Ruth White Wierzba płacząca Katowice 1995 Tytuł oryginału: Weeping Willozu Copyright © 1992 by Ruth White © Copyright for the Polish edition by Edytor, Katowice © Translation by Ewa Romkowska ???????????> w Zabrzu \ ZN KLAS. (V i 82 - $3 NR IN.W- ? ?? ISBN 83-86107-70-7 Projekt okładki i strony tytułowej Marek Mosiński Redakcja Ewa Krakowska Wydanie pierwsze Wydawca: Edytor s.c. Katowice 1995 Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Zam. nr 2547/K-94 Dla Gamet, Gipsy, Roberty i Vicky oraz całej klasy z Grundy High School, rocznik 1960 Kiedy byłam małym dzieckiem i nie odeszłam jeszcze zbyt daleko od tej drugiej strony, z której wszyscy przychodzimy, była ze mną Wierna. Nie przypominam sobie nawet chwili, by nie było jej przy mnie. Kiedy uczyłam się mówić i chodzić, krzątała się obok mnie i nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać, kim jest. Pamiętam, że głos jej dźwięczał jak dzwonek, a kiedy się śmiała, zasłaniała twarz dłońmi i zerkała przez pałce. Kiedy podrosłam, Wierna pojawiała się tylko na moje wezwanie: Wierna, Wiernuszka, na moją poduszkę przyjdź w falbankach i koronkach różowa jak poziomka. Wówczas przychodziła i bawiła się ze mną. Miała kręcone, rude włosy, a jej oczy zmieniały kolor w zależności od pogody. W pogodne dni były zielone, w deszczowe dni niebieskie, a kiedy padał śnieg stawały się szare jak niebo. Och jak pięknie pachniała! I ozdabiała stroje najbardziej pienistymi falbankami. Nie wiedziałam tylko, kiedy tak dorastałam obok Wiernej, że nie widzi jej nikt oprócz mnie. — Z kim rozmawiasz, Tiny? — pytała czasami mama. — Z Wierną. — Z jaką Wierną? 5 Myślałam, że mama żartuje. — Och, mamo, znasz Wierną. A mama, jak to ona, nie była ciekawa na tyle, by pytać dalej. Wpadłam w tarapaty z powodu Wiernej dopiero wtedy, gdy zaczęłam chodzić do szkoły. Między pierwszą i drugą klasą znajdowała się szatnia, w której nauczycielka, pani Skeens kazała nam siadywać za karę, za złe zachowanie. Spędzałam w tej szatni mnóstwo czasu, ale nie miałam nic przeciwko temu, bo Wierna przychodziła, żeby dotrzymać mi towarzystwa. Grałyśmy w gry, Ucząc na palcach i szeptałyśmy sobie sekrety i dziecinne wierszyki. Pewnego dnia Wierna opowiedziała mi śmieszną historyjkę — roześmiałam się głośno właśnie w chwili, gdy pani Skeens weszła do szatni. — Co cię tak śmieszy, Tiny? — zapytała. — Wierna opowiedziała mi dowcip. — Jaka Wierna? Znowu to pytanie. — Och, zna pani Wierną — powiedziałam tak, jak odpowiadałam mamie. Ale pani Skeens nie zrozumiała. Położyła dłonie na biodrach i rzekła: — Nie, nie znam Wiernej i chcę, żebyś mi o niej natychmiast opowiedziała. Więc opowiedziałam jej i to był duży błąd. Wierna ani trochę nie spodobała się pani Skeens. — Tiny Lambert — powiedziała. — To chyba największy nonsens, jaki słyszałam w życiu i jeśli ta twoja nicpotem mama nigdy ci tego nie powiedziała, to pozwól, że ja ci powiem — nie ma żadnej Wiernej! Ona nie istnieje naprawdę, rozumiesz? To tylko wytwór twojej wyobraźni. Byłam zdumiona. Przecież każdy, kto ma oczy, może dostrzec Wierną już z daleka, z powodu tych rudych włosów. Z całą pewnością nie jest żadnym wymysłem. 6 Po czym przypomniałam sobie, jak mama pytała o Wierną i pomyślałam o tych chwilach, kiedy rozmawiałam z Wierną na placu zabaw, a inne dzieci dziwnie na mnie spoglądały. Pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać... i kiedy odwróciłam się, żeby spojrzeć na Wierną, jej już nie było. Pozostawiła za sobą tylko smugę miłego zapachu. Przez wiele dni próbowałam przywołać ją z powrotem. „Wierna, Wiernuszka, na moją poduszkę..." Ale nie przychodziła, a ja płakałam. Wiedziałam, że pani Skeens zrobiła to, co zrobiła, dla mojego dobra, ale nie mogłam jej po tym znieść. Wciąż czuję, że Wierna jest gdzieś blisko mnie — tuż za rogiem, albo skrywa się w półmroku, i któregoś dnia, kiedy będzie mi naprawdę potrzebna, znowu do mnie wróci. l', t ?-'. ? Obróciłam się, otworzyłam oczy i poczułam, jak przebiegł mnie nagły dreszcz. Podobny do podniecenia, które czujemy w kinie, kiedy na horyzoncie kawaleria przy wtórze trąbek pędzi na ratunek osadnikom. Zdarzy się dzisiaj coś wspaniałego. Czułam to. Był wczesny ranek. Dzień, w którym po raz pierwszy miałam pójść do szkoły średniej, jesienią 1956 roku. Wstałam, starając się nie obudzić Phyllis, mojej siostry przyrodniej, i na paluszkach przeszłam do holu, kierując się w stronę łazienki. Nikt nie mógł mnie słyszeć, ale gdy tylko puściłam wodę, cały dom ożył. Pamiętam, że Vern, mój ojczym, walił w drzwi łazienki, każąc mi się pospieszyć. A potem to samo robili Beau i Luther, moi przyrodni bracia, którzy próbowali zachowywać się tak, jak ich ojciec. Popędziłam z powrotem do sypialni, gdzie Phyllis, mamrocząc, przewróciła się z boku na bok na naszym dużym, podwójnym łóżku i w końcu stanęła na podłodze. Powędrowała po schodach na dół, mama przygotowywała już dla wszystkich śniadanie. Mama robiła to zawsze pierwszego dnia szkoły, żeby okazać dobre chęci. Kiedy już wyjdziemy z domu, będzie mogła wrócić do łóżka i wreszcie spokojnie pospać, pierwszy raz od trzech miesięcy. 8 Moje szkolne ubranie leżało starannie ułożone na krześle — ciemna, kraciasta sukienka z gładką spódniczką, czarno-białe półbuciki z szerokimi, okrągłymi nosami i krótkie skarpetki. Założyłam pod sukienkę szorty, ponieważ nie miałam w ogóle bioder i szorty mnie trochę pogrubiały. Po czym wyjęłam szpilki z moich brązowych włosów i wyszczotkowałam loki, jeszcze tylko muśnięcie szminką i trochę pudru — odsunęłam się trochę, żeby obejrzeć się w lustrze. Nie było żadnej szansy, bym kiedykolwiek wypiękniała. Po pierwsze byłam zbyt drobna. Ważyłam tylko dziewięćdziesiąt pięć funtów — jeśli wcześniej opiłam się wody — i nawet na grubych podeszwach mierzyłam sobie tylko pięć stóp. Poza tym miałam bladawą cerę i bladobłękitne oczy, jak mama. Byłam nijaka, brzydka i tyle. Odłożyłam cudownie różową szminkę i puder do plastikowej kosmetyczki. Po czym wzięłam notatnik do pięciu przedmiotów i dwa ołówki numer dwa. Byłam gotowa na swój pierwszy dzień w szkole średniej. Na dole mama przygotowała naleśniki i kiełbaski. Kiedy tłoczyliśmy się przy stole, wśród zapachu kawy i szczęku talerzy, wyglądaliśmy jak prawdziwa, normalna rodzina. Tylko ja nie miałam złudzeń. Mój prawdziwy ojciec, który nie ożenił się z moją mamą, pojechał na wojnę w Europie w grudniu 1941 roku i słuch po nim zaginął. W pięć miesięcy po jego odjeździe przyszłam na świat na szczycie Rubinowej Góry. Potem, kiedy miałam już trzy lata, Vernon Mullins, górnik ze Spółki Węglowej Doliny zaczął zalecać się do mojej mamy. Jej tato tzn. mój dziadek Lambert niemal dostał szału, ponieważ, jak twierdził, od stu lat między Lambertami i Mullinsami trwał jakiś zatarg. Nie, nie pamięta o co poszło, ale wie, że powód był poważny i jeśli mama upiera się przy ślubie z tym nic nie wartym 9 Mullinsem, niech lepiej zabiera mnie i wszystkie swoje rzeczy — które zresztą mieściły się łatwo w papierowej torbie — i niech się nigdy więcej nie pokazuje w drzwiach jego domu na Rubinowej Górze. Tak też uczyniła. A ja nie widziałam dziadka Lamberta od tego czasu. Mama i Vern wzięli ślub i obie wprowadziłyśmy się do domu Verna w Rubinowej Dolinie. Sądząc z tak pięknej nazwy, mogłoby się wydawać, że to miejsce jest prawdziwym klejnotem, ale Rubinowa Dolina to zwykła dolina, a dolina to nic innego jak ładnie nazwany dół między dwiema górami. Jest tam rzeczka i obok niej droga, obie biegną od Rubinowej Góry. Droga kończy się tuż przed domem dziadka Lamberta. Dom Verna był duży i podniszczony i miał łazienkę, która dla mamy i dla mnie była zupełną nowością i luksusem. Vern odziedziczył go po dziadku, który ten dom zbudował, ale tak naprawdę nigdy go nie dokończył. Podłogę w holu i w sypialniach na górze wciąż stanowiły surowe deski i jeśli się nie uważało, w stopy wbijały się drzazgi. Pewnego razu Vern postanowił odnowić kominek w salonie. Odkuł wszystkie stare cegły i wyrzucił je na zewnątrz. Po czym kupił nowe cegły i ustawił je obok dziury w ścianie. Stały tak całe lata. Dom przytykał do wzgórza, na które prowadziła wąska, zakurzona droga, ograniczona skalną ścianą, kończąca się pod wysoką werandą na palach. Vern zawsze parkował pod nią swą półciężarówkę. Kiedy mama i ja wprowadziłyśmy się do niego, Vern pracował na trzeciej zmianie, co znaczyło, że pracował w nocy, a spał w dzień. Mama zawsze była nocnym markiem, prędko przyzwyczaiła się czuwać przez całą noc i sypiać w dzień, razem z Vernem. Coraz więcej czasu spędzałam samotnie i musiałam zachowywać się cicho, żeby mama i Vern mogli spać. Żeby zabić czas, przyzywa- ło lam Wierną i mogłyśmy się bawić. Nauczyła mnie liczyć i śpiewać — cichutko. Mama gotowała jeden posiłek dziennie — była to kolacja. Jadłam z mamą i Vernem, a potem szlam do łóżka. Nie wiem, co mama robiła całą noc, kiedy Vern był w pracy. Pewnego razu zeszłam na dół, żeby napić się wody i zobaczyłam, jak siedzi w ciemnościach i pali papierosa. Kiedy Vern zaczął pracować w dzień, mama nie potrafiła już zmienić swoich starych przyzwyczajeń. Kładła się spać bardzo późno i jeśli Vernowi udało się ją namówić—wstawała i przygotowywała mu śniadanie, po czym wracała z powrotem do łóżka. Wciąż gotowała tylko jeden posiłek wieczorem. Poza tym prawie nic nie robiła. Nawet dziecko mogło się domyślić, że moja mama była straszliwie nieszczęśliwa. Potem zaczęły pojawiać się dzieci. Najpierw Beau, kiedy miałam pięć lat, potem po roku Luther i znów za rok — Phyllis. Te dzieci za nic nie chciały współpracować z mamą. Nigdy nie jadły ani nie spały wtedy, kiedy chciała, nie mogła więc wyspać się porządnie i była naprawdę w złym humorze. Po szkole, w weekendy i w czasie wakacji usiłowała pozostawiać dzieci pod moją opieką, ale najczęściej nie potrafiłam ich uciszyć, więc mama musiała, na wpół śpiąc i potykając się, zajmować się nimi sama. Wydawało się, że mieszkańcy naszego domu albo narzekają, albo płaczą, i głównie dlatego tak tęskniłam za Wierną. Ale pani Skeens odebrała mi ją na dobre. Vern roztył się i pił coraz więcej. Nie sądzę, by mama i on jeszcze się lubili. Jedyną osobą, której poświęcał trochę uwagi, była Phyllis. Niemal jej nadskakiwał i była potwornie rozpuszczona. Ale tego pierwszego dnia szkoły, kiedy miałam czternaście lat, wydawało się, że dla odmiany wszyscy są w dobrym nastroju. Vern żartował sobie z chłopców, mówiąc, że nie ii może ich rozpoznać z czystymi twarzami i kołysał Phyllis — „małą tatusiową dziewczynkę" — na kolanach. Beau miał dziewięć lat i właśnie rozpoczął czwartą klasę. Luther osiem i był w trzeciej klasie, a Phyllis, siedmiolatka — w drugiej. Vern odwrócił się i spojrzał na mnie z uwagą. — Cóż, Tiny, jesteś teraz uczennicą średniej szkoły i to niebrzydką. Żebyś tylko nie zadzierała nosa przed swoim rodzeństwem. Zmusiłam się do uśmiechu. — Ja i Hazel nigdy nie mieliśmy szansy, żeby pójść do średniej szkoły, wiesz. — Dlaczego? — spytałam, chociaż słyszałam to już ze dwadzieścia razy. — Bo musiałem pójść do pracy, jak tylko skończyłem trzynaście lat, a twoja mama mieszkała tam, na szczycie tej góry. Stamtąd było za daleko do szkoły, a wtedy nie było autobusów. Ty masz więcej szczęścia. Ciągnął dalej o tym, jak ciężkie czasy były kiedyś i jak lekko ja mam teraz, ale nie słuchałam. Wybiegłam myślą naprzód. Jak to będzie w tej średniej szkole? Czy nauczyciele będą naprawdę groźni? Czy zaprzyjaźnię się z kimś w tym roku? Nigdy dotąd nie miałam przyjaciół. Wszystkie dzieciaki z podstawówki w Rubinowej Dolinie znały mnie jako odludka. Może w tym roku, w większej szkole i wśród tylu obcych, będzie inaczej. Vern wyszedł do pracy, a dzieci poszły na górę przebrać się i wziąć swoje rzeczy. Ich autobus przyjeżdżał później niż mój. Zostałyśmy z mamą same przy stole. — Naprawdę wyglądasz ładnie, Tiny — powiedziała mama. Byłam zdumiona. Mama uśmiechnęła się smutno. Skończyła dopiero trzydzieści lat, ale pod oczami miała worki i była szczupła i mała jak ja. — Dzięki — wymamrotałam zaczerwieniona. 12 Usiłowałam wypić do końca filiżankę kawy tylko dlatego, że jej picie wydawało mi się szalenie „dorosłą" czynnością. Naprawdę nie lubiłam kawy. — I pamiętaj jedno, dziewczyno — ciągnęła mama. Nigdy nie umiała przestać się wtrącać. — Jesteś tak samo dobra jak inni — a może nawet lepsza. Nie pozwól nikomu mówić, że jest inaczej. Wiedziałam, że usiłuje być miła, ale ta jej uwaga rozzłościła mnie. A już prawie wmówiłam sobie, że w tym roku zdobędę przyjaciół. Dlaczego to powiedziała? Może dlatego, że tak naprawdę wcale nie jestem tak dobra jak inni, tak jak nie jestem wcale ładna. — Muszę iść! — powiedziałam i gwałtownie wstałam od stołu. Zanim zdążyła bardziej mi zaszkodzić, byłam już za drzwiami, na drodze prowadzącej w dół wzgórza. 2 To był cudowny, wrześniowy poranek. Niebo nad zaczynającymi już żółknąć wzgórzami, było intensywnie niebieskie. Czułam dolatujący skądś zapach dymu i smażonego bekonu. Przy drodze czekał na autobus ????? Hess. Był jak zwykle pierwszy. — Cześć, ????? — powiedziałam bez tchu. — Cześć, Tiny — odpowiedział i uśmiechnął się do mnie. ????? to jeden z tych chłopców, których wszyscy lubią. Po prostu muszą. Przyjacielski i dobroduszny, piegowaty, z zadartym nosem. Umie rozśmieszyć, ale można też na nim polegać. W zeszłym roku przerósł mnie o głowę. — Byłem taki podniecony, że obudziłem się o piątej — powiedział ze śmiechem. — Widziałem, jak wstaje słońce. ????? miał jeszcze jedną cechę — był jak otwarta księga. Wiedziało się, że można mu ufać, ponieważ mówił to, co myślał. Który inny chłopiec przyznałby, że z niecierpliwością wyczekiwał pierwszego dnia średniej szkoły? ????? ? ja dorastaliśmy razem i zżyliśmy się ze sobą jak brat i siostra, ale trudno by nas było nazwać przyjaciółmi — był przecież chłopcem. Tylko przez jeden rok, ten 14 poprzedni, nie chodziliśmy razem na lekcje — wszystko dlatego, że ja zaczęłam grać w orkiestrze, ? ????? nie. Grałam na klarnecie. Pan Stewart, dyrygent naszej okręgowej orkiestry, przychodził codziennie do szkoły na lekcje muzyki i ósmoklasiści, którzy grali w orkiestrze, musieli wszyscy znaleźć się w tej samej sali. ????? mieszkał po drugiej stronie drogi i rzeczki z rodzicami i czwórką młodszych braci i sióstr. Tuż obok nich mieszkała rodzina Combsów. Obok naszego domu, na zboczu wzgórza mieszkali Hornowie. Trochę wyżej za nami stała chata ciotki Evie Delong, a bliżej drogi po naszej stronie — dom Boydów. To skupisko sześciu domów, tu na zakręcie, stanowiło nasze sąsiedztwo. W dolinie było jeszcze wiele rozsianych tu i ówdzie domów, ale od nas nie mogliśmy ich zobaczyć. Zza zakrętu pojawił się nasz szkolny autobus. Kierowca — pani Stacy — pomachała do nas przejeżdżając obok. Jechała najpierw do doliny, miała nas zabrać dopiero w drodze powrotnej. J.C. Combs, Dolly Horn i Joyce Boyd wyszli ze swoich domów i przyłączyli się do nas na przystanku. Chodzili do wyższych klas i rozmawiali o takich sprawach jak doradcy zawodowi i kółka zainteresowań. ????? ? ja poczuliśmy się gorsi i w ogóle się nie odzywaliśmy. Wkrótce nadjechał autobus i zatrzymał się, żeby nas zabrać. Wsiedliśmy, a ja ukradkiem spojrzałam na dziewczęta. Jęknęłam w duchu, ponieważ żadna poza mną nie miała kraciastej sukienki ani biało-czarnych półbucików. Wszystkie ubrane były w spódniczki, bluzy i białe botki. W zeszłym roku, kiedy ja chodziłam jeszcze w brązowych, sznurowanych butach, one nosiły biało-czarne półbuciki. Więc sprawiłam sobie parę takich półbucików, a tymczasem one paradują w białych botkach! Skąd one wiedzą o takich rzeczach? Przecież nie mówią: „Hej, chodźmy wszystkie i kupmy sobie białe botki". Nie, to jest instynk- 15 towne, czy jak się to nazywa, a ja jestem tą jedyną, która nigdy nie potrafi się w tym połapać. Usiedliśmy z Cecilem na tylnym siedzeniu, milczeliśmy, lecz chłonęliśmy wszystko. Autobus często przystawał, żeby zabrać uczniów, aż w końcu znaleźliśmy się u wylotu Rubinowej Doliny i przez wielki stalowy most wjechaliśmy na biegnącą obok rzeki szosę do Czarnej Przełęczy. Cała podróż trwała około dwudziestu minut. Szkoła średnia w Czarnej Przełęczy to duży, piętrowy budynek z czerwonej cegły z białą wieżą nad głównym wejściem. Tuż za nim, na tle nieba wznoszą się czarne wzgórza. Pani Stacy poleciła nam pójść do dużej sali po informacje. Cieszyłam się, że jest ze mną ?????. Razem znaleźliśmy tę salę, wisiały tam przypięte do ściany listy klas i uczniów. Listy uczniów ułożono alfabetycznie, tak więc znowu ????? i ja zostaliśmy skierowani do tej samej klasy. Poszliśmy za białymi botkami po czarnych i białych kafelkach korytarza i znaleźliśmy właściwe miejsce — klasę pani Yates. Tam znowu usiedliśmy — obserwowaliśmy, słuchaliśmy i czekaliśmy. Było tam kilku naszych szkolnych kolegów z Rubinowej Doliny, a także wielu obcych — z innych dolin i oczywiście dzieciaki z miasta — tych było najwięcej. Pani Yates podała nam plany lekcji. Będę miała angielski, algebrę, historię, przyrodę, gospodarstwo domowe i zajęcia w orkiestrze. Większą część dnia spędzimy razem z Cecilem, bo aż do piątej lekcji jego rozkład pokrywa się z moim. Potem, na piątej lekcji, zamiast gospodarstwa ????? ma warsztaty. Na szóstej zaś on wychowanie fizyczne, a ja orkiestrę. Pierwszego dnia w każdej z klas spędziliśmy tylko trzydzieści minut, przedstawialiśmy się nauczycielom, któ- 16 rzy omawiali sprawy ogólne. Usiłowałam pilnie notować, ale na trzeciej lekcji stwierdziłam, że wszyscy nauczyciele mówią to samo, co słyszałam przez osiem poprzednich lat. Może oni wszyscy są tacy jak ja — pierwszego dnia podnieceni, po czym wypalają się stopniowo, wraz z upływem tygodnia, i reszta tego roku szkolnego będzie tak samo nudna jak każdy inny rok w szkole. Na piątą lekcję, do pracowni gospodarstwa domowego, trafiłam za jakąś dziewczynką — bo usłyszałam, jak mówi, że tam idzie, a potem Judy Snead, która grała w orkiestrze w Rubinowej Dolinie, pomogła mi znaleźć salę prób. I wtedy zmieniło się całe moje życie. Nie od razu to zrozumiałam, ale to stało się właśnie wtedy — w chwili gdy wkroczyłam do sali muzycznej. Była to duża sala na pierwszym piętrze, skąd rozciągał się widok na szczątki cmentarza na wzgórzu. Wewnątrz stały półkolami krzesła i pulpity, otaczając wysunięte do przodu, centralnie usytuowane podium. Stamtąd miał nami dyrygować pan Stewart. Każda część sali była oznaczona — instrumenty dęte drewniane, perkusja, instrumenty dęte blaszane. Usiadłam w części przeznaczonej dla instrumentów drewnianych. Nie spostrzegłam, że dyrygent wszedł już do sali i stanął na podium, ponieważ dookoła mnie tłoczyli się inni uczniowie. Ale kiedy po mojej stronie wszyscy już usiedli i podniosłam wzrok, nie ujrzałam małego, pękatego pana Stewarta — och, nie. Stał tam proporcjonalnie zbudowany, uroczy człowiek — ktoś, na kogo przyjemnie będzie patrzeć. Był wysoki, opalony, jasnowłosy i niebieskooki, ale oczarowały mnie jego wspaniałe dłonie. W jednej trzymał pałeczkę, drugą unosił w doskonałej równowadze. Czy mówiłam już, że miał jasne włosy na rękach? No więc miał. Naraz opuścił te ręce i postukał pałeczką w pulpit. — Proszę o uwagę — powiedział tylko. I już miał nas w kieszeni. — Nazywam się Gillespie. 2 Wierzba płacząca 17 Nie mówił jak ludzie z Czarnej Przełęczy w Wirginii. Nie poruszał się jak ktoś, kto wyrósł w dolinie, i nie mogłam wyobrazić go sobie jako syna górnika z kopalni węgla. Z całą pewnością pochodził z innych stron — może z Hollywood z Kalifornii. — Jestem waszym dyrygentem. Jak zapewne wiecie, pan Stewart w czasie wakacji zrezygnował z prowadzenia orkiestry. Ukończyłem właśnie Uniwersytet Stanu Wirginia i jestem bardzo szczęśliwy, że mogę być tu z wami. Po czym się uśmiechnął. Mój mózg niczym klisza fotograficzna zarejestrował ten uśmiech, tak że później mogłam przymknąć oczy i ujrzeć pana Gillespie, jak stoi ze swoimi złotymi rękami i uśmiecha się do nas. Dziewczyna obok zachichotała i trąciła mnie łokciem. — Całkiem niezły — szepnęła, a ja rzuciłam na nią krótkie spojrzenie. Była drobna, jasnowłosa i zielonooka. — Jestem Bobby Lynn Clevinger — powiedziała. Ale ja słuchałam w napięciu pana Gillespiego. Zupełnie zapomniałam o Bobby Lynn Clevinger. — A ty? Jak się nazywasz? — dopytywała się, znowu mnie trącając. — Tiny Lambert — rzuciłam z irytacją. — Ale jak się nazywasz naprawdę — nie dawała mi spokoju. — Tiny Lambert! — Będziemy grali podczas wszystkich meczów futbolowych — mówił właśnie pan Gillespie. — Musimy więc ćwiczyć na zewnątrz. Zaczniemy od jutra, musicie codziennie przynosić swoje instrumenty. — Tiny* to nie jest imię, to przymiotnik — wyszeptała Bobby Lynn. * Tiny w jęz. angielskim znaczy drobniutki, malutki. 18 — A Bobby to imię chłopca! — odpaliłam. Znowu zachichotała. — To skrót od Roberty. A Tiny to skrót od czego? Tini-Vini? Bikini? Tyciuterika? Pierwszy i bynajmniej nie ostatni raz Bobby Lynn sprawiła, że rozchichotałam się podczas próby orkiestry. — No to gdzie mieszkasz, Tyciuteńka? — dopytywała się Bobby Lynn, kiedy już wyszłyśmy z sali muzycznej. — W Rubinowej Dolinie. A ty? — W mieście. I to było ostatnie godne uwagi wydarzenie tych ostatnich, najbardziej godnych uwagi trzydziestu minut, kiedy chichotałam razem z dziewczynką z miasta, zakochując się w bóstwie. ' -> ? ' :?'''?•..?!?'' ?'?'?" ? ? Kiedy wysiadłam z autobusu, wiodąca pod górę droga do domu była zawsze najgorszą częścią szkolnego dnia. Ale ponieważ ten szkolny dzień trwał zaledwie trzy godziny, byłam w domu za kwadrans pierwsza i praktycznie wbiegłam na wzgórze. Co było dużym błędem, bo kiedy dopadłam schodków werandy, z rozpędu upadłam i potłukłam sobie golenie. Zawsze tak głupio postępuję. Rozcierałam sobie nogi i rozglądałam się, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie widział, gdy tuż obok, na ogrodzonym frontowym podwórzu Hornów zobaczyłam najpiękniejszego na świecie owczarka collie. O mało co nie zemdlałam, bo zawsze chciałam mieć collie, a Vern nie chciał się zgodzić na żadnego psa. Podeszłam do płotu i uklękłam przy nim. — Hej, piesku — szepnęłam i wetknęłam palce w siatkę. Pomachał ogonem i podszedł. Nie potrafię wypowiedzieć, jak pokochałam tego psa! — To suczka — powiedziała Dolly, wychodząc na podwórze. — Jest taka piękna, Dolly. Jak się nazywa? — Tennessee, bo stamtąd pochodzi. Wołamy ją Nessie. — Jest twoja? — Aha. 20 Nessie wciąż wpatrywała się we mnie i nie uczyniła żadnego ruchu w kierunku Dolly. Dolly weszła do domu. — Gdybyś była moja, Nessie — powiedziałam — nigdy byś mnie nie opuściła. Nessie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Po chwili z bólem serca zostawiłam psa i weszłam do własnego domu. Dzieciaki jadły zimną fasolę z chlebem. Nalałam sobie szklankę maślanki. — I jak było w szkole? — rzuciłam pytanie, sadowiąc się przy stole. — Okropnie — skrzywił się Beau. — Głupio — dorzucił Luther. — Panna Matney mnie nie lubi — poskarżyła się Phyllis. — W ogóle? — zapytałam. — Nikt cię nie lubi — wtrącił Beau. — Tatuś lubi — zaprotestowała. — Tatuś lubi — przedrzeźniał ją Luther. — Och, zamknij się, Luther — krzyknęła Phyllis. Luther stuknął ją w głowę kostkami zgiętych palców, a ona zaczęła wrzeszczeć. — Święta krowa — powiedziałam z niesmakiem. — Czy nie potraficie chociaż przez pięć minut zachowywać się przyzwoicie? Wstawiłam swoją brudną szklankę do zlewu pełnego naczyń nie umytych po śniadaniu. — Patrzcie, jaka wielka i ważna, bo chodzi do średniej szkoły! — powiedział Beau. Zignorowałam go. — Luther to wstrętny stary... — Phyllis usilnie szukała właściwego słowa — ... kubeł na pomyje! — wywrzasnęła w końcu. — Co? — spytaliśmy razem, Beau, Luther i ja. — Wstrętny stary kubeł na pomyje! — krzyknęła Phyllis. 21 Roześmieliśmy się z jej słów. — Wstrętny, stary kubeł na pomyje, tak? — powiedziałam. — No, to go dopadniemy, co? — Taaa! — Phyllis uśmiechnęła się przez łzy i wszyscy rzuciliśmy się na Luthera. Na podłodze leżało linoleum, było lepkie od brudu, ale właśnie na nim tarzaliśmy się łaskocząc Luthera, piszcząc i chichocząc, kiedy wśród hałasu dobiegł nas głos mamy. Zaciekawiło mnie, dlaczego nie śpi i ubrana jest w sukienkę. — Co to za awantura? — spytała gniewnie. Oczywiście, nie zwróciliśmy na nią najmniejszej uwagi. Nigdy nie zwracaliśmy. Mruknęła i podeszła do zlewu. Nalała do niego gorącej wody z mydlinami, jakby zamierzała umyć naczynia. Przerwaliśmy zabawę i ponownie usiedliśmy przy stole. — Możesz umyć naczynia, panno Wytwornisiu — zwróciła się do mnie mama. — Zamiast tarzać się po podłodze. Nie masz chyba nic lepszego do roboty. Bez słowa podeszłam do zlewu. Syrop i tłuszcz zdążyły już zakrzepnąć na talerzach. Och, dobrze, przygotowała w końcu śniadanie i trzeba jej przyznać, że rzadko zmuszała mnie do czegoś, czego sama nienawidziła robić. Mama włączyła piecyk, żeby podgrzać ranną kawę, która nabrała już takiej mocy, że mogła chyba stanąć o własnych siłach. Po czym usiadła przy stole. — O drugiej przychodzą ze spółki telefonicznej — powiedziała. — Ze spółki telefonicznej! — wykrzyknęliśmy chórem. Dlatego była na nogach, kompletnie ubrana. — Powiedzieli, że jeśli wszyscy na naszym zakręcie zgodzą się na łącze towarzyskie, postawią nam tu na górze słup. — I wszyscy się zgodzili? — zapytałam. 22 — Tak, z wyjątkiem ciotki Evie. Mamy spotkanie u Hessów. — Poważnie? — Hmm... potwierdziła zadowolona z siebie mama. .— Poważnie. — Nie mamy do kogo dzwonić — zauważył Beau. Myłam naczynia i spoglądałam na wzgórze na tle nieba. Myślami przebiegałam mające nadejść cztery lata szkoły średniej. Bobby Lynn Clevinger prawdopodobnie ma telefon. Wszystkie dzieciaki w mieście mają. Może ktoś do mnie zadzwoni, a może to będzie jakiś chłopiec? — Mamo, mogłabym dostać białe botki? — Białe co? — Botki. To takie buty. Wszyscy... — A co się stało z twoimi czarno-białymi półbutami, jeśli mogłabym wiedzieć? — Och, uwielbiam moje półbuty, ale gdybym miała dwie pary butów do szkoły, nie zniszczyłyby się tak prędko, nie sądzisz? — Nie, nie sądzę i powiem ci jedno — możesz sobie wybić z głowy te nowe buty. Nie chcę już więcej o tym słyszeć. Kawa zaczęła perkotać i mama nalała sobie filiżankę. Skończyłam myć naczynia. — Teraz pójdź i spytaj, czy ciotka Evie potrzebuje czegoś z A&P — powiedziała mama. — Jedziemy do A&P? — Tak, jak Vern wróci. Jeździliśmy do A&P co dwa lub trzy tygodnie, bo był lepiej zaopatrzony niż mały sklepik Spółki Węglowej w dolinie. Wyszłam tylnymi drzwiami, prosto na zbocze wzgórza, i skręciłam w prawo na wydeptaną ścieżkę, biegnącą dookoła wzniesienia do stojącej wyżej chaty ciotki Evie. 23 Ciotka Evie nie była niczyją ciotką, ale wszyscy ją tak nazywali. Miała sześćdziesiąt trzy lata i była tak biedna, jak tylko można sobie wyobrazić, ale wciąż jakoś żyła. Nikt nie słyszał, żeby miała jakieś dochody. Nie mogła nawet zarabiać praniem, bo nie miała pralki ani studni. Od czasu do czasu coś szyła, czy robiła sąsiadom jakieś przetwory, nic więcej. Dlatego ludzie od nas opiekowali się nią i często dawali jej jakieś rzeczy, na przykład węgiel w zimie. Za każdym razem kiedy ktoś z nas wracał ze sklepu, przynosił też coś dla niej, mąkę kukurydzianą albo fasolę, albo smalec. I zawsze, kiedy jej to dawaliśmy, mówiła: „Nie mam teraz drobnych. Zapłacę ci później". — W porządku — odpowiadaliśmy. Była winna każdemu z nas około tysiąca dolarów, ale nikt tego nie liczył, bo wszyscy kochali ciotkę Evie. Tak jak ????? należała do ludzi, których po prostu musiało się kochać. Kiedy ciotka Evie miała siedemnaście lat, w białej sukni daremnie czekała u stóp ołtarza na swego narzeczonego. Nigdy nie potrafiła o tym zapomnieć; wspominała to zdarzenie prawie codziennie przez całe czterdzieści sześć lat. Zawsze układała plany na czas „kiedy znów zobaczy Warda..." Była przekonana, że coś mu przeszkodziło zjawić się w kościele tego dnia i wciąż spodziewała się, że do niej wróci. Chociaż Ward zniknął na dobre z tych stron i nigdy już nie skontaktował się z ciotką Evie, ona nigdy nie porzuciła nadziei. Jeśli zimową nocą miała w domu świece, paliła je w oknach dla Warda. Latem siadywała na swoim malutkim ganku i obserwowała każdy samochód wjeżdżający do doliny. Budziła litość. Ale wszyscy, których znałam, dorośli czy dzieci, odwiedzali ciotkę Evie. Słuchała, co się do niej mówiło i pamiętała wszystko, co się powiedziało. Nigdy nikogo nie osądzała ani nie zawstydzała i zawsze wychodziło się od niej z uczuciem, że udało się rozwiązać jakiś zawiły problem. 24 Zapukałam do drzwi, po czym od razu weszłam, ponieważ wiedziałam, że jest w domu. Gdzież indziej mogłaby zresztą być? A poza tym w Rubinowej Dolinie nikt nigdy nie zamykał drzwi. To byłoby takie kłopotliwe — przerywać sobie jakąś pracę, żeby otworzyć drzwi, kiedy ktoś przychodzi. Dom ciotki Evie był bardzo mały i ciemny. Sto lat temu był to górniczy szałas i wciąż na taki wyglądał. Były tam dwa pokoje — salonik połączony z kuchenką i mała sypialnia z tyłu przytulona do zbocza wzgórza. Boczne drzwi wychodziły na dużą leśną polanę, która służyła ciotce za tylne podwórko. — Jak się masz, panienko — przywitała mnie. Jadła gotowane ziemniaki przy kuchennym stole. — Siadaj do uczty i spróbuj kartofla. Usiadłam przy niej. — Nie, dzięki, ciociu Evie. Mama pyta, czy nie potrzebujesz czegoś ze sklepu. — Chciałabym trochę brązowego cukru, jeśli to wam nie sprawi kłopotu. — Coś jeszcze? — Dziś nie, kochanie. Jak było w szkole? — Dobrze. Mam przyjaciółkę, ciociu Evie. — Od pierwszego dnia? To dobrze, Tiny. Opowiedziałam jej o Bobby Lynn Clevinger. — Clevingerowie to dobrzy ludzie — powiedziała. — To córka Jacoba czy Horacego? — Nie pytałam jej o imię ojca. — Jeśli to córka Horacego, to ma najlepszego ojca jaki kiedykolwiek istniał na świecie. Ojciec Horacego, Clint, był dobrym przyjacielem Warda. Pochyliłam się bliżej w półmroku i wyszeptałam: — Wiesz co, ciociu Evie? Wytarła resztkę ziemniaka z kącika warg i uśmiechnęła się. 25 — Chłopiec, zgadłam? — Nie, nauczyciel — powiedziałam chichocząc. — To nasz nowy dyrygent orkiestry, pan Gillespie. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. — Więc opowiedz mi — powiedziała bez tchu, jakby była bardzo ciekawa i podniecona, i wierzyłam, że naprawdę tak jest. Czyhała na każde moje słowo i poprosiła nawet, żebym jeszcze raz opowiedziała o jasnych włosach na jego rękach. Spodobało jej się to. Wkrótce chichotała razem ze mną. — Tiny się zakochała! Tiny się zakochała! — podśpiewywała jak uczennica. — Och, ciociu Evie, nikt nigdy nie zakocha się w kimś takim jak ja. — A cóż to znaczy: „ktoś taki jak ty"? Nie jesteś przecież brzydsza od innych. — Och, no wiesz, nie jestem piękna ani popularna. Nigdy nie wiem, w co się ubierać. Wygląda na to, że wszyscy inni wiedzą. I nie wiem, o czym rozmawiać z chłopcami. Zawsze śnię na jawie i wpadam na różne rzeczy, i... — Mój Boże — przerwała mi ciotka Evie. — Cieszę się, że mi powiedziałaś, jaka jesteś okropna. Gdybyś tego nie zrobiła, Tiny Lambert, myślałabym, że jesteś w porządku. Ale sądzę, że powinnaś sama to wiedzieć. — Wiesz przecież, co chcę powiedzieć, ciociu Evie. — Wiem, że się nie doceniasz. Powtarzaj tak dalej, jaka to jesteś zła, a z pewnością twoje oceny staną się w końcu prawdą. — Co masz na myśli? — Masz chwilkę czasu na opowieść? — Jasne. Zawsze uwielbiałam opowieści ciotki Evie. — Tak, znałam tę rodzinę, gdy miałam dwadzieścia lat. To byli dość mądrzy, tak myślę, i dobrzy ludzie, ale 26 brzydcy! Uuuuu! Byli chyba najbrzydszymi ludźmi, jakich w ogóle widziałam. Wszyscy mieli małe, krzywe oczka, naprawdę blisko osadzone, garbate nosy i masywne, wystające brody. Głupio było widzieć ich wszystkich razem. Ludzie odwracali wzrok. No, biedna Lila była w moim wieku i była chyba najbrzydsza z nas, ale miała najczulsze serce. Była naprawdę nieszczęśliwa z powodu swojej brzydoty. Prawie wypłakała oczy, zanim zjawił się Clyde Justus, dwadzieścia lat od niej starszy, też niepiękny, ale za to dobry, i powiódł ją do ołtarza. Po roku Lila była w ciąży, a ponieważ byłam jej najbliższą przyjaciółką, zwierzyła mi się. — Evie — powiedziała do mnie. — Mój maluch będzie najbardziej uroczym dzieckiem, jakie rosło w tych stronach. — Powiedziałam: „Jasne że tak, Lila". Choć, słowo daję, nie wiedziałam, w jaki sposób Lila i Clyde mogliby mieć ładne dziecko. Ale, Tiny, myliłam się i dowiedziałam się cennej rzeczy. — Chcesz powiedzieć, że naprawdę mieli ładne dziecko? — Tak, najbardziej uroczą małą dziewuszkę, która wyrosła na najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziałam. Przyjemnie było choćby na nią patrzeć. — I jak to wytłumaczysz, ciociu Evie? — To proste, kochanie. Od chwili poczęcia dziewczynka słyszała o sobie tylko dobre rzeczy. Matka przemawiała do niej przed i po narodzinach. — „Jesteś prześliczna. Jesteś wyjątkowa" — mówiła Lila do dziecka. — „Jesteś moją jasną i błyszczącą gwiazdeczką. Masz jedwabiste loki, duże, błyszczące oczy, różaną cerę" i tak przez cały czas. No wiesz, po prostu kształtowała to dziecko. Siedziałam w milczeniu i myślałam o tym, co opowiedziała. 27 — Chłopiec, zgadłam? — Nie, nauczyciel — powiedziałam chichocząc. — To nasz nowy dyrygent orkiestry, pan Gillespie. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia. — Więc opowiedz mi — powiedziała bez tchu, jakby była bardzo ciekawa i podniecona, i wierzyłam, że naprawdę tak jest. Czyhała na każde moje słowo i poprosiła nawet, żebym jeszcze raz opowiedziała o jasnych włosach na jego rękach. Spodobało jej się to. Wkrótce chichotała razem ze mną. — Tiny się zakochała! Tiny się zakochała! — podśpiewywała jak uczennica. — Och, ciociu Evie, nikt nigdy nie zakocha się w kimś takim jak ja. — A cóż to znaczy: „ktoś taki jak ty"? Nie jesteś przecież brzydsza od innych. — Och, no wiesz, nie jestem piękna ani popularna. Nigdy nie wiem, w co się ubierać. Wygląda na to, że wszyscy inni wiedzą. I nie wiem, o czym rozmawiać z chłopcami. Zawsze śnię na jawie i wpadam na różne rzeczy, i... — Mój Boże — przerwała mi ciotka Evie. — Cieszę się, że mi powiedziałaś, jaka jesteś okropna. Gdybyś tego nie zrobiła, Tiny Lambert, myślałabym, że jesteś w porządku. Ale sądzę, że powinnaś sama to wiedzieć. — Wiesz przecież, co chcę powiedzieć, ciociu Evie. — Wiem, że się nie doceniasz. Powtarzaj tak dalej, jaka to jesteś zła, a z pewnością twoje oceny staną się w końcu prawdą. — Co masz na myśli? — Masz chwilkę czasu na opowieść? — Jasne. Zawsze uwielbiałam opowieści ciotki Evie. — Tak, znałam tę rodzinę, gdy miałam dwadzieścia lat. To byli dość mądrzy, tak myślę, i dobrzy ludzie, ale 26 brzydcy! Uuuuu! Byli chyba najbrzydszymi ludźmi, jakich w ogóle widziałam. Wszyscy mieli małe, krzywe oczka, naprawdę blisko osadzone, garbate nosy i masywne, wystające brody. Głupio było widzieć ich wszystkich razem. Ludzie odwracali wzrok. No, biedna Lila była w moim wieku i była chyba najbrzydsza z nas, ale miała najczulsze serce. Była naprawdę nieszczęśliwa z powodu swojej brzydoty. Prawie wypłakała oczy, zanim zjawił się Clyde Justus, dwadzieścia lat od niej starszy, też niepiękny, ale za to dobry, i powiódł ją do ołtarza. Po roku Lila była w ciąży, a ponieważ byłam jej najbliższą przyjaciółką, zwierzyła mi się. — Evie — powiedziała do mnie. — Mój maluch będzie najbardziej uroczym dzieckiem, jakie rosło w tych stronach. — Powiedziałam: „Jasne że tak, Lila". Choć, słowo daję, nie wiedziałam, w jaki sposób Lila i Clyde mogliby mieć ładne dziecko. Ale, Tiny, myliłam się i dowiedziałam się cennej rzeczy. — Chcesz powiedzieć, że naprawdę mieli ładne dziecko? — Tak, najbardziej uroczą małą dziewuszkę, która wyrosła na najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widziałam. Przyjemnie było choćby na nią patrzeć. — I jak to wytłumaczysz, ciociu Evie? — To proste, kochanie. Od chwili poczęcia dziewczynka słyszała o sobie tylko dobre rzeczy. Matka przemawiała do niej przed i po narodzinach. — „Jesteś prześliczna. Jesteś wyjątkowa" — mówiła Lila do dziecka. — „Jesteś moją jasną i błyszczącą gwiazdeczką. Masz jedwabiste loki, duże, błyszczące oczy, różaną cerę" i tak przez cały czas. No wiesz, po prostu kształtowała to dziecko. Siedziałam w milczeniu i myślałam o tym, co opowiedziała. 