. Strzelano do leżących ze sobą w łóżkach czystych rasowo uzdrowicieli moralnych. Niech teraz „Myśl Narodowa" próbuje dalej bajdurzyć o tej wielkiej jedności, tężyźnie i czystości aryjskiej szlachetnych Germanów. Cóż byśmy powiedzieli o sile moralnej, o autorytecie wewnętrznym rządu angielskiego, gdyby pewnej nocy sam król Jerzy zastrzelił MacDonalda, Snowdena, lorda Cecila i Lloyd George'a. Noc trzydziestego czerwca okazała prawdziwe oblicze hitleryzmu nawet tym, którzy od początku z uporem zasłaniali sobie oczy. Francja i Anglia, dwa wielkie państwa, przodujące od wieków Europie, stały się w ostatnich czasach niemodne. Francja to już tylko jakaś zaśmiecona 217 Brodaty Jowisz to Tadeusz Zieliński. 218 W nocy z 29 na 30 czerwca 1934 Hitler krwawo rozprawił się z opozycją wewnętrzną w swoim ruchu (tzw. noc długich noży), zamordowani zostali m.in. członkowie dowództwa SA. 236 1934 1934 237 dziura, przeszłość bez znaczenia. Anglia to rozpadające się zwłoki, nad którymi sępy krążą. Zaczęto stawiać tylko na efektowne androny. Demokracjom Zachodu przeciwstawiono hasła hitlerowskie, które jak dotąd wniosły zbrodnię jako metodę rządzenia, powiększyły nędzę ekonomiczną i zdewastowały sztukę i naukę niemiecką. Tak różnym mętnym i znudzonym łbom zapachniała robota hitlerowska. Tak łatwo gotowi byli wyzbyć się wszystkich mdłych humanitaryzmów i liberaliznów gnijącej Europy dla hitlerowskiego prometeizmu. Ale gnijąca Europa ma jeszcze wiele zdrowia i tężyzny w porównaniu z tym gnojem, który obnażył się w państwie Hitlera. Nie bądźcie tacy pochopni do brania za mordę, do tej bandyckiej zabawy, bo świat bynajmniej tak nie zdziczał, jakby się to, patrząc na Niemcy, mogło wydawać. To, co się stało i dzieje w Niemczech, podobne jest do klęski powodzi, która spadła na Polskę. Pewna określona część społeczeństwa doznała niczym nie zasłużonej krzywdy. Tam kataklizm dotknął ludzi za to, jak się urodzili, a u nas, gdzie mieszkali. Oba te zdarzenia nie mają nic wspólnego z przyrodzonym nam poczuciem sprawiedliwości. Powódź niemiecka rozlała się szeroko po całym kraju, idąc spienioną falą, wynosząc na wierzch wiele piany i brudu. Ale wody te spadną i wsiąkną, wyparują i chmurami przejdą oczyszczenie. Zamulą niejeden umysł i niejedną sprawę jeszcze na lat wiele, ale nie zmieni to w niczym obrazu świata. Nurt, który świat przeobraża, idzie innym strumieniem, innymi toczy się łożyskami. Powódź, która nas nawiedziła, minie szybko i być może, wielkich klęsk krajowi nie przyniesie. Zmaganie się z niszczycielskim żywiołem stawia nam nieraz przed oczy obrazy ponure i bardziej przerażające od wody zalewającej tamy i wały. Ludzie, którzy odmawiają użyczenia łodzi dla ratowania, chłopi, którzy nocami niszczą wały po drugiej stronie rzeki, aby tam powódź skierować i ocalić własny grunt, hieny okradające uciekinierów, szubrawcy paskujący chlebem na miejscach, gdzie głód się zakrada, to wszystko przygnębiające przypomnienia o naturze człowieka. Przyznać jednak trzeba, że stanowią one dość nieliczne wyjątki. Przeważa dzielność i ofiarność w niesieniu pomocy. Solidarność człowieka z człowiekiem wobec niszczycielskiej siły żywiołu nabiera siły i wyrazu. Egoizm narodowy czy egoizm osobisty rozlewa się jeszcze brudnymi kałużami, ale nie zwycięża. Brud, który nas oblepia, zmyją deszcze przyszłości, i osuszą nas wiatry nowej, idącej epoki. a Jowisz, o którym mowa w pierwszym akapicie felietonu, to słynny uczony i klasyk, okazujący, niestety, zbyt wiele życzliwego zainteresowania ideologii hitlerowskiej. Przedtem okazywał daleko idące przywiązanie do swojej kariery petersburskiej i gdy po powrocie ze Związku Radzieckiego oddałem mu pozdrowienie od jego dawnych uczniów z Leningradu, zgromił mnie: „Z Petersburga, mój panie!". Jak widzimy, był to trochę Jowisz, a trochę Tełimena. Nasza prasa endecka szermowała wtedy chętnie argumentem czystości obyczajów germańskich. Masakra homoseksualna, wyszydzanie etyki chrześcijańskiej, wszystko to nie przeszkadzało bojówkarzom oenerowskim składać ślubowania jasnogórskie i wielbić Hitlera. Obłuda, popierana niestety przez część kleru, rozlała się brzydką plamą na tych kartach historii naszego państwa. Antysemityzm był towarem z importu. Nawet gdy „kwestia żydowska" przestała istnieć, próbowano ją narzucić nowemu społeczeństwu polskiemu. b Dopiero znacznie później we wspomnieniach Sławka znalazłem wzmiankę o „gabinecie doktora S. ", gdzie spotykała się lewica pepesowska i gdzie parę razy nocował towarzysz Ziuk . i 219 Ziuk, czyli Józef Piłsudski. 238 1934 205 Nr 33,12 sierpnia Spędziłem dzieciństwo i młodość w Ogrodzie Saskim. Mieszkaliśmy tuż koło ogrodu przy ulicy Niecałej, to znaczy mieszkała tam moja rodzina, boja mieszkałem w ogrodzie. Wychodziłem rano o dziewiątej jak do biura, wracałem na obiad, a potem dopiero na noc. Ogród Saski w tych czasach był jeszcze salonem Warszawy. Pamiętam iluminacje, lampiony, ognie sztuczne i loterie fantowe urządzane na dochód Pogotowia Ratunkowego. Czapka z niebieskim lampasem, oznaka pogotowia, musiała wtedy wystarczyć jako pokarm dla dusz łaknących polskiego munduru. Wielką popularnością cieszyli się strażacy, bo przecież kask strażacki to był prawie hełm kirasjera. Istniały wtedy wokół nas mundury prawdziwe, ale były one koloru khaki, niewidoczne, a raczej nie dostrzegane. Tylko chłopcy bez ambicji biegali za wojskiem idącym z muzyką czy za oddziałem kozaków. Myśmy z bratem wiedzieli, że na to wojsko nie wypada patrzeć. Trudno by nam było pewnie wytłumaczyć, gdyby się nas kto spytał, dlaczego te piszczałki i bębny wcale się nie liczą, ale czuliśmy się w posiadaniu jakiegoś sekretu, który nas wywyższał. Rozkosz ta okupiona była wyrzeczeniem, jak wiele moralnych rozkoszy. Wojsko rosyjskie nie istniało dla nas i nawet żołnierze papierowi byli zawsze szlachetnymi Francuzami w kepi, jak ze szkoły Górskiego, albo Anglikami czy Burami. Nie można było jednak nie widzieć białego kitla stójkowego przy Ogrodzie Saskim, tego sztandaru władzy, od której my chłopcy, łobuzujący się w ogrodzie, bezpośrednio byliśmy zależni. Był to okres walecznych bójek z kadetami. Kadet, który pokazał się w Ogrodzie Saskim, ryzykował dużo. Kadeci mieli paski skórzane z miedzianymi klamrami. Była to broń niebezpieczna. Ale my mieliśmy do spółki z bratem laną gumę. Kiedyś właśnie cios tej lanej gumy rozciągnął przy głównym klombie kadeta. Ruszył się wtedy od bramy ogrodu sam potężny cerber, posąg władzy ożył. Przemykaliśmy przez zbity tłum my, sprawcy ścigani przez policjanta. Wystraszeni nie na żarty, zwialiśmy cichaczem do domu i siedząc grzecznie z książkami w swoim pokoju, czekaliśmy aż przyjdą, aby nas zawieźć co najmniej do Cytadeli albo na Sybir. Znano nas zbyt dobrze w ogrodzie, aby się ta awanturka mogła skończyć bez łapówki w wysokości trzech rubli, zainkasowanej przez stójkowego. Policjant przy ogrodzie był czymś wiecznym i niewzruszonym. Nie było od niego rzeczy potężniejszej. Chyba trzy ruble. A przecież nasza bójka z kadetem była niczym wobec „wyczynu" naszego dziadka. Staruszek, który wtedy miał lat dziewięćdziesiąt, uderzył kijem policjanta. Dziadek mieszkał na Królewskiej i co dzień po południu chodził na spacer do ogrodu. Policjant, nie wiedzieć czemu, nie chciał go tego dnia wpuścić. Gwałtowny starzec kropnął go kijem. Nie pomogło, że dziadek był laureatem naukowej nagrody I 1934 239 im. Dawidowa i obywatelem honorowym Petersburga. Nie pomogły nawet trzy ruble. Trzeba było dać dwadzieścia pięć. Były i sprawy poważniejsze. Ale tych my jako chłopcy nie rozumieliśmy dokładnie. Już nie stójkowy w białym kitlu, ale żandarmi i żołnierze w długich do ziemi szynelach wpadli nocą do mieszkania ojca. Rewizja. Rewizje były tak częste, że mój brat Piotr w ogóle nie raczył się budzić. Ja często budziłem się, popatrzyłem na długi szynel, brodę i bagnet, ziewałem, odwracałem się na bok i zasypiałem. Rewizje odbywały się trzy noce po kolei. Potem dwa dni przerwy i znowu nocna rewizja. Ojciec mój bardzo drażnił władze rosyjskie. Czuli czy wiedzieli, że coś się w naszym mieszkaniu odbywa, ale nigdy nie mogli znaleźć nic konkretnego. Ojciec mój był lekarzem, a poczekalnia lekarza doskonale nadawała się do działań konspiracyjnych. Nie chcę wymieniać nazwisk tych, co bywali w saloniku mego ojca na ulicy Niecałej, żeby mnie nie posądzono, iż staram się o rejenturęb. Biały kitel stójkowego przy bramie ogrodu znikł. Nigdy bym nie uwierzył w możliwość tego, co zaszło. A jednak pewnego wieczoru letniego w bramie ogrodu nie było stójkowego. Był to fakt wstrząsający. Od dwóch dni słychać było huk armat, widać było nad miastem łunę. Nazajutrz wysadzono most, i Moskale wyszli z Warszawy. Ale żadne wrażenie już nie zatarło tego efektu opuszczenia bramy ogrodu przez policję. Wyszliśmy wieczorem z ojcem na balkon. Otwarta brama ogrodu bez białego kitla stójkowego wyglądała jak przerwana tama, jak droga do nowego nieznanego ogrodu. Stary Ogród Saski znałem już zbyt dobrze. Każdą ścieżkę, każdy schowek w krzakach, gdzie stróże ukrywali miotły, węże gumowe i fascynujące laski zakończone gwoździem, służące do zbierania papierów. Nie wolno było wchodzić na trawniki ani myszkować w krzakach. Ale my z bratem nie należeliśmy do grzecznych dzieci bawiących się w „kukso", „numerówkę" czy „piekło i niebo". Byliśmy w ciągłym zatargu ze stróżami ogrodu. Grywaliśmy w palanta bez wysłuchiwania hymnów narodowych, bo wszystko, co się dziś nazywa sportem, nosiło wtedy pogardliwą nazwę wagarów i łobuzerii. Były tam dwie partie, „Polacy" i „Żydzi", stale walczące ze sobą przy pomocy kijów i proc. Była i trzecia partia: „Wolniacy". My należeliśmy do tych „Wolniaków", którzy prali wszystkich. Krościate wyrostki, draby wyrzucone ze szkoły, ale chłopcy z fantazją i temperamentem. Do dziś dnia mam bliznę na ręku, miłą pamiątkę po eks-przyjacielu imieniem Feluś, wyrzuconym z naszej koleżeńskiej „szta-my". Dziesięcioletni ten młodzieniec miał dziwne zajęcie i jeszcze dziwniejsze źródła dochodu. Przeprowadzał ślepca-żebraka do bramy, ślepy żebrał, a Feluś bawił się z nami. Co pewien czas z czapki, na którą rzucano jałmużnę, z niezwykłą ostrożnością i zręcznością podnosił srebrne pięciokopiejkówki i zamieniał je na groszaki. Gdyśmy odkryli ten jego proceder, w bójce przebił mi rękę nożem fińskim. Ogród był dobrą szkołą życia. Do prawdziwej szkoły nie chodziłem. Pewnego dnia ojciec spytał matki, w której jestem klasie. Okazało się, że mając lat jedenaście, nie tylko nie jestem w żadnej klasie, ale nie umiem ani I 240 1934 czytać, ani pisać. Wielkie było z tego powodu w domu zamieszanie, ojciec zaniedbał praktykę, sam wziął się do uczenia i w parę miesięcy przygotował mnie do pierwszej klasy. Nie porzuciłem ogrodu. Każdą wolną chwilę spędzałem na wagarach. Ale przecież powoli rozluźniał się ten związek. Były jeszcze wieczory letnie, gdy wystawałem na balkonie wpatrzony w bramę ogrodu, z której po wielkiej fali publiczności w pustkę ulicy wychodzili aktorzy z Teatru Letniego. Stary Rapacki, wysmukła Lubicz-Sarnowska i ogromny Frenkiel. Wracałem do ogrodu już jako młodzieniec, i wiersze mojej pierwszej miłości słyszały może kasztany w jesienny wieczór przy fontannie, gdy wiatr pędził po niebie chmury, a księżyc podskakiwał jak srebrna piłka na obłokach. Dziś, gdy przechodzę czasem przez ogród, nie ma tam nic dla mnie prócz wspomnień. Pamiętam, gdzie stał kiosk z wodą sodową, gdzie była waga, gdzie budka z gazetami, w której sprzedawano „Kolce" , gdzie rozbito płócienny namiot z pierwszym „iluzjonem"221. W tych paru bramach wychodzących na Niecałą, Królewską, Marszałkowską zamknęło się moje dzieciństwo. Dziś jeszcze spotykam paru chłopców, z którymi się bawiłem. Gruby, łysawy pan, którego widuję czasem w kawiarni lub na ulicy, miał przezwisko „Francuz" i mieszkał gdzieś koło Zamku. Nie domyśla się z pewnością, że go poznaję i pamiętam. Nie wiem tylko, czy należał do „Polaków", „Żydów" czy „Wolniaków", z którymi ja do dziś dnia czuję się sercem związany11. a Ogród Saski wspominam do dziś dnia. Oto jak wrócił w mojej pamięci w 1968 r.: Już późno. Pora wracać. I znów zmyliłem drogą. Tu kiedyś była ścieżka, Odnaleźć jej nie mogą. Nie wiem, czy szło sią prosto, Na lewo czy na prawo. Ścieżka widać zarosła (Bo jej nie widać) trawą. Drzew kontur przezroczysty Rozmazał ciemne plamy 1 ogród w mrok zatopił Huk zatrzaśniętej bramy. I cóż, że ogród nocą Sztachety zmienia w pręty, Jakże się zamknąć może, Gdy we mnie jest zamknięty? „Kolce", czasopismo humorystyczne wydawane w Warszawie od 1871 r. do I wojny światowej. 221V Iluzjon, czyli kinematograf. 1934 241 206 Nr 34,19 sierpnia Zjazd Polaków z zagranicy przyjęto chorągwiami i orłami, paradą wojskową i specjalną bardzo ładną wystawą w gmachu Muzeum Narodowego . Na placu Marszałka Piłsudskiego ułożono stos, który podpalić miał generał Wieniawa. Podobno sympatyczny generał dokonał tego podpalenia bez pomocy zapałek. Chuchnął na stos i drzewo zajęło się żywym niebieskim pło- • ¦ 223 mieniem Czym Warszawa mogłaby zaimponować gościom z Detroit, z Chicago, /. Francji, Danii, Belgii, Niemiec, Czechosłowacji? Nawet największa ilość chorągwi nie przykryje brzydoty domów. Nie da się na poczekaniu rozświe-llić, poszerzyć stolicy, i każdy z gości odniósł wrażenie powrotu do rzewnej wioski rodzinnej. W dziedzinie dóbr materialnych arsenał nasz nie jest dość bogaty. Warszawa ze swoją architekturą, ze swoimi dryndami, okropnymi szyldami, brukami nie może imponować przybyszom z Zachodu. Nie będą /, dumą opowiadali w Paryżu o świetnościach Warszawy. Można przecież było zapoznać polskich emigrantów z wartościami duchowymi. Wydawało się, że takie Towarzystwa Krzewienia Sztuki Teatralnej po to właśnie istnieje, że na takie okazje czeka, że zjazd Polaków zagranicznych uczci rewią dorobku polskiej poezji. Istotnie, uczczono zjazd rewią, ale kabaretową. Teatr Polski gra na te uroczystości operetę Benatzky'ego. Czy nie za dużo cynizmu? W teatrach państwowych dzieją się dziwne rzeczy. Dyktatorem tam jest ponoć major Jasiński, który kiedyś prowadził teatr żołnierski na Pradze. Ale wszystko to już było. Jasińskiego i Korsaka, i nawet Pragę przeczuł nasz wieszcz narodowy Adam Mickiewicz. Proszę porównać w księdze pierwszej Pana Tadeusza wiersz sześćdziesiąty piąty: Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny; Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny: Stoją na szańcach Pragi... Mickiewicz nie przewidział tylko Szyfmana, chociaż kto wie, czy nie o nim myślał, gdy pisał: „Wszystkim się zdawało, że to teatr gra jeszcze, a to wojsko grało". Wznowienie Kościuszki, granego istotnie jak w teatrze żołnierskim na Pradze, to troszkę za mało jak na ogromne sumy wydane przez 222 Mowa o uroczystościach towarzyszących założeniu Światowego Związku Polaków z Zagranicy. 223 Aluzja do powszechnie znanej skłonności Wieniawy do napojów wysokopro-ivntowych. 224 Parafraza wersu z Pana Tadeusza, ks. IV w. 679-680 {Wszystkim się zdawało, , Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało). 242 1934 1934 243 rząd od czasu, gdy „strasznemu dziecku niepodległości" Kadenowi zachciało się zabawić w teatr. Druga impreza państwowa, Akademia, milczy. Podobno akademicy za występ Miriama zostali „spieszeni" do końca sezonu. Mają im nawet zamienić bilety darmowe pierwszej klasy na klasę trzecią i to bez prawa jeżdżenia pociągami pospiesznymi. Wszystko to razem ma swoje dobre strony. Okazuje aż nadto wyraźnie dysproporcję między szumnymi zapowiedziami i manifestami a realną pracą. Okazuje fatalne skutki państwowej zabawy w sztukę. Przecież nie ulega wątpliwości, że gdyby nie było teatrów państwowych, mielibyśmy na ten zjazd Polaków w Teatrze Polskim parę pierwszorzędnych sztuk, bo Szyfman nie przepuściłby takiej okazji do otrzymania subwencji. A tak mamy Rozkoszną dziewczyną 25. Tych rozkosznych dziewczyn będziemy mieli jeszcze więcej, bo teatry państwowe angażują wiele aktorek, które mają stosunki czy też miały kiedyś stosunek. Jakże się czasy zmieniły! Nie tak dawno jeszcze biedny Artur Śliwiński wywieszał w swoim gabinecie szyldzik z napisem „Protekcja szkodzi protegowanemu". Jemu biedakowi zaszkodziła. Rozeszły się również wiadomości o pierwszeństwie do sztuk zagranicznych, które podobno zagwarantowały sobie teatry państwowe. Wierzymy, że to plotka, bo nie przypuszczamy, aby instytucja artystyczna imała się takich szmatławych metod kapitalistycznych. Żaden teatr w Polsce nie mógłby nic wystawić, póki Szyfman nie dałby pozwolenia. Dziwną formę przybiera czasem krzewienie sztuki! Niewesołe prognostyki. Blady strach budżetowy, który padł na teatry państwowe, lęk przed zbyt wielkim deficytem nieraz pchać będzie Szyfmana w objęcia „podkasanej muzy". Zobaczymy jeszcze w Teatrze Narodowym Manewry jesienne z Solskim i Wysocką i Lawińskiegoa w Mazepie226. Najlepszy dekorator, jakiego mamy w Polsce, Władysław Daszewski, nie doszedł do porozumienia z teatrami państwowymi. Wyjeżdża do Lwowa. Może to w ogóle niezły pomysł? Opuścić Warszawę, poddać Kadenowi. Niech Korsak z Jasińskim stoją na szańcach Pragi, a my w Krakowie albo we Lwowie, w atmosferze wolnej od Władysława Zawistowskiego, będziemy uprawiali swoją sztukę na lekkiej, próbnej półemigracji. a Lawiński grał, ale nie na „próbnej półemigracji", tylko na tej prawdziwej, i nie we Lwowie, ale w Londynie. 225 Rozkoszna dziewczyna, komedia muzyczna Ralfa Benatzky'ego wystawiona w Teatrze Polskim w reżyserii Janusza Warneckiego. 226 Złośliwy żart, Ludwik Lawiński był aktorem komediowym, często występującym w kabaretach, natomiast Ludwik Solski i Stanisława Wysocka wybitnymi aktorami dramatycznymi występującymi w repertuarze klasycznym. 207 Nr 35, 26 sierpnia Na kongresie antropologów, który pod przewodnictwem lorda Onslow odbył się w Londynie, rozpatrywano m.in. teorię rasizmu. Delegaci angielscy, a zwłaszcza Sir Elliot Smith, ostro krytykowali wystąpienia delegatów niemieckich. Sir Elliot Smith utrzymuje, że prymitywna kultura aryjska zrodziła się z wpływów babilońskich i że niczym nie jest usprawiedliwione wyróżnienie umysłów i charakterów o cechach nordyckich. Najbardziej sensa-cyjnie wypadło wystąpienie słynnego antropologa polskiego, prof. Czeka-nowskiego ze Lwowa. Twierdzi on, że badania nad składem rasowym Żydów w Polsce wykazują, iż mimo całej swej izolacji (w gettach) wchłonęli oni w Europie tak wielkie ilości krwi tubylczej, że pierwotny ich podstawowy składnik orientalny, charakterystyczny dla ludów semickich, spadł do poziomu słabej domieszki. U Żydów warszawskich - jak stwierdza prof. Czeka-nowski - najliczniej reprezentowanym składnikiem jest element nordycki! Podajemy te informacje za „Kurierem Porannym" z dn. 6 sierpnia br. Prof. Czekanowski jest sławą europejską, nie jest Żydem, a nawet wprost przeciwnie, jest ponoć przekonań bardzo narodowo-demokratycznych. Jeśli więc sprawozdanie jest ścisłe, sprawa wygląda wręcz sensacyjnie. W kwestii rasizmu istnieje tylko jeden autorytet, a tym musi być właśnie głos uczonego. Ładna historia! Co teraz zrobią nasi rasiści? Okazuje się, że nie ma rady na tych Żydów. Wszystko zagarnęli, nawet największą domieszkę nordycką. Dla nas sprawa ta nie przedstawia wiele, ale jest to rzecz pierwszorzędnej wagi dla naszych endeków, zwłaszcza dla pp. Piaseckiego, Strońskiego czy Zuzanny Rabskiej. Mogą być teraz dumni ze swojej krwi nordyckiej, odziedziczonej po krewnych Żydach. Prawdziwym i namiętnym rasistom, zwłaszcza naszej młodzieży uniwersyteckiej, pozostaje tylko jedna konsekwentna droga. Wyrzec się rasizmu, nordyzmu i bić Żydów właśnie za ich nordyckie pejsy i aryjskie mordy. Koledzy! Rasa nordycka jest elementem rozkładowym! Precz z aryjskimi Żydami, którzy zatruwają naszą młodzież! Czegóż dokonał ten osławiony typ nordycki? Był zawsze najeźdźcą wypierającym zdobycze cywilizacyjne rasy ugrofińskiej, dynarskiej i śródziemnomorskiej! Precz z Żydami. Niech wracają na pomoc do Samojedów. Na Grenlandię, parchy! Na lód! Domki ze śniegu budować, a nie handlować towarami łokciowymi. Polska już raz oparła się najazdowi wikingów i dość ma reniferów i regirerów. Można i tak. Niedobre czasy przyszły na marzycieli trzymania i brania za mordę. Mordy się tak pomieszały, że nie wiadomo, kogo się czepiać. Ale ostatecznie prawdziwy antysemita przecież jakoś da sobie radę z tą nieprzyjemną rewelacją prof. Czekanowskiego. Co tam kogo obchodzą pomiary czaszki i typy krwi. 1934 .,227 Byle „chwistek"/z/ umie odróżnić stuprocentowego Żyda od nie-)ecyduje tu nos. Nos bitego i nos bijącego. rewolucja prof. Czekanowskiego będzie ciosem straszliwym, gor-id zburzenia świątyni w Jerozolimie, dla najstarszych i najbardziej iventnych rasistów świata, to znaczy dla Żydów kapoto wy ch, dla ca-tta, dla wszystkich pejsatych i brodatych dzikusów zamieszkujących ) polskie. We wszystkich chederach i bożnicach, u wszystkich rabi-adyków wybuchnie teraz płacz i lament. Hańba spadła na lud Izraela! gi Żyd jest trefny. Na wszystkich cmentarzach żydowskich ślicznie Iowane leżą zwłoki gojowskie. Wszystkie małe talmudzisty, zasmar-ądrale, mają w sobie krew nieczystą. Z Żydowskiej niewiasty rodzą nordyckie! O Panie zastępów! O Jehowo! Czyż mogłeś srożej ukarać aród wybrany? Świątobliwy cadyk z Jampola i cadyk z Mieszawy, lów, i z Pejsów ma w sobie krew gojowską. Krew Szwedów, Kurdów aków. A cóż się stanie z tymi, co wywodzą się w prostej linii od króla ? A wszyscy z pokolenia Judy i z pokolenia Lewi, i z pokolenia ka-i ci, co mieli trzydziestu przodków pejsatych, jakże się teraz pokażą ;ogach? Prof. Czekanowski gorszy jest niż faraon, który ich wygnał i, bo srogi faraon odebrał im tylko Egipt, a Czekanowski odebrał im 'O. Nie będą teraz mieli czym oddychać i gdzie się obrócić, aby zma-. nieczystość. Ostatecznie z Egiptu można było wziąć srebra i wyjść ;m i profitem. Ale jak wyjść z tej okropnej sytuacji? Przecież każdy ' rzezak może być nieczystego pochodzenia, i wszystkie gęsie pipki )o żydowsku, które od setek lat nabożnie jadły Żydki w szabas, były mszczone dotykiem potomków gojowskich. Przychodzi taki Czeka-i powiada, że naród Abrahama i Izaaka ma tylko słabą domieszkę nickiej. Słaba domieszka! I to ma starczyć? Co zrobić z przykazaniem »wym, które powiada, aby z pogany się nie mieszać? Przecież Moj-necał, że wytraci „Hetejczyka i Gergiezejczyka, i Farezejczyka, czyka (powinno być Hawajczyka), i Jebuzejczyka (ale którego Jebu-i, bo jest dwu?)". I powiedziano jest: ,,A poda je Pan, Bóg twój, to-e porazisz: tedy wytracisz je do szczątku, nie będziesz brał z nimi rza, ani się zlitujesz nad nimi, ani się spowinowacisz z nimi: córki : dasz synowi jego i córki jego nie weźmiesz synowi swemu". Cóż, im wziął. Obiecanki cacanki a głupiemu radość. O biedny narodzie i\ ., aby Żydzi zabrali się do walki z rasizmem. Nie tylko z chuligań-;izmem niemieckim, ale i ze starym, ciemnym, średniowiecznym ra-getta. uzja do nazwiska Leona Chwistka. 1934 245 208 Nr 36, 2 września Czy wiecie o tym, że w Warszawie odbyło się „Święto Warszawy", wielki festiwal zorganizowany przez „Towarzystwo Festiwali Artystycznych w Polsce"? Ja dowiedziałem się o tym przypadkiem. Spotkałem Karola Szy-manowskiego, który przyjechał specjalnie sprowadzony z Zakopanego, i który o godzinie drugiej nie wiedział, w jakiej sali wieczorem ma się odbyć jego koncert. Koncert odbył się w Dolinie Szwajcarskiej, gdzie jednocześnie roznoszono sznycle z mizerią i piwo. Co prawda niedużo było tych sznycli, bo w ogóle na sali zebrało się piętnaście osób. Fakt ten pobudził mnie do zainteresowania się nieco, kto i dlaczego organizuje takie festiwale. Okazało się, że jest to impreza pp. Glińskiego i Lińskiego. Festiwal w czasie zjazdu Polaków z zagranicy odbył się w dziwnie zakonspirowany sposób. Uczestnicy zjazdu wykupili karnety festiwalowe. Taki karnet kosztował dwadzieścia dwa złote. Sprzedano tego pono parę tysięcy. Jak widzimy, wchodzą tu w grę poważne sumy, co najmniej sto kilkadziesiąt tysięcy złotych. Co organizatorzy dali za te pieniądze? W czerwonej książeczce jest 158 numerowanych kuponów. W dziale literatury są trzy pozycje: „wieczór laureatów literatury"(?), „wieczór młodych poetów" i „wieczór humoru". Posiadaczowi karnetu udzielono prawa do 50-procentowej zniżki. Dla ułatwienia ani w karnecie, ani na kuponie nie zaznaczono, gdzie i kiedy miały się odbyć te wieczory literackie. Amatorzy poezji z Radomia czy Kalisza szukali tych wieczorów po całym mieście długo i bezskutecznie, bo „wieczory" w ogóle się nie odbyły. Nie odbył się również „karnawał wenecki" na Wiśle, ani „mecz tenisowy", ani „koncert monstre", ani „bal w Otwocku". Zdaje się, że ze wszystkich obiecanych atrakcji odbyły się tylko objęte numerami kolejnymi 78-80. Były to darmowe przechadzki po mieście. Ale na to nie trzeba karnetów i bonów. Mogę sam wydać p. Glińskiemu bon na darmowy spacer z ulicy Kapucyńskiej 13 z jego prywatnego mieszkania na ulicę Kapucyńską 13 do sekcji imprez Towarzystwa Festiwali Artystycznych w Polsce albo do sekcji koncertowej również na Kapucyńskiej 13. Może zupełnie darmo, bez pięćdziesięcioprocentowej zniżki, iść p. Gliński do p. Lińskiego lub odwrotnie, i wyperswadować sobie nawzajem organizowanie podobnie blefiarskich imprez. Szkoda, że w karnecie nie było kuponów upoważniających do przejazdu tramwajem za dopłatą dwudziestu pięciu groszy w kierunku dowolnym, bo przecież do Mokotowa jest spory kawałek drogi. Restauracje, w których miano wydawać jedzenie za kupony, odmawiały, twierdząc, że organizatorzy festiwalu nie płacą. Atrakcyjna „lampka wina" ii Fukiera zgasła szybko z tych samych powodów. Zawiodły również kupony dodatkowe, opatrzone tajemniczym znakiem zapytania. Podobno dziewczęta lekkiego prowadzenia, którym uczestnicy zjazdu próbowali płacić tymi ku- 246 1934 1934 247 I ponami, bardzo brzydko wyrażały się o „propagandzie turyzmu", o „Święcie Warszawy", o „festiwalu" i nawet o matce festiwalu. Uczestnicy zjazdu, którzy te tajemnicze kupony okazywali w szaletach miejskich, skarżyli się na złe traktowanie i musieli opłacać pełne koszty według zwyczajowej taryfy. Nie wiemy, kto na tym festiwalu zarobił, a kto stracił. Być może, organizatorzy sami wyszli bez portek z tego „Święta Warszawy", ale godna napiętnowania jest lekkomyślność i fatalny efekt propagandowy tej niechlujnej imprezy. Festiwale, które mogłyby się przyczynić do poważnego zainteresowania całej prowincji i Polaków z zagranicy malarstwem, literaturą, teatrem i muzyką, stały się na najbliższe lat kilkanaście niemożliwe. Trzeba by teraz czekać, aż wymrą wszyscy uczestnicy tego zjazdu, aż zaginie pamięć i legenda o tej bujdzie, aby ważyć się na ponowienie imprezy. Może by w ogóle na parę lat zrobić przerwę w propagandzie? Taką piatiletkę nieorga-nizowania żadnych imprez. Niestety, zanosi się na coś wręcz przeciwnego. Ostrowski już się krząta, aby podnieść poziom placu Piłsudskiego o półtora metra i potem obniżyć ten poziom przy pomocy polichromii. Mówi się i pono, co gorsza, robi wystawę wszechświatową. Wychodzi już pismo poświęcone wystawie. Zastanawiają się poważnie nad wydaniem paruset milionów na pawilony reklamujące „Polski Len" i monopolskie wódki. Projektodawcy budująjuż mosty dla pana starosty, na Saskiej Kępie ma powstać gigantyczny teren wystawowy, już urzędnicy różnych resortów obmyślają efektowne hasła w rodzaju ,Przez kosmos do Polski", „Polska dziurką od klucza Europy", „Polska słońcem Europy - Warszawa sercem tego słońca", „Polska dach świata - Warszawa serce tego dachu". Zjadą się londyńczycy i paryżanie, zjedzie pół Nowego Jorku i cała Skandynawia, żeby zobaczyć na placu Piłsudskiego parę drągów z blaszanymi emblematami. Przeczytają wycięte z papieru literki, głoszące, że „Polska to potęga jutra" albo że „Jutro to potęga Polski", zobaczą „konkurs tańca towarzyskiego" na Saskiej Kępie i zaczną beczeć, żeby ich nie odsyłali do Ameryki, bo im tam będzie za nudno. Zdziwią ich te szyki w kraju o najniższej stopie życiowej w Europie, zachwycą się warszawskim systemem wywożenia śmieci wozami otwartymi i tak się zakochają w pięknie ulicy Marszałkowskiej, że zbudują u siebie w Parku Narodowym dziesięć takich samych Marszałkowskich i pięć mostów Kierbedzia. Te festiwale i te elegancje międzynarodowe przypominają mi zawsze przyjęcia, które urządzał pewien mój znajomy. W mieszkanku, gdzie była jedna kuchta do wszystkiego, zjawiało się dwu wynajętych lokai w białych rękawiczkach. Łóżka szły na strych, i po salonach „łakieje" roznosili tace z winami, ale jak kto musiał wyjść na chwilę, szedł na dwór i brał „klucz od stróża". 209 Nr 37, 9 września Pisarz niemiecki, przebywający na emigracji T.N. Hudes, zapytuje, czemu nie protestuję przeciw znęcaniu się i więzieniu przez rząd hitlerowski Ossietzky'ego, Renna Thalmanna i innych demokratów, socjalistów czy pacyfistów niemieckich. Nic nie wiedziałem o istnieniu takiego protestu formalnego, nikt się do mnie z tym nie zwracał, ale mogę zapewnić p. Hudesa, że taki protest podpisałbym. Podpisanie protestu jest zresztą najłatwiejszą drogą zamanifestowania swego sprzeciwu, i nie uważam, aby ta forma była dla pisarza walczącego wystarczająca. Uspokojenie własnego sumienia przez położenie podpisu jest może potrzebne pisarzom, którym zarówno rodzaj twórczości, jak i temperament nie pozwalają na branie udziału w walce. Protest taki bardziej jest potrzebny tym, którzy podpisali, niż tym, których ma bronić, gdyż niestety nie wierzę, aby jakikolwiek protest literacki mógł wpłynąć na ludzi rządzących w Niemczech. Mimo tych zastrzeżeń sądzę, że protest taki powinien podpisać każdy uczciwy pisarz, bo obowiązkiem naszym jest wyzyskać wszelką, najmniejsza nawet szansę ulżenia doli Ossietzky'ego i jego towarzyszy. Zdaje się, że p. Hudes zna panujące u nas stosunki, mówi, że czytywał moje protesty przeciw „barbarzyństwu, które zwie się Trzecią Rzeszą", i pyta: „Czy za Panem, Tuwimem czy Wittlinem nie stoi armia dwudziestu tysięcy czytelników »Wiadomości Literackich«? Czy ci czytelnicy nie zaczynają lektury od ostatniej stronicy, na której figuruje pańska »Kronika tygodniowa«? ... Czy należy dłużej milczeć? Czytałem dotąd jedynie protest St. Zahorskiej, który wykazuje, że ta wielka pisarka jest i dzielnym człowiekiem". Nie czytałem protestu „wielkiej pisarki St. Zahorskiej", ale w tej może zbyt pochopnej ocenie działalności sympatycznej re-cenzentki filmowej „Wiadomości Literackich" jest zawarta niemal obelga dla tych, co nie okazali się „dzielnymi ludźmi". Być może, nasi ortodoksyjni marksiści zorganizowali jakiś protest, ale do mnie on nie doszedł. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Walka z barbarzyństwem faszyzmu hitlerowskiego ma swoją dość smutną przeszłość właśnie w obozie ortodoksów marksizmu. Pamiętamy doskonale sprzymierzanie się z każdym przeciwnikiem, aby tylko ominąć czy zdyskredytować „lewicowców", „socjalistów" i „pacyfistów", a i dzisiaj potępianie gwałtów i zbrodni hitlerowskich brzmi, co tu gadać, dość fałszywie w ustach przeciwników obozów koncentracyjnych w Niemczech, a zwolenników instytucji Wysp Sołowieckich. Protestować przeciw barbarzyństwu hitlerowskiemu mają prawo moralne tylko pisarze zbuntowani, a nie ci, których bunt określony jest wyraźnie polityką wielkiego państwa o silnej i bezwzględnej władzy, jakim jest Rosja sowiecka. List swój kończy p. Hudes zapytaniem: „Czy może literatura polska wlecze się w ogonie rozmaitych kombinacji politycznych i dyplomatycznych 248 1934 i musi milczeć?". Mam raczej wrażenie, że to literatura sowiecka wlecze się w ogonie „kombinacji politycznych i dyplomatycznych". Pisarze komunistyczni mogą walczyć z faszyzmem i hitleryzmem, ale najmniej chyba przy pomocy protestów potępiających metodę gwałtu. Jest to sentymentalizm nie licujący z postawą marksisty. „Mdły humanitaryzm" przystoi raczej nam, pisarzom niezależnym, których całą przewiną wobec idei socjalizmu jest to, że właśnie nie wleczemy się w ogonie „kombinacji politycznych". Zapewniam p. Hudesa, że taka czy inna polska polityka oficjalna nie ma wpływu na naszą działalność literacką. Natomiast mamy wszelkie prawo stwierdzić, że polityka oficjalna państwa sowieckiego ma wpływ na działalność pisarzy sowieckich. W czasach cynicznych i powszechnych gier politycznych niezależna postaw moralna jest naszą siłą, której nie wyzbędziemy się wchodząc w polityczne sojusze. Pan Hudes powiada, że „Dymitrowa uratowała potężna ofensywa jego towarzyszy klasowych"228. Czemu ta potężna ofensywa nie broni Ossietzky'ego? Czy może właśnie dlatego, że ten wielki publicysta nie wlókł się nigdy w ogonie „kombinacji politycznych", uprawianych przez „towarzyszy klasowych"? Z listu p. Hudesa wynika dość gorzka prawda o osamotnieniu ludzi nie przebranych w mundury czy koszule takiej czy innej barwy. Żadne państwo, nawet Sowiety, nie poświęci swej gry dyplomatycznej dla obrony jakiegoś niepartyjnego Ossietzky'ego, chyba że jego cierpienie stanie się kartą, którą wygrać można politycznie. Jeśli solidarność, którą czujemy z Ossietz-kym, nie wyraża się w protestach aranżowanych, jak nam wolno przypuszczać, przez czynniki polityczne, niech p. Hudes wierzy, że okazujemy tę solidarność w miarę sił, poświęcając naszą twórczość obronie hańbionych dziś praw ludzkich. Stawiamy sobie znacznie większe wymagania niż okazywanie szlachetnego oburzenia. Nie jest łatwo utrzymać się na opuszczonej placówce humanitaryzmu, walcząc z zalewającym ze wszech stron barbarzyństwem, walcząc ze zniechęceniem i malejącą wiarą w człowieka. Ale wierzymy, że czas służby powszechnej w obozach takich czy innych koszul partyjnych nie zabije wolnej literatury. Upomni się ona jeszcze o Ossietzky'ego, Renna i działaczy socjalistycznych więzionych zarówno w obozach niemieckich, jak i na Sołówkach. Zmęczenie i niecierpliwość, pchające pisarzy w szeregi partyjne, głód zależności, potrzeba karności, tak typowe dla naszych czasów, ustąpią odważnej niezależności sumienia. Protest przeciw torturowaniu pisarza bez skazy, jakim jest Ossietzky, protest trwały, czysty i wolny od wszelkiego cynizmu politycznego, wypisze przyszłość. Uwolni ona może zbiorowość ludzką od tego zła, które Russell nazywa „niewolniczością dziedziczną". 228 Georgi Dymitrow, komunista bułgarski, przebywający w 1933 r. w Berlinie, został oskarżony o współudział w podpaleniu Reichstagu, proces toczył się w Lipsku w końcu 1933 r. i wywołał szeroki oddźwięk; Dymitrow został zwolniony z więzienia i wyjechał do ZSRR. 1934 249 210 Nr 38,16 września Nareszcie wyszły poezje Norwida w tanim i solidnym wydaniu Pinie-go229. Norwid jest dziś poetą żywym i czytanym. W młodym pokoleniu literackim stwierdzić można rosnący kult Norwida. Ten niezwykły fakt odrodzenia zapomnianego poety i jego po śmierci uznania szedł w parze z równie niezwykłą trudnością dotarcia czytelnika do dzieł Norwida. Miriam, któremu zawdzięczamy pierwsze wydanie poezji Norwida, przetrzymywał wiersze wielkiego poety po kilkanaście lat u siebie w biurku, a wydawca nie mógł się doprosić ani tomu piątego pism zbiorowych, ani utworów wybranych. Czy ta piętnastoletnia przerwa między jednym a drugim tomem jest usprawiedliwiona specjalnie ciężką pracą odszukiwania i porównywania tekstów? Nic podobnego. Wiersze leżą przez ten cały czas złożone w drukarni, a wydawca musi czekać na przypisy. Obecnie, gdy znamy przypisy do wyboru utworów, który nareszcie się ukazał, nie możemy pojąć, jak można było dla takich głupstewek nie wypuszczać przez tyle lat nieznanych wierszy wielkiego poety. Nie zapomnę nigdy tego głodu Norwida, jaki trawił młodo zmarłego Lieberta. Miriam zdawał się jakby świadomie lekceważyć rosnące zainteresowanie Norwidem. Czy może przez te lat piętnaście był tak bardzo zajęty jakąś inną ważniejszą pracą? O ile wiadomo, działalność literacka Miriama przez ten okres, mówiąc stylem urzędowym „nie zaistniała". Czyż nie mógł Miriam wreszcie powierzyć komu innemu napisanie tych paru stron przypisów, gdy nie miał chwili czasu przez lat piętnaście? Wydawać by się mogło, że ktoś, komu powierzono nieznane utwory wielkiego poety, pałać będzie pragnieniem jak najprędszego oddania ich społeczeństwu. Jakież więc były powody tego aresztu domowego, położonego na Norwidzie? Cóż to za dziwny odkrywca, który nie pragnie podzielić się swym odkryciem z całym światem? Cóż byśmy powiedzieli o kimś, kto zamknąłby u siebie w szafie nieznany rękopis poematu Mickiewicza i przez piętnaście lat grymasił, że nie chce go wydać? Jaki jest sekret tego literackiego Harpagona? Czyżby to była zarozumiałość nadętej ropuchy, pogarda dla świata, który niegodny jest Norwida, bo Norwida godzien jest czytać tylko Miriam? Czyżby to zarozumiałe mniemanie, że przypisy ważniejsze są od wierszy? A może pycha podupadłego tłumacza i kiepskiego poety, który okazuje w ten sposób swą ważność? Trudno znaleźć rozsądne motywy tego postępowania. Chyba brak czasu, chyba to, że Miriam tak był zajęty co rano układaniem misternej fryzury przykrywającej łysinę, że nie mógł nadążyć do wieczora. Zarówno ta żółta 229 W 1934 r. ukazał się tom Dzieł Cypriana Kamila Norwida w opracowaniu Tadeusza Piniego; edycja ta spotkała się z krytyką historyków literatury, natomiast Zenon Przesmycki wystąpił z powództwem sądowym o prawa do spuścizny po Norwidzie. 250 1934 fryzurka na łysinie, jak i ostatni występ w Paryżu, jak cała prezentacja Mi-riama każą się domyślać, że mamy do czynienia z ostrym wypadkiem megalomanii. Wydanie Piniego miało nareszcie uprzystępnić Norwida, zbliżyć go do czytelnika. Ale cóż się dzieje? Czytamy, że Miriam wytoczył sprawę i zażądał skonfiskowania całego nakładu. Miriam ma prawa autorskie do spuścizny po Norwidzie. Mimo że od śmierci Norwida upłynęło już przeszło lat pięćdziesiąt (Norwid umarł w 1883), Miriam na podstawie klauzuli specjalnej zachował podobno prawa na dalszych lat pięćdziesiąt. Teraz zaczyna się sprawa komplikować. Z punktu widzenia prawa precedens jest niebezpieczny, gdyż pewne racje formalne mogą być po stronie Miriama. Ale sąd musi wejrzeć głębiej w istotę konfliktu. Wypadek jest wyjątkowy i prawo musi tu bronić interesu ogółu przed samowolą jednego człowieka. Człowiek, który ma prawa do dzieł wielkiego poety, musi mieć również i obowiązki, inaczej ta umowa społeczna jest niemoralna. Miriam swych obowiązków nie wypełnił. To się da udowodnić. Prawo broni dzieł sztuki przed zachłannością jednostki i nie wolno kupić sobie arcydzieła malarskiego tylko po to, aby spalić płótno dla własnej przyjemności. Mam wrażenie, iż prawo chroni tu powszechną własność, jaką stanowią dzieła wybitne. Jakiekolwiek byłyby racje formalne Miriama, są one lichej natury. Cały świat kulturalny w Polsce żywo będzie śledził tę sprawę. Miriam wziął w pacht Norwida. Trzymał jeden tom lat piętnaście, wydał parę tomów drogich i snobistycznie drukowanych, teraz przez proces wytoczony Piniemu staje już wyraźnie między Norwidem a czytelnikiem polskim. Nikt nie zapomina o zasługach, jakie położył Miriam dla wydobycia dzieł Norwida z kurzu zapomnienia, ale te zasługi przekreślił swym nieróbstwem i lekceważeniem. Stał się szkodnikiem. Miriam należy do Akademii, ale mamy nadzieję, że solidarność wobec akademika nie powstrzyma Akademii od interwencji w tej gorszącej sprawie. Wydanie Piniego musi pozostać na rynku księgarskim, co więcej - prawa do dzieł Norwida muszą być Miria-mowi odebrane. Fakt, że wielki poeta został wzięty w pacht przez jednego zdziczałego jegomościa, nie może być tolerowany. Niestety, nie możemy proponować, aby wydaniem Norwida zajęło się państwo albo Akademia, bo oznaczałoby to nowych lat czterdzieści. Trzeba wydawanie Norwida pozostawić inicjatywie prywatnej, a ojca zadżumionego i literackiego Harpagona odstawić albo do Michalskiego, albo do Towarzystwa Krzewienia. Tam nic nie popsuje, bo tam już i tak wszystko jest popsutea. a Rolę Miriama jako ministra sztuki bardzo ujemnie ocenia w swoich wspomnieniach bliski jego współpracownik, malarz Jan Skotnicki. Moje o Miriamie opinie często były niesprawiedliwe, nie doceniałem jego jako twórcy „ Chimery" i tłumacza. Dziwna była jednak osobliwa pycha i pogarda, jaką okazywał w zetknięciu osobistym. Gdy udaliśmy się z Tuwimem do Mi- 1934 251 riama z prośbą, aby w wyborze Rimbauda pozwolił przedrukować przekład „Statku pijanego", autor tego pięknego przekładu nie wpuścił nas nawet do przedpokoju, rozmawiał „przez łańcuch", łaskawie burknął „drukujcie" i zatrzasnął nam drzwi przed nosem. Ta wielkopańska wzgarda w połączeniu z objawami skłerotycznego zaniku pamięci doprowadziła do słynnej katastrofy w 1937 roku w Paryżu, gdy zaczął swe przemówienie i utknął po pierwszym zdaniu. Zaufał swej nadwątlonej pamięci i długo stał milcząc. To przedłużające się milczenie powiało grozą. Lechoń opowiadał, że jakaś siedząca obok niego ambasadorowa zemdlała. Skotnicki cytuje fragment mojego wiersza o tym wystąpieniu Miriama. Wiersz kończy się: Mąż o pięknym, żydowskim, kobiecym imieniu Zemścił się na Francuzach w siódmym pokoleniu Za wszystkie zbrodnie Francji, królów i bastardów Za Moskwę, Berezynę, nawet za Żyrardów. „ Żyrardów " to aluzja wyjaśniona w przypisie do następnej kroniki. 252 1934 211 Nr 39,23 września Państwo coraz śmielej zaczyna wglądać w gospodarkę prywatną. Czy to będzie rozcinanie wrzodu żyrardowskiego11230, czy magistracka operacja wyrostka robaczkowego, wszędzie zjawia się nowe kryterium moralności. Pojęcie moralności ulega przeróżnym i zajmującym zmianom. Dekalog moralności powinien być przez państwo zmieniany na każdy sezon jak rozkład jazdy kolejowej. Nie uprzedzony nie wie przecież, że pociąg zatrzymujący się dłużej w Żyrardowie prowadzi do Mokotowab. To, co wczoraj nazywało się ruchliwością czy przedsiębiorczością, nagle nazywa się przestępstwem. Taka czystka w sprawach żyrardowskich oraz wgląd państwa w świńską gospodarkę różnych drapieżców kapitalistycznych jest objawem dodatnim. Sanacja, która się teraz odbywa w kołach sanacyjnych, poruszyła bardzo opinię. Ludzie podejrzliwi w aresztowaniu Henryka Potockiego widzą chęć zademonstrowania przed zagranicą apolitycznego charakteru sprawy żyrardowskiej. Czy to przerost podejrzliwości kawiarnianych polityków, czy też prawda, trudno rozeznać, jak trudno np. rozpoznać i wyrozumieć powody takich czy innych zmian w rządzie0. Człowiek ulicy nie wie, dlaczego wczorajszy premier chodzi dziś luzem po Warszawie, dlaczego odchodzi Prystor albo odchodzi i wraca Bartel. Człowiek ulicy nie wie, czemu wybuchają nagle procesy przeciw łajdactwom aferzystów międzynarodowych, a największa i najcyniczniejsza szajka międzynarodowego handlu bronią jest honorowana i dekorowana. Cóż więc dziwnego, że szuka powodów pobocznych i nieraz znajduje je w konfiguracji politycznej. I cóż dalej, szary człowieku? Czy to tylko polityczne manewry jesienne czy początek prawdziwej moralności kontroli państwa nad interesami wielkich koncernów przemysłowych? Boy w świetnych artykułach o Fredrze231 czy finansowej stronie Pana Tadeusza ukazuje, jak zmienne są kryteria moralne, jak często całe społeczeństwo choruje na daltonizm etyczny i nie rozróżnia koloru cnoty od występku. Zmuszanie młodej dziewczyny do wyjścia za mąż za wygodnego rodzinie bogatego absztyfikanta albo polowanie szlachetnych ułanów na posaż-ne panny i wdówki - czyi nie były czymś najnaturalniejszym na świecie? Czyżby kto ośmielił się nazwać świnią eleganckiego oficera, który chce się żenić dla pieniędzy z córką tak podejrzanej, jak Geldhab, figury? Dziwi nas, że ludzie dawniej nie dostrzegali tych brudów, ale kto wie, czy dzisiaj nie podlegamy podobnej ślepocie moralnej? Czy potomni nie będą ze zdziwie- 230 W 1923 r. fabryka wyrobów lnianych w Żyrardowie sprzedana została prywatnemu kapitałowi francuskiemu, który wsławił się działaniami przynoszącymi szkodę pracownikom i skarbowi państwa, w 1932 r. zakład został upaństwowiony. 231 Tadeusz Boy-Żeleński był autorem drukowanego w „Wiadomościach Literackich" cyklu poświęconego Fredrze; pierwszy fragment nosił tytuł Obrachunki fre-drowskie (1933, nr 26) i taki tytuł przyjęła książka wydana w 1934 r. 1934 253 niem patrzyli na te czasy, kiedy człowiek bogacący się na wydawaniu dokładnych opisów morderstw, właściciel „Detektywa", mógł być obsypywany honorami i nazywać się „senatorem", czy nie będą dziwili się za lat kilkadziesiąt, że państwa podpisywały pakty o nieagresji, a jednocześnie robiły wszystko, aby wychować swoich obywateli jak najbardziej agresywnie, że jednocześnie odbywały się setki konferencji rozbrojeniowych i nikt nie ośmielił się zaproponować, aby prywatny handel bronią był zakazany? Być może, patrzeć na nas będą nie jak na daltonistów, ale jak na wariatów. Międzynarodowy kongres wychowania moralnego, który teraz odbywa się w Krakowie, powinien wydać biuletyn, co jest teraz moralne, a co nie jest, bo szary człowiek ulicy coraz mniej rozumie. Na zjeździe partii hitlerowskiej w Norymberdze nie było żadnego z europejskich ambasadorów i posłów zagranicznych, akredytowanych w Berlinie, z wyjątkiem przedstawicieli Polski i Grecji. Jak to wytłumaczyć? Skąd ta przyjaźń i czułość w stosunkach z jedynym państwem, które po raz pierwszy w dziejach Europy propaguje oficjalnie hasła nienawiści. Czy to moralność, czy polityka? I jakże tu mówić o wychowaniu moralnym, gdy wychowanek nie rozróżnia, nie rozumie czynów swego wychowawcy. Wielki Pawłów robił z psami następujące doświadczenie. Pokazywał psu narysowane na ekranie koło i potem dawał mu jeść. Pokazywał narysowaną elipsę i bił psa. Po pewnym czasie pies, gdy widział koło, cieszył się i machał ogonem, a gdy widział elipsę, skomlał i tulił ogon pod siebie. Powoli Pawłów zwężał koło i rozszerzał elipsę. Pies ciągle jeszcze rozróżniał, że do momentu, gdy między okręgiem koła a elipsy różnica już się zacierała. Wtedy pies wpadł w histerię. Czy troszkę nie jest tak dzisiaj z polityką i moralnością? I cóż dalej, szary człowieku? Czyż nie musisz wpaść w histerię? Czy te doświadczenia nie muszą doprowadzić do wścieklizny, do zbiorowego maszerowania w mundurach i ryczenia najgłupszych haseł? Niech międzynarodowy kongres wychowania moralnego narysuje wyraźne koło i wyraźną elipsę i niech się stara, aby te różnice były jak najbardziej spopularyzowane. Polityka zbliżenia z Niemcami i moralność czułych kontaktów z hitlerowskim barbarzyństwem zaciera się trochę za bardzo. W ostatnich czasach zatarła się do tego stopnia, że spiker polskiego radia po niemiecku wszystkim życzył dobrej nocy. Każdy rozsądny człowiek pochwali pokojowość i samodzielność polityki polskiej, która szuka zbliżenia z sąsiadami w trosce o pokój. Cieszymy się jak pies, gdy widzi koło. A potem pokazują nam posła polskiego, gdy w otoczeniu hitlerowców wysłuchuje Horst Wessel-Lied 32 i przestajemy się weselić. I nie wiemy już, czy to jest koło czy elipsa, spirala, pion czy przekrójd. 232 Horst-Wessel-Lied, popularna pieśń SA; Horst Wessel, członek SA, który zginął w starciu z komunistami w 1930 r., był sztandarową postacią ruchu nazistowskiego. 254 1934 a Afera żyrardowska obnażyła brzydkie machinacje finansistów francuskich działających na szkodą interesów kraju. Zamieszanych w tę aferę bvło paru polityków. - ^ Ż^rarćfów - Mokotów - chodzi o więzienie mokotowskie. Co do zmian w rządzie, człowiek ulicy tak samo dziś jest ciemny jak tabaka w rogu, tyle tylko, że róg się zmienił. Chodzi o sanacyjne pismo „Pion". Popularny „Przekrój" jeszcze nie istniał. 1934 255 212 Nr 40, 30 września Wśród wielu radosnych zdarzeń, gdy Bajan zrywał taśmę pierwszeństwa w turnieju lotniczym233, gdy naród rozbudzony narodowo i rozbajany lotni-czo głośno demonstrował swą radość, umarł mój stary znajomy. Pogrzeb miał cichy, choć pochowany był na koszt, a nawet dzięki staraniom państwa. W tak radosnym momencie narodowym ja, jako „wróg społeczeństwa numer pierwszy", zamiast cieszyć się z większością i mniejszością narodową, uderzam w tony żałobne i piszę nekrolog. Zmarły nazywał się „Cyrulik"234, urodził się w 1926 r. w miesiącu maju. W krótkim swoim życiu przechodził chwile świetności i upadków, nudził czasami, ale wiele razy zasłużył się dzielnie w walce z kołtuństwem, z tym typem psychicznym, ze specjalnym kalectwem narodowym, które się nazywa endecją. „Cyrulik" powstał po przewrocie majowym. Była to, przyznać trzeba, „radosna twórczość" w objawach najtypowszych. Pracował tam właśnie w sposób radosny Lechoń z Tuwimem przez lat parę. Pomieszczał tam naj-świetniejsze swoje karykatury Czermański. Rysowali Daszewski, Topolski i Zaruba. „Cyrulik" rozszerzył swą działalność na Szopki Cyrulika, które były ciągiem dalszym tak popularnych Szopek Pikadora. „Cyrulik" zasłużył się nie mniej chyba od kasztanki23 , toteż na starość powinien był stać u jakiegoś żłobu albo przynajmniej zostać wypchany. Rząd jednak nie bawi się w sentymenty. „Cyrulik" przestał być interesem, został więc zlikwidowany. Czy przestał być interesem? Sądzę, że ta pozycja warta była paruset złotych deficytu miesięcznego. Groszowe subsydium dla jedynego w Polsce pisma satyrycznego o literackim poziomie, pisma wbrew tradycji satyry nieopozy-cyjnego, to był wydatek z punktu widzenia państwowego najzupełniej usprawiedliwiony. Gdy się zważy, ile, mimo biedy, rząd jednak wydaje na różne imprezy i grafomaństwa nudne i dostojne, nie bardzo można zrozumieć tę niechęć do wesołego sprzymierzeńca. A może trzeba w tym widzieć jakieś głębsze powody natury psychologicznej? Może naród nie chce takiego humoru? Może tylko „Trubadur"236 i „Wolne Żarty"237 znajdują odbiorców? A może ludzie rządu doszli do przekonania, że śmiech jest elementem roz- 233 Pilot Jerzy Bajan w 1934 r. wygrał Międzynarodowe Zawody Samolotów Sportowych, zasiadając za sterami maszyny RWD-9. 