Orson Scott Card CARTHAGE CITY tyt. oryg.: „Carthage City” IASFM nr 9/1987 Orson Scott Card, autor powieści Ender’s Game, która zdobyła dwie największe nagrody SF — Nebula I Hugo (1986), oraz jej kontynuacji Speaker for the Dead (1987) — również nagrodzonej Nebulą. W Polsce publikowano Grę Endera na łamach „Fantastyki” (1991), a ostatnio (1991) ukazała się w wydaniu książkowym nakładem Editions Spotkania i Fantastyki Sp. z o.o. Card Jest też autorem cyklu Tales of Alvin Maker. W Carthage City Card prezentuje Czytelnikom IASFM ten sam sposób alternatywnego widzenia historii Ameryki, co w owym wysoko ocenionym przez krytykę cyklu. Niewiele płaskodennych łódek płynęło w dół Hio ostatnimi czasy, w każdym razie nie z pionierami na pokładzie, nie z rodzinami i narzędziami, meblami, nasionami i kilkoma prosiakami na zapoczątkowanie stada. Czasy były niespokojne. Wystarczyło kilka zapalających strzał i wkrótce jakieś plemię czerwonoskórych było w posiadaniu sznura na wpół osmalonych skalpów do sprzedania Francuzom w Detroit. Hooch Palmer nie miał tego typu kłopotów. Wszyscy czerwonoskórzy znali jego łódkę, wysoko naładowaną beczułkami. W większości tych beczułek chlupotała whisky, co było chyba jedynym muzycznym dźwiękiem zrozumiałym dla czerwonoskórych. Ale pośrodku tej dużej bednarskiej sterty znajdowała się jedna beczułka, w której nie chlupotało. Wypełniona była prochem i miała podłączony lont. Jak używał tego prochu? Otóż, płyną z prądem, na zakręcie mocno odpychając się drągami, a tu nagle pojawią się pół tuzina kanoe wypełnione czerwonoskórymi w barwach wojennych ze szczepu Kicky–Poo. Albo, płonące przy brzegu ognisko i jakichś diabłów z plemienia Shaw–Nee tańczących wokół niego, ze strzałami gotowymi do zapalania. Dla większości ludzi taki widok oznaczał, że nadchodzi czas modlitwy, walki i śmierci. Nie dla Hoocha jednakże. Hooch w takich przypadkach stawał wyprostowany pośrodku swojej tratwy, z pochodnią w jednej ręce a lontem w drugiej i krzyczał „Wysadzić whisky, wysadzić whisky!”. Większość czerwonoskórych nie znała angielskiego, ale wszyscy dobrze wiedzieli, co znaczy „wysadzić” i co znaczy „whisky”. Nie leciały więc za nim strzały ani nie był ścigany. Wręcz przeciwnie — dosyć prędko kanoe zaczęły go omijać z daleka drugą stroną rzeki. Niektórzy czerwonoskórzy wołali: „Carthage City!”, a Hooch odwrzaskiwał w odpowiedzi: „Tak jest!” i kanoe śmigały w dół rzeki, kierując się do miejsca, gdzie trunek był sprzedawany. Dla chłopców przy drągach była to pierwsza podróż w dół rzeki i nie wiedzieli oni, rzecz jasna, tego wszystkiego, co wiedział Hooch, mieli więc portki pełne, kiedy pierwszy raz spostrzegali czerwonoskórych z ich ognistymi strzałami. A kiedy widzieli Hoocha trzymającego pochodnię przy loncie, gotowi byli skakać prosto do rzeki. Hooch zaś tylko śmiał się i śmiał. „Wy, chłopcy, nic nie wiecie o czerwonoskórych i wódce” — mówił. — „Nie zrobią niczego, co mogłoby spowodować spłynięcie do rzeki choćby kropelki z tych beczek. Bez zastanowienia zabiliby własną matkę, gdyby stanęła 1 pomiędzy nimi a tymi beczułkami. Nie tkną więc nas tak długo, dopóki mam proch, który może wybuchnąć, gdyby próbowali coś nam zrobić”. W głębi duszy chłopcy od drągów mogli powątpiewać, czy Hooch rzeczywiście wysadziłby tratwę wraz z załogą, ale rzecz w tym, że Hooch naprawdę zrobiłby to. Nie był on specjalnie myślicielem, nie trawił wiele czasu na rozmyślaniach o śmierci i o tym, co potem, i na tym podobne filozoficzne tematy, tyle jednak zdecydował: jeżeli umrze, to nie sam. Założył również, że jeśli ktoś go zabije, nie będzie miał żadnego pożytku z tego wyczynu, nikt. A już na pewno nie jakiś na wpół pijany, tchórzliwy czerwonoskóry cherlak z nożem do skalpowania. Największą tajemnicą z tego wszystkiego było, że tak naprawdę Hooch nie potrzebował ani pochodni, ani lontu. Ależ ten lont nawet nie wchodził do beczułki z prochem. Hooch nie chciał ryzykować, że proch wybuchnie przez przypadek. Tak, jeżeli Hooch kiedykolwiek miałby potrzebę wysadzenia swojej łodzi, wystarczyłoby tylko, aby usiadł i pomyślał o tym przez chwilę. I wkrótce proch zacząłby się ogrzewać, i może nawet trochę dymić, i wtedy „buch”! — wybuch. Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Och, są ludzie, którzy mówią, że nie istnieje nic takiego jak iskra, i na dowód powiadają: „Czy spotkałeś kiedykolwiek iskrę albo czy znasz kogoś, kto ją spotkał?” Ale to żaden dowód. Jeśli przypadkowo jesteś iskrą, nie chodzisz i nie rozpowiadasz o tym wszystkim wokół, czyż nie tak? I to nie dlatego, że ktoś mógłby mieć ochotę wynająć, cię na własne usługi — tak łatwo przecież użyć krzesiwa czy chociażby alchemicznych zapałek. Nie, jedyny pożytek z bycia iskrą to możność wzniecania ognia na odległość i to tylko wtedy, gdy ma to być zły ogień, który skrzywdzi kogoś, spali budynek, wysadzi coś w powietrze. A skoro już wynajmowałbyś się do tego rodzaju usług, to nie kwapiłbyś się pewnie z wywieszaniem szyldu „Iskra do Wynajęcia”. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że kiedy rozniesie się wokół, że jesteś iskrą, obwinia cię za wybuch każdego najmniejszego pożaru. Czyjś chłopak zapali fajkę w stodole i stodoła spłonie. Czy ten chłopak kiedykolwiek powie: „Tak tato, to ja”. Ależ skąd! Chłopak powie: Jakaś iskra musiała wzniecić ten ogień, tato!” I wtedy będą szukać ciebie — kozła ofiarnego. Nie, Hooch nie był żadnym głupcem. Nikomu nigdy nie wspominał nawet, jak potrafi wzniecać i rozpalać różne sprawy. Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nie wykorzystywał zbyt często swojej szczególnej zdolności wzniecania ognia. Była to przyczyna tak tajemna, iż nawet sam Hooch nie wiedział dokładnie jaka. Rzecz w tym, że ogień go przerażał. Przerażał go do głębi. Są ludzie, którzy boją się wody — więc wypływają w morze; niektórzy boją się śmierci — więc zostają grabarzami; jeszcze inni boją się Boga — więc zajmują się kaznodziejstwem. Hooch bał się ognia jak niczego innego na świecie i mimo że czuł paniczny strach, coś go do tego ognia ciągnęło. Kiedy jednak nadchodził czas, aby sam podłożył ogień, wtedy wycofywał się i odwlekał tę chwilę, wynajdywał powody, dla których nie powinien w ogóle tego zrobić. Hooch miał tę zdolność, ale wykorzystywał ją z wielkimi oporami. To jednak zrobiłby. Wysadziłby beczkę z prochem i siebie, i swoich chłopców przy drągach, i całą wódkę, zanim pozwoliłby czerwonoskórym na mord i przywłaszczenie wszystkiego. Hooch mógł czuć strach przed ogniem, ale przezwyciężyłby go, gdyby tylko dostatecznie się zezłościł. To dobrze, że czerwonoskórzy tak lubili wódkę, że nie zaryzykowaliby wylania nawet jednej kropli. Żadne kanoe nie podpływało zbyt blisko, żadna strzała nie zaświszczała, aby z brzękiem uderzyć w beczkę, i Hooch ze swoimi beczułkami, antałkami i baryłkami prześlizgiwał się po powierzchni wody tak spokojnej, jak tylko można sobie wymarzyć, prosto do Carthage City, które było tylko nazwą na wyrost, nadaną przez gubernatora Harrisona fortyfikacji z setką żołnierzy, w miejscu, gdzie rzeka My–Ammy spotykała się z rzeką Hio. Lecz Bill Harrison był typem człowieka, który najpierw nadawał nazwę, a potem ciężko pracował, aby miejsce dorosło do niej. I rzeczywiście, tym razem już około pięćdziesięciu kominów znajdowało się po zewnętrznej stronie palisady, co oznaczało, że Carthage City dorosło, aby być prawie wioską. Słyszał ich, zanim jeszcze jego łódka stała się widoczna z nabrzeża — muszą istnieć czerwonoskórzy, którzy pół życia spędzają na posterunku na brzegu rzeki wyczekując na nadpłynięcie łodzi z gorzałką. Widząc, ile pieniędzy zmieniło właścicieli w Forcie Dekane, i wiedząc, że inni handlarze alkoholem zostali po drodze zatrzymani, Hooch był pewien, że tym razem Indianie byli szczególnie spragnieni, a Carthage City suszyło już od dawna. I oto nadpływa on sam z ładunkiem większym niż kiedykolwiek i jest bardziej niż pewne, że tym razem dostanie dobrą cenę. Bill Harrison mógł być próżny jak paw, przybierając pozy i samozwańczo nazywając siebie gubernatorem, choć nikt go nie wybrał ani nie wyznaczył, ale znał się na tym, co do niego należało. Jego chłopaki, wystrojeni w eleganckie mundury, stali w szeregu na nabrzeżu aż miło było popatrzeć, muszkiety naładowane i gotowe wystrzelić do pierwszego Indianina, który zrobiłby choćby krok w kierunku rzeki. Nie była to tylko formalność, Hooch widział, że czerwonoskórzy wydawali się być dosyć skorzy. Oczywiście, nie podskakiwali do góry jak dzieci, tylko stali, stali tak i patrzyli, prosto przed i siebie, nie zważając na to, kto ich widzi, na wpół nadzy, jak zazwyczaj latem. Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się przestępując z nogi na nogę, błagać i prosić mówiąc: — Proszę, panie Hooch, jedną beczułkę za trzydzieści skór jelenich; o, to by brzmiało słodko, och jak słodko; proszę, panie Hooch, jeden kubek za dziesięć skórek piżmoszczura. „Ju–hu!” krzyknął Hooch. Chłopcy od drągów spojrzeli na niego, jakby był niespełna rozumu, gdyż nie wiedzieli, jacy ci czerwonoskórzy byli przedtem, zanim gubernator Harrison założył tu interes, że dawniej nie raczyli nawet spojrzeć na białego człowieka, że człowiek musiał wczołgiwać się do ich wigwamów i dławić się dymem i parą, i siedzieć tam robiąc znaki i rozmawiając w ich „jub–jub” — dopóki nie dostał pozwolenia na handel. Bywało, że Indianie stali tak z łukami i strzałami, a ty byłeś śmiertelnie przerażony, że zadecydują, iż twój skalp jest cenniejszy niż towary, które masz na handel. Ale już nie teraz. Teraz żaden z nich nie posiadał broni. Wywiesili języki wyczekując na gorzałkę. I będą pili i pili, pili i pili, pili i „ju–hu!” Padną martwi, zanim skończą pić, co będzie najlepsze ze wszystkiego, najlepsze ze wszystkiego. Hooch zawsze mawiał, że dobry Indianin to martwy Indianin, i tak ustawił sprawy wraz z Billem Harrisonem, że Indianie umierali z przepicia w szybkim tempie, płacąc po drodze za ten przywilej. Hooch był więc człowiekiem tak szczęśliwym jak tylko można, kiedy przybijali do nabrzeża w Carthage City. I nie do wiary — sierżant nawet mu zasalutował. Jaka różnica w porównaniu z tym, jak potraktował go szeryf w Suskwahenny — jakby był brudem zeskrobanym z deski klozetowej. Tu, w nowym kraju, ludzie o śmiałej naturze, tacy jak Hooch, byli traktowani jak dżentelmeni, i to bardzo Hoochowi odpowiadało. Przyjedzie tu potem, kiedy już pola będą ładnie uporządkowane, a domy będą stały w równiutkich rzędach przy prostopadłych ulicach, i wtedy weźmie swoje pieniądze i kupi sobie największy dom w miasteczku, a bankier zejdzie z chodnika w błoto ulicy, aby jemu dać przejście, i burmistrz będzie się do niego zwracał „sir” — jeżeli sam do tego czasu nie zdecyduje się zostać burmistrzem. To właśnie wyrażał salut sierżanta, przepowiadając jego przyszłość, kiedy zstępował na brzeg. — Wylądujemy tutaj, panie Hooch — powiedział sierżant. — Mam list przewozowy — powiedział Hooch. — I żeby nie było żadnego piractwa ze strony twoich chłopaków. Choć przyznam, że jest tam prawdopodobnie jedna beczka dobrej żytniej whisky, która jakoś nie została policzona i wpisana na listę. Założę się, że nikt tej jednej beczki nie będzie szukał. — Będziemy tak ostrożni, jak pan sobie życzy — odpowiedział sierżant, ale twarz jego rozjaśniał uśmiech tak szeroki, że widać było zęby trzonowe, i Hooch wiedział, że sierżant znajdzie sposób, aby co najmniej połowę z tej beczki zatrzymać dla siebie. Jeżeli jest głupi, to sprzeda swój półantałek czerwonoskórym, miarka po miarce. Nie można się wzbogacić na połowie antałka whisky. Nie, gdyby sierżant był cwany — podzieliłby się swoją częścią, łyk po łyku, z oficerami, od których zależał jego awans, i gdyby tak dalej postępował, nadszedłby dzień, w którym sierżant już nie witałby łodzi wpływających do portu, o nie, siedziałby w kwaterze oficerskiej z ładną żonką w sypialni i ze stalową szabelką przy boku. Nie znaczy to, że Hooch kiedykolwiek wypowiedziałby te myśli przy sierżancie. Hooch wykoncypował, że jeżeli człowiekowi trzeba, coś podpowiadać, oznacza to, że ten człowiek jest na tyle głupi, że i tak nie potrafi tego wykonać. A jeżeli człowiek ma na tyle rozumu, aby samemu coś przedsięwziąć — nie potrzebuje handlarza alkoholem, aby mu mówił, co ma robić. — Gubernator Harrison chce się z panem widzieć — powiedział sierżant. — I ja chcę się ź nim widzieć — odparł Hooch. — Ale najpierw potrzebna jest mi kąpiel, golenie i czyste ubranie. — Gubernator mówi, żeby zatrzymał się pan w starym domu. — W starym? — zapytał Hooch. Oficjalną rezydencję Harrison wybudował dopiero przed czterema laty. Hooch mógł się domyślać tylko jednego powodu, dla którego Bill się szarpnął i wybudował tak szybko drugą. — No więc, czy gubernator Bill wziął sobie nową żonę? — A tak — odpowiedział sierżant. — Ładniutką, że nie wiem, i tylko piętnastoletnią — co pan na to! Ponieważ pochodzi z Manhattanu, niewiele mówi po angielsku, a przynajmniej nie brzmi to po angielsku, kiedy mówi. Hoochowi nie robiło to różnicy. Dobrze mówił po holendersku, prawie tak dobrze jak po angielsku, a już na pewno o wiele lepiej niż w języku Shaw–Nee. W mgnieniu oka zaprzyjaźni się z żoną Billa Harrisona. Bawił się nawet myślą o… ale nie, nie, to nie był dobry pomysł, aby bałamucić żonę innego mężczyzny. Hooch miał dość często ochotę na to, ale wiedział, że gdy raz weszło się na taką ścieżkę — sprawy zaczynały się komplikować. Poza tym, tak naprawdę Hooch nie potrzebował żadnej białej kobiety, skoro wokół kręciły się te wszystkie spragnione, indiańskie squaw. Czy Bill Harrison sprowadzi swoje dzieci tutaj, teraz kiedy ma drugą żonę? Hooch nie był pewien, w jakim wieku mogą być obecnie chłopcy Billa, ale na pewno w odpowiednim, aby zasmakowało im życie na pograniczu. Jednak Hooch miał niejasne uczucie, że dużo lepiej byłoby dla chłopców, gdyby zostali w Filadelfii pod opieką ciotki. I nie dlatego, że nie powinni znaleźć się tu w dzikiej krainie, ale dlatego, że powinni być z dala od ojca. Hooch dość lubił Billa Harrisona, ale nie wybrałby go na opiekuna dzieci, nawet własnych dzieci Billa. Hooch zatrzymał się u bram fortyfikacji. O, to naprawdę miły dodatek. Obok zwykłych amuletów i talizmanów mających odstraszać wrogów i chronić przed ogniem i innymi tego typu sprawami Gubernator Bill wywiesił napis szerokości bramy. Duże litery głosiły: CARTHAGE CITY, a małymi literami było napisane: STOLICA STANU WOBBISH. To było właśnie to, co tylko stary Bill mógł wymyślić. Spodziewał się, że w pewnym sensie napis ten miał większą moc niż jakikolwiek z amuletów. Hooch jako iskra wiedział na przykład, że żaden z amuletów odstraszających ogień nie powstrzymałby go, utrudniłby tylko rozniecenie ognia bezpośrednio przy amulecie. Gdyby udało mu się rozpalić ogień gdzie indziej, to i amulet spłonąłby tak jak wszystko inne. Ale napis nadający stanowi nazwę Wobbish i czyniący Carthage stolicą — to co innego, to naprawdę mogłoby mieć w sobie moc, władzę nad sposobem ludzkiego rozumowania. Jeżeli powtarzasz coś dostatecznie często, ludzie zaczynają to traktować jako prawdę i wkrótce staje się to prawdą. Oczywiście nic w stylu: „Dziś w nocy księżyc zatrzyma się w swej wędrówce po niebie i zacznie poruszać się w odwrotną stronę”. Aby tak się stało, Księżyc musiałby usłyszeć twoje słowa. Ale jeśli będziesz mówił: „Ta dziewczyna jest łatwa” lub: „Ten człowiek jest złodziejem”, nie ma znaczenia, czy osoba, o której mówisz, wierzy ci czy nie — wszyscy inni zaczną ci wierzyć i traktować te osoby tak, jakby to była prawda. Więc Hooch doszedł do wniosku, że jeśli Harrison spowoduje, aby wystarczająco dużo ludzi zobaczyło tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu Wobbish, to pewnego dnia tak właśnie się stanie. Fakt jednak, że dla Hoocha niewielkie znaczenie miało to, czy to Harrison był gubernatorem i ustanowił swoją stolicę w Carthage City, czy też jakiś obłudny abstynent, jakiś pedantyczny Tkacz–Boskiej–Zbroi z północy, gdzie Strumyk Tippy–Canoe wpada do rzeki Wobbish, miałby zostać gubernatorem i ustanowić stolicą Vigor Church. Niech ci dwaj sami o tym rozstrzygną: którykolwiek by wygrał, Hooch zamierzał być człowiekiem bogatym i robić, co mu się żywnie podoba. Jeśli miałoby być inaczej, niech wszystko pochłonie ogień. Jeżeli kiedykolwiek Hooch zostanie pobity i złamany, zrobi wszystko, aby nikt inny na tym nie skorzystał. Gdy iskrze nie zostawała żadna nadzieja, mogła jeszcze wyrównać porachunki — i to jest cały mój pożytek z tego, że jestem iskrą, koncypował sobie Hooch. Oczywiście, będąc iskrą nie marnował tego zapewniając sobie zawsze gorącą wodę do kąpieli. Co to była za miła odmiana — opuścić rzekę i wrócić do cywilizowanego życia. Wyłożone dla niego ubranie było czyste i miłe było uczucie pozbycia się kłującej brody