27 — Wiesz — ciągnęła, zwykle zaczynamy wierzyć w to, co sobie w kółko powtarzamy, i to nasza wiara kształtuje różne rzeczy. Czy to możliwe? — Powinnam to chyba sobie przemyśleć, ciociu Evie — powiedziałam. — Jesteś mądrą dziewczynką, Tiny — powiedziała ciocia Evie i uśmiechnęła się. Nie miała w ogóle zębów i było mi za nią przykro. — Przyniosę ci brązowego cukru — powiedziałam i czule dotknęłam jej ramienia. Uścisnęła mi rękę. Zeszłam ze wzgórza mówiąc sobie: „Tiny Lambert, jesteś cudowna i piękna. Jesteś mądra, popularna..." ? Ą. Kiedy wkrótce po piątej Vern wrócił do domu, było jasne, że musiał sobie wypić. Po dwóch lub trzech drinkach zawsze był w dobrym humorze, po czterech lub pięciu — hałaśliwy i nieznośny. Wówczas zwijał się gdzieś w kłębek i zasypiał. Nie był tak paskudny jak niektórzy mężczyźni. Znałam dzieciaki regularnie bite przez ojców. Ale Vern nie tykał nas, jeśli nie liczyć rzadkich klapsów. Czasami tak się wściekał, że wydawało się, że zaraz kogoś zabije, ale po chwili jego furia mijała. Najczęściej jednak pruł szybko swą półciężarówką i wracał już spokojny. Vern był od mamy piętnaście lat starszy, niski i krępy. Przypominał filmowego aktora komediowego Lou Costello, tylko nosił drelichowe spodnie i kraciaste koszule. Czubek głowy zaczynał mu łysieć, a te włosy, które mu jeszcze zostały, były siwe. Jego oczy z powodu zbyt dużej ilości burbona były zawsze przekrwione, a żyłki wokół nosa popękane. Dłonie miał szorstkie i brudne od pracy w kopalni. Nawet kiedy umył je starannie pumeksem, w zmarszczkach na kostkach i przy paznokciach pozostawał węglowy pył. Tego dnia był we wspaniałym humorze. Opowiadał dowcipy i podszczypywał mamę. Była zła, ale nie pokazywała tego po sobie. Trzepnęła go żartobliwie i zagryzła wargę. Wyszliśmy z domu, żeby wsiąść do półciężarówki 29 i pojechać do sklepu w Czarnej Przełęczy. Zaczęłam razem z dziećmi wspinać się jak zwykle na tył samochodu, kiedy Vern powiedział: — Nie, nie, Tiny, chodzisz już do średniej szkoły. Pojedziesz w kabinie razem ze mną i z mamą. Poczułam się tak zaszczycona, że o mało co nie uleciałam w powietrze. Mama uśmiechnęła się. — Chodź, kochanie — powiedziała. — Możesz usiąść w środku. Usiadłam między nimi, uśmiechałam się szeroko. Czy to znaczy, że odtąd będę traktowana jak dorosła? Vern cofał samochód w dół wzgórza. — Wyobrażasz sobie, o co to dziecko dzisiaj poprosiło, Vern? — zagadnęła mama. — O co takiego? — spytał. — O drugą parę butów! — Och, mamo — zaprotestowałam. — Nie chodzi o zwykłe buty. Wszyscy w szkole mieli dziś białe botki, Vern. Wszyscy oprócz mnie. Po prostu chcę być taka jak wszyscy. Vern nie powiedział ani słowa. Mama napomknęła coś o tym, że wszyscy mogą też walić głową o ścianę, ale nie słuchałam. W ciągu niespełna dziesięciu sekund dokładnie zepsuła mi całą przyjemność jazdy w kabinie. — Idę do działu narzędzi — oznajmił Vern, kiedy zaparkowaliśmy za budynkiem A&P. — Wrócę za minutkę. Mama, dzieciaki i ja weszliśmy do sklepu. Za każdym razem kiedy wchodziliśmy do A&P, Phyllis zaczynała o coś żebrać. Nigdy nie dawała za wygraną i słychać ją było w całym sklepie. A mama za każdym razem usiłowała ją powstrzymać: — Cicho teraz, Phyllis. Bądź grzeczna. Popatrz, jaki piękny obrazek. Cicho, Phyllis. Bądź grzeczna. 30 Oczywiście, Phyllis zachowywała się coraz bardziej nieznośnie, doprowadzając mnie tym niemal do szału. Potem włączał się Luther. — Mogę dostać butelkę oranżady, mamo? Mogę? Ha? MogC) mamo? Mogę dostać oranżadę? Na koniec Beau zaczynał jęczeć o cukierki. A cała trójka jak zwykle była brudna i bosa. Zawsze zostawałam trochę z tyłu, udawałam, że ich nie znam i mama fukała na mnie: — Nie mitręż, Tiny! Mitręż? Na pewno sama wymyśliła to słowo. Ale tego dnia Beau mitrężył razem ze mną i nie powiedział ani słowa. Myślę, że zaczynał dorastać, bo założyłabym się, że też był zakłopotany. Kiedy Phyllis zaczęła swoje cienkie piski, wiedziałam, że nie uda się już jej uspokoić, skierowałam się zatem do drzwi, mając nadzieję, że nie spotkam nikogo znajomego. Usiadłam w półciężarówce i zaczęłam marzyć o panu Gillespie. Jesteśmy na meczu, a on proponuje, że odwiezie mnie do domu. Mam długie, jasne i lśniące włosy. Ubrana jestem w różową, wieczorową sukienkę z suto marszczonego szyfonu, ponieważ jestem powracającą do domu królową. Pan Gillespie dostrzega, że drżę. — Proszę, proszę wziąć mój płaszcz — mówi do mnie... Vern wsiadł do półciężarówki i rzucił mi na kolana pudełko z butami. Otworzyłam je natychmiast. Tak, to prawda, Vern poszedł i kupił mi białe botki. Pisnęłam prawie tak samo jak Phyllis i Vern uśmiechnął się. Nie jestem osobą, która lubi całować, nigdy nie byłam. Od lat nikogo nie całowałam, a jeśli już, to tylko mamę i dzieciaki, jak jeszcze były małe. Teraz, zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię, zarzuciłam Vernowi ramiona na szyję. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyłam się nawet zorientować, gdy to, co miało być pocałunkiem ?? w policzek, zmieniło się w coś innego. Ścisnął mnie tak mocno, że nie mogłam oddychać, a potem wetknął język w moje usta i zakręcił nim. Omal nie zwymiotowałam, bo jego stary język był lepki, cuchnął tytoniem i burbonem. Szarpnęłam się i wtedy mnie puścił. — Pfu! — powiedziałam, mocno wycierając usta dłonią. Miałam ochotę splunąć, ale nie chciałam aż tak go obrazić. — Vern, po co to zrobiłeś? Vern roześmiał się dziwnie i rozejrzał dookoła, nie patrzył na mnie. — No, przymierz! — powiedział w końcu głośno. — Jeśli nie pasują, to zaraz je odniosę. Przymierzyłam botki. Pasowały doskonale i były takie piękne! Wyobrażałam sobie, jak jutro włożę je na próbę orkiestry. Pan Gillespie mnie zobaczy. — No, to chyba pójdę i zapłacę rachunek — powiedział Vern i wysiadł. Włożyłam do pudełka czarno-białe półbuty i zostałam w botkach. Po czym kilka razy splunęłam przez otwarte drzwi półciężarówki i wytarłam wnętrze ust rąbkiem sukienki, ale wciąż jeszcze czułam smak śliny Verna. Och, ale co też w niego wstąpiło? 5 — Tiny Lambert! — następnego ranka Bobby Lynn wykrzykiwała moje nazwisko przez całą długość korytarza, a ja w głębi ducha byłam z tego zadowolona, bo prawie wszyscy ją słyszeli. Czekałam, aż przeciśnie się przez dzielący nas tłum kłębiących się w korytarzu uczniów. — Hej, dziewczyno — powiedziała. — Chodź, wyjdźmy zanim zacznie się lekcja i posiedzimy na płocie z Rosemary. — Z kim? — Z Rosemary Layne. Znasz ją. Też gra na klarnecie, siedziała wczoraj w orkiestrze obok ciebie, z drugiej strony. — Och — powiedziałam, ale nie pamiętałam nikogo oprócz Bobby Lynn i pana Gillespie. Bobby Lynn ubrana była w letnią sukienkę i sandałki, bo wciąż było ciepło jak w lecie, i tego dnia przekonałam się, że chociaż jej mama pracuje w Salonie Mody w Czarnej Przełęczy, Bobby nigdy nie piśnie nawet słowa o tym, co kto ma na sobie. — Cześć, Bobby Lynn — wołali do nas wszyscy, kiedy razem szłyśmy korytarzem. Popularność jakiejś osoby można zmierzyć ilością powitań, bo poranne „cześć" to wyraz hołdu. Wydawało się, że wszyscy znają i lubią Bobby Lynn, a ona szła ze mną! Wyszłyśmy na frontowy dziedzi- ? Wu&4/K$^ ?? nieć, gdzie poznałam Rosemary Layne. Była, w przeciwieństwie do Bobby i mnie, wysoka i ciemnowłosa. Miała duże, szare oczy i najdłuższe, najgęściejsze rzęsy, jakie w życiu widziałam. W prostym, niebieskim fartuszku wyglądała skromnie i elegancko. Była serdeczna i przyjacielska. — Cześć, Tiny — powiedziała z uśmiechem. — Siadaj koło mnie. Zdziwiłam się, że zna moje imię. Prawdę mówiąc, tego ranka dziwiłam się wszystkiemu. Ktoś właśnie przywitał mnie na korytarzu, a teraz ktoś prosił, żebym usiadła obok. Wydawało się, że Tiny Lambert, która nigdy w życiu nie miała prawdziwego przyjaciela, nagle zdobyła przyjaciół, którzy się nią interesują! Czyżbym miała na plecach napis „PROSZĘ, LUB MNIE" — albo coś w tym rodzaju? No cóż — pomyślałam wspinając się na poręcz ogrodzenia między Bobby Lynn i Rosemary — nie będą mnie lubiły, jak mnie już poznają. Nikt mnie nigdy nie lubił. Ale naraz przemknęła mi przez myśl opowieść ciotki Evie o pięknym dziecku Liii. Może powinnam spróbować. „Jestem bardzo miłą osobą" — z naciskiem powiedziałam sobie w duchu. Miałam teraz okazję poznać rytuał szkoły średniej w Czarnej Przełęczy. Zasada była prosta: najpierw siedzisz chwilę na płocie i patrzysz jak inni spacerują. Potem ty spacerujesz, a inni siedzą i patrzą na ciebie. Czasami przystajesz, żeby z kimś porozmawiać. Chłopcy przeważnie tylko siadywali całymi grupkami tu i ówdzie na płocie, ale jeśli chcieli, też mogli spacerować. To spacerowanie i siedzenie na płocie ciągnęło się przez dobrą chwilę, a potem, o wiele za szybko, dzwonił dzwonek i czas było iść do klas. Bobby Lynn i Rosemary chodziły razem ze mną na angielski i historię. Wczoraj nawet ich nie zauważyłam. W końcu nadeszła szósta lekcja — pofrunęłam po prostu po schodach z klarnetem obi- 34 . ,W\ jającym mi kolana. Otworzyłam drzwi do sali muzycznej i on tam był! Pan Gillespie popatrzył wprost na mnie i powiedział: *- „Witaj". Przełknęłam ślinę. Rozdawał nam nuty „Jowisza" i przeszedł koło mnie tak blisko, że mogłabym, gdybym naprawdę chciała się ośmieszyć, sięgnąć i dotknąć jego ręki. Pierwsza gra orkiestry szkoły średniej wstrząsnęła mną od stóp do głów. Była w niej jakaś olbrzymia siła, której nigdy nie czułam występując w moim szkolnym zespole. Bobby Lynn i Rosemary też ją czuły i grałyśmy wszystkie z całego serca. Pan Gillespie uśmiechał się jak zadowolony szczeniak. — Muszę wam coś wyznać — odezwał się, kiedy skończyliśmy. — To było wspaniałe. Nie spodziewałem się, że jesteście tacy dobrzy. Nawet zblazowani uczniowie ze starszych klas omal nie pękli z dumy i radości. — Nie wiedziałem, że górale potrafią tak grać — zawołał, błaznując jak zwykle, Jimmy Ted 0'Quinn. Roześmialiśmy się wszyscy. To była szczególna chwila. — No cóż, chyba jestem w góralskim niebie! — odpowiedział pan Gillespie. — Jeszcze raz! Z całego serca! I podniósł te swoje ręce. Bobby Lynn, Rosemary i ja grałyśmy partie trzecich i czwartych klarnetów, pierwsze i drugie przypadły starszym uczniom. Postanowiłam, że zostanę najlepszą klar-necistką, jaką słyszał pan Gillespie. Postanowiłam ćwiczyć godzinę dziennie, a w weekendy — dwie godziny. Chciałam w ciągu jednego roku przesiąść się do pierwszego rzędu. Po zajęciach zabrałam mundurek, w którym odtąd miałam występować grając w orkiestrze i zawiozłam go autobusem do domu. Był niebieski ze złotym lampasem i obszyty złotymi galonami na ramionach. Wszyscy w auto- 35 busie podziwiali go i dotykali, a w domu dzieciaki nie mogły utrzymać przy sobie swoich brudnych rąk. Więc schowałam go głęboko w szafie. Wyszłam z domu, żeby zobaczyć Nessie, a ona czekała na mnie, machając długim, puszystym ogonem i przyciskając swój piękny pysk do ogrodzenia. Usiadłam i opowiedziałam jej, co było w szkole. Była dobrą słuchaczką. Po szóstej Vern wrócił do domu w swoim hałaśliwym i nieznośnym nastroju. Wrzasnął na schody do mamy, żeby zeszła — miał jej coś do powiedzenia. Beau, Luther, Phyllis i ja zebraliśmy się przy stole kuchennym, milczeliśmy i czekaliśmy. Mama pojawiła się w swoim oberwanym szlafroku, brązowe włosy sterczały jej we wszystkich kierunkach, a oczy podpuchnięte były od snu. Wyglądała okropnie. — To Maw — powiedział Vern. — Naprawdę źle z nią i chce zobaczyć młodszych. — Och — powiedziała mama. — Więc ubierajcie się! — wrzasnął Vern. — I jedziemy. — Nie może poczekać do jutra? To było głupie pytanie i wszyscy o tym wiedzieliśmy. Kiedy matka Verna czegoś chciała, chciała tego natychmiast. Zawsze groziła, że umrze, a w lecie nawet omal nie umarła. Nie mogliśmy lekceważyć jej gróźb. — Ubierz się i nie gadaj! — powiedział Vern. Mama była bardzo zdenerwowana. Wolałaby dać się żywcem obedrzeć ze skóry, niż pójść do Maw Mullins, ale nie odezwała się. Poszła na górę do swojej sypialni. Vern zwrócił się do mnie. — Tiny, zostaniesz i przygotujesz kolację. Wiedziałam, że tak będzie. Maw Mullins nigdy nie chciała mnie oglądać. Miała przeciwko mnie cztery zarzuty: byłam nieślubna, byłam dziewczyną, byłam Lam-bertówną i nie miałam w sobie jej krwi. Byłam do niczego. 36 Ale nie przejmowałam się tym. Nigdy nie lubiłam Maw Mullins i współczułam Beau i Lutherowi z powodu jej wygadywania. Ich też nie lubiła. Nie lubiła również Phyllis, bo Phyllis nie była chłopcem. Mama wróciła w prawie czystej sukience i z przygładzonymi włosami. — Usmaż trochę kartofli, Tiny i podgrzej szynkę __powiedziała. — W zamrażalniku jest chleb kukurydziany- Mama zawsze chowała różne rzeczy do lodówki, żeby uchronić je od robactwa. — Niedługo wrócimy — powiedziała. Dzieciaki nawet nie usiłowały umyć twarzy czy uczesać się i nikt na to nie zwrócił uwagi. Wyszły boso, a na dworze było coraz chłodniej, ale na to też nikt nie zważał. Wpakowały się do półciężarówki, gotowe jechać do Mokrej Polany, około szesnastu mil w górę rzeki. Stałam w drzwiach i próbowałam mieć poważną minę, aż zniknęli mi z oczu. Cieszyłam się, że udało mi się ich pozbyć. Zabrałam klarnet do kuchni i zaczęłam moją godzinę ćwiczeń. Popiskiwałam, bo mój instrument nie był doskonały, a ja czułam się zmęczona — ćwiczyłam naprawdę szybko. Po dwudziestu minutach zaczęłam się usprawiedliwiać przed sobą i skończyłam grę. Wyszłam na werandę i usiadłam na wiszącej ławie. W dolinie prędko zapadał zmierzch, ale wciąż widziałam między wzgórzami drogę prowadzącą na Rubinową Górę. Nasi sąsiedzi jedli kolację. Czułam zapach kapusty i boczku, a ktoś smażył cebulę. Słyszałam, jak łyżki uderzają o talerze. Naraz pomyślałam, że w ciągu zaledwie dwóch dni zmieniło się moje życie. Byłam zakochana w panu Gillespie i byłam członkiem orkiestry w średniej szkole, dostałam mundurek i wszystko. Miałam dwie przyjaciółki i dwie pary butów do szkoły, i będziemy mieli telefon. 37 Miło jest też, pomyślałam, tak siedzieć samotnie, słuchać i wdychać przyjemne zapachy. Zaczęłam śpiewać: Do domu, do domu, wieczerzy czas Już cienie się wydłużają. Do domu, do domu, wieczerzy czas Wszyscy do domu wracają. Zaśpiewałam jeszcze, czując, jak przepełnia mnie radość, z dziesięć piosenek. Po czym wróciłam do domu, wciąż śpiewając, żeby przygotować kolację. Obrałam i usmażyłam ziemniaki i włożyłam szynkę i chleb do piecyka; zacznę je podgrzewać, jak wszyscy wrócą do domu. Postanowiłam otworzyć na deser puszkę brzoskwiń. Pozostało mi tylko czekać. Usiadłam przy kuchennym stole, rozłożyłam przed sobą podręcznik do historii i zaczęłam się uczyć. Ale nie mogłam wyrzucić z myśli pana Gillespie. Jedziemy doliną w kabriolecie pana Gillespie — czerwonym chevrolecie. Jestem otulona jego płaszczem, a ten płaszcz pachnie wodą Old Spice. Nagle — barn! Trach. Gwałtownie opieram się o jego ramię. Nie możemy dalej jechać. — Och, kochana — mówi do mnie pan Gillespie. — Wybacz, że przeze mnie znalazłaś się w tak kłopotliwym położeniu. Odwracam się do niego powoli i światło księżyca... Upadłam twarzą na podręcznik historii i odpłynęłam. , ? • • . , ' • • l "i /? 6 Drgnęłam i obudziłam się, czułam, że zdrętwiały mi policzki. Musiało być już późno. Vern stał nieruchomo w drzwiach kuchni, twarz miał szarą jak popiół. — Co się stało? — wymamrotałam w zakłopotaniu. — Umarła — odpowiedział. — Kto? Co! Maw Mullins umarła? — Umarła o dziewiątej trzydzieści cztery wschodnioa-merykańskiego czasu urzędowego — powiedział. Nigdy nie sądziłam że będzie mi żal Verna. To było całkiem nowe uczucie. Stał bezradny i wyglądał jak duże dziecko, pomyślałam, że chciałby zapłakać, lecz nie pamięta, jak to się robi. Wstałam i podeszłam do niego. — Tak mi przykro, Vern — powiedziałam łamiącym się głosem. — Taaak... no cóż... Po prostu stał, wyglądał jak skazaniec. — Gdzie jest mama? — zapytałam. — Paw poprosił, żeby została i pomogła. A dzieciaki poszły spać. — Jesteś głodny? — Nie, schowaj to wszystko, Tiny. Napiję się. Vern podszedł do szafki i wyjął butelkę burbona. Nalał 39 sobie pół szklanki, dopełnił wodą. Po czym zabrał szklankę, wyszedł na werandę i usiadł na wiszącej ławie. Wpakowałam ziemniaki, szynkę i brzoskwinie do lodówki i poszłam na górę. Założyłam piżamę, a potem zamknęłam okno, bo nocne powietrze było chłodne. Byłam zmęczona i usnęłam, nie pomyślałam nawet o panu Gilles-pie czy Maw Mullins. Nie wiem, jak długo spałam, kiedy nagle obudziłam się przejęta dreszczem. Coś mną wstrząsnęło, ale nie wiedziałam co. Potem poczułam zapach burbona. Powoli odwróciłam głowę, na brzegu mojego łóżka siedział Vern. — Nie bój się — wyszeptał ochryple. — Czego chcesz? — powiedziałam. — Chcę cię tylko dotknąć. Przeturlałam się prędko na drugą stronę łóżka. — Lepiej idź stąd, Vern — powiedziałam, usiłując zachować spokój. Wyciągnął do mnie rękę — ześlizgnęłam się na podłogę po drugiej stronie. Patrzyliśmy na siebie w ciemnościach. Sapał. — Chodź, Tiny — powiedział w końcu Vern i zaczął po pijacku pełznąć ku mnie po łóżku. — Nie zrobię ci krzywdy. Obiegłam pędem łóżko i uciekłam z pokoju. Vern zupełnie stracił refleks. Byłam już na dole, kiedy usłyszałam, jak mnie woła. Po omacku przemknęłam przez salonik i wpełzłam za kanapę. Poczułam, że cała się trzęsę. Skuliłam się i objęłam ramionami kolana. — Tiny! Stał na szczycie schodów. Wstrzymałam oddech. Przez długą chwilę nic nie słyszałam i wyobrażałam sobie, że stoi w ciemnościach i nasłuchuje. Zaczęłam znowu ostrożnie oddychać, serce mi waliło. Potem usłyszałam niepewne kroki w holu. Może szedł do łóżka. Siedziałam tak na 40 twardej podłodze, aż zdrętwiały mi pośladki i musiałam się ruszyć. Wypełzłam powoli, bez jednego szmeru. Po czym skradając się weszłam na schody i z ulgą posłyszałam chrapanie Verna dolatujące z jego sypialni. Na paluszkach weszłam do swojego pokoju, zamknęłam drzwi, podparłam klamkę krzesłem i trzęsąc się wpełzłam pod kołdrę. Przez resztę nocy zasypiałam na chwilkę, by zaraz się obudzić, i śniłam o Wiernej. Obudziłam się wcześnie, z myślą o niej — pierwszy raz od dłuższego czasu. Postanowiłam pójść do szkoły jak zwykle, nawet jeśli mama będzie się zastanawiała, dlaczego zrobiłam to w takiej chwili. Będzie potrzebowała mojej pomocy w domu. Ale nie chciałam być sama z Vernem, za nic w świecie. A bylibyśmy sami, dopóki znów nie wyjechałby do Mokrej Polany. Nieważne, że mama będzie na mnie wściekła, idę do szkoły. I wiedziałam, że nigdy nie będę mogła jej powiedzieć, co się stało. To by ją zabiło. Umyłam się, ubrałam i uczesałam. Pomyślałam, że moja twarz jest bledsza i brzydsza niż zwykle. Cicho zeszłam ze schodów z książkami i klarnetem w ręce. Dom wydawał się zimny i brudny, i bardzo, bardzo pusty. Po czym wyślizgnęłam się za drzwi. Byłam na przystanku pierwsza ? ?????, wychodząc z domu, zdziwił się. — Hej, Tiny, przyszłaś strasznie wcześnie. Nie odpowiedziałam. Popatrzyłam w górę na mój dom, żeby zobaczyć, czy pokaże się Vern, ale stary budynek stał w ciszy uczepiony stoku wzgórza. Wyglądał okropnie. Naraz znienawidziłam go i znienawidziłam Verna. — Co się stało, Tiny? — spytał łagodnie ?????. Nasze oczy spotkały się i przez ćwierć sekundy miałam uczucie, że ????? wie o wszystkim. Poczułam gorąco na 4i twarzy. Odwróciłam się tyłem i spojrzałam w kierunku Rubinowej Góry. — Nic — odparłam krótko. Tego dnia na próbie pan Gillespie miał znowu krótkie rękawy i kiedy popatrzyłam na jego ręce, poczułam nagły przypływ wstydu. Czułam się z jakiegoś powodu winna, choć nie zrobiłam nic złego. I było mi, och, tak smutno. Chciałam wrócić do zeszłego tygodnia, do wczoraj, zanim ta nienawistna, krzywdząca rzecz ograbiła mnie z... z czego? Nie wiedziałam, ale coś zostało mi odebrane. Chciałam być sama — płakać, skulić się w objęciach Wiernej i wrócić do czasów, gdy byłam małą dziewczynką, i nigdy nie dorosnąć. Kiedy autobus dowiózł mnie w pobliże domu, powoli wdrapałam się na wzgórze. Półciężarówka stała zaparkowana pod werandą, co oznaczało, że Vern jest w domu. Zastanawiałam się, czy jest sam. Szłam najwolniej, jak mogłam. Zatrzymałam się, żeby zobaczyć Nessie. Może powinnam pójść do ciotki Evie? — Jej, ale mama jest zła na ciebie — usłyszałam głos Phyllis tuż obok. Odetchnęłam z ulgą, ale nie odpowiedziałam. Phyllis szła za mną do domu. Chłopcy siedzieli przy stole w kuchni, a Vern i mama byli na górze. — Co będziemy robić dzisiaj? — zapytałam. — Wracamy do Pawa — odpowiedział Beau. — Dlaczego poszłaś do szkoły, przecież nie musiałaś? Nie odpowiedziałam. Na podłodze stał wielki kosz jabłek, wzięłam sobie jedno. Wiedziałam, że pochodzą z ogrodu Maw i Pawa. Zawsze mieli najlepsze jabłka. — Mama jest na ciebie wściekła — powtórzyła Phyllis. 42 Wciąż ją ignorowałam. Usiadłam obok Beau i ugryzłam jabłko. ;__ Opowiedz mi, co było wczoraj wieczorem — powiedziałam. — Co tu mówić? Umarła i tyle — odparł Beau. .— Był doktor? — Nie. Można umrzeć i bez doktora, wiesz. I on i Luther zachichotali. — Widzieliście, jak umarła? — Nie. Tylko tata i Paw i ciotka Tootsie byli z nią w pokoju. ?— A potem ją widzieliście? 1— Aha. — Jak wyglądała? — Jak umarła. Chłopcy znowu zachichotali. — Beau Mullins, bądź poważny! — Jestem poważny! — powiedział. — Wyglądała jak umarła i była umarła! Czy to nie jest poważne? — Była taka sama, jak wtedy, kiedy jeszcze żyła — dodał Luther. — Tyle, że nic nie mówiła. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby milczała. Przez chwilę siedzieliśmy cicho, a potem wybuchnęli-śmy śmiechem. — Cii... ciii... — usiłowałam ich uciszyć, wskazując sypialnię mamy i Verna. Usłyszeliśmy kroki na schodach i cała moja wesołość gdzieś wyparowała. Wiedziałam, że to Vern. Wszedł do kuchni, nie patrząc na niego jadłam swoje jabłko. — Możesz dziś zostać w domu na noc, Tiny — powiedział. — Jeśli chcesz. To była niespodzianka. — Ja też — powiedziała Phyllis — nie chcę jechać. I tak nie będę mogła czuwać. 43 — Ja też nie chcę — powiedzieli jednocześnie Beau i Luther. — Nie — powiedział Vern. — Reszta musi pojechać. Ale Maw nigdy nie traktowała Tiny sprawiedliwie. To była jeszcze większa niespodzianka. Nigdy nie sądziłam, że Vern to zauważył. — Ale mama i tak jest na Tiny wściekła — powiedziała trzeci raz Phyllis. Tym razem zignorowali ją wszyscy. W tydzień po pogrzebie Vern spędzał większość czasu z Pawem Mullinsem, więc mama udawała chorą i nie wstawała z łóżka. Nie zajmowała się nikim ani niczym i zaczęłam myśleć, że jej nie lubię. Dzieciaki chodziły do szkoły brudne i biegały po dolinie jak zgraja dzikich psów. Pewnego zimnego wieczoru przygotowałam na kolację bekon, jajka i sos, ale niewiele innych potraw umiałam ugotować, więc jadaliśmy mnóstwo kiełbasy. Kiedy Vern był w domu, nie mogłam na niego patrzeć i w ogóle się do niego nie odzywałam. On też się do mnie nie odzywał, chyba że musiał. Kiedy nie byłam w szkole, przesiadywałam głównie w swoim pokoju. Nadszedł wielki dzień, w którym zainstalowano nam telefon. Mama wstała, żeby pokazać, którędy przeprowadzić linię obok schodów w holu na dole, a monter poinstruował nas, jak we właściwy sposób używać telefonu. Kiedy wyszedł, spoglądaliśmy na siebie i na nowy czarny przedmiot i uśmiechaliśmy się. Każde z nas podniosło słuchawkę, by posłuchać, jak brzmi sygnał, i odłożyło ją. Postanowiłam zaczekać, aż hol będzie pusty, i zadzwonić do Bobby Lynn i Rosemary, żeby podać im mój numer — 4054 Pierwsza rozmowa odbyła się, kiedy staliśmy i podziwialiśmy telefon. Zabrzmiały cztery krótkie dzwonki i mama podniosła słuchawkę, 44 — Halo, tu dom Vernona Mullinsa — powiedziała. To spółka telefoniczna sprawdzała linię. Kiedy mama odłożyła słuchawkę, usłyszeliśmy, jak dzwonią do innych abonentów naszej linii towarzyskiej — jeden długi sygnał albo trzy krótkie, albo kombinacje długich i krótkich. Rubinowa Dolina podała ręce reszcie Stanów. ? 7 Ciotka Evie spytała, czy nie zechcę jej pomóc przy marmoladzie jabłkowej w sobotę. Hessowie dostarczą jej jabłka, słoiki, cukier i przyprawy. Jeśli zrobi to wszystko, dostanie sporo marmolady. Z ciotką Evie przyjemnie było pracować, bo wciąż opowiadała żarty i różne historie i wciąż mnie zabawiała, więc zgodziłam się. Jak tylko się umówiłyśmy, zadzwoniła Bobby Lynn z pytaniem, czy w sobotę nie wybrałabym się z nią i Rosemary do kina. Grano „Na najwyższą górę". Z Williamem Luadiganem i Susan Hayward. Och, poszłabym chętnie, ale jak mogłabym zawieść ciotkę Evie? Więc opowiedziałam Bobby Lynn o ciotce Evie, jak wszyscy ją kochają i dają jej różne rzeczy, o tym, że porzucił ją narzeczony i że wysłuchuje naszych zwierzeń i radzi w kłopotach. — A może i ja mogłabym pomóc przy marmoladzie jabłkowej — powiedziała Bobby Lynn i o mało co nie pękłam ze zdziwienia. — Nie pomyślałaś o tym, co? — Mówisz serio, Bobby Lynn? — Aha. — Myślisz, że Rosemary też chciałaby przyjść? — zapytałam. 46 .__ Zadzwonię do niej i zobaczymy. W tej samej chwili poczułam się nie w porządku w stosunku do ciotki Evie, więc gdy tylko odłożyłam słuchawkę, wspięłam się wyżej na wzgórze, żeby dowiedzieć się, co sądzi o najeździe obcych na jej siedzibę, powinnam była wiedzieć! Ciotka Evie oszalała z radości i zatańczyła dżiga na środku kuchni. — To zupełnie jak wtedy, kiedy byłam młoda! Zawsze tak robiłyśmy. Rozpalimy na dworze wielki ogień i... Biegała zaaferowana i układała plany na sobotę. Przez resztę tygodnia gromadziłyśmy drewno i inne potrzebne rzeczy. Ciotka miała duży czarny kociołek do gotowania jabłek, a z kilku kuchni pożyczyłyśmy miski i noże do obierania i krojenia, i wiadra na obierki i wycięte środki. Pan Hess ? ????? przynieśli jabłka w koszach i postawili je na tylnym podwórku ciotki Evie. Ja pomagałam nosić słoiki, a młodsi bracia i siostry Cecila dostarczyli cukier i przyprawy. W sobotę rano obudziłam się z piosenką, która plątała mi się po głowie: Była raz sobie kiedyś Indianka mała, wstydłiwa prerii mieszkanka, Piosenkę radosną, miłosną śpiewała dzień na równinie piosnką skracała. To nerwy. Za każdym razem, kiedy byłam zdenerwowana, jakaś głupia piosenka dźwięczała mi w głowie i cokolwiek bym robiła, nie chciała zamilknąć. A co będzie, jeśli Bobby Lynn i Rosemary się znudzą? Jeśli pomyślą, że jestem głupia i ciotka Evie jest głupia, że mieszkamy w głupim miejscu, na głupim wzgórzu, i że przyrządzanie marmolady jabłkowej to głupie zajęcie na sobotę? 47 Smiałka-żołnierza pokochała, wstydliwa Indianka mała. Lecz dzielny, radosny odjechał na wiosnę, na wojnę odjechał na wiosnę. Ale jedno wiedziałam — jak się ubrać. Bobby Lynn i Rosemary powiedziały, że założą błękitne dżinsy i białe koszule swoich ojców. Ukradłam jedną białą koszulę Verna i nie obchodziło mnie, czy będzie się na mnie złościł. Była tego warta. A Rosemary za jedyne sześćdziesiąt centów kupiła nam w sklepie swego dziadka psie obroże, ostami krzyk szkolnej mody. Były plastikowe i nosiło się je na skarpetce, zapięte wokół kostki. Moja była żółta, Rosemary czerwona, a Bobby Lynn zielona. Zwinęłam ciasno włosy i kiedy gładko zaczesałam je szczotką przy twarzy, wyglądałam całkiem nieźle. Na dworze było rześko i pogodnie, kapryśne wzgórza lśniły na tle czystego błękitu nieba. Bobby Lynn i Rosemary pojawiły się około wpół do jedenastej. Brat Rosemary, Hassel, podrzucił je półcięża-rówką, czarnym fordem ojca. Hassel miał szesnaście lat, był wysoki, szarooki jak Rosemary, a czarna czupryna spadała mu prawie na oczy. Sprawił, że stałam się niespokojna, serce mi zamarło, a w głowie poczułam gonitwę myśli. Zdumiałam się, kiedy Hassel zaproponował, że odniesie na górę do cioci Evie słodycze, które przywieźli ze sklepu dziadka. Prędko przeprowadziłam całą trójkę z dala od naszego domu, przerażona, że mogliby chcieć zajść do środka. Wiedziałam, że mama i Vern leżą wciąż jeszcze w łóżku, a dom i dzieciaki są jak zwykle w wielkim nieporządku. Ciotka Evie, podniecona jak mała dziewczynka, powitała nas w drzwiach. — Ty jesteś Rosemary — powiedziała. — Tiny mówiła, że jesteś wysoka i piękna. A to Bobby Lynn, wygląda jak laleczka. Powiedz mi, Bobby Lynn, czy twój dziadek to Clint Clevinger? 48 __ Pewnie, to mój dziadek. Znacie go, ciotko? __ Kiedyś znałam. Taak, kiedyś znałam. Już nie. A kim jest ten przystojniak? __ To mój brat, Hassel — powiedziała Rosemary. I w tej chwili, jak myślicie, kto pojawił się na wzgórzu? Oczywiście, ????? Hess! — Hej! — powiedział radośnie. — Hassel, zobaczyłem cię z daleka i powiedziałem sobie „Założę się, że ja i stary Hassel będziemy gwiazdami tego zgromadzenia." Hassel uśmiechnął się szeroko. Bobby Lynn zachichotała. Pomyślała pewnie, że niezły kpiarz z tego Cecila. Po czym pojawili się Beau, Luther i Phyllis. O mało co nie umarłam. — No już, wracajcie natychmiast do domu! — ruszyłam ostro w ich stronę. — Nikt was tu nie zapraszał. Rosemary objęła Phyllis. — Czyż ona nie jest milusia? — powiedziała. Mogę się założyć, że nie uznałaby Phyllis za uroczą, gdyby usłyszała jej piski w A&P. Tymczasem mała uznała się za najważniejszą osobę. Beau i Luther przyczepili się do Hassela jak pijawki, ale wyglądało na to, że nikt oprócz mnie nie ma nic przeciwko temu. Potem kolejno pojawili się bracia i siostry Cecila. O mało co nie zaczęłam obgryzać paznokci. W końcu pojawili się też J.C. Combs, Joyce Boyd i Dolly Horn i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. To już było całe przyjęcie, a ja nie ponosiłam za to odpowiedzialności. Mogłam się rozluźnić. Bardzo szybko podwórko ciotki Evie i skraj lasu zapełniły się tłumem dzieci. Wszyscy obieraliśmy jabłka, śmialiśmy się i żartowali, a ciotka Evie, radosna jak ptaszek, biegała wśród nas wykrzykując instrukcje. Czarny kociołek stał na ogniu na samym środku podwórka. I kiedy do perkocących jabłek zaczęła dodawać przyprawy, rozszedł się zapach, który sprawił, że wszystkim nam pociekła ślinka. Napełniliśmy miskę nie dogo- 4 Wierzba plącząca 49 towaną jeszcze marmoladą jabłkową i podawaliśmy ją sobie, żeby każdy mógł posmarować kawałek chleba i spróbować tego specjału. Marmolada była wyborna i nabraliśmy apetytu na inne przekąski. Tak się jakoś złożyło, że przynieśliśmy ze sobą hot dogi, batony, chrupki ziemniaczane, pikle, cukierki i gumy do żucia — sama już nie wiem co jeszcze. Za każdym razem, kiedy już wyjedliśmy jakiś smakołyk, natychmiast pojawiał się inny. ?????, J.C. i Hassel biegali w tę i z powrotem do sklepiku nad rzeczką, a potem zaczęli nadchodzić dorośli i też przynieśli jedzenie. Hornowie i Hessowie przyszli pierwsi, z dużym ciastem i świeżym jabłecznikiem. Pomogli nam dokończyć gotowanie marmolady i wkrótce na frontowym ganku ciotki Evie stały rzędem pięćdziesiąt cztery słoje. Potem pojawili się Combsowie, mama i Vern z kanapkami i napojami. Mama wyglądała czyściutko i pięknie. — To moja mama — przedstawiłam ją Bobby Lynn i Rosemary. Vern stał i czekał, żebym go również przedstawiła. — A to jest Vern — powiedziałam szybko. Patrzył na mnie, ubraną w jedyną białą koszulę, w której mogłam się niemal utopić. Odwróciłam się do niego tyłem i odeszłam. Przywitał się z moimi przyjaciółmi, po czym odszedł, żeby porozmawiać z panem Hornem. Domyślałam się, że całe popołudnie mówili o strzelbach. Jak długo można rozprawiać o strzelbie? Robi hałas. Co jeszcze? Zabija. I tyle. W każdym razie Vern miał ten okropny muszkiet wiszący na ścianie w saloniku, nad tą dziurą, która kiedyś była kominkiem. Przez długi czas pan Horn pragnął bardzo dołączyć tę strzelbę do swojej kolekcji. Miał całe mnóstwo strzelb, niektóre zardzewiałe, niektóre sprzed setek lat. Próbował różnych sztuczek, żeby wydębić muszkiet od Verna, ale nie udało mu się. 50 Zauważyłam, że Hassel chodzi wszędzie za Dolly Horn, a ona nie zwraca na niego uwagi. Podobał jej się chłopak z Princeton, West Virginia, którego poznała na obozie. ????? ? Bobby Lynn chyba też to zauważyli. Pomyślałam o panu Gillespie i z całego serca zapragnęłam, żeby tu był. Ale napełnianie słoików marmoladą jabłkową to prawdopodobnie ostatnia rzecz na świecie, przy której można by go zobaczyć. Kiedy nadszedł czas kolacji zrobiło się zimno i Bobby Lynn, Rosemary i ja usiadłyśmy przy ognisku z ciotką Evie. Miałyśmy po kawałku zielonej gumy balonowej do żucia, ale mój kawałek był największy. I ciotka Evie zaczęła opowiadać nam o Wardzie. — Mieszkałam naonczas w Dolinie Chwały na zboczu wzgórza, tak jak tutaj — powiedziała. — A Ward mieszkał niżej, w stronę Rozdroża Harry'ego. Kiedy przychodził się do mnie zalecać, przez całą drogę jodłował i z daleka było go słychać. Kiedy słyszałam jego jodłowanie, też jodłowałam w odpowiedzi. — Potraficie jodłować, ciociu Evie? — spytały jednocześnie Rosemary i Bobby Lynn. — Oczywiście, że potrafię! — Och, zajodłuj! Zajodłuj! — pisnęła Bobby Lynn. — Uwielbiam jodłowanie! I niech mnie święty Patryk, jeśli ciotka Evie nie wstała na równe nogi przy ognisku w ten chłodny wieczór i odchylając głowę do tyłu nie zajodłowała! Dreszcz mi przebiegł po plecach, bo nigdy nie słyszałam, żeby ktoś jodłował lepiej, nawet Carolina Cotton na filmach. Wszyscy przerwali swoje zajęcia i patrzyli na ciotkę Evie, słuchając jej jodłowania. No, możecie mi wierzyć lub nie, ale zobaczyłam jak czterdzieści sześć minionych lat spływa z tej starej kobiety. Widziałam młodą dziewczynę, która jodłowała do swojego ukochanego i sądzę, że inni też ujrzeli ten sam obraz. 5i Kiedy skończyła, nikt nie poruszył się ani nie przemówił, bo echo wciąż powracało od wzgórz. A potem klaskaliśmy i śmieliśmy się. Bobby Lynn oniemiała. Naprawdę uwielbiała jodłowanie i myślę, że natychmiast postanowiła, że ciotka Evie nauczy ją jodłować. — Nigdy nie słyszałam nic lepszego — powiedziała Rosemary. Ciotka Evie wzruszyła ramionami. — Jak byłam młoda, wszyscy w okolicy jodłowali. To był sygnał, który mówił: „Idę". Dzisiaj tylko naciska się klakson w samochodzie. Nawet w części nie tak piękny. W miarę jak nadchodził zmrok, uciszaliśmy się i zaczynaliśmy sprzątać. Bobby Lynn i Rosemary pierwsze zbierały się do odjazdu, razem z Hasselem. Nie mogłam się pogodzić z tym, że odchodzą. — Ciociu Evie — powiedziała Bobby Lynn. — Nie pamiętam kiedy się lepiej bawiłam. — Ja też — zawtórowała jej Rosemary. — I my — powiedzieli chórem inni. — Możecie więc podziękować Tiny — powiedziała ciotka Evie i objęła mnie. — To jej sprawka. Byłam zakłopotana, pochyliłam się i pomajstrowałam przy mojej obroży. Tej nocy byłam tak podniecona, że wydawało mi się, że nigdy nie zasnę. Obok mnie spokojnie spała obojętna Phyllis, a ja leżałam i patrzyłam na księżyc nad wzgórzami. Księżyc świeci dziś jasno nad prześliczną Pstre Pióro, Lekki wietrzyk powiewa, nocny ptak się odzywa... 8 • - .: W ciągu kilku następnych tygodni gwałtownie eksplodowała jesień, a wraz z nią rozkwitło moje życie towarzyskie. Plamy żółci i czerwieni... aromat palonych liści i ostre wichry z szumem pędzące doliną... podniecający nowy dźwięk dzwoniącego telefonu! — To do Tiny... znowu! Sezon futbolowy, pierwsze gole... czyste niebo i gdzie nie spojrzeć, błękit i złoto... „Gwiaździsty Sztandar"... zimne, pogodne noce i szkoła. Czołem, cześć szkoło z Czarnej Przełęczy, Niech żyje nasza droga Ałma Mater! Dźwięczne bębenki i parady... prawa — lewa... upadki i wzloty. Truskawkowe ciastka, jagodowy tort! Z—W—Y — C — I — Ę—S—T—W—O. Czy wygramy mecz? To jasna rzecz! Niech żyje sport! Czarna Przełęcz, Czarna Przełęcz! Wałcz! Walcz! Wałcz! 53 Chłopcy, perskie oczka i chichoty, gorąca czekolada i defilady... drużyny naszych przeciwników — z Błękitnych Pól, Bogaczy i Wielkiej Lizawki — ukrytych na wzgórzach jak przyczajone bestie... moje pierwsze najlepsze przyjaciółki, Bobby Lynn i Rosemary, i pan Gillespie, oczywiście, przewodzący wszystkiemu, śmiejący się i krzyczący razem z nami, machający swoją pałeczką, nawiedzający moje marzenia na jawie i we śnie. To była naprawdę czarodziejska jesień, ale skończyła się tak nagle, jak się zaczęła. Ostatni mecz futbolowy został rozegrany w Czarnej Przełęczy. Po meczu, kiedy dookoła kłębił się tłum, a na parkingu utworzył się korek, Rosemary, Bobby Lynn i ja wyślizgnęłyśmy się na spokojny frontowy dziedziniec szkoły. W naszych orkiestrowych mundurkach leżałyśmy na plecach na trawie, patrząc na białą wieżyczkę szkoły na tle nieba. Byłyśmy tak sobie bliskie, że nie musiałyśmy nic mówić. Naraz nasze myśli przerwał przerażający męski głos. — Jak się nazywasz, dziewczyno? We trójkę skoczyłyśmy na równe nogi, widok mężczyzny wyłaniającego się z cienia pozbawił nas tchu. Był stary i przygarbiony, podpierał się laską. Miał długą, białą brodę, ubrany był w narciarską czapkę, kombinezon i kraciastą kurtkę. Oniemiałyśmy. — Odezwij się! Jak się nazywasz? — powtórzył i tak mocno szturchnął mnie laską, że gdyby Bobby Lynn i Rosemary mnie nie złapały, byłabym upadła. — Ti... Tiny Lambert — wyjąkałam. — Hu! — sapnął głośno i splunął na trawę wielką ilością tytoniowego soku. — Mieszkasz z tymi Mullinsami w Rubinowej Dolinie? Pokiwałam głową. Rosemary odsunęła się nieco. Była gotowa biec po pomoc. 54 — Co? Nie słyszę twojego kiwania głową, dziewczyno! .— wrzasnął. — Tak! — przemówiłam. — Mieszkam w Rubinowej Dolinie z moją mamą, Hazel Mullins i ojczymem, Veronem Mullinsem. A kim wy jesteście? — Nie twój cholerny interes! Rozzłościłam się i staliśmy tak wpatrując się w siebie jakąś minutę. Po czym on nagle odwrócił się i odszedł. — Jak myślisz, kto to...? — Nie wiem — powiedziałam prędko, trzęsąc się. — Wracajmy do innych. Późną nocą twarz tego starca wróciła, żeby mnie prześladować. Och, znałam go dobrze, choć dziwiłam się, że ją jeszcze pamiętam. To była twarz z mglistej przeszłości — twarz związana z Wierną, bieganiem po wietrznym wierzchołku góry i smakiem truskawek. Twarz dziadka Lamberta. Bobby Lynn zaczęła każdą sobotę spędzać u ciotki Evie, uczyła się jodłować. W pogodne dni słyszałam, jak ćwiczą na wzgórzu. Dołączałam do nich w porze lunchu i plotkowałyśmy, chichocząc i jedząc przysmaki, które Bobby Lynn przynosiła z domu. W pewną lutową sobotę Rosemary obchodziła urodziny i zaprosiła Bobby Lynn i mnie na cały dzień i noc. Mieszkała około dwunastu mil od Czarnej Przełęczy. W dniu urodzin spadło mnóstwo śniegu, ale tato Bobby Lynn założył łańcuchy na koła i odwiózł nas do Rosemary. Cudownie było tak jechać po śniegu i patrzeć, jak pięknie jest dookoła. We wspaniałych humorach wysiadły-śmy z samochodu pana Clevingera i weszłyśmy do sklepu dziadka Rosemary. Rosemary pomagała w sklepie, ale kiedy się pojawiłyśmy, dziadek pozwolił jej odejść. Ubrała się i wyszłyśmy 55 tylnymi drzwiami prosto nad rzekę. Przed nami znajdował się wiszący most — długi na około trzydzieści albo czterdzieści jardów, prowadzący na drugi brzeg, gdzie biegły tory kolejowe. Nad torami, na zboczu wzgórza stał przytulny, biały dom Laynesów, z komina unosił się dym. — Tam mieszkasz? — zawołałam zdumiona. — Musimy przejść ten most? — Jasne — odpowiedziała Rosemary. — Chodźcie, pokażę wam, jak się to robi. To zabawne. Rosemary weszła na most. Miał około trzech stóp szerokości, poręcze z drucianej siatki i linę po każdej stronie, tak, że nie można było spaść. Jasne było, że Rosemary jest mistrzem w przechodzeniu przez ten most. Most zaczął się kołysać — jak łóżko, kiedy się na nie wejdzie. Chwyciła za linę i uśmiechnęła się do Bobby Lynn i do mnie ze środka mostu. — Chodźcie! Musicie wyczuć rytm mostu. Podążyłyśmy ze śmiechem za nią. Ale ten most był czymś, czego nie można nauczyć się jedynie obserwując kogoś innego. Za każdym razem, kiedy myślałam, że zakołysze się w prawo, kołysał się w lewo. I za każdym razem, kiedy myślałam, że się ugnie, podskakiwał do góry. Po jakichś dziesięciu krokach Bobby Lynn i ja tak się rozchichotałyśmy, że po prostu stanęłyśmy uwieszone siebie nawzajem i liny. Rosemary musiała po nas przyjść. Przeprowadziła nas krok po kroku na drugą stronę rzeki i za tory kolejowe. Dom Rosemary był wygodny i czysty. W dużym pokoju na dole płonął w kominku wielki ogień, a przed nim leżał olbrzymi, okrągły, puszysty dywan. Poczułam zapach pieczonego ciasta — prawdopodobnie urodzinowego tortu. W kącie stał włączony telewizor. Hassel wyszedł z kuchni ze szklanką mleka w ręce i olbrzymią kanapką, usta miał pełne jedzenia. 