234 W 1934 r. przestał się ukazywać założony w 1926 r. tygodnik satyryczny „Cyrulik Warszawski", najlepsze czasopismo tego rodzaju w dwudziestoleciu międzywojennym. 235 Kasztanka, ulubiona klacz Józefa Piłsudskiego. 236 „Trubadur Polski", tygodnik artystyczny, który ukazywał się w latach 1912-1933. 237 Jeśli nie jest to żart Słonimskiego, może chodzić o dodatek humorystyczny „Wolne Żarty" do polonijnego pisma „Wiarus Polski". 256 1934 1934 257 kładowym, że dobre to było w czasach walki, ale nie w czasach panowania? Gdzie rząd silny, tam nie ma humoru. Gdzież jest dowcip i humor hitlerowski? Może to oznaka czasów iHących, to pragnienie surowości w posępnej, karnej masie ludzkiej nie anarchizowanej przez dowcip? Zastanawiam się nad tym, bo bardzo lubię się zastanawiać. Od pytań „kto?" i „co?" zawsze bardziej zajmujące jest pytanie „dlaczego?" Czy może więc poziom „Cyrulika" ostatnio spadł tak nisko? Nic podobnego. Nie są to czasy dawniej świetności Lechonia, ale jego wierny kontynuator Paczkowski prowadził pismo •żywo i pomysłowo. Zrodziło się w „Cyruliku" paru młodych satyryków i humorystów o dobrym poziomie. Breza, Minkiewicz, Karpiński, Wittlin, Jurkowski. Zadebiutował tam pisarz Adolf Dymsza. Niemal połowę swego Jarmarku rymów wydrukował Tuwim. Nawet Czermański, który po wielkich sukcesach światowych wrócił do Polski, mógłby teraz być znowu w „Cyruliku". Z wielu imprez artystycznych ta właśnie mogła się wykazać i zasługami, i nowym przychówkiem, ale tajemnicze „czynniki miarodajne" w sprawach sztuki okazują dość specyficzną ślepotę. Mieć pismo satyryczne nieopozycyjne i na dobrym poziomie to przecież prawdziwy sukces międzynarodowy! Jakie państwo może się tym poszczycić? To przecież łapać, trzymać i głaskać po głowie. Taki Paczkowski powinien w Adrii siedzieć co noc z wszystkimi generałami, a jeśli już wyjść z „Cyrulika", to chyba na wojewodę. A może zamknęli „Cyrulika", żeby otworzyć nowe pismo satyryczne? Może Kadenowi przykro było, że o nim zapomnieli, może on z Zawistowskim i Rusinkiem chce też prowadzić pismo satyryczne? Trudno. Fakt, że „Cyrulika" nie ma. Jest w tej aferze i druga strona medalu nie dość przyjemna. Młodzi ludzie, którzy na łamach „Cyrulika" walczyli tak zacięcie z endecją, nie przeczekali nawet parodniowej żałoby. Już nazajutrz przeszli z zupełną beztroską do en-deków. W „ABC" zjawiły się utwory Jurkowskiego i Minkiewicza. Wierszyk czytany na bardzo antyendeckim wieczorze, po paru drobnych retuszach, znalazł się w „ABC". Ta łatwość i naturalność, z jaką młodzi satyrycy z pozycji na baczność dokonali zwrotu wprawo, zatrąca z lekka cynizmem, tym bardzo współczesnym i rozgrzeszonym cynizmem pokolenia, które w zarobkach czy subsydiach widzi istotę rzeczy, a resztę spraw tego świata traktuje jak dodatkowy ornamencik. Rząd, który robi teraz czystki w najrozmaitszych dziedzinach, może by się wziął także do lekkiej rewizji w dziedzinie sztuki. Może by się tak spokojnie i beznamiętnie zastanowić nad wartością wielu artystycznych poczynań państwowych. Dlaczego za pieniądze rządowe wystawia się operetki, a dlaczego zamyka się „Cyrulika", dlaczego Kaden robi teatr, a Szyszko-Bohusz z Wawelu robi wafel238, dlaczego jeśli istnieją emerytury i istnieje Michalski, nie łączy się tego w jakiś zręczny sposób, dlaczego Akademia ro- bi tyle gaf? Dlaczego „Pion" i „Rocznik Literacki" tak wyglądają, jak wyglądają? Zanim na te wszystkie pytania życie przyniesie odpowiedź, na razie uchylmy kapelusza przed zmarłym w kwiecie wieku biednym „Cyrulikiem". Nie chciał go naród i nie chciało państwo. Żegnaj, wesoły Figaro. Stała się rzecz błaha. Ubyło niezłe pisemko satyryczne. Ale w naszym życiu kulturalnym niewiele mamy pozycji dodatnich. Szkoda tej jednej straconej. Aluzja do prac restauratorskich i wykopaliskowych, które na Wawelu prowadzi! architekt i konserwator Adolf Szyszko-Bohusz. 239 „Rocznik Literacki" był periodykiem wydawanym przez Polską Akademię Literatury. 258 1934 1934 259 213 Nr 42,14 października Zjazd pisarzy sowieckich wzbudził zrozumiałe zainteresowanie w całej Europie. Obszerne sprawozdanie sowieckiego pisarza H.S. Kamińskiego, pomieszczone w 568 numerze „Wiadomości Literackich", pozwala nam zorientować się zarówno w atmosferze, jak i w przebiegu obrad wielkiego kongresu pisarzy-komunistów. My, pisarze, którzy nie uprawiamy polityki lub nie idziemy posłusznie za „generalną linią" KC WKP, pisarze „mieszczańscy", „burżuazyjni" lub „faszystowscy", byliśmy tam sądzeni. Znamy już od dawna prymitywizm i fałszywą demagogię tej klasyfikacji. Zdawać by się mogło, że od czasu upadku RAPP-u240, organizacji pisarzy sowieckich uprawiającej kuratelę partyjną nad literaturą, trochę w Rosji zmieniło się, zdawać by się mogło, że nastąpiło pewne otrzeźwienie. Istotnie, od dawna już w Sowietach nie ma głupkowatego zwalczania wielkich pisarzy dawnej Rosji, i zarówno wydawnictwa, jak i prace nad Puszkinem czy Gogolem mogą być wzorem dla innych narodów. Niestety, zjazd pisarzy sowieckich okazuje nam, że ta amnestia dotyczy tylko umarłych. Pisarzy żyjących nie mierzy się inaczej jak tylko starym łokciem partyjnym. Nie ma tu znaczenia charakter działalności pisarza ani jego postawa artystyczna. Decyduje samookreślenie. Gide z całym swym przerafinowaniem płciowym i estetycznym jest dziś pisarzem proletariackim, a nie jest nim H.G. Wells, ten wielki budowniczy socjalistycznej przyszłości świata. Czy się jest pisarzem proletariackim czy nie, zależy to tylko od szyldu, a nie od rodzaju produkowanego towaru. Gdy pisarz zaczyna mówić o innych pisarzach, jako o „pisarzach mieszczańskich", już przez to samo przestaje być mieszczański. Ten naiwny podział literatury trwa dalej. W sprawozdaniu Kamińskiego znajdujemy takie zdania: „... Gorki przeprowadzał porównanie między literaturą klas pasożytniczych a literaturą mas pracujących". Cała literatura świata do roku 1918 była „literaturą klas pasożytniczych", ale porównanie tej twórczości z piętnastoletnią działalnością literatury proletariackiej nie może wypaść zbyt pochlebnie dla Sowietów. W określeniu „literatura klasy pasożytniczej" jest przy tym zbyt oczywiste oszustwo. Znaczy to niejako, że zawsze współdziałała z pasożyt-nictwem kapitalistycznym, że mu się wysługiwała lub była nieświadomym narzędziem kapitalizmu. Nie znaczy to przecież, że literatura zwalczała kapitalizm, że torowała drogę dla wszystkich rewolucji świata, że była buntem i motorem postępu. Trudno nam rozsądzić, kto więcej zdziałał dla zwycięstwa socjalizmu: Dzierżyński czy stary Dickens, Tołstoj lub pompatyczny Victor Hugo. Nie było kraju, w którym by literatura nie torowała dróg nowych, 240 RAPP, Rossijskaja assocyacyja proletarskich pisatielej, Rosyjskie Stowarzyszenie Pisarzy Proletariackich, organizacja literacka założona w 1928 r., skupiająca pisarzy traktujących literaturę jako formę walki klasowej, rozwiązana w 1932 r. wobec utworzenia Związku Pisarzy Radzieckich. nie odrywała ludzi od ich rzeczywistości, nie walczyła z panującymi. Dziś jest laki kraj, w którym pisarzowi nie wolno się buntować. To Rosja sowiecka. Ale i tam musi się skończyć to zubażanie piśmiennictwa. Gorki w swoim przemówieniu powiedział: „Literatura burżuazji w swoim poszukiwaniu bohaterów orientowała się (?) na zbrodniarzy, zręcznych oszustów, awanturników. Natomiast folklor stworzył szereg wspaniałych postaci i swym wpływem zapłodnił niejedno wielkie dzieło sztuki, rodząc takie typy, jak Faust, Miinchhausen, Gargantua i Pantagruel, Dyl Sowizdrzał (Eulen-spiegiel) i wiele innych". Dawno nie zdarzyło mi się czytać tylu głupstw zebranych razem, jak to jedno zdanie właściciela luksusowej willi na Capri, „wodza" literatury proletariackiej, jak p. Kamiński nazywa Gorkiego. Zdawać by się mogło, że to właśnie folklor lubuje się w bohaterskich bandytach. Dziś jeszcze, jeśli kto przenika do pieśni gminnych, to właśnie zbrodniarz albo awanturnik. Inteligenci piszą wiersze o Stalinie, proletariat o Gorgonowej. O jakiej to literaturze zbrodniarzy i awanturników mówi Gorki? Chyba nie o wielkiej literaturze świata, ale o wydawnictwach brukowych i kolejowych. Wynika z tego oczywiście, że Miinchhausen jest „wspaniałą postacią", a Don Kiszot nie, i to jeszcze, że w bylinach rosyjskich czy w naszych legendach 0 Janosiku nie występują ani zbrodniarze, ani awanturnicy, na których monopol miała burżuazyjna twórczość Szekspira i Danta, Puszkina i Mickiewicza 1 wszystkich innych, od Petrarki do Prousta czy Conrada. Nie wiadomo naprawdę, co bardziej podziwiać, czy naiwności Gorkiego, czy cynizm sekretarza KC WKP241 Żdanowa, który oświadczył, że produkcja twórcza może kwitnąć „tylko w atmosferze absolutnej wolności". To chyba nie w Rosji sowieckiej? Słyszeliśmy, że jest to kraj absolutnej władzy, ale o absolutnej wolności mówić w kraju surowej kontroli partyjnej, w kraju czystek o donosicielstwa, to lekka przesada. Nie wiem, czy mówiąc o Rosji można mówić o atmosferze wolności, ale o absolutnej wolności wiem, że mówić nie można. Chyba że się nie rozumie tego słowa. Czy w kraju „absolutnej wolności" znalazł się ktoś, kto by ośmielił się na zjeździe pisarzy odpowiedzieć na androny Gorkiego? Sprawozdawca Kamiński powiada: „Referat Gorkiego zawierał myśli zbyt bezsporne, aby mógł wywołać żywsze debaty"! Gdyby to sprawozdanie nie wyszło spod pióra pisarza sowieckiego, moglibyśmy przypuszczać, że to dowcip. Na tle prostackich przemówień większości uczestników zjazdu przemówienia Erenburga, a zwłaszcza Radka wyróżniają się tonem poważniejszym i inteligentnym. Te dwa nieproletariac-kie głosy komunistów wnoszą ożywcze tchnienie w załganą i duszną atmosferę „absolutnie wolnych" pisarzy sowieckich. Próbki stylu Bucharina, które p. Kamiński podaje w dobrej wierze jako coś wyjątkowo świetnego, bawią nas jak najlepsze parodie kołtuńskiej i mieszczańskiej (w naszym pojęciu) krytyki. O poecie Żarowie powiada Bucharin: „Żarów jeden z pierwszych Właśc. WKP(b), Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików). 260 1934 wysunął zagadnienie liryki". O świetnym poecie Pasternaku powiada sowiecki Esik: „Pasternak jest oryginalny. W tym jego siła i jednocześnie jego słabość". Mocno powiedziane. Dowiadujemy się również, że stary grafoman sowiecki, Diemian Biednyj, wyśmiewał przed zjazdem niezrozumialstwo „nietendencyjnej" poezji Pasternaka, „wywołując wesołość i oklaski". Wszystko to razem dla nas nie jest wesołe. Zetknięcia nasze z pisarzami sowieckimi coraz więcej przynoszą rozczarowania i niesmaku. Pisarze, którym daleko do prawdziwej wielkości, drażnią zarozumialstwem i specjalnie sowieckim „kamczwanstwem". Nie dość sympatyczne jest również epatowanie swych „pasożytniczych" kolegów pieniędzmi. Pisarze sowieccy, którzy przejeżdżają przez Polskę, ostatnio opowiadają nam tylko o swych zarobkach, willach i samochodach. Pogarda dla „sztuki burżuazyjnej" łączy się zbyt często z ignorancją. Rozmawiałem kiedyś z pewną pracującą w „Sowkinie" Rosjanką o filmie sowieckim. Wypowiedziałem wiele komplementów na temat znakomitych filmów rosyjskich. Zgodziliśmy się, że filmy europejskie i amerykańskie nie dorównują produkcji artystycznej Sowietów. Pozwoliłem sobie tylko na drobne zastrzeżenie. Jeśli chodzi o humor, filmy rosyjskie ustępują i Francji, i Ameryce. Moja rozmówczyni nie zgodziła się. Spytałem ją, czy widziała Rene Claire'a. „Nie - odpowiedziała - a czy to amerykańska czy francuska aktorka?". Z dalszej rozmowy okazało się, że i Chaplina, niestety, dotąd nie widziała. Podobnie rzecz się ma z moją skromną książką o Rosji. Już paru pisarzy sowieckich mówiło mi, że podobno wypisałem tam straszne rzeczy o Sowietach. Ale żaden z nich książki nie czytał. Czytali tylko urzędnicy, o których tam wyrażałem się najgorzej. A opinia urzędnika w Sowietach znaczy bardzo wiele. Mam jednak niepłonną nadzieję, że literatura sowiecka, w której nie brak tęgich talentów, wyjdzie spod kurateli urzędniczej. Mamy nadzieję, że w kraju, z którego przyszłością świat ludzi pracujących łączy najpiękniejsze nadzieje, odrodzi się literatura buntu, twórczość wybiegająca ponad doraźną rzeczywistość, literatura prowadząca do nowych przeobrażeń życia. Literatura wolna. Że wróci jej szlachetna siostra, twórczość „nietendencyjna", irracjonalna, „niepotrzebna", poezja. 1934 261 214 , Nr 43, 21 października „Słowo" wileńskie242 specjalizuje się w ankietach. Urządzono tam niedawno na sowiecką modę zakrojone „obsużdienje" pomnika Kuny. Drukowano bajdurzenia wszelkiego rodzaju, dopuszczono do głosu wszystkie paniusie, babiny i dziady wileńskie. Obecnie „Słowo" zwraca się z ankietą, bardziej już selekcyjnie rozesłaną, na temat: „Czy karykatura może być oszczerstwem?"243. Nie jest to zagadnienie czysto teoretyczne. Chodzi 0 sprawę żywą i aktualną. Chodzi również o to, czy karykatury rysownika Dangla były oszczerstwem i czy sąd honorowy postąpił sprawiedliwie dyskwalifikując honorowo wileńskiego rysownika. Sprawa ta godna jest żywszej uwagi. Nie tylko dlatego, że skrzywdzono człowieka, ale że ta krzywda, to przenoszenie zatargów z dziedziny sztuki na śliski teren sądów honorowych potępić należy jako metodę. Cała moja sympatia jest w tym wypadku po stronie „Słowa", które chce naprawić krzywdę i głupstwo popełnione przez sąd honorowy. Trzeba dodać, że rzecz się dzieje na prowincji, że występują na scenie chłopi, szlachta i dworzanie, że to, co dla nas jest anachroniczną śmiesznostką, tam, w Wilnie, jest zdolne złamać życie ludzkie. Zresztą ten zatarg prowincjonalny miał już swoje precedensy i w stolicy. Zbyt wiele jest na świecie i wciąż mnoży się sposób krzywdzenia ludzi, abyśmy mieli jeszcze tolerować tak stare, przebrzmiałe sposoby, które się już nam nie należą. „Słowo" walczy w Wilnie z Witoldem Hulewiczem. Nie przesądzam, kto ma w tym sporze słuszność. Dość że Hulewicz, rozgniewany, napadł na rysownika Dangla, wykonawcę szeregu karykatur, mających na celu ośmieszenie działalności Hulewicza. Cóż dalej? Oczywiście sąd honorowy 1 pojedynek. Ale do pojedynku nie doszło, bo sąd honorowy zdyskwalifikował rysownika jako oszczercę. Rysownik mógłby w odpowiedzi na to zrobić jeszcze jedną karykaturę i gwizdać na resztę. Ale rzecz dzieje się na prowincji, nie współcześnie, i p. Dangel musi podać się do dymisji, traci pracę 242 „Słowo", dziennik informacyjno-publicystyczny o orientacji konserwatywnej, wychodził w Wilnie w latach 1922-1939 pod redakcją Stanisława Cata-Mackiewicza. 243 Ankieta „Słowa" na temat tego, czy karykatura może być oszczerstwem, była konsekwencją sporu pomiędzy redaktorem dziennika Stanisławem Catem-Mackiewi-czem a Witoldem Hulewiczem, dotyczącego polityki kulturalnej w Wilnie. Efektem ostrej dyskusji prasowej było czynne znieważenie karykaturzysty Dangla przez Hulewicza, proces sądowy, a także pojedynek Mackiewicza z Hulewiczem, w którym ad-herenci zmierzyli się na szable. W październiku 1934 doszło także do głośnego pojedynku pomiędzy Ignacym Matuszewskim a Aleksandrem Lednickim, stąd być może zainteresowanie okazane sprawie pojedynków i dawania satysfakcji. Tym, co działo się w Wilnie, Słonimski zajmował się nie tylko ze względu na konflikt Mackiewicza z Hulewiczem, ale także w związku z wileńską premierą Rodziny, w kwietniu 1934 w Teatrze na Pohulance. 262 1934 w piśmie, stopień w wojsku czyja wiem zresztą co jeszcze. Jest człowiekiem skazanym na śmierć moralną. Figiel, który zaszedł nieco za daleko. Cóż tak strasznego było w tych karykaturach? Widziałem te słabe dość rysuneczki zaprawione łagodnym humorkiem i doprawdy nazwać ich autora oszczercą to niemal oszczerstwo. Mniej więcej w tym sensie odpowiedziałem na ankietę „Słowa" i nie bez zdziwienia^ po dniach paru otrzymałem list od Związku Zawodowego Literatów w Wilnie, w którym to liście jest powiedziane: „Nie zaprzątalibyśmy tą czysto lokalną sprawą uwagi Szanownego Pana, gdyby nie fakt, że nazwisko Jego, bez Jego wiedzy i woli, zostało użyte jako broń w nieuczciwej i brzydkiej kampanii »Słowa« przeciw Hulewiczowi". Dlaczego bez mojej wiedzy i woli?'1 Skąd ta brzydka insynuacja, że „Słowo" popełniło oszustwo i drukuje moją opinię, która nie jest moją? Nie bądźmy zbyt drażliwi, bo moglibyśmy i to nazwać oszczerstwem. Oskarżyć redakcję pisma, że bez czyjejś woli i wiedzy publikuje jego opinię, to zarzut bardzo poważny. Z listu Związku Literatów dowiaduję się również, że okazane mi rysunki „nie są żadnymi karykaturami, tylko ilustracjami do całego szeregu paszkwilanckich artykulików i wzmianek, które wzięte jako całość są niewątpliwym oszczerstwem". Trudno o lepszą krytykę wyroku sądu honorowego niż to zdanie. Więc p. Dangel nie jest tu winowajcą, jeśli w ogóle jest jakaś wina. Ktoś prowadził kampanię niby oszczerczą, a został zdyskwalifikowany nie ten ktoś, tylko rysownik, który wykonał ilustrację. Czemu nie zdyskwalifikowano również zecera? Kampanię prowadził prawdopodobnie redaktor „Słowa" i słowo mogło tu być przedmiotem obrazy. Czemu Hule-wicz nie walczy z Mackiewiczem na dzidy lub halabardy, to jego sprawa, ale dyskwalifikacja honorowa rysownika w tych okolicznościach jest krzywdą oczywistą dla każdego człowieka bezstronnego. Czy nie czas w ogóle wyrzucić na śmietnik te kodeksy honorowe, które są stekiem nonsensów? Książeczka napisana przez p. Boziewicza jest autorytetem większym od bozi244. Kościół i kodeks potępiają pojedynki, ale Bozie-wicz jest ważniejszy. Nie ma xi&CTy łatwiejszej niż przy pomocy tej książeczki dowieść komu niehonorowość. Ba, niehonorowym jest kłamca lub człowiek „notorycznie zadający się z kłamcami". Niehonorowym jest każdy nie-szlachcic, chyba że skończył gimnazjum lub zajmuje wybitne stanowisko. Nie mówiąc już o tym, że każda „sprawa honorowa" zaczyna się od nie-honorowego czynu. Anglia jest krajem, w którym nie brak poczucia honoru, mimo że nie ma tam książeczki Boziewicza i pojedynków. Pokutuje u nas wiele takich przeżytków. Ukrócono trochę wybujały „honor munduru", który z reguły na dancingach albo w nocnych knajpach najbardziej był drażliwy. Za dużo już było tych oficerów strzelających w knajpach. Za dużo było świństw niesprzecznych z „kodeksem honorowym", ale sprzecznych z mo- 244 Mowa o Polskim kodeksie honorowym Władysława Boziewicza (1919), wznawianym siedmiokrotnie do 1939 r. 1934 263 ralnością. Pod tym względem nastąpiło pewne otrzeźwienie, więc może już czas na zlikwidowanie „postępowania honorowego" i zastąpienie głupiej procedury normalnie pojętą uczciwością. Przyznaję ze wstydem, że i ja się kiedyś pojedynkowałem. Działo się to w czasach zamierzchłych, chyba już z dziesięć lat temu, ale do dziś wspominam ten pojedynek nie jako dowód odwagi, ale jako przykry wypadek tchórzostwa. Stchórzyłem przed opinią, że niby co o mnie powiedzą. Jeśli dziś poruszam ten pozornie błahy, prowincjonalny incydent z wileńskim rysownikiem, to po to właśnie, aby okazać, do jakich absurdów i niesprawiedliwości prowadzi „postępowanie honorowe". Miejmy nadzieję, że ten gwałt wileński to „ostatni zajazd na Litwie". Choć nie przez Mickiewicza, ale przez Mackiewicza opisany, może wejdzie do literatury, ale niech ustąpi z naszego życia. a Istotnie, stało się to z moją wolą i wiedzą, bo „Słowo" wileńskie zwróciło się do mnie z ankietą, na którą odpisałem, przyznając rację Mackiewi-czowi. .n 264 1934 215 Nr 44, 28 października Tow. Krzewienia Kultury Teatralnej wydało pierwszy numer miesięcznika „Teatr"245. Na redaktora wypłynął Eugeniusz wypływania, p. Świerczew-ski. Artykuł redaktora o „Ludwiku XI" przynosi nam tak niezwykłe myśli i głębokie spostrzeżenia, że trudno ten ewenement przemilczeć w piśmie literackim. Pozwolę sobie zacytować pierwsze zdanie: „Król Ludwik XI należy do tych postaci historycznych, które najsilniej pociągały powieściopisarzy i dramaturgów". To można chyba powiedzieć o Cezarze, Dantonie czy chyba Napoleonie, ale nie o bohaterze dramidła Delavigne'a! Dramat ten powstał, jak mówi p. Świerczewski, „nie tylko z natchnienia poety, lecz i z sumiennych jego badań historycznych - kubek w kubek (!) tak samo, jak większość bohaterów Szekspira z Ryszardem III i Hamletem na czele". Cóż to za sumienność historyczna, kiedy sam p. Świerczewski nieco dalej przyznaje, że autor „nie zawahał się nawet przeinaczyć kiedy niekiedy biegu dziejów lub ponaginać historycznych faktów". Czy to nie p. Świerczewski nie zawahał się „ponaginać faktów" i języka polskiego do swych prywatnych celów? Co do sumienności historycznej Szekspira też trzeba by sporo ponaginać. Nie wiem, czy Hamlet powstał „kubek w kubek" tak samo jak Ludwik XI, ale p. Świerczewski pisze kubek w kubek tak samo o poezji jak o dramacie. „Słowo bowiem, w poezji w ogóle, a w romantycznej poezji w szczególności, stanowi element muzyczny, rytmem i grą rymów wyrażający namiętności i ich napięcia od pianissima do fortissima". Tak, głupstwo doszło tu istotnie do fortissima, co sobie pianissimo pozwalamy zauważyć. W artykuliku p. Gorczyńskiego o Grubińskim znajdujemy taką charakterystykę Tańca: „odbywa się przy nie milknącym akompaniamencie dowcipu, w atmosferze przesyconej śmiechem, wdziękiem młodości, czystości uczuć". Atmosfera „czystości uczuć" to historia starego bogatego drania, który chce upić i zgwałcić nieletnią dziewczynę! Dziewczyna broni się szantażem. Pan Gorczyński, jak wielu innych bezmyślnych krytyków, opowiada nam nie tylko o „wdzięku", ale i o świetnej konstrukcji scenicznej tej ramoty Grubiń-skiego. Dawniej tak o sobie wypisywali tylko członkowie ZAD-u. Niestety, od czasu objęcia teatrów przez państwo dobra budowa sztuk Grubińskiego stała się niemal obowiązująca. Mówi się już nawet: zręczny jak Grubiński w Tańcu. Warto raz spokojnie wytłumaczyć, jak to jest z tą budową sztuki, bo u nas fachowi recenzenci naprawdę mało o tym wiedzą. W dobrze zbudowanej szutce, jeśli lokaj wygłasza aforyzmy o charakterze społecznym, musi się w akcji z tego później wylegitymować. Jest taki lokaj u Shawa i okazuje się lordem. A lokaj Grubińskiego w ogóle przestaje istnieć. Dolewa wina dziewczynce, którą ma zgwałcić jego pryncypał, chowa swój sarkazm '„Teatr", miesięcznik TKKK, ukazywał się do 1939 r. 1934 265 do kieszeni i wychodzi. W dobrze zbudowanej sztuce nie ma takich figur jak baronowa, która służy tylko do tego, żeby w jej domu był bal w akcie trzecim. W dobrze zbudowanej sztuce, kiedy ktoś przychodzi po telefon i wyłącza kontakt, to nie włącza po cichu telefonu z powrotem, gdyż autorowi wypadło, że jeszcze ktoś musi zadzwonić. W dobrze zbudowanej sztuce musi być zgodność czasu. Jeśli występuje polski lotnik, lokaj nie może mówić dowcipów o tym, że rząd mianuje baronów, bo rząd polski nie może mianować baronem nawet kogoś tak wykwintnego jak Grubiński. W dobrze zbudowanej sztuce do eleganckiego domu nie przychodzą ludzie nie zaproszeni, jak młody Kaszuna do baronowej. ltd., itd. Oczywiście, mimo tych nieporadności sztuka Grubińskiego mogłaby mieć swoje wartości. Nawet państwowo-twórcze. Cóż, kiedy nie ma. Numer „Teatru" zawiera jeszcze komentarze Schillera do jego inscenizacji Snu nocy letniej. Dowiadujemy się, że przekład jest zły i że powinien być zrobiony przez Tuwima. Trzeba było to zrobić. Ten sen można było zrealizować, oczywiście, gdyby się przyśnił w noc letnią, a nie jesienią już po wystawieniu Szekspira. Schiller w swoim komentarzu przyznaje się do „szeregu zbrodni" i nawet je numeruje. Wylicza bardzo pochlebne zbrodnie, że to „wydobył", a tamto „pogłębił". Drukuje cztery strofy dość zbrodniczego wierszyka, którego na szczęście ze sceny nie było słychać. Powiada, że dekoratorzy zerwali „z operą i poezją". A może to szkoda, że zerwali z poezją? W artykule wstępnym p. Zawistowski wmawia nam, że ataki na TKKT wynikają z pobudek politycznych. Czas by już może przestać udawać, że atakując złych urzędników, atakuje się państwo. Zła premiera w teatrze nie znaczy, że zły premier. Oświadczam, że nie atakowałem przed chwilą p. premiera Kozłowskiego, ale tylko Świerczewskiego. Przepraszam bardzo p. premiera, ale już wychodzi państwowy kwartalnik literacki pod redakcją Kołaczkowskiego. Pod tytułem „Marchołt"246. Otóż ja wolałbym „Sowizdrzała". Przepraszam bardzo całą radę ministrów, ale nie mogę się również powstrzymać od niepaństwowego zdziwienia, że odrodzona ojczyzna wydaje z uporem tygodnik, którego cała niemal działalność polega na napastowaniu Boya i mojej skromnej działalności. Przepraszam za tę antypaństwową demagogię, ale muszę się jeszcze zapytać, czemu Fundusz Kultury Narodowej wydaje drukowane sprawozdania ze swojej działalności i odmawia kategorycznie wydania egzemplarza, tak że dziś łatwiej jest dostać Polonię Restitute niż sprawozdanie z działalności p. Michalskiego. Przepraszam bardzo p. ministra oświecenia, ale muszę się zapytać, czy to ja ośmieszam Akademię, czy też może jej sekretarz generalny, wydając komunikaty pełne ordynarnych błędów językowych i gramatycznych? Przepraszam p. premiera i p. prezydenta miasta, i Wołodię Jaroszewicza za wyrażoną przeze mnie obawę, iż 246 „Marchołt", czasopismo literacko-kulturalne wydawane w Warszawie w latach 1934—1938 pod redakcją Stefana Kołaczkowskiego. 266 1934 1934 267 opieka państwa nad sztuką dostała się w złe ręce. Załatwia się na koszt państwa za dużo własnych interesików polemicznych, wytwarza się demoralizacja w krytyce, byle grafoman zostaje przytulony do miodem i mlekiem płynących piersi p. Michalskiego. Oceny „Rocznika Literackiego" grzeszą przeciw elementarnej bezstronności, anonimowe paniusie redagują wydawnictwa państwowe. Dwu starych piłsudczyków, Skiwski z Irzykowskim, na koszt Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wyświęcają diabła Boya z obozu sanacji, a wypróbowany legun Zawistowski poucza nas, że zwalczając Taniec Gru-bińskiego, kierujemy się pobudkami opozycji politycznej247. Czy to aby nie p. minister Jędrzejewicz rozpętał tę klęskę pomocy niesionej sztuce przez państwo? W rezultacie więcej bodaj zahamował, zatamował niż dopomógł. Być może, zastał sztukę polską drewnianą, ale strzeżmy się, boją nam zostawi zamurowaną. Za tę uwagę przepraszam bardzo cały komisariat rządu i p. komisarza policji mojego okręgu. 247 Taniec, komedia Wacława Grubińskiego, premiera we wrześniu 1934 w Teatrze Małym w Warszawie, w reżyserii autora, wyd. książkowe Warszawa 1934. 216 Nr 45, 4 listopada Podobno do Michalskiego, który gospodarzy Funduszem Kultury Narodowej, zwrócił się kiedyś Edward Boye z prośbą o subsydium na tłumaczenie paru utworów Calderona - „Czemu tylko paru? - powiedział Michalski -niech pan przetłumaczy wszystkie". Jak wiadomo, spod pióra Calderona wyszło kilkaset utworów, i jeśli ta plotka jest prawdziwa, przez najbliższe lat kilkadziesiąt Boye będzie na koszt państwa tłumaczył dramaty. Istnieje przecież znakomity pisarz o podobnym nazwisku, który bez niczyjej pomocy, samą tylko pasją i ofiarnością, przetłumaczył i wydał sto kilkadziesiąt naj-świetniejszych dzieł literatury francuskiej248. Oczywiście, Boy nie zdobędzie takiego poparcia dla swej wspaniałej działalności, jakie zdobył Boye dla swych hiszpańskich dramatów. W niebieskiej bibliotece Boya wyszedł tom Opowiastek filozoficznych Woltera. Ale któż kupi książkę o tak niezachęcającym tytule? Boy nazwał tom: Tak toczy się światek. Już kiedyś słynny był jego żart z Descartes'em, na którego Rozprawie o metodzie Boy dał opaskę: „Tylko dla dorosłych". Ale tak toczy się ten światek, że dziś trzeba by ten system odmienić. Zwrot do lektury naukowej jest tak powszechny, że dziś powinien Boy Związki niebezpieczne Laclos wydać pt. Chemiczne związki niebezpieczne i jeszcze dodać na okładce rysunek maseczki gazowej. Cierpienia wynalazcy zmienić na Męczenników wiedzy, Lekarza wiejskiego nazwać Wieś i kasy chorych, a Cezara Birotteau przemianować na Życie Cezara. To szerokie zainteresowanie publiczności literaturą naukową jest objawem dodatnim i dobrze, że Bertrand Russell, Jeans, Andrade, Huxley czy sir Arthur Eddington popularniejsi są od Dekobry. Znamiennym faktem jest, że to zainteresowanie nauką zwraca się przede wszystkim w kierunku nauk przyrodniczych. Filozofia nie budzi tego zainteresowania. Od dawna już wychodzi w Polsce pismo „Zet", poświęcone propagowaniu filozofii Hoene-Wrońskiego. Cóż za piekło poświęcenia! Prawdziwa gehoenna. Ale cierpienia redaktora i jego upór nie na wiele się przydają. Tyle to, co kiwać palcem w bucie albo pisać palcem w „Zecie". Dawniej, u nas zwłaszcza, największym poszanowaniem cieszyła się filozofia niemiecka, żaden „poważny krytyk" nie śmiał wyruszyć w świat bez ciężkiego rynsztunku terminologii filozoficznej. To wielka rozkosz oddzielić się od marnego ignoranta zawiłą terminologią! Wydaje mi się, że pierwsi Anglicy przerwali ten mur między laikiem a specjalistą i zaczęli mówić codziennym, prostym językiem o najtrudniejszych i najbardziej zawiłych zagadnieniach wiedzy współczesnej. Być może, wkracza to u nas w lekki snobizm, 248 Dzieła, o których wspomina Słonimski, ukazywały się pod szyldem Biblioteki Boya. 268 1934 i kolorowe Żydówki z Ziemiańskiej rozmawiają o Jeansie jak dawniej o Ordonce. Kiedyś słyszałem sam na własne uszy jakąś Gretę Garbo dla mniejszości narodowej, mówiącą do swej towarzyszki: „Coś mówią ostatnio, że kosmos puchnie". Niestety, to powodzenie dzieł o treści naukowej powoduje zalew rynku księgarskiego najtandetniej wydanymi książkami. Niedawno dostałem migreny, kokluszu, kataru i wysięku w kolanie, czytając piękną książkę Ber-tranda Russella Poglądy i widoki nauki współczesnej w przekładzie Jana Krassowskiego. Wielki matematyk angielski, autor The Principles of Mathematics, znakomity uczony i świetny pisarz, odznaczający się wspaniałą logiczną konstrukcją każdego zdania, w wolnej przeróbce p. Krassowskiego robi wrażenie matematyka, który zwariował. Potykając się o kiepski styl, 0 wadliwe zbudowanie zdania dobrnąłem do str. 153, na której przeczytałem: „Widzieliśmy, że Jeans i Eddington wzajemnie sobie przeczą: obaj sprzeciwiają się twierdzeniom biologicznych teologów, natomiast zgadzają się na to, że ostatecznie wiedza musi ukorzyć się przed tym, co nazywamy sumieniem religijnym. Podobne postępowanie jest uważane zarówno przez nich, jak 1 przez ich wielbicieli, jako bardziej optymistyczne, aniżeli postępowanie nieugiętych nacjonalistów". Skąd ten nacjonalizm? Zanim przekonałem się, że to chodziło o nieugiętych racjonalistów przeżyłem chwilę zwątpienia o własnym umyśle. Jest to, oczywiście, niechlujstwo korekty zbyt już rażące. Także gramatyka p. Krassowskiego jest bardzo swoista. Na str. 16 czytamy: „badacz, znający prawa spadku ciał, wiedzieć będzie, dlaczego nie wszystkie ciała nie będą spadać". Na stronie następnej znajdujemy popisy stylistyczne tego rodzaju: „Umysł najbardziej opanowany wśród nas, musi być porównany do burzliwego oceanu naszych przekonań, opartych na pragnieniach, na którym pływa niewiele wątłych łodzi, naładowanych twierdzeniami uzasadnionymi naukowo". W następnych zdaniach tłumacz powiada: „Bez pewnej śmiałości, nikt długo żyć nie może...". Rzecz prosta - żyć z przekładów. Ostatecznie, gdy w jakiejś powieści Stella Olgierd o pomniku Augusta Comte powie „pomnik Augusta hrabiego", możemy się pośmiać lub zirytować, gdy jednak chodzi nie o utwór beletrystyczny, ale o książkę naukową, rzecz staje się groźniejsza. Spopularyzowanie i propagowanie Russella u nas jest rzeczą zbyt wielkiej wagi, abyśmy mogli być wyrozumiali i tolerancyjni wobec zniekształcenia jego najlepszych książek. Inteligencji polskiej, kształconej na filozofii niemieckiej, potrzeba tylko zastrzyku zdrowej myśli przyrodniczej. Książki Russella miały w Polsce doskonałych tłumaczy, jak nieodżałowanej pamięci Helena Bołoz-Antoniewiczowa lub wyborna tłumaczka Aniela Kurlandzka. Trudno o większe barbarzyństwo niż ten przekład książki wybitnego logika. To jakby wziąć obraz Leonarda, zeskrobać, wyprać i z płótna zrobić chustkę do nosa. 1934 269 217 Nr 48,25 listopada Zwycięstwo Roosevelta w Stanach Zjednoczonych, sukcesy Labour Party w Londynie nie mogą się podobać różnego rodzaju dzierżymordom249. Zwolennicy trzymania za pysk z pogardą patrzyli na „inteligenckie" reformator-stwo prezydenta Stanów Zjednoczonych, z przekąsem przyglądali się zgniłej, liberalnej Anglii. Twierdzili z „całą pewnością", że tylko faszyzm może ocalić przed komunizmem i że tylko komunizm może ocalić świat przed faszyzmem. Przecież objęcie władzy przez Mosleya w Anglii miało być tylko kwestią dni, a w Stanach Zjednoczonych giełda i wielki przemysł miały „na pewno" obalić mrzonki profesora Roosevelta. Tymczasem mr Mosley coraz mniej znaczy jako kategoria polityczna, a giełdziarze amerykańscy ani rusz nie mogą sobie poradzić z socjalistycznymi reformami zbuntowanego inteligenta. Świat anglosaski zdecydowanie oparł się próbom zlekceważenia prawa jednostki, nie poddał się łatwiźnie terroru, nic nie ustąpił z najwspanialszej zdobyczy demokratyzmu, nie wyrzekł się wolności sumienia, słowa i życia intelektualnego. Niedawno w londyńskim Albert Hall H.G. Wells potępił w ostry sposób sowieckie metody krępowania swobody myśli i słowa. Spokojny głos uczonych ukazał cały nonsens doktryny rasistowskiej. Krwawy terror hitlerowski nic nie rozstrzygnął, nie poprawił, tylko jeszcze jedną kartę historii świata zbrudził barbarzyństwem. W świeżo opublikowanej rozmowie, która odbyła się między Stalinem a Wellsem, starły się dwa światy. W tym współczesnym dialogu o przyszłości cywilizacji całkowita przewaga była po stronie wielkiego pisarza angielskiego. Stalin odegrał rolę starzejącego się doktrynera, którego człowiek współczesny demaskuje. Gdy Wells zadaje pytanie, czy reforma nie może być również rewolucją, Stalin z twardym uporem nabożnego marksisty odpowiada: „Rewolucją jest odebranie władzy przez jedną klasę innej klasie". Rozmowa ma -jak widzimy - raczej charakter badania chorego przez mądrego lekarza niż wymiany poglądów. Marksista przecież nie może wymieniać poglądów, musiałby „coś postąpić", a samego go to więcej kosztuje". Dialog ten przypomniał mi to, co Russell mówi o konflikcie między Galileuszem a Inkwizycją. Był to konflikt między duchem indukcji i dedukcji. „Zwolennicy dedukcji uważają, że zdobyć można wiedzę, wyszukując odpowiednie argumenty w księgach nieomylnych, świętych: podobna droga dedukcji prowadzi do prawdy chrześcijan, mahometan i komunistów". Jeżeli patrzeć okiem przyrodnika na świat dzisiejszy, zastanowić musi fakt następujący. Kapitalistyczny stan rzeczy przeżywa kryzys niezwykle długotrwały i dotkliwy. Jednocześnie komunistyczna Rosja organizuje 249 W 1933 r. Franklin Delano Roosevelt wygrał wybory prezydenckie w USA, natomiast brytyjska Partia Pracy odniosła sukces w wyborach samorządowych. 270 1934 1934 271 i osiąga sukcesy ekonomiczne i gospodarcze. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji ilość ludzi pracy wypowiadających się za komunizmem powinna rosnąć, a nie zmniejszać się. Tymczasem w polu widzenia obserwujemy zjawisko odwrotne. W krajach najbardziej proletariackich, bo najbardziej uprzemysłowionych, w Anglii i Stanach Zjednoczonych, komuniści przegrywają sromotnie przy wszystkich wyborach. Wpływy ich maleją. Musi być jakiś brak w osiągnięciach sowieckich czy też jakaś siła istotna w formach życia krajów anglosaskich, której lekceważyć nie wolno. Być może, wspaniałe zdobycze rewolucji rosyjskiej, które miały tak wielki wpływ na kształtowanie się naszego życia, spełniły już swą rolę i świat zbliża się do innych rozstrzygnięć. Nie dostrzegać tego nowego obrazu świata znaczy ubożyć i prymityzować własne życie. Zmiany, których jesteśmy świadkami, są tak pasjonujące, iż żałować należy ludzi, którzy z uporem żyją w kategoriach już przemijających i patrzą nie rozumiejąc, co prowadzi przecież do nudy i niecierpliwości, tych dwu zgodnych matek gwałtu. W zmienionym obrazie świata Sowiety przebierają się w coraz nowe stroje, nie zmieniając, niestety, nic prawie prócz kostiumu. Wejście Sowietów do Ligi Narodów250 pociąga za sobą konsekwentnie poważny stosunek prasy i publicystyki sowieckiej do wyszydzanego tak niedawno sądu bez egzekutywy. Znakomity pisarz rosyjski Ilja Erenburg w swojej parę lat temu wydanej książce Wiza czasu (Wiza wremieni) poświęcił parę wierszy mojej osobie. Wydało mu się śmieszne, że mogę mówić poważnie o Lidze Narodów. Istotnie, mogę mówić poważnie, a Erenburg musi. Gdyby książka jego wyszła dzisiaj, lękam się, że musiałby inaczej pisać o instytucji sądu międzynarodowego, choć przecież Erenburg należy do najbardziej niezależnych pisarzy sowieckich. Wielu ludzi myślących w dalszym ciągu nie waha się mówić o instytucji sądów międzynarodowych poważnie, mimo wszystkich kompromitacji Ligi Narodów, również poważnie odnosząc się do socjalizmu, mimo wszelkich błędów i okrucieństw kraju, który podjął pierwszy ogromny wysiłek wprowadzenia socjalizmu w życiu. Idee słuszne nie umierają tak szybko mimo niepowodzeń przy pierwszych próbach realizacji. Nie umarła wiara w swobodę życia intelektualnego i w święte prawo wolności sumienia. Ten ton prometejski zabrzmiał donośnie w przemówieniu Wellsa w Albert Hali. Na przekór wszystkim nienawistni-kom świat dźwiga się z okrucieństwa i bezmyślności rozpętanej przez wielką wojnę. Nie dajmy się zakrzyczeć nienawistnikom, tym żołnierzom, z których każdy w tornistrze nosi nie buławę, ale raczej maczugę. Próba opanowania chaosu gospodarczego i niesprawiedliwości społecznych, którą bez uciekania się do gwałtu i okrucieństwa podjął Roosevelt, być może, skończy się niepowodzeniem. Ale świat intelektualny patrzy na ten eksperyment ze zrozumiałym zainteresowaniem. Można w tych pierwszych usiłowaniach dopatrzeć się czegoś naprawdę nowego i pasjonującego. Prawdziwej rewolucyjnosci. Rewolucji która przestała być staromodnym, krwawym i nieprecyzyjnym pługiem, rewolucji, która bierze udział w postępie, która jest w zgodzie z badawczym i odkrywczym duchem naszej epoki. D W 1934 r. ZSRR przyjęty został do Ligi Narodów. "•«*-. 272 1934 1934 273 218 Nr 49, 2 grudnia Nie będę wmawiał, że się poddaję zbyt często operacji strzyżenia. Nie posiadam zbyt bujnego zarostu, ate raz na parę tygodni ulegam fryzjerowi, który mi tłumaczy, że warto by trochę „zrównać". Trudno jest rozmawiać przy goleniu. Nie mam czasu na rozwinięcie tematu, a manipulowanie brzytwą przy ustach powoduje nieoczekiwane pauzy. Strzyżenie pozwala na dłuższą pogawędkę. Fryzjer mój jest człowiekiem bardzo rozmownym. Należy do typu filozofującego. Czyta gazety i wygłasza aforyzmy w rodzaju „każdy człowiek swoją prawdę ma". W gazetach nie szuka tylko sprawozdań z wyścigów, opisów zbrodni i tematów w rodzaju Dlaczego wyszłam za Sztekkera. Interesuje się polityką i na ten temat prowadziliśmy właśnie dłuższą pogawędkę. Wyraża się dobrze o Hitlerze, ale źle o Niemcach. Zostało w jego umyśle, jak wmurowana tablica pamiątkowa, zdanie, że Niemiec wróg odwieczny. To samo myśli oczywiście o Żydach. Umysł tego fryzjera jest idealnie banalny. Jest typem reprezentatywnym półinteligenta, to znaczy - niestety - obywatela. Od niego dowiedziałem się wielkiej prawdy, że są słowa, które się liczą i są słowa, które są tylko tak na niby. Rozróżnia on, co piszą dla „pucu" i co jest na serio. Szczerze mi to zaimponowało, bo nie posiadam tego daru rozróżniania. Przeczytałem w „Kurierze Warszawskim" depeszę pt. Sensacyjne oświadczenie Hitlera (wywiad udzielony „Malinowi") i zanim przy następnym strzyżeniu zostanę oświecony przez mojego fryzjera, gubię się w wątpliwościach. Powiedziano tam: „Hitler nie śni o żadnej aneksji na Zachodzie. Ale sprawa przedstawia się inaczej wzdłuż wschodniej granicy Niemiec, i to pomimo, że Hitler zawarł pakt z Polską i dał tym samym dowód, że pragnie zachować najlepsze stosunki". To już zaczyna być troszkę skomplikowane. Co tu jest dla pucu, a raczej dla Pucka, a co na serio? W następnym zadaniu powiedziane jest, że „Hitler żywi największą odrazę do koszmaru wojny, wycinającej elitę narodu, pogrążającej w otchłań cierpień i nędzy nawet narody zwycięskie". Jednocześnie Hitler mówi i robi rzeczy najzupełniej przeciwne. Powiada, że najszczytniejszym przeznaczeniem każdego Niemca jest paść na polu bitwy, wprowadza do szkół naukę o wojnie i cnotach wojennych. Wszystko to, „żywiąc najwyższą odrazę do koszmaru wojny". Gdyby podobne zdanie o najwyższej odrazie do wojny napisał Zbyszek Uniłowski w swoim rodzajowym obrazku z życia wojskowego, nazwano by go w „Polsce Zbrojnej" defetystą, agentem obcego mocarstwa, a może nawet szpiegiem. Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Takie rzeczy mają prawo mówić tylko ministrowie, a nie literaci. Bo to, co mówią ministrowie, i tak się nie liczy i jest dla pucu, a to co piszą pisarze, liczy się. Trudno rozeznać się, co jest prawdą, a co tylko dla ozdoby. Europa szumi, huczy od słów potępiających wojnę. Nie ma dziś męża stanu, który by nie wypowiedział potępienia wojny, nazywając ją zbrodnią i ohydą. Wolno mówić w ogóle, ale nie wolno wdawać się w szczegóły. Wolno potępiać, ale nie wolno przeciwdziałać. Przy tym każde państwo ma ten sam argument, że inni się zbroją i że jego położenie geograficzne jest wyjątkowe. Gdzież są do diabła te państwa o położeniu niewyjątkowym? 1 czy wobec rozwoju lotnictwa i wojny powietrznej w ogóle jeszcze ma znaczenie położenie geograficzne? Anglia przestała być wyspą, przestały mieć znaczenie góry, rzeki i doliny. Mówi się dużo o możliwości wojny między Japonią a Stanami Zjednoczonymi, mimo że kraje oddzielone są oceanem i to Spokojnym. Te wszystkie deklaracje pokojowe i wytężone zbrojenia doprowadziły na razie do zdeprecjonowania słowa. Jeśli my pisarze wtrącamy się do tego, to nie tylko ze względu na „najwyższą odrazę, jaką mamy do koszmaru wojny", ale i dla obrony własnych interesów. My, dopóki żyjemy, żyjemy ze słowa. Gdy cały świat zaludni się fryzjerami, którzy patrzeć będą na słowa drukowane jako na bujdę, stracimy środki egzystencji. Niedługo czytelnik będzie komentował każde zdanie, jak ten kupiec w pociągu, który rozmyślał, dlaczego jego towarzysz podróży powiedział, że jedzie do Grodna. „Jeżeli powiedział, że jedzie do Grodna, to chce, żebym pomyślał, że jedzie do Wilna, to znaczy, że on powiedział, że jedzie do Grodna, żeby ukryć, że właśnie jedzie do Grodna". Czytałem niedawno fragmenty mowy Kadena wygłoszonej na kongresie im. Volty w Rzymie. Była to typowa podróż do Grodna. Cóż tam były za chwyty, sztuczki i wolty. Nawet mój fryzjer nie rozeznałby, co jest dla pucu, a co serio. Pisze tam Kaden o dyktaturze i wolności, że niby jedno jest dobre dla drugiego. Pisze, że dyktator, czyli silny mąż stanu, zapragnie w dziedzinie „twórczości ducha nacieszyć się odpoczynkiem i przybraną na siebie wdzięczną rolą zależności od twórcy słowa, poety, dramaturga". Ale jakoś chytrze nie mówi nic o zależności tego poety od urzędu cenzury i od komisariatu rządu. Kaden powiada również: „Mąż stanu, proszę Szanownych Kolegów, tworzy, pisze swoją historię, podobnie jak myją piszemy. Ale jego pióro - to miecz. Jego atrament - to krew ludzka". Że niby bez wojny nie ma historii i mężów stanu. Nie. My stanowczo nie godzimy się z tym, co powiedzieli p.p. Hitler i Kaden. Nie śnimy o aneksjach i tworzenia historii nie utożsamiamy z koszmarem wojny, „wycinającej w pień elitę narodu, pogrążającej w otchłań cierpień i nędzy nawet narody zwycięskie...". My zaczynamy marzyć o tym, żeby wszyscy mężowie stanu zaczęli mówić o wojnie jako o świętym obowiązku ludzkości i pięknym obrazie ogólnej szczęśliwości. Może wtedy zaczną na serio pracę nad ogólnym rozbrojeniem. Na razie uczmy się od mojego znajomego fryzjera odróżniać słowa prawdziwe od słów z „ograniczoną odpowiedzialnością sądową". I jeszcze jedno. W „Kurierze Porannym" rozpoczęto słuszną kampanię przeciw zbrodni bicia dzieci. Niech nam wolno będzie czasem wspomnieć 274 1934 0 zbrodni zabijania dzieci. To też jest sprawa dość przykra i aktualna Tym bardziej, ze świat to przyszłe, masowe i jak najdokładniejsze zabijanie dzieci przygotowuje z niezwykłą energią. Do bicia dzieci służy wciąż jeszcze rózga lub hnia drewniana. Jeśli chodzi o zabijanie dzieci, wszystkie rządy sztaby 1 armie w Europie wymyślają coraz dokładniejsze i kosztowniejsze przyrządy. O tym tez warto pisać. . H 1934 275 219 Nr 50, 9 grudnia Od czasu książki Moja podróż do Rosji jestem na czarnej liście u sowieckich urzędników. Proszą co pewien czas wszystkich literatów i karmią kawiorem, a ja za karę muszę siedzieć w domu. Od czasu, gdy za złotych sześćdziesiąt można dostać dziesięć deka czerwonego kawioru, represja ta nie jest bardzo dotkliwa. Obcowanie z urzędnikami jest rozkoszą, ale nie jest pierwszą potrzebą i żyć bez tego można. Sowiety nie potrafiły nic zmienić w rytuale urzędniczo-dyplomatycznym. Zmienili się ludzie, lecz fraki zostały. Jadąc do Sowietów, nie wziąłem fraka i nie mogłem być na przyjęciu oficjalnym w „Narkomindiele". Czyżby się okazało, że urzędnik to nie klasa, ale rasa? Kraj zwycięskiego proletariatu lubuje się coraz bardziej w przyjęciach, protokołach i wszelkiej nudzie dyplomatycznej. A przecież wydawać by się mogło, że przedstawiciele nowego ustroju powinni być jak okna otwarte na nowy i pasjonujący kraj. Czyż nie powinni to być ludzie-okna, przez których chciałoby się widzieć dużo, przytykając nos do szyby. Jakie to tam okna. Wąskie szparki, zwężone przez chytrość, spryt i niechęć. Z okazji przyjazdu Erenburga urządzono znów wytworne sowieckie przyjęcie. Osoba Erenburga nie bardzo nadaje się do tych oficjalności. Jeśli ja pisałem o Sowietach, nie oglądając się na urzędników i wszelką dyplomację, to i on dość zdrowo kropnął o Polsce. My dwaj powinniśmy się właściwie spotkać w szynku z dala od radców, podradców i sekretarzy. Tam moglibyśmy sobie przy wódce pomówić o tym, co jest tak niewygodne i niechętnie widziane: o pisaniu prawdy. Erenburg ma za sobą niejedną piękną kartę nerwowej i czułej prozy. Ale może jeszcze piękniejszą kartą jego działalności jest konfiskata jednej z jego książek w Sowietach. Erenburg był w niełasce. Za swoją pasję rasowego pisarza spotkał się z niejedną szykaną. I tego Erenburga witam serdecznie w Warszawie. Ten drugi, wymyty odświętnie, w czystym kołnierzyku, perorujący przy stole ambasady pod czujnym okiem urzędników, jest mi obojętny. Z wszystkich pisarzy sowieckich on jeden mieszka stale poza granicami Rosji. Przywrócono go do łaski. Zrobiono z niego coś w rodzaju speca od ukazywania zgnilizny rozkładającego się kapitalizmu i pozwolono mu mieszkać w ulubionym Paryżu, o którym pisze z niezmordowaną energią dość gorzkie i potworne rzeczy. W książce Wiza wremieni Erenburg opowiada o swoich przygodach w konsulacie polskim w Paryżu. Dano mu tam do wypełnienia formularz. Słusznie śmieje się z rubryk tego formularza. Jest tam rubryka „Religia". Zirytowany Erenburg odpowiada: „W moim państwie religia jest sprawą prywatną". Ale i mnie, gdym się starał o wizę w konsulacie sowieckim w Warszawie, także dano formularz. I tam były dość dziwne rubryki. Na przykład: „Do jakiej pan należał partii, czy pan z niej wystąpił i dlaczego?". Mogę na to odpowiedzieć: „W moim państwie przekonania polityczne to 276 1934 sprawa prywatna". Zdaje się, że jesteśmy skwitowani. Trącamy się. Ty stawiasz kolejkę, bo religia nie jest u nas przeszkodą w otrzymaniu wizy, a wyznanie polityczne może być poważną przeszkodą w Sowietach. Eren-burg dwukrotnie wspomina z przekąsem o zburzeniu soboru na placu Saskim. Troszkę to dziwnie brzmi w jego ustach. Z gniewem mówi o tym, że ci żartownisie Polacy zdołali zburzyć sobór, szkoły rosyjskie, biblioteki, a tylko nie zdążyli zmienić carskich metod rozprawiania się z wrogami politycznymi. Bardzo podobnie pisałem o Sowietach. Trzeba by jednak dodać małą poprawkę, że nie tylko nie zmieniono w Sowietach dawnych carskich metod ochrony, ale je udoskonalono. Opuszczając Warszawę, Erenburg podsumowuje swoje wrażenia z pobytu w Polsce. Powiada: „Cóż tu chwalić? Powiedzcie bez dyplomacji, moi polscy przyjaciele, którzyście tak szczerze ściskali mi dłoń przy pożegnaniu, co chwalić można we współczesnej Polsce, prócz starożytności! Krakowa, waszej szczerej przyjaźni i dziesięciu rodzajów wódki?". Ostro powiedziane. Czy mamy się o to obrażać i robić dyplomatyczne kwasy? Zostawmy i to dyplomatom. W tym, co pisze Erenburg o Polsce, może nas razić niejedno, wiele przekręceń i naiwności, ale są tam uwagi słuszne mimo całej swej ostrości. Literatura dyplomatyzuje się. Coraz częściej pisarze zaczynają stosować politykę na wynos i do wypicia na miejscu. Znam takiego, co najazdach zagranicznych, w zależności od tego, gdzie jest, raz robi Tollera, a drugi raz Marinettiego. U siebie w domu raczej jest Marinettim. Akademie, pisma rządowe, teatry państwowe, to wszystko niewątpliwie urabia psychikę pisarza. Nie broni się spraw niepopularnych pod takim czy innym, czasem mniej słusznym, czasem bardziej słusznym pretekstem. Niedawno zarzucono pewnemu staremu pisarzowi, że zrobił gafę nie zwracając się do Prezydenta, ale do publiczności z zaproszeniem na herbatkę. Oby tylko takie gafy robiono! Wytwarza się znacznie niebezpieczniejsza chemia w atmosferze. Rodzi się urzędnicza potrzeba i przyjemność schlebiania szefom. Taki pisarz, wyjeżdżając za granicę, przestaje się w ogóle różnić od byle urzędnika propagandy. Kończy się albo na płaszczeniu, albo na dziecinnym przedrzeźnianiu: „A u nas w domu jest telefon, a u was nie. A zyg, zyg. A u nas był pożar, a u was nie. A u nas tatuś wystrzelał swoich pomocników, a u was nie". Nie. Stanowczo nie żałuję, że nie wysłuchałem relacji Erenburga przy śniadaniu w ambasadzie. Jeśli pragnę spotkać Erenburga, to Erenburga zbuntowanego, walczącego ze złem panującym w jego ojczyźnie, walczącego jak każdy, kto naprawdę pragnie udoskonalić przedmiot swych uczuć. 