Odrodzenie Carol Berg ODRODZENIE Tytuł oryginału: RESTORATION Wszystkim prawdziwym bohaterom i bohaterkom Rozdział pierwszy Przebywałem w krainie demonów, gdy po raz pierwszy uwierzyłem, że ezzariańskie historie o bogach są prawdziwe. Jako Ezzarianin od kołyski słyszałem opowieści o Verdonne i jej synu Valdisie, a moja wiara w ich znaczenie to rosła, to zanikała. Po tym jednak, jak przeżyłem szesnaście lat w niewoli i odzyskałem swoje życie, zdobyłem niezaprzeczalny dowód istnienia bogów. Widziałem feadnach, światło przeznaczenia, płonące w duszy aroganckiego księcia Derzhich, co oznaczało, że dziedzicowi najbardziej wojowniczego z imperiów dane będzie przeobrazić świat. Jak, poznawszy taki cud, mogłem wątpić w swoje coraz silniejsze podejrzenia, że mam odegrać jakąś rolę w historii Bezimiennego Boga? * * * — Znasz się na tym — powiedziała kobieta zza moich pleców. — Umiesz trzymać sadzonki. Wytarłem pot z czoła wierzchem brudnej dłoni i ruszyłem z koszem sadzonek rista wzdłuż pasa świeżo zaoranej ziemi. Choć wiosenne powietrze nadal było chłodne, poranne słońce paliło w plecy. — Mój ojciec pracował na polach Ezzarii — wyjaśniłem. — Dopóki nie zacząłem nauki, każdego dnia zabierał mnie ze sobą. Zerwałem dolne liście rośliny, wykopałem dziurę, włożyłem w nią delikatną sadzonkę i ponownie otoczyłem pierzaste korzenie i źdźbło czarną ziemią. Dodałem do tego proste zaklęcia pewnego wzrostu i ochrony przed chorobą. Sadzonki rista były wrażliwe, lecz odpowiednio nawożone i wzmocnione odrobiną czarów przynosiły plon dużo większy i pewniejszy niż pszenica. Byłem gościem kobiety i jej męża i by odwdzięczyć się za nocleg, pomagałem im w polu. Większość mojego życia pełna była przemocy i śmierci, gdy walczyłem w wojnie, która nie miała końca. Teraz kiedy zrobiłem co mogłem, by zmienić przebieg konfliktu, spokojny poranek i trochę ziemi za paznokciami sprawiały, że czułem się niemal szczęśliwy. Kobieta stanęła po drugiej stronie podwójnego rzędu, postawiła swój koszyk i zabrała się do pracy. Jej błyszczący czarny warkocz zwieszał się na ramieniu, a długie palce zręcznie sadziły rośliny. Elinor była inteligentna i dużo wiedziała o świecie, mimo że teraz mieszkała na odludziu. Ale Ezzarian nie znała zbyt dobrze. — Czyli twój ojciec nie był wojownikiem tak jak ty, nie był… jak to się nazywa? — Strażnikiem? Nie. Nie miał melyddy, więc nie mógł wybrać sobie zawodu. Ezzarianie bez prawdziwej mocy muszą robić to, co im nakazano. Ci, którzy mieli w sobie moc, mogli się rozwijać, podlegali szkoleniu i sami określali sposób, w jaki będą brać udział w wojnie z demonami. Aż do chwili gdy poznawali nowe prawdy i zdradzali wszystko. Spojrzała na mnie, nie przerywając pracy. — Przepraszam. Nie chciałam przywoływać bolesnych wspomnień. Usiadłem, by złagodzić skurcz w prawym boku — nóż o jeden raz za dużo wbity w te mięśnie, ostatnia głęboka rana, nieumiejętnie wyleczona. Po ośmiu miesiącach zacząłem się obawiać, że bolesne napięcie wywołują wewnętrzne blizny i że już nigdy mnie nie opuści. Niemiła to perspektywa dla wojownika — nawet takiego, który nie zamierza już nigdy podnieść miecza. — We wspomnieniach ojca nie ma bólu, pani Elinor. Był jednym z najlepszych ludzi, jakich znałem. Choć uprawianie roli nie było drogą, jaką by sobie wybrał, gdyby mógł, cieszył się życiem. Od niego dowiedziałem się więcej o prawdziwych wartościach niż od wszystkich uczonych mentorów razem wziętych. Wysoka kobieta przysiadła na piętach i przyjrzała mi się dumnie jak królowa. Zaczerwienione ręce i prosta, znoszona tunika nie mogły ukryć jej dojrzałej urody. Ciemne, lekko skośne oczy i błyszcząca, czerwono—złota skóra świadczyły ojej ezzariańskim pochodzeniu, choć dorastała z dala od naszych deszczowych wzgórz i lasów. — Chodzi o to, że tak mało mówisz o Ezzarii, Seyonne, a ja wiem, jak Ezzarianie kochają swoją ojczyznę. Pomyślałam, że może jest ci ciężko, gdy ktoś o tym wspomina, bo teraz cię tam oczerniają. — Elinor była bardzo bezpośrednia. Zwykle lubiłem to u swoich przyjaciół. Oczywiście, nazwanie Elinor przyjaciółką byłoby zarozumiałością. Spędziliśmy kilka godzin w swoim towarzystwie, rozmawiając o pogodzie i grupie banitów prowadzonej przez jej brata Blaise’a. Ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy o sobie nic poza kilkoma drobiazgami. Sama była niegdyś banitką i buntowała się przeciwko cesarstwu Derzhich, ale teraz osiadła w tej pięknej dolinie, gdzie wraz z mężem wychowywała dwuletnie dziecko. Ja byłem czarodziejem, trzydziestoośmioletnim wojownikiem, obecnie w stanie spoczynku, a w mojej duszy mieszkał demon. — Gdybym chciał uniknąć wszystkiego, co jest dla mnie ciężarem, nie miałbym o czym rozmawiać — odpowiedziałem. Znów ruszyłem wzdłuż rzędu i posadziłem kolejną roślinę. Choć w towarzystwie Elinor czułem się bardzo dobrze, w tej chwili chciałem znaleźć zapomnienie w pocie, brudzie i bezmyślnej pracy. Czekały mnie obowiązki, musiałem stawić czoła różnym prawdom, niektórym straszliwym i niebezpiecznym, innym bolesnym. Każdy dzień jednak, gdy mogłem odłożyć to na później i nasiąkać spokojem tej zielonej doliny, dawał mi czas na przygotowanie. — Brat mi powiedział, że jeśli wrócisz do Ezzarii, zostaniesz stracony. — To nieważne. Tam już nic dla mnie nie ma. — Chciałem, by zostawiła ten temat. —Ale… Uśmiechnąłem się do niej, pragnąc przeprosić, że nie jestem najmilszym towarzystwem. — Nie można stać się czymś, czego ludzie się bali i czym gardzili przez tysiąc lat, i spodziewać się, że dzięki swojemu urokowi osobistemu i dobrym manierom zostanie się przez nich natychmiast zaakceptowanym. — Zwłaszcza kiedy samemu nie potrafiło się tego zaakceptować. Przyciągnąłem koszyk bliżej i ostrożnie rozdzieliłem splątany kłąb korzeni i wilgotnej ziemi. Plugastwo, tak nazywał mnie mój lud. — Próbowałam zdecydować, jak ci podziękować. Słowa wydają mi się takie nieodpowiednie. Uratowałeś rozsądek mojego brata… i naszego dziecka, i przyjaciół… ale tyle cię to kosztowało… Skóra zaczęła mnie swędzieć. Czułem, jak kobieta próbuje zobaczyć demona, który teraz żył wewnątrz mnie, niejako wrodzony element mojej natury, jak to było w przypadku demonicznych aspektów jej brata Blaise’a i dziecka, które wychowywała, lecz jako osobna, świadoma istota, posiadająca własny głos, uczucia i pomysły. —Nie czuję żalu — odpowiedziałem. Tylko niepokój. Tylko strach. Tylko przerażającą niepewność przyszłości i swojego w niej miejsca. Elinor nie mogła wiedzieć, jak dobrze mi odpłaciła za moje czyny z poprzedniego roku. Gdy ruszyłem dalej wzdłuż rzędu i skoncentrowałem się na pracy, pragnąc uniknąć jej badawczego spojrzenia, usłyszałem dochodzącą z drugiego końca doliny cichą, pocieszającą muzykę — śmiech dziecka, radosny, wesoły, napełniający magią to złote południe. Nie minęło wiele czasu, a na łące zabrzmiały uderzenia stóp — malutkich, bosych stóp na końcu krótkich, grubych nóżek — a potem głośne uderzenia ciężkich butów kogoś o wiele wyższego, kogoś, kto trzymał się z tyłu, by nie skończyć zbyt wcześnie wesołej gonitwy. — Tata! — pisnął malec, biegnąc przez pole do krytej darnią chaty wciśniętej między pierwsze drzewa. W drzwiach chaty stał potężny mężczyzna o szerokich barach — nie—dźwiedziowaty Manganarczyk z kręconymi, ciemnobrązowymi włosami i tylko jedną nogą. Postawił ciężką beczułkę i oparł kulę o drzwi, by chwycić chłopca i uratować go przed wysokim, ciemnowłosym mężczyzną, który go gonił. — Przechytrzyłeś wujka Blaise’a, Evan—diarghu? — spytał, mierzwiąc ciemne włosy chłopca. — Udawałeś sprytnego lisa uciekającego przed ogarem? — Rzeczywiście — odpowiedział goniący, szczupły, grubokościsty mężczyzna około trzydziestki. Poklepał chłopca po plecach. — Nie myślałem, że taki malec tak szybko biega. Zwłaszcza po tym, jak spędziliśmy cały ranek próbując złapać tych kilka żałosnych pstrągów. — Zdjął z grzbietu płócienny worek. — Tak czy inaczej, muszę je oczyścić. Chłopiec zasypiał na brzegu, więc pomyślałem, że lepiej zaprowadzić go do domu. — Założę się, że jest gotów coś przegryźć i odpocząć — odparł Manganarczyk, sięgając po kulę. — W takim razie zatroszczę się o kolację i niedługo wrócę. — Blaise ukłonił się mnie i mojej towarzyszce, po czym z powrotem ruszył przez ukwieconą łąkę w stronę strumienia. Wybawca lekko trącił chłopca, który tulił się do jego szyi. —Pomachaj mamie, dziecko. Chłopiec rozluźnił chwyt na tyle, by pomachać do Elinor. Ciemne oczy chłopca migotały wesoło nad ramieniem opiekuna, a ich błękitny ogień tłumiła odległość. Obejmując jedną ręką dziecko, a drugą wprawnie manewrując kulą, mężczyzna zaniósł chłopca do domu. Dziecko nie mogłoby sobie wyobrazić bezpieczniejszego schronienia niż ramiona Gordaina. Wróciłem do pracy, przełykając kłąb radości i smutku, wdzięczności i samotności, pojawiający się w moim gardle, gdy patrzyłem na Elinor, Gordaina i dziecko, które los oddał w ich opiekę. — Na córkę nocy. — Kobieta wpatrywała się we mnie uważnie. Jej dłonie opadły bezwładnie na kolana, a z pięknej twarzy odpłynęła krew. — Jak mogłam być taka ślepa? Przez te wszystkie miesiące, gdy Blaise przyprowadzał cię w odwiedziny… żeby pomóc ci się uleczyć, tak mówił. Widziałam, jak patrzysz na Evana… pożerasz go wzrokiem. Ale do tej chwili nie zauważyłam podobieństwa. On jest twoim synem, prawda? — Spojrzała na chatkę. — Dlatego tu jesteś? Potrząsnąłem głową, próbując wymyślić, co powiedzieć. —Elinor… — Czemu ukrywałeś prawdę? Ty i twoje przeklęte, ohydne ezzariań—skie zwyczaje… Zostawiłeś go na śmierć, chciałeś zamordować dziecko, ponieważ urodziło się inne. Ponieważ się go bałeś. — Zaplotła ramiona na piersi i podniosła się powoli, a jej oczy płonęły. — A teraz dowiedziałeś się, że to było złe. Czy jesteś tu, by uspokoić swoje sumienie? Czy chcesz mu wynagrodzić to, że rzuciłeś go na pożarcie wilkom? A może planowałeś go wykraść? Nigdy go nawet nie dotknąłeś. Jak śmiesz się do niego zbliżać? —Pani Elinor, proszę… — Jak wyjaśnić wszystkie powody, dla których bałem się go dotknąć, że to była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem, i że tylko dobroć jej i jej męża to umożliwiała? — Nie mam zamiaru… ty i Gordain… — Moje wahania i niemożliwość sformułowania odpowiedzi szybko wyczerpały jej cierpliwość. — Nigdy go nie dostaniesz. Odejdź. — Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę chaty, depcząc świeżo posadzone rośliny. Zerwałem się na równe nogi, by za nią pobiec, i przekląłem nagły ból w boku, który pozbawił mnie tchu, jakby nóż Ysanne nadal tkwił w moim ciele. Blask słońca oślepiał moje oczy. Kuśtykając przez pole rista, czułem pulsowanie w głowie. Pod szorstką lnianą koszulą spływał pot, a na horyzoncie mojego umysłu zaczęły się zbierać chmury. Nadchodząca ciemność… Z coraz większym niepokojem zatrzymałem się przy ogrodzonej płotem zagrodzie dla kóz, nie ważąc się zbliżyć do domu. Gordain nadal stał w drzwiach chaty, a jego twarz była zdecydowana i zawzięta. Żałosny… jakby jakiś śmiertelnik mógł zastąpić mi drogę, jeśli zdecyduję się wezwać moc. Zacisnąłem zęby, odrzucając te pełne nienawiści uczucia, które nie należały do mnie, choć burzyły się w mojej głowie niczym gotująca się smoła. Zmusiłem język, by posłuchał mojej woli, i jąkając się, szukałem właściwych słów. —Wybaczcie mi te tajemnice. Nigdy nie chciałem… nigdy bym nie mógł… Nim jednak udało mi się wydusić wyjaśnienia, w moim umyśle wybuchła burza wściekłości, grzmiąca furia, która groziła mi rozerwaniem czaszki. Poruszyłem rękami, pragnąc chwycić Gordaina za grubą szyję i skręcić ją, słyszeć, jak krzyczy i krztusi się, do chwili gdy zerwę mięśnie i połamię kości. Moje stopy były gotowe przewrócić kalekę, ręce chwycić siekierę ze ściany, oczy patrzeć, jak jego twarz blednie, gdy odrąbię jego jedyną nogę. Moje dłonie drżały, podobnie jak moje kolana, gdy chwyciłem nimi słup ogrodzenia. —Proszę, sprowadź Blaise’a. Pospiesz się. Przepraszam… przepraszam… — Tylko chwila wahania i minęła mnie zielono—brązowa plama. Krzyki zagłuszyła wściekłość i szalejąca śmierć. Odgłos biegnących stóp. Zdenerwowane głosy. — Wchodź do domu, Linnie. Zaryglujcie drzwi! Wyjaśnię ci to później. Dudnienie… warczenie… ryk szaleństwa… słup znikł w płomieniach, a chmura ciemności zasłoniła mój wzrok. Byłem stracony… * * * — …Posłuchaj mnie, przyjacielu. Słuchaj mojego głosu. Nie zostawię cię. Ściągniemy cię z powrotem, Seyonne, i bezpiecznie stąd wyprowadzimy. Nie chcę, żebyś kogoś skrzywdził. Pamiętaj, kim jesteś: dobrym przyjacielem i nauczycielem, opiekunem księcia, najszlachetniejszym z wojowników, kochającym ojcem. Ta choroba nie jest tobą. Zdecydowane ręce chwyciły mnie za ramiona, a ja chciałem je wyrwać ze słabych barków. Zagryzłem wargi i poczułem krew, a to dodało mi sił. Zabiję go za to, że mnie uwięził. Tylko jego głos — ta ohydna niewola spokojnych słów i rozsądku — mnie hamowały. Kiedy tylko przestanie mówić, uduszę go. Złamię mu kark. Wydłubię oczy. Wyrwę serce. — Widziałeś, jak biegnie? Biega jak ty, spokojnie, lekko i bardzo szybko. Spędził ten poranek dłubiąc w piasku przy strumieniu i zbierając wodę w dłonie, by napełnić otwory, które wykopał. Tak cierpliwie… Nie, posłuchaj mnie, przyjacielu Seyonne. Nie skrzywdzisz mnie ani nikogo innego. Za każdym razem gdy chłopiec nabierał wody w dłonie, większość się rozlewała, zanim dotarł do otworów. Ale on kucał przy nich, wylewał odrobinkę wody i patrzył, jak wsiąka w piasek. Wtedy wzdychał i znów szedł do strumienia. Rozumiesz? Jest cierpliwy jak ty. Ile razy próbowałeś mnie nauczyć, jak rzucić barierę przed robactwem? Jestem chyba najgłupszym Ezzarianinem, jaki się kiedykolwiek narodził… Ajednak bez wymówek, raz za razem próbujesz mnie nauczyć tych najprostszych umiejętności. Ty, który widzisz wzory rządzące światem, który możesz rozwikłać tajemnice, jakich inni nie pojmują. Nigdy nie znałem nikogo, kto widziałby tak wyraźnie… Ten człowiek był głupcem. Nic nie widziałem. Gdziekolwiek się obróciłem, wszędzie panowała ciemność. Groza zalewała ogień mojej żądzy krwi i wkrótce zmieniła się w powódź. W każdej chwili mogłem zrobić ten przerażający krok, gdy pod moimi stopami nic już nie będzie i wpadnę w otchłań. Stanę się tym, czego się obawiałem… tym, który władał moimi snami i wizjami. Ale mocne palce mnie nie puszczały, a spokojny głos nie przestawał mówić. Nie minęło wiele czasu, a przypływ strachu zaczął opadać, ja zaś pozwoliłem, by silne ręce i spokojny głos poprowadziły mnie z powrotem do światła. — …Przepraszam. Myślałem, że już jesteś gotów na dłuższy pobyt. Wydawało się, że czujesz się o wiele lepiej. W moim polu widzenia pojawił się świat… las, pierwsze zielone liście na gołych gałęziach. Zapach wilgotnej ziemi i młodych roślin. Ostry kąt padających promieni słonecznych. Strumień szumiący przy ścieżce, na wpół ukryty za gęstwą wierzb. — Tutaj. Zatrzymajmy się i napijmy. Pewnie obu nam się to przyda. Jesteś gotowy? Tępo, bez słowa, opadłem na kolana w miejscu, które mi wskazał. Chłodna woda dotykała mojej pobliźnionej, kościstej dłoni, pobrudzonej ziemią z ogrodu Elinor i Gordaina. Nabrałem zimnej, czystej wody i zacząłem szorować ręce. Pozwalałem, by — już zabłocona — spływała na świeżą trawę. Wylałem trochę na twarz, a później kark, zmywając pot wysiłku i szaleństwa. Spojrzałem na wodę w swojej dłoni i wyobraziłem sobie malutką brązową rączkę tak ostrożnie niosącą ją do dziecinnej budowli. Evan—diargh —syn ognia. Z uśmiechem wypiłem własny skarb, a później jeszcze trzy, po czym odchyliłem się do tyłu i oparłem głowę o pień drzewa. — Jesteś w tym coraz lepszy — powiedziałem ciemnowłosemu mężczyźnie, który siedział naprzeciwko mnie ze skrzyżowanymi nogami. On również się napił. — Ile jeszcze minie czasu, nim znudzisz się powstrzymywaniem szalonych Strażników przed zniszczeniem świata? Blaise uśmiechnął się krzywo. — Zrobię, co będzie konieczne. Tak uczył mnie mój mentor. — Nie mogę tam wrócić. — Wrócisz. Nie będzie dorastał, nie znając cię. Już ci to kiedyś obiecałem. Po prostu musimy jeszcze nad tym popracować. Co tym razem to wywołało? Znów miałeś te sny? Przeciągnąłem palcami przez wilgotne włosy i zastanowiłem się nad jego pytaniem. — Te same sny przychodzą każdej nocy. Nic nowego. — Sny o zaczarowanym lesie i tajemnicy, która mnie przerażała. — Rozmawiałem z Eli—nor o uprawie roślin. O moim ojcu. O Ezzarii. A potem przybyłeś ty zEvanem… — Biegliśmy. Bałeś się o niego? O to chodzi? — Nie. Wręcz przeciwnie. Byłem wdzięczny twojej siostrze i Gorda—inowi. Nie mógłbym sobie wyobrazić dla niego lepszego domu. Nie. To musiało być coś innego… — Nie znosiłem świadomości, że nigdy nie pamiętałem, co wywoływało te ataki… burze wściekłości, które w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy dziesięć razy rozrywały moją duszę. Po raz pierwszy w Yayapolu, gdy trzech żebraków próbowało okraść Farrola, przybranego brata Blaise’a. Niemal zabiłem ich wszystkich, przyjaciół i bandytów, jakby jakimś sposobem wszyscy na to zasługiwali. Sądziłem, że przyczyną jest mój demon. Wściekły. Pełen złości. Uwięziony za barierami, które wybudowałem w próżnej nadziei, że mogę panować nad swoją duszą wystarczająco długo, by zrozumieć swoje sny i stawić czoła ich konsekwencjom. Byłem pewien, że szaleństwo w ciągu dnia było oznaką wściekłości mojego demona. Ale gdy przeszukiwałem wspomnienia, pragnąc odnaleźć klucz, odnalazłem coś jeszcze bardziej niepokojącego. — Na dziecko Verdonne! Elinor odkryła, że jestem ojcem Evana. Myśli, że chcę go zabrać. Blaise, musisz tam wrócić. Próbowałem ich uspokoić, a później oszalałem na ich progu. Muszą być przerażeni. — Uparty Ezzarianin… chyba ci radziłem, żebyś powiedział im wszystko. — Blaise zerwał się na równe nogi i podał mi rękę. — Wrócę, jak tylko zaśniesz. Ruszyliśmy ścieżką, a Blaise rzucał zaklęcia, które zabierały nas dalej, niż sugerowałaby liczba kroków i geografia. Magia ukrywała przede mną miejsce pobytu mojego syna. Choć pragnąłem być ojcem Evan—diargha, nie mogłem sobie zaufać. A nawet gdybym był na tyle okrutny, by odebrać mu jedyny dom, jaki znał, nie miałem go gdzie zabrać. Moje życie Strażnika Ezzarii, czarodziej a—wojownika walczącego w tysiącletniej wojnie, by uratować ludzki świat przed demonami, skończyło się, właściwie zanim się na dobre zaczęło, gdy zostałem wzięty w niewolę przez Derzhich. Po szesnastu latach ich książę zwrócił mi wolność i ojczyznę, a ja znów podjąłem swoje powołanie, lecz wkrótce odkryłem, że tajemna wojna, którą Ezzarianie prowadzili przez ostatnie tysiąc lat, była w rzeczywistości wojną przeciwko nam samym. Rai—ki—rah — demony — nie były złymi istotami pragnącymi zniszczyć ludzki rozsądek, lecz fragmentami naszych własnych dusz, wyrwanymi przez starożytne zaklęcie i wygnanymi do lodowatej, okrutnej krainy zwanej Kir’Vagonoth. Narodziny mojego syna i spotkanie z Blaise’em przekonały mnie, że niezależnie od powodów musimy naprawić ten błąd. Moje dziecko urodziło się złączone z rai—kirah. Opętane. Ponieważ usunięcie demona z niemowlęcia było niemożliwe, ezzariańskie prawo wymagało, by takie dzieci zabijać. Nim jednak dowiedziałem się o jego narodzinach, moja żona odesłała naszego syna, by dorósł z dala od nas i byśmy później mogli go uleczyć. Poszukiwania dziecka doprowadziły mnie do Blaise’a, Ezzarianina również od urodzenia złączonego z demonem, młodego banity o wielkim sercu i wewnętrznym spokoju — a ta pełnia, ta doskonałość pomogła mi pojąć naszą naturę i konsekwencje straszliwego podziału, który nastąpił przed wieloma stuleciami. Blaise nauczył mnie, czym miały być mój naród i demony, więc wyruszyłem, by uwolnić demony z wygnania i otworzyć drogę do naszej starożytnej ojczyzny zwanej Kir’Navarrin. By tego dokonać, musiałem sprawdzić swoje nowe przekonania i połączyć się z potężnym demonem imieniem Denas. Ale mój lud nie potrafił przyjąć tego, co próbowałem przekazać. Opętany Strażnik był plugastwem, ostatecznym zepsuciem i niewyobrażalnym niebezpieczeństwem. Kiedy pojęli, że zmiana, jakiej zostałem poddany, jest nieodwracalna, królowa Ezzarian, a moja żona, Ysanne, wbiła we mnie nóż i zostawiła na śmierć. Kiedy leżałem i wykrwawiałem się powoli, dręczyły mnie wizje ciemnej fortecy w głębi Kir’Navarrin. Wspomnienia demonów i rozpadające się artefakty powiedziały nam, że jest tam uwięziony ktoś potężny i niebezpieczny. Strach przed tym więźniem sprawił, że moi przodkowie rozerwali swoje dusze, zniszczyli wszystkie ślady historii i zamknęli drogę do Kir’Navarrin. Moje śmiertelne wizje, tak żywe, że sprawiały wrażenie prawdy, pokazały mi twarz i postać więźnia — a należały one do mnie. Niezgłębiona tajemnica, a jednak wierzyłem… obawiałem się… że moje wizje są prawdziwe. Jeśli więzień w fortecy stanowi zagrożenie dla ludzkich dusz, to moja przysięga Strażnika, szkolenie i historia wymagały, bym to ja stawił czoła temu niebezpieczeństwu. Ale przez ostatnich osiem miesięcy sny mnie paraliżowały, a teraz najwyraźniej zacząłem popadać w szaleństwo. Rozdział drugi Tuż po zachodzie słońca znalazłem się wraz z Blaise’em na udeptanej drodze na ubogich przedmieściach Karesh. W tym mieście na południu cesarstwa banici Yvora Lukasha pracowali w ogrodach i uczyli się rzemiosła, czekając, jakie będą wyniki ich rozejmu z księciem Derzhich. — Chcesz się zatrzymać i umyć? — Blaise stanął przed miejscową łaźnią, wilgotną i ponurą szopą wybudowaną wokół źródła zadziwiająco czystej i ciepłej wody. Za miedziaka można było na pół godziny wejść do sadzawki wyłożonej popękanymi płytkami i skorzystać z ręcznika niepranego chyba od czasów, gdy Verdonne była jeszcze śmiertelną panną. Westchnąłem, próbując zignorować smród harówki w polu i szaleństwa. — Byłoby miło, ale musisz zaraz ruszać w drogę. Dlatego też pospieszyliśmy uliczką i wspięliśmy się po zakurzonych drewnianych schodach na drugie piętro warsztatu ślusarza. Tam usiadłem na jednym z dwóch sienników i zacząłem jeść kwaśny ser i chleb, zaś Blaise przygotował mi eliksir nasenny. Wolałem sam tego nie robić, jakby mieszkający we mnie demon mógł zmienić formułę i uniemożliwić mi spokojny sen. Byłem czarodziejem o znacznej mocy i wojownikiem o dużym doświadczeniu. Kiedy mój obłąkany umysł chciał mordować, nie było łatwo temu zapobiec. Ale gdy po ataku udawało mi się spokojnie przespać noc, znów wracałem do siebie. Przynajmniej do następnego razu. — Kiedy udasz się do Kir’Navarrin i się tego pozbędziesz? — spytał Blaise, miażdżąc kilka liści i wrzucając je do kubka z łyżką wina i kilkoma szczyptami białego proszku. — Wiesz, jak ja wyglądałem… bełkoczący, śliniący się idiota, bardziej zwierzę niż człowiek. Nawet nie mogłem sam jeść, a po mniej niż dniu spędzonym tam… Na gwiazdy w niebiosach, nawet po wielu miesiącach nie umiem wyrazić różnicy. Znów być jednością. Widzieć wyraźnie, jakby ktoś włożył moje oczy z powrotem we właściwe oczodoły. Z pewnością ci to pomoże. Ezzarianie od urodzenia związani z demonem, tacy jak Blaise, uwięzieni w świecie ludzi, musieli dokonać straszliwego wyboru. Ich demoniczna natura pozwalała im dowolnie zmieniać postać — talent, którego istnienia pozostali z nas nawet się nie domyślali. Ale po kilkunastu latach przemian ich ciałom zaczynało brakować jakiegoś podstawowego składnika, który pozwalał ich umysłom zachować stabilność. Nadchodził dzień — dla niektórych wcześniej, dla innych później — gdy zmieniali się w swoją zwierzęcą postać i nie byli w stanie powrócić do ludzkiego ciała. Wtedy szybko tracili inteligencję. Uwierzyłem, że Kir’Navarrin będzie rozwiązaniem tego problemu i właśnie dlatego — dla przyszłości mojego dziecka i Blaise’a, bardziej niż dla czegokolwiek innego — połączyłem się z Denasem, by otworzyć bramę. Ale sam jeszcze przez nią nie przeszedłem. — Twój problem był czymś normalnym, naturalnym biegiem twojego życia — odpowiedziałem. — Mój nie jest. Nie mogę ryzykować przejścia, póki nie dowiem się, jakie ma plany ten przeklęty Denas. — Demon już jest częścią ciebie — odparł Blaise — połączony tak, jak powinno być. Na bogów nad nami, człowieku, chodziłeś we własnej duszy i widziałeś tę prawdę… nie ma w tobie osobnej istoty. Pięćdziesiąt razy powtarzałeś, jak bardzo chcesz wejść do Kir’Navarrin. Idź tam i ulecz się, zanim zabijesz samego siebie albo kogoś innego. Pociągnąłem się za włosy, jakbym w ten sposób mógł dostarczyć trochę powietrza i lekkości swojej tępej czaszce. — On nie jest mną. Jeszcze nie. Siedzi w moim brzuchu i kręci się, jakbym zjadł coś, co jeszcze żyło. Myślę, że to on chce się tam dostać. Złocisty demon, który mówił o sobie Denas, i ja zrezygnowaliśmy z osobnego życia dla wspólnego celu i przez kilka godzin potrzebnych, by ten cel osiągnąć, działaliśmy w porozumieniu. Ale trudno byłoby ocenić, który z nas był temu bardziej niechętny. On przez tysiąc lat cierpiał na lodowatym pustkowiu, wierząc, że mój lud zniszczył jego lud. Mnie wyszkolono, bym wierzył, że demony pożerają ludzkie dusze, gdyż nieustannie pragną zła. Ani rozsądek, ani pragmatyzm nie pomogły mi stłumić poczucia zbezczeszczenia, zepsucia i pewności, że Denas tylko czeka na chwilę mojej słabości, by mnie zniewolić. Uniosłem chleb z serem do ust i znów go odłożyłem. Wcale nie byłem głodny. — Niezależnie od tego, co wywołuje te wypadki, nie wolno mi się odsłonić. Jeśli Denas już teraz może mnie doprowadzić do morderstwa, co się stanie, kiedy zostaniemy w pełni połączeni? Blaise podał mi gliniany kubek, a ja szybko wypiłem fioletowo—szary płyn i popiłem go wodą, by zmyć paskudny smak. — Będziesz tym człowiekiem, którym zawsze byłeś. Rai—kirah dadzą ci wspomnienia i pomysły, talent, może nowe spojrzenie na świat. Ale to nie może być tak proste, jak zepsucie ludzkiej duszy. Nie takiej jak twoja. — Uśmiechnął się i rzucił mi koc. — Jesteś zbyt uparty. Nie byłem tego pewien. Choć odważyłem się wejść do krainy demonów, przejście przez zaczarowaną bramę było ostatecznością— tak w każdym razie mi powiedziano. Kiedy podejmę ten krok, w pełni połączę się z Denasem, a wszelkie bariery między nami znikną. Moje wizje sugerowały, że w Tyrrad Nor kryje się niebezpieczeństwo, grożące zniszczeniem świata. Jeśli nie zdołam zapanować nad swoją ręką, nad swoją duszą… Być może ta właśnie okoliczność stanowiła źródło zagrożenia. Okresowe ataki szaleństwa mogły być lepsze. Po krótkim czasie zacząłem odnosić wrażenie, że moje kończyny należą do kogoś innego. Gdy zamgliło mi się w oczach i świat zaczął wirować, Blaise włożył czarny płaszcz i zgasił świecę. — Dobrze zrobiłeś, że połączyłeś się z rai—kirah. Dowiesz się wszystkiego, co konieczne, by to rozwikłać. — Jeszcze jedno — powiedziałem sennie, gdy otworzył drzwi. — Powiedz siostrze, że nie zostawiliśmy Evana na śmierć. Ja wtedy walczyłem z demonami, a Ysanne… Ysanne wysłała go do ciebie. Nie chcieliśmy… żadne z nas nie chciało… jego śmierci. Ani przez chwilę. Nigdy. — Powiem jej wszystko, Seyonne. Śpij dobrze. * * * Niepokojącym skutkiem mojego stanu było to, że większość ludzi Blaise’a — nawet tych kilku, którzy urodzili się złączeni z demonem —trochę się mnie bała, a z pewnością wszyscy szanowali moją prywatność. Dlatego też byłem zaskoczony, gdy ktoś wpadł do mojej komnaty nie więcej niż kwadrans po wyjściu Blaise’a. Kiedy gość niechcący przewrócił pusty dzbanek z wodą, zostałem na chwilę wyrwany z otępienia. Na moją twarz padło światło. — Na ciało ducha! Dak miał rację. Nadal tu jesteś. Myślałem, że znów ruszyłeś z Blaise’em. Intruzem był niski mężczyzna o okrągłej twarzy. Farrol, najbliższy przyjaciel z dzieciństwa Blaise’a i jego przybrany brat. Farrol, mężczyzna niezbyt subtelny w działaniu i o bardzo zdecydowanych poglądach, również stanowił jedność z demonem. — Jeszcze chwila i zejdę wam z drogi — wybełkotałem, pozwalając, by opadły mi powieki. Miałem wrażenie, że moje ciało jest mułem na dnie rzeki. —Ale to z tobą chciał rozmawiać posłaniec. Powiedział, że to pilne. — Posłaniec? — Z trudem uchyliłem bramy snu. —Powiedział, że przysłał go książę Aleksander. Przeklęty Derzhi… zachowywał się, jakbyśmy byli robactwem. Blaise właśnie wyszedł, więc posłałem go za nim… i za tobą, jak sądziłem. — Od księcia? — Z trudem podniosłem się do pozycji siedzącej. Miałem się spotkać z Aleksandrem w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą. Ale później książę, dźwigający na ramionach ciężar cesarstwa swojego ojca, choć jeszcze nie nosił korony, przysłał wieści, że będziemy musieli poczekać do letniego przesilenia. Czyli ponad dwa miesiące. —Co dokładnie powiedział? — Powiedział, że ma przekazać wiadomość bezpośrednio Ezzariani—nowi, który był niewolnikiem księcia, temu, który ma na twarzy piętno niewoli. Twierdził, że wiadomość nie może czekać i musi ją sam dostarczyć. —Niewolnik księcia… tak dokładnie to ujął? — Tak. To był arogancki, dumny człowiek. Aleksander nigdy nie określiłby mnie mianem niewolnika. Już nie. Nie powiedziałby tak posłańcowi Derzhich, który powinien traktować mnie z szacunkiem. — Opisz mi, jak wyglądał, Farrolu. Jego barwy… szarfa, godło na tarczy, mieczu albo gdzieś na ubraniu… I opisz mi jego włosy. Czy nosił warkocz? Sięgnąłem po kubek wody, który zostawił mi Blaise, i wylałem sobie jego zawartość na głowę, by zmusić ociężały umysł do przebudzenia. — Wyglądał jak każdy przeklęty Derzhi. Uzbrojony po zęby. Jechał na pięknym gniadoszu, za którego Wyther i Dak byliby gotowi zabijać. Nie nosił szarfy, lecz płaszcz tef narzucony na koszulę. Widniało na nim zwierzę… shengar albo kayeet. Nie wiem. Warkocz miał taki jak te wszystkie aroganckie sukinsyny. Długi. Jasny. Związany niebieską… nie, fioletową wstążką po lewej stronie głowy. Czemu pytasz? Czy coś się stało? Wcisnąłem dłonie w oczy, próbując pomyśleć. —Warkocz… po której stronie głowy? Farrol kopnął pusty dzban z wodą. — Nie wiem. Co to ma za…? — Myśl, Farrolu. Powiedziałeś, że po lewej. Po której stronie? Uniósł ręce. — Po lewej, tak myślę… tak, po lewej. Dlatego zobaczyłem kolor wstążki, bo ogień płonął po jego lewej stronie. Lewa… na duchy ciemności! Podniosłem się z trudem i chwyciłem Farrola za ramię. — Musimy ruszyć za nimi. Pospiesz się. Pomóż mi się obudzić i przynieś miecz. — Co się stało? —To nie był posłaniec. To namhir… skrytobójca. A Blaise prowadził go prosto do mojego syna. * * * Nim Farrol wlał we mnie wystarczająco dużo mocnej herbaty, bym nie spadł z konia, byliśmy pół godziny za Blaise’em i skrytobójcami; namhirzy zawsze podróżowali we trzech. Gdy pędziliśmy przez oświetlony księżycowym blaskiem las, a Farrol przemierzał zaczarowane ścieżki tak samo jak Blaise, ja myślałem jedynie o tym, jak ci trzej mordercy dają upust swojej wściekłości na Evanie, Elinor, Blaisie i Gordainie, kiedy uświadomią sobie, że nie zdołają wypełnić przysięgi śmierci, którą złożyli swojemu panu. Jeśli Blaise ich nie zauważy i nie zgubi, będą mogli podążać za nim po ścieżkach czarów tak samo jak ja. A Blaise był zmęczony i zmartwiony, zresztą nawet gdy był wypoczęty, brakowało mu instynktu wojownika. Przez rzadki las dębów i jesionów, w dół jarów zarośniętych wierzbami i olchami, przez skalisty grzbiet… Za każdym razem droga była odrobinę inna, wystarczająco, by nawet doświadczony łowca nie mógł jej powtórzyć ani zauważyć śladów wcześniejszego przejścia. Nim Farrol ostrzegawczo uniósł rękę, zacząłem już zgrzytać zębami. — Teraz już jedziemy prosto — wyszeptał. — Kiedy przejdziesz przez ten grzbiet, znajdziesz się z tyłu domu. Jak chcesz to rozegrać? Lekko zeskoczyłem z siodła i wyrwałem miecz z pochwy. — Zajdź z lewej i wejdź do domu przez zagrodę dla kóz. Twoim zadaniem… twoim jedynym zadaniem… jest wydostać rodzinę. — Chwyciłem go za nogę. — Nie myśl, że uda ci się pokonać tych ludzi, Farrolu. Nie zdołasz tego uczynić ani ty, ani Blaise czy Gordain. Namhirzy są doskonale wyszkoleni, a porażka jest dla nich gorsza od śmierci. Spróbuję ich odciągnąć. — A potem dowiem się, co na mrok nocy tu robią. —Ruszaj. Zostawiłem konia na szczycie wzniesienia i zacząłem się ostrożnie skradać w dół ciemnego zbocza przez gęstą kępę sosen. Kiedy znajdowałem się w połowie drogi, w dolinie rozbłysnął pomarańczowy płomień i zabrzmiał krzyk bólu mężczyzny. Następnie rozległ się przerażony płacz dziecka. Porzucając ostrożność, pobiegłem. Na ziemi na granicy drzew leżała rozciągnięta postać. Blaise… a ja nie miałem nawet czasu sprawdzić, czy jeszcze żyje. Chata już płonęła, kiedy dotarłem do podstawy wzgórza, a jeden z Derzhich stał przed drzwiami z wyciągniętym mieczem. Krzyki Evana dochodziły zza mężczyzny. Na bogów nocy, nadal był w środku! Ale nie mogłem zaatakować strażnika przy drzwiach, gdyż dwaj inni namhirzy również znajdowali się w moim polu widzenia. W cieniach przy ogniu stała mała grupka — jeden mężczyzna leżał skulony na ziemi, inny —drugi Derzhi — stojąc za nim, odchylał mu głowę do tyłu i trzymał nóż przy jego gardle. Trzeci namhir, wysoki i chudy, z rękami splecionymi na piersi, stał przed tą dwójką, zadając jakieś pytanie. Mężczyzna na ziemi odpowiedział ostrym przekleństwem. Gordain umrze. Niezależnie od tego, jaki czar bym rzucił lub jakich cudów z broną dokonał, odległość między nami była zbyt wielka. Nie umiałem poruszać się tak szybko, by zatrzymać nóż namhira. — Będą żyć, Gordainie! —krzyknąłem, dając Manganarczykowi jedyny możliwy dar. Jednocześnie rzuciłem w mrok nożem, celując w serce strażnika przy drzwiach, po czym pobiegłem morderczo długimi krokami, by wbić miecz w plecy drugiego namhira. Gdy wyrwałem ostrze z martwego Derzhie—go, ujrzałem, jak Farrol wybiega z lasu w stronę płonącego domu. Nie miałem innego wyboru, musiałem ufać, że zrobi to, co konieczne, gdyż trzeci skrytobójca wyciągnął miecz i mnie zaatakował. — Sam niewolnik czarodziej! — wykrzyknął radośnie, odpowiadając ciosem na mój cios. — Wykurzyliśmy cię jak głodnego kayeeta. W swojej karierze wojownika nie walczyłem z wieloma ludźmi —moimi przeciwnikami były zwykle potworne postacie demonów — lecz szybko odkryłem, że namhir jest jednym z najlepszych w swoim zawodzie. Proste iluzje — swędzenie, odciski, pełzające pająki — nie zakłócą koncentracji kogoś takiego. Wiedział, że jestem czarodziejem. A przerażony płacz mojego syna tak bardzo podsycał mój gniew, że nie miałem czasu na bardziej skomplikowane i imponujące działania. Musiałem polegać na mieczu i pięściach. Kiedyś nie byłby to problem — w tym, co robiłem, byłem naprawdę dobry — lecz źle zaleczona rana w boku okazała się zdradziecka. Za każdym razem gdy unosiłem miecz, miałem wrażenie, że rozrywam sobie bok. Próbowałem zmusić wojownika, by się cofnął w stronę zagrody dla kóz, ale on najwyraźniej znał na pamięć rozkład gospodarstwa. Tuż przed tym, jak wpędziłem go w pułapkę, uchylił się, przetoczył i zerwał na równe nogi tuż za mną. Znów go przycisnąłem, tym razem w stronę płomieni, przeciągając mieczem po jego piersi. Nie dość głęboko, gdyż się nie zawahał. Skierował mnie bokiem w stronę świeżo zaoranego pola, najwyraźniej licząc, że nogi zapadną mi się w miękką ziemię. Obróciłem się i wbiłem but w jego plecy. Potknął się, ale nie przewrócił. Krzyki mojego syna zmieniły się we wrzask przerażenia, a ja wolałem nie myśleć, dlaczego cień Farrola nadal krąży między mną a ogniem. — Wydostań ich! — zawołałem i opuściłem miecz na ramię przeciwnika. Popłynęła ciemna krew. Namhir nadal walczył, unikał moich ciosów, kopnął mnie w kolano i uderzył grubym drewnianym kijem w plecy. Cios sprawił, że się zatoczyłem i jedynie rozpaczliwy unik uchronił mnie przed ostrzem miecza. Ale namhir był człowiekiem, a mnie szkolono do walki z demonami. Kolejnym ciosem roztrzaskałem jego broń. Wysoki Derzhi zatoczył się do tyłu, trzymając jedynie rękojeść i ułomek miecza. — Po mnie przyjdą kolejni — warknął, gdy kopniakiem wyrzuciłem zniszczony miecz z jego prawej ręki i cios za ciosem przyciskałem go do ziemi. Mógł parować jedynie kijem. — Już nie będziesz się wtrącał w sprawy lepszych od siebie, niewolniku. Kopnąłem go w brzuch tak mocno, że z jego ust popłynęła krew, a później postawiłem mu but na piersi. — Kto cię przysłał? Który pan Hamrasch tak przejmuje się wyzwo—leńcem Aleksandra, że najmuje namhirów? — Symbol wilka na jego zakrwawionym płaszczu oznaczał, że jest członkiem hegedu Hamrasch, jednego z dwudziestu najpotężniejszych rodów Derzhich. — Wszyscy moi panowie… każdy z nich. — Zakaszlał i uśmiechnął się, szczerząc okrwawione zęby. — Żałosny Aleksander nigdy nie będzie rządził cesarstwem. —Wszyscy… — Całkowita pewność w jego głosie mną wstrząsnęła. Gdyby każdy z panów hegedu brał udział w skrytobójstwie… Pochyliłem się i wykręciłem jego zakrwawione ramię, a mój głos brzmiał szorstko ze strachu i wściekłości. — Powiedz mi, namhirze, czy wypowiedzieli kanavar? Nie skrzywił się ani mi nie odpowiedział. Tylko śmiał się, aż zaczął się krztusić krwawą śliną. Moja dłoń opadła, podniosłem się powoli. Kanavar… przysięga tak głęboka, tak przerażająca, tak poważna, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko z całego hegedu Derzhich poświęciliby swoje życie, by jej dotrzymać. Hamraschi byli gotowi poświęcić istnienie swojego rodu dla zniszczenia Aleksandra. Namhir cofnął się niezgrabnie przez pole. — Ty również zginiesz, niewolniku — wychrypiał. —1 wszyscy, którzy udzielą ci schronienia… Uniosłem miecz, by go wykończyć, lecz migoczący blask ognia zwiódł moje oczy, a mój umysł koncentrował się na jego słowach, więc nie zauważyłem ruchu jego lewej ręki. Kij wbił mi się mocno w prawy bok. Straciłem oddech. W moim polu widzenia pojawiły się czerwone pasma, a bok przepełnił paraliżujący ból. Prawe ramię zwisło bezwładnie, a miecz wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Kolejny cios, tym razem w kostkę. Ledwie go zauważyłem, gdyż rozpaczliwie próbowałem złapać oddech. Zgięty w pół, zatoczyłem się do tyłu, szukając upuszczonej broni. Głowa w górę, głupcze. Następny cios zmiażdży ci czaszkę. Namhir i tak był trupem. Rany, jakie mu zadałem, doprowadzą do tego, nawet jeśli ja nie przeżyję najbliższych chwil. Ale na jego nieszczęście — i moje — potknąłem się o ciało Gordaina i zobaczyłem, co zrobili dobremu Manganarczykowi. Poderżnęli mu gardło, jak się spodziewałem, ale wcześniej… nim przybyłem… obcięli mu obie dłonie i przypalili kikuty, by nie umarł zbyt szybko. Niewyobrażalna groza dla każdego, ale dla człowieka, który już musiał żyć bez jednej nogi… — Skomlał jak kobieta — zabrzmiał szorstki szept. — Myślałem, że Manganarczycy są twardsi. W moich żyłach płynęła ciemność. Pozostałości szaleństwa tego dnia się podniosły, i zapomniałem o kanavarze, zapomniałem o Gordainie i Aleksandrze, Blaisie i moim dziecku, zapomniałem o wszystkim. Jakimś sposobem udało mi się znów podnieść miecz, ale nie zabiłem na—mhira szybko. Ciosami precyzyjnymi jak cięcia jubilera szlifującego klejnot i tak potężnymi, że drżały od nich moje własne kości, odciąłem prawą rękę wrzeszczącego Derzhiego… i lewą… a później całą resztę, kawałek po kawałku, aż nie pozostało już nic. Rozdział trzeci Stałem, zgięty z bólu w boku, i dyszałem ciężko. Nie wiedziałem, co teraz robić, ani nie przypominałem sobie, dlaczego cisza wydawała mi się taka dziwna. Kiedy na moim ramieniu spoczęła ciężka ręka, niemal wyskoczyłem ze skóry. — Chłopiec jest cały, Seyonne. I Elinor też. Są bezpieczni. Wpatrywałem się tępo w bladą twarz Blaise’a. Na skroni miał potworny fioletowy siniec, a nawet jego szczera troska nie do końca ukrywała obrzydzenie. Moje dłonie były umazane krwią, a ubranie przesiąknięte i pokryte kawałkami mięsa i wnętrzności. To, co leżało przede mną na ziemi, już nie przypominało człowieka. Upuściłem miecz i opadłem na kolana, przyciskając zakrwawioną dłoń do ust. — Jesteś ranny? Potrząsnąłem głową. Nie ranny. Zarażony. Jaskrawopomarańczowe płomienie już dogasały. Jedynie wyciągnięty kamienny palec pieca i komina pozostał w miejscu, gdzie kiedyś na krawędzi lasu był dom. Niedaleko od niego stała Elinor, mocno przyciskając czarną główkę Evana do szyi, tłumiąc jego płacz i nie pozwalając mu oglądać rzezi. — Przepraszam — wyszeptałem. Choć mówiłem do kobiety o zaciętej twarzy i swojego płaczącego syna, nie mogli mnie usłyszeć. — Tak mi przykro. — Uratowałeś im życie. — Nawet najbliższy z przyjaciół nie brzmiał przekonująco. Nie tej nocy. Trzeba przyznać Blaise’owi, że nie cofnął się ani nie uciekł. — Zabierz mnie z dala od nich — poprosiłem. — Nigdy więcej mnie do nich nie dopuszczaj. — Wkrótce. Na razie muszą wrócić z nami. Nie mogą tu zostać bez Gordaina. — Okrył moje ramiona płaszczem. Dym wirował na nocnym wietrze, zasłaniając gwiazdy i dziwnie spokojną dolinę. Płomienie skradały się w stronę ogrodzenia i drzew pokrytych świeżym liściem, lecz wilgoć je gasiła. Farrol próbował powstrzymać Elinor, by nie podeszła do ciała Gordaina i tego czegoś, co leżało obok. Jego okrągła twarz była czarna od sadzy, koszula zwęglona, a sposób, w jaki trzymał ręce, świadczył, że je poparzył. — Powiedz mi, kim byli, Seyonne. Jakie jeszcze niebezpieczeństwa na nas czyhają? Blaise ostrożnie podniósł mój brudny miecz, spróbował go trochę oczyścić i schował do pochwy. Później pomógł mi się podnieść i odciągnął od zmarłych. Gdy my się cofaliśmy, Elinor odepchnęła Farrola i uklękła na zakrwawionej ziemi obok Gordaina, wciąż trzymając dziecko w ramionach. Nie krzyknęła ani nie zaczęła płakać na widok okaleczonego ciała męża, tylko delikatnie dotknęłajego ramienia i pewną ręką zamknęła mu powieki. Kiedy w końcu się podniosła, omiotła spojrzeniem otaczające ją ślady rzezi i spojrzała na mnie. Wpatrywała się we mnie, jakby nie potrafiła pojąć, że istoty takie jak namhirzy i ja mogą dzielić tę samą ziemię, a co gorsza tę samą krew, co ci, których kochała. Mocniej przytuliła jęczące dziecko, odwróciła się i ruszyła wraz z Farrolem w głąb lasu. — To byli zabójcy — powiedziałem. — Przysłani przez wrogów Aleksandra. — Szczelniej otuliłem się płaszczem, jakby wełna mogła ogrzać chłodną noc. — Wiedzieli, gdzie mnie szukać. — Już to samo w sobie było ponurą zagadką, gdyż sądziłem, że tylko Aleksander i moja przyjaciółka Fiona znają tę tajemnicę, a żadne z nich z własnej woli by jej nie wyjawiło. —Ale dlaczego? Co takiego… —Zabójca powiedział, że na Aleksandrze spoczywa kanavar… przysięga hegedu… że nigdy nie będzie rządzić cesarstwem. Złożyła ją rodzina Hamraschich. Może inne hegedy również. Tego nie wiem. — Wydawało mi się, że gwiazdy straciły blask, a śmierć w mojej duszy rozlała się na cały wszechświat. Był tylko jeden sposób, by ktokolwiek powstrzymał Aleksandra przed odziedziczeniem tronu ojca. — Zabiją go. — Nadzieja świata. Przyjaciel, który dzielił ze mną duszę. Tak nieprawdopodobny brat. Ta świadomość była tak bolesna, a wydarzenia tej nocy tak niepokojące, że nie mogłem myśleć. — To w takim razie czemu próbują zabić ciebie? Potrząsnąłem głową. To nie miało sensu. W ciągu ostatnich trzech lat widziałem księcia tylko kilka razy. — Ale jeśli chcą mojej śmierci, nie zatrzymają się. Nie wiem, jak mnie znaleźli, ale kiedy ci nie wrócą, przyślą kolejnych. Opuszczę Karesh, ale i tak… — Będziemy musieli się ukryć. Już to robiliśmy. Chodźmy. * * * Opuściłem Karesh, nim Blaise zdążył wyciągnąć wszystkich swoich ludzi z łóżek. Wepchnąłem swój żałosny dobytek do płóciennej torby, a do kieszeni płaszcza wrzuciłem kilka zenarów, jakie zarobiłem czytając i pisząc dla miejscowych kupców. Nie umiejąc stanąć przed tymi, którzy wkrótce dowiedzą się o moim okrucieństwie, pożegnałem się tylko z Blaise’em. — Ustalmy jakiś sposób, żebym mógł cię odnaleźć — powiedział, gdy włożyłem zapasową koszulę, otoczyłem się płaszczem i podałem mu skórzaną sakiewkę z resztą moich zarobków, by przekazał je Evanowi i Eli—nor. — Nigdy nie otwierałem bramy do Kir’Navarrin bez twojej pomocy. A jeśli któryś z pozostałych będzie musiał przejść, ja zaś nie zdołam odnaleźć drogi? — Nauczyłem wszystkiego Fionę. Nie jest złączona z demonem, więc sama nie może otworzyć drogi, ale przypomni ci wszystko, o czym zapomniałeś, i pomoże ci użyć mocy. — Moja gorliwa młoda przyjaciółka wyruszyła kopać w ruinach, by odnaleźć pozostałości ezzariańskiej historii. — On cię potrzebuje, Seyonne. Zapewnię mu bezpieczeństwo, ale… — Nie potrzebuje kogoś, kto jest zdolny uczynić to, co ja dziś w nocy. — Wiesz, że tak nie jest. Znajdziesz odpowiedź. To choroba. To nie ty. I uratowałeś im życie, jak wcześniej wielu innym. — Razem zeszliśmy po schodach i wyszliśmy na uliczkę, gdzie czekał na mnie koń przywiązany do słupa. Za ciemnymi murami zaczęły błyskać światła, niczym świetliki wypłoszone z trawy. — Powinienem wiedzieć, jak cię odnaleźć. — Muszę ostrzec Aleksandra — rzuciłem, przypinając bagaż do siodła. — Powiem mu o kanavarze i odejdę, nim znów oszaleję. Kiedy zdecyduję, gdzie się udać, prześlę wiadomość tutejszemu ślusarzowi. —Ajeśli będziesz mnie potrzebował… — Nic mi nie mów! — Odwiązałem konia i wspiąłem się na siodło. Przymus odejścia dodawał sił moim zmęczonym kończynom. Obowiązkiem Strażnika było chronić świat przed złem. Ja nawet nie potrafiłem ochronić swojego dziecka przed samym sobą. Ale Blaise nie pozwolił mi odjechać. — Jeśli będziesz mnie potrzebował, zostaw wiadomość w świątyni Do—lgara w Vayapolu. Powiedz mi, gdzie jesteś, a ja do ciebie przyjdę. Obiecuję ci, że nie zdradzę, gdzie są inni, o ile nie uznam cię za zdrowego. —Przytrzymywał mojego konia, póki nie pokiwałem głową. — Zawdzięczam ci więcej niż życie, Seyonne. Choćbyś był w lochach Kir’Vago—noth, przyjdę. Taka przyjaźń nie wymagała odpowiedzi. Uścisnąłem jego rękę i odjechałem. * * * Czerwone palce świtu właśnie dotykały nieba, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem iglice Zhagadu wznoszące się z cieni morza wydm. Perła Azhakstanu. Siedziba cesarskiej władzy, od kiedy jeden z przodków Aleksandra uznał, że jest zbyt wielki na pustynne królestwo, i postanowił nagiąć świat do swoich kaprysów. Przez pięć setek lat Derzhi udowadniali, że potrafią zabijać, niewolić, palić, głodzić lub okaleczać każdego, kto nie pasował do ich wspaniałego wzoru. Ich cesarstwo wypełniał niepewny dobrobyt oparty na drogach i handlu, wsparty na skałach tyranii i strachu, a utrzymywany w jedności łańcuchami niewolnictwa. Dlaczego powtarzałem, że jeden zarozumiały książę zmieni ponury krajobraz takiego świata? Jakiż byłem arogancki, by ufać, że blask, który widziałem w Aleksandrze, stanowi odpowiedź bogów na brutalność świata? Ale wierzyłem w to. Kiedy Aleksander kupił mnie na targu niewolników w Capharnie, z rezygnacją spodziewałem się śmierci w niewoli, pozbawiony nadziei i wiary po tym, jak pół życia spędziłem w poniżeniu. Kiedy zobaczyłem w nim feadnach, przekląłem swoją przysięgę Strażnika, która kazała mi chronić mego okrutnego i aroganckiego pana. Lecz nasza wspólna podróż zmieniła nas obu. Dzieliłem siłę Aleksandra i napoiłem swoją duszę u studni jego ducha. Był naszą nadzieją. Nie mogłem pozwolić, by zginął w jakimś plemiennym konflikcie. Pociągnąłem za wodze i ruszyłem w dół kamienistego zbocza w stronę złocistych kopuł migoczących w blasku słońca. * * * Wyjątkowo wielu podróżnych wędrowało szeroką, brukowaną drogą od podróżnej studni w Taine Amar do zewnętrznych bram królewskiego miasta, stanowiącą ostatnią ligę Cesarskiej Drogi rozciągającej się z Zhagadu na wschód i zachód po krawędzie cesarstwa. Można by pomyśleć, że to czas na Dar Heged, odbywające się dwa razy do roku spotkanie rodów Derzhich, które mogły wtedy przedstawić swoje skargi cesarzowi. Środek drogi zajmowały oddziały ponurych wojowników eskortujących w stronę miasta pięknie odzianych panów, zmuszając wszystkich pozostałych do poruszania się po krawędzi traktu. Wydawało się, że prócz nich wszyscy inni tego dnia opuszczają Zhagad — potężne kupieckie karawany sunęły wielkie niczym ruchome miasta, konie i chastou natężały się pod batem woźniców. Dziwne, że tak wielu wyjeżdżało z miasta przed wieczornym targiem. Rzadko widziałem grupki ludzi dyskutujących na poboczu drogi i przeszkadzających pasterzom, którzy pokrzykiwali na stada kóz. Spieszący się podróżni biczem okładali żebraków czepiających się ich strzemion. Zgiełk krzyków i uderzeń kopyt, stukania kół, brzęku uderzających o siebie kociołków, trzasku batów i beczenia zwierząt był ogłuszający. Nienawidziłem miast, a hałas, smród i tłumy tego zanieczyściły nawet pustynię. Minęły trzy tygodnie pełne niepewności, nim dotarłem do Zhagadu. Samotnie podróżowałem przez surową pustynię, wdzięczny za dobrze wyszkolony wzrok, który pozwalał mi bezpiecznie jechać w nocy i unikać zbójów i słońca. Kiedy oddaliłem się od Karesh, zaczęło mi brakować Blaise’a. Z jego pomocą mógłbym przebyć tę odległość w jeden dzień. Ale on musiał zapewnić bezpieczeństwo swoim ludziom, a ja nie mogłem go zatrzymać nawet dla Aleksandra. Oddałbym wiele, żeby zmienić świat, ale nie swojego syna. Nie jego. Miałem nadzieję, że połączenie z Denasem pozwoli mi podążać po magicznych ścieżkach tak, jak to robił Blaise, ale jeszcze się tego nie nauczyłem. Blaise sugerował, że to moja wina. — Musisz opuścić materialne granice — mówił, kiedy narzekałem na swoją nieudolność. — Ale ty nie chcesz tego zrobić. Tak samo jest z twoim przeobrażeniem; dlatego masz takie kłopoty z przemianą, że zbyt mocno trzymasz się samego siebie. Blaise nie zdobył wielkiego wykształcenia, ale widział jasno. Teraz gdy połączyłem się z Denasem, mógłbym się zmienić w każdej chwili, przeobrażając się w orła, chastou czy kayeeta, najszybszego biegacza na świecie. Ale w przeciwieństwie do Blaise’a i jego towarzyszy było to dla mnie niewyobrażalnie trudne. Może Blaise miał rację i wynikało to z mojej niechęci do utraty panowania nad sobą. A może to dlatego, że to, co sobie zrobiłem — dzieliłem ciało i duszę z rai—kirah, który nie był ze mną spokrewniony — nie nadało światu właściwego porządku. W pierwszych dniach po tym, jak wróciłem do siebie, Blaise przekonał mnie, że powinienem opuścić magiczne bariery, które zbudowałem, by oddzielić się od demona. Powiedział, że lepiej porozmawiać z Denasem, uczyć się od niego. Wiedza i zrozumienie z pewnością ułatwią nam współistnienie. Rai—kirah nie odezwał się ani razu. Zacząłem się zastanawiać, czy śmierć, o którą się otarłem, przypadkiem go nie zniszczyła, a jego gniew był jedynym, co po nim zostało, niczym cichnące grzmoty po odejściu burzy. Ale później zacząłem atakować ludzi i szybko odbudowałem bariery. Zajęty rozmyślaniami, przepychałem konia przez tłum, korzystając z obecności dużej grupy wycinającej sobie ścieżkę do bram. Pięciu wojowników jechało klinem, otwierając drogę dla bogato odzianego arystokraty. Za nim galopowały dwie kolumny żołnierzy, chroniąc obciążone juczne zwierzęta. Żołnierze należeli do rodziny Hamraschicłi, było też wśród nich kilku ciemnoskórych thridzkich najemników, lecz szlachcic nie nosił złotego płaszcza tef i wilka, godła rodu Hamrasch. Nie widziałem jego symbolu rodowego. — Oczyśćcie drogę z tego śmiecia — rozkazał pan, wiotki mężczyzna o cienkim blond warkoczu. — Porąbcie ich, jeśli się nie odsuną. Grupa zatrzymała się z winy kilku karawan, które próbowały wykorzystać tę samą przestrzeń do przepchnięcia obciążonych sań ciągniętych przez niewolników. Arystokrata wyjął z cylindra przytroczonego do siodła długą na ramię laskę z wypolerowanego drewna i uderzył nią niewolnika, który upadł na kolana, gdy jego sanie zaczepiły o koło wozu jadącego w przeciwnym kierunku. Niewolnik krzyknął i przewrócił się do tyłu, a na jego czole pojawiła się krew. Zaplątał się w skórzaną uprząż i jeszcze bardziej przekręcił sanie, a ich źle przywiązana zawartość wysypała się na drogę. Oddziały arystokraty wyciągnęły miecze i zaczęły zmuszać innych podróżnych do usunięcia się na bok. Czekając na otwarcie drogi, dostojnik Derzhich jeździł wokół niewolnika. Za każdym razem gdy zaplątany mężczyzna próbował wstać i się uwolnić, pan ze spokojną twarzą uderzał go, rozmyślnie i mocno — w twarz, w łokcie, w ramiona otarte przez skórzaną uprząż. Z każdym ciosem czułem ból w kościach. Po latach takiego bezmyślnego okrucieństwa moje plecy nosiły ślady blizn i choć pamiętałem o niebezpieczeństwie i naglącym pośpiechu, nie potrafiłem odejść. Zeskoczyłem z siodła, przywiązałem konia do porzuconego wozu kotlarza i przepchnąłem się przez tłum. Kuląc się, pochylając głowę i wykorzystując osłonę w postaci przewróconych sań, chwyciłem splataną uprząż i rozerwałem ją jednym zaklęciem. Chwyciwszy zakrwawioną rękę mężczyzny, pomogłem mu wstać. Gdy mu się to udało, wycofałem się w tłum. — Tas vyetto — powiedział zasapany głos zza sań. Nie ma za co, pomyślałem. Byłem już zbyt daleko, by mnie usłyszał. Gdybym tylko mógł zrobić więcej. Zostawiłbym mu swój nóż, ale jego nadzorcy byli zbyt blisko. Gdyby został schwytany z bronią, straciłby rękę albo oko. Nie zobaczyłem twarzy niewolnika, ale starannie przyjrzałem się Derz—hiemu, który już wrócił pomiędzy swoich strażników i jechał spokojnie w stronę bram. Miał jakieś pięćdziesiąt pięć lat, był wysoki i siedział wyprostowany w siodle. Kobiety pewnie uważały go za atrakcyjnego mężczyznę, przystojnego jak na swój wiek, bez blizn pozostawionych przez walki i żywioły. Aleja uznałem jego delikatną twarz za zdeprawowaną— szerokie czoło za puste, pełne wargi za żarłoczne, a okrągłe oczy osadzone blisko wąskiego nosa za pozbawione ludzkiego współczucia. A może widziałem tylko bezmyślne okrucieństwo jego dłoni i brak wyrazu na tej atrakcyjnej twarzy, gdy z nudów bił do krwi człowieka, czekając, aż będzie mógł ruszyć dalej. Gdy przepychałem się przez tłum w stronę swojego konia czekającego cierpliwie przy wozie kotlarza, poczułem na plecach lekki dotyk. Obróciłem się gwałtownie. Nikogo. Ale daleko po drugiej stronie tłumu stała kobieta i wpatrywała się we mnie, a jej ciemne oczy były tak przenikliwe, że mógłbym się założyć, iż widziała blizny pod moją koszulą. Jej suknia i welon były jaskrawozielone. Wśród morza brązów i szarości wyróżniała się niczym pęd świeżej trawy na pustyni. Między nami znalazła się grupa jeźdźców, a ja wspiąłem się na siodło i ruszyłem dalej. Nie chciałem, żeby ktokolwiek mnie zauważył. Dotarłem do zewnętrznych bram nadal zaniepokojony tym incydentem i pewien, że powinienem był zrobić więcej, choć przecież wiedziałem, że mógłbym wykorzystać każdą odrobinę swojej mocy i umiejętności, a i tak nic by to nie zmieniło. I ja, i niewolnik skończylibyśmy martwi. — Zatrzymaj się! Tak, ty. Złaź z tego wora kości. Podejdź tu i pozwól, bym ci się przyjrzał. — Konny Derzhi, który patrolował tłumy żebraków, podróżnych i zwierząt przy zewnętrznej bramie Zhagadu, machnął włócznią w moją stronę. Głupi. Głupi. Rozproszony wypadkiem z niewolnikiem, zapomniałem ukryć ezzariańskie rysy, gdy zbliżałem się do bram. Aleksander zniósł prawo nakazujące niewolenia Ezzarian, lecz członkowie mojego ludu nadal zwracali na siebie uwagę żołnierzy, a piętna wypalone na twarzy i lewym ramieniu zawsze będą mnie zdradzać. Strażnik bramy się zbliżył, a ludzie zaczęli się cofać, otwierając mu drogę. Pomacałem pod koszulą w poszukiwaniu skórzanej paczuszki. Ufając, że papier Aleksandra wystarczy tak samo, jak w przeszłości, zsiadłem z konia i podszedłem do strażnika. Podobnie jak wszyscy strażnicy Derzhich w Zhagadzie, tak i on chodził bez koszuli ze względu na gorąco, ukazując potężne, brązowe ramiona, jedno przecięte paskudną blizną. — Zakor! Tutaj! — zawołał do jednego ze swoich towarzyszy. — Chyba znalazłem uciekiniera. Czubek włóczni strażnika dotknął mojej szyi, zmuszając mnie, bym obrócił głowę i ukazał mu sokoła i lwa wypalone na moim policzku w dniu, w którym sprzedano mnie Aleksandrowi. Derzhi uśmiechnął się i oblizał wargi, bez wątpienia nie mogąc się doczekać przyjemności odrąbania stopy uciekiniera i nagrody za przekazanie mnie cesarskiemu nadzorcy niewolników. Z trudem panując nad wściekłością, jaką wywołała we mnie jego żądza krwi — i ściskającą w żołądku niepewnością, która nie znikła przez te wszystkie lata od mojego uwolnienia — podniosłem prawą rękę i chwyciłem za drzewce włóczni, odsuwając ją od gardła. Lewą ręką wyciągnąłem wytarty pergamin, upewniając się, że cesarska pieczeń jest dobrze widoczna. Mój głos pozostał spokojny. — Tak nie jest, panie. Jestem wolnym człowiekiem z rozkazu księcia krwi. Znajdźcie skrybę, by wam to odczytał. Poznacie konsekwencje grożące tym, którzy mnie zatrzymają. Strażnik zmrużył oczy i wpatrzył się w pergamin. —Książę krwi… — Wzruszył nagimi ramionami i wyrwał włócznię z mojego chwytu, a jej czubkiem stuknął w pismo. — …Chyba nadal nim jest. I na razie jego pieczęć cię wybawi, lecz od jutrzejszego wieczora nie radzę ci na niej polegać. Dwadzieścia będzie miało coś do powiedzenia w tej kwestii. — Splunął na zakurzone kamienie i obrócił konia. W ciągu jednego uderzenia serca gorączkowe wędrówki tłumów nabrały nowego, złowrogiego znaczenia: potajemne rozmowy, spieszące się oddziały, krzyki. Zza murów dochodziły ciągłe jęki, które drażniły uszy niczym dźwięk stali na szkle. Na kamiennych wieżach, gdzie czerwone flagi z lwem Derzhich wisiały wiotko w gorącym powietrzu, czegoś brakowało — złotych flag ze srebrnym sokołem, które zawsze wisiały obok złotych flag rodu Denischkar, rodu Aleksandra. W ich miejscu widniały jednobarwne czerwone flagi. Wszędzie jednobarwne czerwone flagi… flagi żałobne… słodka Verdonne! Przebiłem się przez tłum żebraków i podążyłem za konnym Derzhim. — Proszę, panie, powiedzcie mi, co się stało. Byłem głęboko na pustyni i nie słyszałem. Obejrzał się przez pobliźnione ramię i parsknął. — W takim razie jesteś jedynym człowiekiem w całym cesarstwie. Cesarz zginął od ciosu skrytobójcy. Dwadzieścia rodów zbiera się, by zająć się sprawą sukcesji. — Mężczyzna wbił włócznię w mój dowód wyzwolenia, który upadł na kamienie, i podał mi go z powrotem. —Słyszałem, że zrobił to sam książę Aleksander. Rozdział czwarty Aleksander nie umarł. Krążąca po ulicach opowieść, że morderca cesarza — a raczej to, co z niego pozostało — został powieszony na rynku, zmroziła mi serce. Ale to był frythyjski niewolnik, którego znaleziono klęczącego na wielkim łożu cesarza, skąpanego w królewskiej krwi; teraz nieszczęśnik karmił sępy w sercu Zhagadu. Frythia pewnie już płonęła. Wkrótce z małego, lecz godnego królestwa w górach nie pozostanie nic — żadna budowla, żaden przedmiot, żadne zwierzę i z pewnością żaden człowiek, w którym można się dopatrzyć choć kropli frythyjskiej krwi. Ale to wszystko mieszkańców Zhagadu nie obchodziło. Wszyscy mężczyźni i kobiety byli przekonani, że niewolnik jedynie wykonywał polecenia Aleksandra. Z pewnością ci, którzy gapili się na ponure szczątki zdrajcy, nie mieli wątpliwości, kogo za to winić. …nie mógł się doczekać, aż bogowie go ukoronują… słyszałem, że się kłócili… padły groźby… Nie wystarczyło mu, że ojciec pozwolił mu rządzić… cesarz był gotów odwołać jego namaszczenie… zaczynałem sądzić, że wreszcie osiągnął dojrzałość… Żadnych plotek o kanavarze, żadnych przypuszczeń krążących wśród ludzi, że może Aleksander nie był strzałą, tylko celem. Najdoskonalsi cesarscy kaci wyciągnęli z zabójcy tylko jedno słowo, tak twierdzili obserwatorzy. „Aleksander”. Po siedmiu godzinach musieli przestać, gdyż inaczej niewolnik nie zdołałby odpowiednio głośno krzyczeć, gdy go patroszono i ćwiartowano na rynku. Musiałem polecieć do cesarskiego pałacu w Zhagadzie. By wejść do otoczonego murem wewnętrznego kręgu cesarskiego miasta, trzeba było mieć derzhyjskiego opiekuna, a ja wątpiłem, by udało mi się skontaktować z Aleksandrem. Mimo mej niechęci wobec obcych pragnień i uczucia niepewności, gdy szkolone przez trzydzieści osiem lat zmysły doznawały przemiany, musiałem przyznać, że ptasia postać bywała użyteczna. Dlatego też ukryłem się w pustej niszy — dusznym, obskurnym miejscu na końcu uliczki pełnej żebraków — i rozpocząłem przemianę. Uspokój się, głupcze, myślałem. Znajdź go, ostrzeż i odejdź, nim go zabijesz. Jak zwykle stworzyłem w głowie kształt swoich pragnień, wezwałem melyddę z głębi swej istoty i próbowałem wyjść poza fizyczne ograniczenia ciała. Przemiana powinna być łatwa — proste połączenie moich kończyn i torsu z obrazem w umyśle, dreszcz, gdy oddawałem ciepło, co było naturalnym efektem przemiany w mniejszą postać, przystosowanie kąta spojrzenia i wrażliwości wzroku i słuchu. A później fala przyjemności, gdy dotykałem najprawdziwszej natury swojego ludu. Tak właśnie Bla—ise i Farrol, i wszyscy im podobni, doznawali przemiany. Tak i ja się czułem, gdy Denas i ja zerwaliśmy się do lotu w burzliwej demonicznej krainie Kir’Vagonoth. Ale tego gorącego ranka miałem wrażenie, jakby moje kości pękały, a oczy wypadały z oczodołów, jakby obdzierał mnie ze skóry kat Derzhich. Trzy szczury pospiesznie zagrzebały się w stertach odpadków, a ja opadłem z jękiem na kolana i zmusiłem się do przybrania postaci ptaka. Milczący demon krył się we mnie niczym robak w środku dojrzałego owocu. * * * Cesarski pałac wypełniała złowieszcza cisza. Po jego wdzięcznych krużgankach i olbrzymich salach powinni krążyć obleczeni w złoto szam—belani i odziane w skórę grupy myśliwych, tłumy służących i niewolników, wojownicy w bieli przybyli prosto z pustyni, zarządcy i skrybowie z plecami zgarbionymi od ciężaru zarządzania potężnym cesarstwem, płatnerze i krawcy, muzycy i kapłani, piękne kobiety odziane w jedwabne szaty. Ale tego ranka, gdy frunąłem przez dziedzińce i cieniste altanki, siadałem na balustradach, podsłuchiwałem przy oknach i drzwiach, widziałem tylko kilku przestraszonych niewolników zmywających ślady butów na posadzce. Wszyscy mieli sińce i ślady krwi na twarzach lub ramionach. Zdenerwowani nadzorcy mają ciężką rękę. W kątach zbierały się nieduże grupki dworzan i szeptały, a wydany przez nie wyrok zgodny był z osądem ulicy. Niewolnik nigdy by czegoś takiego sam nie dokonał. Ktoś odciągnął strażników cesarza i wszechobecnych dworzan. Ktoś zostawił sztylet w sypialni władcy, gdzie wszelka broń była zakazana, i powiedział niewolnikowi, gdzie go znaleźć. Ktoś potężny, kto skorzystałby na tej śmierci, a było przecież jasne, kto korzystał najbardziej — ten sam, kto dwa dni wcześniej został wezwany, by odpowiedzieć na zarzut spisku. Ten sam, z którego powodu cesarz dostał ataku szału, gdy spotkał się z nim przed posiłkiem poprzedniego wieczora. Ten sam, który nie chciał siąść przy stole ojca zaledwie kilka godzin przed zbrodnią. Łopot moich skrzydeł szybko uciszał te szepty. Sokół był symbolem cesarskiego rodu Denischkar i ci, którzy mnie zauważali, spoglądali w niebo nade mną, jakby spodziewali się, że za mną pojawi się sam Athos i wyda wyrok na zbrodniarza odpowiedzialnego za naj ohydniej—szą ze zbrodni — królobójstwo, zabicie ziemskiego głosu samego boga. Znalazłem Aleksandra w Sali Athosa, poświęconej bogu słońca potężnej świątyni o sklepieniu wspartym na kolumnach, wybudowanej w sercu pałacowych ogrodów. Kopuła była pokryta złotem od wewnątrz i na zewnątrz i przecięta szczelinami i oknami w taki sposób, że przez całą drogę słońca na nieboskłonie słoneczne promienie padające na posadzkę wyglądały niczym delikatna koronka. Grube kamienne mury utrzymywały chłód nocy, a wysokie okna i szerokie drzwi wpuszczały powietrze. Usiadłem na jednej ze szczelin w kopule. Daleko pode mną rozpościerała się posadzka z błyszczącego białego marmuru, wykładanego wzorami z malachitu. Na niej leżały dwa ciała, jedno okryte złotem, a jedno czerwienią, oba zupełnie nieruchome. Jak gdyby promienie Athosa nie wystarczały do rozświetlenia dnia, tę dwójkę otaczał tysiąc płonących lamp ze złota i srebra, ustawionych na posadzce, zawieszonych na podtrzymujących sklepienie kolumnach lub wiszących na łańcuchach. Wśród lamp znajdowały się trójnogi, na których paliły się słodkie zioła i kadzidło, a ich szarozielony dym zasłaniał połączony blask poranka i migoczących płomieni. W wielkich łukowatych wejściach otwierających się na cesarskie ogrody stali strażnicy, ich nagie plecy były wyprostowane, a włócznie skrzyżowane. Panowała całkowita cisza. Z sercem sokoła walącym w piersi, opadłem w stronę dwóch nieruchomych postaci i przyjrzałem się im uważniej. Instynkt drapieżnika podpowiedział mi, że tylko jedna z nich nie żyła. Ivan zha Denischkar, ten w złocie. Leżał na złotych marach, których rogi podtrzymywały cztery stojące lwy o ametystowych oczach, a okrywała go tkanina ze złotej nici ozdobiona srebrnym sokołem. Przerzucony przez prawe ramię długi siwy warkocz nie był niczym zdobiony, a wspaniałej roboty miecz, prosty i noszący ślady długiego używania, leżał płasko na ciele mężczyzny, rękojeścią na piersi. Aleksander spoczywał twarzą do ziemi na kamiennej posadzce, prostopadle do ciała ojca. Ramiona rozłożył po obu bokach, a szkarłatna żałobna szata rozpościerała się między nimi niczym pióra martwego ptaka. Długi rudy warkocz — zewnętrzna oznaka dorosłości wojownika Derz—hich — został ścięty, a pozostałe rude włosy ledwo dotykały ziemi, niczym nierówna zasłona mająca ukryć osobistą żałobę. Usadowiłem się na ziemi w pobliżu mar, za olbrzymią brązową rzeźbą przedstawiającą rumaka słonecznego boga. Ukryty przed ludzkim wzrokiem przez potężny postument znów przybrałem ludzką postać. Ponownie zabrało mi to stanowczo zbyt wiele czasu, a później niemal padłem na ziemię i byłem spocony tak, jakbym przebiegł dziesięć mil. Moje zmysły przepełniała woń aromatycznego dymu i perfum, a po powrocie do własnego wzroku i słuchu miałem wrażenie, jakby ktoś nałożył mi klapki na oczy i wepchnął wełnę do uszu. Oparłem się o marmurowy blok i czekałem, próbując otrząsnąć się z niepokoju wywołanego przemianą. Książę nie poruszył się od chwili, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Jak opłakiwał swojego zimnego i bezlitosnego ojca? Ojca, który spełniał każdy jego chłopięcy kaprys, a później oddał go na wychowanie surowemu wujowi. Ojca, który skazał swojego jedynego syna na śmierć, gdy Aleksander nie mógł udowodnić, że nie jest winien śmierci wuja, i który dał mu tylko jeden uścisk, kiedy prawda w końcu wyszła na jaw i topór kata nie opadł. Ojca, który nie potrafił dłużej znosić ciężaru władzy po tym, jak otarł się o katastrofę, i złożył odpowiedzialność za losy cesarstwa na ramionach młodzieńca, który nie zdążył jeszcze poznać siebie samego. Ten dzień będzie bardzo ciężki dla Aleksandra, pomijając już zdradę, niebezpieczeństwo i obłudę. Jeśli rozstali się w gniewie, jak chcą plotki, wszystko będzie jeszcze trudniejsze. — Czas nam nie pobłaża, panie — odezwałem się w końcu ze swojej kryjówki. — I dlatego muszę przerwać twoją żałobę. Chciałbym, by nie było to konieczne. — Jego wrogowie działali. Minęła dłuższa chwila, nim odpowiedział, jakby musiał przejść daleką drogę od miejsca, w które zabrały go myśli. Nie poruszył się ani odrobinę, więc jego głos był na wpół stłumiony przez podłogę. — Czy pragniesz umrzeć tego dnia, Ezzarianinie? Mimo okoliczności uśmiechnąłem się. Choć obserwator widziałby w tych słowach groźbę, przeczyła jej nasza wspólna historia i ten szczególny suchy ton, którym je wypowiedziano. Kiedy byłem niewolnikiem, a opętany przez demona Khelid rzucił na Aleksandra zaklęcie bezsenności, zdecydowałem się udać do na wpół oszalałego księcia, by mu o tym opowiedzieć. Tamtego dnia wypowiedział te słowa serio… i niemal spełnił obietnicę. Teraz były symbolem darów, które daliśmy sobie nawzajem. — Wydaje mi się, że cierpimy na nadmiar śmierci — powiedziałem. —Dlatego przybyłem. — Nie mogę stąd odejść przed zachodem słońca. — Jego cichy głos brzmiał nieco ochryple. Dochodziło południe, a on pewnie objął tę straż o północy. — W takim razie poczekam do zachodu słońca. Choć nie mam powodu, by kochać zmarłego, ze względu na żyjącego nie uczynię mu dyshonoru. — Na bogów, Seyonne — ciche słowa przebiły się przez duszące aromaty i dymy — jaki ja mam powód, by kochać zmarłego? A jednak nie ruszę się stąd i nie zapragnę, by godziny mijały szybciej, gdyż później spłonie i już nic z niego nie pozostanie. — Książę nadal tkwił wyciągnięty na ziemi, jakby przykuty do zimnego kamienia. Nie wiedziałem, co rzec, by złagodzić jego cierpienie. Mój ukochany ojciec tak różnił się od Ivana zha Denischkar jak żyzna, zielona Ezzaria od pustyni Azhaki. Jego śmierć podczas najazdu Derzhich nadal napełniała mnie głębokim smutkiem. I dlatego nie umiałem się domyślić, ile ze smutku Aleksandra wynikało z miłości, a ile z poczucia pustki. Ivan był władcą całego znanego świata przez trzydzieści cztery lata — lew, groza, dziki i onieśmielający wojownik, palące słońce na nieboskłonie Aleksandra. Skradająca się ciemność poruszyła się w mojej głowie niczym kot wytrącony z popołudniowej drzemki. Nie. Nie. Nie. Przerażony, że moje mordercze szaleństwo może wybuchnąć tak blisko księcia, wezwałem wszystkie znane mi umysłowe ćwiczenia, by je stłumić. Wypowiedziano kanavar. Aleksander zginie, jeśli nie znajdziemy jakiegoś sposobu, by to powstrzymać. Nie trzeba darów proroka, by to wiedzieć. Przez długie popołudnie książę nie odezwał się ani razu, i ja też tego nie zrobiłem do chwili, gdy mi pozwolił. Może nawet wrogowie i śmiertelne niebezpieczeństwo musiały poczekać, gdy w grę wchodził smutek. Ale zostałem z nim i pilnowałem jego pleców. Moim obowiązkiem… i pragnieniem… było go chronić. Tak bardzo przerażała mnie myśl, że najbliższym zagrożeniem dla niego mogę być ja sam. Na to również uważałem. Kiedy znikło ostatnie światło dnia i pozostały tylko blade kręgi blasku lamp wśród dymu, Aleksander się poruszył. Podniósł się na kolana, z cichym przekleństwem rozprostował ramiona i kark, które musiały być sztywne jak niewygarbowana skóra. Później obrócił się, usiadł oparty o mary ojca i spojrzał na mnie. Przeciągnął palcami przez obcięte włosy, a gest ten był najbliższy zawstydzeniu ze wszystkiego, co u niego widziałem. Bez warkocza wojownika był bardziej nagi niż bez ubrania. Choć instynkt kazał mi się spieszyć, zaczekałem, aż odezwie się pierwszy. — Przybyłeś, by ostrzec mnie o kanavarze, prawda? Poczułem się trochę jak głupiec. — Wiesz o tym? — W ciągu ostatnich trzech miesięcy moich pięciu najbardziej zaufanych doradców zmarło… jeden po zjedzeniu zepsutego mięsa, jeden od zakażonej rany, dwóch przewróciło się po pijaku, a jeden zginął z ręki żony, która utrzymywała, że nie wie nic o sztylecie w jego gardle, nawet kiedy ją wieszano. W tym samym czasie moich trzech najlepszych strażników dało się złapać na niewybaczalnych zaniedbaniach dyscypliny… spanie na służbie, gra w kości, kradzieże. Dowódcy przydzielili im inne zadania. A sami dowódcy? Kaśko powrócił do swoich posiadłości w Ca—pharnie, gdyż nagle ogłuchł. Mersal poczuł ostatnio pragnienie, by strzec granic zamiast swojego księcia. A kiedy wezwałem z Capharny Mika—ela, człowieka, który z radością oddałby za mnie życie, ten wpadł w pa—raivo. Wygląda na to, że zapomniał o lekcjach z dzieciństwa i rozbił namiot na drodze wydmy. Kiedy tej nocy nadeszła burza, został żywcem pogrzebany. Czyż to nie dziwny zbieg okoliczności? Ród Hamrasch tak bardzo chce mnie pozbawić pomocy, że aż mnie to bawi. — Ale nie można udowodnić morderstwa i żadnej z tych śmierci nie da się powiązać z rodem Hamrasch. — Derzhi byli mistrzami takich intryg, Aleksander również. — Są sprytni, muszę to przyznać. Uśmiechają się, kiedy nikt nie widzi, jednocześnie otwarcie wyrażając troskę, że jestem zbyt kapryśni i okrutny wobec tych, którzy ważą się ze mną nie zgodzić. Wspieranie mnie oznacza wyrok śmierci. — Co z twoją żoną, panie? — Usunięta z drogi. Kiedy przejrzałem ich ohydną grę, wziąłem do łóżka córkę barona Gematosa i niewolnicę albo dwie… żadna z nich nie miała nic przeciwko, co cię pewnie ucieszy. Możesz sobie wyobrazić, jak na to zareagowała Lydia. Ludzie myśleli, że mury Zhagadu upadną. Później sam dałem pokaz złego humoru. Trzy lata małżeństwa bez dziedzica… wszyscy spodziewali się go dawno temu. — Ktoś zapłaci za to, co Aleksander musiał zrobić. Tylko kilka razy słyszałem, by jego głos był tak cichy i zimny. — Nazwałem moją żonę jałową przed obliczem połowy arystokracji Zhagadu i odesłałem ją do ojca w Avenkharze. — Na gwiazdy nocy… i nie powiedziałeś jej dlaczego? — Tak jest bezpieczniej. Ojciec ochroni ją lepiej niż ja. Kirilowi też zapewniłem bezpieczeństwo. Mój głupiutki kuzyn otarł się o zatruty sztylet i przeżył wypadek ze spłoszonym koniem, nim uwierzył w moje ostrzeżenia i zainscenizował publiczną utratę łask. Ja… przekonałem… Sova—riego, by poszedł wraz z nim, a teraz są gośćmi jakiejś staruchy z rodu Fontezhich, która z przyjemnością słucha, jak narzekają na mój paskudny temperament. Twój głos jest pierwszym przyjaznym głosem, jaki słyszę od miesięcy, a i ty nie brzmisz zbyt radośnie. — Mnie też próbowali dopaść. — Przeklęty Athosie. Zostałeś ranny? — Zamiast mnie zginął dobry człowiek. A inni… było blisko. Aleksander przyjrzał mi się uważnie. Zacisnął dłonie w pięści, a jego policzki przybrały odcień szat. — Twój syn… na bogów, Seyonne. Nie twój syn. — Żaden człowiek nie umiał odczytać niewypowiedzianych słów tak dobrze jak Aleksander. — Jest teraz bezpieczny, a namhirzy nie żyją. — Jak, na ognie Druyi, cię znaleźli? Przysięgam, że nie powiedziałem nikomu prócz Lydii, a ona niezależnie od tego, co teraz o mnie myśli, nigdy by cię nie zdradziła. — Nigdy nawet przez myśl mi to nie przeszło. Wiem swoje o pałacach i służących, plotkach i szpiegach… goniec mógł podążyć za mną, gdy odebrałem wiadomość w Vayapolu… popełniłem wiele błędów. — Znajdę go… ktokolwiek to był. Zginie za to. — Co się stało, to się nie odstanie. Blaise ukrył chłopca tak, że nawet ja nie wiem, gdzie on jest. — Pochyliłem się bliżej i ściszyłem głos. — Ale ty… ta sprawa z twoim ojcem… czy to część intrygi? Zamknął oczy i potrząsnął głową. — Nie. Nawet Hamraschi nie mogą być takimi głupcami. Czemu mieliby obwołać mnie cesarzem, skoro pragną odwrócić wszystko, co udało mi się osiągnąć? Nie widział największego niebezpieczeństwa. — Mój książę, na ulicach mówią, że nakazałeś zabić swojego ojca. Mówią, że dwadzieścia… — Takich decyzji nie podejmuje ulica. Jestem namaszczonym dziedzicem ojca. Chłopska gadanina tego nie zmieni. Nawet tej ponurej nocy książę nie potrafił ukryć swojej natury. Od jego pogardy uschnąłby potężny dąb. — Ale się pokłóciliście. Aleksander się skrzywił. — Miesiąc temu byłem na granicy w Suzainie. Bandyci… przeklęte łotry grożące zniszczeniem całego wschodniego cesarstwa. Zniszczyli już dwadzieścia wiosek, złupili spichrze wzdłuż całej granicy, kradli lub zabijali konie. Pośrodku kampanii ojciec wzywa mnie tutaj, bym odpowiedział na „pewne zarzuty”. Gdybym wtedy wyjechał… — Nie posłuchałeś cesarskiego wezwania? — Nic dziwnego, że Ivan był na niego wściekły. Książę miął w rękach oblamowanie swojej żałobnej szaty, długiego czerwonego płaszcza, spiętego przy szyi srebrnym pasem. — Już straciliśmy dziewiętnastu wojowników, polując na tych przeklętych zbójów. Nie miałem zamiaru zmarnować ich śmierci, odpowiadając na jakieś żałosne oskarżenia, których nikt nie chciał mi wyjaśnić. A porzucenie misji oznaczałoby dla Suzaińczyków śmierć głodową. Spichrze i konie były dla nich wszystkim. W wieku dwudziestu dwóch lat Aleksander by o tym nie pomyślał. — Dlatego najpierw posprzątałem, a później jechałem jak paraivo. Dotarłem tu wczoraj o świcie. Odkryłem, że paraivo mnie wyprzedziło. — Bez wątpienia. — Wywołana przez bogów burza piaskowa była niczym w porównaniu z wściekłością Ivana. Aleksander pochylił się do mnie, jego twarz była zaczerwieniona z gniewu. —1 któż przy nim był, jak nie Leonid, drugi lord rodu Hamrasch, tak bardzo zatroskany bezczelnością i niesubordynacją mojego spóźnienia, ten sam, który zwrócił uwagę mojego ojca na „pewne sprawy”… Wszystkie głupie. Wymyślone. Wystarczyłby jeden dzień, by to wyjaśnić. Ale książę był zmęczony, wściekły i uparty jak zwykle. — Nie dali ci dnia. Spojrzał na mnie ostro. — Nie. Oni pragną tylko mojej głowy. Również śmierć mojego ojca nic im nie da. My tak nie działamy. Dopóki nie urodzi mi się syn, moim dziedzicem jest kuzyn ojca Edik, żałosny tchórz, przy którym wydaję się uczony i rozważny. Ale reszta Denischkarów i tak będzie za niego walczyć, a inne hegedy nie pozwolą staremu Hamraschowi decydować, kto zasiądzie na tronie. To będzie koniec Hamraschich; cały heged zginie. Ale na tym właśnie polegał problem. Najwyraźniej Hamraschich nie obchodziło, czy zginą. Cóż takiego, na bogów, narobił Aleksander, by skłonić jedną z najpotężniejszych rodzin Derzhich do złożenia ka—navaru? Na zewnątrz zabrzmiało brzęczenie mellangharu i potężny męski głos intonujący derzhyjską pieśń żałobną, meandrujący, pozbawiony słów lament, który doprowadziłby do łez nawet górę. Twarz księcia opuściła wściekłość. Lekko potrząsnął głową i zamachał ręką, jakby chciał uciszyć własne myśli, a później podniósł się powoli i odwrócił do mnie plecami. — Będę zajęty aż do świtu. Wtedy przyjdź do moich komnat, porozmawiamy. Bądź dyskretny, Seyonne. Nie chcę i ciebie stracić. —Panie, muszę iść… Nie powiedziałem mu wszystkiego, czego się dowiedziałem. Czy w ogóle wiedział, że nawet Fryth go oskarżył? Ale to nie był właściwy czas, by z nim rozmawiać. Gdy Aleksander stanął przy ciele ojca, jego ramiona zesztywniały. Zaciekawiony, przekradłem się cicho do krawędzi marmurowego bloku, skąd mogłem zobaczyć, co go tak zaniepokoiło. To nie żadne niestosowne niepokoje czy najście sprawiły, że Aleksander się napiął, lecz jego własne działanie. Pod czerwono—srebrnym płaszczem nosił czarne spodnie i koszulę bez rękawów uszytą z czerwonego, haftowanego jedwabiu. Teraz za pomocą miecza ojca trzykrotnie naciął lewą rękę. Na moich oczach zrobił to samo na prawej ręce i własną krwią narysował kręgi wokół oczu i na policzkach. Już zapomniał, że tu jestem. Wycofałem się do swojej kryjówki, próbując przekonać samego siebie, że zdołam się znów przeobrazić. Jeśli miałem zostać na noc, równie dobrze mógłbym okazać się użyteczny i pełnić straż. A żaden nie—Derz—hi nie zbliży się do marów pogrzebowych Ivana. Gdy tak siedziałem w zadymionym półmroku, próbując zebrać wolę konieczną do przemiany, ktoś w cichych pantoflach przebiegł przez świątynię. — Wasza wysokość, procesja jest gotowa. — Odziany w złoto szambe—lan opadł na kolana za księciem i szeptał. — Niosący czekają na wasze rozkazy… Aleksander, wpatrujący się w ciało ojca, lekko skinął głową. Ale szam—belan nie odszedł. — …i, wasza wysokość, wybaczcie mi, proszę, że przynoszę inną wiadomość niż te niezbędne w tak śmiertelnej… tak przerażająco smutnej… i nie powiedziałbym tego, gdyby nie rozkaz samego wielkiego szambe—lana, któremu wydał rozkaz jego wysokość, który czeka na zewnątrz… żądając… nalegając… choć jest najlepszym z panów… Skrzywiłem się. Uniżone, żałosne jąkania służącego nawet spokojnego człowieka wyprowadziłyby z równowagi. A Aleksander był bardzo zdenerwowany. Książę nie podniósł głosu, ale słowa brzmiał tak, jakby wykuto je z kamienia. — Mów albo wyrwę ci ten bezużyteczny język. — Rozkazano mi przekazać, że jego wysokość książę Edik przybył do Zhagadu i utrzymuje, że musi zobaczyć swojego ukochanego cesarza i kuzyna, zanim rozpoczną się rytuały. Nim Aleksander zdążył coś odpowiedzieć, uświęcony spokój świątyni zakłóciły łomot butów i donośne głosy. Tym razem nie słudzy. Słyszałem brzęk złotych łańcuchów na ich szyjach i czułem stalową groźbę ich broni. Powietrze przenosiło pewność królewskich przywilejów. Przybysze stanęli po drugiej stronie mar, gdzie nie mogłem ich zobaczyć. —Na cienie Druyi, Aleksandrze. Wyglądasz jak jakiś barbarzyński kapłan wzywający bogów, by chronili jego wioskę. Od trzystu lat nikt nie praktykował tego głupiego znaczenia krwią. — Gość miał śpiewny głos, który sprawiał wrażenie, jakby mężczyzna przez cały czas był gotów wybuchnąć szyderczym śmiechem. — Można by pomyśleć, że rzeczywiście opłakujesz odejście starego diabła. — Czy przyszedłeś wylizać koryto, skoro on nie żyje, Ediku? Czy myślisz, że zapomniałem, że nie pozwolił ci wstawać i odzywać się w jego obecności? —Ach, mój młody kuzynie, to czas, by zacieśnić więzy krwi, nie… — Na kolana, Ediku, i powstrzymaj tchórzliwy język! W obecności swojego cesarza do chwili gdy zmieni się w popiół, będziesz wykonywał jego rozkazy. — Aleksander podszedł do mar. — Wprowadzić niosących! Wszyscy w pałacu musieli usłyszeć, jak Aleksander łaja swojego gościa. Lecz tylko ja, dzięki wyszkolonemu słuchowi Strażnika, usłyszałem wyszeptaną odpowiedź mężczyzny, choć zagłuszał ją hałas wywoływany przez tych, którzy mieli zanieść Ivana na stos pogrzebowy. —A później, drogi kuzynie Zanderze… kiedy mój kuzyn zostanie spalony i pozostaniesz tylko ty… co wtedy? Przekradłem się bliżej, by spojrzeć na trójkę po drugiej stronie pustych mar, a smród niebezpieczeństwa był tak silny, że niemal zacząłem się krztusić. Dwaj panowie z rodu Hamrasch uśmiechali się do pleców Aleksandra, a przed nimi na podłodze klęczał mężczyzna w średnim wieku. Cienki blond warkocz zwieszał się z boku spokojnej twarzy. Warg mężczyzny nie wykrzywiał gniew, szerokiego czoła nie marszczyła uraza ani oburzenie, w jego blisko osadzonych oczach nie błyszczało żadne uczucie. Ale wjechał do Zhagadu z oddziałem wojsk Hamraschich i opierał dłonie i brodę na lasce z wypolerowanego drewna, którą nadal plamiła krew niezgrabnego niewolnika. Rozdział piąty Derzhi dziedziczyli wyłącznie w linii męskiej. Konie, ziemia i tytuły — a w wypadku hegedu Denischkar, Lwi Tron — przekazywane były najstarszym synom. Na szczęście lub też na nieszczęście, w ostatnich pokoleniach królewskiej gałęzi licznego i potężnego rodu Denischkar rodziło się w ogóle mało dzieci, nie tylko chłopców. Aleksander był jedynym dzieckiem Ivana. Jedyny brat Ivana, Dmitri, surowy i kochany likai Aleksandra, nie dochował się potomstwa i zginął zamordowany przez Khelidów. Najbliższy krewny Aleksandra, Kiril, wywodził się z linii żeńskiej, był synem Rahil, owdowiałej siostry Ivana, i dlatego nie mógł po nim dziedziczyć. Jego pozycja i majątek zależały całkowicie od cesarza. I dlatego, by odnaleźć człowieka stojącego w kolejności sukcesji tuż za Aleksandrem, należało się cofnąć o jedno pokolenie, do Varata, młodszego brata ojca Ivana. Sam Varat od dawna nie żył, podobnie jak jego najmłodszy brat Stefan, ale pozostawił po sobie jedynego syna, księcia Edika. Wyglądało na to, że ród Hamrasch nie chce odebrać tronu rodzinie Aleksandra… tylko samemu Aleksandrowi. Choć przez pięć miesięcy służyłem w letnim pałacu cesarza w Ca—pharnie, niewiele wiedziałem o Ediku. Jeden z moich wcześniejszych panów, stary baron Derzhi, utrzymywał, że Edik porzucił kiedyś pięćdziesięciu swoich wojowników, którzy zostali zarżnięci przez Basrań—czyków, i dlatego jako tchórz powinien zostać pozbawiony warkocza. Może była to prawda, może nie — opowieści barona nie zawsze były precyzyjne. Ale wiedziałem, że Edik nie zmienił wyrazu twarzy, gdy bił bezbronnego człowieka. Tej nocy nie opuściłem Aleksandra. Na cesarskim dworze rzadko spotykało się ludzi honoru. Ja sam zaliczyłbym do nich jedynie żonę księcia, Lydię, kapitana jego osobistej straży Sovariego i jego kuzyna Kirila, który rozumiał Aleksandra wystarczająco dobrze, by go kochać. Nikomu innemu książę nie mógł zaufać. Zgodnie z derzhyjskimi zwyczajami ciało zmarłego należało spalić nie wcześniej i nie później niż dzień po śmierci. Życie na pustyni wymagało szybkich decyzji, ale bogom również należało oddać hołd. Gdy słońce wschodziło nad ciałem, bogowie widzieli, co się wydarzyło. Być może mogli również interweniować, jeśli mieli takie pragnienie. Tak szybki pogrzeb Ivana nie pozwalał większości z możnych wziąć udziału w obrzędach, gdyż podróż z ich posiadłości zajęłoby głowom hegedów wiele tygodni. Ale każdy heged miał obowiązek utrzymywać dom w Zhagadzie, a w tym domu przez cały rok musiał mieszkać przynajmniej jeden bliski krewny głowy rodu. Oczywiście, nie byli to zakładnicy — dla Derzhich idea zakładników z ich własnych rodów była odrażająca. Byli informatorami, przekazującymi zadowolenie cesarza swoim szacownym rodzinom. I każdy dom miał swój garnizon, rozmiarami odpowiadający roli rodu, gotów służyć na rozkaz cesarza. Niezależnie od powodów, wszystkie rody Derzhich wystawiły swoich przedstawicieli w procesji żałobnej. Gdy tylko znów przeistoczyłem się w sokoła i przyzwyczaiłem do zmiany zmysłów, przeleciałem przez opustoszały pałac w stronę śpiewów, polując na tych, których musiałem poznać. Oświetlona blaskiem pochodni procesja przechodziła wolno przez ulice Zhagadu w stronę pustyni. Za rzędem śpiewaków i kapłanów jechali wojownicy Derzhich, od posiwiałych panów do młodzików ze świeżymi warkoczami, a wszyscy nosili wzorzyste szale lub płaszcze tef w barwach swoich rodów. Niewielkie grupki odzianych w czerwień kobiet jechały lub szły obok mężczyzn, zależnie od zwyczaju hegedu. Z przodu procesji znajdowali się przedstawiciele Dziesięciu — najszacowniejszych z dwóch setek rodów Derzhich — Fontezhi z kayeetem w herbie, bardzo konserwatywni Gorusche w niebieskich płaszczach, nikczemni Nyabozzi, kontrolujący handel niewolnikami, ród Marag z długimi szalami w zielone pasy. Żona Aleksandra pochodziła z Ma—ragów, a wojowników tego rodu prowadził jej szesnastoletni brat Da—mok. Za Dziesięcioma jechały pozostałe rody z Rady Dwudziestu, he—gedy nie tak starożytne jak dziesięć hegedów, lecz czasem bardzo zamożne i potężne, jak Hamraschi. Rada nie miała zbyt wielkiej władzy — w każdym wypadku słowo cesarza było prawem. Ale każdy z hegedów dysponował własnymi wojownikami, a dla Derzhich siła była wszystkim. Za Dwudziestoma maszerowało pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu ludzi skutych razem — jeden dla każdej z krain i ludów podbitych przez cesarstwo. Posępni więźniowie — niektórzy młodzi, niektórzy starzy, wszyscy wpatrzeni tępo w tłum — byli ludźmi bez znaczenia. Królowie i szlachta, mądre i wodzowie podbitych ludów zostali zamordowani, a ich szlachetne rody znikły w historii. Wiele dawno podbitych ludów, jak Suzaińczycy, Manganarczycy i Thridowie, nie było już niewolnikami i teraz stanowili większość siły roboczej cesarstwa. Ale cesarz trzymał jednego więźnia z każdego ludu, wybranego losowo i przetrzymywanego aż do śmierci w lochach, jako symbol swojej dominacji. Przy różnych okazjach wyganiano ich na ulice. Cesarski heged, Denischkar, podążał za więźniami. Obok Edika jechał niski, szeroki w barach Kiril, i niebrzydka, starsza kobieta — bez wątpienia matka Kirila, księżniczka Rahil. Rahil wyszła za mąż z miłości, tak mówił mi Aleksander, poślubiając młodszego syna pośledniego rodu. Małżeństwo to było nieznośną obelgą dla rodziny. W dniu narodzin Kirila brat Rahil, cesarz, posłał jego ojca na bitwę, w której młody szlachcic musiał zginąć. Rahil już nigdy nie odezwała się do Ivana, choć cesarz traktował Kirila z ojcowską pobłażliwością, jakiej nie otrzymywał Aleksander. Kirilowi pozwolono jechać z Denischkarami ze względu na jego cesarską krew, zamiast skazać go na pobocza, jak innych członków pomniejszych rodów. Za Denischkarami wieziono zwłoki Ivana, ułożone na pokrytym złotą tkaniną wozie ciągniętym przez dziesięć pięknych koni. Wierzchowiec cesarza, wspaniały gniadosz, truchtał za nimi bez jeźdźca. Był zdenerwowany, jakby wiedział, że zostanie zabity i spalony razem ze swoim panem. Za rumakiem szedł Aleksander, wysoki i dumny, a jego czerwony płaszcz unosił się za nim, wydymany przez chłodny pustynny wiatr. Jego stopy były bose, pomazana krwią twarz zimna i dumna, a spojrzenie nie umykało na boki nawet na mezzit. Wyglądał, jakby zszedł z ryto—wanych i malowanych kamiennych płyt, które zdobiły sale Derzhich. Obok niego i za nim nie jechał żaden strażnik, lecz wątpiłem, by ktoś ważył się go bezpośrednio zaatakować. W tej chwili książę nosił płaszcz cesarstwa, podarowany mu przez ojca. Póki Ivan istniał na oczach Derzhich, dłoni, która ważyłaby się dotknąć Aleksandra, z pewnością groziłby gniew niebios. Przelatywałem z jednego stanowiska na drugie, szukając miejsca, z którego udałoby mi się obserwować Hamraschich. W końcu zdecydowałem się na pomnik jakiegoś od dawna nieżyjącego cesarza i usiadłem między kamiennymi sępami, które wyjadały oczy powalonego wroga władcy. Z tego miejsca mogłem wpatrywać się w bladą twarz Zedeona, pierwszego lorda rodu Hamrasch, niskiego, pomarszczonego, siwowłosego weterana wojny z Basranem. Miał na sobie złoty płaszcz tef i żadnej koszuli, a pozbawiony rękawów strój ukazywał szeroką pierś i ramiona grube jak kuvaiskie dęby. Na nagim lewym ramieniu zawiązał wąski czerwony szal z czymś wciśniętym w węzeł. To była gałązka nyamotu, drobnego białego kwiatka, który wyrastał na pustyni po deszczu. Po obu stronach Zedeona stali mężczyźni w średnim wieku, jego synowie Dovat i Leonid. To oni towarzyszyli Edikowi w pałacu. Ich zacięte twarze nie dawały pocieszenia komuś, kto troszczył się o Aleksandra. Miałem okazję obserwować Leonida, kiedy byłem niewolnikiem. Inteligentny, za takiego go uważałem, i elokwentny, co zawsze zaskakiwało wśród ludu wojowników dumnych ze swojej nieumiejętności czytania i pisania. Bezwzględny, jak to zwykle potężni Derzhi, ale nieszczególnie okrutny. Dovata, młodszego z braci, równie przysadzistego jak ojciec, nie znałem wcale. Leonid i Dovat również nosili czerwone szale z niepasującą gałązką nyamotu, podobnie jak wszyscy wojownicy ich hegedu. Dziwne. Symbolem rodziny był złoty płaszcz tef z godłem wilka. Procesja wyszła poza bramy wewnętrznego kręgu Zhagadu. Wewnątrz muru obserwatorzy, należący do pomniejszych rodów, byli równie poważni jak możni, którzy ich mijali. Nie przepełniała ich żałoba, tak sądziłem, lecz raczej oceniali swoje szanse na przyszłość. Konflikt o dziedzictwo był przerażającą perspektywą, tylko nieco mniej niepokojącą niż rządy syna, który zamordował ojca. Kiedy ciało cesarza znalazło się w zewnętrznym kręgu, tłumy po obu stronach drogi zaczęły się przepychać, kobiety wyły, mężczyźni trzymali dzieci na ramionach, by mogły coś zobaczyć. Hałas stał się ogłuszający, a ja walczyłem z pragnieniem, by przenieść się na pobliski dach. Gdy przelatywałem nad procesją, moją uwagę zwróciło mignięcie jaskrawej zieleni wśród tłumu — kobieta stojąca między dwoma mężczyznami z pochodniami, którzy oświetlali drogę, ta sama kobieta, która mnie obserwowała, gdy pomagałem powalonemu niewolnikowi na drodze do Zhagadu. Czy nie podążała za mną wzrokiem? Zbliżyłem się, lecz ona już znikła w tłumie. Nadal obserwowałem Hamraschich, aż procesja znalazła się za zewnętrznymi bramami i ruszyła Cesarską Drogą między kamiennymi lwami, które strzegły wejść do miasta. Na pustej równinie wznosił się potężny stos pogrzebowy, zbudowany z drzew przyciągniętych przez chastou z rzadkich lasów wschodnich równin. Ciało Ivana umieszczono na platformie na szczycie stosu, a potężny wojownik lidunni uniósł miecz, by zabić cesarskiego wierzchowca przy jego podstawie. Pochodniami przyniesionymi ze świątyni Athosa akolici podpalili drewno. Rytuały żałobne Derzhich były wspaniałe — dzika muzyka i śpiewy, które łamały serce, widowiskowość i zwyczaje opierające się na setkach lat tradycji. W przeciwieństwie do swoich krewnych Basrańczyków, Derzhi nie opowiadali długich historii, lecz przedstawiali szlachetne czyny zmarłego tańcem. Wywołując pomruki zdziwienia wśród zebranych, sam Aleksander zdjął żałobne szaty i okryty jedynie przepaską biodrową i krwią wytańczył opowieść o podróży swojego ojca do życia po śmierci. Z dziką gracją jego smukłe ciało przedstawiało rytualną walkę z bogiem słońca —pokaz siły i wartości zmarłego wojownika — a później ostateczne przyjęcie miejsca po prawicy boga. Tańce się nie skończyły, gdy książę powrócił na miejsce. Stawały się coraz dziksze, gdy stos gorzał coraz bardziej, a tancerze dezrhila wirowali w hołdzie dla starożytnych bóstw niemal zapomnianych w chwale młodego boga słońca Athosa. Latałem wśród dymu, obserwując Aleksandra, obserwując tłumy, obserwując Hamraschich. Hegedy siedziały w kręgu wokół stosu. Stary Zedeon usiadł ze skrzyżowanymi nogami przed setką wojowników swego hegedu, położywszy miecz na piasku przed sobą, jak to było w zwyczaju w czasach wojny. Leonid i Dovat mu nie towarzyszyli, lecz siedzieli z przedstawicielami innych rodów. W miarę upływu nocy obaj Hamraschi przesuwali się wokół kręgu, zawsze pełni szacunku. W końcu odwiedzili każdy z dwudziestu hegedów i szeptali coś z panami. Aleksander siedział przed rodem Denischkar i wpatrywał się w stos, ale przypuszczałem, że również zauważył braci. Książę Edik zajął miejsce za Aleksandrem, a jego twarz pozostawała bez wyrazu. Kiedy stos się zapadł, wyrzucając iskry tak, że zdawało się, iż na niebie pojawiły się nowe gwiazdy, Edik się uśmiechnął. A gdy tłum zaczął sennie wracać w stronę Zhagadu, Edik, Leonid i Dovat jechali razem. * * * — Na rogi byka, Seyonne, co ty sobie zrobiłeś? Klęczałem w rogu ozdobionego kwiatami balkonu, wymiotując do kamiennej donicy i ściskając głowę. Modliłem się, by moja czaszka nie pękła, zanim zdążę opróżnić żołądek. — Jeszcze nie do końca opanowałem te przemiany — powiedziałem i oparłem się o ścianę balkonu, drżąc z zimna. — Użyteczna umiejętność, ale obecnie mało przyjemna. — Kolejny element mojego problemu… im dłużej pozostawałem przemieniony, tym gorszy był powrót. — Czyli to rzeczywiście ty krążyłeś wokół nas przez całą noc. — Książę stanął w otwartych drzwiach, różowy blask ukazywał jego wynędzniałą, zakrwawioną i nieogoloną twarz. Obaj wyglądaliśmy pewnie żałośnie. — Uznałem, że powinienem mieć na wszystko oko. Aleksander na chwilę znikł w mrocznej komnacie, a po chwili powrócił na balkon z kryształową karafką i dwoma srebrnymi kielichami. Rzucił mi jeden kielich, po czym opadł ciężko na kamienną podłogę i nalał nam wina. — Czyli widziałeś wilki Hamraschich na polowaniu. Patrząc na Edika bezpiecznego w ich uścisku, muszę ci przyznać rację. Najwyraźniej uznali, że to inna gałąź rodu musi rządzić cesarstwem. — Jaki mają do ciebie żal, panie? — Pociągnąłem łyk wina. Choć bardziej pragnąłem wody, nie mogłem odmówić gościnności księcia, zwłaszcza gdy zadawałem tak niewygodne pytanie. — Czy mnie opuścisz, jeśli sprawa ci się nie spodoba? — Aleksander wypił wino jednym haustem, po czym rzucił delikatny kielich w róg balkonu. Nie w ten, w którym siedziałem, co z pewnością mogłem uznać za szczęście. Jego gniew nie kierował się przeciwko mnie. — Jeśli zdołam pomóc, zrobię to. Płomień jego gniewu zgasł szybko. Opierając łokcie na kolanach, zaczął masować czoło. — W ubiegłym roku powiedziałem ci, że muszę przywołać Hamraschich do porządku. Sprzeciwili się mojemu autorytetowi. W poprzednim roku, gdy tkwiłem uwięziony w krainie demonów, w cesarstwie zapanował niepokój. Prowadzeni przez Blaise’a banici do żywego dopiekli hegedom, wywołując chaos swoimi dążeniami do zapewnienia sprawiedliwości wszystkim mieszkańcom cesarstwa. Kilka hegedów ogłosiło własną wojnę przeciwko banitom — i Aleksandrowi, gdyby stanął im na drodze. Derzhi balansowali na krawędzi wojny domowej. Znaleźliśmy rozwiązanie, ale wiedzieliśmy, że jest tylko tymczasowe. — Planowałem połączyć ich dzieci z potomkami rodów lojalnych wobec mnie — mówił dalej Aleksander. — Tak się u nas robi… wiesz o tym. Dlatego wydałem najstarszą córkę Leonida za Bohdana, syna pierwszego lorda rodu Rhyzka. Małżeństwo było odpowiednie. Rhyzka to szacowny ród. Za narzeczoną odpowiednio zapłacono… wspaniałe konie, złoto. Żadnego wstydu czy niesławy, prócz tego, że to ja dokonałem wyboru, a nie Leonid. — Książę oparł się o ścianę. — Ale nie znałem Bohdana. To brutal. Najgorszy… na przeklętego Athosa, rai—kirah byłby lepszy. A dziewczynka… miała tylko dziesięć lat. Bohdan nie czekał. Dziecko zmarło w ciągu miesiąca. Ród Hamrasch zwykle grzebie swoje kobiety, więc Leonid przyjechał po jej ciało i zobaczył, co jej zrobiono. Na imię miała Nyamot. Stąd delikatne kwiatki na ramionach Hamraschich. Ukochana córka potężnego rodu. — Jesteś najwyższym sędzią, panie. Nawet dla Derzhich wyznaczono granice. — Na tym polegał problem z moją pozycją. Mój ojciec nie chciał rządzić własnym cesarstwem, a jednak wszystko, co robiłem, on musiał zatwierdzić. Publicznie współczuł Hamraschim i żałował, że dokonałem nieodpowiedniego wyboru. Prywatnie zabronił mi karać Bohdana, gdyż Rhyzka pilnują granicy za Karn’Hegeth, najniebezpieczniejszej granicy w całym cesarstwie. Mogłem pozbawić go tytułów, obciążyć go podatkami i kontrybucją z koni… to drobne uciążliwości… ale nie wolno mi było dotknąć człowieka, który skrzywdził dziecko. Nie miałem prawa oddać go Hamraschim. Nie mogłem pozwolić, by został skrzywdzony. — Karafka podążyła za kielichem, szkło rozpadło się na migoczące kawałki. — Sprzeciwiałem się ojcu w wielu sprawach, lecz bezpieczeństwo granicy… to byłaby zdrada, choć zgodna z prawem. — Aleksander spoglądał na mnie z goryczą. — Najgorsze jest to, że chyba miał rację. Moim obowiązkiem jest strzec bezpieczeństwa cesarstwa. I tak oto Ivan zebrał plon swojej decyzji, a za nim Aleksander i tysiące innych. Nie wiedziałem, co powiedzieć. — A teraz ród Hamrasch zabiega o względy księcia Edika — zauważyłem. — Nic dziwnego. Szakale zawsze wyszukują najsłabszego w stadzie. Ze środka komnaty zabrzmiały głosy. Książę się zerwał i wszedł do środka, gestem każąc mi pozostać na balkonie. — Tak, jeszcze nie śpię — powiedział. — I pewnie nie zasnę, skoro tak się kręcicie po moich komnatach. — Wasza wysokość, przyszły wiadomości. — Poślij je na górę i powiedz Hessio, żeby przygotował mi gorącą kąpiel. — Tak, panie, i coś do jedzenia…? —Coś… tak… cokolwiek… Dla dwóch. Znów wyszedł i zniżył głos. — Zostaniesz? Mogę dziś potrzebować silnego ramienia. Ruszam na Hamraschich. — Powiedział to niepewnie… a jednak poprosił. Musiał być naprawdę zmartwiony. Ale popełniłby poważny błąd, gdyby na mnie polegał. — Dzisiaj owszem, zostanę. Ale nie mogę… — Po dzisiejszym dniu, tak czy inaczej, to już raczej nie będzie miało znaczenia. Możesz znów zmienić się w ptaka i polecieć do swoich przyjaciół. Wyznanie, że na moim ramieniu nie można już polegać, nie należałoby do najprostszych, a próba wyjaśnienia mojego szaleństwa byłaby jeszcze trudniejsza. Próbowałem zacząć, ale Aleksander nie dał mi skończyć. Myślał, że próbuję się sprzeciwić jego decyzji. — Panie, nie mogę… — Hamraschi zamordowali cesarza Derzhich. Nie mam wątpliwości co do ich winy; Zedeon podarował mi frythyjski sztylet jako dar pogrzebowy. Niezależnie od tego, czy ktokolwiek inny wierzy w moje oskarżenia, muszę ich pokonać, i to szybko, przed negocjacjami, przed badaniem, zanim Rada Dwudziestu zdecyduje się koronować mnie… albo kogoś innego. Jeśli nic nie zrobię, będzie to oznaczało przyznanie się do winy albo słabość, co w praktyce jest tym samym. Nic dziwnego, że potrzebował silnego ramienia. — Czy wystarczy ci ludzi, by to zrobić? Wzruszył ramionami i przeciągnął palcami przez zmierzwione włosy. — Stary Zedeon może liczyć pewnie na coś więcej niż symboliczny garnizon w Zhagadzie. By go pokonać, potrzebuję przynajmniej tysiąca wojowników. Większość moich oddziałów nadal stacjonuje na pustyni między Zhagadem a Suzainem… czy zaczynasz pojmować piękno ich planu? Dlatego musiałem wezwać inne hegedy, które utrzymują garnizony w mieście. Wysłałem do nich wszystkich rozkazy, nim wróciłem z pogrzebu. Wejdziemy do środka i odkryjemy, kto uznał za stosowne poprzeć następcę tronu. Byłoby wyjątkowo dogodne, gdybym umiał zmienić się w mysz, roślinę albo jednego z setek kotów, które kręciły się po cesarskim pałacu. A tak musiałem znosić zaciekawione spojrzenia adiutantów Aleksandra i dworzan, gdy wszedłem do bogato wyposażonej komnaty. Podłogę wyłożono piaskowymi płytkami, poprzecinanymi błękitem lapisu. Całą dużą salę wypełniały jedwabne poduszki i niebieskie oraz czerwone sofy, a lampy z mosiądzu i kryształu stały na niskich, okrągłych stolikach z egzotycznego drewna. Na ścianach wisiały tradycyjne derzhyjskie malowidła piaskowe niezwykłej urody, a przy otwartych oknach umieszczono srebrne dzwonki. Lecz najpiękniejszą ozdobą były same okna. Komnaty Aleksandra znajdowały się na szczycie północnej wieży pałacu, gdzie trafiały nawet najlżejsze wietrzyki, a z salonu i sypialni rozciągał się widok na wszystkie strony świata. Okna ukazywały wdzięczne łuki Zhagadu, a dalej fioletowo—złoty przestwór pustyni. Na północy można było ujrzeć ośnieżone szczyty gór, gdzie leżała Capharna, letnia stolica cesarstwa i gdzie przed pięciu laty, w zimowy dzień Aleksander kupił mnie za dwadzieścia zenarów. — Skryba jest już w drodze, wasza wysokość — powiedział pozbawiony brody i mówiący piskliwym głosem dworzanin, który trzymał w dłoniach srebrną tacę ze zwojami pergaminu. Aleksander, który pozwalał, by drobny, jasnowłosy niewolnik zdjął jego czerwony płaszcz, wskazał głową na mnie i uniósł brwi. — Nie, nie będzie potrzebny. — Gestem odprawił osobistego niewolnika, który próbował rozpiąć mu koszulę. — Zatrudniłem nowego skrybę. Słyszałem, że jest zdolny, choć niezbyt wytworny. Musimy go skłonić do umycia się albo zarządcy uznają go za niewolnika i każą zamknąć. — Rzeczywiście byłem brudny i śmierdziałem. — Czy zgadzasz się przyjąć tę pozycję, jak tam się nazywasz? Skłoniłem się nisko, potrząsając głową tak, by włosy zasłoniły piętno na policzku. — Dajcie mu listy i pokażcie, gdzie są przybory do pisania. I przynieście mu podpłomyk i trochę fig. Nie mogę znieść widoku służącego, który wygląda, jakby był gotów zjeść nawet dywan. Nim złamałem pierwszą pieczęć, książę był nagi, spoczywał na niebieskich jedwabnych poduszkach i jadł daktyle, podczas gdy jasnowłosy Hessio, jego długoletni osobisty niewolnik, opatrywał mu rany na ramionach. Inny młodzieniec mył jego twarz, dłonie i stopy. Jego pozycja była tak znajoma, że odruchowo dotknąłem nadgarstków sprawdzając, czy pod moją nieuwagę ktoś nie zakuł mnie w łańcuchy. — Powiedz mi, jakie są wieści, skrybo. Czas nam nie pobłaża, jak powiedział mi niedawno pewien mądry człowiek. Malver czeka, by zanieść wiadomość swoim kapitanom… czy będziemy mieć tysiąc wojowników czy dwustu, by zniszczyć to gniazdo morderców? Za księciem stało na baczność trzech poważnych wojowników. Jeden z nich, niski, żylasty mężczyzna z blizną na brodzie, lekko ukłonił się Aleksandrowi. Nie potrafiłem się domyślić, skąd pochodzi — jego twarz miała barwę starej skóry, a krótko przycięte włosy i broda były czarno—siwe. Brak warkocza, prosty strój bez znaku hegedu i otaczająca go aura spokojnej kompetencji sugerowały, że jest zawodowym żołnierzem — nisko urodzonym mężczyzną, który doszedł do odpowiedzialnego stanowiska dzięki ciężkiej pracy, a nie urodzeniu. Jego towarzysze wyglądali na typowych wojowników Derzhich — rumiane twarze, pełne brody, długie warkocze i spalone słońcem ramiona wystające ze skórzanych kamizel ozdobionych sokołem Denischkarów. Przy drzwiach kręciła się grupa zarządców i gońców, stanowiących wyposażenie królewskiej komnaty na równi z poduszkami i stołami. A za nimi, w cieniu wysokiego, łukowatego wejścia, stała wysoka kobieta w jaskrawozielonym stroju. Jej włosy skrywał welon, lecz oczy były ciemne jak północ na pustyni i wpatrywały się we mnie uważnie. Jej wargi tworzyły słowa, których nie mogłem usłyszeć. — Czyżbyś stracił głos? — Aleksander spoglądał na mnie wyczekująco. — Przeczytaj odpowiedzi. Podskoczyłem i opuściłem głowę nad sztywny arkusz. Pierwsza wiadomość była zwięzła. „Dwudziestu wojowników z garnizonu Fontezhich stawi się na rozkaz księcia Aleksandra”. — Dwudziestu! — ryknął jeden z brodaczy. — Garnizon Fontezhich liczy trzy setki. Panie… — Następny, skrybo. — Aleksander zjadł kolejnego daktyla i pozwolił, by Hessio zaczął go golić. Rozwinąłem kolejny arkusz, spoglądając szybko w stronę drzwi. Kobieta w zieleni znikła. „Ród Rhyzka odda księciu stu i siedemdziesięciu pięciu wojowników. Koniuszy dostarczy również dwadzieścia pięć dodatkowych koni, trzech zbrojmistrzów i dwóch chirurgów”. —Ach, mój lojalny Rhyzka. Jakiż książę ważyłby się urazić takiego sojusznika? Aleksander usiadł gwałtownie, zmuszając jasnowłosego Hessio do gwałtownego uniesienia brzytwy. Młoda twarz niewolnika zbladła jeszcze bardziej. Wszyscy osobiści służący cesarskiego rodu byli kastrowani i nadzorca niewolników w Capharnie powiedział mi, że w rzeczywistości Hessio ma prawie czterdzieści lat. Książę skrzywił się i gestem kazał mu wrócić do pracy. A może mnie. Następna wiadomość była dłuższa. Mój panie Aleksandrze Otrzymałem Wasz rozkaz, by do południa dostarczyć Wam odpowiedni oddział wojowników, aby ukarać odpowiedzialnych za przedwczesną śmierć Waszego szanownego i wspaniałego Ojca. Nim wyślę żołnierzy rodu Gorusch, muszę błagać o wyrozumiałość i pozwolenie, bym pojawił się przed Waszym obliczem i zadał pytania, na które odpowiedź pragnąłby poznać nasz pierwszy lord, zanim zdecyduje się wziąć udział w tak straszliwym przedsięwzięciu. Mówiąc krótko, pojawiły się niepokojące oskarżenia związane z honorem i słusznością tej sprawy… — Przeczytaj następne. — Aleksander był czerwony jak poduszka pod jego stopami, a delikatna dłoń Hessio drżała, gdy szybko kończył pracę z brzytwą. Pokiwałem głową i złamałem kolejną pieczęć. Wszystkie odpowiedzi były podobne. Symboliczna propozycja, z pewnością najgorsi z legionów, stajenni albo pozbawieni warkoczy młodzicy. Albo usprawiedliwienie… nagły atak biegunki w garnizonie lub też jego pożałowania godna nieobecność w tym właśnie czasie — lub też rozkazy głowy hege—du, by w tym właśnie dniu oddziały skierować gdzie indziej. Dla niektórych, podobnie jak dla rozmiłowanego w tradycji rodu Gorusch, konieczna była wcześniej odpowiedź na jakieś pytanie. Niewypowiedziana pozostała prawdziwa wątpliwość — czy Aleksander rzeczywiście zamordował swojego ojca, jak twierdziły wiarygodne raporty? Szwagier Aleksandra, młody Marag, przysłał krótkie „żadnych”, bez usprawiedliwień czy wyjaśnień. Odważny chłopak. Gdy skończyłem czytać odpowiedzi, Aleksander wstał, na wpół odziany w skórzane spodnie, białą koszulę i grubą skórzaną kamizelę. Pięści miał zaciśnięte, a na jego twarzy malowało się upokorzenie i wściekłość. Ale kiedy się odezwał, jego głos był opanowany i plamiła go jedynie gorzka ironia. — Musimy założyć, że oddziały Denischkarów nie dotrą na czas z Su—zainu. Wedle mojej oceny mamy około dwustu sześćdziesięciu wojowników. Jeśli ogołocimy pałacowy garnizon i wykorzystamy przeklętych thridzkich najemników, może uda nam się zebrać pięciuset siedemdziesięciu ludzi. Utrzymuj ich w gotowości, Malver. Żylasty mężczyzna niemal wybuchnął. —Ależ panie, to nic w porównaniu… — Nie sprzeciwiaj mi się, dowódco! Powiedziałem, byś ich przygotował. W ciągu godziny ruszamy na twierdzę Hamraschich. Cesarz dopełni sprawiedliwości, niezależnie od tego, co sądzą o tym jego poddani. —Niewolnicy czekali z butami Aleksandra, jego mieczem i białym, wyszywanym złotem płaszczem. Książę Derzhich nie nosił haffai, obszernej pustynnej szaty, by wrogowie nie uznali go za zwykłego człowieka i nie powstrzymali się od należnego mu ataku. Malver ukłonił się i wycofał. Za plecami, gdzie tylko ja mogłem to zobaczyć, wykonał wiejski znak ochrony przed złem. Dwóch brodatych wojowników i reszta adiutantów krążyła wokół Aleksandra. — Wynoście się, wszyscy, i zajmijcie się swoimi obowiązkami. Zejdę, kiedy tylko włożę buty. Dziś zabójcy nie zwyciężą. Kręciłem się tak długo, sprzątając połamany wosk i układając papiery, aż pozostał tylko Hessio. Aleksander stał sztywno i w milczeniu, podczas gdy niewolnik zapinał jego pas i mocował płaszcz do mosiężnych pierścieni na ramionach kamizeli. Kiedy skończył pracę, ukląkł i pochylił głowę do płytek. Aleksander dotknął ramienia niewolnika, kończąc jego ukłon, nim został złożony do końca. — Dobrze mi służyłeś, Hessio. Chyba od moich dziesiątych urodzin. — To dla mnie zaszczyt wam służyć, wasza wysokość. Miękki, wysoki głos pełen zaskoczenia. Do osobistych niewolników rzadko się odzywano. W milczeniu przeżywali swoje niekończące się upokorzenie, zawsze byli łagodni i uprzejmi, musieli wiedzieć, co należy zrobić i jak najmniej przy tym przeszkadzać… zawsze się bali, gdyż tak osobista służba była niebezpieczna. Nadzy władcy łatwo wpadali w gniew. — Pamiętasz Seyonne’a, prawda? — W zdawkowych słowach księcia dźwięczała niepokojąca nuta. — Tak, panie. — Niewolnik na mnie spojrzał, a jego twarde spojrzenie niemal zrzuciło mnie ze stołka. Nienawiść. Gorzka, nieustająca nienawiść kogoś, kto wciąż nosił kajdany, do tego, który ich nie miał. Aleksander też to zauważył i lekko pokiwał głową. Nie zrozumiałem. — Czy wiesz, że jesteś jedynym człowiekiem w pałacu, który służył mi również w Capharnie trzy lata temu? — spytał książę. — Jedynym człowiekiem w Zhagadzie, poza moim kuzynem Kirilem i kapitanem Sova—rim, znającym imię ezzariańskiego niewolnika, który uratował mi życie, i mógłbyś go opisać innym. Jedynym człowiekiem na całym świecie, który mógł podsłuchać, jak mówię żonie, gdzie znajdzie naszego przyjaciela Seyonne’a, gdyby go potrzebowała… aja nigdy nie zdradziłem tego sekretu nikomu innemu i ona też. — Ręka na ramieniu Hessio zacisnęła się mocniej. Blady niewolnik skrzywił się i próbował skulić, ale siła księcia na to nie pozwoliła. — To dzień sprawiedliwości, Hessio. A zacznie się tutaj. Niewyobrażalnie szybkim ruchem książę rozciął nożem gardło niewolnika, a potem zręcznie odepchnął ciało, by krew zbierająca się na piaskowych płytkach nie poplamiła jego białego płaszcza. Wytarł nóż w ubranie Hessio, schował go do pochwy i nie patrząc na mnie, podszedł do okna. — Nie pochwalasz tego. Znów zacząłem oddychać i starannie dobierałem słowa. — Człowiek, który za mnie zginął, miał tylko jedną nogę. Zabójcy Hamraschich obcięli mu obie ręce, by powiedział, gdzie jestem. Znam sprawiedliwość i miłosierdzie, a kiedy myślę o Gordainie, widzę tylko jedno z nich. — Oczywiście, nic z tego nie miało związku z niewolnikiem, któremu męskość została odebrana razem z wolnością. Słodki smak sprawiedliwości często kwaśnieje w zemstę. Wolałbym, żeby Aleksander tego nie zrobił, a on to wiedział, i nie musiałem nic mówić. — To pewnie jedyna bitwa, którą wygramy tego dnia. Żałosne, co? — Bogowie także mają coś do powiedzenia, panie. — Wiesz, że w Zhagadzie ostatni raz padało w dniu moich narodzin? — Aleksander obrócił się i spojrzał ponuro w moje oczy, szukając odpowiedzi, których nie umiałem mu udzielić. — Ojciec powiedział to raz wujowi, w dniu kiedy chwaliłem się przed nim umiejętnościami szermierczymi i przypadkowo zabiłem towarzysza ćwiczeń. Kazali mnie rozebrać i wybatożyć za brak opanowania. Usłyszałem, jak Dmitri mówi: „Myślę, że bogowie płakali tego dnia nad cesarstwem. Powiedz mi, bracie, jak myślisz, czy były to łzy smutku, czy radości?”