JANINA WENEDA SŁOWIANA POWIEŚĆ LEGENDA Składam serdeczne podziękowanie Panu Janowi Kosmalskiemu za pomoc w ustaleniu realiów z pradziejów Konina i okolicy. J.W. AfcOSt 19J3 CZĘŚĆ I łońce stało najwyżej, gdy wychylili się z chłodnej puszczy i stanęli na skraju doliny — idącej ze wschodu na zachód — przeciętej lśniącą wstęgą Istwarty. Jeszcze tylko mieli przebrnąć mokradła przy-rzeczne, wśród których bieliły się łysiny żółtych piasków. I dziś, jak niegdyś, bawiły się na nich dzieciaki. Pluskały się w chłodnych falach rzeki, zręcznie pływając, podobne do szczuk i karasi. Na wilgotnych łąkach pasły się stadka gród-kowe, którymi pastuszkowie mieli się opiekować, ale niewiele uwagi zwracali na bydło, zajęci swoimi sprawami. Tylko psy od czasu do czasu ogarniały stada przeraźliwie poszczekując. Po drugiej stronie wody, za brodem, widniały zabudowania gródka Driany. Przybysze już tutaj czuli się jak w rodzinnym domu i poznawali zapach dymu i żywiczną woń bierwion, z których zbudowany był gródek: chałupy i obudowania obronne. Jakoś wydał im się dużo mniejszy niż wtedy, gdy go opuszczali przed czterema laty, by podjąć służbę w drużynie księcia Ziemomysła. Teraz po wielu latach walki i trudów wracali do rodziny z godnym łupem, niewolnikami i prawem wzięcia w posiadanie księżęcej ziemi. Wyższy, z ciemniejszym włosem mło- 5 dzieniec nazywał się Wojbor, natomiast niższy, z jasnym zarostem nosił miano Lstmir. Choć przez te wszystkie lata przebywali razem, nie nawiązała się między nimi serdeczniejsza nić. Mieli różne usposobienia. Wojbor był skryty, poważny, mściwy i uparty. Lestek miał naturę otwartą, wesołą i łagodną. I teraz, patrząc z iskierkami śmiechu w oczach na mrocznego towarzysza, zagadywał go: — Nie cieszysz się, Wojborze, że jesteśmy znów w domu? Wszak skończyły się trudne dni wojowania, nie grozi już nam żadne niebezpieczeństwo. Osiądziemy na roli, weźmiemy żony, będziemy bić dzikiego zwierza w puszczy! — Tobie zawżdy dobrze! Nie wiem, co cię tak cieszy! Szara dola, ciężki trud trzebienia lasów. — Ale wśród swoich! Lestek biegał oczami po krajobrazie zatopionym w słońcu. Przykląkł, wziął garść ziemi z trawą i ziołami, sypnął na cztery strony świata i wezwał Dadźboga *, aby sprawił swoją mocą, iżby mógł zastać wszystkich w szczęsnym zdrowiu w grodzie rodzinnym. Dadźboże — wielki gospodnie, Bolej woju, zbożny żupanie — Czyń, by szczęsne było z nami — Z rodem, z plemieniem! Zyzylo, ZyzylOi Łado! A po modlitwie podniósł się żywo. — Idziemy! — skinął za siebie. Dwóch niewolników podniosło się z ziemi. Byli to Pyrzyczanie znad dolnej Odry, którzy przypadli im z ostatniej wyprawy. Woj-borowy zwał się Boleń, żylasty, suchy, niski człek. Jasna czupryna spadała mu na oczy, które miał ciągle opuszczone w dół, a tylko od czasu do czasu rzucał szybkie spojrzenia z ukosa. Lestek przeczuwał, że przy lada okazji ucieknie do swoich na północ. Jego rob był młodym chłopakiem, ranionym w czasie bitwy w nogę. Przetrącona, źle zrośnięta goleń sprawiała, że kulał i nie mógł poruszać się szybko. Ale i on — zwał się Radyn — nie zgadzał się z niewolą i buntował się przeciw niej. Obaj byli napiętnowa- * Słownik wyrazów staropolskich i inne wyjaśnienia na końcu książki 6 ni na policzkach już w Gneznie, gdzie znajdowała się siedziba zwycięskiego księcia Polan. Ręce mieli związane z tyłu grubymi rzemieniami. Na plecach dźwigali ciężkie toboły swych właścicieli. ? Ruszyli w stronę brodu. Chociaż był to lipiec i ziemia dobrze przeschła, to jednak w dolinie bagno uginało się pod nogami. Gdzieniegdzie sterczały małe mostki, przerzucone nad głębszymi rowami, często zaniedbane i na pół zgniłe. Psy poczuły przybyszów i rzuciły się ich obszczekiwać. Dzieciaki z wrzaskiem: Obcy! Obcy! — leciały ku brodowi. Już w grodzie, na pomoście przed wnijściem, stróżny grał na rogu: Trwoga! Trwoga! Ostrzegał pracujących żniwiarzy, żących zboże po drugiej stronie rzeki. Jednak gdy przybysze weszli w bród, a poniektóre psy zaczęły się przymilać, poznał stróżny, że to muszą być swoi i począł się im pilnie przypatrywać. — To Siemirad! — odezwał się Wojbor i wykrzyknął zawołanie rodu Drianów: — Mir i drużba! Mir i drużba! Siemirad — ich rówieśnik — poznał towarzyszy. — Wojbor i Lestek! Jakem rad! Bądźcie zdrowi doma! Zaraz też pchnął otroka na pole, by uspokoić ludzi i zawiadomić o powrocie wojów: — Leć, Dobrek, i donieś, że tarczowniki wrócUi — Wojbor i Lestek! Z gromady otroczków wyrwał się może dziesięcioletni smyk i podskoczył do przybyłych. Za nim pogonił wielki, rudy pies. — Lestek! Lestek! — Stańko, witaj bracie, to ty? Aleś wyrósł! Zalas, a pójdziesz! —? bronił się od psa. Wkroczyli do grodu. Wcześniej niż zwykle ściągnęli żniwiarze z pól, o czym zwiastował stukot bosych stóp po dranicach, tworzących pokrycie wąskich ulic między domami. Wejścia do chat nie były zamykane i zachodzące słońce wyznaczało promieniste ścieżki w izbach. Sprzęty w pomieszczeniach były wszędzie podobne, takoż u Ra-dogosta, ojca Lestka. Przy ścianie na bierzmach stały z jednej strony łoża, wyłożone słomą, skórami i poduszkami wypchanymi sianem. W kącie tUło się palenisko, wokół którego stały pniaki 7 i ławy. Pod ścianą leżały pęki łóz do obrzędowego wrzucania w ogień na cześć Swarożyca. Skrzynie chowały płaty białego płótna i odzienie. Na stolnicy leżały sprzęty kuchenne, jak gliniane garce i misy oraz drewniane cebry i dzieże. Za dzbanami sterczały łyżki i noże. Na ziemi walały się siekierki i młotki. Obok wejścia widniały żarna i stępa oraz krosna, stasiwa i prześlice. Klepisko wysypane było białym piaskiem. Pod powałą, poczerniałą od dymu, zwisały pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli. Niewielkie zapasy żywności zakopane były pod stolnicą. Większe przechowywano również w ziemi, poza gródkiem, w sobie tylko wiadomych miejscach. Lestek siedział przy ognisku i rzucał ubożętom proso, by się nasyciły. Zalas próbował chwytać lecące ziarna. Woj gładził jego rudą sierść. Przedtem już odłożył szczyt, oszczepy i włócznię na stronę, odwiązał tłumoki i wyjął dary. Dla maci zawicie na włosy, oćcu siekierkę ostrą i błyszczącą, siestrze dzwoniące kabłącz-ki, najmłodszemu stalowy nóż z piękną rękojeścią. Radyn odpoczywał, siedząc przy wnijściu. Lestek wyjął suszone mięso i podpłomyk. Dał mu jeść. Sam jednak pił tylko wodę, gdyż był spragniony. Z posiłkiem czekał na swoich. Wreszcie Stańko przywiódł rodzinę. Matka i ojciec jakby postarzeli. Luba wyrosła na dorodną dziewkę. Czternaście wiosen przekroczyła i miała się za mąż. Była podobna do brata — wesoła i otwarta. Uściskom nie było końca. Niewiasty lały rzęsiste łzy ze szczęścia, a Radogost po-śmiewywał się basem — rad synowi. Zakrzątnięto się przy jadle. Już po chwili misy stanęły na ławach, a mężczyźni siedli obok, statecznie pojadając i popijając. Nie zapominali strącać kropel dla duszków domowych, które zazdrośnie śledziły biesiadników, czy oddają im należytą cześć. Dobrochna i Luba usługiwały, bacząc, by nie brakło jadła i napoju. Gdy uprzątnęły i same siadły do wieczerzy, Lestek i Stańko, mrugnąwszy na siebie, wyniknęli się z izby. Obeszli gródek z południowej strony i zatrzymali się w miejscu, gdzie Powa uchodziła do Istwarty. Lestek ściągnął skórzaną kamizelę bez rękawów, tudzież wąskie spodnie, wyprawione z miękkiej skórki i zsunął łapcie z nóg. Stańko też już był nagi. Szybko się rozebrał, bo okrywała go jeno lniana koszulka, zawiązana w pasie. Woda prysnęła daleko, gdy do niej wskoczyli. Pluskali się 8 i nurkowali, bacząc, który dłużej pod wodą ostanie. Pokrzykiwali przy tym z radości, aż spłoszyli ptactwo wodne. Ryby pruły wodę, uciekając od hałaśliwych, dwunogich stworzeń. Gdy wracali do grodu, napotykali na ulicach gromadki dziewek, które szeptały o przybyciu wojów. — Alić ten Wojbor wyrósł! Walny woj z niego! — Nie zamyśla się żenić? Nie wiecie to? — Kogóż też wybierze? — Ja wolę Lestka! Śmiejący taki! — Ale, wybiorą sobie żonki, wybiorą... — Luba idzie za mąż! Wesele — dobre zapoznanie... — Podczas wesela miłowanie może przyjść... — A juści, a potem swachy! — Eh, smutek i praca! Mnie tam nie spieszno! — Patrzajcie! Lestek ze Stankiem idą! Rozpierzchły się, ale niezupełnie, bo ciekawie wyglądały zza węgła, pobrzękując kabłączkami i wisiorkami. Chichotały. Stańko dumnie kroczył przy bracie, we wszystkim go naśladując. W izbie zastali już sąsiadów, którzy, ciekawi wieści, zaszli do chaty. Dobrochna i Luba częstowały piwem i serem. Radogost usadzał gości według starszeństwa i znaczenia. Mimo że wielu poszło do Władka — dziada Wojborowego — ale i tak izba napełniła się odwiedzającymi. Białogłowy skupiły się w kąciku. Nie zapominano wrzucać witek do ognia, by oddać cześć domowym duchom. — A mieszka książę Ziemomysł w wielkim grodzie, które Gneznem się zwie, jako na tymże miejscu dwa białe orła gniazdo uwiły na wielkim dębie, kiedy to Lestek — Polan włodyka — przybył w te strony z naszymi dziadami, aby objąć ziemię nad Wartą w swoje władztwo. Gród ów wiele większy od naszego. A otaczają go usypiska z ziemi, zwane izbicami, bierwiami wyłożone. Na górze są strzelnice, gdzie łucznicy i inni drużnicy stoją, gdy trzeba bronić grodu. Wnijście wysokie, z somborzą we środku, kędy stróże czuwają dzień i noc. A za wrotami wielgach-ne budowle, gdzie kniaź mieszka, a z nim małżonki, dziecka i wojewody. Najstarszym synem Ziemomysła jest Mieszka, który z oć-cem, dzieckiem będąc, miodożercę ubił. Drugi słabowity, ale mi- 9 lenki i wołają nań Wszepraw. Trzeci Czcibór — urodny i duży, chociaż jeszcze malec, a silnym jest nad podziw. Izby wielkie, w oknach pęcherze, światło przepuszczające, ściany wybite oponami, które włodyka sprowadził z obcych krain. Ławy pokryte kilimkami, a w jednej izbie taki dziwoląg, który kominem nazywają i dym z ogniska ciągnie, że nie ma zaduchu i zawżdy widno. W tej to izbie jada książę, a często znaczniejszych drużynników prosi i rozmowy z nimi wiedzie. Jam trzykrotnie towarzyszył wojewodzie i ważnych spraw byłem świadom. Książę jest srogim gospodinem i wszyscy go słuchać muszą, bo biada temu, na którego padnie jego gniew, zaś wojownikiem wielce chrobrym i sam w pierwszym rzędzie z wojami staje do boju. Zamyśla dotrzeć do wielkiej wody — morza Bałtyku — i Pomorców bije. Ghce im kraj zagarnąć, wielkie nawy na szare wody puszczać, jako inne książęta to czynią. Pomorcy są dzielnym plemieniem, ale Ziemomysł mędrszy. Z zasadzki uderza, podchody czyni, naczelników szczepowych opłaca i coraz dalej idzie na północ. Zaś na południu znosi się ze Ślężą, zamieszkałą przez Słowian i o połączeniu ich z Polanami zamyśla. Takoż chce uczynić ze wschodnimi Łęczycanami, a od zachodu Łużyczan i inne plemiona przysposabia ku sobie. Przyjmuje Ziemomysł posłów z ziem dalekich, cudacznie przyodzianych, a niemych, jako że obcą mową się posługują. Pój-dzieszli na wschód daleko, na zachód, na północ się udasz, toż na południe — wszystkich pojmiesz, co mówią, a onych nie. Jedni z nich mają żółte włosy i takowe brody, drugie białe są jako śnieg. Wojbor z naszymi posłami był do nich wysłany aże za Łabę. Mówił, że zdrajcami są i podlecami. A mają się za wielce mądrych. Boga swego pokazują na krzyżu przybitego i w kamiennych chramach cześć mu oddają. O miłosierdziu gadają, a zabijają mieczem i niszczą płomieniami. Książę powiada, że do wielkiej sprawy musi przyjść z nimi. Dlatego wojów sprawia, a łuczników ze strzałami zatrutymi czeremem, a tarczowników z okrągłymi lubo podłużnymi pawężami, a oszczepników z krótkimi i długimi włóczniami, toż wojów konnych, miecze u boku mających i takich, którzy noszą stanice ze znakiem książęcym. Drużynnicy ciągle w rozjazdach albo na wojnie, w rzadki czas w grodzie przebywają, gdzie pobok książęcego trzemu izby mają, gdzie śpią i je- 10 dzą. Na ogromnym dziedzińcu pod okiem wojewodów przeprowadzają ćwiczenia, jako w rzucaniu, strzelaniu i cięciu. Na podgrodziu stoi wielki chram bogini Nyi za mieszkanie. Srogą jest władczynią, a nad wszystko lubi ludzką krew. Ogrodzenie zwieńczone ludzkimi i zwierzęcymi czaszkami. Żertcy w białych szatach służą krwiopijnej bogini, ofiarując jej niewolników w wojnie pojmanych, by podjadłszy sobie była silna i wspomagała przeciw wrogom. Czarny rumak jest przy niej, który wróży... Zasłuchali się obecni, jako że rzadko który wyruszał do Gnez-na, a wieści docierały chyba przez drużynników lub żupana, gdy przybywali pobierać dla księcia narok, narzaz, sepy i inne daniny. Starzykowie zeźlili się, gdy im o sile i mocy księcia powiadał. Pomnieli czasy, kiedy nie było władcy nad plemionami, jeno każde rządziło się po swojemu, starostę ustalając, a na wici się zwołując w ważnych sprawach. Tam wspólną wolę wyrażali i uchwały czynili, jako chcieli. Zaś na ościennych uderzali osobno, swojego dochodząc. — Nie tak pierwej bywało, nie! — Swoboda i wolna wola istniały! — Teraz książę nakazuje, co mamy czynić i żadnej wolności nie ma! — Ongiś panowała nasza wola! Czy na zwierza, czy na wojnę iść! — Teraz jedna wola księcia, a niewola nasza! — Wojów bierze, dan wybiera, drogi każe przecierać, mosty wznosić! Lestek niepomiernie się zdziwił słuchając starczego gadania. Cztery lata będąc przy księciu pojął, że silny i potężny więcej zdziała, a i obroni się łacniej, niż mali i słabi starostkowie w swoich gródkach i siołach, zawżdy skłóceni, a tylko swoje sprawy mający na uwadze. — Obce narody potężne są i pobiją nas, a ziemie zagarną, jeśli nie będziemy pospołu działać i w zgodzie żyć. Niemi wojowie żelazo mają na sobie i strzały się ich nie imają. Ostre miecze noszą przy boku, że pała i maczuga im za nic. Musimy i my... Radogost wmieszał się w słowa syna, karcąc go: 11 — Lestek, młokos jesteś, choć dwadzieścia trzy zimy ci minęły, i starszym się nie przeciwiaj! — Tak, tak! — potakiwali starzykowie — teraz jaje mądrzejsze od kury! Nie tak drzewiej bywało, nie... Jeszcze przed świętem żniw miało się odbyć wesele Przemka i Luby. Dobrochna, przy pomocy sąsiadek, od dłuższego czasu przygotowywała strawę. Wiele godzin spędzała przy żarnach, mieląc mąkę na weselny kołacz i wszelakie placki. Luba też nie odpoczywała. Tłukła kaszę na stępię, albo tkała płótno na staci-wie. Radogost dbał, by świniaki i byczki były dobrze podpasione. W izbie wrzało od rana do nocy. Co chwilę wpadały dziewki, by pomóc Lubię w pracy lub pogadać. Wszystkie przygotowywały sobie nowe giezła i zapaski z party, starsze białogłowy szyły odzienie z sukna, jeno wnuczka Dziada — Swiętosława — posiadała rucho z pawłoki, cienkie i delikatne, które jeszcze jej mać nosiła, a kupione od kupców z dalekich krain, gdzie Dadźbóg budzi się rano ze snu. Lestek zaopatrywał dom w dziczyznę. I tegoż ranka Radogost obudził wcześnie syna, który niechętnie wstawał, gdyż lubił się, wywczasować. Młody wziął z sobą podpłomyk i zarzuciwszy łuk na plecy, ruszył na obrzeże doliny, skąd rozciągała się zielona puszcza. Obok niego biegł czujny Zalas. Słońce kładło złote plamy na mchy i poszycie leśne. Cisza panowała wokół, jeno od czasu do czasu zaświergotał ptaszek. Wysokie drzewa biły pniami w błękitne niebo. Lestek zacudował się. Zapomniał o łowach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się w puszczy bezpieczny. Na swojej był ziemi, nie na cudzej. Nie czyhał nań wróg zza krzewów i pniów. Nie czekały podstępy i zdrady. Ogarnęło go uspokojenie i rozleniwienie. Usiadł pod drzewem, a Zalas legł mu u nóg. Wszelki szelest zamarł. Mała polanka zarosła była krzewami jagodzin. Wiewiórki kręciły się po niej, śmiesznie kucając, to znów goniły się po pniach drzew. Lestek przymknął oczy. Bliski był zaśnięcia, gdy ocknął go śpiew dziewczyński i trzask gałązek pod czyimiś stopami. Na polanę weszła niewiastka w rubaszce, przepasanej rzemieniem, w zawiciu na głowie. Kabłączki przy jej skroniach dzwoniły cichutko, gdy 12 poruszała głową. W ręku trzymała kobiałkę, plecioną z łyka. Wrzucała do niej uzbierane jagody. Darzborze, Darzborze — leśny panie, I ty, Pogodo, jego małżonko ?— Sypcie jagody do mej opałki Na miłego mego powitanie! Zawicie świadczyło, że była zamężną. Wyszła już z lat wiosennych, ale wyglądała młodo, a twarz jej tchnęła dziwnym urokiem. Poruszała się zręcznie i szybko, z wdziękiem i płynnością. Błędnica, czy kto inny? — pomyślał Lstmir. Zdawał się przypominać jej rysy. Byłaby to Słowiana, którą pamiętał jako piętnastoletnią dziewkę, kiedy do księcia ruszał? Toż mieli ją wydać za starego Bożana. —? Darzborze, Darzborze... — zawodziła niewiasta i znów: Pogodo, Pogodo... dla mego miłego witanie... Lestek wstał, by lepiej ją widzieć. Zalas chciał biec, lecz przytrzymał go, a puścił wtedy, gdy dziewczyna, usłyszawszy szelest, podniosła głowę i zobaczywszy mężczyznę, poczęła szybko umykać. Za chwilę zniknęła w lesie, a za nią ruszył szczekając Zalas. Lestek pobiegł także w jej ślady, ale na skraju polany znalazł tylko zawicie, które gałąź zdarła z jej głowy i złoty włos. Spojrzał na włos pod słońce i machinalnie zawinął go wraz z za-wiciem. Schował za pazuchę. — No, no... — szepnął. — To Słowiana! Ale krasna dziewka z niej. Urodziwa jak rzadko kto! Co z nią się dzieje? Muszę zapytać Lube. Juści, że mi powie. Ale, za borowego mnie wzięła lubo za inszego borutę! Błąkał się po lesie, ale nie znalazł dziewczyny. Nie wiedział, że ukryła się blisko w wykrocie, trzymając psa, by nie szczekał. — Cichoj, Zalas, cicho! — szeptała zastraszona — nie szczekaj, piesku, nie... Potem, gdy Lestek przeszedł, odważyła się wyjść. Pobiegła w stronę gródka. Na skraju puszczy spostrzegła, że zgubiła zawU ???, ? złote włosy rozsypały się wokół jej twarzy. Prosto włosa — mówili ludzie kiedyś o niej. Zaplotła warkocze, zarzuciła je na plecy i skierowała się do 13 chaty pod lasem, która stała obok stodół, chlewów i kleci. Trzymano w nich zimą bydło i nierogacizną. Gródek nie mieścił zabudowań gospodarczych. Latem bydło pasło się na łąkach, a wieprze ryły w dębinach, szukając żołędzi. Nocą pasterze pilnowali wspólnych stad. Zresztą ludzie spędzali też letnie dnie na dworze. Słowiana widziała pod gródkiem kobiety lepiące garnki, warzące strawę, piorące płaty w rzece, lub zajęte pracą w ogrodach i na polach. Mężczyźni karczowali puszczę, przygotowując nowiny dla synów. Odarte z łyka, wyschłe drzewa podpalali, a potem wykopywali korzenie, które też szły na pastwę ognia. Walka o orną ziemię była ciężka, gdyż puszcza dzielnie broniła swych posiadłości, wypuszczając nowe pędy, wrastające mocno w grunt. Aby zwyciężyć puszczę, trzeba było wiele trudu i znoju pracowitych rąk. Słowiana dostrzegła też kuźników, wytapiających żelazo z rudy bagiennej. Wykuwali z niej sierpy, oksze i noże. Obok usadowili się garbarze, którzy wyprawiali delikatne skóry, miękkie w dotyku. Rybitwy zarzucali sieci i łowili ryby. Troszczący się o zapasy zimowe znosili stosy drzewa na opał. Praca wrzała na skłonie wzniesienia po dolinę, aż do Warty i grodu. Gdzieniegdzie słychać było śpiew dziewek. Słowiana posmutniała. Zgasła jej radość, którą odczuwała w lesie przy zbieraniu jagód. Z pochyloną głową, ukradkiem przemykała się w stronę półziemianki, która teraz była jej domem. Nadziemną część chaty stanowiły postarzałe bierwiona, wyciosane z sosny, a spadzisty dach pokryty był gęsto sitowiem. Do izb wchodziło się od szczytu zagłębieniem, gdyż wejście było nisko położone. Przed chatą siedziała dziewczynka o słodkiej i delikatnej twarzyczce Bawiła się patyczkami i kawałkami płótna. Gdy zobaczyła Słc ?????, podniosła się i wtedy stało się widoczne, że była garbuską. Wyciągnęła wątłe rączki. — Mamo, mamo! — wołała radośnie. Słowiana przytuliła małą i ucałowała jej jasne włoski. — A gdzie jest Jaga, Marzenko? — Jaga w chacie! Ziele warzy! Niewiastka przebyła sień i weszła do obszernej izby. Wnętrze pachniało rozmarynem, walerianą, lubczykiem i innymi ziołami. Po drugiej stronie wejścia w szczycie jaśniało małe okienko, ni- 14 czym nie przysłonięte. W nikłym świetle majaczyła pochylona postać, która na stolnicy układała ziela. — To ty, Słowianko? Przyniosłaś jagód? — Nie, Jago, niewiele... Drżący głos dziewczyny zwrócił uwagę zielarki. Wyprostowała się. Mogła mieć około czterdziestu lat, ale krzepka była i zdrowa. Pociągła twarz, wielkie, czarne oczy i śniada cera przeciwstawiały się urodzie Słowiany — jasnej i różowej. Jaga przyciągnęła dziewczynę do siebie i popatrzyła jej w oczy. — Widziałam Lstmira syna Radogosta, który wrócił z Gnezna. — Mówiłaś z nim? — Nie! Wstydziłam się. Czy miałam mu rzec, że wszyscy mnie przepędzili? Mąż... siestra... mać... Tylko ty, Jago, przygarnęłaś mnie i Marzenkę. Inaczej sczezłabym z dzieckiem pod lasem, gdzie mnie znalazłaś... — I ja nie miałem łatwego życia. Pojmuję cudze nieszczęścia. W poniewierce trwałam, nim Dziad przyjął mnie na Driany. Po-paśnicą jego byłam, nim tę chatę mi darował i samej żyć dozwolił. — Nigdy nie mówiłaś, jak to się stało, że do nas trafiłaś. Nie jesteś z naszej ziemi, choć po słowiańsku mówisz jako my. — Kiedyś ci powiem. A teraz po gałęzie do lasu idź, to strawę przygotuję. Słowiana dotknęła kamieni ogniska i rzuciła jagódkę ubożętom, by posmakowały leśnego owocu. Wzięła małą okszę, rzemień i wyszła. Nacięła patyków grubych i równych. Dźwignęła na plecy. Wyszła na skraj puszczy, gdy ujrzała Lestka. Szedł lekko i szybko, choć na plecach niósł sporego kozła. Ale nie był chyba zadowolony, bo czoło pochylił i patrzył w ziemię. Dostrzegła jeszcze, jak doszedł do ogniska, gdzie Luba warzyła strawę. Nie wiedziała dlaczego, oczy jej zaszły łzami i obraz świata zamazał się. Siestra była bardzo zajęta i Lestek nie mógł z nią swobodnie porozmawiać. Później też nie znalazł czasu. Musiał z ojcem sprawić wieprzki, złowić ryby, wybrać miód z barci. Dzień przed weselem Dobrochna piekła kołacz obrzędowy. Piec 15 gliniany, mocno nagrzany, czekał na ciasto. Otoczona sąsiadkami Dobrochna miesiła ciasto na stolnicy, a coraz to któraś z białogłów dorzucała mąki, miodu, jaj czy mleka. Zawodziły przy tym pieśń, bez której kołacz by nie urósł. Mieś się, ciasto, mieś, Na godowy kołacz, Na byt dobry, na dostatek — O Zyzyle, Lelum Polelum! Po ułożeniu ciasta w ogromne koło wyciskały na nim kolejno małe kółka: Masz, kołaczu, koła Na znak słońca boga Dadźboga, Który szczęści byt dobry — O Zyzyle, Lelum Polelum! Dobrochna uroczyście wkładała kołacz do pieca, bacząc, by się nie zagiął. Białogłowy dotykały poślinionym palcem pieca i dorzucały po gałązce na palenisko. Wzięły się za ręce i tańczyły wokół. Piec się w piecu, piec, Rumień się kołaczu, Na dostatek, na byt dobry — Lelum Polelum, Zyzyle! Zbliżał się wieczór. Dziewki z Lubą pośrodku siedziały pod drzewem na brzegu Warty. Zdobiły swoje stroje. Szare płótna wyszywały czerwonymi nićmi, barwionymi poczwarką czerwca. Spod ich palców wykwitały liście, płatki kwiecia i proste wzorki, kółka, przerywane linie, kwadraciki. — To już ostatni mój wieczór, ostatnia radość i swoboda! Dziwne, jak boję się zamęścia, choć Przemko jest mi miły. Skończy się dziewczyńska wola, a nastanie surowe posłuszeństwo, łzy a praca! — Nie smęć się, Luba! Toć taka dola każdej z nas! Ale dziś bądź wesoła! Ostatni to wieczór dziewczyński, ostatni... — mówiła Ludka. — Lepiej zapiejmy, druhny, o wianeczku i rozweselmy serce Lubej. Barwinku, barwinku — Modre kwiatki masz. Uplotę cię we wianku, To mi kwiatki dasz! 16 Rusiczko, lilije, Rozmarynie! Wyrastajcie wysoko Na mojej niwie.* Dźwięczne głosy dziewek porywał lekki powiew wiatru i przekazywał falom rzeki, które niosły je coraz dalej i dalej... — Chłopaki idą! Jakoż od strony gródka zbliżali się druhowie z Przemkiem na czele. Śmiejąc się podchodzili coraz bliżej, ale dziewczyny odganiały ich od siebie. — Nie zbliżajcie się ino! — Nie podchodźcie do nas! — Dziś nasz wieczór, nasze święto! Zbiły się w gromadkę, zakrywały Lube, piszczały i pokrzykiwały. Niejednemu dostało się kamyczkiem lub gałązką. — Jeno was uściskamy, co najładniejsze! — Ino uszczypniemy, gdzie trzeba! — Dajcie buziaka, swatów przyślemy! — Sobek, chwyć gęśle, zagraj dziewkom! — Jutro wam grać będę — słabo bronił się chłopak. — Dajcie pokój! — Co? Przemkowi przyrzeczonej nie zaśpiewasz? Kuksa chcesz? — Ej, chłopaki, dziad Władko z Wojborem idą! Chodźmy na Żółte Piaski, tam piać będziemy! Już z daleka usłyszały dziewki słodki głos Sobka i dźwięk jego gęśli, które stopniowo zacichały: Na wojnę, na wojnę wojowie jechali. Sioła swoje miłe pozostawiali. Perunie, Perunie, strzeż przed trwogą. Niech w ziemi wrażej nie spoczną... — Świętochna, twój brat z Dziadem idą! — Chrobry Junosza — Wojbor! — Jeno ponury chodzi! — Na żadną nie pojrzy! — Dumny jest! — Po Dziadzie starostą ostatnie! Świętochna podskoczyła i ucałowała Władka w rękę. Potem na * piosenka ludowa 2 Słowian» ] 7 ? (*\ ???^0 ?*** / lisi ? ? _fe>-g [LQ_! 'W • -PT- ???» „Jh| chwilę zawisła na szyi brata. A gdy wróciła do towarzyszek, pytała Luby: — A gdzie twój brat Lestek? Nie szedł z junakami na śpiewanie? — A juści, gdzie Lestek? — pytały inne. — Oćcu pomaga przy spyży. Z dziczyzny skóry ściągają. Rosz-ta do pieca sposobią. — A Stańko? — Skrzat to jeszcze. Poleciał z Dobrkiem do Starego Miesca pytać krewnych, czyli na wesele przybędą. — Zmierzcha już! Zażyjmy łaźni, nim chłopaki przyjdą! Podniosły się żwawo, aże kabłączki zadzwoniły im przy skroniach. Lekko i zwinnie jak stadko młodych łań popędziły w stronę gródka. Jeszcze przez chwilę ich śmiech drgał w zielonym powietrzu. Lubo Władko był stary, to jednak szedł prosto i sprężyście. Wzrostem dorównywał wnukowi, który był bardzo do niego podobny. Obaj mieli tę samą twardość i nieprzystępność w spojrzeniu. — Dobrze, Dziadu, dopatrujecie wszystkiego. Dostatek większy niż wprzódzi. Spyży zapas spory, płatów wszelakich dużo, miodu sytnego dzbany pełne, wiele ryb suszonych, bydło liczne na łące. — Część żupan z drużynnikami ściągnie na daniny, ale nam 18 też wystarczy. Wiele uczyniliśmy, ale wiele pracy przed nami. Trzeba nowe bierzwny na ulice nakładać, mostki stawiać, gdzie podgniły, trakt poszerzyć, bo zarósł... — Zgodzą się grodowi na to? — A juści! Wiec trzeba zwołać i uchwalić. Sprawiedliwie zajęcia rozdzielić — ważna rzecz. Patrz i ucz się rządzić! Kiedyś ty ostaniesz starostą opola! — Ja tu nie ostanę, Dziadu! Stary nic nie odpowiedział, jeno na kłodzie usiadł, która nad wodą leżała i wpatrzył się w migotliwą toń rzeki. Młody stał obok, niecierpliwie łamiąc gałązkę w kształtnych dłoniach. — Wojborze, tu jest twoja dziedzina po dziadach i pradziadach. Ziemia puszczy wydarta! Nikt ci jej nie weźmie, nie ruszy, nie zagarnie! Twoja ona na zawsze. Nie odbieżesz jej! — Mały tu gródek i małe sprawy, Dziadu! Byłem na dworze księcia, obce krainy poznałem, sporo świata objechałem. Nie wszystko pojmuję, ale w Gneznie dzieją się wielkie rzeczy. Groźba idzie od Zachodu. U Niemych książę nastał, którego zwą Henrykiem Saskim. Ten plemiona germańskie jednoczy, na Słowian uderza, marchie zakłada. A kędy przejdzie — śmierć i pożoga! Ziemomysł gadał, że gdy Łużyczan pobije, na nas uderzy. Straszny to wróg i siły wielkiej trzeba, aby mu stawić opór. Pochodzi ze szczepu, który z morza północnego wyszedł i z ziem, gdzie panują mróz, śreżoga i sroga zadymka, dlatego luty jest i bez litości jak jego pobratymcy. Książę mówi, że czekać nie Iza, jeno samemu uderzać, by go zgnieść we własnym gnieździe, nim zbytnio nie urósł. Trzeba przebiegłością i siłą go umorzyć. Jak najwięcej ziem pokrewnych zjednoczyć. Ziemomysł ku morzu Bałtykowi dąży. Tam wielkie miasto Wolin — cudne i bogate — się znajduje. Tam nawy po wzburzonym, sinym morzu pływają, wszelakiego dobra pełne. Słowiańskie plemiona zamieszkują ziemie przymorskie. Z nimi się połączyć, Niemych nie dopuścić, opór dać, gdyż z Saksonii na wschód prą... Mądry jest nasz książę. Przy nim sława, przy nim walka i łupy... — Walka, krew, pożoga! — drwił Dziad. — A wiesz ty, Wojborze, z jakiego rodu pochodzisz? Słowianie my, nie Niemi! A wiesz ty, ile czasu tu siedzimy na ziemi warciańskiej? A tyle, wnęku, ile jest drzew w puszczy za rzeką. Nikt ich nie zliczy! A wiesz, 19 76 kim był włodyka, który ród Piastów wywyższył? Kmieciem był, a kołodziejem. Lasy karczował, nowinę orał, zboże siał. Spokojnie żył pod opieką Swarożyca i Dadźboga, pod opieką Doli i Niedoli. — Przerwał i począł rwać trawę, a rozrzucać ją na cztery strony świata, pochylając głowę w obrzędowym ukłonie. — Patrz, jak urokliwie tutaj. Cisza, pokój, dostatek... Przeciw woli bogów jest rzucać swoją ziemię, gdzie spoczywają prochy naszych dziadów. Nie obce kraje, nie walka, nie zabijanie, ale strzeżenie obrządków, poczciwa praca, umiłowanie swoich — to byt nasz, to szczęście. Tak żyli przodkowie nasi, a czyż chcieli czego innego? Miła im była ta ziemia... — I ja ją miłuję! — rzekł Wojbor. Nagle przymilkł. Przez bród przeprawiała się dziewczyna, gnając przed sobą krowę z cielęciem. W zapadającym mroku bielała jej twarz w ciasnym zawiciu. Przeszła bokiem, przyspieszając i nie patrząc na Drianów. — To Słowiana! — stwierdził Władko. — I ja ją miłuję! — powtórzył młody. — Ale nie chcę czekać, aż obcy przyjdą zagładę niosąc i wyrżną kmieci, niewiasty, dzieci, a pola zniszczą... — Daleko oni, nie dotrą do nas... — Dziś daleko, ale jutro? Silni są. Zakrwawionych mieczy nie wypuszczają z rąk! — Jako chcesz z nimi walczyć? — Podstępem trzeba. Zasieki stawiać w puszczy, kopać doły, by nie przeszli, napadać znienacka... Kniaź nasz wie... Lisem i wilkiem chodzi. — Dlaczego to Niemi na naszą ziemię czyhają? Swojej nie ma-ją? — Żądza ich i pycha nie mają granic, Dziadu! Kochają się w mordzie i niszczeniu! — Łagodny my naród i ustępliwy. Nie we krwi chwałę widzimy. Wojborze, jestem już starym człowiekiem. Przy swoim ostanę. A tyś młody i jako sokół latać chcesz wysoko... — Mądrzy jesteście, Dziadu! Pochylił się szybko i pocałował go w ramię. Władko drgnął. Zaległa cisza, zmierzch otulał ziemię. Pachniało rumiankiem. 20 W izbie Radogosta panował gwar i śmiech. Druhny stroiły Lube, dowcipkując i dogadując. — Swarny twój Przemko! Wraz muchę pięścią trafi! — A jedli wy! Dwie raciczki na raz zgryzie! — Prosty junoszka jako kij złamany! — Słodziutki, kiej miodek piołunem posypany! Luba udawała, że jej wesoło, ale raz po raz łzy ukazywały się w jej oczach.Weszła Swiętochna prowadząc starą Stryzygę. Druhny obskoczyły babulę i poczęły ją ubierać. Wdziały na nią obszerną suknię, a twarz przykryły białym zawiciem. — Aleć krasna panna młoda! — Młódka ona jako wiosenka... — Urodziwą żonę będzie miał Przemko... — W łoże małżeńskie w sam raz! Stryzyga mruczała gniewnie, gdy nie bacząc na jej stare lata, okręcały ją w kółko. Nadbiegł Stańko. — Przemko i druhowie idą! — wrzasnął i pobiegł z powrotem. Dziewki skupiły się u wnijścia, mając starą za sobą. Lube ukryły w głębi izby. — Przyszliśmy po pannę młodą! — wołali młodzi. — Nie ma jej! Porwał ją wilkołak! — Wiemy, że jest. Wejdziemy, zobaczymy! — A spróbujcie! Dobre kije na was mamy! — groziły, czym tam która miała. To kopyścią, to witką, to polanem. — Co chcecie za wydanie Luby? — Płatów wielkich, paciorków licznych, garnków glinianych, kasz zaparzanych! — Ano macie! — druh podał dwa płaty. — Dzięki wam czynimy, pannę wydajemy! To rzekłszy wypchnęły Stryzygę przed siebie. Śmiech się uczynił, gdy Przemko zdarł zawicie z głowy i staruchę obaczył. — W sam raz młódka dla ciebie! — Ślicznie cię miłować będzie! Nie żałuj jej całunków! — Dziewczyny, toć zapłaciliśmy za Lube! — Dobrze, już dobrze! Luba, mężowi cię oddajemy, dobra życząc. Posmutniały nagle. Młoda podeszła do progu i ucałowała go. 21 — Żegnaj, progu rodzinny, coś strzegł mnie tyle lat... Bogowie domowi, żegnajcie i dalej mi pomagajcie... Rzuciła garść kaszy ubożętom i wyszła. Zadziwili się obecni, gdyż wydała im się nad podziw urodna. Nowe rucho, pięknie wyszywane, otaczało jej szczupłą kibić. Jasne włosy zdobił wiane-czek z mirtu i rozmarynu. Podobną wiązankę podała Przemkowi. Wszyscy ustawili się w porządku weselnym i ruszyli. Najpierw szedł Przemko, a za nim Luba, dotykając wyciągniętą ręką jego ramienia. Za mężem kroczyła. Za nimi podążali parami druhowie i druhny. Dziewki wyglądały jako kwiaty na łące, przybrane w barwne wianki, które krasiły ich jasne i ciemne głowy. Chłopaki nosili się wysoko jako sosny strzeliste. Przed gródkiem na murawie wszystko było już przygotowane. Na białych płótnach stały gliniane misy, napełnione wszelakim jadłem: mięsiwem, plackami, grochem, kaszą, bobem i innym dobrem. W środku sterczał wielki kołacz weselny. Wokół rozłożone były skóry wilcze, na których siedzieli biesiadnicy. Tylko niedźwiedzie futro, kudłami do góry, było puste, gdyż czekało na młodą parę. Swat usadowił na niej Przemka i Lube. Potem stanął z boku i wygłosił mowę weselną. — A teraz ucha nakłaniajcie wy, młodzi, i wszyscy tu zebrani, bo wam coś rzeknę. Jako łąka się zieleni o wiosennej porze, tako bądź kwietna i miodna Lubeńko, bo oto przyszedł młody konik, by się paść na onej łące, a wyjadać najlepsze ziółka i trawki, czego nie żałuj mu biednemu i pragnącemu. A jako jabłoń rodzi rok po roku słodkie owoce, tak i ty, wdzięczna dziewko, potomstwo wywiedź, aby na naszej dziedzinie rozrastali się. Synowie niechaj wam rosną jako zielone dęby w gaju, a dziewki kwitną jako róże w sadzie. Ty, Przemko, chaty strzeż, skrzętnym bądź, rodowych chroń. A z Lubą miłujcie się jako kalina z jaworem. Bądź mocnym i chmielowi w piwie podobnym, a ona słodsza niźli lubczyk. Dadź-bóg, Ród i Dola oraz inne bogi niech was opatrują i sprzyjają we wszystkim! Niech Weles da, aby wam zboża plonowały, bydełko chowało się zdrowo, a inne dobra pomnażały! Na chwałę bogów niech Władko — nasz starosta — żertwę czyni. Dziad powstał i lał słodki miód na ognisko i kaszę weń rzucał. Młodym pić dawał i ziarna na nich strząsał. Obciął kosmyki włosów Przemka i takoż Luby, a palił je w ognisku. Potem kropił 22 młodych wodą i przez watrę przechodzić kazał, aby mamuny się spaliły. Na koniec usadził ich na skórze i narzucił im płachtę na głowy. Bobolił przy tym po swojemu: — Przybądźcie, jasne duchy, dobre i szczodre! Na tę parę małżonków baczenie dajcie, by żaden zły dostępu do nich nie miał, a uciekł za bory i za lasy! Lelum Polelum, Lelum Polelum... Wyjął z torby patyczki, z jednej strony rzezane, a z drugiej nie, że wydawały się jasne i ciemne. Zmieszał je i rzucił na ziemię. Biesiadnicy poglądali z ciekawością, jaką przyszłość wywróży młodym — dobrą czy złą. Więcej patyczków padło na białą stronę, więc weselnicy poczęli się radować. Zdjęto płachtę z głów Przemka i Luby, by mogli ujrzeć swoją dolę. Wnet Dobrochna nalała miodu syconego w duży kubek gliniany. Radogost przystąpił do Dziada i przepił do niego, a gdy Władko upił, podał naczynie Wojborowi, ten zaś Lestkowi i tak krążył od jednych do drugich, iż Dobrochna nie zdążyła dolewać, ale już inne niewiastki napełniały kusztyczki piwem i podawały mężczyznom, a i same piły. Zaraz też zabrano się do jedzenia. Biesiadnicy wykrawali nożami kawały mięsa, dobrze ociekające tłuszczem i kładli na podpłomyki. Wtykali wolno i godnie kęsy do ust, a rzadko kto pchał całe części i łykał łakomie, mało co gryząc. Wszyscy jednak nie żałowali sobie jadła i napoju, tak że brzuchy pęczniały im coraz bardziej. Uczynił się gwar, a śmiech, a dogadywanie. Dzieciaki biegały wokoło, radując się z dorosłymi. Matki wtykały im w ręce podpłomyki i kawałki mięsa. Ochota do zabawy rozpierała piersi, że już niektórzy nie mogli zdzierżyć i zaczęli dawać upust radości, to pląsając, to podśpiewując. Tu i ówdzie dały się słyszeć weselne przyśpiewki. Sobek potrącał struny gęśli i wyciągał słodkim głosem, patrząc na młódki: Nie chodź, dziewko, nad rzeczkę, Nie zaglądaj w krzaki, Bo wnet wyjdzie na ciebie Wilkołaczek jaki. Młody Weneda podniósł oczy do góry i zawtórował pieśniarzowi: Poszły do lasku dziewkami, a wróciły niewiastkami. Hu, hu, hu! Dola! 23 Jaga siedziała wśród białogłów. Cieszyła się ich poważaniem, bo niejedna brała od niej potrzebne zioła na słabości, na miłowanie, na wróżdę. Bały się jej nieco, gdyż była wiedmą wiedzącą wszystko. Jaga uważała, aby się zbytnio nie spoufalać. Pogadywała ze wszystkimi wesoło, ale zachowywała się z umiarem. Była z nimi, ale jakby trochę nieobecna. Ludzie ze Starego Miesca zmieszali się z Drianami, pogadując i towarzysząc sobie. Domosław — ich starosta — zbliżył się do Dziada, by pogadać o żeninie swego syna Mścisława z wnuczką Władka — Swiętochną. Władko nie miał nic przeciwko, by spowinowacić się ze starostą, gdyż ten pochodził z rodu dawnego i poważanego. Rozgadali się też o innych sprawach. Domosław mówił o swym pobycie w słynnym grodzie Kaliszu, gdzie nabył wiele narzędzi i sprzętu w zamian za skóry i miód. Dziad ciekawy był płaty, bo sam się wybierał poczynić kupna dla domu i dla wnę- ków. Wojbor potrzebował coś niecoś ze zbroi. Tymczasem druhny poczęły się umawiać po cichutku. Wstały i utworzyły koło. Zaczęły tańczyć, klaskać w dłonie i przyśpiewywać. Jednakowo drobiły nogami, lekko pochylając się to w jedną, to w drugą stronę. Zrazu wolno zawodziły: A... a... a..., a potem coraz prędzej. Wężem doszły do młodych małżonków i otoczyły ich półkolem. Zgrabnie przebierały nogami, oddalając się i zbliżając. Wiodła je Swiętochną. Druhowie porwali się oglądać dziew-czyński taniec, a pogadywać, która najgładsza i najzręczniejsza. Sobek nastroił gęśle i zapiał wdzięcznie: Nie chciej być trudna. Zobopólnie używiemy. Miłowanie poznajemy, Dziewko nadobna... Chłopaki jęli się przekomarzać z grającym: — Ale, ale, nie do żłóbka ci, nie! Mam konika, mam rączego — Zyzyle, Zyzyle! Zawżdy do pracy chętnego — Zyzyle, Zyzyle... — A kto napoi twego konika? Chyba Stryzyga! — Południce łebo nocnice! — Lichy twój konik, lichy! 24 Już to niejeden zaczynał skakać przez watrę, a pokrzykiwać starodawnym zwyczajem. Lestek wodził rej wśród młodzi. Najwyżej skakał, w tańcu był chybki, a przyśpiewek znał bez liku. Na próżno czekała Ludka, by jej towarzyszył. Choć była z nim drużką w parze, to niewiele do niej zagadał. Zmarszczyła czółko. Nie, nie będzie się smucić na weselu z jego powodu. Pokaże mu, że podoba się chłopakom. Nic mu do niej. Przemko i Luba siedzieli cisi, poglądając jeno na bawiących się. Nic nie mówili, aby zły nie skoczył im do gardła. W dzień wesela byłoby to bardzo niebezpieczne, dlatego troskliwie się strzegli. Nie przegonić potem złego ani prośbą, ani zaklęciem. Trzymali się za ręce i przysuwali się do siebie, szukając swej bliskości i ciepła. Wieczór już zapadał, gdy Słowiana z Marzenką przyszły popatrzeć z daleka na wesele. Stanęły na granicy światła, idącego od licznych ognisk, i cienia bliskiej nocy. Niewiastka pokazywała dziecku korowód tańczących dziewcząt. — Widzisz, Marzenko, jak dziewki pląsają? — Widzisz, Majenko... — powtarzało dziecko. — Widzisz, jak chłopcy skaczą przez ognisko... — Widzisz... widzisz — mała była przejęta. — Ten otroczek, który dorzuca drew do watry, to Stańko — brat Luby! — Luby? — Tak! Siedzi tam z małżonkiem swoim — Przemkiem. Nie długo cieszyła się Słowiana widokiem wesela. Dostrzegli ją otroki i poczęli lżyć: Poćpiega, poćpiega,, Poćpiega przegoniona! Przeklęta, wyklęta! — A pójdź, a huzia, a huzia! Kilku chwyciło kamienie i poczęło rzucać na Słowianę. Niewiasta zasłaniała rękoma córeczkę i wycofywała się w cień. — A wy tu co? Z kogo się wyśmiewacie? — krzyknął jakiś jasny głos. — Adyć, Lestek, to poćpiega, to Słowiana! — Gęby stulić, spławiać się! Do ognia! Otroki prysnęli. 25 — Co ty, Lestek, za niewstydną się ujmujesz? — to Wojbor nadszedł z mroku i zastąpił drogę Słowianie, która chciała uciec. — Coś rzekł? — Toż nie wiesz, że Bożan ją wyciepnął, gdyż złą żoną była, posługiwać nie chciała. Z garbatą córką teraz u Jagi siedzi. Niewstydną ona! To mówiąc chwycił Słowianę przez piersi i zaśmiał się chełpliwie: — Gdy zechcę, wyjdzie do mnie w jasny dzień i w ciemną noc! Dziewczyna stała jak porażona. Wielkimi oczami wpatrywała się w Lestka. Tuliła Marzenkę do swych kolan, jakby to dziecku zagrażało niebezpieczeństwo. Drżała na całym ciele. Dziewczynka wyczuła nastrój matki. — Odejdź, odejdź... — odpychała wątłymi rączkami kolana Wojbora, a nie mogąc poradzić, uderzała piąstkami w jego nogi. — Mamo... mamo... — wołała z płaczem. Lestek podniósł dziewczynkę na ręce i przemawiał do niej: — Nie płacz, dzieweczko, dużaś, dużaś już! Słowiana zbudziła się jakby ze snu. Porwała Marzenkę i odwróciwszy się pobiegła w mrok. Wkrótce w nim utonęła. Dwaj młodzi spojrzeli na siebie. Lestek z pogardą, Wojbor ze złym uśmieszkiem. — Podły jesteś! Jak mogłeś tak o niewieście? — Obrońca się znalazł. Sam byś^ chciał być z nią, psie zawistny! — Zelżyłeś mnie! Zawiść i zaciekłość cię zżera! — Obmawiasz mnie cherlaku i babski synu! — Wojbor następował na Lestka. — Chcesz się bić, szczurze śmierdzący? Nie ustąpię ci pola! — Obaczymy, kto pierwszy będzie zmiatać! Popamiętasz mnie! — Co tak gębę rozwierasz? Rozdziewaj się! — I ty także, psi synu! To mówiąc zdjął skórzaną jakę i białą, lnianą koszulę. Został tylko w spodniach. To samo uczynił Lestek. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, napięci i czujni. Jeden połyskiwał w mroku jasną skórą, drugi ciemniał obrośniętą piersią. Pochylili się jednocześnie i zaczęli się okrążać, czekając na dogodną chwilę do uchwytu. 26 W chacie Jagi Słowiana układała córeczkę do snu. — Mamo, moja łątka! — prosiło dziecko. — Już, już, Marzenko! — szukała po ciemku kukiełki. Znalazła wreszcie i podała małej laleczkę, rzezaną w drzewie i przybraną w kawałek party. — Mamo, śpiewaj! Słowiana zanuciła drżącym głosem: Dolo, Dolo, władna, dobra! Uśpij, uśpij, dziecię moje! Sen daj dobry, sen daj słodki, Broń od złego, dziecię moje... Coraz ciszej rozlegał się głos niewieści. Kiwała się nad łożem, gdyż morzył ją sen. — Słowiano! — rozległ się głośny szept u wnijścia chaty. To głos Wojbora. Zamarła. — Wynijdź, bo ja wejdę... — zagroził. Przestraszyła się, by nie obudził dziecka. Podniosła się ciężko i wyszła przed chatę. Dyszał ciężko ze zmęczenia. Dostrzegła w mroku, że włosy miał rozwichrzone i błyszczącą od potu twarz. Bez słowa objął ją i przewrócił na ziemię. Nie zdołała się obronić. Zza węgła wyjrzał Radyn i z nienawiścią patrzał na leżących. Potem zacisnął pięści i pokusztykał w mrok. Akurat księżyc wyjrzał zza chmur i bladym światłem posrebrzył ziemię. Przy biesiadzie bawiono się coraz weselej. Młodzi parami skakali przez ognisko, a od czasu do czasu znikali w cieniach drzew i krzewów. Starsi też poczęli pląsać, śpiewać i pohukiwać z uciechy. Uciesznym gadkom nie było końca. Znaleźli się jednak tacy, którzy popiwszy sobie, spali na trawie, głośno pochrapując. Gdzieniegdzie ściskano się w wylewie pijackiej serdeczności i uderzano po ramionach, wybuchając śmiechem. Jeno zamężne kobiety bały się zbyt swawolnie poczynać, by nie narazić się na gniew i okrutną karę mężów. Siedziały osobno, popijając i pogadując, gdy podeszła do nich Dobrochna i poszeptała o czymś. Zaczem wstały i wziąwszy się za ręce, poczęły drobić stopami, posuwając się do młodych małżonków. Dobrochna zdjęła Lubię wianek z głowy i włożyła zawicie. Zanuciły: 27 Już nie jesteś panną, ino niewiastką. Jużeś nie matczyną, ale mężatką! Jedna z białogłów położyła młodej śpiącego chłopczyka na łonie jako zapowiedź płci pierwszego dziecka. Luba utuliła go i ucałowała, aż mały się obudził i przestraszony zawrzeszczał. Gdy matka wzięła go na ręce, uspokojony jej bliskością, przycichł i zasnął. Swat nakazał młodym podnieść się i poprowadził ich do grodu. Za małżonkami ruszyła część biesiadników, ale byli tacy, którzy zostali przy jedzeniu i piciu. Orszak zachowywał się głośno i hałaśliwie. Niewiasty klaskały w dłonie, a mężczyźni trzaskali z batów i uderzali w żelazo, aby odstraszyć złe duchy, które chciałyby za nimi podążać. Kołowali dla zmylenia drogi nieprzyjaznym ma-munom. W uliczce grodowej zrobiło się ciasno i pochód wydłużył się. Kierowali się do chaty młodego małżonka, gdyż Luba miała osiąść u świekrów. Przemko przeniósł swoją niewiastkę przez próg. Gdy postawił ją w izbie, obeszła ognisko domowe, wrzuciła weń witkę, nasypała bożętom kaszy. Następnie obeszła stolnicę i kupkę śmieci. Podeszła do świekrów i pochyliła się do ich kolan. Ucałowali ją. — Pokładźcie się! — nakazał teść. A inni rechocząc dodawali: — Tak, pokładźcie się! Pokaż, Przemko, jak umiesz kłusać! — Ano, krew nie woda! — A cwałać potrafisz? — Dymaj jeno, Przemko, zdrowo! — Odpoeznienia nie daj! — Wywiń dzielnego otroczka! Przemek ciągnął Lube do łożnicy. — Wstydzę się... Wgramoliła się wreszcie i przesunęła jak najbardziej w cień, do ściany. — Rozdziewaj się! — Daj płachtę... — szepnęła. Przykrył ją prześcieradłem. Próbowała zdjąć ciasnochę, ale ręce jej latały z przejęcia. Mąż chwycił za kraj i pociągnął. Przez chwilę błysło jej białe ciało, ale zaraz schowała się pod płótno. Wtedy on 28 też zdjął odzienie i wsunął się do łoża. Poczuł miękkie ciało żony i przytulił się do niej. Przez chwilę nadsłuchiwali bicia własnych serc. Dzień wstał pochmurny i duszny. Zanosiło się na deszcz. Lestek siedział na skraju puszczy. Już drugi dzień czatował na Słowianę. Z nudów rzezał słoneczny krąg ku czci Dadźboga. Ze swego miejsca widział chatę Jagi, obory gródkowe, uprawne pola i nowiny. Radyn orał ziemię radłem zaprzężonym we woły. Szedł wolno kulejąc i znać było, że ciężko mu prowadzić lemiesz. Przez chwilę Lestek chciał podskoczyć, chwycić w silne dłonie rękojeście, ale właśnie Słowiana wyszła z Marzenką przed chatę. Widział, jak podrzucała dziecku patyki i kamyki do zabawy. Ucałowała małą. Skierowała się do lasu. Widocznie szła po drzewo, gdyż trzymała w ręku skórzany pas i małą okszę. Lestek schował się nieco, ale nie spuszczał z niej oczu. Nie dostrzegł, że Radyn przystanął i wiódł wzrokiem za dziewczyną, póki nie schowała się wśród drzew. Słowiana zręcznie ucinała gałęzie i równo układała na rzemieniu. Miała już spory stosik, gdy usłyszała wołanie: — Słowiano! Poderwała się, rozglądając dokoła, nie widząc, kto ją woła. — Słowiano, nie bój się, nie uciekaj! — Czego? — pytała zła i nastraszona. — Nie poznajesz mnie? — wysunął się zza drzewa. — A jakże! Lestek! — Czego ciągle umykasz? Pogadać z tobą nie można! — Ze mną tylko Jaga i Marzenka gadają. Nikt z grodu! — Skrzywdzili cię? — Nie skarżę się. Sama nie chciałam z nim być. — Z Bożanem? — A jakże! Zbliżał się do niej z wolna jak do dzikiego zwierzątka i przemawiał łagodnie, że nim postrzegła, już był przy niej. — Co to? Żle ci było u męża? Oparła się o stary dąb, jakby w nim szukała wspomożenia. — Stary i obrzydliwy, szpetny i głupi! Ciągle płakałam. Jak bydlę poczynał ze mną! Bił mnie, bym była mu powolną i posłuszną. Ale nie mogłam się przemóc... 29 Zaczęła się zwierzać z zapiekłego bólu, szukając zrozumienia trudnej doli. Mówiła coraz prędzej, by jak najszybciej zrzucić ciężar, gniotący jej serce. Chciała znaleźć przebaczenie za niepopeł-nione winy. Łzy spływały jej z oczu. Objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. — Tyś pierwszy dobry dla mnie. Wszyscy wyśmiewają, wyzywają, prześladują. Wygnał mnie Bożan z małym dzieckiem na deszcz i zimno. Pobił mnie. Nikto się nade mną nie ulitował, dopiero Jaga... Osunęli się na runo. Łkanie dziewczyny powoli cichło. Ćwierkały ptaki, brzęczały owady, trzaskały gałązki pod łapkami puszczańskich zwierzątek. Te szmery jeszcze bardziej podkreślały ciszę lasu. Tę ciszę przejęła dusza Słowiany. — Deszcz pada! muszę iść! — Przyjdziesz jutro? — Daj mi pokój, Lestek! Ludzie obaczą! Będą mi jeszcze bardziej dokuczać... — Przyjdę do chaty Jagi! — podniósł się na łokciu i patrzył na nią. — Nie, nie, daj mi pokój! Dość się nacierpiałam. Gdyby nie Marzenka, nie dbałabym o życie. — Wesołaś była, gdym cię obaczył wśród jagodzin. Śpiewałaś. — Jeszcze w lesie mi najmilej. Nikt nie dokucza. — Twoje za wicie znalazłem na gałęzi. — Gdzie je masz? — Za pazuchą! — Lestek, na sercu je nosiłeś! — zarumieniła się ze szczęścia. — I twój włos... — Zauroczyłam cię! — powiedziała przymilnie. 30 — Sam się zauroczyłem! Zaśmiali się z nagłej radości. Dotykała jego twarzy, włosów,, ramion. — O, Wieszczyco! Ratuj mnie! Toż ja się też zauroczyłam! — Nie chcesz miłowania? — Boję się! Smutek mi zamęście przyniosło. Płono mi myśleć o miłowaniu. Poćpiega jestem... — ukryła twarz w zagięciu jego ramienia. — Zauroczyłaś mnie, Słowiano! — powtórzył cicho. Gdy wracał do grodu, dzień chylił się ku zachodowi. Pod wie-rzeją siedział Sobek w otoczeniu otroków i dzieweczek. Napierali, aby im bajał. Przekomarzał się z nimi, od czasu do czasu uderzając w struny swojej gęśli. Malcy dotykali deseczki, napiętych strun — ciekawi przyrządu. — Swarne gęśle! — mówili. — Sobek, kazaj gadkę! — O czemże to? — Ano o Kraku! — O Wandzie! — O Popielu bajaj! — Łebo o Piaście! — O Lestku, Czechu i Rusie! — krzyczeli jeden przez drugiego. — O Kraku będę śpiewać! — postanowił Sobek. Poprawił się na trawie, pewniej ujął gęśliczki, podniósł głowę do góry. Dzieci znieruchomiały i wlepiły w niego oczy. — W dawnych początkach nad srebrną rzeką — Wisłą — stał zamech z kamienia ciosanego wyniesiony. Siedział w nim kniaź możny, jen Krak się zwał. Popod górą, na spadzie, któren do Wisły szedł, wielgachna jama widniała. Smok w niej okrutny z pyska ogniem ział... — A skrzydła miał onże smok? — Czarnoskrzydły był i ogoniasty... — Wielkiż owy ogon? — Cichajcie, bo nie będę wam bajał. Żarł smok dziewki co kraśniejsze z grodu krakowego, aż kneź rozeźlił się i rzecze... Lestek przystanął na chwilę i przysłuchiwał się gadce. Potem zaśmiał się i ruszył dalej. Pomniał bajania dziada Przecława. Ta- 31 kuśkie same. Skacząc po dylach, którymi była wyłożona ulica, zaszedł do chaty. W izbie już wieczerzali. Radogost siedział przy ognisku, misę z juszycą i kaszą trzymał na kolanach. Pojadał wolno i godnie. Stanek i Radyn siedzieli przy wnijściu i siorbali zupę, coś pogadując do siebie. Dobrochna kręciła się po izbie i dolewała mężczyznom do mis. — Gdzie byłeś, Lestek? — mać była zniecierpliwiona. — Głod-nyś? — Jako wilk! Dajcie jeść, byle dużo! Siadł przy ojcu. Wziął z rąk matki strawę, ale nim począł spożywać, wylał parę kropli dla ubożąt, grzejących się przy ognisku. Jedli w milczeniu, wolno napełniając brzuchy. Gdy zasycili pierwszy głód, Radogost zwrócił się do syna: — Nierób jesteś i mamuna. Roboty tyla, a tyś gdzie kołował? Trzeba orać, nowinę ciąć, a ile jeszcze inszych prac. Bacz, co czynisz, bom zły i skórę ci wyłoję, chociaż mężem jesteś, a nie nie-dorosłym otrokiem... — A gdybym tak na raci gardło dał? Nie byłoby mnie... — Żywyś i jeść chcesz! Gdziesik ciekać, alboli w pościeli gnić nic nie robiący, nie wstyd ci... — Nie srożcie się, ociec! Coś wam rzeknę. — A cóż tam? — A nie będziecie gniewliwy? — Cóż to? — niecierpliwił się Radogost. — Chcę się żenić! — Dużo dziewek w grodzie. Niejedna może się mężowi przygodzie... Mać ucieszyła się i podszedłszy pogładziła syna po włosach. — O, Dzidzililo! Bogini wesela i płodności! Czas ci, synu, czas! U twoich rówienników stadka otroczków już izby wypełniają. Którą wybrałeś? Ochędożna aby i urodziwa? Dawno mam dla ciebie dziewkę na oku. Ludkę, córę Jaromira. Poczciwa podwika, lepszej nie najdziesz. Już jej szesnaście wiosen minęło, ale tyś też niemłody. Poślemy swaty, a na Gody wesele! — Nie o Ludce mówię, matko! — Nie bój się, synu, już my tobie żonę wybierzemy. Posłusznym być musisz! 