Chłopcy z Ostrowickich lasów Nie jestem autorem tej książki. Nie ja „wymyśliłem" fabułę, nie ja stworzyłem jej bohaterów. Poprzez własne dzieje pisali jq autorzy pamiętników i relacji oraz ci, którym przypadł w udziale żmudny trud zebrania tych wspomnień, a przede wszystkim Halina Kaczmarska-Waśkowska. Ona stała się główną inicjatorką tej książki - już w chwili, gdy podjęła decyzję zebrania relacji uczestników walk, oraz później, gdy przystąpiła do skrupulatnej, systematycznej pracy. Niestety, przedwczesna śmierć przerwała Jej dzieło. Myśl tę podjęli po kilku latach Jej przyjaciele I towarzysze. A jednak... Długie miesiące obcowania z chłopcami z lasów ostrowieckich sprawiły, że stali mi się szczególnie bliscy, że niejedno wydarzenie przeżywałem tak, jakbym w nim uczestniczył naprawdę. Starałem się do nich zbliżyć, poznać możliwie najgłębiej. Niełatwe to zadanie. Lata, gromadząc wciąż nowe wspomnienia, przesłaniają dawniejsze, których często odtworzyć nie sposób. Zacierają się w pamięci rysy twarzy, charaktery, skłonności. Jedno fest pewne: przyzwyczaiłem się do ostrowieckich chłopców, polubiłem ich, z żalem rozstawałem się z nimi na ostatnich stronicach książki i to ośmiela mnie do stwierdzenia, że jest ona w części również i moją książką... 9 Nie jest to dokument historyczny, chociaż wszystkie osoby główne, fakty i wydarzenia sq zgodne z prawdą historyczną. Udział młodzieży w partyzanckim ruchu Armii Ludowej- na Kielecczyźnie był tak ogromny i przebogaty, że niepodobna byłoby wymienić tu wszystkich wydarzeń i wszystkich nazwisk. Nie o to jednak chyba chodzi. Losy Zdzicha, Bogusia, Jurka są udziałem dziesiątków chłopców Kielecczyzny. Ważne jest, aby pamięć o nich wszystkich nie zaginęła. Dlatego tym, którzy swoimi wspomnieniami, współpracą i uwagami pomogli Czytelnikom poznać ich dzieje -składam gorące podziękowania. STANISŁAW BISKUPSKI POSZUKIWANIA Edek gwizdnął przez zęby i znacząco pokiwał głową. - Masz pojęcie... - powtórzył, po czym zerwał źdźbło trawy, wsunął je między zęby i w zamyśleniu spojrzał przed siebie. Zdzich odwrócił się na plecy, podłożył ręce pod głowę i patrzył w niebo. W górze sunęły białe chmury. Gdzieś tam pod błękitem wiatr strzępił je, scalał, formował dziwaczne kształty fantastycznych stworów. - A broń? - zapytał Zdzich i z napięciem czekał na odpowiedź. Edek tylko uśmiechnął się tajemniczo. Wyobraźnia dopowiedziała Zdzichowi resztę. „Muszą już oni mieć tej broni - myślał śledząc kłębiastą chmurę, która przybrała właśnie kształt baśniowego zamku. - Edek milczy, bo tajemnica: wiadomo". Odwrócił się na bok i patrzył przed siebie. W dole leżało miasto. Ostrowiec. Bliskie, rodzinne miasto. Ostatnie lata nie zmieniły znajomego od dziecięcych lat widoku. Te same, co zawsze, ciemne smugi dymu kłębiły się groźnie i niespokojnie nad kominami Zakładów Ostrowieckich, po czym sunęły w górę wolno, wytrwale szukając drogi ku chmurnemu niebu. Miasto leżało w środku kotliny, otoczone wieńcem robotniczych dzielnic. Na jego południowym krańcu szarym pasmem wystrzeliwała w górę opatowska szosa, 7 Edek patrzył ukradkiem na Zdzicha. W ciemnej marynarce i szarych „pumpach" wydawał się niższy, niż byi w rzeczywistości. Uporczywie zaczesywane do góry ruda-woblond włosy spadały przekornie na czoło. Wąskie i zaciśnięte wargi znamionowały upór i wytrwałość. Edek znał go z tej strony aż nadto dobrze. Szczupła, chłopięca postać nie harmonizowała ze skupionym spojrzeniem niebieskich oczu, kłóciła się z powagą dorosłego człowieka. I ta charakterystyczna dla niego rzekoma sprzeczność rzucała się* w oczy każdemu, kto chociażby na krótki czas miał okazję zetknąć się ze Zdzichem. Przed kilku zaledwie dniami Edek przyszedł „z lasu" i wkrótce miał tam powrócić. Domyślał się celu, dla którego Zdzich wyciągnął go dziś na ten spacer. Widział wpatrzone w siebie rozgorączkowane, niecierpliwe oczy chłopca. Była wiosna. Świeży zapach zieleni wabił w szeroką przestrzeń, nęcił. Ta zima wlokła się szczególnie długo. Zdzich nie mógł się doczekać jej końca. Dusił się z nadmiaru energii tłamszonej w ciągu przeogromnych nocy, beznadziejnych dni. Złościło go, że wciąż jeszcze traktowano go jak dziecko. A przecież nie był ślepy. Widział i rozumiał wszystko. Jeszcze raz wrócił pamięcią do ostatnich lat. Nie tak dawno, chyba tak jakoś w czterdziestym pierwszym, przyjechał do nich nieznajomy mężczyzna. Matka otworzyła mu drzwi. - Marian, to do ciebie - powiedziała do ojca i usunęła się z izby. Ojciec długo rozmawiał z nieznajomym. Był przejęty tą wizytą i taił ją przed sąsiadami. Nieznajomy siedział do późnej godziny. Kiedy nazajutrz Zdzich się obudził, w domu oprócz rodziców nie było już nikogo. 8 Ale od tego właśnie dnia zaczęło się wszystko. Nieznajomi przyjeżdżali coraz częściej, zatrzymywali się na krótko i znikali. Ojciec Zdzicha stał się jakiś poważniejszy, chodził po izbie zamyślony, mniej rozmawiał, za to na syna popatrywał częściej, z uwagą, ciekawie. Zdzicho-wi wydawało się, że ojciec tai w sobie coś, co przygniata go swym ciężarem, ale co dodaje mu nowych sił i energii. Tak właśnie zachowuje się człowiek, który wśród górskich bezdroży znalazł wreszcie właściwą ścieżkę i pnie się nią w górę żwawiej, choć nie bez trudu. Ojciec rozmawiał z nim nieraz. Kiedyś, jeszcze przed wojną, Zdzich powróciwszy ze szkoły zastał ojca zamyślonego i zasępionego. Wyczuwał, że trapi go coś, z czym nie mógłby się zwierzyć przed każdym. Zapytał go o to wprost. Ojciec nie odpowiedział od razu. Gładził w zamyśleniu szorstką brodę, próbując dobrać najodpowiedniejsze słowa. - Widzisz — powiedział — człowiek codziennie musi się troszczyć o dziesiątki najrozmaitszych spraw, ale wszystkie te sprawy są małe, właśnie codzienne, a są też i sprawy wielkie... - Co to są Wielkie Sprawy? Ojciec zastanawiał się chwilę. - Widzisz, to są sprawy, o które walczy się nieraz całe życie. - Aż do śmierci? i — Tak. Nieraz aż do śmierci — powiedział ojciec. Obecne wizyty w domu rodziców i lektura tajnych gazetek nawołujących do walki z okupantem, do przetrwania i oporu zaczęły mu się kojarzyć coraz wyraźniej z tamtą dawną rozmową sprzed lat. Tak, to chyba były te właśnie Wielkie Sprawy! Jurek był pierwszym kolegą, z którym zaczął rozmawiać na te tematy. Był przejęty na równi ze Zdzichem. Rozmawiali długo i często. Nie było dnia, żeby się nie spotykali 9 kilkakrotnie. Z rozmów tych powstawały mgliste, nie spre cyzowane plany. Spośród nich jeden szczególnie urzek ich obu: partyzantka. Do Ostrowca już od pewnego czasu dochodziły odgłol -sy walk w pobliskich lasach. Kiedy zaś Edek którego! dn.a znikł z domu, obaj chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Edek, ten ma fajno, nie2 - No... Nikt im wprawdzie nie mówił, że Edek poszedł do partyzantki, ale Ich zdaniem inaczej przecież być nie mogło Na Ludwikowie, robotniczej dzielnicy Ostrowca, mówiono o hdku wówczas jak najmniej. Ot, po prostu był i znikł I oto parę dni temu Zdzich zobaczył go znowu na własne oczy. Zajechał przed dom dworską linijką jak dziedzic na odpust. Zdzich nie mógł początkowo w to uwierzyć, i Przybiegł, pomacał koła. poklepał konia i spojrzał Edko-wi w oczy. Tamten się uśmiechnął i wyciągnął rękę. - Serwus, Zdzich! Jak się masz... Zdzich patrzył na niego jak urzeczony. Edek rozrósł się, zmężniał i. stał się taki jakiś... Tego: jaki, chłopiec nie mógł bliżej określić. Było pewne jednak że Edek jest teraz inny. Był dobre parę lat starszy od Zdzicha czy Jurka, ale to nie przeszkadzało im nigdy spędzać razem czasu. Teraz ten dystans jakoś się zwiększył Zdzich nie mógł już z nim rozmawiać jak daw niej. Czuł się wobec niego jakiś mniejszy, niedorosły, zażenowany Byh to tym dziwniejsze, że Edek bynajmniej me dawa do tego powodów. Nie pysznił się, nie wynosił, nie chwalił. Owszem, wspomniał o swych przeżyciach końca™ ??? ??9??? Jak0Ś ??? d°P°wiadał '"<* do Budziło to w nich niepokojący niedosyt. Chcieli uchylić zasłonę, która ich zdaniem istniała i przesłaniała im widok na barwne, leśne życie partyzanckie. Fantazja two- rzyła własne obrazy, które brali za rzeczywistość. Ciągnęła ich jakaś siła, w której było trochę młodzieńczych tęsknot za przygodą, trochę szczerego pragnienia walki, trochę chęci udowodnienia starszym, że nie są już smarkaczami, lecz ludźmi dorosłymi, dojrzałymi, z którymi trzeba się liczyć. Każda nowa opowieść leśna rozbudzała te tęsknoty z nową siłą. Niecierpliwili się, szukali „kontaktu" na własną rękę. Taili swoje zamiary przed rodzicami, z góry spodziewając się ich negatywnej odpowiedzi. Zżyli się z myślą o pójściu do oddziałów partyzanckich i nie mogli sobie na razie wyobrazić innego celu. Zdzich nasłuchiwał, kto, kiedy i dokąd wyrusza. Wreszcie któregoś dnia wpadł do Jurka. Wyszli na dwór. Zdzi-chowi płonęły policzki, świeciły oczy. - Idziesz? - zapytał. Jurek nie bardzo wierzył. Ułatwiało to decyzję. - No... - zgodził śię. - Ale jak? - Jest jeden taki... Okazało się, że „na punkt" na Ludwikowie przybył łącznik z oddziału w jakiejś tam sprawie. Zdzich znalazł go i przedstawił mu swoją sprawę. Zagadnięty chłopak uśmiechnął się chytrze. - Do partyzantki, mówisz? Ciężka sprawa, ale pomyślę. - Pomyśl. - Dobra, ale musisz mi pomóc... W rezultacie wszystko to, co miał załatwić łącznik, załatwił Zdzich. Nabiegał się, to się nabiegał, ale wrócił zadowolony. Łącznik powitał go z uznaniem. - Dobra jest - ocenił krótko robotę Zdzicha. - Powiem dowódcy, żeby przyjął. Umówiono się na następny dzień na skraju lasu za Denkowem, koło opustoszałej chaty. Zdzich zawiadomił Jurka i obaj w najgłębszej tajemnicy przed rodzicami wymknęli się z domu. W torbie spoczywał kawał czarnego 11 chleba i parę drobiazgów. Spotkanie wprawdzie umówi ne było na godzinę piątą, ale w obawie przed „nieprzs widzianymi okolicznościami" wyruszyli już o godzinie jJ denastej przed południem. Droga wydała im się krótsz, niż oczekiwali, i w niecałą godzinę znaleźli się na miej scu. Las był piękny, nęcił swą tajemniczością, intrygowa Łącznik nie zjawiał się przez dłuższy czas. Jurek niecierpliwił się coraz bardziej. - Żreć się chce jak diabli - jęknął przypominając so bie, że o tej porze jadał w domu obiad. Zdzich pogardliwie wydął wargi. - Partyzant, a jeść mu się chce... „A więc partyzanci nie jedzą" - pomyślał Jurek i po, czuł jeszcze dotkliwszy głód. Ukradkiem sięgnął do torby1 Suchy chleb smakował jak nigdy. Mlaskanie Jurka byłej denerwujące. Zdzichowi ślina sama napływała do ust - Masz, zjedz - Jurek podsuwał mu kawał chleba. - Odczep się! Ułożył się twarzą do trawy i próbował się zdrzemnąć Nagle dobiegł ich odgłos czyichś kroków. - Idzie - zerwał się Zdzich. Obciągnął marynarkę, poprawił zwisającą z ramienia torbę i czekał. Jurek przełykał ostatni kęs chleba. A więc w porządku - zaraz wymaszerują do oddziału. W tej chwili poczuł żal. że nie pożegnał się z matką. Bądź co bądź był jej jedynym synem. Musiał jednak tak właśnie postąpić, bo inaczej nie puściłaby go. Kroki zbliżały się. Zdzich kręcił się niecierpliwie. Wreszcie zerwał się z miejsca, wybiegł na spotkanie i... zdrętwiał. Drogą szedł jego ojciec. „Stary" zatrzymał się i pokiwał do niego palcem. - Chodź no tu, chodź! Zdzich stał w miejscu ze spuszczonymi w dół oczyma. ..Łącznik zdradził" - pomyślał ze złością. 12 _ A gdzież ten drugi partyzant? - spytał ojciec. Drugi partyzant" wychodził właśnie zza węgła chałupy- ? widok ojca Zdzicha poczuł chłód za plecami. |(ęs chleba utknął mu w gardle. - No, chodźmy - powiedział Marian łagodnie. Wracali tą samą drogą. Kiedy wchodzili już do domu, Zdzich nagle odwrócił się do ojca i powiedział głosem, w którym brzmiała stanowczość dorosłego człowieka: _ A ja i tak pójdę... Wbrew oczekiwaniu Zdzicha ojciec nie oburzył się, wziął go delikatnie za ramię i spojrzał w oczy. - Pewnie, że pójdziesz. Tylko nie tak po wariacku. Zaczekaj... Odtąd Zdzich czekał i niecierpliwił się. Ostatnia zima wydała mu się dłuższa niż wszystkie inne. Dziś czekał z niecierpliwością, kiedy Edek będzie miał wolną chwilę, i wyciągnął go za miasto. Leżeli tu już ze dwie godziny. Edek po raz któryś już z rzędu powtarzał szczegóły ostatniej bitwy. Zdzich miał wciąż nowe pytania. Dzisiejsza rozmowa rozbudziła w nim na nowo dawne nadzieje. - Weźmiesz mnie? — zapytał wprost w pewnej chwili. Edek sączył słowa powoli, ostrożnie. - Gorący jesteś - stwierdził. - Zaczekaj trochę. - Nic, tylko „zaczekaj" i „zaczekaj"... Edek ułożył się wygodniej i mówił tak jakoś bardziej do siebie niż do Zdzicha: - Rwiesz się do lasu. Młody jesteś i nie wiesz, jak tam jest naprawdę. Głód, chłód, Niemcy i wszy. Oto i masz: partyzantka... - No to co? - Mało ci? - Lepsze to niż w domu. - Wszędzie możesz się przydać. O tym Zdzich doskonale wiedział. Już się przecież przydawał. Zdqżył wokół siebie zgrupować najbliższych kolegów, rozdzielić między nich robotę. Przepisywali jakieś teksty na maszynie, rozklejali odezwy. Ludzie z Ostrowca zaczynali przebąkiwać, że w mieście działa jakaś silna organizacja. To było coś! To było nawet dużo. Ale to nie było to, o czym marzył Zdzich. - No więc jak, weźmiesz? - napierał. - Jeszcze nie teraz, nie mogę, rozumiesz... - Potrzebujesz chyba ludzi, no nie? Edek zamyślił się. Potrzebować to potrzebował. Niestety. Dlatego zresztą jest tu, a nie w lesie. Ale te właśnie ostatnie wydarzenia zmuszały do zastanowienia się, kogo wziąć do nowo tworzącego się oddziału. Rzecz nie w tym, że do Zdzicha nie miał zaufania. Patrzył na niego i myślał, że nie darowałby sobie nigdy, gdyby ten chłopiec miał zginąć jak tamci... Edek od kilku miesięcy przebywał u „Bacy". Różnie tam było w tym oddziale. Niedoświadczeni, młodzi partyzanci toczyli zacięte walki w Górach Świętokrzyskich ze zmiennym szczęściem. Wreszcie nadszedł kres. W spotkaniu z przeważającymi siłami oddział musiał ulec. Edek i trzej gwardziści zgodnie z poleceniem dowództwa mieli powrócić do Ostrowca. W drodze natknęli się na Niemców. Osaczeni ostrzeliwali się do chwili, gdy na cztery karabiny pozostał jeden nabój. Musieli się cofnąć. Trzej gwardziści skryli się w życie, Edek ruszył do Ostrowca organizować pomoc. Młode, chłopięce oczy patrzyły na niego z bezgranicznym zaufaniem. A przecież on, Edek, nie mógłby niczego gwarantować. Walka po obu stronach była bezpardonowa, zacięta. Gdyby się coś miało przytrafić Zdzichowi, Edek nie śmiałby nigdy spojrzeć w oczy jego ojcu i nie wybaczyłby sobie tego do końca życia. Nie śmiał jednak 14 odmówić Zdzichowi ot tak, jak odmówił innym chłopcom. Dla niego trzeba było znaleźć inne argumenty. Odwrócił się na plecy i oczyma poszedł za wzrokiem Zdzicha. Słońce staczało się niżej, ku zachodniej linii horyzontu. Robiło się chłodniej. - Pytałeś o broń... - zagadnął. - No... - Zdzich chciwie nadstawił uszu. Edek zwrócił się twarzą do chłopca. - A po co ci wiedzieć? - No, tak sobie. Chciałem wiedzieć, co byście mi dali... - Kade... - Co to jest? - O, partyzant, a nawet nie wiesz, co to jest kade..,. Karabin drewniany... - Coś ty z byka spadł? To, co mówił Edek, wyglądało na kpiny, ale głos jego, był jak najbardziej poważny. - Mówisz, że chcesz do partyzantki, a tobie chodzi o broń, a nie o partyzantkę... - O jedno i o drugie - przerwał Zdzich. - Przecież bez jednego nie ma drugiego? Edek uniósł się na łokciach, podparł dłońmi brodę, i patrzył w oczy Zdzicha. - A ty jak myślisz? Szanowny pan idzie sobie do lasu, tam, na pierwszej z brzegu sośnie, wisi tablica: „Tędy prosimy do partyzantów". Przychodzisz na miejsce, do., magazynu z bronią, wybierasz sobie, co ci się podoba, i na wojenkę. Dobrze by tak było. Każdy by tak chciał. Ale u nas, bracie, jest inaczej. Chcesz iść do nas, ta, musisz mieć broń. Swoją własną broń, rozumiesz?... - Rozumiem... - przytaknął w zamyśleniu Zdzich. r% Rozumiem - powtórzył. Edek patrzył, jak jego wąskie wargi zacisnęły się. Teraz żałował, że mu to powiedział. Diabli wiedzą, co ten chłopak gotów jeszcze zrobić. 18» Zdzich westchnął. Na policzki upstrzone rzadkimi plamkami piegów wystąpił pot. Palce zwarły się same. Zgniecione w dłoni źdźbła trawy wysączyły cierpki i świeży zapach. Rudawy kosmyk włosów spadł na zmarszczone w głębokiej zadumie czoło chłopca. .Jo teraz może się przydać - powtarzał sobie w myśli. - To teraz może się przydać". - Będę miał broń! - powiedział twardo, z przekonaniem. - Rozumiesz, Edek: będę miał broń... W jego głowie powstawał konkretny plan. Ktoś oczywiście musi mu pomóc. Tylko kto? \ na to pytanie Zdzich miał już gotową odpowiedź. ZAMACH Jurek starannie złożył gazetę i wsuwał ją właśnie do wewnętrznej kieszeni marynarki, kiedy za oknem rozległ się cichy, znaczący gwizd. „Oho, sprawa poufna" - pomyślał. Spojrzał na matkę krzątającą się w kuchni. Wydawało się, że nie zauważyła niczego. Jurek wiedział, że matka nie lubiła tych „rozpoznawczych sygnałów". Dla niej oznaczały one zawsze niepokój łączący się z wyjściem syna, którego ów sygnł wywoływał na dwór. Drżała o Jurka, bała się o każdy jego krok, o wszystko, co nie działo się na jej oczach. Naturalną, macierzyńską miłość do syna potęgowało poczucie odpowiedzialności za jego losy wobec ojca pozostającego z dala od nich, we Francji. Tu, w Polsce, byli we dwoje. Traf chciał, że latem 1939 roku przyjechali do kraju w odwiedziny do krewnych. Matkę i syna wojna zastała w ojczyźnie, z której wyjechali kiedyś w poszukiwaniu pracy. Była w tym jakaś złośliwość losu. Własny kraj żegnał ich nędzą i głodem, a po kilku latach powitał wojną. Jurek poruszył się niespokojnie i spojrzał przez okno. - Przejdę się, mamo... Trzasnęła drzwiczkami kuchni, odwróciła się. - Już cię tam potrzebują, co? - Nie, tylko tak... - Przecież słyszałam, że któryś tam gwizdał. A więc jednak słyszała. Jurek miał nadzieję, że cichy gwiieHietcze tylko do jego uszu. ' ? 51 \> \*/ - Idź, idź, nachodzisz się jeszcze, zobaczysz... Wiedziała, że w takich wypadkach powstrzymywanie syna nie mogło mieć żadnego skutku. Zawsze kończyło się to kłótnią, a Jurek i tak, i tak wychodził, w dodatku obrażony i zły. Zdzich czekał na niego niecierpliwie. ś- Guzdrzesz się jak stara baba. - Nie mogłem, wiesz... Poszli wzdłuż ulicą. Zdzich zagryzał wargi, patrzył ukosem na Jurka, nie mogąc się zdecydować na właściwą rozmowę. - Widziałem się z Edkiem - zaczął okrężną drogą. - No... - Fajno w tej partyzantce! - rzucił od niechcenia. Jurek nie odpowiedział. „Gadanie! - pomyślał. - Jakbym nie wiedział, że fajno". - No, to co? - odezwał się po chwili milczenia. - A poszedłbyś? Jurek 7atrzymał się przy płocie, palcami przebierając po sztachetach. - Już raz chodziliśmy. - Ale teraz to już naprawdę. Szli chwilę w milczeniu. W dali wznosiły się zabudowania Zakładów Ostrowieckich. Zdzich patrzył w ich stronę. - Widzisz, ja też nie chciałbym tak, jak wtedy... Od nas zależy, żeby było inaczej. - E tam, zależy... - Widzisz, bez broni nie da rady - ciągnął Zdzich. -Jak będziemy mieli broń, to co innego. - Mądryś. Tylko skąd wziąć? Zdzich czekał na to pytanie. Zatrzymał się w miejscu i jeszcze raz badawczo spojrzał w twarz przyjaciela. - Jurek... - powiedział powoli, z powagą ?? nie reflektowałbyś na skok? - Na co? te Zdzich lekko dotknął jego ramienia. Z przeciwka szedł chłopiec w ich wieku. Kiedy zrównał się z nimi, rzucił okiem w stronę Zdzicha i niedbałym ruchem podniósł rękę do czapki. - Cześć! - Cześć.... - Co za facet? - zapytał Jurek, kiedy tamten zniknął za zakrętem. - Pietruszka. Zwiał z Junaków*. Boi się, że go Niemcy znów przymkną. - Dawno go znasz? - Tak sobie. No więc, jak z tym skokiem? - powrócił do poprzedniego tematu. - Chcesz? - A co mam chcieć? Zdzich rozejrzał się wokół. - Widzisz — szeptał tajemniczo — wiem o jednym werkszucu **. Ma takiego walterka - uniósł kciuk prawej dłoni — warto go zrobić... Jurek patrzył na niego z niedowierzaniem. W-pierwszej chwili wydawało mu się, że Zdzich nie mówi poważnie. Jego zaciśnięte wargi i błyszczące oczy świadczyły jednak o tym, że Zdzich bynajmniej nie żartuje. Jurek zawahał się. Rozbrajanka — to była już poważna i niebezpieczna akcja. Tego jeszcze nie próbowali. Rozlepianie plakatów, rozrzucanie w fabrycznych pomieszczeniach ulotek - to było już chlebem powszednim, ale rozbrajanka była dla nich czymś zupełnie nowym. Jurek zawahał się. - No więc? - nalegał Zdzich. Tamten nie był jeszcze zdecydowany. Postawa Zdzicha imponowała mu. Nie chciał okazać się tchórzem. Zdzi- * Mowa tu o utworzonej przez okupanta hitlerowskiego organizacji prowadzącej roboty budowlane. Do prac tych rekrutowano młodzież polską pod przymusem. ** Werkszuc - strażnik przy fabryce, zakładzie pracy (niem. Werkschutz - straż przemysłowa). 19 , . t . . . ? , ^?^?^??- ??' zarówno śmiały, jak chowi ufał i wierzył. Jego projekt ?? «.»• * i ponętny. Miała to być przecież «eh pierwsza bojowa akcja. Jurek zastanawiał się jeszcze chwilę, po czym wyciągnął rękę. - D'accord!* Zdzich uśmiechnął się. n . - Ech, ty Francuzie! - uścisnął mu dłoń. - Dakorl Tej nocy Jurek nie mógł zasnąć. Myśl o jutrzejszej akcji podniecała go. Usiłował sobie wyobrazić wszystko w najdrobniejszych szczegółach, które jednak przy próbie konkretnego uchwycenia ich rozmazywały się, stawały się na wpół sennym majaczeniem. W takich chwilach Jurek otwierał szeroko oczy, wpatrywał się w ciemny pokój, z trudem usiłując ponownie zasnąć Rankiem zbudził, się z bólem głowy. Matka obserwowała go badawczo. - Chory jesteś? - zapytała troskliwie. - Skądże! - wzruszył ramionami. - Jakoś tak mi wyglądasz... - Zwyczajnie wyglądam - spuścił oczy - jak zawsze. - Wszystko to coraz mniej mi s,ę podoba - kiwała głową z niezadowoleniem. . ,, . „To wszystko" - tych słów używała dla określenia spraw sobie nie znanych, a dotyczących syna „Tym wszystkim były rozmowy Jurka ze Zdzichem prowadzone połszeptem. i ? ..li ł„-„mnicze znikania syna i jego mi -„tym wszystkim były tajemnicze zm / j » t ,.,c,»ctko" oznaczało również lekturę czące powroty, „to wszystKo u^n „Gwardzisty", którego numery od czasu do czasu znajdowała w rozmaitych schowkach. Jej niepokój wzrósł i , ^latnpno wydarzenia z wujem, zwłaszcza od owego pamiętnego w? ...... , i i , . i u fiwardzisty pochłaniała juz od Jurek, którego lektura „uwarazi» 7 v. j 1 .?? „??? dnia. ze jego obowiązkiem dawna, zdecydował pewnego aniw. 1 ? ^ ? .... . . ?#? własnei świadomości politycz- jest pogłębianie nie tylko wiasnej . Ł J . . ....__?;?,?7?? wychowywanie otoczenia. nej, ale rowmez 1 polityczne wy * D'accord! (franc.) - zgoda! 20 „Akcję wychowawczą" postanowił rozpocząć od... swego wuja. Zdarzyło się, że wraz z matką odwiedził swego krewnego w jego mieszkaniu. Wieczorem, kiedy cała trójka opuszczała mieszkanie, Jurek przeczekał, aż wuj mocnym dmuchnięciem zgasi lampę naftową, po czym z błyskawiczną szybkością wyjął z kieszeni kilka numerów „Gwardzisty" i położył je na stole. W chwilę później szedł już obok wuja i matki zadowolony, że udało mu się wszystko tak szybko i sprawnie załawić. Wyobrażał sobie, jak to wuj po powrocie do domu zapali światło, jak znajdzie gazetkę, jak zacznie wchłaniać jej treść i jak od tej właśnie chwili zacznie się „proces wychowywania wuja". Okazało się jednak, że wuj usposobieniem różnił się znacznie od swego bratanka. Jurek przekonał się o tym w dość osobliwy sposób. Tej jeszcze nocy obudziło go nagłe łomotanie w drzwi. Pełen najgorszych przeczuć zerwał się z łóżka pewien, że za chwilę usłyszy krzyki niemieckich żandarmów. Zamiast nich zza drzwi doszedł go znajomy, pełen zdenerwowania głos: - Władka, otwórz! Władka, otwórz! Matka zerwała się z łóżka i przewracając po drodze krzesło podbiegła do drzwi. W progu stał blady, trzęsący się wuj i wymachując numerami „Gwardzisty" nerwowo wyrzucał z siebie słowo po słowie, z których Jurek zrozumiał tylko te, które w danej chwili miały dla niego znaczenie największe: - Spierz tyłek szczeniakowi, żeby trzy dni nie miał na czym siedzieć. „Procesu wychowywania wuja" Jurek żadną miarą nie mógł zaliczyć do udanych. Istota rzeczy polegała nie tylko na tym, że wuj okazał się wyjątkowo wrażliwym i nerwowym uczniem, ale i na tym, że jego nauczyciel nie wykazał zbyt wielu zalet pedagogicznych. Gdyby mu o tym powiedział tylko sam wuj, Jurek byłby skłonny z nim dyskutować, ale tak orzekli i ci, od których Jurek otrzymy- 21 wał prasę, a przede wszystkim ojciec Zdzicha - ..Bystry . Jemu mógł wierzyć i wierzył. „Zamiar był dobry - brzmia" ło ostateczne orzeczenie - ale nie można czegoś^ podobnego robić nie przestrzegając zasad konspiracji . Z taką opinią Jurek musiał się zgodzić. Obawa przed dekonspiracją pobudziła w nim czujność i zmusiła do znacznie rozważniejszego rozstrzygania każdej zamierzonej akcji. Krył się teraz nawet przed matką. Było to konieczne, tym bardziej że matka raczej bez entuzjazmu odnosiła się do jego konspiracyjnych poczynań. Miała nawet cichy żal do starszych, że do poważnych spraw „biorą smarkaczy". „Smarkacze" zaś niecierpliwili się coraz bardziej. „Ciągle tylko ulotki, ulotki albo łącznikowanie - z taką robotą!" - krzywili się z pogardą. Ich zdaniem właściwa „robota" zaczynała się dopiero od bezpośredniego, zbrojnego starcia z okupantem, który tu, w Ostrowcu, panoszył się coraz bardziej. Dlatego marzenia o dostaniu się do partyzantki nie dawały im spokoju. Nastrój, klimat domowy wytwarzały jak najbardziej sprzyjającą atmosferę dla takich marzeń. Chłopcy na Ludwikowie wiedzieli, że starsi w swych wieczornych po-gwarkach, w czasie których postawiona na stole półli- trówka stworzyć miała pozory na wypadek najścia żandarmów, snują jakieś plany, tkają misterną, przemyślną sieć. W tej sieci oka były różne, i większe, i mniejsze, a i włókna rwały się nieraz w miejscu i chwili najmniej oczekiwanej. Tę sieć tworzyli i oni, „smarkacze", choć ich rola wydawała im się wciąż zbyt mała, zbyt nieznaczna. Chcieli więc tym starszym pokazać, że nie są już smarkaczami, że potrafią i grubszą robotę zaplanować i wykonać solidnie. Gorącym głowom wystarczał zapał. Do-świaczenie lekceważyli. „Przyjdzie samo" - mówili, nie zastanawiając się nad jego ceną. Każda myśl była dobra, byle rozbudzała fantazję. Przywódca niespokojny, 22 niecierpliwy, z inicjatywą łatwo zyskiwał autorytet. Takim był Zdzich. Sam nie wiedział, kiedy i jak zdobył posłuch kolegów, ich sympatię i zaufanie. Od niego oczekiwano rozkazów, zadań, planów akcji... Jurek czuł się dumny i zaszczycony, że Zdzich właśnie jemu zaproponował udział w rozbrajance. Noc i poranne godziny wlokły się nieskończenie długo. Jurek przespacerował się raz i drugi po mieście, a mimo to do godziny czwartej wciąż jeszcze było sporo czasu. Do domu wracać nie było sensu. Wzrok matki, jej pytania krępowały i zmuszały do kłamstwa i wykrętów. Poszedł więc na łąki, popatrzył, jak chłopcy grają w piłkę, sam pograł trochę, wreszcie usiadł na trawie i czekał. Zdzich był punktualny. Jurek poznał jego sylwetkę już z daleka. Szedł z odkrytą głową, wiatr targał jasną czuprynę, która spadała mu na czoło. - Cześć! - Cześć! Przywitali się jak zwykle. Jurek wpatrywał się w jego niebieskie oczy. Miał cichą nadzieję, że może Zdzich zrezygnował z akcji. To wprawdzie uspokoiłoby go, ale i sprawiło zawód. Nie wiedział sam, czego pragnie bardziej. Zdzich był milczący, twardy. Twarz miał bardziej poważną niż zwykle, zdecydowaną jak u dorosłego mężczyzny. Odeszli od boiska. Wolnym krokiem szli w tę stronę, co wczoraj. Teraz spacer był jednak inny. Obaj to rozumieli i zgodnie potwierdzali milczeniem. Usiedli pod krzewem, na łące. Wokół pachniało wiosną. Cóż prostszego jak wyciągnąć się na świeżej trawie i wciągać w płuca jej zapach. Mieli przecież do tego prawo. Jak tamci chłopcy, których okrzyki dochodziły z boiska. - Zdzichu, masz coś? - zrobił znaczący ruch dłonią. Zdzich sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej mały, błyszczący przedmiot zawinięty w przybrudzoną szmatkę. 23 ? Szóstka! - zawiedzionym głosem powiedział Jurek. - Będzie twoja, jeśli... - Zdzich kiwnął głową w stronę Zakładów Ostrowieckich. Jurek ucieszył się. Wartość pogardzonej przed chwilą „szóstki" od razu wzrosła w jego oczach. Zdzich rozwinął szmatkę, przetarł pistolet, spojrzał uważnie w lufę. - A „pestki"? * spytał Jurek. Zdzich nacisnął sprężynę magazynka. Przez chwilę waży' go na dłoni. - Widzisz! - pokazywał trzy sztuki pobłyskujących miedzią nabojów, wyczyszczonych starannie, do połysku. Wsunął magazynek z powrotem w rękojeść, schował pistolet do kieszeni. - Będziesz strzelał? - Jeżeli trzeba będzie..? Jurek patrzył na niego z podziwem. - Sam ci przecież nie odda! - To go tym poproszę — wskazał na kieszeń, w której tkwił pistolet. - Chodzi mi o walterka, a nie o werkszuca - dodał po chwili. Znowu zamilkł. Minuty wlokły się wolno. Zdzich niecierpliwił się. ~ Chodźmy! — wstał z miejsca. Ruszyli w stronę Zakładów. Kiedy dochodzili już do bramy, z budynków zaczął się wysypywać czarny tłum robotników wracających z pierwszej zmiany. Zdzich z ręką wsuniętą w prawą kieszeń spodni szedł prosto, rzucając nerwowe spojrzenia na dziedziniec Zakładów. Wzrokiem świdrował wychodzących, przebierał, szukał. Zatrzymali się przed samą bramą. W pewnej chwili Zdzich trącił łokciem Jurka i brodą wskazał mu kierunek. Z wartowni wyszedł mężczyzna w wieku około czterdziestu lat, w mundurze werkszuca. - Ten? 24 - Ten. Poczekali chwilę, aż tamten wyjdzie za bramę. Włączyli się w tłum wychodzących. Gęsta fala rozbijała się w wąskie strumyki ściekające w labirynt uliczek. Werkszuc szedł w stronę Częstocic. Nie spuszczając zeń oka, poszli za nim. Jurkowi serce łomotało w piersi. Kątem oka patrzył na Zdzicha. Coś zaciętego malowało się w jego twarzy. Wzrok przylgnął do pleców tamtego, ręka nerwowo, twardo ściskała rękojeść pistoletu. Werkszuc nie przeczuwał niczego. Szedł powoli, z głową lekko pochyloną do przodu. Robotnicy znikali w domach, droga stawała się pusta. - Jurek, już... - głos Zdzicha dochodził gdzieś z głębi, był jakby nie jego, czyjś obcy. Jurek obejrzał się. W dali szło kilka osób. - Jeszcze nie. Zaczekaj... Werkszuc przystanął. Chłopcy zdusili krok w miejscu. Może tamten się domyślił? Może za chwilę wystrzeli do nich, zanim się spostrzegą? Ma nad nimi przewagę. Co wtedy? Spocona dłoń Zdzicha mocniej ścisnęła pistolet. Werkszuc przypalił papierosa, buchnął kłąb dymu. Poszedł dalej. Nawet się nie obejrzał. - Jurek, już... - Nie można. Za wcześnie... - Jak dojdzie do Częstocic, będzie za późno.:? - Jeszcze nie... Dalej od fabryki. I znowu krok w krok. Nigdy jeszcze droga do Częstocic nie dłużyła im się tak bardzo. Wydawało się, że idą tak już od wczoraj. Lęk dławił gardło. Można było się go pozbyć - wystarczyło po prostu zawrócić. Nikt im przecież nie kazał. Byłaby cisza i spokój. Nie - spokoju nie mieliby na pewno. Jutro znaleźliby się tu, na tej samej drodze, w takiej samej sytuacji. Rezygnować przecież żaden z nich nie chciał. Ulica opustoszała zupełnie. Słońce kładło na ziemię 25 wydłużone pokracznie cienie. Teraz już i Jurek wiedział, że czas nadszedł. Nie protestował, nie przekonywał Zdzi-cha, kiedy ten spojrzał na niego. Chłopiec z jakąś niewysłowioną ulgq wyciągnął broń z kieszeni. Byli zaledwie parę kroków za werkszucem. Jurek widział dokładnie wycelowany pistolet, na którym zamigotał na chwilę blask słońca. - Hdnde hoch! * Werkszuc zatrzymał się w miejscu. W ich oczach urósł nagle do rozmiarów olbrzyma. Odwrócił się. Widzieli jego szeroko otwarte, przerażone oczy. Patrzyły ze zdumieniem na dwóch chłopców stojących naprzeciw. Ręka werkszuca ześliznęła się nagle w dół, ku kaburze, w której tkwił walter. Zdzich zorientował się pierwszy. Huknął strzał. Za nim drugi, trzeci... Więcej pestek nie było. Zdzich szarpnął Jurka za ramię. Musieli się wycofać. Biegli potykając się o niskie krzewy. Chłodne powietrze uderzało w twarz, dławiło gardła. Od drogi huknęły dwa strzały. W porównaniu z odgłosem „szóstki" zagrzmiały jak działa. Chłopcy mimo woli pochylili głowy. Gwizd przemknął daleko ? urwał się jak nożem cięty. Przypadli do ziemi, wtulili w nią głowy. Chłodziła ich rozgrzane twarze. Milczeli obaj. Zdzich odwrócił twarz od Jurka, zasłonił oczy ręką. Leżeli tak długo. Świerszcz ćwierkał jednostajnie i nudnie. W ciemności nie widzieli siebie. To łagodziło sprawę. Wstali leniwie, ruszyli ku widniejącym w dali zabudowaniom Ludwi-kowa. Nie pożegnali się ani słowem. Zdzich przeżywał pierwszą gorycz klęski. Każde słowo mogło odnowić ból. Dlatego Jurek wolał milczeć. Najtrudniej było przekroczyć próg domu. Jak ukryć w oczach, w twarzy to wszystko, co działo się wewnątrz? Zdzich niezdecydowanym ruchem otworzył drzwi. W po- • Hdnde hochl (niem.) - fcęce do gó,y! 26 koju było ciemno od dymu papierosów. Poznał ich wszystkich. Zbierali się przecież już nieraz. Był „Wicek", „Felek", „Wujo" i inni. Oczy wszystkich skierowały się na niego, chociaż właśnie tego chciał uniknąć. Sądził, że uda mu się przejść przez pokój, zaszyć w ciemnym kącie, położyć się na łóżku, by raz jeszcze rozważyć każdy szczegół, przestudiować każdy błąd. Nie udało się. Ojciec patrzył nań surowo i Zdzich czuł, że jedynie obecność obcych ratuje go przed jego gniewem. Matka bez słowa wyjrzała zza drzwi kuchennych. Szedł przez pokój ze spuszczoną głową jak winowajca. Ojciec zatrzymał go szorstkim gestem. - Strzelałeś? - Tak... - Do kogo? - Werkszuc... Miał takiego walterka... „Felek" wyszedł zza stołu. ' — Pokaż broń! Niechętnie, z ociąganiem się wyjął z kieszeni „szóstkę" i położył ją na wyciągniętej dłoni. „Felek" przycisnął sprężynę, magazynek wyskoczył z metalicznym trzaskiem, Był pusty. Zarepetował, spuścił iglicę, zważył pistolet w ręku. - Taka broń to śmierć... - orzekł twardo - ...ale dla tego, kto ją nosi. Zamknął dłoń zawarłszy w niej niebezpieczną zabawkę. - Kiedy trzeba będzie, dostaniesz dobrą broń, a to cholerstwo utopię. Żeby tobie krzywdy nie zrobiło... -mówił trzymając go za ramię. Zdzich szarpnął się, wyrwał, wyszedł za próg. - Gorący! - powiedział „Felek" ni to z uznaniem, ni to z przyganą. - Ja go ostudzę! - Marian nie taił swego zdenerwowania. gs Uspokój się, „Bystry" - hamował go „Wujo", ale 27 Marian zdecydowanym krokiem wyszedł za synem. Ten siedział wtulony w kąt, dłońmi przykrywał oczy. - Słuchaj, Zdzichu... - w głosie ojca brzmiał z trudem hamowany gniew. - Już ja ci skórę wygarbuję! -potrząsnął go za ramię. Chłopiec podniósł oczy. Ojciec przeraził się ich widoku. Było to twarde spojrzenie człowieka, który wie, czego chce, i który niełatwo ustąpi. Uścisk rozluźnił się, przeszedł w niezdecydowaną pieszczotę. Marian szybko wszedł do pokoju i stanął przed stołem z miną człowieka, który nie był w stanie wykonać swego obowiązku. - Nie wiem, co mam zrobić... Zapanowało kłopotliwe milczenie. 'r To jeszcze dziecko - stwierdził ktoś niepewnym głosem. - Chyba się mylicie, towarzyszu - zaoponował „Wujo". - Po mojemu - wszystkiemu jesteśmy winni my sami. Wiekiem oni wszyscy są młodzi, ale myślą już jak dorośli. Drażni ich to, że ich nie dostrzegamy. Czas najwyższy pokierować nimi, bo inaczej — pójdą bez nas... PIERWSZA DYWERSJA Boguś przyjechał nocą. Nikt nie pytał, jak udało mu się to już po godzinie policyjnej, ale faktem było, że kiedy Zdzich zbudził się rano, spostrzegł w swoim pokoju chłopca mniej więcej w tym samym, co on, wieku, o żywych, bystrych oczach, pociągłej twarzy i włosach zaczesanych do góry. Z zawarciem znajomości nie było ceregieli. Boguś niechętnie mówił, skąd i po co przyjechał. Trochę chciał przez to imponować swoją „ważnością", trochę zaś rzeczywiście kierował się obowiązującą go tajemnicą. „Łącznik" — pomyślał Zdzich o nim. On sam też był już wielokrotnie łącznikiem. Ale Boguś sprawiał wrażenie łącznika „wyższego szczebla". Z półsłówek rzucanych mimochodem można było wywnioskować, że ma do czynienia z samym dowództwem. Jeździł przecież do Warszawy, Radomia, Krakowa. To oczywiście przydawało mu specjalnego blasku. Już pierwszego dnia zgadało się, że tęsknoty Bogusia nie różniły się wiele od Zdzichowych marzeń. Obaj widzieli siebie tylko w partyzantce. Każdą robotę wykonywali starannie, solidnie, ale zlecone zadania traktowali jednocześnie jako czyściec, poprzez który dostaną się do leśnego raju. Boguś, jak sam twierdził, miał szczególne porachunki z hitlerowcami i pragnął z nimi pogadać inaczej niż dotąd. - Tak prałbym ich po gębach! 29 Klarując to Zdzichowi, nieopatrznie wyciągnął rękę z kieszeni i machnął kułakiem w powietrzu. Kiedy chciał ją schować z powrotem, było właściwie już za późno. Zdzich złapał za przegub, zatrzymał rękę i zapytał zdziwiony: - Co ty?... Prawa ręka pozbawiona czterech palców wyglądała boleśnie. Zdzich spojrzał ze współczuciem. Boguś wyszarpnął dłoń, nastroszył się. - Guzik ci do tego! Więcej nie rozmawiali na ten temat. Zdzich starał się nie patrzeć na kaleką rękę. Boguś skrywał ją wstydliwie, aby nie narażać się na litość. Kiedy zaś później ktokolwiek inny chciał o to samo zagadnąć Bogusia, Zdzich wybiegał mu naprzeciw: - S ? n i a n i a j! Taki twój interes..: Boguś był mu za to wdzięczny. Nie znaczy to, źe Zdzich po cichu nie starał się dowiedzieć, co było przyczyną kalectwa kolegi. Nie dowiedział się jednak nigdy niczego pewnego. Mówiono, że w Radomiu Boguś jeńcom radzieckim żywność przez druty podawał i wtedy szwabisko przejechało mu z kaemu po ręce. Mówiono też, że w czasie rozbrajania żandarmów granat mu zostawił pamiątkę. Ale nie o rękę Bogusiowi chodziło, kiedy mówił, że z hitlerowcami ma swoje osobiste porachunki. Ręka -ręką, władać nią mógł przecież jeszcze jako tako. Gorzej, że stracił ojca. Gdzieś tak późną jesienią czterdziestego drugiego w lasach starachowickich działał oddział Gwardii Ludowej pod dowództwem „Garbatego". Hitlerowcy wpadli na jego trop. Zaciągnęli sieci, obstawili las. Bitwa była zacięta i krwawa. Partyzancką rzeczą jest uderzyć i odskoczyć. Uderzyli, ale odskoczyć nie zdołali. Oddział poniósł bolesne straty. Ktoś musiał go zadenuncjować, 30 z pieską usłużnością donieść żandarmom. Denuncjatora trzeba było wyśledzić, wytropić. Ojciec Bogusia wraz z towarzyszem otrzymali to zadanie. Siad odnaleźli. Zapadł wyrok. Mieli go wykonać we dwóch. Ruszyli w las. Na drodze była wieś — Jasieniec Iłżecki. Tu wypadło nocować. Zdrajca był czujny. Wywęszył, źe przychodzi na niego kres. Zbiegł ponownie i zawiadomił żandarmów. Przyszli nocą, dom otoczyli, wezwali do poddania się. Apel daremny, ale walka była nierówna. Przerwać przez staiowy pierścień oprawców nie udało się. Obaj padli w boju. Odtąd Boguś zagiął na hitlerowców palec. Ten jeden, jedyny u prawej ręki, ale to właśnie miało swoją siłę i wymowę. Sztab miał z chłopca dużo pożytku. Wielu ubiegało się o niego. Zdzich widział w nim przyjaciela. Żałował, że chłopak jak latawiec, to tu, to tam - nigdzie miejsca nie zagrzeje. Wolałby go mieć przy sobie. Jak Jurka. „We trzech moglibyśmy zrobić sporo" - myślał. Jednak Boguś tego jeszcze dnia wyjechał. Nie mówił dokąd, ale Zdzich domyślał się, że do Warszawy. Po cichu nawet mu takiej podróży zazdrościł. Przecież zobaczyłby, być może, na własne oczy, tych tam, nieznanych ludzi, którzy tworzyli sztab, przysyłali tu „Gwardzistę" i „Trybunę", wydawali rozkazy. Od pamiętnego wypadku z werkszucem starsi patrzyli na niego inaczej. Nie był już dla nich dzieckiem. Coraz częściej i w coraz większym zakresie korzystano z jego pomocy. Nie zdziwił się więc, kiedy któregoś dnia wezwał go do siebie „Wujo". - Dostaniesz, Zdzichu, zadanie..: Chłopiec nadstawił uszu. Zapowiedź brzmiała intrygująco i Zdzich był pewien, że w tym przypadku nie chodzi o zwykłe pisanie na murach lub rozrzucanie ulotek w fabryce, lecz że w grę wchodziła jakaś poważniejsza sprawa, 81 - Trza by1 na Ja^'^ czas szkopów od świata izolować -sprecyzowa| ..Wujo". ~ Jak to i izolować? ?