. — A co odpowiedział twój ojciec? Aleksander znów odwrócił się do okna, kryjąc twarz w cieniu. — Miałem piętnaście lat i byłem wściekły. Nie słuchałem jego odpowiedzi. Rozdział szósty Bitwa została przegrana, zanim jeszcze się rozpoczęła. Gdy Aleksander dotarł do fortecy rodu Hamrasch, potężnej twierdzy zbudowanej na kamienistym wzniesieniu godzinę drogi od Zhagadu, miał nie więcej niż trzystu pięćdziesięciu wojowników, z czego połowę stanowili pogardzani thridzcy najemnicy. Niektóre z obiecanych przez hegedy oddziałów wcale się nie pojawiły. Niektóre rozmywały się w południowym upale — grupki pięciu lub dziesięciu mężczyzn, którzy kierowali się na zachód albo wschód, nie zaś na południe, gdzie czekała bitwa. Niektórzy maruderzy narzekali na zmęczone konie, brak wody lub niewystarczający czas na przygotowanie, i wracali do Zhagadu, gdy tylko główne siły ruszyły dalej. Całe szczęście była wiosna, gdyż inaczej pustynia również zebrałaby swoje żniwo. Aleksander nie przybył oblegać fortecy. Zatrzymał się spory kawał przed bramami i posłał wyzwanie panom hegedu, nazywając ich winnymi zbrodni królobójstwa i nie proponując żadnego porozumienia poza możliwością wyboru śmierci w walce lub egzekucji. Przyjęcie jego warunków oznaczało, że tylko wojownicy hegedu będą walczyć i zginą —dał im tę łaskę ze względu na przedwczesną śmierć ich ukochanej córki Nyamot. Odrzucenie wyzwania księcia było równoznaczne z przyznaniem się do winy i udziału w morderstwie cesarza, a wtedy każdy członek hegedu musiał odpowiedzieć za tę zbrodnię — a to pociągało za sobą utratę całego majątku oraz stracenie lub zniewolenie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka. Bardzo dumne wyzwanie jak na kogoś, kto dysponował jednym wojownikiem na pięciu żołnierzy przeciwnika. Goniec wrócił z bukietem nyamotów przewiązanych czerwoną wstążką. Książę zawrócił konia i pogalopował do swoich dowódców, by w palącym słońcu cierpliwie czekać na wycieczkę z twierdzy. * * * Nie pojechałem z Aleksandrem. Wyszliśmy razem z jego komnat na ruchliwy dziedziniec, gdzie pałacowy garnizon przygotowywał się do wymarszu, a wtedy on wskazał na przysadzistego Manganarczyka dowodzącego oddziałem zbrojmistrzów. — Fredovar da ci miecz. Każę mu znaleźć taki, który cię zadowoli. I wybierz sobie konia. Nie wiem, na jakiej szkapie teraz jeździsz, ale wątpię, by była wystarczająco dobra. — Panie. — Zatrzymałem się na ostatnim stopniu, zmuszając księcia, by się do mnie odwrócił. — Próbowałem ci to powiedzieć. Nie mogę dziś z tobą wyruszyć. Poza tym… — Domyślałem się, co się stanie z kontyngentami, i on również, nie miałem też wątpliwości, że uzna moją odmowę za pierwszą z szeregu zdrad tego dnia. Twarz Aleksandra poczerwieniała. Upokorzył się na tyle, by poprosić mnie o pomoc, ale nie uznał za słuszne wysłuchać mojej odpowiedzi. — Ach, tak. Zapomniałem. Ezzariańscy Strażnicy walczą jedynie z demonami… a ty nawet tego już nie robisz. Źle zrozumiałem twoją propozycję. — Książę ruszył w stronę stajennego, który trzymał wodze jego wspaniałego wierzchowca, Musy. Nie mogłem pozwolić, by Aleksander ruszył do walki myśląc, że go opuściłem. —Panie, proszę, posłuchaj mnie. Będę tam. — Ale nie u jego boku. Książę nie zwolnił, nawet nie odwrócił głowy w moją stronę. — W takim razie opiszesz wszystko dla potomnych. Aleksander nie dał mi czasu, bym powiedział mu o niezaleczonej ranie, mówiłem sobie. A o ile dłużej zajęłoby mi wyjaśnienie, że nie jestem już człowiekiem, który na jego oczach pokonał władcę demonów? Że nie mogę walczyć u jego boku, gdyż boję się, że moja słabość będzie dla niego niebezpieczna? Nie ma słów trudniejszych dla wojownika, a nim zdołałem zmusić się do ich wypowiedzenia, morze wojowników Derzhi rozstąpiło się, by go przepuścić, a później znów za nim zamknęło. —Będę tam, panie! — zawołałem, ale nie umiałem ocenić, czy to usłyszał. Obserwowałem musztrę oddziałów, wcale ich nie widząc, pragnąłem pobiec za księciem i zapewnić go, że oczywiście, będę stał u jego boku, a jednocześnie rozpaczliwie próbowałem wymyślić jakąś sensowną alternatywę. Gdy jednak omiotłem spojrzeniem zebrany tłum, z rozmyślań wyrwała mnie plama jaskrawej zieleni — znów kobieta w zielonych szatach, wyspa spokoju pośrodku pięćdziesięciu wojowników, którzy sprawdzali popręgi, przywiązywali bukłaki do siodeł, wsuwali broń do pochew i zakładali skórznie pod haffai. Zeskoczyłem ze schodów jak zaczarowany i pospieszyłem w jej stronę, zdecydowany dowiedzieć się, kim jest i dlaczego mnie obserwuje. Nim zdołałem do niej dotrzeć, pięciu wojowników przejechało przez bramę dziedzińca, wznosząc czerwony pył, i zatrzymało się zaledwie dwadzieścia kroków ode mnie. Czekali, aż książę wyda im rozkazy. Ich przywódca był niski, ale szeroki w ramionach i muskularny. Miał jasny warkocz i twarz upstrzoną piegami, przez co mimo ponurej miny wcale nie wyglądał na swoje dwadzieścia siedem lat. Lord Kiril Rahilezar Danileschi zha Ramiell, uroczy i honorowy kuzyn Aleksandra. Aleksander bez słowa minął młodzieńca i na chwilę zatrzymał się przy Malverze. Później przeszedł wśród żołnierzy stojących przy koniach i sprawdził ich broń. Gdy z aprobatą kiwał głową, na konie wsiadali kolejni wojownicy. Malver podjechał do Kirila i z szacunkiem pochylił głowę. — Przyprowadziłem kontyngent swoich osobistych strażników — powiedział Kiril zimno — choć wezwania księcia najwyraźniej zgubiły się po drodze. Nie pozwolę, by mówiono, że nie dochowałem lojalności swemu zamordowanemu cesarzowi. — Twoi wojownicy nie są potrzebni, lordzie Kirile — odparł Malver. — Nie są potrzebni? — wyrzucił z siebie Kiril. — Czy książę Aleksander ma tak wielu żołnierzy, że może ich sobie wybierać? Będę walczył za honor wuja. — Spiął konia ostrogami, jakby chciał podjechać na czoło kolumny Derzhich, lecz Malver stanął mu na drodze. — Nie zrobisz tego, panie. Książę powiedział, że najpierw pozwoli kobietom sięgnąć po miecze i walczyć u jego boku, nim skorzysta z twojej pomocy. Twarz Kirila przybrała barwę wschodu słońca na pustyni. Zacisnął zęby, szarpnął wodze i wypowiedział jedno ostre słowo do swoich ludzi. Oddział ruszył w stronę bram. Przekradłem się wokół dziedzińca i chwyciłem Kirila za kostkę, nim zdołał wyjechać za bramę. Gwałtownie obrócił głowę, sięgając jednocześnie po nóż. — Nie zatrzymuj się, panie — mruknąłem. —1 nie patrz na mnie. —Na głowę Athosa! Seyonne! — Mimo zaskoczenia Kiril mówił cicho i szybko odwrócił wzrok, koncentrując się na plecach swoich wojowników. Jechał stępa, a ja poruszałem się razem z nim, ukryty między jego koniem a murem. — Przegra dzisiaj, panie. Wiesz o tym. — Przeklęty dumny osioł. — Głos młodzieńca niemal się załamał. —Nie pozwolił mi pójść razem z nim. Skoro i tak ma zginąć… — Książę Aleksander nie zginie — obiecałem. — Zatroszczę się o to. Ale jego ludzie… ci, którzy pozostaną… będzie im potrzebny ktoś, kto zajmie się negocjacjami. On musi wiedzieć, że nie zostali porzuceni. Rozumiesz mnie? Kiril spojrzał na mnie szeroko otwartymi niebieskimi oczami. — Tak sądzę. — Przyślę wieści, kiedy będę mógł. Kiril z namysłem pokiwał głową; widziałem, że już opracowuje strategie. — Kto z nim jest? Szybko przekazałem mu informacje o odpowiedziach, jakie nadeszły na wezwanie Aleksandra. — Nie jestem pewien jednego — powiedziałem, spoglądając na kobietę w zieleni, która pozostawała wyspą spokoju wśród zmieniającego się tłumu. — Kim jest ta kobieta stojąca przy wojownikach Fontezhich? Ta niebrzydka, w zielonym welonie? Wydaje mi się, że dzisiaj jest wszędzie. — Nie widzę żadnych kobiet poza tymi, które noszą wodę. Żadnej w zieleni i żadnej w pobliżu Fontezhich. Nie spodziewałbym się tego; nie pozwalają kobietom zbliżać się do koni. Spojrzałem na Kirila, który przyglądał się tłumowi z malującym się na twarzy zmieszaniem, a później znów na Fontezhich. Kobieta znikła, nigdzie na dziedzińcu nie było nawet śladu zieleni. Przeszedł mnie dreszcz niepokoju. — Powiedz Zanderowi, że po dzisiejszym dniu dowiem się, kto zachował wobec niego lojalność. I będę czekać na wieści od niego. Idź zAthosem, Seyonne. Uścisnąwszy moją rękę, Kiril spiął konia i wyjechał z dziedzińca. Aleksander skończył inspekcję. Gestem kazał młodzikowi bez warkocza unieść sztandar cesarza, po czym wskoczył na konia i z ogłuszającym wojennym okrzykiem poprowadził swoją żałosną armię na pustynię. Wyrzuciłem tajemniczą kobietę ze swoich myśli. Wydarzenia toczyły się bardzo szybko. Rozważyłem możliwość przemiany w ptaka i uniesienia się nad polem bitwy, by zobaczyć, co się dzieje. Ale wynik tej walki nie będzie zależał od pozycji, manewrów oskrzydlających i odpowiedniego wsparcia. Ptak nie zdołałby zrobić tego, co konieczne. Potrzebowałem większej postaci, a ponieważ przemiana była zbyt powolna i zbyt ogłupiająca, nie mogłem pozwolić sobie na zmianę dwa razy. Kiedy tylko oddziały opuściły dziedziniec, zmusiłem zbrojmistrza do dostarczenia mi konia i broni, które obiecał mi Aleksander, i pospieszyłem za wojownikami. * * * Podczas gdy Derzhi stali przed bramą fortecy Hamraschich, oczekując na odpowiedź, a powietrze nad nimi migotało od upału, ja siedziałem na pobliskich skałach, próbując uspokoić umysł i żołądek, gdy tworzyłem skrzydła. Tym razem nie skrzydła sokoła, ale własne. Kiedy miałem osiemnaście lat i brałem udział w najgorszej bitwie w swojej krótkiej karierze Strażnika, znalazłem się na krawędzi przepaści. Ranny, zdesperowany, pewien porażki, podjąłem największe ryzyko w swoim życiu i skoczyłem ze skał. Przez wiele miesięcy czułem w sobie coś dziwnego, nieustające palenie w ramionach i nieracjonalne przekonanie, że mogę spaść z urwiska i nie zginąć. Nie byłem na tyle głupi, by spróbować tego w świecie ludzi. Ale tamtego dnia w duszy opętanego człowieka, stawiając czoła potwornej istocie, która była gotowa pożreć moje serce, udało mi się stworzyć skrzydła z szarego jedwabiu. Od tamtego dnia walczyłem uskrzydlony, radując się tym cudem. Nie miałem pojęcia, że to tylko ślad mojego prawdziwego dziedzictwa. Nawet gdy po połączeniu z Denasem mogłem przemieniać się w dowolną postać, pragnąłem jedynie skrzydeł. Wyłoniłem się z trudnej przemiany świadom odległych odgłosów bitwy — krzyków i wrzasków, tętentu kopyt, uderzeń stali o stal. Wśród wszystkich dźwięków nieustannie wznosiły się głosy śmierci. Gorący, suchy wiatr, który napełniał moje skrzydła, smakował krwią, a pył unoszony przez tysiące kopyt zaćmił blask słońca. Wiele razy powtarzałem Aleksandrowi, że moim celem nie była ochrona jego cesarstwa, lecz tylko jego życia i duszy. Nie zamierzałem też pomścić jego ojca, tyrana. Jednak gdybym czuł, że mój miecz coś by zmienił, tego dnia walczyłbym za mojego przyjaciela — bez względu na obowiązki, cierpienie, śmierć i szaleństwo. Ale on prowadził kilkuset niechętnych wojowników przeciwko hegedowi, który przysiągł kana—var. Musiał przegrać, a ja musiałem być gotów, by go uratować, niezależnie od jego opinii na ten temat. Oderwałem spojrzenie od pola walki, odsuwając od siebie hałas, smród i własny strach o tych, których pochłonął krwawy chaos. Miast tego zatopiłem siew niesamowitej ciszy piasku i skał, które rozciągały się przede mną aż po horyzont. Czarodziej nie może tkać zaklęć z pustki, lecz musi zwijać, wiązać i przeplatać materię otaczającego go świata. Wkrótce moje serce biło powolnym pulsem pustyni, a zmysły przyjmowały jej spokojny dotyk. Usadowiony na skałach zabrałem się do pracy i podniosłem wzrok dopiero wtedy, gdy zaklęcie znalazło się na krawędzi mojego umysłu. Czas będzie wszystkim. Jak zakładał książę, ród Hamrasch był doskonale przygotowany. Nie mniej niż dwanaście setek wojowników wylało się zza murów i teraz otaczało królewskie oddziały z trzech stron. Plan bitwy, jaki wymyślił Aleksander, już został zniszczony, walka odbywała się z bliska i w zamieszaniu, nie umiałem ocenić, gdzie kończą się linie Aleksandra. Jedynie Thridowie na flankach trzymali się mocno, nie pozwalając, by atakujący całkowicie otoczyli ludzi księcia. Wkrótce nawet flanki nic nie będą znaczyć, gdyż Hamraschi przebiją się przez środek, aż na tyły cesarskiej armii. Lecz w samym sercu walki znajdował się twardy rdzeń, kłąb unoszących się ostrzy i koni, który nie poruszał się, podczas gdy wokół kłębiła się bitwa. Tam był Aleksander. Nie mogłem wyruszyć zbyt wcześnie. Tchórze już uciekli lub się poddali. Ci, którzy nadal walczyli, i ci, którzy już zginęli, zasługiwali na swoją szansę zwycięstwa bez względu na to, jak była mała. A wynik już był przypieczętowany, gdyż inaczej Aleksandra wiecznie dręczyłyby myśli „co by było, gdyby”. Przeżycie porażki i tak będzie dla niego wystarczająco ciężkie. Dlatego też musiałem siedzieć na swojej skale i obserwować, jak ludzie umierają, ich ciała są tratowane, a krew wsiąka w piasek. To była jedna z najtrudniejszych rzeczy w moim życiu. Rdzeń w środku malał. Wojska Hamraschich zaciskały się wokół cesarskich oddziałów jak zwinięty wąż z łbem uniesionym do ataku. Tu i tam niewielkie grupki ludzi Aleksandra, otoczonych przez żołnierzy Hamraschich, zmuszano do zejścia z koni i uklęknięcia na ziemi, podczas gdy zwycięzcy odprowadzali ich wierzchowce. Na moich oczach przez armię przeszła nowa fala poddawania się. Nawet wojownicy Derz—hich nie byli skłonni umierać za księcia, któremu nie ufali. Chorąży Aleksandra upadł, włócznia zrzuciła go z konia, gdy jego obrońcy zginęli, a przewracający się sokół Denischkarów został wśród triumfalnych okrzyków pochwycony przez jeźdźca Hamraschich. Zdobywca zaniósł go z powrotem w stronę fortecy i rzucił na ziemię u stóp Zedeona, który siedział samotnie na koniu przed bramami i patrzył, jaki owoc przynosi jego zemsta. Miałem nadzieję, że Kiril jest w pobliżu, gotów zrobić to, co konieczne. Wezwałem wiatr i uniosłem się w stronę walki, z zaklęciem na końcu języka. Aleksander toczył zaciekły pojedynek z przysadzistym wojownikiem w barwach Hamraschich. Biały płaszcz księcia był podarty i poplamiony krwią, a gdy unosił miecz, złote naramienniki błyszczały w słońcu. Okrwawiony Hamrasch, którego lewe ramię zwisało bezwładnie, cofnął się, parując cios, ale nie upadł. Wyraz twarzy mężczyzny powiedział mi, że dużo zniesie, by zwyciężyć. Dovat zha Hamrasch, wuj zmarłej dziewczynki. Pięciu wojowników, wśród nich żylasty Malver i dwaj brodaci Derzhi z komnat Aleksandra, stało wokół księcia, zapewniając wystarczająco dużo przestrzeni, by Aleksander mógł manewrować, i odpychając tych, którzy próbowali go zaatakować. Lecz ich ochronny krąg się załamywał, gdy kolejni cesarscy żołnierze zostawali rozbrojeni, przez co więcej wojowników Hamraschich koncentrowało się na księciu. Gdy się zbliżyłem, kolejny z pięciu obrońców, potężny Derzhi krzyczący głośno z każdym ciosem swojego olbrzymiego miecza, zesztywniał z włócznią wbitą w plecy. Leniwie zamachnął się mieczem i spadł z wierzchowca, kiedy trafiły go cztery kolejne włócznie. Wysoki wojownik Hamraschich przepychał się w stronę księcia wśród rżących koni i tłoczących się żołnierzy. Leonid. Ojciec zmarłej dziewczynki zatrzymał się na krawędzi chaosu, obserwując, jak Dovat atakuje Aleksandra, gotów, by brat oddał mu ostateczny cios. Miałem tylko kilka chwil, by wydostać stamtąd Aleksandra. Wypowiedziałem pierwsze słowo zaklęcia, wyciągnąłem miecz i zatoczyłem krąg wokół obrońców księcia, pozostawiając za sobą ścianę srebrnego ognia. Starannie tkałem esencję południa na pustyni — nie iluzję, lecz prawdziwy ogień — wokół tych, którzy chronili Aleksandra, próbując nie zranić tych, których miałem uratować, a jednocześnie utrzymać na zewnątrz jak największą liczbę Hamraschich, gdyż tymi pozostałymi w środku musieliśmy się zająć. Gdy ściana ognia rosła, pole bitwy przepełniło zadziwienie, zmieniając bitewny hałas w okrzyki przerażenia. Kilku dzielnych wojowników próbowało przejechać przez ogień, lecz szybko uświadomili sobie, że to nie oszustwo tworzone przez derzhyjskich nadwornych magów. Mężczyźni krzyczeli płonąc, a ich przerażone konie stawały dęba i wywoływały wśród oddziałów jeszcze większy chaos. Kiedy zatoczyłem pełen krąg, zanurkowałem do środka. Było niemal za późno. Ukochany Musa Aleksandra leżał martwy pośrodku kręgu, a sam książę pełzał po ziemi, próbując wyrwać nogę spod ciała konia, jednocześnie rozpaczliwie parując ciosy Dovata. Pośrodku kręgu, prócz Dovata i Leonida pozostało co najmniej dziesięciu Hamraschich. Tylko ich oszołomienie wywołane przez srebrny ogień i moje pojawienie się uchroniło nas przed katastrofą, gdyż księcia chronili jedynie Malver i jeszcze jeden wojownik. W tej chwili oni również ściskali wodze wierzchowców i gapili się na mnie, jakby bogowie zatrzymali czas. — Popatrz na moją twarz, Malver! — ryknąłem ponad rykiem płomieni, modląc się, by żołnierz przypomniał sobie, że widział mnie w komnatach księcia. Dwoma ciosami unieszkodliwiłem dwóch oszołomionych Hamraschich. — Wsadź Aleksandra na konia. Wydostaniemy go stąd. — Na rogi Druyi, to Ezzarianin! Drugi obrońca, odziany w czerwień i złoto cesarskiej straży, zerwał się pierwszy i ustawił swojego konia między księciem a oszołomionym Leonidem. Zręcznie zablokował cios w plecy, jednocześnie zachęcając lorda Hamrasch, by go zaatakował. Gdy wpychałem kolejnego wojownika w płomienie, zauważyłem twarz strażnika — pomarszczoną, inteligentną, znajomą. W tej chwili zaczynała się na niej malować nadzieja. Wojownikiem tym był Sovari, wieloletni kapitan osobistej straży Aleksandra. Skuteczny i doświadczony Derzhi był oddany księciu, a ja mogłem sobie tylko wyobrażać, jakich gróźb Aleksander musiał użyć, by zmusić lojalnego strażnika, by udał się na bezpieczne wygnanie razem z Kirilem. Byłem niezwykle wdzięczny Sovariemu, że tego dnia uznał za swój obowiązek trwać przy Aleksandrze. — Czy umarłem?! — ryknął, rzucając sztyletem w potężnego, czarnobrodego Hamrascha, który celował włócznią w księcia. — A może mam wizje?! Roześmiałem się i wykopałem włócznię z ręki zagapionego wojownika, po czym machnięciem skrzydła zrzuciłem go z konia. — Wizje. Jak na trupa masz zbyt dobre oko. — Czarnobrody Hamrasch spadł z konia ze sztyletem Sovariego wbitym w serce. Słowa kapitana Sovariego wyrwały Malvera z oszołomienia. Gdy ja ciąłem jednego z napastników, Malver zsunął się zręcznie z siodła i pospieszył do boku księcia. Odbił cios Dovata, który miał roztrzaskać czaszkę Aleksandra. Wśród ryków płomieni i krzyków grozy słyszałem mamrotanie Malvera. — Święta bogini matko, chroń nas… święta bogini… święta matko… Leonid, któremu pewna zemsta nagle wymykała się z rąk, otrząsnął się z oszołomienia, ryknął na swoich wojowników i zaatakował Sova—riego. Podczas gdy Malver próbował oswobodzić Aleksandra, ja dotknąłem ziemi i odwróciłem uwagę Dovata ciosem w nogi. Za moimi plecami nieustający ciąg modlitw Malvera zastąpił potok przekleństw i ostry rozkaz: — Podnieś mnie i zejdź mi z drogi. — Ból zmienił głos księcia tak, że trudno go było rozpoznać. — Nie umrę jęcząc. — Wsadź go na konia! — ryknąłem przez ramię. — Jeśli nie da się inaczej, przerzuć go przez siodło! Liczę do dwudziestu! Moja ściana ognia nie wytrzyma długo. Czułem, jak opuszcza mnie melydda, ból w prawym boku groził rozerwaniem ciała, a najgorsza część zaklęcia dopiero miała nadejść. Rozbroiłem upartego Dovata, a on upadł na ziemię, jakby tylko miecz utrzymywał go na nogach. Za moimi plecami rozległ się jęk cierpienia, a później ochrypłe przekleństwo. — Zaraza na twoje oczy. Powiedziałem, postaw mnie. — Podniosłem go! — krzyknął Malver. Rany Aleksandra ułatwiały sprawę. Nie miałem czasu się z nim kłócić. — Malver, za mną. Sovari, trzymaj się blisko i pilnuj jego pleców. —Odetchnąłem głęboko, sparowałem dwa ciosy i wezwałem wiatr. Czekał na horyzoncie na granicy morza wydm ligę od nas, potworna moc, która mogła obedrzeć człowieka ze skóry. Z początku, w nagłej pustce pozostałej po zniknięciu srebrnych płomieni, brzmiał niczym najniższy ton mellangharu, ciche drżenie wyczuwane głęboko w brzuchu. Po chwili jednak pochłonął zachodnie niebo, a drżenie stało się ryczącym grzmotem, wstrząsającym ziemią pod moimi stopami. — Paraivo! — Pięć setek głosów krzyknęło jednym tonem, a gdy pierwsze ziarna piasku uderzyły w twarze wojowników, na polu walki zapanowało szaleństwo. Musieliśmy poruszać się szybko. Utrzymywanie takiego zaklęcia dłużej niż przez chwilę zmieniłoby mnie w wysuszoną skorupę. Myślałem, że uniosę Aleksandra w ramionach, ale nie mogłem porzucić jego dwóch dzielnych obrońców. Nie przeżyją wściekłości Leonida wystarczająco długo, by upomniał się o nich Kiril, gdy będzie negocjował warunki poddania się, jak go o to prosiłem. Zbyt wielu ludzi zginęło tego dnia. I dlatego ze skrzydłami rozłożonymi szeroko dla tych, którzy podążali za mną, przebijałem się przez szalejący wicher. Piasek przecinał ubrania i ciało jak odłamki szkła i groził uduszeniem. Moje ubranie wkrótce było w strzępach, z haffai pozostał pasek chroniący nos i usta. Mrużyłem załzawione oczy, a resztki melyddy wykorzystywałem, by chronić pozostałych. Planowałem skierować się na południowy zachód, gdyż dzięki temu najszybciej znaleźlibyśmy się poza sercem burzy, a ostry piach oddzieliłby nas od Hamraschich, lecz walcząc o oddech, wkrótce zapomniałem o takich szczegółach i kierunki przestały mnie obchodzić. Na bogów dnia i nocy, nie mogłeś wpaść na lepszy pomysł? — łajałem się, gdy wiatr przebił niewielki otwór w jednym skrzydle, pozostawiając bolesne rozdarcie. Lecz tak naprawdę, co innego mogłoby odwrócić uwagę dwóch armii? Uznałem, że poradziłem sobie całkiem nieźle. Wydawało się, że szybko znalazłem się na krawędzi wytrzymałości. Moje płuca płonęły, a skrzydła sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz odpaść od obolałych ramion. Czerwone błyskawice groziły rozerwaniem czaszki od wewnątrz, gdy przebijałem się przez wiatr i jednocześnie utrzymywałem zaklęcie. Potrzebowaliśmy odległości. Każdy mezzit był cenny. Jeszcze kilka kroków w wiatr. Jeszcze kilka machnięć skrzydłami. Jeszcze kilka kroków dla bestii z tyłu. Z początku dostrzegałem ciemne sylwetki przerażonych ludzi i koni na krawędzi pola widzenia, lecz albo wirujący piasek je ukrył, albo wydostaliśmy się poza granice pola walki. Wystarczy. Niech już wystarczy. Jeszcze jeden oddech i zatrzymam się. Jeszcze jeden. Jeszcze raz zaczerpnąłem powietrza, aż w końcu już nic nie pozostało. Dotknąłem stopami ziemi i uwolniłem wiatr, pozostawiając świat przepełniony głęboką ciszą. Rozdział siódmy — Co z nim? — wychrypiałem. Siedziałem na pagórku gorącego piasku, ramiona oparłem na kolanach, bezwładnie zwieszając dłonie, a głowę pochyliłem do przodu tak, by zachodzące słońce dotykało obtartej skóry twarzy. Pozostawałem w tej pozycji od co najmniej dwóch godzin, zmuszony słuchać stłumionych okrzyków bólu Aleksandra, gdy Sovari i Malver pracowali nad jego zmiażdżoną nogą. Nie umiałem im pomóc, obserwować, udzielać rad, gdyż nie zdołałbym się poruszyć, myśleć czy mówić. Teraz na naszym małym skrawku pustyni zapadła cisza, a ja trochę odpocząłem i chciałem poznać wyniki ich działania. — Dwa złamania, o ile możemy stwierdzić, z tego jedno otwarte. Staraliśmy się, ale nie wiem, czy… niech to wszystko… niech to wszystko… — Zdenerwowany mężczyzna klęczący na piasku tuż przede mną, Sova—ri, milczał do chwili, gdy udało mu się opanować głos. Musiał zaczynać kilka razy, nim udało mu się udzielić odpowiedzi. — Jest nieprzytomny. Może i dobrze, bo musimy zrobić mu lepsze łubki, jeśli nam się uda. Mieliśmy tylko pochwy naszych mieczy. To nie najlepsze rozwiązanie. Domyślałem się tego. Słyszałem ocierające się o siebie kości, gdy dwaj wojownicy naciągali je i przekręcali, by ułożyć je na swoim miejscu. —1 nie mieliśmy nic do opatrzenia rany. Malver widział, jak w taką ranę wlewano rozgrzany olej, by uratować kończynę, ale że go nie mamy, musieliśmy to tak zostawić… —Nie dacie rady zrobić nic ponad swoje możliwości. — Bezskutecznie próbowałem zwilżyć wargi. Przypominały korę drzewa, a mój język łupek. W moim ciele zawsze brakowało wilgoci. Poczułem nagłą ulgę cienia, gdy potężny mężczyzna kucnął przy mnie i wcisnął pasek czegoś ciepłego, wilgotnego i miękkiego do moich ust. — Carroc — wyjaśnił. — Powinieneś go ssać. Zostało tylko trochę wody, więc Malver wyruszył na jej poszukiwanie. Uda się. Znaleźliśmy carroc, a w tego rodzaju wasilach zwykle są źródła. — Dziękuję. Gdzie jesteśmy? — Nie jestem pewien. Oceniając po słońcu, jechaliśmy ze sporą prędkością przez prawie godzinę, co oznacza, że możemy znajdować się jakieś osiem—dziewięć lig od Zhagadu. Ale nie mam pojęcia, w jakim kierunku. Burza zatarła nasze ślady. Jesteśmy w wasilu, bardziej piaszczystym niż kamienistym, i otaczają nas wydmy. — Zawahał się. — Liczyliśmy, że ty będziesz wiedział. Mojej wdzięczności za słodki, życiodajny miąższ pustynnej rośliny dorównywał jedynie podziw dla kapitana Sovariego. Drżał jedynie odrobinę, zbliżając się do człowieka, który właśnie wywołał burzę, jaka według Derzhich oznaczała gniew bogów. Na gwiazdy w niebiosach, wytrzymałem godzinę. Nic dziwnego, że sam czułem się jak gniew bogów. — Zrobiliśmy trochę cienia nad księciem. Oczywiście, możesz z niego skorzystać i ze wszystkiego, co… wszystkiego. — Jeszcze nie. Dziękuję. — Dobrze, że w ogóle istniałem. Poruszenie się było niemożliwe. — Czy jeszcze coś mogę dla ciebie zrobić? — Daj mi nowe ramiona — wyszeptałem. — Albo pożycz mi swoją skórę. — Skrzydła znikły wraz z resztkami melyddy, więc na szczęście nie musiałem się przemieniać z powrotem, ale podtrzymujące je mięśnie nadal drżały. — Albo odrobinę czasu. — Jakiś rok. —Nigdy nie wiedziałem… krąg ognia… burza… nawet nie wiem, jak to powiedzieć… — Jego głęboki głos drżał nieco. — Wiesz, nie wszyscy byli niewolnicy umieją coś takiego. — Sam nie byłem pewien, jak mi się to wszystko udało. — Nawet od tych, którzy potrafią, wymaga to sporo wysiłku. Roześmiał się smutno. — Książę będzie zły jak zapędzony w pułapkę kayeet, że wyciągnęliśmy go z walki. Wygląda na to, że umiesz o siebie zadbać, ale mam nadzieję, że ochronisz też mnie i Malvera. Zdołałem unieść głowę tak, by ujrzeć wysokiego mężczyznę leżącego bez ruchu na piasku, okrytego cieniem rzucanym przez zakrwawiony biały płaszcz rozpięty na dwóch mieczach. — Ucieszyłbym się, gdybym usłyszał jego przekleństwa. Sovari szybko spoważniał. — Ja również, ja również. Tylko żyjący człowiek potrafił ryczeć tak, jak spodziewaliśmy się tego po Aleksandrze. Kapitan poszedł sprawdzić stan księcia, a ja znów zapadłem w sen. Kiedy się obudziłem, drżałem w zimnie pustynnej nocy. Ktoś zarzucił na mnie haffai, ale wiatr zsunął płaszcz, który teraz zakrywał jedynie jedno ramię. Zastanawiałem się, czy warto zmusić się do poruszenia, by znów się nim okryć, kiedy usłyszałem głosy. — …tam konie o brzasku, by przyniosły wodę. Mogłyby też przyciągnąć drewno, ale nie mam pojęcia, jak odetniemy kawałek na dobre łubki. Gdybym nie stracił tego cholernego topora… Przeklęci Hamra—schi. — Pełen napięcia, zmęczony głos należał do Malvera. — Może Seyonne’owi uda się go odciąć — stwierdził Sovari. — On nie potrzebuje narzędzi. — Niech nas chronią bogowie ciemności, kapitanie. — Malver ściszył głos. — Kim on jest? — Myślę, że właśnie to powiedziałeś, przyjacielu. Bóg musi w nim być. Nigdy w coś takiego nie wierzyłem… nie naprawdę… ale znałem tego człowieka jako niewolnika w Capharnie. Powiadają, że Ezzarianie to czarodzieje, ale w tamtych czasach nie umiał się nawet uchronić przed batem starego Durgana. — Ogień był rzeczywisty… i burza. Nigdy nie spotkałem magika, który potrafiłby coś takiego. A skrzydła… zawsze oddawałem cześć Druyi, ale wtedy myślałem, że patrzę na samego Athosa. — Po Capharnie krążyły plotki, po tym jak lord Dmitri został zamordowany, a księcia oskarżono… plotki o mężczyźnie zmieniającym się w shengara, o kimś, kto pomógł księciu wydostać się przez zakratowane okienko za wąskie dla wróbla. Ten tutaj, choć niewolnik, znikł w tym samym czasie co książę. A ostatniego roku, tej nocy, gdy dogoniliśmy Hamraschich w południowym Manganarze, tej nocy grozy, gdy wszystkie oddziały oszalały, widziałem coś… Od czasu Capharny książę nie był już taki sam, a ja się zastanawiałem… Jeśli bogowie chcą przemienić człowieka, uczynić go lepszym… — Ciszej — syknął nerwowo Malver. — Uważaj na słowa, kapitanie. Ale kapitan nie dał się powstrzymać. — …mogą wysłać kogoś, by go obserwował… nauczał… kogoś ze swoich. Dwaj mężczyźni zamilkli, a ja leżałem z palącą skórą i obolałymi kośćmi i myślałem sobie, że gdybym był bogiem, na pewno wszystko bym lepiej urządził. Wiatr smagał moją skórę, przez co drżałem i z trudem łapałem oddech, co z kolei sprowadziło na mnie atak kaszlu. Czując się żałośnie, uznałem, że jednak powinienem się ruszyć i zapewnić sobie więcej wygody, a może nawet przynieść coś do picia, jeśli żołnierzom udało się odnaleźć to błogosławieństwo. Dlatego też podniosłem się z trudem i powlokłem się w stronę ich niewielkiego ogniska z ciernistych krzewów. Nikt, kto przyglądałby się, jak kuśtykam przez piasek i skały, kaszląc i plując piachem, z podartym ubraniem łopoczącym na wietrze, nie pomyliłby mnie z bogiem. * * * Aleksander obudził się później tamtego wieczora, gdy Malver opowiadał mi o niecce, którą znalazł — zagłębieniu na pustkowiu skał i piasku, gdzie rzadkie deszcze i źródło utrzymywały kilka drzew nagera, parę palm daktylowych i dobre źródło wody. Powiedziałem, że po kilku godzinach odpoczynku powinienem utrzymać się w siodle i może nawet uda mi się wymyślić sposób, by naciąć drewna na łubki dla Aleksandra. Malver wbił spojrzenie w okolice moich butów, a jego lewa ręka cały czas bawiła się kawałkiem kości zawieszonym na szyi — jak się domyślałem, amuletem. Ciekawe, że nazywał się wyznawcą Druyi, ale w czasie bitwy wzywał boginię matkę. Sovari pilnował Aleksandra. Właśnie wypiłem kubek nazrheelu, gorzkiej i śmierdzącej herbaty, którą Derzhi tak cenili, i poczułem się o wiele lepiej, kiedy książę zaczął bełkotać. — Trupy… zabiję was za to… — Chwila poruszenia, potężny jęk, i już razem z Sovarim przyszpililiśmy go do ziemi tak, że nie mógł nawet drgnąć. — Musisz pozostać bez ruchu, panie — powiedziałem. — Jeśli spróbujesz się poruszyć, konsekwencje ci się nie spodobają. Jego wargi były pozbawione krwi, a mięśnie sztywne. — Zdrajcy — wyszeptał przez zaciśnięte zęby. — Wszyscy trzej. — Nie mamy nic na złagodzenie bólu, panie, a wiesz, że brakuje mi talentu do leczenia. Żałuję, że nie mogę powiedzieć ci nic innego. Ale Galadon podczas szkolenia nauczył mnie kilku rzeczy… — Chodziło o honor mojego ojca. — Ból i wściekłość sprawiły, że zaczął drżeć. — Mój honor. — Przegrałeś, i wiedziałeś, że tak będzie. Twoja śmierć nic by nie zmieniła, a tylko to ci wtedy pozostało. Nie był gotów tego słuchać. —Moi wojownicy… niech bogowie mnie pomszczą… porzuceni. Jak mogliście to zrobić? Wtedy opowiedziałem mu o Kirile, choć wiedziałem, jak wielką gorycz wywoła w nim świadomość, że zaplanowaliśmy jego porażkę. Powiedziałem mu, co widziałem z bitwy, każdy szczegół, który zapamiętałem, a który mógłby mu ukazać, jak beznadziejna to była sytuacja. Miałem nadzieję, że będzie się ze mną kłócił, wyrzuci z siebie żółć tak, że nic nie pozostanie, lecz on tylko zacisnął zęby i odwrócił głowę. Sovari zaryzykował jego gniew, by dać mu wodę, i udało nam się wlać w niego tyle, że nawet kiedy część wypluł, i tak coś na tym skorzystał. Widziałem, jak przez dłuższy czas Aleksander próbuje się zmusić do utrzymania otwartych powiek, jakby odmówienie sobie snu było właściwą karą za zachowanie życia. Ale wkrótce pokonały go rana i wyczerpanie po długiej drodze z Suzainu, dwóch nocach bez snu i bitwie. Ból wypełniał jego sny; pilnowałem go na zmianę z wojownikami, by rzucając się, nie zrobił sobie większej krzywdy. Do świtu udało mi się jeszcze złapać trochę snu, a po porcji carroca i kolejnym kubku śmierdzącego nazrheelu — który jakimś sposobem zawsze był dostępny w obozie Derzhich, niezależnie od okoliczności —poczułem się wystarczająco dobrze, by razem z Malverem pojechać do niecki. Być otoczonym przez nieskończony piasek i żwir — wasil, tak nazywali Derzhi ten szczególny rodzaj pustki — a później wjechać na niewielkie wzniesienie i ujrzeć niedużą kotlinkę pełną zieleni… to zadziwiające uczucie. Ciszę pustyni przerywał świergot tysiąca ptaków —świergotków, siewek i zięb o żółtych ogonach — a zapach wilgoci upajał. Trawa była krótka — w ciągu ostatnich kilku dni musiały się tu paść kozy — a drzewa rzadkie, kilka kolczastych akacji pośród palm daktylowych, dum i kłującego jałowca. Mimo to trawiasta kotlinka stanowił najpiękniejszy widok, jaki rozciągał się przed moimi oczami od ostatnich kilku tygodni. Malver napełnił bukłaki i powiedział, że zapoluje na obiad, a ja ruszyłem między drzewa i zabrałem się za cięcie odpowiednich łubków. Mój stary przyjaciel Garen zawsze umiał kształtować drewno bez narzędzi, a ja próbowałem sobie przypomnieć, jak to robił. Potrzeba do tego sznura, skojarzyłem, i usiadłem na chłodnej trawie, bawiąc się bezmyślnie zwojem liny z siodła Malvera. Minęło tak wiele lat… Garen był synem młynarza, który wyruszył w świat jako Poszukiwacz, wyszukujący opętane dusze, które mieliśmy uleczyć. Kiedy jego ojciec umarł, Garen wrócił do domu, by zająć się młynem, lecz zaledwie dwa dni po jego powrocie Derzhi najechali Ez—zarię. Co za pech. Ale on przeżył, uciekł na wygnanie z królową i innymi, a po szesnastu latach odnalazł dom, gdy przyniosłem im dar Aleksandra — naszą ojczyznę. Garen nadal mieszkał w Ezzarii, podobnie jak moja żona, Ysanne, która próbowała mnie stracić, moja przyjaciółka Catrin, inteligentna młoda kobieta, która zajęła miejsce swojego dziadka jako mentor Strażników, i tak wielu innych. Jak sobie radzili? Czy demony Gastai nadal polowały, przez co straż Ezzarian była konieczna? Otworzyłem drogę do Kir’Navarrin, lecz nie miałem pojęcia, co się działo z rai—kirah — czy ich obecność w starożytnej krainie złagodziła ich żądzę materialnego życia, czy też wszystkie moje wysiłki spełzły na niczym. Ale tego słodkiego ranka, gdy słońce dopiero barwiło różem niebo, moje myśli nie chciały opuszczać Ezzarii, jedynego prawdziwego domu, jaki miałem. Próbowałem wyrzucić je z umysłu — moja piękna, deszczowa kraina lasów i moi uparci, szlachetni, ślepi rodacy, którzy zabiliby mnie, gdybym znów postawił nogę wśród dębów. Cóż takiego było w tej zielonej wyspie na pustyni, że wywołała atak tęsknoty za domem, który z trudem zdołałem powstrzymać? Szarpnąłem liną, zmuszając się do rozważań nad swoim obecnym problemem. Ogień. Garen owijał linę wokół drzewa i kazał mu się palić bez pochłaniania liny, a później zaciskał pętlę i znów ją zapalał, powoli przecinając się przez drewno. To jakiś początek. Gdy Malver powrócił, słońce stało wysoko i paliło morderczo. Trzymał kilka piaskowych kuropatw związanych za szyje, a ja byłem skąpany w pocie i wpatrywałem się w stertę szorstkich, pełnych drzazg kawałków drewna nagery. —Na kości ziemi! — powiedział mrugając. Później obejrzał mnie od stóp do głów, bo najwyraźniej zdziwienie pokonało jego nieśmiałość. —Nigdy nie myślałem, że boska magia będzie oznaczała tak dużo roboty. Jak udało im się w ogóle stworzyć świat? Wtedy zacząłem się śmiać, podniosłem kilka z moich nieudanych dzieł i wepchnąłem mu je w ramiona. — Od zawsze próbowałem znaleźć odpowiedź na to pytanie, Malve—rze. Ale coraz bardziej się od niej oddalam. * * * Kiedy Malver zdjął zakrwawione bandaże z nogi Aleksandra, by się jej przyjrzeć, nim założymy łubki, ogarnęło mnie przerażenie. Była spuchnięta, fioletowa, a z poszarpanej rany tuż pod kolanem, gdzie kość przebiła ciało, nadal sączyła się krew. Nie przypominała ludzkiej kończyny. Och, mój książę, pomyślałem. Co my narobiliśmy, utrzymując cię przy życiu? Po raz pierwszy zacząłem wątpić w to, na co się porwaliśmy. Nie wiedziałem, jak uratować taką nogę, a myśl o Aleksandrze okaleczonym, kuśtykającym o kuli jak Gordain, niezdolnym do konnej jazdy… Wcześniej rzuciłby się na swój miecz. A ból… Nic dziwnego, że jego twarz miała barwę starych płócien. — Musimy zmienić opatrunek, panie — powiedział ponuro Sovari. —I lepiej to usztywnić, żeby potem cię poruszyć. — Do roboty — wyszeptał książę przez zaciśnięte zęby. Sovari podał mi pochwę noża księcia. Widniały na niej ślady zębów. Kiedy podałem ją Aleksandrowi, zamknął oczy i szarpnął głową, a ja wsunąłem pochwę między jego wargi. Ukląkłem za jego głową i położyłem mu dłonie na ramionach, po czym skinąłem na Sovariego. — Posłuchaj mnie, panie — zacząłem, gdy dwaj wojownicy zaczęli mocować nowe łubki, a ja musiałem przycisnąć jego ramiona, by nie podniósł się z piasku. — Pamiętasz, jak robiliśmy, gdy zmieniłeś się w shengara? Jak trzymałeś się mojego głosu i wychodziłeś z ciała, pozwalając mu się przeobrażać? Zrób to teraz. Chwyć się mnie i pozwól mi się odciągnąć. Ostatnio sam tego doświadczyłem. Blaise był moim duchem opiekuńczym, jak ty mówiłeś o mnie… Sovari i Malver starali się jak najdelikatniej opatrzyć nogę księcia, lecz zajmowało to dużo czasu. Przez tę niekończącą się godzinę opowiadałem księciu o swoim szaleństwie i strachu przed Denasem i Kir’Na—varrin, nie dlatego, by sobie pofolgować, ani w nadziei, że Aleksander mi pomoże, czy że powinien się tym martwić. W rzeczywistości wolałbym to wszystko zachować dla siebie. Ale wiedziałem, że jeśli podejmę jakiś inny ważny dla niego temat, to nieuchronnie doprowadzi nas to do jego ojca, bitwy, porażki i rany, a on musiał myśleć o czymś innym. Najprawdopodobniej nawet nie będzie pamiętać tego, co powiedziałem. Pod koniec Aleksander był szary na twarzy i niemal stracił przytomność. Wyjąłem pochwę noża z jego ust. Prawie ją przegryzł. Gdy wytarłem mu twarz i nalałem trochę wody na jego wargi, miał zamknięte oczy i z trudem łapał oddech. Musieliśmy określić, gdzie jesteśmy, rozważyć swoją pozycję i przejrzeć zapasy, a potem zaplanować, co robić dalej, ale wszyscy byliśmy niewyobrażalnie zmęczeni, a okrutne słońce odbierało nam siły niczym ogień kowala zmiękczający żelazo. Wcisnęliśmy się w odrobinę cienia, jaką udało nam się stworzyć za pomocą haffai i mieczy, i przespaliśmy południe. Lecą… nad zielonymi wzgórzami oświetlonymi przez skośne promienie, nad meandrującymi rzekami błyszczącymi niczym brąz, nad kępami drzew, zielonych i złotych… złociste, wspaniałe światło… obietnica ognistej wspaniałości kryjącej się tuż za zachodnim horyzontem. Dlaczego leciałem od światła? Jakie piękno leżało w cieniach na wschodzie, że tak rozpaczliwie kierowałem się w jego stronę? Lecz oczywiście to nie piękno mnie przyciągało… las, owszem, splecione, żółte pnie gamaran—dów, najpiękniejszych ze wszystkich drzew, lecz za nim… Choć leciałem bezbłędnie, chciałem odwrócić wzrok. Gdybym jednak nawet zacisnął oczy, zapieczętował je zaklęciami, by nie spojrzały poza gamarandowy las, oślepił je na wieczność… i tak bym zobaczył. Dymiące krawędzie lasu. Głębokie do kolan popioły i szkielety drzew. Ponury, złowrogi mur, wypływ krwi zatrzymany jedynie na chwilę. Za następnym wyłomem z fortecy na skale znów popłynie krew, rzeka krwi podpalająca wszystko, czego dotknie. Las spłonie pierwszy, a później wzgórza i rzeki, i wszystkie światy za jego świętymi granicami. Leciałem dalej… poza wdzięczne mury z szarego kamienia… poza ogrody i dziedzińce pełne kwiatów i fontann… poza kryształowe okna, gdyż forteca była równie piękna co straszliwa… i dalej, na zacienione blanki, gdzie czekał więzień, gotów wywołać chaos na świecie… — Nie odwracaj się — błagałem, gdy dotknąłem stopami kamienia. —Nie odwracaj się… nie chcę widzieć… — Ale jak zawsze się odwrócił i jak zawsze miał moją twarz. Blask zachodzącego pustynnego słońca właśnie dogasał, gdy obudziłem się zlany potem. Szybko odrzuciłem grozę wywołaną przez koszmar. Choć moimi snami rządził strach, nie pozwoliłem mu władać jawą. Znajdę inną drogę. Muszę. Malver skubał upolowane ptaki, przygotowując je do upieczenia na dymiącym ognisku. Z miejsca, w którym leżałem rozciągnięty na ciepłym piasku, wyszeptałem zaklęcie, które podgrzeje węgle, nie zwiększając szybkości spalania ciernistych gałęzi. Po kilku minutach Malver zamrugał i przyjrzał się ognisku, a później niepewnie rozejrzał się wokoło. Nie słyszałem, co mruczał pod nosem, gdy nabijał ptaki na długi sztylet, przez cały czas potrząsając głową. Uśmiechnąłem się do siebie. Nie znosiłem surowego drobiu. Przetoczyłem się do pozycji siedzącej, ziewnąłem i rozprostowałem ramiona. Malver pochylił głowę w moją stronę, przekręcając ptaki nad ogniem i próbując się na mnie nie gapić. Bez wątpienia się zastanawiał, czy w najbliższym czasie znów wyrosną mi skrzydła. Wstałem i sprawdziłem stan Aleksandra. Książę jęczał cicho przez sen, a jego skóra była sucha i gorąca. Nie umiałem powiedzieć, czy miał gorączkę, czy też był rozgrzany od upału. — Dałem mu trochę wody i carroca, ale się nie obudził — rzekł Mal—ver. — Kapitan Sovari pojechał po więcej wody. Pomyślał, że najlepiej, byśmy dzisiejszej nocy wyruszyli w poszukiwaniu schronienia, chyba że… chyba że masz inny plan. — Powiedz mi, co możemy znaleźć osiem lig od Zhagadu, Malverze — poprosiłem, wracając do ognia. Uciąłem sobie kawałek carroca i zacząłem go ssać. — W każdym kierunku. Pustynia Azhaki nie była gościnnym miejscem dla zgubionych podróżnych. To prawda, musieliśmy znaleźć schronienie — nie tylko przed żywiołami, ale też przez Hamraschimi i cesarzem, którego wybiorą. Nie wiedziałem, gdzie Aleksander mógłby być bezpieczny. — Rozmawialiśmy o tym trochę z kapitanem. Raczej nie trafiliśmy na północ od Zhagadu. Na północ od miasta wzdłuż drogi do Capharny widzielibyśmy tylko wasile, aż dotarlibyśmy do trawiastych równin i rzeki. Po drugiej stronie drogi, gdzie odbija na wschód w stronę Avenkha—ru, znaleźlibyśmy się pośrodku Srif Polnar, ale Srif Polnar nie jest tak rozległy jak to, co widzimy tutaj. A poza tym nie sądzę, byśmy mogli w tej burzy minąć Zhagad… — Spojrzał na mnie, jakby chciał spytać, czy rzuciłem jakieś czary, które by to umożliwiły. — Nie. To mało prawdopodobne. Malver umieścił na piasku kamień oznaczający Zhagad, a później palcem narysował wokół niego krąg oznaczający odległość, jaką przebyliśmy od fortecy Hamraschich. Gdy mówił o miastach, drogach i charakterystycznych cechach pustyni, zaznaczał je na rysunku. — Prosto na południe biegnie droga do Manganaru wychodząca z Zhagadu. W odległości ośmiu lig patrzyłbyś na Srif Balat, największe morze wydm w całym Azhakstanie. Kawałek na zachód znajduje się Merat Sale… Morze Soli. W okolicy jest trochę wzniesień… dwie wielkie fortece Fontezhich strzegące soli… i kilka obszarów wasilu. Możemy być gdzieś tutaj albo tutaj. — Brzmiał niepewnie, gdy wepchnął palec w piach. — Nie chcielibyśmy teraz wpaść na Fontezhich. Są spowinowaceni z Hamraschimi. Dalej na zachód znów ciągną się wyżyny i Srif Naj, ziemie księcia Aleksandra. Nie wydaje mi się jednak, byśmy byli w Srif Naj. Jeździłem tam wystarczająco często, a kapitan jeszcze częściej, i on też tak sądzi. Domyślałem się, że Hamraschi będą obserwować wszystkie posiadłości Aleksandra. Tam nie znajdziemy schronienia. Wynegocjowane przez Kirila warunki poddania się zmusiły resztki lojalnych oddziałów do pozostania w Zhagadzie, zaś większość osobistych wojsk Aleksandra nadal wracała z Suzainu, więc księcia nie miałby kto bronić. —A jeśli jesteśmy na wschód od drogi do Manganaru? — Osiem lig od Zhagadu, w pobliżu drogi, znajdowalibyśmy się na ziemiach hegedów: Ramiell… posiadłość lorda Kirila… Fozhet i podobnych pomniejszych rodów. — Każdy heged miał swoje tradycyjne ziemie na pustyni, jak również bogatsze lenna w żyznych podbitych krainach. —Za nimi, dalej na wschód, znaleźlibyśmy się w Srif Anar, zdradzieckiej krainie, nawiedzonej, jak mówią niektórzy… — Malver na mnie spojrzał, lecz zaraz znów pochylił głowę nad rysunkiem — …gdyż tam leży Drafa. — Drafa, ruiny starożytnego miasta, które powstało i zginęło na długo przed tym, nim cesarstwo wyrosło z serca Zhagadu. — Jeśli poszliśmy prosto na wschód od Zhagadu, znajdujemy się na szlakach handlowych do wschodnich prowincji… — Poruszał palcem po okręgu, mówiąc mi o miastach i wioskach, drogach, wasilach i srifach, pustych morzach wydm, niemal pozbawionych życia. Podziękowałem mu za lekcję i jeszcze bardziej za pieczone ptaki — te kilka kęsów, które przypadły mi w udziale, smakowało wybornie. Żołnierze mieli rację — nie mogliśmy tutaj zostać. Niezależnie od tego, gdzie wewnątrz kręgu się znajdowaliśmy, żyzna niecka musiała przyciągać pasterzy i podróżnych, którzy rozniosą plotki o ludziach obozujących w okolicy. Wyciąłem z drzew dwa długie pręty, z których mieliśmy zamiar stworzyć nosze i nieść Aleksandra. Będziemy się poruszać przerażająco wolno. Kiedy Sovari wrócił z końmi i pełnymi bukłakami, powiedziałem, że wybieram się rozejrzeć po okolicy, a potem wyruszymy. Wyglądali na zdziwionych, ale nie pytali, jak mam zamiar tego dokonać w ciemnościach. Stwierdzili tylko, że spróbują skłonić księcia do jedzenia i picia, by nabrał sił przed drogą. Ruszyłem w mrok w stronę niecki, wystarczająco daleko, by nie mogli mnie zobaczyć. Później oparłem się o kamień wciąż rozgrzany słońcem i zabrałem się za przeobrażenie w postać nocnego ptaka, bym mógł z góry przyjrzeć się okolicy. Ale nawet nie zacząłem przemiany, gdy moje spojrzenie przyciągnęło poruszenie w ciemnościach. Przycisnąłem się do piasku przy kamieniach, spodziewając się ujrzeć skoczka pustynnego albo może gazelę czy antylopę wypłoszoną z niecki przez zapach człowieka lub zdenerwowaną obecnością kayeeta. Lecz postać, która wyszła z ciemności, była wysoka i szczupła, a gdyby światło gwiazd świeciło jaśniej, jej szata byłaby jaskrawozielona. Wstałem i poczekałem, aż do mnie podejdzie, nasłuchując słów, które próbowała mi przekazać przez tak wiele dni. Czułem mrowienie. Kim była ta, która potrafiła znikać i pojawiać wśród tłumów i pałaców, która zjawiła się pośrodku nocnej pustyni bez widocznego środka transportu? Jej piękno nie było eteryczną doskonałością Yallyne, rai—kirah, która próbowała skraść moją duszę w Kir’Vagonoth, ani też chłodną elegancją mojej żony Ysanne. Ta kobieta przypominała mi raczej Elinor — jej uroda kryła się bardziej w sposobie poruszania i duchu niż pięknych rysach. Zatrzymała się kilka kroków ode mnie i obejrzawszy mnie od stóp do głów, uśmiechnęła się tak promiennie, że aż ogrzała noc. — Piękna postać, mój drogi. — Jej miękki głos pieścił moją duszę niczym słodkie wiatry Ezzarii. — Siła i wdzięk zawsze były twoją szatą. —Krok bliżej i pogłaskała bliznę na moim policzku. — A to… ach, drogi przyjacielu… to tylko jeden ślad tak wielu smutków. Spuściłem wzrok i opadłem na kolana. Nie miałem sił patrzeć na taką głębię żalu, jaką widziałam w jej świetlistej twarzy. — Pani, czego ode mnie chcesz? — W moich oczach zebrały się łzy. Pragnienie… oddanie… bardzo, bardzo stary smutek… choć nie potrafiłem nic z tego wyjaśnić. — Musisz pamiętać, mój drogi. On sięga do ciebie, myśląc, że zapomniałeś. Ryczenie chastou przebiło nocną ciszę za moimi plecami, hałaśliwe pustynne zwierzę zagłuszyło ciche słowa kobiety, przerywając zaklęcie, które na mnie rzuciła. Zerwałem się na równe nogi, wyciągając miecz, by jej bronić, i niemal oślepił mnie blask pochodni. — Tu jesteś! — zabrzmiał głos starszego mężczyzny. — Wiedziałem, że znajdziemy cię przy źródle. Co ci mówiłem, chłopcze? — Jakieś dwadzieścia kroków ode mnie starzec trzymał za ramię szczupłego chłopca, w wieku około dwunastu—trzynastu lat. Włosy starca były białe i splecione w dwa warkocze sięgające do pasa, po jednym z każdej strony głowy. Bez wątpienia był Derzhim. Choć promienie słońca wyrysowały na jego twarzy tysiące zmarszczek, wiek nie pochylił go ani nie zgiął, ani też nie zmiękczył mięśni wyłaniających się spod tuniki bez rękawów. Nos miał długi i lekko sklepiony, a z jego uszu zwisały złote kolczyki. W blasku płomieni jego oczy lśniły bursztynowo, lecz od razu zauważyłem, że nie widzi nic ze świata. Nie nosił laski, jak zwykle ślepcy, tylko trzymał chłopca za ramię. — Nie stoi przy źródle, Gasparze — powiedział cicho chłopiec, pochylając się w stronę starca, jakby chciał zachować tę uwagę tylko dla nich dwóch. — Jesteśmy nadal pięćset kroków od niego. Chłopak był szczupły i żylasty, poruszał się szybko i zwinnie. Miał długie jasne włosy, niesplecione w warkocze, i był właściwie nagi, poza przepaską biodrową, srebrnymi bransoletami na ramionach i srebrnymi kółkami w uszach. Ani starzec, ani chłopiec nie nosili butów. Starzec prychnął. — Chłopcy! Kiedy się nauczą? Powiedziałem, że z całego Srif Anar znajdziemy ich przy Taine Het, a Qeb poprawia mnie o pięćset kroków. — Gdzieś za nimi chastou rykiem wyraziło swoje niezadowolenie. Moją głowę wypełniały pajęczyny zielonego zaklęcia, pełne miłości słowa, które przelatywały przez nocy niczym świetliki, ciemne oczy wypełnione smutkiem świata. Z trudem przyjąłem do wiadomości obecność dziwnych przybyszów, ich hałas i jaskrawe światło. — Pani — powiedziałem, obracając się, by potwierdzić jej bezpieczeństwo… ale ona znów znikła, a ja miałem ochotę się rozpłakać. — Nie mieliśmy zamiaru przerywać ci modłów, panie — rzekł bardzo poważnie chłopiec. — Gaspar bardzo się spieszył, wierząc, że twój ranny towarzysz jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. —Modlitwy… nie — mruknąłem niezgrabnie. Raczej szaleństwo. Nie widzieli jej. Zadrżałem. — Po prostu… kim jesteście i kogo szukacie? — Ciebie i twojego towarzysza — odpowiedział starzec. — Tego z mroku i tego ze światła. Przybyliśmy, by zabrać was do Drafy i przygotować do ostatniej bitwy. Rozdział ósmy Drafa. Czy bogowie kiedykolwiek stworzyli równie nieprawdopodobne schronienie? Tak przeraźliwie gorącą i ponurą bliznę na majestatycznej pustyni? Święte miasto, powiedział Gaspar, ukochane przez bogów, którzy byli starzy, nim jeszcze Athos wyruszył, by zamieszkać wśród gwiazd, bogów, którzy wybudowali świat z piasku, wody i ognia. Samo miasto bez wątpienia zostało wybudowane z piasku i wody —suszonych cegieł — w starożytnych czasach, kiedy wody nie brakowało. Starzec mówił, że niegdyś żyło tu dziesięć tysięcy ludzi, że Drafa była prawdziwym sercem Azhakstanu, gdy król Derzhich mieszkał jeszcze w namiocie, setki lat przed tym, jak jeden z cesarzy Derzhich wymarzył sobie różane łuki Zhagadu. Wówczas cytryny, migdałowce, granatowce i leszczyny zakwitały bujnie, a tysiące owiec pasło się na wzgórzach porośniętych słodką trawą, otoczonych przez niekończącą się pustynię. Wszystkie pałace i chaty, które wyrastały w sercu Azhakstanu, teraz wyglądały tak samo, rozpadły się i zmieniły w labirynt powalonych murów i połamanych płyt. Kilka smukłych kopuł i przewrócona rzeźba lwa znaczyły niewielkie wzniesienie w środku miasta. Cytrynowe i migdałowe gaje znikły, podobnie jak słodka trawa. Pozostał jedynie nieustający szum wiatru, ciche i puste wycie, które poruszało piasek, zakrywając i odkrywając fragmenty murów i wież, za każdym przejściem zabierając ze sobą nieco kości miasta. Zakurzone drzewo cytrynowe wyrastało samotnie na otoczonym murami dziedzińcu, gdzie zamknęliśmy konie i chude chastou Gaspara, by ochronić je przed krążącymi po pustyni zhaidegami i kayeetami. Wzdłuż wschodniej drogi do osady wyrastał rząd zielononiebieskich tamaryszków, które niegdyś zapewniały cień wszystkim zbliżającym się do świętego miasta. Teraz powstrzymywały wydmy, nie pozwalając pustyni pochłonąć ruin. A za osłoniętym rogiem zniszczonych murów, gdzie położyliśmy Aleksandra, stał gaj wszechobecnych i bardzo użytecznych palm nagera. Trudno było uwierzyć, że jacyś ludzie w ogóle zamieszkali na takim pustkowiu. Tu można się było spodziewać skorpionów większych od mojej dłoni, jaszczurek, szakali wyjących nocami za kręgiem ognisk i sępów krążących nad wydmami. Ale starzec Gaspar i młody Qeb byli dwójką z piątki ludzi, którzy utrzymywali się przy życiu dzięki źródłu, drzewom i kilku kozom. Poza nimi mieszkały tam też trzy kobiety —Sarya, Manot i Fessa — które wyglądały na jeszcze starsze od Gaspara. Ciekawił mnie status chłopca. Jeśli był niewolnikiem, to była bardzo łagodna niewola, gdyż nie miał piętna i nie nosił kajdan. Czwórka starych ludzi wyraźnie się o niego troszczyła. Jego rysy twarzy i cera sugerowały derzhyjskie lub basrańskie pochodzenie. Podróż z naszej części wasilu trwała bardzo długo. Niewygody drogi musiały przysporzyć Aleksandrowi ogromnych cierpień, i gdy dotarliśmy do Drafy, miał szkliste oczy i gorączkę. Gdy tylko ułożyliśmy go w cieniu nager, trzy kobiety zaczęły krążyć wokół nas niczym muchy nad tężejącą krwią. — Odejdź od niego — warknął Sovari na wysuszoną staruszkę, którą Gaspar nazwał Saryą. Kobieta miała skórę barwy wysuszonej gliny, pełno zmarszczek na twarzy i najwyraźniej tylko trzy zęby. — Pustynne robactwo go nie dotknie. Przez całą długą wędrówkę tej nocy obserwowałem, jak kapitan straży sięga ręką do ciężkiego miecza u pasa, a po chwili cofa ją gwałtownie. Doświadczony wojownik, jakim był Sovari, wiedział, jak niebezpiecznie jest pozwolić na martwicę kończyny. Przygotowywał się do uratowania życia Aleksandrowi. Modliłem się do każdego boga, jakiego znałem, by nie okazało się to konieczne. — Macie jakieś lekarstwa? — spytałem cicho Saryę, gdy Sovari obmywał twarz księcia i próbował mu wlać do ust trochę wody. — My nie mamy nic, a wszystkie leki, które znam, można znaleźć w krainie lasów. — Tu brakowało dębów, ziół i korzeni, których Ezzarianie używali do opatrywania ran. — Manot dużo wie o leczeniu. A Fessa jeszcze więcej — odpowiedziała staruszka, wskazując głową na towarzyszki. Wysoka, koścista kobieta o splątanych siwych włosach wpatrywała się w Aleksandra. Jej nozdrza się rozszerzyły; jak się domyślałem, próbowała wyczuć woń zgnilizny. Trzecia kobieta, okrągła na twarzy i nerwowa, krążyła wokół Sovariego i Aleksandra, cmokając. — Ale muszą zobaczyć ranę i ją przemyć, by się czysto zagoiła. Musimy się pospieszyć. Gaspar i chłopiec szli powoli piaszczystą ścieżką. — Twój drugi przyjaciel zajmuje się końmi — wyjaśnił starzec. — Jak się ma wojownik? — Bardzo źle — odparłem, odciągając mężczyznę. — Te kobiety…? —Wiedzą, co robią. Pustynia może uleczyć… — mrugnął do mnie i uśmiechnął się porozumiewawczo — …wszelkie rany. — Miałem przedziwne wrażenie, że jego ślepe oczy widzą również rzeczy niewygodne dla mnie. Nie zapomniałem jego powitania „…tego z mroku i tego ze światła… ostatnia bitwa…”. I jak zdołał powiedzieć kobietom oranie Aleksandra, nim wyruszył, by odnaleźć nas na pustyni? Gdy słońce wyłoniło się zza krawędzi wydm, kucnąłem obok Sova—riego. Żołnierz siedział z brodą opartą na pięściach i wpatrywał się bez nadziei w śpiącego księcia. — Musimy pozwolić tym kobietom go obejrzeć, kapitanie — szepnąłem. — Nie są królewskimi medykami, ale wiedzą, jakie lekarstwa da się znaleźć w okolicy. Ty i ja możemy mu podarować tylko jedno, ale on nie będzie tym ucieszony. Sovari spojrzał na mnie ostro, po czym odwrócił wzrok. — Moim obowiązkiem jest chronić jego życie — mruknął. — Kto wie, jakie trucizny potrafią uwarzyć ci ludzie? — Fessa znów podeszła do nas na palcach, lecz kapitan odgonił ją machnięciem ręki. — Co ci tępi żebracy wiedzą o leczeniu? Równie dobrze moglibyśmy dopuścić do niego szakale albo jakąś thridzką wiedźmę. Umrze, jeśli pozostawimy zainfekowaną ranę. Byłem gotów się z nim pokłócić, lecz pełen cierpienia szept uciszył dysputę, nim się jeszcze zaczęła. —Nie odetniecie jej. Nie zrobicie tego. — Oczy Aleksandra pozostały zamknięte, lecz pięści były zaciśnięte, jakby zamierzał nas zaatakować. — Oczywiście, że nie, panie — odparł Sovari. — Tylko gdyby to było absolutnie… —Nie… zrobicie… tego… — W słowach Aleksandra dźwięczała stal. —…nigdy. — Jak sobie życzysz, panie. Oczywiście. Uniosłem brwi, a kapitan wzruszył ramionami. Choć Sovari właściwie się nie poruszył, kobiety do nas podeszły i stopniowo odsunęły nas na bok. Nim się zorientowaliśmy, rozpaliły niewielki ogień z łajna, rozwinęły tkane maty i rozłożyły kosze z różnymi korzeniami i suszonymi liśćmi. Szybko rozcięły nasze prymitywne bandaże, by odsłonić nogę Aleksandra — która wyglądała teraz dużo gorzej niż poprzedniego dnia. Myślałem, że to już niemożliwe. Książę tego nie zauważył, jakby wysiłek mówienia pozbawił go resztek sił. — Qeb! — zawołała Sarya. — Potrzebujemy świeżego chosoni. — Chłopak pokiwał głową i odbiegł, pozostawiając Gaspara siedzącego pod murem. Starzec wkrótce się zdrzemnął. Sarya zmieliła wysuszone korzenie lepkiej trojeści, która wyrastała w pęknięciach murów, zagotowała szary proszek, ostudziła go, wycisnęła przez grube płótno i znów zagotowała. Podczas gdy Manot za pomocą parującego płynu zmywała brud i krew z rany Aleksandra, Fessa podgrzała w niedużym kamionkowym naczyniu olej nagery i dodała zmielone liście krzewu smołowego. Przez dwie godziny mieszała masę, wąchając ostre opary i językiem smakując krople, które wylewała sobie na dłoń. Słońce podniosło się wyżej, wypalając chłód nocy. Qeb przyniósł Saryi garść szarych chwastów, po czym kucnął przy Gasparze i powiedział starcowi, że pomoże mu wrócić do łóżka, by dokończył drzemkę. Gaspar sprzeciwił się sennie i próbował usiąść prosto. — Minęło zbyt wiele czasu, od kiedy mieliśmy gości. Jak tylko skończy się leczenie, chcę porozmawiać. Odepchnął kozę, która zbytnio się do nich zbliżyła, zainteresowana kępą ostów za plecami Gaspara. — Jak tylko skończymy, Qeb przyprowadzi cię z powrotem — obiecała Sarya, podnosząc wzrok znad trzech gałęzi sosny, które obierała z kory. — Będziecie mieli czas na pogaduszki. — Jej otoczone zmarszczkami oczy się uśmiechały. — Niezbyt wiele czasu. — Starzec podrapał się po brodzie. — Nie, niezbyt wiele czasu. Uśmiech Saryi znikł, przeniosła spojrzenie na chłopca. Qeb pomógł starcowi się podnieść i ostrożnie poprowadził go po nierównej ziemi. Powrócił po chwili i w milczeniu obserwował kobiety, pomagając im, gdy było to konieczne. Staruszki również i mnie zatrudniły do pomocy. Posiekałem dwie cebule z koszyka Manot, podczas gdy Fessa przeciskała swoją tłustą miksturę przez płótno do innego kamionkowego naczynia. Sovari i Malver wrócili od koni, a wtedy Fessa poprosiła mężczyzn, by trzymali Aleksandra za ramiona. I dobrze, że to zrobili, gdyż Fessa wylała swoją miksturę prosto na otwartą ranę. Krzyk Aleksandra przebił noc. — Przeklęta wiedźma! — ryknął Sovari. — Ezzarianinie, powinniśmy posłać po prawdziwego med…. — Ból jest konieczny — powiedziała Sarya, kładąc wysuszoną dłoń na moim ramieniu. — Musimy zabić trucizny, żeby rana mogła się zacząć leczyć. Derzhi wypaliliby taką ranę gorącym żelazem, a później zawiązali ją i zaczekali, aż zaczęłaby się jątrzyć lub leczyć. Nawet w najlepszych wypadkach ofiara później kulała. Z pewnością to leczenie nie było bardziej ryzykowne. Znów odetchnąłem i powróciłem do siekania. — On jest bardzo ważny — rzuciłem. — Wiemy. Szybko podniosłem wzrok, lecz Sarya odwróciła się do ognia, ustawiła na nim nieduże naczynie z wodą i zaczęła przygotowywać przyniesione przez Qeba chosoni. Jeszcze godzina, i umieściła cebulowy okład na ranie, a potem pokryła go liśćmi. Chosoni bulgotało w garnku, a żywica z kory obranej przez Saryę została ugotowana i wymieszana z olejem nagery, tworząc lepką, śmierdzącą mieszankę. Teraz czekaliśmy. Manot obserwowała księcia jako pierwsza, jej jasne oczy niemal nie mrugały. Po kilku godzinach zmieniła ją Sarya, podczas gdy niezmożona Fessa przyniosła coś do jedzenia — kilka owoców nagery o czerwonym miąższu, kubki koziego mleka i podpłomyki wypieczone ze zmielonych migdałów i słodkiego masła nagery. Podzieliwszy się tym hojnym posiłkiem — trzej zdrowi mężczyźni naruszą ich skromne zapasy — Malver i Sovari ruszyli się rozejrzeć twierdząc, że muszą poznać miasto i wybrać najlepsze miejsce na ustawienie straży. Przez następne dwie godziny siedziałem w dusznym cieniu i obserwowałem, jak gorączka Aleksandra rośnie. Jego policzki były zarumienione, oddech szybki i płytki, do tego stał się niespokojny, więc ta kobieta, która akurat przy nim czuwała, musiała trzymać rękę na jego piersi, by utrzymać go bez ruchu. Kiedy nadejdzie zimna noc, nie będziemy potrzebować ognia, by go ogrzać. Straż objęła Fessa. Nie mogłem dłużej wysiedzieć. Gdy bezwzględne słońce podróżowało po niebie, ja spacerowałem po piasku i wpatrywałem się w wydmy, które Aleksander tak cenił. Zmiany na pustyni były dyskretne. Niebieskie cienie przesuwały się powoli. Odrobina piasku drgnęła na wietrze. Dorastałem w głębokim lesie i niewiele rzeczy kochałem bardziej od zapachu deszczu na wiosennej ziemi czy dotyku jesiennego słońca na policzku, gdy czerwone i żółte liście płonęły nad moją głową i pod stopami. Jednak gdy wpatrywałem się w wieczorną pustynię, nie potrafiłem przywołać obrazu swojej ojczyzny ani też skoncentrować się na zdradzieckich demonach i zawiedzionej miłości. Spokojną pustkę przyjąłem z ulgą. — To święte miejsce. — Głos Gaspara był równie suchy jak pustynia. Qeb i starzec przybyli ścieżką, gdy słońce znikło na zachodzie, rozpościerając nad pustynią noc niczym płaszcz. — Czuję to — odpowiedziałem. — Niegdyś wszyscy wojownicy Derzhich odbywali pielgrzymkę do Drafy — podjął Gaspar. — Kiedy zdobyli warkocze, przybywali tutaj, szukając wizji. Młody wojownik skąpany świeżą krwią musi znaleźć równowagę. — Czasem i starsi tego potrzebują — odparłem. Starzec stał obok mnie, niemal równo ze mną, a obok niego smukły i wdzięczny chłopiec, którego kolczyki odbijały ostatnie promienie słońca. Otaczał ich słodki aromat dymu i nieznanych ziół. — Możemy ci pomóc, wojowniku. Niewielu pamięta, że tu jesteśmy, ale nie wyszliśmy z wprawy. — To dlatego zostajecie w tych ruinach? — Tacy jak my byli w Drafie od dnia, gdy wzniesiono ją z piasku. Póki żyją wojownicy, będziemy na nich czekać. Czyli Gaspar był jakimś plemiennym mistykiem. Każdy naród ich miał — mądrych mężczyzn lub kobiety, którzy obserwowali gwiazdy, twierdzili, że otrzymują wizje, albo znajdowali objawienia w chmurach, wnętrznościach zwierząt czy odchodach robaków. To wyjaśniało obecność chłopca. Gaspar pewnie znalazł go w jakiejś zacofanej wiosce i zabrał do Drafy, by został jego akolitą. Szkolił chłopca, by ten spełniał kapłańskie funkcje dla Derzhich, którzy już nie przybywali do Drafy. Nim jednak dowiedziałem się więcej, usłyszałem ochrypły krzyk od strony schronienia. Pospieszyłem z powrotem i zobaczyłem, jak Sarya zdejmuje kociołek z herbatą z chosoni, podczas gdy Manot i Fessa trzymają Aleksandra za ramiona. Bursztynowe oczy księcia były szeroko otwarte i płonęły w blasku ognia, choć nie widziały ani kobiet, ani mnie. — Opuść mnie, demonie! Nie przyjmę cię! Och, potężny Athosie… płonie… — Jego wizje były fragmentami wspomnień: kłótnie z ojcem, miłość i pragnienie żony, czasy, gdy władca demonów zniszczył jego duszę, by uczynić z niej swój dom, zmieszanie i niepewność, które tak długo utrzymywał w tajemnicy. — Podnieś mu głowę i przytrzymaj go — rozkazała Sarya, obejmując dłońmi parujący kubek. — Miałyśmy nadzieję, że gorączka wypali się sama, ale jest zbyt silna. Ostrożnie, by gorący płyn nie wylał się na nagą pierś Aleksandra, zmusiła go do wypicia śmierdzącej herbaty chosoni. Krztusił się, walczył i szalał, nazywając nas demonami i zdrajcami, grożąc wszelkiego rodzaju karami. Kiedy opróżnił kubek, kobieta przyniosła kolejny, i ten też w niego wmusiliśmy. I kolejny, i znów, aż kociołek Saryi został osuszony. Książę był cichy i bezwładny, gdy położyliśmy go z powrotem na płaszczu, i wkrótce zaczął się pocić. Sarya z zadowoleniem pokiwała głową i zaczęła delikatnie ocierać jego twarz, pierś i kończyny, zaś Manot nałożyła nowy okhid na nogę. Przez dwa kolejne dni gorączka księcia rosła i znów wywoływaliśmy poty. Sovari i ja na zmianę przy nim siedzieliśmy, gdy kobiety poiły go herbatkami i eliksirami. Z Malverem pełniłem straż, opiekowałem się końmi i chodziłem na polowania, by uzupełnić zapasy żywności. Spaliśmy po godzinie. O świcie trzeciego dnia w Drafie wszyscy byliśmy zdenerwowani, a ja miałem wrażenie, że ktoś wtarł w moje oczy piach. Po frustrującym poranku, gdy bezskutecznie próbowałem ustrzelić coś jadalnego, rzuciłem pechowy łuk Malvera na piasek i opadłem na ziemię obok Sovariego, nim pusty żołądek zaczął się upominać o posiłek. Mal—ver pełnił straż. Promienie słońca przeszyły moje oczy, gdy zrobiłem w nich szparkę. Szpara była odpowiednim słowem, pomyślałem, może nawet pęknięcie głowy. A zabójcze słońce ciężko wisiało na moich ramionach. Niebezpieczne. Głupi. Co ze mnie za głupiec, że położyłem się spać bez schronienia? A jednak byłem pewien, że kładłem się na macie pod drzewem nagera, trzy kroki od Sovariego i księcia. — …Zostawiłem go tutaj. Nie spodziewałem się, że sznury go utrzymają, ale cios dobrze go uziemił. — Odważne słowa mówiącego nie maskowały jego niepewnego tonu. — Nie wiedziałem, czy da się go zabić… i czy to mądre. To nie ma sensu po tym wszystkim, co zrobił wcześniej. — Niech kobiety zajmą się twoim ramieniem. Ja dowiem się, co ma do powiedzenia. — Obaj mówiący byli zdenerwowani. — Bądź ostrożny, kapitanie. Dopiero gdy próbowałem się odczołgać z okrutnego słońca i odkryłem, że to niemożliwe, pojąłem, że słowa o sznurach i ciosach dotyczyły mnie… i że mignięcie stali było mieczem Sovariego uniesionym do mojej szyi. Leżałem na boku, ręce miałem związane za plecami i przywiązane do kostek zbyt krótkimi sznurami. Przy plecach wygiętych w taki łuk, mój prawy bok zaczynał pulsować w tym samym rytmie co głowa. Ale żadna z tych niewygód nie była tak bolesna jak zrozumienie, które mnie przepełniło. — Już wszystko dobrze — powiedziałem, z trudem wyduszając z siebie słowa. — Nie skrzywdzę cię. — Powiedz to Malverowi. — Co się stało? Naprawdę tego nie wiem. — Cóż, w ogólnym zarysie oczywiście wiedziałem, co się wydarzyło. Nie znałem tylko szczegółów. — Malver mówi, że zacząłeś szaleć i przysięgałeś, że „zabijesz przeklętych ludzi”. Miałeś w ręce nóż i wyglądało, jakby cię nie obchodziło, kogo nim przebijesz. Ukrył się za jedną z kolumn. Kiedy się zbliżyłeś, uderzył cię cegłą w głowę. Kiedy próbował cię związać, niemal odciąłeś mu rękę, więc musiał cię znów uderzyć. —Na bogów… — Niezależnie od tego, jak bardzo niespokojne były moje sny, sen zawsze stanowił ucieczkę od tego szaleństwa. — Przepraszam. Powiedz Malverowi… — Powiedz mu co? Żeby się nie bał? — …Naprawdę przepraszam. — Żałośnie niewystarczające słowa. — Proszę, cofnij się, kapitanie. Muszę się uwolnić, ale obiecuję, że cię nie skrzywdzę. Po krótkiej chwili wahania Sovari cofnął się tak, by nie groziło mi niebezpieczeństwo, że przetnie mi szyję w chwili, gdy będę się wyplątywał. Nie opuścił jednak miecza. Rozumiałem jego niechęć. Chrząknąłem, gdy sznury wiążące moje nadgarstki i kostki pękły, pozwalając mi się wyprostować. — Inni… nie skrzywdziłem nikogo innego, prawda? — Usiadłem powoli, przycisnąłem rękę do obolałego boku i bardzo starałem się wyglądać niegroźnie. Sovari potrząsnął głową, wpatrując się w zwęglone końce sznura, które spaliłem słowem. Jego odpowiedź dała mi większą ulgę niż zerwane więzy. Potarłem nadgarstki i obolałą głowę, oddychając płytko, podczas gdy ból w boku znikał. — To coś, nad czym wyraźnie nie panuję — wyjaśniłem spokojnie, choć targał mną niepokój. — Choroba umysłu, która nie ma nic wspólnego z Malverem, tobą czy kimkolwiek tutaj. Powinienem był was ostrzec. Powinienem był trzymać się z dala od ludzi. „Ludzie”, powiedziałem. Czy to o to chodziło? Nigdy w życiu nie myślałem o Ezzarianach inaczej niż o ludziach. A jednak prawdą było, że moja mordercza, niewyjaśniona wściekłość nigdy nie kierowała się przeciwko Ezzarianinowi, nigdy przeciwko złączonemu z demonem. Gordain, trzech pierwszych żebraków w Vayapolu, przyjaciel Blaise’a Dian, namhir… wszyscy byli ludźmi. — Mój jedyny cel to zapewnić księciu bezpieczeństwo — powiedziałem Sovariemu. — A do tego nadal jestem potrzebny. Ale odejdę, jak tylko on zacznie jeździć konno. Do tego czasu, jeśli ty lub Malver zobaczycie, że to znów się powtarza, macie moją pełną zgodę na to, żebyście zrobili wszystko, co konieczne. — Zajmiemy się tym. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że się zastanawia. Nie uważał już, że jestem posłańcem Athosa, jak się domyślałem, chyba że bogowie byli czymś zupełnie innym, niż go uczono. Czubek jego miecza opadł do ziemi. — Nie próbuj traktować mnie łagodnie, jeśli to znów się zdarzy, So—vari. Jestem dobry w tym, co robię. Widziałeś to. — Tak, widziałem, co potrafisz. — Wyciągnął rękę i pomógł mi wstać. Powoli pokuśtykałem w dół łagodnego zbocza. Kiedy dotarliśmy do źródła ijego towarzysza, samotnego granatowca, zatrzymałem się, by się napić i ochłodzić w cieniu. Pozwoliłem, by Sovari ruszył przodem i porozmawiał o mnie z Malverem i innymi. Posmakowałem kilku łyków ciepłej, ciemnej wody, zmuszając się, by nie wypić na raz całej zawartości powoli napełniającej się niecki, po czym położyłem się pod zielonymi liśćmi starego drzewa i próbowałem nie myśleć. Nie udało się. Musiałem odejść, nie umiałem nawet ochronić Aleksandra przed samym sobą. Zamknąłem oczy i zasłoniłem twarz spoconymi rękami. Gdybym tylko umiał odzyskać spokój wieczoru na pustyni. Jakby w odpowiedzi na moje pragnienie usłyszałem zbliżające się powolne kroki Gaspara. Zatrzymał się tuż przy mnie. Chłopca z nim nie było. —Nie boisz się? — spytałem, kiedy poczułem, że siada obok mnie. Liście zaszumiały zmęczone w gorącym wietrze. — Nie tak bardzo jak ty. — Głos starca brzmiał inaczej niż wcześniej. Nie złośliwie, nie marudnie, nie z szacunkiem, ale ostro. Dźwięczał autorytetem. — W moich rękach nie spoczywa życie i śmierć świata. Usiadłem i spojrzałem na niego. W jednej chwili dzień pochłonęła gwiaździsta noc, tak zimna, że zatęskniłem za ostrym blaskiem słońca. — Kim jesteś, Gasparze? — spytałem. — Ja mógłbym ci zadać to samo pytanie. — Jego ślepe, złote oczy wpatrywały się we mnie uważnie. Choć jego głos nie drżał, to, co widział w dziedzinie niedostępnej dla ludzkiego wzroku, musiało go rzeczywiście przerażać. — Ale ty przecież już wiesz, kim jesteś. Tak cię nazwałem. — Ten z mroku. Nie potwierdził ani nie zaprzeczył, tylko mówił dalej, jakby spieszno mu było wypowiedzieć słowa. — Musi być ciężko wzbudzać grozę w sercach tych, których się kocha. To jedna z wielu trudnych rzeczy. Ale najtrudniej jest przyjąć ciemność swoich snów. Dać imię bezimiennemu i stanąć po drugiej stronie od światła, na krawędzi bezdennej przepaści. — To nie ja — powiedziałem, czując, jak upada we mnie serce. Nie pytałem, skąd wiedział, nie kwestionowałem jego pewności, nawet nie myślałem, jak głupio błagać wszechświat, by zmienił to, co wiedziałem przez te wszystkie miesiące. — Proszę, to nie ja. — To twoja prawdziwa ścieżka, ta, którą wybrałeś. Na dobre czy na złe, na śmierć czy życie. — Nie. Powiedz coś innego. — Jakby słowa mogły coś zmienić. , — Nie mogę odwrócić tego, co powiedziałem, ani przywołać kłamstwa, które brzmiałoby przyjemniej. Chroniąc duszę przed chwilą zła często skazujemy ją na wieczną ciemność. Ale jeśli nie mogłem ochronić tych, których kochałem, tych, których przysięgałem chronić, to jaki to wszystko miało sens? Jeśli moim przeznaczeniem było zniszczyć świat, to może lepiej najpierw skończyć własne życie? Ajednak ze wszystkiego najbardziej brzydziłem się samobójstwem — ostatecznym odrzuceniem sensu życia. — Pomóż mi zrozumieć — poprosiłem. — Nie wiem, co robić. — Musisz iść ścieżką, którą wybrałeś. Żeby światło zatriumfowało, musi istnieć mrok. I w końcu ta chwila tajemnicy nie dała mi nic nowego. Niezależnie od tego, skąd brały się jego słowa — od bogów, proroctw czy tylko bełkotu starca, który przypadkiem dotknął nabrzmiałej rany — wszystko nadal sprowadzało się do tego, że musiałem zrzec się kontroli nad własną przyszłością, postawić stopy na ścieżce i podążać nią. Ale ja wiedziałem, gdzie prowadziła. Przez bramę z kolumn do fortecy, która krwawiła, do miejsca, gdzie mężczyzna ze skrzydłami… mężczyzna z moją twarzą… szalał i przysięgał zniszczyć świat. — Możemy pomóc ci odnaleźć równowagę, wojowniku. Nim zaczniesz ostatnią bitwę, musisz zakończyć wojnę wewnątrz siebie. Ale ja już nie chciałem tego słuchać. Schowałem głowę w ramionach i wzmocniłem bariery, które wzniosłem, by zatrzymać swojego demona, dusząc go zaklęciami i czarami, zamykając go w fortecy swojej mocy. Z pewnością, jeśli uda mi się pozostać sobą, powstrzymać demona i pozostać po tej stronie portalu, sprzeciwić się jego pragnieniu powrotu do Kir’Navarrin, nic z tego się nie wydarzy. To nie ja. Nie zrobię tego. To nie ja. Kiedy znów podniosłem wzrok, zapadł wczesny wieczór, a ja byłem sam. Wonny dym unosił się w powietrzu. Musiałem usnąć albo dostać udaru słonecznego, pomyślałem. Gaspar był tylko ślepym starcem. Nikt czytający w kościach czy gwiazdach nie da mi odpowiedzi. — Chce cię widzieć, Ezzarianinie! — To wołał Sovari z zagajnika na—ger. W odpowiedzi zamachałem ręką i pospieszyłem w dół ścieżki. Rozdział dziewiąty Aleksander opierał się o jedno z derzhyjskich siodeł i krzywił się, gdy Sarya drewnianą łyżką karmiła go jakimś gęstym, brązowym płynem. — Na demoniczny ogień, kobieto, nie możesz przynieść czegoś, co nie smakowałoby jak nawóz? Jeśli mam żyć na tym przeklętym świecie, przyzwoite jedzenie byłoby miłą odmianą. — Cassiva cię odżywi, wojowniku. Dla rannych jest lepsza od mięsa. Leczy kości. — Staruszka wepchnęła mu do ust kolejną łyżkę płynu, nim zdołał zaprotestować. Mimo wojowniczego nastroju, najwyraźniej nie miał nawet tyle siły, by odepchnąć jej rękę. Spojrzał na mnie wściekle nad głową kobiety. Usiadłem obok jednej ze ścian, która tworzyła zacieniony róg, i czekałem. Sovari zniknął po tym, jak mnie wezwał, a Malvera nigdzie nie widziałem. Najpewniej milczący żołnierz postanowił się trzymać z dala ode mnie, póki nie upewni się, że nie mam zamiaru go zabić przy najbliższej okazji. Po opróżnieniu kubka Sarya odstawiła go na bok i wskazała na glinianą miskę obok księcia. — Mam ci z tym pomóc, wojowniku, skoro już się obudziłeś, czy też wolisz, by zrobił to twój przyjaciel? A może chcesz leżeć w kałuży? — Sikałem samodzielnie przez sporo lat. Nie potrzebuję paskudnej wiedźmy ani tchórzliwego Ezzarianina do pomocy. —Myślę, że krew znów krąży w jego żyłach — powiedziała Sarya, ukazując w uśmiechu trzy brązowe zęby. — Nigdy nie nazywają mnie paskudną wiedźmą, jeśli jeszcze mają gorączkę. Manot za jakiś czas przyjdzie sprawdzić okład. Aleksander zamruczał za nią: — Jaki uzdrowiciel sprawia, że zdrowiejący człowiek śmierdzi jak chałupa żebraka? Zaraz zaczną mnie okładać kozią wątrobą albo gnijącymi liśćmi kapusty. — Zaczął gmerać przy misie i swojej brudnej, zakrwawionej koszuli, lecz przy okazji tego manewru szarpnął nogą, unieruchomioną od uda po stopę. Jego głowa opadła znów na siodło, przymknął oczy. — Przeklęty Athosie — wyszeptał, a jego twarz straciła nawet ślad zdrowego rumieńca. — Chciałeś mnie zobaczyć? — spytałem i przeszedłem do miejsca, gdzie mogłem podtrzymać jego unieruchomioną nogę i przetoczyć go gładko na bok, by mógł dobrze wycelować w misę Saryi. Nawet w tej mało godnej pozycji, ze szczęką zaciśniętą z wysiłku, brzmiał jak prawdziwy książę Derzhich. — Chciałem ci powiedzieć, że możesz odejść. Wypuść skrzydła, odleć, rób, co chcesz. — Odważne słowa jak na kogoś, kto w tej chwili nie może się nawet samodzielnie odlać. — Wypełniłeś swój obowiązek. Zawsze mi mówiłeś, że twoim obowiązkiem nie jest ochrona mojego cesarstwa. I w porządku. Być może zajmie mi trochę czasu, nim odzyskam zaufanie szlachty po tym, jak uciekłem niczym chłop. — Wykrzywił się i zaklął, gdy przetoczyłem go z powrotem i poprawiłem siodło, by było mu wygodnie. — Zginąłbyś. To również nie wzbudziłoby w nich wielkiego zaufania. Cierpienie w jego oczach świadczyło o czymś więcej niż tylko rannym ciele. — Złożyłeś na mnie ten przeklęty ciężar… zobaczyć świat tak, jak ty go widzisz. Próbowałem i widzisz, gdzie się znalazłem? Kiedy odzyskam to, co moje, jak myślisz, czy będę mógł sobie pozwolić na najmniejszy ślad słabości? Czy wiesz, ile będę musiał oddać, by zyskać sojuszników? Nie znałem odpowiedzi na jego pytania, o czym doskonale wiedział. Po co spierać się o inne rozwiązania, skoro ich nie było? Dlatego pozwoliłem mu wrzeszczeć na siebie tak długo, jak długo miał siły, delektować się wypominaniem mi, jak mało wiedziałem o wojennej sztuce Derzhich i jakim byłem idiotą, jeśli sądziłem, że skoro Hamraschi otoczyli jego ludzi i wybili ich połowę, był skazany na przegraną. Później opowiedział mi ze wszystkimi drastycznymi szczegółami, jak ukarze zdrajców, którzy zawiedli swojego cesarza. Dopiero gdy w końcu się uspokoił i przymknął oczy, odezwałem się ponownie. — Co teraz zrobisz, panie? — Zacznę żebrać. Ukorzę się przed Goruschami i przysięgnę, że nie zabiłem ojca. Ukorzę się przed Fontezhimi i powiem im, że dostaną połowę moich koni, ziemi i mojego pierworodnego, jeśli wypełnią swój obowiązek. Powiem Nyabozzim, że się pomyliłem… znów mogą niewolić, kogokolwiek zechcą, wyłupiać biedakom oczy i sprzedawać ich dzieci, jeśli tylko zadowoli to ich pierwszego lorda. A potem może uda mi się przekonać ich do zabicia Edika, nim ten u/na, że może zabrać sobie moje cesarstwo. Ale ja leżę tutaj jak kayeet w jamie, podczas gdy wąż śpi w moim łożu. Na rogi Druyi, czyż to nie najgorsze tarapaty, w jakich może znaleźć się człowiek? — Powinieneś jeszcze się przespać, zanim zaczniesz się korzyć. — Naciągnąłem mu na nogi poplamiony biały płaszcz. — Tygodnie… miną przeklęte tygodnie, nim będę mógł jeździć konno. — Jeśli chcesz, żeby noga była prosta, musisz ją oszczędzać do chwili, gdy się zrośnie. — W Zhagadzie jest człowiek, który robi buty do konnej jazdy dla złamanych kończyn… są w nich żelazne pręty, od pięty po udo. Wyślę Malvera, żeby zamówił dla mnie jeden. Może wziąć mój stary but do miary. —Ale panie, nie możesz pozwolić… — Malver umie być ostrożny. A on i Sovari będą musieli przekazywać moje wiadomości do chwili, gdy zdołam się ruszyć. Podczas naszej rozmowy zapadła noc. Księżyc był w nowiu i wschodził późno, i wkrótce twarz Aleksandra stała się tylko bladą plamą w ciemności. Nasza rozmowa zamilkła, a moje wspomnienia powróciły do dziwnej nocy, jakiej doświadczyłem tego popołudnia, gdy Gaspar mówił o świetle i mroku, przeznaczeniu i wyborach. Obserwując migoczące niebo nad ostrymi sylwetkami drzew nagera, pragnąłem znaleźć się wśród gwiazd, zimnych i dalekich od bólu. Musiałem odejść. Ale dręczyły mnie zmartwienia i nie wiedziałem, jak zacząć. Jeśli Aleksander wyśle Sovariego i Malvera z poleceniami, nie zostanie nikt, by go chronić… — Malver mi powiedział, co się z tobą stało tego popołudnia — zabrzmiał w mroku cichy głos Aleksandra. — Czy to było to, o czym mi opowiadałeś, ta choroba umysłu, która cię tak martwiła? Demon? Powinienem był wiedzieć, że zapamięta wszystko, co mu opowiadałem, gdy Sovari i Malver nastawiali mu nogę. — Muszę wydostać się z Drafy, nim się zdrzemnę i poderżnę ci gardło — mruknąłem, a gorycz wylewała się ze mnie niczym smrodliwy oktar z pustynnych skał. — Czy to dlatego nie walczyłeś przy mnie? Czy bałeś się, że zabijesz niewłaściwych ludzi? — Było kilka powodów. — Powiedz mi, Seyonne. Wierzyłem, że staniesz u mojego boku, jeśli cię o to poproszę. Dla mnie, nie dla ojca. Dlaczego nie chciałeś mi pomóc aż do chwili, gdy wszystko było stracone? Pytanie to zrodziło się z miłości, gdyż duma nigdy nie pozwoliłaby mu go zadać. I dlatego ujarzmiłem swoją dumę i odpowiedziałem mu. Powiedziałem mu to, czego nie chciałem i nie mogłem powiedzieć nikomu innemu na świecie. — Tak, martwiłem się przeklętym demonem i moim denerwującym zwyczajem atakowania każdego, kto znajdzie się w zasięgu wzroku. Ale nawet i bez tego… już nie potrafię bez bólu unieść miecza. Dobrze wycelowany cios w prawy bok, i nie jestem w stanie nawet podnieść ręki, nie wspominając o broni. — Wojownikowi trudno coś takiego wyjawić, zwłaszcza przyjacielowi, dla którego siła jest wszystkim. —Ach, przeklęta… rana od noża. — Aleksander widział dzieło Ysan—ne. On, Blaise i Fiona uratowali mnie tamtego dnia znad krawędzi śmierci. — Namhir niemal zabił mnie pałką. Na całe szczęście już prawie nie żył, kiedy udało mu się trafić. Możesz uznać, że to szaleństwo mnie uratowało; kiedy rozrąbuję ciała na kawałki, nie czuję bólu. Ale gdybyś polegał na mnie w walce, mógłbyś za to drogo zapłacić. Musiałem czekać i być gotowym uratować ci życie. — Nie obrazisz się, jeśli ci za to nie podziękuję. — Nie spodziewałem się wdzięczności. — Jestem tego pewien. — Roześmiał się, lecz gdy odezwał się ponownie, był bardzo poważny. — Zostaniesz teraz przy mnie? Inni będą ostrożni… i tak nie wiedzą, co o tobie myśleć… a ja od miesięcy nie spałem bez noża w ręce. Ale nie sądzę, byś mnie kiedykolwiek skrzywdził, nawet gdybyś oszalał. Jego zaufanie było dla mnie lekcją pokory, ale na miejscu utrzymało mnie tylko przeświadczenie, że inaczej byłby trupem. — Jeśli jesteś gotów zaryzykować — powiedziałem — zostanę, chyba że mi się pogorszy. * * * Dni w Drafie były bardzo długie i bardzo gorące. Nadchodziło lato, kiedy nawet skoczki pustynne i antylopy wychodziły dopiero po zmroku. W ciągu dnia dużo spaliśmy, szczególnie Aleksander, gdyż kobiety wmuszały w niego napary i herbatki, żeby złagodzić ból i przyspieszyć leczenie. W dniach po moim ataku na Malvera opuchlizna na nodze księcia zaczęła się zmniejszać, a straszliwa rana zasklepiać. Nie pojawiły się dalsze oznaki zakażenia, a Manot zastąpiła swój okład maścią z sosnowej kory. Zgodnie ze swoim planem Aleksander wysłał Sovariego i Malvera ze starannie sformułowanymi wiadomościami do panów kilku potężnych hegedów. Przekonałem go, żeby dwaj mężczyźni najpierw porozmawiali z Kirilem. To, że tak długo się przed tym wzbraniał, było świadectwem jego niewypowiedzianego pesymizmu. — Twój kuzyn czeka na wieści od ciebie, panie — argumentowałem po raz dziesiąty. — Pewnie już zebrał informacje, których szukasz. Nie masz potężniejszego sojusznika. —Nie chcę, żeby Kiril zginął. Jeśli stary Hamrasch zwęszy choć… — Zawstydzasz lorda Kirila, nie przyjmując tego, co chce ci zaofiarować. Nawet ja wiem wystarczająco wiele o honorze Derzhich, by to pojąć. Z wielkimi obawami w końcu ustąpił i wysłał Sovariego do Kirila, a Malvera do szewca. Malver zostawił mi swój łuk, a ja przyjąłem wszystkie myśliwskie obowiązki, zabijając chude chukary, które pożywiały się przy źródle — nie więcej niż jednego na dziesięć, powiedział mi Gaspar, albo ptaki przestaną przylatywać — i antylopy. Starcy nie mogli już polować, a Qeb nie opuszczał Gaspara. Przynajmniej mogliśmy się im odwdzięczyć za troskę, zaopatrując ich spiżarnię. Staruszki kręciły się wokół nas dniem i nocą, oczyszczając i opatrując ranę Aleksandra, i na nowo przymocowując łubki w miarę zmniejszania się opuchlizny. Starannie otaczały drewno liśćmi i balsamami, by nie powstały rany. Poza codziennymi sprawami, nie rozmawiały z nami, przez co obowiązek zabawiania Aleksandra spoczął na mnie. Po jednym dniu ostrza naszych języków niemal znikły od nadmiernego ostrzenia. Kręcił się, klął i narzekał, gdy próbowałem odwrócić jego uwagę, opowiadając o geografii i pogodzie, niedawnym zatrudnieniu w charakterze skryby w Karesh, i o tym, jak trudno jest uprawiać ziemię, gdy właściciele nie dają dzierżawcom żadnych narzędzi. Temat chłopów wymagał największej odwagi. Ezzariańska sztuka kucia mieczy i różnice między walką z demonami a walką z ludźmi zaciekawiły go nieco bardziej. Ale tak naprawdę zainteresowała go jedynie opowieść o moim wygnaniu z Ezzarii — poszukiwaniach syna, które doprowadziły mnie do Blaise’a, długim pobycie w Kir’Vagonoth, krainie lodu, Strażniku Merrycie, wieloletnim więźniu w krainie demonów, i zbieraniu dowodów, przez które uwierzyłem, że mój lud i demony zostali rozdzieleni z obawy przed czymś lub kimś uwięzionym w Kir’Navarrin. — A ty nie wiesz, co jest wewnątrz tego Tyrrad Nor? — spytał pewnej bezsennej nocy. — Moim zdaniem w fortecy przebywa raczej więzień niż jakieś bezkształtne niebezpieczeństwo — powiedziałem. — Merryt z pewnością w to wierzył i nazywał go „Bezimiennym”, co odnosi się do Bezimiennego Boga, postaci z ezzariańskich mitów. Możliwe, że nasza opowieść o bogach wiąże się z jakimś prawdziwym wydarzeniem z naszej historii. I tak oto musiałem opowiedzieć Aleksandrowi historię Verdonne, śmiertelnej panny ukochanej przez boga, i o tym, jak bóg stał się zazdrosny o jej pół—ludzkiego, pół—boskiego syna Valdisa i próbował zabić jego oraz ludzi, którzy go kochali. Wbrew wściekłości małżonka, Verdonne stała niewzruszenie między bogiem a światem śmiertelnych, chroniąc swoje dziecko i lud. — Kiedy Valdis dorósł do wieku męskiego — podjąłem — pokonał boga w walce jeden na jednego, ale nie mógł się zmusić do zabicia ojca. Dlatego też uwięził go w magicznej fortecy i zabrał mu imię, by nikt nie mógł już oddawać mu czci. Opowieść kończy się ostrzeżeniem: „Lecz biada człowiekowi, który otworzy więzienie Bezimiennego Boga, gdyż wówczas na ziemię spadnie ogień i zniszczenie, których żaden śmiertelnik nie potrafi sobie wyobrazić. I nazwą to Dniem Końca, ostatnim dniem świata”. Takiego ostrzeżenia lepiej nie lekceważyć. Aleksander przestał pożerać kawałek udźca antylopy. —1 ty myślisz, że to bóg siedzi w tej fortecy zwanej Tyrrad Nor, czekając, by zniszczyć świat. I wierzysz, że jakimś sposobem on jest tobą. — Nie jest bogiem. Nie. Ani rai—kirah. Wie, jak wykorzystywać sny, a rai—kirah nie śnią. Może jest czarodziejem, jednym z mojego ludu… połączeniem rai—kirah i człowieka. — Bezmyślnie postukałem nożem w kość z udźca. — Czasem myślę, że ze mnie szydzi… pokazuje mi, że to, co już zrobiłem, pozwoli mu się uwolnić… albo że jakimś sposobem zdoła mnie zmusić, bym za niego wykonał jego dzieło. Nie wiem. — Czyjego dzieło… zniszczy świat? Nie uwierzę w to. — Znów zaczął jeść. Jeśli apetyt można uznać za oznakę zdrowia, Aleksander za miesiąc będzie jeździć konno. — To twoja przeklęta troska o cały świat niszczy moje życie. Mimo wszystkiego, co zrobili ci Derzhi, nie wyrzekłeś się siebie, a później przetrwałeś tortury i oparłeś się czarom w Kir’Va—gonoth. Co mogłoby cię zmusić do zmiany natury twojej duszy? Nic. —Zamachał w moją stronę kawałkiem podpłomyka, jakby chciał podkreślić wagę tych słów. — Jak już mówiłeś, najpewniej z ciebie szydzi, próbuje sprawić, byś w siebie zwątpił. Może wie, że jesteś jedynym, który da radę go zniszczyć. Ale ja oczywiście zmieniłem już naturę swojej duszy. Nie przypomniałem o tym księciu ani nie powiedziałem mu o dziwnym spotkaniu z Gasparem przy strumieniu. Wciąż próbowałem przekonać samego siebie, że wizje Gaspara były bełkotem starca, a moje dziwne wrażenia efektem nadmiaru słońca. — Posłuchaj — rzekł. — Obiecam ci to, co i ty mi przyrzekłeś w dniu, gdy rozciąłem twoje kajdany. Jeśli kiedykolwiek staniesz się potworem, ruszę za tobą. Zginiesz z mojej ręki i niczyjej innej. Czy czujesz się teraz lepiej? Roześmiałem się. —O wiele lepiej. Nie wspomniałem, że jeśli stanę się tym, czego się bałem, ani książę, ani wojownik, ani czarodziej nie zdołają stawić mi czoła. * * * Starzec i Qeb dołączali do nas każdego wieczora i rozwijali swoje maty, gdy nieznośny upał dnia zmieniał się w zimną noc. Gaspar wypijał niezliczone kubki nazrheelu i opowiadał niekończące się historie o Drafie i o czasach, gdy Derzhi byli wędrownymi wojownikami, którzy chronili inne ludy pustyni przed napaściami barbarzyńców. — Dzicy ludzie szukali naszych koni i owiec, naszej soli i kobiet —powiedział, z zadowoleniem wdychając smrodliwe opary swojej herbaty. — Ale wojownicy odegnali ich i wędrując przez tę krainę, pełnili straż. Pustynni ludzie nazwali Derzhich władcami, dziękując im za ochronę, a największego z nich nazwali królem ich krainy, której nadali miano Azhakstanu. — Czy Seyonne przekupił cię, żebyś opowiedział mi tę bajeczkę? —spytał zirytowany Aleksander. — Bardzo do niego pasuje. Ale ja nie jestem wędrownym nomadem, który dostał tron od pasterzy owiec. Jestem prawowitym cesarzem wszystkich ziem, które podbili moi przodkowie, włączając w to Azhakstan, i odzyskam swoje dziedzictwo, nawet jeśli będę musiał zabić wszystkich Hamraschich. — Podczas gdy Gaspar mówił dalej, nieporuszony tym wybuchem, książę zakrył twarz rękami i udawał, że śpi. — Królestwo rosło, a wojownicy pamiętali o Drafie i pielgrzymowali do niej na siffaru… rytuały równowagi. Każdy król Azhakstanu przybywał tu w dniu swego namaszczenia w poszukiwaniu wizji. Od dawna nie widzieliśmy tu króla, a cesarza nigdy, ale są tacy, którzy wciąż tu ściągają… — Lidunni — wtrącił niewyraźnie Aleksander. — Postawiłbym na to swoją duszę. Cholernie sprawni w walce, ale zbyt mocno związani z tradycją. Coś jak ten tutaj, mój przyjaciel Ezzarianin. Lidunni byli najpotężniejszymi wojownikami wśród Derzhich — członkami sekty łączącej religię i sztukę walki wręcz. Nie nosili broni, lecz ponoć mogli jedną ręką złamać człowiekowi kark albo złapać włócznię w locie. Gaspar westchnął. —Nie powiem, kto nas odnajduje… nie ma ich aż tak wielu… ale powiem, że często przybywają nadzy i złamani, a odchodzą w pełni sił. Próbowałem przekonać twojego udręczonego przyjaciela, by przeszedł przez siffaru, ale on woli walczyć bez pomocy. Może ty na niego wpłyniesz. Aleksander zdjął rękę z twarzy i zmarszczył czoło. — Może powinieneś spróbować. Lubisz różne mistyczne sprawy, a niezależnie od tego, jakie bzdury bełkoczą, ci ludzie najwyraźniej znają się na leczeniu. Jeśli lidunni widzą wartość ich guseł, tobie też to powinno pomóc. Potrząsnąłem głową. Już nie chciałem wizji. * * * Sovari wrócił po dziesięciu dniach. Przyjechał o świcie, niosąc juki pełne koców, bukłaków z winem, suszonego mięsa, podpłomyków, jakie Derzhi zabierali na długie kampanie, cudownie czystych ubrań. Głowę miał pełną wieści, przeważnie złych. — Lord Kiril niemal oszalał ze zmartwienia, panie — powiedział, zeskakując z siodła i klękając przed księciem. Trzymał głowę opuszczoną, nawet gdy książę gestem kazał mu się podnieść. — Proszę o wybaczenie, wasza wysokość, że przynoszę złe wieści, lecz lord Kiril prosił, bym wypowiedział wszystko bez zaczerpnięcia oddechu i przerw, i tak też zrobię. Zostałeś ogłoszony ojcobójcą i królobójcą, panie, pozbawiony wszystkich tytułów i ziem, skazany przez Dwadzieścia na wybatoże—nie, powieszenie na rynku w Zhagadzie, wyciągnięcie i podpalenie wnętrzności, kiedy jeszcze będziesz żył… — Na bogów, kapitanie, uważaj na słowa! — ostrzegłem. Żaden człowiek, który odzyskiwał zdrowie po tak poważnej ranie, nie powinien słuchać tak groteskowo szczegółowego opisu. Aleksander wiedział, do czego zdolny jest jego lud. — Jak już mówiłem, Ezzarianinie, lord Kiril prosił mnie, bym przekazał to księciu bez wahania, by mój pan zrozumiał swoją sytuację. W cesarstwie, mój książę, nigdzie nie jesteś bezpieczny. — Sovari przełknął ślinę. — Wyznaczyli nagrodę za twoją głowę. Nagrodę… jak za pospolitego złodzieja. Aleksander milczał tak długo, że bałem się, iż jego serce przestało bić. Kiedy w końcu się odezwał, jego słowa mogły rozciąć ciało. — Mam nadzieję, że nagroda jest przynajmniej odpowiednio duża. Powiedz mi, na ile oceniają moje wnętrzności? — Dziesięć tysięcy zenarów, panie. — Dziesięć tysięcy… Niezły zrobiłem na tobie interes, Seyonne. Zapłaciłem za ciebie tylko dwadzieścia zenarów i nigdy nie podpaliłem ci wnętrzności. — Oparł się o stertę piasku, którą dla niego usypaliśmy, ale nadal drżał z wściekłości. — I ukoronowali mojego kuzyna? Sovari zawahał się, a jego wahanie potwierdziło to, czego nie ważył się język. —Mój panie… — Rozumiem. — Rzadko czułem tak morderczy chłód. — A kto za to zginął? — Siva, Walthar, Demtari… wszyscy twoi osobiści doradcy, strażnicy i służący zostali straceni w dniu koronacji. Około siedemdziesięciu ludzi. Przy życiu pozostało tych kilku, którzy są krewnymi Fontezhich albo byli gotowi świadczyć przeciwko tobie. Niektórzy opowiadali o twoich kłótniach z ojcem i sugerowali spisek; inni twierdzili, że twoje dekrety łagodzące handel niewolnikami i zmieniające zasady służby miały osłabić nielubiane przez ciebie hegedy. Rozkazano, by twoje oddziały zostały przejęte, a kapitanowie zabici, ale lord Kiril posłał gońca do Ste—poka, by ominął Zhagad i zabrał twoich ludzi do Srif Naj. Kiedy sprawy się skomplikowały, kazał Stepokowi rozproszyć wojska, ukryć się na wsi i czekać na twoje rozkazy. Aleksander był blady, a jego ręce drżały. —Amoja żona… co z nią? Nie spodziewałem się, że ogorzała twarz Sovariego może się jeszcze bardziej zaczerwienić. — Na razie bezpieczna, panie. Jej ojciec, lord Marag, publicznie potępił zabójcę cesarza, choć nie podał twojego imienia. Powrócił do Zha—gadu, by chronić młodego Damoka; to zbyt niebezpieczne czasy, by zostawić chłopca w stolicy. Moja pani powróciła do Zhagadu z lordem Maragiem, ale pozostaje w odosobnieniu w domu ojca i dała wszystkim do zrozumienia, że nie chce, by w jej obecności wypowiadano twoje imię. — Dobrze, że nie mieliśmy dziecka. Tylko dlatego jeszcze żyje. Jak Kiril zapewnił sobie bezpieczeństwo? — Jego matka, księżniczka Rahil, zachowała milczenie w dniu, gdy lord Edik wstąpił na tron, co bardzo martwi lorda Edika. Lord Edik bardzo się starał otrzymać błogosławieństwo księżniczki, twierdząc, że tylko troska o honor Denischkarów zmusiła go do trudnych wyborów, a jego władza nie będzie pełna do chwili, gdy jego własny heged zewrze za nim szeregi. Mimo to lord Kiril został publicznym świadkiem twojej głupoty, jaką był atak na Hamraschich. Błagał, byś zrozumiał, że pali to jego język, ale tylko w taki sposób może troszczyć się o twój interes. Wynegocjował poddanie się twojego legionu po bitwie i udało mu się uzyskać korzystne warunki, gdyż twierdził, że większość to niechętni poborowi. Ale utrzymuje również kontakt z kilkoma rodami, które wyraźnie brzydzą się lordem Edikiem i nieprzystojnym pośpiechem, z jakim postępował. Aleksander pochylił się do przodu. — Czy mnie poprą? Które rody? Sovari pochylił się jeszcze bardziej. —Ach, mój panie… — Dalej, powiedz mi. Jeśli tylko trzy lub cztery, niech tak się stanie, jeśli należą do Dwudziestu. Każdy potężny heged ma swoje sojusze, które można wykorzystać. Które się do mnie przyłączą? — Żaden z nich, panie. Lord Kiril mówi… — Żaden! Jak, na świętych bogów, to możliwe, że żaden heged nie poprze swojego prawowitego cesarza? Co z przeklętymi Rhyzkami, najbardziej lojalnymi ze wszystkich? Sovari zadrżał, jakby słowa księcia były okute żelazem. — Książę Edik oddał Rhyzce zarząd nad twoimi osobistymi posiadłościami, panie, byś nie wykorzystał ich jako bazy dla rebelii. — Wynoście się. Wszyscy. Wynoście się! — Aleksander trząsł się z wściekłości. Pomyślałem, że gdyby Sovari lub ja powiedzielibyśmy jeszcze jedno słowo, skończylibyśmy z nożem między oczami. Dlatego go zostawiliśmy, a ja ostrzegłem Saryę, że księciu nie należy przeszkadzać do chwili, gdy ja na to pozwolę. — Może on również potrzebuje siffaru — powiedziała, wpatrując się w ostrym blasku słońca w postać skuloną w cieniu. — By przywrócić równowagę jego życiu, potrzeba więcej niż wizji —odparłem. — A ja nie wiem, gdzie znaleźć to, co potrzebne. — Gaspar szukał odpowiedzi dla wojownika światła, lecz właśnie teraz, gdy czuje tę potrzebę, jego wzrok jest zaćmiony. — Przepełniający Saryę smutek odwrócił moją uwagę od kłopotów Aleksandra. — Czas Gaspara się kończy. Nie wiem, czy to łaska, czy ciężar, że on o tym wie. —Wzrok Gaspara… — Dotknąłem okrągłego ramienia Saryi, gdy się odwracała. — Opowiedz mi o wzroku ślepca, Saryo. W jej zaczerwienionych oczach zalśniły łzy. — Gaspar miał piętnaście lat, kiedy nadszedł jego czas i spojrzał w dym. Widziano w nim znaki już od dzieciństwa, oczywiście, i został przyprowadzony do Drafy, by tu czekać na swój czas. Dyomed miał tylko pięćdziesiąt lat, więc Gaspar myślał, że długo poczeka. Ale Dyomeda ukąsił cycnid, jadowity skorpion, i zmarł w ciągu jednego dnia. Wówczas Gaspar został avocarem Drafy. Przez sześćdziesiąt lat poznał niemal wszystkie odpowiedzi, ale niewielu przybywało, by zadać pytania. A teraz jest już za późno. Avocar. Wyrocznia. Rozdział dziesiąty Ezzarianie nie byli jedynymi czarodziejami na świecie. Choć wierzyliśmy, że tylko my posiadamy dostateczną wiedzę o melyddzie i posiadamy jej wystarczająco dużo, by walczyć w wojnie z demonami, wiedzieliśmy, że każdy lud i plemię ma swoich wieszczów czy proroków, albo tych, którzy tkali zaklęcia miłosne, leczące i chroniące przed złem. Zdawaliśmy też sobie sprawę, że z rzadka ci ludzie umieli naprawdę tkać. Pewnego upalnego poranka kilka dni po powrocie Sovariego zapytałem Aleksandra, czy w ogóle słyszał o avocarze Drafy. Pomogłem księciu zmienić pozycję i oprzeć się na stercie piasku i zwiniętych koców. Noga wciąż go bolała, choć nie tak bardzo jak raport Sovariego. W ciągu ostatnich kilku dni wypowiedział nie więcej niż dziesięć słów, poza rozmowami z kapitanem, którego bez końca wypytywał o losy i publiczne i prywatne opinie każdego pana z dwudziestu najważniejszych hegedów. Tego wieczora Sovari miał się znów udać do Zhagadu, by znaleźć odpowiedzi na te pytania, na które nie umiał ich udzielić od razu. — Wyrocznia? Nie pamiętam, bym o niej słyszał. Mogłaby mi oszczędzić dużo problemów, prawda? Mogłaby mi poradzić, bym nie przejmował się niektórymi rzeczami. — Bolała mnie gorycz w głosie Aleksandra. — Z pewnością słyszałeś jakieś wzmianki o Drafie. Uczyli cię ludzie, którzy poważali tradycje Derzhich… twój wuj… — Dmitri zabiłby każdego, kto spróbowałby przepowiedzieć mu przyszłość. Powiedziałby, że spiskują przeciw niemu i jedynym sposobem, by upewnić się, że im się to nie uda, jest się ich pozbyć. Jedna z wielu lekcji, których powinienem się od niego nauczyć. — Wyrocznie nie przepowiadają przyszłości — powiedziałem. — Nie twierdzą, że potrafią zobaczyć prawdziwe wydarzenia, zinterpretować je lub wpłynąć na to, co powinieneś zrobić. One tylko przekazują to, co zobaczyły w wizjach, a każdy musi sam zdecydować, co one oznaczają. Sarya mówi, że Gaspar zwany jest avocarem Drafy. — Powiedz starcowi, żeby nie gadał więcej bzdur. Nasza przyszłość zapisana jest jedynie w naszych czynach. — Aleksander zakrył twarz ręką dla ochrony przed słońcem. Jak się nauczyłem, ten gest oznaczał odprawienie. — Być może — odpowiedziałem i zostawiłem go, by mógł pójść spać… albo rozmyślać. Nie umiałem otrząsnąć się z niepokoju. Moje życie splatało się z proroctwem. Za każdym razem kiedy mu się sprzeciwiałem i ruszałem w przeciwną stronę, i tak lądowałem w samym jego środku. Proroctwo sprawiło, że moi przodkowie zapieczętowali drogę do Kir’Navarrin, a ja oceniłem, że zrobili źle. Nie pojmowali konsekwencji swoich czynów —powstania rai—kirah i wygnania demonów, które doprowadziło do niekończącej się wojny. To samo proroctwo, zapisane w starożytnej mozaice, przedstawiało skrzydlatego mężczyznę idącego do fortecy Tyrrad Nor z kluczem w dłoni i ostrzegało przed wielką tragedią, jaka była jedną z możliwych konsekwencji jego czynu. Zrobiłem to, co uznałem za słuszne, znalazłem interpretację, która usprawiedliwiała ponowne otwarcie przeze mnie bramy, ale nie mogłem uciec przed wątpliwościami, zwłaszcza gdy sny pokazały mi, że twarz zagłady należy do mnie. Dlatego też trudno mi było odrzucić słowa Gaspara, skoro dowiedziałem się, że był avocarem. Zabrałem niepokój ze sobą, gdy wspiąłem się na punkt obserwacyjny i posłałem Sovariego, by się przespał przed nocną podróżą. Sarya czuwała przy śpiącym księciu, gdyż Malver jeszcze nie wrócił z Zhaga—du. Dzień był morderczo upalny. Siedziałem pod samotną nagerą, od czasu do czasu pociągałem łyk wody z bukłaka i obserwowałem, jak jaszczurki przebiegają z jednej plamy cienia do kolejnej. Przekonanie samego siebie, by opuścić cień i raz na godzinę okrążać wzniesienie, by sprawdzić wszystkie kierunki, czy nie widać pościgu, kosztowało mnie mnóstwo wysiłku. Kiril ostrzegł, że Edik nie zasiądzie spokojnie na tronie, póki nie dostanie dowodu, że Aleksander stał się pokarmem dla sępów, lecz trudno mi było sobie wyobrazić, że Derzhi zaczną szukać księcia właśnie w Drafie. Powietrze pulsowało gorącem. Czułem, że zaczynam zasypiać. Od mojego ostatniego obchodu nie minęło wiele czasu, ale uniosłem szal białego haffai, które przywiózł mi Sovari, i podniosłem się. Wyjąłem kilka soczystych nasion z granatu, który właśnie rozciąłem, i wrzuciłem słodkie kulki do ust, po czym znów ruszyłem piaszczystą ścieżką. Światło w południe wydawało się płaskie, a niebo miało odcień srebrnego błękitu. Ciszy nie przerywał głos żadnego ptaka, owada ani szmer wiatru. A jednak na północy, gdzie leżał Zhagad, ujrzałem zdradziecką chmurę kurzu. Zatrzymałem się i zmrużyłem oczy. Kurz się poruszał… na południe w stronę Drafy. — Jeźdźcy! — ryknąłem i pobiegłem ścieżką w stronę naszej kryjówki. Jak nauczyło mnie bolesne doświadczenie, nawet czarodziej nie poradzi sobie z wielką liczbą przeciwników. Niezależnie od tego, jakie czary bym wymyślił, Sovari i ja sami nie zabijemy pięćdziesięciu Derzhich, a pozostawienie choć jednego z nich przy życiu, by zdradził pozycję Aleksandra, byłoby klęską. Nie miałem czasu się przeobrazić. Nie mogliśmy też uciekać, przynajmniej do chwili gdy Aleksander nie będzie zdolny do jazdy, co oznaczało, że musieliśmy pozwolić, by jeźdźcy przeszukali Drafę. Kobiety powiedziały nam, że mają dla nas kryjówkę, jeśli nadejdzie taki czas, ale nie zgodziły się jej wyjawić, póki nie będzie potrzebna. Nie mając rozsądnej alternatywy, modliłem się, by okazała się bezpieczna. Derzhi pojawią się za chwilę, nie za godzinę. — Qeb! — krzyknąłem. — Potrzebujemy kryjówki. Stojący na ścieżce chłopak wpatrywał się w pustynię na północy. — Sarya wam pokaże — mruknął cicho, splatając ramiona na chudej piersi. — Powiadomię Gaspara. My się tym zajmiemy. — Powiedz Gasparowi, że to wojownicy Derzhich — poleciłem. — Nie szukają równowagi. Polują na mojego rannego przyjaciela. On jest dziedzicem… Qeb zbył mnie machnięciem ręki. — Wiemy, kim jest. Nie musisz się martwić. Zabierzcie go w bezpieczne miejsce. Chciałem potrząsnąć chłopakiem, wyrwać go ze stanu dziwnego odrętwienia. Rozdarty między pragnieniem zabrania Aleksandra, a pewnością, że ten cichy chłopiec i starzec zrobią coś głupiego, stałem bezczynnie. Ale potem Sarya przywołała mnie spod muru i musiałem się ruszyć. — Oni nie okażą litości, Qeb! — zawołałem za chłopakiem. — Bardzo chcą go dostać. Idąc powoli w stronę domu Gaspara, chłopak spokojnie pokiwał głową. — Wiemy. Sovari ustawił nasze prymitywne nosze przy chrapiącym Aleksandrze i teraz potrząsał ramieniem księcia. — Panie — powiedział. — Panie, musimy cię przenieść. Aleksander zamruczał coś sennie, ale się nie obudził. — Nie możemy czekać na jego pozwolenie — stwierdziłem. Chwyciłem księcia w pasie i przetoczyłem go w swoją stronę, zaś Sovari wsunął pod niego nosze. Aleksander chrząknął, gdy go ułożyliśmy, a później, gdy ostrożnie uniosłem jego nogę i umieściłem ją na noszach, zbladł i gwałtownie otworzył oczy. — Na demoniczny ogień, co wy właściwie robicie? — Jeźdźcy, panie. Nie jesteśmy pewni, kim są, ale jest ich sporo. Musimy cię ukryć. — Znów muszę uciekać. — Nie mamy czasu na kłótnie — powiedziałem i rzuciłem na Aleksandra jego miecz, sztylet i koce. Skinąłem na Sovariego i razem podnieśliśmy nosze. Manot dołączyła do nas, zbierając lekarstwa, bukłaki i koce rozrzucone wokół naszego schronienia. Rozrzuciła piasek i krzaki, i po chwili kąt przy kępie nager wyglądał jak cała reszta ruin. W tym czasie Sarya odsunęła na bok splątane zielsko i cegły, ukazując niskie drzwi w ścianie wielkiej sterty gruzu, gdzie kilka domów i murów zwaliło się na siebie. Musieliśmy się schylić, gdy szliśmy ciemnym przejściem. Powietrze pachniało dymnie i słodko, a ściany i sklepienie wydawały się o wiele bardziej stabilne, niż sugerowałaby to sterta cegieł nad nami. Ścieżka, którą widziałem, prowadziła ostro w dół i znikała w ciemnościach. Wyszeptałem zaklęcie, by podtrzymać światło pochodni Saryi. Gdybyśmy się potknęli i upuścili Aleksandra, nie poprawiłoby to naszej sytuacji. To, co znaleźliśmy na drugim końcu przejścia, było zadziwiające —chłodne, suche pomieszczenie ze ścianami z litego kamienia —jaskinia, od dawna zagrzebana pod pustynią i miastem. Gdy postawiliśmy nosze księcia i zaczęliśmy rozglądać się z podziwem, wydawało się, że czas się cofnął. To miejsce nie było częścią Drafy, lecz czymś o wiele starszym. Na każdej powierzchni pomieszczenia widniały obrazy, nie wyszukane, abstrakcyjne twarze i postacie z piaskowych obrazów Derz—hich, ani też szczegółowe przedstawienia życia i mitów, jakie znałem z innych kultur cesarstwa. To były o wiele prostsze dzieła, stworzone przez ręce wierzące w moc tego, co rysowały. Kayeety, antylopy, stada gazeli — istoty pustyni — a wszystkie w ruchu, biegnące, skaczące, namalowane w głębokich czerwieniach, ochrze, brązie i czerni, barwach pustyni. I wszędzie były konie, wdzięczne konie, prawdziwa dusza Derz—hich. Komnata była pełna ich mocy. —Na świętego Athosa… — Książę wpatrywał się we wszechogarniający majestat, a ja również się przez chwilę nad tym zastanowiłem, ale tylko przez chwilę, gdyż konie przypominały mi o kopytach pędzących przez pustynię. Manot podążyła za nami ścieżką, lecz nie widziałem Fessy, Gas—para i Qeba. Pobiegłem z powrotem przejściem, by ich sprowadzić, lecz Sarya, która stała w jasnym prostokącie drzwi, chwyciła mnie za ramię. — Zostań tutaj. Qeb zamknie drzwi, kiedy będzie wchodził. — Słońce rozświetlało jej wysuszoną twarz. Płakała. — Co oni chcą zrobić, Saryo? — Gaspar wierzy, że nie wszyscy zdołają się ukryć. Myśliwi będą wiedzieć, że ktoś żyje w Drafie. Lepiej niech kogoś znajdą. Starzec oczywiście miał rację. Choć bardzo chciałem wciągnąć ich wszystkich do ukrytej komnaty, nieobecność mieszkańców w miejscu, które pełne było śladów niedawnego zamieszkania, skłoniłoby pogoń do jeszcze uważniejszego przeszukania. — On wie, co ci ludzie zrobią? Sarya pokiwała głową. — Wiedział to przez pół życia. Tylko dzień był nieznany. Musieliśmy uszanować wybór Gaspara i Fessy. Mogli decydować o swoim życiu, a odtrącenie tego daru byłoby okrutne, gdyż nie uratowałoby żadnego z nas. Para staruszków siedziała pod kępą nager. Qeb klęczał przy nich z pochyloną głową, a uśmiechnięta Fessa głaskała jego błyszczące włosy. Gaspar położył ręce na chudych ramionach chłopca i ucałował go, a później gestem kazał mu się pospieszyć. Chmura kurzu wznosiła się już nad tamaryszkami. Qeb powoli odszedł od pary starców, zatrzymał się kilka razy, by spojrzeć na pustynię i na niebo. W pewnym miejscu ukląkł, nabrał garść piasku i patrzył, jak przecieka mu przez palce. Prawie wyskoczyłem ze skóry, że tak się ociągał. Gaspar zawołał do chłopca. — Idź, dziecko! Nie zapomnisz! Qeb znów wstał i zamachał do Fessy, po czym lekko pobiegł w stronę naszej kryjówki. Nim odsunąłem się na bok, by pozwolić mu przejść, wywołałem niewielką trąbę powietrzną, by zatarła ślady naszych stóp. Pod kępą nager Gaspar roześmiał się i uniósł do mnie kubek. Może ślepiec poczuł wiatr i wiedział, że to nie dzieło pustyni. Pomogłem Qebowi przyciągnąć cegły i ustawić je na swoim miejscu, a później wycofaliśmy się w głąb przejścia i siedzieliśmy. Czekaliśmy. * * * Grube warstwy piasku i gruzów dzieliły nas od tego, co działo się w Drafie tego popołudnia. Zwykłe uszy nie mogły usłyszeć krzyków i przekleństw sfrustrowanych poszukiwaczy ani pełnych cierpienia jęków dwójki staruszków, którzy zginęli okrutną śmiercią, by nas ochronić. Choć wolałbym raczej pozostać głuchy jak pozostali, zdecydowałem się słuchać. Dzielenie tych wydarzeń, nawet tylko w taki sposób, wydawało mi się oznaką szacunku dla ofiary Fessy i Gaspara. Miałem nadzieję, że staruszkowie domyślali się moich umiejętności i wiedzieli, że nie są zupełnie sami. Inni mnie obserwowali, ale nie pytali, co słyszę. Najpewniej moje zaciśnięte pięści i szeptane przekleństwa wystarczyły, by upewnić ich, że nie chcą wiedzieć. Sarya i Manot trzymały się za ręce, opierając siwe głowy na swoich ramionach. Poważny Qeb siedział w rogu malowanej komnaty, otaczając kolana rękami, a jego jasnobrązowe oczy wpatrywały się w starożytne obrazy. Wydawało się, że jego opalona skóra świeci wewnętrznym światłem. W jakiś przedziwny sposób pasował do komnaty. To było święte miejsce. Jego miejsce. W końcu usłyszałem, jak grupa poszukiwaczy odjeżdża, szepcząc, jak nierozważnie byłoby pozostać na noc w „nawiedzonej” Drafie. Ich kapitan twierdził, że jest zadowolony z wyników poszukiwań. Starzy ludzie wytrzymali dłużej, niż wydawało mu się to możliwe, lecz w końcu wyjawili swoją tajemnicę — książę Aleksander schronił się w Drafie wystarczająco długo, by wyleczyć skręconą kostkę, ale przed dziesięcioma dniami znikł na pustyni. Kiedy mordercy wyjechali, zapadła absolutna cisza, a po kolejnej godzinie nasłuchiwania uznałem, że jeśli w mieście pozostawiono na straży żołnierzy, było ich tak niewielu, że sam mógłbym ich zabić. Cieszyła mnie taka możliwość. — Zostańcie tu, póki nie pozwolę wam wyjść — powiedziałem. — Upewnię się, że nie rozstawili czujek. — Starcy? — spytał Aleksander. — Nie żyją — odparłem. — Opowiedzieli dobrą historię i trzymali się jej do końca. Ostrożnie odepchnąłem gruz przy wejściu i wyślizgnąłem się na zewnątrz. Było późne popołudnie. Skradałem się po ścieżkach martwego miasta, nasłuchując szmeru buta, kaszlu albo stłumionego brzęku broni, wyglądając błysku metalu tam, gdzie go być nie powinno, lub zbyt głębokiego cienia. Chciałem ukarać kogoś za to, co się stało, pragnąłem derzhyjskiej szyi, żeby ją ukręcić, zadowolonej z siebie szczęki, żeby ją zmiażdżyć, tłustego brzucha, który mógłbym przebić. Ale dokładne oględziny miasta przekonały mnie, że każdy koń, który tego popołudnia wjechał do Drafy, już ją opuścił, a jedynymi istotami w mieście były szczury, skorpiony i jedna spłoszona antylopa przy źródle. Nim zawołałem innych z kryjówki, przez chwilę zastanawiałem się, czy zdjąć Gaspara i Fessę z nager, na których zostali powieszeni i torturowani. Choć byłby to miły gest wobec Manot i Saryi, ja nie czułem się zbyt miły, a instynkt kazał mi pozostawić ciała na miejscu, byśmy wszyscy mogli być świadkami okrucieństwa, do jakiego jest zdolny jeden człowiek wobec innego. I dlatego kiedy z Sovarim wynieśliśmy Aleksandra z malowanej komnaty, książę zobaczył, co poświęcono, by go uratować. Nie odwrócił wzroku, ale nic nie powiedział, co było najgłębszym wyrazem jego przerażenia. Sovari zaproponował, byśmy zostawili ciała na miejscu, by ich nieobecność nie wydała naszej obecności na wypadek powrotu poszukiwaczy. Ale kobiety nie chciały o tym słyszeć, upierając się, że dusze nie mogą opuścić udręczonego ciała do chwili, gdy spocznie na piasku. Dlatego kiedy ułożyliśmy Aleksandra, razem z Sovarim zdjęliśmy Gaspara i Fessę, a Manot i Sarya zajęły się umęczonymi zwłokami. Sovari ruszył w stronę Zhagadu godzinę po zachodzie słońca, pieszo, gdyż Derzhi zabrali jego konia i zabili chastou. — …i chcę wiedzieć, kto tu dzisiaj wjechał — powiedział książę, powtórzywszy długą listę wiadomości i pytań. — Każdego, po imieniu. — Tak, panie. Sam bym się tego dowiedział, nawet gdybyś mi tego nie rozkazał. Pomogłem Sovariemu napełnić bukłaki i odprowadziłem go kawałek. Kiedy Sarya była gotowa, wyniosłem dwa oczyszczone ciała na pustynię. W blasku słońca bogowie dostali swoją część, a teraz złożyłem ciała na wydmach dla szakali. Na pustyni nie było wiele drewna. Tylko cesarze mogli sobie pozwolić na spalenie. Kiedy zrobiłem to wszystko, zacząłem szukać sobie innej pracy. Zaproponowałem, że będę towarzyszył Manot i Saryi w nocnym czuwaniu, lecz one nie przyjęły mojej propozycji. Qeb jeszcze nie wyszedł z jaskini. Może chłopiec bał się zobaczyć, co się stało z jego przyjaciółmi. Był bardzo młody. Wróciłem do Aleksandra. Książę stwierdził, że chce spać, ale ja wyczuwałem, że potrzebuje samotności. Rozumiałem to. Zawsze musiałem spędzić trochę czasu w samotności po walce z demonami, by odzyskać równowagę i odpowiedni dystans. Ale tej nocy bałem się zostać sam. Ciemność i gwałt burzyły się we mnie, karmione grozą tego dnia, i nie byłem pewien, czy uda mi sieje powstrzymać. Ostrzegłem Aleksandra, by nie zasypiał zbyt mocno, a potem pozbyłem się broni i ruszyłem wśród ruin, próbując nie myśleć, próbując nie wpatrywać się w pustą noc, obawiając się, że ujrzę kobietę w zieleni rozrywającą moją rozdartą duszę smutkiem, którego nie pojmowałem. W poszukiwaniu pewności spróbowałem wzmocnić bariery — zaklęcia ochrony przed opętaniem przez demona, które poznałem w młodości — ale odkryłem, że nie umiem kształtować melyddy. Byłem na krawędzi wybuchu, gotów wyrzucić z siebie okrucieństwo, niebezpieczeństwo i szaleństwo na te milczące ruiny. W końcu, niedługo po wschodzie księżyca, opadłem na kolana na piasek, chowając głowę w drżących dłoniach. Czułem się poszarpany, okaleczony i przerażony. — Mogę ci pomóc, wojowniku. — Zapach pełnego ziół dymu i cichy głos, tuż na krawędzi męskości, powiedziały mi, kto przyszedł. Bose stopy chłopca nie wydawały dźwięku. — Jeśli nie możesz stanąć u mego boku w miejscu, dokąd boję się udać, nie sądzę, by to było możliwe. — Siffaru to podróż ducha. Bogowie zabiorą cię, gdzie zechcą, nauczą cię, czego się boisz, jednocześnie przypominając ci o twej sile, byś stawił temu czoła. Już znasz wartość widzenia tego, co bolesne. Teraz musisz się przygotować do zadania, które wybrałeś. Nie pozwolisz, byśmy ci pomogli? —Nie mogę teraz pofolgować swoim obawom. Książę… takie niebezpieczeństwo… on jest wszystkim… — Gaspar i Fessa dali mu czas. Poszukiwacze tu nie powrócą, a Sarya i Manot zatroszczą się o twojego księcia. Teraz największe niebezpieczeństwo grozi mu z twojej ręki. Zadrżałem, słysząc to dziwne echo własnych myśli. — Skąd wiesz takie rzeczy… ty, dziecko, które mieszkało na tym pustkowiu od zawsze? — Wiedza to mój dar. Dziwny ton głosu Qeba sprawił, że gwałtownie poderwałem głowę, lecz chłopiec już odchodził ode mnie w stronę ciemnych drzwi ziejących w stercie gruzów. Jego kroki były powolne i niepewne, ostrożne, zupełnie niepodobne do jego wcześniejszej zwinności i szybkości. Potknął się na kawałku cegły, a sposób, w jaki wyciągnął ręce, by odzyskać równowagę, wywołał ból w moim sercu. Kiedy byłem w niewoli u Derzhich, stara niewolnica radziła mi, bym zadowolił się swoim losem, twierdząc, że ci, którzy wspinają się na największe wysokości, muszą też najwięcej zapłacić. Oto widziałem kolejny dowód jej mądrości. Jaka jest cena za to, by patrzeć w krainy tajemnic, szukać wizji i trzymać je w gotowości dla tych, którzy przybywali nadzy i złamani? Wstałem i ruszyłem ścieżką, podążając za ślepym chłopcem w mrok. Rozdział jedenasty Ile dni żyłem w jaskini? Kiedy już przekonałem samego siebie, by porzucić obowiązki, i zdecydowałem się na podróż, zmusiłem się również do odrzucenia dręczącego każdego więźnia przymusu liczenia dni niewoli. Mógłbym rachować okresy snu, lecz zatracony w mgle dymu i tajemnicy nie miałem pewności, że spałem jedynie raz dziennie lub że w ogóle spałem. Owoce albo chleb i kozie mleko pojawiały się na płaskim kamieniu przy wejściu, gdy nie patrzyłem. Wystarczały, by zaspokoić fizyczny głód, lecz nie głód duchowy. Oczywiście nie byłem więźniem. W każdej chwili mógłbym wyjść z jaskini. Ale znajdowałem się na krawędzi dezintegracji i modliłem się, by tajemnica pomogła mi utrzymać się w jednym kawałku. Od pierwszej godziny, gdy Qeb wprowadził mnie do pustej wewnętrznej sali, usadził na klepisku i nakazał mi zapomnieć podczas siffaru o mowie oraz wszelkich związkach z rzeczywistością, nigdy nie byłem pewien, co się właściwie dzieje. Za każdym razem, gdy rozjaśniało mi się w głowie, mrugałem i widziałem Qeba siedzącego obok mnie ze skrzyżowanymi nogami. Chłopak się uśmiechał, wrzucał garść suszonych liści do mosiężnej misy i podpalał je stoczkiem, przytrzymując naczynie szczupłymi palcami. Kiedy ostry, szaro—niebieski dym zaczynał unosić się z misy, chwytał mnie za ręce i zmuszał, bym spojrzał w jego ślepe oczy, wciąż zaczerwienione i załzawione od tego, co zrobił, by je zniszczyć. Zerwanie związków ze światem było trudne. Dręczył mnie niejasny niepokój: o Aleksandra, o Sovariego, o Malvera, który jeszcze nie powrócił z Zhagadu, o moją żonę i Ezzarian, ślepo zaprzeczających prawdzie, o Blaise’a, jego siostrę i moje dziecko, ukrytych gdzieś na coraz niebezpieczniejszym świecie. Kiedy jadłem, smak potraw palił mój język jak kwas i przepełniały mnie wspomnienia — łyk wina z kubka ojca… dojrzała brzoskwinia, którą podzieliliśmy się z Ysanne, gdy zostaliśmy połączeni, kiedy miałem piętnaście lat i kochałem ją młodzieńczą namiętnością… suchy, pełen robactwa chleb, którym się krztusiłem, gdy jako niewolnik po raz pierwszy poddałem się głodowi. Czasem odkrywałem, że klęczę pośrodku niemal okrągłej komnaty, moje kolana bolą, a mięśnie są sztywne, jakbym siedział tam przez długie godziny, zaś ciało domaga się zainteresowania, przypominając ciężką historię wojownika, niewolnika i więźnia. Stopniowo jednak, gdy coraz bardziej zanurzałem się w ciszy, samotności i dymie, zgiełk tych rzeczy — pragnień i niepokoju, cierpienia i wspomnień — stał się szmerem nie głośniejszym od bicia mojego serca. Mój umysł zaczął unosić się swobodnie… w ogromnej pustce, tak mi się