32 — Oćcze, toż ja nie otrok i smard, jeno woj i tarczownik. Kniaź mi ziemie nada, gdzie ino zechcę. — Dziedzinę masz tu, na Drianach! Nowina dla ciebie wycięta opodal Trzech Cisów. Wprowadzimy i usadzimy ciebie na niej. Wieprzka zarżniemy, sąsiadów sprosimy. Jesteś wolnym kmieciem na tej ziemi. Chcesz, doma ostaniesz, chcesz, chatę na nowinie postawisz! Lestek milczał. Myślał z rozpaczą, że ani ociec, ani mać nie zgodzą się, by Słowiana została ich synową. Poćpiega! — myślał. — A przecież najmilejsza! Jeśli powie, kogo zamierza brać za żonę, nakażą mu Ludkę. Dobra dziewka, jeno nie dla niego. Nie, musi to jakoś inaczej uładzić. Umyczka? Tak, jedynie umyczka! Od nowa rozpoczynać, toż wiele ciężkiej pracy i trudu... Ani chaty, ani pola, ani bydła... Niech Jaga wróżbę czyni, alboli na Złotą Górę lecieć i żertców pytać? Obiatę zanieść, na los bogów się zdać, nic innego. Ach, Słowiana! Wiła ona, czy co? Nie trzeba było zawicia i włosa kłaść na sercu! Teraz za późno. Alić żadna nie jest taka jak ona. — O czym dumasz, Lestek! Rzeknij, która ci w oko wpadła? — Kiedy indziej, oćcze! Stanek, pójdziemy się pławić! Radyn, idziesz z nami? — pytał roba, który siedział przy wnijściu i cosik rzezał w drzewie. — Pójdę, a juści! — odparł chłopak i schował w kącie nóż i robotę. Stańko drzemał, zmęczony całodziennym bieganiem i Lestek musiał kilkakrotnie potrząsnąć jego ramieniem, nim się ocknął. — Co, Lestek? — bronił się zaspany. — Pławić się idziemy, pójdź z nami! —; E...e...e... — szeptał niechętnie. Ale Lestek postawił go na nogi. — Ług i obrus weź — mać podała mu mydło i ręcznik. Gdy wychodzili za wrota, Siemirad wołał za nimi: — Wracajcie chybko! — Odedrzwie zawieram! — Rychło wrócimy! — uspokoił go Lestek. W szarym zmierzchu błyszczała srebrna wstęga rzeki, ginąc wśród tajemniczych cieni drzew przybrzeżnych. — Lestek, a rusałki nie porwą nas i nie utopią? 3 Słowiana 33 — Nie bój się! Kaszy wziąłem, to im rzucimy. Nie będą głodne! — A urodne owe rusałki? — Jak... jak... — chciał powiedzieć: jak Słowiana! Zacichł. Potem dokończył. — Podobne one do bogini Makosz, która najurod-niejsza. — A włosy jakowe mają? — Włosy zielone, lubo złociste... — A oczy? — Nie marudź, Stańko, sam musisz podpatrzeć! Jaga przyjęła Lestka niechętnie. Zajęta była warzeniem ziół. Mała Marzenka kręciła się koło jej nóg, szczebiocząc po swojemu. Słowiana pracowała w sadzie przy wyrywaniu cebuli i czosnku. Widziała Lestka, jak szedł traktem od puszczy, a potem skręcił na łąkę do ich chaty. Schowała się wśród drzew. Po co przyszedł? Serce łomotało jej w piersi tak mocno, że musiała je przytrzymać dłonią. Nie mogła pracować. Od kiedy wszedł, trzymała oczy wbite w chatę. — Z Dadźbogiem! — syn Radogosta powitał Jagę. — Z Dadźbogiem! — odparła chłodno. — Po wróżbę przyszedłem. Przyniosłem ci, Jago, zające. Upolowałem w puszczy! Ludzie mówią, że mocną jesteś wiedmą! — Na co ci moja wróżba? — Na los szczęśliwy lubo nieszczęśliwy! Mam swoje zamysły. — Nie rzeczesz mi nic? — Nie, Jago! Przódzi powróż! Niewiasta wyjęła łopatką popiół z ogniska na misę glinianą, wyniosła przed chatę i rozsypała po ziemi. Zamknęła oczy i kreśliła po nim kreski. Potem otworzyła oczy i łączyła je po dwie, coś tam po swojemu boboląc: Święty ogniu, popiele! czyli Dola dobra będzie, czy Niedola polem chodzi, czyli do chaty przyjdzie! Połączyła wszystkie kreski. Żadna nie została bez pary. — Pomyślna wróżba dla ciebie. Z żaru wróżenie! Powiedzie się to, co zamyślasz. 34 Zebrała wszystek popiół i skrzętnie zakopała, aby wiatr nie rozwiał dobrej wróżby. — A gdzie Słowiana? — rozglądał się wokół. — Nie ma jej! A ty zostaw Słowianę w pokoju! Po co ci ona? Mało dziewek w grodzie! — Niechętnaś mi, Jago! — Skrzywdzić ją możesz, ale szczęścia nie dasz! — Jago, a gdybym pojął Słowianę za żonę? Piozejrzała się szybko i wprowadziła go do chaty. — Abo ci rodziciele zezwolą? — Nie będę pytał. Umkniemy! Osiedlimy się gdzieś nad Wartą. Sioło zbudujemy! ?— W dzikie strony chcesz iść? Na biedę, na zimno, na poniewierkę? Lato się kończy. Nastanie słotna jesień i sroga zima! Nie przykładasz się, Lestek, do pracy! Do pląsów, do skoków, do polowania toś dobry. Zmiennyś jako ten wiatr Poświst, który po puszczy gnie gałęzie. — Toć wróżbę uczyniłaś i szczęsną dolę wywiodłaś! Nie jestem otrokiem, Jago, gdy trzeba, wszystko zrobić potrafię. Radyna weźmiemy, zmyślny parobek, ciąć drzewa pomoże. Mam wszelakiego dobra z wojny i z Gnezna. — Słowiana nie pozostanie bez wiana. Dostanie wiele! Ale pomnij, Lestek, że na przeklęstwo rodzicieli narażasz się! — Ciasno mi w grodzie! Razem w jednej izbie nie myślę mieszkać. Zagęści się, gdy Stańko dorośnie i żonę weźmie. Wolę wolność, ciemną puszczę, własną chęć! — Wieszli na co się ważysz? Groźną jest puszcza, straszną i top-liwą rzeka... — Jaga, u ciebie nasze wesele! Na posagu siądziemy, kaszą nas obrzucisz, miód nam pić każesz. Kołacz zamiesisz? Toż Ludkę chcą mi dać za żonę, a na Gody wesele! Musimy się pospieszyć! — Dziad łebo inny swat powinien was złączyć! — Już niedługo żupan z drużynnikami po narok przybędą. Może któryś z nich mój towarzysz. Na swata go uproszę! — Oj, Lestek, Lestek! — martwiła się Jaga. — A maszli lepszą myśl? — Co mam rzec Słowianie? —• Nic jej nie mów! Nie Iza! Wywie się w czas zarękowin. Mu- 35 szę już do domu! Zostań, Jaga, z Dadźbogiem! Chroń Słowianę! Ona teraz moja! — Z Dadźbogiem, Lestek! — wiedma była wciąż smutna. Jednak pojmowała, że dla Słowiany będzie to dar bogini Żywię. Kto wziąłby ją z grodu za żonę? Poćpiegą została! Na popaśnicę może by ją wzięli, bo młoda i urodna, ale dola jej byłaby straszna. Ledwo Lestek doszedł do Wielkiej Drogi i skierował się do grodu, Słowiana wślizgnęła się do izby. Jaga siedziała nieruchomo, pogrążona w myślach. Ręce złożyła na podołku. — Co Lestek chciał? — pytała młoda. — Po wróżbę przyszedł. —- Na co wróżba? — Nie mówił. — Długo siedział z wami, Jaga! — Gadaliśmy o tym i o owym. Drużynniki mają przybyć z Gne-zna. Po narok. — E tam... — Słowiana była zniechęcona. — Dunniki, dunniki... — powtarzało dziecko. •— Kołac zamieś, kołac zamieś... — O czym ona mówi? — zaciekawiła się młoda. —? Coś sobie boboli! — odparła Jaga. Podniosła się i zaczęła się kręcić przy ogniu. Na nowo postawiła zioła, które zdjęła z gorących kamieni, gdy Lestek wszedł. — Wyrwałaś cebulę i czosnek? Splotłaś warkocze? — Zaraz to zrobię. Potem pójdę po drzewo do lasu. — Nie! Ty zające sprawisz, a ja pójdę po drzewo. — Co wy? — W izbie siedź i nie sprzeciwiaj się! Słowiana popatrzyła na Jagę ze zdziwieniem. Zawsze była dla niej łagodna, a teraz się gniewa. Czyżby Lestek powiedział, co wydarzyło się pod Starym Dębem? Zarumieniła się na wspomnienie. Nie rzekła nic. Nie w głowie jej było wadzić się z Jagą. — Pójdę do sadu, jarzynę wykopię! — rzekła cicho. Marzenka poruszyła się. Nie wiedziała, czy iść z macią, czy nie. Została z Jagą. Na zagonie leżała cebula i czosnek, częściowo już powiązane. Słowiana wzięła się chyżo do roboty, ale wydarzenia tego popołud- 36 nia nie schodziły jej z myśli. Po co Lestek przyszedł? O czym rozmawiał z Jagą? Czy pragnął tylko wróżby? Zadumana nie usłyszała szmeru wśród drzew. Wojbor stał za jabłonią. — Słowiano! — zawołał. — Chodź tutaj! Zadrżała. Nogi wzrosły jej w ziemię. Chciała zawołać Jagi, ale nie mogła wydobyć głosu. Przerażonymi oczami wpatrywała się w niego. Nie, nie! — myślała — Lestka jestem... Lestka. Jednak czuła, że gdy ją jeszcze raz zawoła, nie potrafi mu się przeciwstawić. Lubczyku jej zadał, czy co? To złe czary. Musi je odczynić! Ale jak? Co mówić? Co robić? Myśli pędziły oszalałe i nieprzytomne. Nagle usłyszała jęk i spostrzegła, że Wojbor osuwa się na ziemię. Od grodzi oderwał się człowiek i począł uciekać ku puszczy poprzez rżyska i zorane pola. Kulał. Podbiegła do ranionego, ale on już podnosił się i choć wzrok miał błędny, był przytomny. Chwycił się za tył głowy. Obejrzał się i dostrzegł uciekającego. Zrobił kilka chwiejnych kroków, ale już pewniej doszedł do grodzi, z trudem przeskoczył ogrodzenie i zaczął gonić zbiega. Twarz miał ściągniętą i zaciętą. Słowiana zrozumiała niebezpieczeństwo, grożące jej obrońcy. Skoczyła do izby i wykrzyknęła do Jagi. — Wojbor goni Radyna! Zabije go! — Radyna? Dlaczego? — Bronił mnie! — Gdzie są! — Na Kromowym Wzgórzu! Jaga wypadła z izby i pobiegła ku wzniesieniu. Gdy dogoniła ich, Radyn leżał na ziemi, a Wojbor kopał go. Na szczęście był osłabiony uderzeniem w głowę i razy nie były zbyt silne. Inaczej zabiłby niewolnika. — Wojborze! — krzyknęła niewiasta. Chwyciła go wpół i odciągała od leżącego. — Puść, bo ciebie też zabiję! — mówił przez zaciśnięte zęby. — Wojborze, obacz się! Wychowałam cię jak syna! Słuchaj mnie! Osłabł i oparł się o jej ramię. Wolniutko odciągała go od pobitego i prowadziła z powrotem. 37 — Głowę ci opatrzę! Dam ci ziółek do wypicia! Wraz wydo-brzejesz! — mówiła do niego łagodnie. — Zabiję tego cuchnącego raba! Dorwę go któregoś dnia! Nie daruję! Nie daruję! — Radyn nie jest twoim rabem jeno Lestka! — I Lestka zabiję, jak mi wejdzie w drogę! Gdy oddalili się nieco, Radyn podniósł zakrwawioną głowę i pełnym nienawiści spojrzeniem patrzył za Drianinem. Z trudem ukląkł. — Na bogów Jarowita i Prowego ślubuję wróżdę do śmierci na Wojborze! Niech sczeznę jak wściekły pies, jeśli zemsty nie dokonam! — Padł twarzą na ziemię. Jaga bała się, aby Wojbor nie zastał Słowiany w chacie. Odetchnęła z ulgą, gdy spostrzegła, że jej nie ma. Marzenka siedziała cicho w kącie izby. — A to garbate Bożana, czyli kogo innego? — zaśmiał się złośliwie. — Wojborze, to dziecko! Posadziła go na stołku i czystym płatkiem przemyła ranę na głowie. — Włosy masz długie i gęste — nie będzie widać. Podała mu kubek naparzonych ziół. — Wypij, Wojbor! Ból minie, uspokoisz się... — Prześpię się u ciebie, Jaga! —• Nie, pójdziesz do grodu! Dziad czeka na ciebie! Szukać cię będzie. Podniósł się ciężko i rozglądał po izbie. —- Gdzie Słowiana? — Nic ci po niej! Daj jej pokój, Wojborze! — Odczaruj mnie, Jago! — Weź te zioła: mlecz i lebiodę. Rzucaj za siebie, ale nie oglądaj się, póki nie zajdziesz do grodu! — Dzięki, Jago! Nieznacznie rzucał ziele za siebie, ale nie wytrzymał. Gdy doszedł do Wielkiej Drogi, obejrzał się. Nikogo nie zobaczył. Obory, gumna, chata Jagi i sad były puste, jakby śpiące. Ze złością rzucił resztę ziół na ziemię. 33 W części zachodniej gródka był plac, gdzie kupnie składali swe towary. Teraz zbierali się na nim mężowie plemienia. Władko zwołał wici. Sam był już obecny. Siedział na stołku i liczył oczami, czy już wszyscy przybyli. Ale jeszcze ciągle ktoś dochodził. Starsi zajmowali ławy, zaś młodzi stawali za nimi. Wszyscy nosili włosy długie do ramion, z grzywką równo obciętą nad brwiami. Tylko starzykowie pozwalali rosnąć brodom i wąsom. Młodzież była wygolona. Jaśniały czupryny jako śnieg białe, błyskały niebieskie oczy. Odziani byli w lniane świtki, opasane rzemieniem i wąskie, długie gacie. Czekając na rozpoczęcie wici gadali o tym i o owym. Junoszę dowcipkowali i wybuchali rechotem. Dziad zabrał głos, to uciszyli się. — Mir i drużba! — Mir i drużba! — od wrzasnęli. — Drianowie i inne rody! Niech was Dadźbóg strzeże! Są te oto wici, aby naradzić się nad opatrzeniem na zimę i wyznaczeniem naroków. Lada dzień drużynniki książęcy przybędą po odbiór. W tym roku narzazu jednego byka lub jednej krowy, sepu cztery wory żyta, dwa wory kaszy, pomocne od zwierzyny i ryb. I tak: Lubusza daje byka, Dzik, Włodko, Radogost, Jaremir — żyto, Bożan i Wened — kaszę. Łowy musimy zarządzić. Wilków, jeleni, zajęcy ubić i sprawić — księciu posłać. Toż ryby ułowić, uwędzić. Jutro od świtania Wisław na wody wypłynie. Mężów dobierze tylu, ile ma palców u jednej ręki, a jako dobrym rybi- 39 twą jest, sieci nastawi, a pochwyci najlepsze szczuki i karasie. Dzik z resztą mężów wyjdzie na łowy w puszczę Kazimirowską — zna on ją jak swoją. Dziś jeszcze łuki, oszczepy, oksze i inszy sprzęt sprawić. Niedźwiedzia i tura nie bić! Księżęca to zwierzyna I on sam na nią poluje, kiedy jego wola! A ostanie zwierzyny z pomocnego, rozdzielimy ją wszystkim, o wdowach i sierotach nie zabywszy. Starszyzna to uczyni, aby było sprawiedliwie. — Ile dni będziemy bić zwierza? — Trzy łebo więcej zejdzie! — Woły wprząc do wozów, a ubitą zwierzynę pokłaść. Spyżę wziąć, każdy sobie! Jeno dziczyzna będzie wspólna. — Władko, a otroki mogą z nami na łowy? — Weźcie starszych po postrzyżynach. Każdy ociec może wziąć jednego otroka! — Władko, muszę to dać byka lub krowę? Ciężko mi! Dużo gąb w chacie. Dziecków dziewięcioro, a moja niewiasta znów brzemienna. — Toć ci synowie pomagają w gospodarowaniu. Nowe niwy zaoraliście i siać będziecie. Chce się ktoś wymienić z tobą, a na przyszły rok dasz, nie przeciwię się! Nie zechce nikt — ty dajesz! — Proso marne w tym lecie, nie plonowało! ?— narzekał Bo-żan — z czego dam? — Cichaj, Bożan! Zawsześ skąpy! Płodna i rodna twoja ziemia! Oddasz, ile masz nakazane! Jako wszyscy czynią. Ale Bożan mruczał w dalszym ciągu wielce niezadowolony. — Za nic kniaziowi dawać! Drzewiej wiece rządziły i sądziły — społecznie, pospołu. Ninie jeden wolę ma, a inni jako raby muszą być posłuszni... — Upilnuję, abyś pełną miarkę dał, boś niewstydliwy sknera! A teraz słuchajcie mnie dobrzy Drianowie i inne rody! — zwrócił się do zebranych. — Po święcie plonów trzeba się brać do robót grodowych! Gd rzeki podmyło wał. Musimy go podeprzeć kamieniami i skrzyniami z piachem. Wierzeje należy wzmocnić, lub nowe narządzić, by bezpieczeństwo zapewnić. Trakt Wielkiej Drogi od północy podsypać, mostki naprawić. Gościniec puszczański do Gne-zna przetrzeć, bo zarósł. Tenli, który do Kalisza wiedzie, wytrzyma jeszcze ze dwa albo trzy lata. W ulicach tramy zmienić, te pod- 40 gniłe. Pod grodem pospólną wędzarnię wznieść, koło kuźni i dy-marek, bo łacno wśród chat ogień zaprószyć, a smrodu i dymu się pozbędziemy. Pożar — największa groźba, anoli powódź... Przemyślcie, co wam rzekłem. Starszyzna ze mną roboty przejrzy i przydzieli komu co, żeby było sprawiedliwie. Po święcie żniw jeszcze raz wici zwołam. To chciałem wam powiedzieć. A ma kto jeszcze co do uradzania? — Weźmie kniaź dwóch drużynników jako łoni? — Mój Wojbor i Włodomir syn Lubuszy pójdą. —• Toć do roboty mi przydatny. Niewczas mi się go pozbyć. Niech inny idzie! — zawrzeszczał Lubusza. ?— Łupy i niewolnika przywiedzie, kiedy wróci! — A jeśli pomrze utłuczon na raci? — Nie kracz, kiej ta wrona! Od uroku Jaga zapowie! Kuraka jej zanieś! — A juści! A juści! — potwierdzali inni, spluwając za siebie. — Po łowach trzeba Plony sposobić. Kto mięsa, kto sera, kto jaje, kto miód i inne spyże. Swiętochna z dziewkami uwiją wieniec ze zbóż i kwieciem przybiorą. Najpierw na żalniku złożymy obiatę dla duchów dziadów, jenże bytują w nawi. Potem biesiada i tańce odbędą się przy ognisku. Bogom złożymy dzięki za urodzajny rok! — Władko, aby zezwólcie do rana! — prosili młodzi. — Ha! ha! — śmiał się Stary — jeno wam zbytki w głowie! — Ano tak! Ano tak! Tacy to junacy! Do dziewek, do tańca, jeno do roboty ich nie ma! — potakiwali starzy. — Idźcie teraz oręż sprawiać, do łowów przysposabiać. Białogłowy niech spyżę ważą... Mir i drużba! — Mir i drużba! — odkrzyknęli i rozchodzili się do chat. Dyle zaskrzypiały pod bosymi stopami. Ginęli w wejściach przedsionków. Gródek zawrzał pospiesznymi przygotowaniami. — Jago! — mówił Lestek do wiedmy. — Musimy pierzchać. Wojbor gębuje, że Radyna żarzenie! I na mnie jest wielce krzyw. Nawę mam sposobną, rzeką popłyniemy, nowe miejsce znajdziemy! Tam się osiedlimy. Jutro na łowy bieżymy, leśnego zwierza bić, a zarutko po powrocie odpływamy. Słowiana niech sprawi swoje 41 rucho i na Żabim Moczarze koło olszyn czeka wraz z Marzenną. — Marzenkę mnie ostawcie! Licha i mdła to dziecina. Nie przetrzyma trudu na nowym. Słowiano, co rzekniesz? Niewiastką szarpały sprzeczne uczucia. Pójść w nieznane na trud i znój? A tutaj, poniewieranej przez wszystkich, czyż nie ciężko? Łzy ukazały się jej w oczach i spływały wolno po licu. Rozstać się z Marzenką? Najbliższa istota, własna, jedyna! — Nie, Marzenki nie ostawię! —? Bądź rozsądna, Słowianko! Jeśli miłujesz małą, to wiesz, że u mnie jej będzie lepiej, niż tam, dokąd podążycie. Jak chatę postawicie, a uładzicie się, zabierzesz dziecko. Niewiastką schyliła głowę. Wyciągnęła ręce i przytuliła dziewczynkę, która nie wiedziała, że rozstrzygają się jej losy. — Marzenko! — pytała matka — ostaniesz z Jagą? — Ostaniesz z Jagą! — ucieszyła się mała. — Kogo bolej miłujesz, Jagę czyli mnie? — Miłujesz Jagę! — podbiegła do wiedmy i przytuliła się do jej kolan. — Ano wybrała! Bogowie chcą, by ostała! Jaga cieszyła się skrycie. Przywiązała się do małej garbuski i ciężko byłoby jej się z nią rozstać. — Będziesz warzyć ze mną leki z ziół? — Będziesz warzyć — potwierdziło dziecko. Lestek podniósł się i stanął przed Jagą. — Połącz nas teraz — rzekł — nie możemy czekać, aż przybędą drużynniki do grodu. Siemirad i Sobek poswatają i poświadczą. Skinęła głową. Uwinął się szybko i wrócił z towarzyszami. Jaga rozciągnęła wilczą skórę włosem do góry. — Siadajcie na posagu! Gdy Lestek uchwycił dłoń dziewczyny, poczuł, że drży. — Boisz się? — Boję... Usiedli obok siebie. Siemirad obciął im kosmyki włosów i wrzucił do ognia bogom na ofiarę. Potem pokropił ich wodą. Lał miód w ognisko i dał pić młodym. Próbowali siorbać jednocześnie i złota patoka oblewała ich brody. Ścierali dłońmi i oblizywali łakomie, gdyż Jaga świetnie umiała sycić. Patrzyli sobie w oczy. Lestka ogarnęła wielka radość, a i ona poczęła się uśmiechać. Wreszcie 42 nie mogli się wstrzymać i wybuchnęli śmiechem. Jaga była zgorszona. — Nie przystoi młodej się radować, kiedy za mąż idzie. Płakać powinna. Nie wesele cię czeka, Słowianko, jeno trud, smutek i praca. Wstydź się! Ale młodzi nie słuchali jej połajań. Trzymali się za ręce i ciągle poglądali na siebie, jakby się pierwszy raz obaczyli. Jaga krzątała się, stawiając jedzenie i picie. — Skoczę po Radyna! — rzekł Lestek. Rab ukrywał się w lesie, gdzie nad znacznym wykrotem postawił sobie szałas. Bał się dostać w ręce Wojbora i nie pokazywał się w grodzie. Niewiasty nosiły mu jeść. Jakoż wnet powrócili i siedli przy pełnych misach. Radyn z ukosa poglądał na Słowianę, lecz ona tego nie widziała, wpatrzona w męża. Lestek bajał o swoim pobycie w drużynie księżęcej, a przedstawiał swoje przygody tak uciesznie, że co chwila wybuchali śmiechem. Potem Sobek zawodził słodkim głosem rzewne pienia. Marzenka plątała się między dorosłymi, nie bardzo pojmując, co się dzieje, ale naśladowała wszystkich w wesołości. W pewnej chwili Lestek zwrócił się do Jagi. — W którą stronę mamy się udać? Łebo na zachód, łebo na wschód? Wróż nam, Jago, niech bogowie wskażą drogę! Wiedma wzięła patyczki i boboląc po swojemu rzuciła na ziemię. Większość białych wskazywało północną stronę. — Na wschód Istwartą płyńcie! — zawodziła Jaga. — Tam biały zwierz się pasie! Tam wasze sioło, tam wasza ziemia, tam wasza knieja, tam wasze wody... Pod złotym dębem złóżcie bogom obiadę — Dadźbogowi i Strzybogowi, tam Roda i Dolę uczcijcie! Nowe sioło zbudujcie, nowy ród wywiedźcie! Bo taki los ludzki, że płodzi dziecka na ciągłość rodu, na życie nowe, na pamięć dziadów, na chwałę bogom. Tako i wy czyńcie! Nie ucieczecie swego losu. Baczcie o tym! ^?????????????? CZĘŚĆ II zeka wiła się zakolami, co chwila zmieniając swoje oblicze. Miejscami zwężała się, a nurt jej stawał się wartki, to znów rozlewała się szeroko na dolinne łąki, zwalniając bieg. Czasem obrzeżały ją oczerety i sitowia, a tam woda ciemniała. Gdy piaski wrzynały się w koryto— toń była jasna i przejrzysta. Chmary ptactwa unosiły się w powietrzu. Niektóre wytryskiwały z szuwarów, mając tam zapewne swe gniazda. Mewy i rybitwy szybowały nad powierzchnią, wyglądając pokarmu. Świetny budowniczy remiz chował się w misterne gniazdko, uwite w kształcie małego woreczka, przyczepionego do zarośli. W ścianach stromych brzegów miały swe otworki pięknie ubarwione zimorodki, które potrafiły doskonale nurkować w wodzie. Na bagnach żerowały inne skrzydlate stworzonka, jak bekasy, kurki wodne, łyski, derkacze, czajki i perkozy. Ich różnorodność walczyła z bogactwem okazów wodnych. Żaby wygrzewały się na przybrzeżnych kępkach, ku którym przybliżały się długonogie boćki. Biada, jeśli nie zdążyły uciec przed ostrym dziobem żarłoka. Na odnodze Warty zadomowiły się bobry, pracowicie budując swoje wodne sioła. Były zręcznymi pływakami i ustępowały tylko wydrom — o giętkich i gładkich ciałach. Ale te zwie- 44 rzęta najchętniej polowały w nocy. Stawały się wtedy podobne do wodników, łamiji lub innych duszków wodnych, zwodzących ludzi w śmiercionośną toń. Ale teraz było wczesne popołudnie początku sierpnia. Słońce dotykało ciepłymi dłońmi srebrzystoszarą gładziznę Warty. Nawet maleńkie fale nie psuły jej zwierciadła, jeno od czasu do czasu przecinały je kręgi rzucającej się dużej ryby. A może to były rusałki i goplany, które podpływały pod powierzchnię, chwytając powietrze i odpoczywając nieco w pogoni za ostrozębnymi Szczukami, szerokobokimi karpiami i srebrnołuskimi płociami? A może były zmęczone wypłaszaniem leszczow i linów z ich przydennych, mulistych siedzib? Powietrze pachniało wilgocią i gnijącą roślinnością, gdy płynęli blisko cienistych brzegów, lub złotawym chłodem na środku rzeki. Właśnie pokonali następne zakole, gdy Słowiana krzyknęła z zachwytu. Na płytkim, półkolistym zalewie rozkwitały lilie wodne, tworząc biało-zielony kobierzec. Między dużymi, soczystymi liśćmi grzybienia majestatycznie przepływały śnieżne łabędzie o długosmukłych szyjach, zakończonych czerwonymi dziobami. Puszyły owalne skrzydła w poczuciu swej urody. Pary wodziły za sobą szare tegoroczki. Zakątek obrzezany był brzozami o białych, omszonych pniach i jesionami, szczycącymi się wyniosłymi, półokrągłymi koronami. Lestek i Radyn zawiesili paczyny i przestali popychać łódź. Patrzyli na uroczy zakątek podobny do marzenia o raju. Ale woda zaczęła ich znosić, więc znów jęli się wioseł. Słowiana nie spuszczała oka z zatoczki, póki nowe zakole nie zakryło jej zielenią. Podniosła głowę i spojrzała na męża. — Tam bym chciała osiedlić się! — westchnęła i poruszyła głową, a kabłączki zadzwoniły u jej skroni. — Włoka tu, bagna i mokrzyzna. Chybabyś wiła ostała i wraz z siostrzycami igrała w wodzie. Słowiana zaśmiała się. —? Ciebie, Lestek, pierwej bym do wody wciągnęła, włosami omotała, oczka nakryła! Tam byś w toni jeno rybką pływał! Czuła się szczęśliwa. Od wielu lat nie było jej tak dobrze. Przyroda koiła dawne rany. Wyprawa ukazywała nowy, piękny świat Wyzwoliło się w niej uczucie swobody, mimo że poszła w niewolę zamęścia. Pozostawiona samej sobie, czuła się bezradna i bezsilna. 45 03 Rada była podporządkować się komuś mocniejszemu i mądrzejszemu. Nie była w stanie walczyć z przeciwnościami losu. Podziwiała Jagę, która potrafiła uwarować się od krzywdy i zła. Wiedma zmyślna była i zaradna. Słowianie przypomniała się Marzenka i półuśmiech zgasł na jej wargach. Moja dzieweczka! — pomyślała. — Czy pomni o swej maci? Tęsknota ogarnęła jej serce, ale była ona cicha i słodka. Wiedziała, że Jaga dba o małą jak o własne dziecko. Uspokojona wyciągnęła rękę, dotknęła fali i pozwoliła chłodnej wodzie przepływać między palcami. Choć od południa byli na rzece, niewiele posunęli się w górę. Łódź była ciężka. Niosła ludzi, opatrzenie i broń, wszystko, co było potrzebne na nowe życie. Dzień chylił się ku zachodowi. Od dłuższego czasu milczeli, leniwie poruszając wiosłami. Słowiana przymykała oczy. Siedziała na dziobie przodem do słońca. Wpadła jakby w półsen. Ocknęła się nagle, gdyż Lestek wyszeptał z przejęciem: — Koń, koń, biały koń... — powstrzymywał się od krzyku. — Do brzegu, do brzegu... Rzemienie! — nakazał Radynowi. Rab drżącymi dłońmi szukał pęt w tobołkach. Na skarpie nadrzecznej pasł się biały ogier o wspaniałej grzywie i długim ogonie. Nisko już leżące słońce barwiło jego sierść na ciepłoczerwony kolor. Gdy Lestek podkradał się do niego z rzemiennymi więzami, podniósł kształtną głowę. Zarżał, przeczuwając niebezpieczeństwo i odwróciwszy się ruszył stępa, potem kłusem z pochyłości skarpy. Lestek pobiegł za nim. Słowiana wbiegła na wysoki brzeg. — Lestek! Leeestek! — wołała. Lecz on nie odwrócił się. Widziała, jak biegł lekko i płynnie. Zdawało się, że miał skrzydła u ramion. Przebył murawę i schował się w kniei. Nie chciał spuścić konia z oczu. Natrafił na starorzecze jedno i drugie. Przebrnął je i mknął wzniesieniem, zamykającym pra-dolinę Warty. Zmierzchało. Teren układał się dolinami i pagórkami, aż Lestek poczuł, że biegnie ciągle pod górę. Przed nim bielał śmigły ogier. Zaczął już odczuwać znużenie, gdy domyślił się, że są niedaleko celu. Był na zboczu Złotej Góry, na szczycie której znajdował się chram Światowida. Biały koń był poświęcony 46 bogowi i służył do wróżenia. Lestek przestał biec, gdyż ogier zniknął wśród gęstwiny. Znajdował się na ścieżce, wiodącej do kątyny. Gdy dotarł do szczytu, dostrzegł palące się ogniska, podsycane przez żertców, przyodzianych w białe, lniane szaty. Watry płonęły w obszernym okólniku, zamkniętym ogrodzeniem z kamieni. Wewnątrz pośrodku stał drewniany posąg Światowida, patrzący czterema twarzami na cztery strony świata. Po bokach stały dwie mniejsze rzeźby bogów Swaroga i Dadźboga. W głębi kątyny w nikłym świetle widniała obszerna chata o dwóch wnijściach, obok której stały grodzie i klęcie. Stanowiły one mieszkanie i zabudowania gospodarskie żertców. Lestek nie ośmielił się przekroczyć ogrodzenia. — Dadźbóg z wami! — pozdrowił. Żertcy obejrzeli się. Najstarszy był siwy i brodaty. Nazywał się Swiętosław. Dwaj inni byli młodzi. Pomagali staremu w posłudze bogom. — Dadźbóg z tobą! — odpowiedział Swiętosław. — A czego ty po nocy szukasz? Przed wróżdą uciekłeś? Zamorzyłeś kogo, czy co? —? Nie, żertco, nie! Jeno jestem zmęczony i głodny. Gnałem długi czas. Nad Wartą dostrzegłem białogrzywego konia i jego tropem gonię! Wasz on? — Tak, to Poświst! Zawżdy daleko bieży, ale wraca. To mówiąc podszedł do przejścia w ogrodzeniu i minął Lestka. Ten obejrzał się zdziwiony i zobaczył białą plamę rumaka. Zertca chwycił konia za grzywę i poklepując przyjaźnie, powiódł do grodzi. Przechodząc rzucił młodym kapłanom: — Strawę wynieście i picie takoż. Skórę mu jakowąś rzućcie, niech na ziemi nie spoczywa. Na noc tu ostanie. Uczynili, jako im rzekł. Sam Swiętosław oporządzał białego konia. Wytarł mu sierść, zadał ziarna. Nalał wody w drewniane koryto. Gładził giętką szyję rumaka i karcił go: — Gdzież ty, Poświst, biegasz? Znów przeskoczyłeś ogrodzenie. Jeszcze cię ktoś pochwyci i zamorzy! Są też ludzie źli wśród dobrych. Tenże przybiegł za tobą. Oj, Poświst, ustatkuj się! Pomnij, że bogom i wróżbie służysz! Koń trącał starego w ramię, jakby go chciał udobruchać. 47 — Dobrze, dobrze... — mruczał stary. — Nie łaź, mówię; gdzie nie trzeba... Ale już nie był gniewliwy. Lestek pożywił się i legł na skórze. Patrzył w górę na czarne korony drzew i ciemniejące niebo. Tajemnicze miejsce, czyhająca noc, cisza i poblask ognia wytworzyły dziwny i niesamowity nastrój. Lestek poczuł się samotnym w głębi wielkiego świata. Czym jest noc? Czym jest świat? A on? Rozmyślania przerwali żertcy. — Piwo niesiemy. Dobrze jest po wieczerzy gardło nawilżyć chmielowym napojem. Drianin podniósł się i przyjął glinianą czarę. Gdy nieco wypili, zaczął wyjaśniać. — Lstmir syn Radogosta jestem z grodu Driany nad Istwartą i Pową leżącego. Z niewiastą i rabem płynąłem, by nowe sioło założyć. Uwidziałem waszego wiatronogiego. Chciałem go ucapić, ale mi umknął. Dobrze się stało, gdyż święty to koń. — Chors nasłał noc, byś go nie pojmał. Ciężko byłbyś ukarany przez bogów, gdybyś tknął Pośwista. — Prawdę mówi Swiętosław! Mądry to mąż, który wszystko wie, co na ziemi i na niebie... — chwalił starego młody kapłan. — Czyli wszystko wiecie? — zaciekawił się gość. — Rzeknijcie tedy, jako się ten świat narodził, skąd są zwierza i rośliny wszelakie? — Co wiem od żertców, którym w młodości usługiwałem i co sam przemyślałem, to wam powiem, a wy, co usłyszycie, przekażcie innym, aby pamięć nie zaginęła. Opowiadanie Swiętosława o stworzeniu świata — Na początku jeno woda istniała szarozielona, a nad nią unosiło się niebieskie sklepienie. Nie było nigdzie innego życia, jeno olbrzymi, święty dąb wynurzał się z potopu. Na tym to dębie siedziały dwa srebrnopióre gołębie i uradzały z sobą, jakoby tu ziemię uczynić, a na niej życie. Zbudowały wielką nawę z drzewa owego dębu i uprosiły Światowida, aby wsiadł do niej, popłynął i rozejrzał się po wodnych przestworzach. Wszedł Światowid do łodzi i niósł się nią po bezkresach. Nagle Czarnobóg wyłonił się 48 z głębiny i przysiadł na nawie. W ręku dzierżył grudkę ziemi. Rzekł do Światowida: — Jeśli wielkiś jest, to utwórz z owej grudki ląd. Czterotwarzy rzucił skibkę do wody i powstał skrawek ziemi. Zezłościł się Czarnobóg, gdy moc jego obaczył. Podstępnie zepchnął Światowida z nawy, ale pod stopami Wszystkowidzącego rosła grudka ziemi w wielki ląd. Z oczu Jasnego poczęły bić pioruny, aż cofnął się Czarny, ciężko porażon. Wyrok zapadł na niego: — Zły jesteś, Smętku, i zło czynisz! Przepadnij! Znikł Czarnobóg w głębokich czeluściach, a ziemia zatrzasła się nad nim z wielkim hukiem. Siadł Światowid pod świętym dębem i utworzył zioła, krzewy i drzewa na gołej ziemi. Potem nakazał żyć rybom, ptakom i zwierzętom. Na koniec ulepił człowieka z gliny i jemu oddał wszystko. Polecił jeno, aby mu cześć oddawał, ognie palił, żertwę czynił. A uładziwszy, co trzeba, dosiadł białego, długogrzywego wierzchowca i uniósł się do nieba. Zapalił Dadźboga na nieboskłonie, iżby o świcie wstawał z wielkiego morza i tamże spać się kładł. Gwiazdami noc osrebrzył i oddał we władanie Chorsowi. Tak dzień i noc uczynił. Kiedy ludzie lenią się i żertwy nie czynią, gniewa się Dadźbóg i uchodzi daleko. Zima się czyni, mrozy i śnieżyce hulają, niknie wszelkie życie na ziemi. Gdy mu zaś w czasie Godów żertwę uczynią, czy to jagnięcie ofiarując, czy czarną kurę, czyli słodki miód leją — wraca i wiosnę oraz lato czyni. Tak to mijają z woli Najwyższego pory roku, miesiące, noce i dnie. A z nimi związana jest dola i niedola człowieka, narodziny i śmierci, radości i smutki. Ogień zwycięża wodę, żmija smoka, a dobro zło. Tak będzie zawsze, aż bóg postanowi inaczej. Baczcie o tym, druhowie! Zaległa cisza. Skończył swą opowieść mądry Swiętosław. Poblask przed posągiem Światowida padał na drzewa, otaczające ką-tynę. Rozświetlał skupione i ciągle zasłuchane twarze, jakby żertca mówił jeszcze. — To nie wola człowieka, by cokolwiek zmienić? — zadumał się Lestek. —i Nic w świecie bez nakazu boga nie pojmiesz, a i losu swego nie unikniesz, aż do końca, aż wstąpisz do nawi! Na niebie zapalały się gwiazdy, a sierp księżyca pojaśniał. Patrzyli w niezmierzoną, tajemną i groźną dal nocy. 4 Stawiana 49 Słowiana siedziała przy łodzi. W oczach miała łzy. Zostawił ją i pobiegł. W pierwszym dniu wspólnego życia. Czy wróci? I kiedy? Ot, taki jest Lestek. Gdy go coś poruszy, nie zważa na nic. Jak szybko postanowił pojąć ją za żonę! Zmienił jej życie w jednym okamgnieniu! Była bardzo szczęśliwa dzisiejszego południa, gdy płynęli szukać miejsca na dom. Teraz znów jest pogrążona w smutku i niepewności. Czuje się przeraźliwie samotna i opuszczona. Ani iść do przodu, ani powracać na Driany. Lepiej tutaj marnie zginąć. Me może powstrzymać spływających łez... Jeśli Lestek wróci, zada mu lubczyku, aby nigdy już nie mógł oderwać się od niej! Złoży obiatę bogini Makosz i uprosi o stałość jego uczuć. Urodzi mu dziecko. Dziecko! Syna! Przypomniała sobie nagle Wojbora. Przecież nosi już w sobie zalążek nowego życia. Nie chce o tym myśleć, kto jest ojcem... Nie może... Jeśli Lestek odgadnie! Radyn wrócił z drewkami. Skrzesał ogień i zawiesił nad nim gliniany garnek. Gotował kaszę na wieczerzę. — Soli mało! — mruczał, by Słowiana usłyszała. Lecz ona nie podniosła głowy. Wymościł posłanie na brzegu i przykrył wilczą skórą. Nanosił gałęzi i ułożył przy watrze. Zdjął garnek, postawił przy dziewczynie i wręczył jej drewnianą łyżkę. — Jedzcie! — namawiał. — Nie, nie mogę nic przełknąć! — Lestek wróci! Nie myślcie o tym! — Wiem! — skłamała. Zdjęła z głowy zawicie. Włosy rozsypały się miękką strugą na ramiona. Położyła się na posłaniu. Było już ciemno, ale ona jeszcze nie spała. Patrzyła w niezmierzoną, tajemną i groźną dal nocy. Radyn siadł przy ognisku, aby czuwać. Coraz to głowa chyliła mu się na piersi. Zasypiał. Budził się jednak co jakiś czas i dorzucał drewek do ognia. Nad ranem podniósł się i opatulił dziewczynę. Spała. Patrzył na jej uspokojoną twarz, różową w blaskach zorzy. Dotknął połyskliwego pasma włosów. Wyjął nóż, obciął kos-mył i schował na piersi. Znowu przysiadł do ogniska. Fale Warty biły lekko o brzeg. Robił się dzień. Byli już po śniadaniu i Słowiana szorowała piaskiem naczynia, a Radyn ładował skóry do nawy, gdy na skarpie stanął Lestek. — Słowiano! — krzyknął. Odwróciła się radosna i zalękniona czyli nie śni 50 — Lstmirze! — odwołała. — Tu ostajemy! Radyn, wyładuj łódź! Zbiegł ku nim. Gdy stanął przed dziewczyną, schyliła mu się do kolan. — Wróciłeś? — jeszcze nie wierzyła. Podniosła głowę. — Bałaś się! — śmiał się uspokajająco. — Tak! — przyznała. — Tu ostajemy? — Tutaj! Tum ujrzał białogrżywego! Wzniesiemy sioło i nazwiemy je Koninem. Stąd wywiedziemy nasz ród... — Rzekłeś! Niech się stanie! — Słowiana podniosła się i powiodła oczyma wokoło. Szeroką dolinę przecinały Istwarta i warciska krętymi pasmami. Bujna roślinność bagien i łąk kryła życie wielorakich stworzeń. Na wzniesieniach czerniały lasy wysokopienne. Nad głową niewiasty wznosiła się skarpa, która miała stać się miejscem jej domu. Wnosili na nią tobołki i węzełki. Słowiana przeniosła żar ogniska na południowe zbocze. Lestek i Radyn cięli gałęzie na obrzeżu murawy. Wśród białych brzóz wznieśli szałas. Przykryli go skórami. Dopiero wieczorem siedli, by spożyć wieczerzę, ale nie mogli wiele przełknąć nadmiernie utrudzeni. Wypoczywali oddychając zapachem wyschłej nieco na wzniesieniu łąki, wonnym miodem i chłodną wilgocią wody. Czuli się szczęśliwi, choć czekał ich wytężony trud. Już to trzeba przyznać Lestkowi — myślała Słowiana — że gdy weźmie się do roboty, pracuje szybko i zręcznie. Przytuliła głowę do ramienia męża. W następnych dniach mężczyźni wykopali wielki czworokąt o wymiarach czternaście na dziesięć kroków męskich, a głębokości na wysokość chłopa. Gdy wgłębienie było gotowe, zakopali głowę 4* 51 upolowanego jelenia w rogu przyszłej półziemianki. Lestek bobolił przy tym: Czerepie płowy, Strzeż chaty nowej. Pilnuj od złego,. Damy coś dobrego. Słowiana i Radyn stali nad wykopem. Niewiasta sypnęła garść kaszy, przepraszając duchy ziemne, że wtargnęli w ich posiadłości. Przyrzekała, że nie uczynią im krzywdy. Prosiła o pomoc i ochronę. Lestek wyszedł z wykopu. Siedli na obrzeżu. — Od jutra trzeba ciąć bierwiona i umacniać ściany, nim deszcze nastaną. Dadźbóg zsyła we wrześniu ciepło i pogodę, ale musimy się spieszyć. W październiku nastaną dni deszczowe i wilgotne. W szałasach nie zdzierżymy, a i skór na namioty szkoda, bo niszczeją. — Będę cięła wiklinę, lubo oporządzała gałęzie! — ofiarowała się Słowiana. « — Skóry świeżo ubitej zwierzyny musisz wyprawiać, skrobać i moczyć. Zima długa i mroźna. Trzeba odzienie sprawić na zapas. Takoż skórznie na nogi. — Ciężka robota stawiać chatę. Ot, jeszcze ze dwa chłopa do pomocy. Nim miesiąc się znów wypełni, byłaby gotowa. Na Driany popłynę, albo co? Może Siemirad i Przemko pomogą. — A zgodzą się to? — powątpiewała. —? Odrobię, gdy będzie trzeba! Albo zwierzyną odpłacę. Wiedzą, :żem dobry łowca. — Wojbor dowie się, gdzie jestem. Mścić się będzie! — wtrącił Radyn. — I na mnie krzyw! — zadumał się Lstrnir. — Wrogiem mi, choć ongiś byliśmy druhami. Razem w boju i razem w pokoju. Zawzięty i nie daruje swego. W razie czego musisz uchodzić w puszczę. Ale on już pewnie podążył do Gnezna z drużynnikami. Tak! Jutro wyruszę. Za dzień, dwa wrócę. Ty, Radyn, tnij drzewa na bierwiona tutaj na ostrowie. Zostaw jeno dębinkę, którą bogom poświęcimy na osiedlenie. Karczowisko przeznaczymy na niwę, wiosną zaorzemy ją. Mięso macie, bom znacznego kozła upolował. Jeść będzie co. 52 — Lestek, a wrócisz ino? — Słowiana trzymała męża za ramię. — Przecież wiesz, żem zauroczony! — zaśmiał się. Powstał i powiódł wzrokiem po okolicy. Miejsce było obronne i niedostępne. Skarpa od północy oblana była Istwartą, która jak cięciwa łuku otulała brzeg. Od wschodu i południa odnoga Warty broniła dostępu na skarpę. Lestek nazwał ją Ulgą, gdyż rzeka oddawała do niej nadmiar wód. Za Ulgą podłużny szmat wodny dodatkowo utrudniał dojście. Nazwał go Zalewem. Tylko od południa trzęsawiska i podmokłe łąki nie przebłyskiwały niebieskością wody. Chyba że przychodziły wysokie wody wiosną i jesienią, wtedy Konin stawał się oblaną zewsząd wyspą. Dolina była w tym miejscu dość wąska i ułatwiała przeprawę. Znaleźć brody, wytyczyć steczki przez bagniska, oznaczyć je palikami lub głazami, pobudować mostki — to było ogromne przedsięwzięcie, ale konieczne, aby sioło połączyć z innymi grodami. Z czasem rozwinie się tu życie. Powinno być bezpiecznie, ale jednocześnie przejezdnie dla obcych i swoich. Wielki trakt przyczyni się do wzbogacenia osady. Praca, praca, ogromna praca... Na pokolenia. On ją zapoczątkuje i uczyni Konin znaczniejszym od Drian. Poznają wtedy, czy jest leniem i nierobem. — Pójdź, Lestek, wypławimy się! — Słowiana przerwała bieg jego myśli. Weszła do szałasu i wyjęła ług oraz płat białego płótna. Gdy zeszła nad wodę, Lestek siedział nagi na wykrocie i moczył stopy w płytkiej wodzie. Dno było w tym miejscu piaszczyste. Zdjęła ciasnoszkę. Włosy opadły jej na ramiona i plecy. Klękła na pły-ciźnie i zaczęła szorować nogi męża. Wstąpili w wodę, przedtem skropiwszy ją na cześć duszków wodnych. Zanurzyli się w chłodnym żywiole. Płynęli w górę, pokonując wartki nurt, a potem spływali z falą. Zachodzące słońce rumieniło ich twarze, błyszczało na jasnych włosach, mieniło się kolorami tęczy w kroplach znaczących smagłe ciała. Gdy wyszli z wody, nie ubierali się, lecz chwyciwszy odzienie, poszli pod górę. Mężczyzna oparł rękę na ramieniu kobiety. Wyglądali, jakby byli jedynymi ludźmi na zielono- barwnym świecie. Zniknęli w szałasie. Białe obłoki zarumieniły się zachodem. 53 — Mógłbyś, Sobek, pomóc przy narzucaniu dachu, albo stawianiu grodzi! A ty jeno gęśliczki dzierżysz i cosik tam piejesz. — Słowiana siedziała pod okapem nowej strzechy i warzyła strawę na ognisku. Ale mężczyźni przeciwili się. — Sporzej nam idzie robota, kiedy pieśni nuci. Siemirad okładał dach wikliną i sitowiem, które mu Lestek donosił. Radyn stawiał grodź wokół chaty szerokim kołem, aby sad, ogród i klęcie znalazły swoje miejsce. Wyznaczył już miejsce, gdzie postawi łaźnię. Płot chronił przed dzikimi zwierzętami, szczególnie zimą, gdy podchodziły głodne pod zabudowania. — Spyża gotowa! Pójdźcie jeść! Polewka i dziczyzna. — Wpierw ukończymy. Niewiele nam ostało do ogarnięcia! — powiedział Lestek. Jakoż nie upłynęło wiele czasu, gdy ukończyli. Byli sielnie utrudzeni. Dzień był zimny i wilgotny, ale nie wchodzili do wnętrza, ponieważ święty ogień nie był jeszcze zażegnany. Siedzieli przed chatą na gałęziach. — Jutro polecimy na Złotą Górę do kątyny. Poprosimy żertców o zażewie. Wtedy przekroczymy sionkę i rozniecimy ogień domowy. — Zmyślne palenisko sporządziłeś, Lestek! Dym pod okapem ujście znajdzie i niewiele będzie go w izbie. — Podobne widziałem w Gneznie, tom takowe uczynił. — Mogę iść z wami do kątyny? — prosiła Słowiana. — Nie! Doma ostaniesz. Jadło uwarzysz, piwa zgotujesz. Urządzimy ucztę po zapaleniu ogniska. Jutro Siemirad, Sobek i Stańko wracają na Driany. A gdzie to mój braciszek? — pytał rozglądając się daremnie. — Ryby łowi wędą na Uldze. Właśnie Stańko nadchodził, niosąc nadziane na witce płocie i karasie. Był ucieszony z połowu i już z daleka wołał: — Lestek, obacz, ile ryb złowiłem! — Srogie ryby! — śmiał się starszy brat. — Słowiana uwarzy zupę, lub upiecze w liściach. — W popiele upiekę! — postanowiła. — Jedz, Stańko, boś głodny. Lubiła swego dziewierza. Był chłopcem wesołym i przymilnym. 54 Usiadł na pieńku i jadł smakowicie, mlaskając, aże mu polewka ściekała po brodzie. Resztki mięsa i kości rzucał Zalasowi, który przybiegł za nim. — Stańko, ociec ci skórę wygarbuje, żeś przypłynął na Konin. — O wej! Mać wie, bom mówił. Nie pierwszyzna mi ojcowe łajanie! Bym z wami ostał! Lestek, mogę to? — Nie, Stańko, nie Iza! Zima idzie, a z nią mróz, śnieg i głód. Spyży mamy mało. Nie wiadomo, czy dziki zwierz podejdzie pod oszczep. Ciężko będzie przetrwać. Lepiej ostań w gródku, z rodzi-cielami, gdzie wszystkiego dość. — Sami nie przetrwacie! Wracajcie na Driany! Wiosną powrócicie! — radził Siemirad. — Nie, tu ostaniemy na dolę i niedolę. Bogowie udzielą nąm wsparcia. — Jak na ostrowiu osiedliście. Wokół wody, zalewy, odnogi. Od południa bagna i moczary, a dalej przeżyna je leniwa Struga. Jeno zimą, gdy nastanie marzlina, można je przebyć. Teraz trzeba gacie dobrze zmoczyć, by się do puszczy dostać. Jedyna droga do ludzi to Istwarta, nim kry ją pokryją. Potem samemu też niebezpiecznie. — Rzekłeś! Trzeba tramy zbijać, nawy na wodę spuszczać, mostki budować, groble sypać... — Wielgachna robota! Podołasz to? — Nie będę sobie teraz tym głowy psuć! Tuszę, że poradzę. Radyn mi pomoże. Bystry to otrok i do pracy skory. Znad rzeki dobiegł ich gwar ludzkich głosów. Łódź płynęła pod prąd. Zerwali się i ruszyli na brzeg skarpy. Zalas zbiegł nad wodę i szczekał zawzięcie, ale to było radosne witanie, a nie groźba. — Cichaj, Zalas! — wołał Lestek. — A dokąd to płyniecie, Lu-busza? — Do was! Po Siemirada! — Lubusza skierował łódź do brzegu i stanął. — Co się przydarzyło? — stróżny był zaniepokojony. — Bywajcie zdrowi! Mir i drużba! — witali przybysze, wysiadając z nawy. Skierowali się w górę, a Słowiana pobiegła przyrządzić poczęstunek. — Boleń — rab Wojbora zbiegł. Gon czynimy za nim. Pewnie 55 podążył na północ do swoich. Dziad nakazał, Siemiradzie, byś poprowadził pościg. Musisz zaraz wracać z nami! — Toć on może idzie lądem! — Jużeśmy pchnęli gońca do Pyzdrów, aby drogę zagrodzili. Myślimy, że wodą płynie, dróg nie zna, wszędzie bagna i puszcza. — Rzeką mu płynąć, Wartą do Odry! — wtrącił gospodarz. — Nie przepłynie. Wielki gród Poznań na przeszkodzie. Tam straż książęca pilnuje. Siemirad zadumał się. — Słuchaj, Lestek, ty umiesz najlepiej tropić! Płyń z nami! Pomogłem ci przy stawianiu chaty, teraz ty mnie wspomóż. We dwóch damy radę zbiegowi. Lestkowi zaświeciły się oczy. —? Jeno Słowianie powiem, że na gon ruszam! Niewiastka słyszała wszystko, siedząc u wnijścia nowej chaty. Gdy mąż nadszedł, uczepiła się jego ramienia, lecz nie śmiała nic rzec. — Płynę z Siemiradem! Skinęła głową. W oczach miała strach i rozpacz. — Za kilka dni wrócę! Znowu skinęła głową. Gdy jednak chciał odejść, trzymała go kurczowo. Pogłaskał ją po głowie i uwolnił ramię. — Radyn, grodź koło chaty, drew przynaszaj, zagrody waruj! Jeśli zbiegniesz, znajdę i ubiję! — Przecież Słowiana sama nie ostanie... — mruknął. Sobek siedział już w łodzi z przybyszami, a w drugiej niecierpliwił się Stańko, czekając na brata, który wszedł do szałasu, by zabrać broń i odziać się w skórznie. Po chwili wyszedł przybrany do drogi. Łuk przełożył przez ramię, strzały z żelaznymi bełtami przywiesił do pasa. Lekki topór trzymał w ręku. Na drugim ramieniu dźwigał zwiniętą skórę do spania. Schodził do łodzi. Siemirad podał mu rękę. Wskoczył. Radyn pchnął nawę na głębszą wodę. Po chwili obie łodzie wypłynęły na główny nurt, który niósł je coraz szybciej. Lestek odwrócił się. Na skarpie stała zapłakana niewiasta, samotna i zrozpaczona, że nie może go zatrzymać, chociaż wyciąga ręce. Zniknęła, gdy przebyli zakole. Ciemne chmury odbijały się w wodzie, czyniąc ją tajemną i groźną. 56 Lestek myślał już o wyprawie. — Kiedyż to Boleń uciekł? — pytał, gdyż łodzie płynęły blisko siebie. — Onegdaj przybyli drużynniki z samym żupanem Włodzimierzem — opowiadał Lubusza. — Część powróciła z narokiem do Gnezna, wraz mój syn i Wojbor jako pancerny, bo Dziad darował mu konia, kupionego na targowisku w Kaliszu, a część pojechała dalej, do Starego Miesca. Pewnikiem ledwo Wojbor przebył bród, rab umknął. Przed południem Dziad go szukał, ale nigdzie nie mógł znaleźć. Najlepsza nawa zniknęła, wykopany został gar z solonym mięsem i drugi z prażmem. Otroki, pasący bydło nad Pową, mówili, że widzieli jakowąś łódź, płynącą z nurtem. Nie dostrzegli, aby ktoś w niej siedział. — Musi być daleko. Całą noc przyjdzie nam płynąć! — powiedział Lestek. — Rzekłeś! Dwie łodzie popłyną. Siemirad i ty w jednej, Wacław i Przemko w drugiej — potwierdził Lubusza. — Dwa chłopa starczy. Z Lestkiem ruszymy, choć spracowani jesteśmy niepomiernie. Przy chacie harowaliśmy — mówił Siemirad. — Mogę i ja z wami? — pytał Stańko. — Co, Lestek, zezwolisz? — Za małyś smard! — A widząc, że chłopak się zasmucił, obiecał: — Wezmę cię na grubego zwierza, gdy pójdę na łów. — A na jakiego? — Na dzika, albo łosia... Pogadywali ze sobą, więc droga zeszła im szybko i nie wiedząc kiedy, przybili do pomostu. Czekał na nich Dziad z grodowcami. Przenieśli spyżę do łodzi. — A krzesiwo macie? —• Mamy! I suchą chubkę takoż. Jaga czyniła swoje uroki. Zamawiała i rzucała kaszę na wodę, by duszki były przychylne dla płynących. Marzenka stała uczepiona jej kolan. Syn Radogosta uśmiechnął się do niej. Pokraś-niała. — Lestek, jak Słowiana? — pytała cicho Jaga, nachylając się do łodzi. — Dadźbóg chroni! Zdrowa! — odparł. — Sama tam? 57 — Z Radynem. Chata gotowa, jeno święty ogień... — Odpływać! — krzyknął Dziad. — Mir i drużba! — Mir i drużba! — odwołali, aż echo poniosło się po wodzie. Odbili i porwał ich prąd. Fale pobłyskiwały i z cicha coś gwarzyły. Pewnie wodniki lub rusałki pogadywały przed snem. Lestek objął przewodnictwo. — Będziemy popychać nawę na zmianę. Ja stanę pierwszy, a ty pośpij! Siemirad rozłożył skóry na dnie łodzi, wyjął podpłomyk i zaczął chrupać. Częstował Lestka, który także jadł. Płynęli w zachód słońca. Jasny krąg widniał w całej swej krasie. Już chował się na nieboskłonie i barwił przestworza ciepłymi blaskami żółci i różu we wszystkich odcieniach. Dalej przechodziły one w czerwień, fiolet i wrzos, by na krańcach odmienić się na ciemniejsze — szafirowe i granatowe. Gra barw była tak prześliczna, że płynący nie mogli oderwać od niej oczu. Rzeka szła świetlistą smugą do słońca. — U Dadźboga uczta dzisiaj, że tak niebo płoni? Gości sprosił. Lela i Polela. — A może wchodzi do łożnicy z krasną Dzidzililą? — Kto wie, co zamyśla! Taki mocarz! Mimo zapatrzenia na dziwy przyrody, Lestek nie zapomniał, w jakim celu płyną. Wzrok jego przeszukiwał prawy brzeg Warty i bystro tonął w zaroślach. Późna jesień zmieniła szatę roślinności. Zieleń zarumieniła się beżem, brązem i pąsem. Jarzębiny zwisały ciężkimi gronami, a delikatne brzozy gubiły zwiewne, pożółkłe listeczki. Rzadkie dęby ściemniały, stwardniały, ale nie gubiły liści. Tak miały pozostać do wiosny. Limby i sosny kurczowo trzymały zielone igliwie, siejąc w zamian pełnymi szyszkami. Niżej sitowie powiewało popielatymi pióropuszami, a tatarak kłaniał się rzece ciemnymi, płaskimi i długimi pędami. Przyroda konała w ostatnim miesiącu istnienia, ale była to śmierć piękna i spokojna. Lestek zadumał się. — Widziałem wiele śmierci w krwawych bojach. Jedni ginęli od razu, inni, nim skonali, cierpieli wiele dni i nocy. Bodaj by się nigdy nie narodzili! Śmierdzieli, gnili, rany im czerniały. Wypływała z nich cuchnąca ropa. Prosili o wodę spękanymi wargami. Jęczeli i przeklinali los, ale oczy ich błagały o ratunek. Chcieli 58 żyć! Żaden czarownik nie zmógł rań, gdy komuś była śmierć przeznaczona. Konali w męczarniach! A tutaj? Widzisz, Siemko! Wokół wszystko umiera godnie i dumnie! Ich łzy — spadające liście — nim przytulą się do macierzy-ziemi, igrają na wietrze... — Skąd ci, Lestek, takie myśli. Trzeba żyć, to się żyje, trzeba umrzeć — nie poradzisz. — Ale lepiej żyć! Spokojnie orać ziemię i starości zacnej doczekać. Nie lubię wojen, grozy i nagłej śmierci, chociaż mi nikt braku odwagi nie zarzuci. Gdy będzie potrzeba, stanę jak inni, a może chrobrzej... — Ja tam wolę trzymać stróże na somborzu! — śmiał się Siemirad. Słońce znikło. Już ognista kula skryła się, ale jeszcze jasny, ciepły poblask oświecał niebo. Coraz to ciemniał i rozpływał się po niezmierzonym niebie. — Pośpię ździebko! Położył się i za chwilę Lestek usłyszał lekkie sapanie druha. Późną nocą odwołali się stróży gródka Pyzdrowa. Zbiega nie widziano. Sitowie przybrzeżne było wycięte i nic nie zasłaniało widoczności czuwającym na wałach. Chociaż... — O zachodzie słońce świeciło w oczy. Mógł się przemknąć, alboli warciskiem opłynąć gródek. Rzeka drze się tu na części. Dla pewności, wysłaliśmy zarutko po przybyciu waszego posłańca wiadomość do Środy, by tam baczenie dali. Oni znów do Poznania prześlą wieść. Tam go niechybnie dostaną, jeśli szczęśliwie przepłynie pomniejsze przybrzeżne grody. Lestek dziękował. Postanowili płynąć dalej. Teraz Siemirad prowadził łódź, a on spał. Minął dzień i znowu noc. Rzadko schodzili na ląd, by ugotować rosołu i pożywić się ciepłą strawą. Następnego ranka zaczął mżyć deszcz. Minęliby gród Poznanów w tej ćmie, ale zatrzymał ich most, łączący dalekie brzegi. Siadem innych łodzi wpłynęli do jednej z odnóg Istwarty. Minęli pierwsze podgrodzie i dotarli do głównej bramy drugiego podgrodzia, przez które można było przejść do dwóch grodów. Jeden z nich — bardziej w głębi — zajmował książę, gdy tutaj zjeżdżał. Natomiast drugi należał do wojewody, sprawującego władzę. Całość była wielce obronna, wynikająca już z naturalnego położenia. Z południowej strony okalała 59 Poznań Warta i jej dwie odnogi, zaś od północy rzeka Cybina. Koryta można było przejść suchą nogą, gdyż wisiały mosty, misternie oparte na łodziach, a przyprowadzające drogi do miasta. Poza wałami, na obrzeżu doliny rzecznej leżały liczne sioła. W czasie niebezpieczeństwa ludność ich chowała się w grodach. Przybysze zatrzymali się przy pomoście cybińskiej bramy. Sie-mirad dziwił się wielkości i potędze Poznania. — Walny gród! Mnogo ludu wszędzie! Bogactwo i siła! — Zostań przy łodzi. Pójdę się wywiedzieć u stróży lub u wo-jewodzińskich ludzi, czyli nie dostrzegli Bolenia! Później pokażę ci grodziska i podgrodzie. — Lestek bywał już w Poznaniu i znał miasto. Siemirad skinął głową. Przez szerokie wrota przesuwało się wielu ludzi. Kupnie z obcych stron, drużynniki, kmiecie i rękodzielniki szli sprzedawać lub nabywać potrzebne towary. Inni opuszczali już gród uładziwszy swoje sprawy. Na głównym podgrodziu rozrzucone były ziemianki i półziemianki rzemieślników, którzy posiadali kramy przy chatach i zachęcali do kupna swoich wyrobów tkackich, bednarskich, rogowych, glinianych i innych. Pracowali pod okapami, chroniącymi ich od deszczu. Przeważnie wymieniano ich wyroby na lniane płaty, grudki soli lub kawałki żelaza. Rzadko kto miał srebrny czy złoty denar. Najwięcej ciekawskich otaczało kram złotnika. Cieszyły oczy kabłączki dzwoneczkowe, kolce, naszyjniki, obręcze i pierścienie. 60 Przydałyby się Słowianie srebrne zausznice — pomyślał Lestek. Westchnął. Teraz bardziej potrzebowali sprzętu gospodarskiego i broni. Zaniechał z żalem kupna i miał pójść dalej, gdy usłyszał tętent koni. W bramie ukazał się oddział pancernych. Już z daleka poznał Wojbora. W pierwszym odruchu schował się za najbliższą chatę i patrzył na przybyłych. Wojbor wydał mu się starszym niż był w istocie. Cudzoziemską modą nosił wąsy i brodę. Czarny zarost i ciemna cera upodobniały go do kupniów z dalekiej Arabii. Mimo woli dotknął swojej brody. Poczuł kilkudniowy, ostry zarost. Odkąd wypłynęli w gon, nie golił się. Tymczasem pancerni przejechali ulicą i skierowali się do siedziby księcia. Najpewniej przybywali z Gnezna. Lestek cieszył się, że Wojbor go nie ujrzał. Nie chciał, aby tamten wiedział, że Boleń uciekł. Gdyby przyłączył się do pogoni, a udałoby się schwytać zbiega, nie darowałby mu życia. Sam też czuł niechęć do dawnego druha, a Wojbor odpłacał mu widoczną nienawiścią. W dniu wesela Przemka i Luby pobili się o Słowianę i odtąd powstała między nimi wrogość. Czyżby Wojbor miłował dziewczynę? Zaszło coś między nimi czy nie? Dlaczego Radyn uderzył woja kamieniem przed chatą, gdzie mieszkała Słowiana? Czego tam Wojbor szukał? Tak rozmyślając, Lestek biegł prawie do stróżnicy wojewody. Pancerni po oporządzeniu koni mogli wyjść na podgrodzie, a należało uniknąć spotkania. Stróżni nic nie wiedzieli o zbiegłym niewolniku. Być może, że narzucił włosy na lico i nie widać było piętna, lubo przepłynął lewą odnogą Warty, omijając gród. W czasie pokoju wody nie były ściśle pilnowane i można się było przemknąć. Obiecali słać wiadomość do następnego przy-rzecznego grodu. Lestek wrócił do Siemirada, Nie pozwolił mu obejrzeć miasta i naglił do odpłynięcia. Nie .przyznał się, że widział Wojbora. —? Boleń musi być blisko. Nie widzieli go stróżni, czyli nie minął Poznanowa. Czeka nocy. Musi być śmiertelnie zmęczony. Popłyniemy w dół rzeki i ukryjemy się w oczeretach. Poczekamy na niego. — Spyży mamy niewiele. — Ułowimy ryb, albo ptaka ustrzelimy. Mało to ich na bagnach. 