> - Ano widzisz, przerwać łączność telefoniczną. - TelefonY? - Z wszyS^imi telefonami nie dałbyś rady. Ale słupy! Parę sztuk ?walić na ziemię. Jak myślisz, da się zrobić? Propozycja była zaskakująca. Zdzich kiwał głową. ~ Czemu nie. Kiedy? - Kiedy, to ci powiem później. Na razie dobierz sobie chłopaków. Trza by wziąć siekierę, piły. Ustalić: co i jak. No co, Zdzichu, zgoda? - Tak jest, komendancie - odpowiedział służbiście. Tego dnia jeszcze skontaktował się z Jurkiem. Obga- dali sprawę i zastanowili się, kogo by tu dobrać jeszcze. Na Ludwikowie o kandydatów nie było trudno. Wymieniali kolejno, licząc na palcach: Stasiek, Stefek, Mietek, Zdzisiek... Znali się wszyscy od dawna. Mieszkali obok siebie, jeden wiedział o drugim. Nie wszystko, co prawda, bo wojna i okupacja nawet ich samych podzieliła na mniej i bardziej „wtajemniczonych", ale poza tym nie było różnic. Milcząco zgadzali się na przewodnictwo Zdzicha. On sam ich zresztą nie pytał o zgodę. Po prostu nikomu nie przychodziło do głowy, że mogłoby być inaczej. Zbierali się najczęściej w jednym z trzech miejsc. Latem na łąkach, nad stawami. W dni chłodniejsze, deszczowe w lokalu „Ludwikowskiego Klubu Sportowego" na Krysinach. Właściwie mówiąc to nie było ani tego klubu, ani lokalu. „Klub" oni sami tworzyli, a „lokalem" była na wpół rozwalona opustoszała rudera za miastem. Miejscem spotkań był również dom „Grabowczaków". Stary chętnie widział u siebie tych młodych chłopców wnoszących ze sobą życie i... świeże wiadomości. Przynosili bowiem miejscowego szmatławca i najnowszy numer 32 „Gwardzisty", godząc te dwa przeciwieństwa w chytry sposób. Szmatławcem przykrywali „Gwardzistę" i czytali zeń to wszystko, co działo się na frontach i w kraju. Dziadek nie mógł się nadziwić, że Niemcy tak otwarcie piszą o swych niepowodzeniach. Podchodził bliżej, spoglądał na pierwszą stronę szmatławca i kiwając głową mruczał: - W krew... Jeśli sami tak piszą, to blada ich fotografia... W czasie jednego z takich spotkań Zdzich przedstawił zebranym sprawę: kto, co i jak. Robota była nowa i ciekawa. Zdzich się nie mylił: ochotników nie brakowało. W kilka dni później zarządził zbiórkę na akcję. Stawili się wszyscy. Był późny wieczór. Chłodny wiatr miotał drobnymi kroplami deszczu w twarze zarumienione od wrażenia. Zdzich wyznaczył kolejność w marszu i ruszyli w noc. Trzy wyznaczone do ścięcia słupy telefoniczne czekały na niewielkim wzniesieniu. Dojść do nich trzeba było na przełaj, przez zorane, gliniaste pola. W ten sposób mogli uniknąć spotkania z żandarmami. Rozmokła glina mlaskała pod stopami, lgnęła do butów, więziła nogi. Ciała opływało gorąco - z wysiłku i emocji. Droga nie była dla nich nowa. Chodzili tędy często, znali każdy jej metr. Ale tym razem nie była to zabawa, marsz miał posmak zadania bojowego. Domyślali się, że odcięcie łączności z Ostrowcem musiało się wiązać z jakąś inną akcją. Mogło to być wyzwolenie jeńców z więzienia, mógł to być zamach na miejscowych gestapowców, mogło być... Charakter tamtej operacji był obojętny. Przejęci własnym zadaniem, uzbrojeni w piły i siekiery, posuwali się ku niewidocznym w ciemności słupom. Ktoś w ciszy trącił piłę. Zadźwięczała jak dzwon. ?? Cicho tam, do cholery... - Nie chciałem. - Nie gadać! 8 - Chłopcy.,; 33 Było mało prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł ich usłyszeć. Ale charakter operacji narzucał ostre rygory. Zbliżali się do wzgórza. Grunt był tu bardziej suchy i twardy. W ciemności wyrastał pierwszy słup. Zwykły słup telefoniczny, jakich widzi się dziesiątki wzdłuż torów i dróg. Dziś nagle wydał się groźny i niebezpieczny, a przecież był taki jak zawsze. Zdzich rozdzielał robotę. Ustawiali się po dwóch na jeden słup. - Chłopaki, jazda! - machnął Zdzich. Ramiona wykonują nerwowe ruchy. Zęby piły odskakują od wilgotnej powierzchni słupa, zostawiając na niej kilka niegłębokich nacięć. - Nie tak! Powoli! , Piłowanie drzewa było zawsze fraszką. Ale dziś przeklęty słup telefoniczny ma twardość stali. Ruchy są nie skoordynowane, szarpiące. Wreszcie zęby wgryzają się w rdzeń. Robota od razu idzie sprawniej. Raz - dwa. Raz - dwa. _. Ruchy teraz są zamaszyste, szerokie, zgodne. ??? wreszcie zaczyna się chwiać, przez sekundę tańczy uwieszony na drutach, wreszcie chyli się i z głośnym pacnię-ciem spada na rozmiękłą ziemię. - Chłopaki! Noga! Gdzieś tam, w biurach gestapo, zdenerwowany oficer na próżno będzie krzyczeć w słuchawkę. Zdziwi go cisza i pustka z tamtej strony przewodu. Zanim się zorientują, zanim odnajdą uszkodzenie i usuną je, miną cenne godziny, które dowództwo będzie mogło wykorzystać do zaplanowanej akcji. I znowu ta sama droga: pole, glina, woda. Teraz jednak kroki są raźniejsze. Nie ciąży już obowiązek wykonania zadania, to pozostało za nimi. Zdzich ogląda się i widzi rozjaśnione oczy chłopców, czerwone policzki spływające kroplami deszczu. - Dobra robota, chłopaki! 34 Wszystko poszło tak gładko i sprawnie, aż sami się dziwią. Chciałoby się zrobić coś jeszcze. Jest jakiś niedosyt, nadmiar energii. Chciałoby się ją wyczerpać do końca, żeby powrócić zmęczonym i radosnym, a jednocześnie móc zameldować: „Komendancie, melduję wykonanie zadania. Trzy słupy telefoniczne zostały ścięte w wyznaczonym rejonie. Ponadto z własnej inicjatywy wykonaliśmy"... Właśnie, co wykonaliśmy? Gdyby tak wysadzić jakiś pociąg w powietrze. Można by, ale czym? Ale jak? Byłaby to prawdziwie partyzancka robota, egzamin, który dałby prawo wstępu do lasu. W dodatku noc ciemna, noc partyzancka, wymarzona do takiej roboty. Gdyby choć jeden z nich miał ze sobą materiał wybuchowy, jeszcze tej nocy jakiś pociąg wyleciałby w powietrze. Piłą jednak nie podpiłujesz torów, siekierą nie rozkręcisz śrub... Zdzich kombinuje, co by tu jeszcze zrobić. Chłopcy poszliby dziś na wszystko. Nagle przychodzi pewna myśl. Zdzich zatrzymuje się pod słupem przewodów wysokiego napięcia. Stoi samotny w polu, rozdwojony u dołu, jak gdyby zatrzymał się w swym osobliwym marszu na przełaj, czekając nie wiadomo na kogo i na co. Mietek, Jurek, Stasiek stają obok Zdzicha, który ręką obejmuje jedno z odnóży słupa, przytula do niego ucho i gapi się w górę. Słup dźwięczy śpiewem rozedrganych na wietrze przewodów. Tuż nad głową tabliczka z ostrzegawczym napisem: „Baczność - wysokie napięcie". Nad napisem - trupia główka. - Chłopaki, a gdyby tak... Każdy przesunął wzrokiem od dołu do góry. Najgorsze było właśnie tam, na górze. Jest noc. Ciemno. Co stanie się, jeśli druty spadną na ziemię. Porazi czy nie porazi prądem? W ciemności nietrudno jest wplątać się w taki przewód. Wtedy nie byłoby ratunku. 35 Ale ryzyko pociagab. To było właśnie to, czego szukali tej nocy i czego było im brak. A efekt? Ostrowieckie gestapo pozbawione nagle łączności telefonicznej, a w parę minut później i światła. Za tych parę godzin gestapowskiego strachu warto podjąć się tego ryzyka. A fabryki, Zakłady Ostrowieckie? Zatrzyr ma się cały mechanizm, spadnie produkcja. Przygasną także światła w mieszkaniach ostrowieckich. Każdy domyśli się, że nie jest to zwykła awaria, że jest to dzieło ludzi lasu. Ich dzieło. Korzyść więc jest, i to duża. - Chłopaki, szkoda czasu! - zdecydował się Zdzich i dla przykładu sięgnął pierwszy po pilę. Któryś go odepchnął, chwycił za rękojeść. - Ja też dam radę... Tym razem poszło szybciej niż ze słupami telefonicznymi. Mieli już wprawę. Podcięte drewno zaczęło się chwiać. Jurek spoglądał w górę: szare niebo przekreślone dwiema ciemnymi krechami drutów. Za chwilę ciężar uwieszony na drutach runie w dół. Przepiłowane powierzchnie słupa ocierają się o siebie skrzypiąc. Brzmi to jakoś groźnie, ostrzegawczo. Na którą stronę zwali się słup? Jego szczyt zaczyna już falować. Zgrzyt piły milknie. Nie — to jeszcze nie koniec. Trzeba podciąć. Ostrożnie, powoli, z trudem zęby piły przedzierają się przez ostatnie centymetry. W pewnej chwili Jurek czuje, że piła w jego ręku zastyga i jakaś siła wyrywa mu ją z dłoni. - Uwaga! Leci... Rozlega się przyśpieszony tupot nóg, łoskot i potworny, oślepiający blask uderza w oczy... Jurek leży na ziemi i nie rozumie nic. Powoli unosi nogi, ręce - wszystko w porządku. Tylko w oczach jest Wciąż ciemno. Skądś, jak gdyby z dali, dochodzą go czyjeś głosy: 36 - Jurek, co ci? Jurek! Widzi nad sobą roziskrzone oczy Zdzicha. - Nic... - odzywa się Jurek. — Cholera! Co to było? - Błyskawica i grzmot. Ale już po burzy... Jurek dopiero teraz czuje drobniutkie krople deszczu siekące po twarzy. Jak po prawdziwej burzy. Unosi się powoli. Wokół stoją koledzy. Na ziemi obok leży długi, ciemny przedmiot, sterczą serpentyny urwanych przewodów. - Ależ to było! - mówi któryś ze strachem i podziwem. - Było, ale s p ł ? ł o. Jeszcze jeden rzut oka na miejsce akcji i wreszcie odchodzą. W dali zarysowują się zabudowania Ludwikowa. Tu trzeba się rozłączyć. Duża grupa mogłaby zwrócić uwagę. Zdzich wpada do domu. W pokoju na stole sączy się żółte światło lampy naftowej. Ojciec wychodzi mu na spotkanie. - Wie ojciec... - Nie potrzebujesz mówić. Widać było aż tu - potrząsa go za ramiona, po czym nagle wzrok jego przygasa. Uważniej wpatruje się w twarz syna. - Zdzichu... ty znałeś takiego, no, jak mu tam... Pietruszka? - Abo co? - Wzięli go na gestapo... RADIOSTACJA Pociąg spóźniał się jak zwykle. Boguś przespacerował się raz i drugi po peronie, zajrzał przez szybę do dyżurnego ruchu i wrócił do poczekalni. Gęsty, śmierdzący dym papierosów snuł się błękitną smugą po całej sali. Przy bufecie było tłoczno, dźwięczały kufle piwa, od czasu do czasu rozlegał się czyjś pijacki, chrypliwy śmiech. Boguś nie znał nazwisk tych ludzi, ale już pierwszy rzut oka wystarczał mu, aby z dużym prawdopodobieństwem określić, kim są i czym się zajmują. Ci dwaj przy kontuarze wyglądają na handlarzy tytoniem. Można było by się założyć o to, że ich teczki i kieszenie wypełnione są powiązanymi w grube pakiety banknotami, wędrującymi w przeciwnym kierunku niż towar. Drzemiący czujnie młodzieniec, siedzący z obszarpaną teczką na drewnianej ławie, nie ma z pewnością nic wspólnego z tamtymi. Boguś ocenia go jako jedną z osób tej kategorii co on sam. Dwie zażywne, korpulentne jejmoście mają w swych koszykach zwały mięsa i tłuszczów, przykryte nie pierwszej zresztą świeżości łachami. Studiowanie posażerów nie jest dla Bogusia bynajmniej samą sztuką dla sztuki. Od tego, kim są towarzysze podróży, zależy nieraz jej powodzenie. Takie „mięsne jejmoście" są stosunkowo najmniej groźne. Wiadomo, czego będą szukać u nich żandarmi, i wiadomo, co znajdą. W niepewnym towarzystwie może być znacznie gorzej. 38 Niepozorny skrzypek w swym futerale może mieć przedmioty, które przy największej nawet fantazji trudno nazwać instrumentami muzycznymi. Pasażerowie nie zwierzają się sobie, kim sq, dokąd i po co jadą. Boguś przepchał się przez salę i stanął pod okratowa-nym, szerokim oknem z napisem: „Nadawanie bagażu". Po drugiej stronie okna stały w nieładzie skrzynki, tobołki, kosze. W kącie mrocznego pomieszczenia wąsaty kolejarz podpisywał chemicznym ołówkiem przybrudzone kwity, śliniąc je uprzednio grubym palcem w miejscu podpisu. Boguś postukał w kratę, co na tamtym nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Chłopiec poczekał chwilę i zastukał ponownie. Kolejarz nadal był pochłonięty swoją pracą. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Poczekalnia zaczynała się wypełniać. Widocznie ktoś otrzymał wiadomość, że pociąg wkrótce nadejdzie. Boguś nie ruszał się z miejsca. Dzisiejszy jego ładunek miał szczególne znaczenie i trzeba było zrobić wszystko, żeby dowieźć go na miejsce. O zabieraniu go ze sobą do przedziału nie mogło być nawet mowy. Boguś patrzył na kolejarza i niecierpliwił się. Miał już dość tych podróży. Czuł się wciąż zwierzyną, na którą się poluje, a miał już ochotę sam popolować. Nieraz już przedstawiał swoją prośbę i w Ostrowcu, i w Warszawie, ale zawsze zbywano go: „Nie śpiesz się, tu możesz zrobić jeszcze więcej". Pewnie, że mógł. Sam o tym wiedział najlepiej. Przecież tyle razy udawało mu się wywieść w pole banszuców * i żandarmów, że było co podziwiać. Ale czy dlatego, że dotychczas wszystko mu się udawało, miał zrezygnować z tego, co pociągało go najbardziej? Była w tym, jego zdaniem, jakaś niesprawiedliwość. „Muszą zgodzić się w końcu » pocieszał się - przecież nie zawsze będę łącznikiem". * Banszuc - strażnik kolejowy (niem. Bahnschutz - straż ko: lejowa). 39 ? ??? innych form walki z okupantem. Zdawał ,o-Tęsknił do innycn f w n aie nje dawało bie sprawi ? wagi wymywany* funfa*. ale mu „ ,ago «.dawalema. ^^^ krat(s ba- Kaleiarz wstał «-** * ^P ^ ^ 9aia.„i. Bogus w mI-n » ?* ^ ^ w ^ wzia! ? w obie ??*»»? u" ' , , . •> okiem na nap s z wierzchu. ' _ A niby co? Nie można? ^'?????????^????, s,mug,awa1? Na. gadail Co tam jest? ??? Dański interes. . . _ Nie P°nsK iak! jeszcze się stawra! ^rZn^lo, gdyby zamierza, otworzyć SkrZyNie" radzę' - warknq! Boguś i spojrzał takim wzro-kie"m że ręce tamtego zatrzymały się w miejscu, ot - zdumiał się stary. - Takie rzeczy! ńu Li sta PO poczekalni. Boguś poszedł za jego JJ W 5????? się nie zmieniło. Nadal panował ?!? ten są" ^r szarego, bezbarwnego tłumu po- ^-"pis^pon kwit! - Boguś rzucił tonem rozkazu. wlJA stolika i zaczął pisa, Bogus widział, jak obficie poślinił kartkę i podpisał. poczuł s,ę baczniej y. się pQ pocze. dziło w nim ciągły niepoKoj. ? ? figi ™t:Xtqddawa7y Z Ul-; S3ŁTS -Sl, da bagaiown, wejdą iaada™, 40 i zacznq rewizję? Od paczki do paczki, od tobołka do tobołka zbliżą się do jego skrzynki i otworzą ją. Kolejarz wówczas poszuka go wzrokiem i wyciągnie w jego kierunku swój przybrudzony chemicznym ołówkiem palec. - O, to ten... Nie, oczywiście do tego nie dojdzie. On zdąży zgubić się w tłumie i uciec, gdzie pieprz rośnie. Ale co z tego? Zadanie nie będzie wykonane. I to jeszcze jakie zadanie! Przed odjazdem „Wujo" wziął go na bok i powiedział wyraźnie: - Boguś, ta przesyłka ma szczególną wartość, rozumiesz? Żebyś sam wiedział, jak wielką, powiem ci, że wieziesz radiostację. Ra-dio-stację! Tym cenniejszą, że z pierwszego zrzutu... Tam, w Warszawie, czekają na nią. Boguś patrzył na skrzynkę jak na skarb. Jaką drogę musiała odbyć, zanim znalazła się tu, w Ostrowcu? Gdzieś tam, na wschodzie, przewiózł ją ktoś na front. Później załadowano ją na samolot. Leciała z nieznanymi ludźmi poprzez linię ognia i żelaza, przemknęła ponad polskimi lasami i na znak rozpalonych ognisk spłynęła na spadochronie w dół. Teraz on, Boguś, ma ją dowieźć na miejsce. Jest więc jednym z ogniw tego skomplikowanego łańcucha. Jeśli to ogniwo pęknie, wysiłek wszystkich tamtych ludzi okaże się daremny. Nikt z „tamtych" nie wie, że to właśnie on ma dokończyć dzieła. Ten oto przedmiot leżący w skrzynce splótł w najdziwniejszy sposób losy nie znanych sobie wzajemnie ludzi. Boguś zerka za kratę bagażowni. Jak dotychczas, wszystko jest w porządku. Kolejarz sprawia wrażenie, że zapomniał już o świeżo przyjętym ładunku. Tym lepiej. Poza murami stacji rozległ się daieki gwizd parowozu. Tłum ruszył do wyjścia na peron. Boguś przecisnął się przez wąskie przejście i stanął nad torami. Widok szyn kolejowych budził w nim zawsze chęć dalekich, niezna- 41 nych podróży. Wyobrażał sobie, że gdzieś, u kresu tych stalowych, błyszczących wstęg. Jsst Jakiś ????- cudowny świat, Ten świat go urzekał i nęcił. Kiedy losy jego ułożyły się w taki sposób, że podróże stały się codziennym chlebem, spostrzegł, że oglądane widoki nie różnią się zbytnio od siebie. Dawne tęsknoty jednak tkwiły w nim nadal mocno: nie znalazł się nigdy przecież u kresu błyszczących wstęg. Pociąg z impetem wpadł na stację, zahamował ze zgrzytem kół, stanął. Boguś obserwował swych przyszłych współtowarzyszy podróży. Obie handlarki mięsem, rozpychając się bezceremonialnie, pakowały się do przedziału sąsiedniego wagonu. Boguś nerwowo przespacerował się po peronie. Z pocztowego wagonu wyrzucano na wózek worki z pocztą i bagażem. Czekał, aż na peron podjedzie wózek z jego skrzynką. Wreszcie drzwi budynku stacyjnego otworzyły się i wytoczył się z nich bagażowy wózek. Boguś rzucił okiem na ładunek. Jego skrzynka leżała wśród innych. Widział, jak wózek podjechał, jak kolejarz wrzucał do wnętrza poszczególne paczki i jak wreszcie ujął jego skrzynkę, popatrzył na napis i ostrożnie podał ją koledze. Teraz można już było wsiadać do wagonu. Otworzył drzwi zatłoczonego przedziału. Powitano go w sposób daleki od gościnności: - Gdzie się pchasz? Nie widzisz, że ciasno? - Wszędzie ciasno - odparł, przepychając się po cudzych nogach. - Chcesz w gębę, szczeniaku! - gruba jejmość zamierzyła się do uderzenia. Boguś zasłonił się prawą ręką. Kobieta spojrzała na czerwony kikut, cofnęła się. - Na sam odcisk, cholera... - stęknęła łagodniejąc. Boguś zorientował się, jaka była przyczyna nagłej zmiany tonu. Zaczerwienił się, wsunął rękę do kieszeni. 42 - A to jeżdżą tam i z powrotem, nie wiadomo po co -dogadywała jeszcze „mięśniarka". - Szpikulanty! - stwierdziła jej sąsiadka wsuwając pokaźny kawał kiełbasy do ust i zagryzając chlebem. - Taki to wszędzie się wsunie i jeszcze starym miejsce zabiera. - Do szkół nie chodzą. Pani kochana, co to będzie po wojnie... Pociąg ruszył nagle i źle umieszczony na półce koszyk spadł na głowę kobiety. Rozległ się cichy i suchy trzask. Boguś schylił się i lewą ręką podniósł koszyk. Spływała z niego gęsta, lepiąca się, żółta maź. - Ot, i cały zarobek cholera wzięła! - klęła przekupka. - Jajecznica, psia mać! - Dotknęła ręką rozbitych skorupek. - Śmierdzące! Już ja tej Antoniaczce pokażę, cholerze! Pieniądze to uczciwe dostała, a jaja - patrz pani... Przytknęła skorupkę swej sąsiadce do nosa, ta gwałtownie cofnęła głowę. - Śmierdzi! - stwierdziła autorytatywnie. Fakt przewinienia Antoniaczki został stwierdzony ponad wszelką wątpliwość. Obie przyjaciółki przez pewien czas rozmawiały o upadku uczciwości wśród ludzi i o niechybnej zgubie całego narodu, jeśli tacy ludzie jak An-toniaczka chodzić będą jeszcze po ziemi. Boguś był zadowolony z całego wydarzenia, bo jajecznica odwróciła od niego uwagę. Nie na długo zresztą. Właścicielka koszyka popatrzyła na chłopca z wyrzutem. - Bo to i pchają się tacy... - mruknęła. W końcu wagonu ktoś na ustnej harmonijce zaczął wygrywać kujawiaczki. Z sąsiedniego przedziału dochodziły odgłosy licytacji: - Sto i dwadzieścia. - Sto i czterdzieści... „W tysiąca rżną" - pomyślał Boguś. Obejrzał się. Obok stał blady młodzieniec z obszarpaną teczką. Na ? sekundę ich wzrok spotkał się. Pociąg toczył się powoli, stukał kołami na rozjazdach, zatrzymywał się na krótko przy stacyjkach. Boguś patrzył wówczas przez okno i jeśli na peronie dostrzegał czerwoną czapkę dyżurnego ruchu, uspokajał się: pociągu nikt nie zatrzymuje. Każdy stuk kół zbliżał do celu. Nie na kilometry zresztą mierzyło się taką podróż. Każda stacyjka, każdy przypadkowy postój w lesie czy w polu niepokoił podróżnych nieoczekiwanymi wydarzeniami. Mogła to być rewizja, mogła być partyzancka akcja, groźba miny lub rozkręconych torów. Boguś z satysfakcją patrzył na uzbrojonych żołnierzy niemieckich zamkniętych w betonowych skorupach bunkrów. Stały one niemal we wszystkich wrażliwych punktach komunikacji kolejowych: na stacjach, przy mostach, urządzeniach sygnalizacyjnych. Świadczyły o tym, że walka trwa nadal. Dopóki obcy żołnierze musieli kryć się za grubymi ścianami betonu, kraj zajmowany przez nich nie mógł uchodzić za pokonany. Tak być powinno. Wróg musi się czuć niepewnie, obco. Ziemia, na którą wstąpił, powinna się palić pod jego stopami, nie może zaznać chwili spokoju ani w dzień, ani w nocy. Żeby raz na zawsze pamiętał, czym grozi próba zagarnięcia cudzej własności. Pociąg nagle zaczął zwalniać. Właścicielka koszyka zbudziła się i wylękniona spojrzała przez okno. - Juzem myślała... - Ze Warszawa, co? - zapytał jej sąsiad, który zrzuciwszy z nóg półbuty delektował się swobodą własnych stóp odzianych w fioletowe skarpetki. - Aleś pan dowcipny! - pokiwała głową z ironią. - Dzisiaj podróżować to skaranie boskie! - przytaknęła jej przyjaciółka. - Ma pani słuszną rację. Bo to nigdy nie wiadomo, co, kto i jak. Ludzie mordują się wzajemnie i zabijają. Ha pociągi napadają. Później dziwić się, że szkopy 44 mszczą się na niewinnym narodzie. Musi już tak być! Nie zaczepialiby lepiej. - Pewnie, że tak. - Jasne! - potwierdził mężczyzna w fioletowych skarpetach, r- Nie lepiej spokojnie zaczekać, aż powieszą każdego z nas... - Tak bez dania racji nikogo nie wieszają. - Ale za taką wałówkę to ho, ho!... Kobieta odwróciła się ze złością do okna. Pociąg z łoskotem przeleciał przez most i ciężko sapiąc wdrapywał się pod górę. Boguś uśmiechnął się gorzko. Są więc ludzie, którzy uważają, że walka przynosi więcej szkody niż pożytku. Człowiek, który dla nich naraża swoje życie, jest burzycielem spokoju ich małego i ograniczonego światka, poza którym nie widzą niczego. Jacyż są ślepi i niewdzięczni! - No co, gramy jeszcze? W sąsiednim przedziale zakończyła się kolejna partia „tysiąca". Zdawałoby się, że ten pociąg jest jednym z takich, które, zatrzymując się na chwilę, przelatywały przed wojną przez Radom. Ale to są tylko pozory. W rzeczywistości wojna obdarowała każdego z tych pasażerów jakąś jego własną tajemnicą. On, Boguś, ma chyba największą, ten blady chłopiec z obszarpaną teczką też dusi w sobie coś, czego być może nie wydałby w gestapowskim lochu. Nawet i te przekupki zazdrośnie kryją swoje skarby. Waga tajemnicy odpowiada formatowi człowieka. Nagłe szarpnięcie omalże nie spowodowało strącenia bagaży. Dojeżdżali do małej stacyjki, na której pociąg zazwyczaj się nie zatrzymywał. Kobieta otworzyła okno. - Chryste Panie! Ziandarmy! Krzyk przeleciał przez wagon i utonął w ogólnym tu-mulcie, jaki zapanował w przedziałach. Umilkły odgłosy karcianej licytacji, zgasła melodia ostatniego kujawiacz-ka. Zanim ktokolwiek mógł się zorientować, drzwi prze- 45 działu otworzyły się i chłopiec z obszarpana teczkę.wyskoczył na nasyp ciągnąc za sobą strumyk strąconych ka tczkL Do przedziału wdarła si, fala świeco ^ wietrzą. Boguś widział, jak nieznajomy podniósł s.q Tupadku. odwrócił się i kulejąc biegł na przełaj, ku woniejącym w dali drzewom niewielkiego asku. Da stacji zostało jeszcze kilkaset metrów. W przędz* łach szykowano się do niespodziewanej wryty. Cze. ? zawarto^ koszy powirowała pod ławki, cz.sc ^kne a w obszernych spódnicach przekupek. Chowano wszystko i wszędzie, gdzie tylko się dało. Zza wagonu zbliżały się twarde, gardłowe okrzyk, i szczekanie psów. Brudna buda stacyjna powo . przetoczyła się przed oknami i pociąg zmeruchom.ał. Peron i wagony zostały obstawione żandarmom.. - Rausl* Raus! - darł się oficer żandarmem o tłustej, nalanej twarzy, uderzając szpicrutą po cholewie Isnią- TpSgu ociągają się wychodzili pasażerowie^ żandarm ściągnął ze stopni starszego mężczyznę, schwy S go za kołnierz i pchnął z całej siły. Mężczyzna potknął sie i upadł. Oficer zdzielił go szpicrutą przez twarz. % ógui zeskoczył na ziemię i potrącany z m.ejsca na mieisce znalazł się w samym środku tłumu. Ze stopni wagon "chodziła jedna z jego współtowarzysze^ podroży. Młody żandarm szarpnął ją tak za ramię ze kobieta po-taczyła się i upadła. Ktoś podał jej rękę. Sunęła w stronę peronu, trzymając się ze« -*««»• ^ ^ {Q widział> - Boga w sercu nie mają - mruczaia żeby starą kobietę... - Schnell**! Schnell! - krzyczał oficer. Z wagonów wyrzucano bagaże pasażerów. Zołn.erze * Raus.' (niem.) - Precz! ** Schnę//.' (niem.) - Prędko! 46 kłuli je bagnetami, rozdzierali tobołki i walizy. W budynku stacyjnym rozpoczynano rewizję osobistą. Opodal stały rzędy ciężarowych samochodów przykrytych plandekami. Boguś nie martwił się o siebie. Nie miał przy sobie nic kompromitującego. Ukradkiem patrzył tylko w stronę wagonu bagażowego. Ale tym wagonem Niemcy interesowali się najmniej. Pasażerów rozbijano na grupy, po czym legitymowano po kolei. Jednych odstawiano na bok, innych ładowano na ciężarówki. Boguś znalazł się w kolejce do oficera z pejczem. Przed nim stał znajomy z przedziału, ten w fioletowych skarpetkach. - Ausweis!* - warknął Niemiec. Mężczyzna miał już w ręce przygotowany dokument, Podał go i czekał wpatrując się w obrzmiałą od krzyku twarz żandarma. - Warum arbeiten Sie nicht, was? ** - Ich ***... ich... - mężczyzna, gestykulując i szukając odpowiednich słów, starał się wytłumaczyć swoją obecność w pociągu. Niemiec machnął niecierpliwie ręką. - Weiter****, weiter... tam, maszina - wskazał mu ręką na rząd samochodów. Zanim tamten zdążył cośkolwiek powiedzieć, silne pchnięcie kolbą karabinu skierowało go za budynek stacyjny. Boguś z rękami w kieszeni stanął przed żandarmem Wysoki, barczysty Niemiec wyglądał jak olbrzym w porównaniu z tym szczupłym, niskim blondynkiem. Niemiec spojrzał na Bogusia z uwagą. Nie podobało mu się, że chłopak patrzy bezczelnie w jego oczy, trzy- * Ausweis (niem.) — dowód osobisty. ** Warum... (niem.) - Czemu pan nie pracuje, co? *** Ich (niem.) - ja. ***• Weiter (niem.) - dalej. ?7 mając wciąż obie ręce w kieszeni. W tym geście zawarte było nie tylko lekceważenie. Żandarm pełnił w Polsce służbę dostatecznie długo, aby wiedzieć, że takie ręce potrafią też zabijać. ~ Hende aus! Nie spuszczając oczu z chłopca, sięgnął po pistolet. Boguś spostrzegł ten strach. Rozpierała go radość. Niemiec boi się jego gołej, kalekiej pięści! Wyciągnął obie ręce ostrożnie i powoli. Wzrok Niemca padł na jego prawą dłoń. Twarz się skurczyła we wściekłym gniewie. - Bandit! Bandit! - pokazywał lufą pistoletu na kikut ręki. Boguś podniósł dłoń i spojrzał na nią tak, jak gdyby dopiero teraz zauważył brak czterech palców. - Nein - zaprzeczył. - Bomben... Ja, Bomben, deutsche Bomben... Twarz żandarma rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Schował pistolet. Sprawiał teraz wrażenie człowieka, któremu sprawiono niewysłowioną przyjemność. Jeszcze raz uważnie przyjrzał się ręce i zaśmiał się głośno. - Ja, ja, deutsche Bomben... - stwierdził z radością, jakby tu właśnie, na Bogusiowej ręce, odnalazł jeszcze jeden ślad zwycięstwa. Żandarm poklepał dobrotliwie Bogusia po ramieniu i wspaniałomyślnie skierował go w stronę pociągu. W przodzie, tuż za otoczoną kłębami pary lokomotywą, stał wagon bagażowy. Niemcom nie przyszło do głowy go zrewidować. Boguś patrzył w stronę żandarma i uśmiechał się. „To, że masz broń - myślał - nie znaczy, żeś silniejszy". Tego jeszcze dnia Boguś zapukał do znanego sobie mieszkania w Warszawie. Nie potrzebował nawet podawać hasła. Znano go tam już dobrze. Przywiezioną skrzynkę postawił w pokoju i poszedł do kuchni. Po chwili 48 zjawił się jakiś starszy mężczyzna w okularach, na widok którego Boguś wstał z miejsca. - Zuch z ciebie - powiedział człowiek w okularach -nawet nie wiesz, jaki skarb nam przywiozłeś. - Wiem - szepnął Boguś. - Wiesz? - zdziwił się pan w okularach. - Tym lepiej - zaśmiał się wesoło. - A teraz odpocznij, bo jutro mamy dla ciebie nowy rozkaz. - Tam, skąd przyjechałem? - Tak, właśnie tam. Chłopiec chwilę się zastanawiał. „Jeśli dziś była rewizja - kalkulował - to chyba drugi raz nie będzie. Poza tym - bliżej lasu..." - Towarzyszu... Człowiek w okularach zatrzymał się w drzwiach pokoju. - Chciałeś coś? - A nie można by dziś jeszcze?... I ZNOWU WERKSZUC Zdzich wpadł do domu jak bomba. Wleciał do pokoju, rzucił czapkę i marynarkę na łóżko i wszedł do kuchni. - Ojciec jest? Matka spojrzała na niego uważnie. - Jest przy chlewiku. A ciebie co ugryzło? Nie odpowiedział i wybiegł na dwór. Ojciec rzeczywiście zajęty był jakąś dziwną pracą w szopie nazywanej chlewikiem. Wejście syna zaskoczyło go. - A, to ty? Wpadłeś tak, że się przeraziłem. Zdzich rozejrzał się zdziwiony, ojciec był zmęczony pracą, chociaż wyniki tej pracy nie były widoczne. - Co ojciec tu robi? - Nie widać? Tym lepiej - rzucił okiem dokoła. Zdzich poszedł za jego wzrokiem. Teraz dopiero zauważył, że jedna z desek jest przybita nowym gwoździem. - Melina? - Wszystko może się przydać. Nigdy nie wiadomo. -Wyjął pudełko ź tytoniem i zaczął skręcać papierosa. -A czego ty tak... Stało się coś? - Tato! Pietruszkę zwolnili! - W głosie Zdzicha brzmiała nie tajona radość. Ojciec zmarszczył czoło, kiwnął głową i nic na to nie odpowiedział. Zdzich był zawiedziony tą obojętnością. Marian zapalił „skręta", poklepał syna po ramieniu i w milczeniu skierował się do wyjścia. 50 — No, chodźmy... „Za dużo sam przeżył" - tłumaczył sobie Zdzich dziwną reakcję ojca na tak radosną wiadomość. W istocie „Bystry" w ciągu całego życia miał już nieraz okazję zapoznania się z tym, co nosi niewinną nazwę „pozbawienie wolności". Ostatni raz aresztowano go 10 listopada 1939 roku, a więc w niecałe dwa miesiące po wejściu Niemców do Ostrowca. W radomskim więzieniu przesiedział do 10 lutego następnego roku jako jeden z zakładników. Był to czas niespokojny, czas mierzony odgłosem podkutych butów żandarmskich dochodzącym zza okna. Słuch w takich przypadkach wyostrzał się - nabierał przedziwnej zdolności odróżniania każdej zmiany natężenia złowrogiego rytmu, można było przewidzieć sekundę, w której rozlegnie się brutalne szarpnięcie drzwi. Można było do tego przywyknąć, można było zobojętnieć. Nie umniejszało to czujności, ułatwiało natomiast w chwilach decydujących zachowanie równowagi, pozwalało na śmiałe spojrzenie w podejrzliwe oczy hitlerowca. W domu pachniało świeżym chlebem. Matka Zdzicha kończyła codzienny wypiek. Trzeba było jakoś usprawiedliwić nieustanny ruch w ich domu. Mała piekarenka mogła być doskonałym pretekstem do częstych odwiedzin różnych osób i maskować prawdziwy cel tych wizyt. Zapachy świeżego chleba przytępiały węch szpiclom i żandarmom. A ruch tu był rzeczywiście niezwykły. Zjeżdżali się różni ludzie z Warszawy, Radomia, Kielc. - Wiesz, „Ciotka", co? - zażartował kiedyś jeden z gości. - Wywiesiłabyś szyld: „Świetlica i dom noclegowy alowców", to przynajmniej trafić byłoby łatwiej... „Ciotką" nazywano matkę Zdzicha. „Ciotkowała" ona wszystkim, bez różnicy wieku i płci. Świeży chleb pachniał rodzinnie - czuli się więc jak w domu, chociaż domu tego trzeba było strzec, stojąc nieraz pod nim nocą i wypatrując. „Ciotka" chętnie pełniła służbę takiego war- 51 townika. A niespodzianki zdarzały się często. I to zarówno złe, jak i dobre. W pobliżu ich domu mieszkał banszuc, miejscowy folks-dojcz. Odwracali od niego ludzie oczy, kiedy szedł ulicą. Chluby miastu nie przynosił. „Bystry" popatrywał na niego z ukosa, kręcił nosem, jakby wybadać chciał, czym cuchnie. Ale każdy człowiek jest zagadką. Któregoś dnia banszuc przyszedł do nich do domu. Po chleb niby. Marian parzył na niego podejrzliwie, gotów w łeb zdzielić, czym popadnie. Tymczasem tamten mrugnął znacząco w jego stronę, wywołując na dwór. „Bystry" wyszedł z nim. - Panie Marianie - zaczął banszuc, nie patrząc swemu rozmówcy w oczy. — Widzisz pan, jutro są moje urodziny... „O pieska twoja niebieska - pomyślał »Bystry«. •» Na prezent czekasz?" - Będzie u mnie dużo osób... - ciągnął tymczasem tamten. - U pana tu nieraz taki ruch... mogą się moi goście zainteresować, niech pan lepiej uważa - dokończył prawie szeptem. „I bądź tu mądry - myślał potem Marian. - Prowokator, nieprowokator? Podziękować mu za ostrzeżenie, to znaczy potwierdzić słuszność jego obserwacji. Nie podziękować - można nie, ale jeśli tamten rzeczywiście nie jest bydlakiem, na drugi raz może nie uprzedzić". Co takiemu banszucowi kazało właśnie tak postąpić? Szacunek dla sąsiada i jakieś resztki poczucia więzi z ludźmi, wśród których wyrósł, czy obrzydliwa, chytra asekuracja na przyszłość? Zdzich wszedł za ojcem do pokoju i usiadł na łóżku. „Bystry" kręcił się jakiś czas, spacerował, wyglądał przez okna. - Gadałeś z nim? - zapytał wreszcie. - Z Pietruszką? Tak. 52 - Co ci mówił? - Zamknęli go za to, że zwiał z Junaków... I przez pomyłkę. Myśleli, że to ktoś inny. - Tak ci mówił? - Tak. Zdzich patrzył na ojca nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Marian spacerował, gładził brodę, zastanawiał się. - Widzisz, to bardzo brzydko nie ufać kolegom... Ale ty patrz, uważaj, słuchaj,.. - E, tato! - oburzył się Zdzich. - Swoim nie wierzysz? Rozmowa na tym się urwała. Zdzich był zaskoczony uwagami ojca. Wydawało mu się, że jest to do pewnego stopnia dowód nieufności do niego samego. Delikatna przestroga, że źle dobiera kolegów. Dotychczas nie zawiódł się na żadnym z nich. Dlaczego miałby zawieść, ten jeden? Jak nie ufać chłopakom, jeśli zlecone im zadania wykonują i dobrze, i chętnie? To oni mają pretensje do dowództwa, że zleca się im tak mało, skoro mogą znacznie więcej. Nikt do nich nie przemawiał wielkimi słowami, nie zachęcał, nie zapalał. Samo rodziło się w sercu takie uczucie, które nie pozwalało siedzieć bezczynnie. Nikt tego nie nazywał patriotyzmem, walką o wolność. To były słowa żenująco uroczyste, od święta. A tu chodziło o szary, powszedni dzień. Wstyd w taki dzień nie pracować, siedzieć na uboczu, przypatrywać się, jak inni robią za ciebie to, w czym ty powinieneś irn pomóc! Na Ludwikowie nie było trudności z werbowaniem młodzieży. Nie szli do walki z poglądami, które zawczasu zostały w ich głowach grzecznie uformowane i ukształcone. Nie znali się na zawiłościach politycznych, sercem częściej niż rozumem szukali dróg sobie najwłaściwszych. Zachowanie takiej czy innej postawy dyktowała nie wyuczona formułka, lecz samo życie. Wnioski wyciągali sa- 53 mi. Większość z nich chodziła jeszcze do szkoły lub ją właśnie kończyła. Dalszą naukę odbywali już samodzielnie. Na konspiracyjnych zebraniach studiowali granat i pistolet, regulaminy i zasady taktyki. Co dojrzalsi odchodzili do lasu, na praktykę. Słowa ojca posiały w Zdzichu wątpliwości. Krył się z nimi nawet przed Jurkiem. Chodził, rozważał, niepokoił się. W myślach ujmował się za Pietruszką, bronił go przed posądzeniami ojca. Ale wątpliwości pozostawały wątpliwościami. Nie mógł ich rozwiać samą wiarą w niesprawiedliwość oskarżeń. Wbrew sobie i ku własnemu przerażeniu odkrywał czasem w głębi duszy potworną myśl zawartą w pytaniu: „A jeśii to prawda, jeśli Pietruszka rzeczywiście jest..." Nigdy jeszcze pytanie nie zostało skonkretyzowane. Odpychał je od siebie, zanim mógł je ostatecznie sformułować. Męczyło go to i nie dawało spokoju. Patrzył na kolegów i przyjaciół innym, ostrzejszym wzrokiem, ale nie odkrywał w żadnym z nich najmniejszych oznak, które by dawały powód do nieufności. W tej rozterce zjawienie się Bogusia przyniosło prawdziwe odprężenie. Bogus przyjechał późnym wieczorem. Był zmęczony, ale uśmiechnięty. - Melduję, że wszystko w porządku - składał raport „Bystremu". Zrelacjonował pokrótce przebieg jeszcze jednej podróży. Marian patrzył na niego z podziwem. „Urodzony konspirator" - myślał. Życie nauczyło go sprytu i zaradności. Nikt go przecież nie uczył, jak powinien zachować się w różnych okolicznościach. Takich wykładów zresztą nikt by się nawet nie podjął. Nie wymyślisz takiej sytuacji, takiego zbiegu wydarzeń, jakie codziennie stwarza życie. Zdzich słuchał relacji z zainteresowaniem. Zakres jego 54 podróży jako łącznika był znacznie mniejszy. Z Ostrowca wyruszał nieraz na piechotę do określonych punktów lasu, spotykał się z łącznikami oddziału, przekazywał rozkazy, czasem amunicję, odbierał meldunki i sprawozdania. On i Boguś stanowili wspólnie nić łączącą dowództwo z lasem. Bez tej łączności, złożonej z takich jak oni chłopców i dziewcząt, nie do pomyślenia byłaby skoordynowana działalność oddziałów leśnych. Ojciec więc ma rację, mówiąc o dużym znaczeniu ich pracy. W Bogusiu Zdzich dostrzegł nagle nie tylko bliskiego i cenionego przyjaciela, ale jakąś cząstkę swojej własnej osoby, jej uzupełnienie. Nie wyobrażał sobie, aby mogła kiedyś powstać sytuacja, w której nie dowierzaliby sobie, nie ufali. Spali w jednym pokoju. Senność ulatuje szybko, kiedy tuż obok jest ktoś, z kim można wymienić myśli, komu można się zwierzyć. Po zgaszeniu światła przez chwilę obaj leżeli w milczeniu. Zdzich podłożył obie ręce pod głowę i wpatrywał się w przedsenne obrazy jawiące się na suficie. Buszowały w nim myśli niespokojne, goniące jedna drugą, nie sprecyzowane jeszcze, a już domagające się realizacji. Boguś leżał na boku, nie widział twarzy Zdzicha, raczej wyczuwał jego obecność. - Śpisz? - odezwał się Zdzich. - Nie, a bo co? - Tak sobie myślę, widzisz - dobrą robotę robimy, to prawda, ale to jeszcze nie to... - Partyzantka, nie? - No! My tu leżymy pod dachem, w łóżkach - cicho, ciepło, spokojnie. Ale to nie dla mnie... Jakiś owad, skorzystawszy z otwartego lufcika, wleciał do pokoju brzęcząc i tłukąc się o ściany. Zapachniało otwartą, daleką przestrzenią, lasem. Nasłuchiwali obaj tego brzęczenia, rojąc sobie obraz zupełnie inny. 55 Oto sq w lesie. Na polanie, pachnącej żywicą i poziomkami, płonie ognisko. Rudawy płomień chwieje się przy lada podmuchu, ciepłem liże twarze męskie, twarde, zahartowane. Oczy wpatrzone w jego chybotliwy taniec. Dłonie wsparte o broń. Wokół głęboka, ciemna noc. Poza drzewami - wartownicy. Strzegą spokoju tego ogniska. Na kijach wsparty duży, osmolony kocioł. Kiedy odsłania się pokrywę, bucha zeń para, a w nozdrza uderza smakowity zapach. Ktoś przygrywa na ustnej harmonijce rzewnie i swojsko. Trzaskają dopalające się drewna, dym skręca świeże listki dębu, snuje się w górę, pod rozgwieżdżone niebo. Czasem wiatr szelestem przeszumi wśród drzew, zakołysze wierzchołkami i ścichnie. Las śpi, ptaki zbudzą się dopiero o świcie. - Zdzichu... - No? - Ty się już golisz? Zdzich niepewnie przejeżdża palcami po brodzie. - Dlaczego pytasz? - Bo wiesz, taki partyzant bez brody... - Broda nieważna. Będzie czas, to sama wyrośnie. Broń ważna, ot co! - Broń? - No pewnie! Boguś zeskoczył z łóżka i odszedł w kąt pokoju. Zdzich patrzył ze zdziwieniem. - Co ty tam? Boguś zbliżył się, usiadł obok. - Masz, zobacz... - wsunął mu jakiś przedmiot do ręki. - Nagan! - stwierdził Zdzich ze zdumieniem. Obracał rewolwer na wszystkie strony, macał, głaskał, przymierzał. - Tylko co on taki jakiś? - zapytał nagle. 