z twarzy. Nie wspominając już faktu, że squaw, która go kąpała, nader ochoczo zapatrywała się na dodatkową porcję gorzałki i gdyby nie żołnierz przysłany przez Harrisona, pukający do drzwi i każący mu się pospieszyć, Hooch odebrałby pierwszą ratę jej dóbr przeznaczonych na wymianę. Jednak zamiast tego osuszył się i ubrał. Wyglądała na bardzo zatroskaną, kiedy ruszył w kierunku drzwi. — Będzie z powrotem? — zapytała. — Pewnie, że tak — odpowiedział. — I będę miał ze sobą beczułkę. — Ale przed zmrokiem — powiedziała. — Może tak, może nie — odrzekł. — Co za różnica? — Po zmroku wszyscy czerwonoskórzy, jak ja, poza fort. — Ach to tak — mruknął Hooch. — A więc postaram się przyjść przed zmrokiem. A jeżeli nie przyjdę, będę ciebie pamiętał. Mogę zapomnieć twarz, ale nie zapomnę rąk, ha? To była naprawdę miła kąpiel. Uśmiechnęła się, ale była to groteskowa imitacja prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł się nadziwić, że czerwonoskórzy nie wymarli wiele lat temu — ich kobiety były tak brzydkie. Ale w pewnym sensie, jeśli zamknęło się oczy, od biedy i squaw mogła ujść aż do chwili, w której znowu będzie mieć prawdziwe kobiety. Okazało się, że Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję, ale powiększył również fortyfikację tak, że była prawie dwa razy taka jak przedtem. Wzdłuż całej fortyfikacji ciągnęło się solidne umocnienie ziemne. Harrison był gotów do wojny. To spowodowało, że Hooch poczuł się nieswojo. Handel alkoholem nie był zbyt intratny w czasie wojny. Czerwonoskórzy, którzy brali udział w wojnie, nie byli tymi samymi czerwonoskórymi, którzy pili wódkę. Tych ostatnich oglądał tak często, że prawie zapomniał o istnieniu tych pierwszych. Było nawet działo. Nie, dwa działa. To wcale nie; wyglądało dobrze. Biuro Harrisona nie mieściło się w rezydencji. Znajdowało się w zupełnie oddzielnym budynku, w budynku kwatery głównej, w południowozachodnim, dobrze oświetlonym narożniku. Hooch zauważył, że oprócz zwykłego kontyngentu żołnierzy na warcie i oficerów zajmujących się papierkową robotą w kwaterze głównej przebywało kilku obijających się ślamazarnie lub i siedzących Indian. Oswojeni Indianie Harrisona, oczywiście — zawsze kilku miał na podorędziu. Tym razem oswojonych czerwonoskórych było więcej niż zazwyczaj, a jedynym, którego Hooch rozpoznał, był Lolla–Wossiky, jednooki Shaw–Nee, który był wciąż najbardziej pijanym Indianinem spośród jeszcze żyjących. Był tak godny pogardy, że nawet inni czerwonoskórzy naśmiewali się z niego — prawdziwy lizus. A najśmieszniejszy w tym wszystkim był fakt, że jakieś piętnaście lat temu Harrison osobiście zabił ojca Lolla–Wossiky, podczas gdy Lolla–Wossiky, wówczas mały brzdąc, przyglądał się temu. Czasami Harrison nawet opowiadał tę historię w obecności Lolla–Wossiky, a jednooki pijak przytakiwał tylko i śmiał się i szczerzył i zachowywał, jakby nie miał w ogóle rozumu ani ludzkiej godności, jak najpodlejszy, najbardziej plugawy czerwonoskóry, jakiego Hooch kiedykolwiek widział. Dopóki miał jakąś wódkę, nie zależało mu nawet na pomszczeniu śmierci swojego ojca. Nie, Hooch nie był ani trochę zaskoczony widokiem Lolla–Wossiky leżącego na podłodze przy drzwiach do biura Harrisona, tak że ilekroć drzwi się otwierały, uderzały go w zadek. Nie do wiary, że nawet teraz, po czteromiesięcznej przerwie w dostawie whisky do Carthage City, Lolla–Wossiky był dokładnie zakonserwowany. Zobaczył wchodzącego Hoocha, podniósł się na łokciu, machnął ręką na powitanie i lulnął się bezdźwięcznie na podłogę. Chustka, którą miał przewiązaną na oku, przesunęła się ukazując pusty oczodół z wessanymi powiekami. Hooch poczuł się tak, jakby brakujące oko wpatrywało się w niego. Nie podobało mu się to wrażenie. Nie lubił Lolla–Wossiky. Harrison był typem człowieka, który lubił otaczać się takimi nędznymi kreaturami — Hooch wykombinował sobie, że w ten sposób prawem kontrastu Harrison poprawiał sobie samopoczucie — ale Hooch nie lubił oglądać tak zdegenerowanych przedstawicieli rasy ludzkiej. Czemu Lolla–Wossiky jeszcze żyje? W momencie kiedy Hooch miał właśnie otworzyć drzwi do biura Harrisona, przeniósł wzrok z jednookiego pijanego Indianina na innego i — rzecz śmieszna — przez chwilę wydawało mu się, że jest to znowu Lolla–Wossiky, tak byli do siebie podobni. Ale tym razem był to dwuoki Lolla– Wossiky, i wcale nie pijany, o nie! Musiał mieć ze sześć stóp wzrostu, stał oparty o ścianę, głowa wygolona z pozostawionym czubem, ubranie czyste. Stał wyprostowany jak żołnierz na baczność, i nawet nie spojrzał na Hoocha. Jego oczy wpatrzone były prosto przed siebie. Hooch wiedział jednak, że ten chłopiec widział wszystko, chociaż nie patrzył na nic. Hooch dawno nie widział Indianina, który miał taki wygląd — chłodny i panujący nad wszystkim. Niebezpieczne, niebezpieczne, czyżby Harrison stawał się na tyle beztroski, aby do swojej kwatery głównej wpuścić Indianina z takimi oczyma? Z aparycją króla i ramionami tak silnymi, że wydaje się, iżby mógł napiąć łuk wykonany z pnia sześcioletniego dębu? Lolla–Wossiky był tak obleśny, że Hoochowi robiło się niedobrze. Ale ten Indianin, który wyglądał jak Lolla– Wossiky, był krańcowo różny. Nie tylko, że nie przyprawiał Hoocha o mdłości, ale wprawił go w złość — był tak dumny i wyzywający, jakby się uważał za równego białemu człowiekowi. Nie, nawet za lepszego. Tak właśnie wyglądał — jakby uważał się za lepszego. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi tak z ręką na klamce gapiąc się na czerwonoskórego. Nie poruszył się od jak dawna? Nie było dobrze dawać innym poznać, jak ten czerwonoskóry nieswojo go nastrajał. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Ale nie mówił o Indianinie, o nie, to by nie było korzystne. Nie byłoby dobrze, gdyby Harrison domyślił się, jak ten jeden dumny Shaw–Nee zawadzał mu, jak go denerwował. Ponieważ gubernator Bill siedział sobie za dużym starym stołem, niczym Bóg na tronie, Hooch zdał sobie sprawę, że zmieniło się tu wszystko. To nie tylko fort się rozrósł — wzmogła się próżność Billa Harrisona. I jeżeli Hooch chciał zarobić na tej podróży, tak jak się tego spodziewał, musiał sprawić, aby gubernator Bill spuścił nieco z tonu, żeby mogli pertraktować jak równy z równym, a nie jak handlarz z gubernatorem. — Zauważyłem twoje działo — powiedział Hooch, nie zadając sobie nawet trudu, żeby się przywitać. — Przeciwko komu ta artyleria, przeciw Francuzom z Detroit, Hiszpanom z Florydy czy Indianom? — Nieważne, kto kupuje skalpy, tak czy inaczej zawsze chodzi o czerwonoskórych — odpowiedział Harrison. — Teraz siadaj, odpręż się, Hooch. Kiedy drzwi są zamknięte, nie potrzeba ceremonii. O tak, Gubernator Bill lubił swoje gierki, jak to polityk. Daje ci odczuć, że to ty robisz mu przysługę zezwalając, aby siedział w twojej obecności, że zaszczycasz go pozwalając mu czuć się jak prawdziwy kumpel, zanim opróżnisz mu kieszeń. Ach, pomyślał Hooch, też mam swoje gierki do rozegrania i zobaczymy, kto będzie górą. Hooch usiadł i położył nogi na biurku gubernatora Billa. Wyjął szczyptę tabaki i wetknął ją pod policzek. Zauważył, że Bill wzdrygnął się nieco. Był to jawny znak, że żona oduczyła go niektórych męskich nawyków. — Masz ochotę na szczyptę? — spytał Hooch. Minuta upłynęła, zanim Harrison przyznał, iż nie miałby nic przeciwko odrobinie. — W zasadzie wyrzekłem się tego — rzekł ponuro. A więc Harrison nadal tęsknił za kawalerskim życiem. No, to była dobra wiadomość dla Hoocha. Dała mu atut do wytrącenia gubernatora z równowagi. — Słyszałem, że wziąłeś sobie z Manhattanu biały podgrzewacz do łóżka. Zadziałało: twarz Harrisona poczerwieniała. — Poślubiłem damę z Nowego Amsterdamu — odparł. Głos jego był cichy i zimny. Nie przeszkadzało to Hoochowi — tego właśnie pragnął. — Masz żonę! — zawołał Hooch. — A niech mnie! Przepraszam, Gubernatorze, co innego słyszałem, będziesz musiał mi wybaczyć. Powtórzyłem tylko to, co… co mówiły pogłoski. — Pogłoski? — spytał Harrison. — Och, nie zwracaj na to uwagi. Wiesz, jak żołnierze gadają. Przede wszystkim wstyd mi, że ich słuchałem. No właśnie, przecież przez tyle lat zachowywałeś świętą pamięć o swojej żonie i gdybym był twoim przyjacielem, wiedziałbym, że kobieta, którą wziąłeś do swego domu, może być tylko damą, i to żoną poślubioną jak należy. — Co ja chcę wiedzieć — rzekł Harrison — to kto ci powiedział, że ona jest czymkolwiek innym? — Ależ Bill, to było tylko takie próżne żołnierskie gadanie. Nie chcę, żeby ktoś miał kłopoty tylko dlatego, że nie potrafi trzymać języka za zębami. Na Boga, Bill, dopiero co przyszedł transport gorzały! Przecież nie będziesz miał im za złe tego, co mówili, kiedy ich myśli zajęte już były whisky. Weź sobie szczyptę tabaki i pamiętaj, że twoi ludzie cię lubią. Hyrison wziął z kapciucha pokaźnych rozmiarów szczyptę i zatknął ją za policzek. — Och wiem, Hooch, oni mi nie przeszkadzają. — Hooch wiedział jednak, że to go niepokoiło, że Harrison był tak zły, iż nie potrafił celnie splunąć, co udowodnił, nie trafiając do spluwaczki. Do spluwaczki, zauważył Hooch, która była nieskazitelnie czysta. Czy nikt już tutaj nie spluwał oprócz Hoocha? — Cywilizujesz się — powiedział Hooch. — Zanim się obejrzysz, będziesz miał koronkowe zasłonki. — Już mam — odrzekł Harrison. — W domu. — I małe porcelanowe nocniczki? — Hooch, masz myśli jak żmija i gębę jak świnia. — Dlatego mnie kochasz, Bill — bo ty masz myśli jak świnia i gębę jak żmija. — Pamiętaj o tym — rzekł Harrison. — Właśnie pamiętaj, jak mogę ukąsić, i to ukąsić głęboko i jadowicie. Lepiej o tym pamiętaj, zanim spróbujesz ze mną swoich kpiarskich sztuczek. — Kpiarskie sztuczki! — wykrzyknął Hooch. — O co ci chodzi, Billu Harrisonie! O co mnie oskarżasz? — Oskarżam cię, że celowo pokierowałeś wszystkim tak, abyśmy przez cztery długie, wiosenne miesiące nie mieli w ogóle wódki, aż musiałem powiesić trzech czerwonoskórych za włamanie do magazynu wojskowego, a i moim żołnierzom też zabrakło! — Ja! Ja przywiozłem ten ładunek tak szybko, jak się dało! Harrison uśmiechnął się tylko. Hooch podtrzymywał swój wygląd bolesnego oburzenia — był to jeden z jego najlepszych wyrazów twarzy, a poza tym nawet częściowo prawdziwy. Gdyby choć jeden z innych handlarzy whisky wykazał trochę więcej sprytu, znalazłby drogę w dół rzeki pomimo zabiegów Hoocha. Nie było winą Hoocha, że przypadkowo właśnie on był najbardziej wykrętnym, złośliwym, podłym, kompetentnym skunksem w interesie, który w pierwszym rzędzie nie był ani zbyt czysty, ani zbyt wyraźny. Wyraz urażonej niewinności Hoocha trwał dłużej niż uśmiech Harris co Hooch przewidział. — Słuchaj, Hooch — powiedział Harrison. — Może lepiej zacznij do mnie mówić: panie Ulysses Palmer — rzekł Hooch. — Tylko przyjaciele mówią do mnie Hooch. Harrison jednak nie złapał się na przynętę. Nie zaczął zapewniać o swej dozgonnej przyjaźni. — Słuchaj pan, panie Palmer — powiedział Harrison — pan wie i ja wiem, że to nie ma nic wspólnego z przyjaźnią. Pan chce być bogaty, a ja chcę być gubernatorem, potrzebuję pańskiej wódki, a pan potrzebuje mojej protekcji, aby stać się bogaty. Lecz tym razem przeciągnął pan strunę. Rozumie mnie pan? Może pan mieć monopol — nie obchodzi mnie to — ale jeśli nie będę miał stałego zaopatrzenia w whisky od pana, zaopatrzę Się gdzie indziej. — Ależ, gubernatorze Harrison, mogę zrozumieć, że kiedyś tam zaczął się pan niepokoić, i mogę to panu wynagrodzić. Co by pan powiedział na sześć beczułek najlepszej whisky, tylko na pański użytek… Harrison jednak nie był w nastroju do przekupstwa. — Zapomina pan, panie Palmer o tym, że mogę mieć całą whisky, jeśli tego zechcę. No, jeśli Harrison może mówić bez osłonek, tak samo potrafi i Hooch, chociaż sprawił, aby regułą było, by takie rzeczy wypowiadać z uśmiechem. — Panie Gubernatorze, jeden raz może pan zabrać całą moją whisky. Ale jaki handlarz potem będzie chciał robić z panem interesy? Harrison śmiał się i śmiał. — Każdy handlarz, Hoochu Palmer, i pan o tym wie! Hooch wiedział, kiedy był pokonany. Dołączył się do śmiechu Harrisona. Ktoś zapukał do drzwi. — Proszę — powiedział Harrison. Jednocześnie wskazał Hoochowi, aby pozostał w swoim krześle. Wszedł żołnierz, zasalutował i powiedział: — Pan Andrew Jackson chce się z panem widzieć, sir. Mówi, że jest z Tennizy*. — Nie spodziewałem się go tak szybko, ale jestem zachwycony, bardzo zadowolony, proś go, proś. Andrew Jackson. To musiał być ten prawnik, którego ludzie nazywali Mr. Hickory. Ale w czasach, kiedy Hooch działał w krainie Tennizy, Hickory Jackson był prawdziwym wiejskim chłopakiem — zabił człowieka w pojedynku, od czasu do czasu przyłożył komuś pięścią w twarz, znany był, że dotrzymywał słowa, i, jak wieść niosła, nie zupełnie był poślubiony swojej żonie, która mogła być zamężna z człowiekiem, który nawet jeszcze nie umarł. Tym różnili się Hickory i Hooch — Hooch na jego miejscu zagwarantowałby sobie, żeby ten mąż od dawna nie żył i żeby był pogrzebany. Hooch był więc nieco zaskoczony, że ten Jackson urósł już na tyle, aby prowadzić interesy wiodące go z Tennizy wprost do Carthage City. Ale to nic w porównaniu z zaskoczeniem jakiego doznał, kiedy przez drzwi wszedł Jackson, sztywny jak drąg, z płonącym wzrokiem. Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę do gubernatora Harrisona. Nazwał go pan panem Harrisonem. Oznaczało to, że albo był głupcem, albo nie domyślał się, że potrzebuje Harrisona tak samo, jak Harrison potrzebuje jego. — Zbyt wielu czerwonoskórych się tu kręci — odezwał się Jackson. — Wystarczy ten jednooki Indianin, aby się porzygać. — Ależ — odparł Harrison — traktuję go jako coś w rodzaju maskotki. Mojej własnej czerwonoskórej maskotki. — Lolla–Wossiky — przyszedł z pomocą Hooch. Może i nie o pomoc chodziło. Nie podobało mu się po prostu, że Jackson go nie zauważył, a Harrison nie pofatygował się, aby go przedstawić. Jackson odwrócił się, by spojrzeć na niego. — Co pan powiedział? — Lolla–Wossiky — odpowiedział Hooch. — Imię jednookiego Indianina — rzekł Harrison. Jackson zimno zmierzył Hoocha. — Wtedy tylko chcę znać imię konia — powiedział — kiedy mam zamiar go dosiąść. — Nazywam się Hooch Palmer — powiedział Hooch. Wyciągnął rękę. Jackson zdawał się tego nie zauważać. — Nazywa się pan Ulysses Brock — odparł Jackson — i jest mi pan winien dziesięć funtów na poczet długów nie spłaconych w Nashville. Teraz kiedy Appalachee* przyjęło walutę Stanów Zjednoczonych, znaczy, że jesteś mi pan winien dwieście dwadzieścia dolarów w złocie. Wykupiłem te długi i tak się składa, że kiedy usłyszałem, iż handluje pan whisky w tych stronach, zabrałem wszystkie papiery ze sobą i chyba zaaresztuję pana. Nigdy nie przyszło Hoochowi do głowy, że Jackson będzie miał taką pamięć lub że okaże się takim skunksem, aby wykupić weksel innego człowieka, a zwłaszcza weksel sprzed siedmiu lat, który powinien już być do tej pory zapomniany. Lecz Jackson wyciągnął z kieszeni płaszcza nakaz sądowy i położył go na biurku gubernatora Harrisona. — Ponieważ zdaję sobie sprawę, że ten człowiek został już przez pana zatrzymany — powiedział Jackson — miło mi zakomunikować, że zgodnie z prawem Appalachee, osoba zatrzymująca ma prawo do dziesięciu procent odzyskanych pieniędzy. Harrison przechylił się do tyłu w swoim krześle i wyszczerzył się do Hoocha. — No, Hooch, może będzie lepiej, jak usiądziesz i wszyscy się lepiej zapoznamy. A może już nie musimy, skoro pan Jackson wydaje się znać ciebie lepiej niż ja. — Och, znam dobrze Uiyssesa Brocka — powiedział Jackson. — Jest tego typu skunksem, którego musieliśmy się najpierw pozbyć z Tennizy; abyśmy mogli aspirować do cywilizacji. Spodziewam się, że wkrótce i wy też pozbędziecie się takich jak on, kiedy będziecie już gotowi składać petycję, aby kraina Wobbish została przyłączona do Stanów Zjednoczonych. — Wiele bierzesz za pewnik — odparł Harrison. — Wiesz, możemy spróbować dać sobie tutaj radę sami. — Jeżeli Appalachee nie poradziło sobie samo z Tomem Jeffersonem jako prezydentem, wydaje mi się, że tu nie pójdzie wam łatwiej. — Może — odpowiedział Harrison — może musimy zrobić coś, na co Tom Jefferson nie miał odwagi. I może tutaj potrzebujemy ludzi takich jak Hooch. — Potrzebujecie żołnierzy — rzekł Jackson. — Nie handlarzy wódką. Harrison pokręcił głową. — Jest pan człowiekiem, który zmusza mnie, aby przejść do rzeczy, panie Jackson, i teraz już rozumiem, dlaczego ludzie z Tennizy przysłali właśnie pana na spotkanie ze mną. Przejdę więc do rzeczy. Mamy te same kłopoty tutaj, jakie wy macie tam, i te kłopoty można podsumować jednym słowem: czerwonoskórzy. — Dlatego jestem zdumiony, że pozwala pan pijanym Indianom przesiadywać tutaj, w swoim własnym dowództwie. Ich miejsce jest na zachód od Mizzipy*, to jasne jak dzień. Dopóki tego nie zrobimy, nie