56 — Cześć, Hassel! — powiedziałyśmy, a on pomachał nam tym, co trzymał w dłoniach, próbując szybko uporać się z zawartością ust. Roześmiałyśmy się. Mogłybyśmy śmiać się ze wszystkiego. Pani Layne wyszła z kuchni, wycierając ręce w fartuch. Była ciepła i przyjacielska, wyglądała jak Rosemary w średnim wieku. — Wchodźcie, dziewczęta. Zdejmijcie płaszcze. Okropna pogoda, prawda? — Nie, nie, ulepimy bałwana — powiedziała Rosemary. — Weszłam, żeby cię poprosić, żebyś zrobiła nam trochę gorącej herbaty do ciasta. — Dobrze, dobrze — powiedziała pani Layne. Wyszłyśmy na dwór. — Chciałabym jeszcze raz pójść na most — powiedziała Bobby Lynn kiedy już prawie skończyłyśmy lepić bałwana. — Ja też! — powiedziałam. — No to chodźmy — powiedziała Rosemary. Most prawdopodobnie nie stanowił dla Rosemary wielkiej atrakcji, ale zawsze była zgodna. — A potem wrócimy do domu, zjemy trochę ciasta z herbatą i popatrzymy na telewizję — dodała Rosemary. — Dobrze! Ulepiłyśmy bałwana i poszłyśmy na most. Dreptałyśmy w tę i z powrotem, popychane i kołysane, chichocząc przez cały czas, aż nagle Bobby Lynn i ja odkryłyśmy sekret mostu, złapałyśmy rytm i przebiegłyśmy go, nie myląc ani razu tanecznego kroku. Stanęłyśmy potem na środku, dla równowagi trzymając się liny i popatrzyłyśmy na wpół zamarzniętą rzekę i białe wzgórza. Słońce stało wysoko i wiedziałyśmy, że śnieg nie oprze się jego palącym promieniom. 57 — Zajodłuj dla nas, Bobby > __powiedziałam. — Och, tak — pisnęła Rose^ynn — Jeszcze dobrze nie umiera__J^' njła się Boby Lynn. — Wszystko jedno, zajodłuj__n0wiedziałam. — Dobrze — zgodziła się Bobby Lynn- — Zaśpiewajcie „Gdy mieszkałem w dolinie" a kiedy dojdziecie do miejsca, gdzie się jodłuje, to ja się włączę. I tak zrobiłyśmy. Gdy mieszkałem w dolinie A moja miła na wzgórzach, Wołaliśmy do siebie Odel... odel... le... di... huu! Bobby Lynn jodłowała. Nie była ciotką Evie, ale brzmiało to bardzo pięknie. Pewnego dnia wezwałem Mą śliczną, małą pannę I nie odpowiedziała mi Odel... odel... le... di... huu! Rosemary i ja zgotowałyśmy Bobby Lynn owację. Byłyśmy w nastroju do śpiewania, więc zaśpiewałyśmy jeszcze: „To już nie boli", „Moją małą" i „Wielkiego oszusta". Po czym ja zaczęłam „Zobaczę cię na wiosnę". Bardzo lubiłam tę piosenkę i śpiewałam z całego serca. Odrzuciłam głowę do tyłu i patrzyłam na niebo, na roztańczone słońce i myślałam, jaki to cudowny dzień. Zobaczę cię przy wierzbach płaczących u strumienia wśród młodych, rudych saren łagodną jak marzenie- 58 Pójdę w góry oglądać, jak ptakom skrzydła rosną, choć ciebie tam nie będzie, zobaczę cię na wiosnę. Nagle zorientowałam się, że śpiewam sama. Gwałtownie zamknęłam usta i odwróciłam się do Bobby Lynni i Rosemary. Wpatrywały się we mnie z osłupieniem na twarzach. Cóż za błąd popełniłam tym razem? — O co chodzi? — Pytasz, o co chodzi? — powiedziała Bobby Lynn z niedowierzaniem, opierając dłonie na biodrach. — Dziewczyno, nie miałam pojęcia, że potrafisz tak śpiewać! — Jak? — Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak śpiewał — dodała Rosemary z lękiem w głosie. — Oprócz Patti Page albo Teresy Brewer. Osłupiałam tak, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. — To było cudowne, Tiny — powiedziała Bobby Lynn. Mówiły poważnie. Naprawdę podobał im się mój śpiew. — Wiecie — powiedziała Rosemary — w tym roku będzie konkurs talentów. — Nie, nie wiedziałam — powiedziała Bobby Lynn. — Kiedy? — Po konkursie piękności. Organizują go po to, żeby chłopcy też mogli wziąć w czymś udział. Ale każdy może wystąpić. Obie możecie to zrobić. Tiny może śpiewać, a ty jodłować. — Zaśpiewaj jeszcze — zwróciła się do mnie Bobby Lynn. Ale ja poczułam nagły przypływ wstydu. — Nie sama. Zaśpiewajcie ze mną. 59 — Zajodłuj dla nas, Bobby Lynn — powiedziałam. — Och, tak — pisnęła Rosemary. — Jeszcze dobrze nie umiem — broniła się Boby Lynn. — Wszystko jedno, zajodłuj — powiedziałam. — Dobrze — zgodziła się Bobby Lynn. — Zaśpiewajcie jjGdy mieszkałem w dolinie", a kiedy dojdziecie do m}ejsca, gdzie się jodłuje, to ja się włączę. I tak zrobiłyśmy. Gdy mieszkałem w dolinie A moja mila na wzgórzach, Wołaliśmy do siebie Odel... odel... le... di... huu! ?opbby Lynn jodłowała. Nie była ciotką Evie, ale brzmiało t0 bardzo pięknie. Pewnego dnia wezwałem Mą śliczną, małą pannę I nie odpowiedziała mi Odel... odel... le... di... huu! Rosemary i ja zgotowałyśmy Bobby Lynn owację, nyłyśmy w nastroju do śpiewania, więc zaśpiewałyśmy jaszcze: „To już nie boli", „Moją małą" i „Wielkiego 05zusta". Po czym ja zaczęłam „Zobaczę cię na wiosnę", gardzo lubiłam tę piosenkę i śpiewałam z całego serca. Odrzuciłam głowę do tyłu i patrzyłam na niebo, na roztańczone słońce i myślałam, jaki to cudowny dzień. Zobaczę cię przy wierzbach plączących u strumienia wśród młodych, rudych saren łagodną jak marzenie. 58 Pójdę w góry oglądać, jak ptakom skrzydła rosną, choć ciebie tam nie będzie, zobaczę cię na wiosnę. Nagle zorientowałam się, że śpiewam sama. Gwałtownie zamknęłam usta i odwróciłam się do Bobby Lynni i Rosemary. Wpatrywały się we mnie z osłupieniem na twarzach. Cóż za błąd popełniłam tym razem? — O co chodzi? — Pytasz, o co chodzi? — powiedziała Bobby Lynn z niedowierzaniem, opierając dłonie na biodrach. — Dziewczyno, nie miałam pojęcia, że potrafisz tak śpiewać! — Jak? — Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak śpiewał — dodała Rosemary z lękiem w głosie. — Oprócz Patti Page albo Teresy Brewer. Osłupiałam tak, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. — To było cudowne, Tiny — powiedziała Bobby Lynn. Mówiły poważnie. Naprawdę podobał im się mój śpiew. — Wiecie — powiedziała Rosemary — w tym roku będzie konkurs talentów. — Nie, nie wiedziałam — powiedziała Bobby Lynn. — Kiedy? — Po konkursie piękności. Organizują go po to, żeby chłopcy też mogli wziąć w czymś udział. Ale każdy może wystąpić. Obie możecie to zrobić. Tiny może śpiewać, a ty jodłować. — Zaśpiewaj jeszcze — zwróciła się do mnie Bobby Lynn. Ale ja poczułam nagły przypływ wstydu. — Nie sama. Zaśpiewajcie ze mną. 59 Zaśpiewałyśmy mnóstwo piosenek, zawsze zaczynałyśmy razem, a kończyłam sama. Potem wróciłyśmy do domu i oglądałyśmy telewizję. Pani Layne podała kanapki i prażoną kukurydzę, tort urodzinowy i herbatę. Obejrzałyśmy „Sędziego Roya Beana", „Furię" i „Zabawę w Huntington", a potem nadawano wieczorne wiadomości. Przez cały czas mój mózg galopował w rytm słów: „Potrafię śpiewać! Potrafię śpiewać!" 9 W sobotni wieczór siedzimy z panem Gillespie w samochodzie, w kinie dla zmotoryzowanych. Oboje mamy krótkie rękawy i nasze ramiona się stykają... — Zagraj ze mną w warcaby. — Luther klapnął obok mnie na wiszącą ławę na werandzie i pan Gillespie natychmiast wyleciał mi z głowy. Była piękna niedziela, początek maja, parę dni po moich piętnastych urodzinach. Pierwszy raz w tym roku miałam na sobie szorty, a ptak z czubka drzewa wyśpiewywał: „Pięk — nie! Pięk — nie!" — Och, Luther — jęknęłam. — Nie taraz. To nie jest dzień na warcaby. Luther uśmiechnął się: — Nie chciałabyś mi dołożyć? — Hu! To był żart. Luther był bez dyskusji mistrzem warcabów Rubinowej Doliny — a może i całego świata. Mógł pobić każdego. Czasami pojawili się obcy, żeby go wyzwać na pojedynek i zawsze odchodzili potrząsając głowami. Luther właśnie skończył dziewięć lat, a mistrzem był już od trzech. To było dziwne, bo nie potrafił nic innego. Wciąż nie umiał czytać ani dodać do siebie więcej niż dwie liczby. Czasami miał kłopoty z zawiązaniem sznurowadeł, ale z pewnością potrafił grać w warcaby. 61 — Nie grałaś ze mną już tak dawno — powiedział. — Może teraz uda ci się mnie pokonać. Znowu się uśmiechnął, ukazując dwa królicze zęby na przodzie i język czerwony od lizaka. — Jasne, Luther — powiedziałam. — I może prezydent Eisenhower przyjdzie dziś na kolację. — Och, chodź, Tiny. Popatrzyłam na wzgórze, znowu pełne zieleni. Och, co za cudowny dzień, pomyślałam, doskonały na to, żeby spędzić go z kimś tak wspaniałym jak pan Gillespie... i trzymając się za ręce biegać i dokazywać wśród dziekiej przyrody. — Jeśli ze mną zagrasz, powiem ci, co ????? ? tobie mówił. — Co? Co powiedział? ????? Hess? Ha! Mówił o mnie? Nie obchodzi mnie, co o mnie powiedział ????? Hess. A co? — Zagraj. — Nie chcę grać i nie obchodzi mnie, co ????? Hess o mnie powiedział. Coś dobrego czy złego? — Rozłożę szachownicę — powiedział Luther i przyciągnął pakę, którą trzymał na werandzie w tym właśnie celu. Po czym usiadł na podłodze po turecku i rozłożył na niej warcaby. Zawsze grał czarnymi. Miałam wypieki. — Do kogo to mówił? — Twój ruch. — Mówił do ciebie? — Nie, rozmawiał przez telefon z Rogerem Alti-zerem. — Luther! Podsłuchiwałeś rozmowy? — Nie, tylko podniosłem słuchawkę i usłyszałem twoje imię. Luther wykonał jedno ze swoich błyskotliwych posunięć. — Dlaczego nie przeskoczyłaś tego pionka i nie pobiłaś wszystkich? — zapytał. Śmiał się. Triumfował. 62 — Powiedz wreszcie, co mówił ?????! — Powiedział, że się komuś podobasz. — Komuś? Komu. — Nie wiem. Jakiś chłopak uważa, że jesteś cudowna, i podobasz mu się. — Kto? Kto? — Tylko tyle słyszałem. — Chcesz powiedzieć, że ????? powiedział: „Tiny się komuś podoba?" „Komuś?" — Nie, wymienił imię. — Jakie? — Co jakie? Och, nie możesz tu stanąć, Tiny! — Jego imię, ty głupi, jak ma na imię? — Nie pamiętam. — Luther, wymyśliłeś to wszystko? — Nie, zapytaj Cecila. — Nie mogę. Pobił moje ostatnie dwa pionki i gra była skończona. — Jeszcze raz — poprosił. — Nie! — Dlaczego? Nie powiedziałem ci, co mówił ?????? — Ale nie podałeś imienia. Zadzwonił telefon. Usłyszałam, jak w domu biegną z piskiem Beau i Phyl-lis, i jednocześnie sama się zerwałam, potknęłam się o Luthera i szachownica wyleciała w powietrze. Luther powiedział coś naprawdę paskudnego, a ja krzyknęłam mu przez ramię: — Masz w ustach coś, czego ja nie wzięłabym do ręki! Phyllis mnie ubiegła. — Hej, Dixie — powiedziała. — Mama jest jeszcze w łóżku. Tato też. Co chciałaś? Dixie była przyjaciółką mamy z dzieciństwa, nigdy nie mogłam jej ścierpieć. Zawsze zadawała mi osobiste pytania, w rodzaju: „Jaki rozmiar biustonosza nosisz teraz, Tiny"? 63 — Porozmawiaj z Tiny — powiedziała Phyllis i wetknęła mi słuchawkę do ręki. — Hej, Dixie — powiedziałam. — Tiny, muszę natychmiast porozmawiać z Hazel, więc poproś ją. — Nie mogę, Dixie. Ona śpi i wiesz, jaka jest, kiedy się ją zbudzi. — No cóż, Tiny Lambert, twój dziadek Lambert umarł wczoraj w nocy. Dowiedziałam się, kiedy poszłam do szpitala na dyżur. Chcesz to sama powiedzieć mamie? — Umarł? Na co? — Prawdopodobnie na podłość, ale nie mnie o tym mówić. Chcesz oznajmić Hazel tę nowinę? — Nie, zawołam ją. — Dobrze, ale prędko. Nie będę tu czekać cały dzień. Poszłam powoli, zastanawiając się, co powiem mamie. Zapukałam do jej drzwi. — Mamo? Cisza. Czekałam. Zapukałam drugi raz. — Mamo? — Żebyś mi więcej nie pukała, Tiny! — zawołała mama. — Mamo, Dixie dzwoni i mówi, że to naprawdę, naprawdę ważne. — Dixie to krowa! — warknął Vern. — Mamo — powiedziałam. — To nagły wypadek. Dłuższą chwilę panowała cisza. — Mamo — zawołałam jeszcze raz w desperacji. Czułam się między mamą a Dixie, jak między młotem a kowadłem. — Dobrze. Dobrze — wymamrotała mama. — Powiedz, że idę. 64 Więc zeszłam na dół i powiedziałam Dixie, że mama już schodzi, a potem wróciłam na werandę i usiadłam na wiszącej ławie. — Nie mogę znaleźć wszystkich warcabów! — bełkotał Luther. — Musisz mi odkupić! — Ciii... — próbowałam go uciszyć. — Pomogę ci je znaleźć. Teraz słuchaj... Usłyszeliśmy kroki mamy na schodach. — Co jest? — wyszeptał Luther i usiadł obok mnie. — Słuchaj. — Hej, Dixie — powiedziała mama. — Coś się stało? Minuta ciszy. Potem: — Och. To było wszystko, co powiedziała. — Dziadek Lambert umarł — szepnęłam Lutherowi. — Ojciec mamy? — Aha. — Dziękuję, Dixie — powiedziała mama. — Nie, nie przychodź. Muszę pomyśleć. Teraz pa. I tyle. Mama wróciła do łóżka. Ciemna sprawa. Pomyślałam o tym wieczorze, kiedy widziałam dziadka Lamberta w szkole. Nigdy o tym mamie nie powiedziałam, bo sądziłam, że ją to zmartwi. Słyszałam raz, jak mówiła, że spotkała go w Czarnej Przełęczy. Nie chciał z nią rozmawiać. Płakała. Ale to było dawno. Może już się tym nie przejmuje. Siedziałam długo, huśtając się i rozmyślając o dziadku i o mamie. Wydawało mi się, że wiele stracili nie widując się tyle lat tylko dlatego... dlaczego? Z powodu głupiej wojny sprzed stu lat między Mullinsami i Lambertami. W jakąś godzinę później mama zeszła na dół w spodniach, starej, kraciastej koszuli i słomianym kapeluszu. Wyszła przed dom, usiadła obok mnie i zapaliła papierosa. — Czy Dixie powiedziała ci, co się stało? — zapytała. — Taaak... 5 Wierzba płacząca 65 - — Tiny, pojedziemy na Rubinową Górę. — Dobrze. — Muszę się zdecydować, co zrobić. Ciało jest w zakładzie pogrzebowym. Nie chcę go tu sprowadzać. — Nie miał żadnych innych krewnych? — Nie, cała jego rodzina w latach trzydziestych przeniosła się do Ohio, tylko on tu pozostał. Stracił z nimi kontakt, a ja nawet nie wiem, jak się nazywają. Zostałam tylko ja, moja matka i mój brat, Danny James. Ale oboje umarli na szkarlatynę, jak miałam czternaście lat. Po dwóch latach ty się urodziłaś, a przedtem byliśmy tylko we dwójkę. Vern zszedł na dół i stanął w otwartych drzwiach. — No, to jedźmy — powiedział i zdjął z haczyka na futrynie kluczyki samochodowe. — Dokąd jedziecie? — zawołała z wnętrza domu Phyl-lis. — Ja też chcę. — Nie — powiedziała mama. — Tylko ja i Tiny. Daj mi wiadro z kuchni, Phyllis. Phyllis wyszła i stanęła obok Verna. — Wiadro? Po co? — Na górze są dojrzałe truskawki. No, idź. — Mogę pojechać, tatusiu? — zapytała przymilnie Phyllis i przysunęła się do Verna. — Niech się przejedzie — powiedział. — Podrzucimy was, a potem po was przyjedziemy. — No, dobrze — mama ustąpiła. — Ale daj mi to wiadro, Phyllis. To niebieskie, wyszczerbione, ze stokrotkami. — Jadę też, jadę, cha, cha, cha! — Phyllis nie mogła się powstrzymać przed dokuczeniem mi, zanim weszła do domu. Zeszliśmy po stromych schodach. Wspięłam się do tyłu, bo nie miałam ochoty siedzieć w szortach obok Verna. Nadeszła Phyllis z wiadrem i zjechaliśmy ze wzgórza na 66 zakurzoną drogę. Pojechaliśmy doliną ku Rubinowej Górze. Phyllis zaczęła śpiewać głupawą piosenkę o staruszce, która połknęła muchę, a ja zamyśliłam się. Mama była tylko o rok starsza ode mnie, kiedy zaszła w ciążę. Mamo, pomyślałam, jaka wtedy byłaś? Czy śniłaś na jawie jak ja? Czy kochałaś mojego tatę tak, jak ja kocham pana Gillespie? Półciężarówka zaczęła wspinać się między dwoma górami, które coraz bardziej się do siebie zbliżały, a droga stawała się coraz węższa i bardziej kamienista. Wkrótce zmieniła się w owczą ścieżkę z wielkimi głazami sterczącymi z ziemi, po czym stromym pasmem skręciła na zbocze góry i z boku półciężarówki ukazał się widok na dolinę, leżącą daleko, daleko niżej. Jeden nieuważny manewr i... Wyobraziłam sobie półciężarówkę spadającą w dół, wypadających z niej ludzi, miażdżonych potem jej ciężarem. Jest poniedziałek rano, czas przechadzek i przesiadywania na płocie. Wszyscy mówią o Tiny Lambert. „Była taka cudowna" — mówią — „cudowna". „Nikt nie wie naprawdę, jaka była cudowna" — mówi Bobby Lynn. „Nigdy nie doceniono jej cudownego talentu śpiewaczki" — mówi Rosemary. A na próbie orkiestry pan Gillespie oznajmia, że Tiny Lambert będzie pochowana na cmentarzu na wzgórzu pod oknem sali muzycznej, gdzie zawsze będzie mogła słuchać muzyki, którą tak kochała... — Tak czy owak, nie chcę zbierać truskawek — paplała Phyllis. Droga biegła teraz poziomo, jechaliśmy samym szczytem góry. Pokryty był stokrotkami i fiołkami i innymi kwitnącymi roślinami. Przed nami rozpościerał się 67 rozległy widok — góry i doliny, przez całe mile, a dookoła było niebo. Nie trzeba było podnosić głowy, żeby je zobaczyć. Oczyma duszy ujrzałam nagle znajomy widok: ja i Wierna ze śmiechem tarzamy się wśród kwiatów. I poczułam się, jakbym wracała do domu. u . \ ? ,'. ? Vi <• .',!'"' ,;* . i' b.,=' ? •'t', J .•'/-• ., s. ,'; , ',1 . - * < ? ;, ?' , ' ' ' f ' . <* ;a„ i ,i « < . i 1 ,1 ,(. < , , . . - .-?•? -,,. .. , ? ' j. '. ? ' i ' .•..;' 10 Półciężarówka zatrzymała się przed chatą. Słowo daję, wyglądała jak miejsce narodzin Abe Lincolna czy coś w tym rodzaju. Mama wysiadła z półciężarówki i stała wpatrzona w dom. Ja też wysiadłam i stanęłam koło niej. — Wrócę około czwartej! — zawołał Vern. Mama nie odezwała się. Phyllis wysiadła, postawiła wiadro na ganku i wsiadła do kabiny, obok Verna. — W porządku? — wrzasnął Vern. — O czwartej? — W porządku! — odkrzyknęła mama, nie odrywając wzroku od chaty. Vern zakręcił i odjechał. — Nic tu się nie zmieniło — powiedziała mama. Nie odpowiedziałam, bo nie pamiętałam tej chaty. Mama obeszła ją powoli dookoła, ja za nia. Nagle owionął nas cudowny zapach... tak słodki i delikatny jak... Wierna! To był zapach Wiernej. Była tutaj? Obracałam się dookoła, spodziewając się, że ją zobaczę. — Kapryfolium — powiedziała mama przystając. Odrzuciła głowę do tyłu, zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. — Ten zapach był taki mocny w dniu, kiedy się urodziłaś, Tiny. — Kapryfolium? — powiedziałam. — Gdzie? 69 — Tam — mama wskazała na połamany płot w pewnym oddaleniu. Pokryty był zielonym listowiem i małymi brzoskwiniowymi kwiatkami. — Rośnie tu wszędzie dziko i kwitnie w maju. — Jest piękne — powiedziałam bez tchu. — Och, mamo, tu wszystko jest piękne. Jak mogłaś stąd odejść? Mama roześmiała się i objęła mnie. — Dla mnie to było więzienie — powiedziała. — Piękne, ale więzienie. Myślałam, że życie to coś, co zdarza się innym, gdzie indziej. Poszłyśmy dalej razem. I oto stanęłam przed najzieleri-szą, najfalistszą, najpiękniejszą na świecie wierzbą płaczącą. Ten, kto nigdy nie widział wierzby płaczącej, naprawdę jest pokrzywdzony. Rośnie jak parasol, zamiatając ziemię wiotkimi, długimi gałązkami, całymi w drobnych listkach, płacze, faluje, kołysze się. — Pamiętasz, jak się tu pod nią bawiłaś? — zapytała mama. — Nie, ale mamo, uwielbiam ją! — Zawsze uwielbiałaś. Z tego jednego powodu przykro mi było cię stąd zabierać. — Och, szkoda, że musiałaś! Mama westchnęła. — Czułam, że życie przepływa obok mnie. — Ale dlaczego Vern, mamo? — Żeby się stąd wydostać — przyznała się mama. — Nie rozumiesz? Dusiłam się tu. Wyszłabym za każdego, kto by mnie stąd zabrał. — A czy życie z Vernem było choć trochę lepsze? Łzy napłynęły mamie do oczu, a ja poczułam, że strasznie mi jej żal. Uściskałam ją naprawdę mocno, a potem po prostu stałyśmy, trzymając się w objęciach i płacząc. Ja płakałam, ponieważ ona płakała, i nie całkiem wiedziałam, dlaczego ona płacze. 70 — Och, Tiny, byłam tak młoda, że nie wiedziałam, co robię. — Wiem, mamo. — I pragnęłam dla nas obu lepszego życia. Wydawało mi się, że Vern to jakieś wyjście. — Wiem. Wiem. — Stąd do Czarnej Przełęczy jest dwanaście mil — powiedziała mama. — Nie mieliśmy samochodu. Nie mogłam pójść do sklepu, kiedy chciałam, ani do kina. Nie mogłam spotkać się z innymi młodymi ludźmi. Nie mogłam nawet pójść do kościoła. Weszłyśmy pod wierzbę płaczącą i usiadłyśmy na ziemi. Otoczył nas chłodny, nasz własny, ciemny świat, skąd ledwo można było wyjrzeć na zewnątrz, a nikt nie mógł zajrzeć do środka. Dookoła kołysały się gałęzie, gdzieniegdzie delikatnie zamiatając ziemię. — I Vern był dla mnie dobry, Tiny. Nie był dobry dla ciebie? Nie odpowiedziałam. — No, Tiny, nie siedź tak, powiedz, czy Vern nie był dla ciebie dobry? — Zgoda — powiedziałam. — Zgoda, że co? — Zgoda, że był dla mnie dobry. — Dla nas wszystkich — powiedziała mama. — Nie wiem, jak byśmy przeżyli bez niego. — Ale nigdy nie kochałaś Verna, mamo? Mama głęboko westchnęła. — To prawda, Tiny. Nigdy go nie kochałam. To właśnie było w tym wszystkim najsmutniejsze — dwoje ludzi przez tyle lat żyło razem, miało ze sobą troje dzieci, a jedno z nich wciąż w głębi duszy czuło się samotne. — Vern jest w porządku — powiedziałam. — Kiedy nie pije. 7i Położyłam się na plecach na chłodnej ziemi, wdychałam zapach kapryfolium i patrzyłam na gałęzie wierzby. To tutaj Wierna musiała otrzymać swoje imię. Prawdopodobnie w dzieciństwie każdego dnia słyszałam wyraźnie „piękna wierzba". — Jak wyglądał mój tato? — zapytałam prędko i wstrzymałam oddech. Nigdy, nawet w marzeniach nie sądziłam, że zadam mamie to pytanie. — Był młodym chłopcem — powiedziała miękko. — Miał tylko siedemnaście lat. — Czy jestem do niego podobna? — Nie, jesteś podobna do mnie, Tiny. Miał kręcone rude włosy, piegi i zielone oczy. — Rude włosy? — Tak, najbardziej rudą, kręconą czuprynę jaką w życiu widziałam. — Kochałaś go bardzo? — Tak, wciąż go kocham. Ale myślę, że zginął na wojnie. Jego własna matka nigdy więcej o nim nie słyszała, a wojsko do dziś nie wie, co się z nim stało. — Jak się nazywał? — Ernest Bevins. Pochodził z Przełęczy Shortta. Ernest Bevins! I miał kręcone, rude włosy — jak Wierna. To dziwne, dziwne! — Chcesz nazbierać trochę truskawek, Tiny? — Pewnie. Wypełzłyśmy spod wierzby i poszłam z mamą za chatę. Podeszłyśmy do źródła, skąd wypływał bulgocząc błyszczący, czysty strumień. — Stąd czerpaliśmy wodę — powiedziała mama i uklękła obok źródła. Nabrała wody dłonią i napiła się. — Ach... wciąż najlepsza woda na świecie. Wypiłam trochę i naprawdę była dobra — dużo lepsza od tej, którą mieliśmy w dolinie. W naszej wodzie pełno było żelaza. Była przykra w smaku i brzydko pachniała, 72 plamiła zlewy, wannę i toaletę na rdzaworudy kolor. Nie można było ich doszorować. Za źródłem ujrzałam olbrzymie pole truskawek. Ciągnęło się daleko, aż na zbocze góry. Nigdy nie widziałam tylu truskawek, były rubinowoczerwone, dojrzałe. — Mamo — powiedziałam. — Tu jest tyle truskawek, że można by nakarmić całą dolinę. — Wiem — powiedziała mama. — Ty i dzieciaki możecie zebrać je, jeśli chcecie, i sprzedać. — Są nasze? — Oczywiście, że są nasze. Cały ten szczyt góry należy teraz do nas. Popatrzyłam na kaprofolium i na chatę, na wierzbę, na dzikie kwiaty i na truskawki. — Naprawdę, mamo? To nasze? I wierzba też? — Wszystko — uśmiechnęła się mama i wetknęła sobie truskawkę do ust. Wyglądała na szczęśliwą. — Nie jest ci smutno z powodu dziadka? — zapytałam. — Uch! — warknęła mama gorzko. — Ten stary człowiek mnie nienawidził i przez niego moje życie było takie nieszczęśliwe. Starałam się jak mogłam, żeby mnie pokochał, ale nie miał w sobie miłości. Wierzył, że kobiety są grzeszne, słabe i głupie, wszystkie. I teraz umarł, a my żyjemy! — Co chcesz z tym wszystkim zrobić, mamo? — Jeszcze nie wiem. Pomyślę i porozmawiam z Ver-nem. W jakieś dwadzieścia minut napełniłyśmy wiadro i mama powiedziała: — Chodźmy teraz do domu. Weszłyśmy do chaty. Były w niej cztery pomieszczenia pełne śmieci, kurzu i mebli domowej roboty. Pierwszy był salonik, z którego wchodziło się do kuchni. I dwie sypialnie. Mama weszła do jednej z nich, a ja za nią. To był całkiem niezły pokój. Stało tam łóżko z baldachimem przykryte narzutą ze ścinków i komoda z lustrem. 73 — To tutaj spałyśmy razem każdej nocy, przez trzy lata — powiedziała mama. — Dwie małe dziewczynki. Usiadła na łóżku, a ja usiadłam obok niej i wyjrzałyśmy przez okno na wierzbę płaczącą, która rosła tuż — tuż. — Kiedy księżyc był w pełni — powiedziała mama w rozmarzeniu — wierzba rzucała cień na nasze łóżko. Spałyśmy, a gałązki wierzby omiatały nasze twarze. To było miłe. Wierna, Wiernuszka, na moją poduszkę... — Urodziłaś się w tym łóżku — ciągnęła mama. — I byłaś najpiękniejszym niemowlęciem, jakie w życiu widziałam. ' — A skąd wzięłaś moje imię, mamo? — To był zawsze mój sekret, Tiny, ale masz prawo go znać. Ojciec nie pozwoliłby nazwać cię, tak jak chciałam, Ernestina — od Ernesta. Więc pomyślałam o Tinie, ale wiedziałam, że o tym też nie będzie chciał słyszeć, więc wybrałam Tiny — odmianę imienia Tina. Byłam pewna, że nigdy się nie zorientuje, że to imię pochodzi od Ernesta. I w ten sposób go przechytrzyłam. — Ernestina? To ładne, mamo. — Nie lubisz Tiny? — Ależ tak, też jest ładne. Jest inne. W szkole jest setka dziewczyn o imieniu Mary, Susie czy Shirley, ale tylko jedna Tiny. Mama roześmiała się. — I pasuje do ciebie — powiedziała. — Jest coś bardzo kobiecego w twoim imieniu, Tiny. Tycia, drobniutka. Roześmiałyśmy się obie. Ten śmiech brzmiał miło i mamie było z nim do twarzy. Postawiłyśmy wiadro z truskawkami na ganku i poszłyśmy pospacerować. Potem wspominałam ten dzień nie jako dzień śmierci dziadka, ale jako dzień, w którym mama ożyła. I I ? I nastąpiły dla nas, dla mnie i mojej rodziny, dziwne czasy. Dziadek został pochowany na Rubinowej Górze pod dereniem, obok swojej żony i syna, którzy umarli na szkarlatynę w 1940 roku. Przez następne dwa tygodnie każdego popołudnia Vern zawoził mnie i chłopców na Rubinową Górę, na zbiór truskawek. Phyllis zdecydowanie odmówiła zbierania, a ja wstydziłam się pukać do drzwi i sprzedawać truskawki, toteż założyłyśmy spółkę. Ja zbierałam, ona sprzedawała i dzieliłyśmy się pół na pół. Zarobiłyśmy po trzydzieści dwa dolary, a chłopcy jeszcze więcej, ale wciąż całe wiadra truskawek gniły na polu. — W przyszłym roku lepiej to zorganizujemy — powiedziała mama. — I ktoś musi nam pomóc. Jak u licha radził sobie z tym mój ojciec? Mama stała się mamą, jakiej nigdy jeszcze nie znałam. Rano najczęściej wyskakiwała z łóżka, gotowała śniadanie, myła naczynia i zabierała się do różnych zajęć. Uszyła zasłony do kuchni, pokrowce na meble i sporządziła przetwory z truskawek. Miałam tyle czystych ubrań, że nie mieściły się w szufladzie, odkryliśmy też okna i lustra, których posiadania dotąd nie byliśmy świadomi. Posadziła 75 przy domu, obok płotu Hornów, petunie i założyła na zboczu wzgórza mały ogród warzywny. Pewnego sobotniego ranka, bardzo wcześnie, przyszła ciotka Evie i zastała mamę wpatrującą się we wschodzące właśnie słońce. — Co się stało, Hazel?! — krzyknęła. — Nigdy przedtem nie byłaś na nogach o tej porze, żeby przyglądać się słońcu. Dawniej zraniłaby mamy uczucia, ale tego dnia mama tylko roześmiała się serdecznie. Potem całe rano pracowały razem w ogródku i mama dostała poparzenia słonecznego. Czy to naprawdę była moja mama? Kiedy pewnego dnia poszłam z Rosemary i Bobby Lynn do kina na „Inwazję porywaczy ciał", wszystko zrozumiałam. Tak, pomyślałam, to musi być to — ciałem mojej mamy zawładnęli obcy. Zdołała nawet namówić Verna na skończenie kominka. Prezentował się teraz całkiem nieźle, z wyjątkiem tej okropnej strzelby, która nadal nad nim wisiała. — Dlaczego nie pozbędziesz się tego i nie sprzedasz panu Hornowi? — zapytałam Verna. — Sprzedać! — zawołał. — Ta strzelba przeżyła razem z moim dziadkiem, Vernonem Mullinsem, Wojnę Domową, miał wtedy ledwo szesnaście lat i stracił prawą nogę w Alexandrii. A ty mówisz, żebym ją sprzedał?! — Och — powiedziałam, mając nadzieję, że zamilknie. — Rozumiem. — To kawałek historii. To wszystko, co po nim zostało. Cały kłopot z młodymi dzisiaj, że niczego nie cenią. I Vern pogłaskał muszkiet na ścianie. Cóż, zamknął mi usta. A strzelba i tak była okropna. W czerwcu, pewnego piątkowego wieczoru, odbył się w dużej sali szkolnej Pierwszy Doroczny Konkurs Talentów Szkoły Średniej w Czarnej Przełęczy. Rosemary namawiały, żebyśmy wystąpiły razem z Bobby Lynn, ale po prostu zabrakło nam odwagi. We trójkę poszłyśmy na 76 konkurs i oklaskiwałyśmy Paula ??????'? z wyższej klasy, który chwycił gitarę i zaśpiewał „Krzyk dzikiej gęsi". Przez cały czas myślałam sobie: „Mogłabym go zwyciężyć". W następnym tygodniu fotografia Paula znalazła się w naszej lokalnej gazecie, razem z długą listą nagród, które zdobył, a które ofiarowali miejscowi kupcy. Godzinami wpatrywałam się w to zdjęcie i czytałam w kółko listę nagród, marząc, że to ja jestem na jego miejscu. Kiedy skończył się rok szkolny, mama sypiała dłużej, a my chodziliśmy po domu na paluszkach, z palcem na ustach, napominając się nawzajem, żeby nie hałasować. Rozumiecie, kiedy wpadała w szał sprzątania, musieliśmy jej pomagać. To śmieszne, przez tyle lat pragnęliśmy, żeby mama wstała i wzięła się za jakąkolwiek pracę. Teraz życzyliśmy sobie, żeby po prostu została w łóżku. Pewnego dnia Vern wrócił z pracy i wywołał mnie z mojego pokoju do kuchni, gdzie razem z mamą siedzieli przy stole nad plikiem urzędowych papierów. Usiadłam. Popatrzyli na mnie z tak dziwnym wyrazem twarzy, że spojrzałam na moją bluzkę, żeby sprawdzić, czy wszystkie guziki mam zapięte. — Co się stało? — spytałam. — Nic — powiedzieli jednocześnie i popatrzyli na siebie, a potem na te papiery. Chyba jednak coś się stało. — To testament twojego dziadka — powiedziała mama. — Nie wiedzieliśmy, że coś takiego napisał, dopiero dzisiaj jego adwokat nam powiedział. — Och. Vern odchrząknął głośno, ale to mama zabrała głos. — Pamiętasz ten dzień, kiedy powiedziałam ci, że Rubinowa Góra jest nasza. — Taak... pamiętam. — No cóż, myliłam się. Nie jest wcale nasza. Jest twoja. — Moja? Co to znaczy? 77 — Zostawił wszystko tobie — powiedziała mama. — Szesnaście i pół akra, ale nie możesz tego dotknąć, zanim nie skończysz osiemnastu lat. — No i masz górę — powiedział Vern. Osłupiałam. Mama roześmiała się. — Dlaczego mnie? — powiedziałam. — Nawet mnie nie znał. — Musiał cię gdzieś widzieć. Powiedział swojemu adwokatowi, że wyglądasz jak Lambert, mówisz jak Lambert i nie chce, żeby jakiś Mullins dostał jego ziemię. — Tak jest napisane w tym testamencie — odezwał się Vern. — Moja wnuczka, Tiny Lambert, jest moją jedyną spadkoczynią. — Jego co? — Jego spadkoczynią. — Och. Chciało mi się śmiać, ale tylko zakaszlałam. Vern nie potrafił dobrze czytać długich słów. W porządku, byłam spadkobierczynią. Westchnęłam głęboko. — Uau — powiedziałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Posiadanie Rubinowej Góry wiązało się dla mnie przede wszystkim z jednym: płacząca wierzba była moja. W parę dni później przyszedł pan Horn i zaproponował Vernowi sto dolarów za tę jego okropną strzelbę. — Nic z tego — śmiał się Vern. — Teraz jesteśmy posiadaczami. Nie kupi tego muszkietu za żadne pieniądze. Mama, kiedy to usłyszała, o mało co nie dostała ataku histerii. Nigdy nie słyszałam, żeby kłóciła się z Vernem tak jak tego dnia. — Wiesz, co moglibyśmy zrobić z setką dolarów? — wrzeszczała na niego. Potem przez wiele dni nie odzywali się do siebie. Mama z pewnością się zmieniła i to zburzyło ustalony porządek. Czasami wychodziłam z domu i opowiadałam o tym Nessie, czasami szłam zboczem w górę do ciotki Evie, ale najczęściej zostawałam w swoim pokoju, z dala od mamy i Verna. Pewnego dnia, sprzątając szufladę komody, trafiłam na starą pocztówkę, którą w trzeciej klasie dostałam na Św. Walentego. Było na niej wielkie czerwone serce i napis: CZY MNIE KOCHASZ? I dwa okienka, jedno z napisem TAK, a drugie z napisem NIE. Powinnam była zakreślić jedno okienko i zwrócić kartkę nadawcy. Kłopot w tym, że była nie podpisana i nigdy nie dowiedziałam się, kto mi ją wysłał. Ale to nasunęło mi pewien pomysł: anonimowy list do pana Gillespie! Mogę napisać cokolwiek zechcę, a on nigdy nie dowie się, kim jestem. Ale w pewnym sensie nawiążemy kontakt. Nasze myśli się spotkają. Byłam tak podniecona, że spędziłam wiele godzin pisząc i wciąż poprawiając mój list: Pan Gillespie, dyrygent orkiestry Czarna Przełęcz, Wirginia Kochany Panie Gillespie: Kocham Pana już od dawna i jestem pełna smutku, ponieważ nasza miłość nie ma szansy rozkwitnąć, ale gdyby Pan mnie znał, też by mnie Pan pokochał. Napiszę Panu trochę o sobie. Jestem bardzo wysoka i mam długie, jedwabiste, kręcone, jasne włosy i niebieskie oczy. Niektórzy mówią, że jestem bardzo piękna. Nie wiem. Myślę o Panu codziennie przed zaśnięciem. Czy Pan też będzie o mnie myślał? ???????????????? Ernestina. Pomyślałam, że jestem bardzo sprytna, podpisując się Ernestina. Schowałam list w futerale klarnetu — gdy pójdę do sklepiku, kupię znaczek i wyślę go. 79 W tydzień później rozpoczęły się letnie próby orkiestry na boisku ' zobaczyłam go znowu. Patrzył na mnie jak zwykle —~~ 'a^ na )a^ś tam dziewczynkę. Z jednej strony poczułam u*gę, z drugiej — byłam rozczarowana. Był cudowny w swoich bermudach. K{eCly graliśmy marsza, zawstydziłam się, że od końca roku szk°me§° n^e dotknęłam klarnetu. Rosemary awansowała na drugą klarnecistkę, podczas gdy Bobby Lynn i ja wciąż ??*?^?? trzecimi. Znowu postanowiłam codziennie ćwiczyć. Tuż przed rozpoczęciem zajęć szkolnych wciąż jeszcze miałam trzydzieści dolarów i w tym roku zamierzałam nosić właściwe ubrania. Poszłam do Rosemary po radę. __ jak sądzisz, co powinnam kupić do szkoły? — zapytałam. __ Czarny — powiedziała. — To kolor na ten rok. Czarne spódnice z pudlem, obcisłe czarne sweterki, czarne płaskie pantofle i pończochy bez szwa. __ pończochy? Nje sądziłam, żeby pończochy miały uratować mi życie, ale kupilam dwie pary, a oprócz tego parę płaskich pantofelków z imitacji zamszu, czarną spódnicę z różowym pudlem; Je§° zloty łańcuszek ciągnął się aż do tali, i dwa czarne obcisłe sweterki. __ pierwszego dnia w dziesiątej klasie wyglądałam tak jak wszystkie inne dziewczęta w szkole i znowu poczułam, że moje życie w decydujący sposób zmieniło się na lepsze. ? potem, gdy pewnej soboty wróciłam do domu z defilady z orkiestrą, w saloniku czekała niespodzianka: telewizor! Cała moja rodzina siedziała zupełnie zahipnotyzowana, więc przyłączyłam się do nich i obejrzałam 33Samotnego jeźdźca". Poza wypadami do kuchni po jedzenie i do toalety wszyscy siedzieli jak przymurowani aż do sygnału końca programu o jedenastej wieczorem. Obejrzeliśmy «Godzinę Prawdziwych Amatorów" Teda Mo- 80 cka, „Moją małą Margie" i „Paradę przebojów". To było zachwycające. Następnego ranka wstałam naprawdę wcześnie i na paluszkach zeszłam po schodach, żeby włączyć telewizor. Ale niespodzianka nad niespodziankami — była tam już mama, Vern i chłopcy. Jedli płatki w saloniku i wpatrywali się w obraz kontrolny. To właśnie mniej więcej wtedy Phyllis, która miała teraz osiem lat, wkroczyła w najgorszą ze swych dotychczasowych faz. Kiedy próbowałam oglądać telewizję albo rozmawiać przez telefon, kwiczała jak prosię. Cały czas zadawała najgłupsze na świecie pytania i wciąż za mną chodziła. Rozsiadała się naprzeciwko mnie na kanapie, kładąc na mnie swoje zimne, brudne nogi i nie chciała nosić skarpetek. Szturchałam ją wtedy z całej siły. Wówczas kwiczała, a mama krzyczała na mnie. Po prostu nie mogłam znieść tego dzieciaka. Czasami przez parę dni nie odzywałam się do niej, ale stawała się jeszcze gorsza. Ciotka Evie pocieszała mnie, zapewniając, że Pan nie nakłada na nas ciężarów, których nie jesteśmy w stanie unieść. Przyjemnie było to wiedzieć, ale zastanawiałam się, czy tym razem Pan się nie przeliczył. 6 Wierzba płacząca •:??,?.'".,.-? si,J. ' .' ??????,? -'. >v"' Kiedy Dolly Horn wyszła za mąż i przeniosła się do Princeton, w Zachodniej Wirginii, byłam jedyną osobą, która interesowała się Nessie. Hornowie nawet jej regularnie nie karmili. Siedziała tak przy płocie, cały czas spoglądając w moją stronę. Naprawdę mnie kochała, a i ja kochałam ją coraz bardziej. Wiele razy podchodziłam, żeby porozmawiać z nią przez płot. Popiskiwała i przyciskała się jak najbliżej. Zawsze sprawdzałam, czy ma co pić, a najczęściej nie miała. Więc nalewałam jej wodę i przynosiłam jedzenie, które udało mi się przeszmuglować. Mama i Vern zrobiliby awanturę, gdyby zobaczyli, że ją karmię. Pewnego dnia po szkole opowiedziałam ciotce Evie o Nessie. Siedziałyśmy przy jej kuchennym stole, grałyśmy w Czarnego Piotrusia i jadłyśmy ciasteczka z dyni. — Jestem jedyną osobą, która o nią dba — powiedziałam. — I bardzo bym ją chciała mieć. Naprawdę, nigdy chyba nie miałam niczego, czego bym naprawdę pragnęła. Zawsze marzyłam o owczarku collie, a teraz Nessie siedzi tam przez cały czas jak kołek, a ja nie mogę jej mieć. A do tego chłopcy... Chciałabym mieć prawdziwego przyjaciela, kogoś wspaniałego i lubianego przez wszystkich, a tymczasem żaden chłopak nawet na mnie nie spojrzy. 82 — Daj im trochę czasu, Tiny — ciotka Evie poklepała mnie po ręce. — Teraz naprawdę się zaokrąglasz. Pewnego ranka popatrzysz do lustra i zobaczysz piękną kobietę. — Akurat! I po chwili siedziałam już z Piotrusiem w ręce. — Popatrz! — krzyknęłam. — Zostałam obrzydliwym Piotrusiem. Ciotka Evie roześmiała się. — Ugryź się w język! — powiedziała. — Pamiętasz, co ci powiedziałam o mówieniu sobie miłych rzeczy? — To nie działa, ciociu Evie. — E tam, zobaczysz, że działa! Ciotka Evie potasowała karty i ponownie rozdała. — Ale, Tiny, zapytałaś Ralpha Horna o Nessie? — O co miałabym go pytać? — Zapytaj go, czy mogłabyś ją dostać. Na własne uszy słyszałam, że chce się pozbyć tego psa, odkąd nie ma Dolly. — Tak powiedział? — Tak, zawrzyjmy umowę, panno Kwaśna Mino. Zapytasz Ralpha Horna, czy mogłabyś wziąć Nessie, a ja porozmawiam z Vernem. — Porozmawiasz? I co powiesz? Nie będzie chciał słuchać. Nic z tego nie będzie. W jaki sposób mogłabyś go przekonać? — Tylko posłuchaj, co mówisz — potrząsnęła głową ciotka Evie. — Wszystko jedno, co powiem Vernowi. Ważniejsze, co ty powiesz Ralphowi. — Będę tak miła i grzeczna jak tylko potrafię. — Dobrze — powiedziała ciotka Evie. — Mój Ward zwykł był mówić, że do cukru zleci się więcej much niż do octu. I to prawda, na Boga. Tym razem to ciotka Evie została z Piotrusiem w ręce. Roześmiałyśmy się obie. — Taak... to ja — powiedziała. — Z pewnością jestem starym, brzydkim Piotrusiem. 