56 - Niby jaki? - Czerwony. Nigdy nie widziałem czerwonego nagana. Boguś z dumą kiwnął głową. - To ja go pomalowałem. Żeby był ładniejszy. - A pestki masz? Tamten rozwinął lewą dłoń: leżały na niej trzy.pociski do nagana. - Fajny! - z uznaniem powiedział Zdzich. - Chciałbym mieć takiego. Może zresztą... Pewna myśl przyszła mu do głowy. - Boguś, pożycz mi go! Na jeden dzień. Słowo, że oddam. - Broni się nie pożycza - powiedział tamten poważnie. — Po co ci? - Chciałbym z Jurkiem zrobić skok. Werkszuc, rozumiesz? Ma takiego walterka! - Ach, to taak... - Pożyczysz? - Pożyczyć, nie pożyczam. Już powiedziałem. Najwyżej mogę go dać! - Jak to, na zawsze? - Na zawsze! Zdzich nie mógł uwierzyć. Schwycił Bogusia za rękę, uścisnął ją, potrząsnął kilkakrotnie, wreszcie objął go wpół. - Bo... Boguś - szeptał rozgorączkowany. - Ty nawet nie wiesz, ty nie wyobrażasz sobie... Ja ci tego nigdy nie zapomnę. Pamiętaj, Boguś, już ja z tobą teraz... na zawsze... na zawsze. Jeszcze raz położył nagan na dłoni, przyglądał mu się teraz inaczej, jak swojemu. Dłonią przesunął po kolbie, obracał palcami bębenek, gładził muszkę, lekko, delikatnie naciskał na język spustowy. ąa ŚliCZnyl 57 - Ale nie za darmo! - Boguś stawiał teraz warunki. - Dam wszystko, co zechcesz! - Nie, nic nie chcę, ale na tego walterka popolujemy razem - zgoda? - We trzech z jednym? - Zdzich potrząsnął naganem. - O to się nie martw... Boguś ponownie podszedł do swego tobołka i wyciągnął z niego efena. - Siódemka - zobacz! - Choroba! - pokiwał głową Zdzich. - Masz cały arsenał. - Starym nic nie mów! Łącznikom nie pozwalają jeździć z bronią. Może i racja. W razie wpadki to leżysz. No jak? - Zrobione, pójdziemy we trójkę. Ty, ja i Jurek. - Tylko kiedy, bo pojutrze wyfruwam? Zdzich zastanowił się. - No dobra, może być jutro, w niedzielę... Nazajutrz Boguś zbudził się pierwszy. Rzucił okiem na swój tobołek, w obawie, czy nocne poszukiwania nie wywróciły podszewką na wierzch tego, co wolałby ukryć. Podszedł do śpiącego wciąż kolegi i parę chwil wpatrywał się w jego twarz. Zdzich spał z zaciśniętymi mocno ustami, ciężko sapiąc przez nos, lewa ręka spoczywała na kocu, prawa tkwiła nieruchomo pod poduszką. Boguś uśmiechnął się, przesunął dłonią wzdłuż jego ręki, namacał kurczowo zaciśnięte palce, spróbował wyciągnąć spod nich twardy, metalowy przedmiot. Brwi Zdzicha nasunęły się groźnie, mrugnął oczyma i przez kilka sekund wpatrywał się nieruchomo w twarz Bogusia. Później uśmiechnął się, ziewnął szeroko. - Nie tak łatwo - zamruczał. - Ja śpię, ale czuję. - No, to wstawaj. Już późno. Zanim „Ciotka" przygotowała jakie takie śniadanie, 58 Zdzich z Bogusiem zajrzeli do Jurka, wywołali go na dwór. - Miałbyś ochotę na skok? Jurek przetarł czoło dłonią. - A co macie? - zapytał rzeczowo. - Ten, wiesz, walterek - wyjaśnił Zdzich. Jurek pokręcił głową. - Nie mamy szczęścia do niego. - Spróbujemy we trzech — zachęcał Boguś. - Spróbować można... - I trzeba — powiedział twardo Zdzich. Umówili się na drodze do Częstocic, koło zakrętu. Zdzich z Bogusiem całe przedpołudnie stracili na przygotowaniach. Rozkładali i składali broń, czyścili każdą część, głaskali. W „melinie" przygotowanej przez ojca czuli się zupełnie bezpiecznie. Jurek zajrzał do nich przed umówioną godziną. - Chodźmy, poczekamy sobie tam - niecierpliwi! się. Powodem zniecierpliwienia była chęć wypróbowania „szóstki" otrzymanej na dzisiejszą akcję od Bogusia, który w istocie rozporządzał magazynem broni, o jakim się im nie śniło. Dzień był piękny, upalny. Nad stawy na podostrowiec-kich błoniach ruszyły gromadki wyletnionych mieszkańców. Trzej chłopcy zmierzający w tę stronę nie zwracali na siebie żadnej uwagi. - Kupa ludzi - mruknął Zdzich z niezadowoleniem. - Czasem to i lepiej - Boguś miał minę wytrawnego fachowca. Przy zakręcie usiedli nad rowem. Zdzich wyciągnął extra-płaskie, poczęstował kolegów, zapalili. Ten niecodzienny gest wszystkim wydał się tym razerruzupełnie na miejscu. Ostatecznie w tej chwili mają do tego prawo. Czuli się zresztą dorosłymi i nawet w domu palenie przestawało mieć charakter nielegalny. 59 W pobliżu siedział pastuch, rozleniwionym, obojętnym wzrokiem obrzucając krowy, które wygryzały bujną, wysoką trawę na zboczach rowu. Zdzich przysiadł się do chłopaka i podsunął mu papierosa. Tamten wziął ostrożnie, w dwa paice, wsunął w zęby, odgryzł kawałek ustnika i splunął na bok. Zaciągając się dymem, szeroko otworzył usta i pokiwał głową z dezaprobatą. - Za letkie. - Machorkę palisz, co? - Jak jest, to pale. - Czyje to krowy, twoje? Pastuch spojrzał zdziwiony i wzruszył ramionami. - A gdzie by tam moje? Gospodarza! Boguś i Jurek popatrywali na nich obu z ukosa. Zdzich patrzył na pastucha ciekawie, ze wszystkich stron, jak gdyby zastanawiał się, jak ruszyć tę bryłę ciężką, nieporęczną. Pastuch nie interesował się nimi. Jego tępawy wzrok błądził po kościstych krowich zadach. Od czasu do czasu rzuca! pod adresem bydła uwagi językiem niewiele przypominającym piękno mowy ojczystej. -.A chciałbyś mieć takie krowy? - pytał Zdzich. - A cernu by nie - bydło dobre! - Zaśmiał się szeroko i głośno na samą myśl. - Widzisz, jak władza przejdzie w ręce ludu, to i ty takie krowy będziesz miał. Pastuch sceptycznie pokiwał głową. - Za darmo nikt nie da. - Bo trzeba walczyć, rozumiesz? Samo się nie zrobi. Chciałbyś, żeby lud rządził? - A mnie co tam do tego. Niech sobie rządzi. - Ale ty też powinieneś pomóc - naciskał Zdzich. - io się na tym nie znam. Nu, ty cholero!... — ostatnia uwaga skierowana była w stronę krowy, która wyskoczyła z rowu z wyraźnym zamiarem przespacerowania się w kierunku pobliskich zasiewów. 60 Pastuch wstał z miejsca, pogonił za niesforną indywidualistką i trzepnął ją po kościach, aż trzasnęło. - Zaraza! - stwierdził ze złością. - Mało jej tu... - No więc jak? - zapytał Zdzich. - Że niby co? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Boguś z Jurkiem zachichotali. - Daj mu spokój - rzucił Jurek. - Z takim to niełatwo. Zdzich zrezygnował ze swej misji „oświecania ciemnej masy", zostawił pastuchowi papierosa, którego ten przyjął z najgłębszą obojętnością, i wrócił do kolegów. - Gadasz mu, gadasz, a on cały swój świat w krowim zadku widzi - stwierdził Boguś. - Takiego latami trzeba urabiać i też nie wiadomo... - Jak mu dajesz papierosa, to potakuje, a swoje myśli. - Zacząć kiedyś trzeba - powiedział Zdzich poważnie. Odeszli w stronę Zakładów. Zdzich zastanawiał się nad ogromem pracy uświadamiającej wśród ludu i stwierdził z przykrością, że on sam nie bardzo się do tego nadaje. Najprostsze sprawy przy próbie ich wyjaśnienia gwałtownie komplikowały się i gmatwały tak, że stawał się wobec nich bezradny. Położyli się na zboczu rowu nad drogą. Słońce prażyło im twarze. Na błoniu, koło cukrowni, wygrzewały się tłumy. Nie inaczej wyglądały skwarne niedziele przedwojenne. W tym miejscu nic nie znamionowało wojennej tragedii kraju. Gdzieś, daleko na wschodzie, niedosłyszalnym grzmotem przewalał się front, stękała ziemia, rażona tysiącami pocisków wgryzających się w jej krwią nasiąkły miąższ. Tu wojna miała inny charakter. Nie było jednolitego pasma ognia. Płomienie wybuchały nieoczekiwanie, z nagła, niby wulkany, po czym wszystko powracało do pozornego spokoju. Ludwikowskie domki stały na skraju miasta jak rok i dwa lata temu, jak zawsze. Ale zmienił się w nich tryb 61 życia, klimat, atmosfera. Konspiracja przesiąkła do kilkuletnich malców, którzy, zapytani przez nieznajomego o ten lub ów adres, patrzyli nań podejrzliwie i wzruszali ramionami gestem znamionującym niewiedzę. Tajemnica łączyła ludzi, scalała, ale i narzucała specjalne obowiązki I rygory. Znajomy i bliski znajdował przyjaciół, nocleg, dom. Ktoś obcy, osaczony nieufnością, stawał się półwro-giem, dopóki zebrane skrzętnie dowody nie ustaliły ostatecznie jego niewiny. Zdzich, Boguś, Jurek rośli w takich właśnie domach. Nie mogli być więc inni. Różnili się od starszych jedynie niepohamowaną, młodzieńczą brawurą. Brawurą miała być dzisiejsza akcja, na którą nie pozwoliłby im nikt z dowództwa. O tej akcji zadecydować miał nie opracowany do szczegółów plan, lecz improwizacja. Żaden z nich nie mógł przewidzieć, jak wypadnie całość. Na razie czekali, skrywając przed sobą wzrastające napięcie. Ze niby „takie coś to dla mnie frajer". Zdzich zaczął pierwszy: - Jak się zbliży dziesięć, piętnaście metrów... - Pozna nas - zauważył Jurek. - Ja zajdę od tyłu - zgłosił się Boguś na ochotnika. - Wrzasnę: „Halt! * Hande hoch!" - A ja z Jurkiem od przodu. Za pistolet i noga..; - Każdy w inną stronę. - A gdyby... - Jurek miał jeszcze wątpliwości. - Wtedy... wtedy trudno - bawić się nie będziemy..; Jak bardzo wydawało się to wszystko proste! W tym wieku nie ma spraw skomplikowanych. Werkszuc rzeczywiście zjawił się mniej więcej o przewidzianej porze. Szedł drogą powoli, ciężko. Mundur przygniatał upałem. Raz i drugi zatrzymał się, zdjął czapkę, wierzchem dłoni otarł pot z czoła. . Halt! (niem.) - Stać! Trzy pary roziskrzonych oczu śledziły najdrobniejszy jego gest. Każdy krok odmierzał sekundami czas. - Boguś, już... — szepnął Zdzich nie odrywając oczu od werkszuca. Boguś podniósł się z rowu i z rękami w kieszeniach ruszył brzegiem drogi na spotkanie tamtemu. Sprawiał wrażenie chłopca, który zamierza z procy upolować wróbla. Jurek i Zdzich patrzyli, jak obaj zbliżają się do siebie. W pewnym punkcie Boguś odwrócił się i zaczął iść krok w krok za werkszucęm. Zdzich trącił Jurka. - Wstajemy... Werkszuc wlepia w nich przerażone oczy i zatrzymuje się w miejscu. - Poznał! » rzuca Jurek przez zaciśnięte zęby. Boguś z odległości kilku metrów obserwuje całą scenę. Teraz już nie można zwlekać. Wysuwa z kieszeni lewą rękę. Mierzy w plecy tamtego. A jednak to nie takie proste. Ręka kołysze się, drży. Wydaje się, że ta chwila nie skończy się nigdy. - Halt! Hande hoch! Werkszuc odwraca się. Nie ma już czasu sięgnąć po pistolet. Rozpaczliwie skacze, zderza się z Bogusiem. Pada strzał. Boguś próbuje odskoczyć. Jurek i Zdzich nie mogą strzelać: tamci są zbyt blisko siebie. Wreszcie bo-guś odskakuje. Prawą, okaleczoną ręką usiłuje zarepeto-tować. Nie może. Cofa się coraz szybciej. Werkszuc rzuca się w przeciwną stronę. Teraz dopiero Jurek i Zdzich zaczynają strzelać. Tamten słania się na nogach, ale nie pada, biegnie, oddala się coraz bardziej. Teraz już jest po wszystkim. Jakaś rozpaczliwa gorycz ściska gardło Zdzichowi, zębami zagryza wargę mocno, do bólu. Biegną z Jurkiem na oślep, przez błonia wprost na poruszony strzałami tłum. Ktoś zatrzymuje go za ramię i wrzeszczy nad uchem: - Strzelali, tam strzelali! - pokazuje w zupełnie in- ? Tak? - dziwi się Zdzich. - Widział pan? Zdzich oddala się coraz szybciej. Sam nie wie. dlaczego w natłoku nie uporZqdkowanych pr2echn7aZen/a|Si,meJ diwię"y 9łos P^ypadkowego Przechodnia: „dwaj partyzanci". 'ak przecież powiedział. WYROK Zbyt duża była ilość świadków, by wydarzenie na pod-ostrowieckich błoniach mogło przeminąć bez echa. W zależności od opowiadającego - opis wydarzenia był mniej lub bardziej fantastyczny. Mówiono, że celem ataku było kilku żandarmów, że po obu stronach byli zabici i ranni, wspominano o silnym oddziale partyzanckim, który nagłym wypadem zniszczył cały patrol hitlerowski, szeptem podawano sobie najbardziej nieprawdopodobne szczegóły. W tym czasie całą prawdę znały tylko cztery osoby: Zdzich, Jurek, Boguś i werkszuc, który leżał w miejscowym szpitalu. Dowództwo AL w Ostrowcu orientowało się w nastrojach, jakie zapanowały w mieście. Trzej „zamachowcy" dostali porządnie po uszach. Na takie improwizacje nie można było sobie pozwolić. Było rzeczą niewątpliwą, że gestapo lada dzień da znać o sobie. Trzeba było przygotować się do niespodziewanej wizyty. Grupa młodzieżowa, która - dzięki energii Zdzicha - z pierwszej piątki rozrosła się i okrzepła, była w największym niebezpieczeństwie. Werkszuc, przebadany przez gestapowców w szpitalu, musiał najprawdopodobniej podać, że uczestnikami powtórnej na niego napaści byli młodzi chłopcy. Bliżej ich nie znał, nie mógł wymienić więc ani ich nazwisk, ani dzielnicy, w której zamieszkiwali. Ale gestapo zaczynało działać. S - Chłopcy... 65 Boguś wyjechał już następnego dnia. Przed wyjazdem rozmawiali jeszcze w trójkę, ze Zdzichem i Jurkiem. Zdzich miał minę poważną, surową. Ostatnie przeżycie pozostawiło na nim wyraźny ślad. Po raz pierwszy uświadomił sobie istotę walki i niebezpieczeństw, jakimi grożą nie przemyślane, ryzykowne akcje, ich ewentualne skutki. Teraz dopiero odczuł cały ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności - nie tylko za swoje własne postępowanie, ale za każdy krok każdego członka grupy. To nie byli już tylko koledzy. To byli również, a właściwie przede wszystkim, jego podwładni. Wiedział, że darzyli go nieograniczonym zaufaniem, i dlatego nie mógł pozwolić sobie na to, aby nierozważnym krokiem zaufanie to zawieść. Oznaczałoby to nie tylko utratę autorytetu, ale, kto wie, czy nie spowodowałoby wycofania się tych czy innych osób z pracy w organizacji. Z kłopotami swymi nie zwierzał się starszym. Próbował je rozwiązać samodzielnie. Była to droga dłuższa, trudniejsza, ale stanowczo wierzył w jej skuteczność. Tego dnia wszyscy trzej byli poważni i zgaszeni. Każdy czuł się współwinny. Roztrząsali szczegóły, dopatrując się przyczyny niepowodzenia. - Zaciął się - narzekał Boguś - i nie mogłem zare-petować — prawie ze złością spojrzał na swoją dłoń. Tym jednym palcem rzeczywiście trudno było coś zdziałać. Nikt mu nic nie zarzucał. Ale to Bogusia bolało jeszcze bardziej. W tej tolerancyjnej ocenie tkwiło stwierdzenie jego niepełnej zdatności do walki., -Nie w tym rzecz - pocieszał go Zdzich - to moja wina. Za wcześnie was poderwałem. Trzeba go było dopuścić bliżej. Wstaliśmy, poznał nas od razu i wszystko diabli wzięli. Niech to jasna cholera! Jurek nie odzywał się. Jego wypożyczona „szóstka" nie mogła odegrać żadnej roli. . & Nauka na przyszłość! - podsumował smętnie Zdzich, 66 kończąc dyskusję. - Ty kiedy wracasz? - zwrócił się do Bogusia. Chłopiec wzruszył ramionami. - Miałem już jutro... W rzeczywistości Boguś nigdy nie wiedział dokładnie, kiedy, dokąd i z czym ma jechać. Zawsze jednak musiał być gotów do podróży. Przygotowanie się do drogi nie było zresztą żadnym problemem. Boguś wysłuchiwał instrukcji, brał swój tobołek do ręki i ruszał. W oczach wysyłających go ludzi dostrzegał zawsze niepokój, co zarówno dziwiło go, jak i bawiło. „Mnie tam nic złego nie spotka" - powtarzał sobie w myśli, a przygody, które miewał dotychczas, utwierdzały go jeszcze bardziej w tym przekonaniu. Czasem „Wujo" żegnając się poklepywał go niby gestem koleżeńskiego pożegnania, ale Boguś wiedział, że była to zarazem delikatna kontrola, czy chłopak nie zabiera ze sobą broni. Bali się wsypy. W przypadku Bogusia wsypa byłaby tym groźniejsza, że chłopiec znał prawie wszystkie konspiracyjne adresy. Nie znaczy to, że nie darzono go zaufaniem, ale nikt przecież nie był w stanie określić stopnia wytrzymałości człowieka poddanego gestapowskim torturom. Boguś twierdził, że jeśli chodzi o niego, to „nie ma obawy". I tym razem „Wujo" poklepał go jak zwykle, uścisnął serdecznie. - Ruszaj! Boguś nieznacznie wskazał na ukryty pistolet i mrugnął do Zdzicha. „Znów go kiwnął" - pomyślał Zdzich. Odpowiedział mrugnięciem. - Cześć! - Cześć! Zdzich miał wrażenie, że tym razem dowództwo przyspieszyło odjazd Bogusia. Być może chodziło o rozładowanie atmosfery, która powstała po zamachu na werk- 67 szuca. Z tego też powodu wydano rozkaz, aby nikt nie nocował w domu. Życie schodziło do podziemi nie tylko w tym przenośnym sensie, ale i w znaczeniu dosłownym. Zdzich zwołał zebranie na Krysinach, w „klubie". Schodzili się pojedynczo. Ukryte gdzieś nieznane oczy mogły wyśledzić tę dziwną schadzkę chłopców w opuszczonej ruderze. Walka zaczynała się na dobre i stawiała im coraz surowsze wymagania. Mały pokój z poobijanym tynkiem, zabitym deskami oknem ledwie mieścił ich wszystkich. A i tak stanowili zaledwie cząstkę tych, których ogarnęła fala konspiracji. W Denkowie, Goździelinie, Jędrzejowie działały coraz mocniejsze i liczniejsze grupy młodzieży. Zdobywano broń w najprzemyślniejszy sposób. Raz była to brawurowa roz-brajanka, raz odkopanie broni pozostawionej w zapamiętanym miejscu we wrześniowych dniach trzydziestego dziewiątego roku, innym razem własna fabrykacja - z elementów wynoszonych ukradkiem z Zakładów Ostrowieckich. Nikt nie podawał gotowych metod szkodzenia okupantowi. Takie metody rodziły się same, z głębokiego przeświadczenia o konieczności walki z wrogiem wszystkimi środkami. Kto by pomyślał, że obrzydliwa ciecz, którą Niemcy karmili robotników, nazywając ją kapuśniakiem, może stać się również... środkiem walki. A przecież, wlewana do luf armatnich, powodowała ich korozję, zniszczenie, opóźniała i zmniejszała produkcję i zaopatrzenie frontu. W dziesiątkach takich melin, jak rudera na Krysinach, prowadzono szkolenie, uczono się, jak władać bronią. Wśród makulatury złożonej przez Niemców w papierni w Bodzechowie odnajdowano strzępy dawnych regulaminów wojskowych, instrukcji. Stały się one nieocenionymi podręcznikami. Tego dnia na Krysinach „przerabiano" granat. Zdzich 68 ważył w ręku jego jajowaty kształt, objaśniał budowę, zasadę działania, sposób użycia. - ...Prawą ręką przyciskamy łyżkę do korpusu, lewą wyrywamy zawleczkę i granat jest gotowy do rzutu. Czarny przedmiot wędrował z ręki do ręki, ostrożnie, jak najdroższy skarb. - Ech, kurczę pieczone, rąbnąć takim w zgraję szkopów - masz pojęcie! Samo dotknięcie granatu rozbudzało fantazję. Ale z bronią wciąż było skąpo. Ten granat odgrywał rolę „pomocy naukowej". Wypożyczano go sobie wzajemnie, przechodził od grupy do grupy. Stefek, który siedział przy oknie i od czasu do czasu spoglądał przez szczelinę w desikach, nagle poruszył się niespokojnie i jeszcze raz rzucił okiem w wąską szparę. W ich stronę szedł drogą niski, szczupły chłopiec. Poznał go od razu. - Chłopaki, Pietruszka! W izbie zapanowało milczenie. Pietruszka już od dawna chciał zbliżyć się do nich, szukał kontaktu, nawet kiedyś w bezpośredniej rozmowie poprosił o to Zdzicha. - Ja wiem, że wy macie swoją organizację - mówił -ja też bym chciał... Zdzich, pomny uwag ojca, wzruszył ramionami, zrobił zdziwione oczy. - Co ty pleciesz, chłopie? Jaka organizacja? Tamten upierał się przy swoim. Mówił, że rozumie, iż względy konspiracyjne wymagają tego, że nie z każdym można otwarcie pomówić, ale przecież on, Pietruszka, jest swoim chłopakiem i wie, w czym rzecz. Obiecał nawet udowodnić, że zasługuje na zaufanie. Jak to zamierzał zrobić, Zdzich nie wiedział. - Schowajcie granat! - powiedział Zdzich spokojnie, podchodząc do okna. Pietruszka rzeczywiście szedł w ich stronę. Musiał więc 69 wyśledzić, że dziś mieli zebranie w „klubie". To znaczy, że ostrożność, jaką starali się zachować, była zbyt mała. Z równym powodzeniem mógłby ich wyśledzić ktoś inny. Pietruszka kopnął w drzwi i stanął na progu. Oczy wszystkich spoczęły na nim. Patrzył w dół, jak człowiek przyłapany na gorącym uczynku. Może chciał w ten sposób przekonać wszystkich, że nie przyszedł tu, aby szpiegować, aby zapamiętać twarze zebranych. „Chcecie, to mogę stąd wyjść i nawet nie będę wiedział, kto tu był" - zdawał się mówić. Wiatr uderzył w deski zasłaniające okno, wionął w twarze. Nie wiedzieli, co począć. Pietruszka milcząco, wymownym gestem sięgnął pod płaszcz. - Bombowiec! — krzyknął Stefek. Był to rzeczywiście karabin z obciętą lufą, nazywany przez wszystkich bombowcem z uwagi na głośny huk, jaki oddawał przy strzale. Pietruszka trzymał go w wyciągniętej do nikogo ręce. - Bośta mi nie wierzyli... Zdzich podszedł pierwszy, wziął bombowiec do ręki, obejrzał go ze wszystkich stron. Robota była solidna, fachowa, budząca zaufanie. Człowiek, którego dziełem był ten karabin, znał się na rzeczy. - Skąd go masz? - zapytał Zdzich. - Od brata. Z bratem historia była mętna. Słyszeli o nim coś niecoś, ale niezupełnie było wiadomo, czy wszystko, co ludzkie języki plotły, było prawdą. Chłopak, kiedyś porządny i dobry, wykolei! się. „Za słaby kręgosłup" -powiedział o nim Zdzich. Wojna nie cackała się z tak[mi. Rozgardiasz, nieporządek, chaos stwarzały topiel, która łatwo wciągała zabłąkanych. Nieprzyjemnie było brać do ręki ten spadek, Zdzich zawahał się, spojrzał na zebranych, w ich postawie szukając decyzji. 70 - Masz... - wsunął karabin w ręce Pietruszki. Ten rozejrzał się po izbie, przez krótką chwilę zatrzymując wzrok na każdym z nich. W jego oczach czytali prośbę, aby go nie odtrącano. - Ja to dla was... dla was... - bąkał. - Przyniosłeś, to będzie twój — powiedział Zdzich twardo. - A przyjmiecie mnie? - Nie ma do czego przyjmować. Możesz zawsze przychodzić. Zabrania ci kto? -» Tak, ale wy... - Co: wy? No, co chciałeś powiedzieć? Pietruszka zamilkł. Skrył bombowiec pod płaszczem. - Nie chceta, to nie! - powiedział z rezygnacją. Zdzichowi zrobiło go się żal. Może niesłusznie go krzywdzą? Był „mortusowy" jak każdy z nich. Pasowałby. - A ty się nie obrażaj - odrzekł pojednawczo. - Jak będziemy mieli organizację, to przyjmiemy. Zaczekaj, może da się coś zrobić...' - A nie macie kontaktu na las? - Na las? - No, do partyzantki... - Też... - Zdzich wzruszył ramionami. W oczach błysnęła dziwna iskierka. - Kto by tu siedział? - pokiwał głową. Pietruszka szczelnie owinął się płaszczem, podszedł do progu. - To mogę tu przychodzić? - No pewnie... Zawrócił na pięcie i wyszedł na dwór. Przez szpary w deskach śledzili jego sylwetkę. Pietruszka szedł szybko, nie oglądając się za siebie. Uniósł z sobą coś, co w izbie pozostawiało osad niepokoju. Budziło się pytanie, czy słusznie postąpili. 71 Tego jeszcze dnia nie mogli znaleźć na to odpowiedzi. Następna noc miała przynieść wszystkim niespodziankę i wzbudzić nowe wątpliwości. Od czasu zamachu na werkszuca nikt nie nocował w domu. W chlewikach, w nie zamieszkanych domach przygotowano zawczasu kryjówki. Sposób był prosty: kilka desek przybitych „na niby" osłaniało wejście do melin. Co sprytniejsi żandarmi mierzyli dom krokami od zewnątrz i porównywali je z pomiarami dokonanymi wewnątrz. Czasem w takiej przybudówce znajdowali krowę, cielę lub wygłodzoną kozę. Wtedy dawali spokój. Nie przychodziło im na myśl, że właściwa melina może się mieścić również pod pomieszczeniem dla domowych zwierząt. Tam wykopywano mniej lub więcej obszerne doły, przykrywano je z góry deskami i ściółką, dobudowywano rezerwowe wyjście, przeprowadzano wentylację, której przewody nierzadko kończyły się w spróchniałym pniu starego płotu. Melina Jurka była znacznie skromniejsza pod względem „architektury wnętrza". Mieściła się po prostu w chlewiku zamykanym z zewnątrz na kłódkę. Wejście do niej prowadziło przez drugi chlewik, stojący obok. Około północy Jurka zbudził warkot samochodu. Przejeżdżały tędy dość często. Za każdym razem wsłuchiwał się z uwagą w ich narastający szum i nie zasypiał, dopóki oddalające się odgłosy nie utonęły w ciszy. Wtedy dopiero układał się wygodniej, wpatrywał się w ciemniejące deski ściany chlewika i zapadał w czujny, nerwowy sen. Tej nocy warkot samochodu miał w sobie coś szczególnego. Jurek usiadł na posłaniu, wsłuchując się z uwagą w jego odgłos. Zdawało mu się, że szum motoru ścichł nagle, urwał się tuż przed jego domem. Przylgnął wzrokiem do szpary w szorstkich deskach i patrzył w ciemność. Dwa reflektory, rzuciwszy w dal snopy światła, przygasły, ucięte tuż przy kwadratowych 72 zarysach maski. Głośne łomotanie w drzwi mieszkania rozwiało wszelkie wątpliwości. Uchem przywarł do ściany i nasłuchiwał. - Prenko, prenko! - skrzeczał czyjś głos. Drzwi otworzyły się. Głosy ścichły i utonęły we wnętrzu mieszkania. Nie było na co czekać. Jurek ubrał się, przeszedł do sąsiedniego chlewika. W górze widniał jaśniejszy prostokąt niewielkiego okienka. Wdrapał się, wychylił na zewnątrz. Rękami uchwycił się poprzecznej belki i przez sekundę zawisł nad ziemią. Skok musiał być jak najcichszy. Zsunął się prawie wzdłuż ściany. Stopy dotknęły miękkiej murawy. Schylił się i potrącając zdradliwe gałęzie krzewów biegł szybko w stronę płotu. W dali widniało pole. Jurek biegł nie oglądając się za siebie. Jeszcze nigdy nie przebył drogi do Miłkowa tak szybko, jak wtedy. W domu wuja było ciemno. Zapukał w szybę. Odpowiedziało mu milczenie. Niełatwo jest w taki czas, po północy, dostać się do czyjegoś domu. Jurek dobijał się uporczywie. Ten upór musiał zaintrygować domowników. Za drzwiami rozległ się odgłos kroków. - Kto tam? - zapytał wuj zmienionym głosem. |. - Swój, wujku! U nas w domu gestapo... Szczęknął klucz w zamku, opadła zasuwa. Wuj patrzył z lękiem. - Zabrali kogoś? - Nie wiem, uciekłem. Długo w nocy Jurek leżał z otwartymi oczyma. W uszach wciąż szumiał warkot przejeżdżających samochodów, czyjś głos skrzeczał: „prenko, prenko", głucho dudniły podkute buty. „Jeśli zajechali, to tylko po mnie - myślał. - Po nikogo innego". Zaczynała się więc prawdziwa walka z jej wszystkimi 73 konsekwencjami. Dziesiątki myśli przelatywały przez głowę. Ktoś musiał zdradzić - to niewątpliwe. Kto? Werk-szuc? Tak, na pewno werkszuc! Nie... to chyba nie on... Nie znał ani nazwiska Jurka, ani adresu. Więc kto? Właśnie: kto? Może wywęszyli sami? Może on sam zostawił swój trop? Ale jak, kiedy? W głowie szumiało od pytań bez odpowiedzi. Nie wiedział, kiedy zapadł w sen. Zbudził się, gdy dom był pusty. Wybiegł na dwór. - Wyspałeś się - zapytał go wuj. - Tak. Już wracam. - Zwariowałeś? - Muszę... Ruszył w drogę, na przełaj, aby szybciej. Matka przywitała go gderliwie: - O, zjawił się partyzant! Czekaj, czekaj! Jeszcze się ty nawojujesz! Tylko nieszczęście sprowadzasz mi na głowę. Żeby to ojciec wiedział... - Czego chcieli? - To ty nie wiesz czego? Wczorajszego dnia nie szukali. Ot, co. Pytali o ciebie. Cały dom wywrócili do góry nogami. Zęby ich piorun spalił, przeklętych... Teraz dopiero Jurek spostrzegł, że matka zajęta jest gruntownym sprzątaniem. Dom wyglądał jak po pożarze. Jurek stał w miejscu, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Matka wolałaby oczywiście, żeby siedział w domu, pracował. „Byłoby jakoś po ludzku" - mówiła. Ale rzecz w tym, że nie zawsze wiadomo, co jest bardziej ,,po ludzku". W siedzeniu z założonymi rękami w domu Jurek nic „ludzkiego" nie widział. Nie potrafiłby już cofnąć się. Matka zaczynała to rozumieć coraz bardziej. - Byli jeszcze u kogoś? - zapytał. - U Marianów. - U Zdzicha?! - Przecież mówię! 74 Gwizdnął cicho przez zęby. - Zaraz wracam! - rzucił od progu i wybiegł. Zdzich stawił się na sygnał natychmiast. - Byli u ciebie? - U innych też... - przeczekał chwilę i zaczął wymieniać-odliczając na palcach: - U ciebie, Stefka, „Antoni-czyka". - Cholera! - Stefek nie zdążył nawiać do meliny. Siedział pod pierzyną u siostry. - I nie znaleźli? - Nie. Zdzich nagle spoważniał. - „Antoniczyka" wzięli... Zamilkli. To było poważne ostrzeżenie, a nawet groźba. Każdego tak mogą wygarnąć. Zwłaszcza teraz, kiedy „Antoniczyk" znalazł się w ich łapach. Zaufanie do niego mieli, cóż tu zresztą mówić o zaufaniu. Łatwo jest mądrzyć się, kiedy się samemu karku nie nadstawia. Trzeba przejść próbę - jedną z takich, jakie robili gestapowcy - aby ocenić siebie bliżej. „Antoniczyk" — pozostał człowiekiem do końca. W kilka dni później rozstrzelano go w Pokrzywnicy pod Opatowem. Była to pierwsza ofiara z ich grupy. Ktoś bardzo bliski padł na ich oczach. Przedtem nie rozumieli, co to znaczy stracić przyjaciela. W sercach zapiekła się nienawiść. Teraz już nikt nie odważyłby się nazwać ich dziećmi. Czuli to samo i tak samo, jak dorośli, może tylko bardziej zapalczywie i bardziej gorąco. Były to smutne dni. Starsi podrzucali im robotę: pisanie na maszynie, ulotki. Ale na miarę ich nienawiści było to śmiesznie mało. Żądali znacznie więcej. Kiedy Zdzich wspomniał ojcu o partyzantce, ten już nie wydziwiał, nie kpił. Odpowiedział wprawdzie milcze- 75 niem, ale w tym milczeniu była zgoda. Innego zresztą wyjścia nie było. To rozumiało również dowództwo. Któregoś dnia do Zdzicha wpadł Stefek. - Był u mnie Pietruszka. - To co z tego? - Prosił o kontakt na las. - Znowu? - Znowu. - Uparty! Stefek badawczo spojrzał w oczy chłopcu. - Zdzichu, ty udajesz czy naprawdę nic nie rozumiesz? - O co ci chodzi? - Wtedy, pamiętasz, tej nocy, kiedy u wszystkich była rewizja, nie było jej tylko u Pietruszki. - Ma chłopak szczęście... Stefek bezradnie rozłożył ręce. - Ślepyś, Zdzichu, czy jak? - Bo nie wiem, co masz na myśli. - Przecież to Pietruszka, to tylko on mógł nas sypnąć. Stało się. Zdzich nie chciał zarażać ich swoją podejrzliwością, która gnębiła go już od pamiętnej rozmowy z ojcem, nie chciał im podpowiadać, sugerować. Niech patrzą, słuchają. Jeśli dojdą do tych samych wniosków, co on, to znaczy, że prawda... A więc stało się. Ani ojciec, ani on, ani nikt z ich grupy nie mylił się. Zdzich westchnął głęboko i ciężko. A jeśli... jeśli jednak okaże się, że był to tylko fatalny zbieg okoliczności? Jeśli wśród wszystkich obciążających faktów znajdzie się choć jeden, który wzbudzi wątpliwości? Co wtedy? Jak będą mieli odwagę spojrzeć sobie w oczy? - Dobra, Stefek, ja się tym zajmę - pożegnał się z nim krótko. Przez kilka następnych dni Zdzich zamknął się w sobie, stał się milczący, niedostępny. Wychodził często z domu, 76 nie spotykał się z nikim, nie rozmawiał. Na dnie duszy tiiła się jeszcze słaba iskierka nadziei, że to nieprawda, że mylq się wszyscy. Chciał tę iskierkę rozdmuchać w płomień. Szukał nie dowodów winy, ale okoliczności, które by przemawiały w tamtego obronie. W kilka dni potem wrócił ze spaceru blady i przygnębiony. Zamknął się z ojcem w pokoju. Rozmawiali do nocy. Nazajutrz ojciec miał spotkanie z towarzyszami. Rozsądzali sprawę. Zdzich czekał zdenerwowany, przejęty, jak gdyby to na niego miał zapaść wyrok. Myślał o swych kolegach. Stanowili kiedyś zwartą, solidarną grupę. Nie próbowali rozróżniać poszczególnych indywidualności, nie oceniali, kogo i na co stać. I oto nagłe świat się komplikował, stawał się trudny do zrozumienia, pełen zasadzek. Świadomość tego przyszła nagle. Nie wiedzieli, że tak właśnie zaczyna się dojrzałość. Ojciec wszedł poważny i posępny. - Trzeba być mocnym, Zdzichu... To wystarczyło. Zrozumiał. - Ja... jestem m...mocny... - dolna warga mu drżała. Wyszedł do Stefka. Ten patrzył na jego bladą, poszarzałą twarz, mocno zawarte usta. - Idź do Pietruszki - zaczął Zdzich. - Powiedz, że damy mu kontakt na las. Dziś wieczorem... - Gdzie ma przyjść? Myślał przez chwilę. - Na Doły Jędrzejowskie - zdecydował. Tam właśnie, na Dołach Jędrzejowskich, składali kiedyś przysięgę... - Będą tam na niego czekali. - Nie wiesz kto? - Nn... nie wiem. Starsi zadecydują... Stefek nie pytał o dalsze szczegóły. Zdzich był mu za to wdzięczny. Tego dnia późnym wieczorem Zdzich zaszył się w ciem- 77 nym pokoju, zmartwiały, nieporuszony. Pozwolono mu na tą samotność. Była mu bardzo potrzebna. Rozumiano to. Ojciec dopiero po dłuższym czasie zdecydował się wejść. Chłopiec siedział przy oknie. W niebieskawej poświacie, którą rzucała na szybę noc, twarz jego wydawała się jeszcze bledsza. - Zdzichu... Nie drgnął nawet. Dłońmi ściskał rozpalone czoło, oddychał ciężko jak w gorączce. Patrzył kamiennym, nieruchomym wzrokiem przed siebie, w noc. - Zdzichu... Ojciec delikatnie dotknął jego twarzy. Chłopiec przylgnął policzkiem do ciepłej ręki, schylił głowę i nagle niepowstrzymany, gwałtowny szloch wyrwa! się z jego piersi. Łkanie wstrząsało całym ciałem. Pięściami zakrywał oczy, płakał głośno, serdecznie jak dziecko. Ojciec ogarnął go ramieniem, przytulił. - A widzisz... - mówił cicho, łagodnie - a widzisz... mówiłeś, że jesteś mocny... J LEŚNE SPOTKANIA Napięta gałązka krzewu śmignęła koło oczu I uderzyła w policzek jak batem. Teraz, kiedy już nie trzeba było, Jurek przytrzymywał ją jedną ręką i, odsuwając ostrożnie drugą, przeciskał się przez gęste krzaki. Szli tak już blisko godzinę. Zdzich kroczył pierwszy. Te kilka miesięcy, od czasu gdy znikł z Ludwikowa, uczyniły go mężczyzną. Mimo łączącej ich przyjaźni Jurek czuł zawsze przed nim respekt, jaki czuje się dla dowódcy. Ostatnie miesiące zwiększyły ten dystans jeszcze bardziej, mimo że Zdzich o to nie zabiegał. Sam fakt jego pobytu w partyzantce wystarczył, aby dawny respekt przemieszał się z odrobiną tajonej zazdrości i podziwu. Rana, którą odniósł w potyczce, zmusiła Zdzicha do czasowego leczenia się w domu i przydała mu dodatkowego blasku. Jurek przesiadywał często w jego melinie. Gadaniom nie było końca. Że w tych gadkach Zdzich trochę przesadzał, Jurek był prawie pewien, ale dla jego wyobraźni wystarczało nawet to, co zdołał odsiać jako prawdę. Rezultat tych pogawędek był dla Jurka tylko jeden: bez niego Zdzich już do lasu nie wróci. Matka Jurka prawie pogodziła się z tą myślą. - A niechta idzie, jak go stąd mają wygarnąć - zwierzała się „Ciotce" w poufnej rozmowie. Ale nadal była szorstka i ostra. Popatrywała na niego z ukosa, jak kręcił się po domu, dusząc się w czterech ścianach. Jurek przełamywał jej opór niegodnym sposo- 6 - Chłopcy;.! 81 bem: dolewał wody do mleka, dosypywał soli do zupy, wreszcie zdobył się nawet na zepsucie piecyka. I wszystko po to, aby wreszcie pozbyła się go z domu. Była wciąż twarda i nieustępliwa, znosiła cierpliwie „domowy sabotaż", zdając sabie sprawę z jego celu. Jurkowi nie ustąpiła, przed Zdzichem skapitulowała. w Idźcie już, idźcie razem, jak wam tak dopiekło... -zdecydowała się wreszcie któregoś dnia. Jak syna zaopatrzyć, nie bardzo wiedziała. We Francji wyprawiała go nieraz na kolonie, ale tam sprawa była prosta. Kolonie to nie wojaczka leśna. Jurek dostał trzyćwierciową kapotę po wuju, zmianę bielizny, lepsze, „na niedzielę", buty, które matka długo oglądała przekładając z ręki do ręki. - A nie zniszcz ich tam za bardzo, uważaj..7 Zdzich uśmiechnął się i mrugnął do Jurka. „Za miesiąc tylko wierzchy zostaną". - Włóż to wszystko w mój sak - odezwał się Jurek widząc, że matka nie bardzo wie, gdzie wetknąć pół razowca. r Co to za sak? - spytał Zdzich. - Plecak, worek, z którym jeździłem na kolonie we Francji. Compris? * - Kompri. - No, masz już wszystko... - westchnęła i raz jeszcze rozejrzała się po izbie, jakby przepatrując, czy nie zapomniała o czymś ważnym. Kiedy stanęli już w progu, rzuciła okiem na syna, a jej powieki zadrgały szybko i podejrzanie. Odwróciła twarz i wytarła nos w fartuch, głośno i soczyście. - No i pisz... - urwała. Pisać nie było skąd i jak. Ale zorientowała się w tym za późno. * Compris? (franc.) - zrozumiano? 82 Zaraz za Ostrowcem nadali tempo szybkie i ostre. Zdzich miał, jak mówił, „umówiony podpunkt" i żadną miarą nie chciał się spóźnić. Jurek wyciągał nogi, co nie przychodziło mu z trudem, jako że chłopisko wyrosło duże. Zdzich w swej ciemnej marynarce i nieodłącznych pumpach wyglądał jak chłopak idący na wycieczkę. Szli na wschód, ku bodzechowskim lasom. Kiedy tylko zeszli z drogi w leśny gąszcz, Jurek otworzył szeroko oczy, patrząc na wszystkie strony. Wyobrażał sobie, że zaraz na skraju lasu natkną się na obozowisko. Zdzich jednak szedł naprzód pewnie, nie oglądając się. - Gdzież oni są? — niecierpliwił się Jurek. =ś Nie martw się. Znajdziemy — odpowiadał Zdzich. Las był jeszcze nagi, ale marcowe słońce zwabiło już zieloną trawkę, która w osłoniętych od wiatru miejscach wysunęła się spod ziemi, ciekawie rozglądając się dokoła. W zbudzonych drzewach soki zaczynały krążyć, gałązki pokrywały się pączkami. s» Zdzichu... - No? - A broń dadzą? - No chyba! Mchy były jeszcze wilgotne od niedawnego śniegu. Stopy zanurzały się w nich miękko jak w dywanie. Można by tak iść i iść bez końca. - Szkoda, że Bogusia nie ma - bąknął Zdzich. » Szkoda. =b Tak rwał się do lasu. =s- Przyjdzie jeszcze. - Tak, ale kiedy? =b Może się urwie. - Może... Kiedy odchodzili z Ostrowca, Boguś był gdzieś w drodze. Nie pożegnali się z nim nawet. W ostatniej rozmowie odgrażał się, że jak go nie puszczą, to sam zwieje. 83 ^ n\rze Mam go P°" • -,« na pociOS n'8 H , - P° WOin!e1" w, czy daleko? ,ał ,iq Zdz*ch. .„ Przeżyjemy ' z prIeżviemV ' P°Wq _ Właśnie. Tf .° "V Iboko. . zecleż mus, toto, trzvmac sto w» sią nten.ori««- , za- Wilch odwacol *'<* 'J „impo"0»""3 ?. iM0 Modem- "???»»"* ^ przędnym W*»"** stwierdzi, ze ornUnlcjl? - Dużo dadzą ^zleslat sztuk... ._ Dwadzieścia. P ? ? Maaloł , w Celu, to auzo. krok zQ _ Jak czystkę b,da ^ u ok Qt ? *"°*U °hT ?? t myśli rozsado « Zdzlchem, u^u2Cduł0 czy mato. sriU^amUate oddziału nas ^ U Do „Górala ' e Ohol , ł "s Co znaczy; oho? 8* p „Góral" przebiera co lepszych. Dziady na bok. - Ja nie dziad. ? To może weźmie... Jak się postarasz - dodał po chwili. Wychodzili właśnie z gęstego zagajnika, gdy nagła komenda „stój" zatrzymała ich w miejscu. Trzasnęły głośniej mocno nadepnięte gałęzie, stopy wryły się w miękki mech. Jurek spostrzegł przed sobą nieznajomego człowieka z karabinem wycelowanym w ich stronę. - A, to ty, Zdzichu! - opuścił broń. - Cześć! - Cześć! Co to za facet? - partyzant z placówki wskazał głową Jurka. - Swój. Idzie do oddziału. Są tam? - Tam! Termin „tam" okazał się wystarczająco ścisłym adresem. Zdzich przyśpieszonym krokiem szedł pewnie w znanym sobie kierunku. - Daleko? - Nie, to już... Przeszli tyłem kolejną przesiekę i zagłębili się w wysoki las. Jurek rozglądał się dokoła w poszukiwaniu obozowiska. Przypuszczał, że wyjdą na obszerną polanę zatłoczoną leśnym wojskiem. W środku będzie płonęło ognisko, z którego dym snuć się będzie ponad szczyty wysokich sosen. Tymczasem minęli stary las i Zdzich pociągnął go do sosnowego zagajniczka. Drzewa rosły tu ciasno, stłoczone obok siebie, tworząc trudną do przebycie gęstwinę. Pochyleni posuwali się z trudem. Kiście sosnowych igieł omiatały twarz, w nozdrzach pachniało żywicą. Jurek widział przed sobą zgarbione plecy Zdzicha, jego wysuniętą do przodu głowę. Nurkował w tym gąszczu tak zwinnie, jak gdyby to był naturalny sposób jego chodze- 15 gmnowm. * «*« *™oWem iego cala ^?* u panienki pot** twarz: roŁ« SDoirzenie. stronę wV ^^?^??????»^^^^ Jurka. - la^W'" prlez ** P-* ???????» Pr-Hbu^^— _ Jak on się nazywu * Kto? tJ _. ?? dowódca... _ jak to: jak?-..Goral ł _ „Góral"?l 36 O „Góralu" było już głośno w okolicy. Zwłaszcza od czasu, kiedy wraz z kilku ludźmi w biały dzień rozbroił niemiecki garnizon w Ćmielowie. A i później z lasu dochodziły częste echa jego wyczynów. Jurek wyobrażał go sobie zupełnie inaczej. Te różowe policzki nie pasowały w ogóle do partyzanta, a cóż dopiero do „Górala". - Będziesz w mojej drużynie - wyrwał go z zamyślenia głos „Lolka". - Chodź, poznam cię z chłopakami. Przypatrywali się sobie wzajemnie się badając: „coś za jeden, jaki się okażesz?" Chłopakom dobrze z oczu patrzyło, ale Jurek rozczarowywał się coraz bardziej. Poza jednym „Góralem", który był uzbrojony całkiem „przyzwoicie", reszta mało przypominała wojsko. Wydawało się niemożliwe, żeby tacy chłopcy, z lichą bronią, potrafili Niemcom tak zalać sadła za skórę, jak o nich mówiono. - A broń? - Jurek odważył się wreszcie zapytać. r- Ach, prawda! - „Lolek" machnął ręką, jak gdyby to właśnie, o czym Jurek wciąż marzył, było największą błahostką. - O, masz, to będzie twój karabin. Jurek obracał w ręku podany mu przedmiot, szumnie nazwany karabinem. Owszem, była lufa i zamek, i nawet kolba. Ta ostatnia, zbutwiała i nadłamana, wskazywała wyraźnie, że „karabin" musiał sporo czasu przeleżeć w ziemi, zanim go odkopano. - Nie podoba ci się? - Dobry, tylko ta kolba... - Kolba to frajer. Zresztą wymienisz sobie na empi. - A gdzie można wymienić? - Jak to: gdzie? U Niemców. - Co chcesz - wtrącił się „Góral". - Karabinek jak lala, nie patrz na drzewo, spójrz w lufę: lustro! - Jeszcze amunicja... „Lolek" odliczył mu dwadzieścia sztuk i położył na rozpostartej dłoni. Jurek przypatrywał się każdej sztuce. Łu- 87 wielkiego zaufania. _ Wystrzeli toto* * Zamsze któryś wystrzel!- dzie niezupełne v,ażniei«o. . k ta ,ch przed mepozadonY« ?? nai^ażriielsze- J ? moa»y sprawić tyleż Mop° ? 3^ .^^:s'u.. . *«- -ba Pa7Tlt z ?????" - P^ rĘkQ ?? dwaj rff^U się J ???????. W*™ mi0n° ?°, Todziolof, «????<4«-J"- fne*H eAblal ?'??"°?"', Ebpropriade. popu-% ??? zdocydowonio ? »=«*? *?,,?«,. szpiclów 1 .' , ,cnl teraz słowo to staio * j omawiano ich 8S znać, że tamten bardziej niż on nadawał się do spec-grupy. Było więc sprawiedliwie. Przed zmierzchem „Góral" zarządził zbiórkę. - Wieczorem ruszamy -. zapowiedział, g „Fajka"! Pójdziesz na szpicę, hasło - „muszka", odzew m „róża", pukt rozbicia ? Wólka Bodzechowska. Przygotować się do odmarszu. Zmierzch wsączał się między drzewa, robiło się coraz ciemniej. Broń była już złożona i przygotowana. Nikt z tym nie czekał do zmroku. Jurek szybko zorientował się w uzbrojeniu oddziału. Jego karabin był najgorszy. Ala macał go, dotykał niemal z lubością, pieszcząc jak najdroższe, kalekie dziecko. „Góral" musiał widzieć te jego pieszczoty. Podszedł. m Słuchaj ? powiedział - jak będziesz we wsi, to ty z tym karabinem nie tego... nie afiszuj się... - To znaczy jak? - Nie obnoś go, nie pokazuj. Po co mają widzieć... - To wstyd? m Wstyd nie wstyd. Ale ten twój karabin taki bardzo reprezentacyjny to nie jest... Ty się tylko nie martw -klepnął go po ramieniu - dostaniesz jeszcze nowy, no-, wiutki. Partyzanci stali już przyszykowani do drogi. Któryś tam jeszcze szczęknął zamkiem, spuścił z suchym trzaskiem iglicę dla sprawdzenia na wszelki wypadek i stawał w grupie. Ct z granatami popatrywali na nie, czy aby wygodnie im za pasem, czy nie za luźno lub nie za ciasno. Miski, menażki troczono lub upychano na sztywno, aby żaden dźwięk zdradliwy nie wydobył się w marszu. W leśnej nocnej ciszy takie bębnienie słychać na kilometr. Przyjaciel wie, że idą, więc nie ma potrzeby go uprzedzać, a wroga zawczasu alarmować nie wolno. Sami w lesie nie byli na pewno. Ścieżkami krążyły rozmaite oddziały i rozmaity charakter miały takie spot- 19 . ™ńł żvli w zgodzie, ale zdarzały kowania. Z akowcom, ™%?