będziemy mieli ani pokoju, ani cywilizacji. A ponieważ zarówno Appalachee; jak i Stany Zjednoczone, są jednakowo przekonane, że czerwonoskórych można traktować jak istoty ludzkie, musimy rozwiązać problem Indian, zanim przystąpimy do unii. To takie proste. — Widzi pan? — odparł Harrison. — Już zgadzamy się zupełnie. — To dlaczego pańska kwatera główna jest tak pełna Indian jak ulica Independence* w Washington City? Indianie Cherriky* pracują jako urzędnicy, a nawet zajmują stanowiska rządowe w Appalachee, w samej stolicy, posady, które powinni zajmować biali, a przyjeżdżam tu i widzę, że pan też się nimi otacza. — Niech się pan uspokoi, panie Jackson, niech się pan uspokoi. Czyż król nie trzyma Murzynów w swoim pałacu w Wirginii? — Jego Murzyni to niewolnicy. Wszyscy wiedzą, że z czerwonoskórych nie można zrobić niewolników. Nie są na tyle inteligentni, aby ich prawidłowo wyszkolić. — No więc niech pan siada na tym krześle, panie Jackson, a ja się postaram wyłuszczyć panu sprawę najlepiej jak potrafię, pokazując panu dwa pierwszorzędne okazy Shaw–Nee. Niech pan siada. Jackson wziął krzesło i postawił je po przeciwległej od Hoocha stronie pokoju. To spowodowało, że coś szarpnęło Hoocha za trzewia — sposób w jaki Jackson się zachowywał. Ludzie tacy jak Jackson wydawali się być prawi i uczciwi, ale Hooch wiedział, że nie istniało nic takiego jak dobry człowiek. Mógł najwyżej istnieć człowiek, który nie został jeszcze kupiony lub nie był jeszcze w wielkich tarapatach albo nie miał odwagi sięgnąć po to, na co miał ochotę. Cnota sprowadzała się tylko do tego — tyle Hooch zdołał w ciągu swojego życia zauważyć. A tu ten Jackson zadzierający nosa i nawołujący, aby Bill Harrison go aresztował! Tylko pomyśleć, jakiś obcy z Tennizy przyjeżdża tutaj i powiewa nakazem sądowym jakiegoś sędziego, i to skąd, z Appalachee, co nie miało tutaj większej mocy, niż gdyby wystawił go sam król Etiopii. No, panie Jackson, daleka droga stąd do domu i zobaczymy, czy nie przytrafi się panu po drodze jakiś wypadek. Nie, nie, nie. Powiedział sobie w myślach Hooch. Wyrównywanie rachunków nic nie daje na tym świecie. Wyrównywanie rachunków pozostawia cię w tyle. Najlepsza zemsta to wzbogacić się tak, aby wszyscy mówili do ciebie „sir”, tak wyrównuje się rachunki z tymi ludźmi. Żadnej partyzantki. Jak raz przykleją ci etykietkę napadającego z ukrycia, koniec z tobą, Hoochu Palmer. Hooch siedział więc i uśmiechał się, kiedy Harrison zawołał swojego adiutanta. — Czemu nie zaprosisz tu Lolla–Wossiky? A przy okazji powiedz jego bratu, żeby też tu przyszedł. Brat Lolla–Wossiky — musiał nim być ten hardy czerwonoskóry stojący pod ścianą. Śmieszne, jak różne mogą być dwa ziarna z tego samego strąka. Lolla–Wossiky wszedł łasząc się, uśmiechając, spoglądając szybko to na jedną białą twarz, to na drugą, zastanawiając się, czego od niego chcą i jak szybko mógłby ich na tyle uszczęśliwić, aby zasłużyć sobie na whisky. Na nim całym wypisane było, jak jest spragniony, chociaż był już tak pijany, że nić potrafił prosto iść. Czy też wypił już tak dużo, że nie potrafił chodzić prosto, nawet gdy był trzeźwy? Hooch zastanawiał się — i wkrótce poznał odpowiedź. Harrison sięgnął do komody za swoimi plecami i wyciągnął dzbanek i kubek. Lolla–Wossiky przyglądał się, jak brązowawy płyn chlupnął do kubka, swym jedynym okiem tak skupionym, jakby, smakował trunek samym wzrokiem. Nie zrobił jednak nawet kroku w; kierunku kubka. Harrison wyciągnął rękę i postawił kubek na stole blisko Indianina, ale ten stał ciągle, uśmiechając się, patrząc to na kubek, to na Harrisona, czekając, czekając. Harrison odwrócił się do Jacksona i uśmiechnął. — Lolla–Wossiky jest chyba najbardziej cywilizowanym czerwonoskórym w kraju Wobbish, panie ] Jackson. Nigdy nie bierze rzeczy, które do niego nie należą. Nie odzywa się j pierwszy, jeżeli się do niego nie przemówi. Jest posłuszny i robi to, co mu każę. I wszystko, czego w zamian chce, to kubek płynu. Nie musi to być nawet dobry trunek. Wystarczy kukurydziana whisky lub byle jaki hiszpański rum, nieprawdaż, Lolla–Wossiky? — Bardzo prawda, panie Ekscelencja — powiedział Lolla–Wossiky. Jego mowa była zadziwiająco wyraźna jak na Indianina. A zwłaszcza pijanego Indianina. Hooch zauważył, że Jackson przygląda się jednookiemu czerwonoskóremu z obrzydzeniem. Następnie wzrok prawnika z Tennizy przesunął się w kierunku drzwi, gdzie stał wysoki, silny, prowokujący Indianin. Wielką przyjemność sprawiało Hoochowi obserwowanie twarzy Jacksona. Wyraz obrzydzenia na niej zmienił się w wyraz czystej złości. Złości, tak i strachu. O nie, nie jesteś nieustraszony, panie Jackson. Wiesz, kim jest brat Lolla–Wossiky. Jest twoim wrogiem i moim wrogiem, i wrogiem każdego białego człowieka, który chce mieć tę ziemię, ponieważ kiedyś ten butny czerwonoskóry przyłoży swój tomahawk do twojej głowy i bardzo powoli będzie zdzierał z niej skalp, i nie sprzeda go żadnemu Francuzowi, panie Jackson, ale zatrzyma go i przekaże swoim dzieciom i powie im: To jest jedyny dobry biały człowiek. To jest jedyny biały człowiek, który nie łamie danego słowa. To jest to, co się robi białym ludziom. — Hooch o tym wiedział, Harrison wiedział i Jackson wiedział. Ten młody Indianin przy drzwiach oznaczał śmierć. Ten młody Indianin oznaczał białych ludzi zmuszonych żyć na wschód od gór, stłoczonych w starych miasteczkach wraz ze swoimi prawnikami, profesorami i ludźmi o wzniosłych zasadach, którzy nie dawali swobodnie odetchnąć. Z ludźmi takimi, jak sam Jackson. Na tę myśl Hooch aż parsknął ze śmiechu. Jackson był dokładnie takim typem, który powodował, że ludzie wędrowali na zachód, aby od niego uciec. Jak daleko na zachód będę ja musiał uciekać, żeby prawnicy zgubili mój ślad i pozostali w tyle? — Widzę, że zauważyliście Ta–Kumsaw, starszego brata Lolla–Wossiky i mojego bardzo, bardzo drogiego przyjaciela. Znam tego młodego człowieka od czasów, kiedy żył jeszcze jego ojciec. Zobaczcie, na jakiego silnego młodzieńca wyrósł. Jeżeli Ta–Kumsaw zauważył, jak go ośmieszano, nie dał po sobie poznać. Nie patrzył na żadną z osób będących w pokoju. Patrzył w okno za plecami gubernatora. Nie oszukał jednak Hoocha. Hooch wiedział, co obserwował tamten, i miał dość dobre pojęcie o tym, co Ta– Kumsaw także czuł. Ci czerwonoskórzy traktowali rodzinę naprawdę serio. Ta–Kumsaw ukradkiem obserwował brata i jeżeli Lolla–Wossiky był zbyt pijany, aby odczuwać wstyd, to Ta– Kumsaw odczuwał go tym bardziej. — Ta–Kumsaw — powiedział Harrison. — Widzisz, że nalałem ci drinka. Chodź, siadaj i wypij, będziemy mogli porozmawiać. Na słowa Harrisona Lolla–Wossiky zesztywniał. Czy to możliwe, żeby drink nie był dla niego? Ale Ta–Kumsaw nawet nie drgnął, nie dał znaku, że słyszał. — Widzi pan? — powiedział Harrison do Jacksona.. — Ta–Kumsaw nie jest nawet na tyle cywilizowany, żeby usiąść i napić się towarzysko z przyjaciółmi. Ale jego młodszy brat jest cywilizowany, czyż nie tak? Czy nie tak, Lolly? Przykro mi, że nie mam dla ciebie krzesła, przyjacielu, ale możesz usiąść na podłodze pod stołem, tu przy moich nogach, i wypić ten rum. — Jest pan bardzo uprzejmy — powiedział Lolla–Wossiky tą swoją czystą, precyzyjną mową. Ku zdziwieniu Hoocha, jednooki Indianin nie rzucił się na kubek. Zamiast tego podszedł ostrożnie, stawiając każdy krok z wypracowaną precyzją, i wziął kubek w lekko tylko drżące dłonie. Następnie przyklęknął przy stole Harrisona i, utrzymując kubek w równowadze, opuścił się do pozycji siedzącej, ze skrzyżowanymi nogami. W dalszym ciągu jednak pozostawał przed stołem, a nie pod nim, i Harrison zwrócił mu na to uwagę. — Chciałbym, abyś usiadł pod stołem — powiedział gubernator. — Poczytałbym to sobie za niezwykłą uprzejmość z twojej strony. Więc Lolla–Wossiky pochylił głowę niemal do kolan i, kołysząc się na pośladkach, przesunął się pod stół. Trudno mu było w tej pozycji pić, ponieważ nie mógł podnieść głowy do góry, nie mówiąc już o odchyleniu jej do tyłu, aby przechylić kubek. Dał sobie jednak radę, pijąc ostrożnie, kiwając się z boku na bok. Przez cały ten czas Ta–Kumsaw nie wypowiedział ani słowa. Nie pokazał nawet, że widzi, jak jego brat jest poniżany. Och, pomyślał Hooch, jaki ogień musi płonąć w sercu tego chłopca. Harrison podejmuje naprawdę duże ryzyko. A poza tym, jeżeli jest on bratem Lolla–Wossiky to musi wiedzieć, że Harrison zabił jego ojca podczas powstania czerwonoskórych w latach dziewięćdziesiątych, kiedy generał Wayne walczył z Francuzami. Człowiek o takich rzeczach nie zapomina, zwłaszcza Indianin, a tymczasem Harrison wystawiał go na próbę, na próbę, do granic wytrzymałości. — Teraz, kiedy wszyscy już czują się swobodnie — powiedział Harrison — dlaczego nie usiądziesz i nie powiesz nam, co cię do nas sprowadza, Ta–Kunsaw. Ta–Kunsaw nie usiadł. Nie zamknął drzwi, nie postąpił ani kroku dalej w głąb pokoju. — Ja mówić za Shaw–Nee, Caska–Sheenaw, Pee–Orawa, Winney–Baygo. — Ależ Ta–Kumsaw, wiesz, że nie mówisz nawet w imieniu wszystkich Shaw–Nee, a z całą pewnością nie mówisz w imieniu całej reszty. — Wszystkie plemiona, które podpisały traktat Generała Wayna. — Ta–Kumsaw kontynuował, jak gdyby Harrison w ogóle nie przemówił. — Traktat mówić biali nie sprzedawać whisky Indianom. — Oczywiście — wtrącił Harrison. — I dotrzymujemy postanowień traktatu. Ta–Kumsaw nie spojrzał na Hoocha, lecz podniósł rękę i wskazał na nań. Hooch odczuł ten gest, jak gdyby Ta–Kumsaw dotknął go palcem. Tym razem to go nie zezłościło, lecz śmiertelnie przeraziło. Słyszał, że niektórzy czerwonoskórzy posiadali tak silną moc przywabiania, że żaden amulet nie pomagał — mogli więc zwabić cię samotnego w zarośla i pokrajać cię nożami na kawałki po to tylko, aby usłyszeć, jak krzyczysz. O tym myślał Hooch czując, z jaką nienawiścią Ta–Kumsaw wskazywał na niego. — Dlaczego wskazujesz na mojego starego przyjaciela, Hoocha Palmera? — spytał Harrison. — Zdaje mi się, że nikt mnie dzisiaj nie lubi — powiedział Hooch. Zaśmiał się, ale mimo wszystko nie rozwiało to jego strachu. — On przywieźć swoją łódź pełną whisky — powiedział Ta–Kumsaw. — No, on przywiózł wiele rzeczy — odrzekł Harrison. — Ale jeżeli przywiózł whisky, to zostanie ona dostarczona markietanowi* tu w forcie i ani kropla nie będzie sprzedana czerwonoskórym, możesz być tego pewien. My dotrzymujemy postanowień traktatu, Ta– Kumsaw, nawet jeśli wy Indianie tego ostatnio nie robicie. Tak się porobiło, że łodzie nie mogą się już spławiać w dół Hio, mój przyjacielu, i jeśli sprawy się nie poprawią, zdaje mi się, że wojsko będzie musiało podjąć jakąś akcję. — Spalić wioskę? — spytał Ta–Kumsaw. — Zastrzelić nasze dzieci? Naszych starych ludzi? Nasze kobiety? — Skąd ci się biorą takie pomysły? — spytał Harrison. Wydawał się być do głębi urażony, chociaż Hooch wiedział, że Ta–Kumsaw opisał typową akcję wojska. Hooch przemówił wprost — Wy, czerwonoskórzy palicie bezbronnych farmerów w ich chatach i osadników na łodziach, czyż nie tak? Więc dlaczego uważasz, że wasze wioski miałyby być bezpieczniejsze, powiedz mi to! Ta–Kumsaw w dalszym ciągu nie patrzył na niego. — Angielskie prawo mówi: Zabij człowieka, co kradnie twoją ziemię, nie jesteś zły. Zabij człowieka, żeby ukraść jego ziemię, i jesteś bardzo zły. Kiedy my zabijamy białych farmerów, nie jesteśmy źli. Kiedy wy zabijacie czerwonoskórych ludzi, którzy żyją tu tysiąc lat, jesteście bardzo źli. Traktat mówi: Pozostańcie wszyscy na wschód od rzeki My–Ammy, ale oni nie pozostają i ty im pomagasz. — Pan Palmer odezwał się tu nie na miejscu — powiedział Harrison. — Nieważne, co wy, dzicy, robicie naszym ludziom — torturując mężczyzn, gwałcąc kobiety, porywając dzieci, aby służyły wam jako niewolnicy — my nie wydajemy wojny bezbronnym. My jesteśmy cywilizowani, a więc zachowujemy się w cywilizowany sposób. — Ten człowiek będzie sprzedawał whisky czerwonoskórym ludziom. Będą przez niego leżeli w błocie jak robactwo. Da swoje whisky czerwonoskórym kobietom. Uczyni je słabymi jak krwawiące sarny, będą robiły wszystko, co im powie. — Jeśli to zrobi, aresztujemy go — powiedział Harrison. — Będziemy go sądzić i ukarzemy za złamanie prawa. — Jeśli to zrobi, wy nie aresztować go — powiedział Ta–Kumsaw. — Będziecie z nim dzielić skórę. Będziecie go chronić. — Nie nazywaj mnie kłamcą — zawołał Harrison. — Nie kłam — odparł Ta–Kumsaw. — Jeżeli będziesz w ten sposób rozmawiał z białymi ludźmi, Ta–Kumsaw, mój stary, to któryś z nich w końcu naprawdę się zdenerwuje i odstrzeli ci głowę. — I wiem, że wtedy go aresztujesz. Wiem, że będziesz go sądził i ukarzesz go za złamanie prawa. — Ta–Kumsaw powiedział to bez cienia uśmiechu, ale Hooch już tyle razy handlował z Indianami, że znał ich żarty. Harrison pokiwał głową poważnie. Hoochowi wydało się, że być może Harrison nie poznał, że to był żart. Mógł myśleć, że Ta–Kumsaw naprawdę w to wierzył. Ale nie, Harrison wiedział, że on i Ta–Kumsaw nawzajem się okłamywali; i przyszło Hoochowi do głowy, że kiedy obie strony kłamały i każda ze stron wiedziała, że ta druga kłamie, to stawało się to już bliskie mówieniu prawdy. Naprawdę śmieszny był fakt, że Jackson rzeczywiście wierzył w to wszystko. — Tak jest — powiedział prawnik z Tennizy. — To, co oddziela ludzi cywilizowanych od dzikich, to rządy prawa. Czerwonoskórzy nie są jeszcze wystarczająco światli, ale jeśli ty nie chcesz być podmiotem prawa białych ludzi, musisz ustąpić. Po raz pierwszy Ta–Kumsaw spojrzał jednemu z nich w oczy. Popatrzył chłodno na Jacksona i powiedział: — Ci mężczyźni są kłamcami. Wiedzą, co jest prawdą, ale mówią, że to nieprawda. Ty nie jesteś kłamcą. Ty wierzysz w to, co mówisz. Jackson poważnie pokiwał głową. Wygląd miał tak próżny i praworządny i boski, że Hooch nie mógł się powstrzymać i troszeczkę podgrzał krzesło, na którym siedział Jackson, tylko tyle, żeby ten zaczął się kręcić. To zdjęło z Jacksona kilka warstw dystynkcji. Lecz Jackson w dalszym ciągu utrzymywał swoją pozę. — Wierzę w to, co mówię, ponieważ mówię prawdę. — Wierzysz w to, co mówisz. Ale to jeszcze nie jest prawda. Jak się nazywasz? — Andrew Jackson. Ta–Kumsaw przytaknął. — Hickory. Jackson wyglądał na zupełnie zaskoczonego i zadowolonego, że Ta–Kumsaw o nim słyszał. — Niektórzy tak mnie nazywają. Hooch podgrzał jego krzesło trochę bardziej. — Niebieska Kurtka mówi, Hickory, to dobry człowiek. Jackson w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu jego krzesło było takie niewygodne, ale tego już było za wiele. Podskoczył do góry, odsunął się od krzesła i potrząsał jakoś nogami przy każdym kroku, aby się wystudzić. Ale przemawiał w dalszym ciągu z dystynkcją całego świata. — Cieszę się, że Niebieska Kurtka tak uważa. On jest wodzem Shaw–Nee w kraju Tennizy, czyż nie tak? — Czasami — odparł Ta–Kumsaw. — Co znaczy: czasami? — spytał Harrison. — Albo jest on wodzem, albo nie. — Kiedy mówi szczerze, jest wodzem — powiedział Ta–Kumsaw. — Miło mi wiedzieć, że mi ufa — powiedział Jackson. Uśmiech jego był jednak nieco blady, ponieważ Hooch zajęty był podgrzewaniem podłogi pod jego stopami i stary Hickory musiałby umieć fruwać, żeby przed tym umknąć. Hooch nie planował męczyć go długo. Wystarczyło, że Jackson zrobił kilka małych podskoków, a potem próbował wytłumaczyć, dlaczego tańcuje właśnie przed młodym wojownikiem Shaw–Nee i Gubernatorem Williamem Henry Harrisonem. Ta mała gra Hoocha została popsuta, ponieważ w tym właśnie momencie Lolla–Wossiky przechylił się do przodu i wykulał spod stołu. Na twarzy miał idiotyczny uśmiech, oczy zamknięte. — Niebieska Kurtka! — wykrzyknął. Hooch zauważył, że alkohol w końcu zniekształcił mu mowę. — Hickory! — zawołał jednooki Indianin. — Jesteście moimi wrogami — powiedział Ta–Kumsaw ignorując brata. — Mylisz się — powiedział Harrison. — Jestem twoim przyjacielem. Twój wróg jest na północ stąd, w miasteczku Vigor Church. Twoim wrogiem jest ten renegat Tkacz–Boskiej–Zbroi. —Tkacz–Boskiej–Zbroi nie sprzedaje whisky Indianom. — Ja też nie — odrzekł Harrison. — Lecz on robi mapy terenów na zachód od Wobbish. A więc będzie mógł je podzielić na działki i sprzedać po wymordowaniu wszystkich czerwonoskórych. Ta–Kumsaw nie zwracał uwagi na usiłowania Harrisona, aby skierować go przeciwko rywalowi z północy. — Przyszedłem ciebie ostrzec — powiedział Ta–Kumsaw. — Ostrzec mnie? — zapytał Harrison. — Ty, Shaw–Nee, który nie przemawiasz w niczyim imieniu, ostrzec mnie, tu w mojej fortyfikacji, gdzie setka żołnierzy czeka tylko na moje słowo, aby cię zastrzelić? — Dotrzymuj traktatu — powiedział Ta–Kumsaw. — My dotrzymujemy traktatu. To wy zawsze łamiecie traktaty! — Dotrzymuj traktatu — powtórzył Ta–Kumsaw. — Albo co? — zapytał Jackson. — Albo wszyscy czerwonoskórzy na zachód od gór przyjdą zjednoczyć się i pociąć was na kawałki. Harrison odrzucił głowę do