1934 277 220 Nr 51,16 grudnia Rodzajowy obrazek Uniłowskiego rozpętał nie burzę, ale jesienny monotonny deszcz bredni251. Co rano leje się mętna ciecz głupstw dziennikarskich. Nazywają prozę Uniłowskiego „artykułem" albo „reportażem", to zależy od pisma, ale zgodni są wszyscy, że „oplwał" i „splugawił". Inteligentni wojskowi śmieją się oczywiście z tej kampanii przeciw Zbyszkowi Uniłowskiemu. Tak czy inaczej, Dzień rekruta zdobył sobie niezwykłą popularność w wojsku; wszelkie zakazy zawsze mają skutek odwrotny. Przypomina mi to pewną kobiecinę, która przyszła do poradni świadomego macierzyństwa. Gdy ją spytali, skąd wie o tej poradni, odpowiedziała: „Od księdza na Grzybowie". Wśród wielu głupstw, napisanych na temat Dnia rekruta, może pierwsze miejsce należałoby się „Kurierowi Warszawskiemu", który w nr 332 donosi: „W związku z reportażem Uniłowskiego pt. Dzień rekruta, zohydzającym rząd polski...". Dlaczego rząd?! Przecież wojskowi, których opisuje Uniłowski, nie są ministrami ani nawet generałami, tylko skromnymi podoficerami musztrującymi rekrutów. Jeśli tak dalej pójdzie, za tydzień będą pisali, że Uniłowski zohydził króla Batorego, Kościuszkę, generała Zajączka i pastora Semadeniego. I jak tu potem dowieść, że o Zajączku akurat nie było mowy. Na drugim miejscu w tym wyścigu głupstw stanowczo postawiłbym tego pana z „Pionu", który powiada, że grafomana w literaturze traktuje się jak ofermę w wojsku. To znaczy, że my też „dajemy szkołę", rozstawiamy rodzinkę po kątach i każemy grafomanom salutować. To nieprawda, bo grafoman bardzo szybko obraża się i przestaje się kłaniać. Czy aby ten pan przemyślał choć troszkę swoje porównanie? Przecież nie ma obowiązku powszechnej służby grafomańskiej, grafoman jest ochotnikiem. Gdybyśmy zmuszali, na przykład, kogoś do pisania artykułów w „Pionie", a potem szydzili z niego, no to może byłaby pewna analogia. Jegomość ten daje do zrozumienia, że Uniłowski jest czymś w rodzaju agenta obcego mocarstwa i przypomina, że w Sowietach skazano na śmierć marynarza za zdradę stanu. Ten pan wcale nie wie, jak wygląda Uniłowski, i gdyby go widział w „Adrii" w towarzystwie wysokich dygnitarzy rządowych, pewnie by zaniemówił ze zdumienia. Dziwne, że jeszcze nikt nie napisał, że Uniłowski jest Żydem, ale i tak pewien jestem, że przeciętny podoficer czy nawet oficer prowincjonalny, czytając o tym strasznym zohydzaczu armii, widzi zaplutego Żydka-komunistę. A jak jest naprawdę? Kto bardzo popiera Uniłowskiego, kto dał mu stypendium na wyjazd do Brazylii, kto sam czytał jego powieść i co powiedział? Wszystko to wiem, ale nie powiem, żeby nie przerażać dusz ludzi prostych i wiernych. 251 Burzę, o której wspomina Słonimski, rozpętało wydrukowane w „Wiadomościach Literackich" (1934, nr 46) opowiadanie Zbigniewa Uniłowskiego Dzień rekruta, odebrane jako atak na armię. 278 1934 Można żartować, ale można też odpowiedzieć poważnie. Groteskowe, ale nie obrażające obrazki Uniłowskiego są zaczerpnięte z życia zwykłego wojska, nie z wojska z czasów walk o niepodległość. Jest rzeczą zrozumiałą, że duch romantyczny nie da utrzymać się stale w koszarach normalnego wielkiego państwa, które ma nie samych tylko bohaterów, ale i przeciętnych zawodowców. Trzeba również znowu przypomnieć, że pojęcie honoru munduru powstało w epoce, gdy wojsko było kastą uprzywilejowaną w czasach pokoju, bo przecież najbardziej narażało się na wypadek wojny. Dziś nie ma tej różnicy między cywilem a wojskowym. W czasie wojny my właśnie będziemy mięsem armatnim, wojna gazowa i lotnicza nie będzie godziła tylko w ludzi ozdobionych naszywkami. Przeciwnie, zawodowi wojskowi mogą znaleźć się w sytuacji znacznie bezpieczniejszej, jako spece uposażeni w najlepsze środki ochrony. Każdy przeciętny zdrowy mężczyzna do pięćdziesiątki będzie tak samo musiał narażać swe życie jak najpiękniejsi kawalerzyści. Czyżby więc nie czas było pojęcie honoru rozciągnąć na nasze biedne kamizelki i sztuczkowe marynarki? Warto by również raz już oddzielić sprawę literatury od spraw politycznych. Istnieje przecież cenzura, która pilnie śledzi każdy numer „Wiadomości", i ta ochrona powinna chyba wystarczyć najgorętszym zwolennikom krępowania piśmiennictwa. Odbieranie swobody słowa pisarzom, wprzęganie ich do służby rządowej, nigdzie nie doprowadziło do niczego ładnego ani pożytecznego, a czasem doprowadzić może do takiego upodlenia i do takiej brzydoty, jaka wydarzyła się w państwie największego skrępowania swobody słowa, w Sowietach. Po zabójstwie Kirowa w Leningradzie Związek Pisarzy Sowieckich łącznie z leningradzką organizacją naukową wydał odezwę nawołującą rząd do represji2 . A więc uczeni i pisarze nie starają się złagodzić namiętności i budzić uczuć ludzkich, ale nawołują potężny rząd sowiecki do najkrwaw-szego rozprawienia się z „buntownikami". Ludzie silni podsycają nienawiść przeciw słabszym. I dzieje się to w Sowietach, gdzie nie ma najmniejszego nawet niebezpieczeństwa obalenia władzy, gdzie władza i tak jest najokrut-niejsza i najbezwzględniejsza, jaką ludzkość znała od wieków. Pod tą odezwą z najżywszym smutkiem przeczytałem podpis Michaiła Słonimskiego, prezesa związku pisarzy leningradzkich, mojego brata stryjecznego. W pierwszej chwili pomyślałem gorączkowo, że może to dobrze, iż stryj mój, ajego ojciec umarł na początku rewolucji, iż nie dożył tej hańby. A potem pomyślałem z żalem, że umarł ten łagodny i rozumny człowiek, że coraz mniej jest na świecie ludzi wykarmionych szlachetnym idealizmem dziewiętnastego wieku, że otoczeni jesteśmy ludźmi o twarzach zaciętych, mściwych i fanatycznych. Taki musiała mieć wyraz twarz mojego kuzyna, gdy podpisywał ową haniebną odezwę, której świat nie zapomni pisarzom sowieckim. 252 1 grudnia 1934 zamordowany został Sergiej Kirów, stojący na czele lenin-gradzkiej organizacji partyjnej; zabójstwo to, inspirowane przez Stalina, stało się początkiem fali terroru (tzw. wielka czystka) trwającej do 1938 r. 1935 221 Nr 2,13 stycznia Pacyfizm nie jest obecnie w modzie. O ludziach, którzy, organizują wojnę, mówi się poważnie. O pacyfistach, to znaczy o ludziach, którzy próbują organizować pokój, mówi się niepoważnie. Najpopularniejszym sądem jest, że pacyfizm jest prymitywny. Wydawać by się mogło, że instynkt walki jest prymi-tywniejszy od prób organizowania bezpieczeństwa. Nie ma chyba dziedziny życia, w której by było więcej fałszu niż w stosunku do wojny. Ludzie prywatni, poza nieliczną grupą bezpośrednio zainteresowanych w wojnie, przyznają szczerze, że chcą pokoju. Również szefowie rządów i mężowie stanu przyznają szczerze lub nieszczerze, że wojna jest nonsensem i zbrodnią. Ta jednomyślność w ocenie jest w jaskrawej sprzeczności z czynami. Wyobraźmy sobie, że wszystkie państwa świata, uznając okropności epidemii dżumy azjatyckiej, jednocześnie poświęcają niemal całą energię i część pieniędzy publicznych na hodowanie bakterii dżumy i przygotowania do jak najsprawniejszego rozprzestrzenienia zarazy. Oczywiście, ten stan rzeczy wydawałby się nam absurdem. Analogia jest jednak niezupełna, gdyż w militaryzmie jest szansa zwycięstwa i korzyści dla strony silniejszej. Tegoroczny laureat nagrody pokojowej Nobla, Sir Norman Angell253, w swojej jeszcze przed wojną wydanej książce The Great Illusion starał się rozwiać to złudzenie. Twierdził on, że walka o nowy rynek zbytu nie może polegać na niszczeniu właśnie tego rynku. Życie potwierdziło jego przypuszczenia. Okazało się istotnie, że wojna współczesna przynosi ruinę ekonomiczną obu stronom. Korzyści, osiągnięte ze zwycięstwa, nie opłacają się. Wydawać by się mogło, że ten argument zdziała więcej niż przykazania wszystkich religii, niż płacz milionów matek, niż wszystkie uczuciowe i rozumowe argumenty i tak dość kłopotliwe dla zwolenników gazów trujących i tanków. Ale nie żyjemy w czasach sprzyjających argumentowaniu. 253Norman Angell, brytyjski pisarz i działacz pacyfistyczny, w 1934 r. został uhonorowany pokojową nagrodą Nobla za rok 1933, w którym nie została ona przyznana. 280 1935 1935 281 Ludzie kierujący się namiętnościami mają dziś znaczną przewagę nad ludźmi kierującymi się rozumem. Sir Norman Angell należy do tych przeciwników wojny, którzy nie oburzają się, ale argumentują. Nowa jego książka The Unseen Assassins {Niewidzialni mordercy) w dokładny i wnikliwy sposób ukazuje sprężyny mechanizmu pchającego ludzi do wzajemnych morderstw. W literaturze anglosaskiej przeważa właśnie ten ton rozumowy. Niedawno w Stanach Zjednoczonych wyszła książka, w której zebrano kazania duchownych najrozmaitszych wyznań popierających wojnę wiatach 1914-1918. Demaskowaniem zbrodniczych machinacji handlu bronią zajmuje się żywo zarówno publicystyka, jak i popularna prasa angielska. Beverley Nichols zdobył sobie szeroką poczyt-ność. Niedawno na łamach „Daily Herald" wypowiedział się na temat pokoju świata wielki spec od kształtowania przyszłości H.G. Wells. Nie uznaje on półśrodków. Pakty pokojowe, które oplotły całą Europę, coraz podobniejsze się staje do sieci drutów kolczastych. Pokój świata widzi Wells tylko w stanach zjednoczonych, łączących wszystkich ludzi naszej planety. Bez zniesienia granic nie ma pokoju. Pacyfizm, który polega tylko na obawie wojny lub na wstręcie do organizowania zbiorowych morderstw, jest uczuciem dość słabym i bezpłodnym. Pacyfizm musi wynikać z szerszej koncepcji pojmowania świata i nie jest celem ostatecznym, ale jednym ze środków, jednym z warunków koniecznych przy organizowaniu życia ludzkości. Wells hipokryzji i fałszowi współczesnych mężów stanu przeciwstawia pogląd jasny, harmonijny i konsekwentny. Oczywiście, ten „utopizm" Wellsa, zarówno jak jego próby zharmonizowania działalności Stalina z reformatorstwem Roosevelta łatwo mogą się wydać naiwne. Większość ludzi nie ma zaufania do reform bezkrwawych, jak ludzie prości nie cenią bezbolesnych zabiegów lekarza. Rozmowę Wellsa ze Stalinem trafnie porównał ekonomista angielski Keynes do rozmowy człowieka z gramofonem. Naturalnie, tym gramofonem kręcącym się w kółko był Stalin. Keynes nie należy do tych profesorów, którzy mówiąc o ekonomii, uciekają do sztucznej „naukowości". Możność mówienia w sposób prosty o sprawach dawniej odgrodzonych terminologią oraz powszechna niemal umiejętność czytania tworzą nowe możliwości dla reformatorów. Prof. Schiller z Oxfordu czyni wręcz odpowiedzialnym za obecny chaos gospodarczy profesorów ekonomii sprzed lat czterdziestu, którzy dla własnej wygody i zabezpieczenia się przed krytyką szerokiej publiczności mówili o sprawach ekonomicznych językiem wzorów matematycznych i wykresów. Zdanie to cytuje Angell w ostatniej swej książce. O tym prawie wyboru i zrozumieniu, a zwłaszcza o metodzie korzystania z usług „speców" i ekspertów zabawnie mówi Angell, porównując wybór doktryny społecznej do wyboru chirurga. Laik w rozmowie z lekarzem stara się drogą logicznych pytań wybrać chirurga, który daje mu największe szansę wyleczenia. Wybierać ma między renomowanym operatorem, który bardzo lubi krajać, jest bardzo ograniczony i wprawny, a młodym lekarzem, który ma nie gorsze wyni- ki, mimo że jest mniej popularny. Wolno się nam domyślać, że ten amator krajania, którego po operacji pyta asystent: „Którą część ciała mamy przenieść z powrotem na łóżko?" - reprezentuje zwolenników dyktatury. Człowiek dzisiejszy nie ma łatwości wyboru. Ogłuszany popularnymi hasłami, zastraszony i niepewny, idzie w końcu za najgłośniej ryczącą trąbą. Jakże odnaleźć się w wirze krzywd i nędzy bezprawia i okrucieństwa? Jak nawiązać ciągłość zerwaną tak brutalnie z przeszłością naszej cywilizacji? Każdy, kto nie godzi się na prymitywizm walki klas, kogo opuściła wiara w religię, każdy, kto nie wyzbył się troski o człowieka i wiary w przyrodzone człowiekowi dążenie do doskonalenia się, znajdzie z pewnością pomoc w książce Wellsa A Short History of the World, która ukazała się w polskim przekładzie pt. Historia świata. Książka ta, wydana przez firmę Trzaska, Evert i Michalski w znakomitym przekładzie tak świetnego stylisty jak Jan Parandowski, jest idealnym podarkiem noworocznym. Jest to bowiem historia przeszłości, mówiąca o nowych latach, które nadejść muszą. Przepojona jest ta opowieść o dziejach człowieka wiarą w przyszłość naszego gatunku. Dzieje ludzkości po raz pierwszy przedstawione są nie jak żerowisko zwierzęce i historia wielkich zbrodni, ale jak dźwiganie się istoty myślącej i twórczej z mroków stworzenia. Prowadzi nas do mgławic kosmosu, przez bagna węglowe, epoki ichtiozaurów i plezjozaurów, przez duszne dżungle pierwotnych schronisk ludzkich, przez wszystkie wertepy, ścieżki i gościńce drogi ludzkiej, aby wyprowadzić nas w końcu na szeroki i wolny świat naszych nadziei. Wells powiada: „Ludzkość jest jeszcze w wieku młodzieńczym. Troski jej nie mają cech starczego wyczerpania, lecz są spowodowane nadmiarem nieposkromionej tężyzny. Jeśli widzieć w dziejach ludzkości pewien jednolity proces, tak jak to przedstawiliśmy w tej książce..., wówczas dzisiejsze nasze obawy i nadzieje przybiorą właściwe proporcje. Na razie jesteśmy zaledwie u świtu wielkości człowieka. Lecz piękno kwiatu lub zachodu słońca, szczęśliwy i doskonały ruch młodego zwierzęcia, rozkosz dziesięciu tysięcy rozmaitych krajobrazów, wskazuje nam, co życie dla nas może uczynić...". „Mamy swoje marzenia; posiadamy teraz niedyscyplinową, lecz wciąż rosnącą moc...". „To, czego człowiek dokonał, te nikłe dotychczasowe tryumfy, ta cała historia, którąśmy opowiedzieli, to zaledwie wstęp do rzeczy, których ma jeszcze dokonać". Pacyfizm nie jest obecnie w modzie. Wszystko to są żydowskie brechty i defetyzm. Naiwne utopie dla otumanienia ludzi. Przeznaczeniem człowieka jest noszenie ryja świńskiego albo ryja maski gazowej. 282 1935 222 Nr 3, 20 stycznia W bardzo zabawnej parodystycznej historii świata, napisanej kiedyś przez Awerczenkę, jest mowa o faraonach egipskich, którzy zmuszali lud do ciężkiej pracy przy budowie piramid254. Autor mówi dalej: „Ale los jest sprawiedliwy. Nie minęło nawet kilka tysięcy lat i dynastia faraonów straciła władzę". Nie zawsze trzeba czekać parę tysięcy lat na sprawiedliwość losu. Parę tygodni temu powstała burza przeciw opowiadaniu Uniłowskiego Dzień rekruta i przeciw literackiemu pismu, które wydrukowało opowiadanie utalentowanego młodego pisarza. Posypały się listy do redakcji w ,,Polsce Zbrojnej" i zakaz dowódców prowincjonalnych prenumerowania pisma. Wyjątkowo gorącym oburzeniem zawrzał pewien popularny generał kawalerii. Wrzawa ucichła. Inteligentniejsze elementy zarówno w wojsku, jak i rządzie ubawiły się tylko tą wojną z Uniłowskim. „No sud'ba sprawiedliwa", jak powiedział Awerczenko. Wystawiono film Śluby ułańskie oparty, jak to reklamowano, na osobistych wspomnieniach tego właśnie generała 55. Bardzo drażliwy na punkcie honoru munduru generał kierował osobiście stroną wojskową filmu. Oglądał ten film przed premierą. I znowu posypały się listy w „Polsce Zbrojnej" i zakazy prowincjonalnych dowódców chodzenia na film. Doszło do tego, że komenda garnizonu białostockiego wydała rozkaz zabraniający wojskowym czytania „Echa Białostockiego", które wystąpiło w obronie filmu. Jak przedtem na Uniłowskiego, obecnie obrażono się na autorów Ślubów ułańskich. Jednym z autorów jest ten sam wyżej wspomniany generał. Jeśli chodzi o realia wojskowe, był on czynnikiem decydującym. Kto tu ma rację? Oczywiście, musimy stanąć w obronie Uniłowskiego i Wieniawy. Zarówno autor Dnia rekruta jak i współautor czy choćby tylko doradca fachowy Ślubów ułańskich mają słuszność. W obu wypadkach nie ma cech obrazy, jest tylko pewna groteskowość w ujęciu tematu życia żołnierskiego. Pozycja Uniłowskiego jest naturalnie słuszniejsza, gdyż utwór jego był dziełem artystycznym, a film ułański jest tandetnym kiczem. Ale sama zasada swobody w ujmowaniu satyrycznym czy tylko wesołym życia wojska polskiego jest już dostatecznie strzeżona chyba przez cenzurę, i dobrowolni cenzorzy, i protestowicze ośmieszyli się w obu wypadkach. Głównym powodem obrazy było to, że podoficer romansuje i w końcu żeni się ze służącą. Kpt. Piekarczyk w „Polsce Zbrojnej" pisze z oburzeniem, że wypadki flirtów podoficerów ze służącymi są przypadkowe: „a nawet gdyby przypadkowo się znalazł jeden czy dwóch takich amatorów pracownic domowych, to absolutnie nie upoważnia producentów filmów polskich do 254 Chodzi o Arkadija Awerczenkę, humorystę rosyjskiego. 255 Tym generałem był Bolesław Wieniawa-Długoszowski; film Śluby ułańskie __\a:----------1-----t^..... \ ¦ < ¦ • ------• (reżyser Mieczysław Krwawicz) miał premierę w końcu 1934 r. 1935 283 uogólniania tego...". Autorzy listów protestujących stoją na bardzo skomplikowanym stanowisku moralnym. Drażni głównie nie fakt flirtu ze służącą, ale małżeństwo. Gdyby jej tylko zrobił dziecko i potem dziewczyna poszła na ulicę, jak to już nieraz w filmach bywało, wszystko byłoby w porządeczku. Pogarda dla służących jest czymś aż zastanawiającym w naszym pono demokratycznym świecie podoficerskim. Motyw flirtu pana z damą, a giermka z subretką jest motywem od wieków już przez scenę uświęconym. Ale tu chodzi o poczucie hierarchii! Otóż okazuje się, że kodeks wojskowy przydziela kucharce ordynansa. Wachmistrz musi być już bardziej arystokratyczny od biednego J. J. Rousseau, który ożenił się z własną służącą. Wachmistrz musi mieć „damę z własnych funduszów". Aby uniknąć na przyszłość dalszych nieporozumień, proponujemy tabelkę, komu z kim wolno mieć stosunek płciowy. A więc: prosty szeregowiec — posługaczka, starszy żołnierz -praczka, kapral - kucharka, plutonowy - panna służąca, a sierżant w piechocie lub wachmistrz w kawalerii może już tylko z panią domu. Teraz każdy będzie wiedział, czego, a raczej czyjej się trzymać. Wszystko według rangi, panowie! Przewidział już to Mickiewicz w Dziadach. Proszę sobie przypomnieć: KOLLESKI REGESTRATOR (do sowietnika) Ej, sowietniku, pójdźmy w tan! SOWIETNIK Uważaj, czy to przyzwoicie, Byś ze mną tańczył Pan. REGESTRATOR Ale tu znajdziem kilka dam. SOWIETNIK Ale nie o to idzie rzecz: Ja sobie wolę tańczyć sam, Niż z tobą- pódźże precz. REGESTRATOR Skądże to? SOWIETNIK Jestem sowietnikiem. REGESTRATOR Ja jestem oficerski syn. SOWIETNIK Mój panie, ja nie tańczę z nikim. Kto ma taki niski czyn. Teraz będzie wiedział ordynans, że jest ordynus i że tylko jemu wolno do tańca prosić „pracownicę domową". Teraz będzie wiedział wachmistrz, że 284 1935 nie wolno „przyjaźnić się z ordynansem majora". Jeden z autorów listów do „Polski Zbrojnej" pisze, że wachmistrz przez małżeństwo ze służącą „staje na szarym końcu społeczeństwa". Jeśli służąca jest młoda i miła dziewczyna, ten „szary koniec" może być bardzo przyjemny. Wszystko to bardzo dobrze, ale co teraz będzie z wyższymi rangami, gdy która ranga spróbuje uszczypnąć pracownicę domową? Chyba posypie się całe mnóstwo protestów. Protest służących przeciw „szaremu końcowi", protest ordynansów przeciw służącym, protest kucharek przeciw oficerom, którzy mają prawo szczypać, ale nie mają prawa się żenić. A co na to pp. pederaści? I oni wystosują protest, żeby im wolno było żyć z dozorcą domowym, a nie tylko z właścicielem kamienicy. Piękna, bardzo moralna, ale dość ponura zabawa. Oto do czego doprowadza rozpętywanie „protestów", rozbudzanie przesadnych drażliwości i antagonizmów. Obie sprawy pod wspólną nazwą Śluby ułańskie powinny być przestrogą dla dzielnych ochotników cenzury. W tym wspaniałym koncercie moralnym wspomnieć należy również o naszych kochanych Izraelitach, którzy dla naszych wojskowych zrobili to cacko dobrego smaku, jakim s^Śluby ułańskie. Są oni w sytuacji karczmarza, który chciał sprzedać oficerowi jeszcze jedną butelkę wódki i dostał flaszką po głowie od podoficera. Można by na temat tej całej sprawy ułożyć wiele moralnych bajeczek. Np.: „Nie czyń drugiemu, co tobie uniło". Może sam Wieniawa ułoży jaki lepszy wierszyk, bo przecież nie brak mu dowcipu. Mówiono o nim, że Bóg mu powierzył humor Polaków. W tym wypadku był to Hemar Polaków256. 256 Parafraza słów księcia Józefa Poniatowskiego, który przed śmiercią miał powiedzieć: „Bóg mi powierzył honor Polaków. Jemu samemu go oddam". Marian Hemar był współscenarzystą Ślubów ułańskich, autorem dialogów i tekstów piosenek. 1935 285 223 Nr 4, 27 stycznia W sporze o ustawę biblioteczną zarysowały się dość interesujące dwa poglądy na świat, dwa różne sposoby widzenia wśród ludzi jednego stronnictwa. Ignacy Matuszewski i Tajemnicza Dama257 „Gazety Polskiej", zjawiająca się jak widmo i przemawiająca anonimowym głosem duchów, wysuwają wiele obiekcji przeciw ustawie. Na przyjezdnego, który nie był w kraju lat kilkanaście, akcja ta robiłaby wrażenie objawu humanitaryzmu. Obrona wynędzniałego chłopa przed nowym opodatkowaniem wydaje się mieć akcenty ludzkie i rozumne. Ludziom, którzy są w nędzy, dla których każda zapałka, każda garstka soli stanowi dużo - pozostawmy swobodę wyboru. Być może, chłop woli o jeden talerz barszczu więcej zjeść na miesiąc niż przeczytać Generała Barcza. Nas miejscowych musi jednak zastanowić, czemu przeciw innym opodatkowaniom, nierównie cięższym, nigdy nie protestowało bardzo przystojne widmo „Gazety Polskiej". Humanitaryzm był przez oponentów ustawy bibliotecznej zwalczany równie solidarnie. Zarówno Tajemnicza Dama, jak i znakomity jej protektor humanitaryzm chętnie nazywają „pięknodu-chostwem". Walka o ustawę biblioteczną sprowadza się właściwie do dwu koncepcji. Czy lepiej jest rozbudować aparat propagandy i mieć możność urabiania psychiki obywatela, czy też dla państwa lepszy jest obywatel-analfabeta, trzymany przed użyciem w miejscu ciemnym i wilgotnym? Tak pojęty elitaryzm ma nieco przestarzały zapaszek szlachecki. Obecnie, przy rozwoju techniki, łatwo, idąc tą drogą, przyjść do przekonania, że ciemny i prymitywny obywatel, jak najbardziej bierny i podatny do rządzenia, że taki kulis czy Murzyn wiejski nie wytrzymuje konkurencji z koniem parowym, motocyklem lub maszyną Singera, wobec czego nie tylko nie warto go uczyć czytać, ale po prostu trzeba szerokie masy wiejskie zlikwidować. W argumentach strony przeciwnej słyszy się również często o interesie państwowym. Obu stronom nie można odmówić pewnej konsekwencji. Hasłu „Książka i karabin" przeciwstawia się u nas inne hasło: „Karabin i wódka". Kto wie, czy to hasło nie jest bardziej ludzkie. Wódka to zapomnienie. Wódka zmienia lepiankę chłopską i suterenę robotniczą w wiszące ogrody Semiramidy, wódka to oderwanie się od rzeczywistości. Książka to okazanie tej rzeczywistości. Książka to szereg niebezpieczeństw. Wódka jest jedna wielka i anielska, a książek jest wiele. Gdy się dyskutuje na temat monopolu, nikt się nie zastanawia, jaką wódkę sprzedawać naszym nędzarzom. Czy lepiej, żeby pili zakrapianą czy siwuchę? Jeśli chodzi o książkę, w sporze o ustawę biblioteczną nikt nie porusza rzeczy istotnej. Kto ma książkę dawać — i jaką książkę? 7 Tajemnicza Dama „Gazety Polskiej" to Janina (Nina) Morstinowa. 286 1935 O wyborze książek do bibliotek gminnych decydować będą ludzie, którzy już nieraz dali dowody swej stronniczości. Czyż nie musi usposabiać zniechęcająco artykuł takiego Kadena, który kręci akademią i ministerstwem. Piewca bibliotek gminnych, wyliczając współczesnych autorów polskich, posuwa się do tego, że przemilcza-Boya, którego dorobek i jako pisarza, i jako tłumacza powinien stać się główną i może najważniejszą pozycją w przewidywanych bibliotekach. Jeśli te biblioteki mają mieć sens, musi się tam znaleźć przede wszystkim sto tomów przekładów z literatury francuskiej, kształcącej słowiańską uczuciowość ludu dyscypliną intelektualną myśli łacińskiej. Musi się tam znaleźć cały publicystyczny dorobek Boya, zwalczający ciemnotę klerykalną. Biblioteki gminne bez pisarzy żywych i aktualnych zdane będą na łup Mniszkówny czy Dumasa. Nie łudźmy się nadzieją, że Mickiewicz będzie więcej czytywany od Marczyńskiego. Chłopiec ze wsi czy z małego miasteczka, jeśli nawet przeczyta Mateusza Bigdę , nie zapała sympatią ani do autora, ani do literatury. Lękać się mamy prawo, że wymagania komisji kwalifikacyjnych wycisną swe piętno na produkcji literackiej. Odciąć bibliotekę od literatury żywej - znaczyłoby zmianę jej w jeszcze jeden urząd. Jeśli tak się ma stać, gotowi jesteśmy stanąć w tym sporze po stronie Matuszewskiego. W tych warunkach obciążenie nowym, choćby najmniejszym, podatkiem nędzy małomiasteczkowej i biedoty wiejskiej byłoby niesprawiedliwością. Jeśli państwo chce takich bibliotek urzędowych, niech da na nie pieniądze. Najgorętsi zwolennicy dostosowania wszystkiego do jedynego celu obrony państwa przed nieprzyjacielem muszą się zgodzić, że pół procent tych sum mogłoby pójść na obronę państwa przed ciemnotą jego obywateli. Aby przedstawić sprawiedliwie i złe, i dobre strony ustawy bibliotecznej, przyznać trzeba, że jak zły sąd jest lepszy od braku sądu, tak nawet najbardziej tendencyjnie przeprowadzona sprawa bibliotek gminnych, jeśli pieniądze będą dostarczone przez państwo, lepsze będzie od zupełnego zaniedbania kulturalnego. Można będzie walczyć ojej ulepszenie. I któż wie zresztą, jaka książka pobudzić może i wciągnąć nowego czytelnika w krąg zainteresowań literackich? Morcinek może zachęcić do czytania Rusinka. Rusinek do Ru-skina, Ruskin do Rousseau, a ten może zniechęcić do Rusinka i Morcinka. Może jeden ze stu butwiejących w drewnianych szafach tomików Mickiewicza zarazi czytelnika gorączką poezji, polotem ducha, potrzebą wolności myśli i uczucia. Słowem, tym wszystkim, co się dziś chętnie nazywa destrukcją, robotą żydowską i defetyzmem. Trudno: „Trzeba z Żydami naprzód iść i przed narodem wyżej postawić oświatę niż kaganiec"259. Mateusz Bigda, polityczna powieść Juliusza Kadena-Bandrowskiego (wyd. 1933). 259 Parafraza wersu wiersza Adama Asnyka Daremne żale („Trzeba z żywymi naprzód iść/ Po życie sięgać nowe). 1935 287 224 Nr 5, 3 lutego Dawno już nie zaludniały Europy tłumy emigrantów. Do ubogich hotelików paryskich, do knajp wszystkich części świata, do kurortów, przytułków noclegowych i modnych dansingów popłynęła fala emigracji rosyjskiej. Potem przyszła kolej na emigrantów włoskich i na wygnanych z Niemiec Żydów i socjalistów. I znów tysiące ludzi z zagłębia Saary, wypędzonych z ojczyzny, szuka schronienia we Francji i Holandii. Konsulat francuski wSaarbriicken pracuje dniami i nocami. Już dziś paręset osób ukryło się w budynkach i szybach kopalni francuskiej w Camphausen. Nietolerancja polityczna, jak niegdyś nietolerancja religijna, gna te tłumy kacerzy politycznych po całej Europie. Warto by właściwie stworzyć osobne państwo dla emigrantów z rozmaitych krajów Europy. Można by to państwo nazwać Emigracją (gdyby ktoś stamtąd musiał emigrować, to już chyba prosto do morza!). Lękać się jednak należy, że emigrantów czekają raczej obozy koncentracyjne niż własne państwo. Do wielkich rzesz bezrobotnych i bezdomnych przybywają wciąż ludzie bez ojczyzny. Nieprawdą jest przecież, aby emigracja była wyrokiem śmierci moralnej dla ludzi twórczych. Najpiękniejsze karty naszej poezji zawdzięczamy emigracji. Nie przypuszczam, aby Einstein uległ przygnębieniu i popadł w marazm przez fakt pracy w Londynie czy Nowym Jorku. Współcześni kacerze i wygnańcy rekrutują się przeważnie z narodów porwanych entuzjazmem. Żydzi wyraźnie przeszkadzali entuzjazmowi hitlerowców. Jest to właściwie podobne do wymagań stawianych przez pijaków ludziom niepijącym. Człowiek podchmielony zmusza innych do picia lub zaczyna ryczeć: „Jeżeli nie pijesz, to won!". Kto wie, czy wielu entuzjastów hitleryzmu nie czułoby zażenowania rycząc na komendę: „heil Hitler!", gdyby nie pewność, że niepijący Żyd nie może mu się przyglądać trzeźwym i krytycznym okiem. Pijany nie lubi Towarzystwa trzeźwych. Argumenty agitatorów hitlerowskich na terenie Zagłębia Saary przypominały nalegania pijaków: „Chodź z nami na jednego czarnego z wąsikiem". Podobne podniecenie pijackie panowało i we Włoszech. Tam pijacy wlewali opornym przemocą do ust nie wódkę, ale olej rycynowy. Rola sceptyka w Rosji sowieckiej jest rolą bardzo żałosną i epizodyczną. Ma on tyle do zagrania co jabłko w Wilhelmie Tellu. Ja osobiście nie znoszę Towarzystwa pijanych. Lubię popić z ludźmi, których jestem pewien, i to raczej z kobietami niż z facetami. Nie lubię, gdy dobry znajomy woła do mnie: „Hallo, przepraszam, jak się pan nazywa?". Piłem kiedyś z pewnym znanym poetą rosyjskim". W głowie mi się kręciło raczej od ustawicznej huśtawki uczuciowej niż od alkoholu. Trzymając mnie mocno spoconą ręką, wytrzeszczając załzawione oczy, mówił: „Ty Polak, ty dumny -ja ciebie nienawidzę!". Po chwili, wpijając mi się w usta szeptał: 288 1935 1935 289 „Ty Jewriej, no ja wlubion wtiebia!". W „Oazie" opowiedział mi historię swego życia, w dwie godziny później w hotelu Angielskim krzyczał, pokazując na mnie, że jacyś obcy ludzie przysiadają się do jego stolika. No i czy nie mają racji ludzie pijący, że nie lubią trzeźwych? Gdybym był tak samo wlany jak mój rosyjski towarzysz, nie opisałbym go ani nie czułbym niesmaku po tej ponurej nocy, lecz przeciwnie, zachowałbym wspomnienie jakiejś dość mętnej, ale szampańskiej zabawy. Sukcesy hitlerowskie polegają przeważnie na takich mętnych rozbyczeniach zbiorowych, bezpłodnych i wysoce niesympatycznych dla trzeźwych obserwatorów. Mój przyjaciel Franciszek Fiszer popełnił kiedyś gafę. Bardzo źle się wyraził o pewnym pisarzu w rozmowie z jego żoną, której oczywiście nie poznał. Gdy się zorientował w kłopotliwej sytuacji, szepnął jej do ucha: „Pani, gdyby to było w lesie, udusiłbym panią, i nie byłoby gafy!" Ponieważ Europa coraz bardziej podobna jest do lasu, ludzie, którzy robią gafy, duszą świadków ich kompromitacji. Prześladowania kacerzy politycznych to walka 0 bezkrytyczną atmosferę, konieczną ludziom głupim do łatwego rządzenia. Entuzjazm jest wielką siłą twórczą, ale tak się dotąd składa w krótkiej historii ludzkości, że entuzjazm zbiorowy zawsze był nierozdzielny z uczuciem nienawiści. Miłość do wodza zawsze musi być oparta na nienawiści do wodza armii wrogiej. Miłość do proletariatu jest znacznie mniej ceniona niż nienawiść do burżuazji. Wielu jest ludzi, którzy tylko dlatego krzyczą, że kochają ojczyznę, aby móc nienawidzieć Żydów. Ojciec pewnego wielkiego pianisty, spytany, czemu syn jego nie koncertuje w Warszawie, odpowiedział „Przeciwko komu on ma tu grać?". Działalność polityczna polega przeważnie na graniu przeciw komuś. Żyjemy w epoce wielkiego rozkwitu wiedzy ścisłej 1 techniki. Jest to jedyny entuzjazm wyzwolony z domieszki nienawiści wobec ludzi. Ale w sprawach nauki równie twórczy jest entuzjazm, jak i krytycyzm. Samym entuzjazmem nie można skonstruować ani zwykłej lampki elektrycz- nej, ani komory Wilsona . Można co najwyżej skonstruować trzynaście punktów Wilsona261. Nie wątpimy ani na chwilę, że czas polityki uprawianej przez ludzi pijanych i sztucznie oszałamianych „demagogówką z kropelkami krwi - mija. Sprawę organizacji życia rozwiązać potrafią tylko ludzie pełni entuzjazmu dla idei sprawiedliwości społecznej, ale ostrożni i krytyczni zarówno w myśleniu, jak w czynie. 260 Komora Wilsona to przyrząd skonstruowany w 1911 r. przez brytyjskiego fizyka Charlesa Wilsona, umożliwiający obserwowanie torów pojedynczych cząsteczek jonizujących, za który jego autor otrzymał Nagrodę Nobla. 26f Aluzja do planu pokojowego, składającego się z 14 punktów (13. mówił o niepodległości Polski), który w styczniu 1918 przedstawi! prezydent USA Woodrow Wilson. 262 „Demagogówką", aluzja do „monopolówki", czyli wódki. d Pijaną noc spędziłem z poetą Balmontem i jego żoną. Opuszczony podstępnie przez kolegów, do białego rana tłukłem się z nim od knajpy do knajpy. Balmont byt gościem PEN Clubu polskiego, a nazajutrz zagajenie jego wieczoru poezji w sali Towarzystwa Higienicznego wygłosił Belmont, znany publicysta i tłumacz Puszkina. Byłem tak wykołowany poprzednią nocą, że zasypiałem i budziłem się, a Belmont wciąż mówił o Balmoncie. Nazajutrz było śniadanie dla Balmonta wydane przez „papę Lednickiego ", o którym już była mowa. Balmont improwizował, a mnie znów wrzepili, żebym na improwizację odpowiadał. Coś tam bajdurzyłem do rymu. Wszystkim się podobało, choć sam nie pamiętam, co mówiłem. Pocieszam się, że znacznie większym ode mnie podobnie się zdarzało. I George Sand wspomina, że gdy pytała o improwizację Mickiewicza, wszyscy Polacy płakali, ale żaden nie pamiętał, o czym to było. 290 1935 225 Nr 6,10 lutego Po silnych mrozach przyszła odwilż. Mróz nadaje ostre i wyraźne kształty miastu i ulicom. Odwilż, desztz, błoto rozmazują te zdecydowanie zarysowane kontury. Mróz — to rysunek Czermańskiego, odwilż - to Topolski. W grafice oba rodzaje mają swój wdzięk, ale inaczej jest z myślami ludzkimi. Przychodzą czasem takie roztopy myśli, mgła i błoto rozmazujące sens i bezsens. Przychodzą takie dni, że człowiek bierze do ręki gazetę, czyta i potem długo stoi przy oknie osowiały. „Gazeta Polska" zmroziła nas ogłoszonym na pierwszej stronie wielkim wywiadem z Hitlerem263. Hitler w wywiadzie powiedział, że rasizm nie dąży do podbojów, bo nie można wynarodowić podbitego kraju. To powiedzenie ma kształt jasny i czytelny. Ale nagle wszystko się rozamazuje, bo Hitler jednocześnie mówi o postawie bojowej i jednocześnie naród niemiecki wychowuje w duchu militarystycznym. Więc może chce podbojów, ale nie chce wynaradawiać? Słowem, interesują go nieruchomości, a nie inwentarz żywy, który najprościej jest wytrzebić. W takie to dnie mgliste i błotniste przyjechał do nas wielki łowczy z sąsiedzką wizytą264. Poczęstowano go „podpalanka"3 i dano mu postrzelać. Oczywiście, do zwierząt. Nic tak podobno nie zbliża ludzi jak wspólne strzelanie. Słyszałem również, że prawdziwie kochać przyrodę umieją tylko myśliwi. Na pogrzebie pewnego znanego myśliwego mówiono o tym, jak on bardzo kochał przyrodę i wiele w życiu zabił jeleni, sarn, zajęcy i najrozmaitszych ptaków. Podobno również tylko fachowi oficerowie i byli kombatanci wiedzą, co to jest przyjaźń i poszanowanie dla życia ludzkiego. Przyjaźń polsko-niemiecka jest dość skomplikowanym zjawiskiem, ale czy są rmcTy proste w polityce, zwłaszcza podczas odwilży? Zdarzają się takie pogody, że najprostsza rzecz staje się złudzeniem optycznym, grą słów, fatamorganą. Obecnie modne są pomarańcze. „Pomarańcze i mandarynki, mandarynki i pomarańcze", jak niesłusznie powiedział kiedyś pewien świetny poeta. Otóż na ten temat słusznie i jasno napisał Ignacy Matuszewski. Polska ma więcej jaj, a Hiszpania więcej pomarańczy. Obecnie przy tej zamianie jaja potaniały w Hiszpanii, a pomarańcze w Polsce. Sprawa jest prosta jak polskie jajko Hiszpana Kolumba. Ale co robi klimat? Przyszła odwilż i wszystko się rozmazało. Zaczęli tak kręcić i mącić, że okazało się, iż ta piękna wzajemna wymiana usług jest szkodliwa. Napisali, że eksportować należy wytwory przemysłowe, bo tylko to zmniejsza bezrobocie i pośrednio wpływa na poprawę stanu rolniczego. „Nasz Przegląd" napisał, że należy wysyłać manufakturę łódzką do Pa- 263 Wywiad z Adolfem Hitlerem ukazał się w „Gazecie Polskiej" z 26 stycznia 1935, przeprowadził go Kazimierz Smogorzewski. 264 W styczniu 1935 wizytę w Polsce złożył Herman Goring, wówczas jeden z najbliższych współpracowników Hitlera, celem wizyty było wysondowanie skłonności Polski do zawarcia sojuszu antyradzieckiego, a pretekstem do rozmów udział w polowaniu, stąd złośliwość Słonimskiego. 1935 291 lestyny i stamtąd przywozić pomarańcze. „Gazeta Warszawska" napisała, że na tym zarabialiby tylko Żydzi łódzcy i palestyńscy. Zaczęto mówić o tej sprawie z punktu widzenia Żydów, Polaków, kur i torreadorów. Tak zagmatwali tę sprawę, że człowiek patrzeć nie może ani na własne jajka, ani na obce pomarańcze. Straszne zawiłości ekonomii niczym są jednak wobec sprawy najżywiej dziś obchodzącej wszystkich ludzi pióra, wszystkich piszących i czytających na terenie całej Polski. W Krakowie odbył się zjazd gramatyków w sprawie reformy ortografii. Zjazd nawołuje do najdalej idących uproszczeń. Już w najbliższej przyszłości mają skasować rz, ó i ch. Spróbujmy napisać jedno zdanie według nowej pisowni. Jak by to wyglądało? „Zjazd w Krakowie postanowił znieść zbytnio skomplikowaną ortografię obecną i wprowadzić rozumne uproszczenie pisowni". No co? Wcale nieźle. Ale są i poważne sprzeciwy. Nazajutrz po wprowadzeniu tej pisowni cała nasza literatura, wszystkie książki staną się archaiczne. Już nazajutrz poezje Peipera i Czuchnowskiego będą miały antyczny smaczek pisma Reja z Nagłowić, co przecież bez zmiany ortografii nigdy by się nie stało. Może już jutro gramatycy wbiją ten „nuż w bżuh"265 literatury, a może skończy się na niczym, a raczej na Nitschu. Ostatecznie dla nas niewielka to różnica, że tę „rużnicę" będziemy pisali przez u. Ale są słowa, które pisane według nowych prawideł, mogą wywołać groźne następstwa. Co powie na to lud? Słowo „Chrystus" pisane przez samo h, może wyłonić nowe sekty religijne, może spowodować rozłam wśród wierzących. Z wszystkich argumentów, popierających zmianę pisowni, najmniej trafia mi do przekonania oszczędność. Wyliczanie w tym rodzaju, że na zniesieniu rz Polska zaoszczędzi pięć milionów rocznie na samym atramencie -przypomina mi obliczenia, ,jak długie byłoby cygaro osiemdziesięcioletniego starca palącego codziennie od piątej rano do jedenastej wieczór". Oszczędność oszczędnością, ale trzeba by przedrukować wszystkie książki szkolne i przerobić wszystkie maszyny do pisania. Jestem oczywiście za zmianą pisowni. Jest zdrowa słuszność w zerwaniu z niepotrzebnym utrudnianiem, z męczeniem dzieci skomplikowaną ortografią. Ale jednocześnie jest pewna słuszność w poszanowaniu dla ludzkich przyzwyczajeń. Przyznaję, że zbyt przywiązałem się wzrokowo do morza przez rz, do chmur przez ch. Może przez pierwsze dni trudno by mi było mówić wiedząc, że to słowo wygląda „muwić". Może popłakałbym trochę nad „żewnie", ale myślę, że prędko wytarłbym oczy „husteczką i wrucił do swego żemiosła, aby kżewić i kżepić". A bo ja wiem? Trudno jest mieć zdecydowane zdanie w takie błotniste, szare deszczowe dni odwilży. Może, gdy „mruż hwyci", wszystko stanie się prostsze i jaśniejsze. a „Podpalanka" — popularny wtedy gatunek wódki. Wielki Łowczy to Goring. W tym kontekście „podpalanka" nawiązuje do podpalenia Reichstagu. 265 Nuż w bżuhu to tytuł manifestu futurystycznego zredagowanego przez Brunona Jasieńskiego i Anatola Sterna w 1921 r. 292 1935 1935 293 226 Nr 7,17 lutego Nagrodę „młodych" Akademia Literatury przyznała Jalu Kurkowi. Taką nagrodę może dostać tylko pisarz, który nie ma więcej niż lat trzydzieści. Aby dostać nagrodę państwową, trzeba znów mieć powyżej sześćdziesiątki. W najgorszej sytuacji znajdują się pisarze, tak około czterdziestki. Podobni są do tej świątyni, „gdzie bóstwo mieszkać nie chce, a ludzie nie śmieją". Nie mam jalu do nikogo. Natura nie stworzyła mnie do otrzymywania nagród. Muszę zupełnie obiektywnie przyznać, że akademia zarówno w udzielaniu stypendiów, jak i nagród nie liczy się z zabarwieniem politycznym kandydatów. Kruczkowski, autor powieści Kordian i cham, dostałby pewnie nagrodę młodych, gdyby nie kłopotliwa klauzula wieku. Należy uznać za objaw sympatyczny, że stypendiów nie otrzymują państwowo-twórcze grafomany, ale zdolni ludzie, bez względu na ich przekonania. Innego zdania jest pismo „Lewar"266. Znalazłem tam artykulik, który stanowi wzorowy przykład mate-rialistycznego pojmowania dziejów nagrody literackiej. Jakiś domorosły Stawar pisze w „Lewarze", że dano stypendia lewicowym pisarzom, aby ich oswoić, że tak samo dano opozycjoniście Nowaczyńskiemu, że sanacja przekupuje w ten sposób opozycję. „Że opozycjonista Nowaczyński odwdzięczy się za nagrodę, to chyba wątpliwości nie ulega. Ale czy wszyscy stypendyści Akademii dadzą się ugłaskać?". Tak kończy swoje wywody marksowski „Lewar". Patrzcie, co to znaczy mieć zdrowy pogląd na świat! Jak się wszystko mocno i morowo tłumaczy. Nie ma żadnych przypadków ani faramuszek. Materializm do ciężkiej cholery i do ciężkiego przemysłu. Lokaje burżuazji, przekupstwo, wszystko to uświadomiony proletariat widzi i demaskuje. Nie ulega wątpliwości, że Nowaczyński „odwdzięczy się za nagrodę". Ale komu? Oczywiście, endekom, bo endecy dali mu nagrodę. Jeśli się pisze takie morowe artykuliki, trzeba wiedzieć, że Nowaczyński dostał nagrodę Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy, które to towarzystwo jest najzupełniej endeckie. Nowaczyński nie dostał nagrody jako opozycjonista, którego należy ugłaskać, ale dostał po prostu nagrodę od swoich przyjaciół politycznych. I jak teraz wygląda to morowe proletariackie demaskowanie sztuczek faszystowskiej sanacji? Źle wygląda. Wygląda jak „Lewar". A lewar jest to, jak wiadomo, „rura zgięta pod kątem ostrym" i służy „do podnoszenia i wylewania płynów ponad brzegi naczyń nieruchomo stojących". Są to informacje zaczerpnięte z encyklopedii, ale niezupełnie ścisłe, jeśli chodzi o „Lewar" warszawski. Ten jest istotnie rurą, ale służy do przelewania z pustego w próżne. Metoda dopatrywania się wszędzie świństw i machinacji nie wychowuje uświadomionych proletariuszy, ale warszawskich „sprycia- 266 „Lewar", czasopismo społeczno-literackie wydawane w Warszawie w latach 1933-1936 z inspiracji KPP. rzy". Czytelnik „Lewara", mrużąc prawe oko, aby patrzeć tylko lewym, widzi, jak Boy, Nałkowska, Berent i Staff na zlecenie przodownika policji mundurowej dają stypendium młodej buntowniczej duszy proletariackiej. Widzi, jak częstują papierosikiem, jak chytrze gładzą bródki i kuszą sturu-blówką nieugiętych rewolucjonistów. Widzi i cieszy się, że jest taki cwany i że bujać to my, a nie nas. Deszcz nagród, odznaczeń i wyróżnień powiększyła jeszcze redakcja „Wiadomości", otwierając giełdę literacką notowaniem na punkty popularności pisarzy267. Według tej ceduły Choromańskie stoją wyżej niż Pawlikow-skie, a Julka-Laskowskie wyżej niż Iwaszkiewicze. Bardzo jestem zaszczycony ilością punktów, które otrzymałem, ale ta zabawa w stawianie stopni nie budzi mego entuzjazmu. Nie sądzę, aby podobny plebiscyt, ogłoszony w innym piśmie, dał zbliżone rezultaty. Podobny plebiscyt w „Kurierze Warszawskim" wysunąłby na czoło nie Tuwima i Słonimskiego, ale Grzymałę i Sęka. W „Bluszczu" pierwsze miejsce miałaby Dąbrowolska, a w PKO Gruber zdobyłby tyle punktów, ile jest urzędników268. Są w tym plebiscycie, prócz wielu przypadkowości i błędów w orientacji, rzeczy zastanawiające. Otóż dla czytelników najpoczytniejszego pisma literackiego w Polsce nie istnieje wielu dobrze o sobie mniemających pisarzy. Ciekawszy jest fakt rozpłynięcia się i zdematerializowania bardzo przez „Wiadomości" drukowanego publicysty, Jego Eminencji Skiwskiego. „Gdzie w tiepier, kto wam ciełu-jet palcy?", Eminencjo? Jegomość ten, który nazwał mnie niedawno „bezdomnym kotem", sam w ostatnich czasach przypomina pieska, który bardzo merdał ogonkiem, ale w rezultacie napaskudził i teraz martwi się za drzwiami. Nie wątpię, że pracowita redakcja „Wiadomości" zrobi dokładne statystyki plebiscytowe. Wielu ludzi głosowało, wiele głosów padło w Krakowie na Hulkę, a w Żyrardowie na Nowakowskiego, wielu brunetów głosowało na Nowaczyńskiego i wielu blondynów na Tuwima. Wielu lokatorów z trzeciego piętra postawiło Iłłakowiczównę na trzynastym miejscu i wielu sublokatorów głosowało na Askenazego. Ogromną ilość punktów dostali spoza literatów Karol Szymanowski, Stefan Jaracz i Leon Schiller. Zastanawiająca jest zwłaszcza popularność Jaracza. Uzyskał on dziesięć razy tyle głosów co nie mniej świetny od niego aktor Junosza-Stępowski, i to mimo że Junosza miał niedawno zakażenie krwi. Wiele by miał Jaracz, gdyby to on się ukłuł 267 W 1935 r. „Wiadomości Literackie" rozpisały wśród czytelników plebiscyt Kogo wybralibyśmy do Akademii Niezależnych, gdyby taka akademia powstała?, wyłonione w ten sposób gremium tworzyło jury literackiej nagrody tygodnika i było w zamierzeniu przeciwwagą dla oficjalnej Polskiej Akademii Literatury; Słonimski zajął w głosowaniu drugie miejsce, plasując się za Tuwimem, na dalszych miejscach byli m.in. Andrzej Strug, Maria Dąbrowska, Paweł Hulka-Laskowski, Kazimierz Wie-rzyński, Ferdynad Goetel, Michał Choromański. 268 Henryk Gruber był dyrektorem PKO. 294 1935 w palec? Strach pomyśleć. W całym plebiscycie mało było list konsekwentnych i jednolitych. Z wyjątkiem naturalnie list, na których na pierwszym miejscu był Kruczkowski, na drugim - Bruno Jasieński i Stawar - na trzecim Głosowano nie na pisarzy, ale na chorągiewki. To zaślepienie polityczne dochodzi czasem niemal do obłędu. W numerze „Lewara", o którym już była mowa, jest wiersz poświęcony mojej osobie. Refren tego wiersza brzmi- Już nie pomoże H.G. Wells - A kto zawinił? GUPUI". Być może, mój kult"dla wielkiego pisarza angielskiego jest czasem zabawny, ale lewicowe pismo literackie w Polsce, które przeciwstawia szlachetnemu pisarzowi instytucję GPU, nie jest ani trochę śmieszne. Jest nawet czymś najzupełniej ponurym. 1935 295 227 Nr 8,24 lutego Był u mnie anioł. Skrzydła zostawił w przedpokoju, grzecznie podał mi rękę i usiadł na krzesełku. Usiadł, mimo że równie dobrze mógł unosić się po pokoju, gdyż nie przypuszczam, aby skrzydła były aniołom niezbędne do latania (są to raczej bardzo wyolbrzymione epolety). Anioł ma na imię Antoni, a nazwisko jego zaczyna się na literę S. Ale nie myślcie, że mówię o sobie. Anioł nazywa się Antoni Sykała, jest z zawodu malarzem pokojowym, i to naprawdę pokojowym. Pokojowość zaprowadziła go do więzienia. Mały rudawy człowiek w okularach, patrzący na mnie czystym dziecinnym spojrzeniem, opowiada wzruszającą historię swego życia. Siedział jedenaście miesięcy w więzieniu za niewykonanie rozkazu. Trzykrotnie wezwano go do wzięcia do rąk broni i trzykrotnie odmówił. Antoni Sykała należy do reformowanych adwentystów. Tłumaczy mi cichym i łagodnym głosem, dlaczego nie może wziąć karabinu do ręki: „My nie bierzemy do rąk broni. Sumienie nie pozwala nam zabijać ludzi, a karabin jest narzędziem mordu". „Ale gdy pana wzięto na ćwiczenia do wojska, nie kazano panu nikogo zabijać". „Chciano mnie uczyć zabijania, a ja tego nie chcę - odpowiada. — Sprawić komuś ból czy wyrządzić krzywdę to wielki grzech, a cóż dopiero zabijać. My adwentyści trzymamy się Ewangelii". Pytam się, co skłoniło go do studiowania Ewangelii i do wprowadzania nauk Chrystusa w życie współczesne, tak dalekie od ewangelizmu, jaką drogą doszedł do tej niewzruszonej siły przekonań. Historia życia malarza pokojowego Antoniego Sykały jest smutna i wzruszająca. Był już w wojsku. Przydzielono go do posterunku granicznego. Przez posterunek KOP-u trzykrotnie przeprowadzono tę samą rodzinę polską, która nie miała praw zamieszkania w Polsce. Próby ucieczki z terytorium sowieckiego nie powiodły się i Sykała musiał z bronią w ręku dozorować trzykrotnie uciekinierów. Wtedy to, jak powiada, „zaczął rozmyślać o życiu" i „o tym karabinie, o broni, którą dano jednemu człowiekowi przeciw drugiemu". Po skończeniu służby wojskowej przystał do adwentystów i gdy go po roku wezwano na ćwiczenia, zawiadomił władzę o swoich przekonaniach religijnych. Na nic to się nie przydało, i gdy Sykała przed zebranym oddziałem żołnierzy odmówił w koszarach wzięcia do rąk broni, został aresztowany. Odmowa początkowo wzbudziła śmiech zebranych żołnierzy. Ale śmiech zastygł na ustach, gdy go aresztowano. Przesiedział w więzieniu jedenaście miesięcy, a ponieważ jest wegetarianinem, żył tylko wodą i chlebem. Nie skarżył się ani na wyrok, ani na traktowanie go podczas izolacji. Przeciwnie, mówi że wszędzie spotkał się z litością i łagodnością. Jego kapitan odwiedzał go w więzieniu. Co się teraz stanie, gdy znowu wezmą go na ćwiczenia do wojska? Prawdopodobnie znowu pójdzie do więzienia, gdyż sekta adwentystów reformowanych nie korzysta z tych przywilejów w Polsce co baptyści, których biorą do pracy tylko w oddziałach sanitarnych. 