%Jla wówczas między sią też i niemiłe n.espodz,ank. ^ ^ ^ ^ nimi wzajemna meufno c, pr ?? ? ^ drogQ prowa. wlali przekonując ,edn. ^ ^ rozmowie dzi do Polski. Czasem rozchoa czasem , uczuciem^.^^ ^tfX i^padoly * 'braźhwe mowa przybierała ostry ?? słowa' * ohne ani jednym, ani drugim, tylko Nie było to potrzebne am 1 Y do dy. wróg na tym ta^D^ zawarto w Kieleckiem W lutym crterdz.estego czwa g charakter ?? nawet specjalny układ z AR. jemnych stosunków. . bUieb Zasadni- 1 Z bechowcami /°^?? ??? strony były przeko-czych nieporozum.en meby ? ^ Na] nane, że ich sciezk'fPT°u"wyrósł mur nienawiści i wro-, by»o z eneszetowcam;?? wy _ gości, którego ??T %J nocq. Każdy krzew Las w dz,en z^fkaidYy wąwóz groził zasadzka- mógł kryć -esP°ndoZ;;nkąmU3iał być marszem milczących Dlatego marsz nocny m ™t- .» dał znak. Ustawili się wszyscy. Jurek miał pe-„Goral da\zna* unqł się do Zdzicha. wne wqtpliwosa, przysuną» ?? * Co to za „punkt rozb,C1a ? Zdzich zaśmiał się. kcie rozbić - _ To nie znaczy. » "^«^ *, musieli się rozprawi ^« ^* podanym >,punk szyć, wtedy wszyscy z Góroi». - »?????? rUSnaa zen ia s^pic, poszli pierwsi. Od- .?^??????^^^- • dział ???????? ^ Noc byta już zupełna „„„ilgocona ^?????????? 1?* podgnici bom, uginała się P"u 90 Przebijali się przez zagajnik na wpół zgięci, jak przyczajeni do skoku. Las nocą wygląda inaczej. Byle pieniek przybiera kształt złowrogi, a spadająca wśród gałęzi szyszka, skłania do podwojenia czujności. Najbardziej znane ścieżki stają się obce, nigdy nie widziane - grożą zbłądzeniem. Szli gęsiego, jeden za drugim. Noc była chmurna, ciemna. Partyzancka. Nie widzi się końca własnej, wysuniętej do przodu ręki. Łatwo jest zgubić idących z tyłu, oderwać się od maszerujących w przedzie. Żeby tego uniknąć, szyli „na dotyk", trzymając się nieraz wzajemnie za pasy. Jurkowi wypadło iść gdzieś w środku posuwającej się kolumny. Karabin w ręce ciążył. Ściskał go mocno, ogarniał palcami, żeby nie zgubić i nie zaczepiać nim o gęstwę gałązek omiatających twarz, szarpiących za odzież. Czasem ze wstrętem zdejmował pajęczynę, która przylgnęła wilgością do twarzy. Korzenie, wykroty podbijały nogi, zmuszały do ustawicznej uwagi, aby nie upaść i nie wywołać zamieszania. Przechodzenie jarów, dołów, wąwozów, których tu nie brakowało, wymagało szczególnej ostrożności. Zsuwali się po zboczach, kalecząc dłonie na ostrych, wystających kamieniach, spadali w dół, łagodząc upadek kurczowym chwytaniem się za szorstkie, uschnięte łodygi. W chwilę później musieli wspinać się po zarośniętym bezdrodżu lub osuwającym się wraz ze stopami piasku. „Nie zniszcz tych butów za bardzo" — przypomniały się Jurkowi słowa matki, naiwne, nie znające prawdy nocnego marszu patryzanckiego. Zdzich zmrużył wtedy oczy w uśmiechu. „Tylko wierzchy zostaną". Miał rację. Tę jego rację potwierdzał już pierwszy marsz. - Spójrz na moje saboty - pokazywał Zdzichowi buty zabłocone, wilgotne, na których śladu już nie zostało Po „niedzielnym" wyglądzie. PI Dokqd szli? To wiedli ^"^JK?1 wiecznym wędrowcem. Nie wolno mu zby^a g w iednym miejscu. Musi być ruch H.J-^ J ^ i skrycie przenosić się z miejsca na ™M ? wiadomo skqd i znikać "!• wladomagdi.^ Tylko dowództwo zna miejsce pobytu oac dokąd zmierza i gdzie uderzy. . do sztabu Niemal dzień w dzień lqczn.cy wyruszW z meldunkami, przynoszq wieści o brtwach. rtra ? trzebach. z których długiej listy uda s.ę cza.em jedna, dwie, a czasem nic zgolą. zatrzymał się W dwie, trzy godziny po wymarszu_oddz.aiz J na skraju lasu. „Góra." pchn«j Ja * J^™*^ która po leśnej ciemność, wyda się! •»« odezwało się poszczę^^ B* ^ Wojna jakiejś wsi. Leżała w dole, sp.qca karmj|y ocierała się a najdalszy zakqte?- 5-»??.?. ^ partyzantów, przyjmą^?• J na n cleg^ ^ ^ o sytuacji w okol.cy. W ^eón^ znaidowali opiekę, tyzanckie szpitale, w których ranni «?* znaczy, Wieś walczyła na swo, sposób W okupant ślady swojego odwetu PIonq«* ? jednak jeszcze większq nienaw.sc do wroga. P nie zduszono tej nienawiści. Meiaował coś szep- iiFaika» powrócił z ~^??'%??????6??? leżała tern dowódcy. wskazujqc rękq k.erunek. w ? wieś. Wiadomości musiały byc pomyślne, gay wezwał dowódców drużyn. Rozdzielono je Na uboczu, pod wsiq. stały trzy Cna * miedzy ? ? ^ ^ j-—.«»! v*o7 ?? kiwiema. ia^1B Gospodarz otworzył im drzwi bez za J?*#, nie Wy dla niego ««?»*»** j - <*«** *°ai.a, ??????. ? ??^? ^ ^ 52 W izbie było ciepło. Pachniało chlebem i zsiadłym mlekiem. „Lolek" wyznaczył kolejność wartowników. Jeden wartownik, jeden alarmowy. Ten, co schodził z warty, zostawał alarmowym. Dwie godziny warty, dwie alarmowego. Reszta siadała na skrzypiących deskach podłogi, zdejmowała buty. Nogi musiały odpoczqć. Kładli się, podsuwając pod głowę zgięte w łokciu ramiona, i zapadali w sen natychmiast. Snu nigdy nie było za dużo. Każda godzina była cenna. O czwartej nad ranem, kiedy przedświt szarzał nad postrzępioną linią boru, ruszyli w dalszą drogę, ku bał-towskim lasom. Teraz iść było raźniej i przyjemniej. Nie tylko dlatego, że wypoczęli, ale że szli na spotkanie dnia, który wstawał przed nimi, w stronie Bałtowa. „Góral" kluczył ze swym oddziałem, zmieniając ścieżki, zamazując za sobą ślady jak człowiek wytrawnie znający leśny obyczaj. On, „Brzoza" i „Wrzos" stanowili bojowy trzon kielecko-ostrowieckich alowców. Powiedzenie: chłopcy od „Górala" s wystarczało, aby otworzyć drzwi większości wiejskich chałup. Ale były też domy przyjmujące ich z rezerwą, nieufnie. W dworach ziemiańskich witano ich często z chłodnq, wyniosłą uprzejmością, skoro nie dość było odwagi, aby okazać jawną pogardę i lekceważenie. Było w tej dyplomacji wiele ostrożności, obawy przed zadrażnieniem, ale najwięcej mydlenia oczu dla odwrócenia uwagi od zapasów żywności gromadzonych w piwnicach, gospodarskich zabudowaniach, kryjówkach. Niejednego z chłopców oślepiał ten blask dworu, mamiła cukierkowata uprzejmość, onieśmielał kieliszek wódki wypity w wytwornym towarzystwie. Kiedy opuszczali taki dwór, z pierwszym świeżym powiewem lasu otrząsali się z wrażenia. Znów stawali się sobą. Było już jasno, kiedy zatrzymali się w podbałtowskich lasach. „Góral" wystawił warty. Jurkowi wypadło stanąć 93 nc skraju lasu i patrzeć w pole. Nie spodziewał się zobaczyć nic ciekawego, bo głucho było wszędzie_ , purta. SadTpod drzewem, popatrując w lewo i prawo, ku swoim sqsiadom. Oddział mieli z tyłu, kilkaset metrów ? «?* iLk sięgną, do, swej <^%^^XX? razowca wyniesionego z domu. Nys i pow4 7 Osowca. SM ^??*?™~ UX ?^?? | niebezpieczeństw. Tak jak na każde, pan, !a;utk'pti«al pawali razawiec. Te dwie gadzin, trze-ba b"a SL!-*- prz,|dzle zmiana. Nudna , dlu- *%&% «"?"?. Obtz „Kenen," ,rz,maii * * Mlm Jurek miał o to trochę żalu. ale nie dawał tego poznać pTsobie Ostatecznie Zdzich był starszym party-zantem i w adomo było. że dowództwo ma zawsze dla nieto s ecjalne zadania. Na razie byli w jednym^oddziale, ale na jak długo, tego nikt me w.edz.ał. Gdybyz ????t^X tek^taje. przyciska się do drzewa -cniej ujmuje drabin. Słyszy jak mu serce łomoce w piersi i krew pulsuje w skroniach. Strzał pad nagte przetoczył się głośnym echem nad wierzchołkami drc"za Xała zaledwie ułamek sekund, po czym las n^at-t^Ttylem do miejsca walki, bezcen nie i biernie. Zejść ze stanowiska jednak nie wolno. Ne-przy ????. mógłby uderzyć również i stąd O jego pojawieniu się trzeba było natychmiast zameldowaa Strzelanina wzmagała się z każdą chwilą. Czasem seria krótką, urywaną warknął automat, czasem zadudnił ^cony czyjąśTęką granat. Wśród gałązek trzepotały po- ciski, kaleczyły pnie drzew. Jurek nasłuchiwał z uwagą. Z tętna bitwy próbował odtworzyć jej przebieg. Bój powoli przygasał, przechodząc chwilami w słabnący, pojedynczy ogień karabinów, aż wreszcie ostatni z wystrzałów przebrzmiał wśród drzew i nastała taka cisza, iż zdawało się, że wszystko, co działo się jeszcze przed chwilą - było złudzeniem. Las stał nieporuszony jak przedtem. Jurek na próżno usiłował wyłowić uchem jakiś szmer, ślad życia w głębi lasu. Nakłe przerażenie gwałtownym skurczem ścisnęło serce: „A jeśli?..." Nie kończył tej myśli. Rzucił jeszcze raz okiem na pole puste i szare, po czym ostrożnie, bez pośpiechu zawrócił w stronę obozowiska. Znajome drzewa i krzewy potwierdzały, że stał na właściwym miejscu. Nie było tu nikogo. Przebiegł w jedną i w drugą stronę, ale nie trafił na ślady tamtych. Nagle drgnął. Trzask przydepniętej gałązki ostrzegł go, że od strony pola ktoś szedł. Skrył się za krzewem. Zza drzew wyszedł partyzant. Jurek skoczył ku niemu. - Lońka! Ucieszyli się obaj. - Co to było? - -Nie wiem. Opodal stała leśniczówka. Pobiegli ku niej. Leśniczy wyszedł im na spotkanie. - Szukacie oddziału? Poszli tam... - wskazał im kierunek. „Góral" miał dobry zwyczaj szybkiego oddalania się od miejsca niedawnej bitwy. Ruszyli za nim. Leśniczy zatrzymał ich ruchem ręki. Stanęli. Tamten już zaprzęgał furmankę. - Tak będzie prędzej... Ujechali kawałek drogi, zanim natknęli się na tylne straże. Jurek z daleka zobaczył Zdzicha. Podbiegł. 95 Co to było? - Jak to co?- Bitwal i_ Bitwa? . , . ? szeWdf zTowiet w mundurze w asowca. 1 Wzięliście go do n.ewoh? ? ^cholera! ? ?"????^52????_??0?^????? Zdzich. ? i „Fajka" zauważył p.ems ? P chcia( ????, Szło ich ze stu chybc, ?-1 Q truan0. Pod- Miał inne zadania. Wlezh sam . nle puściliśmy. Chcieliśmy jak najbl^e w ^ my trzyma! i rąbnął- Zaczęjo * « ?. ,„ kurzy. ? iesie. Oni skokam. da nos, a my ^ ^ ^^ „ łn A ten tu zagalopował się w W^lSy go, bo co mieliśmy zrobić. : ^5???*^ °nie oddziGl ciebie- e Ale był rozkaz. nie trzeba? « Rozkaz rozkazem. A mysie usl. Skomplikowane było to wszystko , u? ^ l0wał zrozumieć. Piegzy^n w paj ^ zu tyle wrażeń. \rZeba nauczyć s , ^ wiadało się zupełnie majak. ,a ,, * Czoło, szybcej tom. _ ^.^ ^ nimi iezały Wyciągali nogi. jak tylko bY kich dróg. MA PARTYZANCKICH ŚCIEŻKACH Dziwne było to życie. Podwójne jakieś. Jedno -•* widoczne dla wszystkich, czyli „legalne", drugie zaś skryte, dostępne tylko dla najbliższych, ale prawdziwe. Ostrowieckie prawdziwe życie zaczęło się jeszcze w październiku 1942 roku. W dzielnicach robotniczych rodziła się Gwardia Ludowa. „Długi Janek", „Bystry", „Wicek", „Antek" i inni zakrzątnęli się pierwsi. Nikt nie miał zbyt wiele doświadczenia. Trzeba było się uczyć co dzień, przy każdej okazji. Wola walki wytyczała linię postępowania, nakreślała plan, podsuwała projekty i pomysły. W marcu 1943 roku pierwszy oddział GL pchnięto do lasu. Na okazję spotkania z wrogiem nie czekano zbyt długo. Na drugi dzień, tuż pod miastem, w Kątach, pierwszy bój stał się twardym, surowym egzaminem. Wróg. stracił pięciu zabitych i dwóch rannych, ale i gwardzistom ubyło czterech towarzyszy. Cena pierwszej walki była bardzo wysoka. Śmierć ta nie przelękła ich, bardziej tylko uświadomiła niebezpieczeństwo, przestrzegła przed brawurą. Fabryka była terenem bardziej im znanym niż las. Zrośnięci z jej szarymi murami od małego, czuli się tu swojsko. Najbardziej przenikliwe oczy miejscowego folksdojcza nie mogły wyśledzić wszystkiego. Zanim jednak zaczęli tutaj walkę, musieli pokonać samych siebie. Z charakte- • - Chłopcy^ VI Wi [ ????? ?. ' r»buch marten! i , Ało jie ??* W5 ,o * ? Plqtki oli 1 te same akcie i ki, dobry i, Niemcy vm, a r»° szeregiem ie| widmo U»" wagony runęły w podkop. icupe bezładnego żelastwa- Lb wykorzystać Wsierpna L podkop w okol.cach Ku fc bowq Górą kolo Skarżysk- fjeU wagonów straszyły S*Y sporty idące na wschód. Lażne. w i działy sie dziwne rzeczy. * /Niemców do pasji swą ,n J _ po pracy, w zabitych de* Mdall si, w rzemieślników-artystow [go ukradkiem szmelcu potrafili wyczc biadał las i tego wciąż było mało. impasy, otaczano je pieczołowitą opjei największe skarby. Dlatego nie: wydarzeniami były zrzuty. Nawi *i Polską idącą zza Buga, ustalano d ??? i znaki rozpoznawcze i w napięcii n lasu, usiłując wyłowić w nim .•?arkot silników samolotowych. n płonęły ogniska rozmiesz ób, a w granatowe niebo wzl 14 rakiety. Były to znaki rad* Powiadali z góry błyskiem 6m skrzydeł. Potem spod ? ,ch worki, do których bie em brano broń, ( "ożnie odkładano, s co bardziej im =4 Przede wszy$tkil Pokrzepiaiących n Alkowy ładune| ru, z nawyku nie znosili marnotrawstwa, chlubili się rze-, telnością i uczciwością. , A tu życie przewartościowało te pojąca. Trudno b ło początkowo zrozumieć, że zniszczenie warsztatu przy którym wyrośli, jest konieczne i słuszne 2e to jest rowmez formą walki, jakże trudnej i odpowiedz.a nej. Nienawykłym do takich widoków wzrokiem patrzył,, na wagon panewek topionych w fabrycznym staw.e, z opacz-nym uczuciem radości i żalu wita i wybuch martenów- skiego pieca w Zakładach Ostrow.eck.ch ale gdy tylko następny dzień mijał bez nowego aktu dywersj. lub sabotażu, już czuli wyrzuty sumienia, że byc może n.e wszystkie możliwości szkodzenia okupantowi zostały wykorzy. stanę Żywioł ujmowano w ramy organizacyjne. Piątk. otrzymywały konkretne polecenia. I odtąd te same akcje nabierały charakteru zadania bojowego. Płonęły transformatory, zacierały s.ę s.n.k. dobry surowiec okazywał się nagle nie do użytta, Niemcy n.e byli ślepi. Próbowali zastraszyć, brali zakładn.kow. a na murach "miasta pojawiały się plakaty z długim szereg.em nazwisk osób straconych. ...... W codziennym obcowaniu ze śmiercią jej widmo traciło wiele ze swej grozy, obojętniało Zap.ekała s.ę na, tomiast nienawiść serdeczna i głęboka. Dziwne było to życie. W mieszkaniach, które teraz nos.ły nazwy „lokah. „przejazdówek". „podpunktów" zbierali .„ludzie bez nazwisk. Kiedy rozmawiał Zdzich - - ??Tm"Jn"« strym". ktoś obcy mogły się nie domysl.c, ze to syn roz mawia z ojcem. , , , Marzeniem ich wszystkich w owych czasach była bron i materiały wybuchowe. Ale tego wciąż by o za mało. i muwsiiuiy »j i-,jimU! tmtvlu Koło Ćmielowa Pomysłowość zastępowała ładunki rotyiu. ??? „Brzoza'! wywalił pociąg niemiecka używając do tego »JL łopat f kilofów: wagony runęły w podkop, zmieniając cały transport w kupę bezładnego żelastwa. Pomysł był dobry, trzeba go było wykorzystać. W sierpniu 1943 roku „Góral" wygrzebał podkop w okolicach Kunowa, „Janek" zaś pod Grzybową Górą koło Skarżyska. Zrudziałe rdzą żelazne szkielety wagonów straszyły swym widokiem niemieckie transporty idące na wschód. To też było ważne. Z ludźmi zaś działy się dziwne rzeczy. W Zakładach doprowadzali Niemców do pasji swą „niezdarnością" i „lenistwem" - po pracy, w zabitych deskami kryjówkach, zmieniali się w rzemieślników-artystów, którzy z wyniesionego ukradkiem szmelcu potrafili wyczarować wspaniałą broń. Tego żądał las f tego wciąż było mało. Gromadzono więc zapasy, otaczano je pieczołowitą opieką, troszczono się jak o największe skarby. Dlatego niezapomnianymi w ich życiu wydarzeniami były zrzuty. Nawiązywano łączność z Polską idącą zza Buga, ustalano dzień, godzinę, miejsce i znaki rozpoznawcze i w napięciu wsłuchiwano się w szum lasu, usiłując wyłowić w nim znajomy, przyjacielski warkot silników samolotowych. Na polanach płonęły ogniska rozmieszczone w umówiony sposób, a w granatowe niebo wzbijała się czerwień lub zieleń rakiety. Były to znaki radosnego powitania. Tamci odpowiadali z góry błyskiem świateł i przyjaznym kołysaniem skrzydeł. Potem spod gwiazd zlatywały na spadochronach worki, do których biegli w radosnym podnieceniu. Pieszczotliwym ruchem brano broń, obracano ją na wszystkie strony, ostrożnie odkładano, selekcjonowano, z góry upatrując sobie co bardziej imponujące sztuki. Byli tacy, którzy szukali przede wszystkim małej karteczki - listu. Parę słów pokrzepiających miało dla nich to samb znaczenie, co dodatkowy ładunek amunicji. Znaj- 99 dowali je zawsze. Nie czekali ranka - przy świetle latarki rozszyfrowywali słowo po słowie, czytali na głos, podali kartkę z rqk do rqk. Często kartki pisane były obcym alfabetem. Nadia, Katia lub 2enia, które gdzieś za frontem s ykowały te worki właśnie dla nich, musiały mieć zawsze chwilę czasu, aby skreślić kilka najprostszych ale , najliczniejszych słów: Daragije partizany! Majem wam usoiecha w bar'bie z gitlerowskim okkupantom . Łidy inaczej wyobrażał sobie twarz owej Nad, Kat, lub Żeni. ale dla wszystkich była to twarz młodej, uśmiechniętej dziewczyny, życzliwej i drogiej. Zrzuty bywały więc podwójnym świętem. Szykowano s,ę dc nich niemal uroczyście, a rozkaz przygotowania miej-do zrzutu był równoznaczny z wyróżnieniem. Zdzicna Ipotkał ten zaszczyt już przy pierwszym zrzucie, którego przyjęcie zorganizował według wskazówek sztabu. Wtedy niejeden po cichu mu zazdrościł. Dziwne było to życie. i , j Do lasu nie szło się już jak na majówkę. Kiedyś, dawniej w niedzielny czas zbierali się chłopcy i dziewczęta, brali ????. mandolinę i szli w zieleń na żarty, zabawę, umiały flirt Barwna sukienka podkreślająca g.bkosc młode! sylwetki, włosy rozrzucone wiatrem przyciągały wzrok chłopców, budziły w nich nieznane tęsknoty. Szli obok marsową miną przydając sobie dojrzałej męskość, albo'też rzucając wesołym żartem jak ziarnem w stado rozświergotanych wróbli. „Sympatie" wyrażały swe uczucia ukradkowym, mocnym uściskiem spoconych dłoni. Je-T zaś zdarzył się nieśmiały pocałunek w zaróżowiony Policzek lub choćby muśnięcie warg tylko, to był to powód do długich, wieczornych rozmyślań. Wojna stalową pięścią gruchnęła w ich las, w ich do- • Darowi* PortUany... (ros.) -Drodzy partyzanci! życzymy wam powodzenia w walce ? hitlerowsk.m okupantem. 100 my, w ich życie. Tamte zabawy wydały się jakieś dalekie i mało poważne. Zycie podsuwało im co dzień coraz trudniejsze i poważniejsze problemy, które próbowali rozwiązać. Świat ich był niewielki, ale skomplikowany. Zamykał się w zasadzie w Ostrowcu i podostrowieckich lasach. Wiedzieli jednak, że ten świat nie jest jedyny. Gdzieś, poza Ostrowcem, musieli być ludzie, którzy kierowali także i ich życiem. Z bliższych i dalszych okolic napływały wiadomości o rosnącej sile oporu, o mnożących się oddziałach partyzanckich polskich i radzieckich. Rosjan wówczas nie znali jeszcze dobrze. Gadki krążyły różne. Zwłaszcza w pierwszych latach wojny zdarzało się słyszeć kąśliwe uwagi o tym, że nie ogoleni, że szynele mają nie obrębione i bagnety na sznurkach... Że niby z nie obrębionymi szynelami wygrać wojny nie można. Z tym większym zdziwieniem komentowano później przenikające ze wschodniego frontu wiadomości, że sowieci z bagnetami na sznurkach gonią gładko ogolonych hitlerowców. Pierwotne obliczenia domorosłych znawców sztuki wojennej brały w łeb, rozpadały się w obliczu faktów, których potwierdzenie znaleźć można było nawet w mocno zawoalowanych komunikatach Oberkommando* zamieszczanych w miejscowych szmatławcach. W tym skomplikowanym świecie nie spełnionych proroctw i nieoczekiwanych wydarzeń chłopcy z ostrowieckich lasów próbowali poznać to, co jest prawdą. Pomagali im w tym starsi towarzysze: „Długi Janek", „Wujo", „Bystry", „Felek", „Antek" i inni. W leśnym gąszczu zawiłych spraw i problemów łatwo było zbłądzić bez przewodników. Spotykali takich, których już znali, ale zdarzały się też i niespodzianki. Wśród leśnych ścieżek trafiono na organizację „Świt". • Oberkommando (niem.) - naczelne dowództwo. 101 5v " Ze Z. \ o' A< Ł- C» "^ ??? Oł ua ??- ?? L\\\ 4. ci. o a.' 3 5 9* ?> Jb ^ 3 Jb o. S ? n> fD ?" - ? ? ł-J* t/l #/-? ? ?? " ? tf «sl ? 8 3 5" 5 57?- ?--2. * ? ? (D |? łs- ?. »? ^S »- Z s -s *: o' ?«> ?> ?- m llfll! ro 0 3- >< O < Q fl> ? ? 2. * 8.S- III- Nie wiedziano, co o niej sądzić W końcu PO^no ]q bliżej. Pod innq nazwq kryli się ludzie o tak.cn samych celach, jakie wytknęła sobie Armia Ludowa. Nieufność zmieniła się w serdeczność, która stopiła ob.e organizacje "Trudne i dziwne było to życie. Ale w tej gęstwie leśnej młodzież czuła się coraz bardziej swojsko, coraz bardziej prostowały się partyzanckie ścieżki. ATAK NA IŁŻĘ Wprawdzie nikt jeszcze dokładnie nie wiedział, co i jak, ale partyzanckie nosy wywqchały od razu, że coś się święci. Wystarczyło zresztq spojrzeć w stronę dowództwa, aby się wielu rzeczy domyślić. W cieniu karłowatej sosny odbywała się narada. „Góral" w zamyśleniu gładził swe różowe policzki i wpatrywał się w zawiłe linie kreślone patykiem na piasku przez „Łokietka" ze „Świtu". „Brzoza", z twarzy przypominajqcy zawsze Jurkowi Kościuszkę, którego portrety spotykał w podręcznikach szkolnych, dyskutował zawzięcie z „Sasz-kq". Ten ostatni przykląkł na jedno kolano, wpatrywał się w rysunek powstający na piasku i przeczesywał ciemne włosy, co zawsze znamionowało wielką uwagę i skupienie. Nietrudno było domyślić się, że takie spotkanie doborowych dowódców i ich oddziałów nie miało charakteru towarzyskiego rendez-vous, że krył się za tym jakiś cel znany na razie tylko tym czterem ludziom. Polana wyglądała imponująco. Takiej masy leśnego wojska „w kupie" Jurek jeszcze nigdy nie widział. Rozłożyło się bractwo, gdzie kto mógł. Najchętniej pchali się pod drzewo lub krzew jakiś. Partyzanckie przyzwyczajenie. Na słońce, deszcze i zasadzkę najlepsze miejsce. Jurek wraz ze Zdzichem wsunęli się w sośninkę. „Klon" oparty o pień obracał na języku źdźbło trawy, zerkając 103 wesołymi oczyma w stronę kolegów. „Bezimienny usiadł iak zwykle na uboczu, wlepiwszy nos w wytrzasmęty skadś, obszarpany egzemplarz przedwojennego „Reguła, minu piechoty". ' , ,Ken" prowadził zajęcia. Pośrodku leżał karabin z roz-Jonym na części zomkiem. Wzywani po kolei partyzanci po raz któryś z rzędu powtarzali te same czynności ? ...Naciskamy sprężynę * „Lew" przytknął swój gruby, zażółcony tytoniem paluch do kawałka stali - i wyciągamy zamek. Składa się on ? następujących częsa... .Sikorski" przysunął się bliżej „Kena i patrzył z uwa-J. Był to młody chłopak o lekko piegowatej twarzy i dziecięcym, naiwnym spojrzeniu niebieskich oczu. Do oddziału „Górala" przyszedł jeszcze w 1943 roku. „bo-ra|" stał wtedy 2 oddziałem w lesie, kiedy zameldowano mu. że placówka zatrzymała jakiegoś chłopca. Wkrótce przed nim znalazł się bosy » obdarty, trzęsący Sfe trochę z zimna, trochę ze strachu. Nad wychudłym., zapadniętymi policzkami oczy świeciły gorączką i głodem. Pochodził spod Opatowa. „Góral" polecił go nakarmić. wytrzasnqł mu skądś trochę już koślawe buty l połatane ubranie. Kiedy wydawało się. że cała sprawa na tym się zakończy i chłopak pójdzie sobie, skąd przyszedł, zjawił s\ą nagle przed „Góralem". - Do., do... dowódco - jąkał się ? cz... czy... czy mógłbym" zo... zostać w w... waszym oddziale? Jego oczy wyrażały tak pokorną prośbę, że trudno by-,0by jej nie spełnić. Zresztą nawet i nie miał dokąd pójść. „Góral" przyjął go do siebie. Odtąd chłopak chodził za nim jak cień. Pod taką opieką dowódca mógł s.ę cZuć bezpieczny. Kiedyś „Góral" wezwał go do siebie. - No cóż ? zagadał « jesteś już starym partyzantem, powinieneś mieć pseudonim. Jak się chcesz nazywać? m Si... SL. Sikorski, dowódco] I został aSikorskin?» 104 T i.Góral" nie zawiódł się na nim. Chłopak gotów był zawsze spełnić każdy jego rozkaz. Kiedy - z powodu sta-; łych reorganizacji - groziło mu przeniesienie do innego oddziału, patrzył na swego dowódcę bez słowa, ale takim wzrokiem, że zbrodnią byłoby oddalić go od siebie. „Lew" wyjaśnił zasady współdziałania poszczególnych części zamka i ułożył je na trawie. - A jak się nazywa ta część? t* „Ken" przesunął wzrokiem po zebranych i zatrzymał go na „Sikorskim". Chłopak poczerwieniał, westchnął głęboko. * To jest pa... pa... pa... pa... - Te, to nie karabin maszynowy - zaśmiał się „Klon". - Zamknąłbyś sięl - Zdzich popatrzył chłodno na „Klona". Wprawdzie „Sikorski" nie oburzał się nigdy z powodu takich żartów, ale Zdzichowi zawsze zdawało się, że sprawiają mu one przykrość. h Spokój - interweniował „Ken". „Sikorski" tymczasem doszedł do siebie. - To jest pazur wyciągu - wyrecytował zupełnie gładko i usta jego w radosnym uśmiechu rozciągnęły się od ucha do ucha. - No, widzisz, „Klon"! - ucieszył się Zdzich. - Albo ja co mówię? - oburzył się tamten. - Dobra jest! m uciął „Ken". - Kto tam jeszcze raz powtórzy... Po drugiej stronie polany z nagła strzeliła w górę pieśń: Kalinka, kalinka, kalinka ma]a.» Śpiewali radzieccy partyzanci, których los różnymi drogami sprowadził w podostrowieckie lasy. Przeważnie byli to jeńcy wyzwoleni z obozów i więzień. Niektórzy przyszli zza Wisły, i, jak wieść głosiła, zatrzymali się tu na czas krótki tylko, by ruszyć gdzieś w podkarpackie strony zgod- 105 nie z otrzymanymi rozkazami. Były wśród nich chłopy jak dęby, rosłe i twarde, byli też wzrostem niewielcy, ale jak koniki tatarskie wytrzymali, ciągnący naprzód bez Wypoczynku, odporni na głód, senność, niepogodę. „Saszka" był wysokim brunetem, włosy miał zaczesane do góry, zawadiacki wąsik i bystre spojrzenie. Znali go tutaj wszyscy. Przywędrował skądś, z poduralskiego kołchozu, i zadomowił się w tutejszych lasach. Miasta i miasteczka również nie były mu obce. Zjawiał się nagle w najbardziej ruchliwych punktach, podchodził do Niemców, zagadywał, trzymając palec na języku spustowym Pistoletu skrytego pod marynarką, i wyciągał broń, kiedy najmniej się tego spodziewali. Zanim mogli się zorientować, że to jest właśnie ten tak poszukiwany przez nich ..Saszka", znikał zostawiając jako ślad swojej bytności kilka żandarmskich trupów. Ale miał też „Saszka" pewną słabość: lubił sobie golnąć „kwaterkę". Tylko ten, kto nie zna partyzanckiego życia, mógłby się z tego powodu obruszyć. Wypić umiał, ale wódce nie dał się złamać nigdy. On nią rządził, nie ona nim. Którejś nocy zimą z czterdziestego trzeciego na czterdziesty czwarty, kiedy mróz na dworze skrzypiał pod stopami, zaszedł do znajomej meliny w Denkówku pod Ostrowcem, żeby w chałupie „odmarznąć". Gospodarz na takie „odmarznięcia" miał jedno niezawodne lekarstwo. Zaraz też gościnnie postawił je na stole. Pogadało się trochę o tym i owym, a że nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa, „Saszka" postanowił się zdrzemnąć. Czyjeś szpiclowskie oczy musiały go jednak wyśledzić. Obudził się na strychu, kiedy już Niemcy dobijali się do drzwi. Wyjrzał przez okienko w dachu: dom był otoczony. Ubrać się nie było czasu. „Saszka" delikatnie rozsunął dachówki, machnął dwa granaty wprost w czerniejące na śniegu Postacie, i zanim huk przebrzmiał, skoczył w tłum ogłu- 106 piałych żandarmów, po czym na tle białego śniegu zginął im z oczu. Kiedy w niezbyt kompletnym stroju dotarł do swoich, ci aż powstawali ze zdumienia. „Saszka" spokojnym ruchem przygładził włosy, roześmiał się na cały głos: - Nu, czewoż, towariszczi? Wied' eto maskirowkal* Nic dziwnego, że istniał powszechny pogląd, iż jak „Saszka" jest w oddziale, żadne niebezpieczeństwo grozić nie może. Ale istniało jednocześnie i przekonanie, że jego obecność zapowiada ważne wydarzenia. Tak też było i tym razem. Partyzanckie oczy z ciekawością spoglądały w stronę dowództwa, pragnąc zawczasu dowiedzieć się, co tam upichcą w sztabowym kotle. Widać wszystko poszło zgodnie z planem, bo w małą godzinkę potem dowódcy rozeszli się po swoich oddziałach i „Góral" zbliżył się do „Kena". - Zrób chłopakom zbiórkę. Sam „Góral" stanął z boku i patrzył. Na „Kenie" mógł polegać. Bali się go i szanowali. „Ten nie popuści" — mówili o nim. „Ken" rzeczywiście lubił dyscyplinę w oddziale. Nie krzykiem, nie wymysłami, chłodnym, stanowczym głosem i spojrzeniem zmuszał do posłuszeństwa. Pod tym zresztą względem dobrali się z „Góralem". » Melduję, dowódco, oddział na zbiórce «g zaraporto-wał „Ken". „Góral" podszedł bliżej i przesunął wzrokiem po szeregu. „Klon" miał przyklejony do ust swój wesoły uśmieszek, „Lew" nadstawiał uszu wpatrując srę z uwagą w oczy dowódcy, „Sikorski" ogarniał go wzrokiem pełnym uwiel- * Nu, czewoż... (ros.) - No czegóż, towarzysze? Przecież to strój maskujący! 107 bienia ' wierności. Zdzich i Jurek patrzyli mu prosto twarz, prężą.0 się w szeregu trochę sztucznie, jak nowicjusze. „Stalowy", druga po „Sikorskim" ofiara dowcipów „Klona" i „Lolka", stał przygarbiony, niby obojętny, a w gruncie rzeczy uważny i czujny. _ Słuchajcie, chłopaki - zaczął „Góral" celowo nie iezvkiern służbowym, ale ot tak, codziennym, żeby było bardziej swojsko i rodzinnie - jest robota. I to dobra robota. Zrobił małą chwilę przerwy. Gruby trzmiel pomru-i nad leśnym kwiatem, ściągając na siebie wzrok wszystkich. f _ Opanujemy miasto! - strzelił „Goral". ?|?? był zaskoczony reakcją, jaką wywołały jego słowa Ich zdumienie było jego zdaniem całkowicie uza^ sadnione. _ powiatowe miasto - dodał po chwili - Iłżę. Musimy utrzymać je przez dwie, trzy godziny. Zadaniem naszego oddziału jest zabezpieczenie szosy od strony Starachowic, opanowanie poczty, apteki, banku. Inni zajmą się magazynami- Musimy uzupełnić braki w zaopatrzeniu. Żywność, lekarstwa, odzież i takie tam rzeczy. Nie potrzebuję chyba dodawać, że akcja nasza ma bardzo duże znaczenie moralne- Będzie to jednocześnie manifestacja naszej siły, nodniss'e ludność na duchu, przerazi Niemców... Słuchali z uwagą, niema! wychwytując słowa z ust dowódcy. zanim zdążył je wypowiedzieć. _ sterroryzowaniem posterunku żandarmerii i policji granatowej zajmą się inni... _. Szkoda m zupełnie nieregulaminowo wtrącił „Łoś". _ w/cale nie szkoda - podchwycił „Góral". » W Iłży naSi ludzie, którzy zresztą współdziałać będą z nami. Zależy nc"1' zeby odwet nie uderzył w nich. Dlatego wali- w łeb można będzie tylko w razie konieczności... e Ale są tam także folksdojcze! » upierał się „Łoś". - Dać im w tyłek, żeby wiedzieli, że ojczyzna pamięta - zaproponował „Klon". it Niewychowawczo — zaoponował „Bezimienny". - Spokój! ? przywrócił porządek „Góral", ? Powtarzam: zależy nam na tym, żeby cała akcja odbyła się możliwie bezkrwawo. Nie potrzebuję chyba tłumaczyć, że to jeszcze bardziej utrudnia i komplikuje całą operację. Oczywiście w razie konieczności... - skinął głową przyzwalająco. - Pytania są? Pytań nie było. A właściwie było ich tyle, że trudno byłoby wybrać te najważniejsze. Dlatego każdy się zastanawiał i milczał. Zbiórka straciła już swój charakter służbowy i odbywało się coś w rodzaju wspólnej narady. - Do Iłży kawał drogi - powiedział „Stalowy". ? Pewnie -- potwierdził poważnie „Klon". - Konno tobyś tam nigdy nie dojechał... Parsknęli śmiechem. Wszyscy pamiętali, jak „Stalowy", zabrawszy konia ze stajni dziedzica, zasnął w nocnym marszu i obudził się w... stajni, z której wieczorem wyjechał. - Chyba żebyś miał konia właśnie z Iłży... - dorzucił „Lolek". « Dajcie mu spokój - wstawił się Zdzich. " „Stalowy" nie umiał się odgryzać. Dusił w sobie wszystkie docinki, nie mając w gruncie rzeczy o to żalu do kolegów. Pośmiać się trzeba było, a i ofiara jakaś musiała się do tego znaleźć. Zgodził się więc na tę rolę. Prawdę powiedziawszy to i Jurek, i Zdzich rozczarowali się trochę, że w Iłży nie będzie można popukać. Ale myśl o wyprawie budziła w nich nieznane emocje, odczuwali już przedsmak tego wszystkiego, co nastąpi. Ostatecznie opanowanie miasta powiatowego nie było sprawą błahą i takie wydarzenia nie należały bynajmniej do częstych. Przed wieczorem oddziały przygotowane były do drogi. Sprawdzono dokładnie oporządzenie, aby żadne kociołki 109 czy bańki od mleka, w których gotowało się coś w rodzaju obiadu, nie stuknęły w nocy, rozgłaszając, że sunie oddział. Troczyli to wszystko mocno, ciasno, bez odrobiny luzu. Zdzichowi, kiedy' patrzył, jak długi wąż wsiąka w gąszcz leśny, serce rosło. „To przecież cała armia" -myślał. Na postój zatrzymali się, gdy świt złocił już wierzchołki drzew. Do Iłży pozostawał tylko jeden skok. Od tego miejsca wieczorem akcja miała się rozpocząć. Zalegli jak zawsze w krzakach. Skręcili grube „dule" i ćmili, dymem tłamsząc nerwowość, którą wstydliwie ukrywał jeden przed drugim. A człowiek jest przecież tylko człowiekiem. Boi się każdy, nie każdy tylko potrafi lęk opanować. Nadrabiało się wtedy miną i nieszczerze mówiło: „Co, frajerze, myślisz, że mam pietra? Ani tyle!" Wszyscy to mówili, a nikt w to nie wierzył. Ale tak właśnie trzeba było mówić. Trzeba było pozbyć się strachu, żeby zrobić miejsce dla odwagi. Kiedy zaś rozmowy milkły, oznaczało to, że każdy myślą wędrował swoją drogą: do Ostrowca, Starachowic, Kielc lub Radomia. Wtedy jeden drugiemu nie przeszkadzał milczeć. Łączyli się w ten sposób z najbliższymi, usiłując odgadnąć, co robią właśnie teraz, kiedy się o nich myśli. Od takich chwil nikt nie był wolny. Najczęściej zjawiały się o zmroku, przed walką, przed wykonaniem trudnego odpowiedzialnego zadania. Stanęli we wsi Czekarzewice. Pogorzelisko to właściwie było, nie wieś. „Zapora", który z Czekarzewic pochodził, dłuższą chwilę stał na drodze, aby poznać znajome miejsca. Ścieżki, które tyle razy wydeptywał, ginęły teraz pod zwałem popiołu i nie dopalonych rupieci. Potykali się o pordzewiałe obręcze spalonych beczek, pogruchotane wiadra, w dziwacznej pozycji wetknięte w popiół poręcze żelaznych łóżek. Nad tym wszystkim nie dopalony, sczerniały komin sterczał jak wyciągnięty w niebo paiec umarłej wsi. 110 „Zapora" powrócił do obozowiska zły I zamyślony. Nie zaczepiano go pytaniami, nie rozpytywano o szczegóły tragedii. Usiadł na uboczu, wsparł głowę na dłoni, milczał. Zdzich rzucił okiem w jego stronę, chciał coś zagadać, ale cofnął się w porę. Zresztą „Sikorski" na chwilę odwrócił jego uwagę od „Zapory". - Cholera z nogą, popatrz! Zdzich sięgnął po latarkę, błysnął światłem i spojrzał. Nogę „Sikorski" miał w okolicach pięty zaczerwienioną, opuchniętą. - Starłeś! - No! - Skarpetki masz całe? „Sikorski" wzruszył ramionom?. - W ogóle nie mam. - To co z tobą zrobić? - zastanawiał się. - Czekaj no! „Sikorski" ze zdziwieniem patrzył, jak Zdzich zdejmuje buty i ściąga swoje skarpetki. - Bierz - rzucił mu na trawę. - Coś ty? - certował się tamten. - Bierz i nie gadaj! - Już wciągał buty na gołe stopy. - Do Iłży dojdę i tak... Podano sygnał odmarszu. Znów oddział długim rzędem wsiąkał w noc. Szli wzdłuż szyn wąskotorowej kolejki. Nogi potykały się o podkłady, szemrał żwir pod stopami. Z obu stron stał las - milczący, pachnący świeżością, majem. Posuwali się tym zielonym tunelem cicho i niemal bezszelestnie. „Saszka" z „Brzozą" i „Góralem" szli na przedzie, za szpicą. Po dwu godzinach stanęli na skraju lasu. Z pola oderwały się dwa cienie. „Saszka" podrzucił automat, szczęknęła stal zamka. - Stać, kto idzie? - rzucił „Brzoza". - Swój! - Hasło? 111 * Radom! Gdzew? N Rabka! Podeszli bliżej. Byli to ludzie „Łokietka" z Iłży. Już się niecierpliwili, już martwili się, że akcja nie dojdzie do skutku. Dziesiątki przypuszczeń, z których w partyzanckiej wojnie każde było możliwe, napawały ich niepokojem o losy dzisiejszej nocy. Niecierpliwym czas się dłuży. Spotkanie jednak nastąpiło punktualnie. — Linie telefoniczne przecięte. Wszystko gotowe — meldowali z pośpiechem. W mrokach rysowały się nisko przysiadłe w kotlinie, skulone i przygarbione domki-staruszki, nad którymi królowała wyszczerbiona baszta starego zamczyska. Noce majowe są krótkie. Trzeba było przystąpić do akcji, zanim świt nie stanie po stronie wroga. „Saszka" zebrał dowódców, przypomniano zadania, rozdzielano role. „Brzoza" wraz z przewodnikami z Iłży ruszy! w stronę magazynów, radzieccy partyzanci pośpieszyli w kierunku posterunku żandarmerii, „Góral" pociągnął w stronę apteki, banku i poczty. Jurek miał poważne zmartwienie: „Góral" wydzielił go wraz z kilkoma innymi do ubezpieczenia szosy od Starachowic. Pchał się w stronę miasta, próbował przekonać dowódcę o konieczności swego udziału w akcji w najgorętszych miejscach. „Góral" uciął krótko: - Rozkaz! Zrozumiałeś? Powlókł się we wskazanym kierunku. Ułożyli się po brzegach szosy z karabinami wycelowanymi w stronę, skąd miałaby nadejść ewentualna odsiecz dla miasta. Pod magazyny podjeżdżały furmanki. Ludzie „Brzozy" zaczynali kłaść na nie pierwsze trofea, kiedy w miejscu, gdzie znajdował się posterunek żandarmerii, buchnął granat, zagrały automaty. Żandarmi kryli się za obwarowanymi parapetami okien, 112 odszczekiwali się choatycznym ogniem. Zgodnie z p!a-" nem nie zamierzano zdobyć posterunku, miano go tylko związać ogniem, sparaliżować, nie dopuścić do przeszkodzenia w akcji, której głównym celem było zdobycie magazynów. Niespodziewany atak zaskoczył hitlerowską obronę. Nie orientując się w sile przeciwnika, strzelali na oślep, gdzie popadło, w noc, która stała się nagle przerażająco groźna. Wezwanie pomocy okazało się niemożliwe - słuchawki telefoniczne zdjęte z widełek milczały głucho. Osaczeni zewsząd, zdani wyłącznie na własne siły, stawiali rozpaczliwy opór jak ludzie nie mający nic do stracenia. Żaden z nich nie ośmielił się wyrwać z tego piekła, żaden nie próbował wyjść z oblężonego posterunku. A o to właśnie chodziło... „Góral" kopnął nogą w drzwi budynku pocztowego. Były zamknięte. Wsparł je silnie ramieniem, wpił stopy w próg. Drzwi trzasnęły cicho, ale nie puściły. Jakiś cień przemknął obok, skrył się za węgłem. „Góral" ścisnął mocniej rękojeść pistoletu. Zakołysał ciałem i uderzył po raz drugi. Za drzwiami rozległ się czyjś przerażony głos: - Kto tam? - Otwierać! Armia Ludowa! Zgrzytnął zamek. Drzwi otworzyły się. Stał w nich starszy mężczyzna w bieliźnie, blady z przerażenia. - Spokój, panowie! Nic wam nie grozi... „Góral" przekroczył próg poczty. Byli to ludzie wysiedleni z Poznańskiego, a obecnie zatrudnieni przy obsłudze poczty. - Do urzędu? - zapytał „Góral". Cofnęli się wskazując boczne drzwi. Zaszokowani nagłym wtargnięciem nocnych przybyszów wciqż jeszcze nie orientowali się w sytuacji i w tym, czego się od nich żąda. • - Chlopey.S 113 „Klon", który zjawił się w ślad za „Góralem", patrzył na nich trochę rozbawiony. - Wszystko przez ten pilny telegram - powiedział fleg-; matycznie, żując skórkę chleba. „Góral" spojrzał na niego. - Co ty pleciesz, jaki telegram? - No jak to, dowódco? Do Hitlera. 2eby nas gdzieś pocałował! „Góral" mimo woli się uśmiechnął. „Ten ma zawsze pomysły". Drzwi do urzędu stały otworem. Za barierką przedzielającą pokój znajdował się telegraf. Zdzich ujął aparat w obie ręce i trzasnął nim o ziemię. = Zamilknie na amen! „Klon" z zawadiacką fantazją demolował urządzenia pocztowe. Poznaniacy wreszcie doszli do siebie. Przerażenie znikło z ich twarzy. Byliby zupełnie zadowoleni, gdyby nie obawa przed jutrzejszym odwetem ze strony Niemców. - Zaś ale... „Góral" domyślił się, co chcieli powiedzieć. - Nie macie się czego obawiać - uspokoił. - Całe miasto jest w naszych rękach. W kierunku, w którym znajdował się posterunek żandarmerii, trzasnęła nowa seria zakończona głuchym dudnieniem granatu. - Do paczkami! W ciemnym pomieszczeniu piętrzyły się stosy paczek przygotowanych do wysyłki do faterlandu *. Co swoje, trzeba było zabrać. m Dawać furmanki! - „Góral" wychylił się przez okno. Pod ścianą dojrzał znowu jakiś cień. Wyszarpnął pistolet z kabury, w tejże sekundzie z mroków wyłoniła się uśmiechnięta twarz „Sikorskiego". - A ty co tu?! f Faterland (niem, V a t o r I a n d) — ojczyzna. 