tyłu i śmiał się, śmiał. Ta–Kumsaw nie zareagował. — Wszyscy czerwonoskórzy, Ta–Kumsaw? — spytał Harrison. — Myślisz, że nawet ten tu, Lolly? Nawet moja maskotka Shaw–Nee, mój oswojony Indianin, nawet on? Po raz pierwszy Ta–Kumsaw spojrzał na brata, który leżał chrapiąc na podłodze. — Słońce wschodzi codziennie, biały człowieku. Ale czy jest oswojone? Deszcz spada za każdym razem. Ale czy jest oswojony? — Przepraszam cię, Ta–Kumsaw, ale ten jednooki pijak jest tak oswojony, jak mój koń. — O tak — odparł Ta–Kumsaw. — Nałóż mu siodło. Załóż wędzidło. Wsiądź na niego i jedź. Zobacz, dokąd ten oswojony czerwonoskóry pójdzie. Nie tam, gdzie ty chcesz. — Dokładnie tam, gdzie ja chcę — powiedział Harrison. — Pamiętaj oj tym. Twój brat jest zawsze w zasięgu mojej ręki. A jeżeli kiedykolwiek wychylisz, chłopcze, zaaresztuję go jako twojego wspólnika i powieszę gol wysoko. Ta–Kumsaw uśmiechnął się wąsko. — Ty tak myślisz. Lolla–Wossiky tak j myśli. Ale on nauczy się widzieć swoim drugim okiem, zanim zdołasz położyć na nim rękę. Wtedy Ta–Kumsaw odwrócił się i opuścił pokój. Cicho, gładko, nie wyniośle, nie ze złością, nie zamykając nawet drzwi za sobą. Poruszał się z gracją, jak zwierzę, jak bardzo niebezpieczne zwierzę. Hooch raz widział kuguara, lata temu, kiedy był sam w górach. Taki właśnie był Ta– Kumsaw. Kot–morderca. Adiutant Harrisona zamknął drzwi. Harrison odwrócił się do Jacksona i uśmiechnął się. — Widzi pan? — powiedział. — Co miałbym widzieć, panie Harrison? — Czy mam panu wszystko wyłożyć, panie Jackson? — Jestem prawnikiem. Lubię mieć wszystko jasno dopowiedziane. Niech pan to zrobi, jeśli pan potrafi. — A ja nie umiem nawet czytać — odezwał się radośnie Hopch. — Nie umiesz też trzymać języka za zębami — odparł Harrison. — Wyjaśnię to panu, Jackson. Pan i pańscy ludzie z Tennizy mówicie, żeby przesunąć czerwonoskórych na zachód od Mizzipy. Powiedzmy, że to zrobimy. A co wy potem zrobicie? Będziecie trzymać żołnierzy wzdłuż całej rzeki, dzień i noc? Powrócą zza tej rzeki, kiedy im się żywnie spodoba, napadając, torturując, zabijając. — Nie jestem głupcem — odparł Jackson. — Trzeba będzie wielkiej, krwawej wojny, ale kiedy już Ich przepędzimy za rzekę, będą złamani. A mężczyźni tacy, jak Ta–Kumsaw — będą martwi albo skompromitowani. — Tak pan sądzi? W czasie tej wielkiej, krwawej wojny, o której pan mówi, zginie też wielu białych mężczyzn, wiele białych kobiet i dzieci także. Ale mam lepszy pomysł. Ci czerwonoskórzy tak doją wódkę, jak cielaki doją mleko swojej matki. Dwa łata temu, około tysiąca Pee–Ankashaw żyło na wschód od rzeki My–Ammy; Potem zaczęli się upijać. Przestali pracować, przestali jeść, stali się tak słabi, że pierwsza epidemia, która tu przyszła, wymiotła ich zupełnie. Zupełnie wymiotła. Jeżeli żyje jeszcze jaki Pee–Ankashaw tutaj, to ja o tym nic nie wiem. To samo stało się na pomocy z Chippy–Wa, tylko spowodowali to francuscy handlarze. A najlepsze, co można powiedzieć o wódce, to jest to, że zabija ona Indian, a żaden biały nie umiera. Jackson powstał powoli. — Wydaje mi się, że będę musiał wziąć trzy kąpiele po powrocie do domu — powiedział — ale nawet wtedy nie będę czuł się czysty. Hooch był zachwycony widząc, że Harrison naprawdę się wściekł. Wstał z krzesła i krzyczał na Jacksona tak głośno, że Hooch czuł, jak drży jego krzesło. — Nie bądź ze mną taki ważny i wyniosły, ty hipokryto! Tak samo jak ja, chcesz ich wszystkich widzieć martwymi. Nie ma między nami żadnej różnicy. Jackson zatrzymał się przy drzwiach i z obrzydzeniem zmierzył gubernatora. — Zabójca, panie Harrison, truciciel, nie widzi różnicy pomiędzy sobą a żołnierzem. Ale żołnierz to widzi. Inaczej niż Ta–Kumsaw, Jackson nie potrafił się powstrzymać od trzaśnięcia drzwiami. Harrison zapadł się ponownie w krzesło. — Hooch, muszę przyznać, że niezbyt lubię tego faceta. — Nieważne — odparł Hooch. — On jest z tobą. Powoli Harrison uśmiechnął się. — Wiem. Jeśli dojdzie do wojny, wszyscy będziemy razem. Może tylko oprócz tego miłośnika Indian z Vigor Church. — Nawet on — powiedział Hooch. — Kiedy zacznie się wojna, czerwonoskórzy nie będą w stanie odróżnić jednego białego od drugiego. Jego ludzie zaczną umierać tak samo jak nasi. Wtedy Tkacz–Boskiej–Zbroi będzie walczył. — No tak, ale gdyby Jackson i Tkacz zaczęli upijać swoich czerwonoskórych tak, jak my to robimy ze swoimi, nie musiałoby być wojny. Hooch wycelował śliną w kierunku spluwaczki i niewiele spudłował. — Ten Indianin, Ta–Kumsaw. — Co z nim? — spytał Harrison. — Martwi mnie. — Nie mnie — odparł Harrison. — Mam tu jego nieprzytomnego brata na podłodze. Ta– Kumsaw nic nie zrobi. — Kiedy wskazał na mnie, poczułem, jak jego palec dotyka mnie poprzez cały pokój. Myślę, że on ma jakąś moc. Albo dotyk na odległość. Myślę, że jest niebezpieczny. — Przecież nie wierzysz, Hooch, w te wszystkie sztuczki. Jesteś światłym człowiekiem. Myślałem, że jesteś ponad tymi przesądami. — Ani ja nie jestem, ani ty, Billu Harrisonie. Wziąłeś różdżkarza, aby powiedział, gdzie jest solidny grunt na zbudowanie tej palisady, a kiedy twoja pierwsza żona rodziła dzieci, wziąłeś babę, znachorkę, żeby zobaczyła, jak dziecko było ułożone w jej łonie. — Ostrzegam cię — powiedział Ilarrison — ani słowa więcej na ten mojej żony. — Ale której, Bill? Tej ciepłej czy tej zimnej? Harrison puścił długą wiązankę przekleństw. Och, Hooch był zachwycony, Hooch był zadowolony. Miał taką zdolność zagrzewania rzeczy, tak jest a dużo zabawniejsze było zagrzać temperament człowieka, bo wówczas nie było płomienia, tylko dużo pary i gorącego powietrza. Więc Hooch dał Billowi Harrisonowi pogderać przez jakiś czas. Potem uśmiechnął się, gestem poddającego się podniósł ręce do góry. — Wiesz przecież, że ostatnio stałeś się taki prawy. Wydawało mi się, że obaj wiemy, gdzie rozwijają się dzieci, jak się tam się dostają i jak wydostają stamtąd, i że twoje kobiety nie robią tego inaczej od moich. A kiedy ona leży krzycząc, wiesz, że masz akuszerkę, która umie ją uśpić albo znieczulić, a jeśli dziecko się opóźnia, to masz znachorkę, która powie, jak dziecko jest ułożone. Więc posłuchaj mnie, Billu Harrisonie. Ta–Kumsaw zna jakieś sztuczki, ma jakąś moc. Jest kimś więcej niż się wydaje. — Czyżby, Hooch? Może tak, może nie. Ale powiedział, że Lolla–Wossiky przejrzy drugim okiem, zanim położę na nim rękę. Nie minie dużo czasu, a udowodnię, że nie jest on żadnym prorokiem. — Jeśli mowa o jednookim, zaczyna on strasznie smrodzić. Harrison zawołał adiutanta. — Przyślij kaprala Withersa i czterech żołnierzy, natychmiast. Hooch, podziwiał, jak .Harrison utrzymywał dyscyplinę wojskową. Nie upłynęło trzydzieści sekund a już pojawili się żołnierze i kapral Withers salutował: — Tak jest, panie generale Harrison. — Niech trzech twoich ludzi wyniesie to zwierzę do stajni. Kapral Withers wypełnił rozkaz natychmiast, zatrzymując się jedynie, aby powiedzieć: — Tak jest, panie generale Harrison. Generał Harrison. Hooch uśmiechnął się. Wiedział, że jedynym tytułem, który Harrison otrzymał pod rozkazami generała Waynea w czasie wojny z Francuzami i do którego został upoważniony, był tytuł pułkownika*, ale nawet do tego nie bardzo dorastał. Generał. Gubernator. Co za pompa… Lecz Harrison znowu mówił do Withersa, spoglądając jednocześnie na Hoocha. — A teraz ty i szeregowiec Dickey uprzejmie zaaresztujecie pana Palmera i zamkniecie go. — Zaaresztować mnie! — krzyknął Hooch. — O czym ty mówisz? — Ma przy sobie różnoraką broń, więc będziecie musieli go dokładnie przeszukać — powiedział Harrison. — Proponuję, aby rozebrać go tutaj, zanim zaprowadzicie go do celi, i pozostawić bez ubrania. Nie chcę, aby ten śliski chłopaczek się wymknął. — Za co mnie aresztujecie? — No cóż, mamy nakaz zatrzymania za nie spłacone długi — powiedział Harrison. — Byłeś także oskarżony o sprzedawanie whisky czerwonoskórym. Musimy naturalnie zarekwirować całą twoją własność — te podejrzanie wyglądające beczułki, które moi chłopcy przez cały dzień taszczyli do fortu — i sprzedać to na pokrycie długu. Jeżeli uda nam się sprzedać je za wystarczającą cenę i jeśli oczyścimy cię z tych brzydkich oskarżeń o upijanie Indian, wtedy zostaniesz wypuszczony. Następnie Harrison wyszedł z biura. Hooch przeklinał i pluł i robił uwagi na temat żony i matki Harrisona, lecz szeregowiec Dickey mocno trzymał muszkiet, a w dodatku muszkiet ten miał przytwierdzony do lufy bagnet; poddał się więc rozebraniu i przeszukaniu. Zaraz jednak stało się jeszcze gorzej i Hooch znowu przeklinał, kiedy Withers poprowadził go przez całą fortyfikację, całkiem nagiego, i nie dał mu nawet pledu, gdy zamykał go w magazynie. W magazynie wypełnionym pustymi beczułkami z jego ostatniej dostawy wódki. Siedział w tym zamkniętym pomieszczeniu przez dwa dni, do procesu, i po raz pierwszy jego serce wypełniła żądza mordu. Miał wiele pomysłów na odwet. Myślał o podłożeniu ognia pod koronkowe zasłony w domu Harrisona lub o spaleniu szopy, w której przechowywana była whisky, o wielu rodzajach pożarów. Bo co za pożytek z tego, że jest się iskrą, jeśli nie można tego wykorzystać dla wyrównania porachunków z ludźmi, udającymi twoich przyjaciół a potem zamykającymi cię w więzieniu? Nie rozniecił jednak żadnego pożaru, Hooch nie był głupcem. Po części dlatego, że wiedział, że jeśli gdziekolwiek w forcie zacznie się palić, są duże szanse, aby w ciągu pół godziny ogień rozprzestrzenił się od końca do końca. Duże jest również prawdopodobieństwo, że kiedy wszyscy wokół pospieszą ratować swoje żony i dzieci oraz proch i alkohol, mogą nie pamiętać, że pewien handlarz alkoholem zamknięty jest w magazynie. Hooch nie tęsknił do śmierci w pożarze, który sam rozniecił — to żadna zemsta. Wystarczy mu czasu na rozniecenie ognia, kiedy pewnego dnia będzie już miał pętlę na szyi, ale nie miał zamiaru ryzykować spalenia się na śmierć właśnie1 w takiej sprawie jak ta. Nie strach jednak był głównym powodem, dla którego nie rozniecił ognia, była nim zwykła smykałka do interesów. Harrison postąpił tak chcąc pokazać Hoochowi, że nie podobał mu się sposób, w jaki Hooch podbijał cenę alkoholu, opóźniając jego transport. Harrison okazywał, że ma prawdziwą władzę, a Hooch jedynie pieniądze. No więc, niech Harrison gra potężnego człowieka. Hooch też coś niecoś wiedział. Wiedział, że pewnego dnia kraj Wobbish złoży petycję do Kongresu Stanów Zjednoczonych w Filadelfii, aby stać się Stanem. A kiedy to zrobi, niejaki William Henry Harrison, całym swoim małym serduszkiem nastawi się na urząd gubernatora. A Hooch widział wystarczająco dużo wyborów w Suskwehanny i w Pensylwanii i w Appalachee, aby wiedzieć, że bez rozdania srebrnych dolarów to tu, to tam, nie uzyska się głosów. Te srebrne dolary będzie miał Hooch. I kiedy nadejdzie pora, być może rozda te srebrne dolary głosującym na Harrisona; a może i nie rozda. Może innemu mężczyźnie pomóc zasiąść w rezydencji gubernatora, gdy pewnego dnia Carthage stanie się prawdziwym miastem a Wobbish prawdziwym stanem i wtedy Harrison przez resztę życia będzie musiał siedzieć wspominając, jak to było w czasach, kiedy miał władzę pozwalającą mu zamykać ludzi, i będzie zgrzytał ze złości zębami, że tacy ludzie jak Hooch odebrali mu to wszystko. Tak to właśnie zabawiał się Hooch, siedząc w zamknięciu przez dwa długie dni i noce. Potem go wyciągnęli i przyprowadzili na salę sądową — nie ogolonego, brudnego, ze splątanymi włosami i w pogniecionym ubraniu. Generał Harrison był sędzią, wszyscy w ławie przysięgłych byli w mundurach, a obrońcą był — Andrew Jacskson! To jasne, że Gubernator Bill chciał, aby Hooch się rozzłościł i zaczął wrzeszczeć, ale Hooch nie urodził się wczoraj. Wiedział, że cokolwiek zamyślał Harrison, wrzaski nie przyniosą nic dobrego. Należy siedzieć spokojnie i godzić się na wszystko. Zajęło to tylko kilka minut. Hooch słuchał z kamienną twarzą, gdy młody porucznik zaświadczał, iż cała whisky została sprzedana markietanowi dokładnie za taką samą cenę jak ostatnim razem. Zgodnie z oficjalnymi dokumentami, Hooch nie zarobił ani grosza na przetrzymaniu wszystkich przez cztery miesiące pomiędzy dostawami. Och, pomyślał Hooch, to dosyć uczciwie, Harrison daje mi znać, jak chce, żeby potoczyły się sprawy. Nie powiedział więc ani słowa. Harrison, poza swoją sędziowską powagą, wyglądał na bardzo wesołego. Baw się dobrze, myślał Hooch, nie możesz mnie zdenerwować. Ale, jak się okazało — mógł. Z samego wierzchu wzięli dwieście dwadzieścia dolarów i wręczyli Andrewowi Jacksonowi, tu na miejscu w sądzie. Odliczyli jedenaście srebrnych dwudziestodolarówek. Zadało to fizyczny ból Hoochowi — widzieć, jak ten palący metal wpada w ręce Jacksona! Nie mógł już usiedzieć cicho. Udało mu się jednak przemówić głosem ściszonym, miło brzmiącym. — Nie wydaje mi się to w porządku — powiedział — że powód występuje w roli obrońcy. — Och, on nie jest pańskim obrońcą w sprawie długów — odpowiedział Jego Wysokość Sędzia Harrison. — Jest pańskim obrońcą jedynie w sprawie alkoholowej. — Harrison wyszczerzył się i uderzył młotkiem na znak zamknięcia rozprawy. Sprawa alkoholowa nie zajęła wiele czasu. Jackson uważnie przedstawił wszystkie te same rachunki i pokwitowania, aby dowieść, że każda beczułka whisky została sprzedana markietanowi z Fortu Carthage, a ani kropelka Indianom. — Chociaż przyznam — powiedział Jackson — że ilość whisky uwidoczniona na tych pokwitowaniach mogłaby wystarczyć na trzy lata dla wojska dziesięciokrotnie liczniejszego. — Mamy tu grupę żołnierzy dużo pijących — powiedział sędzia Harrison. — I sądzę, że ten alkohol nie starczy na dłużej niż na sześć miesięcy. Ale ani kropli czerwonoskórym, panie Jackson, może być pan tego pewien! Wówczas odwołał wszystkie zarzuty przeciwko Hoochowi Palmerowi, alias Ulyssesowi Brock. — Ale niech to będzie nauczką dla pana, panie Palmer — powiedział Harrison swoim najlepszym sędziowskim tonem. — Sprawiedliwość na pograniczu jest szybka i pewna. Niech pan pilnuje płacenia długów. I niech pan unika nawet pozorów zła. — Oczywiście .— radośnie odparł Hooch. Harrison go nieźle wyrolował, ale wszystko obróciło się na dobre. Ach, te dwieście dwadzieścia dolarów drażniło go, tak samo jak dwa dni w więzieniu, ale przecież Harrison nie chciał, by Hooch ucierpiał wiele. Jackson nie wiedział o tym, a nikt inny nie uważał za stosowne napomknąć, że Hooch Palmer przypadkowo posiadał koncesję markietana Armii Stanów Zjednoczonych w Wobbish Teritory. Wszystkie dokumenty dowodzące, iż nie sprzedał gorzały czerwonoskórym, naprawdę pokazywały, że sprzedał ją samemu sobie — i to z zyskiem. Teraz Jackson wyruszy do domu, a Hooch usadowi się w sklepie markietana, sprzedając wódkę czerwonoskórym po paskarskich cenach, dzieląc się zyskiem z gubernatorem Billem i patrząc na Indian wymierających jak muchy. Harrison, oczywiście, zrobił kawał Hoochowi, ale jeszcze większy kawał zrobił staremu Hickory’emu. Hooch celowo znalazł się na nabrzeżu, kiedy przeprawiano Jacksona na drugą stronę Ilio. Jackson miał przy sobie dwóch potężnych chłopaków j gór z karabinami. Ilooch zauważył, iż jeden z nich wyglądał na pół–Indianina, prawdopodobnie mieszańca półkrwi Cherriky — wielu było takie w Appalachee, gdzie biali rzeczywiście żenili się z Indiankami, ja gdyby były one prawdziwymi kobietami. A oba te karabiny miały wyryte „Eli Whitney” na lufach, co oznaczało, że były zrobione w stanie Irrakwa, gdzie ten facet, Whitney, otworzył warsztat wyrabiający karabiny tak szybko, iż spowodowało to spadek ich ceny; i opowieść głosi, że jego pracownikami były kobiety Irrakwa, jeśli można temu wierzyć. Jackson mógł sobie gadać ile wlezie o przegnaniu czerwonoskórych na zachód od Mizzipy, ale było już za późno. To przez Bena Franklina, bo pozwolił Irrakwa na ich własny stan na północy, a Tom Jefferson jeszcze pogorszył sprawę zezwalając, aby Cherriky byli pełnowartościowymi obywatelami z prawem głosu w Appalaehee, gdy walczyli podczas rewolucji przeciwko Królowi. Zacznij traktować tych czerwonoskórych jak obywateli, a zaraz dojdą do wniosku, że mają takie same prawa jak biali. Nie ma mowy o porządnym społeczeństwie, gdyby taka sprawa się rozniosła. No tak, zanim byś się zorientował, Murzyni zaczęliby się starać, aby przestać być niewolnikami, i zanim byś się obejrzał, siedziałbyś w saloonie przy barze i oto spoglądasz w lewo, a tam siedzi czerwonoskóry, zerkasz w prawo, a tam siedzi czarnuch, a to jest po prostu wbrew naturze. Oto nadjeżdża Jackson, któremu się wydaje, że obroni białych przed czerwonoskórymi, gdy podróżuje z pół–Indianinem i w dodatku z karabinami wytworzonymi przez czerwonoskórych. A najgorsze, że ten Jackson ma jedenaście złotych monet w skórzanej torbie przy siodle, monet, które właściwie należały do Hoocha Palmera. Tak to zdenerwowało Hoocha, że nie mógł