296 1935 Gdy patrzę w oczy tego chłopskiego syna spod Zamościa, wiem, że nie ma siły na świecie, która by potrafiła złamać jego wiarę. Ten człowiek w dzisiejszym obrazie świata jest z całą prostotą swego ewangelicznego serca groźnym i przerażającym oskarżeniem. Przeciwko niemu są wielkie armie poczwarnych tanków i latające- stalowe fortece, przeciw niemu są wielkie koncerny fabrykantów broni, przeciw niemu jest prawo, opinia, policjant na rogu ulicy, mówca wiecowy i ksiądz na ambonie. Stoi on przeciw całemu światu zbrojny w swoją wiarę. Za nim jest tylko przytłoczony purpurą i przepychem Kościoła ten, którego ukrzyżowano po raz tysięczny słowami okrutniejszymi i ostrzejszymi od gwoździ męki pańskiej. Za nim jest tylko reformator i działacz judejski, o którego życiu i śmierci nie mamy ścisłych i wiernych relacji. Chrześcijaństwo nabywa się dziś po zniżonej cenie. Ogromna większość ludzi w Europie i Ameryce rodzi się i kosztem niewielkiej opłaty kościelnej otrzymuje chrzest. Podobnie dzisiejsi młodzi komuniści w Rosji sowieckiej bez prześladowań i trudu osiągają rangę rewolucjonistów. Pierwsi chrześcijanie, jak i pierwsi rewolucjoniści cięższą musieli przejść drogę. Czy wierzący chrześcijanie nie powinni temu malarzowi pokojowemu dać miejsca równego w świętości pierwszym męczennikom chrześcijaństwa? Kościół, który święci tanki wojenne i fabryki gazów trujących, który wzywa do wojny - odwraca się od tego niewygodnego, naiwnego apostoła. Cóż kogo obchodzi ten mały rudawy człowieczek, o jasnych oczach i chudych dłoniach, które odtrąciły narzędzie mordu? Antoni Sykała jest bezrobotny. Zimą wszyscy malarze pokojowi są bez pracy. Przypadkowo wiem, że pewien mój przyjaciel poszukuje dozorcy nocnego. Ale Sykała nie może przyjąć tej posady, bo stróż nocny musi być uzbrojony. Próbuję mówić z Sykała o polityce, o niesprzeciwianiu się złu, o socjalizmie. Pytam go, czy słyszał o Gandhim. „O panu anahim mówił mi jeden, z którym siedziałem w więzieniu, ale mało wiem o nim". Przekonania polityczne są dla Sykały czymś zupełnie obojętnym. Uważa on, że wszystko jedno, kto będzie sprawował władzę. Pod tym względem chłopski syn spod Zamościa podobny jest do wybitnego intelektualisty Aldousa Huxleya. „Żyłbym sobie równie szczęśliwie pod obcym despotyzmem, jak pod brytyjską konstytucją, z warunkiem, że ów despozytm zapewniłby mi bezpieczeństwo osobiste i pozwolił spokojnie pracować" - powiedział Huxley w swoim Drwiącym Piłacie. Ale Sykała nie chce spokojnej pracy ani intelektualnego kwietyzmu: pragnie on głosić wiarę w braterstwo ludzi i zdecydowany jest ponieść dla tej wiary wszystkie udręki i poniżenia. Nie wróżę mu zwycięstwa. Nie zrobi takiej kariery jak jego kolega po fachu, niemiecki malarz pokojowy269. Ale życie i historia ma swoje kaprysy. Kto wie, może nazwisko Antoniego Sykały nie zostanie na zawsze tylko w papierach sądowych. Może szlachetność jego nie pójdzie na marne. 269 Złośliwa aluzja do poglądów i zamiłowań artystycznych Adolfa Hitlera. 1935 297 228 Nr 9, 3 marca Otrzymałem z Francji biuletyn z historycznym nagłówkiem L'ordre re-gne en Pologne!270 Jest to druk wydany przez komitet obrony więźniów politycznych. Otrzymuję sporo takich biuletynów i odezw podpisywanych nieraz przez najświetniejsze nazwiska Francji. Zawsze drażni w tych enuncjacjach błoga tolerancja dla okrucieństw sowieckich, ostrożność w ocenie okrucieństw hitlerowskich i demagogiczna przesada wobec Polski. W czasach, gdy bolszewicy rozstrzelali bez sądu paruset ideowych odszczepieńców, dość prowokująco wygląda napis: Krew leje się w Polsce! Czytając ten biuletyn szukamy faktów, które być może nasza prasa zataiła, dziwimy się, że tak mało tej krwi lejącej się w Polsce widzimy tu na miejscu. Fakty, które podają nasi czujni opiekunowie, wyglądają dość tajemniczo. Oto dowiadujemy się historii, która jakoby zdarzyła się w Łodzi. Wiadomość podana jest pt. Dla zrobienia przyjemności Piłsudskiemu: „Niemiecki emigrant polityczny Zel-wer (?) został skazany na sześć lat więzienia przez sąd w Łodzi za działalność anty-hitlerowską w Polsce". Dowiadujemy się o monarchistycznych planach polskich, opartych jakoby na tym, że pewna Cyganka powiedziała kiedyś Piłsudskiemu: „Tu seras tzar!". Cały biuletyn oparty jest na podobnych cygaństwach. Nazwisko Zelwer znane jest nam, bo tak nazywają Zel-werowicza uczennice szkoły dramatycznej, ale fakt skazania kogoś za działalność anty-hitlerowską w Polsce na sześć lat więzienia wydaje się być wyssany z lewego palca od lewej nogi, którą napisano całą odezwę. Równie dobrze można by napisać, że pewien Francuz został skazany w Paryżu na karę śmierci za wystąpienia przeciw Rooseveltowi. Brechty, w które niestety wierzą wybitni pisarze francuscy, rozsyłane są po całym świecie. Kto z pisarzy tak ciągle protestujących ujął się za więźniami politycznymi w Sowietach? Po zabójstwie Kirowa oficjalna agencja sowiecka podała wiadomość, że stu kilkudziesięciu rozstrzelanych należało do elementów „biało-gwardiejskich". Po paru tygodniach wszystkich zamordowanych przerobiono na „zinowjewowców". Podobnego cynizmu świat cywilizowany dotąd nie znał. W wyborze ofiar kierowano się przecież poszlakami przynależności do elementów „białogwardiejeskich", a po paru tygodniach próbowano nam wmówić, że to byli „zinowjewowcy". Więc zwolennicy Zinowjewa udawali monarchistów rosyjskich czy też po prostu rozstrzelano ludzi zupełnie niewinnych? Czemu ani Gide, ani Romain Rolland nie wydali wtedy biuletynu? Sympatie dla Rosji sowieckiej wyrażane przez humanitaryzm i święte oburzenie wobec Polski są w tym wypadku nieco zbyt cyniczne. 270L'ordre regene en Pologne (fr.), spokój panuje w Polsce, parafraza zdania „pokój panuje w Warszawie", uchodzącego za wyraz stosunku władz francuskich do upadku powstania listopadowego. 298 1935 Nikt nie zamierza wmawiać Europie, że u nas panuje sielanka i że więzienia polskie są filią raju biblijnego. Ale nasza tolerancja polityczna jest wartością niezaprzeczoną w porównaniu z obu naszymi sąsiadami. Polska Akademia Literatury nagradza autorów o zabarwieniu lewicowym, oficjalne, niemal państwowe firmy wydawnicze wydają powieści o charakterze proletariackim, wychodzi mnóstwo pism komunizujących. Dzieją się i u nas rzeczy ponure i smutne, ale musi być jakaś proporcja w tym świętym oburzeniu. Wypada nam poruszyć sprawę, która nie tyle jest okrutna, co wprost przerażająca w swej głupocie. „Ilustrowany Kurier Codzienny" z dn. 14 lutego br. podaje następującą wiadomość: „Jak donoszą ze Złoczowa, w tamtejszym sądzie karnym dla nieletnich odbędzie się wkrótce rozprawa karna przeciw kilkunastu dzieciom, zamieszkałym w Brodach, przeciw którym wyniki śledztwa dostarczyły dowodów, że biorąc udział w komunistycznej organizacji „Pionier", będącej przybudówką KPZU, weszły w porozumienie z innymi osobami, w celu przemiany przemocą ustroju państwa polskiego, tudzież w celu oderwania części jego obszaru... W chwili popełnienia przestępstwa nie miały oskarżone dzieci ukończone 7 lat, wobec czego proces odbędzie się przed sądem dla nieletnich". Siedmioletnie dzieci „weszły w porozumienie", aby oderwać część obszaru państwa polskiego. Ciekaw jestem, jak wyglądało to porozumienie. Siedmioletnie dziecko ze Złoczowa porozumiewało się drogą radiową z Kremlem, że „my kcemy odelwania części obszalu", że „my mali malksiści kcemy le-wolucji ploletaljackiej". Na szczęście niebezpieczeństwo zażegnano. „Nie będzie dziecko pluć nam w twarz". Straszne bachory złoczowskie z nożami w zębach nie będą zagrażały bezpieczeństwu państwa. Trzeba teraz zmienić matejkowski obraz Batory pod Pskowem. Trzeba to nazwać Bachory pod Pskowem i namalować, jak żydowski bachor na nocniku przyjmuje dary i pokłony wysłanników Kremla. Dwa funty chałwy i makagigi27 w wielkich ilościach. Bardzo chciałbym przysłuchać się rozprawie w sądzie w Złoczowie. Ciekaw jestem, czy ława oskarżonych ma specjalne otwory na nocniczki i czy prokurator zabawia podsądnych grzechotką, aby mu nie zagłuszali be-kiem przemówienia? Dziwne rzeczy dzieją się w sądach. W sprawie o porwanie dziecka Lind-bergha272 na ławie oskarżonych nie zasiadały siedmioletnie dzieci, ale stare dzieci zasiadały na ławie przysięgłych. Przysięgli otrzymali propozycję tour-nee po Ameryce, aby się pokazywać w kabaretach. Propozycji tej jeszcze nie przyjęli, ale i jej nie odrzucili. Odbywają specjalne narady. Chodzi podobno o to, że nie wszyscy godzą się na występowanie w trykotach. Na tej sensacyjnej sprawie obrońca Hauptmanna, i to podobno jeden z taktowniejszych 271 Makagigi, rodzaj słodkości (karmel, miód, mak, bakalie). 272 W marcu 1933 został porwany i zamordowany 20-miesięczny syn sławnego amerykańskiego pilota Lindbergha; sprawcą okazał się Bruno Richard Hauptman, stracony w 1936 r. 1935 299 obrońców amerykańskich, wystąpił z biblią w jednym ręku, a ze sztandarem amerykańskim w drugim ręku. Taktowny adwokat powiedział, że tłum amerykański wyje i domaga się głowy cieśli Hauptmanna i że dwa tysiące lat temu inny tłum wyjąc domagał się głowy innego cieśli. Nie wiem, czy Haupt-mann jest winien, ale adwokat powinien być uderzony parę razy w głowę jakimś ciężkim przedmiotem i obwożony nago po wszystkich kabaretach amerykańskich. Wracając do dzieci, warto by może nie dzieci karać za komunizm, ale komunistów za dziecinadę. Jest takie dziecinne pisemko komunizujące „Akcja Literacka". O nagrodzie Nobla napisano tam, że to „elita burżuazyjna bankietuje". O Buninie i Pirandellu powiada „Akcja Literacka", że to „serdeczność pomocna i południowa" między ludźmi związanymi ze sobą duchowo i ideowo". Zdziecinniali komuniści nie rozróżniają pisarzy niekomu-nistów, jak my nie rozróżniamy Murzynów. Czemu Bunin i Pirandello są związani duchowo? Czy tylko dlatego, że nie są komunistami? To pewnie i Conrad był związany duchowo z Przybyszewskim, Boy jest związany duchowo i ideowo z Grzymałą, a Witkacy z Rodziewiczówną. Redaktorem „Akcji Literackiej" jest p. Korab-Lamparski. Skąd wzięliście, towarzyszu, ten herbowy dodatek do nazwiska? Dzieciak jesteście, towarzyszu Lamparski. 300 1935 229 Nr 10,10 marca Na zaproszenie ambasady colskiej w Paryżu wielki tancerz o sławie światowej, niedościgniony artysta Sergiusz Lifar, przyjechał do Polski. Celem jego wizyty nie było zwykłe tournee artystyczne. Lifar ma reżyserować w Paryżu Harnasiów Karola Szymanowskiego. Jest to niezmiernie szczęśliwe zdarzenie, że balet Szymanowskiego w paryskiej operze wystawi największy współczesny tancerz. Lifar, jak prawdziwy i rzetelny artysta, nie szczędzi trudu i przyjechał do Zakopanego, aby przyjrzeć się tańcom góralskim. Lifar zatrzymał się na krótko w Warszawie i zatańczył raz jeden w operze, oddając całe swoje honorarium na powodzian. W rozmowie z jakimś dziennikarzem Lifar, mówiąc o balecie warszawskim (cytujemy ściśle i dokładnie), powiedział, że mamy „fenomenalnie utalentowane tancerki, ale technicznie nie dokształcone". Skutek tej bardzo kurtuazyjnej opinii, wygłoszonej przez naj świetniej szego fachowca w dziedzinie tańca, był niewiarygodny i nieoczekiwany. Na próbie w operze Lifar został spoliczkowany przez warszawskiego baletmistrza Cieplińskiego. Lifar wrócił do Paryża. Zapoznał się z tańcami góralskimi w Zakopanem, zostawił sporo pieniędzy dla ofiar powodzi i wywiózł policzek otrzymany od jednego z gospodarzy opery warszawskiej. Ostatecznie wszędzie się może zdarzyć obrzydliwy incydent, wszędzie jakiś niepoczytalny histeryk może popełnić rzecz tak brzydką. Lifar, który jest nie tylko znakomitym tancerzem, ale i człowiekiem o wybitnej kulturze, wydawcą i komentatorem dzieł Puszkina, doskonałym znawcą muzyki współczesnej, mógł oczywiście przebaczyć łatwo Warszawie tę głupią i niesmaczną burdę. Ale ponurość incydentu nie skończyła się na czynnym znieważeniu gościa Rzeczypospolitej. Spoliczkowanie Lifara było dopiero początkiem. Prawdziwie gorszące sceny rozpoczęły się na terenie opery warszawskiej. Pani Korolewicz-Waydowa jako dyrektorka robiła poważne trudności wdaniu artyście satysfakcji. Trzeba było aż interwencji wojewody Jarosze-wicza, który w całej tej sprawie wykazał należytą energię, aby sprawca brutalnego zajścia został zawieszony w czynnościach. Nie wydalony, ale przynajmniej zawieszony na czas obecności Lifara. Za kulisami opery zapanowała radość, milcząca aprobata bohaterskiego czynu baletmistrza Cieplińskiego. Bohater Ciepliński otrzymał list z powinszowaniami. Na przedstawieniu kwiaty ofiarowane Lifarowi woźny podsunął jego partnerce, orkiestra wyszła natychmiast po ukończeniu programu, aby uniemożliwić bisowanie. Pani Ko-rolewicz tryumfowała. Teatr był nabity i Lifar był nabity. Oduczy to na przyszłość obcych artystów od interesowania się polską sztuką. I cóż to w ogóle za ważna historia! Jakiś Żydek czy Francuz dostał po twarzy. Co nam zależy na opinii artystów francuskich, co nam zależy, aby jakaś tam opera paryska wystawiała jakichś tam Szymanowskich? 1935 301 Sprawa nie jest bynajmniej błaha. Tak się stało, że baletmistrz Ciepliński wystąpił jako reprezentant narodu. Pokazał, że za wyrażenie „technicznie nie dokształcona" bije się u nas po pysku. Niestety, sprawa ta ma dwa oblicza, a oba są równie szpetne. Pierwsze to megalomania krewkiego baletmistrza, który popisał się tandetnym wystawieniem Nocy Walpurgii, baletmistrza, który do niedawna siedział również za granicą, nie ciesząc się sławą Lifara, a teraz nagle staje się obrońcą honoru warszawskiego baletu, jednego z najgorszych w Europie. Megalomania rodzimego chowu, która by chciała olśnić Paryż kontusikami naszych Krakowiaków, jest mniej może groźna od tego rozbyczenia, tego junackiego prania po pysku, od tej morowości, która zwykle polega na robieniu rzeczy niehonorowych w obronie czyjegoś honoru. Ciepliński wystąpił w obronie honoru polskich baletnic. Jak tylko się kto urżnie i strzela na dansingu, zawsze okazuje się, że działał w obronie jakiegoś honoru. Albo kobiety, albo munduru. Nigdy nie działał z pobudek osobistych. Takich u nas nie ma. Drażliwość honoru jest u nas tak wielka, że ciągle ktoś musi robić karczemne burdy. Ktoś cię weźmie za guzik od marynarki albo popchnie cię na ulicy, wnet stu przyjaciół będzie się pytało: „Czy pan już zareagował?", „Czy będziecie reagowali?", „Kiedy zareagujesz?". Czyn wieśniaczej rycerskości p. Cieplińskiego spodobał się nie tylko pani Korolewicz. Zachwycił również brukową prasę endecką. Wydawało się, że miara obrzydliwości została wypełniona. Diabła tam. Prasa dodała jeszcze do tej brzydkiej sprawy zajadłość polityczną, typową zajadłość endecką, która już tyle razy w Polsce działała na szkodę kraju. Wystarczyła fałszywa pogłoska, że Lifar jest Żydem, aby już zniknęła sprzed oczu sprawiedliwość, gościnność, ba, nawet własny interes. Z punktu widzenia propagandy historia z Lifarem narobiła niepowetowanych szkód. Istnieje pewien rodzaj bab zen-deczałych, zajadłych nienawistników z brudnych pokojów redakcyjnych, kiepskich artystów zatrutych jadem nienawiści, ambitnych kabotynów, kołtunów czerwonych na gębie i niezdolnych do zrozumienia najprostszej uczciwej sprawy, istnieje niestety u nas typ psychiki niszczycielskiej przez swą tępotę i zawziętość. Dobrze, że wielki uczony, który przyjechał parę dni temu do Warszawy, pochodzi z książęcej rodziny francuskiej. Jego szczęście. Bo przecież i o nim można było puścić płochę, że czarny, więc Żydek, i że, panie dzieju, obraził studentki polskie. Mógł mu jaki student dać w twarz i potem być niemal bohaterem narodowym, bo przecież „zdrowo gościa wykosił po mordzie". Uderzyć w twarz człowieka, który się wykrzywia, jest rzeczą brzydką, obrzydliwą jest rzeczą uderzyć w twarz człowieka obojętnego - ale uderzenie kogoś, kto przychodzi do nas ze szczerym i życzliwym uśmiechem, jest zbrodnią. Z takim życzliwym i ludzkim uśmiechem przyjechał do nas wielki artysta Sergiusz Lifar. 302 1935 W poprzedniej „Kronice tygodniowej", omawiając sprawę siedmioletnich dzieci sądzonych w Złoczowie za dążenie do obalenia istniejącego ustroju padliśmy ofiarą fałszywej informacji. Wiadomość ta, podana przez „Ilustrowany Kurier Codzienny", okazała się zupełnie nieprawdziwa. as. 1935 303 230 Nr 11,17 marca Zwrócił moją uwagę rozwieszony na słupach niewielki afisz z napisem „Śledź u geodetów". Zestawienia słów są przeważnie wytarte i znajome. Słowo pociąga za sobą słowo, jak znajomy ciągnie znajomego do baru na wódkę. Słowo „niebo" występuje zwykle w towarzystwie „gwiaździste", „zachmurzone", „czyste". Czasem przyplączą się kolory i oto całe towarzystwo, z którym „niebo" zwykle przestaje. Śledź ma też swoich stałych towarzyszy. Występuje często w towarzystwie cebulki i wódeczki. Ale śledź u geodetów jest czymś niewątpliwie niepokojącym. Geodezja jest to nauka praktycznie stosująca geometrię. Geodezja zajmuje się kształtem i wymiarami Ziemi; cóż ją połączyć mogło z rybą śledziem? I to jeszcze nie ze zwykłą rybą, ale ze śledziem obsmażonym zabobonem i tradycją wywodzącą się z mroków historii. Ten śledź to akcesorium obrządku. To popielec, dzień, gdy kapłani posypują wiernym głowy popiołem. „Memento, homo, quia pulvis es et in pulve-rem reverteris" 73. Nieoczekiwane zestawienia słów zastanawiają nas, budzą nowe uczucia, tysiące niepokojących myśli. Z tych mezaliansów słownych rodzą się nieraz bardzo poetyczne dzieci. W poezji spotykają się słowa, których by nigdy nie połączyła proza, słowa, które może tęskniły za sobą. Niespodziewane, nowe zestawienia słów przywracają mowie świeżość i barwę. Dlatego muszę się w ten dzień popielcowy przyznać do pewnej cichej namiętności. Lubię czytać słowniki i encyklopedie. Słowa, zestawione alfabetycznie, o wieleż są bardziej zajmujące od tych starych małżeństw, od związków uświęconych przez dziennikarski żargon, którym ludzie nie tylko mówią, ale i niestety zaczynają myśleć. Wystarczy mi sięgnąć tylko z tapczana, aby wziąć do rąk jeden z zielonych tomów encyklopedii Gutenberga. Już same grzbiety ze złotymi nadrukami działają na wyobraźnię. A do Assuan. Miałem kiedyś kapelusz słomkowy kupiony w Egipcie z wydrukowaną w środku etykietą „Cairo, Chartum, Assuan". Tom drugi ma wybite nic nie mówiące słowa Assur Banipal do Caudry. Dalej idzie Cauer do Dewon. Czyli od rzeźbiarza niemieckiego Cauera do formacji dewońskiej. Dziwaczna kombinacja. Co się mieści między tymi dwoma zjawiskami świata i czemu mamy patrzeć na nie nie od formacji dewońskiej do Cauera, ale przeciwnie? Dewsbury do Europy to nic zajmującego. Ale następny tom ma nadruk: Europejska równowaga do Grecka sztuka. Bagatela. To już wygląda na tytuł poważnego dzieła. Niedościgniona równowaga i ład architektury greckiej i równowaga polityczna Europy to zestawienie dziedziny bezładnej i barbarzyńskiej z najwyższymi osiągnięciami twórczymi w sztuce. Może by Parandowski napisał taką książkę? Dlaczego potrafiono budować rzeczy tak doskonałe i czemu tak bezradni jesteśmy przy budowaniu ładu polityczne- Memento, homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris (łac), pamiętaj człowieku, żeś jest prochem i w proch się obrócisz. 304 1935 go i społecznego? Grecki język do Izaslaw. Izasław Dawidowicz, syn Dawida Swiatosławowicza, ks. czernihowskiego, wielki książę kijowski. To coś dla Iwaszkiewicza. Następny tom ma tytuł Izaszar do Kolejowe rozkłady jazdy. Izaszar to pokolenie izraelskie, czyli jedyni ludzie, którzy rozumieją kolejowe rozkłady jazdy. Tom ósmy ma tytuł: Kolejowe sądy rozjemcze do Laud. Wiliam Laud, arcybiskup Canterbury, był raczej specem od sądu ostatecznego niż od sądów kolejowych. Następny tom nosi malowniczy tytuł Lauda do Małpy. Dalej encyklopedia Gutenberga łączy szatańskim kaprysem małże z księciem Morny, naturalnym synem królowej holenderskiej. Tom jedenasty daje zupełnie rozsądne zestawienie Moroksyt do Optyka. Moroksyt jest to minerał, i jego prawo zawędrować do optyka. Dwunasty tom jest też realistyczny. Optymaci do Polowanie. Optymaci, to znaczy szlachta. Wszystko w porządku. Optymaci, czyli „nobilitas", byli to ludzie, którzy zastrzegli sobie w Rzymie wyłączne prawo do zajmowania wyższych urzędów. Tego rodzaju ludzie i u nas zajmują się polowaniem. Tom trzynasty w całości poświęcony jest Polsce. Trzynastka jest cyfrą symboliczną i wydawnictwo Gutenberga wykazało wielką zręczność i praworządność polityczną, że zdołało pomieścić Polskę właśnie w tym tomie. Następny tom ma w tytule jakąś mętną aluzję Polska Agencja Telegraficzna do Rewindykacja. Piętnasty tom pachnie szynelem rosyjskim, chlebem razowym i machorką. Nazywa się Rewir do Serbia. Potem idzie nudny artykuł jugosłowiańskiego pisma poświęcony sprawom emigracji. W tytule jest błąd. Serbowie do Szwecji. Tom siedemnasty to Szkocka literatura do Victor. Ostatni tom nazywa się Victor do Żyżmory. Brzmi to trochę jak imiona bohaterów powieści Dąbrowskiej. Tyle mówią same nagłówki, tytuły pojedynczych tomów. Już w tych urwanych, przypadkowych pod względem logicznym zestawieniach ileż jest poezji i wielkości, różnorodności o bogactwach świata! Ale cóż dopiero, gdy otworzymy pierwszy lepszy tom. Na jednej stronie spotyka się miasto francuskie Compiegne z filozofią Auguste Comte'a, którego pewna tłumaczka nazwała Augustem hrabią. Obok egzotycznej meksykańskiej rzeki Conches znajduje się ponura paryska Conciergerie2 4. Myśl nie płynie utartymi płytkimi łożyskami, ale spada jak potok górski, pieni się kaskadami, kaskada spotyka się z Kasjuszem (ob. Cassius a Cassius z Castanea, czyli ze zwykłym kasztanem). Taka lektura to nie tylko podróż po przypadkowych światach ukrytych w każdym spotykanym słowie, to zdrowa kuracja. Za bardzo jesteśmy wszyscy we władzy skojarzeń pospolitych, żargonu dziennikarskiego, pozornie logicznie łączących się słów, a przecież obrażających nasz rozsądek, zniekształcających bogaty, prawdziwy obraz świata. Idźcie wszyscy na „Śledzia do geodetów", urżnijcie się i czytajcie potem po pijanemu encyklopedie. Więcej będziecie wiedzieli o świecie niż czytając pisma brukowe, które nużą nas od lat wciąż tymi samymi zestawieniami. Polityka do Kłamstwo, Opis zgwałcenia do Zarobek. 274 Concergerie, część dawnego zamku królewskiego w Paryżu, która w XIV w. zamieniona została na więzienie polityczne. 1935 305 231 Nr 12, 24 marca Parę lat temu w jakimś ilustrowanym magazynie widziałem dwa znakomite rysunki. Pierwszy rysunek miał tytuł Autor powieści zżycia wyższych sfer towarzyskich. Na brudnym poddaszu przy świeczce siedział w podartym ubraniu wynędzniały młodzieniec i pisał: „... hrabianka w jedwabnym pe-niuarze wyszła do buduaru, aby przywitać hrabicza". Drugi rysunek miał tytuł Autor powieści proletariackich. W pięknym metalowym fotelu na ogromnym tarasie pełnym kwiatów, z cygarem w ustach siedział młodzieniec i dyktował szykownej sekretarce: „... i wtedy bezdomny włóczęga nachylił się nad brudnym rynsztokiem, aby zgrabiałymi z mrozu palcami podnieść cygaro rzucone z przejeżdżającej limuzyny". U nas w ostatnich czasach zaczyna być w modzie ten rodzaj twórczości. „Szare książki" o „szarym człowieku" zaczynają irytować, drażni moda na beznadziejność, a obnażanie i zanieczyszczanie ran społecznych przy pomocy prymitywnych środków artystycznych, wywodzących się przeważnie z reportażowej maniery dziennikarskiej. „Szary człowiek" szaleje jak grypa. Bohater powieści europejskiej żyje pełnym życiem. Do niedawna żył jeszcze bohater powieści Żeromskiego. Powieść była przesycona bogactwem życia, myśli i uczuć ludzkich. Dziś każdy autor, który babrze się w nędzy i nieszczęściu, ma aspiracje pisarza społecznego. Młody człowiek, który idzie do domu noclegowego, aby opisać to wjakimś „czerwoniaku" czy nowelce, wyobraża sobie, że spełnia ważną funkcję społeczną. W istocie jest tylko nowym przykładem zarobkowania, wynikającego z koniunktury. Kiedy Warszawa przepełniona była uciekinierami z Rosji, wielu spryciarzy zarabiało na sztucznych kamieniach z carskiej korony lub fałszywych pięciorublówkach sprzedawanych w bramie. Fotografowanie nędzy nie jest oszustwem, ale jest również fachem koniunkturalnym. Książki tego typu nie pomnażają naszej wiedzy o człowieku cierpiącym ani o tym, który cierpienie zadaje. Nie torują drogi przyszłej przebudowie świata. Jest coś wymykającego się logice i trudnego do wytłumaczenia w tym niewątpliwie niesympatycznym sposobie zarobkowania. Książki o prawdziwej pasji, zrodzone z nie fałszowanej troski o człowieka, stanowią, niestety, nieliczne wyjątki. Przeważnie są to opisy nędzy miasta czy biedoty wiejskiej, przyprawione bardzo monotonnymi chwytami uczuciowymi. A więc, oczywiście, eleganccy panowie i wytworne panie, rozprawiające (psia ich mać!) o kulturze, a obok na barłogach leżą głodni i bezdomni nędzarze. Czytelnik po przeczytaniu paru takich utworów ma wrażenie, że człowiek zarabiający i mający gdzie mieszkać jest nonsensem. Jest czymś zbrodniczym i anormalnym. Że należy zrobić porządek z wszystkimi sytymi i pracującymi. Zrobić porządek, to znaczy zlikwidować. Doprowadzić ich do poziomu szlachetnej nędzy, uczłowieczyć ich przez ponie- 306 1935 wierkę i głód. Czytelnik przestaje pamiętać, że budzenie sympatii dla cierpiących nie musi być jednoznaczne z budzeniem nienawiści do żyjących normalnie. Nie w ten sposób wychowuje się świadomych proletariuszy. Tandetny piewca społeczny nie robi różnic między pracującym inteligentem a rekinem kapitalistycznym. Wszystkich nas przebiera w jednakowe mundury hańby. Mogłoby się wydawać, że po doświadczeniach sowieckich nastąpi otrzeźwienie, że „agitka" marksistowska przestanie kierować nienawiść tłumu w kierunku elementu najbardziej pożądanego w dobie przewrotu. Walka z inteligencją przyczyniła wiele szkód rewolucji sowieckiej i do dziś dnia Rosja nie może się podźwignąć po tych dewastacjach, po bezmyślnym i krwawym wyniszczeniu najzdolniejszego materiału ludzkiego. W poezji awangardowej również przeważa nuta groźby. Grożą nam kulawymi anonsami, że przeciw zbrodni owej wiecznej „pół czarnej", która symbolizuje rozpustę, idzie już, rośnie gniewny tłum gotów rozbić nam twarze i powystrzelać nas nie tyle dla dobra, co dla przyjemności innych ludzi, którzy chcą pić „pół czarnej". To szantażowanie kontrastami ślepnie wjednym wypadku. Urzędowi przedstawiciele zrewolucjonizowanej masy są wolni od sarkazmu poetów awangardy. A właśnie przedstawiciele nowego ładu społecznego ucztują z coraz większą wystawnością. Już nie tylko w prywatnych apartamentach, zasłoniętych w dzień i w noc okiennicami, ale w najbardziej burżujskich hotelach i restauracjach. Niedawno fetowano w salach „Bristolu", dumnie wznoszącego się nad spadającymi ku Wiśle ubogimi uliczkami warszawskimi. Czy w tej wystawności dyplomatycznej, w tym izolowaniu się od człowieka ulicy, nie rodzi się wroga człowiekowi suchość urzędnicza, tak typowa dla przedstawicieli mocnego reżimu stalinowskiego? Sowiety nie wypuszczają swych obywateli i nie wpuszczają emigrantów. Izolują się od świata pracy wystawnością placówek dyplomatycznych i bramą z kolczastego drutu, wystawioną na granicy i ozdobioną ironicznym napisem witającym proletariat całego świata. W Sowietach opowiadają sobie teraz zagadkę. „Co nie pali się na zachodzie, nie pali się na wschodzie, nie pali się na północy i nie pali się na południu?" Odpowiedź jest prosta. „Pożar międzynarodowej rewolucji". Jakże się ma szerzyć ten pożar, jeśli Sowiety trzymają w każdej stolicy europejskiej specjalne dyplomatyczne gaśnice, czyli „minimarksy". Druga ostateczność, w którą popada młoda poezja, to zupełne oderwanie się od rzeczywistości, dreszczyk mistyczny, rozbyczone pogaństwo, z kosmicznym hukiem w każdej strofie, lub zwykły zapaszek zakrystii. W obu tych rodzajach literackich jest podobieństwo polegające na wyrzeczeniu się badawczości, na zwolnieniu od obowiązku myśli samodzielnej. Wiara jest jak wojsko. Rozkaz daje błogie poczucie zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Być może, dlatego ludzie mają przeważnie dobre wspomnienia z wojska. Kolektyw, oddany pod rozkazy doktryny, jest dość błogim schronieniem dla ludzi leniwych. Dlatego właśnie „szara proza", opiewająca życie „szarego człowieka", i czerwona poezja awangardy są literaturą leniwą. 1935 307 232 Nr 13, 31 marca Przyjął się u nas dziwny zwyczaj korzystania z okazji jubileuszów dla załatwiania porachunków osobistych. Na jubileuszu Junoszy-Stępowskiego wystąpił delegowany specjalnie z ZAD-u Wacuchna Grubiński, aby w dość grubiński sposób napaść na Schillera. Na tę dziwną formę prowadzenia polemik zareagował związek reżyserów protestem ogłoszonym publicznie. W odpowiedzi autor Tańca udzielił wywiadu autorowi Księżniczki żydowskiej . Nasz paryżanin z Żoliborza z właściwym mu wykwintem napiętnował „barbarzyństwo" współczesnej reżyserii i „kopistów nonsensowych oryginalności rosyjskich". Na jubileuszu Zelwerowicza ZAD już nie przemówił. Wacia Grubińskiego zatrzymano w ZAD-ie. Ale metoda załatwiania porachunków osobistych przyjęła się. Prezes związku aktorów Śliwicki już w pierwszych słowach zaatakował Jaracza. Żeby uczcić Zelwerowicza. Bardzo dobra metoda. Zawsze to przyjemnie dla jednego aktora, jak się źle mówi 0 innym. Pan prezes Śliwicki pochwalił Zelwerowicza, że jest grzeczny dla związku aktorów, nie jak inni, którzy są brzydcy i niegrzeczni. Wtedy wystąpił Jaracz, aby złożyć gratulacje Zelwerowiczowi. Pokazanie się Jaracza na scenie Teatru Narodowego wywołało burzę entuzjazmu. Nagle jubileusz Zelwerowicza zmieniał się w jubileusz Jaracza. Jaracz kłaniał się hardo. Czarny na twarzy jak Maur, łyskał oczami i stał w burzy oklasków. Zażenowany Zelwerowicz chrząkał i ocierał pot z czoła. Wreszcie skończyły się brawa i dalej trwał jubileusz Zelwerowicza. Jaracz dla uczczenia kolegi zaczął mówić o tych, którzy hamują w Polsce rozwój sztuki teatralnej. Zaczął gromkim głosem wykrzykiwać uszczypliwości pod adresem Szyfmana, który dla uczczenia Zelwerowicza stał również na scenie i kręcił ramieniem. Potem już wszystko odbyło się normalnie. Przemawiali ludzie, którzy utopiliby chętnie Zelwerowicza w łyżce wody, gdyby oczywiście Zelwerowicz mógł się zmieścić w jakiejkolwiek łyżce. Potem było znacznie sympatyczniej, bo przemawiali wychowankowie Zelwerowicza. Kreczmar w dowcipnym 1 najlepiej wypowiedzianym powinszowaniu mówił o fenomenalnej pracowitości świetnego artysty. Bardzo ładne uczennice szkoły dramatycznej obrzuciły Zelwera kwiatami i publiczność rozeszła się zadowolona. Bo i nastrój był podniosły, i awanturka wisiała w powietrzu, słowem było prawdziwe przedstawienie. Znacznie lepsze od Krysi Szaniawskiego. Mamy nadzieję, że tak pięknie zapoczątkowany sposób preparowania jubileuszów przyjmie się na stałe. W najbliższej przyszłości ma się odbyć jubileusz Jaracza. Będzie to bardzo odpowiednia okazja do zaatakowania Osterwy za jego gospodarkę teatralną w Krakowie. Na jubileuszu Solskiego 275 Wynika z tego, że Grubiński udzielił wywiadu samemu sobie, to on był bowiem autorem dramatu Księżniczka żydowska (wyd. 1927). można by pomówić o konflikcie między ZASP-em a Pawłowskim. Jubileusz Korolewicz-Waydowej, która również niebawem ma świętować trzydziestopięciolecie pracy, może być terenem do ciekawej wymiany zdań na temat pobytu Lifara w Polsce lub przyjęcia Turskiej-Bandrowskiej w Kownie. Można by również wyprawić huczny jubileusz dwudziestolecia niepracowa-nia Miriam nad Norwidem i poprosić Piniego, aby zechciał przemawiać. Ludzie chętnie garną się do uroczystości i obchodów. Czytałem niedawno, że powstał Komitet Propagandy Czynu Polskiego. Nazwa jest może nieco zbyt lakoniczna. Czyn to pojęcie dość ogólne. Słowo „czyn" oznaczać może walki o niepodległość, a czasem może wywodzić się od słowa „czynownik". Nakładem tego komitetu ma się ukazać księga pamiątkowa z okazji urodzin marszałka Piłsudskiego. Pomysł jest bardzo szlachetny, ale na liście współpracowników zestawienie nazwisk wygląda dość groteskowo. Czytamy, że w księdze będą pomieszczone prace „członków rządu, Generalicji i Duchowieństwa. Wielopolska, Karol Irzykowski, Ks. Biskup Józef Gawli-na. Biskup Szelążek i wielu innych oddaje hołd Wodzowi Narodu". Autor książki Czyn i słowo216 awansował aż do Komitetu Propagandy Czynu Polskiego. Ta kariera wydaje się być nieco zabawna. Irzykowski obok generalicji i dwu biskupów przypomina trochę socjalistę z Króla de Flersa Pisaliśmy kiedyś nie bez sympatii o bródce, tużurku i kapeluszu panama Karola Irzykowskiego. Wydaje się nam, że było mu bardziej do twarzy w dawnym stroju niż we fraku, który mu sprawiła Akademia, Irzykowski jest teraz po prostu beniaminkiem rządowym. Wszędzie go pełno. Jest tak ujmująco towarzyski, że zapomniał nawet o swojej dawnej przekorze. W ostatnim numerze pisma „Teatr" wydrukował o Szaniawskim stek banałów godnych pióra samego Esika278. Na zakończenie dodaje przypis, w którym tłumaczy się, że artykuł pisał z najwyższym trudem, albowiem „po doskonałej charakterystyce twórczości Szaniawskiego, jaką dał Leon Pomirowski w Nowej literaturze w nowej Polsce* -jeden z najlepszych ustępów tej książki - niełatwo się zdobyć na nowe ujęcie tego tematu, a prawie niemożliwe czegoś nie powtórzyć". Czy tak by pisał dawny Irzykowski? On, który zawsze krzyczał: „Ja pierwszy!"? On, który zawsze stawał na głowie, wolał głupstwo powiedzieć, aby nie przyznać komukolwiek racji? Nie. To już nie dawny Irzykowski. To ktoś bardzo wytworny, to wytworny „charmeur" z chryzantemą w butonierce modnego fraka. Takie mam czasem wrażenie, nawet pewność, że Irzykowski napisze jeszcze razem z Grubińskim komedię salonową z życia wyższych 276 Czyn i słowo, tytuł zbioru szkiców Karola Irzykowskiego (wyd. 1912) zawierającego jego teksty krytyczne, drukowane w czasopismach. Król Roberta de Flersa, w reżyserii Karola Borowskiego, wystawiony został w Teatrze Polskim w Warszawie, premiera w czerwcu 1935. 278 Autorem artykułu O Jerzym Szaniawskim był Karol Irzykowski („Teatr", 1935, nr 6), Esik to przezwisko Ferdynanda Hoesicka. 1935 309 sfer towarzyskich. A może by tak zrobić im razem jaki jubileusz? Chętnie wykropiłbym małą a soczystą mówkę. a Leon Pomirowski był prekursorem modnego dziś zawiłego pseudonaukowego bełkotu. Napisałem kiedyś parodią tego stylu zatytułowaną „List otwarty do Leona Pomirowskiego". Oto fragment: „Niech się Panu Pomi-rowskiemu nie wydaje, że wtórna osmoza znaczeń warunkujących symbiozą świadomości i kompleks wentorów ukryje jego prawdziwe oblicze!". Otóż mówiono mi, że Pomirowski miał zamiar odpowiedzieć, bo on jeden zrozumiał to, co napisałem, dopiero przyjaciele odwiedli go od polemiki, tłumacząc, że chodzi o parodią. . v 310 1935 233 Nr 14, 7 kwietnia Jedno z pism warszawskich ogłosiło konkurs na hymn narodowy. Jest to bodaj pierwszy konkurs tego, rodzaju od początku istnienia narodów i hymnów. Dziwić się należy, czemu inicjatywa nie wyszła od strony bezpośrednio zainteresowanej, to znaczy od państwa. Państwo pragnie sobie sprawić nowy hymn, więc powinno rozpisać coś w rodzaju pożyczki poetyckiej. Pośrednictwo prywatnego pisma odbiera tej imprezie powagę sprawy państwowej. Czyżby nie po to właśnie rząd sprawił sobie akademię? Jeszcze Polska nie zginęła zostanie niebawem wycofana do lamusa historycznego. Przyjdzie nowy, młody hymn, dostosowany do wymagań chwili obecnej. Możemy więc teraz śmiało powiedzieć, że dawny hymn, opromieniony łuną historii, nie hymn, ale raczej piosenka, spełnił już swe zadanie. Mazurek Dąbrowskiego nigdy się zresztą do reprezentacji państwowej nie nadawał. Słowa nie były pomyślane na wyrost. Słowa Jeszcze nie zginęła" w normalnym państwie brzmią dość defetystycznie. Na tych zresztą paru pierwszych słowach kończy się powszechna znajomość tekstu hymnu państwowego. Normalny obywatel w ogóle nie słyszał wszystkich strof i nic nie wie ani o Czarnieckim, ani o Basi, ani o tarabanach. Ale biedne dzieci w szkołach muszą się uczyć całego tekstu i nic nie mogą zrozumieć. Znam pewnego trochę piegowatego, ale bardzo miłego Piotrusia279, który zapytał się mamy, co znaczą słowa „Nauczył nas Bonaparte, jak zwyciężać mamy". Piotruś zrozumiał, oczywiście, „zwyciężać mamy" znaczy zwyciężać matki. Gdy mu wyjaśniono, spytał: „Kogo uczył Bonaparte?". „Kościuszkę, Księcia Józefa, Dąbrowskiego" - odpowiada cierpliwa mama. „No dobrze, ale oni przecież nie zwyciężali. Więc źle ich uczył. Piłsudskiego nie uczył, a Piłsudski zwyciężył". Mały Piotruś ma inne jeszcze zastrzeżenia. W strofce „Jak Czarniec-ki do Poznania" wyraźnie powiedziano „wrócim się przez morze", a potem jest „marsz, marsz". Jeżeli przez morze, to nie „marsz, marsz", ale „chlup, chlup". Naturalnie są to przyczepki. W każdym hymnie można doszukać się jakiejś nielogiczności czy fałszu. Marsylianka jest z pewnością najpiękniejszym hymnem, najbardziej porywającą pieśnią, ale jako oficjalny hymn francuski może być czasem kłopotliwa . Wyobraźmy sobie, że w razie wojny francusko-sowieckiej paryscy episjerzy , idąc przeciw komunistom, śpiewać będą „contre nous de la tyrannie"281. Chociaż, kto wie, czy nie będą mieli racji, zwłaszcza gdy się w Rosji sowieckiej nic do tego czasu nie zmieni. Ogłoszenie konkursu na nowy hymn państwowy nasuwa wiele refleksji. Czy ma to być banalna patriotyczna piosenka, czy pieśń reprezentująca dąże- 279 Piotruś to zapewne Piotr Słonimski, bratanek Antoniego. 280 Episjerzy, konserwatyści mieszczańscy. Contre nous de la tyrannie, słowa Marsylianki, francuskiego hymnu narodowego autorstwa Rouget de Lisie. 1935 311 nia i charakter narodu? Gdy hymn powstaje samorzutnie, bierze się go jaki jest, ale gdy się taką pieśń zamawia, warto się nad tym zastanowić. Nowa historia wypiera starą. Na dawnych cokołach staną nowe posągi. Istnieje przecież giełda patriotyczna, notowania bohaterów narodowych, istnieje moda na postacie historyczne. Z lamusa historii wydobywa się coraz to inne świętości. Kościuszko na stuzłotówkach trzyma się mocniej niż na pomnikach. Pobił go Batory, który lepiej pasuje do dzisiejszego mocarstwowego wychowywania młodzieży. Dotąd jedynym probierzem wielkości postaci ostatnich stu lat naszej historii były zasługi położone w walkach o niepodległość. Stąd się wywodzi zaciemnienie i jednoznaczność słowa „czyn". Słowo „czyn" pada zawsze w towarzystwie podszeptu nie domówionego „czyn orężny". Jeśli te kryteria się zachowają, wszystkie pomniki warszawskie trzeba będzie przerobić. Zamiast Kopernika umieszczą jakiegoś dzielnego wojaka i zamiast kuli ziemskiej dadzą mu w rękę bombę gazową. Może łatwo przyjść takie przewartościowanie pojęć, które strąci Sobieskiego z pomnika, posadzi na jego koniu Wieniawę, a Turków spod kopyt końskich zastąpi równie orientalnymi typami saksofonistów z „Adrii". Bardzo możliwe, że za lat kilkadziesiąt przyjdzie moda na brązowanie tych pomników, które chodzą dziś wśród nas, nawet czasem z lekka się zataczając. Kto wie także, czy płyty ze śmiechem premiera Kozłowskiego nie będą równie cenne jak dziś płyty Carusa. Możliwe jest jednak, że przyszłość podda nasze czasy innemu egzaminowi. Jeśli pożar wszechświatowej rewolucji obejmie świat, zwycięski proletariat stopi wszystkie czcigodne brązy na pomnikach, aby uczcić własnych bohaterów. Proletariat, jak się okazało, umie również tworzyć fetysze, świętości, mauzolea i pomniki. Snują się już legendy o Leninie, a Marks zatracił zupełnie cechy ludzkie. Jest czymś w rodzaju Jowisza i jednocześnie świętego Franciszka z Asyżu. Niedawno wpadła mi w rękę powieść biograficzna z życia Marksa napisana przez bardzo żarliwego marksistę M. Grosmana282. W opisie straszliwego prześladowania, jakiemu Marks podlegał, autor książki w śliczny sposób przesadza. Posłuchajcie: „Marks otrzymał rozkaz natychmiastowego opuszczenia Paryża. Wolno mu jedynie mieszkać na bagnistej, malarycznej Bretanii0. Zarządzenie to kryło w sobie zamaskowany zamach na życie Marksa. Nie pojedzie tam za żadną cenę. Przeniesie się do Londynu, z żoną i czworgiem dzieci". Oto jak kapitalizm chciał zamordować Marksa. Do Bretanii! Cóż za okrutni-cy. Proletariat nie prześladuje tak straszliwie swych przeciwników. Nie posyła ich do malarycznej Bretanii, ale na mroźną i zdrową północ. Na jakich wagach będziemy kiedyś przez historię ważeni? Pod jakim kątem, z jakiego punktu widzenia zasługi nasze będą rozpatrywane? I ten hymn, na który rozpisano dziś konkurs, kiedyś się zestarzeje. A może by jury wybrało parę hymnów na zapas? Warto by przy okazji zakupić jeden hymn 282 Mojsze Grosman, Karol Marks. Powieść biograficzna, Warszawa 1935. 312 1935 komunistyczny i jeden endecki. Poetów-komunistów znalazłoby się sporo. Ten kierunek nie wyklucza talentu. Gorzej jest z poetami endeckimi. Endecja nie ma swej poezji, jak i nie ma jej hitleryzm. Jest to objaw dość zastanawiający. Czyżby poezja nie chciała służyć nienawiści? A przecież w wierszach sowieckich poetów nienawiść podsycała niejedną piękną strofę. Ale nienawiść buchająca z wierszy poetów rewolucji miała i swoje pozytywne dla ludzkości strony. Gniew ludu był gniewem sprawiedliwym. Bez względu na to, co potem stało się w Rosji, u podstaw ruchu była troska o człowieka. Dlatego można sobie wyobrazić pieśń wolności przeciw dyktaturze, ale trudnej przedstawić sobie prawdziwą poezję opiewającą czar dyktatury. Miejmy nadzieję, że nowy hymn, który ma powstać, będzie mówił o sprawach równie trudnych i dalekich jak owa Polska w piosence włoskich legionistów. Może mówić będzie o jedności wszystkich ludzi na świecie, o przyszłej rzeczypo-spolitej świata. Jak mazurek Dąbrowskiego mówił o tęsknotach i pragnieniach dalekich, niech i ta pieśń wybiega w przyszłość. " Warto by przywrócić zapomnianą zwrotkę naszego hymnu narodowego. W oryginalnym tekście żołnierze polscy w Mediolanie czy Weronie śpiewali: ,, Z ziemi włoskiej do polskiej Przyjdź z Prawem Człowieka. Marsz, marsz Dąbrowski Kraj na Ciebie czeka ". Przypomina tę zwrotkę z piosenki Wybickiego i Ogińskiego Ksawery Pru-szyński w pięknym eseju historycznym drukowanym w „Nowej Polsce" w Londynie w roku 1944 (Tom III, Zeszyt 7, str. 415). Jeśli o tej zwrotce zapomniało dwudziestolecie międzywojenne, może by dziś ją przypomnieć i włączyć do naszego hymnu? Słowa „contre nous de la tyrannie" zawsze brzmiały dość osobliwie w ustach episjerów francuskich i młodzieńców z Action Francaise. c Anglicy właśnie do Bretanii bardzo chętnie uciekają przed niezdrowym klimatem londyńskim. 1935 313 234 Nr 16,21 kwietnia „Bunt Młodych" zamieścił dość dziwną notatkę283. Podajemy ją w całości. „»Wiadomości Literackie« drukują niezwykle interesujący artykuł Marii Dąbrowskiej, autorki nagrodzonych Nocy i dni, o Rosji bolszewickiej. Uwagi te ciekawe są dlatego, że p. Dąbrowska należy do typu humanitary-stów, jakich najlepszym typem jest Słonimski. Ostatni artykuł Dąbrowskiej dowodzi, że i w tej grupie budzi się reakcja przeciw zupełnemu zatłamszaniu człowieka w imię doktryny". O jakiej to grupie mowa? W jakiej to grupie budzi się reakcja? Jeśli autor ma na myśli jakąś „grupę" „Wiadomości Literackich", to czy taka grupa w ogóle istnieje? „Reakcja na zatłamszanie człowieka przez doktrynę" nie budzi się w „Wiadomościach", bo nigdy nie spała. To raczej „Bunt Młodych" zaspał i przyśniło mu się, że „Wiadomości Literackie" są organem Czerezwyczajki. Tak może z uporem kobiecym myśleć przez dziesięć lat p. Wielopolska. Do tego już przywykliśmy i nawet polubiliśmy za to p. Wielopolską, ale „Bunt Młodych" powinien być nieco lepiej zorganizowany. Czytelnik nie uświadomiony mógłby sądzić, że w „Wiadomościach Literackich" panuje ostry marksowski kurs antyhumanitarny, z którego wyłamuje się Słonimski i obecnie nagle wyłamała się Dąbrowska. W istocie rzecz się ma odwrotnie. To „Bunt Młodych" zaczął od pewnego czasu skłaniać się w kierunku humanitaryzmu, co witamy ze szczerą życzliwością i radością. Znakomity artykuł Dąbrowskiej nie mógł być niespodzianką dla inteligentnego czytelnika. Ale ta notatka w sympatycznym „Buncie Młodych" była dla nas niespodzianką i to przykrą. Istnieją brechty i opinie tak już przywiązane do pewnych ludzi, że nie da się niczym ich sprostować, odpruć od człowieka czy wywabić, jak plamę po czerwonym winie na białym obrusie. Jedyną radą jest zasypać solą. Oczywiście attycką solą dowcipu. Istnieje typ ludzi chytrych i podejrzliwych, którzy widzą zawsze każdą rzecz z trzeciej strony, a raczej ze strony Trzeciej Międzynarodówki. Dla bardzo wielu takich spryciarzy „Wiadomości Literackie" są pismem komunistycznym. Mnie osobiście podejrzewają o specjalny demonizm. Umyślnie od lat użeram się na niby z ortodoksami marksowskimi, żeby stworzyć pozory wygodne dla ukrytej roboty destrukcyjnej. Niby coś napiszę na komunistów, a potem spotykam się z sowieckim ambasadorem w bramie albo w jakiejś zakonspirowanej piwnicy i tam chichoczemy ze śmiechu, naturalnie po rosyjsku: „Ech brat, wot naduli warszawskuju publiku!". Cieszymy się, że pani starościna Kapuścińska, pan Józio Olszewski z ulicy Przeskok i panna Fifin-drowska z Milanówka myślą teraz, że „Wiadomości Literackie" wcale nie są komunistyczne. To ci zabawa! Podobną zabawę sprawił sobie towarzysz 283 Al.B. (Aleksander Bocheński), Zygzakiem przez prasę, „Bunt Młodych", 1935, nr 7. „Bunt Młodych", dwutygodnik polityczny, czasopismo środowiska młodokon-serwatywnego, wydawane w latach 1931-1937 pod redakcją Jerzego Giedroycia. 314 1935 Mirski, który siedział lata całe w Anglii jako emigrant, nic wspólnego z Sowietami nie miał, aż tu nagle dał drapaka, wywinął kozła na lewo i obrócił całą literaturę angielską co się zowie. Mirski opracował z proletariackiego punktu widzenia najwybitniejszych intelektualistów Anglii. Znaleźli się tam na oślej ławie Wells, Shaw, Bertrand Russell, Aldous Huxley, Lawrance, Keynes, G.K. Chesterton, Eddington, Jeans i paru innych. Wszyscy okazali się zupełnymi głupcami i to głupcami szkodliwymi. Dla towarzysza Mirskiego. Mirski twierdzi, że pożyteczny jest pisarz, który przyspiesza wszechświatową rewolucję proletariacką, a szkodliwy pisarz, który ją odwleka. Ale to nie jest takie proste, jak sobie Mirski ułożył. Jeżeli przyspiesza za bardzo, może stać się szkodliwy. Obecnie przyspieszanie, ba, nawet polityka antykapitalistyczna czy zwalczanie wpływów angielskich, jest „nie-błogonadiożna". Wcale nie bylibyśmy zdziwieni, gdyby dla „Izwiestij" Ki-pling, z całym swym military stycznym imperializmem, stał się typem pisarza proletariackiego, bo przecież idącego na rękę oficjalnej polityce Kremla, a Mirski stał się nagle elementem szkodliwym. Może mu teraz nawet wywloką jego pochodzenie arystokratyczne, choć diabli wiedzą, czy pochodzenie arystokratyczne w obecnych nastrojach sowieckich jest uważane za defekt. Polityka stała się rzeczą tak skomplikowaną, że biedny pisarz sowiecki nie może nic przewidzieć. Bogowie siedzą na Kremlu, a śmiertelnicy wzorem starożytnych powinni zacząć wróżyć i czytać wolę bogów z wnętrzności zwierząt, z lotu ptaków, z gwiazd. Jak przed wyprawą wojenną pisarz przed napisaniem powieści będzie się radził wróżbity. „Pisz przeciw Czechosłowacji i popieraj Łotwę" - powie wróż i uspokojony Pilniak pojedzie fordem do własnej luksusowej willi, aby pisać o uciemiężonym proletariacie czechosłowackim. Mgła, tuman, w którym żyjemy w całej Europie, sprzyja mistycyzmowi. Niedawno Emil Breitr napisał, że pisarze bez tej mgiełki mistycznej „mijają razem z falą życia". Nie pozostaną. Nie bardzo widzę, czemu to mają przepaść dla potomności tak najzupełniej niemistyczni pisarze jak Dickens, Balzac czy choćby nasz Prus. Wydaje mi się przeciwnie, że właśnie ten rodzaj prozy ma najwięcej elementów trwałości. Irzykowski poszedł, oczywiście, jeszcze dalej. Powołuje się nie na wartości metafizyczne, ale na zwykłe i ordynarne duchy spirytystyczne. Powiedział parę dni temu, że Kleist na seansie zwierzył mu się, dlaczego zabił narzeczoną. Zwyczaj rozstrzygania sporów historyczno-literackich przy pomocy seansów spirytystycznych powinien się przyjąć na stałe. Tę metodę w ogóle powinien Irzykowski wprowadzić do Akademii. Stół mają, śpią, więc czemu nie miałyby się jakieś duchy materializować. Taki seans Akademii na pewno ślicznie by nam opisał Rusinek, Boy pogwarzyłby sobie z Brantomem, poświntuszył troszkę z Laclos, pochichotał z Molierem. Zie- liński wyczarowałby jakiego Greka i pogadał z nim o Petersburgu . Kleiner burgu. Tadeusz Zieliński w latach 1887-1920 był profesorem Uniwersytetu w Peters- 1935 315 dostałby pewnie jakim ciężkim zaświatowym przedmiotem, gdyby się odważył fatygować ducha Mickiewicza. Nałkowska zadałaby duchom parę tak skomplikowanych pytań, że biedny duch nie wiedziałby, na którym jest świecie. Leśmian, rzecz prosta, nie pytałby o nic duchów, bo przecież wie wszystko. Przeciwnie, to duchy radziłyby się Leśmiana w zawiłych rejental-nych sprawach, tzw. zaświatówki285. O czym by Kaden rozmawiał z duchami? Może o Bigdzie? Duchy pewnie znają tę powieść, bo nikt z żywych przecież jej nie czytał. 285 Bolesław Leśmian był rejentem w Zamościu. 11 316 1935 1935 317 235 Nr 17, 28 kwietnia Na posiedzeniu sekcji psychologicznej Towarzystwa Wiedzy Wojskowej płk Rostworowski wygłosił odczyt pt. Psychologia odważnego czynu". Prelegent stwierdza, że surowa dyscyplina, górne hasła honoru, miłość ojczyzny, poczucie koleżeństwa - wszystko to traciło wartość pod huraganowym ogniem. W sprawozdaniu z tego odczytu czytamy w „Polsce Zbrojnej": „Prelegent zwraca uwagę na mało omawianą dźwignię odważnego czynu, jaką jest wiara w nieśmiertelność duszy: omawia wpływ wierzeń religijnych na psychikę żołnierza różnych epok i wskazuje na konieczność uwzględnienia pierwiastka religijnego w wychowaniu żołnierzy, a więc i oficerów. Jest przy tym zdania, że w szkołach oficerskich należałoby poza tym wprowadzić jak najwięcej ryzykownych prób odwagi, a więc wyprawy górskie, loty, yachting, aby usunąć przecenianie życia...". Przecenianie życia. Przypatrzcie się tym dwu słowom. To nowi znajomi, których teraz zdaje się będziemy często spotykali w najrozmaitszym towarzystwie. Sprawa poruszona przez płk. Rostworowskiego jest w ogóle bardzo skomplikowana. Wierzenia religijne mają być dźwignią odważnego czynu. 