83 Teraz ja rozdałam i grałyśmy przez parę minut w zupełnej ciszy. — Co to znaczy „długo i szczęśliwie", ciociu Evie? — zapytałam w końcu. — Czy to w ogóle się zdarza? — Tak, Tiny. Mnie to nigdy nie spotkało, mnie osobiście, ale wiem, że to istnieje. Gdybym wyszła za mojego Warda... Kiedy wróciłam do domu i weszłam do kuchni, przy stole siedział Vern w bieliźnie. Przed nim stała butelka burbona, w ręce trzymał do połowy napełnioną szklankę. Otworzyłam lodówkę i nalałam sobie mleka. Po czym stanęłam i wyglądałam przez okno nad zlewem, nie myśląc nawet o Vernie Mullinsie. — O co chodzi? — powiedział. Ze sposobu, w jaki bełkotał, zorientowałam się, że jest prawie pijany. — Nigdy nie widziałaś mężczyzny w kalesonach? Nie, z wyjątkiem jakichś pięciu tysięcy razy — pomyślałam — ale wiedziałam, że lepiej go nie drażnić. Odwróciłam się i popatrzyłam na niego. — Jasne, że widziałam. — Kiedy? Wzruszyłam ramionami. — Mnóstwo razy. — Kogo? — No, ciebie. A kogo? Vern roześmiał się. Zmusiłam się do uśmiechu i wstawiłam swoją szklankę do zlewu. Po czym chciałam przejść obok niego do saloniku. To właśnie wtedy chwycił mnie mocno w pasie i siłą posadził sobie na kolanach. Szarpnęłam się, ale trzymał mnie mocno. — Puść mnie, Vern. — Posiedź spokojnie przez minutkę i porozmawiaj ze swoim tatusiem. Prawie nigdy cię nie widzę. Pomyślałam: Nie jesteś moim tatusiem i cieszę się z tego! 84 Ale nic nie powiedziałam. Siedziałam nieruchomo, cała spięta. Jego nieświeży oddech budził obrzydzenie. — Jak tam w szkole? — zaczął się dopytywać. Co za głupoty wygaduje — pomyślałam. — Dobrze — ucięłam krótko. Zaczął głaskać moje uda prawą ręką, a lewą przytrzymywał mnie na kolanach. — Vern, puść mnie — zaczęłam się szamotać. — Siedź spokojnie, jak ci powiedziałem! Czknął głośno. Po czym włożył mi rękę pod spódnicę. Gwałtownie, z całej siły szarpnęłam się i wyrwałam z jego objęć. Zaczął się śmiać — a raczej parskać i sapać — a ja wpadłam w taką złość, że zaćmiło mi wzrok. Weszłam do saloniku, gdzie siedziała mama i pisała coś w zeszycie. Prowadziła listę wszystkich rzeczy, które reklamowano w telewizji, a które chciałaby kupić w A&P. — „Tajemniii-iczy Cud" — telewizor bełkotał niczym niedorozwinięty kuzyn. — „Mleczko do zmywania twarzy, które wnika w twoją skórę głęboko, głęboko, by ożywić źródło urody." — Dlaczego z nim zostałaś? — syknęłam, siadając ciężko na kanapie obok mamy. — O czym ty mówisz? — spytała sucho. — Nienawidzę go! — Kogo? — Tego drania, którego poślubiłaś! Nienawidzę — Ale nie skończyłam. Mama rzuciła się na mnie jak oszalała. Najpierw mnie spoliczkowała, a potem chwyciła za ramiona i trzęsła, aż zobaczyłam wszystkie gwiazdy. — Żebyś nigdy, przenigdy nie mówiła tego więcej! — wrzeszczała mi w twarz. — Po tym, jak Vern był dla ciebie taki dobry! Powinnaś paść na kolana i dziękować Bogu za takiego ojczyma! Zdyszała się i poczerwieniała na twarzy. W uszach mi dzwoniło. Przez chwilę stałyśmy, patrząc na siebie, a potem 85 wykręciłam się na pięcie i pognałam na górę. Mieszało mi się i kręciło w głowie. Nie wiedziałam, czy płakać, czy nadal się złościć i awanturować. A może mama ma rację i to ze mną jest coś niedobrze, bo nie potrafię docenić tego wszystkiego, co Vern dla nas zrobił. Weszłam do mojego pokoju, gdzie Phyllis bawiła się lalkami z papieru. Czy nie mogłabym gdzieś uciec od wszystkich? Czy nie ma takiego miejsca, gdzie mogłabym być sama? — Co się stało? — spytała Phyllis. Ciężko opadłam na łóżko. — Wynoś się! — wrzasnęłam do niej. — Zmuś mnie! — odwrzasnęła. Ale nie byłam w stanie zmusić nikogo do niczego. Byłam bezradna. Utonęłam we łzach. '? •.. ? . .-?.-. :'. • ^ >> -'S •? 13 Następnego ranka, kiedy zeszłam na śniadanie, mama oglądała w telewizji program Dave Garroway'a. Weszłam do kuchni i przygotowałam sobie miskę płatków kukurydzianych, a ona przyszła i usiadła przy stole z filiżanką kawy. — Przyznaję, że nie powinnam była cię spoliczkować — powiedziała. — Co Vern ci zrobił? — Nic. — A dlaczego byłaś taka wściekła? — Był pijany. — Ha! Często bywa pijany. To chyba żadna nowość dla ciebie? Ponownie wzruszyłam ramionami. To wszystko nie miało sensu. — Nie wiem, co zrobiłabym bez niego — powiedziała mama, a jej głos drżał. Popatrzyłam na nią i dostrzegłam łzy w jej oczach. — Jak wyżywiłabym ciebie i dzieciaki? Pomyślałaś o tym kiedyś, co? To dom Verna. Gdzie byśmy się podziali? Była przerażona. — Nie wiem, mamo, ale wygląda na to, że już o tym myślałaś. — Wpadło mi coś takiego do głowy, Tiny, ale wpadło 87 i wypadło. Jak mogłabym utrzymać i wychować czwórkę dzieci? Niczego się nie uczyłam. Co mogłabym robić? Myślę, że to była prawda. Bóg wie, że posiadaliśmy niewiele ponad niezłą pensję Verna z kopalni. A na pewno nie dostalibyśmy od niego ani grosza, gdyby mama go porzuciła. — No, przestań się martwić. Po prostu będę mu schodziła z drogi. — Uszczypnął cię, czy co? — Taak... uszczypnął. — Powiem mu, żeby przestał traktować cię jak dziecko. Zapomina, że dorastasz. No i zaśmiałyśmy się, ale mnie nie było do śmiechu. Mama prędko zmieniła temat. — Wiesz, przypominasz mi Betty Anderson z „Ojciec wie lepiej", Tiny, tylko nie jesteś taka wysoka. Dlaczego nie zwiążesz włosów w koński ogon? Myślałam już o tym. — Może zwiążę. Muszą mi jeszcze trochę podrosnąć. — Tak — zgodziła się. Przez długi czas po tym nie rozmawiałyśmy o Vernie. Postanowiłam, że najlepiej będzie, jeśli będę go omijać z daleka, nie chciałam martwić mamy. To był mój problem. W parę dni później ciotka Evie zapytała Verna o Nessie, ale równie dobrze mogła mówić do ściany. A pan Horn nie chciał mnie nawet wysłuchać. Tyle o cukrze, który jest lepszy od octu. Wysłałam do pana Gillespie świąteczną kartkę i zapisałam całą literami X i O i podpisałam Ernestina. Ucałowałam ją przed wrzuceniem do skrzynki. To było na tydzień przed Bożym Narodzeniem. Pewnego wieczoru przed Wigilią Beau przyłapał mnie w kuchni i nie wypuścił, zanim nie zgodziłam się przeczytać z nim głośno „Opowieści Wigilijnej". Uwielbia kulturę, 88 tłumaczył. Więc z całą powagą usadowiliśmy się przy kuchennym stole zastawionym brudnymi naczyniami. — Noszę łańcuchy, które sobie wykułem — powiedział Beau drżącym, złowieszczym głosem upiora. Czasami był naprawdę dobrym aktorem. W kuchni panowała śmiertelna cisza, słychać było tylko jego ochrypły szept w roli ducha Marleya. Naraz coś zaskrobało w drzwi kuchenne i omal nie podskoczyłam ze strachu. — Co to było? — szepnęłam. — To tylko kawałek nie strawionej wołowiny — powiedział Beau swoim upiornym głosem — albo trochę musztardy. — Nie, naprawdę, Beau, ktoś jest za drzwiami. — Nikogo tam nie ma, Tiny. Zza drzwi dobiegło ostre szczeknięcie. — Nessie! — wybiegłam z domu. To była ona, machała i zamiatała ogonem podobnym do gęstej szczotki i skakała na mnie. Zarzuciłam jej ramiona na szyję. — Och, Nessie! Jak dobrze było tak ją trzymać. Weszła za mną do domu. — Uff! — westchnął Beau. — Lepiej nie pozwól, żeby tato to zobaczył. — Ona nie jest to. Pogłaskałam ją lekko, a ona przytuliła się do mnie. Z saloniku przyszła Phyllis. — Lassie! — Roześmiała się i uściskała Nessie. — Prawda, że piękna? — Ciii... powiedziałam. — To nie Lassie, to Nessie. Gdzie Vern? — Ogląda z mamą „Zapach prochu". Ukryjmy ją na górze. — Skończmy ten rozdział — powiedział z irytacją Beau. Ale Nessie zajęła mnie bez reszty. Dałam jej kawałek kiełbasy. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. — Gdzie mój pij es? — usłyszeliśmy stłumiony głos. — Jest tam mój pijes? 89 To był, oczywiście, pan Horn. Nessie zaskomlała i umknęła do kąta. Wpuściłam pana Horna. — Czołem, panie Horn — powiedział Beau. — Co słychać? Coś panu zginęło? — Wiesz, że zginęło. Gdzie mój pijes? I jego wzrok padł na biedną Nessie. Dwoma krokami przemierzył kuchnię i złapał ją władczo za obrożę. — Chodź, ty suko! Nessie pisnęła, a ja aż się skręciłam w środku. — Och, niech jej pan nie robi krzywdy! — powiedziała Phyllis i objęła Nessie obiema rękami, co wprawiło mnie w osłupienie. Nigdy nie myślałam, że Phyllis jest w stanie kochać kogokolwiek poza sobą. — Zejdź mi z drogi — krzyknął pan Horn. Zaczął ciągnąć skomlącą Nessie w kierunku drzwi. Z saloniku przyszedł Vern, żeby zobaczyć co to za hałasy. — Co się dzieje? — powiedział. — Vernonie Mullins, przyszedłem zabrać mojego psa — powiedział pan Horn. — No to bierz swojego cholernego psa i do widzenia — rzucił z irytacją Vern. — Ona przyszła tu do mnie! — zawołałam przekrzykując cały ten zgiełk. Byłam wyprowadzona z równowagi. — Ona nikogo nie obchodzi, tylko mnie! Czy tego nie widzicie? Dlaczego nie mogę jej mieć?! Na jakieś pięć sekund w kuchni zaległa cisza i wszyscy wpatrywali się we mnie. Po czym dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie i pan Horn wyprowadził Nessie za drzwi. Natychmiast wyszłam z kuchni i poszłam do swojego pokoju. — I noszę kajdany, które sobie wykułem! — zawołał Beau i rzucił za mną książką. Następnego dnia spadł mroźny deszcz, który przeszedł 90 w deszcz ze śniegiem. Dzieciaki były podniecone Bożym Narodzeniem i miały nadzieję, że deszcz ze śniegiem zamieni się w śnieg. Choć starałam się ze wszystkich sił, nie potrafiłam przestać myśleć o Nessie. Wystarczyło wyjrzeć z domu i zobaczyć, jak stoi trzęsąc się na deszczu, i spogląda w kierunku naszego domu. Wyglądała tak żałośnie. Potem jeszcze raz uciekła, a pan Horn sprowadził ją z powrotem i uwiązał do płotu. To mnie dobiło. Nie mogła nawet schronić się w budzie. Stała tak na plusze i czekała, aż ją uratuję. Jak mogłabym to znieść? Beau, Luther i Phyllis, ponieważ była to Wigilia, poszli spać wcześnie. Ja zostałam na dole z mamą i Vernem, i oglądałam telewizję, ale nie potrafiłabym powtórzyć, co widziałam. W oczach miałam nieustannie obraz biednej Nessie, stojącej i trzęsącej się na deszczu. Kiedy poszłam na górę, żeby położyć się obok Phyllis do łóżka, z drżeniem serca wyjrzałam przez okno. Była tam. Poczułam się, jakbym to ja stała na deszczu i zimnie, czekając na kogoś, kto by mnie pokochał. Nie mogła położyć się na mokrej ziemi ani schronić się w budzie — sznur był za krótki. Pochyliła nisko łeb, ale wciąż patrzyła w kierunku naszego domu. Wpełzłam do łóżka obok Phyllis. — Proszę, Boże, pomóż Nessie — szepnęłam w ciemnościach. — Pomóż mi pomóc Nessie. — Ukradnij ją! — usłyszałam w odpowiedzi. Podskoczyłam, ale to była oczywiście tylko Phyllis. — Dlaczego u licha nie śpisz, Phyllis? Święty Mikołaj nie przyjdzie, jeśli nie będziesz spała. — Jak mogę spać, kiedy Nessie tam stoi? — zapytała. Przez minutę prawie ją lubiłam. — Myślę, że wszystko będzie dobrze, Phyllis. Musimy przestać o niej myśleć. 9i ?— Próbowałam, ale nie mogę. Ci Horno wie są dla niej tacy podli. Znowu podeszłam na paluszkach do okna i wyjrzałam. Ledwo widziałam smutną, skuloną z zimna postać. Phyllis stanęła obok mnie. — Ukradnijmy ją, Tiny — powtórzyła. — I co z tego wyniknie? Pan Horn po prostu przyjdzie i znów ją zabierze, a co więcej — będziemy miały kłopoty. — On teraz leży w łóżku. A Nessie będzie ciepło i sucho w Wigilię. Spojrzałam na Phyllis i zobaczyłam, że jej oczy aż błyszczą z podniecenia. Hm... — pomyślałam, wszyscy muszą już spać. Mogłybyśmy zabrać Nessie do naszego pokoju, osuszyć ją, dać jej coś do jedzenia, popieścić. Znowu spojrzałam przez okno. Deszcz ze śniegiem przeszedł w śnieg. Zdecydowałam się. — Dobrze, idziemy. I w naszym pokoju zapanowało gorączkowe ożywienie. — Musimy wszystko zrobić po ciemku. Najpierw buty, skarpetki, płaszcze i szaliki — wyszeptałam. Bez słowa włożyłyśmy to wszystko na piżamy. Usiadłam na brzegu łóżka, a Phyllis usiadła obok mnie. — Musimy być tak cicho, jak tylko się da. Jeśli ktoś nas usłyszy, wszystko przepadnie. — Dobrze. — A teraz idż za mną. Jak będziemy wracały, przytrzymasz bramkę i drzwi przed nami. — Dobrze. Nabrałam głęboko powietrza i otworzyłam drzwi. Było ciemno i cicho. Na paluszkach zeszłyśmy po schodach. Phyllis trzymała mnie za połę płaszcza i słyszałam jej podniecony oddech. Musiałyśmy być szczególnie ostrożne z drzwiami wejściowymi, bo potrafiły naprawdę głośno skrzypnąć. Ale udało nam się bezszelestnie je otworzyć. Po 92 czym zeszłyśmy po wąskich schodkach, Phyllis cały czas uczepiona mojego płaszcza i milcząca. Kiedy wyszłyśmy na otwartą przestrzeń, przekonałyśmy się, jak bardzo jest zimno. Śnieg padał dużymi, mroźnymi płatkami. Skierowałyśmy się do furtki Hornów. Nessie dostrzegła nas i zaczęła cała się trząść. Była szczęśliwa! Bałam się, że szczeknie, ale nie szczeknęła, kochana. Tylko skakała w kółko, jak szalona. Prześlizgnęłyśmy się przez furtkę Hornów i podeszłyśmy do niej. Miałam zbyt zziębnięte ręce, żeby wyczuć zapięcie, i zaczęłam obmacywać jej łańcuch. Ku własnemu przerażeniu odkryłam, że łańcuch tak ciasno opina psią szyję, że nie da się nawet wetknąć palca. Łzy napłynęły mi do oczu. — Bądź cicho — powiedziałam łagodnie i pogłaskałam jej zziębnięte, mokre ciało. — Pomożemy ci. Phyllis przytrzymywała Nessie, a ja dalej obmacywałam łańcuch. W końcu znalazłam zapięcie i uwolniłam Nessie. Nie musiałyśmy jej zachęcać do pójścia z nami. Po cichu odwróciłyśmy się i poszłyśmy do domu, a ona, cała szczęśliwa, pobiegła za nami. Byłyśmy całe przysypane śniegiem, twarze zdrętwiały nam z zimna, bo szłyśmy teraz pod wiatr. W milczeniu wspięłyśmy się na wąskie, strome schodki i otworzyłyśmy drzwi wejściowe. Stanęłyśmy i nasłuchiwałyśmy. Z ulgą stwierdziłyśmy, że słychać jedynie chrapanie Verna. Razem poprowadziłyśmy Nessie przez ciemny dom po schodach. Wszystko poszło dobrze. W końcu znalazłyśmy się w naszym pokoju, za szczelnie zamkniętymi drzwiami. — Udało się — wyszeptała z podnieceniem Phyllis. — Jak dotąd — powiedziałam. — Ale ona jest głodna i spragniona. Idę jej czegoś poszukać. Zdjęłyśmy ciepłe ubrania, a Nessie usadowiła się na dywaniku obok łóżka. Ciężko dyszała, złożyła łeb na przednich łapach. Phyllis okryła ją kocem. 93 Zeszłam do kuchni i nalałam wody do wiaderka po smalcu, wzięłam też trochę resztek wieprzowiny, kapusty i pokruszonego chleba kukurydzianego. Kiedy zaniosłam to na górę, Phyllis wycierała Nessie starą flanelową koszulą. — Przemokła aż do skóry — powiedziała. Postawiłam wodę i jedzenie przed Nessie, a ona natychmiast wszystko pożarła. — Nie możemy jej długo ukrywać — powiedziałam. Owinęłyśmy się kołdrami i usadowiłyśmy na podłodze po obu stronach Nessie. — Będę błagała tatę, żeby ją zostawił — powiedziała Phyllis. Tak — to była myśl: Phyllis. Vern zrobi dla niej prawie wszystko. — Lepiej wracajmy do łóżka, Phyllis — powiedziałam. — Albo Święty Mikołaj nigdy nie przyjdzie. — Och, ja już w to wszystko nie wierzę, Tiny. — Nie? Dlaczego? —- To bajki dla dzieci. Na długi czas utonęłyśmy we własnych myślach. Myślałam o tym, że nigdy dotąd nie patrzyłam na Phyllis jak na człowieka. Była tym rozzłoszczonym, rozwrzeszczanym dzieciakiem. Musiałam to znosić. Ale gdzieś w środku najwidoczniej ukrywał się w niej człowiek. Nessie spała spokojnie. W końcu położyłyśmy się do łóżka, Phyllis i ja. Było chyba około drugiej. Phyllis przytuliła się do mnie i położyła na mnie swoje brudne nogi, ale niewiele się tym przejęłam. Było bardzo zimno i zasnęłyśmy jak dwie złożone razem łyżeczki. W nocy Nessie wpełzła do naszego łóżka i przytuliła się do mnie, tak że leżałam ściśnięta między nią a Phyllis jak sardynka w puszce. Spałyśmy głęboko i nie słyszałyśmy, jak reszta domowników biegała po całym domu w bożonarodzeniowej krzątaninie. Naraz nasze drzwi otworzyły się szeroko i Beau krzyknął: — Wstawać, leniuchy, to Boże Narodzenie — Chryste, pies! Poczułam, że łeb Nessie wystrzelił do góry, a ogon zaczął poruszać się jak wahadło. Zatrzęsła całym łóżkiem. — Zamknij drzwi! — syknęła Phyllis. Beau wszedł i zamknął drzwi. — Będziecie miały kłopoty! — powiedział, uśmiechając się złośliwie. — Spróbuj tylko otworzyć swoją wielką paszczę, a wiesz, co ci powiem... — powiedziała Phyllis. Uśmiech spełzł z twarzy Beau. — Ale jak zamierzacie ukrywać tę krowę? — spytał. Nessie ześlizgnęła się z łóżka i podeszła do niego. Zaczął ją pieścić. — Nie będzie tak źle — powiedział, zwracając się do Nessie. 95 Drzwi ponownie otworzyły się szeroko i stanął w nich Vern. — Chodźcie na dół i zobaczcie, co wam przyniósł Mikołaj! — zawołał głośno, ze świątecznym ożywieniem. W ręce trzyma! szklankę z alkoholowym drinkiem. — Co u diabła... ? Nessie, nie wiedząc co robić, podeszła machając ogonem do Verna. Milczeliśmy. Na twarzy Verna odmalowało się zaskoczenie. Koniec naszej zabawy. — Tato, jeśli oddasz Nessie panu Hornowi, to ja umrę — oznajmiła Phyllis. Vern popatrzył na nią. — Umrę — powtórzyła. Nessie podeszła z powrotem do łóżka. — Ale zanim umrę, nawet się do ciebie nie odezwę. Beau zachichotał, a potem gwałtownie uderzył się dłonią w usta. W drzwiach pojawił się Luther. — Uff! — westchnął osłupiały. — Będę piszczała tak głośno... ciągnęła Phyllis. — Zamknij się — powiedział w końcu Vern. — Czyj był ten wspaniały pomysł? — Mój — powiedziała Phyllis. — Kłamiesz! — wtrącił się Luther. — To na pewno wymyśliła Tiny! — To był mój pomysł i będę piszczała, aż umrę, jeśli ją oddacie — powiedziała Phyllis. — Więc możesz już zacząć — powiedział Vern. — Bo ona wraca do siebie. Phyllis zaczęła wobec tego swój popis. Piszczała tak długo i przenikliwie, że Nessie usiłowała wpełznąć pod łóżko, ale była za duża. Beau i Luther natychmiast wyszli, a Vern stał. Nie wiedział, co robić. W końcu odwrócił się i też wyszedł. Phyllis natychmiast zamilkła, odwróciła się do mnie i uśmiechnęła się od ucha do ucha. Była zdumiewająca. 96 Nessie znów wskoczyła pomiędzy nas do łóżka. W tej samej chwili weszła mama. — No, dziewczęta — powiedziała. — Wiecie, że nic z tego nie będzie. Możecie od razu odprowadzić tego psa. — Nie — powiedziała Phyllis stanowczo. — Nigdy. Mama położyła ręce na biodrach i popatrzyła na Phyllis. Phyllis usiadła na łóżku, też z rękami na biodrach wpatrzyła się w mamę. Jedyne, co mi pozostawało to leżeć i obserwować. Pomyślałam, że całkiem nieźle mieć dla odmiany Phyllis po mojej stronie, walczącą w mojej sprawie. Tę rundę wygrała Phyllis. Mama, pokonana, opuściła pokój. Wygramoliłyśmy się z łóżka, założyłyśmy spodnie i swetry. Ja włożyłam też skarpetki i buty, ale Phyllis, oczywiście, pozostała jak zwykle bosa. Nie pisnęłam ani słówka na ten temat. Nie chciałam jej teraz drażnić. Zabrałyśmy ze sobą Nessie i zeszłyśmy na dół, obejrzeć nasze prezenty. Na zewnątrz było śniegu na stopę i wzgórza błyszczały, lśniąc w porannym słońcu. Prezenty leżały całymi stosami i naraz poczułam podniecenie. Nessie podskakiwała, jakby wszystko rozumiała. — Co za Boże Narodzenie! — pomyślałam. Mama w milczeniu wręczała prezenty. Była wściekła. Verna nie było nigdzie widać, domyślałam się, że jest u sąsiadów i rozmawia z panem Hornem. Dostałam biały pulower od mamy i czarną wełnianą spódnicę w kratę od Verna, paczkę różnokolorowych zapinek do końskiego ogona od Phyllis i książkę od Beau i Luthera. Właśnie odpakowywalam swój ostatni prezent, kiedy wszedł Vern i popatrzył na nas bez słowa. Ręce trzymał w kieszeniach kombinezonu, co oznaczało, że ma ciężki orzech do zgryzienia. Wszyscy, nawet Nessie, zamilkli i popatrzyli na niego. Odchrząknął. — No, Phyllis, Tiny... powiedział i urwał. — Rozmawiałeś z panem Hornem? — zapytała Phyllis. 7 Wierzba plącząca 97 — Tak — powiedział Vern. — I on chce swojego psa z powrotem. Słysząc to, Phyllis znowu zaczęła piszczeć. Nie można było już tego znieść. Mama i ja zakryłyśmy uszy, Beau i Luther klęli, ale nie było ich słychać, Nessie schowała się za kanapę, a Vern miał na twarzy wyraz bólu. Było mi go trochę żal. Nagle podszedł do kominka, zerwał ze ściany stary muszkiet z Wojny Domowej i wymaszerował na zewnątrz. Phyllis, zszokowana, umilkła, zamiast pisku słyszeliśmy dzwoniącą ciszę. Wgapiliśmy się w siebie. — Co... ? — Myślisz, że... ? — Możliwe. I tak właśnie było. W jakieś dwie minuty później Vern wrócił z pustymi rękami. — Wesołych Świąt — wymamrotał. — Macie psa. Phyllis pofrunęła w ramiona swojego tatusia i okryła go pocałunkami. Ja mogłam tylko stać w kompletnym osłupieniu, bojąc się uwierzyć. — A ty nie mogłabyś podziękować staruszkowi? — zażartował Vern z uśmiechem. Popatrzyłam na mamę, też się uśmiechała. Powoli docierała do mnie prawda. Vern zamienił swoją strzelbę na Nessie. Pocałowałam go w policzek. — Dzięki. Po czym wcisnęłam się za kanapę, wołając Nessie. Sprzątałam na ochotnika kuchnię po śniadaniu, a reszta oglądała w telewizji występ chóru mormonskiego. Nessie została ze mną, prawie nie odstępowała od moich nóg. Naraz do kuchni wszedł Vern i nalał sobie kolejną szklankę burbona. — To najwspanialsze w moim życiu Boże Narodzenie, Vern — powiedziałam. Objął mnie za ramiona. 98 — Wyrastasz na taką pięknotkę — powiedział. — Wiesz, że cię kocham, Tiny. Zachichotałam w zdenerwowaniu, poczułam się nieswojo. — Naprawdę — powiedział poważnie. Po czym pocałował mnie w policzek. — Kocham cię — powtórzył. ? '/•• ' ?-.:.. ?: •?? !??- 15 Nastały cudowne, szczęśliwe dni, dni, w których bardzo zbliżyłam się z siostrą. Cały wolny czas spędzałyśmy z Nessie, kąpiąc ją w wannie, kiedy nie było Verna, ucząc ją sztuczek w rodzaju „przynieś — jeśli — chcesz" (najczęściej nie chciała). „Siad" i „stój" dla Nessie znaczyły „turlaj się" i to robiła doskonale. Czasami śmiałyśmy się aż do łez, a ona śmiała się z nami. Przekonałam się, że Phyllis potrafi zachowywać się rozsądnie, nosić buty i skarpetki, jeśli jestem dla niej miła, i że ranek Bożego Narodzenia był ostatnim dniem, kiedy słyszeliśmy Phyllis piszczącą jak zarzynane prosię. Czasami w niedziele Vern zabierał nas na Rubinową Górę, gdzie bez końca biegałyśmy na wietrze. Chowałyśmy się w chacie i robiłyśmy różne dziewczyńskie rzeczy, na przykład czesałyśmy się nawzajem i malowałyśmy jedna drugiej paznokcie. Wpełzałyśmy pod wierzbę i z dala od świata układałyśmy długie opowieści o dawnych czasach i innych krainach. I zawsze była z nami Nessie, posłuszna i kochana, machająca ogonem. Szczotkowałyśmy ją i czyściły jej futro, drapałyśmy po brzuchu i całowałyśmy w nos. Rozpuściłyśmy ją niemożliwie, a ona nas kochała. ioo W kwietniu góry ożyły kolorami i słodkimi zapachami, jaskrami i bzami, drzewkami jabłoni, wiśni i dereni i wszelkiego rodzaju dzikimi kwiatami. Pewnego razu usłyszałam, jak Phyllis, rozmawiając przez telefon ze swoją szkolną koleżanką, powiedziała: „Jak dorosnę chcę być taka jak moja starsza siostra i chcę też wyglądać tak jak ona". Byłam zaskoczona i pochlebiło mi to. Popatrzyłam na siebie w lustrze i lekko się zarumieniłam. Tak, trochę zmieniło się na lepsze. Wciąż jednak nikt do mnie nie wydzwaniał i nie zapraszał na randkę. Bobby Lynn umawiała się w każdy weekend z kim innym, a Rosemary zaczęła chodzić z Ro-yem Woodrowem Viersem, który grał na tubie. Nie dałoby się ich rozdzielić nawet łomem. W maju skończyłam szesnaście lat i jak szalone obrodziły truskawki. Jak nigdzie i nigdy dotąd. Ciotka Evie, ????? Hess i mali Hessowie pomagali nam zbierać, w zamian za udział w zyskach. ????? uwielbiał kpić sobie z mojego końskiego ogona. Chwytał go i mówił „Wio!" Ciotka Evie mrugała do mnie znacząco, ale ja śmiałam się z niej. Wiedziałam, że to po prostu cały ????? — jak zwykle uroczy i tak samo miły dla Phyllis, Beau i Luthera, jak dla własnych sióstr i braci. ????? grał w tym roku w drużynie futbolowej młodzików, ale na jesieni, kiedy przejdziemy do następnej klasy, będzie grał ze starszymi. Może do tego czasu ja zagram wreszcie partię pierwszego klarnetu? Mniej więcej w tym samym czasie rozeszła się plotka, że pan Gillespie ma dziewczynę w college'u, w Północnej Karolinie, ale ja w to nie wierzyłam. Wciąż fantazjowałam i pisywałam do niego anonimowe listy. Potem znów nadszedł czas Dorocznego Konkursu Talentów. Czułam się tak wspaniale, że dałam się Bobby Lynn namówić na wspólny występ. W piątek po lekcjach IOI po raz pierwszy spotkaliśmy się w dużej sali z resztą uczestników konkursu, żeby przedyskutować, z czym wystąpimy. Przyszło tylko kilka osób z doliny, byli za to wszyscy uczniowie z miasta — paru śpiewaków i pianistów, kilku gitarzystów i paru komików. Była także czteroosobowa grupa rockowa, prowadzona przez Geezera Colemana. Carole Ann Hudson zamierzała zadeklamować fragment „Anastazji", a Lois Harmon wyczyniał swoje sztuczki z pałeczką z ogniem na obu końcach. Były też Krople Górskiej Rosy, orkiestra która grała bluegrass* i wszyscy byli z tego powodu zakłopotani, bo muzyka bluegrass już dawno wyszła z mody. Ale najbardziej denerwowała mnie Connie Collins. Miała stepować i tańczyć, co sobotę brała lekcje tańca w Bristolu. Choć Connie była głupia jak kubeł węgla, była bogata i wyglądała jak Marylin Monroe. Collinsowie mieszkali w najokazalszym domu w mieście, bo posiadali sklep z alkoholami. Jeśli chodzi o śpiew, Bobby Lynn szepnęła mi, że nie mam sobie równych. Ale wciąż zastanawiałam się, czy będę na tyle dobra, żeby zwyciężyć te wszystkie dzieciaki z miasta. W co ja się wpakowałam? Kiedy wywołano moje nazwisko, zerwałam się gwałtownie, aż ktoś zachichotał. Poczułam gorąco na twarzy, a Bobby Lynn stanęła obok mnie. — Tiny zamierza zaśpiewać — powiedziała słodko. — A ja jej będę akompaniować na fortepianie. Poza tym zamierzam jodłować. Wszyscy wlepili we mnie oczy, a ja milczałam. Czułam się jak ostatnia idiotka. Głupio się uśmiechają — pomyślałam. — Sądzą, że nie potrafię zaśpiewać ani taktu. — Pierwsza próba we wtorek o wpół do czwartej — powiedziała pani Miller. — Jedynym powodem nieo- * rodzaj amerykańskiej muzyki ludowej. 102 becności, który uwzględnię, może być tylko śmierć i radziłabym wówczas mieć przy sobie świadectwo zgonu. Cha, cha! Spotkanie się skończyło i wyszłyśmy ze szkoły. To był taki piękny, absolutnie wspaniały dzień, powietrze pachniało świeżo i słodko. To mnie podniosło na duchu. — Chodź, pójdziemy do sklepu — powiedziała Bobby Lynn. — Zobaczysz nowe kostiumy kąpielowe. Są takie cudowne! Mówiła o Salonie Mody w Czarnej Przełęczy, na ulicy Głównej, gdzie pracowała jej matka. Dostali właśnie ostatnie fasony z Bristolu. Nowy miejski basen był prawie gotowy na wielkie otwarcie i wszyscy w tych dniach szukali kostiumów kąpielowych. Kiedy weszłyśmy do sklepu, pani Clevinger uśmiechnęła się do nas. Poznałam ją na meczu. Była drobna, na twarzy miała dołeczki jak Bobby Lynn i nikt by nie uwierzył, że miała prawie trzydzieści pięć lat. Jedyne, co mogło budzić wątpliwości, to jej stan cywilny, który nie był chwalebny, jeśli wierzyć szkolnym plotkom. Bobby Lynn wydawała się wstydzić tego, co działo się w jej domu, bo nigdy o tym ze mną nie rozmawiała, ale plotka głosiła, że pan Clevinger ostatnio się wyprowadził. Nie znałam dotąd nikogo, kto by się rozwiódł, z wyjątkiem przyjaciółki mamy, Dixie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie wytrwałby w charakterze jej męża. — Pokaż Tiny nowe kostiumy kąpielowe — powiedziała Bobby Lynn do matki. — Och, mój Boże, tak! — zapaliła się pani Clevinger. — Ten mały w kropeczki. Będzie jej w tym ślicznie, prawda? Bobby Lynn pisnęła i obie zachichotałyśmy. Były tam najcudowniejsze kostiumy kąpielowe, jakie kiedykolwiek widziałam, ale ten w kropeczki, o którym wspomniała pani Clevinger, spodobał mi się najbardziej. 103 Po chwili byłam już za kotarą w kabinie i mierzyłam go. Kiedy wyszłam, ochom i achom w wykonaniu pani Clevin-ger i Bobby Lynn nie było końca. Wówczas do sklepu weszła Connie Collins. Bez słowa ominęła mnie i nawet nie spojrzała w moją stronę. Obracałam się przed lustrem, niemal bojąc się uwierzyć własnym oczom. Urosłam o cal lub dwa, moje włosy były dłuższe i chyba bardziej błyszczące, i zaokrągliłam się trochę we właściwych miejscach. Wyglądałam prawie... no... prawie... no tak! Wyglądałam dobrze! Kostium był jednoczęściowy, bez ramiączek, niebieski z białymi kropeczkami i dwiema śmiesznymi falbaneczkami na pupie. — Jesteś czarująca! — powiedziała Bobby Lynn. Kocham ją. — Na twoim miejscu odprułabym te głupie falbanki! — powiedziała ostro Connie. Connie nosiła najpiękniejsze ubrania, jakie zdarzyło mi się widzieć ale teraz przysięgłabym, że zachowywała się tak, jakby była zazdrosna. To połechtało moją próżność bardziej niż cokolwiek i postanowiłam, że koniecznie muszę mieć ten kostium. — Odpruć falbanki? Na Boga, nie! — wykrzyknęła pani Clevinger. — Te falbanki będą główną atrakcją na nowym basenie! Jesteś jak laleczka, Tiny! Connie odwróciła się prędko i udawała wielkie zainteresowanie czerwoną sukienką plażową. Pani Clevinger mrugnęła do mnie, a Bobby Lynn zachichotała. Okazało się, że ten kostium kosztował prawie dziesięć dolarów! Ciężko przełknęłam ślinę, ale musiałam go mieć. Pieniądze za truskawki schowałam w kieszeni starego płaszcza, wiszącego z tyłu mojej szafki w domu, więc pani Clevinger wzięła kostium na swój rachunek. Pojechałam do domu taksówką, bo byłam zbyt podniecona, żeby czekać dwie godziny na umówione spotkanie z mamą i Yernem, pod A&P, dokąd mieli pojechać na 104 zakupy. Nie mogłam czekać tak długo, chciałam żeby mama i Phyllis od razu zobaczyły mój nowy kostium kąpielowy. Kierowcą taksówki był kuzyn Rosemary, Gary Dean Layne, i próbował flirtować ze mną przez całą drogę do domu. Miał co najmniej dziewiętnaście lat, a ja z pewnością nie interesowałam się nikim tak starym, z wyjątkiem pana Gillespie, ale woda sodowa uderzyła mi do głowy. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze poczuję się przy kimś gorsza. Gary Dean wziął ode mnie tylko czterdzieści centów, a powinnam była zapłacić pięćdziesiąt. Wpadłam do domu wołając mamę i Phyllis, ale nie było nikogo, nawet Nessie. Och, do licha, musieli wszyscy pojechać na truskawki. Poszłam na górę i założyłam mój kostium. Gdy tylko wejdą do domu, zobaczą, jak w nim wyglądam. Przez chwilę pokręciłam się przed lustrem, śpiewając do niewidocznego mikrofonu i tańcząc. Po czym wzięłam z kuchni słoik masła orzechowego, wafle waniliowe i usiadłam przed telewizorem, żeby obejrzeć końcówkę „Estrady Amerykańskiej". Justine tańczyła walca z nowym partnerem, a Johnny Mathis śpiewał piosenkę o miłości. Zamknęłam oczy. ...Ja i pan Gillespie jesteśmy na basenie w dniu otwarcia. Właśnie proponuje mi, że nauczy mnie pływać. Wiem, że oczarował go mój nowy kostium kąpielowy. Sugeruje, że powinnam w przyszłym roku wziąć udział w konkursie piękności... Kiedy usłyszałam jak półciężarówka wjeżdża na wzgórze, myślałam, że to wszyscy wracają z Rubinowej Góry, ale w drzwiach ukazał się tylko Vern. Chwiał się. — Gdzie mama i dzieciaki? — zapytałam. — ????? zawiózł ich ciężarówką dziadka na truskawki — powiedział Vern bełkotliwie. 105 Był bardziej pijany niż zwykle o tej porze dnia. Siedziałam sztywno z oczyma wlepionymi prosto w telewizor, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, mając nadzieję, że nie zauważy, co mam na sobie. — Byłem u mojego ojca — powiedział Vern. — Jest w szpitalu. Wciąż milczałam i nie poruszałam się. Usłyszałam gdzieś dzwonki alarmowe. Niebezpieczeństwo! Uważaj! Wciąż szła „Estrada Amerykańska." Howdy Doody. — Co to masz na sobie? — spytał Vern, a serce podskoczyło mi w piersi. — Zwykły kostium — odpowiedziałam. — Nowy, nie? — Aha. — Wstań, niech zobaczę. — Och, Vern... — Wstań! Posłusznie wstałam z rękami sztywno przy sobie, z dło-niami na udach. Spojrzałam na niego, myśląc, że ruszy od drzwi i będę mogła wybiec i uciec do ciotki Evie. Ale Vern patrzył na mnie i nie ruszał się. — Weź te ręce i obróć się — powiedział. Zrobiłam jak kazał, czując, że twarz mam gorącą ze wstydu. Och, Boże... W telewizorze Buffalo Bill mówił: „Hej, dzieci, wiecie, która godzina?" I Vern mnie pochwycił. ?? Śnię miły sen. Jestem zaledwie dwuletnim dzieckiem, jest ze mną Wierna i mój prawdziwy tatuś, Ernest Bevins. Och, tak dobrze nam jest wśród dzikich kwiatów na Rubinowej Górze. Wierna i mój tato są tacy uroczy z tymi kręconymi rudymi włosami na tle niebieskiego nieba i myślę sobie... tak, tak właśnie myślę, że zostanę tutaj na zawsze z Wierną i tatusiem, i nigdy nie dorosnę, bo dorastanie boli i sprawia, że człowiekowi przytrafiają się okropne rzeczy. Mój tatuś, kiedy podnosi mnie wysoko nad głowę, ma oczy jak niebieski lód, a ja chichoczę i gaworzę jak zwykle dzieci. Wierna zrywa stokrotki i wróży: „kocha... nie kocha..." śpiewnym, dziecinnym głosem, podczas gdy jej długie, czerwone włosy opadają na trawę i ociekają wodą z górskiego źródła. Potem wszyscy jemy masło orzechowe i waniliowe wafle. Ale one nie są dobre. Śmierdzą bur-bonem. Naraz spoglądam na mojego tatę i wypełnia mnie gniew. — Gdzie byłeś? — wrzeszczę na niego. — Powinieneś był zostać ze mną, żeby się mną opiekować! Jest bardzo smutny, ale ja jestem wściekła i chcę go zranić. Rzucam w niego kamieniami i trafiam w oko. — Powiedz matce — mówi tato do mnie. 107 Krew z jego oka ścieka na ziemię i Wierna ucieka z płaczem. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby płakała. — Och, Wierna, wracaj! — wołam. Wróć! — Powiedz matce — powtarza tato. Obudziłam się z płaczem w ciepłą majową noc. Och, Wierna... wróć! Phyllis obróciła się i przez sen mamrotała coś o truskawkach. Nessie westchnęła na swoim legowisku koło okna. Wierna... wróć. Te słowa krążyły mi w głowie jak smutna melodia. Wierna, Wiernuszka, na moją poduszkę Przyjdź w falbankach i koronkach, Różowa jak poziomka. Najpierw słodki zapach wypełnił cały pokój; potem w powodzi barw pojawiła się ona sama. — Och, Wierna... Błyszczące rude włosy spływały jej w drobnych loczkach na plecy i na podłogę, kiedy klęczała koło mojego łóżka. Jej oczy, gniewnie szare jak niebo, gdy pada śnieg, błyszczały w aksamitno-różowej twarzy. Ubrana była w zieloną, atłasową suknię i tak była urocza w swej aurze bogini, że jaśniała w ciemnościach. — Ciii... — powiedziała słodko i wytarła moje łzy swoimi włosami. — Zostanę tu, jak długo będę ci potrzebna. Kochany Panie Gillespie, Mam przyjaciółkę, która nazywa się Wierna i jeden mężczyzna ją skrzywdził. Teraz ona nie chce wstawać z łóżka ani chodzić do szkoły, ani z nikim rozmawiać. Chce być sama cały czas i płacze w nocy. Boję się, że traci zmysły. Chciałabym, żeby Pan tu był i powiedział mi, dlaczego tak się stało. Dlaczego Bóg pozwolił, żeby coś takiego zdarzyło się 108 mojej przyjaciółce? Chciałabym, żeby Pan mi to powiedział, żebym mogła jej wytłumaczyć. Serdeczności, Ernestina Zrezygnowałam z konkursu talentów i ani słowem nie wyjaśniłam tego Bobby Lynn. Sądzę, że powinnam była coś jej powiedzieć, ale było mi wszystko jedno. Bobby Lynn była wściekła i przestała się do mnie odzywać, ale to też nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Jedyną osobą, która spytała co się stało, był ?????. Wtedy, kiedy znalazł mnie siedzącą samotnie w dużej sali szkolnej. — Wszystko w porządku — tylko tyle ode mnie usłyszał. Kochany Panie Gillespie, Wierna mówi, że chciałaby umrzeć. Czuje się brudna i zawstydzona. Mówi, że nie może wymyślić żadnego dobrego powodu, żeby dalej żyć. Pewnie Pan się dziwi, dlaczego Wierna nie chce nic nikomu powiedzieć, to dlatego, że on zagroził, że zabije jej psa. I zrobi to. Ona kocha swojego psa. Och, Panie Gillespie, to tak ciężko być tak bardzo skrzywdzonym. Serdeczności, Ernestina. Na próbach orkiestry bałam się spojrzeć na pana Gillespiego. Bałam się, że dostrzeże coś w moich oczach. Ale pewnego dnia, bez ostrzeżenia, powiedział: — Mam coś do powiedzenia Ernestinie. — Komu? — zapytał ktoś. Poczułam, że cała krew odpływa mi z twarzy i popatrzyłam w jego kierunku, ale nie wprost na niego. Patrzy na mnie? Nie, nie patrzył. — Jestem bardzo strapiony — ciągnął, a jego głos lekko drżał. 109 Kto jeszcze oprócz pana Gillespie powiedziałby kiedykolwiek: „Jestem bardzo strapiony"? — Czym? ?— zapytał ktoś. — Wierna musi powiedzieć swojej mamie — ciągnął pan Gillespie. — Natychmiast. Musi. — Przepraszam, panie Gillespie — odezwał się Jimmy Ted 0'Quinn z przesadną grzecznością — ale o czym pan mówi? Serce biło mi tak mocno, że bałam się, że ktoś może to zobaczyć lub usłyszeć. — Nie mówię do ciebie, Jimmy — powiedział pan Gillespie. — Osoba, do której się zwracam, wie, o co mi chodzi. Musi też wiedzieć, że jestem jej przyjacielem i może przyjść do mnie w każdej chwili i porozmawiać absolutnie poufnie. Pierwszy raz, podczas gdy pan Gillespie powoli, ze smutkiem na twarzy rozglądał się wśród nas, w sali muzycznej zapanowała cisza. — No, dobrze — powiedział w końcu i uniósł ręce. — „Die Fledermaus."