logicznie myśleć. Więc Hooch podgrzał tę torbę, dokładnie w miejscu, gdzie metalowy nit przytrzymywał ją przy siodle. Czuł to aż tutaj, zwęglającą się skórę, czerniejącą i sztywniejącą wokół nitu. Wkrótce, gdy koń ruszy do przodu, torba ta odpadnie. Zostanie to prawdopodobnie zauważone, a wobec tego Hooch doszedł do wniosku, że nie poprzestanie na torbie. Podgrzał wiele innych miejsc na tym siodle i na siodłach innych mężczyzn również. Kiedy dopłynęli do przeciwległego brzegu, dosiedli koni i odjechali, lecz Hooch wiedział, że do Nashville dojadą już na oklep. Miał bardzo poważną nadzieję, iż siodło Jacksona rozpadnie się w taki sposób i w takim miejscu, że stary Hickory wyląduje na tyłku albo może nawet złamie rękę. Samo wyobrażanie sobie tego napawało Hoocha radością. Od czasu do czasu zabawne było być iskrą. Zrzucić z piedestału jakiegoś pompatycznego prawnika o świętokszowatej gębie. Prawdą jest, że uczciwy człowiek, jak Andrew Jackson, nie był żadnym przeciwnikiem dla dwóch takich szubrawców jak Bill Harrison i Hooch Palmer. Wielka szkoda, że armia nie dawała medali żołnierzom za upijanie wrogów na śmierć zamiast za strzelanie do nich. Bo gdyby to robiła, Harrison i Palmer byliby bohaterami. Hooch był tego pewien. Z tego, jak sprawy miały się obecnie, Hooch wywnioskował, iż Harrison znajdzie sposób, aby mimo wszystko uczynić z siebie bohatera, podczas gdy Hooch nie dostanie nic oprócz pieniędzy. Tak to się dzieje, pomyślał Hooch. Niektórzy ludzie dochodzą do sławy, inni do pieniędzy. Ale nie mam nic przeciwko temu dopóty, dopóki nie będę się zaliczał do tych, którzy nie dochodzą do niczego. Na pewno nigdy nie chciałbym być jednym z nich. A jeśli tak się stanie, pożałują tego. Podczas gdy Hooch obserwował Jacksona przepływającego rzekę, Ta–Kumsaw przyglądał się białemu handlarzowi whisky i wiedział, co tamten wyczynia. To samo wiedzieli inni czerwonoskórzy, jeśli tylko zadali sobie trud obserwowania — w każdym razie przynajmniej ci trzeźwi. Biali robili wiele rzeczy niezrozumiałych dla czerwonoskórych, lecz kiedy manipulowali ogniem, wodą, ziemią i powietrzem, nie mogli tego ukryć przed Indianinem. Ta–Kumsaw zasadniczo nie widział, jak spala się skóra siodła na koniu Jacksona, ani też nie czuł tego ciepła. To było coś jak poruszenie, mały wir powietrzny, małe ssanie przyciągające jego uwagę do wody. Zmącenie spokoju ziemi. Niektórzy czerwonoskórzy nie potrafili odczuć tego tak wyraźnie jak Ta–Kumsaw, a inni — niewielu — potrafiło to odczuwać dużo silniej. Młodszy brat Ta–Kumsaw, Lolla–Wossiky, był jednym z tych, którzy mocno odczuwali te wiry wodne, te zawirowania w strumieniu. Ta–Kumsaw pamiętał swego ojca mówiącego o tym, że Lolla–Wossiky zostanie kiedyś szamanem, a Ta–Kumsaw wodzem na wojnie. To było, zanim Harrison Kłamiące–Usta zastrzelił Pucky–Shinwa na oczach Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw pamiętał ten dzień. Był na polowaniu, pół dnia marszu na północ, ale odczuł to tak, jak gdyby karabin wypalił tuż za nim. Kiedy biały człowiek rzucił czar lub klątwę, Ta– Kumsaw odczuwał to jak swędzenie skóry, lecz kiedy biały zabijał, to było jak pchnięcie nożem. Był wtedy ze swoim bratem Methowa–Tasky i zawołał do niego: — Czułeś to? — Oczy Methowa–Tasky rozwarły się szeroko. Nie czuł. Ale nawet wtedy, nawet mając lat niespełna trzynaście Ta–Kumsaw nie miał żadnych wątpliwości. On to czuł, to była prawda; popełniono morderstwo i musi iść do umierającego człowieka. Popędził drogą przez las. Jak każdy Indianin, czuł się w lesie absolutnie swobodnie. Nie musiał myśleć o tym, gdzie stawia stopy; wiedział, że gałązki pod jego stopami zmiękną i ugną się, liście zwilgotnieją i nie będą szeleściły, gałęzie, które odsunął, szybko wrócą do poprzedniej pozycji i nie pozostawią śladu po jego przejściu. Niektórzy biali chełpili się, iż potrafią poruszać się tak cicho jak czerwonoskórzy, i po prawdzie niektórzy z nich potrafili — lecz poruszając się powoli, ostrożnie, uważając na ziemię, okrążając zarośla. Nigdy nie zdawali sobie sprawy, jak mało uwagi kosztowało Indianina zachowanie ciszy, niepozostawianie śladu. Ta–Kumsaw nie myślał o swoich krokach, w ogóle nie myślał o sobie. Myślał o wirze wsysającym go w głąb, coraz silniej do miejsca, gdzie spokój został rozdarty jak rana, aby przepuścić mordercę. Zanim dotarli na miejsce, nawet Methowa–Tasky to odczuwał. Na ziemi leżał ich ojciec z twarzą przeszytą kulą. A obok niego, cichy i niewidzący, stał dziesięcioletni Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw przeniósł ciało ojca do domu, zarzuciwszy je sobie jak jelenia na ramiona. Methowa–Tasky prowadził Lolla–Wossiky za rękę, bo inaczej chłopiec nie chciał się ruszyć. Matka powitała ich wielkim żałosnym lamentem, bo ona też czuła śmierć, nie wiedziała tylko, że to był jej własny mąż, dopóki synowie go nie przynieśli; wtedy Ta–Kumsaw wdrapał się na najwyższe drzewo i przywiązał ciało ojca do najwyższej gałęzi, której mógł dosięgnąć. Byłoby bardzo źle, gdyby wspiął się ponad swoje siły i gdyby ciało ojca wypadło z jego objęć. Lecz Ta– Kumsaw nie wspiął się ponad swoje siły. I przywiązał ojca do gałęzi, która była ciągle w słońcu. Ptaki i owady będą się nim karmić; słońce i wiatr wysuszą go; deszcz wypłucze go do ziemi. W ten sposób Ta–Kumsaw oddał swego ojca z powrotem ziemi. Ale cóż mogli zrobić z Lolla–Wossiky? Nic nie mówił, nie jadł, gdy nikt go nie pokarmił, i jeśli nie wzięło się go za rękę i nie poprowadziło, nie ruszyłby się z miejsca. Matka była przerażona tym, co stało się z jej synem. Bardzo kochała Ta–Kumsaw, bardziej niż jakakolwiek inna matka w plemieniu kochała swego syna; lecz pomimo to jeszcze bardziej kochała ona Lolla– Wossiky. Jakże często opowiadała im o tym, jak Lolla–Wossiky zawsze płakał, kiedy w zimie robiło się bardzo zimno, i nie mogła go nigdy uspokoić, bez względu na to, iloma skórami niedźwiedzimi i bawolimi go przykrywała. Dopiero kiedy zaczął mówić, wytłumaczył, dlaczego plącze. — Wszystkie pszczółki umierają — powiedział. Taki był Lolla–Wossiky, jedyny chłopiec Shaw–Nee, który odczuwał śmierć pszczół. To był ten chłopiec, który stał przy ojcu w momencie, gdy go zastrzelił porucznik Bill Harrison. Jeśli Ta–Kumsaw odczuł ten mord jak pchnięcie nożem, będąc o pół dnia drogi od tego miejsca, cóż musiał czuć Lolla–Wossiky, stojąc tak blisko i będąc tak wrażliwym? Jeśli płakał po umierających zimą pszczołach, co czuł, kiedy biały zamordował na jego oczach ojca? Po kilku latach Lolla–Wossiky zaczął ponownie mówić, lecz z jego oczu znikł ogień i stał się nieuważny. Sam sobie, przez przypadek, wydłubał oko, ponieważ potknął się i upadł na krótką, najeżoną zadziorami gałąź złamanego krzaka. Potknął się i upadł! Który czerwonoskóry tak robi? To było tak, jakby Lolla–Wossiky stracił całe swe odczuwanie ziemi i z najbardziej wrażliwego stał się tępy, jak biały człowiek. A może, myślał Ta–Kumsaw, może odgłos tego dawnego wystrzału jeszcze brzmi mu w uszach tak głośno, że nie czuje łaskotania świata wokół siebie. Lolla–Wossiky dopiero wtedy był w stanie znieść natężenie tego bólu, kiedy po raz pierwszy napił się whisky. Dlatego Ta–Kumsaw nigdy nie zbił Lolla–Wossiky za pijaństwo, chociaż bił innych Shaw– Nee, chociaż zbiłby nawet swojego brata, nawet starca — gdyby zobaczył ich z trucizną białego człowieka w dłoni. Biały człowiek nigdy nie domyślał się nawet, co czerwonoskóry widział i słyszał, i czuł. Biały człowiek przyniósł w to miejsce śmierć i pustkę. Biały człowiek wycinał stare mądre drzewa, które miały wiele do opowiedzenia; młode drzewka, które miały wiele żywotów przed sobą; i biały człowiek nigdy nie pytał ich: czy jesteście chętne, żebym uczynił z was dom dla mnie i dla mego plemienia? Ciąć i ciosać, rąbać i palić, tak postępował biały. Zabrać lasowi, zabrać ziemi, zabrać rzece, ale nie dać nic w zamian. Biały człowiek zabijał zwierzęta, których nie potrzebował, zwierzęta nie czyniące mu nic złego; ale jeśli w zimie niedźwiedź obudził się głodny i wziął tylko jedno prosię, biały człowiek ścigał go i zabijał z zemsty. Nigdy nie odczuwał równowagi tej ziemi. Nic dziwnego, że ziemia nienawidziła białych! Nic dziwnego, że cała natura buntowała się przeciw ich każdemu krokowi, trzaskając pod stopami, odginając się nie w tę stronę, nawołując do czerwonoskórych: Tu stoi wróg! Tędy przeszedł najeźdźca, przez te zarośla, tym wzgórzem! Biali żartowali, że niektórzy Indianie zdawali się być zdolni wytropić białego nawet na wodzie, potem śmiali się, jakby to nie była prawda. Ale to była prawda, bo kiedy biały płynął rzeką lub jeziorem, woda burzyła się, pieniła i głośno pluskała jeszcze w kilka godzin później. A teraz taki Hooch Palmer, noszący ze sobą truciznę gdziekolwiek się pojawił, stał wzniecając głupie ogniki na siodle innego białego i myślał, że nikt o tym nie wie. Ach, ci biali ludzie z ich patetycznymi, małymi umiejętnościami. Ci biali ze swoimi amuletami i talizmanami. Nie zdawali sobie sprawy, że amulety te chroniły ich jedynie przed rzeczami nienaturalnymi. Gdyby przyszedł złodziej, wiedząc, że czyni źle, to dobry silny amulet ochronny spowodowałby, że urósłby w nim strach tak, aż krzyknąłby i uciekł. Lecz czerwonoskóry nigdy nie był złodziejem.. Czerwonoskóry zawsze był przypisany do tego miejsca, w którym się znajdował. Amuletem było zimne miejsce, poruszenie w powietrzu, i nic więcej. Ta–Kumsaw obserwował, jak Hooch odwrócił się i poszedł do fortu. Wkrótce zacznie żarliwie sprzedawać swoją truciznę i większość Indian zgromadzonych wokół będzie pijana. Ta–Kumsaw pozostanie tu, pilnując. Nic musiał do nikogo się odzywać. Oni tylko muszą go widzieć i ci, którym pozostało choć trochę odwagi, odwracali się nie pijąc. Był dla nich ciągłym wyrzutem. Poszedł na miejsce, gdzie stał Ilooch, i pozwolił, aby jego spokój zastąpił poruszenie, które pozostawił tam Hooch. Wkrótce brzęczące, rozgniewane owady uciszyły się; zapach podpitego człowieka osiadł; woda znowu otulała brzeg swym muzycznym, przypadkowym rytmem. Jakże łatwo zaleczała się ziemia po przejściu białego człowieka. Gdyby wszyscy biali odjechali dzisiaj, do jutra ziemia stałaby się spokojna, a po roku nie widać byłoby żadnego śladu bytności białego człowieka. Nawet ruiny zabudowań białych stałyby się znowu częścią tej ziemi, służąc za gniazda małych zwierząt i kruszejąc w uchwycie łaknącej winorośli. Metal białego człowieka byłby rdzą; kamienne budowle byłyby małymi pagórkami i zapadliskami; morderstwa białych byłyby, rzewnymi, pięknymi nutkami w pieśni grabołuska — bo ten czerwony ptaszek pamiętał wszystko i wszystko zamieniał w dobro, gdy mógł. Przez cały dzień Ta–Kumsaw stał przed fortem przyglądając się, jak czerwonoskórzy wchodzili kupować truciznę. Mężczyźni i kobiety z każdego plemienia — Wee–Aw i Kicky– Poo, Torry–Wottames i Chippy–Wa, Winny–Baygo i Pee–Orawa — wchodzili, niosąc skóry lub kosze a wychodzili jedynie z kubkami lub dzbankami, a czasami nawet z niczym, ale czuło się, jak czerwonoskórzy, którzy wypili truciznę, stawali się rozłączeni z ziemią. Nie byli zakłóceniem, tak jak biały człowiek; to raczej było tak, jakby przestali istnieć. Indianin, który pił whisky, już nie żył — tak czuła to ziemia. Stoję tutaj patrząc, jak ciała powoli przemierzają swą drogę do grobu, pomyślał Ta–Kumsaw. Powiedział to tylko w środku swojej głowy, lecz ziemia odczuła ból, a odpowiedział mu powiew, łkając poprzez liście. Kiedy zapadł zmierzch, przyleciał grabołusk i przespacerował się przed Ta–Kumsaw. Opowiedz mi historię, powiedział czerwony ptak w swój bezgłośny sposób, z oczyma wywróconymi w górę na cichego, czerwonoskórego mężczyznę. Znasz moją historię, zanim ją opowiem, bezgłośnie odpowiedział Ta–Kumsaw. Czujesz moje łzy, zanim je przeleję. Smakujesz moją krew, zanim zostanie rozlana. Dlaczego cierpisz za czerwonoskórych, którzy nie są Shaw–Nee? Zanim przyszli biali, bezgłośnie odparł Ta–Kumsaw, nie wiedzieliśmy, że wszyscy czerwonoskórzy są podobni jak bracia ziemi, myśleliśmy również tak o wszystkich stworzeniach; kłóciliśmy się więc z innymi czerwonoskórymi tak, jak niedźwiedź kłócił się z kuguarem, jak piżmoszczur ganił bobra. I wtedy przyszedł biały człowiek, i ujrzeliśmy, że wszyscy czerwonoskórzy są jak bliźniacy w porównaniu z białymi. Kim jest biary człowiek? Co on robi? Biały człowiek jest jak istota ludzka, lecz zgniata pod swoimi stopami wszystkie inne żyjące stworzenia. Dlaczego więc, o Ta–Kumsaw, kiedy patrzę w twoje serce, widzę, że nie chcesz skrzywdzić białego człowieka, nie chcesz białego człowieka zabijać, dlaczego? Biały człowiek nie zna zła, które wyrządza. Biały człowiek nie odczuwa spokoju ziemi, skąd więc może wiedzieć, że go niweczy? Nie mogę winić białego człowieka. Nie mogę mu jednak pozwolić na pozostanie. Więc kiedy spowoduję, aby opuścił tę ziemię, zrobię to bez złych intencji. Nie przysporzę mu więcej bólu niż potrzeba, aby odszedł. Grabołusk kiwnął łebkiem raz, dwa razy, trzy, cztery. Po czym przefrunął na gałąź ponad głową Ta–Kumsaw i zaśpiewał krótką pieśń. Z nut tych Ta–Kumsaw nie mógł odczytać żadnych słów; słyszał jednak, że jest to jego własna opowieść. Od tej chwiji pieśń każdego grabołuska będzie zawierała w sobie jego opowieść, bo co wiedział jeden ptaszek, pamiętały wszystkie. Gdyby ktokolwiek obserwował Ta–Kumsaw, nie miałby żadnego pojęcia, co się działo. Jego twarz miała ten sam wyraz, jak w ciągu całego dnia. Stał, gdzie stał cały czas; obok niego przysiadł grabołusk, pobył tam chwilę, zaśpiewał i odleciał. Był to jednak punkt zwrotny w życiu Ta–Kumsaw; od razu to poznał. Do tego momentu był młodym człowiekiem, dzieckiem. Przemawiał tak, jak wielu Shaw–Nee, ale przemówiwszy, pozostawał bez ruchu i pozwalał decydować innym. Teraz on sam będzie decydował, jak prawdziwy wódz, jak wódz wojenny. Nie jak wódz Shaw–Nee czy nawet wódz Indian tego północnego kraju, ale raczej jak wódz wszystkich czerwonoskórych w tej wojnie przeciwko białemu człowiekowi. Wiedział, że tak musi się stać, wiedział o tym od wielu lat; do tego momentu myślał jednak, że będzie to ktoś inny, wódz taki jak Źdźbło Zboża, Czarna Ryba czy nawet Cree—Ek lub Chok—Taw z Południa. Ale grabołusk przyleciał do niego, Ta–Kumsaw, i umieścił go w swojej pieśni. Gdziekolwiek teraz Ta–Kumsaw poruszałby się po ziemi, która znała pieśń grabołuska, imię jego znane będzie największym nawet czerwonoskórym mędrcom. Był wodzem wszystkich plemion; ziemia wybrała jego. Kiedy tak stał na brzegu Hio, czuł, jakby był powierzchnią ziemi; czuł, jak ogień słońca, oddech powietrza, siła ziemi, nurt wody, jak wszystko to wniknęło w niego i patrzyło na świat jego oczyma. Ja jestem ziemią; ja jestem dłońmi i stopami, i ustami, i głosem ziemi walczącej o pozbycie się białego człowieka. Takie były jego myśli. Stał tam aż do zapadnięcia zupełnych ciemności. Inni czerwonoskórzy powrócili już do swoich szałasów czy chat, aby spać — lub leżeć po pijanemu, jak nieżywi, do rana. Ta–Kumsaw wyszedł ze swojego transu i usłyszał śmiech z indiańskiej wioski, śmiech i śpiewy białych żołnierzy z wnętrza fortu. Przyszło mu na myśl, że gdyby, jak Hooch, miał zdolność rozniecania ognia, mógłby spalić to miejsce i zabić wszystkich znajdujących się tam ludzi. Ale nawet na samą myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. Takie rzeczy mogli robić biali, bo i tak już byli oderwani od ziemi. Czerwonoskóry musiał jednak utrzymywać harmonię, bo kimże by był? Biały mógł manipulować, przekręcać rzeczy w swój nienaturalny sposób, wzniecać pożary, rzucać wyzwanie wodzie, zadawać gwałt ziemi; czerwonoskóry jednak mógł tylko na tyle naruszać ziemię, na ile ona mu na to pozwalała. Żadnych wielkich pożarów, chyba że były spowodowane błyskawicą z nieba. Żadnego wielkiego wydzierania korzeni, chyba że kręcący wiatr* z południowego zachodu spadł przedtem na ziemię i wszystko połamał. Żadnego wielkiego przekopywania powierzchni ziemi, chyba że rzeka podniosła się i zabrała glebę. Żadnego wielkiego burzenia, chyba że ziemia sama drgnęła. Co zrobiłby czerwonoskóry z umiejętnością taką, jaką posiadał Hooch? Stałby się białym, to by zrobił; a już samo życzenie sobie tego choć przez chwilę znaczyło tyle, co stać się nieco bielszym, mniej związanym z ziemią. Czy było to godne myśli człowieka, którego ziemia obrała na wodza wszystkich Indian? Bardziej niż kiedykolwiek musi teraz pozostać w absolutnym spokoju. Zawstydzony odszedł z miejsca, w którym stał przez tyle godzin. Nogi mu zesztywniały, lecz nie chwiał się; zmusił nogi do płynnego ruchu, a ziemia łagodnie poddała się jego stopom. Biały człowiek musiał używać topornych, ciężkich butów do dalekich marszów po tej ziemi, bo wycierała i zdzierała mu stopy; czerwonoskóry mógł nosić te same mokasyny przez wiele lat, gdyż ziemia witała jego kroki z