0 jaką religię tu chodzi? Czyżby to chrześcijaństwo miało być tym niewyzy-skanym motorem odwagi orężnej? Żołnierz wierzący w nieśmiertelność duszy nie będzie się zbytnio przejmował ciałem własnym czy też cudzym. Ale czy płk Rostworowski nie sądzi, że religia katolicka nie w całości nadaje się do zwiększenia bojowego zapału i podniecenia odwagi żołnierza czy oficera? Należałoby więc zrobić pewną odmianę religii katolickiej na użytek szkół oficerskich. Należałoby nieco zmodyfikować naukę Chrystusa, wyłamać się spod wpływu Watykanu, słowem, doprowadzić do odszczepieństwa i herezji, co znów łatwo mogłoby doprowadzić do nowych wojen religijnych. Jakże to pogodzić takie bojowe wychowanie religijne z niedawno wygłoszonym przemówieniem Papieża. Ojciec Święty przemawiał parę dni temu na temat „oczekiwań całego chrześcijaństwa", na temat kanonizacji Tomasza Morusa, przy tej okazji poruszył nie mniej ważną sprawę przyszłej wojny, nazywając ją „obłędnym szaleństwem" i „ohydną zbrodnią". Nie przypuszczam, aby propaganda tego przemówienia mogła wpłynąć na religijnie usposobionych żołnierzy w kierunku wzmożenia chęci bojowej, zapału do walki na bagnety 1 innych podobnych czynności. Wprzęganie religii do spraw wojny staje się coraz bardziej kłopotliwe. Doskonale rozumieją to Niemcy, tworząc nowy prąd mistyki ludowej, opartej nie na miłości bliźniego, ale na propagowaniu wyższości rasowej. Gdzież się w ogóle podziały te sielankowe czasy wojen? Mówiło się żołnierzom, że cesarz rumuński obraził ciotkę króla węgierskiego i żołnierze szli na wojnę rycząc z entuzjazmu. Wszystko sprawił przeklęty druk. Konieczność wypowiadania się i tłumaczenia. Wszyscy, od Stalina do Hitlera, jedno- głośnie muszą potępiać wojnę i jednocześnie wszyscy się do niej przygotowują. Wszyscy boją się panicznie tej wojny i wszyscy muszą wychowywać obywateli w duchu bojowym. Zrobił się galimatias, jakiego jeszcze nie było na świecie. Wszystkie państwa trzymają wielkie armie i podwyższają zbrojenia z obawy przed Niemcami, którzy postanowili się dozbroić z obawy przed innymi państwami. Powstało kilkadziesiąt paktów, nie ma dnia, aby nie podpisano jakiegoś nowego zobowiązania czy nowej umowy. Simon, Eden, Laval jeżdżą po Europie. Mówi się o całej serii nowych paktów, gwarantujących stare pakty. Ma być podobno podpisany ogólny pakt zobwiązujący wszystkie państwa, które podpisały pakty, do niełamania tych paktów. Prostaczek Woltera, poczciwy Huron, gdyby się teraz znalazł w Europie, zadawałby nam bardzo kłopotliwe pytania. W tym załganiu ogólnym, do którego wciągnięto religię, zdeprawowaną nauką i wynaturzoną moralność, każdy dzień przynosi obrazy groteskowe. Lord Strażnik Tajnej Pieczęci paktuje z towarzyszem Litwinowem. Już sam tytuł przystojnego lorda Edena jest czymś w rodzaju krwawej obrazy dla marksisty. Czy materialistyczne pojmowanie dziejów dopuszcza sojusze proletariackiego państwa z Lordami Strażnikami Tajnej Pieczęci? Nagle pewnego dnia Anglik, wyobrażany na plakatach i w sztukach sowieckich jako drab w kraciastym ubraniu z fajką w zębach i rewolwerem w łapie, drapieżny kapitalista, rekin ze sztuki Ryczcie Chiny2*6 - staje się aniołem ze skrzydełkami, z wąsikiem i bardzo długimi rzęsami, którymi natura przysłoniła marzące, ale dość chytre oczy ministra Edena. Komisarz Litwinów pije zdrowie króla. Cała Europa ryczy: „Precz z wojną!". Jednocześnie potężny koncern fabrykantów broni „Dynimit - Aktien - Gesellschaft" przesyła powinszowania firmie Creusot z powodu wprowadzenia dwuletniej służby wojskowej we Francji. Odwrotną pocztą francuscy fabrykanci broni winszują niemieckim złamania traktatu wersalskiego. Anglicy stają na głowie, aby nie dopuścić do wojny, a jednocześnie każde dziecko angielskie wie, że w popieraniu Hitlera brały udział przedsiębiorstwa panów Armstronga i Vickersa, a zwłaszcza naftą pachnące pieniądze Deterdinga. Prostaczek Woltera mógł naprawdę ich spytać: „Czy panowie nie lepiej by zrobili po prostu malując twarze na kolor wojenny?". Istotnie, ilość paktów jest tak wielka, że da się tu zacytować powiedzenie wolterowskiego prostaczka: „Muszą z was być bardzo nieuczciwi ludzie, skoro potrzebujecie między sobą tylu ostrożności"a. My wszyscy jesteśmy w sytuacji zająca wywieszonego za okno, żeby skruszał (przepraszam za małą dygresję: gdyby mnie kto chciał nazwać tchórzliwym zającem wywieszonym za „Okno bez krat"287, to już go ubiegłem): czekać musimy, aż 286 Krzyczcie Chiny! to tytuł sztuki Sergieja Tretiakowa, która w inscenizacji Schillera wystawiona została w kwietniu 1933 w teatrze Nowe Ateneum w Warszawie, po spektaklach policja aresztowała ponad 80 osób podejrzewanych o komunizm. 2 7 Okno bez krat, tom poezji Antoniego Slonimskiego, Warszawa 1935. 318 1935 wreszcie Europa, lamentując i podpisując pakty, pozwoli Niemcom dojść do takiej potęgi militarnej, że wszystkie pakty staną się już niepotrzebne. Wisząc głową na dół, widzimy przecieżtę sytuację w sposób dość jasny. Jeśli większość państw w Europie naprawdę nie chce wojny i boi się, że Niemcy ją przygotowują, to trzeba się zebrać, zrobić blokadę, odebrać z rąk brzydkie zabawki, zrobić porządek, a potem grzecznie się rozbroić, pozostawiając na straży spokoju policję międzynarodową. Inaczej my, którzy wisimy głową na dół, możemy przypuszczać, że wszystko się robi po to, aby panowie Armstrong i Vickers, Skoda, Curtiss Wright Co, United Aircraft Co czy Creusot mogli sobie pewnego dnia przesłać depesze gratulacyjne. d Ilość paktów od tych czasów nie zmalała, jak również nie zmalała zdrowa porcja słuszności głoszona przez Wołterowskiego prostaczka. Zmienił się tylko układ'sił i na obrazie świata narosła gruba warstwa werniksu zaciemniająca koloryt pierwotny. Warto by mapę świata poddać zabiegom, które w londyńskiej National Gallery przywróciły barwy naturalne wartościowym obrazom przeszłości. 1935 319 236 Nr 18, 5 maja Lechoń w liście z Paryża, wydrukowanym w „Gazecie Polskiej", mówi o tym, ,jak kochać Warszawę". Musimy przyznać, że nie bardzo nam ten przepis na miłość odpowiada. Teraz na wiosnę, gdy zaczynamy żywsze stosunki towarzyskie z miastem, warto szerzej, i nieco inaczej, pomówić o akcji prezydenta Starzyńskiego mającej na celu upiększenie stolicy. Zimą i długą jesienią Warszawa objawia się nam tylko chwilami jak duch na seansie. Nagle z rogu ulicy zamajaczy w brudnych prześcieradłach śniegu widmo kościoła, przelotem oczu z zakręcającej taksówki obejmiemy perspektywę ulicy, jak rzeka wpływającej do placu szeroko rozlanego pośrodku miasta. Teraz wiosną zaczynamy łazić po koślawych trotuarach, w rozpiętym palcie włóczymy się po błotnistych, nie zabrukowanych ulicach nowych dzielnic, przepychamy się przez wyelegantowany tłum na Nowym Świecie. Miasto staje się widzialne, obecne, natrętne. Czasem w taki pierwszy ładny dzień wiosenny, gdy wychodzimy na spacer, wrażenia nasze podobne są do pierwszego dnia powrotu z zagranicy. Dawno nie oglądane miasto zasmuca nas swoim obszarpanym, wschodnim wyglądem. Czyż nie tak wygląda główna ulica w Mukdenie, oglądana kiedyś w fotoplastykonie „Terra" na ulicy Niecałej? W taki wiosenny dzień Warszawa to wschodnie, płaskie i brzydkie miasto, które czuć końską uryną. Ten specyficzny zapach stajni uderza każdego przybysza z miast europejskich. Dryndy warszawskie nie tylko działają optycznie, ale i deklasują miasto pod względem woni. Można się przyzwyczaić do poczciwych drynd i patrzeć na nie okiem zgodnej zażyłości lub nawet rozrzewniać się staroświeckością tych landar. Gdy się chce doszukać wdzięku Warszawy, zawsze się w końcu o tę staroświeckość zaczepi. Jest to chyba jedyna konkretna okazja do drobnego rozrzewnienia. Warszawa Prusa, dzielnica staromiejska, stare cukierenki ozdobione secesyjnymi metalowymi ornamentami, jakiś Starorypiński, gdzie do niedawna stare rypały rżnęły w warcaby czy domino. Być może ta wzruszająca dawność może wystarczyć komuś długo mieszkającemu za granicą. Z oddalenia krajobraz Warszawy wydaje się pogodny i słoneczną plamą. Znamy te chwile tęsknot za najdroższym miastem rodzinnym, i każdy z nas podlega im nieraz w najpiękniejszych krajach egzotycznych czy we wspaniałościach europejskich stolic. Ale nie naszą jest sprawą poddawać się i usypiać w tym wdzięcznym roztkliwieniu. Żyjemy i pracujemy w tym mieście. Nie jest ono dla nas lirycznym wspomnieniem. Pod staroświeckim, prusowskim pozorem umiemy odnaleźć rzeczywistość ponurej warszawskiej dulszczyzny. Pod kolorową polichromią domów staromiejskich kryją się nory ludzkie zapluskwione, cuchnące brudem i wilgocią. Po głównych ulicach miasta ciągną smrodliwe wozy ze śmieciami. W letnie, gorące noce wiatr roznosi te perfumy warszawskie od nędzy Powiśla do straszliwych klatek napełnionych ludźmi na Fran- 320 1935 ciszkańskiej, Dzikiej, Krochmalnej. Przewiewa ten wiatr nad europejskim skrawkiem centrum miasta, gdzie parę nocnych lokali i parę knajp tworzy codzienną ułudę europejskości* w jakiej żyjemy. W tej stolicy wielkiego kraju bydło morduje rytualny rzezak żydowski, pierwszorzędne lecznice prywatne nie mają w pokojach wody bieżącej, kilkadziesiąt zaledwie znaleźć można hotelowych pokoi z łazienką, okna zakładu dla obłąkanych wychodzą na praski lunapark, w samym środku miasta, na rogu Alej i Marszałkowskiej stoi tłum obdartych przekupniów i cała ponura dywizja pieszych prostytutek. Ilość samochodów krążących po stolicy Polski nie dosięga nawet ilości aut w najmniejszej parotysięcznej dziurze amerykańskiej. Nie poddawajmy się dumie, nie zamykajmy oczu na brzydotę Warszawy. Parę pięknych pałaców, które nam zbudowali cudzoziemcy, a które teraz oświetlamy reflektorami, nie nakarmi naszej pychy, nie wmówi nikomu, że jesteśmy naprawdę Paryżem Północy. Nie tylko mury i fasady domów, nie tylko ciasne i smutne ulice tworzą brzydotę Warszawy. Spróbuj przejść przez całą długą i niczym nie zakłóconą ponurość ulicy Kruczej, a zobaczysz w taki właśnie wiosenny dzień świąteczny tłum ludzi ubranych przesadnie i pretensjonalnie. Mimo nędzy i bezrobocia zachował się kult „żółtych kamaszków". Tłum warszawski paraduje w odświętnych ubraniach. I tu się łączy próżność i pretensjonalność z nędzą - mieszanina tak dla Warszawy typowa. Nie ma na ołówek, na elementarz, na mydło, ale musi być na niedzielne sakpalto, na kamaszki, na zielony krawat i czapkę-cyklistówkę. Tłum kolorowych Żydówek, ciągnący od południa w stronę Alej, a wieczorem wracający do wodopoju na Bielań-ską, przedstawia ten sam obraz próżności. Futra to wielkie słowo. Czasem takie karakuły wylakierowanej i koślawej baby więcej są warte niż sklepik męża kroczącego w kapocie obok tłustej żony, jak bosy pastuch za krową, która jest jego całym dobytkiem. Brzydota Warszawy wyłania się z oczu, ze słów, z obyczaju jej mieszkańców. W słownictwie warszawskim króluje niepodzielnie jedno powszechne „kurwa twoja mać". Pogodny lud warszawski mówi to w każdej możliwej sytuacji życiowej. Wyraża to i niechęć, i podziw, nudę i zadowolenie. Warszawa nie ma swoich pieśni ulicznych. Gdyby taka pieśń powstała, kończyłaby się i zaczynała od tych sakramentalnych słów. „Jak kochać Warszawę?" - pyta Lechoń. Myślę, że inaczej ją trzeba kochać i zdobić niż stawianiem pomników Or-Ota i dekorowaniem kwiatami paruset balkonów. Trzeba pragnąć ją zburzyć. Rozwalić ciasne mury, przeciąć ją szerokimi arteriami swobody, nędzę podmiejską zazielenić ogrodami. Robotnicze „szklane domy" Żoliborza rozbudować na gruzach jakże wątłych tradycji dzielnic staromiejskich. Nie nadsłuchujmy wśród ulic warszawskich głosu historii. Smutny głos listopadowych nocy już nam musi truć serca. Jeśli mamy jakieś uczucia łączyć z tym miastem, niech to będą uczucia nadziei. Jeśli jakich głosów słuchać nam trzeba w murach rodzinnego miasta, to głosu przyszłościa. 1935 321 " Słowa te rzucone kiedyś na wiatr wróciły strofami mego poematu „Popiół i Wiatr". To nie myśmy zburzyłi nasze miasto, „głos przyszłości" przemówił do nas hukiem bomb i szumem pożarów. Ale niezłomna wola narodu wydźwigęła z gruzów stolicę, „przecięła szerokimi arteriami", „zazieleniła podmiejską nędzę ogrodami". 322 1935 ¦237 Nr 19,12 maja Pragnieniem każdego męża stanu jest porwać masy. Porywanie mas odbywa się stale w Sowietach. Rozbudza się entuzjazm dla kolei podziemnej, porywa się masy hasłami dziewiątej czy jedenastej piatiletki. Niemcy hitlerowskie nie mają haseł tak jasno przemawiających i muszą się uciekać do sposobów bardziej skomplikowanych. Niedawno starano się porwać masy ślubem bardzo grubego pana z brzydką aktorką. Masy zgodziły się, dały się porwać efektownym hasłem, ale za to nierównie łatwiej porwać siłą. Niemcy porwały Jacoba, publicystę, który mówił prawdę o zbrojeniach niemieckich. Sowiety porwały, a raczej przywłaszczyły sobie prof. Kapicę, uczonego pracującego od wielu lat w Anglii. Znakomity fizyk został zaproszony na zjazd do Moskwy i nie dostał wizy powrotnej. Sowiety powiedziały po prostu, że potrzeba im obecnie wybitnych indywidualności, bo sam kolektyw nie wystarcza, i zatrzymały Kapicę, jak kiedyś Japończycy Port Artura2 Oczywiście, oba te porwania niewiele mają wspólnego. Sowiety porwały po prostu, że potrzeba im obecnie wybitnych indywidualności, Sowiety porwały uczonego nie w celu zemsty, ale dla pożytku i rozwoju wiedzy sowieckiej. Sprawa z Kapicą nie jest zupełnie jasna. Nie wiadomo na pewno, czy znakomity profesor z Cambridge nie zgodził się na to porwanie. Niemniej opinia angielska jest zaniepokojona. Profesor zostawił nie skończone prace, dom, żonę, której nie daje znaku życia. Są więc powody, aby uznać to za gwałt. Z drugiej jednak strony trzeba by pojechać do Anglii i zobaczyć tę żonę. Może rzuciłoby to zupełnie inne światło na zniknięcie wielkiego fizyka. Oba fakty mają niepokojące podobieństwo w zupełnym lekceważeniu woli i życia jednostki. Jest to dość groźny objaw nowego rodzaju imperializmu. Nie można nawet takiej zaborczości odmówić pewnej logiki. Zamiast prowadzić długą wojnę o przyłączenie jakiejś prowincji, zdobycie trzydziestu tysięcy Kaszubów czy dwustu tysięcy mało rozwiniętych intelektualnie chłopów ukraińskich - Sowiety wolą zdobyć jednego bardzo mądrego Anglika. Niemcy biadają, że odebrano im kolonie, to znaczy odłączono od Rzeszy parę milionów nieczystych rasowo Murzynów. Mogą pewnego dnia przyjść do przekonania, że potrzebniejszy im jest od tych Murzynów jakiś chemik belgijski albo fizyk, i porwać go dla siły i wielkości swej ojczyzny. Litwa może pewnego dnia odczuć dotkliwy brak poety Leśmiana. Lotnicy litewscy porwą go, licząc nie bez pewnej słuszności, że Beck nie wypowie z tego powodu wojny. Kto wie, czy nie jest możliwa wojna o brak tenora. Można sobie przecież wyobrazić całą konieczną do tego frazeologię. „Nasze nie przedawnione prawa do Jana Kiepury..." albo: „Zwycięski proletariat nie pozwoli się po- Port Artura, twierdza rosyjska na półwyspie Liaotung, oblegana i zdobyta przez wojska japońskie w 1904 r. 1935 323 zbawiać współpracy wybitnych specjalistów zagranicznych, zaanektowanych przez kapitalizm państw faszystowskich...". Albo: „Chłopi i robotnicy niemieccy nie pozwolą sobie wyrwać tak znakomitego specjalisty od wojny bakteriologicznej, jak prof. J.E. Hamish z Filadelfii...". Wielkie terytoria i wielkie masy ludzkie stają się niewygodne. Jakość zaczyna brać górę nad ilością. Niemcy mieli kolonie nie tylko dla korzyści ekonomicznych, ale i dla prywatnej przyjemności. Oficerowie niemieccy, wysłani do Kamerunu, popadali tam często w szał władzy. Wieszali tubylców i podpalali ich wioski. Kto wie, czy jedna ofiara teraz im wystarczy? Może zażądają od Szwajcarii wydawania corocznie pewnej ilości Żydów dla wyładowania nadmiaru tężyzny nordyckiej. Oba porwania nie minęły bez echa w prasie polskiej. O porwaniu Jacoba napisał bardzo zawiły artykuł prof. Wacław Makowski. Chwilami miało się wrażenie, że autor nie potępia tych metod i że w końcu artykułu doradzi zwabienie Witosa na polską stronę i zjechanie z nim szusem do Roztoki i stamtąd do Zakopanego289. Na szczęście jednak artykuł zawierał tylko chłodne i abstrakcyjne rozważania prawnicze. Chodzi tam o zagadnienie czynu i sankcji prawnych. Czyn, który dawniej po prostu nazywano gwałtem, ma w ostatnich czasach coraz lepszą prasę. Już parokrotnie zwracaliśmy uwagę na lekkomyślność, z jaką słowa „czyn" używa się we wszelkich okolicznościach frazeologicznych. Parę dni temu dostałem książeczkę młodego poety, który we wstępie spowiada się z nieszczęść młodego pokolenia. Znalazłem tam takie zdanie: „Nasza »klęska« polega na niemożności zdobycia odpowiedzialności za czyn". Cóż by to znaczyć mogło? Przecież nie jest tak trudno popełnić jakiś brzydki czyn i ponieść odpowiedzialność, to znaczy pójść do ciupy za kradzież zegarka. Młody poeta, mówiąc o czynie, zdaje się mieć na myśli tylko czyny dobre, a raczej odwrotnie, czyny przemocy fizycznej. Czynem jest tylko wojna i rewolucja. Czyż nie warto przypominać młodym frazeologom o innych znaczeniach tego słowa? Warto by również skończyć z ciągłym szafowaniem odpowiedzialności. Młody poeta skarży się na brak pracy. „Cierpimy nie z nadmiaru, czyli jarzma pracy, ale z braku pracy, z upragnienia trudu, trudu, o jakim Norwid mówił, że daje człowiekowi godność ludzką". I po co tyle mówić o „odpowiedzialności za słowo i odpowiedzialności za czyn", aby potem pisać takie nieodpowiedzialne figle? Jeśli młody poeta jest stęskniony pracy, jeśli cierpi z pragnienia trudu, niech pracuje, niech sobie zada trochę trudu i wyzwoli się z frazeologii, która przytłacza naszą literaturę i publicystykę. Bezrobocie jest klęską, ale przecież nie w piśmiennictwie. Młody poeta skarży się na brak pracy. A cóż mu przeszkadza pisać? Nigdy nie było takiej ilości nagród i stypendiów literackich. Młody pisarz, który chce pracować, ma przed sobą wszelkie możliwości. 289 Przed uprawomocnieniem się wyroku w procesie brzeskim kilku oskarżonych udało się na emigrację, Wincenty Witos przebywał m.in. w Czechosłowacji. Książeczka, w której młody poeta skarży się na „tęsknotę za pracą" wyszła za pieniądze rządowe. Gdyby któreś z państw ościennych zapragnęło porwać paru takich państwowo usposobionych marzycieli pracy i piewców bliżej nieokreślonego „czynu", nie wyrywałbym sobie resztek włosów z rozpaczy Ale nie porwą. Takich mają dosyć własnych. 238 Nr 20,19 maja Czytając o Świętach Wielkanocnych w Rosji sowieckiej, doznaje się lekkiego zawrotu głowy. Otmar w znakomitym artykule, wydrukowanym w „Gazecie Polskiej", maluje nam obraz świątecznej Moskwy. Tłumy zapełniające wszystkie cerkwie, brodate popy ryczące basem, dzwony bijące i kadzidła snujące się ciężką wonią „opium dla narodu". Trzy lata temu, gdy byłem w Moskwie, w nielicznych cerkiewkach zobaczyć można było małe gromadki starych kobiet i obdartych „liszeńców" szukających pociechy religijnej po trudach i smutkach socjalizacji życia doczesnego. Dziś, gdy powszednie życia unormowało się, w cerkwiach czerwonej Moskwy przeważa element robotniczy. Większa część modlących się to młodzież wychowana już w dyscyplinie materializmu dziejowego. Czytelnik, który by tego samego dnia zajrzał do innych rubryk gazety, zastanowiłby się nad gwałtownością prześladowań religijnych w hitlerowskich Niemczech. Świat nie chce być prosty i czytelny. Zasłania się mgłami cerkiewnych kadzideł w najmniej oczekiwanych chwilach. Jak ta gwałtowna śnieżyca, która po gorących dniach majowych przykryła zielone liście białymi poduchami, wraca w Sowietach, zdawało się, już pokonana przeszłość. W czasach pełnego rozkwitu cywilizacji technicznej, w czasach wspaniałego rozkwitu nauki, nagle jakiś mroźny podmuch przypomina nam epokę lodową. Wiadomości o ruchu pogańskim, szerzącym się w potężnym państwie środkowej Europy, przypominają epokę kamienia ciosanego. To, co się dzieje w Sowietach, i to, co się dzieje w Niemczech, jest jednak zasadniczo różne. Powrót do tęsknot religijnych wśród proletariatu jest dość naturalnym skutkiem powierzchownego i zbyt szybkiego przeobrażenia psychiki zbiorowej. Jest to zjawisko raczej naturalne i ludzkie. Wyrzeczenie się chrześcijaństwa i zwrot ku pogaństwu w Niemczech jest ruchem sztucznym i przerażającym. To nie ciemny chłop rosyjski modli się do Boga, którego kazano mu się wyrzec. Najbardziej uspołeczniony robotnik niemiecki, uświadomiony proletariat, uznaje nagle za boga pana z małymi czarnymi wąsikami. W Berlinie odbył się niedawno meeting „Deutsche Glaubensbewegung"290. Przywódca ruchu neopogańskiego, profesor (?) Hauer, oświadczył, że „Bóg objawił się w postaci wodza narodu niemieckiego Hitlera". Ikonografia zna już najrozmaitsze wizerunki bóstw. Siedmiorękie i trójgłowe bóstwa Wschodu, kolorowe totemy afrykańskich plemion Batake i Owamba. Możemy sobie od biedy wyobrazić, że mieszkańcy Dahomeju uważają kozła za wcielenie boskości, a plemiona Bakuena modlą się do krokodyla. Nieco trudniej wyobrazić sobie profesora Hauera klęczącego wraz z żoną i czworgiem dzieci przed fotografią jegomościa z chaplinowskim wąsikiem. Mamy prawo przy- ' Deutsche Glaubensbewegung (niem.), niemiecki ruch religijny. puszczać, że żadne z dotychczasowych bóstw nie było filmowane. Nie mamy autentycznych zdjęć z życia Buddy czy Ozyrysa. Postacie świętych znamy tylko z religijnych filmów arńerykańskich, w których Chrystus mówi do Magdaleny: „Hallo". Wyznawcy kultu neogermańskiego są w sytuacji trudniejszej. Ich bozia jest ciągle fotografowana i filmowana. W kinach berlińskich mają nawet zainstalować specjalny model foteli-klęczników, aby wierni, gdy na ekranie ukaże się bóstwo w towarzystwie świętego Goebbelsa, mogli klęknąć. Ten prąd religijny przeniknął już nawet do prawodawstwa. Prasa podała niedawno orzeczenie niemieckiego sądu najwyższego, które uważa za dostateczny powód do rozwodu obrażenie osoby kanclerza Hitlera. Zabawne jest, że w tym orzeczeniu mówi się tylko o możliwości obrażenia bóstwa germańskiego przez żonę. Mężczyzna, który by obraził Hitlera, nie może w ogóle być brany w rachubę w kategoriach życiowych. To nowe prawo jest piękną okazją do prowokacji. Mąż, który chce się rozwieść z żoną, wyczekuje odpowiedniej chwili, doprowadza żonę do irytacji i w momencie kłótni podsuwa jej gazetę z fotografią Hitlera, a gdy żona powie coś brzydkiego, mąż kładzie kapelusik, wychodzi na miasto i żeni się z następną. Wszystko to chwilami przypomina charakterystykę cywilizacji Majów podaną przez Wellsa w jego A Short History of the World. Gdy mówi on 0 dziwnej skłonności do okrucieństwa tego wymarłego narodu, o ofiarach 1 szafowaniu krwią, przypomina nam to dość wyraźnie obecny prąd neoger-mański. Wells powiada: „Ma się wrażenie, jak gdyby umysł Majów rozwijał się zupełnie inaczej niż umysł starego świata, dla którego byłby on pozbawiony po prostu zdrowego rozsądku". Czyż nie jest godne uwagi, że te właśnie ludy, stawiające kult siły fizycznej najwyżej, zniknęły z historii świata bezpotomnie. Kult Sparty i reklama tego małego wojowniczego kraju były jednym z największych błędów wychowawców ostatnich lat kilkudziesięciu. Wszystkie opowiastki dla młodzieży czarowały nas okrucieństwem spartańskim. Zawsze mi się w dzieciństwie wydawało dziwne, że przecież w końcu pod Maratonem zwyciężyli wielką armią Dariusza zniewieściali Ateńczycy, a wspaniali Spartanie bili się znakomicie, ale zostali przez Kserksesa wycięci do nogi w sławnym wąwozie pod Termopilami. Czyż nie tak było z potęga militarną Niemiec i z armią francuską złożoną z cywilów i niechętnych wojnie episjerów? Śnieg, który tak obficie spadł w pełni wiosennej pogody, nasunął nam tę refleksję na temat powrotu barbarzyństwa w epoce wiosny ludów. To, co się dzieje na świecie, nie zburzy przecież naszego optymizmu. W Rosji sowieckiej mimo wszystko brodaty pop nie zwycięży socjalizmu. Bóstwo z czarnym wąsikiem, wołające o krwawe ofiary, zginie w mroku niepamięci. Zwyciężą narody uskrzydlone myślą wolną. Ateńczycy zdystansują jeszcze nieraz surowych Spartan i rozgromią niejednego Dariusza. Nie ma w dziejach doskonalenia się gatunku ludzkiego powrotu do przeszłości. Istnieją tylko zaburzenia. Głupstwa, które spłyną jak brudne kupy śniegu zawalające kwitnące już ogrody podmiejskie3. 1 Znów mój optymizm okazał się złudny. „Doskonalenie się gatunku ludzkiego", o ile ten proces da się stwierdzić naukowo, nie idzie linią prostą ale opadaniem i wznoszeniem się, postępem i cofaniem się. Wells, który mnie optymizmu nauczył, sam pod koniec życia w ostatniej wypowiedzi (Mind at the End of Its Tether) na liście zagrożeń oczekujących ludzkość zebrał więcej pozycji niż po stronie zgromadzonych ewentualnych środków ratunku. „Głupstwa, które spłyną jak brudne kupy śniegu", spłynęły krwią całych narodów. Krew zmieszała się z błotem, na którym przyszło budować nowe życie. 239 Nr 22, 2 czerwca Z każdego niemal okna, z każdej wystawy patrzy na nas twarz Piłsud-skiego . Znamy wszystkie te portrety owite kirem. Najpopularniejsza jest fotografia Marszałka wychylonego z okien wagonu i ta druga z ciemnymi jeszcze wąsami. Nie ma przymusu dekorowania witryn, i ludność warszawska samorzutnie wystawia portrety, ubarwia je kwiatami i zasnuwa krepą żałobną. W bogatych sklepach stoją na witrynach wielkie, w złoconych ramach podobizny. W małych sklepikach fotografie wycięte z pism podklejone na tekturki. W suterenie, w oknie nędznego sklepiku szewca na Puławskiej wisi przybity gwoździkiem do okna, zamazany i prawie nieczytelny portret wycięty z gazety. Obok pali się łojówka wetknięta w zakurzoną butelkę. Zewsząd spogląda na nas ta sama, tak dobrze znana, piękna, męska i poważna twarz. Przywykliśmy już do tego, że oczy Piłsudskiego patrzą śmiało i przenikliwie. Na wystawie księgarni Mortkowicza na Mazowieckiej leży małe amatorskie zdjęcie sprzed dwu miesięcy. To nie Piłsudski wsparty na szabli z buławą marszałkowską w ręku. To nie zwycięski wódz przepasany błękitną wstęgą, ale stary, schorowany człowiek. Wzruszenie ściska za gardło, gdy się patrzy na te umęczone oczy, na twarz zoraną niezmiernym trudem całego życia i wyniszczoną cierpieniem. Wjednym z tygodników znalazłem zdjęcie Marszałka sprzed paru tygodni. Podtrzymywany, schodzi Piłsudski ze stopni wagonu. Szeroko otwarte ramiona, głowa na wpół opadła, tworzą obraz równy w sile wyrazu prymitywom religijnego malarstwa. To zdjęcie z krzyża. Na tej nowej twarzy Piłsudskiego, która się nam tak niespodziewanie objawiła, wyczytać możemy inną, drugą historię Jego wielkości. To nie dzieje zwycięstw, ale drobiazgowa kronika trudów nieludzkich. To nie bohater sensacyjnej opowieści o tym, jak ścigany przez policję konspirator staje się naczelnikiem wielkiego państwa, to nie napoleońską gwiazdą prowadzony do zwycięstwa żołnierz. To człowiek, który się poświęcił idei, który dźwigał na pochylonych barkach odpowiedzialność ogromną i niósł ją przez całe swe życie bez wytchnienia. Gdy patrzę na te różne portrety Piłsudskiego, wracam uparcie myślą do jeszcze jednej dawnej Jego fotografii. Było to w domu mego ojca, w noc, gdy Moskale opuszczali Warszawę. Mieszkanie nasze należało do tych paru konspiracyjnych lokali, których żandarmeria rosyjska nigdy nie nakryła. Często przychodził wieczorem ktoś z jakąś kartką czy hasłem. Zamykał się w gabinecie z ojcem, a służąca kładła pościel na kanapce w saloniku. Tej nocy na mieście był niepokój i niezwykłe podniecenie. Wieczorem przyszedł blady, wysoki młodzieniec w czarnej kurtce sportowej. Służąca posłała kana- I 291 Felieton ten ukazał się po śmierci Józefa Piłsudskiego, zmarłego 12 maja 1935, pamięci Marszałka poświęcony został specjalny nr „Wiadomości Literackich", w którym publikował także Słonimski. pę w saloniku, a gość zasiadł z nami do kolacji. Rozluźniła się surowość konspiracyjna. Wojska rosyjskie wycofały się na Pragę. Znikł biały kitel policjanta spod Saskiego Ogrodu. Młody człowiek był ożywiony, rozmowny i zdenerwowany. Szedł nazajutrz z opuszczającymi Warszawę wojskami rosyjskimi. Taki otrzymał rozkaz. Wtedy to powstał spór o fotografię. Miał przy sobie drobne zdjęcia amatorskie, portrecik Piłsudskiego w kurtce legionowej. Uparł się, że nie zostawi tej fotografii, że weźmie ją z sobą, choć przecie było to szaleństwem. Ten mały świecący karton mógł się stać wyrokiem śmierci — bo cóż innego spotkać mogło wysłannika legionów Piłsudskiego na tyłach armii rosyjskiej? Pamiętam tę fotografię. Oglądaliśmy wszyscy przy stole. Pierwszy raz wtedy widziałem krzaczaste brwi, sumiaste wąsy i wyniosłe czoło Piłsudskiego. Była to fotografia z innej, jakże odległej już epoki. Piłsudski wyglądał jak grottgerowski bohater, jak romantyczny spiskowiec. Pamiętam zdecydowany gest, z jakim młody legionista włożył fotografię do kieszeni sportowej kurtki. Człowiek ten podobno zginął. Doszły nas 0 tym głuche wieści w parę tygodni później. Jaki jest sekret tego daru pozyskiwania ludzi? Jak rodzi się ta najdziwniejsza z miłości? Najbardziej ofiarna miłość do wodza? Piłsudski umiał zawsze budzić uczucie miłości. A przecież nie schlebiał swemu narodowi. To, co robił i mówił, było wręcz zaprzeczeniem demagogii. Nie podniecał tłumu krzykiem, efektownym gestem i precyzyjnie obmyśloną tresurą, jak Mussolini. Pogardzał reżyserią wzruszeń. Nie wmawiał swemu narodowi, że jest narodem wybranym i że mu wolno pogardzać innymi rasami czy narodami. Stronił od tanich efektów. Nie robił nic, aby dostarczyć łatwych emocji ulicy. Dla ludzi najbliżej z nim związanych był trudny, surowy i wymagający. A przecież szła za nim wierna gromada ludzi ślepo zapatrzona, zakochana. Ludzi czynnych, wnikliwych, inteligentnych i twórczych, ale oddanych mu z cała nierozumną, przepastną siłą uczucia. Kiedyś o tej miłości do Wodza prowadziliśmy długą rozmowę z Lechoniem i Wieniawą w mieszkaniu Wie-niawy w Łazienkach. Przyznaję, wydało mi się to, co mówił Wieniawą, przesadne i nieco fanatyczne. Nie rozumiałem go, jak nie mogłem zrozumieć młodego chłopca, który wbrew wszystkiemu nie miał siły rozstać się z portretem swego wodza. Nie jestem człowiekiem zdolnym do uczuć tego gatunku i tej mocy. Stoję poza kręgiem tego czaru, a przecież gdy wtłoczony w szpaler publiczności, patrzyłem na pogrzeb Marszałka, całym sercem byłem z tą żałobną gromadą ludzi mu oddanych. Patrząc na ściągniętą tragicznym bólem twarz Wieniawy, rozumiałem teraz dobrze jego kiedyś nie zrozumiane słowa. Z portretów, biustów i pomników wyłoni się z czasem nowe oblicze, syntetyczny znak, hieratyczny emblemat postaci Piłsudskiego. W mojej pamięci pozostanie zawsze ta bezgraniczna, znużona twarz starego człowieka, który spełnił wszystko, o czym marzył w młodości, o czym śnił jego naród 1 o czym pieśni składali najwięksi poeci. 330 1935 240 Nr 23,9 czerwca Nie zamierzam już brać udziału w ogólnym turnieju wzniosłych epitetów. Pragnę na tym miejscu poruszyć temat bardziej dla mnie odpowiedni i pomówić o humorze Piłsudskiego. Nim w biografiach, dziełach historycznych i pamiętnikach utrwali się każdy szczegół Jego życia, warto może na świeżo spisać rozrzucony materiał anegdotyczny, pogłębiający i rozjaśniający oficjalne portrety, nadający pomnikom cechy ludzkie, bez których pomnik staje się tylko kamieniem. Materiału anegdotycznego jest z pewnością mnóstwo, i ludzie z najbliższego otoczenia Marszałka powinni spisać trafniejsze powiedzenia, żarty czy sytuacje. Opowiadano kiedyś, że Piłsudskiemu ofiarowano za szereg artykułów wydrukowanych w prasie rządowej pięć tysięcy honorarium. Pułkownik Koc wręczył Marszałkowi tysiąc złotych gotówką i czek na BGK na cztery tysiące. Marszałek odrzucił czek i powiedział: „Żadnych czeków, proszę dać gotówkę. Co to za BGK? Nie słyszałem o żadnym BGK. Proszę gotówkę na stół". Ta podejrzliwość Marszałka wobec czeku i nieufność finansowa zarówno wobec Banku Gospodarstwa Krajowego, jak i pułkownika Koca rozbawiła wtedy świadków tej transakcji. Lat temu już kilkanaście na początku Polski i „Pikadora" braliśmy udział w znakomitym żarcie Marszałka. Warto tę historię przypomnieć, bo daje ona dobrą próbę poczucia humoru, jakim odznaczał się Piłsudski. Napisaliśmy we trzech z Lechoniem i Tuwimem pierwszą Szopkę Pikadora. Było to widowisko satyryczne dość śmiałe i zabawne. Piosenki i dowcipy z Szopki krążyły po Warszawie. Wieniawa wpadł na pomysł pokazania Szopki w Belwederze. Z wielką tremą - wówczas młodzi autorzy — oczekiwaliśmy na wynik jego starań i pewnego dnia z radością dowiedzieliśmy się, że Marszałek zgodził się i że za parę dni udamy się do Belwederu. W jednej z sal przygotowano budyneczek szopki, elektromonterzy założyli światła rampy, przygotowano wszystko i wczesnym rankiem samochód ciężarowy z kukiełkami pojechał do pałacu belwederskiego. My, to znaczy autorzy i wykonawcy, mieliśmy czekać o czwartej w restauracji „Astoria" na auta, które obiecano po nas przysłać. Niestety, pisma popołudniowe przyniosły wiadomość, że na czwartą w Belwederze zwołane jest zebranie Rady Ministrów. Mówiono na mieście o rekonstrukcji gabinetu, krążyły najrozmaitsze pogłoski na temat nagłego posiedzenia Rady Ministrów. Oczywiście, z przedstawienia Szopki, naznaczonego na godzinę czwartą, trzeba zrezygnować. Zeszliśmy się na obiedzie w „Astorii" z niewesołymi minami, bo co tu gadać, każdy z nas palił się do tej belwederskiej premiery. Ku naszemu niemałemu zdziwieniu o oznaczonej porze przyszły auta. Zrazu pewni byliśmy, że to nieporozumienie: o wszystkim dowiedzieliśmy się na miejscu. Okazało się, że przedstawienie Szopki odbędzie się. Marszałek, nikomu nie mówiąc, o co chodzi, 1935 331 zwołał Radę Ministrów, a gdy wszyscy stawili się już na miejscu, poprosił zebranych do wielkiej sali, mówiąc: „Proszę panów na Szopką". Oczywiście, atmosfera była dość gorąca. Już na samym początku zaszedł mały incydent z malarzem Leonhardem, który ruszał w szopce kukiełkami. Za nic nie chciał wpuścić Marszałka za kurtynę, tłumacząc, że jak Marszałek obejrzy kukiełki, nie będzie już żadnej zabawy. Marszałek przezwyciężył tę nagłą przeszkodę, przywitał się z nami, zasiadł na fotelu i przedstawienie się zaczęło. Wtedy obleciała nas nagła trema. Leonhard powiększył ten niepokój, mówiąc zdecydowanym i dość tubalnym szeptem: „Panowie, dostaniemy po mordzie, bo teksty za ostre". Istotnie, było tam sporo dość osobistych i złośliwych żarcików, i przyszło nam na myśl, że cała impreza była dość lekkomyślna, że właściwie może nikt się nie roześmieje i że po odegraniu w ponurej ciszy pierwszego aktu wrócimy -już na piechotę - do „Astorii". Na szczęście mieliśmy wyjątkowo wdzięcznych słuchaczy. Cała sala rozbrzmiewała ustawicznym głośnym śmiechem, mimo że przecież profesor Kozłowski nie był wtedy ministrem. Zabawa na widowni miała jednak swoje niespodzianki i subtelności. Kiedy śmiał się bardzo głośno minister spraw zagranicznych, milczał minister skarbu. W pewnym momencie minister spraw zagranicznych przestawał się śmiać, a minister skarbu zaczynał. Naj-szczerzej, najgłośniej bawił się Piłsudski. Potem, jak grzeczne dzieci, dostaliśmy tortu, ciastek i Marszałek zaszczycił każdego z nas rozmową. Ja rozmawiałem z Marszałkiem parę minut po... rosyjsku. Wieniawa, przedstawiając mnie, powiedział żartobliwie: „a to nasz komunista'"1. Istotnie, miałem wtedy sprawę o podburzenie do obalenia istniejącego ładu w poemacie Czarna wiosna292. Piłsudski powiedział „Da, on daże padmachiwajet na takowo russkowo inteligienta". Odpowiedziałem: „Da, ja inteligient, eto wierno", i rozmowa potoczyła się w języku ościennego mocarstwa. Muszę przyznać, że Marszałek znacznie lepiej niż ja władał tym językiem. Żart, który Piłsudski zrobił swym ministrom, i jego szczera zabawa na przedstawieniu Szopki jest jednym z licznych dowodów rozumnego stosunku Marszałka do satyry. Piłsudski nie bał się dowcipu, nie walczył z wolnością słowa, nie był drażliwy jak Napoleon III. Łatwo mu to zresztą przychodziło, bo ostrze literackiej satyry zwracało się przeważnie przeciw jego wrogom. Lud warszawski, który nie uszanował żadnej najwyżej postawionej głowy czy osoby, nigdy nie zrobił złośliwego żartu o Marszałku. Były tam jakieś słabe endeckie witze, ale nic naprawdę trafnego. I to jest jeszcze jedno ze zwycięstw Piłsudskiego. Bynajmniej nie tak błahe, jakby się to mogło wydawać. 292 Poemat Słonimskiego Czarna wiosna ukazał się w 1919 r. i został w całości skonfiskowany przez cenzurę. 332 1935 1935 333 a Gdy Wieniawa nazwał mnie komunistą wyjaśniłem, że to pomyłka że nie jestem komunistą ale anarchistą-syndykalistą Piłsudski uśmiechnął się: „Co za różnica? Jeden diabeł'Czy syn doktora? Pamiętam, Niecała 6". „Nie, Panie Marszałku, Niecała 4". „Co też pan wygaduje. Najpierw 6, a potem 4, boście się przeprowadzili". W ten sposób cała moja pierwsza rozmowa skończyła się na Niecałej. 241 Nr 24,15 czerwca Przeżywaliśmy okres „kiczorodny". Wśród powodzi utworów prozaicznych i wierszowanych zdarzały się monstra grzeszące przeciw wszelkiemu artyzmowi. Były wiersze o wielkiej sile uczucia, jak wiersz Iłlakowiczówny w „Gazecie Polskiej"293, ale przeważały wypracowania chłodne i poprawne. Jerzy Wyszomirski cytuje w „Słowie" wiersz jakiejś poetki wileńskiej, który się kończy zdaniem: „Gdy z Belwederu odjeżdża proch największego Mężczyzny". Najszczersze nawet uczucia nie usprawiedliwiają takiego poetyckiego przeskoku. Na temat egzaltacji żałobnej i braku umiaru napisał felieton Zygmunt Nowakowski. Wśród wielu słusznych uwag razi mnie nieco arystokratyczna pretensja autora do kelnerów w restauracjach, że noszą żałobne opaski. Czemuż to kelner nie ma prawa manifestowania swych uczuć na równi z redaktorem pisma albo urzędnikiem poczty? Tym bardziej jeśli to robi samorzutnie, bo przecież nie wyszedł żaden rozkaz obowiązujący kelnerów i pikolaków. Prasa prowincjonalna i przygodni poeci bardzo grzeszyli przez ostatnie tygodnie, ale przyznać trzeba, że nikt nie przelicytował „działu literackiego" „Gazety Polskiej", redagowanego przez Kadena. W numerze z dn. 19 maja Kaden w swoim dodatku literackim pomieścił wiersz Żal. Wiersz brzmi tak: „przyjdzie znienacka wieczorem z ciężkim zapachem mroku... coś wygarnie, wyszuka, przypomni, oczy spojrzą smutnie, nieprzytomnie, żal... zarzępoli, zaskomli najciszej, wtedy łzy się wypłakane usłyszy, żal... przyhołubi, przytuli najsmętniej, wtedy serce mało z bólu nie pęknie, żal...". Jak widzimy, nie ma rytmu, nie ma rymu, nie ma sensu. Co gorzej, jest w tym marny podstęp. Czytelnik może przypuszczać, że żal, co zarzępoli, jest spowodowany śmiercią Marszałka, może sądzić, że jest to wiersz okolicznościowy, a nie stary grafomański wypsztyk, dobrany przez Kadena pod kolor do żałobnego numeru. Wobec tego redakcyjnego niechlujstwa dość nieprzekonywająco brzmi patetyczne zapewnienie o wytężonej pracy, o „stylu", który jakoby wychował w Kadenie Marszałek, a który to styl ma Kaden przekazać młodszym i najmłodszym. Jeśli ten „styl" ma obowiązywać, to mógł Kaden przy-siedzieć fałdów i napisać coś normalnym ludzkim stylem. Niestety, wybitny ten pisarz zajęty jest w ostatnich czasach zbyt wyłącznie teatrem i akademią. Najgłębszą tajemnicą okryta jest sprawa odwołania uroczystego, żałobnego posiedzenia Polskiej Akademii Literatury. Rozesłano zaproszenia, zapowiedziano zebranie w prasie i w przeddzień odwołano, nie podając żadnego wyjaśnienia. Może lękano się, że Miriam zechce też coś powiedzieć. W takim wypadku zarządzenie było słuszne. Pismo „Prosto z mostu"294 dość 293 Kazimiera Iłłakowiczówna, ***, „Gazeta Polska" z 17 V 1935. 294 „Prosto z mostu", tygodnik kulturalny o orientacji narodowej, wydawany w latach 1935-1939 pod redakcją Stanisława Piaseckiego. 334 1935 zabawnie pospieszyło się z notatką sprawozdawczą z posiedzenia, które się nie odbyło. Napisano, że „prelekcję, poświęconą Marszałkowi Piłsudskiemu, wygłosił prezes Akademii Wacław Sieroszewski". Szkoda, że nie dodano jeszcze, iż licznie zebrana publiczność nagrodziła prelegenta rzęsistymi oklaskami. Dyskutuje się obecnie sposób uczczenia Marszałka Piłsudskiego. Architekci i rzeźbiarze szukają miejsca na pomnik, Kraków sypie kopiec. Jest dla mnie osobiście coś ponurego i niezgodnego z duchem czasu w takim sypaniu kurhanów mogilnych, kopców, w balsamowaniu zwłok, w całym posępnym rytualne pogrzebowym. Koń, okryty żałobą, idący za trumną wielkiego wodza, wstęgi, zbroje, pióropusze, wojownicy z innych szczepów, procesja kapłanów - wszystko to, nie zmienione bodaj od czasu faraonów, tchnie mrokiem przeszłości. Duch czasu, o którym tu odważam się wspomnieć, nie przemawia do ludzi z siłą równą odwiecznym tradycjom. Demos nie zmienił się wiele od tysięcy lat. Lud chce mieć ceremoniał i widowisko, chce rytuału, który zaspokaja nastawioną na to wyobraźnię. Jako oznakę potęgi i nieśmiertelności uznaje wielkie pochody, piramidy i kopce. A przecież ogromne sumy pieniędzy, które już zebrano, można by obrócić na rzeczy bliższe duchowi naszej epoki. Marszałek Piłsudski umarł na raka. Walka z tym straszliwym wrogiem człowieka, praca tysięcy uczonych zmagających się z chorobą, która jak czerw mogilny toczy ciała ludzkie, pragnienie opanowania tej niszczycielskiej anarchii burzącej i straszliwej jak wojna - oto cel, na który może należałoby przeznaczyć ofiary pieniężne. Człowiek z człowiekiem może się porozumieć, może walczyć słowem, argumentem czy sercem. Nie ma przecież porozumienia człowieka z sarkomą . Mimo wszystkie klęski i cierpienia, które ludzkość pomnaża obłędem wojen, tyranią, wyzyskiem i egoizmem, rodzi się młoda, nowa historia prawdziwej solidarności człowieka wobec ciosów natury. Lekarz wiedeński, który przyjechał do Warszawy, aby leczyć Piłsudskiego, to była współczesna odsiecz wiedeńska. Niestety, tragicznie spóźniona, zakończona porażką. Wielki front wiedzy i sztuki, jednoczący ludzi wszystkich krajów świata, nie ma swych wspaniałych rytuałów i ceremonii. Ale duch czasu, niepopularny i niepoz-nawany, jest właśnie tam, na tym froncie wojny o panowanie człowieka nad anarchią natury. 1935 335 •: 242 Nr 25, 23 czerwca W „Myśli Narodowej" p. Jan Rembieliński ładnie napisał o wielkim aktorze polskim Mieczysławie Frenklu296. Pan Rembieliński uważa Frenkla za ostatniego przedstawiciela „staropolskiego typu humoru". Być może, p. Rembieliński ma słuszność. Wszyscy uwielbialiśmy Frenkla. Nie bardzo umiałbym określić, na czym polega specjalny staropolski rodzaj humoru, różniący się od wszystkich innych humorów świata, ale zgodzić się mogę, że Frenkiel był znakomitym odtwórcą szlacheckich komedii fredrowskich. Przy tej okazji p. Rembieliński biada, że już nie ma rdzennie polskiego humoru w Polsce. „Któż by pomyślał, że tak posmutniejemy, iż aby pośmiać się dzisiaj, będziemy wynajmować sobie Słonimskich czy Tuwimów...". To wyrażenie „wynajmować" jest wielce kurtuazyjne. Niezupełnie jednak rozumiem, kto to ci „my", którzy wynajęli nas, na jak długo zostaliśmy wynajęci, czy mamy wychodne i w jaki sposób mamy śmieszyć p. Rembielińskiego. Frenkiel dostał dyplom honorowy humoru staropolskiego, a my tylko świadectwo wynajmu. A czy p. Rembieliński jako Polak i patriota dobrze zrobił, wynajmując właśnie mnie? Ogromnie mi się przykro zrobiło, kiedym to przeczytał, bo nie sądzę, abym go potrafił rozśmieszyć. Po co mnie p. Rembieliński wynajął? Jeśli mu chodzi o kawały żydowskie i anegdotki, może pójść do Rabskiej na rybkę i uśmiać się zupełnie za darmo. Kiedyś już wielki antysemita Pieńkowski dedykował pewnemu świetnemu aktorowi wiersze za kreację, będącą według niego wcieleniem polskości. Teraz to samo pisze w „Myśli Narodowej" o Frenklu. Nie jestem spokrewniony z rodziną Bratmanówa, ale mam jedną ciotkę Frenklową, która bardzo by się cieszyła z dyplomu p. Rembielińskiego. Humor polski ma podobno jakieś cechy odrębne, i dlatego jestem tylko wynajęty, jestem specem zagranicznym od bawienia jaśnie państwa. Chwilowo zabrakło staropolskiego miodu, więc trzeba się pocieszać pejsachówką. Owszem, można mnie używać, ale wiedząc, że to tylko falsyfikat, że nie mam i mieć nie mogę rasowego polskiego humoru. Wprowadzanie obcych pierwiastków do staropolskiej gontyny dowcipów jest już od dawna surowo wzbronione. Humor polski umiał się zawsze oddzielać od wpływów komedii francuskiej. Fredro nie pozwalał sobie na żadne molieryzmy. Prus w swoich „Kronikach" i powieściach nie poddał się obecnym miazmatom wpływów modnego wówczas Dickensa. Czy rasowy staropolski bajkopisarz Krasicki pozwolił sobie kiedy na jakieś przemycanie motywów zagranicznych i obcych duchowi polskości form poetyckich? Jeśli chodzi o humor, Polska nie potrzebuje żadnych Molierów, Dickensów czy Shawów. Mamy tradycję Rozbickiego i księdza Baki. Niech żyje samowystarczalność! Trzeba wprowadzić bariery celne. Dla pisarzy krajowych należy ustanowić specjalną komisję egzaminacyjną. Komisja będzie wydawała dyplomy z wyliczeniem 295 Sarkoma, guz złośliwy rozwijający się najczęściej pod skórą. 6 Jan Rembieliński, Na widowni, „Myśl Narodowa", 1935, nr 18. 336 1935 procentu polskości w przedstawionej do zbadania próbce humoru. Określi przezroczystość, barwę, odczyn oraz ilość leukocytów, żydostwa w polu widzenia. Z taką analizą każdy pisarz będzie się musiał stawić przed p. Rem-bielińskim. Mówiąc nieco poważniej, nie sądzę, aby humor w Polsce należało tradycyjnie wiązać z Kochowskim, Paskiem czy fraszkami Kochanowskiego. Humor tych czasów niewiele miał zresztą cech uchwytnej oryginalności. Plagiat, zapożyczenie pomysłu z obcego pisarza były rzeczą powszechną. Przeważała rubaszność pijacka, prymitywizm i dosadność żołnierska. Nieraz humor ten bywał ocalony dzięki wierszowi przepysznemu. Jeśli chodzi 0 prozę, nasz dorobek przedstawia się dość smutno. Mamy piękne komedie wierszem pisane, ale gdy Fredro przechodzi w prozę, staje się dość nudny 1 jałowy. Wczasach, gdy w Anglii pisali Johnson, Swift czy Defoe, humor i satyra polska tonęły w prymitywnym prowincjonalizmie. W czasach rozkwitu literatury francuskiej, w czasach, gdy Anglia miała Thackeraya i Dickensa, myśmy mieli Ramoty i ramotki Wilkońskiego297. Prus jest chyba pierwszym prozaikiem, który potrafił przesycić swą prozę mądrym i finezyjnym humorem i właśnie nie dlatego, że naśladował Paska, ale dlatego, że poddał się płodnemu wpływowi Dickensa. Nie tylko sposób formowania dowcipu u Prusa jest dic-kensowski, ale wprowadza on typy wręcz obce obyczajowości polskiej. W Pałacu i ruderze jest filantrop i amator sportów, jakby żywcem przeniesiony z Chelsea. Kto wie, czy naszą klęską narodową w literaturze nie jest właśnie zbyt małe przenikanie wpływów europejskich, zbytnia prowincjonal-ność, lokalność naszego humoru. Któraż z komedii polskich przedostała się za granicę? Mówię to szczerze, bom sam nie bez winy. Jak wielka poezja romantyczna, najwspanialsza twórczość Mickiewicza jest, niestety, skarbem zamkniętym dla reszty świata, podobnie i biedny nasz humor, dowcip i satyra uwikłane są w zbytnie lokalności, dość trudne do przeniesienia na rynek europejski. Ludzie twórczy w Polsce nie powinni sobie wynajmować takich krytyków jak p. Rembieliński. Nie powinni snobować się staropolską fraszką ani osławioną krzepą i pogodą, która kryła zbyt często wygodę i bezmyślność. Niech ci stróże „staropolskości" pilnują tajemniczej tradycji, my „wynajęci", choć bez szlacheckiego herbu Frenklów w tarczy, będziemy uprawiali twórczość prawdziwie patriotyczną, bo twórczość żywą. a Bratman - prawdziwe nazwisko aktora Stanisławskiego, któremu Pień-kowski poświęcił swój utwór. Stanisławski grał w mojej komedii „Murzyn warszawski" rolę Hartmańskiego, księgarza pochodzenia żydowskiego, który starał się być wcieleniem polonusa. Nie miałem pojęcia, że grając świetnie tę rolę, grał w pewnym sensie siebie samego. 29 Ramoty i ramotki literackie Augusta Wilkońskiego to opublikowane w kilku tomach (1845-1846) humoreski poświęcone kulturze i obyczajowości ziemiańskiej. 1935 337 243 Nr 26, 30 czerwca Parę tygodni temu rozeszła się z błyskawiczną szybkością plotka 0 zamachu na Hitlera. Nie wiadomo, kto to wymyślił, ale widziałem ludzi, którzy przysięgali, że słyszeli to w radio, inni, że im to mówił poseł niemiecki. Już wymyślili jakąś córkę generała, a gdy się okazało, że wzmiankowany generał ma trzydzieści lat i jego córka mogłaby mieć najwyżej dziesięć, dorobiono innego, starszego wiekiem generała. Była to plotka efektowna 1 ostatecznie mogła się komuś na coś przydać. Nie bardzo natomiast rozumiem, kto i po co puszcza nieefektowną plotkę o przyjeździe do Warszawy Barbusse'a i Malraux. Parę dni temu prasa podała tę wiadomość. Okazało się, że pisarze francuscy wcale nie przyjechali. Po paru dniach wiadomość nadało radio warszawskie i znowu okazało się, że Hitler żyje, a Malraux nie przyjechał. Być może, Malraux w końcu przyjedzie, ale już dwukrotnie fałszywe alarmy robią dość groteskowe wrażenie. Skąd takie zainteresowanie się tym utalentowanym, ale mało w Polsce poczytnym pisarzem francuskim? Otóż plotka twierdzi, że Malraux przyjeżdża, aby zwiedzić Berezę Kartuską298. Wszystko to razem wygląda, oczywiście, dość niepoważnie. 21 czerwca rozpoczyna się w Paryżu kongres międzynarodowy „Pour la defense de la culture". Zarówno Barbusse, jak i Malraux biorą czynny udział w tym kongresie. Trudno przypuścić, aby opuścili ten kongres, łudząc się dziecinną nadzieją, że władze polskie pozwolą im zwiedzać Berezę. Zestawienie nazwisk budzi również pewne zastrzeżenia. Malraux bynajmniej nie jest w takiej komitywie z Barbussem. Od czasu powrotu z Sowietów Malraux jest dość chłodno usposobiony dla oficjalnych sfer komunistycznych. Jubel, jaki powstał z powodu domniemanego przyjazdu dwu mścicieli francuskich, jest trochę irytujący. Komuniści polscy ogromnie są dumni z humanitarnej misji Barbusse'a. Humanitaryzm jest dziwnym napojem komunistów. Służy tylko „na wynos", ale nie do „wypicia na miejscu". Wszelkie dyskusje na ten temat szybko kończą się obustronnym milczeniem. Komunista-ortodoks, gdy mu się mówi o tej podwójnej interpretacji humanitaryzmu, milczy i uśmiecha się demonicznie. Gdy mu powiedzieć o terrorze sowieckim, o masowych likwidacjach ludzi najbardziej rewolucji zasłużonych - ortodoks milczy, a czasem uśmiecha się i mówi: „To jest zupełnie co innego. Pan tego nie może zrozumieć". Strasznie jest dużo rzeczy, których nie możemy zrozumieć, których nie pozwalają nam jako intruzom pojąć, do których trzeba mieć specjalny kluczyk, jak do kasy ogniotrwałej. Gdyby przynajmniej mówiono nam: „nie 29815 czerwca 1934 w Warszawie w zamachu zorganizowanym przez ukraińskich nacjonalistów zginął minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki; wydarzenie to stało się powodem podjęcia przez prezydenta decyzji o utworzeniu „obozów izolacyjnych", w efekcie założony został tylko jeden obóz w Berezie Kartuskiej, wzbudziło to protesty opozycji i środowisk niezależnych od władz państwowych. 