* Czerwiec 1958 Kochany Panie Gillespie, Dziękuję Panu za to, co Pan powiedział na próbie. Ale nie chcę, aby Pan był tak bardzo strapiony. To, co Pan powiedział, bardzo mi pomogło i czuję się lepiej. Doceniam Pańskie zainteresowanie. Serdeczności, Ernestina. P.S. Powiem Wiernej. Jak mogłabym stanąć przed panem Gillespie po tych miłosnych dyrdymałkach, które napisałam w poprzednich listach? Nigdy mu się nie przyznam. *„Zemsta nietoperza", operetka Johanna Straussa IIO Bobby Lynn wygrała swoim jodłowaniem konkurs talentów. Ja nie pamiętałam nawet, żeby pójść na występy, ale widziałam jej zdjęcie w gazecie i listę nagród, które zdobyła. Była uśmiechnięta i szczęśliwa. Ciotka Evie przyniosła mi tę gazetę. Była dumna z Bobby Lynn. Pan Gillespie wyjechał do Lexington i w końcu czerwca ożenił się. Już nigdy więcej do niego nie napisałam. Nie miałam mu nic do powiedzenia. W innym z moich snów pojawia się dziadek Lambert. Jest wściekły na mamę, że wyszła za Verna. Ma oczy jak małe rozżarzone węgielki z kominka i straszne zmarszczki na twarzy. Przeklina mamę i przeklina mnie. Potem zwraca się do babki Mullins, mamy Verna, która umarła. Ona śmieje się ze mnie. — Myślałaś, że jesteś nie wiadomo co w tym kąpielowym kostiumie! — szydzi babka. — Powinnaś była odpruć te falbanki, jak ci mówiono. Falbanki są niebezpieczne. I uśmiecha się sztucznie i śmieje. Zwycięża. Nawet kiedy jest martwa, może mnie zwyciężyć. Nienawidzę jej i nienawidzę Verna. Obudziłam się. Był środek nocy i Phyllis spała jak zarżnięta. Okno było otwarte i słyszałam żaby skrzeczące nad rzeczką. Widziałam sylwetki wzgórz na tle rozgwieżdżonego nieba. Wszyscy ludzie w całej dolinie jak zwykle spali w swoich łóżkach. Nawet nie śniło im się o tak okropnych rzeczach, jak ta, która mi się przydarzyła. Chciałam wstać i jeszcze raz się wykąpać, ale mama złościła się na mnie za te wszystkie późne kąpiele. Było gorąco i bardzo późno, chciało mi się pić. Usiadłam, a Nessie podniosła łeb i zaczęła walić ogonem o łóżko. Poklepałam ją. Pomyślałam, że w lodówce jest może jeszcze jedna cola. Prześlizgnę się na dół i wezmę ją. Wyszłam z pokoju i zamknęłam za sobą drzwi, żeby Nessie nie mogła pójść za mną. Słyszałam chrapanie Verna. Na paluszkach zeszłam iii w dół po schodach i do kuchni. Tak, była ta cola. Otworzyłam ją cicho i poszłam z powrotem w kierunku schodów. Przy pierwszym stopniu stanęłam, bo w saloniku zauważyłam jarzący się w ciemnościach ognik papierosa. — Mamo? Cisza. — Czemu siedzisz po ciemku, mamo? — Nie mogę spać. Wracaj do łóżka, Tiny. Unikałam mamy. Przez te wszystkie tygodnie nie patrzyłam jej nawet prosto w oczy, bo czułam, że nigdy nie będę w stanie jej opowiedzieć. Tego pierwszego wieczoru, kiedy powiedziałam, że boli mnie głowa, i wykręciłam się od wyjazdu do A&P, nie zadała mi ani jednego pytania. Nawet jeśli czuła, że coś jest źle, nie wspomniała o tym. Może nie chciała przyznać się do podejrzeń, nawet przed sobą. Kiedy tak wahałam się u stóp schodów, wyobraziłam sobie, że podchodzę do niej w ciemnościach, przytulam się do niej i płaczę skulona w jej ramionach jak mała dziewczynka. Może potrafię jej opowiedzieć... — Mamo? — Tiny, na litość boską! — odwarknęła. — Czy nigdy nie mogę pobyć sama? Bez słowa poszłam na górę do sypialni. Phyllis rozłożyła się na całym łóżku i chrapała jak Vern. Mocno szturchnęłam ją łokciem. — Och! — powiedziała, podskakując. — Po co to robisz? — Przesuń swój odwłok! — Przecież nie musiałaś mnie tak mocno szturchać! To boli! Odwróciłam się do niej plecami. — Wiesz co, Tiny? — powiedziała rozgniewana. — Już cię nie lubię! — No i co z tego? Ja też cię nie lubię! ? ? 17 Niebieski kostium kąpielowy w białe kropki leżał zwinięty w kłębek i wepchnięty na samo dno dolnej szuflady mojej komody. Nie chciałam go już nigdy więcej oglądać i nie chodziłam na nowy basen. Lato jakby mi sprzyjało. Myślę, że cały czas padał deszcz. W myślach zabiłam Verna. Mama uspokoiła się i, co dziwniejsze, Phyllis również była spokojna. Chłopcy spędzali mnóstwo czasu z Cecilem. Ja spędzałam czas z Nessie i Wierną. Stworzyłyśmy sobie tego lata cały wymyślony świat, Wierna i ja. To był sposób, żeby pozbyć się rzeczywistego świata. Nie przeszkadzało mi to. Rosemary często do mnie dzwoniła. Ona i Roy martwili się o mnie. Umówili mnie w ciemno z kuzynem Roy'a na randkę, ale nie przyszłam. Bobby Lynn wreszcie minęła złość. W końcu zapomniała, o co się złościła, i znowu zaczęła do mnie dzwonić. Przeszłyśmy do następnej klasy i wszystkie miałyśmy grać partie pierwszych klarnetów na letnich ćwiczeniach orkiestry, ale to było już nieważne. Kiedy zaczęła się szkoła, znów przesiadywałyśmy z Bobby Lynn i Rosemary na płocie i oddawałyśmy się rytuałowi przechadzek. Od zeszłego roku dołączył do nas 8 Wierzba płacząca 113 Roy, a potem, pewnego dnia, podszedł do nas zdesperowany ?????. Odtąd codziennie trzymał się naszej grupki. Myślę, że podobała mu się Bobby Lynn, ale jakiekolwiek mógł mieć powody — byłam dumna, że chodzi z nami, bo był bardzo cenionym graczem w futbol — z dnia na dzień stał się sensacją. Jego nazwisko co tydzień pojawiało się w gazecie. A był moim sąsiadem. W ostatnim tygodniu października Bobby Lynn zaprosiła mnie do siebie do domu na noc. Mama nie zgłaszała zastrzeżeń. Postanowiłam, że pójdę, bo od dawna nie robiłam nic poza tym, co konieczne. Choć parę razy byłam już u Bobby Lynn, nigdy nie spędziłam u niej nocy. Mieszkała na samej ulicy Głównej. Poszłyśmy tam piechotą w piątek po lekcjach. Złote liście zaścielały chodnik i lekkie powiewy wiatru unosiły je wokół naszych stóp. Kopałyśmy je ze śmiechem i wdychałyśmy rześkie, jesienne powietrze. Dom Bobby Lynn był niewielki, zbudowany z białych belek, z wysokim murem ceglanym dookoła i ze śmieszną ścieżką z cegieł od furtki do drzwi wejściowych. Weszłyśmy i rzuciłyśmy książki na kanapę. Był to bardzo przytulny dom — pięć stłoczonych pokoi, kwieciste firanki i pasujące do nich pokrowce na meble, wszędzie serweteczki, fotografie rodzinne i pianino! Zjadłyśmy galaretkę z bananami i orzechami, a potem Bobby Lynn zasiadła do pianina. Grała ze słuchu. Powiedziała mi, że kiedy była w podstawówce, przez parę lat brała lekcje gry, ale nie słuchała wskazówek, ani nie ćwiczyła gam, tak że jej nauczycielka poddała się zdesperowana. Po prostu siedziała i pozwalała Bobby Lynn grać dla przyjemności. I wtedy naprawdę nauczyła się grać. Potrafiła zagrać wszystko, od współczesnych przebojów do Mozarta. Wystarczyło, że parę razy posłuchała melodii, i mogła ją zagrać. Mogłam zanucić parę taktów jakiejś piosenki, a ona już wiedziała, jak ją grać. Śpiewałyśmy właśnie „Walca 114 rock and roli", kiedy przyszła z pracy mama Bobby Lynn i opadła na fotel obok mnie. Raz, dwa a potem rock, Raz, dwa a potem roli, To jest walc rock and roli. Na początku pani Clevinger tylko słuchała, a potem zaczęła klaskać w takt. A potem śpiewałyśmy chórem, a pani Clevinger i ja wzięłyśmy się pod ręce i zaczęłyśmy tańczyć. Kiedy skończyłyśmy, nie mogłyśmy złapać tchu i roześmiałyśmy się we trójkę. Zupełnie zapomniałam, że tańczyłam z kobietą w średnim wieku. — To było dobre! — powiedziała. — No, Tiny Lambert, gdzie się tak nauczyłaś śpiewać? Na chwilę pokój zniknął i zobaczyłam siebie z Wierną na wysokim ganku, na bujanej ławce. Zawsze razem cicho śpiewałyśmy. — Tak to po prostu złapałam — powiedziałam pani Clevinger. — No i nigdy tego nie puszczaj — odpowiedziała chichocząc. — A ty, Bobby Lynn, kochanie, ty grasz dokładnie jak trzeba — cicho w odpowiednich miejscach. Nie do wiary. Możecie zagrać coś jeszcze? Oczywiście, że mogłyśmy to zrobić. Zaśpiewałyśmy coś jeszcze i jeszcze, a pani Clevinger usmażyła wielkie płaty wieprzowiny, otworzyła słoik domowej kapusty kiszonej i pokroiła chleb kukurydziany. Po czym usiadłyśmy w ich zagraconej kuchni, żeby zjeść. — Muszę dziś wieczorem pojechać do Wielkiej Lizawki na czuwanie przy zmarłej — powiedziała pani Clevinger. — Oczywiście, wolałabym, żebyście, dziewczęta, pojechały ze mną. Nie lubię sama prowadzić samochodu po ciemku. Nie sądziłam, byśmy chciały spędzić piątkową noc 115 siedząc przy zwłokach, ale ku mojemu zdziwieniu Bobby Lynn zgodziła się. — Nigdy przedtem nie czuwałam przy zmarłych — powiedziałam, mając nadzieję, że ten okruch informacji może mnie uratować, ale myliłam się. Potem pamiętam tylko, że zapakowałyśmy się do samochodu, ja z przodu z panią Clevinger, a Bobby Lynn z tyłu. Jechałyśmy daleko, do Wielkiej Lizawki, prawie pod granicę Zachodniej Wirginii. Całą drogę żartowałyśmy i wygłupiałyśmy się i nigdy nie widziałam dorosłej osoby tak rozdokazywanej jak mama Bobby Lynn. Naraz skręciłyśmy na żwirową drogę, prowadzącą do dużego wiejskiego domu na zakręcie doliny. Przybrałyśmy poważne miny i weszłyśmy do środka. Nie jestem pewna, czego oczekiwałam po takim czuwaniu, ale na pewno nie byłam przygotowana na to, co tam przeżyłam. Kobieta, która umarła ze starości, była matką Arbutusa Shortridge'a, od dzieciństwa przyjaciela pani Clevinger. Jej trumna stała w salonie; na trumnie, pod nią i wszędzie dookoła pełno było kwiatów. Przypominało to bogato udekorowany tron, a zmarła była królową, przewodniczącą wszystkiemu, co się działo. W każdym pomieszczeniu stały grupki ludzi, którzy rozmawiali cicho, od czasu do czasu ocierając łzę, kiedy opowiadali śmieszne i wzruszające historie z życia gwiazdy programu — zmarłej. Zmarłych zawsze wspomina się jako wspaniałe osoby. Oprócz ciężkiego zapachu kwiatów doleciał nas aromat dobrego jedzenia. Na stole kuchennym stały liczne dania, jakich tylko można zapragnąć — wszystko to przynieśli ze sobą sąsiedzi. Była tam szynka i pieczone kurczęta, świeży chleb i biszkopty, różne rodzaje jarzyn i deserów — placek z dyni i szarlotka, tort i ciasto drożdżowe — i alkohole. Myślę, że jeszcze więcej alkoholi było na zewnątrz, w stodole, bo mężczyźni wychodzili na dwór przygnębieni 116 i smutni, a wracali z uśmiechem na twarzy, rozsiewając wokół siebie dziwny zapach. Odkryłam, że chodzi o to, żeby dotrzymywać towarzystwa ciału zmarłej, a jednocześnie bawić się — o ile to możliwe — nie robiąc za dużo hałasu. Pani Clevinger odnalazła swojego przyjaciela Arbutusa i paru innych, z którymi razem dorastała w Wielkiej Lizawce. Zasiadła wraz z nimi, żeby porozmawiać, a Bobby Lynn i ja powędrowałyśmy w poszukiwaniu jakichś młodych osób. — Chodź, zjemy trochę szarlotki — szepnęła Bobby Lynn. Poszłam w ślad za nią do kuchni. Grubokoścista wiejska dziewczyna siedziała na stołku przy stole. Była na swój surowy sposób piękna. Miała piegi i brązowe cienkie warkoczyki i głupawy uśmiech na twarzy o kosym spojrzeniu. Kręciła warkoczyki w palcach i powtarzała: — Umarła... umarła... Trąciłam Bobby Lynn i spytałam ze śmieszkiem: — Co jest z tą dziewczyną o śmiesznej buzi? — Och, to Tilly Vanover — powiedziała Bobby Lynn. — Ma trochę pomieszane w głowie. — Co to znaczy? — No, mówią, że jej tato zrobił jej wiesz-co i od tego jej się poniieszało. Od tego czasu nie jest taka jak zwykle. Ta wiadomość sprawiła, że poczułam się dziwnie, kolana mi osłabły i musiałam usiąść. Jej ojciec zrobił jej wiesz-co. Pomieszało jej się. Ma trochę pomieszane w głowie. — Co się z tobą dzieje? — zapytała Bobby Lynn, wręczając mi kawałek szarlotki na spodku. — Zobaczyłaś ducha? — Nie. Nic. Zabrałyśmy szarlotkę do jadalni, gdzie córka Arbutusa, Pearl, siedziała przy stole z paroma dziewczętami i dwoma chłopcami. Przedstawiła mnie, ale byłam jeszcze tak 117 wstrząśnięta, że nic nie słyszałam ani nie widziałam. Jadłam ciasto w milczeniu, nie podnosząc wzroku, a dookoła mnie młodzi ludzie rozmawiali przyciszonymi głosami. Powoli uspokoiłam się i przyrzekłam sobie w duchu nigdy już nie myśleć o Tilly Vanover. Przy stole siedział przystojny chłopak, który nie spuszczał ze mnie wzroku. Nazywał się Jesse Compton. Średnio wysoki i średnio zbudowany, o jasnej, krótkiej czuprynie i brązowych oczach. Miał siedemnaście lat i chodził do ostatniej klasy w średniej szkole w Wielkiej Lizawce. Po chwili ja też zaczęłam się w niego wpatrywać. •Drugim chłopcem był Patton Barber — brzydki jak straszydło, ale wyglądało na to, że Bobby Lynn się podoba. — Puk, puk — powiedziała Bobby Lynn przyciszonym głosem. — Kto tam? — zapytaliśmy wszyscy. — Ana. — Jaka Ana? — A na razie tyle — zaśpiewała. Roześmialiśmy się cicho. — Ja też znam coś — powiedział Jesse, popatrzył na mnie i mrugnął. Serce we mnie zatrzepotało. — Więc mów — powiedziałam. — Dobrze, ale powiedz „Puk, puk" — odrzekł. — Puk, puk — powiedziałam. — Kto tam? — zapytał. Przez chwilę panowała cisza, a potem wybuchnęliśmy śmiechem. Duża, gruba kobieta zajrzała do nas przez otwarte drzwi, ręce oparła na biodrach, minę miała gniewną. Zawstydzeni opuściliśmy głowy. Jak tylko wyszła, rozchichotaliśmy się, zakrywając usta dłońmi. — Znam dowcip o Małej Audrey — powiedział Patton Barber. 118 — Opowiedz. Jesse i ja nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Czułam się tak, jakby coś łaskotało mnie w żołądku. W ciągu tej godziny, kiedy rozmawialiśmy i opowiadaliśmy zabawne historyjki, Jesse przysuwał się coraz bliżej do mnie. Potem pastor rozpoczął kazanie nad ciałem. Słyszeliśmy, jak Tilly Vanover powtarza: „Umarła... umarła..." i jak ktoś przy jedzeniu kłapie sztuczną szczęką. Poza tym w całym domu słychać było tylko głos pastora. Gdyby Jesse nie wpatrywał się we mnie, na pewno bym zasnęła. Kiedy pastor skończył, pani Clevinger na paluszkach podeszła do mnie i cicho powiedziała: — Artubus chciałby, żeby ktoś zaśpiewał „Szept nadziei". Zaśpiewasz? Spadłam z powrotem na ziemię. — Przed wszystkimi? — Jasne. Potrafisz to. — Nigdy nie śpiewałam przed ludźmi! — Chodź, Tiny — zachęcała mnie Bobby Lynn. — Pomogę ci zacząć. Moją pierwszą reakcją była paniczna chęć ucieczki. Potem pomyślałam: Dlaczego nie? Dlaczego nie zaśpiewać? Najlepiej zaraz, za chwilę — nie będę miała wówczas sposobności, żeby się zdenerwować. Jesse przysłuchiwał się naszej rozmowie. Czy zrobiła na nim wrażenie? Zerwałam się tak szybko, że przewróciłam krzesło, a Jesse pochylił się, żeby je podnieść. Moje serce wzbiło się w górę. Pani Clevinger i Bobby Lynn zaprowadziły mnie do frontowego pokoju. Pani Clevinger powiedziała coś ludziom — nie wiem co — a potem zaraz wszyscy usiedli i wpatrywali się wyczekująco we mnie i w Bobby Lynn. Czułam, że spódnica faluje mi nad drżącymi kolanami. Stałyśmy obok trumny. Spojrzałam na ciało, a potem prędko odwróciłam wzrok. 119 Bobby Lynn swoim doskonałym głosem zanuciła parę taktów żebym złapała właściwą tonację i zaczęłam śpiewać. Miękko, jak głos anioła, Gdy cicho ostrzega przed grzechem, Nadzieja łagodnie, choć pewnie, Szepce nam słowa pociechy. Poczekaj, ciemność odejdzie. Poczekaj, burza się skończy. Po deszczu, nawet ulewie — myśl, Że jutro zaświeci słońce. Zobaczyłam, jak młodzież tłoczy się w drzwiach, patrząc i słuchając. Bobby Lynn odsunęła się ode mnie i stała obok matki. Krewni zmarłej zaczęli płakać. Jakże czekam na twe słowa, o, cicha nadziejo, Które moje serce biedne w smutku rozweselą. Jeszcze dwa wersy i poczułam, że napięcie mnie opuszcza. Mój głos brzmiał czysto, utrzymywał się we właściwej tonacji, nawet bez pianina. Byłam z siebie dumna. Kiedy skończyłam, wszyscy uśmiechali się do mnie przez łzy i ściskali mnie. Po wysłuchaniu komplementów wróciłyśmy z Bobby Lynn do jadalni i usiadłyśmy obok Pattona i Jessego. — To było naprawdę ładne, Tiny — powiedział Jesse. — Dzięki. — Masz telefon, Tiny? — Taak. — Możesz mi dać numer? — Pewnie. Po północy grono żałobników zmieniło się i we frontowym pokoju obok trumny zasiadła młodzież. Godziny zaczęły się dłużyć, parę osób już wyszło. Rozmowy urywały 120 się, aż zupełnie ustały. Jesse był obok mnie, ale pomimo jego obecności około trzeciej zaczęłam drzemać. Kiedy znowu otworzyłam oczy, wyczułam, że minęło sporo czasu. Wszyscy w pokoju spali na siedząco. Cisza jak puszysta kołdra otuliła dom. Powoli wstałam i podeszłam do trumny, spojrzałam na zmarłą. Miała około osiemdziesięciu lat, jak się domyślałam, ubrana była w jedwabie, leżała w atłasach. Jej siwe włosy, przetykane żółtymi pasmami, zaczesano gładko na żałosnej, drobnej czaszce. Jej twarz była prawie tak biała jak włosy, pomarszczona skóra układała się w fałdy dookoła ust. Suche ręce złożono starannie na jej piersi, trzymała w dłoni jeden biały goździk, który zaczynał już brązowieć na brzegach. Złapałam się na tym, że czekam, aż w drobnej piersi zabije serce. A jeśli otworzy oczy i spojrzy na mnie? Była kiedyś młodą dziewczyną o jędrnym ciele, różanych policzkach i miękkich, błyszczących włosach. Śmiała się i flirtowała z chłopcami, a jeden z nich zakochał się w niej i ożenił. Czy potem żyli długo i szczęśliwie? I czy to jest koniec tego „długo i szczęśliwie"? Nagle usłyszałam za sobą czyjś oddech i niemal wyskoczyłam ze skóry. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z Tilly Vanover. — Umarła... umarła... powiedziała Tilly. Kiedy w parę chwil później wychodziłam razem z Bobby Lynn i jej matką, wciąż tam stała. Było mi jej bardzo żal. W drodze powrotnej Bobby Lynn spała na tylnym siedzeniu. Pani Clevinger była tak zmęczona, że w ogóle się nie odzywała. Ale mój umysł pracował na wysokich obrotach. Tej nocy chwycił pierwszy zimowy mróz. W Czarnej Przełęczy nie widać było żywego ducha, nie jechał żaden samochód. Obserwowałam wschód słońca nad złotymi 121 Appalachami, wszystko lśniło na mrozie jak morze brylantów. — A ja żyję! — myślałam. — Żyję w całej pełni! Żyję, i to jest czarodziejska chwila, bo wiem, że żyję. Żyję i mam szesnaście lat i jest świt, sobota rano w październiku 1958 roku. Siedzę w samochodzie jadącym ulicą Główną w Czarnej Przełęczy, w Wirginii, w Stanach Zjednoczonych, w Północnej Ameryce, na Ziemi... W chwili gdy to pomyślałam, ta czarodziejska chwila minęła. .* * ;. !•>_-. »h.trr, ...shirtO ?>,.. *•"?. ..'. >. V . > .'•, « ' • •?' ' " ii1 -/* l8 Południe dawno już minęło, spałam jak zabita, kiedy Beau otworzył drzwi do mojego pokoju i zawołał: — Wstawaj, Tiny! Telefon do ciebie, dzwoni jakiś chłopak. Usiadłam na łóżku i potrząsnęłam głową. Chłopak? Jesse! Pognałam po schodach do holu, do telefonu. — Halo. — Halo, Tiny? Tu Jesse. Zrobił to! Zadzwonił! Powiedział, że zadzwoni, i zadzwonił! — Kto? — powiedziałam. — Jesse Compton. Pamiętasz, poznaliśmy się zeszłej nocy w Wielkiej Lizawce. — Och, cześć, Jesse. Co za niespodzianka! — Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem. — Nie, ja tylko... robiłam różne rzeczy. Nic specjalnego. — No, tak się zastanawiam, czy nie zechciałabyś pójść dziś wieczorem do kina w Czarnej Przełęczy. — Chyba tak. Co grają? — Nie wiem. — Dobrze. — Pójdziesz? 123 — Muszę zapytać mamę. — Chcesz, żebym poczekał, jak będziesz pytała? — Nie. Ona się zgodzi. — Dobrze. O wpół do ósmej? — Dobrze. — Jeszcze jedno. — Tak? — Gdzie mieszkasz? — Och, w Rubinowej Dolinie. Wiesz, gdzie to jest? — Chyba... Przez następne pięć minut tłumaczyłam mu więc, jak dojechać do mojego domu, potem się rozłączyliśmy. Miałam randkę. Moją pierwszą randkę. I on był naprawdę wspaniały. Miał prawo jazdy. Był przystojny i dowcipny. Grał w futbol. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do kuchni, gdzie mama i Vern jedli coś przy stole. — Mogę wyjść dziś wieczorem, mamo? — Dokąd? — Do kina. — Z kim? — Z jednym chłopcem. Oboje gwałtownie podnieśli głowy. — Z jakim chłopcem? — spytali jednocześnie. — Poznałam go wczoraj wieczorem. — Jak się nazywa? — zapytał Vern. Zignorowałam go. — Ma jasne, krótko obcięte włosy, mamo. — No, ale kto to jest? — zapytała. — Jesse Compton. — Nie znamy żadnych Comptonów. — On jest z Wielkiej Lizawki. Mama i Vern popatrzyli na siebie. — A jak on wygląda? — zapytała mama. — Jest naprawdę przystojny. 124 — Kim jest jego ojciec? — zapytał Vern, ale znowu go zignorowałam. — Pani Clevinger powiedziała mi, że wychowywała go mama — powiedziałam. — Kim jest jego ojciec? — powtórzył Vern. — Nie wiem — wymamrotałam. — A czy ten Jesse wejdzie tu do domu i przedstawi się jak dżentelmen — powiedziała mama — czy zostanie w samochodzie i zatrąbi? — Och, mamo — powiedziałam z westchnieniem. — Wiesz, że wejdzie. Oboje milczeli. — Spodoba ci się, mamo — zapewniłam. — Mmmmmm... — odrzekła tylko. Prędko poszłam do swojego pokoju, mając nadzieję, że już nic więcej nie powiedzą. Około szóstej wykąpałam się; w pół godziny później siedziałam z powrotem w mojej sypialni owinięta w szlafrok, kiedy Vern nagle otworzył drzwi i wetknął przez nie swoją starą, łysą głowę. Miał bardzo dziwny wyraz twarzy. — Czego chcesz? — zapytałam, owijając się ciaśniej szlafrokiem. — Chcę ci tylko powiedzieć, żebyś lepiej zachowywała się przyzwoicie z tym chłopakiem. Poczułam, że za chwilę zwymiotuję. — Jeśli natychmiast nie wyniesiesz się z mojego pokoju — wysyczałam — zawołam mamę. — To nie jest twój pokój — odsyczał. — Ja płacę za wszystko w tym domu, również za tego przeklętego psa! Wycofał się i już bez słowa zamknął drzwi. Musiałam usiąść, żeby opanować drżenie. Ta stara, tłusta świnia była zazdrosna o Jessego. Z determinacją zacisnęłam pięści. Nie pozwolę, żeby zepsuł mi randkę. Będę się dobrze bawiła. Siedziałam i starałam się dojść do siebie. 125 Założyłam moją niebiesko-zieloną, kraciastą spódnicę, błękitną bluzę z pasującym do niej pulowerem, mokasyny i błękitne podkolanówki. Związałam włosy wysoko, w koński ogon i przykleiłam śliną pasek papieru, przytrzymujący loczki dookoła twarzy. Pociągnęłam usta szminką i podkręciłam rzęsy. Wyjęłam też z szafy kurtkę z odznaką mojej orkiestry. No, pomyślałam, stojąc przed lustrem i przypominając sobie, co ciotka Evie mówiła o powtarzaniu sobie miłych rzeczy. Wyglądasz dobrze, Tiny Lambert! Wyglądasz pięknie i Jesse Compton zakocha się dziś w tobie jak szalony. Jakże mógłby się oprzeć? Potem poćwiczyłam uśmiech i powitanie w drzwiach. — Cześć, Jesse! Widzę, że mnie znalazłeś. Nie. — Jesse! Już jest wpół do ósmej? Nie. — Cześć! Wejdź i poznaj się z moją mamą. Czy Vern powie Jessemu coś głupiego? Jeśli w ogóle się odezwie, to na pewno głupio. Może po prostu będzie milczał. Zdjęłam papier z loczków, wzięłam torebkę i zeszłam na dół do saloniku, gdzie mama, Vern i dzieciaki oglądały telewizję. Byłam zdenerwowana. Usiadłam pomiędzy mamą i Lutherem. Pamper, Pamper, to nowy szampon, Łagodny jak jagnię, akurat dla ciebie! Łagodny jak jagnię? Tak, moja damo! Pamper, Pamper, ten nowy szampon. Czy powinnam przedstawić go wszystkim? — Pięknie wyglądasz, Tiny — mama przerwała moje rozmyślania. — Twoje włosy błyszczą, jakbyś używała Pampera. 126 — Dokąd idziesz? — dopytywała się Phyllis. Siedziała na drugiej kanapie, skulona obok Verna, bose, zimne stopy wcisnęła pod niego. Nie odpowiedziałam. — Mamo, gdzie idzie Tiny? — nie dawała za wygraną. — Bądźże cicho! — krzyknął Beau. Usiłował oglądać „Czy strzelba ruszy w podróż". — Tiny ma randkę — oznajmił Vern, tylko dlatego, że wiedział, iż nie życzę sobie, żeby się mną interesowano. Mogłabym go zabić. — Randkę? — Tiny ma randkę? — Z kim? — Dokąd pójdziecie? Wstałam i wymaszerowałam z saloniku do kuchni. Phyllis wybiegła za mną. — Kto to jest, Tiny? — Dlaczego nie założysz butów?! — wrzasnęłam na nią. Popatrzyła z niemądrą miną na swoje brudne, bose stopy. — Czasami zachowujesz się jak cała gromada prostaków z gór! — wrzeszczałam gniewnie. — Kto to jest, Tiny? Dobrze wiedziałam, że Jesse może przyjść lada chwila, tymczasem wszyscy właśnie teraz uparli się zadawać głupie pytania. Będą się na niego gapić, chichotać i idiotycznie zachowywać. Byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam wysiedzieć na miejscu. Zaczęłam maszerować w tę i z powrotem po kuchni. — Kto to jest, Tiny? — spytała Phyllis po raz trzeci. — Nie znasz go. — A jak się nazywa? — Jesse. — To imię dla dziewczynki. 127 — Nieprawda! I żebyś mi stąd nie wychodziła i nie chlapnęła przy nim czegoś równie głupiego. — No, a Jesse Deal i Jesse Lou Looney? — ciągnęła Phyllis. — To dziewczynki. — No, a Jesse James? — powiedziałam. — To chłopak. — Kto to jest Jesse James? Bożeż ty mój! — Po prostu daj mi spokój, Phyllis. — A jak on wygląda? — Jest naprawdę przystojny. — Wysoki? — Nie całkiem. — Niski? — Nie, średni. — Ciemny, czy blondyn? Ktoś zapukał do drzwi wejściowych i serce we mnie podskoczyło. Boże, nie pozwól, żeby Vern otworzył. Ale musiałam mieć szczęście. Phyllis, Luther i Beau pognali przekrzykując się do drzwi, a Nessie zaczęła szczekać i krążyć w podskokach. Zamknęłam oczy. — Czy tu mieszka Tiny Lambert? — usłyszałam głos Jessego. — Tiny! — wrzasnęli na mnie jednocześnie, ale ja już byłam przy drzwiach. — Cześć, Jesse, wejdź i poznaj wszystkich — powiedziałam, czując, że twarz mi płonie. Trzy pary błękitnych oczu wpatrywały się w niego. — Tę trójkę już poznałeś — powiedziałam. — Beau, Luther i Phyllis. Nessie szczeknęła i wszyscy się roześmialiśmy. — No, a to jest Nessie — to skrót od Tennessee — powiedziałam już rozluźniona. Jesse wszedł do domu, a ja zamknęłam za nim drzwi. Miał na sobie swoją piłkarską kurtkę — kasztanowa-to-białą. 128 Mama i Vern gapili się tak samo jak dzieciaki. Przedstawiłam go. Mama powiedziała: — Jak się masz, Jesse. Ale Vern siedział w milczeniu. Miałam ochotę jak najszybciej przed nim uciec. — Dokąd idziecie? — spytała Phyllis. — Myślę, że do kina? — rzucił Jesse i popatrzył na mnie. — Też tak myślę — powiedziałam. — Pod dachem czy na powietrzu? — dopytywał się Vern. On i jego brudne myśli. Ale Jesse nie zrozumiał. — Co? — Idziecie do kina parkingowego? — ponowił pytanie Vern. — Jest prawie listopad, Vern — powiedziałam ostro. — Kina parkingowe są od miesiąca zamknięte. I prędko zwróciłam się do Jessego: — Gotowy? — Tak. Chwyciłam moją szkolną, orkiestrową kurtkę i torebkę. — Cieszę się, że was poznałem — powiedział Jesse. — Taak... Nam też było miło poznać ciebie, Jesse — powiedziała mama. — Tiny, pamiętasz, że masz wrócić o jedenastej? Byliśmy już za drzwiami i odetchnęłam z ulgą. Schodząc po stromych schodach, popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem. — Cześć — powiedziałam. — Część, wreszcie mogę ci powiedzieć cześć. To było miłe. Powietrze było czyste i rześkie, a niebo doskonale ciemnoniebieskie, z lekką poświatą srebra, bo nad górami świecił księżyc. 9 Wierzba plącząca 129 — Wyglądasz pięknie — powiedział, a ja uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Miał brązowo-białego, chevroleta, pięćdziesiąty siódmy rocznik, nienagannie wypucowanego. Bardzo mi się spodobał. Jesse otworzył mi drzwi i wślizgnęłam się do środka. Czułam spojrzenia dzieciaków, gapiących się na nas przez frontowe okno. A niech się gapią. Jesse przeszedł dookoła na stronę kierowcy, wsiadł i zapalił silnik. Samochód miał automatyczną skrzynię biegów. — Piękny samochód, Jesse. — To mojego taty, ale ja nim cały czas jeżdżę. Mogę nim jeździć tak długo, jak długo będę dbał o niego, więc to robię. Wycofaliśmy się na drogę i skierowaliśmy w stronę głównej szosy. Rozmawialiśmy o sezonie futbolowym, który skończył się w zeszłym tygodniu. Czarna Przełęcz i Wielka Lizawka, obie miały swoje zwycięskie sezony. Zazwyczaj zwyciężamy Wielką Lizawkę, ale w tym roku oni zwyciężyli nas. — Rozbiliście nas w drobny mak — powiedziałam. — To był dobry mecz. — Trzymali się aż do ostatniego kwadransa. Wiesz, pamiętam orkiestrę. Byliście naprawdę nieźli. Graliście „Dixie", tak? — Tak. — I „Wierny maszeruje dalej"? — I jeszcze „Hymn bojowy republiki". Szukał po omacku mojej dłoni i pomogłam mu ją znaleźć. — Przysuń się trochę — powiedział, a ja zbliżyłam się do niego, sunąc po szerokim siedzeniu. — Myślałem o tobie cały dzień — powiedział. — Nie mogłem zasnąć, chociaż całą noc nie spałem. — Ja też o tobie myślałam. — Chciałaś, żebym zadzwonił? 130 — Jasne, że chciałam. Po czym popatrzyliśmy na siebie i uśmiechnęliśmy się. Było zimno i Jesse włączył ogrzewanie. Wkrótce jechaliśmy ulicą Główną, gotowi na sobotnią randkę w Czarnej Przełęczy. Wybraliśmy się do „Królewskiego". Istniało w Przełęczy jeszcze inne kino, ale w sobotę nikt tam nie chodził. Wiadomo było, że „Królewskie" to jedyne miejsce, w którym się bywa. Wyświetlali coś z Jane Powell czy Dickiem Powellem — już dobrze nie pamiętam. Kupiliśmy coś do pogryzania i poszliśmy na balkon. Były tam wszystkie cieszące się popularnością osoby, które znałam. Wołały do mnie „cześć". Niektórzy znali też Jessego i wołali też do niego. Byłam dumna, że mnie z nim widzą. Na górze panował półmrok, a powietrze przesycone było zapachem kina — wonią prażonej kukurydzy i ciał — podłoga zaś lepiła się od tysięcy powdeptywanych w poprzednie sobotnie wieczory ziarenek kukurydzy i inych przekąsek. Znaleźliśmy miejsca przy poręczy i usadowiliśmy się wygodnie z wszystkimi naszymi rzeczami. Przed końcem dodatku usłyszałam, że ktoś mnie woła. Była to Rosemary z Royem. Narobiliśmy mnóstwo zamieszania, kiedy się do nas przesiadali i kiedy ich sobie przedstawiałam. Rosemary trąciła mnie i szepnęła: — Wspaniały! Skończył się dodatek i zaczął film. Jesse wziął mnie za rękę, a nasze ramiona zetknęły się ze sobą. Kiedy film się skończył, nasze dłonie były zlepione potem. — Jedźcie z nami do „Auto — Kawiarni" — powiedziała Rosemary. — Wszyscy tam będą. — A może wy pojedziecie z nami? — powiedział Jesse. Tak — pomyślałam sobie — tak będzie lepiej, bo chciałam, żeby zobaczono mnie z Jessem w jego chev-rolecie. Roy i Rosemary zgodzili się. 131 Zawsze wiadomo, kiedy w sobotni wieczór kończy się seans w „Królewskim", bo długi strumień samochodów spływa ulicą Główną do restauracji parkingowej. „Auto — Kawiarnia" mieściła się za miastem na dużym placu przy drodze, tak że było tam mnóstwo miejsca do parkowania i jeszcze pozostawały szerokie przejścia pomiędzy samochodami. Tam właśnie wszyscy spędzali większość czasu w sobotnie wieczory. To było samochodowe „siedzenie na płocie i spacerowanie". Zamówiliśmy hot dogi — bez cebuli — i napoje wiśniowe. Roy zamówił dużą porcję konserwowego kopru tylko po to, żeby się czymś wyróżnić. Tuż obok nas siedziała w nowym lincolnie z europejskim wyposażeniem Connie Collins z jednym z Owenów. Miała na sobie czarny żakiet z baranków. Czy ona zawsze musi wszystkich we wszystkim przewyższać? — Hej, Connie! — zawołała uprzejmie Rosemary. Connie błysnęła zębami w szerokim uśmiechu. Pomachaliśmy do niej. Zaczęła przypatrywać się Jessemu, a on jej, jakby nigdy przedtem nie widzieli osobników przeciwnej płci. — Nie mogę znieść tej dziewczyny — powiedziałyśmy jednocześnie z Rosemary, ale wciąż się uśmiechałyśmy. — Jakiej dziewczyny? — zapytał Jesse. — Connie Collins — odparł Roy. — Tej blondynki w lincolnie. — Och — powiedział Jesse — właśnie podziwiałem wyposażenie tego samochodu. — No pewnie! — dokuczaliśmy mu. — Naprawdę — powiedział. — Najładniejsze dziewczyny są dziś w moim samochodzie! I uścisnął mi dłoń. Przyniesiono nam hot dogi, nawet nie pamiętam, czy mój mi smakował. To nie było ważne. Świetnie się bawiliśmy i nic nie mogło nam przeszkodzić. Roy poczęstował 132 nas tym głupim koprem i namówił każdego na kawałeczek. Śmieliśmy się aż do bólu. Później Jesse odwiózł mnie do domu i milczeliśmy przez całą drogę. Rozmyślałam, chciałam, żeby ten wieczór trwał wiecznie. Zapamiętam to wszystko — balkon, Roya i Rosemary, i „Auto — kawiarnię", i ten koper, i jak wszystko pachniało, a chrom chevroleta błyszczał w świetle, i jak Jesse powiedział, że jestem piękna i trzymał mnie za rękę. I zapamiętam wszystko, co powiedział — zapiszę to, jak tylko przyjadę do domu. Bo to jest początek „długo i szczęśliwie" i nie chcę zapomnieć nawet najdrobniejszego szczegółu. Siedzieliśmy w chevrolecie na wąskiej polnej drodze, prowadzącej w górę do mojego domu i patrzyliśmy w noc i wciąż milczeliśmy. Musiało już być za pięć jedenasta. W domu wszystkie światła były pogaszone, z wyjątkiem saloniku — wiedziałam, że mama ogląda ostatnie minuty programu telewizyjnego; no i, oczywiście, paliło się również światło przed drzwiami na werandzie. Bez wątpienia to Vern tego dopilnował. — Muszę iść — powiedziałam w końcu. Jesse, tak jak to robią na filmach, wysiadł i podszedł do drzwiczek z mojej strony i pomógł mi wysiąść. Potem objął mnie i w ten sposób weszliśmy po stromych schodach. Na najwyższym stopniu, na oświetlonej werandzie, pocałował mnie. — Zadzwonię jutro — wyszeptał. I odszedł. Frunęłam do domu. Uiii... iii... ? Jesse zadzwonił nazajutrz i pojechaliśmy na przejażdżkę wzdłuż rzeki. Zadzwonił też w poniedziałek, wtorek i pozostałe dni tygodnia, ale zobaczyłam go dopiero w piątek. Przez ten czas nie mogłam wyobrazić sobie jego twarzy, ale kiedy w piątek wieczorem stanął w drzwiach, wszystko wróciło: jego specyficzny zapach, sposób, w jaki na mnie patrzył, zwyczaj przechylania głowy na bok, kiedy ze mnie żartował. Tego wieczoru pojechaliśmy na potańcówkę w szkolnej sali gimnastycznej, którą zorganizowali rodzice członków orkiestry. Założyłam czarne spodnie i biały pulower. Taki był fason. Jesse ubrał się w sztruksy. Spędziliśmy razem większość weekendu — to było niczym zapierająca dech jazda na karuzeli. Nie potrafiłam tego zapisać ani nawet zapamiętać. Pragnęłam, żeby wszystko działo się wolniej, żebym mogła zatrzymać to na trochę dłużej i zastanowić się nad wszystkim. Ale nie było czasu na zatrzymywanie czy myślenie i w miarę jak upływał tydzień, nauczyłam się żyć chwilą, kochać ją bardziej niż inne, a potem pozwalać jej minąć i spieszyć się do następnej. Czasami siedzieliśmy w jego samochodzie i całowaliśmy się aż do utraty tchu i czucia w wargach. Potem Jesse mówił: „Chciałbym, żebyśmy byli małżeństwem". 134 A ja odpowiadałam: „Ja też". Ale nic nie robiliśmy. Rozmawialiśmy tylko o przyszłości, która lśniła przed nami. Jesse zamierzał pracować u ojca w spawalni i kiedyś mieliśmy się pobrać. Będziemy mieszkać z jego rodziną, aż będzie nas stać na własny, wymarzony dom. Będziemy mieli dzieci... i one dorosną i też będą miały dzieci... i będziemy dziadkami... i...? - Czasami, kiedy całowaliśmy się w samochodzie na podjeździe, widziałam, jak Vern wygląda przez okno. Obezwładniał mnie wstyd i pragnęłam, żeby Vern padł trupem i zniknął z mojego życia. Postanowiłam nikomu, nikomu nic nie mówić — nigdy. Umarłabym, gdyby Jesse dowiedział się, co Vern mi zrobił. To byłoby najokropniejsze, gdyby Jesse się dowiedział. Próbowałam zapomnieć i wymazać to z pamięci. Ale wiele razy budziłam się w nocy, ogarnięta paniką. Coś mi się śniło, ale nie potrafiłam zapamiętać co. — Zapomnę — mówiłam sobie. — Nigdy, przenigdy nic nie powiem. I zapomnę o tym. Będzie tak, jakby to się nigdy nie zdarzyło. Na Boże Narodzenie Jesse podarował mi swój szkolny sygnet i nosiłam go na łańcuszku na szyi. To oznaczało, że chodzimy ze sobą na stałe. Mniej więcej w tym samym czasie mama postanowiła zachować się jak prawdziwa matka i wygłosiła mi dłuższe kazanie. To była stara jak świat śpiewka o tym, że „wszystkim chłopcom chodzi tylko o jedno". Słyszałam to tysiące razy od każdej kobiety, którą znałam. Zachowywałam się tak, jakbym to brała sobie do serca i potakiwałam. Cały czas myślałam o tym, jak mama i Ernest Bevins tam na Rubinowej Górze powołali mnie do życia. W końcu doprowadziła do tego, że obiecałam „nie robić nic", czego bym żałowała i nie przebywać z Jessem za długo sam na sam, bo to denerwuje Verna. „On się 135 naprawdę martwi — powiedziała — że wpakuję się w kłopoty". No, tego nie powinna była mówić. To mnie tylko rozwścieczyło. — To nie jego interes! — warknęłam. — Oczywiście, że to jego interes — powiedziała mama. — Nie chce mieć tu jeszcze jednej gęby do wyżywienia, i ja też nie. Westchnęłam ciężko i powiedziałam: — Mamo, zaufaj, mam trochę oleju w głowie. Nie zamierzam wpakować się w kłopoty. — Żadna dziewczyna nie planuje pakowania się w kłopoty — ciągnęła mama. — Ja na pewno nie planowałam. To się po prostu stało. Tak więc spełniła swój obowiązek. Kiedy nie przebywałam w szkole albo w towarzystwie Jessego, chodziłam do ciotki Evie. Ciotka Evie jak młoda dziewczyna była chciwa nowin o mnie i o Jessem. Ja mogłam mówić o nim, ile chciałam, a ona cała zamieniała się w słuch. Chichotała i marzyła razem ze mną, i pomogła mi robić plany na przyszłość. Choć Bobby Lynn często spotykała się z Cecilem, to to nie było poważne. Oboje umawiali się też z innymi osobami, za to Rosemary i Roy byli już nierozłączni. Planowali, że następnego dnia po skończeniu szkoły wezmą ślub. Roy zamierzał pójść do kopalni razem z ojcem i braćmi. To mniej więcej w tym samym czasie, na początku 1959 roku, mama naprawdę zainteresowała się odwiedzaniem chorych w szpitalu. Razem z Dixie chodziły tam raz albo dwa razy w tygodniu, a dzieciaki razem z nimi, żeby przejechać się windą. Była to jedyna winda w mieście, a one jeździły w górę i w dół, w górę i w dół, aż ktoś kazał im przestać. Kiedy wracając ze szkoły spodziewałam się, że nikogo nie ma w domu, spieszyłam się, zmieniałam ubranie, zjadałam coś i zanim Vern wrócił z pracy, szłam na 136 górę do ciotki Evie. Zostawałam u niej, dopóki mama nie wróciła do domu. Pewnego popołudnia, w połowie marca, kiedy wysiadłam z autobusu, zobaczyłam półciężarówkę zaparkowaną w zwykłym miejscu. Wiedziałam, że mama i dzieciaki wyszły, i nie miałam pojęcia, dlaczego Vern wrócił tak wcześnie, ale postanowiłam pójść prosto do ciotki Evie. Okrążałam właśnie narożnik domu, gdy przez uchylone okno kuchenne usłyszałam głos z wewnątrz. Vern mówił specjalnie głośno, żebym słyszała. — Popatrz, Nessie, Tiny idzie na górę do ciotki Evie. Wszystko jej jedno, czy będziesz bita, czy nie. Stanęłam. Czy on naprawdę będzie bił Nessie? W wyobraźni ujrzałam, jak leje ją swoim pasem albo kopie, albo... Powoli weszłam do kuchni, ale już go tam nie było. Przez chwilę stałam cicho. Potem zawołałam: — Nessie! Chodź tu, Nessie! Ale ona nie przyszła. Pomyślałam — „Musi ją trzymać, bo inaczej by przyszła". Powoli przeszłam do saloniku. Vern oglądał telewizję i trzymał Nessie za obrożę. — Wejdź, Tiny — powiedział. — Nie chcę, żebyś się mnie bała. — Nie boję się. Tylko puść Nessie. — Podejdź tu i usiądź koło mnie. Nie dotknę cię. — Puść Nessie. — Podejdź, to ją puszczę. Przy drzwiach czułam się bezpieczna. Jeśli wejdę dalej, mogę mieć kłopoty z wycofaniem się do nich. — Vern, jeśli puścisz Nessie, wejdę i usiądę koło ciebie. — Chodź teraz. Chodź i porozmawiaj ze mną. Nie chcę, żebyś się mnie bała. — Lepiej postoję tutaj. — Chodź. Nie dotknę cię. Słowo honoru. Powoli podeszłam i usiadłam na brzeżku kanapy. Poczułam zapach burbona. Nessie zaczęła wyrywać się 137 do mnie i Vern ją puścił. Zaczęłam ją pieścić i zerkać na drzwi. — Nigdy nie miałem zamiaru cię rozzłościć — powiedział Vern poważnie i przez minutę myślałam, że zamierza przeprosić. — Chciałem być o wiele milszy. Nie odezwałam się. Dam mu minutę, a potem zwiewam. — Wiesz, że cię kocham, Tiny. Tylko dlatego to zrobiłem. Nie wierzysz mi? Nie miałam zaufania do własnego głosu i czułam, że za chwilę zwymiotuję. Zapanowało milczenie. Słyszałam, jak sapie przy oddychaniu. W telewizji Jack Bailey mówił: „Chcesz być Królową Dnia?" — To jest lepsze z Jessem? — spytał Vern. Wstałam i chwyciłam obrożę Nessie. — Poczekaj — powiedział Vern chwytając mnie w pasie. Jego uchwyt był jak ze stali. — Vern... proszę... Panika była tuż-tuż. I nagle zdarzył się cud. Usłyszałam pukanie do drzwi wejściowych i głos Cecila. — Hej, Tiny! Jesteś w domu? — Wejdź, ?????! — krzyknęłam naprawdę głośno. —Jestem tu, w saloniku. Vern puścił mnie, kiedy ????? wkroczył do holu. ????? wszedł do saloniku, a ja niepewnie podeszłam do drzwi. — Cześć, Tiny. — Cześć, ?????. Patrzył to na mnie, to na Verna. — Właśnie dzwoniła Bobby Lynn, mówiła o konkursie talentów... Czy coś się stało? — Nie. Chodźmy się przejść. Chodź, Nessie! Chodź, panienko. Kiedy wychodziliśmy, Vern siedział w milczeniu. 