łagodnością. I teraz, poruszając się, Ta–Kumsaw ponownie czuł w sobie glebę, wiatr, rzekę i błyskawice; czuł ziemię w swoim wnętrzu, wszystkie żyjące istoty, a on sam był dłońmi i stopami i twarzą ziemi. Muszę się tego trzymać, mówił sobie z naciskiem. Nigdy nie mogę pozwolić, by to odeszło, bo nie będę nic wart. Z wnętrza fortu dobiegł okrzyk. I więcej krzyków. — Złodziej! Złodziej! — Zatrzymać go! — Ma beczułkę! Przekleństwa, wycia. Potem najgorszy dźwięk: wystrzał. Ta–Kumsaw czekał na ukłucie śmierci. Nie nadeszło. Zamiast tego pojawił się cienisty kształt, wspinający się na ziemne umocnienie palisady. Kimkolwiek był ten człowiek, usiłował utrzymać w równowadze antałek na ramieniu. Przez moment kołysał się na szczycie palisady, po czym zeskoczył. Ta–Kumsaw wiedział, że był to czerwonoskóry, bo potrafił zeskoczyć z wysokości równej wzrostowi trzech ludzi, trzymając ciężką beczkę i nie czyniąc prawie żadnego hałasu przy lądowaniu. Celowo czy nie, uciekający złodziej biegł prosto do Ta–Kumsaw i zatrzymał się przed nim. Ta–Kumsaw spojrzał w dół i w świetle gwiazd rozpoznał tego człowieka. — Lolla–Wossiky — powiedział. — Mam beczułkę — odpowiedział Lolla–Wossiky. — Powinienem ją rozbić — powiedział Ta–Kumsaw. Lolla–Wossiky odwrócił tylko głowę i spojrzał na brata. — Wtedy musiałbym wziąć drugą. Biali goniący Lolla–Wossiky byli przy bramie, wołając, aby strażnik ją otworzył. Muszę to zapamiętać, pomyślał Ta–Kumsaw. To jest sposób, aby otworzyli mi bramę. I właśnie myśląc o tym, złapał swego brata pod pachę, razem z beczułką. Ta–Kumsaw w dalszym ciągu silnie odczuwał w sobie ziemię, i kiedy tak trzymał swego brata, to samo odczucie ziemi przepłynęło do Lolla–Wossiky. Ta–Kumsaw usłyszał, jak wciągnął powietrze. Biali wybiegli z fortu. Pomimo że Ta–Kumsaw i Lolla–Wossiky stali na otwartej przestrzeni, na widoku, biali żołnierze nie widzieli ich. Ależ nie, oni widzieli; oni po prostu nie zauważali dwóch Shaw–Nee. Przebiegli obok, krzycząc i strzelając na oślep w kierunku zarośli. Znajdowali się obok braci tak blisko, iż mogli ich dotknąć wyciągnąwszy ręce. Nie wyciągnęli jednak rąk, nie dotknęli czerwonoskórych. Po chwili biali zrezygnowali z poszukiwań i, przeklinając i mamrocząc, powrócili do fortu. — To był ten jednooki Indianin. — Ten pijak Shaw–Nee. — Lolla–Wossiky. — Jak go znajdę, to go zabiję. — Powiesić tego złodziejskiego diabła. Mówili tamto, a Lolla–Wossiky stał o niecały rzut kamieniem, trzymając antałek na ramieniu. Kiedy już ostatni biały wszedł do fortu, Lolla–Wossiky zachichotał. — Śmieję się mając obejmujące ramię mojego brata na plecach — powiedział Lolla–Wossiky. — Zostaw tę whisky, bracie, i chodź ze mną — powiedział Ta–Kumsaw. — Grabołusk słyszał moją opowieść i pamięta mnie w swojej pieśni. — Będę więc słuchał tej pieśni i będę rad przez wszystkie dni mojego życia — odparł Lolla– Wossiky. — Ziemia jest ze mną, bracie. Ja jestem twarzą tej ziemi, ziemia jest mym oddechem i krwią. — Będę więc słyszał bicie twego serca w pulsowaniu wiatru — rzekł Lolla–Wossiky. — Przepędzę białego człowieka z powrotem do morza — powiedział Ta–Kumsaw. W odpowiedzi Lolla–Wossiky zaczął płakać: nie był to płacz pijacki, lecz suchy, ciężki szloch człowieka obarczonego zgryzotą. Ta–Kumsaw starał się zacieśnić uścisk, lecz brat odepchnął go. — Słowa, słowa, słowa! — zawołał Lolla–Wossiky. — Silny człowiek, wielki wódz, gdzie byłeś, kiedy Biały Morderca Harrison zabił naszego ojca! Ta–Kumsaw był cierpliwy wobec brata. — Ja nie nienawidzę tego jednego człowieka. Nic na to nie poradzi, że jest białym człowiekiem, jak niedźwiedź nie może poradzić nic na to, że jest niedźwiedziem. — Kto jest mądry? — spytał Lolla–Wossiky. — Nienawidzisz wszystkich białych, ponieważ niektórzy są źli; ten jeden jest bardzo złym człowiekiem, ty mu wybaczasz. Ja nienawidzę właśnie tego jednego białego, ponieważ jest zły, a przebaczam wszystkim innym. — On zapłaci — powiedział Ta–Kumsaw — gdy pokonam go w bitwie, kiedy czerwonoskóry pokona go w wojnie. — Zapłaci — odrzekł Lolla–Wossiky — kiedy straci tych, których kocha, tak jak ja straciłem ojca. Wtedy Lolla–Wossiky, wciąż trzymając beczkę, chwiejnie ruszył w kierunku ciemności i drzew. Wszyscy wiedzą, co stało się potem z Lolla–Wossiky, jak szukał swojej bestii ze snu i znalazł ją na szczycie Góry o Ośmiu Twarzach. Był nią jednooki niedźwiedź, a Indianin mógł widzieć go tylko wówczas, kiedy zamknął swoje zdrowe oko. Niedźwiedź zawiódł go do złotego drzewa, gdzie Lolla–Wossiky tylko raz ugryzł biały owoc i nigdy już nie łaknął alkoholu. Kiedy powrócił z Góry o Ośmiu Twarzach, nie nazywał już siebie Lolla–Wossiky. Teraz był Tenskwa–Tawn, „Drzwi”, i zaczął nauczać czerwonoskórych wszystkich plemion, aby odwrócili się od zwyczajów białych, a zwłaszcza od ich wódki. Mówił im o wizjach, jakie miał na Górze o Ośmiu Twarzach. Niektóre z tych wizji dotyczyły przyszłości i ludzie zaczęli nazywać go Prorokiem. Kiedy rozeszły się wieści o jednookim Indianinie, którego nazywano Prorokiem, gubernator Bill Harrison zaśmiał się i powiedział: — Ależ to nie może być nikt inny, tylko mój stary przyjaciel Lolla–Wossiky. Kiedy skończy mu się ta beczułka, którą mi ukradł, przestanie mieć wizje. Po jakimś czasie jednak gubernator Harrison zauważył, jak wiele wagi przywiązuje się do słów Proroka i że czerwonoskórzy wymawiają jego imię z szacunkiem, tak jak prawdziwy chrześcijanin wymawia imię Jezus, i trochę go to zaniepokoiło. Zwołał więc wszystkich czerwonoskórych z okolic fortu — a kolejny dzień „whisky” był już w dobrym toku, więc nie brakło mu słuchaczy — i wygłosił do nich mowę. A w przemowie tej powiedział jedną szczególną rzecz: — Jeśli Lolla–Wossiky jest naprawdę prorokiem, powinien uczynić jakiś cud, aby pokazać, że potrafi coś więcej, niż tylko gadać. Powinniście go zmusić, aby obciął dłoń lub stopę, a potem ją z powrotem odtworzył — to by dowiodło, że jest prorokiem, czyż nie tak? Albo jeszcze lepiej, niech wyjmie oko i na powrót je wygoi. Co wy na to? Mówicie, że już jedno oko ma wyjęte? A więc dojrzał do cudu, nie sądzicie? Ja mówię, że dopóki ma jedno oko, nie jest żadnym prorokiem. Wieści o tym dotarły do Proroka, kiedy nauczał na łące schodzącej lekko w dół do brzegów Tippy–Canoe, niecałą milę powyżej tego miejsca, gdzie wpadała do wód Wobbish. Jacyś pijani czerwonoskórzy przynieśli to wyzwanie, wyśmiewając się z Proroka i mówiąc: — Przyszliśmy zobaczyć, jak wstawiasz sobie oko. Prorok spojrzał na nich swoim zdrowym okiem i powiedział: — Tym okiem widzę dwóch czerwonoskórych mężczyzn, słabych i chorych, niewolników alkoholu, takich ludzi, którzy naśmiewaliby się ze mnie słowami człowieka, który zabił mego ojca. — Wówczas zamknął zdrowe oko ] powiedział: — Tym okiem widzę dwóch potomków ziemi, całych i silnych i pięknych, których kochają żony i dzieci, i którzy czynią dobro wszystkim stworzeniom. — Wtedy otworzył znowu oko i powiedział: — Które oko jest chore, a które widzi prawdziwie? — A oni mu powiedzieli: Tenskwa–Tawa, jesteś prawdziwym prorokiem i każde z twoich oczu jest zdrowe. — Idźcie powiedzieć Białemu Mordercy Harrisonowi, że uczyniłem znak, i o który prosił. I przekażcie mu inny znak, o który mnie prosił. Powiedzcie mu, że pewnego dnia w jego domu wybuchnie pożar. Nie podłoży go żadna ludzka ręka. Jedynie deszcz zagasi ten ogień, ale zanim ogień zgaśnie, odetnie coś, co kocha bardziej niż dłoń czy stopę, czy oko, i nie będzie miał mocy, aby to odzyskać. Hooch był zdumiony. — Mówicie, że nie chcecie całej dostawy? — Nie zużyliśmy jeszcze tego, co sprzedałeś nam ostatnim razem, Hooch — powiedział kwatermistrz. — Cztery baryłki, tyle tylko chcemy. Prawdę mówiąc, to więcej niż nam potrzeba. — Przybywam rzeką z Dekane, załadowany wódką, nie zatrzymując się w żadnym miasteczku po drodze, aby cokolwiek sprzedać, poświęcam się, a ty mi mówisz… — Ależ Hooch, wydaje mi się, że wszyscy wiemy, jakiego rodzaju było to poświęcenie. — Kwatermistrz lekko się skrzywił. — Sądzę, że jednak zwróci ci się większość kosztów, a jeśli nie, no cóż, będzie to znaczyło, że nie dość rozważnie dysponowałeś tym, co ostatnio z nas zdarłeś. — Kto jeszcze wam sprzedaje? — Nikt — odparł kwatermistrz. — Przybywałem do Carthage City przez prawie siedem lat, a przez ostatnie cztery miałem monopol… — Jeśli zwrócisz na to uwagę, to zapewne przypomnisz sobie, że w minionym czasie większość twojej gorzały wykupywali zazwyczaj Indianie. Hooch rozejrzał się, odszedł od kwatermistrza, stanął na wilgotnej, trawiastej ziemi na brzegu rzeki. Jego łódka leniwie kołysała się na wodzie. Nie widać było żadnego czerwonoskórego, ani jednego, i to był fakt. Ale to nie był żaden spisek. Hooch to wiedział. Kiedy tu przybywał kilka razy ostatnio, czerwonoskórzy już się zaniedbywali. Jednakże zawsze znajdowało się kilku pijaków. Odwrócił się i krzyknął do kwatermistrza. — Mówisz mi, że nie pozostali już żadni z pijących Indian? — Oczywiście, że są pijący Indianie. Ale jeszcze nie skończyła się nam whisky. Więc wszyscy leżą gdzieś spici. Hooch zaklął. — Porozmawiam o tym z gubernatorem. — Dzisiaj nie — powiedział kwatermistrz. — Ma bardzo napięty rozkład zajęć. Hooch wyszczerzył się złośliwie. — Och, jego rozkład nie jest zbyt napięty dla mnie. — Z pewnością jest, Hooch. Szczególnie to podkreślił. — Twierdzę, iż on myśli, że jego rozkład jest zbyt napięty, ale sądzę, że tak nie jest. — Rób, co uważasz — powiedział kwatermistrz. — Chcesz, żebym wyładował te cztery baryłki? — Nie — powiedział. Potem krzyknął na swych chłopców od drągów, a szczególnie na Mike’a Finka, ponieważ wyglądał na takiego, który w razie potrzeby popełniłby morderstwo. — Jeśli ktokolwiek spróbuje położy rękę na tej whisky, to chcę widzieć cztery dziury po kulach w jego ciele, zanim wrzucicie go do wody! Chłopaki śmiali się i wymachiwali, oprócz Mika Finka, który tylko jeszcze bardziej wykrzywił swoją twarz. Był to facet zły do cna. Powiadają, że łatwo było zgadnąć, kto próbował zadrzeć z Mike’em Finkiem, gdyż taki ktoś nie miał uszu. Mówią, że jeśli ma ci się udać ujść z choćby jednym nietkniętym uchem, musisz poczekać, aż Fink zacznie żuć twoje pierwsze ucho, a następnie strzelić do niego dwa razy dla odwrócenia uwagi i wtedy próbować uciec. Prawdziwy chłopak rzeczny. Hooch robił się jednak trochę nerwowy, kiedy myślał, co zrobiłby Fink, gdyby Hooch nie miał dla niego wypłaty. Bill Harrison będzie musiał zapłacić za cały ładunek gorzały—albo zaczną się prawdziwe kłopoty. Wchodząc do portu Hooch zauważył kilka rzeczy. Napis był ten sam, który Harrison wywiesił cztery lata temu; zniszczony przez pogodę, zaczynał wyglądać marnie, ale nikt go nie zmienił. Miasteczko również nie rosło. Wszystko straciło swą świeżość i wyglądało naprawdę nędznie. Nie tak miały się rzeczy w Hio Teritory. Małe umocnione miasteczka, takie jak to tutaj, zmieniały się w prawdziwe miasta z malowanymi domami, a nawet kilkoma brukowanymi ulicami. Hio kwitło, a przynajmniej jego wschodnia część, blisko Suskwahenny, i ludzie spekulowali, jak blisko było mu już do statusu stanu. Carthage City nie było jednak w stanie rozkwitu. Hooch szedł wzdłuż głównej ulicy fortu. W dalszym ciągu mnóstwo żołnierzy, i w dalszym ciągu wyglądali na dość zdyscyplinowanych, musiał uznać w tym zasługi gubernatora Billa. Lecz tam, gdzie zwykle wylegiwali się spici czerwonoskórzy, teraz znajdowały się typy w rodzaju szczurów: rzecznych, wyglądający wstrętniej od Mika Finka, nie ogoleni, cuchnący gorzałą tak, jak nigdy nie cuchnął żaden zalany czerwonoskóry. Cztery stare budynki zostały zamienione w knajpy i interes kwitł w nich mimo wczesnego, popołudnia. To dlatego, pomyślał Hooch. To jest ten kłopot. Dawne Carthage City przeminęło, zamieniając się w miasteczko rzeczne, w miasteczko saloonów. Nikt nie chce tu mieszkać razem z tymi szczurami rzecznymi. Jest to miasteczko whisky. Lecz jeśli jest to miasteczko whisky, gubernator Bill powinien whisky kupować ode mnie. Skąd więc to gadanie, że chce tylko cztery baryłki. — Jeśli pan chce, może pan czekać, panie Palmer, ale gubernator nie przyjmie pana dzisiaj. Hooch usiadł na ławce przed biurem Harrisona. Zauważył, że Harrison zamienił się na biura ze swoim adiutantem. Oddał swoje ładne, duże biuro, w zamian za co? Mniejsza powierzchnią ale — wszystkie ściany wewnętrzne. Bez okien. No, to coś znaczyło. Znaczyło to, że Harrison nie lubił, aby ludzie na niego patrzyli. Może nawet bał się, że go zabiją? Hooch siedział tak przez trzy godziny, przyglądając się wchodzącym i wychodzącym żołnierzom. Starał się nie rozzłościć. Harrison działał tak od czasu do czasu, kazał interesantom siedzieć i czekać, tak że kiedy już wchodzili, byli tak zdenerwowani, że nie potrafili logicznie myśleć. A czasami nawet doprowadzał do tego, że ktoś, fukając ze złości, odchodził. Lub zaczynał się czuć mały i nieważny, aby Harrison mógł go styranizować. Hooch wiedział to wszystko, starał się więc zachować spokój. Lecz kiedy zbliżył się wieczór i żołnierze zaczęli zmieniać warty i schodzić ze służby, to było więcej, niż mógł znieść. — Zdaje ci się, że co robisz? — naskoczył na kaprala siedzącego przy pierwszym biurku. — Schodzę ze służby — odparł kapral. — Ale ja tu jeszcze jestem — powiedział Hooch. — Też możesz zejść ze służby, jeśli chcesz — odpowiedział kapral. Ta przemądrzała odpowiedź była jak policzek. Były czasy, że wszyscy podlizywali się Hoochowi. Zmiany następowały zbyt szybko. Nie podobało się to Hoochowi. — Mógłbym kupić twoją starą matkę i sprzedać ją z zyskiem. To dotarło do kaprala. Nie wyglądał już na znudzonego. Jednak nie pozwolił sobie na użycie ręki, choć go świerzbiła. Stał tylko, mniej więcej na baczność, i rzekł: — Panie Palmer, może pan czekać tu całą noc i cały jutrzejszy dzień, a i tak nie wejdzie pan do Jego Ekscelencji Gubernatora. A pańskie siedzenie tutaj przez cały dzień dowodzi, że jest pan po prostu za głupi, by załapać, o co tu chodzi. Wtedy Hooch stracił panowanie nad sobą i zamachnął się. Ale nie ręką, tylko nogą, bo Hooch nigdy nie nauczył się reguł dżentelmeńskiej walki. Jego wizja pojedynku to zaczaić się na wroga za skałą, poczekać aż ją minie, strzelić mu w plecy i wziąć nogi za pas. Więc wielki, stary but Hoocha trafił kaprala w kolano, tak że wygięło to jego nogę w nienaturalny sposób do tyłu. Kapral wydarł się w niebogłosy, do czego miał pełne prawo, i to nie tylko z powodu bólu — po takim kopniaku jego noga już na zawsze będzie do niczego. Hooch wiedział, że nie powinien go w to miejsce kopnąć, ale chłopak był taki przemądrzały. Właściwie prosił się o to. Najgorsze, że kapral nie był całkiem sam. Po jego pierwszym okrzyku nagle z gabinetu gubernatora wyskoczył sierżant i czterech żołnierzy, bagnety w pogotowiu, źli jak szerszenie. Sierżant rozkazał dwóm swoim chłopakom odnieść kaprala do ambulatorium. Pozostali aresztowali Hoocha. Ale jednak nie tak dżentelmeńsko jak ostatnio, cztery lata temu. Tym razem kolby muszkietów zderzyły się w kilku miejscach z ciałem Hoocha, niejako przypadkiem, a kilka odcisków butów w różnych miejscach ubrania Hooch zdobył też nie wiadomo skąd. W końcu wylądował w celi więziennej — nie w magazynie. Pozostawili go w ubraniu i obolałego. Nie ulegało wątpliwości. Wiele się tutaj zmieniło. Tej nocy jeszcze sześciu innych mężczyzn zostało zamkniętych — trzech pijaków i trzech za rozróby. Żaden z nich nie był Indianinem. Hooch słuchał, jak rozmawiali. Żaden z nich nie był szczególnie bystry, lecz Hooch nie wierzył własnym uszom — nie rozmawiali o poturbowaniu czerwonoskórych, zabawieniu się ich kosztem czy o czymś podobnym. Wyglądało, jakby czerwonoskórzy praktycznie zniknęli z okolicy. No więc, może to była prawda. Może wszyscy Indianie odeszli, lecz czy nie na to właśnie liczył Harrison? Jeśli nie było już Indian, to dlaczego Carthage City nie stało się kwitnącym miastem, pełnym białych osadników? Jedyną wskazówką, jaką wychwycił Hooch, było coś, co powiedział jeden z zabijaków: — Zdaje mi się, że jestem spłukany aż do sezonu podatkowego. — Inni trochę powrzeszczeli i pokrzyczeli. — Muszę przyznać, że nie mam nic przeciwko pracy dla rządu, ale nie jest to stała praca. Hooch nie był taki głupi, żeby zapytać, co mieli na myśli. Nie było potrzeby zwracać na siebie uwagę. Z pewnością nie chciał, aby się rozniosło, jak był cały poturbowany w tę noc, którą spędził w więzieniu. Tego typuj wiadomości zaczynają się rozchodzić i wkrótce każdy myśli, że może cię pobić, a Hooch nie miał ochoty zaczynać wszystkiego od początku jako uliczny zabijaka, nie w tym wieku. Rano przyszli po niego żołnierze. Jacyś inni, którzy tym razem nie tak obcesowo posługiwali się butami, i kolbami muszkietów. Wyprowadzili po prostu Hoocha z więzienia i teraz, w końcu, zobaczył się z Billem Harrisonem. Ale nie w jego biurze. W