338 1935 1935 339 możecie w to wierzyć", ale nie, mówią zawsze, że nie możemy zrozumieć. Mnie osobiście skazano na dietę^bardzo surową. Nie mogę zrozumieć humoru staropolskiego, nie mogę zrozumieć, dlaczego dobrze jest, gdy się komunistów sadza do ciupy w państwie komunistycznym, a źle, gdy to samo robi państwo niekomunistyczne. Nie mogę zrozumieć wojny, bo nie jestem pułkownikiem, nie mogę zrozumieć pułkownika, bo nie byłem na wojnie, nie mogę zrozumieć syjonizmu i nacjonalizmu żydowskiego, nie mogę zrozumieć Wyspiańskiego, bo jestem zimnym intelektualistą, i nie mogę zrozumieć racji stanu, bo jestem poetą i pięknoduchem. Czasem człowiek wygłodzony taką ostrą dietą dostaje zawrotów głowy. Zwłaszcza gdy jeszcze przy tym bujają go to w prawo, to w lewo. Dostałem parę dni temu, jednego dnia, dwie przesyłki z Francji. List, w którym zapraszają mnie na kongres obrony kultury do Paryża, i numer komunistycznego biuletynu francuskiego. Jednego dnia zapraszają mnie wielkimi literami wypisani panowie Andre Gide, Rolland, Barbusse, abym wraz z nimi radził nad obroną kultury przed faszyzmem, i jednocześnie otrzymuję biuletyn, również francuski i również komunistyczny, który zaczyna się od następujących słów: „M. Słonimski erivain au service du Gouvernement polo-nais...". Pisarz na usługach rządu polskiego to wyrażenie niedwuznaczne. Kiedyś w tym biuletynie wydrukowano, że niejaki Zelwer został skazany w Polsce na cztery lata więzienia za działalność antyhitlerowską. Zaintrygowany tym dziwnym wyrokiem sądowym, zadałem sobie trochę fatygi, aby sprawdzić, za co aresztowano Zelwera. Otóż skazano go za należenie do partii komunistycznej. Jest to, oczywiście, działalność antyhitlerowska, ale równie dobrze można by powiedzieć, że kogoś skazano za działalność antykomunistyczną, bo zbił szybę w sklepie żydowskim. Biuletyn francuski obraził się na mnie za te zastrzeżenia i nazywa mnie dziś pisarzem „na usługach rządu". Brzmi to prawie, jak bym był na żołdzie i pisał wszystko na rozkaz komisariatu mojej dzielnicy. I znowu muszę tu wyrazić pewne zastrzeżenie. Podobne powiedzenie w Sowietach jest wyszukanym komplementem. Być na usługach rządu sowieckiego, to znaczy być bohaterem i dżentelmenem. Towarzysz Gorki, który mnie zaprasza na kongres do Paryża, jest na usługach rządu swego. To jest prawda. Natomiast nie jest prawdą, że ja jest na usługach rządu polskiego. Jestem wciąż jak dotąd pisarzem niezależnym, pisarzem, który ma prawo stawać w obronie humanitaryzmu i kultury zarówno u siebie w Polsce, jak i wszędzie na świecie. Tego prawa obrony kultury i humanitaryzmu nie ma dziś Gorki. Zbyt świeżo w pamięci mamy jego wystąpienia sankcjonujące okrucieństwa i nietolerancję sowiecką. Współudział oficjalnych przedstawicieli rządu sowieckiego powstrzymuje mnie od wzięcia udziału w kongresie paryskim. Nie mogę radzić nad sprawami, których nie rozumiem. 244 Nr 27, 7 lipca Ludzie teatru odznaczają się bardzo specyficzną nerwowością. Człowieka teatru poznaje się, jak Żyda czy górala. Jest to typ równie sprecyzowany jak „pyknik" lub „astenik" w klasyfikacji Kretschmera299. Jak dotąd, w czasach wolnej konkurencji, teatrem zajmowali się ludzie teatralni. Potężny magnes otwartej sceny przyciągał typy najróżniejsze, ale niewielka tylko cząstka przyciągniętych utrzymywała się na dłużej. Nawet wczasach najcięższego kryzysu zawsze można było znaleźć jakiegoś właściciela składu kapeluszy czy wędliniarza, który dawał pieniądze na teatr. U podstaw tej lekkomyślności finansowej kryła się freudowska podświadoma żądza posiadania aktorek. W końcu zwykle nim taki seksualny marzyciel zdołał posiąść względy którejś z gwiazd, reszta zespołu posiadała jego pieniądze. Tradycyjny ten bieg rzeczy skończył się, gdy państwo roztoczyło opiekę nad teatrami. Do teatru weszli inni ludzie. Selekcja odbywała się nie drogą doboru naturalnego, ale przez narzucenie teatrowi ludzi w rządzie ustosunkowanych. Kierownicy naszych teatrów państwowych przeważnie nie są ludźmi teatru. Obok Szyfma-na, który jest rasowym przedstawicielem typu teatralnego, stanowiska naczelne zajmują Kaden-Bandrowski, Zawistowski i Pomirowski. To, że Kaden ma synekurę w teatrach, jest rzeczą zrozumiałą. Był w Legionach. Kaden to jak stara żona: żenić się z taką nie ma powodu, ale można mieć taką żonę. Natomiast śluby zawarte z Zawistowskim i Pomirowskim są typowym przykładem niedoboru małżeńskiego. Kaden nigdy się teatrem nie zajmował, teatru nie lubił, i trudno sobie wyobrazić psychikę mniej teatralną. Zawistowski to astenik, a Pomirowski to pyknik, i obaj do pracy w teatrze zupełnie się nie nadają. Wielka akcja kulturalna ministra Jędrzejewicza wydaje dość żałosne owoce. Teatry krzewienia300 kosztują państwo ogromne sumy, i trzeba to wręcz powiedzieć, że nie usprawiedliwiają niczym swego istnienia. Opereta goni operetę. Administracja pożera ogromne sumy. Mówi się o aktorkach, które pobierały pensje przez cały rok i nie grały ani razu. Teatry zatracają swą różnorodność i odrębność. Wszystko razem wskazuje na to, że przyszły sezon gorszy będzie od obecnego. Sądzę, że państwo postąpiłoby słusznie, wyrzekając się prowadzenia tej imprezy. Dać Szyfmanowi dwieście tysięcy subwencji i niech to prowadzi na swoje ryzyko. Świetnie da sobie radę. Gdy przestanie być urzędnikiem, wróci mu z pewnością dawna energia i sprężystość. Ostatecznie, jeśli państwo chce krzewić swe idee przy pomocy 299 Ernst Kretschmer, psychiatra niemiecki, o jego książce (Geniałe Menschen, 1931) pisał w „Wiadomościach Literackich" (1934, nr 19) Paweł Hulka-Laskowski {Geniusz, rasy i rasy geniusza). 300 Aluzja do Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej. 340 1935 doboru repertuaru, może zawsze poprosić, żeby wystawiono Ty to ja301 albo Kościuszkę pod Racławicami. Gdyby zaś chodziło tylko o Kadena, to niechby został nadal. Publiczność mogłaby dopłacać do każdego biletu dziesięć groszy kadenowskiego podatku, czyli tak zwane kopytkowe, a Kaden mógłby jak dawniej nie bywać w teatrze. Ja nie namawiam, ale radzę. Proszę sobie tylko wyobrazić, jak to będzie przyjemnie. Grają Wachlarz Lady Winderme-re302, a sfery rządowe raźnym kroczkiem idą sobie do kina. I w Adrii można by wcześniej posiedzieć, i parę roberków brydża na Foksalu odwalić. Akcja ministra Jędrzejewicza nie powiodła się. Prócz wielkich deficytów moralnych i materialnych, jakie dały teatry, drugi beniaminek państwowy „Pion" kosztował również bardzo dużo pieniędzy i pozostawił dość smutne wspomnienie. Obecnie wojowniczy ten organ zmienił redakcję303, formę zewnętrzną i zaniechał napastliwego tonu walki. Pismo w tej formie znacznie mniej kosztuje i przedstawia się przyzwoiciej. Ekspansja państwowa na terenie sztuki obejmuje u nas jeszcze radio, które jest prowadzone jak podchorążówka, i film, który dopiero zaczyna ssać pierś państwową. Niepowodzenie rządowej akcji artystycznej wydaje się być ważkim argumentem przeciw etatyzmowi. W podobnych niepowodzeniach odpowiedzialność jest dość nieuchwytna. Pisarz, któremu nie uda się wiersz, sam za to odpowiada, nie próbuje się tłumaczyć ani mglistą „koniunkturą", ani kryzysem. Niepowodzenia instytucji państwowej nie obciążają nikogo personalnie. A przecież można ściśle określić, na czym polega błąd i kardynalna pomyłka w rządowej akcji artystycznej. Dobry pisarz umie w odpowiednim miejscu postawić odpowiednie słowo. Dobry organizator powinien umieć znaleźć odpowiednich ludzi. Tego właśnie nie potrafili organizatorzy teatrów państwowych i państwowych imprez literackich. Prócz tych oczywistych błędów organizacyjnych jest tu jeszcze inna sprawa, nieco głębsza. Zarówno teatry, jak i pisma rządowe miały być narzędziem propagandy. Ale co propagować? Ideologia, której miały służyć kosztowne aparaty, jest mglista, trudna do skonkretyzowania i nie ma przez to siły potencjalnej, zdolnej zapłodnić sztukę. Brak efektownej ideologii jest lepszy od demagogii lub fałszowania ideałów dla doraźnych celów politycznych. Jest to stanowisko uczciwsze niż ogłupianie tłumów pompatycznymi hasłami. Ale podobny stan rzeczy nakazywałby wyrzeczenie się nad miarę i potrzebę rozbudowanego aparatu. Hasło wytężonej pracy czy też „wyścigu pracy", wysuwane niejednokrotnie przez sfery rządowe, nie wymaga przecież agitacji, jak nie wymagają propagandy wyścigi konne, syjonizm wśród Ży- 301 Ty to ja, farsa muzyczna Henri Duvernois, wystawiona w 1935 r. w Teatrze Letnim, reżyseria Janusz Warmiński. 302 Oskar Wilde, Wachlarz lady Windermere, premiera w 1935 r., w Teatrze Narodowym, reżyseria Aleksander Węgierko. 303 W 1934 r. redaktorem tygodnika „Pion", w miejsce Tadeusza Święcickiego, został Włodzimierz Antoniewicz. 1935 341 dów albo kupowanie samochodów. Ludzie chcą chodzić na wyścigi, a Żydzi chcą własnymi samochodami jeździć po Palestynie. Nasi sąsiedzi z obu stron biją w tarabany, walą w bębny i dmą w trąby, aby oszołomić i ogłuszyć biednych obywateli. I u nas są ludzie, którzy zapragnęli mieć własne trąbki. Nie po to, aby na nich wygrywać porywające pobudki, ale po prostu, aby trochę potrąbić. Jest to znacznie sympatyczniejsza zabawa od masowego organizowania nienawiści, ale zabawa dość dziecinna. 342 1935 245 Nr 28,14 lipca Jest teraz moda na młodych. Nagradzają, jak mówi powszechnie znana piosenka, „albo bardzo młodych, albo bardzo młodych, albo bardzo źle". Jegomość w średnim wieku nie może liczyć na nagrodę. Nie jest to jednak tak prosta rzecz ta młodość w literaturze: zwłaszcza w poezji dość groteskowo wyglądają u nas walki młodych ze starszymi. Staruszek Peiper występuje nieraz w imieniu najmłodszych. Nazywając Peiper „staruszkiem", nie mam na myśli jego sędziwego wieku i dostojnej brody, myślę raczej o kierunku, który Peiper reprezentuje. Każdy, kto czytał Peiper od dzieciństwa, zna te wszystkie ornamenty poczciwego futuryzmu, nudne jeszcze przed wojną. Być może, zdziwi czytelnika, że nie odmieniam nazwiska Peiper, ale Peiper się nie odmienia. Peiper jest niezmienny od kilkudziesięciu lat. Poezja „awangardy" nazywa nas nieraz „kataryniarzami" i „strofkarzami". Uważają nas za zgniłą przeszłość. Jest w tym pewna pomyłka chronologiczna. Gdy grupa „Skamandra" wchodziła do literatury, istniał już i Marinetti, i Burluk, i Majakowski. W Polsce Jerzy Jankowski nie tylko przed Czuchnowskim, ale 1 przed skamandrytami „rewolucjonizował" wiersz. Poezja skamandrytów była częściowo reakcją i sprzeciwem. To my przeskoczyliśmy to, co się nazywa „futuryzmem", a nie awangarda przeskoczyła przez Skamander, który wciąż jeszcze płynie dość szerokim i bystrym nurtem. Wychodzi od niedawna pismo młodych pn. „Okolica Poetów"304. Prawie wszystko, co się tam drukuje, ma istotnie raczej związek z okolicą poezji niż z poezją samą. Pismo to nieraz się krzywi na „strofkarzy", ale na honorowym miejscu umieszcza reprezentatywnego strofkarza Leopolda Staffa. Charakterystyczną cechą tego pisma jest przerost teorii i szumne reklamy. W numerze 2 czytamy taką charakterystykę młodego poety: „Stefan Szajdak jeszcze przed rokiem pisywał najpospolitsze sonety o zbójcach regionalnych i nieodpowiedzialne czterowierszydła. Dziś młody poeta z zapałem neofity uprawia autentyzm poetycki. Dziś treść organizuje z niezwykłą ostrożnością, czuwając, aby nie przedarło się do wiersza ani jedno słowo, za które nie mógłby ponieść całkowitej odpowiedzialności". Wszystko to brzmi bardzo wspaniale. Po przeczytaniu tej zapowiedzi z zapałem rzucamy się na wiersze tak „odpowiedzialnego" poety. Wiersz nazywa się Chcą, brzmi tak: „Chcę więcej znaczyć niż dotąd. Chcę - w sobie odszukać siebie, w podglebiu złoto. Chcę wyjść poza dawne podwórko, podwórko grzeczne, by ciebie wierszem podeprzeć Ojczyzno!". Ostatecznie, czemu autor chce wyjść na podwórko czy za podwórko, to jego sprawa. Być może, p. Szajdak będzie kiedyś dobrym po- 304 „Okolica poetów", miesięcznik poetycki wydawany w Ostrzeszowie Wielkopolskim przez Stanisława Czernika, ukazywał się od 1935 do 1937 i po przerwie w latach 1938-1939. 1935 343 etą, a nawet w chwili niebezpieczeństwa „podeprze" Polskę swym wierszem. Pan Szajdak jest w porządku, ale komentatorzy, których zapał czyni z tego poety rewelację „autentyzmu", złą mu oddają przysługę. Aby być młodym, nie wystarcza mieć dwadzieścia lat. H.G. Wells jest najmłodszym pisarzem współczesnym, twórczość jego nąjśmielej wybiega w przyszłość. Jeśli cechą młodości w literaturze jest: zapał, polot i śmiałość, to ten sześćdziesięcioletni pisarz angielski młodszy jest z pewnością od leniwych naśladowców Majakowskiego i delektujących się „autentyzmem" pustych i chłodnych poetów. Podobnego uczucia pustki i starości doznajemy czytając ostatni numer „Buntu Młodych"305. Nie ma tam ani buntu, ani młodości. Jest natomiast trochę bezczelności i dużo niechlujstwa. Na wstępie staruszek Bocheński występuje w obronie nacjonalizmu. Mówi o „niebezpieczeństwie semickim" i „Wiadomości Literackie" nazywa organem agitacji żydowskiej, demoralizującej polskiego ducha, a mnie „żydowskim literatem". Można i tak. Znamy dobrze to wydawanie paszportów na polskość, tę demagogię miernot. Ostatecznie nie ma się co oburzać na tego rodzaju poglądy, jeśli są szczere. Można dyskutować i tłumaczyć. Ale o czym można mówić z ludźmi, którzy w tym samym numerze zamieszczają „Kolumnę literacką" pod redakcją Stefana Napierskiego? Czy cały bunt młodych Polaków istotnie nie ma już nikogo innego do prowadzenia dodatku literackiego, jak tylko staruszka Napierskiego, który dość intensywnie przecież współpracował przez całe lata z organem żydowskiej demoralizacji? Jakie względy kierowały redakcją tego pisma, że właśnie Napierskiemu oddano kierownictwo literackie? Artykuł Napierskiego o Leśmianie, którego babka też nie była Aryjką, nie jest aż taką rewelacją artystyczną, aby należało wyzbyć się uprzedzeń rasowych. Artykuł ten jest wręcz bełkotem trudnym do przebrnięcia. Oto pierwsze, ale nie lepsze zdanie: „W skrócie i uproszczeniu postawę tę nazwać by można śledzeniem genealogii własnej w prazłożach istnień po-zaludzkich, stopniowe, bolesne, a przecież ekstatycznym nasycone zachwytem, formowanie się jaźni ludzkiej poprzez łańcuchy stworów organicznych i głuchych egzystencji, niezbudzonych jeszcze do przyrodniczego życia". I to się nazywa „w uproszczeniu"! O jakich stworach organicznych tu mowa? Czemu, jeśli są organiczne, nie żyją „życiem przyrodniczym"? Nie bardzo też rozumiem, kto jest tą głuchą egzystencją: Napierski czy Leśmian? Wszystko to jest wcale niezabawne, ale bardzo zasmucające. I nazywa się „Bunt Młodych". Bunt - ale przeciw czemu? Nie patrzymy się jednak aż tak czarno na współczesną młodzież polską, abyśmy mogli uznać to pisemko za reprezentacyjny organ nowego pokolenia. „Bunt Młodych", pismo żywo niegdyś i inteligentnie prowadzone, upodabnia się niestety do „Myśli Narodowej". Nie straciło jeszcze naiwności młodzieńczej, ale już się nauczyło cynizmu od starszych braci duchowych, endeków. 305 Aleksander Bocheński, List do narodowców, „Bunt Młodych", 1935, nr 12-13, por. także tegoż Zygzakiem przez prasą, tamże. 344 1935 1935 345 246 Nr 29, 21 lipca Dużo się u nas mówiło i pisało o zarobkach pisarzy, o fatalnej sytuacji materialnej ludzi żyjących z pióra, ale dziś sprawa ta wygląda wręcz katastrofalnie. Dawniej pisarz, który zdobył sobie imię i poczytność, nie zarabiał wiele, ale mógł żyć z literatury. Byli pisarze, którzy zdobywali majątki i pełną niezależność, inni z biedą łatali swój budżet, mogli jednak żyć ze swej pracy, ze swej pracy istotnej, a nie z dziennikarstwa, kina, kabaretu, radia czy stosunków rządowych. Przypatrzmy się, jak wygląda dzisiaj strona finansowa zawodu literackiego. Weźmy najpopularniejsze, najlepsze nazwiska naszej prozy. Pisarz, który napisze powieść, może ją wydać w dwu tysiącach egzemplarzy. Cena książki wynosi pięć czy sześć złotych. Honorarium autorskie nie może przekroczyć tysiąca pięciuset czy tysiąca ośmiuset złotych. Nie zapominajmy, że mowa tu o książce, która zdobyła wielki sukces i rozeszła się aż w dwu tysiącach. Nie zapominajmy, że chodzi tu o najwybitniejszych pisarzy wielkiego narodu. Jeśli taki wybitny pisarz nie co rok wydaje książkę, ale co dwa lata, co jest przecież dość normalnym tempem, zarabia kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Jeśli taki pisarz ma jeszcze rodzinę, uprawianie zawodu literackiego staje się absurdem. Musi uprawiać inny zawód, a literaturę traktować jako zabawę świąteczną. Jeśli chodzi o młodych pisarzy, zagadnienia materialne nie odgrywają tej roli. Impet, pragnienie wybicia się, pomoc materialna rodziców - wszystko to wystarcza na okres pierwszej ekspansji. Potem pisarz, który się wybił, gdyż nawet nie mówię o nie uznawanych czy niepopularnych, powinien żyć ze swej pracy. Ale żyć nie może. Produkcja powieściowa jest u nas zadziwiająco nikła. Kaden nic nie pisze, milczy od paru lat Goetel. Pisarze szukają posad pobocznych, a raczej głównych zarobków w dziennikarstwie. Kto wie, czy duża, w stosunku do mężczyzn, ilość kobiet piszących nie wywodzi się z tych właśnie fatalnych warunków materialnych. Być może, dojdziemy do tego, że literaturą zajmować się będą tylko kobiety zamężne, żony mężów dobrze zarobkujących albo rentierzy, dyplomaci i rejenci. Zarobki autora dramatycznego czy komediopisarza, kiedyś dość znaczne, dziś zredukowały się do minimum. W teatrze wytworzyła się sytuacja paradoksalna. Weźmy taki przykład. Pewien dyrektor teatru prowincjonalnego ma subsydium w wysokości trzystu tysięcy rocznie. Jeśli odliczyć dni, kiedy teatr jest nieczynny, wypada to przeszło tysiąc złotych co wieczór. To subsydium jest główną i jedyną podstawą materialną istnienia teatru. Prócz tego co wieczór przynoszą do teatru parę groszy nieliczni widzowie, korzystający z najrozmaitszych zniżek, komisji i abonamentów. Autor wystawiający sztukę ma procent tylko od tych pobocznych ubogich źródeł dochodu. Tantiema autorska wynosi za sztukę, która miała duże powodzenie, paręset złotych, to znaczy mniej niż subsydium rządowe za jeden wieczór teatralny. A przecież I państwo subsydiuje teatry nie dlatego, aby grały węgierskie farsy czy wiedeńskie operetki, ale tzw. rodzimy repertuar. Wszystko to się odbywa w dodatku pod hasłem popierania sztuki. Czy aby nie zakrawa to na kpiny? W teatrach państwowych w stolicy rzeczy się mają podobnie. W tych warunkach najlepiej się opłaca i materialnie, i moralnie nie pisać wcale. Gdy pisarz się ,jak figa ucukruje, jak tytoń uleży"306, gdy przestanie być pisarzem żywym - łatwiej mu zaraz stać się nieśmiertelnym. Nie jestem zwolennikiem państwowej opieki nad literaturą. Ruszyć ten stan katastrofalny czytelnictwa w Polsce można tylko przez walkę z analfabetyzmem, przez podniesienie stopy życia ludzi wybiedzonych i zepchniętych do pierwotnego bytowania. Żadne nagrody czy stypendia nie stworzą wielkich pisarzy, więc czy warto się załgiwać, że przez powstanie handlowego i to źle prowadzonego przedsiębiorstwa, jakim są teatry państwowe, albo przez zakładanie pisma, którego celem było wymyślanie innemu pismu - istotnie robi się coś dla kultury i sztuki? W Sowietach przygotowują film z życia Mickiewicza. Pewien jestem, że będzie to film na wysokim poziomie artystycznym, bo sztuka filmowa w Sowietach jest twórcza i samodzielna. Na wieść o tym nasi filmowcy stanęli do konkurencji. Mają film pod tytułem Młodość Mickiewicza kręcić w Polsce. Szczerze radziłbym się wycofać z tej afery. Nie da rady. Choćby nawet najlepiej skonstruować scenariusz, popsuje go reżyseria, gdyby zaś reżyseria była znośna, zepsują wszystko aktorzy. Gdyby i reżyseria była dobra, i aktorzy, scenariusz okaże się głupi, bo tak się zwykle dzieje w naszym przemyśle filmowym. Rzecz staje się jeszcze drażliwa właśnie przez rywalizację z Sowietami. Jakże bowiem będą wyglądały oba te filmy razem? Chyba że cenzura nie wpuści sowieckiego filmu o Mickiewiczu, aby nie kompromitować naszego kiczu przez zestawienie. Nie wiem, jak nasi autorzy scenariusza wybrną z dialogów w tym filmie. Czy Mickiewicz będzie mówił normalnie, to znaczy: „Dzień dobry, panno Marylo. Co u pani słychać? Czy papa pani jest w Tuhanowiczach?", czy też może będzie przez cały czas mówił cytatami z poezji? Obie te ewentualności nie budzą we mnie dobrych nadziei. W każdym razie, żeby nie mówiono, że wszystko tylko zohydzam, że tylko przeszkadzam jak clown w cyrku przy rozwijaniu dywanu, dam zupełnie bezinteresownie dobrą radę. Nie dopuszczajcie do tego filmu Kleinera. Pod żadnym pretekstem. A Mickiewicza może grać w Polsce tylko jeden aktor, Wyrzykowski. Jest to dobra rada, ale mam lepszą. Wcale nie robić tego filmua. d Jak wielu moich wskazań i tej rady nie usłuchano. Film zrobiono. Ale lepiej o tym nie wspominać, bo to może wzbudzić apetyt Hanuszkiewicza lub Wajdy na demaskatorskie okazanie ohydy pasożytniczego życia w Soplicowie. W telewizji „Pan Tadeusz" wybronił się pięknie mówionym tekstem i jest to 1 Właśc. ,jak figa ucukruje, jak tytuń uleży", Dziady, cz. III, w. 200. 346 1935 jedną z zasług Hanuszkiewicza, która do dziś dnia łagodzi częściowo moje do niego niechęci. Spaskudził jednak w „Panu Tadeuszu" to, co najłatwiej było pokazać i o co u nas wciąż jeszSze nietrudno: piękno przyrody nierozdzielne z pięknem słowa. Mamy świetnych scenografów i świetnych kamerzystów. Może warto raz jeszcze powtórzyć w telewizji „Pana Tadeusza" w inscenizacji i recytacji Hanuszkiewicza, ale wzbogaconej urodą wizualną. 1935 347 247 Nr 30,28 lipca Atmosfera, w której ludzie myślą, pracują i odpoczywają, to sprawa pierwszorzędnego znaczenia. Dobra atmosfera jest jak klimat przyjazny. Były okresy, gdy w przyjaznej, żywej, podnieconej atmosferze rywalizacji i wymiany poglądów rodziły się wielkie i trwałe wartości. Byli wileńscy filomaci, był czas walk rewolucyjnych i niepodległościowych, łączących i zbliżających najróżnorodniejsze temperamenty. Nawet czasy krakowskiej cyganerii miały atmosferę płodną i sprzyjającą sztuce. Czy jest dziś w Polsce taka atmosfera? Ludzie polityki po skończonej pracy szukają odpoczynku wśród łagodnej zieleni stolików karcianych. Dużo się mówi o tej karcianej pasji działaczy ze stronnictwa rządowego. Sądzę, że gra w brydża jest bardzo odpowiednim zajęciem dla polityków. Jest to gra, która uczy pokory i trzeźwej oceny własnych możliwości. Gracze rzadko bywają okrutni. Brydż jest surogatem walki, daje sposobność do okazania władzy i pozwala na wyładowanie nadmiaru energii spekulacyjnej. Polityk wstaje od gry zmęczony. Jest to stan ogromnie pożądany, gdyż wszyscy ludzie rozsądni w Europie boją się, nie bez słuszności, nadmiernej energii i ambicji ludzi rządzących. Każdy z etapów tej gry może czegoś nauczyć. „Leżenie przed partią" uczy sztuki schlebiania stronnictwom, „obrona robra" - ofiarności, „eliminacja" jest skończoną formą nowego prawa o wyborach do sejmu i senatu. Nie należy biadać, że nasi politycy są graczami. Ostatecznie przegrywają niewiele, i każdy ma szansę odegrania się, gdyż grają wyłącznie w swoim towarzystwie. Mniej sympatyczna od brydżystów jest sfora zawodowych kibiców, schlebiających każdemu, kto wygrywa. Świat naukowy żyje w atmosferze dość czystej, aczkolwiek i tam zakradła się pewna służalczość i urzędnicza zręczność postępowania ze zwierzchnikami. Zależność od kolegów i przełożonych paczy nieraz swobodę, tak cenną w twórczości. Coraz częściej słyszy się z ust naukowców o „ważności nauki dla obrony państwa" i tym podobne frazesy usprawiedliwiające istnienie tak błahych i wstydliwych dziedzin pracy jak wiedza ścisła. Biedni astronomowie, matematycy czy nawet fizycy zazdroszczą kolegom chemikom i medykom, którzy na wypadek wojny gazowej i bakteriologicznej już dziś są szanowani przez czynniki państwowo-twórcze. Wobec panujących nastrojów w świecie naukowym nie zdziwiłoby nas ukazanie się dzieł w rodzaju: Teoria kwantów a usprawnienie służby łączności albo Mgławice pozagalaktycz-ne, czyli o nieważności życia ludzkiego. Ostatecznie nie są to sprawy tak paradoksalne. W jednym z sąsiednich państw poważny jak dotąd profesor uniwersytetu wydał szereg prac udowadniających, że wszystkie surowice były wymyślone przez Żydów w celu zanieczyszczenia krwi niemieckiej. 348 1935 Jeśli chodzi o atmosferę literacką, sprawa przedstawia się dość ponuro. Luksus niezależności jest prawie.niedostępny. Każdy niemal z piszących pracuje w jakimś piśmie, a pisma uprawiają swoją politykęa. Nie jest pozbawione humoru, że pisarze, związani z prasą opozycyjną, znacznie mniej są niezależni od współpracowników pism rządowych. Niechby taki Nowaczyński zechciał napisać coś na endeków. A przecież nie ulega wątpliwości, że mu się chce parę razy dziennie. O wymianie poglądów nie ma w ogóle mowy. Nie ma co wymieniać, bo poglądy są przeważnie ściśle związane ze środkami utrzymania. Można by przekonać niejednego publicystę, biorąc go z rodziną całkowicie na utrzymanie, ale są to zbyt kosztowne sposoby dyskusji. Wszelkie próby poważniejszej rozmowy uważane są za niemodne, naiwne i sztubackie maniery. Wytworzył się typ ludzi, którzy chodzą razem w czułej przyjaźni, nie mówiąc ze sobą nigdy o sprawach poważniejszych, bo pogardzają wzajemnie swoimi poglądami. Być może, dobre to jest wśród pasażerów jednego slipingu, ale nie w życiu literackim. Dyskusje w druku zaczynają się zwykle od kłamstw i wymysłów, nigdy prawie (o obecnych się nie mówi) ostrość polemiki nie jest usprawiedliwiona dowcipem. Tak preparowane wymysły nie robiąjuż wrażenia. Pewien bardzo świetny i mądry pisarz został kiedyś napadnięty przez Polską Agencję Katolicką30 . „Cóż tam, bardzo ostro napadli?" - spytałem. „Nie. Nic specjalnego. Takie normalne rzeczy, że pod pręgierz, że deprawator, że szuja". Brak atmosfery intelektualnej, żywej wymiany myśli, brak poparcia - wszystko to wytwarza czasami smutną atmosferę osamotnienia. Poczucie to powiększa jeszcze nikłe zainteresowanie się sztuką. Pisarze, którzy uwierzyli we własną w społeczeństwie popularność, nieraz doznają gorzkiego rozczarowania. Kiedyś przed laty Stefan Żeromski zbił niechcący szybę w tramwaju. Nie miał przy sobie pieniędzy. Nikt w całym przepełnionym tramwaju nie chciał za niego poręczyć, bo nikt nie znał jego nazwiska. Byłem już świadkiem, gdy w sądzie sędzia przekręcał jedno z najbardziej znanych nazwisk w literaturze. Pewien lekarz spytał mnie, czyje to dzieło Wyzwolenie. Kiedy mu powiedziałem, że Wyspiańskiego, bynajmniej się nie zawstydził, ale dodał: „Nie lubię tego autora, daje takie ciężkie rzeczy". Nie bronię w tej chwili Wyzwolenia ani nie oskarżam lekarza, pragnę tylko przypomnieć, że literatura jest luksusem małej parotysięcznej gromadki ludzi w państwie, które ma przecież trzydzieści parę milionów mieszkańców. Czasem zdarza się miły wyjątek. Opowiadano mi, że kiedyś wielki pianista Artur Rubinstein przedstawił się jakiemuś warszawskiemu urzędnikowi, prosząc o przyspieszenie formalności. „Dla Rubinsteina zrobię wszystko - odpowiedział - taki wielki szachista nie powinien tracić czasu w urzędach". Tak. Są wyjątki. Na ogół atmosfera nie jest ani płodna, ani podniecająca. Ale bądźmy sprawiedliwi i przyznajmy, że nie jest to wina teatrów państwowych, akademii ani nawet Kadenab. 307 Właśc. Katolicką Agencję Prasową, założoną w 1928 r. 1935 349 a Nie zapominajmy, że zakres niezależności pisarza był jednak często ograniczany etatyzmem. Wierzyński byt w „Gazecie Polskiej", Parandowski w Polskim Radiu. Członkowie Akademii otrzymywali pensję od rządu. b Aktor Gierasiński wyśmiewał kiedyś popularność pisarzy w porównaniu z jego sławą. „Może —powiedział ~ Żeromski z Prusem przejść przez Marszałkowską, a pies z kulawą nogą na nich nie zwróci uwagi. A jak ja idę ulicą, każdy mówi: »Patrz, Gieras idzie!« ". Zwróciłem mu uwagę, że Prus nie żyje. Gieras dodał: „ To niech Żeromski ze zwłokami nieboszczyka Prusa spaceruje i też nikt na nich nawet nie spojrzy". Popularność rzecz zmienna i krótkotrwała. Gdy niedawno, w czerwcu 1974 roku, w czasie meczu piłkarskiego ze Szwedami żartem powiedziałem kierowcy taksówki, że w bramce powinniśmy wystawić Kordeckiego, spytał: „ Czy tego z Legii? ". Widać, o księdzu Kordeckim nie słyszał. 350 1935 248 Nr 31, 4 sierpnia Ta wiejska piaszczysta droga, wijąca się kapryśnie „kapitalistyczną linią", jakby powiedział marksista, między polami żyta i zagonami kartofli, między dworską pszenicą i chłopskimi łąkami, znajoma z dzieciństwa i ze starych naiwnych rysuneczków Kostrzewskiego, droga zygzakiem opisująca niedolę małorolnych - prowadzi mnie w letni poranek po malowniczej okolicy pięknego majątku w ziemi płockiej. Zdawać by się mogło, że burze ostatnich lat dwudziestu przeszły gdzieś bokiem. Nic tu się nie zmieniło. Wieczorem lampy naftowe palą się we dworze. Pan Henryk, praktykant, ogorzały blondyn, czyta Sienkiewicza. W niedzielę w Płocku jest pokaz koni i bal w kółku ziemian. Panna Fitukalska z Wędrychowa tańczy mazura z panem rotmistrzem, a panie Pipa Siutyńska i Dudu Popinalska (z tych lepszych Popinalskich) krzywią się i mówią: „Elle est un peu trop308 »dziarska«, ale on jest »bardzo dobrze«". W niedzielę jaśnie pani z paniczem jadą bryczką do kościoła. Nie opłaca się trzymać samochodu, bo benzyna droga, a konie i obrok tańsze z każdym rokiem. Nie ma pieniędzy na inwestycje, więc nie ma we dworach elektryczności. Pan Henryk czyta Sienkiewicza, bo na wsi brak pieniędzy na nowe książki. Pęd czasu rozlał się szerokim strumieniem po okolicy, ale jak rzeka wrócił po gwałtownej powodzi w stare łożysko. Chłopi całują w rękę jaśnie panienkę, a jaśnie panienka całuje w rękę plebana. Na balu w Płocku mówi się o tym, że wojsko dobrze płaci za remonty309 i że Tolo Dyndalski sprzedał klacz za tysiąc pięćset złotych. Młynarz Niemiec, kolonista, bogaci się na młynie w Podbrzeżnej, a w pałacu komornik zajął srebra. Po parku z pieskiem chodzi stara Francuzka, o której mówi się „Mademoiselle" mimo jej lat osiemdziesięciu. Lipy pachną. Na bramie wjazdowej wisi napis: „Przejście bez park zabronione przez żadnych wyjontków". Za parkiem stajnie i obory. Murowane - to dworskie, a drewniane - to „ludzkie". Czasem nad dziką, jarem płynącą rzeczką, po której łódką jeździ jaśnie panicz, wysoko w górze zawarczy samolot. Są takie miejsca na Nowej Gwinei czy w Matto Grosso, gdzie nigdy nie postała stopa Europejczyka. Tubylcy nie widzieli białego człowieka i ze wszystkich zdobyczy techniki znają tylko te ogromne ptaki bijące powietrze dźwiękiem metalicznym. Dziś podobnie trochę dzieje się na szczerej wsi polskiej. Ale cały ten obraz staroświeckich obyczajów dworu i pierwotnych obrządków pracy jest wielkim, kolorowym i efektownym pozorem. Gość bawiący w tych stronach, gdy się rozejrzy uważniej, odnajdzie szybko ślady wielkich przemian, które wstrząsnęły światem. Tu, w tym majątku, jak i wszędzie dokoła były kiedyś3 ° czerwone wojska zwycięskiej rewolucji proletariackiej. Na podwórzu fol- Elle est unpeu trop (fr.), ona jest trochę zanadto. 308 309 Remonty, konie kupowane od prywatnych właścicieli na potrzeby armii. 310 Kiedyś, czyli latem 1920 r. 1935 351 warcznym jakiś Kola Rżanow, stojąc na drabiniastym wozie, przemawiał do parobków i do robotników rolnych. Mówił im o godności ludzkiej, o walce klas, o zbrodniach, które przez wieki całe zraszały te ziemie potem i krwią chłopską. Bardziej może niż inne te właśnie okolice ucierpiały od okrucieństwa wojny. Tu w tej olszynce bolszewicy rozstrzelali pana ze Srebrnej. Została jeszcze piękna biblioteka tego wychowanka Oxfordu, człowieka ludzkiego i rozumnego, który nie chciał uciekać przed wojskami bolszewickimi. W każdym niemal majątku okolicznym jest taka mogiła albo miejsce znane z opowiadań, gdzie kogoś wywleczono z dworu, zabito łopatami albo rozstrzelano. Chłopi opowiadają o tym tak, jak mówić trzeba ludziom z dworu albo panom z miasta. Niełatwo się pod nieufnym spojrzeniem doczytać uczuć i myśli prawdziwych. Zarówno po klepisku folwarcznym, jak i po posadzkach starych dworów - wszędzie chodzą ludzie o instynktach prymitywnych. Większość chłopów ma proste i jasno sformułowane marzenia. Wytłuc kijami, spalić dwór i wziąć ziemię. Większość sumiastych szlagonów pragnie trzymać za mordę i bogacić się. Ale są ludzie, którzy rozumieją potrzebę zmiany, którzy szukają wyjścia z tej biedy, niedoli życia chłopskiego, z tej wegetacji, będącej zaprzeczeniem urody i bogactwa życia. Spotkałem tu ludzi mówiących z poważną sympatią o znaczeniu rewolucji sowieckiej, roztrząsających beznamiętnie zagadnienie kolektywizacji wiejskiej. Nie wszystkie jaśnie panie leżą na kozetkach z francuskim romansem w ręku. Widziałem rozumne i pełne wdzięku kobiety wstające o świcie i orzące cały dzień boży znacznie intensywniej niż „dziewka bosa". Odpowiedzialność, niepewność, zgryzoty, konieczność wyżywienia kilkudziesięciu chłopskich rodzin, straszliwe lawirowanie wśród labiryntu przepisów i podatków bardziej przypominają „udar-ników" sowieckich niż dawne panienki z dworka. Nie, ten obraz staroświeckiego życia, bezmyślna pogoda pańskich dworów są już tylko złudnymi pozorami. Wiejska piaszczysta droga wije się zygzakami między chłopskimi zagonami, dworem i plebanią. Wszystko jest, jak było przed stu laty. Ale burze, które wstrząsnęły światem, idące wielkie zmiany owiały głowy ludzi gorącym podmuchem nowej myśli. Tym już nie wystarczą zygzaki wiejskich dróg polnych. Zapragną szerokiej drogi wolności powszechnej. 352 1935 249 Nr 32,11 sierpnia Pewna dama z ludu, żona dozorcy, pogardliwie wyrażała się o balach kostiumowych i maskaradach. „Lepiej - mawiała - kupić pięć butelek wódki i wypić w swoim towarzystwie, to i tak nikt nikogo nie rozezna". Jest to nie tylko tani sposób urządzenia maskarady, ale i niezawodny przepis na mordo-bicie. Zamknąć kilkanaście osób w jednym pokoju, rozbudzić temperamenty wódą - i gotowe. Wszystkie zabawy ludowe kończą się praniem, a górale nawet uważają zabawę bez bijatyki za kompromitację. To prawie tak, jakby na przyjęciu u sowieckich dyplomatów nikt nie pił szampana i panie nie chciały tańczyć. Po prostu nie wypada. Maskarada włoska zaczęła się od czarnych koszul. Ale wzajemne zachęcanie się do ryków, ciągła tresura wojenna, rozbyczanie temperamentów muszą doprowadzić do wielkiego prania. Co zrobić z tak podnieconym towarzystwem? Jakie nowe hasła im wymyślić? W końcu zostaje niezawodna droga, ostatni, ale pewny zastrzyk entuzjazmu wojennego. Mussolini krzyczał bardzo wiele razy, że chce dać swemu narodowi książkę i karabin. Ale łatwiej dać karabin. Człowiek z karabinem jest karny, posłuszny i stoi na baczność. Człowiek z książką idzie własnym krokiem, wyłamuje się z szeregu. Każdy karabin w wojsku jest taki sam. Książki bywają różne i często te same książki budzą najrozmaitsze myśli. Każdy dyktator woli karabin od książki, bo książka jest niebezpieczniejsza od karabinu. To, co się dzieje dziś we Włoszech, jest konsekwentnym wynikiem wychowywania masy ludzkiej bufona-dą, teatralnymi gestami i narkotykiem. Mamy słuszne powody obawiać się, że Niemcy hitlerowskie szybko pójdą śladem włoskich faszystów. Szkoda, że Włosi sprzątnęli im tak smaczny kąsek jak wojna z cesarzem Abisynii311. Była to wymarzona wojna dla hitlerowców. Cesarz semitów, chrześcijanin, i do tego jeszcze Murzyn! Z punktu widzenia rasistowskiego przeciwnika po prostu rozkoszny. Trudno sobie wyobrazić, aby hitlerowska maskarada mogła się zakończyć zwykłym rozejściem się po domach. Masy ludzkie, ambicjonalne, pojone nienawiścią i ćwiczone w karności, muszą w końcu wyładować swą dynamikę. I wtedy znów, gdy już nie starczy antysemityzmu i coraz mętniejszych frazesów, pozostanie tylko jedno: wyzyskać fanatyzm, karność i nienawiść. Szukać po niepowodzeniach ekonomicznych szczęścia w hazardzie wojny. Oczywiście, bez względu na wynik wojny wrócą znów niepowodzenia i klęski ekonomiczne, na które jest tylko jedno lekarstwo - silnej władzy dyktatorskiej, łatwo, jak widzimy, prowadzącej do wojny. Śliczne perspektywy. Czy dyktatorskie rządy Rosji ulegną tym samym ponurym prawom rządzącym historią naszej epoki? Wzrost imperializmu rosyjskiego i militaryzmu, 1 W 1935 r. Włochy rozpoczęły podbój Abisynii. 1935 353 z dniem każdym potężniejszy, nie wróży nic dobrego. Ale ostatecznie wszystkie wróżby są zawodne. Przewidywania polityczne z punktu widzenia naukowego nie więcej mają ścisłości niż wróżenie z kart. Może przyjdzie „brunet wieczorową porą" z nożem w zębach i zarżnie nas, a może przyjdzie „list i pieniądze z Ameryki". A jednak czasem obraz przyszłości narysowany przez pisarza zadziwia swą trafnością. Gdy myśli się o pewnych stronach życia sowieckiego, budzi się w pamięci traktat Szigalewa w Biesach Dostojew-skiego. Wierchowieński, mówiąc ze Stawroginem, w ten sposób streszcza program Szigalewa: „każdy członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek denuncjowania go"; „w wyjątkowych wypadkach oszczerstwo i zabójstwo". A dalej: „Potrzebne są jednak i dreszcze, a o tym my pomyślimy, my - władcy! Niewolnicy muszą mieć panów! Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie jednostki, lecz raz na trzydzieści lat Szigalew puszcza dreszcze, a wtedy jedni zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle nie nudził się tłum". Co zwycięży w Rosji - czy ta „szigalewszczizna", czy zdrowy nurt socjalizmu? Cokolwiek by się stało, bez względu na kataklizmy nowej fali wojen, które mogą wstrząsnąć światem, pisarz umiejący patrzeć w przyszłość i świadomy olbrzymich przeobrażeń, które się dokonały w przeszłości, nie wyzbę-dzie się optymizmu. Młodość gatunku ludzkiego i wiara w niezbite prawa postępu pozwalają nam nie tracić nadziei. Historia człowieka na Ziemi nie zamyka się w obłędnym kole wojen, kryzysów ekonomicznych i despotyzmu. W chaosie naszych czasów ścierają się wyraźnie dwa różne poglądy na życie. Siła państwa, rasy czy klasy, uznająca wszelkie środki, nie cofająca się przed niczym dla osiągnięcia absolutnej władzy, i drugi sposób patrzenia na świat: poczucie jedności i solidarności ogólnoludzkiej, pragnienie sprawiedliwości międzynarodowej, wiara w doskonalenie się człowieka. Zwolennicy gwałtu napełniają Ziemię zgiełkiem broni i karmią się krzywdą ludzką, ludzie nowego świata snują dość wątłe marzenia o przyszłym państwie ogólnoludzkim i wznoszą potężne budowle wiedzy ścisłej. Żyją obok siebie, ścierają się typy najrozmaitszych epok. Chemik niemiecki, pracujący nad trującymi gazami, używa w laboratorium najbardziej precyzyjnych instrumentów i rozumuje ściśle. Pracuje z zapałem na rozkaz swego pana, który wywija germańskim młotem i ryczy mistycznie bijąc się we włochatą pierś. Młodzi rzymianie idą na wojnę z cesarzem Etiopii, a bracia ich obliczają ilość pierścieni elektronów w atomach największej gwiazdy kosmosu Beteigezy. Dla większej rozmaitości zdarzeń obie strony maskują się wzajemnie. Ludzie szlachetnych marzeń w obawie przed samotnością pijąze zwolennikami gwałtu i władzy absolutnej. Zwolennicy wojny stroją się w gesty dobroczyńców ludzkości. I nieraz jeszcze ten karnawał, ten bal maskowy kończyć się będzie ponurą „szigalewszczizna" i krwawą masakrą. 354 1935 250 Nr 33,18 sierpnia Goetel wystąpił w „Gazecie Polskiej" przeciw teorii kwantów. Jest to dowód odwagi cywilnej godny-uznania. Odwagi tym większej, że Goetel swój atak na kwanty uzasadnia tym, że nie rozumie teorii kwatnów. Ponieważ i ja nie rozumiem tej teorii, mam pełne prawo wtrącić się do dyskusji. Przyznać trzeba, że żyjemy w czasach wielkiej tolerancji. Goetel nie został ani spalony na stosie, ani pławiony w Wiśle, mimo że z Pragi nad Wisłę niedaleko. Fredzio zamyślił się nad fizyką współczesną, ekonomią i polityką, powiedział na to wszystko „kwant" i splunął. Może nie miał słuszności w tym, co powiedział, ale w splunięciu było nieco racji. Najmniej przekonywające wydaje mi się zwierzenie Goetla o spokoju, który utracił, gdy Jego atom" rozbito. Wydawać by się mogło, że przed Planckiem wszystko było jasne, proste i zrozumiałe, że dopiero wprowadzenie teorii kwantów zburzyło logiczny i czytelny obraz świata. Kiedy to przeczytałem, zadrżałem, że biednego Ferdynanda utopią w łyżce ciężkiej wody, którą odkryto ponoć dzięki teorii kwantów. Za mniejsze xi&zzy wielcy wtajemniczeni fachowcy palili na stosie Giordana Bruna Winawera. Ale Winawer to kolega, więc człowiek najbardziej znienawidzony, a Goetel to nieszkodliwy laik. Odpowiedział Go-etlowi na łamach „Gazety Polskiej" Ludwik Infeld. Wywody swoje tak kończy: „Nasza wiedza o świecie i życiu rozrosła się i ulega ciągłym przemianom. Nadążanie za zmianami wymagało zawsze, wymaga i obecnie wysiłku umysłowego. Trzeba się z tym faktem pogodzić i wyciągnąć z niego konsekwencje". Nasza wiedza o świeci i życiu rozrosła się istotnie, ale nie w ekonomii, polityce. Dlatego odpowiedź Infelda mało nas zainteresowała. Ma oczywiście rację. Jeśli chodzi o fizykę, wypad Goetla był zbyt lekkomyślny. Zdobycze wiedzy ścisłej i twórcza żywotność nauk przyrodniczych to jedyne, wspaniałe zresztą usprawiedliwienie naszej „epoki wielkiego zamętu". Pretensja Goetla do kwantów była po prostu objawem rozdrażnienia, które w części rozumiem. I ja nie znoszę, gdy w książce pisanej jasnym i czytelnym słowem zaczynają się nagle po paru rozdziałach pokazywać laseczniki znaków matematycznych. Czytelnik książki naukowej doznaje nagle upokorzenia, jak służąca, przy której państwo o najciekawszych rzeczach zaczynają mówić po francusku. Nieraz odkładałem książki naukowe z uczuciem rozdrażnienia, ale przyznać muszę, iż przeważnie była to złość nie na autora, ale na własne nieuctwo. Innych uczuć doznaję, gdy w artykule ekonomicznym albo politycznym spotykam się z pojęciami lub formułami niezrozumiałymi. Wtedy diabli mnie biorą, bo wiem, że to nie państwo przy mnie, biednej kuchcie, mówi po francusku, ale że właśnie kuchty są pyskate i udają. Mówiąc o polityce, Goetel, niestety, niezbyt szczęśliwie formułuje swoje rozdrażnienie. W fizyce atom 1935 355 był dla niego błogą ostoją. W polityce błogość tę dawały Goetlowi przymierza. „Atomem polityki tej, jak to rozumieliśmy dawniej, było przymierze. Ty trzymasz ze mną, a ja z tobą - przeciwko tamtym dwóm albo trzem. Poczciwy i solidny atom przymierza rozleciał się na umowy, pakty, porozumienia i traktaty, których ruch nieustanny i nieuchwytny kpi sobie z naszych zdolności dostrzegawczych". O tej solidności i poczciwości zawierania przymierzy dużo by można powiedzieć. Włochy, które obecnie dały ulgę Goetlowi, związane przecież były takim solidnym i poczciwym przymierzem z Austrią i Niemcami, co niewiele im przeszkodziło, gdy już przyszło do wojny, stanąć po stronie Ententy. Czyżby istotnie w polityce przedwojennej panował zdrowy ład, który więcej miał sensu niż stan obecny? Nie musiał być ten ład tak bardzo zdrowy, jeśli doprowadził do największej w historii świata rzezi i masakry. Jak widzimy, zarówno przykłady zaczerpnięte z fizyki, jak i z politycznego obrazu świata nie są dość przekonywające. Za to, jeśli chodzi 0 ekonomię, gotów jestem w pełni zgodzić się z wywodami Goetla. Topienie w morzu kawy, zboża czy pomarańczy jest przykładem tego załgania 1 skomplikowania, tej nieudolności, którą spece od handlu i ekonomii na próżno starają się pokryć mętną frazeologią. Zarówno w polityce, jak i w ekonomii nasze kryteria są wystarczające. Mamy prawo do krytyki, bo widzimy, że wszystkie wojny, faszyzmy, pakty, kartele, holdingi, przypływy i odpływy złota, inflacje, ceny sztywne i maksymalne dają rezultaty coraz fatalniejsze. Niszczenie produkcji staje się metodą. Niszczy się już nie tylko kawę, ale i dzieła sztuki. Niedawno znalazłem wiadomość w jakimś dzienniku o zniszczeniu paru tysięcy sztychów angielskich z czasów wiktoriańskich. Podobno ceny na skrzypce Stradivariusa bardzo spadły. Można się liczyć z ewentualnością powstania kartelu posiadaczy tych skrzypiec. Mogą uradzić, aby dla ratowania ceny spalić osiemdziesiąt procent istniejących instrumentów. Obraz świata istotnie jest coraz bardziej skomplikowany. Ale to skomplikowanie w nauce jest pozorne. Myśl ludzka pracuje intensywniej, i zarówno w naukach przyrodniczych, jak i w medycynie czy technice osiągnięcia twórcze zachwycają nas szlachetną prostotą. Pierwsze samoloty czy pierwsze radia były niezdarnymi i skomplikowanymi machinami. Podobne były do naszej dzisiejszej polityki i ekonomii. Były bardzo hałaśliwe, ale mało pożyteczne. Czy organizacja życia pójdzie równie szybko po drodze postępu jak nauka i technika? Niestety, nie wydaje się to możliwe w najbliższej przyszłości. Nie ma jeszcze nauki o rządzeniu ludźmi. Jest tylko sztuka rządzenia. A w sztuce nie ma postępu. 356 1935 251 Nr 34, 25 sierpnia Wakacje w naszych czasach były pogodnym okresem zupełnej beztroski. Chyba że się miało poprawkę i zmora egzaminu powakacyjnego truła cały pobyt na wsi. Obecnie nasi poloniści wymyślili stałą udrękę wakacyjną. Nazywa się to lektura obowiązkowa. Czytanie i obowiązek to dwa niezbyt zgodne pojęcia. Najpiękniejsza książka, gdy musi być przeczytana, staje się wrogiem. Gdyby nawet nie ten obowiązek, wystarczyłyby do obrzydzenia książki komentarze, w które zaopatrzone są książeczki wydawane dla użytku uniwersytetów ludowych i młodzieży szkolnej. Przypadkowo wpadła mi w rękę spora dawka tej lektury obowiązkowej. Małe opowiadania Prusa, Konopnickiej, Sienkiewicza czy Orzeszkowej opatrzone są przypisami. Skrzętny polonista tłumaczy czytelnikowi najprostsze wyrazy. Nie mogłem dociec, czym kierował się komentator. Nowelka Reymonta, spreparowana przez polonistę, przypomina numer „Ilustrowanego Kuriera Codziennego". Pismo to, kierując się jakąś tajemniczą zasadą, drukuje co trzecie albo co piąte słowo kursywą. W zdaniu „Pewien młynarz miał troje dzieci" słowo „troje" wydrukowane jest kursywą. Czasami kursywa padnie na samego młynarza, czasem na słowo „miał", a czasem drańska kursywa padnie nawet na dzieci. Jaka jest w tym metoda, trudno zbadać. Podobnie się dzieje w nowelkach przeznaczonych dla młodzieży szkolnej. W opowiadaniu Reymonta Pewnego dnia słowo „profil" opatrzone jest komentarzem: „zarys przedmiotu"(!). Można by się posprzeczać o to określenie, ale nie warto. Komentator wyjaśnia, co to znaczy słowo Juści" albo „barchan", ale windę pozostawia bez dozoru i wyjaśnienia. Nieco dalej dowiadujemy się, że „zmora" znaczy „widmo". Równie dobrze przy słowie „widmo" można by dać komentarz: „zmora". Słowo „komiczne" tłumaczy się „zabawne", a słowo „irytacja" zaopatrzone jest w wyjaśnienie: „gniew". Można by wpaść w „gniew" albo w „irytację", jak i „zabawne". W innej no-welce Reymonta znajdujemy objaśnienie słowa „arena", ale słowo „amfiteatr" tuż obok pozostawione jest bez objaśnienia. Komentator nie wierzy, aby czytelnik wiedział, co znaczy „oszczep", ale pewien jest, że słowo „mustra" musi być znane. Może ma rację. W tej samej nowelce słowo „na przełaj" objaśnione jest „po przekątni". A dlaczego pętak ma wiedzieć, co to jest przekątnia? W tym samym zdaniu pozostawiono bez tłumaczenia słowo „nie-sprawa". Jaka jest w tym metoda? Mamy wrażenie, że te wszystkie objaśnienia robione są na przełaj, ale niekoniecznie po przekątni, W nowelce Orzeszkowej bardzo dokładnie objaśnia nam redakcja, co znaczy słowo „gzyms", ale tuż obok zostawia „mantylę" na pastwę domyślności biednego uczniaka. Zupełnie już bezczelne jest tłumaczenie sztubakom, co znaczy grać „w pliszki" albo co to jest „deser". Nasz kochany komentator uważa, że chłopcy nie wiedzą, co znaczy słowo „suterena". Czasem dochodzi do zupełnego zezwie- 1935 357 rzęcenia. W opowiadaniu Konopnickiej Bananowa znalazłem taki kwiat ko-mentatorstwa. Zdanie „A cóż ja ta mam je liczyć, proszę łaski pani" ma takie objaśnienie „ta (gwar. lud.) - partykuła, często używana w mowie potocznej, służy też do wzmocnienia lub uwydatnienia pewnego wyrazu albo całego zdania". A co to jest, psze pana profesora, partykuła? Sprawa wzmocnienia lub uwydatnienia całego zdania lub tylko jednego wyrazu przy pomocy słowa „ta" to również dość ciemna i zawiła historia. Uczniak ze Lwowa może jęknąć „ta joj", jak to przeczyta. Polonista też człowiek i musi żyć. Szkoda tylko, że musi żyć z przypisów. Polonista żyje z tego, że tłumaczy dzieciom, co to jest „zacierka", a starszym tłumaczy, co autor miał na myśli i dlaczego Mickiewicz użył słowa „błysnęła". Polonista, profesor, historyk literatury, staje się coraz bardziej zmorą, ale za mało jest widmem. Wszędzie go pełno. Dochodzi do tego, że pewien bardzo kulturalny pan spytał się mnie nieśmiało, czy nie znam dobrego wydania Mickiewicza, ale bez komentarzy. Polonista zaczyna skromnie od przypisów, a potem włazi na katedrę i nagle, już jest powaga, już rozdaje nam stopnie, już decyduje o tym, kto w historii literatury godny jest wzmianki, a kogo pominąć milczeniem. Jaki jest pożytek z tych pachciarzy? Co by zrobili gdyby ich tak odstawić od cycka literatury? Gdyby to jeszcze byli skromni przy-czynkowicze, pseudonaukowcy, znający swe miejsce, ale na takich właśnie przypisach rosną bogate draby. Te wszystkie małe książeczki idą w ogromnych nakładach. Jeden belfer dorobi „objaśnienia", drugi poleci to do szkół, i forsa płynie. Gorzej jest, gdy ten sam napisze i ten sam, siedząc w ministerstwie, poleca szkołom własne dzieło mozolnej i twórczej pracy. Robią forsę na „przypisach", na wypisach, na antologiach. Nie ma na nich sposobu. Skompromituje się jeden z drugim, przyłapie się go na bladze, niechlujstwie, na głupstwie, i nic to nie pomoże. Autorzy przypisów stoją na czele wielkich wydawnictw, kręcą ministerstwem, rozpierają się w teatrach, redakcjach, ba, nawet w Akademii. Warto by zacząć wielką kampanię przeciw tym nieprodukcyjnym pośrednikom. „Polonistów czas zacząć", jak powiedział Mickiewicz . Czy nie za dużo tych półmędrków i półgłupków, tych „komentatorów", tych słówek podkreślonych kursywą, tych ciemnych głów bawiących się w objaśniaczy. Kursywa ich mać. ! „Poloneza czas zacząć", Pan Tadeusz, księga XII. w. 762. 