zdawało. Dopiero wtedy tak naprawdę rozpocząłem podróż. * * * Jak zawsze siedziałem ze skrzyżowanymi nogami pośrodku okrągłej komnaty. Moje dłonie spoczywały spokojnie na kolanach. Przyjąłem pozycję, którą Strażnicy przybierali, przygotowując się do walki z demonem, i odczuwałem spokój znakomicie pasujący do tego dziwnego ćwiczenia. Nieruchome powietrze podziemnej komnaty pachniało ziołami Qeba. Spojrzenie koncentrowałem na plamie światła, płomieniu świecy, i byłem tak senny, że moje serce ledwo biło. Światło pociemniało, zastąpione przez znajomą szaro—niebieską pustkę. Ale tym razem było inaczej… zgęstnienie… faktura wirującej chmury… niewyraźne postacie… drzewa… …kraina duchów. Zaskrzeczał kos… słaby zapach popiołu na ciepłym wietrze… metaliczny posmak na języku… Zamrugałem, długo i powoli, i oto Qeb siedział obok mnie ze swoją mosiężną misą i stoczkiem. Ślepy młodzik już bez uśmiechu pokiwał głową i podpalił suche liście w misie, a ja zatonąłem jeszcze głębiej… * * * Krople deszczu uderzały o żwirową ścieżkę, migocząc na białych kamykach jak małe kryształy i spływając strumykami do ogrodu. Pod ich naporem liście rozrośniętego wiciokrzewu się pochyliły, a kwiaty liliowców się zamknęły, jakby chciały ochronić delikatne płatki. Było zielono, wąskie pasy trawy otaczały wybujałe rabaty żółtych, białych i niebieskich kwiatów. Pośrodku zagłębienia wyrastała potężna wierzba, a jej wdzięczne gałęzie dotykały trawy. Czy jest dźwięk piękniejszy od delikatnego deszczu, kwintesencji życia, tak szczodrze dawanego ziemi przez niebiosa? Zatopiony w kontemplacji deszczowego ogrodu wędrowałem białą ścieżką, niemal nie zauważając, że sam nie moknę. Cóż to za miejsce? Zatrzymałem się, zmieszany, i próbowałem sobie przypomnieć, skąd przybyłem i dokąd się udaję. Za tym polem kwiatów, niemal niewidoczny przez zasłonę deszczu, wyłaniał się ciemny mur. Niczym brzęk zerwanej struny przerywa piękną melodię, tak widok tego muru napełnił piękny dzień przeszywającym smutkiem. — W końcu zdecydowałeś się na odwiedziny. Wybrałeś sobie ciekawy sposób. — Dziwny komentarz zabrzmiał zza moich pleców. Obróciłem się na pięcie i niemal przestałem oddychać. Wysoki, szczupły, starszy mężczyzna, odziany w śliwkową koszulę, zielone spodnie i buty do kolan stał między dwoma różanymi krzewami na krawędzi ścieżki i wpatrywał się we mnie. U jego pasa wisiała podniszczona sakiewka, a na jedno ramię narzucił szarą pelerynę. Jego ubranie i siwe włosy były przemoczone, co jeszcze bardziej kontrastowało z moją suchością. Jednak tchu nie pozbawiło mnie nagłe przybycie mężczyzny ani jego wygląd, w którym nie było nic niezwykłego. Chodziło raczej o to, co zobaczyłem za nim. Ogród był częścią otoczonego murem parku przed zamkiem z szarego kamienia, pałacem pełnym wieżyczek, wybudowanym na szerokim, łagodnym zboczu skalistego wzniesienia. Za czarnymi murami ziemia opadała gwałtownie, ukazując mgliście odległe łańcuchy górskie. W zamku paliło się światło, przez co w szarym świetle dnia witrażowe okna świeciły niczym klejnoty. A wysoko nade mną, gdzie wdzięczne wieżyczki wznosiły się do chmur razem ze szczytami gór, znajdowały się samotne blanki… przejścia, po których spacerował więzień, pełen wściekłości na świat. O tak, wiedziałem, gdzie jestem. — Nie jest tak, jak się spodziewałeś, co? — Powróciłem spojrzeniem do szczupłego mężczyzny, który zdążył odwrócić się do mnie plecami. —Cóż, ja nie mam zamiaru stać na deszczu, podczas gdy ty będziesz podejmował decyzję, czy wolisz się gapić, czy też rozmawiać. Jeśli chcesz, chodź ze mną. — Szybko ruszył ścieżką w stronę zamku. — Zaczekaj! — zawołałem. Mężczyzna znajdował się już niemal przy szerokich stopniach i portyku, kiedy go dogoniłem. Nawet wtedy się nie zatrzymał, lecz wspiął się po schodach do szerokiego przedsionka, gdzie stłumiony blask z wysokich okien padał na gładkie kolumny i marmurowe rzeźby. Jak zacząć? Spytać go, czy ten, który jest tu uwięziony, naprawdę pragnie zniszczyć świat? Zmusić go, by mi wyjaśnił, co mnie łączy ze straszliwym planem więźnia? Nie przeszedłem przez bramę Dasiet Ho—mol, więc jak to możliwe, że znalazłem się w Kir’Navarrin? Kiedyś dotknąłem namalowanego obrazu, który przekonał mnie, że ta forteca jest źródłem głębokiej ciemności; dlaczego nie czułem tego teraz? Czy ten szczupły mężczyzna był strażnikiem gniewnego boga? — Chciałbym z tobą porozmawiać —powiedziałem, pospieszając obok niego. — Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałbym najpierw przebrać się w coś suchego. Nie wszyscy mieliśmy tyle szczęścia, by uniknąć przemoczenia. Wszedł do doskonale wyposażonej komnaty — dywany w ciemnozielone i czerwone wzory, wysokie okna otwierające się na portyk i ogród, marmurowy piec trzy razy wyższy od człowieka, rzeźbiony tak, że wydawało się, iż smukłe, wysokie postacie mężczyzny i kobiety, które spoglądały spokojnie z góry na pokój, wyłaniają się z kamienia. Na ścianach wisiały lampy z kryształu i barwnego szkła, dające przyjemne światło. Na małym stoliku obok pieca znajdowała się plansza do gry z czarnego i szarego szkła, a na niej rzeźbione piony. — Kasparianie, gdzie jesteś? — zawołał poirytowany mężczyzna, rzucając płaszcz na tapicerowaną ławkę, i pospieszył do ognia. Po drodze zdjął przemoczoną śliwkową koszulę, ukazując szeroką pierś porośniętą siwymi włosami. Właściwie nim skończył wołać, do środka wpadli mężczyzna i kobieta. Mężczyzna niósł ręcznik, zieloną koszulę i ciemnozielony płaszcz, zaś kobieta ustawiła na stole tacę z porcelanowymi kubkami i imbryczkami, kryształowymi kielichami i karafkami. Służący — tak w każdym razie wyglądał — wziął mokrą koszulę i zaczął kręcić się z ręcznikiem wokół swojego pana. Starszy mężczyzna chwycił ręcznik i rzucił go na podłogę, gestem żądając suchej koszuli i zielonej szaty. — Nie jestem dzieckiem, żeby mnie wycierać — narzekał. Służący jakby nie usłyszał uwagi, gdyż pochylił się, podniósł ręcznik i zaczął wycierać buty pana. Kobieta nalała gorący napój z imbryczka do kubka, a później dodała do niego cukier i aromatyczne zioła. — Nie, nie. Chcę wina — zażądał starszy mężczyzna. Mój gospodarz — nie wiedziałem, jak inaczej go nazwać —już wysuszony i przebrany, zaczął przytupywać, lecz służąca ignorowała go i nie przerywała przygotowań. Dopiero kiedy przykryła parujący kubek cienkim szklanym talerzykiem, nalała wina — trzy różne gatunki do trzech kielichów — a coś, co wyglądało na ciemne ale, do srebrnego kufla. Gdy dwoje służących się wycofało, starszy mężczyzna westchnął i chwycił kielich ze stołu, po czym odezwał się tak do siebie, jak i do mnie. — Można by pomyśleć, że przyzwyczaję się do takich drobnych niedogodności. Tak bardzo przywykłem do sytuacji, że właściwie chętnie pozostałbym na miejscu, czego pragnie tak wielu, ale to właśnie trywialne drobiazgi są dla mnie największym ciężarem. A Kasparian, który poświęca się łagodzeniu tych ciężarów, nie pojmuje, dlaczego mnie tak irytują. — Pociągnął łyk bladego wina i spojrzał na mnie z ukosa. — Nie jesteś tak duży, jak się spodziewałem. Nigdy aż tak bardzo nie brakowało mi słów. Mężczyzna potrząsnął głową, jakby wracał do siebie. — Jest ci niewygodnie. Nie chciałem być niegrzeczny. — Gestem wskazał na krzesło obok ognia. — Chodź, usiądź. Chciałeś porozmawiać. Porzucając wszelkie oczekiwania, wyrzuciłem z siebie szaloną myśl, która nabrała kształtu, gdy go słuchałem. — Jesteś więźniem. Jego ciemne oczy rozszerzyły się w udawanym zaskoczeniu. — Dzień pełen niespodzianek. Uczciłbym to, gdybym pamiętał, jak to się robi. Miał przystojne rysy — wysokie kości policzkowe, szczękę i czoło niczym wyrzeźbione z tego samego granitu, z którego stworzono jego więzienie, krótko przycięte, gęste siwe włosy i brodę. Otaczała go pełna godności aura, lecz nie widziałem w nim śladów złej natury, poza zgryź—liwością. W jego rysach nie było nienawiści ani okrucieństwa, choć bardzo starałem sieje znaleźć. A jego ciemne, inteligentne oczy mówiły to samo. Były głębokie i czyste, niczym górskie jeziora w księżycową noc, i zdawały się młodsze od jego ciała. Nie zmieniłem wzroku, by spojrzeć głębiej. Nie sądziłem, by jego duszę dało się badać bez konsekwencji. Usiadł przy piecu na krześle z wysokim oparciem, owinął się mocniej zielonym płaszczem i wyciągnął nogi w stronę ognia. Ten mężczyzna i to miejsce mogli stanowić tylko wytwór mojego chorego umysłu. To doświadczenie z pewnością przypominało swego rodzaju sen… tylko w snach i wizjach można przejść przez deszcz i pozostać suchym. Nie wierzyłem jednak, by jakikolwiek sen mógł być tak sprzeczny z przekonaniami śniącego. — Kim jesteś? — spytałem, jakby prosta odpowiedź wszystko wyjaśniła. — Jesteś bezpośrednim gościem. — Znów gestem wskazał mi krzesło. — Cóż, ja ostatnio też, jak widać. Ale przynajmniej bądź miły i udawaj uprzejmość. Pozwól mi pokazać, że przypominam sobie, jak należy się zachowywać w cywilizowany sposób. Jak we śnie przeniosłem się na twarde krzesło naprzeciw niego. Między nami znajdował się stolik z planszą do gry. Około połowy pionków w obu kolorach — białym i czarnym — stało z boku, jakby grę przerwano w połowie. — Grasz? — Proste pytanie zostało wypowiedziane burkliwie, jak wszystkie jego słowa. — Znam zasady, ale nie jestem w tym dobry. — Nie odpowiedział na moje pytanie, ale nie wiedziałem, co innego mógłbym rzec. Bawił się czarnymi pionkami — obsydian, czarne szkło znajdowane w pobliżu starych wulkanów. Białe wykonano z alabastru. — Nakłoniłem Kaspariana, by się nauczył, ale on gry traktuje z podobną niechęcią, jak rozmowy. Co kilka dni zmusza się, by zaproponować mi partyjkę, lecz ja dziękuję mu i odmawiam. Dręczenie go nie sprawia mi przyjemności. Często zastanawiam się, czy dobrze pamiętam reguły. — Zagram, jeśli chcesz. Gwałtownie podniósł wzrok i po raz pierwszy spojrzał mi prosto w twarz. — To miło z twojej strony. Bardzo miło. — Zadziwiające oczy. Przysunęliśmy krzesła bliżej do stolika i ustawiliśmy pionki na odpowiednich miejscach. Ja, jako biały, zacząłem. Po kilku ruchach znów się odezwał. — Możesz nazywać mnie Nyel. Nyel. W języku rai—kirah słowo to oznaczało „zapomniany”. — Wygląda na to, że mnie już znasz — powiedziałem i popchnąłem jeden z zamków dwa pola do przodu. Potwierdził skinieniem głowy i rozważył mój ruch. Po chwili przesunął czarnego jeźdźca i wziął w niewolę jednego z moich wojowników. — Nie chciałem cię przerazić. — Nie chciałeś przerazić… nie wierzę w to. Jego stwierdzenie było tak absurdalne, że wyrwało mnie z ostrożnej powściągliwości. Myślałem o snach, których dotknął — śmiertelnych wizjach tej właśnie fortecy, które nawiedzały moje koszmary, i snach, które sprowadziły mnie do krainy demonów — obraz wojownika w czerni i srebrze, którego moc napełniała mnie rozpaczą i przerażeniem. Obie wizje sugerowały, że sprowadzę zniszczenie na wszystko, co dla mnie ważne. Jaki człowiek nie byłby przerażony? — Moc jest przerażająca — powiedział. — Wielka moc wyjątkowo. Ale nie zamierzałem cię straszyć. — W takim razie się przeliczyłeś. — Twój strach w niczym nie umniejsza mojej opinii na twój temat. Wiem, jak jestem postrzegany w obu światach. Nawet najmężniejsze serce musi zblednąć w obliczu najgłębszego zła. — Równie dobrze mógłby mówić o wyższości cebuli nad rzepą. Ta sucha ironia wobec samego siebie nie pomogła mi odzyskać równowagi, z której wytrąciła mnie ta dziwna wizyta. Przez chwilę przyglądałem się sytuacji na planszy i zbierałem myśli. Położyłem palec na jednym z wojowników… i cofnąłem go, widząc niebezpieczeństwo ruchu. Miast tego przesunąłem jednego z kapłanów, by chronił królową. — Jeśli nie chciałeś mnie zastraszyć, to po co to wszystko? Bez wahania wykorzystał jeźdźca, by uwięzić kolejnego białego wojownika. — Ponieważ chcę się uwolnić. Nie jestem nieśmiertelny, wbrew temu, co twierdzą opowieści. Moje bardzo długie życie zbliża się do końca, a większość z niego spędziłem uwięziony w tym miejscu. To bardzo przyjemne miejsce, ale jednak więzienie. Dlatego… to nie jest zbyt skomplikowana koncepcja… przed śmiercią chcę zrobić kilka rzeczy. Może przespacerować się za tymi murami. Przesunąłem swojego jeźdźca, by mu zagrozić. — Próbowałeś uciec. Wykorzystywałeś innych, manipulowałeś nimi… za pomocą snów, tak sądzę, jak teraz mną. — Nie mogłem nawet zacząć wyliczać imion tych, do których śmierci doprowadził… rai—kirah, Ezza—rian, Khelidów, niezliczonych ofiar wojny z demonami… lecz umarli zdawali się odlegli w obliczu wszechogarniającej realności tej chwili. — Każdy więzień ma prawo pragnąć wolności. W niewoli ogarnia szaleństwo… znasz je. Zmusza do kompromisów, którymi w innych okolicznościach byśmy się brzydzili. Niepokojące, że tak wiele o mnie wiedział, a ja tak mało o nim. Mój demon i ja zawieraliśmy kompromisy, żeby się uwolnić, a nasze wybory nie były bez skazy. Z pewnością jednak zbrodnie Nyela muszą być cięższe od moich — moi przodkowie ze strachu przed nimi rozerwali swoje dusze. Co zrobił? I co takiego widział, że uznał, iż zostanę jego narzędziem? Nie mogłem pozwolić, by oszołomiła mnie jego rozbrajająca szczerość i przyjazna gra. — Dlaczego ja? Wpatrzył się w pionki i przesunął obsydianowego kapłana na skos, by zagrozić mojemu królowi. — Oczywiście przez twoją moc. To właśnie chciałem ci powiedzieć. Ze wszystkich istot we wszystkich światach, ty masz moc, by mnie uwolnić. Masz wystarczająco wiele mocy, by zrobić mnóstwo różnych rzeczy. To było pierwsze kłamstwo, które od niego usłyszałem. Nie chodzi o to, że jego słowa były nieprawdziwe. Teraz gdy to powiedział, stało się jasne, że moje sny zostały stworzone w tym właśnie celu — by pokazać mi, że mam niezmierzoną moc. Ale wyczułem również, że jego słowa nie stanowiły prawdziwej odpowiedzi na moje pytanie. Gdy zastanawiałem się nad sytuacją na planszy i tą dziwną rozmową, powróciła służąca, niosąc gorącą wodę do dopełnienia imbryczka, talerz z lukrowanymi ciastkami i misę dorodnych czerwonych winogron. Nyel zerwał się z krzesła i podszedł do okna, wyglądając na mgliste popołudnie. — Gdzie jest ten przeklęty Kasparian? Nie mam ochoty na słodycze i łakocie. Wspiąłem się dzisiaj ścieżką w górę i chciałbym wcześniej zjeść kolację. Kobieta nie odpowiedziała. Opuściła komnatę i wróciła ze srebrną tacą pełną kandyzowanych daktyli. Służący podsycił ogień, zwiększył płomień lamp i zasłonił zasłony. Nyela równie dobrze mogło nie być w środku, tak mało zwracali na niego uwagę. Swoje obowiązki wypełniali bez słowa i szacunku. Kiedy posługacz przyniósł miękkie pantofle, nie zbliżył się do Nyela ani nie spytał, czy ten jest gotów, lecz ukląkł przed jego pustym krzesłem. Czekał tam bez ruchu, aż starszy mężczyzna westchnął zirytowany, usiadł i pozwolił, by sługa zdjął jego wilgotne buty i zmienił je na wygodniejsze obuwie. Gdy dwoje służących wyszło z komnaty, inny mężczyzna wpadł przed drzwi, zapinając wysoki kołnierz na szyi grubej jak moja talia. W przeciwieństwie do pokój owców zwracał się bezpośrednio do Nyela, kłaniając się z pełną szacunku zażyłością. — Jestem zawstydzony, panie. Jak mogłem nie zauważyć jego przybycia? Jego ramiona i pierś pasowały do szyi — mężczyzna był olbrzymem. Jego wilgotne brązowe włosy, długie i gęste, przetykała siwizna. Strój, najwyraźniej narzucony od niechcenia, miał prosty — ciemnobrązowa kamizela i spodnie, biała koszula i znoszone buty. Nie spieszył się jednak tak bardzo, by zapomnieć o broni, przerażającym mieczu w zużytej pochwie. Patrząc na jego surową twarz oceniałem, że broń jest ostatnią rzeczą, o której by zapomniał. — Jego przybycie było niekonwencjonalne, podobnie jak jego ciągła obecność — stwierdził Nyel, lekkim skinieniem głowy odpowiadając na pełne szacunku powitanie. — Najwyraźniej nie potrzebował pozwolenia na wejście do naszej uroczej fortecy. Szerokie ręce mężczyzny, pozbawione teraz zajęcia, gdyż już zapiął kołnierz, spoczęły na jego biodrach. Otwarcie się we mnie wpatrywał. Po chwili jego oczy się rozszerzyły. — Tak naprawdę wcale go tu nie ma! Nyel oparł brodę na ręce i uniósł brwi. — Może bliższe prawdzie byłoby stwierdzenie, że jest tu tylko duchowo. Musi jeszcze podjąć ostateczną decyzję i przejść przez ostatni wyłom. —Czyli nadal jest człowiekiem. — Pełna pogardy nienawiść, z jaką przybysz wyrzucił z siebie to oskarżenie, umieściła przyjacielskie słowa Nyela w bardziej ponurym kontekście. — Nie — warknął Nyel. — Nigdy nim nie był. Uważaj, co mówisz. Mężczyzna skłonił głowę. — Jak zawsze się różnimy, panie. Ja mówię tylko to, co widzę. — Zanim zaczniemy się znowu kłócić, czy powiesz swoim przeklętym sługom, że jestem gotów zjeść kolację? Wspinałem się dzisiaj i bez pożywienia osłabnę. Mężczyzna ukłonił się i wycofał. Nyel opadł na krzesło i wpatrzył się w planszę. Nie sądziłem, by myślał o grze… a w każdym razie nie tej, którą rozgrywaliśmy białymi i czarnymi pionkami. —Nie spodziewałem się, że spotkam tu kogoś jeszcze — powiedziałem. — Kim oni są? Nyel podniósł wzrok. — Służący to… twory… nie są ludźmi ani nikim innym. Stworzono ich, by zapewniali mi wygodę, choć, jak widziałeś, nie mogę im rozkazywać. Ani też nie dałbym rady ich zabić. — Skrzywił się z żalem. —Muszę przyznać, że czasem miałem ochotę spróbować. Kiedy umrę, znikną, jakby ich nigdy nie było. —Ale ten drugi mężczyzna… — Kasparian. Podobnie jak ja, jest więźniem w tym pięknym domu. Choć w przeciwieństwie do mnie sam się na to zdecydował. — Chciał zostać uwięziony? —Wyjątkowa, czyż nie, taka głęboka lojalność? I nadal nic jej nie zgasiło, gdyż to szlachetny duch. Czy ty zrobiłbyś to dla kogokolwiek? Nie sądzę. — Starszy mężczyzna westchnął. — To nie jego wina, że ma tak ograniczony umysł. Rzeczywiście, wyjątkowe. Komuś tak zależało na Nyelu, by przez niezliczone lata dzielić jego uwięzienie — dużo ponad tysiąc lat, gdyż to przed tysiącem lat ezzariański Wieszcz przepowiedział uwolnienie więźnia Tyrrad Nor i katastrofę, jaka z tego wyniknie. — To twój krewny? — Był moim attelle… synem bliskiego przyjaciela, który został przysłany, by ze mną mieszkać i uczyć się ode mnie, choć nawet wtedy nie wychodziło mu to zbyt dobrze. —Twój uczeń. — Dużo więcej. Jaki uczeń zdecyduje się rozchorować, gdy jego mistrz choruje? — W takim razie bardziej jak syn. I tutaj zdawało mi się, że przypadkiem trafiłem w sedno, gdyż choć Nyel siedział bardzo spokojnie i nie okazywał gniewu, jego ciemne oczy wpatrywały się we mnie z takim naciskiem, że niemal zacząłem się dusić. — Nie. Nie syn. Nigdy. Nawet Kasparian nie mógł dorównać Nyelowi jako źródło zadziwienia. Spodziewałem się spotkać krewnego władcy demonów, ohydnego i okrutnego rai—kirah, z którym walczyłem w duszy Aleksandra, a co znalazłem? Zmęczonego starego mężczyznę — zgryźliwego, samotnego, obdarzonego gorzkim poczuciem humoru, zranionego. Choć nie widziałem żadnych jej przejawów, nie ignorowałem jego mocy. Dałem się ponieść fascynacji. — Czy opowiesz mi swoją historię, Nyelu? Chciałbym zrozumieć. Odruchowo potarł czoło. —A co mi z tego przyjdzie? Wyrok na mnie wydałeś dawno temu. Sądzisz, że ci, którzy mnie tu umieścili, musieli mieć dobre powody, by to zrobić, a rozgrywka w wojowników i zamki nic nie zmieni. — Nie boję się słuchać. — Byłem ostrożny, ale już nie czułem strachu. Zerknął na drugą stronę komnaty, gdzie służący właśnie przyniósł obiad. Podniósł się i spojrzał na mnie z góry. — Muszę coś zjeść i odpocząć. Ty możesz przemyśleć swoje przeklęte oczekiwania i zdecydować, czy rzeczywiście wierzysz w to, co mówisz. Jeśli nadal tu będziesz o wschodzie słońca, może ci opowiem. Rozdział dwunasty Spacerowałem w ogrodzie Nyela pod dwa razy większym księżycem, wiszącym wśród nieznanych mi konstelacji. Byłem niczym duch, nie pozostawiałem śladów stóp na mokrej trawie, nie czułem też wilgotnego powietrza ani zapachu wiciokrzewu. Gdzieś w głębi mojego umysłu, niczym malutki, wyraźny obraz w lunecie, tkwił ślepy, półnagi chłopak i mosiężna misa. Sądziłem, że wystarczy sięgnąć do nich, bym powrócił. Tam czekało na mnie prawdziwe życie, a tutaj… co było tutaj? Na pewno niebezpieczeństwo. Niczym w czasach gdy wchodziłem przez portale do ludzkich dusz, udałem się daleko poza granice rozumu i doświadczenia. Ale ze względu na demona w moim wnętrzu nie mogłem już ufać instynktowi Strażnika. Czułem się wrażliwy. Wystawiony na ciosy. Historia, legendy i podejrzenia mówiły o źle tego tajemniczego człowieka, a jednak przyciągał mnie w sposób, którego nie potrafiłem opisać. Był odpowiedzią na pytania, których nie zadałem. Był wspomnieniem, którego nie potrafiłem pochwycić, słowem na końcu języka, gotowym, by je wypowiedzieć. Podczas pobytu w Kir’Vagonoth zostałem oczarowany, związany zaklęciem uczucia do pięknej rai—kirah Vallyne. Wykorzystując moje zmieszanie i skradzione wspomnienia, Vallyne i jej uroczy towarzysz Vyx próbowali skłonić mnie do oddania duszy Denasowi, gdyż nie pojmowali, że jestem gotów zrobić to z własnych powodów. Ale moja fascynacja Nyelem była czymś o wiele głębszym — związkiem, który się wytworzył, gdy byłem zupełnie przytomny — i dlatego niepokoiła mnie jeszcze bardziej. Denas nie mógł mi pomóc. W chwili gdy zostaliśmy złączeni, Denas wiedział o Tyrrad Nor tyle samo co ja. Przypominając sobie każde słowo dziwnej rozmowy z Nyelem, badając je w poszukiwaniu pułapek i oznak zdrady, spacerowałem godzinami. Nie patrzyłem, gdzie idę, więc kiedy cień zasłonił ukośne promienie księżyca, z zaskoczeniem podniosłem wzrok i odkryłem, że prawie wpadłem na mur. Był dwa razy wyższy od mnie i wybudowany z gładkiego, czarnego kamienia, połączonego tak doskonale, że z trudem zauważałem miejsca złączeń. Wyglądał przy tym, jakby ktoś potraktował go młotem. Odłamki kamienia leżały na ziemi, a płaszczyznę muru przecinały głębokie pęknięcia. W kilku miejscach krawędź zaczęła się kruszyć. Kiedy wykrwawiałem się na śmierć na wzgórzach południowego Man—ganaru, w śmiertelnych wizjach ujrzałem ten właśnie mur, a z wyłomu sączyła się krew, morderczy strumień grożący światu Kir’Navarrin pogrążeniem w płomieniach. W tej samej wizji Vyx wnikał w wyłom, by go zamknąć. Uwierzyłem w ten obraz — nie sądziłem co prawda, że sympatyczny rai—kirah stał się częścią kamienia, lecz że poświęcił swoje życie, by zabezpieczyć fortecę. Przeciągnąłem palcami po czarnym kamieniu, próbując wyczuć coś z zaklęcia, poznać los Vyxa lub dowiedzieć się, co zrobił, by zasklepić wyłom. Ale moja widmowa ręka czuła tylko twardą powierzchnię. — Szkoda, że nie możesz mi nic doradzić, rai—kirah — powiedziałem, przeciągając dłonią po kamieniach. — Nie tego się spodziewałem. Idąc wzdłuż muru, dotarłem do miejsca, gdzie płynnie łączył się ze zboczem góry, a później wróciłem, minąłem punkt wyjścia, i dotarłem do drugiego końca. W odległości pięćdziesięciu kroków od muru nie rosły żadne drzewa, nie widziałem też żadnych bram ani innych otworów w czarnym kamieniu. Nie wyobrażałem sobie również, jak człowiek, nawet czarodziej, zdołałby się nań wspiąć lub go naruszyć. Godziny mijały szybko. Gdy po zachodzie księżyca ciemność ustąpiła szarości świtu, pospieszyłem przez ogród do zamku, gdzie ujrzałem odzianego w zieleń Nyela; siedział na szerokich schodach i przyglądał się wschodowi słońca. Pokiwał głową — z zadowoleniem, tak sądziłem —kiedy mnie zauważył. — Ogrody nie są tak wielkie, jak by się wydawało, prawda? — oznajmił, wskazując na swoje królestwo. — Nie miałbyś nic przeciwko kolejnemu spacerowi? Trochę zesztywniałem od wilgoci. — Jeśli tylko masz ochotę — odparłem. — Dobrze odpocząłeś? — Owszem. Konieczność snu bardzo mnie drażni. Kiedy byłem młodszy, wytrzymywałem bez snu wiele pór roku. Tyle miałem wtedy do zrobienia… gry i rozmowy, budowanie, tworzenie tego, co wy nazywacie magią, podziwianie świata… światów, jak odkryliśmy. Spacerowaliśmy tymi samymi ścieżkami, którymi chodziłem tej nocy, lecz tym razem nie podziwiałem widoków, a uważnie słuchałem i zadawałem pytania. — Kiedy mówisz „my”… — Określaliśmy siebie Madonaiami i żyliśmy w tym świecie, który nazwaliśmy Kir’Navarrin, przez siedem er… tysiące lat dla tych, którzy liczą czas. Nie potrafię opisać chwały swojego ludu, ich piękna, rozumu i dobroci serca. Patrzeć na upadek mój i Kaspariana… pomyśleć, że jesteśmy ostatni… to gorzkie zakończenie. Sądziłem, że tu przerwie, gdyż jego głos drżał. Ale choć jego kroki zwolniły, nie zatrzymał się, i wkrótce znów zaczął mówić. — Jak już wiesz, nie jesteśmy nieśmiertelni, ale żyjemy bardzo długo w porównaniu do ludzi czy twojego rodzaju. Nie splunął ani nie zaklął, kiedy wypowiedział słowo „ludzie”, jak to zrobił Kasparian, ale od początku tej historii wyczuwałem jego niechęć do rodzaju ludzkiego. — Podobnie jak ze wszystkim w naturze, tu również konieczne było utrzymywanie równowagi — ciągnął. — Dotyczyło to również naszej długowieczności. Rzadko rodziliśmy dzieci. Żaden Madonai nie mógł mieć więcej niż jednego potomka, a gdy ja osiągnąłem wiek dojrzały, minęło bardzo wiele lat od narodzin ostatniego naszego dziecka. To było dla nas źródło wielkiego smutku, gdyż bardzo tęskniliśmy za dzieleniem się swoją wiedzą i przygodami z dziećmi. Nadszedł czas, kiedy wraz z moim dobrym przyjacielem Hyrdonem stworzyliśmy wielkie zaklęcie… sposób podróżowania, który zaniósł nas do miejsca, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy. Do innego świata, gdzie żyły istoty całkiem podobne do nas, choć słabe, delikatne i skore do konfliktów. — Spojrzał w moją stronę. — Nazwali nas bogami, Hyrdona i mnie. — Znaleźliście świat ludzi — powiedziałem. Wędrowaliśmy przez ogród i dziką trawę na jego krawędzi, lecz nie zbliżaliśmy się do muru. Gdy natrafialiśmy na ścieżkę prowadzącą w jego stronę, Nyel zmieniał drogę. — Hyrdon nie czuł się dobrze na tym nowym świecie i wkrótce powrócił do domu, lecz ja dalej go odkrywałem i wkrótce natrafiłem na krainę tak cudowną… ciepłą, lesistą, pełną zdrowych drzew i słodkiego deszczu… łagodnych wzgórz i liści, które jesienią nabierały barwy ognia… Ezzaria. Zakochał się w mojej ojczyźnie. Zamilkł, a ja podjąłem wątek, recytując historię z taką gorliwością, jakbym odpowiadał przed ulubionym nauczycielem. — Pomagałeś ludziom dbać o las. Uczyłeś ich, jak w nim mieszkać, jak się o niego troszczyć i kochać go tak, jak ty go kochałeś. A w końcu poznałeś ludzką kobietę, zakochałeś się w niej, a ona urodziła ci dziecko. Nyel roześmiał się, ale bez prawdziwej wesołości. — Dobrze się nauczyłeś. Tak. To wszystko się wydarzyło. Ale nigdy nie byłem zazdrosny o chłopca. Byłem dumny. Wszyscy Madonaiowie się radowali. Kiedy pozostali się dowiedzieli, że spłodziłem dziecko w tak krótkim czasie, również zaczęli szukać sobie ludzkich partnerów. Mężczyźni, którzy spłodzili dziecko Madonai, mogli również spłodzić dziecko z ludzką kobietą. Madonai, której jedyny potomek dorósł przed wielu laty, mogła urodzić jeszcze trójkę, jeśli związała się z ludzkim mężczyzną. A dzieci były tak piękne i cudowne… nazwaliśmy je „rekkonarre”… —Dzieci radości — szepnąłem. Rekkonarre… rai—kirah… chciałem, żeby przestał. Chciałem smakować to objawienie, odpowiedź na zagadkę pochodzenia mojego ludu. Kawałki i odłamki prawdy, które widziałem, teraz znalazły się na swoich miejscach w mozaice historii. —Mogli zmieniać postać — powiedziałem. — Te dzieci miały moc podobną do Madonaiów. — Na swój sposób większą — odparł Nyel, gdy wspinaliśmy się wąską ścieżką prowadzącą w górę skalistego zbocza za zamkiem. — Bez trudu żyli w obu światach. W rzeczy samej, musieli spędzać czas w obu z nich, gdyż z obu pochodzili. Mogli mieć wiele własnych dzieci, a starzeli się wolniej niż ludzie, choć szybciej niż my. Bardzo smuciła nas myśl, że będziemy świadkami ich śmierci. Wspinaliśmy się coraz szybciej, a ścieżka stawała się coraz węższa i bardziej stroma, zaś po jednej stronie rozciągało się urwisko. — Ale zdarzyło się coś innego. Coś strasznego. To Madonaiowie zaczęli umierać, dużo, dużo przed swoim czasem. Ci, którzy zbyt długo pozostawali w świecie ludzi, słabli, aż nie byli w stanie oddychać, jakby coś odebrało im serce. Próbowaliśmy znaleźć przyczynę… jakąś chorobę, tak sądziliśmy. Ale to nie była choroba… nie w twoim rozumieniu. Odkryliśmy, że najszybciej umierali ci z naszego ludu, którzy spłodzili z ludźmi wiele dzieci. Im więcej było dzieci, tym szybciej słabł Madonai. I oto nadeszło. Przyczyna wszystkiego. — Wzniosłem się wysoko wśród naszego ludu i powiedziałem innym, co odkryłem. Musimy przestać, mówiłem, albo zakończy się nasze istnienie. Nikt nie słuchał. Nikt nie chciał słyszeć, że nasza radość nas zabija. Dotarliśmy do skalnej półki i nie mogliśmy już iść dalej. Za nami wyrastało strome urwisko, wznoszące się do niebios i kończące skalistym szczytem, zaś przed nami otwierała się przepaść. Nyel dyszał ciężko. Stałem obok niego i spoglądałem na leżącą daleko przed nami zieloną krainę, skąpaną w promieniach porannego słońca. Na odległej nizinie migotała tafla wody. Bliżej nas ciągnęła się otoczona murem zielona równina, więzienie Nyel a, za murami przepaść, a daleko poniżej, u stóp góry, wstęga jasnej zieleni i jaskrawej żółci. Drzewa gamarandowe — drzewa z bliźniaczymi żółtymi pniami, które owijały się wokół siebie jak kochankowie. Denas mi powiedział, że las gamarandów był świętym miejscem dla tych, którzy żyli w Kir’Navarrin, że w jakiś sposób pomagał chronić ich przed niebezpieczeństwem uwięzionym w Tyrrad Nor. — Próbowałem zamknąć drogę do świata ludzi — podjął Nyel. — To była moja zbrodnia. Powiedziałem, że musimy zostawić swoich partnerów, porzucić nasze dzieci z ludzkim rodzajem i zniszczyć przejścia, nim zniszczymy sami siebie. Błagałem, by mnie posłuchali, by pozwolili mi się uratować. — Rzucił kamień w olbrzymią pustkę, która nas otaczała. —Niektórzy się ze mną zgodzili. Większość nie. Nazywali mnie mordercą, potworem, dzieciobojcą, gdyż wiedzieliśmy, że nasze dzieci potrzebują obu światów, by przeżyć. Konflikt był długi i straszliwy. Przegrałem. —1 ze swojego więzienia patrzyłeś, jak twój lud umiera. Wiatr, którego nie czułem, pochwycił zielony płaszcz Nyela i zaczął nim szarpać. — Ten, kto nie jest Madonaiem, nie może pojąć więzi, jaka nas łączyła. Przez te wszystkie lata czułem ich radości i smutki, a za każdym razem, gdy któreś z nich umierało, umierała też część mnie. — Splótł ręce na piersiach. — Gdy nadszedł czas straszliwego proroctwa, dzieci naszych dzieci nie pamiętały już swojej historii. Nazywały Madonaiów „bogami” lub „mitami” i pamiętały jedynie, że więzień w fortecy jest przekleństwem. Przerażeni swoimi wizjami, zniszczyli samych siebie, opuścili tę krainę i zamknęli drogę powrotną, nieświadomi ceny, jaką przyjdzie im zapłacić za uwięzienie w krainie ludzi. Czyż to nie gorzka ironia losu? Ale nie mógł być tak niewinny, jak wynikało z jego opowieści. —Ajednak nawiedzasz nasze sny i wywołujesz chaos — powiedziałem. — Wykorzystałeś rai—kirah… demony… skłaniając je, by dręczyły świat. W twoim imieniu Tasgeddyr, władca demonów, próbował zdobyć władzę w świecie ludzi. Może chcesz się zemścić na potomkach, którzy spowodowali śmierć twojego ludu. Jak cię uwolnić? — Miałbym pragnąć zniszczyć nasze dzieci? Twój lud… rekkonarre… jest jedynym, co pozostało z mojego. Poza tym sami uczyniliście sobie coś o wiele gorszego, niż ja bym wam zrobił. Po co mi zemsta? — Nyel ruszył w dół ścieżki. Ale to nie Ezzarian nienawidził. — Chodzi o ludzi, prawda? — zawołałem za nim. — Nie rai—kirah, którzy są „madonaiską” częścią nas, ani nie Ezzarian, którzy powinni być z nimi zjednoczeni… wasze dzieci. To ludźmi gardzisz. Na jego twarzy malowało się absolutne obrzydzenie, gdy zawołał w moją stronę: — Tak, otwarcie się do tego przyznaję. Ludzie wypaczają i niszczą wszystko, czego dotkną. Zabijają siebie nawzajem jak szalone bestie. Przeklinam dzień, w którym postawiłem stopę w ich świecie. Ale ty również nie musisz się nimi przejmować. — Wzruszył ramionami i ruszył dalej, tym razem wolniej, pozwalając, bym go dogonił. — To ich własna gwałtowność i brak harmonii powodują chaos, o który mnie obwiniasz. Ty jeden spośród wszystkich rekkonarre żyłeś w ich świecie i widziałeś ich okrucieństwo. — Świat ludzi jest moim światem. Jak możesz się spodziewać, że uwolnię kogoś, kto zagraża tym właśnie ludziom, których przez całe życie chroniłem? — Ludzie to choroba; w końcu się pozabijają. Nie muszę tego przyspieszać. Pragnę tylko spacerować po lesie i siedzieć na brzegu rzeki, słuchać pieśni o szlachetnych czynach i rozmawiać z ludźmi, którzy będą chcieli ze mną rozmawiać o czymś innym niż tylko wybór owoców na kolację. By zyskać wolność, nie będę przepraszać za to, co zrobiłem. Jeśli masz wątpliwości, niech i tak będzie. Umrę tutaj. Schodziliśmy szybko i cicho ścieżką, jakbyśmy pospieszali w stronę jakiegoś ostatecznego rozwiązania, skoro historia już została opowiedziana. Ja jednak chciałem się jeszcze ociągać, rozważyć jego opowieść, odkryć w niej luki… znaleźć rozwiązanie. Granice jego krainy były tak ciasne, a rozległe i piękne krainy poza nimi tak bliskie, że niemal można ich było dotknąć, puste i pozbawione tych, których znał i kochał. Być może lepiej być więźniem w mrocznych lochach Gastaiów albo niewolnikiem Derzhich, gdyż tam przynajmniej nie widać tak wyraźnie tego, co się utraciło. — Co wiesz o moim życiu, Nyelu? Zatrzymał się w ogrodzie i zawahał przez chwilę. — Dotknąłem twojego umysłu, kiedy byłeś umierający. Nie mogę odczytać twoich myśli, lecz wizje umierającego dają niezły obraz jego życia. — W takim razie wiesz, że kiedy byłem niewolnikiem, gardziłem ludźmi niemal tak samo jak ty, choć wierzyłem, że jestem jednym z nich. — Tak. Widziałem to. Dlatego myślałem, że mnie zrozumiesz. — Ale dowiedziałem się, że nawet w sercu, którego z pozoru nie da się uratować, kryją się cuda… — Opowiedziałem mu krótko o Aleksandrze i naszej wspólnej podróży. A choć Nyel cierpliwie słuchał opowieści, kiedy skończyłem, odezwał się z pogardą. — Ze wszystkiego, co w tobie widziałem, tego jednego nie potrafiłem pojąć. Twój szacunek dla tego słabego człowieka… prymitywnego, okrutnego… jest dla mnie niepojęty. Jesteś rekkonarre, dzieckiem Madona—iów, o wiele wartościowszym od żałosnych ludzkich zwierząt. Twierdzisz, że czeka go wielkie przeznaczenie, lecz najmniejszy z naszej krwi wypełni każde przeznaczenie lepiej od dowolnego człowieka. Przyjdź do Kir’Navarrin we własnej postaci. Przejdź przez krainę, która jest nasza, i poczuj moc płynącą w twoich żyłach. Twoje dziedzictwo. Ą potem stań przede mną i opowiedz mi o ludzkim przeznaczeniu. — Ich moc jest inna od naszej — powiedziałem. — Pragnę sprawić, byś ją zobaczył. Zatoczyliśmy pełny krąg w naszej wędrówce. Nyel stał na szczycie pałacowych schodów, a ja znów stałem na białej dróżce poniżej. — Znów tu przybędziesz? — spytał. Zastanawiałem się, czy już nie zna odpowiedzi, gdyż moje pragnienie było tak silne. — Musimy skończyć rozgrywkę — odparłem i ukłoniłem się lekko. Mówiłem sobie, że nie zrobiłem tego z uległości, lecz z szacunku dla wieku i smutku. Po raz pierwszy od chwili, gdy znalazłem się w Tyrrad Nor, Nyel się uśmiechnął … i to go przeobraziło. Przez jedną cudowną chwilę widziałem pana Madonaia, wysokiego, ciemnowłosego, władczego, przepełnionego melyddą, która brzęczała w powietrzu wokół niego. Jego fizycznej urodzie dorównywała jedynie ta kryjąca się w jego ciemnych oczach, głębokich, czystych oczach pełnych mocy, dobroci i radości. Opadłem na kolano i spuściłem wzrok. Taką istotę łatwo pomylić z bogiem. * * * Z wizji ocknąłem się w pełni przytomny, głodny i samotny. Kiedy wytoczyłem się na ostre słońce, chwiejnie z powodu skromnych posiłków i sztywno ze względu na brak ruchu, Aleksander, Sovari i dwie kobiety przerwali to,.co robili, jakbym był widmem, które może ich zabić. — Wszystko w porządku! — zawołałem. — Wszystko w porządku. Choć Aleksander w ciągu pierwszej godziny aż trzy razy stwierdził, że wydaję się o wiele spokojniejszy niż kiedykolwiek od przybycia do Zhagadu, i choć zachęcająco unosił brwi, nie wspomniałem o Nyelu i jego dziwnej opowieści. Rozważanie takich spraw w jaskrawym świetle dnia i zastanawianie się nad ich wymową w zwyczajnej rozmowie wydawało mi się profanacją. Powiedziałem tylko, że siffaru ukazało mi niespodziewane wizje, nad których znaczeniem będę się musiał zastanowić. Ale zgodziłem się, że po tej podróży czuję większą równowagę. Rzeczywiście, po raz pierwszy od miesięcy zacząłem odczuwać nadzieję. Więzień Tyrrad Nor był bardzo niebezpieczny. Choć nie umiałem wymienić jego zdolności, widziałem jego moc. Mógł wejść w moje sny. Jednak zanim jeszcze poznałem prawdę o rai—kirah, mój lud wierzył, że zabicie demona umniejsza wszechświat. Kiedy Strażnik walczył w bitwie z tym stworzeniem, przede wszystkim starał się wygnać rai—kirah z opętanej duszy i uniemożliwić mu czynienia zła, a nie go zabić. Nawet krótkie mignięcie chwały Nyela powiedziało mi, że jego śmierć byłaby niezmierną stratą — wiedzy, piękna i mocy, których nic nie zastąpi. Każde wydarzenie mojego życia prowadziło mnie do tego punktu, ukształtowało we mnie kogoś, kto mógł zrozumieć tę dziwną i wspaniałą istotę, a ja nie potrafiłem uwierzyć, że to przypadek. Jak tylko Aleksander będzie bezpieczny, odważę się wejść do Kir’Navarrin. Aby nie dopuścić, by Nyel dręczył świat swoją nienawiścią, musiałem go uleczyć albo zabić. Tak, będę ostrożny, ale miałem nadzieję… modliłem się… że zdołam go uleczyć. Rozdział trzynasty — Jutro — powiedział Aleksander, kuśtykając do miejsca, w którym ja pochłaniałem kolejną pieczoną kuropatwę i garść daktyli. — Jutro jedziemy do Karn’Hegeth. Kiril przysłał wieści, że pierwszy lord rodu Mar—dek jest skłonny mnie wysłuchać. „Skłonny”… bezczelny sukinsyn. — Mardekowie nie należą do Dwudziestu — powiedziałem z ustami pełnymi żylastego mięsa. Mój żołądek burczał z zadowoleniem. Podczas gdy ja przebywałem w jaskini — przez trzy tygodnie, jak się dowiedziałem — rana Aleksandra goiła się szybko. Gdy wyszedłem na świat, Aleksander zmuszał się do chodzenia o kulach, które Sovari wyciął z drewnianych prętów noszy. Dzień później przybył Malver z butem dojazdy konnej. Ciężki but, namoczony i wysuszony zgodnie z instrukcjami szewca, dokładnie obejmował nogę Aleksandra aż po udo. Mocne sznurowadła pozwalały go swobodnie zakładać i zdejmować, a stalowe pręty utrzymywały kończynę wyprostowaną, by kości odpowiednio się zrastały. Sovari przyprowadził nowe konie od Kirila, a po dwóch tygodniach noszenia buta i kilku dniach ćwiczenia jazdy Aleksander był gotów pożegnać Drafę. Następnego ranka wyruszyliśmy, by zebrać dla niego wsparcie, które pozwoli mu odzyskać tron. — Nikt z Dwudziestu nie chce mnie wysłuchać. — Aleksander oparł się o popękany mur, kulą odepchnął na bok kilka worków z ubraniami, bronią i jedzeniem i niezgrabnie opadł na piasek. — Pozostaje mi zbudować armię słabeuszy. — Słabość będzie twoją siłą. Choć słońce już dawno zaszło nad wydmami, noc się zmieniła, kiedy Qeb nagle przyłączył się do naszej rozmowy. Ostry blask gwiazd złagodniał, niebo pociemniało, a powietrze znieruchomiało, jakby wiatr wycofał się między wydmy. Chłopiec wyszedł z nagerowego zagajnika, a j e—go srebrne kolczyki odbijały blask naszego ogniska. — Słabość będzie moją śmiercią— odparł Aleksander, wbijając nóż w ostatnią pozostałą kuropatwę. — Jeśli pomaszeruję na Zhagad z wlekącym się legionem pomniejszych rodów, zostanę nabity na pal jak ten przeklęty ptak, a kuzyn mojego ojca będzie się mógł zabawić moimi wnętrznościami. — W Zhagadzie nie znajdziesz królestwa — powiedział chłopak, a w jego głosie była siła niepasująca do jego młodego wieku. — Cesarstwo Lwiego Tronu jest zgniłe. Chore. — Obręcze otaczające jego wyciągniętą rękę i palce wskazywały na wydmy Srif Anar niczym srebrna strzała. Aleksander przerwał jedzenie i wpatrzył się w młodzika. — Czy mam być cesarzem niczego? Czy to jakieś twoje „widzenie”? — Szlachetny wojownik musi rozebrać się do naga, nim wyruszy na pole bitwy, oddać wszystko, co dla niego ważne. Szlachetny król musi być gotów odciąć część własnego ciała i zniszczyć ją, nawet jeśli to będzie jego serce. Książę wzruszył ramionami i odkroił kolejny kawałek mięsa. — Wygląda na to, że zostanę okaleczony, niezależnie od tego, jaki wybiorę kierunek. Dlatego wybacz mi, jeśli będę realizował raczej swoje plany niż twoje. — Panie… Chciałem mu powiedzieć, by wysłuchał chłopca, który wiedział więcej, niż się wydawało. Ale gdybym nakłaniał Aleksandra, by uwierzył w słowa Qeba, książę miałby prawo mnie spytać, co Gaspar powiedział mi ciemnego popołudnia przy błotnistym źródle Drafy. Nie chciałem o tym myśleć. Ukryłem bełkot starca pod nową nadzieją, przekonywałem samego siebie, że wszystko się zmieniło, kiedy stawiłem czoła swojemu wrogowi. Dlatego jedynie z niewielkim poczuciem winy zachowałem milczenie, podczas gdy Aleksander nie przestawał narzekać. * * * W chłodnej godzinie przed świtem wyruszyliśmy z Drafy. Dwie staruszki pożegnały nas modlitwami, upomnieniami i klepaniem po kostkach. Powiedziały też, jak mamy się dalej opiekować Aleksandrem. Kiedy skończyły, Aleksander się pochylił i w dłoniach Saryi umieścił niewielki woreczek, związany paskiem wyszywanego złotem materiału, który odciął ze swojego zniszczonego płaszcza. — Na sale vinkaye viterre — powiedział. „Sól nadaje życiu smak”. Zwyczaj był równie stary jak sami Derzhi, i nawet Manot się rozpromieniła. Kiedy odjeżdżaliśmy, oglądałem się za siebie. Qeb stał obok przewróconego lwa na szczycie wzniesienia, a wiatr poruszał jego błyszczącymi warkoczami, gdy chłopak niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w pustkę pustyni. * * * Jedną z największych przyjemności w życiu jest przyglądać się, jak ktoś inny robi coś, do czego się urodził — obserwować, jak doskonały płatnerz kuje i kształtuje gorącą stal, patrzeć, jak harfiarka dotyka palcami strun, tworząc poruszającą melodię, wpatrywać się w artystę, który trzema pociągnięciami węgla rysuje ptaka. Aleksander urodził się do jazdy konnej. — Przeklęta chabeta — narzekał książę, po raz kolejny zmieniając ułożenie ciała na grzbiecie krnąbrnego kasztana, próbując jakoś umieścić sztywny but, niemal idealnie prosty z wyjątkiem niewielkiego zgięcia w kolanie. — Jak to możliwe, na Athosa, że Kiril się spodziewa, iż wzbudzę szacunek, skoro jeżdżę na koniu z łbem jak cegła i nogami jak słupy? Jakby nie wystarczyło, że muszę nosić tę przeklętą pułapkę na nogę. Zarówno książę jak i koń wyglądali raczej żałośnie, kiedy Malver pomagał księciu przełożyć usztywnioną nogę przez grzbiet zwierzęcia. Znalazłszy się w siodle, Aleksander przeklinał i narzekał, jak to nie da się właściwie kierować koniem tylko z jednej strony. A jednak tego ranka, siedemnaście dni po opuszczeniu przez nas Drafy, jak każdego ranka naszej podróży, przyglądałem się, jak książę się pochyla i zaczyna mówić do wierzchowca, układa dłonie na jego grubym karku i przyciska prawe kolano do boku, w ten sposób narzucając mu dyscyplinę niczym muzyk strojący instrument. Od tej chwili człowiek i koń stawali się jednością. Sovari się wyszczerzył, na tle opalonej twarzy jego zęby wydawały się bardzo białe. Na kamiennej twarzy Malvera malował się cień uśmiechu. Trzej Derzhi krzyknęli głośno i popędzili przez wydmy Srif Anar pod czerwonym niebem. Westchnąłem i porzuciłem odpoczynek przy studni, gotów znieść kolejny niekończący się dzień podróży i postojów, gdy kierowaliśmy się przez pustynię na zachód, w stronę Karn’Hegeth i spotkania z pierwszym lordem rodu Mardek. Mardekowie byli pomniejszym rodem, posiadającym tylko jeden powód do szacunku. Lord Mardek był zawsze pierwszym denissarem cesarskiego skarbca i nadzorował pobór podatków w Zhagadzie oraz pewne określone kontrybucje na wojny i przyjemności cesarza. Choć takie stanowiska w administracji były zbyt przyziemne jak dla narodu wojowników, ta mogła się okazać dość zyskowna. Zawsze otwierała szansę na łapówki, opłaty za zbiórkę — które naturalnie przechowywało się we własnym skarbcu — i wydawanie wyroków, które mogły sprawić przykrość i wywołać irytację potężniejszych rodów. Ale Mardekowie chlubili się — a duma była niemal równie ważną cechą charakteru Derzhich co doświadczenie w walce — swoją uczciwością. Od ponad stu dwudziestu lat żaden urzędnik z rodu Mardek nie wzbogacił swojego skarbca nieuczciwie zdobytymi pieniędzmi, nie przyjął łapówki za opóźnienie poboru podatków ani też nie wydał wyroku, który nie byłyby w interesie cesarza. Mimo to w pierwszym tygodniu po objęciu tronu Edik oddał to stanowisko niejakiemu Yagnetiemu zha Juran, rozwiązłemu szwagrowi Leonida zha Hamrasch. Kiril przekazywał, że Mardekowie są gotowi do buntu. Oczywiście szlachetnego buntu. W południe Malver powrócił ze zwiadu. — Droga do Karn’Hegeth zaczyna się tuż za następnym wzniesieniem, wasza wysokość. Stąd musimy ruszyć traktem, inaczej będziemy wyglądać dziwnie. Mają czujki wszędzie na murach, do tego otwarte są tylko główne bramy, a przy nich czeka przynajmniej pięćdziesięciu żołnierzy. Spytałem jednego wozaka, po co taka straż, a on powiedział, że handlarze przynoszą wieści o napaściach zbójców i że zostali ostrzeżeni, by wypatrywać… ach… pewnych szczególnych banitów. — W takim razie ruszajmy — powiedział Aleksander, ściskając wierzchowca kolanami. — Nie mamy czasu do stracenia. Choć duszny upał sprawiał, że z trudem podnosiłem powieki, zauważyłem wahanie w raporcie żołnierza. — Zaczekaj — poradziłem, mrużąc oczy przed słońcem. — Ci „szczególni banici”… wypatrują księcia Aleksandra, prawda, Malverze? Malver w odpowiedzi pokiwał głową. Nadal nie chciał patrzeć mi w oczy. — Panie, nie możesz zostać rozpoznany — dodałem. —Te szmaty nie nadawałyby się nawet dla niewolnika, a ja sam od dwóch miesięcy nie umyłem się do czysta. Szambelani, służący i legiony wojowników, którzy zawsze kręcili się obok mnie, znikli. Nie mam też sztandaru ani herolda, który ogłaszałby moje nadejście, a do tego jadę na tej chabecie. Nikt nie pomyli mnie z cesarzem. Rzeczywiście, Kiril bardzo rozważnie przysłał nam poślednie konie, dołączając do nich przeprosiny razem ze stwierdzeniem, iż konie odpowiednie dla Aleksandra za bardzo rzucałyby się w oczy. Ale szaty, konie i służący stanowili jedynie dodatek do książęcej godności. Aleksander nie pojmował, że nawet jego irytacja go zdradza. — Musicie rozpleść włosy — poleciłem — ty i Sovari. I, panie, powinieneś zdjąć pierścień i zakryć rękojeść miecza. Kapitanie Sovari… — Rozpleść włosy? — Aleksander gwałtownie ściągnął wodze. — Żartujesz. Mówiłem dalej, mając nadzieję, że szybko zrozumie, o co mi chodzi, żebyśmy mogli ruszyć dalej, znaleźć trochę cienia i coś chłodnego do picia. Resztki wody z naszych bukłaków poparzyłyby nam języki. — Kapitanie Sovari, musisz zdjąć cesarską szarfę. Nie zdradziła cię w Zhagadzie, bo tam cesarskie wojska są powszechne, ale tu wszyscy znają kapitanów z miejscowego garnizonu. Mężczyzna ze złamaną nogą nie może wyglądać na kogoś, kto miałby jakikolwiek związek z cesarzem, i nosić żadnych rodowych symboli. Najlepiej, gdybyście wszyscy w ogóle nie wyglądali na Derzhich. Nie dajcie im powodów, by skojarzyli ten but z księciem Aleksandrem. Rozumiecie mnie? Sovari się skrzywił i zdjął przez głowę haftowaną szarfę zdobioną lwem Derzhich i symbolem jego rangi. Wepchnął ją do juków, a potem rozwiązał rzemień przytrzymujący długi warkocz. Malver w milczeniu przyglądał się księciu, który wpatrywał się we mnie ze złością. Musiał to usłyszeć. — Wyznaczono nagrodę za twoją głowę, panie. Musisz zacząć się odpowiednio zachowywać albo zapłacisz za swoją głupotę. Zapłacimy wszyscy. Rude włosy Aleksandra odrosły na tyle, że mógł zapleść krótki warkoczyk po prawej stronie głowy. Całe jego zachowanie zmieniło się w dniu, gdy po raz pierwszy udało mu się spleść włosy w coś, co nie rozpadało się po chwili — był niczym człowiek, który po długiej podróży stawia stopę w swojej ojczyźnie. Nie spodoba mu się fakt, że został uciekinierem. Westchnąłem i na próżno próbowałem zetrzeć pot bezustannie spływający mi po karku. —Pozostają jeszcze inne kwestie. Musimy wymyślić jakąś historyjkę… powiedz mu, Malverze. Wiesz, jak zachowują się derzhyjscy strażnicy i co pewnie będą robić podczas polowania na królobójcę. Malver powoli pokiwał głową. — Nie możemy jechać w grupach większych niż dwóch na raz. Strażnicy najprawdopodobniej będą przepytywać każdego mężczyznę zdolnego do walki, podobnie jak miejscowi wojownicy, których przypadkiem napotkamy na ulicy. Jeśli zobaczą nas razem, najpierw wyciągną miecze… — Tak, jak powinni — wtrącił się Aleksander. — Nie chciałbym, żeby moi wojownicy zaniedbywali swoje obowiązki. Malver rzucił mi krótkie spojrzenie i mówił dalej. — W okolicy największe posiadłości należą do Fontezhich. Ich wojowników jest najwięcej… Mogą cię zaatakować w każdej chwili, panie, jeśli nie spodobają im się twoje odpowiedzi albo sposób, w jaki je wypowiedziałeś, a jeśli choćby krzywo na nich spojrzysz, potną cię na kawałki albo pozwolą ci posmakować bata. —A jeśli ja zrobię coś niewłaściwego, równie dobrze mógłbym wcisnąć ci koronę na głowę i wykrzyczeć na głos twoje imię — uzupełniłem. — Będę musiał zamaskować swoje rysy… przynajmniej spróbuję. Nie mogą cię zobaczyć z Ezzarianinem. Jeśli rozpoznają któregokolwiek z nas, będziemy martwi. Aleksander mocno pociągnął za wodze konia, jakby chciał ruszyć z powrotem, lecz wkrótce zatrzymał się, odwrócony do nas plecami. Po dłuższej chwili wyciągnął rękę i zerwał rzemień przytrzymujący warkocz. — Chcecie pozbawić mnie męskości. — Chcemy uratować ci życie, panie. * * * Karn’Hegeth było rozległym miastem, wybudowanym na stromych zboczach szerokiego i jałowego łańcucha górskiego na terytorium Bas—ranu, tuż za zachodnią granicą Azhakstanu. Basrańczycy byli spokrewnieni z Derzhimi, wiązały ich małżeństwa, kultura i długoletni sojusz. Przed trzydziestu laty jednak nieprzemyślane zabójstwo skazało basrańskie miasta i wsie na zniszczenie, a mieszkańców na niewolę. Karn’Hegeth przetrwało zniszczenie Basranu, gdyż w okolicach było zbyt wiele bogactwa — kopalnie złota i srebra, złoża soli, główne szlaki handlowe prowadzące w głąb zachodniego cesarstwa — a Derzhi i tak musieliby je odbudować. Wuj Aleksandra, Dmitri, zburzył do gołej ziemi pałac basrańskiego watażki, nabił głowy miejscowej szlachty na piki przy bramach miasta, wziął Basrańczyków w niewolę i stwierdził, że to wystarczy. Wyłoniliśmy się zza wydmy w chwili, gdy długa karawana znikła nam z pola widzenia na szerokiej drodze do Karn’Hegeth, popularnym szlaku prowadzącym przez całą pustynię do spowitych mgłą gór, ledwo widocznych na zachodnim horyzoncie. Podczas gdy mój koń posłusznie maszerował za pozostałymi, ja opuściłem szal haffai na twarz i zastanowiłem się nad przeobrażeniem. Po pierwsze oczy — Ezzarian na pierwszy rzut oka wyróżniały powieki, przez które nasze oczy zdawały się skośne. A później odcień skóry — nawet w mieście pośrodku pustyni miedziany odcień naszej skóry i brak brody były niezwykłe, a do tego musiałem ukryć cesarskie piętno na lewym policzku. Narysowałem w umyśle obraz ezzariańskich oczu i opracowałem zmiany konieczne, by przypominały oczy innych ras — zwęzić powiekę, wyciągnąć zewnętrzną krawędź do góry i do środka, zmniejszyć wystające kości policzkowe i brwi, które jeszcze podkreślały zarys oczu. Postanowiwszy nie poddawać się skłonności do zbyt długiego namysłu, szybko rozważyłem konieczną zmianę odcienia skóry, wezwałem melyddę i rozluźniłem krawędzie ciała. Zimne mrowienie przeszło po mojej twarzy i skórze, rozlewając się szybko na pierś i kończyny, zmieniając krawędzie mojej fizyczności, gdy dotykało powietrza lub tkaniny… spokojnie… nic gorszego od rumieńca wysiłku na zimnym powietrzu. Uśmiechając się z ulgą po tak niespodziewanie przyjemnej zmianie postaci, ponagliłem konia. Chciałem dogonić Aleksandra, żeby powiedział mi, czy to wystarczy. Ruszaj do bramy…Szept dochodził z mojego wnętrza razem z nagłym przypływem złości i frustracji. Jedna z moich rąk ostro ściągnęła wodze, a do tego przepełniło mnie takie przeczucie nieuchronnej katastrofy, że druga natychmiast pofrunęła do noża, pogłaskała jego rękojeść i oceniła wyważenie. Moje ramię i oko przygotowały się, by ocenić odległość, prędkość i kąt. Były to instynktowne zachowania wojownika w obliczu niebezpieczeństwa, ale nie należały do mnie. Podczas gdy ty bawisz się z tymi bezużytecznymi towarzyszami, marnujesz czas… niebezpieczeństwo wzrasta… Rozpoznałem ten głos, choć nie słyszałem go od chwili, gdy leżałem umierający w Dasiet Homol. Zmusiłem dłoń, by puściła rękojeść noża i nie poddałem się pragnieniu, by pogalopować w stronę wejścia do Kir’Navarrin. — To powiedz mi, demonie — mruknąłem, zaciskając zęby —jakie niebezpieczeństwo mi grozi? Powiedz mi, jak się nazywa, jeśli to nie ty nim jesteś. Pochodzi z przeszłości, powiedział. I twojego wnętrza. To przyczyna wszystkiego. — Czemu teraz? Przez te wszystkie tygodnie cię nasłuchiwałem. Próbowałem rozmawiać, znaleźć jakieś rozwiązanie… — otworzyłem się, byłem wrażliwy na zepsucie, aż niemal się rozchorowałem — …ale ty nie zniżyłeś się do odpowiedzi. Powiedziałem ci, że wygrasz. Masz duszę. Co jeszcze miałem ci rzec? Ale teraz, po tym, jak zobaczyłem więźnia… wysłuchałem go. Posłuchaj mnie. Kiedy przejdziesz przez bramę, musisz oddać mi władzę nad tym ciałem. Pozwolić, bym cię poprowadził. Jego pospieszne słowa stawały się głośniejsze, coraz bardziej zdesperowane, strumyk zmieniał się w powódź. To coś zwiezieniem… jest tak Misko… pozwól mi sobie przypomnieć… już raz się poddałeś… Kiedy tak rozmawialiśmy, czułem rodzącą się burzę, paraivo na horyzoncie mojego umysłu, gotowe obedrzeć ze skóry każdego człowieka, który znajdzie się w moim zasięgu. — Chcesz, żebym ci zaufał, poddał ci się, choć doprowadziłeś mnie do morderstwa? — Z trudem wydusiłem z siebie te słowa, gdyż w moim umyśle szalała wściekłość, ogłuszając mnie, popychając mnie do przemocy i szaleństwa. …marnujesz czas… nie przeproszą za to… słabość twojego umysłu… Zgiełk stawał się coraz głośniejszy. Moje spojrzenie padło na plecy Aleksandra, a wtedy poczułem nagły przypływ wrogości. Ludzie byli tacy głupi, tacy bezmyślni. Więźniowie własnych ciał. Posłuchaj mnie! Moja dłoń skierowała się do rękojeści noża. Musiałem pozbyć się tego, co odwracało moją uwagę. Gorący gniew gotował się i wzrastał… upał pulsował… blask piasku i słońca oślepiał… zmieszanie… zaś zimny mrok pożerał moją duszę… — Nie! Nie dostaniesz mnie — wydusiłem przez zaciśnięte zęby. Przerażony tym, co zamierzałem zrobić, rzuciłem wszystkie znane mi zaklęcia ochronne między swoją duszę i przebudzonego demona, zmuszając go do milczenia, uciszając kakofonię w głowie. W końcu pojąłem i w tej chwili jasności moja nowo narodzona nadzieja umarła. Gniew Denasa podsycał moje szaleństwo. Jego oburzenie doprowadzało mnie do rozlewu krwi, a wściekłość niszczyła samokontrolę. Ale z pewnością to Nyel dobierał ofiary. Długa żałoba Madonaia zmieniła się w jadowitą truciznę, która kalała wszystko, czego dotknęła. Zaraził moje sny, a jego nienawiść do rasy ludzkiej stała się krzesiwem w mojej dłoni, niczym suchy cedr podczas burzy. Karmiłem się jego nienawiścią — kiedy patrzyłem na ciała Gaspara i Fessy, kiedy przyglądałem się, jak Edik bije niewolnika, kiedy zobaczyłem, jak namhir okaleczył Gorda—ina. Jątrzyła się we mnie, gdy patrzyłem, jak Aleksander cierpi z powodu głupoty i niesprawiedliwości swojego ludu, aż pękła niczym nabrzmiały czyrak, by skazić mój sen. Pożerająca mnie ciemność. Twoja siła będzie twoim upadkiem, głupcze, zawołał demon. — Nie zapomniałem już, co sądzisz o tych, którzy noszą ciało — mruknąłem za zasłoną szala. Schowałem na wpół wyciągnięty nóż do pochwy i zmusiłem drżące ręce, by się uspokoiły. — Kiedy zdecydowaliśmy się na połączenie, twierdziłeś, że niebezpieczeństwo w Tyrrad Nor jest twoim wrogiem. Ale nawet jeśli nie macie wspólnych celów, twój gniew tylko zwiększa jego moc. Złapałeś mnie dziś na drzemce, Denasie, ale nigdy więcej. Panuję nad swoją duszą i ręką. Ani ty, ani ten w Tyrrad Nor nie będziecie kształtować mojej przyszłości. — Teraz wiedziałem już, że to oni dwaj walczą w mojej duszy i każdy manipulacją próbuje nagiąć mnie do wypełniania swojej woli. Nie poddam się żadnemu z nich, ani teraz, ani w Kir’Navarrin, jeśli kiedykolwiek zdecyduję się tam udać. — Seyonne? — Otworzyłem oczy i ujrzałem Aleksandra mniej niż trzy kroki ode mnie, z ręką od niechcenia wzniesioną nad rękojeścią sztyletu. Malver i Sovari stali tuż za nim i wyglądali na zdziwionych. — Wszystko w porządku — powiedziałem. — Robiłem tylko to, czego wymagałem od ciebie. — Odrzuciłem kaptur i spojrzałem księciu w twarz, wysuwając blade ręce z rękawów zakurzonego haffai. — Dobrze? Zaskoczony, zaczął mi się przyglądać niczym derzhyjski handlarz końmi sprawdzający swój najnowszy nabytek. — Udało ci się — burknął w końcu. — Ale chyba niezbyt dobrze. Wyglądasz, jakbyś zjadł coś nieświeżego. Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Czułem, jak moje serce zaczyna bić normalnie. Pot wysychał szybko. Kiedy dwaj żołnierze się przed nas wysforowali, Aleksander odezwał się cicho. — Czy to rai—kirah, Seyonne? — To nic. — Zawsze mało o sobie mówiłeś, Seyonne. Szanuję to. — Zmarszczył twarz. — To nowość, niedawno zacząłem nad tym pracować. Ale to, co się z tobą dzieje… Kiedy leżałeś chory po wydarzeniach w Dasiet Ho—mol, poprosiłeś mnie, żebym spojrzał na ciebie i powiedział ci, co widzę, jakby moje słowa miały jakąś wagę. Zapewniłem cię, że mimo połączenia z demonem widzę jedynie człowieka, którego znam, a który walczył ze wsparciem bogów, by uratować moją duszę. Mimo upału południa poczułem dreszcze. Chciałem, żeby przestał. — Siffaru cię zmieniło. Wydawało mi się, że jesteś zdrowszy i spokojniejszy niż po przybyciu do Zhagadu, i cieszy mnie to. Ale uświadomiłem sobie, że od kiedy wyszedłeś z jaskini, widzę tylko pozory, a nie prawdę. Spędziłeś w jaskini trzy tygodnie i nie powiedziałeś o tym ani słowa. Już nie umiem cię odczytać. — Pozory to prawda — odpowiedziałem. — Denas milczy i tak pozostanie. Więzień jest uwięziony. Mój problem… został opanowany. Kiedy będziesz bezpieczny, rozwiążę go ostatecznie. — Co prawda, nie wiedziałem jeszcze jak. Nie mogłem mówić o siffaru. Nyel i uczucia, jakie we mnie wywołał, moje przekonanie, że w jakiś sposób zostałem przeznaczony nie do zniszczenia, lecz do uratowania czegoś cudownego… ukryłem je głęboko. Już nie ufałem swoim uczuciom i miałem inne sprawy na głowie. * * * Z wejściem do Karn’Hegeth poczekaliśmy do zachodu słońca. Choć kręciliśmy się przy bramach przez całe popołudnie, jakbyśmy mieli zamiar rozbić tam obóz na noc, jak dziesiątki innych, którzy gardzili domami albo nie mogli sobie pozwolić na gospodę, gdy tylko cienie stały się dłuższe, wtopiliśmy się w tłum na drodze. Mrok nocy lepiej ukryłby nasze rysy, ale ryzykowaliśmy uważniejsze sprawdzanie przez oddziały Derzhich, które patrolowały bramy i ulice. Mniej ryzykowaliśmy, próbując wmieszać się w spóźnione karawany pod koniec dnia. Malver i Sovari ruszyli przodem, prowadząc nasze cztery konie. Śniada skóra Malvera bez trudu wtapiała się w tło, gdy dwaj żołnierze przepychali się przez hałaśliwy tłum. Ale choć Sovari szedł pieszo — mało prawdopodobne dla Derzhiego —jego wzrost, jasne włosy i pewny krok wyróżniały go w tłumie chłopów i kupców, konnych i niewolników, cha—stou, kóz, kurczaków, żebraków i wszelkiego rodzaju wozów. Malver też musiał to zauważyć, gdyż zatrzymał się, porozmawiał przez chwilę z obszarpanym pasterzem, a potem rzucił meczącą kozę na ramiona kapitana. Dwaj żołnierze powoli poruszali się w tłumie i znikli w bramie. Nie zauważyliśmy żadnego poruszenia wśród strażników, którzy stali wyprostowani i czujni na wieżach i blankach po obu stronach, ani też żadnego gestu niepokoju u konnych wojowników, którzy przepychali się przez kłębiący się tłum, patrzyli ludziom w twarze i wbijali włócznie w wozy. — Czas ruszać, panie. — Czy ja też muszę nosić kozę? Może mógłbym ją zanieść Marde—kom jako łapówkę? — Choć koza dodałaby ci pewnego uroku — powiedziałem, nie mogąc stłumić uśmiechu na tę myśl — wystarczą ci kule. Pochyl się nad nimi, jakbyś do tego był garbaty. I pamięta, żeby spuścić wzrok. Nigdy nie patrz Derzhiemu w oczy, szczególnie jeśli się do ciebie odezwie. Trzymaj ręce z dala od broni, jak ci radził Malver. Pamiętaj naszą historię i pozwól mi mówić. — Czy moje szkolenie już się zakończyło? — Książę wepchnął kule pod pachy. Podniosłem z ziemi dwa brudne worki z ubraniami i założyłem mu je na szyję, obwiązałem starą szmatę Saryi wokół jego głowy, by ukryć rude włosy, i pociągnąłem za brudne haffai, by długie zwoje tkaniny ukryły niezwykły but. Później gestem kazałem mu ruszyć w stronę bramy, mrucząc do siebie. — Sądzę, że jeszcze go nie zaczęliśmy. Rozdział czternasty Chuda, długonoga dziewczynka miała nie więcej niż siedem albo osiem lat, błyszczące oczy, brązowe loki i gołe nogi — brudne, obszarpane, tańczące dziecko zagubione we własnej fantazji. Szła razem z mężczyzną tuż przed Aleksandrem i mną— chudym Manganarczykiem, który ciągnął przez bramę dwukołowy wózek, jednocześnie poganiając pięć małych dziewczynek i trzy kozy. Na wózku leżały dwie wychudzone świnie, beczka z mąką, żelazny kociołek i sterta brudnych węzełków, z których jeden wydawał z siebie słabe jęki. — Nie stać mnie na taką opłatę, wasza miłość — powiedział mężczyzna krępemu derzhyjskiemu poborcy podatkowemu, który przyglądał się jego ładunkowi. — Mama dzieciaczków zmarła w połogu, a ja przyprowadziłem je do jej rodziny. Jej krewni nie przyjmą dzieciaczków bez kóz. Moje świnie prawie nie żyją, ale jeśli weźmiecie jedną… Dwaj cesarscy urzędnicy pobierali myto od wszystkich wozów i inwentarza przekraczającego bramy, oceniając wartość dóbr i żądając opłaty lub odpowiedniej części towaru. To było bardzo zyskowne stanowisko dla poborcy podatków, ale ponieważ pozostałe dziewięć bram Karn’He—geth zostało zamknięte z obawy przez zbójami, a coraz więcej ludzi próbowało się dostać do miasta przed zamknięciem bram na noc, dwaj Derzhi byli więc zmęczeni i nerwowi. Przeklinałem swoje wyczucie czasu. Sovari i Malver przeszli szybko przez bramy, lecz książę i ja zostaliśmy uwięzieni w rozgrzanym, śmierdzącym tłumie, wciśnięci między biednego Manganarczyka i podniecone konie drużyny barona Fontezhi. Po nużącym godzinnym oczekiwaniu, podczas gdy urzędnicy oceniali potężną karawanę, a jej gonaj wykłócał się o każdego zenara, dopiero zbliżaliśmy się do bram. Służący zirytowanego barona przepchnął się do przodu, by porozmawiać ze strażnikami, i wkrótce drużyna została przepuszczona. — Fontezhi szóstej rangi — mruknął Aleksander, nie podnosząc głowy ani głosu. — Pewnie idiota. Fontezhi tak się wyrodzili, że każdy może sobie zajrzeć do tyłka. Nie chcą stracić ani odrobiny ziemi w posagu dla córek, więc poślubiają własne siostry. Miejsce barona szybko zajął wyglądający na zamożnego i bardzo zniecierpliwiony suzaiński jeździec oraz dwóch kuvaiskich lutnistów, którzy postanowili nie marnować czasu i poćwiczyć wyjątkowo monotonny fragment znanej sagi. Przez jakiś czas sądziłem, że to lutniści wpędzą nas w kłopoty, gdyż Aleksander zaczął burczeć coś o zmiażdżeniu ich instrumentów i wpychaniu różnych małych odłamków w uszy, nosy i inne otwory muzyków. Ale to było jeszcze, zanim krępy poborca zaczął spoglądać na dziewczynkę. Jego szyja dorównywała szerokościąjej głowie, a owłosiony brzuch wylewał się spod haftowanej kamizeli i cesarskiej szarfy. Nie miał warkocza. — Jak myślisz, Vallot? — zawołał do towarzysza, cichego mężczyzny o okrągłej twarzy, który przyglądał się węzełkom na wózku. — Moglibyśmy zabrać jednego z bachorów i go sprzedać. Ta byłaby całkiem przyjemna, gdyby ją podtuczyć. Lepsza niż prawie zdechła świnia. Potężny mężczyzna chwycił obracającą się dziewczynkę za ramię i przyciągnął jąblisko, przeciągając tłustym palcem po jej ramieniu. Choć opalona skóra dziewczynki była brudna, bezlitosne słońce i bieda nie odebrały jej jeszcze gładkości. Dziewczynka skrzywiła się i próbowała się wyrwać. Aleksander uniósł głowę, by się przyjrzeć. Stanąłem przed nim. Ojciec dziewczynki potrząsnął głową, zmęczenie było niczym kolejny towarzysz u jego boku. — Bierzcie ją, jeśli chcecie, wasze miłości. Sam bym ją sprzedał, ale powiedziano mi, że jest za mała, żeby się do czegoś przydać. Rok albo dwa i będzie sporo warta… jeśli przeżyje. Do tego czasu będziecie musieli ją karmić. — Wyciągnął pojedynczą srebrną monetę, którą starannie odwinął ze szmaty. — To moja jedyna moneta. Czy jest warta więcej niż głodne dziecko? Drugi, młodszy poborca podatkowy imieniem Vallot właśnie pozwolił suzaińskiemu jeźdźcowi przejechać, wcześniej schowawszy do kieszeni wypchaną sakiewkę. Spojrzał na niespokojny tłum, hałaśliwy i tłoczący się. — Myślę, że mamy dla cesarza korzystniejsze perspektywy niż zagłodzony dzieciak. Do tego pewnie jest zawszona. — Chwycił monetę Man—ganarczyka. — Ruszaj. Rzucił monetę asystentowi o niezdrowej, żółtej cerze, który stał zaraz za tą dwójką i w obitym płótnem rejestrze notował oficjalne wyniki poboru podatków — nie mające nic wspólnego z rzeczywistą sumą. Val—lot gestem kazał podejść mnie i Aleksandrowi. Wszystko mogłoby skończyć się dobrze, ale krępy urzędnik wzruszył ramionami, oblizał wargi i włożył rękę pod tunikę dziewczynki. Ta chwyciła go za drugą rękę i ugryzła. Mężczyzna ryknął i odepchnął ją, oblizując krwawiący palec. — Głupia dziewucha! — Zdenerwowany ojciec pchnął dziecko na ziemię w chwili, gdy ranny Derzhi oprzytomniał na tyle, by unieść pięść. Ponieważ dziewczynka znalazła się poza jego zasięgiem, mocny cios powalił ojca, a ciężki but poborcy przewrócił wózek, rozrzucając węzełki i płaczące dzieci. Wszystko skończyło się szybko. Vallot odepchnął płaczące dzieci na bok i niecierpliwie kazał nam podejść. — Zajmij się swoimi obowiązkami, Felics. Czeka na mnie kolacja. Przygotowałem sztukę srebra, by wsunąć ją w dłoń Derzhiego. Posławszy konie z Malverem, nie mieliśmy dóbr ani zwierząt, ale to nigdy nie powstrzymywało poborcy podatkowego przed wyznaczeniem opłaty. — Nazywam się Arago — powiedziałem, z szacunkiem spuszczając wzrok. — Pomocnik kowala z Avenkharu do pracy w kopalniach. To mój kuzyn Wat. Urzędnik o okrągłej twarzy przyjrzał nam się tylko pobieżnie. Byliśmy brudni, obszarpani i staraliśmy się wyglądać na nieuzbrojonych. Sovari przywiązał miecz księcia do jego pleców pod luźnym haffai, a ja zrobiłem to samo z moim. Nie było to niczym niezwykłym na pustyni, ale Vallot nie miał czasu nas rozbierać. — Kulawy? — Vallot spojrzał na Aleksandra. — Wpadł jako dzieciak do studni — wyjaśniłem, wyczuwając setki nieszczęśliwych odpowiedzi przepełniających Aleksandra. Na lewo od nas krwawiący ojciec prostował swój wózek, cicho poganiając dzieci, by szybciej zbierały pakunki. Wściekły Felics rozprostowywał ranną dłoń i spoglądał z ukosa na rodzinę, jednocześnie rycząc na lutnistów i grożąc, że w ogóle zamknie bramy, jeśli wszyscy nie przestaną się tłoczyć. — Czy Wat nie może sam mówić? — spytał Vallot, a jego małe oczka spoglądały podejrzliwie na Aleksandra, jakby on również wyczuwał jego wrogość. — Upadł na głowę — odparłem, próbując koncentrować się jednocześnie na naszych sprawach i nadchodzącej katastrofie. — Nazywam się Wat — warknął Aleksander. Pod obszarpanym haffai był sztywny jak struna. — Jesteś bezczelny, kaleko? — Derzhi wbił mięsisty palec w pierś Aleksandra, zmuszając księcia do przesunięcia kuli. — Ani trochę — zapewniłem pospiesznie. — Prawda, Wacie? Aleksander odsunął się nieco. Ponieważ stałem na prawo od niego, znaczyło to, że wspiera się na zdrowej nodze. Bałem się, że przygotowuje się do zadania ciosu. Chwyciłem go za ramię, jakbym chciał podeprzeć niezgrabnego kalekę, ale trzymałem go tak mocno, że musiałby złamać sobie rękę, by się wyrwać. — Mój kuzyn z największym szacunkiem traktuje ludzi cesarza, wykonujących jego polecenia, co jest ich obowiązkiem. Prawda, Wacie? Odpowiedz jego miłości i mów z szacunkiem. On po prostu jest tępy, wasza miłość. — Odsunąłem się na bok i popchnąłem Aleksandra do przodu, jakbym chciał, żeby mówił za siebie. Dzięki temu stanąłem bezpośrednio między brutalnym Felicsem a Manganarczykiem. Jednocześnie upuściłem na ziemię dziesięć srebrnych monet. — Prawda, tylko najwyższy szacunek dla prawdziwego cesarza i jego wiernych sług — powiedział książę, szarpiąc głową w geście, który można było zinterpretować jako oznakę szacunku… albo udawane splunięcie. — Czy to wasze, panie? — Pochyliłem się w stronę Felicsa, wskazując na srebro. Udawałem, że szepcę, ale mówiłem na tyle głośno, by i nasz poborca mógł usłyszeć. — Nie wiem, kto je upuścił. — Potężny mężczyzna oderwał spojrzenie od Manganarczyka i powoli przeniósł je ze mnie na ziemię. Nim zdążył chwycić monety, głośna drużyna młodych Derzhich przejechała obok nas, śmiejąc się i żartując o wieczornym wyścigu konnym. Wypili już sporo wina, a poborcy podatków i strażnicy ich niecierpliwili. — Mój pan Mardek wyrwie wam zęby za te opóźnienia! — zawołał jasnowłosy młodzik z rzadką brodą. — Obstawiał ten wyścig i chce poznać wynik. Odsuńcie te niedołęgi. Wierzgające konie zepchnęły poborców podatkowych na bok, podobnie jak mnie i księcia, aż wpadliśmy na siebie. Ogon konia młodego panicza uderzył Aleksandra w twarz. Za drużyną jechała duża karawana, chastou ryczały i szarpały uprzęże, jakby wyczuły wodę za murami. Wozacy krzyczeli i strzelali z bata, by uspokoić zwierzęta. — Możemy odejść, panie? — spytałem. Vallot niecierpliwym gestem kazał nam przejść. — Ruszaj i naucz kalekę więcej szacunku albo wrzucę go do studni bez dna. Vallot odepchnął na bok swojego towarzysza, zabrał dla siebie upuszczone przeze mnie srebro i zajął się pilną— i pewnie zyskowną— sprawą młodego szlachcica. Felics, czerwony i opuchnięty na twarzy, cofnął się, wpadając na skrybę z rejestrem. Tłusty poborca mruknął coś do pomocnika i ruchem głowy wskazał na bramę. Nie puszczając ramienia Aleksandra ani nie zwalniając, pociągnąłem go w stronę przejścia pod wieżami strażniczymi. Gdy ostatni raz widziałem poborców, kłócili się ze sobą. — Przeklęte, bezczelne robactwo! — mruknął książę, próbując wyrwać ramię z mojego uścisku. Udało mu się jedynie potknąć o coś na drodze. W głębokich cieniach pod wieżami trudno było cokolwiek zobaczyć. Złapałem Aleksandra, zanim upadł, jednak zaraz musiałem go przycisnąć do ściany, gdy drużyna Derzhich przegalopowała przez bramę. Jasnowłosy panicz rzucił w nas pustym bukłakiem, oblewając resztkami wina. — Na bogów ziemi i nieba! — Aleksander się trząsł. — Uspokój się — warknąłem mu do ucha, nie wiedząc, kto może kryć się w ciemnościach. — I bądź cicho. Musimy stąd odejść. — Zabiję ich za to. Nie wiedziałem, o jakim „to” mówi ani też o których „ich”. — To musi poczekać — powiedziałem. — Musimy iść. — O ile nie chcesz złamać mi ręki — warknął Aleksander przez zaciśnięte zęby — byłbym wdzięczny, gdybyś ją puścił. Moje palce zacisnęły się niemal do kości. — Przepraszam. — Nie byłem wcale spokojniejszy od niego. Musieliśmy zaczekać, aż minie nas wóz, a za nim dwóch jeźdźców w pasiastych szatach, poganiających trzech niewolników ciągnących sanie wyładowane kamiennymi blokami. Przed nami, za łukowatym przejściem, rozpościerało się miasto. Za nami, przy otwartych bramach, niewolnicy umieszczali pochodnie w wysokich uchwytach. Gdy mój wzrok przyzwyczaił się do cienia, podniosłem to, o co książę się potknął — jeden z węzełków z wozu Manganarczyka, skórzany fartuch owinięty wokół kilofa, niewielkiej piły, młota i kilku dłut różnych rozmiarów. Jego utrzymanie. Zawiązałem węzełek i zawiesiłem go sobie na ramieniu. — Chodźmy — ponagliłem. Pospieszyliśmy przez zewnętrzny krąg Karn’Hegeth, ciasną ulicę pełną stajni, magazynów i czworaków, wyrosłą między zewnętrznymi a wewnętrznymi umocnieniami. Żebracy zaczepiali każdego podróżnego, który przeszedł przez bramę, a dzieci o obwisłych ustach i martwych oczach kręciły się w tłumie z uniesionymi żebraczymi miseczkami. Wychudzona kobieta w nieokreślonym wieku, z pomarszczonymi piersiami wysuwającymi się z luźnego gorsetu, uśmiechnęła się i otarła o mnie kościstym biodrem. — Dwa miedziaki, podróżny, a do tego kaleka za darmo. — Odepchnąłem ją i przeszliśmy przez wewnętrzną bramę na brukowane ulice. Nigdzie nie widzieliśmy Sovariego i Malvera. Nie martwiłem się tym, gdyż mieliśmy się spotkać na rynku, jak tylko się upewnimy, że nikt za nami nie idzie. Ale tuż przed nami w bocznej uliczce znikała dwukółka, a wśród tłumu skradał się za nią żółty na twarzy skryba. Małostkowa zemsta bywa najgorsza. — Chodź — powiedziałem. — Musimy to oddać Manganarczykowi. Bez narzędzi umrze z głodu. Aleksander pochylił się do przodu, wsparty na kulach. — Niech tchórzliwy łotr zdechnie. — Splunął na zakurzony chodnik. —Miał zamiar sprzedać tę dziewczynkę… własne dziecko… albo ją zabić. Nawet zwierzęta chronią swoje młode. Słabeusze zasługują na swój los. — A Derzhi, który to zaczął? — Nawet brutale mają swoje obowiązki. — Jeszcze nie widział całości obrazu, nie wiedział też, jak urzędnik planował wykonać swoje „obowiązki”. — Czy to obowiązek właśnie teraz odciągnął tego urzędnika od bram? — spytałem, wciągając Aleksandra w ciemną uliczkę. — A może dobry Felics postanowił odebrać daninę, której od początku pragnął? — Zatrzymałem się tuż za zakrętem, w miejscu, w którym nikt nie mógł zobaczyć nas z ulicy, i wskazałem na mężczyznę przepychającego się przez tłum. Aleksander pozostał sceptyczny do chwili, gdy skryba wpadł w uliczkę. — Sukinsyn! Nim zdołałem się wszystkim zająć, Aleksander wbił kulę w brzuch urzędnika, popychając mężczyznę w moją stronę. — Kradzież dzieci jest niezgodna z prawem cesarstwa, ty poroniony szakalu! Niestety, nie zauważyłem, że skradający się skryba prowadził za sobą przyjaciela — dużego, i skutecznego, ale poza tym niewyróżniającego się z tłumu zbira. Krzepki osobnik uderzył Aleksandra pięścią w brodę, po czym kopnął jedną z jego kul. Aleksander zamachał rękami i poleciał na ziemię. Nim ciężki but zbira trafił go w głowę, popchnąłem skrybę na ziemię i zaatakowałem jego większego towarzysza. Aleksander zachował wystarczająco dużo rozsądku, by zakryć głowę i odtoczyć się do ściany, wyrzucając z siebie strumień przekleństw wyjątkowo odpowiednich do tej okazji. Bez problemów załatwiłem zbira. Pozostawiłem go rozciągniętego na stercie odpadków z takim mętlikiem w głowie, że nie będzie pamiętał, jak się tam znalazł. Niestety urzędnik uciekł, nim zdążyłem go nauczyć tego samego. — Cholerna, przeklęta zaraza świata… — Siła przemowy Aleksandra nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do jego stanu. Podniosłem jego kule i pomogłem mu się podnieść. — Myślę, że nasz pobyt w Karn’Hegeth właśnie został skrócony —warknąłem. — Ktoś będzie nas szukał. Książę przetarł krwawiące otarcie na brodzie i wytarł palce o brudne haffai. —Nie ucieknę. Ale nie mam zamiaru zostać tu dłużej, niż wymagają tego moje sprawy. Ruszyliśmy dalej śmierdzącą uliczką, na której już zapadła noc, na długo przed tym, nim dotarła na szersze ulice. Żebrak tylko z połową twarzy i bez języka chrząknął i złapał mnie za nogi, gdy omijałem kobietę o żółtej twarzy, która siedziała oparta o ceglaną ścianę ze spódnicą zadartą do pasa. Aleksander zakaszlał i splunął, a ja osłoniłem twarz szalem. Smród yarethy — otępiającego umysł ziela, od którego kobiety takie jak ta umierały przed dwudziestką — i towarzysząca mu woń odchodów i wymiocin były przytłaczające. Nieco dalej znaleźliśmy Manganarczyka i jego dzieci, siedzących na stercie śmieci zawierających między innymi napuchnięte ścierwo, które kiedyś było kotem. Chudy mężczyzna siedział oparty o ścianę, trzymając na rękach swoją córeczkę, uciszając jej płacz i głaszcząc niewielki siniec na czole. — To przejdzie, dziecko. To przejdzie. Teraz kiedy już troszkę wypoczęliśmy, został tylko kawałek. — Jego wymęczona, zakrwawiona twarz nadawała mu wygląd pięćdziesięciolatka, choć pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Podczas gdy kozy meczały słabo i szukały czegoś wśród odpadków, inne dzieci kuliły się przy mężczyźnie, a ich oczy były rozszerzone z przerażenia. Jedna z dziewczynek przyciskała do siebie szary węzełek niemal tak duży jak ona sama. Wpatrywała się w niego i potrząsała nim lekko. Ojciec spojrzał na nią, a na jego twarzy malował się głęboki ból. — To nie ma sensu, Daggi — powiedział cicho. — Zostaw go, póki jeszcze nie dotarliśmy na Ulicę Garncarzy. On… śpi. Nie potrafiłem pojąć, jakim cudem ten mężczyzna miał jeszcze siły na smutek. — Dzień dobry, panie — zawołałem. — Zostawiłeś to przy bramie. Mężczyzna zerwał się na równe nogi i wepchnął dzieci za siebie, sam zaś niezgrabnie wyjął duży nóż, którym zamachał bez wprawy. — Kto tam? — Znaleźliśmy to przy bramie. Pomyśleliśmy, że może ci się przyda. — Rzuciłem mu węzełek do nóg, zachowując jednak pełną szacunku odległość. Nie chciałem go wbijać w ziemię. Wpatrywał się w pakunek, jakby ten na własnych nogach do niego wrócił, a później ze zdziwieniem popatrzył na mnie. Zmrużył oczy i wyciągnął szyję, spoglądając na Aleksandra, który opierał się ciężko o mur. — Dobry gest w dniu, gdy nikt inny, poza… zastanawiałem się… to ty upuściłeś monety, które odciągnęły od nas spojrzenie łotra. — Węzeł sakiewki mi się rozluźnił — powiedziałem. — Oby Panfeya obdarzyła cię zdrowymi dziećmi, dobry człowieku. — A Dolgar dał ci solidne ściany — odpowiedziałem. Pomniejsi bogowie Manganarczyków dawali swoim wyznawcom użyteczne dary. —A mogą ci się przydać. Ktoś podążał za wami od bram. Ten chudy o żółtej twarzy dostał zlecenie… rozumiesz? Manganarczyk schował nóż i znów podniósł córkę, delikatnie układając jej głowę na swoim ramieniu. — W takim razie będę się pilnował. Gdybym miał ci się odwdzięczyć… Powiedz mi, jak cię nazywają, bym mógł cię przynajmniej wymieniać w swoich modlitwach. — Arago z Avenkharu, a to mój kuzyn Wat. Jeśli będziemy mieli szczęście, nie będziemy nic od ciebie potrzebować. — Jestem Vanko z Eleuthry, wkrótce z Ulicy Garncarzy ze szwagrem Borianem. Moje ręce pozostają w twojej służbie, Arago, i ręce całej mojej rodziny. Ukłoniłem się. — Niech cię Dolgar strzeże, panie, i pocieszy dziecko. Mężczyzna ukłonił się w odpowiedzi, zebrał dzieci i kozy i chwycił wózek. Ja wraz z Aleksandrem powróciłem tam, skąd przyszliśmy. Pochodnie nasączone oktarem — smolistą substancją znajdowaną wśród pustynnych skał — już wypełniały ulice śmierdzącym żółtym dymem. Nigdzie nie widzieliśmy skryby o niezdrowej cerze. — Nie będzie nam potrzebny Vanko ani żaden chłop — powiedział Aleksander, gdy powoli szliśmy ulicami. Jego ruchy stawały się coraz bardziej znużone i musiał zatrzymywać się po każdych kilku krokach. —Mój wuj dał Mardekowi dom w mieście i przynajmniej dwie kopalnie srebra. A mój miejscowy dennissar Tosya i ja spędziliśmy trzy tygodnie otwierając srebrne szlaki z Karn’Hegeth, gdy twój przyjaciel Yvor Lu—kash dwa lata temu otoczył miasto. Tosya nas przyjmie, jeśli Mardek będzie się bał. — Znów się zatrzymaliśmy, a Aleksander wsparł się ciężko na kulach i skrzywił. — Na rogi Druyi, dobrze znów było jechać konno. Przeproszę tego przeklętego konia za wszystko, co o nim mówiłem. —Nie liczyłbym na niczyją lojalność — odparłem. Nie byłem wcale taki pewien, że lojalność Mardeka będzie się rozciągać na człowieka, za którego głowę wyznaczono nagrodę. — Vanko może się okazać bardziej użytecznym przyjacielem. Cały czas rozglądałem się wśród tłumu, szukając spojrzeń, które na dłużej spoczywały na Aleksandrze. Nie każdy mógłby go rozpoznać —mało kto z pospólstwa ma okazję choć przez chwilę widzieć władcę. Ale derzhyjski poborca podatków nie będzie szczęśliwy, że jego plan udaremnił człowiek o kulach. — Czy twoje niewolnicze uszy są głuche? Ten bijący dzieci tchórz mówił o sprzedaży dziewczynki. Pewnie nawet w tej uliczce ubiłby interes. Wcisnąłem księcia w ciemne przejście i stanąłem za nim, podczas gdy dwaj konni Derzhi przejeżdżali obok, wpatrując się uważnie w przechodniów. — Twoja głowa jest tępa, Wacie — powiedziałem — a twoje oczy ślepe. Uratował jej życie jedyną bronią, jaką posiadał. Siniec na jej twarzy boli go pewnie bardziej niż krew na jego własnej. — A choć nie powiedziałem tego na głos, wiedziałem, że posiniaczona twarz dziecka boli także Aleksandra. Nie zapomniał Nyamot. Rozdział piętnasty Nawet jeśli Aleksander miał jakieś wątpliwości co do intencji cesarza, wszystkie znikły, gdy dotarliśmy do wielkiego rynku Karn’Hegeth. Z początku nie pojmowaliśmy, dlaczego typowe wieczorne zajęcia w rodzaju jedzenia, picia, kupowania i sprzedawania wydawały się ograniczone do wschodniej części brukowanego placu… aż znaleźliśmy się na krawędzi tłumów, by móc wypatrywać Malvera i Sovariego, i zobaczyliśmy ciała. Na rzędzie szubienic ustawionych wzdłuż zachodniej krawędzi rynku wisiało co najmniej dwudziestu mężczyzn. Trzech z nich wyglądało na opryszków — napiętnowani, wybatożeni i powieszeni za szyję, co było karą dla złodziei. Ale resztę stanowili Derzhi, niektórzy ubrani w kosztowne szaty, jakby zostali zabrani z uczty lub świątyni, i wszystkich powieszono za nogi. Ich wargi i nosy zostały obcięte, a warkocze zgolone i przywiązane do napuchniętych języków — kara za zdradę. Większość nie żyła — głodne szczury już dotarły do nich po łańcuchach. Ale gdy Aleksander ruszył niezgrabnie wzdłuż rzędu, z chorobliwą fascynacją przyciągany do ohydnego widoku, usłyszeliśmy żałosne jęki wydawane przez kilka poczerniałych ciał, choć już karmiły się nimi szczury. — Tosya — wyszeptał Aleksander, nie zwracając uwagi na cesarskich strażników, którzy pełnili straż po obu stronach rzędu, by się upewnić, że nikt nie pomoże umierającym. —1 Jov, i Laurent… o święty Athosie… — Odwrócił się do mnie, a jego ściągnięta twarz wydawała się żółta w niezdrowym świetle pochodni. — Jeśli kiedykolwiek miałbyś coś dla mnie zrobić, Seyonne… Nie wiem, jakie znasz czary, ale błagam cię, byś ich dobił. To ludzie pełni honoru, szlachetni wojownicy, których jedyną zbrodnią była służba mnie. —Ach, mój panie, nie proś… — Przyspieszanie śmierci nie było ezza—riańskim zwyczajem. Zacisnął mi palce na ramieniu niczym imadło. — Słuchałeś Fessy i Gaspara, pozostałeś z nimi przez całą mękę w jedyny możliwy sposób. Nie mogę zrobić mniej dla moich wojowników. Nie zostawię ich tak. Cała moja istota pragnęła mu odmówić. Wtrącenie się, nawet w tak przerażającej sytuacji, oznaczałoby pozbawienie człowieka jego ostatniego oddechu, ostatniej myśli, ostatniej nadziei, choćby niemożliwej. Musiałem jednak uwierzyć Aleksandrowi, że nie odejdzie. Samotni w opustoszałej części rynku i gapiący się jak dwaj ulicznicy, rzucaliśmy siew oczy niczym jedwab na żebraku. Moja przysięga… moje pragnienia… moja nadzieja… żądały, bym utrzymał Aleksandra przy życiu. — Oni pragną śmierci, Seyonne. Tęsknią za nią. To nasza droga. Paskudny, pogardy godny sposób na złagodzenie cierpienia — morderstwo. Ale nie miałem umiejętności koniecznych, by uleczyć umierających Derzhich, ani czarów, które złagodziłyby ich cierpienia, a nikt nie mógł ich uratować. Ze wszystkich śmierci, za które ponosiłem odpowiedzialność, tych kilka… z pewnością ich ciężar będzie bardzo lekki. — Bogowie, wybaczcie mi — wyszeptałem i zebrałem melyddę. * * * — Dennissar powiedział, że masz przejść przez tylną bramę i zaczekać w gaju oliwnym, aż ktoś wyjdzie ci na spotkanie. — Sovari nie podnosił wzroku, gdy opowiadał o wycieczce do posiadłości hegedu Mardek. — Tylna brama? Na zewnątrz? Powiedziałeś im, że to ich suweren, a nie jakiś pomniejszy wysłannik? Przez prawie godzinę czekaliśmy na dolnym końcu stromej, wijącej się drogi, podczas gdy Sovari informował Mardeków, że ich książę przybył na spotkanie z pierwszym lordem Vassile’em. Kapitan wyjątkowo taktownie przekonał Aleksandra, że rozsądnie byłoby wcześniej porozmawiać z lordem. — W rzeczy samej, panie — powiedział kapitan — trochę czasu zabrało, zanim tak późno wieczorem w ogóle udało mi się przekazać wiadomość. Myślałem, że zarządca połknie język, kiedy mu obwieściłem, że przynoszę wieści od prawowitego cesarza. Po tym, co zobaczyliśmy na rynku, nie byłem zaskoczony. —Ale przyjął wiadomość, a później ktoś o wyższej pozycji wyszedł, by z tobą porozmawiać? — spytał Aleksander. — Tak, panie. — Chyba powinienem być wdzięczny, że nie pozostawiono mnie zarządcy. — Aleksander wiedział, że czeka go upokarzające spotkanie, a jednak po tym, jak zobaczył dzieło Edika i jego zakończenie przeze mnie, trzymał swój temperament na wodzy. Podczas oczekiwania przypominał sobie każdy szczegół pozycji Mardeków w cesarstwie, ich posiadłości i historii, aż do biżuterii i perfum ulubionej nałożnicy szóstego lorda. Jego pamięć do takich szczegółów była zaskakująca. — Pośrednikiem, jak przypuszczam, był młody, nerwowy dennissar. Sovari pokiwał głową. — On również bardzo się bał. Panie, myślę, że dużo znaczy, iż w ogóle zostaniesz przyjęty. Aleksander parsknął i trącił swojego wierzchowca. — Cóż, w takim razie sprawdźmy, czy odpowiednie pochlebstwa zwiększą nasze zyski. Po takim dniu może być już tylko lepiej. — Choć mówił to lekkim tonem, w jego głosie nie słyszało się wesołości. Aleksander musiał wejść przez tylną bramę, ale nie chciał wkradać się w przebraniu. Ponownie zaplótł warkocz, wsunął na palec sygnet i zdjął haffai, ukazując miecz i ranną nogę. —Zobaczą, że jestem wobec nich szczery — powiedział, gdy Sovari próbował go przekonać do ukrycia rany. —1 że nic mnie nie powstrzyma. Nie mogliśmy nic zrobić z posiniaczoną brodą, poślednim koniem, poplamioną koszulą i spodniami rozciętymi tak, by zmieścił się but, ale i tak nikt nie pomyliłby go ze zwykłym wysłannikiem. Zostawiliśmy Malvera na początku drogi, a Sovariego przy wąskiej tylnej bramie, która została pozostawiona bez strażników. — Uważają mnie za starego, bezzębnego psa, którego można wpuszczać i wypuszczać — burknął Aleksander, gdy jechaliśmy między drzewami do rozstaju ścieżek, gdzie mieliśmy zaczekać. Gaj oliwny pachnął letnimi kwiatami, ich wonne grona były ledwo widoczne pod ciemnymi liśćmi. Między gałęziami migotały światła w kamiennym domu wznoszącym się na zboczu nad miastem, gdzie wietrzyki chłodziły jego dziedzińce. Wydawało się, że czekamy całą wieczność, ale Aleksander bez trudu utrzymywał swojego wierzchowca bez ruchu. Ja miałem problemy z powstrzymaniem swojego przed ucieczką— nigdy nie uważałem się za dobrego jeźdźca, a zwierzę najwyraźniej poczuło coś, co podobało mu się bardziej niż drzewa oliwne. W końcu kilka świateł zaczęło się poruszać w naszą stronę. — Będę w pobliżu — szepnąłem, gotów wycofać się między drzewa. —Mam słuchać? — Nie mam przed tobą nic do ukrycia. Jego odpowiedź zabolała, ale starałem się nad nią nie rozmyślać. U bram miasta, w śmierdzących uliczkach i na przeklętym rynku rzeczywiście czułem wzbierającą we mnie znajomą wściekłość — pobudzona przez ludzkie okrucieństwo, skłaniała do gwałtownych czynów i mordu, grożąc wypaczeniem moich darów. Nie potrafiłem wyzbyć się ciemności, która narastała we mnie tej nocy, gdyż oczywiście podzielałem gniew Denasa i obrzydzenie Nyela. Ale moje myśli pozostały jasne, a dłonie opanowane. Już wiedziałem, co robię. Najdroższy… musisz pamiętać… oszukany… Wyszeptane słowa unosiły się w moim umyśle niczym wonny wietrzyk. Przechyliłem głowę na bok i wpatrywałem się między ciemne gałęzie… spodziewając się… bojąc się… że ujrzę mignięcie zieleni. Ale jedynymi istotami w gaju oliwnym byli dwaj mężczyźni, którzy przejechali między drzewami od strony domu. Drogę oświetlał im biegnący obok nich chłopak z pochodnią. Prowadził wyprostowany, przysadzisty wojownik, którego nos, policzki i wydatny brzuch świadczyły o zbyt wielu bukłakach wina wypitych od chwili, gdy ostatni raz wyruszył na wojnę. Jego koszula bez rękawów i kofat — krótka peleryna spięta na ramieniu srebrną broszą —były doskonałej roboty, zaś odsłonięte ramię ozdabiał srebrny naramiennik wysadzany szmaragdami. Zatrzymał się na krawędzi drogi i przyjrzał się Aleksandrowi, gestem każąc młodemu niewolnikowi podnieść światło. Drugi jeździec pozostał poza moim polem widzenia, z boku mężczyzny i trochę za nim. — Wasza wysokość — powiedział wojownik w pelerynie, lekko unosząc brwi. Nie zasalutował mieczem, nie ukłonił się, ani nawet nie pochylił głowy. Jego powitanie nie do końca było pytaniem. — Mardek. — Aleksander utrzymał konia bez ruchu, wyciągając lewą rękę, by sygnet zamigotał w świetle pochodni. Pełne wargi lorda Vassile’a wykrzywił niezadowolony grymas. Brak reakcji na wyciągniętą rękę księcia — i pierścień, który był symbolem samego cesarstwa — byłby o wiele większą obelgą niż chłodne przyjęcie. Starszy mężczyzna powoli podjechał do przodu, aż mógł dotknąć palców Aleksandra, a wtedy pochylił się sztywno i ucałował pierścień. — Mój syn Hadeon — przedstawił cofając się i machnął ręką na drugiego jeźdźca. Aleksander zesztywniał — mężczyzną, który pojawił się w świetle pochodni, był młody szlachcic, który wcześniej tego wieczora oblał nas resztkami wina. Moja dłoń opadła na rękojeść miecza, znów sprawdziłem okolicę zmienionymi zmysłami. W gaju nie było nikogo innego. Hadeon, elegancko odziany w fioletową jedwabną koszulę i haftowany złotem kofat, postąpił za przykładem ojca i ucałował pierścień, lecz kiedy uniósł głowę, z namysłem spojrzał na ranną nogę księcia. Na szczęście dla młodego Hadeona, Aleksander zdecydował się skoncentrować na interesach. Po załatwieniu formalności książę stał się uprzejmy. — Mój panie Vassile’u, przybyłem, by potwierdzić silne związki między naszymi rodzinami. Zarówno mój ojciec jak i mój wuj głębokim szacunkiem darzyli ród Mardek i ich służbę dla cesarstwa. Honor waszego rodu znany jest w całej krainie. Dlatego przychodzę do was w najtrudniejszej godzinie ufając, że uznacie za słuszne przyłączyć się do naszych wysiłków, by nie pozwolić uzurpatorowi zasiąść na tronie, na którym chcą go osadzić mordercy mojego ojca. Przysadzisty Vassile był ostrożny. — Piękne słowa, lordzie Aleksandrze. Słyszymy wiele słów. Marde—kowie nie czują sympatii do Edika ani do psów Hamraschich, którzy rozsiadają się na dywanach innych ludzi… ale ty, panie… — przyjrzał się Aleksandrowi od stóp do głów — …co myśleć o tobie? — Jestem waszym prawowitym następcą tronu, ogłoszonym nim w dniu narodzin i namaszczonym przez waszego suwerena w roku osiągnięcia dojrzałości. Żaden godny szacunku Derzhi nie mógłby mnie uznać za nikogo innego. — Ale nasz cesarz został zamordowany. Słyszeliśmy o kłótniach między wami, długotrwałych nieporozumieniach. Twoja niecierpliwość jest dobrze znana… twoja niepohamowana ręka również. A teraz przychodzisz do nas w takim stanie… Lord Vassile położył dłoń na szyi konia, by uspokoić nerwowe zwierzę. Tylko niewielkie poruszenie, lecz Aleksander i jego wierzchowiec pozostali absolutnie bez ruchu, idealnie opanowani. — W dniu namaszczenia cesarz nazwał mnie swoim głosem i ręką. Przez ponad dwa lata wypowiadałem się w jego imieniu i sprawowałem władzę, jak tego pragnął. Każdy człowiek, lordzie Vassile’u… nawet cesarz… czasem się kłóci. Jeśli chodzi o śmierć mojego ojca, oto jest prawda: Hamraschi zbuntowali się przeciwko mojej prawowitej władzy. Kiedy nadszedł czas, by ponieśli konsekwencje swojej przewrotności, zawiązali spisek przeciwko waszemu cesarzowi i jego synowi w obawie, że moja „niepohamowana ręka” wyniesie szlachetne rody takie jak Mardek kosztem ich terytoriów. Czy chciałbyś, bym zachował umiarkowanie i pozwolił im dopuścić się takiej zbrodni? A jeśli chodzi o mój stan… tchórze i uzurpatorzy boją się odważnego wojownika. Strategia Aleksandra była ryzykowna. Pomniejsze rody od lat narzekały na nadmierne wpływy Dwudziestu, lecz oczywiście, jeśli kaprys cesarza mógł wynieść ród, jego następny kaprys mógł go umniejszyć. Vassile się zawahał, przyglądając się Aleksandrowi, jakby chciał po jego wyglądzie ocenić prawdziwość jego słów. — Jaki odważny wojownik porzuca swoje oddziały, a później waży się szczycić swoją porażką? — wtrącił Hadeon, wąską brodą wskazując na but Aleksandra. — I czy jeden morderca jest lepszy od innego? — Jaki odważny wojownik bawi się w wyścigi konne, gdy jego bracia Derzhi wiszą żywcem powieszeni w jego mieście? — odparł Aleksander, wyzwalając zebraną wściekłość. Mogłem sobie wyobrazić, jak kamienie pod gajem oliwnym poruszają się w odpowiedzi na jego słowa. —Bracia, których jedyną zbrodnią była służba namaszczonemu cesarzowi i których krew woła o pomstę, jak wcześniej krew mojego ojca. Noszę piętno mojej służby w imię honoru. Gdzie jest twoje, chłopcze? Czerwony na twarzy Hadeon sięgnął do rękojeści miecza, lecz szybko cofnął rękę, gdy lord Vassile uniósł dłoń i odezwał się ostro. — Proszę, proszę, lordzie Aleksandrze. Mój syn martwi się jedynie o resztki bezpieczeństwa naszej rodziny. Każdy, kto waży się sprzeciwić Edikowi, zostaje, jak już widziałeś, szybko uciszony. W rzeczy samej żadne dowody ani sprawiedliwy wyrok nie skazały naszych braci, lecz rozkaz tego fałszywego władcy. Twój widok i słowa stanowią ważne potwierdzenie ich prawdy. Ale słyszeliśmy również, że nikt z Dwudziestu nie chce cię poprzeć. Mały ród ryzykuje swoje istnienie, wspierając sprawę skazaną na porażkę… — Edik kupuje sobie Dwudziestu fortunami innych rodów — powiedział Aleksander. Z zimnym spokojem szczegółowo opowiedział historie o przekupstwie i zdradzie, jakie zebrał dla niego Kiril: konfiskowane ziemie, konie rekwirowane dla służby cesarza, które znajdowały się potem w stadach innego hegedu, długoletnie prawa do kopalni i monopole handlowe odbierane i przekazywane potężniejszemu rywalowi. — Myślisz, że uzurpator pozwoli wam zachować kopalnie, jeśli Fontezhi zechcą powiększyć swoje posiadłości? Kogo ochronisz swoją powściągliwością? —Ale czy to, co proponujesz, jest inne, panie? By odzyskać pozycję, musisz zdobyć poparcie Dwudziestu, i znów będziemy wdychać ich pył. — Nigdy więcej, Mardeku — zapewnił Aleksander cicho, lecz z naciskiem. — Już nigdy Dwudziestu nie będzie mieć mnie za zakładnika, ani też nie będą traktować moich sojuszników jako gorszych ludzi. Powiedz lordom rodów Fozhet i Kandavar, Naddasine i Bek, i wszystkim wartościowym rodom, które zbyt długo były ignorowane… że znajdę inną drogę. Na krew mojego ojca i miecz, na moich martwych wojowników na rynku Karn’Hegeth, przysięgam, że ją znajdę. Przytaknięcie starego lorda było niemal niedostrzegalne, jednak sygnalizowało, że Aleksander odniósł potężne zwycięstwo. Niestety, to zwycięstwo niewiele mu przyniosło. Wbrew swemu wyglądowi, stary Mardek był twardy jak skaliste podstawy Karn’Hegeth. — Opłakujemy odejście twojego ojca, lordzie Aleksandrze, i uszanowalibyśmy jego wolę, byś został ukoronowany. Wróć do nas z dowodami, że inni ufają twoim słowom i możliwościom, a ród Mardek wyruszy wraz z nimi i tobą na Zhagad. Do tego czasu nie zrobimy nic, a ty nie będziesz tu mile widziany. Twoja obecność w mieście zagraża nam wszystkim, a moja rodzina jest najważniejsza. — Pierwszy lord pożegnał się z głębokim ukłonem. — Bezpiecznej podróży, wasza wysokość. Zupełnie, jakby Aleksander mógł wyjechać z Karn’Hegeth otwarcie i zgodnie z pozycją, do której się urodził. Stary wojownik zacmokał na swojego konia i wrócił tam, skąd przyjechał. Młody Hadeon podążył za przykładem ojca, choć z mniejszą uprzejmością i bez słowa. Krótki ukłon, i on również odjechał. Aleksander zerwał sygnet z palca i rzemień z warkocza, owinął się brudnym haffai od głowy po buty, a później zawrócił konia i bez słowa przejechał obok mnie. Ja ścisnąłem swojego niespokojnego wierzchowca kolanami i pojechałem za księciem. Choć udało mu się oczyścić, ja również zachowałem milczenie. Nie umiałem wymyślić słów, które chciałby usłyszeć. * * * Aleksander nie chciał przyjąć propozycji gościny u Vanka i jego krewnych, twierdząc, że wolałby raczej spać w bocznej uliczce, niż pozostać pod jednym dachem z żałosnym tchórzem, lecz ja przekonałem go, że z dala od ulic będziemy bezpieczniejsi. Nie chciałem narażać manga—narskiej rodziny na niebezpieczeństwo, ale musieliśmy odpocząć i obejrzeć nogę Aleksandra. Bałem się tego, co możemy zobaczyć. Po tygodniach ciągłej poprawy z trudem nią poruszał. Tak naprawdę niczego nie pragnąłem bardziej, jak opuścić Karn’He—geth jeszcze tej nocy, ale jeden z młodszych Fontezhich mieszkających w mieście walczył u boku Aleksandra w swojej pierwszej bitwie i książę postanowił odwiedzić go przed świtem. Gdyby szlachcic zdecydował się go wysłuchać, być może księciu udałoby się wywołać rozłam w jednym z Dwudziestu hegedów. Strategia ta nie była bardzo obiecująca, ale mimo odważnych słów do lorda Vassile’a, Aleksander był przekonany, że nie zdoła pokonać połączonych sił Dwudziestu z pomocą samych pomniejszych hegedów. W ciągu godziny od naszego pojawienia się u drzwi szwagra, Vanko i jego dzieci przenieśli się do szopy dla owiec za warsztatem garncarskim, pozostawiając niewielki balkonik tuż obok pokojów rodziny na pierwszym piętrze — najlepsze pokoje gościnne w całym domu — do użytku Aleksandra i mojego. Sprzeciwiłem się, że kuzyn i ja chętnie pójdziemy spać do szopy — jeśli chodzi o mnie, mógłbym spać nawet na ciernistym krzaku. Ale Vanko się upierał, że na chłodnym balkonie i tak nie ma wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich jego dzieci. — Daggi nadal całe noce płacze za mamą, a Olia chodzi we śnie. Jeszcze by spadła z balkonu — powiedział. — Lepiej zostaniemy wszyscy razem na parterze, blisko wygódki. Wolałbym po raz drugi tej nocy nie odwiedzać grabarzy. — Złowróżbnie cichy węzełek w ramionach córki był malutkim synem Manganarczyka. Malver oznajmił, że spędzi noc w dzielnicy handlowej. Podobno miał znajomych wśród handlarzy i wozaków, którzy odwiedzali Karn’Hegeth, a na rynku, gdzie ładowali towar, rozładowywali go i przepijali zyski, znajdzie jakiś sposób, by wydostać Aleksandra z miasta. Sovari pozostał na Ulicy Garncarzy, by pełnić straż do chwili, gdy go zmienię. Książę i ja wkrótce siedzieliśmy w małym, gorącym pokoju nad warsztatem garncarza i jedliśmy późną kolację. W dusznym pomieszczeniu znajdował się długi stół z desek, rozgrzany piec i szesnaście osób — większość z nich się kręciła, a przynajmniej połowa gadała na raz. Obok Vanka i jego piątki był jeszcze żylasty garncarz Borian, jego pulchna żona Lawa i co najmniej sześcioro ich dzieci, w wieku od dwóch do piętnastu lat. — Przykro mi z powodu twojej straty, Vanko — powiedziałem, próbując nie połykać zbyt łapczywie cienkiej zupy Lavry. Choć przyjechaliśmy późno, udręczona kobieta uparła się, że i tak nas nakarmi. My dołączyliśmy do wspólnego posiłku resztki naszych zapasów — gomółkę koziego sera, bardziej niż dojrzałego, garść daktyli i paczkę podpłomyków. Ja siedziałem pośrodku długiej ławy, wciśnięty między Vanka a jednego z synów Boriana, pryszczatego piętnastolatka, który jak mi się zdawało, miał nadmiar łokci i kolan. — Na mleku Lavry wyrastają wspaniali synowie, jak widzisz — zagaił Vanko, na próżno próbując unieść niedużą zieloną miskę do ust, gdy dwie małe dziewczynki wierciły mu się na kolanach, jedna trzymała go za łokieć, a kolejna siedziała mu na ramionach. — Miałem nadzieję, że doniosę jej dziecko do piersi, zanim zachorował. Nie nauczył się ssać od żadnej z kobiet ze wsi. Ale dzieci tak małe i słabe nie znoszą dobrze podróży. Osiem dni wędrowaliśmy z Eleuthry. Ale moje dziewczynki dobrze sobie poradziły. — Vanko pogłaskał kręcone włosy córki, choć nie mógł ukryć smutku. W końcu był Manganarczykiem, a ich bogowie zapewniali ludziom miejsce w życiu po życiu, oceniając ich po liczbie synów. — Gdyby nie Derzhi przy bramie… — Ten bydlak bez warkocza tylko dokończył to, co już się stało —wtrącił Aleksander. — Każdy musi nosić własną winę. — Książę siedział na stołku w kącie, gdzie jego niezgrabna noga nie przeszkadzała spoconej Lavrze i jej rumianej córce, które kręciły się między paleniskiem a stołem, napełniając kolorowe miski. Aleksander nie mówił wiele od chwili, gdy zapukaliśmy do drzwi warsztatu garncarza i spytałem, czy Vanko rzeczywiście chciał nam pomóc. — To ten przeklęty baron Derzhich zabił chłopca — burknął Borian. Nieśmiały, nerwowy garncarz odezwał się po raz pierwszy. — Powiedz im to, co mnie, Vanko. Wina spada na tego bydlaka Rhyzkę, który nie pozwolił mojej siostrze odpocząć, kiedy uznał, że mężczyźni Eleuthry nie wystarczą, by zasiać jego pola tego roku. Od świtu do zachodu słońca przez siedem dni zmuszał ją i inne kobiety do klęczenia w słońcu i zasiewania pól. Kiedy poprosiła o chwilę odpoczynku i możliwość odwiedzenia dzieci, nadzorca za karę nie pozwolił jej pić cały dzień. I tak każdego dnia do chwili, gdy skończyli siać. Choć dawali jej wodę każdej nocy po zmroku, dziecko w niej wyschło. Na oko Dolgara, to zabiło ich oboje. — Borian się zaczerwienił i pochylił nad miską. — Żaden baron Rhyzka nie ma chłopów pańszczyźnianych w Eleuth—rze — powiedział z pogardą Aleksander. — To ziemie Beków, otrzymane przez nich z mojego… z cesarskiego nadania. Vanko spojrzał na Aleksandra, jakby kulawy gość rzeczywiście kiedyś upadł na głowę. — A czy Derzhich kiedykolwiek obchodziło, czy chłop jest pańszczyźniany, czy nie, kiedy chcieli go zmusić do pracy? Książę przełknął resztkę zupy i potrząsnął głową. —Prawo cesarstwa stanowi… — Czy twoją głowę wepchnięto w tyłek kozy, przyjacielu Wacie? —spytał chudy Manganarczyk. — Jeśli pan nie chce ci sprzedać pszenicy i nie pozwala przewozić pszenicy innego pana przez swoje ziemie, to musisz dla niego pracować albo umierasz z głodu. Choć żadnego Derz—hiego nie nazwałbym przyzwoitym, Bek przynajmniej płacił za wymuszoną pracę. Bekowie nadal mają posiadłość w Gan Hyffir, ale nowy cesarz… przeklęci niech będą wszyscy Derzhi teraz i na zawsze… oddał wszystkie ziemie w północnym Manganarze tym Rhyzkom, a oni nie odróżniają prawa od gówna na butach. —Przeklęty złodziej! — Aleksander rzucił miskę na ziemię, kawałki niebieskiej porcelany poleciały na wszystkie strony. — Obetnę mu za to jaja. — Gdy sięgał po swoje kule, Lavra i jej córka spojrzały zaniepokojone na księcia i zaczęły odganiać młodsze dzieci, by nie rozcięły sobie bosych nóg. — Spokojnie, Wacie — powiedziałem, próbując powstrzymać Aleksandra, lecz nagle otoczyły mnie ciepłe kończyny dwuletniego chłopca. — Wat też nie kocha tego nowego cesarza. Jego rana… Nie miałem jednak czasu opowiedzieć im całej historii, gdyż usłyszeliśmy głośne uderzenia w drzwi warsztatu poniżej, a później kroki na schodach. Na szczycie schodów pojawił się Sovari, zarumieniony i zdyszany. — Cesarski oddział kieruje się w tę stronę… pięciu wojowników. A ty — skinął na Vanka — pewnie chciałbyś wiedzieć, że jest z nimi urzędnik z bramy i tłusty poborca podatków. — Cesarski oddział? — powtórzył Borian, spoglądając w moją stronę. — Dlaczego? Kim jesteście? Nim zdołałem odpowiedzieć, jego spojrzenie przesunęło się na Aleksandra i miecz, który książę właśnie przypasywał — doskonałej roboty miecz z prostą rękojeścią, zdobiony sokołem i lwem. Garncarz zbladł. — Mój kuzyn popadł w śmiertelny konflikt ze sługami nowego cesarza — wyjaśniłem, zrywając się na równe nogi i ustawiając chłopczyka na stole. — Tak mi przykro, Borianie, nie sądziliśmy, że podążą za nami aż tutaj. Odejdziemy. A ty, Vanko, przekaż im… — Na bogów. Co im powiedzieć… — Prędzej wszyscy zginiemy, nim pozwolimy im zabrać Olię — przerwał mi Borian głosem cichym, lecz pełnym gniewu. — A teraz ruszajcie. Vanko zawdzięcza wam swoje narzędzia… a dla Manganarczyka w cesarstwie to tyle, co życie. Każdy, kto ma konflikt z nowym cesarzem, niezależnie od tego, kim jest, zasługuje, by oddać mu życie za życie. Ale my swoimi problemami zajmiemy się tak jak zawsze. — Nie zapomnimy — zapewniłem i ukłoniłem się szybko. —Neftar, pokaż im tylne wyjście. — Borian popchnął pryszczatego chłopca w naszą stronę. Sovari już pomagał Aleksandrowi schodzić po tylnych schodach. Dziedziniec garncarza śmierdział kozami i popiołem, a wszędzie leżały popękane lub zniekształcone dzbany na oliwę i wodę, garnce z czerwoną farbą i baryłki piasku. Szopa dla kóz była właściwie jamą krytą ziemią, wygrzebaną w zboczu pagórka. Sovari po drodze przyprowadził konie i razem wepchnęliśmy Aleksandra na grzbiet jego wierzchowca. Usłyszałem trzask, gdy ktoś kopnięciem otworzył drzwi garncarza. — Ruszajcie — poleciłem Aleksandrowi i Sovariemu. — Znajdźcie Ma—lvera i wydostańcie się z miasta. Weźcie mojego konia. Ja was dogonię. Polecę, jeśli to będzie konieczne. — Nie mogłem zostawić dwóch rodzin w takim niebezpieczeństwie. Nie rozumieli, w jakie wpadli tarapaty. — Gdzie jest kaleka?! — Ryk wojownika zagłuszyły płacze i krzyki dzieci. — Zabierzcie mi z drogi te bachory! — Ruszajcie. Pryszczaty Neftar otworzył część drewnianego płotu, odsłaniając zarośniętą chwastami uliczkę, która prowadziła w ciemność za szopą dla kóz i wzgórzem. Chłopak rozpaczliwie machał rękami, żebyśmy przechodzili. Sovari się zawahał, lecz Aleksander pokiwał głową i znikł szybko w uliczce, nie odwracając się. — Jeśli chcesz uratować swoją rodzinę, chodź ze mną do szopy — rzuciłem do chłopaka, kiedy już popchnął płot i rozpędził kozy, by biegając dookoła, ukryły ślady kopyt. —1 słuchaj uważnie wszystkiego, co ci powiem. — Nie uspokoiłem go, by się nie bał. Potrzebowałem wiarygodnego przerażenia. Wkradliśmy się do ciepłej szopy dla kóz. W jednym z rogów, niemal niewidoczna w ciemności, leżała sterta węzełków — cały dobytek Van—ka. Zdjąłem haffai, koszulę, nogawice i buty i wepchnąłem je za węzełki razem z pasem. Odziany tylko w spodnie, z nożem w ręku, odetchnąłem głęboko. — Daj mi chwilę. Ostrożnie i z namysłem uwolniłem czar, który nosiłem na sobie przez cały długi wieczór. Choć nie widziałem zmiany kształtu oczu ani też zmienionego koloru skóry, czułem, jak dręczący ucisk podtrzymywanego zaklęcia znika — taką ulgę musiał odczuwać wąż, kiedy zrzucał swoją papierową skórę. Ale nie miałem czasu cieszyć się swobodą ani faktem, że podczas zmiany udało mi się utrzymać barierę chroniącą mnie przed gniewnym demonem, gdyż musiałem stworzyć iluzję — bardzo prostą, gdyż jej elementy były niepokojąco znajome. Chwila koncentracji, i pełen współczucia dla przerażenia młodego Neftara pociągnąłem go w róg szopy, wykręciłem mu ręce za plecami i przycisnąłem nóż do gardła. Kiedy poszukiwacze weszli do środka ze swoimi pochodniami, kajdany na moich nadgarstkach i kostkach błyszczały niczym złe talizmany, które natychmiast ich do mnie przyciągnęły. Rozdział szesnasty — Gdzie dziewczynka? — warknąłem. — Powiedziałem ci, że chcę ciemnowłosej dziewczynki, a nie tego pryszczatego tępaka, z którym nawet robak nie chciałby się parzyć. —1 co my tu mamy? — zahuczał ktoś zza pleców wytrzeszczonego Boriana, który właśnie wpadł do szopy dla kóz. Jedno z oczu garncarza było podbite, do tego mężczyzna mocno przyciskał lewą rękę do rozdartej koszuli. Mocniej ścisnąłem drżącego Neftara i upewniłem się, że moje dłonie również widocznie drżą. — Ten Felics chciał dziwki, a nie chłoptasia. Chodzi o moją wolność… — Wtedy, zupełnie jakbym dopiero zauważył trzech mężczyzn tłoczących się za oszołomionym Borianem, wrzasnąłem: — Sukinsyn! Oszczędziłem was. Oszczędziłem wasze dzieci. Chciałem tylko tej jednej dziewczynki, żeby kupić sobie wolność. Obiecał mi. — Zraniłem nożem policzek chłopaka; była to elegancka ranka, z której pocieknie dużo krwi, a pozostanie tylko niewielka, dodająca męskości blizna. — Cofnijcie się albo go zabiję. — Proszę, wasze miłości, mój syn… — Głos Boriana się załamał. — Nic nas nie obchodzi twój chudy dzieciak. — Kapitan wojowników popchnął Boriana na kolana, a jego dwa towarzysze stanęli po obu stronach mnie, czekając na jego słowo, by mnie zaatakować. Sovari powiedział o pięciu Derzhich, lecz moje uszy mówiły mi, że jeden mężczyzna stoi tuż za drzwiami, przynajmniej czterech jest na dziedzińcu, w tym dwóch z wyciągniętymi mieczami, a dwóch wspina się po zboczu za szopą dla kóz. — Chodź tu, skrybo! — ryknął kapitan. Urzędnik o ziemistej cerze wszedł bokiem do szopy, trzymając ręce w kieszeniach. — W co ty grasz, szczurzy tyłku? — spytał kapitan, nie odrywając ode mnie wzroku. — Szukaliśmy księcia ojcobójcy, a ty ściągnąłeś nas tutaj ze straży, żebyśmy złapali niewolnika uciekiniera, który i tak nie uszedłby nawet pięciu kroków za murami. — Ale to nie ten — powiedział urzędnik, a wyraz zadowolenia na jego twarzy szybko zmienił się w zmieszanie. — Było ich dwóch, kaleka z warkoczem i pierścieniem, który jechał jak pan, i drugi, który wyglądał na Kuvaiczyka. I spotkali się z dwoma innymi… przynajmniej jednym Derzhim… na zewnątrz posiadłości Mardeków. Tak jak wam powiedziałem. — To ten brudny łotr, co zawarł umowę! — ryknąłem, wskazując na urzędnika, jednocześnie zaś wciągnąłem chłopca głębiej w kąt. — Jego pan obiecał mi wolność za dziewczynkę. Czy chciałeś upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, łotrze? Zebrać i pieniądze za dziewczynkę, i nagrodę za uciekiniera?! Twój pan pewnie już sam podszczypuje tę małą. Jesteś zbyt głupi, żeby odróżnić prawdę od gówna na butach. Borian szarpnął głową w moim kierunku i wpatrzył się we mnie, ignorując sześć kóz, które kręciły się wokół niego. Później już niewiele widziałem. Skinieniem głowy kapitan wojowników nakazał swoim porucznikom wyjąć Neftara z moich rąk i rzucić mnie na słomę. Tam pokazałem kolekcję blizn i piętno niewolnika wypalone na ramieniu. Dość długo traktowali mnie buciorami, aż w końcu jedna ciężka noga spoczęła na moich plecach. Kapitan podszedł, a jego doskonałej roboty buty znalazły się niebezpiecznie blisko mojej twarzy. Kucnął i chwycił mnie za włosy, by przyciągnąć moje ucho do swoich ust. — A teraz powiedz mi, o co chodzi z tym Felicsem — powiedział. Nim udało mi się złapać oddech, by rozpocząć opowieść, Borian wyrzucił z siebie: — Ten niewolnik wkradł się tu wcześniej tej nocy i uwięził mojego syna. Powiedział, że poborca podatków obiecał przepuścić go przez bramy, jeśli ukradnie dla niego dziecko mojej siostry. Ten Felics pożąda dziecka, powiedział, ale sam nie może jej wziąć, bo to wbrew prawu i mógłby stracić stanowisko. — Kapitan wepchnął moją twarz w ziemię i odsunął się, podczas gdy Borian gadał dalej: — Nie wiedziałem, co robić, wasze miłości. Niewolnik powiedział, że zabije mojego syna, jeśli zgłoszę go straży, a nas wszystkich w łóżkach, jeśli nie oddamy mu dziecka. — Brudna słoma ukrywała mój uśmiech. Nie była to historia bez wad, ale wystarczy. Skryba zareagował równie szybko jak Borian. — Felics szaleje za tą dziewczynką, wasza miłość. Spytajcie Vallota, który był dzisiaj z nim w bramie. Tłusty łajdak kazał mi ganiać przez całą noc po mieście, żeby ją odnaleźć. Jest takim tchórzem, że zmusił mnie do kłamstwa, że jest tu książę ojcobójca. Pewnie myślał, że jeśli przyjdzie tu ze strażą, uda mu się w zamieszaniu ukraść dziewczynkę. Bałem się mu sprzeciwić, tak oszalał na jej punkcie. — Sprowadźcie mi tego Felicsa — polecił zirytowany kapitan, który wydawał się gotów zmięknąć pod naporem tylu opowieści. Felicsa znaleziono wewnątrz domu Boriana, gdzie próbował zabić dzielnego Vanka, który chronił małą Olię przed łapami poborcy podatków. Gdy wyciągnięto go na podwórko i przepytano, gwałtownie zaprzeczał oskarżeniom skryby. Jego sprzeciw brzmiał wiarygodnie, gdyż najwyraźniej był zaskoczony moim wyglądem i przebiegiem wypadków. Niestety, dość dokładnie opisał Derzhim Aleksandra. Rozwikłanie całej sprawy zajęło kapitanowi straży ponad godzinę. Jakimś sposobem wszyscy sąsiedzi dowiedzieli się o tym, że w szopie Boriana rzekomo znaleziono księcia Aleksandra, i całkiem spora ich liczba wystąpiła, by opowiedzieć kapitanowi, jak to widziała księcia w innych częściach miasta. Choć ich opisy nie były tak dokładne jak ten poborcy podatkowego, wszyscy wspominali, że książę kuleje. Wszyscy przysięgali, że Borian kazał im wezwać straże, by nie oskarżono go o udzielanie schronienia zbiegłemu niewolnikowi. Garncarz nie mógł sam poszukać strażników, gdyż wszyscy Manganarczycy szaleli na punkcie swoich synów. W końcu zirytowany i skonfundowany kapitan odesłał wszystkich do domów, grożąc im gniewem, jeśli znów zostanie wezwany, czy to do fałszywych opowieści o książętach uciekinierach, czy też prawdziwych o kradzieży dziecka. Nim wysłał dwóch swoich podwładnych, by sprawdzili, komu w mieście uciekł niewolnik, tłum się rozproszył. Nikt nie chciał być świadkiem smutnego odejścia zbiega, którego czekała noc batożenia i pewne okaleczenie. Gdyż mnie oczywiście nie odesłano do domu, lecz przywiązano do siodła kapitana sznurem przymocowanym do rąk, a do jego ręki liną zamotaną na szyi. Moje więzy nie utrzymają się długo —jeszcze kawałek w dół ulicy, z dala od domu Manganarczyka, w ciemnych uliczkach, gdzie Derzhi się rozluźnią, kajdany na nadgarstkach i kostkach znikną, a sznury pękną. Miałem tylko nadzieję, że nie będę musiał podczas ucieczki zabić żadnego ze strażników, gdyż to odbiłoby się na wszystkich niewolnikach w Kara’Hegeth. Gdy kapitan i jego ludzie wsiedli na konie, ja stanąłem boso w błocie, zgięty, by złagodzić pulsowanie w boku, gdzie but wojownika trafił zbyt blisko starej rany, i czekałem na szarpnięcie za nadgarstki i szyję, które oznaczało, że muszę biec albo zostanę pociągnięty. Przez otwarte drzwi warsztatu widziałem, jak obserwuje mnie Vanko, trzymając na rękach córkę. To Yanko i Borian będą musieli uchronić dziewczynkę przed lubieżnym poborcą podatków. Nie miałem zbyt wielkiej nadziei. Ale też nie uwzględniłem Aleksandra. Mniej więcej w chwili, gdy kapitan spiął konia ostrogami, a ja zacząłem potykać się do przodu, w Ulicy Garncarzy zabrzmiał znajomy śmiech. — Ach, Vanye, czyż wino nie było dziś słodkie? A miłość tak pełna uroku! Nie macie chyba takich dorodnych róż na północy. Nadstawiłem uszu. Vanye było imieniem nieżyjącego już mężczyzny, którego spotkaliśmy u początków naszej wspólnej historii z księciem. Już raz wykorzystaliśmy to imię, planując podstęp. — Czy widziałeś twarz jej ojca, kiedy zobaczył, że jesteś