61 — To wolę już ryby. Po południu przestało kropić, ale niebo było pochmurne. Wpłynęli na istnurt Warty. Coraz rzadziej spotykali łodzie wracające z grodu. Pilnie przypatrywali się każdej z nich. Krótko przed zmierzchem rzeka opustoszała. Nastał chłodny, październikowy wieczór. Lestek dobił do ostrowia, leżącego w środku Warty. Sie- mirad spał na dnie łodzi. Nie budził go, tylko wyniósł trójnóg, rozpalił małe ognisko i warzył strawę. Otulony w skórę siedział przy watrze. Dorzucał gałęzi, patrzył na płomyki syczące w mżawce i nadsłuchiwał ciszy. Lekka mgła zamazywała toń wodną i ocze-rety na przeciwległym brzegu. Poczuł się senny. Kiwał już dobrze głową, gdy posłyszał lekki plusk wody. Płynęła łódź. Zakrył ognisko. Nocny podróżny przybił przed miejscem ich postoju. Lestek cicho podpełzł do nawy. Szepnął imię Siemirada i jednocześnie położył mu rękę na ustach, dając towarzyszowi do zrozumienia, by nie krzyknął. Zbudził go. — Ktoś jest na ostrowiu. Leż cicho i nadsłuchuj! Bądź gotów do odpłynięcia! Ja obaczę, kto zacz! Siemirad skinął głową. Pojął. Przykląkł w łodzi, szukając wiosła. Lestek cofnął się. Cicho skradał się do miejsca, gdzie spodziewał się przybyszów lub przybysza. Jednak nie ustrzegł się, by jakaś gałązka nie trzasła mu pod nogami. Był blisko, gdy usłyszano go. Odróżnił chlupot wody pod nogami uciekającego człowieka. Dźwięk pojedynczy, czyli był tylko jeden. Nie zważając na hałas, pobiegł w stronę odgłosów. Gdy dotarł do brzegu, łódź odpływała. — Siemirad! — krzyknął. — Imaj się paczyny! Jeśli to był Boleń, poznał, że pogoń jest tuż. Lecz teraz to nie miało znaczenia. Uciekinier był blisko. Lestek przedzierał się do łodzi. Wskoczył. Nie baczył, że zostawił trójnóg i garnek. Odbili. Nadsłuchiwali pilnie, ale wszędzie panowała cisza. Przestali wiosłować. Lstmir ręką kierował do prawego brzegu. Dobrze przewidział. Tropiony przybił do nadbrzeżnych chaszczy, wyskoczył z łodzi, lecz trafił w bagno. Chlupnęło raz... drugi... trzeci... Pod miękką powierzchnią było utwardzenie, gdyż człowiek posuwał się naprzód. — Pilnuj naw! — szepnął Lestek. — Przywiąż tamtą do naszej. Czekaj na mnie! Wyskoczył z łodzi i zanurzył się w bagnie po kolana. Z trudem 62 poruszał się, bo i sitowie zagradzało drogę. Słyszał, jak tamten lgnął i posuwał się coraz wolniej. Naraz wszystko ucichło. Lestek stanął i nadsłuchiwał. Lekki szmer gdzieś przed nim i znowu nic... Nie wiedział, co czynić. Czy uciekający trafił na twarde podłoże i uszedł? A może zaczaił się i czeka z ostrzem noża, by wrazić mu je w piersi? W oczerecie było ciemno, że choć oko wykol. Cisza panowała niezmącona. A może wrócić do łodzi i tropić o świcie? W tej zaćmie i tak nic dostrzec nie można. Łamiąc sitowie, by zostawić ślad, cofał się ostrożnie do rzeki. Co chwilę stawał i nadsłuchiwał, ale nic... Przedtem spocił się, ale teraz zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Mokre błocko przylegało do ciała i chłodziło wilgocią. Zboczył trochę, bo gdy dobrnął do gładzizny wody, nie dostrzegł łodzi. Zawołał: — Mir i drużba! — Mir i drużba! — odwołał Siemirad. Był niedaleko, w dole rzeki. — Masz go? — Nie! O świcie pójdę! Zaczaił się, czy co? Ucichł. W ciemni nic nie obaczę. Czuwaj, druhu! Obudź mnie o pierwszym świcie. Głodnym. — Ja takoż! Wieczerzy nie jedliśmy. Bobu już nie ma, prażmo zjedzone... — Gdy złapiemy Bolenia, a dufam, że to on, nagotujemy rosołu. Ostawiłem garnek ze spyżą na ostrowiu. Lestek ściągnął mokre gacie i wsunął się pod skóry. Szybko zasnął. Noc wlokła się pomału i Siemirad na próżno wyglądał świtu. Wreszcie nieco pojaśniało. Obudził towarzysza. Lestek z obrzydzeniem wkładał mokre spodnie. Zszedł do wody i dotarł do miejsca, gdzie wyszedł nocą z oczeretu. Po własnych śladach posuwał się naprzód. Dzień był pochmurny, ale świat stawał się coraz bardziej widoczny. Doszedł do miejsca, na którym zatrzymał się wczoraj. Teraz posuwał się bardzo wolniutko i cichutko rozgarniał sitowie. Rozglądał się uważnie. Na kępie leżał nieruchomo człowiek. Lestek podszedł ostrożnie i nachylił się nad nim. Tak, to był Boleń, ale jakże wynędzniały. Stargane włosy zakrywały brudną i zarośniętą twarz, siermięga i gacie były ubrudzone i mokre, gołe stopy umazane błotem. Kawałek skóry wystawał mu zza pleców. Widocznie niósł ją przedtem. — Zamarł czy co? — mruknął Lestek. 63 Dotknął twarzy leżącego. Była gorąca. Zaczął go nawoływać. Tamten otworzył oczy. Ujrzał Drianina i pomacał ręką wokół. Szukał noża, który wypadł mu z niemocnej dłoni. Żgnął Lstmira w brzuch, ale cios był słaby. Skóra nie przepuściła ostrza. Syn Radogosta wyrwał mu nóż z ręki i zamierzył się w pierwszym odruchu złości w pierś leżącego. Tamten patrzył na niego rozgorączkowanymi oczami, ale nieugięcie i bez lęku. — Zabij mnie! Zabij! Lepsza śmierć niż niewola! Lestek opuścił nóż. Boleń przymknął powieki. Był zawiedziony. Mimo podparcia nie mógł utrzymać się na nogach z powodu osłabienia i choroby. Zsuwał się na miękkich nogach wprost w błocko. Trzeba go było ciągnąć poprzez gęste sitowie. Lestek lgnął i z trudem wyciągał nogi. Pot wystąpił mu na czoło i zalewał oczy. Chwilami odpoczywał. Z ulgą dostrzegł czystą toń. Był przy brzegu. Siemirad podpłynął z łodziami. Bez słowa rozłożył skórę na dnie. Ściągnęli z niewolnika mokrą odzież i troskliwie opatuUli go skórami. Poili go resztą miodu. Nie chciał pić, więc rozwarli mu zęby i lali do gardła. Krztusił się, ale musiał łykać. Sami mieli ochotę się napić, bo drżeli z chłodu. Zdzierżyli. Znajdą ostrów i garnek z zupą. Najedzą się i ogrzeją. Dopłynęli do wysepki. Płomień wygasł, a ptactwo dziobało strawę. Siemirad zażegał ognisko i podgrzał, co zostało. Zawołał Lestka, lecz ten drzemał, przytulony do boku Bolenia. Złączyło ich nieszczęście — pomyślał Siemirad. Zjadł trochę bryi, choć mu nie smakowała. Resztę zostawił dla towarzysza. Złowił kilka ryb. Upiekł je w popiele. Chwycił drąg i wypłynął na rzekę. Ciężko było pchać nawę pod prąd. Lestek ocknął się koło południa. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Spojrzał na zmęczoną, lecz uśmiechniętą twarz towarzysza i dostrzegł Bolenia. Poczuł gorąco bijące od niego. — Zachorzał wielce! — Tak! Majaczył cosik przez cały czas. — Trzeba do brzegu! Zupę zgotować. Głodnym jak wilk. A i Bolenia musimy nakarmić. — Masz bryję i rybę! Jedz! O Bolenia nie dbaj! Toż wróg i rab! — Nie Iza! Człowiekiem jest! — On by cię nie żywił! Zawzięty i zły! 64 — Może niewiastkę i otroki ostawił w swojej ziemi. Tęszno mu było, dlatego zbiegł. — Dziad mu nie daruje! — Nie moja rzecz. Ukarze go, ale żywota nie pozbawi! — Oj, Wojbor! Ten by go na miejscu ubił! Lestek uśmiechnął się, ale nic nie rzekł. Wziął się do wiosła. Jakoś koło podwieczerza zobaczyli sioło na południowym brzegu, składające się z kilkunastu chat. Dobili do przystani. Ludzie wyszli na brzeg. — Bądźcie zdrowi! — powitał ich Lestek. — I wam niech Dadźbóg zdrowi! — odrzekli. — Chorego mamy. Zamówić trzeba. Wiedma u was jest? — Jest czarownik! Wysiadajcie! Starszy osadnik wiódł ich do swej chaty. Nieśli Bolenia. Położyli go na skórze blisko ognia. Sami powitali dom i rzucili witki na palenisko. Kazano im się wysuszyć. Zdjęli wilgotne odzienie i owinęli się w skóry. Gospodyni postawiła przed nimi chleb, mięso i piwo. Posilali się szparko, gdyż byli bardzo zgłodzeni. Nie za-baczyli o ubożętach. Przybył czarownik. Obejrzał Bolenia. — To niewolnik. Wielce osłabł. Dam mu ziółek do picia. Siedzieli przy ognisku, radzi z jego ciepła. Osadnik nie wypytywał się, kim są i skąd przybywają. Nie wypadało. Ale Lestek sam wyjaśnił. — Pochodzimy z grodu nadwarciańskiego, z Drian. Jam jest Lstmir syn Radogosta, a to mój druh Siemirad syn Włodka. Na gon wypłynęliśmy. —- Zostawcie chorego u nas. Niech wydobrzeje! — Nie, musimy go zabrać z sobą. W łodzi mu wymościmy. — Wasza wola! W Zalesiu nie byłoby mu źle! Pili zioła czarownika i czuli ogarniające ich ciepło. Oczy kleiły im się do snu. — Kładźcie się spać! — zapraszał Zalesianin. —-Dzięki, ale musimy na noc wypłynąć, jeno odzienie przeschnie. Lestek martwił się, co się dzieje na Koninie. Co chwilę macał, czy skocznię suche. Późną nocą, zaopatrzeni w strawę, wypłynęli 5 Stawiana 65 \ na wodę. Wiosłowali na zmianę. W dzień pchali łódź we dwójkę. I tak było przez długie noce i dnie. Sczernieli, schudli, bujny zarost pokrył im twarze. Byli nieludzko zmęczeni, ale nie pozwalali sobie na wypoczynek oprócz niezbędnych godzin snu. Stan Bolenia nie zmieniał się. Leżał na dnie łodzi, rozgorączkowany i słaby. Od czasu do czasu szeptał, żeby dali mu pić. Oddech miał ciężki i z trudem chwytał powietrze. — Oby tylko wytrzymał do Drian. Już go tam Jaga wyleczy! — mówili. Nadszedł listopad. Dni nastały chmurne i dżdżyste. Siąpił deszcz. Mokrzy kładli się pod skórę i mokrzy wstawali do wiosła. Nie mieli siły się cieszyć, gdy dostrzegli Driany. Ledwo dobili do pomostu. Stróżny dostrzegł ich i zagrał na rogu. Ludzie zbiegli się na brzeg. Bolenia zanieśli do Jagi. Tam też udał się Lestek. Rodziciele byli gniewni, że pojął Słowianę za żonę i nie chcieli widzieć starszego syna. Tylko Stańko nie odstępował Lestka, dumny z brata, że gon się udał. Również Dziad był zadowolony i następnego dnia wstąpił w progi chaty Jagi. Boleń leżał na łożu umyty, wyczesany i ogolony. Spojrzał na Dziada i skinął przecząco głową. Wiednia pochyliła się nad nim. — Co mówisz, Boleń? — Nie będę... żyć... — szepnął z trudem. — Nie chcesz żyć? — krzyknęła. — Nie... nie w niewoli... — odszepnął i już się nie odezwał. Dziad spojrzał na niego z podziwem. — Dzielny i chrobry rab z ciebie, Boleń! Nie jestem już krzyw na ciebie. Przyjmę do rodziny. Niwę otrzymasz... Chory zaprzeczył. Dziad zwrócił się do Lestka, który wiązał skóry. Widocznie miał zamiar odpłynąć. — Słabyś! Spocznij kilka dni! — Dzięki, Władko! Ale muszę na Konin. — Dziś jeszcze? Deszcz mży! — Już tak będzie jesienną porą. Ogień nie rozniecony. Niewiasta czeka. — Naści nagrodę za dobry gon! — włożył mu do ręki złoty, rzymski denar. — Wart jesteś! — Dzięki wam, Władko! Dobrzy jesteście! — pokłonił mu się 66 do ziemi. — Soli muszę nabyć, a i jakieś cielątko by się przy-godziło. — O sól się nie martw! Jeszcze przed Godami jedziemy po sól do Lędzian. Zabierzesz się, wór soli dostaniesz. Starczy na rok, alboli dłużej! Niech jeno wiatr osuszy przejścia, niech ziemia podeschnie! — Rad z wami pójdę! Jeno mi znak dajcie kiedy. Pokłonił się jeszcze raz staremu, pogładził Marzenkę po jasnych włoskach. Jaga wyszła z nim do sieni. Przygotowała spyżę, dwie kury i inny sprzęt domowy. — Weź, Lestek, dla Słowiany! — Odpłacę kiedyś, Jago! — Przypłyń, jak będziecie czegoś potrzebować! — Dadźbóg z tobą! — pożegnał wiedmę. Ulgę przebył w łodzi, ale Zalew musiał obejść od wschodu i nie obyło się, aby nie zamoczył nogawek. Gdy minął dolinę Warty i wspiął się na wzniesienie, odetchnął. Nogi miał mokre, więc zaczął biec, aby się rozgrzać. Im bliżej był Złotej Góry, tym las był bardziej gęsty. Na ścieżkę trafił w połowie zbocza. Wiodła od Starego Miesca. Zwolnił. W rękach trzymał naczynie na zażogę i skórę bogom na ofiarę. Na uroczysku stały jak zwykle posągi niebian i płonęły ogienka. Żertców nie było widać. — Świętosławie! — zawołał. Stary wyszedł z kleci białogrżywego. Podszedł do grodzi. Rozpoznał przybysza. — Lstmir syn Radogosta! Dadźbóg z tobą! — powitał. — Iz tobą, mądry starcze! Przyszedłem wziąć świętą zażogę do nowej chaty. — Obejdź ogrodzenie i wejdź pod dach. Zimno! Zjesz coś, a jakiś napój też się znajdzie. 5' 67 Lestek uczynił, jak mu powiedział. Na stolnicy leżał chleb i nóż. Zaczął się posilać. — A gdzie to młodzi kapłani? — Jeden wędzeniem się zajmuje. Dziczyznę na zimę uładza. Drugi garnki lepi. Obacz, jakie kształtne czyni! — pokazał mu stojące na półce popielice, czarki i dzbany. — Wymieniamy je na spyżę i inny sprzęt. Wkrótce ukazali się młodzi żertcy. Wiedzieli, że Swiętosław zaprosił gościa do izby. Powitali go i zasiedli, by się pożywić. Mirosław przyniósł piwo w pięknym dzbanie o wysmukłej szyjce i wyciśniętymi na brzuszku liściami dębu. — Krasne naczynia lepicie! — pochwalił Lestek. — A skąd to glinę czerpiecie? — Zaraz za Istwartą. Tam gdzie górka Glinką zwana! — Niedaleczko od mojego sioła. Przybędziecie po lep, to was nawą podwiozę. Sanie zbijemy, lepiej ciągnąć ciężar niż dźwigać. — Wózek by się przydał. — Młody zamyślił się. — A może by tak sporządzić? — A koła wygniecie? — Można spróbować. Drzewo właściwe potrzebne... Ale Lestek był ciekawy lepienia. — Pokażcie, Mirosławie, jako garnki wyrabiacie! — Pójdźmy do mej izdebki. Tam mam koło garncarskie. Latem przy uroczysku urabiam i lepię. Tamże stoi piec, gdzie garnce wypalam. Gdy znaleźli się w izbie, siadł na stołku i poruszając kołem, formował surowiec na kształtną misę. Część zewnętrzną ozdobił w zygzaki. Tymczasem Lestek przypatrywał się pilnie przyrządowi, ciekaw jak jest zbudowany. Starał się zapamiętać połączenia, by potem w pracy nie chybić. Aże przykląkł i podglądał pod spodem. Rychło misa była gotowa w stanie surowym. — Będzie wasza, jeno ją wypalę. Dam wam, gdy przybędę do was po glinę. Pomogę wam sporządzić koło garncarskie. Wrócili do Swiętosława. Lestek ofiarował żertcowi wilczą skórę, ale stary odmówił przyjęcia. — Na nowym osiadłeś i wiele ci potrzeba, by przetrwać zimę. Jak się zaweźmiesz, złożysz ofiarę Światowidowi. Od potrzebujących nie chce on nic przyjąć, a jego woli nie Iza się przeciwić. 68 Wziął glinianą misę od Lestka i wszedł na uroczysko. Nagarnął zażewia. Coś bobolił, ale z daleka nie było słychać słów. Może błogosławił zaczyn na nowe ognisko domowe? Przysypał żar popiołem i wyniósł do grodzi. — Pędź do chaty, zażgnij święty ogień, a Swaróg niech chroni twój dom przed złem. Lestek podziękował. Skórę zawiązał na plecach, misę ujął pod ramię i pobiegł w dół. Słowiana i Radyn czekali na niego przed chatą. Gdy minął dę-binkę i ukazał się ich oczom, niewiasta klasnęła w dłonie i pobiegła do kleci. Goniła kury, aż jedną złapała. Podeszła do wnijś-cia chaty i rzuciła do środka garść ziarna. Właśnie nadbiegł Lestek. Słowiana wpuściła kurę do środka. Kokoszka wydziobując ziarno przekroczyła próg właściwej izby, znajdującej się za przedsienia. Mimo że kurka zjadła wszystko ziarno, nie wracała. Bacznie przypatrywali się jej. Spokojnie zagdakała. — Nie ma w chacie złego ducha! — ucieszyła się Słowiana. — Nikt jej nie skrzywdził, nie porwał, nie umorzył! Możemy wnijść bez obawy. Weszli. Lestek zażegł ogień. Niewiasta rzuciła garść kaszy, aby bożęta zadomowiły się i opiekowały rodziną. Pownosili rzeczy z szałasu. Mokre skóry rozpostarli na łożach. Garnki z krupami i ze zbożem ustawili pod ścianą. Lestek rozwieszał broń. Rozejrzał się po izbie. Dużo jeszcze było do uładzenia i ochędożenia, ale mieli już dach nad głową. W sionce nieco przeciekało, ale da się szybko przykre. Najbardziej był dumny z dymnika. Postawił go na drewnianych wsporach. Połykał wiele dymu i wypuszczał nad dachem. Nie będzie gryzł w oczy, jak to się zdarzało w chłodne pory roku, kiedy życie rodziny toczyło się w chacie. — Radyn, zarżnij kurę! Rosołu uwarzę! — krzyczała rozradowana Słowiana. Sielnie dokuczyło jej przebywanie w szałasie w czasie deszczu i chłodu. Ni się ogrzać, ni ruszyć w ciasnocie. Teraz miała dom. Prawdziwy i własny dom. Pachnący żywiczną sośniną jasnych desek. Z płonącym ogniem, dającym ciepło i jasność. Skubała kurę tak szybko, że pierze ulatywało w powietrzu, aże Lestek musiał ją upomnieć. Duże pióra składała do wyrzucenia, mniejsze zostawiała, by napełnić nim podgłówki. Jeszcze mężczyźni kręcili się po izbie uładzając to i owo, a już mięso było 69 miękkie. Siedli na pieńkach, a niewiasta lała im w misy smakowitą zupę, zarzuconą krupami i podprawianą ziołami. Niedarem-nie przebywała tyli czas z Jagą, która dobrze znała się na wszelkich ziołach. — Dobry rosół! Nie to, co bryja, którąm uwarzył na ostrowiu, gdy Bolenia zgoniliśmy. — Smakuje ci to? — była zadowolona z pochwały, aże pokraś-niała. Nałożyła im połówki kury, sobie tylko skrzydełka i szyjkę zostawiając. Brali mięso w ręce, łamali kości w stawach i obgryzali ze smakiem. Podała piwo. Popijali kolejno ze dzbana. Na koniec sypali sobie prażmo do gąb. Lestek podał dzban Słowianie. Wypiła. Zrobiło się ciepło i przytulnie. Siadła do jedzenia. — Radyn! Skocz no drewek przynieść! Ogień podskoczył i rozjaśnił izbę. Im także pojaśniały serca. Pierwsza Słowiana zaczęła pląsać i podśpiewywać. Okrążała izbę zręcznie przydeptując i drobiąc stopami. Mężczyźni przyłączyli się do korowodu. Najwięcej śmiechu było z Rady na, który kuśtykał w tańcu, aż wreszcie usiadł i klaskał do wtóru. Lestek uchwycił dłonie Słowiany. Patrzyli na siebie, a oczy jarzyły im się miłością i szczęściem. Krążyli wokół, aże poczuli zamęt w głowach. Śmiali się długo i radośnie. Gdy tej nocy kładli się w nowe łoże, Lestek rzekł: —- Przytyłaś, Słowiano, czyżbyś była... Zamknęła mu ręką usta. — Nie mów głośno, by zazdrosne złe nie słyszało. Tak, jestem... — szepnęła mu w samo ucho. — Kiedy? — spytał. — Wiosną, kiedy kwiecień nadejdzie, alboli maj! — głos jej był ledwo słyszalny. Targnął ją nagły strach. Czy urodzi syna? Do kogo będzie podobny? Czy do Wojbora? — Obłap mnie mocno! — powiedziała. Poczuła, jak ramię męża wsuwa się pod jej głowę. Drugą rękę położył na jej brzuchu, jakby chcąc utulić nowe życie, poczęte w jej łonie. Było cicho i ciepło, tylko na zewnątrz huczał wicher listopadowy, wyjąc srogą pieśń nocy, zimna i samotności. 70 Gody na Koninie obchodzono skromnie. Wprawdzie Słowiana przyniosła gałąź jedliny, ale nie miała jej w co przybrać. Jedzenia mieli dość. Mężczyźni dostarczyli dziczyzny i ryb. Jaja też się znalazły dzięki Jadze. Tylko zboża i prosa skąpili, bo chcieli je zachować do siewu. Zima zapowiadała się łagodna i do Godów nie ucierpieli mrozu i śniegu. Nocne przymrozki wysuszyły mokłę i można było zapuszczać się w okolice suchą nogą. Kończyły się najkrótsze dni w roku, i już niedługo Dadźbóg coraz dłużej przebywać będzie na niebie. Lestek wykorzystywał pogodę na łowy, gdyż chciał nazbierać jak najwięcej skór. Można było je wymienić na potrzebny sprzęt w gospodarstwie: motyki, lemiesze, okucia do soch, oksze, łopaty... Radyn wycinał drzewa na skarpie, przygotowując ziemię pod nowinę. Nie wiedzieli jeszcze, czym zaorzą pole. Wołów nie mieli. Może wypożyczą im szczepowi z Drian. Muszą zaradzić i zasiać, choćby sami mieli stanąć w zaprzęgu. Słowiana myślała o założeniu ogrodu i zasadzeniu grochu, bobu, czosnku oraz lnu i konopi. Ale najwięcej nadziei na kupno sprzętu pokładali w cennych skórkach, toteż Słowiana pomagała mężowi w ich wyprawianiu. Praca była bardzo uciążliwa. Trzeba było je najpierw moczyć w korze dębowej, nacierać popiołem, skrobać miejsce przy miejscu. W wolnych chwilach Lestek lepił garnki — bardzo udatne i ozdobne. Radyn rzezał w drzewie potrzebne sprzęty i naczynia. Mieli już ławę, dwa stołki, stolnicę i półkę, na której Słowiana ustawiła naczynia. W czasie Godów Lestek postanowił lecieć na Driany. Chciał złożyć dziczka w ofierze na grobie swego dziada Przecława oraz zapalić ogień na kurhanach, gdzie spoczywali jego pradziadowie. Dusze ich cierpią w czasie zimy chłód i głód, dlatego należy je ogrzać i nakarmić. Syte i zadbane skorzej będą pomagać żyjącym. Lestek spodziewał się zastać na żalniku mieszkańców grodu, którzy corocznym zwyczajem będą czcić pamięć przodków przebywających w nawi. Najlepiej było wyruszyć wczesnym rankiem, gdy nocne przymrozki trzymają bagna. Wielki czas, by przetrzeć szlak lądem. Należało trzymać się obrzeża doliny Warty aż do Starego Miesca, a stamtąd Wielką Drogą na Driany. Musi dojść, idąc na południowy zachód, do pradawnego traktu, którędy kupnie wożą swe towary od Kalisza po Kruszwicę i dalej dążą na północ aż do morza Bałtyku, skąd przywożą złocisty jantar. Naj- 71 bardziej bagnisty odcinek wiedzie od Konina do obrzeża doliny. Czy można będzie obejść Ulgę i Zalew? Teraz zimą byłoby nieprzyjemnie zamoczyć nogi w lodowatej wodzie. W najgorszym wypadku wróci i poszuka innej drogi. Zaśmiał się w duchu. Znał siebie i wiedział, że będzie brnąć dalej, choćby miał skąpać się po szyję. Słowiana bała się, by nie napadły nań wilki, lecz on uspokoił ją, że jak długo nie ma śniegu, jest czas łatwego łowu, więc nie zapolują na człowieka. Jednak postanowił wziąć z sobą łuk, oszczep i sztylet. Wieczerza w przeddzień wyjścia była uroczysta. Jedno miejsce zostawili wolne dla ducha przodka. Na swoje stołki też dmuchali, aby nie usiąść na jakiejś duszyczce, która już wcześniej zajęła miejsce. Słowiana podała mięso dzika, gotowane z ziołami. Obgryzali kości, oblizywali palce i wycierali brody wierzchem dłoni. Popijali miód, sycony już na Koninie. Lestek dojrzał kiedyś barć w czasie polowania. Przy pobieraniu jemu i Radynowi dzikie pszczoły pokłuły twarze i dłonie, że bardzo popuchli. Więcej bali się miodożercy, który odwiedzał tę barć, gdyż widzieli ślady jego wielkich łap. Mieszko był niebezpieczny, gdy ujmowano mu jego przysmak. Postanowili założyć barcie bliżej Konina i chronić roje, by rozmnożyły się. Widzieli już przed oczyma pełne kadzie złocistej patoki. Słowiana śmiała się, że tak im pilno do napitku. Gdy mężczyźni zaspokoili głód, sama wzięła się do spożywania strawy. Lestek pytał Radyna o jego strony rodzinne. Azali też obchodzą Gody. Opowiadanie Radyna o Juracie —? Jednaki obyczaj wszędzie. Toż mówimy tym samym językiem i mamy tych samych bogów. Siedzimy nad siną rzeką, która się zwie Odrą, a ta wpływa do Bałtyku — wielkiej wody, kłębiącej się i bałakającej. Choć w owej szarej toni wiele jest tłustych ryb, ale boją się je łowić nasi rybitwowie, bo groźne są i gotowe zaczepić śmiałka. A wszystko to za sprawą kniegini zielonowłosych rusałek — Juraty. Posiada ona piękny trzem na dnie morza. Ściany z białego jantaru, dach pokryty rybią łuską, a wnętrze wybite ciemną żywicą i złotem. Ów trzem błyszczy i świeci, 72 gdyż jak ludzie gadają, Dadźbóg darował księżnej promień słońca, który go rozświetla. Krasna jest bogini jak zorza i krasne jej rusałki o zwinnych ciałach. Gdy płyną po wodzie, śpiewają przecudnie, a zasłuchani pływa-cze nie pomną o sobie i podążają za boginkami w zwodniczą toń. Wtedy rusałki obłapiają ich i długo trzymają w ramionach, aż niebaczni życie postradają i na dno idą. Jurata posiada nawę z jantaru rzezaną, którą ciągną dwa konie morskie o białych skrzydłach. Kiedy przepływają bijąc kopytami, woda się burzy i wzdyma. U ujścia Odry jeden junak łowił ryby. Próżno było szukać w świecie lepszego rybitwy. Chwytał co większe i tłustsze gadziny wodne, czy to na wędę, czy na sak. Nie bał się morskich stworów jako drudzy. O-baczyła go pewnego dnia Jurata i umiłowała chłopca. Jemu także na jej widok biło goręcej serce, bo nie widział gładszej dziewki. Byli bardzo szczęśliwi, ale zły los już wisiał nad nimi. Obaczył ich miłujących się zazdrosny Rujewit Siedmiogłowy. Możny to był bóg. Siedem mieczy nosił u pasa, a ósmy w ręku trzymał. Miał słynny chram na Rugii, gdzie mieszkał, i własnych żertców, składających mu 73 cześć. Panem był wojennym, ale także wielkim miłośnikiem. Nie mógł znieść zdrady bogini. Uprosił Peruna o kamienny piorun i kiedy Jurata spała, uderzył w jej trzem. Rozpadł się ów na części bez liku, a fale wyrzucały je na brzeg. Kniegini utraciła życie. Rybitw płono czekał na przybycie swej najmilejszej. Przestał łowić, jeno siedział na brzegu i płakał, a łzy padały do morza. Ulitował się nad nieszczęsnym Perun, bóg miłościwy, i zmienił go w zieloną wiecznie sosnę. Lecz i wtedy ronił łzy-żywicę, która zmieniała się w jantar. Do dziś dnia rozpacza za swoją najmilejszą Juratą. Tak bajał mój ojciec, który był wiedmy we wszystkim. Lestek i Słowiana zasłuchali się zdziwieni, że Radyn zna niezwykłe opowieści. — Jak byłem u księcia w Gneznie, bywało, że szedłem do starego grodu Kruszwicy. Stoi tam kamienny chram z wielgachną wieżycą. A wokół chramu rozlane jezioro. Topielice w nich zamieszkują. Goplana zwie się ich księżna. Mają one białe ciała i zielone włosy. We dnie pływają stadami podobne do łabędzi. Nocą rozpuszczają włosy na wodę i dziwnie popiskują. A kto je usłyszy, gubi smutek i rozpacz, a wielką radość odczuwa. Idzie w wodę, nie bacząc, że tonie w mokrej szarości. — Ja to najbardziej stracham się wilkołaka! — odważyła się powiedzieć Słowiana. — Onże napada nocą i ssie krew ludzką. A niewiasty najpierw pohańbi. Straszny jest. Na dwóch nogach chodzi, zębiskami kłapie, skórą wilczą przybrany. Przyszłoby mi zemrzeć z bojaźni, gdybym go ujrzała... Tak to oni sobie bajali, ale gdy ułożyli się do snu, pojęli, że Radyn nic im o swym rodzie nie powiedział. Nazajutrz Słowiana z trudem obudziła męża, który bronił się przed ocknieniem. Długo nim potrząsała, nim wstał rozespany i zły. Szybko zjadł posiłek. Obudził Radyna i zadał mu pracę. Pożegnał ognisko domowe, narzucił na plecy warchlaka i wyszedł. Dzień był pochmurny, a wiatr zawiewał od zachodu. Miało się na padanie. Zszedł ze wzgórza. Ulgę przebył nawą, ale Zalew musiał obejść, by dostać się na obrzeże doliny. Bagno przeschło po nocnych przymrozkach. Cienkie warstewki lodu pękały pod skórzniami i nogi grzęzły w torfie. Badyle roślin utrudniały przejście. Już po chwili miał mokre nogi i przestał wypatrywać suchszych przejść. Z uczuciem ulgi dotarł do wzniesienia, zamy- 74 kającego dolinę. Posuwał się jego brzegiem, mając z jednej strony bagna, a z drugiej puszczę. Zarośla w niektórych miejscach były tak gęste, że musiał je przecinać. Po bezdrzewiach biegł, by rozgrzać nogi. W lekkiej mgle dostrzegł łosie, żerujące w łozinie. Dziki buchtowały ryjami ziemię w dębinkach. Zręczne i silne tury pasły się na zeschłych trawach. Niedaleko stadka jeleni, saren i danieli szczypały badyle. Od czasu do czasu mignął szarak lub bielak, teraz rudą sierść przybrawszy. Pomniejsze kuraki, jak cietrzewie, głuszce i kuropatwy grzebały pazurami podłoże, lub biegły szybko, uciekając przed sobie wiadomym niebezpieczeństwem. Lestek słyszał wysokie piskanie strzyżyków i ćwierkanie wróbli. Mimo zimy las żył, jak mógł, czekając z utęsknieniem wiosny. Nie wszystkie żyjątka przetrwają trudny czas śniegu i głodu. Lichsze zginą z osłabienia, lub staną się łupem silniejszych: wilków, lisów i innych drapieżników. Na mokradle prześwietlała w pomroce jasna płaszczyzna wody z żeremiami bobrowymi. Zapamiętał to miejsce, by kiedyś zapolować na zwierzaczki, posiadające cenne futro i skromie — najlepszy lek na rany. Gdy tak przemykał obrzeżem lasu w wilczym kożuchu, włosem na wierzch, w spiczastej lisiej czapce — wyglądał jak zręczne, dwonogie zwierzę. Był częścią przyrody i należał do niej niepodzielnie. Znał jej prawa i kierował się nimi. Tu czuł się sobą. Nie ograniczały jego swobody zakazy i nakazy księcia lub wojewody, a ciasny gródek nie tłumił oddechu. Tu, w puszczy i na łęgach, panowały surowe, ale sprawiedliwe prawa. Toczyła się równa walka o przetrwanie. O życie. O potomstwo. Nagle wypadł na wycięte pole. Wśród rozlewisk Powy dostrzegł gródek Stare Miesce. Nie było daleko z Konina do gródka i Wielkiej Drogi. Aby ułatwić dojście, trzeba postawić mostki i usypać tu i ówdzie groblę. Wielka to praca i na pokolenia. Słowiana nosi dziecko w łonie, urodzi syna, potem drugiego i trzeciego... Gdy dorosną, pomogą oćcu uczynić drogę przez dolinę konińską. U wrót opowiedział go stróżny. Lestek odwiedził chatę Mścika syna Domosława, starosty gródka. W chacie zastał Swiętosławę, siestrę Wojbora, która poszła za Mścisława. Lestek wiedział o weselu, lecz nie przybył na nie. Grodowi byli przeciwni Słowianie, mimo że miała męża. Może gdy urodzi syna, zyszcze ich przyjaźń, lecz dotychczas... 75 Pozdrowił domowy ogień. Swiętochna prosiła, by usiadł i posilił się. Uczynił to. Dowiedział się, że mężczyźni tną drzewa w lesie, korzystając z bezśnieżnej pogody. Nie chciał czekać na nich, gdyż spieszył do swoich. Podsuszył skórznie i podniósł się z ławy. Swiętochna prosiła, aby pozdrowił Dziada, Lube i innych grodowych. Przyrzekł, że to uczyni. Podziękował za gościnę i ruszył Wielką Drogą, przecinającą dolinę przywarciańską. Mniej teraz dostrzegał dzikich zwierząt, spłoszonych ruchliwym traktem, lub wybitych przez mieszkańców okolicznych siół. Serce mu zabiło żywiej, gdy dostrzegł brunatne ogrodzenia Drian. Nie wszedł do gródka, tylko skierował się do chaty Jagi. Drzwi były zawarte przed zimnem, lecz nie zamknięte. Nie było nikogo, a ogień został wygaszony. Postanowił ruszyć prosto na żalnik. Już z daleka usłyszał gwar ludzkich głosów i dojrzał blask palących się ognisk. Grodowcy składali ofiary dziadom, a resztę jadła spożywali i popijali miodem, że już niektórzy byli weseli i gdzieniegdzie rozlegał się śmiech. Tylko kobiety kucały jeszcze przy kurhanach i zawodziły żałośnie, ale i one zaczynały brać udział w uczcie. Lestek pozdrowił najbliżej siedzących i skierował się do mogiłki Przecława. Nad grobem zastał matkę i ojca. Stańko, obaczywszy brata, skoczył ku niemu i zawiesił mu się na szyi. Przybysz przywitał Dobrochnę. Uścisnęła go z tajoną radością i łzy ukazały się w jej oczach. Znad matczynej głowy spojrzał na oćca, ale Radogost miał twarz nieprzystępną i nie patrzył na syna. Nie przebaczył mu ożenku z poćpiegą. Lestek zajął się warchlakiem. Zabił go i oprawił przy pomocy Stanka. Kawałki mięsa i kości rzucał w ognisko na chwałę i pożywienie dla duszyczek zmarłych. Szynki podał Dobrochnie, która poczęła je przypiekać. Gdy znacznie się osmaliły, pożywili się nimi, łykając kawały twardego jeszcze mięsa. Lestek gryzł podpłomyki, zajadał kaszę i bób, gdyż tych potraw upragnęli na Koninie. Matka podała mu piwo, a gdy sobie ździebełko zaprószył głowę, poczuł się beztroskim i szczęśliwym, że nawet milczenie i obcość ojca nie psuły mu nastroju. Stańko nie odstępował brata, ciesząc się jego widokiem. Na żalniku robiło się coraz weselej. Poniektórzy pląsali, przeskakiwali ogniska, śpiewali piosnki, często swawolne, by rozradować spoczywające w ciemnych mogiłkach „dziady": 76 Oj, dusze, duszyczki, które śpicie w mrocznej nawi! Na Gody prosimy, na Gody, na zabawy! To Sobek przechodził między mogiłkami i trącał struny. Towarzyszyła mu grupa młodych, którzy śpiewali razem z przewodnikiem gędźby: Posilcie się dziadowie, i baby i ojcowie, i insze też duszkowie •— na Gody, na obiaty! Lestek szedł ku nim, a korzystając z przerwy w nuceniu, wyciągnął jasnym głosem: Wicher wieje w lesie, duszom smutek niesie. Tutaj spyża, tu jest watra! Tutaj Gody, tu obiata! Potem już zeszli na granicę żalnika i popuścili wodze junackiej ochocie. Siemirad zapiskał: Gdyby duszki żyły, do baby by chodziły. Na kochaniei, na spanie! A w mogiłkach nic na nie! Zarechotali z uciechy i coraz któryś wywodził nieprzystojne piosnki. Lestek z żalem opuszczał wesołe grono. Jagę i Marzenkę dojrzał przy kopcu Dziada. Jeden Władko był smutny i zamyślony na całym żalniku. Czuł się samotny bez wnęka Wojbora i wnęczki Swiętochny. Bardziej niż wiek pochyliła jego wysoką postać troska o najbliższych a dalekich. Podniósł głowę, przybraną w futrzany kłobuk, gdy syn Radogosta pozdrowił go: — Mir i drużba, Władko! — Mir i drużba. Przybyłeś na Gody? Wodą spłynąłeś? — Ziemią przyszedłem. Chciałbym trakt zaznaczyć od mojego sioła do Starego Miesca i Wielkiej Drogi. — Ciężka praca. — Tak, ale będzie można przejść, gdy się tu i ówdzie podsypie grobelkę lub mostek postawi. 77 — Co to? Nowy gościniec oznakowujesz? — Drogę wam odbiorę i przez Konin powiodę! — zaśmiał się junak. — Nie poradzisz! — Synów mieć będę. Może obcy przyjdą i osiedlą się. Żertca w chramie na Złotej Górze baja, że czasem zbieg z obcych krain szuka u nich schronu. Takiego do mnie przyśle. — Nie bojasz się mieć złoczyńcę za sąsiada? — Życie na nowym surowe, a trudu trzeba wiele, by zdobyć spyżę. Na zło sił nie starczy. — U rodzicieli na noc ostaniesz? — Nie, u Jagi prześpię. Rankiem wrócę do sioła. —• To u mnie gościnę najdziesz! Jaga gospodarstwo mi prowadzi. Chcesz z nią gadać? — Tak, Władko! Zdrowie tobie! Od Świętochny podawani życzenia. — Byłeś u wnęki? — Zdrowa ona, jeno teszno jej za wami. — Niech Dadźbóg ześle jej radosny żywot! — Stary wrócił do swoich rozmyślań. Lestek skłonił się i podszedł do Jagi, która czekała, aż ukończy rozmowę z Dziadem. — Jak Słowiana? — zadała zwykłe pytanie. — Dzięki! Brzemienną jest... — rzekł cicho, aby złe nie usłyszało. — Ale zdrowa i wesoła! Podniósł do góry Marzenkę, a dziecko zapiszczało z uciechy. Zaraz jednak wyciągnęła wątłe rączki do Jagi. — Stój na nóżkach. Ciężkaś! — Władko postarzał. Smutnawy jakiś. ?*-* Samotny. Osiedliłam się u niego. Może jeno przez zimę, może dłużej. Strawę uwarzę, szaty upiorę. Dom duży. Sam nie da rady. — Nie weźmie sobie niewiasty? — Nie! Kiedyś śmiałam zapytać, to burknął, że nie moja sprawa. Nie do żeniny mu, nie! — Ciebie powinien wziąć! — Kiedyś wyciepnął mnie ze swej chaty, a teraz ratunku u mnie szuka. 78 — Nie jest złym człowiekiem. — Jeno surowym. Zaraz pójdziemy do grodu, gdyż Stary zbytniej wesołości nie znosi. Wieczerzę uwarzę. Pójdź z nami. — Jeno mać pożegnam. Wieczór blisko. Stanek! — wołał ną brata. Stańko bawił się z Marzenką przy ognisku. Dokładali witki do żaru. Mała brała gałązki z ręki chłopca i rzucała w płomień. Klaskała w rączki, gdy iskry biły w górę. Zalas począł się łasić do nóg Lestkowych. Nie wiadomo, gdzie biegał, ale teraz wrócił i cieszył się, że odnalazł gospodzina. Skomlał uszczęśliwiony, gdy Lestek pociągał go za długie kudły. Podskakiwał, by polizać go po twarzy. Bracia ruszyli do swoich. Przy mogile nie zastali już rodziców, watra wygasała, więc przysiedli jeszcze na chwilę i po-milczeli. Żalnik puściał, mimo że nie wszystkim chciało się odejść od jedzenia, od picia, od towarzyszy, od radowania się. Zapadała najdłuższa noc w roku, a za nią miały przyjść krótsze, niosące nadzieję na powrót boga-słońca, złocistego Dadźboga. Dusze napojone i najedzone usypiały słodko w ogrzanych mogiłkach aż do wiosennych świąt. Tak to smutek mieszał się z radością, a pragnienia zostały zaspokojone. Jako to w czasie Godów. Po suchym kwietniu nastał słotny maj. Drzewa i krzewy zieleniły się, kwitły, rozrastały. Słowiana uprawiała ogródek wewnątrz ogrodzenia. Z trudnością nachylała się do kopania i do siewu. Lada dzień mogła zlegnąć. Lestek i Radyn pospieszali, by zaorać jak największy szmat roli. Siemirad pożyczył im wołu, ale żądał szybkiego zwrotu. Trzeba było odprowadzić go na Driany. Jagę należało przywieźć, gdyż nadchodził czas Słowiany. Od świtu do zmroku harowali, by jeszcze kęs zagonu uprawić pod zasiew. Dopiero gdy zabrakło ziarna, pomogli niewieście dosiać grochu i rzepy. Tego dnia, gdy Lestek odprowadzał wołu, siał drobny deszcz. Zwierzę upierało się przed wejściem w Ulgę i Lestek połamał na jego grzbiecie spory kij. A i potem wół szedł wolno i statecznie, choć Lestek poganiał go, gdyż męczyła go myśl, że nie zdąży sprowadzić Jagi na poród. Skóra, którą był przykryty, sielnie namo- 79 kła i ciężyła ku dołowi. Od Mścika dowiedział się, że na Wielkiej Drodze pojawili się jakowiś rozbójce. Kupnia, jadącego z Kalisza do Gnezna, napadli, obrabowali, dwóch ludzi mu pobili. Dotąd Wielka Droga była bezpieczna, ale teraz... — Ileż ich? — Lestek bał się o Siemiradowego wołu. — Dwa zbója, ale mają przednią zbroicę. — Ja tylko łuk i toporek trzymam. Pójdź, Mścik, ze mną, raźniej nam będzie. I bezpieczniej. — Swiętochna brzemienna i słabuje. Muszę osadzić motykę i sad skopać. Nie bój się, Lestek! Woj jesteś! Miej łuk gotowy do rażenia. Z drugim poradzisz sobie toporkiem. — Wołu mogą razić, a nie mój on, jeno Siemiradowy. — Wiadomo nam, że minęli Stare Miesce. Daj baczenie na Trzy Sosny, kędy chaszcze i wąsklizna. Ociec nakaże pogoń jutro lub pojutrze. Ja też pójdę z grodowcami. Dziś nie mogę. — Bądź zdrów! — Lestek miał żal do Mścisława. — Ostawiasz mnie samego. Nie o siebie się boję, nie! ? Mścik zawahał się, ale w tej chwili weszła do izby Swiętochna. — Mężu, motyka niesprawna! Napraw ją! — poprosiła. Lestek wyszedł. Wszyscy wiedzieli w obu grodach, że licha Swiętochna ma przemożny wpływ na swego dużego męża. Nie warto się upierać, jeśli ona coś postanowi, gdyż tylko jej małżonek posłucha. Wół szczypał trawę przed bramą. Stróżny dawał na niego baczenie. — Rozbójce w okolicy! — ostrzegł młodego. — Wiem-ci o tym! — odparł. Deszcz przestał padać, ale niebo było nadal zachmurzone. Lestek zarzucił skórę na wołu. Gdy oddalił się nieco od grodu, puścił rzemień, poprawił toporek przy pasie, badając czy lekko wychodzi, w ręce ujął łuk. Nałożył na niego strzałę. Kopał zwierzę w portki, aby się szybciej poruszało. Bacznie rozglądał się wokół, gotowy do obrony. Droga wiodła teraz zakolami przez mokradła i trzęsawiska. Podsypana była ziemią i miejscami wyłożona palami. Lestek wątpił, aby tu zbóje czatowali na podróżnych. Napięcie zelżało i zaczął iść swobodniej. Jednak niedaleko Trzech Sosen przystanął. Myślał chwilę. Cofnął się nieco, wyszukał wystającą kępę, na którą przeprawił wołu. Wrócił na gościniec i wol- 80 no podszedł do zakrętu, odsłaniającego widok na Trzy Sosny. Drzewa rosły w otoczeniu gęstych krzewów. Gdy ktoś stał wśród nich, miał na oku drogę i nikt nie mógł się przemknąć niezauważony. Bardziej wyczuł niż zobaczył lekki ruch w zaroślach. Błyskawicznie uskoczył w bagno. Jednocześnie świsnęły dwie strzały. Trafiły w miejsce, gdzie stał przed chwilą. Uniknął śmierci, ale i teraz nie był bezpieczny. Brnął w błocie i sitowiu, byle oddalić się jak najbardziej od drogi. Łuk wyleciał mu z rąk, ale się nie cofnął po niego. Słyszał, że zbójcę nadchodzą, chcąc zobaczyć, gdzie padł. Przesuwał się w mule, bacząc, by głośno nie chlup- nąć. Zieleń nie zasłaniała go zupełnie. Już dostrzegł głowy napastników, gdy trafił na głębszą i czystszą wodę. Zanurzał się wolniutko. Wystawała mu tylko głowa, ale tak nieruchoma, jakby to był korzeń. Przymknął oczy. Rabusie przeglądali bagno. Dostrzegli porzucony łuk. Jeden z nich zszedł z gościńca, ale natychmiast ulgnął. Głośno przeklinał w niemym języku. Drugi wyciągnął go na drogę. Witką próbowali sięgnąć po piękny i zdobny łuk, ale leżał za daleko. Szwargotali coś do siebie. Niemi byli prawdopodobnie zbiegłymi niewolnikami. Pochodzili zza Łaby i zapewne chcieli przedrzeć się do swoich. Lestek wątpił, czy potrafią przebyć ogrom rzek, puszcz i bagnistych łęgów, dzielących ich od swoich. Znał Niemych jeszcze z czasów pobytu w Gneznie i ich mowa nie była mu obca. Rabusie nie wiedzieli, co czynić. Usiedli na drodze i, wyjąwszy z łupów pożywienie, zaczęli jeść. Nie przestali przepatrywać okolicznych błot, biegając po nich ? Sfowiana 81 oczami. Nastała cisza. Tylko chmary ptasząt błotnych piskały, terkały, kwakały różnymi głosami. Tuż obok siebie w kępie turzyc Lestek dojrzał gniazdo łysek, zbudowane w postaci ściętego stożka i pomost do niego, po którym wchodziły ptaki do środka. Na gładkiej toni dostrzegł perkacza, niosącego trójkę swych małych w kieszeniach skrzydeł. Nieco dalej nurkowała kaczka krzyżówka z gromadką dzieci. Gdzieś z dala dochodziło go rodowe wołanie — gęganie gęsi. Bagno żyło. Drobne owady dokuczały zanurzonemu, tnąc w odsłoniętą twarz. Szczególnie napastliwe były komary. Nie mógł się przed nimi bronić, bo nie chciał uczynić gwałtownego ruchu, mogącego zwrócić uwagę Niemych. Robiło mu się coraz zimniej, bo macki chłodu wciskały się głęboko pod skórę. I tak miał szczęście, że nie wpadł w trzęsawisko, gdyż wtedy nie byłoby dla niego ratunku. Naraz z bagna dobiegł go chlupot. Niemi też musieli usłyszeć, bo zerwali się na nogi i bacznie patrzyli, skąd pochodził. Lestek pojął w lot: szedł łoś. Jakoż ukazało się z dala potężne zwierzę przesuwając się po mokrzyź-nie, jakby to był szeroki gościniec. Nieomylnie omijało niebezpieczne miejsca. Lestek pilnie patrzył, którędy szerokorogi przechodzi. Niemi chwycili łuki i puszczali strzały w samotnika, ale na szczęście zakryły go oczerety. Tylko szczyty łopaty migały jeszcze jakiś czas nad roślinnością. Widząc, że im uszedł, zbiegowie poczęli pokrzykiwać i pohukiwać, póki nie pojęli, że robią dużo hałasu i zdradzają miejsce swego pobytu. Cofnęli się w gąszcze Trzech Sosen. Wtedy Lestek wynurzył się najciszej, wyciągnął nóż i zaczął ścinać łozę. Związał witką dwa pęki i umieścił je pod pachami, żeby w razie czego utrzymać się na powierzchni. Wracał wolno, z trudem wyciągając nogi i kładąc się prawie na błocku, aby nie być widocznym. Najgorszy był odkryty odcinek, który musiał przebrnąć, aby uchwycić swój łuk. Mimo zimna zrobiło mu się gorąco. Udało się. Odłożył na chwilę łozinę i zarzucił łuk na plecy. Było cicho. Niemi chyba posnęli, napełniwszy brzuchy żarciem. Teraz Lestek posuwał się wzdłuż gościńca, aż do zakrętu drogi. Z ulgą odrzucił łozy i wyszedł na twardą drogę. Odnalazł wołu. Zastanawiał się, co czynić dalej. Wrócić do Starego Miesca? Najdogodniej. Ale jeśli Niemi podejdą pod Driany, jeśli podpalą .gród, lub napadną na kogoś z mieszkańców? Czyż nie chcieli jego 82 ustrzelić? Nie zapytał Mścika, czy grodowi znad Warty są ostrzeżeni przed rabusiami. Nie, nie może wracać. Musi się przedrzeć i dać znać do grodu. Nie może spuścić z oczu zbiegłych rozbój-ców. Ale co zrobić z wołem? Zostawić go na kępie? Tak, zostawi go! Niech gryzie trawę i Uście. Z ciężkim i powolnym zwierzęciem nie przedrze się traktem koło Trzech Sosen. Było już późne popołudnie. Należało doczekać zmierzchu i wtedy dopiero udać się w drogę. Rozmyślając o swym położeniu, bezwiednie ściągnął z siebie mokre odzienie, zmył z wierzchu muł, wytarł wiechciem trawy i porostów całe ciało, aże poczerwieniało. Z obrzydzeniem wciągnął mokre gacie i świtę. Szczęściem, że skóra, którą przykrył wołu, przeschła. Teraz zarzucił ją sobie na plecy. Nie mógł zażegnąć ognia, ponieważ hubka była mokra. Zresztą nie było to bezpieczne. Poczuł głód. Oparł się o drzewo. Zamknął oczy. Odzienie schło na ciepłej skórze. Gdy się ocknął, było już ciemno. Osłabienie, spowodowane długą, popołudniową kąpielą, minęło. Poczuł się raźniej. Nawet głód mu mniej dokuczał. Zwinął skórę i położył ją pod drzewem. Wół drzemał żując. Polecił go opiece bogów. Nie zwlekając już przebył bagienko, dzielące kępę od gościńca. Oczy przyzwyczajały się do ciemności i dostrzegał zarysy olch, oczeretu i tataraku. Szedł Wielką Drogą bacząc, aby nie zboczyć w mokradła. W ręku trzymał toporek. Gdy na nieco jaśniejszym niebie zobaczył wzniesienie Trzech Sosen, zwolnił kroku. Musiał posuwać się teraz bezszelestnie. Nim postawił nogę, badał, czy nie chrupnie jakaś gałązka. Pochylał się coraz bardziej i przysuwał do skraju gościńca po stronie Trzech Sosen. W pewnej chwili omal nie krzyknął. Jakieś czarne ptaszysko ze strasznym: Uhu, uhu... musnęło go> skrzydłami, zakołowało i poleciało nad bagnami w stronę puszczy. Puchacz! — pomyślał Lestek. — Spłynął z Trzech Sosen i leci na nocny łów. Chwilę stał nieruchomo i uspokajał się. Dobrze uczynił, gdyż w gąszczu odezwał się szept i równie cicha, zaspana odpowiedź. Któryś z Niemych trzymał stróże. Lestek czekał, aż tamten za-drzemie. Było cicho. Ruszył znowu. Mijał Trzy Sosny, gdy trzasnęła mu gałązka pod stopą. Zamarł. Gałęzie rozchyliły się nad jego głową, ale rabuś patrzył w lewo i prawo na ciemny szlak gościńca. Pod cieniem zarośli nie dostrzegł przemykającego się, 6* 83 więc się cofnął. Gałęzie zasunęły się. Znów czekanie. Potem wolniutkie przesuwanie się skrajem traktu. Zrobiło się jaśniej. Chmury rzedły i przepuściły promienie miesiączka. Lestek poczuł się prawie bezpieczny. Stąpał szybciej, a potem zaczął biec. Po kilku krokach stopa trafiła w przegniłą belkę na mostku i uwięzła. Przewrócił się, krzyknąwszy z bólu. Zaraz jednak podniósł się i biegł dalej, kulejąc. Nie baczył na czyniony przez siebie hałas. Błotne ptactwo zaczęło odzywać się przerażonym głosem, obudzone ze snu. Niemi już wychylili się z gąszcza, badając przyczyny niepokoju. Poznali, że umyka pojedynczy człowiek, a nie zwierzę i wydawszy okrzyk bojowy, ruszyli w pogoń. Lestek znał Wielką Drogę lepiej niż obcy, więc mimo bólu w nodze posuwał się dość szybko. Tamci padali, lub usuwali się w bagno. Nie przestali jednak gonić uciekającego. Uratował go zbawczy las. Wśród drzew czuł się bezpiecznie. Przysiadł pod pniakiem i masował bolącą nogę. Przypuszczał, że tamci będą się bali zanurzyć w gęstwinę nocną porą. Tak się stało. Przed lasem przystanęli, poszwargotali, a potem cofnęli się na bezpieczną odległość. Lestek nie myślał zdradzać swego ukrycia. Odgiął nogawkę. Poczuł zeschłą ciecz pod ręką. Noga była zakrwawiona, ścięgna nadwerężone. Odpoczął chwilę, potem podniósł się i ruszył Wielką Drogą przez las. Znał już tutaj prawie każde drzewo. Na skraju puszczy przystanął. Poczuł zapach ojcowskiego grodu. Zszedł w dolinę Warty. Wrota były zawarte. Nikt go nie odwołał. — Mir i drużba! — krzyknął w górę. — Mir i drużba! To ty, Lestek? — odezwał się Siemirad, który stróżował tej nocy, ale przed świtem ździebełko zaspał. — Jam jest! Tamten skoczył z góry i otwarł wierzeje. Gródek spał. Kroki Lestka plaskały głośno wśród ulic. Wnijścia wszędzie były rozwarte. Dziad miał czujny sen i gdy przybyły zawołał nań z cicha, ocknął się. Wylazł na dwór w lnianej koszuli. Poznawszy Lestka prosił do chaty. Jaga już rozdmuchiwała żar na palenisku i dodawała huby. Zapaliła żagiew. Błysnęła uśmiechem do młodego i usunęła się w kąt, gdzie spała z Marzenką. Lestek wyłożył sprawę. Dziad pojął w lot, o co chodzi. Chwycił 84 kołatkę i wyszedł na ulicę. Zakołatał w wiadomy wszystkim sposób. Z chat wychodziła starszyzna i zbierała się w izbie Dziada. Ruch się uczynił w grodzie, bo pobudzeni wyrostkowie i młodzi stanęli przy wnijściu, chcąc usłyszeć nowiny. Starzykowie uczcili ogień i rozsiedli się na ławach i stołkach. Władko powiadomił ich o pojawieniu się zbójców. Poddał pod rozwagę wniosek, by dziesięciu młodych o świcie ruszyło w gon. Jeśli Domosław wyjdzie ze swoimi o tym samym czasie, to pułapka się zamknie, a zbiegowie zostaną ujęci. Wiec wyraził zgodę. Wywołano młodych. Lestek chciał pójść z nimi, ale Stary nie zezwolił. Niech się prześpi i pospieszy z Jagą do Konina, by zdążyć na poród. — A wół? — pytał zatroskany Lestek. — Siemirad pójdzie z gonem i odnajdzie zwierzę. Wirpsz stróżę za niego przejmie. Lestek nie sprzeciwiał się. Był bardzo znużony i głodny, a noga srodze mu dokuczała. Gdy wici się zakończyły, a rada rozeszła, Jaga wzięła go pod swoją opiekę. Nagrzała wody do mycia, opatrzyła nogę, przygotowała strawę. Jadł coś niecoś, ale oczy przymykały mu się do snu. Nie słyszał, kiedy młodzi ruszyli w gon. Dopiero przed południem otworzył oczy. Mała Marzenka stała przy łożu i patrzyła nań. Gdy postrzegła, że pogląda ku niej, uciekła w kąt, ale oczka jej się śmiały. Wstał niechętnie. Bolały go setnie wszystkie kości. Jaga była już gotowa. Gdy zjadł rosół z grochem, podała mu tobołek, a sama drugi zarzuciła na plecy. Wzięła Marzenkę za rękę. Za wrotami siedział Dziad, czekając na wynik pogoni. Oddała mu dziecko. Przytulił małą do ramienia, aby nie widziała, że Jaga odchodzi. Spieszyli. Pod lasem spotkali powracających z gonu. Niemych wśród nich nie było. Nie dali się schwytać. Poszli w błota na trzęsawiska. Zanurzali się coraz bardziej. Dopiero gdy topiel doszła im do piersi, zaczęli wołać o pomoc. Drianowie nacięli łozy i zrąbali drzewka, by wyścielić przejście, ale wkrótce zaniechali roboty. Pojęli, że jest już za późno. Im bardziej tamci szarpali się, tym toń szybciej ich pochłaniała. Goniący stali na kępach, sami umorusani i ubabrani, patrząc bezradnie na tonących. Najmłodszy Wacław nie wytrzymał i skoczył, ale zaraz zapadł się po pas. Kępa, na której chciał stanąć, usunęła mu się spod nóg. Ledwie go uratowali. Rzucili uciętą brzózkę i doczołgali się do niego, trzymając się za ręce. Zajęci 85 swoim, nie spotrzegli, kiedy krzyki ucichły i trzęsawica się wyrównała. Ze spuszczonymi głowami wycofali się z bagna. Coraz który zapadał i musieli się wzajemnie ratować. Próbowali każdego kroku i uważali, by stąpnąć na kępki. Dziwili się, że Niemi zaszli tak daleko w trzęsawisko, nim potonęli. A i oni też wykazali nadmiar odwagi. Lestek i Jaga spotkali Siemirada koło Trzech Sosen. Odprowadzał wołu, który był zdrów i cały. Zaraz potem natknęli się na ludzi Domosława. Powiedzieli im o losie zbiegów. Tamci zawrócili do Starego Miesca. Lestek pilił do dalszej drogi, więc jeno na krótko zatrzymali się w grodzie. Przedzierali się przez gęstwinę i brodzili w mokrych łąkach coraz bardziej zmęczeni. Gdy dochodzili do Konina, spostrzegli na skarpie Radyna, który ich pilnie wypatrywał. Kulał im naprzeciw. — Syn! Syyyn! — wrzeszczał z daleka. Lestek i Jaga ruszyli biegiem. Już koło zagrody usłyszeli kwilenie niemowlęcia. Na Koninie urodziło się nowe życie. Jaga stanęła przed wejściem i zasłoniła je sobą, by mężczyźni nie weszli. Odwróciła się i spojrzała w niebo. ?