358 1935 252 Nr 35,1 września Zbliżenie kulturalne między Polską a Sowietami, lojalnie przez nas zapoczątkowane, zerwane zostało z winy władzy sowieckiej. „Wiadomości Literackie" wydały bogaty numer rosyjski. Pisarze sowieccy przemówili bezpośrednio do czytelników polskich. Utwory naszych kolegów, pisarzy rosyjskich, znalazły w Polsce tłumaczy jak najbardziej starannych i rzetelnych. Numer rozszedł się w ogromnym nakładzie. Władze naszego kraju nie stawiały żadnych przeszkód w tej wymianie kulturalnej, mimo że zasada wzajemności nie była dla władz polskich specjalnie korzystna, z tej prostej przyczyny, że pisarze sowieccy dążą ideowo do obalenia panującego w Polsce ustroju, a pisarze polscy nie dążą do obalenia komunizmu rosyjskiego. Teraz przyszła kolej na Sowiety. W odpowiedzi na numer specjalny „Wiadomości Literackich" moskiewska „Litieraturnaja Gazieta" miała wydać specjalny numer polski. Po długich miesiącach ukazał się w końcu numer opatrzony nietaktownym wstępem, numer, w którym redakcja czy tłumacze dość bezceremonialnie okroili utwory swych polskich kolegów. Ale to nie wszystko. Numer ten był psim figlem władzy sowieckiej. Nie opatrzony numeracją kolejną, wydrukowany tylko na pokaz, numer w ogóle nie wyszedł, nie dotarł do czytelnika sowieckiego, nie był w ogóle w sprzedaży. Ten kant, kawał naiwny, łatwy do zdemaskowania, był odpowiedzią na zapoczątkowane przez nas zbliżenie kulturalne. To prawie jakby ktoś w odpowiedzi na wyciągniętą przyjaźnie rękę odrzucił wypchaną papierami rękawiczkę. Jak wobec tych metod wyglądać będzie dalsza sprawa zbliżenia pisarzy sowieckich z ich kolegami europejskimi? Jak współpracować ma z Sowietami Liga Obrony Kultury czy PEN-Club? Oczywiście, literatura obejdzie się bez wszelkich lig, kongresów i bankietów. Dobra książka pisarza sowieckiego znajdzie zawsze czytelników w Polsce. Każda książka autora cudzoziemskiego będzie nadal w Sowietach podlegała politycznej cenzurze. Uważać musimy podobny stan rzeczy za szkodliwy i walczyć z nim będziemy w imię zasady wzajemnej wolności słowa. Niemniej podobne postawienie sprawy moralniejsze jest od fałszu i oszustwa. Zostaliśmy przez władzę sowiecką oszukani prymitywnie i cynicznie. Nie przez pisarzy sowieckich, ale przez władzę sowiecką. To rozróżnienie wydaje mi się rzeczą zasadniczą. Nie wierzę, aby takie psie figle mogły być pomysłem naszych kolegów rosyjskich. Pachnie to zbyt wyraźnie polityką zawodową, a przyznać trzeba, że zapach ten przeważnie jest dość przykry. Europa dzieli się dziś na państwa, które swych pisarzy umundurowały, i na kraje, w których pisarze chodzą często może bez butów, ale po cywilnemu. Dziś po incydencie z numerem polskim w Sowietach, nauczeni i bogatsi w doświadczenie, pilnie będziemy uważali, czy mamy honor z cywilnym czy z umundurowanym pisarzem. Gdy przyjeżdża do nas pisarz sowiecki, wystę- 1935 359 puje oficjalnie w asyście urzędników ambasady. Dziwne aż, jak ci pisarze Rosji komunistycznej staranni są w przestrzeganiu protokołu, form dyplomatycznych, jak jednozgodni są w każdej dyskusji z ich oficjalnym politycznym opiekunem. Wszystko to razem obrzydza nieco zbliżenie kulturalne i kontakt osobisty. Głupia jest sytuacja, gdy nie te same prawa obowiązują obie zainteresowane strony. Nie pierwszy to raz spotykam się z tą cyniczną metodą. Zbliżenie kulturalne polega na swobodzie propagandy sowieckiej w Polsce i na niedopuszczaniu książek polskich do Sowietów. Humanitaryzm obowiązuje tylko jedną stronę. Wsadzenie komunisty do polskiego więzienia nazywa się terrorem faszystowskim, a rozstrzeliwanie robotników w Sowietach nazywa się obroną proletariatu. Nie ma możności przeprowadzenia dyskusji, bo jedna ze stron nie dopuszcza do głosu. A przecież moglibyśmy mówić ze sobą, my, pisarze nieobojętni na krzywdę ludzką, bez względu na to, pod jakim ją popełniono hasłem, sztandarem czy emblematem. Próbowaliśmy nieraz. Zniechęca do nowych prób pewność, że na każde uczciwie wypowiedziane zdanie otrzyma się w odpowiedzi frazes polityczny, tanią „agit-kę" albo dyplomatyczną grzecznostkę. Był czas, gdy pisarze służyli sprawie człowieka. Zola nie uzgadniał swoich opinii z urzędnikami francuskimi. Gogol nie prosił cenzora, aby mu pomógł uzgodnić sztukę z aktualną polityką caratu. Rolland nie wypełniał pilnie zleceń francuskiego biura propagandy. Głosy pisarzy były głosami sumienia świata. Dziś coraz bardziej wszelkie kontakty literackie zmieniają się w bankiety dyplomatyczne, a wystąpienia pisarzy polegają na namiętnej obronie zbrodni popełnianych przez własny kraj i na równie namiętnym oskarżaniu zbrodni innego kraju czy ustroju. Pisarze, którzy chcą walczyć wspólnie o wolność słowa i sumienia, o sprawiedliwość i człowieczeństwo, muszą być ludźmi niezależnymi od zleceń przydzielonych im polityków. Bez szczerości i niezależności wszystkie „fronty do walki z faszyzmem", „obrony kultury" i „zbliżenia kulturalne" staną się tylko okazją do kantów politycznych, do psich figlów i cynizmu. Pisarz, który chce na forum europejskim występować dziś w obronie wolności słowa i kultury, musi przedstawić polityczne „entlausungschein". Dowód odwszawienia. 360 1935 253 Nr 36, 8 września W Warszawie odbywa się teraz międzynarodowa olimpiada szachowa. Skoncentrowała się na nas uwaga.prasy całego świata prawie jak na Abisynii. Nasi Abisyńczycy trzymają się dzielnie i Polska walczy o jedno z pierwszych miejsc w turnieju. Nie jestem dobrym szachistą. Jestem przeciętnym, normalnym fuszerem, który potrafi obliczyć na szachownicy dwa lub trzy posunięcia, ale mam sympatię do szachistów, lubię tę grę i poszedłem, aby popatrzeć na tytaniczne zmagania się kilku Frydmanów i Tartakowera. Kiedyś, gdy jako uczniak grywałem namiętnie w szachy, kryjąc się z tą namiętnością zaszedłem „na górkę" do Semadeniego313. Jeśli mnie pamięć nie myli, stałym partnerem był mój kolega szkolny Apenszlak. Ojciec nie pozwalał mi spędzać całych dni na tej męczącej, ale dość bezpłodnej zabawie, kryjąc się więc, z minami spiskowców zakradliśmy się do Semadeniego. „Na górce" stało parę bilardów i kilkanaście stolików zastawionych szachami. Panowie z brodami, ale bez marynarek, a raczej surdutów, podobni do mężczyzn z obrazów Maneta, wykrzykiwali tajemnicze słowa w rodzaju: „Dubla do rogu!" albo: „Trypla do środka!" Przy stolikach z szachami stały tłumy kibiców. Grali wtedy u Semadeniego najwybitniejsi szachiści warszawscy. Była to jak gdyby akademia szachowa. Kibice, zainteresowani zjawieniem się dwu nieznanych młodych ludzi, otoczyli nasz stolik z uważnym i wyczekującym milczeniem. Pierwsze normalne ruchy pionków i wyprowadzenie konia nie wzbudziły żadnej sensacji, ale już po moim czwartym posunięciu chór kibiców stęknął „eech" i rozproszył się. Został tylko jeden młody człowiek, dość nie ogolony, który po skończonej partii zaproponował, że zagra na pieniądze. O pięćdziesiąt kopiejek, i da wieżę fory. Proponował mi nawet dwie wieże i dwadzieścia kopiejek. Nie straciłem tych dwudziestu kopiejek tylko dlatego, że zjawił się mój ojciec. Zburczał mnie, że tracę czas na szachy, kazał mi iść do domu i zasiadł do partii szachów z jakimś sławnym Kanarienfoglem, bratem wielkiego Kanarienfogla. Ojciec mój spędzał sporo czasu u Semadeniego. Gdy w poczekalni zebrało się już paru pacjentów, służąca biegła po ojca „na górkę". Ojciec mój umiał znakomicie poddawać melodię i słowa graczom w szachy. Wychodząc nucił pod nosem: „Ja mu wezmę tego kouń", albo: „To nie on weźmie pion". Gdy wracał po paru godzinach, cała sala ryczała chórem te piękne, ale dość bezsensowne słowa. Szachiści mają swoje powiedzonka. Nie widziałem jeszcze szachisty grającego w milczeniu, a przecież na olimpiadzie szachowej panuje nabożna i skupiona cisza. Słychać tylko tykanie zegarów kontrolujących czas i ciche westchnienia kibiców. 313 Kawiarnia Semadeniego mieściła się przy placu Teatralnym pod filarami gmachu opery. 1935 361 Reprezentowane są wszystkie niemal kraje świata, ale co tu gadać, prawie wszyscy gracze są Abisyńczykami. Wytworny starszy pan, sir J. Thomas, gra właśnie z jakimś Abisyńczykiem reprezentującym Litwę czy Łotwę. Abisyń-czyk jest bardzo brudny, dłubie już nie palcami, ale rękami w nosie, ale sir John Thomas patrzy na niego z bojaźnią i podziwem. Abisyńczyk wymyślił jakąś piekielną nieznaną chytrość, pakując się naprzód czterema pionami. Na innej szachownicy zmaga się Anglik Golombeck z Amerykaninem Horowit-zem. Obaj mają dość abisyńskie nosy i równie godne reprezentują zdolności do spekulacyjnego myślenia narodów anglosaskich. Oczywiście, najwięcej kibiców i największe zainteresowanie jest przy stołach polskiej drużyny. Polacy trzymają się znakomicie. Dwu Frydmanów, Tartakower, Najdorf i Makarczyk, który nie jest Abisyńczykiem, reprezentują naród polski. Jakiś czerwony na twarzy ksiądz rozmawia szeptem ? chałaciarzern, który stoi bliżej i widzi lepiej przebieg partii. „Co, panie, wziął konia?" - »On nie jest taki kozak na Frydmana, żeby on mu brał konie. Niech on spróbuje wziąć. Ja nic więcej nie powiem, niech on spróbuje" - odpowiada Abisyńczyk zapatrzony w tajemniczy gąszcz figur szachowych. Jakiś siwy major, ocierając pot z czoła, przeciska się przez tłum kibiców i dość tubalnym szeptem podaje radosną wiadomość: „Tartakower już go ma. Górą nasza!". Abisyńczycy krążą po sali w nastroju podniosłej godności i z pewną życzliwą protekcjonalnością zwierzają nie-Abisyńczykom swoje przewidywania. O, biedny narodzie wybrany! Tu, na tej sali, ozdobionej sztandarami wszystkich państw świata, przywrócono cię do godności ludzkiej. Zostawiono ci ten mały kwadrat po-kratkowany, na którym rozmieszczasz swą dumę narodową seriami precyzyjnie obmyślonych posunięć. Młodzi chłopcy, Uczniacy z zadartymi nosami, patrzą na wasze abisyńskie nosy z uwielbieniem. Przestaliście być na chwilę „rakiem toczącym ciało narodu", pariasami pogardzanymi, jedynymi i wyłącznymi sprawcami wszystkich nieszczęść ludzkości. Jesteście tu reprezentantami Polski, mistrzami walczącymi o palmę pierwszeństwa. Żeby się tylko warn w kędzierzawych główkach nie przewróciło. To tylko noc świętojańska, a raczej „świętojerska", jedyna noc, w którą ma prawo zakwitnąć wasza abisyńska paproć. Łagodna, czysta i oderwana od życia abstrakcja, walka narodów o pierwszeństwo w szachach, bezkrwawa wojna, w której wolno warn być rycerzami, światu nie wystarcza. W grze, którą świat prowadzi, inne prawa warn przysługują i inne waszym przeciwnikom. Jesteście pionami, które gdy nawet dojdą do końca szachownicy, nie mogą się stać figurami. Biedny narodzie wybrany. W bardzo złych dla ciebie czasach przyszła ta olimpiada szachowa. Niewiele to pomoże, że jesteście bardzo sympatyczni, że wasze abisyńskie nosy poczciwie kiwają się nad polskimi szachownicami. I tu są chorągwie, odznaki, honor narodów i bojowa postawa. Ale to nie naprawdę. To tylko zabawa. Na tej większej szachownicy nie ma już żadnych praw, nie ma myśli, nie ma równości startu, sa_ tylko chorągwie, bojowe oznaki, honory, przywileje rasowe, karność i bojowa postawa. *->-:.¦ S-B. 1 c ^ 362 1935 254 Nr 37,15 września Coraz częściej dochodzą nas tragiczne głosy młodzieży. Czyż może nie być tragiczny głos człowieka, który czuje swą zbyteczność na świecie? Po cóż się uczyć, pchać przez szkoły i uniwersytet, skoro ma się posiąść wiedzę nikomu niepotrzebną. Młody lekarz szuka korepetycji z łaciny albo z matematyki i zarabia dwa złote dziennie, pomagając przygotować się do matury chłopcu, który za parę lat uzyska dyplom inżyniera i szukać będzie posady nauczyciela ludowego. Młodzi chłopcy, którzy teraz właśnie po skończeniu szkół idą na uniwersytety czy politechnikę, świadomi swej tragicznej sytuacji, nie cofają się przecież mimo trudności startu życiowego. Naturalną jest rzeczą, że łączą swe nadzieje życiowe z pragnieniem zmiany ustroju. Rozglądają się na wschód i zachód, szukają wiary w przyszłość. Dawna szkoła germanizowała albo ruszczyła. Tak się przynajmniej zwykło mówić. Sądzę, że jest to mniemanie dość nie skontrolowane. Dawna szkoła polonizowała. Przez naturalną reakcję młodzież nabierała poczucia narodowego. Dziś bardziej buntownicze, bardziej samodzielne jednostki odwracają się od form życia, które nie dają im szans rozwoju. Głosy młodzieży wchodzącej w życie coraz bardziej zdecydowanie domagają się gospodarki planowej. Nie wystarcza im to, co robi rząd czy samorząd, taki czy inny fundusz walki z bezrobociem. Zdawać by się mogło, że mając do wyboru socjalizm i faszyzm czy hitleryzm, inteligentna młodzież ideowa wybierze raczej wszechludzką ideę socjalistyczną. Łatwiej przecież można sobie wyobrazić człowieka, poruszonego niesprawiedliwościami społecznymi, wierzącego w zwycięstwo socjalistyczne, niż inteligenta, który w dzisiejszej Polsce wierzy w rasizm. Ale wśród naszej młodzieży można zaobserwować pewne znużenie moralne. W pismach, wydawanych przez młodzież, ciągle czyta się o realnej polityce, nie przestrasza ich cynizm demagogii, obce im są idee sprawiedliwości. Niecierpliwe dążenie do natychmiastowej poprawy pociąga w stronę Niemiec hitlerowskich. Propaganda hitlerowska uprawiana nawet przez korespondenta gazety rządowej, nie skontrolowane i lekkomyślne wiadomości o poprawie ekonomicznej w Niemczech przyjmowane są jak radosne zapowiedzi nadchodzącego ustroju. W ostatnim numerze „Buntu Młodych" zastanawia artykuł Mam lat trzydzieści314. Autor powiada: „Bez wielkiego krzyku i ceremoniału obrzędowego ala rozmaite piatiletki wzięli się Niemcy do rozbudowy wielkich autostrad". Autor tego artykułu nigdy nie słuchał radia niemieckiego, jeśli może powiedzieć, że Niemcy robią coś bez krzyku i ceremoniału obrzędowego, a może raz słuchał takiego ceremoniału obrzędowego, ogłuchł od krzyków 314 St. Żejmis, Dokąd idzie młodość. Mam lat trzydzieści, „Bunt Młodych", 1935, nr 16-17. 1935 363 hitlerowców i teraz jako głuchy myśli, że panuje tam cisza. Wielkie autostrady militarne robi się w Niemczech z pompą i straszliwym wrzaskiem. Że Niemcy nie stosują wrzasku, tego nie powiedziałby sam Goebbels czy nawet Smogo-rzewski . Dalej czytamy: „Długo wydaje się, że nie ma innej prawdy, poza prawdą Słonimskiego. Odurza życie, gdy się ma lat dwadzieścia, życie, które się garnie pełnymi garściami, jak dojrzałe winogrona. Imponują wtedy starzy". Wydawać by się mogło, że pisze to osiemnastoletni chłopiec, ale przecież autor wyznaje w tytule, że ma lat trzydzieści, nie ma więc między nami takiej wielkiej różnicy. Ja jeszcze nie skończyłem czterdziestu, a on już skończył trzydzieści. Jesteśmy obaj stare konie, a autor nie jest dzieciną, która gaworzy ze staruszkiem. W tym samym numerze pisma młodych zarzuty przeciw mnie sformułowane są wyraźniej w wierszyku p. Podjadka. Szydzi on ze mnie i ma mi za złe, że chcę, aby było „lepiej na świecie", że chcę „aby człowiek kochał człowieka", ale nie mówię, jak to osiągnąć. Istotnie, nie mam recepty na zbawienie świata i nie udaję, że ten kamień filozoficzny noszę w kieszeni od kamizelki. Natomiast coraz więcej jest młodzieńców, którzy nie wiedzą jeszcze, o co chodzi, ale już wiedzą, że trzeba brać za mordę, aby realizować program, którego jeszcze nie mają. Śledzę uważnie głosy ludzi młodych. To sprawy o znaczeniu największym. Trudna jest rozmowa z ludźmi zniecierpliwionymi. Wiem, jak źle jest młodzieży w Polsce. Ale w tym, co wypisuje „Bunt Młodych", nie ma prawdy. Więcej tam dyktatorskich snobków i snobów literackich niż ludzi, którzy wchodząc w życie, szukają ludzkich i rozumnych rozwiązań. W numerze poprzednim jakiś młodzieniec buszujący po Paryżu opowiedział nam swe wrażenia z kongresu pisarzy w obronie kultury31 . Jedyną rzeczą konkretną był podziw dla jego przyjaciela, młodego nazi, który dumnie ze swastyką hitlerowską paradował na kongresie. Lekki zapaszek erotyczny unosi się nad tym zwierzeniem. Dawniej poszukiwacze nowinek przechodzili od neokatolicy-zmu via pederastia do komunizmu. Dziś przybył jeszcze mistycyzm narodowy i rasowy. O sprawach poważnych, o tragedii ludzi młodych w Polsce nie można mówić z dziubasami. Ci ludzie poważni, którzy nieraz wypowiadają się na łamach „Buntu Młodych", powinni przewietrzyć atmosferę pisma. Skończyć z tym zapaszkiem snobizmu, erotyzmu i kokieterii. Już się teraz nie jest ani komunistą, ani neokatolikiem, już się teraz nie nosi szerokich spodni i jasnych kapeluszy. Nosi się ciemne kapelusze i jest się imperialistą. Przyjęła się również moda sympatii dla Włoch. Mussolini ma rację. Abisyńczycy są dzicy, więc trzeba ich cywilizować bombami gazowymi. Ale rozbyczona młodzież zapomina, że taki powrót do polityki przedwojennej jest klęską, jest wyrzeczeniem się idei sprawiedliwości międzynarodowej, jest groźnym powrotem 315 Kazimierz Smogorzewski był korespondentem „Gazety Polskiej" w Berlinie. 316 Czesław Miłosz, Na zjeździe antyfaszystów, „Bunt Młodych", 1935, nr 14-15. 364 1935 do prawa dżungli adv kich rozbyczeńców silniejszy chwyta za gardło słabszego. Wielu jest ta-szona Liga Naród' °ies^cycri s'?> ze „mdły pacyfizm" wziął w łeb, że ośmie-„bez wielkiego krz tSt'ac^a reszt? autorytetu. A co się stanie, jeśli Niemcy również Śląsk i korvt^ ' cerern0H'ału obrzędowego" wezmą Austrię, a może "^ Bo przecieżjeśli będą silniejsi, to będą mieli rację. 1935 365 255 Nr 38, 22 września Teatry państwowe wystawiły parę nieudanych farsideł i ogłosiły skład osobowy swojej „dyrekcji generalnej". Niemało musi być tych dyrekcji, jeśli jest „dyrekcja generalna". W spisie tym nie ma zarządu Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej, nie ujawniono tam nazwisk Zawistowskiego i Kadena. Ale i to, co ogłoszono, wystarczy. „Kierownictwo literackie B. Gorczyński (doradca literacki), dr L. Pomirowski (kierownik literacki), i dr T. Terlecki (sekretarz kierownictwa literackiego)". Jest w tym spisie jeszcze „szef wydziału prasy i propagandy" p. Świerczewski. Porządek musi być. Gdy „doradca literacki" chce doradzić „kierownikowi literackiemu", żeby wystawił Kubusia, zwraca się do „sekretarza kierownictwa literackiego", który „kierownikowi literackiemu" referuje radę „doradcy literackiego". Po uzyskaniu aprobaty „sekretarza Towarzystwa" Zawistowskiego i „delegata Towarzystwa" Kadena idea wystawienia Kubusia zostaje przychylnie przyjęta przez „generalnego dyrektora teatrów TKKT" Szyfmana i dopiero wtedy „szef wydziału prasy i propagandy" daje komunikat, że „Teatr Letni wraca do właściwych mu zadań"(?). Po całej serii klap i głupstw sztab kierowników jeszcze się wykłóca po pismach i chwali, jakich to cudów dokonano. Wystąpił niedawno z wielka fili-piką p. Zawistowski. Chwali się, że przecież były i dobre przedstawienia. Udaje, że nie rozumie tak prostej rzeczy, że gdy się zagarnia wszystkich niemal aktorów i reżyserów, gdy się gra kilkadziesiąt sztuk rocznie, muszą się zdarzyć przedstawienia udane. Ale chodzi o to, że są to zdarzenia wyjątkowe na tle szmiry, nudy i gorączkowego pościgu za sukcesem kasowym. Dobre przedstawienia bywały i bez tego rodzaju opieki państwowej. Widzieliśmy niejeden świetny sezon w Polskim, Narodowym, Ateneum czy Małym bez falangi kierowników i doradców, bez blagi i państwowo-twórczych manifestów. Ogólny poziom jest fatalny, atmosfera w teatrach senna, gospodarka nieudolna. I po co to wszystko? Państwo nie potrafiło zapewnić teatrom niezależności finansowej, i bardziej niż kiedykolwiek teatr, który miał niby stać się narzędziem idei (jakiej idei, tego, oczywiście, nikt nie wie), ugania się za byle ordynarnym farsidłem dla podratowania kasy. Naturalnie, p. Zawistowski tego wszystkiego nie widzi. W trosce o dobro ogólne p. Zawistowski piętnuje wszystkich, którzy krytykują gospodarkę jego i jego pomagierów. Moralność p. Zawistowskiego ma tylko jedną odpowiedź na moje argumenty. Oczywiście, mszczę się za to, że teatry państwowe odrzuciły mi Rodzinę. Wraca ciągle do tych aluzji, wspomina, jak to próbowałem dostać się na scenę TKKT. Odrzucenie Rodziny, a raczej niezgodzenie się na wymagany przeze mnie termin, było szkodliwe, ale nie dla mnie, tylko dla teatrów państwowych. Ja wyszedłem na tym doskonale, bo sztuka miała ogromne powodzenie. Grana była sto kilkadziesiąt razy przez Jaracza i w szeregu miast prowincjonalnych. Jeśli chodzi 366 1935 0 zarzuty natury moralnej, to może ja miałbym prawo oskarżać kierowników teatru o prywatę. Czym się kierowali ci panowie, robiąc trudności mojej sztuce? Czy aby nie zemstą i animozją prywatną? Moralność p. Zawistow-skiego nie potrafi zrozumieć, że można pisząc o teatrze nie liczyć się z własnymi interesami autorskimi, które też zresztą nie są jedynie prywatną 1 finansową sprawą. Czy p. Zawtstowski przypuszcza, że gdybym pisał dobrze o złych przedstawicielach albo wcale o teatrze nie pisał, i wtedy nie wystawiono by mi sztuki? W tym moralnym pojedynku z p. Zawistowskim nie będzie między nami zrozumienia, dopóki innymi myślimy kategoriami Nie łudzę się też nadzieją, że potrafię choćby jednego z braci Jędrzejewi-czów przekonać o szkodliwości prowadzenia państwowego bałaganu teatralnego i o tym, że pp. Kaden, Pomirowski i Zawistowski nie mają zielonego pojęcia o teatrze, bo obaj bracia Jędrzejewicze na teatrze się nie znają i więcej mają zaufania do swojego sierżanta Zawistowskiego niż do mnie. Od czasu powstania TK.KT rząd nasz zasiada w pierwszym rzędzie i premier bywa na premierach. Gdy widzę roześmiane twarze niektórych naszych mężów stanu, rozradowanych byle farsidłem, nie mogę się oprzeć melancholii i obliczam w myśli, wiele to jeszcze lat trzeba, aby ludzie, którzy z teatrem nic wspólnego nie mieli, nabrali smaku i zrozumienia dla spraw sztuki. Z pewnością nabiorą zrozumienia, bo są pilni, ale ten sposób krzewienia kultury teatralnej wśród rządu jest może zbyt kosztowny. W ostatnim numerze pisma „Teatr"317 wydawanego przez TKKT znajdujemy opis stosunków teatralnych w Niemczech. Czytamy tam: „Hitler jest częstym bywalcem teatralnym, śledzi on bacznie wszelkie posunięcia w tej dziedzinie, i rząd nazistów ani na chwilę nie zapomina o doniosłości teatru w życiu narodu niemieckiego, którego teatr -jak to podkreślił Goebbels - uprawiał do niedawna tylko sztukę dla sztuki, zapominając o właściwym posłannictwie teatru. Shakespeare zyskał sławę światową, bo był dobrym Anglikiem, Corneille, bo był dobrym Francuzem, a Goethe, bo był dobrym Niemcem". Czyżby istotnie polskie teatry państwowe zgadzały się z genialną myślą Goebbelsa? Można by się posprzeczać, czy Goethe był rzeczywiście takim dobrym Niemcem w znaczeniu nacjonalistycznym? Można by zapytać, czy zwalczani „wrogowie narodu", Molier, Gogol lub inny Shaw, nie zyskali sławy, albo co rozsądniej-sze, zapytać, czy nie byli dobrymi obywatelami kraju? Teatr niemiecki uległ rozkładowi. Jest to fakt zbyt znany, aby na ten temat jeszcze dyskutować. „Zglajchszaltowanie" doprowadziło teatry niemieckie do upadku. Czy ma się to powtórzyć i u nas? Nie sądzę. Teatr w Polsce będzie i nadal służył sztuce. Trzeba się tylko wyrzec niepotrzebnej zabawy w mętną propagandę rzeczy nieistniejących. Trzeba wziąć odpowiedniejszych ludzi, ograniczyć się do teatrów dzielnicowych czy też do jednego teatru reprezentacyjnego, subsydiowanego przez państwo. Zlikwidować czym prędzej wszystkich „generalnych kierowników", „doradców" i „szefów", a belfrów odesłać do szkoły. ' Opieka rządów nad teatrami, „Teatr", 1935, nr 10-12. 1935 367 256 Nr 39, 29 września Pismo ,J?olonia" 318 W numerze z dn. 1 września br. zamieszcza dość sensa- cyjną wiadomość. Według informacji tego pisma agencja „Press" podała do prasy następującą informację: „Minister oświaty W. Jędrzejewicz zarządził, iż polscy funkcjonariusze państwowi wyjeżdżający za granicę w celach naukowych, artystycznych lub innych nie mogą udzielać żadnych wywiadów i enuncjacji prasowych bez uprzedniego uzgodnienia ich z polskim przedstawicielstwem dyplomatycznym. Analogiczne obowiązki nakłada się na osoby, które nie będąc funkcjonariuszami państwowymi, reprezentują za granicą życie kulturalne Polski, biorąc udział w zjazdach naukowych lub artystycznych". Jeśli istotnie podobne rozporządzenie wyszło, pisarze polscy nie będą mogli brać udziału w międzynarodowych zjazdach PEN-Clubów czy też w zjazdach pisarzy zorganizowanych w Związku Obrony Kultury. Na zjazdy międzynarodowe lepiej będzie wysyłać urzędników przywykłych do referowania „urzędowych kawałków" albo przydzielać każdemu pisarzowi anioła-stróża z teczką. Widzieliśmy już takich pisarzy sowieckich, faszystowskich i hitlerowskich, oprowadzanych za rączkę przez urzędników. Nie bardzo chce się nam wierzyć, że takie rozporządzenie wydano naprawdę, bo tego rodzaju policyjna kontrola każdego zagranicznego wystąpienia pisarza jest czymś absurdalnym wobec dość szeroko stosowanej wolności słowa w Polsce. Gdyby podobne rozporządzenie było wydane naprawdę, szkodliwość tej kontroli dyplomatycznej przerastałaby znacznie jej trudny do zrozumienia pożytek państwowy. O jaką tu chodzi kontrolę? Jakie nasi dyplomaci będą stosowali kryteria? Wiadomo, o czym nie wolno mówić pisarzom hitlerowskim, o czym nie chcą czy nie mogą mówić pisarze sowieccy. Ale u nas podobna cenzura jest dość utrudniona, bo co się może bardzo spodobać Grzybow-skiemu w Pradze, może się nie spodobać Mościckiemu w Tokio319. W zjazdach międzynarodowych jako oficjalni delegaci występują zawsze pisarze aż zbyt prawomyślni. A może są to echa wystąpienia Miriama, owego słynnego skandalu, kiedy to „Miriam w bęben uderzyła" i wykonała taniec brzucha przed prezydentem Francji? Jeśli chodzi o wystąpienia propagandowe, sądzę, że rozsądniejsze byłoby, gdyby literaci kontrolowali naszych mężów stanu niż odwrotnie. Wpadł mi w rękę niedawno tekst przemówienia propagandowego, które wygłosił w Brazylii b. marszałek senatu i kandydat na szefa rządu, prof. Szymański. Proszę posłuchać, bo warto: „Dla Polaków Brazylia to zaczarowany kraj, o którym marzy się jak w bajce. O Brazylii składają się (?) pieśni, piszą się (?) 318 „Polonia", dziennik informacyjno-publicystyczny o orientacji chadeckiej, wydawany w Katowicach w latach 1924—1939. 319 Wacław Grzybowski był wówczas ambasadorem Polski w Pradze, a Michał Mościcki (syn prezydenta) w Tokio. 368 1935 1935 369 poematy, chodzą (?) całe (?) legendy... Dość wspomnieć, że każdego tygodnia po kilka razy słyszymy przez radio ulubioną uroczą piosenkę o Brazylii - jest to tak zwane Tango brazylijskie". Po tej dość zjadliwej krytyce polskiego radia p. marszałek Szymański kazał puścić gramofon i odegrać publicznie tango Własta. W końcu swego propagandowego przemówienia powiedział: „Rzecz dziwna - również muzyka i słowa tanga, jak i cudowne wierne obrazy Brazylii w poemacie zostały stworzone przez ludzi, którzy nigdy Brazylii nie widzieli, bo ani Konopnicka, ani Włast, autor przytoczonego tekstu Tanga brazylijskiego, nie byli w Brazylii". Szkoda, że był w Brazylii p. marszałek Szymański. Zestawienie Konopnicka-Włast jest, oczywiście, bardzo dla Konopnickiej zaszczytne, ale niezupełnie trafne. Znakomity polski mąż stanu jest tak namiętnym zwolennikiem Własta, że nawet kazał przetłumaczyć na portugalski „cudne słowa" tanga: „Gdy brazylijskie słońce pali, Atlantyk cicho szumi wdali. Tęsknotą serce w nas się żali. Namiętna miłość budzi się". Wiemy już od dawna, że wielu naszych mężów stanu utrzymuje kontakt z literaturą wyłącznie za pośrednictwem kabaretu, ale ta namiętność do cudnych słów Własta powinna być bardziej opanowana. Ktoś, kto ma trochę taktu i kultury, powinien istotnie kontrolować podobne wystąpienia propagandowe. Tylko że to nie my będziemy kontrolowali dygnitarzy państwowych, ale właśnie marszałek Szymański ma nas kontrolować. Kiedyś po przewrocie majowym, gdy ludzie obecnie rządzący Polską przyszli do władzy, toczyły się charakterystyczne rozmowy na temat współpracy literatów z sanacją. Dawni towarzysze walk z endencją zostali potraktowani dość chłodno. „Nie potrzeba nam talentów, nam potrzebne są charaktery". Nie dowiedziałem się nigdy, o jakie to charaktery chodziło, o złe czy o dobre. Myślałem, że do pisania potrzebny jest zarówno talent, jak i uczciwy charakter. Nie mogłem się domyślić, co jest najlepszą próbą charakteru. Teraz już wiem, że aby zdać egzamin na charakter, trzeba być endekiem, gdy endecja jest przy władzy, a sanatorem - gdy sanacja, i trzeba popisać się taką postawą jak Smogorzewski w Berlinie. Pod tym względem sanacja podobna jest do Kościoła katolickiego. Większa jest radość z jednego nawróconego Smogorzewskiego niż z dziesięciu sprawiedliwych320. Jeśli istotnie minister Jędrzejewicz wydał podobny nakaz cenzurowania pisarzy, jest to nowa i dość dziwaczna próba tworzenia pozornego podobieństwa Polski do krajów o władzy dyktatorskiej. Na szczęście, są to wciąż jeszcze pozory. Ludzie obecnego reżimu należą do innego pokolenia, wywodzą się z innego klimatu kulturalnego i prawdziwe metody faszyzmu czy hitleryzmu są obce ich psychice. Próby krępowania wolności literatury wydają się w obecnej sytuacji zarówno niezrozumiałe, jak i niebezpieczne. Łatwiej zawsze jest ograniczyć wolność ludzką niż przywrócić odebraną swobodę. 257 Nr 47, 24 listopada ,321 Po przyjeździe do Warszawy wpadłem od razu w sprawę wawrzynów Wydawało mi się, że to niezabawne. Co to kogo może obchodzić, że taka śmieszna instytucja jak Akademia rozdaje jakieś malowanki? A jednak przekonali mnie faceci. To jest zabawne. Przede wszystkim można było dowiedzieć się wielu nowych i ciekawych rzeczy. Kto z nas, na przykład, wiedział, że Zofia Urbanowska, autorka najpopularniejszych powieści dla młodzieży jest „właścicielką realności". Gdyby nie Akademia, nigdy bym się nie dowiedział, i tak by już życie przeszło. Dowiedziałem się, że jest dwu Ignacych Paderewskich. Jest jakiś drugi, podobno znakomity mówca. Wielu ludzi się skarży, że wawrzyny rozdawano niesprawiedliwie. Powiedziałbym raczej: niedokładnie. Jest pisarz Kleszczyński i pisarka Krzywicka, a dostała pani Kleszczyńska i pan Krzywicki. Może za to, że ktoś był żoną Kleszczyńskiego albo jest mężem Krzywickiej, należy się jakaś rekompensata, ale czy Akademia jest od takich spraw? Mówią, że przy odznaczaniu wawrzynem dochodziło do dramatycznych momentów. Każdy z akademików przedstawiał swego kandydata - i zaczynały się targi. Czasem ustalano nadanie wawrzynu krakowskim targiem, to znaczy, że depeszowano do Krakowa do Rostwo-rowskiego, żeby się spontanicznie sprzeciwił. Najdramatyczniejsze sceny rozegrały się przy próbie odznaczenia złotym wawrzynem naczelnika wydziału TKKT Władysława Zawistowskiego. Sekretarz TKKT i b. krytyk teatralny Władysław Zawistowski bardzo się podobno opierał, ale w końcu przekonał go naczelnik wydziału Władysław Zawistowski, który się upierał, żeby go odznaczyć. Był to po prostu gwałt, a nawet samogwałt. W podobnych okolicznościach został odznaczony srebrnym wawrzynem radca ministerstwa Michał Rusinek. Ja także podobno dostałem złoty wawrzyn, ale tylko na chwilę. Miałem wawrzyn przez jedną noc. Byłem wtedy na północnym Atlantyku , i niestety, nie zawiadomiono mnie w porę. Co bym sobie użył tej nocy, to bym użył. Podobno przyznano mi wawrzyn większością głosów, posiedzenie zamknięto, ale nazajutrz zarządzono powtórne głosowanie, bo przyszła „tieliegrama" od Rostworowskiego. Odebrali. Wstyd mi się teraz pokazać na mieście. Każdy ma, a ja nie mam. Można się tym pocieszać, że wawrzyn akademicki jest jak dom akademicki, i ze względu na ilość, i ze względu na towarzystwo. 320 Kazimierz Smogorzewski był przed 1926 r. współpracownikiem prasy narodowej demokracji, m.in. „Gazety Warszawskiej". 321 Od 1934 r. Polska Akademia Literatury przyznawała nagrody, „Wawrzyny Akademickie" (złote i srebrne), nadawane twórcom i osobom zasłużonym dla piśmiennictwa polskiego. 322 We wrześniu 1935 Slonimski odbył podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie przebywał kilka tygodni. Atlantyk pokonał na pokładzie M/s Piłsudski, a efektem tej wyprawy były Listy z. Ameryki, publikowane w „Wiadomościach Literackich" na przełomie 1935/36 r. fis; 370 1935 1935 371 Może i lepiej, żeby się pytali, dlaczego ktoś nie dostał wawrzynu, niż żeby się mieli pytać, dlaczego dostał, ale są to pociechy ludzi przez życie zdeptanych. Pisarze, którym nie dano albo których za karę zostawiono na drugi rok, są teraz swoją drogą w sytuacji dość efektownej. Gdyby wszyscy mieli, odznaczenie, przestałoby być odznaczeniem. Nas paru stanowi tło. Na moim tle dopiero błyszczy pięknie wawrzyn Konara czy konar wawrzynu. U nas w redakcji jeszcze jako tako. Nikt nikogo w oczy wawrzynem nie kłuje, bo na całą redakcję „Wiadomości Literackich", „Skamandra" i „Pologne Litteraire" jeden tylko Breiter ma wawrzyn, i to jako znajomy i adwokat. Poszedłem na uroczyste posiedzenie akademii, żeby przynajmniej konsumpcją przy bufecie wyrównać hańbę, która mnie spotkała, ale do bufetu nie odznaczonych nie puszczali. Stojąc na progu sali posiedzeń, wysłuchałem jedynie wielkiej mowy Kadena O powołaniu pisarza. Właściwie powinno się to nazwać: O powołaniu pisarza na stanowisko urzędnika państwowego. Zrobiło się teraz w literaturze parę klas. Pierwsza klasa to akademicy naznaczeni, druga to dokooptowani, trzecia to literaci odznaczeni złotym wawrzynem w pierwszym roku, czwarta to odznaczeni w drugim roku. Może mi w czwartej klasie stawka wyjdzie, ale nie bardzo na to liczę. Wszystko zresztą są to sprawy błahe i zwykłe. Akademie są od tego, żeby robiły głupstwa, a pisarze od tego, żeby dobrze pisali. Ale są czasem sprawy już nie wesołe czy żartobliwe, lecz ponure. Ludzi skądinąd spokojnych i łagodnych ogarnia pasja gierek. Tracą poczucie humoru. Staff, zamiast leżeć spokojnie i odbijać w sobie niebo, występuje z brzegów z powodu jakiegoś Ruffera323. A nawet Nałkowska przekracza „Granice"324. Wydźwiga się, podnosi łeb jakaś koszmarna służbistość, ogarnia ludzi, którzy przez życie przeszli w uczciwej niezależności myśli, nagły głód uznania czy też jakaś słowiańska dostojewszczyzna. Odznaczono adwokatów. Przeciw kandydaturze świetnego i zasłużonego obrońcy politycznego, przeciw człowiekowi, który swą bezinteresownością zdobył powszechny szacunek, wystąpił nąjzawzięciej Karol Irzykowski. Długoletni współpracownik pisma socjalistycznego wystąpił przeciw odznaczeniu Leona Berensona. Byłoby to schlebianiem lewicy — tak podobno argumentował swe wystąpienie Irzykowski. Istotnie, to, co zrobił i co w ogóle robi Irzykowski jest schlebianiem, ale nie lewicy. Szkoda, że Irzykowski jest w Akademii, szkoda z wielu względów, a choćby i z tego, że za takie wystąpienie powinien dostać srebrny wawrzyn. I to nie jeden, trzydzieści srebrnych. 323 Być może powodem wzburzenia przypisywanego przez Słonimskiego Staffowi było uhonorowanie Józefa Ruffera Wawrzynem PAL. 324 Granica, tytuł głośnej powieści Zofii Nałkowskiej, Warszawa 1935, sfilmowanej w trzy lata później. 258 Nr 49, 8 grudnia Pierwszą osobą, którą zobaczyłem na ziemi polskiej po powrocie z Ameryki, był obdarty wyrostek. Stał w porcie i gapił się na wysiadających z okrętu. Miał straszliwie brudny kołnierzyk i ogromnie kolorowy krawat. W szeroko rozdziawionej gębie świeciły dwa złote zęby. Nędza tego młodzieńca nie budziła współczucia. Niestety, jest u nas sporo takiej pretensjonalnej nędzy. Młody człowiek, którego widziałem w Gdyni, udawał, że jest kimś innym. Z tego samego źródła płynie potoczna mowa naszego ludu. Ogromna większość ludzi w Polsce mówi pretensjonalnie, używa języka „sfery wyższej", oczywiście bez dostatecznej precyzji w wymowie i koniecznego rozumienia ulubionych słów i wyrażeń. Wszystkie te „właśnie", „proszę", te „aktualnie" i „faktycznie", to złote zęby naszej pięknej mowy. Zęby, które miałoby się ochotę powybijać. Konduktor nie powie: „Czy pan ma drobne?", tylko „Czy pan posiada drobne?". Lud mówi sztucznie i pretensjonalnie, a tzw. sfery wyższe mówią z andrusowska. Właściwie, kiedy sobie obliczę w pamięci, znam bardzo niewielu ludzi mówiących zwyczajnie. Najstraszliwsza jest żartobliwość ludzi pozbawionych poczucia humoru. Ludzie, ogarnięci niezdrową potrzebą żartobliwości, brak wdzięku czy dowcipu nadrabiają straszliwym impetem, rykiem, kucaniem i przerażającą odwagą. Taki człowiek z łatwością może połknąć korkociąg. Inny znów rodzaj to łagodna, ale chroniczna żartobliwość. Poważny lekarz przychodzi do pacjenta i zamiast powiedzieć: „Gdzie można powiesić palto?", mówi, rzecz prosta: „Gdzie tu się można powiesić?". Słyszałem kiedyś, jak poważny sędzia na jakiejś zabawie nagle zaczął miauczeć. Było paru ludzi dowcipnych, i ci bawili towarzystwo żartobliwą rozmową. Zazdrosny sędzia skorzystał z chwili ciszy i zaczął udawać kota. Sądzę, że musiał mieć nazajutrz kociokwik po tym wystąpieniu publicznym. Czasem taka tęsknota za tym, aby stać się choć na chwilę kimś innym, jest w konflikcie z prawem. Parę dni temu prasa podała wiadomość o aresztowaniu krawca żydowskiego, niejakiego Sztejnsberga, który przebrał się w mundur posterunkowego i szalał przez parę godzin na Nowolipkach. Krawiec Sztejnsberg robił mundury dla policjantów. Miał również pociąg do kieliszka. Gdy wódka dodała mu odwagi, wystroił się w mundur i zaczął wyładowywać swą potrzebę władzy. Zatrzymywał przechodniów, wchodził do sklepów, kazał sobie pokazywać urządzenia sanitarne i sam sprawdzał czy funkcjonują prawidłowo. Ten Żyd z brodą, w mundurze policjanta przypomina mi Irzykowskiego. Może trochę ze względu na brodę, może trochę ze względu na mundur policjanta, ale głównie z pasji wyżycia utajonych pragnień. Polskie radio rozesłało zaproszenia na prelekcję Irzykowskiego o humorze. Człowiek wyzuty z poczucia humoru ma dziwną ambicję mówienia o sprawach, których nie 372 1935 odczuwa. Ta pretensjonalność i pragnienie udawania kogo innego to prawdopodobnie braki wychowania. Kto wie, gdyby, dajmy na to, Goebbelsowi pozwolono w dzieciństwie bić Żydów, może by już jako człowiek dorosły nie miał takiej pasji i takich niewyładowanych namiętności. Nasza młodzież uniwersytecka jest pod tym względem wychowywana znacznie rozsądniej. Gdyby Mussoliniemu pozwolono jak Sztejnsbergowi przebrać się za policjanta i latać po ulicach, może by dziś nie miał tak chorobliwej namiętności do dyktatorskich gestów. Niewyżyte namiętności. Wieleż się kryje siły i niebezpieczeństwa dla społeczeństwa ze strony takich nie wybuchłych bomb. Rodzą się czasem z tej siły rzeczy wspaniałe, ale o wieleż częściej małe głupstewka i obrzydliwości. Marny dziennikarzyna za swoim biurkiem w brudnej redakcji dorwie się czasem do rozkoszy „wodzostwa". On tu jest ważny! Od niego zależy wszystko! Parę tygodni temu wyszedł numer „Pologne Litteraire"325 poświęcony pamięci Piłsudskiego. Są tam artykuły szeregu wybitnych mężów stanu i publicystów Europy dzisiejszej. Numer ten zyskał szeroki rozgłos w prasie światowej. Można o tym numerze znaleźć wzmianki w pismach wychodzących na Ma-derze326, ale nie w naszej prasie sanacyjnej. Ukazuje się wspaniały numer ku czci Piłsudskiego, a znaczna część prasy rządowej bojkotuje ten numer, bo pismo „Pologne Litteraire" matę samą redakcję co „Wiadomości Literackie", a „Wiadomości" są znienawidzone przez grafomanów. I marny dziennikarzyna, zawiedziony grafoman, ma chwilę rewanżu za swe niepowodzenia. Rzuca do kosza komunikat PAT'u o numerze poświęconym Piłsudskiemu, zapala papierosa i wraca do domu z głową dumnie wzniesioną. Kto wie, może w Anglii ludzie dlatego są naturalniejsi, bo więcej jest teatrów amatorskich. Prawie każdy Anglik ma w domu kostiumy teatralne. Kiedyś w Szkocji w mieszkaniu trzech starych panien zauważyłem ogromne pudła na szafie. Na każdym pudle był inny napis. „Wschodnie odaliski", „Dziewice średniowieczne", „Rusałki" i „Bachantki greckie". Gdyby dziennikarz z „czerwoniaka" mógł sobie przegrać parę razy Cezara albo bachantkę grecką, chodziłby po świecie bardziej podobny do człowieka. Warto by pomyśleć o stworzeniu państwowej instytucji teatrów amatorskich. Dzisiaj mamy tylko teatry prowadzone przez amatorów. Może byłoby mniej kabotyństwa, mniej „mocarstwowej" pretensjonalności, mniej zarozumiałości, mniej bardzo brudnych kołnierzyków i bardzo jaskrawych krawatów. Doszliśmy bowiem do tego, że polskim strojem narodowym nie jest już ani sukma-na, ani kurtka robotnicza, ani frak, ani, jak mówi chętnie Napierski, siermięga. Złote zęby i cudze piórka to nasz prawdziwy strój narodowy. 325 „Pologne Litteraire", dotowana przez MSZ miesięczna edycja „Wiadomości Literackich" w języku francuskim, w której zamieszczane były najciekawsze teksty publikowane w tygodniku. 326 Madera była miejscem wypoczynku Józefa Piłsudskiego, który przebywał tam na przełomie 1930/31 r. INDEKS OSOBOWY Afanasjew, autor memoriału, 120 Amanullah Chan (1892-1960), król Afganistanu wiatach 1919-29, 171 Anczyc Władysław (1823-83), pisarz, dramaturg, 168 Andrade, naukowiec, 267 Angell Norman (1872-1967), brytyjski pisarz i działacz pacyfistyczny, laureat pokojowej Nagrody Nobla, 279, 280 Antoniewicz Włodzimierz, publicysta, redaktor tygodnika „Pion", 340 Antonow-Owsiejenko zob. Owsiejen-ko Apenszlak, kolega szkolny A. Słonim-skiego, 360 Apenszlak Jakub (1894-1950), dziennikarz, redaktor żydowskiego dziennika „Nasz Przegląd", 123 Apfelbaum, właściciel sklepu z wyrobami skórzanymi 19 Armstrong, przemysłowiec brytyjski, 317,318 Aronet Francois M. zob. Wolter Arystofanes (ok. 446-386 p.n.e.), komediopisarz grecki, 110 Askenazy Szymon (1866-1935), historyk, dyplomata, 33, 192, 292 Awerczenko Arkadij (1881-1925), rosyjski pisarz humorysta, 282 Bach Jan Sebastian (1685-1750), kompozytor niemiecki, 163 Back, polityk, 165 Backhaus Wilhelm (1884-1969), pianista niemiecki, 200, 201 Bagiński Adolf zob. Dymsza Adolf Bajan Jerzy (1901-67), pilot wojskowy, pułkownik, 255 Baka Józef (1707-80), wierszopis, 335 Balcerkiewiczówna, 15 Balicki Stanisław W., redaktor „Dwutygodnika Literackiego", 27 Balmont Konstantin D. (1867-1942), poeta rosyjski, od 1920 na emigracji, 289 Balzac Honore de (1799-1850), pisarz francuski, 314 Bandrowska-Turska Ewa (1899-1979), śpiewaczka operowa, 308 Bandrowski Juliusz zob. Kaden-Bandrowski Juliusz Barbusse Henri (1873-1935), francuski pisarz i publicysta, 337, 338 Bartel Kazimierz (1882-1941), działacz polityczny, matematyk, profesor Politechniki Lwowskiej, premier, 252 Batory Stefan (1533-86), król Polski od 1576 r., 298, 311 Bauer Ludwig, 30 Bauer-Czarnomski Franciszek zob. Czarnomski Franciszek Baytel, 213 Beaumarchais Pierre Augustin de (1732-99), dramatopisarz francuski, 115 374 INDEKS OSOBOWY Beck Józef (1894-1944), polityk, 1932-39 minister spraw zagranicznych, 186, 322 Beckowa Jadwiga (1896-1974), żona* Józefa Becka, 221 Belmont Leo właśc. Blumental Leopold (1865-1941), pisarz, tłumacz, adwokat, 289 Benatzky Ralf, autor komedii muzycznych, 241 Berenson Leon (1885-1943), adwokat, obrońca w procesach politycznych, 370 Berent Wacław (1873-1940), powie-ściopisarz, 56, 83, 156, 161, 293 Bergner Elisabeth (1897-1986), niemiecka aktorka dramatyczna, 222 Berson Jan Stanisław, pseud. Otmar (1903- ), dziennikarz, 69, 325 Bezewicz, 213 Białoszewski Miron (1922-1983), poeta, 179 Bickowa-Nałkowska, właść. Nałkow-ska-Bickowa Hanna (1888-1970), rzeźbiarka, siostra Zofii Nałkow-skiej, 56 Biednyj Diemian właśc. Pridworow Jefim (1883-1945), rosyjski poeta, bajkopisarz i satyryk, 260 Biegański Wiktor Julian (1892-1974), aktor, reżyser, dyrektor teatru, 191 Billauer Karol zob. Borowski Karol Blumental Leopold zob. Belmont Leo Bobol a Ignacy, 168 Bobkowski Aleksander (1885-1966), wiceminister komunikacji w latach 1935-39, 214 Bobrowska Wiera, artystka rewiowa, 116 Bocheński Aleksander (1904-2001), publicysta, działacz polityczny, 313,343 Bołoz-Antoniewiczowa Helena, tłumaczka, 268 Borowski Karol, właśc. Billauer Karol (1886-1968), reżyser teatralny, aktor, 126, 308 Bośniacka-Tuszkowska Eliza, dramaturg, 125 Botticelli Sandra (1445-1510), malarz włoski, 158 Boy zob. Żeleński Tadeusz Boye Edward (1897-1943), tłumacz, krytyk literacki, 267 Boziewicz Władysław (1886-1946), prawnik, oficer WP, autor Polskiego kodeksu honorowego, 262 Bożentowicz, kolega szkolny A. Sło-nimskiego, 29 Brahms Johannes (1833-97), kompozytor niemiecki, 102, 106, 201 Brantóme Pierre de Bourdeille (ok. 1540-1614), pamiętnikarz francuski, 314 Bratman zob. Stanisławski Braun Jerzy (1901-75), pisarz, filozof, działacz polityczny, 27, 28, 66 Breiter Emil (1886-1943), krytyk literacki, współpracownik „Wiadomości Literackich", 370 Breza Tadeusz (1905-70), prozaik, 256 Briand Aristide (1862-1932), polityk francuski, laureat pokojowej Nagrody Nobla, 24, 52, 58, 197 Broniewski Władysław (1897-1962), poeta, 91 Bruce, bakteriolog, 37 Bruckner Aleksander (1856-1939), slawista, historyk kultury, języka i literatury, 56 Bruno Giordano (1548-1600), włoski dominikanin, filozof, 145, 354 Brydzińska Maryna (1900-90), aktorka, 19 Brzękowski Jan (1903-83), poeta, prozaik, 176 Brzozowski Stanisław (1878-1911), pisarz, krytyk literacki, 176, 192 Bucharin Nikołaj (1888-1938), polityk radziecki, stracony w czasie „wielkiej czystki", 259 INDEKS OSOBOWY 375 Budberg Maria (Mura), Ignatiewa (1892-1971), towarzyszka życia H.G. Wellsa, 225, 228 Bujnicki Teodor (1907-^14), poeta, krytyk literacki, 176 Bunin Iwan (1870-1953), pisarz rosyjski, laureat literackiej Nagrody Nobla, 299 Burluk Dawid Dawidowicz (1882-1967), rosyjski malarz i poeta, 342 Calderon de la Barca Pedro (1600-81), dramatopisarz hiszpański, 267 Capone Alfonso (1899-1947), gangster włosko-amerykański, 24, 25 Caruso Enrico (1873-1921), włoski śpiewak operowy, 311 Cecil of Chelwood (1864-1958), polityk brytyjski, rzecznik idei bezpieczeństwa zbiorowego, laureat pokojowej Nagrody Nobla, 235 Cellini Benventuto (1500-71), włoski złotnik i rzeźbiarz, 180 Cezar Juliusz (ok. 100- 44 p.n.e.), rzymski wódz i mąż stanu, 144, 264, 267, 372 Chamberlain Arthur Neville (1869-1940), polityk brytyjski, 52 Chamberlain Houston Stewart (1855-1927), niemiecki teoretyk rasizmu, 227 Chaplin Charlie Spencer Sir (1889-1977), angielski aktor, reżyser i scenarzysta filmowy, 90, 260 Chesterton Gilbert Keith (1874-1936), pisarz angielski, 314 Chodak Edmund, autor podręcznika szkolnego, 148 Chopin (Szopen) Fryderyk Franciszek (1810-49), kompozytor, pianista, 137, 197, 198, 208 Choromański Julian zob. Choromański Leon Choromański Leon, właśc. Choromański Julian (1872-1953), pisarz, 44, 293 Choynowski Piotr (1885-1935), pisarz, 160, 167, 169, 184 Chudogęba Andrzej zob. Święcicki Tadeusz Chwat Aleksander zob. Wat Aleksander Chwistek Leon (1884-1944), logik, matematyk, filozof, teoretyk sztuki, 244 Ciepliński Jan, baletmistrz, 300, 301 Clair Rene (1898-1981), francuski reżyser i scenarzysta filmowy, 115, 260 Cohn, szachista czeski, 25 Comte August (1798-1857), filozof francuski, 268, 304 Conrad Joseph, właśc. Korzeniowski Teodor Józef Konrad (1857-1924), pisarz angielski pochodzenia polskiego, 36, 106, 113, 152, 176, 222, 223, 224, 259, 299 Corneille Pierre (1606-1684), dramaturg francuski, 366 Croce Benedetto (1866-1952), włoski filozof i historyk, 226 Crookes Wiliam (1832-1919), fizyk i chemik angielski, 145 Cyceron Marcus Tullius (106-43 p.n.e.), rzymski mąż stanu, mówca, filozof, 232 Czapski Józef (1896-1993), malarz, krytyk sztuki, prozaik, 180 Czarniecki Stefan (1599-1665), hetman polny koronny, 310 Czarnomski, właśc. Bauer-Czarnomski Franciszek (1887-1955), dziennikarz, publicysta, attache prasowy ambasady RP w Londynie, 234 Czekanowski Jan (1882-1965), antropolog, etnograf, demograf, 121, 243, 244 Czermański Zdzisław (1896-1970), rysownik, karykaturzysta, 255, 256, 290 Czernik Stanisław (1899-1969), poeta, prozaik, redaktor czasopisma „Okolica Poetów", 342 376 INDEKS OSOBOWY Czuchnowski Marian (1909-91), poeta, 91, 176, 177,291,342 Dangel Feliks, karykaturzysta, rysownik, 261,262 Daniłowski Gustaw (1872-1927), pisarz, poeta, publicysta, 160 Dante Alighieri (1265-1321), poeta włoski, 223 Danton Georges (1759-94), rewolucjonista francuski, 189, 264 Dardziński Bronisław, aktor, 28 Dariusz Wielki (ok. 550-486 p.n.e.), król perski, 326 Darwin Charles Robert (1809-82), angielski przyrodnik, twórca teorii ewolucji, 3 Daszewski Władysław (1902-71), scenograf teatralny, 56, 242, 255 Daszyński Ignacy (1866-1936), polityk, publicysta, działacz PPS, 13 Dąbrowolska, 293 Dąbrowska Maria (1889-1965), pisarka, IV, 16, 83, 177, 293, 304, 313 Dąbrowski Jan Henryk (1755-1818), generał, 35, 310, 312 Dąbrowski Marian (1878-1958), wydawca, redaktor „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", 34, 82 Defoe Daniel (1660-1731), pisarz angielski, 336 Dekobra Maurice (1885-1973), literat francuski, autor romansów, 267 Delavigne Jean Francois (1793-1843), dramaturg francuski, 264 Dembiński Henryk (1908-41), działacz społeczny, publicysta, 176 Deniker Joseph (1852-1918), francuski przyrodnik i antropolog, 121, 122 Descartes Rene (1596-1650), filozof francuski, 267 Deterding Henry (1866-1939), finansista holenderski, 317 Dickens Charles (1812-70), pisarz angielski, 44, 76, 136, 195, 224, 258,314,335,336 Długoszowski-Wieniawa Bolesław Ignacy Florian (1881-1942), generał, polityk, 10, 48, 