114 « Ja... ja... tak, d... dowódco... Na... na wszelki wy... padek... ?? A ja ci już w łeb chciałem palnąć. I też na wszelki wypadek... „Klon"; ze Zdzichem znosili paczki. Sterty ich rosły z każdą chwilą. „Góral" przeglądał pobieżnie listy przygotowane do wysyłki. Niektóre z nich mogły się przydać. Wsunął podłużny pakiet do kieszeni, rozejrzał się po urzędzie, który przedstawiał dość malowniczy widok. - No, macie urlop! - Uśmiechnął się do poznaniaków. Odpowiedzieli mu uśmiechem. -? A teraz do apteki! Jedna z furmanek potoczyła się w stronę umówionego punktu zbiórki, druga pociągnęła pod aptekę. Tu sprawa była prostsza. Na partyzanckie dolegliwości każdy lek mógł się przydać. „Od jodyny do rycyny" m jak mówił „Klon". Z otwarciem drzwi poszło łatwo. Na pólkach bieliły się porcelanowe słoiki. Zgarniali je całymi rzędami. Watę, bandaże rzucano w bezładny stos na furmankę. Ubrania przesiąkły aptecznym zapachem, w nosie świdrowało od najróżniejszych specyfików. Ładowano, jak się dało i co się dało. Z tym wszystkim miała sobie poradzić doktor „Anka" i lekarze radzieccy. Oni sami nie znali się na tym „paskudztwie" i dlatego musieli dbać, aby zabrać możliwie jak najwięcej. Zdzich biegał od furmanki do aptecznych półek. Dźwigał stosy pudełek, naręcza butelek i słoików. Oczy mu błyszczały z wrażenia i emocji. W dali, w mieście, ostrzeliwały się krótkimi seriami automaty i pojedynczymi wystrzałami karabiny. Oczyszczona gruntownie apteka świeciła pustkami. Zdzich ocierał pot z czoła, zmęczony, ale pełen radości. '— No cóż, teraz do banku! g zadecydował „Góral". Wracali w stronę miasta. Nieznajomy mieszkaniec Iłży prowadził ich niezawodnie po ciemnych i krętych ulicach, ,115 r- A może bym tak, dowódco, z tym wychowaniem?... — spytał ostrożnie „Klon". - Jakim wychowaniem? - No, względem tych tam folksdojczów... - już ściągał cienki, wysłużony pas od wyświechtanych portek. - Diabli nadali! - machnął ręką „Góral". „Klon" uznał to za przyzwolenie. - Stara metoda, to stara - mruczał idąc w kierunku miasta — ale na pogadanki nie ma czasu. Drzwi do banku były otwarte. „Góral" wpadł do kasy, tuż za nim wsunął się jak cień „Sikorski", potem Zdzich z „Łosiem". „Saszka" znalazł się już tu przed nimi. - Chaliera! - klął na widok wchodzących - pienien-dzy są, a dostać nie można w wskazywał na pancerne kasy. „Góral" pomacał zamek, uderzył w kant stalowej szafy. - Nie ugryziesz... - S peteerom — wot tagda drugoje dieło.! * Ale peteerów nie mieli... „Brzoza" ze swoimi ludźmi ładował zawartość magazynów na furmanki. Podjeżdżały jedna za drugą jak na rampę kolejową, po czym załadowane po brzegi znikały w kierunku punktu zbornego. Szczególnie cenioną zdobyczą była... jedwabna bielizna. Nie dla elegancji, rzecz jasna, ale z powodu wszy - nie trzymały się w jedwabiu. Niemcy wiedzieli o tym doskonale i coraz częściej zaopatrywali swych żołnierzy w jedwabną bieliznę. Teraz miała się przydać partyzantom. Wokół żandarmskiego posterunku strzały padały coraz rzadziej. Niemcy z charakteru operacji wywnioskowali szybko, że jakikolwiek opór z ich strony byłby tu zbyteczny. Iłża s powiatowe miasto « od trzech godzin znajdowa- * S peteerom... (ros.) - Z peteerem - to zupełnie inna sprawa! (peteer - protiwtankowyje rużjo - rusznica przeciwpancerna). 116 ła się w rękach partyzantów. W oczach niemieckich żandarmów liczba oddziałów biorących udział w operacji przechodziła wszelkie możliwe oczekiwania. Tej nocy placówki, które ubezpieczały akcję od strony dróg prowadzących do miasta, mogły być zupełnie spokojne: żaden pobliski garnizon okupanta nie ruszył na odsiecz Iłży. Niemcy czekali do świtu. Przed świtem więc operację należało zakończyć. Krótko po godzinie pierwszej w nocy biała rakieta wzbiła się w górę. Poszczególne oddziały kończyły wykonanie swych zadań i ściągały na wyznaczony punkt. Jurek z podziwem patrzył, jak od strony miasta nadciągała długa karawana furmanek. Dowódcy pośpiesznie sprawdzali stan swych oddziałów. Nie brakowało nikogo. Nad ciemną ścianą lasu zaczynało szarzeć, kiedy połączone oddziały szybkim marszem wyruszyły spod Iłży... Majowe noce są krótkie. Dzień rodził się w ich oczach pierzchającą szarówką, pierwszym, ciepłym oddechem wiatru, świergotem budzącego się ptactwa. Pogodny ranek zapowiadał upalny dzień. Noc sprzyjała partyzantom, dzień był sprzymierzeńcem wroga. Było oczywiste, że o brzasku zjawią się w Iłży zaalarmowane nocną akcją oddziały niemieckie z najbliższych garnizonów. Toteż trzeba było jak najśpieszniej oddalić się od miejsca operacji, odprowadzić zdobycz, ukryć się w bezpiecznych melinach. „Saszka", „Brzoza" i „Góral" z miejsca narzucili mordercze tempo marszu. Szli poprzez lasy kunowskie, gołe lasy rosnące dziko na piaskach. Lada chwila mogli mieć pościg na karku. Trzeba było mylić ewentualnych prześladowców, zacierać za sobq ślady. Oddział kluczył więc, unikał dróg łatwych i prostych, zaszywał się w las, wypływał niespodzianie na skąpe polany i ponownie zanurzał się w gąszczu. 117 ? Prędzej, prędzej! -: poganiali swych ludzi „Brzoza'* i „Góral". śs Skariej, riebiata, skariej!*. - wtórował im *,Sasz-; ka". A marsz to był dla nich niezwykły, bo dzienny. Dotychczas znali tylko marsze nocne. Dziwnie więc było iść patrząc przed siebie i podziwiać długi wąż ludzi ciemną i krętą nicią przeszywający las. Odwykli od dziennych upałów - noce chłodziły im spocone czoła. Teraz skwar uderzał w twarz, kleiły się koszule do ciała. Lepkim, spoconym dłoniom broń ciążyła podwójnie. Upał, miniona bezsenna noc wzmagały zmęczenie. Słabsi szli obok furmanek, oparłszy rękę na krawędzi wozu, wlekli się w ślad za skrzypieniem kół zapadających się w sypki piasek. Spocone konie lśniły w słońcu kasztanową sierścią, prychały tęskniąc do wody, zapadały się kopytami w piach aż po pęciny. Skwar stawał się coraz bardziej dokuczliwy, pot zalewał oczy, suchy język na próżno obmacywał spieczone wargi. Około południa upał stał się nie do zniesienia. Dowództwo nie pozwalało na najkrótszy odpoczynek. Przychodziły chwile, kiedy chciało się oderwać od tej błędnej karawany, zapaść w cień pod najbliższe drzewo i pić chłód choćby z zielonych liści. Jakaś siła pchała wciąż naprzód, instynkt już, a nie rozum podpowiadał, że ocalenie jest tylko w dalszym, wspólnym marszu. Pod piaszczystymi wzgórzami konie zatrzymywały się zmęczone. I wtedy dziesiątki ramion podpierały furmankę, prężyły się mięśnie zapartych w ziemię nóg i metr po metrze dźwigano się naprzód. Chwilami zdawało się, że przyszedł ostateczny kres, że już nikt i nic nie zdoła nakłonić ich do dalszego wysiłku. • Skariei, tiebiala, skariejl (ros.) - Szybciej, chłopcy, szybciej 1 118 Ale przy następnym wzgórzu okazywało się, że ludzie nie znają siebie samych: zjawiały się skądś nowe zapasy energii, nowa dawka siły. i.Zielony", który do oddziału przybył niedawno, szedł obok Zdzicha i Jurka. Ocierali czoła rękawem, patrzyli na siebie bez słowa. Słońce piekło im twarze, rozgrzany piasek palił stopy. Po kilku godzinach wysuszona, zmęczona twarz „Zielonego" skrzywiła się z nagłego bólu. - Nie wytrzymam - wyjąkał ze wstydem s= pić..; Ani Zdzich, ani Jurek nie odpowiedzieli mu słowem. Pocieszać nie było sensu. W tym przeklętym lesie nie mogli liczyć na spotkanie bodaj kałuży, wioski zaś omijali. Wsie leżą zawsze przy drodze, a drogi dziś były szczególnie niebezpieczne. - Pić! - szeptał „Zielony", rozglądając się wokół w poszukiwaniu choćby kropli jakiegoś płynu. Nieco z tyłu szedł „Klon" z „Sikorskim". Ten ostatni zafasował z iłżeckich magazynów nowe buty i co chwila popatrywał na nie ukradkiem. Były nowe, ładne i mocne. Cokolwiek uciskały go w palcach, szedł więc utykając, krzywiąc się z bólu, ale w gruncie rzeczy zadowolony ze zdobyczy. - Aleś sobie dopasował! - kiwał głową „Klon" ? Daleko nie zajdziesz... „Sikorski" spoglądał na buty niepewnie. - Czego chcesz o... od nich? - Nie na twoją nogę. Buty rzeczywiście uciskały, ale kiedy je wkładał, były w sam raz. - Do...obre... - powiedział bez przekonania; „Klon" schylił się, obejrzał, potrząsnął głową. *- Nie pasują! - stwierdził autorytatywnie. i- Niby dlacze...ego? L fe But z miasta, a noga ze wsi. 119 jgpt»1 ? to " Ze najlepsze». - -'incl ^?tlke. I ruszył nap^ ^^J ł« sie na skraju P° Irmonk-. -f^Sl no rozgrzo^ Łł0wionei Ulb9v ^podzielić si, z ko Teraz można było P niamł z ateiu , ^Q\ jui Najgorszy. PO^^^ewern v,'f kQidym chłodn.e,szyrn P Vmowan.t tr, dli,0 nad sposobem z ^ kUku scoch. ^P,er"az°eCnT oddziałów-braki w wVPOsazennJ Q c Zarza.dzen,e o*?p ^naM nie humorów. Zdejm Q( sypały sie. świeże wspomn.en a z sie Pierwszy głośniejszy sm,ech. «o Oddział odpoczywał. W chwili kiedy mc n.e zapowiaci jedynczy strzał karabinowy poderw Ktoś strzelił blisko, tui obok obo I m dziwniejsze, że placówki mil iast kilku ludzi na rozpozi .viłę później trzej partyzant lepewnym krokiem szedł „Zie Kowali „Zielonego", zatrzyn n. Zasnął skurczybyk... przez s '„Sikorski" przyśpieszył kroku. Z „Klonem" nigdy nie mógł się dogadać. - PićI - jęknął „Zielony", aż „Klonowi" zrobiło się go żal. - Pić, pić! - powiedział ze złością i popatrzył na wóz załadowany lekarstwami. - Rycyny ci nie dam. Całą drogę zapaskudzisz i Niemcy zwąchaliby od razu. „Zielony" obtarł suche wargi. W zębach nieprzyjemnie zatrzeszczał zgryziony piasek. - Jodyny też ci nie dam - zrzędził „Klon" - boś oferma wprawdzie, ale kolega. No, co ci dam, co?... Pewien pomysł wpadł mu do głowy. Cofnął się do następnej furmanki. - Słuchaj no — zwrócił się do „Stalowego" - człowiek umiera, nie poratujesz? w Czego choesz? = „Zielony" umiera z pragnienia. Nie dałbyś mu popić? - Coś ty z byka spadł? - zdziwił się „Stalowy". -Przecie wódy mu nie dam! Z magazynów iłżeckich zabrali kilkanaście skrzyń wódki, które „Saszka" polecił szczególnie pilnować. - Dlaczego nie? - Oszalał, jak pragnę urodzić! - Daj mu, „Stalowy", daj! To podobno na pragnienie najlepsze! „Stalowy" spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, węsząc w tym wszystkim jakiś nowy kawał. Ale „Klon" miał minę jak najbardziej poważną. - Dajesz? - zapytał tym razem ze złością. Za takie „coś" można było dostać porządnie od „Soszki". „Stalowy" zastanawiał się dłuższą chwilę, zanim się ostatecznie zdecydował. - „Zielony", chodź no tu.:: Tamten na widok podanej mu butelki zdziwił się. « Co to? 120 — Chciałeś pić? r- Ale nie to v- rozejrzał się podejrzliwie dokoła. - Pij! Na pragnienie najlepsze! - „Stalowy" kiwał głową z miną znawcy. „Zielony" wziął butelkę i ruszył naprzód. Po południu „Saszka" zdecydował się wreszcie zarządzić postój w zaciemnionym lesie. Od Iłży byli już daleko. Furmanki zatrzymały się na skraju polany. Z uczuciem niewysłowionej ulgi siadali na rozgrzanym piasku. Dopiero teraz można było podzielić się z kolegami wszystkimi wrażeniami z akcji. Najgorszy, południowy upał minął już i rozkoszowali się każdym chłodniejszym powiewem wiatru. Dowództwo radziło nad sposobem zamelinowania trofeów, które trzeba było poselekcjonować i ukryć w kilku co najmniej miejscach. Wpierw oczywiście należało uzupełnić wszystkie braki w wyposażeniu oddziałów. Zarządzenie odpoczynku wpłynęło od razu na polepszenie humorów. Zdejmowano marynarki i buty, aby rozgrzane plecy i zmęczone nogi mogły ochłonąć. Wystawione placówki dawały poczucie zupełnego bezpieczeństwa. Posypały się świeże wspomnienia z niedawnej akcji, rozległ się pierwszy głośniejszy śmiech, ktoś próbował zaśpiewać. Oddział odpoczywał. W chwili kiedy nic nie zapowiadało alarmu, nagły, pojedynczy strzał karabinowy poderwał wszystkich na nogi. Ktoś strzelił blisko, tuż obok obozowiska. Wydawało się to tym dziwniejsze, że placówki milczały. „Saszka" pchnął natychmiast kilku ludzi na rozpoznanie. W chwilę później trzej partyzanci wyszli z lasu. W środku niepewnym krokiem szedł „Zielony". Partyzanci, którzy eskortowali „Zielonego", zatrzymali się przed dowództwem. ? Zasnął skurczybyk... przez sen strzelił., 123 i.Saszce" wygląd „Zielonego" wydawał się cokolwiek podejrzany. *? Chuchnij! „Zielony" skurczył się, głowę wsunął w ramiona. - Chuchnij! Nawet to skromne tchnienie, które wydał z siebie „Zielony", wystarczyło „Saszce" do stwierdzenia przyczyny tak kamiennego snu „Zielonego". - Nu wot, ładno! Pad sud pajdiosz! * - powiedział twardo. „Klon" wiercił się w miejscu niespokojnie. Nie przypuszczał, że sprawa weźmie taki obrót. 9 Dowódco - wystąpił śmiało - to trochę moja wina. „Saszka" cierpliwie wysłuchał „Klona" do końca. Zdawało się, że z twarzy jego znika.powoli surowość. ? Nu, charaszo **, charaszo - machnął ręką. Zastanawiał się chwilę gładząc brodę dłonią. 5 Ą wódka gdie, na padwodach? - Na padwodach I - Zajezżajtie siuda! *** Skoczyli do furmanek. Wszystko wskazywało na to, że „Saszka" się udobruchał. Skoro sam zażądał wódki, „Zielony" nie mógł już być karany. - Furmanki z wódką pod dowództwo! ? krzyknął „Klon" uradowany takim obrotem sprawy. Dwa wozy zatrzymały się przed „Saszka". - Snimitie eti jaszczikil ****. Ściągnęli skrzynie z wozu, stawili rzędem. s Atkrywajtie! *|^l • Nu wot... (ros.) - Ładna historia I Pójdziesz pod sąd! " Charaszo (ros.) - dobrze. *** Zajezźajtie siuda I (ros.) - Zajeżdżajcie tutaj! ***' Snimitie eti jaszcziki (ros.) - Zdejmijcie skrzynki! 2*? Ątkrywaitięl (ros.) - Otwierajcie! 123 Podważyli wieka, gwoździe puszczały z trudem. We wnętrzu ukazały się równe rzędy szklanych szyjek. Przezroczysty płyn chybotał się w nich wesoło. „Saszka" powolnym, obojętnym ruchem sięgnął po pistolet. Szczęknął zamek, nabój wskoczył do komory. Nawet nie celował. Strzały padały w regularnych odstępach. Towarzyszył im brzęk tłuczonego szkła, w powietrzu zapachniało alkoholem. Wódka wsiąkała w gorący piasek i parowała natychmiast... W godzinę później oddział wyruszył dalej. W ODDZIALE „OLKA" Wasyl urwał kawałek papieru, nasypał tytoniu i skręciwszy grubego „duła" wsunął go między zęby. Na końcu papierosa buchnął kłąb dymu i ognia. Wasyl palcem strącił czarny, spalony papier, przydeptał nogą spadłe ha ziemię iskierki i spojrzał na Jurka. - Cztoż, synok - tenskno tiebie? Jurek przyzwyczaił się już do tego, że stary zawsze trafiał na ślad jego myśli. W istocie myślał teraz o swoich, chociaż i tych przecież, z którymi spędził ostatni okres, trudno byłoby nazwać obcymi. Po akcji w Iłży, na koncentracji w Maksymilianowie, rozkaz dowództwa przerzucił Jurka do nowo utworzonego oddziału lejtnanta „Olka". „Olek", dawny partyzant „Saszki", awansował do funkcji dowódcy tym razem już własnego oddziału. Krępy, średniego wzrostu, z włosami zaczesanymi do góry, bystrym Spojrzeniem jasnych oczu potrafił błyskawicznie oceniać Sytuację i równie błyskawicznie podejmować właściwą decyzję. Zdawał się być człowiekiem surowym, ale lekko zadarty nos zdradzał wesołe usposobienie. „Saszka" znał się na ludziach. I tym razem jego wybór był trafny. ZdzicH tymczasem przeszedł do specgrupy. Prawdę mówiąc chciał pozostać u „Górala", ale niespodzianie w oddziale zjawił się ojciec - „Bystry", któremu grunt pod hogami w Ostrowcu zaczynał się palić. Zdzich nie chciał służyć w tym samym oddziale, co ojciec. Nie, bynajmniej 124 nie z braku synowskiego przywiązania; rzec by można *j z powodów wręcz przeciwnych. - Nie ma co, tato - zdecydował - razem nie da rady. Ja na ciebie będę się oglądał, ty na mnie, i taka to będzie walka... Przyznali mu rację. Zdzich serdecznie pożegnał się z ojcem, który z „Góralem" poszedł w Staszowskie na spotkanie z bechowcami, sam zaś przeszedł do „Kena", który został dowódcą specgrupy. Z Jurkiem wymienili serdeczny uścisk dłoni. Jakoś nieswojo Jurek czuł się z początku wśród tych bliżej nie znanych sobie ludzi. Ze zdziwieniem więc obserwował, jak owa obcość roztapiała się w cieple serdecznych, bezpośrednich stosunków. Już po kilku dniach zdawało mu się, że zna ich od dawna. Mieli przedziwny dar jednania sobie sympatii. Ich szorstkość była nieprawdziwa. Rozklejali się przy najdrobniejszym wspomnieniu „ro-diny", a tęskne melodie śpiewanych pieśni sprowadzały na twarze zadumę. Jurek najbardziej zżył się z Wasylem. Zresztą sympatia była wzajemna. Wasyl nie mówił do niego inaczej niż „synok", Jurkowi zaś imponowała jego dojrzałość, doświadczenie, wiedza. Wasyl był muzykiem, ściślej zaś skrzypkiem. I w to Jurkowi było najtrudniej uwierzyć. Jego zdaniem automat bardziej mu pasował niż skrzypce. Wasyl jednak na sam dźwięk słowa „skripka" kiwał głową żałośnie. - Chatia by i garmoszka kakaja...* Na „garmoszkę" jednak ani razu nie mogli się natknąć. Muzyczne tęsknoty Wasyl zaspokajał więc w inny sposób. W Wolnych chwilach gromadził partyzantów wokół siebie, dzielił na głosy i dyrygował chórem. Patrzyli na jego ręce i śpiewali: * Chatia by... (ros.) - Zęby choć jaka harmonia.» 125 Rascwietall jabłoni I gruszy.» Na każdy fałszywy ton Wasyl krzywił się z niezadowoleniem, machał rękq i zaczynali wtedy od początku. Gdy skończyła się jedna piosenka, podejmowali następną: Tam na garle Cygany stajali..; Wszyscy podchwytywali refren: Stajała, dumała \ Cyganoczka maładaja..! \ Jurek śpiewał razem z nimf. Koślawo, dziwacznym akcentem. Odwzajemniali mu się tym samym, kiedy uczył ich polskich piosenek. Polskie słowa w Ich ustach brzmiały zabawnie: > Na koń! Njech z bratem złonczy sje brat, choć kuli lecu jak grad.,. Nie z odpoczynków jednak składał się ich leśny dzień. Przemierzali marszem szerokie przestrzenie, szarpali Niemcom nerwy niespodziewanymi akcjami, wysadzali pociągi idące na wschód, siali panikę w garnizonach zamkniętych za betonowym murem bunkrów. Przemieszały się polskie I rosyjskie szeregi. Nie o to chodziło, kto dowodzi, lecz kto tęgo bije. Jeśli Jurkowi brakowało kogoś w oddziale lejtnanta ;,Olka", to najbardziej Zdzicha i Bogusia. Zdzich w spec-grupie „Kena" wykonywał bezpośrednie rozkazy sztabu i spotkania ich były rzadkie l przypadkowe. O Bogusiu nie było nic słychać, najwidoczniej nadal łącznikował, klnąc w duchu jak zawsze wszystkie pociągi. Oprócz Jurka w oddziale lejtnanta „Olka" było jeszcze kilku Polaków. Razem było więc raźniej i weselej, zwłaszcza w pierwszych dniachj kiedy jeszcze nie poznali się ? bliżej z resztą. Wspólnie odbywali dalekie nocne partyzanckie marsze, w których ludzie spali idąc. Jak cienie przesuwali się pośród drzew, którymś tam zmysłem trzymając się wyznaczonej trasy, nie gubiąc się, nie błądząc. A kiedy zatrzymywali się bodaj na chwilę, sen zaskakiwał ich gwałtowny i mocny, przed którym obronić się nie sposób. Kiedyś, w czasie jednego z takich odpoczynków, Jurek usiadł na krawędzi przydrożnego rowu i zasnął. Zbudzony zobaczył utkwione w siebie oczy Wasyla. Błądził w nich jakiś figlarny, wesoły ognik. ? Nu, synok, paszli... Jurek podniósł się z miejsca, obciągnął marynarkę, sięgnął do miejsca, gdzie jego zdaniem powinien być karabin i... zląkł się. Karabinu nie było. Pomacał jeszcze dłonią ziemię, przeszukał całe swoje legowisko - bez rezultatu. ? Patieriał czto-to?* - wycierał swe wąsiska Wasyl. Jurek bez słowa kręcił się w miejscu. Przypomniał sobie dokładnie, jak siadając, prawą ręką ogarnął karabin, jak oparł się łokciem o kolano i... 1 dalej już nie pamiętał. m Cholera, gdzie moja wintowka?! Wasyl gwizdnął cicho i pokiwał głową ze współczuj ciem.1 - Smatri, wintowku patieriał...** Do zgubienia broni nie mógłby się przyznać, zwłasz-] cza że niedawno otrzymał prawie nowy, piękny karabin; z którym mógł się już „afiszować" zupełnie śmiało, bez narażania się na urągliwe docinki. ? A może jaki drugi partyzant w z i a ł? ? godpowiai dał Wasyl. —"—"? ? Patieriał czto-ło? (ros.) - Zgubiłaś coś? ?> ? Smat?i_... (ros.). = Popatrz, karabin zgubił..? , 127 Jurek rzucił się do idących gęsiego partyzantów. Każdy z nich uśmiechał się i wzruszał ramionami. - Niet, u mienia swaja wintowka. Jurek przeleciał sześćdziesięciu chłopa i wreszcie natknął się na ostatniego, którego uzbrojenie wydało mu się cokolwiek zbyt obfite. s> Słuchaj, ty masz dwie wintowki! - Da - odpowiedział tamten zupełnie spokojnie, jak gdyby uważał, że wszystko jest w najlepszym porządku. -Prigaditsa *. S» No eto moja! m Twaja? A ja w lesu naszoł. ??? wy dumajetie -zwrócił się do najbliższych towarzyszy - eto Jurika wintowka? - Jewo, jewo... - odezwało się kilka głosów. - Pust' budietl Na tiebie. Tolko bieriegi łuczsze. Eto --twaja lubownica...** Trudno było gniewać się o ten żart. Teraz Jurek nawet zasypiając kurczowo trzymał swój karabin. Senności jednak pokonać nie mógł. Po uciążliwym marszu nocnym zwalała go po prostu z nóg, które stawały się miękkie jak z waty. Zapiaszczone oczy piekły od dziennego światła i wtedy oddałoby się wszystko za chwilę snu. W tych najgorszych chwilach załamania Wasyl był zawsze z nim. Kiedyś wysłali ich obu na placówkę. Leżeli za krzakiem na skraju lasu, w którym biwakował oddział. Czerwcowy dzień palił upałem. W lesie pachniało ciepłem i poziomkami. Nad polem porosłym żytem drgało powietrze rozgrzane, odurzające. Zanurzali twarz w trawę pachnącą wilgocią, wdychali jej letni zapach. Głowa ciążyła, bezwładnie opadała w dół, powieki zamykały się same. • Dal Prigaditsa (ros.) - Tak! Przyda się. •• Pust' budiet... (ros.) - Niech będzie! Masz. Tylko pilnuj lepiej. To twoja ukochana... 128 Wasyl leżał obok, popatrywał i żuł zielone źdźbło trawy. - A ty, synok, Wieniowskowo znajesz? Jurek sennie potrząsnął głową. - Z Ostrowca? - A tiebie wsiegda Astrowiec - śmiał się Wasyl. -Wieniawskij, znamienityj polskij kampazitor...* - Nie, nie znam - kiwał głową Jurek. Oczy przymykały się same. - A pośle wajny kiem budiesz?** Ten termin wydawał się tak odległy, że aż nierealny. Czy w ogóle może istnieć inne życie niż to, którym żyli obecnie? Jak wygląda miasto nie zaciemnione, jarzące się tysiącem świateł? Jak wygląda noc spędzona we własnym łóżku, noc nie niepokojona odgłosem syreny samochodu i żandarmskich kroków? Czy w ogóle to wszystko jest możliwe? Czy można będzie pójść kiedyś jeszcze do lasu po prostu na spacer, w jasny słoneczny dzień, a nie nocą i z bronią? - Po wojnie... ho, kiedy to będzie? - Prażywiom, gałubczik, prażywiom. ? swaim pridiom, ? radnym...*** Tchnęły otuchą te słowa, krzepiły, było od nich wese!ej w sercu, radośniej. Jurek sięgał wyobraźnią w przyszłość, próbował stworzyć ów obraz spotkania z „radnymi". Kiedy marzenia te wtapiały się w sen, oddalający się głos Wasyla budził go kolejnym pytaniem. Jurek dziwił się tej niezwykłej gadatliwości przyjaciela. Wasyl jednak mu wyjaśnił: * A tiebie... (ros.) - A ty wciąż o tym Ostrowcu... Wieniawski — znakomity polski kompozytor... ** A pośle... (ros.) - A po wojnie kim zostaniesz? *** Prażywiom... (ros.) - Przeżyjemy, kochany, przeżyjemy. Do swoich przyjdziemy, do rodzonych... ? - ChtoDoy... ? 1?9> - Nie spi, synok, a to i mnie zachoczetsa*. „Synok" obiecywał, że nie zaśnie, po czym nagle zaczynał chrapać. Wtedy Wasyl przysuwał się bliżej, delikatnie i ostrożnie układał Jurka tak, żeby było mu wygodniej, sam zaś, westchnąwszy, siadał w cieniu pobliskiego krzewu i wypatrywał z uwagą -- za dwie pary oczu. Tego dnia odpoczywali w sosnowym zagajniku. Wasyl leżał na boku i ciągnął gryzący dym ze swego potężnego skręta. Nazajutrz mieli się rozstać. Nie na zawsze oczywiście. Partyzanckie oddziały często zmieniały swój skład. Ci sami ludzie spotykali się w różnych oddziałach. Było to jednak rozstanie, a w takich chwilach Wasyl lubił szczególnie „pagawarit' pa duszam". - Za swaimi skuczajesz? ** ? zapytał ponownie. Jurek pokręcił głową w taki sposób, że mogło to oznaczać zarówno „tak", jak i „nie". Tęsknił oczywiście, ale nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że przyznanie się do tego mogłoby urazić Wasyla. - A wy nie tęsknicie? s Charoszyje wy parniszki, no ? swaim konieczno skuczno *** - westchnął. - Front ruszy, to i do nas dojdą. - Da! A możet i my czeriez front pieriebieriomsa. Tagda u mienia budiesz gostiem. Och, ugaszczu ja tie-bia, ugaszczu, synok radnoj...**** Powiedział to z takim przekonaniem, że Jurek już zobaczył siebie na przyjęciu u Wasyla. Była tam i zupa pachnąca rybami śś „ucha", były „pielmieni" - małe delikatne pierożki z mięsem, były bliny z czarnej, gryczanej * Nie spi... (ros.) - Nie śpij, synku, bo I mnie się zachce. ** Za swaimi skuczajesz? (ros.) - Tęsknisz do swoich? ^** Charoszyje... (ros.) - Dobre z was chłopaki, ale tęsknię do swoich. ••» Dal A możet... (ros.) - Tak! A może my przez front przejdziemy. Wtedy będziesz moim gościem. Och, ugoszczę ciebie, synku, ugoszczę... 139 mąki, rozpływające się w ustach, I był nade wszystko „czajok", dymiący, parzący wargi, było to wszystko, co ze swych wspomnień wyczarowywał Wasyl, kiedy już zgadało się na ten temat. Rozmowom takim nigdy nie było końca. Ruszyli o zmroku. Słońce złociło korony drzew, przedwieczorny chłód cieniem wsączał się między krzewy, milkł rozświergotany we dnie las. Najbardziej przykre były chwile, kiedy wchodziło się w noc leśną. Wszystko złe przeżyte ubiegłej nocy odradzało się na nowo. Przerażała myśl o odłączeniu się od oddziału, o zgubieniu się wśród ciemności. Najgorzej mieli cl z ubezpieczenia tylnego. Nie wiedzieli nigdy, dokąd oddział podąża, a przecież łatwo było stracić kontakt, skoro musiało się zachować ściśle określoną odległości Czasem ledwo majaczy przed tobą cień idącego z przodu, czasem zaś po cichym trzasku gałęzi poznasz, w którą stronę masz się skierować. A im oddział szedł ciszej, tym był bezpieczniejszy. Z tym zgadzał się każdy i każdy musiał sobie jakoś radzić. „Cztoi - fanariom nie poswie-tisz" * ? jak mawiał Wasyl. Jakżeż to wszystko różniło się od tego obrazu, który malowali sobie sami w czasie rozmów z Bogusiem i Zdzi-chem. Wtedy wszystko wydawało się proste, Jasne I piękne. W gorących głowach szumiało przygodą. Ot, szło się po prostu na wojenkę, a las ł leśne życie przydawały jej uroku. Zasiądzie się gdzieś pod krzewem, zaczeka, aż Niemcy nadjadą, I wtedy wsadzi się im tyle ołowiu, ile tylko wlezie. Rozwali się tu i tam Jakiś hitlerowski oddział, napędzi im stracha i ze śpiewem pomaszeruje się dalej lub z paradą na dworskich bryczkach pojedzie się w inne miejsce, żeby i tam pogonić szkopom kota. A kie-, * Cztoż - fanariom... (ros.) - Cóż - latarnią nie poświecisz. 131 dy się będzie przechodziło przez wieś, dziewczęta wyjdą na drogę i palcami będq ich sobie pokazywać. - Popatrz - partyzanci idą! Tymczasem o szarej rzeczywistości przypominały natrętne wszy. Paskudztwa tego ani rusz nie można było się pozbyć. Chłopcy siadali na pniakach, ściągali koszule i z liczby wyiskanych wróżyli sobie, ilu to szkopów na ich drodze padnie. Patykiem zza rąbków wygarniali, gnietli. Nigdy nie było pracy za dużo. Tylko mrowiska radykalnie ratowały z opresji. Rzucało się portki lub koszulę na taki ruchliwy stożek z suchego igliwia i czekało się cierpliwie, aż małe, rdzawe i pracowite owady wykonają swoją robotę. Wtedy wystarczało portkami lub koszulą trzepnąć parę razy o pień drzewa, żeby pozbyć się niepotrzebnych już mrówek. Często dopiero w jakiś czas potem zagubiona, samotna mrówka ukłuła zjadliwie, przypominając, że nie podziękowano jej za wyrządzoną przysługę. A mimo to żaden z nich nie wróciłby już do chałupy. Jakoś nie czas był po temu, Byłoby wstyd po prostu. Tu zżywali się z sobą, każda najdrobniejsza wzajemna pomoc i porada rodziły koleżeństwo. Zewnętrznie nie bardzo przypominali wojsko. W cykli-stówkach, cywilnych marynarkach i spodniach, przepasani rzemieniem, sznurem lub paskiem, z granatami i karabinem - robili wrażenie raczej uzbrojonych cywilów niż oddziału wojskowego. Łakomi byli na orzełki, które ten i ów próbował wykonać własnym przemysłem - bądź to wypiłowując żmudnie z dawnych pięćdziesięciogroszówek, bądź też wycinając z puszek po konserwach. Szczytem marzeń był mundur. Ale prawdziwy mieli tylko dowódcy, i to nie wszyscy. Owszem, pragnęli wyglądać szykowniej, ale musieli się zadowolić tym, co było. Z jedzeniem też nie było najlepiej. Od chłopów nie 13? chcieli brać. Po dworach — żarcia w bród. Tam można było podskubać, a nieraz to nawet i tęgo. Gotowali z zasady w chałupach, ogniska bowiem mogły ich zdradzić — w dzień dymem, a w nocy blaskiem. Czego się nie zjadło na obiad, brało się w torbę na śniadanie i kolację, bo specjalnym przyrządzaniem tych posiłków nikt sobie głowy nie zawracał. Chleba było brak prawie zawsze, a od jedzenia samego mięsa język kołkiem stawał. O świcie oddział zatrzymał się nagle. Zalegli w sosnowym młodniaku oczekując na rozkazy. Szpica musiała coś wywąchać, bo rozkaz zatrzymania się przeleciał linię zupełnie nieoczekiwanie. Nasłuchiwali, co dzieje się z przodu, przed nimi. Z początku była cisza zupełna. Później młodniak zatrzeszczał suchymi gałązkami. - Stój! Kto idzie? - wrzasnął któryś tam z przodu, szczękiem zamka dając znać, że to nie przelewki. - Nie poznajesz? Swój! - odpowiadał ktoś cywilnie. - Nie poznaję - odezwał się ten sam głos. — Hasło? - Warszawa! A ty powiedz odzew, jakeś taki mądry-odgryzł się. - Warka! W ciszy, która potem zapadła, meldowali prawdopodobnie swoim dowódcom o spotkaniu. - Nu, paszli! - odezwał się Wasyl podnosząc się z ziemi. Jurek wstał za nim. Mimo wymiany hasła i odzewu oddział nadal posuwał się w pełnym pogotowiu. Dopiero kiedy weszli na obszerną polanę, broń można było zabezpieczyć, zawiesić na ramieniu. Polanę zapełniali partyzanci. Siedzieli swoim zwyczajem grupkami, kryjąc się w cieniu krzewów i drzew. Czyszczono broń, poprawiano oporządzenie i umundurowanie. - „Francuz"! Jurek aż zgarbił się od soczystego klepnięcia w plecy. 133 Odwrócił się. - „Lolek"! Tamten wyciągnął rękę. - Cześć, stary koniu! Koman sa wa?* s wydukał po „francusku". - Bień!" - Mieliście jakąś robótkę? - Niejedną. - Fiuu... jakiś ty ważny - oglądał go od stóp do głowy. - Podobno odchodzisz od „Olka", co? - Nic o tym nie wiem. - To ja ?? mówię. Idziesz do „Wrzosa". - Do „Wrzosa"? Który to? „Lolek" rozejrzał się. - O, widzisz tego faceta? Obok „Górala" stał wysoki blondyn lat około trzydziestu. Lekko pochylony, sprawiał wrażenie człowieka dźwigającego na sobie jakiś ciężar. Ubrany był w polski mundur bez dystynkcji i długie buty oficerskie sięgające do pół łydki. Mundur opinała koalicyjka i pas główny, przy którym wisiał na rzemiennej plecionce imponujący pistolet. •* To ten? r Nie podoba ci się? ? Kto mówi, że nie... ? „Lolek" bąknął coś o brygadach. Podobno oddziały leśne rozrosły się do tego stopnia, że byłby czas najwyższy przystąpić do tworzenia większych jednostek. W tej sprawie właśnie przybył major „Zygmunt". s Jak będą brygady, to już nie w kij dmuchał -orzekł nie bez dumy „Lolek". - No! - zgodził się Jurek i przesunął wzrokiem po polanie. Nagle drgnął zaskoczony. * Koman ta wa? (franc, comment ca va?) - Jak się masz? f* Bienl (franc.) - dobrze! ?34 - Szkopy! „Lolek" poszedł wzrokiem we wskazanym kierunku. - Nie widziałeś? Wzięliśmy ich pod Sulejowem. Jurek patrzył w ich potulne gęby, niczym nie przypominające wyelegantowanych, czystych, ogolonych, zadowolonych 7. siebie Niemców z Ostrowca, spacerujących ulicami miasta z miną władców. Wzięci do niewoli śpiewali bez większego oporu wszystko, cokolwiek było im wiadome, o własnych jednostkach, uzbrojeniu, dowódcach. Dla partyzantów stanowili zawsze kłopot. Wlec trzeba było ich za sobą, karmić, pilnować, a w razie bitwy mogli stać się nawet niebezpieczni. Wypuścić też nie było można. Potulnym w lesie jagniętom - w miastach odrastały wilcze kły. Nieszczera to była uległość, kryjąca w głębi duszy obietnicę zemsty i odwetu. •r A wpadłbyś w ich łapy, toby ci pokazali! Biedny Boguś... = Kto taki? - Boguś. - Ten łącznik? Bez palców? - Ten sam. x Jurek szarpnął „Lolka" za ramię. ? Co się z nim dzieje? - mięśnie policzków nerwowo drgnęły. = Gestapowcy go wzięli. Kilka dni temu... BITWA Janik nie był dużą wsią, co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości. Wystarczyło jedno spojrzenie: parę chat pod lasem, i to wszystko. Bo leśniczówka, jak bogatsza krewna wstydząca się swych najbliższych, stała na uboczu i byli tacy, którzy skłonni byli nie zaliczać jej do wsi. Ale takie właśnie wsie, zabiedzone i opuszczone, były dla nich najgościnniejsze. Alowcy czuli się tu rodzinnie i swojsko. Znali już gospodarzy i gospodarze znali ich. Ta gościnność zobowiązywała partyzantów. Cała odpowiedzialność za ich wizytę spadała na wieś. Oddział przenocował i ruszał dalej. Wieś zostawała - zagrożona pacyfikacją za „ukrywanie bandytów". Czuli partyzanci ten ciężar obaw i niepokojów, który wnosili ze sobą. Aby go zmniejszyć do minimum, dowództwo wydało rozkaz zabraniający jakichkolwiek rekwizycji, a przeciwnie — zalecało dokarmianie ludności. Różnie było z tym dokarmianiem. Decydowała o tym przede wszystkim obfitość własnych zapasów, a ta była bardzo różna. Po iłżeckiej wyprawie było czym obdzielić gospodarzy, Tym razem więc z mniejszym poczuciem winy zajmowano kwatery. Drużynami po chatach, jak zwykle. Jurek z Wasylem znaleźli się oczywiście razem. Chata była czysta, przestronna. Gospodyni przyjęła razowcem, zsiadłym mlekiem i kartoflami. - Postne, to postne, bez omasty, ale zawsze... — tłu- 1H maczyła się przed nimi, wycierając w fartuch spracowane ręce. Podziękowali jej za serdeczność. Z gościnnością spotykali się na każdym kroku. Wystarczyło okazać chęć napicia się wody, aby spowodować tym poważny konflikt wśród dzieci, które rozpoczynały walkę o zaszczyt oddania tej przysługi. Zza otwartego okna las pachniał żywicą i wilgotnym chłodem. Po nocach spędzonych w marszu perspektywa snu w ciepłej izbie, kiedy nad głową w miejsce rozgwieżdżonego nieba bieleje równa płaszczyzna sufitu, wydaje się zawsze wypoczynkiem na miarę królewską. Gospodyni odciągnęła pierzynę, przyklepała poduszki, strząsnęła z pościeli niewidoczne okruchy. - No, spanie będzieta mieli dobre - orzekła nie bez dumy. - Nie róbcie sobie kłopotu, prześpimy się gdzie bądź -kiwał głową Jurek, drapiąc się dyskretnie po plecach. - Jaki tam kłopotl Jurek jednak tak stanowczo wymawiał się od zajęcia miejsca w łóżku, że gospodyni musiała ustąpić. Położyli się wraz z Wasylem na podłodze. Wasylowi upór „Francuza" wydał się co najmniej dziwny. - Ty, synok, czewo w krawat' nie zaleź? Postiel wied' że czistieńka...* - A nasze wszy to pies? - burknął Jurek. - Wot czto! Jurek odwrócił się na bok. Mimo zmęczenia - tej nocy nie mógł zasnąć. Dręczyły go myśli o Bogusiu. Widział przed sobą jego chłopięcą, wesołą twarz, żywe oczy, drobną, ruchliwą sylwetkę. „Tym razem nie wywinie się" -myślał zasypiając. * Ty, synok... (ros.) — Czemuś się nie położył do łóżka, synku? Przecież pościel czyściutka... 137 Kiedy schodzący z warty partyzant szarpnął go za ramię, w izbie zaczynało się robić szaro. Obok spał Wasyl z ręką podłożoną pod głowę i nogą fantazyjnie odrzuconą na bok. Zaścielone łóżko było nie tknięte. Z kuchni dochodziło rytmiczne pochrapywanie gospodarzy. Jurek przeciągnął się, ziewnął, polazł na strych. Był to ich punkt obserwacyjny. Przez wydartą w strzesze dziurę widać było pola ciągnące się w stronę Ostrowca. Chłodny świt zapowiadał upalną pogodę. Nad polami unosił się lekki opar mgły, gdzieniegdzie postrzępionej, ukazującej na dnie soczystą zieleń zbóż. W słońcu mgła zaczynała rzednąć, rozpraszać się. Od strony lasu dochodził świergot zbudzonych ptaków. Na dole, w Kuchni, rozległ się pierwszy dźwięk blaszanych naczyń. Przygotowywano karmę dla bydła. Wstawał jeden ze zwykłych dni. Dla Jurka była to już nie pierwsza warta. Przyzwyczaił sie do tej służby. Nieraz wpatrywał *się w powierzony jego opiece odcinek. W nocy teren obserwacji kurczył się do kilkunastu lub kilku metrów, zależnie od tego, czy świecił „łysy", czy też ciemne, nawisłe chmury przykrywały niebo. Wtedy nie tyle wzrok, ile słuch był przydatny. Spadająca szyszka, wiatr szeleszczący w konarach przyspieszał bicie serca, puls uderzał w skronie. Odprężenie następowało powoli. Niemcy jednak bali się i lasu, i nocy. Choć noce były mniej groźne, budziły zawsze większy niepokój. Jasność, możność rozeznania w terenie budziły ufność \ poczucie bezpieczeństwa. Dlatego Jurek nie lubił nocnego wystawania za pniem drzewa lub chociażby na strychu zajmowanej kwatery. Najlepsze godziny służby wypadały rano, tak właśnie jak dziś. Poranna rosa i chłód szybko spłukują resztki senności. Jurek wsunął dłoń w kłującą szczecinę strzechy, rozgarniając ją na boki. Widoczność stała się lepsza. Na strychu pachniało zbożem i starymi rupieciami. Na 138 belkach wiązania dyndała wysłużona uprząż, zwisały jakieś sznury. Pod kominem leżały dziurawe garnki, zbite naczynia, klepki rozeschniętej beczki - bogactwo zapomniane, nikomu niepotrzebne, a jednak gromadzone przez pamięć na kapitał włożony kiedyś w ich kupno. Jurek, rozejrzawszy się po strychu, rzucił okiem w dziurę wydłubaną w strzesze i nagle zamarł. Początkowo cały obraz, jaki miał przed sobą, wydawał się zwykłym przywidzeniem. Patrzył sekundę, dwie, ale zjawisko bynajmniej nie znikało. Przez pola szerokim półkolem posuwał się ku wsi długi rząd ludzi. Poranny blask tańczył na ich hełmac-h, broń mieli wysuniętą do przodu jak myśliwi oczekujący nagłego pojawienia się zwierzyny. Jurek zsunął się po drabinie na dół. Szarpnął „Lolkd" i Wasyla. - Niemcyl Wasyl wciągał już buty, „Lolek" z czapką nasuniętą zawadiacko na prawe ucho wyskoczył na dwór. Przyjmować bitwy we wsi nie chcieli. Zaalarmowane drużyny wycofywały się szybko na skraj lasu. „Soszka", „Zygmunt", „Brzoza", „Olek" i „Wrzos" wydawali rozkazy. Niemcy otaczali las. Oddział utworzył zwarty czworobok. Było jasne, że bez bitwy się nie obejdzie. W środku czworoboku znalazła się grupka jeńców pod strażą. W ich oczach błyskał skrywany nieudolnie, złośliwy ognik. Partyzanci zalegli na skraju lasu. Jeszcze ten i ów zmieniał stanowiska w poszukiwaniu najdogodniejszego. Po linii przeleciał rozkaz: „Nie strzelać bez komendy!" „Olek" wraz ze swym oddziałem zajmował jeden z boków czworokąta. Sąsiadował z „Brzozą" i „Wrzosem". Jurek wyciągnął się za pniem dębczaka, obserwując Wasyla, który układał się w wygodnym dołku. Spojrzał na Jurka i mrugnął z uśmiechem. 139 - Dzierżyś, synok! * - i przesunął wzrok na przedpole. Niemcy musieli już wcześniej zauważyć podejrzany ruch. Zdwoili czujność. Szli powoli, ostrożnie. Jurek patrzył, jak zbliżają się coraz bardziej. Spocona dłoń kurczowo przyciskała kolbę karabinu do ramienia. Mrużył lewe oko, wybierał cel. Las stał cichy, zaczajony, czekał. Niepodobna, aby Niemcy nie czuli tych dziesiątków oczu w nich wpatrzonych. Stąpali jak po zaminowanym polu, nieufnie, z obawą. Czerniejąca ściana lasu-sterczała przed nimi groźnie. Jej milczenie wyprowadzało ich z równowagi. Woleli, aby tamci już otworzyli do nich ogień, już zdradzili się ze swoimi stanowiskami. Wtedy łatwiej jest przeprowadzić atak, siec z automatów, erkaemów i cekaemów. Wierzyli w siłę swej broni, bali się zaskoczenia. Jurek patrzył nieprzerwanie w ich stronę. Sylwetki tamtych rosły z każdą minutą, olbrzymiały. Z dala dochodził już gwar rozmów, już można było rozpoznać poszczególne twarze. To jego pierwsze bezpośrednie spotkanie z wrogiem w walce. Na innych odcinkach było równie cicho i spokojnie. „Brzoza" w gumowym płaszczu przyklęknął na jednym kolanie, z ukrycia obserwując nadciągającą tyralierę. Rzucał okiem na „Saszkę" i podziwiał jego spokój. Las był stosunkowo nieduży. Niemcy okrążającym manewrem zmierzali do zamknięcia go i zduszenia w kotle zgrupowania partyzantów. Ktoś musiał im donieść, że oddziały te znalazły się właśnie tutaj. Zamierzali je zaatakować jeszcze w wiosce, czujność placówek partyzanckich udaremniła ten zamiar. Walkę trzeba było przyjąć w mniej dogodnych warunkach w lesie. Tak czy inaczej, wszystko wskazywało na to, że tym razem partyzanci zostaną doszczętnie rozbici. * Dierżyś, synok/ (ros.) - Trzymaj się, synkuf 140 „Saszka" nie lekceważył sytuacji. Była w istocie trudna. Jeszcze przed zajęciem obronnych stanowisk odbyła się krótka narada dowódców. Pian był prosty: jeśli nie uda się Niemców zatrzymać na skraju lasu, jeśli pierścień ich będzie się zacieśniać, trzeba dokonać próby przerwania się w czterech kierunkach. Innego wyjścia nie było. Nie więcej niż sto metrów dzieliło ich od wroga. Jurek widział teraz doskonale postacie wrogów. Czekanie na komendę wzmagało niepokój. Wasyl skupiony, uważny, przyczajony leżał nieruchomo na kształt kłody drzewa. Opodal niego „Mech", brat majora „Zygmunta", dalej „Lolek", mały, czarny, gotowy do skoku jak kot, jeszcze dalej „Janasiczyk", najbliższy Jurka przyjaciel z oddziału „Olka". Ich widok krzepił. Chyba nie było jeszcze sześćdziesięciu metrów, kiedy huk strzału wstrząsnął lasem tak nagle, że Jurek mimo woli uchylił głowę. Jednocześnie stracił z oczu tego Niemca, którego sylwetka już dłuższy czas ciemniała na tle przyrządów celowniczych jego karabina. Tyraliera załamała się, wryła się w ziemię, zapadła. Pole przez sekundę świeciło pustką. Zdawać by się mogło, że obraz, który widzieli przed chwilą, nie istniał nigdy. Dopiero kiedy od strony wroga szczęknęły automaty, uświadomili sobie ponownie, że tamci są o kilkadziesiąt metrów przed nimi. Niemcy nie żałowali amunicji. Na przedpolu ziemia dymiła pyłkami kurzu. Głośne pacnięcia wsiąkały w pnie drzew, w ziemię. Z początku Jurek nie widział nic. Ogień był tak piekielny, że chciałoby się wgryźć w ziemię, zakopać. Powoli uniósł głowę. Puste pole przed lasem ziało ołowiem. Zaczynał się do tego przyzwyczajać. Ścisnął karabin, zmierzył do niewidocznego celu. Strzał gwałtownie szarpnął za ramię, kopnął boleśnie w obojczyk. Zarepe-tował ponownie, zmierzył, wypalił. Twarz płonęła ogniem. 