— O, Łado, maci Lela i Polela! Niech będzie silny i zdrowy jako twoi synaczkowie! Niebo ciemniało zachmurzeniem, ale przeświecało od czasu do czasu błękitem. Było jak życie ludzkie. Dopiero pod wieczór Jaga ochędożyła położnicę. Zeszła z dzbanem po wodę i starała się nabrać jak najczystszą. Podniosła głowę i rozejrzała wokół. Rzeka wiła się srebrną łuską, utulona w majowej zieloności łóz, brzóz i olch. Po drugiej stronie zalegały torfowiska, podmokłe łąki i bagna, porosłe majowym kwieciem, tworzącym przebarwne wzory. Gdzieś w połowie między Istwartą a starorzeczem wznosiły się szałasy żeremi. Pachniała wodna mięta. Żurawie żegnały dzień, życząc światu dobrej nocy. — Ładny kraj, ninie dużo wilgoci. Jak na Drianach! — westchnęła. Gdy wróciła do izby, zobaczyła, że Słowiana pilnie wpatruje się w niemowlaka. Był czerwony, brzydki, pomarszczony. Miał ciemne 86 włoski. Nie, nie był podobny do nikogo, jeno do siebie. Jednak niepokój tkwił w jej sercu. Jaga wrzuciła do dzbana jakieś zioła i zaboboliła: Wodo, wodo przeczysta — wodo, wodo przejrzysta! Niech omyje się chora ze złego, z przestrasznego! Biały płat zanurzyła w wodzie i jeszcze raz obmyła położnicę, oczyszczając ją i chroniąc przed złymi duchami. Wciąż powtarzała swoje zaklęcie. Potem sypała na ziemię sól, czosnek i inne ostre zioła, aby przegnać straszydła. Nagotowała kaszy, którą z sobą przyniosła. Narządziła rosół z combra zajęca. Na stole postawiła dzban miodu. Nasypała krup ubożętom. Dopiero wtedy krzyknęła na mężczyzn, że mogą przyjść. Lestek drzemał w wykopie, przygotowanym na łaźnię, a Radyn ciosał belki na jej budowę. Czekali, aż będzie im wolno wejść do izby. Toteż zerwali się na wołanie i wstąpili do środka. Było czysto, palił się jasny ogień, pachniało ziołami. Słowiana leżała z dzieckiem na łożu i czekała na męża. Nie było w jej oczach radości i usta uśmiechały się z przymusem. Lestek podszedł do żony, wziął małe zawiniątko na ręce i podniósł do góry. Przymknęła oczy. Ciche łzy spłynęły jej po policzkach. Uznał niemowlę za swego syna! Gdy znów cośkolwiek ujrzała poprzez łzy, Lestek wracał już z dworu, gdzie pokazywał noworodkowi cztery strony świata i ziemię, która będzie należeć do niego: skarpę, część rzeki, las na zboczu ze starymi dębami, Ulgę, łąki i trzęsawiska. Gdy oddawał dziecko matce, udawała, że się broni. — Nie mój on, nie mój! — wołała, aby czarnybóg nie pozazdrościł jej szczęścia i nie odebrał maleńkiego. Chciała go zmylić. — Nie twój, nie! — śmiał się Lestek. — Chcesz, to oddamy go Jadze lub Radynowi za płat lniany. — Dam za niego rzeźbionego konika albo wilkołaka z drzewa! — Radyn wziął udział w udawaniu. — Dobrze, weź go! — mówiła bardzo głośno Słowiana. — Nie mój on, nie mój. Radyn ujął małego na ręce, ale dziecko rozkrzyczało się, więc zasłaniając je sobą, oddał potajemnie matce. Zakryła go szybko płachtą, aby przed niebożęciem ukryć, że maleństwo wróciło do niej. 87 Niemój już jest uratowany! — stwierdziła Jaga. — Zło zostało oszukane. Mężczyźni siedli. Jedli i pili, co podawała wiedma. Rozprawiali wesoło o wiosennych pracach, o polowaniach, o małym Niemoju. O tym, że będzie chrobry i dobry, mówili po cichu. Słowiana drzemała, a gdy wzmocniła się snem, zaczęła prosić: Jago, bajaj o swojej młodości i o krainie, skąd się wywodzisz! Przyrzekłaś kiedyś, że powiesz. Nie dziś. Zmęczeni jesteście. Już późna noc! Jutro wrócisz na Driany. Kiedy cię znów uwidzimy? JNie, ostanę jeszcze dzionek i nockę. Jutro opowiem wam o moim smutnym życiu. Jakoż nazajutrz siedli po wieczerzy przy ognisku, tylko Słowiana leżała jeszcze, choć napierała się wstać. Jaga zabroniła jej. ? Rozewrę dźwierze, niechaj nocka zagląda do środka — rzekł Radyn i przeszedłszy izbę i przedsionek, odchylił otwór. Zapachniało akacjami. Opowiadanie Jagi o Ramoju i Normanach Dwa alboli trzy razy miesiączek zostanie połknięty przez wilkołaka, gdy kierując się na południe, dojść można do krainy nad wszystkie inne piękniejszej. Zowie się Bułgarią, a część jej Płanina, aze do wód wielkich i czarnych się ciągnąca, moją była ojcowizną. Leży tam potężne miasto Preslaw, gdzie włada możny kniaź Symeon. Choć się z Bułgarów wywodzi, którzy przybyli na te ziemie z dalekiej północy, to mówi naszym językiem. Ze Ska-wmów pochodzę, a ci drzewiej przybyli zza Karpat na Płaninę mż Bułgarowie. Żyliśmy z tamtejszą ludnością w zgodzie, a oni szybko przejęli nasze obyczaje. Bojarowie bułgarscy mieli się za lepszych od nas. Nie walczyliśmy z nimi bronią, chociaż nami rządzili, jeno łagodziliśmy ich dobrocią i gościnnością. Od przyjęcia wiary chrześcijańskiej z Byzantion modliliśmy się w jednej cerkwi. O naszych, skawińskich dziejach opowiadał mi dziad Sawa, który był mądry nad podziw. Siedzieliśmy, my Słowianie, chętniej na wsiach, tworząc wspólnotę rodzinną i razem gospodarząc. Natomiast Bułgarzy z tatarskiego plemienia zamieszkiwali w stolicy 88 przy kniaziu-carze, władzę z nim sprawując. Nasze sioło leżało niedaleczko Preslawia, że widzieć było można podwójne mury, broniące miasta, wieże Złotej Cerkwi, błyszczące w słońcu oraz wyniosłe pałace Symeona. Wszystko wzniesione z kamieni, potężne, ozdobione płaskimi rzeźbami, wykonanymi przez zręcznych Greków. Wiele domów w mieście też było wzniesionych z kamienia, ale i drewnianych nie brakło. Szliśmy do Preslawia brzegiem Kamczii, rodzinnej mej rzeki. Żadna woda nie szemrze tak jak Kamczija, żadna nie pachnie różami jak ona, żadna nie jest słodsza i przezroczystsza... Nosiliśmy do Preslawia na sprzedaż gliniane garce, pięknie palone i pękate dzbany, które ja i siostry moje lepiłyśmy. Z dziadem Sawą wykładaliśmy do suszenia pachnące zioła, zbierane razem o rannej rosie. Bywaliśmy w Złotej Cerkwi na nabożeństwach, jak nakazano, ale potajemnie obchodziliśmy nasze skawińskie obrzędy, które dziad Sawa znał i przestrzegał. Jednak młodzi chętniej służyli nowemu Bogu, gdyż był potężniejszy od słowiańskich. Miał wielki chram w trzy nawy, a wysoki, że najwyższe drzewa mogły się zmieścić. Ołtarze z podobiznami Boga i Jezu Krysta widniały w środku, a obok aniołowie z wielkimi skrzydłami. Największy Bóg jest Ojcem, a Jezus jego Synem, którego matką — Miriam. Aniołowie są dobrymi duchami i dlatego w białe szaty odziani. Popi piali im nabożne pieśni, a my z nimi. Podobało mi się w cerkwi. Czasem czułam się jakby przeniesiona do raju, a dusza moja rozpływała się w wielkiej szczęśliwości. Śpiewałam ze wszystkimi: Kyrie elejzon, wpatrzona w migocące od świateł obrazy, zasłuchana w pienia. Nie mogłam się doczekać, kiedy znów znajdę się w świątyni. Któregoś dnia przedawałam z braćmi gliniane misy, gdy nagle zapragnęłam pójść do Złotej Cerkwi i pomodlić się. Tak się zaczęło moje nieszczęście. Los mój został wyznaczony i miał się wypełnić. Wewnątrz świątyni panowała cisza. Nikogo z modlących się. Lampki oliwne płonęły przed ikonami. Uklękłam i zamyśliłam się. Nie, nie modliłam się, jeno trwałam w zachwyceniu, a dziwny pokój zagościł w mym sercu. Z bocznej kruchty wyszedł młody, smukły monach i jął wymieniać oliwę w lampkach. Potem zaczął wycierać posadzkę, ułożoną z jasnych i ciemnych kamieni. Zapa- 89 trzyłam się na niego. Dziwne uczucie ścisnęło mnie niepokojem. Wydał mi się liczny i podobny do świętych, jeno szatę miał czarną. Spojrzał na mnie, a widząc moje oczarowanie, uśmiechnął się. Gdy był blisko, zerwałam się i uciekłam. Czułam lęk i szczęście. Odtąd chodziłam do cerkwi, by go ujrzeć. Nie potrafiłam skupić się na modlitwie. Gdy go nie było, ogarniały mnie pustka i głuchy żal. Pewnego dnia jesiennego, a było to po drugich zbiorach plonów, prałam szmaty w Kamczii. Nie spostrzegłam, że ktoś stanął przy mnie. Dopiero gdy pozdrowił mnie w imię Boga, wyprostowałam się. Nim spojrzałam, wiedziałam, że to on. Serce biło mi mocno. Staliśmy blisko siebie i nie odrywaliśmy oczu od oczu. Zlękłam się, że za chwilę odejdzie i zniknie. Zaczęłam coś szybko mówić. Oddałam pozdrowienie i zapytałam, dokąd zmierza, bo wieczór niedaleko. Mieszkam tutaj bliziutko, mówiłam, a imię mi Zasława, ale wołają na mnie Zasa. Wyszłam prać do rzeki. To ostatnie było aż nadto widoczne. Mówienie uspokoiło mnie i zamilkłam. Wtedy powiedział, że na imię mu Ramoj. Już trzeci rok jest w monastyrze świętego Pantelejmona. Monastyr zbudowany został na polecenie cara Borysa, ojca obecnego władcy, w głębokim lesie, aż dwie godziny drogi z Preslawia. On, Ramoj często bywa w stolicy, gdyż pomaga popom utrzymać Złotą Cerkiew w należytym porządku. Ale w monastyrze zajmuje się przepisywaniem świętych ksiąg. Więc umie pisać? Uśmiechnął się z pobłażaniem dla mej niewiedzy. Umie pisać, tak. Cyrylica nie jest tak trudna jak głagolica, bo teraz piszą według nakazań świętego Cyryla. A co się mieści w owych księgach? Wszystko o Bogu i o świętych. Mądre i piękne księgi. Czy takie jak cerkiew? Jeszcze piękniejsze. Znów uśmiechnął się z dumą i wyższością. Kiedy powróci do Preslawia? Nie wie dokładnie, ale chyba za kilka dni. Czy będzie tędy szedł? Tak, ścieżka nad Kamcziją jest dłuższa, ale wiedzie ładniejszą okolicą. Odtąd co wieczór wychodziłam nad wodę, czekając na Ramoja. Któregoś dnia o zmierzchu ujrzałam go. Spieszył się i krótko nakazał, bym o północy wyszła nad Kamcziję. Byłam zawiedziona, ale dziwnie podniecona. W czasie wieczerzy nic nie mogłam przełknąć. Matka pytała, co mi jest. Wymówiłam się bólem brzucha. Nadsłuchiwałam, kiedy siostra zaśnie. Dzieliłam z nią łoże. Gdy byłam pewna, że usnęła, wysunęłam się cicho i przeszłam izbę, 90 bacząc, by nikogo nie zbudzić. Zdawało się, że muszą słyszeć bicie mego serca, tak mocno stukało. Uspokoiłam psy i umknęłam stróż-nych. Przemknęłam nad Kamcziję. Noc była chłodna, obca i tajemnicza. Nim zaczęłam się jej bać, usłyszałam ciche wołanie: — Zaso! Odwołałam mu. Wszystko stało się bardzo szybko, że nie zdołałam się sprzeciwić. Uchwycił mnie w ramiona i przycisnął z wielką siłą, że miałam ochotę krzyknąć z bólu, ale się bałam, że ktoś usłyszy. Przewrócił mnie na ziemię. Zacisnęłam zęby. Chonsa, a nie miłość. Ból, złość, rozczarowanie. Obmyłam się w rzece. Nie mogłam nic powiedzieć, płacz ściskał mi gardło. Ramoj leżał na ziemi milcząc. Nie wiedziałam, co mam uczynić. Wstał i objął mnie. Myślałam, że powie coś miłego. Myliłam się. Zaciągnął mnie w chaszcze. Księżyc ukazał się na niebie. Lekki wietrzyk poruszał trzciny, ale nie łagodził mojej rozpalonej twarzy. Wszystko stało mi się wrogie i obce. Powiedział, że nie możemy spotykać się nocą, bo to niebezpieczne. Ilekroć będzie szedł do Pantelejmona, zakracze jak ptak, a wtedy mam przejść na drugą stronę rzeki. Nie wiem, dlaczego go słuchałam. Nie uśmiechnął się więcej. Zawsze mu się spieszyło. Wiosną poczułam, że jestem brzemienna. Strach i rozpacz. Nikt mnie nie pojmie za żonę. Ojciec i bracia, gdy się dowiedzą, zabiją mnie. Prosiłam Ramoja, abyśmy uciekli w szeroki świat. Moglibyśmy zawędrować do Byzantion i ukryć się tam. Lubo do miast greckich. Umie pisać i czytać, więc wszędzie znajdzie popłatne zajęcie. Nie chciał. Któregoś dnia powiedział mi, że w zaułku Preslawia, niedaleko świątyni mieszka baba, która posiada silne zioła na zgubienie dziecka. Nie, nie chciałam tego uczynić, ale strach przed ojcem... Ramoj nalegał... Stara Mesa dała mi naparu tak oszołamiającego, że nie czułam wielkiego bólu, gdy usuwała nienarodzone. Rozmawiała ze mną przyjaźnie. Potrzebowałam czułości, chciałam wyznać komuś moje żale. Szukałam współczucia. Miałam piętnaście lat i ciężar przeżyć był dla mnie za wielki. Wszystko wyznałam starej, nie wiedząc kiedy. Cierpiąca i osłabiona wróciłam do sioła. Ponieważ od dawna chudłam i byłam coraz bledsza, matka wzięła mój stan za pogorszenie. Dziad Sawa dawał mi pić mocne zioła. On jeden domyślał się części mych przeżyć. Nigdy nic nie powiedział, ale czułam, że przestałam być jego umi- 91 łowaną wnęką. Nie brał mnie, jak niegdyś, na łąki i do lasu, nie uczył nazw i przeznaczeń ziół. Przylgnął do prawnuczki, córki mej-najstarszej siostry — Siewy. Miłowałam go jak dawniej, ale bałam się jego przenikliwości i dlatego unikałam go. Nie przypuszczałam, by mnie zrozumiał i przebaczył. Byliśmy w cerkwi na nabożeństwie, gdy ujrzałam Ramoja przy popie. Twarz miał bladą i uduchowioną, że znów drgnęło ku niemu moje serce. Gdy wychodziliśmy, stał przy wrotach i spojrzał na mnie rozkazująco. Przeczuwałam, że coś musiało się stać. Po południu czekałam nad Kamcziją. Był maj i rzeka tonęła w zieloności. Przekroczyłam bród i ukryłam się wśród sitowia. Było to miejsce naszych spotkań. Wkrótce przybył Ramoj. Trzymał w ręku spory węzełek. Powiedział, że musimy uciekać, gdyż stara Mesa doniosła o nas monachom. Zadano mu surową pokutę. Rok w zamknięciu o chlebie i o wodzie. On tego nie wytrzyma. Nie chce przebywać samotnie w ciemnicy. Dlatego należy ujść w świat. Zaraz. Natychmiast. Ale nie pójdziemy na południe do Byzantion, lub na wschód, gdzie leży półwysep Me-sembra. Tam będą nas szukać. On jednak wszystkich przechytrzy. Trzeba iść szlakiem kupniów wzdłuż wielkiej rzeki Ister na zachód, a potem skręcić na północ. Za obcymi ziemiami mieszkają ludy, mówiące tym samym językiem, co my. Tam znajdziemy schronienie. On, Ramoj otrzyma wysokie stanowisko na dworze kniazia lub cara, bo jest uczonym mężem. Czekają go zaszczyty i bogactwo. Porzuci monastyr raz na zawsze. Błyszczały mu skośne oczy z wielkiego podniecenia, gdy mówił o swej wspaniałej przyszłości. Śniada cera zarumieniła się na wypukłych kościach policzkowych. Pociągnął mnie za sobą. Objaśnił, że musimy obejść Preslaw i dojść do Wielkiej Drogi. Tam spotkamy karawany kupniów i zabierzemy się z nimi na północ. Nie pamiętam, czy obejrzałam się za siebie, by ostatni raz spojrzeć na rodzinne sioło, rozsiadłe wśród drzew niedaleko Kamczii. Ale widzę je, gdy zamknę oczy. Boginki Ro-dzanice przenoszą mnie w tamte strony i tamte lata. I ciągle żyje dziad Sawa, mać, ociec, bracia i siestry. Nic się nie zmienia. Czas stanął dla nich w mojej pamięci. To dziwne, jak szybko zapomniałam o wierze chrześcijańskiej, a pomnę bogów dziada Sawy. To ze świątyni Jezu Krysta przyszło na mnie nieszczęście. Ramoj prowadził mnie. Wyrywałam rękę, chciałam wrócić, poradzić się dziada Sawy. 92 — Nie masz po co wracać — mówił Ramoj. — Biskup Konstanty preslawski doniesie archontowi Siewierowi, który sprawuje władzę nad waszym plemieniem. Nie pomoże kajanie. Zostaniesz strasznie ukarana. Oddaliliśmy się znacznie od sioła. Nie opierałam się już, ale serce biło mi w piersi jak schwytanemu gołębiowi. Nastał zmierzch, gdy obeszliśmy miasto i doszliśmy do Wielkiej Drogi. Noc spędziliśmy w przydrożnych krzewach. O świcie uczynił się ruch i karawany przepływały w obie strony. Początkowo nie wiedziałam, dlaczego Ramoj nie przyłącza się do którejś z nich. Byłam głodna i otumaniona. Słońce chyliło się ku zachodowi. Droga pustoszała. Przypadło nam drugą noc spędzić pod niebem. Ramoj wyjaśnił mi, że czeka na karawanę kupniów -nor-mańskich, którzy często przemierzali Wielką Drogę znad Morza Bałtyckiego do Byzantion i z powrotem. Z nimi chciał się zabrać na daleką północ. Nazajutrz ujrzeliśmy jasnowłosych kupniów o białych cerach. Było ich pięciu i tyleż mieli czeladzi. Siedzieli na rosłych koniach i otaczali wozy z towarami. Wszyscy byli mocno uzbrojeni we włócznie, miecze i łuki. Ramoj wyszedł na drogę i zagadał do nich po grecku i po słowiańsku. Wyjaśnił, że pragnie się z nimi zabrać wraz z siostrą i wskazał na mnie, bo wyszłam z chaszczy. Czterech młodych Normanów śmiało się pokazując na jego tatarską twarz i na moją cerę. Dziwne rodzeństwo. Najstarszy z kupniów dał znak przyzwolenia. Nie odzywał się prawie, nie krzywdził, ale i nie pomógł, jak się później przekonałam. Obchodziliśmy go mniej niż kamienie na drodze, zagrażające kołom jego wozów. Zwał się Sigurt i był oćcem dwóch młodych prostowłosych Normanów: Kanuta i Ladwarda. Dwaj inni, trochę starsi, też należeli do rodu Sigurta z Hedeby i wołano na nich Harald i Skotung. Ten ostatni był najbardziej okrutny i złośliwy. Szliśmy za wozami, a Ramoj uprosił u jednego z czeladzi trochę 93 pożywienia. Przez pierwsze dni mieliśmy względny spokój, mało zwracano na nas uwagi, tylko Skotung podjeżdżał od czasu do czasu, ciągnął mnie za warkocze, aż syczałam z bólu. Najeżdżał koniem Ramoja, jakby go chciał stratować. Śmiał się przy tym ze złośliwym zadowoleniem. Ramoj poprzysiągł na świętego Pente-leja, że pomści się na pysznym Normanie. Twarz zmieniała mu się nie do poznania, gdy to mówił. Rysy ściągały się, upodobniając go do drapieżnego ptaka, a ostre zęby błyskały krwiożerczo znad wąskich warg. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jego nienawiść skieruje się także w moją stronę. Dotarliśmy do Isteru, którą to rzekę zwą także Dunabisem. Jej brzegiem biegła Wielka Droga poprzez Widin do Belgradu. Tam to jednej nocy, gdy byliśmy razem, spłoszył nas szelest. Ujrzeliśmy nad sobą czterech Normanów. Rechotali obrzydliwie i wykrzykiwali sprośne uwagi. Skotung szydził z Ramoja, że jak na mnicha nieźle sobie poczyna. Co służy „świętemu", jemu też nie może zaszkodzić. Rozumiałam pojedyncze słowa z ich mowy i ogarniał mnie coraz większy strach. Nagle Skotung odtrącił Ramoja i rzucił się na mnie, przyduszając do ziemi. Zaczęłam krzyczeć. Bułgar nachylił się i z wściekłością uderzał napastnika w plecy. Skotung podniósł się, wyciągnął batog zza pasa i ciął Ramoja po twarzy i rękach. Bity próbował uchwycić batog i, jakby nie czując bólu, zbliżał się do Normana, ale potknął się i upadł. Wtedy Skotung począł smagać leżącego wolno, jednostajnie, bez przerwy. Ramoj przestał krzyczeć. Ukazała się czeladź ze światłem. Twarz oprawcy była blada, zacięta. Rzuciłam się do Ramoja i przykryłam go własnym ciałem. Czułam, że szaleniec gotów go zaćwiczyć na śmierć. Ciało moje przecięły bolesne, piekące razy. Skuliłam się, lecz nie krzyczałam. W jakiejś chwili synowie Sigurta powstrzymali Skotunga, coś do niego krzycząc. Oprzytomniał. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się krzywo i ściągnął mnie z Ramoja. Rzucił się na mnie. Zajęczałam z obrzydzenia. Nagle poczułam raczej niż zobaczyłam, że Ramoj ma oczy otwarte. Chciałam w tej chwili schować się pod ziemię. Normanowie odeszli, doczołgałam się do Ramoja. Szukałam jego bliskości we wspólnym nieszczęściu. Odtrącił mnie ze wstrętem. Myślał tylko o Skotungu. — Zemszczę się, zemszczę... —• szeptał napuchniętymi i zakrwawionymi ustami. 94 Dowlokłam się do obozowiska. Zanurzyłam szmaty w wodzie i wróciłam do Ramoja. Chciałam zmyć z niego krew i brud. Plunął mi w twarz. Z oczu popłynęły mi łzy. O, jakiż był niesprawiedliwy! Zeszłam do rzeki. Długo nie wychodziłam z chłodnej wodyr by spłukać brud, hańbę, krew i opuszczenie. Uspokajałam się. Serce zaczynało we mnie kamienieć. Od tego dnia stawało się coraz bardziej zimne i nieczułe. Nazajutrz znów wlekliśmy się za karawaną. Szliśmy blisko siebie, ale byliśmy obcy, dalecy i nienawistni. Ramoj wyglądał strasznie. Miejsca po uderzeniach zsiniały, a twarz była napuchnięta. Ciało miał również pocięte, więc choć zaciskał zęby, chwilami wyrywał się jęk z jego umęczonych ust. Zeszłam na brzeg drogi, wypatrując leczniczych roślinek. Z trudem nachylałam się, by niektóre zerwać. Skwar panował oszałamiający. Owady siadały na twarzach i rękach, zwabione zapachem krwi. Dokuczało nam pragnienie. Toteż z ulgą przyjęliśmy wydany przez Sigurta nakaz południowego spoczynku. Położyłam liście biedrzeń-ca przy Ramoju. Odkopnął je. Odeszłam, by pomagać czeladzi przy sporządzaniu posiłku. To Skotung zwrócił uwagę Sigurtowi, że powinniśmy być użyteczni, gdy jemy ich pożywienie. Byłam z tego powodu zadowolona, gdyż mogłam lepiej zjeść i więcej nałożyć Ramojowi. Zaniosłam mu misę z jedzeniem, ale nie ruszył jej. Odtąd przesyłałam mu posiłki przez jednego z czeladzi. Czasem zdarzało się, że Skotung przechodząc kopał misę i wylewał strawę. Toteż Bułgar był często głodny. Minęliśmy Widin i dążyliśmy do Belgradu — słowiańskiego grodu nad Isterem. Stąd droga skręcała na północ i wkroczyliśmy w kraj Madziarów. Dopiero niedawno osiedlili się na Nizinie Panońskiej, ale już dali się poznać jako srogie plemię. Napadali na sąsiednie szczepy morawskie pod wodzą swego bitnego wodza Arpada. Mówili językiem niezrozumiałym ani dla Słowian, ani dla Normanów. Sigurt kazał wzmocnić stróżę i być w ciągłym pogotowiu. Szliśmy doliną Ister do Budy. Po obu stronach rzeki rozciągały się stepy, na których koczowniczy Madziarowie, zwani także Ugrami, wypasali owce. Wlokłam się za wozami umęczona, wychudła i postarzała. Od owej nocy, kiedy Skotung pobił Ramoja, zostałam popaśnicą wszystkich mężczyzn w karawanie. Myślałam tylko o odpoczynku. Moje otępienie pogłębiało się. Nie dbałam już o Ramoja. Dziwiłam się, dlaczego nie ucieka, gdyż Skotung nie 95 przestawał mu dokuczać. Musiał wykonywać najcięższe prace przy przenoszeniu towarów, naprawie wozów, pojeniu koni. Wozy były ciężkie, naładowane kobiercami, złotymi i srebrnymi przedmiotami, jak puchary, klamry, brosze, zapinki, kabłączki. Czego tam nie było! Pierścienie i naramienniki cudnej roboty, zdobione szlachetnymi kamieniami. Złotogłowie, pawłoki, szklane puchary i paciorki. A ileż broni! Noże, sztylety, czekany, buławy, kiścienie i hełmy, koszulki druciane, pancerze. Nie zliczyć wszystkiego. Tylko niewielką część i gorszej jakości wystawiali kupnie na placach targowych. Sigurt pilnował wozów w dzień i w nocy. Zdawało się, że nie spał. Małomówny, spokojny i baczny, widział wszystko, co się dzieje w obozie. Rzadko karał chłostą, ale wszyscy bali się go, a nawet Skotung musiał mu zmilczeć. Pewnej nocy obudził mnie przeraźliwy krzyk. Ruch uczynił się w stanicy. Stróżny rozgarniał ognisko, by zajaśniało. W bladym świetle ujrzałam, jak Sigurt wykręca rękę Ramojowi, pochylonemu nad Skotungiem. Bułgar trzymał w ręku długi sztylet. Chciał zabić prześladowcę, gdy ten spał. Zemścić się za krzywdy. Dopiero po chwili Skotung pojął, co mu groziło. Wyrwał Ramojowi nóż z ręki i odrzucił daleko. Wściekłość wykrzywiła mu twarz. Chwycił za leżący obok miecz i chciał przebić Ramoja. Sigurt krzyknął na niego i wstrzymał cios. Powiedział coś do synów i ci w mgnieniu oka związali Bułgara. Spojrzałam nań. W oczach miał obłąkanie. Trzęsłam się z przerażenia. Bałam się o Ramoja i z napięciem czekałam na wyrok Normanów. Siedli przy ognisku i naradzali się. Kazali podać wino, ale nie mogłam się ruszyć. Skotung kopnął mnie w biodro. Podniosłam ku niemu twarz. — Wina! — wrzasnął. Doczołgałam się do wozu, gdzie przechowywano spyżę. Z trudem stanęłam na drżących nogach. Z dzbanem podeszłam do ogniska, ale nie mogłam nalać do czarek. Wino rozlewało się. Kanut chwycił ode mnie dzban i czarki. — Precz! — wysyczał. Odeszłam w cień, ale cały czas nie spuszczałam ich z oczu. Długo gadali, a najwięcej krzyczał Skotung. Świtało, gdy Sigurt zakończył obrady. Los Ramoja był wyznaczony. Podeszli do leżącego i przecięli mu więzy. Kanut i Ladward poprowadzili go do wozu. 96 Harald oparł wyciągnięte ramię Ramoja o krawędź nadwozia. Skotung podszedł i ciął mieczem powyżej dłoni. Skazaniec wrzasnął. Trysnęła krew i spryskała twarz oprawcy. Na chwilę oślepiła go. Ciągle wrzeszcząc Ramoj począł biec przed siebie, podtrzymując zdrową ręką uciętą dłoń, wiszącą na kawałku skóry. Z rany ciekła krew. Jego postać przesłoniła mi wschodzące słońce. Po chwili znikł. Nie wiem, czy padł, czy skryły go krzewy, gdyż oczy miałam pełne łez. Zaczęłam łkać głośno i rozpaczliwie. Chciałam biec za nim, ale ktoś podłożył mi nogę. Padłam. Ramoj był jedynym człowiekiem, który mnie wiązał z przeszłością. Z siołem nad Kam- cziją, z dziadem Sawą... Niewiele zaznałam z nim szczęścia, miłość minęła szybko, ale byłam do niego przywiązana. Moje uczucie ku niemu było uczuciem matki, która miłuje swoje dzieci, chociaż krnąbrne i niegrzeczne. Zrozumiałam to, gdy go utraciłam. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Żałowałam niezmiernie, że nie pobiegłam za Ramojem. Stchórzyłam. Powinnam zostać przy nim, choć okazywał mi wyraźną nienawiść. Nigdy nie zapomnę tej nocy i tego świtu. A wydawało mi się, że serce mam nieczułe, że oczy nie potrafią już płakać. Żyłam jak w złym śnie. Otumaniona, obca, cudza. Nikt nie litował się nade mną. Nikt nie współczuł. Skotung szydził, innym byłam obojętna. Znowu chudłam. Napłynęła na mnie tęsknota jak nigdy dotąd. Im bardziej oddalałam się od stron ojczystych, tym bliżej nich byłam. Minęliśmy Budę i przez jakiś czas jechaliśmy na zachód, a potem skręciliśmy na północ. Przez przełęcze Karpat dotarliśmy do grodu Kraka. Znaleźliśmy się na ziemi Wiślan. Tutaj zobaczyłam inne grody i innych ludzi. Lubowali się w drewnianych budowlach, bo widziałam tylko jedną cerkiew kamienną we Wiślicy, ale mała była i uboga. Jeno chrzcielnicę miała piękną, zdobnie wykonaną. Lud czcił bogów słowiańskich, którzy w dębinach, u źródeł wód, lub na wielkich głazach mieli swoje mieszkania. W Krakowie schodziły się drogi kupniów z różnych krain. Sigurt czuł się tutaj swojsko. Miał znajomych Żydów, Arabinów, Słowian i Germanów. Wymieniali towary i wiadomości kupieckie. Mieszkaliśmy na Gródku, ale Normanowie często bywali w Okolu, a i na samym Wawelu, leżącym na wzgórzu przywiślanym. U stóp wzniesienia widniała ogromna jama, w której ongiś zamieszkiwał 7 Słowtana 97 smok — ogniem ziejący. Siedziałam z czeladzią w gospodzie przy placu targowym, zastawionym licznymi kramami. Ruch tutaj panował niesłychany w dni wyznaczone na sprzedaż. Pewnego dnia przed wieczorem Normanowie powrócili z gościny widocznie podpici. Śpiewali na cały głos, zataczali się i wykrzykiwali obce słowa. Ku mojemu zdziwieniu również Sigurt miał rumieńce na twarzy i błyszczące oczy. Nigdy nie widziałam, by wypił więcej niż należało. W nocy przywołał mnie i zażądał wody. Ręce miał rozpalone. Był chory. Nagotowałam ziół i dałam mu napar do wypicia. Nad ranem zbudził się i zawezwał synów oraz krewniaków. Spali twardo i ledwo ich dobudziłam. Sigurt powiedział im, że się źle czuje i boi się utraty przytomności. Niech wymoszczą wózek, położą go i ruszą natychmiast w dalszą drogę. Być może w grodzie panuje zaraza. Jeśli ma umrzeć, to u siebie na północy. Aby szybciej tam dotrzeć, opuszczą Wielką Drogę, która wiedzie do Wrocławia i pojadą na przełaj przez Kalisz, Kruszwicę do Kołobrzegu. Stamtąd nawą do Hedyby. Na Wolinie wymienią towary na dirheny, denary i inne pieniądze. Kanut odziedziczy kram, gdyby on, Sigurt, miał zemrzeć. Najstarszy syn ostanie głową rodu. Ladward otrzyma swoją część i może z nią uczynić według własnej woli. Alboli zostanie z Kanutem we wspólnocie, ale, gdy będzie chciał odejść, niech będzie mu wolno. Sigurt mówił wyraźnie i wolno. Wszystko miał obmyślone i jego polecenia były jasne, krótkie i zrozumiałe. Odkąd położą go do wózka, niech żaden z nich nie podchodzi do niego, tylko Zasa. Powiedział jeszcze, że to, co ma na sobie, należy spalić. Zamilkł zmęczony i spotniały. Przerażeni synowie zakupili wąski wózek, wymościli sianem, przykryli płachtą i przenieśli chorego. Stary nie mógł jeść, jeno wysoka gorączka budziła pragnienie. Oddychał ciężko i pokaszliwał. Jechałam przy nim na wózku, pojąc go i wycierając twarz. Synowie pospieszali, bo ociec czuł się z dnia na dzień gorzej. Ja jedna wiedziałam, że Sigurt nie jest chory na dur, ale ma zapalenie płuc. Nic nikomu nie mówiłam, bo miałam spokój. Wypoczywałam na wózku i nie musiałam ciężko pracować. Normanowie bali się mnie tknąć, by się nie zarazić. Sigurt dzielnie znosił udręczenie. Widać było, jak walczy o każdy oddech. Minęliśmy już Kalisz, gdy którejś nocy pomarł. Rano synowie kazali słudze wjechać na szczyt niewielkiego pogórka. Odprzęgli konie. Nacięli gałęzi i podłożyli ciasno 98 pod wóz. Na ciało narzucili drewek. Podpalili. Stos płonął. Chętnie złożyli by mnie na ofiarę, ale nikt nie chciał do mnie podejść. Odganiali mnie kijami, bym poszła precz. Dzień się miał ku końcowi, gdy zakończyli tańce wojenne wokół stosu. Resztki popiołu zebrali i schowali w glinianej urnie. Nie wszystkie kości się spopieliły, więc wybierali je starannie, by nic nie uronić. Uwarzyli strawę, ale mnie nic nie dali do zjedzenia. Wygonili mnie z obozowiska. Krzyczeli na mnie, żem zarażona i mam odejść, bo mnie zatłuką. Dokąd miałam pójść? Sama, w obcej krainie, w puszczy pełnej dzikich zwierząt? Lasy ciągnęły się daleko i napierały na wąską drogę, którą wlokłam się za Normanami. Bałam się ich stracić z oczu i gdy zbyt zostawałam w tyle, biegłam, by ich dogonić. Osłabłam z głodu. Na drugi dzień wieczorem poczułam się bardzo źle. Właśnie Normanowie stanęli na nocleg w gródku Driany. Przed wrotami upadłam na kolana. Stróżny sprowadził wysokiego Słowianina o poważnej twarzy. Był to Władko. Zagadnął, czy należę do kupniów. Powiedziałam, że idę z nimi, ale oni mnie nie chcą, gdyż mylnie sądzą, że jestem zarażona durem. Cofnął się o krok, a potem powiedział, żebym zaczekała. Wrócił do grodu. Klęczałam w dalszym ciągu. Byłam brudna, wychudła i chora. Zza wrót ukazała się starucha. Skinęła na mnie. Niedaleko na zboczu doliny stały stodoły, a obok półziemianka. Niewiasta powiedziała, że tutaj się zatrzymam. Cały czas trzymała się ode mnie z daleka. Zstąpiłam do przedsionka. Usłyszałam, jak krzyknęła za mną, iż przyniesie mi spyżę, płótno i skóry. Położy je przed chatą. Izba była obszerna, a w niej łoże, stolnica, ława i trochę naczyń. Na palenisku* nie było ognia. Siadłam na ławie. Schyliłam głowę na piersi, a ręce opadły mi na kolana. Nie wiem, jak długo tak trwałam. Ocknęłam się, gdy usłyszałam głos: — Dziewo, bierz skóry i spyżę. Nie mogłam się ruszyć. Nie chciałam. Pragnęłam umrzeć. Głos powtórzył się kilkakrotnie. Stara weszła do izby. Ośmieliła się. Nalała mleka do kubka i kazała mi wypić. Ręce mi drżały, napój rozlewał się po brodzie i spływał na piersi. Kilka łyków starczyło. Gardło miałam ściśnięte. Teraz chyba ze wzruszenia. Starucha pościeliła łoże. —• Kładź się! Jak się wyśpisz, wtedy ochędożysz się. A jak cię zwą, dziewo? 7* 99 — Zasa... — rzekłam tak cicho, że stara usłyszała: a...a... — Ach, Jaga. Dobrze, to po naszemu! Mnie zowią Czaroda! — zaśmiała się rzadkimi zębami. Wdrapałam się na wyrko i ległam. Czaroda przykryła mnie skórą. Wyszła, ale przedtem obiecała, że wróci jutro. Zaległa cisza.' Małe okienko w szczycie ledwo rozpraszało mrok. Wpatrywałam się w belki nad moją głową. Pomyślałam, że Czaroda jest dobrą babulą. Chciałam jeszcze o czymś pomyśleć, ale uczyniło mi się ciepło i zasnęłam. Gdy się ocknęłam, dojrzałam na stolnicy chleb, suszoną rybę i dzban z mlekiem. Poczułam głód. Łapczywie chwyciłam jedzenie. Zżułam wszystko, do ostatniej okruszyny. Popiłam mlekiem. Zrobiło mi się niedobrze, bo zbyt szybko jadłam. Czaroda przyszła spytać, jak się czuję. Kazała mi zdjąć stare szaty, które natychmiast zakopała. Obmyłam się dokładnie w zimnej wodzie i oblekłam czystą, lnianą ciasnoszkę. Potem Czaroda dała mi ziół do wypicia. Zasnęłam po raz drugi snem długim i krzepiącym. Wiedziano już, że nie jestem zarażona, ale nie dozwolono mi wychodzić przez wszystkie odmiany miesiączka. Dnie były coraz chłodniejsze i prosiłam Czarodę o ogień. Musiałam się oczyścić przed przyjęciem świętego płomienia. Gdy zatlił się na palenisku, w izbie uczyniło się milej i przytulniej. Wychodziłam po drzewo do lasu, ale nikt się do mnie nie zbliżał. Wypoczywałam po udrękach minionych miesięcy. Towarzystwo Czarody było mi miłe i pouczające. Opowiedziała mi, że Normanowie odjechali następnego dnia, ale zostawili tobołek Ramoja, który zawieruszył się na którymś z wozów. Odwiązałam go. Wewnątrz zobaczyłam małe zawiniątka, starannie powiązane i owinięte w szmaty. Każde zawierało naczynko srebrne lub złote, ozdobione szlachetnymi kamieniami, a używane w cerkwi: patenę, kielich lub krzyż. Były też ozdoby wykonane z brązu i wykładane emalią. W jednym zawiniątku znajdowała się książka w skórzanej oprawie, tłoczona we wzory i zamykana na złoty zameczek. Pojęłam. Ramoj ukradł te rzeczy przed ucieczką! Nigdy mi nie mówił, co zawiera jego tobołek, chociaż strzegł go pilnie. Teraz skarb należał do mnie. Ukryłam go starannie. Byłam bogata, ale nic nie mogło mi wrócić domu rodzinnego nad słodką rzeką Kamcziją, ani czystych dziewczęcych lat... Nie! 100 Gdy nastał miesiąc grudzień, przyszły ostre mrozy. Któregoś dnia Czaroda oznajmiła mi, że Władko zażądał, abym przeniosła się do jego chaty. Przydam się do prac domowych, gdyż zbliża się święto Godów. Osiadłam w grodzie z Władkiem, jego żoną oraz synem i synową. Przez wiele lat, ile jest palców u rąk i u nóg, dzieliłam z nim radości i smutki. Zmarła żona i dzieci, zostawiając dwoje wnęków — Wojbora i Swiętochnę. Władko nie wziął mnie za żonę. Nie mogłam mieć dzieci. Po tym, co zrobiła ze mną Mesa w Pres-lawiu, byłam bezpłodna. Zajmowałam się zbieraniem i suszeniem ziół. Leczyłam grodow-ców. Znałam wszystkie obrzędy. Wiedziałam, jak czcić dusze zmarłych, jak czcić bogów. Wołano na mnie wiedma. Gdy wychowałam Wojbora, a Swiętochna podrosła, wróciłam do chaty na obrzeżu doliny. Władko wziął młodą żonkę, ale długo się nią nie cieszył. W czasie zbierania jagód ukąsiła ją żmija. Gdy dotarła do grodu, było już za późno. Władko nie ożenił się już nigdy. Starostował opolu. Ja zaś zyskałam z czasem uznanie i poważanie społeczności. Nie brakło mi jadła i napoju, ale zawsze odczuwałam jakąś pustkę. Potem wzięłam ciebie, Słowianko i Marzenkę. Chciałam mieć kogoś bliskiego. Pozostaw u mnie małą. Nauczę ją być wiedmą, znającą się na leczeniu i zamawianiu. Nauczę ją wróżenia. Dzieweczka jest kaleką. Nie weźmie jej mąż do swej chaty, nie wprowadzi do swego łoża. Pozostanie sama. Niech stanie się potrzebna i użyteczna, a znajdzie miejsce wśród ludzi. Nie zabierzesz mi, Słowiano, małej Marzenki? Słowiana nie odpowiedziała od razu. Zasłuchana była jeszcze w wielką przygodę Jagi, w historię jej nieszczęść i utraconej młodości. Współczuła jej, gdyż sama zaznała cierpień i poniżenia, będąc żoną Bożana. Spojrzała na Lestka. Spał w nogach jej łoża. Radyn poruszył się, gdy Jaga skończyła swoją opowieść. — Słowiano, słyszałaś co mówiłam? — Tak, Jago! Byłaś bardzo dobra dla mnie i dla Marzenki. Gdybym tylko mogła widywać małą od czasu do czasu, aby o mnie nie zapomniała. — Przypłyniemy do ciebie wodą, gdyż Marzenka nie dojdzie do Konina. Słowiana milczała. Ciągle przeżywała opowiadanie Jagi. Czy Ramoj pozostał przy życiu, czyli pomarł? — kołatało jej w gło- 101 wie. — Dlaczego Jaga-Zasa nie podjęła powrotu do Bułgarii? Jaga poznała, o czym myśli. — Gdybym była mężem, a nie niewiastą, szłabym do swoich. Ale bałam się. Droga daleka, puszcze nieprzebyte, wody wielkie... Znowu zaległo milczenie. Przez małe okienko wdzierał się świt. W izbie pojaśniało. — Jadło wam uwarzę i czas mi w drogę! — wiedma podniosła się. — Lestek pójdzie z tobą, Jago! — To dobrze. Maciorkę przyniesie. Będzie się paść w dębince. Doczekacie się warchlaczków, gdy zejdzie się z odyńcem. — Dzięki ci, Jago! — Krowa ci potrzebna, kiedy dziecko jest! —? Lestek chce skóry przedać w Kaliszu i doicielkę kupić. — Zaradzimy temu, Słowianko! Mam swoje krowy, ale zawżdy trzeba z Władkiem pogadać... — Sioło na Koninie powiększy się o dwie gadzinie — cieszyła się położnica. — Zima nie będzie nam tak straszna, jak wprzó-dzi... — Na świecie dużo złego, ale szczęścia mało! — śmiała się gorzko Jaga. — Dobraś... — szepnęła Słowiana. Choć było to cicho powiedziane, zabrzmiało krzykiem w izbie i trwało echem: dobraś... dobraś... dobraś... Na świecie jaśniało nowym dniem. Na Koninie zebrano tego roku pierwsze ziarno. Słowiana cieszyła się, że upiecze chleb z własnej mąki. Gdy zboże dobrze prze- 102 schło, napełnili dzbany i zakopali je w ziemi, aby gryzonie się do niego nie dobrały. Małą część zostawili do zmielenia na żarnachi W ogrodzie także obrodziło. Jabłka i śliwki jeszcze nie rodziły, ale jarzyna wyrosła, szczególnie groch zaplonował. Maciorka tłuściała, krówka była cielna. Niemój był zdrów. Tego lata Słowiana często się śmiała i przyśpiewywała przy robocie. Wyładniała. Pod wielkim dębem nad Ulgą złożyli żertwę słonecznemu Dadź-bogowi i urodzajnej Marzannie. — O, gospodnie, tyś zesłał nam pożywienie, zapładniając ciepłem ziemię. Weź żertwę, którą dajemy z dobrego serca i obrodź ziarnem w roku, który nadejdzie. — Lestek zaciął kurkę i pozwolił spływać krwi na kamień ofiarny. — O, Marzanno, dobra twoja wola, brzemienna rola, obfity plon. Niech rośnie zboże ciężkoziarne na polach! — sypnął nasieniem, które mu Słowiana podała. Radyn zażegł ogień. — Niech będzie pochwalone światło Dadźboga i święty płomień Swarożyca! Czysty i oczyszczający. Ciepły i grzejący. Świecący na niebie i na ziemi. Powracający, a nigdy nie ginący. Zwyciężający smoka ciemności i zła. Raduj nasze serca, a nie ostawiaj nas samych! — Lestek rzucał witki do watry. Zagościł wśród nich pokój. Nasycili bogów i zapewnili sobie ich opiekę, więc sami też siedli i jedli podpieczoną kurę. Popili piwem i rozochocili się. Lestek zawiódł taniec wokół ogniska, Słowiana pląsała, a Radyn pociągał kulawą nogą. Wiele było z niego uciechy, gdy kolebał się niezgrabnie. Dobrze było siedzieć przy watrze pod dębem i śmiać się. Niemój od czasu do czasu marudził, więc Słowiana karmiła go piersią, a gdy zasypiał, wieszała kosz z dzieckiem na gałęzi. Późną nocą starannie wygasili ognisko i powrócili do chaty. Noc była cicha. Umilkł ptasi śpiew. Zielony zapach szedł od łęg i sitowia. Nazajutrz Przemko przypłynął z Drian. Doniósł, że kniaź Ziemo-mysł zwołał wiec do Gnezna w trzecim dziesiątku sierpnia. Lestek pytał, jakie ważne sprawy będą omawiane, ale gość nie wiedział. Władko wyruszy z Driany w dziesięcioro, a i Lestek ma pójść, gdyż jest gospodarzem na nowym siole Koninie. Podorywki trzeba 103 było zaczynać i Lestek obawiał się, czy Radyn dobrze w jedną krowę zaorze. Trzeba by się przyprząc. Łozę też czas ciąć na kosze. Niby to się wzbraniał przed wyruszeniem w drogę, ale dusza się w nim śmiała na nową przygodę. Zobaczy ludzi, kniazia, dwór gneznenski. Słowiana posmutniała. Wiedziała, co się dzieje w sercu męża. Przemko napomknął o Lubię, o teściu Radogoście, o teściowej Dobrochnie, o dziewierzu Stanku, który ciągle wspomina starszego brata. Dobrochna przesyła nieco spyży, która jeszcze leży w nawie. Radyn pokuśtykał do brzegu i przyniósł spory dzban i pękate zawiniątko. Lestek był ciekaw, co mówi ociec. Radogost milczy, ale ucha ciekawie nadstawia, gdy mowa o Niemoju. Sam Przemko widział, jak wróżbę czynił i o los wnęka pytał. Lestek pochwalił się gospodarstwem przed dziewierzem. Pokazywał chatę, łaźnię, kleć, piec do wypalania glinianych naczyń, sad i pole. Wiele drzew ze skarpy już wycięto, jeno dębinka czerniała w południowej stronie. Gdy dochodzili do nowiny, Przemko omal nie wpadł do wielkiego rowu. Tu przygotował Lestek miejsce do wędzenia ryb i mięsiwa. Zamyślał też postawić piec do wyrobu żelaza z rudy darniowej. Tak, tak! Wiele jeszcze było do zrobienia. Droga przez dolinę: mostki na starorzeczach, umocnienia podmo-krzyny, zasypanie dołów. — Po co ci droga? — śmiał się Przemko. — Przez Driany wiedzie zdatny gościniec od Kalisza do Pyzdr i dalej. — Chciałbym, by przez Konin prowadziła. Sioło się rozrośnie, ludzi przybędzie. Słowiana wołała do izby. Poczęstunek stał już na stolnicy. Tedy siedli i pojadali wolno a statecznie. — Kiedy Władko chcą wyruszyć? — Gdy pięć razy słońce wzejdzie, bądź na Drianach. — Wiele spyży wziąć? — Jaga ci przygotuje. Na dorobku jesteście. — Broń brać? — Jeno dla ozdoby. Na rać się nie zanosi. Niemój zaczął wrzeszczeć. — Walny otrok! — chwalił Przemko. — Na chrobrego woja wyrośnie! Głośno krzyczy! — Nie wstydno ci? — mówiła matka. — Gościa mamy, a ty beczysz! Widzisz, synku, to wuj Przemko, mąż Luby. 104 Przemawiała do dziecka, jakby ją pojmowało. Przemko gaworzył z małym. Wkrótce jednak zaczął zbierać się do powrotu. — Wartko spłyniesz z nurtem! — zatrzymywał Lestek miłego swaka. — Spieszno mi. Jutro orka na nowinie. Szybko zniknął im z oczu, zabrany szarym nurtem rzeki. Słońce rzucało blade promienie na senny i cichy świat. Słowiana żegnała męża ze łzami w oczach. Stała na skarpie, trzymając dziecko na ręku. Radyn spychał łódź. Lestek skinął dłonią. Wziął pych i poprowadził nawę głównym nurtem. Płynął wartko i wkrótce znikł na zakolu. Słowiana wróciła do obejścia. Zdziwiła się, że już nie czuje smutku. Pogodny nastrój powrócił. Zabrała się do lepienia garnków na kole, pośpiewując piosenki o Pogodzie, o Dadźbogu, o borowym duchu... Niemój spał w koszu. Radyn nadsłuchiwał zawodzenia Słowiany, które nie budziło ciszy. Dopłynęli do Lądu, a potem leśną przesieką ruszyli pieszo do Gnezna. Puszcza — senna i syta — dyszała ciemną pomroką. Następnego dnia pod wieczór dostrzegli stołby chramu bogini Nyi, a potem wyniosłe obwarowania zabudowań księżęcych na Górze Lecha. Przy osadzie powstało już drugie podgrodzie, bronione wałami i fosą, ale ciasno było wszędy. Zaczęła się zabudowa osady rękodzielników. Tam dopiero znaleźli miejsce na rozstawienie stanu ze skór. Obok nich, lub już za wałem, osadzały się nowe grupy kmieci przybywających z całej ziemi Polan: Kalisza, Lądu, Kruszwicy, Biskupina, Ujścia, Poznania, Bonikowa oraz pomniejszych grodów i siół. Zajaśniały ogniska. Warzono spyżę, odwiedzano znajomków, nabywano sprzęt na kramach podgrodzia. Tam był największy gwar, ruch i ścisk. Co młodsi zaczepiali dziewki gneznen-skie, które wodę nosiły lub pomagały ojcom w przedawaniu. One też poglądały chętnie na przybyszów, chichocząc i szepcząc cosik po dwie, po trzy, po cztery... Gdziekolwiek stały, stamtąd słychać było delikatne dzwonienie kabłączków skroniowych. Ojcowie pilnowali dziewek i nie pozwalali im oddalać się od chat. 105 Władko został przy ognisku, ale ludzie z Drian i Lestek poszli obejrzeć kramy. Wrócili z Wojborem, który szukał swoich. Witanie z Dziadem było krótkie, ale obaj byli bardzo wzruszeni, jeno nie dali tego po sobie poznać. Lestek pomyślał, że jeśli kogoś jego dawny druh miłuje, to właśnie Dziada. Rozprawiali o gródku, o znajomkach, o krewnych. Wojbor z kolei mówił o swoim pobycie na dworze księcia. Posłuje na kraj, ale jeździ też w inne strony, jeśli mu książę zleci. Jest przy włodyce Beronie, jen pojmuje mowę Niemych i jego, Wojbora, znacznie już poduczył. Beron drużynie przewodzi i w boju walnie sobie poczyna, ale lepszym jest w czasie zawierania układów, gdyż lisa chytrością przewziął. Kniaź bardzo go ceni. Jakie ziemie już zjeździł? Był na Pomorzu, na ziemi Ślężan, i u tych, którzy nad Wisłą zamieszkują. Z nimi wszystkimi snadnie się można porozumieć, gdyż mówią jednym językiem. Gorzej z tymi, którzy mają swoje dziedziny za krainami Łużyczan i Serbian, jak to w Halberstadcie, tudzież w Hildensheimie. Potężne to grody, wzniesione z kamienia i palonej gliny, którą cegłą nazywają. Cerkwie Boga chrześcijańskiego, jen w Rzymie ma swoją stolicę, biją w niebo wysokimi wieżami, uwieńczonymi krzyżami. Lichy ich Bóg — Jezu Kryste — bo dał się umęczyć i ukrzyżować, a nie bronił się i słabość okazał. Sioła u nich dostatnie, ale lud inny: butny, a zarazem podstępny. Trzeba się z nimi mieć na baczności i nie wierzyć żadnemu słowu, bo łżą. Broń mają dobrą i tę chętnie wymieniają na skóry, wosk i miód. — Jaga bajała, jako słowiańskie ludy nad Morzem Czarnym wznoszą świątynie dla Jezu Krysta. Tego Boga czczą. Takoż krzyż jest ich godłem — wtrącił Lestek swoje. Wojbor nie zwrócił uwagi na słowa dawnego towarzysza. Jakby go nie widział. Nie pytał, jak on i Słowiana ułożyli sobie życie na Koninie. Lestek czuł, że chowa do niego urazę i jest ciągle żądny zemsty na Radynie. Niczego nie zapomina, nie... Dziad pytał, czy zasiada w radzie księcia. Tak, dostąpił tego zaszczytu. Poznać to można było po stroju. Drianowie oglądali go ciekawie, dotykając uzbrojenia. Nosił skórzany kaftan, na który założoną miał kolczugę ze stalowych drucików, misternie kowanych. Na szyi zwisał mu srebrny łańcuch z wisiorem przedstawiającym z jednej strony półkola — znak Piastów, a z drugiej pasmo rzeki — pieczęć Drianów. Na nogach skórznie wiązał do pół łydek, 106 obleczonych także w skórzane spodnie. Na głowie sterczał mu szłom z posrebrzanej blachy, u szczytu którego powiewał pióropusz. Przy pasie, zdobionym wybijanymi gwoździami i szeroką klamrą, wisiał stalowy miecz obosieczny oraz zatknięty był sztylet. — Nosimy jeszcze łuk i strzały w tulę. Tarcze mamy drewniane, ale obite skórą. Konie nasze rosłe i silne, posiadają piękną uprząż. Siodła na nich drewniane, takoż skórą obciągane. Możemy stawić czoło najlepiej uzbrojonym w tej samej liczbie, alboli i większej, bośmy słynni z dzielności i odwagi. — Wiele wojowałeś, Wojbor? — pytali, dziwując się i zazdroszcząc. — Ruszaliśmy na Pomorzan dwukrotnie. Książę nasz nie lubi otwartej walki, jeno nachodzi z zasadzki. Byle wojów nie pogubić w krwawej raci. Ale nade wszystko ceni rokowania. Z Dziadoszana-mi, Bobrzanami i Ślężami, którzy od nas na południe siedzą, znosimy się od długiego czasu. Na górę Ślężę jeździmy po wróżby, jako że tam mocni żertcy służą bogom. Książę wydał swoje córy za mężów z tamtych stron, wchodząc z władykami w powinowactwo. Dąży do zjednoczenia tych ziem, na których plemiona słowiańskie mają swoje sioła. Zamyśla utworzyć wielkie i mocne państwo Polan. Pytali jeszcze Wojbora, co będzie kniaź głosić na jutrzejszym wiecu? Zapewne dziedzictwo między synów dzielić. A trzech ich ma: Mieszka, Czcibora i Wszeprawa. Ten ostatni jest lichym i chu-derlawym pacholęciem. Do chramu zostanie przeznaczony, gdyż nic mu do wojen. Za to Mieszka i Czcibor są chrobrymi junakami i na nich kniaź opiera przyszłość rodu i plemienia. Tak to rozprawiali prawie przez całą noc, podrzucając drew do ognia, gdyż chłód był znaczny. Wokół rody Lędziców, Pałuków, Porajów, Jelitów, Leszczyców i innych siedziały przy watrach, popijając piwo lub miód sycony, gaworząc, piejąc pieśni, pląsając i radując się ze spotkania krewnych i znajomków. Gdzieniegdzie wybuchały spory o zadawnione często sprawy, jak o ziemię, o kobiety, o wpływy. Lecz na ogół panowały beztroska i radość. Nad ranem zdrzemnęli się nieco, a już ruch się zaczynał. Świtało. Umyli się, oporządzili, zjedli, co mieli ze sobą. Wojbor pospieszył do grodu. Ciżba pchała się na podgrodzie, skąd po obrzędach 107 w chramie miano ruszyć za Wełtawę. Tam, na wzniesieniu przewidziane były główne uroczystości. Z dworzyszcza sypnęli się woje i ustawili po bokach, tworząc ulicę. Ukazał się książę z pierwszą małżoną — Ludgardą z plemienia Łużyczan. Wzrostem byli równi. Ziemomysł był krępym i silnie zbudowanym mężczyzną. Ciemnojasne włosy miał równo obcięte nad brwiami, a po bokach wolno spadające aż na ramiona. Twarz miał szeroką, otwartą, przybraną sporym wąsem, typowym dla rodu Piastowskiego. Na głowie nosił obręcz żelazną, nabijaną drogimi kamieniami. Na skórzany kaftan narzucił suknię bez rękawów, przetykaną srebrną nicią. Pośrodku miała wyhaftowane białe półkoło. Szeroki pas spadał nisko na biodra, a z boku zwieszał się sztylet o kunsztownej rękojeści. Księżna była kobietą tęgą, ciemnowłosą i czarnooką. Twarz miała miłą i przyjazną. Ona również nosiła opaskę na włosach, jeno cienką, ze srebrnej blachy, a po bokach lica zwisały kabłączki i nausznice. Szatę długą, amarantową przepasała kowan-ką z kółek srebrnej blachy. Nogi obuła w ciżmy ze skóry, misternie wypalane. Za parą książęcą ukazało się trzech pacholąt: Mieszka, Wszepraw i Czcibor. Najstarszy i najniższy był bardzo podobny do ojca. Równie krępy i silny. Mieszka rezolutnie spoglądał na zebranych kmieci. Wszepraw był wysoki, ale chudzieńki, a twarz miał bladą. Spoglądał lękliwie wokół i przysuwał się do maci. Najmłodszy zapowiadał się na jasnookiego i jasnowłosego olbrzyma o ujmującym uśmiechu i pogodnym wejrzeniu. Oczy wszystkich z ciekawością wpatrywały się w chłopców, gdyż dzisiaj miały być ich losy postanowione. Toteż prawie nikt nie dostrzegł dwóch lniano-włosych księżniczek, godnie kroczących w swoich za ciężkich i za długich sukniach. Za dzieweczkami nadeszły poczty doradców, wojewodów, żupanów. Wszyscy byli postrojeni w bogate i zdobne szaty. Na ich twarzach malowała się nadzwyczajna dostojność, przynależna najbliższym pierwszego włodyki. Wśród nich wyróżniał się Beron — rudowłosy i piegowaty. Zaraz za nimi pociągnęli woje, jako to konna drużyna, jako tarczownicy, jako łucznicy, jako procarze... Z pierwszego podgrodzia, gdzie stała świątynia bogini Nyi, wyszli żertcy, przybrani w długie, białe szaty. W przeciwieństwie do kmieci nosili długie wąsy i brody. Powitali księcia i powiedli do chramu, gdzie złożyli krwawą ofiarę bogini. Główne wróżby miały 108 się odbyć na placu wiecowym. Toteż, gdy wyszli z chramu, wiedli ze sobą czarnego, o lśniącej sierści rumaka. Orszak przeszedł przez wąski most i rozlał się po błoniu. Dla włodyki i dostojników zbito drewniane ławy, woje ustawili się za nimi, a przed księciem półkolem zasiedli kmiecie. Już kapłani układali włócznie na ziemi i przeprowadzali konia, bacząc, czy nie potrąci której kopytem. Nie trącił, więc wróżba wypadła pomyślnie i najstarszy żertca obwieścił to księciu. Potem podrzucali patyczki, patrząc, na którą stroną padną: jasną, czy ciemną — niezeskrobaną. Wróżyli też z lotu ptaka przyszłość trzem książątkom. Jeno dla dwóch była ona pomyślna, a dla trzeciego przepowiadali zły los. Zebrani pilnie przypatrywali się poczynaniom żertców, gdyż od wróżby zależała moc kraju, jego dobrobyt i przychylność bogów. Kapłani wróżyli przyszłość dobrą lub złą, idącą z czterech stron świata. Północ, wschód i południe zapowiadały się nad wyraz pomyślnie, jeno granica zachodnia miała kosztować wiele łez i krwi. Mimo to należało się cieszyć i twarz włodyki na Gneznie rozjaśniła się. Wstał. Nastała cisza. — Wolne kmiecie! — zaczął dźwięcznym głosem. Mieszka patrzył z uwielbieniem na ojca. — Wolne kmiecie! — powtórzył. — I wy, wojowie, dostojnicy, rękodzielnicy, wszyscy, którzy z polań-skich ziem przybywacie! Witam was zawołaniem: Siła i Prawo. — Siła i Prawo! — odkrzyknęli zgodnie. — Zwołałem was, aby przekazać moje posłanie w sprawie synów. Potem rzekniecie, czyli zgadzacie się ze mną. Cztery dziesiątki lat dźwigam na grzbiecie i nie wiada, kiedy bogini Nya krwawym mieczem skróci mi żywot. Aby pokój zapewnić, trzeba o przyszłości myśleć. Jako wiecie, mam trzech synaczków. — Spojrzał na chłopców i nakazał: — Pokłońcie się kmieciom! Mieszka powstał dziarsko i skłonił się nisko zebranym, a przypomniawszy sobie, że woje stoją za nim, odwrócił się i zawołał: — Siła i Prawo, woje polańscy! — Siła i Prawo! — odkrzyknęli radośnie, że o nich pamiętał. Wszepraw zgiął swoją chudą postać i z pochyloną głową usiadł u stóp rodzicieli. Czcibor uśmiechnął się promiennie i wszyscy serdecznie oddali mu pozdrowienie. Lubili go. — Otóż trzech synów mam. Wszepraw nie na woja rośnie. Ano poślemy go z piastunem Marbutem do dalekiego miasta Rzymu, 110 aby poznał znaki do pisania i czytania, jakimi się tamte ludy posługują. Głoszą tam inną wiarę, która rozszerza się jak zaraza. Wiara w Jezu Kirysta. Zagraża ona naszym dobrym bogom słowiańskim. Trzeba ją poznać, aby zwalczyć. Jako myśliwy, który samojeden idzie na miodożercę, musi znać jego siłę i obyczaje, tako i woj ma znać, z jak mocnym wrogiem przyjdzie mu się potykać. — Praw gada! A juści! — przytakiwali kmiecie. —- Niechaj Wszepraw mowę Latynów pozna, a potem do dom wraca. — Tu książę zamilkł na chwilkę. — Na włodykę Polan Mieszka wyznaczam! — rzekł wolno i wyraźnie. Zrobiło się cicho. Zwrócili oczy na chłopaczka, który pokraśniał z dumy. —• Czcibor będzie pomagać bratu i nowe ziemie podbijać. Wszędzie, gdzie brzmi słowiańska mowa, powinien być jeden kraj i jeden książę. — Mówił dobitnie i głośno. — Inaczej obcy nas roz-szarpią jako wilki jagnię. Najgorszy wróg to Niemi. Nie uładzisz ich chlebem ani miodem. Zawżdy chcą więcej. Tedy nakazuję memu synowi Mieszkowi prowadzić z nimi walkę na śmierć i życie. — Na śmierć i życie! — wrzasnęli wojowie. — Na śmierć i życie! — podchwycili kmiecie. — Rzeknijcie, jaki jest wasz sąd o Mieszku? Inne sprawy później rozpatrzymy. Wstawali po kolei. Niektórzy opowiadali się za Czciborem, inni za Mieszkiem. To znów książę i dostojnicy zabierali głos. Wykazywali, że najstarsze książątko jest chytre jak lis i wytrwałe jak wilk, a takiego włodyki potrzeba. Czcibor silny i mężny, a chętnie brata słucha i podporządkowuje się jego poleceniom. Nastało południe i słudzy roznosili jadło i napitek, ale tylko tyle, by się obradujący nieco posilili, gdyż uczta była zapowiadana na wieczór. Wreszcie zgodzili się, by wybrać Mieszka. Książę przypasał synowi mieczyk o cudnej rękojeści. Inni także podchodzili i obdarowywali młodego, czym kto mógł, a więc sztylecikami, pierścieniami, naramiennikami, kolcami, a rękodzielnicy płatami, glinianymi wyrobami, żelaznymi narzędziami. Władko podszedł ze swoimi i wręczył księżęciu szczerozłoty puchar, który dostał od Jagi ze skarbów Ramo ja. Był to piękny dar i Mieszka podsko- 111 czył z radości. Ucałował Dziada w rękę, serdecznie dziękując. Wielu kmieci już znał i mówił im po imieniu, czym sobie zaskarbił ich życzliwość. Potem znów usiedli i radzili o innych sprawach. Mówili o przyłączeniu Łęczycan i Lubuszan oraz Slężan do ziemi Polan, ale bez rozlewu krwi. Ziemomysł zamyślał o zajęciu Pomorza, ziemi Wiś-lan i Mazowsza. Mieszka wpatrywał się w ojca i chłonął każde jego słowo. Czcibor nudził się i w cichości marzył o wymknięciu się na wyprawę z rówieśnikami. Stada tarpanów pojawiły się na wełtawskich łęgach i warto się było pokusić o schwytanie kilku z nich. Bał się jednak oćca, a jeszcze bardziej brata. Choć był silniejszym od niego, to jednak nigdy nie wszczynał z nim bójek. Wszepraw osłabł i razem z białogłowami oddalił się do grodu. Kmiecie narzekali na wysokość dań, roków i rzezów. Jako zwykle książę nakazał, aby kupstwo było strzeżone i chronione. Gardło da ten, kto napadnie swoich albo obcych kupniów. Napominał, by strzec się przed zdradą, bo wielu chodzi na prześpiegi, wypatrując słabych miejsc do napaści. Potem naprowadzają rabusiów na spokojnych i bezbronnych. Szczególnie Normanowie i Niemi znani są z podstępów i okrucieństwa. Zapadł zmierzch. Zabłysły ognie w osadzie. Dawano znać, że uczta gotowa. Ruszył książę ze swym orszakiem, ruszyli za nim kmiecie. Obsiedli stoły, lecz dla wszystkich miejsc nie starczyło. Młódź stanęła za plecami starszych i sięgała poprzez ich ramiona do mis i dzbanów. Pieski zbiegły się z całego grodu. Warczały ubiegając się o najlepsze kości. Książę był wesół i każdemu coś miłego powiedział, lub obdarzył już to misą, kubkiem, czy wisiorem. Nikto nie odszedł bez podarunku. Irgce wdzięcznie śpiewali i śmieszne skoki czynili, umilając biesiadę. Ale dopiero gdy księżna, drugie żony i dworki usunęły się na spoczynek, mężczyźni poczęli gęsto przepijać, sprośne gadki opowiadać a rechotać, a po udach i plecach się uderzać z wielkiej uciechy. Sam książę, rozczerwieniony napitkiem, śmiał się głośno i bił kułakiem w stół. Niektórzy poczęli pląsać, podśpiewywać a podskakiwać. W migotliwym świetle łuczyw cienie ich wydłużały się, przybierając dziwaczne kształty. Lestek bawił się całą duszą. Popił sobie niezgorzej. Zaszył się gdzieś na śpik, czy co, bo gdy rano Władko zbierał Drianów do 112 powrotu, nie mogli go znaleźć. Nawoływali po całym grodzie długi czas. Wreszcie ruszyli, tusząc, że dogoni ich w drodze. Doszli do Lądu, wsiedli do łodzi i popłynęli w górę rzeki, a Lestka nie było. Nie przybył też w następne dnie. Stańko dał znać Słowianie. Zmartwiała. Natomiast w oczach Radyna zabłysła radość. Teraz on ostanie gospodarzem. Brał się tęgo do roboty i coraz po-żądliwiej poglądał na Słowianę. Nie dostrzegała go i wciąż czekała na męża. Wychodziła na brzeg rzeki i poglądała w górę i w dół jej biegu. Woda żółciła się w bladych promieniach jesiennego słońca. Wieczorami ciemniała zamgleniem. Nie niosła na swym grzbiecie wyczekiwanej nawy. Minął miesiąc. Lestek nie wracał. Zapadał późnoruniejowy zmierzch. Ziemia przybrała złocisto-brunatną barwę. Umilkł śpiew ptasząt. Gęste mgły unosiły się nad wodami i łąkami. Zasnute oczy świata przymykały się do snu. Słowiana wyszła przed chatę. Niemój usnął, ukołysany śpiewem maci. Lekki jak tchnienie wiatr niósł ciepły dech. Postanowiła, że dzisiaj to zrobi. Zakrzątnęła się i wziąwszy garnek z zażewiem, węzełek i dzban, skierowała się ku chyliźnie w stronę świętego dębu. Stał w dąbrowie przy zakolu Ulgi, poświęconej na mieszkanie bogom. Przy wielkim kamieniu-ofiarnicy zażegła ognisko.. Sypała doń pachnące zioła, garstki kaszy i lała krople piwa: O, Chorsie! boże nocy i gwiazd! Wiedź drogą prostą przez łąkę i las Męża zbłąkanego, Lestka mojego! O, Chorsie, boże nocy i gwiazd! Zacięła nożem rękę. Krew spłynęła na kamień. Nyjo — krwawa bogini śmierci! Nyjo — nie zabieraj mego żywiciela. Nyjo — zabierz krew moją w darze. Nyjo — nakarm się krwią moją! O zazdrosna, o mściwa, czyś nigdy nie miała męża i dziecka? O, okrutna! Spraw, niech wraca do domu... Spraw! zła bogini,, okrutna! niech wraca... niech wraca... Słowa zaczęły się mieszać. Słowiana nieskładnie powtarzała Nasyć się moją krwią, o zła, o okrutna, o mściwa, napij się... napij... 