Derzhim? Słyszałem, że chastouainowie zamykają swoje córki w klatkach, jeśli pokładają się z Derzhimi. — Nigdy bym się nie domyślił, że Sovari jest tak dobrym aktorem. — A skoro już mowa o ojcach, musimy wrócić do domu, zanim twój nas stłucze. Ostrzegał nas po wyścigach. — Mój ojciec jest arystokratycznym osłem. — Nieco bełkotliwy baryton zaczął śpiewać z pijackim rozmachem. — Pustynna róża najlepszym jest kwieciem; żadna z ogrodu niech się z nią nie równa. Zważcie, co mówię, bo kto mi zaprzeczy; Naprawdę kocham, choćżem pełen… wina! Jak to idzie dalej, mój drogi Vanye? Zapomniałem przeklętego tekstu. Wszystkie prócz jednej pochodnie zabrali posłańcy Derzhich, a senni sąsiedzi wrócili do łóżek, więc tylko jeden migoczący płomień i kilka okien oświetlało ciemność, gdzie dwaj odziani w haffai mężczyźni jechali powoli wzdłuż Ulicy Garncarzy. — Cóż to, kapitanie? — Aleksander zatrzymał się gwałtownie, mniej więcej w chwili, gdy zacząłem się podnosić po tym, jak potknąłem się o koleinę. Nie pomyliłbym z nikim figury ani głosu, choć książę owinął szal haffai wokół głowy. — Czy twój koń właśnie wysrał Ezzarianina? —Książę i Sovari wybuchnęli głośnym śmiechem. — Co robisz z niewolnikiem lorda Vanye? Z trudem tłumiąc irytację, kapitan opowiedział skróconą wersję wydarzeń tego wieczora. —Dziewczynka! — Sovari kopnął mnie w ramię, a ja rozciągnąłem się w błocie. — No, no, zarazo. Myślałem, że Ezzarianie pożądają jedynie świń. — Gdy Sovari pochylił się do kapitana, podając mu swój bukłak z winem, jego haffai się rozsunęło, ukazując cesarską szarfę. —Mojemu niewolnikowi nie podoba się tu na pustyni, bo świnie w upale za bardzo śmierdzą. — Czyli to twój niewolnik, lordzie… Vanye, tak? — Ród Mezzrah, z Capharny. — Sovari podczas ukłonu niemal wypadł z siodła. — Odwiedzam krewnych Fontezhich. I owszem, ten robak to niewolnik, którego mój ojciec wysłał, by mnie niańczył. Rozkazałem mu czekać przy bramach, aż wrócę z… — Cii — przerwał mu Aleksander, okraszając słowa przesadzonymi gestami. — Nie możemy powiedzieć kapitanowi, gdzie znaleźć róże. —Jego haffai było udrapowane tak, że zasłaniało but, ale odsłaniało wyszywany złotem płaszcz tef z kayeetem Fontezhich. — To gdzie jest ta dziewczynka? — W warsztacie garncarza tuż za moimi plecami. — Głos kapitana był zduszony. Każdego zirytowałaby ich pijacka gadanina. — Jest ładna? — Dość ładna jak na manganarskiego bachora. Mam ją dla was wyprowadzić? Jeśli nie, to… — Czy chcesz jeszcze jedną różę, Vanye? — spytał Aleksander, zaciskając rękę na ramieniu Sovariego. — A może tej nocy już zostałeś wystarczająco pokłuty? — Myślę, że to my zajmowaliśmy się kłuciem! — Kolejny wybuch śmiechu. — Mój niewolnik mi wystarczy. Zanim odrąbię mu stopę, każę mu przygotować kąpiel z płatkami róż. Sovari rzucił monetę w stronę strażnika, lecz ta spadła na ziemię poza zasięgiem Derzhiego. Oficer musiał albo się pochylić, żeby ją podnieść, ryzykując, że zostanie uznany za chciwego, albo zignorować ją, ryzykując gniewem „szlachcica” za swoją niewdzięczność. Mógłbym przysiąc, że słyszałem stłumione przekleństwo. Ukłoniwszy się z wysiloną grzecznością, kapitan przywiązał moje sznury do siodła Sovariego, a potem spytał, czy może coś jeszcze zrobić dla dwóch panów. —Ta ładna dziewuszka… — zaczął Aleksander, unosząc palec. — Nie możemy pozwolić, żeby nasze róże zrywali niewolnicy albo poborcy podatków. Rozgłoś, że każdy człowiek, który dotknie tego domu, zostanie powieszony na rynku bez jaj… tuż obok zdrajców. Rozumiesz mnie, kapitanie? Na honor rodu mojego ojca, rozkazuję ci się tym zająć. I nie myśl, że jestem zbyt pijany, by o tym pamiętać. Zrozumiano? — Rozkaz, choć wypowiedziany pijackim głosem, był jasny. Derzhi szlachetnego rodu mieli specyficzny sposób mówienia, a kapitanowie Derzhich umieli go rozpoznać. Kapitan pochylił głowę. —Zrozumiano, mój panie… nie usłyszałem twojego imienia… Ale Aleksander i Sovari już spięli konie ostrogami i znów zaczęli śpiewać. Ja biegłem za nimi w ciemnościach. * * * — Wiedziałem, że zrobisz coś głupiego — powiedział książę, gdy So—vari odwiązał sznury od siodła i wciągnął mnie za sobą na konia. — Kiedy wreszcie zrezygnujesz z tego przeklętego aktorstwa? Chcesz znów być niewolnikiem? Końcem szala Sovariego wytarłem rozcięcie na czole, gdyż płynąca z niego krew zalewała mi prawe oko. — Nigdy nie potrafię wymyślić nic innego — przyznałem, obiecując sobie, że powiększę repertuar przebrań, jak tylko zdołam zebrać myśli. — Rezultaty są zawsze przewidywalne, a ludzie zauważają kajdany, zanim dostrzegą twarz. Daje mi to czas na zastanowienie się nad tym, co robię. Skąd, na bogów, wzięliście płaszcz Fontezhich? — Po tym, jak obejrzałem twoje przedstawienie… — Oglądałeś? — Oczywiście, że tak. Przypomniałem sobie odgłosy za szopą dla kóz. Nic dziwnego, że odszedł bez sprzeciwu. Przeklęty, uparty Derzhi. — Jak powiedziałem, wiedziałem, że zrobisz coś głupiego. Tył tej szopy jest wkopany w pagórek. Łatwo się wspiąć i zajrzeć do środka. Pomyślałem, że będę musiał wejść za tobą. Nie miałeś najmniejszych szans przekonać ich do swojej opowieści… — Póki Borian jej nie potwierdził. — Garncarz dobrze sobie poradził. To fakt. — Aleksander wzruszył ramionami. — Tak czy inaczej, kiedy zobaczyłem, że strażnik słyszy od każdego inną opowieść, wiedziałem, że musimy uchronić cię przed koniecznością korzystania z magii. —Obudziłeś sąsiadów! — To łatwe. Dało nam czas na polowanie. Swego czasu dobrze się bawiłem w Karn’Hegeth. Wiedziałem, gdzie szukać głupiego młodzika, który wypił za dużo i węszy za przyjemnościami tam, gdzie nie powinien. I znalazłem go. Sovari walnął go w głowę i zostawił w bocznej uliczce. Obudzi się nie wiedząc, gdzie się podziało jego ubranie. — Mówiąc to, Aleksander zdjął płaszcz tef i rzucił go w błoto. — Radziłbym ci jednak zakrywać nogę, panie — powiedziałem. — Będą cię szukać. * * * Pospiesznie pojechaliśmy do dzielnicy karawan, szukając Malvera wśród wozów i chastou, skrzynek, beczułek i pudeł, niewolników i sań. Przemknęliśmy ostrożnie między dwoma grupami górskich wołów, których ostre rogi były dłuższe niż męskie ramię, ale zatrzymało nas stado świń. Zwierzęta kwiczały, gdy popychano je w stronę oświetlonej pochodniami rzeźni, gdzie zostaną porąbane na kawałki albo zmielone na kiełbasy, które rano zawisną w kramach kupców. — Gdzie on jest? — spytał Aleksander, spoglądając w tłumy kupców i handlarzy każdej rasy, którzy targowali się o rachunki i miejsca oraz wrzeszczeli na swoich niewolników i sługi, ładujących i rozładowujących towar. — Jak znaleźć kogoś w takim chaosie? — Zaklął, gdy dwaj przysadziści mężczyźni, niosący na ramionach drewnianą lektykę, uderzyli go w nogę. —Ajak wojownik rozpoznaje swoich wrogów w ogniu bitwy? — odpowiedziałem. — Musi tylko wiedzieć, gdzie się ich spodziewa. Poza tym, Malver powiedział, że zna paru kupców bławatnych. Wskazałem na grupkę mężczyzn i kobiet kłócących się i gestykulujących nad otwartą skrzynią. Wysoka kobieta z włosami zaplecionymi w warkocze, o skórze barwy hebanu, stała pośrodku tego tłumu. Miała na sobie fioletową loobah — wdzięczną thridzką szatę z jednego kawałka materiału udrapowanego na ciele — i naszyjnik z połączonych pierścieni z kości słoniowej lub zwykłej. Raz na jakiś czas wskazywała na jednego z podekscytowanych klientów, a wówczas ten wyciągał ze skrzyni jakąś kolorową tkaninę i rzucał monety na szczupłą dłoń kobiety, która przenosiła je w fałdy swojej szaty. Z siedzenia długiego wozu obserwował to Malver. Sovari uniósł dłoń i Malver zeskoczył z wozu, niepewnie przyglądając się tłumowi, po czym gestem kazał nam objechać grupę kupców. — Nie spodziewałem się ciebie tu dziś zobaczyć, panie — powiedział, wciągając nasze konie w ciemny zakątek. — Coś poszło nie tak? — Musimy gdzieś się zatrzymać na kilka godzin — odparł Aleksander. — Nadal chcę się zobaczyć z Kestorem, zanim opuścimy miasto. Nie mogłem wymienić wielu gorszych pomysłów niż ten, by Aleksander spotykał się z arystokratą z rodu Fontezhi, nawet jeśli łączyła ich krew pierwszej bitwy. Gdybym tylko mógł wymyślić jakieś czary, by wydostać księcia z Karn’Hegeth w tej godzinie, zrobiłbym to. Ale tego nie umiałem. Trzymałem się pasa Sovariego lewą ręką, gdyż z trudem poruszałem prawą, a co gorsza odrętwienie obejmowało nie tylko moje ramię. Kiedy spojrzałem w dół, ziemia wydawała się bardzo odległa. Sovari zręcznie zeskoczył z konia, zaś ja siedziałem i zastanawiałem się, jak sam mam to zrobić. — W Assani was przewiezie, panie — szepnął Malver, podchodząc bliżej. — Dołączyła do karawany, która odjeżdża po jutrzejszym wieczornym targu. Powiedziałem jej tylko, że mój przyjaciel… proszę mi wybaczyć, panie… musi dyskretnie wydostać się z miasta. W przeszłości transportowała towary, które… nie zostały odpowiednio oclone. — Jaki głupiec powierzyłby życie księcia thridzkiemu przemytnikowi… i to do tego kobiecie? — spytał Sovari. — Myślałem, że masz trochę rozumu. Thridowie wybierają tych, którzy najlepiej płacą, a teraz uzurpator może zaoferować więcej niż my. Malvera to nie poruszyło. — Przez pół życia walczyłem u boku Thridów. Dotrzymują umów. Kiedy już się im zapłaci, nikt nie jest bardziej godny zaufania. Ona… Nie słyszałem już więcej o zaletach Thridów, gdyż wtedy właśnie przez tłumy na ulicach przeszła fala niepokoju — tu i tam spojrzenie z ukosa rzucone w stronę centrum miasta, hałaśliwa rozmowa, która zmieniła się w szept, ręka sięgająca do przyjaciół lub dzieci i wyciągająca ich z centrum uwagi. Przeciągnąłem dłonią przed oczami, budząc drugie zmysły. Źródłem niepokoju była odległa grupka wojowników Derzhich, która poruszała się powoli przez ciżbę w naszą stronę. Druga grupa wyszła zza rogu nad drugim końcu długiej ulicy. Nieco dalej konie galopowały głównymi ulicami miasta. — Nie możemy czekać na wieczorny targ — powiedziałem, czując, jak drętwieje mi język. — Ani na spotkanie z Fontezhim. Odjeżdżamy. —Noc się zbliżała. — Z Thridką lub bez niej. Aleksander przyjrzał mi się uważnie od posiniaczonej głowy po bose stopy. — Może zrobiliśmy tu wszystko, co się dało. Malver podbiegł do kobiety, zaś Sovari pomógł Aleksandrowi zsiąść z konia. Ja lewą ręką chwyciłem łęk siodła i przełożyłem nogę, lecz koń był bardzo wysoki, mnie bardzo kręciło się w głowie, a ziemia okazała się bardzo twarda, gdy uderzyłem w nią twarzą. Rozdział siedemnasty Nie poznałem WAssani do chwili, gdy upuszczona przez nią skrzynia obudziła mnie gwałtownie z gorącym pragnieniem, by zamordować tego, kto to zrobił. — Przez cały ranek korzystałeś z mojego domu. Nie będę przepraszać za to, że chciałam odzyskać jego fragment. Wyciągnąłem prawą rękę spod obitej skórą skrzyni i z ulgą stwierdziłem, że kończyna jest cała. Następnie próbowałem podnieść głowę ze sterty tkanin. Ledwie zauważyłem blask południa na pustyni, kiedy trafił mnie w twarz kłąb szorstkiego, szarego lnu. — Załóż to. — Kobieta nie była w dobrym humorze. Łatwiej jej przyszło wypowiedzieć ten rozkaz, niż mnie go wypełnić, gdyż najpierw musiałem wyplątać się z niekończących się fałdów ubrania, a jedna z moich rąk sprawiała wrażenie, jakby mocno ją do czegoś przywiązano. Do tego głowa bolała mnie tak koszmarnie, że ledwo widziałem na oczy. Ktoś uwolnił moją nieruchomą rękę — to znaczy rozplatał sznury, którymi była związana. Podobne poczynania w okolicach kostek uświadomiły mi, że skrępowano mi również nogi — niepokojące odkrycie. — Przepraszam za więzy. Powiedzieliśmy, że jesteś nowym niewolnikiem WAssani i byłeś nieposłuszny. — Ciemna twarz Malvera pojawiła się jako plama na tle promieni słońca i szarej tkaniny. — Nie mieliśmy czasu się tobą zająć. Masz. — Wcisnął mi w rękę bukłak z wodą. — WAssani opatrzy ci głowę. — Gdzie pozostali? — Z trudem przypominałem sobie upadek, szepty i pospieszną krzątaninę. Ktoś powiedział mi, że mam się zamknąć albo zaszyje mi usta. — Kapitan Sovari został wysłany do Tanzire, by przygotować grunt na spotkanie z Bekami. Książę jest z przodu. Na razie bezpieczny. —Malver wycofał się w oślepiające słońce. Nie byłem pewien, czy chcę, by ktokolwiek zajmował się moją głową, a już szczególnie kobieta, która zrzuciła na mnie skrzynię. Ale kiedy usiadłem i zacząłem oceniać uszkodzenia, jednocześnie próbując oprzeć się pragnieniu wypicia resztek wody, uświadomiłem sobie, że problemy z widzeniem w dużej mierze powoduje krew zakrzepła nad lewym okiem. Obmacując resztę twarzy, stwierdziłem, że z krwią musiało być zmieszane sporo ziemi. Oraz nawozu i innego brudu. Śmierdziałem. — Na cholernego Athosa, kobieto, czy w sztuce uzdrawiania szkolił cię shengar? — Ryk Aleksandra brzmiał, jakby książę był już zdrowy. Nalałem odrobinę wody na róg szarego haffai i przetarłem oko, bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że sam muszę się zająć swoimi problemami. Przede mną widniała połowa dużego, głębokiego wozu, otwarta na bezlitośnie prażące słońce, w przeciwieństwie do półcienia zapewnianego przez dach z resztek tkanin nad moją głową. Kiedy udało mi się rozkleić powiekę, zacząłem czołgać się w stronę słońca, ostrożnie wybierając drogę między baryłkami, skrzyniami i koszami tkanin. Od upału, bólu głowy i smrodu czułem lekkie mdłości. Wóz się nie poruszał. Zdawało się, że znajdujemy się na krawędzi niczego — po lewej, jak okiem sięgnąć, widziałem tylko kamienie i wydmy. Po prawej cztery osły przywiązane do wozu zaglądały do błotnistej dziury, gdzie wyschnięte koryto strumienia przecinało ten kamienisty fragment pustyni. Spomiędzy kamieni na prawo od spękanego błota wyrastały zakurzone tamaryszki i kępa brązowych, kruchych chwastów. Nie dostrzegłem Malvera. Aleksander siedział tuż za kozłem z plecami przyciśniętymi do boku wozu i rękami rozciągniętymi wzdłuż jego krawędzi. But do konnej jazdy został rzucony na stertę sznurów i uprzęży, a postać w białym haffai klęczała obok niego, schylona nad nogą księcia. Jej długie ciemne włosy zostały zaplecione w setki malutkich warkoczyków, każdy mocno zawiązany niebieską i fioletową nitką. — Popatrz… — zagaił Aleksander, odwracając głowę w moją stronę —…oto ktoś tak ranny, że spada z konia prosto na twarz. Czemu nim się nie zajmiesz? Kobieta się wyprostowała i długim palcem wskazała na księcia. — Jeśli któryś z was powie jeszcze choć słowo, wyrzucę was z mojego wozu. — Jej brązowe oczy migotały jak krzesiwo w nocy. Gdy słońce opromieniło delikatne rysy jej wąskiej twarzy, nie mogłem nie pomyśleć o misternie rzeźbionych obsydianowych figurkach na szachownicy Nyela. —Kosztowaliście mnie całodniowe zyski na jednym z najlepszych targów na zachód od Zhagadu, a teraz zamiast jechać sobie spokojnie do Khessi—dy, gdzie kobiety doceniająpiękne tkaniny, siedzę pośrodku Srif Naj, w drodze do Manganaru, gdzie ludzie uważają się za pobłogosławionych, jeśli mogą nosić koźlęcą skórę. I któż mnie goni, j eśli nie każdy krwawy Derzhi w służbie waszego przeklętego cesarstwa? Nawet dotknięcie skrzydeł ćmy na plecach może mnie przekonać, żebym wbiła w te rany ciernie bakza, zamiast smarować je maścią, która kosztowała mnie pięćdziesiąt zenarów za pudełko. Dlatego też, mój przyjacielu Derzhi, lepiej pohamuj swój dumny język. — Wycelowała we mnie palec i znów zabrała się do pracy. Na twarzy Aleksandra malowało się takie zaskoczenie, że wyszczerzyłem się myśląc, iż może jednak polubię tę kobietę. — Czy z nim wszystko w porządku? — spytałem, podczołgawszy się do przodu, żeby widzieć, co robi kobieta. Owijała pas czystego białego lnu tuż nad kostką księcia. Dwa inne paski już znalazły się na miejscu obok paskudnej, czerwono—fioletowej blizny tuż pod kolanem. — Otarcia od buta — wyjaśniła. — Przebiły się przez delikatną książęcą skórę. Jedno aż do kości. Czy on w ogóle nie ma rozumu? — Jego rozum zawsze stał pod znakiem zapytania — odparłem. — Ale nikt nie może go oskarżać o brak wytrwałości. Kobieta podniosła wzrok. Hamowała uśmiech, który pojawił się jedynie w jej dużych, ciemnych oczach, gdzie wydawał się na miejscu. — Jestem WAssani. Jak tam twoja głowa? — Seyonne — odpowiedziałem. Nie mogłem jej nie uznać za gościa—przyjaciela, więc swobodnie podałem jej swoje imię. — Czuję, jakby skopały ją twoje osły. —1 tak też wygląda — mruknął Aleksander, zasłaniając twarz haffai. — Nie wkładaj buta, póki się nie zagoją, panie książę, albo już w ogóle nie będziesz potrzebował butów. — Szybkim pociągnięciem noża WAssani odcięła koniec bandaża i odwróciła się do mnie. Skrzywienie jej warg od razu mi powiedziało, że nie aprobuje faktu, że użyłem szarego haffai, by umyć oko. — Myślałam, że Ezzarianie są czyści — burknęła. Nim jednak zdołała zacząć kolejną przemowę, odgłos kopyt i fontanna czerwonego piasku ogłosiły powrót Malvera. — Karawana! — krzyknął, zsuwając się z siodła. WAssani klepnęła dłonią w drewnianą skrzynię. — Wiedziałam, że Kavel będzie tędy jechać. — Wepchnęła mi do ręki obszarpany, lecz czysty kawałek lnianej tkaniny i nieduże mosiężne pudełeczko. — Tym się oczyść. Potem nałóż na ranę odrobinę maści. Pamiętaj, odrobinę, albo wydrę z ciebie zapłatę. Kiedy się znów zatrzymamy, przygotuję mavroa na złagodzenie bólu głowy. Zeskoczyła z wozu, chwyciła uprząż osłów i odciągnęła je od błotnistej dziury, przeklinając je w mieszance thridzkiego i aseolu, wspólnego języka cesarstwa. Malver wskoczył na kozioł i chwycił za wodze w chwili, gdy wozem szarpnęło do przodu. — Ja wszystko załatwię! — ryknęła WAssani do Malvera. — Ty wyprowadź wóz na drogę. Chwyciła luźny fałd fioletowej loobah, podniosła go i wepchnęła gdzieś między inne fałdy. Chwilę później siedziała na koniu Malvera i jechała w stronę, z której właśnie przybył. Jej warkoczyki podskakiwały, a haffai unosiło się za nią niczym białe skrzydła. Podczołgałem się do księcia, oparłem plecami o bok wozu i zamknąłem oczy z nadzieją, że nie będę musiał czekać, aż herbata WAssani złagodzi ból głowy. W tej chwili cieszyłem się możliwością podziwiania pod powiekami jej uderzającej urody. — Czy od opuszczenia Ezzarii miałeś kobietę? — Myślałem, że usnął. Mimo zaschłej krwi i brudu czułem, że się rumienię. — Tak myślałem. —A ja myślałem, że już nie potrafisz mnie przejrzeć. — Nawet osioł zdołałby to zobaczyć. —Mam żonę… — …która próbowała cię zamordować i jeszcze raz spróbuje, jeśli staniesz jej na drodze. Porządne żony nie wrzucają ślubnych darów w kałużę krwi męża. Fiona musiała mu powiedzieć o Ysanne i pierścionku. — Składałem przysięgę, że będę jej wierny aż do śmierci — odparłem. — To, co zrobiła, nie ma znaczenia. Aleksander opuścił niżej szal i ułożył się jakby do snu. — Cóż, gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie, na twoim miejscu z tą bym nie zaczynał. Pożarłaby cię, jak kayeet pożera królika. * * * Godzinę później siedziałem z tyłu podskakującego wozu, marząc o kąpieli. Przetarłem twarz i próbowałem znaleźć czyste miejsce na kawałku lnu, żeby oczyścić dłonie. Niestety, nic nie udało mi się poradzić na smród, który zdawał się coraz gorszy. Na myśl przychodziło mi wiele rzeczy, które mogłem sobie wymarzyć —jedzenie, deszcz, buty — i inne nonsensowne pragnienia, które jak się wydawało, malowały się na mojej twarzy, lecz każdą z nich oddałbym za kawałek mydła i godzinę w wannie, stawie albo rzece. Aleksander również przesunął się w cień barwnych tkanin, ale najwyraźniej nie miał ochoty na rozmowę. Siedział naprzeciwko mnie i palcami przesuwał po grawerunkach na rękojeści miecza. Jego myśli pewnie nie były przyjemne. — Powiedziałam Pujatowi Kavelowi, że jesteście moimi nowymi sługami — oznajmiła WAssani, jadąc obok wozu z szybkością dostosowaną do marszu osłów. — Myśli, że M’Alver jest moim nowym partnerem, a was… kalekę i wyzwolonego niewolnika… nabyłam do oczyszczania tych kości. Musicie okazać pracowitość albo mi nie uwierzy. Kiedy zatrzymamy się w południe, możecie zacząć od tych w koszu. Spięła konia ostrogami i obsypała nas piachem, ale wcześniej ujrzałem błysk w kącikach jej oczu. Aleksander też to zobaczył. — Przeklęta, wyszczerzona thridzka wiedźma. Prędzej pozwolę Edi—kowi zrobić ze mną, co zechce, niż wykonam jej polecenie. — Kości? — powtórzyłem. Głowa bolała mnie już mniej, ale nadal byłem oszołomiony. Aleksander się skrzywił i wepchnął pas z mieczem z powrotem pod dębową skrzynię. — Rzuć okiem czarodzieja na ten kosz. Nie, tamten długi tuż za tobą. Przedmiot, o którym wspominał, miał długość i szerokość trumny, ale był dwa razy głębszy i zrobiony z trzciny, z rączkami ze sznura. W chwili gdy podniosłem wieko, uświadomiłem sobie, że straszliwy smród, który uznawałem za własny, pochodził z zupełnie innego źródła — dwóch martwych zwierząt. — Lisy? WAssani wydostała nas z Karn’Hegeth przez jedną z zamkniętych bram, tak mi powiedział Aleksander. Najwyraźniej regularnie po cichu opuszczała miasto i znała kilku strażników, którzy byli skłonni ją przepuścić w zamian za udział w zyskach. Tym razem zapłaciła mężczyźnie koniem Aleksandra i moim. Strażnik rozejrzał się po wozie, by sprawdzić, co było warte tak solidnej łapówki, lecz znalazł jedynie jednego pobitego, nieprzytomnego niewolnika, rzekomo nabytego na wymianę, jej kosze i skrzynie z tkaninami, i duży, śmierdzący kosz, w którym znajdowały się dwa lisie truchła. Lisy stanowiły wystarczające wyjaśnienie. Ozdoby z lisiej kości ceniło sobie wielu mężczyzn w całym cesarstwie, gdyż wierzono, że dodają męskości. Derzhi z tych hegedów, które pozwalały na wielożeństwo, i Suzaińczycy, którzy często mieli po trzy żony albo więcej, sporo płacili za naramienniki, pierścienie, wisiorki, bransolety albo brosze z lisiej kości. Szczególnie cenne były kości rzadkiego czerwonego lisa zAzhaki. A ponieważ jeden z Fontezhich miał własny zapas tych zwierząt, trzymanych w niewoli, strażnik nie dziwił się pośpiechowi WAssani. Nie miał najmniejszego zamiaru macać wokół śmierdzącego kosza, więc nie zauważył, że pod szybko gnijącymi truchłami znajdowało się fałszywe dno i jego namaszczony cesarz. — Myślałem, że ugotuję się we własnych wymiocinach — powiedział książę. — Jeśli ona myśli, że będę udawał… Ależ oczywiście, że tak myślała. I my też. WAssani była bardzo mądra. * * * Jechaliśmy w karawanie niejakiego Pujata Kavela, holleńskiego handlarza oliwą, przyprawami i suszoną rybą. Choć oliwa i przyprawy były niezwykle zyskownymi towarami, handel nimi kontrolowały hegedy Derzhich — Jurranowie przyprawy, a Gorushowie oliwę. Kiedy Kavel zapłacił cesarskie podatki, wymagane udziały dla hegedów i łapówki, zarabiał zaledwie tyle, by wystarczało na utrzymanie własnego handlu suszoną rybą. I wiedział, że gdyby kupczenie suszoną rybą kiedykolwiek stało się naprawdę zyskowne, jeden z rodów Derzhi od razu by się tym zajął, najprawdopodobniej zabijając go przy okazji. Choć nie miał jeszcze trzydziestki, twarda rzeczywistość już pozbawiła go nadziei, i cały czas był ponury. Nawet jego ciemne wąsy opadały. Na pierwszym postoju Malver — M’Alver, jak nazwała go WAssani w języku Thridów — pomógł mi wynieść z wozu kosz ze ścierwem lisów. W chwili gdy go zostawiliśmy, by pomóc Aleksandrowi wyjść z wozu, psy z karawany rzuciły się do kosza. WAssani wrzeszczała na nie i rzucała kamieniami, a w końcu chwyciła jedną z kul Aleksandra i odepchnęła je. Zaproponowałem, żebyśmy zostawili psom obrzydliwą robotę oczyszczenia z gnijącego mięsa cennych kości, lecz WAssani powiedziała, że nie może ryzykować, iż jej cenny materiał zniszczą ślady kłów albo pęknięcia. I tak źle, że nasz pospieszny wyjazd nie pozwolił jej od razu sprawić lisów. Opóźnienie najprawdopodobniej zniszczyło futra. Gdy już futro zostanie zdjęte, mieliśmy ostrożnie odciąć mięso i chrząstki. To powinno odwrócić uwagę psów i sępów, podczas gdy my mieliśmy dokończyć oczyszczania kości. Po rozbiciu obozu na noc powinniśmy zagotować w kamionkowym garze hali — gorzki proszek, który pojawiał się obok złych źródeł wody — i oczyścić z resztek wszystkie kości z tego dnia. W upale południa taka praca nie była przyjemna, lecz ja doświadczyłem już gorszych rzeczy. WAssani będzie nas karmić, chronić i przewozić przez zaledwie kilka dni, ale jeszcze długo po naszym odejściu będzie wędrować po tych drogach i miastach, gdzie znajdą się donosiciele gotowi ją sprzedać za kilka zenarów. Podtrzymanie naszego oszustwa wydawało się uczciwą wymianą za jej ryzyko. Aleksander właściwie nie miał nic przeciwko pracy — polował na pustyni, od kiedy nauczył się naciągać cięciwę, a nawet książęta Derz—hich oprawiali własną zwierzynę. Przykrość wynikająca z faktu, że lisy trzy dni gniły w koszu WAssani, była jedynie kwestią natężenia smrodu. Ale przyjmować rozkazy od kobiety… i to Thridki, najbardziej pogardzanej z wszystkich nacji… pracować na jej rozkaz, podczas gdy inni odpoczywali, i przypuszczać, jak bardzo ją cieszy chwilowa dominacja nad następcą tronu Derzhich… to doprowadzało go do szału. — To diablica. — Jego nóż zręcznie przesunął się wzdłuż łap lisa i pośrodku brzucha, oddzielając miękką skórę od gnijących mięśni. Odnosiłem wrażenie, że dla niego martwy lis ma w tej chwili twarz Thridki. — Jest bystra. — Co teraz robi? — Aleksander siedział plecami do wozu z nogą wyciągniętą sztywno przed sobą. Zmiana pozycji, by mógł obserwować swoją dręczycielkę, byłaby niewygodna i ostentacyjna. — Pije ale z Malverem. — Na bogów. Każę go za to wybatożyć. Śmieje się, prawda? — Nie, wcale. Pokazuje mu niektóre ze swoich tkanin. W towarzystwie WAssani Malver czuł się swobodniej niż przy innych ludziach. Uważałem go za małomównego, ale ta dwójka najwyraźniej miała dużo wspólnych tematów. Byłem zaskoczony, że mężczyzna wyjawił handlarce tożsamość Aleksandra, ale najwyraźniej wyszło nam to na dobre. Bardzo poważnie traktowała swoje zlecenie. — Podoba ci się to. — Spojrzenie księcia było gorętsze niż słońce. — Jest sporo rzeczy, które wolałbym teraz robić. Pujat Kavel podszedł do nas, ręce trzymał za plecami. Skinął na WAssani. — Jeszcze godzina i ruszamy w drogę, mezonna. — „Mezonna” było grzecznościowym określeniem na kobietę zajmującą się handlem. Choć ponury Hollenni bez słowa sprzeciwu przyjął pieniądze WAssani i jej historyjkę o umowie niedotrzymanej przez inną karawanę, upewniał się, że Thridka jest tym, za kogo się podaje. Kiedy karawana dziewięciu wozów i dwudziestu chastou zatrzymała się, by odpocząć, zjeść i przespać się w najgorętszej części dnia, co najmniej cztery razy na godzinę do nas podchodził. — Wyśle Malvera na polowanie, żeby przyniósł nam więcej trupów do zabawy, prawda? — spytał Aleksander, gdy Kavel odszedł. — Spodziewam się tego. Kości gazeli czy kayeeta nie mają takiej wartości, ale ktoś kupi je na ozdoby. Przynajmniej będziemy sobie mogli ugotować świeże mięso i je zjeść. — Choć w tej chwili, po łokcie w gnijących lisich ścierwach, nie miałem najmniejszej ochoty najedzenie mięsa. * * * Podróżując z WAssani, starannie trzymaliśmy się ról. Aleksander i ja jechaliśmy na wozie i pracowaliśmy, gdy tylko karawana się zatrzymała. WAssani jechała konno, śmiała się i gawędziła z Malverem, który powoził. Nie rozmawiała z księciem ani ze mną, jedynie wydawała nam rozkazy tak, żeby wszyscy mogli usłyszeć. Czasem w ciągu dnia galopowała obok Pujata Kavela i spędzała każdy wieczór przy jego ognisku. Jej dojrzały śmiech odbijał się echem w obozie, podczas gdy my oprawialiśmy skóry, oczyszczaliśmy kości, gotowaliśmy i jedliśmy jej ofiary, i pociliśmy się nad kociołkami. Moje spojrzenie nie opuszczało jej wdzięcznej postaci — gdy chodziła i gdy jeździła konno, była pełna życia. Wpatrywałem się w jej piękną ciemną skórę i wyobrażałem sobie, jakby to było rozpuścić jej gęste włosy i pozwolić, by spadły na jej ramiona… albo moje. Podczas gdy Aleksander chmurzył się i obmyślał strategię, ja uśmiechałem się do siebie, słysząc jej dowcipy, podziwiałem jej inteligencję i zastanawiałem się, czy historie o przemytniczych wyczynach, które opowiadała Kavelowi, były prawdziwe. Ale kiedy robiło się późno i kończyłem pracę, leżałem pod gwiazdami i próbowałem oczyścić głowę z tej kobiety, która nie miała prawa tam przebywać. Miałem żonę. Ysanne była moim sercem, od kiedy skończyłem piętnaście lat, była wszystkim, czego pragnąłem i czego miałem prawo pragnąć. Jak mogłem myśleć o bliskości z kimkolwiek innym? Jednak jedynym wspomnieniem, jakie mnie nawiedzało, były ostatnie słowa, które słyszałem zjej ust. „Znajdźcie demona… wykrwawcie go na śmierć”. Te słowa raniły bardziej niż blizna na boku. Rozdział osiemnasty Karawana wlokła się wzdłuż Szlaku Vayapolskiego, popularnej drogi prowadzącej zKarn’Hegeth na południowy zachód, przez Srif Naj, aż do odległego miasta, gdzie poznałem Blaise’a. Na długo przed tym, nim dotrzemy do Vayapolu, WAssani planowała jednak skręcić na południe i skierować się w stronę żyznych manganarskich pól pszenicy i jęczmienia, ziem, które Aleksander niegdyś nazywał swoimi. W dniu namaszczenia książę podarował kilka posiadłości hegedowi Bek, podobnie jak to zrobił dla każdego rodu Derzhich. Świadomość, że teraz to znienawidzony Rhyzka kontrolował te rozległe tereny, była wystarczająco wstrętna, ale wieść, że Edik odebrał jego dary, niemal doprowadziła Aleksandra do szaleństwa. Widział w tym wszystkim tylko jeden jasny punkt. Z pewnością Bek i inne hegedy poddane takiemu upokorzeniu dołączą do niego, by obalić Edika. Pewnego dnia przypomnę mu, że ani Rhyzka, ani Bekowie, ani De—nischkarowie nie posiadali prawdziwych praw do tych ziem. Manganar miał kiedyś własnego króla. Trzeciego dnia drogi usłyszeliśmy wieści z Karn’Hegeth. Dogoniła nas szybko poruszająca się grupka Senigarańczyków i, jak to było w zwyczaju, jechała razem z karawaną wystarczająco długo, by wymienić informacje. Domyślałem się, że tych trzech służyło jako najemnicy, gdyż odważyli się podróżować samotnie. A do tego ich broń była lepsza od ich ubrań. — Mieliśmy szczęście, że wydostaliśmy się z Karn’Hegeth — powiedział śniady mężczyzna, wypowiadający się w imieniu całej trójki. — Zamknęli bramy i nie pozwalają nikomu wejść ani wyjść. — Jak to? — spytał Kavel. — Widziano tam księcia Aleksandra… w całym mieście, można by pomyśleć… w dzielnicy bogaczy, w dzielnicy rzemieślników, w dzielnicy kupieckiej. Powiadają, że przybył, żeby pomścić śmierć przyjaciół, którzy zostali straceni przez cesarskiego zarządcę. Chciał ratować pospólstwo przed nowym cesarzem. Podobno zamierzał zabić drugiego lorda Fontezhich. Żaden człowiek nie dałby rady dokonać tylu czynów, jakie mu przypisywano, ani być w tylu miejscach na raz. Słyszeliście historię o jego bitwie z Hamraschimi? O tym, jak skrzydlaty bóg przybył i go wyciągnął? A jakby to nie wystarczyło, teraz powiadają, że sam książę może zmieniać postać. Fontezhich takie plotki doprowadzają do szału, przeszukują każdy dom. Przysięgli, że wypatroszą Ojcobójcę na rynku w Zhagadzie i zobaczą, czy jakiś bóg przyjdzie mu z pomocą. Powtórzyłem tę rozmowę Aleksandrowi. — Wszyscy byliby bardzo rozczarowani, gdyby poznali prawdę, co? — powiedział. Rzeczywiście wyglądaliśmy mało imponująco, umazani piaskiem i potem, z ubraniami pobrudzonymi krwią i czymś jeszcze gorszym. Nadal nie miałem koszuli ani butów, a moja skóra była zielona i czarna od blaknących sińców. Noga Aleksandra wyglądała groteskowo — otarcia, gojąca się rana i kawałki bladej, wysuszonej skóry. Później tego samego dnia obserwowałem, jak próbuje obciążyć ranną kończynę, myśląc, że nikt go nie widzi. Natychmiast się ugięła, a on z trudem utrzymał równowagę, chwytając się wozu. Wbił kulę w piasek i oparł czoło o burtę, uderzając pięścią w twardy dąb. * * * Piątego dnia od opuszczenia przez nas Karn’Hegeth przybyli myśliwi. Karawana zatrzymała się przy Taine Dabu, niecce wypełnionej bujną zielenią, gdzie wody było tak dużo, że opłacało się zatrzymać na dłużej, choć było jeszcze dość wcześnie. Wraz z Aleksandrem byliśmy za to wdzięczni, gdyż nie tylko nasza krwawa praca zaczęła się w nieco chłodniejszej godzinie dnia — tym razem musieliśmy oprawić antylopę —ale też mieliśmy dla siebie trochę cienia. A ja, niezależnie od naszego przebrania i pustynnych zwyczajów, postanowiłem się umyć. Większość karawany zatrzymała się przy studni, by łatwiej napoić zwierzęta i napełnić beczki. Ale my ustawiliśmy wóz WAssani z dala od innych i rozłożyliśmy się pod rozrośniętym tamaryszkiem za zieloną krawędzią niecki, by nasza praca nie zatruła studni. Gdy wbiłem nóż w antylopę i rzuciłem drobne zaklęcie, by powstrzymać psy i sępy, póki nie skończymy, jednocześnie wyostrzyłem słuch, by podsłuchać plotki w karawanie. Nabrałem takiego zwyczaju, by się upewnić, że nikt o nic nie podejrzewa WAssani i jej służących. Jak zwykle chastouainowie przeklinali swoje uparte zwierzęta. Kupiec skórzany bił niewolnika, który rozlał nazrheel na jego haffai. WAssani opowiadała Kavelowi, jak w ramach zakładu przeszmuglowała nieoclony ładunek nazrheelu przez bramy samego Zhagadu. Tych dwoje siedziało przy studni w zagajniku na—ger, a ja pozwoliłem sobie posłuchać ich jeszcze przez chwilę. Stara Talar, strażniczka ezzariańskiej czystości, byłaby przerażona sposobem, w jaki wykorzystywałem swoje zdolności. Ale dzięki temu usłyszałem zbliżających się Derzhich, zanim dotarli do Taine Dabu. — Jeźdźcy! — powiedziałem Aleksandrowi, po czym gwizdnąłem długo i głośno, co było umówionym wcześniej sygnałem, by ostrzec WAs—sani i Malvera o nadciągającym niebezpieczeństwie. Wskoczyłem na wóz i upewniłem się, że miecz, sygnet i zdradziecki but Aleksandra leżą ukryte w fałszywym dnie wozu WAssani, po czym wróciłem do księcia. Aleksander otoczył głowę haffai, ja zrobiłem podobnie, upewniając się, że zakrywa również bliznę na mojej twarzy. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Wróciliśmy do pracy. — Kto jest tu gonajem? — spytał oficer Derzhich, gdy pięciu wojowników podjechało bliżej, a piasek wzbity przez kopyta koni zasypał nasze świeże mięso. Opuściłem głowę i wskazałem w stronę studni. — Pujat Kavel z Hollenu, wasza miłość. Aleksander wpatrywał się w antylopę, ale jego dłonie, zakrwawione po łokcie i trzymające nóż, były niepokojąco nieruchome. Jeźdźcy ruszyli ścieżką przez nieckę. — Który heged…? Gestem kazałem Aleksandrowi zamilknąć, a sam przysłuchiwałem się temu, co działo się przy studni. Derzhi powiedział, że Ojcobójca wydostał się z Karn’Hegeth. Wszystkie drogi były patrolowane. „Każdy wóz i wózek musi zostać przeszukany. Książę renegat przebywa podobno w towarzystwie trzech mężczyzn, jednego Derzhiego i dwóch nieznanego pochodzenia. Pierwszy lord Fontezhich dodał pięć tysięcy ze—narów do nagrody za pojmanie mordercy — ale tylko jeśli zostanie wzięty żywcem. A tak, książę został ranny. Na nodze nosi gruby skórzany but, jaki szlachetnie urodzeni zakładają po złamaniu”. — Nic nowego — mruknąłem. — Przeszukają karawanę. — Naciągnąłem skórę antylopy na pobliźnioną nogę Aleksandra, przeklinając się, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Ajeśli żołnierze to zauważyli? — Lepiej, żeby nikt się nad tym nie zastanawiał. Aleksander poruszył się niespokojnie. — Nie podoba mi się to. Ja czułem się podobnie. Siedzieliśmy z odsłoniętymi plecami. Niezdolni do ucieczki. Niezdolni do walki. Być może udałoby mi się pokonać pięciu Derzhich, gdybym miał w ręku miecz — pod warunkiem że żaden z nich nie trafiłby mnie w prawy bok. Ale w karawanie było przynajmniej dwudziestu mężczyzn zdolnych do walki, a piętnaście tysięcy zenarów pozwoliłoby rodzinie na dostatnie życie. Nawet gdybym postanowił poświęcić WAssani i Malvera i odleciałbym z Aleksandrem, nie mógłbym go unieść wystarczająco daleko, by był bezpieczny. Kradzież konia też by nam nie pomogła, gdyż jemu trudno było jechać, a żaden z koni w karawanie nie zdołałby przegonić wierzchowców Derzhich. Dlatego też siedzieliśmy. Czekaliśmy. Odcinaliśmy krwawe mięśnie od kości, jakby najważniejsze było to, że robimy to właściwie. Minęło pół godziny. Rozważałem zaklęcia. Paraiva i ściany ognia wymagały czasu i koncentracji, więc próbowałem wymyślić coś mniejszego, ale skutecznego. Nie ważyłem się uczynić niczego, co mogłoby ściągnąć na nas uwagę, chyba że nie byłoby już innego wyboru. Lepiej niech burza przejdzie nad nami. — Niszczysz moją tkaninę, pchli móżdżku! — ryknęła WAssani, podbiegając do wozu, gdy potężny Derzhi wlazł do środka i zaczął wyrzucać jej kosze i skrzynie. Odgłos mocnego ciosu był bardzo charakterystyczny. Upuściłem na wpół oczyszczoną kość udową i zerwałem się na równe nogi. Aleksander zacisnął rękę na mojej kostce. — Siadaj — syknął przez zaciśnięte zęby. — Ty jesteś wiedźmą? — Derzhi uniósł garść kości kayeeta. — Panie! Barbarzyńska Thridka ma w wozie kosz krwawych zwierzęcych kości! Do wozu zbliżył się jeździec. — Ktoś zapłacił ci za diabelską magię? — Robię ozdoby z kości, dobry panie, nie tylko tkam materiały — wyjaśniła WAssani, przecierając posiniaczoną twarz. Pokazała im wisiorki, bransoletki i pierścienie. Ładnie udawała pokonaną dumę… póki znów nie otworzyła ust. — Moi słudzy oczyszczają kości, ale nawet tacy głupcy jak oni wiedzą, że nie należy brudzić tkanin krwią. — Nie obchodzą nas twoje ozdoby, thridzka wiedźmo — zawołał jeździec, arystokrata, na co wskazywał krój jego ubrań. — Polujemy na tchórza Aleksandra i oczyścimy twoje kości z czarnego mięsa, jeśli go znajdziemy. — W głosie szlachcica było coś znajomego, ale patrzyłem w słońce i nie mogłem go rozpoznać. — Jeśli te kości należą do waszego królewskiego ojcobójcy, możecie je sobie zabrać, i jeszcze wam podziękuję — stwierdziła WAssani. —Nawet barbarzyńscy Thridowie nie zabijają własnych ojców. Derzhi w wozie chwycił WAssani za włosy, przyciągnął jej głowę blisko swoich ust i warknął: — Pilnuj swojego barbarzyńskiego języka, wiedźmo. Szlachcic ściągnął wodze. — Ruszajmy, Durn. W tej żałosnej karawanie nic nie znajdziemy. Konni Derzhi w drodze powrotnej przegalopowali obok mnie i Aleksandra. Byłem już gotów znów odetchnąć, kiedy ostatni jeździec zwolnił, zmienił kierunek jazdy i przejechał powoli wokół nas. Trzymałem głowę opuszczoną i pracowałem nożem, podobnie jak Aleksander. Po chwili jeździec, jasnowłosy młodzieniec, dołączył do pozostałych, a my spojrzeliśmy za nim. Teraz widzieliśmy go wyraźnie. — Hadeon — powiedzieliśmy jednocześnie. * * * — Musimy odłączyć się od karawany — oznajmiłem. — Ten młody panicz nie jest głupi. Widział nogę księcia i jego kule, zanim je zakryłem. Kiedy się nad tym zastanowi, wróci. Wtedy zginiesz, WAssani. Jeśli uzna, że wiesz, gdzie jest książę Aleksander, zmusi cię, żebyś mu to wyjaśniła. — Co za pech, że to właśnie dumny młody Mardek zauważył groteskową nogę Aleksandra. —Agdzie mamy się udać? — spytała kobieta, przyciskając wilgotną tkaninę do rozciętej wargi. — Zapłaciliście mi, żebym wydostała was z Karn’Hegeth, nie żebym za was umierała. I żebym przez was straciła interes. W wozie panował chaos. Przynajmniej połowa z barwnych tkanin była podarta, poplamiona krwią albo wrzucona w błoto, gdzie pojono konie i osły. Rozrzucone kości nie stanowiły problemu, poza kośćmi lisa i ogonami, które zostały bezpiecznie ukryte razem z mieczem Aleksandra. WAssani potrzebowała ogonów, żeby udowodnić wartość swoich towarów. Ale musiała przeżyć, żeby cieszyć się zyskami. — Udajemy się do Beków — postanowił Aleksander. — Sovari czeka wTanzire. Po prostu opuścimy karawanę wcześniej… dziś wieczorem zamiast jutro. — Musimy odjechać już teraz — upierałem się. Nie potrafiłem wyrazić tego dobitniej. Hadeon widział ranną nogę Aleksandra. Domyśli się. A Mardekowie i Fontezhi hodowali ptaki pocztowe. Malver pokiwał głową. — Kavel chce tu zostać do popołudnia. Jego chastou są wysuszone i potrzebują czasu. Ale że wszyscy rozbili się przy studni, jeśli odjedziemy teraz, nikt nie zauważy naszej nieobecności do chwili, gdy znów będzie formował karawanę. Gdybyśmy tylko zdołali ukryć ślady… — Zajmę się tym — obiecałem, zadowolony, że mogę zrobić coś pożytecznego. WAssani nie była przekonana. Stała na wozie z rękami na biodrach i krzywiła się. — Nie możecie zatrzeć dziesięciu lig śladów, a dziś nie ma wiatru. Widziałam, jak latem ślady utrzymują się przez trzydzieści dni. Dowiedzą się, że uciekliśmy, i podążą naszym tropem. Lepiej podtrzymujmy maskaradę i zostańmy z innymi. Jeśli będzie to konieczne, cesarz ukryje się w koszu. — Seyonne zajmie się śladami — rzekł Aleksander — choć radziłbym ci wtedy mocno zawiązać haffai. — I wtedy, zaskakując nawet mnie, choć przecież powinienem już przyzwyczaić się do niespodzianek z jego strony, ukłonił się głęboko WAssani. — Bardzo mi przykro, że musimy ci jeszcze bardziej przeszkodzić w handlu, pani. Pewnego dnia, gdy znowu będę władcą, pełniej okażę swoją wdzięczność. Teraz mogę ci tylko powiedzieć, że jesteś najdoskonalszą aktorką, jakiego kiedykolwiek poznałem. W rzeczy samej — dodał, podnosząc się i wsuwając kule pod pachy — sądzę, że Seyonne powinien się od ciebie uczyć. Twoje sztuczki wymagają sporo krwi, ale póki co, nie była to jego krew. Po raz pierwszy od pięciu dni WAssani nie wiedziała, co powiedzieć. Nie sądziłem, by zdarzało się to często. Uznałem też, że lepiej, by nie dostrzegła mojego rozbawienie całą sytuacją. Podczas gdy Malver przywiązał osły do wozu, Aleksander rzucił kule na wóz i sam się za nimi wdrapał. Ja zdjąłem haffai i pospieszyłem do studni. Ukłoniwszy się z szacunkiem Kavelowi, który nadzorował pojenie chastou, namoczyłem szatę, starając się, by krew z moich rąk nie zanieczyściła wody. Wóz już odjeżdżał, gdy podbiegłem ścieżką i rzuciłem się do środka. — Możemy przynajmniej trochę się oczyścić — powiedziałem, rzucając ociekający wodą materiał na kolana Aleksandra. Bardzo żałowałem, że nie udało mi się umyć w wodzie z Taine Dabu. * * * Podróżowaliśmy przez straszliwe południe i całe upalne popołudnie, obficie pojąc osły z beczek i na zmianę siadając na słońcu, na koźle wozu. Właściwie to ich troje wymieniało się na koźle, podczas gdy ja siedziałem z tyłu, za dachem, i rozmawiałem z wiatrem. Łagodnie. Tylko tyle, by poruszyć piasek i zatrzeć ślady naszego przejazdu przez wydmy. Ma—lver kierował się słońcem, cały czas porozumiewając się z Aleksandrem, który o geografii cesarstwa wiedział więcej niż kartograf z Thryce. WAssani odbyła swoją wartę na koźle, a resztę czasu spędziła ostrożnie sortując tkaniny, wpychając te zniszczone do jednego kosza, a pozostałe starannie składając i zwijając. — Co, boisz się powozić osłami? Wepchnęła głowę za zasłonę i nim zdążyłem odpowiedzieć, przeszła między drewnianymi podpórkami i stanęła na krawędzi wozu. Słońce pustyni zmieniło odcień z płaskiego blasku popołudnia na fiolet i złoto wieczoru. Na wschodzie niebo już pociemniało. Za nami rozciągały się wydmy… gładka, niczym nienaruszona przestrzeń piasku. — Miałem inne rzeczy do roboty. — Odsunąłem się nieco, a ona usiadła obok mnie i wystawiła nogi na zewnątrz, jak ja. Przez chwilę siedziała w ciszy, wpatrując się w pustynię za nami. Jej ciało poruszało się, przekształcając ostre szarpnięcia wozu na wdzięczne ruchy. Gdy minęła godzina, spojrzałem w bok i zobaczyłem, że na jej czole pojawiła się niewielka zmarszczka. Uśmiechnąłem się do siebie i pracowałem dalej. Po kilku chwilach otworzyła usta, ale nie rzekła ani słowa. Zamknęła oczy i znów spojrzała. W końcu gdy już myślałem, że teraz zada pytanie, oparła plecy o stertę skrzyń, a nogi o jedną z podpórek, i tak siedziała, jakbyśmy mieli jechać do końca świata. — Nie boisz się? — spytałem. — A powinnam? — Nie mnie. — Potrząsnąłem głową. — A tego, który śpi? — Aleksander głośno chrapał w wozie. — Jego też nie. — Dobrze. Nie chciałabym, żeby moje życie przewróciły do góry nogami złe duchy albo książęta renegaci. Na niebie zaczęły się pojawiać gwiazdy. Jechaliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu. * * * Później WAssani weszła do środka, by się przespać, a ja uznałem, że zrobiłem już wystarczająco dużo. Opuszczaliśmy srif, wjeżdżając na wyżej położone trawiaste równiny. Nikt nie zdołałby wytropić nas z Taine Dabu. Przeszedłem nad śpiącymi Aleksandrem i WAssani na kozioł i zaproponowałem, że teraz ja będę powoził. Malver oddał mi wodze, ale pozostał obok i od czasu do czasu spoglądał w gwiazdy, by utrzymać nas na szlaku. — To twoja siostra czy krewna, M’Alverze? — spytałem cicho, wypowiadając jego imię na sposób Thridów. —Na matkę ziemię… — Żołnierz wpatrywał się we mnie, wyraźnie przerażony. — Nic się nie stało — zapewniłem. — Nikomu nie powiem. Zresztą po tym, co zrobiłeś, to nie miałoby znaczenia. Thridowie byli najemnikami, opłacanymi do walki w wojnach Derz—hich, jednak nigdy im nie ufano. Nigdy nie darzono szacunkiem. Nigdy nie zauważano, co najwyżej, by ocenić, czy są warci swojego żołdu. Nigdy, przenigdy żaden Thrid nie służył w oddziałach Derzhich, nie wspominając już o dowodzeniu wojownikami. Powiadano, że wcześniej najpodlejszy z Derzhich zostałby cesarzem, niż doszłoby do czegoś takiego. Tyle tylko że to się właśnie wydarzyło. —To mój obowiązek. Nic więcej. — Dlaczego? Ukrywać się przez te wszystkie lata… służyć najeźdźcom Derzhim… — Jego skóra była ciemna, lecz nie miała zdradzieckiego odcienia jego ludu. Zwykle ze wszystkich ras tylko Thridów rozpoznawano łatwiej niż Ezzarian. Wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od drogi. — Dobrze walczę. Umiem dowodzić. I cenię swoje życie. Czemu miałbym zostawić je w rękach jakiegoś tępego Derzhiego, który myśli, że płaci mi wystarczająco dużo, bym poszedł tam, gdzie on się nie odważy? Uznałem, że będę kształtować swoje przeznaczenie, na ile się da. —Ale to… teraz… to coś innego. Spojrzał na mnie z ukosa. — Owszem. Barbarzyński Thrid może nie widzi tak dobrze jak ezza—riański czarodziej, ale mam oczy. Któregoś dnia mogę mieć synów, którzy będą chcieli walczyć za coś, co będzie tego warte. Pokiwałem głową i spojrzałem na osły. — On jest tego wart. Jeśli tylko uda nam się utrzymać go przy życiu wystarczająco długo, by zobaczył swoją drogę. Przysięgam ci, że tak jest. Jechaliśmy dalej, Malver skierował mnie na właściwą drogę, gdy mijaliśmy ostatnie wydmy. Po chwili zadrżałem i podałem mu wodzę, mówiąc, że chcę wziąć haffai i przyniosę mu bukłak. Gdy czołgałem się do tyłu, Malver odezwał się przez ramię: — To moja przyrodnia siostra. Rozdział dziewiętnasty Dzięki wodzie zabranej z Taine Dabu osły WAssani pozostały przy życiu do chwili, gdy udało nam się dotrzeć do Tanzire, niewielkiego, otoczonego murami miasta pośród pszenicznych pól i malutkich wiosek. Jedną z nich była Eleuthra, skąd pochodził Vanko. Północna brama Tanzire była otwarta, a jej dolne krawędzie zatonęły w piasku. Grubych drewnianych wrót nie zamykano od stu trzydziestu lat, kiedy wyginęły ostatnie niedobitki manganarskiego rodu królewskiego. Pośrodku szerokiego rynku stała ceglana wieża, pozostałość prymitywnej fortecy, która niegdyś się tu wznosiła. Gdy tylko WAssani udało się przedostać obok trzech wścibskich strażników, Malver zeskoczył z wozu i znikł w bocznych uliczkach w poszukiwaniu Sovariego. Ja wraz z Aleksandrem pozostałem pod dachem wozu, podczas gdy WAssani kierowała osły szeroką bitą ulicą w stronę rynku. Minęliśmy przynajmniej sześciu konnych Derzhich, a wszyscy należeli do hegedu Rhyzka. Myślałem, że na ich widok księciu pójdzie para z uszu. Podobnie jak w wielu miejscowościach w pustynnych okolicach, rynek był sporym placem otoczonym przez piętrowe budynki z cegły wypalanej z gliny. Piętra budynków wystawały nad rynkiem, wsparte na ceglanych kolumnach, więc dookoła biegły mroczne podcienie, gdzie sprzedawcy wystawiali towary. Na otwartej przestrzeni ustawiano wozy i wózki, a właściciele mogli rozstawić niewielkie zagrody dla bydła, wbić w ziemię żelazne słupy, by przywiązać do nich cenne konie lub niewolników, albo rozłożyć markizy i zapewnić sobie trochę cienia. Dziesięć albo więcej ulic prowadziło z rynku w głąb miasta. WAssani pospieszyła do miejskich urzędów, by zgłosić się do redy—ikki — urzędnika nadzorującego targi, który z pewnością by zauważył, gdyby kupiec nie zarejestrował się po wjeździe do miasta. Aleksander wyjął miecz i sygnet spod fałszywego dna kosza i ukrył je pod haffai. Ja schowałem się w cieniu i słuchałem plotek wymienianych przez handlarzy, popijających nazrheel w zacienionym kącie. Większość z tego dotyczyła zwykłych spraw rodzinnych i karawan — wieści o wspólnych znajomych, pogoda, drogi, cła i trudności. Ale po chwili zniżyli głosy tak, że nie słyszałem wszystkiego. „…Niespokojny… te nowe prawa zZhagadu… Jak można przeżyć, nie mówiąc już o zyskach? Olbrzymie podatki… na suzaińskiej drodze żołnierze konfiskują połowę towarów z każdej karawany… całe wioski idą w niewolę, jeśli nie zapłacą … wszyscy wkrótce skończymy w kajdanach Nyabozzich. Może… może nie… plotki, imię, którego nie słyszałem od roku…” Zniżyli głosy tak, że nawet ja nie byłem w stanie ich usłyszeć, mimo umiejętności i melyddy. Ale wydawało mi się, że do moich uszu dobiegło jeszcze jedno słowo, a może to mój umysł dodał je do szeptów, gdyż przypomniałem sobie plotki o banitach zasłyszane w Karn’Hegeth. Mógłbym jednak przysiąc, że powiedzieli „lukash”. Yvor Lukash… miecz światła… Blaise. Czy banici znów wyruszyli, gdyż ich rozejm z cesarstwem został złamany przez upadek Aleksandra? Miałem ochotę opuścić wóz, by porozmawiać z plotkującymi handlarzami, gdy Malver powrócił z So—varim. — Chwała niech będzie Athosowi, panie, że widzę cię całego. — Słowa Sovariego nie wyrażały jego osłupienia na widok Aleksandra, lecz wyraz jego twarzy mówił wiele. — Tak, potrzebuję odpowiedniego ubrania, zanim się z kimś zobaczę, a jeśli nie masz kociołka, kałuży albo innej dziury, gdzie mógłbym zmyć z siebie ten smród, uduszę cię gołymi rękami. — Oczywiście, załatwię coś. Ale panie, Bekowie… — Sovari najwyraźniej tak długo znajdował się z dala od dworu, że utracił nieprzeniknioną maskę dworzanina, ten grzeczny, pozbawiony zainteresowania werniks, który ukrywał każde uczucie, od morderczej wściekłości do szaleńczego pożądania. Dobry kapitan nie chciał mówić dalej. A Aleksander, wyszkolony w przenikaniu nawet maski dworzanina, widział to wyraźnie. Westchnął ciężko. — Powiedz mi, Sovari. Nie spodziewam się heroldów ani płatków róż. — Pierwszy lord nie zobaczy się z tobą, ani też nie pozwoli na spotkanie w fortecy Beków. —Mów dalej. —Powiedzieli mi o tawernie… * * * Sovari wynajął pokój w ubogiej gospodzie wciśniętej między garbarnię a warsztat rymarza, której popękane ściany i zarośnięte chwastami podwórko były tak żałosne, że nie miała nawet nazwy. Miedziana latarnia wisząca nad wejściem była jedyną wskazówką, że w środku zmęczony wędrowiec znajdzie kufel ciepłego ale, miskę jęczmiennej brei albo siennik. WAssani postanowiła zostać z wozem na rynku, zajmować się interesami i pilnować towarów. Malver zdecydował się jej towarzyszyć, żeby pomóc jej przy osłach, po czym dołączył do nas w tawernie. Pomyślałem, że kiedy wszystko się skończy, mógłbym odwiedzić WAssani. Porozmawiać trochę. Dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Nikt nas nie śledził, lecz nie podobał mi się pokój — tylko jedne drzwi i jedno zakratowane okno. Wyjrzałem na sterty odpadów za garbarnią i pomyślałem, że smród się nie zmniejszy, nawet jeśli mnie i Aleksandrowi uda się umyć. — Sereg, czwarty lord rodu Bek — narzekał książę, gdy opadł na siennik w dusznej komnacie. — Co robi czwarty Beków? Pewnie ostrzy chłopom lemiesze. Albo jest zidiociałym bratankiem drugiego. Pokonałem tę przeklętą drogę tutaj, żeby spotkać się z czwartym… Sovari stał przy drzwiach z rękami zaplecionymi na piersi, a na jego twarzy malowała się troska. — Nie chcę usprawiedliwiać ich braku grzeczności, panie, ale byłem tu trzy dni i każdego ranka widziałem nowego cesarskiego posłańca. Bekowie… każdy, kto ma jakieś żale do nowego… do lorda Edika… pewnie są śledzeni. Wiedzą, że się przemieszczasz. —Aptaki pocztowe? — spytałem. — Jakieś wieści z Karn’Hegeth? —Od chwili gdy wjechaliśmy do miasta, miałem gęsią skórkę. Bezpieczeństwo pustyni wydawało się odległe. — Nie widziałem ich. Ale ptaki pewnie poleciałyby do zamku w Gan Hyffir, który jest nadal w rękach Beków. Heged Rhyzka przejął na razie kilka dużych domów w mieście; mają przynajmniej dwudziestu wojowników w garnizonie, w tym kilku z cesarskimi referencjami. Dlatego przyprowadziłem was tu naokoło. Ponoć Rhyzka próbują przekonać Edika, by oddał im Gan Hyffir dla ich szóstego. Wtedy mogliby panować nad całym północnym Manganarem. — Doskonale wiem, czego chcą— warknął Aleksander. — To kiedy jest to spotkanie? — Lord Sereg będzie we wspólnej sali dziś o piątej straży. Poślę potwierdzenie, a później dostarczę wam ciepłą wodę i jedzenie. — Wskazał na złożone ubrania i dwie pary butów. — Przepraszam za ubranie, panie. W tak krótkim czasie nie udało mi się znaleźć nic lepszego. Mam cztery świeże konie w stajni i jak tylko dostanę rozkazy, ruszam załatwiać spotkanie z Fozhetami. — W takim razie spotkamy się za dwa dni w Khourze, kapitanie. — Dwa dni… Będę na ciebie czekać, panie. Aleksander oparł się o ścianę. — Dobrze sobie poradziłeś, Sovari. Kapitan się zarumienił i ukłonił głęboko. — Zaszczytem było i jest wam służyć, wasza wysokość. —Wysokość… — powtórzył Aleksander cicho, gdy Sovari wyszedł. Z kieszeni brudnego haffai wyjął pierścień i wpatrywał się weń w milczeniu, póki dwie służące nie pojawiły się w drzwiach z ciepłą wodą i jedzeniem dla pięciu mężczyzn. Sovari rzeczywiście bardzo dobrze sobie poradził. * * * Kiedy Aleksander się umył, ogolił, zaplótł warkocz i włożył ubranie, które choć prostego kroju, było przynajmniej czyste i nieobszarpane, odzyskał nieco wigoru. Kiedy pojawił się Malver, książę posłał żołnierza po swój but, a gdy nadszedł czas na spotkanie z czwartym lordem rodu Bek, Malver poinformował nerwowego szlachcica, że cesarz spotka się z nim nie we wspólnej sali, jak pospolity złodziej, lecz na podwórku za tawerną i konno, jak przystoi wojownikowi Derzhich. Niezbyt podobał mi się wybór miejsca, ale podwórko było ciemne, z dala od ulicy, i wychodziły na nie jedynie okna naszej własnej komnaty. I po prawdzie Aleksander łatwiej poruszał się konno. Przygotowania te niewiele dały, choć pozwoliły Aleksandrowi poczuć się lepiej, gdyż czwarty lord Beków, nie idiota ani ostrzący narzędzia, lecz najmłodszy, uczony syn pierwszego lorda, nie zaproponował więcej niż lord Vassile z Mardeków. Bekowie uszanują życzenia zmarłego cesarza i z radością zobaczą koronację Aleksandra, lecz nie będą walczyć u jego boku, jeśli nie przyniesie dowodów, że nie będą sami. Choć ród Bek nie zapewnił Aleksandrowi schronienia, nie dał mu też ludzi, koni czy zapasów, sam lord Sereg wydawał się zaintrygowany obietnicą złożoną przez Aleksandra, że zmieni stosunki panujące między hegedami. — Słyszałeś go? — spytał Aleksander. — Ten dureń z oczami jak sowa powiedział, że moje działania przez ostatnie dwa lata, gdy zastępowałem ojca, podsunęły mu pomysł, jak można inaczej rządzić cesarstwem. Według niego należy je podzielić na regiony, a każdym powinien władać potężny książę, będący przeciwwagą dla dwudziestu hegedów. —Powoli wracaliśmy do tawerny ze stajni. Książę się krzywił, gdy celowo opierał ciężar ciała na rannej nodze. — Nie udało mi się spłodzić nawet jednego syna — dodał z goryczą. — Czemu myśli, że udałoby mi się dochować pięciu? — Czy mówił coś o napaściach zbójców? — spytałem. Niezbyt uważnie przysłuchiwałem się ich rozmowie, próbując jednocześnie obserwować ulicę, podwórko i labirynt ciemnych uliczek w poszukiwaniu kogoś, kto mógł szukać rudowłosego Derzhiego z cesarskim pierścieniem i butem do konnej jazdy. — Zbójcy… nie. Mówił tylko, że pomniejszym rodom wiedzie się coraz gorzej. Nowe kontyngenty koni, podwojone podatki i zaciąg połowy oddziałów należących do hegedów dla obrony granicy. I to wszystko w chwili gdy Edik oddał ich ziemie… moje ziemie… przeklętym Rhyz—kom. Edik zasłużył sobie, żeby Yvor… na świętego Druyę, słyszałeś coś o naszym przyjacielu banicie? — Tylko plotki. Ale zacząłem się zastanawiać. Skłoniłem Blaise’a, żeby powstrzymał napaści jako ustępstwo na rzecz Aleksandra. Ale jeśli niewola i inne okrutne ciężary nakładane na zwykłych ludzi stawały się dla nich coraz uciążliwsze, Blaise długo nie usiedzi. Zwolniłem i patrząc na Aleksandra kuśtykającego przez tylne wyjście obskurnej tawerny, zacząłem rozmyślać nad porażką. Nie mogłem na zawsze pozostać z księciem. Czy nie było głupotą, że kontynuowałem tę podróż, podczas gdy resztki sił powinienem oszczędzać na poważniejszą walkę, w której tylko ja mogłem wziąć udział? Czy zostałem z Aleksandrem ze względu na ulotną nadzieję jego feadnach, czy też byłem zbyt tchórzliwy, by pomyśleć o swojej przyszłości? Rozproszony i zmartwiony, nie zwracałem wystarczającej uwagi na to, co się działo. Ale ponieważ ociągałem się w kącie ciemnego podwórka, zastanawiając się nad możliwościami, usłyszałem szepty w mroku przy ścianie garbarni, a później odgłos lekkich kroków. Dwie pary nóg. A niech to! Ominąłem stertę pustych beczek po ale, przewracając je, i przeskoczyłem nad popsutym wózkiem i zardzewiałą rurą od pieca, które leżały przy ścianie. Obok garbarza skręciłem w lewo, przeszedłem ostrożnie nad stertami odpadków, lecz potknąłem się o drewnianą laskę wyciągniętą w poprzek wąskiej uliczki. Ten, który trzymał laskę, próbował opuścić ją na moją głowę, lecz ja przetoczyłem się, podskoczyłem i znalazłem się na jego plecach, nim udało mu się ją unieść. Chudy napastnik wykręcał się, szarpał i ugryzł mnie w rękę, lecz ja trzymałem go mocno i wciągnąłem go z powrotem w ciemną uliczkę, na próżno rzucając zaklęcie w stronę jego towarzysza. Nie dotknąłem ani nie widziałem biegacza, więc moje zaklęcie jedynie spowolni jego bieg. — Gdzie on idzie? — warknąłem do ponurego chłopaka, którego przycisnąłem do ściany garbarni i trzymałem mu rękę na gardle. — Komu powie twój przyjaciel? —Nie… — Nie myśl, że możesz mnie okłamać albo ukryć to, co chcę wiedzieć — powiedziałem ostro i pozwoliłem, by moje oczy zapłonęły błękitem. Mogłem sobie wyobrazić, jak dziwnie i przerażająco wyglądały. Oczywiście chłopiec, mający najwyżej trzynaście lat, nie zdołałby się domyślić, że jestem bardziej wściekły na siebie niż na niego. — Burmistrz jest jego wujem — pisnął chłopiec, a z kącika jego ust spływała ślina. —Akto jest panem burmistrza? — Właśnie straciłem nadzieję, że to człowiek Beka. — Lord M—miron. — Rhyzka? Chłopiec pokiwał głową i opadł na ziemię, trzęsąc się gwałtownie, a po jego twarzy spływały łzy. Mógłbym zagrozić mu wszelkiego rodzaju torturami, by zmusić go do milczenia albo zaprzeczenia opowieści przyjaciela, ale on już bełkotał. Dlatego pobiegłem z powrotem do tawerny i wpadłem do pokoju. Zastałem Aleksandra w chwili, gdy rozplatał warkocz. Skrzywił się. — Gdzieś ty… — Musimy uciekać, panie. Byłem nieostrożny. W tej właśnie chwili jakiś głupi chłopak mówi urzędnikowi Rhyzki o tym, co widział na podwórku za tawerną. Przysiągłbym, że nie było ich tam, kiedy rozmawiałeś z Seregiem, ale nie wolno nam ryzykować. Miejmy nadzieję, że minie trochę czasu, zanim zaczną nas szukać. Aleksander sięgnął po haffai i podniósł się. —1 tak nie miałem zamiaru spać w tej dziurze. — Osiodłam konie — powiedział Malver i wybiegł na zewnątrz. Dziesięć minut później opuściliśmy stajnię. Gdy jechaliśmy przez niemal opustoszałe ulice, nie widzieliśmy śladów pogoni. Poruszaliśmy się powoli. Rozpaczliwie powoli. Kopyta naszych koni uderzały głośno o ubitą ziemię, nie chcieliśmy pośpiechem przyciągać niczyjej uwagi. Ale kiedy dotarliśmy do dzielnicy handlowej, wiedziałem, że coś jest nie tak. Rynek w pustynnym mieście nigdy nie zasypiał. Zbyt wiele rzeczy trzeba było zrobić w chłodnych godzinach pomiędzy ostatnimi wieczornymi klientami i pierwszymi porannymi. A jednak ciemny plac oświetlało tylko kilka migocących piecyków, a cisza była dojmująca. Aleksander też to poczuł. W miejscu, gdzie wąska uliczka wychodziła na rynek, ściągnął wodze, wskazał na swoje ucho i na mnie. Przeciągnąłem dłonią przed oczami i zacząłem nasłuchiwać. Powąchałem suche powietrze wypełniające ciemne ulice. Posmakowałem ciszy. W ulicach przy rynku czekali ludzie… spora liczba, dziesięciu albo więcej. Słyszałem ich oddechy. Płytkie. Gotowe. Czułem zapach oliwy na ich ostrzach i potu na ich koszulach. Jeśli wjedziemy na rynek, będziemy musieli walczyć. Jak tak szybko znaleźli się na miejscu? Opowieść chłopaka nie mogła puścić tego w ruch. Głową wskazałem na rynek i uniosłem dziesięć palców, pięć na wschód i pięć na zachód. Później jeszcze trzy na bramy. Ostrożność wymagała, byśmy porzucili WAssani i znaleźli inny sposób na opuszczenie Tanzire. Ale Aleksander rozsunął haffai, ukazując rękojeść miecza. Na widok gestu księcia Malver rozluźnił się i odsłonił własny miecz. Aleksander pokazał, że Malver ma ruszyć prosto do WAssani. Książę i ja będziemy stali między nim a czekającymi Derzhimi i w taki sposób wszyscy dotrzemy do bramy. Aleksander przechylił głowę, poruszył łokciami i uniósł brwi. Ja wyszczerzyłem się, potrząsnąłem głową i wyciągnąłem miecz. Gdy noc przeszył jego bojowy okrzyk, ja ruszyłem za nim do bitwy. Żadnych skrzydeł tej nocy. Wypadliśmy z uliczki i udało nam się przebyć ponad połowę placu, nim dogonił nas pierwszy wojownik. Aleksander rozbroił go jednym ciosem i zawył zwycięsko. Wóz WAssani stał mniej więcej w połowie rynku, dwie trzecie drogi do bramy. Przynajmniej powinna już się obudzić. Mieli nad nami olbrzymią przewagę liczebną. Wkrótce walczyłem z dwoma wojownikami na raz, jednym z każdego boku, i z żadnym z nich nie osiągnąłem większych sukcesów. Gdzieś po mojej prawej Aleksander potykał się z potężnym mężczyzną, którego koń stanął dęba, gdy książę go ciął. Wierzchowiec Aleksandra pozostawał spokojny. Trzymaj się w siodle, panie, modliłem się. Jeśli spadniesz, jesteśmy zgubieni. Ale nie miałem czasu martwić się o Aleksandra. Wielkie ostrze zagwizdało tuż przy mojej głowie i sam niemal spadłem na ziemię. Nie miałem wprawy w walce z wierzchowca — demony nie korzystały z kawalerii. Na bogów nocy, gdyby tylko towarzyszył nam Sovari. Pchnąłem atakującego wojownika i cofnąłem rękę, gdy zaczął się zsuwać z konia. Każdy cios sprawiał, że ból w boku odzywał się na nowo. Ściągnąwszy lewą ręką wodze, podniosłem się w siodle i ciąłem napastnika. Oceniając po jego przekleństwach, trafiłem, ale byłem zbyt zajęty parowaniem ciosów kolejnego wojownika, by to sprawdzić. Uchyl się. Znów tnij. Przytrzymaj. Paruj. Tak. Jest w tym rytm. Tylko go znajdź. Spokojnie, głupi zwierzaku. Jak wyczuć rytm, jeśli spode mnie uciekasz. — Seyonne! Choć jednocześnie mój miecz zajmował jednego wojownika, umysł przekonywał innego, że po jego plecach pełzają węże, a ja sam patrzyłem, jak Aleksander pozbywa się potężnego Derzhiego, który próbował mu obciąć rękę, rzuciłem spojrzenie za siebie. WAssani siedziała na koniu. Z mieczem w ręku walczyła ze szczupłym Derzhim. Uśmiechała się, a jej szczupłe ciało było silne i zręczne. Malver, z mieczem w jednej ręce, a sztyletem w drugiej, rozpłatał wojownika próbującego wbić mi ostrze w plecy. — Panie! — krzyknąłem. — Czas ruszać! — Czas już minął. Aleksander pozbył się jeszcze jednego przeciwnika, po czym zaczął się wycofywać, nie tracąc nawet na chwilę panowania nad sytuacją. Jego but wystawał niezgrabnie i jeden z wojowników Rhyzki go ciął. Ostrze trafiło jednak w stalowy pręt i odbiło się, a Aleksander ze śmiechem odciął mężczyźnie rękę. Odepchnąłem kolejnego napastnika i zacząłem kształtować zaklęcie… wiatr… piasek… nie delikatne poruszenia, by zatrzeć nasze ślady, ale też nie paraivo. Coś, by zasłonić oczy naszych przeciwników i pozwolić nam się wymknąć. I jeszcze coś w rezerwie. Gotowe… przygotuj wichurą i powstrzymaj ją. Dotarliśmy już do bramy. Nowo przybyli biegli już w stronę murów, ale my niemal przebyliśmy wrota. W wybuchu melyd—dy wypuściłem przeciwstawne wiatry, które wydmuchały resztki piasku zebranego pod bramą i z głośnym łoskotem zatrzasnęły ją przed nosem pościgu. — Dowiem się, jak to robisz! — krzyknęła WAssani ponad rykiem wiatru i uniosła długi palec. Pokiwałem głową. Coś, czego można wyczekiwać. Obiecujące. Wszyscy odnieśliśmy tylko niewielkie obrażenia i byliśmy gotowi wyruszyć w drogę, lecz uśmiechy zamarły nam na ustach, gdy odwróciliśmy się przez ramię i zobaczyliśmy to, co chcieli nam pokazać. Na murach umieszczono drewnianą belkę, a na niej powieszono za nogi mężczyznę. Podobnie jak w wypadku skazańców w Karn’Hegeth, odcięto mu wargi i nos, a ogolony warkocz przyczepiono do języka. Przynajmniej nie żył. Jego brzuch został rozpłatany. Na jego szyi wisiała cesarska szarfa. —Nie! — Krzyk rozpaczy Aleksandra słyszano chyba wZhagadzie, a ja z trudem go opanowałem. To dlatego zdążyli się na nas zaczaić… i dlatego nie wiedzieli, gdzie nas szukać. Sovari zdradził jedną tajemnicę, ale ostatniej dochował. Wysłali szpiegów do każdej gospody, by nas odnaleźć, niezgrabnych chłopców do biednego miejsca, gdzie zamieszkaliśmy, gdyż nie spodziewali się, że dziedzic ich cesarstwa będzie się spotykał z poddanymi na smrodliwym dziedzińcu garbarni. — Mamy tylko chwilę, panie — powiedziałem, a w nagłej ciszy mógł głos zabrzmiał bardzo ostro. — Niech jego ofiara będzie coś warta. Musimy ruszać. Ale nie byliśmy wystarczająco szybcy, a ja, rozproszony, nie utrzymałem wiatru tak mocno, jak trzymałem księcia. Zza murów posypała się chmura strzał, w nieruchomym powietrzu kierując się prosto do celu. Za plecami usłyszałem odgłos uderzenia… a potem drugi. Obróciłem się i zobaczyłem, że WAssani została trafiona dwa razy i opadła w siodle. Malver wyciągnął do niej ręce, lecz wtedy w jego plecy wbiła się strzała, druga, trzecia, aż przyrodnie rodzeństwo upadło w groteskowych objęciach na jałową ziemię. To tyle, jeśli chodzi o zwycięstwo. I obietnicę. — Musimy iść — powiedziałem, z trudem panując nad skradającą się… nie, nad szalejącą ciemnością. — Oni nie żyją. Wszyscy. Rozdział dwudziesty Przez resztę tego lata Aleksander i ja jeździliśmy drogami Mangana—ru i Azhakstanu, ukrywając się, uciekając, szukając schronienia w chatkach pasterzy, karawanach, wioskach, uliczkach i stajniach, gdy książę próbował znaleźć jakiś ród Derzhich, który zechciałby udzielić mu schronienia i poparcia. Ja usiłowałem służyć jako pośrednik, jak to robił So—vari. Z niejakim wysiłkiem udało mi się zmienić rysy tak, że przypominałem Derzhiego, lecz nikt nie ufał obcemu i zawsze kończyło się na rozmowie z zarządcą. Nie ważyliśmy się wspomnieć o obecności Aleksandra na piśmie, gdyż szlachetnie urodzeni Derzhi nie umieli czytać, a skrybowie słynęli ze sprzedawania informacji. Nie mając nikogo, komu mógłby powierzyć wiadomości, książę musiał ryzykować i sam kontaktować się z rodami. Dwa razy odkrył, że fortece zostały już przejęte przez przedstawicieli Dwudziestu i odszedł, nie ujawniając swojej tożsamości. Dwa razy został odrzucony. Pięciu lordów przyjęło go, lecz dało taką samą odpowiedź, jak Mardek i Bek — nie zdeklarują się bez gwarancji poparcia innych rodów. Raz musieliśmy przebić się na zewnątrz z otoczonego murami ogrodu i z trudem uszliśmy z życiem. Jednak książę się nie poddawał. Był ponury i zacięty, niewiele mówił poza tym, jak przedostać się z jednego miasta do drugiego, przez cały czas szukał wieści o rodach, które uważał za najbardziej skłonne do poparcia jego praw, i zatrzymywał się jedynie na tak długo, by nasze konie nie zginęły. Choć mieliśmy odwiedzić jeszcze ponad dwadzieścia rodów, szybko kończył nam się czas. Nie tylko straciliśmy w Tanzire Sovariego, Ma—lvera i WAssani, ale też większość pieniędzy, które dostarczył nam Ki—ril. Pod koniec lata byliśmy obszarpani i mało jedliśmy. Z trudem udawało nam się zdobyć przyzwoite ubrania, które Aleksander mógłby założyć na spotkanie z lordami, a on nie chciał nosić haffai, by nie pomyśleli, że coś ukrywa. Dwa tygodnie po ucieczce z Tanzire Aleksander pozbył się buta do konnej jazdy. Każdego dnia, gdy zsiadaliśmy z koni, czy to w mieście, na pustyni czy w wiosce, spacerował przynajmniej przez godzinę, starając się odzyskać siłę i zręczność. Pod koniec lata odrzucił kule i korzystał tylko z jednej laski. Rana zagoiła się czysto i nie miałem wątpliwości, że w swoim czasie odzyska pełną sprawność kończyny, lecz to, co kiedyś byłoby źródłem radości, stało się jedynie przypomnieniem wszystkiego, co stracił. — Być może nadszedł czas na kolejne spotkanie z kuzynem — powiedziałem pewnego wieczora, gdy spacerowaliśmy opuszczoną ścieżką za Andassarem, wioską, gdzie ukrywaliśmy się przez ostatnie kilka dni, czekając, aż pierwszy lord hegedu Naddasine powróci z Zhagadu do pobliskiego zamku. — Nie możemy pozwolić, by Avrel nas karmił. Ma—rya mówiła, że za dziesięć dni wioska musi zapłacić podatki. Do zimowych zbiorów pozostały jeszcze cztery miesiące i nie wiem, co do tego czasu będą jeść. — Nie chcę, żeby Kiril zginął, o ile jeszcze żyje. Ale jeśli tak uważasz za słuszne, odejdziemy. Jeśli okaże się to konieczne, będziemy jedli trawę. Wrócimy na pustynię i będziemy polować. Nasze rozmowy zawsze wyglądały podobnie. — Nie możemy wyruszyć na pustynię — powiedziałem. — Nie mamy czym karmić koni ani za co kupić paszy. Jeśli konie zginą, będziemy musieli chodzić, a choć radzisz sobie coraz lepiej, wątpię, by udało ci się dotrzeć do Vayapolu. A do miasta nie wejdziemy, ponieważ nie mamy pieniędzy na łapówki. Iluzje pieniędzy nigdy nie działają; ludzie zbyt długo je trzymają i zbyt uważnie się im przyglądają. W każdym mieście mógłbym zarabiać jako skryba, ale tylko jeśli ktoś zdecydowałby się zatrudnić skrybę, który wygląda jak żebrak i jeszcze gorzej śmierdzi. Mógłbym wykonywać wiele prac, ale na płacenie pracownikom stać w tej chwili jedynie Derzhich, a żaden z nich nie zatrudni Ezzarianina z piętnem niewolnika na ramieniu. Panie, rozumiem twój pośpiech, ale czas, żebyśmy się zastanowili. Nie chciałem zajść tak daleko. Być może skłonił mnie do tego widok żałosnej wioski tuż pod nami, biednych chatynek pośrodku żyznych pól ziemniaków i jęczmienia. Dwudziestka mężczyzn i kobiet zAndassaru pracowała bez wytchnienia, by dwa razy do roku zebrać jęczmień, a raz ziemniaki, sami ciągnęli pługi, gdyż nie mieli zwierząt pociągowych, a do tego nie mogli polować, gdyż cała zwierzyna w okolicznych lasach należała do ich pana. A jednak cały ich plon z trudem wystarczy na opłacenie podatków, a jeśli za dziesięć dni nadal tu będziemy, zobaczymy, jakie spotka ich nieszczęście. Wszędzie, gdzie się udaliśmy, widzieliśmy świadectwa rządów Edika — rynki z towarami, na które nikt nie mógł sobie pozwolić, właścicieli karawan zmuszonych do sprzedaży swoich chastou, żebraków walczących ze sobą o odpadki i niewolników… bogowie, miejcie litość, nigdy nie widziałem tak wielu karawan niewolników. Veshtarowie, pustynne plemię uznające niewolnictwo za słuszną karę boską dla słabszych dusz, rozkwitali w służbie Nyabozzich, hegedu kontrolującego handel niewolnikami. W tym czasie przedstawiciele dwudziestu hegedów bezwstydnie manifestowali swoje bogactwo — jedwabie i klejnoty, uprzęże zdobione złotem, perfumowane lektyki dla dam — i niepohamowaną arogancję. Nie było miasta, w którym nie wisiałyby odcięte głowy albo trupy. Nie było okolicy, w której nie płonęłyby wioski. Nie było tawerny, w której nie plotkowano o skrytobójstwach, kradzieżach i rozmyślnym okrucieństwie, które nie zostały ukarane. A żadna kobieta, dziewczyna czy ładny chłopiec, nisko czy wysoko urodzeni, nie byli bezpieczni, jeśli wpadli w oko komuś z Dwudziestu. — Jak mogę to zostawić, Seyonne? — Aleksander zatrzymał się na szczycie wzniesienia i oparł na lasce. Za jego plecami zachodziło słońce, barwiąc niebo złotem i czerwienią. — Czy myślisz, że robię to dla siebie? Ponieważ tęsknię za jedwabnymi prześcieradłami, służbą i doskonałymi rumakami? —Nie, oczywiście… — Każdy trup, który wisi w mieście, zginął z mojej ręki. Każdy nowy niewolnik został zakuty w kajdany z mojej winy. W jedno pokolenie zniszczyłem to, co moi przodkowie budowali przez pięćset lat, i każdy żebrak wskazuje na mnie oskarżycielsko. Czy powinienem o tym zapomnieć? Poczucie winy to okrutny nauczyciel. Próbowałem sprawić, by Aleksander zobaczył prawdę swojego królestwa, nauczyć go odpowiedzialności, ale nigdy nie chciałem, by te lekcje go zniszczyły. Oparłem się o wystającą skałę, która oskarżycielsko wskazywała na niebiosa, i przetarłem oczy. Miałem wrażenie, że piasek pustyni na stałe zamieszkał pod moimi powiekami. —Nie spałeś. Całe tygodnie, tak mi się wydaje. — Przechylił głowę i uniósł brwi, jak zawsze, kiedy miał ochotę zadać pytanie, na które nie będę chciał odpowiedzieć. — Będę musiał odejść, panie. Wkrótce. Zniszczenie świata wydawało się dziwnym odbiciem wojny trwającej w mojej duszy. Denas wciąż szalał, domagając się, bym udał się do Kir’Navarrin, i upierając się, bym po przejściu bramy oddał mu władzę. Jego wola mówienia była tak potężna, że z trudem nad nim panowałem. Ale bałem się rozluźnić więzy i zaryzykować, w chwili gdy potrzebowałem wszystkich sił, by stawić czoła swoim snom. Gdyż moje nocne wizje również stały się niepokojące. Każda okropność, którą zobaczyliśmy podczas naszych wędrówek, powracała, nie raz, lecz setki razy każdej nocy. Każde okrucieństwo, jakiego doświadczyłem w życiu, przeżywałem raz za razem. Czasem byłem ofiarą. Czasem zbrodniarzem. Czasami, co najbardziej przerażające, wymierzałem sprawiedliwość tym, którzy zrobili te straszliwe rzeczy, i cieszyłem się tą niezdrową sprawiedliwością. Nie mogłem już znieść swoich snów, więc nauczyłem się budzić w chwili, gdy się zaczynały. To z pewnością robota Nyela. Przyznał się do tego. Musiałem znaleźć odpowiedź, póki jeszcze potrafiłem normalnie myśleć, póki jeszcze panowałem nad swoją duszą. —Nie chcę cię opuszczać, ale… — Wystarczająco dużo dla mnie wycierpiałeś. Odejdź, jeśli musisz. A co on wtedy zrobi? Ruszy dalej sam. Kazałem mu wracać do ćwiczeń. —Jeszcze nie. Wkrótce, ale jeszcze nie. Nie chciałem myśleć o swojej podróży. * * * Nie planowaliśmy się ukryć w Andassarze. Marya, krępa młoda kobieta z przygarbionymi plecami, znalazła nas wśród wzgórz nad wioską w chwili, gdy miałem zarżnąć dziką świnię. Zbliżyła się do nas, zbierając zioła i jaja przepiórek, a choć zamierzałem unikać wieśniaków, nie chciałem puścić świni. Aleksander i ja nie jedliśmy od dwóch dni. — Oszalałeś, obcy?! — wykrzyknęła. — Chcesz sprowadzić gniew pana na całą wieś dla jednej marnej świni? — Nie oszalałem, jestem głodny — powiedziałem. — A co jakiegoś pana obchodzi dzika świnia? — Polowanie na tych wzgórzach jest zakazane od chwili, gdy baron Go—rusch został naszym panem. Naddasinowie pozwalali każdemu mężczyźnie z Andassaru zabić jednego dzika albo jelenia na jedną porę roku, ale ten Gorusch co kilka dni wysyła swoich ludzi, by szukali śladów kłusownictwa. — Świnia, jakby wyczuwając bliskie wyzwolenie, zaczęła kwiczeć. — Jeśli nie znajdą was przy świni, okaleczą za to jednego z mężczyzn. Westchnąwszy, wypuściłem świnię, usiadłem na trawie i patrzyłem, jak zadziwiająco szybko ucieka. — To powiedz mi, gdzie znajdę coś innego. Jeśli nie dostanę obiadu, zjem swoją paskudną koszulę. Mogę zapłacić tylko pracą i jestem z przyjacielem. — Masz. — Rzuciła mi dojrzałą dziką śliwkę z ciężkiego koszyka, który niosła na biodrze. — Przyprowadź przyjaciela do ostatniego domu we wsi. Nakarmię was. Marya nalegała, byśmy wprowadzili się do niej i jej męża Avrela. Dopiero w ubiegłym roku oboje stali się samowystarczalni, co pozwoliło im wyprowadzić się z domu ojca Avrela do własnej lepianki. — To pszczoły Avrela — oznajmiła dumnie, wskazując na stożkowate sterty gliny na łagodnym, trawiastym zboczu. — Avrel pojechał kiedyś do Vayapolu i porozmawiał z człowiekiem, który sprzedawał na rynku słoje miodu. Wiele się dowiedział o pszczołach. Pomyślał, że ta łąka może być dla nich dobrym miejscem, bo tu po deszczach wyrasta koniczyna i w lecie długo się utrzymuje. Tamten mężczyzna nie chciał mu powiedzieć, jak zwabił pszczoły, ale Avrel obserwował dzikie i sam się tego dowiedział. Młoda para nie miała jeszcze dzieci, ale Marya była przekonana, że skoro już mieszkali we własnym domu, Panfeya wkrótce ich pobłogosławi. Jeśli tylko wiosce uda się zapłacić podatki, wszystko będzie dobrze, bo Avrel planował założyć więcej uli i nauczyć innych mieszkańców opieki nad pszczołami, żeby w następnym roku mogli cały podatek zapłacić miodem. Powiedzieliśmy wieśniakom, że Aleksander — nazwałem go Kassian — jest wydziedziczonym krewnym Naddasinów i, jak zasugerowałem, hulaką. Przybył do pierwszego lorda, by błagać o ponowne przyjęcie do rodziny. Patrzyli na niego ze zadziwieniem — oto Derzhi w tak żałosnym stanie, że szuka schronienia w ich wiosce. Ale o Naddasinach mieli lepszą opinię niż o innych Derzhich, i nim minął dzień, zaczęli radzić Aleksandrowi, jak najlepiej zwrócić się do starego pierwszego lorda, kiedy powróci z Zhagadu. — Szacunek — powiedział Kero, ojciec Avrela. — Naddasine zawsze lubił szacunek. Nie płaszczenie się. Nie podobali mu się tchórze. Ale jeśli stanąłem przed nim odważnie i powiedziałem: „Oto wasza dziesięcina, dobry panie” albo „Zabiłem dziś tego dzika i żadnego innego”, on słuchał uważnie i mówił: „Świetnie, dobry Kero” albo „Piękne zwierzę, przyjacielu”, jakbym był prawdziwym człowiekiem. Ale ten Gorusch… Cesarz, przeklęte niech… przepraszam, lordzie Kassianie… cesarz wysłał własne wojska, by zabrać ziemię Naddasinom i oddać ją Goruschom. Moja kuzynka służy w domu starego Naddasina. Mówi, że jego synowie boją się o swoje życie. —1 pomyśleć, że pierwszy lord obawia się stracić życie z rąk cesarza — powiedział mi później Aleksander. — Nawet po tym wszystkim nie mogę pojąć takiego łotrostwa. Edik to zaraza na tę ziemię. Gdybym mógł to zrobić, rozciąłbym rękę i pozwolił, by wszelka krew, która mnie z nim łączy, wypłynęła na ziemię. * * * Ostatnie promienie słońca gasły, gdy po trudnej rozmowie ruszyliśmy z powrotem do wsi. Posłałem Aleksandra przodem, gdyż musiałem sobie ulżyć. Chwilę później, gdy szedłem w dół zbocza, w gasnącym blasku ujrzałem mignięcie zieleni, sugestię barwy na wzgórzu na prawo ode mnie, jaskrawej barwy, która nie pasowała do ponurego otoczenia. Wspiąłem się po skałach i zielsku i tam ją znalazłem. — Kim jesteś, pani? — spytałem, z trudem ważąc się odetchnąć. — Co próbujesz mi powiedzieć? Wcześniej jej spojrzenie zawsze było spokojne, pełne uczucia i troski. Ale tej nocy jej wzrok nie spoczął na mnie, a jej dłonie poruszały się bez przerwy, pocierając się, ściskając i zaciskając. Jej niepokój niemal wyrwał mi serce z piersi, choć nie miałem powodów do takich uczuć. Jej usta poruszały się, ale słyszałem tylko połowę słów. — …bądź ostrożny… ukochane dziecko… Dwunastka słabnie… być może lepiej nie rzucać wyzwania nieświadomie… gorzej niż myślałam… — Obejrzała się przez ramię, jakby ktoś zbliżał się do niej od tyłu. —Przybądź do gamarandowego lasu. Cokolwiek się stanie, błagam cię, byś przybył. — I znikła. — Zaczekaj! — Ale ona znikła jak światło. Gamarandowy las… Dobrze myślałem, że pochodzi z Kir’Navarrin. A jednak nie była jedynie istotą ze światła, jak rai—kirah, których poznałem w Kir’Vagonoth, ani też nie przypominała materialnych ciał, jakie demony kształtowały ze wspomnień rzeczywistego życia. Jej postać była naturalna i w pełni ludzka, a jej blask bardziej przypominał feadnach, które widziałem w Aleksandrze, niż cokolwiek związanego z demonami. Co jeszcze dziwniejsze… niewyraźne uczucie z czasów naszego pierwszego spotkania, które zmieniło się w pewność… znałem ją. Lecz choćby zależało od tego moje życie, nie wiedziałem skąd, dlaczego ani kim ona jest. Czy Denas ją znał? Czy skłaniała mnie do przejścia przez bramę, by dać mu szansę zwycięstwa? Siedziałem na zboczu przez godzinę, wpatrując się w noc z nadzieją, że znów się pojawi. Tajemnica mnie przerażała, lecz pragnąłem znów ją przeżyć, pojąć ją, usłyszeć znów słowa, które już zaczynały mi umykać… „Ukochane dziecko…”. Czy mówiła o moim synu? Zamknąłem oczy i modliłem się do Verdonne, matki lasów, by zapewniła bezpieczeństwo jemu i jego przybranej matce. Kiedy w końcu zrezygnowałem, szybko uświadomiłem sobie inne poruszenie w nocnym powietrzu. Dymna woń pochodni. Płonąca trawa. Odległe okrzyki smutku i strachu. Na bogów nocy, co się działo? W ciszy pospieszyłem w stronę Andassaru. Jęki stawały się coraz głośniejsze i wkrótce zobaczyłem ogień — płonęła wysoka sterta koszy pośrodku wioski. Ziarno — półroczny plon — pochłaniały żarłoczne płomienie. Marya stała sztywno przed domem, wpatrując się w ogień. Jedną ręką zasłaniała usta, a drugą trzymała się za brzuch. Inne kobiety klęczały i płakały, do niektórych tuliły się dzieci. Dwaj mężczyźni leżeli martwi obok płonących plonów, ale nikogo innego nie było. Żadnych obcych. Żadnych żywych mężczyzn. Aleksandra. — Czy to byli złodzieje, Maryo? Zbójcy? Czy mężczyźni za nimi wyruszyli? Potrząsnęła głową, a otępiałe przerażenie w jej oczach powiedziało mi, że to coś o wiele gorszego. — Powiedz mi, Maryo. Musisz mi wszystko powiedzieć. Kto to był? — Derzhi. Ludzie Goruscha przyszli po podatki… —Ale do tego zostało jeszcze dziesięć dni. Otuliła się ramionami, drżąc na zimnym nocnym powietrzu. — Powiedzieli, że słyszeli, że dajemy ziarno bandytom, i przyszli zabezpieczyć dziesięcinę dla pana. Kazali nam je wynieść, ale było za mało. Chcieliśmy dać im ziemniaki i dwa słoje miodu, ale nie pozwolili nam nawet tego zaproponować. Oznajmili, że musimy posłać czworo z nas… dwóch mężczyzn i dwie kobiety… jako zakładników, aż podatek zostanie zapłacony. Kero i Valnar się sprzeciwili, przypominając, ze zostało nam jeszcze dziesięć dni. Nie musiała mówić więcej. Derzhi zabili tych dwóch, którzy odważyli się odezwać, spalili zboże i zamiast czwórki zakładników zabrali wszystkich mężczyzn. —Mój przyjaciel… Kassian… Jej oczy były rozszerzone. —Wszyscy. Żołnierze powiedzieli, że zostaną niewolnikami. Avrel… o święty Dolgarze, mój Avrel… Chwyciłem ją za ramiona. Drżała gwałtownie, gdy w końcu dotarła do niej prawda. — Gdzie się udali, Maryo? I ilu ich było? Mogę im pomóc, ale musisz powiedzieć mi wszystko. Zbierając resztki sił, Marya ze szczegółami opisała mi napaść. Przybyło dwóch wojowników Derzhich i trzech zwykłych żołnierzy, uzbrojonych w miecze i noże, ale bez włóczni i toporów. Zabrano pięciu wieśniaków, dwóch chłopców w wieku dwunastu i czternastu lat, i Aleksandra. Więźniowie zostali związani i zagonieni wyschniętym korytem strumienia w stronę drogi do Vayapolu. Pobiegłem do trawiastego zakątka, gdzie przywiązaliśmy konie. Zwierząt oczywiście nie było. Żaden Derzhi nie zostawiłby konia. Aleja odsunąłem stertę kamieni i znalazłem miecz i pierścień Aleksandra. Wepchnąłem sygnet do kieszeni, przypiąłem broń księcia do pasa obok swojego miecza i sztyletu, po czym zabrałem się za czary. Po kwadransie odleciałem. Odnalazłem ich szybko, co nie było trudne, gdyż sokole oczy z łatwością zauważyły żółte płomienie nasączonych oktarem pochodni. Więźniowie, związani za kostki, nie poruszali się zbyt szybko, choć żołnierze poganiali ich biczem i przekleństwami. Dwaj chłopcy znajdowali się z przodu, młodszy z nich płakał. Obaj byli zupełnie nadzy w chłodzie nocy i potykali się między dwoma konnymi Derzhimi. Ich ręce przywiązano do siodeł wojowników. Za chłopcami szli dwójkami wieśniacy, boso i jedynie w spodniach. Jeden krwawił z rany nad żebrami i poruszał się jedynie dzięki pomocy przerażonego brata. Pochód zamykali Avrel i Aleksander. Aleksander utykał lekko i wspierał się na ramieniu Avrela, a na jego zakrwawionej twarzy malowała się wściekłość. Na ramionach księcia widniały szerokie ślady bicza. Jakże często na początku pobytu w Capharnie marzyłem, by zobaczyć go w takim stanie. Po obu stronach więźniów jechał jeden Derzhi, a pochód zamykało dwóch zwykłych żołnierzy. Trzeciego nigdzie nie widziałem. Przeleciałem nisko nad kolumną, później jeszcze raz. Przy drugim przelocie zwróciłem uwagę Aleksandra, a kiedy zatoczyłem krąg i znów nad nimi przeleciałem, pokiwał głową, a na jego twarzy pojawił się wojowniczy grymas. — Popatrzcie — powiedział jeden z Derzhich, wskazując na mnie. —Ptak cesarza. Ptak prawdziwego cesarza, pomyślałem i poleciałem dalej wąwozem, by znaleźć najlepsze miejsce na realizację swojego planu. Tam. Kilkaset kroków dalej wzgórza po obu stronach wąwozu stawały się bardziej strome i zbliżały się do siebie, a strumyk skręcał gwałtownie w lewo. To musiało wystarczyć. Poleciałem jeszcze dalej w stronę Vayapolu, szukając zaginionego strażnika, gdyż musiałem się dowiedzieć, czy to był tylko niewielki oddział, czy też część większego, i ocenić, ile mam czasu. Bogowie, miejcie litość… Odkryłem więcej, niż się spodziewałem. Piąty jeździec pojawił się na ścieżce wiodącej z gór i pędził w stronę otwartego terenu, w stronę plamy w ciemnościach, od której ścisnął mi się żołądek, zanim jeszcze zobaczyłem coś więcej niż tylko płomyki pochodni. Najpierw zawsze czuło się smród — odór strachu, brudu i rozpaczy. A później słyszało się jęki, płacz i stłumione modlitwy, od czasu do czasu przerywane przerażającymi wrzaskami. Nie musiałem nic widzieć, by wiedzieć, co to jest. Karawana handlarzy niewolników. Żołnierz zatrzymał się przy strażniku, wskazując w kierunku, z którego przybył. Przeleciałem nad nim, nad szeroką łąkę oświetloną płomieniami ognisk. Twarzą do ziemi leżało co najmniej stu mężczyzn i chłopców skutych razem. Jednego po drugim prowadzono ich do ve—shtarskich kowali, którzy wypalali im na ramieniu przekreślony krąg i zakuwali kajdany na nadgarstkach i kostkach. Następnie Veshtarowie w pasiastych haffai obcinali im włosy i przykuwali do innych, już gotowych do sprzedaży. Obozu strzegł nieduży oddział Derzhich w barwach Nyabozzich. Musiałem uwolnić Aleksandra i pozostałych, nim dotrą na łąkę. Poleciałem z powrotem do wąwozu i usiadłem na kamieniach nad ścieżką. Kolumna więźniów dotarła do szczeliny między dwoma skałami. Dobrze. Wojownicy po obu stronach pojechali przodem, więc zostali oddzieleni od tych z tyłu. Żaden z jeźdźców nie widział całej kolumny. Szybko pozbędę się tych dwóch z tyłu, a później rozetnę więzy Aleksandra i dam mu miecz. Będzie na mnie czekał. Zmusiłem się, by oczyścić umysł ze wszystkiego prócz mojej postaci… …Ptak… smukłe ciało, szerokie skrzydła, długi ogon, szpony… uwolnij tę postać i rozważ kształt swoich pragnień… własne ciało… udoskonalone przez lata szkolenia, walki… ucieczki… ciało wojownika, nie ciało ptaka, z wyjątkiem jednego… skrzydeł… szerokie, cienkie, silne… i niezależnie od ceny utrzymaj bariery, gdyż by to zrobić, będziesz potrzebować własnego rozumu i duszy… * * * W jednej długiej chwili ognia i mdłości dokonałem przeobrażenia z ptaka w człowieka, a później stanąłem, dysząc ciężko i przygotowując się do stworzenia sobie skrzydeł. Nim jednak zdążyłem zacząć przemianę, ktoś zarzucił mi na głowę czarną szmatę i zostałem ściągnięty ze skał z czyjąś ręką zaciśniętą na gardle i czymś ostrym wbijającym się w żebra. Rozdział dwudziesty pierwszy — Tutaj! Popatrzcie, co znalazłem na skałach. — Głośny szept dochodził zza moich pleców. Zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że moja wciąż zasłonięta kapturem głowa była wciśnięta w ziemię. Nóż napastnika nadal wbijał mi się w plecy. — Co z nim zrobimy? — Jeśli się poruszy, zabij go. Musimy ruszać. To zbyt dobra okazja. Zajęty przeobrażeniem, nie usłyszałem kroków, a teraz cenny czas uciekał, podczas gdy ja usiłowałem dojść do ładu ze swoim zmieszaniem… swoim kształtem… i poznać tożsamość napastników. Trudno, żadnych skrzydeł. Miałem tylko swoją ludzką postać. Swoją rozgorączkowaną ludzką postać. Zabij bydlaków, kiedy się tego nie spodziewają. Uciszając niepokój, by mogły zacząć działać zmysły, wyczułem pozycję miecza i oceniłem ustawienie mężczyzny — na wpół mnie dusił, kolano wciśnięte w moje łopatki, lewa ręka wykręcająca mi prawe ramię za plecy. Na bogów, jakże chciałbym, żeby tego nie robił. Bardzo łatwo je zwichnąć. Ilu ich jest jeszcze? Drugi mówiący znajdował się kilka kroków ode mnie. Aza nim jeszcze jeden. Wyczuliłem słuch i wszystkie zmysły. Trzech. Czterech… A niech to. Przybyszów było dwudziestu albo i więcej ! Dwudziestu strażników karawany? I dlaczego żołnierze Derzhich szeptali? — Popatrzcie. Popatrzcie na jego miecz! — Mój oprawca wyrywał mi broń z pochwy i odrzucał ją na bok. — Sukinsyn Derzhi… kim jesteś? —Co dziwne, mówił do mnie. Podczas gdy ja próbowałem to pojąć, jego towarzysze mijali nas w ciszy. Wkrótce usłyszałem w pobliżu stłumione ciosy. Kolejne ciche kroki. Przytłumione dźwięki. Zduszony odgłos krztuszenia się. Pociąganie nosem, jakby ktoś popłakiwał. Szybko uciszone rżenie koni. W wyschniętym korycie strumienia działo się dużo… i w dużej tajemnicy. Atakowali tych, którzy pochwycili niewolników. Byłem tak głęboko zaskoczony i zainteresowany takim obrotem wydarzeń, że dopiero po chwili udało mi się rzucić iluzję na nóż mojego strażnika — coś, nad czym pracowałem od Tanzire. Broń wkrótce powinna wydawać się rozgrzana do czerwoności. Kiedy mężczyzna upuścił ją z cichym przekleństwem, wykręciłem się do tyłu i niemal złamałem mu rękę, przewracając go na plecy. Robiłem to wszystko na wyczucie, wykorzystując umiejętność przydatną przy walce z demonami. Ale kiedy na nim usiadłem, przycisnąłem mu nóż do gardła i zacząłem zdejmować kaptur, niemal wybuchnąłem śmiechem. Jego twarz była pomalowana na czarno, a na każdym policzku widniał biały nóż. Yvor Lukash… miecz światła. Napastnik był człowiekiem Blaise’a. — Dalej, derzhyjskie ścierwo — wyszeptał odważnie, najwyraźniej urażony moim uśmiechem. — Inni się tobą zajmą, nawet jeśli ja zginę. —Akcent świadczył, że pochodził z Kuvaiu, a odwaga, że ma najwyżej siedemnaście lat. — Przyjacielu, będziemy musieli porozmawiać — powiedziałem, pochylając się nad nim, by móc mówić cicho. — Jeśli uważnie się przyjrzysz, zobaczysz, że nie jestem Derzhim. W rzeczy samej sądzę, że zjawiliśmy się tu w tym samym celu. — Mało prawdopodobne — odparł ponuro. — Kto dowodzi? Farrol? Gorrid? Sam Blaise? Czy mają zamiar zaatakować karawanę? Chłopak się cofnął i zasłonił usta ręką. Zerwałem się na równe nogi, odzyskałem miecz swój i Aleksandra, po czym rzuciłem przerażonemu chłopakowi jego własny nóż. —Dołącz do towarzyszy. Trzymaj się, a ja wkrótce przyjdę wam na pomoc. Młodzik cofnął się powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku, jakby nie mógł się zdecydować, czy zaatakować, czy uciec. Na szczęście dla mnie wybrał to drugie, a ja wróciłem do przemiany. Kiedy stworzyłem skrzydła, wyciągnąłem miecz i zerwałem się do lotu, zadowolony, że nie będę musiał walczyć sam. Co dziwne, kolumna więźniów nadal poruszała się kamienistym wąwozem. Gdybym nie widział czterech żołnierzy leżących trupem, byłbym bardziej zmartwiony. Jeźdźcy po obu stronach więźniów nosili płaszcze Derzhich, łatwo rozpoznawalne z dużej odległości, ale zakryli twarze kapturami — twarze pomalowane na czarno, z białymi sztyletami. Uważny obserwator mógłby też zauważyć, że więźniowie idą swobodniej niż wcześniej, gdyż sznury na kostkach zostały przecięte, a choć ich ręce wydawały się związane, nie wątpiłem, że w razie konieczności bez trudu je uwolnią. Więźniowie byli potrzebni jedynie po to, by pierwsi banici przedostali się poza veshtarskich strażników. Plan banitów był jasny. Podczas gdy większość drużyny kryła się wśród niskich drzew i skał w miejscu, gdzie kamienisty wąwóz wychodził na drogę, czterech przebranych banitów miało wjechać z mężczyznami z Andassaru do obozu z nadzieją, że uda im się zaskoczyć strażników i uwolnić więźniów do pomocy. Trudno było sobie wyobrazić gorszy teren do takiego ataku. Kiedy ich towarzysze się ujawnią, reszta banitów będzie musiała przebiec przez szeroką drogę i otwartą łąkę, prosto w ramiona ostrzeżonych strażników. Choć oddział Derzhich strzegący karawany liczył najwyżej ośmiu mężczyzn, zwykłych żołnierzy też było ośmiu, a Veshtarów nie więcej niż dwudziestu pięciu, nie oceniałem zbyt wysoko szans banitów. Ny—abozzi i Veshtarowie byli sprawnymi, bezwzględnymi zabójcami, a strzegli własności swojego pana wartej tysiące zenarów. Wojownicy Blaise’a byli odważni i oddani, ale bardzo słabo wyszkoleni. Aleksander pozostał w kolumnie więźniów. Z pewnością od razu uświadomił sobie wady planu, a z chorą nogą nie mógł dobrze walczyć pieszo. Wiedział też, że wszelkie szanse powodzenia przestaną istnieć, jeśli piąty żołnierz zbyt wcześnie odkryje podstęp. A gdyby któryś z więźniów został z tyłu, byłoby po wszystkim. Widziałem, jak książę spogląda w niebo. Czekał na mnie. Głupi. Wszyscy byliśmy głupi. Banici przeprowadzili „więźniów” przez linię veshtarskich strażników. Kiedy ostatni jeździec przejechał, brodaty Veshtar klepnął jego konia w zad i zawołał do innego strażnika „Vysstar haddov Derzhina!”. Przebrany banita musiał ulec panice. Wyciągnął niezgrabnie miecz i zamachnął się na Veshtara. To kosztowało go życie — młody banita zsunął się z siodła, niemal przecięty na pół zakrzywionym ostrzem. Głupiec! — zakląłem, gdy rozległ się alarm. Słowa strażnika oznaczały jedynie „ładny derzhyjski zad”. Z rozłożonymi skrzydłami i uniesionym mieczem zanurkowałem z nieba, podczas gdy dwóch kolejnych banitów padło pod ciosami miecza. Aleksander zaczął popychać na ziemię wieśniaków, którzy z otwartymi ustami gapili się na panujący wokół chaos. Banici wypadli z kryjówek po drugiej stronie drogi i przyciągnęli uwagę strażników na wystarczająco długo, bym zdążył się zbliżyć i rzucił Aleksandrowi jego miecz, a Avrelowi nóż księcia. Swój sztylet oddałem Dorganowi, kolejnemu wieśniakowi, który szeroko rozłożonymi rękami próbował osłonić dwóch nagich chłopców. — Trzymaj się blisko ziemi i idź za mną! — krzyknąłem. — Zabierz ze sobą wszystkich oswobodzonych niewolników! Po krótkiej, lecz zajadłej walce pozbyłem się Veshtara, który mnie zaatakował, niezrażony skrzydłami. Veshtarowie wierzyli, że żyją blisko złych duchów, więc pojawienie się uskrzydlonego wojownika było dla nich jedynie spełnieniem oczekiwań. Zakładali, że każdy człowiek w swoim życiu napotka kiedyś taką istotę. Konni Veshtarowie jechali przez wzburzony tłum niewolników, każąc im zostać na ziemi i uderzając zakończonymi stalą biczami. Kowale machali pochodniami na każdego, kto próbował się podnieść — dwóch nieszczęśników już płonęło. Ale podczas gdy główne siły Blaise’a zajmowały veshtarskich i derzhyjskich strażników, inni banici siekierami rozrąbywali sznury i łańcuchy, każąc oszołomionym więźniom zwrócić się przeciwko oprawcom. Jeden z mieszkańców Andassaru chwycił miecz powalonego Veshtara i dołączył do banitów, rozcinając więzy leżących niewolników. Podczas gdy ja uchyliłem się przed cięciem i poderwałem się do góry, zrzucając jednego z Nyabozzich z siodła, Aleksander pojedynkował się z Veshtarem. Z początku nie widziałem, czy książę da radę utrzymać się prosto, lecz kiedy mój przeciwnik zerwał się na równe nogi, ujrzałem Avrela ustawionego plecami do lewego ramienia Aleksandra. W ten sposób podpierał księcia i osłaniał jego wrażliwe punkty. Nie mogłem przyglądać się zbyt długo, gdyż nawet bez konia mój przeciwnik był dobrym wojownikiem. Walczyłem z Nyabozzim, cały czas spychając go do tyłu, aż potknął się o krwawiącego niewolnika i upadł. Później tłum uwolnionych więźniów obezwładnił go i nie byłem już potrzebny. Krzyknąłem do pozostałych mężczyzn z Andassaru, by posłali za mną swoich podopiecznych, i wyrąbawszy sobie przejście wśród zbierających się Derzhich, wyprowadziłem niewolników na drogę. Później znów zerwałem się do lotu, zatoczyłem krąg i wróciłem do Aleksandra. Książę nie cofnął się, przyciągając do siebie wykrzywionych wojowników niczym padlina ściągająca muchy. Dlatego ja też walczyłem, pozwalając, by bitewna gorączka stłumiła ból w boku, folgując sobie w krwi i śmierci, aż zwyciężyliśmy. * * * Nim wzeszedł księżyc, rzucając blask na łąkę, trzech pozostałych przy życiu Nyabozzich zostało skutych razem, a na ich piersiach wymalowano białe sztylety. Martwych więźniów pochowano, martwi łowcy niewolników leżeli na trawie. Wszyscy Veshtarowie zginęli. Większość więźniów, którzy mogli się poruszać, już uciekła. Tych zbyt rannych lub chorych, by powrócić do domów, zaniesiono przez wzgórza do Andassaru, gdzie w ciągu kilku dni zapewne uda im się powrócić do zdrowia. Mężczyźni również wrócili do wioski, ale wiedzieli, że pozostało im niewiele czasu. Musieli porzucić swoje chaty, gdyż Nyabozzi, którzy uszli z życiem, sprowadzą gniew cesarstwa na ich lepianki. Kilku z wieśniaków było rannych — ten, który odniósł rany jeszcze we wsi, stracił sporo krwi — ale wszyscy żyli. Niektórzy z więźniów chcieli zabić trzech Derzhich, lecz dowódca banitów powiedział, że to zabronione. — Co z nich za głupcy, że nie dobiją tamtych? — spytał Aleksander, kiedy usiadł na skałach przy wyjściu z wąwozu, opatrując sobie ranę prawej ręki. — Kiedy Edik dowie się o tej walce, wszystkie wsie w promieniu ligi zostaną zniszczone, niezależnie od okoliczności. Ale ci Nyabozzi nigdy nie odpuszczą. By pomścić taką porażkę, będą polować na tego twojego Yvora Lukasha i wieśniaków do samego piekła. Nie wspominając już o rozpowszechnianiu opowieści o uskrzydlonym wojowniku. — Spojrzał na mnie. Stałem niedaleko, oparty o kamień, wciąż się pocąc i czując mdłości z powodu tak długo utrzymywanej przemiany. Próbowałem przekonać samego siebie, że wcale nie chcę zwymiotować za kamieniami, a później iść spać. Musiałem porozmawiać z dowódcą banitów, kiedy tylko będzie miał na to czas. Nie rozpoznałem jego ani żadnej z pomalowanych twarzy, które poruszały się wśród rzednących tłumów, zachęcając, uspokajając i poganiając uwolnionych więźniów, by odeszli, nim ktoś zacznie szukać zaginionej karawany. — Blaise nie pozwala im zabijać bezbronnych. — Nie zawsze był tak szczodry. Dopiero gdy cię poznał. Zabrałem się za bandażowanie rany Aleksandra. Niezbyt dobrze posługiwał się lewą ręką i nie szło mu to sprawnie. — Sam mam sporą ochotę wbić nóż w tych trzech — powiedziałem. —Pochowaliśmy dwudziestu trzech więźniów, niektórych nie starszych niż ci dwaj. — Wskazałem głową na dwóch bladych chłopców z Andas—saru, otulonych dwoma pożyczonymi płaszczami i ramionami ojca. —Veshtarowie już wykastrowali wszystkich chłopców w karawanie. — To dlatego żaden z Veshtarów nie przeżył. Satysfakcja, że potrafiłem panować nad swoją wściekłością i nadawać jej kierunek, zmniejszyła się jedynie odrobinę, gdy spojrzałem na rzeź, jakiej dokonałem. — Cholerny Athosie. Skończyłem opatrywać Aleksandra i ruszyłem w poszukiwaniu odpowiedniej gałęzi, która mogłaby mu posłużyć jako laska, kiedy do księcia podszedł Avrel i ukłonił się. — Dobry panie Kassianie, nie możemy odejść, nie wyrażając naszej wdzięczności. — Podziękujcie ludziom Lukasha — rzucił szorstko Aleksander — i mojemu towarzyszowi, gdziekolwiek jest. — Żaden z mężczyzn nie mógł mnie widzieć wśród drzew tuż za księciem. — Zostałem uratowany tak samo jak wy. A wy wybawiliście nas od śmierci głodowej. — Twój przyjaciel… duch pomsty… nie wiem, jak go nazywać. Arago to imię prostego człowieka, ale ten, którego widziałem tej nocy, nie jest prostym człowiekiem i z pewnością nie potrzebuje podziękowań biedaka. — Avrel potrząsnął głową. — Ale ty, panie, mogłeś troszczyć się tylko o swoje bezpieczeństwo. Duch zabrałby cię z pola walki, a jednak zostałeś i walczyłeś razem z nami. My, mieszkańcy Andassaru, jesteśmy dumni, że mogliśmy zapewnić ci schronienie. Nic dziwnego, że bogowie zesłali ci ducha opiekuńczego. Oby zawsze oświetlali twą drogę. —Ukłonił się głęboko i ruszył z powrotem do pozostałych. — Avrelu! — Mężczyzna obrócił się na okrzyk księcia. — Byłeś świetną lewą nogą. Avrel się uśmiechnął, znów się ukłonił i pobiegł za swoimi przyjaciółmi, którzy już ruszyli w stronę domu. — Twoja reputacja jako ducha pomsty nigdy nie stanie się tak wielka, jak być powinna, jeśli nie przestaniesz wyrzygiwać sobie wnętrzności po każdym pokazie — oznajmił Aleksander, kiedy rzuciłem mu mocny kij, wycofałem się za jego kamień i zrobiłem właśnie to, co powiedział. — Oto nadchodzą twoi przyjaciele banici. Wytarłem usta i zmusiłem żołądek do powrotu na swoje miejsce wystarczająco szybko, by przywitać wysokiego mężczyznę z wymalowaną twarzą, który szedł powoli w naszą stronę. Za nim podążał młodzik, który pojmał mnie w niewolę, i pięciu innych. Ku memu zdziwieniu trzymali w dłoniach miecze. Aleksander warknął, a jego dłoń uniosła się do rękojeści broni, lecz powstrzymał go ostrzegawczy ruch dłoni dowódcy. — Kim jesteście? — Młody przywódca był bardzo zdenerwowany. — Nie tak powinno się witać przyjaciela, który tej nocy uratował wasze buntownicze tyłki. — Aleksander bardzo nie lubił, gdy grożono mu mieczem. — Tego, który mógłby bez trudu… — Sądzę, że dowódca jest po prostu ostrożny, Kassianie — zmitygo—wałem go, gdyż wolałem, by nie zaczął wymieniać moich umiejętności, które jakoś nigdy nie mogły sprostać oczekiwaniom ludzi. — Jesteśmy tu obcy, a ja wspomniałem temu tam młodzieńcowi, że znam Blaise’a i Far—rola. Jak się domyślam, woleliby, by te imiona pozostały w tajemnicy. — Trafiłeś w sedno — mruknął dowódca. Krew z rany na ramieniu zalała jego koszulę, a z cięcia na czole spływała po policzku. — Walczyliście przeciwko łowcom niewolników… a jednak ty jesteś Derzhim. A ty, Ez—zarianinie — wskazał na mnie — najwidoczniej jesteś potężnym czarodziejem, a jednak podróżujesz z Derzhim. Co ja mam z wami zrobić? Nie możemy pozwolić wam odejść, skoro wiecie to, co wiecie. A jednak mamy rozkazy… —Nie możecie pozwolić nam odejść. Ty arogancki idioto! Pozwoliliście uciec Nyabozzim. — Aleksander zamachał kijem, który mu przyniosłem, a wtedy banici się zbliżyli. — Kassianie, proszę! — zawołałem ostro. Nie sądziłem, by książę pojmował powagę problemu młodego banity. — Dowódco, znam dylematy banity. Wiem, że powtarzacie sobie, iż nie możecie złamać przysięgi, nawet biorąc pod uwagę przysługę, jaką wam dzisiaj oddaliśmy. Ale ci, których wymieniłem, wcale nie byliby zadowoleni, gdybyście nas skrzywdzili… jeśli w ogóle byłoby to możliwe. A te czary, których świadkami byliście… czyż one nie zasługują, by poinformować o nich waszego przywódcę? Myślę, że byłby bardzo nieszczęśliwy, gdyby się dowiedział, że rozzłościliście Ezzarianina obdarzonego tak wielkim talentem jak ja, nieprawdaż? Założyłbym się, że mężczyzna zbladł pod warstwą farby. Nie wszyscy z banitów Blaise’a wiedzieli, że on i kilku innych umiało się przeobrażać. Oceniając po kształcie oczu, przypuszczałem, że sam dowódca jest Ezzarianinem, być może jednym z dzieci podobnych do mojego syna i Blaise’a. Ale nic o tym nie wspomniał. — Bardzo mi przykro. Naprawdę przykro. Ale musimy chronić naszych przywódców. Nie mogę pozwolić, by Derzhi odszedł wolny, skoro wie… — To zabierzcie nas ze sobą — podsunąłem. — Niemożliwe! — wykrzyknęli jednocześnie Aleksander i dowódca. — Naddasine wraca jutro — warknął książę. Zignorowałem go. — Zawiąż nam oczy, jeśli sobie życzysz, dowódco. Uwierz mi, kiedy mówię, że rozumiem wasz problem, ale obiecuję ci, że Yvor Lukash wyrwie ci jaja, jeśli skrzywdzisz mnie albo mojego przyjaciela. — Nie wolno nam sprowadzać jeńców do obozu — powiedział dowódca niczym biegacz, który choć wątpi w swoje siły, zmusza się do dalszego biegu. — Dla Ezzarianina moglibyśmy zrobić wyjątek, ale nigdy dla Derzhiego. Podniosłem się i przez jedną krótką chwilę pozwoliłem, by błękit demona w moich oczach zapłonął, a jasnozłote migotanie otoczyło moją postać. Nawet Aleksander nieco się cofnął na swoim kamieniu. — Nalegam. * * * Nienawidziłem straszyć ludzi. Wcześnie się do tego zniechęciłem i nadal była to jedna z najbardziej wyrazistych scen z dzieciństwa. Wykorzystywanie melyddy, by oszukiwać, drażnić i dręczyć innych, było bez wątpienia częścią ezzariańskiego dzieciństwa, choć dzieci szybko z tego wyrastały, w miarę jak zagłębiały się w poważniejsze szkolenie do walki z demonami. A jednak pewnego razu, gdy miałem osiem czy dziewięć lat i nie pojmowałem jeszcze w pełni, do czego mają służyć moje zdolności, zamknąłem inne dziecko w beczce i dręczyłem je iluzjami szarpiących nią niedźwiedzich łap. Tamto dziecko jakoś mnie skrzywdziło — później nie potrafiłem sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło — ale czułem, że tak okrutna zemsta jest całkowicie usprawiedliwiona. Przyciągnięty przez wrzaski dziecka i hałas iluzji, mój ojciec wybiegł z lasu. Oczywiście, jak tylko go zobaczyłem, przestałem. Ojciec wyciągnął dziecko z beczki, uspokoił je i odesłał do domu. Później kucnął przy mnie i mruknął: — To nie w porządku, Seyonne. Nie wolno ci podnosić ręki na kogoś, kto nie może się bronić na twoich warunkach. Czy w ogóle o tym pomyślałeś? Zacząłem zasypywać go szczegółami naszej kłótni, ale on tylko uniósł rękę i powiedział: — Wejdę do tej beczki i chcę, żebyś znów uczynił to, co zrobiłeś Wy—yverowi. Byłem przerażony. —Ale ja nigdy nie mógłbym… Położył mi rękę na ustach. —Ale zrobiłeś to. A teraz to powtórz, i to tak długo jak wtedy. Wszedł do beczki i kazał mi zapieczętować melyddą pokrywę, żeby nie mógł jej wypchnąć. Wtedy sprawiłem, że beczka zaczęła się trząść, toczyć i pękać, a towarzyszył temu niedźwiedzi ryk. Nim ryczenie i wstrząsy ustąpiły, rozpłakałem się, że musiałem tak upokorzyć człowieka, którego kochałem ponad wszystko na świecie. Mój ojciec nie miał melyddy. Po raz pierwszy sobie uświadomiłem, że posiadam moc, by tak okrutnie z nim postąpić. Kiedy wyszedł z beczki, rzuciłem mu się w ramiona, błagałem o wybaczenie i przysięgałem, że nigdy już nie wykorzystam swoich darów do tak złego celu. — Wierzę ci — powiedział i przycisnął mnie do bijącego serca. * * * Ale oczywiście wolałem zastraszyć ludzi Blaise’a, niż ich zabić czy zrobić cokolwiek innego, co byłoby konieczne, by nie tylko pozostawili nas obu przy życiu, ale też zabrali nas do swojego obozu. Podziwiałem ich odwagę, że w ogóle zdecydowali się stawić mi czoła. Aleksander był wściekły i groził, że nie pójdzie, zwłaszcza gdy kazano nam oddać broń. — Jeśli zdecydują się zostawić tu Derzhiego, który zna imię Blaise’a, to wyłącznie jako trupa — powiedziałem. — Oczywiście, pewnie mógłbym przestraszyć ich tak, by zostawili cię w spokoju, ale tylko gdybyś mnie grzecznie o to poprosił. — Wiedziałem, jak mało jest to prawdopodobne. — Naprawdę myślisz, że po tym wszystkim uda ci się spotkać z Naddasinem? Nawet jeśli starzec przeżyje, nie odważy się na to. Nie masz dokąd pójść. Aleksander to wiedział. Nie był głupcem. Wolałbym tylko, żeby jego upór nie zmuszał mnie do mówienia mu prawdy w oczy aż tak dobitnie. Oddano nam konie, a gdy pomogłem księciu wspiąć się na siodło, rozdzielono nas. Aleksander miał jechać z przodu, pod czujnym okiem dowódcy, a ja z jeźdźcami z tyłu. Grupa składała się z szesnastu banitów, wszystkich rannych. Wątpiłem, by część z nich mogła później walczyć. Czterech kolejnych owinięto w płaszcze i przerzucono przez grzbiety koni. Z dwóch innych nie było co zbierać. Jechaliśmy przez kilka godzin, podczas których moje domysły na temat młodego dowódcy okazały się prawdziwe — wyczuwałem, jak delikatnie manipuluje, by prowadzić nas tajemnymi ścieżkami, jak robił to Blaise. Nim zdołaliśmy przebyć dziesiątą część rzeczywistej odległości, wędrowaliśmy przez szeroki srif. Na wydmach nie było śladów, by ktokolwiek tędy przechodził. Widziałem, jak Aleksander rozgląda się z zainteresowaniem, ale nie zniżył się do zadawania pytań tym, którzy obok niego jechali, i wkrótce wrócił do ponurych rozmyślań. Nie minęło wiele czasu i dowódca zatrzymał oddział, a nam powiedział, że nadszedł czas, by zasłonić oczy. — Przyprowadzając was tutaj, ryzykuję swoją pozycją— odpowiedział na moje zapewnienia o dobrej woli i wymruczaną przez Aleksandra propozycję, by najpierw go zabił. —1 nie mogę wam zapewnić bezpieczeństwa, gdy już dotrzemy na miejsce. Niezależnie od tego, jaką moc posiadasz, ktoś was pokona, jeśli zostaniecie uznani za zagrożenie dla naszej sprawy. Rozumiecie to? — Rozumiemy — odparłem. — Dajemy słowo, prawda, Kassianie? Nie wykorzystamy niczego, co zobaczymy lub usłyszymy, przeciwko Yvo—rowi Lukashowi i jego sprawie. Aleksander splunął na piach. Dowódca wyciągnął miecz i dotknął sztychem brzucha księcia. Na chwilę wszyscy wstrzymali oddech, póki Aleksander nie spojrzał na mnie ze złością i krótko skinął głową. Oczywiście, zdołałbym nie dopuścić, by stała mu się krzywda. Mógłbym też uchronić go przed tym ostatnim upokorzeniem. Ale służenie jego dumie tylko opóźniłoby to, co i tak musiało nadejść. Zawiązali nam chusty na oczach, założyli worki na głowy, a później, z uprzejmymi przeprosinami dla Aleksandra, wzięli wodze naszych koni. Dowódca wystarczająco znał zwyczaje Derzhich, by wiedzieć, jak wielką obelgą dla wojownika jest zmusić go dojazdy bez możliwości panowania nad własnym wierzchowcem. Po kwadransie zaczęliśmy wjeżdżać w górę stromą, ubitą drogą. Woń kurzu i ciernistych krzewów wkrótce ustąpiła zapachowi cedrów i sosen, a jeszcze później trawy i dzikiej lawendy. Poczułem przyjemny chłód na skórze, delikatną mgiełkę smakującą świtem… i nie zacząłem jeszcze sycić się tym cudem, gdy nasze konie stanęły. Obserwowało nas kilkunastu ludzi, ale ich głosy były stłumione, gdy pomogłem Aleksandrowi zsiąść z konia i położyłem mu dłoń na ramieniu, by go podtrzymać. Gwałtownie się ode mnie odsunął. — Tędy — powiedział dowódca. — Przywódcy czekają. Poprowadzono nas po płaskim terenie, Aleksander kuśtykał powoli obok mnie. Ktoś zmusił mnie do opuszczenia głowy — zrozumiałem dlaczego, gdy moje ramiona otarły się o zasłonę z materiału i poczułem woń wilgotnego płótna namiotu. Dużego namiotu, gdyż stałem wyprostowany, a moje zmysły mówiły mi, że w środku przebywa już co najmniej pięć osób. — Są tutaj, jak raportował Jinu — oznajmił dowódca. — Mogę uzasadnić swoją decyzję jedynie tym, że bez tych dwóch, walczących u naszego boku, stracilibyśmy więcej niż sześciu ludzi i może w ogóle byśmy przegrali. I, jak na pewno już mówił Jinu, Ezzarianin udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że… bardziej przypomina niektórych, których znamy, niż zwyczajnych Ezzarian. Nie jestem pewien, czy dalibyśmy radę go zabić. — Nie sądziłem, byście uznali to za słuszne — wtrąciłem żałując, że nie potrafię wymyślić lepszego powitania dla naszych niewidocznych przyjaciół. — Taką w każdym razie miałem nadzieję. Nim jednak zdołałem wymyślić coś bardziej błyskotliwego, wszelkie słowa zamarły mi na ustach, gdyż kiedy zdjęto nam kaptury i opaski, nie ujrzałem Blaise’a ani Farrola. Namiot był dość duży, zastawiony koszami, workami mąki i ziarna, dzbanami oliwy i innymi zapasami dla dużego obozu. Pośrodku znajdował się długi stół, na którym rozłożono mapy i inne papiery. Pochylało się nad nim kilkoro mężczyzn i kobiet, niektórzy siedzieli, inni stali, a wszyscy spoglądali na nas, jakbyśmy przerwali im niezmiernie ważną dyskusję. Znałem tylko jedną osobę… tę, do której zwracał się dowódca, a której ciemne oczy na mój widok przybrały wyraz ostrożności. Elinor. Rozdział dwudziesty drugi Co można powiedzieć komuś, kto ostatni raz widział was w ataku morderczego szału, niszczącego inną ludzką istotę? „Przepraszam” wydawało się niewystarczające. „Ze mną już wszystko w porządku” nie było do końca prawdziwe. „Nie musisz się mnie bać” brzmiało zarozumiale. I oto stałem, znów splamiony krwią, śmierdzący śmiercią i zaklęciami, a przyjaciele Elinor z pewnością ją poinformowali, jak uskrzydlony Ezzarianin własnoręcznie zabił trzy czwarte Veshtarów. W służbie jej sprawy, mówiłem sobie. By uratować jej oddział, który zginąłby, gdyby nie pomoc moja i Aleksandra. Mimo to w jej obecności nie potrafiłem wykrztusić z siebie słowa, spojrzeć jej w oczy, zadać pytań, które cisnęły mi się na usta. Jak mu się wiedzie, pani? Czy dobrze rośnie? Czy jest szczęśliwy? Głos Elinor był zupełnie spokojny, gdy przerwała ciszę. — Bardzo dobrze, że ich tu przyprowadziłeś, Roche. Blaise byłby bardzo niezadowolony, gdyby ten człowiek i jego przyjaciel… — Umilkła na chwilę. — Zostawcie nas — poleciła krótko i zerwała się na równe nogi. Zaczęła wypraszać towarzystwo z namiotu, wydając rozkazy. — Roche, znajdź Blaise’a. Gdziekolwiek jest, ściągnij go tutaj. Złóż raport z ataku Farrolowi, ja wysłucham go później. I powiedz Farrolowi, żeby podwoił straże… na wypadek gdybyście byli śledzeni. Jinu, przekaż, by dla naszych gości przygotowano jedzenie i picie. Nie wolno nam przeszkadzać, dopóki nie powiem. — Gdy pozostali wyszli, obróciła się na pięcie. — Nie posłałam po uzdrowiciela. Czy potrzebujecie… — Nie chciałbym się narzucać — bąknął sztywno Aleksander. — Muszę odwiedzić wiele innych miejsc. —Wrzeczy samej… jeśli jesteś tym, kim myślę, gdziekolwiek się udasz, czeka cię śmierć. Jinu powiedział, że żądałeś, by cię do nas przyprowadzono. Spojrzenie Aleksandra mogłoby wywołać drżenie lodowca. — To Ezzarianin pragnął tu przybyć. Ja nie miewam takich pomysłów. Musiałem ich sobie odpowiednio przedstawić. Mój panie, to jest przybrana matka mojego dziecka, która robi wszystko, co w jej mocy, by zniszczyć resztki twojego cesarstwa. Pani Elinor, oto człowiek, który kiedyś przysięgał, że zabije ciebie i wszystkich twoich towarzyszy, ale jeśli wbrew jego wysiłkom uda mi się utrzymać go przy życiu, zmieni świat w sposób, który wykracza poza moje pojmowanie. I, przy okazji, nadal jestem szalony i mi się nie polepszyło, ale przynajmniej prawdopodobieństwo, że porąbię cię na kawałki, jest mniejsze niż ostatnim razem, gdy się widzieliśmy. Nie spodziewałem się, że Elinor tu będzie. — Czy masz pojęcie, jakie niebezpieczeństwo na nas sprowadziłeś? —Elinor gwałtownie odwróciła się w moją stronę. — Jeśli cesarz się dowie, że ten człowiek przebywa w pobliżu Yvora Lukasha… Ostatnimi czasy bezpieczeństwo zapewniało nam jedynie to, że Derzhi są tak zajęci jego poszukiwaniem, że nam nieco odpuścili. A ty sprowadziłeś Derzhiego do naszej głównej kwatery, chociaż wydawał na nas wyroki… —Pani Elinor… — W takim razie mnie odeślijcie — wtrącił Aleksander, przerywając mi, nim zdążyłem wymyślić, co właściwie powiedzieć. Splótł ręce na piersi. — Albo lepiej, sprzedajcie mnie kuzynowi mojego ojca. Wtedy będziecie mogli nająć lepszych wojowników, żeby nie wyruszać na te absurdalne wyprawy, w których giną ludzie… ci ludzie, którym próbujecie pomóc. Elinor pochyliła się do przodu i przycisnęła dłonie do stołu, a jej oczy płonęły. — Jakby ciebie obchodzili ludzie, których ty i twoi derzhyjscy mordercy przez pięćset lat niewoliliście, mordowaliście i doprowadzaliście do rozpaczy. Jak śmiesz, właśnie ty, mówić o… — Zaczekajcie! — zawołałem. Miałem ochotę nimi potrząsnąć. — Proszę, panie, pozwól. Gdybyśmy tylko mogli zacząć od nowa… Bardzo mi przykro, że przybyliśmy bez ostrzeżenia, pani. Pojmuję ryzyko i nie narażałbym was lekkomyślnie. Ale czas i okoliczności sprawiły, że znaleźliśmy się w waszych rękach, kiedy zabrakło nam innych możliwości. — Aleksander był gotów wybuchnąć, gdy znów się do niego odwróciłem. — Panie, pani Elinor jest siostrą Blaise’a, ajej dobry mąż zginął z rąk Hamraschich tak samo jak twój ojciec. Jej rodzice i przyjaciele ponieśli śmierć z rąk Dwudziestu, przez których i ty straciłeś bliskich. Jej bratu i dziecku każdego dnia grozi niebezpieczeństwo, podobnie jak twojej żonie i lordowi Kirilowi. Mamy tych samych wrogów. — Jego siostra… ta, która…? — Aleksander na chwilę zapomniał o gniewie. Pokiwałem głową. Moje spojrzenie przeniosło się z butów Elinor na wiszącą lampę… wszędzie, byle nie na jej twarz. — Pani Elinor, dobrze się domyśliłaś. Chciałbym przedstawić ci jego wysokość Aleksandra zha Denischkar, niegdyś z Zhagadu, a obecnie z każdego miejsca, do którego nie zaglądają jego wrogowie, włączając w to uprząż niewolnika. Przybywając tu, złożyliśmy swoje życie w twoich rękach i dlatego proszę cię o cierpliwość i ochronę. Mieliśmy ciężką podróż i nie spaliśmy od ponad doby. Musimy porozmawiać z Blaise’em, a później odejdziemy, jeśli ty, on lub książę Aleksander nadal będziecie sobie tego życzyć. — Teraz musiałem spojrzeć jej w oczy, gdyż inaczej miałaby wszelkie prawo zignorować moje słowa. — Przysięgam na życie najcenniejsze dla nas obojga, że mój pan Aleksander sam w sobie nie stanowi zagrożenia dla twoich ludzi. Jeśli chodzi o inne kwestie… jeśli będziesz dzięki temu spać spokojnie, uwięź mnie, skoro uważasz to za słuszne. — W jej ciemnych oczach nie było przerażenia, jedynie gniew. To mi odpowiadało. Zniosę jej gniew. Elinor usiadła na zydlu obok stołu i oparła brodę na rękach. Jej zdenerwowanie zdradzały jedynie palce stukające o blat stołu. — Blaise powinien wkrótce się zjawić — mruknęła. — Poradzę mu, żeby zabrał was obu daleko na pustynię i tam zostawił. Popatrzyła na mnie ze złością, jakbym sprowadził zarazę do jej domostwa, choć nie nosiła już fartucha gospodyni. Na jej ciemnoniebieskiej tunice i spódnicy wisiał pleciony skórzany pas, a przy nim pochwa z nożem. Gęsty, ciemny warkocz upięła ciasno wokół głowy, jedynie kilka kosmyków, które się z niego wymknęły, przylepiło się do jej czoła. Tak wiele uczuć uwolnionych i znów zebranych… Na szczęście ciche „przepraszam, pani Elinor” uchroniło nas przed koniecznością dalszej rozmowy. Elinor skinęła głową i w namiocie pojawiła się dziewczynka z drewnianą tacą, którą postawiła na stole. Na tacy znajdowały się daktyle, bochenek chleba, nieduża gomółka koziego sera, gliniany dzbanek i trzy kubki. — Dziękuję, Melio — powiedziała Elinor. Dziewczynka spojrzała na nas z zainteresowaniem i wyszła z namiotu. Aleksander stał bez ruchu obok mnie. Nie miał kuli ani laski, a ponieważ uparcie nie chciał się o mnie oprzeć, pewnie niewiele brakowało, by się przewrócił. — Możemy usiąść? — spytałem. — Przynajmniej do chwili przybycia Blaise’a. — Oczywiście. Jedzcie i pijcie do woli. Elinor gestem wskazała nam drewniane stołki, na których siedzieli wcześniej jej towarzysze, lecz my wybraliśmy matę leżącą na ubitej ziemi. Obaj byliśmy brudni. Roche dał Aleksandrowi obszarpane haffai na drogę przez pustynię, lecz luźna szata ukazywała jego zakrwawione spodnie oraz brak koszuli, pończoch i butów. Kiedy przebywaliśmy w An—dassarze, wiązał włosy w kucyk z tyłu głowy i tak też zostały, teraz zlepione krwią. Ja wyglądałem nieco lepiej, ale moje odzienie było sztywne od krwi. Jedzenie było dobre. Ani uraza Aleksandra, ani moje zawstydzenie w obecności Elinor nie mogły wygrać z głodem, i nim minęły dwie minuty, patrzyliśmy na siebie nad ostatnim daktylem. Mój brzuch burczał, tylko częściowo zaspokojony. Bez trudu zjadłbym dziesięć razy więcej. — Przyniosę coś jeszcze — powiedziała Elinor, zrywając się ze stołka, jakby czytała w moich myślach. — Jeśli możecie sobie na to pozwolić — odparłem — bylibyśmy wdzięczni. Pokiwała głową i szybko znikła za zasłoną namiotu. Nie uznała za konieczne zostawić z nami strażnika. Przypuszczałem, że w tej chwili nasz wyraźnie widoczny głód uspokoił ją co do naszych intencji. Kiedy odeszła, spojrzenie Aleksandra spadło na mnie niczym kowalski młot i to nie z powodu osamotnionego daktyla. — Przepraszam — bąknąłem cicho, gdy zrozumiałem, że nie da mi spokoju, jeśli czegoś nie powiem. — Wydawało mi się to najrozsądniejszym rozwiązaniem. — Czy ja nie mam tu nic do gadania? — Potrzebujesz czasu i bezpieczeństwa, by twoja noga znów stała się silna. Musisz na chwilę przestać uciekać, by pomyśleć nad tym, co powinieneś teraz zrobić. Wierzę, że znajdziesz drogę, i chcę ci pomóc, ale… — Mimo że nie miałem na to ochoty, nadszedł czas, bym opowiedział mu o swoim siffaru. Przeczesałem włosy palcami i zastanowiłem się, jakich słów użyć. — …muszę zdecydować, co zrobić z Kir’Navarrin. Wiem już, kto tam na mnie czeka. Siffaru zabrało mnie do Tyrrad Nor i rozmawiałem z nim. — Oszalałeś. — Bardzo prawdopodobne. — Próbowałem się uśmiechnąć, ale słabo mi to wyszło. — Lecz nie sądzę, by tak było. W każdym razie jeszcze nie. Miałem rację w jednej sprawie: więzień w fortecy to tylko człowiek, potężny czarodziej, który umie dotknąć moich snów. Ale wszystko inne… Panie, jego dusza jest zupełnie inna, niż się spodziewałem, jest w niej taka głębia uczuć, taka potęga mocy i ducha, jest tak skomplikowana… — Mimo obaw uczucia wylewały się ze mnie szerokim strumieniem. —Owszem, może być niebezpieczny. Ale szaleńczo pragnę do niego iść i dowiedzieć się więcej. — Niebezpieczny i wspaniały? Po kilku dniach wizji w towarzystwie chłopca… pewnie nakarmił cię jakimś mieszającym w głowie zielem… mój wiecznie ostrożny przyjaciel „szaleńczo” pragnie włożyć głowę w pętlę? Nic dziwnego, że nie chciałeś mi nic powiedzieć. Coś lekko uderzyło w bok namiotu i grupka roześmianych dzieci podeszła, by to coś zabrać. Dopiero gdy ich śmiech znikł wśród odgłosów obozu, podjąłem. — To, czego doświadczyłem, nie było jedynie wizją. Niezależnie od tego, czy zadziałał dar Qeba, czy jego zioła, moja własna moc z nimi współdziałała, by zabrać mnie do Kir’Navarrin. Rozmawiałem z więźniem, spacerowałem z nim, wysłuchałem jego opowieści. Dotknąłem muru, który go powstrzymuje. I wierzę, że być może uda mi się… — Nie potrafiłem powiedzieć tego głośno. — Obiecałem mu, że wrócę. On miesza mi w głowie, więc nie wiem, czy ważę się stawić mu czoła. Ale jeśli uznam, że tam właśnie prowadzi mnie droga, muszę to zrobić, póki jeszcze mogę, póki mam jeszcze jakieś szanse. — Powiedziałem ci, że możesz odejść, jeśli będzie to konieczne. —Pod echem gniewu, goryczy i upokorzenia kryła się prawdziwa troska. — Ale myślę, że ryzykujesz swoją duszą. — Jeśli tak, to zajmiesz się tym, prawda? W Drafie obiecałeś, że nie pozwolisz mi się zmienić w potwora, a ja święcie w ciebie wierzę. — Nawet jak na ciebie to kiepski dowcip. Kiedy odchodzisz? — Nie zostawię cię samego. —1 dlatego chcesz mnie porzucić wśród ludzi, którzy mną gardzą? Wyszczerzyłem się w parodii uśmiechu. — A czy kiedykolwiek ci to przeszkadzało? Prychnął i chwycił ostatni daktyl, a właśnie wtedy do namiotu wpadł Blaise. — Seyonne! Na gwiazdy w niebiosach, martwiłem się o ciebie. — Zerwałem się na równe nogi, a on chwycił mnie za ręce i wpatrzył się we mnie wzrokiem tak intensywnym, że nie potrafiłem go znieść. Pod spojrzeniem jego i Aleksandra czułem się obdzierany ze skóry. — Kiedy usłyszałem o tym, co się stało w Zhagadzie… i później… wszystko w porządku? — Żyję. Panuję nad sytuacją. — Uśmiechnąłem się i odsłoniłem księcia, który stał mi za plecami. — Pamiętasz księcia Aleksandra? Szczupła twarz Blaise’a przybrała wyraz ostrożności, ale nie pojawiła się na niej wrogość Elinor. Ukłonił się lekko. — Oczywiście. Kiedy tych dwóch widziało się ostatnim razem, Blaise przysiągł lojalność wobec cesarstwa i zgodził się powstrzymać ataki, pozwalając Aleksandrowi zdusić zarzewie wojny domowej. W zamian Aleksander odwołał rozkazy skazujące banitów Yvora Lukasha na śmierć i zrobił pierwszy krok ku zmianie praw właścicieli niewolników. Zgodzili się na te ustępstwa nie z szacunku dla siebie nawzajem, lecz dlatego, że ja ich o to poprosiłem. Teraz musieli tak samo zaufać sobie. Hałas z tyłu namiotu przerwał tę konfrontację. — Linnie? — spytał Blaise, spoglądając na stertę koszy i worków. Elinor bez zawstydzenia wyłoniła się z cienia, niosąc koszyk chleba i sera. Niewątpliwie podsłuchiwała. Choć nie czułem się dobrze ze świadomością, że słyszała moje wyznanie, nie mogłem mieć do niej o to pretensji. — Blaise, nie możemy go tutaj trzymać — powiedziała, wskazując głową na Aleksandra. — Nie mamy prawa. Przysięgaliśmy pozostałym… Blaise położył jej dłoń na ramieniu. — Najpierw go wysłuchajmy. — Skoncentrował się na księciu. — Czego od nas chcesz, Aleksandrze? — zapytał. — Mam nadzieję, że nie zamierzasz się domagać wypełnienia obietnicy, którą ci złożyłem. Okoliczności się zmieniły, a moje plany nie mogą dłużej czekać. — Ton Blaise’a nie był wrogi, a tylko rzeczowy. Milczałem. Aleksander miał rację. Powinien sam wypowiadać się we własnym imieniu. Książę poruszył się niezgrabnie, by podnieść się z maty. Nie przyjął mojej wyciągniętej ręki. — Okoliczności rzeczywiście się zmieniły — przytaknął, gdy już się podniósł i odpowiedział ukłonem na ukłon Blaise’a. Nawet opierając się o stół, był od niego o pół głowy wyższy. — Wiele rzeczy się zmieniło. Ten przeklęty Ezzarianin upiera się, że powinienem się zastanowić nad tym, co robię, a choć mogłoby się to wydawać nieprawdopodobne dla każdego, kto mnie zna, w ostatnich miesiącach rzeczywiście dużo rozmyślałem. Ty jesteś banitą, który wydał wojnę cesarstwu, naruszył jego stabilność i doprowadził je na krawędź ruiny. Nie będę dyskutował o sprawiedliwości i prawie, gdyż choć ludzie zgadzają się co do choroby, nie muszą się zgadzać co do lekarstwa na nią. W rzeczy samej, nie pragnę od ciebie niczego… — tu książę przerwał i odetchnął głęboko — …ale i tak muszę cię prosić. Wygląda na to, że straciłem swoje cesarstwo i potrzebuję schronienia. Mój lud nie chce mnie przyjąć. A ty? Przygarniesz mnie? Na twarzy Blaise’a malował się spokój. Zawsze mu tego zazdrościłem. Uczucia i rozum osiągnęły w nim stan równowagi, kierowane przez wewnętrzną pewność siebie, która dawała wiarę, i szczodre serce, które wzbudzało miłość. Ale gdy Aleksander mówił, dłoń Blaise’a na ramieniu siostry się zacisnęła. Przez kilka chwil na zapadniętych policzkach i w skośnych oczach banity zamigotał gniew, oburzenie i pogarda. Ale w końcu pokiwał głową i powiedział: — Możesz zostać i korzystać z naszych zapasów tak długo, jak będzie to konieczne. Z chęcią jeszcze porozmawiam z tobą o tych sprawach. Elinor strząsnęła dłoń brata, upuściła koszyk na tacę i wyszła. Blaise ruszył za nią, ale zatrzymał się gwałtownie. — Rzadko nie zgadzam się z osądem siostry — wyjaśnił. — Ona lepiej niż ja umie ocenić konsekwencje naszych poczynań. Mam nadzieję, że nie będę tego żałował. * * * Blaise oprowadził nas po dolinie Taine Keddar, niebiesko—zielonym klejnocie wśród pustkowi. Prócz głębokiej, czystej studni, od której pochodziła jej nazwa, głęboka, trawiasta kotlina korzystała z parującej z otaczającej ją pustyni wilgoci, która wracała do ziemi każdego dnia w postaci popołudniowego deszczu. Kępy wonnych cedrów i szarozielonych krzewów oliwnych ozdabiały kamienisty ogród pełen trawy i kwiatów, tego dnia kryjący się wśród mgły. Blaise powiedział nam, że dolina jest jedną z dwóch, umieszczonych wysoko w skalistym kręgosłupie pustyni Azhak. Legenda o dwóch żyznych, ukrytych dolinach krążyła wśród pustynnych ludów od setek lat, mówił. Ale miejsce było tak odległe, a dojście tak trudne, że nikt nie potrafił stwierdzić, gdzie dokładnie leżą i czy w ogóle istnieją. Ponieważ Blaise umiał przeobrazić się w drapieżnego ptaka, a dla swoich ludzi potrzebował takiego właśnie schronienia, odnalazł je. Byłem zdziwiony liczbą osób, które zobaczyłem tego wilgotnego ranka. Mężczyźni i kobiety spieszyli się tu i tam, przynosząc drewno i wodę i wynosząc kosze chleba z niskiego kwadratowego budynku. Oceniając po smakowitym aromacie, znajdowały się tam wspólne piece. Dzieci goniły kozy i kurczaki, nosiły wiadra wody i prowadziły konie do miejsca, z którego dobiegał stukot kowalskiego młota. Mężczyźni wygładzali kłody i budowali niewielki dom, dołączając go do mieszanki starych i nowych budynków z kamienia i drewna. Przy skalistym wzniesieniu rozstawiono kilka namiotów, wśród nich ten, z którego właśnie wyszliśmy. — Przepraszam, że nie mogę wam zaproponować lepszego mieszkania. W tej chwili trochę brakuje nam domów — usprawiedliwiał się Bla—ise do Aleksandra, prowadząc nas ścieżką przez zagajnik starych drzew oliwnych do małej kamiennej chatki. Było to jedno pomieszczenie pozbawione okien, z klepiskiem i drewnianym dachem. Jak się domyślałem, służyło do przechowywania oliwek. — Ale to… pomyślałem, że zgodzisz się na ciasnotę, żeby mieć trochę prywatności. Seyonne może zamieszkać z Farrolem i mną albo spać w koszarach, jak wolicie. Jeśli chcecie, damy wam ubrania. Obaj wyglądacie, jakbyście potrzebowali nowych. Nie będą zbyt eleganckie… — Nie musisz cały czas przepraszać. — Aleksander oparł się o framugę i przyjrzał się skromnej chatynce. — Jestem w pełni świadom swojej pozycji i nie mam wielkich oczekiwań. Choć doceniłbym buty, jeśli jakieś się znajdą. I tak nie chodzę zbyt pewnie, nawet jeśli nie potykam się na nierównej ziemi. Blaise pokiwał głową. — Seyonne, pamiętasz Cafazza? On dostarczy wam buty. A Sufrah jak dawniej zajmuje się zapasami żywności. Ale tego wieczora… i każdego wieczora… chciałbym, żebyście jedli ze mną. Sprzeciwiłem się, pewien, że Blaise zapomniał, jak niezręcznie byłoby narzucać nasze towarzystwo Elinor. — Sami sobie poradzimy — zapewniłem. — Jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ale on mnie nie słuchał. — Myślę, że to rozsądne — powiedział — z wielu powodów, z których pewnie sami zdajecie sobie sprawę. Wszyscy w dolinie wiedząjuż o Derz—him i ezzariańskim zmiennokształtnym. Wielu zna Seyonne’a i nie ma powodów się go obawiać. Ale nie wątpię, że połowa moich ludzi domyśliła się już, kim jesteś, lordzie Aleksandrze, a żaden z nich cię nie kocha. Jeśli masz zostać tu przyjęty, muszą zobaczyć, że nie uważam cię za zagrożenie. — Uśmiechnął się smutno. — Moi towarzysze bardzo się o mnie troszczą. Kilku z nich bywa nawet nadgorliwych. Wyjątkowo łagodnie powiedziane. * * * Kiedy Blaise nas opuścił, Aleksander zajął się naszym mieszkaniem mrucząc, że może przynajmniej okazać się użyteczny. Znalazł kawał drewna z drzewa oliwnego, by się na nim wspierać, ulistnioną gałąź do zamiatania i kępę suchej trawy na sienniki. Podczas gdy on zajmował się domowymi sprawami, ja wyruszyłem w poszukiwaniu wody i ubrań. Po drodze spotkałem kilku znajomych z czasów pobytu z Blaise’em w Karesh, którzy, choć na pewno słyszeli o moim napadzie szału w noc śmierci Gordaina, raczej się mnie nie obawiali. Byli ostrożni, owszem, zwłaszcza w stosunku do mojego towarzysza. Nie pytali o niego bezpośrednio, owijali w bawełnę. „Przyprowadziłeś ze sobą przyjaciela, co? Basrańczyka, jak powiadają… Słyszałem, że pod Andassarem była niezła walka. Twój przyjaciel umie się posługiwać mieczem… Brakowało nam twoich ćwiczeń szermierki, Seyonne. Zostaniesz z nami wystarczająco długo, by znów je zacząć? A może twój towarzysz ma jakiś pomysł?”