141 Coraz szybciej manewrował przy zamku. Gorące łuski parzyły ręce. Niemców wciąż nie było widać. Zapadli w dołkach,1 za pagórkami. ? Ej, synok! Jurek obejrzał się. Wasyl coś mówił do niego. Wśród huku nie mógł nic dosłyszeć. r Nie tarapiś, synokl Pomaleńku, pomaleńku *. Wasyl repetował karabin, mierzył chwilę, strzelał i unosił lekko głowę, usiłując sprawdzić efekt swojego strzału. Ogień Wasyla był znacznie rzadszy, ale i... znacznie skuteczniejszy. Jurek zorientował się wreszcie. On sam przecież strzelał na oślep w kierunku wroga, nie mając na muszce konkretnego celu. Na straszenie Niemców hukiem szkoda było amunicji. Jurek uspokajał się coraz bardziej. Przecież tamci, żeby wystrzelić, musieli się także wychylić. Czatował na tę chwilę. Teraz dopiero dostrzegł wyłaniający się zza pagórka cień Niemca. Wystrzelił w tamtą stronę. Strzał był za krótki, ale pagórek na pewien czas zamilkł. Hitlerowiec zorientował się, że został dostrzeżony. Wasyl pokiwał głową z uznaniem. - Wot eto da... W tej samej chwili przedpole rozbrzmiało głośnym wrzaskiem. Niemcy poderwali się do szturmu. Ogień partyzantów wzmógł się. Ktoś z tyłu wyrzucił granat. Przeleciał szerokim łukiem ponad głowami pierwszej linii. Przed szeregiem atakujących Niemców ziemia zakotłowała się, w niebo wzbił się czyjś rozpaczliwy głos, rósł w górę, tężał i gdzieś u szczytu urwał się nagle jak ucięty. Jurek widział przed sobą tylko jedną sylwetkę. Niemiec biegł naprzód, spod hełmu patrzyły oczy złe, nienawistne ! Nie tarapiś... (ros.) - Nie spiesz się, synku I Powoli, powoli. 142 i przerażone. Pluł z automatu na oślep, siał serię w lewo i prawo. Jurek zdziwił się sam, kiedy w pewnej chwili nacisnął na język spustowy i Niemiec nagle zatrzymał się w pół kroku, odrzucił obie ręce w bok i runął na ziemię. Pierwszy szturm został odparty. Ogień chwilowo osłabł. Z lasu tu i ówdzie padały pojedyncze strzały. Niemcy odpowiadali krótkimi seriami. Obie strony zastanawiały się nad dalszym etapem walki. „Zygmunt" wraz z „Saszką" zlustrowali szeregi. Na razie żadnych strat nie było. Sytuacja jednak była ciężka. Niemcy zgromadzili poważne siły i nic nie zapowiadało, aby mieli zamiar zrezygnować ze zniszczenia oddziału. Chwilowa cisza nie wróżyła nic dobrego. Nieprzyjaciel sądził, że siłą ognia uda mu się załamać partyzanckie szeregi. Zawiódł się i teraz obmyślał nowy plan. Od strony polany posypały się nowe serie. Ścięte pociskami gałązki drzew spadały roztrącając z szelestem liście. - Łeb w dół! Pięty chować! - krzyknął do kogoś „Brzoza". Jurek rozrzucił nogi w bok, wykrzywił stopy aż do bólu. Do poprzedniej „orkiestry" przybył nowy cekaem. Szczekał skądś z boku. Na odcinku oddziału „Wrzosa" jeden po drugim wybuchły dwa granaty. W chwilę później zadudnił peteer. Niemiecki cekaem zamilkł. Niemcy nie ruszali już do szturmu. Zastosowali inną taktykę. Czołgali się po falistym terenie od osłony do osłony. Przewaga ich ognia była druzgocąca, a jednak każdy metr zdobywać musieli z trudem. - Szkopy z lewej! - przeleciało po linii. To był ten nowy manewr. Niemcy podeszli od polany z lewej strony i zagłębiali się w las. Oddział „Olka" zagrożony był oskrzydleniem. Trzeba było zmienić linię frontu. Cofnęli się w głąb lasu. Niemcy zdobyli dogodniejsze stanowiska. Walka przenosiła się w las. 143 ?> Czort waźmi *s mruczał do siebie Wasyl leżąc za pniem sosny. - Dadim im piercu...* Jurek znalazł się opodal. Podczas tej półgodzinnej bitwy nauczył się więcej niż w czasie wszystkich wykładów w „klubie" na Krysinach. Wasyl już nie potrzebował nic mówić. Jurek obserwował go sam i próbował naśladować. Dobra lekcja poglądowa, lepszej nie trzeba. Jakiś Niemiec oderwał się od pnia drzewa, wykonał skok do następnego, ale już go nie dosięgnął. Ogień ponownie wzrósł w siłę. Las grzmiał hukiem wystrzałów. Teraz już coraz trudniej było rozpoznać linię obrony. Ciągnęła się ona od krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, zmieniała się z każdą minutą. Przewaga Niemców była widoczna. Zaciskali żelazną obręcz na skrawku lasu, w którym miejsca dla partyzantów było coraz mniej. Wasyl, Jurek, „Lolek", „Mech" wycofywali się powoli, skracając linię obrony. Niemcy następowali systematycznie krok za krokiem. Wytwarzał się leśny kocioł, który lada chwila miał wybuchnąć. „Olek" niecierpliwie oczekiwał rozkazu do przerwania się. Ale walka trwała nadal. Gdzieś w głębi lasu był „Zygmunt", był „Saszka", śledzili nie jeden odcinek bitwy, lecz cały ten leśny front. „Olek" wie, że lada chwila wydadzą ów rozkaz. Rozgląda się po swoich chłopakach. Są gotowi. „Oby już prędzej" - myślą. Odległość między nimi a Niemcami zmniejsza się. Teraz już nie na metry się liczy, lecz na odległość między drzewami. Ogień zmienia swój charakter. Staje się mniej intensywny, strzały padają z rzadka. Ale bój nie słabnie. Przeciwnicy staranniej dobierają cel, coraz trudniejszy do wykrycia. Las kurczy się, rośnie zdenerwowanie obrońców. * Czort waźmi... (ros.) - Niech to diabli porwą..., Zadamy im bobu... 144 Nagłe „hura!" wstrząsa drzewami jak wicher. Podrywają się z miejsc. Korzenie, wykroty podbijają im nogi. Ktoś potyka się i pada jak długi. Ogień Niemców urywa się na sekundę, po czym uderza gradem ołowiu. „Olek" dobiega już linii Niemców. Przesiewa z pepeszy najbliższe krzaki, skacze w przód i kolbą wali najbliższego Niemca. Obok schylony przemyka „Lolek". - Hura! Hura! Jurek traci orientację, zderza się z pniem drzewa. - En avant! * - ni stąd, nie zowąd wrzeszczy po francusku. - Synok, synok! - krzyczy biegnący przed nim Wasyl. Teraz zmieszało się wszystko. Już nie wiadomo, gdzie są Niemcy, gdzie swoi. Las rzednie, poprzez drzewa prześwituje jasność pól. Jeszcze parę metrów! Nie myśli się, nie kalkuluje. Aby dalej, aby dalej... Rwie się strzelanina. Okrzyk „hura!" oddala się od płonącego lasu, który wypala się gasnącym ogniem. Wpadają na przesiekę. Na jej środku stoi pozostawiony przez Niemców motocykl, na gąsienicach, z radiostacją. Ci z peteerem zatrzymują się obok. Celować z takiej odległości nawet nie trzeba było. Dwa dudnięcia odbijają się echem po lesie. Motocykl zwija się w strzęp żelastwa. - Nu wot i wsio - mruczy Wasyl zmęczony, ale radosny. Jurek ociera pot z czoła. - Aleś portki rozwalił! — śmieje się „Lolek". Jurek ostrożnie maca spodnie. Rzeczywiście, z tyłu, w najmniej reprezentacyjnym miejscu, widnieje spora dziura. - To na tym krzaku! Rozproszone oddziały nawiązywały kontakt. Nie Wiadomo było, czy Niemcy nie zdecydują się na pościg. * En avant! (franc.) - Naprzód! 10 - Chłopcy... 145 Z uwagi na poniesione przez nich straty było to raczej wątpliwe. Dowódcy ściągali swych chłopców. Do wieczora przesiedzieli w lesie, poprzez czujki obserwując zachowanie się nieprzyjaciela. O zmroku pociągnęli do wsi. Niemców już nie było w Janiku ani w okolicy. Wieś stała nienaruszona. Pozostawione w zagrodach tabory były nietknięte. Chłopi z zaciekawieniem wychodzili na spotkanie oddziałów. Otaczali ich kołem. - Aleśta im dali! - kiwali głowami. - Sam widziałem, jak kilka ichnich trupów załadowali na samochód. - A jeden to w pysk dostał od oficera, bo do lasu iść nie chciał. - Myśwa myśleli, że już po was... Wasyl wyjął kawałek papieru, szukał po kieszeniach tytoniu. Chłop, który stał najbliżej, wyciągnął blaszane pudełko z wymalowanym na wierzchu marynarzem. Stuknął w wieczko, otworzył i podał. - Co tam będzieta szukać, zapalcie... - Spasibo, chaziain!* - A ty byś, Marcyśka, kartofle nastawiła - obruszył się któryś w stronę małżonki. - Pojeść by im trza było. Jazda stąd, chłopaki! To ostatnie skierowane było do gromady umorusanych chłopców, z podziwem i szacunkiem otaczających grupę partyzgntów. Rozproszyli się na chwilę ku opłotkom jak wróble, ale po minucie znowu stali na tym samym miejscu. - No, bitwa to była niezgorsza... - Dwa czołgi im odbiliśmy - fantazjował jak zwykle „Lolek". - Co pieprzysz? - obruszył się Jurek. - Jakie czołgi? - Nie widziałeś, jak się czołgali? * Spasibo, chaziain! (ros.) - Dziękuję, gospodarzu! 146 Niedawny strach i napięcie minęły. Bitwa stała się teraz przedmiotem ożywionych rozmów, dyskusji, żartów. Jurek przesunął ręką po nosie. Był brudny, umazany błotem. Tak, teraz już sobie przypomniał, to było jeszcze po pierwszych strzałach. Kiedy ogniem błysnęły poia, wsadził nos wprost w kretowisko. Teraz wydawało się to śmieszne, ale wtedy nikt się nie dziwił. Pod ogniem człowiek chce wgryźć się w ziemię, zakopać, spłaszczyć, zniknąć. Nawet się o tym nie myśli, wszystko staje się samo. Dopiero po bitwie można ocenić swoje zachowanie, i to tylko częściowo. Okazuje się bowiem, że wiele epizodów znikło ze świadomości. Bitwa przeobraziła się w zbiór migawkowych wrażeń, fragmentów luźno lub wcale ze sobą nie powiązanych. Najistotniejsze jest jednak ostatnie wrażenie. To, które staje się sumą przeżytych chwil, ciężkich i trudnych, tragicznych i radosnych, to, które utkwi we wspomnieniach jako dzień triumfu lub klęski. Nigdy jednak ani triumf, ani klęska nie są absolutne. Wieczorem dowódcy ustalili ostatecznie wyniki bitwy. Na podstawie własnych obserwacji i danych dostarczonych przez wieś można było stwierdzić, że wróg poniósł dotkliwe straty. Zwycięstwo było niewątpliwe. Okupione zostało jednak ofiarą sześciu poległych. Odsłoniły się głowy na tę smutną wiadomość, znieruchomiały szeregi. Zasępiły się chłopskie twarze. W środku stali „Zygmunt", „Brzoza", „Saszka". „Zygmunt" miał oczy poważne, skupione. - „Mech" zginął... - przeleciało po szeregach. - „Mech", który to był „Mech"? - zapytał jeden z gospodarzy. - To brat tego w środku - majora „Zygmunta". - Majora? - Tak. Naszego majora. ? ? ?-Z a S' ? ?> ?? U ?* ?? ... * ?.~ Si, ? ? ? ? * ? ? <-> ?- ? ° (? 11 | ? ? ? ? 2 ? ?- ?. ?" * * ? %. * « ? S-. W GESTAPO Boguś siedział naprzeciw biurka i patrzył w twarz gestapowca. Okrągła, sprawiająca wrażenie obrzękłej, nie pasowała do szczupłej i raczej drobnej postaci Niemca. Nad niskim czołem falowały starannie przyczesane, rude włosy. Boguś w ogóle musiał przyznać, że Willi Muller nie pasował wyglądem do swoich kolegów spod znaku trupiej czaszki. Ci, których spotykał dotychczas, byli przeważnie rośli, barczyści, silni. Muller, nie posiadając siły fizycznej jak inni gestapowcy, musiał najwidoczniej posiadać inne zalety, które w jego służbie mogły mieć znaczenie nie mniejsze niż siła fizyczna. Muller nie lubił bić. Jeśli już zachodziła taka konieczność, wolał zawsze tę przyjemność odstąpić swoim pomocnikom. Był podobno nawet tak wrażliwy, że krzyk i jęki budziły w nim wyraźny niesmak. Lubił rozmawiać już z „gotową" ofiarą, spreparowaną uprzednio przez innych. Muller uważał siebie za świetnego teoretyka i znawcę udoskonalonych metod śledztwa. Niemal zawsze prowadziły do celu... Ostatnio jednak oberlojtnant * miał sporo kłopotów. Mimo że Ostrowiec już od pierwszych lat okupacji był widownią kilku efektownych publicznych egzekucji, nie zdołało to zastraszyć miejscowej ludności, o czym świadczyły mnożące się wypadki sabotaży w fabrykach i hutach * Oberlojtnant (niem. Oberleutnant) - porucznik. 148 oraz działalność „band". Niemal codziennie przychodziły meldunki o napadach, wysadzaniu pociągów, likwidowaniu garnizonów. Nie można więc się dziwić, że Willi Muller, jako człowiek odpowiedzialny za spokój i bezpieczeństwo w tym rejonie, był ostatnio bardzo podenerwowany. Sytuacji nie polepszały depesze z Warszawy domagające się energiczniejszych kroków. Oberlojtnant za każdym razem brał taką depeszę do ręki, obracał i śmiał się w duchu: „A co, u was, w Warszawie, jest lepiej?" Pewnie, najłatwiej jest zwalać winę na podwładnych. On, będąc w Warszawie, prawdopodobnie wysyłałby do Ostrowca depesze niewiele różniące się treścią od tych, które sam otrzymywał. Inna rzecz, musiał to przyznać, że ostatni okres nie dawał bynajmniej powodów do radości i optymizmu. Takie chociażby opanowanie Iłży i oczyszczenie magazynów pod samym nosem garnizonu mogło doprowadzić do szału. Oberlojtnant miał trochę racji, kiedy broniąc się zarzucał wojskowym tchórzostwo, ale nie umniejszało to i jego win. Ilekroć usiłował przeniknąć do jakiejś „bandy", zawsze kończyło się to na pierwszych krokach. Kiedy już zdawało się, że osiąga cel, zawsze zaskakiwała go wiadomość przekreślająca cały plan. Raz udało mu się zwerbować młodego, przerażonego chłopca o „niemieckim" nazwisku Petruschka, lecz ten nagle przepadł bez wieści. Innym razem jednego z jego informatorów odwiedziło dwóch nieznanych osobników, po czym oberlojtnant zmuszony był z listy konfidentów skreślić jego nazwisko. Uważał, że i tak udało mu się osiągnąć wiele. Oto na jego biurku leżały fotografie przywódców miejscowych „band". Zdjęcia te co prawda trudno byłoby nazwać artystycznymi, miały szereg niedokładności, ale na ich podstawie oberlojtnant mógł sobie jako tako wyobrazić twarze swych najbardziej zaciętych i śmiertelnych wrogów. Przewracał te zdjęcia na biurku, przerzucał z wściekło- 149 ściq z miejsca na miejsce. Z fotografif patrzyły- nań wciąż te same oczy nie znanych mu ludzi o nic nie znaczących pseudonimach: „Saschka", „Felek", „Zikmunt", „Wi-tzek".... Ilekroć przechadzał się ze swym psem po ulicach miasta, zawsze zdawało mu się, że z tłumu spotykanych osób patrzą na niego oczy tych właśnie ludzi, których poszukuje. Oczywiście, było to złudzenie, ale złudzenie o tyle nieprzyjemne, że pod jego wrażeniem sam czuł się śledzony i osaczony. Często z niepokojem myślał o tym, że ci ludzie któregoś dnia zjawią się u niego, w chwili kiedy będzie do tego najmniej przygotowany. Boguś patrzył ukradkiem na przerzucane fotografie i z niepokojem oczekiwał dalszego śledztwa. Muller zachowywał się tak, jak gdyby nie dostrzegał chłopca. W istocie myślami w tej chwili był zupełnie gdzie indziej. Oto stał przed nim sam Polizeifuhrer * dystryktu i rzucał pytania, na które oberlojtnant nie mógł znaleźć odpowiedzi. - Was haben Sie gemacht... ** Tak, „co zostało zrobione", aby zapobiec, zniszczyć, wykryć... Można było na te pytania odpowiadać długo i szeroko, ale nigdy przekonywająco. Można było wyliczać, ile osób zostało aresztowanych, wywiezionych, straconych. Cóż z tego, kiedy wszystko to zawsze okazywało się za mało skuteczne, skoro „bandy" nie tylko nie zostały zlikwidowane, ale działały coraz śmielej. Pytanie, którego teraz Muller obawiałby się najbardziej, brzmiało: „Co zostało zrobione, aby odnaleźć zaginionych żołnierzy niemieckich?" Rzecz w tym, że po ostatniej bitwie dowódca oddziału * Polizeifuhrer (niem.) - naczelnik policji. ** Was haben... (niem.) - Co pan zrobił... 150 stwierdził brak kilku swoich żołnierzy. Ich ciał nie znaleziono wśród zabitych. Musieli albo wpaść do niewoli, albo - co gorsza - przejść dobrowolnie na stronę partyzantów. Postępujący rozkład moralny wśród wojska nakazywał brać pod uwagę i tę możliwość. Tak czy inaczej - należało wyświetlić zagadkę i tym właśnie miał się zająć oberlojtnant Muller. Oczywiście Boguś nawet nie domyślał się kłopotów Niemca. Miał zresztą własne zmatwienia. Od kilku dni znajdował się w łapach gestapo i, jak dotychczas, żaden koncept nie wpadł mu do głowy, żeby się wywinąć. W dodatku czuł się odpowiedzialny za „Cześka", który podzielił jego los. Żandarmeria zatrzymała ich obu w najbardziej głupi sposób, czego właśnie Boguś nie mógł sobie darować. Szli z „Cześkiem" na punkt, kiedy nagle ze zgrzytem hamulców zatrzymał się przed nimi osobowy samochód wojskowy z zaciągniętą budą. Zaskoczenie było zupełne. Stali bezradnie, nie wiedząc, co począć. Wepchnięto ich do środka i przywieziono tutaj. Dotychczasowe badania nie wydusiły nic z chłopców, ale śledztwo trwało nadal. Bogusia tyle już razy pytano o to samo, że bez trudu nauczył się na pamięć własnych odpowiedzi. Willi Muller patrzył w zamyśleniu w oczy wyimaginowanego Polizeifuhrera i przytaczał mu obiektywne trudności, których w istocie było niemało. Polizeifuhrer walił zaś pięścią w stół i ze wściekłością powtarzał w kółko to samo pytanie: - Wo sind Ihre Banditen?* Łatwo oczywiście krzyczeć, ale skąd ich wziąć? Sami nie przyjdą. Jeżeli nawet przychodzą, to nie po to, żeby się oddać w ręce gestapo. I takiej wizyty oberlojtnant życzył sobie najmniej. k. Wo sind... (niem.) - Gdzie sq ci pana bandyci? 151 Wzrok Mullera przesunął się po ścianie i zatrzymał na siedzącym naprzeciw chłopcu. „O, jest bandyta!" - zaśmiał się w duchu. Wyobrażał sobie zdumienie Polizei-fuhrera i jego wściekłość, gdyby przyprowadził tego chłopca i przedstawił go jako „bandytę". Każdy by to wziął za kpiny! Ten drobny, szczupły chłopiec, o sympatycznej w dodatku twarzy, mógł być co najwyżej sprytnym szmu- glerem żywności, ale nie „bandytą" zagrażającym Trzeciej Rzeszy. To jasne, że wędrując od wsi do wsi mógł się spotkać z „bandytami", mógł cokolwiek o nich wiedzieć, ale gdyby „bandy" miały się składać z takich chłopców, to gestapo na pewno by odetchnęło... Oczywiście, skoro ten malec już się tu znalazł, trzeba od niego wyciągnąć wszystko, co tylko jest możliwe. Willi Muller przystąpił więc do dalszej fazy przesłuchania. - So... - zabębnił palcami po stole. - Ty jestesz szmugler, ja? Menso, Speck*? Wprawdzie Boguś poczuł się dotknięty tym posądzeniem, ale szybko się zorientował, że w danej sytuacji taka rola jest wcale nie do pogardzenia. - Kury, ajer**, masło... - przytaknął skwapliwie. - So! — Muller kiwnął groźnie głową. - Nie wolno! VerbotenP" Boguś wspaniałomyślnie zgodził się z tym zdaniem. - Bandity sq w lesze? To chyba nie było żadną tajemnicą. Ostatecznie Niemcy sami chyba najlepiej o tym wiedzą. Można to wykorzystać na potwierdzenie swej prawdomówności. - Sq - powiedział prawie szeptem. Oberlojtnant poruszył się niecierpliwie. - Duszo? * Speck (niem.) - stonina. ** Ajer (niem. E i e r) — jajka. *** Verboten! (niem.) - Zabronione! 152 - Dużo! Muller z sympatią popatrzył na chłopca. Odpowiedział na wszystkie jego pytania. I... mówił prawdę. - „Saschka" - widziałesz? Boguś przytaknął. Willi wpatrywał siew niego z uwagą. - Ma takie włosy - opisywał chłopiec - o, tak, do góry. Wąsy, nos, o, taki... - zadarł palcem koniec swojego nosa. Muller ukradkiem zerknął na fotografię, którą Boguś widział przed chwilą. Z zadowoleniem kiwał głową. Chłopiec chyba rzeczywiście nie kłamał. Na pytanie, gdzie się znajdują obecnie oddziały, Boguś dał, niestety, jedynie bardzo ogólnikową odpowiedź, że w „lesie". Oberlojtnant w milczeniu obserwował swego jeńca. Zastanawiał się nad tym, czy chłopiec rzeczywiście nic nie wie, czy jest sprytnym cwaniakiem. „Ostatecznie - myślał - nie zaszkodzi zastosowanie innych metod śledztwa. Za szmugiel i tak mu się należy". Boguś obserwował, jak nagle twarz Mullera się zmienia. Wąskie wargi zacisnęły się, mięśnie na policzkach zadrgały. Trzasnął pięścią w stół. - Wo sind Banditen? Verstehst du?* Boguś zasłonił się kaleką ręką przed spodziewanym ciosem. Ale cios nie nastąpił. Muller wykrzywił twarz z wściekłością, rude krzaki brwi nastroszyły się. - No, gadacz! - Nie wiem - wzruszył ramionami Boguś. - Du verfluchtes polnisches Schwein! ** - wstał zza biurka, schwycił chłopca za ramię i potrząsnął nim. - Hans! — zawołał. W progu stanął niski, krępy podoficer. Muller wskazał brodą na Bogusia. * Versłehst du? (niem.) - Rozumiesz? 2 Do verłluchtes... (niem.) - Ty przeklęta polska świnio! 153 - Jawohl, Herr Oberleutnant! * - stuknął obcasami tamten. Hans nie certował się z chłopcem. Ujął go za kołnierz i prowadząc przed sobą pchnął w drzwi. Oberlojtnant słyszał, jak coś z łoskotem spadało po schodach. Skrzywił się z niesmakiem. „Ten Hans jednak jest zawsze taki... hałaśliwy". Podszedł do okna. Na dworze był piękny czerwcowy dzień. Muller spojrzał w górę. Białe, kłębiaste chmury płynęły spokojnie po błękitnym niebie. Z dołu doleciał podniesiony głos Hansa, „Ani chwili spokoju" - pomyślał. Rozdrażniony wyszedł do drugiego pokoju. Hans nawet nie wiedział, dlaczego Boguś został zatrzymany i jakie wiadomości Muller zamierzał wydobyć od chłopca. Co go to zresztą obchodziło? Odrabiał swoją robotę i dbał, aby pod tym względem być bez zarzutu. Jak dotychczas, nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że Hans nie zna swojego fachu... Pierwsze uderzenie rozkrwawiło Bogusiowi nos. Potoczył się pod przeciwległą ścianę i instynktownie wystawił kolano, aby się zasłonić przed oprawcą. Hans bardzo lubił, gdy stawiano mu opór. Najmniejsza próba w tym kierunku rozwścieczała go, dzięki czemu robota szła mu sprawniej. Boguś pchnął go nogą w brzuch, ale w tej chwili na głowę chłopca spadł taki cios, że upadł na ziemię. Hans podszedł bliżej, czubkiem buta uderzył go w bok. Boguś oddychał ciężko, oczy miał przymknięte. W głowie coś szumiało, przewalało się. Kiedy otworzył oczy, w piwnicy było zupełnie ciemno. Z zakratowanego okienka dochodził miarowy stuk podkutych butów wartownika. To go otrzeźwiło, przypomniało o sytuacji, w jakiej się znalazł. W głowie czuł zamęt, chciało mu się pić. Podniósł się z ziemi i oparł o ścianę. * Jawohl... (niem.) - Tak jest, panie poruczniku! 154 Poruszał się z trudem, bolały go ramiona, plecy, piekła spuchnięta twarz. Z bezsilną złością zaciskał pięści. Po raz pierwszy nie widział szans ratunku, żadnego wyjścia. Cieszyła go jedynie myśl, że w chwili aresztowania nie tylko nie miał przy sobie broni, ale nawet żadnych papierów, żadnych dokumentów, które mogłyby naprowadzić gestapo na ślad. O wiadomości, które posiadał sam, był najzupełniej spokojny. Tych nie wydobędzie nawet Hans, choćby miał wypróbować cały repertuar popisowych ciostów. Boguś zaciął się w sobie, zamknął. Był zdecydowany nie pisnąć ani słówka. Z przebiegu prowadzonego przez Mullera śledztwa Boguś zorientował się również, że „Czesiek", badany osobno, nie puścił pary z ust. Świadomość tego działała uspokajająco, ale zobowiązywała jednocześnie do wytrwania. Nazajutrz oberlojtnant Muller obudził się rześki i wypoczęty. Minorowy nastrój poprzedniego dnia minął bez śladu. Pogodny ranek nie zdołał jeszcze zgromadzić chmur, które zwykle napływają dopiero w ciągu dnia. Oberlojtnant ogolił się, umył, zjadł śniadanie i poszedł do swojego gabinetu. Urzędowanie rozpoczął jak zwykle od przejrzenia świeżej poczty. Przy tej czynności trzymał się ustalonego systemu. Wśród sterty kopert wyszukiwał najpierw tę, która nie miała urzędowych oznak i zaadresowana była równym, okrągłym pismem Trudy, później przychodziła kolej na listy od kolegów i przyjaciół, na koniec, z ciężkim sercem, zabierał się do podłużnych kopert opatrzonych znakiem czarnego orła ze swastyką. Tego dnia listu od Trudy nie było. Zauważył to zresztą od razu. Były dwa listy od przyjaciół: z Berlina i z frontu wschodniego. Nie interesował go ani jeden, ani drugi. Z góry wiedział, co zawierają. Obaj denerwowali go zawsze, chociaż z różnych powodów. Heinz, któremu udało się zadekować w Berlinie, korzystał z każdej okazji, aby 155 pochwalić się coraz to szerszymi stosunkami i znajomościami wśród wybitnych osobistości, co nie mogło nie budzić w Willim swoistego rozdrażnienia. Rudolf zaś pisał z frontu wschodniego tak pesymistycznie, że Willemu od razu odechciewało się żyć. Muller odsunął więc obie koperty i z zainteresowaniem sięgnął po trzecią, która różniła się od wszystkich dotychczas otrzymywanych. Nerwowo przeciął papier i czytał z rosnącym zdumieniem: W waszych rękach znajdują się dwaj chłopcy. Są to sieroty, które przy naszych oddziałach znalazły schronienie i wychowanie... Proponujemy wymianę ich na jeńców, którzy zostali wzięci do niewoli w bitwie pod Sulejowem. Są to... Dalej następowały personalia zaginionych żołnierzy. Willi aż podskoczył z radości. Ależ to było coś jak najbardziej po jego myśli! - Hans! — wrzasnął na całe gardło. Podoficer zameldował się służbiście. - Dawaj mi tu tych chłopców! Hans zleciał pędem po schodach. Po raz pierwszy od chwili aresztowania Boguś i „Czesiek" znaleźli się razem w gabinecie oberlojtnanta. Patrzyli na siebie uważnie, z własnego wyglądu i zachowania się pragnąc wyczytać swoje ostatnie przeżycia. Muller obrzucił ich wzrokiem. - So, zwei jungę Banditen...* Głos oberlojtnanta wydał się Bogusiowi dziwny. Nie było w nim zwykłej wściekłości. Muller zdawał się być zadowolony i to właśnie zaostrzyło czujność chłopca. W pewnej chwili oberlojtnant podniósł się zza biurka. ** Los! ** - wskazał im drzwi wyjściowe. * So, zwei... (niem.) - A więc tak, dwaj mtodzi bandyci...' ** Łosi (niem.) - Jazda! 136 Chłopcy wciąż stali w miejscu. - Los! Los! - pchnął ich ku klatce schodowej. Bogusia obleciał lodowaty chłód, coś mocno zapiekło w oczach. „Koniec" — pomyślał i z żalem spojrzał na „Cześka". Przed budynkiem stał samochód. Ten sam, którym przyjechali tu kilka dni temu.. - Herein! * „Na rozwałkę" - zdecydował ostatecznie Boguś. Był już spokojniejszy. Ukradkiem patrzył na „Cześka", uśmiechał się dodając mu otuchy. Nie chciał, żeby tamten się domyślił. Ujął jego dłoń, ścisnął mocno, gorąco. Ruszyli z miejsca. Obok przechodzili ludzie obojętni, nieświadomi tragedii, która ma się rozegrać. Muller siedział spokojnie przy kierowcy, pogwizdując beztrosko „Liii Marlen". Poprzez żółtawe, mętne, szybki samochodu świat zatracał swoje kontury, barwy, stawał się nijaki. Samochód zatrzymał się nagle. Muller wysiadł pierwszy. - Raus! Boguś rozejrzał się wkoło. Było to dokładnie to samo miejsce, w którym ich aresztowano. Czyżby właśnie tu... - Fort!** Fort! Chłopcy nie zrozumieli. Z gestów i miny Mullera wywnioskowali, że każe im odejść. Oddalali się stąpając niepewnie. Za nimi wciąż trwała przerażająca cisza. Czy biorą ich na cel? Obejrzeć się czy iść jak najprędzej przed siebie? Nogi same przyśpieszały kroku. Każdy metr, każdy krok zmniejsza możliwość trafienia, z każdym krokiem są więc bliżej życia. Dlaczego tamci nie strzelają? Las = las już blisko. Dlaczego jest tak cicho, tak ci... * Hereinl (niem.) - Wejść! ** Forti (niem.) - Precz! 157 Nagły warkot wstrząsnął nimi. Boguś wreszcie obejrzał się: samochód Mullera zawracał i wznosząc tumany kurzu pędził już w stronę miasta. Boguś porwał „Cześka" za rękę i pchnął go do przodu. - Biegiem! Ochłonęli dopiero w lesie. Drzewa i krzewy otuliły ich zielenią i cieniem. Dopiero pod ich osłoną poczuli się bezpiecznie. Po mrocznej piwnicy świat wydał się szczególnie piękny. Nad rozkołysanymi wierzchołkami drzew płynęły chmury, ziemia pachniała wilgocią i kwiatami. Boguś leżał, na trawie. Dusił w garści pęczek trawy i wdychał jej gorzką woń. - Ja już tam nie wrócę... do miasta - powiedział. -Zostanę tu, w lesie. Na zawsze. Izba zapełniona była tak gęstym dymem tytoniowym, że wyrozumiała zazwyczaj „Ciotka" z wyrzutem pokiwała głowg. - Moglibyśta mniej kurzyć. Straż pożarną gotów nam sprowadzić — wskazała wymownie ręką w stronę domu sąsiada-folksdojcza i lekko uchyliła okna. - Taki dym... - Ma „Ciotka" rację, licho nie śpi! - „Ciotka" zawsze ma rację — przypochlebiał się któryś. Żona „Bystrego" wyszła z pokoju. Zawsze tak robiła, kiedy wiedziała, że zbierają się na ważniejszą naradę. Tam była niepotrzebna, natomiast jej oczy przydawały się bardzo właśnie w kuchni, przy obserwacji ulicy przed domem. Dziś zaś szczególnie trzeba było uważać. W domu „Bystrego" zebrał się niemal cały sztab. Był „Felek", „Wujo", był pierwszy sekretarz „Antek". Ten ostatni siedział przy stole pogwizdując sobie pod nosem. Lubiano go za jego wesołe usposobienie, humor, którego nie tracił nawet w najcięższych chwilach. Kiedy zapasy 158 żywności wyczerpywały się i stół świecił pustką, „Antek" kiwał filozoficznie głową i mawiał: - Co to znaczy głód! Jak człowiek głodny, to i suchej kiełbasy się chwyci. Dzisiejsza narada miała niecodzienny charakter. Aresztowanie Bogusia było poważnym ciosem także i dla dowództwa obwodu. Chłopiec znał niemal wszystkie adresy w Warszawie, Kielcach, Radomiu i Krakowie. Boguś był dzielnym chłopcem, ale wymyślne gestapowskie tortury łamały najdzielniejszych. To zaś groziło olbrzymią wsypą. Trzeba było zrobić wszystko, aby chłopca wyrwać z rąk oprawców. Jak jednak tego dokonać, nikt nie wiedział. W sztabie obwodu powstał nieprawdopodobny plan napisaniu listu do miejscowego gestapo z propozycją dokonania... wymiany jeńców. W liście podano dokładnie personalia Niemców wziętych do niewoli pod Sulejowem. Tego rodzaju pertraktacje były bez precedensu w dotychczasowej walce, toteż niewielu było takich, którzy z wysłaniem listu łączyli jakieś nadzieje. Tymczasem gruchnęła wieść, że Boguś zameldował się w jednym z oddziałów partyzanckich. Teraz rozumieli wszyscy, że trzeba wywiązać się ze swych zobowiązań. Niepokoił ich bój pod Janikiem i czekali właśnie na łącznika z lasu. Wprawdzie dotarły już wiadomości o zwycięstwie, ale... W tym właśnie „ale" zawarte było wiele wątpliwości. - Idzie! - zameldowała „Ciotka". Łącznik nie potrzebował nawet stukać do drzwi w umówiony sposób. „Ciotka", poznawszy go, otworzyła mu sama. - Czekają już, czekają ~ powiedziała wskazując na sąsiedni pokój. Łącznik zameldował się dowódcy. - Siadajcie! 159 Partyzant rozejrzał się po pokoju. Nie znał wszystkich. Zwrócił na dowódcę pytający wzrok. - Możecie mówić - pozwolił tamten - sami swoi. - Mieliśmy bój pod Janikiem - zaczął - byliśmy w okrążeniu... Musieliśmy się przebijać... Straciliśmy sześciu ludzi... Sposób relacjonowania wydawał się zebranym cokolwiek dziwny. Brzmiał tak, jak gdyby łącznik chciał się usprawiedliwić. Mówił przecież o faktach, które znali już dobrze, nie poruszał zaś właściwego tematu. „Felek" mu w tym dopomógł. - A jeńcy? Gdzie są jeńcy?! Partyzant spuścił głowę. - W tej sytuacji... okrążenie... jak się z nimi przebijać? - Dostali w czapę? - Innego wyjścia nie było... Rozumieli to wszyscy, a mimo to zapanowała konsternacja. - Co robić? - Jakoś rzeczywiście nie tego..." - Sami sobie winni! W tym ostatnim stwierdzeniu było dużo racji. Partyzancka walka odbywa się w szczególnych warunkach. Oddziały nie rozporządzają obozami, do których można byłoby odesłać jeńców. A w okrążeniu, kiedy się ma wroga ze wszystkich stron, trudno się zgodzić z tym, żeby mieć go jeszcze i w środku. - Mam wyjście - poruszył się „Antek". - No? - zainteresowali się. - Przecież to nie pierwsi i nie ostatni. Nie Hansa, to Fryca dostaną. Przecież im wszystko jedno. Aby w bu-chalterii się zgadzało. No nie? - Chyba tak... Postanowili jeszcze tego samego dnia wysłać list: Z ubolewaniem powiadamiamy, że wyjątkowo tym razem 160 nie możemy wykonać zobowiqzan/a... Dalej następował opis okoliczności, które uniemożliwiły dotrzymanie umowy, oraz obietnica, że oddziały Armii Ludowej dołożą wszelkich starań, aby już w najbliższym czasie dostarczyć innych jeńców. „Antek" przejrzał jeszcze raz list. - No, powinni być zadowoleni! - stwierdził z całym przekonaniem. Łącznik wyraźnie odetchnął. Sprawa, o którą sam się niepokoił, została jakoś zażegnana. Z uczuciem ulgi przyjął polecenie natychmiastowego udania się do Wólki Bodzechowskiej, gdzie stała specgrupa „Kena". List został w godzinę później wrzucony do skrzynki i powędrował do adresata. Nadawcy nie widzieli niestety miny oberlojtnanta Mullera, który zapoznawszy się z treścią listu, zmiął z wściekłością niewinny papier i rzucił go do pieca. Oberlojtnant wychodził bowiem z założenia, że jego przełożeni niekoniecznie powinni znać treść jego całej korespondencji. A swoją drogą alowcy postanowili dotrzymać słowa. Oddziały partyzanckie otrzymały rozkaz dostarczenia jeńców w możliwie krótkim czasie. To wyjątkowe zadłużenie należało przecież spłacić... ?? ? „GORĄCY' Iłżeckie zapasy podratowały chłopaków. Niejeden obdartą marynarkę nosił już na gołym ciele lub śmigał bosymi piętami po leśnych ścieżynach, kalecząc boleśnie stopy. Wytrzymywali dzienną spiekotę, stali się odporni na nocne chłody. Bardziej od pokaleczonych stóp bolały ich jednak drwiące uśmieszki dziedziców, do których przychodzili ściągać kontrybucję. Cóż - nie byli temu winni, że oparcie znajdowali przede wszystkim u ludzi tak samo biednych, jak i oni. Akcja w Iłży zmieniła w dużym stopniu dotychczasowy stan. Teraz stali się już podobni do wojska. Z uczuciem dumy i radości przymierzali nowiutkie buty, dopasowywali marynarki, spodnie. Część zdobyczy została już ukryta, część należało rozwieźć. Takie właśnie zadanie dostała specgrupa „Kena" bezpośrednio od „Zygmunta", który zjawił się nagie w oddziale. - Szeregi rosną - powiedział - trzeba dla nowych partyzantów przygotować zaopatrzenie. A i nam samym zapasy się przydadzą. „Mowis" miał w Woli Grójeckiej przygotowaną podziemną kryjówkę. Miejsce wydawało się zupełnie dobre. Ofiarował je na leśny magazyn. - Niech mnie szlag trafi, jeśli szkopy wywąchają! — zaklinał się. Był dumny ze swojej przezorności i przemyślności. Z ro- 162 botami ziemnymi dotychczas nigdy nie miał nic wspólnego. Był malarzem porcelany z'Ćmielowa. Pod jego ręką białe ścianki porcelanowych naczyń zakwitały kolorowym deseniem. Teraz pędzelek zamienił na karabin i łopatę. Robota znacznie mniej artystyczna, ale też „obleci" - jak mawiał. Przed wieczorem Zdzich obejrzał furmanki, sprawdził, czy wszystko jest w porządku, po czym zameldował się u „Kena". - Gotowe, dowódco, możemy ruszać. „Ken" wstał z miejsca. - Charaszyj parień * - odezwał się doktor „Karol", kiedy Zdzich zniknął za drzwiami. - „Goruncy"... - uśmiechnął się partyzant radziecki zwany „Czubczykiem" z uwagi na kędzierzawy kosmyk włosów uparcie spadający mu na czoło. - U nas wszyscy „charosze" - nie bez dumy powiedział „Ken". - Prawilno ** - zgodził się „Karol". Podeszli do miejsca zbiórki. Furmanki stały równym rzędem. Konie z podwieszonym obrokiem kończyły swoją kolację. Partyzanci ustawili się wokół wozów. „Ken" wysłał szpicę naprzód. Ruszyli. Partyzanckim zwyczajem poszli nie drogami, lecz na przełaj. Konie mordowały się na wertepach. „Łoś" szedł w pobliżu Zdzicha. Ten ostatni z przewieszonym karabinem i pistoletem kołyszącym się u boku wyglądał poważnie i groźnie. Niezwykle głęboko przejmował się każdym zadaniem, które mieli wykonać, choćby było ono najprostsze, jak to, które wykonywali teraz. Ostatecznie szli przecież nie na bój, lecz po prostu eskortowali tabory. W wojsku regularnym taka służba nie jest * Charoszyj parień (ros.) - dobry chłopiec ** Prawilno (ros.) - To prawda. 163 bynajmniej powodem do najwyższej dumy, a!e tu, w lasach, sytuacja jest zupełnie inna. „Tabory" sq nie tylko taborami, ale w każdej chwili mogą się stać oddziałem czołowym czy nawet szturmowym. Front przecież jest wszędzie. W partyzantce nie ma „tyłowych" oddziałów. - Bogusia gestapowcy zwolnili - zagadnął „Łoś". r- Wiem już. A do lasu nie chcą go puścić. - Teraz puszczą. Ma ze szkopami porachunki. - O, ma... - Ojca mu aresztowali. - Stracił ojca, matkę, siostrę i... własną rękę. - Skurrczybyki! - zaklął z tyłu „Strug". t- Ja bym już nie darował - Zdzich zacisnął pięść. - Ty to ty..., t- On taki sam. - Boguś ma swoją robotę. Też ważna. - Tylko że to nie dla niego. Powinien być tu. - Nie martw się, będzie. Wozy chybotały na nierównej drodze, skrzypiały osie, koła obracały się z nieprzyjemnym zgrzytem. Noc była ciepła, czerwcowa. O świcie mieli być na miejscu. - Harno tut u was - mówił Wołodia, Ukrainiec spod Kijowa. - U was tam też chyba ładnie. - Oj, harno, harno — westchnął Wołodia. - Chto ne baczyw, toj i ne znaje. W takij czas tam u nas wże i na żnywa zbyrajutsia, a czołowik tutka po noczam chodyt'.* - Niczewo nie podiełajesz: wojna ** - odezwał się „Karol". - Hej tam, sfolguj konie! - krzyknął „Ken" na pierwszą furmankę, która zbytnio oddaliła się od głównej gru- * Oj, harno, harno... (ukr.) - Oj, ładnie, ładnie. Kto nie widział, ten nie wie. O tej porze u nas już zbierają się do żniw, a tu człowiek po nocy chodzi... ** Niczewo... (ros.) - Nic nie poradzisz: wojna. 164 py. Śpieszyć się nie było sensu. Droga była niedaleka, a żadne meldunki nie mówiły o obecności nieprzyjaciela w pobliżu. Po kilku godzinach marszu mrok zaczął rzednąć. Wyłaniały się z ciemności pnie drzew, widoczność stawała się coraz lepsza. O świcie zatrzymali się na skraju wsi. Dwie chaty wraz z gospodarskimi zabudowaniami tworzyły dogodny do obrony czworobok. Wybrali je na kwatery. Furmanki zajechały na podwórka, wyprzęgnięto konie i odprowadzono pod studnię do napojenia. Wieś położona w kotlinie sprawiała wrażenie cichego i ustronnego zakątka. „Ken" zarządził krótką zbiórkę, wyznaczył kwatery, rozstawił wartowników. Teraz dopiero można było odpocząć. Zdzich znalazł się w jednej chacie wraz z „Kenem" i „Karolem". Gospodarz, który znał ich już z niejednej wizyty, przyjął jak zwykle gościnnie. - Zjedlibyśta co? Tak z drogi... Tym razem jednak goście sami obdarowali gospodarza. Zaciągnięte kiedyś długi trzeba było spłacać w miarę możliwości. Te możliwości dawała w pewnym stopniu wyprawa na Iłżę. - Tiepier' wy u nas budietie gostiem * - powiedział „Karol" ofiarowując gospodarzowi paczkę z żywnością, zawierającą między innymi „prawdziwą" drogocenną sól. W pół godziny później gospodarz zjawił się ponownie. Stał w progu, nie wiedząc, od czego zacząć. - Panie dochtor - zwrócił się do „Karola" - u sąsiadów dziecko choruje. Myśwa już na was czekali. Mogliby sta tam zajrzeć... „Karol" bez słowa zebrał swoje instrumenty i wyszedł z chaty. * Tiepier'.., (ros.) - Teraz wy będziecie naszym gościem. 