jego własnej gubernatorskiej rezydencji, w pomieszczeniu piwnicznym. Sposób, w jaki się tam dostali, był szczególny. Żołnierze — a musiało ich być chyba z tuzin — maszerowali po prostu z tyłu domu wzdłuż ściany, kiedy nagle jeden z nich rzucił się, gwałtownym ruchem podciągnął w górę drzwi do piwnicy otwierając je, a dwaj inni niemal zwlekli Hoocha w dół po schodach. Drzwi do piwnicy z trzaskiem zamknęły się, prawie zanim zdążyli schować głowy, a przez cały ten czas, jak gdyby nigdy nic, żołnierze nie przerywali marszu. Hoochowi się to zupełnie nie podobało. Znaczyło to, iż Harrison nie chce, aby ktokolwiek widział, że Hooch jest z nim. Co oznaczało, że spotkanie może się obrócić na niekorzyść, gdyż Ilarrison w każdej chwili może zaprzeczyć, że kiedykolwiek miało miejsce. Oczywiście wiedzieli o nim żołnierze, ale wiedzieli również o pewnym kapralu, którego kolano poprzedniego wieczoru zostało wyłamane; na pewno nie będą zeznawać na korzyść Hoocha Palmera. Jednakże Harrison był taki jak dawniej, uśmiechał się, potrząsał Hoocha za rękę i poklepywał go po ramieniu. — Jak się masz, Hooch? — Miewałem się lepiej, gubernatorze. Jak się ma twoja żona? I ten twój mały? — Jest w zdrowiu, jakiego tylko można by życzyć tak dystyngowanej damie, tu na pograniczu. A z mojego chłopca to już dziarski żołnierz, uszyliśmy mu nawet mundurek, powinieneś go zobaczyć w czasie parady. — Gadanie takie jak to zmusza mnie do myślenia, że też powinienem się kiedyś ożenić. . — Gorąco polecam. Och, Hooch, ale o czym ja myślę? Siadaj, siadaj tu. Hooch usiadł. — Dzięki, Bill. Harrison przytaknął, zadowolony. — Dobrze cię znów widzieć po tak długim czasie. — Szkoda, że wczoraj się z tobą nie widziałem — powiedział Hooch. Harrison uśmiechnął się żałośnie. — No cóż, bywam zajęty. Czy moi chłopcy nie powiedzieli ci, że mam wypełniony harmonogram? — Harmonogram nigdy nie był za pełen dla mnie, Bill. — Wiesz, jak to się czasem dzieje. Wiele spraw, i cóż mogę na to poradzić? — Hooch pokręcił głową. — Sądzę, że okłamywaliśmy się nawzajem już wystarczająco długo, Bill. To co się stało, to była część planu, ale to nie był mój plan. — O czym ty mówisz, Hooch? — Mówię może, że kapral nie chciał, aby mu złamano nogę, ale mam przeczucie, że jego zadaniem było wyprowadzić mnie z równowagi. — Jego zadaniem było przypilnować, aby nikt, kogo nie uwzględniał mój harmonogram, nie przeszkadzał mi. To jedyny plan, o którym wiem. — Harrison wyglądał smutno. — Hooch, muszę ci powiedzieć, to wygląda naprawdę nieprzyjemnie. Napaść na oficera Armii Stanów Zjednoczonych. — Kapral nie jest żadnym oficerem, Bill. — Chciałbym tylko móc wysłać cię na proces do Suskwahenny, Hooch. Mają tam prawników, przysięgłych, itd. Jednak proces musi odbyć się tutaj, a tutejsi przysięgli nie są zbyt przychylni facetom, którzy łamią kapralom kolana. — Powiedzmy, że skończysz ze straszeniem i powiesz mi, czego właściwie chcesz? — Chcę? Ja nie proszę o przysługę, Hooch. Martwię się tylko o przyjaciela, który popadł w tarapaty z prawem. — To musi być coś naprawdę obrzydliwego, bo inaczej byś mnie przekupił, abym to zrobił, zamiast próbować metody silnej ręki. Musi to być coś, czego, jak myślisz, nie zechciałbym zrobić, chyba że przestraszyłbyś mnie na śmierć, i próbuję sobie wyobrazić, o czym tak strasznym ty myślisz, że jak sądzisz, nie chciałbym tego zrobić. Nieszczególnie to wygląda, Bill. Harrison potrząsnął głową. — Źle mnie zrozumiałeś, Hooch. Zupełnie źle. — To miasto umiera, Bill — powiedział Hooch. — Sprawy nie rozwijają się tak, jak to zaplanowałeś. A ja myślę, że to dlatego, że zrobiłeś kilka głupstw. Myślę, że czerwonoskórzy zaczęli odchodzić — albo może oni wszyscy wymarli — a ty zrobiłeś głupi błąd chcąc wyrównać utratę dochodów ze sprzedaży alkoholu poprzez sprowadzenie tych szumowin, najgorszego gatunku białych, tych szczurów rzecznych, którzy spędzili ze mną noc w więzieniu. Używałeś ich do inkasowania podatków, tak? Farmerzy nie lubią podatków. A zwłaszcza nie lubią podatków, które pobierane są przez takie szumowiny. Harrison nalał sobie do szklaneczki whisky na trzy palce i jednym haustem wypił połowę. — A więc traciłeś swoich pijących czerwonoskórych i traciłeś białych farmerów, a wszystko, co ci pozostało, to twoi żołnierze i rzeczne szczury, i pieniądze, które udaje ci się kraść z funduszy Armii Stanów Zjednoczonych, przeznaczonych na utrzymanie pokoju na zachodzie. Harrison wypił resztę whisky i odbeknął. — Znaczy to, że nie miałeś szczęścia i byłeś głupi, i coś ci się zdaje, możesz mnie zmusić, abym cię z tego wyciągnął. Harrison nalał jeszcze jedną miarkę do szklanki. Lecz zamiast wypić, zamierzył się i cisnął nią Hoochowi w twarz. Whisky chlusnęła mu w oczy, szklanka odbiła się od czoła i Hooch znalazł się na podłodze kulając się i próbując wytrzeć oczy. Jakiś czas potem Hooch znowu siedział na krześle, z mokrym kompresem na czole, zachowując się dużo potulniej i rozsądniej. Było tak, ponieważ wiedział, że Harrison ma kolor a on tylko dwie pary. Ujść stąd z życiem i patrzeć, co nastąpi potem, prawda? — Nie byłem głupi — powiedział Harrison. Nie, jesteś najmądrzejszym gubernatorem, jakiego kiedykolwiek miało Carthage, dziwię się, że nie jesteś królem. To by powiedział Hooch. Trzymał jednak język za zębami. — To był Prorok. Ten czerwonoskóry z północy. Zbudował swoje Prophetstown* na drugim brzegu Wobbish, naprzeciw Vigor Church — nie możesz powiedzieć, że to tylko przypadek. To właśnie Boska–Zbroja, tylko on, stara się odebrać mi stan Wobbish. Na dodatek używa w tym celu czerwonoskórego. Wiedziałem, że wielu czerwonoskórych wędruje na północ, wszyscy to wiedzieli, ale ciągle jeszcze miałem moich pijących Indian, przynajmniej tych, co nie umarli. A skoro było mniej czerwonoskórych w okolicy — zwłaszcza Shaw–Nee, kiedy odeszli — to pomyślałem: dobrze, przybędzie więcej białych osadników. Mylisz się też na temat moich poborców podatkowych. To nie oni przegonili stąd białych osadników. Zrobił to Ta–Kumsaw. — Myślałem, że to Prorok. — Nie wymądrzaj się, Hooch. Nie mam ostatnio zbyt wiele cierpliwości. Dlaczego nie ostrzegłeś mnie, zanim rzuciłeś szklanką? Nie, nie mów nic, co go może zdenerwować. — Przepraszam, Bill. — Ta–Kumsaw był naprawdę cwany. Nie zabijał białych, Pojawiał się tylko na ich farmach z pięćdziesiątką Shaw–Nee. Nie strzelał do nikogo, bo kiedy taki biały ma wokół domu pięćdziesięciu wojowników w barwach wojennych, dochodzi do wniosku, że rozpoczęcie strzelaniny nie jest najlepszym pomysłem. Biali farmerzy przyglądali się więc, jak Shaw–Nee otwierali każdą bramę, każdą stajnię, każdy kojec. Pozwalali zwierzętom wychodzić. Koniom, świniom, mlecznym krowom. I, tak jak za kobziarzem, zwierzęta wędrowały za Shaw–Nee w zarośla. Po prostu. Nikt ich więcej nie widział. — Nie powiesz mi chyba, że nigdy nie odnaleźli choć części swoich stad. — Wszystkie odeszły. Nie odnaleźli nawet ich śladów. Po prostu zniknęły. Białych farmerów przegoniło stąd przeświadczenie, że któregoś dnia wszystkie ich zwierzęta po prostu znikną. — Shaw–Nee zjadali je, czy co? — Skąd mam wiedzieć? Biali przychodzili do mnie, mówiąc: Zwróć nam nasze zwierzęta. Ale moi żołnierze, skauci, nikt nie mógł znaleźć ludzi Ta–Kumsaw. Żadnych wiosek. Spróbowałem zrobić najazd na wioskę Caska–Skeeaw, w górę Little My–Ammy, ale skłoniło to tylko kolejnych czerwonoskórych do opuszczenia tych terenów, ani trochę nie spowolniając tego, co wyczyniał Ta–Kumsaw. Hooch mógł sobie wyobrazić, jak wyglądał najazd na wioskę Caska–Skeeaw. Starzy mężczyźni, kobiety, dzieci, ich ciała postrzelone i na wpół spalone. Wiedział, jak Harrison rozprawiał się z czerwonoskórymi. — I w końcu, miesiąc temu, pojawił się Prorok. Wiedziałem, że nadchodzi — nawet ci pijący czerwonoskórzy nie potrafili mówić o niczym innym. Prorok nadchodzi. Idźcie zobaczyć Proroka. Tak więc starałem się dowiedzieć, gdzie on będzie, gdzie wygłosi mowę, wysłałem nawet kilku z moich oswojonych Indian, aby postarali się to dla mnie wyniuchać, i nic, Hooch. Ani śladu. Nikt nie wiedział. Jednego dnia całe miasto obiegła wiadomość: Prorok jest tu. Gdzie? Po prostu chodź, Prorok tu jest. Nikt nie powiedział gdzie. Przysięgam, że ci czerwonoskórzy potrafią mówić nie mówiąc, jeśli wiesz, o co mi chodzi. — Bill, powiedz mi, że posłałeś tam swoich szpiegów, albo pomyślę, że zupełnie straciłeś poczucie rzeczywistości. — Szpiegów? Sam poszedłem, co ty na to? A wiesz jak? Ta–Kumsaw przysłał mi zaproszenie, co najlepsze. Żadnych żołnierzy, żadnych karabinów, tylko ja. — I poszedłeś? Mógł cię złapać i… — Dał nit swoje słowo. Ta–Kumsaw może być czerwonoskórym, ale słowa dotrzymuje. Hooch pomyślał, że to jest śmieszne. Harrison, który dumny był z tego, że nigdy nie dotrzymuje słowa danego Indianinowi, liczył na to, że Ta–Kumsaw dotrzyma słowa. No, ale wrócił żywy, czy nie tak? Więc Ta–Kumsaw był słowny. — Poszedłem. Byli tam chyba wszyscy czerwonoskórzy z całego kraju My–Ammy. Musiało ich być z dziesięć tysięcy. Kucający wszędzie na starym porzuconym polu kukurydzianym — mnóstwo ich w tych okolicach dzięki Ta–Kumsaw, możesz być pewien. Gdybym miał moje dwa działa i setkę żołnierzy, mógłbym tam na miejscu zakończyć cały problem z Indianami. — Szkoda, że nie miałeś — powiedział Hooch. — Ta–Kumsaw chciał, abym siedział na samym przedzie, ale ja nie chciałem. Zostałem z tyłu i słuchałem. Prorok podniósł się, stanął na polu na starym pniaku i mówił, mówił, mówił. — Zrozumiałeś coś z tego? Nie mówisz przecież w języku Shaw–Nee. — Przemawiał po angielsku, Hooch. Było zbyt wiele różnych plemion, jedyny język, który wszyscy znali, to angielski. Och, czasem mówił tym ich szwargotem, ale było w tym dużo z angielskiego. Mówił o przeznaczeniu czerwonoskórych. O pozostaniu w czystości od skażenia białych. Aby zamieszkali wszyscy razem i zajęli część ziemi, tak, aby biały człowiek miał swoje miejsce, a Indianin swoje. Zbudujcie miasto — kryształowe miasto, powiedział, i brzmiało to naprawdę pięknie, tylko że ci czerwonoskórzy nie potrafią nawet postawić porządnego szałasu i strach pomyśleć, jak by się zabrali do budowania miasta ze szkła. Ale przede wszystkim powiedział: Nie pijcie wódki. Ani kropli. Rzućcie to, trzymajcie się od niej z daleka. Wódka jest łańcuchem białego człowieka, łańcuchem i batem, łańcuchem, batem i nożem. Najpierw cię złapie, potem wychłoszcze, a potem cię zabije, wódka to zrobi, a kiedy biały człowiek zabije cię swoją wódką, wtedy przyjdzie i ukradnie twoją ziemię, zniszczy ją, uczyni ją niezdatną, martwą, bezużyteczną. — Wygląda na to, że zrobił na tobie prawdziwe wrażenie, Bill — powiedział Hooch. — Wygląda, że na pamięć nauczyłeś się mowy, którą wygłosił. — Na pamięć? Przemawiał przez pełne trzy godziny. Mówił o wizjach przeszłości, o wizjach przyszłości. Mówił o… och, Hooch, to były szalone rzeczy, ale ci czerwonoskórzy poili się jego słowami jak, jak… — Whisky. — Jak whisky, ale to było zamiast whisky. Wszyscy odeszli z nim. W każdym razie prawie wszyscy. Pozostało jedynie kilku pijaków, którzy i tak umrą. I oczywiście moi oswojeni Indianie, ale to co innego. I jacyś dzicy czerwonoskórzy z drugiej strony Ilio. — Dokąd z nim poszli? — Do Prophetstown! To mnie właśnie dobija, Hooch. Wszyscy odchodzą do Prophetstown albo w okolice po drugiej stronie rzeki naprzeciw Vigor Church. I dokładnie właśnie tam odchodzą wszyscy biali! No, nie wszyscy do Vigor Church, ale na ziemie, na które Tkacz–Piekielnej–Zbroi ma swoje mapy. Oni są w konszachtach, Hooch, przysięgam ci. Ta–Kumsaw, Tkacz–Boskiej–Zbroi i Prorok. — Na to wygląda. — Najgorsze, że miałem tego Proroka, tu w swoim biurze, chyba z tysiąc razy i mogłem go zabić i zaoszczędzić sobie kłopotów — ale nigdy nic nie wiadomo. — Znasz tego Proroka? — Czy to znaczy, że ty nie wiesz, kto to jest? — Nie znam tylu czerwonoskórych z imienia, Bill. — A co ty na to, jeśli ci powiem, że on ma tylko jedno oko? — Nie mówisz chyba, że to Lolla–Wossiky! — Chyba tak. — Ten jednooki pijak? — Szczera prawda, Hooch. Nazywa siebie teraz Tenskwa–Tawa. Znaczy to „otwarte drzwi” czy coś takiego. Powinienem był go zabić, kiedy miałem okazję. Ale kiedy uciekł, bo wiesz, że uciekł, ukradł beczułkę i uciekł w zarośla… — Byłem tej nocy tutaj, pomagałem go gonić. — Więc kiedy nie wrócił, myślałem, że zapił się na śmierć. Teraz opowiada czerwonoskórym, jak to kiedyś musiał pić, ale Bóg zesłał mu objawienie i odtąd już nie wypił ani kropli. — Ześlij na mnie objawienie, też przestanę pić. — Harrison pociągnął jeszcze łyk whisky. Z dzbanka tym razem, bo kubek leżał na podłodze w drugim końcu pokoju. — Oto mój problem, Hooch. — Widzę, że masz wiele problemów, Bill, tylko nie wiem, co one mają wspólnego ze mną poza tym, że nie żartowałeś, kiedy kazałeś kwatermistrzowi powiedzieć mi, że chcesz tylko cztery baryłki. — Och, Hooch, możesz być pewien, że ma to dużo większy związek z tobą. Dużo większy. Nie jestem pokonany. Prorok zabrał wszystkich moich czerwonoskórych pijących whisky, a Ta– Kumsaw przestraszył wszystkich moich białych obywateli, ale ja się nie poddaję. Nie, ty nie jesteś z tych, co się poddają, pomyślał Hooch. Jest z ciebie kawał śliskiej, podstępnej żmii, ale nie zniechęcasz się. Nie powiedział tego oczywiście, bo Harrison mógłby to opacznie zrozumieć — dla Hoocha jednak były to komplementy. To jego typ faceta. — Ta–Kumsaw i Prorok, to oni po prostu. Muszę ich zabić. Nie, nie, cofam to. Muszę ich pokonać i zabić. Muszę przyjąć ich wyzwanie, zrobić z nich głupców i dopiero wtedy ich zabić. — Dobry pomysł. Będę przyjmował zakłady. — Na pewno byś to zrobił. Przyjmował zakłady. Nie mogę po prostu wziąć moich żołnierzy na północ i zrównać Prophetstown z ziemią, bo Boska–Zbroja zwalczałby mój każdy krok, prawdopodobnie dostałby nawet pomocy oddział wojska z Fortu Wayne. Pozbawiłby mnie rangi oficerskiej j lub coś w tym rodzaju. Muszę więc tak pokierować sprawami, aby wszyscy ludzie w Vigor Church, wzdłuż Wobbish, błagali mnie, abym przyszedł i zlikwidował Indian. Nareszcie Hooch zrozumiał, o co tu chodziło. — Chcesz prowokacji. — O to chodzi, Hooch. O to chodzi. Chcę, aby jacyś czerwonoskórzy poszli na północ i narozrabiali i żeby powiedzieli wszystkim, że tak kazali im Ta–Kumsaw i Prorok. Żeby zwalili wszystko na nich. Hooch przytaknął. — I nie może to być tylko przepędzenie ich krów, czy coś takiego. Nie, żeby ci z północy zapragnęli indiańskiej krwi, trzeba zrobić coś naprawdę strasznego. Jak choćby porwać ich dzieci i zamęczyć na śmierć, a potem podpisać się na nich imieniem Ta–Kumsaw i pozostawić tak, żeby je znaleziono. Coś w tym rodzaju. — No, nie posunąłbym się tak daleko, żeby zmuszać kogokolwiek do zrobienia czegoś tak strasznego, Hooch. Tak naprawdę nie sądzę, że dawałbym im dokładne instrukcje. Powiedziałbym im tylko, żeby zrobili coś, co podburzy białych na „północy, a potem rozpuściłbym wiadomość, że Ta–Kumsaw tak kazał. — Ale nie byłbyś zaskoczony, gdyby to był gwałt i tortury. — Nie chciałbym, żeby dotykali białych kobiet, Hooch. To wbrew zasadom. — Och, w porządku, szczera prawda — powiedział Hooch. — A więc zdecydowanie torturowanie dzieci. Chłopców. — Jak powiedziałem, nigdy nikomu nie kazałbym czegoś takiego zrobić. Hooch przytaknął, oczy miał zamknięte. Harrison może nie mówił, żeby to zrobić, ale z pewnością też nie mówił, aby tego nie robić. — I oczywiście nie mogliby to być żadni Indianie z tych okolic, czy nie tak, Bill? Bo wszyscy odeszli, a twoi oswojeni czerwonoskórzy są najbardziej bezwartościowym łajnem, jakie kiedykolwiek istniało na powierzchni ziemi. — Z grubsza to prawda. — Potrzebujesz więc Indian, którzy są na południe od rzeki. Indian, którzy nie słyszeli nauczania Proroka i nadal chcą wódki. Indian, którzy mają jeszcze na tyle rozumu, żeby dobrze wykonać robotę. Indian, którzy są żądni krwi na tyle, aby zabijać dzieci naprawdę powoli. I mój ładunek jest ci potrzebny na łapówkę. — Na to wychodzi, Hooch. — Masz go, Bill. Odwołaj zarzuty przeciwko mnie i masz za darmo całą moją gorzałę. Daj mi tylko pieniądze na zapłacenie moim chłopakom, żeby mnie nie zasztyletowali w drodze do domu. Mam nadzieję, że nie proszę o zbyt wiele. — Ależ Hooch, wiesz, że to nie wszystko, czego mi trzeba. — Ale to wszystko, Bill, co zrobię. — Ja nie mogę być tym, który ich poprosi, Hooch. Ja nie mogę być tym, który pójdzie do tych Cree–Eks czy Choc–Taws i powie im, co trzeba zrobić. To musi być ktoś inny, żebym, jeśli się wszystko wyda, mógł powiedzieć, że ja mu nigdy nie kazałem tego robić. Że posłużył się w tym celu własną whisky, ja nie miałem o niczym najmniejszego pojęcia. — Bill, rozumiem cię, lecz dobrze przewidywałeś od początku. Faktycznie znalazłeś coś tak podłego, że nie wezmę w tym udziału. Harrison patrzył na niego spode łba. — Za napaść na oficera wiesza