3 Sfowiara 113 Wyciskała w uniesieniu posokę z palca. Zacięła drugi. Wreszcie zapłakała... Łkanie wyrywało się z głębi piersi, roznosiło na łąki, na wodę, ginęło w puszczy... Poczuła się samotna i opuszczona. Sięgnęła po dzban z piwem i łykała je po równi ze łzami. Cóż pocznie z dzieckiem na odludziu, gdy sroga zima ściśnie świat mrozem? Radyn każdej chwili może zbiec, nie czując gospodarza nad sobą. Dziw, że tego jeszcze nie uczynił. Wiedziała, że wodzi za nią oczami, ale swoboda mu droższa nad wszystko. Sama nie wykarmi maleńkiego, słodkiego synaczka. Może wrócić na Dria-ny? Do Jagi? Niechętnie ją tam zobaczą, a wiedma gospodarzy u Władka. Nie wróci na Driany już nigdy, nie! Tu jej dom! Nagle przyszło jej do głowy, że jej ofiara za mała i krwawa Nya nie zadowoli się nią. Może dać jej warchlaczka albo cielę? Wielka to strata, ale Lestek wart jest tego. A może Nya zażąda jeszcze czegoś droższego i milszego? Dreszcz nią wstrząsnął. Może zapragnie krwi dzieciątka? Jeśli Lestek wróci i zapłodni ją, wtedy... Powstrzymała się. W głowie zaczęło się jej mącić. Dać Nyi dziecko, czyli nie dać? Straszne ślubowanie. A jak bogowie nie obdarzą jej potomstwem? Wtedy Nya może zabrać Marzenkę, Niemoja, lub może powtórnie zagubić Lestka. W głowie jej huczało od natłoku myśli. Pójdzie na Złotą Górę, poradzi się Swię- tosława! Tak! Mądry to starzec. Ona zrobi tak, jak jej powie. Sama nie może... nie... Dorzuciła do ognia. Sypnęły iskry i rozjaśniły się ciemności nocy. Zrobiło jej się lżej na duszy. Wysączyła resztę piwa. Poczuła potrzebę zaśpiewania Chorsowi, Nyi, tej nocy wrześniowej, świętej dąbrowie... Poczęła nucić i klaskać w dłonie. Wstała. Rozrzuciwszy szeroko ramiona, kołysała się na nogach, przebierając jak w tańcu. Coraz prędzej... coraz prędzej... Taniec upajał ją. Zrzuciła lnianą ciasnoszkę i białe jej ciało zabłysło w nikłym świetle ogniska. Włosy rozpuściła, a miękkie sploty gładziły jej ramiona. Głowę odchyliła do tyłu, przymknęła oczy... Zapamiętała się w uniesieniu. Już nie śpiewała, tylko szybko dyszała. To las i lekki powiew śpiewał, to woda szemrała... Nagle poczuła, że obejmują ją kosmate ramiona i przechylają ku ziemi. Dojrzała blisko swej twarzy zwierzęcy pysk. ?—? Wilkołak! — przemknęła przerażająca myśl, czyniąc ją bezwolną. 114 Leżała na murawie, wyczuwając każdy kamień i gałązkę, uwierające jej nagie ciało. Lecz trwało to tylko chwilę. Ziemia usunęła się spod niej i Słowiana popłynęła w dół i w ciemność. Gdy się ocknęła, poczuła łzy na policzkach. Płakała? Dostrzegła cień oddalającego się potwora. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że kulał. Zacisnęła powieki. Wolała myśleć, że to był wilkołak. Nigdy czegoś takiego nie przeżyła. Może jakiś bóg przystąpił do niej? Gdy następnej nocy szła do dąbrowy, znała prawdę, ale to jej nie powstrzymało. Zamykała oczy i pogrążała się w głębokich doznaniach. Nie mogła się doczekać, kiedy zapadnie zmierzch. Nawet Niemój przestał zajmować jej myśli. Nie mówili otwarcie o sprawach nocy. Radyn nie przebierał się już w wilczą skórę. Gdy nastały dżdżyste dni, wychodziła do łaźni, gdzie Radyn wyłożył pachnące siano. Nie leżeli nigdy razem w izbie. Słowiana podświadomie bała się, że gdyby Lestek wrócił... Odsuwała tę myśl daleko, by nie psuła jej radości przeżyć. Nie chciała, aby wracał. Nie teraz... nie teraz... Nigdy! Przestraszyła się tej myśli. Dziwną jest bogini Nya. Czy coś pomyliła w obiacie, że przyszedł do niej mężczyzna, ale nie ten, o którego prosiła. Dał jej szczęście, jakiego Lestek nigdy... Ale wraz z nowymi doznaniami przyszedł strach, wstyd, poczucie winy, przeczucie nieszczęścia. Mąż ma prawo ukarać straszliwie zdradę żony. Gdyby choć od razu ją ubił, ale jeśli okaleczy? Utnie jej nos, uszy, posieka twarz? Jak będzie żyć naznaczona piętnem niewierności? Najlichszy robak, gmerający się w prochu, byłby wtedy szczęśliwszy niż ona. Bogini Nya jest mściwa i krwawa. Zazdrosna o szczęsne miłowanie jak żadna inna. Zawisło nad nią przeznaczenie, przed którym nie ma ucieczki, więc Słowiana rozpaczliwie chwytała się chwil rozkoszy i zapomnienia. Wiał północny, groźny wicher, kłębiąc sczerniałe chmury. Niósł przejmujące zimno, grad i ciemność. Jaga i Stańko przybyli do Konina na krótko przed Godami, gdy mróz skuł Istwartę. Szli brzegiem marzliny i zajęło im to wiele czasu, ponieważ wiatr wiał w oczy. Dopiero po południu dotarli do osady. Z ulgą złożyli tobołki ze spyżą godową. Jaga podeszła do kosza, w którym gmerał się Niemój. Bawiła małego, gdy Sło- 8* 115 wiana krzątała się około poczęstunku. Stanek wybiegł po posiłku na dwór, a wiedma ostrzegała go, by daleko nie odchodził. Zajrzała tu i tam, pogadała trochę z gospodynią i domyśliła się wszystkiego. Radyn unikał jej wzroku, a dziwne podniecenie Słowia-ny nie uszło jej bystrym oczom. Gdy ostały same, powiedziała: — Co będzie, jak Lestek wróci? Białogłowa zapłoniła się. —? Nie wiem, Jago! Może już nigdy nie wróci. Nie mogłam zostać sama na Koninie z małym dzieckiem. Zimą... — Jesteś brzemienna? — Nie! nie wiem. Karmię piersią małego. A gdyby nawet, to wilkołak... — Lestek nie uwierzy, gdy zobaczy was razem. — Jago, czuję, że grozi mi nieszczęście! Jeśli Lestek wróci, zabije mnie i Radyna. Któż wychowa Niemoja? — podeszła do kosza, wyjęła dziecko i tuliła je do siebie. Rozpłakało się, gdyż uścisk matki sprawił mu ból. Poczęła go karmić piersią. Wpatrywała się w synaczka z miłością. Z rozpaczą pomyślała, że w swym zapamiętaniu gotowa była go poświęcić. Nie pojmowała samej siebie. Jaga wyczuła jej stan. — Miłujesz Radyna? — Nie. Nie wiem... — zadziwiła się swoją odpowiedzią. — Nie możesz się od niego oderwać? — Nie mogę, Jago! Muszę być z nim, choćbym szła na zatracenie. Jaga pokiwała głową. Zauroczona. Zupełnie zauroczona. To się źle skończy. Rab i Słowiana! Niech ich bogowie strzegą! Co czynić? Co radzić? Wróżbę rzucić? — Słowiano, masz zioła? Podaj mi czosnek, lubczyk, dziurawiec i chrzan. Zwiążę ci je w węzełek. — Zręcznie ułożyła zioła, uczyniła supełek i podała młodej. — Noś za pazuchą. Ostre są i nie dopuszczą do ciebie zła. Siadaj na stołku! Okadzę cię dymem ze świętego ognia domowego. Zagarnęła żaru na misę i nasypała macierzanki, szaleju i innych ziół. Zapachniało w izbie. Obeszła z kadzidłem trzykrotnie Słowianę, a stanąwszy przed nią boboliła: 116 Duchu niepożyty, Czarnoboże niebaczny! Duchy pośledniejsze, jemu służbę czyniące, idźcie za lasy, za rzeki, za góry dalekie! Pierzchajcie i nigdy nie wracajcie! Od tej żony Lestka, od jej chaty, od... Słowiana nie słyszała dalszych słów. Silny zapach odurzył ją. — Krew... krew... krew... — mówiła coraz głośniej. Oczy miała zamknięte. — Krew koło mnie, na mych sukniach, na rękach... Dużo krwi... Straszne lico... Trupie oczy... Struchlały krzyk! Jaga zatrwożyła się. Odsunęła misę od twarzy Słowiany. Resztki sypnęła do ogniska. Zawrzało, a po chwili zgasło. Dym rozsuwał się po izbie i ginął pod okapem. Słowiana cały czas jeszcze coś mamrotała, ale słowa były niewyraźne. Wiedma spryskała jej twarz zimną wodą. Nawoływała ją po imieniu, aż nawiedzona otworzyła oczy i zwróciła ku niej blade lico. Powracała z daleka. Zaległa cisza. — Obaczcie, co dostałam od Radyna! Konika rzezanego w drzewie! Jako żywy! — Stańko wpadł do izby. Chłopak spojrzał zdziwiony na obie kobiety, pociągnął zapach dymu. Pierwsza opanowała się Jaga. — Krasy i rączy! — pochwaliła. — Chodź, Stanek, do łoża! Wywczasiij się! Jutro wracamy na Driany. — Jeno Krasej zadamy i cielaczkowi! — krzyknął i znikł. — Opamiętaj się, Słowiano! Mara i zwid! Cóż widziałaś? — Trupią twarz i krew! — Czyja ona? — Nie rozeznałam. — Spluń trzy razy za siebie! — poradziła. ( Trapiły się cały wieczór i nie rychło pokładły się spać. Tylko Stańko i Niemój zażywali spoczynku. Radyn, pościeliwszy sobie w sionce, też nie spał. Brakło mu ciepła miękkiego, kobiecego ciała. Słowiana postanowiła, że Radyn będzie towarzyszyć Jadze i Stankowi w drodze powrotnej. Było bezśnieżnie, choć mroźno i nie groziło większe niebezpieczeństwo od wilków. Stańko zuchowato pokazywał swój łuk i krótką dzidę. Jaga miała ostrą 117 okszę, ale gospodyni na Koninie mówiła, że byłaby spokojniejsza, gdyby mieli ochronę. Dobrze się stało, że Radyn. poszedł. Od chłopców, ślizgających się przy brzegu na wylewach, dowiedział się, że Wojbor przybył na Gody. Zaraz pożegnał gości i gnał z powrotem do Konina, bojąc się spotkania z wojem, któremu ustępował siłą i zręcznością we władaniu bronią. Uświadomił sobie, że gdy był młody, palił się do raci. Chciał zostać najtęższym wojem w swoim plemieniu i pomścić się na wikingach za śmierć najbliższych. Zapragnął opowiedzieć Słowianie dzieje swego życia, by ktoś pamiętał o nim, gdy Wojbor przebije go mieczem. Dotarł do skarpy konińskiej już po ciemku. Oznajmił nowinę Słowianie. Zatrwożyła się. Od jutra Radyn musi kopać jamę wśród zarośli i krzewów. Ma być niewidoczna i tajemna, aby stanowiła ochronę w razie przybycia groźnego męża. Zdjęła długi sztylet Lestka ze ściany i kazała przypiąć go rabowi do pasa. Nic przy tym nie mówiła. Gody spędzali w smutku i w trwodze. Szukali zapomnienia we wzajemnej pieszczocie, a złudnego bezpieczeństwa w obopólnej bliskości. Jednak coś z dawnego uniesienia minęło. Radyn myślał o Wojborze, Słowiana o swym krwawym widzeniu. Przy wieczerzy patrzyli na puste miejsce, próbując zgadnąć, kto je zajmie. A może jakiś duch siedzi i patrzy na nich? Któregoś wieczoru grzali się przy ognisku, gdyż chwycił ostry mróz. Słowiana nalała w kubki piwa. Wypili. Wtedy Radyn opowiedział jej o swoich młodych leciech. Opowiadanie Radyna o Wielkiej Rzece Pomnę, że już jako otrok ledwo po postrzyżynach, wypływałem z oćcem na Odrę łowić rybę. Sioło nasze nie leżało przy głównym nurcie, jeno przy rozgałęzieniu, jakoby rzeka wyciągnęła ramię i otoczyła podłużny ostrów. Przy wąskim starorzeczu na stałym lądzie rozłożyło się nasze sioło. Spora polana usiana była chatami i pólkami uprawnej roli. Żyliśmy głównie z połowu ryb. Od północy, wschodu i południa półkolem rozciągała się puszcza. Wąska przesieka wiodła do Pyrzyc, siedziby kniazia naszego plemienia. Rzadko była używana. Najczęściej wodą docieraliśmy do 118 Szczecina, a byli i tacy, którzy dopłynęli do bogatej ziemi Woli-nian, leżącej na wzburzonym morzu, dokąd przypływali liczni kupnie z różnych stron. Na Odrę mówiliśmy Wielka Rzeka, a na naszą odnogę Mała Rzeka. Odrzanka była wąska, ale dość głęboka. U zejścia do Odry zagrodzona była bierwionami i pilnie strzeżona, bowiem wikingowie często wypływali na swych długich drakkarach, rabowali, zabierali jeńców, palili sioła. W razie niebezpieczeństwa zbiegaliśmy do puszczy poza wilcze doły, przykryte gałęziami i mchami dla niepoznaki, a będącymi zasadzkami dla wroga. Gdzie wody Odry wlewały się do Małej Rzeki, również stała stróża. Tędy wypływaliśmy na wielkie łowy. Na odnodze stawialiśmy jazy, a przy otworach w przegrodach samołówki. Wcześnie umiałem wycinać pływaki, zginać haki do węd, robić grzęzidła do sieci, a nawet śnić je kleszczykami drewnianymi lub kościanymi. Szczęśliwy byłem, gdy zezwolono mi ciągnąć szelki do sieci z pluszczącą rybą w środku. Nie zabaczę nigdy mojej pierwszej większej zdobyczy. Łowiłem zazwyczaj mniejsze rybki: przydenne linki i ostroskrzele okonie. Siedzieliśmy na kotwi i wpatrywaliśmy się w pływaki. Co chwilę ktoś z nas wyrzucał rybę na dno łodzi. Zbieraliśmy się do powrotu, gdy pławik od mojej wędy drgnął i poszedł w toń. Zaciąłem. Ryba plasnęła ogonem i szarpnęła tak silnie, że wyrzuciła mnie z korabia do wody. Zachłysnąłem się wodą, ale wędy nie puściłem. Sam pływałem jak szczuka. Nawet nie wiem, czy najpierw umiałem chodzić, czy pływać. Ryba ciągnęła na głębię. Ociec podpłynął i rąbnął ją młotkiem w łeb. Zelżała. Z trudem wdrapałem się do łodzi. Skierowaliśmy się do brzegu. Był to sazan, długi na pół męskiego ramienia, tłusty i srebrnołuski. Byłem dumny z pierwszej dużej ryby, ale mężczyźni łowili prawdziwe olbrzymy. W czasie tarła płynęły jesiotry wielkie jak mój ociec, albo łososie jako ja długie. Godzili w nie ościeniem żelaznym, wbijając ostrza w bok ryby. Pałki do głuszenia leżały w każdej łodzi. Cięliśmy ryby okszami, by przenieść do chaty. Nie lubiłem tylko żarłocznych sumów, bom widział, jak jeden potwór pożarł młodą łyskę, która niebacznie wypłynęła z szuwarów. Szczuki też brałem niechętnie, bom zawsze znajdował w ich brzuchu sporo małych rybek. Pomagałem maci oporządzać połowy, suszyć płaty mięsa, lub 119 wędzić w pachnącym dymie. Soliliśmy ikrę, ulubioną naszą potrawę. Więcej jedliśmy ryb niż czego innego, bo ociec lubił rzekę i przebywał na niej całe dnie, byle jak uprawiając niwę, a o bydło nie dbał wcale. Mać moja była najmilejsza ze wszystkich. Robotna za oćca, krzątała się cały czas przy gospodarstwie i chędo-żyła pięciu synów. "Wesoła, śpiewająca i śmiejąca się. Miała jasną twarz, wielkie, zielone oczy i proste włosy — jako ty, Słowiano! Toteż kiedy cię zobaczyłem, gdyś szła do lasu po drzewo... Miłowałem moją mać. Byłem najmłodszym synem i zajmowała się mną nawet po postrzyżynach. Gdy ociec nie widział, kładłem głowę na jej kolanach, aby mnie iskała. Lubiłem, gdy dotykała mej głowy, gaworząc słodko a chwaląc synaczka za schwytanie dużej ryby, za odwagę... Dwanaście zim mi minęło, gdy ociec zabrał mnie po jantar. Wyprawą dowodził wojewoda naszego kniazia Zbysława, a płynęli ludzie z Pyrzyc i z Cedynii oraz pomniejszych grodów i siół. Była wczesna wiosna i lody dopiero spłynęły. Pomnę, jak marzłem w podmuchach zachodniego i północnego wiatru. Nie pracowaliśmy pychami, gdyż znosił nas nurt. Minęliśmy Szczecin — walny gród nad Odrą, gdzie można było nabyć udane korabie i nawy. Zdwoiliśmy stróżę. Blisko Wolina kręciło się wielu zbójów nor-mandzkich, szukających łatwego łupu, dlatego każdy z nas uzbrojony był w drewnianą albo stalową broń. Przepłynęliśmy koło wyspy bez szkód. Na Wzgórzu Wisielców palił się stos. Chowano zmarłego. Poczytaliśmy to za zły znak. Na morzu bełtała duża fala. Trzymaliśmy się blisko brzegu, uważając, by nie zarzuciło nas na piasek. Woda zalewała obficie i skóry nie chroniły przed zamoknięciem. Wybierałem wodę z korabia i ręce opadały mi ze zmęczenia. Płynęliśmy na ujście Regi, gdyż tam, między nią a Kołobrzegiem, leżącym nad Parsętą, było największe zbiorowisko jantaru. Spotykaliśmy na wodzie nawy, wiozące sól z salin kołobrzeskich. Nie zaczepiały nas. Wychudły i zziębnięty z radością przyjąłem postanowienie o założeniu stanu na piaszczystym brzegu niedaleko rybackiego sioła. Uwarzyliśmy ciepłą strawę, gdyż na wodzie rzadko jedliśmy gotowane. Ociec śmiał się, że twarde życie zniszczy we mnie wszystko, co słabe i chwiejne. Przestanę być maminsynkiem, a wyrosnę na chrobrego rybaka. Lecz morze budziło we mnie nie- 120 chęć i odrazę. Słone fale zalewały oczy i żarły skórę do krwi. Wolałem naszą rzekę. Trapiła mnie tęskność za macią i jej kojącymi dłońmi. Chciałem, by ociec okazał mi trochę serca i tkliwości, ale tak nie było. Jeno nocą przywierałem do jego wielkiego ciała, by się ździebełko ogrzać. Mój najstarszy brat, który był z nami na wyprawie, ostawiał mnie samego, zajęty swoimi sprawami. Zbieraliśmy jantar od wczesnych poranków, ciesząc się ze znalezienia większych kawałków. Wycierałem je o gacie, ciekawy, czy są czyste, aboli jakaś ważka w nich utonęła z rozpostartymi skrzydełkami. Wiatr nie ustawał i fale biły wysoko o brzeg. Brakowało nam spyży, a pławba była niebezpieczna. Mój ociec, rzekł, że wybiera się po rybę na morze. Towarzysze odradzali mu, bo ciężko łowić przy takiej fali. Prosili, aby zaniechał zamiaru. To nie Odra, jeno groźna Wielka Woda, mówili. Lezie na pewną zgubę. Nikt nie chciał z nim wypłynąć, jeno ja się napierałem. Ociec śmiał się. — Siedź w namiocie, otroku! Susz skórę! Mięcek ze mną popłynie! Mój brat był dużym i silnym junakiem. Wzięli ościenie i wędy. Spuścili korab na wodę. — Nie płyń daleko! — ostrzegali towarzysze. — Przywiozę wam dorodną rybę: tuńczyka lub kulbaka. Co mi tam taka fala! Nie groźna! — śmiał się z tych, którzy zostali na brzegu. 121 Odbili. Unosili się i chowali w bełtach. Zacząłem znów zbierać jantar, ale jakoś mi nie szło. Siadłem na piasku i czekałem. Padały przelotne deszcze i przemokłem do gołej skóry. Nie ruszyłem się. Wołali mnie na gorącą zupę. Nie poszedłem, więc przynieśli mi na brzeg. Coś jadłem. Późnym popołudniem zacząłem się niepokoić. Krążyłem po brzegu, wlepiając oczy w szarą, nikłą dal. Zmierzch zapadał, a korab nie wracał. Hukałem. Nie chciałem iść do stanu, więc przynieśli mi suchą skórę i otulili mnie. Pierwszą noc w życiu nie spałem. Zapadałem w drzemkę i budziłem się nadsłuchując, czy nie usłyszę znajomych głosów oćca i braciaszka. Nic nie zwiastowało, że przybili. Jeno fala szumiała cosik, jeno wiatr powiewał... Rankiem zacząłem tracić nadzieję. Nie wrócą... Nigdy nie wrócą... Nie mogłem tego pojąć. Zaczęło się wypogadzać. Jeszcze trzy dni byliśmy na brzegu, ale już nie zbierałem skamieniałych łez bogini-płaczki, która utraciła swoje dziatki. Moje łzy padały na piasek i szybko wsiąkały. Gdy odpływaliśmy, dwóch mężczyzn musiało mnie związać i rzucić na dno łodzi. Płakałem dziecinnie, rozpaczliwie, ostatecznie... Dlaczego wypłynął? Chciał się zmierzyć z morzem? Taki był pewny siebie? A to przecież inny żywioł niż Wielka Rzeka. Mięcek! Co powiem maci? Nie uczciliśmy pochówkiem ich ciał. Czy w szarych falach Bałtyku znajdą pokój należny im w nawi — miejscu pobytu zmarłych? Tajemnie rzuciłem do wody moją wieczerzę, by choć trochę posilili się. Moja mać najmilejsza! Ostała bez żywiciela. Będę ją opatrywał i dbał, aby nie zaznała głodu i zła. Będę łowić dla niej rybę. Ogarnęła mnie tęsknota. Woda kolebała łódź. Pomagałem wiosłować. Wolin minęliśmy nocą i weszliśmy do zalewu. W Szczecinie wymieniliśmy część zdobyczy na narzędzia orne i łowieckie. Posiadałem dużo jantaru, bo choć nie zbierałem do końca, część oćca i brata przypadała na mnie. Nabyłem dla maci płaty sukna i pawłoki, dla braci sprężyste łuki, ościenie i haki żelazne. Radość z kupna zaćmiła wieść, że pięć wąskich i śmigłych drakkarów o wysokich dziobach wpłynęło do Wielkiej Rzeki. Próbowali zająć Szczecin, ale czujna stróża na czas ostrzegła mieszkańców. Zdołano podnieść mosty i zamknąć bramy. Wikingowie szukali łatwego łupu. Oblę- 122 żenię grodu, długotrwałe i niepewne, ostrzegłoby ludność dalej osiedloną. Toteż nie zatrzymywali się długo przy Szczecinie, jeno postawili żagle, a podniósłszy wiosła, jako że wiatr był pomyślny, sunęli jak złowrogie zjawy w głąb rzeki. Serce mi się ścisnęło z trwogi. Miałem nadzieję, że nie trafią do Zawodzia. Niepokój ogarnął także moich towarzyszy. Płynęliśmy szybko, ale ostrożnie, trzymając się zarośniętego brzegu rzeki. Jeden z naszych, o sokolim wzroku siedział w pierwszej łodzi, wypatrując napastników. Spalone sioła znaczyły ich przejścia. Ckliwy zapach nie pochowanych trupów raził naszą obyczajność. Jakże znajdą swych przodków w wiecznej nawi? Prawie nie jedliśmy i nie spaliśmy. Nie czekałem, aż opłynie-my ostrów i wejdziemy do Małej Rzeki. Przebrnąłem przez zaporę i walcząc z wartkim nurtem, dobiłem do brzegu. Nie było Zawodzia! Głodne psy pilnowały pustych dołów z resztkami nadpalonych bierwion. Stergłem. Nie wypowiem, jaka kaźń musiała mieć miejsce... Trupy maci, braci i innych... Widok ten tkwić będzie w mej pamięci zawsze. Siadłem na ziemi i wyłem nieludzko, a wraz ze mną bezdomne psy. Nadpłynęły łodzie. Mężczyźni ścięli drzewa na stos. Zepchnęli na niego szczątki. Zapłonął. Nie było popisów siły i walki. Nie było tańców i pieśni obrzędowych. W milczeniu zebraliśmy prochy i usypaliśmy jedną mogiłę. Obcy rozjechali się. Zawodzianie ostali. Tam, gdzie kto stał, siadał i zasypiał z utrudzenia. Dalsze dni przebyłem jak we śnie. Łowiliśmy ryby i piekliśmy w popiele. Porządkowaliśmy sioło pod nową zabudowę. W dole po naszej półziemiance postawiłem szałas. Nie chronił mnie zupełnie przed deszczem, ale miałem kąt, gdzie zaszywałem się jak ranne zwierzę. Rozmyślałem. Srogą dolę spuścili na mnie bogowie. Nie do udźwignięcia ciężar na mój grzbiet. Byłem jeszcze pacholęciem. Jedyne chwile ukojenia niosła Rzeka. Szło lato i coraz więcej czasu spędzałem na wodzie. Ani na chwilę nie opuszczała mnie myśl, że muszę pomścić śmierć matki i braci. Zostać wojem, zabić zbójów i rabusiów. Być najtęższym i najdzielniejszym. Siedzę na ogromnym koniu w błyszczącej zbroi, a zwiewne pióra zdobią mój szłom. Niechby mnie mać ujrzała. Klaskałaby w dłonie i wołała: Synku mój chrobry! Dzielny junaku! Mój jesteś! Alboli na wielgachnej nawie płynę, a tu wikingowie prują 123 wodę drakkarami. Ja uderzam w nich żelaznym dziobem, rozbijam, wycinam i każdy idzie pod wodę, na próżno miłosierdzia upatrując. Mać stoi za mną i mówi: Strudzonyś, synaczku, spocznij! Dość pomsty! Łeb pękał mi od myśli i tylko nadpływająca ryba odrywała mnie od majaków. Tymczasem wzniesiono nowe chaty. Mężczyźni wyruszali po kobiety. Postanowili wedrzeć się jak najdalej na ziemie Wkrzan i Reczan aż do Haweli. Kobiety piorące szmaty w rzece to łatwy łup. Gdy przepływali Odrą na drugi brzeg, ja wyruszałem przesieką puszczańską do Pyrzyc. Nie opowiem ci, Słowiano, jak żegnałem się z Wielką Rzeką. Nie rzeknę, jak bałem się ciemnej, długiej drogi! Jantar związałem w tobołek, jak również dary przywiezione ze Szczecina i suszoną rybę. Skóry zarzuciłem na plecy. Obuwie z łyka było słabe i zdarło mi się szybko, więc szedłem prawie boso. Bałem się, że nadepnę na żmiję, albo na innego gada. Głodny i sterany doszedłem do głównej drogi. Nie wiedziałem, w którą stronę wiedzie trakt do Pyrzyc. Siadłem na skraju. Byłem bardzo zmęczony i nie chciało mi się szukać źródełka, chociaż paliło mnie pragnienie. Pewnie bym sczezł przy gościńcu, ale nazajutrz nadjechali dru- żynniki księcia Zbysława. Ciągnęli z Cedynii do grodziszcza. Wsadzili mnie na luzaka i dali podpłomyk. Nigdy nie jechałem na koniu, toteż z trudem utrzymywałem się na grzbiecie. Na noclegu zsunąłem się wprost na ziemię, nieprzytomny z bólu i zmęczenia. Młodzi wojowie rechotali z uciechy, że taki cherlawiec chce zostać pancernikiem. Leży na ziemi, miast o konika zadbać: nakarmić, napoić, wytrzeć. Wstałem, każda kosteczka drżała we mnie. Księcia Zbysława napotkaliśmy, jak wracał z polowania. Nie różnił się od wojów, jeno skórzany kaftan zdobny miał łańcuchem z wisiorem, przedstawiającym ognistego smoka. Kniaź nie był podobny do swego znaku. Odznaczał się łagodnością i dobrocią, a jak się później przekonałem — niedbalstwem. Zdziwił się, że taki mizerak jak ja chce zostać wojem. Przydał mnie do pomocy w warzeniu strawy dla drużynników. Całe dnie musiałem imać się żaren, by mleć ziarno. Potrzeba było dużo mąki, a kręcenie kamienia przerastało moje siły. Dopiero' gdy trochę podrosłem i zmężniałem, zacząłem dawać sobie radę. Spyży mieliśmy w bród. Bogata była okolica pyrzycka. Niwa płodna, czarnoziem- 124 na, w lasach obfitość zwierzyny, w jeziorze Miedwie pełno ryb. Nie ciągnęło mnie jak ongiś nad wodę. Tęskniłem do Wielkiej Rzeki i ją chowałem w sercu. Lata mijały, a nie zabyłem, żeby do wojów przystać. Chowałem sobie źrebię, którego mać padła na polowaniu, przebita rogiem tura. Dałem za nie wojowi garść jantaru. Opatrywałem je i karmiłem, aż przywiązało się do mnie jak pies. Gdy ukończyłem szesnaście lat, uprosiłem Zbysława, by mnie przydał do drużyny. W darze złożyłem płaty sukna i pawło-ki dla niego i księżnej. Dwa lata służyłem wojom, wprawiając się w toczeniu koniem, w strzelaniu z łuku, w rzucaniu oszczepem. Po roku machałem niezgorzej mieczem. Wonczas zabierali mnie na polowanie. Biłem sarny, rysie i dziki. Zimą zasadzaliśmy się na wilki. Kopaliśmy doły, stawialiśmy słopce, ale najczęściej walczyliśmy z nimi wręcz. Ubiłem własnoręcznie basiora, od którego kłów mam blizny na ramieniu. Uznano, że mogę zostać drużynnikiem. Jakoż narządzano wyprawę wojenną. Polanie coraz bardziej najeżdżali nasze ziemie. Ziemomysł ciągnął dorzeczami Brdy, Gwdy, Drawy i Odry na północ, by się przedrzeć do morza. To wchodził z naszym księciem w układy, to bił jego ludzi i zajmował grody. Zbysław sprzymierzył się z plemionami pomorskimi,, by stawić czoło upartemu przeciwnikowi. Nie miałem złości do Polan. Wolałbym wyprawić się przeciw wikingom i wznosić zasadzki na Wielkiej Rzece. Nie zabyłem, że przyrzekłem wróżdę na zabójcach. Już to mać i bratki wypatrywali z nawi, kiedy ich pomszczę. Rad nierad kwapiłem się jednak, by wszystko do walki było przygotowane. Szła wiosna wielkimi krokami, gdy wywiadowcy donieśli, że Ziemomysł sięgnął już Lubuszy i kieruje się na Cedynię. Poczyniliśmy doły zasadzkowe i zasieki na przejściach leśnych. Siły mieliśmy duże i mogliśmy stawić skuteczny opór Polanom, ale Zbysław zaniedbał wiele spraw. Nie obsadził wszystkich dróg zwiadowcami, ani nie zadbał o schwytanie języka. Ufny w swe siły szedł naprzód. Na nocleg zatrzymaliśmy się w siole Kiesie nad małą rzeczką. Oczy mieliśmy zwrócone na południe. Drzemaliśmy przy ogniskach, przeczuwając rychłe starcie. Kończyliśmy poranną polewkę i zbieraliśmy się do zwinięcia stanu, gdy od północnej strony zawarczały kamyki z proc i zaświstały strzały. Zza zasłony lasu ukazał się oddział zbrojnych jeźdźców. Przez zaskoczenie 125 wzięli nad nami górę. Skupiliśmy się koło wozów, broniąc się zaciekle, ale już nie lada szkody poczynili w naszych i coraz to jakiś woj walił się na łeb, nie zdążywszy chwycić broni. Krew pluskała z ran. Jednego z moich towarzyszy ogarnął taki gniew, że na oślep parł do przodu, aż go pancernik zaciukał, natarłszy koniem. Krzyk i chrzęst był tak donośny, że nie było słychać wrzasku Zbysława. Pewnikiem wołał, by się kupić wokół niego. Ale przedzierać się przez wał wrogów, to bieżyć na pewną śmierć. Cieśnia zrobiła się wielka, bo parli na nas tęgo i nie dawali odpoczynku. Już nam ręce od machania mieczem mdlały, a pot zalewał czoło. Wyschłe gardziele z trudem chwytały powietrze. Nie było gdzie się cofać, a naszych ciągle ubywało. Chyba koło południa padłem na ziemię. Nie byłem ranny, jeno zaniemogłem z wielkiego utrudzenia. Wlazłem pod wóz i przeczoł-gałem się na drugą stronę. Nasi pojedynczo czmychali w stronę lasu, a Polanie ścigali ich, chwytając w pętle, lub śmierć zadając. Pomyślałem o ucieczce. Przesuwałem się na czworakach między trupami ludzkimi i końskimi a porzuconą zbroją. Potem podniosłem się i zacząłem biec. Koło lasu poczułem okropny ból w nodze. Coś trzasnęło. Maczuga Polanina trafiła mnie w nogę. Zaryczałem. Nim padłem, pętla oplotła mi szyję. Byłem jeńcem. Woj Ziemo-mysła pociągnął mnie w miejsce, gdzie zbierano niewolników. Trzymałem kurczowo rzemień rękoma, by się me udusić. Bitwa nie trwała już długo. Zbysław się poddał. Klęska kosztowała go wiele ziem i skattu: jantaru, złotych i srebrnych naczyń, żelaznych zbroi i brązowych ozdób. Ziemomysł mądrze wykorzystał zwycięstwo. Wydał swoją jedenastoletnią córę za znacznego władykę pomorskiego, sprzymierzeńca Zbysława. W ten sposób zyskał wpływy na ziemie północne. Mężem, który mnie porwał, był Lestko. Związałem nogę w drewienka i przebyłem krwawą drogę do Gnezna. Opierałem się na kijach, ciągnąc kikut w bólu i męce. Padałem bezsilny i znów podnosiłem się ze strachu, by mnie nie dobili. Wreszcie na dzień drogi do Gnezna Lestek przerzucił mnie przez konia. Stergnąłem i nie wiem, jak dobiliśmy do grodu. Wiedma zestawiła mi nogę, ale kości źle się zrosły i zostałem kaleką. Przez długi czas trapiła mnie gorączka, alem wyzdrowiał, bo byłem młody i silny. Kulawy 126 rab jest lepszy od sprawnonogiego, bo nie ucieknie. Wypalono mi klejmo. Dziesięć roków niewolnictwa. Przybyliśmy na Driany. Tu pilnowano mnie mniej. Odbieżałbym jak Boleń, rab Wojbora. Poszedłbym na Wielką Rzekę i zamyślał, jak pomścić się na wikingach. Choćby jednego ubić. Iść na Wolin? Zastawić Rzekę, by drakkary nie mogły wpłynąć na nią? Ale jak? Wielka Rzeka rozlewna jest i szeroka. Zrobić zasadzkę na odnodze, ogłosiwszy, że znajduje się tam bogate sioło? Odra — mój dom! Ona dałaby mi siłę do spełnienia pomsty. Uciekłbym, nawet gdyby mieli mnie zaciukać. Obaczyłem cię, Słowiano, jak szłaś do lasu. Byłaś smutna... Dopiero gdy przenieśliśmy się na Konin, usłyszałem twój śmiech. Lestek był dla ciebie dobry. Ale Wojbor? Chciałem cię bronić. Nienawidzę tego woja, podobnego do wikinga. Zabiję go kiedyś, albo on mnie. Ale dopóki żyw jestem, nie ukrzywdzi cię. Poczekamy wiosny, Słowiano. Pójdziemy do moich stron i osiądziemy w Zawodziu. Zbuduję dom. Mam niwę po dziadach. Obsieję ją. Odra da nam rybę. Zabierzemy Niemoja. Zabezpieczymy się przed wikingami. Przyjdzie dzień, kiedy spełnię wróżdę. Nikt nas tam nie znajdzie, nikto nie uwidzi... Zobaczę Wielką Rzekę... Słowiana potrząsnęła przecząco głową. Nie ujdzie z tej ziemi. Tu jej dom. Tu jej radość i smutek. Nie odpowiedziała nic. Radyn był wzruszony wspomnieniami. Współczuła mu, że tyle w życiu przemógł. Pytała jeszcze o to i o owo. Odpowiadał niechętnie. Była już późna noc, gdy poszli spać. Śniła o okrutnych i srogich bojach na korabiach wałami wód pchanych... Ocknęła się. Długo nie mogła się uspokoić. Gdzieś tam może giną mężowie, niewiasty i dziecka. Dlaczego? Dlaczego? Nazajutrz Słowiana zszywała czecheł ze skóry, gdy Radyn przy-bieżał do izby. Kopał jamę-schowek na zboczu skarpy i trafił na nieznane dzięgi. Pokazywał dwa złote krążki. Na jednej stronie widniała głowa mężczyzny, a na drugiej niezrozumiałe znaki. Znalazł też siekierki z brązu, a głębiej resztki szkieletów ludzkich. Bał się kopać dłużej, bo mógłby zgniewać uśpione dusze zmarłych. Dawno musiały spoczywać w ziemi, gdyż kosteczki były silnie spróchniałe. Żalnik to z początków czasów — nic innego. Zali mogą wziąć dzięgi tam znalezione? Słowiana radziła, by zwrócić je ze- 127 włokom i na ich pomstę się nie narażać. Nie zgniewać ich. Dziwili się wykopalisku. Jacyś ludzie osiedleni byli dawnymi czasy na ich Koninie. Co robili? Polowali? Łowili ryby? Czyli chaty mieli, czy ziemianki? Nie wiadomo. Żertwę trzeba złożyć, by ich przychylność uzyskać. Pogwarzali, gdy usłyszeli obce odgłosy. Radyn wypadł z izby. Skrzyp kroków po lodzie na rzece. Po skarpie wspinał się człowiek. Dojrzał dym, wylatujący przez Lestkowy komin. Radyn wyjrzał zza węgła. Wojbor! Zatrząsł się cały i padł na ziemię, aby nie być widzialnym. U wrót stała Słowiana z okszą w dłoni. — Tako to mnie witasz? Z toporem? — przybysz zaśmiał się złośliwie. — Myślałem, że czulsza jesteś, gładka białogłowo! Usunęła się i wpuściła go do środka. Zawżdy to gość. Wojbor uczcił ogień. Zrzucił wierzchnią narzutę ze skór i odpiął miecz. Czapę powiesił na kołku. Siadł na ławie. Słowiana stała przy ogniu, nie odzywając się i nie patrząc nań. — Na polowanie wyszedłem o świcie, alem tu skierował moje kroki. Zali Lestek cię odbieżał? Prawdali to? Trapisz się, czy się Radynem pocieszasz? Dostanę jeszcze tego płochliwego capa, tego kulawego gidę. Skrył się za chatę. Widniał ślad na śniegu, chociaż ledwo ziemia zaprószona. Nie zemknie mi nigdzie! — Znów się krzywo uśmiechnął. — Mierzi mnie myślenie o nim. Wolę ciebie widzieć, choć twarz masz schowaną. Głodnym. Nie ugościsz mnie? Z wolna ruszyła stawiać misę z dziczyzną, podpłomyki i bób. Sięgnęła po sycony miód. Nalała kubek. Przysunęła gościowi. Wszystko to robiła obchodząc go z daleka. Nogi jej drżały. Wydawało się, że Wojbor swą potężną postacią zajmuje całą izbę. Snuła się blisko ścian. Patrzył na nią drapieżnie, a jej widoczny strach podniecał go coraz bardziej. Wyładniała. Cera pojaśniała, długie rzęsy zakrywały duże, zielone oczy. Pod ciasnochą rysowało się pulchne, dorodne ciało. Spojrzenie jego pociemniało. Wyciągnął ręce i próbował ją chwycić. Umknęła. — Jedz, Wojbor! — rzekła drżącym głosem. Smakowało mu, więc dokładał do misy. Obgryzł kości i wyssał szpik. Popił miodem. Obtarł gębę rękawem i rozwalił się szeroko na ławie. Słowiana wzięła dziecko na rękę, by małym osłonić się przed napaścią. — Otrok czy dziewka? — zapytał. 128 — Otrok! — odpowiedziała cicho. Wstał i nachylił się nad małym. Otworzył usta, aby coś rzec, ale zamknął je bez słowa. Poprowadził ją, gdzie płonęło łuczywo. Niemój patrzył na niego brązowymi ślipkami, krzywiąc uciesznie twarzyczkę. Był bezpieczny w ramionach maci, ale ten obcy cień wyglądał groźnie... Nie mógł się zdecydować: zapłakać czy nie? — Odwiń dziecko! — zarządził Wojbor. Zatrwożyła się. Położyła małego na stolnicy i zrzuciła płachetki. — Odwróć! — bał się wziąć kruche stworzonko w swe twarde dłonie. Na lewej łopatce Niemoja widniało małe, podłużne znamię. — To mój syn! — wyciągnął ręce po chłopca, który teraz roz-wrzeszczał się ze strachu. Słowiana wzięła dziecko i przytuliła do siebie. Siadła przy ogniu, odwrócona od gościa. Zaczęła karmić małego. Pomału uciszał się, chociaż jeszcze od czasu do czasu siorbnął żałośnie. — Czy Lestek wie, że to nie jego syn? — Nie wiem. Nigdy nic nie mówił. Uznał go za swego! Stanął z boku i patrzył na pochyloną głowę kobiety, uśmiechającej się do syna i szepczącej uspokajające słowa. Podtrzymywała ręką białą, pełną pierś, by sutka nie usuwała się małemu z ust. Znowu poczuł napływającą żądzę. Miał wiele niewiast, ale żadnej nie pragnął tak, jak Słowiany. Na jej widok coś drżało w nim przemożnie. Urodziła mu syna! Wziąć ją do Gnezna? Osadzić z Władkiem na Drianach? Zostawić tu na Koninie z tym obmierzłym rabem? Siadł, by przemyśleć tę sprawę. Kobieta położyła małego do kosza. Syty zamykał oczka i pogrążał się w słodkim, śnie. Wojbor podszedł do Słowiany i zsunął jej zawicie z głowy. Żachnęła się. Jasne włosy rozsypały się wokół jej twarzy. Podniosła; ramiona, by je uchwycić i spleść. Doszedł go zapach jej ciepłego ciała. Uchwycił ją niezręcznie wpół. Krzyknęła i zaczęła się wyrywać. Ciągnął ją w stronę łoża. Upadła, wyślizgnąwszy mu się z rąk. Ukląkł przy niej, a potem przyparł ją do ziemi. Broniła się coraz słabiej. Właśnie szukał ręką jej uda, gdy nagle poczuła, że zsuwa się z niej bezwładnie. Stęknęła. Jednocześnie usłyszała przeraźliwy krzyk. Uniosła powieki i odwróciła głowę. Wysadzone z bólu oczy Wojbora. W kącikach ust ukazała się krew, spływająca coraz 9 Słowiana 129 obficiej na ziemię. Ciało mężczyzny wyprężyło się. Charczał. Ogarnęła ją słabość. Stergnęła. Gdy się ocknęła, zobaczyła pochylającego się nad nią Hadyna. W ręku trzymał sztylet ze śladami krwi. Obok leżał zabity. Podniosła ręce do twarzy i poczuła, że policzek ma zakrwawiony. Ciecz krzepła już. Zapłakała gorzko i rozpaczliwie. Radyn pomógł jej usiąść. Przyniósł misę z wodą i obrus. Chciał ją obmyć, ale odtrąciła go. Podniosła się chlipiąc. Chwiała się na nogach. Spłukiwała krew, ból, nieszczęście. Radyn stał niemy. Wszak przybył na jej krzyk. Uratował ją od sromoty, a ona... -— Słowiano! — Nie gadaj do mnie! Odejdź! Weź go stąd! Weź go... Nie śmiała spojrzeć na leżącego. Straszliwe wspomnienie twarzy umierającego budziło w niej grozę. Jednocześnie Radyn stał się jej niemiły. Dziwiła się dawnym swoim uniesieniom. Żgnął go w plecy... I to nie raz... Gdy wyciągał Wojbora za nogi, powiedziała: — Owiń mu głowę szmatą! Długo trwało, nim powrócił. Siadł przy ognisku. Nie pytała, co zrobił z trupem. Położyła się, ale nie spała, jeno trwała w odrętwieniu. Radyn patrzył w ogień. Gdy napięcie zelżało, zdał sobie sprawę, co się stało. Poczuł niepokój, Co będzie, jak Wojbor nie wróci na Driany? Będą go poszukiwać. Domyśla się, że zginął na Koninie. Czeka go kaźń. Przeklęstwo nad nim. Utracił oćca, mać, braci. Został sam. Zabrano go w jęctwo. Ninie jest zabójcą... Ukamienują go, albo spalą żywcem. Gdzie szukać ratunku? Co zdziałać? Ogarnęła go bezradność i dziwne zmęczenie... Głowę pochylił na piersi. Zapadł w twardy sen. Nie słyszał, jak Słowiana podniosła się i rozdmuchała ogień. Ze-skrobywała z klepiska nasiąkła krwią ziemię. Zasypała miejsca białym piaskiem. Widząc, że Radyn się ocknął, kazała mu schować czecheł i miecz Wojbora. Mówiła spokojnie i cicho, jeno zaczerwienione oczy świadczyły, że płakała. Dźwignął się ciężko. Chciało mu się jeść, ale nie rzekł nic i wyszedł z naręczem. Słowiana nago- towała bryi i zajęła się dzieckiem. Radyn zbierał się do ucieczki, ale odkładał ją z dnia na dzień. Ciągle miał jeszcze coś do zrobienia. Było mu ciężko. Tu znalazł 130 przyjaźń i miłość. Wznosił dom, otoczył go grodzią. Orał i siał pole. Lestek zaginął i on był gospodarzem na Koninie. Miał kobietę. Choć tobół leżał gotowy, ociągał się. Słowiana milczała. Chwytała się tej i owej roboty, ale wszystko leciało jej z rąk. Najchętniej bawiła dziecko. Przytulała synka do serca, jakby chcąc go uchronić przed burzą. Trzeciego dnia rankiem posłyszeli dalekie szczekanie psów i nawoływania ludzi. Drianowie szukali Wojbora. — Leć na Złotą Górę! — zlitowała się na widok pobladłej twarzy i przerażonych oczu Radyna. Mówiła spokojnie, ale nie miała spokoju w duszy. Drżała wewnętrznie. Patrzyła, jak kuśtykał pospiesznie w stronę Ulgi i Zalewu. Znikł w dębince. Opuściwszy lodową powłokę przybrzeża, tropiciele wdrapywali się na skarpę. Przodem szedł Władko, a za nim z dziesięciu chłopa. — Trzech ze mną do izby! — wskazał ręką na Siemirada, Przemka i Wisława. — Reszta przeszukać okolicę. Gdy weszli do izby, nakazał Słowianie: — Siadaj! Zajął miejsce naprzeciw niej i wparł się w nią srogim wzrokiem. — Był tu Wojbor? — Nie... nie... — rzekła niepewnie. — Gdzie on? — Nie wiem... ja... — zająknęła się. — Nie wiem. Podniosła oczy, lecz nie na Władka tylko w bok. O Nyjo! Na kołku wisiała czapa Wojbora. Kryjąc przerażenie szybko spuściła oczy. Coś jednak ją zmusiło, by spojrzeć jeszcze raz. Siemirad stał w tym miejscu i zakrywał czapę swoją postacią. Czujny Władko obejrzał się także, ale zobaczył tylko młodego druha. Odetchnęła. Czy Siemirad umyślnie zakrył ślad bytności Wojbora w chacie? Czy stanął przypadkiem? Starosta coś do niej mówił, ale nie słyszała. — Nie... nie... — powtarzała bezwiednie. — Widziałaś Wojbora? — Stary nie ustępował. Przed oczyma stanęła jej straszna twarz umierającego. Krew spływała mu z warg. — Krew... krew... — zamamrotała. »• 131 — Co krew? Jaka krew? — uderzył ją w twarz. — Gadaj, poć-piego! Uderzenie sprawiło, że oprzytomniała. Mało brakowało, a wyznałaby prawdę. Nie uwierzyliby, że nie miała z zabójstwem nic wspólnego. Syn! Musi ratować jego i siebie. Oczy trzymała spuszczone, by nie poznał jej myśli. Bożan też ją bił. Znienawidziła go za to. — Krew macie w oczach. Chcecie mnie ubić? — szepnęła. — Gdzie Radyn? — Był co dopiero. Nie wiem, gdzie on. — Poczuła się pewniej. Byle nie pytał o Wojbora. — Przemko, niech przyprowadzą Radyna. Nastało milczenie. Siłą powstrzymywała się, by nie patrzeć, czy Siemirad przykrywa czapę Wojbora. Władko podniósł się i wtedy ośmieliła się spojrzeć. Czapy nie było, a stróżny stał gdzie indziej. Miał ją zatkniętą za pasem, obróconą włosem do środka. Nie patrzył na niewiastę. — Nie ma Radyna! — Przemko wszedł do izby. — Śnieg mały, ziemia jeno poprószona, wiatr przegania płatki, śladów nie znać. — Wziąć psy i tropić. Wyszedł sam, aby zarządzić. Podzielił mężczyzn na grupy. Sześciu poszło w górę rzeki, a z nimi Siemirad. Reszta ruszyła z Przemkiem na południe. — Kto znajdzie ślady, da mi znać! Słowiana została z groźnym starcem. Na szczęście mały zaczął gaworzyć. Podeszła do kosza i wyjęła Niemoja. Kołysała go w ramionach. — Otrok czy dziewka? — zapytał. Tak samo pytał Wojbor. — Otrok! Stary spojrzał na dziecko, otworzył usta, aby coś rzec i zamknął je. Przez długą chwilę patrzył w ciemne oczka Niemoja. — Wojbor dzieckiem był... — nie dokończył. Czy zaczął coś podejrzewać? Pokazać mu znamię? Nie, chyba nie! Jeno wtedy, gdyby chciał dziecku zrobić krzywdę. — Zjecie co? — zapytała, by przerwać niemiły nastrój. — Napiłbym się! Nie zdążył. Właśnie przybieżał jeden z ludzi i doniósł, że za Ulgą znaleźli ślad kulawego na płachetku śniegu. Szedł na wschód. 132 Stary zerwał się i wybiegł. Był jeszcze żwawy i nadążał za młodymi. Psy dopadły Radyna w połowie góry. Oparł się o drzewo, ciężko dysząc. Był bardzo zmęczony. Tobołu jednak nie popuścił. Wyciągnął suszoną rybę. — Zalas! Zalas! Czarny! Wilczek! — wołał na psy. Rzucił jedzenie. Psy stanęły ogłupiałe. Toż to swój. Z Driany. Wołał je po imieniu, dał żarcie. Porwały się do ryby. W dalszym ciągu nawoływał je i wabił. Nie byłoby dla niego ratunku, gdyby rzuciły się nań. Wypoczywał. Potem ruszył dalej. Bał się, aby go pościg nie dogonił. Psy biegły za nim, lecz nie szczekały. Gon się skończył. Mimo to Radyn kusztykał tak szybko, jak mógł. Spocił się. Był już u szczytu, gdy usłyszał za sobą ludzkie pokrzykiwanie. Wiedzieli, dokąd zmierza i nie zmylili szlaku, mimo że psy umilkły. Ku własnemu zadziwieniu obaczyU, że towarzyszą one uciekinierowi bez złych zamiarów. Zaczęli szczuć. Radyn ostatnim wysiłkiem przerzucił ciało przez kamienny krąg kątyny. Był ocalony. Pod opieką Światowida nikt go nie tknie, ale nieco niepokoju pozostało mu w sercu. Ludzie dotarli do ogrodzenia. Bali się je przekroczyć, by bóg ich nie poraził. Władko przechylił się przez grodź i zapytał: — Radynie! Czy Wojbor żyje? Rab zaprzeczył ruchem głowy. — Czy ty go zabiłeś? Nie dał żadnego znaku i nie odpowiedział. Dwaj kapłani wyszli z chaty i dążyli do przybyłych. Radyn klęknął, pochylił głowę i prosił o ochronę w świętym miejscu. Ludzie Władkowi pokrzykiwali, że to zbrodzień i należy go wydać. Kapłani podnieśli ręce, by się uciszyli, a Mirosław rzekł: — Pobożny żertca Swiętosław słabuje, a my pełnimy w zastępstwie służbę bogom. Ninie starym obyczajem już od początków dawnych jest, że człowiek, szukający ochrony w kręgu boga Światowida, uzyszcze ją i nie będzie wydany. Chyba że sam opuści kątynę. Jeśli jego serce skażone jest zabójstwem lubo innym złym czynem, zaiste, sam bóg go osądzi i karę wymierzy. Ale jeśli zechce, łaskę mu okaże... — Rab on, a nie wolny kmieć! — przerwał któryś szorstko. 133 — Rab nie rab, człowiekiem jest jako i my — odpowiedział Mirosław surowo. — Tedy idźcie i ostawcie święte miejsce w pokoju. Poczęli się naradzać. Zostawić stróżnych przy kątynie i pilnować Radyna, możeli wyjdzie z kręgu? Jeśliby zamyślił ucieczkę do swoich; w drodze go pochwycą! Ale na umyczkę zima zła pora, chyba ruszy z wiosną, gdy podeschnie. Wtedy trzeba go mieć na oku. Pozdrowili żertców, obiecali ofiarę dla bogów i odeszli. Radyn odetchnął. Kapłani powiedli go do chaty. Stanęli przy łożu Swięto-sława i opowiedzieli, co się wydarzyło. Stary nic zrazu nie rzekł, jeno patrzył przenikliwie na zbiega. Mirosław chciał zabrać Radyna do swojej izdebki, ale żertca nakazał, by został z nim. — Ależ to zbój! — sprzeciwili się młodzi. — Mnie będzie posługiwał! Wy macie dość chędożenia przy bogach, a i w gospodarstwie wiele jest starunku... Nie powiedzieli nic więcej, jeno byli mu posłuszni. Wyszli. Radyn podszedł do łoża, ukląkł i ucałował zżółkła dłoń, leżącą bezwładnie na skórze. Swiętosław uśmiechnął się. Ułomna jest natura ludzka. Zło pomieszane z dobrem. Widno bogowie tak chcą. A gdy zechcą, dobro przeważy zło... Pogoń wróciła z niczym do chaty Słowiany. Już i ci, którzy poszli w inne strony, także przybyli. Siemirad znalazł czapę Wojbora w sitowiu górnej Istwarty. Żadnych innych śladów nie odczytano. Czyżby Czarnobóg lubo Smętek porwał go do nawi? A może wiły wciągnęły go do wody? Kiedy lód na rzece! Nie wszędzie. Na środku, gdzie nurt wartki, widoczne oparzeliny. Już nie byli tacy pewni, że Radyn zabił Wojbora. Chuchrak dałby radę wdałemu i silnemu wojowi? Może cosik widział i strach 134 01U mówić? Władko nakazał poszukiwania od miejsca, gdzie znaleziono czapę nazajutrz od samego świtania. Tropiący byli głodni i spragnieni. Zarzezali prosię i piekli nad ogniem. Słowiana dała kaszę i bób. Ostatnie jej zapasy. Dziesięciu chłopów! Żarli półsurowe mięso i popijali wodą. Słowiana krzątała się przy podawaniu posiłku. Na koniec podała piwo. Nie patrzyła na Władka. Nie była pewna siebie. Ale obawy przeważył żal za prosięciem. Zapowiadało się na swarnego wieprzka. Taka strata! Kiedy maciorka się znów oprosi? A jak trzeba będzie ją ubić w czasie zimy? Nie do pomyślenia! Lepiej korą się żywić! Tymczasem mężczyźni najedli się, napili i szykowali spanie. Owijali się w skóry i kładli na ziemi, gdzie kto mógł: w chacie i w łaźni. Pogadywali jeszcze o Wojborze. A może żyje, tylko wypuścił się daleko? Nie, nie! Wróciłby! Nie jest przecież otrokiem bezumnym, ale mężem i wojem! Jeden po drugim zasypiali, dając o tym znać pochrapywaniem. Słowiana długo nie mogła zasnąć. Wzięła synaczka do łoża i tuliła go w ramionach. Jeszcze było ciemno, a Władko już budził towarzyszy. Przejedli resztki i wyszli na dwór. Świtało, gdy schodzHi ku rzece. Słowiana chędożyła izbę, karmiła dziecko, szyła czecheł, ale ciągle nadsłuchiwała, czy nie idą. Dopiero pod wieczór powracali na Driany. Wychyliła się zza drzewa. Wlekli się wolno, bardzo wyczerpani, że nawet psy pospuszczały łby. Nie zatrzymywali się. Widoczne jednak było, że stracili nadzieję znalezienia Wojbora. Słowiana przypuszczała, że Radyn pochował woja w starym pogrzebisku, gdzie leżały dzięgi. Poszła w krzewy. Nie było widać, aby ziemia była ruszana. Posypał ją zeschłymi liśćmi i suchą trawą. Wojbor spoczywał z dawnymi przodkami. Postanowiła złożyć obiadę, aby duch nie cierpiał mąk głodu i pragnienia. Gdy Niemój dorośnie, powie mu, kto był jego ojcem. Wtedy sam dbać będzie o grób, a potem jego synowie i synowie synów. Rzuciła parę glonek w krzaki. Nie czuła już żalu do Wojbora. Niech podje, nieboraczek! Gdy wróciła do chaty, uświadomiła sobie, że jest samotna. Wokół żywej duszy. Siadła ciężko na ławie. Nigdy spokoju, nigdy nadziei! Wieczne cierpienia! Wieczna troska o dzień jutrzejszy. Wieczne zabieganie. Co będzie, gdy zbraknie jej drewek na opał? Czy 135 ośmieli się wyjść za ogrodzenie? A czy grodź ustrzeże przed dzikimi zwierzami? Krowę, cielę i maciorkę musi wprowadzić do izby, gdzie już kury gospodarzą. Skrzynię, staciwa i stępę zsunie w jeden kąt. Zapaskudzi izbę smrodem i gnojem, ale nie narazi bydła i maciory na marznięcie, gdy paszy skąpo. Nie może troskać się zbytnio! Nie może osłabnąć! Musi wychować syneczka. Musi przetrwać zimę. Dni popłynęły Słowianie pracowicie i jednostajnie. W połowie stycznia spadł duży śnieg i luty mróz ścisnął ziemię. Któregoś jasnego dnia przybyli Siemirad ze Stankiem. Przywieźli na sankach spyżę: kaszę, ziarno, miód. Jaga pytała, czy Słowiana wróci na Driany. Starosta Władko zezwolił, by wzięła w posiadanie chatę pod lasem. Nie, nie wróci. Zostanie na Koninie. Poczeka do wiosny. Słowiana była ciekawa, czy ktoś doniósł o Lestku? Nie, nic nie wiadomo, czy żywię, zali pomarł. W sprawie Wojbora Siemirad gadał, że w czasie szukania znaleźli plamy krwi koło górki Glinki, opluśnięte i połamane krzewy, jakby po walce. Nie wiadomo, kto zostawił ślady: zwierzę czy człowiek. Nie wytropili. Mówiąc to nie patrzył na Słowianę, jeno w ogień. Stańko przytaknął. Ludzie bajali, że Wojbora porwał Latawiec, alboli ostrozęby Strzyga. Władko leży całymi dniami w łożu, nic nie mówiąc. Ledwo mleka się napije, jak go Jaga uprosi. Patrzy w belki i myśli. Żadne zioła mu nie pomagają, bo to nie cielesna, ale duszna choroba. Gdy odchodzili, Słowiana szepnęła: — Dzięki, Siemiradzie! Ratowałeś me życie, ale ja nie... — Dobrze, Słowiano! Nic teraz nie mów! Tak, Siemirad był najlepszym przyjacielem Lestka i jej. Najlepszym druhem. Pocieszyła się nieco. Kiedyś rąbała przerębel w rzece, gdy na górze usłyszała jakieś odgłosy. Przestraszona wbiegła z okszą na skarpę. Niemoj! W zagrodzie nie było nikogo, ale przed chatą leżała upolowana sarna. Mięso! Dużo mięsa! Siady stóp szły w kierunku Ulgi. Radyn! Ucieszyła się. Jak dokazał, by wyjść z kątyny i upolować płowe zwierzę? Nie bał się wilków? Wiedział, że zasadzają się na obrzeżu puszczy. Nie bał się ludzi z Driany? Gdyby go ktoś spotkał! Jednak wkrótce przyszło jej na myśl, że bał się, straszliwie się bał, a jednak uczynił to, by ratować ją i Niemoja od głodu! 