16$ - Ten ma zawsze pacjentów - mruknął „Ken". - Z głodu by nie umarł - zgodził się Zdzich, który rozłożył zamek karabinu na oknie i starannie czyścił każdą jego część. „Ken" obszedł teren zakwaterowania i powrócił do izby. Zdzich mościł już sobie legowisko. Po nocnym marszu czuli zmęczenie. „Ken" ziewnął przeciągle. - Pokimam trochę - powiedział układając się obok. Kiedy „Karol" wrócił od chorego dziecka, obaj spali. W chacie było zupełnie pusto. Gospodarze wyszli w pole. „Karol" rzucił okiem na Zdzicha, Spał oddychając równo. „Goruncy" - pomyślał o nim z sympatią. On miałby dla Zdzicha inny pseudonim, swój własny: „Żywoje sie-riebro". Imponowała mu ruchliwość chłopca, jego wrażliwość, dbałość o wszystko, energia, inicjatywa, koleżeństwo. Kiedyś w czasie marszu „Karol" przysłuchiwał się rozmowie Zdzicha z kilku nowymi partyzantami. - Bo w partyzantce - mówił Zdzich - nie ma miejsca dla pętaków. Był u nas jeden taki. Kiedyś po bitwie wlókł się z tyłu, nie mógł dociągnąć do oddziału no i... został. Może i wpadł Niemcom w łapy - diabli wiedzą. - Kłamiesz, Zdzich! - wtrącił się „Lolek". Chłopak zaczerwienił się. - Co, nie zostawał? - Zostawał, bo miał nogę startą, - To co gadasz? - Bo nie został. Sam zaopiekowałeś się nim. Pomogłeś mu dojść, no nie? Wszyscy widzieli... Zdzich pokręcił głową. - Ale na drugi raz tobym zostawił! - E! Ty nie z takich... „Karol" z rozrzewnieniem patrzył teraz na śpiącego Zdzicha. Przypomniał sobie własną młodość. „Za wcześnie - myślał »KaroI« - tacy chłopcy jak Zdzich poznają najgorszą stronę życia, nie zaznawszy nic z jego uroków. W ich wieku uczono mnie, jak leczyć ludzi, jak zwracać im zdrowie, przedłużać życie. Tych chłopców uczy się zabijać. Także w imię życia". „Karol" podszedł do okna i patrzył w pole porosłe burakami. „To nie nasza wina, że ich tego uczymy - myślał. -Zmuszono nas. Źle będzie, jeśli przyszli młodzi ludzie będą zazdrościć im tych przygód. Nie zazdrość, lecz współczucie i wdzięczność powinni odczuwać na wspomnienie tysięcy chłopców i dziewcząt, dla których leśne życie nie miało nic z należnej im w ich wieku zabawy". „Karol" przesunął wzrokiem po sennej, zmorzonej upałem wsi. Pięknie tu było. Tak zresztą jak i w całej okolicy. Zielone wzgórza, pola i łąki, z których leniwie ciągnęła od czasu do czasu furmanka załadowana sianem, pachniały początkiem lata. Doktor patrzył w zamyśleniu na cichą, drzemiącą, zdawałoby się, wieś. Na pustym, buraczanym polu wyrosła nagle sylwetka małej dziewczynki. „Karol" rzucił na nią okiem. Było coś niepokojącego w jej zachowaniu. Patrzyła w stronę pobliskiego wzgórza i odwracała głowę na wszystkie strony. W pewnej chwili zerwała się z miejsca i popędziła w stronę partyzanckich kwater. „Karol" nie- spuszczał wzroku ze wzgórza. Z okna nie można było dostrzec nic niezwykłego. Zdziwiony zachowaniem się dziewczynki, wyszedł na spotkanie. Z daleka dostrzegł jej rozgorączkowane oczy i zarumienione policzki. Przystanął. Dziewczynka nerwowym gestem wskazywała na wzgórze. - Niemcy! - krzyczała, z trudem łapiąc oddech. - Tam na wzgórzu... schodzą... dużo Niemców! 167 „Karoł" dopiero teraz spostrzegł tamtych. Wpadł do izby. — Giermańcy! — wrzasnął. „Ken" i Zdzich skoczyli na równe nogi. Sqsiedniq kwaterę zdążyli już zaalarmować wartownicy. Partyzanci wypadli z chaty. Wokół zabudowań ciągnął się gęsty płot. Zalegli za nim. Nierówny szereg Niemców schodził w dół, osaczając wioskę. „Ken", Zdzich i „Karol" skupili się w jednym miejscu. Patrzyli na sunące w dali sylwetki i rozważali swe szanse. Stu przeciw dwunastu... Zdzichowi mignęła w myślach twarz ojca. To dobrze, że jego tu nie ma. Jeden osłaniałby drugiego i zginęliby obaj. Ojciec może będzie miał więcej szczęścia. Tak być powinno. To byłaby wielka niesprawiedliwość, gdyby matka miała zostać sama. Przed miesiącem wysłał do niej przez łącznika list. W koślawych słowach pisał na pniu drzewa: Mało, za mało zrobiłem dla sprawy robotniczej... „Ken" odczepił od pasa czarne jajo granatu, zerwał zawleczkę, przycisnął łyżkę do twardej skorupy i czekał. „Karol" oparł policzek o kolbę, wodząc wzrokiem za niewidocznym celem. Tyraliera była jeszcze o kilkadziesiąt metrów od nich, kiedy usłyszeli nienawistny szwargot. Musiała to być straż przednia. „Ken" nie czekał dłużej. Uniósł się i całą siłą ramienia wyrzucił granat wprost w gromadę nadciągających Niemców. Szwargot umilkł. Na sekundę zatrzymało się życie. Rozdygotane serca tłukły się pod gardłem. Zdzich usłyszał najpierw potworny huk, a po chwili jakiś okrzyk wzniósł się wysoko nad wzgórza i zamarł. W ściany cichych przed chwilą chat uderzył grad pocisków. Niemcy nie byli zorientowani, gdzie jest przeciwnik i jaką siłę przedstawia. Bili w każdy opłotek, w każdy 168 budynek, w każdy krzew, za którym wietrzyli partyzanta. „Czubczyk", Wołodia i „Karol" odpowiadali krótkimi seriami automatów. Pierścień jednak zacieśniał się coraz bardziej. Wyjście mogło być tylko jedno. „Ken" wyrwał zza pasa ostatni granat i skinął na partyzantów. - Naprzód, chłopcy! - Wpieriod! * - Hura! Zdzich wyskoczył za „Kenem". Pod drzewem, gdzie schronili się Niemcy, ziemia wzbiła się w górę kurzawą. Rozległ się głośny huk. Zanim tamci zdołali ochłonąć, podbiegli parę kroków. Przed nimi widniało strome wzgórze pokryte zielenią buraczanych liści - jedyna droga odwrotu. „Ken" wskazał kierunek. - Biegiee... Coś uderzyło go w samą pierś. Sięgnął ręką ku sercu. Chciał wyrwać z głębi żar, który go palił. Ziemia zakotłowała się pod stopami, zasnuła mgłą. Przez chwilę widział jeszcze znajome oczy doktora „Karola". Mówił coś, czego „Ken" już nie mógł zrozumieć. - „Kien", „Kien" czto tiebie? - Nerwowym ruchem rozszarpał bluzę. Koszula rozkwitła czerwienią. Kilka pocisków pacnęło w ziemię. Przez wyrwę w szeregu wrogów wydartą granatem „Kena" przedarło się kilku partyzantów. Już pięli się w górę, już dopadli zieleni buraczanego pola. „Karol" przykląkł na jedno kolano. Nie był osłonięty niczym. Automat drgał w jego ręku, oczy miał utkwione w cienie Niemców, przypadłe do ziemi. Zdzich ostrzeliwując się wskazywał „Karolowi" drogę w stronę lasu. Twarz pałała mu rumieńcem, oczy świeciły ! Wpieriodl (ros.) - Naprzód I 169 gorączką. Był ostatnim, który osłaniał odwrót. Rzucił okiem na zbocze. Kilku ludzi dopadało już lasu. Serce waliło mu żywiej. Ocalenie jest więc możliwe! Aby tylko chłopcy odeszli. Jak najdalej. Niemcy byli pewni, że przynajmniej ci dwaj im nie ujdą. Skradali się, chcąc wziąć ich żywcem. Na wiązki kul z automatów Zdzich odpowiadał pojedynczymi strzałami. Ukosem spoglądał na granat, żeby mu się gdzieś nie zapodział. Byłaby to strata nie do powetowania... Strzały padały rzadziej. Niemcy osaczali ich pociskami i podchodzili ostrożnie. - Hdnde hoch! Hande hoch! Zdzich zarepetował karabin ze spokojem i precyzją. Tak właśnie wykonywałby ćwiczenia pokazowe. Był już sam. „Karol" raniony leżał obok. Skąd, dlaczego nagle przypomina mu się dawna rozmowa z ojcem? „Co to są Wielkie Sprawy?" „To te, o które się walczy całe życie". „Aż do śmierci?" „Aż do śmierci..," „Całe życie" Zdzicha to siedemnaście lat... Ile czasu trwa bój? Minutę? Dwie? Pięć? Reszta towarzyszy jest już w lesie. Zdzich sięgnął do kieszeni. Tak, teraz może odrzucić karabin. Jest mu już niepotrzebny. Wróg zbliżał się upojony zwycięstwem. Chłopiec trzymał w ręku granat. Czekał, aż się zbliżą. Nie wierzyli. Przerażała ich jego zaciętość i spokój. Zawahali się. - Vorwarts!* - wrzasnął z tyłu oficer. Zdzich rzucił jeszcze okiem na leżącego „Karola". Zdawało mu się, że ranny śledząc jego ruch uśmiechnął * Vorwdrts! (niem.) - Napfzód! 170 się z wdzięcznością. Zwolnił palec. Do uszu dobiegł suchy trzask. Ostatni odgłos świata. Później zniknęło wszystko. Nie słyszał nawet przeraźliwego skowytu zbirów, którzy nieopatrznie wysunęli się do przodu. Zdzich leżał na ziemi twarzą ku słońcu. Kiedy dopadli do niego, policzki mu jeszcze płonęły ogniem. Był wciąż gorący. „Gorący"..: BOGUS „Lolek" miał jednak rację. Jurek rzeczywiście został przeniesiony do oddziału „Wrzosa", gdzie spotkał się ze starymi kolegami z Ostrowca. Teraz, kiedy odchodził od „Olka", który wyruszał za Wisłę po broń, było mu żal rozstawać się z radzieckimi partyzantami. Przy pożegnaniu Wasyl ujął go ręką pod brodę, popatrzył w oczy. - Praszczaj *Jurik, synok... - ucałował go po ojcowsku. W chwilę później Jurek patrzył, jak jego oddział znikał w leśnym gąszczu. Wasyl zatrzymał się jeszcze na skraju polany, pokiwał z daleka ręką i znikł za tamtymi. Jurek doznawał dziwnych uczuć. Jeszcze nie tak dawno, kiedy rozkaz przerzucał go do Rosjan, zdawało mu się, że będzie się u nich czuł nieswojo i obco. Teraz, w pierwszą godzinę po rozstaniu, czuł już ich nieobecność. Nadeszły trudne dni. Gdzieś nad Bugiem front gęstniał i lada dzień miał ruszyć. Wiedzieli o tym z docierającej do lasu prasy i domyślali się tego z nerwowych, gorączkowych przygotowań okupanta. W wielu miejscowościach zwiększono liczebność garnizonów, organizowano coraz częściej akcje pacyfikacyjne. Drogami ciągnęły kolumny wojsk, dymiły wsie, las wypełniał się hukiem wystrzałów. * Praszczaj (ros.) - żegnaj. 172 Front, który miał się cofnąć na zachód, musiał mieć spokojne tyły... Jurek nie uwierzył w śmierć Zdzicha. W śmierć ludzi najbliższych nie można uwierzyć, jeśli tylko się o niej słyszy. Zarówno Zdzich, jak i Jurek byli jeszcze w tym wieku, kiedy zapas życia wydaje się tak przeogromny, że wyczerpanie go wydaje się niemożliwe. Jurek więc nie mógł uwierzyć, aby w ich trójce zabrakło Zdzicha, który miał właśnie życia najwięcej. W partyzantce nie było czasu na zadumę nad mogiłą. Rzucona garść ziemi, gałązka jedliny musiały wystarczyć za okolicznościową mowę. Nikt zresztą mowy klecić nawet nie próbował. Najuroczystsze słowa wydałyby się w takiej chwili mało znaczące, niepoważne. Na partyzanckich ścieżkach las zarastał mogiłami. Walka zaostrzała się. Na wzmożoną działalność pacyfikacyj-nq okupanta - AL odpowiedziała nowymi akcjami. W ciągu dziesięciu dni czerwca na linii Radom-Dęblin wysadzono w powietrze pięć niemieckich transportów wojskowych, na trasie Ostrowiec—Starachowice spłonął most, zerwano tory na linii Ostrowiec-Kunów, mnożyły się sabotaże w hutach, fabrykach, zakładach. Ziemia kielecka paliła się pod stopami najeźdźcy. Czuli się tu coraz bardziej niepewni, coraz bardziej zagrożeni. Na drogach prowadzących przez las ukazały się tabliczki ostrzegające przed niebezpieczeństwem ataku ze strony partyzantów. Tajne, skrzętnie skrywane i maskowane obiekty stawały się pewnego dnia celem nalotów lotnictwa radzieckiego. Wszystko to przerażało Niemców. Gubernator dystryktu radomskiego major Kundt na zjeździe gubernatorów w dniu 7 czerwca 1944 roku nie ukrywał swego zdenerwowania: „Grupy terrorystyczne - oświadczył - zmierzają w ostatnich tygodniach coraz mocniej do wyniszczenia 173 Niemców oraz paraliżowania komunikacji, przede wszystkim na liniach wschodnich, przy czym ostrowiecka linia kolejowa stale jest wysadzana w powietrze..." Dla uczestników zjazdu nie było to nowością. Każdy z nich mógł przedstawić wiele podobnych przykładów ze swoich terenów. Niemców • przerażało szczególnie to, o czym wspominał w swym wystąpieniu sekretarz stanu Generalnego Gubernatorstwa, Keppe: „Oddziały leśne są okiem i uchem nieprzyjacielskiego dowództwa. Zdarzało się, że już po czterdziestu ośmiu godzinach podawano przez radio do Moskwy informacje o ruchach naszych jednostek na froncie wschodnim". Dowódca SS i policji dystryktu radomskiego, Bóttcher, tłumaczył się gęsto i nieprzekonywująco, kiedy mu zarzucano zbyt słabą rękę. On i jego poprzednicy, Katzman i Oberg, zrobili przecież wiele. Faktem, a nie czczą przechwałką było, że już w marcu i kwietniu 1940 roku w powiecie koneckim spalono kilkanaście wsi i wybito wszystkich ich mieszkańców od starców po niemowlęta, a 30 września 1942 roku w Kielcach powieszono dziesięć osób i w Ostrowcu dwadzieścia dziewięć. W Radomiu tłumom spędzonych mieszkańców kazano przyglądać się masowej egzekucji czterdziestu skazanych. Szydłowiec, Starachowice, Skarżysko-Kamienna, Garbatka poznały również, co znaczą rządy silnej ręki. Nie, Bóttcher w niczym nie przesadzał, mówiąc, iż pracował dla Rzeszy z całym poświęceniem. Miał na to niezbite dowody i trudno byłoby mu cokolwiek zarzucić. Likwidacje gett, łapanki, wywózki, przesiedlenia, areszty były na porządku dziennym. Nie wspomniał zaś o nich w swym wystąpieniu prawdopodobnie tylko dlatego, że w duchu uznawał je za zbyt mało oryginalne. Jeśli więc cały ten, przyznać należy, potężny arsenał środków w rezultacie zawodził, to wina nie leżała po stronie Bottchera. „Winne" były oddziały leśne, których mimo 174 wszystko nie zdołał zniszczyć. Co gorsza, żadne oznaki nie wskazywały na to, aby miało coś podobnego nastąpić w najbliższym czasie. Wręcz przeciwnie, meldunki o dywersjach i napadach stawały się coraz częstsze, a niektóre akcje, jak choćby opanowanie Iłży, zakrawały na naigrawanie się z okupanta. Analizując sytuację Bóttcher dochodził do wniosku, że siła oddziałów partyzanckich tkwiła nie w ich liczebności i uzbrojeniu, bo pod tym względem jego wojska przewyższały znacznie partyzantów, lecz w klimacie sprzyjającym „bandom", a wrogim okupantowi. Dla tamtych każda wieś mogła być twierdzą, każdy wąwóz umocnieniem, każdy las kryjówką. Dla nich wieś oznaczała bastion wroga, wąwóz groził zasadzką, las był zaporą nie do przebycia. A ziemi ujarzmić niepodobna. Zwłaszcza tu, w Kieleckiem... * * Oddział miał wyruszyć za chwilę. Jak zwykle siedzieli pod krzewem osłonięci jego cieniem. „Lolek" pucował lufę karabinu raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. „Bezimienny" wsunął nos w książkę. Jurek leżał na plecach, wpatrując się w szczyty sosen chwiejące się pod bielą chmur. - Nasz pluton nieważny - strzelił nagle „Bezimienny". - Jak to: nieważny? - zainteresował się Jurek. - Nieregulaminowy. Wiecie, jak powinno być? — stuknął palcami w książkę zatytułowaną „Regulamin piechoty - wyciąg z części II". - Tu piszą tak: Pluton składa się z dowódcy, zastępcy dowódcy, podoficera, trzech drużyn strzeleckich, sekcji gadaczy, biedki pod ręczny karabin maszynowy. Ogólny stan plutonu: 1 oficer, 9 podoficerów, 58 strzelców, w tej liczbie ordynans osobisty dowódcy plutonu... 175 Zgadza się - przerwa! „Lolek". - Wszystko jest! - Jak: wszystko? - No co? Dowódca jest? Jest! - „Lolek" zaginał kolejno palce. - Zastępca jest? Jest. Biedka? Ależ nawet cała bieda! Ordynansa tylko nie ma. Ale jak chcesz, możemy cię mianować... - Nie wygłupiaj się! - ...A co do garłaczy, to popatrz... - zatoczył ręką koło i wskazał w stronę kuchni — każdy tylko czeka, żeby coś do gardła wrzucić... - pociągnął nosem - cholera, ktoś sobie grzyby pitrasi... - Zęby to grzyby! Kurki! - A kurki to pies? „Bezimienny" potrząsnął głową, nie bardzo zgadzając się z opinią „Lolka". - Ale i nie grzyby. - Ale tak na słonince! - A! - I z cebulką... - No! - Trochę pieprzu..? - Zamkniesz się? - Albo z masełkiem... „Bezimienny" przełkną! ślinę. - Do tego śmietanka... - Kretyn! - Świeżutki chlebek, taki pachnący, albo młode kartofelki - dokończył „Lolek". - Nie wsunąłbyś? - Jeszcze jak! - A mówisz, że nie. - Tak, tylko nie ma pieprzu, nie ma cebulki, nie ma masełka, nie ma śmietanki! Są tylko te cholerskie kurki, i to bez soli! - 1 takie wsuniemy! - Wolę to niż siano - westchnął. 176 - A już myślałem, że wolisz siano. Bo przecież każdy osioł... „Lolek" nie dokończył. „Bezimienny" rąbnął go szyszką. - Aleś ty „nierwiozny"! - trząsł się ze śmiechu. - Powstań! - zakomenderował „Wrzos". „Bezimienny" patrzył pogardliwie, jak „Lolek" podnosi się z ziemi. - Ofiara, a nie partyzant! - Czego się czepiasz? - A berto tak się robi „powstań"? Co? Słuchaj: Na rozkaz powstań strzelec unosi karabin nieco wylotem lufy ku górze, przyciska prawe kolano jak najbliżej tułowia, lewą dłonią opiera się o ziemię tuż pod lewą piersią; całe ciało pozostaje przywarte do ziemi. Następnie odbija się lewą ręką od ziemi, podnosi się w górę, wysuwa lewą nogę naprzód i klęka na prawe kolano... - Tak to i do wieczora bym nie wstał. Po mojemu prościej. - Ale nieregulaminowo. - Jaka różnica? - Spokój tam! - „Wrzos" wprowadzał porządek marszowy. Szpica ruszyła już w las. Reszta oddziału sprawdzała oporządzenie. Po chwili sunęli już tropem szpicy. W lesie rozmowy umilkły. Zapadał wieczór, ale wciąż jeszcze było gorąco. Spieszyli się. Wywiad donosił, że Niemcy szykują się do większej operacji. Bottcher chciał najwidoczniej ratować resztkę nadszarpniętej u przełożonych opinii. Ale teraz partyzanci czuli się mocniejsi. Wzrastała liczebność oddziałów, polepszało się uzbrojenie, przybyła nawet radiostacja. Ta mała skrzynka wzmagała poczucie bezpieczeństwa. Czuli się mniej osamotnieni. Dzięki niej w każdej chwili mogli nawiązać łączność ze Sztabem Polskich Partyzantów za frontem, prosić o pomoc. Z nimi 18 - Chtopcy... 177 4ła przecież cała 1 Armia, o której istnieniu i walkach dowiadywali się z prasy dostarczanej w coraz częstszych Rzutach. Po trosze zazdrościli tym dalekim i nieznanym kołnierzom idącym ku nim ze wschodu. Tamci byli już ^olni. Oni na własnej ziemi musieli wciąż skradać się bucząc. Była już noc późna, kiedy podchodzili pod wieś Tręba-hów. Przeszli przez rzekę Kamienną po chybotliwej kładce, patrząc w drgające niebo odbite w wodzie. Przed brzaskiem byli już na miejscu. Zajęli kilka chat ha kwatery. Jurek z drużyną „Konrada" znalazł się w jednej z nich. „Wrzos" rozstawił warty. Jurek zdrzemnął się trochę z kułakiem wsuniętym pod głowę. Obudził go zapach mile łechcący nozdrza. Zza ściany dochodziło skwierczenie smażonej słoniny. Ciąg dalszy dyskusji „Lolka" z „Bezimiennym"? Nie, zapach był zupełnie prawdziwy. Uniósł się na łokciach. Kiedy usłyszał odgłos rozbijanych o brzeg patelni jaj, nie wytrzymał i poszedł do kuchni. Przy płycie stała gospodyni. - O! Jużeśta wstali - uśmiechnęła się. Jurek przełknął ślinę. Zauważyła ten mimowolny odruch. - Aleśta głodni jak wilki, co? Już zaraz daję! Śniadanie było pyszne. Jajecznica znikła natychmiast. Zostawili część wartownikowi, który stał opodal w zbożu, patrząc na drogę przebiegającą przez wieś. Po śniadaniu Jurek poprosił o miednicę, nalał do niej wody i wsunął zaczerwienione, obolałe nogi. Kiedy siedział tak właśnie z podkasanymi nogawkami, do izby wpadł „Lolek". — Co mi dasz, jak ci coś powiem? — Jeśli coś ważnego, to i tak powiesz. - Ale parę pestek dasz? Jurek zawahał się. Sam miał niewiele, - Dam pięć sztuk. 178 „Lolek" podszedł do drzwi i otworzył je. Jurek spojrzał w tę stronę i zerwał się z miejsca, aż z potrąconej miednicy woda rozlała się na cały pokój. - Boguś! Skoczyli do siebie i objęli mocno. - Jesteś! - Jurek oglądał go ze wszystkich stron. -No, wreszcie! Pobiegł do kuchni, wrócił ze ścierką, machnął nią parę razy po podłodze zbierając rozlaną wodę. - A w gestapo jak było? - zapytał wreszcie. Boguś usiadł na stołku. Mówił sucho, urywanie. Niechętnie wracał do tych wspomnień. - Bili bardzo? Spuścił oczy, przytaknął ruchem głowy. „Lolek" zacisnął usta. - Jak do nas trafiłeś? - Szedłem do Zdzicha, ale wiesz... - Wiem... Zamilkli. Jakoś trudno było i mówić, i nie mówić o nim. - ...To potem prosiłem, żeby mnie do ciebie. Zgodzili się. - No więc jesteś! - Jurek poklepał go po ramieniu. -Teraz już razem. Szkoda, że... - znowu wróciło wspomnienie o tamtym. - Pomścimy... Boguś macał po kieszeniach. - To miałem dla Zdzicha... ale masz... Podawał na wyciągniętej dłoni pistolet typu walter. - Taki sam, jak u tego werkszuca. Pamiętasz? Pistolet wyglądał wspaniale. W pierwszym odruchu Jurek wyciągnął rękę, w połowie drogi zatrzymał ją. Doznawał dziwnych uczuć. Jak mógł brać coś, co przeznaczone było dla Zdzicha. Spadek? - No, bierz... - Boguś nie zrozumiał wahania. Jurek ważył pistolet w ręku. 179 *• Już myślałem, że przepadnie - opowiadał Boguś. -•lok nas zwolnili, to byłem pewien, że pójdę do lasu. Zaszedłem do „Ciotki", bo kiedyś go tam w kartoflisku zakopałem. Przychodzę, a w kartoflisku Niemcy. Kartofle P°dbierajq. Aż mnie zatkało. Parę kroków od mojego wQltera. Gdyby go znaleźli, wiesz... Im dużo nie trzeba, żeby chałupę puścić z dymem i paru ludzi rozstrzelać. Biegnę do „Ciotki" i mówię: „Niemcy kartofle kradną". A ,,Ciotka" jakoś zła była tego dnia. Chustkę na głowę ' Pędem na pole. Niemcy już o krok od waltera. „Ciotka" w*ięła się pod boki i jak nie zacznie wymyślać! „Ach, wy,tacy, owacy! To was nie napaśli, że mi kartofle kradniecie?!" Baba krzyczy, widać ma rację! Pomruczeli tro-chę i poszli. Jak tamci tylko odeszli, ja do waltera. Po- 9rzebałem w ziemi - jest! „Ciotka" taakie oczy zrobiła: »To ja myślałam, że ty tak o moje kartofle dbasz, a ty.,." Ale była zadowolona. Bądź co bądź i Niemcom żreć nie dała, i walterek uratowany. Jurek wyciągnął z kieszeni dziesięć „pestek". Wszystko, Co miał. - Masz - powiedział do „Lolka" - warto było. 1 dłonią pogładził pistolet po kolbie. - Co tam w Ostrowcu? - zagadnął Bogusia. - „Bystry" w oddziale. „Wujo" i „Antek" robią swoje. Mówią coś, że nowy dowódca obwodu ma przyjść. - A w domu? - zagadnął nieśmiało Jurek. - W domu jak w do... Nagle strzał przerwał ich rozmowę. Skoczyli do okna. W dali za wioską opadał kłąb wzniesionego kurzu. Przez chwilę zdawało się, że od strony Opatowa słychać warkot samochodu, Hałas nagle wsiąkł w ciszę. W minutę później trzy kolejne strzały wstrząsnęły powietrzem. Do izby wpadł dowódca drużyny „Konrad". i - Za mną! - rzucił. - Ubezpieczamy odwrót oddziału! Przez wieś przebiegała polna droga. Za nią wznosiło 180 się wzgórze, którego łagodny stok spływał ku łąkom. W dali ciągnął się ias. W tym kierunku mieli się wycofać. Chyłkiem wybiegli z chaty: „Konrad", Jurek, Boguś, „Szary", „Janasiczyk", ten sam, który wraz z Jurkiem był w oddziale „Olka", „Jasio"i „Bąbelek". Strzały padały coraz gęściej. „Wrzos" wyprowadzał oddział. Ich drużyna stanowiła straż tylną. Mieli na siebie przyjąć cały ogień, opóźnić marsz napastników, zabezpieczyć odwrót oddziału. Niemców nie byłoNwidać. Ale ostrzał był chaotyczny. Przeciwnik więc nie widział ich również. Przemykali się między zabudowaniami w dół, ku drodze, którą trzeba było zablokować. Zalegli w przydrożnym rowie. Tu ogień był gęstszy. Niemcy opanowali wzgórze, mając teraz dobry wgląd w teren i lepsze pole ostrzału. Ale i ich można już było dostrzec. Kryli się w zbożu, za drzewami, wśród pagórków. Jurek mierzył z karabinu spokojnie i rozważnie. „Nie tarapiś" - przemawiał sam do siebie słowami Wasyla. Obok leżał Boguś. Bił z pistoletu. Jego zaczerwieniona, spocona twarz wyrażała skupienie i uwagę. Włosy, które spadały mu na czoło, zgarniał okaleczoną dłonią, na nosie wystąpiły kropelki potu. Z tyłu grzmiał z karabinu „Janasiczyk". W tej chwili sytuacja nie wydawała się groźna. Mogli się wycofać spokojnie, bez strat. Nikt jednak nie wspominał nawet o tym. Rozkaz był wyraźny: ubezpieczyć! To znaczy stawiać opór jak najdłużej. Pociski odbijały się rykoszetem od drogi i świergocząc ze złością, uderzały w osiwiałe od kurzu brzegi rowu. „Konrad" uniósł się do połowy z rowu i posiał serię. - Po nich, chłopaki! Zaciskali zęby, w których zgrzytał piasek, mrużyli oczy od słońca i wielkiego skupienia. - I jeszcze raz po nich! Każda minuta oporu sprzyjała odwrotowi oddziału. 181 Niemcy to rozumieli. Ich ogień wzmagał się. Deszcz ołowiu wznosił małe, wirujące kłębki kurzu Siły były nierówne. Wystarczyło wsłuchać s.ę w ogień lednych i drugich. Wzgórze jazgotało seriami, row odpowiadał rzadko, krótko, urywanie. Teraz, kiedy główne siły oddziału zdołały się wycofać, Niemcy nie spieszył, s,ę. Pragnęli zdławić ogniem przeklęty rów. „Konrad zorientował się w sytuacji. - Chłopaki, skokami przez drogę! Bąbelek" wyskoczył pierwszy. Wyprostował się na całą wvsokość. Z dołu wyglądał jak olbrzym. W tej sekundzie Niemiec zaszczekał serią. „Bąbelek" wzniósł ramiona do aóry jak gdyby cały świat wzywając na świadka. -'Och, mamo... - jęknął nie swoim, skądś, z głębi dochodzącym głosem. Załamał się i runął na drogę. Karabm ze szczętem wypadł mu z rąk. Boguś sięgnął po broń. Tę śmierć widzieli wszyscy. Kosiła wprost przed ich oczami Jak na scenie. Stała tam nadal. Czekała na nich. Uświadomili to sobie, patrząc na leżące bezwładnie nieruchome ciało towarzysza. A jednak musieli przejść właśnie tędy, przez drogę, na której się przyczaiła. Konrad" dał przykład. Wyskoczył, przebiegł, zaległ. Udało się. Zachęciło to „Szarego". Sprężył się w sobie, przeskoczył przez leżącego Jurka i Bogusia i wypadł z ro- wu. Kula dosięgła go, kiedy był już prawie u celu. Leżał z twarzą pochyloną ku ziemi, jak gdyby wpatrywał s.ę w nią uważnie. Chłopcy nie mówili nic do siebie. W zbożu porastającym zbocze wzgórza Boguś dostrzegł grubego, pokracznego Niemca. Kryl się w gęstwie kłosów i trudny był do zauważenia. Zdradziło go słońce, które blaskiem zagrało na jego hełmie jak „zajączek" puszczony lusterkiem. Boguś zmrużył lewe oko. Drobny, chłopięcy - wyglądał z ka- 182 rabinem nieporadnie jak dziecko. Przed oczami zamajaczył mu ciemny kształt tamtego. Ostrożnie i powoli nacisnął jedynym palcem prawej dłoni język spustowy. Padł strzał. „Zajączek" ześliznął się z hełmu, zawirowały kłosy i cień osunął się na dno zboża. - Dostał — stwierdził lakonicznie Boguś. Przesunęli się rowem kifka metrów dalej. Wieś za nimi stała głucha, milcząca. Z łąk niósł się zapach świeżego siana. Na pozór wszystko było jak zawsze. Tylko ten huk odbijający się echem od wzgórza i drzew wtargnął w ciszę wioski obco i wrogo. Wojna nie zna cichych zakątków. „Jasio" zdecydował się poderwać, wysunął głowę. To był jego ostatni ruch. W sekundę później osunął się bezwładnie. Jurek szarpnął Bogusia za ramię. - Idziemy! Spojrzeli na tamtą stronę drogi. Daleko jak za ocean. Rząd małych gejzerków wyprysnął na środku, ostrzegając przed przejściem. Przylgnęli do ściany rowu. Czekali. Jurek patrzył w oczy Bogusia. - Nie wolałbyś być teraz w pociągu? - Nie. Jakiś pocisk podniósł obłok kurzu nad ich głowami i pacnął w glinę. Mimo woli schylili się obaj. - Widzisz, musimy się kłaniać. - Tak, ale tu inaczej niż tam - Boguś wskazał na karabin. - Ich też zmuszamy. Ogień to przycichał, to wzmagał się. Z obu stron drogi odzywano się rzadko. Niemcy nie próbowali podejść, obawiali się zaskoczenia. Oddział „Wrzosa" był już bezpieczny. Teraz chodziło tylko o wycofanie się. Wróg otaczał ich półkolem, był na lepszych pozycjach, miał ich jak na dłoni. Nie potrzebował nawet atakować. W tej sytuacji musieli czekać tylko na okazję, na moment nieuwagi. 183 Jurek trzymał Bogusia za ramię. Cisza! Boguś wyjrzał z rowu. Od ściany stodoły na wzgórzu oderwał się jakiś cień. Boguś dostrzegł go na muszce swego karabina. Huknął strzał. Cień rozpłaszczył się w trawie. Skrył się czy zabity? Nie wiadomo. Niemcy znowu plunęli -serią. - Nie przejdziemy ?*? załamał się Jurek. - Ktoś musi przejść - powiedział Boguś z mocą. „Tak samo mówił Zdzieli" - pomyślał Jurek. Na wzgórzu coś się działo. Ogień rwał się, strzępił, jazgotał to z jednej, to z drugiej strony. Jurek zorientował się pierwszy. - Chcą nas żywcem wygarnąć! Bogusiowi przypomniał się Muller, - Niedoczekanie! - Wyrywamy? - Wyrywamy! Boguś obciągnął kurtkę, ścisnął karabin. - Gotów? - Gotów! - Skok!... Wskoczyli na pustą drogę. W poprzek tylko kilka kroków. Jeden, drugi, trzeci... Wzgórze bluznęło ogniem. Coś gorącego trzasnęło Jurka w nogę. Zachwiał się, ale wytrzymał. Z impetem wpadł w rów. Boguś widział już przed sobą dno rowu, kiedy nagle wszystko zniknęło mu sprzed oczu. Przez sekundę potężny szum łoskotem tysiąca pociągów przeleciał mu przez głowę, dojrzał dwie błyszczące wstęgi dalekich szyn, które tym razem zmierzały do swego kresu... Na ich krańcu była pustka i ciemność. - Udało się! - szepnął Jurek. Spojrzał na nogę. Broczyła krwią. - Dostałem - powiedział odwijając nogawkę. - Zobacz, Boguś! Tamten nie odpowiedział. 184 - Boguś! - powtórzył głośniej. Nagle Jurka ogarnęło przerażenie. Spojrzał w stronę przyjaciela i dopiero teraz zauważył, że zaległ jakoś w dziwnie nienormalnej pozycji. Podczołgał się bliżej. Chłopiec leżał z policzkiem mocno wtulonym w ziemię, obejmował ją szeroko rozrzuconymi ramionami, jak gdyby chciał ogarnąć ją całą i nigdy nie oddać nikomu... Spod rozdartej koszuli spływał jaskrawoczerwony strumień krwi wsiąkającej w cząstkę tej ziemi, której bronił. - Boguś! - Jurkowi głos się załamał. Nowa seria trzasnęła nad drogą. Jurek przylgnął do rowu i bił z karabinu do tamtych, na oślep, z wściekłością, nienawiścią, zapamiętaniem. Był tu już ostatni. Spojrzał na Bogusia. „Jemu już nic nie pomogę" — pomyślał. Zaczął się wycofywać. Niemcy nie dawali za wygraną. Teraz on sam ściągał na siebie ich ogień. Wyskoczył z rowu. Po raz drugi poczuł uderzenie w nogę. Potknął się. Przeskoczył jakieś bajorko, biegł w stronę łąki. Za sobą słyszał trzask karabinów. Raz i drugi coś z gwizdem przeleciało obok. Nawet się nie schylał. Przed sobą dostrzegł furmankę. Wskoczył na wóz, zaciął konia. Wystraszony koń rwał na przełaj z pianą na pysku. Wóz pomknął przez łąkę, wtoczył się na jakieś wzgórze. Jurek czuł, jak mu noga drętwieje. Spod nogawki sączyła się krew. Jeszcze raz zaciął konia. Przed nim był wąwóz, którego dnem biegła droga. Koń mknął w tę stronę. W pewnej chwili koło stuknęło o kamień, wóz się przechylił i Jurek straciwszy równowagę wypadł na drogę. Z bezsilną złością patrzył, jak spłoszony koń popędził dalej, wlokąc za sobą przewróconą furmankę. Przez chwilę siedział cicho, nasłuchując. Odgłosy wystrzałów dochodziły z dala, były coraz rzadsze. „Teraz zaczną obławę" - pomyślał. Karabin zdołał ocalić. Czuł jednak, że słabnie. Upływ krwi musiał być znaczny. Oczy 185 zachodziły mgłą, mięśnie stawały się wiotkie. Językiem zwilżył wyschnięte wargi, podczołgał się pod krzew. Nagle drgnął. W stronę wąwozu ktoś biegł. „Niemcy" - przemknęło mu przez głowę. Krew pulsowała w skroniach, oddychał ciężko, z trudem. Ścisnął karabin, zarepetował, złota łuska wśliznęła się w lufę. Drogą biegł jakiś nieznajomy. Poprzez gałązki krzewu Jurek śledził każdy jego ruch. Nagle gorąco uderzyło mu do głowy. Poczuł, że słabnie. Ostatnim wysiłkiem, zduszonym, nie swoim głosem zawołał jeszcze: - Stój, bo strzelam... I stracił przytomność. W LEŚNYM SZPITALU Wsie były różne w tych czasach. Krwawiły wszystkie. Jedne z nich były partyzanckim domem rodzinnym, inne spichrzem, jeszcze inne - szpitalem. W Moczydłach był szpital. Nie, nie było tam jasnego budynku z lśniącymi czystością korytarzami, zapachem jodoformu, ciszą, równymi rzędami białych łóżek. Szpital mieścił się w izbach chat wiejskich. Tam leżeli chorzy i rannj, których na sygnał niebezpieczeństwa ewakuować trzeba było do stodoły lub innych kryjówek. „Dyrektorem naczelnym" szpitala w Moczydłach była „Pani M." nazywana również „Hrabiną". Któregoś dnia latem 1943 roku, kiedy „Hrabina" pasła krowy, z pobliskiego wąwozu wypadło kilku ludzi. Przebiegli, któryś zatrzymał się, położył palec na ustach i znikł w zbożu. Właśnie tego „Hrabina" poznała. Był to Edek, czyli „Orzeł", ten sam, który Zdzichowi opowieściami o partyzantce spokoju nie dawał. W parę dni później w domu swojego ojca „Hrabina" spotkała „Orła" po raz drugi. Leżał ciężko ranny w obie nogi. O lekarza było trudno. „Pani M." leczyła „Orła", jak umiała, domowymi środkami. Umiała widać dobrze, bo ranny nie tylko wywinął się śmierci, ale i do partyzantki powrócił. Od tego się właściwie zaczęło. Później „Hrabina" już nie była samotna. Zewsząd przychodziły dziewczęta z pomocą: z Rzuchowa, Dołów, Obręcznej, Szczuci, Okrągli- 189 ??, Romanowa czy Jędrzejowa. Łączniczki i sanitariuszki. Zjawili się doktor „Karo!" i doktor „Anka". Była więc już i opieka, i pomoc fachowa. Doktor „Anka" zorganizowała kursy. „Intryga", „Rusałka", Albina, Wala i dziesiątki innych dziewcząt poznawały tajniki trudnej sztuki leczenia. Praca szła całą parą. Kiedy z aprowizacją było trudno, „Hrabina" szła na żebry. Nikomu się nie przelewało. Ale na taki cel ludzie dawali, co mogli. Litr mleka lub jajko były królewskim darem. Tym karmiła rannych. W tychże Moczydłach znalazł się i Jurek. Początkowo, osłabły, nie orientował się, gdzie jest i co się z nim dzieje. Później luźne obrazy powiązały się w logiczną całość. Po zasłabnięciu w wąwozie obudził się w czyjejś stodole. Chciał wstać, ale nogi miał zdrętwiałe, drewniane. Leżał więc nieruchomo, wpatrując się w prześwitującą szparami ścianę stodoły. Gdzieś obok żuła równomiernym chrzęstem krowa, pachniało mlekiem. Teraz dopiero poczuł głód. Obejrzał się w jedną i w drugą stronę - nie było nikogo. Z wioski nie dochodził żaden odgłos życia. Dokoła było tak cicho, że brzęczenie komara uparcie krążącego nad uchem wydawało się zbyt głośne. W godzinę lub dwie potem - czas trudno było określić dokładnie - drzwi stodoły otworzyły się i stanął w nich nieznany mężczyzna. Dopiero później Jurek rozpoznał w nim tego samego człowieka, który biegł za nim w wąwozie i do którego chciał strzelać. *• No, jak tam, w porządku? - zapytał nieznajomy. Jurek uśmiechnął się: cóż mogło tu być w porządku lub w nieporządku? - Słuchajta, jacyś ludzie kręcą się we wsi. Pytają o rannego - powiedział tamten szeptem. Jurek nastawił uszu. „Swoi, nie swoi?" - zastanawiał się. Skinął ręką. Gospodarz pochylił się nad nim. - Powiedzcie im: róża, i słuchajcie, co odpowiedzą. 190 - Dobra. W parę minut był już z powrotem. - Powiedzieli: czerwona... - wzruszył ramionami gestem niewiedzy. Jurkowi to wystarczyło. - Dawajcie ich tu! Byli to ludzie „Brzozy", którzy od kilku już godzin poszukiwali rannego spod Trębanowa. W ten sposób Jurek znalazł się w Moczydłach pod opieką „Hrabiny". Miał tam swojego kompana z Jędrzejowa, „Cześka", któremu Niemcy rękę postrzelili. Cierpliwi byli to pacjenci i pod tym względem „Pani M." kłopotów z nimi nie miała. Z żywieniem było trudniej. O tym sami wiedzieli, chociaż „Hrabina" nigdy słowem nie wspomniała. Mogła co prawda przejść do Ostrowca, chociażby do matki Jurka, i powiedzieć: „Syn wasz ranny leży u mnie, postarajcie się o coś do jedzenia dla niego". To by wystarczyło. Matka jak matka: spod ziemi wytrzasnęłaby i przyniosła. „Pani M." jednak nie poszła tam. Nie miała odwagi niepokoić matczynego serca. Ale któregoś dnia „stara Francuzka" z dziwnych spojrzeń sąsiadek wywnioskowała, że coś jest nie w porządku. - Cóż się tak na mnie patrzycie? - burknęła nawet ze złością, po czym umilkła, czytając uważnie to wszystko, co w ich oczach było napisane. - Bój był... Z początku wcale się nie zdziwiła. - No to co, że był! Mało to bojów! Takie czasy! Potem domyśliła się, że skoro o boju jej właśnie mówią, to znaczy, że coś w tym być musi. - Jurek?! - jęknęła głośno, łapiąc się za głowę. ** No, mówcie, co z Jurkiem? - nastawała ni to prosząc, ni to nakazując. - Ano nic. ? Żyje?! 191 - 2yje. - Ronny? - Ale letko. - O Boże! - krzyknęła zalękniona. - Gdzie leży? Czemu nic nie mówicie? - Jak nie mówimy? Mówimy.,. Przylgnęła do nich wzrokiem. Milczały. To milczenie zaniepokoiło jq jeszcze bardziej. - Ciężko ranny? - Mówiłyśmy, że letko. Nie wierzyła im. - Gdzie leży, pytam! Tamte pokręciły głowami: ,,Mówić, nie mówić?" „Francuzka" miała krewki charakter i w zdenerwowaniu mogła narobić głupstw. Ale teraz, kiedy już wie o najważniejszym, i tak się dowie szczegółów: co, jak i gdzie. - Na Moczydłach. U „Hrabiny". Tego jeszcze dnia ruszyła na wieś. Chlipała po drodze, coś tam do siebie mówiła i pędziła przez pole, jakby jq kto gonił. Zaraz na podwórku natknęła się na „Hrabinę". - Jest tam u was mój chłopak? - A jest... Przesunęła się obok bez słowa. Przed samymi drzwiami zatrzymała się, wytarła oczy do sucha, żeby śladów łez widać nie było, i hardo przestąpiła próg. Jurek leżał blady, wycieńczony, z gorączką w oczach. Uśmiechnął się do matki i zaniepokoił się jej widokiem. „Zaraz się zacznie" - pomyślał przypominając sobie, jak robiła mu awantury, kiedy chciał iść do partyzantki i kiedy widziała w jego rękach broń. „Francuzka" wzięła się pod boki, spojrzała na syna i pokiwała głową. - No i co? Dużoś wywalczył, gówniarzu? Jurek spuścił oczy. Jak tu mierzy: dużo, nie dużo? 192 O takim obrachunku nawet nigdy nie myślał. Chciał, on i inni, najwięcej i najlepiej, ale jak to wypadło, nie jego rzeczą sądzić. Wszyscy oni do partyzantki szli chętnie, ale nie znaczy to, że chcieli umierać. Śmierci na pewno nikt nie pragnął. - Broń masz? - zapytała ostro. Jurek skulił się jeszcze bardziej. - N... nie... - No to czekaj! - rzuciła i wybiegła za drzwi. Partyzant, który miał służbę przy szpitalu, zatrzymał się na jej widok. - To znaczy tak — natarła na niego - póki był zdrów, broń mu dawaliście, a teraz to już nie? Chcecie, żeby Niemcy przyszii i gołymi rękami go wzięli? Niedoczekanie ich i wasze! Karabin mu dajcie, żeby się miał czym bronić! Ale już! Jak partyzant, to niech już będzie partyzant! Wpadła z powrotem do chaty. - Ty się nie martw! Broń będzie! ia im... Jurek ze zdziwienia otworzył szeroko oczy. - Mamo! Dopiero teraz siadła na brzegu łóżka, otoczyła Jurka ramieniem. Z piersi buchnął z trudem hamowany płacz. - W nogi, synku? W nogi, kochany? Bardzo boli? - Już mniej. - Ale bolało? -- Ot, tak sobie. - No widzisz, no widzisz, a tak ciebie prosiłam... Jakby to od niego zależało, żeby nie być rannym. Od śmierci Zdzicha każdy dzień był dla niej udręką. Zdawało się jej, że skoro razem poszli, ich los musi być jednakowy. W śmierci Zdzicha opłakiwała już syna. Z ulgą odetchnęła na wieść, że żyje, ale jeśli przedtem nie wierzyła w to, że jeden lub drugi może zginąć, to teraz nagle taka możliwość stała się przerażająco realna. 13 - Chłopcy... 193 „Pani M." miała swoje powody, żeby ucieszyć s.ę z wi-zyty „Francuzki": sprawa aprowizacji szpitala znacznie s.