138 — Co się dzieje? — powiedział ?????, gdy schodziliśmy ze wzgórza. — O co ci chodzi? — Wyglądasz dziwnie. ????? zatrzymał się i spojrzał w dół na mnie, marszcząc czoło. W tej samej chwili zauważyłam, że jest bardzo przystojny, kiedy tak stoi na tle nieba. Kiedy to zdążył wyrosnąć na tak przystojnego chłopaka? — Co się dzieje? — powtórzył. — Nic. Nie nalegał i byłam z tego zadowolona. — Przejdźmy kawałek drogą — powiedziałam. — Dobrze? — Jasne. Poszliśmy polną drogą, kopiąc po drodze kamyki. Powietrze pachniało, ale wiał wiatr, a ja cała drżałam. ????? wciąż przyglądał mi się z zaskoczoną miną. To on powinien był drżeć — ja miałam wciąż na sobie moją orkiestrową kurtkę, ale on był tylko w koszuli. — Przepraszam, ?????. Nawet nie zauważyłam, ale na pewno jest ci zimno. — Ani trochę. — No, a co z tym konkursem talentów? — Przesunęli go na kwiecień. To teraz tak ważne wydarzenie, że nie chcą, by odbywał się w tym samym czasie, co majowy konkurs piękności. — To dobrze. — Bobby Lynn chciała, żebym z tobą porozmawiał. Sądzi, że masz wszelkie szanse na pierwszą nagrodę. Chce ci akompaniować na fortepianie. Może powinnam w tym roku wziąć udział w konkursie talentów i zwyciężyć? Tak, powinnam. — Czy Bobby Lynn zamierza jodłować? — Nie, nie może wystąpić z tym po raz drugi. Chce, żebyś ty wygrała. I ja też. 139 — Dzięki, ?????. — Sklep z biżuterią funduje elgina na siedemnastu kamieniach a w sklepie z rzeczami za dziesiątaka będzie można wybrać sobie prezent. I „Górnicza Kolacja" stawia kolację dla czterech osób. Popatrzyliśmy na siebie. — Więc jeśli wygrasz, będziesz mogła wybrać cztery osoby, których nie lubisz, i posłać je tam, żeby ją zjadły. Roześmieliśmy się. — No, a teraz powiedz mi, co się stało? — Nic się nie stało, ?????. — No dobrze, jeśli tak mówisz. — Zrobię to, ?????. ?? znaczy wezmę udział w tym konkursie. — Dobrze. Bobby Lynn wreszcie da mi spokój. Zostałam z Cecilem prawie do wieczora, aż mama i dzieciaki wróciły, a on nie zadawał mi więcej pytań. Następnego dnia zgłosiłam się do konkursu i razem z Bobby Lynn umówiłyśmy się, że porządnie razem poćwiczymy. Vern odzywał się teraz do mnie nader rzadko, co bardzo mi dogadzało, a ja nie odzywałam się do niego wcale, jak zresztą zwykle. Wciąż nieustannie wpatrywał się we mnie. Czułam jego wzrok, kiedy oglądałam telewizję czy zmywałam naczynia. Czasami, kiedy byłam na dworze, widziałam, jak stoi i wygląda przez okno. Dostawałam gęsiej skórki. Co rano ogłaszano przez radio, jakie jeszcze nagrody otrzyma zwycięzca konkursu talentów. A&P dodało mnóstwo upominków, a Salon Mody — stroje za pięćdziesiąt dolarów. Sklep Forda fundował komplet opon, a supersam — zestaw walizek, sklep z akcesoriami elektrycznymi — radio... i tak dalej, i tak dalej. W sali muzycznej był fortepian i tam Bobby Lynn ćwiczyła ze mną codziennie w porze lunchu, tam też w końcu wywarłam wrażenie na panu Gillespie. Kiedy 140 pierwszy raz usłyszał mój śpiew, przerwał to, co robił przy swoim stoliku, podszedł i stanął przy fortepianie, i słuchał. Tak się zdenerwowałam, że zapomniałam słów. Najpierw powiedział mi, że dobrze śpiewam, a potem kazał mi śpiewać gamy, żeby ustalić skalę mojego głosu i dał mi kilka innych wskazówek technicznych. — Musimy poćwiczyć — powiedziała mu Bobby Lynn. — Och, pewnie — odpowiedział. — Ale potem, Tiny, po konkursie, chciałbym, żebyś przyszła do mnie i pozwoliła, żebym nauczył cię właściwie oddychać. Pomyślałam, że dobrze wiem, jak się oddycha. — A w ogóle, to chciałbym z wami dwiema porozmawiać o tej szkole w Północnej Karolinie. Znowu to samo. Zawsze zaczynał o tym college'u, do którego pojechała jego żona. Tak więc Bobby Lynn i ja zdecydowałyśmy się na jedną szybką piosenkę: „Szminka na twoim kołnierzyku" i jedną powolną: „Ponad tęczą". Bobby Lynn była prawie tak samo podniecona jak ja i kiedy wraz z Jessem umówiliśmy się z nią i Cecilem na wspólną randkę, cały czas mówiła tylko o konkursie talentów i o tym, że wie, że ja zwyciężę. Zaczęłam się czuć tak, jakbym musiała zwyciężyć. — Jeśli ona zaśpiewa choć w przybliżeniu tak dobrze, jak tej nocy, kiedy ją poznałem, to wygra — powiedział Jesse. — Prawda, Groszku Pachnący? Groszek Pachnący? Miłość cierpi na brak rozsądku. Connie Collins, kiedy widywałam ją od czasu do czasu, gdy ćwiczyła po lekcjach w szkole, była coraz lepsza. Nikt nie mógł zaprzeczyć, była dobrą tancerką — zbyt dobrą. Zaczął dławić mnie strach. A jeśli ona mnie pobije? Bobby Lynn pomogła mi wybrać najpiękniejszą (a także najdroższą) sukienkę, jaką miałam w życiu. W odcieniu królewskiego błękitu, z rękawami do łokcia, lekko odsłaniającą ramiona, obcisłą, długą za kolana. 141 Potem nadszedł ten wielki wieczór. Byłam za kulisami, zerkałam przez szparkę w kurtynie na tłum widzów. W pierwszym rzędzie siedziała mama i Phyllis, razem z Royem, Rosemary, Cecilem i Jessem. Kiedy obserwowałam Willarda Newberry'ego, jak grał na gitarze i zmagał się z piosenką „Jeźdźcy — widma w niebie", pomyślałam, że to śmieszne, że w ogóle nic nie czuję — ani podniecenia, ani zdenerwowania, ani żadnego innego uczucia. Może byłam w szoku. Wreszcie numer Willarda się skończył, wyszłam na scenę i spojrzałam na morze pełnych oczekiwania twarzy. Setki oczu wpatrywało się we mnie, setki uszu nastawiło się do słuchania, setki umysłów uprzytomniło sobie, że Tiny Lambert jest na scenie, gotowa do śpiewu. Setki umysłów zadawało sobie pytania: „Czy Tiny Lambert potrafi śpiewać?", „Czy Tiny Lambert zamierza się wygłupić?" I wielki, zimny potwór strachu pochwycił mnie na środku sceny tak mocno, że prawie zabrakło mi tchu, i zaczął walić w moje serce, jakby to był wielki bęben. Światła przygasły. Na sali zapadła śmiertelna cisza, a Bob-by Lynn zagrała straszliwie krótki wstęp do „Ponad tęczą". Stałam skamieniała. Bobby Lynn zagrała jeszcze raz. Otworzyłam usta i moje wargi przywarły do zębów, bo zwykła w tym miejscu wilgoć zupełnie wyparowała. Usłyszałam ten piskliwy skrzek, który wydobył się z mojego gardła. — Gdzieś... tam... I to wszystko. Bobby Lynn ponownie zagrała przygrywkę. — Gdzieś... tam... — ponownie zaskrzeczał cienki głosik. Stałam tam i próbowałam posunąć się o jedno słowo dalej. Czy to trwało całe godziny? Czy już po minucie jakaś dobra dusza litościwie spuściła kurtynę? Upokorzona zeszłam ze sceny. W tym roku konkurs wygrała Connie Collins. ? 20 — Myślę, że powinnaś skrócić je o jakiś cal — powiedziała Rosemary. Mówiła o moich włosach. Leżałyśmy wśród stokrotek na Rubinowej Górze, nie opodal źródła. To był dzień... no, to była najbardziej boska wiosenna niedziela, jaką można by sobie wyobrazić. — I podkręcić je. — A koński ogon? Jestem za stara na koński ogon? — Za dwa tygodnie będziesz. Za dwa tygodnie skończę siedemnaście lat. — Ale na razie? — spytałam. — Wciąż jesteś słodką szesnastolatką! — powiedziała ze śmiechem. Minęły dwa tygodnie od katastrofy. Nie pozwalałam nikomu, nawet sobie, mówić o „tym wieczorze". — Obetnę je, kiedy stanę się oficjalnie uczennicą ostatniej klasy i już nigdy nie będę nosiła końskiego ogona — oznajmiłam. Rosemary była pierwszą dziewczyną z naszego towarzystwa, która zdobyła prawo jazdy. Tego dnia przyjechała pólciężarówką swojego taty. Nie wiedziałyśmy, dokąd pojechać, więc postanowiłam jej pokazać Rubinową Górę. 143 Siedziałyśmy nad źródłem, zanurzałam palce w zimnej, przezimnej wodzie i pryskałam w pysk biednej Nessie. Zrywała się, potrząsała łbem i znowu się kładła. — Nie sądzisz, że powinna przenieść się na inne miejsce? — zauważyła Rosemary. — Tak by się wydawało — zgodziłam się. Był to pierwszy, odkąd pamiętam, dzień, który spędziłam sama z Rosemary. Zawsze dotąd był z nami ktoś jeszcze. — Nie jest za sprytna — powiedziałam i pry snęłam jeszcze raz. Tam razem Nessie podniosła się i odeszła o jakieś dziesięć stóp, zanim rozłożyła się na słońcu. Roześmiałyśmy się. Miałyśmy na sobie tylko szorty i biustonosze, usiłowałyśmy trochę się opalić. — No, ile jeszcze miesięcy, tygodni i godzin do wesela, Rosemary? Rosemary odgarnęła z twarzy zabłąkane pasemko ciemnych włosów i wybąkala: — Nie wiem. Straciłam rachubę. — Coś się stało, Rosemary? — Nic. — Wciąż zamierzasz wyjść za Roya, prawda? — Och, jasne! Kochamy się. Co innego moglibyśmy zrobić? — Taak, co innego? — powiedziałam. — No, jest jeszcze ten college — powiedziała Rosemary. Myślałam, że się przesłyszałam. — Powtórz to? — No, pan Gillespie wciąż mówi o tej szkole w Północnej Karolinie, gdzie można się uczyć muzyki. I czasami... Urwała i spojrzała na dalekie wzgórze. — Czasami myślę, że może mogłoby mi się spodobać w college'u — chociaż rok — rozumiesz, tylko po to, żeby zobaczyć, jak to wygląda. 144 — College? — Taak... college. No wiesz — miejsce, gdzie uczą się ludzie. — Jasne, wiem, co to jest college. Dzieciaki z miasta idą do college'u. — Czy to znaczy, że my nie możemy, Tiny, bo nie jesteśmy dzieciakami z miasta? — Nie. Rodzice Rosemary mieli sklep i prawdopodobnie mogli sobie pozwolić na wysłanie jej do college'u. Ale jej rodzina była podobna do mojej. Żadne z nich nigdy nie chodziło do college'u. — Po co? — powiedziałam. — Co rozumiesz przez „po co"? Żeby mieć wykształcenie, po to. — A potem? — Wyjdę za Roya. — Och... — Wiem, że to szaleństwo. — Rosemary roześmiała się do siebie. — Tak naprawdę to nie chcę tam iść. Tylko lubię o tym myśleć. Przekręciła się na plecy i spoglądała w niebo. College? — myślałam. No, tego nigdy nie brałam pod uwagę, bo wiedziałam, że to nie dla mnie. Zawsze wiedziałam, że skończę średnią szkołę i wyjdę za mąż, i będę miała dzieci — bo tak robią dziewczęta. A teraz, ponieważ kochałam Jessego, wiedziałam, że tego chcę. — Czego byś się uczyła? — zapytałam. — Muzyki — odpowiedziała natychmiast. — A gdybym skończyła, miło byłoby pracować tak, jak pan Gillespie. To byłoby zabawne. — Taak... byłoby. No to dlaczego tego nie zrobisz, Rosemary? — Och, tak tylko mówię, Tiny. Chcę wyjść za Roya. Nie sądzę, że chciałby czekać dłużej na... no wiesz. 10 Wierzba plącząca 145 Zachichotałyśmy. — Chcę wyjść za mąż, Rosemary — powiedziałam. — To wszystko, czego zawsze chciałam. Po prostu wiem, że będę szczęśliwa z Jessem. — Miło jest tu z tobą, bez nikogo więcej — powiedziała. — Nie wiem już, kiedy Roy i ja spędziliśmy niedzielę osobno. — A tak w ogóle, to gdzie jest Roy? — Pomaga tacie zreperować silnik czy coś w tym rodzaju. A Jesse? — Zabrał mamę do Honaker, z wizytą do krewnych. — Dlaczego ty nie pojechałaś, Tiny? Sama się nad tym zastanawiałam. — Nie poprosił mnie. To dziwne, prawda? — Powinnaś się z tego cieszyć. Nie ma nudniejszej rzeczy niż siedzieć i słuchać, jak krewni mówią o innych krewnych, a ty nie znasz żadnego z nich. — Wiem. Cieszę się, że wpadłaś. To świetna zabawa. Położyłam się na plecach na trawie, zamknęłam oczy i pozwoliłam, żeby słońce padało mi na twarz i szyję. To było jak pieszczota, łagodna i ciepła. Kochałam to miejsce ponad wszystko. — Chciałabym mieć samochód — powiedziała Rosemary. — Mój własny. — Ja też. Wiesz, że pani Clevinger próbuje sprzedać swój? — Nie, naprawdę? — Tak, ma na oku plymoutha z 57 roku, wiśnio-wo-białego. — A ile chce za swój stary samochód? — zainteresowała się Rosemary. — Trzysta. — To niedużo, ale tato nigdy mi nie pozwoli. — Dlaczego nie miałabyś... ? — Usiadłam prędko, 146 mój pomysł nabierał rumieńców. — Możemy kupić go razem — ty, ja i Bobby Lynn. Wiem, że by chciała. — Nie mam stu dolarów, Tiny, a ty? — Teraz nie. Ale truskawki wkrótce znowu dojrzeją. W parę tygodni będę miała co najmniej setkę. Rosemary ogarnął zapał. — Mogłabym pomóc w zbieraniu? — Jasne! Starczy dla wszystkich. Dla Bobby Lynn też. Tu są nasze trzy setki. — Tiny, jesteś genialna! Naprawdę możemy tyle zarobić na truskawkach? — Możemy zarobić tyle, na ile starczy nam czasu — powiedziałam. — Musimy chodzić do szkoły. — No to będziemy tu przyjeżdżały codziennie po lekcjach i w każdy weekend. Naraz Rosemary z dziwnym wyrazem na twarzy obróciła się w stronę chaty. — Jak tam jest w środku? — powiedziała. — W chacie? Och, w porządku. Jest mała. — Są tam meble? — Wszystkie, tak jak je dziadek zostawił. — Łóżka? — Są dwa. O czym myślisz? — Możemy się tu przenieść i mieszkać przez cały sezon truskawkowy. — Naprawdę tak myślisz? — zawahałam się. — Tak myślę. Naprawdę. Pomyśl, jak nam tu będzie wspaniale — tylko we trójkę. — Ale szkoła? — Och, będziemy chodziły do szkoły. Tato może jeździć studebekerem, a ja pożyczę jego ciężarówkę. Pozwoli mi, żebyśmy mogły jeździć do szkoły. — I możemy zabrać jedzenie z domu — powiedziałam. — A tu mamy wodę. Ale tu nie ma prądu, Rosemary. Nie ma światła. 47 — Nie trzeba nam światła. I tak będziemy zbyt zmęczone, żeby siedzieć za długo. — No to zróbmy tak! Zaczęłyśmy się ściskać i piszczeć z podniecenia. Po czym weszłyśmy do chaty. Było tam wszystko, czego potrzebowałyśmy na parę tygodni. Węglowy piec do gotowania, łóżka, talerze, garnki i patelnie, parę mebli i toaleta na dworze. Zjeżdżałyśmy z góry w doskonałych humorach. Najpierw trzeba zapytać mamę. Szykowała się do wizyty w szpitalu i nie bardzo ją interesowały inne sprawy. — Myślę, że tak — powiedziała tylko, wyglądając przez okno, czy nie pojawi się samochód Dixie. Vern powiedział: — Pod warunkiem, że nie będzie tam na górze w nocy chłopaków. Jęknęłam w duchu i nie patrzyłam na niego. — Słyszysz, co mówię, panienko? — powiedział. — Słyszę. — Żadnych chłopaków po zmierzchu. Zastanawiałam się, jak zamierza sprawdzić, czy mamy tam w nocy chłopaków czy nie. — Będę was kontrolował — powiedział, jakby czytał w moich myślach. — I jak tylko złapię chłopaka w nocy, to koniec z tym. Spojrzałyśmy na siebie z Rosemary i wzruszyłyśmy ramionami. Przede wszystkim miałyśmy zamiar zebrać jak najwięcej truskawek. — Dobrze — powiedziała. — Tak — przytaknęłam. — Dobrze. Potem zadzwoniłyśmy do mamy Rosemary, która zadała mnóstwo pytań, ale w końcu się zgodziła. W końcu pogadałyśmy z Bobby Lynn, która była bardzo podniecona, i oczywiście pani Clevinger powiedziała „Tak! Tak! Tak!", bo chciała sprzedać nam swój stary samochód. 148 I tak, kiedy dojrzała pierwsza truskawka na Rubinowej Górze, Rosemary, Bobby Lynn i ja stałyśmy, kontemplując ten widok. Potem niemal rzuciłyśmy się, by ją zerwać. Prawdę mówiąc, w pierwszym tygodniu nie zebrałyśmy dużo. Truskawki nie były jeszcze zupełnie dojrzałe. Ale za to świetnie się bawiłyśmy. Po lekcjach, zerwawszy wszystkie truskawki, które się do tego nadawały, zwoziłyśmy je na dół do mamy, a ona i dzieciaki wychodziły je sprzedać, zanim zrobiło się ciemno. Wracałyśmy na Rubinową Górę i gotowałyśmy, głównie parówki albo fasolę z kartoflami. Czasami jadłyśmy kanapki i popijałyśmy lemoniadą. W pierwsze sobotnie popołudnie szukałyśmy sobie zajęcia i w końcu zaczęłyśmy się nudzić. Tylko ja wiedziałam, co przyniosą następne tygodnie. Na pewno nie będziemy miały czasu na nudę, kiedy nadejdzie prawdziwy wysyp truskawek. Ale tego dnia zaproponowałam, żebyśmy usmażyły kilka hamburgerów dla chłopaków, którzy mieli przyjechać prosto do nas. Rosemary zjechała do sklepiku, a Bobby Lynn i ja sprzątałyśmy chatę i przygotowywałyśmy palenisko na dworze. Nessie rozumiała, że zbliża się coś podniecającego, chodziła więc za nami i poszczekiwała, jakby usiłowała przemówić. Więc rozmawiałam z nią i opowiadałam, co ma się wydarzyć. Wróciła Rosemary, zaczęłyśmy więc smażyć hamburgery i piec kartofle w ognisku. Poczułyśmy właśnie apetyczny zapach, kiedy Jesse, Roy ? ????? przyjechali pół- ciężarówką ojca Cecila. ????? tyłem podjechał aż do ogniska i włączył radio. — Wspaniale, jeee! — rozległ się okrzyk z radia. Jesse chwycił mnie w talii i zaczęliśmy tańczyć wokół ogniska indiański taniec wolności. 149 — Moja mila jest przemiła — zaśpiewał Jesse wtórując piosenkarzowi z radia, ale na inną melodię. Śmieliśmy się do łez. Po czym Roy i Rosemary ? ????? ? Bobby Lynn też zaczęli tańczyć. — Dreszcz rozkoszy na mnie zsyła. Wirowaliśmy obok ogniska i po całym szczycie góry, a Nessie obszczekiwała nasze nogi. — Och... och... jeeest... jest przemiła. Potem usiedliśmy na ziemi, jedliśmy gorące hamburgery i piliśmy lemoniadę. Mogliśmy tak siedzieć razem całymi godzinami, ale słońce dotykało już odległych szczytów gór i radiostacja z Czarnej Przełęczy kończyła program, nadając jak co dzień „Do domu, do domu, wieczerzy czas". — Vern mówi, że przed zmierzchem musicie stąd odejść — powiedziałam. — Taak, wiem — powiedział Jesse. Po czym wziął mnie za rękę i szepnął: — Chodźmy na spacer. Odeszliśmy dalej od reszty towarzystwa, stanęliśmy po drugiej stronie chatki, gdzie łagodnie szumiała wierzba płacząca. — Chodź, wejdziemy pod wierzbę — powiedział Jesse. I tak zrobiliśmy. To było bardzo miłe — chłodno i ciemno, i nikt nie mógł nas zobaczyć. Leżeliśmy na ziemi i zaczęliśmy się całować. Bardzo prędko, jak zawsze w tamtych dniach, musiałam go odepchnąć. — O co chodzi, Tiny? — Przestań. — Nie chcę przestać i nie chcę już dłużej czekać. — Mówiliśmy już o tym, Jesse. — Tak, ale czas jeszcze raz się nad tym zastanowić. — Nie wiem, Jesse... 150 — Możemy robić, co chcemy, jeśli będziemy ostrożni, Tiny. — Co masz na myśli? — Właśnie to. Są sposoby, żeby uchronić się przed zajściem w ciążę. — Podobno. — Och, nie mogę czekać. Możesz uczciwie powiedzieć, że tobie jest łatwo? — Nie, nie jest mi łatwo, Jesse. — No! Pomyślisz o tym? — No... — Obiecaj, że o tym pomyślisz. — Obiecuję. Wygramoliliśmy się spod wierzby i dołączyliśmy do reszty. Wkrótce potem na górę wjechał Vern z Phyllis w kabinie i Beau i Lutherem z tyłu. Zaparkował pół- ciężarówkę z dala od chatki i obserwował nas. Chłopcy zrozumieli. I tak zaczynało się już ściemniać. Odjechali, a potem odjechał również Vern. 21 Bobby Lynn, Rosemary i ja dorzuciłyśmy później do ognia i zaśpiewałyśmy „Na czubku starego komina" — wszystkie czterdzieści wersów. To była krystaliczna pogodna noc z milionem gwiazd na niebie. Księżyc w pełni wyglądał, jakby za chwilę miał pęknąć, taki był okrągły i jasny, że wydawało się, że tylko wejść na skraj szczytu góry i sięgnąć, a już znajdzie się w twoich ramionach. Po czym Rosemary wyciągnęła paczkę Lucky Strike'ów i zaczęłyśmy dymić, jakbyśmy zawsze paliły papierosy. Ale tak naprawdę — to był nasz pierwszy raz, jeśli nie liczyć dziecinnych zabaw z włóknami kukurydzy. — Dlaczego, Rosemary? — zapytała Bobby Lynn. — Skąd masz papierosy? — Och... Roy! — odpowiedziała niewyraźnie Rosemary. — Powiedział wczoraj wieczorem, że jego żona nie będzie paliła papierosów. Nigdy nie miałam zamiaru palić, zanim tego nie powiedział. No i dziś w sklepiku poczułam, że muszę kupić paczkę. — Dziwna jesteś, Rosemary Layne — powiedziałam. — Wiesz o tym? Dziwna jesteś. Uśmiechnęła się i dmuchnęła dymem. Ćwiczyłyśmy właśnie trzymanie papierosa i machanie 152 nim, żeby uzyskać efekty dramatyczne podczas rozmowy. Nie było źle, jeśli wciągało się tylko trochę dymu i wydmuchiwało naprawdę szybko, zanim poczuło się jego smak. Nagle Rosemary powiedziała: — Mam propozycję. Patrzyłyśmy, jak zapala drugiego papierosa. — Kto chce zagrać w „Jedno pytanie"? Milczałyśmy. „Jedno pytanie" to bardziej test na lojalność niż gra. Grają w to tylko najlepsi przyjaciele i nigdy przedtem w to nie grałyśmy. Wszyscy muszą chcieć grać i wszyscy muszą przysiąc, że nigdy nie powtórzą nikomu żadnej odpowiedzi. Zadaje się jedno pytanie, które zawsze chciało się zadać przyjacielowi, ale nie robiło się tego, bo to pytanie zbyt osobiste. A jeśli przyjdzie twoja kolej na odpowiedź, musisz powiedzieć prawdę. Nie miałam pojęcia, o co mogłyby mnie zapytać. Ale powiedziałam: — Dobrze, ja gram. — Ja też — powiedziała Bobby Lynn. Więc umówiłyśmy się i ciągnęłyśmy słomki. Bobby Lynn przegrała, więc musiała odpowiadać pierwsza. Ode-szłyśmy kawałek z Rosemary, żeby omówić to, o co chciałyśmy zapytać. Musiałyśmy zgodzić się na jakieś pytanie i tak je sformułować, żeby nie mogła odpowiedzieć po prostu „tak", albo „nie". Potem wróciłyśmy do ogniska i usiadłyśmy po obu stronach Bobby Lynn. Zdawała się wstrzymywać oddech. — Mamy jedno pytanie do ciebie, Bobby Lynn — powiedziała Rosemary. — Co się stało między twoją mamą i twoim tatą? Z Bobby Lynn uszło całe powietrze i oklapła. — Cały czas się kłócili — powiedziała prędko, jakby powtarzała wyuczoną lekcję. — I ona chciała, żeby on 153 odszedł. Więc się rozwiedli. Nie widziałam go od miesięcy i tęsknię za nim. Wyglądała na naprawdę zasmuconą i było nam prawie przykro, że ją o to zapytałyśmy. — Powiedziała, że uczucie minęło — ciągnęła Bobby Lynn, zupełnie jakby mówiła do siebie albo głośno myślała. — A on powiedział — nigdy tego nie zapomnę — on powiedział: „Miłość to więcej niż uczucie". Przez chwilę milczałyśmy. Bobby Lynn powtórzyła: — Miłość to więcej niż uczucie. Cisza. Nie mogłyśmy pytać o nic więcej, a ona chyba już skończyła. — Dobrze, Tiny — powiedziała Rosemary. — Twoja kolej. Wstały i odeszły w cień. Nie miałam pojęcia, o co mogłyby zapytać, ale nagłe pomyślałam o Vernie i krew zastygła mi w żyłach. Czy mogą coś podejrzewać? Skąd? Nie, to niemożliwe. Jednak nie mogłam otrząsnąć się z paraliżującego strachu, że tak sformułują pytanie, że będę musiała odpowiedzieć. I tak skłamię. Nigdy nikomu nie powiem. Wróciły i obawiałam się, że dostrzegą, jak jestem przerażona. — Kto jest twoim ojcem? — rzuciła prędko Bobby Lynn. Roześmiałam się — tylko tyle. — Wiesz? — dopytywała się Rosemary. — Tylko jedno pytanie — przypomniałam jej. — Jasne, że wiem. Był żołnierzem i bardzo kochał moją mamę. Miał zamiar się z nią ożenić, ale zabili go w Pearl Harbour na pięć miesięcy przed moimi urodzinami. Oczywiście, to było kłamstwo. Jakoś nie mogłam im powiedzieć, że odszedł tuż po zbombardowaniu Pearl 154 Harbour, i nigdy nawet nie napisał, jakbyśmy z mamą w ogóle nic nie znaczyły. — To wszystko — powiedziałam. — Z wyjątkiem jego nazwiska — Ernest Bevins. — To takie smutne — powiedziała Rosemary. Po czym wymamrotała, że teraz jej kolej. Pytanie, które chciałyśmy jej zadać, dotyczyło sprawy, o której wiele z Bobby Lynn myślałyśmy. — Robiliście to z Royem? Rosemary uśmiechnęła się. — Taak — powiedziała krótko, a my za późno spostrzegłyśmy swój błąd. Nie musiała nam mówić nic więcej, bo zadałyśmy pytanie, na które mogła odpowiedzieć „tak" lub „nie". Bobby Lynn i ja spoglądałyśmy na siebie rozczarowane, a Rosemary śmiała się i śmiała. — Dobrze. — W końcu ucichła. — Powiem wam więcej. Robiliśmy to trzy razy podczas sezonu piłkarskiego. Tak chciałam, żebyśmy pobili przeciwników, że obiecałam Royowi, że jeśli zdobędzie bramkę, to ja to zrobię. — I zdobył! — stwierdziła Bobby Lynn. — A potem jeszcze dwie — powiedziała Rosemary z uśmiechem. — Jedną w meczu z Bristolem, a drugą z Bogaczami. Zachichotałyśmy. — Ale po sezonie piłkarskim koniec. — Dlaczego? — Bałam się, że się wpakuję w kłopoty. — Tak, słyszałam — powiedziałam — że jak raz zaczniesz, to nie możesz przestać. — To wielkie kłamstwo — powiedziała Rosemary. — Łatwo jest przestać. I skończyłam z tym, aż do ślubu. Nie wszystko jest takie, jak to zachwalają, wiecie. Zanim poszłyśmy spać, była prawie północ. Bobby Lynn i Rosemary dzieliły tej nocy olbrzymie łoże dziadka, a ja spałam w łóżku, w którym się urodziłam, i w którym 155 przez trzy lata sypiałam z mamą. Otworzyłam na oścież okno, żeby wpuścić łagodny, nocny powiew. Dokładnie widziałam kołdrę, zszytą rękami mojej babci. Słoneczny wzór na tle jaskrawych żółci i czerwieni. Z miłością gładziłam tę kołdrę i myślałam o kobiecie, która ją uszyła. Czy była zakochana w moim dziadku? Nessie z westchnieniem ułożyła się na dywaniku, a ja wyciągnęłam się na łóżku. Popatrzyłam na moje ciało, mocne i piękne w świetle księżyca. Tak, pomyślałam, dojrzałam. Jestem już kobietą i nie wstydzę się swoich uczuć do Jessego. Pragniemy siebie — to proste i naturalne. Skąd zatem to uczucie lęku? Dlaczego waham się uczynić to, czego on pragnie? Zapadłam w niespokojny sen. To nie jasne światło księżyca mnie obudziło ani cień płaczącej wierzby na podłodze. Ani nawet intensywny, ciężki zapach kapryfolium, wiszący w powietrzu jak coś, czego można dotknąć. Choć kiedy przewracałam się na łóżku i otwierałam oczy, byłam tego wszystkiego świadoma. To było coś innego — coś bardziej subtelnego, iluzorycznego. — Co to jest? — wyszeptałam. I naraz zobaczyłam jej cień wpleciony w cienie gałązek wierzby. Kładły się... kołysały... poruszały rytmicznie po ścianie, łóżku i mojej twarzy na poduszce. Wierna, Wiernuszka, na moją poduszkę... Cicho podeszłam do okna i wyjrzałam. To Wierna w długiej, szerokiej, białej sukni z koronki tańczyła wokół wierzby w świetle księżyca. — Wierna! — wyszeptałam śmiejąc się, a ona spojrzała na mnie i mrugnęła. Wciąż tańczyła, piękna, aż zapierało dech, i pełna gracji jak łabędź, z tymi rozwianymi rudymi włosami. — Wierna — powtórzyłam cicho, a ona podeszła do okna i śmiejąc się figlarnie uklękła. Siedziałyśmy tak, po obu stronach okna, nasze ręce stykały się na parapecie * 156 i patrzyłyśmy sobie w oczy. Czułam jej pachnący kapryfolium oddech, była lekko zdyszana. Jej policzki były pełne i rumiane. — Ty też to czujesz, prawda, Wierna? Podniosła wzrok ku księżycowi i uśmiechnęła się tajemniczo. — Czy to wiosna? — powiedziałam. — Czy to ten księżyc? Czy to stara czarna magia, Wierna? Wpatrywała się uparcie w moje oczy. — Czy to tylko sztuczka? — wyszeptałam, a wiatr pochwycił moje słowa i uniósł je w noc. — Czy miłość jest figlem, który płata nam natura? Nie odpowiedziała. — Chcę być pewna, Wierna. Chcę czekać, aż będę pewna, że to właśnie trzeba zrobić. Następnego dnia powiedziałam Jessemu „nie". ' 22 Tak jak przewidywałam, następne tygodnie były tak pracowite, że żadna z nas nie miała czasu nawet kichnąć. O wschodzie wytaczałyśmy się z łóżek. A na górze, gdzie niebo prawie wisi człowiekowi na głowie, słońce wschodzi wcześniej niż w dolinie. W złych humorach jadłyśmy chleb z galaretką, albo coś, co zostało z wieczora. Napełniałyśmy garnki wodą — zimną, bo żadnej z nas nie chciało się rozpalać ognia, by ją podgrzać. Ja szłam do swojej sypialni, Rosemary do sąsiedniej, a Bobby Lynn zajmowała kuchnię i myłyśmy się, jak się dało, drżąc, trzęsąc się i rozdrapując ślady po ukąszeniach owadów. Nie do wiary, jak prędko można umyć się w takich warunkach. Potem ubierałyśmy się, wsiadałyśmy do półciężarówki i jechałyśmy dwanaście mil do szkoły, gdzie z trudem opanowując niezadowolenie, starałyśmy się dotrwać do końca lekcji. Zaraz po szkole przebierałyśmy się w szorty i tenisówki i udawałyśmy się na pole truskawek. Razem z ciotką Evie, mamą, Lutherem, Beau, Phyllis, Cecilem i jego braćmi i siostrami, a czasami także Royem zbieraliśmy trskawki, aż palce zabarwiały się nam purpurowo, a plecy pękały z bólu. Wówczas mama ? ????? zabierali truskawki na dół. W tym 158 tygodniu mama umówiła się z A&P i sklepikiem w Rubinowej Dolinie. Oba sklepy skupywały wszystko, co zebraliśmy. Trafiliśmy w dobry czas. Mama trzymała wszystkie pieniądze i liczyła, ile kwart kto zebrał. Ustaliła zasadę, że „z każdej kwarty 5 centów idzie dla Tiny, bo to ziemia Tiny i jej truskawki. Bez niej nikt z nas nie zarobiłby centa". Dzięki temu poczułam się ważna, ale i zażenowana. Nigdy nie mówiłam przyjaciółkom o mojej ziemi, bo nigdy się przed sobą nie przechwalałyśmy. — To wszystko twoje? — wzięła mnie na spytki Bobby Lynn, wskazując rękami wierzchołek góry. — Tak, dziadek Lambert mi to zostawił. — Tobie? Tylko tobie? — zdziwiła się Rosemary. — Nie całej twojej rodzinie? — Nie, tylko mnie. — Uau! Popatrzyły na siebie i uśmiechnęły się szeroko. — To nieźle, Tiny. Nieźle. Powinnam była pamiętać to słowo. Wszyscy je powtarzali. Tak, dzięki Lambertowi było nieźle. Pod koniec trzeciego tygodnia byłyśmy już doskonałymi zbieraczkami truskawek i tego roku nie pozostało zbyt wiele na krzaczkach. Przeliczyłyśmy nasze zarobki i podniosłyśmy pisk. Rosemary i Bobby Lynn zarobiły ponad 100 dolarów każda, a ja zarobiłam 160. To największa suma, jaką kiedykolwiek dostałam za truskawki. W sobotę po południu Rosemary zawiozła nas na dół, do pani Clevinger, po samochód. Pani Clevinger wieszała bieliznę na tylnym podwórku. — Mój Boże, wyglądacie jak małe węgielki, a to nawet jeszcze nie czerwiec! Otoczyłyśmy samochód. Był oliwkowozielony, miał sześć lat i żadnego widocznego zadrapania. Jedynym problemem było to, że Bobby Lynn i ja nie umiałyśmy prowadzić, ale Rosemary miała nas nauczyć. 159 I wtedy zdarzył się dziwny wypadek. Przyjechał ojciec Bobby Lynn. Był przystojny, ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Bobby Lynn, kiedy go zobaczyła, zrobiła zupełnie osobliwą minę, jakby chciało jej się płakać i śmiać jednocześnie. Podeszła do niego, padli sobie w objęcia i zaczęli płakać, oboje. Nigdy nie kochałam Bobby Lynn bardziej niż w tej chwili. W jakiś sposób dokładnie wiedziałam, co czuje, widząc ojca pierwszy raz od tylu miesięcy. Musiałam odwrócić się i popatrzeć na coś innego, bo też chciało mi się płakać. To musi być cudowne — pomyślałam — mieć takiego ojca, prawdziwego ojca. I ten jego płacz, kiedy ją obejmował — Boże, kochałam go za to. Pani Clevinger stała, patrzyła i też miała łzy w oczach. Rosemary chrząknęła i trąciła mnie. — Chodźmy stąd. — Dobrze. Więc Rosemary podeszła i powiedziała do pani Clevin- ger: — Gdyby mi pani dała kluczyki, to pojechałybyśmy z Tiny na przejażdżkę i zostawiłybyśmy was na chwilę. — Och, ja też pojadę — powiedziała prędko pani Clevinger. — On przyjechał zobaczyć się z Bobby Lynn. Wręczyła Rosemary kluczyki. — Zaraz wrócimy — zawołała do Bobby Lynn i jej ojca. Szli objęci przez podwórko. — W lodówce jest mrożona herbata — dodała pani Clevinger i pomachała im ręką. Pan Clevinger spojrzał na nas i uśmiechnął się, ale Bobby Lynn wydawała się nie widzieć i nie słyszeć nikogo poza swoim ojcem. — Chodź do domu, tato — powiedziała. Pani Clevinger wsiadła na tylne siedzenie i popatrzyła w stronę wieży na gmachu sądu. Rosemary usiadła za kierownicą, ja obok niej. Pojechałyśmy za miasto i wzdłuż 160 rzeki w stronę Kentucky. Byłam podniecona jazdą tym samochodem. Wypatrywałam znajomych ze szkoły, żebyśmy mogły zatrzymać się i zaprezentować nasz samochód. — Wiem, że wszyscy mnie winią — powiedziała niespodziewanie pani Clevinger po jakichś pięciu minutach jazdy. Rosemary i ja wymieniłyśmy spojrzenia. — O co, pani Clevinger? — zapytałam. — O rozbicie rodziny — powiedziała. — Wszyscy o mnie mówią. — Chyba nie — zaprzeczyła Rosemary. — Och, tak, tak. Ale nie chciałam być dłużej zamężna. Nie mogłam już tego znieść. — Dlaczego? — odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć. Kiedy tak siedziała i wyglądała przez okno, z ręką wystawioną na zewnątrz, wyglądała bardzo dziecinnie. Przypatrywała się mijanym wzgórzom. — Gdybyś potrafiła wciąż kochać, to nie byłoby takie złe — powiedziała. — Ale nie potrafisz, rozumiesz. Nikt nie potrafi. Byłam zdziwiona, ale nie odezwałam się. Myślałam „To nieprawda, ludzie nie przestają kochać". Wiedziałam, że Jesse i ja zawsze będziemy się kochali. A Roy i Rosemary? Ale ku mojemu zaskoczeniu, Rosemary powiedziała: — Wiem, co pani ma na myśli, pani Clevinger. — Wiesz, Rosemary? Slim i ja byliśmy w waszym wieku, kompletne dzieciaki. I byliśmy tacy zakochani, że świata nie widzieliśmy! Zobaczyłyśmy przed sobą tłum zgromadzonych nad rzeką, przy ujściu Byczego Strumienia. Rosemary zwolniła, żebyśmy mogły sprawdzić, co się dzieje. To byli babtyści — Święci Turlacze, którzy przyszli na chrzest. — Och, stańmy i popatrzmy — powiedziałam. 11 Wierzba płacząca l6l Chciałam zobaczyć, jak będą się zachowywać, kiedy już wyjdą z wody. Rosemary zjechała na pobocze i zatrzymała się. — Wszyscy mówią, że kobieta nie może być szczęśliwa bez mężczyzny — ciągnęła pani Clevinger. — Ale przysięgam, teraz jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek, gdy byłam żoną Slima... Turlacze śpiewali: Tak, przyjdziemy nad rzekę, Tę piękną, piękną rzekę. Ze świętymi przyjdziemy nad tę rzekę, która opływa Boga tron. Blisko tuzin osób owiniętych w białe szaty stało w kolejce i czekało, aż pastor zanurzy je w wodzie. — ...Tylko że czuję się taka winna z powodu Bobby Lynn. Jest zakłopotana i tęskni za ojcem — dodała pani Clevinger. — Zejdźmy do wody — powiedziała Rosemary. Więc wysiadłyśmy z samochodu i poszłyśmy w dół przez pokryte pyłem węglowym zielsko, aż nasze nogi zrobiły się czarne. Pani Clevinger uniosła sukienkę nad kolana. Patrzyłyśmy, jak pastor i jego pomocnik po kolei chrzczą ludzi „w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego". A potem oni wyskakują z wody z krzykiem. — Zmył ze mnie moje grzechy — wołała ściskając nas stara kobieta. — Obmyj się z grzechów grzeszniku! — krzyczał pastor. — Obmyj się dzisiaj z nich wszystkich! — Obmyję się! — usłyszałyśmy głos pani Clevinger. Zaskoczone obejrzałyśmy się na nią. — Chcę być ochrzczona. — Nie była pani ochrzczona? — wyszeptała Rosemary, najwidoczniej zakłopotana. 162 — Nie tak. Chcę być ochrzczona w rzece! — oznajmiła pani Clevinger. — Chodź, siostro, chodź ze mną — powiedziała kobieta, obejmując panią Clevinger i prowadząc ją. — O matko... wymamrotała Rosemary. — Nie pójdziecie z matką, dziewczęta? — zapytał nas jakiś starzec. — Z matką? Och... nie, dzięki — powiedziałam. Wszyscy patrzyli na nas i byłyśmy zakłopotane. Obserwowałyśmy grupę kobiet, w której zniknęła pani Clevinger. Wkrótce ukazała się w białej szacie. Ręce miała starannie złożone na piersiach, w formie litery X. Kobiety zaprowadziły ją nad rzekę, i kiedy weszła do wody, zmierzając w stronę pastora, szata wokół niej wydęła się jak balon i popłynęła po wodzie. Świeciło słońce, tworząc wokół stojących w wodzie tęcze i poświaty, również wokół pani Clevinger, jej rozwianych jasnych włosów i pływającej wokół niej szaty. Wyglądała jak anielska, mała dziewczynka. — Nie wierzę własnym oczom — powiedziała Rosemary. — Ja też. — Zdławiłam chichot, bo cała ta rzecz nagle wydała mi się śmieszna. Zakaszlałam. — Zamknij się! — szturchnęła mnie Rosemary. — Chrzczę ciebie, Violet Clevinger, w imię Ojca... I zanurzył ją. Zgromadzeni zaczęli śpiewać i klaskać w dłonie. Och, niebiosa! O niebiosa moje! Jak na najwyższej górze stoję, I hen przez morze w dale patrzę, Gdzie mnie czekają już pałace, I widzę brzeg nadziei jasny, moje niebiosa, to mój dom na zawsze. 163 Niektórzy krzyczeli, inni mówili coś niezrozumiale, a milcząca reszta turlała się po brzegu w religijnej ekstazie. To dzięki tej ceremonii zyskali sobie miano Świętych Turlaczy. Pani Clevinger wynurzyła się dysząc. Zimna woda sprawiła, że nie mogła złapać tchu. Przypomniałam sobie, że z niektórych domów w dolinie odprowadzano ścieki wprost do rzeki, ale prędko odsunęłam od siebie tę myśl. Włosy pani Clevinger były teraz ciemne i przylegały ściśle do jej głowy i szyi. Kobiety zagarnęły ją do swojego grona i wkrótce ukazała się ponownie we własnym ubraniu. Podeszła do nas, machając i uśmiechając się do tłumu. Klaskali jej, jakby była jakąś znakomitością, a ona zachowywała się tak, jaby nią naprawdę była! — Teraz mogę już jechać — powiedziała do nas. Więc wróciłyśmy do samochodu. Rosemary zakręciła i pojechałyśmy do Czarnej Przełęczy. — Po prostu nie jestem stworzona na żonę — ciągnęła pani Clevinger, jakbyśmy w ogóle nie przerywały rozmowy. — Nie wszyscy są. To mi wystarczyło. Zaczęłam chichotać. Rosemary klepnęła mnie po udzie. — Zamknij się! Ale było za późno. — Wzięliśmy ślub tylko dlatego, że myśleliśmy, że musimy — wyznała pani Clevinger, nieświadoma, że ledwo mogę zachować powagę. — A potem okazało się, że to fałszywy alarm. Rosemary uśmiechnęła się, a ja pomyślałam — „Och, nie, zaraz się zacznie. Ona też się rozchichocze". — Nie wiem, jak to się stało — ciągnęła pani Clevinger. — Po prostu pewnego ranka obudziłam się i uświadomiłam sobie, że jestem starą mężatką i nie lubię tego. Pamiętam, że pomyślałam: „Jak do tego doszło? Co mnie do tego 164 popchnęło?" Czułam się tak, jakbym... była... no... zahipnotyzowana albo coś takiego. I właśnie teraz się ocknęłam. Tej nocy popatrzyłam na Slima i pomyślałam: „Kto to jest? To nie jest ten wspaniały chłopak, którego poślubiłam. Temu mężczyźnie śmierdzą nogi, odbija mu się i czasami siusia na tylnym podwórku!" I wtedy właśnie obie z Rosemary oplułyśmy ze śmiechu całą tablicę rozdzielczą i pani Clevinger też się zaraziła śmiechem. Tak weszłyśmy w sezon śmiechu — lato 1959 roku. ?. 