136 Przeszedł marzec i kwiecień. Słowiana wyprowadziła krówki i maciorkę do kleci. Odetchnęła. Przez całą zimę śmierdziało odorem zwierzęcym. Choć czyściła, zeskrobywała, sypała piaskiem, smród utrzymywał się przez dłuższy czas. Kończyła się pasza dla krów i żołędzie dla maciorki, więc choć trawa była niska, wypuszczała Krasulę z jej przychówkiem w ogrodzenie. Maciorka ryła ziemię, więc wiązała ją w dębince. Zwierzęta były wychudzone. Słowiana też się zmieniła. Straciła pulchność i krągłość. Buzia jej zmalała, a oczy zrobiły się większe. Uśmiechała się tylko do Niemoja, gdy z nim igrała. W pogodne dni wychodziła z małym na pole. Woda opadała i skarpa zyskiwała nowe, namokłe połatki ziemi. Ozimina dobrze przetrwała, ale niwa pod zboża jare leżała odłogiem. Słowiana ubolewała, że zarasta ona na nowo zielskiem. Gdy obeschło, kopała grządki w ogrodzie i posiewała groch, bób, rzepę i inne warzywa. Co jakiś czas spoglądała na nie obsiane zagony. Storodna ziemia dyszała pragnieniem zapłodnienia. Nie zabyła o wiosennych obrzędach. Marzanna była nieco krzywa, bo patyki słabo związała. Przybrała ją w starą szmatę, a miast włosów zawiesiła wiszary wodne. Gdy lody ruszyły, topiła Marzannę — śmierć i mór — w rzece. Mały Niemój baraszkował na przybrzeżu. Wlazł do wody na czworakach i opyplał się w mokrzy- nie. Rzuciła kukłę jak najdalej, porwała syneczka i w dyrdy pobiegła do zagrody nie oglądając się i bacząc, by się nie obalić. Nie byłoby dobrze, gdyby Marzanna wróciła i przyczepiła się do niej lub synka. Szczęśliwie wpadła do izby. Była pewna, że ugodziła śmierć i uratowała siebie, małego, żywinę i niwę. Wiosna zadomowiła się na dobre, a słońce podgrzewało niezgorzej. Słowiana zaklinała wodę. Srebrnołuska rzeka przelewała się szerokim korytem. Świeża zieleń zdobiła zarośla i drzewa. Wierzbowe baźki popielały kotkami na gałązkach. Wokół ćwierkało i tir-lało coraz więcej ptaków. Najwyżej wznosiły się wronki, wydzwaniając pieśń wiosny Dadźbogowi, który złocistym kręgiem płynął po niebie. Rozejrzała się po świecie, rada z powracającego życia, rodzącego się w ciepłych promieniach słonecznych. Wspomnienie o Wojborze przesuwało się kędyś na dno. Oczy jej zabłysły żywszą zielenią. Zdjęła zawicie i włosy otuliły jej twarz. Zrzuciła giezło. Przykryła się ramionami przed zimnem. Zsunęła trepy. Spróbo- 137 wała nogą, jak chłodna jest woda. Pochyliła się, nabrała ciecz w dłonie i skropiła swe ciało. Wzdrygnęła się. Wodo, wodo, płynąca po piasku, płynąca po mszarach, płynąca po bagnach! Dodaj memu ciału blasku. Oczyść je ze zła i brzydoty! Użycz krasy i urody! Niech oblicze me jak zorzy, niechaj włosy jako lasy, niech me ciało czysta woda ?— do rusałki upodoba». Wodo, wodo, pluszcząca po piasku... Zaklinała i boboliła przedłużając, bowiem bała się iść w zimną toń. W końcu z wrzaskiem i śmiechem szybko się zanurzyła. Wyskoczyła z rzeki i odziała się. Na miseczce leżała grudka soli. Sypnęła ją do wody: Topielce, utopki, wodniki, łamije, mamuny, świetliki! Sól wam sypię na ułagodzenie, strawy na posolenie. Nie krzywdźcie waszych sąsiadów — Z Konina i z Drianów... Zażegnała zło na nowe lato. Wracała spokojniejsza, ufniejsza i pewniejsza siebie. Którejś nocy obudziły Słowianę nieznane odgłosy. Spłoszyła się. Nadsłuchiwała. Wreszcie podniosła się i wyszła z chaty. W ręku trzymała okszę. Stanęła przy wrotach grodzi. Miesiączek posrebrzał ziemię. Na niwie orał człowiek we dwa woły. Słyszała, jak nawoływał: — A nuż, maluśkie, eee, prosto, durnie! — Kulał. Podeszła do niego. — Co ty, Radyn? Trwogi nie znasz? Z trzemu wyszedłeś? — Ba, boję się! Ale żertcy woły dali i zezwolili zejść. Mirosław sprowadził je za dnia. Jam zszedł później. Nie Iza, aby ziemia nie rodziła. Zarośnie chaszczem. — Jadło przygotuję, boś głodny. — Mam ze sobą. Jeno napoju przynieś! Podważał skiby idąc bruzdą, ale woły często schodziły ze smugu 138 i płużyca krzywo kroiła ziemię. Nawracał je z trudem. Kobieta przyniosła naparu z lipy i mięty. Chwyciła za jarzmo i prowadziła woły. Potykała się w szarości, ale robota szła lepiej i szybciej. Po-gadywali o tym i o owym. Dobrze mu w trzemie — mówił Radyn. Jeno cni się, że wyjść nie może. Przydatny jest żertcom, bo wiele uładzi w gospodarce. Swiętosław chorzał całą zimę. Jakoś przetrwał i teraz, w ciepłym słoneczku, wydobrzeje. Jeszcze bogom nie usługuje, ale patrzy, czy wszystko jest obrządzone według zwyczaju. Dobrotliwy i mądry człowiek. Takie rzeczy baja, że mdłym umem nie pojąć ich. Słowiana opowiedziała o czapie Wojbora i o postępku Siemirada. Nie wiedzą zacz, co się z wojem przydarzyło. Władko nie przestaje myśleć o wnęku. W czasie opowieści Słowiana poczuła się nagle jakoś związana z Radynem wspólną tajemnicą i niebezpieczeństwem. Nie wie, jak mu podziękować, że przyszedł zaorać niwę. Odpowiedział, że tak trzeba i jutrzejszą nocą zasieje proso i owies, jeśli uprosi ziarno u żertców. Siedli pojadać. — Słowiano, trzeba zapłodnić, bo nie wyrośnie. Przyzwoliła. Dziw, jak była chłodna i nieczuła. — Zmieniłaś się! — Ano! — odparła krótko i więcej o tym nie mówili. Cały dzień tłukła grudę i wyrównywała niwę. Radyn przybył następnej nocy z płachtą ziarna. Po zasianiu zabronował. Słowiana prowadziła woły. Siedli pojadać, lecz daleko było im do bliskości. Słońce stało wysoko, gdy ukończyli robotę. Niewiasta dziękowała. 139 —? Bratem mi jesteś, Radyn! Wracaj do kątyny i nie wychodź! Władko zawzięty i nie daruje swojego. Chorzeje, ale nie wiadomo, czy z wiosną nie wróci do zdrowia. — Dziczkę ci którejś nocy podrzucę. — Nie waż się! Niech cię bogowie chronią. Patrzyła, jak kulejąc oddala się i niknie w dębinie. Zadumała się. Jak się ułoży los tego nieszczęśnika? Gdyby Lestek był, znalazłby wyjście. Dosłyszała płacz Niemoja. Pospieszyła do ehaty. Wyniosła dziecko na pole. — Zobacz, syneczku, dla ciebie rośnie zboże! Widzisz? W początkowych dniach maja Słowiana zatkała wrota bierwionami i wyruszyła po drzewo do lasu. Małego zostawiła w izbie. Zdziwiła się, gdy po powrocie zobaczyła bierwa odsunięte. Rzuciła ciężar i wpadła do wnętrza. — Niemo j! — krzyknęła. Naraz zamarła. Na ławie siedział Lestek i trzymał otroka na kolanach. Uśmiechnął się na jej widok. — Lestek! — padła mu do nóg. Nie mogła nic więcej powiedzieć. Więc wrócił! Wrócił do domu! Nie czekała daremnie! Nie odbieżał jej! Zsunął jej zawicie z głowy i pogładził po prostych włosach. — Wytrwałaś? Pokiwała głową. Musi mu opowiedzieć, jak było jej ciężko tej zimy. Ale później... później... Teraz chce się nim nacieszyć. Spojrzała na uśmiechniętą twarz męża, na niebieskie, przyjazne oczy. — Lestek! — powtórzyła ciszej. Dobrze było wrócić do domu. Nie, nie żałował nigdy, że wziął poćpiegę za żonę. Była miła, najmilejsza! Wyciągnął z tobołka dary. Ciżemki zgrabne ze skóry, w sam raz na jej nogi, sznur jantaru — złocisty i ciężki. Wszelakie nici i żelazne igły. Radowała się szczerze z podarunków, oglądając wszystko po trzykroć, a podziwiając. Znów uklękła i ścisnęła męża za kolana. Pamiętał o niej! Nie zabył! Wstała, by zakrzątać się koło jadła. Dopiero teraz zobaczyła obcą kobietę, siedzącą w kącie na pniu. Ręce miała spętane, a twarz pochyloną na piersi. Słowiana targnął niepokój. 140 — Któż to? — spytała, wskazując na przybyłą. — Niewolna! Później ci rzekę! Daj co jeść, bom głodny! Słowiana poczuła kroplę goryczy w sercu, która zatruła jej radość z powrotu męża. Obca nie była już młódką. Miała może dwie dziesiątki i jeszcze pięć lat. Włosy o rudawym odcieniu i jasna cera wskazywały, że pochodzi z dalekich północnych krain. Siedząca spostrzegła, że Słowiana patrzy na nią, bo poczęła rzucać spod oka spojrzenia ostre i nieprzyjazne. Związanymi rękami dotykała zawieszonego na szyi naszyjnika, zakończonego srebrnym krzyżem. Słowiana musiała przyznać, że niewolna nie była brzydka. Miała w sobie coś pociągającego, mimo wyrazu wrogości, którego nie kryła. Lestek wyszedł obejrzeć gospodarstwo. Obaczył ogród porządnie uprawiony, zielone niwy oziminy, a obok zorany ugór i wypuszczające kiełki jariny. Zadziwił się. Kto zorał i zasiał? Robota była byle jaka, ale wzeszło gęsto i zdrowo. Doły do wędzenia i dymarkę zastał srodze zniszczone. Nic to. Oporządzi ją rychło. Ciągnęło go do rzeki. Wiła się szarą smugą w obramowaniu świeżej zieleni. Chmary owadów bzykały i brzęczały. Łąki i bagna roiły się od różnych żyjątek, zabieganych o byt, o potomstwo. Rozczulił się. Umiłował tę ziemię nad inne. Znana, swoja i swojska... Rodna i trudna... Krasna i miodopłynna... — Lestek, Leeestek! — wołała śpiewnie Słowiana. W jej głosie wychwytać było można czułe brzmienie. Mogła go znów nawoływać i być pewną, że jest, że przyjdzie, że go ujrzy... Usadziła go przy stolnicy, kładąc na misy, co miała najlepszego: suszone mięso i czarny podpłomyk. Zajadał jednak smakowicie, a. ona stała obok i pilnowała, by mu nie brakło. Nalała kubek syconego miodu i podsunęła mu. Ostatni dzban doczekał jego powrotu. Gdy podjadł niezgorzej, zapytała: — Jak na nią wołają? — Eadgif! — Eadgif, chodź! Dostaniesz jeść! Podeszła do niewolnej i odwiązała jej rzemienie na rękach. Kobieta nie poruszyła się. — Zna język słowiański, ale często udaje, że nie pojmuje. Pochodzi z dalekiej wyspy Brytów. Kupiłem ją na Wolinie. Tanio nabyłem, gdyż jest harda i każdy się jej chętnie pozbywa. Ciągle 141 nieugięta i wroga. Dziesięć lat przebywała na Wolinie wciąż u nowych właścicieli — wyjaśnił Lestek. Słowiana położyła misę z jedzeniem na kolanach Celtki. j — Jedz! — zachęcała. Eadgif poczęła wolno pojadać, nie dziękując i nie patrząc na obecnych. — Pole zorane i zasiane. Kto to uczynił? — pytał. — Radyn! — Wiem o zaginięciu Wojbora! Byłem na Drianach. Siemirad bajał o umyczce Radyna. Jakże to było? Siadła obok męża i rozpoczęła snuć opowieść o wydarzeniach tej zimy. Jak Wojbor przybył na Konin i chciał ją zniewolić. Radyn zabił go, a potem pochował w starym grobie dawnych przodków. Jak Dziad z ludźmi szukał śladów wnęka i uderzył ją w twarz. Łada jej pomogła, że nie rzekła prawdy i nie wydała Radyna. Jak niewolny uciekł do żertców. I o czapie Wojbora, którą schował Siemirad. Jak Radyn przybył nocą i zaorał pole wołami żertców i za ich zezwoleniem. O jej niepokoju i upiornych snach. Nie rzekła jednak nic o tym, że Wojbor rozpoznał w Niemoju własnego syna. Lestek słuchał uważnie. Zawżdy czuł, że Wojbora ciągnie do Słowiany. Przypomniał bitkę na weselu Przemka i Luby, nienawiść druha i obcość, jaką mu ostatnio okazywał. Dumny Wojbor i miłowanie. No, no! — A ty? — ośmieliła się spytać. — A ty, Lestek, gdzie bywałeś tyli czas? Nie słyszał, o co pytała. Patrzył na jej jasną twarz, na miękki zarys piersi, na skulone kolana. Położył na nich rękę. — Chodź do łoża. Zmierzcha na dworze. — A Eadgif? — Niech spocznie w sieni na wyrku. Słowiana rzuciła skóry dla niewolnej i powiedziała, żeby się kładła. Wróciła do izby i poczęła ściągać ciasnoszkę. Stanął przy niej. — A nie swadźbiłaś się z Radynem, lubo z kim innym, gdy mnie nie stało? Przestraszyła się. — Nie... nie... — wyszeptała. — Ślubuj na Nyę! — nakazał. 142 Klękła na klepisku i uchwyciła w dłoń trochę piasku. — Niech mnie Nya pokaże krostami, porazi niemocą, ześle nagłą śmierć, jeśli nie powiem prawdy. Ani Radyn, ani nikt inny nie wszedł ze mną do naszego łoża i nie spoczywał tu ze mną! — A na syna nie ślubujesz? — Jako na siebie ślubuję i najgorszych kar godnam od Nyi, kiedy zełgałam... — rumlała. Podniosła się przejęta i krasna. Stanęła w blasku poświaty idącej od ogniska. Wziął ją w ramiona i pociągnął na łoże. Przez otwarte okienko słychać było kląskanie słowika. Dopiero nazajutrz opowiedział Lestek swoje przeżycia od jesieni łońskiego roku. Po uczcie u księcia Ziemomysła spał długo, zaszyty w jakiejś obórce, gdyż podpił sobie niezgorzej. Późnym rankiem obudził się i postrzegł, że jest cały utytłany w gnoju. Polazł do jeziora Jelonka, aby się nieco ochędożyć przed wyruszeniem do domu. Po powrocie do grodu nie znalazł nikogo ze swoich. Odeszli. Wybierał się też w drogę, gdy obaczył skupisko ludzi. Przedawcy głosili, że potrzeba im ludzi do wioseł i jednocześnie umiejących władać bronią. Płyną do Wolina z kupnią. Wiele dzięgów dadzą temu, kto z nimi pociągnie. Już z dawna sobie obmyślił, że Radynowi potrzeba niewiasty. Ożenić go, osadzić na nowej zagrodzie, aby sioło się rozrastało, a jakże to bez dziecków? Nie umknie ku swoim, gdy będzie miał niewiastę, jeno ostanie na zawsze. Przyjął się więc do paczyn. Utrudził się wielce na dłubasie, gdyż przedawcy naglili, aby przed zimą dotrzeć do Wolina. Stamtąd mieli jeszcze płynąć do Birki, leżącej w szwedzkiej krainie za morzem Bałtym. Zapłacili niezgorzej i przyniósłby wiele dobra do domu, ale zaniemógł srodze. Struł się czy co, bo nic jeść nie mógł, tak cierpiał. Zmarniał i schudł. Płacił w zajeździe za barłóg i starunek wokół siebie. Już myślał, że nigdy nie ujrzy swej chaty nad Wartą. Pijał dziurawiec, borówkę, piołun i inne zioła dawane przez wiedmę. Długo trwało nim począł jeść i wstawać z łoża. Nie zostało mu wiele dzięgów, ale zdołał nabyć niewolną i dary dla swoich. Jak się ociepliło, pociągnął z kupioną na południe. Nie wypowiedzieć, ile przeszli tru- 143 dów i udręki. Wprawdzie świeże powietrze wzmocniło jego siły, ale z wielką lgotą dostrzegł Driany. Tam zajęła się nimi Jaga. Wypoczęli i pojedli. Władko rzadko podnosi się z łoża. Czasem wychodzi na połów ryb. Siada na brzegu rzeki, zarzuca wędę, ale mało co złowi. Patrzy jeno przed siebie na nurt wodny, na łąki, na niebo... Mimo choroby ciągle starostuje grodowi, wiele jednak spraw zleca Przemkowi, którego przysposabia na swego zastępcę. Wzywa go do siebie i z poleceniami wysyła. Od Siemirada dowiedział się o zniknięciu Wojbora. Trzeba coś postanowić, aby Ra-dyn mógł wrócić do sioła. Słowiana chciała spytać, czy sypiał z Eadgif, ale nie ośmieliła się. Przypuszczała jednak, że tak. Jej przewinienia jakby zmalały i nie wstydziła się już kłamstwa. Bała się jeno, żeby Lestek nie upodobał sobie Eadgif, gdyż wtedy odsunąłby ją od siebie.. Nie, nie ścierpiałaby tego. Gdy ją Bożan wyganiał, sama tego chciała, lecz teraz... Oby Radyn jak najszybciej wrócił z kątyny i pojął Eadgif. — Co zamyślasz, Lestek? — Pokorę odprawić, jeśli Władko się zgodzi. Radyn jest moim rabem. Winy mu nie udowodniono, ale uciekł i w podejrzenie się poddał. Wyjść z kątyny nie może. Tedy pójdę prosić o wybaczenie. Siemirad ma zapytać, jakiego okupu zażąda Władko. — Któż pójdzie z tobą? — Może oćca uproszę. Mać pójdą, także Luba, Stańko, Przemko, Siemirad i inni. Ty też pójdziesz z Niemojem! — Ja? Lestek, ja? — przestraszyła się. — Ty! — potwierdził. — Eadgif zada paszę zwierzakom. Nie ośmieliła się więcej przeciwiać. Nakaz mężowski — święta rzecz. Odwykła od ludzi, od jazgotania białogłów i obmacujących spojrzeń mężów. Bała się spotkania z Władkiem. Gdyby doszedł prawdy? Mądry jest i przebiegły. Mijały dnie i noce. Lestek polował, łowił rybę, siekł trawę na susz, lub naprawiał zimowe szkody. Eadgif nie kwapiła się do pracy w polu i ogrodzie, aż Lestek musiał brać rzemień w garść. Najchętniej szyła. Ręce miała drobne i delikatne. Od czasu do czasu zerkała pożądliwie na Niemo ja i Słowiana bała się, by nie zrobiła małemu krzywdy. Którejś nocy obudziły Słowianę wrzaski Eadgif. W przedsionce 144 toczyła się walka. Lestek klął przez zaciśnięte zęby, a potem chwycił za rzemień i dotkliwie zbił niewolnicę. Eadgif krzyczała coraz ciszej, aż wreszcie umilkła. Słowiana nadsłuchiwała gasnących jęków. Stanęłaby w obronie niewiastki, ale nie śmiała. Przeciw mężowi? Współczuła Eadgif, ale nie mogła nic dla niej uczynić. Gdyby Lestek zgniewał się i wyrzucił ją z domu? Co pocznie z Niemojem? Nazajutrz niewolnica nie podniosła się z łoża. Była posiniaczona i opuchnięta. Lestek nosił ślady jej paznokci na twarzy, lecz nic nie mówił i nie zwracał uwagi na pobitą. Słowiana cicho przemykała się między nimi. Przemyła Eadgif wywarem z ziół i nakarmiła ją. Niewolnica początkowo broniła się przed staraniem Słowiany, ale potem uległa. Oczy miała zamknięte i nie było wiadomo, o czym myśli. Czy nie zemści się kiedy na Lestku? Wszystko było możliwe. Jeśli kiedyś sztylet dostanie się w jej ręce? Musi ostrzec męża. Jak to zrobić? Wybierał się na polowanie. Wiązał skórzane ciżmy, wkładał łuk do łubu. Zarzucił go na plecy. Strzały wsunął do tułu i uwiązał na prawym boku. Patrzyła długo na te przygotowania, nim ośmieliła się rzec: — Lestek! — Czego? — był wyraźnie zły. — Boję się Eadgif. Kiedyś kogo zabije... — Już ja ją uspokoję. Niejeden raz w drodze... — nie dokończył. A więc tak. W czasie drogi też byli ze sobą. Posmutniała. Coś wyraźnie utraciła... Nie czuła jednak żalu do Eadgif. Nie sądziła, by miłował niewolną. Opór go tylko podniecał. Nie znała go okrutnym i bezlitosnym. Nie! To był inny Lestek. Wyszedł bez słowa, a ona została z zamętem w sercu. Nie była w stanie zabrać się do jakiejś pracy. Wyniosła małego przed dom. Podpełzł do grodzi i próbował podnieść się na nóżki, trzymając się bierwion ogrodzenia. Patrzyła na niego bezmyślnie. Nagle uświadomiła sobie, że jest brzemienna. Jak to dobrze, że właśnie teraz wrócił Lestek. W sam raz. Chciałaby mieć dziewczynkę i nadałaby jej wołanie: Wiosna, Wiosenka, lub Jarina, Jarka. Poczęta była w tej porze roku, kiedy siali jarinę. Jeśli plon będzie obfity, to i dziewka wyrośnie bujnie. Jeśli będzie syn, nazwie go Miłosławem lub Jarosławem. Utrapienie związane z Lestkiem i Eadgif odsunęło się jakby 10 Słowiana 145 dalej. Toteż gdy wrócił, niosąc dwa zające, była prawie pogodna. Zakrzątnęła się koło posiłku. Umyśliła nie wspominać o nocnym wydarzeniu. Tuliła go z czułością, gdy usnął strudzony wędrówką po bezdrożach leśnych. Gdy nad ranem poruszył się, natychmiast się ocknęła. Spojrzał na przytuloną do boku białogłowę. Uśmiechnął się. Oddała mu uśmiech i nagle zrobiło się miło i dobrze. Zaczął się pogodny dzień. Eadgif wstała i, o dziwo, wzięła się do porządków. Potem zabrała szmaty i wolno poszła nad rzekę. Po chwili słychać było uderzenia Mjanki. Odgłosy prania dawno umilkły, ale Eadgif nie wracała. Zaniepokojona Słowiana zeszła nad brzeg. Niewolna siedziała pod wierzbą i patrzyła nieruchomo w dal. W oczach jej widniały rozpacz i tęsknota. Nie widziała, lub nie chciała widzieć zbliżającej się niewiasty. — Eadgif! — powiedziała miękko Słowiana. Usiadła obok i chciała objąć kobietę, ale ta strząsnęła jej ramię i powstała. Zabrała szmaty i weszła na skarpę. Nie znosiła litości. Siemirad i Stańko przypłynęli w pierwszych dniach lipca. Władko godził się na pokorę i okup. Zmienił się w ostatnich czasach. Złagodniał. Więcej rozmyśla, niż działa. Pochylił się i schudł. Zażądał, by Słowiana przybyła z dzieckiem. Lestek niewiele miał drogich naczyń na okup. Jeden srebrny kubek z Wolina. Siemirad pocieszył go, że Jaga wspomoże go swoim skarbem. Gdy odpływali, Lestek chciał związać Eadgif przy drzewie, ale Słowiana uprosiła go, by zostawił niewolna na swobodzie. Żadne więzy nie pomogą, gdy zamyśla umyczkę. Musi oprzątać zwierzaki, gdy ich nie będzie. Ten wzgląd przeważył. Kobieta patrzyła za nimi, gdy wartko spływali w dół rzeki. Nad łodzią unosiły się mewy i rybitwy. Słowiana wspominała dzień, gdy płynęli w górę Warty szukać miejsca na sioło. Wyglądała rajskiej zatoczki, porosłej grą-żelem, a zasiedlonej przez łabędzie. Przybrzeżne łąki pachniały wiechliną, wyczyńcem, tymotką i turzycą. Wśród nich stąpały żurawie na długich nogach, rozpościerając skrzydła jak do lotu. — Żurawie tańczą! Widzisz, Niemój, widzisz? A tam cyranka! A to rożeniec, widzisz, synku? — wskazywała dziwy przyrody. Mały gaworzył cosik w swoim otrockim języku. 146 Nie weszli do grodu, jeno zatrzymali się w chacie Jagi. Wiednia przybyła do nich z Marzenką. W garnku niosła zażewie. Po oczyszczeniu paleniska zażegła święty ogień. Uwarzyła jadło. Słowiana cieszyła się córeczką, tuląc ją do siebie i przemawiając do niej pieszczotliwie. Mała nie wyrywała się, ale poglądała na Jagę, zali jest w pobliżu, gotowa każdej chwili chwycić się jej sukni. Nakarmili dzieci i sami zaczęli pojadać. Lestek siedział, a one krzątały się, coraz to wkładając do ust to kawałek mięsa, to ziarna grochu, czy bobu. Marzenka baraszkowała z Niemojem. Nazajutrz odbyła się pokora. Lestek, goły do pasa, przewiązał biodra lnianym płatem. Na szyi zawiesił goły miecz, a głowę posypał popiołem. W ręku trzymał dary na przebłaganie. Szedł boso. Za nim ciągnęła Słowiana z synem w ramionach, Jaga z Marzenką, Siemirad ze Stankiem i inni rodowi. W połowie drogi przyłączył się Radogost z Dobrochną i Przemko z Lubą. Lestkowi rozjaśniły się oczy. Stary ociec bywa srogi i uparty, gdy jednak potrzeba wspomóc ród, nie zawiedzie. Przed grodem siedział Władko na pniu. Otaczali go grodzianie. Pokornicy zbliżyli się, a Lestek wystąpił naprzód. — Starosto Władko! — zaczął pochylając głowę i zginając kolana. — Nie wiadomo mi, co się działo w owym czasie, gdym przebywał na dalekim ostrowiu Wolinie. Zaginął wtedy wasz wnęk, a mój towarzysz, dzielny woj knezia Polan. Jako wmieszany jest mój rab, który uciekł do kątyny, ja przyszedłem za niego w pokorę, bo rodziny tu żadnej nie ma. Milczy Radyn, jakoby złe duchy język mu pokręciły. Proszę was tedy o wybaczenie mu, jeśli co zamierzał lub uczynił. Za szkodę, którą ponieśliście, dary wam składam: srebrny kubek, misę z brązu rytą we wzory i wisior ze złotym krzyżem. Jaką zaś jeszcze karę wyznaczycie, poniesiemy ja i mój rab. Niech Dadźbóg będzie z wami! Władko przyjął dary i skinął ręką. Wystąpił młody Wacław i drewnianym mieczem zamachnął się na Lestka, udając, że ścina mu głowę. Karany upadł na ziemię jak zabity. Wszyscy westchnęli. Zwyczajowi stało się zadość. Jaga prosiła na poczęstunek. Jakoż kilka kobiet wyszło z grodu, niosąc misy z mięsem, podpłomykami, suszonymi rybami i dzbany piwa. Zebrani rozsiedli się wokół mis, pojadając godnie i przepijając do siebie. Pamiętali, by strząsnąć parę kropel dla duszków ziemnych. Lestek poszedł się ubrać. Sło- 10' ,147 wiana z Niemojem chciała podążyć za nim, gdy Władko wstał i podszedł do niej. — Pójdź ze mną! — rzekł. Zwróciła oczy na męża. — Idź! — potwierdził. Zmieszana i niepewna podążyła za Dziadem. Wiódł ją do grodu. Odprowadzały ich ciekawe spojrzenia ludzkie. Co też Władko chce od Słowiany, niegdyś poćpiegi, ninie żony Lestka? Najmędrsze głowy nic nie mogły wymyślić. Czyżby coś wiedziała o Wojborze? Stary wprowadził białogłowę do izby. — Siadaj! — rzekł. Chętnie go usłuchała. Dzieciak był ciężki. Stary zaczął chodzić po izbie wolnym krokiem, zadumany i zasępiony. Wodziła za nim oczyma mocno wystraszona. Wreszcie stanął przed nią. — Niewiele lat zostaje mi na tym świecie — mówił cicho i wolno — juże dziadowie wzywają mnie do nawi. Jakże do nich dojdę, aby żyć pospólnie w wielkiej szczęśliwości, jeśli nie ostawiłem tu — na ziemi — męskiego potomka. Synowie moi zmarli, wnęk zaginął. Słowiano, czy Niemój jest synem Wojbora, a moim pra- wnękiem? Rzeknij prawdę! Alboli mi włóczyć się jako zły duch po świecie, alboli zaznać pokoju po śmierci z przodkami rodu... Zacudowała się. Mówił do niej spokojnie i poważnie. Nie jak ido białogłowy, jeno równego sobie kmiecia. Tak. Dziad się zmienił. W jego głosie było coś proszącego. Pożałowała go. Uwierzy we wszystko, co mu powie, ale tym razem prawda jest zgodna z jego pragnieniem. Patrzył na nią uważnie. Nic nie mówiąc, ściągnęła z małego szatki. Odwróciła otroczka pleckami i pokazała staremu ciemne znamię na łopatce. Usłyszała, jak westchnął z ulgą. Gdy odziała dziecko, wziął je w swoje sękate dłonie. Mały zapłakał. — Czysty Wojbor! — szepnął i oddał syna matce. — Nazwij go przy postrzyżynach Ziemowit. Niech będzie tym, któremu najmilsza ziemia rodzona. Dary od Lestka przekażę Jadze, a ona je zwróci. Niech nikto o tym nie wie, bo okrzyknięto by mnie odstępcą, nie przechowującym obyczajów przodków. Jeszcze więcej dam Jadze dla Niemoja. Juzem teraz spokojny... Myślałem Wojborowi starostwo i dziedzictwo ziemi przekazać. Po nim by Ziemowit... Nie ludzka wola, jeno boska. 148 Uświadomił sobie, że niewieście przekazuje najtajniejsze myśli. Słuchała go napięta i rozrzewniona. Powiedzieć mu prawdę o Wojborze, zrzucić ten ciężar z serca? Jest dobry i pojmie ją. Lecz nim zdołała otworzyć usta, Władko powiedział: — Idź już, Słowiano! Dbaj o syna Wojbora! Gdy dorośnie, opowiesz mu o oćcu i... o mnie... Chciał być teraz sam. Usiadł przy palenisku i wpatrzył się w ogień. Wymknęła się cicho z izby. Znów ciekawe spojrzenia zaczęły ją obmacywać. Nie wzięła udziału w uczcie, lecz skierowała się do chaty Jagi. Po drodze spotkała Lestka. — Czego Stary chciał? — usłyszała napięcie w jego głosie. Chwilę milczała. — Rzekł, że twoje dary zwróci ci przez Jagę. Nie ty skrzywdziłeś Wojbora. O śmierci zamyśla, a starostwo chce przekazać Przemkowi. — Nie wiedziała, co jeszcze wymyślić. — Tobie o tym bajał? — zdziwił się niepomiernie — białogłowie? — Nie wiem, czemu mnie wybrał! — skłamała. Spojrzał na Niemoja. Otroczek drzemał w ramionach matki. — Nie pójdziesz do uczty? — Niemiło mi wśród nich, odkąd mnie Bożan wyrzucił. Mały śpiący, położę go do łoża. Zgodził się. Poszedł w stronę grodu. Myśli kłębiły mu się w głowie. Czy Niemój jest jego synem? Czyżby Stary... Nie chciał się jednak utwierdzać w przypuszczeniu. Wojbor nie żyje! — Czego to Władko chciał od Słowiany? Zaskoczony spojrzał przytomniej. To Przemko go zagadywał. Stał w gronie Drianów. — O Wojbora ciągle pytał. Czy to Radyn go ubił, zali nie — mruknął niepewnie. — Tak suliłem! — przytaknął swak. Wieść, o czym gadał Dziad ze Słowianą, migiem rozeszła się wśród ucztujących. Uwierzyli czy nie? Zaspokoili jednak ciekawość i wrócili do jadła i napoju. Jaga baczyła, by niczego nie brakowało, toteż szybko napełnili brzuchy i zaprószyli głowy. Siemi-rad przysunął się do Lestka. — Ot, strawa po Wojborze! Ręce masz rozwiązane. 149 — A toż mi go żal. Był moim towarzyszem i druhem. Duma i upór go zgubiły. Dzielnym byłby starostą po Dziadzie, a gród by się rozrósł i spotężniał. Przemko miękki i łagodny. Łatwo ustępuje. — Niechby jeno mądrych słuchał, a przeprowadzał, co uradzą. — Pojąłbyś niewiastę, Siemirad, i przeniósł się na Konin. Wiele razem moglibyśmy zdziałać. — Póki Władko żyje, ostanę! A potem bogowie wskażą. Dziewkę mam upatrzoną, jeno czekam, aż czternaście wiosen jej minie, bo mać nie chce jej wcześniej wydać. — A któraż to? — Ano Miłka, córka Dzika, przyrodnia Słowiany, półsiestra. — Swarna dziewka! — pochwalił Lestek wybór druha. Gdy tak sobie pogadywali, Sobek chwycił gęśliczki i jął uderzać w struny, a przyśpiewywać. Skupili się koło niego, pląsali, przytupywali, podejmowali pienia. Robiło się coraz weselej. — Sobek, a bajaj o Piaście i Popielu! — nagabywały dziewki. — A ino! O Piaście! — przytakiwali inni. Sobek zwrócił się tam, gdzie samotnie siedział Dziad. Stary wrócił z izby zamyślony i spokojny. Grajek przykucnął u jego stóp. Grodzianie otoczyli ich półkolem. Jedni spoczęli na trawie, inni stali. Nadstawili uszów. Lubili Sobka i jego przepowieści. ??7 Opowieść o Piaście Kołodzieju Kędy Gopła lśnią wody zielone, stoi gród na kamieniu wzniesiony, a obok stołb wyniosły strzeże jeziora i zielonych polan, uprawnych sochą i wołem. Kruszwicą zwie się ów gród potężny. Włada nim srogi kneź Popiel wspaniały 150 przy boku złej małżony Niemkini obcej. Dwóch synaczków — rysiów mieli knieżstwo, chcieli im kraj Polan ostawić w dziedzictwo. Bali się wolni kmiecie synów z Niemej zrodzonych. Jakoż srożsi byli niż ich ociec Popiel, a on ciążył ludziom; naroki i osępy ściągał nadmierne, młódź w niewolę przedawał, dziewki porywał, opornych śmiercią karał, ciała ich okaleczał, a wszystko za namową złej małżony swojej. Właśni strykowie wołali, aby już zelżał i we władstwie rządził się sprawiedliwością. Wtedy sprosił stryków na ucztę i synów ich do podniebnych sokołów podobnych — śmigłych i lotnych. Ugościł ich podstępnie — winem jadem zaprawionym, jenże kneziowa w kielichach srebrnych podała. Marli wszyscy w mękach straszliwych, pianę z ust tocząc, przeklinając Popiela i zdradliwy ród jego. Wzywali Nyę, by pomstę zgotowała za ich niewinną krew, a zniszczyła ogniem i mieczem gniazdo nieprawości. Tak konali, nie mogąc napiąć łuków i broni wyciągnąć z pochwy. Kneziowa stała nad nimi, z krzywym uśmiechem na uściech. Grzebać nie zezwoliła, jeno wyrzucić za grodzie! Sępy i kruki osiadły ich trucha, dziobiąc zawzięcie, aż czyste kości bielały nad zieloną wodą jeziora. Same ptaki padały wokół, zatruwszy się ich ciałami i czarne skrzydła rozpostarłszy, legły wokół stosami. Oburzył się lud polański. Na gród Popiela ruszył pod wodzą rodu Myszków — dzielnych i dumnych wojów. Otoczyli gród ciasnym kołem, wypuszczając płonące strzały, aby zapaliły się bierwa. Popiel z rodziną w wieży się schronił przed zemstą rodów za mężobójstwo stryków niewinnych. Ale kniazia tam dopadnięto, i ogień zażegawszy srogi spalono do cna Popielów. Kamienne ściany ostały, aby przestrzec innych okrutnych kneziów. Tak zginął pyszny i srogi Popiel — włodyka Polan. Krwawa Nya posłyszała zaklęcia otrutych rodowych, czerwonym ogniem wytrzebiła zdradliwych zbójów. A nie miała ziemia włodyki, iżby ludowi przewodził. 151 Zwołali kmiecie wici na polach wokół Gnezna, kędy swój stolec miał ongiś kniaź Lestek, jen do tych ziem przybywszy, gród wzniósł, gdzie orzeł miał swe gniazdo. Tam się zebrali, by uczcić knezia z początku czasów ? na jego żalniku ofiarę z miodu i chleba złożyli. A siadłszy na murawie nowego włodykę wybrać myśleli. Wszedł w krąg żertca siwobrody w białej lnianej szacie, w dłoniach niósł boga Światowida w drzewie rzezanego. Ustawił go w środku, a bóg patrzał na cztery strony świata. Rozpalili żertcy święty ogień, którzy ze starcem byli i wrzucili weń zioła pachnące i silne. Wąchał żertca wonie, oczy mu zaszły bielmem i wieszczył silnym głosem, a lud go słuchał: „Rzecze bóg Światowid przez moje usta, a prawda płynie na was i na waszą przyszłość zmyślną. Kędy jezioro Jelonek wody swe rozlewa, we wschodniej stronie, za grodem Gneznem leżą niwy zacnie uprawne, a obok skrzętna zagroda z białego drzewa, w niej zaś chata chędożna w sadzie strzelistym. Tamże kołodziej siedzi — mąż sprawiedliwy — wraz z żoną Rzepą — urodną i krzepką — i z synkiem małym. Jemu postrzyżyny zamyśla. Tegoż wybierzcie z woli bogów. Pracowity i cichy w zagrodzie, takoż i w krainie będzie — on i jego potomkowie. Plemię Polan wielkiej dojdzie sławy, możne i silne odprawy należne wrogom dokona, póki cnoty słowiańskie jako gościnność i męstwo rządzić będą na tej ziemi, a lenistwo i kłamstwo ujdą. Jako wam rzekłem — tego wybierzcie!" Tu skończył starzec i głowę opuścił na piersi. Dymy rozwiały się. Powstali zebrani skwapliwie. Pobieżeli na wschód, kędy wody Jelonka błyskają. Naleźli chatę kołodzieja, jen na przyzbie siedział i sulił strapiony, któż przybędzie na postrzyżyny, kiedy w kraju niepokój, a kmiecie na wiecach siedzą. Dziwił się niepomiernie, że ludu wielka gromada do zagrody przybyła i pozdrawia go mile. On powstał zaraz i oddawszy powitanie 152 starszyznę do chaty prosił, młodych wokół na drewnach usadził. Już Rzepka wyszła z synaczkiem, chleb i sól niosąc. Łamali płomyki i w soli maczając, pojadali statecznie, a potem obsiedli ławy. Cieszył się Piast kołodziej, a najznaczniejszego Wirpsza prosił do syna postrzyżyn. I stało się, jako rzekł. Nadano otrokowi miano Ziemowita. Radość była wielka. Jadła i picia nie brakło. A gdy się nasycili, wezwali Piasta do kręgu, objawili mu wolę bogów i ludu, aby kniaziem ostał ziemi polańskiej, a gospodarzył mądrze i skrzętnie on i potomkowie cnotliwi z niego zrodzeni. Wszyscy byli w tym zgodni, jeno Myszkowie sulili. Żal było władztwo tracić, kiedy Popiela zgnębili, jeno przeciw ogólnej woli wystąpić nie śmieli. Od starodawnych lat obyczaj był — spoinie radzić, a przeklętym był ten, który się nie poddał, ziemię i sławę postradał, życie ratując, uciekać musiał. Milczeli tedy. Wzbraniał się Piast syn Chwosta, aleć zawiedli go do Gnezna, kędy gród zmurszały widniał. Wspólną wolą drzewa wycięli w puszczy zdrowe i pachnące, gród stawili. Najbardziej krzątał się sam Piast, robotę umiejącym i pracowitym będąc. Tam go osadzili i rozjechali się w swoje strony, jeno synów ostawiając, zdatnych na wojów chrobrych. Wieczór się uczynił, gdy wyszedł Piast przed wrota. Rozejrzał się po ziemi swojej, a żyzną była i zbożną. Prosił bogów, by szczęśliwie mógł nią rządzić. Wybiegł synaczek do oćca, a ostatnie światła Dadźboga ozłociły jasną głowinę na znak przychylności. Zaśmiał się kołodziej. Rękę na ramieniu syna złożył i rzekł: „Ziemowicie! Zbożny trud nas czeka. Tuszę, że wydolimy, jeśli miłować będziemy ziemię dziadów jako oćca i mać miłujemy i służymy im wiernie. O przodkach pamiętajmy, stary obyczaj zachowujmy, bogów czcijmy i pracą chwalebną się parajmy..." Nie zanikły słowa Piasta, bo wiatr je porwał i niósł choćby w najdalsze strony świata, kędy panuje słodka mowa słowiańska... 153 Urwał Sobek i uciszył gęśle. Zebrani milczeli, nadsłuchując powiewu pradawnej pieśni. — Ulubiona to przepowieść Wojbora! — przerwał ciszę młody Włodymir. Dział podniósł głowę. Dlaczego wnęk zginął? Czyżby zabył cnoty przodków? Był mężnym i silnym, dumnym i zawziętym. Jego wnęk! Jeden jedyny! Zatrzymał łzy pod powiekami. Wstał i odddalił się. Patrzyli za nim ze współczuciem. Szanowali go, ale odetchnęli, kiedy odszedł. Ciążył swą powagą i smutkiem. Jęli się znów jadła i napitku. Narastały rozmowy i pośmiechy. Lestek gawędził ze wszystkimi, weselił się, lecz w sercu czuł gorycz. Nie mógł odpędzić myśli o małym Niemoju. Zawsze podejrzewał, że Wojbor... Dziwne zachowanie Słowiany. Przed czym ucieka? Jaga poszła do niej ze strawą. Wiedma wie wszystko. Pytać ją? Urywane, lecz porywcze rozmyślanie przerwało nadejście ojca. Radogost patrzył na syna przychylnie i Lestek wiedział, że chce pojednania. Zawsze pragnął tego, ale teraz, gdy zwątpił, czy jego synem jest Niemoj... Jednak pokłonił się nisko, klęknął i uściskał ojcowe kolana. 154 — Oćcze, dobrze żeście przybyli mnie wesprzeć. Maci i wam wszystkim wdzięczny ostanę. — Witaj, synu! A gdzie to Słowiana z wnękiem? Spodziewał się tego pytania. — Niezdrowa jest. Otrok też coś zjadł. Jaga mu ziół warzyła — łgał zmieszany. — Toli jutro go obaczę. Przyjdźcie do chaty. Coś się dla was znajdzie. Ciężko wam na Koninie? Lestek nie bardzo wiedział, co opowiadał oćcu. Jutro! jutro musi iść do rodzicieli! A jeśli poznają... Jednak nie poznali. Cieszyli się wnękiem, że chodzi, że gaworzy, że się śmieje... Słowiana była rada, że nie zwracają na nią uwagi Lestek widocznie był nieswój i przeczuwała dlaczego. Ogarnął ją strach. Co mu powie, gdy ją zapyta? Stańko śmiał się głośno i igrał z małym, szczęśliwy, że rodzice pojednali się z umiłowanym bratem. Lestek pilił do powrotu. Zabrali gościńce i wyszli, odprowadzani przez Radogostów i Stanka. Na ulicy przystąpiła do Słowiany jej mać z siestrą Miłka. Wcisnęła jej zwinięte płaty płótna, tajemnie, aby ojczym nie widział. Chciała naprawić dawną nieczułość, teraz, gdy Słowiana znów przyjęta została przez społeczność i uznana przez świekrów za synową. Innym razem Słowiana byłaby wielce uradowana, ale dziś miała swoje zmartwienia. Ucałowała mać i siestrę i szybko podążyła za mężem. Lestek nie rozmawiał z Jagą. Bał się, że jeżeli jego podejrzenia się sprawdzą, będzie musiał coś postanowić. Gdyby wyrzucił Sło-wianę z synem, wszyscy by się dowiedzieli, że nie upilnował żony. Ociec się rozeźli i będzie marudził, że dawno przewidywał taki koniec. Wiadomo, poćpiega! Żyć bez Słowiany? Nie... Co mu tam Eadgif! Obca i zła! Zachmurzyło się. Ładował szybko dary do łodzi, nie bacząc na serdeczne słowa żegnających. Musi się spieszyć, gdyż zanosi się na deszcz. Słowiana przytuliła Marzenkę i schyliła się do nóg Jadze. Przynajmniej to dziecko jest bezpieczne. Weszła z synem do łodzi. Stańko zepchnął ich na wodę. Lestek jął się pycha. Wolno posuwali się w górę rzeki. Niemój wyrywał się do oćca, ale Słowiana kurczowo trzymała go przy sobie. Wtedy zaczął wrzeszczeć. — Uspokój tego pokrzywnika! — wrzasnął Lestek. Niemój przestraszył się. Ojciec nigdy nie podnosił głosti na nie- 155 go. Patrzył z trwogą na tego dużego, wrogiego człowieka. Słowia-na poczuła mdłości. Pochyliła się nad wodą. Przemyła usta i ośmieliła się spojrzeć na męża. — Niechybnie, jestem przy nadziei! — szepnęła. W Lestku nagle coś się rozluźniło. Złość przeminęła, jednak jej ostatki kazały mu warknąć: — Ze mną, alboli z jakimś przybłędą? Wspomniała siew jariny z Radynem owej majowej nocy przed przybyciem Lestka. Znów będzie żyła w niepokoju, do kogo dziecko będzie podobne. Pochyliła głowę. Łzy spływały jej po policzkach i spadały na główkę Niemoja. Płakała bezgłośnie, zrozpaczona, bezradna... Z chmur spłynęły strugi deszczu i pluskały kroplami w wodę. Radyn wrócił na Konin z dwojakimi uczuciami. Żal mu było spokojnego, sytego bytu u żertców. Lubili go. Wiele nauczył się od nich. Tak. Chętnie by został w kątynie, nie walcząc z tym, co życie wśród zwykłych ludzi przynosiło. Był jednak rabem Lestka i musiał czynić, co mu kazał. Zamknięcie w chramie było jednak uciążliwe, jak i ciągła obawa przed pościgiem. Teraz, kiedy Lestek odbył za niego pokorę, był bezpieczny. Ciekawiła go kobieta, z którą miał się związać, założyć dom, wywieść potomstwo. Nie zanosiło się na to, aby była mu przychylna — teraz czy kiedykolwiek. Zaśmiała się ostro, kiedy zobaczyła kuternogę przeznaczonego jej na męża. Odwróciła się i odeszła. Czyżby płakała? Nie, Słowiana nie spodziewała się tego po Eadgif. Raczej gryzła wargi ze złości. Radynowi wydała się miła, choć dużo starsza od niego. Nie próbował się do niej zbliżyć, ani zagadywać. Zwracał się do niej tylko wtedy, gdy potrzebował pomocy przy pracach gospodarskich. Ale i wtedy udawała, że nie słyszy wołania: Eadgif, Eadgif! Imię obce, ale nie wrogie. Wołał chętnie: Eadgif i to wielokrotnie. Dopiero Słowiana musiała ją napominać. Mężczyźni przygotowywali się do żniw i sprawdzali sprzęt. Radyn w wolnych chwilach odmierzał krokami swą przyszłą zagrodę, zaznaczał miejsce na chatę i poczynał kopać. Drzewo będzie musiał ściągnąć zza Zalewu, a bez wołów nie da rady. Może żertcy się zlitują i pożyczą choć na jeden miesiączek. 156 Niespodziewanie przyszło nowe zmartwienie. Jakoś na czwarty, czy piąty dzień po powrocie Radyna przypłynął Siemirad. Doniósł, że Władko wyszedł samotnie na łowy i już trzeci dzień nie powraca. Przemko przysyła po Lestka, by przybył na Driany. Wici zwołuje i gromady chce rozesłać na poszukiwanie. Starosta wziął spyży na jeden dzień. Miał ze sobą tylko dwa oszczepy i okszę. Czyżby wybierał się na niedźwiedzia? Samotnie i w jego wieku? Na śmierć poszedł, zali nie... Co Dziad zamierzał? Czy już chciał wstąpić do nawi, siedziby duchów przodków? Ogarnęły ich złe przeczucia. Lestek przysposobił się co prędzej i pospiesznie wypłynęli. Słowiana miała ściśnięte serce. Znowu odchodzi... Czy powróci? Niechby chociaż odwrócił głowę i spojrzał na nią, stojącą samotnie na skarpie. Uczynił to. Pomachała mu ręką. Nawa mknęła, popychana przez silne ramiona. Niepokój ich gonił, więc pracowali bez wytchnienia. Od razu zaszli na miejsce zboru. Lestek stanął za ojcem. Przemko ujrzał przybyłych i skinął im głową, a potem dalej radził, aby trzy załogi ruszyły nazajutrz w puszczę o świcie. Dwie w stronę zachodnią, które poprowadzą Dzik i Lubusza, jako najbardziej znający puszczę. Jedna pójdzie na wschód pod Włodkiem. Już Stare Miesce uwiadomione i Domosław dwie załogi puści w swoich stronach. Wisław przepatrzy brzegi rzeki, tropu szukając. Zgodzili się na wszystko, nie chcąc wiecu przedłużać. Przemko szybko rozdzielił młodyeh na gromady. Lestek dostał się do załogi Włodka. Było mu to na rękę, gdyż znał lepiej puszczę po lewej stronie Warty. Przemko nakazał, aby gońców wysyłać do grodu rano i wieczorem, a o wyniku tropienia dawać znać. Na tym rozeszli się do chat, broń przygotować, strawę uwarzyć. Radogost zabrał Lestka do chaty. Dobrochna — uradowana widokiem syna — sadowiła go na poczesnym miejscu. Przybyła Jaga z Marzenką. Wiedma miała zaczerwienione oczy, widoczne, że płakała. Przyniosła torbę na ramię, a w niej narządzoną strawę. Mać dołożyła coś niecoś, że wybrzuszyła się całkiem. Stańko napierał się iść z bratem i prosił tak długo Radogosta, że ten w końcu zezwolił. Chłopak przygotowywał się z zapałem do wyprawy. Sprawdzał łuki i strzały, oczyszczał tuł. Ostrzył sztylet i oszczep. Jaga przyrządziła mu torbę podobną do Lestkowej, jeno mniejszą, a Dobrochna zakrzątnęła się koło wieczerzy. 157 Mężczyźni legli spać zaraz po posiłku, gdyż wczesnym rankiem musieli być na nogach. Białogłowy siedziały długo przy łuczywie, czyniąc ostatnie przygotowania, a pogadując szeptem o wydarzeniu. Co jakiś czas Jaga wybiegała, aby sprawdzić, czy Władko nie wrócił. Noc mijała, a stróżny nikogo nie obaczył. Już i Dobroch- na przyległa ździebełko przy mężu, bo śpik ją morzył, ale Jaga czuwała całą noc. Pierwszym świtem zastukały kroki po dylach ulicy i rozległy się nawoływania. Mężczyźni, mało co podjadłszy, wyszli na przed-grodzie i stamtąd gromadkami rozsypali się na różne strony. Jedni przeszli bród, inni pociągnęli Wielką Drogą na wschód. Po chwili znikli wśród czarnych drzew. Wisławowi wypływali nawami i długo roznosiły się ich głosy po wodzie. Wreszcie nastała cisza. Kobiety wróciły do grodu. Dzień się podnosił ciężki i szary. Po przebrnięciu brodu na Istwarcie Władko szedł jakiś czas Wielką Drogą. Po chmurnym ranku wypogodziło się. Słońce wskazywało zbliżające się południe, gdy skręcił w puszczę. Teraz; przedzierał się przez chaszcze i wykroty. Zwolnił, by się zbytnio nie zmęczyć. Bez błądzenia trafił nad Ciemne Jeziorko. Znał to miejsce z licznych polowań. Przekroczył ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta idące do wodopoju. Znalazł dobre miejsce na obóz. Mała łączka na wzniesieniu otoczona była białymi brzozami. Zdjął torbę i zwiniętą skórę. Odłożył broń: oszczepy i okszę. Wyszukał kamieni i przygotował palenisko. Nazbierał suszu i skrzesał święty ogień. Bobolił przy tym do Dadźboga. Potem zakrzątnął się przy posiłku. Wyjął z torby naczynie i poszedł po wodę. Brnął przez mokrzynę i bagno. Dobrze, że zdjął poprzednio ciżmy. Skrzypy, turzyce i sity zastępowały mu drogę i wplątywały się między czarne paluchy stóp. Woda była ciepła i zielona. Przy- stawił garnek do ognia. Wrzucił do niej kawał suszonego mięsa i osolił. Siadł na skórze i czekał, aż jadło będzie gotowe. Znieruchomiał i wtopił się w krajobraz, że tylko dymek ulatujący z ogniska świadczył, że ktoś czuwa. Przed nim roztaczał się osłoneczniony widok. Gładzizna jeziorka błyszczała jako łuska rybia, zdobiona pływającymi liśćmi z dorodnymi grążelami i grzybieniami. W jej wody wkraczały rośliny bagienne, jak szuwary, trzciny, tataraki i pałki. Czaple i bociany brodziły w płytkiej wodzie, stąpając z należytą powagą i wyciągając długie szyje. Pomniejsze ptactwo wirowało nad wodą, klucząc i nurkując. Chmary jętek, ważek i chrząszczy unosiły się nisko nad powierzchnią. Ich delikatne skrzydełka prześwietlały jasne promienie, kładąc delikatne cienie na wodę. Ten ptasi i owadzi raj otaczały zarośla wierzbowe, las olchowy i dębowy, to zbliżając się, to oddalając od brzegu, zostawiając pachnące trawą i kwieciem łączki. Władko wchłaniał piękno przyrody wzrokiem, słuchem i węchem... Zapomniał o strawie. Nigdy w swym długim życiu nie odczuł urody świata tak mocno jak dziś. Słońce chyliło się ku zachodowi, uciszając gwar ptasich głosów. Zwierzęta szły do wodopoju. Kozy i łanie wiodły swe potomstwo, skupione w rudle i chmary. Z gęstych, przybrzeżnych zarośli podniosła się locha i w towarzystwie warchlaków zniknęła w dębinie, a kwik malców ginął w oddali. Władko pomyślał, czy w nawi znajdzie podobny raj, by jego urokiem paść stęsknioną duszę? Czuł się szczęśliwy, a jednocześnie bardzo smutny, gdy widział wydłużające się cienie wieczoru. Nienasycone oczy gasił pełznący zmierzch... Zaczynało się nocne życie drapieżników, niosących strach i śmierć... Zjadł zimną strawę. Owinął się w skóry i legł. Gdyby już nigdy nie potrzebował się budzić. Jego serce było uciszone... Nie znajdzie jednak do śmierci prawdziwego pokoju. Czeka go walka na życie i na zgon. Nie będzie gnił miesiącami w łożu i rozmyślał o samotnej, niedołężnej starości. Nie! Jest mężem i łowcą! Wnęk! Gdyby Wojbor żył! Został wprawdzie Niemoj-Ziemowit, ale on do niego nie ma prawa, choć to jego prawnęk. Chłopak otworzył mu jednak wrota do nawi... Wszystko się w życiu dopełniło. Czas jego nadszedł. Postanowił i wykona wszystko do końca. Drzemał niespokojnie, budząc się i nadsłuchując odgłosów nocy. 158 159 Żurawi klangor głosił początek nowego dnia. Na małej łącze podskakiwało kilka ptaków, rozpościerając skrzydła. Biegał w koło, podnosiły dzioby, chwytały nimi urojone roślinki. Dziw ny i wspaniały był to widok. Każdy z ptaków wykonywał własn • układ taneczny, wirując, posuwając się w przód i w tył, potrzą sając głową. Radość z powodu jaśniejącego dnia kazała im wyra żać ją w ten piękny sposób. Stary cieszył się. Patrzył na ptaki ni poruszając się. Rzadko kto może zobaczyć tańczące żurawie... D bry znak! Bogowie są mu przychylni. Tego dnia nie ruszył się z zakątka. Siedział i patrzył nienasy conymi oczami. Dopiero nazajutrz zwinął skóry i wziąwszy broń ostatnim spojrzeniem pożegnał miejsce, gdzie uciszyło się jeg serce. Poprawił okszę przy pasie, ujął krzepko oszczepy w dło ' i skierował się w puszczę. Otoczyły go drzewa wiekami znaczone Szedł teraz wolno i poglądał ku wysokim pniom, zali nie ujrz barci. Las rzedniał. Miało się ku południowi. Wtedy zobaczył kil ka owadów podążających w jedną stronę. Pszczoły. Zniknęły wśró gałęzi. Tam musiało być wnijście do barci. Teraz rozejrzał się do kładnie, szukając śladów. Znalazł je. Ostre pazury zorały pień Wciągnął powietrze w nozdrza, ale nie poczuł świeżego zapach zwierza. Może jednak przybyć w każdej chwili, gdyż to jego barć Poczynił przygotowania. Zdjął torbę i powiesił ją na gałęzi drze wa, bacząc, aby to było z wiatrem. Sprawdził oszczepy zakończo ne grotami z twardego rogu tura i ostrymi zadziorami. Siedział" mocno na drzewcach. Jeszcze raz dotknął trzonka okszy, a pote żelaziska i pomacał ostrze. Dobre. Czuł narastające podniecenie !jak zwykle przed polowaniem na grubego zwierza. Ale długo mu siał czekać. Nadszedł mrok i ciemna noc. Usnął pod drzewen zmęczony czuwaniem. Dopiero nazajutrz około południa usłyszą trzask gałązek i poczuł odór zwierzęcia. Wiatr był pomyśln i miodożerca ukazał się w całej okazałości, nim zwęszył człowie ka. Był to młody mieszka, ogromny i brunatny, może trzylatek jak ocenił Władko. Zwierzę zatrzymało się niepewne. Sapało i pomrukiwało, przestępując z nogi na nogę. Jakiż śmiałek miał odwagę wtargnąć w jego krąg, gdzie czeka go słodki miód? Uszedłby może, ale Władko podskoczył ku niemu. Machał oszczepem wrzeszcząc jakieś urywane słowa: Podnoś się... walcz... mieszka.» podnoś się, tchórzu, dzikusie jeden... nie uciekniesz mi, nie... 160 Brunatny podniósł się na dwie łapy i rycząc przeraźliwie próbował uchwycić Władka w swe straszne objęcia. Lecz ten uskoczył i zamachnąwszy się wraził mu we włochatą pierś ostrze grotu. Wysiłek był zbyt wielki dla niego. Potknął się i upadł, ale zdołał oprzeć oszczep o ziemię. Zwierzę ciągle rycząc próbowało go dosięgnąć i wyciągnęło ku niemu łapy, aż grot wbił się głębiej w cielsko. Jednocześnie drzewce pękło. Władko poczuł z bliska swąd mieszka. Szukał drugiego oszczepu, a natrafił ręką na okszę. Ostatkiem sił ciął zwierza przez łeb. Zakrwawione, wściekłe oczka niedźwiedzia zamigotały śmiercią. Rozwarta gęba ukazywała szereg zębisków... Jeszcze raz ciąć dzikiego przez łeb... jeszcze... Nie wydolił. Mieszka dosięgną! go. Rozległ się trzask łamanych kości. Pot chłodniał od stygnącego ciała, ale oczy zostały otwarte —? dumne i nieugięte do końca. Łapa z pazurami zdarła mu jeszcze ciało z ramienia do samej kości, ale Władko już o tym nie wiedział. Nie widział, jak mieszka, śmiertelnie raniony jego oszczepem, osunął się na ziemię. Chrapał i pomrukiwał przez jakiś czas, a potem zacichł i zastygł. Cieszyli się w nawi dziadowie, że Władko przekroczył próg życia jako mąż prawdziwy. Nie obejdzie się bez podarku. Już tam Weles, bóg zaświatów, zamyśla o nagrodzie i uczyni zadość... Rozchyliły się gałęzie i ukazał się myśliwy, prowadząc na rzemieniu psa. Tropił mieszka od rana, lecz uchodził mu coraz bardziej w puszczę. Teraz znalazł go leżącego pod drzewem. Myśliwy uwiązał psa i sam podchodził ostrożnie do zwierza, trzymając w pogotowiu ostrołyskającą okszę. Lecz niedźwiedź był martwy. Przybyły odwalił cielsko i wyciągnął spod niego człowieka. Nie sprawdzając wiedział, że nie żyje. Zaczął oprawiać mieszkę. Ściągnął skórę i poćwiartował mięso. Ciemniało. Zażegł ogień i przypiekł łapy niedźwiedzie. Jadł sam i nakarmił psa. Legł zmęczony pod drzewem, ale o pierwszym świcie ocknął się i przygotował do odejścia. Wyciął okszą dwa konary i uwiązał między nimi skórę. Położył zmarłego na niej. Mięso podzielił i jedną część powiesił wysoko na drzewie, a drugą położył przy truchle. Uchwycił konary w obie ręce i pociągnął sanie. Z trudem posuwał się przez puszczę i dopiero koło południa dotarł do swego szałasu na skraju Wielkiej Drogi. Dwóch niewolnych krzątało się koło ogniska. Nakazał im upiec część mięsa, a resztę ususzyć, gdy usłyszał 11 S* owiana 161 nawoływanie i hukanie. Jacyś ludzie szli tropem. Wyszedł na Drogę i donośnie zakrzyknął. Gdy się zbliżyli, pokazał na mary. Podnieśli je wielorękami i zawrócili do grodu. Spieszyli. Myśliwy szedł z nimi kęs drogi i bajał o tym, jak znalazł Władka i mieszkę. Dziwowali się i cieszyli z mężnej śmierci swego starosty. Już zawżdy był taki. Pierwszy w radzie i pierwszy na łowach. Prosili myśliwego na tryznę. Juści, nagrodzą go i nie odejdzie z pustymi rękami, bo przecież znalazł zmarłego i sam przywlókł go do drogi. Pastuszkowie wypatrzyli wracających. Wrzaskiem dali znać stróżnemu i mieszkańcom grodu. Kobiety wypadły z domów. Czekały przy brodzie na zbliżających się. Z twarzy ich wyczytały prawdę. Rozległ się płacz i rozpaczliwe wycie. Starzykowie zakrzątnęli się koło zwłok. Włosy przystrzygli zmarłemu w równą grzywkę nad czołem, ogolili twarz, jeno wąsy ostawili nad wąskimi wargami. Potem umyli go starannie i oblekli w najlepszą szatę, a srebrny wisior nałożyli mu na szyję, że błyszczał znakiem na piersi. Jaga wysprzątała izbę i posypała klepisko białym, rzecznym piachem. Starzykowie rozpostarli skórę niedźwiedzia, którego Dziad ubił, i na niej układli zmarłego. Wielki się wydawał, suchy wielce i groźny. Niewiasty zbierały się na pusty wieczór. Pogadywały najpierw o chłopach, którzy drwa tną i ściągają je koło żalnika, gdzie jutro stos zapłonie. O gońcach z tropiących gromad, którzy nie wrócili jeszcze do grodu, o spuś-ciźnie, jaką Stary zostawił. Nie ma kto po nim dziedziczyć, a więc wszystko jutro przejedzą i przepiją wedle zwyczaju. Wielka tryz-na się zanosi. Potem poczęły wspominać śmierć Starego w walce z groźnym mieszką, aże rozczuliły się znacznie i poczęły łkać, a ronić łzy, a wzdychać żałośnie. Widząc, że Jaga sutą wieczerzę gotuje, zaczęły już szlochać bez umiaru, a poniektóre wyły i darły na sobie odzienie. Wykrzykiwały cnoty zmarłego i jego dobroć, aby mieć więcej powodów do żalów. Coraz spoglądały na Dziada, czy widzi i słyszy, jak po nim zawodzą, a twarze sobie rozdrapują. Jeno Swiętochna szczerze płakała. Zdążyła już przybyć ze Starego Miesca. Mało co pomagała Jadze, która była zajęta wykopywaniem dzbanów z mięsem solonym, z ziarnem i kaszą. Żarna huczały w dziesięciu chałupach, a i w tylu stukały stępy. Już rozchodził się smakowity zapach gotowanych mięsiw w rosołach, dobrze ziołami przyprawionych. 