ę poprawiła To, co otrzymywała, dzieliła między wszystkich rannych - za wyraźną zresztą zgodą tak ofiarodawczyń., jak i Jurka. ... ? Dni wlokły się podobne do siebie. Czasem jak.s alarm zmuszał „Hrabinę" do ukrycia rannych. Brała ich wówczas na plecy, wlokła do stodoły, w siano lub na po e -W żyto. Najczęściej stargane nerwy ludzi podnosiły alarm przedwcześnie. ,, , . . „Pani M." jednak nie narzekała. Czujność była kon.ecz-na, tym bardziej że wszystko wskazywało na to, iz niebezpieczeństwo rośnie. W okolicznych miastach . wsiach pojawiało się coraz więcej wojska. Było to związane z radosną wieścią, że ofensywa ruszyła znad Bugu. Niemcy zamierzali oprzeć się o Wisłę i zawczasu przygotowywał, tyły. Lada dzień mieli się pojawić i w Moczydłach. Również wśród ostrowieckich partyzantów zaczyna o się dziać coś nowego. Jurek poznał to łatwo po rozkaz.e, jaki doń dziwnymi drogami zawędrował. Armia Ludowa, Dowództwo Obwodu nr (Ił - czytał -M.p. 13411.1944. Rozkaz nr 16. Z dniem dzisiejszym organizuję w oparciu o istniejące oddziały noWq jednostkę wojskową pod nazwą: I Brygady Ziemi (Cieleckiej z obsadą następującą... _ Rozkaz wymieniał poszczególne funkcje i pseudonimy osób, wśród których Jurek znalazł wiele dobrze sobie znanych. Sierżant „Góral" w myśl rozkazu zostawał dowódcą U kompanii II batalionu. Rozkaz podpisany był przez nowego dowódcę obwodu podpułkownika „Mietka". Pogłoski o tworzeniu brygad stały sie więc faktem. , Nie znany Jurkowi podpułkownik „Mietek musiał ostro zabierać się do rzeczy, skoro w jednym z następnych rozkazów można było przeczytać: Podczas inspekcj. w rejo- 194 nach stwierdziłem, że niektóre rejony posiadają łączność nieregularną, inne zaś żadnej łączności nie posiadają... Zastrzegam kategorycznie, iż takiego stanu nie zniosę, a winnych niedbalstwa pociągnę do jak najsurowszej odpowiedzialności... „Dowódca trafił w sedno rzeczy" - myślał Jurek. Łączność w istocie kulała od dawna. Bywało, że łącznik przybywał na punkt, zanim jeszcze hasło zdołało tam dotrzeć. Zdarzały się wówczas sytuacje takie, w jakiej znalazł się pewnego dnia jeden z łączników. Przybył on do gospodarza, któremu miał przekazać polecenia dowództwa. Ponieważ obaj się nie znali, partyzant usiłował się zorientować, czy przybył pod właściwym adresem. - Jest u was studnia, gospodarzu? - zapytał. Chłop ze zdziwieniem spojrzał na pytającego. Tamten stał przecież parę kroków przed studnią. - A przecież tu stoi - odpowiedział wzruszając ramionami. Odpowiedź według umowy miała brzmieć inaczej. - No, tak, ale studnia, rozumiecie: studnia jest u was? - pytał tamten ze wzrastającym zniecierpliwieniem. Ale chłop także tracił cierpliwość. - A cóż to: stodoła? No przecie, że studnia. Łącznik widział już, że tak się nie dogadają. Zniecierpliwiony powiedział wprost, z czym i do kogo przyszedł. - A to trza było tak od razu - zaśmiał się gospodarz. - Nowego hasła nam nie dali, to i skąd mam wiedzieć! Teraz, jak widać było z rozkazu, ta sprawa miała się w zasadniczy sposób zmienić. Ale zmieniało się nie tylko to. Dochodziły wieści do Moczydeł, że brygady krzepły, wzmacniały się. Nawiązano ściślejszą łączność z I Armią nadciągającą od wschodu, 195 mnożyły się zrzuty, polepszało się uzbrojenie, zaopatrzenie. Śledzono postępy ofensywy, liczono dni do chwili, kiedy poprzez płonącą linię frontu podadzą ręce ludziom idącym im z pomocą, niosącym wyzwolenie. Pogłoski o ofensywie potwierdziły się w rozkazie, którego treść wchłaniał Jurek z rozpalonymi policzkami: Rozprawa z bandyckim najeźdźcą hitlerowskim wkracza w ostatnie stadium. Sojusznicza Armia Sowiecka, wspólnie z Armią Polską, przekroczyła Bug i łamiąc front niemiecki rozwija potężne natarcie w kierunku Lublina... A więc to wszystko było prawdą. Bolesne jest uczucie zupełnej bierności, w czasie gdy dzieje się tak wiele. Jurek oglądał swoje nogi, próbował chodzić. Na las było jednak za wcześnie. Którejś nocy zbudził się i zaczął nasłuchiwać. Zdawało mu się, że gdzieś w dali rozległo się stłumione dudnienie, Serce biło mu gwałtownie. Przymykał oczy, wstrzymywał oddech, żeby w skupieniu słyszeć lepiej. Front grzmiał burzą, niósł świeży powiew. Oddychać było lżej. W tych dniach Jurek pragnął już tylko jednego: przetrwać. Głupio jest tonąć przy samym brzegu, głupio jest umierać w ostatnim dniu wojny, kiedy cały koszmar okupacji ma się już za sobą. Gdy nadzieja na przetrwanie, staje się bliska i dotykalna niemal, rośnie cena własnego życia. Każdy żołnierz boi się najbardziej pierwszych i ostatnich dni wojny. Jurek bał się także. Został sam z trójki najbliższych przyjaciół. Jak będzie dalej? Czy dojdzie? „Ktoś przecie musi dojść" - brzmiały mu w uszach słowa Zdzicha powiedziane kiedyś, bardzo dawno, chyba z rok temu. Wtedy partyzantka miała dla nich smak przypalonej na ognisku zupy, zapach sosnowego igliwia i barwę wysrebrzonej księżycem, leśnej nocy. Dni walki i nocnych marszów zmieniły ten obraz. Poznali wówczas smak krwi i odór ropiejących ran. Do oddziałów leśnych ciągnęły w tym czasie dalsze za- 196 stępy takiej jak oni młodzieży. Ich wyobrażenia nie były inne, doświadczenia te same. Od owej nocy, gdy front słabiutkim jeszcze, oddalonym tętnem dał pierwszy znak życia, w Moczydłach zapanował inny nastrój: „Pani M." stała się jeszcze bardziej ruchliwa niż zwykle, ale i bardziej nerwowa. Wojska niemieckie ciągnęły nieraz dniem i nocą. W każdej chwili mogły natknąć się na szpital. Czas stawał się szczególnie niespokojny. Wiejskimi drogami, wzdłuż leśnych ścieżynek przebiegali łącznicy z meldunkami i rozkazami. W ciemne noce pociągi pędziły w przepaść rozwartą ręką minera. Głodni ludzie błagali o dodatkową kostkę trotylu. Paprocie zakwitały bielą czasz spadochronowych, dni liczyło się według ilości stoczonych potyczek, wysadzonych mostów, spalonych samochodów. Walka przybierała na sile i to też było oznaką nadciągającego frontu. Od czasu do czasu w ręce Jurka i innych rannych trafiały rozkazy podpisane przez podpułkownika „Mietka". Trudno wyobrazić sobie wygląd człowieka tylko na podstawie podpisywanych rozkazów - krótkich, zwięzłych, rzeczowych. Jedno można było orzec z całą pewnością: potrafił w ostrowieckie lasy tchnąć nowe życie i - co ważniejsze — kierować nim. Tymczasem to, czego „Pani M." obawiała się najbardziej, nastąpiło jednego z pierwszych dni sierpnia. Niemcy przyszli do wsi zupełnie nieoczekiwanie. Jurek już wtedy próbował chodzić. Chyłkiem wycofał się za opłotkami ku zbożu. Na szczęście Niemcom nie spodobały się kwatery w Moczydłach. Wieś była uboga, nie dawała nadziei na większy rabunek. Ubóstwo jej mieszkańców tym razem stało się dla nich dobrodziejstwem. Niemcy odeszli. Pozostał jednak lęk, świadomość zagrażającego już teraz stale niebezpieczeństwa. Jurek przeniesiony został do innej wsi. Chociaż na kie- 197 leckiej ziemi nie było cichych zakątków, wydawało się, że tu będzie spokojniej. Nocami front było słychać lepiej. Wypatrywano dalekich błysków nad horyzontem, wsłuchiwano się w każdy głośniejszy pomruk. Z zachowania się okupanta wróżono sobie, jak daleki jest dzień wyzwolenia. Wreszcie liczono już godziny... Nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak ów „front" miał wyglądać. Jurek spodziewał się ujrzeć uciekających Niemców, rozpędzone czołgi i chmurę samolotów bombardujących wroga. Niebo było jednak wciąż czyste i błękitne, ziemia leżała spokojna, nie wstrząsana dudnieniem pancernych wozów. Któregoś dnia we wsi zakotłowało się. Buchnęła wieść, że Niemcy robią obławę. To było zupełnie prawdopodobne. Jurek wraz z „Konopem", rannym w bitwie pod Przeu-szynem, wycofali się ku zbożu. Słońce złociło kłosy — pełne, obfite, czekające na żniwa. Siedli w gąszczu cienkich łodyg pachnących chlebem i ziemią. Jurek przejrzał karabin, trzasnął parę razy zamkiem i, uspokojony sprawnością broni, żuł wysypane z kłosa ziarno. Odgłosy rzadkich strzałów dochodziły skądś z bliska. Sprawiało to wrażenie raczej przypadkowej potyczki niż regularnej, frontowej bitwy. Od czasu do czasu wysuwali ostrożnie ze zboża głowy, aby zorientować się w sytuacji. Ale w okolicy nic nie wskazywało na bliskość frontu. Każda godzina rodziła większy niepokój. W pewnej chwili Jurek znów wysunął głowę. Drgnął, W odległości kilkudziesięciu metrów od niego stał jakiś człowiek z bronią w ręku. - „Konop"! Niemcy! Przypadli do ziemi nasłuchując. Dokoła nadal była cisza. Tym razem wyjrzał „Konop". 198 - Idzie tu - szepnął, mocniej ściskając kolbę karabinu. Jurek uniósł się. Z dala szedł ku nim szum zboża. - Stój! - posłyszał nagle przed sobą. „Własowiec" -przemknęło mu przez myśl. Przerzucił broń do oka. - Ty stój... Tamten zatrzymał się. Jurek czuł w skroniach łomot każdej z tych długich sekund. Stali naprzeciw siebie. Nieznajomy widać miał lepszy wzrok. - A ty cztoż, malczik - odezwał się zupełnie innym , ... o * tonem - s sawieckoj armiej. wajewat sabirajeszsa* 5 - Sowiecka armia? - Ty dumał kakaja?** Jurek szarpnął „Konopa" za rękaw. - Sowieci! Skoczyli przed siebie. Zboże złocistą falą rozstępowało się przed nimi z szelestem. Żołnierz stał w miejscu z zarzuconym przez ramię automatem i z najwyższym spokojem skręcał grubego na palec papierosa. Jurek dobiegł do niego pierwszy. Przypadł do szorstkiego drelicha. Żołnierz łagodnie go objął niezręcznym, nie nawykłym do pieszczot gestem. - Nu wot, nu wot... Jurek patrzył w jego opaloną, czerstwą twarz. Tamten pociągnął nosem, twardym, szorstkim paluchem przetarł powieki podejrzanie wilgotnych oczu. Zawstydził się tego gestu, odwrócił twarz. - Wot, smatri - wskazał na prostokątny kawałek pa-pieru urwany z gazety - kuriszki ty mnie rassypat... * A ty cztoż... (ros.) - A cóż ty, chłopcze, z sowieckq armią chcesz wojować? ** Ty dumał" kakaja? (ros.) - A ty myślałeś, że jaka? **! Wot, smatri... (ros.) - No i popatrz, rozsypałeś mi machorkę... POŻEGNANIE „Sikorski" chorował. Leżał pod skleconym z gałęzi szałasem, oddychał ciężko, buchało od niego gorączką. „Klon" przynosił mu wodę, wtykał suchary w spalone wargi. Z zapuchniętych oczu bił blask nienaturalny, ostry. Siąpił zjadliwy, zimny deszcz. Chłód wstrząsał wychudłym ciałem. Spod drelichowego watowanego worka, w jakich samoloty przekazywały im zrzuty, wystawały bose nogi. Czasem podkurczał je, sięgał kolanami aż pod brodę. Tak było cieplej, ale już po chwili nogi drętwiały, trzeba było je wystawiać na przejmujące zimno. Dreszcze powracały. Październik dał się wszystkim we znaki. „Sikorski" nie był jedynym, któremu groziło zapalenie płuc. Chłód i głód uderzyły w nich ze stokrotnie większą siłą niż Niemcy. Front zastygł na Wiśle, zbliżała się zima. Nie wiedziano, co robić. Jurek słaniał się na nogach. Wolność, która ogarnęła go w sierpniu, okazała się tylko chwilowym szczęściem. Wyciągnięta daleko na zachód czołówka radziecka została zepchnięta niemieckim przeciwuderzeniem. Wraz z radzieckimi żołnierzami krył się przenoszony z miejsca na miejsce. Kiedy siły na to pozwoliły, skoczył sam do Ostrowca. Ale tu groziła mu wywózka do Niemiec. Uciekł wprost 200 z arbajtsamtu *. Nie czekał, aż znów przyjdą po niego. Wrócił do lasu, znalazł swoich. W Okrąglicy „Mietek" przejmował ostrowieckie oddziały. Wtedy Jurek zobaczył go po raz pierwszy. Był w mundurze podpułkownika, o kruczych włosach. Mówił głosem twardym, nie znoszącym sprzeciwu. •- O, „Mietek"! - mówiono o nim wśród partyzantów. - Ten zna się na rzeczy. Z nim to można... Zaczął się nowy okres partyzantki. „Mietek" wyznaczył poszczególnym oddziałom rejony działań, dał zadania, żądał meldunków. Robota od razu poszła raźniej. Wylatywały w powietrze mosty, transporty wojskowe, minowano drogi. To było już naprawdę wojsko. Łatwiej walczyło się im pod Gruszką, łatwiej przyszło odpierać ataki skoncentrowanych wojsk niemieckich w lasach Świniej Góry. Nadal zostawiali-po drodze mogiły przyjaciół, ale cena ich życia była teraz znacznie wyższa niż dawniej. Żyli nadzieją na bliski już front. Wiedziano, że skok od Bugu do Wisły był trudnym zadaniem, ale gdzieś na dnie serc krzepili się myślą, że może... Tymczasem tu, na terenie przylegającym bezpośrednio do frontowych tyłów, sytuacja z dnia na dzień stawała się trudniejsza. Na wyeksploatowane okupacją ziemie wypuszczono zgłodniałe bandy hitlerowskich żołnierzy oczyszczających wsie polskie ze wszystkiego, co mogło być pożywieniem. Zaczynał się głód. W świniogórskich lasach „Bystry" kucharzył wespół z „Brunonem", Niemcem, który miał dość służby dla chwały Hitlera i przeszedł na stronę partyzantów. Gotowano wówczas stęchłą kaszę bez odrobiny soli. Próbowały łączniczki przyjść z pomocą „Bystremu" i od czasu do Atbajtsamt (niem. Arbeitsamt) - Urząd Zatrudnienia. Na terenach okupowanej Polski głównym zadaniem tego urzędu była Pfzymusowa rekrutacja Polaków na roboty do Niemiec. 201 czasu zmieniać menu. Pojawiały się wtedy placki pieczone z otrębów lub kluchy - duże jak pięść, lśniące z zewnątrz, surowe w środku. Czasem przyrządzano smakołyki: pyzy na mleku, z marchwią lub dynią, i wtedy było święto. A jednak i głód ich nie załamał. Krążyli po lasach szarpiąc Niemcom nerwy. W ciemne noce, kiedy końca własnej wyciągniętej ręki nie widać, szli trzymając się przeciągniętych lin spadochronowych, aby się nie pogubić. Dziewczęta oznaczały drogę białymi chustkami. Kaleczono nogi na ścierniskach, ostrych kamieniach, ślizgano się po gliniastym, zamokłym gruncie. Jurek spotkał w tym czasie wielu przyjaciół. Z Wasylem, który właśnie powrócił zza Wisły, przywitał się serdecznie, jak z ojcem. Którejś nocy spłynął z nieba „Saszka". Był już za frontem, ale regularna armia nie smakowała mu. Zatęsknił za ostrowieckimi lasami. Zameldował się z prośbą o przerzut i kiedy wszystkie worki wylądowały na ziemi, zjechał na spadochronie w objęcia starych przyjaciół. Oddziały rosły w siłę. Ludzie napływali zewsząd. Przychodziły i grupy akowskie. Wyciągano do nich braterską dłoń. Ale wraz ze wzrostem liczebności mnożyły się kłopoty. Z żywnością było coraz gorzej. Dzielony na pół kęs chleba musiał wystarczyć. Z głodem dawali sobie jako tako radę. Trudniej było zwalczyć chłód. Jesień nie oszczędzała ich. Przemoknięci trzęśli się wiecznie z zimna, nie zawsze można było palić ogniska, gorąca strawa była rzadkością. Zaczęły się choroby. „Sikorski" zapadł jako jeden z pierwszych. Po nim zaczęli chorować inni. Wycieńczone organizmy nie mia-ły dość siły, aby zwalczyć gorączkę. Pod przemoczonymi gałęziami szałasów przewracali się z boku na bok, zrywając płuca suchym, niepokojącym kaszlem. Ciężej chorych odsyłano do garnizonów i wiejskich szpitali. Ale szła zima, jak miała wyglądać przyszłość? 202 Tego właśnie dnia radziło nad tym dowództwo... W szałasie „Sikorskiego" Jurek natknął się na „Klona". Popatrzyli sobie w oczy bez słowa. „Sikorski" oddychał szybko. „Klon" podciągnął mu przykrycie pod szyję, wtedy ukazały się bose stopy. „Klon" uśmiechnął się gorzko. - Za długi jesteś, „Sikorszczak". Wybiegł z szałasu,i po chwili wrócił ze swoim watowanym workiem. - Masz - rzucił mu na nogi - bo ci się odciski przeziębią! - A... a... a... - „Sikorski" chciał coś powiedzieć, ale „Klon" mu przerwał: - Aaa, właśnie! Lulaj, „Sikorszczak", lulaj, aaa... To ci najlepiej zrobi. - A... ty? - Ja z Jurkiem się prześpię. On ma ciepłe plecy, a w życiu plecy najważniejsze, można bez głowy, ale bez pleców ani rusz. Ty się, „Sikorszczak", na tym nie znasz. Szczeniak jesteś - plótł bez przerwy, aby go tylko czymś zabawić. Deszcz wąskimi strużkami spływał z gałęzi na rozmokłą ziemię. „Sikorski" patrzył na nich, uśmiechał się z trudem. Nie przypuszczał, że „Klon", który tyle razy pozwalał sobie na kpiny z niego, teraz, w czasie choroby, okaże się taki, jakim go nigdy jeszcze.nie znał. - Faj... faj... - Fajtłapa - odpowiadał „Klon", ale chory energicznie kręcił głową. - Faj... faj... - Fajkę chcesz? Nie wolno! - Faj... fajny chłop jesteś! - Dobra, dobra! Jeszcze mnie nie znasz! Z zewnątrz rozległ się gwizdek. ? Zbiórka! 203 Wyszli przed szałas. Deszcz siąpił bez przerwy, zszarzały las ociekał wodą. Panował przejmujący chłód. Partyzanci ustawili się w oddziałach. Narada dowództwa musiała zakończyć się jakąś zasadniczą decyzją. Nikt nie liczył na wiele. Cóż w tej sytuacji można było zrobić? Domów się w lesie nie pobuduje, żywność z nieba nie spadnie, a trwać tak do zimy było niepodobieństwem. W oddziałach podawano do wiadomości decyzję dowództwa: całość zostaje podzielona na dwie grupy -jedna wraca do garnizonów, druga przedziera się przez front. Każdy może sobie sam wybrać. Wasyl podszedł do Jurka. - Cztoż, synok, pajdiosz?* Jurek zawahał się. Front... jak wygląda ten front, który nocami wciąż huczał, wciąż mamił nadzieją? Jak tam jest naprawdę? Wyobrażenia były różne. Raz była to linia nieprzerwanego ognia i dymu, raz długi wąż okopów zrytych pociskami, ociernionych zwojami kolczastego drutu, kiedy indziej długie szeregi strzelających do siebie wojsk, zawsze jednak był to straszliwy pas śmierci, piekło rozciągnięte krętą linią na ziemi. Jak przedrzeć się przez tę linię? Czy w ogóle jest to możliwe? „Ktoś z nas musi dojść" - przypomniały mu się słowa Zdzicha. „Dojść -to nie znaczy „doczekać". Właśnie „dojść". - Nie wiem... - odpowiedziaLWasylowi. Musiał się poradzić innych. Zdania były różne. „Zrobię tak, jak zrobi »Góral«" - zdecydował ostatecznie. Dawnego dowódcę spotkał w pobliżu dowództwa. Twarz jego, wprawdzie jak zwykle różowa, była teraz wychudzona, przy zapadniętych policzkach orli nos uwydatniał się szczególnie wyraziście. - Mam do was sprawę, dowódco. - Co takiego? * Człoi, synok, pajdiosz? (ros.) - No i co, synku, pójdziesz? 204 fe Co mi radzicie: iść czy zostać. - To już twoja sprawa. - A przez ten front straszno? - Straszno... - Czołgi? - Czołgi. - Artyleria też? - Też. - I samoloty? - Jak na froncie. Jurek przygryzł wargi. Jeszcze nie mógł się zdecydować. - A Sowieci wiedzą, że mamy przejść? - Szyfrowszczyk dał znać. - Dowódco, a wy? - Co tam ja! Ja przejdę. - Na pewno? - Trzeba wierzyć. Jak się wierzy w życie, trudniej jest uwierzyć w śmierć. Dawniej Jurek też nie wierzył w śmierć. Ale Zdzich, Boguś, inni... W jego siedemnastu latach więcej mieściło się już śmierci niż życia. Tamci umierali różnie. Każdy na swój sposób. Z jękiem na ustach lub bez słowa, z nienawiścią zastygłą na twarzy lub z łagodnym poddaniem, z ręką kurczowo zaciśniętą na broni lub z dłonią o palcach rozwartych, rozpaczliwie chwytających się ziemi jak życia. Jedni żegnali świat szeroko otwartymi oczyma, w których było wszystko: i zdziwienie, i żal, i rozpacz, inni zwierali powieki mocno, zdecydowanie, jak gdyby raz na zawsze chcieli zerwać ze światem, który był tak mało dla nich łaskawy. Ale nikt nie umierał chętnie... Jurek też nie chciał umierać. Zwłaszcza teraz, kiedy, być może, byli o krok od wolności. - Pójdę z wami, dowódco! - powiedział „Góralowi". - Wiedziałem o tym. Broń oddano do dyspozycji tych, którzy zdecydowali się 205 przejść przez front. Mogli wybierać według swojego uznania. Ta obfitość cieszyła i smuciła zarazem. Cieszyła, gdyż wreszcie każdy mógł wybrać taką broń, jakiej pragnął od dawna, smuciła, bo w tym dzieleniu było coś z przejmowania spadku po zmarłym. Kończyło się życie partyzanckie, miało się zacząć nowe, inne. Jakie - jeszcze nie wiedzieli. Jurek wybrał sobie nowy automat, dobrał kilka magazynków, wsunął je do chlebaka. Z rozczuleniem przypomniał sobie pierwszy otrzymany karabin - ze zbutwiałą kolbą. Ten, z którym nie miał się „afiszować". A jednak tamten wydał mu się teraz bliższy. Z nowym automatem zameldował się u „Górala", który obejrzał go od stóp do głów. *- No, no! - pokiwał głową z uznaniem. Szykowali się inni. „Bezimienny" miał zmartwienie: przewertował wszystkie przedwojenne regulaminy i nie znalazł w nich ani słowa o zasadach przedzierania się przez front. — Nie przewidziano - rozkładał ręce z uśmiechem. -Regulaminy nie przewidziały. - Też coś! - wzruszył Jurek ramionami. - Sam później napiszesz regulamin. „Klon" był dzisiaj poważny jak nigdy. Nie miał nawet ochoty do żartów. Dokuczał tym wszystkim, których w gruncie rzeczy najbardziej lubił. Coraz mniej zostawało bliskich przyjaciół. „Stalowy" zginął w bitwie pod Gruszką, „Sikorski" leżał trawiony gorączką i było jasne, że nie weźmie udziału w marszu przez front. W obozie wyczuwało się gorączkowy nastrój. Tworzono nowe oddziały, przystosowane już do marszu, uzupełniano uzbrojenie, przekazywano przez pozostających ostatnie pozdrowienia rodzinie, listy. Nocą front dudnił jak zwykle. Ale jego dzisiejszy pomruk miał jakiś szczególny sens. Próbowali wyobrazić 206 sobie siłę ognia, przez który mieli przejść, obliczyć swoje szanse. Tej nocy Jurek nie mógł zasnąć. Z sąsiedniego szałasu dochodził ciężki, świszczący oddech „Sikorskiego". Deszcz szeleścił wśród zeschłych liści. Były ostatnie dni października. Jurek skulił się, przykrył oczy ręką, choć noc była czarna, jesienna, najmniejszy blask nie zakłócał snu. Rankiem pobiegł jeszcze raz do „Górala", — Dowódco... — Czego chciałeś? — To... kiedy ruszamy? — Bądź gotów. Dziś w nocy. OSTATNI MARSZ „Sikorski" nie bardzo wiedział, czego chcieli od niego Jurek, „Klon" i „Bezimienny". Potrząsali jego wychudłą, kościstą ręką i uśmiechali się głupio, nienaturalnie. - Trzymaj się, stary! - Bywaj! - Adieu... Z innymi pożegnali się już wcześniej. „Bystry" uścisnął Jurka, spojrzał mu w oczy i klepnął po ramieniu. - Ruszaj! - pokiwał w zamyśleniu głową. - Zdzich by się cieszył... Prowadził kapitan „Orkan" z II Brygady „Świtu". Olbrzymi oddział, złożony z przeszło tysiąca ludzi, wsiąkał w ciemną noc. Z miejsca narzucono szybkie tempo. Szli „Klon", „Wrzos", „Góral", „Lolek" i inni. Jurek trzymał się „Górala" i „Wrzosa". Byli jego dowódcami i miał do nich zaufanie. Szli gęsiego jeden za drugim, blisko siebie, żeby się nie pogubić. Wiatr wdzierał się w obszarpane drelichy, kłuł zimnem w spocone ciała. Stopy miękko osuwały się w gliniastą glebę, z mlaskiem odrywały się od rozmiętoszonego błota. Ciążyła broń, nadmiar wziętej amunicji. - Szybciej! - podawano sąsiadowi. - Szybciej! - przekazywano dalej. Wysunięte do przodu ubezpieczenie przecierało ten szlak. Każdy pilnował swego poprzednika, nikt nie chciał wypaść z rzędu, zgubić się w tej czarnej nocy, pozostać. 208 - Synok! - posłyszał Jurek za sobą. Przyspieszając kroku, zaglądając w oczy mijanym partyzantom, Wasyl szukał go od dawna. Szedł teraz tuż za nim. Jurek czuł jego oddech na swoich plecach. - Damoj idiom - mówił wesoło Wasyl. - ? siebie *. - Front... - Niczewo, prarwiomsa! ** - Szybciej! - znowu przeleciało od czoła. Wyszli z lasu, zrobiło się jaśniej. Na dnie szaromiecz-nej, nieruchomej mgły leżała równina łąki. Zanurzyli się w chmurę, zimną, lepiącą się, przenikającą chłodem. Ale tak było dobrze. Pod tą naturalną osłoną mogli się czuć bezpieczniej. Okolica była pusta, jak gdyby wymarła. Mijali wsie opustoszałe i ciche, o chatach ciemnych, niegościnnych i obojętnych. Niemcy w trosce o swoje bezpieczeństwo ewakuowali ludność i po swojemu „zaopiekowali się" dobytkiem. O świcie zatrzymali się w lesie. „Orkan" denerwował się. Tempo marszu okazało się mimo wszystko za powolne. — Straciliśmy jeden dzień! — mówił do „Górala". -Jeden dzień! „Góral" wiedział, co „Orkan" ma na myśli. Nie chodziło tu przecież o dwanaście godzin, lecz o skutki, które mogły wyniknąć z tego spóźnienia. Radzieckie jednostki oczekiwały ich już dziś, hasło zostało ustalone, termin podany. W ciągu tego czasu jednostki radzieckie mogły się zmienić i wówczas znaleźliby się między dwoma liniami ognia. „Orkan" w duchu żałował swej decyzji zabrania ze * Damoj idiom... (ros.) - Idziemy do domu. Do siebie. ** Niczewo, prarwiomsa! (ros.) - To nic, przerwiemy się! 14 - Chłopcy. 209 sobą każdego, kto tylko się zgłaszał. „Trzeba było wybrać tych, którzy zdolni sq do takiego marszu" - rozważał, dochodząc jednocześnie do wniosku, że... inaczej i tak by nie postąpił. Ci wszyscy ludzie szukali przecież ratunku. Czy miałby odwagę im odmówić? O zmierzchu ruszyli dalej. Pozostał jeszcze ostatni odcinek drogi. Front zbliżał się do nich przeciągłym grzmotem. Nagłe i krótkie błyski lizały nisko nawisłe niebo. Zdawało się, że tam, na linii drgających łun, płonie ziemia. Jurek patrzył rozszerzonymi oczyma w tę stronę i miał wrażenie, że długi rząd ludzi, z którymi idzie, zbliża się nieuchronnie ku płonącej szczelinie przepaści. Szli teraz ostrożniej. Na bezpośrednim zapleczu frontu należało się liczyć z istnieniem niemieckich placówek ubezpieczających. - Widzisz, front - szepnął Wasyl. Jurek skinął głową. Od dawna patrzył w tym kierunku. Widok był urzekający i przerażający zarazem. Ziemia zdawała się drżeć pod stopami. - Stój! - Stój! - przeleciało po kolumnie. Ludzie zatrzymali się w miejscu. - „Bruno" do dowódcy! - „Bruno" do dowódcy! - przekazywano po linii. „Bruno" szedł razem z nimi. Na krótko przed marszem otrzymał broń jako dowód zaufania, które zdołał sobie zaskarbić swoją służbą i udziałem w kilku akcjach. Niemiec przesunął się wzdłuż kolumny, stanął przed „Orkanem" i „Góralem". „Góral" położył palec na ustach, skinął na niego. Przeszli parę kroków naprzód. - Halt! - rozległo się z ciemności. „Bruno" zrozumiał, czego od niego żądano. Wyciągnął pistolet. 210 - Halt! - rozległo się po raz drugi i jednocześnie dobiegł ich chrzęst zamka. - Was willst du, mein Kamerad?* - głos „Brunona" brzmiał swobodnie, jak gdyby rozmawiał ze starym znajomym. Krótka, nagle urwana seria przecięła ciszę. Czekali w napięciu. Z mroków wyłoniła się sylwetka „Brunona". - Der Weg ist frei.** Droga jednak nie była wolna. Hitlerowski wartownik stał opodal niewidocznego w ciemności młyna, w którym mieściła się placówka. Seria z pistoletu maszynowego zaalarmowała załogę. Z okien młyna posypały się strzały. - Padnij! - krzyknął „Orkan". Zalegli na mokrej, nasiąkłej wilgocią ziemi. Do linii frontu pozostawało około dwu kilometrów. Gdyby tym z młyna zachciało się wystrzelić w górę rakietę, sytuacja mogła być niewesoła. „Orkan" orientował się, że ta walka powinna być przeprowadzona jak najciszej. Skinął na najbliższych partyzantów. Cicho jak koty podbiegli pod budynek. Niemcy przestali strzelać. Nie rozumieli przyczyny krótkiej serii, która padła gdzieś w ich bezpośredniej bliskości. - Wer da?*** - rozległ się czyjś głos z okna. QdL powiedziała mu cisza. Któryś z Niemców zaśmiał się głośno. Partyzanci byli już pod samymi oknami mieszkania młynarza. Z zewnątrz dochodził gwar głosów. Niemcy dodawali sobie animuszu. Krótką serię wzięli za dowód czujności wartownika. W młynie uspokoiło się. Placówkę jednak trzeba było zlikwidować. Przejście * Was willst... (niem.) - O co chodzi, kolego? ** Der Weg... (niem.) - Droga wolna. *** Wer da? (niem.) - Kto tam? 211 ponad tysiąc^ ,udzi nie mog|0 się odbyć niepostrzeżenie. „Orkan" ^ zna|< jrzej partyzanci wznieśli się do samych okie^ |s|iema| równocześnie do środka wpadły trzy granaty. ?uchnqj p|0mień. Wewnątrz zakotłowało się, rozległ się c^yjś krZyk, po czym zaległa cisza. - Naprzócji Kolumna ruszyła j_ dala front zajazgotał cekaemem. „Góral" ob6jrza, sją Kogoś mu brakowało. Przyzwyczaił się do tamtej sy|wetki ic|qcej zawsze za nim, krok w krok, jak cień. ..Silcorskiego- nie było. Może w tej chwili wiozą go już c)0 szpicla. „Oby stało się to jak najprędzej" - pomyś,ał Przy ?02????|??? pGóral" trzasnął w jego kościstą dłoń, aż klasnęło. - ??7????? się! - Tak jes^ dowódco! - potraktował to niemal jak rozkaz. " ^° to ^zesć! - Czesc! Ale „Góra,.. czuł wciqz jeg0 obecność. Niewielu z tych najmłodszych, juz pozostało. Pożegnania z nimi były najtrudniejsze. Wierzy|j j ufa|i SWym dowódcom, starszym kolegom. Tr^eba by,0 dźwigać tę odpowiedzialność, kryć przed nimi \jasnq niepewność, udawać, że zawsze wszystko jest w pqrzqdku, chociaż najczęściej sytuacja nie dawała POvvodow do takiego optymizmu. Przywiązywali się do swyfeh dowódców jak do kogoś najbliższego. Instynktownie szuka|i ciepła, które w ich wieku było niezbędne. Las stQ, sie dla nich domem i szkołą. Nie zawsze był czqs nQ miękkość, dom musiał być surowy, szkoła - twarda Dojrzewał j zanim zdqzy|i stać się młodymi. Jeden okres życia zrafc,owała im wojna. Często był to okres ostatni. 212 Za Zdzichem, Bogusiem, Jurkiem przyszli do lasu nowi. Ciągnęli całymi kluczami jak ptactwo na wiosnę. Nieraz znali się tak dobrze, że używanie pseudonimów byłoby śmiesznym udawaniem. Z Ostrowca, Deńkówka, Kopalni, Jędrzejowa... Każdy z nich miał coś ze Zdzicha, Bogusia czy Jurka. Ich losy nie odbiegały od losów tamtych, tak samo marzyli i głodowali, tak samo cieszyli się z odniesionych zwycięstw. W tej drodze przez las ku Polsce każda potyczka wykruszała ich szeregi, ale szli uparcie dalej. „Ktoś musi dojść"... Z tej jednej z najpierwszych grup ostrowieckich szedł Jurek. Nie był to już marsz, lecz ciche, kocie skradanie się. „Granit, granit" - powtarzał w myśli hasło rozpoznawcze, w naiwnej obawie, że w ostatniej chwili zapomni słowa, które miało mu utorować drogę na tamtą stronę linii ognia. „Czerwona - padnij, zielona - naprzód" -przypomniał sobie nieskomplikowany system sygnalizacji podany przez „Orkana". Przed nimi ciągnęła się płaska równina pól kapusty i buraków. Głupio się czuli w tej sytuacji. Przywykli do lasu. Pola nie dawały żadnej osłony. Wydawało się, że Niemcy spostrzegą ich z daleka. „Wrzos" ściskał ramieniem automat, śledził każdy ruch „Orkana". Za nimi podążał dowódca grupy radzieckich partyzantów, kapitan Dońcow. Była w jego oddziale mała, pucołowata dziewczyna, Taniusza, niezastąpiona łączniczka, najweselszy kompan. Teraz szła wraz ze wszystkimi. „Orkan" dał znak. Formowano linie tyralier. Jedna za drugą. Na skrzydła dano wzmocnienia z broni maszynowej. Poszli tam najbardziej doświadczeni partyzanci, na nich miał spaść główny ogień. W dali front zapalał blaski w coraz to innym miejscu. 213 Ktoś ze szpicy zaklął w ciemności. „Orkan" skoczył do przodu. Rozciągnięte na niskich słupkach biegły przewody telefoniczne. - Ciąć! Linii telefonicznych było coraz więcej. Przecinali je z pasją, nerwowo, czym kto mógł, nożem, scyzorykiem, bagnetem. Stal miękko wgłębiała się w izolację, zgrzytała miedź. Gdzieś tam jakiś Hans lub Willi na próżno będzie wrzeszczał w mikrofon, usiłując podać meldunek lub wywołać ogień. Odpowie mu cisza. Będą szukali uszkodzenia. Znajdą strzępy swych linii telefonicznych i będą musieli budować je od nowa. - Tnijta, chłopaki! Zakrwawiali palce w nerwowym pośpiechu. Znów posunęli się naprzód. Teraz front był jak na dłoni. Ludzi ani śladu. Zdawało się, że w tym miejscu ziemia sama gotuje się, burzy, wre. Poszczekiwały cekaemy, grzmiały głucho działa, kaleczona boleśnie ziemia wypryskiwała w górę chmurami dymu. Tu, gdzie byli oni, jeszcze panowała cisza. Niemcy nie orientowali się, że ponad tysiąc ludzi siedzi im na karku. Szpica wpadła już do pierwszych rowów. Były puste. Niemcy rozbudowali linię obrony daleko w głąb. Mogli się tu wycofać w razie nacisku. Następne okopy były również puste. Zatrzymywali się w nich na chwilę, aby odetchnąć, odpocząć. Noc była zimna, ale pot oblewał ich czoła. - Uwaga na miny! — podano po linii. Z tym niebezpieczeństwem należało się liczyć. Niemcy lubili minować gęsto. Nagle tuż na prawym skrzydle zaszczekał cekaem. Teraz już odpowiedziano ogniem. Sekunda ciszy. Niemcy widać zdumieli się. 214 W niebo syknęła rakieta, jasny jak w dzień blask zastygł pod chmurami. Przypadli do ziemi, mocno przywierając do niej całym ciałem. Blask z góry spływał powoli, aż wreszcie zgasł. - Naprzód! - Wpieriod! - En avant! - wyrwało się Jurkowi. Skoczył w ślad za „Góralem". Obok biegł Wasyl. Z prawej strony toczył się bój. Serie z wizgiem przecięły powietrze, gruchnął granat. Niemcy wciąż nie mogli zorientować się, co zaszło na tym odcinku. Z przedniego skraju nie meldowano o żadnych ruchach nieprzyjaciela. Tyłowe placówki milczały, tymczasem tu, wśród nich, pojawił się nie rozpoznany oddział. „Orkan" wystrzelił zieloną rakietę. - Naprzód! Przebiegli parę kroków. Znów zakipiało ogniem i znów zalegli nieruchomo. Do następnego skoku kilku już się nie poderwało. Nagły ruch przed frontem zaniepokoił radziecką obronę. Zagrzmiały działa, plunęły moździerze. „Jeden dzień spóźnienia". Na wojnie punktualność jest twardą zasadą. O godzinie piątej wyciągam do ciebie rękę, bo wiem, że jesteś swój, o piątej pięć — strzelam. Nastąpiło to, czego właśnie obawiał się „Orkan". Znaleźli się między dwiema liniami ognia. Z jednej i drugiej strony rozpętało się piekło. Teraz już nie wiadomo było, kto, skąd i do kogo strzela. Jurek leży na ziemi, rozpalonej, tętniącej, rozkołysanej. Zewsząd lecą ku niemu roje białych, czerwonych, niebieskich ogników. W twarz uderza ciepły podmuch bliskiego wybuchu. Podniesiona w górę, rozbita w pył ziemia przysypuje leżących. „To już koniec - myśli przelotnie. - Nikt stąd żywy nie wyjdzie, to niemożliwe". On sam czuje, że każdy wystrzał jest skierowany właśnie w niego, że każdy pocisk powinien, że musi go trafić. 21S Dziwne, że jeszc^ tQ nie nastqpiło. jest zagubiony w tej i nmU-Zew łh ognia- Bezsilna złość paralizuJe ręc€ nogi. yrwa by sj^ z tegQ pjekielnego miejsca i popędził naprzód. Obojętnie. dojdzie czy nie dojdziei niech tylko raz skończy się ten obezwładniajqcy strach. „To jest nieludzkie ? ś|. dziecinnemu i zaciska pię- ści az do bólu. /-\ i ii i " r an ° erWuje ogień i jego natężenie. Szuka w nim najmniejs^. |u|d która umoź|iwiłaby da|szy skok o parę metrów ^^ iWrzos„ przy,gnqł za pagór. kiem i z zac.ekłościq pmje w miejscei gdzie krótkotrwały odblask zdemaskDwat gniazdo nieprzyjacielskiego ce-kaemu Ręce drgq.q mu w rytm grajqcego automatu. Nagle od stro^ radzieckiej ogień cichnie. „Orkan" wyciąga rakietnic Zie| b,ask rozpryska w górze. - Naprzód! Poderwali się ? _. , miejsca. - Uch, mama ,,, . n, maminka... Jurek rozpoznał jej gjos Taniuszai wesoła> pucołowata łączniczka od DQ.cowa> zatrzymała sie w miejscu. Gestem nieludzkiej rozpQczy . bezgranicznego zdumienia trzymała się obuh za ,OWQi patrzqc w dziwny świat rozbłysły tysiącem ko|orowych gwiazd. - lamusza! Wasyl podbie9a< Sj| rarnieniem łagodzi upadek dziewczęcego cicu Ale to już wszy^bi co moze d|Q njej zrobić - Wpieriod! — , r\ - krzyczy Doncow. •7 ~ apr " " powtarza „Góral". Oczy mu błyszczą. Z rozdętym, nozd^^ zaciśniątymi wargami biegnie jak oszalały. - Granit! Grak ..| Głos ginie w r\- li ? nieustannym huku. yno . - W^gyj popycna Jurka, który stanął nagle w miejscu jak Pvorazony _ Wpieriodi wpieriod, synok! 216 Dońcow biegnie przed nimi. Zbacza z drogi i Jurek widzi, jak jego sylwetka wtapia się nagle w kurzawę dymu i ziemi. - Miny! Miny! — ktoś krzyczy rozpaczliwym głosem. Blask niemieckiej rakiety znów przypiera ich do ziemi. W ślad za nim zrywa się nowa burza ognia. Czekają chwilę. Tuż przed nimi ledwie majaczy wężową linią przedni skraj niemieckiej obrony. I znów rozbłysła zieleń podrywając ich do skoku. „Wrzos" dopada okopu jako jeden z pierwszych. Spod nasuniętego na czoło hełmu patrzą na niego przerażone oczy Niemca. „Wrzos" wali go przez łeb kolbą automatu, skacze w dół. Fala Niemców rozstępuje się. Dwie krótkie serie uderzają ich w plecy, trzecia milknie nagle. „Wrzos" wypuszcza z rąk automat i zwala się na dno transzei. Jurek wpadł do okopu w ślad za „Góralem" i Wasylem, potknął się o zabitego Niemca, wsparł o ścianę rowu. Wasyl odycha ciężko, z trudem. - Uże kuk doma * - uśmiechnął się do Jurka. Od wolności dzieliło ich niecałe dwieście metrów. Za ich plecami cekaemy ujadały bez ustanku. Przez pole śmierci szły dalsze tyraliery partyzantów. Jurek zrobił krok naprzód. Spojrzał za załom okopu i oczy mu rozbłysły. - Wasyl! Garmoszka! Schylił się. W tej chwili pocisk gwizdnął mu nad głową. Podniósł harmonię uradowany. - Wasyl! Gar... Wasyl stał tak, jak i przedtem. Z tym samym uśmiechem zastygłym na dobrej, poczciwej twarzy zdającej się * Uże ??? doma (ros.) - Już jakby w domu. 21? Dziwne, że jeszcze to nie nastąpiło. Jest zagubiony w tej chmurze dymu i ognia. Bezsilna złość paraliżuje ręce i nogi. Wyrwałby się z tego piekielnego miejsca i popędził naprzód. Obojętnie: dojdzie czy nie dojdzie, niech tylko raz skończy się ten obezwładniający strach. „To jest nieludzkie" - myśli po dziecinnemu i zaciska pięści aż do bólu. „Orkan" obserwuje ogień i jego natężenie. Szuka w nim najmniejszej luki, która umożliwiłaby dalszy skok o parę metrów naprzód. „Wrzos" przylgnął za pagórkiem i z zaciekłością pruje w miejsce, gdzie krótkotrwały odblask zdemaskował gniazdo nieprzyjacielskiego ce-kaemu. Ręce drgają mu w rytm grającego automatu. Nagle od strony radzieckiej ogień cichnie. „Orkan" wyciąga rakietnicę. Zielony blask rozpryska w górze. - Naprzód! Poderwali się z miejsca. - Och, mama... mamińka... Jurek rozpoznał jej głos. Taniusza, wesoła, pucołowata łączniczka od Dońcowa, zatrzymała się w miejscu. Gestem nieludzkiej rozpaczy i bezgranicznego zdumienia trzymała się oburącz za głowę, patrząc w dziwny świat rozbłysły tysiącem kolorowych gwiazd. - Taniusza! Wasyl podbiega. Silnym ramieniem łagodzi upadek dziewczęcego ciała. Ale to już wszystko, co może dla niej zrobić... - Wpieriod! — krzyczy Dońcow. - Naprzód! - powtarza „Góral". Oczy mu błyszczą. Z rozdętymi nozdrzami, zaciśniętymi wargami biegnie jak oszalały. - Granit! Granit! Głos ginie w nieustannym huku. - Synok! - Wasyl popycha Jurka, który stanął nagle w miejscu jak porażony. — Wpieriod, wpieriod, synokl 216 Dońcow biegnie przed nimi. Zbacza z drogi i Jurek w.dzi, jak jego sylwetka wtapia się nag|e w kurzawe dymu i ziemi. - Miny! Miny! - ktoś krzyczy rozPacz|iwym głosem. Blask mem.eckiej rakiety znów przypiera ich do ziemi. W ślad za nim zrywa się nowa bur*a oąnia Czekają chwilę. Tuż przed nimi ledwie majaczy wężoWq linią przedni skraj niemieckiej obrony. I znów rozbłysła zieleń podrywając ich do skoku. „Wrzos dopada okopu jako jeden z pierwszych. Spod nasuniętego na czoło hełmu patrzą na niego przerażone oczy Niemca. „Wrzos" wali go przez łeb ko|b auto. matu, skacze w dół. Fala Niemców rozstepuje się. Dwie krótkie serie uderzają ich w plecy, trzecia milknie nagle. „Wrzos wypuszcza z rąk automat i 2Wala si na dn0 transzei. Jurek wpadł do okopu w ślad za „Góralem" i Wasylem, potknął się o zabitego Niemca, WSparł 0 ściane rowu. Wasyl odycha ciężko, z trudem. - Uźe ??? doma * - uśmiechnął się do Jurka Od wolności dzieliło ich niecałe dwieście metrów. Za ich plecami cekaemy ujadały bez ustanku. Przez pole śmierci szły dalsze tyraliery partyzantów. Jurek zrobił krok naprzód. Spojrzał za załom okopu i oczy mu rozbłysły. - Wasyl! Garmoszka! Schylił się. W tej chwili pocisk gwizdnął mu nad głową. Podniósł harmonię uradowany. - Wasyl! Gar... Wasyi stał tak, jak i przedtem. Z tym samym uśmie. chem zastygłym na dobrej, poczciwej twarzy zdającej się * Uże ??? doma (ros.) - Już jakby w domu. 217 Wciąż mówić: „Uże ??? doma". Z ledwo widocznej rany na skroni spływał czerwony strumyk krwi... Jurek rzucił harmonię. Westchnęła krótkim dźwiękiem. - Granit - ryknął „Góral" przez zwinięte w trąbkę dłonie. - Granit! - powtórzył Echo przeleciało na tamtą stronę. Na wschodzie szarzał już świt. Do uszu ich dobiegł daleki, zduszony głos: - Par-ti-zaa-ny! Siu-daa...* Byli na niewielkim wzgórzu. Wystarczyło teraz zbiec po jego zboczu, aby dostać się do najdalej wysuniętej placówki radzieckiej. - Chłopaki! - zachrypiał „Góral". - Skok! - wsparł się nogą o ścianę okopu i ruszył naprzód. Pobiegli za nim. Oczy mieli utkwione w ciemniejącą, nierówną linię na ziemi. Z tyłu zaterkotały karabiny. Kilka pocisków gwizdnęło koło ucha. Okop tamtych zbliżał się, rósł w oczach. Jeszcze pięćdziesiąt, jeszcze czterdzieści metrów. Będą żyć! Będą żyć! - Granit! —• Granit! Kilka sylwetek unosi się z okopu. Coś krzyczą. W uszach gwiżdże wiatr i ołów. Wszystko jedno, co krzyczą. Już blisko. Jeszcze tylko parę kroków. Za plecami pęka granat. Wzniesiona w górę ziemia uderza drobinami pyłu w kark. Jurek potyka się tuż przed rowem. Wpada do okopu. Rozgląda się nieprzytomnymi oczyma. Jest tu już „Góral". Oddycha ciężko, ale oczy mu błyszczą. - „Ja przejdę" — mówił. Przeszedł. Pod Jurkiem uginają się nogi. Drży cały. Spoconą, mokrą twarz skrywa w szarym, szorstkim szynelu, serce dygoce mu pod gardłem, przełyka z trudem ślinę. Ktoś * Parłizany! Siuda... (ros.) - Partyzanci! Tutaj... 218 przyciska jego głowę, tuli do siebie. Ostre metalowe guziki chłodzą rozpalone czoło. Podnosi oczy. Patrzy w obcą, bliską twarz. Ten ktoś jest silny, bardzo silny. Bez wysiłku podtrzymuje jego słabnące ciało, mówiąc coś, czego Jurek nie rozumie. W głowie huczy mu zgiełk walki, przed oczyma przesuwają się dziesiątki obrazów, - Zdzichu... doszedłem - wyszeptał. I osunął się na ziemię. |\ ISIS WYKAZ NIEKTÓRYCH IMION I PSEUDONIMÓW WYSTĘPUJĄCYCH W KSIĄŻCE Albina- \ - Albina Gołąbkówna „Anka" *. * - Helena Wolf „Antek" - Antoni Ratusiński „Antoniczyk" — Eugeniusz Antoniak „Bąbelek" - Marian Bąbel „Bezimienny" - Józef Czerwonka Boguś - Bogdan Ziętala „Brzoza" - Czesław Borecki „Bystry", Marian — Marian Stanik „Czesiek" - Czesław Niedbała „Długi Janek" - Hilary Chełchowski \ Edek, „Orzeł" - Edward Bernat „Fajka" - Stanisław Rokita „Felek" - Andrzej Adrian „Francuz", Jurek — Jerzy Fiutowski „Garbaty" - Stanisław Olczyk „Gorący", Zdzich - Zdzisław Stanik „Góral" - Stefan Szymański „Grabowczaki" - Henryk Grabowiec - Jan Grabowiec -. Stanisław Grabowiec „Hrabina", „Pani M." — Maria Modzeiewska-Strojniakowa „Intryga" - Janina Gulińska-Piasecka „Janasiczyk" — ,Jan Janasiewicz „Jasio" - Jan Przyborowian „Ken" - Józef Guliński 220 „Klon" „Konop" „Lew" „Lolek" „Łokietek" „Łoś" „Mech" „Mietek" Mietek „Orkan" „Rusałka" „Saszka" „Sikorski" „Stalowy" Stasiek Stefan „Strug" „Szary" Wala „Wicek" „Wiślicz" „Wrzos" „Wujo" „Zapora" Zdzisiek „Zygmunt" Władysław Olczyk Wacław Byk-Sampolski Marian Olczyk Jan Karwaciński Tadeusz Maj Edmund Kwasek Marian Połowniak Mieczysław Moczar Mieczysław Sierant Tadeusz Łęcki Zofia Sikorowa Michał Wojczenko Zygmunt Płeszka Henryk Białas Stanisław Sadaj Stefan Stempień Włodzimierz Młynarczyk Aleksander Lesiak ? Wala Kopacz Józef Jarosz Eugeniusz Iwańczyk ? Wacław Młynek • Mieczysław Rybkowski • Władysław Kowalski • Zdzisław Serafiniak • Henryk Połowniak V SPIS TREŚCI MŁODOŚĆ Poszukiwania.......... 7 Zamach........... 17 Pierwsza dywersja......... 29 Radiostacja.......... 38 I znowu werkszuc........ 50 Wyrok........... 65 WALKA Leśne spotkania......... 81 Na partyzanckich ścieżkach ...... 97 Atak na Iłże........... 103 W oddziale „Olka"........ 124 Bitwa............136 W gestapo.......,. . . 148 „Gorący"............ 162 Boguś............ 172 PRZEZ FRONT W leśnym szpitalu........ 189 Pożegnanie.......... 200 Ostatni marsz......... 208 Wykaz niektórych imion i pseudonimów występujących w książce ........ 220 Mapka........... 222 Fotografie.......... 225 JERZY FIUTOWSKI, (19271 ZDZISŁAW STANIK. ,,GORĄCY (1927-1944)