'A? ? -/? ?, ? Jesse ukończył szkołę średnią i poszedł pracować u ojca w Wielkiej Lizawce. ????? ? Roy dostali na czas wakacji pracę przy budowie kościoła. Ale w weekendy cała nasza szóstka wciąż spotykała się razem. Bardzo często jechaliśmy do kina parkingowego przy wylocie Doliny Chwały. Braliśmy koce i rozścielaliśmy je na ziemi pod gwiazdami, jedliśmy prażoną kukurydzę i popijaliśmy lemoniadę, oglądając Rocka Hudsona w „Opętaniu" albo Debbie Reynolds w roli Tammy, albo Charltona Hestona jako Mojżesza, albo Doris Day jako Julię. Lubiliśmy też filmy grozy, takie jak na przykład „Mózg Donavana". To był dobry film. Jakieś siedem razy oglądaliśmy Lane Turner i Sandrę Dee w „Imitacji życia" i za każdym razem Rosemary, Bobby Lynn i ja płakałyśmy rzewnymi łzami. Chłopcy zachowywali się tak, jakby im było niedobrze. I znienacka Bobby Lynn zaczęła spotykać się Richardem Sutherlandem, ? ????? zaczął umawiać się z Judy Thornbury, ale pozostali dobrymi przyjaciółmi i nasza grupka powiększyła się do ośmiu osób. Pomyślałam, że to bardzo dziwne, bo wiedziałam, że jeśli Jesse i ja zerwiemy ze sobą (co się nigdy nie zdarzy, oczywiście), jedno z nas będzie musiało opuścić towarzystwo i tym kimś nie będę 166 ja. Powiedziałam mu nawet o tym, ale Jesse nic nie odpowiedział. Czasami w sobotnie albo niedzielne popołudnie jechaliśmy do Przełomu albo do rezerwatu Głodna Matka i gotowaliśmy parówki albo smażyliśmy hamburgery pod gołym niebem. Jeździliśmy też sporo na wrotkach na nowym torze w Czarnej Przełęczy i robiliśmy najazdy na „Auto-Kawiar-nię". Rosemary nauczyła Bobby Lynn i mnie prowadzić samochód. I naprawdę to robiłyśmy! Dostałyśmy prawa jazdy. Zjeździłyśmy wszystkie drogi polne, żwirowe i brukowane wzdłuż każdego strumyczka, doliny i grzbietu górskiego i jego odgałęzieniami w całej południowo-za-chodniej Virginii. To było złote lato, a my byłyśmy trzema siedemnastoletnimi dziewczętami z samochodem. Każda z nas jeździła po kolei przez tydzień. Byłyśmy po prostu przepełnione sobą. Chadzałyśmy często na nowy basen, gdzie uczyłyśmy się pływać i nurkować, i opalałyśmy się jak dziewczęta z miasta. Chodziłyśmy pieszo na Rubinową Górę i urządzałyśmy pikniki obok źródła. W nieliczne deszczowe dni krążyłyśmy obok sklepu ze słodyczami w Czarnej Przełęczy, jedząc potworne ilości obrzydliwych słodyczy. Ale przede wszystkim śmiałyśmy się. Prześmiałyśmy to lato, i najbardziej nieprzyzwoitą rzeczą, jakiej się dopuszczałyśmy, była dyskusja o trzech razach Roya i Rosemary. Kiedy nadszedł wrzesień, zaczęłyśmy naszą ostatnią klasę. Co rano zbierałyśmy w szkole najwięcej powitań. Rosemary, Bobby Lynn i ja zapoczątkowałyśmy nawet pewne mody, na przykład na skubanie brwi i noszenie pieniążków w mokasynach. Myślę, że byłyśmy absolutnie najbardziej zarozumiałą grupką uczęszczającą do szkoły średniej w Czarnej Przełęczy. Mniej więcej w tym czasie Jesse przestał tak często przychodzić. Mówił, że z powodu pracy nie ma czasu 167 i jest zmęczony. Ale zaczęłam się zastanawiać, kiedy nie przyszedł na żaden z naszych meczy futbolowych. Nie sądziłam, że cokolwiek mogłoby mu przeszkodzić w przyglądaniu się, jak Roy, ????? ? Richard, nasze tegoroczne gwiazdy, grają w piłkę. Ktoś mi powiedział, że widział go w piątek na meczu w Wielkiej Lizawce, ale Jesse wytłumaczył mi, że musiał tego wieczoru siedzieć w domu. No, pomyślałam, to nie jest takie ważne. W pewien weekend powiedział, że chciałby „odpoży-czyć" ode mnie swój sygnet szkolny, żeby go oczyścić. W następny weekend powiedział, że nie może się ze mną spotkać w piątek ani w sobotę i zaczęłam naprawdę się zastanawiać. W sobotę wieczorem zadzwoniłam do Bobby Lynn. — Myślisz, że Jesse jest o coś na mnie zły? — zapytałam. — Nie wiem. Dlaczego go nie rzucisz, Tiny? — Rzucić go? Dlaczego? — ????? mówi, że Jesse nie zasługuje na ciebie, Tiny. Ja też tak myślę. — ?????? ? co chodzi, Bobby Lynn? Czuję, że wszyscy wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. — Wiesz, że ????? ? Judy zerwali wczoraj? — Prędko zmieniła temat. — Nie, a co się stało? — zapytałam. — Nie znam szczegółów, ale założę się, że to z twojego powodu. — Z mojego? O czym ty mówisz? — Judy zawsze była o ciebie zazdrosna, bo ????? przez cały czas mówi o tobie. — Och, wcale nie mówi! Jesteśmy z Cecilem jak brat i siostra. Judy o tym wie. Ja kocham Jessego. — Wiem, wiem — powiedziała z westchnieniem. — Co to wszystko znaczy? — Nic. Słuchaj, Tiny, muszę iść. Idzie Richard. 168 — Nie! Coś się dzieje. Powiedz mi! Bobby Lynn milczała, a ja poczułam, że moje serce wali jak oszalałe. Gdzieś tam, głęboko, wiedziałam, co się zbliża. — Powiedz mi, Bobby Lynn. — Na pewno chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia o Jessem Comptonie? W moich żyłach zderzały się ze sobą tysiące kryształków lodu i spostrzegłam, że drżę. — Powiedz mi — wydusiłam. — No, Tiny, Jesse ma dziewczynę w Honaker. Widywał się z nią od czasu do czasu od miesiąca. Myślę, że teraz już nie od czasu do czasu. Nie, nie, nie, nie... Jesse mnie kocha. Dlaczego Bobby Lynn wygaduje takie kłamstwa? Jesse nigdy by mnie tak nie zranił! — Tiny, dobrze się czujesz? — Tak, Bobby Lynn, kto ci to powiedział? — Wszyscy to wiedzą, Tiny. Chciałam ci to powiedzieć wcześniej, ale mi nie pozwolili. Wszyscy to wiedzą. Wszyscy. Wszyscy oprócz Tiny. Ślepa, głupia Tiny. Tiny, która wierzyła, że ludzie potrafią pokochać na zawsze. Ale nie, to kłamstwo. Nie, nie, nie... — Powiedz coś, Tiny. — Nie wierzę ci, Bobby Lynn. Dlaczego to robisz? — Tiny, zejdź na ziemię! To prawda! — Nie, to kłamstwo! I odłożyłam słuchawkę. Na wpół przytomna weszłam po schodach i położyłam się na łóżku, odrętwiała i och, taka zmarznięta. Owinęłam się kołdrą i patrzyłam przez okno na szare niebo. Jesse powiedział, że dziś wieczorem będzie pomagał ojcu. Dlaczego miałabym do niego nie zadzwonić? Zaczęło padać. To tylko mżawka. Wzgórza leciutko mieniły się czerwienią i złotem. Wkrótce nadejdzie zima i mój cały świat stanie się szary i zimny... 169 Nie, Jesse, nie... Leżałam tak, oszołomiona, w rozterce, aż nadszedł wieczór i ciemność chwyciła mnie w swoje czarne, zimne palce. To proste—zadzwonić do niego. Wtedy będę wiedziała na pewno. Na pewno będzie inaczej. Gdyby wiedział, jak mnie to boli, przyszedłby do mnie, błagał o przebaczenie, obejmował mnie... Tak, zadzwonię. I powiem mu, co mi powiedziała Bobby Lynn. Oczywiście odpowie, że to stek kłamstw, a ja nigdy już nie odezwę się do Bobby Lynn. Było wpół do dziewiątej. Zeszłam na dół i drżącymi palcami wykręciłam jego numer. — Pani Compton, czy jest Jesse? — Och, cześć, Tiny. Nie, Jesse wyszedł. — Och ... och, dokąd, pani Compton? Czy pani wie, dokąd pojechał? Zawahała się. — Nie jestem pewna, Tiny, ale chyba słyszałam, jak mówił, że jedzie do Honaker. — Honaker? Osłupiałam, byłam zdruzgotana, przerażona. — Tak, tam właśnie pojechał — do Honaker. — Och... — tylko tyle mogłam powiedzieć. Tylko „Och". — Coś mu przekazać, Tiny? — Tak. Żeby zadzwonił do mnie, jak wróci. — To znaczy dzisiaj? To będzie późno, Tiny. — Nie szkodzi. Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił bez względu na porę. — No dobrze. Stałam obok telefonu jak słup lodu. W telewizji nadawano program Perry Como — piosenki w odpowiedzi na listy słuchaczy. 170 Tak, oto co zrobię. Napiszę do Jessego list, tak jak pisywałam do pana Gillespie. Kochany Jesse, Może to prawda, a może kłamstwo. To, co o tobie mówią. Jeśli to prawda, nie chcę wiedzieć. Nie dbam o to. Jeśli do mnie wrócisz, zrobię wszystko, co zechcesz. Nawet nie wspomnę 0 tej dziewczynie z Honaker. Przebaczę Ci. Chcę tylko, żeby wszystko było tak, jak dawniej. Tak bardzo Cię kocham. Całuję, Tiny. ???????????????????? Ucałowałam list, zakleiłam i schowałam pod poduszkę. Potem całe godziny leżałam w jakimś otępieniu, czekając na jego telefon. Ale on nie zadzwonił. Tego wieczoru nie. Ani następnego ranka — w niedzielę, ani w niedzielny wieczór. 1 prawda zaczęła powoli przebłyskiwać przez moją ślepą nadzieję. Późną nocą, w niedzielę, podarłam list i spuściłam z wodą w ubikacji. Nie, nie będę żebrać. Nie dlatego, żebym była zbyt dumna. Nie, bałam się, że Jesse będzie się za mnie wstydził. W jakiś sposób musiałam nosić głowę wysoko, nawet jeśli ból był nie do zniesienia. W poniedziałek w szkole udało mi się zachowywać prawie normalnie. Bobby Lynn była na tyle przytomna, że nie wspomniała o naszej rozmowie. Dwa razy przyłapałam Cecila, jak mnie obserwował, badał moją twarz, a kiedy popatrzyłam mu w oczy, odwrócił się. Wszyscy wiedzieli. A teraz ja też wiedziałam. Tego wieczoru zadzwoniłam do Jessego. — Och, cześć, Tiny — powiedział. — Co się stało? — Cześć, Jesse. Nie przekazali ci wiadomości ode mnie? — Och... taak... Przekazali. — A ty nie zadzwoniłeś. Coś się stało? Moje ręce, ściskające słuchawkę, były mokre od potu. 171 — Nie, byłem tylko zajęty. — Bobby Lynn powiedziała mi coś o tobie, Jesse. I zastanawiam się, czy to prawda. — Co powiedziała? — Powiedziała, że masz dziewczynę w Honaker. Jesse nie odpowiedział. — Czy to prawda, Jesse? — Taak, Tiny. Nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć. Zaległa cisza, z każdą chwilą głębsza i głębsza... — No — powiedziałam w końcu — i co teraz? — Nie wiem. Zadzwonię do ciebie, Tiny, dobrze? Nie byłam w stanie przemówić. — Dobrze, Tiny? Zadzwonię? — Dobrze, Jesse. Zadzwoń. — Nie przejmuj się, Tiny. — Taak... I mój świat legł w gruzach. 24 Jesse już nie dzwonił. W ciągu zaledwie tygodnia Vern spostrzegł, co się stało. — Gdzie ukochany? — rzucił przy kolacji w następną sobotę. Nie odpowiedziałam. — Wyfrunął z klatki, co? — Śmiał się. Cały czas na to czekał. — Pokłóciliście się? — zapytała mama. Jej też nie odpowiedziałam. Ból był zbyt świeży, jak otwarta rana, i może dostrzegli to w mojej twarzy, bo już nic więcej nie dodali. Oczywiście to ciotka Evie była osobą, której zdradziłam tajemnicę. Gdyby nie ona, myślę, że chyba bym umarła. Szlochałam przy niej głośno, wypłakiwałam całe moje nieszczęście. Bo wiedziałam, że jeśli w ogóle ktoś potrafi mnie zrozumieć, to tylko ona. I nie rozczarowałam się. Potrafiła mnie pocieszyć. Każdą łzę, jaką przelałam, ocierała ciepłym słowem lub dotknięciem. Ale nic nie mogło uciszyć bólu i myślałam, że tak już będzie zawsze. Popatrzcie na ciotkę Evie. Już pięćdziesiąt lat minęło, jak Ward ją porzucił, a ona wciąż cierpi. Nie mogłam spać. Godzinami leżałam bezsennie obok Phyllis i obserwowałam, jak niebo zmienia kolor z szarego 173 na czarny i ciemnopurpurowy rankiem, i jak ziemia ze złotej staje się brudnoszara — nadchodziła zima, żeby mnie jeszcze głębiej zasmucić. Wciąż wspominałam w kółko wszystko, co sobie z Jes-sem mówiliśmy tego lata i co razem robiliśmy, wszystkie nasze radości, jak śmieliśmy się i trzymaliśmy za ręce, i całowali. Wyobrażałam sobie, że Jesse do mnie wraca, co mówi, jak mnie całuje i pociesza. Czasami widywałam sylwetkę siedzącej przy oknie Wiernej, wpatrywała się w pełne smutku wzgórza. W ciemnościach, z włosami splecionymi w jeden długi, opadający na plecy warkocz była jak dobry cień. Nie odzywała się, bo też była smutna. Po prostu była tu na wypadek, gdybym jej potrzebowała. Przez cały grudzień padały deszcze. Ze wzgórz spływała woda, błoto było gęste i głębokie, czarne od pyłu węglowego. W przeddzień nowego roku siedziałam i słuchałam radia, kiedy zadzwonił telefon — i to był Jesse. Byłam tak zaskoczona, że nie mogłam wymówić słowa. Tyle razy marzyłam o tej chwili! — Jak się miewasz, Tiny? — powiedział. — Dobrze — odpowiedziałam. Tylko tyle mogłam wymyślić. — Dzwonię, żeby się pożegnać. — A dokąd jedziesz? — Wstępuję do lotnictwa. Jadę do Harlingtonu w Teksasie, jutro wczesnym rankiem. — Do lotnictwa? Kiedy ci to przyszło do głowy, Jesse? — Jak zerwałem z Barbarą. Stwierdziłem, że nie mogę już się tu kręcić i nie chcę być spawaczem. Więc jadę stąd. Milczałam. — I chciałbym ci powiedzieć, że przykro mi, że tak się między nami stało — ciągnął. — Zapomnij o tym. 174 — Nie, byłem trochę dla ciebie okrutny. Ty mnie nigdy tak nie potraktowałaś. To była prawda. — Może moglibyśmy być przyjaciółmi, Tiny? — Jasne, Jesse. Napisz do mnie. — Napiszę. Uważaj na siebie i może zobaczymy się na wiosnę. — Tak... cześć, Jesse. Następnej nocy, kiedy wiedziałam, że wyjechał już do Teksasu, większość nocy leżałam bezsennie — wspominając, żałując i cierpiąc. Za każdym razem, kiedy zamknęłam oczy, widziałam, jak tańczymy razem na szczycie góry. I wciąż plątała mi się po głowie stara piosenka o Indiance Pstre Pióro. Śmiałka — żołnierza pokochała, wstydliwa Indianka mała, Lecz dzielny, radosny, odjechał na wiosnę, na wojnę odjechał na wiosnę. Tak jak mój prawdziwy tato, myślałam. Odjechał na wojnę i zostwił w domu złamane serca. Księżyc świeci dziś jasno nad prześliczną Pstre Pióro, Lekki wietrzyk powiewa, nocny ptak się odzywa, Gdzieś daleko pod niebem ukochany jej śpi, A Pstre Pióro łka serce, bardzo jest nieszczęśliwa. Jesse... Jesse... wróć! Wczesnym rankiem w sobotę to zasypiałam, to budziłam się. Na dworze ktoś jodłował, co przypomniało mi te sobotnie poranki, kiedy byłam w dziewiątej klasie, i Bobby Lynn uczyła się jodłować u ciotki Evie, a ja słyszałam je 175 tam, z góry. To dzisiejsze jodłowanie było bardzo ładne. Wyobraziłam sobie, że to Jesse jodłuje dla mnie i w duszy ujrzałam, jak podchodzę do okna, otwieram je i jodłuję w odpowiedzi. Otworzyłam oczy. Zimne, białe światło słoneczne usiłowało wedrzeć się do mojej sypialni; usiadłam i wyjrzałam przez okno. Wszędzie leżał biały śnieg. Jodłowanie umilkło, echo błądziło jeszcze wśród wzgórz. Nie było nikogo widać. Czy mi się to przyśniło? W domu było zimno i wilgotno. Włożyłam spodnie i sweter, skarpety i buty. Po czym zeszłam na dół. Phyllis siedziała przy kuchennym stole i jadła szarlotkę. U jej stóp leżała Nessie, ale zobaczywszy mnie podeszła i pomachała ogonem. — Cześć, mój kotleciku barani — zaśpiewałam i pogłaskałam ją. — Wybierasz się gdzieś dzisiaj, Tiny? — zapytała Phyllis. — Nie. — Pobawisz się ze mną? Naszykowałam sobie miseczkę płatków kukurydzianych i usiadłam obok niej. Miała teraz dziesięć lat, prawie jedenaście, była niemal tak wysoka jak ja i rozwinięta jak trzynastolatka. Ostatnimi czasy niewiele ze sobą rozmawiałyśmy. — Pobawić się z tobą? Nie jesteś na to za duża? — Na co? — Na zabawę, jak mała dziewczynka. — Możemy zagrać w karty. — A gdzie Beau i Luther? Oni z tobą zagrają. — Ale ja bym chciała, żebyś to ty ze mną zagrała, Tiny. W tej samej chwili zobaczyłam jej ręce i przeraziłam się. Wszystkie paznokcie były obgryzione do żywego mięsa, a skórki dookoła — poodrywane. 176 — Na litość boską, coś ty zrobiła z tymi paznokciami? — krzyknęłam. Usiłowała schować dłonie, ale przytrzymałam je i siłą otworzyłam jej zaciśniętą pięść. — Boże, Phyllis, nigdy nie widziałam czegoś takiego. Szarpnęła się do tyłu. — Zostaw mnie! — powiedziała. — Czy mama widziała twoje paznokcie? — Nie wiem. — Wzruszyła ramionami i zagryzła dolną wargę. — A gdzie ona jest? — zapytałam. — Myślę, że powinna zobaczyć, co sobie zrobiłaś. — Poszła znowu do szpitala. Ciągle wychodzi z Dixie. To była prawda. Mama uwielbiała kręcić się po szpitalu, wśród chorych. Chciała tam dostać pracę w charakterze salowej, ale słyszałam, jak Vern krzyczał na nią, że chce pracować za pensję niewolnika. Powiedział, że ludzie pomyślą, że nie może utrzymać swojej rodziny. Widziałam, jak mama zacisnęła zęby na te słowa. — Dobrze, jeśli doktor zobaczy twoje paznokcie, to zagram z tobą w remika albo w coś innego. Ale najpierw muszę pójść na górę do ciotki Evie. — Ktoś u niej jest — powiedziała Phyllis. — Kto taki? — Nie wiem. Jakiś stary człowiek. Szedł tu i jodłował. Upuściłam łyżkę. Nie, to niemożliwe. — Jodłował? Czy ciotka Evie też jodłowała w odpowiedzi? — Jasne. Wyszła na ganek i jodłowała do niego. — Phyllis! — Nie rozumiesz? To musi być Ward! — Och, Tiny. Ona tak tylko opowiada. Ward nigdy naprawdę nie wróci... chyba? — A któż inny mógłby do niej jodłować? Popatrzyłyśmy na siebie. 12 Wierzba płacząca 177 — On tam ciągle jest? — Chyba tak. Nie widziałam, żeby odchodził. Czy coś z tego będzie, Tiny? To znaczy, jeśli wrócił po tylu... po ilu latach? — Na wiosnę będzie prawie pięćdziesiąt... — A jeśli się pobiorą? Uśmiechnęłam się, wyobraziłam sobie ciotkę Evie w białej ślubnej sukni. — Dziwne rzeczy się zdarzają, Phyllis — powiedziałam. — Ale nie wiem, co będzie. Przez następne pół godziny z naszego kuchennego okna obserwowałyśmy chatkę ciotki Evie. W końcu pokazał się: stary mężczyzna z białą brodą i laską. Zatrzymał się na ganku, zarzucił sobie jakiś pakunek na plecy i odwrócił się, żeby powiedzieć coś stojącej w drzwiach ciotce Evie. Uniosła dłoń w geście pożegnania. Potem mężczyzna odszedł. Obserwowałyśmy, jak idzie w dół ścieżką koło naszego domu i potem w stronę szosy. Wypadłam przez drzwi i popędziłam na górę, Phyllis tuż za mną. Ciotka Evie wciąż stała na ganku i patrzyła na tego starego mężczyznę. Miała najbardziej osobliwy wyraz twarzy, jaki kiedykolwiek u niej widziałam. W jej spojrzeniu było coś zupełnie nowego. — Kto to był, ten mężczyzna? — zapytałyśmy z Phyllis jednocześnie. — To był Ward, mój narzeczony we własnej osobie — powiedziała, a potem odwróciła się i weszła z powrotem do domu. Phyllis i ja wymieniłyśmy spojrzenia i poszłyśmy za nią. — Opowiedz nam, ciociu Evie. Opowiedz nam wszystko! Byłyśmy tak podniecone, że podskakiwałyśmy w miejscu. Ale ciotka Evie była spokojna jak wiosenna noc. Zaczęła szukać czegoś w szufladzie. — Nie ma nic do opowiadania — powiedziała otwarcie. 178 — Wszedł, usiadł i powiedział: ,Jak się masz, Evelin"... Zawsze nazywał mnie Evelin. ,Jak się masz?" — tak powiedział. — A ja zapytałam: „Gdzieś się, u diabła, podziewał?" — „Tu i ówdzie" — odrzekł. Ale teraz wróciłem, żeby tu zostać". Ciotka Evie zamilkła i w dalszym ciągu szukała czegoś w szufladzie. — Zgubiłaś coś, ciociu Evie? — zapytałam. — Okulary — mruknęła. — Gdzieś tu były. — Tu są — powiedziała Phyllis. — Tuż obok twojej ręki. — Och — westchnęła ciotka Evie podnosząc okulary i wkładając je na nos. — Gdyby tu był wąż, to już by mnie ukąsił — powiedziała i zamknęła szufladę. Po czym zaczęła czytać jakąś kartkę papieru, którą przedtem trzymała zmiętą w dłoni. Uśmiechnęłyśmy się do siebie z Phyllis. — Co takiego czytasz? — zagadnęłam. — „Poemat", który dla mnie napisał, tak powiedział. Ale on go nigdy nie napisał. Czytałam to już gdzieś przedtem. Zawsze był największym łgarzem! I rzuciła papier do pieca. Phyllis i ja znowu wymieniłyśmy spojrzenia. Nigdy przedtem nie usłyszałyśmy ani jednego złego słowa o legendarnym Wardzie. — No i co dalej? — powiedziała Phyllis. — Ty powiedziałaś „Gdzieś się, u diabła, podziewał" i... Trąciłam Phyllis: — Nie pytaj już... Ciotka Evie usiadła przy stole, zdjęła okulary i ostrożnie odłożyła je na bok. Usiadłam obok niej, Phyllis po drugiej stronie. — Popatrzyłam na niego i pomyślałam: „Boże, przecież ja w ogóle nie znam tego człowieka. Nigdy go właściwie nie znałam. To obcy, za którym usychałam z tęsknoty 179 przez pięćdziesiąt lat. I nie chcę go tu wcale, tak jak nie chcę zarazy". — To dlatego, że jest stary, ciotko Evie — powiedziałam. — To wciąż twój Ward. — Nie, nie. To nigdy nie byl mój Ward. Mój Ward to ktoś, kogo sobie wymyśliłam. Kto tak naprawdę nigdy nie istniał. — Co masz na myśli? — Boże, dziecko, chcę powiedzieć, że byłam głupia. Mogłam była wyjść za Clinta Clevingera i być babcią Bobby Lynn. Ale nie, powiedziałam, że jeśli nie mogę mieć War da, to nie będę miała nikogo. Myślałam, że Ward jest jedyny. Teraz, po tych wszystkich straconych latach, wiem, że nie ma czegoś takiego jak jedyny! Nie ma! — Chcesz powiedzieć, że mogłabyś pokochać kogoś innego, gdybyś spróbowała? — zapytałam. — O to właśnie chodzi! A on z pewnością nie był wart umierania z tęsknoty — choćby przez miesiąc, a co dopiero przez pięćdziesiąt lat! Ciężko westchnęła. Czyżby to była prawda? Czy naprawdę można zakochać się więcej niż jeden raz? Czy to możliwe, że któregoś dnia pomyślę o Jessem jak o obcym? I będę w stanie o nim zapomnieć? Czy to możliwe? Zostałyśmy u ciotki Evie jakąś godzinę i pozwoliłyśmy jej dla odmiany mówić o sobie. Była biedną staruszką i nie wiedziała, co zrobić z resztą swojego życia. Umiała jedynie czekać na Warda. Naraz powiedziała, że musi iść pomóc pani Rife przy szyciu. Więc poszłyśmy z Phyllis do domu. W kuchni siedział Vern i popijał burbona. — Gdzie Beau i Luther? — zapytała Phyllis. — Zawiozłem ich do dziadka. Gdzieście były, dziewczęta? — Na górze, u ciotki Evie. 180 — Telefonowała Rosemary, Tiny — powiedział. — Chce, żebyś zadzwoniła do niej. Poszłam do holu i wykręciłam numer Rosemary. Phyllis i Nessie weszły na górę. — Cześć, dziewczyno — usłyszałam głos Rosemary. — Pójdziesz na sanki? — Sanki? Nie ma tyle śniegu. — Na Przełomie jest mnóstwo śniegu. — Dobrze. Kto tam będzie? — Ja i ty, ????? ? Bobby Lynn, i Richard. — A Roy? — Nie pytałam go. — Dlaczego? — Nie muszę go wszędzie ze sobą zabierać. — Dobrze, zabiorę się z Cecilem. Popędziłam na górę. Phyllis siedziała przy oknie, na miejscu Wiernej i patrzyła na wzgórza. — Dokąd jedziesz, Tiny? — zapytała. — Na Przełom, na sanki. — Mogę pojechać z tobą? — Nie. Wiesz, że jesteś za mała, żeby chodzić z moim towarzystwem, Phyllis. — Proszę, Tiny. Popatrzyłam na nią, wciągając buty. Obgryzała paznokcie i patrzyła na mnie błagalnie. — Nie, Phyllis, nie możesz jechać. Co się z tobą dzieje? Nie odpowiedziała. Założyłam szalik i rękawiczki, a potem grubą kurtkę. Muszę wydobyć sanki ze schowka Beau i Luthera. Znowu popatrzyłam na Phyllis. Bardzo dziwnie się zachowywała. — Wyjmij ręce z ust — powiedziałam. — Nie wyjdę z samochodu. — Spróbowała jeszcze raz desperacko. — I nie odezwę się ani słowem. To było do niej całkiem niepodobne i kiedy tak stałam, 181 zaskoczona, zobaczyłam, jak w jej oczach wezbrały dwie wielkie łzy. — Nie zostawiaj mnie tutaj z tatusiem! — wyszlochała nagle. Och, Boże, moja siostro, moja siostro! Podeszłam do niej i objęłam ją. Trzymałam ją blisko serca, kołysałam i uspokajałam, a ona płakała i płakała. Ja też płakałam, przypominałam sobie te straszne dni i moją tęsknotę za kimś, kto by mnie ukoił. Och, moja siostro, moja siostro. Dlaczego nic nie zauważyłam? Byłam tak zajęta własnymi problemami. — Powiedział, że zabije Nessie, jeśli wygadam — łkała Phyllis. — Myślisz, że zabije? — Nie! Nie skrzywdzi Nessie! Nie pozwolę mu. I już nigdy nie skrzywdzi ciebie, Phyllis, obiecuję. Osunęła się w moje objęcia. Będę ją tak trzymała, jak długo zechce, jeśli będzie trzeba, to cały dzień. A mój mózg pracował gorączkowo. Powiem. Nic mnie teraz nie powstrzyma. Nic. Wszystko jedno, kto się dowie. Nigdy więcej nie skrzywdzi ani mnie, ani Phyllis. Powiem mamie, a jeśli ona nic nie zrobi, powiem panu Gillespie. On coś zrobi. Wiedziałam, że za to, co uczynił, grozi Vernowi sąd. Vern bał się sądu jak ognia. Zdjęłam ciepłe ubranie. — Muszę zadzwonić do Cecila — powiedziałam Phyllis. — Ale zaraz wrócę. — Obiecujesz? — powiedziała. — Obiecuję. Nigdzie dzisiaj nie wyjdę. — Przepraszam, ????? — powiedziałam do słuchawki. — Jedźcie beze mnie i bawcie się dobrze. Ja tu mam coś ważnego. — Co się stało Tiny? — Nic się nie stało. Muszę tylko zostać w domu — powiedziałam. — Poznaję po głosie — ciągnął. 182 Znał mnie tak dobrze. — Nie martw się, ?????. Na razie cześć. Po czym wróciłam na górę do naszego pokoju i zamknęłam drzwi. Siedziałyśmy tam, aż do powrotu mamy. Rozmawiając z Phyllis, z ulgą dowiedziałam się, że jeszcze jej nie zgwałcił, ale prędzej czy później spróbuje, jeśli ktoś go nie powstrzyma. Niedługo po południu usłyszałam, że przyszła mama. — Zostań tu, Phyllis — powiedziałam. — A ja zaraz wrócę. — Dokąd idziesz? — spytała. — Zaraz wrócę. Zaopiekuj się Nessie. Mama była w swojej sypialni, stała w samej halce i szukała w swojej szafie jakiegoś ubrania. — Ty tutaj? — zdziwiła się, kiedy weszłam. — Dom jest taki cichy. Gdzie dzieciaki? — Phyllis jest w naszym pokoju, a chłopcy u dziadka Mullinsa. Mama znalazła domową sukienkę i wsunęła się w nią. Usiadłam na jej łóżku. — Mamo, muszę ci powiedzieć coś ważnego — powiedziałam. — O Vernie. -,, , *• '??????;.:?? 25 Następnego wieczoru Phyllis, mama i ja siedziałyśmy nieruchomo, w milczeniu, przy kuchennym stole i czekałyśmy. Mama piła kawę. Oczy miała tak czerwone i podpuch-nięte od płaczu, że nie mogła dobrze wyglądać. Phyllis była naprawdę blada i źle się czuła. Nessie leżała u moich stóp, spokojniejsza niż zwykle i smutna. Chłopcy wciąż przebywali u dziadka Mullinsa. Czekałyśmy, aż pastor skończy rozmowę z Vernem. Siedzieli w saloniku. Mama zadzwoniła wczoraj późnym wieczorem do pastora, bo nie wiedziała, co robić. Wielebny Kermit Altizer ze starego kościoła w Czarnej Przełęczy. Nie znał nas dobrze, ale nie było kościoła, do którego byśmy stale chodzili, więc mama wyszukała pastora w książce telefonicznej. Nigdy przedtem nie było mi tak ciężko na sercu. Nigdy przedtem nie było w naszym domu tyle płaczu i przekleństw, krzyków i oskarżeń. Vern wyglądał, jakby cofnął się do czasów dzieciństwa i bał się, że dostanie baty, a Phyllis nie unosiła wzroku znad podłogi. Nie spuszczała Nessie z oczu. Ale to mama martwiła mnie najbardziej. Wydawała się bardziej niż kiedykolwiek bezradna i była rozczarowana. Wszystko, na co się zdobyła, to lament i płacz. Myślałam, że się załamała. Wszystko to przypo- 184 minało senny koszmar i lękałam się, że jestem jedyną osobą, która nie śpi i rzeczywiście wszystko widzi. Temperatura spadła, chwycił mróz i zapowiadano śnieg z deszczem i śnieg. Cały mój świat okrył się szarą płachtą. Zabiorę Phyllis i Nessie i ucieknę, myślałam. Jeśli nie zrobią czegoś z Vernem. Jeśli mu się to upiecze, spróbuje jeszcze raz. Nie możemy z nim dłużej mieszkać. Mniej więcej w tym czasie wszedł Vern i pastor. — No, pani Mullins. — Wielebny Altizer stał i uśmiechał się do nas krzywym uśmieszkiem. Ubrany był w ciemny niedzielny garnitur i białą koszulę, ale włosy miał tłuste i długie, paznokcie zaś brudne i żółte od nikotyny. — Pomódlmy się chwilę — powiedział słodko. Pochyliliśmy głowy, a wielebny Altizer powiedział Bogu, że mamy kłopoty w rodzinie, i prosił o błogosławieństwo dla nas. Potem modlił się, żebyśmy nie pamiętali sobie swoich win i byli chrześcijanami w myśli, słowie i czynie. Amen. Popatrzyłyśmy na niego w oczekiwaniu. — To szalenie niefortunna sytuacja — powiedział, wciąż się uśmiechając. Vern powłócząc nogami okrążył stół i usiadł, na nikogo nie patrząc, obok mamy. — Okazuje się, że pani i pan Mullins mieliście trochę problemów w łożu małżeńskim — zwrócił się pastor do mamy. Ten jego uśmiech działał mi na nerwy. Mama tylko patrzyła na niego z pustką na twarzy. — Czasami, jeśli między mężem i żoną się nie układa, cierpią dzieci — ciągnął pastor. — Mężczyzna w sile wieku ma swoje szczególne potrzeby, jak pani musi z pewnością wiedzieć, pani Mullins. I jeśli żona nie zaspokaja tych potrzeb, musi zwrócić się gdzieś indziej. 185 Nagle oślepiła mnie wściekłość. On bierze stronę Verna! Ale zanim zdążyłam wybuchnąć, mama wstała tak prędko i z taką furią, że jej krzesło upadło z hukiem na podłogę. — Potrzeby! — krzyknęła i to jedno słowo zabrzmiało jak wystrzał. — Potrzeby, mówisz! Nigdy nie słyszałam, żeby przemawiała takim tonem. — A co z potrzebami moich dziewcząt? Przysięgam, że mama urosła o stopę, zwracając się twarzą do tego pastora. — One też mają potrzeby! Ale na pewno nie potrzebują, żeby jakiś plugawy staruch siłą zaspokajał z nimi swoje żądze! Stała tak, dysząc i przeszywając nienawistnym spojrzeniem tego pastorzynę, aż ten głupawy uśmieszek spełzł wreszcie z jego twarzy. — Chciałem tylko powiedzieć, pani Mullins... — Ani słowa więcej! — wrzasnęła na niego mama. — Zabieraj swój święty tyłek z mojej kuchni, zanim się rozzłoszczę! Zaniemówiliśmy. Patrzyliśmy na zupełnie nową osobę. Pastor bez słowa wyszedł, a my zostaliśmy z mamą, górującą nad nami jak Statua Wolności. — Ty też! — zwróciła się do Verna, a on jakby się skurczył. Masz trzydzieści minut na spakowanie ciuchów i wyniesienie się z tego domu albo znajdziesz się w więzieniu tak szybko, że ci się zakręci w głowie. — To mój dom — zaprotestował bez przekonania Vern, ale już wstawał. — Nie, to dom moich dzieci i mój! — powiedziała mama. — Tylko spróbuj się sprzeciwić, a każę cię zamknąć! Vern stał z pokorną miną. Zrobiło mi się go prawie żal, ale wytrzymałam. — Kocham moje dziewczynki — powiedział smutno, — Tylko dlatego to zrobiłem. Kocham je tak bardzo, że nic nie mogłem na to poradzić. 186 — Kochasz! — prychnęła mama. — Rzygać mi się chce! Skrzywdziłeś moje dziewczęta bardziej niż ktokolwiek i masz czelność nazywać to miłością! Naraz chwyciła rączkę stojącego na kuchni rondla, jakby zamierzała zatłuc nim Verna. Vern cofnął się do drzwi, a ja położyłam rękę na ramieniu mamy. — Mamo... Popatrzyła na mnie, puściła rondel i ojbjęła mnie. — Zamierzam wnieść o rozwód — powiedziała do Verna — i wyciągnąć z ciebie dosyć, żebym mogła sama wychować moje dzieci. A teraz zejdź mi z oczu! — A chłopcy? — zaskomlał Vern. — zamierzam zatrzymać chłopców — Przywieź ich do domu! Nie zasługujesz na to, żeby ich wychowywać! Vern powłócząc nogami wyszedł z kuchni. Mama drugą ręką przyciągnęła do siebie Phyllis i stałyśmy tak we trójkę obejmując się nawzajem. — Jak mogłam do tego dopuścić? — wyszeptała głęboko przejęta. — Och, mamo — powiedziałam. — To nie była twoja wina. — Ale teraz wszystko się tu zmieni — ciągnęła. — Obiecuję. Będziemy prawdziwą rodziną. Będę dla was prawdziwą matką. — Jesteś najlepszą matką na świecie — powiedziałam. — Moje najdroższe córeczki... Zabrakło jej słów. Usiadłyśmy przy stole. — Mamy wiele do omówienia — powiedziała. — I nigdy was nie zawiodę, jeśli będziecie mnie potrzebowały. Nie płakała już, głowę trzymała wysoko uniesioną i było coś nowego w jej postawie. Byłam z niej bardzo dumna. — Mogłabym wsadzić go do pudła — powiedziała. — Ale myślę, że nie chciałybyście, żeby wszyscy się 187 dowiedzieli. Byłoby wam wstyd przed całym światem. Wiecie, jak ludzie gadają, a wy już dość wycierpiałyście. — To prawda, mamo — odrzekłam. — Dlatego tak długo nie nikomu nie powiedziałam. Słyszałyśmy, jak Vern wychodzi. Mama przygotowała nam lekką kolację i siedziałyśmy w kuchni, rozmawiając przez długie godziny. Zaczęłyśmy układać plany na przyszłość, poczułam głęboką ulgę i radość. Mój straszliwy sekret nie był już sekretem i mama stanęła w mojej obronie. Uratowałam moją siostrę i nie będę już musiała żyć w strachu, a Nessie spokojnie spała u moich stóp. Następnego dnia mama dostała pracę salowej w szpitalu. Będzie jeździła do pracy razem z Dixie. Tego samego dnia mama przyniosła dokumenty dotyczące separacji. Zażądała domu i dwudziestu dolarów tygodniowo na dzieci. Będą musieli pozostawać w separacji przez rok, zanim będzie mogła wystąpić o rozwód. Byłam zdumiona obrotem wypadków. W ciągu trzech dni zmieniło się całe nasze życie i wszystko ułożyło się tak, jak postanowiłyśmy. Chłopcy wrócili do domu, ale byli w złych humorach. Nie ma słów na to, by opisać, co Vern im naopowiadał. We wtorek zastałam Luthera samego w kuchni, czytał komiks o Supermanie. Luther miał już prawie dwanaście lat, lecz był mały jak na swój wiek. Wciąż miał kłopoty z czytaniem, lecz po mistrzowsku grał w warcaby. — Chcesz zagrać w warcaby, Luther? — zapytałam. — Może teraz uda mi się wygrać. — Nie chcę nic z tobą robić — powiedział. — O co ci chodzi, Luther? — usiadłam obok, w nadziei, że porozmawiamy. — Nagadałaś kłamstw na mojego tatę. — Nie kłamałam, Luther. — Jesteś zwykłą kłamliwą babą — odpowiedział szyderczo. — Tak, jak mówił tato. 188 — Luther... Ale on już wyszedł z kuchni. Beau miał prawie trzynaście lat i był niski i krępy jak Vern, ale o wiele inteligentniejszy. Potrafił bez zająknięcia czytać Szekspira i trochę z tego rozumiał. Ale nie odzywał się do mnie, ani do Phyllis. Zamknął się w swoim pokoju i wychodził tylko wtedy, kiedy musiał. — Nie rozumieją — powiedziała mama. — Dajcie im trochę czasu. Dojdą do siebie. Choć mama naprawdę starała się ochronić mnie i Phyllis przed poniżeniem — i byłam z tego powodu bardzo z niej dumna — Phyllis nie umiała sobie poradzić z tym wszystkim, co się stało. Odczuwała to tak, jakby to była jej wina, że mama wyrzuciła Verna. Wciąż był jej tatusiem, bez względu na to, co zrobił, i wciąż go kochała. Przez cały tydzień z powodu bólu głowy nie chodziła do szkoły. Zostałam więc w domu razem z nią. Czytałam jej Nancy Drew i przynosiłam smakołyki do jedzenia. Przykładałam jej lód do skroni, kiedy czuła się szczególnie źle. Kiedy mama wieczorami wracała do domu, siadała z nami i opowiadała o swoim dniu w szpitalu. Ułożyłyśmy plany na przyszłość. Jak skończę szkołę, pójdę do pracy w banku albo w towarzystwie ubezpieczeniowym, bo przez rok uczyłam się pisać na maszynie. W tym roku wszystkie pieniądze za truskawki przeznaczymy na samochód dla mamy, a ja nauczę ją prowadzić. W sobotę Phyllis poczuła się lepiej i zaśmiewała się ze Snuffy'ego Smitha z komiksów. Jej policzki znowu się zaróżowiły. Usadowiłyśmy ją z mamą w kuchni i czesałyśmy jej brązowe, kręcone włosy. — Wyglądasz zupełnie jak Brenda Lee! — orzekłam, bo wiedziałam, jak bardzo podoba jej się Brenda Lee. — Och, nie! — zaprzeczyła z uśmiechem. — Och, tak! Prawda, mamo? 189 — Dokładnie — potwierdziła mama. — A teraz chodź, Phyllis, pójdziemy na górę, umyję ci włosy i zakręcę. Wyszły z kuchni, a ja nałożyłam sobie miseczkę puddin-gu ryżowego i usiadłam z nią przy stole. Wszedł ?????. — Cześć, Tiny. — Cześć, ?????. Chcesz trochę puddingu? — Nie, dzięki, Tiny. Chcę cię zapytać o coś ważnego. — Dobrze, pytaj. — Gdzie jest Vern? — To nie jest ważne pytanie. — Ale gdzie on jest? Nie ma go w domu od niedzieli, a ty nie byłaś w szkole i nagle twoja mama podjęła pracę. — Jesteś wścibski! — roześmiałam się, ale wiedziałam, że się naprawdę martwi. ????? wiele o mnie myślał. — Rzecz w tym, że mama i Vern się rozwodzą. To wszystko, co mam ci do powiedzenia. — Rozwodzą? — Aha, rozwodzą. — Dobrze! — skwitował trzeźwo. — W gruncie rzeczy nie o to chciałem zapytać. Chciałem dowiedzieć się, czy pójdziesz ze mną na bal maturalny? — Bal? ?????, jest styczeń. Bal będzie najwcześniej w kwietniu. — Wiem. Ale chcę być pewien, że nikt mnie nie uprzedzi. — Nie sądzę, żebyś miał wielką konkurencję. Dlaczego zapraszasz mnie? Dlaczego nie Judy albo Shelby, albo kogoś innego? — Ty i ja przez te wszystkie szkolne lata trzymaliśmy się razem — powiedział... — I zawsze byliśmy sąsiadami. Pomyślałem więc, że dobrze byłoby pójść razem na bal maturalny... Roześmiałam się. — ?????, jesteś zabawny. 190 Zaczerwienił się. — Ze względu na stare czasy, rozumiesz? — dodał. — Oczywiście, ?????. Ale pamiętaj, jeśli chcesz, możesz zmienić zdanie. — Jasne, ty też! To znaczy możesz w każdej chwili się rozmyślić. — W porządku, jesteśmy umówieni. Uśmiechnął się naprawdę szeroko i nic nie odpowiedział. Czułam, że jest bardzo zadowolony i że odetchnął z ulgą. Ubrany był w swoją niebieską bluzę piłkarską, która podkreślała błękit jego oczu, w tej chwili bardzo błyszczących. Zdecydowanie wyróżnia się z tłumu, pomyślałam. Nasze oczy spotkały się i naraz przyłapałam się na tym, że myślę o tym, jak by to było, gdybyśmy się pocałowali. Zaczerwieniłam się i odwróciłam wzrok. Pierwszy raz w życiu ????? ? ja poczuliśmy się skrępowani w swoim towarzystwie. — No, to się cieszę, że to już ustalone — powiedział. — Ja też. Zapanowało głuche milczenie. Dałabym wiele, żeby zgadnąć, o czym myśli. ????? zakaszlał. — Wiesz, że Demokraci próbują wysunąć katolika na prezydenta? — spytał niepewnie, desperacko usiłując podtrzymać konwersację. — Kto to jest? — John Kennedy z Massachusetts. — Nigdy nie wybiorą katolika na prezydenta — rzuciłam z powątpiewaniem. — Mogą. — Nieee... chyba nie. Konwersacja znów się urwała. W chwilę później ????? wybąkał coś i wyszedł, a ja siedziałam zaskoczona tym, co się wydarzyło. Pan Gillespie wciąż opowiadał o college'u w górach, w Północnej Karolinie. Chciał nas zachęcić do ubiegania się tam o przyjęcie, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Dzieciaki z miasta planowały, że pójdą na jakiś uniwersytet albo coś w tym rodzaju, a dzieciaki z doliny, jeśli już gdzieś się wybierały, to do Szkoły Nauczycielskiej w Radford albo Szkoły Handlowej w Błękitnych Polach. Reszta kończyła swoją edukację. Ale pewnego deszczowego, lutowego wtorku poprosił mnie, Rosemary i Bobby Lynn, żebyśmy zostały po lekcjach i pokazał nam materiały, które zebrał na temat college'u w Ustroniu Górskim. — Program nauczania muzyki jest najlepszy z możliwych — zachęcał pan Gillespie. — I pomagają też studentom, którzy nie mają za wiele pieniędzy. Wyglądałam przez okno sali muzycznej, patrzyłam, jak deszcz pada na cmentarz na wzgórzu i wspominałam ten pierwszy dzień, w którym zobaczyłam pana Gillespie. Nie potrafiłam już przywołać tych uczuć, które kiedyś dla niego żywiłam. Gdzie się podziały? — Moja żona otrzymała niezłe wykształcenie muzyczne w Ustroniu Górskim — powiedział. — Teraz uczy fortepianu i harmonii i uwielbia to. . 