162 Mężczyźni, uporawszy się ze stosem, przygotowali piece do pieczenia chlebów i ciast słodzonych miodem. Niewiele snu zażyli tej nocy grodzianie. A już Jaga musiała myśleć o wszystkim i rzadko mogła przysiąść na ławie. O północku podała płaczkom pod-kurek, gęsto zaprawiany piwem, aż niewiastom zaróżowiły się policzki i pojaśniały oczy. Starsze jeszcze pojękiwały, ale młodsze orzekły, że nie Iza dłużej zmarłego martwić żałością, jeno ździe-bełko go rozweselić, aby dusza w nim nie stergła. Jakoż poczęły pląsać, a przyśpiewywać, a pod boki się brać. Wkrótce rozpoczęły tańce i śmigały po izbie, bacząc jeno, aby nie dotknąć truchła, co mogło zaszkodzić na płodność. Coraz to jakiś junak wpadał do izby, przybrany w maskę dzikiego zwierzęcia, jak to rysia, wilka, łebo mieszka. Gonił dziewczęta, aże umykały po kątach, chichocąc i radując się. Władkowi musiały być miłe owe irgce, bo twarz mu jakby złagodniała i zaróżowiła się od płomieni łuczyw. O świcie odstąpiły zmarłego i pobiegły do chat, przysposobić się do popielnicy. Jaga drzemała chwilę, przyłożywszy się do Marzenki, ale niewiele było tego spania, bo wraz przybyli mężczyźni. Ułożyli ciało zmarłego na noszach. Przemko, Lestek, Mścik i Sie-mirad dźwignęli je na ramiona. Nie mylono drogi, nie szukano błędnych przejść, bo Władko nie miał do kogo wracać. Zostawała po nim pusta izba. Pozdejmowali ze ścian ozdobną broń, jako miecze, noże, łuki, oksze, toporki i wypróżnili skrzynie z odzieży skórzanej i lnianej, aże zaświeciły pustką. Każdy chwycił, co mógł. Zostawili jeno garnki, misy i dzbany, by Jaga miała w czym podać strawę. Wóz zaprzęgnięty we dwa białe woły czekał przed wrotami grodu. Ostatnią drogę odbywał Władko na miękkim i pachnącym sianku, otoczony swoimi Drianami, przybranymi pięknie i uzbrojonymi. Za wozem i mężczyznami ciągnęły białogłowy i dzieciska. Wschodziło słońce i Władko patrzył spod półprzymkniętych powiek na rozświetlające się łąki, pola, rzekę... A gdy dotarli niedaleko żalnika i położyli go na wysoki stos, widok mu się rozszerzył o dalsze ziemie. Wszystko to było jego ojczyzną. Górował dostojny i poważny jako był za życia. PołożyU przy nim ozdobny łuk, tuł ze strzałami, złamany oszczep, którym zabił mieszkę, błyszczącą okszę i miecz dwusieczny, ostry, stalowy. ?* 163 Gdy wszystko było gotowe, Przemko zarządził zawody. Nikt się nie przeciwiał jego nakazom. Wiedzieli, że już Władko życzył go na starostę i pewno na wiecu wybierze go większość grodzian. Teraz ustawiał młodzież do biegu i ustalił odległość do Trzech Sosen. Biec miał z nimi Lestek, aby sprawdzić, czy wszyscy ułamią gałązki, aby za powrotem okazać się, że dotarli do wyznaczonego miejsca. Stańko napierał się lecieć z bratem. Inne niedorostki przyłączyły się do wyścigu, ale wkrótce ostali znacznie w tyle. Jednak Lestek przypilnował, by wszyscy dotknęli Trzech Sosen i zabrali gałązki. Bieg przedłużył się znacznie. Starsi, białogłowy oraz dziecka siedząc koło stosu czekali, rychło ukażą się pierwsi biegacze. Pięknie wyglądali, gdy wypadali z lasu i najpierw Wielką Drogą, a potem na przełaj przez łąkę mknęli lekko i chyżo jako wiatrono-gie jelenie, ledwo dotykając ziemi. Pierwszy przybiegł Wacław i on otrzymał największą nagrodę — miecz Władka, przywieziony w dawnych czasach przez kupniów rzymskich. Cieszył się Wacław z nagrody, a inni podchodzili, oglądali miecz, dziwując się jego krasie, misternej rękojeści i giętkości głowni. Następni biegacze dostali mniejsze nagrody, ale takoż cenne. Patrzył na nich Władko z wysokiego stosu, uradowany, że dzielnie i sprawnie sobie poczynają, bo wnet zaczęły się zapasy. Ledwo Lestek odetchnął, przybiegłszy za ostatnim zawodnikiem, już rozdziewał się do pasa, by wziąć się za bary z Mścikiem. Chwycili się za ramiona i wodziU długo, starając się przemóc jeden drugiego. Wreszcie padli na ziemię i tarzali się, aż Lestek przycisnął Mścika, rozkrzyżowawszy mu ręce, że tamten nie mógł się ruszyć. Jeden tylko Wojbor z całego grodu dałby może radę Lestkowi, nikt inny. Klaskali zebrani w dłonie, chwaląc sprawność zwycięzcy. Lestek podniósł się utrudzony i szczęśliwy. Pot skrzył się na jego twarzy i torsie, a promienie załamywały się w kropelkach, że lśnił jako bożek jaki. Przemko wręczył mu nagrodę — srebrne ostrogi z ciżmami, palonymi w zygzaki i koła. Inne jeszcze nagrody zdobył Lestek, bo brał udział w walce na miecze i topory. Jeno w rzucaniu oszczepem i w strzelaniu z łuku nie uczestniczył, gdyż Jaga przysłała po niego, aby ludzi przywiódł i z wozem zajechał. Strawę trzeba było zawieźć na żalnik. Kładli na wóz oprawione wieprzki i woły, ale dzbany z napitkiem musieli dźwigać w rękach, aby się napój nie wylał. 164 Z boku stosu wbili w ziemię drągi i zawiesili na nich zwierzynę. Podpalili ogniska. Co starsi i znający się obracali pieczeń, aby się nie przypaliła. Dzik przechodził od ogniska do ogniska, przyprawiał mięso, dosalał, kosztował czy dopieczone. Nęcące zapachy dolatywały zebranych sprawiając, że ślinka szła im do ust. Tymczasem Swiętochna częstowała podpłomykami, gotowanym mięsem i bobem oraz nakładała na misy dobrze omaszczoną kaszę. Mścik przepijał miodem, ale niewiele, bo główna uczta miała się odbyć po pogrzebinach. Spoglądali na Wielką Drogę, skąd miał przybyć żertca ze Złotej Góry. Domosław pojechał po niego wczesnym rankiem i spodziewano się ich lada chwila. Słońce świeciło wysoko na niebie i zapanował upał. Ludzie szukali cienia i odsuwali się od stosu, bo zaduch szedł od trupa. Wtedy nadszedł łowca, który znalazł Władka i przyciągnął go do Wielkiej Drogi. Przemko i inni skoczyli go witać i zapraszać do jadła. Teraz mogli mu się przyjrzeć. Był to wysoki mężczyzna, szeroki w barach, w sile wieku. Włosy miał nad czołem przycięte, ale na ramiona i plecy spadały mu swobodnie, zakrywając uszy i kark. Twarz miał szeroką, zarośniętą jasną brodą i takowymi wąsami. Oczy niebieszczały i były przyjazne ludziom i światu. Ocieniały je ciemniejsze rzęsy i brwi. Ubrany był w skórzany kubrak, takież spodnie, na nogach nosił ciżmy, wiązane wysoko do kolan długimi rzemieniami. Strój, wybity okrągłymi pleszkami, świecił się z daleka. Wycięty przy szyi kubrak pokazywał pierś szeroką, porośniętą jasnym włosem. Urodny był nad podziw, nic więc dziwnego, że dziewki poglądały na niego z upodobaniem, przybliżając się nieznacznie, bo opowiadał Przemkowi, Lestkowi i innym, skąd wziął się w ciemnym borze. — Sławosz jestem, syn Wiaczesława, a pochodzę z dalekiej krainy ruskiej, z wielkiego grodu Kijowa, który nad sinym Dnieprem wznosi swe drewniane uwarowania na niedostępnym wzniesieniu. Plemię moje zwą Polanami jako i was, osiadłych nad Wartą. W Kijowie na zołotym tronie siedzi kniaź Igor, jaremu turowi podobny, z wierną i mądrą kniahinią Olgą. U nich to w starszej drużynie służę, gdyż pochodzę z możnego rodu bojarów perejesławskich. Siła by mówić o moim sławnym grodzie, zielonym stepie, kędy jasne sokoły przeszywają siwe niebo. Krasna jest ziemia ruska, a w niej krzepcy woje i miłe dziewki, role czarne, drzewa żywiczne... Od kniazia Igora do waszego władyki Ziemomysła przybyłem 165 z posłaniem o trzystu wojów-drużynników. Na wyprawę krwawą idziemy przeciw Pieczyngom, wrażemu sąsiadowi, który jako kruk żarłoczny dziobie śmiertelnie nasze dietince i sioła. Wasz łaskawy kniaź zezwolił mi ubić niedźwiedzia w puszczy jako gościowi, bojarowi i drużynnikowi wielikiego Igora, aby tylko dalej od Gnezna, gdyż bliżej miodolubiące mieszki znacznie wytrzebione. Dał mi psa gonnego i dwóch chołopów do pomocy, ale nalazłszy ślad mieszki groźnego, ostawiłem ich przy ognisku, a sam ruszyłem tropem, samojeden jeno z psem... Sławosz nie dokończył swej powieści, bo właśnie dwaj jeźdźcy wysunęli się z lasu, obaj na pięknych koniach. Zebrani odetchnęli z ulgą. Przybyli zjechali z Wielkiej Drogi i puścili się w cwał. Szybko znaleźli się w kręgu. Zeskoczyli z koni. Mirosław lekko i zręcznie, a Domosław ciężko i powoli. Był zmęczony, gdyż w dwie strony jechał od świtu, a i koń spotniał z wysiłku. Zaraz Mścik zajął się końmi, wycierając trawą do sucha ich sierść. Potem puścił je, by wytarzały się na łące. Tymczasem biały Mirosław lał miód na stos i rzucał garście ziarna. Podano mu żagiew. Podpalił drzewo z czterech stron. Suchy chrust zajął się szybko, a od niego grubsze tramy. Dym zakręcił się i podszedł w górę. Chwilami zakrywał Władka zupełnie, to znów rozwiewał się, ukazując zmarłego. Płomienie pożerały coraz szybciej drzewo i szły zygzakami, jakoby duchy rozpoczęły czerwony taniec oczyszczenia. Zebrani patrzyli jak urzeczeni w ogień. Nie mogli oderwać oczu, porwani wielkim widowiskiem. Gorąc szedł od stosu. Władko już nie był widzialny, ale poglądali pilnie, czy nie ujrzą choć skrawka. Niewiele więc słyszeli, co bobolił żertca Mirosław. Zieloną gałąź trzymał w dłoni i wołał: Swarogu, boże ognia wieczny, oczyszczający, spalający, co ziemskie, co ludzkie! Do nawi unosząc dusze zmarłych, daj im spokojność i szczęśliwość! Przyjm Władka do swej krainy! Przyjm chrobrego człowieka naszego! Niech z dziadami i rodami tamoj pozostanie! Wieczna duszo Dziada Władka leć z ogniem, leć z płomieniem! A kysz, a kysz, a kysz! 166 Rzucił zieloną gałązkę na stos, a za nim inni chwytali polana i ciskali w ogień. Chłopaki zabawiali się w zawody, naśladując starszych. Drewnianymi patykami składali się niby mieczami, siłowali się i ścigali. Hałasu czynili co niemiara, wrzeszcząc i krzycząc. Przewodzili Stańko i Radko, to jeden to drugi będąc górą. Dziewuszki siedziały przy matkach, lub chodziły po dwie, po trzy, przytulone do siebie i udawały, że nie patrzą na zawody otrockie. Swiętochna zajęła się Mirosławem i teściem, dając im pojeść i popić. Potem starosta Domosław legł na uboczu, spocząć nieco. Mirosław czuwał ze wszystkimi, aż spłonie stos. Już tylko zarzewie gorzało gorącym popiołem, a mężczyźni rozgarniali je, aby szybciej wystygło. Popołudnie schodziło ku wieczorowi, gdy poczęli zbierać popiół i kosteczki do urny glinianej. Przemko przekazał ją Mirosławowi. Ruszyli na żalnik. Lestek i Wisław wykopali niewielki dół. W nim żertca złożył urnę, a obok jadło na daleką drogę, jak najsmaczniejsze kąski mięsa, wycięte z pieczeni przez Dzika i dzban dobrze syconego miodu, który przyniósł Mścik. Nie szczędzili też ozdób i broni, by zmarły godnie wystąpił w nawi. Żertca rzucił garść ziemi, Przemko przykulał spory kamień, a za nimi inni rzucali to ziemię, to kamienie, aż wyrosła duża rękawka. Starsi już odstąpili, ale otroki wciąż znosili grudy i ciskali na mogiłkę. Jaga ścieliła murawę białymi płatami. Stawiała na niej misy z kaszą, pieczoną rzepą i stosy podpłomyków. Teraz żałobnicy podchodzili do zarumienionych pieczeni wieprzowych i wołowych, cięli po kawale mięsa, że wkrótce same szkielety wisiały na roszcie. Ale i one zniknęły, bo niektórzy lubili obgryzać kosteczki, a ciepły tuk wysysać, toteż trzaskały łamane toporkami. Siadali przy obrusie, pospólnie się racząc. Kobiety podawały czarki z napitkiem. Wkrótce mlaskanie i siorbanie rozlegało się wokoło, bo też strawa była bogata. Nie byle po kim, jeno po Władku — możnym staroście i kmieciu. Dzik z dwoma synami przyrządzał resztę chówku zmarłego, jako cielęta i warchlaki. Te, ubiwszy na miejscu, wypatroszyli i nadziali na roszt, otrokom nakazując nanieść drzewek. Szybko nikło jedzenie, gdyż żałobnicy zgłodnieli całodziennym czuwaniem, mało co przekąszając. Gdy nasycili pierwszy głód, zaczęli pogadywać o tym i o owym, najwięcej wspominając skrzętnego starostę Władka. Należało mu się to, gdyż na jego cześć odbywała 167 się tryzna. Towarzyszyli się ze sobą, zmieniając miejsca i przepijając, a już najwięcej skupiło się koło Sławosza, który, wziąwszy gęśliczki od Sobka, głębokim i niskim głosem śpiewał dumki i byliny ruskie: — Zaczynamy opowieść o niezliczonych wojskach, o wielikich trudach, o częstych bojach, o licznych rozruchach... Niosą rącze konie siwe sokoły ku błękitnemu Donowi. Szare wilki przemykają przez czyste pola... Chrobry orzeł, wiciądz dorodny ostry miecz dzierży w dłoni i na czele biegnie. On i drużyna to jedno. Perun wszechwładny siną błyskawicą grozi wrogom, o łabędzich skrzydłach Dziwa strzeże polańskich wojów. Czarna chmura zacienia zieleniejące stepy. Jasne słońce zapala się czerwoną łuną. Już żarłoczne kruki zbierają się na krwawą ucztę. Błysk złotych mieczy wyrósł nad wojami, a prężne łuki ciskają srebrne strzały — podniebne krzeczoty. Zadrżała zbolała ziemia, w drżące ramiona tuląc sokoły, gdy złote szlomy siali w czarną rolę. Łaskawa noc zeszła za skrwawionym słońcem, uhołubiła śmierć idących do przodków dzielnych. A gdy jasne świty zapaliły się nad pobojowiskiem, znikły podstępne hordy wrażych Pieczyngów. Witały kniazia-orła złote bramy Kijowa, ptaki szczebioffiwe kołysały głowę Igora do spoczynku, ładowie lali wonne miody w złociste czary. Kniaziom sława, a drużynie cześć.. Skończył Sławosz, bo gwar czynił się coraz większy. Nim księżyc wypłynął na niebo, już ogarnęła ich beztroska wesołość. Niejeden wstawał i rozpoczynał tańce, podskakując i przebierając nogami. Sobek piał swawolne piosenki, aże pokładali się ze śmiechu. Najbardziej podobał się taniec Wenedy. Udawał myśliwego, idącego na mieszkę, jako Władko szedł i śmierć znalazł w mocarnym uścisku. Więc niby skradał się młody Weneda, oszczepy dzierżąc w dłoni. Gibkie ciało poruszało się zręcznie w jedną i drugą stronę, albo pochylało się, wypatrując tropów zwierzyny. Czasem stawał i głęboko wciągał powietrze w nozdrza, zali nie poczuje cuchu mieszki. Już trafił na ślad i rozpoczął gon. Biegł lekko, oczy wbijając w ziemię. Nagle stanął. Teraz był burym, który siedzi w barci, wyciąga łapę, zlizując słodki miód i cmokając z zadowolenia. Po nażarciu 168 złazi z drzewa, a tu już łowca czeka i okrzykiem zmusza go do podjęcia walki. Zawahał się miś i znowu się chce wspiąć na drzewo, ale oszczep kole go boleśnie w kark. Więc zeźlił się stary i ryknąwszy groźnie stanął na dwóch łapach. Wbił mu myśliwy ostrze we włochatą pierś. Zwierz ryczy i goni napastnika, ale gdy chce go uchwycić w potężne pazury, łowca wpiera mu drugi oszczep, który ostawił przy drzewie. Ból przenika mieszkę. Chwyta drzewce, ale chwieje się i pada na ziemię. Myśliwy tańczy wokół niego zwycięski taniec. Potem opiera nogę na jego łbie. Wszystkim podobał się występ młodego Wenedy, a dziewki patrzyły na niego z uwielbieniem. Do której teraz przysłałby swata, przyjęty byłby z radością. W środek skoczył Lestek. Bardzo udatnie odtańczył walkę z wilkami. Mknie myśliwy na nartach, a w ręku trzyma łuk ze strzałą. Dostrzega drobną zwierzynę i prawie w biegu wypuszcza strzałę. Pada zdobycz, a on podbiega, podnosi i przytracza do pasa. Biegnie dalej. Patrzy na drzewa. Szuka ptaka. Teraz wolno sunie wśród wysokich drzew. Słyszy syk głuszca. Chowa się za pień i wygląda ostrożnie. Napina łuk i wypuszcza strzałę. Ciężki ptak spada na ziemię. Podnosi go i podziwia piękne upierzenie. Biegnie dalej. Nagle zatrzymuje się i nadsłuchuje. Słyszy zew wilka — zew wzywający do polowania. Odpowiadają mu wycia z różnych stron. Łowca zaczyna uciekać. Ogląda się spłoszony i dostrzega watahę, zbliżającą się z wielką szybkością. Teraz wilki otaczają go półkolem. Myśliwy staje, opiera się o pień drzewa. Napina łuk i szyje w najbliższego basiora. Ranione zwierzę rzuca mu się na pierś. Wbija mu sztylet w piersi i odrzuca cielsko. Zgraja zbliża się do martwego towarzysza. Obwąchują go. Myśliwy próbuje wejść na drzewo, ale podstępna wadera skacze mu na plecy... Rozległ się przeraźliwy krzyk. Lestek przerwał taniec. Jęk brzmiał tym boleśniej i głośniej, że panowała głęboka cisza, tak byli zapatrzeni w widowisko. Urzekła ich walka z dzikimi zwierzami. Zwrócili oczy na Jagę. Wiedma przerażonymi oczami wpatrywała się w Lestka, szepcząc z cicha: krew, śmierć, zguba... Padła nieprzytomna na trawę. Podbiegły niewiasty, podniosły jej głowę, gładziły po ciemnych włosach i zsuniętym zawiciu. Dotykały twarzy, aż poczęła przychodzić do siebie i otworzyła oczy. Spojrzenie miała senne i obce, jakby wracała z daleka. Lestek stał 169 ciągle nieruchomo w kręgu, przeczuwając coś złego. Wiednia dojrzała go i znów zamknęła powieki. Podszedł do niej. — Jago, co się stało? — Nic... nic... — odszepnęła. — Widziałaś coś? — Nic złego, nie! Nie trwóż się. Jutro ci wszystko wyjaśnię. Uspokoił się, ale już nie powrócił do tańca i wesołość jego znikła. Zebrani omawiali dziwne wydarzenie. Wraz jednak powrócili do jedzenia i picia. Już nowe pieczenie były gotowe, więc odcinali płaty mięsa, gruchotali kości, a Swiętochna nalewała w kubki piwa, bo już miodu zabrakło. Ogarnęła ich na nowo wesołość. Kto pląsał, kto śpiewał, kto uradzał z innymi, prześmiechy czyniąc. Inni zmęczeni posypiali ździebłko, by nieco wypocząwszy, znów siadać do biesiady. Dzień był już jasny, ale oni nie przestali uczestniczyć w strawie po staroście Władku. Mara, leżąc w mogiłce, cieszyła się, że tak godnie i hucznie czczą jego pamięć, toteż nikt nie pozostawał w tyle, by zmarłego nie obrazić. Słońce stało wysoko, gdy odprowadzali Sławosza. Szli z nim Les-tek i Siemirad, pytając Rusa o jego wiarę i obyczaje. Niewiele się różniły od tych, jakie zachowywały ludy nadwarciańskie. Język też był ten sam. Dziękował Sławosz za gościnę i podarki, a zapraszał do swego grodu na stepie. Juści, wojowie mogą trafić na dalekie ziemie, jeśli książę ich pośle, ale gdzie im, kmieciom osiadłym, co orzą rolę radiem i sochą, a nie imają się miecza. Lestek poleciałby ptakiem, aż mu się oczy świeciły, ale wspomniał na Konin, Słowianę — brzemienną przecież... Nie jemu latać wolnym ptakiem... Już to Siemirad nie ruszyłby się nigdzie z gródka, gdyby nie musiał. Inne mają upodobania. Dziękował jednak gościowi i życzył dobrej drogi do Kijowa. Tak się rozstali. Gdy powrócili, zastali wszystkich śpiących, gdzie kto siedział. Pod wieczór jednak zbudzili się. Zabrakło napojów, więc przynosili swoje, byle tylko nie kończyć biesiady. Wszystkie kury i gęsi Władka poszły na roszt i o mało nie zarżnęli krowy Jagi w pośpiechu. Ledwo obroniła. Wszystką mąkę wypiekła, wszystką kaszę uprażyła, że nie zostało nic z zapasów. Jak tryzna — to huczna. Mądra wiedma jednak przechytrzyła wszystkich, bo nie wskazała kosztowności Starego, pierścieni, nausznic, obręczy naramiennych, 170 kubków srebrnych i złotych, brązowych mis, zapinków oraz obcych dzięgów. Jako Władko nakazał, podzieliła skarb między Swię-tochnę i Niemoja Słowiany. Nie Władka były one skarby, jeno dziadów i nie Iza było je utracić na tryznie. Ziemie po dziadach też należały się Niemojowi, gdyby chciał kiedyś swego dochodzić. Lecz póki Lestek żywię, nie Iza mówić mu o nie-synie. Chybaby umarł. Zatrzęsła się ze strachu. Przypomniał się jej zwid, gdy Lestek pokazywał walkę z wilkami. Nie na udane patrzyła, jeno naprawdę widziała las, pole, śnieg, Lestka na nartach i watahę pięciu wilków: wychudzonych, zgłodniałych, żądnych krwi... Jutro, jutro o tym wszystkim pomyśli, jak pomóc Lestkowi i zmienić jego los. Dziś ledwie trzymała się na nogach po tylu nieprzespanych nocach, a tu Marzenka plątała się koło jej nóg. Tryzna trwała trzy dni i trzy noce. Ognie powoli gasły. Ciągnęli do grodu, by wyspać się należycie i wypocząć, bo trzeba było lada dzień stanąć do żniw. Lestek został u Jagi. Z głębokiego snu obudziła go Marzenka. Przypomniał sobie krzyk Jagi i zaczął się trapić. Ile roków przyjdzie mu jeszcze pożyć? Czy zginie zażarty przez wilki? Nie dał Jadze pokoju, póki mu nie obiecała powiedzieć prawdy. Nagotowała wonnych ziół i zanurzyła twarz w oparach. Wdychała pospiesznie. Oczy miała zamknięte. Lestek siadł naprzeciw niej, trzymając małą między kolanami, by nie przeszkadzała wiedmie. — Zima okrutna, zima mroźna, zima sroga... Ptactwo martwe pada z drzew, zwierz ginie... Za rok, za dwa, za trzy, za cztery, za pięć, za siedem... nie umiem policzyć... Nie chodź do puszczy, nie chodź na łów, nie wyjmuj z rąk oszczepów — jednego, dwóch, trzech... Okszę chwyć i tnij! Tnij ostro! Nie padaj, jeno stój, stój! Nie padaj! Nie pada... — krzyk się urwał. Coś jeszcze bełkotała, łkając, ale nie można było wyrozumieć. Odsunął garniec. Puścił Marzenkę, która zaczęła płakać i tuUć się do nóg Jagi. Wiedma odemknęła powieki. — Zginę? — zapytał spokojnie. — Nie widziałam tego, nie... — skłamała. — Może ujdziesz! Musisz zawsze nosić kły wilcze na piersi, by cię nie pożarły, pazury, by cię nie rozszarpały, serce najsilniejszego basiora lub wadery wiodącej młode wilczki, byś się nie uląkł. Borowemu ofiarę złóż 171 to cię uchroni. Waruj się srogiej zimy i wielkich śniegów. Pomnij, com ci rzekła, a ujdziesz cało. — Dzięki, Jago! Jak odpłacić za wróżbę? — Bądź zdrów! Dobrze czyń, a umkniesz losowi. Nie wydawało mu się to trudne. Siedem, alboli więcej lat to bardzo długo. Będzie się strzegł. Uspokojony wsiadł do łodzi i popłynął na Konin. Słońce chyliło się ku zachodowi, a woda łyszczała złocistą drogą. Dokąd wiodła? Słowiana zaraz odczuła, że Lestek wrócił z pochówka jakiś inny. Wyraźnie złagodniał i jakby zapomniał o swoich podejrzeniach. Był dobry dla niej i dla chłopca. Serce jej pozbyło się niepokoju. Znowu rozlegał się jej śmiech w chacie i zagrodzie, a wesoła pieśń często wyrywała się z ust. Nawet smętna i zła Eadgif rozchmurzyła się nieco. Wypogodniało na Koninie. Białogłowy żęły zboże. Obrodziło niezgorzej, jeno na brzegach dziki wypasły oziminę. Eadgif cięła krzywo i niezręcznie, ale Słowiana cierpliwie ją przyuczała. Ręce niewolnej sczerniały i stwardniały. Szybko pojęła robotę. Po wysuszeniu mężczyźni wymłócili ziarno i zakopali je w dużych garcach. Należało zaorać rżysko, ale nie mieli wołów. Wybrali się na Złotą Górę. Mirosław obiecał użyczyć, ale później, gdy uładzi u siebie. Swiętosław dochodził wolniutko kresu swoich dni. Osłabł i wysechł jeszcze bardziej od cza- 172 su, gdy Radyn widział go ostatni raz. Widoczne było, że zbliżająca się jesień będzie dla niego ostatnia. Stary był przytomny i pogodny. Ucieszył się z przybycia Radyna, gdyż polubił zmyślnego raba. Młodzi żertcy spieszyli się z orką i siewem ozimin, by być przy świętosławie, gdy nadejdzie jego czas. Mirosława wyznaczył na pierwszego żertcę w służbie bogom. Dobry i pobożny, choć młody. Umie radzić i wróżbę czynić, a nie było prawie dnia, by ktoś nie przybył do kątyny, pytać bogów o los. Lestek i Radyn pożegnali starca serdecznie i ze smutkiem, pewni, że widzą go ostatni raz. Mirosław towarzyszył im kawałek drogi w dół ścieżki. Gdy się rozstawali, poradził im, aby udali się do KaUsza, gdzie po żniwach odbywa się wienie. Różne kupią nawożą ludzie, także woły. Gród znaczny, pradawny i mieniactwa w nim wielkie. Lestek wspomniał, że potrzeba im jeszcze dobrego psa, by strzegł zagrody i służył do polowania. Mirosław odrzekł, że posiadają trzymiesięczne szczeniaki i chętnie im dwa odstąpi. Wrócili jeszcze raz na górę, a po chwili prowadzili na rzemieniu psiaki, które rwały się i ciąg- -nęły aż do uduszenia. Były rosłe, przez grzbiety czarne, po bokach ciemnobrązowe. Pyski miały długie, wilcze. Suczka była jaśniejsza i nadali jej miano Ruda, a ciemniejszego psiaka, jako że wąchał każdy ślad — nazwali Pogonem. Należało ułożyć je do polowania i Lestek cieszył się, że będzie miał z nich wielką pomoc w tropieniu i osaczaniu zwierza. Słowiana szła z Lestkiem do Kalisza. Niemoja pozostawiła pod opieką Eadgif. Nieśli skóry, zdobione garce, nieco dzięgów i srebrnych naczyń. Zaszli do Starego Miesca i dobrze się stało, gdyż Mścik miał zamiar wybrać się też na mieniactwo. Swiętochna napierała się pójść z mężem, widząc, że Słowiana towarzyszy Lest-kowi. Już to było widoczne, że Mścisław ulegnie małżonce. Jakoż wyruszyli nazajutrz o pierwszej zorzy. Mężczyźni szli przodem, a białogłowy za nimi. Swiętochna miała dotychczas mało do czynienia ze Słowiana. Była dużo od niej młodsza i nie należała do koła jej rówiennic. Znała jednak jej burzliwe pożycie z Bożanem, umyczkę z Lestkiem, a mówiono, że Wojbor... Uroda Słowiany zachwycała ją ciągle jak za czasów dziewczyńskich. Sama była ładna i podobała się wszystkim, ale gdzie jej do uroku Słowiany 173 Patrzyła z ciekawością na dawną poćpiegę, potępioną przez społeczność gródka, ale nie najdowała w niej nic przykrego ani niestosownego. Słowiana była prosta i bezpośrednia, miała szczery uśmiech i patrzyła śmiało w oczy. Mogła się podobać i Swiętochna poczuła do niej przyjazne uczucia. Miały wspólne sprawy do mówienia, a przede wszystkim dziecka. Córa Swiętochny i syn Sło-wiany byli dumą i umiłowaniem matek, toteż jedna przez drugą wychwalały swoje pociechy... Lestek obejrzał się kilka razy na niewiasty. Był ucieszony, że jego żona przypadła do serca Swię-tochnie. Czas schodził szybko na gawędzie i nawet niewiele widziały po drodze. Wielka Droga wiodła poprzez odwieczną puszczę wąską przesieką — wilgotną i mroczną — to znów wyzwalała się z uścisków lasów i towarzyszyła otwartym, jasnym polom. W południe podjedli na skraju boru. Powietrze pachniało schnącymi ziołami. Niedaleko toczył się strumyk, szemrząc cichutko. Spokoju nie mąciły nawet kwilenia ptaków. Ogarnęła ich słodka senność, ale podnieśli się rychło, gdyż w tym dniu chcieli dotrzeć do Kalisza. Jakoż o zmroku dojrzeli wyniosły gród. Patrzyli z ciekawością na rysujące się na tle zachodu budowle. Szczególnie niewiasty podziwiały ich ogrom, nie bywały bowiem dotąd w większych skupiskach ludzkich. Właściwy gród rozsiadł się u spływu rzek Prosny i Swędrni. Wewnątrz strzelał w niebo wysoki stołb, a obok czerniał dworzec starosty. Za rzekami znalazły swe miejsca liczne osady rękodzielników. W nich to też odbywały się kupnia i mie-niactwa. Poszukali karczmy, gdzie znaleźli nocleg. Spoczęli na słomie, przykrywającej klepisko izby, gdyż wszystkie ławy były zajęte. Karczmarz zezwolił niewiastom uwarzyć przy ogniu nieco ciepłej strawy. Trudno było docisnąć się do paleniska, gdyż izba była zatłoczona przybyszami z okolicznych grodów i siół. Mało co spali, bo ludzie kręcili się do późna i pogadywali, a już o świcie niektórzy wstawali, przygotowując się do uładzenia swoich spraw lub do powrotu do domów. Za nocleg dali karczmarzowi dwie skórki zajęcze, ale zdziercy wydało się mało. Lestek rozwarł gębę i ze-zwał go od purchawy i jałaty, a drużynnikami zagroził. Wtedy gospodarz zamilkł, ale patrzył na nich złym okiem, szczególnie łypiąc na Słowianę i Swiętochnę. Gdy opuszczali karczmę, z bocznej izby wyszła grupa błazenków. Było ich pięciu w różnym wie- 174 ku. Płeć mieli ciemną, czarne, kręcone włosy i brązowe oczy, jeno najmłodszy był jasny jak len. Ubrani byli w pstre szatki, a w rękach trzymali przyrządy do grania, już to gęśliczki, piszczałki i bębenki. Wnet gospodarz przystąpił do nich i zagadał najstarszego, wskazując na Lestka, Mścika i ich kobiety, a coś mu żywo przekładał. Inni blazenkowie zaczęli się śmiać, jednak najstarszy kręcił przecząco głową, mrucząc coś o drużynnikach i mirze targowym. — Brak wam niewiast, Argosie! — kusił gospodarz. — Nie ma kto dbać o wasze posiłki i szatki. A i Małojadek — tu wskazał na najmłodszego, sześcioletniego otroka — potrzebuje opieki. — Sinogęby, mało nas, ja i Leukas, Sykion — osiemnaście ro-ków, a Selim czternaście zim, nie więcej — mówił łamanym językiem Słowian. — Potajemnie niewiasty ująć i uciec w inne strony. Mało to targów na świecie. Chleba wam nie zabraknie. A takich urodziwych niewiast, niech sczeznę, jeśli łgam, nie znajdziecie. Wiadomo, znad Warty! — Obaczym! — odrzekł Argos. Blazenkowie zeszli na podgrodzie, gdzie targowano już w najlepsze. Mieniał, co kto miał, lub za krągłe grzywny: srebrne i brązowe, przedawał. Znaleźli wolne miejsce wśród tłoku i zaraz poczęli grać i piać wesolutkie pieśniczki, a Selim i Małojadek podskakiwali uciesznie, fikali koziełki, a pokrzykiwali. Już to któryś z targowych przystanął i wrzucił Sykionowi to podpłomyk, to jajo, to suszoną rybę. Rzadko zabrzęczał drobny pieniążek. Lestek jeszcze nie nabył wszystkiego, a już Słowiana ciągnęła go, aby popatrzyć na błazenków. Swiętochna też pragnęła ujrzeć wesołych irgców, więc przystanęli opodal. Gdy ich blazenkowie dostrzegli, nie odrywali oczu od niewiast, a Argos, Leukas i Sykion poczęli coś do siebie szeptać. Rozradowane białogłowy podobały im się wielce, ale one nie zwracały na nich uwagi, pilnie bacząc na Selima i Małojadka, a dziwując się, że stają na rękach i różne cudeńka wyprawiają. Spoglądały na siebie co chwila i śmiały się głośno, gdyż we własnych oczach znajdowały potwierdzenie rozbawienia. Lestek nie był od tego, aby się nie pośmiać, ale baczne spojrzenia starszych błazenków zwróciły jego uwagę. Dostrzegł, jak trącali się i wskazywali na Słowianę i Swiętochnę. Rzekł do Mścika: 175 — A przypatrz się dobrze błazenkom, aby jednak nie pojęli! Zaraz nakazał kobietom ruszać za sobą. Przedzierali się wśród zebranych i omal nie wpadli na drużynników, którzy parli końmi, pilnując porządku. Lestek chciał zwrócić ich uwagę na błazenków, ale cóż miał im rzec? Może już niedługo zakończą występy i rozejdą się po targu, by ściągnąć z kramów, co się da, ale na razie grali i śpiewali, nic złego nie czyniąc. Patrzyli na białogłowy? Tak, warte były spojrzenia! Zaniechał więc naskarżenia, jeno postanowił mieć oczy na wszystko otwarte. — Czemu miałem się przypatrzyć igrcom? — pytał Mścik. — Dziwnie mi wyglądają. Zachłannie patrzyli na nasze niewiasty. — A bo to nie urodziwe? — zaśmiał się Mścik. Nie rozmawiali już więcej, bo trafiły się tęgie woły. Lestek wyciągnął swoje skóry: lisie, wilcze, kunie, bobrze, zajęcze, i inne. Właściciel żądał dodatkowo dzięgów. Dorzucił mu Lestek dwa srebrniki i jeden złoty, ale jeszcze przez dłuższy czas nie mogli dojść do ugody. Wreszcie przybili ręce. Odprowadzili woły na wolniejsze miejsce przy wnijściu do podgrodzia i zostawili przy nich niawiasty, aby pilnowały pasących się na murawie. Sami wrócili na targ, bo chcieli nabyć potrzebne przyrządy gospodarskie za płaty, które otrzymała Słowiana za swoje piękne garnki. Siedziały za podgrodziem, coś niecoś pojadając i przypatrując się mijającym ich ludziom. Obaczyły małego błazenka, który kamyki puszczał na wodę. — Otrok! — zawołała Słowiana. — A pójdź do nas! Obejrzał się na wołającą i przybiegł. — A jak cię zwą? — zapytała. — Małojadek! — odparł śmiało. — Naści chleba! — podała mu podpłomyk, polany suto miodem. — A nasz jesteś, czy Grekowy? — Znad Wisły jestem, jeno mnie ociec przedali błazenkom, żem zręczny w skokach. — A nie ckni ci się za macią? — Juści, że mi się ckni... — w oczach ukazały mu się łzy. — Toż od wiosny jej nie widziałem. O Dadźboże! jakże mać płakała, gdy mnie zabierali! Słowiana przytuliła otroka. Dzieckiem jeszcze był, a już taki 176 samotny. Łzy kapały mu na chleb i miód. Łykał je razem. Umazał się, więc wyjęła szmatkę i wytarła mu gębusię. Dobrze mu było na jej kolanach, ale gdy zobaczył powracających mężów, zerwał się i uciekł. Słowiana nie zatrzymywała go. Niewiastki ciekawie oglądały zakupy, a Swiętochna aż klasnęła w dłonie. Mścik nabył dla niej piękny płat pawłoki, błyszczący czerwienią. Piękną suknię sobie sporządzi. Żadna w Starym Miescu nie będzie miała podobnej. Słowiana oglądała pawłokę, lecz nie zazdrościła Swiętochnie. Dla nich ważniejsze były naczynia i przyrządy gospodarskie. Lestek nie mógł nagłaskać się swych nowych wołów. Przytroczyli do nich zakupy i wyruszyli w drogę powrotną, gdyż nie zamierzali spędzać drugiej nocy u Sinogębego. Do wieczora ujdą szmat drogi, a prześpią się w jakimś siole lub na polanie leśnej. Bo to im nowina? Ruszyli. Lestek szedł przy wołach i obmyślał, jak siła roboty z nimi uładzi. Ziemię zaorze pod oziminę, wyrówna niwę, drzewo ściągnie na Radynową zagrodę. Zimą przygotuje trzemy na mostki i wyłożenie mokrych przejść. Byle tylko paszy starczyło. Zamyślił się, skąd ją weźmie... Ocknął się, gdyusłyszał głos Słowiany: — O, drugi błazenek za nami wypatruje! Szybko się obejrzał. Między drzewami mignął jakiś cień. Spojrzał znacząco na Mścika, ale nie podzielił się z kobietami swymi podejrzeniami. Szli bez obciążenia, bo woły dźwigały zakupy. Poprawił tuł na plecach i sprawdził, czy oksza lekko wychodzi zza 12 Słowiana 177 pasa. Mścik uczynił to samo. Wyjął miecz z tobołu. Kupił go w Kaliszu i teraz przytroczył do rapci. Wielka Droga wiodła między puszczą nieprzebytą a rozległymi bagnami. Robiło się coraz puściej, gdyż w południe wyszli z grodu ci, którzy mieszkali niedaleko. Nikli na sobie tylko wiadomych ścieżynach, czy to wśród trzęsawisk, czy wśród zwartych zarośli leśnych. Lestkowie i Mścikowie zostali sami na drodze. Lestek baczniej rozglądał się, czy nie ujrzy czegoś podejrzanego. Mścik też czuwał. Jeno niewiasty gwarzyły wesoło, wspominając pobyt w słynnym grodzie Kaliszu. — Widziałaś, Słowiano, tego grubego kupca z Arabii w błyszczących pawłokach, a obwieszonego złotymi łańcuchami? Na głowie nosił dziwny kobłuk. — To zawój! — wyjaśnił Lestek. — Grzywny u niego dużo, kiedy miał zausznice ze szczerego złota. Brzuch mu się trząsł z tłustości. A pachniał z daleka jakimiś woniami. Taki nigdy karku nie zgina! Chłopiec niósł za nim ciepły czecheł. — Grzywny ich zwą się dirhemy — wyjaśnił znów Lestek. — A mężczyzna w długim chilacie? Brodę miał czarną, skrętną i długą do pasa, a palce u rąk wąskie i ostre jak szpony. Drapał nimi koże i płaty. Wyglądał na wielce chytrego. — To Żyd kupień! — Mścik był zadowolony, że mógł też coś objaśnić niewiastkom. — Kupniów normańskich i Polan kijowskich nie ujrzeliśmy. Zali drogi u nich niebezpieczne? — dziwował się Lestek. — A niewiast obcych nie było, jeno nasze. Ujrzałbym, które są urodziwsze! — śmiał się Mścik. — Oj, Mścik! Mało ci twoja małżonka? Milszej nie najdziesz! — Słowiana udawała, że jest oburzona. Ogarnęła ich wesołość, że zaczęli zbytkować, bo to posuwali się wolno, gdyż woły ledwie się wlokły. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy znaleźli się w rzadkim, wysokim lesie. Nigdzie sioła ni chaty. Wybrali polanę w głębi i puścili woły na paszę, wiążąc im tylko nogi. Zdjęli z nich jarzmo. Lestek zażegł ognisko i poszedł szukać wody. Mścik łomił gałęzie i wyścielał łoża do spania. Słowiana pilnowała, aby woły nie oddaliły się. Jednocześnie przygotowywała z Swiętochną wieczerzę. Nim zabrali się do jedzenia, strzą-snęli krople do ognia i rzucili gomółki. Niech ich borowy strzeże, 178 a wrogom i złu nie da. Zaraz potem mężczyźni legli na posłanie, a kobiety miały czuwać do pierwszych kurów. Był to okres najbezpieczniejszy. Lękać się należało zła po północku i o świcie, ale wtedy mężczyźni rozpoczną czuwanie. Nie stało się tak, jak myśleli. Napad pomyślano o pierwszym śpiku podróżnych. Niewiasty kiwały się nad ogniskiem, mało co pogadując. Były bardzo zmęczone. Panowały ciemności i księżyc nie wyjrzał zza nieboskłonu. Naraz Słowiana usłyszała trzask gałązki gdzieś w ciemnościach leśnych. Woły spały, więc co? Zwierz czy człowiek? Dotknęła pytająco Swiętochny, czy słyszy? Mścikowa skinęła głową. Chwyciła oszczep, który leżał obok. Nadsłuchiwały. Zwid czy rzeczywistość? Trzasnęło znowu, jeno bardziej na prawo. Nie było wątpliwości, coś albo ktoś się skradał. Zwierz uciekałby od ognia i od ludzi. Było lato i pożywienia nie brakowało. Słowiana przesunęła się cicho do Lestka i położyła mu rękę na ustach. Ocknął się natychmiast. Przeczołgała się do wołów, zali złoczyńcy nie przybieżeli ukraść ich. Zerknęła ku ognisku. Swiętochną siedziała nieporuszenie, jakby spała. Nocni krzywdziciele byli już na obrzeżu polany. Nie zachowywali się tak cicho jak poprzednio i raz wraz słychać było szmery. Już niedaleczko było do zwierzaków i podniosła się nieco, gdy usłyszała nad sobą świst strzały i bolesny krzyk. Ktoś zwalił się na nią, lecz zaraz podniósł się na kolana i jedną ręką chwycił ją za szyję. Krzyk zamarł w jej krtani, ale nie przestała się bronić. Wsparła się rękami o pierś przeciwnika, pomacała strzałę w jego lewym ramieniu. Nie chciał jej udusić, bo uścisk zwolnił, ale poczuła uderzenie w głowę. Zamroczyło ją. Opadła z sił. Napastnik jedną ręką, sycząc z bólu, ciągnął ją w stronę lasu, lecz ona o tym nie wiedziała. Nie widziała, jak przy ognisku zawrzała walka. Mścik rzucił na palenisko garść chrustu, że płomień zrazu przygasł, lecz potem strzelił w górę, oświetlając polanę. Swiętochną na początku napaści padła na ziemię, a potem wycofała się w cień. Ciągnęła za sobą oszczep. Dotarła do drzew. Oparła się o jedno z nich i przygotowała broń do odparcia napaści. Gdy błysnął ogień, oświetlił ją nieco. Jakiś cień śmignął w jej stronę. Szybko wystawiła ostrze. Grot utkwił w żywym ciele, bo rozległ się przeraźliwy jęk. Pociągnęła drzewce ku sobie. Serce jej biło jak oszalałe. Ktoś leżał u jej stóp. Dopadła rannego. Był to chłopiec kilkunastoletni. Ręce trzymał przy oku i wył z bólu. Wzięła jego 12* 179 głowę na kolana i przytuliła do siebie. Przy ognisku walka była na ukończeniu. Lestek wypuścił strzałę ku napastnikowi, grożącemu Słowianie, lecz odrzucił szybko łuk i chwycił okszę, bo już dwaj inni wychylili się z mroku. Źle jednak trafili. Nie przypuszczali, że spokojni kmiecie, którzy przybyU na kaliski targ ze swoich odległych siół, są jednocześnie byłymi wojami księżęcymi i znają się na walce lepiej od nich. Lestek uchylił się przed ciosem miecza i cofał się ciągle, nie dopuszczając przeciwnika do siebie. Nogami macał ziemię, by nie potknąć się na wykrocie. Wreszcie uczynił unik, przysiadł ku dołowi, lecz natychmiast odskoczył. Przeciwnik pewny swego ciął w dół, aż ostrze utkwiło w ziemi. Lestek zerwał się i rąbnął go toporem w głowę. Chlusnęła krew. Przez chwilę ranny stał jakby zdziwiony, a potem padł twarzą na ziemię. Nie żył. Mścikowi udało się uderzyć mieczem w ramię przeciwnika i ten, wyjąc z bólu, uciekł w leśną noc, chwiejąc się przy każdym kroku. Mścik nie gonił go, gdyż był niespokojny o Swiętochnę. Podbiegł do niej. Ucieszył się, że jest zdrowa i cała. Chciał ją wieść do ogniska, lecz wskazała mu na rannego chłopca. Przenieśli go we dwójkę. Swiętochna drżącymi rękami przemywała mu twarz. Widoczne było, że oko wypłynęło. Dobrze, że grot nie wszedł głębiej, gdyż chłopak utraciłby życie. Dała rannemu pić i kołysała go do snu. Lestek był niespokojny. Skoczył w miejsce, gdzie widział ostatni raz Słowianę. Nikogo nie było. Wyszukał smolną gałąź i zapalił ją od ogniska. Obszedł polanę i badał ślady. Mścik podzielał obawy przyjaciela, ale uważał, że należy czekać do rana z szukaniem Sło-wiany. Teraz i tak nic nie widać. Lestek nie usłuchał go. Wsunął sztylet za pas, w jedną rękę ujął okszę, w drugą płonącą żagiew. Badał ślady. Wskazywały, że ciągnięto coś ciężkiego. Szedł tropem, ale w gąszczu zgubił go. Doszedł do Wielkiej Drogi. Rzucił łuczywo, gdyż dopalało się. Zasypał zażewie piaskiem. Szedł w stronę Kalisza. Księżyc wypłynął na niebo i rozświetlał srebrzystą patoką drogę. W pewnej chwili Lestek usłyszał dziecięce łkanie. Przysunął się do drzew i pod ich osłoną przesuwał się ostrożnie do przodu. Na środku traktu zobaczył jakąś ciemną postać, leżącą nieruchomo, a obok siedzącego malca. To on popłakiwał w ciszy nocy. Lestek dopadł do nich. Zobaczył Słowianę, swoją miłą małżonkę. Przyłożył 180 ucho do jej piersi. Czy żyje? Czy oddycha? Serce biło mu tak mocno, że nie mógł się przez długą chwilę skupić. Dziecko umilkło, ale nie ruszało się. Wreszcie posłyszał bicie jej serca. Żyje! Podniósł jej głowę i położył na swych kolanach. — Słowiano, Słowo! Żono moja, odezwij się! Mów coś! Słowiano, Słowianko! Gładził ją po brudnej twarzy i potarganych włosach. Nigdy nie przypuszczał, że jest mu tak miła i potrzebna. Naraz uderzyła go myśl, że przecież jest przy nadziei! Czy to straszne przeżycie nie zaszkodzi poczęciu? — Słowiano, Słówko! — powtarzał serdecznie i prosząco. Westchnęła lekko. Oczy miała ciągle zamknięte. Zdała sobie sprawę, że ktoś przemawia do niej czule i ciepło. Lestek! Wraz z rozczuleniem zaczął narastać potworny ból głowy. — Lestek! moja głowa... — zaszeptała. — Dobrze, wszystko będzie dobrze! Czy możesz wstać? Podnosił ją ostrożnie, lecz leciała znów na ziemię. Wziął ją na ręce i przytulił do ramienia. Była bardzo ciężka. Niósł ją wolno i ostrożnie, często odpoczywając. Gdy objęła go za szyję, było mu lżej. Dostrzegł, że malec, znowu pochlipując, wlecze się za nimi, ale go nie odganiał. Doszli do ogniska. Swiętochna pomogła ułożyć Słowianę na posłaniu. Nakryła ją skórą i nakazała Lestkowi przynieść wody. Napoliła ją i umyła umorusaną twarz, Potem uczesała bujne, jasne włosy. Otrok siedział przy posłaniu i patrzył błyszczącymi od łez oczami na Słowianę. — To Małojadek! — powiedziała Swiętochna do Lestka. — Jeden z błazenków. Lestek podszedł do malca, wziął ga za rękę i poprowadził do ogniska. Kazał mu usiąść i sam usadowił się naprzeciwko. — Tyś jest błazenkiem? Małemu spłynęły nowe ślozy po ubrudzonej buzi. — Jestem! — zachlipał. — A gdzie ten, co ją ciągnął? — wskazał na Słowianę. — Argos uciekł. Krew z ramienia. Rana... — plątał się. — Ty nie uciekłeś z nim? — Nie. Czekałem przy drodze. Zostałem przy niej. Dała mi chleba z miodem. 181 Swiętochna stanęła przy nich. — Daj pokój, Lestek! Obacz, jaki zmarnowany ów otroczek. Niech spocznie, a i ty też. Teraz dopiero Małojadek zobaczył leżącego chłopca z obwiązaną głową. Podszedł i pochylił się nad nim. — Selim, Selim! Co ci to? — pytał strwożony. Selim ocknął się z gorączkowego snu. Jednym okiem spojrzał na Małojadka, ale nie bardzo pojmował, co do niego mówi. Znów popadł w niespokojną drzemkę. Swiętochna podała Małojadkowi kęs chleba, ale nie mógł jeść. Przysunął się do Słowiany, przywarł do jej boku i po chwili już spał. Lestek poczuł się bardzo zmęczony i osłabiony. Przyległ do drugiego boku żony. Nadsłuchiwał jej oddechu. Spała. Mścik stanął nad nimi. — Spij! Będę czuwał do świtu. Nim skończył mówić, Lestek już zadrzemał. Mścik opatrzył woły i przewiązał je w inne miejsce. Pokładły się i żuły. Podszedł do żony. Dokładała do ogniska. — Starczy to opału? — zatrwożyła się. Była bardzo blada i Mścik dostrzegł, jak wyczerpały ją nocne przeżycia. Nie poskarżyła się jednak jednym słowem. — Pójdź do mnie! — rzekł czule. Pościelił skórę, siadł na jej brzegu, a żonie kazał położyć się obok. Wziął jej głowę na swoje kolana. — Spocznij, boś utrudzona! Ja będę czuwał. Zbóje nie wrócą, nie bój się! Skorzystała skwapliwie z zaproszenia i przytuliła głowinę do niego. Pogłaskał ją po włosach. Nie mogła zasnąć, ale nie przyznawała się do tego, by go nie martwić. Starała się równo oddychać. Czuła, jak zsunął jej głowę, chodził po chrust i dorzucał do ogniska. Przeżycia tej nocy rozkołysały jej serce i dopiero, gdy niebo dobrze pojaśniało, zmorzył ją płytki sen. Nie widziała więc, jak Mścik, dostrzegłszy zabitego przez Lestka greckiego błazenka, odciągnął go w krzaki, by kobiety nie patrzyły na trupa. Był już późny ranek, gdy zaczął budzić śpiących. Lestek i Swiętochna wstawali niemrawo. Zjedli uwarzoną strawę. Potem zbudzili Słowianę. Czuła się lepiej. Twarz miała posiniaczoną i podrapaną. 182 Podniosła się i obaczyła Małojadka. Potrząsnęła nim, ale przewrócił się na drugi bok i coś mrucząc zasypiał. Swiętochna jednak była nieugięta. Podeszła do malca i wołała: — Małojadek! Wstań! Ruszamy do domu! Jeść ci dam. Wreszcie ocknął się, ale pozostał przy Słowianie. Selim już nie spał, nie odzywał się jednak. Bał się o swój los. Był napastnikiem i rzucił się na kobietę. Zadziwił się, gdy Słowiana podeszła do niego, by go napoić. Gdy wyruszyli, mężczyźni posadzili go na wołu, gdyż był bardzo osłabiony i nie mógł iść. Szli w ciszy i ze smutkiem w sercu. Małojadek trzymał się Słowiany. — Obie białogłowy mocno się zasnęły. — Mścik przemówił do Lestka. — A juści! Światowid nas zratował od śmierci, a małżonki od hańby. Obiadę złożę na Złotej Górze. — Ja z tobą! Razem pójdziemy z ofiarą. Patrz, Lestek! Szliśmy w czworo, a wracamy w sześcioro! — Mścikowi znów było do śmiechu. — Rodzanice sprawiły, że Słowiana nie zgubiła dziecka. Jest brzemienna. A Małojadek przywarł do niej. Zabierzemy go na Konin. Ostanie z nami. Niemój uzyska brata. — A co z Selimem? — Waszym jest niewolnikiem! Swiętochna żgnęła go. Co postanowicie, to będzie. — Chociaż ma już tylko jedno oko i to skośne, ale źle z niego patrzy. — Chory jest. Jak wyzdrowieje, losem jego zarządzicie. Czyli go w niewolstwie trzymać, czy dać mu swobodę. — Selim nie jest z kmieciów. Do innego nawykł życia. — Młokos jeszcze. Dziesięć i cztery ma roki, nie więcej. Do trzemu Swiętosława go oddaj. Niech bogom służy. — Nie naszej wiary ten otrok. Z obcych krain, dalekich ziem możeli z ordy Połowców. Nie jemu służyć naszym bogom słowiańskim. — Juści, twoja prawda! Tak to gwarzyli ze sobą, ale żadnemu do głowy nie przyszło, aby pokarać na gardle zuchwałego młokosa. Bardzo zmęczeni dotarli do Starego Miesca. Tam to Lestkowie wypoczęli parę dni, nim ruszyli do siebie. Słowiana mimo cięż- 183 kiego przeżycia była bardzo szczęśliwa. Lestek miłował ją, nie było wątpliwości. Jak troszczył się o nią, jak szukał, jak niósł do obozu... Pod wpływem wspomnień miękło jej serce. Radosnymi oczami wpatrywała się w męża. Rozkwitała w uczuciu. Niewiele rozmawiali w drodze, ale pojmowali się doskonale. Podążała w jego ślady, mało uwagi zwracając na Małodajka, który dosiadł wołu. Gdy ujrzała dolinę z pagórkiem, a na nim dom, rzekła: — Lestek, wiesz, co ci rzekę? — A co? — A to, że cię miłuję najsłodziej, i dom nasz, i syna, i ziemię, i Istwartę... — Coś dużo miłujesz — śmiał się Lestek, ale zrobiło mu się słodko na sercu. Pozostał i przytulił ją jedną ręką do siebie, a potem rzekł: — Widzisz? Dym wydziera z chaty. Nasze ognisko nie zgasło. — Moje serce tako płonie jako ono! Dnie szły późnopaździernikowe, jesienne i dżdżyste, przebłys-kujące złociście ostatkiem listków i brunatnym sitowiem. Lestek postanowił urządzić postrzyżyny Maiojadkowi. Duży otrok, a trzyma się białogłowskiej sukni. Do męskich zajęć musi przywyknąć. Z Drian przybyli liczni goście. Słowiana miała pełne ręce roboty. Pomagała jej Eadgif, jak zwykle chmurna i nieprzystępna, ale doskonale się znająca na przyrządzaniu jadła. Jaga, Marzenka i Stańko przypłynęli wcześniej, a po nich rodziciele Lestka, Siemi-rad z Ludka, Sobek ze swoimi gęśliczkami, a ze Starego Miesca Mścisław i Swiętochna z małą córeczką Malinką. Jeszcze Konin nie gościł tyle osób na raz, więc gospodarze chcieli przyjąć wszystkich jak najokazalej. Radogost wprawdzie chwalił, że miejsce na, gród wybrali dobre, obronne, oblane zewsząd wodą, ale skarpa niewielka i mało zagród 184 pomieści. Lestek był dobrej myśli. Już dwie zagrody stały na murawie. Chata Radyna na wykończeniu, a gdy przyjdą przymrozki i ściągną błocka, wezmą się do drwalstwa. Pola uprawne przeniosą na obrzeże doliny, gdzie gleba bardziej sucha. Po karczu będą nowiny dobrze rodzić. Pokazał oćcu, co już zrobili, a co jeszcze zamierzają. Stary oglądał, jedno chwalił, drugie ganił, a syn słuchał pilnie, gdyż dobrze wiedział, że Radogost był mądrym i doświadczonym kmieciem. Pytał, co Lestek zamierza zrobić z dziedziną, która należy do niego na Drianach? Uprawi obie teraz, gdy ma dwa woły do roboty. Tuszył, że podoła pracy. Gdy Stańko dorośnie i będzie chciał wziąć jego dziedzinę, nie przeciwi się. Stary jednak w to wątpił. Przypuszczał, że jak go nie stanie, młodszy syn pociągnie do Konina. Kobiety wyładowywały toboły, bo nie obyło się, żeby goście nie przywieźli darów na postrzyżyny dla gospodarzy i dla Małojadka. Ten ostatni podobał się wszystkim, bo był wesołym i przylepnym chłopcem. Włosy miał długie, jasne, kręcone, uśmiechnięte oczy i szeroką, szczerą twarz. Przylgnął teraz do Sobka, oglądał gęśliczki i potrącał struny. Nie były mu obce, gdyż znał je już u błazenków. Pokazał grajkowi małą piszczałkę, którą nosił przy pasku. Piskał na niej wdzięcznie, aż podbił serce Sobka, który obiecał sporządzić dla niego nowe gęśliczki. Stańko przysiadł do nich, a Marzenka przyprowadziła Niemoja i posadziła go na kolanach Sobka. Tworzyli bardzo miły obrazek. Starsi poglądali na nich z upodobaniem, siedząc przy stolnicy. Pojadali niewiele, bo właściwa uczta miała się odbyć po postrzyżynach. Jaga, Słowiana i Eadgif krzątały się jeszcze przy ostatnich przygotowaniach. Dziwne, jak szybko wied-ma zdobyła sobie przychylność Celtki. Po raz pierwszy zobaczyła Słowiana półuśmiech na jej twarzy. Powiedziała to Jadze. Ponieważ nieco siąpiło, postrzyżyny odbyły się w chacie. Mało-jadek ubrany w długie, białe giezło stanął przed Lestkiem na środku izby. Przybrany ociec trzymał w ręku nożyce. Przyciągnął chłopca do siebie, obciął mu kosmyk włosów i spalił go. — Obcinam ci włosy i wrzucam do ognia na ofiarę Swarożycowi, wielkiemu bogowi, dającemu ciepło i światło. Niech z tymi włosami spali się twoje dzieciństwo, łzy i słabość otrocka. Niech skończy się niewieścia opieka i matczyna troska. Wstępujesz w świat męski, w świat ciężkiej pracy. Ręce twoje stwardnieją, nogi staną 185 się chybkie, a mowa poważna. Przestrzegaj obyczajów praojców, czcij bogów, składaj obiady duchom dziadów. Nie zdradzaj gromady, wśród której żyjesz. Ziemi nie bezcześcij, jeno uszanuj naszą wspólną żywicielkę. Serca nie skaż tchórzostwem i słabością. Wrogom daj godną odprawę, a swoich broń i strzeż, a staniesz się jasny jako słońce górnolotne. Nadaję ci nowe imię — Drogowita, jako cię witamy serdecznie z drogi, z dalekich stron. Niech imię twoje służy ci godnie, a bliżsi niech cię zwą Drogek lub Witek. To mówiąc Lestek pokropił chłopca wodą i przesunął go do ojca, jednocześnie podając mu nożyce. Radogost uciął kosmyk i spalił go na palenisku. — Naśladuj we wszystkim przybranego oćca i naucz się tak tropić zwierzynę, jako i on. Podał nożyce Siemiradowi: — Bądź czujnym i miej oczy zawsze otwarte, bo nie wiada dnia, kiedy zło przybieży. Mścik zaś radził: — Pomnij, że gościnność pierwsza powinność Polanina. Bądź pogodny i wesoły, abyś innych nie smucił. Sobek mówił o graniu: — Gęśliczki i pienia radują serca i na dobre myśli obracają. Wiele złości na świecie, daj ludkom nieco zapomnienia. Radyn zaś dziwował: — Rzekę umiłuj, a wikingów zachowaj w nienawiści. Podstępów się imaj, by ich pokonać. Potem już jeden przez drugiego dawali mu rady, aby się nimi w życiu kierował. — A naucz się obyczajów zwierzęcych, bądź im przyjacielem, nie tylko zabójcą. — A płużycę alboli sochę prosto prowadź, a sił nie żałuj, aby ziarno w pulchną rolę padło. — Z wodą się zbrataj, bo wśród niej żyć będziesz! Tak wykrzykiwali, chociaż Drogowit niewiele z tego pojmował i wydzierał się ku Słowianie. Jakoż kobiety wzięły go do siebie, by utulić i upieścić ten ostatni raz. Słowianie ślozy puściły się z oczu. Zaszeptała mu do ucha: —A o mnie, Małojadku, nie zabacz, niewiastkom służ, a żadnej nie szkoduj... 186 — Juści, matuś! — niewiele myśląc przyrzekł Drogek. Mężczyźni posadzili go obok siebie, a białogłowy poczęły nakładać jadło na misy, a w kubki nalewać złocisty miód. Ckniło się postrzyżonemu na jednym miejscu siedzieć, a poważnych gwarek słuchać, że kręcił się niespokojnie, a strzelał oczami, bacząc, jakoby się wyrwać. Lestek zezwolił mu wstać od stolnicy i odejść, śmignął więc na dwór i biegał, a krzykał po swojemu, aże się rozgrzał, choć nieco siąpiło i chłodziło jesienią. Wrócił do izby, gdzie się już wesoło zabawiali. Chciał się przemknąć ku dzieckom, ale Eadgif przyciągnęła go do siebie, przytuliła i szepnęła: — O rodzicielach pamiętaj i ziemi rodzonej nie zabacz nigdy... Zadziwił się Drogowit, jako że rzadko się do niego zwracała, zawsze smutna i obca. Spojrzał na nią i zobaczył łzy w jej oczach. Zarzucił jej ręce na szyję i ucałował buzię. Zaśmiała się cicho. Słowiana zerknęła na Jagę i mrugnęła do niej. Przysunęła się do Eadgif: — Dobrze znasz naszą mowę, Eadgif! Opowiedz coś o sobie. Nigdy nic nie mówisz. Nawet nie wiemy, skąd pochodzisz! — Nie dzisiaj, Słowiano! Uczynię to kiedy indziej! — usunęła się w kąt i nic już nie powiedziała. Huczne postrzyżyny miał Drogowit — przybrany syn Lestka i Słowiany. Właśni rodzice nie wyprawiliby mu lepszych. Nucili pieśni, pląsali, podskakiwali, a radowali się. Jadła i picia nie brakowało, że ani postrzegli, kiedy wstał ciężki poranek. Nim wybrali się na drzemkę, Lestek podszedł do łoża, gdzie spoczywał Niemój. Wziął śpiącego otroczka na ręce i przyniósł do ogniska. — Za parę lat — mówił — jak zmężnieje i jemu urządzimy postrzyżyny. Dam mu na imię Siemowit, aby życie jego z rodzinnej ziemi siłę brało, a on umiłował ją nad wszystko. Słowiana westchnęła. Toż to imię życzył dać prawnękowi Władko. Ziemowit... Siemowit... — jedno imię. Bogowie widocznie tak chcą. Chłopczyna spał w ramionach mężczyzny nieświadomy, że jego los został imieniem wyznaczony. Dobrochna wyciągnęła ręce i odebrała malca synowi. — Obudzisz Niemoja, a on tak słodko drzemie! Słowiana uśmiechała się do męża i do świekry. Nalewała w kubki miodnego napoju. 