się w tym forcie, Hooch. Czyż nie wyraziłem się jasno? — Kłamałem, oszukiwałem i czasem zabijałem, aby wysunąć się na czoło w tym świecie, Bill. Ale przekupienie kogoś, żeby poszedł ukraść matce dziecko i zamęczył je na śmierć, to coś, czego nigdy nie robiłem. Naprawdę nigdy tego nie zrobiłem i naprawdę nigdy tego nie zrobię. Harrison przyjrzał się twarzy Hoocha uważnie i zrozumiał, że to prawda. — To już przekracza wszelkie pojęcie. Istnieje naprawdę tak straszny grzech, że Hooch Palmer go nie popełni nawet za cenę własnego życia. — Nie zabijesz mnie, Bill. — Ależ tak, zabiję, Hooch. Są dwa powody, dla których to zrobię. Pierwszy — dałeś mi złą odpowiedź na moją prośbę. Drugi, w ogóle słyszałeś moją prośbę. Już nie żyjesz, Hooch. — W porządku — powiedział Hooch. — Tylko przypilnuj, żeby sznur był naprawdę drapiący. Mocna i wysoka szubienica, z zapadnią na dwadzieścia stóp. Chcę, żeby to wieszanie ludzie długo pamiętali. — Dostaniesz konar na drzewie, a sznur będziemy podciągać naprawdę powoli, tak że się udusisz zamiast skręcić sobie kark. — Tylko tak, żeby wszyscy pamiętali — powiedział Hooch. Harrison zawołał żołnierzy i kazał im zaprowadzić Hoocha z powrotem do więzienia. Tym razem znowu go nieco kopali i poszturchiwali, Hooch miał więc nowe potłuczenia, a może nawet pęknięte żebro. Miał również niewiele czasu. Leżał więc bardzo spokojnie na więziennej podłodze. Pijaków już nie było, ale trzej awanturnicy zajmowali wszystkie prycze; jedynie podłoga była wolna. Hoochowi było wszystko jedno. Wiedział, że Harrison da mu godzinę lub dwie na przemyślenie sprawy, a potem go wyprowadzi, założy sznur na szyję i powiesi. Może udawać, że daje mu jeszcze ostatnią szansę, ale nie będzie szczery, ponieważ nie będzie już Hoochowi ufał. Hooch odmówił, więc nie będzie mu ufał, że wypełni zadanie, jeśli zostanie puszczony wolno. Hooch zaplanował zatem mądre wykorzystanie czasu. Rozpoczął od rzeczy bardzo prostej. Zamknął oczy i pozwolił, by nagromadziło się w nim trochę ciepła. Iskra. I wtedy wysłał z siebie tę iskrę. To było tak, jak opowiadają różdżkarze, że wysyłają swoją różdżkę pod ziemię, aby zobaczyła, co się tam znajduje. Hooch wysłał swoją iskrę na poszukiwanie i wkrótce znalazła ona to, czego szukał. Dom Gubernatora Billa. Iskra znajdowała się teraz w zbyt dużej odległości od niego, aby znaleźć jakieś szczególne miejsce w domu. Jego cel nie mógł być zbyt dokładnie ustalony. Więc po prostu przelał w iskrę całą swoją nienawiść, wściekłość i ból, rozgrzewał ją coraz bardziej i bardziej, i bardziej. Dał upust swoim umiejętnościom jak nigdy dotąd. Pompował i pompował swoją energię, aż usłyszał najbardziej oczekiwany odgłos. — Pali się! Pali! — Okrzyki dobiegały z zewnątrz, z daleka, lecz coraz więcej osób je powtarzało. Rozległy się wystrzały — sygnały niebezpieczeństwa. Usłyszeli je również trzej awanturnicy. Tak się śpieszyli, że jeden z nich nastąpił na Hoocha leżącego na podłodze. Stali przy drzwiach waląc w nie i wołając na strażnika. — Wypuść nas! Nie próbuj iść gasić pożaru, dopóki nas nie wypuścisz. Nie pozwól nam umrzeć tutaj! Hooch był już tak bardzo obolały, że prawie nie zauważył, iż mężczyzna nadepnął na niego. Leżał jedynie, znowu wykorzystując swoją iskrę, tym razem do podgrzania metalu w zamku drzwi więziennych. Tym razem cel jego był precyzyjny i iskra mogła osiągnąć dużo wyższą temperaturę. Przyszedł strażnik, włożył klucz do zamka, przekręcił go, otworzył drzwi. — Możecie wyjść, chłopcy — powiedział. — Sierżant kazał, jesteście potrzebni brygadzie przeciwpożarowej. Hooch wstał z wysiłkiem, lecz strażnik wyciągnął rękę i wepchnął go z powrotem do celi. Hooch nie był zdziwiony. Podgrzał tylko jeszcze bardziej iskrę, tak bardzo, że metal w zamku stopił się. Nawet nieco się żarzył. Strażnik zatrzasnął drzwi i wziął się do przekręcania klucza. Klucz rozgrzał się już tak bardzo, że sparzył mu rękę. Zaklął i złapał brzeg koszuli, aby przez nią przytrzymać klucz, lecz Hooch otworzył drzwi kopnięciem i przewrócił go. Nadepnął strażnikowi na twarz i kopnął go w głowę, co prawdopodobnie złamało mu kark, lecz Hooch nie uważał tego za morderstwo. Traktował to jako sprawiedliwość, ponieważ strażnik był zdecydowany pozostawić go zamkniętego w celi, aby się spalił. Wyszedł z więzienia. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Hooch nie widział stąd rezydencji, ale widział gęstniejący dym. Niebo było niskie i szare. Prawdopodobnie zanim spali się fort, spadnie deszcz. Jednakże Hooch miał nadzieję, że tak się nie stanie. Miał nadzieję, że spali się wszystko do cna. Czym innym było zabijanie czerwonoskórych, Hooch nie miał nic przeciwko temu, co do tego zgadzali się z Harissonem. Zabijać ich wódką, jeśli można, jeśli nie — kulami. Ale nie idzie się zabijać białych, nie najmuje się Indian, aby torturowali białe dzieci. Może dla Harrisona była to część tej samej sprawy. Może dla niego było to tak, jakby biali żołnierze musieli umrzeć w wojnie przeciwko czerwonoskórym, tylko że ci żołnierze byli jakby trochę młodsi. Wszystko dla dobra sprawy, tak? Może Harrison mógł rozumować w ten sposób, ale Hooch nie mógł. Prawdę mówiąc, zaskoczyło to Hoocha. Był bardziej podobny do Andrewa Jacksona niż kiedykolwiek myślał. Istniała dla niego granica, której nie chciał przekroczyć. Nakreślił ją w innym miejscu niż stary Hickory, jednak dla niego ta granica istniała i umarłby, zanim by ją przekroczył. Nie miał oczywiście zamiaru umierać, jeśli można było temu zaradzić. Nie mógł wyjść przez bramę w fortyfikacji, ponieważ prawdopodobnie tam ustawił się rząd ludzi podających wiadra z wodą z rzeki i zostałby zauważony. Ale dość łatwo było wspiąć się na umocnienie palisady. Żołnierze niezupełnie trzymali wartę. Wdrapał się na ścianę i zeskoczył po zewnętrznej stronie fortu. Nikt go nie widział. Przeszedł dziesięć jardów w zarośla i skierował się — powoli, bo dość mocno bolały go żebra, a i był trochę osłabiony przez tyle iskrzenia, coś z niego uszło — poprzez zarośla nad brzeg rzeki. Wyszedł po drugiej stronie zarośli na otwartą przestrzeń przy nabrzeżu. Łódka nadal wyładowana była beczułkami. Jego chłopcy stali przyglądając się brygadzie zanurzającej wiadra w wodzie, jakieś trzydzieści jardów w górę rzeki. Hooch wcale się nie zdziwił, że jego chłopcy nie pomagali przy gaszeniu. Nie byli zbyt wielkimi społecznikami. Hooch przeszedł na nabrzeże, przywołując chłopaków, aby doń dołączyli. Zeskoczył na łódkę; potknął się, bo był słaby i obolały. Odwrócił się, aby opowiedzieć chłopakom, co się stało, dlaczego muszą odpłynąć, ale oni nie podeszli. Stali dalej na brzegu patrząc na niego. Znowu na nich kiwnął, ale nie uczynili ruchu, aby przyjść. A więc odpłynie bez nich. Przesuwał się już w kierunku liny, aby odcumować i odepchnąć łódź, kiedy zdał sobie sprawę, że nie wszyscy chłopcy stali na brzegu. Tak, jednego brakowało. I natychmiast wiedział, gdzie ten brakujący znajduje się teraz. Tu, na łodzi, stoi tuż za nim, wyciąga ręce… Mike Fink nie był nożownikiem. Uderzyłby nożem, gdyby musiał, ale wolał zabijać gołymi rękoma. Mówił coś o zabijaniu nożem, jakieś porównanie do dziwek i miotły na kiju. W każdym razie Hooch wiedział, że nie będzie to nóż. Że nie stanie się to szybko. Harrison musiał wiedzieć, że Hooch spróbuje uciec, więc przekupił Mika Finka i teraz Fink z pewnością go zabije. Pewnie, lecz powoli. A powoli dawało czas Hoochowi. Czas, aby zagwarantować, że nie umrze sam. Więc kiedy palce zamykały się wokół jego szyi i zakleszczyły się w uścisku dużo mocniejszym niż Hooch kiedykolwiek był w stanie to sobie wyobrazić, ściskając go tak, iż myślał, że urwą mu głowę, zmusił się, aby wysłać iskrę, by znalazła beczułkę, to jedyne miejsce, wiedział dokładnie, gdzie to miejsce na łodzi znajdowało się, żeby podgrzała tę beczkę tak mocno, jak tylko można, jeszcze bardziej, bardziej… I czekał na eksplozję, czekał i czekał, ale nigdy nie nastąpiła. Czuł, jakby palce Finka przeniknęły przez szyję aż do kręgosłupa, czuł, jak mięśnie po prostu się rozstąpiły, czuł, że kopie, że płuca falują próbując wciągnąć powietrze, które nie przechodzi, ale podsycał swoją iskrę aż do ostatniej sekundy, czekając na wybuch prochu. Wtedy umarł. Mike Fink wczepiony był w niego jeszcze całą minutę po jego śmierci, może po prostu lubił czuć w swoich rękach ciężar lejącego się, martwego ciała. Trudno odgadnąć Mika Finka. Niektórzy mówili, że był najmilszym na świecie facetem, kiedy był w odpowiednim nastroju. Tak właśnie Mike sam o sobie myślał. Lubił być miły i mieć przyjaciół i pić naprawdę dla towarzystwa. Ale kiedy chodziło o zabijanie, no cóż, to także lubił. Nie można jednak bez końca trzymać się kurczowo martwego ciała. Przede wszystkim ktoś może zacząć marudzić lub nawet rzygać. Wyrzucił więc ciało Hoocha do wody. — Dym — powiedział jeden z chłopaków. Rzeczywiście, ze sterty beczek wydobywał się dym. — To baryłka z prochem — krzyknął jeden z nich. Chłopcy rzucili się więc do ucieczki przed wybuchem, ale Mike Fink tylko śmiał się i śmiał. Podszedł do beczek i zaczął je wyładowywać, wyciągając je na nabrzeże, aż doszedł do środka, gdzie znajdowała się beczka z doczepionym lontem. Nie podniósł jej jednak rękoma. Przewrócił ją na bok obcasem, potem poturlał aż do pustej przestrzeni z boku łodzi. Chłopcy zdążyli już powrócić, aby zobaczyć, co się dzieje, skoro wyglądało na to, że Mike Fink nie wyleci w powietrze. — Toporek — zawołał Mike i jeden z chłopaków rzucił mu toporek, który nosił za pasem. Trzeba było kilku dobrych uderzeń, ale w końcu pokrywa odskoczyła i wydobyła się cała chmura pary. Woda wewnątrz była tak gorąca, że nadal wrzała. — To znaczy, że tam wcale nie było prochu? — zapytał jeden z chłopaków. Nie był zbyt rozgarnięty, ale w końcu niezbyt wielu rzecznych ludzi słynęło z tęgich umysłów. — Ależ był w niej proch, kiedy on ją tu ustawiał — powiedział Mike. — Jeszcze w Suskwahenny. Ale nic sądzisz chyba, że Mike Fink popłynąłby cały ten szmat drogi w dół rzeki Hio łodzią, na której znajduje się baryłka z prochem i z doczepionym lontem? Wtedy Mike zeskoczył z łodzi na nabrzeże i wrzasnął na całe gardło, tak głośno, że słyszeli go wewnątrz fortu, tak głośno, że brygada przy wiadrach przestała pracować, aby posłuchać. — Nazywam się Mike Fink, chłopcy, i jestem najbardziej podłym skurczysynem w tej okolicy. Na śniadanie jadam uszy dorosłych mężczyzn, a na kolację uszy niedźwiedzie, a kiedy chce mi się pić, mogę wypić tyle, że Niagara przestałaby spadać. Kiedy sikam, ludzie wsiadają na łodzie i spływają pięćdziesiąt mil z prądem, a kiedy pierdnę, Francuzi łapią powietrze w butelki i sprzedają to jako perfumy. Jestem Mike Fink. To jest moja łódź, i jeśli uda się wam, nędzne kreatury, kiedykolwiek ugasić ten ogień, każdy z was dostanie darmową miarkę whisky! Wtedy Mike Fink powiódł swoich chłopaków i dołączyli do brygady przy wiadrach, przygasili ogień, aż przyszedł deszcz i zgasił go zupełnie. Tej nocy, kiedy wszyscy żołnierze pili I śpiewali, Mike Fink siedział trzeźwiuteńki, ciesząc się z faktu, że w końcu osobiście wszedł w alkoholowy interes. Tylko jeden z chłopaków był z nim teraz, najmłodszy, który niejako poważał Finka. Chłopak siedział bawiąc się lontem, który doczepiony był do baryłki z prochem. — Ten lont nie był zapalony — powiedział chłopak. — Tak, sądzę, że nie — odpowiedział Mike Fink. — To jak zagotowała się woda? — Zdaje się, że Hooch chował kilka sztuczek w rękawie. Wyglądało na to, że miał coś do czynienia z pożarem w forcie. — Wiedziałeś o tym, no nie? Fink potrząsnął głową. — Nie, to tylko szczęście. Mam tylko szczęście. Mam tylko przeczucie o różnych rzeczach, tak jak miałem przeczucie na temat tej beczki z prochem, i robię to, co mi przeczucie każe. — Masz na myśli specjalny dar? W odpowiedzi Fink wstał i ściągnął spodnie. Na lewym pośladku widniał tatuaż, sześcioboczny i wyglądający groźnie. — Mama kazała mi to wytatuować, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem. Mówiła, że to mnie ochroni tak, że umrę śmiercią naturalną, dopiero wtedy, gdy przyjdzie mój czas. —Odwrócił się i pokazał chłopcu drugi pośladek. — I powiedziała, że to pomoże mi zebrać fortunę. Nie wiedziałem, jak to ma działać, a ona umarła nie wyjawiwszy mi, ale zdaje się, że przynosi mi to szczęście. Działa jakby tak, że zawsze wiem, co mam robić. — Wyszczerzył zęby. — Mam już swoją łódź i ładunek whisky, no nie? — Czy gubernator naprawdę da ci medal za zabicie Hoocha? — W każdym razie za złapanie go. Na to wygląda. — Nie wyglądało, aby gubernator zbyt zmartwił się tym, że stary Hooch nie żyje. — Nie — powiedział Fink. — Wygląda na to, że nie. Ja i gubernator jesteśmy teraz dobrymi przyjaciółmi. Mówi, że trzeba zrobić coś, co tylko taki prawdziwy mężczyzna jak ja potrafi. Chłopak spojrzał na niego z uwielbieniem w swoich osiemnastoletnich oczach. — Czy mogę ci pomóc? Mogę iść z tobą? — Brałeś kiedyś udział w bójce? — W wielu bójkach! — Odgryzłeś kiedyś ucho? — Nie, ale wydłubałem kiedyś facetowi oko. — Oczy są łatwe. Oczy są miękkie. — I walnąłem faceta głową tak, że stracił pięć zębów. Fink zastanawiał się nad tym przez kilka sekund. Wtedy uśmiechnął się i przytaknął. — Oczywiście, możesz ze mną pójść, chłopcze. Zanim z tym skończę, nie będzie mężczyzny, kobiety czy dziecka w promieniu stu mil od tej rzeki, którzy nie znaliby mojego imienia. Chyba w to nie wątpisz? Chłopiec nie miał żadnych wątpliwości. Rano Mike Fink i jego załoga zepchnęli łódź w kierunku południowego brzegu Hio, załadowaną wozem, mułami i ośmioma beczułkami whisky. Ich celem był mały handel z czerwonoskórymi. Po południu gubernator William Harrison pogrzebał zwęglone szczątki swojej drugiej żony i ich małego synka, którzy mieli nieszczęście być razem w dziecinnym pokoju, gdzie chłopiec ubierał się w swój mundurek, kiedy pokój stanął w płomieniach. . Pożar w jego własnym domu, nie podłożony ludzką ręką, który mu zabrał to, co kochał najbardziej, i żadna siła na ziemi nie może mu tego zwrócić. Ta–Kumsaw powrócił od Choc–Taw, którego musiał przekonać, aby dołączył do jego armii czerwonoskórych, i odwiedził swojego brata Proroka. Spotkali się w Prophetstown, gdzie Tippy– Canoe wpadała do Wobbish, po drugiej stronie rzeki od miasta białych, Vigor Church. — Zrobiłem wszystko, co musiałem, a mniej niż się spodziewałem — rzekł Ta–Kumsaw. — Wkrótce moja armia będzie gotowa, a biali ludzie zostaną przepędzeni. Jednooki Prorok uśmiechnął się tylko. — Zrób, co chcesz ze swoją armią, Ta–Kumsaw, twarzy ziemi, głosie tej ziemi. Ja już zrobiłem to, czego ty nie mogłeś. — Co? — zapytał największy z czerwonoskórych wojowników. — Co ty mogłeś zrobić, czego ja nie mogłem? — Spowodowałem, że Biały Morderca Harrison, śmiercią swojej żony i syna zapłacił za naszego ojca. Ta–Kumsaw wykrzyknął z żalem. — Jego żona i syn? —pokierowałem iskrą tego handlarza whisky, Hoocha. — Głupcze! — wykrzyknął Ta–Kumsaw. — On zabił ojca, to bardzo złe. Ale ty zabiłeś syna i wszystkich przyszłych synów i córki w brzuchu jego żony. On odciął twój korzeń, ale ty zabiłeś jego nasienie. Zanim to zrobiłeś, biały człowiek był dłużnikiem tej ziemi, a ona była po naszej stronie. Ja byłem twarzą tej ziemi, jej głosem! Mogłem przywołać tornada i powodzie. Mogłem wstrząsnąć ziemią! Ale teraz ty spowodowałeś, że biały człowiek spłacił swój dług. Teraz już nie będę miał więcej siły, niż jest w moim ramieniu i ramionach moich wojowników. Prorok zamknął swoje zdrowe oko. Wypłynęła z niego łza. I łza wypłynęła także spod obwisłej powieki drugiego oka. — Szkoda, że nie pozostałeś pijącym Indianinem, Lolla–Wossiky — rzekł Ta–Kumsaw. W ciągli roku Prophetstown zostało zniszczone przez działo gubernatora Harrisona, a Prorok przekroczył Mizzipy z resztką swoich zwolenników. Ta–Kumsaw, zdradzony przez Francuzów, został pobity przez armię Hickory’ego w bitwie o Fort Detroit. Wielu widziało go potykającego się pod ciężarem doznanych ran, ale jego ciała nigdy nie odnaleziono. Niektórzy powiadają, że został połknięty przez ziemię, która go teraz leczy, aby mógł powrócić i poprowadzić nową armię czerwonoskórych dla odzyskania tej ziemi z powrotem. Przełożyła Irena Trochimczuk * Tennessee (wszystkie przypisy pochodzą odtłumaczki). * Plemienna nazwa regionu w Stanach Zjednoczonych w południowej części j Appalachów, obejmującego północno–wschodnią Alabamę, północno–zachodnią Georgię, północno–zachodnią Południową Karolinę, wschodnie Tennessee, zachodnią Wirginię, wschodnie Kentucky i południową Pensylwanię. * Mississippi. * Independence — wolność, niezależność. * Prawidłowo: Cherokee. * Wędrowny handlarz obozowy, towarzyszący wojsku, sprzedający żywność, napoje i drobne przedmioty codziennego użytku. * Ang. colonel — tytuł nadawany w US osobom cywilnym. * Trąba powietrzna. * Miasto Prorocze.