2o 192 — To brzmi jak bajka — powiedziała Rosemary, przeglądając informator o Ustroniu. — Chciałbym, żebyście pomyślały poważnie o wstąpieniu do szkoły — powiedział. — Ja chcę — powiedziała Rosemary. — I mama i tato też chcą, żebym tam pojechała. — A co z Royem? — spytałam. — A co ma być? — wzruszyła ramionami Rosemary. — Będzie cierpiał — powiedziała Bobby Lynn. — Będzie cierpiał, bo ja chcę mieć lepiej? — zapytała. — A ty, Bobby Lynn? — dopytywał się pan Gillespie. — Mama i tato chcieliby, żebym poszła do college'u, ale ja nigdy się do tego szczególnie nie paliłam. — Masz za duży talent, żeby go marnować! — powiedział pan Gillespie. — Ty też, Tiny. Wszystkie jesteście, choć w odmienny sposób, utalentowane. — Och, jest już za późno, żeby myśleć o college'u — powiedziała Bobby Lynn. — Teraz nas już nie przyjmą. — Oczywiście, że przyjmą. Taki mały college jak ten, w Ustroniu Górskim, przyjmuje studentów do ostatniej chwili. Zawsze mają wolne miejsca. Co o tym myślisz, Tiny? — Nie ma o czym mówić — powiedziałam. — Muszę iść do pracy następnego dnia po zakończeniu szkoły. Popatrzyli na mnie. Wszyscy wiedzieli, że Vern odszedł, ale nikt mnie nigdy o niego nie zapytał. Kiedy nasze spotkanie dobiegło końca, Rosemary szalała z radości. Wreszcie podjęła tę ważną decyzję. I wyglądało na to, że jej ślub zostanie odłożony na później. Tego samego dnia wysłała do Ustronia prośbę o potrzebne formularze. W domu znalazłam czekający na mnie list od Jessego, ale nie napisał nic, co by mnie szczególnie wzruszyło. Opowiadał o ćwiczeniach i o Teksasie. Podpisał „Szczerze oddany, Jesse". Niemniej jednak odpisałam natychmiast. Usiłowałam pisać ciepło, przyjaźnie i zabawnie, i pod- 13 Wierzba płacząca 193 pisałam „Kochająca Tiny". Po czym zaczęłam w nieskończoność czekać na jego następny list, który nigdy nie nadszedł. Rosemary dostała swoje formularze w ciągu paru dni, wypełniła je i odesłała z powrotem. W czasie przerwy na lunch, Bobby Lynn i ja przejrzałyśmy jej informator o Ustroniu. Patrzyłam na zdjęcia i poczułam, że narasta we mnie ta nieokreślona tęsknota, coś jakby nostalgia. Oto ona — doskonała, niewielka szkoła, w zacisznej kotlinie północ-nokarolińskich gór. Wszystkie budynki są z kamienia, wtopione harmonijnie w górskie zbocza, jakby same tam wyrosły. Pogodni, piękni młodzi ludzie śpiewają na scenie pod gołym niebem. Jest boisko, górski szlak prowadzący aż do nieba, jezioro i wodospad jak z kartki pocztowej, mostek z daszkiem, źródełko, kaplica w lesie i wielka kamienna brama z napisem WITAJCIE W USTRONIU GÓRSKIM. Och, "jakże naraz pozazdrościłam Rosemary! Jakże zachciałam tam pojechać. — Myślę, że napiszę to podanie — powiedziała jakby nigdy nic Bobby Lynn. — Wiesz, tylko tak. Więc ona też się zaraziła. Popadłam w depresję. Nigdy przedtem niczego nie zazdrościłam moim przyjaciółkom. Zawsze byłam szczęśliwa, jeśli przytrafiało im się coś dobrego. Ale teraz one były gotowe wziąć udział w najcudowniejszej przygodzie, wkroczyć w pełen czaru świat, a ja pozostawałam w tyle. Zabrałam informator do domu i torturowałam się nim cały wieczór. Zanim usnęłam, całymi godzinami przewracałam się z boku na bok. A potem przyśnił mi się koszmar. Obudziłam się ze ściśniętym gardłem, niezdolna przypomnieć sobie, co mi się śniło. Zastanawiałam się, czy krzyczałam przez sen. Dom był cichy i zimny. W piecu musiało zabraknąć węgla. Policzki miałam mokre od łez i wcisnęłam twarz w poduszkę. Czy te koszmarne sny będą śniły mi się zawsze? 194 Czy kiedykolwiek się ich pozbędę? Obok mnie Phyllis lekko westchnęła i odwróciła się. Czy ona też miewa koszmarne sny? Wyciągnęłam rękę i znalazłam mój ciepły szlafrok na krześle obok łóżka. Informator o Ustroniu spadł na podłogę. Podniosłam go, wstałam z łóżka, włożyłam szlafrok i kapcie, i zeszłam do kuchni. Otworzyłam drzwiczki pieca i włączyłam go, żeby się trochę ogrzać. Była druga po północy. Zaczęłam znowu przeglądać informator. Prywatne lekcje śpiewu — czytałam — chór, orkiestra... Mama weszła do kuchni. — Dobrze się czujesz, kochanie? — spytała Zdziwiona, podniosłam wzrok. — Jasne, dlaczego pytasz? — Słyszałam jak krzyknęłaś, a potem wstałaś. Koszmarny sen? — Tak, trochę. Objęła mnie i wzruszyłam się. — Myślę, że Beau i Luther zapomnieli dorzucić węgla — powiedziałam. — Piec jest zimny. — Wiesz, chyba nie będziemy go teraz w nocy rozpalać. Chcesz trochę kakao? — Pewnie. Patrzyłam, jak miesza w rondelku kakao, cukier i mleko. — Co czytasz? — Och, to tylko informator z college'u w Ustroniu Górskim. — To ten college, do którego jedzie Rosemary? — Taak... i Bobby Lynn chyba też. Popatrzyła na mnie. — Ty też byś chciała, prawda? — powiedziała. — Wiem, że nie ma o czym mówić. — Pokaż mi tę książkę — sięgnęła po informator. 195 Przeczytała kilka fragmentów, oglądała fotografie i jednocześnie gotowała kakao. W końcu wlała kakao do dwóch kubków i usiadła przy stole. — Tak, to naprawdę cudowne miejsce — stwierdziła. — To prawie dziewięćset dolarów rocznie — przypomniałam. — To nie tak dużo, jeśli weźmiesz pod uwagę pokój i wyżywienie — zauważyła mama. — Ale ja zamierzam pójść do pracy, żeby pomóc tutaj. — Musi być jakiś sposób — powiedziała mama. Poczułam dreszcz nadziei. — Zasługujesz na to, żeby tam pojechać, jeśli chcesz — dorzuciła. — Chcesz powiedzieć...? — Chcę powiedzieć, że pomyślimy w jaki sposób... w jaki sposób... jakoś... Wiem, że chcesz tam pojechać. — Och, mamo. — Byłam bliska płaczu. Poklepała mnie po ręce. — Popatrz na ten mostek ... prawda, że piękny? — spytała z uśmiechem. — Popatrz na kaplicę! — powiedziałam w podnieceniu. — Na trzydziestej pierwszej stronie. Jest jeszcze piękniejsza. Tak więc razem przejrzałyśmy informator. Mama była prawie tak samo jak ja podniecona możliwością mojego wyjazdu do Ustronia. — Jakoś, Tiny — powiedziała, zanim wróciłyśmy do łóżek — musimy dać sobie radę. Obiecuję. Pojedziesz! — Och, mamo! Dzięki! I mocno ją uściskałam. Po czym wróciłam do łóżka i zasnęłam jak kamień. Następnego dnia nie mogłam się doczekać, żeby powiedzieć Rosemary i Bobby Lynn, że jadę razem z nimi do Ustronia. Ściskałyśmy się i piszczałyśmy, i pobiegłyśmy do 196 pana Gillespie, który był bardzo z siebie dumny. A potem wysłałam prośbę o formularze. Wieczorem mama wzięła stare pudełko po cygarach i napisała na nim: FUNDUSZ NA COLLEGE. Wrzuciła do środka banknot dziesięciodolarowy i trochę drobnych ze swojej torebki. Ja dodałam trochę z mojej. Potem na małych karteczkach wypisałyśmy pomysły na zarobienie pieniędzy i wrzuciłyśmy je do pudełka. Na jednej z nich mama napisała: TRUSKAWKI. — Przecież musisz mieć samochód, mamo! — zaoponowałam. — Nie, nie muszę. Mogę dalej jeździć z Dixie. — Ale musisz też jeździć w różne inne miejsca, nie tylko do pracy. — Poradzę sobie. Ciężar legł mi na sercu. Nie mogłam, z czystym sumieniem, zabrać mamie pieniędzy za truskawki — może w przyszłym roku, ale nie w tym. Naprawdę potrzebowała samochodu, będzie go potrzebowała jeszcze bardziej, kiedy zabierzemy nasz, kupiony od pani Clevinger. Na następnej karteczce napisałam: SPRZEDAĆ RUBINOWĄ GÓRĘ KOPALNI. — Nie! — sprzeciwiła się mama stanowczo. — To jakbyśmy sprzedawały własne dusze. Następnego dnia pan Gillespie powiedział mi o Narodowej Ustawie o Edukacji z 1958 roku. — Możesz pożyczyć pieniądze od rządu — a w każdym razie część pieniędzy — i spłacać je potem z małymi odsetkami. Pomógł mi wysłać podanie o pożyczkę i tego wieczoru włożyłyśmy do pudełka karteczkę z napisem: POŻYCZKA RZĄDOWA. — Są tam też stypendia dla pracujących — powiedział mi później pan Gillespie. — Polega to na tym, że zarabia się na utrzymanie, pomagając tam na miejscu, 197 w college'u. Moja żona pracowała na przykład w jadalni. Ten pomysł również powędrował do pudełka. Byłam coraz lepszej myśli. Przysłano formularze z Ustronia. Wypełniłam je i odesłałam. Rosemary, Bobby Lynn i ja snułyśmy marzenia i bez przerwy rozmawiałyśmy o college^. — Myślę, że poproszę ciotkę Evie, żeby zamieszkała z nami, jak ciebie nie będzie — powiedziała mama pewnego wieczoru. — To wspaniały pomysł! — wykrzyknęłam. — Mogłaby gotować i opiekować się domem, i pozbyć się tej swojej chaty! — Tak — powiedziała mama. — Możemy sobie wiele pomóc. Wyglądało na to, że wszystkim będzie dobrze. — Będę za tobą tęskniła, Tiny — poskarżyła się Phyllis, przytulając się do mnie na kanapie, i jak zwykle wpakowała na mnie swoje zimne, brudne nogi. — Nie wyjeżdżam na zawsze — powiedziałam, obejmując ją. — Obiecaj, że będziesz opiekowała się Nessie. — Och, będę! — powiedziała. — Będziesz do nas pisała? — No jasne! Wszystkie trzy zostałyśmy przyjęte do Ustronia, ale wyłonił się kolejny kłopot. Nawet jeśli uda mi się wyskrobać dziewięćset dolarów, to przecież nie koniec wydatków. A jeszcze ubrania i książki, opłaty za laboratoria i rozrywki, koszty podróży, utrzymanie samochodu, dodatkowe opłaty za lekcje prywatne, kieszonkowe i tak dalej, i tak dalej. — A przyszły rok? — jęczałam. — I następny? — Nie będziemy martwiły się o wszystkie lata na raz! — powiedziała mama. — A teraz przestań się gryźć! Pewnego majowego dnia przeżyłam największą niespodziankę w swoim życiu. Nasz dyrektor, pan Norse, 198 oznajmił, że w imieniu rocznika 1960 mowę pożegnalną wygłosi ????? Hess! To było na zebraniu ? ????? siedział tuż obok mnie — omal nie zemdlałam. Zanim wstał, żeby ukłonić się oklaskującym, odwrócił się do mnie i uśmiechnął. ?????! Mowę pożegnalną! No, czyż to nie było do niego podobne? Nie wiedziałam, że ma aż tak dobre stopnie. Nawet nie podejrzewałam. Nikt nie podejrzewał! — Więc jakie masz plany? — zapytałam go wieczorem, kiedy spacerowaliśmy polną drogą. — Wybierasz się do college'u? — Pewnie. Przyjęli mnie już dawno na Uniwersytet Stanu Wirginia. Ten, kto wygłasza mowę pożegnalną, dostaje pełne stypendium. — ?????! Dlaczego mi nie powiedziałeś? — Och, nie wiem. Ale ja wiedziałam. Nigdy go nie pytałam. Nigdy nie interesowałam się Cecilem na tyle, żeby go o coś wypytywać, a on nigdy nie mówił o sobie. Patrzcie, jak go zawsze traktowałam! Miły, niezawodny, zgodny ?????, zawsze pod ręką, jak skała, milcząca skała. — Czego jeszcze o tobie nie wiem, ?????? — Jest jeszcze coś — powiedział i uśmiechnął się tajemniczo. — Może ci powiem, zanim wyjedziemy do college'u. ?— Och, powiedz mi teraz! Roześmiał się. — No, dobrze, wyznam ci, że jestem przebranym księciem. Mój ojciec był Królem Czegoś-Tam i chciał, żebym miał normalne dzieciństwo, więc... — Więc wysłał cię, żebyś zamieszkał tu w dolinie z rodziną górnika. Ależ ten król miał poczucie humoru! — Właśnie! — wybuchnął śmiechem ?????. — Naprawdę, powiedz mi, ?????. — Któregoś dnia, Tiny. Bądź cierpliwa. 199 Poczułam dziwne łaskotanie w żołądku. Kiedy nadeszła wiosna, wzgórza pokryły się najpiękniejszą zielenią, bielą i różowością, jaką można sobie wyobrazić. Nie mogłam się doczekać poranków, żeby wyjrzeć przez okno. Razem z wiosną w moje serce spłynęło coś nowego, świeżego i czarodziejskiego. Przyszłość rysowała się jaśniej i piękniej niż kiedykolwiek dotąd. Pierwszy raz w życiu mogłam marzyć, że zrobię coś jeszcze, poza wyjściem za mąż i wychowywaniem dzieci. Może kiedyś małżeństwo i dzieci staną się dla mnie ważne, mówiłam sobie, ale teraz ja sama byłam dla siebie najważniejsza i dobrze się z tym czułam. Spostrzegłam, że zdarzało mi się całymi dniami nie pomyśleć o Jessem. Byłam prawie uzdrowiona. Pewnego dnia ubierałam się do szkoły. Wszystkie okna były otwarte i świeże, wiosenne zapachy przenikały cały dom. „Miejscowi kupcy zaoferowali prawie trzysta dolarów w gotówce dla zwycięzcy Dorocznego Konkursu Talentów Średniej Szkoły w Czarnej Przełęczy. — mówił spiker radiowy. — Jest to najwyższa z dotychczasowych nagród..." Trzysta dolarów? Tak, trzysta dolarów! Tyle pieniędzy mogłoby pomóc w rozwiązaniu problemu. Konkurs talentów jest dopiero za dwa tygodnie. Drżąc usiadłam na krawędzi łóżka i po raz pierwszy pozwoliłam sobie wspomnieć zeszłoroczną porażkę. Była tak bolesna, że wyrzuciłam ją siłą z myśli, przysięgając sobie, że nigdy więcej nie narażę się na takie upokorzenie. Ale teraz? Czy Bóg się ze mną droczy? — pomyślałam. Czy mówi: „Wsiądź zaraz na tego konia?" Czy odważę się jeszcze raz? A jeśli znowu nawalę? Czy kiedykolwiek uda mi się to przeżyć? ? 27 To był dla nas, kończących szkołę, najważniejszy weekend, z konkursem talentów w piątkowy wieczór i balem maturalnym w sobotę. Był to również tydzień, w którym na mnie wypadała kolej jazdy naszym samochodem. Nagroda pieniężna urosła do 375 dolarów i oczywiście musiałam ubiegać się o te pieniądze, więc pewnego dnia zgłosiłam się do konkursu. W ten ważny wieczór znalazłam się z Bobby Lynn za sceną. Miałam na sobie zeszłoroczną niebieską sukienkę, włosy zaplotłam we francuski warkocz, małe loczki opadały mi na twarz i szyję. Wszyscy zapewniali, że wyglądam ślicznie, co dodawało mi śmiałości. ?????, mama, Phyllis, Roy i Rosemary siedzieli w pierwszym rzędzie. Chłopcy nie chcieli przyjść. W dalszych rzędach siedziała grupa chłopaków z Mokrej Polany, gwiżdżących i pokrzykujących na każdego, kto wyszedł na scenę. Jeden z nich, mizerny dziewiątoklasista, brał udział w konkursie — poskubywał banjo. Może wyobrażali sobie, że jeśli wszystkich wygwiżdżą, ich chłopak lepiej wypadnie. Było też pełno małych dzieci, które płakały albo piszczały. Nigdy nie słyszeliście tak głośnej widowni. I ten kaszel! Można by pomyśleć, że większość osób ma koklusz. Oprócz tego wiedziałam, że wszyscy pamiętają mnie z zeszłego roku i zastanawiałam się, czy znowu stanę na scenie 201 jak słup soli. Tak, byłam zdenerwowana i miotałam się z miejsca na miejsce, ale jak dotąd trema dawała się opanować. Nie mogłam tylko oddalać się od toalety. Na dziesięć minut przed występem, siedząc w kabinie, usłyszałam rozmowę dwóch wchodzących do toalety dziewczyn. — Słyszałaś o Tiny Lambert? — O tym, że jej ojczym ją zgwałcił? — Aha, wszyscy w szkole dziś o tym mówią. — Naprawdę ją zgwałcił? — Mhm... wyobrażasz sobie, jak to jest? — Na pewno boli. — Na pewno okropnie się teraz czuje... Na wpół przytomna wróciłam za kulisy, gdzie czekała Bobby Lynn. Wszyscy wiedzą. Wszyscy wiedzą. — Bobby Lynn, co ty o mnie słyszałaś? — Nie wiem, o czym mówisz — powiedziała, ale nie patrzyła mi w oczy. — Czy ????? wie, Bobby Lynn? — Co wie? Słuchaj, Tiny, nie zajmuj się niczym tuż przed swoim występem! Mój umysł pracował gorączkowo. Kto powiedział? Beau albo Luther? Nie, nigdy nie powiedzieliby czegoś takiego o swoim tacie. I mama z pewnością nie powiedziała nikomu. Zatem musiał to być Vern albo ten brudny pastor. To musiał być wielebny Altizer. To była plotka, którą po prostu musiał powtórzyć. Ten oślizgły robak! — Och, Boże, Bobby Lynn, to jest okropne. Ukryłam twarz w dłoniach. — Wszyscy wiedzą — szepnęłam. — Nikt nic nie wie—ucięła Bobby Lynn i objęła mnie. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Wyjrzałam za kurtynę. Widownia była przepełniona. Setki ludzi. I każdy z nich wiedział, co zrobił mi Vern. 202 Wyrostki z Mokrej Polany znowu wygwizdywały kogoś na scenie, widziałam, jak pan Norse próbuje ich uspokoić, ale nie bardzo mu się to udaje. A jeśli mnie też wy gwiżdżą? A jeśli, kiedy zacznę śpiewać, rozpłaczą się wszystkie małe dzieci? Kolana zaczęły mi drżeć. A jeśli wyjdę i zemdleję? A jeśli zapomnę słów mojej piosenki? A jeśli otworzę usta i zamiast zaśpiewać, czknę prosto do mikrofonu? — Zamknij się! — powiedziałam do siebie. Ale to we mnie wcale nie chciało się zamknąć. A jeśli opadnie mi ramiączko biustonosza? Albo spadną mi figi? Albo... Mój Boże, to Jesse! Jesse Compton siedział na widowni w swoim lotniczym mundurze! Nawet nie zawiadomił mnie, że przyjeżdża do domu. Był taki przystojny i przyszedł z Connie Collins. Chyba umrę. — Och, Bobby Lynn, tam jest Jesse! — Co? Gdzie? Bobby Lynn zerknęła na widownię. — Przyszedł z Connie — powiedziałam. — Z tą lisicą! — syknęła. — Nie waż się nawet pozwolić, by zepsuł ci twój występ, Tiny! Nie jest tego wart. Jesse musi już wiedzieć — pomyślałam. I Connie. Wszyscy. W ustach mi zaschło. — Chciałabym ci jakoś pomóc, Tiny — powiedziała łagodnie Bobby Lynn. — Znajdź mi tylko miejsce, gdzie przez pięć minut mogłabym być sama — odparłam. — Ale twój występ się zbliża. Calvin zaraz wychodzi. Ty jesteś po nim. — Chociaż dwie minuty, Bobby Lynn, proszę. — Dobrze. Bobby Lynn rozejrzała się gorączkowo. Jedynym dostępnym miejscem była garderoba, trochę większa od komórki i pełna dziewcząt. 203 — Proszę, proszę, wyjdźcie na minutkę! — Usłyszałam, jak Bobby Lynn zwraca się do dziewcząt; sama stałam na trzęsących się nogach, kurczowo trzymając się kurtyny. — Proszę, pozwólcie Tiny wejść tu tylko na minutkę. — Po co? — mruczały niezadowolone. — Żeby się pomodlić! — powiedziała prędko Bobby Lynn. — Tylko szybko. Jej występ się zbliża i ona musi się pomodlić. — No dobrze, w porządku. I wyszły z garderoby. — Zapukam, jak będzie czas — powiedziała Bobby Lynn i zamknęła za mną drzwi. Z roztrzepotanym sercem i oddechem, który stał się krótki i zdławiony, nie traciłam czasu. Padłam na kolana i zaszeptałam: — Wierna, Wiernuszka... Na przeciwległej ścianie widniał napis: „Kilroy to był" i zamiast zapachu kapryfolium Wiernej czułam zapach potu i brudnych włosów. Ale ona, w jakiś przedziwny sposób, była tam. Widziałam jej twarz i pukle włosów, płynących wokół mnie, w jakby płynnym powietrzu. Jej twarz ukazała się w tym zadymionym, niemile pachnącym pomieszczeniu. — Wierna, pomóż mi... — Zaśpiewaj „Zobaczę cię na wiosnę" — powiedziała łagodnie. — Ale tego nie ćwiczyłyśmy. — Zaśpiewaj „Zobaczę cię na wiosnę" po „Kapryśnym wietrze" — powtórzyła Wierna z naciskiem i jej twarz zniknęła. — Dobrze, Wierna... — Zaśpiewaj tylko dla mnie — powiedziała, a jej głos oddalał się ode mnie w kierunku sufitu. Bobby Lynn zapukała. — I, Tiny — głos Wiernej był coraz cichszy — nie 204 zapomnij powiedzieć sobie czegoś miłego, tak jak mówiła ci ciotka Evie. Wybiegłam z garderoby. — „Kapryśny wiatr", a potem „Zobaczę cię na wiosnę" — powiedziałam do Bobby Lynn, kiedy szłyśmy na scenę. — „Zobaczę cię na wiosnę"!? Przecież, tego nie ćwiczyłyśmy! — Proszę, Bobby Lynn, zagraj to, dobrze? — Dobrze, niech będzie — „Zobaczę cię na wiosnę". — Tiny Lambert! — zapowiadał mistrz ceremonii. Kiedy razem z Bobby Lynn wyszłyśmy na scenę, wszyscy zaklaskali uprzejmie. Pierwszy raz tego wieczoru na widowni zapanowała kompletna cisza. Żadne dziecko nie płakało, nikt nie kaszlał ani nie wygłaszał dowcipasów. Skupiłam ich uwagę na sobie. Bobby Lynn zaczęła grać wstęp do „Kapryśnego wiatru". „Tiny — powiedziałam w myśli do siebie — możesz zaśpiewać lepiej niż oni wszyscy". Przełknęłam ślinę i zaczęłam śpiewać, początkowo niepewnie i wciąż drżącym głosem. Ale w miarę jak mój głos nabierał siły, opuściło mnie całe napięcie. Kiedy skończyłam, cała widownia entuzjastycznie klaskała. „Jesteś najlepsza, Tiny!" — powiedziałam do siebie, kiedy Bobby Lynn grała wstęp do „Zobaczę". I zaśpiewałam dla Wiernej, tak jak mi kazała. Zobaczę cię przy wierzbach Płaczących u strumienia, Wśród młodych, rudych saren Łagodną jak marzenie... A kiedy śpiewałam, widziałam jak razem z Wierną zbieramy stokrotki i turlamy się po trawie... bawimy się na 205 wysokim ganku i uczymy śpiewać... Wierna ociera mi łzy, koi mój ból w tych okropnych dniach dwa lata temu... budujemy sobie własny, wymyślony świat, żeby odegnać rozpacz tego wilgotnego, szarego lata... Wierna tańczy w świetle księżyca, a oto cień Wiernej siedzącej przy oknie, kiedy płakałam za Jessem. Zapach kwietniowej nocy Przeniknie wszystko wokół, Przewinie się koło mnie Jak wstążka z twoich włosów. Usłyszę szepty wiatru Jak piosnka twa radosne. Choć ciebie tam nie będzie Zobaczę cię na wiosnę. Oklaski wypłoszyły mnie ze świata Wiernej. Były jak burza. Dudnienie, okrzyki i łomot uderzyły we mnie jak odgłosy bębnów. To był ten słodki dźwięk aprobaty. Wszyscy klaskali stojąc. Uśmiechnęłam się i lekko skłoniłam. Obok mnie pojawiła się uśmiechnięta od ucha do ucha Bobby Lynn. — Jesteś gwiazdą konkursu! — powiedziała. Zeszłyśmy ze sceny, ale oklaski wciąż trwały. — Bis? — zapytała Bobby Lynn panią Miller, organizatorkę naszego konkursu, która stała za sceną, uśmiechała się i też biła brawo. — Nie, nie ma bisów w trakcie konkursu — powiedziała. — Ale możesz się jeszcze raz ukłonić, Tiny. Więc wyszłam jeszcze raz i oklaski znowu się nasiliły. Tym razem wyraźnie zobaczyłam Cecila, mamę, Phyllis, Roya i Rosemary, szeroko uśmiechniętych, wszystkich. Za nimi chłopaki z gór klaskały głośniej niż ktokolwiek na widowni, a jeszcze dalej stał Jesse. Stał i klaskał, i patrzył na mnie z bardzo poważną miną. Connie ze 206 zmarszczonymi brwiami wisiała na jego ramieniu. Ona nie klaskała. W pół godziny później konkurs był już zakończony i usłyszałam, jak odczytują nazwisko zwycięzcy — moje nazwisko. Znowu rozległy się oklaski. Tym razem zobaczyłam, że mama płacze i sama też zaczęłam płakać. Z niewiadomego powodu przez myśl przemknęło mi wspomnienie innego, październikowego poranka. Lśniły oszronione wzgórza, a ja jechałam o świcie pustą ulicą i w myślach mówiłam sobie: Ja przeżyłam! - 2 o Następnego ranka z Phyllis rozłożyłyśmy moje nagrody w saloniku na kanapie i fotelach. Oprócz gotówki dostałam bony do prawie każdego sklepu w mieście, komplet walizek, zegarek, radio, komplet opon, biżuterię, wodę kolori-ską w spray'u (Emeraude Coty'ego) i mnóstwo słodyczy, kwiatów i kosmetyków. Pan Theodore Collins, właściciel sklepu z alkoholami, nie mógł zaoferować swoich towarów uczniom ze szkoły średniej, więc zafundował zwycięzcy i jego gościowi wakacje w Wirginia Beach. Opłacał bilety autobusowe, pokój w hotelu na cztery noce i dwanaście posiłków. — Weź mnie ze sobą, Tiny — błagała Phyllis. — Proszę, proszę, weź mnie. — Wzięłabym, Phyllis, ale pomyśl, gdybyś była na moim miejscu, kogo byś zabrała? — Mamę. — Właśnie. Zabieram mamę. — Zabierasz mnie dokąd? — mama weszła do pokoju. — Do Wirginia Beach. — Och, nie! — Stanęła jak słup soli. — Nie mnie! Na pewno chcesz wziąć Bobby Lynn albo Rosemary. — Nie, chcę zabrać ciebie. 208 — Tak, mamo. Ona chce zabrać ciebie — potwierdziła Phyllis. — Och, nie wiedziałabym jak się zachować — odpowiedziała powoli, a jej oczy lekko się zamgliły. Widziała siebie nad oceanem. — Zresztą, nie mam nawet kostiumu kąpielowego. — Ale ja mam bon do Salonu Mody. Możesz sobie kupić. Obie sobie kupimy. Nagle uśmiechnęła się. — No i pomyślcie — powiedziała. — Ja na plaży? Nigdy nie widziałam oceanu. — Ja też — powiedziałam. — Tylko pomyśl, mamo, będziemy mieszkały w hotelu nad oceanem i będziemy mogły zjeść śniadanie w restauracji. — Śniadanie w restauracji? — Uśmiechnęła się szeroko. — Och, muszę to powiedzieć Dixie! Pobiegła do telefonu. — Co za bałagan! — Beau wszedł do saloniku. — Zdobyłaś wszystkie te łupy śpiewając jedynie piosenkę? — Zaśpiewała dwie piosenki i śpiewała jak Peggy Lee, tylko lepiej — powiedziała Phyllis. — No, no! — pokręcił głową Beau. Podniósł pierścionek zaręczynowy i obracał go w palcach. — To jest coś warte? — Jakieś pięć dolarów — rzuciłam z udaną obojętnością. — O! — Beau jest zazdrosny — zachichotała Phyllis. — O co zazdrosny? — Prychnął. — Co bym zrobił z dziewczyńskim pierścionkiem? — Dałbyś go Sissy Hess! — dogadywała Phyllis. — Dziewczyno! — krzyknął. — Lepiej się zamknij! — Czy Sissy Hesse podoba się Beau? — zapytałam. — Aha, raz niósł jej książki do autobusu, jak padało 14 Wierzba plącząca 209 — powiedziała Phyllis. A kiedy Beau udał, że chce ją trzepnąć w głowę, zrobiła gwałtowny unik. — Beau! — roześmiałam się, czując, że próbuje znowu zawrzeć z nami przyjaźń. — Ta Sissy Hess jest urodziwa jak cętkowany szczeniak! Beau wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym schwycił mnie za nogi, przewrócił i zaczęliśmy tarzać się po podłodze. Zaczął mnie łaskotać i był tak silny, że nie mogłam się od niego uwolnić. Phyllis ruszyła mi na pomoc i nadszedł Luther z odsieczą. Wszyscy tak się śmialiśmy, że nie słyszeliśmy, jak mama coś do nas krzyczy. W końcu usłyszałam ją, zerknęłam przez plątaninę rąk i nóg i zobaczyłam, jak pan Gillespie z piękną kobietą stoi w saloniku i patrzy na nas. O mało co nie dostałam ataku serca. Oboje się uśmiechali. — O Chryste! Wygramoliłam się na wierzch kłębowiska. — Przestań, Luther! Dość! Dzień dobry, panie Gillespie. Starczy, Beau, Phyllis! W końcu do dzieciaków dotarło, że ktoś na nich patrzy — odturlali się i skamienieli. — Dzień dobry, panie Gillespie — powtórzyłam resztką tchu. Moja twarz była rozgrzana jak żelazko. — Witaj, Tiny — odpowiedział ze śmiechem. — Moja żona i ja wpadliśmy na chwilę, żeby ci pogratulować. — Och, przepraszam za ten bałagan! — powiedziałam, zmiatając wszystko z kanapy, żeby zrobić im miejsce. — Proszę usiąść. Usiedli. Pani Gillespie była żywą laleczką, drobną i śliczną. — Czy mogłabym poczęstować państwa lemoniadą albo kawą? — zapytała nerwowo mama. — Och, nie, dziękujemy — powiedzieli. Usiadłam obok mamy na drugiej kanapie. Dzieciaki były nienaturalne ciche. To było wielkie wydarzenie — wi- 210 żyta nauczyciela ze szkoły, a szczególnie dyrygenta orkiestry, który był bądź co bądź osobistością. — Jak wiesz, Tiny — powiedział pan Gillespie — moja żona uczyła się w Ustroniu Górskim. — Tak, wspominał pan o tym. Pani Gillespie uśmiechnęła się do mnie. — Radowaliśmy się wczoraj twoim śpiewem, Tiny — powiedziała. — Będziesz doskonale pasowała do Ustronia. — Dziękuję. — Byłam sierotą — ciągnęła. Ale z pewnością nie pasowała do obrazu przeciętnej sieroty. Wyglądała naprawdę elegancko w swojej wiosennej sukni i małym kapelusiku, rękawiczkach i pantoflach na wysokich obcasach. Luther gapił się w nią szklanym wzrokiem. — Kiedy przyjechałam do Ustronia, nie miałam nic oprócz pragnienia, by znaleźć się w college'u i studiować muzykę. Jakoś zdobyłam pieniądze na opłaty. Było ciężko, ale jak wesoło! — powiedziała pani Gillespie. — Masz przed sobą tyle radości, Tiny! — Wiem! — wy buchnęłam. — Jestem tak podniecona, że nie potrafię jasno myśleć! Po czym wszyscy poddali się temu podnieceniu, byliśmy pełni dobrych nadziei. Rozluźnieni rozmawialiśmy o Ustroniu, układaliśmy plany korespondencji i wizyt na Boże Narodzenie, żebym mogła opowiedzieć, jak mi się wiedzie; pani Gillespie opowiedziała mi o klubach i o rozrywkach, jakie mnie czekają, o wycieczkach i pływaniu w jeziorze, o wypadach do Asheville do kina i na pizzę. Zastanawiałam się, co to jest pizza, ale nie zapytałam. Mówiła ponad godzinę, a dzieciaki pobiły rekord świata w byciu cicho i dobrych manierach. W końcu pan Gillespie musiał ją powstrzymać. — Dziś jest bal maturalny! — powiedział żonie. — Ti- 211 ny na pewno musi się przygotować. Kto jest twoim partnerem, Tiny? — ????? Hess. — Poczułam, że się rumienię, wymieniając jego nazwisko. — Och, ten, który wygłosił mowę pożegnalną! Miły chłopiec! Z podniecenia zabrakło mi tchu. A kiedy pani Gillespie żegnała się z dzieciakami, pan Gillespie znienacka położył mi dłonie na ramionach, pocałował mnie w czoło i powiedział: — Moje gratulacje, Ernestio. I uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Gwałtownie wciągnęłam powietrze w płuca. A oni wyszli. — Wszystko tak się doskonale układa — powiedziała mama z podnieceniem. — Ledwo mogę uwierzyć, że to prawda. — Wiem! — krzyknęłam. — To jak Boże Narodzenie, tylko jeszcze lepiej! Wszystkie dobre rzeczy zdarzają się w tym samym czasie. — Teraz musimy ułożyć ci włosy na wieczór — powiedziała. — Będziesz królową tego balu. Telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy ruszaliśmy na górę. Phyllis, Beau i Luther rzucili się na wyścigi i Luther zwyciężył. — Do ciebie, Tiny. To Jesse. Rzucił mi tę bombę i wybiegł z holu. Mama patrzyła na mnie. Spojrzałam na swoje kolana, które nagle zmiękły. — Nie będziesz z nim mówić? — zapytała Phyllis. Mama poklepała mnie po ramieniu. — Idź, Tiny. Porozmawiaj z nim. Czułam się tak, jakbym znowu miała tremę. Mama przegnała dzieciaki, a ja podniosłam słuchawkę drżącymi palcami. — Halo. 212 — Cześć, Tiny. Tu Jesse. — Cześć, Jesse. Jak ci idzie? — Nie za dobrze. — Dlaczego? — Widziałem cię wczoraj wieczorem i słyszałem, jak śpiewałaś — powiedział bardzo cicho. — Tak źle wypadłam? — zażartowałam. — Byłaś piękna i śpiewałaś pięknie. Znowu się w tobie zakochałem. Poczułam, że moje policzki płoną. — I wiem, Tiny. Po prostu wiem, że to do mnie śpiewałaś „Zobaczę cię na wiosnę". To były ostatnie słowa, jakie powiedziałem, zanim wyjechałem do Teksasu, pamiętasz? Wiem, że pamiętasz. Czułem, że śpiewasz dla mnie. Nie powiedziałam mu, że tym razem śpiewałam dla Wiernej, a o nim nawet nie pomyślałam. — Słyszysz mnie, Tiny? — Słyszę. — Należymy do siebie, Tiny. Byłem głupi, że pozwoliłem ci odejść. To zabrzmiało jakoś fałszywie. I pamiętałam o ciotce Evie i jej Wardzie. — Chcę cię dziś zabrać na bal maturalny, Tiny. — Idę z Cecilem. — Słyszałem. Wiem, że ty ? ????? jesteście jak brat i siostra, zawsze mi to mówiłaś. Więc przedtem zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy zechce zrezygnować. Wie, co do siebie czujemy. — I co ????? na to? — Powiedział: „Jak tylko Tiny będzie chciała". Powiedział, że umówiliście się, że jedno z was, jeśli zechce, będzie mogło zmienić zdanie. — Czy ????? był wściekły? — Nie! Wiesz, jaki on jest życzliwy. Tak, wiedziałam, jaki ????? jest życzliwy. Oczyma 213 duszy ujrzałam siebie i Jessego na balu. On w swoim mundurze, a ja w mojej błękitnej sukience wirujemy po parkiecie. Moja miła jest przemiła — przypomniałam sobie. Wszyscy będą na nas patrzeć. A potem zobaczyłam Cecila. — Chcę pójść z Cecilem — usłyszałam swój głos. — Hej, mówię ci, Groszku Pachnący. ????? nie ma nic przeciwko temu. Znowu ja i ty, dobrze? — Nie, Jesse. Teraz ????? ? ja. Czy rzeczywiście to powiedziałam? — O czym ty mówisz, Tiny? — Nie pójdę na bal z nikim innym, tylko z Cecilem. — Rozumiem. Nie miał już nic więcej do powiedzenia. — Dzięki za zaproszenie, Jesse. To wiele dla mnie znaczy. — Muszę jutro wracać do Teksasu — powiedział. — No cóż... — Tak... w porządku — odchrząknął. — Do widzenia, Tiny. — Do widzenia, Jesse. I rozłączyliśmy się. Do kogoś, kto korzysta z tego samego łącza towarzyskiego, można zadzwonić, nakręcając część jego numeru i naciskając widełki. Więc zadzwoniłam w ten sposób do Cecila. Zabrzmiał sygnał jego telefonu i natychmiast został przerwany. ????? musiał stać przy aparacie. — Cześć, ?????. — Cześć, Tiny. — Kupiłeś mi już kwiatki do sukni? — Tak... chcesz, żebym je zwrócił? — Do licha, nie! Dlaczego miałabym chcieć? — Nie idziesz z Jessem? 214 — Powiedziałam mu, że nie pójdę z nikim innym, tylko z tobą. — Naprawdę? — Naprawdę. Usłyszałam, że zabrakło mu tchu. — Jesteś wolna, Tiny, wiesz. Mamy umowę. — Wiem. Chcę iść z tobą. — Naprawdę? Czy tylko tak mówisz? — Jasne, że mówię, ale to nie jest tylko mówienie. Chcę iść z tobą. — Cóż, kwiatki są białe w niebieskiej otoczce. Mam nadzieję, że ci się spodobają. — To brzmi wytwornie. — Ty jesteś wytworna, Tiny Lambert! Roześmiałam się, znowu ogarnęła mnie radość. — To siemasz, myszko! — powiedział. — Siemasz, kiszko! — odpowiedziałam ze śmiechem. I pognałam na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. ????? ? ja pięknie wyglądaliśmy razem. Wszyscy to mówili. Tańczyliśmy ze sobą wszystkie powolne tańce — nie chcieliśmy w ogóle tańczyć z nikim innym. Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy sobie w oczy, jakbyśmy się pierwszy raz dostrzegli. Wszyscy na nas patrzyli i próbowali z nami porozmawiać. Ludzie gratulowali mi pierwszej nagrody na konkursie talentów, a Cecilowi jego mowy pożegnalnej, ale my byliśmy bez reszty pogrążeni w miłości. Zastanawiałam się, jak przez tyle lat mogłam mieszkać tuż obok niego i nie zauważyć, jaki jest wspaniały. Potem poszliśmy do „Górniczej Kolacji", gdzie przygotowano dla nas specjalny posiłek, ale nie pamiętam, co jedliśmy, jeśli w ogóle coś jedliśmy. A potem ciepłą, kwitnącą, rozgwieżdżoną nocą pojechaliśmy do domu. 215 0 czwartej nad ranem, na bujanej ławce na mojej werandzie rozmawialiśmy jak nigdy dotąd — o tym, jak razem dorastaliśmy i o wszystkich zabawnych rzeczach, które się wydarzyły. Powiedziałam mu, że o wszystkich smutnych wydarzeniach opowiem mu kiedyś, jak już nie będą takie bolesne, a on położył palec na moich ustach i szepnął: — Ciii... Będzie mnóstwo czasu na wszystko. 1 rozmawialiśmy o nadchodzących miesiącach — o tym, że zostało jeszcze tylko parę tygodni szkoły, że będziemy spędzali razem całe lato i ferie, i że pojadę do niego z wizytą do Charlottesville, a on odwiedzi mnie w Ustroniu. Potem powiedział, że zawsze mnie kochał, a ja powiedziałam, że wierzę i że gdzieś w głębi serca też go zawsze kochałam. Musiałam tylko dorosnąć, żeby zdać sobie z tego sprawę. — W trzeciej klasie wysłałem ci walentynkę — wyznał. — Ale wstydziłem się podpisać. — To ty! Wciąż ją mam! I postanowiłam, że na tej starej kartce zaznaczę TAK przy pytaniu CZY MNIE KOCHASZ? i wyślę mu ją na uniwersytet na następny dzień Świętego Walentego. — Pewnego dnia — ciągnął — Luther podsłuchał, jak przez telefon mówiłem komuś, że mi się podobasz, i całymi latami mnie szantażował! — Pamiętam, jak kiedyś Luther powiedział mi, że komuś się podobam, ale nie chciał zdradzić komu... — Raz wygrałem z nim w warcaby. — Wygrałeś z Lutherem! — Tak, ale zagroził, że jeśli o tym komuś powiem, on wygada, co mówiłem przez telefon. — Och, teraz możesz powiedzieć to całemu światu! W końcu pocałowaliśmy się na dobranoc. I to był najsłodszy pocałunek- 216 Później, w łóżku, myślałam o tym cudownym uczuciu i już miałam zasnąć, kiedy naraz uderzyło mnie, że to samo czułam do Jessego i prawie to samo do pana Gillespie. Ciotka Evie mówiła, że można zakochać się więcej niż jeden raz. To musi być prawda. Więc skąd mam wiedzieć, kiedy to będzie naprawdę? — Miłość to więcej niż uczucie — powiedział tato Bobby Lynn. Więc pomyślałam, że z Cecilem nie będę nic planowała na zawsze. Będę to przeżywała dzień po dniu. Może wszystko nam się ułoży. Obudziłam się, kiedy jasne światło dnia wlewało się przez okno do mojej sypialni. Miejsce w mojej duszy, to, gdzie zawsze coś mieszkało, tchnęło wielką pustką. Co się stało? — Wierna? — wyszeptałam, ale nie było jej w pobliżu. Nessie popatrzyła na mnie i zaczęła machać ogonem. Wyskoczyłam z łóżka, założyłam moje błękitne dżinsy i zeszłam na dół razem z Nessie. Wychodząc z domu, chwyciłam z haczyka kluczyki do samochodu. Nessie dała susa na tylne siedzenie i w porannym słońcu pojechałyśmy na szczyt góry. Pierwszy raz w życiu byłam na Rubinowej Górze sama. Ale powinna być tu Wierna. Musi być. Wołałam ją, ale nie przyszła. Nie czułam zapachu kapryfolium, ale tłumaczyłam sobie, że to jeszcze nie maj. Drzewa owocowe kwitły, wszędzie pełno było dzikich kwiatów, ale brakowało kolorów i zapachu Wiernej. Pobiegłam na pole truskawek i do źródła, do chatki i w końcu do wierzby, wołałam ją, lecz jej tam nie było. I zrozumiałam: „Zobaczę cię na wiosnę"! W ten sposób powiedziała mi, że już jej nie potrzebuję i że mówi mi do widzenia. / 217 Zapach kwietniowej nocy Przeniknie wszystko wokół, Przewinie się kolo mnie Jak wstążka z twoich włosów. Usłyszę szepty wiatru Jak piosnka twa radosne. Choć ciebie tam nie będzie, Zobaczę cię na wiosnę. - Wierna! Wiernuszka! Wróć! Ale wiedziałam, że nawet jak pobiegnę do nieba, ona nigdy, przenigdy już nie wróci. Drodzy Czytelnicy Gorąco polecamy Wam znajdującą się już w sprzedaży, pełną radości i subtelnego humoru książkę: William J. Thomas MALCOLM I JA czyli rozkosze posiadania kota Przekład: Ewa Hauzer William J. Thomas — pisarz kanadyjski, autor scenariuszy filmowych — mieszka nad jeziorem Erie, w Zatoce Zachodzącego Słońca. Jest bardzo popularnym w swoim kraju humorystą. Jako pierwszy prowadził seminaria na temat sztuki pisania dowcipną prozą. Powodzenie jego felietonów o życiu z kotem Malcolmem stało się impulsem do wydania książki o tym niezwykłym związku. Po rozpadzie małżeństwa Williamowi Thomasowi przypadł w udziale kot (żona zabrała drugiego oraz limuzynę, rocznik 67), który okazał się niezwykłym entuzjastą rannego wstawania, stworzeniem o nienasyconym apetycie, ale przede wszystkim absolutnym neurastenikiem. Niekiedy jednak bywał pewną pociechą, np. kiedy osiemdziesięcioletnia matka autora przybyła do niego z przydługą „wizytą". Niezwykle dowcipna i pełna uczucia książka, która zadowoli Czytelników o najbardziej wysmakowanym i finezyjnym poczuciu humoru. 1 Znakomitym prezentem dla bliskich Wam osób, już czekającym w księgarniach, jest pięknie ilustrowany tom: w Johann Wolfgang Goethe POEZJE dawnych przekładach i dawnej grafice Wybór liryki miłosnej i ballad prezentuje poezję Goethego w przekładach bliskich jego czasom. Autorami przekładów są m.in. Mickiewicz, Brodziński, Odyniec, Garczyński. Tom zdobią miedzioryty wybitnych ???-wiecznych artystów niemieckich. Obszerny wstęp, pióra Izabelli Korsak, zapoznaje z życiorysem Goethego, jego powikłaniami uczuciowymi i rodzinnymi oraz z epoką, w której tworzył swoje zawsze młode, o nieprzemijającej urodzie wiersze. Tiny Lambert zawsze uchodziła za odludka. Nieśmiała i nietowarzyska, lubiła przebywać we własnym świecie, w którym zawsze mogła się schronić, gdy ktoś lub coś sprawiało jej ból. Jak każda nastolatka musiała uporać się z wieloma problemami — znaleźć przyjaciół w nowej szkole, sprawić, by chłopcy, którzy dotąd nie zwracali na nią uwagi, wreszcie ją dostrzegli. Niestety, przed Tiny Lambert stanął też problem, o którym na szczęście większość nastolatek nie ma nawet pojęcia... Tiny potrafiła wyjść zwycięsko z tej próby — ocaliła siebie i swoją siostrę. Potrafiła przy tym zachować wiarę w ludzi, pogodę ducha i radość życia. Świat wyobraźni bywa czasem niezwykle skuteczną bronią... ISBN 83-86107-70-7