187 Bodaj tylko dobre dni dla małego i dla nas! — myślała, ale serce jej ściskało się trwożnie. — Wola bogów jest nie do przewidzenia i na darmo szarpiesz się biedny człeku za szczęściem. Jaga z Marzenką zostały dłużej na Koninie. Słowiana uważała je za domowniczki. Po wyjeździe gości powrócili do codziennego, pracowitego życia. Mężczyźni kończyli wnętrze chaty Radyna i Ead-gif, a gdy dni były bardziej pogodne, zarzucali sieci na Zalewie. Kobiety soliły i wędziły ryby, zszywały koza na czecheły i ozdabiały ciepłe rubaszki. Czasem wychodziły do lasu zbierać żołędzie i liście na podściółkę. Wieczorami siadywali koło ogniska. Lestek i Radyn rzezali w drewnie chodaki i naczynia oraz kukły dla dzieci. Radyn potrafił udać świątki w drewnie, że dziwowali się wielce. Ale naczynia były potrzebniejsze, więc misy, kotły, beczki, niecki, kubły i kubki, węborki rzezali, niektóre zdobiąc wycinanymi kreskami, kółkami lub liśćmi. Jaga pouczała Słowianę, jakich ziół trzeba używać przeciw chorobom, idącym z zimna i wilgoci. Eadgif przysłuchiwała się i starała rozróżniać poszczególne zeschłe badylki. Któregoś wieczoru siedzieli pospólnie przy ognisku. Słowiana prosiła Celtkę, by opowiedziała dzieje swego życia. Wszyscy podnieśli głowy znad roboty i czekali, c& Eadgif odpowie. Skinęła głową na znak zgody. Nastała cisza, jeno trzask drew na palenisku dawał się słyszeć i zawodzenie wichru jesiennego za domem. Opowiadanie Eadgif o babce Arianrod i o zemście wikingów Na równinie Dingtonu stanęły przeciw sobie dwa hufce wojska. Bretwald Alfred Wielki przywiódł zbrojne chorągwie Sasów, Jutów i Brytów w liczbie sześciu tysięcy ludzi. Rozstawił swe wojska w szyku. Najpierw fyrd, linie kerlów- łuczników i włócz-ników, zasłoniętych dużymi tarczami, a za nimi ciężkozbrojnych rycerzy co osiem kroków w długim rzędzie. Za panami stanęli giermkowie konni, a następnie pachołkowie, uzbrojeni w to, co kto miał. Alfred ukrył kilka przybocznych chorągwi w pobliskim 188 lesie, mających wesprzeć w bitwie słabsze skrzydło lub środek. Danowie mieli chyba równą liczbę dzielnych wikingów, ale zmęczonych ciągłymi utarczkami z opór dającymi mieszkańcami równin Kentu, Sussexu i Wessexu. Ustawili się kolumnami z najdzielniejszymi na przedzie. Grupy piechoty osłaniały skrzydła. Nim rozpoczęto bój, król i seniorzy wysłuchali mszy świętej, celebrowanej przez biskupa. Na zakończenie kapłan zaintonował pobożną pieśń, którą pochwyciły głosy rycerzy. Jako przeszli nogą niezmoczoną przez Morze Czerwone — bo uwierzyli. Wiodła ich nadziei droga do Obiecanej Ziemi wspólnego przodka — a dotrwali... Po drugiej stronie pustej jeszcze przestrzeni rzędy wikingów, stojąc nieruchomo, odpowiedziały swoją bojową pieśnią przez słynnego skalda Waldena ułożoną na cześć dańskich wojowników: Bój bez litości, oszczep niewstrzymany! Kędy brzeg — tam wróg i zdobycz! Cios krwawy, śmierć krótka, ogień pożarów, krzyk pobitych, miecz podniesiony i bezlitosny — hurm wikingów na wszech morzach! Sroga zapowiedź niosła się groźnie i szeroko, lecz Alfredowi, słysząc ją, podnieśli jeszcze głosy. Ich pieśń zapowiadała nadzieję. Obie ginęły w niskich i szarych chmurach unoszących się nad wojskami. Zaraz po prześpiewaniu wystąpili harcownicy na śródpole i rozpoczęli pierwsze pojedynki. Obie strony podziwiały dzielność i zręczność swych rycerzy. Padli pierwsi zabici. Gdy reszta wycofała się do swoich, Danowie ruszyli do walki. Duinal i Goidel nie widzieli bitwy, ponieważ stali w obwodzie poza drzewami ze swymi chorągwiami. Słyszeli jeno szczęk broni, wrzaski walczących, jęki rannych. Łamały się kopie, zgrzytały miecze, padali ludzie. Czekali na rozkaz bretwalda. Król nie brał tym razem udziału w walce. Stał na wzgórzu w otoczeniu najznamienitszych earlów z Rady Mądrych. Czuwał nad całością. Duinal niecierpliwił się czekaniem i ledwo mógł utrzymać konia, by nie ruszyć, gdy jakoś w południe przykłusował giermek i przy- 189 niósł nakaz, aby Duinal i Goidel wsparli lewe skrzydło. Lewe? Źle to wróżyło, ale rozkaz wykonali. Goidel postanowił strzec ojca, gdyż wiedział, że zapamiętuje się w walce i naraża na niebezpieczeństwo. Bitwa rozbiła się na szereg pojedynków, bo rycerze szukali godnych siebie przeciwników. Nie spodziewali się wikingowie obwodowych chorągwi i wyrównana dotychczas walka zaczęła się przechylać na stronę Alfredowych. Jarl Swend, bojąc się, że jego ludzie wyginą, kazał trąbić na odwrót. Wrzasnęli radośnie królewscy i tym zażarciej rzucili się na wroga. Nie ścigali jednak uciekających daleko i wracali na pole chwały, ciesząc się ze zwycięstwa. Wikingowie, dotąd niepokonani, dali tyły i zmykali do warowni, którą zdobyli w Essexie. Drakkerów prawdopodobnie nie posiadali, spaliwszy je, by nie było powrotu pokonanych do Danii. Duinal zapuścił się dalej niż inni, gdyż mały brał udział w bitwie i, gdy krew mu się rozgrzała, czuł niedosyt zmagania i zabijania. Znikł z pola walki tak szybko, że jego giermek Talliessin nie dostrzegł tego, zajęty pojedynkiem. W ostatniej chwili dostrzegł ojca Goidel i wypuścił za nim konia. Duinal gonił rycerza dańskiego i krzyczał nań, by się zatrzymał. Tamten obejrzał się i zawrócił. Podnieśli miecze do góry. Konie zatańczyły w koło, a rycerze, zasłaniając się tarczami, czekali na dogodny cios. Razy padły i Duinal poczuł, że ma do czynienia z silnym przeciwnikiem. Osłabł. Już słyszał głos syna, nawołującego go, gdy silny cios zwalił go z konia. Wiking nie baczył, czy zabił przeciwnika. Uciekł, dostrzegłszy następnego rycerza. Goidel stanął, napiął łuk i wypuścił strzałę. Nie wymierzył dobrze, gdyż myślami był przy ojcu. Zeskoczył z konia i klęknął przy leżącym. Ciężka zbroja przykuła Duinala do ziemi. Oczy miał zamknięte, a twarz sczer-wieniałą. Goidel z trudem ściągnął z niego wygięty hełm, rozpiął pancerz, nagolenniki i naramienniki. Uwolniwszy go z ciężaru, obejrzał się w koło, czy nie znajdzie gdzieś wody. Właśnie Duinal otworzył oczy, ale były jakieś dalekie i zamglone. Goidel spostrzegł z przerażeniem, że ojciec się uśmiecha. — Ale dostał ode mnie, co? — zamamrotał. — Nie żyje... Popłynął na Wyspy Szczęśliwe... — Ojcze, co ci jest? — jęknął Goidel. — Jesteś ranny? 190 - Popłynął... popłynął... — upierał się dziecinnie. Nagle spc ważniał. — Głowa! Moja głowa! — skrzywił się boleśnie. Gdy Goidel schwycił konia i przyprowadził, chory uśmiechał się znów niemądrze i coś mamrotał pod nosem. Młodzieniec z trudem wsadził go na siodło i przytroczył zbroję. Prowadził oba konie za cugle. Duinal nie stawiał żadnych sprzeciwów, jak to było w czasie innych bitew. Patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma. Na pobojowisku rycerze wznosili okrzyki na cześć bretwalda Alfreda. Pachołkowie ściągali zbroje i znosili miecze zabitych oraz wziętych do niewoli. Wielu Brytów ucinało głowy pokonanym, choć kościół zabraniał uprawiania tego pogańskiego, celtyckiego zwyczaju. Zwozili głowy do domów i zdobili nimi ściany swych siedzib. Tymczasem przytraczali je za włosy do pasów, lub do siodeł. Kopia Duinala też zgromadziła zdobycze. Nie było ich wiele, gdyż walczono krótko. Tylko trzech rannych niewolników siedziało związanych na ziemi. Byli zakrwawieni i odarci ze wszystkiego. Gdy Goidel nadjechał z ojcem, kopia ze zdziwieniem patrzyła na swego pana. Przybył giermek Talliessin, który nadaremnie szukał swego rycerza. Teraz podniósł oczy wysoko do góry, wzywając Boga na świadka, że nie wie, co stało się Duinalowi. Goidel zostawił ojca przy swoich i udał się na poszukiwanie Alfreda. Bretwald zmartwił się chorobą wasala. Szanował go. Duinal bezpośrednio płacił daninę królowi, lecz uważał posiadaną ziemię za własność. Był wolny i nie podlegał earlom ani thanom. Inni Celtowie, ci biedniejsi, siedzieli przeważnie na cudzej ziemi, dzierżawiąc ją i służąc możnym. Klan Duinala należał do drużyny królewskiej, gdzie był bardzo ceniony za dzielność i męstwo. Tak, Alfred Wielki umiał docenić prastare rody celtyckie, zamieszkujące Walię i Kornwalię. Zdjął bezcenny łańcuch z szyi i ozdobił nim Goidela w zamian za męstwo ojca. i Następnego dnia Goidel wiózł chorego Duinala do domu. Towarzyszyli mu giermek Talliessin i czterech pachołków. Niewol-ni, przywiązani do koni, kroczyli spiesznie, bojąc się cięć batoga za opieszałość. Dwór Duinala leżał niedaleko morza, za linią skał i piasków przybrzeżnych, rozrosły i szeroki przez liczne dobudówki, doko- 191 nywane przez kolejne pokolenia. Obwieszony był białymi czaszkami ludzkimi dla wykazania dzielności i męstwa klanu z okresu walk między Brytami a Sasami i Anglami. Żona dziedzica — wysoka i jasnowłosa Arianrod — często wędrowała drogą, wiodącą do Exeteru. Stamtąd spodziewała się powrotu męża i syna. Zatrzymywała się na granicy posiadłości przy „kamieniu czci". Kamień nie służył już dawnym obyczajom, a pojedynki między przybyszami a domownikami zostały zaniechane, jednak zawsze otoczony był czcią jako znak widomy wielkiego przodka-boga, od którego wywodził się ród Duinala Tarvasolosa. Znaki runiczne były już wielce zatarte, ale głowa byka z ogromnymi rogami zachowała się lepiej. Teraz, gdy plemię rozproszyło się, a niektóre gałęzie zbiedniały, spadając do rzędu kerlów, socmenów, gebur-sów, cotsetlesów, lub zgoła niewolnych, ten znak dawnej chwały był im bliski i napawał dumą. Tak, niejeden waleczny tuath pochodził z tego plemienia, gromadząc w swym ręku wiele zielonych tutejszych ziem, odkąd przepłynęli kanał i podbili tuziemców. Arianrod zastała przy kamieniu czci synowca swego męża — mnicha Augustyna. Klęczał i modlił się z oczyma wzniesionymi do góry, ale Arianrod podejrzewała, że kierował swe pacierze do bogów przodków: Taranisa, Esusa czy Tentalesa. Więcej miał w sobie z filida niż z chrześcijańskiego kapłana. Nie darmo wychowywał go zwolennik druizmu, a może druid — mądry starzec Cernusos, ongiś zamieszkały w suchej grocie z otworem wychodzącym na szare wody zatoki. Gdy Arianrod została żoną Duinala, słyszała od starych sług o uczniach Cernusosa, którzy przebywali latami u druida, potajemnie pobierając nauki o miłości bogów, nie czynieniu zła, o odwadze mężów i odradzaniu się dusz. Mówiono po cichu, że ojciec Duinala Dahud opiekował się skry-eie druidem, dostarczając mu jadła i napoju. Korzystał z jego wieszczych przepowiedni. Duinal poszedł w ślady ojca. Udawał, że nie widzi, iż jego syn Goidel i synowiec wykradają się z dworu do groty starca, czerpiąc u niego wzniosłe nauki. Dopiero śmierć druida przerwała te wyprawy. Stało się. Odszedł ostatni druid z ziemi kornwalskiej. Augustyn zawodził półgłosem i Arianrod doskonale rozróżniała poszczególne słowa: 192 — Śmierć Danom najezdnikom! Będę śpiewał ich klęskę, będę śpiewał przeciw mieczom, aby nie mogły podnieść się do'góry] a ostrza ich stępiły się i nie sięgały ciał. Przeciw ich kopiom i włóczniom, aby łamały się drzewca, a groty stawały się miękkie, przeciw ich tarczom, aby nie zatrzymywały ciosów i same wypadały z rąk... przeciw ich zbrojom śpiewam, przeciw koniom, przeciw nim samym... Arianrod poczuła zimny dreszcz wędrujący po ciele. Im głośniej Augustyn zawodził, tym bardziej ogarniało ją dziwne podniecenie i zapamiętanie. Klękła przy mnichu. Z jej ust wyszedł groźny szept: — Śmierć im, śmierć najezdnikom! Krwi ich! Napić się ich krwi! Upoić się ich krwią! Poszarpać ich ciała na kawały, zgnieść, zniszczyć... zabić... Rwała trawę i rzucała na strony. — O, Epono Rosmerto! Zniszcz ich! Zniszcz, Epono! Padła na murawę i coś bełkotała do siebie. Długo trwało nim uspokoiła się i podniosła. Nie było przy niej nikogo. Augustyn znikł. Spojrzała na wschód. Coś ciemniało na drodze. Schowała się w krzaki. Poznała. Zbliżała się kopia jej męża, lecz nie zobaczyła go na czele powracających. Wyskoczyła na trakt. — Goidel? — wykrzyknęła pytająco. Wskazał głową na wóz, jadący za nim. Podbiegła. Duinal leżał na słomie i uśmiechał się, patrząc w kłębowiska ciemnych chmur. — Co mu? — spytała syna. — Nie wiem, matko! Zachorzał. Wiking ciął go w głowę. Przyłbica nie puściła, ale od tego czasu... — A oni żyją? — spojrzała pożądliwie na niewolnych. — Silni są. Dobrzy do roboty. Przydadzą się. Podeszła do związanych. Obejrzała ich dokładnie, jakby chciała ocenić wartość pieczeni na roszt. Byli obdarci i brudni, ale głowy nosili wysoko i dumnie spoglądali jej w oczy. Tylko najmłodszy, napotkawszy jej twarde spojrzenie, spuścił wzrok. Uśmiechnęła się złośliwie. — Ruszajcie! — krzyknęła. Przysiadła na wozie przy nogach męża i spoglądała na niego 13 Słowiana 193 rozmiłowanym wzrokiem. Czasem jakby cień przepływał przez jej oblicze i wtedy stawała się groźna. Otoczyła męża najstaranniejszą opieką. Lekarz puszczał krew, wiedma poiła ziołami, ale nic nie pomagało. Niepomny tego, kim jest i gdzie, włóczył się po dworze i po polu, uśmiechając się niezmiennie do wszystkiego i opowiadając sobie wciąż tę samą historię o podróżach do Ziemi Obiecanej. Pachołek nie odstępował go ani na chwilę. Przychodziły dnie, kiedy nie wstawał z łoża, tylko wpatrywał się godzinami w sczerniały pułap. Arianrod rządziła we dworze. Nie było to dla niej nowością, gdyż często zastępowała męża w czasie jego wyjazdów na obrady sciru lub na wyprawy wojenne. Lepiej znała ludzi, ziemię i przychówek od Duinala. Była sroższa i surowsza od męża, toteż służba bała się jej jak ognia. Pracowali pod jej okiem wydajniej i dobra mnożyły się niepomiernie. Jedyną jej miłością był mąż, a synowie i córki nie zaznali troski i czułości. Nie poświęcała im wiele czasu. Synów wysyłała na wiele lat na obce dwory, co zresztą było powszechnym zwyczajem wśród rodzin celtyckiego pochodzenia. Właśnie Goidel przybył do domu przed bitwą z Danami, gdyż miano zamiar go ożenić. Wyznaczono mu już dziedzinę, ale sprawa przedłużała się, ponieważ pociągnął z ojcem na wyprawę. Był podobny do matki — wysoki i jasnowłosy, ale usposobienie miał ojca: dobry dla służby, oddany rodowi, rozsądny w radzie. Arianrod wolałaby, aby jej pierworodny był bardziej twardym mężczyzną. Przyszła żona Goidela — Gowen z rodu Meccosa z południowej Walii — podobała się Arianrod. Nie była zbyt ładna, ale silna i stanowcza. Z nią Arianrod łączyła swoje plany, nie z synem. Któregoś dnia wybrała się do Exeteru, aby pomodlić się w tamtejszej bazylice. Towarzyszył jej znaczny orszak. Wjeżdżając do miasta ujrzała Augustyna, który właśnie wychodził z pielgrzymką. Ciemny habit okrywał jego szczupłą postać. W jednej ręce dzierżył kostur, a w drugiej zawiniątko. Mnich udał, że jej nie widzi i chciał przemknąć blisko muru. Zajechała mu drogę. — Augustynie, nie poznajesz mnie? Spojrzał na nią groźnie. — Poznaję cię, stryjno Arianrod! Będę modlił się za ciebie, aby zły duch opuścił twe ciało. Sam muszę pokutować, gdyż zgrze- szyłem nienawiścią. Oby Bóg ci przebaczył! — przeżegnał ją nabożnie. Zaśmiała się ostro. — Dobrze przekląłeś Danów przy kamieniu czci. Ponieśli klęskę. Bóg też raził nieprzyjaciół swoich. Zniszczył Sodomę i Gomorę! — Chrystus nakazał miłować bliźnich naszych — zaszlochał — oby raczył mi przebaczyć! — Dokąd to udajesz się z pokorą, Augustynie? — Idę z pielgrzymką do Rzymu! — Uważaj, aby rekiny nie dobrały się do twego miękkiego ciała i miękkiej duszy! — zaśmiała się złośliwie i odstąpiła od niego. Tak, jej Bóg był twardy i waleczny, karzący grzesznych i opornych. Jej Bóg nie znał słabości. Wobec świętych obrazów, jasnych świateł, wysokich stropów ślubowała, że jeśli Duinal nie wyzdrowieje do święta Beltaine — przesilenia zimy i lata — wtedy przebłaga Boga krwawą ofiarą, jako Abraham ofiarował Izaaka dla przebłagania Pana. Jednak nie jej syn będzie ofiarą. Nie tak wielkiej ofiary potrzeba na uzdrowienie Duinala. Ani ślubowanie, ani modlitwa nie przyniosły jej ukojenia. Była podniecona i dziwnie niespokojna. Przez chwilę nie chciała, aby mąż wyzdrowiał... bo wtedy ofiara nie byłaby potrzebna... spychała tę myśl na samo dno, ale ona gdzieś tkwiła, gotowa wypłynąć i zatruć serce... Przez wszystkie miesiące, aż do Beltaine, była bardzo wzburzona. Nie potrafiła cieszyć się weselem syna z Gowen. Nie słyszała pieśni „Mobinogion", tak bardzo przez nią ulubionych. Ledwo zwróciła uwagę na epos o królu Arturze, mężnie pomagającym swemu wasalowi Kulhwchowi synowi Kilydda w zdobyciu pięknej Olweny. Tylko urywki pieśni docierały do jej uszów. Bard śpiewał, trącając struny harfy: „...Artur zgromadził wojowników z trzech wysp Brytanii i z trzech przyległych z Francji, z Armoryki i z Normandii oraz z Krainy Letniej: byli tam co najlepsi z piechurów i co sławniejsi z jeźdźców — wszyscy. Z tymi hufcami ruszył do Irlandii. Na wieść o jego zbliżaniu się strach i drżenie przebiegły kraj. Gdy zsiadł z konia, iryjscy święci przyszli prosić go o opiekę, a mieszkańcy pospieszyli złożyć daninę w żywności. Artur podążał do 194 13' 195 Esgeir Oernel, gdzie był dzik Trwyth ze swymi siedmioma warchlakami. Poszczuł go ze wszystkich stron psami. Iryjczycy bili się z nim dnia tego aż do wieczora. Mimo to zniszczył jedną piątą Irlandii. Nazajutrz walczyła z nim czeladź Artura. Ale nic nie wskórała prócz guzów. Na trzeci dzień stanął do walki sam Artur. Bił się dziewięć dni i dziewięć nocy. Lecz zdołał zabić tylko jednego warchlaka. Ludzie Artura spytali go wówczas, kim jest dzik. Wyjaśnił im, że to król pewien, którego Bóg za grzech odmienił." Arianrod poczuła, że rumieńce barwią jej policzki. Sama brałaby udział w walkach króla Artura. Nie jest mniej mężną od niejednego rycerza. „...powiedział król swoim wojownikom: Dzik Trwyth zabił mi wielu ludzi. Pókim żyw, nie przedostanie się on do Kornwalii, klnę się męstwem mych wojowników. Co do mnie, nie będę go ścigał dłużej. Zagram życiem swoim za niego. Wy zaś róbcie, co do was należy. [...] Wreszcie Artur i jego drużyna dopadli dzika na terenie Kornwalii. Zdobycie grzebienia okazało się o wiele trudniejsze niż uzyskanie brzytwy i nożyc. Walka o grzebień pochłonęła dużo dalszych ofiar, zakończyła się jednak sukcesem. Dzik został popędzony dalej i zepchnięty do morza. Nikt się nie dowiedział, dokąd popłynął i jakie były dalsze losy bestii. Artur wrócił do Kel-liwik w Kornwalii, gdzie wykąpał się i odpoczywał po trudach." * Arianrod nie słuchała dalej. Udało się królowi Arturowi. Dzielny i niezwykły mąż. Powróciła do swoich myśli. Stopniowo wtajemniczała Gowen w swoje zamierzenie. Miłuje męża i nie może patrzeć, jak jest odmieniony. Jakiś zły duch rzucił na niego czary. Lecz ona zna sposób na jego uzdrowienie. Młody wiking nie patrzy jej w oczy i miesza się, gdy ją widzi. Kto wie, czy nie połknął duszy Duinala, wszak brał udział w tej samej bitwie. Trzeba sprawdzić, jak było naprawdę. Przodkowie, zgodnie z zaleceniami Matron, inaczej obchodzili się z niewolny-mi niż obecnie i dlatego pozostawali silni i mężni. Na przykład król Artur... Gowen przytakiwała. Oczy płonęły jej dziwnym blaskiem. Trzeba przywrócić zdrowie Duinalowi tak czy inaczej — twierdziła. * Tłumaczenie S. Czarnowskiego 196 Mnisi nie muszą wiedzieć. Już one urządzą wszystko w największej tajemnicy. Teraz obie liczyły dni do święta Beltaine. Dbały, by niewolnik był dobrze odżywiony i czysty. Przygotowały w ogrodzie kamienną misę wśród zielonej runi. Poszyły białe koszule dla siebie i dla wikinga. W dzień Beltaine nakazały dwom pachołkom związać ręce młodego raba i przywieść go do ogrodu. Obmyły go w sadzawce, ubrały w białą, lnianą koszulę, ułożyły włosy i uwieńczyły pierwszymi kwiatami wiosennymi. Przyprowadziły go do kamiennej misy. Gowen odeszła, by przywieść Duinala. Przybył wsparty o synową i pachołka. Posadziły go na pniu przy kamiennej misie. Same ubrane w białe koszule rozpoczęły modły do bogów. Arianrod kazała położyć się młodemu niewolnikowi na ziemi. Dotąd nie wiedział, co z nim chcą zrobić i poddawał się wszystkiemu bezwolnie. Ale teraz ogarnął go strach. Zaczął się szarpać w rękach pachołków. Był silny i mógł się uwolnić. Wezwały trzeciego pachoła i kazały związać wikingowi nogi. Sama Arianrod pętała je, nie bacząc, że kopał ją boleśnie. Przewrócili go na ziemię tak, aby głowa sterczała nad misą. Krzyczał w obłędnym strachu. Arianrod wyjęła sztylet zza pasa. Była na pozór spokojna, ale czerwone wypieki barwiły jej lico. Gowen drżała przytulona do teścia. Teraz zaczęła się bać, lecz nie miała sił przerwać rytuału. Duinal uśmiechał się jak zwykle. Nie zdawał sobie sprawy, co się wokół niego dzieje. Ścigał oczyma jasne obłoki. Arianrod pochwyciła jedną ręką więźnia za włosy. Wianek spadł do misy. Podciągnęła głowę do góry. Ofiara broniła się, wykręcając się na wszystkie strony. Przyłożyła sztylet do szyi wikinga i zaczęła ją podrzynać. Robiła to wolno i dokładnie. Chlusnęła krew i zaczęła ściekać do misy. Więzień zakrztusił się i zamilkł. Zrobiło się nagle przeraźliwie cicho. OĘi f Ul ,1 L ? _ . Arianrod czekała, aż misa napełni się krwią. Potem zaczerpnęła ją kubkiem, wypiła łyk i zaczęła poić Duinala. Nie chciał pić, więc siłą wlewała mu do gardła. Czerwona ciecz plamiła mu brodę 197 i spływała na szatę. Gowen nie chciała dotknąć krwi. Odwróciła z obrzydzeniem głowę. Arianrod powróciła do ofiary. Odwróciła go na plecy i przecięła więzy. Nie były już potrzebne. Rozerwała zmarłemu szatę na piersiach, a potem rozorała ciało. Nie mogła dostać się do serca. Posłała pachołka po toporek. Zgruchotała nim żebra. Wtedy włożyła rękę w ranę, wymacała serce i próbowała je wyrwać. Nie poszło jej łatwo. Musiała pomagać sobie sztyletem. Skrwawiony narząd trzymała chwilę w dłoni jakby badając, czy jeszcze pulsuje. Włożyła je za pazuchę mężowi. Dla Gowen było to za dużo. Wyszarpnęła serce i podbiegła do trupa. Włożyła je w ziejącą ranę. — Sprzątnąć go! — krzyknęła do pachołków. Chwyciła się za brzuch. Poczuła, że poruszyło się w niej po raz pierwszy dziecko. Dusza wikinga weszła w jej maleństwo. Nie wiedziała, czy smucić się, czy cieszyć. — Gowen! — sprzeciwiła się Arianrod. Zamilkła. Dojrzała zdecydowany wyraz twarzy synowej. Nagle ustąpiła. Poczuła się pusta. Dotrzymała ślubowania, ale nie czuła się szczęśliwa. Ogarnęło ją przygnębienie. Spojrzała na męża. Uśmiechał się niemądrze i był nieobecny, choć siedział wśród nich. Nie, nie wyzdrowiał. Wyglądał jak błazen z okrwawioną twarzą i poplamioną szatą. Podniosła go i poprowadziła do sadzawki. Umyła go, a potem swoje ręce i twarz. Odeszli. Gowen została sama. Trupa unieśli słudzy. Tylko misa z krwią świadczyła o tym, co się przed chwilą stało. Siadła na pniu, który opuścił Duinal. Z udręczoną bezmyślnością wpatrywała się w pustkę. Nie wiedziała, ile upłynęło czasu, gdy odnalazł ją Goidel. Spojrzała na niego. Wiedział o wszystkim. — Gowen! — głos mu drżał. — Jak mogłaś? Zapłakała. Podniósł ją i przytulił. Nie mogła się uspokoić. Wreszcie wyznała mu, że spodziewa się dziecka. Goidel syn Duinala był moim ojcem, a Gowen — moją matką. Nie pamiętam, aby się kiedykolwiek uśmiechała. Była spokojna, gospodarna, surowa dla siebie i służby. Nam, dzieciom, też nie pobłażała. Miłowaliśmy ją, ale bardziej ojca. Bawił się ze mną i moim młodszym rodzeństwem, dawał nam kukiełki rzeźbione w drzewie lub lepione z gliny. Wsadzał nas na konia, gdy objeżdżał pola wąsatego jęczmienia i srebrzystego żyta. Ale najbardziej 198 lubiliśmy zimowe wieczory, gdy rozparty w karle przy ognisku domowym opowiadał dzieje naszego klanu, historie królów brytyjskich, czy wypadki i przygody czarodzieja Merlina. Najbardziej podobały mi się opowieści o nieszczęśliwym królu Llyrze i jego trzech córkach, z których tylko jedna była dobra dla ojca. Wzruszała mnie wielka miłość Tristana i Izoldy Jasnowłosej. Nie przypadło mi jednak w udziale osłodzić starości mego ojca Goidela, ani przeżyć słodyczy wzajemnej miłości. Dziad mój Duinal zmarł, gdy byłam małą dziewczynką. Babka Arianrod wstąpiła do klasztoru. Odtąd nigdy o niej nie słyszałam. Ale nawet wtedy, gdy jeszcze mieszkali w dworze Kyll, nie widywaliśmy ich często. Zajmowali lewe skrzydło i nigdy nie wychodzili ze swoich pokojów. Tylko w święta Bożego Narodzenia ojciec prowadził nas do dziadków. Składaliśmy dary, całowaliśmy staruszka, ale babka nigdy nas nie dotykała, tylko z daleka kiwała głową. Nie pamiętam, aby moja matka widziała się kiedykolwiek z babką. Nie byłam dobrym dzieckiem. Mówiono, że jestem podobna z usposobienia do babki, ale serce zapiekło się we mnie dopiero w późniejszych latach, gdy spotkało nas nieszczęście — rozbijające dom i rodzinę. Niewolni wikingowie dowiedzieli się w jakiś sposób o śmierci towarzysza. Prosili o wydanie zwłok i zezwolenie na pochowanie go według normandzkiego obyczaju. Mój ojciec przychylił się do ich prośby. Wspominano o tym, gdy po dwóch latach wikingowie zbiegli którejś nocy. Porwali barkę rybacką i wypłynęli na wzburzone morze. Nazajutrz, gdy nieco wygładziła się powierzchnia wód, wyruszyła za nimi pogoń, ale wróciła z niczym. Odtąd ojciec kazał wystawiać gęste stróże nad brzegiem morza i wzdłuż granic ziem w obawie przed odwetem. Lata mijały i nic się nie stało. Pomału zapominaliśmy o wikingach. Ojciec wyruszał na wojenne wyprawy ze swoją kopią, lecz zawsze wracał żywy, choć czasem raniony. Śmiał się, że nie czas mu jeszcze płynąć na Wyspy Jabłoni, gdzie panuje wieczna szczęśliwość, a dusze czekają na nowe wcielenie. Śpiewał słowa iryjskiego barda Leothara Gabala: „Jestem wiatrem nad morzem, jestem falą w oceanie, jestem łoskotem morza, jestem mocarnym bykiem siedmiu bitew, jestem sępem na skale, jestem kroplą rosy, jestem najpiękniejszym kwia- 199 tern, jestem dzikiem pełnym odwagi, jestem łososiem morskim." * A kiedy pytaliśmy, kim lub czym by chciał być w następnym wcieleniu, odpowiadał, że tchnieniem naszej matki. Gowen rumieniła się i oczy jej łagodniały. Ja też czułam się dziwnie, gdyż przy tych słowach wpatrywał się we mnie usilnie Nemeton syn rycerza Talliessina, naszego sąsiada. Miałam piętnaście lat i nasze zrękowiny odbyły się niedawno. Pierwsze wzruszenia miłosne poruszały me serce, ale nigdy nie zdołały rozkwitnąć. Mieściły się w jednym ciepłym uśmiechu, radosnym spojrzeniu i drżącym dotknięciu dłoni. Nemeton zginął na jednej z wypraw przeciw Da-nom. W bezsenne noce słyszałam, gdy głosem boga Midera wzywa mnie1 w zaświaty: „O piękna — czy chcesz pójść Tam, gdzie strun głos rozbrzmiewa, Gdzie wieńczą pierwiosnki włos, Gdzie lśnią ciała białe jak śnieg?" ** Przeklinałam moje tchórzostwo i przeklinam je nadal. Nigdy nie miałam tyle siły, by targnąć się na swoje życie, nawet w chwilach hańby, udręki i wstydu. Nie wiem, jak potrafiłam to wszystko znieść... Może powstrzymywały mnie nauki mnicha Augustyna, że pozbawienie się życia jest grzechem? Nakazywał brać przykład z Jezu Chrysta... Ale nigdy nie miałam dość pokory, by pogodzić się z mym losem. Wkrótce po Nemetonie utraciłam drugą umiłowaną osobę. Ojciec zaziębił się na polowaniu. Spadł zimny deszcz w późnojesien-nym czasie. Popłynął do Ziemi Kobiet, a my pozostaliśmy w smutku i w rozpaczy. Jeszcze bardziej zwarły się usta mojej matki, a rysy nabrały surowości. Tylko zajmując się mną i moim młodszym rodzeństwem zstępowała na ziemię, a w innych chwilach była nieobecna. Przyszła wiosna. W Święto Zmartwychwstania wstaliśmy bardzo wcześnie, by zdążyć na rezurekcję do klasztoru. Po nabożeństwie opat przyjmował nas śniadaniem. Wracaliśmy do dworu w dobrym nastroju. Był piękny dzień — zielony i niebieski. Na- * Tłumaczenie J. Gąssowskiego ** „Zaloty do Etain" w tłum. S. Czarnowskiego 200 gle błękit nieba zaciemnił się. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Kłębiły się dymy. To palił się Kyll. Ruszyliśmy kłusem, niestety, w sam środek nieszczęścia. Nikt nie wybiegł na nasze powitanie, nikt nie gasił pożaru. Powinno to nas ostrzec. Martwa cisza panowała wokół, tylko dyle trzaskały w płomieniach. Wysiedliśmy z wozu i tuliliśmy się do matki, gdy nagle rozległ się dziki wrzask i gromada wikingów rzuciła się na nas. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Odciągnięto mnie od matki. Szarpałam się i krzyczałam, aż jeden napastnik uderzył mnie w głowę. Utraciłam przytomność. Gdy znów mogłam widzieć, krwawe trupy mojej matki i braci oraz dwóch najmłodszych sióstr walały się po dziedzińcu. Wikingowie chwytali je za nogi i ręce. Wrzucali w płomienie. Przymknęłam oczy. Pragnęłam umrzeć. W jednej chwili zawalił się cały mój piękny świat, by nigdy nie wrócić. Tak zemścili się wikingowie za śmierć swego syna i brata. Kazano mnie i moim dwom starszym siostrom wstąpić na drakkar. Pamiętam... Dziób miał wygięty we wdzięczną szyję łabędzią... Nie wiem, jak długo płynęliśmy. Rozdzielono nas i sprzedano różnym ludziom. Przez dziesięć lat tułałam się po krajach nadbałtyckich, ale najczęściej przebywałam na Wolinie i w Szczecinie. Miałam nadzieję, że kupi mnie w końcu jakiś Bryt i wrócę do krainy mych przodków. Tak się jednak nie stało. Potem nabył mnie Lestek i wyprowadził daleko od morza — jedynej mojej nadziei. Początkowo wpadłam w ostateczną rozpacz. Z dworu bogatych tuathów do półziemianki wśród nieprzebytych błot i wód. Kulawy rab przeznaczony mi na męża oraz twarda praca w ogrodzie i na polu. Dziwne, ale właśnie tu, wśród moczarów i leśnych pustek, zaczął mi powoli wracać spokój, a dusza moja uciszała się... Właśnie na postrzyżynach Drogowita coś we mnie drgnęło i powstała przemożna chęć, by przytulić otroczka do serca. Ten obcy, przybłęda, niewolnik jako i ja, ale wesoły jak szczygieł i piejący jak słowik... Mogłabym mieć takiego syna, gdyby Nemeton... Umilkła. Nikt nie przerywał ciszy. Bogowie plączą ludzkie losy tak na północy, jak na południu, czy na Koninie — w samym, środku świata... Eadgif zawstydzona wzruszeniem wstała i żegnała zebranych,. 201 wracając do nowej chaty, w której teraz mieszkała. Radyn zatrzymał się przy wiedmie i szepnął do niej: — Jago, nie masz lubczyku, byle skutecznego? — Mam-??! — odparła. Wzięła go w kąt izby i wyjaśniała coś po cichu. Potem przejrzała zioła Słowiany i podała mu zawiniątko. — Za rok proś na rozwiązanie. Już ja potrafię pomóc Eadgif. Przyjdzie na świat zdrowy i miły otrok, obaczysz! — Oby Ród i Rodzanice przychyliły się do tego, co mówisz! Alić wiem, że bogowie są tobie przychylni. Gdy odszedł, długo rozmawiano jeszcze w chacie Lestka o losach Eadgif. Zaiste, wiele utraciła w życiu i nie szczędziło jej ono cierpień. Nic dziwnego, że stała się smutna i rozgoryczona. Zmieni się, gdy zostanie matką. Jako że każda kobieta mięknie i słodzieje, gdy trzyma w ramionach dzieciątko... CZĘŚĆ III a Koninie świeciło słońce, to znów chmurzyło, siąpiło, śnieżyło... Rozlegał się śmiech i płacz dzieci, pokrzykiwanie i nawoływanie starszych. Orano ziemię, wypływano na połów, bito zwierza, wybierano miód. Dym niezmiennie unosił się z chat. Mijały lata. Bielały nowe chaty nie sczerniałym jeszcze drzewem pachnącej sosny. Sioło rozrosło się. U Lestków wzrastało czworo dzieci. Trzech chłopców i dzieweczka. Najmłodsza utonęła w rzece, gdy zsunęła się ze skarpy. Utopki wciągnęły ją do wody, gdyż była urodziwą i ulubioną córą. Sło-wiana rozpaczała wdzięcznej dziewki i nie mogła o niej zapomnieć. Drogowit wyrósł na wesołego i miłego junaka. Podobał się wszystkim, bo chętnie piskał lub trącał gęśle, wyśpiewując pieśni. Biegał po okolicznych siołach i grodach, wypatrując dziewczyny na żonę. Unikał ciężkiej pracy i lubił się wywczasować. Już tylko Le-stek umiał zmusić go do roboty, ale Sło-wiana na próżno nakazywała mu cokolwiek. Siemowit był poważnym i małomównym otrokiem. Chętnie zamyślał się i wpatrywał w przestrzeń, nie wiadomo na co. Lubił wyprawiać się daleko w puszczę i nie znał lęku. Choć miał dopiero dwanaście roków, zręcznie posługiwał się 203 łukiem. Wzrok miał sokoli i wypatrzył najmniejszego ptaszka na gałęzi. Miłosław miał ukończone dziesięć lat i dawno był po po-strzyżynach, ale najbardziej miłował mać i chętnie przebywał w jej pobliżu. Krył się z tym przed oćcem. Lestek dostrzegał przywiązanie malca do Słowiany, ale nie karcił go zbytnio, gdyż sam lubił najmłodszego, był bowiem bystrym chłopcem, chętnym do każdej roboty, często za ciężkiej na jego siły. Słowiana była o niego spokojna. Dziewczynka miała pięć wiosenek i bardzo była podobna do ojca. Miała na imię Kalina. Matka strzegła, by nie stało jej się co złego jak najmłodszej. Ruch i gwar panował w zagrodzie. Co chwila słychać było nawoływanie: Drogek! Siemek! Miłek! Kalina! Często Słowiana wołała przeciągle: Leestek! U Radynów też panował rozgwar dziecięcy. Eadgif urodziła sześcioro dzieci, a jeszcze dwoje zmarło w niemowlęctwie. Lestek wrócił Radynowi wolność, ale były rab został na Koninie. Nie zapomniał jednak o zemście na wikingach. Eadgif przypominała mu o tym. Oboje byli przecież pokrzywdzeni przez rabusiów morskich. Radyn czekał, aż synowie dorosną i zajmą się gospodarstwem. Tymczasem karczował nowiny. Był bardzo pracowity i Eadgif oraz dzieci nie upragnęły strawy. O ile u Lestków w chacie wisiało na ścianach wiele skór, poroży, kłów dziczych — świadectwo licznych polowań, to u Radynów stało na półkach dużo różnorakich naczyń, rzeźbionych w drzewie. Chora noga nie pozwalała Radynowi gonić za zwierzem. Jeno na rzece czuł się dobrze, a pływał jak szczuka. Siemirad z żoną siedział na wschód od Lestków i Radynów. Dwie dziewuszki i otroczek szczebiotali w izbie. Miłosława często słabowała i Słowiana oraz Eadgif pomagały jej w zajęciach domowych. Teraz była znów przy nadziei i Jaga obawiała się, że ciąża wyczerpie ją jeszcze bardziej. Dwie nowsze chaty nieco dalej na wschód zamieszkiwali przysłani przez żertców osadnicy. Jeden z nich powracał z niewoli i szedł na północ, ale w drodze zachorzał i zatrzymał się w kątynie na Złotej Górze. Po wyzdrowieniu nie poszedł dalej, lecz osiadł na Koninie. Wziął niewiastę ze Starego Miesca, gdy postawił lada jaką chatę. Teraz stawiał nową, obszerną, przy pomocy Lestka i Siemirada. Starą przezna- 205 czył na kleć. Wprowadził do niej krowę i maciorkę, które żona dostała w wianie. Drugim osadnikiem był mimowolny zabójca, który uciekł ze śląskiej ziemi i zatrzymał się w kątynie na Złotej Górze, szukając schronienia. Pochodził z plemienia Bobrzan. Ród jego ułożył się z rodziną zabitego i okupił zbrodnię, ale Bobrzanin nie chciał wrócić do swych rodzinnych stron, gdyż bał się wróżdy z zasadzki. Potajemnie, przywiódł żonę i dzieci, gdy postawił chatę. Był to człowiek o przykrym usposobieniu. Wciąż narzekał na los, dokuczał innym i czynił na złość. Wybuchał z lada powodu. Nie obyło się bez tego, że bił żonę i dzieci. Zakłócał spokój na Koninie i mężczyźni radzili mu niejednokrotnie, by się uspokoił. Gdy to nie pomogło, zebrali się któregoś dnia i w czwórkę go związali, a potem sprawili takie lanie, że nie mógł leżeć na plecach przez kilka dni. Bał się wyzywać i złagodniał ze strachu, a ciężka praca i walka o byt powstrzymywały jego zapalczywość. Lestek stał się starostą na Koninie jako właściciel ziemi, założyciel sioła i człowiek znający świat. On wyznaczał ziemię nowym osadnikom, pomagał i radził. Cieszył się każdą nową rodziną, chociażby takim ladaco jak Bobrzanin, Wspólnie usypali groblę na południe przez mokradła. Teraz pracowali za brodem po drugiej stronie rzeki, podnosząc przejścia i przerzucając kładki, by utworzyć ścieżkę na północ i zachód. Lestek coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że wybrał miejsce na sioło wprawdzie obronne, ale ograniczone przez wody rzek, staro-rzek i bagien. Wiosną, gdy śnieg topniał i spływał wielką falą, wody podnosiły się i zalewały wszystko dookoła, że skarpa wyglądała jak wyspa na bezkresie wód. Konin był uwięziony aż do opadnięcia powodzi. Przychodziły nań chwile zwątpień, czy kiedykolwiek potrafi wyciąć drogę w nieprzebytych puszczach. Pragnął swą myślą natchnąć Drogowita, ale młodzian nie przykładał się do zamierzeń przybranego oćca. Natomiast Siemek, choć jeszcze nieletni otrok, pojmował potrzebę przetarcia drogi dla przyszłości sioła. Przepływał na drugą stronę rzeki i szukał dogodnego przejścia, wdrażając kij miejsce przy miejscu w miękką ziemię. Lestek zakazał wypływać mu samemu, aby nie wpadł w zdradne trzęsawisko. I? o zwalał mu za to towarzyszyć sobie i mężczyznom, gdy kładli drzewo i podsypywali groble. 206 Jesienią, szczególnie o świcie i zmierzchu, brunatne boberki wychylały mokre mordki i przyglądały się z ciekawością pracy ludzi. Lestek wziął Siemka na polowanie. Towarzyszył im Siemirad. Ruszyli późną nocą i czatowali przy żeremiach, gdy pracowici drwale będą powracać do swych domów. O pierwszym brzasku przygotowali łuki i strzały. Szyli do wystających mordek, niosących gałęzie na umocnienie szałasów. Wyprawione skórki stanowiły cenne przedmioty do wymiany, bobrowy skrom kobiety suszyły i chowały jako lek na wszelkie choroby. Łowy były obfite i starczyło dzieciom na poszycie ciepłych czap. Tego roku zima przyszła nadzwyczaj sroga. Już koło Godów spadły wielkie śniegi, a potem nastał mróz, który trzymał nieprzerwanie przez styczeń i większą część lutego. Mężczyźni z trudem przekopywali się po drzewo. Wracali zmarznięci do chat, niejeden z odmrożonymi rękami, zasypani śniegiem. Kobiety trzymały dzieci w łożach pod skórami, bojąc się, że przemarzną. Dobytek wprowadzono do chat i obszerne izby stały się ciasne, a co gorsze śmierdziały gnojem. Nie można było jednak dopuścić, by żywina się zmarnowała. Skóry zasłaniające wnijście nie chroniły dostatecznie przed przenikaniem zimna i niewiasty obkładały je snopami. Za każdym razem, gdy trzeba było wyjść, odstawiały je na bok. Mokre drewna źle się paliły i nie wszystek dym uchodził przez komin. Wlókł się po izbie gryząc i szczypiąc, że ludzie mieli zaczerwienione oczy. Pachniało od sośniny i innego drewna, ale zaduchy szybko zabijały świeżą woń lasu. Wszystkim dokuczał brud, a mężczyźni byli zarośnięci twardą szczeciną niegolonych bród. Nie mogli doczekać się chwili, kiedy będą mogli napalić w łaźni i godziwie się wyprażyć. Drugi raz miesiąc wszedł w pełni na niebo, a Dadźbóg rodził się wstającym coraz wyżej słońcem, gdy mróz zelżał znacznie i niebo się zachmurzyło. Powiało od zachodu. Śnieg miękł. Lestek postanowił wybrać się na polowanie, by zaopatrzyć rodzinę w świeże mięso. Od wielu dni nie widzieli dziczyzny. Przygotowywał dzidę, łuk i strzały. Dopiero, gdy był gotów do wyruszenia w puszczę, zawiadomił o tym Słowianę. Zmartwiała. Prosiła, by niechał polowania, gdyż zaczęły się wilcze gody i w lesie nie jest bezpiecznie. Leżą jeszcze śniegi i trudno się przedrzeć wśród zasp. Nie dał się 207 przekonać. Przywiąże narty, to śnieg nie będzie dlań groźny. Niechaj weźmie choć jakiegoś mężczyznę z sioła. We dwóch zawsze bezpieczniej. Myślał o tym, ale Siemirad leży w gorączce. Zaciął rękę przy rąbaniu drzewa, a innego towarzysza na łów nie chce. Drogek miał odmrożone policzki i Słowiana smarowała je ogrzewającymi maściami: mieszanką ziół z tłuszczem. Siemek wyrywał się pójść z oćcem, ale Lestek zabronił mu się obłóczyć. Słowiana straciła głowę. Mówiła, że pociemniało i śnieg może padać, alboli nadejdzie zawierucha, ale i na to miał wytłumaczenie. Zna okoliczne lasy bardzo dobrze i borowy nie zmyli mu drogi nawet w największą kurzawę. Nie, psów nie może wziąć, gdyż śnieg miękki. Ruszył po rannym posiłku, obiecując się na wieczór. Słowiana wyszła do wrót za mężem. Patrzyła, jak wiązał narty, a potem posuwał się w dół. Spostrzegła, że mokry śnieg wstrzymuje bieg desek. Odpychał się dzidą i bieg kosztował go więcej wysiłku niż kiedy indziej. Nie jest już młody jej Lestek, ale ciągle sprawny i silny. Nie ciągnie go w świat jak za młodych lat, lecz jeszcze chętnie ucieka w las, gdzie całymi dniami tropi zwierzynę. Zajęta myślami nie dostrzegła chwili, gdy schował się w Świętej Dąbrowie i wszedł na Ulgę. O, Dadźbogu, strzeż go! Niech borowy nie uczyni błędnymi jego dróg. Poczuła dziwny ciężar na piersi. Nie mogła jednak płakać. Nie zdawała sobie sprawy, że śnieg zsuwał się do jej chodaków i topniał, ziębiąc stopy. Patrzyła martwym wzrokiem w siną przestrzeń. Czuła, jak tężeją jej rysy. Ciemne chmury przewalały się nisko nad drzewami i łęgami. Stado wron i kruków opuściło się na ogród i zaczerniało na drzewach. Ich krakanie przestraszyło ją. Wróciła do izby. Siadła przy ognisku. Plecy pochyliły się niewidzialnym ciężarem, a spracowane dłonie spadły na kolana. — Matko! — krzyknął przestraszony Miłek. Nigdy nie widział jej tak zmartwiałej. — Matko, co wam? — powtórzył, chyląc się ku niej. Podniosła głowę na wołanie syna. 208 W miejscach, gdzie był cień, śnieg nie zdążył zmięknąć i Lestek mógł posuwać się raźniej. Przebył dolinę i dotarł do wzniesienia. Teraz skierował się na wschód. Z jednej strony miał puszczę, a z drugiej łęgi nadwarciańskie. Wdychał z rozkoszą świeże, czyste powietrze. Lekki powiew niósł w swym dechu zapach przedwiośnia. Cierpiące i zaczerwienione oczy zaczęły coraz lepiej rozróżniać przestrzenie. Stanął przy drzewie i nadsłuchiwał odgłosów przyrody. Gdzieś zapiskał ptaszek lub coś zachrobotało w lesie, ale na ogół było cicho i spokojnie. Odetchnął jeszcze kilkakrotnie i znów ruszył naprzód. Mijał czas, a on nie napotykał żadnej zwierzyny. Już chciał zawracać, gdy postrzegł, że coś ciemnego porusza się na łęgach doliny Warty. Pasące się stado. Zbliżał się ostrożnie, aż rozróżnił tabun dzikich koni. Obgryzały wystające, suche badyle zarośli. Wiatr wiał od zachodu i niósł jego woń w stronę stada. Postanowił je obejść. Zrobił szerokie półkole, kryjąc się między drzewami, aż znalazł się za stadem. Od zarośli do zarośli wolniutko zbliżał się do koni. Jednak ogier, stojący na straży, wyczuł jego obecność, bo zarżał ostrzegawczo. Stado rzuciło się do ucieczki. Biegło w stronę rzeki. Lestek nie potrzebował już ukrywać się i ruszył za nim. Wprawdzie konie zapadały w warstwy przemarzniętego śniegu, raniąc sobie nogi, ale on też nie mógł się szybko posuwać, gdyż mokry śnieg wstrzymywał bieg nart. Wytężał wszystkie siły, by zwiększyć szybkość. Wiatr świstał koło uszów i chłodził spocone czoło i zaczerwienioną twarz. Rozpoczął się wielki gon i krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach. Ofiaruje Dadźbogowi cały udziec, jeśli upoluje konia... Złoży obiadę w Świętej Dąbrowie... Naraz drgnął. Usłyszał za sobą bojowy zew wilka. Obejrzał się. Na tle białego śniegu ciemna plama zwierza z wyciągniętą szyją głosiła wezwanie. Obejrzał się znowu. Wilk biegł za nim długimi susami. Teraz zew szedł od lasu i na płaszczyznę wypadła groźna wataha. Chude, zgłodniałe ciała spłaszczyły się prawie przy ziemi. Posuwały się bardzo szybko. Wilczym zwyczajem wygięły się w półkole, okrążając łup. Konie kwiknęły przeraźliwie i wytężając ostatki sił zwiększyły cwał. Wataha zaczęła zwierać boki. Lestek rozejrzał się za drzewem. Ujść i schronić się przed kłami! Przez głowę przedarła się myśl jak błyskawica: taniec łowcy, polo- 14 Słowiana 209 wanie, gon wilków, drzewo, przeraźliwy krzyk Jagi... Słyszy eo jeszcze... Wataha była tuż, tuż... Oczy zapaliły mu się krwią... Konin, 27 grudnia 1982 TT C* I» -«• CA SŁOWNICZEK wyrazów słaropolskich i inne wyjaśnienia archont — najwyższy urzędnik bajać — pleść, łgać, tu: opowiadać Beltaine — święto celtyckie, przypadające 1 maja (przesilenie lata i zimy) bierzwno — belka, bierwiono bolej — więcej borowy, boruta — duch leśny u Słowian Borys I — książę bułgarski w latach 853—889, w r. 865 przyjął chrześcijaństwo z rąk duchownych bizantyjskich chilat — chałat, długa suknia męska chonsa — zemsta Chors — bóg księżyca i nocy chram — świątynia słowiańska chrobry — waleczny, śmiały, dzielny ciasnoczka — koszula kobieca, tu: suknia ciekać — biegać cotsetles — zagrodnicy, chłopi pańszczyźniani w dawnej Brytanii Czarnobóg — demon zła w wierzeniach słowiańskich czecheł — nakrycie, płaszcz Dadźbóg — bóg słońca i ognia niebieskiego dirhem ?— srebna moneta dłubas — duża łódź do przewożenia towarów Dola i Niedola — domowe duchy w wierzeniach słowiańskich drakkar — bojowa łódź wikingów druiid — kapłan i mędrzec celtycki drużynnik — wojownik w oddziałach pierwszych Piastów (od wyrazu drużność: dzielność, męstwo) Dzidzilela — bogini wesela i płodności, żona Peruna dziewierz — brat męża, szwagier dzięgi — pieniądze Dziwa — bogini wschodniosłowiań-ska earl — tytuł arystokraty rodowego w dawnej Brytanii Epona Rosmerta — bogini śmierci i zniszczenia w wierzeniach celtyckich fflid — wieszczek i mędrzec iryjski fyrd — pospolite ruszenie wolnych chłopów w średniowiecznej Anglii geburs — w dawnej Brytanii chłopi pozbawieni praw, siedzący na pańskiej ziemi i odrabiający pańszczyznę Gody — dwutygodniowe święto słowiańskie, zaczynające się „narodzeniem słońca" w dniu 21 grudnia gon — gonienie, gonitwa, nagonka grodź — ogrodzenie, zagroda grzywna — srebrna moneta staropolska Igor — wielki książę kijowski, zmarł w 945 r. imać — chwytać, pojmać iryjscy święci — kapłani w dawnej Irlandii jałat — błazen, nicpoń jarina — zboże jare 14- 211 jarl — dostojnik u średniowiecznych Normanów Jarowit — bożek słowiański, symbol siły, krzepkości i wzrastania, czczony w Wołogoszczy i w Obli (? avelbergu) jaz — zastawa na ryby, grobla junosz — junak, chwat, zuch juszyca — polewka zaprawiona krwią bydlęcą kabłączki — wisiorki skroniowe z dzwoneczkami kątyna — miejsce poświęcone bogom u dawnych Polan kerl — wolny chłop anglosaski kleć — przybudówka, komórka, chlew klejmo — piętno kniaź, kneź — książę, władca kniegini — księżna kolce — kółko, ogniwo kotwią — kotwica koza — skóra zwierzęca, także: kożuch kupią — towar Latawiec — duch domowy sprowadzający złe sny Lei i Polel, Lelum Polelum — bracia bliźniaki, bożkowie dobroczynni, sprzyjający małżeństwu i opiekujący się dziećmi lgota — ulga, wola, lekkość Llyr — bohater opowieści celtyckiej, spisanej przez biskupa walijskiego Geoffery'a of Monmouth w XII w. pt. „O królu Llyrze i jego trzech córkach" Łada — bogini małżeństwa i miłości, matka (siostra?) Lela Polela ładowie — małżonkowie, para łamija — duch wodny, odmieniec łątka — kukiełka, laleczka Makosz — bogini piękności i płodności mamuny — duchy wodne mamiące ludzi i wprowadzające w topiel monastyr — klasztor w kościele wschodnim Marzanna — bogini urodzajów Matrony — groźne boginie w wierzeniach celtyckich Merlin — czarownik, bohater powieści celtyckiej pt. „Żywot Merlina" spisanej przez Geoffrey'a of Monmouth w XII w. „Mobinogion czyli Opowieści uczniowskie" — cykl średniowiecznych opowiadań walijskich narok — przymusowa danina roczna, składana księciu przez kmieci nawa — łódź, statek nawi — zaświaty, miejsce przebywania dusz zmarłych nazarz — danina ze zwierząt domowych nocnice — złośliwe duchy nocne nowina — nowa niwa, nowa rola dla synów, przeznaczona na ich wieczne posiadanie Nya — bogini (bóg?) sprowadzająca nagłą śmierć obiata, obiada — ofiara składana bogom ochędożny — czysty, schludny oksza — siekiera, toporek opona — zasłona, kotara oścień — ostry kij, bodziec otrok — chłopiec, dziecko paczyna — krótkie wiosło, ster pancernik — konny wojownik noszący zbroję parta — grube, zgrzebne płótno patoka — miód płynny pawęża — tarcza pawłoka — jedwabna materia szkarłatna lub purpurowa Perun — ojciec bogów, władca niebios i piorunów piać — śpiewać, nucić pleszek — świecąca blaszka Plony — dożynki, święto żniw płat — cienka tkanina lniana, słu- 212 żąca za monetę w handlu, inaczej cena pławba — pływanie, żegluga płużyca — pług, radło poćpiega — żona wypędzona przez męża, rozwódka podwika — chusta, zasłona, tu: kobieta Pogoda — boginka słowiańska, żona Dadźboga pokora — słowiański zwyczaj błagania o wybaczenie zabójstwa, danie okupu i symboliczne ukaranie zabójcy południce — duchy powstające z wirów powietrza w postaci kobiet przybranych w białe płachty, chroniące zboże popaśnica — nałożnica posag — skóra zwierzęca położona sierścią do góry, na której siadała para młodych w czasie zaślubin postrzyżyny — obyczaj nadania chłopcu nowego imienia i wzięcia go pod opiekę przez ojca Prowe — wcielenie Peruna, bóg wojowników pusty wieczór — zwyczaj czuwania przy zmarłym w noc przed pogrzebem rab, rob — niewolnik, sługa rać — wojna, walka rękawka — mogiła, grób Rodzanice — domowe bóstwa wscho-dniosłowiańskie, opiekujące się położnicami i nowo narodzonymi rozeźlić — rozgniewać, rozzłościć Ród — bóg domowy, opiekun rodu, rozstrzygał o losie dzieci zaraz po urodzeniu rubaszka — koszula, suknia rucho — odzież, szata Rujewit — bóg o siedmiu twarzach, pan wojny i miłości, czczony w Gardźcu na Rugii runy —; pierwotne pismo celtyckie rybitwa — rybak samołówki — przegrody do łowienia ryb, ustawiane na bieżących wodach, zakończone wierszą, czyli stożkowatą plecionką z prętów lub sitowia scir (shire) — hrabstwo u Anglosa-sów senior — feudał, który nadawał lenno na mocy specjalnego aktu i o-bejmował nad nim zwierzchnictwa sep — danina w ziarnie skatt — skarb słopce — potrzaski, łapki na ryby lub wilki smard — pogardliwa nazwa oracza, chłopa Smętek — zły demon, trapiduch socmen — chłop anglosaski osobiście wolny, ale podlegający jurysdykcji patrymonialnej właściciela ziemskiego somborza — pomost nad wejściem do grodu; miejsce, gdzie czuwał strażnik spyża — pokarm, żywność stan —> tu: namiot, szałas, obóz staciwa — warsztat tkacki stołb — wieża, baszta Strzyga — czarownica wcielająca się w sowę i wysysająca krew ludzką Strzybóg — bóg piękna i ten, który rozdziela bogactwa swarny — kłótliwy, tu: żywy swak — mąż siostry, szwagier Swarożyc — bóg ognia i pożaru (syn Swaroga?) Swaróg — bóg ognia ziemskiego Symeon I Wielki — car Bułgarii od 913 do 927 roku Światowid — „święty zwycięzca" — bóg czterotwarzy, czczony w Ar-konie na Rugii świekr lub świekier — teść, ojciec męża 213 than — arystokracja rodowa u An-glosasów tarczownik — wojownik pieszy ?tryzna — zapaśnictwo, turnieje; u-czta połączona z igrzyskami przy pogrzebach słowiańskich trzem — dom boży, dwór tuath — członek szczepu celtyckiego ubożęta — dobrotliwe duszki domowe pilnujące ogniska wadera — wilczyca wasyl — lennik uznający zwierzchnictwo seniora, zobowiązany do powinności względem niego, np. do służby wojskowej, w zamian nagradzany ziemią watra — ognisko, ogień Weles — bóg zaświatów i wieszczenia węborek — ceber, wiadro wici — zwoływanie na wspólne narady u dawnych Polan -wiedma — czarownica, wiedźma, „ta, która wie" wienie — handel, kupno i sprzedaż •wiking — skandynawski wojownik i rozbójnik morski we wczesnym średniowieczu (VII—XII w.) wilkołak — człowiek przemieniony w wilka, bestda wiła — niebezpieczna rusałka od-Dierająca rozum i zwodząca mężczyzn włoka — tu: mokradło wodnik — duch wodny wciągający ludzi w topiel wróżda — zemsta, nieprzyjaźń Wyspy Jabłoni, Wyspy Szczęśliwe — według wierzeń celtyckich rajskie wyspy, gdzie dusze zmarłych czekają na nowe wcielenie zabaczyć — zapomnieć, przeoczyć zamorzyć — zabić, zgładzić zarękowiny — zaręczyny, zaślubiny zawicie — nakrycie głowy kobiet, chusta zażegać — podpalać, zapalać Ziemia Kobiet — patrz: Wyspy Jabłoni Ziemomysł — legendarny książę Polan, ojciec Mieszka I Zyzyle — bożek słowiański żalnik — cmentarz, grób zasnąć się — ulęknąć się, żachnąć się żertca — ofiarnik, kapłan słowiański żertwa — ofiara, ofiarowanie Żywa lub Siwa — boginka w wierzeniach słowiańskich Redaktor: Maria Bosacka Redaktor techniczny: Michał Lisowski Korektor. Teresa Piechocka © Copyright by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987 Printed tn Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE . POZNAŃ 1987 Wydanie I. Nakład 9750+250 egz. Ark. wyd. 12,5; ark. druk. 13,5. Druk ukończono we wrześniu 1987 r. Zam, nr 70/86 B-8/354 Zlec. druk. 70010/87 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyniaka 39 ISBN 83-210-0708-2 (?????????^^????????