71, 81, 137, 208, 209, 211, 241, 282, 284, 311, 329, 330, 331, 332 Dmowski Roman (1864-1939), polityk, współzałożyciel i przywódca Narodowej Demokracji, pisarz politycznymi, 117, 144, 188 Doblhoff Lily, autorka „IKC", 187 Dobrowolski Stanisław Ryszard (1907-1983), literat, 28 Dostojewski Fiodor (1821-81), powie-ściopisarz rosyjski, 149, 195, 353 Dudevant Aurore zob. Sand George Dumas Aleksander (1802-70), pisarz francuski, 286 Dunikowski, wynalazca złota, 19 Doblin Alfred (1878-1957), 94 Dymitrow Georgi (1882-1949), komunista bułgarski, działacz międzynarodowego ruchu komunistycznego, 248 Dymsza Adolf, właśc. Bagiński Adolf (1900-75), aktor, 151,256 Dzierżyński Feliks (1877-1926), rewolucjonista rosyjski, twórca aparatu terroru w ZSRR, 204, 213, 258 Dżugaszwili Iosif zob. Stalin Józef Wissarionowicz Eddington Arthur (1882-1944), astronom angielski, 78, 267, 268, 314 Eden Anthony R. (1897-1977), polityk brytyjski, m.in. minister spraw zagranicznych i premier, 317 Ehrlich Paul (1854-1915), niemiecki bakteriolog, 37, 93 Eiger Stefan Marek zob. Napierski Stefan Einstein Albert (1870-1955), fizyk, twórca teorii względności, 78, 79, 98, 143, 144, 145, 146, 182, 219, 287 Eisenstein Sergiej (1898-1948), reżyser rosyjski, 157 INDEKS OSOBOWY 377 Eliot Thomas Stearns (1888-1965), poeta, dramaturg, krytyk literacki, 228 Erenburg Ilja G. (1891-1967), rosyjski pisarz i publicysta, 259, 270, 275, 276 Esterka, przyjaciółka króla Kazimierza Wielkiego, 122 Estreicher Stanisław, pseud. Krupski Jan (1869-1939), prawnik, bibliograf, profesor, redaktor działu literackiego dziennika „Czas", 39 Ewers Hans Heintz (1871-1943), pisarz niemiecki, zwolennik nazizmu, 108 Fajsal Ibn Hussejn el Katada (1883-1933), król Syrii i Iraku, 171 Faure Paul (1878-1960), polityk francuski, działacz partii socjalistycznej, 23 Fiłosofow Dymitr (1872-1940), rosyjski krytyk i eseista, w 1920 r. osiedlił się w Polsce, 192 Fiszer Franciszek (1860-1937), eru-dyta i oryginał warszawskiego środowiska artystycznego, 19, 288 Fleischer Dawid, amerykański producent filmów rysunkowych, 180 Flers Robert de (1872-1927), drama-topisarz francuski, współautor komedii i wodewili z Caillavetem, 126, 308 Forst-Battaglia Otto (1889-1965), austriacki historyk i historyk literatury, 16 France Anatole, właśc. Thibault Francois A. (1844-1924), pisarz francuski, 98 Franciszek Józef I (1830-1916), cesarz Austrii od 1848, król Węgier od 1867, 133 Franciszek z Asyżu (ok. 1181-1226), założyciel zakonu franciszkanów, 311 Fredro Aleksander (1793-1876), komediopisarz, poeta, 164, 252, 335, 336 Frenkiel Mieczysław, aktor, 240, 335 Freud Sigmund (1856-1939), austriacki neurolog i psychiatra, twórca psychoanalizy, 108 Frycz Karol (1877-1963), malarz, scenograf, reżyser teatralny, 179 Frydman, reprezentant Polski w szachach, 360, 361 Galileusz (1564-1642), włoski fizyk, astronom i filozof, 269 Gallas Władysław, publicysta, 104 Gałczyński Konstanty Ildefons (1905-53), poeta, 28 Gałecki Tadeusz zob. Strug Andrzej Gałuszka Józef (1893-1939), poeta, 198 Gandhi Mahatma (1869-1948), polityk indyjski, 46, 79, 296 Garbo Greta (1905-90), aktorka amerykańska, pochodzenia szwedzkiego, 268 Gawlina Józef (1892-1964), ksiądz, od 1933 biskup polowy, 308 Gide Andre (1869-1951), pisarz francuski, laureat literackiej Nagrody Nobla, 92, 168, 258, 297, 338 Gierasiński, aktor, 345 Glaeser Ernst, pisarz niemiecki 68 Glass Stanisław, redaktor i wydawca „Rosji Sowieckiej", 96, 131 Gliński Mateusz, krytyk muzyczny, 245 Gładych, recenzent „Nowego Pisma", 99 Głowacki Aleksander zob. Prus Bolesław Gobineau Jospeh Artur (1816-1882), francuski dyplomata i orientalista, twórca teorii ras, 121, 232 Goebbels Jospeh (1897-1945), polityk, minister propagandy III Rzeszy, 108, 109, 212, 213, 219, 220, 221,235,326,363,366,372 378 INDEKS OSOBOWY Goetel Ferdynand (1890-1960), pisarz i publicysta, 1926-33 prezes polskiego PEN-Clubu, 6, 10, 48, 56, 123, 156, 161, 293, 344, 354, 355, 366 Goethe Johan Wolfgang von (1749-) 1832), niemiecki poeta i pisarz,' 123, 366 Gogol Nikolaj W. (1809-1852), pisarz rosyjski, 149, 158, 164, 195, 258, 359, 366 Gold Henryk, muzyk, kompozytor, dyrygent, 151 Golde Kazimierz, publicysta, 90, 92, 99, 100 Golombeck, szachista angielski, 361 Gołąbek Józef, autor czytanek szkolnych, 149 Gołubiew Antoni (1907-79), pisarz, 176 Gorczyński B., doradca literacki w Towarzystwie Krzewienia Kultury Literackiej, 264, 365 Gorgonowa Rita, gospodyni przedsiębiorcy budowlanego Zaremby, oskarżona o zamordowanie jego córki, 90, 98, 110,259 Goring (Goering) Herman (1893— 1946), polityk niemiecki, działacz NSDAP, dowódca Luftwaffe, premier Prus po 1933 r., 290, 291 Gorki Maksim (1868-1936), pisarz rosyjski, 228, 258, 259, 338 Górka Olgierd (1887-1955), historyk, publicysta, 155, 208, 209 Górski Wojciech (1849-1935), pedagog, 238 Górski Artur (1870-1959), publicysta, dramaturg, prozaik, krytyk literacki, 100 Grabiński Stefan (1887-1936), nowelista i powieściopisarz uprawiający fantastykę literacką, 43, 64 Grabowski, 57 Groński, pisarz rosyjski, 68 Grosman Mojsze, pisarz, 311 Gruber Henryk (1892-1973), działacz sanacyjny, dyrektor PKO, skarbnik Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej, 293 Grubiński Wacław (1883-1973), dra-matopisarz i prozaik; felietonista i recenzent teatralny, 48, 98, 264, 265, 266, 307, 308 Grus Kazimierz (1886-1955), malarz, karykaturzysta, 81 Grydzewski, pierwotnie Grycendler Mieczysław (1894-1970), założyciel i redaktor „Wiadomości Literackich", 29, 41, 42, 44, 116, 136, 157 Grzybowski Wacław (1887-1959), dyplomata, poseł w Pradze i Moskwie, 268 Grzymała-Siedlecki Adam (1876-1967), krytyk literacki i teatralny, dramatopisarz, 56, 293, 299 Guranowski Mieczysław, powieściopisarz, 179 Gutnajer Abe, właściciel składu podejrzanych antyków, 185 Haber Fritz (1868-1934), chemik niemiecki, laureat Nagrody Nobla, 145 Habielski Rafał, IV Haecker Emil (1875-1934), działacz socjalistyczny, redaktor dziennika „Robotnik", 12 Halama Loda (1911-96), tancerka, przed 1939 r. związana z kabaretami warszawskimi, 19 Hamish J.E., specjalista od wojny bakteriologicznej, 323 Hanuszkiewicz Adam (ur. 1924), aktor, reżyser teatralny, 345, 346 Hauer, przywódca niemieckiego ruchu neopogańskiego, 325 Hauptmann Bruno Richard, porywacz i zabójca dziecka Charlesa Lind-bergha, 298, 299 Hebbel Friedrich (1813-63), niemiecki dramatopisarz i poeta, 43, 64 INDEKS OSOBOWY 379 Heine Heinrich (1797-1856), poeta niemiecki, 136, 156 Hemar Marian, właśc. Hescheles Marian (1901-72), poeta, komediopisarz i satyryk, 124, 151, 284 Henje Sonia, właśc. Henie (1912-69), norweska łyżwiarka figurowa, 34 Henning-Michaelis Gustaw, redaktor tygodnika „Głos Monarchisty", 182 Herbaczewski Józef Albin (1876-1944), litewski krytyk literacki, publicysta, dramaturg, tłumacz, 56 Hertz Gustaw (1887-1975), fizyk niemiecki, laureat Nagrody Nobla, 93 Hertz Jan Adolf (1878-1943), dramaturg, poeta, krytyk literacki, 98, 117 Hescheles Marian zob. Hemar Marian Higier Stanisław, współpracownik „Wiadomości Literackich", 43 Hitler Adolf (1889-1945), przywódca NSDAP, dyktator III Rzeszy, I, II, IV, 16, 17, 45, 47, 85, 86, 90, 93, 98, 101, 105, 106, 107, 109, 111, 117, 119, 121, 122, 123, 135, 136, 138, 141-144, 146, 152, 153, 165, 167, 172, 182, 186, 187, 200, 212, 218, 219, 227, 233, 235, 236, 237, 272, 273, 287, 290, 296, 316, 317, 325, 326, 337, 366 Hlond August kardynał (1881-1948), prymas Polski od 1926 r., 13 Hoene-Wroński Józef (1776-1853), filozof, matematyk, astronom, 27, 267 Hoesick Ferdynand (1867-1941), publicysta, prozaik, historyk literatu- ry, 308 Hoover Herbert Clark (1874-1964), polityk amerykański, 1923—33 pre- zydent Stanów Zjednoczonych, 52 Hoppe Jan (1902-69), działacz poli- tyczny, publicysta, 92 Horitza Wilhelm Henryk zob. Horzyca Wiłam Horowitz, szachista amerykański, 361 Horzyca Wiłam, właśc. Horitza Wilhelm Henryk (1889-1959), pisarz i reżyser teatralny, 60, 183, 190, 200 Huberman Bronisław (1882-1947), skrzypek, 146, 187 Hudes T.N., pisarz niemiecki, 247, 248 Hugo Victor Marie (1802-85), francuski pisarz i polityk, 195, 258 Hulewicz Witold (1895-1941), pisarz, poeta, tłumacz, 261, 262 Hulka-Laskowski Paweł (1881-1946), pisarz, publicysta, 116, 293, 339 Huxley Aldous (1894-1963), pisarz anielski, 71-73, 267, 296, 314 Huxley Julian Sovell Sir (1887-1975), biolog angielski, 73 Iłłakowiczówna Kazimiera (1892— 1983), poetka, 156, 183, 293, 333 Infeld Ludwik, 354 Irzykowski Karol (1873-1944), krytyk literacki, pisarz, 42, 43, 64, 66, 90, 91, 126, 160, 161, 183, 215, 216, 266,308,314,370,371 Iwaszkiewicz Jarosław (1894-1980), pisarz, poeta, dramaturg, 55, 56, 304 Jacob, 322, 323 Jankowski Jerzy (1887-1941), poeta futurystyczny, 342 Jantek z Bugąja, wlaśc. Antoni Ku-charczyk (1874-1944), pisarz ludowy, 116 Janus Edward zob. Stawar Andrzej Jaracz Stefan (1883-1945), aktor, 293, 307, 365 Jaroszewicz Włodzimierz (1887— 1947), polityk 1926-39 komisarz rządu na miasto st. Warszawę, 185, 265, 300 Jasieński Bruno (1901-39), pisarz, 291, 294 Jasiński mjr, 241, 242 378 INDEKS OSOBOWY Goetel Ferdynand (1890-1960), pisarz i publicysta, 1926-33 prezes polskiego PEN-Clubu, 6, 10, 48, 56, 123, 156, 161, 293, 344, 354, 355, 366 Goethe Johan Wolfgang von (1749- ^ 1832), niemiecki poeta i pisarz, ' 123, 366 Gogol Nikolaj W. (1809-1852), pisarz rosyjski, 149, 158, 164, 195, 258, 359, 366 Gold Henryk, muzyk, kompozytor, dyrygent, 151 Golde Kazimierz, publicysta, 90, 92, 99, 100 Golombeck, szachista angielski, 361 Gołąbek Józef, autor czytanek szkolnych, 149 Gołubiew Antoni (1907-79), pisarz, 176 Gorczyński B., doradca literacki w Towarzystwie Krzewienia Kultury Literackiej, 264, 365 Gorgonowa Rita, gospodyni przedsiębiorcy budowlanego Zaremby, oskarżona o zamordowanie jego córki, 90, 98, 110,259 Gttring (Goering) Herman (1893— 1946), polityk niemiecki, działacz NSDAP, dowódca Luftwaffe, premier Prus po 1933 r., 290, 291 Gorki Maksim (1868-1936), pisarz rosyjski, 228, 258, 259, 338 Górka Olgierd (1887-1955), historyk, publicysta, 155, 208, 209 Górski Wojciech (1849-1935), pedagog, 238 Górski Artur (1870-1959), publicysta, dramaturg, prozaik, krytyk literacki, 100 Grabiński Stefan (1887-1936), nowelista i powieściopisarz uprawiający fantastykę literacką, 43, 64 Grabowski, 57 Groński, pisarz rosyjski, 68 Grosman Mojsze, pisarz, 311 Gruber Henryk (1892-1973), działacz sanacyjny, dyrektor PKO, skarbnik Towarzystwa Krzewienia Kultury Teatralnej, 293 Grubiński Wacław (1883-1973), dra-matopisarz i prozaik; felietonista i recenzent teatralny, 48, 98, 264, 265, 266, 307, 308 Grus Kazimierz (1886-1955), malarz, karykaturzysta, 81 Grydzewski, pierwotnie Grycendler Mieczysław (1894-1970), założyciel i redaktor „Wiadomości Literackich", 29, 41, 42, 44, 116, 136, 157 Grzybowski Wacław (1887-1959), dyplomata, poseł w Pradze i Moskwie, 268 Grzymała-Siedlecki Adam (1876— 1967), krytyk literacki i teatralny, dramatopisarz, 56, 293, 299 Guranowski Mieczysław, powieściopisarz, 179 Gutnajer Abe, właściciel składu podejrzanych antyków, 185 Haber Fritz (1868-1934), chemik niemiecki, laureat Nagrody Nobla, 145 Habielski Rafał, IV Haecker Emil (1875-1934), działacz socjalistyczny, redaktor dziennika „Robotnik", 12 Halama Loda (1911-96), tancerka, przed 1939 r. związana z kabaretami warszawskimi, 19 Hamish J.E., specjalista od wojny bakteriologicznej, 323 Hanuszkiewicz Adam (ur. 1924), aktor, reżyser teatralny, 345, 346 Hauer, przywódca niemieckiego ruchu neopogańskiego, 325 Hauptmann Bruno Richard, porywacz i zabójca dziecka Charlesa Lind-bergha, 298, 299 Hebbel Friedrich (1813-63), niemiecki dramatopisarz i poeta, 43, 64 INDEKS OSOBOWY 379 Heine Heinrich (1797-1856), poeta niemiecki, 136, 156 Hemar Marian, właśc. Hescheles Marian (1901-72), poeta, komediopisarz i satyryk, 124, 151, 284 Henje Sonia, właśc. Henie (1912-69), norweska łyżwiarka figurowa, 34 Henning-Michaelis Gustaw, redaktor tygodnika „Głos Monarchisty", 182 Herbaczewski Józef Albin (1876— 1944), litewski krytyk literacki, publicysta, dramaturg, tłumacz, 56 Hertz Gustaw (1887-1975), fizyk niemiecki, laureat Nagrody Nobla, 93 Hertz Jan Adolf (1878-1943), dramaturg, poeta, krytyk literacki, 98, 117 Hescheles Marian zob. Hemar Marian Higier Stanisław, współpracownik „Wiadomości Literackich", 43 Hitler Adolf (1889-1945), przywódca NSDAP, dyktator III Rzeszy, I, II, IV, 16, 17, 45, 47, 85, 86, 90, 93, 98, 101, 105, 106, 107, 109, 111, 117, 119, 121, 122, 123, 135, 136, 138, 141-144, 146, 152, 153, 165, 167, 172, 182, 186, 187, 200, 212, 218, 219, 227, 233, 235, 236, 237, 272, 273, 287, 290, 296, 316, 317, 325, 326, 337, 366 Hlond August kardynał (1881-1948), prymas Polski od 1926 r., 13 Hoene-Wroński Józef (1776-1853), filozof, matematyk, astronom, 27, 267 Hoesick Ferdynand (1867-1941), publicysta, prozaik, historyk literatury, 308 Hoover Herbert Clark (1874-1964), polityk amerykański, 1923—33 prezydent Stanów Zjednoczonych, 52 Hoppe Jan (1902-69), działacz polityczny, publicysta, 92 Horitza Wilhelm Henryk zob. Horzyca Wiłam Horowitz, szachista amerykański, 361 Horzyca Wiłam, właśc. Horitza Wilhelm Henryk (1889-1959), pisarz i reżyser teatralny, 60, 183, 190, 200 Huberman Bronisław (1882-1947), skrzypek, 146, 187 Hudes T.N., pisarz niemiecki, 247, 248 Hugo Victor Marie (1802-85), francuski pisarz i polityk, 195, 258 Hulewicz Witold (1895-1941), pisarz, poeta, tłumacz, 261, 262 Hulka-Laskowski Paweł (1881-1946), pisarz, publicysta, 116, 293, 339 Huxley Aldous (1894-1963), pisarz anielski, 71-73, 267, 296, 314 Huxley Julian Sovell Sir (1887-1975), biolog angielski, 73 Iłłakowiczówna Kazimiera (1892— 1983), poetka, 156, 183, 293, 333 Infeld Ludwik, 354 Irzykowski Karol (1873-1944), krytyk literacki, pisarz, 42, 43, 64, 66, 90, 91, 126, 160, 161, 183, 215, 216, 266,308,314,370,371 Iwaszkiewicz Jarosław (1894—1980), pisarz, poeta, dramaturg, 55, 56, 304 Jacob, 322, 323 Jankowski Jerzy (1887-1941), poeta futurystyczny, 342 Jantek z Bugąja, właśc. Antoni Ku-charczyk (1874-1944), pisarz ludowy, 116 Janus Edward zob. Stawar Andrzej Jaracz Stefan (1883-1945), aktor, 293, 307, 365 Jaroszewicz Włodzimierz (1887— 1947), polityk 1926-39 komisarz rządu na miasto st. Warszawę, 185, 265, 300 Jasieński Bruno (1901-39), pisarz, 291, 294 Jasiński mjr, 241, 242 380 INDEKS OSOBOWY Jager August, żołnierz niemiecki, 74, 75 Jeans James (1877-1946), brytyjski fizyk i astrofizyk, profesor, popularyzator nauki, 36, 78, 113, 267,-268,314 Jerzy V (1865-1936), król Zjednoczonego Królestwa od 1910 r., 235 Jesienin Sergiej (1895-1925), poeta rosyjski, 158 Jędrzejewicz Janusz (1885-1951), polityk sanacyjny, minister wyznań religijnych i oświecenie publicznego, premier 1933-34, 156, 161, 266, 339, 340, 366 Jędrzejewicz Wacław (1893-1993), polityk, historyk, 366, 367 Johnson Alem, 336 Junosza-Stępowski Kazimierz (1880-1943), aktor, 293, 307 Jurkowski, 256 Kaden-Bandrowski Juliusz, właśc. Bandrowski Juliusz (1885-1944), pisarz, sekretarz generalny PAL, prezes ZG Związku Zawodowego Literatów Polskich, III, IV, 6, 29, 42, 48, 56, 76, 83, 91, 124, 125, 152, 155, 156, 161, 162, 163, 168, 169, 177, 184, 185, 188, 189, 190, 210, 215, 242, 256, 273, 286, 315, 333, 339, 340, 344, 348, 365, 366, 370 Kadłubek Wincenty, właśc. Wincenty zwany Kadłubkiem (1150-1223), kronikarz, 184 Kakowski Aleksander (1862-1938), arcybiskup metropolita warszawski, kardynał, 16,91 Kamiński H.S., pisarz rosyjski, 258, 259 Kanarienfogel, szachista, 360 Kapica Piotr (1894-1984), fizyk rosyjski, do 1934 r. pracujący w Wielkiej Brytanii następnie w ZSRR, laureat Nagrody Nobla, 322 Karpacki Bogdan, publicysta, 41 Karpiński Światopełk (1909-40), poeta, satyryk, 256 Kasjusz Gajus (zm. 42 p.n.e.), wódz rzymski, 304 Kasprowicz Jan (1860-1923), poeta, 160 Kazimierz III Wielki (1310-70), król Polski od 1333, 122 Kazuro Stanisław (1882- ), muzyk, pedagog, 26 Kellog Frank Billings (1856-1937), amerykański polityk, dyplomata, prawnik, 58 Kerr Alfred (1867-1948), niemiecki krytyk teatralny, 94 Keynes Jaohn Maynard (1883-1946), ekonomista angielski, 280, 314 Kiedrzyński Stefan (1888-1943), dramaturg i powieściopisarz, 27, 190 Kiepura Jan (1902-66), śpiewak, 322 Kinderfreud zob. Konar Alfred Aleksander Kipling Rudyard (1865-1936), angielski poeta i prozaik, 314 Kirów Siergiej M., właśc. Kostrikow S.M. (1886-1934), działacz komunistyczny i państwowy ZSRR, 278, 297 Kirpotin pisarz rosyjski, 68, 157 Kisch Egon (1885-1949), reporter czeski pochodzenia niemieckiego, 36 Kisling Moise (1891-1953), malarz żydowski, pochodzenia polskiego, 136 Klaner G. zob. Pauszer-Klonowska Gabriela Kleczyński Jan, publicysta, 221 Kleinowa, 116 Kleiner Juliusz (1886-1957), historyk literatury, profesor, IV, 160, 184, 192-194, 198, 314, 345 Kleist Heinrich (1777-1811), dramaturg niemiecki, 314 Kleszczyńska, 369 Kleszczyński Zdzisław (1889-1938), pisarz, dziennikarz, 48, 369 INDEKS OSOBOWY 381 Knickerbocker, 36, 95 Koc Adam (1891-1969), polityk sanacyjny, publicysta, pułkownik WP, 137, 138, 330 Koch Robert (1843-1910), niemiecki fizyk i bakteriolog, 37 Kochanowski Jan (1530-84), poeta, 184, 336 Kohen, szachista duński, 25 Kohn, szachista amerykański, 25 Kolasiński, 56 Kolców Michaił Jefimowicz (1898— 1940), rosyjski pisarz i publicysta, 157 Kolumb Krzysztof (1451-1506), podróżnik, odkrywca, 290 Kołaczkowski Stefan (1887-1940), krytyk i historyk literatury, 265 Kon, szachista paragwajski, 25 Konar Alfred Aleksander, właśc. Kinderfreund (1862-1940), literat, 370 Konarzewski Daniel (1871-1935), generał Konopnicka Maria (1842-1910), poetka i nowelistka, 174, 356, 357, 368 Konwerthy, Polityk angielski, 52 Kopernik Mikołaj (1473-1543), astronom, matematyk ekonomista, duchowny lekarz, 116, 184, 311 Korab-Lamparski, redaktor „Akcji Literackiej", 299 Kordecki Augustyn (1603-73), przeor klasztoru Paulinów w Częstochowie, 349 Korolewicz-Waydowa Janina (1876-1955), śpiewaczka operowa, dyrektorka opery warszawskiej, 300, 301,308 Korsak Władysław (1890-1949), polityk sanacyjny, 1930-39 wiceminister spraw wewnętrznych, działacz TKKT, 125, 126, 211, 241, 242 Korzeniowski Teodor Józef Konrad zob. Conrad Joseph Kossuthówna, poetka, 149 Kostek-Biernacki Wacław (1884— 1957), polityk sanacyjny, organizator obozu w Berezie Kartuskiej, 12, 44 Kostrikow Siergiej zob. Kirów Siergiej M. Koszucki, tancerz, 126 Kościuszko Tadeusz (1746-1817), generał, Najwyższy Naczelnik Sił Zbrojnych powstania 1794 r., 36, 130,277,310,311 Kozłowski Leon (1892-1944), archeolog, polityk sanacyjny, premier 1934-35,265,311,331 Kozłowski Mieczysław zob. Rytard Jerzy Krasicki Ignacy (1735-1801), biskup, poeta, 3, 335 Krasiński Zygmunt, pseud. Prawdzicki Spirydion, hrabia (1812-59), dra-matopisarz i poeta, 184 Krassowski Jan, tłumacz, 268 Kreczmar (1878-1909), twórca i dyrektor prywatnej szkoły w Warszawie, 29 Kreczmar Jan Bronisław (1908- ), aktor, 307 Kretschmer Ernst (1888-1964), psychiatra niemiecki, 339 Krleża Miroslav (1893-1981), chorwacki pisarz i dramaturg, 191 Kruczkowski Leon (1900-62), pisarz, dramaturg, 292, 294 Kruif Paul de (1890-1971), mikrobiolog amerykański, 37, 113 Krupp, rodzina przemysłowców niemieckich, 23, 51, 52 Krupski Jan zob. Estreicher Stanisław Krwawicz Mieczysław, reżyser filmowy, 282 Krzywicka Irena (1899-1994), pisarka i publicystka, 16, 44, 100, 116, 369 Krzywicki Ludwik (1859-1941), socjolog, działacz społeczny 369 Krzywoszewski Stefan (1866-1950), dramatopisarz i dziennikarz, 98, 124,210,211 382 INDEKS OSOBOWY Kserkses (ok. 517- 465 p.n.e.), król perski od 485 r. p.n.e., 326 Kucharczyk Antoni zob. Jantek z Bu-gaja Kudliński Tadeusz (1898-1990), prozaik, krytyk teatralny, 27 Kuhn, szachista węgierski, 25 Kuna Henryk (1885-1945), rzeźbiarz, 208, 216 Kuntze, autor podręcznika do nauki języka angielskiego, 203 Kurek Jalu (1904—83), poeta, prozaik, 177, 176, 292 Kurlandzka Aniela, 268 Kusociński Janusz (1907-40), lekkoatleta, mistrz olimpijski, 46 Kuszelewska Stanisława, tłumaczka, 71 Kurten, seryjny morderca, 53, 154 Laclos Pierre (1741-1803), pisarz francuski, inżynier wojskowy, 267, 314 Lange Antoni (1863-1929), poeta, tłumacz i krytyk literacki, 160 Langhorne Clemens Samuel zob. Twain Mark Laroche Jule (1872-1961), dyplomata francuski, 1926-35 ambasador w Warszawie, 93 Lasky Jesse (1880-1958), producent filmowy wytwórni „Paramount", 180 Laval Pierre (1883-1945), polityk francuski, premier 1931-32, 1935- 36 oraz 1942-44,317 Lawiński Ludwik (1887-), aktor, 242 Lawrence Dawid Herbert, (1885- 1930), pisarz angielski, 68, 69 Lechoń Jan, właśc. Serafinowicz Leszek (1899-1955), poeta, IV, 28, 41, 42, 55, 56, 137, 152, 156, 209, 251, 255, 256, 319, 320, 329, 330 Lednicki Aleksander (1866-1934), działacz polityczny, adwokat, 289 Leeuvenhoek Antonie van (1632- 1723), przyrodnik holenderski, 37 Lehman-Russbueldt Otto, pisarz niemiecki, 51, 52, 54 Len Rafał (1909-43), prozaik, publicysta, 39 Lenard Philipp (1862-1947), niemiecki fizyk, profesor, laureat Nagrody Nobla 145 Lenin Włodzimierz Iljicz, właśc. Uli-janow W.I. (1870-1924), ideolog komunizmu, twórca partii bolszewickiej, 115, 171,205,213,311 Leonardo da Vinci (1452-1519), włoski malarz, rzeźbiarz, architekt, 268 Leonhard Rudolf (1889-1953), pisarz niemiecki, pacyfista, 331 Lepecki Mieczysław (1897-1969), pisarz, podróżnik, adiutant Józefa Piłsudskiego, 208 Lewis Sinclair (1885-1951), pisarz amerykański, laureat literackiej Nagrody Nobla, 113 Liebert Jerzy (1904-31), poeta, 249 Liebknecht Wilchelm (1826-1900), polityk niemiecki, socjaldemokrata, 51 Lifar Serge (1905-86), tancerz i choreograf francuski pochodzenia rosyjskiego, 300, 301, 308 Lindbergh Charles Augustus (1902-74), amerykański pilot, generał, 298 Liński Henryk, aktor, 245 Litwinów Maksim (1876-1951), dyplomata radziecki, minister spraw zagranicznych 1930-39, 317 Lloyd George David (1863-1945), polityk brytyjski, premier 1916— 22, 235 London Jack właśc. John Griffith (1876-1916), pisarz amerykański, 223 Loos Józef, publicysta dziennika „Robotnik", 22 Loria Stanisław (1883-1958), fizyk, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza, 145, 146 INDEKS OSOBOWY 383 Ludwig Emil (1861-1948), pisarz niemiecki, 226, 227 Ludwik XI (1423-83), król Francji od 1461 r., 264 Ładosz, 28 Łazarska Emma, pseud. Olgierd Stella, publicystka, krytyk literacki, 221, 222, 268 Łempicki Zygmunt (1886-1943), germanista, teoretyk literatury, profesor, 132, 133 Łossowski Piotr, 21 Łunaczarski Anatolij (1875-1933), radziecki działacz polityczny, pisarz, krytyk literacki, 157 Łużyc Jerzy zob. Wańkowicz Melchior MacDonald James Ramsay (1866-1937), polityk brytyjski, premier 1924 i 1929-31, 165,235 MacGregor Bronisława z Kowalskich, korespondentka „Wiadomości Literackich", 82 Mackensen August von (1849-1945), feldmarszałek niemiecki, dowodził w czasie I wojny światowej, 10 Mackiewicz (Cat) Stanisław (1896-1966), dziennikarz, publicysta, redaktor dziennika „Słowo", 208, 261, 262, 263 Madeyski Antoni (1862-1939), rzeźbiarz, 80, 208 Majakowski Włodzimierz (1893-1930), rosyjski poeta i dramatopisarz, 158, 342, 343 Majdrowiczówna, 19 Makarczyk, reprezentant Polski w szachach, 361 Makiewel właśc. Machiavelli Niccolo (1465-1527), włoski filozof, dyplomata, pisarz polityczny, 163 Makowski Wacław (1880-1942), polityk, prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, 323 Makuszyński Kornel (1884-1953), pisarz, felietonista i krytyk teatralny, 26 Malczewski Rafał (1892-1965), malarz, pisarz, 158, 180 Maliszewski Aleksander (1901-78), poeta, dramaturg, krytyk literacki, 28 Malraux Andre (1901-76), pisarz i polityk francuski, 337 Manet Eduard (1832-1883), malarz francuski 360 Mann Thomas (1875-1955), pisarz niemiecki, 10, 94, 102, 108, 219 Marat Jean Paul (1743-1793), polityk francuski, 98 Marczyński Antoni Stanisław (1899— 1966), pisarz, dziennikarz, 286 Marinetti Filipo (1876-1944), włoski poeta i prozaik, 225-227, 276, 342 Marks Karol (1818-83), niemiecki filozof, ekonomista publicysta i działacz polityczny, inicjator fu-turyzmu, 39, 59, 108, 115, 131, 171, 176, 195,205,311 Maśliński Józef (1910- ), publicysta i poeta „Żagarów", 176 Matuszewski Ignacy (1891-1964), polityk sanacyjny, publicysta, 1932-36 redaktor naczelny „Gazety Polskiej", 8, 9, 10, 80, 81, 209, 261, 285, 286, 290 Medyceusze, florencki ród kupiecki i bankierski rządzący Florencją 1434-1737, 158 Melcer Wanda (1896-1971), pisarka, publicystka, 217 Meyerhold Wsiewołod (1874-ok.1940), rosyjski aktor i reżyser teatralny, 157 Michalski Stanisław (1865-1949), inżynier mechanik, działacz oświatowy i organizator nauki; 1928-39 dyrektor Funduszu Kultury Narodowej, 189, 250, 257, 265, 266, 267 384 INDEKS OSOBOWY Michał Anioł, właśc. Michelangelo Buonarroti (1475-1564), włoski rzeźbiarz, malarz, architekt i poeta, 158, 180 Michelangelo Buonarotti zob. Michał. Anioł Miciński Bolesław (1911—43), eseista, 28, 168 Mickiewicz Adam (1798-1855), poeta, 55, 64, 76, 98, 102, 104, 108, 149, 161, 177, 179, 184, 192, 193, 194, 197, 198, 208, 241, 249, 259, 263, 283, 286, 289, 315, 336, 345, 357 Miecnikow, zoolog i mikrobiolog, 37 Mieczysławska Makryna (zm. 1869), bazylianka, od 1845 na emigracji gdzie relacjonowała domniemane prześladowania religijne jakich doznała w kraju, 209 Miedziński Bogusław (1891-1972), polityk, publicysta pułkownik WP, 1938-39 senator i marszałek senatu, 130 Miller Jan Nepomucen (1890-1977), publicysta, krytyk literacki i teatralny, 27, 41-44, 64, 91, 99, 155 Miloński, autor podręcznika literatury polskiej, 177 Miłosz Czesław (ur. 1911), poeta, pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla, 176-178, 363 Minkiewicz Janusz (1914-81), satyryk, 256 Miriam zob. Przesmycki Zenon Mirski Józef (1882-1943), pedagog, literat, 314 Mniszkówna Helena (1878-1943), powieściopisarka, 286 Molier, właśc. Poquelin Jean Baptiste (1622-73), komediopisarz francuski, 145, 152, 184,314,366 Morand Paul (1888-1976), pisarz, dyplomata, 68 Morcinek Gustaw (1891-1963), pisarz, 286 Morstin Ludwik Hieronim (1886-1966), poeta, dramaturg, 56 Morstinowa Janina (Nina), 80, 285 Mortkowicz Jakub (1876-1931), księgarz i wydawca, 328 Morus Tomasz (1478-1535), angielski polityk i pisarz polityczny, 316 Mosley Oswald (1896-1980), przywódca faszystów brytyjskich, 47, 230, 269 Moszczeńska Izabela (1864-1941), działaczka społeczna, publicystka, 19,98, 117 Mościcki Ignacy (1867-1946), prezydent RP 1926-39, 156 Mościcki Michał (1894-1961), syn prezydenta RP Ignacego Mościc-kiego, dyplomata, poseł w Tokio 1933-36, 367 Motyka Mikołaj, świadek oskarżenia w procesie przeciwko OUN, 25 Mozżuchin Iwan (1889-1939), aktor i reżyser rosyjski, 19, 20 Muni Paul, aktor amerykański, 114 Musatow, autor memoriału, 120 Mussolini Benito (1883-1945), dyktator Wioch 1922-43, 120, 161, 165, 226, 233, 329, 352, 363, 372 Nachalnik Urke, złodziej, autor wspomnień, 69 Najdorf, reprezentant Polski w szachach, 361 Nałkowska Zofia (1884-1954), pisarka, 8, 64, 156, 161, 203, 221, 222, 227,293,315,370 Nałkowska-Bickowa Hanna zob. Bic-kowa-Nałkowska Hanna Napierski Stefan, właśc. Eiger Stefan Marek (1899-1940), krytyk literacki, poeta, prozaik, 183, 343, 372 Napoleon Bonaparte (1769-1821), wódz i mąż stanu, cesarz Francuzów 1804-14 i 1815, 264 Napoleon III (1808-1873), cesarz Francuzów 1852-1870, 331 INDEKS OSOBOWY 385 Neron (37-68), cesarz rzymski od 54 r., 152, 185 Nichols Beverley, dziennikarz, 280 Niekrasow Nikołaj (1821-78), poeta rosyjski, 195 Niemojewski Jan (ok. 1530-98), działacz i ideolog braci polskich, 13 Nordio, kapelmistrz, 201 Norwid Cyprian Kamil (1821-83), poeta, 98, 184, 249, 250, 308, 323 Nowaczyński Adolf (1876-1944), satyryk, publicysta, dramatopisarz, 6, 15, 16, 43, 56, 123, 292, 293, 348 Nowakowski Zygmunt (1891-1963), aktor, felietonista, 177, 293, 333 Nowina-Przybylski Jan, reżyser, 10 Ogiński Michał Kleofas (1765-1833), kompozytor, działacz polityczny, 312 Olden, pisarz niemiecki, 225, 226 Olgierd Stella zob. Łazarska Emma Oppenheim Józef (1887-1946), taternik, kierownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, 214 Oppman Artur pseud. Or-Ot (1867-1931), poeta i publicysta, pułkownik WP, 320 Ordonówna Hanka, właśc. Tyszkie-wicz Maria Anna (1902-50), piosenkarka, tancerka, aktorka, 19, 130,131,268 Ordyński Ryszard (1878-1953), reżyser teatralny i filmowy, aktor, 130 Orkan Władysław, właśc. Smreczyński Franciszek (1875-1930), powie-ściopisarz, poeta, 160 Orlicz, wydawca, 132 Orzeszkowa Eliza (1841-1910), pisarka i publicystka, 10, 353 Ossietzky Carl von (1888-1938), niemiecki pisarz i działacz pacyfistyczny, 225, 247, 248 Ossowiecki Stefan (1870-1944), jasnowidz, 25 Otmar zob. Bernson Jan Stanisław Owsiejenko, właśc. Antonow-Owsie-jenko (1884-1938), dyplomata radziecki, 1930-34 poseł w Warszawie odwołany w 1934 r., 93 Pabst Georg Wilhelm (1885-1967), austriacki reżyser filmowy i teatralny, 22, 48 Paczkowski Jerzy (1909^15), poeta i satyryk, 256 Paderewski Ignacy, 369 Paderewski Ignacy Jan (1860-1941), pianista, kompozytor polityk, 1919 premier i minister spraw zagranicznych, 117, 369 Pagnol Marcel (1895-1974), dramaturg i reżyser francuski, 99 Panaś Józef (1887-1940), ksiądz, kapelan wojskowy, działacz polityczny, 12 Papen Franz von (1879-1969), polityk niemiecki, kanclerz (1932), vice-kanclerz w pierwszym rządzie Hitlera (1933), 213 Parandowski Jan (1895-1978), prozaik, eseista i tłumacz, 33, 100, 203, 227,281,303,349 Pasternak Borys (1890-1960), pisarz i poeta rosyjski, laureat literackiej Nagrody Nobla, 157, 197, 260 Pasteur Louis (1822-1895), francuski chemik i mikrobiolog, profesor, 37 Pauszer-Klonowska Gabriela, pseud. G. Klaner (1908-96), pisarka, publicystka, 198 Pawlikowska-Jasnorzewska Maria (1891-1945), poetka i dramato-pisarka, 124, 189, 198 Pawłów Iwan (1849-1907), fizjolog rosyjski, laureat Nagrody Nobla, 253 Pawłowski, 308 Peiper Tadeusz (1891-1969), poeta i teoretyk poezji, 291, 342 Peretiatkowicz Antoni (1884-1956), prawnik, profesor, 56, 57 Perutz Robert (1886-), skrzypek, 56 I 386 INDEKS OSOBOWY INDEKS OSOBOWY 387 Perzanowska Stanisława (1898- ), aktorka, reżyserka teatralna, 82, 190 Perzyński Włodzimierz (1877-1930), pisarz i publicysta, 160 Petrarka Francesco (1304-74), poeta-włoski, 259 Pfeffer Adolf zob. Prędski Artur Piasecki Stanisław (1900-41), publicysta, krytyk literacki, redaktor tygodnika „Prosto z Mostu", 130, 135, 136, 144, 188, 243, 333 Picasso Pablo (1881-1973), malarz hiszpański, 133 Piekarczykkpt., 282 Pieńkowski Stanisław (1872-1944), krytyk literacki i teatralny, publicysta prasy narodowej, 111, 136, 335, 336 Pieracki Bronisław (1895-1934), polityk sanacyjny, minister spraw wewnętrznych 1931-34, 337 Pilniak Borys, właśc. Vogau Borys (1894-1939), pisarz rosyjski, 68, 157,314 Piłsudski Józef (1867-1935), polityk, mąż stanu, Marszałek Polski, I, II, IV, 61, 93, 137, 148, 151, 160, 186, 189, 195, 208, 212, 219, 237, 255, 297, 308, 310, 328-332, 334, 372 Piłsudski Rowmund (1903-88), działacz polityczny, 30 Pini Tadeusz (1872-1937), historyk literatury, 249, 250, 308 Pirandello Luigi (1867-1936), dramaturg włoski, 299 Pirożyński Marian (1899-1964), ksiądz, autor przewodników czytelniczych, 19, 55 Platon (428-348 p.n.e.), filozof grecki, 232 Pomirowski Leon (1891-1943), krytyk literacki, 177, 178, 190, 308, 309, 339, 365, 366 Poniatowski Józef książę (1763-1813), bratanek Stanisława Augusta Ponia- towskiego, generał minister wojny i naczelny wódz wojsk Księstwa Warszawskiego, marszałek Francji, 284, 310 Poquelin Jean Baptiste zob. Molier Potocka Delfina z Komarów (1805-77), hrabina, bohaterka legendy literackiej polskiego romantyzmu, 198 Potocki Henryk (1868-1958), ziemianin, przemysłowiec, działacz BBWR, 252 Prędski Artur, właśc. Pfeffer Adolf (1900-41), literat, tłumacz, 43, 64 Pridworow Jefim zob. Biednyj Die-mian Prochin, guwernantka A. Słonimskie-go, 202 Proust Marcel (1871-1922), pisarz francuski, 3, 36, 259 Prus Bolesław, właśc. Głowacki Aleksander (1847-1912), pisarz i publicysta, 1-4, 314, 319, 335, 336, 349, 356 Pruszkowski Tadeusz (1888-1942), malarz, 180,221 Pruszyński Ksawery (1907—50, publicysta, prozaik, 312 Prystor Aleksander Błażej (1874-1941), polityk sanacyjny, premier 1931-33,252 Przesmycki Zenon, pseud. Miriam (1861-1944), krytyk literacki, poeta i tłumacz, 56, 156, 161, 184, 222, 242, 249, 250, 251, 308, 333, 367 Przyboś Julian (1901-70), poeta i eseista, 176, 178 Przybyszewski Stanisław (1868-1927), pisarz, dramaturg, 160, 189, 299 Puszkin Aleksandr (1799-1837), poeta rosyjski, 258, 259, 289, 300 Putrament Jerzy (1910-86), literat, 176 Puttkamer Wawrzyniec, mąż Marli Werszczakówny, 198 Raabe Tadeusz, kolega A. Słonim-skiego z lat dziecięcych, 29 Rabska Zuzanna (1888-1960), pisarka, 144, 243, 335 Racine Jean (1639-1699), dramaturg francuski, 202 Radek Karol właśc. Sobelsohn Karol (1885-1939), polityk radziecki, redaktor dzienników „Prawda" oraz „Izwiestija", 130, 157, 259 Rafael właśc. Santi Raffaelo (1483-1520), malarz i architekt włoski, 158 Reed Walter (1851-1902), bakteriolog amerykański 37 Rej Mikołaj (1505-69), pisarz, 184, 291 Remarque Erich Maria (1898-1970), pisarz niemiecki, 18, 68, 108, 209 Rembieliński Jan (1897-1848)), publicysta, krytyk literacki, działacz polityczny, 335, 336 Renn Ludwig, właśc. Vietch von Gols-senau Arnold Friedrich, pisarz niemiecki, 247, 248 Reymont Władysław (1867-1925), pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla, 156, 160,356 Rimbaud Jean Arthur (1854-91), poeta francuski, 251 Rodziewiczówna Maria (1863-1944), pisarka, 56, 98, 299 Rolland Romain (1866-1944), pisarz francuski, 269, 270, 280, 297 Roosevelt Franklin Delano (1882-1945), prezydent Stanów Zjednoczonych od 1933, 94, 297, 338, 359 Ross Ronald (1857-1932), bakteriolog brytyjski, laureat Nagrody Nobla 37 Rostand Edmond (1868-1918), dramaturg francuski 168 Rostworowski Karol Hubert (1877-1938), dramaturg, 25, 56, 369 Rostworowski Stanisław (1888-1944), oficer WP, 316 Rousseau Jean Jaques (1712-78), filozof francuski, 283, 286 Roux Pierre ( 1853-1933), francuski bakteriolog, 37 Rozbicki, 335 Rubinstein Anton, autor opery Demon, 148 Rubinstein Artur (1887-1982), pianista polski pochodzenia żydowskiego, 348 Ruffer Józef (1878-1940), poeta i tłumacz, 370 Rusinek Michał (1904- ), pisarz, działacz kulturalny, dyrektor biura Polskiej Akademii Literatury, 256, 286, 314, 369 Ruskin John (1819-1900), angielski teoretyk i historyk sztuki, 286 Russel Bertrand Arthur Willian (1872-1970), logik i matematyk, filozof, 9, 15, 36, 94, 113, 171, 248, 267, 268, 269 Ruzamski Marian, publicysta czasopisma „Krak", 182 Ryszard III (1452-85), król Anglii, 264 Rytard Jerzy, właśc. Kozłowski Mieczysław (1899-1970), pisarz, poeta, taternik, 214 Rzymowski Wincenty (1883-1950), działacz polityczny, publicysta, 156, 160, 183, 184 Sacco Nicola (1891-1927), amerykański robotnik, anarchista, 153 Saliński Stanisław Maria (1902-69), pisarz, 28 Sand George, właśc. Dudevant Aurore (1804-76), pisarka francuska, 289 Santi Raffaelo zob. Rafael Sarraut Albert, polityk francuski, premier, 165 Savonarola Giorlamo (1452-98), włoski dominikanin, kaznodzieja, 108 Schiller de Schildenfeld Leon zob. Schiller Leon 388 INDEKS OSOBOWY Schiller Ferdinand (1864-1937), filozof angielski, profesor, 280 Schiller Leon, właśc. Schiller de Schildenfeld Leon (1887-1954), reżyser, krytyk i teoretyk teatruŁ 100, 125,265,293,307,317 Sebyła Władysław (1902-41), poeta, 28 Semadeni, pastor, 277, Serafinowicz Leszek zob. Lechoń Jan Sęk, 293 Shakespeare, Szekspir William (1564-1616), angielski poeta, dramatopi-sarz i aktor, 102, 155, 156, 224, 259, 264, 265, 366 Shaw George Bernard (1856-1950), angielski dramatopisarz, krytyk i publicysta, 9, 10, 40, 49, 76, 125, 208, 210, 211, 224, 264, 314, 335 Sienkiewicz Henryk (1846-1916), pisarz, 22, 184, 208, 209, 350, 356 Sieroszewski Wacław (1858-1945), pisarz, prezes Polskiej Akademii Literatury 1933-39, 156, 160, 161, 162, 164, 334 Simon John (1873-1954), polityk brytyjski, minister spraw zagranicznych 1931-35,317 Sitwell Dame Edith (1887-1964), poetka brytyjska, 228 Sitwell Francis (1892-1969), pisarz brytyjski, 228 Sitwell Sacheverell Sir (1897-1988) brytyjski poeta i krytyk literacki, 228 Skiwski Jan Emil (1894-1956), krytyk literacki, publicysta, III, IV, 65, 66, 79, 110, 155, 166, 185, 188, 190, 226, 293 Skłodowska-Curie Maria (1867— 1934), fizyk i chemik, 56, 156 Skoczyłaś Władysław (1883-1934), malarz i rzeźbiarz, 171 Skotnicki Jan (1876-1968), malarz, 250,251 Sławek Walery (1879-1939), polityk sanacyjny, szef BBWR, premier 1930,1930-31, 1935, 141,237 Słonimski Michaił (1897-1972), pisarz rosyjski, stryjeczny brat A. Sło-nimskiego, 68, 278 Słonimski Piotr (ur. 1922), bratanek Antoniego, genetyk, 310 Słonimski Stanisław (1855-1915), lekarz, ojciec autora, 239, 240, 360 Słowacki Juliusz (1809-49), poeta i dramatopisarz, 64, 98, 177, 184, 221 Smith Grafton Elliot (1871-1937), australijski anatom i etnolog, 243 Smith Theobald (1859-1934), amerykański mikrobiolog i immunolog, 37 Smogorzewski Kazimierz (1896— 1992), dziennikarz, publicysta, 1933-39 korespondent „Gazety Polskiej" w Berlinie, 290, 363, 368 Smreczyński Franciszek zob. Orkan Władysław Snowden Philip (1864-1937), polityk brytyjski, 235 Sobelsohn Karol zob. Radek Karol Sobeski Michał (1877-1939), filozof, 56,57 Socha Artur, aktor, 82 Sokolicz-Wroczyński Jan, publicysta tygodnika „Świat", 17, 98 Sokołowowa-Krzywicka zob. Krzy-wicka Irena Solska Irena (1878-1959), aktorka, 130 Solski Ludwik (1855-1954), aktor, 26, 124, 242, 307 Spallanzani Lazzaro (1729-99), przyrodnik włoski, 37 Stachiewicz Edmund, publicysta czasopisma „Ze świata", 40 Staff Leopold (1878-1957), poeta, 56, 125, 156, 293, 342, 370 Stalin Józef Wissarionowicz, wlaśc. Dżugaszwili Iosif (1878-1953), przywódca ZSRR, 106, 112, 149, INDEKS OSOBOWY 389 165, 204, 205, 259, 269, 278, 280, 316 Stanisławski właśc. Bratman, aktor, 336 Staszic Stanisław (1755-1826), uczony, działacz społeczny i polityczny, 136 Stawar Andrzej, właśc. Janus Edward (1900-61), krytyk literacki, 178, 292, 294 Stefan Batory (1533-86), książę siedmiogrodzki od 1571, król Polski od 1576, 277, 311 Stempowski Jerzy (1894-1969), eseista, krytyk literacki, 106 Stern Abraham (1769-1842), wynalazca maszyny rachunkowej, 136 Stem Anatol (1899-1968), poeta, 43, 155,291 Stpiczyński Wojciech (1896-1936), publicysta, redaktor „Kuriera Porannego", 209 Stradivarius Antonio (1643-1737), lutnik włoski, 355 Straża-Dzierzbicki, astrolog, 19 Stroński Stanisław (1882-1955), polityk, romanista, publicysta, 103, 136, 243 Strug Andrzej, właśc. Gałecki Tadeusz (1871-1937), pisarz i publicysta, działacz polityczny, 56, 177, 293 Strzetelski Stanisław (1895-1969), dziennikarz, publicysta, redaktor dziennika „ABC", 130,131 Styka Jan (1858-1925), malarz, 133 Stykowie (rodzina), 132 Subocki, pisarz rosyjski, 68 Suworow Aleksandr (1729-1800), feldmarszałek rosyjski, 36 Swift Jonathan (1667-1745), pisarz angielski, 336 Sykała Antoni, malarz pokojowy, 295, 296 Szajdak Stefan, 342, 343 Szaniawski Jerzy (1836-1970), dramatopisarz, 160, 307, 308 Szekspir zob. Shakespeare William Szelążek Adolf (1865-1950), biskup łódzki od 1925 r., 308 Szelburg-Zarembina Ewa (1899-1986), powieściopisarka, 13 Szopen zob. Chopin Fryderyk Szopenfeld, 18 Szreder Leon, autor grupy „Żagary", 176 Sztejnsberg, krawiec, 371, 372 Szukalski Stanisław (1895-1987), rzeźbiarz, 182 Szyfman Arnold (1882-1967), dyrektor teatrów, reżyser, 124, 125, 190, 191, 210, 241, 242, 307, 339, 365 Szymanowski Karol (1882-1937), kompozytor, pianista, 25, 26, 245, 293, 300 Szymański Julian (1870-1958), okulista, profesor Uniwersytetu Stefana Batorego, działacz polityczny 367, 368 Szynkman Henryk, kolega A. Słonim-skiego z lat dziecięcych, 29 Szyszko-Bohusz Adolf (1883-1948), archeolog, 256 Ścieżyński Mieczysław (1895-1956), dziennikarz, działacz polityczny, 130 Śliwiński Artur (1877-1953), polityk historyk pisarz, publicysta; 1924— 32 naczelny dyrektor Teatrów Miejskich w Warszawie, 242 Św. Hubert (ok. 655-727), misjonarz, patron myśliwych, 78 Świerczewski Eugeniusz (1894-1944), krytyk teatralny, redaktor miesięcznika „Teatr", 264, 265, 365 Święcicki Tadeusz (1893-1973), pseud. Chudogęba Andrzej, publicysta, redaktor tygodnika „Pion", 155, 188-191,212,340 Świrski Czesław, bojowiec spod Bez-dan, 74 Świtalski Kazimierz (1886-1962), polityk sanacyjny, marszałek sejmu, premier 1929, 16 390 INDEKS OSOBOWY Tamerljn, krawiec A. Słonimskiego, 130 Tartakower, reprezentant Polski w szachach, 360 Tasiemka, złodziej warszawski, 25 Tell Wilhelm, legendarny bohater szwajcarski z XIV w., 58 Teodorowicz Józef (1864-1938), arcybiskup ormiański, działacz polityczny, 13 Terlecki Tymon (1905-2000), krytyk literacki i teatralny, publicysta, 365 Thackeray William (1811-63), pisarz angielski, 336 Thalmann Ernst (1886-1944), komunista niemiecki, 247 Thibault Francois A. zob. France Anatole Thomas John, szachista brytyjski, 361 Thyssen, rodzina przemysłowców niemieckich, 52 Toller Ernst (1893-1939), niemiecki dramatopisarz, poeta, 225, 276 Tołstoj Aleksiej (1883-1945), pisarz rosyjski, 157 Tołstoj Lew (1828-1910), pisarz rosyjski, 195, 258 Topolski Feliks (1907-89), malarz, rysownik, 255, 290 Towiański Andrzej (1799-1878), filozof, przedstawiciel mesjanizmu polskiego, 209 Tretjakow Sergiej, dramaturg rosyjski, 99 Trój ano wski, piłkarz 46 Trzaska, właściciel klubu w Zakopanem, 214 Turska-Bandrowska Ewa zob. Ban-drowska-Turska Ewa Tuwim Julian (1894-1953), poeta, IV, 16, 28, 41, 42, 49, 55, 124, 130, 137, 144, 151, 152, 168, 177, 247, 250, 255, 256, 265, 293, 330 Twain Mark, właśc. Langhorne Clemens Samuel (1835-1910), pisarz amerykański, 89, 135 Tync Stanisław, autor czytanek dla dzieci i młodzieży, 149 Tyszkiewicz Maria Anna zob. Ordo- nówna Hanka Ulijanow Włodzimierz zob. Lenin Włodzimierz Iljicz Uniłowski Zbigniew (1909-37), pisarz, 28, 64, 68, 69, 272, 277, 278, 282 Urbanowska Zofia (1849-1939), pisarka, 369 Vagau Borys zob. Pilniak Borys Vanzetti Bartolomeo (1888-1927), amerykański robotnik, anarchista, 156 Velasques Diego de Silva (1599-1660), malarz hiszpański, 163 Verdier Jean (1864-1940), kardynał, arcybiskup Paryża, 117 Verne Jules (1828-1905), pisarz francuski, 173, 223 Vietch von Golssenau Arnold Fried-rich zob. Renn Ludwig Vines, tenisista, 131 Wajda Andrzej (ur. 1926), reżyser, 345 Wajsówna Jadwiga (1912-90), dysko- bolka, 46 Walter Bruno (1876-1962), dyrygent niemiecki, symfoniczny i operowy, 187,200 Wałach, malarz, 221 Wałachowski, 221 Wańkowicz Melchior (1892-1974), publicysta, pisarz i wydawca, 68, 69, 70, 91 Warchałowski. 221 Wasilewski Zygmunt (1865-1948), publicysta, krytyk literacki, 188 Wassermann August (1866-1925), bakteriolog niemiecki, 93 Wat Aleksander, właśc. Chwat Aleksander (1900-67), poeta i prozaik, 167, 169 INDEKS OSOBOWY 391 Wells Herbert George (1866-1946), pisarz angielski, 9, 15, 34, 36, 47, 58, 73, 94, 113, 170, 171, 173, 225-228, 230, 232-234, 258, 269, 270, 280, 281, 294, 314, 326, 327, 343 Wereszczakówna Maryla (1799-1863), młodzieńcza miłość Adama Mickiewicza, od 1821 r. żona Wawrzyńca Puttkamera, 193, 198, 345 Wessel Horst (1907-30), członek SA, 253 Weyssenhoff Józef (1860-1932), pisarz 160 Węgierko Aleksander (1893-1941), aktor i reżyser teatralny, 110, 340 Wielopolska Maria Jehanne (1882-1940), pisarka i publicystka, 308, WieBżyński Kazimierz (1894-1969), poeta, IV, 41, 42, 55, 293, 349 Wiktoria (1819-1901), królowa Wielkiej Brytanii od 1837 r., 230 Wilhelm II (1859-1941), cesarz Niemiec 1888-1918, 112, 113 Wilkoński August (1805-52), pisarz, 336 Wilson Charles (1869-1959), fizyk brytyjski, 288 Wilson Woodrow (1856-1924), polityk amerykański, prezydent Stanów Zjednoczonych 1912-20, 59, 105, 288 Winawer Bruno (1883-1944), komediopisarz i publicysta, 78, 145, 354 Wincenty zwany Kadłubkiem zob. Kadłubek Wincenty Wiśniowiecki Jeremi (1612-51), magnat, wojewoda ruski, 209 Witkacy zob. Witkiewicz Stanisław Ignacy Witkiewicz Stanisław Ignacy, pseud. Witkacy (1885-1939), malarz dramatopisarz, teoretyk sztuki i filozof, 27, 28, 66, 132 Witkowski Romuald Kamil (1876-1950), malarz, 158, 180 Witos Wincenty (1874-1945), działacz ruchu ludowego, premier 1920-21, 1923, 1926, 133, 323 Wittlin Józef (1896-1976), poeta, prozaik, 21, 144,247 Wittlin Tadeusz (1908-98), poeta, satyryk, 256 Witwicki Władysław (1878-1948), filozof, psycholog, teoretyk sztuki, 132-134 Włast Andrzej (1895- ), autor tekstów piosenek, 124, 126, 151, 152, 368 Wojciechowski Jakub (1884-1958), robotnik, autor wspomnień, 68, 69 Wojnowski dr, 19 Wolff, tłumacz Heinego, 156, Wolica Andrzej (1909-40), poeta, prozaik, 28 Wolter właśc. Aronet Francois M., 115,232,267,317 Wołkowicz, publicysta „Naszego Przeglądu", 224 Womela Stanisław (1873-1911), krytyk literacki, poeta, 215, 216 Woroszyłow Klimient (1881-1969), marszałek radziecki od 1935 r., 93 Wójcik Karol, autor książki o ZSRR, 95,96 Wright E.V., pisarz, 194 Wroczyński Kazimierz (1883-1957), dramat o pisarz i satyryk, 17, 98 Wybicki Józef (1747-1822), Działacz polityczny, publicysta, 312 Wyrzykowski Stanisław (1869-1949), krytyk literacki, poeta, wydawca, 345 Wysocka Stanisława (1877-1941), aktorka, reżyserka, dyrektorka teatru 242 Wyspiański Stanisław (1869-1907), dramatopisarz, poeta, malarz i reformator teatru, 98, 124, 184, 338, 348 Wyszomirski Jerzy (1900-55), publicysta, krytyk literacki, 333 392 INDEKS OSOBOWY Zachoroff, aferzysta, handlarz bronią, 53 Zagórska Aniela (1890-1943), tłumaczka, 221, 223 Zagórski Jerzy (1907-84), poeta, tłu* macz, 176 Zahorska Stefania (1890-1961), pisarka, krytyk sztuki, 247 Zajączek Józef (1752-1826), general, namiestnik Królestwa Polskiego, 277 Zaremba, przedsiębiorca budowlany, 0 zamordowanie jego córki Lusi oskarżona była Rita Gorgonowa, 90 Zaremba Stanisław, syn przedsiębiorcy budowlanego, 90 Zaruba Jerzy (1891-1971), rysownik, karykaturzysta, 255 Zawistowski Władysław (1897-1944), krytyk literacki i teatralny, 83, 84, 115, 156, 189, 190, 242, 256, 265, 266, 339, 365, 366, 369 Zegadłowicz Emil (1888-1941), pisarz, 43, 115,166 Zelwer, 297, 338 Zelwerowicz Aleksander (1877-1955), aktor, reżyser, 99, 168, 189, 297, 307 Zieliński Kornelij (1896-1970), rosyjski krytyk literacki, 157 Zieliński Tadeusz (1859-1944), filolog klasyczny, filozof, 33, 156, 162, 235,314 Zimmer Bernard, dramaturg, 110 Zinowjew Grigorij (1883-1936), polityk radziecki, 297 Zweig Arnold (1887-1968), pisarz niemiecki, 108,209 Żarów Aleksandr (1904— ), poeta rosyjski, 259 Żdanow Andriej (1896-1948), polityk radziecki, 259 Żeleński Tadeusz, pseud. Boy (1874— 1941), tłumacz, krytyk teatralny 1 literacki, publicysta, satyryk, III, 12, 13, 25, 28, 42, 43, 64, 66, 68, 83, 90, 91, 98, 100, 102, 117, 126, 160, 166, 177, 178, 182, 184, 192, 208, 210, 215, 252, 265, 266, 267, 286, 293, 299, 314 Żeromski Stefan (1864-1925), pisarz, 76, 152, 160, 197, 223, 305, 348, 349 Żongołłowicz Bronisław (1870-1944), ksiądz, 1930-36 podsekretarz stanu w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, 13, 147 Indeks opracował Marek Jastrzębski NOTA WYDAWNICZA Wydawnictwo LTW postanowiło opublikować wszystkie felietony Antoniego Słonimskiego drukowane w „Wiadomościach Literackich" w latach 1927-1939. Tom pierwszy obejmuje okres 1927-1931, drugi 1932-1935, a trzeci 1936-1939. Decyzja ta podyktowana została przekonaniem o wartości felietonistyki Słonimskiego oraz pamięcią o zabiegach, jakim ta forma jego wypowiedzi poddawana była w przeszłości. Kroniki tygodniowe 1927-1939 wydane w 1956 r. były nie tylko wyborem mocno fragmentarycznym, ale zostały także ocenzurowane, o czym - zgodnie z ówczesną praktyką - nie poinformowano czytelnika. Niniejsza edycja oparta została na pierwodrukach Kronik. W tekstach nie dokonano żadnych opuszczeń, uwspółcześniono pisownię, poprawiono interpunkcję, rozwinięto niektóre skróty. Edycja, którą prezentujemy, nie rości sobie ambicji naukowych. W przypisach pod poszczególnymi felietonami znalazły się informacje ułatwiające ich zrozumienie, a więc w jakimś sensie niezbędne, co nie znaczy, że udało się wyjaśnić wszystko, co wyjaśnienia wymaga. Przypisy oznaczone literami pochodzą od Autora i przygotowane zostały dla edycji Kronik, projektowanej w połowie lat 70. przez S.W. Czytelnik, lecz nie doszła ona do skutku z powodów politycznych. Nawiasami kwadratowymi zaznaczono fragmenty zakwestionowane przez cenzurę i usunięte z wersji przygotowywanej do druku w latach 70. Informacje biograficzne, poza wyjątkami, przeniesione zostały do indeksu nazwisk. Rafał Habiełski SPIS TREŚCI Rafał Habielski: Słowo wstępne..................................I Kroniki tygodniowe 1932................................................................1 1933...............................................................67 1934..............................................................173 1935..............................................................279 Indeks osobowy................................................373 Nota wydawnicza...............................................393 ¦r.-. Pierwsze powojenne wydanie książki opisującej wrażenia z pobytu w ZSRR w 1932 roku. Praca ta została negatywnie oceniona w Rosji, o czym tak pisał w Kronikach tygodniowych autor: „Od czasu książki Moja podróż do Rosji jestem na czarnej liście u sowieckich urzędników. Proszą co pewien czas wszystkich literatów i karmią kawiorem a ja za karę muszę siedzieć w domu". i-/ ¦>¦ . •> *.i**C ¦ .'Tfcfi 4: ¦:•-'• ¦"' .¦ '/"¦**'.l.l -11. .*•¦ - mm^^mm, 11 *&;. ¦ ...,.„,..______Acsj* +.?¦¦¦>:*¦ :¦;?¦ -¦••• ¦ . ;-- ¦„¦*- !,¦, ¦'-.***¦; ¦w. rtnJS -, •'¦ "¦ "¦:'[ -":'-r'- '¦V"-:'VV^1''-"l'i»-":^^^?*:?.;!^fl! '* -*i ! i* .^ii'"- ' > ¦ 1 *