. Podziękowałem im za pomoc, a w drogę powrotną zabrałem naręcze spodni, koszul, nogawic, ręczników i płaszczy, kubki, dwa koce, dzban na wodę, osełkę i buty, które uznałem za odpowiednie dla Aleksandra. W odpowiedzi na ich pytania odparłem jedynie, że znam mojego przyjaciela od dawna, że odzyskuje siły po poważnej ranie i zostaniemy przynajmniej przez kilka dni, by wydobrzał do końca. Z wszystkimi innymi wątpliwościami odesłałem ich do Blaise’a. Gdy ruszyłem w stronę oliwnego zagajnika, na ścieżce za mną zabrzmiały lekkie kroki. — Mistrzu Seyonne, to naprawdę ty? Wyjrzałem znad sterty ubrań, spoczywającej niepewnie na dzbanie na wodę, i ujrzałem parę niebieskich oczu pod blond czupryną. Żadnej ostrożności. Żadnego strachu ani dystansu. — Mattei! Na święte gwiazdy, dorównałeś mi wzrostem. — Cafazz powiedział mi, że wróciłeś. — Chłopak chwycił dzban i położył go sobie na ramieniu. — Uczę się teraz szermierki. Brałem już udział w trzech wypadach… więcej w tym skradania się niż walki, ale już niedługo. Teraz będziesz mógł mnie uczyć. Powitanie kuvaiskiego młodzika sprawiło mi ogromną przyjemność. Poza Blaise’em i Farrolem, Mattei był jedynym z banitów, którego nazwałbym swoim przyjacielem. Pięć lat wcześniej baron Derzhi postanowił skierować wodę ze studni w wiosce Matteia do swojej kuvaiskiej posiadłości, by tam wybudować staw. Ponieważ rodzice chłopca ważyli się zakwestionować rozkaz, który pozbawiłby wody pola i zwierzęta wieśniaków, zostali związani i spaleni żywcem we własnym domu. Blaise sprowadził oddział, by powstrzymać egzekucję, ale przybył za późno. Znalazł jednak dziesięcioletniego chłopca ukrytego w kącie piwnicy na warzywa, gdzie musiał słuchać krzyków umierających rodziców. Przez następne cztery lata chłopiec nie odezwał się ani słowem. Kiedy przybyłem do nich do Karesh, Blaise poprosił mnie, bym zaczął uczyć Matteia sztuki walki. Wierzył, że jeśli chłopiec nauczy się bronić siebie i innych, pomoże to uleczyć straszliwą ranę, która kazała mu milczeć. Pełen smutku, poczucia winy i chory na duszy po swej podróży objawienia, sam z trudem zmuszałem się do mówienia, ale zgodziłem się i zacząłem wtajemniczać Matteia w podstawy walki wręcz. Chłopak był szybki, silny i zajadły, choć w czasie starcia jego oczy błyszczały cierpieniem. Pewnego wieczora po kilku tygodniach ćwiczeń opowiedziałem Mat—teiowi o Kyorze, chłopcu w jego wieku, który zginął, wypełniając mój rozkaz, by doprowadzić Blaise’a do bramy Dasiet Homol. Wyznałem, że obwiniałem się o tę śmierć, choć to nie moja ręka trzymała nóż, który go zabił. Ale powiedziałem też, że chociaż było to bardzo trudne, zaczynałem pojmować, iż dałem Kyorowi obowiązek i cel, i nie powinienem żałować jego odejścia. Kyor uratował rozum Blaise’a — całe dobro, którego dokonał i jeszcze dokona Blaise, było darem Kyora dla świata. Może, rzekłem, rodzice Matteia zmarli, nie obwiniając chłopca za to, że ukrył się w piwnicy, ale ciesząc się jego bezpieczeństwem i myślą o dobru, które kiedyś da światu. Tej nocy ja i Mattei wyszliśmy na pustkowie i pokazałem mu, jak Ezzarianie budują krąg świętego ognia. Wyjaśniłem, że czujemy się bliscy bogom, kiedy klęczymy wewnątrz, niczym Verdonne uwięziona podczas długiego oblężenia między niebem a ziemią. Kiedy płomienie podniosły się wysoko, modliłem się na głos o mądrość i siłę i prosiłem bogów, by pocieszyli Kyora i objawili mu dobro, które przyniosła jego ofiara. A Mattei, przerywając długie milczenie, wyszeptał swoją modlitwę, by bogowie przekazali Nasii i Rudolfowi, że strasznie za nimi tęskni i będzie się bardzo starać, by okazać się ich godnym. W kręgu ognia obaj zaczęliśmy się leczyć. Podniecenie Matteia moim przybyciem oraz uśmiechy i powitania, jakie mu towarzyszyły, gdy szliśmy przez obóz, powiedziały mi, że zaszedł na tej drodze dalej ode mnie. Kiedy wędrowaliśmy z zapasami przez zdeptaną trawę doliny, zobaczyłem, jak Blaise i Elinor galopują razem ku południowemu krańcowi niecki. — Spieszą się — zauważyłem. — Pewnie chcą zobaczyć starszych — odparł chłopiec. — Starszych? — Och! — Mattei zaczerwienił się jak ajilea kwitnąca w trawie. — Myślałem, że Blaise… Nie powinniśmy o nich rozmawiać, nawet między sobą. Przepraszam. Ale jestem pewien, że nic się nie stanie, jeśli ci powiem. Blaise cię szanuje… — Nie, nie. Nie chcę, żebyś mówił o rzeczach, o których kazano ci milczeć. Nie martw się tym. Blaise wyjawi mi wszystko, co według niego powinienem wiedzieć. Powiedziałem Matteiowi, żeby zostawił dzban na wodę na skraju polany przy chacie, zapewniając, że wrócę po niego później. — Któregoś dnia przedstawię cię mojemu towarzyszowi — obiecałem. — Przydałby mu się dobry przyjaciel. Stracił dom, jego ojciec i druhowie zostali zamordowani na jego oczach, słyszał ich krzyki i nie mógł im pomóc. Zajmie mu trochę czasu, zanim nauczy się z tym żyć. Teraz naprawdę nie chce z nikim rozmawiać. — Ma swój cichy czas — podsunął chłopiec. — Tak, właśnie tak — odparłem. Rozdział dwudziesty trzeci Tego pierwszego popołudnia w Taine Keddar wszyscy byli raczej przygaszeni, i to nie tylko ze względu na Aleksandra. Śmierć sześciu członków drużyny rzuciła cień na obóz banitów i większość popołudnia poświęcono na ich pogrzeb. Wraz z księciem zużyliśmy kilka dzbanów wody, dwa ręczniki i sporo czasu, by się domyć, a później odwiedziliśmy groby wszystkich zmarłych. Tradycja Derzhich nakazywała wojownikowi oddać cześć tym, którzy zginęli, walcząc u jego boku, nawet jeśli nie znał ich imion. Świadomi, jak niemile Aleksander może być widziany, nie wzięliśmy udziału w samych rytuałach pogrzebowych, lecz pojawiliśmy się tuż po nich i zostaliśmy wystarczająco długo, by rzucić garść ziemi na świeży grób i zasalutować banicie mieczem. Dopełniw—szy tego obowiązku pod spojrzeniami milczących zebranych, wróciliśmy do kamiennej chaty i poszliśmy spać. Tuż po zachodzie słońca ruszyłem ścieżką w stronę Blaise’a i czterech innych mężczyzn, którzy stali przy sporym ognisku przed jednym z większych namiotów na skraju doliny. Wieczorny wietrzyk po przelotnym deszczu niósł ze sobą wilgoć, więc kusiła mnie perspektywa gorącego ognia i ciepłego posiłku, choć nie związanego z nimi skrępowanego towarzystwa. Aleksander miał problemy z założeniem nowych butów, więc posłał mnie przodem obiecując, że dogoni mnie za chwilę. Niski, krępy mężczyzna mieszał w kociołku zawieszonym nad ogniem, lecz kiedy mnie zauważył, wepchnął komuś łyżkę do ręki, a sam uniósł ramiona w powitalnym geście. — Seyonne! Na ciało i ducha, dobrze cię widzieć. — Nim udało mi się cokolwiek wykrztusić, przebiegł przez wilgotną, zdeptaną trawę i zaczął mnie klepać po plecach, niemal mnie przy tym przewracając. — Kiedy tylko usłyszałem historię o skrzydlatym Ezzarianinie, wiedziałem, że wróciłeś. — Zastanawiałem się, dlaczego się przede mną ukrywasz — powiedziałem, uśmiechając się na niezgrabne powitanie Farrola. Od kiedy pomogłem uratować rozum Blaise’a i zmienić jego własne ponure perspektywy, nie miałem bardziej oddanego od Farrola przyjaciela. — Eee tam. Po prostu biegałem z rozkazami Blaise’a. W grupie tak dużej jak nasza cały czas coś się zmienia. A każdego dnia dołączają do nas kolejni. Otoczył mnie ramieniem i właściwie zaczął ciągnąć w stronę grupy przy ogniu, nim jednak tam dotarliśmy, zatrzymałem go, wziąłem za ręce i przyjrzałem się im. Były paskudnie pobliźnione, a dwa palce lewej dłoni się wykrzywiły. Poruszył nimi, jakby chciał mi udowodnić, że ma z nich jakiś pożytek. — Nie miałem okazji ci podziękować ani dopytać o twoje rany — zacząłem. — Uratowałeś… — Jestem głupcem — sprzeciwił się, a cierpienie stłumiło jego słowa. — Doprowadziłem do śmierci dobrego człowieka, a później niemal się spaliłem, bo nie wiedziałem, co robię… najpierw posłałem skrytobójców za Blaise’em, a później nie umiałem opanować ognia. Ale uczyniliśmy co w naszej mocy, co? Więcej się nie dało. — Nie mogłeś się tego spodziewać. Ale nigdy nie zapomnę tego, co zrobiłeś. Nigdy. — Widziałeś go? — Farrol zniżył głos, jakby ci przy ogniu nas podsłuchiwali. Potrząsnąłem głową. — Elinor nie ucieszyła się na mój widok. —Ma wiele… — Nie winię jej — przerwałem mu i pospieszyłem do przodu, gdyż nie chciałem, żeby czuł się w obowiązku jej bronić. — Po prostu nie mogę się zmusić, żeby o to poprosić, jeszcze nie. Nie wiem nawet, czy powinienem. Ale gdybym tylko czegoś się o nim dowiedział… Szeroka twarz Farrola była pełna współczucia. — Z nim wszystko w porządku. To dobry chłopiec. Może cię zagadać na śmierć, kiedy już się do tego zabierze. Biega, wspina się na drzewa i jest zdrowy. Bystry jak strumyk. Nie umiałem wypowiedzieć ulgi i wdzięczności. Wtedy właśnie z zagajnika wyłonił się Aleksander, a ja zaczekałem, by nas dogonił. — Panie, to Farrol, przybrany brat Blaise’a. Farrolu, to… — Wiem, kim on jest. — Wysoko uniósł brodę. — Gdybyś nie był z Sey—onne’em, przedstawiłbym się, wpychając ci miecz w brzuch. Od dzieciństwa modliłem się o taką okazję. Ze spojrzeniem, które zamroziłoby wulkan, książę szeroko rozłożył puste ręce, jakby zachęcał mężczyznę do spełnienia groźby. — Księcia chroni Blaise, nie tylko ja — powiedziałem pospiesznie. —Musimy się wiele nauczyć od siebie nawzajem. Lepiej się za to zabierzmy. Farrol odwrócił się i odszedł. Gdy szliśmy za nim przez łąkę, spojrzałem na księcia. Jego twarz była jak wykuta z kamienia, a jej wyraz nie zmienił się przez cały wieczór. Aleksander milczał i nie powiedział nic poza najbardziej podstawowymi zwrotami grzecznościowymi. Jedliśmy i słuchaliśmy, jak Bla—ise opowiada przyjaciołom o ataku na karawanę niewolników i tych, którzy zginęli. Poza Blaise’em i Farrolem kolację dzielił z nami Roche, dowódca ataku na karawanę. Bez sadzy na twarzy okazał się żylastym, dziobatym Ezzarianinem w wieku około dwudziestu pięciu lat, urodzonym z demonem jak Blaise i Farrol. Gdy Blaise pytał młodego dowódcę o problemy podczas ataku, Roche spoglądał z ukosa na Aleksandra i mnie, jakbyśmy mogli mu się sprzeciwić. Opowiadał, że Veshtarowie walczyli bardziej zajadle, niż oczekiwał, aNyabozzi zareagowali natychmiast, mimo zaskoczenia. Cóż, każdy, kto decydował się na walkę z Derzhimi, powinien wiedzieć, czego się spodziewać, lecz wraz z Aleksandrem nie skomentowaliśmy tej opowieści. Gorrid, krępy i umięśniony Ezzarianin po trzydziestce, którego miałem okazję poznać w Karesh, odpowiedział na moje powitanie wrogim spojrzeniem i splunął na buty Aleksandra. Tak ustaliwszy swoją pozycję, ignorował nas obu, nie reagując na moje próby nawiązania rozmowy. Ostatnim z grupy był brodaty Suzaińczyk imieniem Admet. Admet wyraźnie nie był wojownikiem. Jego długie szaty osłaniały poważnie wykrzywiony kręgosłup. Miał uprzejme i swobodne obejście kupca, a gdy Blaise i Roche dyskutowali o ataku, on wpatrywał się w nas z bezwstydną ciekawością. Kiedy rozmowa zeszła na inne tematy, zadał nam kilka uprzejmych pytań. Czy ktoś znalazł nam nocleg? Czy odnieśliśmy rany, którymi należy się zająć? Czy potrzebujemy broni, ubrań albo koców? Kiedy skończyliśmy tę wymianę zdań, odwrócił się z powrotem do Gor—rida i wkrótce śmiał się z nim z jakiegoś żartu. Farrol podał nam na kolację gęstą mieszankę gotowanego prosa ze słoniną, doprawioną cebulą i kawałkami mięsa. Posiłek biedaka, leżał ciężko na żołądku, ale pozwalał przetrwać chude dni. Kiedy jedliśmy, rozmowa wróciła do spraw banitów i Gorrid z Admetem zaczęli łajać Blaise’a za kiepski zwiad, upierając się, że przy tak dużych przedsięwzięciach konieczna jest dobra znajomość terenu. Wyczułem raczej, niż usłyszałem pogardliwe prychnięcie Aleksandra. Nikt inny tego nie zauważył — może prócz Admeta, który spojrzał ostro w naszą stronę. Elinor była nieobecna i nikt nie wspomniał o miejscu jej pobytu. Nieuważnie słuchałem rozmowy, woląc myśleć o dziecku bystrym jak strumyk, które biegało, hasało i mogło zagadać na śmierć. Odeszliśmy wcześnie, dziękując Blaise’owi i Farrolowi za posiłek, i poszliśmy spać, nie zamieniwszy z sobą nawet słowa. * * * Jak zauważył Mattei, przez następne tygodnie rzeczywiście trwał cichy czas Aleksandra. Przyprowadziłem go do Taine Keddar, żeby się wyleczył i pomyślał nad sobą, a on ciężko pracował przynajmniej nad wyleczeniem ciała. Wstawał przede mną i wspinał się na szlaki na zboczach gór, by wzmocnić nogę. Około południa wracał do chaty, rozpalał ogień i parzył kubek nazrheelu. Później chwytał podpłomyk z miodem albo owocami i zabierał go ze sobą na polanę między drzewami oliwnymi, gdzie robił skłony, przysiady i rozciągał się, żeby odzyskać gibkość. Zakładałem, że w tym czasie również dużo rozmyślał, ale nie dzielił się ze mną rezultatami swoich rozważań. Kiedy byliśmy sami, przeważnie w nocy, leżąc na swoich siennikach w chacie, próbowałem wciągnąć go w rozmowę, przekazując mu wiadomości, które udało mi się usłyszeć. Słuchał bez słowa, lecz nie robił nic, by podtrzymać rozmowę. Nie był niegrzeczny ani posępny, jedynie odległy. Wycofał się z bliskości ostatnich miesięcy, jakbym już wyruszył w swoją długo odwlekaną podróż. Ponieważ Aleksander zajmował tak mało mojego czasu, próbowałem okazać się użyteczny w obozie — pomagałem budować chaty i dźwigać drewno, oczyszczałem zdobycz przyniesioną przez myśliwych i starałem się spełniać inne drobne obowiązki. Przez pierwsze dni nie widziałem często Blaise’a, a Elinor wcale. Od Matteia dowiedziałem się, że siostra Blaise’a była też jednym z jego najważniejszych poruczników, bardzo szanowanym wśród banitów. Elinor i Admet, przygarbiony Suzaińczyk, ustalali daty wypadów banitów, a na podstawie raportów zwiadowców i sympatyków z całego cesarstwa wybierali cele. W przeciwieństwie do moich wcześniejszych pobytów wśród nich, tym razem nie zaproszono mnie, bym brał udział w sesjach, podczas których planowali swoje przedsięwzięcia, ani też nie zaproponowano, żebym uczył mężczyzn i kobiety szermierki czy walki wręcz. Rozumiałem ich uczucia. Jak mogli mi zaufać, skoro przebywałem w towarzystwie żywego symbolu wszystkiego, czym pogardzali? Po kilku dniach wróciłem do biegania. Aleksander wstawał tak wcześnie, że gdy tylko wróciliśmy z kolacji u Blaise’a, rzucał się na posłanie i natychmiast zasypiał. Ja jednak nie chciałem zapadać w sen. Koszmary nie odeszły i zamiast spędzać noc budząc się co chwila, biegałem pod gwiazdami wzdłuż i wszerz Taine Keddar, aż w końcu padałem na siennik jak trup. * * * Niedługo po naszym przybyciu, gdy wraz z Aleksandrem zajmowaliśmy się naszymi końmi na wspólnym pastwisku, do doliny wjechał mężczyzna z wieściami. Wraz z księciem dołączyliśmy do setki ludzi, którzy zebrali się szybko, by wysłuchać przerażającej opowieści. Na rozkaz cesarza wszystkie wsie w promieniu dziesięciu lig od Andassaru zostały spalone, mówił mężczyzna. Wszystkie pola posypano solą, a wszystkie zwierzęta gospodarskie zabito. Tych niewielu, którzy pozostali we wsiach, zabito lub sprzedano w niewolę. —A co z miejscowym panem? — spytał Aleksander, ignorując zadziwione spojrzenia tłumu, który cofnął się natychmiast, uświadomiwszy sobie, kto wśród niego stoi. — Czy wiesz coś o lordzie Naddasinie, Derzhim? —Wiem — odpowiedział jeździec, najwyraźniej nieświadom, kto go pyta. — Pierwszy lord Naddasine został oskarżony o udzielenie schronienia Ojcobójcy, gdyż cesarza doszły wieści, że zaginionego księcia widziano w pobliżu Andassaru. Starzec został wypatroszony i powieszony jako zdrajca w Zhagadzie. Resztę rodziny, jego pięciu synów i trzy córki, pojmano i oddano Veshtarom. — Oddano? Sprzedano w niewolę? — Owszem. Wyobraźcie to sobie! Szlachetnie urodzeni Derzhi w kajdanach. Choć jeśli trafili do niewoli, nawet Veshtarów, to i tak mieli szczęście. Aleksander wepchnął mi w ręce wodze swojego konia i odszedł. Nikt, kto patrzyłby na niego w tej chwili, nie zauważyłby nic niezwykłego, lecz ja dotknąłem jego zimnej ręki i poczułem jej drżenie. * * * Każdego wieczora szliśmy z Aleksandrem ścieżką przez gaj oliwny, by dzielić ogień i posiłek Blaise’a. Czwartego wieczora dołączyła do nas Elinor. Podała nam potrawkę z fasoli, marchewki i cebuli i uprzejmie pokiwała głową, gdyjej podziękowałem. Później widziałem, jak się chmurzy, gdy opowiadałem Gorridowi i Blaise’owi, jak Aleksander i ja znaleźliśmy się w Andassarze i wzięliśmy udział w ataku na karawanę. Powiedziałem sobie, że nie powinienem się martwić. Z czasem Elinor sobie uświadomi, że ani ja, ani Aleksander nie stanowimy zagrożenia. A co do przeszłości… Wiedziałem, że nie mogłem zdziałać nic więcej, by uratować Gordaina, a to, co zrobiłem z namhirem, było efektem mojego szaleństwa. Nie musiałem czuć się winny zawsze, gdy była w pobliżu. Ale oczywiście tak właśnie się czułem. Takie wrażenia nie poddają się rozumowi. Była strażnikiem mojego dziecka, a ja pragnąłem je zobaczyć. Chciałem, żeby dobrze o mnie myślała. Gdy inni przyzwyczaili się do naszej obecności, rozmowy płynęły swobodniej. Ci, którzy zbierali się przy ogniu Blaise’a, rozmawiali o polityce i nadziei, problemach z zapasami, kwestiach geografii lub niewielkich zwycięstwach w ostatnich miesiącach — brutalnym nadzorcy zastąpionym innym, gdy ostatni zbiór migdałów jego pana znikł w tajemniczych okolicznościach, czy chłopach, którzy wykorzystywali pszenicę swojego pana, by zapłacić olbrzymie podatki. Ożywione dyskusje doprowadzały do wielu kłótni. Każdy w Taine Keddar walczył z własnych powodów — niektórzy dla dobra innych, niektórzy dla zemsty, inni dla samej przyjemności wywoływania chaosu lub potrzeby słuchania rozkazów innych. Choć Blaise był duszą Yvora Lukasha i nawet najbardziej przyziemne kwestie napełniał duchem prawdziwego uczucia, to Elinor była jego głową, a jej inteligentne pytania prowadziły innych poza ograniczenia ich wykształcenia i doświadczenia. Z przyjemnością obserwowałem, jak skłania Gorrida, zagorzałego dyskutanta, do przyznania, że chyba lepiej mieć jednego władcę, a nie pozwalać każdemu robić, co zechce, albo zachęca nieśmiałego Roche’a, by zaprezentował swoją poezję. Choć lubiłem słuchać rozmów i od czasu do czasu czułem pokusę wtrącenia własnego komentarza, rzadko to robiłem. Elinor starannie unikała powtórki z naszej początkowej konfrontacji. Była uprzejma, lecz chłodna, akceptowała mnie i księcia tylko dlatego, że tego pragnął Blaise. Ale mój udział w dyskusji sprawiał, że kryła się za murem rezerwy. Dlatego też czerpałem przyjemność ze słuchania i obserwacji innych, chyba że ktoś zapytał mnie o zdanie. Aleksander trzymał się na uboczu i milczał, tylko od czasu do czasu rzucał „w porządku”, odpowiadając na pytania Blaise’a dotyczące jego stanu zdrowia i samopoczucia. Zawsze siedział z boku, poza kręgiem światła. Czasem obserwował grupę towarzyszy, gdy rozmawiali, żartowali i kłócili się, stając się przy tym mądrzejszymi i lepszymi. Czasem siedział do nich plecami, twarzą do reszty obozu, gdzie inni mężczyźni i kobiety jedli przy innych ogniskach, a odgłosy ich rozmów i śmiechu mieszały się z odległym meczeniem kóz i okrzykami nocnych ptaków. Martwiłem się o niego, lecz on odciął się ode mnie tak jak od pozostałych, a ja nie znałem słowa ani czynu, które mogłyby znów otworzyć mi do niego drogę. * * * Pewnego wieczora, prawie miesiąc od naszego przybycia do Taine Keddar, Farrol poprosił mnie, bym go nauczył, jak zaczarować ogień, by płonął jaśniej i dłużej, a ja pokazałem mu podstawowe kroki. Z trudem rozkładałem na czynniki pierwsze czynność, która od siódmego roku życia była moją drugą naturą. —Nie, słowo brzmi felyyd, co znaczy płomień, nie flydd, co znaczy wilgotny — powiedziałem, kiedy ogień zasyczał i niemal zgasł, a potem wybuchł nagle, grożąc stopieniem wiszącego nad nim żelaznego kociołka. — I nie mówisz go na głos. —Ale kiedy tylko o nim myślę, nic się nie dzieje… nawet kiedy przywołuję właściwe słowo — poskarżył się Farrol, a jego policzki opadły. Nikt nie był tak doskonałym obrazem przygnębienia jak Farrol. Uśmiechnąłem się do niego, mimo iż frustrowała mnie niemożność wyjaśnienia mu tak prostego zagadnienia. — Widzisz, na tym właśnie polega problem. Nie możesz tylko go myśleć. Musisz je czuć, wyrazić je melyddą, nie zaś myślą czy językiem. To tajemnica prostych zaklęć. Przepraszam, że nie umiem tego lepiej wytłumaczyć. Zajmowaliśmy się tym przez prawie godzinę i do lekcji dołączyli Bla—ise i Roche, bez większych sukcesów, za to w doskonałych humorach. Gorrid próbował ugotować zupę na kurzych kościach i ciągle nakazywał nam przestać, gdyż albo osmalały go wznoszące się płomienie, albo musiał dorzucać patyków, żeby ogień nie wygasł. Admet, Suzaińczyk bez melyddy, siedział na kłodzie i śmiał się z nas wszystkich. W końcu ogień nabrał srebrzystego odcienia, który powiedział mi, że ktoś z obecnych zbliżał się do sukcesu, ale nie wiedziałem kto. Jedynie Elinor i Aleksander trzymali się na uboczu. Elinor siedziała w świetle latarni i zajmowała się szyciem. Aleksander przysiadł za naszymi plecami, z brodą opartą na rękach i na wpół przymkniętymi oczami. — Linnie, czemu ty nie spróbujesz? — spytał Blaise po tym, jak zirytowany Gorrid rzucił pokrywkę na ziemię, gdy wielki wybuch iskier niemal podpalił mu rękę. — Uczono cię tego. Może będziesz miała więcej szczęścia. —Aczemu miałabym chcieć to robić? — spytała, wpatrując się we mnie ze złością, jakbym to ja złożył jej tę propozycję. — Ogień płonie, jak zechce, a człowiek uczy się panować nad nim paliwem i powietrzem. Tylko głupiec zajmuje się takimi magicznymi sztuczkami. — Ta „sztuczka” może ci zapewnić ciepło, kiedy zabraknie paliwa —wyrzuciłem z siebie, zaskoczony gwałtownością jej odpowiedzi. — Albo pozwoli ci spać bezpiecznie, kiedy znajdziesz w rozpaczliwym położeniu, a wokół zaczną krążyć dzikie zwierzęta. Albo też coś zjeść i oczyścić rany, co inaczej byłoby niemożliwe. Tylko głupiec nie chce uczyć się czegoś, co może mu uratować życie. Przez ostatnie dwa lata pobytu w Ezzarii ciągle walczyłem z tymi, którzy wierzyli, że czarów nigdy nie należy używać dla ludzkich celów, lecz tylko w wojnie z demonami. Sądziłem, że pozostawiłem za sobą swoją niechęć, lecz najwyraźniej się myliłem. Elinor zaczerwieniła się i zacisnęła wargi, po czym wróciła do szycia. Nasza wymiana zdań zgasiła wesoły nastrój niczym zimny deszcz. Idiota. Bardziej już nie mogłeś jej obrazić. Pragnąc odzyskać stracone punkty, postanowiłem zmienić kłótnię w lekcję. — Może wydawać się wam głupie to, że trzeba podtrzymywać ogień, skoro w tej chwili go nie potrzebujecie, ale jeśli nie macie jak rozpalić nowego, często jest to jedyne wyjście. Skrzesanie nowego ognia jest o wiele trudniejsze. Spróbujcie tego… tutaj… — Chwyciłem kępę splątanej trawy z kosza na podpałkę i położyłem ją na płaskim kamieniu. —Zmieńcie obraz w swoich umysłach… najpierw zobaczcie trawę, posmakujcie jej suchości, powąchajcie ją, a później pomyślcie o iskrze, krótkiej, czystej niczym ostrze noża, o gorącu, pierwszym dymie… i zamiast poprzedniego, użyjcie słów diargh inestu. Wyczułem niepewne mignięcia zaklęć i słyszałem, jak inni mruczą: „Zimno… czuję zimno… nie mogę tego znaleźć… Cicho, baranie. Czuj to, nie mów na głos… Nigdy mi się to nie uda… Niemożliwe”. Skoncentrowałem się na kępce trawy. Podpalenie jej na wilgotnym kamieniu, bez dotyku, będzie bardzo trudne. Ale na tym właśnie polegał urok czarów, cała sztuka… połączyć wyobrażenie, opowieść zmysłów, głęboko zakorzenione pojmowanie, a później wypuścić strumień melyddy… tylko trochę, kształtując go słowem. Zamknąłem oczy i wyszeptałem słowa diargh inestu… bogowie, nigdy nie miałem tego dosyć… — A niech to! Kto to zrobił? — spytał Farrol, siadając na piętach i wpatrując się w złoty płomyk pochłaniający trawę. Blaise się uśmiechnął i uniósł do mnie kubek. — Nasz mistrz, oczywiście. Nie czujecie tego? Pełzamy po ziemi, a on szybuje. — Co było dziwnym stwierdzeniem w ustach tego, który jedną myślą zmieniał się w ptaka. Odsunąłem się od ognia i usiadłem na grubej kłodzie obok Aleksandra, pozwalając, by lekcja się skończyła. Wkrótce Gorrid nalał rosół do ustawionych przy kociołku drewnianych misek, a Roche zaczął je wydawać. Elinor zostawiła szycie i podała chleb i ser. Choć nie chciałem, by widziała, że jej się przypatruję, moje spojrzenie podążało za nią, gdy poruszała się w kręgu. Byłem zaskoczony tym, że potrafi posługiwać się melyddą. Kiedy ezzariańscy starsi wydali okrutny wyrok uznając, że Blaise jest opętany przez demona i należy zostawić go w lesie na pożarcie wilkom, jego rodzice zabrali dwójkę dzieci i uciekli z Ezzarii. W ogóle przestali korzystać z melyddy, obawiając się, że „demon” Blaise’a może któregoś dnia wykorzystać ją przeciwko tym, którzy walczą w wojnie z rai—kirah. Z pewnością nalegali też, by siedmioletnia Elinor porzuciła szkolenie, a umiejętność panowania nad melyddą gasła, jeśli się z niej nie korzystało. Czy odzyskała ją w jakiś sposób? Jakie jeszcze inne tajemnice kryje? Gdy jedliśmy, Blaise i Farrol śmiali się ze swoich magicznych prób i spekulowali, co musieliby zrobić, by dokonać innych czarodziejskich dzieł. Elinor potrząsała nad nimi głową, a nawet skwaszony Gorrid na chwilę zapomniał o swojej niechęci i wesoło prychał. — Lubisz uczyć. — Elinor zatrzymała się przede mną, oferując dokładkę. Tej propozycji zawieszenia broni nie mogłem nie zauważyć. — Tak. — Niezgrabnie sięgnąłem po miskę, wylewając sobie przy tym resztki rosołu na spodnie. Przeklinałem się, że nie potrafiłem wymyślić niczego mądrego czy ciekawego, co mogłoby przedłużyć rozmowę. Wpatrując się w moją miskę, Elinor sięgnęła po chochlę i dolała mi zupy. — Najwyraźniej dobrze sobie z tym radzisz. Mattei często pomaga mi przy Evanie. Można by pomyśleć, że moja miska stała się złota, gdyż nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. — Mattei to dobry chłopak — wydusiłem. —Tak. Elinor ponownie napełniła miskę Aleksandra i ruszyła dalej. Ja zacząłem myśleć o utopieniu się w gorącym rosole. Po chwili Admet zaczął cicho rozmawiać z Roche’em i Gorridem o raporcie zwiadowcy, jaki otrzymał od kontaktu w Syrze, górniczym miasteczku na wschód od Zhagadu. Najwyraźniej zapomniał, że razem z Aleksandrem siedzimy tuż za jego plecami. — …i mówi, że dostawy wychodzą regularnie co czternaście dni. Danye słyszała, że za pięć dni wysyłają większą niż zwykle… podatki. Garnizon to tylko dwudziestu wojowników, dziesięciu na każdej straży. Przy wejściu do kopalni stoi czterech wojowników, a sześciu na dole. Kiedy wyciągną dodatkowych do ochrony transportu, w sumie może zostać tylko pięciu czy sześciu wojowników, do tego nadzorcy i zarządcy. Co ważniejsze, zbudowali tamę na strumieniu nad kopalnią i założyli śluzę, którą otwierają, żeby przepłukać szlam i wydostać z niego resztki złota. Famarn mówi, że wystarczy godzina, żeby zniszczyć tamę i zalać kopalnię. Czyż to nie doprowadzi do szału tego przeklętego barona Derzhi? Danatosi na dziesięć lat będą musieli zrezygnować z podatków, a najgorsza niewolnicza kopalnia w całym cesarstwie będzie bezużyteczna. — Ilu będziemy musieli tam posłać? — spytał Gorrid. — Nie więcej niż dwunastu czy czternastu. Dwóch do rozbicia tamy, czterech do utrzymania wejścia. Sześciu, by zajęli się strażnikami w środku i wydostali niewolników, zanim woda… Od chwili gdy Admet zaczął mówić, Aleksander potrząsał głową. — Nigdy się to wam nie uda — powiedział, przerywając Suzaińczyko—wi. Choć książę mówił cicho, niemal do siebie, cała grupa zamilkła i wpatrywała się w niego, jakby wszyscy zapomnieli, że Aleksander umie mówić. — Tym razem pochowacie więcej niż sześciu. Wszyscy zginiecie. A niewolnicy razem z wami. — O co chodzi? — chciał wiedzieć Blaise. —Danatos i jego kopania złota… najbogatsza kopalnia na świecie. Czy myślicie, że skoro jest Derzhim, to musi być głupi? Uważacie, że skoro jest bezdusznym łotrem, którego wyrzekła się własna matka, nie pomyślał o tak oczywistym planie? Nic dziwnego, że nie zmieniliście jeszcze świata, skoro wybieracie tak naiwną strategię. Gorrid zerwał się na równe nogi. — Chciałbyś, żeby nam się nie udało, co? Przeklęły Derzhi… — Danatos trzyma w kopalni ponad siedmiuset niewolników — warknął Aleksander — w większości przykutych do skały. Tam żyją i tam umierają. Uwolnienie ich zajęłoby wam pół nocy. A śluza… nawet gdyby udało się wam zabić wojowników w kopalni, a do tego strażnika i górnika obsługującego śluzę, musielibyście się zająć strażnicą po drugiej stronie wąwozu. Poza garnizonem Danatosa może pięciu ludzi zna dokładną lokalizację tej strażnicy, a rodziny wojowników są zakładnikami, by oni nie zdradzili tego sekretu. O każdej godzinie każdego dnia strażnicy strzeże trzech łuczników, a oni nie chybią serca złodzieja przy śluzie, choćby znajdował się dwa razy dalej, gdyż najemnicy Danatosa są najlepsi w Azhakstanie. Płaci im złotem z kopalni, więc ich rodziny, zakładnicy, żyją rzeczywiście bardzo dobrze. I to prawda, że na garnizon w kopalni składa się tylko dwudziestu wojowników, lecz w swojej fortecy Danatos ma ich nie mniej niż stu pięćdziesięciu. Gdy zabrzmi alarm, po półgodzinie wszystkich stu pięćdziesięciu wojowników wyjdzie na zewnątrz… ale wy nie dożyjecie, by stawić im czoła, gdyż wojownicy Derzhich wewnątrz kopalni zamkną wszystkie dopływy powietrza i uduszą wszystkich: was, siedmiuset niewolników i samych siebie. Przysięgali na miecze ojców, że to zrobią, a każdy, kto chce walczyć z Derzhimi, pojmie, że uczynią to, co przysięgali. Nie posłałbym żadnego wojownika na taką misję, chyba że pragnąłbym jego śmierci. Aleksander wypił resztkę zupy, rzucił miskę na stertę brudnych naczyń i podniósł się, by odejść. — Czemu mamy ci wierzyć, książę? — spytał Admet, a miękki suzaiń—ski akcent zdradzał jego napięcie. — Danatosi to twoi poddani. Przez pół roku szukałeś sojuszników wśród Derzhich. Równie dobrze możesz próbować ich chronić. — Owszem — zgodził się Aleksander. — Zawsze macie prawo spróbować. — Ruszył w stronę gaju oliwnego. —Zaczekaj! — zawołał Blaise. — Chwileczkę, lordzie Aleksandrze. Wiesz, gdzie znajduje się wieża łuczników? Nierówne kroki umilkły i po chwili z cienia padła odpowiedź: — Wiem. —1 wiesz, jak zostanie ogłoszony alarm? — Na urwiskach nad kopalnią wisi dzwon. Dwóch strażników stoi w miejscu, z którego widać dojścia do kopalni, to zaś rozświetla oktar, który płonie noc i dzień. Strażnicy nigdy nie śpią. — Lordzie Aleksandrze, pojedziesz z nami do Syry? — Ciche pytanie Blaise’a chwyciło noc za gardło i nie puszczało. Zatopiony we własnych rozważaniach, przegapiłem coś niezwykle ważnego, ale Blaise nie. — Danatosi otrzymali Syrę jako dar od mojego pradziada, w podzięce za powstrzymanie najazdu edusiańskich barbarzyńców, którzy niszczyli każdą najechaną krainę. Tylko dziesięciu wojowników z hegedu Danatos przeżyło tę bitwę, wszyscy inni zginęli. Jestem swoim ojcem i jego ojcem, i jego ojcem przed nim; miałbym ukraść własny dar? — Może oni go zaprzepaścili — odparł Blaise. — Może sami stali się Edusianami, niszcząc własny kraj. W pełnych cierpienia słowach Aleksandra w końcu znalazły wyraz miesiące ucieczek i ukrywania się, świat rozerwany na pół, życie wywrócone na nice, ból, smutek, poczucie winy i wyczerpanie. — Wojownicy, którzy mają zginąć w tym ataku, to Derzhi… mój lud… moi bracia. Jestem za nich odpowiedzialny. Za Danatosów. Za was wszystkich. I tak, także za tych siedmiuset przykutych do skał w kopalni. Czy myślisz, że to gra, w której mogę zmienić strony i przewrócić planszę, jeśli nie spodoba mi się wynik? Aleksander nie mówił do Blaise’a ani do mnie, ani nikogo innego. Tylko do siebie. — Pomyśl o tym — powiedział Blaise. — Wybierz. Wyruszamy za pięć dni. Rozdział dwudziesty czwarty Pięć dni. Pięć dni, by zdecydował, czy zwróci się przeciwko cesarstwu, którym niegdyś miał władać. Kiedy już coś postanowi, nie będzie miał odwrotu. Książę Derzhich, który atakuje fortecę jednego z dwudziestu hegedów, wyjeżdża z ciemności, by zabijać Derzhich… wieść rozejdzie się po cesarstwie niczym paraivo. I nie będzie się ukrywał. Aleksander nigdy nie pomaluje twarzy. Zaplecie warkocz i pojedzie jak książę Derzhich, nawet jeśli wojownicy Edika będą czekać na niego z pętlą w ręku. Tego wieczora powróciłem do chaty w gaju oliwnym zdecydowany przebić mur, który wyrósł między mną a Aleksandrem. Ale nie było go tam, ani pod drzewami, ani w żadnym innym miejscu, w którym szukałem. Siedziałem w wejściu i czekałem, nie umiejąc docenić urody księżyca w pełni, wysokich cedrów w dolinie nad zagajnikiem ani unoszącego się w powietrzu aromatu dzikiej lawendy. W ręce obracałem laskę Aleksandra z oliwkowego drewna. Odrzucił ją przed kilkoma dniami i powiedział, że mogę ją spalić, jeśli zechcę. W pewnym momencie musiałem przysnąć, gdyż leżałem rozciągnięty w progu, a księżyc niemal zaszedł, kiedy ktoś obudził mnie potrząsaniem. Kucał przy mnie, ciemna sylwetka w skośnych promieniach księżyca. — Seyonne. Śpisz? Odegnałem od siebie niepokojące sny o górskich więzieniach i ga—marandowych lasach i usiadłem, czując nieprzyjemną, bolesną sztywność pleców i kolan. — Jestem całkiem przytomny — powiedziałem ziewając. — Czekam na ciebie. Podniósł się natychmiast i przeszedł przez polanę do najbliższego drzewa oliwnego, tam obrócił się na pięcie i wrócił do mnie. — Potrzebuję twojej pomocy. —Po to tu jestem. Czego tylko… — Chcę, żebyś przekazał wiadomość Lydii. — Znów kucnął obok mnie. — Musisz to dla mnie zrobić. Ona ci ufa. — Oczywiście, zrobię to. Co tylko… — Musi stanąć przed obliczem Edika i poprosić go o rozwiązanie małżeństwa. —Co? —To masz jej powiedzieć… Nie pozwalał mi na żadne pytania ani sprzeciw. Miast tego kazał mi przekazać swojej ukochanej żonie, że już jej nie kocha, że prędzej poślubi szakala niż kobietę, która nie broniła go przed wrogami, i że znajdzie sobie lepszą do łoża — taką, która da mu synów. — Panie, ona w to nie uwierzy. Zna cię lepiej, niż ty znasz samego siebie. — To spraw, żeby uwierzyła. Zaczaruj ją, nawrżeszcz na nią. Przypomnij jej o tym, jak ją odesłałem, jak ją zawstydziłem na oczach wszystkich w Zhagadzie. Powiedziałeś, że dasz mi wszystko, czego tylko zapragnę, a tego pragnę ponad wszystko w świecie. Nie może pozostać moją żoną nawet przez godzinę dłużej. — Nie potrzebował pięciu dni na podjęcie decyzji. — Czy to zapewni jej bezpieczeństwo? — Na bogów nocy, modlę się, żeby tak było. Powinienem był to zrobić wiele miesięcy temu, ale nie mogłem, kiedy… nie mogłem. — Nie, kiedy miał jeszcze nadzieję na powrót do życia, które znał. Podszedł do oliwki i zerwał mięsisty zielony owoc, po czym wpatrzył się w niego, jakby nie był do końca pewien, co to właściwie jest. — Może już to zrobiła. To by było najlepsze. Ale ona jest taka uparta… —Anie pomyślałeś, że powinieneś wyznać jej prawdę? Pozwolić jej zadecydować. — Ysanne nie pozwoliła mi poznać prawdy o naszym dziecku urodzonym z demonem. Wciąż czułem do niej żal. — Oczywiście, że o tym myślałem. Ale nie pozwolę, by zginęła z mojej winy. Gniew utrzyma ją przy życiu. Nie umiałem odwieść go od tego pomysłu i nie potrafiłem się zmusić, by skruszyć jego wolę. Być może tak właśnie miało być. Oddał wszystko, jak przepowiedział Qeb. „Być gotowym odciąć część własnego ciała, nawet jeśli to będzie serce”. — Postaram się — odpowiedziałem w końcu. — Polecisz…? Nie chciałem cię o to prosić, ale czas… Wstałem i zabrałem z chaty płaszcz i pas z mieczem. — Poproszę Blaise’a, żeby mnie poprowadził. Podróżując jego drogami, załatwimy to dziś w nocy. — Dziś w nocy? — Jego zduszona odpowiedź brzmiała jak słowa człowieka, który myśli, że już przygotował się na odrąbanie kończyny, a potem uświadamia sobie, że topór już nad nim wisi. — Dobrze. Niech to będzie dziś w nocy. Spraw, by uwierzyła, Seyonne. Niech mnie znienawidzi. Blaise bez długich wyjaśnień zrozumiał moją misję i jej skutki. Od razu zgodził się wyruszyć. — Stąd to trzy godziny szybkiej jazdy — powiedział. Dotrzemy na miejsce tuż przed świtem. Najłatwiej było dostać się za mury Zhagadu. Gdy wraz z Blaise’em zostawiliśmy konie pod opieką słabego na umyśle handlarza, iglice i łuki cesarskiego miasta dopiero nabierały kształtu w szarym blasku świtu. Wokół murów wyrosło miasto wyrzutków, wybudowane przez tych zbyt biednych, zbyt chorych lub zbyt zaniedbanych, by pozwolono im wejść do stolicy. Pospieszaliśmy przez jego wąskie uliczki, aż znaleźliśmy pusty kąt, gdzie mogliśmy bez świadków przybrać postać ptaków. — Ty pierwszy — powiedział Blaise. — Ja popilnuję. — Tylko nie patrz na mnie — odparłem. Po okresie niewygody usiadłem na pękniętej beczce, a Blaise przyjrzał mi się w słabym świetle. — Niezła robota — pochwalił, a jego twarz wydawała mi się ogromna. — Trochę za duży dziób. Pióra w ogonie powinny być nieco dłuższe, i zostawiłeś za dużo białego na piersi. Czy ty w ogóle widziałeś kiedyś z bliska sokoła? Ryknąłem na niego, żeby przestał gadać i sam wziął się do roboty, ale oczywiście wyszedł z tego kompletnie niezrozumiały skrzek. Blaise się roześmiał, złożył ręce na piersi i w czasie krótszym niż mnie zajmowało pomyślenie o przemianie, brązowo—biały jastrząb poleciał uliczką przede mną. Aleksander wytłumaczył mi, jak znaleźć miejską rezydencję rodu Ma—rag, imponującą kamienną budowlę, wzniesioną tak blisko terenów pałacu, że jej balkony wychodziły na ogrody cesarza. Wraz z Blaise’em lecieliśmy przez dziedzińce i przejścia, wyglądając strażników, szczególnie łuczników, którzy mogli zabijać czas strzelaniem do ptaków. Z kuchennych kominów unosił się dym, a służący już wylewali wodę z prania do kamiennych mis i nosili złożoną pościel z pralni do rezydencji. Aleksander powiedział mi, że pokoje Lydii wychodzą na ogród wodny — labirynt kamiennych stopni i rzeźbionych murów, wyłożonych płytkami kanałów i sadzawek, które się napełniały, rozpryskiwały i rozlewały wodę czerpaną z głębokich wapiennych studni pod pustynnym miastem. Odnalezienie go nie było trudne. W ciszy poranka odgłos cieknącej i kapiącej wody był bardzo charakterystyczny, a towarzyszyło mu świergotanie tysiąca ptaków, które wkrótce uniosły się chmurą, zirytowane pojawieniem się sokoła i jastrzębia. Krążyliśmy nisko nad ogrodem, a ja przyglądałem się balkonom i wyjściom, zastanawiając się, czy wlecieć do wnętrza domu i poszukać księżnej, co oznaczało, że musiałbym tam zmienić postać, czy też najpierw się przeobrazić i wyruszyć jako człowiek. Z tym ostatnim wiązały się inne niebezpieczeństwa. Ale ostatecznie nie musiałem podejmować decyzji. W najbliższym budynkowi kącie wodnego ogrodu na trawniku przy jednym ze stawów siedziały dwie kobiety. Jedna, o jasnej karnacji i długich kończynach, dla ochrony przed chłodem poranka owinęła się w obszerną białą chustę. Jej wilgotne rude loki opadały na ramiona, jakby chciała, by wyschły w porannym słońcu. Druga nosiła prostą, brązową tunikę i spódnicę służącej, a do tego luźny biały szal, jaki wkładały tradycyjnie Suzainki, zasłaniający włosy i dolną część twarzy. Obie były zajęte, służąca wskazywała pani coś w księdze. Najwyraźniej Lydia uczyła się czytać, którą to umiejętnością większość Derzhich gardziła tak samo jak sprzątaniem, szyciem czy sprzedawaniem błyskotek na targu. Umiejętność użyteczna, lecz zbędna dla narodu wojowników. Podczas gdy Blaise usiadł na gałęzi drzewa cytrynowego, ja wylądowałem na kamiennej ścieżce w odległym zakątku ogrodu i tam przeobraziłem się z powrotem. Machnąwszy ręką do banity, pospieszyłem krętą ścieżką, po drodze słysząc mistrzowskie zmiany dźwięków — szmer fontanny, cichy szum źródełka, bulgotanie strumyka. Po kilku chwilach patrzyłem już przez zasłonę wody na dziedziniec pani. Nie widziałem strażników i tylko jedną służącą, więc sytuacja była najlepsza z możliwych. I tak oto, przygotowany na każdą reakcję, od łez do rzucania nożem, wyszedłem z kryjówki, opadłem na jedno kolano, pochyliłem głowę i odchrząknąłem. — Wasza wysokość, pragnę z wami porozmawiać. Służąca zerwała się na równe nogi. — Kim jesteś? Jak się tu dostałeś? — Każdy labirynt ma drogi wejścia i wyjścia — odparłem. — Przynoszę ważną, osobistą wiadomość od zagranicznego przyjaciela pani. — „Zagraniczny przyjaciel” oznaczał mnie, a określenie to wymyśliła Lydia, gdy razem próbowaliśmy uratować Aleksandra przed Khelidami i demonami. Co dziwne, moje słowa wywołały krótkie westchnienie, nie Lydii, której jedyną reakcją był doskonały bezruch, lecz okrytej welonem służącej. Kobieta szybko nachyliła się do swojej pani i zaczęła coś mówić. Nie podsłuchiwałem i trzymałem się na dystans dwudziestu kroków, by nie wydawać się groźnym. Gdy służąca się wycofała i usiadła w dyskretnej odległości, księżna powiedziała: — Podejdź. Podniosłem się i podszedłem kilka kroków. — Czy mogę mówić swobodnie, pani? — Odpowiedź zależy od tego, jakie wieści przynosisz — rzuciła, patrząc mi w oczy. Ogień w jej zielonych źrenicach powiedział mi, że jej kruchość była tylko złudzeniem. Ta kobieta była następczynią cesarskiego tronu i godną towarzyszką Aleksandra. — Moja służąca nas ostrze—że, jeśli ktoś będzie się zbliżał. Ale ostrzegam: noszę nóż. Kucnąłem przy niej i mówiłem tak cicho, że nikt nie mógł nas usłyszeć, może z wyjątkiem jastrzębia, który teraz siedział na migdale przy sadzawce. — On żyje, pani. —Amyślisz, że coś mnie obchodzi ten godny pogardy, twardy jak głaz tyran? Tylko ktoś, kto znał temperament Lydii i jej miłość do męża, rozpoznałby w tej chwili jej prawdziwe uczucia — płytkie westchnienie, szybkie przełknięcie śliny, książka odrzucona na bok. —Wrzeczy samej, pani, sądzę, że podzielamy tę opinię, choć kiedy przekażę ci wiadomość od niego, twe uczucia mogą się zmienić. — Nie chciałem mówić tego, co książę kazał mi powtórzyć. Skuliła się pod obszernym szalem, jakby dzień nagle stał się lodowaty. — W takim razie lepiej mów, co masz powiedzieć, bo jeszcze pomyślę, że przysyłając tu ciebie, dał mi dowód łaski. Ilu odprawionym żonom wieści przynosi ktoś, kogo plotki nazywają bogiem? —Ach, pani… — Czy wiedziałeś, że Edik obawia się tej pogłoski bardziej od innych? I tego, że skrzydlaty duch woli jego rywala? Nie mogłem sobie pozwolić na to, by mnie rozproszyła. Niezależnie od swojej sympatii, powinienem przekazać jej słowa Aleksandra. A później będę musiał powstrzymać własne słowa i gesty, które złagodziłyby jego okrucieństwo. Kazał mi to przysiąc wiedząc, że w tej kwestii się z nim nie zgadzam. I dlatego też zamiast powiedzieć jej, jak w cierpieniu trzymał się myśli o niej i jak rozpaczliwie pragnął wiedzieć, że jest bezpieczna, zanim wyruszył na wyprawę, wpatrywałem się w kręgi na powierzchni stawu i przypominałem jej, że zwyczaj hegedu Denischkar dawał Aleksandrowi prawo wziąć sobie drugą żonę, jeśli pierwsza okazała się jałowa. Ponieważ zgodnie z umową małżeńską podpisaną przez oba rody Lydia miała się poddać zwyczajom Deni—schkarów, Aleksander mógł rozkazywać Lydii w każdej sprawie. Dlatego też mąż nakazywał jej publicznie wnieść petycję do cesarza o rozwiązanie małżeństwa. — Żałuje, że musiał cię do tego zmusić — dorzuciłem. — Ale nie może pozwolić, by jego nowa żona była drugą po kobiecie, która nie chciała go bronić. — Czy ten osioł myśli, że uwierzę, iż znalazł sobie nową kobietę, która da radę go znieść? — Nalega, byś w to uwierzyła, pani. Mówi, że nie ma już czasu na dziecinne gierki. Jeśli nie dałaś wiary na wiosnę, kiedy wygnał cię ze swojego domu i łoża, to teraz powinnaś się opamiętać. Blade policzki Lydii zarumieniły się, jakby to właśnie na nich wschodziło słońce. —A jeśli nie wypełnię jego polecenia i nie usunę się w cień? — Lord Aleksander sam wyśle petycję do cesarza i Rady Dwudziestu, razem z informacją o naruszeniu umowy małżeńskiej zawartej między jego ojcem a twoim. Swoim nieposłuszeństwem zhańbisz własnego ojca. — Edik go wyśmieje i spali petycję. Co go obchodzą życzenia Aleksandra? I co ma w tej sprawie do gadania mój ojciec? Nikt nie będzie go winił za moje postępowanie. — Mojego pana nie interesuje książę Edik. Ale chce, by sprawa ta stała się jasna dla wszystkich na cesarskim dworze — podjąłem — by zarówno jego poplecznicy jak i wrogowie wiedzieli, że stara się zapewnić ciągłość sukcesji. Woli, żebyś sama zajęła się tą nieprzyjemną sprawą, gdyż nie chce zniszczyć twojego ojca i braci, których wsparcie wolałby zachować. Ale ty stoisz mu na drodze i to ciebie chce usunąć. Służąca sprawiała wrażenie, jakby wpatrywała się w książkę, lecz delikatny gest Lydii sprawił, że pospieszyła do swojej pani. Lydia spojrzała na mnie i odezwała się zadziwiająco zimno. — Powiedz mi, Seyonne, czy jego noga się zagoiła? Zaskoczony zmianą tematu, nie widziałem powodu, by odpowiedzieć inaczej niż zgodnie z prawdą. — Jest prosta i zdrowa, pani. Niedawno odrzucił ostatnią laskę. Wczoraj po raz pierwszy widziałem, jak biega. — Tylko kilka kroków, ale był to triumf. Gorzki triumf. — W takim razie możesz powiedzieć panu kayeetów, skorpionów i shengarów, żeby zeskoczył z urwiska, razem ze swoją zdrową nogą i tą „nową żoną”. Przekonasz się, że nie ustąpię miejsca nikomu. — Podała rękę służącej, która pomogła jej wstać, a wtedy obszerna chusta rozsunęła się na boki. Świat skręcił w zupełnie niespodziewanym kierunku. Żona Aleksandra była płodna. — Och, pani… moja droga pani… — Tyle tylko zdołałem z siebie wydusić. — Przeklęci, przeklęci, przeklęci niech będą wszyscy cholerni mężczyźni… — Nagle Lydia zaczęła na próżno szukać czegoś w sukni i w końcu to służąca podała jej chustkę, którą pani otarła sobie oczy. — …i przeklęty ten ohydny stan, który znów zmienia mnie w dziecko. Nie powiesz mu, że płakałam, Seyonne. Te łzy wylewam nie przez niego. Są wynikiem tej samej choroby, która zmienia moje nogi w nogi chastou, a mojej skórze nadaje fakturę żarna. I rzeczywiście łzy nie zmieniły jej dumnej postawy, choć miała wszelkie prawo, by płakać. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, w jak trudnej znalazła się sytuacji. Świadomość, że jeśli najmniejsza plotka o dziecku dotrze do Edika, zginie i ona, i maleństwo. Brak wieści o Aleksandrze od czasu gdy leżał chory w Drafie, z wyjątkiem tego, że ludzie cesarza przeszukują całe cesarstwo, przysięgając mu śmierć. Niepewność przyszłości, poza perspektywą, że każdego dnia może być jeszcze gorzej. — Pani, gdybyśmy wiedzieli… Nie, nie mogłem się zdradzić. Jeszcze nie. Nie miałem prawa cofnąć tego, co przysięgałem powiedzieć, choć prawda sprawiła, że wszystko to przestało mieć znaczenie. Lydia nie mogła się pojawić przed cesarzem z prośbą o rozwiązanie małżeństwa, przynajmniej przez kolejne dwa miesiące, choć pewnie mniej niż trzy. A wtedy niemowlę będzie trudniej ukryć niż brzuch ciężarnej, chyba że dziecko zostanie odesłane, tak jak moje. — Musimy wydostać cię z Zhagadu, wasza wysokość. Ty i dziecko znaleźliście się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. —A dokąd pójdę? Do męża, który jakże jasno określił swoje stanowisko wobec mnie? Nie sądzę. Sam fakt, że się mylił, nie naprawi tego, co powiedział. To gdzie mam iść? Nie jestem kobietą, którą można umieścić gdzieś w chatce, by troszczyła się sama o siebie. Choć bez wątpienia jestem wystarczająco bystra, nauka mogłaby się okazać trudna dla dziecka, a tego nie zamierzam zaryzykować. Nie, myślę, że schronienie za murami domu ojca to najlepsze, na co mogę liczyć. — Nie, pani. Musisz mi uwierzyć. Ty i twoje dziecko nie jesteście bezpieczni w cesarstwie. Wystarczająco dobrze znasz ten świat, by to zrozumieć, a wkrótce niebezpieczeństwo stanie się po stokroć większe. Jeśli chcesz, by dziecko przeżyło, musisz pójść ze mną albo zostać tutaj, podczas gdy niemowlę zostanie ukryte gdzie indziej. — Nie oddam dziecka. — Tak myślałem. I dlatego musimy ci znaleźć schronienie, i to jak najszybciej. Znam pewne miejsce… — Czy on tam jest? — Tak, na razie. Ale mieszka tam też wielu innych ludzi. — Mówiłem teraz do jej pleców. — Ani podróż, ani jej cel nie będą wygodne. To uboga dolina, ale nie mogę ci zaproponować nic lepszego. — Jeśli ten przeklęty książę potrafi tam żyć, to ja też. Kiedy ruszamy? — Jak zawsze odbierała mi oddech. Spojrzałem na biało—brązowego ptaka unoszącego się nad dachem. — Muszę omówić to z towarzyszem. Czy zdołasz jechać konno, pani? — Z własnej woli nie, ale z konieczności tak. Nie za szybko. — Odjedziemy o zachodzie słońca. Muszę załatwić dodatkowego konia i wodę, potem po ciebie wrócę. Lepiej, żeby nikt cię nie widział jadącej przez miasto, więc musisz dojść pieszo do południowej bramy. Ale jak cię przez nią przeprowadzimy… — Ja wyprowadzę ją poza mury — odezwała się służąca z zadziwiającą pewnością siebie. — Ze mną będzie bezpieczniejsza. Spotkamy się z wami po zmroku po drugiej stronie południowej bramy, gotowe do szybkiej jazdy. Będę towarzyszyć pani, więc znajdź transport i dla mnie. — Pani? — zwróciłem się do Lydii, choć coś w słowach okrytej welonem kobiety zwróciło moją uwagę. — Będzie, jak powiedziała — odparła księżna. — Nikt nie może cię rozpoznać — ostrzegłem. — To będzie bardzo niebezpieczne. Powinnaś zaczekać… — Ja się tym zajmę — przerwała mi służąca. — Czy nadal nie potrafisz zaufać nikomu poza sobą samym, koguciku? Teraz wiedziałem, co zwróciło moją uwagę. Miała ezzariański akcent… i śmiała się ze mnie. Z niedowierzaniem potrząsnąłem głową. — Catrin? — Tienoch havedd, Strażniku. Pozdrowienia mego serca, mój pierwszy i najcenniejszy uczniu. — Moja przyjaciółka i mentorka zsunęła szal, wyciągnęła ręce i objęła mnie mocno. Rozdział dwudziesty piąty Catrin, członek ezzariańskiej Rady, która prowadziła wojnę z demonami, jedynie w rzadkich przypadkach opuszczała granice Ezzarii. Ale nie mogłem pozostać w ogrodzie wystarczająco długo, by się dowiedzieć, dlaczego pełniła rolę osobistej służącej wygnanej księżnej Derz—hich. Biorąc pod uwagę fakt, że kiedy widziałam japo raz ostatni, wyraziła zgodę na moją egzekucję, opowieść pewnie wymagałaby dłuższej chwili. Ajeśli przywołać słowa, jakie ta zazwyczaj opanowana kobieta wyszeptała, przytulając mnie do siebie, nie byłem wcale pewien, czy rzeczywiście chcę usłyszeć tę historię. — Niech święty Valdis da ci siłę, Seyonne. Stałem sztywno w jej objęciach, niepewny, co oznaczały jej słowa i co czuję wobec przyjaciółki, która pozostawiła mnie na śmierć. Ale badanie serca Catrin czy mojego własnego musiało poczekać. Niebezpieczeństwo groziło księżnej nawet w rodzinnym domu, tak powiedziały mi kobiety. Cesarz wysłał do Maragów swojego zausznika, by przechwycił każdego, kto „ zakłóciłby spokój lub zagroziłby szlachetnej, zrozpaczonej żonie” jego „krwiożerczego kuzyna”. Lydia spędzała większość dnia w samotności, spacerując i siedząc w ogrodzie jedynie wczesnym rankiem, gdy w okolicy nikogo nie było. Tylko jej ojciec, brat i dwóch wiernych służących wiedziało o dziecku… i moja mentorka Catrin. Pozostawiwszy kobiety, znów zniknąłem w ogrodzie i przeobraziłem się. Wraz z Blaise’em wróciliśmy w uliczkę za murami, gdzie zdałem mu relację z tego, co się wydarzyło. — Musimy zabrać księżnę do Taine Keddar — zakończyłem. — Póki pozostaje w rękach Derzhich, grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie ma dokąd pójść. Blaise siedział oparty o mur, jego twarz oświetlało słońce wspinające się coraz wyżej nad mury Zhagadu, a reszta ciała kryła się w cieniu. — Chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli? Ty i twoi królewscy przyjaciele jesteście jak zakażone ścierwo… ściągacie do siebie robactwo wszelkiego rodzaju. Nie, Lydia nie może się zatrzymać w Taine Keddar. Ale… — uniósł rękę, by powstrzymać mój sprzeciw — …znam inną osadę. Będę ich musiał poprosić o zgodę, ale sądzę, że nie odmówią. To lepsze miejsce na urodzenie dziecka, a co najmniej równie bezpieczne. — Wyciągnął z kieszeni szare ciastko i przyjrzał się jego niezbyt apetycznej barwie. — Choć wygoda i bezpieczeństwo to obecnie rzadki towar. Resztę dnia poświęciliśmy na zdobywanie dwóch dodatkowych koni. Nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, żeby pokryć tak niespodziewane wydatki, a żaden rozsądny człowiek nawet nie pomyślał o kradzieży wierzchowców w Zhagadzie, więc sprawa ta wymagała niezwykłej delikatności, mocnego alkoholu, rozgrywki w ulyat i drobnego zaklęcia. Kiedy już mieliśmy konie, kupiliśmy dodatkowe bukłaki, zapasy żywności na dwudniową podróż i wyposażenie na wypadek nagłego porodu. Przypomniawszy sobie martwe dziecko Vanka, nie mogłem się pozbyć wizji Lydii rodzącej przed czasem w trakcie podróży przez pustynię. Późnym popołudniem Blaise poleciał z powrotem do miasta, by obserwować dwie kobiety idące ulicami. Moje przeobrażenia wymagały zbyt wiele czasu, by przydać się w nagłej sytuacji. Miał mnie wezwać, gdyby okazało się to konieczne. Siedziałem na kamiennym murku za murami, jedną spoconą ręką ściskałem wodze koni, a drugą obrywałem suche gałązki ciernistego krzewu. Nienawidziłem czekać. Przez kłębiące się tłumy przepychali się konni strażnicy, znów przypominając mi zdarzenia w Karn’Hegeth. Niewolnicy zapalali pochodnie na potężnych bramach. Kiedy strumień biednie ubranych mężczyzn i kobiet zaczął wylewać się przez szerokie przejście — służący i robotnicy o zbyt małej wartości, by mieszkać w pałacu swego pana, którym nie wolno było nocować w mieście — wyprostowałem się czujnie. Wśród szorstkiego, zmęczonego tłumu dostrzegłem dwie kobiety w brązowych tunikach, z zakrytymi twarzami, które popychały niewielki wózek pełen koszyków. Byłem gotów opuścić swoje stanowisko i dołączyć do kobiet, kiedy brązowo—biały ptak przeleciał nisko nad szczupłym, brodatym mężczyzną przepychającym się przez ciżbę. Ciemnoniebieski płaszcz ukrywał jego ręce i ubiór, a kaptur zasłaniał twarz. Znajdował się zaledwie kilka kroków od pleców Lydii. Ptak podniósł się z ostrym skrzekiem, okrążył mnie i znów opadł nad mężczyzną. Nie musiał mówić dwa razy. Zeskoczyłem z murku, zaczepiłem wodze na gałęzi krzewu i zniknąłem w tłumie. Celowo odwróciłem twarz, gdy Lydia i Catrin mnie mijały. Mężczyzna w niebieskim płaszczu zbliżył się do ich pleców, gdy ruszyły powoli drogą. Catrin wyciągała szyję, szukając mnie. Przepychałem się przez strumień ludzi, aż znalazłem się tuż za mężczyzną. Wyciągnął rękę do księżnej. — Przepraszam, panie — powiedziałem, chwytając jego wyciągniętą dłoń i przyciągając go do siebie, by poczuł czubek noża wbijający się między żebra. — Chyba powinniśmy zamienić słowo na osobności. Mężczyzna zaklął i próbował się wyrwać. Warknąłem, mocniej przycisnąłem nóż i pociągnąłem go w stronę krawędzi drogi. Gdyby udało mi się wciągnąć go w ciemne uliczki zewnętrznego miasta, pobiłbym go tak, że odzyskałby przytomność dopiero po wielu godzinach. Ale on nie chciał współpracować i nie miał szczęścia. Jeden z konnych Derzhich przejeżdżał może dziesięć kroków od nas. Mój jeniec się skrzywił i uniósł rękę. —Wasza mi… Popchnąłem nóż w górę, uciszając jego zdradzieckie słowa. Nim upadł, schowałem broń do pochwy i chwyciłem go obiema rękami. Jego głowa przechyliła się na bok, a z kącika ust płynęła krew. Otoczyłem jego ręką swoje ramię i zatoczyłem się pijacko w stronę pobocza drogi, odciągając go od Derzhiego. Ostrożnie. Nie za szybko. Przeciągnąłem ciało w miejsce, gdzie zostawiłem konie, a później przerzuciłem go przez mur, jakby wymiotował. Zdjąłem wodze z gałęzi i trzymając się między zwierzętami, szybko oddaliłem się od trupa. Tłum zaczął się przerzedzać, gdy ludzie znikali w ciemnym, zadymionym labiryncie namiotów i chatek. Tylko kilka wozów jechało dalej drogą na pustynię, a prócz nich garstka konnych, pasterz z niewielkim stadem kóz i karawana druciarza. Blaise szedł teraz tuż przede mną, obok karawany. Jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków przed nami znajdowały się dwie ubrane na brązowo kobiety, mijane przez innych wędrowców. Przepchnąłem się obok stada owiec w chwili, gdy za murami miasta podniesiono pierwszy alarm. Niezależnie od tego, czy chodziło o Lydię, strażnicy wkrótce znajdą trupa mężczyzny. — Zmienny! — zawołałem cicho, nie chcąc wszem i wobec ogłaszać imion. Blaise się do mnie odwrócił. — Lepiej się pospieszmy! Blaise chwycił wodze koni, a ja podszedłem do kobiet. Chwyciłem Catrin za ramię w chwili, gdy spoczęło na mnie jej oszołomione spojrzenie. Razem wyciągnęłyśmy Lydię z tłumu. — Catrin, moja pani, to nasz przewodnik — przedstawiłem, gdy dogonił nas Blaise. — Musimy się pospieszyć. Zrobiłem z dłoni schodek, a Blaise i Catrin pomogli Lydii wsiąść na konia. Blaise bez trudu podniósł moją mentorkę, po czym sam wskoczył na siodło i poprowadził nas w ciemność. — Nie za szybko — ostrzegłem, choć hałas dochodzący od strony bram ponaglał nas coraz bardziej. Mijając karawanę druciarza, ruszyliśmy stępa. Od strony murów zabrzmiał dźwięk rogu i krzyki mężczyzn — głośny ostrzegawczy okrzyk, pewnie znaleźli trupa. Moc Blaise’a ożyła, w ciemnościach jego czary były dla mnie równie widoczne jak blask księżyca. Choć jechaliśmy spokojnie, światła pochodni i latarni szybko zmniejszyły się do żółtych punkcików rozrzuconych wśród gwiazd. Przez ponad godzinę podróżowaliśmy w milczeniu, najpierw Blaise, później kobiety, a na końcu ja, koncentrując słuch i myśli na drodze za nami. Kopyta uderzały o ubitą ziemię, ale nikt się do nas nie zbliżył. Mniej więcej w chwili gdy ostatnie słabe odgłosy pościgu zagłuszyły kopyta naszych wierzchowców, Catrin odwróciła się w siodle. — Seyonne, wkrótce będziemy musieli odpocząć. —Nie — sprzeciwiła się księżna. — Mogę jeszcze jechać. Skinąłem Catrin głową i podjechałem do Blaise’a. — Czy jesteśmy już wystarczająco daleko? — spytałem. — Od jakiegoś czasu nie wyczuwam za nami nikogo. Oczy Blaise’a były niczym węgle, na czole perlił mu się pot. — Daj mi kwadrans — wychrypiał. — Spróbuję działać szybciej. — Jeszcze trochę i będziemy bezpieczni — powiedziałem, wracając do kobiet. — Wtedy się zatrzymamy i odpoczniemy. Potem będziemy mogli jechać wolniej. Na twarzy księżnej malowały się cały upór i determinacja jej derz—hyjskich przodków. Gdy wróciłem na swoje miejsce na końcu, Catrin zwolniła i znalazła się obok mnie. — To ten, o którym opowiadała nam Fiona — spytała cicho, wskazując głową na Blaise’a. — Ten urodzony… z demonem? —Tak. Z trudem tłumione westchnienie potępienia Catrin zatarło wspomnienie jej ciepłego powitania. Uwolniłem kontrolę nad demonicznymi oczami, którą utrzymywałem od chwili, gdy ją rozpoznałem, ukazując błękitny ogień kryjący się pod czernią, by się nie łudziła, że jakimś cudem nie zrobiłem tego, za co zostałem skazany na śmierć. — Od chwili narodzin jest złączony z demonem — podjąłem. — To dobry i szlachetny człowiek, który pokazuje, jaki powinien być nasz lud. Czar, który od niego wyczuwasz, ratuje nam życie. — Słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzałem. — Daj mi trochę czasu, Seyonne. Próbuję zrozumieć. — Sztywno trzymała wodze. Raz spojrzała niepewnie na moją twarz, a przez resztę czasu wpatrywała się w plecy Lydii. — Co robiłaś w Zhagadzie? — zapytałem, gdyż nie byłem jeszcze gotów przepraszać ani wybaczać. — Szukałam ciebie i Fiony — odparła. — Jedynym punktem zaczepienia był książę Aleksander. Kiedy usłyszałam opowieści o skrzydlatym wybawcy, wiedziałam, że mu towarzyszysz, ale to oczywiście nie pomogło mi cię odnaleźć. Dlatego dotarłam do księżnej i powołałam się na „zagranicznego przyjaciela”, by się z nią zobaczyć. Kiedy trochę z nią porozmawiałam i dowiedziałam się, jaką jest kobietą, pomyślałam, że książę nie mógłby porzucić jej na zawsze. Trzymanie się blisko niej było moją jedyną nadzieją. Pasują do siebie, nieprawdaż? Catrin udała się razem ze mną i Aleksandrem do Parnifouru, gdzie odbył się pojedynek z władcą demonów. Przejąwszy rolę swojego dziadka jako mojego mentora, bez ustanku ze mną pracowała, by przygotować mnie do tej walki. Zawdzięczałem jej co najmniej otwarty umysł. — Ich małżeństwo to dzieło bogów — powiedziałem. —A publicznie upokorzył ją w Zhagadzie i niby to wziął sobie nową żonę, bo… próbuje ją chronić. —Tak. Niedługo potem się zatrzymaliśmy. Lydia była wyczerpana i trochę się bałem, że nie uda nam się zdjąć jej z siodła. — Potworna, niezgrabna krowa — jęknęła, gdy Blaise i Catrin pomogli jej zejść na ziemię przy rozpalonym przeze mnie ognisku. — Wygrywałam wszystkie wyścigi konne, w których brałam udział, a teraz godzina powolnej jazdy sprawia, że jestem słaba jak nowo narodzone źrebię. — Zrobimy ci coś do jedzenia, pani — rzekła Catrin, okrywając plecy księżnej płaszczem. — Wtedy poczujesz się lepiej. — Gdybym tylko dostała trochę nazrheelu, od razu by mi się poprawiło — podsunęła Lydia. — Daj mi wszystko, co potrzeba do jego przygotowania, żebym nie musiała znów wstawać, a potem możesz przejść się z Seyonne’em. Przez wiele miesięcy tak bardzo chciałaś z nim porozmawiać. — Ja zajmę się panią — odezwał się Blaise. Teraz kiedy się zatrzymaliśmy, wyglądał zdecydowanie lepiej. — Idźcie się przejść, jeśli macie ochotę. Wstałem i natychmiast poczułem na sobie spojrzenia całej trójki. Moja koszula była sztywna od krwi, która pokrywała także moją prawą rękę i nadgarstek, a ja tego nawet nie zauważyłem. — Widzę, że odebrałeś mój sygnał. — Blaise przerwał niezręczne milczenie. — Wiedziałem, że ten człowiek nie miał dobrych intencji. Jesteś ranny? — Wszystko w porządku — odparłem. Nie miałem zamiaru przepraszać za to, że je chroniłem. — Catrin, chcesz się przejść czy nie? Kobieta wstała i patrzyła to na mnie, to na Blaise’a. Banita ukłonił się księżnej i podał jej bukłak. — Pani, nazywam się Blaise… — Zaczął wyciągać zapasy z niedużego worka. I tak oto wraz z Catrin mogliśmy trochę pospacerować, rozruszać zesztywniałe mięśnie… i długoletnią przyjaźń. Gdy odchodziliśmy od wesołego ogniska w stronę wydm rozświetlonych blaskiem gwiazd, kilka razy czułem, że próbuje się odezwać. Ale jakoś nie potrafiła się do tego zmusić. — Nie musisz się mnie bać — zacząłem w końcu. — Nie pragnę zemsty i nie jestem demonem, choć on we mnie żyje. Wszystko, co powiedziała ci Fiona… o naszej historii, o wojnie z demonami, o rozdarciu, gdy nasi przodkowie rozerwali nasze dusze… to wszystko prawda. Ale nie zabiłem Tegyra ani… — Seyonne, Ysanne nie żyje. Potrząsnąłem głową, jakby to było pytanie, nie stwierdzenie. Te słowa do siebie nie pasowały. Nie zatrzymywałem się, wspinałem się na stromą górę piasku, która próbowała wciągnąć moje kostki. Catrin szła uparcie obok mnie, robiąc dwa kroki na jeden mój. — Była partnerką Hueila, ucznia Gryffina, który świetnie sobie radził i jakieś trzy miesiące wcześniej przeszedł wszystkie próby. Straciliśmy tak wielu, a Ysanne była zdecydowana, by nie stracić również Hueila, więc nie pozwoliła żadnej innej Aife dla niego tkać. Nie wiemy, czy Hueil został pojmany, ranny w walce, czy też nie chciał lub nie mógł zrezygnować i uciec, ale Ysanne nie zamknęła portalu. Wytrzymała ponad trzy dni. Hueil nie wrócił, a Ysanne się nie obudziła. Moje stopy się poruszały. Krew płynęła. Płuca wdychały i wydychały powietrze. Ale wszystko inne na świecie się zatrzymało. Ysanne. Nie żyje. W górę i w górę wysokiej wydmy, brnąłem przez osypujący się piach, niezdolny mówić, niezdolny pojąć, co oznaczają te słowa, jakby piasek wpadał przez moje oczy, uszy i pory, jakby wypełniał mój żołądek i płuca, topiąc mnie. Wdrapałem się na szczyt i spojrzałem na ogrom pustyni. Pusta. Świat był pusty. Olbrzymia pięść ściskała moją pierś, ale nie mogłem krzyczeć ani płakać. Piach pozbawił mnie oddechu i łez. Dopiero po dłuższej chwili trwania w bezruchu na zimnym nocnym wietrze uświadomiłem sobie, że obok mnie stoi Catrin, nie zwracając uwagi na podmuchy wiatru, które szarpały ciemnymi kosmykami jej włosów. — Przez pierwsze kilka miesięcy po Dasiet Homol demony były bardzo spokojne — powiedziała. — Niektórzy szeptali, że może Fiona miała rację. Że może demony nie potrzebowały już ludzkich dusz. Nikt nie ważył się wypowiedzieć twojego imienia. Ysanne na to nie pozwalała. Zajadle polowała na zepsucie, jakby chciała pozbyć się ze swojej duszy ciężaru tego, co ci zrobiliśmy… usprawiedliwić to. Wielu zaczęło się buntować przeciwko jej surowości. Ale później, kilka miesięcy temu, Poszukiwacze zaczęli przynosić opowieści o nowych opętaniach przez demony, gorszych niż to, co widzieliśmy przez ostatnie lata… przerażające czyny, zaraźliwe szaleństwo, groza jak z naszych najgorszych doświadczeń. Opowieść Catrin zmusiła mój sparaliżowany umysł do działania. Opętanie przez demony powinno się skończyć wraz z przejściem do Kir’Na—varrin. To był powód otwarcia bramy… by rai—kirah mogli odzyskać pozory życia i nie musieli wysyłać łowców do ludzkich dusz dla zbierania fizycznych doznań i wspomnień. Chyba że… Część demonów pozostała w Kir’Vagonoth. Szaleni. Okrutni i zajadli łowcy Gastaiowie, którzy przez osiem miesięcy trzymali mnie w niewoli, dręcząc moje ciało i duszę, aż niemal doprowadzili mnie do zniszczenia. Kilku innych rai—kirah miało strzec szalonych, póki ci, którzy przeszli do Kir’Navarrin, nie odkryją, jak uleczyć okrutnych braci. Ajeśli Gastaiowie zostali uwolnieni i znów mogli polować? Catrin skłoniła mnie, bym usiadł. Pozbawiony woli, spełniłem polecenie, a ona usiadła obok mnie i mocniej otuliła się brązowym płaszczem. — Przerwa pozwoliła nam wyszkolić kilku kolejnych Strażników, więc gdy zaczęły przychodzić wieści od Poszukiwaczy, wierzyliśmy, że jesteśmy gotowi. Ale walki były straszliwe. Przez pierwszy miesiąc młodzi Strażnicy musieli wycofywać się z każdego starcia. W tym samym czasie zaczęliśmy tracić Poszukiwaczy, Pocieszycieli i posłańców — wszystkich, którzy wyruszali w świat. A później przyszła kolej na Strażników. Ich Aife mówiły, że nie zginęli. — Zostali pojmani — powiedziałem tępo. — Wpadli w pustkę. Bogowie, miejcie litość… — Udręka podczas niewoli w lochach Gastaiów nadal nawiedzała moje wspomnienia. Teraz inni Strażnicy zmuszeni byli znosić grozę, której ja zaznałem, lecz bez mojego doświadczenia, bez iskry prawdy, którą posiadałem, bez ulotnej nadziei ucieczki, którą dawała mi wierna służba Fiony. — Ilu straciliśmy? — Przerażenie spoczywało na moich ramionach niczym żelazne jarzmo. — Wszystkich, Seyonne. Trzej zostali schwytani. Dwaj kolejni poważnie ranni. Dwaj zginęli. Przed Ysanne dwie martwe Aife, jedna opętana. Każdy z tych elementów już jest wystarczająco groźny, ale jeśli zrobisz krok do tyłu i przyjrzysz się całości, wszystko okaże się jeszcze gorsze. O ile mogę ocenić, wszystko to wydarzyło się w tym samym czasie: zabójstwo cesarza… nowy atak demonów… upadek cesarstwa… śmierć Poszukiwaczy i Aife, śmierć lub pojmanie Strażników. Rozumiesz, Seyonne? Ezzaria się rozpada, a wszystko, czego się obawialiśmy, nadchodzi. Przegraliśmy wojnę z demonami. Wojna z demonami przegrana… Nie do pomyślenia. A cesarstwo… Ezzaria… Ysanne… — Czemu, na wszystkich bogów, przyszłaś z tym do mnie? — spytałem. — Pewnie myślisz, że to moje dzieło. — W co innego wierzyli? — Nie mogę zignorować tej możliwości. I tak, boję się tego, czym się stałeś. — Catrin oparła brodę na dłoni, przyciągnęła do siebie moją twarz i zmusiła, bym na nią spojrzał. — Ale kimkolwiek jesteś, wierzę też, że dusza Seyonne’a nadal żyje. Nie spytałeś mnie o imiona pojmanych Strażników. — Imiona? — Nie wiedziałem, o co jej chodzi. A jakie to ma znaczenie? — Hueil, Olwydd… i Drych. — Drych! — To imię przecięło noc niczym miecz. — Przeżył… — Pod koniec dnia, gdy otworzyłem bramę do Kir’Navarrin, młody Strażnik, mój własny uczeń, był jedynym żyjącym świadkiem moich czynów. Ale odniósł zbyt ciężkie rany, by świadczyć, więc moja żona, królowa, skazała mnie na śmierć. — Tak. — Ciemne oczy Catrin wypełniły się łzami, co rzadko się zdarzało tej zdecydowanej i przepełnionej poczuciem obowiązku kobiecie. — Przez wiele dni po twojej ucieczce leżał bliski śmierci, a nieprzytomny przez kolejne tygodnie. Ale kiedy się w końcu obudził, opowiedział mi wszystko o tej walce. Jak ostrzegłeś go przed Merrytem i uratowałeś mu życie. Jak rozpaczliwie próbowałeś wydostać pozostałych. Myśleliśmy, że demon cię opętał, kazał ci zabijać braci Strażników, a przez ten cały czas ty starałeś się wybawić ich i nas. Och, na dziecko Verdonne, Seyonne, uratowałeś nas wszystkich, a my niemal cię za to zabiliśmy. — Czy Ysanne wiedziała? — Nadzieja rozbłysła jak ostatnia iskra w popiołach. Catrin potrząsnęła głową. — Nie posłuchałaby, a Drych zostałby oskarżony o zepsucie i odizolowany lub wygnany. Radziłam mu, by zachował milczenie, aż nadejdzie właściwy czas. Tak mi przykro. Ale właściwy czas nigdy nie nadszedł, a Ysanne umarła wierząc, że jestem jej wrogiem, że to moje zepsucie sprowadziło na świat taką grozę. Catrin także we mnie wątpiła. A co jeśli miały rację? Moja przyjaciółka i mentorka wzięła mnie za ręce. — Musisz nam powiedzieć, co robić, Seyonne. Ty i Fiona. Ysanne nigdy nie naznaczyła innej kafyddy, co oznacza, że Fiona jest naszą prawowitą królową. Po śmierci Ysanne Drych świadczył przed Radą. Niektórzy mu uwierzyli. Inni nie. Ale zebraliśmy wystarczająco dużo poparcia, by inni z Rady wysłali mnie, bym odnalazła Fionę i sprowadziła ją do domu. Ja postanowiłam dotrzeć również do ciebie. — Blaise znajdzie Fionę — powiedziałem, kuląc się w zimnie. — A ja pójdę po Drycha i pozostałych. Nie zostawię ich tak. — Nie w otchłani Kir’Vagonoth. Ale nim zaryzykuję tę niebezpieczną podróż, musiałem zaryzykować inną. Najpierw powinienem przejść przez bramy Kir’Na—varrin i walczyć ze swoim demonem, a później stawić czoła więźniowi Tyrrad Nor i dowiedzieć się, co, na bogów, uczyniłem. Rozdział dwudziesty szósty Przybyliśmy do Taine Keddar wczesnym rankiem. Choć Blaise starał się poprowadzić nas najkrótszą możliwą drogą, częste przerwy dla odpoczynku sprawiły, że podróż trwała całą noc. Gdy wjeżdżaliśmy na ostatnie zbocze u wejścia do doliny, twarz Blaise’a była zmarszczona z wysiłku. — Tysiąc kroków w tamtą stronę — wyszeptał z trudem, wskazując głową na szlak. — Dwie skały wielkości domów. Na prawo jest niewielka ścieżka prowadząca do cedrowego gaju. Zostańcie tam. Przyślę kogoś z jedzeniem. — Machnięciem ręki zbył naszą troskę o jego stan. — Nic mi nie jest. Muszę uzyskać pozwolenie, by zabrać panią tam, gdzie musi się udać. — Nie powiedział, od kogo, lecz tylko się przeobraził i odleciał. Zsiedliśmy z koni w chłodnym zagajniku, a Catrin zdjęła płaszcz i zrobiła z niego poduszkę dla Lydii, która była tak zmęczona, że zaczęła płakać, choć bardzo starała się opanować. Ze względu na wytężoną jazdę, troskę o księżnę i walkę ze snem nie znaleźliśmy już z Catrin czasu na rozmowę. Zatonąłem w myślach, próbując przywołać we wspomnieniach twarz Ysanne w dniu naszego ślubu, w dniu, gdy dowiedzieliśmy się, że nosi dziecko, lub gdy radowaliśmy się pierwszym zwycięstwem w bitwie z demonami. Ale potrafiłem jedynie wyobrazić sobie wyraz jej twarzy w dniu, gdy widziałem ją po raz ostatni — przerażenie i odrazę, gdy zobaczyła demoniczny ogień w moich oczach. Dlatego też porzuciłem próżne żale i zacząłem przypominać sobie swoje poczynania w ciągu ostatnich czterech lat. Czy popełniłem błąd, wyprowadzając rai—kirah z Kir’Vagonoth? Czy źle złożyłem fragmenty historii Ezzarii? Czy moja ignorancja i duma doprowadziły do ruiny trzy światy? A moja naiwna pewność siebie po siffaru — myśl, że byłem wystarczająco mądry, wystarczająco czysty lub wystarczająco potężny, by przeobrazić potwora, choć nie pojmowałem jego mocy… jakąż okazała się głupotą. Nie doszedłem do żadnych nowych wniosków poza tym, że powinienem przestać myśleć, bo inaczej sparaliżuje mnie poczucie winy. Niezależnie od tego, czy miałem odwrócić to, co sam wprawiłem w ruch, czy też tylko powędrować do końca drogi, odpowiedzi, których szukałem, znajdowały się w Kir’Navarrin. Nadszedł czas. Pół godziny po tym jak Blaise nas opuścił, w zagajniku pojawił się Mattei, niosąc kosz świeżego jedzenia i bukłak z winem, a wraz z nim przyszła przysadzista, kompetentna uzdrowicielka imieniem Corya. Mattei zabrał nasze konie, by je nakarmić i napoić, ja zaś przedstawiłem Coryę kobietom. Corya nie marnowała czasu. Wepchnęła mi w rękę trochę owoców i sera i wygoniła mnie. — Odejdź, panie, gdy ja będę się zajmować tą młodą damą. Choć nie jest to najwygodniejsza z sypialni, musimy się upewnić, że matka i dziecko dobrze zniosły podróż. — Jestem córką derzhyjskiego wojownika — powiedziała Lydia. Łzy zostawiły na jej zakurzonej twarzy blade zacieki. —Noc konnej jazdy nie mogła zaszkodzić ani mnie, ani mojemu dziecku. — Spojrzała na mnie oskarżycielsko. — Nie pozwolisz temu przeklętemu księciu zobaczyć, że płaczę, dobrze? Powiesz, że to piasek w oczach albo blask słońca. Oczywiście, wcale nie muszę się z nim widzieć. Wystarczy mi odrobina odpoczynku i znów będę mogła ruszyć w drogę. Twój miły przyjaciel zabierze mnie do tego drugiego miejsca i wcale się z nim nie zobaczę. — Niech to, kobieto, jeśli odrobina słonej wody jest jedynym efektem tej przygody, to żaden mężczyzna z żadnego ludu nie sprawi ci przykrości — wtrąciła uzdrowicielka. — Nawet parszywy Derzhi. — Ech, nie znasz mojego parszywego męża! Mógłby tak urazić lodowiec, że ten by się stopił. Czemu nie ma żadnej derzhyjskiej bogini, która zdołałaby to zmienić? Mój mąż pełni funkcję kapłana Athosa, a on i jego bóg są bardzo do siebie podobni i uprzykrzają życie innym. A Druya… to byk. Na co mi się przyda? Corya zaśmiała się i pogłaskała księżnę po rudych włosach. — W Thridzie niektóre kobiety oddają cześć bogini, która zjada swoich mężczyzn. Ale dla nas, matek, nic nie zrobiła, gdyż pozwala tym sukinsynom się zapłodnić, zanim ich zabija. Ale nie musisz się przejmować. Wkrótce będzie po wszystkim, a my, które rodziłyśmy wcześniej, zawsze będziemy wiedziały, jak pomóc wam, nowicjuszkom. Nim zdążyłem mrugnąć, Corya rozłożyła czysty koc, pozwoliła mi podejść, bym pomógł ułożyć na nim Lydię, po czym rozwiesiła nasze płaszcze na cedrach, tworząc parawan. — Pani… Catrin, prawda? Możesz dotrzymać nam towarzystwa, jeśli pani czuje się dobrze w twojej obecności. Powiedziałem kobietom, że będę w pobliżu na wypadek, gdyby mnie potrzebowały. Później wspiąłem się po zboczu i wdrapałem na wystającą skałę, na której mogłem usiąść i obserwować całą dolinę, przeżuwając kwaśne śliwki i kozi ser. Padające pod ostrym kątem promienie słońca zmieniały skały i drzewa w płaskorzeźbę, trawę w aksamit, a stawy i strumienie w płynne złoto. Malutkie postacie ludzi i zwierząt poruszały się bezgłośnie przez ten odległy krajobraz, a odległość ukrywała ich twarze, uczucia i niedoskonałości. Kilka godzin takiej izolacji, pomyślałem, oddalenia od nieustannego cierpienia i smutku, miłości i rozpaczy, a odzyskam trochę spokoju. Lecz spokój wkrótce został przerwany, gdy usłyszałem krzyk jastrzębia, nurkującego wśród skał tuż pode mną, a na ścieżce zabrzmiały kroki. Ku memu zaskoczeniu osobą, która odezwała się do moich pleców, nie była Catrin, lecz Elinor. — Blaise powiedział mi, co się wydarzyło — zaczęła. — Książę jest z Gorridem i Admetem w namiocie dowódcy, opracowują plany ataku. Jeśli chcesz do niego dołączyć i przekazać mu wieści, zostanę z księżną, póki nie będzie mogła wyruszyć w dalszą drogę. Wieczorem mój brat przyprowadzi do niej ciebie i księcia. — To nie będzie konieczne — odparłem, oglądając się przez ramię. — Nie rozumiem. —Być może nie powiem Aleksandrowi, że ona tu jest… Jeszcze nie podjąłem decyzji. —Nie podjąłeś decyzji? A jakie masz prawo, żeby decydować w takiej kwestii? — To tyle, jeśli chodzi o udawaną grzeczność. Jej nozdrza się rozszerzyły, a głos załamał z pasji i oburzenia. — Nawet Derzhi zasługuje, by się dowiedzieć, że został ojcem, zanim wyruszy na śmierć. Naprawdę uwierzyłeś w to, co wszyscy o tobie mówią? Tylko bogowie tak okrutnie bawią się ludzkimi sercami. Jakimś sposobem to proste i bezpośrednie oskarżenie skoncentrowało moje cierpienie i złe przeczucia, aż wybuchły niczym stopione serce wulkanu, które znalazło słaby punkt w kamiennym wierzchołku góry. — Nie jestem bogiem! — wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi. — I wcale go nie udaję. Tak bardzo wypadłem z łask bogów, że nie sądzę, bym kiedykolwiek znalazł drogę z powrotem. Popatrz na mnie. —Uniosłem rękę na wysokość jej twarzy. W pęknięciach skóry i za paznokciami zaschła krew. — Na moim sumieniu ciąży tyle krwi, że aż przecieka przez pory. Zabiłem wczoraj wieczorem człowieka i nawet się nad tym nie zastanowiłem, bo przypuszczałem, że jest niebezpieczny, a ja się bałem. WAndassarze zamordowałem siedemnastu Veshtarów… niektórych długo po tym, jak przestali być zagrożeniem dla więźniów… ponieważ nienawidziłem ich i tego, co robią. Mogę być na wpół szalony, ale znam grozę, czuję ją i się jej boję. Jestem człowiekiem, Elinor, więc nie mówi mi, co jest okrutne, a co nie. Elinor się nie cofnęła, jej piękna twarz była ściągnięta i pozbawiona wyrazu. Milczeniem potwierdziła moją samoocenę, lecz najwyraźniej wątpiła, że potrafię rozpoznać okrucieństwo. — Aleksander jest moim przyjacielem. Musiałem patrzeć, jak oddaje wszystko, co dla niego ważne, jak dowiaduje się trudnych i straszliwych rzeczy o świecie, rzeczy, które dla ciebie były oczywiste od dzieciństwa. Tak, ta wiedza sprawiła, że stał się lepszy, ale to wcale nie znaczy, że łatwiej jest przez to patrzeć na kogoś, kogo się kocha, a kto tak cierpi. A teraz jeśli powiem mu, że nie stracił jedynej kobiety, która tyle dla niego znaczyła, jak zniesie myśl, że znów ponosi takie ryzyko? Ja musiałem przez to przejść… w dniu, gdy po raz pierwszy zobaczyłem moje dziecko w twoich ramionach, a twój brat opowiedział mi o czekającym go szaleństwie. Od tego dnia zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by naprawić ten pęknięty świat, ale obawiam się, że moje czyny zniszczyły mnie i wszystko, co dla mnie ważne, więc nie mów, że jestem okrutny, bo się zastanawiam, jak oszczędzić przyjacielowi kolejnego cierpienia. Ruszyłem w dół wzgórza, zostawiając ją wśród skał. Nie uszedłem jednak połowy drogi, gdy odwróciłem się i znów zacząłem wspinać, by zobaczyć ją stojącą w miejscu, w którym ją zostawiłem. Wiatr szarpał jej starą niebieską sukienkę, jej oczy były zamknięte, a kształtna dłoń przyciśnięta do ust. Teraz gdy wyrzuciłem z siebie trochę wściekłości, odzyskałem nieco jasności umysłu, której tak bardzo pragnąłem. Ze wszystkich uczuć na świecie strach powinienem rozpoznawać najszybciej. Być może jeśli głośno wypowiem bolesne słowa, złagodzi to trochę przerażenie, które dręczy jej serce. —Nie odbiorę ci Evana, Elinor — zawołałem do niej. — Nigdy. Mój syn jest jedyną odrobiną niewinności, jaka pozostała temu światu, a ja zniosę wszystko, by był bezpieczny, kochany i nieświadomy grozy, którą ja poznałem. Jego matka nie żyje. Należy do ciebie. Teraz oddałem ci już wszystko. Zostaw mnie. * * * W końcu uznałem, że nie mam prawa ukryć prawdy przed Aleksandrem, niezależnie od bolesnych konsekwencji. Elinor miała rację. Człowiek podejmujący taką decyzję powinien wiedzieć, co wchodzi w grę. Ale nie zamierzałem mu o tym powiedzieć. Dostałby ataku szału, przeklął upór Lydii i wymyślił jakiś sposób, by uniknąć z nią spotkania. Dlatego późnym popołudniem, gdy książę znalazł mnie uciekającego przed snem w chłodzie naszej chaty i zadał oczekiwane pytanie, starannie uniknąłem odpowiedzi. — Powiedziałem jej wszystko, panie, jak mi kazałeś. Nie przyjęła tego dobrze. — Przeklęte niech będzie jej uparte serce. Co zrobiła? — Nie musisz się martwić. Jej decyzja jest ostateczna. Już przedstawiła Edikowi swoje stanowisko. — Zerwałem się na równe nogi i poprowadziłem go ścieżką w stronę namiotu Blaise’a. — A teraz, skoro ty i Farrol już załatwiliście swoje sprawy, Blaise chce nas gdzieś zaprowadzić. Wyjaśnię ci wszystko później. — Wtedy wypełnię swoje obowiązki i będę mógł odejść. Celem naszej podróży była druga z ukrytych dolin — Taine Horet, jak nazwał ją Blaise. Słońce zachodziło, gdy wraz z Blaise’em i Aleksandrem zatrzymaliśmy się wysoko na jej południowym zboczu i spojrzeliśmy w dół na trawiaste łąki i niewielkie jezioro pośrodku. Choć bardziej kamienista i mniej zalesiona niż Taine Keddar, dolina była gęsto zamieszkana. Oceniając po liczbie ognisk rozpalanych w mroku, mieszkały tam setki ludzi. Spora liczba owiec i kóz pasła się na pastwiskach, widzieliśmy też co najmniej trzy osady. Największa leżała na zachodnim końcu doliny. Wśród kamienistych łąk rozrzucone były drewniane budynki gospodarskie i zagrody dla zwierząt, zaś sama wioska kryła się pod osłoną trzech szerokich, płytkich jaskiń w zboczu doliny. Druga osada leżała wśród gajów cedrowych i oliwnych we wschodniej części doliny. Z drewnianych domów z dachami z gałęzi unosił się dym. Trzecią osadę stanowiły duże namioty rozbite w północnej części doliny, wśród nich jeden wielki namiot pośrodku. Nad środkowym namiotem unosiła się nieznana mi flaga — smok z wężem w paszczy. — Taine Horet jest mniej gościnną z dwóch dolin — powiedział nam Blaise, gdy zjeżdżaliśmy stromym szlakiem. — Ale też trudniej ją znaleźć. Trzy dni badałem okolicę, zanim wzniosłem się wystarczająco wysoko, by ją odkryć. Tę grań nazywają „murem” i nie bez powodu. Można stanąć w dowolnym miejscu Taine Keddar i przysiąc, że za tymi urwiskami nic już nie ma. — Na jego zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech. — Bez mojego towarzystwa przejście zajęłoby wam zdecydowanie dłużej, nawet gdyby udało wam się znaleźć drogę. — Jak długo mieszkają tam twoi ludzie? — spytałem, zadziwiony liczbą mieszkańców doliny. — Wiesz, to nie są „moi” ludzie. Osiedlili się tam na długo przede mną… bardzo długo. Dlatego muszę poprosić o pozwolenie, zanim wejdę lub przyprowadzę gości. I dlatego powinniśmy zsiąść z koni i okazać szacunek… — Blaise przerzucił nogę przez siodło siwka i opadł na ścieżkę — …z wyjątkiem ciebie, lordzie Aleksandrze. Będą się spodziewali konnego Derzhiego. Ich zwyczaje są tak stare jak wasze. Zadziwiony, również zsiadłem z wierzchowca i podążyłem za nim w dół stromym szlakiem. Gdy schodziliśmy wśród potężnych czerwonych skał i karłowatych sosen, Blaise i ja z przodu, Aleksander za nami, drogę zaszło nam trzech strażników — brązowobrody Manganarczyk z włócznią, Suzaińczyk w żółtym haffai, z zakrzywioną szablą, i chudy thridzki młodzik z naciągniętym łukiem i strzałą wycelowaną w moją pierś. — Witajcie Therio, Vunazie i… czy to ty, L’Avanie? Nie widziałem cię od pół roku, chłopcze. Mam nadzieję, że polowanie się udało. — Widok Blaise’a złagodził surowe miny całej trójki, lecz żaden z nich nie opuścił broni, gdy spróbowali zajrzeć za banitę i zobaczyć, kogo za sobą wiedzie. — Musieliście dopiero objąć straż. Byłem tu wcześniej i powiedziałem M’Assali, że wrócę z dwoma innymi. — Blaise wskazał na mnie. — To mój bliski przyjaciel i nauczyciel, Ezzarianin, który chce zachować imię w tajemnicy, jak to mają w zwyczaju. Przyprowadziliśmy ze sobą tego, na którego tak długo czekaliście. Oto, moi drodzy przyjaciele, lord Aleksander Jenyazar Ivaneschi zha Denischkar, Pierworodny Azhaksta—nu. — Blaise zrobił krok w bok i wyciągnął rękę do Aleksandra. Na widok księcia trzej strażnicy wyprostowali się, wpatrzyli prosto przed siebie i unieśli broń, nie ostrzegawczo, lecz w geście pozdrowienia. Wymieniliśmy z Aleksandrem zdumione spojrzenia. — Aveddi — powiedział Suzaińczyk, pochylając głowę. — Jesteśmy zaszczyceni, że ten dzień nadszedł, gdy pełnimy straż. Starszych uraduje twoje przybycie. — Starsi? Aveddf! — wyszeptałem do Blaise’a patrząc, jak Aleksander odpowiada na ich powitanie ukłonem i gestem, który najwyraźniej zachęcił strażników do powrotu do obowiązków. — Zobaczysz — odparł Blaise, a na jego twarzy pojawiło się zadowolenie na widok takiej wymiany grzeczności. Wtedy zrozumiałem, że jego zmęczenie wynikało po części z niepokoju przed tym spotkaniem… jakkolwiek miało ono przebiegać. Ruszył ścieżką jak wcześniej, prowadząc swojego konia przed Aleksandrem. Za naszymi plecami potężny głos zaintonował triumfalną pieśń, która przeszyła nocne powietrze, odbijając się od muru i otaczających nas wzgórz. —Pas mam sefell marischat, Aveddi di Azhakstan. Nie znałem języka suzaińskiego pieśniarza. Jego słowa nadal niosły się echem po zboczach doliny, gdy dołączył do niego Thrid, śpiewając na tę samą melodię, lecz we własnym języku… a później Manganarczyk, również w nieznanym mi dialekcie. Ich pieśń brzmiała, jakby dobywała się z kości ziemi. — Co śpiewają? — spytałem szeptem Blaise’a. — Śpiewają: „nadchodzi nasz obrońca z pustyni, Aveddi Azhaksta—nu”. Pierworodny. To pieśń starsza niż cesarstwo. — Blaise wskazał na dolinę. — Tych, którzy tu mieszkają, nie obchodzi cesarstwo Derzhich, ale od bardzo dawna czekali na jednego z nich. Myślę, że ich oczekiwanie się skończyło. Starzy… starsi niż cesarstwo… obrońca z pustyni. Opowieści Gaspa—ra… Zapłonęło we mnie zrozumienie, niczym pierwsza iskra w ciemnej jaskini. — Sądzę, że podjąłeś wielkie ryzyko. Blaise się skrzywił. — Nic nie mów! Gdybym polegał wyłącznie na swojej ocenie, pewnie wcale bym go tu nie przyprowadził. Przekonała mnie twoja wiara. Zwolniłem, by Aleksander nas dogonił, gdyż chciałem mu wyjaśnić, co znaczą słowa pieśni. —Panie, słowa… — Wiem. — Nie spojrzał na mnie. Nie odrywał wzroku od doliny, jakby chciał odczytać przyszłość zapisaną w ogniu i cieniach. — Możesz mi szybko znaleźć trochę soli? Gdybyś zechciał… tak jak w Drafie, ale trzy porcje. — Spojrzał na Blaise’a. — Trzy? — Blaise pokiwał głową. Przypomniałem sobie dar Aleksandra dla starych kobiet, gdy opuszczaliśmy Drafę, zgodny ze starodawnym zwyczajem Derzhich, by szlachcic dawał sól tym, którzy go utrzymują. Choć nie wiedziałem nic o ceremoniach, jakie czekały nas tej nocy, podejrzewałem, że dobrze się domyślał. Dlatego też wycofałem się w mrok, jak zwykle z wysiłkiem przybrałem postać sokoła i odleciałem w poszukiwaniu soli. Nim zdążyłem wrócić, przeobrazić się z powrotem i odnaleźć Aleksandra, siedział na trawie w kręgu Thridów, głęboko w cedrowym zagajniku, oświetlonym blaskiem pochodni. Gdy wyłoniłem się z cienia, by usiąść za nim, książę właśnie osuszył drewniany kubek i oddał go staremu Thridowi. Blaise siedział między nimi, trochę za Aleksandrem, i tłumaczył. Rozmowa nie niosła ze sobą głębszych treści — ot, ceremonialne powitania i wymienianie przodków… ale gdy słuchałem i obserwowałem starca, uświadomiłem sobie, że jest to ktoś bardzo ważny. Nigdy nie widziałem kogoś z tak wieloma tatuażami. Każdy mezzit jego ciemnej skóry, nawet wygoloną głowę, zdobiły atramentowe linie i spirale. Wąski pas białej tkaniny na biodrach, bransoletki i szeroki naszyjnik z paciorków z kości słoniowej… setek paciorków… zasłaniały resztę tatuaży. Thridzcy ojcowie nosili jeden tatuaż dla każdego dziecka i zbierali bogactwo — dziedzictwo dla dzieci — w postaci ozdób z cennej kości słoniowej. Ten mężczyzna najwyraźniej miał wiele dzieci… albo był ojcem wielu niezrodzonych z jego ciała. Minęło ponad dwieście lat od dnia, gdy Thridowie dostali się pod władzę cesarstwa. Czy to możliwe, że thridzki wódz nadal żył na wygnaniu, tu, w sercu pustyni? Zaskoczony, niemal zapomniałem o swojej misji. Lecz kiedy starzec i Aleksander wstali, szybko wyjąłem z kieszeni trzy małe woreczki — sól wyproszoną u kwatermistrza Blaise’a i zawiązaną w małe kawałki płótna z jego chustki — i wcisnąłem je w dłoń Aleksandra. Gwałtownie obrócił głowę i skinął potakująco. Na jego ponurej twarzy pojawiło się pierwsze od wielu miesięcy światełko nadziei. — Na sale vinkaye viterre — powiedział, otwierając dłoń przed starcem. Thrid wziął woreczek, uśmiechnął się i głęboko ukłonił Aleksandrowi. „Sól nadaje życiu smak”. Aleksander wsiadł na konia i w towarzystwie Blaise’a, starca i co najmniej dwudziestu Thridów ruszył przez dolinę w stronę osady namiotów. Ja podążyłem za nimi, trzymając się z dala i obserwując, jak Thridowie się żegnają, a zastępują ich młodzi Suzaińczycy. Trzech krzepkich wojowników, ubranych w pasiaste haffai, z długimi wąsami i brodami zdobionymi czerwonymi, białymi i pomarańczowymi paciorkami, odprowadziło księcia do dużego namiotu z dziwnym sztandarem. Tam czekał potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku. Sam nie nosił ozdób, z wyjątkiem paciorków w brodzie, lecz stojące obok niego trzy kobiety w białych szatach miały na sobie tyle srebra, że dziwiłem się, jakim cudem jeszcze stoją. Jego żony. Trzej imponujący młodzieńcy, którzy przywitali księcia, najprawdopodobniej byli synami tego mężczyzny. Oceniając po szacunku, jakim darzyła go reszta obecnych — ci, którzy przynosili nam jedwabne poduszki, talerze z daktylami i słodkimi ciasteczkami i dzbanki z wonną herbatą, klękali przed naszym gospodarzem — zacząłem żywić pewne podejrzenia. To również człowiek znacznej godności. Czy to możliwe? Suzaińczycy byli jednymi z pierwszych ofiar ekspansji cesarstwa, przed ponad czterystu laty. Po stuleciu buntów i oporu, wojownicza suzaińska szlachta — palatyni — została wybita… tak w każdym razie sądzono. Blaise znów pełnił rolę tłumacza. Aleksander został zaproszony do namiotu mężczyzny, tam podano mu poczęstunek i fajkę wypełnioną wonnymi ziołami. Dwie godziny i tysiące słów później Suzaińczyk pocałował Aleksandra w oba policzki, ukłonił się i wręczył mu własny nóż. Aleksander podał mu w zamian węzełek soli wraz z błogosławieństwem. Po tym wszystkim wcale mnie nie zdziwiło, gdy Suzaińczycy odprowadzili Aleksandra do wioski ukrytej w zachodnim zboczu doliny. I mogłem się spodziewać siwowłosego Manganarczyka, który stał z sokołem na skórzanej rękawicy, oczekując, by powitać Aveddiego. Starzec był wyprostowany i szeroki w barach, a jego długie spodnie, sięgająca kolan tunika z długimi rękawami i kolorowy tkany pas wyglądały dokładnie tak, jak na gobelinach przedstawiających Manganarczyków poddających się cesarskim zdobywcom. Wszyscy manganarscy mężczyźni i kobiety, którzy stali w kręgu światła ogniska, nosili ten tradycyjny strój, a wraz z nim gualar, wełnianą szatę z wieloma kieszeniami, która zasłaniała głowy, a jej barwy i wzory oznaczały przynależność rodową. Lecz gualar siwowłosego mężczyzny, który przedstawił się jako Yulai, był całkiem biały, w barwie łączącej wszystkie kolory, co oznaczało, że ród Yulaia stanowił połączenie wszystkich rodów. Biały gualar nosili królowie Manganaru. Przysiadłem na ziemi za Aleksandrem, gdy ten przyjął nazrheel i nabijane przyprawami jabłka i poważnie słuchał, jak Yulai opowiada o ucieczce swoich przodków przed cesarstwem. Syn Yulaia, mężczyzna w średnim wieku, który przedstawił się jako Terlach, zajął miejsce po prawicy starca i przyglądał się w milczeniu, podczas gdy pomarszczona staruszka imieniem Magda siedziała po lewicy króla, dolewała herbaty i swobodnie dodawała wtrącenia i poprawki do opowieści. Tłum Manganarczyków stał i siedział w kręgu wokół księcia i Yulaia, słuchając, śmiejąc się i komentując. Robiło się późno. Ciepło ogniska sprawiło, że poczułem się senny, a gdy przyglądałem się sokołowi Yulaia, teraz siedzącemu na drewnianej żerdzi przy starcu, zastanawiałem się, co by było, gdybym się przeobraził i spróbował odezwać się do ptaka. Może powiedziałby mi, co to wszystko znaczy. Wtedy właśnie w kręgu słuchaczy z boku zrobiło się małe zamieszanie. Mały chłopiec wbiegł w krąg światła i rzucił się najpierw w ramiona Magdy, a potem Yulaia. Yulai pogłaskał go po głowie i spytał, kto pozwolił mu tak długo nie spać. — Mama powiedziała… — zaszczebiotał chłopiec. — Powiedz „dobrych snów”, Goda. — Goda… dziadek. — Dobrych snów, maleńki — odparł Yulai z uśmiechem. — A teraz idź spać. Postawił chłopca na ziemi i popchnął go lekko, lecz dziecko nagle zrobiło się nieśmiałe w obecności tak wielu ludzi i zaczęło obracać się powoli, wpatrując się w uśmiechnięty krąg. Evan. Byłem gotów go zawołać, lecz w tej samej chwili pobiegł po trawie do kogoś po drugiej stronie kręgu. Gdy Elinor wzięła go w ramiona, nasze spojrzenia się spotkały, a w jej ciemnych oczach dostrzegłem wyzwanie, którego nie potrafiłem zinterpretować. Czy obecność Evana była przypadkiem, wyrazem okrucieństwa czy darem? Znikła wśród zebranych Manganarczy—ków, postawą zachęcając, bym podążył za nią i się tego dowiedział. Ale nie ufałem sobie. Od chwili gdy Catrin powiedziała mi o straszliwych wydarzeniach w Ezzarii, dźwięki i doznania zwyczajnego życia zaczęły blaknąć. Ysanne nie żyła, a przyjęcie tej prawdy zajmie mi sporo czasu. Jednak to oddalenie nie było efektem cierpienia — cierpiałem z powodu Ysanne dawno temu, gdy żyliśmy razem i gdy się od siebie oddaliliśmy. Przez ten dzień mój umysł nawiedzały jednak wizje więzień i demonów, lodowatych wiatrów Kir’Vagonoth, Gaspara i Fessy przywiązanych do drzewa, So—variego wiszącego na murach Tanzire i sępów wgryzających się w jego wnętrzności… i Madonaia siedzącego przy swojej planszy. Te obrazy mnie pochłaniały, bardziej wyraziste niż świat, po którym chodziłem. I tak oto przez całą tę magiczną noc, choć byłem zanurzony w wydarzeniach o historycznym znaczeniu, nie czułem się ich częścią bardziej niż wtedy, gdy przyglądałem się pszczołom Avrela kręcącym się wokół ula. Już tu nie pasowałem. Obowiązki czekały na mnie gdzie indziej. Jedynie mój syn mógł jeszcze wpłynąć na moją decyzję. Nie wolno mi było na to pozwolić. Trzech udręczonych młodych Strażników czekało, aż ich uratuję. Oderwałem wzrok od ognia i zmusiłem się do słuchania rozmowy. — …przyjęliśmy dziś gościa do naszego domu, Aveddi — ciągnął starzec z uśmiechem. — Jak to mamy w zwyczaju, gości traktujemy jak członków rodziny, odnosimy się do nich z takim samym szacunkiem i troską jak do naszych synów i córek i w pełni korzystają z naszego bogactwa lub dzielą nasze ubóstwo. Rozumiem, że gość ten jest dla ciebie szczególnie ważny, i chcę cię zapewnić o swojej dobrej woli. Nie musisz się martwić, gdy wyruszysz drogą, którą wybrałeś. Zaskoczony Aleksander grzecznie pokiwał głową. —Dziękuję, lordzie Yulaiu, ale… Cokolwiek Aleksander chciał powiedzieć, rozwiało się, gdyż w tej właśnie chwili Lydia pojawiła się w kręgu światła, wspierając się na ramieniu Blaise’a. Stanęła za Magdą, wśród kobiet i dzieci z rodu Yulaia. Ciemny, obszerny płaszcz ukrywał jej stan, a i tak w dużej mierze osłaniał ją mrok. Rude loki upięła na szczycie głowy, a duma zdobiła ją tak, jak nie ozdobiłoby jej złoto ani srebro. Ale jej twarz była zarumieniona jedynie od odbitego blasku ogniska. Aleksander podniósł się powoli. Mówił do Manganarczyka, ale patrzył tylko na Lydię. — Ponownie i ponad wszelką grzeczność dziękuję ci, lordzie Yulaiu. Nie mógłbym prosić o nic więcej… nic więcej… jak tylko o to, byś chronił moją żonę. Moim jedynym pragnieniem było zapewnić jej bezpieczeństwo, gdyż kocham ją tak, jak święty Athos kocha ziemię, i szanuję ją tak, jak gwiazdy szanują księżyc. — Nie podszedł do księżnej, zatrzymany być może przez resztki dumy, a może przez delikatność ceremonii tej nocy, lecz wyciągnął do niej rękę. Skłoniła się lekko, lecz nie ruszyła się z miejsca. Aleksander zarumienił się i cofnął dłoń, po czym ukłonił się sztywno i niezgrabnie wyjął ostatni woreczek soli. Stary Yulai z zainteresowaniem spoglądał to na Lydię, to Aleksandra, lecz jego żona szepnęła mu coś do ucha, a wtedy na jego pomarszczonej twarzy pojawiło się współczucie. — Robi się późno, Aveddi — przypomniał. — Mamy dużo do omówienia, lecz czekaliśmy wiele lat, więc poczekamy jeszcze kilka godzin. Tej nocy mój dom należy do ciebie. Mój służący Daneel pokaże ci twoje komnaty… jeśli będziesz ich potrzebował. Aleksander z trudem oderwał wzrok od księżnej i wręczył woreczek soli Manganarczykowi. Nim się odezwał, odchrząknął. Do błogosławieństwa dodał: — Będę zaszczycony, mogąc przyjąć waszą gościnę, królu Yulaiu. Stary król wstał i pożegnał zebranych przyjaciół, a tłum szybko znikł w mroku. Ukłoniwszy się po raz ostatni Aleksandrowi, Yulai pocałował Lydię w rękę i przytulił ją, a potem wraz z żona i sługami podążył w stronę kamiennych domów. Blaise szepnął coś do ucha księżnej i podszedł do mnie. — Sami muszą się tym zająć — rzekł. — Powiedziałem jej, że jeszcze chwilę zaczekamy. Ale tej nocy Lydia już nas nie potrzebowała, Aleksander podobnie. Książę przeszedł przez krąg światła w stronę żony, lecz zatrzymał się tuż przed nią, opadł na kolana, pochylił głowę i szeroko rozłożył ręce. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Lydia wyszła z cienia i położyła dłoń na jego rudych włosach. Później dotknęła jego brody i uniosła jego twarz, by zobaczył cud, który na niego czekał. — Kiedy chcesz ruszać? — spytał Blaise cicho, gdy obróciłem się na pięcie i szybko ruszyłem w stronę stawu. — Jak tylko zdołasz mnie stąd wydostać — odparłem. — Musisz sprowadzić Fionę. Catrin ma dla niej pilne wieści, a ja muszę z nią porozmawiać, zanim wyruszę, dowiedzieć się wszystkiego, co może mi powiedzieć. — Tej nocy tego nie zrobię — rzekł. — Jestem wyczerpany. I sądzę, że tobie również przyda się trochę snu przed taką podróżą. Ale rano… — Rano — mruknąłem. Rozdział dwudziesty siódmy Tego ranka, gdy wraz z Blaise’em i Catrin dotarliśmy do Dasiet Ho—mol, słyszałem w głowie nieprzyjemne echa przepowiedni z Drafy. Aleksander oddał wszystko, został nagi. Jego bezsilność rzeczywiście stała się jego siłą. Czy znalazł sobie nowe królestwo na pustyni, jak przepowiadał Qeb, w chwili gdy gotował się do obalenia własnego cesarstwa? A jeśli wizje chłopca okazały się prawdą, to co z wizjami Gaspara? Ta myśl nie była przyjemna. „Ciężko jest wzbudzać grozę w sercach tych, których się kocha”, powiedział mi Gaspar. Z pewnością Aleksander, Blaise, Catrin i moi znajomi wśród banitów bali się mojego szaleństwa, ale wydawało mi się, że się z nim pogodzili. Moje przerażenie tym, co potrafią zrobić ludzie, nie oznaczało jeszcze, że pragnę ich zniszczyć. Musiałem powstrzymać zabawy Nyela. A jednak każdy krok w stronę linii białych kolumn, która ciągnęła się na północ i południe przez wzgórza południowego Manganaru, tylko zwiększał moje poczucie oddalenia od świata. „Dać imię bezimiennemu i stanąć po drugiej stronie bezdennej przepaści…”. Nie umiałem ocenić, czy ból brzucha wynikał z przerażenia, czy z podniecenia… i bardzo mnie to niepokoiło. — Kiedy Fiona udała się do Kir’Navarrin? — spytała Catrin, spoglądając między rzędami wysokich kolumn na wieczór jakże różny od brązowego południowego gorąca, w którym czekaliśmy na Blaise’a i Fionę. Za naszymi plecami rzędy kolumn przecinały ćwierć ligi suchych, trawiastych wzgórz, sięgając niemal do południowych gór stanowiących granicę z Ezzarią. Choć siedzieliśmy w pobliżu północnej skrajnej pary kolumn, widzieliśmy przed sobą identyczne dwa rzędy filarów, wyrastające z zielonych zboczy, które przecinały kępy drzew i stawy odbijające blask zmierzchu. Potarłem głowę, jakby moje palce mogły wyzwolić myśli z ciemnych miejsc, w których tkwiły uwięzione. Nie spałem już od prawie dwóch dni, poprzednia noc nie była lepsza od poprzedniego dnia. Za każdym razem gdy się zdrzemnąłem, musiałem znów się budzić, by uciec przed snami, które wywoływały mdłości i drżenie. — Tym razem spędziła tam około sześciu tygodni — odparłem. — Blaise po raz pierwszy zabrał ją tam kilka miesięcy temu. Mówił, że planowała zostać dłużej, ale po kilku tygodniach się rozchorowała. Rai—kirah nie znają się na ludzkich chorobach, więc wyszła poszukać uzdrowiciela. Po kilku dniach w Taine Keddar była gotowa wracać. Blaise zagląda tu raz na kilka dni i otwiera drogę na wypadek, gdyby chciała opuścić Kir’Navarrin. Stado antylop wędrowało po wzgórzu na lewo od nas, lecz kiedy nas zauważyły, zerwały się do ucieczki, przeskoczyły nad jarem i znikły za innym wzgórzem. Wyjąłem z torby podpłomyki i ser i położyłem je na trawie. Wpatrywałem się w nie, jakbym nie do końca pamiętał, do czego służą. Nie mogłem znieść myśli o jedzeniu. Moja skóra mrowiła z braku snu, język był niemrawy, a ruchy niezgrabne, jakbym nie do końca nad sobą panował. — Jest bezpieczna? —Nie powiedziała Blaise’owi zbyt wiele… tyle tylko, że przyglądała się i uczyła o rai—kirah i ich życiu. Mówiła, że czuje się tam bezpieczniej niż gdziekolwiek na tym świecie. Tam nie ma potworów ani walk. —Tylko niebezpieczeństwo w Tyrrad Nor, które jak się wydawało, przenikało wszystkie światy. — Przez te wszystkie lata pracowałam ze Strażnikami, uczyłam ich o portalach i innych światach. Świadomość, że mogłabym zrobić to sama… — Początkowe zadziwienie Catrin na widok otwartej bramy zmieniło się w oszołomienie i ciekawość. Ezzarianie zawsze żyli wśród cudów. — Pewnie byłabym rozczarowana, gdyby kiedykolwiek udało mi się przejść. Tam nie może być aż tak dziwnie, jak to sobie wyobrażałam. Z tego, co stąd widzę, tamta kraina wydaje się zupełnie zwyczajna. — Bardzo przypomina Ezzarię — rzekłem, obierając małą, kwaśną po—marańczkę, którą następnie położyłem obok chleba. — Rzeka szerokości Dursk przepływa tuż za tamtymi wzgórzami, a za nią leży dębowo—klo—nowy las, który rozciąga się aż do gór… wysokich, pokrytych śniegiem szczytów przypominających te, które otaczają Capharnę i Dael Ezzar. Latem każdego popołudnia pada deszcz. Ale nocą od razu byś się domyśliła, że to nie nasz świat. Blask gwiazd jest niemal równie silny jak światło księżyca. Catrin odłamała kawałek chleba, lecz zatrzymała się, nim włożyła go do ust. — Myślałam, że jeszcze nie przechodziłeś przez portal. — Zgadza się. — To będzie pierwszy raz. Ważny czas. Czas, kiedy wszystko się zmieni. Rzuciła chleb z powrotem na torbę i położyła mi dłoń na kolanie. — Seyonne, drżysz. Powiedz mi, dlaczego tak bardzo się boisz. Obiecałam, że nie ucieknę. Cofnąłem się. — Nie mam czasu na wyjaśnienia, Catrin. Muszę porozmawiać z Fio—ną i pociągnąć to dalej. Obawiam się, że i tak zbyt długo czekałem. Muszę z nim być. — Z tym demonem? Myślałam, że on już… — Po prostu muszę iść. — Nie chciałem mówić o tym, który siedział przy planszy i na mnie czekał. — Nie pytaj dalej. Wiedziałem, że powinienem opowiedzieć Catrin o Nyelu. Ona, której mądrość pomogła mi zachować rozsądek przez dwa ostatnie trudne lata pełnienia funkcji Strażnika, pomogłaby mi zrozumieć moje obowiązki i przyszłość. Jednak nawet w tej chwili, gdy widziałem świat na krawędzi chaosu i wierzyłem, że to dzieło Nyela, a w jakiś sposób również i moje, nie umiałem wygnać z myśli obrazu Madonaia i jego przerażającego piękna. Mówienie o takiej wizji, moich nadziejach i obawach byłoby niczym przeciągnięcie nożem po brzuchu i odsłonięcie tego, co kryło się pod skórą. Catrin zabrała rękę. — Nie rozumiem tego. Jak mogłeś się tak zmienić, a jednak nadal być człowiekiem, którego znałam? —Nie jestem człowiekiem, którego znałaś… — Zerwałem się na równe nogi i podszedłem do samej bramy, pragnąc myślami ściągnąć do siebie Fionę i Blaise’a — …I nigdy nim nie będę. Nareszcie! Blaise szedł zakurzoną białą drogą między kolumnami w towarzystwie drobnej Ezzarianki w męskich spodniach. Jej proste, ciemne włosy były krótko obcięte, a na grzbiecie niosła plecak. — Mistrzu! — Fiona wbiegła na zbocze, przebiegła między kolumnami i wzięła mnie za ręce. Jej mocny uścisk przekazał mi wszystko, czego nie potrafiła wyrazić słowami. Była bardzo chuda, bardziej niż w moich wspomnieniach, i blada jak kolumny, choć w tej chwili zarumieniona z wysiłku. — Czy to iluzja, czy rzeczywiście jest tu pani Catrin? — spytała, unosząc brwi i pochylając głowę w stronę mojej mentorki. — Nigdy bym się nie spodziewała, że zobaczę ją w towarzystwie takiego zepsucia, jak nasza dwójka. Fiona może i nie umiała wyrażać uczuć, ale opinie jak najbardziej. Zadręczała mnie przez ponad rok, nim zaczęliśmy podróż w poszukiwaniu mojego syna, demonów i prawdy. Później mnie uratowała, najpierw utrzymując otwarty portal przez wiele miesięcy mojego uwięzienia w Kir’Vagonoth, a później wykradając mnie spod noża Ysanne, przez co skazała się na wygnanie z krainy, której królową miała zostać. — Przyszła bardziej do ciebie niż do mnie — wyjaśniłem z wymuszonym uśmiechem i podniosłem ciężki plecak Fiony, podczas gdy ona wysuwała ręce z pasów. — Ty tylko przyjaźnisz się z rai—kirah, nie zapraszasz ich do siebie. — Fiona była jedyną osobą, z którą mogłem żartować o Denasie. Może dlatego, że się nie bała. Kiedy się na coś zdecydowała, nawet jeśli chodziło o wiarę w skażonego Strażnika, była nieugięta. Fiona opadła na trawę obok Catrin i wyjęła z plecaka bukłak i cienką księgę oprawioną w skórę. Pociągnęła długi łyk wody, zakaszlała, ocierając usta, po czym spojrzała na Catrin. — Czemu tu jesteś, pani? Zawsze z dystansem traktowałaś kwestie obowiązków, tak słyszałam, ale w sprawie zepsucia… po tym, jak pozwoliłaś swojej królowej, by wykrwawiła twojego przyjaciela niemal na… — Tienoch havedd, kafyddo — powiedziała cicho Catrin. — Kafyddo? — Oczy Fiony rozszerzyły się z niedowierzaniem. — Myślałam, że tytuł ten przestał mieć znaczenie w chwili, gdy królowa ogłosiła, że nie istnieję. A może zapomniałaś? — Królowa nie żyje. Podczas gdy wstrząśnięta Fiona wysłuchiwała skróconej wersji opowieści Catrin, ja z trudem się zmuszałem, by im nie przerwać, by nie zacząć na nie wrzeszczeć, że nic z tego nie będzie miało znaczenia, jeśli nie uda mi się dostać do Tyrrad Nor z resztkami własnego umysłu i przekonać Nyela, żeby przestał grać w swoje gierki. Krążyłem wokół ogniska, kolumn i kobiet. Smakuj ten czas, mówiłem sobie. Słuchaj ptaków, czuj dotyk powietrza. Napawaj się słodką wonią suchej trawy. Za godzinę możesz nienawidzić zapachu szałwi i dzikiej gorczycy. Możesz polubić rzepę i kiepską poezję, burze śnieżne i kobiety, które udają słabość, by przyciągnąć mężczyzn. Jak to będzie, stać się kimś innym, mieć skłonności innego i nie móc odróżnić jego wspomnień? Jak pogodzę sprzeczne pragnienia? Czy lubię muzykę czy nie? Czy wolę biegać, czy spacerować? Jak mam na imię? Tysiąc bitew każdej godziny. Blaise siedział na trawie z rękami wokół kolan i przysłuchiwał się rozmowie. Jego spokojnemu zachowaniu zaprzeczył pełen nacisku ton głosu. — Musimy szybko zdecydować, kto tam idzie — mruknął cicho w chwili, gdy Catrin zakończyła swoją opowieść. — Do wyprawy na Syrę zostały tylko dwa dni. Fiona przerwała mu atakiem kaszlu, głębokimi spazmami, które wstrząsały jej drobnym ciałem. — Za parę tygodni będę zdrowa — wychrypiała, zbywając naszą troskę. — Wydaje mi się, że zrozumiałam tę chorobę i wiele innych spraw. —Pociągnęła łyk wody i spojrzała na mnie. — Co chcesz zrobić najpierw? Uratować Drycha czy udać się do Tyrrad Nor? Głową wskazałem na portal. Pokiwała głową. — Masz czas, żeby mnie wysłuchać? Zawsze chciałam udać się z tobą w tę podróż, ale teraz… — Spojrzała na Catrin. — Jesteś potrzebna w domu — dokończyłem za nią, czując falę ulgi. Nie chciałem, by ktokolwiek mi towarzyszył. — Cieszę się, że odzyskali rozsądek, by po ciebie posłać. Chcę dowiedzieć się wszystkiego, co może mi pomóc w Tyrrad Nor. Muszę zrozumieć, co tam znajdę. — Zrozumienie… z tym raczej ci nie pomogę — odparła Fiona. — Mogę ci tylko opowiedzieć o tym, co widziałam. Przez następne dwie godziny, gdy słońce po naszej stronie bramy wzniosło się nad linię kolumn, a słońce po drugiej stronie opuściło niebo, pozostawiając bezksiężycową noc, młoda Aife opowiadała o swoich wędrówkach po Kir’Navarrin. Rai—kirah ignorowali ją przez większość czasu, najwyraźniej zupełnie niezainteresowani ludźmi, skoro znaleźli się w domu. Gdy tylko dotarli na drugą stronę, rozproszyli się po całej krainie, szukając swoich imion, rodzin i domów… całej wiedzy i wszystkich wspomnień, które zostały im odebrane razem z materialnym istnieniem, gdy nasi przodkowie zdecydowali się wyrwać sobie część duszy ze strachu przed więźniem Tyrrad Nor. — Oczywiście, nie mogli podjąć życia tak, jakby nigdy nie zostało przerwane — zakończyła Fiona — ale napotykałam małe grupki, które spacerowały razem, śmiały się, rozmawiały, pływały w jeziorach albo budowały żaglówki, polowały, ucztowały i robiły mnóstwo różnych rzeczy. Czasem widziałam tylko ich świetliste postacie… promiennie piękne, jak o nich mówiłeś, mistrzu… i to mnie zaskoczyło, gdyż myślałam, że kiedy demony znajdą się w Kir’Navarrin, przez cały czas będą przebywać w cielesnej postaci. Kilka z nich towarzyszyło mi przez dzień albo dwa, nim wróciły do swoich spraw. Jeden z nich, imieniem Kryddon, który mówił, że cię zna, szczególnie interesował się moimi badaniami, gdyż próbował zrobić to samo… zrozumieć, co i dlaczego stało się z rai—kirah, i zdecydować, jak powinni żyć przez kolejne lata. Nie odzyskują sił tak szybko, jak się spodziewali, ale wciąż się uczą… Nauka była oczywiście sednem wszystkiego. Rai—kirah nigdy nie odzyskają prawdziwej cielesności. Ich własne ciała od dawna nie żyły. Mieli jednak nadzieję, że gdy będą mieszkać w bogatym i cudownym Kir’Na—varrin, nie zaś na lodowatych pustkowiach Kir’Vagonoth, ich zaczarowane ciała zaspokój ą ich fizyczne pragnienia i odzyskaj ą utracone wspomnienia. — Kryddon był bardzo podekscytowany, że już prawie przypomniał sobie własne imię, a co ważniejsze, że miał brata imieniem Sirto, i wyruszył na jego poszukiwanie. I prosił mnie, żebym przekazała Denaso—wi… tobie… że Vyx mylił się w sprawie ptaków i owoców. Powiedział, że musisz ich spróbować i raz na zawsze rozstrzygnąć ich kłótnię. Fiona wzięła kawałek obranej pomarańczy, włożyła go do ust i spojrzała na mnie, oczekując wyjaśnień. — Kryddon i Vyx zawsze kłócili się o jedzenie — burknąłem, zniecierpliwiony takim marnotrawstwem czasu. — I o to, co warto byłoby zjeść, gdyby mogli naprawdę poczuć smak. Vyx się upierał, że pieczenie ptaków nie miałoby sensu, ale pieczone owoce byłyby prawdziwym przysmakiem. Denas nie znosił, gdy rozmawiali o takich rzeczach. Nie cierpiał świadomości, że tylko materialne ciało przekazałoby mu prawdę o świecie, i gardził sobą za pragnienie jedzenia, snu… wszystkiego. Wolałby wcale nie jeść. — Jak zawsze, dziwnie mi było mówić o Denasie, który siedział wewnątrz mnie i słuchał, a wkrótce już będziemy jedną istotą zamiast dwóch. — Czyli kiedy rai—kirah stworzą sobie ciała, potrafią wykorzystywać zmysły? — Tak mówią. Dałeś im wielki dar, Seyonne. Traktują ciebie i Denasa z tak wielkim szacunkiem, że nawet sobie nie wyobrażasz. — Cieszę się, że się udało. — Dobrze wiedzieć, że dla Blaise’a, mojego syna i rai—kirah wyszło z moich poczynań coś dobrego, niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość. Ale opowieść Fiony się nie skończyła. — Tego wszystkiego dowiedziałem się podczas swoich pierwszych odwiedzin — podjęła. — Już wtedy Kryddon wspominał, że kilku rai—kirah przestało szukać swoich rodzin. Niektórzy nawet nie wydawali się zainteresowane poznaniem swoich imion. Nie rozumiał tego. Imiona uczyniłyby ich jednością, mówił, związały ich świetliste postacie z ciałami, pozwalając im żyć naprawdę. Pochyliła się do przodu, jakby chciała podkreślić wagę swoich słów. — Kiedy wróciłam kilka tygodni temu, wszystko się zmieniło, i to podczas mojej krótkiej nieobecności. Wędrowałam całymi dniami i nikogo nie spotkałam. Natykałam się tylko na wpół wybudowane domy. Świeżo obsiane pola dziczały. Ci z rai—kirah, z którymi się zetknęłam, nie mieli materialnej postaci, a nawet ich świetliste ciała zdawały się… mniej materialne. Jaskrawe barwy wyblakły. Odszukałam Kryddona i znalazłam go siedzącego nad strumieniem na łące. Wciąż miał ciało, ale nie trzymał się dobrze. Jego nogi, twarz albo tors… stawały się na moment świetliste, a wtedy on dotykał trawy albo wkładał rękę do wody, i znów był cały. Spytałam go, czy odnalazł brata, i usłyszałam, że nie jest pewien. Z trudem skłoniłam go do mówienia. Jeszcze nie przypomniał sobie swojego imienia i bardzo martwił się o innych rai—kirah. Większość uznała, że materialne ciała są męczące. Nie lubili snu, a Kryddon mówił, że sam ma z tym problemy. Budzili się bardziej zmęczone niż przed położeniem się, dlatego wielu z nich przestało tworzyć ciała, żeby tego uniknąć. Ale to wcale nie pomagało. Wszyscy byli bardzo osłabieni, a niektórzy w ogóle znikli. Nikt nie wiedział, gdzie się podziali. — Wykorzystuje ich — mruknąłem. — Teraz gdy mają ciała i sen, może również i ich dotykać, a ponieważ są tak blisko… gdy są w takim stanie… pragnie dla siebie ich siły. Jakimś sposobem może im ją odebrać. —Fiona spojrzała na mnie dziwnie, a ja uświadomiłem sobie, że mówię do siebie. Z trudem koncentrowałem się na jej opowieści. — A co z więźniem, Fiono? Czy wspominali coś o tym w Tyrrad Nor? Potrząsnęła głową. Odezwała się dopiero po kolejnym ataku kaszlu. — Pytałam o to podczas pierwszej podróży — powiedziała. — Oczywiście, że tak. Nikt nie wiedział, kto albo co mieszka w fortecy. Rai—kirah nie byli nawet pewni, gdzie się ona znajduje, prócz tego, że wznosi wysoko w górach za gamarandowym lasem. Nie wchodzili do niego. Mówili, że nic o nim nie pamiętają, prócz tego, że to święte miejsce, straszliwe miejsce, a takie rzeczy lepiej pozostawić w spokoju, aż przypomną sobie więcej. Ale potrzebowałeś informacji, więc tego tak nie zostawiłam… — Poszłaś tam! — Kucnąłem przed nią, z trudem się powstrzymując, by nie chwycić jej za ramiona i nie wytrząsnąć z niej słów. Kobieta w zieleni kazała mi się udać do gamarandowego lasu. Fiona pokiwała głową. Całe jej zmęczenie i choroba znikły. — Podczas całego pobytu próbowałam znaleźć dowody, coś, co potwierdziłoby nasze domysły lub im zaprzeczyło. — Teraz zwróciła się do Catrin. — Nasi przodkowie żyli w obu światach. Pokazała nam to mozaika. Ale z powodu, którego nie potrafiliśmy pojąć… a który wiązał się z Tyrrad Nor i przepowiednią… uznali, że życie w Kir’Navarrin jest zbyt niebezpieczne. Ci, którzy tam mieszkali… budowniczy, tak ich nazywamy… zdecydowali się zniszczyć wszystkie swoje dzieła, by nikt nie pamiętał Kir’Navarrin i nie usiłował tam wrócić. Ale z tego, co powiedział mi Seyonne, w dniu odprawienia rytuałów ci, którzy mieszkali w Kir’Na—varrin, po prostu opuścili swoje miasta i wioski, zostawili pola i ogrody, porzucili narzędzia i księgi na stołach. Miałam nadzieję coś z tego odszukać — wioski, artefakty, dzieła sztuki, cokolwiek. Ale nie znalazłam nic poza kawałkami ścian i paleniskami, aż weszłam do gamarandowe—go lasu. Znów mówiła do mnie. —Badałam go przez wiele dni. Wrażenie, jakie wywołuje ten las… nie potrafię go opisać. Jest tak smutny i tak piękny. Nie dostrzegłam żadnych śladów, że ktokolwiek tam kiedykolwiek mieszkał, ani też żadnych rai—kirah. Już miałam zrezygnować, kiedy natrafiłam na kamienną wieżę, tak porośniętą mchem i pnączami, że z początku uznałam ją za drzewo, olbrzymie i nieprawdopodobnie stare. Ale kiedy przyjrzałam się bliżej, pod mchem zobaczyłam kamienie. Nigdy nie dotykałam niczego, co przypominałoby ten kamień… cieplejszy niż być powinien i o dziwnej fakturze… jakby żył. Nigdzie nie było drzwi i myślałam, że prędzej oszaleję, nim dostanę się do środka. Ale przypomniałam sobie twoją wizję Vyxa przyciskającego się do muru więzienia i pomyślałam, że może powinnam się przebić przez ścianę. Wymyślenie czaru zajęło mi trzy dni. Pochłonął wszystko, co miałam, i więcej jeszcze, ale dzięki słowom otwarcia i przejścia udało mi się przedostać. W środku wszystko zachowało się w idealnym stanie: meble, naczynia… Musisz sam tam pójść. Narysowałam mapę… — Wyrwała stronę z dziennika i podała mi ją. — Tam to zaplanowali, Seyonne. Siedzieli w komnacie wysoko na wieży, skąd widać szczyty gór, i tam zdecydowali, że muszą to zrobić. Zapisali wszystko na zwojach pergaminu, w języku, którego nie potrafię odczytać, ale narysowali też obrazki, więc mogłam się domyślić, co uczynili. — Chodzi ci o podział. Tam go zaplanowali. — Nie. Na długo przed tym. — Otworzyła księgę na kolejnej stronie i pokazała mi swoje kopie rysunków, które widziała. — Wszystko było bardzo porządne, zwoje leżały rozłożone na stole, a obok nich świeża świeca, jakby czekała na kogoś, kto wejdzie do środka. Nie ważyłam się wynieść ich z wieży… pomyśl, jakie muszą być stare. Seyonne, tam wymyślili więzienie. Oczywiście rozpoznałem to, co przedstawiały rysunki. Chodziłem po tych blankach w moich snach. Podczas siffaru zwiedzałem ten ogród i dotykałem tego muru. Fiona skopiowała również tekst, a ja, podobnie jak ona, nie umiałem go odczytać. Ale w przeciwieństwie do Fiony rozpoznałem pewne słowa. Madonai, Kasparian i Nyel pojawiały się w całym tekście. — Czy możesz to przetłumaczyć? — spytała Fiona, wpatrując się we mnie uważnie. — Nie. — Oddałem jej dziennik. — Coś jeszcze? — Jeszcze jedno — stwierdziła. — Najdziwniejsze ze wszystkiego. Wysoko na półce, wśród kurzu i nie pod ręką, znalazłam niedużą drewnianą skrzynkę. W środku był sześcian z czarnego kamienia wielkości mojej pięści. Na nim wyryto słowo. Nie myślałam, że jedno krótkie słowo jest tak ważne do chwili, gdy próbowałam je zapisać razem ze wszystkim innym. Seyonne, nie pamiętałam go wystarczająco długo, by włożyć pióro do atramentu. Patrzyłam na to słowo i powtarzałam je w głowie, lecz gdy tylko zdjęłam spojrzenie z kamienia, było tak, jakbym nic nie widziała. Próbowałam skopiować je na ślepo, nie odrywając wzroku od kamienia, ale na papierze nic się nie pojawiało. Niezależnie od tego, czego próbowałam, nie potrafiłam go wymówić, zapisać ani zapamiętać. Sam będziesz musiał na nie spojrzeć i sprawdzić, czy ty znajdziesz w tym sens. Fiona opowiadała jeszcze trochę — o spotkaniach z blaknącymi rai—kirah, o chorobie, która zaczęła się w dniu, gdy postawiła stopę w Kir’Na—varrin i postępowała z każdym dniem, nie pozwalając jej wspiąć się na potężną górę za gamarandowym lasem. Doszła do wniosku, że ludzie nie powinni mieszkać w Kir’Navarrin, a ja wiedziałem, że to prawda. Byłem tego pewien. Wkrótce umilkła. — Jesteś gotów iść, prawda? Myślę, że w połowie już tam jesteś. Cała trójka na mnie patrzyła, gdy krążyłem wokół nich z rękami na piersiach, jakbym był zmarznięty albo ranny, albo jakbym mógł utrzymać swoją duszę tylko wtedy, jeśli wystarczająco mocno obejmę ciało. — On na mnie czeka — powiedziałem. — Obiecałem mu, że wrócę. Musicie to zrozumieć. On nie jest taki, jak myśleliśmy. — Moje słowa brzmiały nieprzekonująco. Pospiesznie. Bez sensu, bo nie znali opowieści, jaka się za nimi kryła. Wszyscy troje byli moimi kochanymi przyjaciółmi, ale marnowali mój czas. Moje dylematy, niepewność i spekulacje znikły niczym dym na wietrze. Musiałem iść. „I stanąć po drugiej stronie bezdennej przepaści od światła… ten zmroku…”. Bogowie, miejcie litość, co ja robiłem? Przestałem krążyć i stanąłem z dala od nich, i zupełnie jakbym spadł z krawędzi świata, już nie wyczuwałem ich obecności. Tylko życie czekające na mnie za portalem było prawdziwe — portal i świat za nim, który wydawał się większy niż to, co mnie otaczało. — Seyonne, co się dzieje? — Głos brzmiał jakby z dna studni. — Kto czeka? — Może powinieneś jeszcze tu zostać? Powiedzieć nam, co się z tobą dzieje… Strzeż się, głupcze! To chwila niebezpieczeństwa! Posłuchaj mnie… Z bezgraniczną wściekłością ten nowy głos wrzeszczał w mojej głowie, niszcząc mury moich zaklęć. Tak, niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo nieznanej mocy Nyela. Ale i niebezpieczeństwo w moim wnętrzu… moje własne zepsucie. Ez—zariańska tradycja uczyła nas, że wpuszczenie demona do własnej duszy mogło ściągnąć na nas przegraną w wojnie z demonami. Zrobiłem to i ponieśliśmy porażkę. Nie wolno mi było zignorować możliwości, że wszystkie moje odkrycia okazały się pomyłką. Nie mogę cię słuchać, powiedziałem. Czekają na mnie ważne sprawy. …Muszępamiętać… daj mi czas… musimy wiedzieć… poddaj się mi… wypuść mnie. W końcu zwyciężysz. Ta dusza jest twoja i zawsze będzie. Poddaj się. Nie mogę się poddać, odparłem. Nie mogę zaryzykować. W tym przedsięwzięciu potrzebowałem całego siebie. Będziemy pamiętać to, co konieczne, zapewniłem. Jeśli zadasz pytanie, ja znajdę odpowiedzi. Zmusiłem Denasa, by zamilkł… po raz ostatni, jak miałem nadzieję. Jeszcze tylko jedno, jedna ważna sprawa, która wyłoniła się z blak—nących pozostałości mojego dawnego życia niczym klejnot wykopany w piasku. — Przekażcie Aleksandrowi, że nie chciałem go budzić dziś rano. Powiedzcie mu… moja wiara jest silniejsza niż kiedykolwiek. Wierzę, że on zmieni świat. — Seyonne, zaczekaj! — Zatrzymajcie go! Machnięciem ręki powstrzymałem ich słabe protesty. Odwróciłem się od wszystkiego, co znałem, i wszedłem do krainy, która była moim prawdziwym domem. Rozdział dwudziesty ósmy Przeszedłem między pierwszą parą kolumn. Wściekłość w mojej głowie umilkła, jak sztorm przechodzący nad statkiem. Przygotowywałem się na atak poza okiem cyklonu. Nic. Szedłem dalej. Minąłem drugą parę filarów. Noc była ciepła i bardzo cicha. Żadnego poruszenia wiatru ani krzyku nocnego ptaka. Żadnych stworzeń biegających wśród traw. Żadnego rai—kirah, którego mógłbym wyczuć. Nade mną rozciągała się kopuła gwiazd, tak jasna, że cienie kolumn padały na biały kurz drogi niczym wyraźne prostokąty. Kiedy się zacznie? Z każdym krokiem między rzędami kolumn spodziewałem się tego… ogień, ból, walka o panowanie, przerażająca pewność opętania. Gdy minąłem bramę, między sześćdziesięcioma parami kolumn, które były odbiciem kolumn z ludzkiego świata, nie widziałem już plamy światła oznaczającej portal. Przede mną cicha okolica skąpana była w blasku gwiazd. Gaje potężnych, ulistnionych drzew wznosiły się dokoła, nieruchome w srebrzystym blasku, jakby w tej chwili ich wzrost został zatrzymany. Ostatnia para kolumn. Nadal nic. Spojrzałem na pofalowany krajobraz, lecz wszystkimi zmysłami zwróciłem się do wewnątrz. Jak mam na imię. Oczywiście Seyonne. Żadnego wahania. Żadnego zmieszania. Ile mam lat. Trzydzieści osiem. Tylko tyle? Kto jest moją rodziną? Gareth, łagodny mężczyzna, który kochał księgi, tenyddar zmuszony do pracy na połach Ezzarii, gdyż nie miał melyd—dy zabity mieczem Derzhiego w dniu, w którym zostałem niewolnikiem. Joelle, Tkaczka, potężna obrończyni naszej osady w poludniowo—zachod—niej Ezzarii, zmarła na gorączkę, gdy miałem dwanaście lat. Elen, bystra i kochająca starsza siostra, zabita w zbyt młodym wieku, gdy próbowała bronić naszej ojczyzny przed Derzhimi… Odetchnąłem, powoli i ostrożnie. Mimo że noc była ciepła, zadrżałem jak człowiek chory na febrę. Moje dłonie były mokre — od krwi, nie potu, co odkryłem, gdy rozluźniłem zaciśnięte pięści i przyjrzałem im się. Moje własne dłonie. Mogłem opowiedzieć historię każdej z blizn —zadrapanie na kostce, gdy pierwszy nóż wysunął mi się z ręki, poszarpane rozdarcie uczynione przez ostre skrzydło smoka podczas walki z demonem dawno temu, odciski na nadgarstkach od kajdan niewolnika, a teraz te krwawiące wgłębienia stworzone przez strach… Moje blizny. Moje opowieści. Moja krew. Moje… …ale było też więcej. Za jeziorami i trawiastymi wzgórzami aż po horyzont rozciągał się gęsty las. Rzekę za lasem nazywano Serrhio — Rzeką Kości — ze względu na białe kamienie. Góry za rzeką zwały się Zethar Aerol, Zębami Wiatru. Droga z białego żwiru pod moimi stopami wiodła niegdyś do… dokąd? Do miasta? Nie, raczej do wioski, choć nawet nie tyle. Nie trzymaliśmy się razem, jak ludzie, ale rozrzucaliśmy nasze domy po całej okolicy, gdyż mogliśmy bez trudu podróżować — latać, jeśli zechcieliśmy — by odnaleźć to lub tego, kogo potrzebowaliśmy. My, rekkonarre, którzy uczyniliśmy tę krainę naszym domem. Znajomość tego świata nie została wyrywana z zazdrosnych rąk ani niechętnie oddana dla wspólnego celu. Również należała do mnie. Tuż nad zachodnim horyzontem lśniła konstelacja dziesięciu gwiazd, którą w czasach mojej młodości nazywaliśmy Harfiarzem — nie w czasie dorastania w Ezzarii, ale w latach spędzonych tutaj. Gwiazdy zawsze mnie fascynowały i w ciągu pięciu minut nazwałem i zlokalizowałem ich pięćdziesiąt — niebieski Carab, widoczny tylko jesienią, Elemiel, czerwony towarzysz słońca, pokazujący się jedynie o świcie i zmierzchu, i Valagora, najjaśniejsza gwiazda na niebie, którą mógł zaćmić jedynie księżyc — większy księżyc, który oświetlał Kir’Navarrin, mój dom. Ukląkłem na krawędzi drogi i gorączkowo grzebałem w gęstej trawie, aż udało mi się wydostać garść ziemi. Zacisnąłem na niej rękę i odetchnąłem jej bogatym aromatem, przywołując głębokie pojmowanie, które powiedziało mi, że znajduję się trzy dni drogi od domu… i obudził się we mnie gniew, wypełniając moje żyły niczym wiosenne strumienie z gór. Porzucony na tak długo na ciemnym, lodowatym pustkowiu, pozbawiony kopuły gwiazd i słodko pachnącej ziemi… tak wiele utracone… ukradzione… wyrwane w ogniu ijasnyrowym dymie. Nigdy nie chciałem wierzyć, że jesteśmy związani z ciałem… nikczemnym, tchórzliwym, wiecznie głodnym ciałem… Oderwałem się od tych niewygodnych myśli, uczuć, które splotły się z moją krwią i kością. Jak się nazywam? Seyonne. Kto jest moją rodziną? Gareth. Joelle. Elen. Ysanne, która była królową. Evan—diargh. Nie żyją, wszyscy oni nie żyją, prócz dziecka, które umarło dla mnie, gdyż je oddałem… i… Nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Dobrze. Wiedza jest mi potrzebna. Nic więcej. Ale pragnąłem więcej, jak żebrak, który w końcu dociera do bramy przytułku i słyszy odgłos zapadającej sztaby. Teraz muszę jak najlepiej wykorzystać nową wiedzę i zaplanować działania; udać się do gamarandowego lasu i zbadać jego tajemnice, odnaleźć rai—kirah i dowiedzieć się, dlaczego blakną, odkryć wszystko, co pomogłoby mi zrozumieć tego, któremu mam stawić czoło. Dlaczego tylko ja zdołam uwolnić więźnia w wieży? Dlaczego byłem tak pewien, że potrafię złagodzić nienawiść Nyela, skoro tak mało wiedziałem o jej przyczynach i o jego mocy? Nie mogłem mu ufać. Jaka jest natura jego więzienia — czy to mury i gamarandowy las? Odpowiedzi, których pragnąłem, czekały na mnie — tak jak moc. W tej krainie była melydda, wypełniała mnie z każdym oddechem, z każdym krokiem, przenikała przez wszystkie zmysły, jej potęga wzbierała niczym woda za tamą… czekała… Co już wiem o niebezpieczeństwie w Tyrrad Nor… ja, który pozostałem Seyonne’em, ale wiedziałem więcej niż on? Ostrożnie otworzyłem drzwi wspomnień. Wiedziałem wszystko o życiu w Kir’Vagonoth, o tysiącu lat pełnego goryczy wygnania, lecz poza tym, z czasów przed rozerwaniem, z czasów życia… tak, mojego prawdziwego życia tutaj… pamiętałem bardzo mało. Kilka imion, kilka obrazów niezwiązanych z podstawowymi pytaniami. Podróżowaliśmy tak jak Blaise. Lubiliśmy przaśny chleb. Ci, którzy mieszkali na dalekiej północy, ścigali się w żaglówkach po powierzchni zamarzniętych jezior. Dziecko otrzymywało imię w dniu dwunastych urodzin. Żadnych odpowiedzi. Żadnych informacji o Nyelu, więzieniu, proroctwach i przyczynach. To, co odnalazłem, było jak resztki i śmieci pozostałe po obozie pasterzy, gdy wszyscy dawno już odeszli. Niepokojące. Może wciąż się powstrzymywałem, ukrywałem ważne rzeczy ze strachu przed połączeniem z demonem. Ostrożnie, niepewnie, nie wierząc, że minął moment największego niebezpieczeństwa, rozluźniłem wewnętrzne bariery. Cisza. Bezruch. Żadnego szalejącego demona. Żadnej ukrytej wiedzy o Tyrrad Nor. Żadnych odpowiedzi. To, co pozostało z Denasa, już było częścią mnie. Wszystko inne zostało stracone. Zrozumiałem, co musiał czuć Gordain, gdy po raz pierwszy obudził się bez nogi. Ruszyłem w górę zbocza przez trawę sięgającą mi do kolan, a później w dół do jednego ze stawów. W gardle mi zaschło. Opadłem na kolana i zanurzyłem w nim ręce, a wtedy spirale krwi naruszyły czyste odbicie gwiazd. Nabrałem wielkie garście wody, oblałem nią rozgorączkowaną głowę i napiłem się. Dopiero gdy poczułem posmak krwi, pojąłem, co robię… myję zakrwawione ręce w stawie i piję tę samą wodę… Przez tysiąc lat zabraniało tego ezzariańskie prawo, byśmy nie polubili smaku krwi i brudu i w ten sposób nie wpuścili do duszy demona. Wyszarpnąłem ręce, a gdy zmarszczki na powierzchni stawu się wygładziły, zobaczyłem swoją twarz, ciemne odbicie zasłaniające wiele gwiazd. Ze zdenerwowaniem i niepewnością, ale pragnąc odkryć, kim się stałem, popatrzyłem we własne oczy, wykorzystując wzrok Strażnika, by spojrzeć poza niebieski ogień i w mrok za nim. W otchłań… Wtedy zacząłem się śmiać, otoczyłem głowę rękami i wcisnąłem czoło w chłodną trawę. Prawda czekała w moim wnętrzu. Na próżno próbowałem się wycofać, zmusić umysł do powrotu do świata, który właśnie porzuciłem, wykuć mocniejszą więź, by nie utracić celu. Ale moje badania musiały zaczekać. Nyel sięgał do mnie w tej właśnie chwili, moje oczy i myśli zwracały się w jego stronę niczym rozwijający się kwiat odwraca się do słońca. Powiedziałeś, że wrócisz, byśmy mogli dokończyć rozgrywkę. Czy jesteś gotowy? Głos był wszędzie — wewnątrz, na zewnątrz, w moim umyśle, w moich uszach — głos z moich snów. Oczywiście, że nie, powiedziałem, klękając na posrebrzonej trawie, gdy nieuchronny przypływ popychał mnie do przodu. Któż może być gotów do gry z bogiem? Nie ja, bo moje pełne dumy zdecydowanie, by uratować świat na własnych warunkach, sprawiło, że stałem się podatny na pokuszenie. Własna siła wepchnęła mnie w ręce wroga. Walcząc, by opanować Denasa, pozwoliłem Nyelowi tak mocno pochwycić moje serce, umysł i duszę, że próba odtrącenia go rozerwałaby mnie na strzępy. Nie mogłem odmówić jego wezwaniu, tak jak nie potrafiłbym odrąbać sobie ręki. Roześmiał się, nie nieprzyjemnie. W takim razie chodź i porozmawiamy, zanim zaczniemy grę. Splotłem ręce na piersi i przeobraziłem się, po czym przeleciałem ponad ciemną i cichą krainą do Tyrrad Nor. Czekał na ciemnych blankach, jak się tego od zawsze spodziewałem. Rozdział dwudziesty dziewiąty — Dobrze spałeś? — Wilgotne, chłodne powietrze jesiennego ranka wpadało przez otwarte okna i drzwi, gdy wszedłem do komnaty, a Nyel uniósł do mnie swój kielich. — Doceniam twoją łaskawość, która podarowała mi noc bez snów —powiedziałem, wybierając kubek aromatycznej herbaty ze stolika zastawionego wszelkimi smakołykami, jakie można sobie wymarzyć na śniadanie. Znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu co wcześniej… wysokim pokoju z oknami wychodzącymi na ogród, piecem rzeźbionym w postacie kobiety i mężczyzny i planszą do gry ustawioną przed kominkiem… czekającą na mnie. — Zapomniałem już, co to znaczy spać. — Teraz gdy tu jesteś, możemy rozmawiać twarzą w twarz. Wcześniej musiałem przedstawiać swoje opinie w jedyny dostępny mi sposób. Tak wiele czasu zajął ci powrót. Jego rozgoryczenie bardziej rzucało się w oczy podczas naszego pierwszego powitania, gdy poprzedniego wieczora postawiłem stopy na blankach. Tego ranka jego połajanki przypominały raczej łagodne napomnienia niż naganę i określały moje położenie i nasze wzajemne relacje. Tego ranka był bardziej zadowolony i wylewny. Dotarłem tutaj. Tego właśnie przez cały czas pragnął. — Kilka spraw wymagało mojej interwencji — podjąłem. — Ostatnimi czasy pojawiło się bardzo wiele problemów. — A ty mnie o nie winisz. Wpatrywałem się w jego głębokie, czyste oczy, tak zadziwiające na twarzy okolonej siwą brodą. Bardzo dobrze znał moją wiarę i nadzieję… i moje obawy… wszystko, co tak głupio ujawniłem podczas naszego pierwszego spotkania. Będę musiał lepiej ukrywać swoje plany. — Stoję tutaj i popijam twoją herbatę. Nie mam broni. Moja broń i brudne ubrania, które zdjąłem poprzedniej nocy, znikły rankiem. Obudziłem się w olbrzymiej sypialni i ujrzałem miedzianą wannę pełną rozkosznie ciepłej wody, stojącą w plamie słonecznego blasku. Po raz pierwszy od wielu miesięcy mogłem się porządnie umyć. Ale dręcząca pogarda dla samego siebie za fakt, że tak sobie pobłażam, oraz niecierpliwe pragnienie odkrycia, co też planował dla mnie gospodarz, popsuły mi przyjemność kąpieli i szybko wyrwały mnie z wanny. Na moim łóżku leżała rozłożona lniana bielizna, ciemne spodnie i pończochy, jedwabna koszula, zielona jak las, kamizela i buty z jasnej skóry, miękkiej jak policzek dziecka, a nawet ciemnozielona wstążka do przewiązania mokrych włosów. A między ubraniami spoczywał miecz, sztylet i szeroki skórzany pas z pięknie zdobionymi pochwami. Miecz prezentował się doskonale — długie, zwężające się ostrze, wygodna i elegancka rękojeść z metalowych pierścieni, odpowiednia dla jednej lub dwóch rąk, i prosta, okrągła głowica, wystarczająco masywna, by zrównoważyć długie ostrze. Jelec był lekko zakrzywiony, podobnie jak głowica ozdobiony srebrnymi wzorami pnączy i liści, sztylet prosty i doskonale wyważony. Nie wziąłem ich. Noszenie broni, daru Nyela, z pewnością miałoby znaczenie, którego jeszcze do końca nie pojmowałem. Lepiej zostawić je tam, gdzie leżały. A poza tym, przeciw komu ich użyć? Nyel odpowiedział na to pytanie, choć go nie zadałem. — Oczywiście, nie potrzebujesz tutaj mieczy i sztyletów. Ale wiedząc, jak bardzo cenisz ćwiczenie ludzkich umiejętności, pomyślałem, że spodobałaby ci się taka broń — rzekł. Wziął talerz z chlebem i kiełbaskami i zaniósł go do stołu przy otwartych drzwiach prowadzących do ogrodu. Słowo „ludzki” wypowiedział jedynie z niewielkim obrzydzeniem. —Chodź. Zjedz coś. Skorzystaj z mojej gościny, a potem poproszę Kaspa—riana, żeby pokazał ci fortecę. Chciałbym myśleć, że zostaniesz tu przez jakiś czas. Pouczysz się. Posłuchasz. I dopiero wtedy zadecydujesz o swojej przyszłości… i mojej. Bardzo długo na ciebie czekałem. — Póki nie dojdziemy do porozumienia, nie mogę się udać nigdzie indziej. — Nie zamierzałem być wylewny. — Doceniłbym jednak szybkie rozwiązanie. — Szybkie, co? — Nyel wbił nóż w kiełbaskę i przyjrzał się jej, zanim odgryzł kawałek z jednego końca. — A kiedy skończysz z szalonym Ma—donaiem, chcesz wrócić do swojego ludzkiego pana i znów mu służyć? Być narzędziem w jego wojnie? Uratować go przed konsekwencjami jego ludzkich… Ach! — Rzucił nóż i kiełbaskę na talerz. — To niezbyt dobry początek. Chciałbym, żebyśmy najpierw porozmawiali. Wziąłem plaster wędzonej pulardy, trzy owsiane placki i garść truskawek i dołączyłem do niego przy stole. — Odpowiem na twoje pytania, kiedy ty odpowiesz na moje — zaproponowałem. — Mam jedynie kłopot z tym, które z nich powinienem zadać jako pierwsze. Może podzielisz się ze mną informacjami o trzech Strażnikach uwięzionych w Kir’ Vagonoth, a może o kwestii powrotu rai—kirah, którzy odkryli, że Kir’Navarrin nie stanowi długoterminowego rozwiązania ich problemów. Boją się spać. Oczywiście wiesz, że tu powrócili? — Zabrałem się za jedzenie, jakby wcale mi nie zależało na szybkich odpowiedziach. Przybieraliśmy pozy. Byliśmy jak mali chłopcy maszerujący przed sobą z drewnianą bronią. Tyle tylko, że obawiałem się, iż jego ma stalowe ostrze, a moja to tylko kora i drzazgi. Skrzywił się i przeciągnął palcem po rękojeści noża. —Dobrze, dobrze. W porządku. Choć koncentrowałem się na śniadaniu, czułem, że jego staro—młode oczy przez jakiś czas wpatrywały się w moją twarz, by potem znów przenieść spojrzenie na talerz. Na próbę odetchnąłem, upewniając się, że po jego głębokim badaniu nadal potrafię to zrobić. Podniósł nóż i odciął kolejny kawałek kiełbaski, lecz nie zjadł go, tylko się nim bawił. — Myślę, że już dawno temu wyczerpałem wszystkie zapasy uprzejmości — burknął. — Mamy sobie tyle do powiedzenia, tyle musimy się nawzajem nauczyć, tyle zrozumieć, że trudno mi rozmawiać o pogodzie… która zapowiada się ładnie aż do popołudnia… czy o jedzeniu, które nie jest niczym wyjątkowym. — Tu wszystko jest wyjątkowe — odparłem, kończąc mój dość mdły, lecz suty posiłek. — W tym moja obecność tutaj. Nim zrobisz ze mną, co chcesz, chciałbym poznać odpowiedź na podstawowe pytanie. Dlaczego tu jestem? —Mówiłem ci wcześniej… — …że tylko ja mam moc, by cię uwolnić. Tak twierdziłeś. —1 to prawda. — Jego kiełbaska była chyba nadziewana diamentami, tak uważnie się w nią wpatrywał. Najwyraźniej wyrafinowanie podążyło śladem uprzejmości. — Ale to nie była i nadal nie jest odpowiedź na moje pytanie — naciskałem. — Zamierzasz nie tylko się uwolnić. Nigdy nie pozwoliłbyś mi zobaczyć, jaki wpływ masz na świat, gdyby jedynie o to ci chodziło. Jakimś sposobem wzbudziłeś we mnie grozę i sprawiłeś, że żyła w moim umyśle, aż zabroniłem sobie zasnąć, aż zacząłem widzieć ją przed oczami w każdej chwili każdego dnia. Zaraziłeś mnie swoim szaleństwem tak, że nie mogę sobie nawet przypomnieć, jakich ohydnych czynów się dopuściłem, ale wiem, że przez ostatnich kilka miesięcy robiłem rzeczy, które niegdyś uznałbym za odrażające. — Elinor to widziała, i Catrin, i Aleksander, i próbowali mi powiedzieć, że nie jestem już człowiekiem, którego znali. — Trzy światy stoją na krawędzi chaosu — ciągnąłem — a ja wierzę, że to ty ponosisz za to odpowiedzialność. Wiesz, że nie potrafię dzielić twojej nienawiści do ludzi i dlatego nigdy cię nie uwolnię… póki żywisz wobec nich takie uczucia. Muszę zakładać, że znalazłem się tu z innego powodu. Podmuch wiatru wpadający przez otwarte okno szarpnął zasłonami i przewrócił stojący między nami wazon pełen kwiatów. Kałuża wody rozlała się po stole i spłynęła na wzorzysty dywan. Nyel podniósł kwiaty i wyrzucił je przez okno. — Dlatego zmusisz mnie, żebym to powiedział, zanim będziesz umiał to pojąć. — Odchylił się do tyłu na krześle i założył ręce na piersi. —Śmiej się, jeśli chcesz. Mam dla ciebie prezent. Nie było mi wcale do śmiechu. Szybko odwrócił wzrok, lecz ja już widziałem wzbierające w jego oczach łzy. Nie z powodu dawno zmarłych Madonaiów. Nie z powodu Kir’Navarrin czy utraconej wolności i zmarnowanego życia. Płakał przeze mnie. Moje kości i krew bolały od jego smutku, jakby pojmowały prawdy, których nie umiał zrozumieć umysł. Byłem zmieszany, cały mój gniew, strach i zdecydowanie w tej chwili straciły znaczenie. — Powiedz mi, Nyelu… — Skoro tak niecierpliwie pragniesz dowiedzieć się wszystkiego i stąd odejść, lepiej zacznijmy — przerwał mi gwałtownie, sięgnął po kromkę chleba i zaczął smarować ją masłem. — Idź po Kaspariana. Od głównych drzwi prosto, a potem w dół szarymi schodami do serca zamku, znajdziesz go w sali, gdzie ćwiczy szermierkę. Powiedz, że potrzebuję jego pomocy. Ruszaj. — Odgryzł spory kęs i odesłał mnie machnięciem ręki, nie odrywając spojrzenia od chleba. Wstałem, ukłoniłem się i odszedłem, jeszcze bardziej skonfundowany. Zamek był większy, niż się to wydawało z zewnątrz, i w całości bardzo piękny. Meble były równie ascetyczne i eleganckie jak Nyel, a schody szerokie i wdzięczne. Wysokie sklepienia i okna wpuszczały światło i powietrze. Witrażowe okna błyszczały w słońcu, wypełniając szerokie przestrzenie czerwonym, niebieskim i zielonym blaskiem. Tyrrad Nor nie było fortecą wybudowaną dla odstraszenia wrogów ani ukarania zbrodniarza, lecz pałacem godnym wielkiego pana. Komnaty urządzono tak, by były przede wszystkim wygodne, a chroniły je nie grube mury i wąskie strzelnice, lecz wszechobecne zaklęcia. Tym razem nie byłem duchem, a choć rozproszyła mnie tajemnicza rozmowa, jaką właśnie odbyłem, wyczuwałem w powietrzu pulsowanie mocy niczym przed burzą. Gdy zatrzymałem się na chwilę, by popatrzeć na galerię rzeźb rozciągającą się jak okiem sięgnąć na prawo i lewo, z ciekawości rzuciłem niewielkie zaklęcie. Delikatny wietrzyk poruszył kwitnącymi pnączami zwieszającymi się z kolumn i pergoli, przynosząc woń róż i bzu. Choć wykorzystałem czar w miejscu mającym powstrzymać magię, nie rozległ się żaden alarm. Nikt nie przybiegł. Nie zstąpiła na mnie zagłada. Przeszedłem kolejnym przejściem prowadzącym do dobrze zaopatrzonej biblioteki i komnaty muzyki pełnej harf i skrzypiec, z mosiężnymi rogami wszelkich rozmiarów wiszącymi na ścianach i srebrnym fletem ułożonym starannie na mosiężnym stojaku. To wszystko nie było rzucone na sterty, wepchnięte do skrzyń i na półki, jak w zagraconych komnatach pałacu w Kir’Vagonoth, lecz starannie ułożone i gotowe do użycia przez kogoś, kto wiedział, jak się tym posłużyć. Pięć szerokich, wyłożonych czerwonymi płytkami stopni zaprowadziło mnie w dół do sklepionego krużganka otaczającego dziedziniec z fontanną, a zaraz za nim ujrzałem szerokie szare schody prowadzące w dół. Odniosłem wrażenie, że wiodą pod zamek, więc ze zdziwieniem odkryłem łukowate wyjście oświetlone blaskiem słońca. Ostrożność sprawiła, że porzuciłem dalsze badania i zatrzymałem się w zacienionym przejściu, gdyż za łukiem usłyszałem charakterystyczny brzęk stali uderzającej o stali — co najmniej trzy miecze. Z trudem łapany oddech. Ciche przekleństwa. Stłumiony jęk. Triumfalny okrzyk. Wyjrzałem za ceglaną kolumnę. Jeden mężczyzna leżał rozciągnięty na brzuchu na delikatnych kamykach zalanego słońcem dziedzińca. Nie trzeba było widzieć białych żeber odsłoniętych przez okrutną ranę, by wiedzieć, że nie żyje. Dwaj inni szermierze, rzucający groteskowe cienie na pobielone ściany, krążyli w śmiertelnej walce —jednym z nich był wysoki Madonai, Kasparian. Krępy, odziany w skórznię mężczyzna zamachnął się, lecz jego cios został zablokowany. Jednym płynnym ruchem Kasparian zatoczył krąg swoim ciężkim mieczem i pchnął, wykorzystując lukę w obronie przeciwnika, nim ten zdołał się zasłonić. Z rany w boku mężczyzny popłynęła krew. Kasparian nie odrąbał mu ręki jedynie dzięki temu, że na chwilę stracił równowagę. Mimo to mężczyzna szybko wrócił do siebie i znów zaatakował Madonaia. Jego twarz przybrała maskę surowości, nie był jeszcze gotów poddać się świadomości pewnej porażki. Doprowadził do kolejnej wymiany ciosów, po której Madonai zaczął obficie krwawić z rany na lewej ręce. Obaj byli mistrzami w swojej sztuce. Bez zbędnych ruchów czy przybierania póz przechodzili gładko od jednej brutalnej wymiany ciosów do drugiej, aż w końcu spocony Kasparian wykorzystał zbyt wysuniętą pozycję przeciwnika i zadał cios, który niemal odrąbał mężczyźnie nogę. Szermierz krzyknął i przewrócił się na ziemię. Kasparian kopnięciem odrzucił miecz mężczyzny, odwrócił się plecami do swoich przeciwników — jednego martwego, a drugiego zbroczonego krwią — i zaczął wycierać długie, szerokie ostrze zakrwawioną szmatą. Nim zdążyłem mrugnąć, umierający mężczyzna wyciągnął sztylet i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu uniósł go wysoko i rzucił w plecy Kaspariana. Nie umiejąc ocenić, co w tej walce jest dobre, a co złe, wykrzyknąłem ostrzeżenie, pewien, że nadejdzie za późno. Kasparian jednak odwrócił się i zablokował lecącą broń na wpół oczyszczonym mieczem. Sztylet otarł się o ostrze, zawirował w blasku słońca… i znikł, nim dotknął ziemi, podobnie jak zalane krwią ciała. Wybuch mocy niemal mnie przewrócił. — To były czary — powiedziałem na głos, choć mówiłem to do siebie, z pewnością nie do niego. — Twory, jak służący. Kasparian spojrzał na mnie i prychnął pogardliwie. — Jesteś równie ślepy co słaby. — Wrócił do czyszczenia miecza. — Nyel życzy sobie, żebyś do niego przyszedł. Potężny mężczyzna starannie wytarł wgłębienia przy jelcu i schował broń do pochwy. Kolejna tajemnica. Krew nie znikła razem z trupami. Te twory nie mogły być iluzjami. — Już cię przeprowadza? — Przeprowadza? — Nie ja powinienem ci to wyjaśniać. — Zdjął zakrwawioną koszulę i rzucił ją na ziemię, po czym polał głowę i ramiona wodą z fontanny umieszczonej na jednej ze ścian. Kiedy z lewego ramienia spłynęła krew, z poważnej rany pozostało tylko wąskie draśnięcie. — Sądzę, że po tym wszystkim, co zrobiłeś, będziesz mógł sobie wybrać miejsce — powiedziałem, wpatrując się w jego ramię. Ile razy przydałaby mi się taka zdolność leczenia. — Oddałeś swoje życie w służbie… Obrócił się na pięcie i chwycił mnie za koszulę, przyciągając mnie do swojej twarzy. — Nie mów mi, co oddałem, ludzki pomiocie! — warknął. — Nie masz o tym pojęcia… nawet teraz gdy przybrałeś tę pękniętą pozostałość prawdziwego istnienia. Nigdy nie byliście mi potrzebni, a teraz przychodzisz tutaj, zaś ja mam ci ustąpić. Ja, Madonai, jego attelle. Oddałbym pięć tysięcy żywotów w tym więzieniu za jedną chwilę wolności, by ci odpłacić za zdradę. — Zabierz ręce — rozkazałem wiedząc, że gdybym mniej ostro zareagował na bezczelność Kaspariana, groziłoby mi to kolejnym niebezpieczeństwem, któremu nie byłem gotów stawić czoła. Krople wody spadały na jego zaczerwienione policzki z posiwiałych włosów, zsuwały się po jego wąsach i brodzie. Był uosobieniem wściekłości, dopóki nie spojrzało się bliżej i nie zobaczyło cierpienia w jego oczach. Dar Nyela, czymkolwiek był, nie został przeznaczony dla niego, podobnie jak łzy starego Madonaia. A ja, nieświadom jego uraz, nie wiedziałem wystarczająco dużo, by go przeprosić. Odepchnął mnie i chwycił brązową koszulę wiszącą na kołku wbitym w ścianę. Długimi krokami wyprowadził mnie ze słonecznego dziedzińca, zarzucając strój na ramiona. Znam go, pomyślałem z niejakim zmieszaniem, ten „ja”, który nie jest Seyonne’em. Zauważyłem również, że kiedy tylko weszliśmy do ciemnego przejścia, rozświetlony blaskiem słonecznym łuk za naszymi plecami zmienił się w zupełnie zwyczajne drzwi otwierające się na olbrzymią, ciemną komnatę. Czy dziedziniec nie był bardziej rzeczywisty niż szermierze? Ale krew nie znikła. * * * Nyel czekał przy planszy. — Powiedziałem ci, że przyjdzie, stary przyjacielu. Twoje wątpliwości okazały się bezwartościowe. Kasparian ukłonił się sztywno. — Czy jest skłonny rozważyć twoją propozycję? — Nie zachowywał się tak oficjalnie podczas mojej duchowej wizyty. Napięcie między nimi to coś nowego. Nyel dotknął obsydianowego króla, dobrze chronionego w rogu planszy. —Pomyślałem, że najpierw mu pokażę… a później dokładniej wyjaśnię. Jak może wybrać, jeśli nie widział? Czy znów mi pomożesz, mój dobry Kasparianie? To pytanie niosło w sobie dużo więcej niż słowa — esencję urazy Ka—spariana. Tkwiłem w samym jej środku, a nie znałem jej powodów. — Zawsze jestem na twoje rozkazy, panie. Nyel wdzięcznie skinął głową, oddając Kasparianowi godność, nawet jeśli to nie było to, czego potężny Madonai tak bardzo pragnął. Kasparian przyciągnął do stołu trzecie krzesło, ustawiając je w stronę kominka, a Nyel gestem kazał mi usiąść. — Choć, chłopcze. Nie denerwuj się. Nie mam zamiaru dalej cię psuć. Może nim skończymy, inaczej spojrzysz na pewne kwestie. Sam nie mogę posługiwać się mocą… to warunek mojego uwięzienia… ale pozostawiono mi jedno źródło rozrywki. Ale tego pewnie już się domyśliłeś. — Sny — powiedziałem, siadając na drewnianym krześle naprzeciwko Nyela i na prawo od Kaspariana. Moje spekulacje na temat napięcia między nimi znikły, wymazane przez obietnicę objawienia. — Możesz kształtować sny. — Ten, który mnie uwięził, był wystarczająco inteligentny, by uświadomić sobie, że dla Madonaia życie bez kontaktu ze światem byłoby okrucieństwem gorszym od śmierci. A on nigdy nie okazywał okrucieństwa. Oczy Nyela były tak głębokie i tak ciemne — czerń i błękit stopione w jedną bogatą barwę — że gdy szukałem zrozumienia, poczułem, jak tonę w ich głębi, zimnej i czystej jak czarno—niebieska woda, pochłaniającej mnie… Komnata, ogień, światło dnia zniknęły. Nie miałem poczucia niebezpieczeństwa, a może po prostu każda chwila mojego życia była tak pełna zagrożenia, że ta godzina i ta podróż nie były niczym innym. Jeśli miałem się uczyć, musiałem pozwolić Nyelowi, by pokazał, co kryje w zanadrzu. To była ścieżka, którą wybrałem… na dobre lub na zle, na śmierć lub życie, powiedział Gaspar. I dlatego dałem mu się zabrać jeszcze głębiej, a lodowaty dotyk ciemnej wody na skórze pobudził moje zmysły… …Uderzenie lodowatego wichru niemal oderwało moje pałce od krawędzi urwiska. Chmury kłębiły się nade mną, poszarpane, rozrywane przez wiatr i błyskawice. Jeśli zacznie padać, będzie po mnie. Powoli, moje ramiona płoną, podciągnąłem się, jeden mezzit… dwa… Jeszcze trochę i spróbuję podnieść rękę i sięgnąć do pniaka wykręconej sosny tuż za krawędzią przepaści. Moje połamane nogi wisiały bezużytecznie nad otchłanią… one mi nie pomogą… Z każdym oddechem pierś przebijał bół. Wycie z dołu… o, święci bogowie, czekali na mój upadek… nie patrz w dół… nie słuchaj… Wiatr rzucał mi w twarz ziemię, przynosił smród z dołu… pożerał resztki światła… Kolejny podmuch… szarpiący za moje martwe nogi. Pospiesz się… paznokcie wyrwane… zsunąłem się… ziemia zbyt luźna… krople deszczu… Spojrzenie w dół, gdzie wycie stało się głośniejsze… triumfalne… Lochy… otchłań… nieskończony bół… nieustanna ciemność… na zawsze. Ziemia zaczęła się rozpadać w moich rękach. Pniak sosny się odsunął. Wbijałem pałce w ziemię. Nie! Och, święta matko, nie pozwól mi spaść. W ciemnościach oszaleję… —Dalej, chłopcze… pomóż mu. To właśnie chciałeś zrobić, zamiast przybyć tutaj. — Pełen nacisku głos wyrwał mnie z wizji. Moje dłonie wciąż drżały, wiatr jęczał, a wycie mroziło mi krew w żyłach, ale nie czułem już, że zsuwam się z krawędzi urwiska. — I powinieneś mu pomóc, wiedząc, że to twój własny lud ściągnął na niego tę udrękę. Posłali go do tego miejsca. Wywołali wojnę z obawy przede mną i przez te wszystkie lata sprzeciwiali się prawdzie, tylko pogarszając sytuację. Raz za razem odsyłali biednych Gastaiów do Kir’Vagonoth, aż zupełnie od tego oszaleli. — Co to za miejsce? — spytałem, a mój głos drżał od strachu i cierpienia zdesperowanego mężczyzny. Patrzyłem, jak wiatr szarpie wygiętą sosną. — Co się dzieje? Co mam zrobić? — Wezwij swoją moc. Stań siej ego cieniem. Zostałem uwięziony w tej fortecy, więc mogę tylko obserwować, mówić i doradzać. Ten chłopak nie potrzebuje rad, tylko twojej ręki, twojej siły, twojej troski. Jest prawie gotów oddać duszę, a ty najlepiej ze wszystkich ludzi znasz żałosne istoty, które go pożądają. Nie skazuj go na to wypaczone połączenie. Wykorzystaj moc, którą otrzymałeś. Walczyłem ze zmieszaniem, na wpół wewnątrz wizji, na wpół poza nią. — To czyjś sen. — Sen biednego więźnia. Jednego z twoich. Możesz mu pomóc, walczyć za niego, zabrać go do miejsca, do którego nie spodziewał się trafić. Ale zachowaj ostrożność. Łatwo jest złamać umysł, jeśli zbyt wiele z siebie dasz. Dokładnie tak, jak się tego uczyłeś… ci, którym pomagacie, nigdy nie mogą się dowiedzieć, że w ich duszy rozegrała się bitwa. Jeden z moich… Strażnik w lochach Kir’Vagonoth, trzymający się swojej duszy i śniący ostatni sen o świetle. Gdybym umiał mu pomóc… — Uwolnij swoją moc. By go uratować, musisz oddać całego siebie…nie wolno ci zatrzymać niczego… ani pozwolić, by strach cię okaleczył, jak w przeszłości… Nie mając większego pojęcia, co robię, jak młodzik zakochany po raz pierwszy, wezwałem melyddę… i wyzwoliłem jej strumień. Moja moc wzrastała od chwili, gdy przeszedłem między kolumnami Dasiet Homol, a teraz jej przypływ wypełnił moje ciało i duszę, kończyny, lędźwie i serce, taka wspaniałość, taka harmonia, taka chwała na moje skinienie, że wykrzyknąłem z podziwu i radości. Tego dnia narodziłem się ponownie jako istota pełna mocy, która mogła żyć w snach, myślami przekraczać granice świata, kształtować czary tak wspaniałe, że pękało od nich serce. To dopiero początek, chłopcze. Nadal jesteś związany z ziemią i ciałem, ale potrafię cię uwolnić. Jeśli powiesz tylko słowo, wszystko będzie twoje, jak zostało nakazane z początkiem czasów. Wysłucham go. Ale to, co miałem zrobić, nie mogło czekać. Zamknąłem oczy, dotknąłem mocy i pochwyciłem blaknący sen Strażnika. Rozdział trzydziesty — Weź mnie za rękę — powiedziałem, wyciągając się jak najdalej na krawędzi urwiska. — Nie pozwolę ci spaść. — W mroku widziałem jedynie jego pełne cierpienia oczy i ręce wbijające się w rozpadającą się ziemię. — Wszystko dobrze. Przyszedłem ci pomóc. — Żółta błyskawica przeszyła zbierającą się ciemność, a ziemia zadrżała od grzmotu, gdy chmury uwolniły potop. — Wydostaniemy cię stąd. — Wyprężyłem się jeszcze bardziej i dotknąłem jego dłoni. W zdesperowanych oczach zabłysł płomień nadziei i chłopak rzucił się do góry, chwytając koniuszki moich palców w chwili, gdy ja zamknąłem lewą rękę na jego mokrym nadgarstku i pociągnąłem. — Trzymaj się mocno —poleciłem i zacisnąłem zęby, ciągnąc go. On się trzymał… …a ja otworzyłem oczy w lodowatych ciemnościach. Jakie słowa czy obrazy potrafią wyrazić chwilę doskonałej grozy? Niezależnie od tego, co mówi prawdziwy głos umysłu, w chwili gdy się czuje, smakuje i widzi materię najgorszego koszmaru, trudno uwierzyć, że się w nim nie przebywa. Absolutna ciemność. Ostre zimno. Smród ludzkiej krwi, odchodów i gryzących pozostałości tortur na niemytej skórze. Podłoga, która nie jest bardziej materialna niż nieustępliwa noc otaczająca ciało i duszę. Przez jedną straszliwą chwilę myślałem, że ostatni rok był tylko halucynacją i nadal jestem uwięziony w lochach Kir’Va—gonoth, Ale wtedy poczułem kogoś obok mnie, łkającego cicho w ciemnościach. Rozpoznałem cierpienie — beznadzieję bólu, który nigdy nie ustaje, wrażenie rozsądku przygasającego jak płomień zużytej świecy. —Nie bój się — wyszeptałem, kładąc jedną dłoń na jego skulonych plecach, a drugą na ramieniu, by przerażony nie próbował uciec. Jego skóra była zimna i wilgotna od potu, drżał jak przerażone zwierzę. —Przyszedłem, żeby cię stąd wydostać. — Kto tam? Śniłem… — Drżąca dłoń dotknęła mojego ramienia i cofnęła się gwałtownie. — Nikogo tu nie ma. Nikogo. Jesteś sztuczką, co? Sztuczką diabłów. — W niemal namacalnych ciemnościach czułem, jak kuli się jeszcze bardziej i zaczyna się kołysać: pocieszenie więźniów i szaleńców. — Nic ci nie powiem. Rób, co chcesz. — Nawet w tym przerażającym miejscu prawie się uśmiechnąłem. Rozpoznałem głos i zdecydowanie. Drych. — Cicho, uparty chłopaku. Nie jestem sztuczką. Wygląda na to, że niełatwo cię zabić. Kiedy widziałem cię ostatnim razem, też byliśmy w paskudnej sytuacji, ale obaj przeżyliśmy. Kołysanie ustało i wkrótce znów poczułem jego zimną rękę, dotykającą mojego ramienia, a później twarzy, aż spoczęła na moim lewym policzku, na którym widniało piętno Derzhich. — Mistrzu… czy to ty? O, bogowie, niech to będzie prawda… o święci bogowie… — Wszystko w porządku — wyszeptałem i objąłem drżącego Drycha, jakbym w taki sposób chciał go uchronić przed strachem i bólem. — Jestem rzeczywisty, choć mam pewne wątpliwości co do tego, w jaki sposób się tu dostałem. Możesz chodzić? — Nie całkiem. Tak bardzo szczękał zębami, że z trudem mówił. Lochy ciągnęły się pod powierzchnią Kir’Vagonoth i nie były tak wystawione na działanie żywiołów, lecz mimo wszystko zostały wykute w lodzie i nic nie łagodziło paskudnego zimna. — Pomogę ci. Otoczyłem jego ręką swoje ramiona i podniosłem go. Szybko stłumiony krzyk powiedział mi, że jego obrażenia nie ograniczały się do snów, lecz nie ważyłem się rzucić zaklęcia światła, by to sprawdzić, ani pozostać choć chwili dłużej w tym miejscu. Nie miałem pojęcia, ile czasu tu spędzę podczas tej magicznej podróży, ani jaką moc posiadam, by obronić go przed prześladowcami. — Tędy — powiedziałem. Podpierałem go, kiedy szliśmy, a wykorzystując swoje zmysły i wspomnienia odziedziczone po Denasie, wybierałem drogę wśród śmierdzącej nicości, próbując zignorować obecność demonów w pobliżu. Wspięliśmy się po zboczu i wkrótce poczułem pod stopami twardą ziemię, nie zaś nieukształtowaną podłogę lochów. Wyjście z lochów Gastaiów nie było łatwe ani dla demonów, ani dla ich nieszczęsnych więźniów. Można było błąkać się przez wieczność, a jednak nie ujść nawet dziesięciu kroków, chyba że znało się tajemnice zmiennych przejść… albo przypadkiem było się twórcą mieszających w głowie zaklęć, które utrzymywały szalonych Gastaiów w zamknięciu. A to właśnie ja tego dokonałem tysiącletnim czarem, próbując chronić swój lud przed zdegenerowanymi braćmi —ja, który uczyniłem dom z Kir’Vagonoth, nie ja, który byłem tam więziony. Głowa mi niemal pękała od takiego podwójnego myślenia. Jakże nierozsądnie postępowałem, usiłując rozdzielać wszystkie wspomnienia, które wciąż się mieszały. Choć nie dałem Denasowi czasu, by przypomniał sobie życie sprzed podziału, wszystkie jego wspomnienia i doświadczenia z tego świata były dla mnie dostępne. Stały się częścią mnie w chwili naszego połączenia, równie naturalne jak wspomnienia dzieciństwa w Ezzarii i lat niewoli u Derzhich. Za nami rozległy się przeszywające wrzaski, niczym wycie zhaidega, padlinożernego pustynnego wilka. Drych się zachwiał, jęknął cicho i próbował się zwinąć w kłębek na ziemi. — Nie dopadną cię — wyszeptałem, łagodnie zmuszając go, by się podniósł, i próbując poruszać się szybciej przez ciemną pustkę. — Przyrzekam ci. Po kwadransie szybkiego marszu wyczułem przed nami mur. Przeszedłem wzdłuż niego, dotykając kruchych krawędzi i nierównych połączeń w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca i wypowiadając słowa zaklęcia, póki zimny kamień nie ustąpił pod moim dotykiem i niemal nie wpadliśmy w wąskie przejście. Popychałem Drycha w głąb labiryntu korytarzy, aż wrzaski przycichły, a my zbliżyliśmy się do pieczęci mocy, która skrywała pierwsze drzwi przed tymi, którzy zostali tu uwięzieni. — Zamknij oczy. Nikt nas tu nie zobaczy, więc przywołam światło. —Tylko odrobinę, by nie oślepić jego oczu, pozbawionych jasności od tak wielu miesięcy. Stłumiony szary blask oświetlił okrągłą komnatę wykutą w lodzie i skale. Drych opierał się o ścianę, zgięty niemal w pół i z trudem łapał płytki oddech. Jego wychudzone ciało było posiniaczone i pokryte warstwą brudu, krew sączyła się z głębokich otarć na twarzy, plecach i piersi. Wyglądały na ślady szponów. Jedno oko miał na stałe zamknięte — blizna po oparzeniu — a lewą rękę przyciskał do ciała. — Są tu jeszcze dwaj inni — powiedział z trudem, mocno zaciskając powiekę zdrowego oka. — Nie wiem gdzie. Ani czy żyją. Demony chciały mnie zmusi, bym podał ich imiona. Może i to zrobiłem, wybaczcie mi bogowie. Nie wiem nawet… — Starałeś się. Nie zdradziłeś im swojego imienia, więc nie sądzę, byś wymienił inne. — Olwydd jest taki młody, mistrzu, ma ledwie dziewiętnaście lat. —Sam Drych niedawno skończył dwadzieścia trzy, choć wiedziałem, że po pół roku w lochach musiał się czuć stary jak świat. — Słyszałem, jak krzyczy, dawno temu. Wieki temu. Takie straszne krzyki… — Z zamkniętego oka popłynęły łzy, zostawiając ślad na brudnym policzku. — Chyba już nie żyje. Przeklęty dylemat. Wycie, choć odległe, nie ucichło, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę, jaką straszliwą zemstę demony wywrą na pozostałych więźniach. Ponieważ jednak nie znałem zasad, jakie rządziły moim pobytem tutaj, ani sposobu odejścia, wolałem nie zniknąć, zanim nie pomogę w ucieczce choć jednemu z nich. Jeśli w Kir’Vagonoth istnieje bezpieczne miejsce — a wbrew moim przysięgom nie byłem tego wcale pewien — doprowadzę tam Drycha. — Najpierw cię stąd zabiorę — powiedziałem. — Znajdę jakąś pomoc. Później spróbuję wrócić po pozostałych. Jeśli mi się to nie uda, sam się tym zajmiesz, jak tylko odzyskasz siły. Oczywiście, najpierw musiałem sobie przypomnieć, jak w ogóle wydostać kogoś z lochów. Wydawało się, że komnata nie ma innego wyjścia poza tym, przez które weszliśmy. Ale ja wiedziałem, że istnieje przejście, prowadzące do stromych schodów i kolejnej sali z portalem przenoszącym na zewnątrz. Skoncentruj się… myśl… przypomnij sobie… wróć pamięcią do czasów, kiedy uświadomiłeś sobie, że szaleni nie powinni już poruszać się swobodnie, i stworzyłeś to miejsce… Wędrowałem wzdłuż nici wspomnień, aż odnalazłem właściwie słowa, a wtedy iskrą melyddy odkryłem pieczęć, kłąb lodowatego światła umieszczony w lodowej ramie dwa razy ode mnie wyższej. Ku swej rozpaczy odkryłem, że pieczęć jest w strzępach — ślady barwnego światła były cienkie i wyblakłe, zaklęcia słabe lub zerwane. Każdy z szalonych Gastaiów, któremu pozostała choć odrobina rozumu, zdołałby przejść przez drzwi. A gdzie byli ci, którzy powinni o nią dbać, zdrowi rai—kirah, którzy zgodzili się pozostać i strzec przejścia? Przed opuszczeniem Kir’Vagonoth czekało mnie kolejne zadanie — musiałem zapieczętować portal i znaleźć kogoś, by go pilnował. Ale najpierw najważniejsze. — Chodź. Jeszcze kawałek i będziesz mógł odpocząć. — Popchnąłem Drycha po schodach i do następnej komnaty, podobnej do poprzedniej, z wyjątkiem wzniesionego kwadratu z czarnego kamienia na samym środku. — Uważaj na brzuch — poradziłem, chwytając mocno osłabionego Strażnika i ustawiając go na czarnym kamieniu. — To będzie trochę nieprzyjemne. Po mojej inwokacji — słowie w języku demonów, które oznaczało „kontynuuj” — trafiliśmy w szary wir. Pokonaliśmy dziesięć trudnych kroków. Po jedenastym wyszliśmy na śnieżne pustkowie. Uderzył nas podmuch lodowatego wiatru niosącego marznący deszcz, który groził odebraniem oddechów i poszarpaniem odsłoniętej skóry. Mój towarzysz się zatoczył. Kir’Vagonoth było miejscem naszego tysiącletniego wygnania, pozbawionym słońca pustkowiem dręczonym ciągłymi burzami, niekończącą się zimą, dzikością i rozpaczą, które ukształtowaliśmy na podobieństwo życia. Stworzyliśmy piękno nawet w takim miejscu. Przeżyliśmy. Wiatr szarpał moimi włosami i ubraniem, wyjąc głośniej niż szaleni Gastaiowie, wbijał mi śnieg w oczy, lecz ja nie okryłem się ani nie ugiąłem. Pozwalałem, by uderzał w moją twarz, radując się jego dziką mocą, pozwalając, by karmiła moją dumę i gniew, które groziły rozerwaniem ciała. Ci, którzy tu przetrwali, byli prawdziwymi istotami, a jednak zostaliśmy odrzuceni niczym kawałki zepsutego mięsa. Jak doszło do takiej ironii losu? —M—m—mistrzu… — Drych miał na sobie jedynie poszarpane resztki tuniki, i wystawiony na wiatr nie mógł opanować drżenia, a jego wargi i nos szybko stały się białe. Co ja właściwie zamierzałem z nim zrobić? Byłem tutaj dzięki jego snom, nasz kontakt stał się możliwy dzięki mojej mocy i darowi Nyela. Nie miałem pojęcia o swoich ograniczeniach, lecz logika i instynkt podpowiadały mi, że nie zdołam zabrać go ze sobą do Kir’Navarrin. To oznaczało, że muszę się dowiedzieć, czy prócz szalonych pozostały tu przy życiu inni rai—kirah, a jeśli tak, to przekonać ich, by zajęli się Dry—chem do chwili, gdy jakaś Aife otworzy portal i go wypuści. Musiałem odnaleźć Vallyne, gdyż jej moc i mój zamek były ostatnią fortecą Kir’Va—gonoth. Nie miałem czasu zastanawiać się nad niezręcznością takiego spotkania — biedny Drych zamarzał. Otrząsając się, szybko przybrałem uskrzydloną postać. — Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć schronienie. Jakby popchnięty przez wiatr, Drych oparł się o lodową ścianę, w której znajdował się portal i brama do lochów, a potem opadł na kolana. Jego usta bezskutecznie próbowały wypowiedzieć słowa, a ciemne oczy wpatrywały się we mnie z takim oszołomieniem, jakby widział, że niebo się otwiera, by go pochłonąć. Nie rozumiałem tego. Pokazałem mu swoją uskrzydloną postać podczas naszej ostatniej bitwy, słyszał też opowieści o moim przeobrażeniu, kiedy jeszcze był uczniem. Ale kiedy wyciągnąłem rękę i powiedziałem mu, że go poniosę, żebyśmy nie musieli wlec się przez głęboki śnieg, uświadomiłem sobie, że przemiana nie dotyczyła tylko skrzydeł. Płonąłem, a raczej sprawiałem takie wrażenie. Złoty blask otaczał całe moje ciało, które nadal wydawało się moje, poza niewielkim przyrostem masy i faktem, że znikły znajome blizny. Mogłem to dobrze ocenić, gdyż teraz, poza pasem z jasnej skóry, byłem nagi. Nawet piętno niewolnika na ramieniu gdzieś wyparowało. Dotknąłem lewej strony twarzy… nie, to pozostało. Piętno sokoła i lwa na policzku nadal było zimne i martwe, podobnie jak długa blizna na prawym boku. Ale po innych bliznach nie zostało ni śladu, a reszta ciała była ciepła, mimo dość radykalnej zmiany ubioru. Wzruszyłem ramionami. — Musiałem coś pokręcić. Ale nie o to chodziło. Gdy podniosłem zmaltretowanego, oniemiałego Drycha i zerwałem się do lotu, rozważyłem swoją postać i próbowałem zniwelować przynajmniej te najbardziej rzucające się w oczy dziwactwa — albo chociaż stworzyć sobie jakieś ubranie — ale nie umiałem znaleźć odpowiedniego wzoru. Było tak, jakbym zamiast nałożyć zaklęcie, zdjął je i zapomniał, jak przywołać je z powrotem. Ale nie miałem czasu, by się nad tym zastanawiać, jednocześnie walcząc z wiatrem i szukając znajomych elementów krajobrazu, w dodatku obciążony balastem. Najpierw najważniejsze. Leciałem nad śnieżnym krajobrazem, szukając domów budowanych przez najsilniejszych z rai—kirah. Choć większość została porzucona, kiedy opuściliśmy Kir’Vagonoth, powinny nadal być na swoim miejscu i wskazywać drogę. Co dziwne, nie mogłem znaleźć żadnego z nich. W końcu zrujnowana wieża wystająca ze śniegu przyciągnęła moją uwagę i odkryłem ruiny ukryte pod śniegiem. Trzymając się nisko nad ziemią, podążałem ścieżką świadczącą o długich miesiącach wojny i zniszczenia. W końcu dotarłem do miasta Rudaiów, potężnej skorupy, którą wybudowaliśmy na podobieństwo miast, jakie Gastaiowie widywali podczas swoich wypadów do świata ludzi. Wieże, świątynie, przejścia i domy stały ciemne i opuszczone przez niezliczone lata — i takie też pozostały… to znaczy ich ruiny. Miasto legło w gruzach. Leciałem nad długimi, niskimi warsztatami, gdzie krąg Rudaiów tworzył wszystko, od krzeseł po drób, od sukni po wino i lodowe róże, idealne poza brakiem wzrostu. Wszystkie były wypatroszone i wypełnione naniesionym śniegiem. Nad tą ziemią przeszła wojna. Czy cokolwiek… czy ktokolwiek przeżył? Pełen niepokoju poszybowałem w stronę zamku, który kiedyś wzniosłem, by zamieszkali w nim moi przyjaciele i wrogowie — przyjaciele, bym mógł ich chronić, wrogowie, bym ich obserwował. Jeden z moich przeciwników pozostał tu, gdy opuściliśmy Kir’Vagonoth — Gennod, który próbował siłą połączyć się z człowiekiem… ze mną… i sam doprowadzić do otwarcia Kir’Navarrin. Pragnął zniszczyć Ezzarian i uwolnić więźnia Tyrrad Nor. Aleja go wymanewrowałem i zamknąłem w lochach z szalonymi Gastaiami. Kiedy zobaczyłem, poczułem i usłyszałem wir ciemności na horyzoncie, gdzie powinny się znajdować lodowe iglice przebijające chmury, pomyślałem o złamanej pieczęci w lochach. Żaden Gastai nie mógłby tak zniszczyć wszystkiego, co tu wybudowaliśmy. Tylko Nevai —jeden z najpotężniejszych z naszego kręgu — zdołałby to zrobić. Gennod był wolny. Jeszcze trochę i ujrzałem wieże zamku nad wirem — jedna, dwie, co najmniej trzy wciąż całe. Z wnętrza ciemnej ściany słyszałem hałas demonicznej bitwy. — Wiedziałem, że to było zbyt łatwe — szepnąłem do Drycha. — Trzymaj się. Nabrałem prędkości i spikowałem w burzę, przebijając ciemną ścianę. W mroku kryły się bestie wszelkiego rodzaju, na moich oczach zmieniające kształt, szarpiące siebie nawzajem, latające, siłujące się na ziemi, a ich futro, łuski lub skrzydła szarpał wirujący w kręgu wiatr. Uniknąłem języka smoczego ognia, ostre jak brzytwa skrzydła niemal obcięły mi nogi, a później uniosłem się, by uchylić się przed dwoma niedźwiedziowatymi stworami rwącymi się nawzajem stalowymi pazurami. Trzy śliniące się wilki raz za razem atakowały wyłom w murze, gdzie stał jeden rai—kirah w ludzkiej postaci. Obrońca nie utrzyma się długo bez pomocy. Podniosłem się jeszcze wyżej. Biedny Drych jęknął cicho, gdy zanurkowałem niemal prosto w oko cyklonu. Połowa mojego zamku leżała w gruzach. To, co pozostało, nadal było cudownie piękne, lodowate krawędzie błyszczały jak klejnoty w ogniu zniszczenia. Na najwyższych blankach stała postać ze srebrzystego światła, a jej blask był tarczą mocy chroniącą cytadelę. Jej złote włosy unosiły się na wietrze, a biała suknia wyglądała jak stworzona z wirującego śniegu. Gdy zatoczyłem krąg i postawiłem stopy na lodzie, jej zielone oczy rozszerzyły się ze zdziwienia i dotknęły mnie prawdziwym ogniem. — Ukochany — powiedziała. — Och, najdroższy, jak to możliwe? Zaskoczenie i niedowierzanie musiały nią wstrząsnąć. Gdyby ostrzeżono ją o moim przybyciu, nie pozwoliłaby sobie na okazanie takiego ciepła. W jej powitaniu nie było śladu wściekłości naszego ostatniego spotkania — kiedy znów mnie przeklęła za to, że przedkładam nad nią obowiązki. Wiedzieliśmy, że mój wybór oznaczał, iż zatracę się w ludzkiej duszy, a ona przysięgała, że nigdy mi nie wybaczy. Kochaliśmy się tak wiele lat… Oderwałem się od tych niepokojących myśli i emocji, najbardziej osobistych wspomnień demona… i natychmiast poczułem wstyd. W jakiś sposób w tym przerażającym miejscu, gdzie Denas żył, walczył i przeklinał okrutny los, pojąłem prawdziwą grozę tego, co mu zrobiłem w ostatnim roku jego istnienia. Zamknąłem go w więzieniu ciszy. Zagłuszenie tych ostatnich szeptów byłoby morderstwem — równie dobrze mógłbym wziąć nóż Strażnika i wbić go w jego serce. Dlatego też odsunąłem własne poczucie winy i niewygodę i uwolniłem ukryte wspomnienia Vallyne i niespełnionej miłości pozwalając, by mnie zalały. Dotknąłem jej twarzy i wyczułem jej głód. Bogowie, tysiąc lat… Ale choć jej spojrzenie szukało głęboko namiętności odpowiadającej temu, co czuła, pozostały tylko puste wspomnienia. Ja mogłem dać jej jedynie podziw, szacunek i ślady zaklęcia, które rzuciła na swojego jeńca Strażnika. Zabiłem tę część siebie, która umiałaby odpowiedzieć. Musiała poznać prawdę. — Nie jestem tym, o którym myślisz — powiedziałem, odrywając od niej spojrzenie i pochylając się, by delikatnie postawić Drycha na ziemi. — Nie liczy się ta aura, którą przypadkiem nabyłem. Lub też raczej jestem nim, jak się tego spodziewaliśmy, ale pozostałem też sobą. Znacznie trudniej niż zdefiniować stan mojego umysłu, byłoby mi opisać to komukolwiek innemu — nawet Vallyne, z którą przez sto lat omawiałem implikacje złączenia z człowiekiem. Vallyne splotła ręce na piersi i zagryzła wargi, uśmiechając się z pełnym rezygnacji rozbawieniem. Potem obeszła mnie powoli, dokładnie obejmując wzrokiem każdy fragment mojego ciała. Zastanawiałem się, czy idiotyczny przypływ krwi do policzków będzie widoczny pod złocistym blaskiem. W przeciwieństwie do nieprzyzwoitych Derzhich, Ezza—rianie zwykle nosili ubrania. — Dobrze ci w tej barwie — rzekła w końcu — choć twoje ciało nie jest tak piękne jak to, które ty… Denas… przyjmowałeś tutaj. — Dopiero wtedy znów spojrzała mi w oczy, a prawdziwa radość niemal ukryła głębię jej smutku. — Cieszę się, że znów cię widzę, przyjacielu Seyonne. —A ja cieszę się na twój widok, pani — odpowiedziałem. — Przybyłem prosić o schronienie dla mojego młodego przyjaciela i o pomoc w uwolnieniu dwóch naszych braci, którzy nadal cierpią w lochach. Czy mogę cię o to prosić? — Nie musisz prosić o nic, co mam — rzuciła, wzruszeniem ramion odrzucając bolesną prawdę i koncentrując się na oszołomionym Dry—chu. — Witaj, przyjacielu mojego przyjaciela. — Kucnęła przy młodzień—cu i wyciągnęła rękę. Drych spoglądał przerażony na rai—kirah, który zupełnie nie przypominał tych, jakie znał ze szkoleń i z doświadczenia… istotę pełną światła, barw i piękna, które przeszywało serce, tak niepodobną do tych, którzy go torturowali, jak łagodny wietrzyk Ezzarii do otaczającej nas burzy. — Już wezwałam kogoś, kto was ogrzeje i nakarmi — ciągnęła. — Obawiam się, że nasza gościna nie będzie już taka jak niegdyś. Brakuje tańców i jedzenia, nie ważymy się też wyruszać na przejażdżki. Opuścił nas także uroczy, wiecznie zmieszany gość… ten tutaj — tu wskazała głową na mnie — już dla nas nie czyta. A to… — Machnęła rękaw stronę dzikiej ciemności wirującej wokół zamku. — Niestety, teraz was nakarmię, ale za chwilę mogę już nie mieć takiej mocy. — Gennod ich wypuścił. Jak mu się to udało? Vallyne się zarumieniła. — Obawiam się, że ci, którym powierzyłeś wartę, nie okazali się dobrymi strażnikami. Myśleliśmy, że ktoś po nas wróci, ale tak się nie stało. Nie dotarły też do nas żadne wieści… Czy tak szybko zapomniałeś o pragnieniu, ukochany? — Jej głos był ledwo słyszalny ponad hukiem burzy. — Byliśmy tacy głodni. Nie wiń nas. — Ktoś pomyślał, że można wypuścić paru Gastaiów na polowanie. —Żeby karmili się ludzką duszą i przynosili z powrotem doświadczenia i doznania, dzieląc się z tymi, którzy pozostali na pustkowiu. — A myśliwi powrócili gorsi niż kiedykolwiek. — To prawda, choć nie rozumiemy, dlaczego tak się stało. — Sny — powiedziałem, myśląc na głos, i w końcu ułożyłem układankę. Zrozumiałem, w jaki sposób Nyel przez te tysiące lat wpływał na rai—kirah. — Rai—kirah żyjące w Kir’Vagonoth nie śpią. Ale kiedy Gastai opęta ludzką duszę, śni, a sny te może zmienić… dotknąć… ten, który mieszka w wieży, tak jak dotknął moich snów. Przez te wszystkie lata my, Ezzarianie, wierzyliśmy, że to nasza z nimi walka sprawia, że demony stają się coraz gorsze, ale to nieprawda. To on ponosił za to odpowiedzialność. — On? Czyli udałeś się tam… —To skomplikowane — przerwałem i zmieniłem temat. — Gennod was osłabia. — Wytrzymamy. Choć nie obraziłabym się na kilku dodatkowych wojowników. Ty mi wyglądasz na silnego. — Przybyłem tu w sposób, który nie do końca pojmuję — odparłem. —Dlatego nie jestem pewien, czy uda mi się teraz wydostać moich trzech młodych przyjaciół z Kir’Vagonoth ani też jak długo tu pozostanę… Przerażający wrzask i wybuch ognia przyciągnęły nas do krawędzi blanków. Wdzięczna iglica na zewnętrznej wieży rozpadła się pod atakiem potwornego ptaka, a wielkie odłamki lodu poleciały w burzę. W blasku ognia fragmenty migotały srebrem, złotem i błękitem; oprószył nas świeży szron. Głowa i długa szyja ptaka należały do węża grubego jak pień dużego drzewa, jego ciało było wielkie jak dom, a małe oczy płonęły czerwienią. Jedynie demon o znacznej mocy mógł stworzyć takiego potwora. — Gennod — powiedziałem równocześnie z Vallyne. Ze zniszczonej wieży wyleciały dwa nieco mniejsze ptaki z ostrymi szponami i zakrzywionymi dziobami. Z pewnością były zręczniejsze niż wężowy ptak i bardziej zajadłe, ale nie miały szans ze względu na różnicę wielkości. Na naszych oczach szpony jednego z mniejszych ptaków poszarpały grzbiet potwora. Język węża wystrzelił i pochwycił uciążliwego napastnika, który znikł w rozbłysku fioletowego ognia. Drugi obrońca wystrzelił wysoko we wzburzone niebo, po czym zanurkował w stronę wężowego ptaka z rozłożonymi szponami. Skrzydła potwora młóciły powietrze z taką siłą, że mniejszy ptak przekręcił się w locie, a później uderzyły w bezbronnego obrońcę i zmiażdżyły go. Barwne światło zaczęło wypływać z poranionego ptaka niczym krew, przybierając ludzką postać, lecz nim rai—kirah zdołał się ponownie ukształtować, porwał go ciemny wir. Z okrzykiem triumfu wężowy ptak powrócił do ataku na wieżę, niszcząc najpierw jedną, a później drugą część, aż z wdzięcznej budowli pozostała jedynie szklista góra niebiesko—szarego lodu daleko pod nami. Wtedy ptak uniósł się w powietrze, leniwie zatoczył krąg wokół zamku i spojrzał na Vallyne. Uwolniony od chwilowego paraliżu wywołanego przez pojedynek, pobiegłem po oszronionych blankach. — Ktoś po ciebie przyjdzie, chłopcze — zawołałem przez ramię. — Zdrowiej i uratuj swoich braci. — A ty, wspaniała Vallyne, żyj wiecznie. Nie zwalniając, zeskoczyłem z blanków, wyrywając miecz z pochwy u boku i rozwijając złote skrzydła. Czerpiąc melyddę ze swoich kości i krwi, wezwałem wiatr na służbę i uniosłem się ku potworowi. Rozdział trzydziesty pierwszy Ostra krawędź wbiła się w moją dłoń, grożąc rozcięciem kości, a ja rozluźniłem uchwyt na twardej, kanciastej wypustce. Jaki niewprawny płatnerz zostawiłby taką krawędź na rękojeści miecza? Podczas gdy smród płonących piór i zwęglonego ciała zmienił się w zapach róż, herbaty i wilgotnej trawy, rozcięcie na dłoni zabolało jeszcze bardziej — smycz wyciągająca mnie z bitwy i burzy. Otworzyłem dłoń i spojrzałem. Czarny wojownik… obsydianowy pionek do gry. — Chciałem zrobić więcej — bełkotałem. — Brama do lochów… dwaj inni Strażnicy… Ostrożnie odłożyłem pionek na planszę, zmuszając dłoń, by nie drżała — moją całkiem zwyczajną dłoń ze znajomymi bliznami. Kości mnie bolały. Ramiona wydawały się obdarte ze skóry, a wilgoć na pulsującym lewym udzie musiała być krwią. Wydawało mi się, że w prawy bok ktoś wbił grot i przekręcił go aż do płuca. Przynajmniej znowu byłem ubrany, ale i tak czułem się wrażliwy — zwiotczały, słaby, jakbym stracił połowę krwi. — Twój śpiący musiał usnąć — powiedział Nyel z drugiej strony planszy. — Nie masz prawa z nim pozostać, kiedy znów zasypia i zaczyna nowy sen. Nie mogłem oderwać oczu od planszy do gry, gdyż dzięki sztuczkom światła i cienia, wzoru i formy, nadal widziałem mignięcie srebrnego blasku, który przeszył chmury i dodał mi serca, długie, ciężkie godziny walki w złocistej postaci, śmierć wężowego ptaka w chwili, gdy zaczynałem się obawiać, że już nie zdołam go zabić. — Cień na jawie — mruknąłem. — Ucieleśnienie jego snu. — Vietto to najrzadszy z czarów, nawet wśród Madonaiów. Przekazywany przez mistrza swojemu attełłe, jeśli moc ucznia jest wystarczająco wielka, jego serce wystarczająco szczodre, a dusza dostatecznie bogata, by tkał go z mądrością. — Muszę wrócić do ćwiczeń. — Kasparian odepchnął krzesło od stołu. — Już mnie nie potrzebujesz. Jego ciężkie kroki odbijały się echem w pustym domu. Niemi słudzy przyszli, podsycili ogień i zamknęli okna, by ochronić nas przed deszczem i chłodem nocy. Nocy. Spędziłem w Kir’Vagonoth cały dzień. — Vietto. To tak udaliście się do ludzkiego świata — rzekłem, spoglądając na swojego towarzysza, gdy wizja w końcu znikła. — Ty i twój przyjaciel Hyrdon, który nie chciał być bogiem. Nyel oparł się wygodniej, pociągając łyk wina. — Zajęło mi sporo czasu, nim sobie uświadomiłem, że stałem się cielesny w prawdziwym świecie i już nie należę do snu, że moje czyny w tej krainie były prawdziwymi wydarzeniami, nie tylko wizją. Kto mógłby sobie coś takiego wyobrazić? Mówiłem sobie, że lepiej się nie wtrącać, że głupio jest wiązać się z istotami tak efemerycznymi. Ale nie potrafiłem trzymać się z dala od leśnego ludu. Oni żyli wśród piękna, tak samo jak my tutaj, a ja nie umiałem pojąć, że znoszą takie trudy… głód, chorobę i przedwczesną śmierć… a jednak tak bardzo kochają życie. Próbowałem się o nich troszczyć, uczyć ich tego, co ułatwiłoby im życie. W miarę upływu czasu uznałem, że wybiorę sobie jedno z nich jako swojego śniącego. Robi się spore zamieszanie, gdy dotyka się zbyt wielu różnych umysłów. I tworzy się… więź… z osobą, która cię przeprowadza. Na przykład podczas swojej ostatniej przygody pewnie szybko byś odkrył, że trudno ci się oddalić od owego młodzieńca. Czułeś się z nim związany bardziej niż tylko przez wspólne doświadczenie tortur. Prawda. To wszystko prawda. — Czemu przybrałem tę zmienioną postać… światło… miecz? Czy to część zaklęcia? Nie mogłem ukształtować się tak, jak chciałem. Nyel wstał i podszedł do stołu pośrodku komnaty, gdzie czekały na niego karafki wina i ale. Ponownie napełnił swój kielich, po czym nalał trunku do drugiego i przyniósł go mnie. Kilka kropelek poleciało w stronę planszy, lecz znikły, nim jej dotknęły. — Ten czar to dzieło Madonaiów, nie rekkonarre. Dzięki vietto czarodziej staje się fizyczną manifestacją swojej mocy. Każda inna postać, jaką może przybrać, jest jedynie jej cieniem. I to właśnie twoja prawdziwa madonaiska postać… jak się wydaje, postać wojownika… próbowała się pokazać. Zawsze będzie ona obdarzona największą siłą, choć z pewnością zdołałbyś ją zmienić, gdybyś tylko wiedział jak. Ale jesteś przywiązany do ludzkiego ciała i dlatego twoje przeobrażenie było skażone, niepełne. — Znów usiadł na krześle i przeciągnął palcami po gładkiej krawędzi planszy. — Ból i zmęczenie, które teraz czujesz, to cena narodzin jako człowieka, podobnie jak fakt, że nie potrafisz sam dokonać przemiany. Potrzebujesz mnie, bym poprowadził dla ciebie zaklęcie… i potrzebujesz Kaspariana, gdyż ten, który ukradł mi imię, ukradł również moją umiejętność rozpoczynania takich działań i możliwość samodzielnych poczynać. Kolejny kawałek układanki znalazł się na swoim miejscu. — Mówisz w snach i kształtujesz je zgodnie ze swoim życzeniem, ale nie wolno ci już przez nie podróżować — powiedziałem. — Zgadza się. Tego dnia mogłem podążyć za tobą i obserwować cię w twojej chwale. Ale nie dałbym rady przyjść ci na pomoc, gdybyś mnie potrzebował. Ten, który mnie uwięził, pozwolił mi tylko patrzeć. — Na jego twarzy, prócz echa urazy, pojawiło się rozbawienia. — Nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że nauczyłem się kształtować sny i w nich przemawiać. To dlatego Kasparian pozwolił się uwięzić wraz z Nyelem. Bez at—telle, który rozpoczynał czar, Nyel nie miałby nawet najmniejszej rozrywki dozwolonej przez tego, który go uwięził… jego syna, jeśli opowieść o bogach mówiła prawdę. Trudno się dziwić, że był rozgoryczony. — A co z Kasparianem? — spytałem. — Pozwolono mu zatrzymać imię. — Musiałem zrozumieć tę kwestię. — Kasparian był… i jest… tak ograniczony, że okaleczenie go nie było konieczne. Nie ma władzy nad snami. Wybacz mu jego niedociągnięcia. Jest dobry. Prawda to często najgorsza udręka. Wstałem i odszedłem od planszy, wyczuwając, że znajduję się na krawędzi odkrycia, ale jestem już tak zmęczony, że mogłoby przejść niezauważone obok mnie. — Dziękuję ci za twój dar, Nyelu. Młodzieniec, którego uratowałem, był moim attelle. Przynajmniej już go nie torturują. Ma nadzieję na powrót do domu i jest bezpieczny, podobnie jak inni, którzy tam pozostali, ludzie i rai—kirah. — Gennod zginął; nie mogłem zaprzeczyć, że mnie to cieszyło, choć wierzyłem, że to Nyel jest główną przyczyną problemów. — Szczerze mówiąc, mam mętlik w głowie. Czy wszystko to zostało zaplanowane, by pokazać mi moc Madona—iów? Jeśli tak, to twórca zaklęcia osiągnął swój cel. Pod osłoną zmęczenia i resztek oszołomienia wyczuwałem jednocześnie ogromne pulsowanie melyddy i wyrazistą, dobitną świadomość swoich braków. Posiadałem moc, której pragnąłem przez całe życie, lecz moja ludzka dłoń mogła się posługiwać jedynie jej częścią. Czy to był jego cel? Czy ten wzrastający głód, który wypełniał mi duszę, był karą za winy moich przodków? Prawda to często najgorsza udręka. Otworzyłem drzwi do ogrodu, które zamknęli służący, pozwalając, by niesione przez wiatr krople deszczu obmyły mi twarz z nadzieją, że to ożywi mój umysł. Nyel stanął obok. Byliśmy dokładnie tego samego wzrostu. — Czy myślałeś, że ten niewielki prezent to wszystko, co chcę ci dać? — spytał. — Czy nie słyszałeś, co mówiłem? Nie ściągnąłem cię tutaj, by dręczyć cię tym, czego nie możesz mieć. Co powiedział, gdy spojrzałem mu w oczy? To dopiero początek, chłopcze… — Mówiłeś, że jestem związany z ziemią i ciałem, ale ty mnie uwolnisz. — Wzrok starca przyciągał moją uwagę. — Co miałeś na myśli? —Żołądek ścisnął mi się z oczekiwania graniczącego z przerażeniem. — Spośród wszystkich rekkonarre ty jeden masz dostatecznie wielkie serce i mądrość, by wykorzystać vietto. Uważasz mnie za szalonego, a ja się do tego przyznaję. Moje urazy się jątrzyły, zmieniając w gorycz i subiektywizm. Ja również zrobiłem rzeczy, które w młodości uznałbym za odrażające. Widziałeś je. Ale ty możesz wszystko naprawić… Czy nie tego zawsze pragnąłeś? — Chwycił mnie za ramiona i zmusił, bym spojrzał mu w oczy, które z miłością, jakiej nie pojmowałem, błagały mnie, bym mu uwierzył. — Chcę cię uwolnić od wszelkich kosztów współczucia. Mogę cię zmienić, wyzwolić od wszystkiego, co cię powstrzymuje, pozwolić ci naprawić wszystko, co uczyniłem. Będziesz takim, jakim miałeś być, a ja umrę pozbawiony ciężaru swoich grzechów. Pojmujesz, co ci proponuję? Uczynię cię Madonaiem. * * * To proste, twierdził. Ponieważ połączenie odbyło się niedawno. Dzięki mocy, którą potrafiłem wykorzystać. Mój umysł i dusza, połączenie Seyonne’a i demona, pozostaną takie, jakie są teraz. Tylko natura mojego ciała się zmieni… nadal będzie to ciało, krew i kość, ale oczyszczone z tych elementów, które nie pozwalały mi bez trudu przechodzić przez portale snów, uwolnione od blizn, które nie pozwalały mi przeobrazić się w istotę wolną od bólu i zmęczenia, wybawione od słabego dziedzictwa, które uniemożliwiało korzystanie z pełni melyddy. Potrafiłbym dotykać snów, kiedy zechcę, i się w nich ucieleśniać, bez przeszkód walczyć o to, co uważałem za dobre i właściwe, albo nauczać, co zawsze sprawiało mi największą przyjemność. — Nie urodziłeś się po to, by z boku przyglądać się wydarzeniom, pozwolić innym przejmować dowodzenie, utracić siły i umrzeć, choć dopiero zacząłeś żyć. O tak, i żyłbym przez niezliczone wieki świata. W swoim świecie byłem starzejącym się wojownikiem, lecz wedle miary Madonaiów dopiero wchodziłem w wiek niemowlęcy. — Widzisz ciężar takiego wyboru. Pozostać na uboczu… gdyż nie wolno ci pozwolić, by taką moc wykrzywiły trywialne troski lub osobiste uczucia. Żyć tak długo i być jedynym… to trudne, jak mogę zaświadczyć. Ale kiedy wzrośniesz w moc, podzielisz się nią z innymi, których uznasz za wartych naszego miana. W tobie odrodzi się rasa Madonaiów. Równowaga świata zostanie przywrócona. Ale nie będę człowiekiem. Ani nie zdołam już żyć w ludzkim świecie. To był jeden z problemów Madonaiów. Ludzie nie potrafili żyć w Kir’Na—varrin — jak to odczuła Fiona, szybko zaczynali chorować. Madonai również nie mogli egzystować dłużej w świecie ludzi. Wybudowali pierwszy portal między światami, ale nie umieli go wykorzystać. Jedynie rekkonar—re — mój lud, w pełni połączony — posiedli zdolność życia w obu światach. Tylko ci Madonai, którzy poznali sekret vietto, którzy ucieleśniali się dzięki czarom i snom, mogli przebywać w ludzkim świecie tak często, jak zechcieli, i tak długo, jak ich śniący pozostawał przebudzony. — Zatroszczysz się o ludzi, jeśli uznasz to za rozsądne. I to lepiej niż dotychczas. Choć nie mogę uczyć cię mądrości ani umiejętności oceny wydarzeń, opowiem ci wiele o mocy. Pomyśl o tym, powiedział. Nie musiałem się spieszyć. Na każdym kroku mogłem dokonywać wyboru, aż wszystko się dopełni. — Chodź — rzekł Nyel, zamykając drzwi do ogrodu i hamując swoją niecierpliwość tak skutecznie, że zdradzał ją tylko lekki rumieniec na jego twarzy. — Nie musisz decydować tej nocy. Jesteś zmęczony i ranny… krwawisz mi na dywan. Idź się położyć, a ja przyślę Kaspariana, żeby opatrzył twoje rany. Jutro znów porozmawiamy. * * * Powoli przechodziłem przez cichy dom. Zawsze był taki cichy. Nie poszedłem prosto do swojej sypialni, lecz wędrowałem korytarzami i schodami, mijając obrazy i rzeźby, pracownie i kuchnie, dziedzińce, salony i sypialnie. Stanąłem wysoko na balkonie i wpatrzyłem się w gwiazdy, a później znów włóczyłem się po komnatach. Nie widziałem żadnej z nich. Widziałem tylko Drycha — chorego, poranionego, wynędzniałego Drycha — żywego. Słyszałem jedynie przypływ nadziei w jego głosie, gdy okazałem się prawdziwy. Któż mógł wymarzyć sobie taki dar? Nieograniczona melydda. I wolność — od bólu i brudu, od małostkowych, bezsensownych zasad, od niekończącego się rozlewu krwi i smutków, których nie potrafiłem uleczyć. Dokładnie to, czego zawsze pragnąłem — zawsze chciałem wszystko naprawić. Kiedy w końcu dotarłem do swojej komnaty, nie zapaliłem przygotowanych lamp ani też nie zgasiłem jedynej świecy i nie położyłem się na miękkim łóżku. Miast tego usiadłem na gołej podłodze w rogu, otoczyłem nogi rękami i oparłem czoło na kolanach. Tylko w godzinie połączenia z demonem czułem taki strach. Więzień Tyrrad Nor zaproponował, że uczyni mnie bogiem, a ja nie potrafiłem wymyślić żadnego powodu, by mu odmówić. * * * Tak znalazł mnie Kasparian. Przyniósł kłąb lnianych bandaży i misę z parującą wodą. — Mistrz mówi, że jesteś ranny. Pozwól mi to obejrzeć. Nie dotykając świecy ani knotów lamp, wypełnił róg pokoju światłem. — Nie potrzebuję twojej pomocy. — Nie pragnąłem towarzystwa i nie chciałem, by ktoś wtrącał się do chaosu moich myśli. — Boisz się, że cię otruję? Okaleczę? Zemszczę się pod pretekstem leczenia? — Nie. — Wiedziałem o tym tak samo, jak byłem pewien, że ma na to ochotę. — Gdzie zostałeś ranny? — Niezależnie od tego, dlaczego wypełniał polecenia Nyela, nie robił tego z sympatii dla mnie. — Powiedz mi — poprosiłem — czy uraziłem cię kiedyś, czy też jedyną moją zbrodnią jest to, że twój pan proponuje mi coś, czego tak bardzo pragniesz i wierzysz, że na to zasługujesz? Wiesz, że nie pamiętam. — Ponieważ wyglądał na zdecydowanego, by opatrzyć moje rany, nawet jeśli nie miałem na to ochoty, wyciągnąłem krwawiącą nogę. Kasparian wydobył z pochwy nóż i rozciął mi spodnie. Z paskudnego cięcia na udzie sączyła się krew i czarny jad wężowego ptaka. Dopiero gdy zobaczyłem ranę, uświadomiłem sobie, jak koszmarnie bolała. Madonai zaczął ją myć gąbką i gorącą wodą, a ja przycisnąłem plecy do ściany. — Nie wolno mi mówić o przeszłości — powiedział w trakcie pracy. —Masz moc czarów, której ja nie posiadam. To irytuje, ale i tak nic nie zmieni. Przyciągnął krzesło do mojej lewej ręki. — Chwyć to, a drugą ręką skrzynię po przeciwnej stronie i nie ruszaj się. Musimy pozbyć się trucizny albo stracisz czucie w nodze. — Rzeczywiście, w palcach rannej kończyny pojawiło się złowróżbne mrowienie. Podczas gdy ja pobielałymi palcami złapałem za rzeźbione siedzenie drewnianego krzesła i mosiężne uchwyty skrzyni po prawej, Kasparian niczym doświadczony chirurg powiększył nożem ranę i pozwolił, by krew wypłukała czarne obrzydlistwo. W tej chwili perspektywa posiadania ciała, które walczyłoby bez bólu, była bardzo kusząca. Musiałem myśleć o czymś innym, gdy Kasparian ocierał, ściskał i owijał moje rany. — Gdybyś posługiwał się taką mocą, Kasparianie, kształtował sny i w nich podróżował, co byś zrobił? — Lepiej, bym nigdy nie zdobył takiej potęgi. — Ale gdybyś ją miał? Jego odpowiedź mnie zaskoczyła. —Pozbyłbym się tych, których sprowadziłeś do tej krainy… odesłał ciebie i ich z powrotem do twojego świata… i na zawsze zapieczętował ostatnią bramę. Nie uwolniłby swojego pana. Ani siebie. A zatem nie dokonałby zemsty, o czym jak podejrzewałem, w rzeczywistości marzył Nyel. —Ale rai—kirah jakimś sposobem dodają Nyelowi sił — przypomniałem — a on najwyraźniej chce, żebym i ja tutaj był. Sądziłem, że go kochasz. Szorstko zmył resztę krwi i jadu z mojej nogi. — Nie masz pojęcia o miłości. Zastanawiałem się, czy nie miał racji. Pewność dotycząca każdej kwestii już dawno mnie opuściła. — Przydałaby mi się rada — przyznałem. — Nie wiem, co robić. Nie podniósł głowy. Nie widziałem jego twarzy, tylko długie, ciemne włosy, równomiernie przetykane siwizną. — Powinieneś wątpić — powiedział cicho, owijając moje udo czystym bandażem i okładając je zaklęciem, które nieco łagodziło ból. — Szukać odpowiedzi poza tym domem. Miłość mówi wieloma głosami. — Zawiązał bandaż z szarpnięciem, od którego się skrzywiłem, po czym zebrał zwoje materiału. — Przepraszam za wszystko, co się między nami wydarzyło, Kasparianie. — Taka wrogość nie powstawała na odległość. Spojrzał na mnie z nienawiścią. — Oszczędź sobie. Jesteś najnikczemniejszą z istot i będę przeklinał twoje imię aż do końca czasów. * * * W pewnym momencie wyczołgałem się ze swojego kąta i położyłem. Strach i oszołomienie często muszą ustąpić bardziej przyziemnym troskom. Podłoga była bardzo twarda, a ja szybko przyzwyczaiłem się znowu do spania w łóżku. Sen nie pomógł mi rozwikłać moich dylematów. Kiedy pierwsze promienie słońca wpadły przez okna, wstałem i umyłem się, ale z jakąś dziecinną złośliwością zignorowałem świeżą koszulę i z powrotem włożyłem tę zakrwawioną, którą nosiłem poprzedniego dnia. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na broń, znów przygotowaną, lecz odwróciłem się do niej plecami i ruszyłem w dół po schodach. Nie byłem gotów na spotkanie z Madonaiami, więc ulżyło mi, gdy odkryłem, że śniadanie będę jadł sam. Choć byłem piekielnie głodny, spożyłem skromny posiłek i zmusiłem się, by pozostawić na stole niewyczerpane zapasy mięsa, chleba i owoców, nim ktokolwiek się pojawił. Dzień był jasny, jakby świeżo umyty, co zdarzało się tylko po deszczu. Słońce i rześkie powietrze wyciągnęły mnie na dwór, a ponieważ moja rana już zaczęła się goić, ruszyłem w stronę ścieżki prowadzącej na zbocze. Ale gdy przechodziłem przez ogród, moje spojrzenie przyciągnął czarny mur. Kasparian kazał mi szukać odpowiedzi poza domem, a choć był pełen nienawiści, nie dawał rad od niechcenia. Czy możliwe, że radził mi przebyć mur? Powierzchnia kamiennej ściany nie była tak zniszczona, jak to pamiętałem, tylko pokryta siecią cienkich pęknięć, niczym gliniane naczynie z uszkodzoną polewą. Podobnie jak wcześniej, gdy przybyłem tu podczas siffaru, położyłem dłoń na kamieniu, ostrożnie badając zaklęcie na murze, pragnąc poczuć jego kształt i sens, i w ten sposób go zrozumieć. Spodziewałem się, że będzie zimny — czary często miały taki wpływ, jakby czerpały siłę z przedmiotu, którego dotykały. Ale w rzeczywistości ciemny kamień był ciepły, o wiele cieplejszy niż kamienne ławy, które stały w słonecznym ogrodzie. Uniosłem dłoń. Przysiągłbym, że kamień się poruszył… wybrzuszył… spuchł wokół moich palców. W tej samej chwili uderzyła we mnie taka mieszanka uczuć, że odrzuciłem głowę do tyłu i roześmiałem się głośno, choć jednocześnie łzy płynęły strumieniem po moich policzkach, a na skórze pojawił się śmierdzący pot przerażenia. Straszliwa rzecz, ten mur. Cudowna. Próbowałem oczyścić umysł, nim znów go dotknąłem, lecz to nic nie dało. Gdy przeciągnąłem dłonią po jego niedoskonałej powierzchni, w mojej głowie pojawiły się twarze, a wraz z nimi nieustający natłok uczuć — kobieta o zadziwiających niebieskich oczach, mężczyzna z łysiną świecącą jak wypolerowana skóra, mężczyzna z grubymi brwiami i łukiem, który śmiał się, aż trzęsła się ziemia, okrągła, rumiana dziewczyna o głębokim umyśle, jasnowłosy młodzieniec… bogowie, nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia, ale w jakimś odległym czasie za murami wspomnień był moim najdroższym przyjacielem. I kolejni… dziesięcioro, jedenaścioro… dwunaste miejsce puste. Nie, myliłem się. Pojawiła się jeszcze jedna twarz — wesoła, wąska twarz z elegancko przyciętą brodą, która uśmiechnęła się do mnie przez ramię i znikła w rozbłysku błękitu, fioletu i wirującej szarej zieleni. Vyx. Choć każda twarz była znajoma, tylko jego jednego umiałem nazwać, tylko on był ze mną na wygnaniu w Kir’Vagonoth. Dwanaście miejsc… Vyx od zawsze zamierzał tu wrócić. Jego wybór to nie kaprys. Czy inni byli tacy sami, moi przyjaciele, którzy oddali wszystko, by zabezpieczyć ten mur? Przeklęta niech będzie twoja uparta duma, która zniszczyła wszelkie szanse, byś przypomniał sobie więcej. Powinieneś znać tych ludzi. Wędrowałem w słońcu wzdłuż muru, przeciągając wzdłuż niego dłonią i prowadząc poszukiwania w ogromnym domu pamięci, gdzie tacy przyjaciele powinni być bezpiecznie ukryci. W połowie drogi wokół ogrodu zatrzymałem się gwałtownie. Pojedyncze, głębokie pęknięcie przeszywało mur od podstawy do szczytu. Choć pęknięcie było duże i ziejące, jeszcze nie przeszło muru na wylot. Przesunąłem palcem wzdłuż niego. Czy ktoś jeszcze czekał, by je wypełnić? Obawiałem się, że nie —dwanaście wydawało mi się właściwą, pełną liczbą — i jednocześnie nie życzyłem nikomu takiego losu. Straszliwy los, żyć w murze. Wiedziałem to wszystko i nie wiedziałem jednocześnie. — Wyjaśnijcie mi to — poprosiłem. Usiadłem na wilgotniej trawie obok muru, opierając się o niego plecami, i wystawiłem twarz na słońce. —Niech któreś z was przyjdzie i mi to wyjaśni, żebym zrozumiał, co zrobiliście. Muszę wiedzieć, czy ten dar, który mi ofiarowano, jest łaską, którą zdobyliście, czy też wręcz przeciwnie, wasze poświęcenie pójdzie przezeń na marne. Siedziałem tam bardzo długo. Przyzywałem do siebie twarze i wywracałem umysł na nice, próbując coś sobie przypomnieć, ale niewiele odkryłem. Młodzieniec, którego nazwałem najlepszym przyjacielem, lubił spać na wolnym powietrzu pod gwiazdami i nurkować w najgłębszych jeziorach świata — przez wiele tygodni pozostawał w głębinach, przeobraziwszy się najpierw, by było to możliwe. Poważna młoda kobieta pokonała mnie w jakimś pojedynku umysłu, a mnie się to bardzo nie podobało. Łucznik był doskonałym myśliwym i bezlitosnym nauczycielem, kochanym i znienawidzonym przez wszystkich, którzy go znali, i zabrał mojego przyjaciela, poważną dziewczynę i mnie na jakąś wspaniałą wyprawę, której wcale nie pamiętałem. Oczywiście Vyxa przypominałem sobie lepiej niż pozostałych, gdyż żyłem z nim na wygnaniu. Ale on nigdy nie powinien był trafić do Kir’Va—gonoth. Nie mogłem pozbyć się tego przekonania… które zupełnie nie miało sensu. Nikt nie zaplanował, że my, rekkonarre, podzielimy się na dwie istoty. A czemu ktokolwiek z nas miałby zostać uwolniony od ceny, którą musieliśmy zapłacić za proroctwo — wizję, która skłoniła nas do opuszczenia Kir’Navarrin i zniszczenia samych siebie? Podobnie jak w Kir’Vagonoth czułem wstyd z powodu tego, co zrobiłem Denasowi. To był mężczyzna pełen siły i poczucia obowiązku, który doskonale wiedział, co robi, kiedy wziął mnie za rękę i oddał swoje życie. Choć jego głos milczał, znów przysiągłem słuchać tego, co z niego jeszcze we mnie pozostało. Kiedy w końcu się poddałem, ani trochę bliższy podjęcia decyzji niż wcześniej, położyłem się na trawie i napawałem spokojem południa. Zło—cisto—brązowy ptak szybował wysoko nad górą, wdzięczny i majestatyczny. Pochwycił prąd wznoszący i przez chwilę był niemal zupełnie nieruchomy, nim znikł za szczytem. Ptak sprawił, że pomyślałem o Bla—isie, a później o innych przyjaciołach, których pozostawiłem w świecie ludzi… prawdziwym świecie, jak o nim myślałem. Wydawali się tak niezmiernie odlegli, niemal równie dalecy jak twarze, które ujrzałem, gdy dotknąłem muru. A jednak mur był tu od setek lat, podczas gdy Catrin, Fiona, Blaise, Aleksander… Usiadłem gwałtownie. Piąty dzień. Jeśli w obu światach czas biegł podobnie, nadszedł dzień ataku na Syrę, dzień, gdy świat Aleksandra zmieni się na dobre lub na złe, na życie lub śmierć. Powinienem mu towarzyszyć. Łatwiej chyba byłoby chodzić po gwieździe Elemiel, pomyślałem, tak wielka odległość dzieliła mnie od Aleksandra, a tak nieustępliwa smycz trzymała mnie w Tyrrad Nor. Gdybym nawet znalazł się po drugiej stronie muru, wątpiłem, czy udałoby mi się go odnaleźć. Ale wtedy właśnie przypomniałem sobie propozycję Nyela i związaną z nią obietnicę. Może mógłbym się tam znaleźć… To sprawiło, że zastanowiłem się nad nienawiścią Nyela do Aleksandra i zdolnością Mado—naia, która pozwalała mu wpływać na sny. Z nagłym przerażeniem zerwałem się na równe nogi i pobiegłem do zamku, wołając gospodarza. — O co chodzi, chłopcze?— Stał na szerokich schodach przy ogrodzie, tuż za drzwiami do salonu. Jego staro—młode oczy były zaczerwienione i zmęczone, a zmarszczki wokół nich głębsze niż wcześniej. Stanąłem na ścieżce u podnóża schodów. — Opowiedz mi o swoich zbrodniach w świecie ludzi, Nyelu. Czy ukształtowałeś sen frythyjskiego zabójcy? Czy brutal Rhyzka pobił swoją młodziutką żonę na śmierć przez ciebie? Czy to twoja ręka wywołała te wszystkie problemy? —A co to ma za znaczenie? Wiesz, że nie kocham ludzi. Otwarcie to przyznaję. — Zdajesz sobie sprawę, co się dzisiaj dzieje? Czy zmanipulowałeś kogoś, sprawiłeś, żeby się nie powiodło? — Byłem o tym święcie przekonany. Nyel chciał doprowadzić do śmierci Aleksandra. Wzruszył ramionami. — Mogę tylko dzielić twoje sny i wizje, nie umiem czytać ci w myślach ani dowiadywać się o wydarzeniach. I nie zapisuję snów, które odwiedzam. Szukam śniących, którzy mnie zainteresują. Tak wiele snów jest fragmentarycznych, zbyt dziwnych lub zbyt mało materialnych, by były użyteczne. Ale owszem, znalazłem żyzny grunt w tych wojowniczych Derzhich. Są wszystkim, czym gardzę, i czerpię wielką przyjemność z faktu, że uda mi się zamieszać w ich planach. — Ruszył w stronę drzwi. — Poślij mnie tam — zawołałem za nim. Zatrzymał się, ale nie obrócił. — Gdzie? — Do Aleksandra. Do Syry. Jeśli zależy ci na mnie, jak twierdzisz, jeśli twój dar jest dobrem, miłością, nadzieją dla świata… a moje serce ci wierzy, Nyelu, choć rozsądek każe się obawiać… to błagam cię, byś to dla mnie zrobił. Pozwól mi im pomóc. Nie będę prosił więcej. Później podejmę decyzje w twojej sprawie, ale jeśli teraz mnie zawiedziesz, przysięgam, że odpowiedź będzie brzmiała nie. — Grozisz mi dla tego nędznego człowieka! — Obrócił się gwałtownie, a jeśli rozgniewany bóg potrafił rzucać błyskawice, jak głosiły legendy, on był do tego gotów. — Nie. Nie grożę. Nigdy. —1 była to prawda. Nawet bojąc się tego, co zrobił, nie potrafiłem znieść myśli, że go skrzywdzę. — Ale powiedziałem ci o swojej wierze w przeznaczenie Aleksandra. Jeśli pozwolisz, by stała mu się krzywda, nie dam się przekonać, że potrafisz ocenić, czy twój dar jest dobry czy zły. Jeśli chcesz, bym wszystko naprawił, zaufaj mi już teraz, a nie wtedy, gdy pozwolę, byś pozbawił mnie ludzkiej części mojej istoty. Drżał z wściekłości. Wydawało się, że urósł do rozmiarów góry. Byłem gotów zerwać się do lotu, gdyby wybuchł wściekłością, jak się obawiałem. Ale chwila minęła, on znów odwrócił się do drzwi; znów przypominał człowieka. — Nie poślę cię do tego księcia ani do rekkonarre, który z tobą lata. Do kogoś innego. Obcego. — Jeśli tylko będzie to ktoś, kto chce, by ta wyprawa się powiodła… —Żadnych sztuczek, starcze. — Pamiętaj, że nadal jesteś podatny na rany. Nie pozwolę, żebyś zginął. — Wrócę tu i zdecyduję. W pełni świadom, jak bardzo jestem wrażliwy, niezależnie od tego, po której stronie snu się znajduję, wspiąłem się po schodach i znów usiadłem do gry. Rozdział trzydziesty drugi Pustynia była zasiana trupami… karmiły się nimi sepy… Ptaki patrzyły na mnie ze złością, jakbym przeszkadzał im w prywatnych rozrywkach. Poranione ciała były skute razem łańcuchami i leżały twarzami do ziemi, z wyjątkiem kilku… nadzy chłopcy… odwróceni tak, że widziało się, co uczyniły z nimi ostre jak brzytwa dzioby… okaleczenie… choć teraz, gdy dzieci były martwe, ich zniszczona męskość wywoływała tylko kolejne ściśnięcie serca. Za późno… za późno… — Tego chcesz? — Tak. Tego. — Dotknęliśmy wielu snów, niektórych pełnych przerażenia, niektórych nieskładnych, niektórych zupełnie bez związku z wydarzeniami, ale ten… Śniący z pewnością widział karawanę niewolników pod Andassarem, dzięki czemu jego umysł stworzył tak przerażający obraz tego, co mogli odkryć po ataku na Syrę. —1 z własnej woli wybierasz tę ścieżkę? — Tak, tak. Zaczynajmy. — Niech tak się stanie. Grzęzłem wśród ciał, teraz leżących gęściej, jedno na drugim… sięgały mi do kolan. Wszyscy martwi. „ Tym razem ich uratujemy „, powiedziałem. „ Tym razem…”. Teraz nad moją głową, zasłaniając słońce… duszący smród… i tak ciemno… głęboko, głęboko pod ziemią, a wszędzie byli niewolnicy… wszyscy martwi… Gdzie on jest, śniący? Głęboko, głęboko w jaskini. Tutaj… rąbie łańcuchy, przeklinając, gdy jego ciosy rozrywają ogniwa, te jednak zaraz znów się łączą, jak kawałki cyny w kowalskim ogniu. — Witaj! — zawołałem. Mężczyzna obrócił się i podniósł topór. Po jego policzkach spływały dymiące łzy. Jego twarz nie była znajoma, ale też kto śni o własnej twarzy? Zablokowałem opadający cios; co by się stało, gdyby zabił mnie w swoim śnie? — Przybyłem na pomoc. Obudź się. Zaskoczony, sięgnął do mojej wyciągniętej ręki. Upiorne gorąco przycisnęło mnie do kamienia. Otworzyłem oczy, próbując oczyścić umysł z efektów przejścia, starając się nie poruszać, — Może ktoś usnął w upale — podsunąłem. — Może zauważyli, że nie jestem uzbrojony i nie wyglądam na kogoś, kto chciałby zrzucić cię ze skały. — Wskazałem kciukiem na fortecę. — Radziłbym ci opuścić głowę i schować broń w cień, albo wkrótce pojawi się tu ktoś mniej przyjazny ode mnie. Kucnął, a ja przypuszczałem, że zarumienił się pod farbą. Wpatrując się we mnie uważnie, wydał z siebie ostry krzyk jaskółki. Dopiero gdy z dołu usłyszał w odpowiedzi podobny okrzyk, rozluźnił się nieco, wepchnął miecz do pochwy i rozciągnął się na brzuchu, powracając do pełnienia warty. — Przyszedłem po raz ostatni rozejrzeć się po okolicy w imieniu Aved—diego — powiedziałem. — Upewnić się, że wszyscy są gotowi. Widziałeś coś? —Nic. Od samego świtu wszędzie spokój. — Można by pomyśleć, że młody człowiek sprawił to samą swoją obserwacją. Miał rację, w fortecy nie było widać śladów niepokoju. Szczerze mówiąc, nie było widać żadnych śladów życia, nawet tych, które powinny się pojawić. — Nie widziałeś żadnych służących? Pasterzy? Myśliwych? Forteca wznosiła się nad suchym wąwozem o stromych ścianach. Zapasy wody przechowywano w głębi cytadeli, lecz większość zaopatrzenia garnizonu przywoziły karawany. A jeśli mieszkało tam, jak twierdził Aleksander, stu pięćdziesięciu mężczyzn, z pewnością musiały się tam znajdować małe stadka — kozy dla mleka i owce albo świnie dla świeżego mięsa — ukryte w cienistych zakątkach, gdzie źródła albo przesączenia pozwalały im się paść. Co najmniej raz dziennie przynoszono albo zapasy, albo świeże mięso upolowane przez myśliwych. — Wydaje się bardzo dziwne, że nikt nie przywoził prowiantu do tak wielkiego garnizonu. Młody Suzaińczyk popatrzył na mnie z oburzeniem. Najwyraźniej usłyszał w moim głosie wymówkę, choć wcale nie miałem takiego zamiaru. — Rzeczywiście, panie, oczy zawiodły mnie tylko na uderzenie serca. Aveddi mówi, że w środku jest stu pięćdziesięciu żołnierzy, a ja szanuję jego słowa, choć gdyby tak nie twierdził, powiedziałbym, że forteca jest zadziwiająco cicha jak na tak wielkie siły. Czyli… oni nie mają pojęcia, że tu jesteśmy, a Aveddi powali ich swym mocarnym ramieniem, gdyby wystawili nos, kiedy już znajdziemy się w kopalni. Wystarczył drobny grymas rozbawienia na tak szczere i pompatyczne słowa — bardzo starałem się nie uśmiechnąć — a jego zraniona duma zmieniła się w żałość. Jego grube brwi niemal złączyły się w wyrazie rozpaczy. —Naprawdę zawstydza mnie moja niedbałość, panie… i Gossopar z pewnością już mnie za nią ukarał najstraszliwszym ze snów. Ostatniej nocy dobry Admet się zgodził, żeby mój przyjaciel Jakor objął ten posterunek o zachodzie słońca, bym dołączył do Aveddiego podczas jego pierwszej wyprawy… bym przy tej wspaniałej okazji reprezentował wszystkich Suzaińczyków. Nie przyszedłeś, żeby mi powiedzieć, że mam tu zostać całą noc, prawda? Całe życie czekałem na walkę. Jakor to dobry chłopak i zadmie w róg, jeśli Derzhi opuszczą garnizon. Jego pragnienie, by zadać cios, było tak żywe, że moje pięści same się zacisnęły. „Czujesz… więź… z osobą, która cię przeprowadza”, powiedział Nyel. Westchnąłem i uśmiechnąłem się do pełnego zapału chłopaka. —Nie, masz pójść ze mną i nie czekać do zachodu słońca. Jak się nazywasz? — Feyd al Marsouf de Sabon ak Suza, panie. Zrobię dla ciebie wszystko, co…. Wszystko… Suza była starożytną nazwą potężnej krainy na wschód od Azhakstanu. Dopiero po podboju Derzhi nazwali ją Suzainem — „małą Suzą” — co było pierwszym z wielu upokorzeń. — Jestem Seyonne. Musisz nauczyć się ufać własnemu wzrokowi, Fey—dzie. Aveddi wierzy w twoje umiejętności i chce, byś potwierdził jego informacje lub im zaprzeczył. Gdyby pragnął jedynie słyszeć własne słowa, nie posłałby cię tutaj. A teraz zawołaj tego Jakora, niech tu przyjdzie z rogiem. Podczas gdy młody Suzaińczyk schodził ścieżką, wyjrzałem za krawędź skały i przeciągnąłem ręką przed oczami. Wszystkimi zmysłami zbadałem fortecę Derzhich. Choć odległość była wielka, a forteca miała grube mury, nim mój śniący powrócił z przysadzistym młodzikiem niosącym zakrzywiony brązowy róg, moja głowa była pełna ostrzeżeń. Instynkt Feyda go nie zawiódł. W środku tej fortecy nie czekali wojownicy. Byłem tego pewien tak samo, jak swojego imienia. — Bądź czujny, Jakorze — powiedziałem, chwytając Feyda za czarną koszulę i popychając go z powrotem na ścieżkę. — Trzymaj głowę nisko i nie zasypiaj. Nawet nie pomyślałem o tym, żeby zostawić Feyda, choć podróż w postaci ptaka trwałaby o wiele krócej niż zejście po wąziutkiej koziej ścieżce ze skały. Wyjaśnianie niewielkiemu oddziałowi suzaińskich banito w, jak dostałem się na to paskudztwo tak, że nikt mnie nie zauważył, ani dlaczego muszę pożyczyć jednego z ich koni, okazało się piekielnie skomplikowane. — Zrozumiesz wszystko potem — obiecałem Feydowi, gdy wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy na zachód, pozostawiając za sobą drapiących się po głowach Suzaińczyków. — Po prostu musimy jak najszybciej dotrzeć do księcia… Aveddiego… lub Blaise’a. Wojownicy Danatosa nie przebywają w fortecy i lepiej niech ktoś się dowie, gdzie wobec tego są. Powiedz mi, Feydzie, co wiesz o dzisiejszym planie. Chcę być pewien, że dobrze go pamiętasz. — Łącząca nas więź nie oznaczała, że muszę mu wszystko mówić. — Dowódcy wtajemniczyli mnie w swój plan, kiedy wyświadczyli mi zaszczyt i mnie tu wysłali — odparł dumnie, gdy jechaliśmy przez labirynt wąskich, pełnych piasku wąwozów. W rozpadlinach panował już zmierzch, a czerwone ściany były tak wysokie, że niebieskie niebo nad głową wydawało się wąskie jak wstążka. — Blaise sam zajmie się łucznikami na strażnicy i zostanie tam, by się upewnić, że nikt ich nie zastąpi. Farrol i trzej inni uciszą strażników przy wejściu do kopalni tuż po zmianie warty o zachodzie słońca. To daje nam sześć godzin do następnej zmiany. Jak tylko Farrol da sygnał, Aveddi poprowadzi Gorrida, Rochem i pięciu innych, a oni zajmą się wojskami w kopalni i oczyszczą nam drogę, byśmy uwolnili niewolników. W tym czasie Admet powiedzie trzech wojowników i Pherra do śluzy, by ją otworzyć i bezpowrotnie zniszczyć. To mój ojciec doradził, by zabrać Pherra, który wymyślił system nawadniający w Taine Horet. Aveddi udowadnia swoją wielką mądrość. Czy dobrze pamiętam plan? — Dobra robota — pochwaliłem, a mój umysł pędził szybciej, niż jechaliśmy przez wąskie wąwozy. — Warto powtórzyć w głowie plan, zanim wcieli się go w życie. — Czy mogę mówić swobodnie, panie? Jedno mnie dręczy. Ponieważ ty tak dobrze znasz Aveddiego, może wyjaśnisz mi, czy przypadkiem nie zrozumiałem źle jego zamiarów. — Z pewnością. Zadawaj dowolne pytania. Dobrze o tobie świadczy, że odważyłeś się odezwać. Feyd zniżył głos, jakby wiatr mógł ponieść jego słowa do Aleksandra, co zagroziłoby jego udziałowi w wydarzeniach tej nocy. —Niektórzy z banitów są… chroń nas, święty Gossoparze… kobietami. Nigdy nie sądziliśmy, że Aveddi to zaakceptuje, gdyż Derzhi zwykle wiedzą, co wypada, a co nie. To Blaise ma takie dziwne pomysły… a my darzymy go wielką sympatią… ale myśleliśmy… Aveddi powiada, że przyjmie każdego, kto w dobrej wierze i z honorem dzierży miecz, ale może mówi to tylko z szacunku dla życzenia Blaise’a, a my nie będziemy musieli przemyśleć w przyszłości naszego stosunku do kobiet. Czy wiesz, co w tej kwestii zamierza Aveddi? Roześmiałem się i podziękowałem Gossoparowi… czy też innemu bogowi czuwającemu nad tajemnicą, w której żyłem… że tej nocy będę jechał u boku Aleksandra. — Mądrość Aveddiego wzrasta z każdym dniem, Feydzie. Obserwuj go i ucz się. — Spiąłem konia ostrogami. — A teraz wykorzystaj swoje zdolności gdzie indziej. Co zmieniłoby się w naszym planie, gdyby Da—natos wiedział o naszym przybyciu? Feyd z namysłem zmarszczył czoło. — Myślę, że ostrzegłby strażników i tych, którzy pilnują wejścia do kopalni, co oznaczałoby wielkie niebezpieczeństwo dla Blaise’a i Far—rola. — Nie — odparłem, pozwalając, by moje przemyślenia wyrosły z jego słów. — Pomyśl. Gdyby dwa pierwsze przedsięwzięcia się nie powiodły, nie padłby sygnał do dalszego działania i my wszyscy nie pojawilibyśmy się w kopalni. Gdyby jedynym celem Danatosa była ochrona kopalni, to by wystarczyło. Ale jeśli został uprzedzony o tym ataku, to będzie chciał schwytać tego, kto go zaplanował, nie sądzisz? Feyd był bystry. — Oczywiście! Danatos pozwoli zabić swoich strażników, nawet łuczników, żeby nas oszukać. — Zgadza się. A kiedy Blaise i Farrol wypełnią swoje zadanie, wszystko potoczy się zgodnie z planem. Nasi przywódcy dadzą się wciągnąć… — Aleksander i siedmiu innych mieli jako pierwsi wejść do kopalni. A co, jeśli w środku zamiast kilku strażników i nadzorców czekało na nich stu pięćdziesięciu wojowników? Nie. Kopalnia byłaby zbyt ciasna dla tak wielkiej liczby ludzi. Wojownicy wewnątrz szybów zostali ostrzeżeni, ale główne siły garnizonu będą czekać w pobliżu, póki nie pojawią się banici. Zbadałem każdy inny scenariusz i wszystkie równie szybko odrzuciłem. — Jak sprawdzić, czy moje obawy są uzasadnione, nie ryzykując jednocześnie, że stracimy efekt zaskoczenia? — Nie możemy przeszukać każdej rozpadliny i jaskini w poszukiwaniu garnizonu. Tu są setki miejsc, w których mogli się ukryć. To na tym opiera się nasz plan. — Powiedz mi, Feydzie, wiesz, gdzie jest strażnica łuczników? —Tak, panie. Niedaleko stąd. Ale Blaise’a jeszcze tam nie będzie. — Pokaż mi łuczników. Jeżeli dotrę wystarczająco blisko, by zobaczyć, kto jest w strażnicy, a nikt mnie nie dostrzeże, będziemy wiedzieli, jak bardzo powinniśmy się martwić. — To łatwiejsze niż odnaleźć Blaise’a. Mój zmiennokształtny przyjaciel mógł być w tej chwili w stu różnych miejscach i wcale nie musiało mu grozić niebezpieczeństwo. Do zachodu słońca zostały nam mniej więcej dwie godziny. Przebyliśmy jeszcze niewielką odległość i dotarliśmy do pęknięcia w skalnej ścianie, gdzie schodziło się kilka wąwozów, niczym kilka strumieni tworzących razem szeroką rzekę. W urwiskach pełno było jaskiń, a ku memu zdziwieniu Feyd nie poprowadził mnie jedną ze stromych ścieżek, lecz wzdłuż kolejnego wąwozu. Zaglądał w otwory i za kamienie, najwyraźniej niezbyt pewien swego. Po kilkuset krokach zsiadł z konia i wprowadził go do niskiej jaskini. Podążyłem za nim, lecz wyraziłem swoje wątpliwości. — Ta strażnica jest wysoko na skałach. Myślałem, że wiesz… —Nie słyszałeś, jak Aveddi opowiadał o tym miejscu? — wyszeptał, spoglądając na mnie podejrzliwie. — Wydawało mi się, że jesteś jego bliskim przyjacielem. — Musiałem wyjechać na kilka dni — odparłem. — Nie miał okazji mi o tym opowiedzieć. Feyd zajrzał w głąb jaskini. — Jeśli odnalazłem właściwe miejsce, to tuż za zakrętem po prawej powinniśmy znaleźć rynnę… wąskie, strome przejście prowadzące w górę. Aveddi mówi, że jeśli wespniesz się na sam szczyt… daleko, jak powiada… a później wyjdziesz na półkę i skręcisz w lewo, nie spadając przy tym w przepaść, dotrzesz do strażnicy łuczników. Nie wiem, jak Blaise planuje to zrobić ani jak ty masz zamiar się zbliżyć tak, by cię nie zobaczyli, ale obiecałem, że pokażę ci drogę i tak zrobiłem. — Jeszcze bardziej wypiął szeroką pierś. Powinienem nauczyć Feyda podejrzliwości — ufał mi na słowo w każdej sprawie. Może nasza więź działała w obie strony… Był dumny i głupi, dobroduszny i niedoświadczony, a ja wbrew rozsądkowi i oczekiwaniom byłem gotów powierzyć mu swoje życie. — Dobrze zrobiłeś — pochwaliłem. — Nie mam zamiaru zagrozić misji Blaise’a, chcę jedynie sprawdzić, czy uda mi się wyjrzeć. Zostań tutaj. I, Feydzie — przybrałem najbardziej surową minę, na jaka było mnie stać —nie zasypiaj. Musiałbym powiadomić o tym twojego palatyna, a on obciąłby ci za to jaja, jeśli nie głowę. Rozumiesz? Oczywiście młody wojownik nie mógł pojąć prawdziwych skutków swojego zaśnięcia, ale raczej nie musiałem się tym martwić. Zwiesił głowę jak duże dziecko. — Nigdy więcej, panie. — Dobrze. Pospieszyłem w głąb jaskini, rzucając słabe światło, by odnaleźć rynnę. A niech to! Wspinaczka zajęłaby mi co najmniej pół godziny. Musiałem przeobrazić się wcześniej, niż planowałem. Zakładałem, że Blaise miał zamiar zrobić to tak, jak ja — polecieć. Wdzięczny za ułatwioną przemianę, przywołałem postać sokoła i wzbiłem się w górę długim kominem. Po chwili stwierdziłem, że powinienem był sobie wybrać ciało inne niż ptaka o szerokich skrzydłach, bardziej odpowiednie dla tak wąskich przestrzeni. Ale kiedy wyłoniłem się w wieczornym blasku, ucieszyłem się z rozłożystych skrzydeł. „Półka”, czyli ścieżka wokół urwiska prowadząca do strażnicy, była tak wąska, że w porównaniu z nią kozia dróżka ze skały Feyda wydawała się Cesarską Drogą. Po kilku chwilach znałem już odpowiedź. Na lewo ode mnie znajdowało się wgłębienie w urwisku, czyli stanowisko łuczników. Usiadłszy na pobliskiej skale, mogłem spojrzeć w dół i nad przepaścią, i zobaczyć, czego mieli strzec łucznicy. Po szerokiej zielonej półce płynął spory strumień, przegrodzony nasypem, który zatrzymywał wodę i sprawiał, że tworzyła jezioro. Wśród zieleni pasło się kilka kóz, a dwaj mężczyźni leżeli rozciągnięci na trawie obok prostokątnej konstrukcji z żelaza i drewna, umieszczonej w nasypie. To była śluza, dzięki której woda płynęła przez nasyp i dalej, kamiennymi kanałami prowadzącymi wzdłuż zbocza do kopalni. Nie dostrzegłem śladu dodatkowych strażników ani czujności przy śluzie. Jeśli zaś chodzi o strażnicę, która miała chronić śluzę i jej strażników, siedzący tam trzej mężczyźni nie byli elitarnymi łucznikami, których rodziny żyły w luksusie. Nie byli nawet zwykłymi żołnierzami, lecz łotrzykami, jakich można wynająć w bocznych uliczkach miasta albo znaleźć podążających za karawanami z nadzieją na łatwy zarobek. Jeden z niechlujnej trójki zabawiał drugiego nieprzyzwoitą opowieścią o burdelu w Zhagadzie podczas gry w ulyat kawałkami skał. Trzeci sikał w dół zbocza i zakładał się z dwoma pozostałymi, że uda mu się trafić z łuku jedną z kóz na dole. — Nie umieścili cię tu, żebyś strzelał, Rakiis — prychnął jeden z graczy. — Dopóki ci nie zapłacą, lepiej nie marnuj grosza na głupi zakład. — Zjedz swojego kutasa — warknął łucznik, zawiązał spodnie i sięgnął po łuk. Wypuszczona przez niego strzała trafiła bliżej jego towarzyszy niż kozy. Tak jak się spodziewałem. Tych trzech pozostawiono tu jako przynętę dla banitów. Danatos wiedział, że nadchodzimy. Nim dołączę do Aleksandra, chciałem poznać odpowiedzi na jeszcze kilka pytań. Najważniejsze — gdzie się podział zaginiony garnizon? Szybko rozejrzałem się po okolicy między śluzą a wejściem do kopalni, które według Feyda znajdowało się pół ligi na zachód. Z pewnością gdzieś tam zauważę zaginionych żołnierzy. Ale nie zobaczyłem nikogo, a miast wyruszyć dalej, odkryłem, że zaczynam krążyć w okolicach strażnicy, rynny i jaskini poniżej, gdzie czekał na mnie zdenerwowany młody Suzaińczyk. Nie mogłem go zostawić. No tak, więź. Być może gdybym zmienił siew swoją uskrzydloną postać zamiast w sokoła, mógłbym uciec przed połączeniem ze śniącym, ale na razie tylko zakląłem cicho i poleciałem w dół rynny. * * * Gdzieś poza krawędzią mojego pola widzenia słońce opadało za horyzont. Zbyt dużo czasu zajęło nam dotarcie do miejsca, gdzie wąska rozpadlina wpadała w węższy wąwóz — miejsce, gdzie Admet, suzaiński banita z jednym ramieniem wyższym niż drugie, nakazał Feydowi czekać na Aleksandra i złożyć raport z całodziennych obserwacji. Feyd ostrzegawczo uniósł rękę. Zsunęliśmy się z siodeł i wyjrzeliśmy za wielką skałę oznaczającą miejsce połączenia. Po prawej, dwa tysiące kroków w głąb ciemnego wąwozu, znajdowało się wejście do jaskini, duża, ciemna plama na urwisku, zasłonięta przez gęsty, żółty dym płonącego okta—ru. Głębokie koleiny i ślady kopyt wielu koni świadczyły, że ładunek złota wyjechał zgodnie z planem. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie krzykami ptaków gnieżdżących się wśród skał. Musiałem wyobrażać sobie uderzenia młotów, skrzypienie drewnianych wózków z urobkiem, przekleństwa i krzyki nadzorców, i jęki umęczonych niewolników przykutych do skał. Wrażenia, jakie wywoływało to miejsce i kryjące się w nim niebezpieczeństwa, sprawiały, że czułem się chory. Gdzieś nad nami kryła się straż kopalni, wartownicy gotowi zaalarmować garnizon, gdyby jakiś intruz zbliżył się do wejścia kopalni. Domyślałem się, że ten, kto pełnił tam straż, też zostanie poświęcony, by wciągnąć banitów głębiej w pułapkę. A gdzieś w pobliżu czyhało stu pięćdziesięciu wojowników z fortecy. Mimo kilku wycieczek i kilku kręgów, jakie zatoczyłem w postaci sokoła, wraz z Feydem nie znaleźliśmy śladów zaginionych Derzhich. — Znów się przeobrażę — wyszeptałem do Feyda. — Nie bój się. Biedy Feyd niemal zgubił swoją młodzieńczą brodę, gdy z wrzaskiem wyleciałem z rynny, prawie uderzyłem go w twarz i wróciłem do własnej postaci. Ale po początkowym zaskoczeniu przyjął moje pospieszne wyjaśnienia, gdyż codziennie spotykał się ze zmiennokształtnymi. Jedynie ciche modlitwy w chwili, gdy się przeobrażałem, ukazywały głębię jego strachu i odwagi. Tę przemianę zniesie z większym trudem, pomyślałem. Suzaińczycy nie lubili nietoperzy. Przynoszą pecha, tak mówili. — Niezależnie od wszystkiego, nie idź za mną. Jeśli Aveddi przybędzie przed moim powrotem, ty musisz go ostrzec. Wykorzystaj moje imię. Powiedz mu, że Seyonne jest pewien, iż Danatos został ostrzeżony. Rozumiesz? — Ale powinienem być z tobą. — Pod warunkiem że w tej chwili wyrosną ci pióra albo futro. Wrócę, chłopcze. Ty musisz zostać tutaj. Zaczynałem się uczyć, w jakiej odległości od niego czułem się jeszcze swobodnie. I dlatego, modląc się, by pozostał na swoim stanowisku i nie uciekł ode mnie w panice ani nie ruszył za mną, pomyślałem o nietoperzach, stłumiłem nieprzyjemne dziecięce wspomnienia dotyczące tych zwierząt i przeobraziłem się. * * * Nietoperze nie są ślepe. Tak powtarzali mi nauczyciele. Ale też nie widzą tak dobrze jak sokoły ani nawet czarodzieje, czy to za pomocą melyddy, czy bez niej. Postanowiłem niepostrzeżenie dostać się do kopalni Danatosów, i to mi się udało, ale nie byłem przygotowany na zawroty głowy związane ze słabym wzrokiem, migoczącym światłem pochodni i dużych ludzi wyłaniających się z plam absolutnej ciemności. Nieco denerwująca była również konieczność zwisania głową w dół, by prowadzić obserwację z jednego punktu — moje żałosne nogi były zbyt słabe, by mnie utrzymać. Nietoperze nie siadają na gałęziach. Na szczęście świetnie słyszałem, gdyż inaczej bym się poddał i zmienił postać. W końcu udało mi się zrozumieć to, co widzę. Potężne belki podtrzymywały grubą warstwę ziemi i skał nad kopalnią. Olbrzymi przedsionek, oświetlony pochodniami umieszczonymi w żelaznych uchwytach na ścianach, wypełniały beczki i skrzynie, zwinięte sznury i łańcuchy, żarna i kosze z narzędziami. Nieduże wózki na dwóch kołach stojące w rzędzie przy drzwiach wykorzystywano do przynoszenia wody i jedzenia niewolnikom przykutym wewnątrz kopalni i wywożenia ich urobku. Pod okiem brodatego nadzorcy dwaj niewolnicy rozładowywali beczki z dużego wozu i ustawiali je obok siebie. Zapach powiedział mi, że w tych beczkach nie kryje się woda, lecz oktar. Mnóstwo oktaru. Dwaj niewolnicy zaczęli zanurzać świeże pochodnie w zawartości jednej z beczek i rzucać je na wózki. Trzej inni nadzorcy krążyli wokół grupy dwudziestu niewolników, wszystkich mocno zbudowanych, pokrytych paskudnymi bliznami i zakutych w kajdany. Ponura grupa stała przed potężnymi żelaznymi wrotami umieszczonymi w ścianie przedsionka — wrotami do sieci korytarzy i studni, które wedle plotek tworzyły pod górą labirynt. Według opowieści tunele miały w sumie dwadzieścia lig długości. Wszystko było nie tak. Czułem to od pierwszej chwili. Czułem zapach i smak. Czemu tyle beczek z oktarem? Tak, pochodnie nasączone oktarem były jedynym źródłem światła w kopalni, ale czemu beczek było aż tyle na raz? I gdzie się podziali wojownicy Derzhich? Przeleciałem z rogu w pobliżu wejścia przez jaskinię, unikając machnięcia ręki zdegustowanego nadzorcy, gdy znalazłem się zbyt blisko jego głowy. Nie widziałem nikogo. Nie tylko nie było tam dodatkowych strażników czekających na atak, ale w ogóle żadnych strażników. Dlaczego zostawili kopalnię bez ochrony? Skuleni niewolnicy, szepcący przekleństwa i modlitwy, zachowywali się tak, jakby byli nowymi pracownikami, dopiero poznającymi tę śmierć za życia. Ale ich blizny były stare, a nawet najmłodszy z nich charakterystycznie się garbił i mrużył oczy. A co z hałasem? Odgłosy, które słyszałem w wąwozie, musiały być dziełem mojej wyobraźni, gdyż w kopalni panowała głęboka cisza, z wyjątkiem odgłosów czynności, które widziałem przed sobą. Niewolnikom rozkazano otworzyć żelazne wrota. Dopiero gdy dwaj mężczyźni podnieśli je z uchwytów, na których spoczywały, zauważyłem dwa szerokie pasy metalu nałożone na ciasno dopasowane wrota. Kopalnia została zamknięta. Zapieczętowana. Poczułem opanowujące mnie przerażenie. Dwaj inni niewolnicy stanęli przy kołowrotach po obu stronach wrót. Gdy zaczęły się powoli otwierać, porzuciłem swoje miejsce w kącie i przeleciałem przez nie. Chłodne i suche tunele śmierdziały — wonią znaną każdemu, kto przez długi czas przebywał w ciasnym pomieszczeniu — i były ciemne. Po tym jak kilka razy otarłem się o ściany, pozwoliłem, by pokierował mną instynkt i wybierałem drogę, słuchając własnych wysokich pisków. Ale instynkt zaprowadził mnie w miejsce, do którego nie chciałby trafić żaden żywy człowiek, w żadnym kształcie. W tych tunelach ani w szerszych komnatach, które wyczuwałem od czasu do czasu, nie było śladu życia. Co jakiś czas docierałem do końca tunelu, do skalnej ściany, w której znajdowały się żyły złota, i wyczuwałem ich tam — miękkie ciała, nieruchome i bez życia. Nie ciepłe. Już nie. Wszyscy nie żyli. Gorączkowo przelatywałem od tunelu do tunelu, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś dowód, który zaprzeczyłby mojemu przekonaniu. Niewolnicy z przedsionka zostali teraz przykuci do wózków, ciągnęli je od tunelu do tunelu, zapalając po drodze pochodnie i oświetlając tę grozę. Siedem setek, powiedział Aleksander. A z nich oszczędzono tylko kilku, by teraz wyciągnęli trupy i je spalili. Stąd i oktar. Czas… Słońce musiało zbliżać się do horyzontu. Byłem zbyt powolny, by zbadać wszystkie korytarze, szukając ciała, które nadal oddychało, czegoś, co złagodziłoby ohydną ciemność, która okryła świat i powoli wkradała się w moją duszę. Pozwoliłem, by instynkt zaprowadził mnie do wyjścia z kopalni. Nie musiałem sprawdzać wszystkich korytarzy, by wiedzieć, co tu się stało. Inni wkrótce tu przybędą i odkryją ogrom swojej porażki. Może odnajdą kogoś żywego — niewielkie zwycięstwo wśród ruin tej nocy. Ja miałem inne obowiązki. Zaginieni wojownicy. Gdzie, na miłość bogów, się kryli? Rozdział trzydziesty trzeci Wyłoniłem się z jaskini w półmroku, gdy resztki złocistego blasku rozświetlały krawędź urwiska wysoko nade mną. Jedną myślą przeobraziłem się z nietoperza w sokoła, skrzydłami chwytałem każde poruszenie powietrza i zataczałem szerokie kręgi nad wąwozem i urwiskami. Żadnego śladu zaginionych Derzhich. Żadnego śladu kogokolwiek poza niedużą grupą konnych jadących w stronę Feyda, niedużej czarnej postaci czekającej na nich przy jaskini. Nie myśląc o tajemnicy i jego reakcji, dotknąłem ziemi za Suzaińczykiem, wróciłem do ludzkiej postaci i zaczekałem na jeźdźców. — Gdzie książę? — spytałem ostro, nie marnując czasu na wyjaśnienia. — Myślałem, że poprowadzi ten atak. — Seyonne! — Trzy głosy jednocześnie wypowiedziały moje imię… a trzy wymalowane twarze przybrały dziwny grymas, który wiele mówił. Wargi Feyda szeptały modlitwę do jego boga, a na jego twarzy malowała się groza, którą już znałem. Zaskoczenie Roche’a zmieniło się szybko w wyraz zdziwienia. A Gorrid… czy myliłem się sądząc, że niechęć w jego oczach zabarwił strach? — Mieliśmy kłopoty — zaczął Roche. — Lord Aleksander udał się do… — Nic mu nie mów — rozkazał Gorrid. — Słyszałeś historie o Dasiet Homol, jak kobiety mówiły, że opętała go jakaś przerażająca istota. Nie możemy mu ufać. Zignorowałem to. — Roche, powiedz mi, gdzie znaleźć księcia. Wszystkim biorącym udział w tej wyprawie grozi wielkie niebezpieczeństwo. Feyd zaświadczy, co widzieliśmy w fortecy, a w chwili gdy wejdziecie do kopalni, odkryjecie zdradę tak przerażającą, że wolelibyście, by wasze dzieci oślepły, nim spojrzałyby na taką ohydę. Przypomnijcie sobie, co o mnie wiecie z Andassaru, z Taine Keddar, zaufanie Blaise’a. Musicie mi powiedzieć, gdzie udał się Aleksander. Od tego zależy jego życie. W chwili gdy wypowiedziałem te słowa, wiedziałem, że to prawda. Co skłoniło Danatosa do podjęcia tak drastycznego kroku — zabicia wszystkich niewolników? Jedynie konieczność wykorzystania oddziałów do innych celów niż ich pilnowanie, wraz z podłą determinacją, by nie pozwolić niewolnikom odzyskać wolności. Może nie uświadamiał sobie, jak niewielu banitów uczestniczyło w tej wyprawie, a może w fortecy nie było stu i pięćdziesięciu wojowników. Ale liczby się nie liczyły. Mogłem wymyślić tylko jeden powód, który doprowadziłby do czegoś takiego — perspektywa osiągnięcia o wiele większych zysków, które pozwoliłyby odzyskać utracony majątek. Ojcobójca. Pragnęli pochwycić Aleksandra. — Forteca jest pusta, Roche — wtrącił Feyd — a łuczników wycofano ze strażnicy. To na pewno pułapka. Musisz nam powiedzieć, gdzie pojechał Aveddi. — Dowiedzieliśmy się, że przy śluzie czeka więcej wojowników, niż się spodziewaliśmy — wyjaśnił Roche, najwyraźniej przekonany bardziej przez Feyda niż przeze mnie. — Aveddi uznał, że powinienem przejąć dowodzenie… żeby zamiast niego zdobyć chwałę, tak mówił… i sam wyruszył z pomocą tym przy śluzie. Oczywiście. Ależ ze mnie głupiec. Niewolników można zastąpić, ale kopalni nie. Danatos nie mógł pozwolić, by kopalnia została zalana. A ciemne wzgórza wokół zielonej półki i jeziora stanowiły doskonałą kryjówkę dla wojowników, którzy mieli pochwycić księcia renegata. Jeśli mieli pewność, że tam będzie, jeśli ktoś go zdradził, posłał go tam niby to z pomocą… — Gaverno — zwróciłem się do Basranki, która była jednym z najbardziej zajadłych wojowników Blaise’a — idź do straży przed wejściem do kopalni. Powiedz Farrolowi, że tylko dwudziestu niewolników zostało przy życiu i są przykuci do wózków. W środku widziałem jedynie czterech nadzorców, żadnych strażników i żadnych wojowników. Wystawcie wartę i zróbcie wszystko, żeby się upewnić, czy nikt inny nie pozostał przy życiu, ale zróbcie to szybko i wyjdźcie. — Tylko dwudziestu… — odezwali się razem Roche i Gorrid, przerażeni. Gorrid zbladł. — Danatosi zdecydowali, że ich niewolnicy nie odzyskają wolności —warknąłem. — Co do reszty… prawdziwa bitwa odbędzie się przy śluzie. Jeśli nie pojedziecie tam dla Aleksandra, zróbcie to dla Blaise’a… jego życiu również grozi niebezpieczeństwo. — Gdyż jeśli Blaise, który zajął strażnicę, zrozumie sytuację Aleksandra, z pewnością przeleci nad przepaścią i ruszy mu na pomoc. A jeśli nie dotrzemy tam na czas, cała drużyna zginie… prócz Aleksandra. Jego śmierć należała do cesarza. — A jeśli nie dla Blaise’a, to dla siedmiuset zabitych. Odwróciłem się do swojego śniącego. — Twoja bitwa czeka, Feydzie. Czy pójdziesz ze mną? Feyd się wyprostował i wysunął z pochwy miecz. — Przed czterema setkami lat, pierwszego dnia Księżyca Wilka, Pa—rassa, królewskie miasto Suzy, została zdobyta przez Derzhich — zaczął. — Tego przeklętego dnia wszystkie dziewczynki w Parassie zginęły. Wszystkie kobiety zostały zgwałcone, związane i posłane na targi niewolników w Parnifourze i Vayapolu. Wszyscy chłopcy stracili męskość, by szlachetne rody Suzaińczyków wymarły, a mężczyzn i chłopców skazano na wykucie w skałach Suzy kopalni takich jak ta. Przez te wszystkie lata Suzaińczycy czekali, by Pierworodny Azhakstanu powrócił na pustynię i zadośćuczynił za czyny swoich ojców. Nie zawiodę go. —Wskoczył na siodło. — Prowadź nas, panie. W przypływie melyddy przeobraziłem się w postać wojownika i zerwałem się do lotu. Gdy znikł ostatni blask słońca, moja postać zapłonęła złocistym światłem. * * * Na polu bitwy żadna perspektywa nie może się równać widokowi z lotu ptaka. Gdy pędziłem na zachód, podążając wzdłuż linii ciemnych wąwozów, która miała zaprowadzić mnie do zielonej łąki, śluzy i pułapki zastawionej na Aleksandra, widziałem ciemniejszą plamę — Feyda, Roche’a i dziesięciu wojowników galopujących poniżej w tę samą stronę. Za ścianą gór nad pustynią już wisiał księżyc, a gdy skręciłem w prawo nad łąką, zauważyłem jego odbicie w jeziorze. Na północnym krańcu trawiasta równina kończyła się stromym zboczem, przeciętym wąskim szlakiem prowadzącym na dno doliny. Na łące panował pozorny spokój. Pięciu wojowników Derzhich pilnowało śluzy, dwóch konnych niespiesznie patrolowało brzegi jeziora, dwóch stało sztywno po obu stronach grobli, z włóczniami w rękach, jeden dorzucał do ognia. W pobliżu pasły się trzy konie. Ale w chwili mojego przybycia u wylotu stromej ścieżki pojawiło się pięć koni i popędziło przez równinę w stronę strażników, pięciu pomalowanych banitów prowadzonych przez Derzhiego wykrzykującego gardłowy okrzyk wojenny. Aleksander. Czterech ludzi Blaise’a nigdy nie wygrałoby z pięcioma Derzhimi, ale z księciem u boku wierzyli, że szala zwycięstwa przechyli się na ich stronę… lecz ja znałem prawdę. Na razie trzymałem się wysoko, z niepokojem przyglądając się popękanym ramionom pobliskiego łańcucha, wąskim otworom wśród urwisk, gdzie konni wojownicy mogli ukrywać się do chwili, gdy dostaną sygnał do ataku na niczego niespodziewających się banitów. Tam! Nawet wysoko nad ziemią wyczuwałem ciche napięcie w wąwozie poniżej… dwudziestu… trzydziestu mężczyzn i koni… z pewnością nie więcej niż czterdziestu, zdyscyplinowanych i czekających, aż atakujący banici w pełni zaangażują się w walkę. Oczywiście Derzhi wierzyli, że czterdziestu wystarczy, by pokonać księcia i garstkę banitów. Ale w takim razie gdzie jest reszta wojowników? Zakładałem, że Danatosi, pragnąc zdobyć swój łup, poślą do walki cały garnizon na wypadek, gdyby banici dowiedzieli się o zdradzie i rzucili do bitwy przy śluzie wszystkie swoje siły. Nie znalazłem jednak śladu pozostałych wojowników, a brzęk stali i gniewne okrzyki poniżej powiedziały mi, że nie mam już czasu. Ukryci konni wypadli z otworu w urwisku. Zatoczyłem krąg, wyciągnąłem miecz i opadłem na Derzhich rozlewających się po łące. Zaskoczenie to w walce potężna broń, a przerażenie i oszołomienie to jego godni towarzysze. Moje skrzydła były szeroko rozłożone, a ciało płonęło złotym ogniem. Zabiłem siedmiu Derzhich, nim pierwszy z nich wpadł na pomysł, że można na mnie podnieść miecz lub włócznię. Nawet wtedy połowa z nich miotała się obłąkańczo i wpadała na siebie, próbując zobaczyć, kim jestem i skąd zaatakuję, zaś reszta kuliła się w otworze w urwisku, bojąc się stawić mi czoła. Podczas gdy ja korzystałem ze swojej przewagi, Aleksander znalazł się w odwrotnej sytuacji. Wojownicy przy śluzie, którzy z pozoru wyglądali na zajętych własnymi sprawami, wskoczyli na konie i byli gotowi do walki, nim banici przebyli połowę drogi od krawędzi łąki do jeziora. Być może Aleksander już zwietrzył pułapkę, gdyż próbował zwolnić, lecz jego czterej towarzysze nie byli tak spostrzegawczy i pędzili dalej na złamanie karku. Aleksander nigdy nie należał do tych, którzy się wycofywali, więc puścił wodze, i gdy dwie grupki się starły, znów stał na czele banitów. Gdy trzynastu z ukrytych wojowników zginęło, kilku pozostałych odzyskało choć tyle rozsądku, by spróbować ustawić się w szyku. Walcząc ze mną jeden na jednego, nie mieli szans. Trzech na raz sprawiało, że miałem ręce pełne roboty. W chwili gdy zaczynałem mieć kłopoty, myślałem o siedmiuset bezbronnych zamordowanych w mrocznym więzieniu, a wówczas gniew dodawał sił mojemu ramieniu i mocy zaklęciom. Mimo to kilku Derzhich prześlizgnęło się obok mnie i ruszyło w stronę śluzy oraz księcia. Nie mogłem na to pozwolić. Wyrwałem strzałę, która przebiła mi lewe ramię, podpaliłem zakrwawione drzewce i odrzuciłem ją z taką siłą, że złamała łucznikowi kark. Ostatnim cięciem pozbawiłem głowy jednego wojownika, a konia innego, po czym wzniosłem się i poleciałem nad jezioro. Rąbałem uciekających Derzhich jednego po drugim, nie zwracając uwagi na ich jęki i krzyki. Przyzwałem wiatr i wodę, tworząc na jeziorze ogromną falę, która wciągnęła dwóch jeźdźców do jeziora. Kolejny został stratowany, gdy jego koń oszalał, użądlony przez pszczoły. Gdy dotarłem do śluzy, Aleksander walczył z dwoma strażnikami, którzy mocno go naciskali. Dwaj Derzhi leżeli na ziemi —jeden martwy, drugi ranny — a obok nich banita bez głowy. Piąty strażnik Danatosów potykał się z dwoma banitami, zaś mężczyzna o pomalowanej twarzy pracował przy śluzie, uskakując przed bronią i kopytami, gdy walka zanadto się doń zbliżała. Aleksander w końcu mnie zauważył. —Wielki Athosie, chroń nas! — Przyszli po ciebie! — wykrzyknąłem do ponuro uśmiechniętego księcia, który wykorzystał moje przybycie, by przebić jednego Derzhiego, podczas gdy ja zrzuciłem z konia drugiego. Aleksander ściągnął cugle, by rozejrzeć się w poszukiwaniu kolejnego przeciwnika, i kopnął spieszonego Derzhiego w głowę, by ten nie próbował zranić pogrążonego w pracy Pherra. — Coś ty, na święte imię boga, ze sobą zrobił? Od wytężonej walki bolały mnie płuca. Zmusiłem się, by spokojnie odetchnąć, nim zacząłem mówić, a nawet wtedy nie marnowałem sił na dłuższe wyjaśnienia. — Co najmniej dwudziestu wojowników okrąża jezioro. Ponad stu innych z garnizonu znikło nie wiadomo gdzie. — Gdzie oni się podziali? Dotknąłem stopami ziemi między dwoma walczącymi banitami a ostatnim ze strażników. Derzhi zatoczył się do tyłu i opadł na kolana. Nim zdołał zrobić znak chroniący przed złem, rozciąłem go na pół. I nie za wcześnie. Pierwszy jeździec większego oddziału okrążył właśnie nasyp i z wyciągniętym mieczem szarżował na księcia. Gdy mnie mijał, ściągnąłem go z konia i podciąłem mu gardło. Drugi jeździec podążał tuż za nim. Skręcił, by mnie uniknąć. Na mój rozkaz zerwał się wiatr, znów uniosłem okrwawiony miecz, lecz nim zdążyłem wzbić się do lotu, ciemny kształt spadł z nieba i uderzył mężczyznę w twarz. Wierzchowiec wojownika stanął dęba i zrzucił go na ziemię. Mężczyzna już się nie podniósł. Ptak zatoczył krąg i po chwili Blaise pobiegł w naszą stronę. — Kiedy zobaczyłem ogień… i ciebie… uznałem, że nie ma sensu pilnować strażnicy — powiedział, bez zażenowania się we mnie wpatrując. — Na gwiazdy w niebiosach, człowieku, coś ty… — Wydostań wszystkich — przerwałem mu, zdyszany. Ciepła krew spływała mi z ramienia, choć nie czułem bólu. — Zostałeś zdradzony. — Odrąbałem głowę kolejnego Derzhiego, po czym rozłożyłem skrzydła, gotów zaatakować pozostałych wojowników. Feyd, Roche i ich towarzysze wyjeżdżali właśnie z doliny, a ja ryknąłem, by podążyli za mną. — Seyonne! — zawołał za mną Aleksander. Choć nie krzyczał, wypowiedziane przez niego moje imię dotarło do mnie w tym ponurym miejscu, w którym przebywałem od chwili, gdy zobaczyłem, co wydarzyło się w kopalni. Trzymałem wiatr pod skrzydłami, by się nad nim unosić, a blask mojego złotego ognia zalewał jego twarz. — Panie? — Uważaj na swoją duszę, mój opiekunie. Nie chcę kupić za nią życia. — Nie chcieli zostawić kopalni bez strażników — powiedziałem. — Zabili wszystkich niewolników, panie. Siedem setek, oszczędzili mniej niż dwudziestu, żeby spalić pozostałych. Nie ma we mnie litości. * * * Bitwa rozgorzała znowu kilkaset kroków od śluzy. Feyd zadał cios zemsty za Parassę, za utraconą Suzę i cztery setki lat upokorzeń. Wysłałem Blaise’a na poszukiwanie pozostałych wojowników, a sam bez ustanku zabijałem. Aleksander walczył morderczo skutecznie, ale tylko do chwili gdy pierwszy Derzhi zsiadł z konia, ukląkł i zaczął błagać o łaskę. — Ani kropli krwi więcej! — zawołał Aleksander, podbiegając do walczących i przerywając wszystkie pojedynki, jeśli nie rozkazem, to siłą. —Włos już im z głowy nie spadnie. Zmusił siedmiu pozostałych przy życiu Derzhich, by uklękli i położyli ręce na głowie, podczas gdy banici ich rozbrajali i odprowadzali konie. A później przejechał przed linią więźniów, w jedną i w drugą stronę, jakby chciał się upewnić, że każdy zobaczy jego twarz… szczególnie ci, którzy nosili złote ozdoby świadczące o szlachetnym pochodzeniu. Jeden z klęczących Derzhich splunął w stronę księcia, lecz Aleksander powstrzymał Manganarczyka, który podniósł rękę na mężczyznę. — Zwiążcie ich razem. My zajmiemy się swoimi, a oni zbiorą moich braci i pogrzebią ich — powiedział do banitów. — Nie zostawimy sępom żadnego Derzhiego, niezależnie od jego zbrodni. Kiedy skończymy, zabierzemy więźniów do kopalni i zobaczymy, jak powinni zostać osądzeni. Podczas gdy pokonani przystąpili do ponurego dzieła, a banici zabierali broń poległych i zajmowali się swoimi rannymi i zabitymi, ja wylądowałem obok księcia. Wszyscy wycofali się pospiesznie, pozostawiając nas samych na środku pola bitwy. — Musisz się dowiedzieć, gdzie czeka reszta garnizonu — poradziłem. — Twoi jeńcy na pewno to wiedzą. Widziałeś ich zadowolenie? Aleksander zsiadł z konia, kucnął przy zabitym Derzhim i wytarł ręce w jego płaszcz. — Oczywiście, że zauważyłem. Oczekują, że torturami spróbuję wyciągnąć z nich tę informację, ale ja tego nie zrobię. Zginęliby, zanim by mi to powiedzieli… Jeśli coś ma się zmienić, musimy zacząć od teraz. Chcę, żeby tych siedmiu zaniosło wieści do Zhagadu. — Zanim wstał, przetoczył zmarłego na plecy, zamknął mu oczy i wyprostował tężejące kończyny. — Miałem nadzieję, że się ze mną zgodzisz. — Wstał i spojrzał mi prosto w oczy, a cała jego postawa wyrażała pytanie, na które nie umiałem odpowiedzieć. Sam jeszcze nie miałem pojęcia, kim lub czym jestem. — W takim razie trzeba to ustalić w inny sposób — powiedziałem, ustępując niechętnie. Odrzuciwszy skrzydła i światło, powróciłem do własnej postaci i potarłem czoło, próbując oczyścić umysł. Aleksander z zadowoleniem pokiwał głową, po czym wskoczył na konia i odjechał w stronę pozostałych. Dodawał odwagi banitom, ignorując spojrzenia i przekleństwa wojowników rodu Danatos, i cały czas pilnował, by nie próbowali ucieczki. Zniecierpliwiony opóźnieniem, usiadłem na szczycie nasypu, usiłując znaleźć brakujący element dzisiejszej układanki. Blaise powrócił po chwili informując, że nie dostrzegł nigdzie brakujących Derzhich. — Może garnizon został zmniejszony — podsunął, siadając na porośniętym trawą wzniesieniu i podając mi bukłak. Usiadłem obok niego i wziąłem chłodny skórzany worek. Dopiero gdy zacząłem pić, uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem spragniony. — To nie ma sensu — mruknąłem. — Nie mają przecież pewności, że wrócimy do kopalni. Nic nas tam nie trzyma, poza nadzieją uratowania ostatniej dwudziestki niewolników, nim zostaną rzuceni na stos razem z trupami. Ale jeśli nie tutaj i nie w kopalni, to gdzie jeszcze zamierzają nas zaatakować? — Na bogów nocy, zrobiliby to? Spalili żywych? — Blaise się zawahał, nim pociągnął kolejny łyk z bukłaka. — Nie ma takiego zła, którego jeden człowiek nie wyrządziłby innemu — odparłem. I żadnej zdrady. Kto powiedział Danatosom o Aleksandrze? — Blaise! — zawołał Roche od strony śluzy. — Pherro mówi, że jest gotów otworzyć śluzę. Mężczyzna spojrzał na mnie i wstał. — Uważaj na siebie, Seyonne. — Upuścił mi bukłak na kolana, po czym pospieszył w stronę śluzy i swoich ludzi. — Musimy się najpierw upewnić, że Farrol wydostał wszystkich z kopalni — rzucił do Roche’a. — Dowiem się tego. Kiedy Aveddi ruszy w dół, chcę, żebyś wraz z Pherrem został z tyłu… — Odeszli razem, pozostawiając mnie samotnego i zmartwionego. Kto zdradził? Mimo podejrzeń, nie mogłem oskarżać Gorrida tylko dlatego, że nie lubił Aleksandra. Wszyscy w Taine Keddar nosili w sercu jakieś urazy do księcia lub jego ojca. Sprawa niewolników stanowiła największą przeszkodę w obarczeniu tym łotrostwem któregoś z ludzi Blaise’a. Niezależnie od uczuć, jakie żywili wobec Aleksandra, żaden z nich nie byłby aż tak nieczuły, by dla osobistej zemsty zaryzykować niepowodzenie ataku. Tego nie zrobił gniewny banita, który pobiegł do Danatosów, nie zastanawiając się nad efektami. Ten ktoś obmyślił chytry plan, a to eliminowało z rozważań Gorrida. On nie miał złożonego umysłu — nienawidził Aleksandra, ale Derzhich nienawidził jeszcze bardziej, a jego czyny zawsze wynikały z miłości i nienawiści. Wobec tego kto? Nie mogłem opuścić tego świata do chwili, gdy się tego dowiem, nawet gdybym musiał przez trzy dni powstrzymywać Feyda od zaśnięcia. Ostatnie ślady światła znikły z nieba, a sylwetki moich wrogów i przyjaciół zatarły się w mroku. Zmysły karmione całą moją mocą nasłuchiwały odgłosów kopyt, stłumionych słów, skrzypu uprzęży przewiązanej kawałkami skóry, by stłumić jej zdradzieckie dzwonienie, dźwięku mieczy i noży ostrożnie wysuwanych z pochew. Zaginieni wojownicy byli gotowi poderżnąć nam gardła, ale gdzie? Zacząłem powtarzać wszystkie rozmowy tego dnia. Plan, którego szczegóły wyrecytował mi Feyd. Spotkanie z Roche’em i Gorridem na zewnątrz kopalni. Tygodnie przysłuchiwania się banitom przy ognisku Blaise’a w Taine Keddar. Po piątej powtórce znalazłem odpowiedź. — Roche! — zawołałem, zsuwając się z nasypu. Cichy Ezzarianin pomagał grupie swoich ludzi zabrać sporą stertę skonfiskowanej Derzhim broni, przywiązując ją do ich pleców, pasów i siodeł. — Kto przygotował ten wypad? Ciemnowłosy mężczyzna zapiął piękny skórzany pas z mieczem obok trzech innych na ramionach Kuvaiki. — Admet — odparł. — Po fuszerce pod Andassarem powiedział, że sam chce sprawdzić teren, więc wyruszył trzy dni temu, żeby się tym zająć. — A kto mu towarzyszył? — Nikt. W ten sposób łatwiej mu się było ukryć. — Sam? Ale on nie umie podróżować tak jak wy. — Admet był człowiekiem, a nie obdarzonym tajemniczymi zdolnościami Ezzarianinem. Roche rozejrzał się, sprawdzając, kto kręci się dookoła. — Czy nikt ci nie powiedział, gdzie leży Taine Keddar? To była zaleta tego planu. Dolina znajduje się zaledwie kilka godzin jazdy… od Syry. —Potrząsnął głową. — Dlatego pomyśleliśmy, że uda nam się bezpiecznie wydostać stąd niewolników, ponieważ gdybyśmy z Blaise’em, Gorri—dem, Brynną i Farrolem poprowadzili ich naszymi tajemnymi drogami, znaleźliby się w Taine Keddar w pół godziny. — Wyciągnął ze sterty kolejny miecz i szarpnął nim niecierpliwie, gdy długa pochwa gdzieś się zaczepiła. — Nie, Admet sam wyruszył na zwiad i miał rację we wszystkim. Przypuszczam, że tym razem gdzie indziej popełnił błąd. Admet. A Feyd powiedział, że Admet poprowadził wojowników do śluzy. — Czy widziałeś dziś Admeta? — spytałem. — Może on mi powie, czy tamtego dnia garnizon był na swoim miejscu czy też już go przenieśli. —Albo skąd Danatos dowiedział się o księciu… Roche wziął stertę noży, które przysadzisty młodzik zawinął w koszulę trupa, i wepchnął je do juków. — Przyniósł nam informacje o dodatkowych strażnikach przy śluzie, ale potem Brynna zabrała go z powrotem do Taine Keddar, by przygotować się na przyjęcie niewolników. Wiesz, że Admet nie może walczyć…widziałeś jego plecy. Sam jako dziecko był niewolnikiem. Derzhi go złamali. Okaleczyli. I wtedy niemal wszystko stało się jasne. —Czyli to on poprowadził czterech wojowników do śluzy… a później poszedł po Aleksandra. — Zgadza się. — Gdy odwróciłem się w stronę nasypu, Roche za mną zawołał: — Dobrze, że tu byłeś, Seyonne. Znów nas uratowałeś. Potrząsnąłem tylko głową. Siedem setek trupów. Admet, przebiegły suzaiński strateg. Zawiły umysł. Mężczyzna, który mógł uwierzyć, że zdoła ukarać Aleksandra, jednocześnie ratując niewolników. Bogowie… o to chodziło. Zawarł umowę z Danatosami. Przekażemy wam Ojcobójcę, a wy pozwolicie nam wejść do kopalni… zostawicie ją niestrzeżoną. Wymienimy jednego człowieka na siedmiuset. A wy zatrzymacie kopalnią, bo wymiana dojdzie do skutku nad jeziorem, a my odejdziemy przed zniszczeniem śluzy. Tylko książę miał zostać pojmany. Nie inni banici. Ale Danatos przechytrzył Admeta. Weźmiemy Ojcobójcę i zostawimy kopalnię niestrzeżoną, ale nigdy nie zabierzecie naszej własności. Raczej ich zabijemy. Dostaniemy nagrodę i nic wam nie zostawimy… nic… —Nie! Gdy wszystkie elementy układanki znalazły się na swoim miejscu, przeraził mnie pojawiający się obraz. Admet tak bardzo nienawidził Derz—hich, że uważał ich za głupich i nie potrafił odróżnić jednego od drugiego. Pierwszy lord Danatos, którego nikczemność sprawiła, że wyparła się go własna matka, który przysięgał dotrzymać umowy i jednocześnie się zastanawiał, jak ją obrócić na swoją korzyść. W wyobraźni zobaczyłem Admeta jadącego konno do domu po tym, jak dobił targu, zadowolonego ze swojego sukcesu. I szpiega Danatosów podążającego jego ludzką drogą… aż do Taine Keddar. Najpierw pojmać Ojcobójcę, a później zniszczyć Yvora Lukasha. Siedmiuset niewolników to niewielka cena. Za coś takiego cesarz oddałby pół cesarstwa. Oszalały z wściekłości i przerażenia, stworzyłem skrzydła i wystrzeliłem w niebo, wołając do innych, by porzucili bezużyteczne działania i podążyli za mną. Wiedziałem, gdzie udali się pozostali żołnierze Danatosów. Rozdział trzydziesty czwarty Taine Keddar płonęła. Domy i namioty już zmieniły się w popiół, starożytne drzewa oliwne były tylko ciemnymi, powykręcanymi bliznami na niebie o barwie jaskrawej czerwieni i pomarańczu. Nim Aleksander, Blaise i inni jeźdźcy wspięli się na grań, ja już zbadałem dolinę i odkryłem, że jest pozbawiona życia. Płomienie lizały kilka ciemnych postaci leżących wśród płonących pól i gajów. Wszyscy inni — zarówno napastnicy jak i mieszkańcy doliny — zniknęli. — Gdzie mogą być?! — krzyknąłem do Blaise’a ponad rykiem płomieni, świadomy… i przerażony… jaka będzie odpowiedź. W powietrzu unosił się popiół niczym zaczarowane liście, które znikały po dotknięciu. Tuż za moimi plecami nagle zapłonęła sosna. — Taine Horet — powiedział. Jego koścista twarz była zmartwiona, a spokój znikł, gdy wskazał na ścieżkę prowadzącą przez płonący zagajnik i w głąb gór, w stronę fortecy starego króla. Aleksander spiął konia ostrogami, nim słowa jeszcze opuściły usta Blaise’a. Byłem jedynym, który go przegonił. Nie wiedziałem, czy to ja tworzyłem zaklęcia, które przyspieszyły naszą jazdę przez nierówny teren, czy Blaise. Jeźdźcy nie zwolnili, mijając porąbane resztki tylnej straży osadników, lecz pogalopowali za mną, jak to robili od chwili, gdy powiedziałem im o swoich straszliwych przypuszczeniach. Wszyscy uczestnicy wypadu mieli dzieci, kochanków, krewnych lub przyjaciół wśród mieszkańców doliny. Ja nie pozwalałem sobie myśleć o Evanie. Już i tak gniew kierował moim ramieniem, a musiałem zachować choć pozory rozsądku. Danatosi mieli nad nami wiele godzin przewagi, ale kiedy ich dopadliśmy, pokonali dopiero pierwszy krąg obrońców Taine Horet. Ich tylna straż znajdowała się wśród skał i drzew u podstawy grani. W połowie prowadzącej w dół ścieżki Aleksander w milczeniu uformował swoje niewielkie siły w klin, sam stanął na ich czele i poprowadził szarżę. Ja zanurkowałem i poleciałem tuż przed nim. Moja pierwsza ofiara nadal miała oczy szeroko otwarte z zaskoczenia, gdy zrzuciłem jej ciepłe ciało z miecza i gołą stopą zmiażdżyłem twarz innego mężczyzny. Dwaj kolejni wojownicy cofnęli się na mój widok, a mój madonaiski blask nadawał ich pobladłym twarzom żółtawy odcień. Roche podjechał i wbił jednemu z nich nóż w plecy, a ja obróciłem się w powietrzu i obciąłem głowę drugiego. Tej nocy zaklęcia były jak drugi miecz w mojej ręce, a brak możliwości, odległość i sięgające do kości zmęczenie nie znaczyły dla mnie więcej niż komar dla góry. Bitwa była krwawa. Połączeni ze sobą członkowie drużyny, pozostali przy życiu banici Yvora Lukasha z Taine Keddar i mieszkańcy Taine Ho—ret mieli przewagę liczebną. Ale większość ludzi Blaise’a stanowił miejski plebs lub chłopi, silni, lecz niewyszkoleni, albo oswobodzeni niewolnicy, pragnący zemsty i odważni, lecz słabi i złamani; do tego starcy i dzieci, widziałem mnóstwo dzieci. A inni — Manganarczycy, Thridowie i Suzaiń—czycy zamieszkujący Taine Horet — ukrywali się tam od dziesięcioleci, czekając, planując i szkoląc się nawzajem; lecz ich dotychczasowi wrogowie byli obrazami z przeszłości, nie doskonale wyszkolonymi wojownikami, świetnie posługującymi się mieczem i włócznią. Ludzie Danatosa walczyli jakby opętani przez szalonych Gastaiów. Wierzyli, że ich nagroda jest blisko — władza ustępująca jedynie władzy cesarza — i szybko otrząsnęli się z zaskoczenia naszym atakiem. Zewnętrzny krąg wojowników, tak łatwo przebity przez nasz pierwszy atak, stwardniał w ścianę stali, grożącą otoczeniem naszego klina. Utrzymywali nas na dystans, zaś ich zdyscyplinowane szeregi metodycznie posuwały się do przodu, popychając przed sobą mężczyzn, kobiety, dzieci, kozy, osły i konie, zabijając każdego, kto odważył się im sprzeciwić. Wydawało się, że Aleksander jest wszędzie — ustawiał i dodawał odwagi swoim szesnastu wojownikom, ucząc ich i zachęcając, a jednocześnie rzucając się na linie Danatosów. Ale ich szyk nie chciał się złamać. Mieliśmy niewielu jeźdźców, a kiedy wewnętrzny krąg Derzhich pojmie lub zabije tych, którzy znajdowali się w jego zasięgu, tworzący go wojownicy odwrócą się i zmiażdżą naszą żałosną gromadkę, jak wielka łapa lwa miażdży uciążliwego psa. Próbowałem jednocześnie chronić Aleksandra i Feyda — nie mogłem pozwolić, by mój śniący zginął — i zabijałem wszystkich Derzhich w zasięgu ostrza. Przez cały czas spojrzeniem szukałem Admeta. Nie powiedziałem innym o swoich podejrzeniach, lecz przysiągłem, że zostanie osądzony, nim opuszczę świat ludzi. Jeśli zrobił to, co podejrzewałem, zginie. — Musimy się przebić! — krzyknął do mnie Aleksander, gdy zabiłem grożącego mu wojownika. Z trudem przenikałem wzrokiem ciemność, gdyż jedynym źródłem światła były ognie pożarów, które po drodze wzniecali Derzhi. — Znajdziesz drogę? — Zrobione! — zawołałem w odpowiedzi. — Roche, pilnuj pleców księcia. Wystrzeliłem w górę, próbując wśród dymu, krzyków i wzniesionej broni zorientować siew sytuacji. W trzech obozach panował chaos, ocaleli strażnicy cofali się, z trudem utrzymując się przy życiu. Mieszkańcy doliny nie mieli wystarczająco wielu koni, by wyposażyć w nie obrońców, i jeźdźcy Derzhich przejeżdżali przez nich niczym pożar w suchej trawie. Na każdego Derzhiego padało piętnastu do dwudziestu miejscowych. Przeleciałem wzdłuż linii wroga, szukając jakiegoś słabego punktu, gdzie rzędy zdyscyplinowanych Derzhich mogłyby zostać przerwane, miejsca, w którym Aleksander zdołałby zebrać ludzi, co pozwoliłoby mu wykorzystać przewagę liczebną. Grupka dwudziestu lub trzydziestu Thridów wypadła z płonącego zagajnika, atakując lewą flankę Derzhich, lecz w pierwszym starciu zginęła połowa z nich. Zasypałem najeźdźców iskrami zagarniętymi z ognisk, pozwalając, by wytatuowana kobieta zebrała rozproszonych Thridów. Wkrótce dołączyli do niej kolejni i zaczęli tworzyć niewielką linię obrony. Leciałem dalej. Kilku wojowników Yvora Lukasha próbowało stawiać opór w pobliżu osady Suzaińczyków. Przewodził im palatyn Marouf— ojciec Feyda. Nieduża grupka Derzhich ominęła ich i teraz groziła zabiciem ich rodzin. Jedna Suzainka leżała bez ruchu na ziemi, zakrwawiona i obnażona, a obok niej siedziała płacząca starucha, próbując okryć żałosne ciało rękami i spódnicami. Inne kobiety, odpowiedzialne za bogactwo męża, próbowały zabrać dzieci i srebro, nim spotka je podobny los. Z ciemności wypadła świeża fala Derzhich, odpychając wojowników Yvora Lukasha i przerażone kobiety dalej od namiotów. Zakrwawiony młodzik wyskoczył zza krzaka i szaleńczo ciął Derzhiego, który zamierzał się na kobietę niosącą dwóch chłopczyków. Młodzik nie widział drugiego Derzhiego, zbliżającego się z tyłu ze wzniesionym mieczem. — Mattei, za tobą! — Zanurkowałem, popchnąłem mojego młodego przyjaciela na ziemię i przebiłem atakującego go wojownika, jednocześnie skrzydłem zrzucając cel Matteia z siodła. — Trzymaj się z tyłu, chłopcze! — krzyknąłem, gdy speszony wojownik szybko się podniósł. Kilka ciosów później Derzhi zakrztusił się własną krwią i upadł na ziemię, próbując nie pozwolić, by jego wnętrzności wypadły na zewnątrz przez dziurę w brzuchu. Obróciłem się na pięcie. Mattei wpatrywał się we mnie, czołgając się tyłem po kamienistej ziemi. Wyciągnąłem rękę, by pomóc mu wstać. Od wielu godzin pierwszy raz miałem ochotę się uśmiechnąć. — Chodź — powiedziałem. — Znajdę ci jakieś bardziej bezpieczne miejsce. Ale mój prosty gest sprawił, że na jego młodej twarzy pojawiła się groza. Z cichym jękiem podniósł się i odbiegł w mrok. —Mattei, czekaj… — Nie miałem czasu za nim biec. Musiałem powstrzymać atakujących Derzhich wystarczająco długo, by ludzie Yvora Lukasha wydostali Suzainki. Kolejny przelot wzdłuż pola walki pokazał mi, że Thridka bezpiecznie rozmieściła swoich wojowników wśród drzew, a jej łucznicy i dzielni wojownicy spowolnili Derzhich i wydłużyli ich linie. Niewielkie zwycięstwo, ale najlepsza perspektywa, jaką widziałem. Pospieszyłem do Aleksandra i Blaise’a, zaatakowanych przez drugiego lorda Danatosów. Derzhi krzyczał do swoich ludzi, że Ojcobójca jest wśród nich. — Na lewo! — zawołałem, wskazując w stronę Thridów. — Trzyma się tam lud WAssani. Podczas gdy ja za pomocą ognia i miecza, wiatru i grozy nie pozwalałem, by szeregi Derzhich zamknęły się za Aleksandrem, książę przebijał się w stronę dzielnych Thridów. Pół godziny później, pozostawiając za sobą ścieżkę powalonych Derzhich, był już w sercu bitwy. Ze środka doliny podniosła się fala zawołań, zagłuszająca wrzaski, krzyki i ryk ognia. —Aveddi! Krzyki odbiły się echem od urwisk i wkrótce zmienił się przebieg walki. Zewnętrzny nacisk na centrum zatrzymał natarcie Derzhich i nim minęła kolejna godzina, tylna straż Danatosów zaczęła się cofać w stronę wzgórz. Kiedy tam dotarła, musiała zmierzyć się ze mną. Z każdą godziną, w której walczyłem w swojej złocistej postaci, czułem się silniejszy. Tak, byłem zmęczony. Tak, krwawiłem z tuzina ran. Tak, nadal czułem ból w boku, kiedy podnosiłem prawe ramię. Ale z każdą mijającą chwilą moje reakcje były szybsze, ciosy potężniejsze, ruchy pewniejsze. Urodziłem się, by nosić tę świetlistą postać, by walczyć w takich bitwach, by wykorzystywać daną mi moc dla obrony tych, którzy tego potrzebowali. Wyczuwałem najmniejsze poruszenie za plecami i mogłem utrzymać część umysłu z dala od potyczki, przygotowując zaklęcia. Widziałem wszystko tak wyraźnie — wojownicy przede mną, zmieniające się układy sił na polu walki, ciemna masa ludzi Blaise’a. Kościsty banita toczył starcie po prawej, a u jego boku z najeźdźcami zmagali się Manganarczycy Yulai i Terlach. Thridka utrzymywała lewą flankę, a pośrodku stał Aleksander, Pierworodny Azhakstanu, walczący z zaciekłością króla broniącego swojej cytadeli. Za jego mieczem moje dziecko było bezpieczne, podobnie jak jego własne, lecz tylko jeśli żadnemu Derzhiemu nie uda się opuścić tej doliny, by zdradzić jej lokalizację. Niech się mnie boją. I dlatego ochoczo poddałem się bitwie i zabijałem każdego wojownika, który znalazł się w zasięgu mojego miecza. * * * Wszystko wokół miało barwę krwi o różnych odcieniach — ciemna, przesiąknięta krwią ziemia pod stopami, moje nagie ciało wysmarowane czerwienią i rdzawym brązem, nawet skały nade mną i obok mnie, zabarwione różowym blaskiem świtu. W dolinie zapanowała cisza, lecz ja tego nie zauważyłem, gdyż bitwa szalejąca w moich żyłach dopiero teraz się wyzwoliła. Wyrwałem miecz z drżącego ciała u moich stóp, po czym opadłem na kolana i dla pewności wbiłem mu nóż w serce. — Nie mój syn, bydlaku — powiedziałem szorstkim szeptem, który był jedynym dźwiękiem, jaki potrafiłem z siebie wydać. Krew plamiła jego ciemną brodę i pasiasty haffai. Rękojeść miecza wysunęła się z jego bezwładnej dłoni, a ja, gdy wstałem, odkopnąłem broń na bok, jakbym chciał się upewnić, że trup nie powstanie z martwych, by dalej zdradzać. — Nie on. — Na świętych bogów, Seyonne, coś ty zrobił? Obróciłem się i zobaczyłem ich — Blaise, oszołomiony oskarżyciel, podtrzymujący jedną rękę drugą, z farbą na twarzy na wpół zmytą przez pot i krew, i Elinor, z niebieską spódnicą podartą i poplamioną, z mieczem u pasa. Podtrzymywała zranionego brata i z twarzą bez wyrazu spoglądała na moją ostatnią ofiarę, jakby nie potrafiła znieść zwiększenia ciężaru grozy, który już nosiła. Jej widok w takim stanie wywołał ognistą burzę w mojej duszy. — Powiedzcie mi! — ryknąłem. Płomienie wystrzeliły z mojej dłoni i miecza, a wtedy oni się cofnęli, niemal przewracając się na stromej ścieżce. Wykorzystałem resztki sił, by powstrzymać wściekłość. — Proszę, powiedzcie mi… Evan… — Z nim wszystko w porządku — odparła Elinor. — Jest bezpieczny z Magdą. Bezpieczny. Blaise wciąż wpatrywał się w trupa w pasiastym haffai. Zabrzmiały ciężkie kroki i wkrótce dołączyli do nich Roche i Gorrid; na ich zmęczonych twarzach malowało się zaskoczenie i osłupienie. A za nimi, przyglądając się morzu trupów, aż w końcu jego spojrzenie spoczęło na tym u moich stóp, nadszedł Aleksander. — Ten diabeł zabił Admeta! — wrzasnął Gorrid, wyciągając miecz. Jego twarz była maską nienawiści. — Ilu jeszcze naszych padnie ofiarą jego żądzy krwi? Aleksander wyciągnął rękę i zatrzymał banitę. — Nie prowokuj go, Gorridzie —powiedział cicho, stając między nami. Trzymałem broń w gotowości, a zakrwawione ostrze kołysało się w rytmie bicia mojego serca. — Rozejrzyj się. Nie mniej niż czterdziestu Derzhich padło pod moim mieczem, gdy próbowali uciec z doliny. Książę wskazał głową na martwego Suzaiń—czyka i uniósł brwi. — Powiesz nam, dlaczego go zabiłeś? — Jego głos był spokojny, i opanowany, lecz w bursztynowych oczach… bał się mnie. Przeobraziłem się czując, jak wraz z moim złocistym blaskiem i siłą świat opuszcza światło. Poczułem nieopisane zmęczenie. Ciało wydawało mi się szare i ciężkie, ubranie ograniczające, zmysły okaleczone i tępe. Próbowałem stworzyć odpowiedź, w najkrótszych słowach opisać im zdradziecką umowę Admeta. Ale mój język mnie nie słuchał, jakby był przyzwyczajony do innej mowy, a mój umysł nie potrafił ułożyć dowodów w kolejności, którą zdołaliby pojąć. Gdy z trudem usiłowałem wydusić z siebie odpowiedź, jeszcze jedna osoba wspięła się na wzgórze. Nim jeszcze zobaczyłem twarz, kręcone włosy i broda zdradziły Suzaińczyka, a szerokie bary Feyda. Feyd dyszał ciężko, gdy zatrzymał się przy ciele Admeta. Szeroko otwarte, ciemne oczy mojego śniącego zwróciły się w moją stronę. — Zdrajca — warknąłem. Udało mi się wydobyć z siebie tylko to jedno słowo. Feyd najwyraźniej zrozumiał. Zamknął oczy i rzekł: — Wybacz mu, Gossoparze. Co za wstyd dla Suzy. — Młodzieniec zawahał się na chwilę, po czym zebrał się w sobie i ukłonił mi się. —Mój honor na zawsze należy do ciebie, święty panie. Nie udało mu się już podnieść i padł twarzą na ziemię. Zdołałem jeszcze zobaczyć poszarpaną, krwawiącą dziurę w jego plecach, i świat znikł. * * * — Czy udało ci się osiągnąć to, co zamierzałeś? — Pytanie dochodziło z niezmiernej odległości. Musiałem tylko otworzyć oczy, ale odnosiłem wrażenie, że z każdym ruchem brodzę w morzu błota. — Dalej, Kaspa—rianie, przynieś mu wino. Ludzkie ciała nie są do tego stworzone. — Musiałem go zabić — wychrypiałem, odpychając kielich wina, który ktoś wciskał mi w rękę, i opierając czoło na zimnym szkle planszy. Moje wargi nie odpowiadały na pytanie zadane przez Nyela, lecz pytania, które pozostały na ustach moich przyjaciół. — Uciekał, na wpół oszalały z poczucia winy. Znów by cię zdradził… widziałem to w nim… by się usprawiedliwić. Nie zabiłem Admeta wyłącznie z gniewu, ani też nie poddałem się bezmyślnej żądzy zemsty. Dałem mu możliwość wyjaśnienia, powiedzenia mi, że nigdy nie chciał doprowadzić do takiej tragedii. Ale on tylko przeklinał Aleksandra i mnie i oświadczył, że to my zabiliśmy siedmiuset niewolników w kopalni i niezliczonych, którzy zginęli tej nocy. Poprzysiągł doprowadzić do upadku Aleksandra, niezależnie od tego, ile by go to kosztowało. Nawet wtedy, mimo wściekłości i pragnieniu rewanżu, nie uderzyłem go, póki nie wyjął miecza i nie zagroził, że mnie zabije… a później zrobi to samo z moim synem. Na bogów nocy, skąd wiedział o Evanie? Nie sądziłem, by Blaise zdradził komukolwiek, że łączy mnie pokrewieństwo z przybranym synem Elinor. A teraz… głupiec… Czemu się tego nie dowiedziałem, zanim go zabiłem? — Oczywiście, że zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne. — Głos był teraz bliższy, dochodził z drugiej strony stołu i nie brzmiał niemile. Cena tej nocnej wyprawy będzie straszliwa. Tylko pozornie odnieśliśmy zwycięstwo, wyrwane z tak okropnej i potwornej porażki. Wojna, którą rozpoczęliśmy, będzie długa i straszna, a moi przyjaciele nie mieli czasu, by ją zaplanować, przygotować się do niej ani wybrać miejsca ukrycia. Aleksander nie mógł walczyć sam. Odepchnąłem krzesło od stolika i podniosłem się, przy okazji zauważając, że w ogrodzie Nyela znów pada. Ruch sprawił, że moje rany przypomniały o sobie i musiałem chwycić się krawędzi stołu, żeby nie upaść. Rana na udzie z poprzedniego dnia otworzyła się ponownie. Z niej i dziury w ramieniu straciłem sporo krwi. — Proszę, panie, poślij do mojej komnaty gorącą wodę i lekarstwa. I bandaże. Nie chcę tym razem sprawiać kłopotu Kasparianowi. — Jak sobie życzysz. Pokuśtykałem do drzwi i oparłem się na nich na chwilę, stojąc plecami do komnaty i Nyela. — Kiedy zaczynamy? Na chwilę zapadła cisza. — Przygotowanie zajmie mi trochę czasu… aż księżyc się przemieni. Może dwa razy dłużej. Później będziemy mogli działać tak szybko, jak zechcesz, to ty będziesz decydować, kiedy podjąć każdy kolejny krok. —Jego słów nie kalał niestosowny zapał. Doceniałem to. — Muszę wrócić i im pomóc — powiedziałem. — Jest ich niewielu i zbyt mało potrafią. Oczywiście, mogłem znów przejść przez bramę do świata ludzi i służyć Aleksandrowi w śmiertelnej postaci, ale pozbyłem się tej myśli w chwili, gdy pojawiła się w mojej głowie. Jaki człowiek, gdy dano mu wzrok, siłę i wolność, chciałby żyć jako ślepy i kaleki niewolnik? Wierzyłem, że Nyel dotrzyma obietnicy i pozwoli mi działać swobodnie. Podczas walk w Syrze i Taine Horet dokonywałem własnych wyborów i każdy sędzia, oceniający całość moich działań, powiedziałby, że zrobiłem tylko to, co konieczne, by uratować przyjaciół przed katastrofą. Oczywiście, musiałem za to zapłacić. Zawsze trzeba płacić. Widziałem to na twarzy Matteia… i Aleksandra. — Podczas oczekiwania wiele się nauczysz. — Nyel nie zrozumiał. — Nie mogę czekać do przemiany. Muszę tam wrócić, gdy tylko będą gotowi do kolejnej walki. To oznacza dni, nie tygodnie. Obejrzałem się przez ramię. Nyel wpatrywał się we mnie, ważąc odpowiedź. Bardzo chciał mi odmówić. Wybieraj, pomyślałem. Odmów mi i zmuś mnie, bym stąd odszedł. Naprawdę nie miałem pojęcia, jakiej odpowiedzi pragnę. Ale moje bolące ciało to wiedziało. — Choć uważam, że powinieneś opóźnić swój powrót do świata ludzi do czasu, aż pozbędziesz się wrodzonych skaz, skłonny jestem zrozumieć twoją natarczywość. Twoje poglądy muszą zatriumfować nad moimi… jak bardzo dobitnie dałeś mi do zrozumienia. — Nie, nie wybaczył mi, że wykorzystałem przeciw niemu jego własne słowa. Powinienem uznać to za ostrzeżenie, ale wcale się nie bałem. On wiedział, że wygrał i spierał się ze mną dla własnej przyjemności, a nie po to, by wprawić mnie w zakłopotanie. — Wyślę cię tam poprzez sny, jak sobie życzysz. Doświadczenie pomoże ci rozwijać umiejętności. Ale nie pozwolę ci bardziej się wikłać w problemy tych ludzi w chwili, gdy powinieneś uczyć się bezstronności odpowiedniej dla kogoś, kto dysponuje tak wielką mocą. Będziesz rozmawiał tylko ze swoim śniącym i z żadnym innym człowiekiem, póki nie zostaniesz Madonaiem. Wtedy wolno ci będzie robić, co zechcesz. Czy przyjmujesz ten warunek? — Jeśli tylko tak mogę ciągnąć to dalej… — odpowiedziałem. — Tylko tak. Jeśli nie potrafisz żyć bez ludzkich podziękowań i chwały lub jeśli musisz polegać na rozkazującym ci ludzkim głosie, to nie jesteś wart mojego daru. —1 dlatego jutro pomożesz mi zbadać sny, bym wybrał gdzie i jak powrócę? Nie wiem, czy mój ostatni śniący jeszcze żyje. — Jak sobie życzysz. Jutro. Tymczasem ja się przygotuję, by cię uwolnić. Rozdział trzydziesty piąty Jakże rzadko ludzie zastanawiają się nad innym światem, istniejącym obok tego, po którym chodzimy. Nie materialnie oddzielonym światem jak Kir’Navarrin czy Kir’Vagonoth, ale planie istnienia, który każdy mężczyzna, kobieta i dziecko zamieszkuje przez część każdego dnia — światem snów. Miejscem, gdzie każdy mężczyzna może tkać czary, a każda kobieta latać. Gdzie wydarzenia powtarzają się wielokrotnie, raz za razem, a my potrafimy rozważyć każdy ich niuans. Gdzie żyją fantastyczne istoty i widzimy barwy, których nie ujrzymy w promieniach słońca. Gdzie spotykamy grozę i możemy sprawdzić swoją odwagę, potem zaś wycofać się w bezpieczne miejsce, a jedynymi konsekwencjami takiej podróży będą szybsze bicie serca i poduszki mokre od potu. Nauczyliśmy się bać świata snu, przekonani, że to miejsce, w którym żyją szaleńcy, a jednak słyszałem, że ci, którzy nie śnią, sami wpadają w szał. Może to było źródło mojego obłąkania? Od długiego czasu moje sny nie należały do mnie. — Witaj! Piękne popołudnie, czyż nie? Radosne powitanie Nyela zatrzymało mnie w połowie ogrodu, nim jeszcze dotarłem do muru. Wyczerpany wydarzeniami w Syrze i Taine Horet przespałem cały dzień i całą noc. Kiedy w końcu wstałem z łóżka i nie znalazłem nikogo w okolicy, postanowiłem się zmusić do rozciągnięcia mięśni i spaceru, nim dowiem się, co mnie czeka przez resztę dnia. Pomyślałem, że na zewnątrz znów spróbuję pojąć tajemnicę więzienia Nyela. Mimo wysiłku związanego z walką mój umysł i ciało czuły się świeże i wypoczęte i miałem nadzieję, że uda mi się lepiej zrozumieć zagadkę muru niż za poprzednim razem. Rozważałem nawet pomysł przemiany w uskrzydloną postać… „madonaiską”, jak mawiał Nyel. Może moc i melydda zdołałyby ujawnić więcej niż moje ograniczone ludzkie zmysły. Promienie słońca błyszczały na murze, jakby czarny kamień został świeżo oszlifowany. — Piękne — przytaknąłem. Zatrzymałem się, by Nyel mnie dogonił. Jego kroki na ścieżce były pewne i energiczne. Wiatr poruszał moimi wilgotnymi włosami i mimo bezchmurnego nieba zadrżałem pod lnianą koszulą. Do Kir’Na—varrin zbliżała się jesień. Choć trawa i liście były jeszcze pełne życia, tu i tam zauważałem mignięcie czerwieni i złota, czasem jeden liść, czasem całą gałąź, przybyłe w chwale swojego sezonu. Jak to możliwe, że najpiękniejsza pora roku poprzedzała najbardziej okrutną? Nienawidzę zimy. — Czy to rany tak długo zatrzymały cię w łóżku? Czy potrzebujesz pomocy Kaspariana? — Madonai z niesmakiem przyjrzał się moim czystym ubraniom, jakby szukał wystających pękniętych kości albo nieele—ganckich plam krwi. Zirytowany jego niegrzecznymi oględzinami, znów zacząłem iść, choć wkrótce odkryłem, że to on nas prowadzi, nie ja. — Twoje leki są dość skuteczne. — To było duże niedopowiedzenie. Opatrzyłem rany po wyjściu z komnaty Nyela poprzedniego popołudnia, a kiedy wstałem i znów je obejrzałem, większość zupełnie się już zagoiła, jedynie głębokie cięcia w udzie i ramieniu jeszcze sprawiały jakiś kłopot. — Najwyraźniej umiesz o siebie dbać. Kiedy nie zszedłeś na dół dziś rano, posłałem Kaspariana, żeby sprawdził, czy nie umarłeś w łóżku. Powiedział mi, że nadal chrapiesz. — Gwałtownie skręcił z głównej ścieżki i poprowadził mnie na prostokątny trawnik otoczony wysokim żywopłotem. Pośrodku murawy stała biała pergola porośnięta milinem. Choć trawa, krzewy i pnącza zachowały letnią zieleń, żółto—czerwone kwiaty były zwiędnięte i pomarszczone. — Wczoraj pragnąłeś nauczyć się więcej. Gestem kazał mi usiąść na jednym z trzech eleganckich białych krzeseł ustawionych w cieniu pergoli. Pośrodku znajdował się stolik, a na nim plansza do gry oraz czarne i białe pionki. —1 nadal tak jest — powiedziałem — ale nie chcę też pędzić na złamanie karku, kompletnie nieprzygotowany. Gdy gra się z mistrzem, nie należy wykonywać posunięć bez zastanowienia. Potrzebowałem snu. — Oczywiście. Chcę, żebyś dobrze się czuł ze swoją decyzją — odparł, siadając na krześle naprzeciwko. — Dzisiaj będziesz tylko odwiedzał sny. Nie wejdziesz w nie ani nie będziesz ich kształtować. Jedynie odwiedzać. Tego pragniesz? Tak. Tak wiele muszę się dowiedzieć. Jak ocenić przebieg wojny po snach? Jak odnaleźć poszukiwanych śniących wśród niezliczonych dusz świata? Jak ocenić czas i bez wątpliwości pojawić się w krytycznym momencie? A kiedy już się tego wszystkiego dowiem, czy to podróżując z własną mocą, czy dzięki uprzejmości Nyela, jak zadecyduję, gdzie moja pomoc będzie najbardziej potrzebna? — Mam wiele pytań — przyznałem. Bez słowa ostrzeżenia i bez powitania żadnego z nas, Kasparian wszedł do ogrodu i usadowił się na trzecim krześle. Jego szeroka twarz była spocona, a białe pończochy plamiła świeża krew. Znów ćwiczył szermierkę. — Na razie żadnych pytań — odparł Nyel, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy i ignorując ponurego Madonaia, jakby był tylko jeszcze jedną z sójek, które odważnie przeniosły się z drzewa na trawę, a później na stół, obserwując nas. — Doświadczaj lekcji, a później pytaj, o co chcesz. Poprzednio pokazywałem ci tylko jeden sen na raz. Tym razem chcę, żebyś zobaczył je wszystkie. Czy z własnej woli wybierasz tę ścieżkę? — Tak, oczywiście. — Słuchaj mnie uważnie… Zatonąłem w tym ćwiczeniu, lecz w chwili gdy świat zaczął znikać, zauważyłem, że w oczach Nyela również zmieniała się pora roku. Wyczuwałem stalowe ostrze zimy, przemieszane z wiosenną chwałą jego młodości i letnią troską o mnie. Choć od wydarzeń w Syrze minął tylko jeden dzień, moja pospieszna decyzja już wydawała mi się nierozważna… póki na polecenie Nyela nie zamknąłem oczu i nie odkryłem świata snów… Chaos. Granie świerszcza… ryk płonącego lasu… trzaski serca ziemi… plamy szkarłatu, szmaragdu, jaskrawej żółci… słońce pali, niebo płonie, ocean parzy… wznosząca się muzyka, flety i skrzypce… buczenie mellangharu… ptaki… tysiące… skrzeczenie… łkanie… tęsknota… Piekący się chleb… pieczone mięso… Bijące dzwony… Burze… ostrego piasku… wzburzonego oceanu i niskiego nieba… ulewy… Słodka skóra… gładka… szorstka, pomarszczona… łuszcząca się… gnijące, zranione, krwawiące ciało… Dzikie, wieczne polowanie… galop… śliniące się paszcze… szarpiące zęby… wycie, mdlące i doprowadzające do szaleństwa… i spadanie, spadanie… Dźgnięcia goryczy… róże, słodkie siano… Rozpacz, przerażenie, przeszywająca duszę radość i groza… — Puść, chłopcze! Nie musisz doświadczać każdego. Trzymaj się na uboczu. Obserwuj. Pozwalaj im przepływać tak, jak chcą, ale nie przez ciebie. Chyba że tego zechcesz. — Suchy głos rozbrzmiewał głęboko w mojej głowie, jego bliskość przebiła się przez hałas. Dyszę… z trudem łapiąc oddech… pierś ściśnięta z bólu, przepracowane serce próbujące uciec spomiędzy żeber, gdyż inaczej pęknie. Unosiłem się na prądach doznań, przerzucany z miejsca na miejsce, niemal płacząc, dusząc się, tonąc. Chwyciła mnie czyjaś ręka. — Zakotwicz tutaj. Panuj nad tym. Daj sobie czas, żeby oczyścić umysł i znów spojrzeć. Rozpaczliwie szukałem ucieczki w izolacji zmysłów — umiejętność, którą doskonale opanowałem w czasach niewoli. Dopiero gdy odzyskałem panowanie nad sobą, uwolniłem zmysły, pozwalając im działać tak, jak zechciałem. Wkrótce unosiłem się na wzburzonym oceanie snów, a później nad nim, obserwując tworzące się i znikające pod jego powierzchnią wzory, niczym odbicie w ciemnym zwierciadle. — Lepiej? — Lepiej — wyszeptałem, pełen podziwu dla tego, co zdołałem zobaczyć w ciemnych falach; mężczyzna uciekający przed wilkami… kobieta badająca wysoki dom bez podłóg, jedynie z gołymi belkami, która nie potrafiła sobie przypomnieć, czego właściwie szuka… dziecko spadające z konia… spadające… spadające dalej niż z siodła na ziemię… Wyłącznie dzięki własnemu pragnieniu przebywałem szerokie przestrzenie oceanu i obserwowałem olbrzymią różnorodność snów. Długie opowieści i malutkie fragmenty, niektóre nie dłuższe niż uderzenie serca. Za każdym razem tylko kilka było wartych uwagi. — Zatrzymaj się nad tym, który cię interesuje, i sięgnij poza niego, jakbyś rzucał sieć do morza, by wyłowić tę wizję. Ściągnij sieć i zbadaj kryjący się za nim umysł… kształt śniącego. Kiedy zdobędziesz większe umiejętności, uda ci się zobaczyć jego otoczenie, może nawet fragment jego życia. To wszystko było o wiele trudniejsze, niż sugerowały niejasne instrukcje Nyela, nawet dla kogoś doświadczonego w chodzeniu po ludzkich duszach. Nim zachęcił mnie i pomógł mi osiągnąć niewielki sukces — przywołałem mglisty obraz posiwiałego poganiacza osłów na nudnej drodze z Vayapolu do Karesh — czułem się, jakbym walczył w kolejnej bitwie. — Na razie wystarczy — uznał Nyel. — Ludzkie ciało nie zniesie więcej. Jutro możemy znów spróbować. Aleja nie miałem zamiaru tak szybko przerywać lekcji. — Jeszcze jeden — poprosiłem. — I tak, decyduję się na to z własnej woli. Znów leciałem nad wzorami unoszącymi się w głębinie. Powołałem do istnienia trzech innych śniących — pasterza na górskiej łące, marzącego o uległej wieśniaczce, kobietę dręczoną koszmarami o potwornych narodzinach i niewolnika znoszącego kolejną noc udręki i straty. Przy trzecim zacząłem wyczuwać przestrzeń i czas, niewyraźną fakturę głębin. Mogłem dotykać śniących poza ich wizjami i wyobrażałem sobie, że kiedy zyskam odpowiednie umiejętności, zdołam ominąć powikłane sny i zobaczyć krajobraz poza nimi. Piątego dnia nauki u Nyela panowałem nad snami. Teraz widziałem przed sobą świat ludzi… poza jaskrawymi wizjami zniekształcony, zakryty, mroczny i bezbarwny, ale pozwalający mi rozpoznać miasteczka, miasta i krajobraz, by zlokalizować moich śniących. Choć to Kasparian był iskrą, a Nyel pracował nad zaklęciem snu zwanym vietto, nauczyłem się wspierać ich wysiłki własną melyddą, przebijając się przez szaleńcze pływy świata snu. A faktura snów pozwalała mi odkrywać dni, noce i pory roku świata, jego plagi, głód i bitwy, niuanse przyjemności i udręki. Dziesiątego dnia Nyel nauczył mnie sztuki kształtowania snów — sięgania po obraz i nakładania na niego własnego wzoru. — Zawsze zachowuj ostrożność — powiedział — gdyż dotykasz duszy najbardziej intymnie, jak to możliwe dla ludzkiej istoty. — Obaj doskonale to wiedzieliśmy. W końcu czemu siedziałem w jego ogrodzie, gotów porzucić swoją ludzką powłokę? — Popatrz tutaj — polecił. — W tym pustynnym miejscu znalazłem typowy kobiecy sen, sen matki… Szukanie… szukanie… wśród tłumów, które z każdą chwilą stają się coraz gęstsze. Gdzie on jest? Zgubił się… odszedł… Muzyka gra na polu… piszczałki, które on tak kocha. Posłuchaj śmiechu… oczywiście, że to on… cały i wesoły… ale ci wszyscy ludzie tłoczą się między nami… Przepychaj się. Pospiesz się. Bezzębny żebrak śmieje się z mojej udręki… staruchy kłócące się nad trupami. — Nasze już dawno odeszły — mówią. — Zgniły w ziemi. Dlaczego ty masz mieć jednego żywego? Jałowa wrona… tracisz tego, którego ci dano. —Dziecko! Wracaj do mnie! — Pospiesz się. Muzyka cichnie… Pospiesz się! — Ułatw jej poszukiwania. Uda ci się. Rozdziel tłum. Widzisz? Tak, o to chodzi. Możesz pierwszy dostać się do piszczałek i przytrzymać dla niej dziecko, żeby nie odeszło… Ciemnowłosy chłopiec stoi przy wozie, gdzie w pudełku tańczą dwie lalki, poruszane na patykach przez żonę mężczyzny z piszczałką. Dziecko wspina się na palce, żeby móc to zobaczyć. Biorę go na ręce i sadzam na ramionach, by mógł oglądać tańczące lalki. — Dziecko, gdzie jesteś? — Okrzyk dochodzi z tyłu, a ja odwracam się, by matka zobaczyła chłopca na moich ramionach. — Jest ze mną bezpieczny! — wołam, mając nadzieję, że ją to uspokoi. — Mam go! Nie widzę jej wśród tysięcy twarzy w tłumie. Wszyscy wyglądają na zmartwionych i rozgorączkowanych, a jest ich tak wielu… Ale gdy macham ręką, próbując zwrócić jej uwagę, ona wrzeszczy: — Nie! Nie ty! …i sen znikł w oceanie. — Niektórych ludzkich strachów nie da się złagodzić — powiedział Nyel i przeszliśmy do kolejnej lekcji. Czternastego dnia napotkałem Aleksandra. Szukałem przyjaciół wśród niespokojnych snów Azhakstanu. Musieli odejść z Taine Horet i przegrupować się po katastrofie; niezależnie od tego, ilu Derzhich zabiłem, rozsądek podpowiadał, że doliny już nie były bezpieczne. Inni zostali poinformowani o kryjówce na pustyni. Ale ani Aleksander, ani Blaise nie będą długo czekać z kolejnym atakiem. Unosiłem się nad jedwabistymi wodami, obserwując grę świateł, barw i form. Krajobrazem, który badałem, była pustynia nocą. Tak wiele snów, przerażonych, niepewnych snów — noc przed bitwą. Zatrzymałem się. Ten… jak mogłem nie rozpoznać duszy, w której tak dawno temu żyłem przez trzy dni? Pochyliłem się i palcem umysłu dotknąłem wód, patrząc na rozchodzące się fale. Pozwoliłem zmysłom, by przyjęły ten sen. Galopuję, pędzę… duszący piasek unosi się falami, zasłaniając cel… tylko biały ogon widoczny w burzy, zapleciony tak, jak Basrańczycy zaplatają ogony swoich koni. Żadnego śladu jeźdźca… dziecka… zbyt małego, by jeździć samodzielne… zbyt małego, by zgubić się na pustyni… pospiesz się… szybciej… po obu stronach martwi mężczyźni i kobiety… coraz więcej i więcej… Zparaivo wyłania się wyraźny obraz, mężczyzna powieszony za nogi, szczury karmiące się jego wnętrznościami, gdy jego ciało kołysze się na wietrze… jego bursztynowe oczy są żywe… nie może krzyczeć, gdyż do języka przypięto mu rudy warkocz. Ostry piasek zmienia się w deszcz strzał… — Nadchodzę! Nie zamierzałem krzyczeć, ale jego strach był tak wielki, a zamiar tak niewzruszony… —Nie! Nie zrobisz tego! Wizje gwałtownie znikły, a ja wisiałem nad stołem i dyszałem, jakby ktoś wyciągnął mi wnętrzności przez oczy. Tępemu trzaskowi naprzeciwko mnie towarzyszył dźwięk pękającego drewna. — Nie pozwoliłem ci z nim rozmawiać. Uprzedziłem, że nie poślę cię do tego uroczego żebraka wykorzystującego cię jak niewolnika, którym niegdyś byłeś. Czy dowodzi odwagi, ukrywając swoje małostkowe waśnie za Madonaiem? Skoncentrowawszy spojrzenie, ujrzałem zaczerwienione oblicze Nyela stojącego naprzeciwko mnie. Jego białe krzesło przewróciło się na ziemię, a jedno z delikatnych oparć pękło. — Nie szedłem do niego — powiedziałem, gdy tylko wróciłem do siebie po nagłej zmianie. — Jeśli pamiętasz, jeszcze nie wiem, jak to robić. I mam zamiar dotrzymać naszej umowy. Ale po przemianie się z nim spotkam. — Głupio zostawiać takie rzeczy niedopowiedziane. Nyel zdobył bardzo wiele punktów, ale wynik tego pojedynku jeszcze się nie rozstrzygnął. Nie mogłem marnować czasu na zasłony dymne. — Mam nadzieję, że kiedy staniesz się Madonaiem, poprawi się twoja zdolność oceny rzeczywistości. — Za kilka godzin chcę powrócić do świata ludzi — oznajmiłem. — Do innego śniącego, jeśli nalegasz, ale w cielesnej postaci. Wyleczyłem się i odpocząłem, a oni będą mnie dziś potrzebować. Aleksander nie czekał, aż uciekinierzy się osiedlą, lecz pojechał do Tanzire. Niewielki cel, lecz symboliczny. Ci, którzy zabili Sovariego, Malvera i WAssani, rozpoznają jego znaczenie i zaczną rozsiewać plotki, które dotrą aż do pałacu w Zhagadzie. A ja wiedziałem, że muszę znaleźć się w tych pogłoskach. Lydia wyjawiła mi, że Edik ponad wszystko boi się opowieści o uskrzydlonym wojowniku — i domysłów, że bogowie chronią Aleksandra. Książę potrzebował wszystkiego, co mogło mu dać przewagę, nawet plotek i legend. — Mam cię posłać, byś służył temu ludzkiemu księciu, gdy przygotowuję się do tego, by uczynić cię Madonaiem, a twój najmniejszy palec jest więcej wart niż całe jego życie? — Siwa broda Nyela drżała. — Dziękuję ci za ten dar — odparłem. — Żałuję, że nie wiem więcej o tym, co zamierzasz. Kim jestem, że tak wiele mi dajesz? — Wszechobecne pytanie. Nie odpowiedział. Po prostu odwrócił się i odszedł. Kasparian podniósł połamane krzesło i ustawił je prosto. — Wmieszałeś się w walkę, do której nie dorastasz, chłopcze — syknął przez zaciśnięte zęby. — Ze wszystkich wojowników właśnie ty powinieneś wiedzieć, że każde posunięcie da się odwrócić. — Nie powiedział nic więcej, lecz przebił się przez żywopłot i znikł. Jakiś nieszczęsny przeciwnik, prawdziwy lub iluzoryczny, będzie cierpiał tego popołudnia. Furia Nyela była niepokojąca, przypominała moje własne ataki szału, niczym zapach lub smak, który przywołuje dawno zapomniane wydarzenia. Przekonywające ostrzeżenie, bym nie porzucał ostrożności. Ale chciałem postrzegać to również jako oznakę jego szczodrości, że pozwolił mi działać wbrew jego pragnieniom. Nie łudziłem się, że jego intencje są w pełni dobre, ale nie potrafiłem też uwierzyć, że jego pragnienie, by obdarować mnie czymś wspaniałym, jest tylko kłamstwem. Przez następne kilka godzin mogłem badać świat snów, wybrać sobie śniącego i dowiedzieć się więcej o planie Aleksandra. Ale działania te wyczerpywały, więc nawet gdybym umiał nad tym panować i tak pewnie poczekałbym do chwili, aż zmaterializuję się poprzez sen. Miast tego stanąłem na trawniku i zacząłem kyanar, przechodząc przez kolejne ruchy, by przygotować się do walki. Powolne. Skoncentrowane. Uspokajające. Póki noszę to ludzkie ciało, będę podtrzymywał przyzwyczajenia, które mi służyły. A kiedy się przeobrażę—poczułem mrowienie skóry, głód złotego ciepła, siły i ognistej melyddy płynącej w moich żyłach —to ja, Seyonne, będę nad tym panować. Rozdział trzydziesty szósty Twarz Aleksandra była zarumieniona w blasku ognia. — Musimy znaleźć sposób, żeby zneutralizować straż i przedostać się przez bramy. Nasi informatorzy twierdzą, że Beków przetrzymują w piwnicy wieży strażniczej w pobliżu północnych bram. Południowe wrota są silniej chronione, a obok mieszczą się koszary, lecz nie chcą przeprowadzać więźniów przez całe miasto, gdy jutro rano bramy zostaną otwarte. Pozostałym na swobodzie wojownikom Beków zbyt łatwo byłoby przeszkodzić w egzekucji. I dlatego ułatwili nam sprawę. Kiedy przejdziemy przez bramę, zaskoczymy strażników i, jeśli nie zajmie nam to zbyt wiele czasu, wydostaniemy więźniów przed zmianą warty. Wtedy dołączymy do Terlacha i Maroufa, by zdobyć Gan Hyffir. I dlatego… Jak rozumiem, niektórzy z was posiadają zdolności, by pokonać straże i otworzyć bramę… czy się mylę? — Książę stał pośrodku małej grupki, spoglądając od twarzy do twarzy, a palcami stukał w rękojeść miecza. —To bardzo by nam pomogło. Dziesiątka mężczyzn i kobiet w kręgu zaczęła się kręcić nerwowo i spoglądać na Blaise’a, który siedział na piasku, z prawą ręką ciasno przywiązaną do piersi. — Zazwyczaj to moje zadanie — powiedział. — Myślę, że mógłbym… — Rzeczywiście mógłbyś sobie z tym nie poradzić. — Kobieta wyszła z mroku za kręgiem i podała Blaise’owi kubek, po czym usiadła obok niego. Elinor. Zaplotła włosy w warkocz upięty dookoła głowy. Płomienie sprawiały, że jej skóra wyglądała jak wypolerowana miedź. — O ile jednak jakiś bóg nie połączy magicznie kości twojego ramienia, nie uda ci się lecieć ani nawet się bronić, nie wspominając już o tym, by walczyć z ośmioma czy dziesięcioma Derzhimi. Ktoś inny będzie musiał cię zastąpić. Gorridzie, wiem, że twoją ulubioną postacią jest zhaideg, ale już zmieniałeś się w ptaki. Roche kiepsko sobie z tym radził, a Brynna jest w Gan Hyffir. — Nie zrobię tego — oświadczył Gorrid. Wyciągnął przed siebie nogi, zaplótł ręce na piersi i oparł się o juki, jakby chciał się oddalić od pozostałych w kręgu. — Nie zaryzykuję głową dla żadnych zdradzieckich Derz—hich. A niech ich wszystkich powywieszają. — Jak już mówiłem, nie będę miał nikomu za złe, jeśli nie zechce wziąć w tym udziału — podjął Aleksander. — Ale Bekowie nie są naszymi wrogami. To rodzina wielkiego honoru, która nie zasługuje na to, co się jutro wydarzy. Jeśli uda się nam ich uwolnić, wysłuchają nas. Ajeśli oddamy im Gan Hyffir, utrzymają ten region i przyciągną innych do naszej sprawy. Musicie zrozumieć… — Powiedz im — wyszeptałem, wypychając swojego towarzysza zza namiotu, gdzie kuliliśmy się w najgłębszych cieniach pustynnej nocy. — Mój pan Seyonne otworzy bramy Tanzire — oznajmił Feyd, wkraczając w krąg światła. Jedenaście zaskoczonych twarzy odwróciło się do młodzieńca, który z szacunkiem ukłonił się Aleksandrowi. — Będzie bardzo szczęśliwy, jeśli pozwolisz mu wziąć na siebie ten obowiązek, Aveddi. Ostry wzrok Aleksandra szybko przeszukał ciemny obóz. — Seyonne! Wiedziałem, że przybędzie. Gdzie jest? — Przybył do mnie tej nocy… we śnie — wykrztusił Feyd, a jego żółta skóra pokryła się rumieńcem, gdy wszyscy na niego spojrzeli. Szeroka pierś Suzaińczyka była naga poza pasem bandaża zawiązanym wokół ramienia, zakrywającym ranę pleców. Poza bandażem i mnóstwem kręconych czarnych włosów miał na sobie jedynie fenzai, krótkie, luźne spodnie. Kiedy Feyd otrząsnął się ze zdziwienia wywołanego moim pojawieniem się nie tylko w jego śnie, ale i w namiocie, i wysłuchał uważnie tego, co miałem mu do powiedzenia, uparł się, by natychmiast zaciągnąć mnie na spotkanie, gdzie Aveddi i przywódcy dopracowywali plan wyprawy. Tak bardzo pragnął mi pomóc, że zapomniał założyć haffai, co stanowiło poważne przeoczenie dla skromnego młodego Suzaińczyka. — Przyszedł do ciebie we śnie… czy to możliwe? Czy robił to już wcześniej? — Nie widziałem wyrazu twarzy Elinor, lecz w jej głosie chyba usłyszałem niepokój. — Nic o tym nie wiem — odparł Aleksander. — Ale przysiągłbym, że widziałem go w… Na bogów, kto wie, co się z nim dzieje? Opowiedz nam o nim, Feydzie. — Oczywiście, Aveddi. Śniłem o moim ojcu… niech Gossopar chroni go podczas jego wyprawy tej nocy… i w tym śnie mój dobry pan ojciec karał mnie za ranę, którą odniosłem podczas ostatniej bitwy, a pan Seyonne powstrzymał mnie przed podpaleniem brody ojca. Pan Seyonne przekazał mi najgłębsze wyrazy szacunku dla ciebie, Aveddi, i zapewnił, że nadal w ciebie wierzy. To samo dotyczy Blaise’a, pani Elinor i wszystkich w drużynie. Zapewnił mnie, że będzie nas wspierał we wszystkich naszych przedsięwzięciach, ile tylko zdoła. — Wracaj do łóżka, Feydzie. Nadal śpisz — zawołał Farrol. — Broda twojego ojca jest tej nocy bezpieczna. Kilku innych roześmiało się wraz z nim. Ucieszą się, jeśli czarodziej wyruszy z nami, jeśli tylko nie będę się musiał do niego zbliżać… Śniłem wczoraj o mojej teściowej. Czy ona też będzie w Tanzire?… Uratował mi życie w Andassarze i co najmniej dwa razy w Taine Horet… dobrze, że będzie z nami… — Jak możecie mówić tak lekko o tym przeklętym Ezzarianinie? —Gorrid zerwał się na równe nogi. — Jeśli przybędzie, najpewniej wymorduje też kilku naszych oprócz wrogów. Tak łatwo zapomnieliście o naszym bracie Admecie? Oskarżenie zawisło w powietrzu jak dym w bezwietrzną noc. To Blaise odpowiedział. — Jeśli Admet zdradził nas w Syrze, jak twierdzi Feyd… — Admet nigdy nie mógłby zdradzić nas Derzhim. Zdrajcą był ktoś inny. Ktoś, kto ich kocha, kto sądzi, że derzhyjskie świnie mogą mieć honor. —Gorrid spojrzał ze złością na Aleksandra. — Ten przeklęty bożek Seyonne zamordował Admeta, by ukryć swoją zdradę, a nie po to, by ją pomścić. — Możesz przyjąć moją przysięgę, którą złożyłem tej drużynie — przerwał książę cichym i najbardziej niebezpiecznym głosem — albo rzucić mi wyzwanie, do czego każdy z was ma prawo, ale nie będziesz kwestionował honoru Seyonne’a ani wykorzystywać tego wypadku, by nas rozdzielić. Cokolwiek zrobił, było uzasadnione i sprawiedliwe. Będę w to wierzyć, chyba że ktoś przedstawi mi dowód, iż jest inaczej. — Gestem wezwał Feyda bliżej do ognia i odwrócił się plecami do Gorrida, jakby zachęcając wściekłego mężczyznę do zadania ciosu. — Powiedz mi, Feydzie, gdzie jest Seyonne? Muszę z nim porozmawiać, opowiedzieć mu o naszym planie. Dalej. Wyduś to z siebie, chłopcze. Wycofałem się za namiot, oparłem czoło o ciepłe płótno i słuchałem. — Na razie zdecydował się nie kontaktować z żadnym człowiekiem w zwyczajny sposób, panie. Nawet ty nie powinieneś tego oczekiwać. Ale mówi, że będzie z tobą i zrobi wszystko, co konieczne. — Rozumiem. — Chwila ciszy i usłyszałem, jak Aleksander obraca się na pięcie. — Cóż, w takim razie musimy uwierzyć mu na słowo, niezależnie od tego, jak i kiedy zdecyduje sieje wypowiedzieć. Seyonne otworzy bramę. Roche, Petra, Cawsho i Denys pójdą ze mną. — Czy pozwolisz, bym również z tobą pojechał, panie? — spytał Feyd nerwowo. — Powinienem być przy bramach… w Tanzire… wierzę… jeśli uczynisz mi tę łaskę. Przez krótką chwilę panowało milczenie. — Słyszałem, że w Syrze i Taine Horet dobrze sobie radziłeś. Rana ci nie doskwiera? — Zagoiła się, Aveddi. — W porządku. Jedź ze mną. Chyba powinienem lepiej cię poznać. —Dobrze. Aleksander najwyraźniej zaczął składać razem przynajmniej niektóre kawałki układanki. Nie istniała ścisła granica dopuszczalnego oddalenia między mną a moim śniącym; po prostu w miarę rozciągania więzi stawaliśmy się coraz bardziej zaniepokojeni. Jeśli miałem skoncentrować się na swoich sprawach, musiał być blisko. — W takim razie ty, Blaise, zajmiesz się rezerwami. — Aleksander nie przerywał pracy. — Pięciu będzie czekało w pierwszej przerwie wśród wydm na wypadek, gdybyś potrzebował pomocy — podjął Blaise. — Gar, Katya, Ber—tram, Yori i ja. Farrol poprowadzi resztę wojowników prosto do Gan Hyffir. — Ty? Myślałem, że to już ustalone… — Obiecałem Linnie, że nie wyjdę za wydmy — przyznał Blaise, a nietypowe dla niego sarkanie świadczyło, że rana bardzo mu dokucza. —Jedno z nas powinno tam być, gdyby ktoś musiał się szybko wydostać. Tyle przynajmniej mogę zrobić. Oddalające się kroki i rozmowy na boku powiedziały mi, że narada się zakończyła. Aleksander nadal powtarzał plany i będzie to robił do chwili wyjazdu. Wszyscy będą doskonale wiedzieć, czego się po nich spodziewa w ciągu nadchodzących godzin, a on będzie sobie zdawał sprawę, na co może liczyć z ich strony. Był znakomitym dowódcą. — Pani Elinor, ufam, że zajęłaś się sprawą koni. — Mattei i Gerla przygotowali pięć dodatkowych wierzchowców oraz broń, wodę, ubrania i sztandary, o które prosiłeś — powiedziała Elinor. —Mieli dotrzeć do Tanzire wieczorem, tuż po zamknięciu bram, i rozłożyć obóz za murami, jak inni spóźnialscy. Strażnicy bardzo surowo pilnują godzin zatrzaskiwania wrót. Gerla dorastała w Tanzire i zna miasto. Będą się was spodziewać o pierwszej straży i zajmą się waszymi końmi. Jeśli już nic ode mnie nie chcesz, to jestem potrzebna w Zif Aker. — Oczywiście. Dziękuję, pani. Chłopiec ma się lepiej? — O wiele. To była tylko dziecięca gorączka. Gorączka. Evan. Powiedz więcej. Moja matka zmarła na gorączkę, podobnie jak kilku innych, których znałem w Ezzarii. Dzieci. Czy u dzieci gorączki nie były groźniejsze? Ale noc płynęła dalej. —Gorrid! — zawołał książę nieco głośniej. — Nie zechciałbyś towarzyszyć pani Elinor w drodze powrotnej do Zif Aker? Choć dama umie się bronić, dwie pary rąk i oczu zapewniają większe bezpieczeństwo niż jedna, a my nie możemy stracić żadnego z was. O ile nie ma nic innego…? Życzę wszystkim bezpiecznej drogi. Oby wszyscy bogowie wspierali nas w naszym dziele. Do mojego miejsca zbliżyły się kroki — dwaj mężczyźni rozmawiali cicho. Schowałem się do namiotu Feyda i zaczekałem na powrót młodzika, otaczając się ciemnością na wypadek, gdyby Aleksander postanowił zajrzeć do środka. Jesteś zadowolony, starcze? Ukrywam się przed nim. Choć może to i dobrze, że nie mogliśmy rozmawiać. Byłem przekonany do swoich decyzji, lecz nie czułem się jeszcze gotów, by przedstawić je tym, którzy nie umieliby ich pojąć. A Evan… chory. Wyobraziłem go sobie takiego, jakim go ostatnio widziałem, stojącego z szeroko otwartymi oczami w kręgu blasku w obozie Yulaia… biegnącego, by ukryć się w bezpiecznych ramionach Elinor. Nie czas na to, powiedziałem sobie. Jeszcze nie. Któregoś dnia. Ale jeśli miałem zostać Madonaiem… co wtedy? Potężny mężczyzna wpadł przez mały otwór namiotu. — Panie Seyonnie! — „Szept” był tak głośny, że obudziłby drzewo. — Czy mógłbyś mówić trochę ciszej? Nikt nie ma prawa się dowiedzieć, że tu jestem. — Jak przewidywałeś, Aveddi spytał mnie na stronie o miejsce twojego pobytu. Odpowiedziałem mu tak, jak mi kazałeś. Nie spodobało mu się, że nie przyjmiesz od niego żadnych prywatnych wiadomości. Był gotów odejść, ale zatrzymał się i spytał, czy wyglądasz „dobrze” i „radośnie”. Odparłem, że wyglądasz na zupełnie zdrowego i nie sprawiasz wrażenia, byś miał jakieś problemy, jeśli o to chodzi w określeniu „radośnie”. Zasugerował, że jeśli w czasie rozmowy powiedziałeś choć jeden kiepski żart, to znaczy, że jesteś „radosny” i nie będzie się tak o ciebie martwił. Przez chwilę się zastanawiałem, a potem odrzekłem, że wielokrotnie groziłeś, iż odwiedzisz go w snach, ale potem uznałeś, że moje są „mniej pompatyczne i bardziej pomysłowe”. Nie wiedziałem, czy o to chodziło Aveddiemu, ale on tylko się roześmiał. Wydawał się zadowolony. Czy wolno mi przekazywać takie rzeczy, panie? Uznałem, że mogę to powtórzyć w twojej obecności. — Blade ciało Feyda wypełniało namiot razem z wonią wysuszonego potu i aromatycznego olejku, którym namaszczał włosy i brodę. — Tak. Wszystko w porządku. — Wbrew wszelkim oczekiwaniom, choć przytłaczało mnie przerażenie i tajemnica, też miałem ochotę się roześmiać. Nie chciałem jednak obrazić gorliwego i posłusznego Feyda. —Dziękuję, Feydzie. Bardzo dziękuję. Ale już tego nie powtarzaj. Od teraz moje słowa przeznaczone są wyłącznie dla twoich uszu, a mnie w odpowiedzi wolno słyszeć jedynie twoje myśli i opinie. To warunek, na którym opiera się moja obecność tutaj. — Zgodziłem się rozmawiać jedynie ze swoim śniącym, a teraz i tak już bardzo naciągnąłem sens tej przysięgi. — Oczywiście, panie, rozumiem. Nasz święty bóg Gossopar przeszedł wiele prób, nim osiągnął moc w Kalliapa Gran. Raz musiał za pomocą ognia usunąć każdy włos ze swojego ciała… nawet z części intymnych… i pozostać w takim stanie przez rok. Zakaz rozmowy z towarzyszami, nawet w trakcie walki, to chyba mniejsza udręka… zwłaszcza jeśli jest się owłosionym jak Suzai… — W rzeczy samej. — Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu słysząc, jak gorliwie stara się mnie pocieszyć. — Choć Ezzarianie znani są ze skąpego owłosienia, nie byłbym zachwycony taką próbą. Tą próbą też nie byłem zachwycony. Feyd przeprosił mnie i zamilkł, gdyż w trakcie przygotowań do bitwy miał w zwyczaju modlić się do swoich bogów. Dlatego też skuliłem się w jego namiocie i nasłuchiwałem, jak drużyna banitów gotuje się do wyprawy. Obok skrzypienia skóry i metalicznego brzęku stali i uprzęży słyszałem nerwowe śmiechy, ostatnie rozmowy o pozycjach i taktyce, ciche słowa otuchy, szczodre zapewnienia o męskości, odwadze i lojalności, wspomnienia towarzyszy, którzy zginęli — wszystkie ludzkie kontakty, których mnie zakazano. Sporo osób prosiło Elinor, by przekazała wiadomości ich bliskim, a ja w milczeniu dodałem swoją. Dla ciebie, synu mój. Jeśli uda mi się to zrobić… uczynić świat lepszym dla ciebie… Zrobię wszystko, co będzie konieczne, by tego dokonać. Ciężkie kroki zatrzymały się po drugiej stronie namiotu. — Wiesz, twoja siostra ma rację — powiedział cicho Aleksander. —Powstrzymaj się od działania do chwili, gdy wyzdrowiejesz. Wierz mi, doskonale rozumiem, że na myśl o pozostaniu z tyłu skręcają ci się wnętrzności. — Nigdy nie musiałem ich posłać w takie niebezpieczeństwo beze mnie. — Mimo moich niezliczonych wad, które natychmiast zauważano i komentowano, dworzanie w Zhagadzie wychwalali moją odwagę i śmiałość, gdyż upierałem się, by towarzyszyć wojownikom na każdej wyprawie. Nie rozumieli, że wybieram łatwiejszą drogę. Czeka nas długie oblężenie, Blaise. Będziesz miał jeszcze okazję do walki. — Niech bogowie towarzyszą ci tej nocy, lordzie Aleksandrze. —Żałuję, że nie pojmuję… Przejdziesz się ze mną? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o kilku z ludzi. Po pierwsze, ten Feyd… Mógłbym zmienić postać i wyruszyć za nimi, by dalej podsłuchiwać ich rozmowę. Ale nawet takie jednostronne „uwikłanie” wydawało mi się pogwałceniem ducha naszej umowy. Miesiąc lub dwa, powiedział Madonai, i będę mógł robić, co zechcę. Do tego czasu, jeśli warunek mojej obecności w tym świecie stanowiła izolacja, niech i tak będzie. * * * Podczas miesięcy, które minęły od naszej ucieczki, potężny heged Rhyzka spełnił swoje pragnienie i wprowadził jednego ze swoich pomniejszych lordów do Gan Hyffir, ostatniej posiadłości hegedu Bek. Pierwszy lord Bek, nauczony straszliwą karą, jaka spadła na Naddasi—nów, nie zaprotestował bezpośrednio u Edika, lecz wycofał się do Tan—zire. Tam w niewielkiej kamienicy próbował zachować godność, dzierżawców i dochody, zarządzając gospodarstwami wokół Gan Hyffir i szukając zbytu na ich pszenicę. Głośno zaś twierdził, że jego szlachetny cesarz, choć pragnął przekazać fortecę swoim potężnym sojusznikom Rhyzkom, z pewnością nie chciał, by szlachetnie urodzony Derzhi i jego wierni dzierżawcy zginęli z głodu. Powściągliwość starego Beka go nie uratowała. Pierwszy lord, jego trzech synów i jeden zięć zostali skazani na stracenie, zaś ich kobiety zachęcano do zażycia trucizny. Wojownicy Beków pozostali w Gan Hyffir, lecz pozbawiono ich żółto—niebieskich szali hegedu Bek i powołano bezpośrednio w służbę cesarza pod dowództwem Rhyzki. Aleksander pragnął to wszystko zmienić. Kiedy Aveddi i jego jeźdźcy ruszyli do Tanzire, ja poleciałem z nimi w postaci sokoła. Unosiłem się wysoko w mroku bezksiężycowej nocy, by Aleksander się nie domyślił, że byłem w obozie. Dotrzymam umowy. Izolacja dobrze mi służyła, gdy byłem niewolnikiem, ale bezstronność nie oznaczała, że muszę obrażać przyjaciół. Blaise doprowadził nas w pobliże murów Tanzire w ciągu pół godziny. Wtedy opuściłem drużynę i poleciałem przodem, by otworzyć bramy. Tanzire spało. Być może to moja nowa umiejętność poruszania się wśród snów powiedziała mi, że nie spało spokojnie. Kości Sovariego nie wisiały już na murach, nie było też żadnych widocznych pozostałości WAssani czy Malvera na pustkowiu wokół murów, lecz tej nocy czułem w pobliżu trzy niespokojne duchy i nie miałem wątpliwości, że Aleksander też je odkryje. — Uczcimy waszą pamięć nie tylko krwią — powiedziałem, siadając na tym samym słupie, na którym umieszczono ciało wiernego kapitana straży. — Ale tej nocy spłacimy dług krwi. Przyjąłem swoją prawdziwą postać i raz za razem bezgłośnie lądowałem za łucznikami Rhyzki na murach. Dotykałem ramienia każdego mężczyzny i pozwalałem mu pogapić się chwilę na moje skrzydła i złote światło. Potem zabijałem go mówiąc: „To za wiernego Sovariego”, „To za szlachetnego Malvera” albo „To za wspaniałą WAssani”. Kiedy skończyłem, wylądowałem na ziemi i otworzyłem bramy, które wiele miesięcy temu sam uwolniłem z piasku. Bez pomocy korb, dźwigni czy nawet wiatru, otworzyłem je wystarczająco szeroko, by wpuścić do środka banitów. Łatwo było zauważyć, co zaplanowano dla Beków na następny ranek. Po drugiej stronie rynku stała starożytna strażnica, a między strażnicą a bramami ustawiono pięć szubienic. Zajmowały dokładnie to miejsce, w którym porzuciliśmy wóz WAssani i z którego wywalczyliśmy sobie drogę z miasta, by ponieść miażdżącą porażkę w chwili, gdy byliśmy już pewni zwycięstwa. Nie pozwolę, by tej nocy się to powtórzyło. Za murami rozciągało się chaotyczne obozowisko, jakie pojawiało się wokół każdego zamkniętego miasta. W obozie podróżnych paliło się kilka niedużych ognisk, a ciche odgłosy niespokojnych zwierząt i nie—mogących zasnąć dzieci unosiły się w nieruchomym powietrzu. Dwaj młodzi kupcy stali przy błotnistym korycie, pojąc konie. Gwiazdy nieustępliwie poruszały się po niebie. Siedmiu konnych wyjechało z pustyni, powoli, jakby zmęczyła ich długa podróż. Bez trudu wtopili się w senny obóz i wkrótce niewielka zmarszczka na materii nocy, jaką wywołało ich pojawienie się, została wygładzona. Tylko ja ze swojego punktu obserwacyjnego widziałem siedmiu odzianych w czerń nieznajomych, przekradających się przez bramy niedługo potem. Oczywiście, przechodząc pode mną spojrzeli w górę, a ja podniosłem dłoń w powitalnym geście, ale nie wyszedłem im na spotkanie. Pozostałem na murach, upewniając się, że nikt nie przybędzie, by zamknąć wrota, nie w porę wymienić warty w strażnicy lub zaczepiać dwóch młodych kupców, którzy najwyraźniej mieli teraz więcej koni niż tylko te, które przyprowadzili do koryta. Tylko bardzo podejrzliwe oko zauważyłoby, że ta dwójka osiodłała rumaki, które, jak mówili innym podróżnym, zamierzali następnego ranka wystawić na aukcję. Nie minęło pół godziny, a dwaj pierwsi banici wymknęli się z uliczki obok strażnicy. Wkrótce podążyli za nimi pozostali, wraz z pięcioma nowymi towarzyszami — oswobodzonymi więźniami. Niemal gotowe. Ale grupa dopiero minęła czekające szubienice, gdy usłyszałem szybkie uderzenia kopyt dochodzące od strony koszar straży. Kolejna zdrada? Pewnie raczej sygnał, o którym ktoś zapomniał, lub jakiś raport, który nie został złożony. Niezależnie od przyczyny zamieszania, musieliśmy uciekać. Z mieczem wzniesionym w gotowości, zanurkowałem i dotknąłem ziemi na przeciwległym krańcu rynku, gdzie strażnicy wyłonią się z ciemnej uliczki na otwartą przestrzeń. Aleksander, który zamykał pochód banitów, zostawił innych i pospieszył w moją stronę. — Co robisz? Uniosłem dłoń, by go zatrzymać, i wskazałem mieczem w stronę zbliżającego się niebezpieczeństwa. Choć nie mógł jeszcze słyszeć konnych, szybko zawrócił i zawołał do pozostałych: — Biegiem! Wkrótce do jego uszu dotarł tętent i pełne przerażenia krzyki mieszczan, którzy zza okiennic spoglądali na moją świetlistą postać, gdy uniosłem olbrzymi wir piasku. Jak długo mam się utrzymać? Uniknąłem cięcia konnego Derzhiego i sparowałem. Trzy, cztery ostrza na raz. Wystarczająco długo, by wydostali się przez bramę, wsiedli na konie osiodłane przez Gerlę i Mat—teia, i odjechali tak daleko, by pościg nie wiedział, dokąd się skierowali. Ale nie za długo. Nie mogłem bez końca powstrzymywać dwudziestu jeźdźców. Ale zatonąłem w walce, w wyzwaniu, które zmuszało mnie, bym stawiał czoła tak wielu. Za każdym razem, gdy jakaś grupka próbowała mi się wymknąć, odpowiadałem kolejnym atakiem ostrego wiatru i wzywałem deszcz ognia. Konie rżały i stawały dęba, a ja się śmiałem, gdy splątały się tak bardzo, że nie mogły się oddzielić. —Nie tak szybko! — ryknąłem i rzuciłem się na zdeterminowanego wojownika, który kierował się w stronę bram. Jedną ręką uniosłem go z siodła i rzuciłem na ziemię. Niezbyt łagodnie. Uniknąwszy dwóch ciosów, pchnąłem jednego z napastników z dołu, a drugiego za nogę wyrwałem z siodła. Udało mi się spojrzeć w stronę bram. Nie dostrzegłem przyjaciół. Nieprzyjemny ucisk w piersi powiedział mi, że mój śniący jest już daleko od miasta. Jak długo to trwało? Włócznia otarła się o moje plecy we wrażliwym miejscu, gdzie skrzydło łączyło się z ciałem. Na szczęście nie wbiła się głęboko, jedynie zadała piekącą ranę i odpadła. Obróciłem się w powietrzu i zobaczyłem trzy strzały, dwie włócznie i co najmniej dziesięć ostrzy kierujących się w moją stronę. Wystarczająco długo. Unosząc się wysoko w górę, ostatnim zaklęciem zatrzasnąłem bramę. Później opuściłem Tanzire i popędziłem przez pustynną noc w stronę Aleksandra i oblężonej fortecy Beków. Rozdział trzydziesty siódmy Walczyłem w Tanzire dużo dłużej, niż było to konieczne. Gdy w końcu dotarłem do przysadzistej, ponurej fortecy Gan Hyffir, Aleksander zdążył objąć dowodzenie w bitwie rozpoczętej przez Maroufa, ojca Feyda, i Terlacha, syna manganarskiego króla. Przed atakiem Brynna, złączona z demonem Ezzarianka, wkradła się do fortecy i otworzyła drogę dwóm innym ludziom Blaise’a. Cała trójka dostała się do koszar straży i powiedziała wojownikom Beków, że nowy przywódca z pustyni — szlachetnie urodzony Derzhi, obdarzony łaską bogów i zwany Aveddim, Pierworodnym Azhakstanu — przybywa, by odbić Gan Hyffir i nie pozwolić na niesprawiedliwe stracenie ich panów. I tak oto o świcie, gdy zaatakowały oddziały Manganarczyków i Suzaińczyków, Bekowie powstali wewnątrz fortecy i otworzyli bramy. To oczywiście nie oznacza, że bitwa trwała krótko. Ludzie Rhyzki byli zdyscyplinowani i mieli przewagę trzech do jednego. Zdeterminowany oddział łuczników zajmował najwyższą wieżę fortecy i zasypywał naszych wojowników strzałami. W ciągu kilku uderzeń serca trzy strzały o włos minęły Aleksandra, który jeździł wzdłuż linii swoich ludzi, próbując powstrzymać niedoświadczone oddziały, by nie wycofały się pod ostrzałem. Zająłem się tym problemem. Łuczników strzegli wojownicy Rhyzki, lecz pozbycie się ich było tylko kwestią czasu i wysiłku. Tego ranka krew płynęła strumieniem, lecz nim słońce stanęło w zenicie, Aleksander obejmował pierwszego lorda Beka i jego synów i przedstawiał ich dowódcom, którzy odbili twierdzę. Książę, Marouf i Terlach wprowadzili Beków przez bramy przy akompaniamencie radosnych okrzyków wojowników hegedu Bek. Za nimi podążyła dziwna zbieranina manganarskich i suzaińskich wojowników oraz wymalowanych banitów Yvora Lukasha. Symbol płonącej strzały, sztandar Beków, który Aleksander przyniósł jako dar dla oblężonego hegedu, znów unosił się nad murami Gan Hyffir, a obok niego łopotał inny sztandar. Wielu pytało, czyim herbem jest skomplikowany wzór złotych, czerwonych i żółtych linii, który wyglądał jak słońce wschodzące nad polem złocistej trawy. Ja wiedziałem, choć wcześniej widziałem go tylko w historycznych księgach. To był symbol królewskiego rodu Manganaru. Gdy gorączka krwi w moich żyłach opadła, zacząłem krążyć nad polem walki, niczym jeden z sępów obserwując, jak zwycięzcy opatrują rannych, zgodnie ze swoimi zwyczajami zajmują się zmarłymi i otaczają więźniów z hegedu Rhyzka, którzy klęczeli z rękami na głowach. Forteca wznosiła się na szczycie stromego wzgórza, a bitwa rozlała się na jego zbocza, gdy Bekowie wygnali Rhyzków poza zamek, prosto w ręce Aleksandra. Ze swojego miejsca wysoko na bezchmurnym niebie zauważyłem wśród skał błysk wzniesionej broni i usłyszałem słaby krzyk… i następny. Wśród ludzi kłębiących się na pobojowisku nikt najwyraźniej tego nie zauważył. Znów wyciągnąłem miecz, zanurkowałem i wylądowałem na półce ciepłego piaskowca. Podczas gdy jeden Derzhi pełnił straż, drugi wznosił miecz nad głową klęczącego Thrida. Trzech innych więźniów już spotkał ten los. Dwaj Derzhi nosili barwy Rhyzki. Nie ostrzegłem kata ani nie rzuciłem mu wyzwania, po prostu kopnąłem go w głowę. Ciężko usiadł na ziemi. Machnięcie mieczem skutecznie zatrzymało drugiego wojownika… a może tak zadziałał widok moich skrzydeł albo krwi na złocistym ciele. Drżący Thrid podniósł na mnie wzrok, a wtedy ja wskazałem głową na zamek i pole bitwy. Ukłonił się, chwycił wodze koni i pobiegł. Miałem szczery zamiar odprowadzić obu Derzhich do pierwszego wojownika Beków, którego zauważę, lecz wtedy ten siedzący na ziemi, mocno zbudowany młody mężczyzna o podkrążonych oczach, szorstkiej skórze i czerwonym nosie pasujących do kogoś dużo starszego, spojrzał na mnie z taką złością, że aż mnie zamurowało. Choć zupełnie nie czułem się zagrożony ludzką nienawiścią, jego zajadłość sprawiła, że przyjrzałem mu się uważniej. I wtedy właśnie zauważyłem kolczyk. Kolczyki Derzhich często określały rangę w hegedzie, a ich wielkość, kształt i kruszec, z którego je wykonano, pozwalały łatwo odróżnić pierwszego, drugiego czy trzeciego lorda od pomniejszego dziesiątego. Słyszeliśmy, że w Gan Hyffir zamieszkał szósty Rhyzka, lecz ten tutaj był kimś o wiele ważniejszym… drugim lordem swojego hegedu. Drugi lord Rhyzków był synem pierwszego lorda, co oznaczało, że na imię ma Bohdan i jest tym brutalem, który doprowadził do śmierci swoją dziesięcioletnią żonę Nyamot. Dla tych, którzy stali na pobojowisku albo na murach Gan Hyffir musieliśmy wyglądać naprawdę dziwnie — nagi, zakrwawiony wojownik ze skrzydłami prowadzący innego, również nagiego mężczyznę, na uprzęży. Kiedy tamten upadał, ciągnąłem go, aż znów się podnosił. Powstrzymanie się przed tym, by go okaleczyć, było najtrudniejszą rzeczą, jaką w życiu zrobiłem. Zerwałem z niego ubranie i związałem go, trzymając nóż nad obwisłą bronią, którą zabił dziecko. Jak to zwykle bywa z brutalami, odwaga szybko go opuściła i zaczął krzyczeć, błagać i płakać. To nie litość zatrzymała moje ostrze. Ta kwestia miała tak wielkie znaczenie, że nie mogłem pozbawić Aleksandra prawa do jej rozwiązania. I dlatego kopałem i popychałem Bohdana w stronę właściwego sędziego. Nim dotarliśmy do bramy, zebrał się pełen napięcia tłum, a wśród niego Aleksander i Bekowie. Wylądowałem, szarpnięciem smyczy zmusiłem Bohdana, by ukląkł, i podałem sznur zdziwionemu Seregowi, czwartemu lordowi Beków, z którym Aleksander spotkał się w Tanzire. Później w dłoniach Aleksandra złożyłem płaszcz tef z symbolem Rhyzków i zakrwawiony kolczyk, który wyrwałem z ucha Bohdana. — Co się z tobą dzieje? — spytał, wpatrując się w moją twarz. — O co w tym wszystkim chodzi? Bez słowa wezwałem wiatr i wzniosłem się, krążąc nad Aleksandrem i jego więźniem. Nie otrzymawszy ode mnie odpowiedzi, Aleksander skoncentrował się na tym, co mu przyniosłem. Dotknął kolczyka, a jego twarz się zmieniła, gdy nadeszło zrozumienie. Zacisnął pięść na błyskotce i uniósł ją wysoko z mrożącym krew w żyłach triumfalnym okrzykiem. Nie czekałem, by zobaczyć, jak to rozwiąże. Ufałem jego mądrości… bardziej niż sobie. Poza tym czekały mnie inne zadania. Wróciłem na pole walki. Feyd szedł u boku ojca, gdy palatyn Suzainu rozmawiał ze swoimi wojownikami i wysłuchiwał, jak każdy z nich opisuje swój udział w bitwie. Brodaty władca łajał każdego rannego, zachęcając go do walki ze słabością, która doprowadziła do ran, i wyrażając przekonanie, że w następnej próbie biedak postara się pokonać swoją niedoskonałość. Gdy ojciec i syn odeszli od grupy mężczyzn przygotowujących zabitego wojownika do pochówku, wylądowałem i z szacunkiem ukłoniłem się Ma—roufowi. — Racz przyjąć moje powitanie, o najświętszy — powiedział palatyn i ukłonił się głęboko, a jego oczy były rozszerzone ze zdziwienia. — Cóż mogę dla ciebie uczynić? Nie odpowiedziałem, jedynie gestem wezwałem Feyda. — Szacowny ojcze — rzekł młodszy mężczyzna — mój pan Seyonne mnie potrzebuje. Czy wolno mi cię opuścić, by mu towarzyszyć? — Oczywiście. Bardzo się cieszę, że mój syn przydaje się komuś, kogo bogowie obdarzyli taką łaską. — Palatyn rozejrzał się dookoła, gdy zbliżyli się do nas jego podkomendni, by nas obejrzeć i posłuchać. — Święty wojowniku, czynisz zaszczyt rodowi Sabonów i wywyższasz chwałę Suzy, wybierając sobie jednego z nas na towarzysza. Przez tak wiele lat nasza historia była umniejszana… — Konie — mruknąłem do Feyda i młodzieniec odbiegł, ja zaś dalej słuchałem przemowy Suzaińczyka. Niecierpliwiłem się jak diabli, ale musiałem go wysłuchać z szacunku dla dumnego ludu, który w ciągu kilku stuleci zmienił się we własną karykaturę. Na słowa Maroufa wszyscy Suzaińczycy wyprostowali się jeszcze bardziej. Kiedy Feyd powrócił konno, prowadząc jednego luzaka, bez słowa skinąłem głową Maroufowi i niewielkiemu tłumowi, który zebrał się wokół nas. Później wezwałem wiatr i zerwałem się do lotu, gestem każąc Feydowi podążać za mną. Uznałem, że gdybym natychmiast przeobraził się w człowieka, odebrałbym znaczenie i tak niewielkiemu darowi dla Suzaińczyków. A choć uniemożliwiało to rozmowę, gdy już się oddaliliśmy, lot wydawał mi się łatwiejszym sposobem podróżowania. — Muszę dostać się do Zif Aker — zawołałem do Feyda. — Poprowadź mnie tam. Podobnie jak wcześniej, i teraz Feyd zrobił to, co rozkazałem. * * * — Wjedź do osady i opowiedz wszystkim, jak potoczyła się wyprawa — poleciłem, opierając się ciężko o zakurzone drzewo cytrynowe i spoglądając z góry na Zif Aker, niedużą pustynną dolinę w południowo—wschodnim Azhakstanie, która była nową kryjówką Blaise’a. Przeobrażenie w ludzką postać, gdy znaleźliśmy się w pobliżu osady, wydawało mi się teraz pomyłką. Bok piekielnie mnie bolał, kości były jak z ołowiu, zaś ubrania sztywne i niewygodnie. — Nie spiesz się z tym. Jesteś pewien, że to właściwy namiot, trzeci od końca? — Jestem pewien. A co mam zrobić, gdy już opowiem im o naszym zwycięstwie? — Na młodej twarzy Feyda nie malował się brak zdecydowania, choć powoli zsiadł z konia i kilka razy się potknął, gdy schodziliśmy stromym zboczem w stronę gaju cytrynowego wyrastającego nad najnowszym azylem uciekinierów z Taine Keddar i Taine Horet. On też był zmęczony. — Idź spać — powiedziałem. — Tego dnia uczyniłeś dużo dobrego. — Kiedy się jutro obudzę, ciebie nie będzie? Uśmiechnąłem się i dotknąłem jego szerokiego ramienia. —Tylko na jakiś czas. Dbaj o siebie, a ja znów się pojawię, kiedy będziecie mnie potrzebować. — Poza tymi dziwnymi podróżami z Blaise’em i jemu podobnymi nie mam doświadczeń z magią — wyznał Feyd. — Czy kiedykolwiek mi to wyjaśnisz? Wpatrzyłem się w malutkie postacie daleko poniżej, które pospiesznie wypełniały swoje obowiązki. — Nie — odparłem. — Pewnie nie. Ale nie uważam, że ci czegoś brakuje. Jestem bardzo wdzięczny za twoje towarzystwo. — Ta służba to dla mnie zaszczyt, święty panie, i nie mógłbym pragnąć więcej. — Jego zmęczone kroki oddaliły się w stronę wzgórza, gdzie czekał na niego koń. Święty panie… Wolałbym, żeby mnie tak nie nazywali. Z roztargnieniem potarłem skórzaną kamizelę, próbując złagodzić ból ramienia i żałując, że nie mogę sięgnąć do połowy pleców, gdzie koszula przykleiła się do sączącej się rany od włóczni. Jedna z zalet walki nago — ubrania nie drażniły ran. Zdjąłem kamizelę, rzuciłem jąna ziemię i ciągnąłem za koszulę, aż się odkleiła. W chwili gdy niebo zmieniło odcień ze złocistego na szaroniebieski, ujrzałem jeźdźca wjeżdżającego do osady. Latarnie i pochodnie otoczyły go niczym świetliki zbierające się wokół kałuży. Przeobraziłem się w sokoła, poleciałem w dół wzgórza i okrążyłem tłum. Widok wysokiej, szczupłej kobiety w pobliżu środka uspokoił mnie. Niedługo po tym odsunąłem klapę, pochyliłem się i wszedłem do namiotu Elinor. W środku nie było dużo miejsca, z trudem wystarczało go na dwa sienniki, stertę skórzanych juków i niedużą drewnianą skrzynię. Wysoko nad kufrem wisiał płaski cynowy talerz z pojedynczą świecą. W jej blasku ujrzałem pas z mieczem wiszący na żerdzi, bezpiecznie, poza zasięgiem rąk dziecka. A sam chłopczyk leżał na sienniku, jego ciemne rzęsy rzucały cień na złociste policzki, na jednej ręce opierał brodę, a drugą ściskał wytarty koc. Dopiero gdy przesunąłem dłoń nad jego twarzą, by pogłaskać go po ciemnych włosach, poczułem delikatny oddech. Pod kocem było mu ciepło, ale nie miał wysokiej temperatury. Odetchnąłem głęboko, po raz pierwszy od chwili gdy usłyszałem słowo „gorączka”. Przez klapę do namiotu wpadł powiew wiatru i płomień świecy zamigotał. Powinienem odejść przed powrotem Elinor, lecz nie mogłem się do tego zmusić. Dlatego też siedziałem przy łóżku i obserwowałem śpiącego syna, próbując opanować myśli, by w jakiś sposób nie skalały jego niewinnych snów. — Co się dzieje? Kim…? Seyonne! Jej okrzyk wyrwał mnie ze spokojnego letargu, który znajduje się tuż za świadomością i tuż przed snem. Zamrugałem w nagłym blasku. Feyd musiał przeciągnąć swoją opowieść, gdyż na talerzyku migotliwy płomyk świecy unosił się w kałuży roztopionego wosku. Mocniejsze światło pochodziło z lampki oliwnej w ręce Elinor. Moja dłoń nadal spoczywała na głowie Evana. Dopiero gdy poczułem na sobie wzrok Elinor, zauważyłem zaschniętą krew pod paznokciami i w fałdach skóry. Szybko cofnąłem rękę. Czy zawsze przy spotkaniu z Elinor będę zalany krwią? — Co robisz? Czy z nim wszystko w porządku? Potrząsając głową i wyciągając puste ręce, podniosłem się do wyjścia. Wątpiłem, czy Elinor naprawdę chciała usłyszeć moje słowa, a nawet gdyby wolno mi było mówić, z pewnością nie uwierzyłaby w to, co chciałem jej powiedzieć. I dlatego się odwróciłem, by jeszcze raz spojrzeć na piękno, które miało wypełnić moje wspomnienia, i niewinność, która miała zapaść mi w duszę. Niemal wyskoczyłem ze skóry, gdy ktoś dotknął moich pleców. — Krwawisz. — Nie brzmiało to jak oskarżenie. Znów potrząsnąłem głową i czekałem, by odsunęła się od wyjścia. — Pozwól mi to obejrzeć. Inni wkrótce wrócą, a z tego, co mówił Feyd, wynika, że uzdrowiciele będą zajęci. — Zdjęła talerzyk, zdmuchnęła dogasającą świecę i powiesiła latarnię na haku. — Nie wiedziałam, że bogowie krwawią. Nie miało sensu się sprzeciwiać, nawet gdyby wolno mi było mówić. Tę bitwę już rozegraliśmy. I rzeczywiście, moje ludzkie ciało mnie zdradziło. Nawet miedziana ezzariańska skóra ujawniała gorąco, jakie czułem na twarzy. Najwyraźniej źle zinterpretowała mój rumieniec. — Dobrze już, dobrze. To nie było w porządku. Nigdy nie wiem, co ci powiedzieć, Seyonne. Przerażasz mnie… — To wyznanie kompletnie mnie rozbroiło, więc się nie sprzeciwiłem, gdy chwyciła mnie za ramię, obróciła dookoła i podniosła koszulę. — …a jednak… Na gwiazdy nocy! Wiedziałem, że nie był to przyjemny widok. Sącząca się rana pośrodku blizn, dziedzictwa niewolnika. Szarpnięciem opuściłem koszulę, uniosłem rękę, dając jej do zrozumienia, że nie musi już nic mówić ani robić, a drugą odsunąłem ją na bok i wyszedłem z nagle dusznego namiotu. Nie spojrzałem jej w oczy ani nie obejrzałem się przez ramię, by sprawdzić, czy moje plecy rzeczywiście zapłonęły w miejscu, w którym łagodnie przeciągnęła dłonią po mojej okropnej skórze. Gdzieś w połowie drogi między namiotem Elinor a Feyda świat poczerniał i znikł. * * * Kiedy oderwałem ciężkie spojrzenie od planszy, okazało się, że Nyel i Kasparian już przenieśli się na drugi koniec komnaty i rozmawiali ze sobą cicho. Nie czekałem, by usłyszeć, co mają mi do powiedzenia. Za szeroko otwartymi drzwiami księżyc wznosił się wysoko, a noc była chłodna; ogród pachniał późnojesiennymi ziołami i suchymi liśćmi. Choć byłem fizycznie zmęczony, nie miałem ochoty spać. Na stole w salonie Nyela wystawiono jedzenie, ale nie czułem się głodny. Potrzebowałem powietrza, samotności i czasu do namysłu. Wędrowałem żwirowanymi ścieżkami w srebrnym blasku i zmuszałem się, by jeszcze raz wszystko przemyśleć i pojąć motywy, dla których zdecydowałem się przejść tę przemianę. Złagodziłem wyrażany w snach strach Aleksandra, obiecując, że mu pomogę. Jego szanse na zwycięstwo były tak małe, tak nieprawdopodobne, że potrzebował każdej przewagi. A jednak kto znał konsekwencje nawet tak życzliwej interwencji? Co, jeśli moje pocieszenie sprawiło, że stał się mniej ostrożny? Jak bardzo zdradzony i opuszczony by się poczuł, gdybym nie dotrzymał obietnicy tak lekkomyślnie złożonej w jego śnie? I rozlew krwi… Zabijałem bez wyrzutów sumienia, by ochronić tych, których kochałem, i będę tak robić do chwili, gdy zapewnię im bezpieczeństwo. Tak naprawdę wcale nie musiałem badać powodów, dla których przyjąłem dar Nyela — ich spokój był dla mnie wszystkim. Ale doświadczenie mi podpowiadało, że ludzki świat nigdy nie będzie doskonale bezpieczny. Czy kiedykolwiek uda mi się przestać zabijać? Nyel miał rację, nalegając, bym trzymał się z dala. Już teraz moc, którą posiadałem, była olbrzymia, a jej pragnienie niemal nie do opanowania — wystarczyło, że o niej pomyślałem, a zaczynałem szybciej oddychać, zaś ciało przeszywał dreszcz pragnienia, by się przeobrazić, zrzucić ograniczające ubrania i poczuć przypływ melyddy. Czym jednak ryzykowałem, mieszając taką moc z miłością, gniewem i strachem? I czy byłem gotów zapłacić za nią ogromną cenę? Tak, na tym właśnie polegał problem. Zaznałem każdego rodzaju cierpienia ciała i duszy, rzadko jednak czułem tak przeszywający ból jak ten, którego właśnie doświadczyłem. Moje plecy nadal paliły od dotyku dłoni Elinor, ludzkiej dłoni, która dobitniej niż wszystkie słowa mówiła o łagodności i wybaczeniu. Czy byłem gotów porzucić takie uczucia? Czy mogłem zrobić coś takiego i pozostać sobą? Może na tym właśnie polegała lekcja, którą Nyel pragnął mi udzielić w chwilach, gdy jego oczy wypełniały się łzami — ceną mocy i przeznaczenia z pewnością były ból i poczucie straty porównywalne z tymi, jakie poznał. Gdy wędrowałem ścieżkami ogrodu Nyela, zatopiony w myślach, zacząłem odczuwać mdłości. Z początku myślałem, że to strach i dyskomfort moralny wstrząsały moim pustym żołądkiem i sprawiały, że lepiły mi się ręce. A może ta choroba stanowiła opóźnioną reakcję na długie walki tej nocy? Kiedy do tego zaczęło mi się kręcić w głowie, pomyślałem, że to wynik rany pleców. Może była gorsza, niż myślałem, albo została zadana zatrutą bronią? Postanowiłem powrócić do zamku. Po raz pierwszy od godziny podniosłem wzrok, żeby się rozejrzeć, i uświadomiłem sobie, że niemal wszedłem prosto w mur, dokładnie tam, gdzie poszarpana linia świadczyła o pęknięciu kamienia. Choć miejsce było to samo, a kształt czarnej linii wyglądał znajomo, pęknięcie wydawało się węższe niż wcześniej, zaś odchodzące od niego linie wyglądały na powierzchniowe niedoskonałości. Ciekawe. Ale nie mogłem tej nocy dalej prowadzić badań. Czułem, że zaraz upadnę. Odwróciłem się i zataczając się ruszyłem w stronę świateł zaniku. Uświadomiłem sobie, że choroba znika tak szybko, jak się pojawiła. Kiedy dotarłem do ścieżki prowadzącej do schodów, czułem się znów zdrowy. Nawet rana pleców już mi nie dokuczała. Zatrzymałem się na chwilę i wpatrzyłem w swoje dłonie. Suche. Pewne. Co więcej — stanąłem w kręgu światła i obróciłem je, żeby się upewnić, że to prawda —blizny na skórze znikły, nawet zrogowacenia na nadgarstkach pozostawione przez kajdany Derzhich. Obejrzawszy się dokładnie, odkryłem, że wszystkie inne blizny były tam, gdzie się ich spodziewałem. Ale wszystkie ślady na rękach wyparowały. Nadal byłem zaniepokojony, gdy Nyel wyszedł na szeroki ganek. Światło padające ze środka zmieniało jego wysoką, wyprostowaną postać w ciemną sylwetkę, ukrywając wyraz jego twarzy. Jaką twarz nosił tej nocy? Jego głos brzmiał młodo, gdy zawołał: — Jesteś zmęczony, chłopcze? Albo głodny? Nie chcesz się położyć po tak wyczerpującej przygodzie? —Nie chcę jeszcze spać. — W takim razie porozmawiajmy. — Zszedł po schodach mijając mnie, przeszedł przez trawnik i usiadł na kamiennej ławce nad stawem. Na nieruchomej powierzchni czarnej wody unosiły się pożółkłe liście lilii wodnych. Słyszałem go wyraźnie. — Opowiedz mi o swoim synu. Poczułem dreszcz, który wcale nie był pozostałością krótkiego ataku choroby. Skąd brałem pewność, że Nyel dobrze mi życzy? — Mój syn nie powinien cię interesować. — Interesuje mnie całe twoje życie. Naprawdę myślałeś, że nie miałem pojęcia o istnieniu twojego dziecka? Dowiedziałem się o nim, gdy byłeś umierający, a teraz widziałem go twoimi oczami. Piękny chłopiec. Pewnie wiążesz z nim wielkie nadzieje. Nie musisz skrywać przede mną żadnych tajemnic. Łatwo powiedzieć temu, który miał cały skarbiec tajemnic. — Być może opowiem ci o moim synu, kiedy ty opowiesz mi o swoim. — Jego syn… ten, który go uwięził. W ciągu jednego uderzenia serca w jesiennym ogrodzie zapanowała zima. W lodowatym milczeniu Nyel wstał i odszedł, porzucając i swoje pytania, i moje. Rozdział trzydziesty ósmy Przez następne kilka tygodni nie miałem czasu się zastanawiać ani nad niepokojącą wymianą zdań z Nyelem, ani nad poprzedzającymi ją rozważaniami. Nyel nie wspomniał już o moim synu i nie okazywał więcej niezadowolenia. Dalej pracowałem ze snami, choć tylko godzinę lub dwie dziennie. Nyel mówił, że potrzebuje czasu na przygotowanie zaklęć, które miały doprowadzić do mojej przemiany. Nie wspominał o czasie, metodzie ani istocie tego wydarzenia, jedynie powtórzył, że na każdym etapie mam prawo wyboru. Przyziemne zajęcia w rodzaju jedzenia i snu zajmowały mi coraz miej czasu, lecz i tak godziny dnia były wypełnione do niemożliwości. Choć Nyel nie odpowiedział na moje pytania, upewnił się, że nie brak mi odpowiedzi. Wysłał mnie do swojej biblioteki zwojów — miałem tam poznać historię Madonaiów, ich opowieści, poezję i wiedzę. Ich życie było bogate, pełne rozważań nad tajemnicą i pięknem wszechświata. Pełne przygód, podróży po ich wielkim i różnorodnym świecie od szczytów gór po dno oceanów, spotkań z dzikimi istotami nieznanymi w moim świecie. Pełne nauki, badań nad rozwojem i przemianą zwierząt i roślin, cudów pogody i burzy, natury barw i sztuki, niuansów muzyki i ich wpływu na duszę. Po wielu dniach lektury ledwo dotknąłem fragmentu ich olbrzymiej wiedzy. Przy innych okazjach mój mentor kazał mi wypróbowywać pewne zaklęcia — najprostsze, które nie wymagały pełnej mocy Madonaia. Ka—sparian inicjował wówczas czar, Nyel mnie prowadził, a ja spędzałem cały dzień badając świat we wnętrzu drzewa. Unosiłem się w żyłach wypełniających jego pień, podróżowałem od korzenia do gałęzi, pędu i liścia. Wędrowałem wzdłuż pierścieni wzrostu, które opowiadały jego historię, historię lat suszy i obfitego deszczu, pożaru, burzy i zarazy. Siedząc wewnątrz zielonego świata jednego liścia, doświadczałem jego pulsowania, nieskończonego wzrostu; czułem gorącą pieszczotę słońca na plecach i smakowałem wodę życia. Wyszedłem z zaklęcia oszołomiony jego mocą, pięknem i zrozumieniem. Zapach, smak, dotyk tego drzewa, życie, które odróżniało je od każdego innego, stały się tak osobistą częścią mnie , że mogłem zgodnie z prawdą stwierdzić: „Jestem dębem —tym jednym spośród wszystkich dębów wszystkich światów”. Wypowiedziałbym jego imię, gdyby język i wargi zdołały je wyartykułować. — Podobało ci się? — spytał Nyel, unosząc brwi. Jego stare—młode oczy wpatrywały się ze mnie, gdy siedziałem na trawie pod koroną tego drzewa, rozświetloną przez wielki księżyc. — Nie mogę podążyć za tobą w takie miejsca tak, jak robię to w snach. Tego mi nie wolno. Nie wolno — ponieważ odebrano mu imię, naczynie duszy pozwalające wykorzystywać moc. Straszliwa rzecz, pozbawić człowieka jego imienia tak, że nawet ci, którzy go znali, zapomną o nim, a wszystkie spotkania i związki wyparująjak rosa w południe. Kiedy ta osoba umrze, wszystkie ślady jej istnienia zginą razem z nią, wytarte ze zwojów historii tak, jakby nigdy nie istniała. — Bardzo — odpowiedziałem. — Niezależnie od tego, co jeszcze się między nami wydarzy, Nyelu, dziękuję ci za to. Nigdy sobie nie wyobrażałem… — Doświadczyć nieskończonej różnorodności życia… tak, sądziłem, że ci się to spodoba. Każda taka podróż to cud. A wszystko to na ciebie czeka — przerwał mi z uśmiechem i był to pierwszy znak prawdziwego zadowolenia, jaki u niego widziałem od czasu powrotu z Kir’Navarrin. — Mogę cię nauczyć jeszcze tysiąca takich zaklęć. Tak długo czekałem, by się nimi z tobą podzielić. Podobnie jak podczas naszego pierwszego spotkania ten uśmiech go przeobraził. Ale w przeciwieństwie do pierwszego razu nie spuściłem wzroku. Próbowałem zbadać tę postać pełną piękna, mądrości i mocy tak, jak badałem dąb, podróżować drogami jego myśli, rozwikłać tajemnice jego zamiarów. Ale nie miałem mocy i wizja szybko zblakła. Nyel był tylko szczupłym, siwowłosym mężczyzną o cudownych oczach, oczach pełnych dobroci, miłości i smutku. Powtarzałem sobie, że jest szalony, i to, co od niego wyczuwałem, musi stanowić iluzję. Ale byłem Strażnikiem, wyszkolonym, by widzieć i wyczuwać prawdę, a w nim nie znalazłem fałszu. Wszystko, co wyrażał, odbijało się we mnie, jakbym był zwierciadłem jego duszy. I dlatego znów musiałem zadać pytanie. — Nyelu, proszę, powiedz mi, dlaczego tu jestem. Uśmiech znikł, a on nic nie odrzekł. * * * Co kilka dni, między nauką i zaklęciami, wędrowałem po oceanie snów i przy pomocy mojego śniącego powracałem do Aleksandra. Uratowanie Beków i atak na Gan Hyffir okazały się sukcesem, potrzebnym zwycięstwem, opowieścią, która zacznie żyć własnym życiem i rozejdzie się po cesarstwie. Książę posłał Bohdana Edikowi tak, jak ja mu go dostarczyłem — nagiego i związanego. Ryzykując własnym życiem, czterech wojowników hegedu Bek przysięgło, że rzuci brutala u stóp cesarza, stawiając Edika przed okrutnym wyborem. Czy odda Bohdana Ham—raschim, narażając sojusz z potężnymi Rhyzkami, czy też odmówi swoim sojusznikom ceny krwi, ryzykując, że zemszczą się na nim tak jak na Aleksandrze? Prócz Bohdana, wojownicy Beków przywieźli Edikowi jeszcze jeden prezent — pióro sokoła. Cały Zhagad pojmie jego znaczenie. Sokół Denischkarów zerwał się do lotu. Aleksander nadchodził. Gan Hyfiir było przyczółkiem, lecz niepewnym, a jego zdobycie postawiło Aleksandra w trudnej sytuacji. Bitwy w Syrze, Taine Horet i pod Gan Hyffir kosztowały go nie mniej niż pięćdziesięciu najlepszych wojowników oraz stu pięćdziesięciu pozostałych. Choć Bekowie byli wartościowymi sojusznikami, nie dali Aleksandrowi żadnych wojsk, gdyż ten nieduży derzhyjski ród zgodził się wziąć na siebie trudne zadanie odbicia północnego Manganaru oraz wyszkolenia manganarskich oddziałów Yulaia i Terlacha do walki u ich boku. Do powstrzymania Rhyz—ków, nie wspominając już o oddziałach, jakie Edik mógł przysłać z Zha—gadu, będą potrzebować wszystkich sił. Gdyby Aleksander nie znalazł sobie nowych wojowników, zabrakłoby mu żołnierzy wkrótce po rozpoczęciu wojny. Odpowiedź stanowił Blaise. Aleksander poprosił zmiennokształtnego, by zajął się rekrutacją wojowników za jego sprawę. To błyskotliwe posunięcie. Siłą Blaise’a, bardziej niż miecz i strategia, były jego pasja i zaangażowanie. Teraz niósł Manganarczykom, Suzaińczykom i Thri—dom wieść, że Aveddi wzniósł sztandary ich utraconych krajów i walczył ramię w ramię z ich władcami. Przez następne tygodnie, gdy obserwowałem, jak do Zif Aker przybywają obszarpane bandy druciarzy i pasterzy, wozaków i posługaczek, przerażonych i zdeterminowanych, wiedziałem, że Blaise odnalazł swoje powołanie. Książę postarał się też o lepiej wyszkolonych rekrutów. Lord Sereg, wygadany i inteligentny czwarty lord Beków, postanowił zostać z Aleksandrem. Nie minęło wiele dni, a Sereg i Roche odwiedzili Mardeków w Karn’Hegeth, Fozhetów w Vayapolu i inne pomniejsze rody, które zgodziły się poprzeć Aleksandra, jeśli udowodni, że ktoś jeszcze mu sprzyja. Sereg służył jako żywy dowód i jednocześnie przynosił wiadomość, że Aleksander nie walczy o tron cesarstwa Derzhich, lecz o nową wizję świata. Podczas gdy Blaise i Sereg rozwijali armię, Aleksander znów ruszył na wyprawę, spędzając sen z powiek szlachetnie urodzonych Derzhich i ich pachołków. Wszystko, co wiedział o polityce i krzywdach w cesarstwie, wykorzystywał, by dobrze wybierać cele. Porywaliśmy poborców podatkowych, nie tych najokrutniej szych, lecz tych, których dało się przekonać groźbami, tajemnicą i odrobiną cesarskiej perswazji, by zrezygnowali z przesadnego poboru, dzięki czemu zmniejszyły się obciążenia zmuszające miejscowych kupców do zagłodzenia najuboższych klientów. Zamiast atakować karawany handlarzy niewolników, uderzyliśmy w trzy ośrodki handlowe, z których wyruszały, zakłócając ohydny handel między niedawno podbitymi terytoriami a sercem cesarstwa. Napadliśmy obóz Veshtarów, gdzie wedle szpiegów w klatkach przetrzymywano synów i córki Naddasina. Ze swego miejsca na skale nad krwawym pobojowiskiem patrzyłem, jak Aleksander uwalnia dwie setki niewolników, podając rękę wychudzonym szkieletom, które ledwo mogły się poruszać, i własny bukłak chodzącym trupom na wpół oszalałym z pragnienia. Tajemne spichlerze, ziemie będące przedmiotem sporu, zbrojownia — własność skłóconej rodziny, handlarz końmi zbierający najlepsze sztuki rozpłodowe… wszystkie najbardziej wrażliwe punkty cesarstwa stawały się celem kolejnych wypadów. Podczas większości z tych wypraw dołączałem do jeźdźców. Kiedy wędrując wśród snów, wyczuwałem, że zbliża się kolejna potyczka, prosiłem Nyela, by mnie posłał do Feyda. Madonai zawsze się sprzeciwiał, upierając się, że powinienem poczekać, aż moja „prawdziwa postać” zmniejszy ryzyko obrażeń. — Czy z własnej woli wybierasz tę głupią ścieżkę — pytał — czy to znowu przez to żałosne błaganie tego ludzkiego książątka, którego wcale nie obchodzą twoje rany? Zaczekaj jeszcze trochę, a będziesz silny ponad wszelkie wyobrażenie. — Tak, to mój wybór. Przyjmuję ryzyko, ponieważ ono nie może być już większe. Niezależnie od moich umizgów, zachęt i złorzeczeń, Nyel nie chciał mi powiedzieć, kiedy i jak nadejdzie moja przemiana. Nie chciał „uśmierzać niecierpliwości żyjącego krótko gatunku”, przyspieszając tak skomplikowane działania. I dlatego też tłumiłem pragnienia i ciekawość ciągłą pracą nad zwiększeniem niedoskonałej siły i mocy. Przez te długie miesiące nigdy nie rozmawiałem z żadnym człowiekiem poza Feydem. Choć zakładałem, że ograniczenie to będzie sprawiało mi kłopoty, wkrótce się do tego przyzwyczaiłem. Mój śniący opowiadał mi o planie wyprawy, a jeśli moje umiejętności okazywały się przydatne w którejś z jego części, wysyłałem Feyda do Aleksandra z informacją, że się tym zajmę. W innych przypadkach pojawiałem się niezapowiedziany i robiłem to, co konieczne, czasem zapewniając im sukces, a czasem powstrzymując wrogów tak, by książę i jego wojownicy mogli uciec, gdyż nie zwyciężali we wszystkich potyczkach. Z moją pomocą unikali najgorszych konsekwencji przegranej. Mimo sprzeciwów Nyela i mojego rosnącego zniecierpliwienia wojną, nie mogłem porzucić przyjaciół. Kusiło mnie, żeby znaleźć sobie śniącego w Zhagadzie i zabić Edika albo lordów najważniejszych dwudziestu hegedów, by przyspieszyć bieg wypadków. Ale moje miejsce było u boku Aleksandra. Przysięga Strażnika zmuszała mnie, bym chronił i wspierał tego, który nosił znak bogów, i tak będę robił do ostatniego tchu. Z początku Aleksander wypytywał o mnie Feyda i usiłował wysyłać mi wiadomości wraz z informacjami dotyczącymi planów. Kiedy pojawiałem się u jego boku, szczerzył się i unosił brwi jak zawsze, gdy próbował zgłębić moje tajemnice. Ale w miarę jak mijały miesiące, a ja trzymałem się na uboczu, poddał się i nie próbował już zmniejszyć dystansu między nami. Jeśli pozwalały na to okoliczności, witał mnie lekkim ukłonem. Żadnego uśmiechu. Żadnych oczekiwań. Wkrótce ukłony stawały się coraz rzadsze. Moja obecność była doceniana jako szczęśliwy przypadek, jak dobra pogoda czy szczęśliwy układ terenu, ale Aleksander już nie starał się kierować moim postępowaniem ani zgadywać, co zrobię, podobnie jak nie potrafił kierować wiatrem ani pustynią. Czułem pewną wolność, gdyż nie nosiłem już ciężaru troski i ciekawości. A jeśli czasem doskwierało mi ukłucie bólu, gdy śmiał się z Farrolem lub wraz z Elinor i towarzyszami pochylał się nad mapą, obiecywałem sobie, że wszystko się zmieni, gdy Nyel zrobi swoje. Tymczasem moja moc rosła, a wraz z nią moje pragnienie. * * * Kiedy nie walczyłem i nie czytałem, chodziłem, biegałem i wspinałem się górską ścieżką, próbując utrzymać ciało w formie i zmusić się, by zapomnieć o przymusie przemiany. Pewnego dnia, prawie cztery miesiące od przybycia do Kir’Navarrin, zauważyłem Kaspariana spieszącego korytarzami i podążyłem za nim. Ponury wyraz jego twarzy mówił, że znów planuje się fechtować. — Czy znasz jakieś suche miejsce do pracy? — spytałem, doganiając go. — Przydałoby mi się trochę ćwiczeń. Przed kilkoma dniami pogoda się popsuła, Aleksander mnie nie potrzebował, a po dwóch dniach wymuszonego deszczem lenistwa byłem gotów zębami zburzyć zamek. Jego ponure spojrzenie powiedziało mi, że najchętniej wykorzystałby mnie jako ofiarę, ale rzucił tylko: — Chodź, jeśli chcesz. Pospieszył po szerokich schodach głęboko do wnętrza zamku i zatrzymał się przy tym samym łukowatym przejściu, za którym znalazłem go pierwszego dnia w Tyrrad Nor. Drzwi otworzyły się w ciemność. Machnięciem ręki zapalił pięćdziesiąt pochodni, które ukazały długą i wąską salę, tak wielką, że Frythowie mogliby urządzać w niej swoje słynne turnieje. Niskie sklepienie wspierały rzędy kamiennych łuków biegnących po lewej i po prawej, przez co pomieszczenie wydawało się jeszcze węższe. Na drugim końcu sali stała długa ława, a na niej leżała różnorodna broń — miecze, noże i włócznie, różnej długości i kształtu, łuki, strzały, lance, kije, pałki i baty, i wszelkiego rodzaju tarcze i zbroje. Dobrze wyposażona zbrojownia jak na człowieka, który nie miał przeciwników prócz iluzji. — Madonaiowie nie zawsze byli rasą kochającą pokój — wyjaśnił, jakby usłyszał moje niewypowiedziane pytania. — Wyrośliśmy z tego, ale niektórzy z nas postanowili nie zaniedbywać umiejętności walki. Zawsze zdarzały się potyczki z bestiami, a niektóre z nich są bardziej wyrafinowane niż te z twojego świata. — Gdy Kasparian ubierał się w skórznię i ostrzył potężny miecz, opowiadał mi madonaiskie historie, których nie znalazłem w bibliotece Nyela, o dzikich polowaniach i zwierzęcych armiach, o podobnych do człowieka stworach pijących krew, o ognistych istotach, których dotyk palił duszę. — Teraz interesuje mnie tylko jeden cel. Poczułem przypływ zaklęcia i znaleźliśmy się na polu wysokiej trawy rozciągającym się na prawo, na lewo i przed nami aż po odległy horyzont. Na srebrzystym niebie wznosiło się rozgrzane do białości słońce. Zdziwiony, obróciłem się na pięcie i odkryłem, że sala z kolumnami nadal rozciąga się za nami, choć jej kąty są powykrzywiane, a krawędzie rozmyte niczym portal. Między mną a wejściem komnaty pojawiło się pięć zakutych w zbroje postaci. — Radziłbym ci się uzbroić albo ukryć, zanim ich wszystkich zajmę —powiedział Madonai. Wycofawszy się z rozpalonego krajobrazu, od razu poczułem zmianę towarzyszącą przejściu z gorącego, suchego wiatru do zimnego kamienia i twardej posadzki. Zdjąłem skórzaną kamizelę z haka na ścianie, podniosłem kilka ze sztuk broni i zacząłem zapinać pas. Ale opowieści Kas—pariana zabrały mój umysł gdzie indziej. Nie miałem ochoty dołączać do walki. Widziałem wystarczająco dużo prawdziwych śmierci. Dlatego gdy pięciu wojowników rozciągnęło szyk i ruszyło w stronę słońca i Kaspariana, wsunąłem się w cień kolumnady, pragnąc opuścić arenę. Kasparian zaatakował, poruszając się szybciej niż jakakolwiek dwunoga istota, jaką widziałem. Nim podążyłem w stronę wejścia, musiałem przejść nad jednym z jego przeciwników, który przeczołgał się pod kolumny, gdy cios w brzuch niemal go rozpłatał. — Litości… — Znajdowałem się w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszałem pełen cierpienia szept, niemal zagłuszony przez krzyki i brzęk broni. W ciemności postać nadal leżała skulona. Czy iluzja była tak realna, by błagać o litość, jeśli znajdowała się w zasięgu słuchu twórcy? Pospieszyłem z powrotem do powalonego wojownika i opadłem na kolana. — Kim jesteś? — spytałem, szarpiąc skórzany hełm. — Czym jesteś? Jasne włosy, mokre od potu, zakryły moje dłonie, a ruch musiał go wyciągnąć znad krawędzi śmierci, gdyż zadrżał, jęknął i zdusił krzyk. — Na bogów, przepraszam. — Odsunąłem włosy z jego wykrzywionej bólem twarzy i otworzyłem usta w pełnym przerażenia zaskoczeniu. —Kryddon? Niebieskie oczy rai—kirah rozszerzyły się na chwilę. Odezwał się z trudem. — Przyjacielu Seyonne, szlachetny Denasie… — Z niewiarygodną siłą chwycił moją koszulę i przyciągnął mnie do siebie. Na jego wargach pojawiła się krew. — Ratuj się. Idź do Pani. Umieramy… Nim zdołałem zadać mu pytanie, jego dłoń opadła, a ja poczułem niepokojący wstrząs we wszechświecie, jaki zawsze był skutkiem śmierci rai—kirah. Co działo się za czarnym murem? Jak Kryddon został pochwycony zaklęciem Kaspariana? Wierzyłem, że Nyel odbiera moc rai—kirah w Kir’Navarrin poprzez ich sny. Czy ohydne czary Kaspariana też miały z tym związek? I kim była „Pani” Kryddona? Ale nie miałem okazji o to zapytać, gdyż Kasparian zdecydował się na długą noc ćwiczeń, a Ny—ela nigdzie nie mogłem znaleźć. Nyel nie pozwalał na rozmowy poza ustaloną godziną pracy ze snami o poranku, lecz ja przysięgałem, że zaraz potem dostanę odpowiedź. Następnego ranka jednak moje zamiary spełzły na niczym. Ludzkie sny powiedziały mi, że w wojnie Aleksandra rozgrywają się poważne wydarzenia, więc miast tego zstąpiłem do świata ludzi. Rozdział trzydziesty dziewiąty — Aveddi mówi, że postawi stopę w każdej z podbitych krain, nim uda się do Zhagadu — oznajmił Feyd tamtej nocy, gdy siedzieliśmy na wietrznym pagórku nad obozem Aleksandra — i wzniesie sztandar tej krainy, dając jej prawowitym obrońcom szansę, by go podtrzymali. Jak to się stało zwyczajem podczas większych operacji, oddziały Aleksandra rozbiły obóz w pobliżu celu, by dać odpocząć koniom i przespać się trochę przed atakiem. To pozwalało złączonym Ezzarianom ściągnąć więcej wojowników z obozów rozrzuconych po całym cesarstwie. Ponieważ Blaise podróżował po krainach, niosąc wieści o Aveddim, a Ro—che odwiedzał z Seregiem Derzhich, jedynie Gorrid, Brynna i Farrol pozostali, by prowadzić Aleksandra i jego ludzi. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym samego zainteresowanego, Farrol został prawą ręką Aleksandra i uczył się sztuki dowodzenia od Derzhiego, którym niegdyś gardził. — Czemu ta wyprawa rusza właśnie teraz? — zapytałem, po raz kolejny zastanawiając się nad wyborem Parassy. Serce starożytnej Suzy zginęło tamtego dnia, gdy wszyscy jej mieszkańcy zostali zabici lub zniewoleni, a ostatnia forteca suzaińskiego palatynatu zrównana z ziemią. Ale miejsce, w którym znajdowało się miasto, na wschodnich granicach Azhakstanu, gdzie szeroka i płytka rzeka Volaya tworzyła pas żyznej ziemi szeroki na dziesięć lig i rozciągający się od północnych gór aż do oceanów za wschodnimi pustkowiami, było zbyt cenne, by tak je zostawić. Na ruinach wyrosło nowe miasto. — Choć wiem, że chce sprawić twojemu ludowi prezent, drogo go to będzie kosztować. Nawet więcej, jeśli zostawi tu twojego ojca i jego ludzi, by utrzymali miasto. Feyd zaproponował mi porcję suszonego mięsa, którą wyciągnął z juków. Potrząsnąłem głową. Nie jadłem od trzech dni, ale nie czułem głodu. Nie wydawało mi się to dziwne, podobnie jak nie liczyłem już blizn, które znikały po moich wyprawach przez portale snu. Przypuszczałem, że eliminowały je moje ciągłe przemiany w postać Mado—naia i z powrotem. Tylko dwie z nich — piętno niewolnika na twarzy i blizna po nożu w boku — pozostawały widoczne w mojej prawdziwej postaci i pewnie w ludzkim ciele niedługo też tak będzie. I dobrze. — To wydarzyło się nagle — powiedział Feyd, odgryzając kawałek skó—rzastego mięsa i żując go powoli. — Mieliśmy zamiar opanować źródła w pobliżu Karn’Hegeth. Aveddi sądzi, że Fontezhi ograniczą dostęp do wody w odpowiedzi na nasz atak na ich spichlerze. Ale wtedy, dwa dni temu, Roche przyprowadził lorda Serega z powrotem do Zif Aker, przez godzinę rozmawiali z Aveddim i Farrolem, i Aveddi natychmiast zmienił plany. Powiedział, że z Zhagadu przysłano nowy garnizon, a dowódca przyniósł rozkazy, by bez ostrzeżenia dla mieszkańców spalić całe dolne miasto. Cesarz rozkazuje, by wybudowano na tym miejscu nową arenę dla wyścigów konnych. Ale wszyscy wiedzą, że Parassa była niczym żyzna gleba dla Yvora Lukasha i jego idei. Cesarz chce ukarać miasto, które dostarcza nam wojowników. —Ale podobnie dzieje się wszędzie. Dlaczego zaczyna od Parassy? Dlaczego ryzykuje wszystko i stawia na niepewny plan, kiedy zaczyna zacieśniać pierścień wokół Zhagadu? Spojrzałem z góry na cichy obóz. Nocy nie rozświetlały żadne ogniska, tylko kilka latarni i blask księżyca w pierwszej kwadrze ukazywały ciemne postacie siedemdziesięciu mężczyzn i kobiet oraz ich koni. Niektórzy z banitów spali, inni rozmawiali cicho. Raz na jakiś czas ktoś spoglądał na miejsce, gdzie siedziałem. Już się przeobraziłem i byłem doskonale widoczny na szczycie wzgórza. W postaci Madonaia myślałem wyraźniej i lepiej widziałem. Ale tej nocy nie mogłem się skoncentrować. Obraz cierpienia Kryddona nie chciał mnie opuścić, czułem się niespokojny, zły i zirytowany na wszystkich… Nyela, Aleksandra i nawet Feyda, który zdawał się coraz bardziej przestraszony za każdym razem, gdy go odwiedzałem. Miałem dość walki, a jednak z trudem się powstrzymałem, by nie polecieć do Parassy i nie zniszczyć głupców, którzy nią rządzili. Nie mając nadziei na tak szybkie spełnienie, żałowałem, że nie rozumiem motywów działania Aleksandra. Dlaczego nie zaatakuje świeżych oddziałów w chwili, gdy stary garnizon odejdzie? Czy ktokolwiek pomyślał, by ostrzec mieszkańców Parassy? — Jesteś pewien, że powiedziano ci wszystko? Feyd nadal żuł mięso; przełknął je pospiesznie. — Aveddi mówi, że w tej misji tajemnica jest najważniejsza. Dlatego przyprowadził tak niewielu wojowników i dlatego będzie wydawać szczegółowe rozkazy dopiero w trakcie potyczki. — Znów uniósł pasek mięsa do ust, ale opuścił go, nim cokolwiek ugryzł, zmarszczył czoło i wpatrzył się w ziemię. — Wiedząc, że z tobą rozmawiam, Aveddi zawsze udziela mi wszystkich informacji, którymi dysponują nasi dowódcy. Każdy wie, że jestem uprzywilejowany dużo bardziej, niż zapewniają mi to moje żałosne umiejętności. Czasem nawet mój ojciec nie orientuje się w tym wszystkim aż tak dobrze. — Wytarł usta i podał mi bukłak, lecz ja znów potrząsnąłem głową. — Traktują mnie, jakbym był kapłanem. Przez ostatnią godzinę koncentrowałem uwagę na obozie, jakbym z mroku chciał wycisnąć myśli Aleksandra. Ale tęskna nuta w słowach Feyda zmusiła mnie, bym poświęcił chwilę młodemu arystokracie u mego boku. Mój złoty blask odbijał się w jego oczach i rozświetlał srebrne paciorki wplecione w jego włosy i brodę — pełne insygnia syna Suzy, który ruszał do walki o swoją ojczyznę. Minęły tygodnie od chwili, gdy zastanawiałem się nad jego dziwną pozycją. — Chciałbyś, żebym znalazł sobie kogoś innego, Feydzie? Wiem, że nie jest łatwo trzymać się z dala od towarzyszy. Nigdy cię nie pytałem, czy… — O nie, święty panie! — Jego żółtawa skóra się zaczerwieniła, a czarne oczy rozszerzyły. — Służba dla ciebie to dla mnie zaszczyt. Wyróżnienie ponad wszystkich ludzi. Każdego dnia dziękuję Gossoparowi za to, że przysłał cię na pomoc, i modlę się, by wybawił cię z mroku i przyciągnął do światłości u swego boku. — Mroku? Czemu to powiedziałeś? — Stałem, nie wiedząc nawet, jak to się stało, i ryczałem na mojego śniącego, choć jego słowa były całkiem niewinne, a moja nagła wściekłość niewytłumaczalna. Bezczelny żebrak. — Nie jestem tym z mroku! Dokonuję własnych wyborów i zawsze będę… — Wybacz mi, panie. — Feyd rozciągnął się na ziemi u moich stóp, co tylko jeszcze bardziej mnie rozzłościło. — Proszę, święty panie, wybacz mi moje bezmyślne słowa. Jestem tylko głupim człowiekiem, niegodnym rozważać spraw bogów. Ukarz mnie za tę obrazę wedle swojej woli. — Czemu mówisz o bogach i mroku? Wytłumacz, o co ci chodzi. —Ludzie w obozie poniżej najpewniej słyszeli moje krzyki, gdy wylewał się ze mnie niepokój całego dnia. — Odpowiedz! Feyd odezwał się drżącym szeptem. — Ponieważ spędzasz z nami noc, o święty, i zawsze nadchodzisz o zmierzchu. Żyjesz w moich snach. Czuję cię tam… widzę cię tam, potężnego w fortecy w krainie ciemności, nawet kiedy nie objawiasz mi się w cielesnej postaci. A kiedy twój pobyt w naszym świecie rozciąga się na dzień, otacza cię noc. Ten mroczny ciężar twojej próby, ten smutek, którego nawet sam Aveddi nie pojmuje, krasi twoje czyny grozą, jakby twoje wspaniałe światło było tylko głębszym mrokiem. Wybacz mi, święty panie. Najwyraźniej się mylę i źle to interpretuję. Walczyłem o panowanie nad sobą, z trudem powstrzymując uniesioną rękę, by go nie pobić za żałosne tchórzostwo… za strach. Czemu się mnie obawiał? Nie byłem jego wrogiem. I oczywiście, w chwili gdy pojawiła się ta myśl, uderzyła mnie absurdalność mojego gestu — uniesionej ręki, z ogniem strzelającym z palców. — Co takiego widzisz w swoich snach, że się mnie boisz? — spytałem, zmuszając się do tego, by trzymać ręce za plecami. — Walczę u waszego boku. W waszej sprawie rozlewam swoją krew podobnie jak wy. Powiedz mi, Feydzie. Choć jego słowa były stłumione, gdyż leżał twarzą do ziemi, każde rozbrzmiewało wyraźnie jak trzask bicza. — Stoisz na blankach górskiej fortecy, święty panie. Zawsze panuje wtedy noc i wiatr unosi twój płaszcz i wypełnia skrzydła. Ale w moim śnie one nie są skrzydłami światłości, o święty, a twoja twarz jest straszliwa, jak wtedy, kiedy walczysz. Proszę, wybacz mi, panie… Oczywiście. Niczego innego nie powinienem się spodziewać. Nienawiść… pogarda… moje własne strachy odsłonięte przez szczerość młodzika. Trąciłem go lekko nogą. Mówiłem cicho. — Wstań, Feydzie. Teraz. Chodź. Powoli i z drżeniem młodzieniec się podniósł, ale nadal patrzył w ziemię. Wypowiedziałem słowo zaklęcia, zaczekałem chwilę i podniosłem jego brodę. Miał zamknięte oczy. — Popatrz na mnie, Feydzie. Dalej, popatrz na mnie. Niechętnie podniósł oczy, które teraz odbijały jedynie światło księżyca, nie blask Madonaia. — Jestem człowiekiem, Feydzie. Czarodziejem, nie bogiem. Nie jestem święty. Zawsze staram się trzymać od tego jak najdalej. Rzeczywiście, potrzebuję pomocy, czy to Gossopara, czy dzielnego suzaińskiego wojownika, którego umiejętności walki nie są wcale takie żałosne. Ale też nie pochodzę z mroku. —Oczywiście, św… Oczywiście. Znów wbił wzrok w ziemię i nie podniósł go, gdy usiedliśmy na trawie, a ja znów objąłem straż. Żaden z nas już się nie odezwał. Kiedy zobaczyłem poruszenie w obozie poniżej i usłyszałem rozkazy Aleksandra, powróciłem do postaci Madonaia, jednak tym razem czułem się w niej niepewnie, jak nigdy. Feyd mi się ukłonił i wsiadł na konia, gotów podążyć za Aleksandrem. — Idź z Gossoparem, przyjacielu! — zawołałem za nim. — Ty również, o święty — wyszeptał. Może myślał, że go nie usłyszę. * * * Aby przeżyć tę noc, potrzebowaliśmy pomocy Gossopara i każdego innego boga, który raczyłby się nami zainteresować. Parassą władał derzhyjski zarządca, zazwyczaj niższej rangi szlachcic z ważnego rodu, który miał do pomocy garnizon trzystu Derzhich. Posłany do Parassy nowy namiestnik zawsze przywoził ze sobą niewielki oddział wojowników z własnego rodu, ale odpowiedzialność za miejski garnizon co pół roku przejmował inny heged, gdyż nikt nie chciał tu stacjonować. Choć miasto było zamożne, nie miało większego znaczenia strategicznego, gdyż leżało z dala od granic i przecinał je tylko jeden pomniejszy szlak handlowy. A Suzainczyków spacyfikowano przed wielu laty i byli tak rozproszeni po całym cesarstwie, że nikt się nie martwił perspektywą buntu. W Parassie nie dało się zdobyć chwały, a w nudnym rolniczym miasteczku z dala od dworu nie było wiele rozrywek. Choć garnizon liczył jedynie trzy setki wojowników, a oddział zarządcy może pięćdziesięciu więcej, Aleksander był szalony, jeśli myślał, że uda mu się powstrzymać pożary, nie mówiąc już o późniejszym utrzymaniu miasta przy pomocy jedynie Maroufa, jego czterdziestu Suzainczyków i trzydziestu Thridów. Siedząc na zrujnowanej wieży strażniczej i spoglądając na ciemne miasto, gdy Aleksander wyjawiał plan swoim dowódcom, byłem coraz bardziej przekonany o jego głupocie. — Najpierw opanujemy cytadelę — powiedział książę, spacerując przed Maroufem, Farrolem, Gorridem, D’Skayą, wytatuowaną Thridką, która okazała się doskonałym dowódcą, i dwoma mężczyznami, których nie znałem. — Tej nocy w cytadeli przebywająjedynie zarządca i jego osobiste oddziały. Zarządca da rozkaz podpalenia w chwili, gdy się dowie, że wszystko przygotowano. Garnizon ma zostać rozmieszczony w całym dolnym mieście, więc będą rozproszeni… a my się upewnimy, że zarządca nie wyda im żadnego polecenia. Marouf i ja zaatakujemy przednie wejście do cytadeli, jak w Gan Hyffir. Kiedy zabrzmi alarm, D’Skaya da obrońcom wystarczająco dużo czasu, by rzucili się do bram, a wtedy uderzy w nich od tyłu. Hardile, ty i Soro podążycie za mną. Farrol będzie utrzymywał rezerwy, dwunastu ludzi, w składzie celnym w połowie drogi między cytadelą a dolnym miastem… na wypadek gdyby ktoś z garnizonu zdecydował się złamać dyscyplinę i wyruszyć na pomoc zarządcy. Gorrid będzie patrolował okolice cytadeli, by przechwycić gońców, którzy chcieliby się przebić. Choć chwilowo przyjąłem postać sokoła, by móc się im niepostrzeżenie przysłuchiwać, wyraźnie widziałem problem. Parassa nie była miastem zamkniętym, więc bramy nie stanowiły przeszkody. Wystarczy zabić paru strażników, i będziemy w środku. Ale cytadela zarządcy znajdowała się na końcu miasta, wysoko na skale, z dala od smrodu i chorób nadrzecza, zaś niższe miasto, które mieliśmy chronić, rozciągało się pół ligi wzdłuż brzegu, oddzielone od zamożniejszych dzielnic wąską odnogą rzeki. Aby uwięzić zarządcę i jego wojowników, jednocześnie powstrzymując garnizon przed podpaleniem kwartałów ubogich, Aleksander będzie musiał rozdzielić oddział na dwie żałośnie niewystarczające części. Nawet wykorzystując moją moc i melyddę, nie zdołałbym sam wykonać żadnego z zadań. — Kiedy opanujemy cytadelę — ciągnął Aleksander — dołączymy do Farrola i innych i wykorzystamy skład celny jako naszą bazę, by zająć się garnizonem. To będzie prostsze, niż się spodziewacie. Pamiętajcie, że najprawdopodobniej nie podoba im się to, co nakazano im zrobić. Podążajcie za mną i bądźcie ostrożni. Jeśli coś mi się stanie, Farrol przejmie komendę. — Zatrzymał się i spojrzał w oczy każdemu ze swoich dowódców. — Nie zabijajcie nikogo i nie pozwólcie swoim ludziom tknąć nikogo, kto nie rzuci wam wyzwania. Czy to jasne? Przysięgnijcie, że to rozumiecie. Wszyscy złożyli przysięgę, jak sobie życzył, ścisnęli sobie ręce lub poklepali się po ramionach i wrócili do swoich oddziałów. Aleksander ruszył jako ostatni, może dlatego, że Feyd stał przy jego koniu. — Aveddi, jeśli wolno mi… Aleksander spojrzał z góry na młodego Suzaińczyka. — Jest tu dziś? — Tak, panie, tak sądzę. — Na bogów, Feydzie, przekonaj go, żeby ze mną porozmawiał. Muszę mu to wszystko wyjaśnić. Niektóre sprawy są zbyt niebezpieczne, by ktokolwiek… nawet ty… o nich wiedział. Feyd odrzekł, co mu nakazałem. — On zdecydował się tego nie robić i to się nie zmieni jeszcze przez jakiś czas. Ale jeśli mi powiesz, jaką rolę ma odegrać dzisiejszej nocy… — Chcę, żeby nie zabijał każdego przeklętego wojownika, który dzierży miecz! Potrzebuję oczu Seyonne’a i mądrości Seyonne’a. Przekaż mu to. Ajeśli nie, to może polecieć gdzie indziej i zrobić, co tylko zechce. Feyd stał z otwartymi ustami, gdy Aleksander odjeżdżał, a później spojrzał niepewnie w stronę zniszczonej wieży. — Słyszałem — powiedziałem, zmieniając postać. Oświetlałem jego bladą skórę złocistym blaskiem, który jego ludzkie oczy postrzegały jako mrok. — Nie musisz powtarzać. — Najpewniej Feyd się bał, że słowa spalą mu język albo że ja, ten z mroku, mu go obetnę. — Sprawdzimy, czy uda nam się znaleźć coś do roboty? Najwyraźniej zakaz Aleksandra nie dotyczył obrońców cytadeli. Walka była zajadła, a książę się nie sprzeciwiał, gdy eliminowałem obrońców, zrzucając kulę płonącej smoły na wojownika, który niemal pozbawił Maroufa głowy. Kiedy wydawało się, że krótka, zaciekła potyczka dobiega końca, wyruszyłem na poszukiwanie derzhyjskiego zarządcy i znalazłem wiotkiego, łysiejącego mężczyznę skulonego w szafie. Zostawiłem go związanego i zakneblowanego, ze spodniami ubrudzonymi ze strachu, i wyleciałem za mury w postaci sokoła, by dowiedzieć się dlaczego, na Verdonne, garnizon nie ruszył na pomoc namiestnikowi. Z pewnością ktoś musiał usłyszeć odgłosy bitwy. To nie miało sensu. Okrążyłem cytadelę i zobaczyłem kogoś, kto biegł ulicą o oknach zasłoniętych okiennicami, z dala od cytadeli i w stronę niższego miasta. Kamizela i miecz wskazywały, że był żołnierzem. Nie Derzhi… Zanurkowałem i ujrzałem, jak mężczyzna przybiera postać zhaidega. Gorrid! Tylko burkliwy Ezzarianin lubił się wcielać w padlinożernego wilka. Gdzie się wybierał? Miał pilnować, żeby Derzhim nie udało się posłać wiadomości za mury fortecy. Gorrid przebiegł po jednym z mostów łączących brzegi dopływu Vo—layi i pognał dalej ulicami, mijając olbrzymi skład celny, gdzie Farrol krył się z rezerwami Aleksandra. Czujki Farrola pewnie go nie zauważyły. Dolne miasto było ciemne niczym lochy Kir’Vagonoth, a ciszę przerywał jedynie chlupot wody w dokach i od czasu do czasu krzyk mewy. Można by pomyśleć, że ludzie podusili swoje dzieci i zwierzęta, by je uciszyć. Zhaideg biegł truchtem po obrzeżu dzielnicy, zwalniając, gdy mijał nieruchome postacie, żołnierzy czekających w gotowości na sygnał, że ich morderczy krąg się zamknął. Wśród smrodu patroszonych ryb i gnijących roślin wyczuwałem nasączone oktarem pochodnie i bele słomy gotowe do podpalenia. Wzdłuż brzegów rzeki każdy pomost i każdy dok były strzeżone. Łodzie dryfowały, zwolnione z cum, i tonęły, przedziurawione, by nie pozwolić na ucieczkę. Na demoniczny ogień… to nie miało być zwykłe oczyszczenie, ale rzeź. Zhaideg minął trzy pudełkowate składy i zbliżył się do czwartego. Zza okiennic sączył się słaby blask, a potężnego wejścia strzegli Derzhi. Wilk zatrzymał się w cieniu i w mignięciu zaklęcia przeobraził się w Gor—rida. Ku mojemu przerażeniu, podszedł do jednego ze strażników, wypowiedział kilka słów i został szybko wprowadzony do środka. Zdrada! Zanurkowałem z nieba, lecz drzwi za Gorridem już zatrzaśnięto, a mnie całą wieczność zajęło odnalezienie innej drogi do środka. Usiadłem na parapecie, dziobem otworzyłem okiennicę i przeleciałem przez labirynt skrzyń i beczek w stronę światła na drugim końcu. Ale zjawiłem się zbyt późno, by cokolwiek usłyszeć. Wszyscy krzyczeli… wołali… śmiali się. Na duchy ciemności, jakie istoty się śmieją, ruszając na rzeź innych ze swojego rodzaju? Drzwi magazynu się otworzyły i dwaj jeźdźcy ruszyli galopem, obaj z pochodniami w rękach. Jeden skręcił w prawo, a drugi w lewo. Gorrid patrzył, jak pozostali, nieduży oddział Derzhich… dwudziestu albo więcej… wypada przez drzwi, prosto w stronę składu celnego, gdzie czekał Farrol i gdzie wkrótce dołączy do niego Aleksander. — Sukinsyn! — wrzasnąłem, przeobraziwszy się. — Zdrajca! Kopnąłem zaskoczonego Gorrida w twarz i poleciałem w stronę drzwi. Przewrócił się na ziemię, a z jego nosa popłynęła krew. Zatoczyłem krąg i delikatnie przeciągnąłem mieczem po jego udach, radując się jego krzykiem. Z podciętymi ścięgnami nigdzie nie ucieknie do chwili, gdy wrócę, by go przesłuchać. Potem go zabiję. Teraz musiałem powstrzymać to, co miało się wydarzyć. Bez zastanowienia pozbawiłem głowy pierwszego jeźdźca, nim zdołał dać sygnał do podpalenia. Nim zrzuciłem drugiego z siodła ze złamanym kręgosłupem, pozostawił za sobą trzy płonące pochodnie. Ale albo zacząłem poruszać się szybciej niż kiedykolwiek, albo trzej wartownicy Derzhich byli niespodziewanie powolni, gdyż nie zdążyli zmienić pozycji, nim zgasiłem ich łuczywa i życie. Szybkie koło nad miastem i zobaczyłem pułapkę gotową, by się zatrzasnąć. Aleksander już przekraczał most do dolnego miasta w towarzystwie jedynie pięciu ludzi. Resztę pewnie zostawił w cytadeli. Co on, na bogów, myślał? Oddział Derzhich dotrze do frontu składu celnego dokładnie w chwili, gdy Aleksander znajdzie się na jego tyłach. Tkając zaklęcie, którego nigdy wcześniej nie próbowałem, zanurkowałem w stronę wspartego na kolumnach składu celnego. Przeleciałem przez otwarte galerie w pobliżu dachu do ciemnego, sklepionego pomieszczenia, gdzie rezerwy banitów czekały w gotowości na sygnał. Wszyscy byli konno. — Wyprowadź ich! — wrzasnąłem do Farrola, lądując obok niego. Obrócił się na pięcie zaskoczony moim widokiem. — Cokolwiek się będzie działo, trzymaj Aleksandra z dala. — Chwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem nim. — Rozumiesz mnie? Trzymaj go z dala! — Seyonne, zaczekaj… — Farrol próbował złapać mnie za ramię, ale ja odepchnąłem go i odleciałem. — Trzymaj ich z dala albo zginą z podłymi Derzhimi. — Kamienne mury już zaczynały drżeć, gdy zaklęcia wypływały z moich rąk. Farrol szybko ryknął na swoich ludzi, by opuścili skład celny i nie pozwolili Aveddiemu wejść do środka. Nie potrzebowali dalszej zachęty, gdy położyłem dłonie na jednej z kolumn podpierających dach, a później na następnej i pojawiły się na nich pęknięcia. Ale uparty Farrol nie podążył za swoimi ludźmi. Stał pośrodku sali i wołał do mnie, krępy, okrągły mężczyzna, zawsze pozbawiony umiarkowania w słowach i czynach. — Seyonne, nie rób tego. Wszystko w porządku. — Na drodze zabrzmiało dudnienie kopyt. Kurz przylepił się do potu na jego okrągłej twarzy. —Na bogów nocy, Seyonne, to jego kuzyn… W chwili gdy dotknąłem ostatniej kolumny, gdy kurz, odłamki marmuru i tynku zaczęły spadać z trzęsących się ścian, te słowa przebiły moje szaleństwo. Tajemnica… dziwny plan… niebezpieczne sprawy… „nie zabijajcie nikogo, kto nie rzuci wam wyzwania… To będzie łatwiejsze, niż się spodziewacie…”. Aleksander wiedział, że ci wojownicy nie staną do walki. „Jego kuzyn”… Kiril. Garnizon Parassy stanowili ludzie Kirila. Co ja narobiłem? Kiril… najdroższy przyjaciel Aleksandra, jego brat we wszystkim poza urodzeniem, kawałek jego serca… i dwudziestu innych pod jego dowodzeniem, pędzący tutaj ze śmiechem, by przywitać swojego księcia, swojego Aveddiego. A tuż pode mną znajdował się Farrol… przybrany brat Blaise’a i Elinor… człowiek, który uratował życie mojego syna… ryzykował swoim, by powstrzymać mnie przed zabiciem niewinnych ludzi… Z ogłuszającym trzaskiem jedna z kolumn pękła, rozpadając się w stertę gruzu. Dach i ściany jęknęły z bólu. Wielkie wrota z przodu otworzyły się gwałtownie i musiałem wybierać — jeden czy dwudziestu. —Biegnij, Farrolu! Na miłość bogów, biegnij! Rozłożyłem szeroko skrzydła i zanurkowałem w stronę wrót, rycząc ostrzegawczo. Kolejne pęknięcie za moimi plecami i kolejne, i huk lawiny. Przede mną stające dęba i rżące konie, mężczyźni krzyczący z przerażenia, gdy popychałem ich do tyłu i uczyniłem z siebie ścianę ognia, by ich powstrzymać. Jeden zginął, stratowany przez oszalałego konia, a później kolejny, przebity przez spadający gzyms. Co najmniej dwóch innych zostało na ziemi, gdy pozostali wycofali się w noc. Dopiero wtedy wezwałem wiatr i wróciłem do stworzonego przez siebie piekła. Z nieba spadał deszcz kamieni. Kolumny pękały jedna po drugiej, a ja uskakiwałem przed nieustannie spadającymi kawałami gruzu i cegieł. Jeszcze chwila, a cały budynek się zawali. Moje dzieło było doskonałym obrazem zniszczenia. Mój własny blask stanowił jedyne źródło światła, hałas zagłuszał wszystkie inne odgłosy. Ale choć niebo spadało, ja szukałem. Ostry fragment sklepienia przybił mi skrzydło do złamanej kolumny. Choć rany skrzydeł zawsze przerażająco bolały, nie czułem nic, gdy je oderwałem, pozostawiając poszarpane pęknięcie. Spadające głazy odbijały się ode mnie jak kamyki od zbocza góry, gdy przeciskałem się przez sterty gruzów, szukając jakiegoś ruchu. — Farrol! — Słodka Verdonne, spraw, by żył. Leżał pod kawałem sklepienia, rzeźbionym panelem przedstawiającym urzędników celnych składających daninę cesarzowi. Odrzuciłem gruz i wziąłem w ramiona poranione ciało mężczyzny. Gdy mur obok nas przewrócił się z hukiem, pociągając za sobą resztę dachu, uniosłem się w stronę nieba, wykrzykując swój wstyd i ból. Moje madonaiskie oczy wydawały się niezdolne do łez. Rozdział czterdziesty Nad Tyrrad Nor szalała burza, wyjący, ostry wicher odzierał gałęzie z reszty liści, a wraz z nadejściem nocy deszcz przeszedł w deszcz ze śniegiem. Górę nawiedził pierwszy przedsmak ostrej zimy, choć krainy za czarnym murem nadal wygrzewały się w słońcu późnej jesieni. Lodowate kropelki spływały po moich nagich plecach, a każda z nich była niczym cios nożem na obtartej skórze. Klęczałem w rogu zamkowych blanków i z trudem powstrzymywałem się od krzyku. Nigdy nie zaznałem takiego bólu, nawet w lochach Kir’Vagonoth. Jeszcze jedna próba. Tylko jedna… wypowiedz słowo… dokonaj przemiany… poleć… — Marnujesz czas. — Nowo przybyły równie dobrze mógł spaść na mury razem z deszczem. Wycie wiatru i protesty mojego ciała skutecznie zagłuszyły jego nadejście, lecz ja byłem tak pogrążony w żałości, że nie czułem się zaskoczony. Czy człowiek opętany przez demony dziwi się, gdy jeden z nich się przed nim zmaterializuje? — Nie nauczyłeś się jeszcze wystarczająco wiele. — Obojętnym komentarzom Kaspariana towarzyszyły ręcznik i płaszcz. Ignorując jego wyciągniętą rękę i obietnicę wygody, wpełzłem na niszę w murze otwierającą się na otchłań nocy i burzy. Wyczerpany, znów wezwałem melyddę. Zdecydowany byłem odejść, opuścić to miejsce uwiedzenia, oszustwa, zepsucia. Jednak ku mej odrazie nawet na krawędzi poddania się nadal pragnąłem odczucia mocy. Najpierw słowo. Później nadchodzi pierwsza fala zaklęcia, odbierająca dech przyjemność, gdy krew, kości i mięśnie czują jej dotyk, rozciąganie, pulsujący wzrost, gdy skrzydła zaczynają się rozwijać… tym właśnie mam być… Ale ponownie moje ramiona rozerwały się, obdarte ze skóry, moje ciało płonęło, agonia wypełniała każdy kawałek mojej istoty. Po chwili znów leżałem skulony w kącie niczym drżący kłąb żałości. — To zaklęcia więżące. — Mówił do mnie, jakbym był zapłakanym dzieckiem. Rzeczywiście można było tak sądzić, gdy tak kuliłem się nagi i jęczący, zwinięty w kłębek, z pochyloną głową… chyba że ktoś rozpoznał we mnie aroganckiego głupca doprowadzonego do rozpaczy przez poczucie winy i strach. Nie mogłem nawet wezwać swoich bogów. Byłem śmiertelnie przerażony, że oni, którzy dali mi dary ponad ludzkie wyobrażenie, obserwowali, jak wykorzystuję je wszystkie do morderstwa. Bałem się, że spojrzą w moją duszę i zobaczą, iż nie potrafię płakać. — Zrezygnuj, zanim zmienisz się w kupę miecha na ścieżce w ogrodzie. W Tyrrad Nor nie uda ci się zainicjować żadnego zaklęcia. Słowa Kaspariana nie miały żadnego sensu, nawet dla umysłu otępiałego z cierpienia i odrazy do samego siebie. Oczywiście, że mogłem korzystać z mocy w Tyrrad Nor. Pierwszego dnia po powrocie wezwałem wiatr, a później… tak, Nyel i Kasparian rozpoczynali zaklęcia, aleja wykorzystywałem własną melyddę, by je kształtować. — Nie jestem tutaj więźniem — wychrypiałem, szczękając zębami. —Przybyłem tutaj z własnej woli. I mogę odejść. Głupie stwierdzenie, skoro przez ponad pół dnia bezskutecznie usiłowałem się stąd wydostać — wspiąć się na mur, zmienić postać i odlecieć z ogrodu, ze szczytu góry albo tutaj, w deszczu, z blanków z moich koszmarów. Zerwałem z siebie ubranie, próbując uwolnić moc, która nie chciała przyjść. Zawsze przegrywałem i za każdym razem odczuwałem większe cierpienie niż wcześniej. — Dokąd chcesz się udać? — Gdzieś. — Tej nocy rozsądek mną nie władał. Odejście nie miało nic wspólnego z celem, a wszystko z pochodzeniem, ruchem i zmianą. Na dobre czy na złe, na życie czy na śmierć, powiedział Gaspar, ale wybrana przeze mnie ścieżka prowadziła tylko do śmierci i zepsucia. „Wojownicy popełniają błędy. Musimy z nimi żyć i zaakceptować nasze ograniczenia. Poczucie winy to pobłażanie sobie”. Nyel nie był jedynym mistrzem, który chciał mi udzielić tej lekcji. Ale śmierci w Pa—rassie były czymś więcej niż tylko błędem. Wystarczy. — Czemu nie mogę się przeobrazić? — Żadnemu Madonaiowi nie wolno zainicjować własnych zaklęć wewnątrz tych murów, poza mną, którego uznano za zbyt słabego i bezużytecznego, by się mnie obawiać. Nawet ja nie mogę stąd wyjść. — Lodowaty wiatr mroził mi włosy i ostrymi jak brzytwa palcami głaskał moje kończyny, lecz to prawda w słowach Kaspariana sprawiła, że zadrżałem. — A tak naprawdę masz jeszcze bardzo mało mocy. To, co wykorzystywałeś w świecie ludzi, to żużel. Poczułem ściskanie w gardle. —Nie jestem Madonaiem. Nawet jeszcze nie zaczęliśmy… Ale pozbawiony wesołości śmiech Kaspariana powiedział mi, że jest inaczej. Czy to możliwe? Nyel powtarzał to pytanie tak często, że przestałem je słyszeć: „Czy z własnej woli wybierasz tę ścieżkę?”. Za każdym razem gdy udawałem się do Aleksandra. Za każdym razem gdy poznawałem nowe zaklęcie. Och, bogowie, za każdym razem… krok na drodze. Stąd brak apetytu, zmniejszająca się potrzeba snu, znikające blizny… Jedna z moich rąk uniosła się do twarzy i pomacała szorstkie piętno niewolnika, a druga sięgnęła do boku. Ten jeden raz byłem wdzięczny za znajomy ból. — Jeszcze się nie dokonało. Jeszcze nie. Musi istnieć jeszcze co najmniej jeden etap, jeszcze jedna propozycja, której świadomie wysłucham i będę mógł odmówić. Bym nie zabił wszystkich swoich przyjaciół w ataku szaleństwa. Bym nie stał się tym, czego się tak bałem. Bym nie stanął na szczycie tych murów i nie zniszczył świata. — Aby odziedziczyć prawdziwą moc Madonaiów, musisz poddać się ostatni raz. Ale twoje ciało już stało się madonaiskie. Te ostatnie niedoskonałości podtrzymuje twoja własna słabość… twoje ludzkie wspomnienia… i w swoim czasie znikną. Kiedy podróż dobiegnie końca… — wzruszył ramionami — …możesz mieć wystarczająco dużo mocy, by przebić ten przeklęty mur, albo nie. Ale zawsze będziesz potrafił podróżować w snach. — Sztylet jego goryczy przekręcił się w moim brzuchu. — Powiedział, że na każdym etapie będę miał prawo wyboru… — …i tak też wybrałeś. — Opuścił płaszcz na moje pochylone ramiona, a ręcznik na kamienne płyty. — Służący przyniosą gorącą wodę do twojej komnaty, kiedy już zdecydujesz się zrezygnować z tego żałosnego pokazu. Moje czoło spoczywało na płytach. Może nacisk zimnego kamienia pozwoli złagodzić łupanie w czaszce. Pomyślałem, że Kasparian opuścił blanki, gdyż noc wydawała się pusta, jakby wiatr i ciemność pożarły wszystkie dusze we wszechświecie. Ale kiedy zacisnąłem ramiona na brzuchu, słowa spadły na moje plecy, a ja z trudem odróżniłem je od lodowatego deszczu. — Radziłbym ci, byś poszukał rady, nim odmówisz ostatniego kroku. „Poszukał rady”. Gdybym tylko zdołał… Gdyby tylko był ktoś, kto mnie wysłucha i powie mi, co robić. Ale jedyną radą, jaką słyszałem, były łagodne wyrzuty mojego nieżyjącego ojca. „To nie w porządku, Seyonne. Nie wolno podnosić ręki na kogoś, kto nie może się bronić na twoich warunkach. Czy w ogóle o tym pomyślałeś?”. Nawet przy tak dojmującym wspomnieniu nie pojawiły się łzy. * * * Kiedy blade słońce wzeszło na niebie w odcieniu zimowego błękitu, nadal kuliłem się w kącie murów, niepewny niczego poza tym, że prędzej rzucę się bez skrzydeł z wierzy Tyrrad Nor, niż przyjmę dar Nyela. Koniec gierek. Och, nie miałem do niego pretensji. Gdyby na początku mnie poinformował, że udział w jego czarach jest mechanizmem mojej przemiany, nie dokonałbym innego wyboru. To nie jest w porządku. To niesprawiedliwe, że wykorzystałem moc Madonaia w ludzkim konflikcie. To był mój grzech arogancji — wierzyć, że siła i szlachetne zamiary usprawiedliwiają takie naruszenie porządku świata. „Twoja siła będzie twoim upadkiem”, powiedział mój demon. I tak się stało. Nyel ostrzegł mnie, że mieszanie ludzkich uczuć i mocy Madonaia jest niebezpieczne. Teraz zobaczyłem tego konsekwencje i nie potrafiłem ich znieść. Dlatego też, gdy otoczyłem lepkie ciało płaszczem i zszedłem z murów swojego więzienia, powiedziałem sobie, że powinienem się przygotować na dłuższy pobyt w Tyrrad Nor. Jeśli jedyną możliwość ucieczki stanowiła decyzja, że będę nadal podążał obecną ścieżką do końca i porzucę resztki ludzkiej tożsamości, to nigdy stąd nie odejdę. W komnacie czekały na mnie czyste ubrania i wanna z parującą wodą, jak obiecał Kasparian. Moczyłem się przez godzinę, a potem padłem na łóżko i zmusiłem ciało do snu dłuższego, niż był mi potrzebny. * * * Minął pełen dzień, nim pozwoliłem sobie wstać. Kiedy już się wykąpałem i przywdziałem świeże ubrania, które dla mnie przygotowano, zacząłem wędrować korytarzami zamku. Musiałem poruszyć krew. Dzień nie był zachęcający. Wietrzny. Ponury. Nie unikałem Nyela, ale też go nie szukałem. Konfrontacja nadejdzie wcześniej czy później. Wiedział o wszystkim, co się wydarzyło w Parassie, a także to, jak się z tym czułem. Słowa otuchy, którymi mnie uraczył, gdy powróciłem z katastrofalnej wyprawy, były szczere i wyrażone jego najbardziej uprzejmym i rozsądnym tonem. Ale ja nie pragnąłem pocieszenia, szczególnie takiego, które mówiło mi, że moje błędy były wynikiem płaszczenia się przed rasą tchórzów, że troszcząc się zbytnio o tych, którzy nie byli tego warci, wypaczyłem swój osąd rzeczywistości. Z mojej ręki zginęli niewinni ludzie. Niech na zawsze będzie przeklęta dusza diabła, zabiłem własnego przyjaciela. Z trudem skierowałem myśli na teraźniejszość i przyszłość. Co oznaczało, że nie jestem już człowiekiem, nie rekkonarre i nie w pełni Madonaiem? Wypróbowałem kilka zaklęć, gdy przechodziłem przez dziedziniec wśród syczących fontann — przywołałem wiatr, rzuciłem światło, ukształtowałem pomniejsze iluzje, jak to zawsze robiłem. Ale słowa i zaklęcia, które poznałem w Ezzarii, odeszły. Niczym wysuszone koryta rzek, ich znajome kształty pozbawione były tego, co dawało im życie. Porażka sprawiła, że czułem się wysuszony i niepełny, jak w czasach niewoli. Dar czarodziejstwa, który nosiłem w sobie od narodzin, został przekształcony w coś nowego, palenisko pełne świecących węgli, które pulsowały z każdym uderzeniem serca i wybuchały ogniem, gdy tworzyłem skrzydła. Doskonale znając wynik, dmuchnąłem na węgle i znów spróbowałem zaklęć… i po chwili ściskałem kolumnę, próbując utrzymać się na nogach, aż niewidzialne pałki i topory przestaną miażdżyć moje kości. Madonaiski rdzeń istniał, ale był niedostępny. Nyel się upierał, że kiedy zostanę w pełni przemieniony, nauczę się posługiwać własną mocą, ale nic nie obiecywał, jeśli zatrzymam się o krok od tego. A co z moją trzecią częścią, ludzką? Wróciłem do komnaty, podniosłem nóż, który przygotowywano dla mnie każdego ranka, i przeciągnąłem nim po lewej ręce. Prawie tego nie poczułem. Z długiego rozcięcia popłynęła krew, lecz po krótkiej chwili zwolniła do leniwego strumyka. Nim sięgnąłem po ręcznik, by ją wytrzeć, rana była już na wpół zasklepiona. Wyglądało na to, że jeśli pozostanę taki, jaki jestem, będę mógł żyć bardzo długo z niespełnionymi pragnieniami i ograniczoną aktywnością. Niezwykle niebezpieczne połączenie. Gdzie według Kaspariana powinienem udać się po radę? Z pewnością nie do Nyela, który tylko mieszał mi w głowie. Nie do zgorzkniałego Kaspariana ani jego milczących służących. Skoro nie umiałem przebyć muru, nie mogłem przepytać rai—kirah, ofiar tej samej wypaczonej mocy, ani udać się do gamarandowego lasu, gdzie wedle Kryddona czekało mnie oświecenie. A co z historią? Może istniały pisma, które powiedziałyby mi, kim byłem albo jak odwrócić to, co się stało? Niespokojne stopy zaprowadziły mnie do biblioteki, labiryntu korytarzy pełnego tysięcy książek i zwojów, map i rysunków. Ale po kilku godzinach przerzucania kruchych stron i rozwijania delikatnych zwojów tylko po to, by znaleźć kolejne zaklęcia, których nie potrafiłem wykorzystać, i opisy przygód, których nie mogłem dzielić, pozostałem z takim głodem me—lyddy, że z trudem oddychałem. Czułem się taki zimny. Taki pusty. A węgielki w moim wnętrzu pulsowały czekając, by napełnić mnie ciepłem i światłem. Tylko kilka godzin buntu i już znalazłem się na krawędzi kapitulacji. — Morderca o słabej woli! — Rzuciłem naręcze przewiązanych wstążką zwojów na ziemię. Nim opadł kurz i kawałki pergaminu, ruszyłem szerokimi schodami w stronę frontowego wyjścia. Oddychałem głęboko, próbując wybrać najlepszą ścieżkę, by po niej pobiec. Może ćwiczenia stłumią na dziś ten głód? Czy wystarczą na tysiąc lat lub więcej? Zacząłem iść w stronę muru, pragnąc znaleźć najdłuższą drogę po krawędzi ogrodu, a dalej pójść ścieżką wspinającą się na górę. W miarę jak zbliżałem się do muru, czułem coraz większe mdłości. Teraz pojąłem chorobę, jakiej doświadczyłem po bitwie pod Gan Hyffir, podobnie jak zrozumiałem, dlaczego Nyel nie podchodził do kamiennej granicy. „Zaklęcia więżące”, jak je nazwał Kasparian, zostały skonstruowane tak, by utrzymać Madonaia z dala od muru. Aleja się nie zatrzymałem i trzy razy obiegłem mur i wspiąłem się na górę, nim celowo usiadłem na wilgotnej ziemi u jego podstawy. — Dalej — powiedziałem, opierając się plecami o popękany kamień. —Pokaż, co potrafisz. Oczekiwałem, że kiedy dotknę plecami i głową muru, poczuję pełen nacisk zaklęć wiążących. I rzeczywiście, tępy ból zaczął się wkradać w moje mięśnie, a oczy przeszyły pasma czerwonego światła, rozpraszając słaby blask dnia. Kiedy jednak zacisnąłem powieki, by odepchnąć od siebie te uczucia, moją uwagę odwróciły wizje Dwunastu Przyjaciół — tych, którzy jakimś sposobem istnieli w zaczarowanym murze. Obrazy te sprawiły, że znów zacząłem się zastanawiać, jak stworzyli tę barierę i dlaczego. Powinienem wiedzieć. Wszyscy byli moimi przyjaciółmi w odległym życiu. Czy pomogłem skonstruować te same zaklęcia, które teraz groziły rozerwaniem mnie na strzępy? Cóż za ironia, że zniszczyłem tę część mnie, która pamiętała, jak się przez nie przebić. Rozważania te sprawiły, że zacząłem myśleć o Fionie i jej odkryciu — wieży w gamarandowym lesie, gdzie Dwunastu zaplanowało stworzenie tej fortecy. Jak Fiona to opisała… wieża bez wejścia? „Gładki i ciepły… kamień, który żył…”. Ten opis pasował także do muru. „Nacisnęłam lekko”, mówiła. „Weszłam dzięki słowom otwarcia i przejścia”. Zerwałem się na równe nogi i stanąłem twarzą do muru. Położywszy dłonie na ciepłym kamieniu, przycisnąłem je lekko, jak wcześniej, a wtedy odniosłem wrażenie, że kamień wybrzuszył się wokół moich palców. Ale kiedy próbowałem utkać słowa otwarcia i przejścia, nieprzyjemne pulsowanie zmieniło się w wybuch bólu. Wytrzymałem jak najdłużej się dało, przekonując się, że czuję jakieś zmiękczenie pod palcami, jakiś ruch, jakieś wyzwolenie, ale wkrótce opadłem na kolana i zacząłem wymiotować. Pusty i chory, wsunąłem palce w głębokie pęknięcie muru, by się od niego odepchnąć, i szepnąłem: — Wybacz mi, Pani. Wszyscy mi wybaczcie. A wtedy kamień wybrzuszył się wokół moich dłoni i wciągnął mnie do środka… Nieskończona szarość… światło dnia przesączające się przez pory czarnego kamienia. Nieruchoma, chłodna stałość, jak wtedy, gdy wchodzi się do grobu. Ciepło muru stanowiło znak tych, którzy tu istnieli —tym, co oni doświadczali, było nieskończone zimno. Wyciągnąłem ręce przed siebie jak ślepiec i poczułem miękkość ich dotyku, jak skrzydła ćmy popychające mnie przez szarość. — Powiedzcie mi, kim jesteście —poprosiłem, przechodząc przez nich. — Nie pamiętam. Czy możecie mi się pokazać? Powiedzcie mi, co mam robić. Próbowałem dotknąć ich umysłów, ale moje pałce natrafiły tylko na żyjący kamień. Tak wiele lat. Tak ponury obowiązek. Głosy dawno umił—kłe. A jednak w zimnej i nieruchomej szarości nie czułem nienawiści. Ani wobec mnie, ani wobec więźnia, którego mieli zatrzymać, ani wobec świata, który zapomniał o ich poświęceniu. Ostatnie stanowcze popchnięcie w plecy — przysiągłbym, że słyszałem najsłabsze echo śmiechu Vyxa, tego, który spóźnił się na swoje stanowisko… …i otworzyłem oczy w małym, schludnym pokoiku. Zaokrąglone ściany były pozbawione ozdób, z wyjątkiem pojedynczego okna wychodzącego na las żółtych drzew, pełen świergotu i gwizdania strzyżyków, rudzików i wilg. Gamarandowy las, a za nim góra Tyrrad Nor. To była wieża Fiony. — Halo? — zawołałem jedynie dla zasady. Nieruchome powietrze powiedziało mi, że nikogo tu nie ma. Pośrodku komnaty stał stół z bladego drewna, a wokół niego piętnaście stołków. Na stole znajdowały się pióra i atrament, cynowy dzban do połowy wypełniony aromatycznym czerwonym winem, piętnaście kielichów oraz zwoje przepisane przez Fionę — rysunek fortecy i manuskrypt. Język już nie stanowił dla mnie bariery. Przegląd manuskryptu nie ujawnił nic, czego bym nie wiedział o Tyrrad Nor — wymieniał jego rozmiar, kształt i wyposażenie, wspominał o barykadzie zaklęć. Czary kamień był nieco bardziej tajemniczy. Otworzyłem drewnianą skrzynkę i przeczytałem słowo wypisane na kamieniu: Kerouan. Inaczej niż w przypadku Fiony, kiedy zamknąłem oczy albo oderwałem wzrok od kamienia, litery nie znikały. Z namysłem przeciągnąłem po nich palcem, po czym wrzuciłem kamień do kieszeni. Jeśli znajdę kogoś, komu będę mógł zadać pytania, zapytam i o to. Zszedłem po kręconych schodach. Co zrobię, jeśli nie spotkam w lesie nikogo? Choć spędziłem gorączkową noc, próbując opuścić Tyrrad Nor, kiedy znalazłem się za murem, nie miałem pojęcia, gdzie się udać. Pewnie powinienem znaleźć drogę do bramy. Albo sprawdzić, czy jacyś rai—kirah pozostali przy życiu — przemiana mojego ciała być może nie pozwoli mi żyć w świecie ludzi. Gdy otworzyłem dolne drzwi, położyłem dłoń na ścianie wieży i zamknąłem oczy. Ciepły kamień zmiękł pod moim dotykiem. Samotna straż, pomyślałem, wyobrażając sobie rumianą twarz zgorzkniałej starszej kobiety. Nie możesz się nawet pocieszyć towarzystwem innych. Ale przynajmniej są tu ptaki. Kimkolwiek była, kochała ptaki bardziej niż mężczyzn i kobiety. Przywitałem ją, podziękowałem i wyszedłem do złocistego lasu. Ze zdziwieniem dotknąłem pary splątanych żółtych pni, jednego szorstkiego i jednego gładkiego. Pojedyncze drzewo w korzeniu i szerokiej koronie, a jednak zawsze podwójne. Gładki pień rodził zielone liście, które jesienią nabierały złocistej barwy, a na wiosnę białe kwiaty; szorstki pień owijał się wokół, chroniąc go i tworząc napój życia z wody, światła i własnej natury, by karmić koronę i korzeń. Gałęzie były nagie, gasnący blask liści i kwiatów leżał u mych stóp. Przez plątaninę konarów nad głową widziałem granitową podstawę góry, a wysoko nade mną wąski pasek czarnego kamienia, czyli mur. Ostry kąt patrzenia i niskie chmury nie pozwalały mi zobaczyć fortecy. I dobrze. Nie chciałem jej już nigdy widzieć. Las ucichł, gdy wyszedłem z wieży. Niemal namacalnej ciszy nie zakłócał żaden głos ptaków ani owadów. Powietrze było chłodne, a moje nozdrza wypełniała woń starych liści i wilgotnej ziemi. I jeszcze… las przenikały ślady inteligencji, charakterystyczny osad świadomości. Wibrujące pasma były tak niezwykłe, że nie mogłem ich nazwać ludzkimi ani madonaiskimi, ale z pewnością potrafiłem je nazwać. — Kochał cię, prawda? — Mój głos przeszył ciszę. — Ty nią jesteś. —Śmiertelną dziewczyną wybraną przez boga. Nikt nie odpowiedział, a ja szedłem dalej, tam gdzie drzewa tworzyły moją ścieżkę. Choć instynkt kazał mi uciekać, tylko jedna droga była dla mnie otwarta, wszystkie pozostałe zamykały opadające gałęzie lub powalone drzewa. Okrążałem je, lecz zaraz odkrywałem, że znów wspinam się w górę, z powrotem w stronę fortecy i jej okrutnych pokus. — Pozwól mi odejść, Pani — powiedziałem do lasu — albo daj mi odpowiedzi, których szukam. — Wiatr poruszył moimi włosami i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. — Nie umiem się smucić. Już nie potrafię. —Wierzyłem, że jakimś sposobem mnie słucha. — Czy to dlatego, że nie jestem ani jednym, ani drugim? On jest Madonaiem, ale nadal czuje. Kocha mnie i żal mu mnie, jak słońcu żal ziemi, której nigdy nie może dotknąć. Dlaczego? Pozwoliłem, żeby mnie oślepił, okaleczył, uczynił wszystkim, czym gardzę, a jednak nie mogę go za to nienawidzić. Jeśli nie rozumiem, skąd mam wiedzieć, co robić? Cisza. Znów ruszyłem w dół wzgórza, przeklinając pod nosem. Kiedy stanąłem przed kolejną blokadą, uniosłem dłoń i wezwałem melyddę, lecz natychmiast wylądowałem na plecach z siniakiem na twarzy. Uderzenie mocy, które odebrało mi oddech, pochodziło ze źródła, którego nie zdołałem zobaczyć. Zakląłem pod nosem, upewniając się, że moja ręka nadal tkwi przy ramieniu. — Dobrze, dobrze. — Podniosłem się z trudem i ruszyłem wybraną dla mnie ścieżką. Z każdym krokiem słodki aromat lasu coraz bardziej plamiła ostra woń popiołu, niedawno spalonych traw. Jeszcze kilka kroków i wyłoniłem się spomiędzy drzew. Pani siedziała na skale nad doliną pełną wyrazistych czarnych szkieletów gamarandów. Strome kamienne zbocze po drugiej stronie było ciemnoczerwone, jakby odbyła się tu straszliwa rzeź, plamiąc je krwią. Strużki dymu wciąż unosiły się z niektórych pni, zaś wiatr niósł gorący popiół, który spadał na zieloną suknię Pani i jej ciemne włosy niczym szary śnieg. Kiedy jej świetliste spojrzenie na mnie spoczęło, opadłem na kolano i opuściłem głowę. — Pani Verdonne — wyszeptałem. Dlaczego tak długo zajęło mi zrozumienie, kim jest — ta, która stała między bogiem i światem ludzi, dziewczyna z lasu, która zyskała nieśmiertelność? Nie boginią, lecz lasem, granicą między światłością a mrokiem, próbującą chronić i ludzi, i rekkonarre. Mój dzień wewnątrz dębu nauczył mnie prawdy o nieśmiertelności lasu — chyba że spalono go ogniem tak gorącym, że zniszczył nasiona i korzenie, chyba że jego ziemię wyjałowiły płomienie. — Wybacz mi ślepotę, Pani. Pomóż mi zobaczyć ścieżkę. — Czy mogę ci rozkazać, byś był inny, niż jesteś? — Jej broda spoczywała na ręce, a głos był tak samo częścią lasu, jak szum liści. — Może wtedy cała ta sprawa byłaby prostsza, gdyż nie przejmowałabym się tym, co się z tobą stanie. — Jej westchnienie było wietrzykiem, który poruszał warstwy popiołów. — Tak długo wierzyłam, że jeśli tylko uda ci się odnaleźć drogę z powrotem, wymyślimy sposób, by go powstrzymać. Ale nigdy nie sądziłam, że twoja droga będzie tak wypełniona cierpieniem. Czy mogłabym prosić cię o więcej? Podniosła się i podeszła do mnie. Jej dłoń dotknęła mojego ramienia i podniosła mnie, a druga spoczęła na moim policzku i uniosła mi głowę, bym na nią spojrzał. Miała brązową skórę i delikatne kości, a jej drobne rysy, spłowiały blask włosów i delikatne zmarszczki wokół oczu mówiły raczej o dojrzałej mądrości niż dziewczęcym rozkwicie. Przypominała mi Elinor. Tylko potęga jej obecności świadczyła, że jest dużo, dużo starsza niż przybrana matka mojego syna. — Ach, ukochany, co mam ci powiedzieć? — Zostanę tu więźniem, jeśli to konieczne — rzekłem. — Albo powrócę przez bramę i wyjdę na pustynię, by żyć tam jak pozbawiony mocy pustelnik. Zajmę swoje miejsce w murze, jeśli tak trzeba. Ale nie mogę zrobić kolejnego kroku na tej ścieżce, nawet jeśli od tego oszaleję. —A oszaleję. Wiedziałem, że tak się stanie. — Pomóż mi zrozumieć, Pani. Rozkazuj mi. — Tak długo próbowałem panować nad swoim życiem. Niezależnie od tego, co wraz z losem postawiło mi na drodze, niezależnie od tego, jak dużo cierpienia kosztowały mnie wybory, których dokonywałem, upierałem się, by samodzielnie kształtować wydarzenia. Teraz byłem zmęczony decyzjami. Koniec z tym. Wzięła mnie pod rękę i razem ruszyliśmy wzdłuż krawędzi spalonego lasu. — Mamy tak mało czasu. To by wystarczyło, żeby potrząsnąć Drzewem Świata i wyrwać jego korzenie! — Zatrzymała mnie gwałtownie i pochyliła się, by strząsnąć duszący popiół z młodego gamarandu. Gdy wytarła szare palce o zieloną suknię i pociągnęła mnie do przodu, krzyknęła w stronę Tyrrad Nor: — Niech jego owoce posiniaczą twoje jaja, Madonaiu, a jego pień zmiażdży twoją twardą głowę! — Przypieczętowała swój wybuch, mocno ściskając moje ramię. Podskoczyłem i wpatrzyłem się w nią z uwagą. Na jej pięknej twarzy pojawił się pełen tęsknoty uśmiech. — O co chodzi? Czy nasz lud już nie klnie się na Drzewo Świata? Klnie się…W tej jednej chwili krystalicznej pewności imię, które wzywałem przez trzydzieści osiem lat swojego życia, przybrało postać ludzkiej kobiety zamiast bogini — ludzkiej kobiety, która po ponad tysiącu lat pełnienia funkcji strażnika nadal potrafiła uskarżać się z przesadną zajadłością na to, co przyniósł jej los. — Pani… mój lud klnie się na twoje imię! Na jej twarzy pojawiło się pełne rezygnacji rozbawienie. — Przypuszczam, że ma to tyle samo sensu co powoływanie się na drzewo. Moce, które naprawdę ukształtowały ten świat, są pewnie przyzwyczajone do dziwnych porównań. Tak niewielka i trywialna wymiana zdań, a złagodziła niepokój i rozpacz. A jednocześnie sprowadziła mnie z powrotem do naszych spraw, gdyż Ezzarianie klęli się również na imię jej syna… twórcy więzienia. Ale tym razem zupełnie rozsądnie i bez lęku sformułowałem pytanie. — Opowiedz mi historię, Pani. — Najpierw popatrz tam — wskazała na mur. — Popatrz uważnie. Po raz pierwszy od dawna wezwałem zmysły Strażnika, ludzkie umiejętności dalekiego widzenia i ostrego słyszenia, które nie miały nic wspólnego z magią, a były jedynie efektem długiego szkolenia i praktyki. Cała zewnętrzna powierzchnia muru się rozpadała, jakby ktoś zaatakował go taranem. — Trzy dni temu mur był niemal cały — zaczęła. — To był zadziwiający widok, gdyż nasze zaklęcia przez wiele lat balansowały na krawędzi rozpadu. Nawet gdy Vyxagallanxchi zajął swoje miejsce przed rokiem, jego dar… ostatniego z Dwunastu… szybko się zmarnował. Ale ostatnie kilka miesięcy zniszczenia zaczęły się odwracać, pęknięcia się zasklepiały, a mur wchłaniał połamane fragmenty. — Przerwała i wpatrzyła się we mnie pytająco. — Wiesz dlaczego? Potrząsnąłem głową. — Z twojego powodu. Z powodu jego miłości do ciebie. I być może z powodu twoich uczuć do niego. Dzień się zmienił, jakby wielkie oko słońca mrugnęło. —Ale teraz znów jest popękany — powiedziałem, z trudem przełykając ślinę, by uspokoić ściskanie w żołądku. — Co sprawia, że się rozpada? — Ty znasz te wydarzenia lepiej niż ja — odparła i znów ruszyła, prowadząc mnie za sobą, niczym statek prowadzi liść unoszący się na wodzie. —W dniu naszego ślubu mąż obdarował mnie madonaiską więzią serc, więc odczuwam jego radości i smutki, choć rzadko znam ich przyczynę. Wiem, że wędruje w snach, i wiem, jak nauczył się z nich korzystać… moja wina. Boję się, bo to była moja sugestia, by pozostawić w jego więzach wyłom, który przyczynił takich cierpień światu. Widzę wizje, które tworzy, i dlatego dowiedziałam się o tobie… przyczynie jego wielkiej radości. Próbowałam cię dosięgnąć, ostrzec, ale oczywiście moja moc nie równa się z jego, nawet kiedy jest tak ograniczona… — …a ja nie słuchałem ani ciebie, ani tego rai—kirah, z którym jestem połączony. Zamknąłem go, uciszyłem, nim zdołał sobie przypomnieć. —Zniszczyłem go bronią wykutą z moich wieloletnich strachów, z potrzeby panowania nad swoim przeznaczeniem, niechęci, by pozwolić komukolwiek… żonie, przyjaciołom, a szczególnie potężnemu i wściekłemu rai—kirah… wejść do mojej duszy. Jej czerwonozłociste policzki się zarumieniły, a przez las przeszedł powiew smutku, poruszając opadłymi liśćmi. — Nie wolno ci się obwiniać. Nigdy, przenigdy. Te sprawy mają tak wielką wagę, że nie możesz sądzić, iż wiszą na jednym haku. Każdy nasz czyn, każdy przypadek, nawet nasze własne odczucia wobec tego, co zrobiliśmy i widzieliśmy… wszystko ma swoje miejsce w wielkiej układance świata. Powiedz mi, co się wydarzyło przez te ostatnie dni, a ja wyjaśnię ci więcej. Aby zrozumieć, co trzeba zrobić, musisz wyraźniej zobaczyć przeszłość. Jeśli nie z twoich wspomnień, to obraz ten musi pochodzić ode mnie. I tak wędrowaliśmy leśnymi ścieżkami, mijając drzewa i kolejne wypalone plamy, a ja wyrzucałem z siebie opowieść o umowie zNyelem i jej straszliwych konsekwencjach. Powiedziałem jej o mojej niewyjaśnionej ufności w jego dobre intencje i głupiej wierze, że jeśli nie uda mi się go uratować, przynajmniej będę w stanie go zabić. — Ale teraz wiem, że taki czyn jest nie do pomyślenia — zakończyłem. — Trzyma mnie w takiej niewoli, że moja dłoń nigdy nie uniosłaby przeciw niemu broni, nawet gdybym wiedział, której użyć. Boję się o swoją duszę, Pani. Jeśli ją stracę, świat będzie cierpieć. Zadziwiające, że wystarczy wypowiedzieć niebezpieczną prawdę, a złagodzi to śmiertelne przerażenie. A może to dzieło Pani i mojej wiary, że ona wybaczy mi wszystko, nawet zniszczenie rasy ludzkiej. Doszliśmy do leniwie płynącego strumienia, wstęgi płynnego złota, i usiedliśmy na zasypanej liśćmi ziemi. Podciągnęła kolana pod brodę i oplotła je rękami. — On wierzy, że mu odmówisz. I dlatego mur zaczął kruszeć. Wszystkie jego nadzieje, na dobre i na złe… gdyż rzeczywiście jest szalony i nie widzi różnicy… wiążą się z tobą. A bez nadziei znów się zatraci i wszyscy znajdziemy się w niebezpieczeństwie. Mur się zawali. — Byłem naiwnym głupcem — zawołałem. — Pozwoliłem, żeby mi to zrobił… Położyła dłoń na moim kolanie i pochyliła się do przodu. — Nie, nie! Nie wolno ci wątpić we własny umysł, mój drogi. Wszystko, co w nim widziałeś, dobro, które w nim czułeś, jest prawdą. Kiedy obudziłam się przy ogniu mojego ojca i ujrzałam istotę z moich snów siedzącą obok mnie i te wspaniałe oczy wpatrujące się we mnie ze zdziwieniem, ciekawością i niemałą dozą pożądliwego zainteresowania, poznałam znaczenie piękna, miłości i dobroci. Przez dwadzieścia lat niczego innego od niego nie zaznałam. Och, oczywiście, kłóciliśmy się. Każdy ci o tym opowie. Był uparty, dumny i przyzwyczajony do tego, że zawsze osiągał swój cel. A ja, jedyna córka swojego ojca, niewiele się od niego różniłam. Ale nasze dysputy nigdy nie miały źródła w złości, a nasz zachwyt sobą nawzajem, ciałem i duszą, szybko je naprawiał. Każdy, kto go znał… Madonai, człowiek czy rekkonarre… czuł to samo. Nikt w żadnym ze światów nie był bardziej kochany niż ten, który zamieszkuje Tyrrad Nor, i nikt bardziej na to nie zasługiwał. Cofnęła rękę i położyła ją na podołku, wpatrując się w nią, jakby należała do kogoś innego, nie do niej. — Nawet kiedy jego lud zaczął umierać, przez długi czas między nam nic się nie zmieniło. Przychodził do mnie i kładł mi głowę na kolanach, kiedy siedziałam przy ogniu, opowiadając mi, kto się rozchorował tego dnia i kto umarł, i o swych niekończących się badaniach, by poznać przyczynę ich śmierci. Ocierałam jego łzy i opowiadałam mu o dzieciach. Dzień drogi od mojego domu mieszkało siedemnaścioro rekkonarre. Choć zawsze przybywał w nocy, często ociągał się i zostawał na cały dzień, by spędzić trochę czasu z naszym synem. Syn. Słowo to było niczym błyskawica nad odległymi wzgórzami, zapowiedź nadchodzącej burzy. — Dzieci były radością równoważącą jego smutek — ciągnęła. — Wyobraź sobie grozę przedwczesnej śmierci Madonaia. Pomyśl o tym, jak się czujemy, kiedy umiera dziewczyna lub młodzian… to o wiele gorsze niż śmierć dziecka, gdyż dziewczynka czy chłopiec w wieku dwunastu czy piętnastu lat już zaczęli podróż, już przynieśli radość swojej rodzinie czy siłę swojej wiosce, ale jeszcze nie wypełnili pełnej obietnicy życia. Tak wiele rzeczy niedopełnionych, niewypróbowanych, niepo—znanych. Tak samo czuł jego lud, gdyż Madonai, który przeżył tylko kilka setek lat, był dopiero młodzieńcem. A teraz pomyśl o pladze, która jeden po drugim zabiera naszą młodzież, najpierw tych najbardziej szczodrych i najradośniejszych… ponieważ to oni jako pierwsi spotkali się z ludźmi. Kiedy młodzi umarli, starsi też próbowali spłodzić dzieci, a wtedy i starsi zaczęli umierać. A wszystko to w jednym uderzeniu serca w porównaniu z ich długim życiem. Czemu mój ukochany nie umarł wraz z nimi? Nie wiedział. Czy to dlatego, że był pierwszy? Że był najsilniejszy? Że kochał podróżować przez moje sny i nigdy nie przeszedł bramy w postaci cielesnej? Coraz dłużej pozostawał w swoim świecie, zmuszając się do odnalezienia przyczyn i lekarstw, oddając wszystko, co miał, by zapobiec nieszczęściu. Kiedy przestał mnie odwiedzać, próbowałam wysyłać wiadomości… usiłowałam do niego przyjść. Ale nie chciał się ze mną spotkać ani zobaczyć naszego syna, gdyż znalazł odpowiedź i nie potrafił jej znieść. Usunąłem zator w strumieniu, gdzie zwęglony konar wbił się w brzeg i chwytał płynące liście, zatrzymując je, aż cała masa stała się czarna i spowolniła bieg strumienia. Gnijące resztki zawirowały i rozpadły się, po czym powoli odpłynęły, a złocisty strumień biegł dalej swobodnie. — Powiedział mi, że pragnął zniszczyć bramy — wtrąciłem — a ponieważ to nie pozwoliłoby rekkonarre spędzać czasu w obu światach, skazując je przez to na szaleństwo, nazwano go dzieciobójcą. — Kasparian opowiedział mu tę historię, kiedy jego umysł był jeszcze kruchy. Gdyby poznał całą prawdę, zniszczyłoby to jego umysł w chwili, gdy dopiero go odzyskiwał. Nie mam pojęcia, ile teraz sobie przypomina. — Verdonne złożyła ręce na podołku. — Mój mąż miał zamiar zniszczyć bramy. To prawda. Ale niebezpieczeństwo dla jego ludu nadal istniało. Nie potrafił zniszczyć zaklęcia, vietto, które po raz pierwszy sprowadziło Madonaiów do naszego świata, prawda? I tak oto rozpętała się burza. — Przyszedł do mnie w nocy — podjęła Pani. — Pokładał się ze mną, jak nie robił tego od roku, płacząc w każdej chwili, gdy dawał mi przyjemność ponad ludzkie wyobrażenie. Kiedy leżeliśmy nasyceni przy moim ogniu, sięgnął do tuniki i wyjął klejnot, diament wyglądający w jego dłoni jak gwiazda sprowadzona na ziemię. Kiedy przepływała moc, jego ciało nabierało złocistego blasku. Tej nocy jego klejnot również stał się złocisty, a blask ten odbijał się w jego łzach. Zapytałam go, co tak bardzo go smuciło. „Oto odpowiedź” rzekł, gdy w lesie zabrzmiały jęki, najpierw z jednej strony, a później z innej. Niebo pociemniało na ten dźwięk, jakby chmury przykryły gwiazdy. Noc krwawiła. A on leżał w moich ramionach ze swoim klejnotem i łzami, gdy jęki rozbrzmiewały z coraz dalszych osad. „Cóż to za groza szaleje tej nocy?”, spytałam. „Czemu leżysz tutaj płacząc i nic nie robisz?”. Nigdy wcześniej nie wahał się nam pomóc w kłopotach, wkładając w to całe swoje serce, wszystkie wysiłki i moc, by złagodzić cierpienia ludzi. Ale tej nocy tylko wziął mnie w ramiona, głaskał po głowie i łkał, że nikt nie cierpi ani się nie boi. Zajął się tym, powiedział. Czułam, jak drży, na jego czole i piersiach zebrał się zimny pot. Wkrótce przetoczył się na bok z jękiem, wciąż ściskając klejnot, a ja widziałam, że cierpi. „Ukochany, co się dzieje?”, spytałam. „Spraw, by się to skończyło”. „Nie mogę”, odpowiedział. „Próbowałem znaleźć inny sposób. Naprawdę, ukochana, próbowałem. Ale tu chodzi o mój lud. Jeśli tego nie zrobię, to jakbym zabił ich wszystkich”. Ale oczywiście to właśnie robił ludziom i rekkonarre… zabijał ich wszystkich, wchłaniając w siebie ich ból i strach, by złagodzić ich przejście do krainy śmierci. —A kto go powstrzymał? — spytałem, znając odpowiedź, zanim jeszcze ją wypowiedziała. — Ty to zrobiłeś, kochanie… syn, którego on kochał ponad wszystko. Kiedy na moje krzyki obudziłeś się ze snu i wezwałeś go, by przerwał tę rzeź, on nie potrafił się zmusić, by cię zabić. Z miłości do ciebie roztrzaskał swój klejnot, nim został wyczerpany. A kiedy przerwał zaklęcie i powstrzymał zabijanie, poczucie winy, że zniszczył swoją rasę, oraz cierpienie i strach dziesięciu tysięcy umierających rozerwały jego umysł na strzępy. Rozdział czterdziesty pierwszy Nyel. Bezimienny Bóg. Mój ojciec. Mój i nie mój… gdyż choć moje ciało i duch wiedziały, wierzyły i zaświadczały umysłowi, że Verdonne nie kłamie, moja dusza trzymała się łagodnego mężczyzny kochającego księgi i ziemię, który spłodził mnie w Ezzarii. Ojcem mojej duszy był Gareth z linii Ezraelle, nie dumny, udręczony Madonai, który próbował zniszczyć rasę ludzką. Niezależnie od tego, że usiłował złagodzić ich odejście, wybrał rzeź jako lekarstwo na straszliwą tragedię. A ponieważ był dobrym i szlachetnym człowiekiem, oszalał od tego. Jego syn uwięził go i żył do chwili, gdy podział zesłał rai—kirah na wygnanie, a ludzkich czarodziejów z powrotem do Ezzarii. A choć jego materialne ciało umarło przed tysiącem lat, nadal żył i był nierozdzielną częścią mnie. —Co mam zrobić? — spytałem. Fałszywe ciepło dnia znikło, a ja skuliłem się pod płaszczem, odwracając się od zimnego północnego wiatru, by nie musieć patrzyć na fortecę, mur i przyszłość, która mnie przerażała. — Oddaj mu nadzieję. Jakże proste i miło brzmiące zdanie opisujące koszmar. Odwróciłem się do Pani, a wypełniał mnie taki strach i gniew, że cały drżałem. — Pozwolić, by uczynił ze mnie potwora, który za nim podąży? Nie mogę tego zrobić. — Widziałem teraz jego strategię. Tak, chciał syna silnego i potężnego, prawdziwego Madonaia… boga. Ale pragnął również, bym był bezwzględny i wolny od słabości, przez którą mu się nie powiodło. Nic dziwnego, że nienawidził Aleksandra. Nic dziwnego… na święte gwiazdy nocy, nic dziwnego, że chciał wiedzieć więcej o moim własnym synu. — Mówisz mi, że mam oddać swoją ludzką duszę. Nie rozumiesz? Widziałem, kim się stał. Nie mogę tego zrobić. Chłodny rozsądek Pani był przerażający. — Próbowałeś opanować jego moc zaklęciami i przez długi czas ci się udawało. Ale Dwunastu jest zmęczonych i znika, a nie pozostał już żaden Madonai, który mógłby się oddać murowi. Nasi przyjaciele zapłacili straszliwą cenę, pozwalając mu przeżyć. Mieli nadzieję, że któregoś dnia jego szaleństwo się uleczy i znów będzie błogosławił oba światy swoją miłością. Verdonne położyła dłoń na moim ramieniu, próbując mnie uspokoić, i znów poprowadziła mnie wśród żółtych drzew, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie albo cenie mąki na rynku. Opowiedziała mi o tym, jak ja — Valdis — nie umiałem zabić swojego ojca za jego zbrodnię, podobnie jak on nie potrafił mnie skrzywdzić, i dlatego wymyśliłem sposób, by opanować jego moc. Dwunastu Madonaiów — musiałem wybierać spośród wielu, którzy go kochali — pozwoliło, bym wplótł ich esencję w mur, gdyż tylko czysta moc Madonaiów mogła go powstrzymać. Trzynasty został strażnikiem wieży, pilnując drogi do i z fortecy. Verdonne również zapłaciła swoją cenę, na zawsze przywiązana do tego lasu, który dawał jej siłę i życie razem ze swoim bólem. A wtedy utkałem zaklęcie, które pozbawiło ojca jego imienia. Poprowadziłem go do fortecy i złagodziłem jego przerażenie, gdyż trzeba było bardzo wiele czasu, nim jego umysł odzyskał choć pozory normalności. — Nie minęło wiele lat, a rekkonarre zaczęli zapominać o więźniu, jak planowałeś, kiedy odebrałeś mu imię — zakończyła. — Madonaiowie od dawna nie żyli, poza Vyxagallanxchim. Verdonne, Valdis i Bezimienny Bóg stali się pożywką dla legend. Ale każdy dzień, kiedy widziałeś fortecę, był niczym nóż w twoim sercu, a w miarę jak twój ojciec odzyskiwał pozory rozsądku, zaczynałeś się bać, że miłość do niego osłabi twoje zdecydowanie. To wtedy wraz z Vyxem postanowiliście zniszczyć swoje wspomnienia o nim. Przyszliście tutaj i powiedzieliście mi, co zaplanowaliście, wiedząc, że o mnie też zapomnicie. Czas zwolnił, gdy zacisnąłem palce na czarnym kamieniu w kieszeni. —Ale zapisałem jego imię, prawda? Gdyby kiedykolwiek odzyskał… — Vyx je zapisał. Nałożył na nie zaklęcie, by nikt poza tobą nie umiał go odczytać. Vyx nie był jednym z rekkonarre, lecz moim nauczycielem, obrońcą, mentorem, młodym Madonaiem oddanym mnie — swojemu półludzkie—mu attelle. Vyx pozostał ze mną przez długie lata zapomnienia, przez przerażający czas proroctwa, gdy zostałem przekonany, że jeśli nie podejmiemy drastycznych środków zapobiegawczych, skrzydlaty zmien—nokształtny uwolni Bezimiennego Boga, a ten zniszczy świat — zapominając, że ten, którego tak się boimy, jest moim ojcem. Po tym jak my, którzy pozostaliśmy — rekkonarre, budowniczy — stworzyliśmy zaklęcie, które rozerwało nasze dusze, Vyx żył ze mną na wygnaniu w Kir’Vagonoth, pamiętając jedynie, że pewnego dnia będzie musiał wrócić do czarnego muru w Kir’Navarrin, by dopełnić swojego życia. Prawda i oszołomienie zmniejszyły moją furię. — Jeśli nie możemy odbudować muru, to co…? —Nadszedł czas, by umarł, ukochany. Niech jego oddanie tobie będzie ostatnim naszym wspomnieniem o nim. Mógłbyś spróbować zabić go już teraz, wyzwać go do „uczciwej” walki albo zniszczyć go we śnie. Ale nie potrafimy ocenić jego prawdziwej mocy. Wyobrażenie o niej daje nam jedynie mur, a ten mówi, że jest silniejszy, niżbyśmy sobie życzyli. Ponieważ Kasparian pomaga mu odbierać moc tym biednym cieniom, które zamieszkują Kir’Navarrin, ryzyko jego zwycięstwa jest zbyt wielkie. Ale jedyny sposób, w jaki może uczynić cię w pełni Ma—donaiem, wymaga, by oddał ci swoją moc, łącząc ją z tą, z którą się urodziłeś. Nie może od nowa stworzyć madonaiskiej magii, a jedynie ją przekazać, a w chwili gdy ci ją odda, będzie najsłabszy. Nyel nie był moim prawdziwym ojcem. Nie musiałem mu okazywać synowskiej lojalności. Ale Denas… Valdis… był częścią mnie, więc jeśli miałem żyć w zgodzie ze sobą, powinienem w tych kwestiach postępować ostrożnie. —Ajeśli go nie zabiję, Pani? Co wtedy? Ścieżka poprowadziła nas z powrotem do wieży. Verdonne odsunęła pęd pnącza i położyła dłonie na kamieniach, uśmiechając się smutno i szepcąc coś, czego nie dosłyszałem — jak sądziłem, pozdrowienie dla strażniczki wieży. Potem podniosła na mnie wzrok. — Może nic. Może odda moc i zgaśnie w fortecy, zadowolony, że zrobił wszystko, co możliwe, by odkupić swoje grzechy. Może dzięki mocy, jaką od niego uzyskasz, zdołasz opuścić fortecę i żyć, jak zechcesz. Ale on miał bardzo dużo czasu na przygotowanie planu, a mój mąż był najbardziej inteligentnym i najpotężniejszym wśród swoich, co dużo znaczy. Możliwe, że uda mu się odebrać dar, jeśli nie spełnisz jego oczekiwań i nie dokończysz jego straszliwego dzieła. — Wzięła mnie za rękę. —Zapamiętaj sobie ten obowiązek, byś nie zapomniał o swoim celu wśród ogromu przemiany. Musisz dokończyć to, co zacząłeś. Przyjmij jego dar i odbierz mu życie, gdy poczuje radość dawania. Prawda jest cięższa od innych słów, powiedział niegdyś ojciec mojej duszy. Ma własną materię, niczym kawał metalu, który wychodzi z paleniska rozgrzany, ale nie daje się kształtować. Kiedy się jej dotknie, dźwięczy jak kryształ i błyszczy jak srebro obok ołowiu. —Ajeśli to zrobię — powiedziałem, z trudem wypowiadając słowa, bo coś ściskało mnie w piersi — kto mnie powstrzyma? — Znajdziesz swoją drogę. Jesteś człowiekiem z dwiema szlachetnymi duszami, jedną, którą znam całym sercem, i jedną, na którą tylko spojrzałam. To, czego mój syn nie potrafił uczynić, pomożesz mu dokonać ty, obcy. Prawdziwe moce ziemi i nieba sprowadziły cię do tego miejsca, wykuły cię, ukształtowały i naostrzyły. Ufam im. I ufam tobie, mój synu i przyjacielu. Nie pozostało już nic do powiedzenia. Szybko przeszedłem przez mur wieży i wspiąłem się do cichej komnaty. Ostrożnie włożyłem kamień z powrotem do drewnianego pudełka. Kerouan. Bezimienny Bóg. Wyjrzałem przez okno na jasny las i przestąpiłem bezdenną otchłań. * * * — Nie rozumiem cię! — Nyel stał nad swoją planszą do gry, moja deklaracja zatrzymała go w połowie ruchu. — Biorąc pod uwagę, że byłeś nieszczęśliwy przez te ostatnie dni, zakładałem… — Byłbym wdzięczny, gdybyś przestał „zakładać”. Nie jestem dzieckiem. Pozwól mi podejmować własne decyzje i nie ukrywaj przede mną trudności. Pojmuję konsekwencje swoich wyborów, przyjąłem je z własnej woli i będzie tak aż do końca. Byłem nieszczęśliwy, ponieważ zabiłem ludzi, a zostałem do tego zmuszony, gdyż mój przyjaciel Aleksander nie zaufał mi w pełni. I wtedy właśnie odkryłem, że nie mogę opuścić tych murów, ponieważ już rozpocząłeś moją przemianę. Najwyraźniej ty również mi nie ufasz. Jaki człowiek czy Madonai nie byłby „nieszczęśliwy”, gdyby odkrył, że dwie osoby, które obdarzył bezgranicznym zaufaniem, wcale tego nie odwzajemniają? — Być może nieco zbyt gorliwie cię obdarowywałem. Bez wątpienia spore niedopowiedzenie, ale mimo to stwierdzenie najbliższe przeprosinom, jakie mogłem usłyszeć od Nyela. — Czy w takim razie zrobisz to, o co proszę? Nyel ostrożnie odstawił figurkę — białego króla — na czarno—szarą planszę. Podniósł się i podszedł do okna, splatając szczupłe dłonie za plecami. — Jak sobie życzysz. Poślę cię do nowego śniącego na takich samych warunkach jak wcześniej. Ale teraz, by zaspokoić twoje pragnienie prawdy: ta wyprawa, niezależnie od celu, jaki ci przyświeca, będzie ostatnim krokiem mojego dzieła, po którym obdarzę cię pełną mocą. Kiedy powrócisz, będziesz Madonaiem, ciałem i duszą. Twoje ludzkie niedoskonałości zostaną wyeliminowane. Pewne elementy twojej przeszłości… wspomnienia, uczucia… odejdą. — Podobnie jak moje blizny? Kasparian powiedział, że nawet te dwie, które pozostały, znikną w swoim czasie. —Nalałem sobie kieliszek wina, zdziwiony, że nie drżą mi ręce. — Może pozwoliłeś, by pozostały, aby przypominały mi o ludzkiej przewrotności? — Niech sobie wyciąga dowolne wnioski z mojej goryczy. Interesowała mnie jedynie jego odpowiedź. —Ach, w rzeczy samej jesteś spostrzegawczy. Te dwie skazy… piekielnie trudno je wymazać. Ich korzenie sięgają tak głęboko. Dopiero zaczęliśmy twoją edukację… powinieneś odbyć jeszcze wiele lekcji… ale nie musimy się spieszyć, a być może przyda się coś, co będzie ci przypominać przeszłość. — Obrócił się na pięcie, a jego twarz błyszczała, jakby na południowym niebie za jego oknami wzeszedł księżyc. —W chwili przemiany zmieni się cała twoja ludzka przeszłość. Nie zostanie utracona, ale stanie się odległa, jakby należała do kogoś innego, jakby to była opowieść, którą usłyszałeś w młodości. Uważam, że trzeba jakoś złagodzić taką drastyczną zmianę, bo inaczej byłaby przerażająca, a nie chciałbym, żebyś czuł, że ukradłem ci życie. Dlatego pozwoliłem, by te ostatnie cielesne kotwice pozostały do chwili, gdy sam zdołasz je usunąć, razem z bolesnymi wspomnieniami, które oznaczają. Bogowie miejcie litość, był dumny ze swego planu. Robił mi „przysługę”. Odetchnąłem odrobinę spokojniej i pod zasłoną splecionych rąk zacząłem masować ból kryjący się głęboko w boku pod „skazą”. W godzinach, które minęły od powrotu z gamarandowego lasu, w moim umyśle pojawił się wątły plan. Przerażająca rozgrywka o stawki, których nie znałem. I nie wystarczą właściwe posunięcia z mojej strony — myśl ta sprawiała, że robiło mi się niedobrze. — W porządku — powiedziałem. — Chciałem po prostu mieć to już z głowy. Pozostaw mi te pamiątki. Wolałbym już nigdy nie dać się wciągnąć w plany głupie jak ten ostatni… na bogów, ich idiotyczne, bezsensowne spiski. Żeby zapobiec katastrofie, wystarczyłoby, gdyby Aleksander powierzył swój plan wybranemu przeze mnie pośrednikowi. Cóż za arogancki głupiec. Myślałem, że czegoś już się nauczył. — Jesteś narzędziem, które wykorzystują do swoich celów — uzupełnił Nyel. — Jaki przyjaciel zmusza towarzysza do gwałtu na własnym sumieniu? Nad górą zapadła noc, północny wiatr rozproszył chmury. Powietrze się ochłodziło, a gwiazdy pojawiające się na ciemniejącym niebie miały krawędzie ostre jak szkło. Gdy Nyel wezwał Kaspariana, by znów posłał nas do krainy snu, ja spacerowałem i krążyłem wokoło, zadowolony, że Madonai jest zajęty, a ja mogę się skoncentrować na śniącym i tym, co miałem zamiar powiedzieć. Nim wybrałem choć połowę koniecznych słów, Nyel powrócił, ciągnąc za sobą Kaspariana. Niechęć potężnego Madonaia była silna jak zwykle, gdy ustawiał krzesła wokół stołu do gry. Wyjaśnienia Verdonne tłumaczyły nienawiść i zazdrość Kaspariana. Pewnie cierpiał patrząc, jak jego mistrz zasypuje darami tego, który go uwięził… tego, który nie urodził się Madonaiem… syna, który nie kochał swojego ojca tak mocno, jak attelle oddający wszystko, by dzielić wygnanie ze swoim mistrzem. Jakże niesprawiedliwy wydawał mu się los. Gdy usiedliśmy przy stole, Kasparian zapalił świecę. Po woskowej kolumnie wspinał się pająk. Z malującą się na szczupłej twarzy niecierpliwością Nyel wyrzucił z siebie pierwsze słowo zaklęcia, i nim pierwsza kropla wosku zsunęła się po świecy, otaczając nieszczęsne stworzenie, ja unosiłem się nad morzem snów. * * * Tylko drzemała. Ślad jej snu był tak słaby i minął mnie tak szybko, że niemal go przegapiłem. Ale od kiedy dotknął mnie Nyel, wypełniała mnie potęga zaklęcia i nawet gdyby jej sen był równie trwały, co płatek śniegu w południe na pustyni, nie powstrzymałoby mnie to na ścieżce moich pragnień. * * * — Seyonne! — Elinor przycisnęła plecy do drzewa cytrynowego, a z jej ciemnych oczu umknął sen. — Co ty tu robisz? Była ostrożna, lecz nie przerażona, co świadczyło o jej odwadze. Obudziła się z popołudniowej drzemki i ujrzała nad sobą mężczyznę odzianego jedynie w pas z mieczem i jaskrawe światło, a to musiało napawać niepokojem, szczególnie jeśli ostatnim razem, kiedy o mnie słyszała, zburzyłem budynek, miażdżąc głowę jej przybranego brata. Niestety, tego popołudnia pewne nie dodam jej otuchy. — Przyszedłem po swojego syna. Nadszedł czas, by zamieszkał ze mną. Równie dobrze mogłem ją uderzyć. Zerwała się na równe nogi, na jej twarzy pojawił się rumieniec, a wszelka niepewność znikła. —Dałeś mi słowo! — Wszystko się zmienia — odparłem. — Powiedziałeś, że zniesiesz wszystko, by wiedzieć, że Evan jest bezpieczny, kochany i szczęśliwy — przypomniała. — Wierzyłam ci. —1 to właśnie zrobię. Gdzie on jest? — Popatrz na siebie, Seyonne! Przerazisz go. Przerażasz nas wszystkich. — Czy ty też we mnie wątpisz, pani? Co jeszcze muszę zrobić, by udowodnić swoją wartość? — Staliśmy twarzą w twarz na stromym, suchym zboczu nad prymitywnym osiedlem namiotów, gdzie ostatnim razem odwiedziłem swoje dziecko. Promienie słońca padały pod ostrym kątem, a cały świat zalewało czerwono—złote światło, którego nikt nie pomyliłby z mrokiem. — Nie będę z tobą dyskutował. Nadszedł czas, by Evan dowiedział się o mnie i poznał swoje prawdziwe miejsce w świecie. Jej wdzięczne rysy stwardniały. —A czego się nauczy? My już nie wiemy, kim jesteś. Nawet książę się obawia, że zmieniłeś się w coś…. Jak mam oddać moje dziecko temu, który… — Evan jest moim dzieckiem. Powinien być ze mną, a nie wałęsać się po pustyni z bandą żałosnych banitów w centrum ludzkiej wojny. Biorąc pod uwagę waszą głupotę i ignorancję, wszyscy zginiecie w ciągu roku. — Wezwałem wiatr, by wypełnił moje skrzydła, i zrobiłem krok w stronę kobiety. — Nie wątp w moje intencje i nie sprawdzaj mnie. Pamiętaj o Parassie. Jej rumieniec zbladł, ale nie cofnęła się ani nie skuliła pod moim spojrzeniem. — Nikt z nas nie zapomni o Parassie. Czy to nie tam twoja ślepa żądza krwi zabiła mojego brata Farrola, człowieka, który nazywał cię swoim przyjacielem, i okaleczyła Gorrida, człowieka pełnego wiary i honoru, który porzucił zemstę, by służyć twojemu księciu? Czy siedmiu ludzi lorda Kirila nie zginęło z twojej ręki, ponieważ nie zniżyłeś się do rozmowy z Aveddim? Co sprawia, że myślisz, iż nadajesz się na opiekuna? Prawda. Wszystko prawda. Jej oskarżenia bolały jak uderzenia bata. A teraz musiałem złamać tę jedną przysięgę, którą uważałem za nienaruszalną. Sprowadzić niebezpieczeństwo na swoje dziecko. Ale znałem swoich przyjaciół. Nic innego by ich nie przekonało… — Powiedz mi, gdzie on jest albo spalę każdy namiot w tym obozie, by go odnaleźć. — Mój głos rozbrzmiewał w zapylonym powietrzu niczym grzmot, grożąc rozbiciem skał i połamaniem drzew. — Jeśli spróbujesz go przede mną ukryć, skręcę karki wszystkim twoim ludziom, jednemu po drugim. — Na płomienie niebios. — W końcu uwierzyła. Machnąłem skrzydłami i zerwałem się do lotu, krążąc nad nią niczym sęp nad ścierwem, krzycząc tak, żeby wszyscy w osadzie mnie usłyszeli. — Gdzie jest mój syn?! — Dobrze. Pokażę ci. — Ruszyła w dół zbocza, w pośpiechu potykając się kilka razy. Nie przestawała jednak myśleć. — Zabierzesz go do Kir’Navarrin? — spytała, wołając w moją stronę. — To jego dom. Jego prawo. — Będziesz potrzebował kogoś, kto się nim zaopiekuje. Jest taki mały… — Mogę wyczarować służących, by zatroszczyli się o jego potrzeby. — Znów machnąłem skrzydłami, wzbijając wokół niej kurz. — Wyczarować służących… — Zmrużyła oczy, popatrzyła na mnie, jakby chciała zajrzeć pod skórę, i potrząsnęła głową. — Nie rozumiesz? On się boi obcych. To normalne u dziecka w tym wieku. Nie możesz… — Nauczy się. Poślizgnęła się na luźnym kamieniu i niemal straciła równowagę. Oddychała ciężko i zatrzymała się na chwilę, by poszukać bezpieczniejszej drogi przez zbocze. Mieszkańcy całego obozu zaczęli się podnosić i wpatrywali się w nas, osłaniając oczy przed ostatnimi promieniami słońca. — Niezależnie od tego, kim się stałeś, nie możesz być tak okrutny, by oderwać dziecko od wszystkich i wszystkiego, co zna. —Nie mów mi, co mogę, a czego nie! Czy nadal jestem niewolnikiem? Wszyscy próbują kierować moim postępowaniem, wydają mi polecenia… trzymaj się z dala, bądź ostrożny, musisz, nie wolno… Ale od teraz wszystko będzie wyglądać inaczej. Odnalazłem prawdziwy dom i prawdziwą postać. Odziedziczyłem moc, której nie potrafisz sobie wyobrazić, i ledwo osiągnę kwiat wieku, gdy te ludzkie istoty rozpadną się w proch. Chcę, by mój syn objął dziedzictwo ojca. I wydostanę go z niebezpieczeństwa. Przeklęta niech będzie wasza uparta… — A czy w twoim świecie nie ma żadnego zagrożenia? — przerwała mój ryk, nie odrywając ode mnie spojrzenia. Strzała strachu przeszyła moje myśli, niczym wystrzelona prosto z oczu Elinor. Ostrożnie. Ostrożnie. Zamierzałem powiedzieć to, co powiedziałem — sprawić, by się mnie bała. Ale moc przepełniała moje ramiona, pierś i lędźwie, rozpościerała skrzydła, grożąc, że odwróci moją uwagę od prawdziwego celu. Byłem gotów zaatakować ją w sposób, jakiego nigdy nie planowałem. Brutalnie zmusiłem się do koncentracji. Przemienię się dopiero wtedy, gdy powrócę do Nyela, gdy mój śniący znów zaśnie. Trzymaj się planu. Nyel cię obserwuje… — Nie jestem nierozsądny. Możesz posłać z nim jedną osobę. — Jeśli to nie zadziała, moje dziecko nigdzie nie będzie bezpieczne. Uniosłem się wysoko, nim zdążyła odpowiedzieć, i poleciałem w stronę osady. Gdy Elinor zbiegała po ostatnim stromym podejściu, ja zwinąłem skrzydła i wylądowałem na ziemi kilkaset kroków od zbierającego się tłumu. Splotłem ręce na piersi i odwróciłem się do nich plecami. Za mną ciche szepty i odgłosy przestępowania z nogi na nogę ustąpiły przed pewnym krokiem i znajomym głosem. — Porozmawiaj ze mną, Seyonne. — Kroki Aleksandra zatrzymały się w sporej odległości ode mnie. Wpatrzyłem się w Elinor i nic nie odparłem. Dopiero kilka chwil później, gdy kobieta podbiegła zdyszana drogą, by do niego dołączyć, odwróciłem się do księcia. Tłum rozdzielił się, by pozwolić mu przejść, a on stał jak król w obecności posłańca z nieznanej krainy. Za nim czekał Feyd z głową opuszczoną tak, że nie widziałem jego twarzy. Czy młody Suza—ińczyk był zawstydzony, że przyszedłem do kogoś innego, czy też ukrywał ulgę? Obok księcia zajął miejsce Blaise, trzymając na ręku mojego syna, a jego twarz była nieruchoma. Evan spoglądał na mnie z zaciekawieniem i tulił się do kościstego Ezzarianina, nie wyjmując palca z ust. Zmusiłem się, by widzieć jedynie Elinor. — Kto będzie towarzyszył dziecku? — spytałem, podejmując rozmowę, jakby wokół nie pojawiła się setka jej świadków. Elinor patrzyła to na mnie, to na pozostałych, a na jej czole błyszczał pot. — Seyonne przyszedł po Evana — wyjaśniła szybko pozostałym. — Chce zapewnić chłopcu bezpieczeństwo w Kir’Navarrin. — Słowa się z niej wylewały, uciszając protesty Aleksandra i Blaise’a. — Jest… nieugięty… więc nie ma sensu się z nim kłócić. Proszę, nie róbcie zamieszania. I ktoś musi z nimi iść, żeby Evan się nie bał. To będę ja. — Linnie, nie możesz — odparł Blaise, tłumiąc wściekłość. — Słyszałaś, jak Fiona opowiadała nam o swojej chorobie. Nie przeżyjesz dłużej niż kilka miesięcy. — Kiedy cierpienie nadejdzie, będziemy musieli stawić mu czoła. — Ja pójdę — zaproponował Blaise. — Chłopiec dobrze się czuje w mojej obecności, aja mogę… Elinor potrząsnęła głową. — Jesteś tu potrzebny. Aveddi na tobie polega, a przyszłość cesarstwa jest ważniejsza niż ktokolwiek z nas. Poza tym Seyonne powierzył mi opiekę nad Evanem. Nie porzucę swojego dziecka. — Jak sobie życzysz. — Pokiwałem głową, jakby inni się nie odzywali. — Zajmij się koniecznymi przygotowaniami. Niech twój brat przeprowadzi cię przez bramę Dasiet Homol do wieży w gamarandowym lesie. Kiedy się tam znajdziecie, otworzy drogę, jak to opisała Fiona, lecz tylko ty i twoje dziecko wejdziecie do komnaty na szycie wieży. Wiedzcie, że nie pozwalam na żadne odstępstwa od swoich rozkazów. W komnacie na wieży musisz jedynie poprosić o wejście do fortecy, a wtedy się spotkamy. Czy wszystko jasne? — Elinor pokiwała głową, a ja mówiłem dalej. — To dla bezpieczeństwa dziecka. Dla jego przyszłości. Ojcowie muszą robić to, co konieczne, dla swoich synów, a synowie muszą znać swoich ojców i ich pamiętać. — Linnie… — Błaganie Blaise’a nie przyniosło skutku. Elinor pocałowała go i powiedziała, że musi przygotować konie i wodę, podczas gdy ona zbierze rzeczy Evana. Odszedłem nieco dalej od wszystkich, by zaczekać, celowo znów ich ignorując. Ich wrogość była niczym ostry wiatr, wyczuwałem też dłonie unoszące się do noży i mieczy. Kiedy pierwszy but skierował się w moją stronę, obróciłem się gwałtownie, wypełniając skrzydła powietrzem, a z moich palców wystrzelił ogień. — Odejdźcie — wysyczałem cichy rozkaz. — Nie starczy wam umiejętności, by stawić mi czoła. — Kiedy tłum się wycofał, ja znów się odwróciłem i patrzyłem, jak księżyc wspina się nad wschodnim zboczem doliny. Wkrótce stał za mną jedynie Aleksander; czułem, jak jego wzrok pali moje plecy. — Porozmawiaj ze mną, Seyonne. A może powinienem zawołać cię jakimś innym imieniem? Gdzie jest mój przyjaciel… mój brat… człowiek, który uratował mi życie i duszę i pokazał, jak z nich korzystać? Są rzeczy, które chciałbym mu powiedzieć, wieści, którymi z radością bym się podzielił. Zmieniłem się w kamień… w każdym razie, na ile może sobie na to pozwolić zmiennokształtny. — Chciałbym wiedzieć, czy mój przyjaciel zamierza powrócić, gdyż bardzo potrzebuję jego pomocy i mądrości. Ale tylko jego. — Kroki się zbliżyły. — Rozumiem, co wydarzyło się w Parassie. Wszyscy to rozumieją… nawet Blaise. Na świętego Athosa, Seyonne, nie obwiniam cię o nic, o co nie obwiniałbym siebie. Więcej ludzi żyje dzięki tobie, niż przez ciebie zginęło. Ale to nie może się znów wydarzyć. Proszę, daj mi znać, że mnie usłyszałeś. Ale ja się nie odwróciłem i nie odezwałem, a on po chwili odszedł. Po półgodzinie Blaise przyprowadził konie. Podczas gdy inni ładowali pakunki i bukłaki na siodła, Aleksander stał z boku. Wkrótce Elinor podeszła do mnie, niosąc w ramionach mojego syna. Chłopiec miał szeroko otwarte oczy. — Czy nie zdołam cię przekonać, żebyś trochę poczekał? — spytała. —Aż będzie starszy i zrozumie, co się dzieje? — Tylko jeśli mi obiecasz, że wojna dziś się skończy. — Przerwałem na chwilę, wpatrując się w nią uważnie. — Tak sądziłem. — Upewniłem się, że wszyscy mnie usłyszą. — Możesz poinformować wszystkich zainteresowanych, że skoro Aveddi nie ufa już moim osądom, ja nie będę mu już służył. Nie mylicie się myśląc, że nie jestem już taki jak kiedyś. Ale nie zostawię tego świata na pastwę chaosu i szaleństwa. Będę nadal wspierał was w tym konflikcie tak, jak obiecałem, i spodziewam się, że wszystkie umowy i porozumienia ze mną zawarte też zostaną dotrzymane. Ludzie słyną z tego, że nie dochowują lojalności. Nadal noszę dwie blizny, które mi o tym przypominają. — Wskazałem na te dwie, które mi jeszcze pozostały. Sądziłem, że wyczułem zmianę w Aleksandrze… głośny oddech… sztywność pleców… ponura pewność. Ale na niego nie patrzyłem, więc nie mogłem być pewien. Lojalność. Wzniosłem się wysoko obserwując, jak Blaise i Elinor pospiesznie rozmawiają z Aleksandrem, szybko żegnają się z resztą zebranych i ruszają przez rozświetloną księżycowym blaskiem pustynię. Ich postacie rozmywały się w chwilach, gdy Blaise posługiwał się swoją magią. Elinor pochyliła się w siodle do przodu, j akby szykowała się do walki, a wiatr szarpał kosmykami jej ciemnych włosów. Evan jechał przed Blaise’em; ciało mężczyzny było niczym tarcza chroniącarsenne dziecko. Tuż przed zachodem księżyca zmęczone konie wspięły się na wzgórze i dotarły do Miejsca Kolumn, gdzie dwa rzędy białych kamiennych filarów rzucały długie cienie na trawę. Blaise rozpalił nieduży ogień. Kiedy przystąpił do czynności koniecznych dla otwarcia bramy, Elinor otuliła Evana kocem i trzymała go na kolanach, kołysząc się z nim powoli. Usiadłem na szczycie odległej kolumny i obserwowałem ich, tkając zaklęcie senności i rzucając je na kobietę. Wyboru dokonałem dla bezpieczeństwa Evana. Dla nich wszystkich, tak sobie powtarzałem, choć zimny pot spływający mi po grzbiecie świadczył o wątpliwościach, jakie żywiłem. Aby Evan był bezpieczny, musiałem narazić go na niebezpieczeństwo, ufając, że niezależnie od tego, co się wydarzy, Elinor ochroni go i pocieszy. Ale myliłem się tak wiele razy, a moje pragnienie było tak wielkie, że zmąciłoby mój osąd. To, co zasiałem, mogło się okazać nasieniem zagłady. Proroctwa, które ukształtowały los mojego ludu, opisywały straszliwe zakończenie. Kwadrat kamienia z mozaiki przedstawiał jedną z możliwych przyszłości wynikających z moich czynów jako niezgłębioną ciemność, a ten, kto dotykał tego elementu układanki, czuł rozpacz całego świata. Ale kurczowo trzymałem się słów Gaspara. „Musisz iść ścieżką, którą wybrałeś. Żeby światło zatriumfowało, musi istnieć mrok”. Bełkot starca dawał mi nadzieję. Nie silne ramię, nie zmysły, nie intuicja i inteligencja czy doświadczenie. Tylko wizja zrodzona na pustyni, odwaga kobiety oraz siła i lojalność księcia. Głowa Elinor zaczęła opadać. Odetchnąłem czystym, słodkim powietrzem ludzkiego świata, a gdy kobieta ułożyła się obok dziecka do snu, odwróciłem się i przyjąłem ciemność. * * * Jak musi się czuć brzeg, kiedy nadchodzi odpływ? Bogate życie odebrane. Nieustanna aktywność uciszona. Krawędź lądu wyczyszczona przez wodę, pozostają jedynie kawałki śmiecia, które wysuszy słońce albo zbiorą ptaki. Ogromny ciężar uniesiony, a esencja piasku i skały pozostawiona, by wygrzewać się w blasku słońca. Cudowna prostota. Tak się czułem, gdy wstałem od stolika do gry Nyela i nie pozostało we mnie nic z człowieka. Wyciągnąłem ręce i przyjrzałem się im. Obie ręce, wzdłuż przedramion ścięgna, łokcie, szerokie ramiona… nic, co by mnie zaniepokoiło. Ani też nic, co przeszkadzałoby mi w dalszych badaniach, gdyż stałem w połowie drogi między kominkiem a oknem prowadzącym do ogrodu, nagi poza pasem z mieczem. Na zewnątrz padał śnieg. Nogi całe i kształtne. W tej krainie nie świeciłem złocistym blaskiem. Pierś. Mało włosów… nigdy nie byłem mocno owłosiony. Splątana biała linia tuż pod żebrami po prawej stronie świadczy o niewierności, braku zaufania, zdradzie, ignorancji. Brzuch. Lędźwie. Tak, nadal jestem mężczyzną, wszystko pozostało na swoim miejscu. Skrzydła… dreszcz podniecenia, gdy poczułem, że są zwinięte i przyciśnięte do pleców. Czy na zawsze mam pozostać uskrzydlony? Wszystko na swoim miejscu. Moja dłoń dotknęła lewej strony twarzy… bestialstwo, okrucieństwo, rozpacz. Te blizny były niczym krople kwasu dotykające zadowolonej skóry. Pozbędę się ich jak najszybciej, muszę się tylko dowiedzieć jak. A wiedziałem… na całą mądrość świata, już wiedziałem tak dużo, teraz gdy opuściła mnie fala bólu i brzydoty i pozostawiła mnie Madonaiem. Przyglądały mi się inne oczy. Młodo—stare oczy, pełne radości. Stary mężczyzna stał przy zaszronionym oknie, a w jego twarzy odbijał się blask ognia. Jeszcze się nie uśmiechał, ponieważ musiał ofiarować mi jeszcze jeden prezent, by być mnie pewnym. Jego włosy zdawały się bardziej siwe, a szczupła twarz wysuszona i miękka, jakby ciało pod skórą już zmieniło się w proch. Rozłożyłem szeroko ramiona i zgiąłem kolano. — Mój panie ojcze, jestem takim, jakim mnie uczyniłeś. Nauczaj mnie, jak zechcesz. Znasz mój głód. Nie mieliśmy już w sercach żadnych sekretów. Jego radość i triumf były dla mnie widoczne, a moje pragnienia leżały przed nim jak na dłoni. Jednak ja byłem bardziej wrażliwy. Byłem dziełem sztuki na nowo stworzonym ze zniekształconego oryginału, a artysta nadal sprawował kontrolę nad swoim tworem. Kiedy przeszedł przez wzorzysty, zielono—czerwony dywan, wpatrując się we mnie czarnymi oczami, poczułem, jak jego oddech podsyca płomienie wewnątrz mnie, karmiąc biały ogień, który wypalał duszę i wspomnienia, oczyszczając mnie z nieczystości mieszanych narodzin. Umierałem z pragnienia paliwa, które tylko on mógł mi dać, mocy, która zmieni ten płomień w ogień zniszczenia. Nie zastanawiałem się nad tym, co ginęło, a jedynie nad wspaniałością tego, co pozostanie. Za moimi plecami rozległ się głośny trzask. Kasparian złamał szczapę grubości mojego nadgarstka i wrzucił ją do ognia. Wyjął z kosza kolejny kawał drewna, a później wyciągnął nóż i zaczął odcinać ze szczapy długie wióry z taką łatwością, jakby kroił ciasto. Drzazgi spadały na stertę na płytki u jego stóp. Spojrzenie mojego ojca mnie nie opuściło, ja też nie oderwałem od niego na dłużej wzroku, choć obraz głodnego noża Kaspariana okrywał mój umysł niczym cienka zasłonka. Mój własny sztylet, schowany w pięknej skórzanej pochwie, wisiał ciężko na moim nagim boku. Co za ironia, że to właśnie Kasparian mi o tym przypomniał. Oddany Madonai byłby przerażony. — W końcu znalazłeś odpowiedź na swoje pytanie — zaczął mój ojciec. — Kiedy odkryłem cię pośród cieni na tak gorzkim wygnaniu, chciałem ci wyjawić twoją prawdziwą tożsamość. Ale byłeś tak pełen gniewu… i nie bez powodu… i nie miałeś wielu wspomnień swojego prawdziwego pochodzenia. Było tego za mało, bym zdołał się na tym oprzeć. —Aja odrzucałem sny w Kir’Vagonoth — dopowiedziałem, z trudem łapiąc oddech pod jego uważnym spojrzeniem. — Nienawidziłem przyjmowania cielesnej postaci, więc nie miałeś jak do mnie mówić. — To nieważne. Byłem tak dumny z twojej siły i wdzięku. A później znalazłeś tego drugiego, ludzkiego partnera, odpowiadającego ci we wszystkim. Jakże moce wszechświata nas pobłogosławiły, synu, po tak długich cierpieniach przysyłając nam tego dobrego Strażnika, by uratować nas obu. Kiedy się dowiedziałem, że planujesz się z nim połączyć, zdecydowałem, że zrobię wszystko, by sprowadzić cię tutaj, uświadamiając ci twoje właściwe miejsce we wszechświecie. Musiałeś zrozumieć, że nie jestem ci wrogiem. Wręcz przeciwnie. Chciałem ci oddać wszystko. — Położył dłoń na moim policzku, a wtedy każdy nerw, każdy mięsień i każde włókno mojego ciała obudziły się i zaczęły drżeć, jakby ktoś przeciągał wzdłuż nich ostrzem noża. — Nie mogłem jednak uwierzyć, że mi wybaczysz, i dlatego zastawiłem te żałosne pułapki i przynęty. Widziałeś to wyraźniej niż ja sam. A teraz czuję się zawstydzony zaufaniem, jakie mi okazałeś… sprowadziłeś to dziecko twojego ciała, by zamieszkało tutaj. — Cofnął rękę, a ja pochyliłem się do przodu, próbując podtrzymać łączącą nas więź. Ale on splótł ręce na okrytej zieloną koszulą piersi, jakby tego nie zauważył. — I oto dochodzimy do kulminacji. Jesteś naczyniem, gotowym, by otrzymać dar inny niż wszystkie od czasów… — Proszę, ojcze. — Z trudem słyszałem własne słowa, gdyż przepełniał mnie tak wielki głód. Bez jego mocy, która dopełniłaby moją, byłem jedynie wysuszoną skorupą, niepełną, niezdolną do życia, aberracją zrodzoną nie naturalnie, lecz z zaklęcia. Roześmiał się i wyciągnął ręce, szeroko rozkładając płaszcz, jakby sam miał skrzydła. W tej chwili przeobraził się w młodego boga, który mnie spłodził. — Otwórz serce, mój synu Valdisie, i przyjmij to, czego ode mnie potrzebujesz. Widok jego szerokiej piersi, odkrytej i wrażliwej, pociągnął moją dłoń do rękojeści noża. Gdzieś poza szaleństwem mojego pragnienia tkwiła pewność, że taka chwila już nigdy się nie powtórzy, moment bezpieczeństwa, konieczności i obowiązku. Ale nie mogłem go zabić. Istota zwana Kerouanem kiedyś była piękna i święta, a nawet teraz pragnęła dla mnie jedynie dobra. Był moim ojcem. Kochałem go i nie potrafiłem nawet myśleć o tym, że go skrzywdzę. Cichnący głos w moim wnętrzu potwierdził tę decyzję, mówiąc mi, że gdybym zignorował to przekonanie, znalazłbym się na najlepszej drodze do zepsucia i szaleństwa. Lojalność, powiedział głos. Wszystko sprowadza się do lojalności. I dlatego pozwoliłem, by chwila minęła, i wpadłem w niebiesko—czarne morze. Bezimienny Bóg mnie objął i napełnił. Rozdział czterdziesty drugi — Do ogrodu przyszły trzy osoby — powiedziała wyczarowana służąca, kobieta o nieładnej twarzy, która wyglądała, jakby mógł ją rozwiać wiatr hulający na blankach. — Mówią, że przybyli tu na twój rozkaz, lordzie Valdisie, choć nie używają właściwego imienia. Zatrzymałem się w połowie ćwiczenia. Po trzech dniach paskudnej zimowej pogody moje ramiona były napięte, a choć nie miałem ochoty wznieść się w wyjący wiatr i mokry deszcz, wyszedłem na otwartą przestrzeń, gdzie mogłem rozłożyć skrzydła i swobodnie nimi poruszać. Potrafiłem przywołać je w dowolnej chwili, więc nie musiałem chodzić z nimi przez cały czas, ale czułem się zaniepokojony, skurczony i niepewny, kiedy zbyt długo pozostawałem bez nich. Skrzydła były zewnętrzną manifestacją mojej mocy, pierwszym zaklęciem, które nauczyłem się rozpoczynać samodzielnie. — Trzy? — Nie tego się spodziewałem. — Rozkazałem, by kobieta i dziecko przeszli przez portal w wieży. — W rzeczy samej, panie, to kobieta, dziecko płci męskiej i mężczyzna, który twierdzi, że jest ich obrońcą. Pan Kasparian mówi, że mężczyzna, podobnie jak dziecko, nosi w sobie prawdziwą istotę. Blaise. To imię od razu pojawiło się w mojej głowie. Jeden z rekko—narre. Dobry człowiek, ale nieposłuszny. Nie był mi tu potrzebny; nie uważał, że moje dziecko należy do mnie. — Zabierz kobietę i dziecko do komnat, które dla nich przygotowałem. Przynieś im jedzenie i suche ubrania i za godzinę sprowadź do gabinetu mojego ojca. Mężczyzna może zostać w ogrodzie i zamarznąć albo powrócić tak, jak przybył, to jego wybór. Nie wolno mu tu zmieniać kształtu ani wyjść poza ogród. Niech Kasparian tego dopilnuje. Kasparian znał moje rozkazy. Miał powstrzymywać moich ludzkich znajomych przed wtrącaniem się w nasze sprawy, ale nie wolno mu było ich krzywdzić. Kiedy nauczę się panować nad swoją mocą w tym świecie, ponownie zastanowię się nad więzieniem, jego barierami i mieszkańcami. Aten czas nadejdzie wkrótce. Minęły zaledwie trzy dni od chwili, kiedy ojciec przekazał mi swoją moc, a już czułem, jak wypełnia mnie niczym górski strumień podczas topnienia śniegów. Na razie zaklęcia wiążące, które sam stworzyłem tak dawno temu, nie pozwalały mi rozpocząć żadnych madonaiskich zaklęć poza przemianą własnego ciała. Ja również byłem zależny od Kaspariana. Ale w przeciwieństwie do ojca, kiedy już pierwsza iskra zaklęcia została skrzesana, nawet przez tak tępe ostrze, jak attelle ojca, mogłem robić, co tylko zechciałem. Każdy czar, którego nauczył mnie ojciec, umiałem kształtować, jeśli Kasparian dał mu życie, i czułem pewność, że gdy moja moc odpowiednio wzrośnie, zdołam opanować także i mur. Miałem mnóstwo czasu. Wyzwolę się z okowów. A jeśli chodzi o ojca… nie byłem pewien, co z nim zrobię. Nadal był szalony. Przez te wszystkie lata ludzie i rekkonarre nie bali się go bez powodu. Pojmowałem jego moc, czyny, rozumowanie — i skazę, która rozdarła go na strzępy. Zrobił wszystko, co w jego mocy, by uleczyć mnie z tej słabości, nie po to, bym jak się głupio obawiałem, mógł dokończyć rzezi, ale żebym potrafił rozsądnie patrzeć na świat i przy tym nie oszaleć. Wolny od ludzkich sympatii i zmieszania, umiałbym rozwiązywać problemy, które rozwikłałby jedynie Madonai. Czas pokaże, czy mu się udało. Skończyłem ćwiczenia i przyglądałem się, jak na krawędziach moich skrzydeł tworzą się kryształy lodu. Z zadowoleniem zauważyłem, że nawet wrażliwym błonom nie przeszkadza zimno. Gdy zacząłem schodzić w stronę moich komnat, nad blankami rozległo się głośne skrzeczenie. Cofnąwszy się i wyjrzawszy za mur, ujrzałem dużego brązowo—białego ptaka próbującego wlecieć do fortecy od strony ogrodu. Jego wysiłki skazane były na niepowodzenie. Pomijając już ciągłe uderzenia wiatru, ptak został pochwycony w świetlny sznur rzucony przez Kaspariana. Im bardziej się szarpał, tym bardziej zaciskała się pętla na jego szyi. — Powiedziałem ci, że nie wolno ci się zbliżać do zamku w jakiejkolwiek postaci! — krzyknął Kasparian ponad hukiem wiatru i oburzonymi wrzaskami ptaka. Kilkoma szarpnięciami sznura sprowadził intruza z powrotem na ziemię, gdzie ptak szybko przybrał postać obszarpanego mężczyzny, który klęczał na ziemi, trzymał się za gardło i dyszał ciężko. Wskoczyłem na blanki. — Może powinniśmy mu pokazać, jakie są kary za nieposłuszeństwo! — zawołałem z góry do Kaspariana. Wiatr wypełnił moje skrzydła i wydął płaszcz. — Przytrzymaj go w ogrodzie do jutra do północy. Blaise wpatrywał się tępo przed siebie, gdy zszedłem z murów i opadłem na ziemię obok niego. — Nie chcę cię skrzywdzić — powiedziałem do niego, dotykając dłoni Kaspariana i rzucając zaklęcie, które miało uniemożliwić uwięzionemu rekkonarre zmianę kształtu przez cały nadchodzący dzień. Mężczyzna jęknął cicho, gdy jego kości poczuły wiązanie czaru. — Ale nie wolno mnie lekceważyć. Powiesz to towarzyszom, kiedy powrócisz do swojego świata. Blaise próbował się odezwać, lecz Kasparian pociągnął za sznur, a wtedy banita zaczął się krztusić. Ja pochwyciłem wiatr i wzbiłem się w górę. Blaise wydawał się bardzo mały, kiedy Kasparian go odciągnął. Powróciłem na schody i do swoich spraw. Otrząsnąłem się z wilgoci i schowałem skrzydła. Gdy dotarłem do swoich komnat, włożyłem szare spodnie, buty i luźną koszulę z czarnego jedwabiu, a włosy związałem jedwabną wstążką. Niedługo potem dołączyłem do ojca w jego gabinecie. — Czyli przybył twój chłopiec? — spytał, jednym palcem przesuwając figurę na planszy. Od czasu mojej przemiany właściwie nie ruszył się ze swojego krzesła przy ogniu. Twierdził, że teraz kiedy jego esencja została tak pomniejszona, lata bardzo mu ciążą. Nie pragnąc wydawać się chciwym czy zarozumiałym, nie prosiłem go, by dokładniej opisał mi swój stan. Jego drażliwość łagodził niewątpliwy spokój, choć rzeczywiście przekazanie mocy najwyraźniej nadwątliło jego ciało. Ale nici, które łączyły go ze światem i z moją duszą, nawet teraz nie osłabły. Ten, kto próbowałby wyeliminować go z gry, zanim wyda ostatni oddech, gorzko pożałowałby swojego błędu. — Czy dziecko w ogóle cię zna? — dorzucił. — Nie bardziej niż ja znałem ciebie, kiedy tu przybyłem — odparłem. — Ale to się zmieni. Nim dorośnie, będzie pamiętał jedynie swój prawdziwy dom i prawdziwą rodzinę, choć z pewnością jest ona niezwykła. — Ukłoniłem się lekko i uśmiechnąłem. — Musisz jakoś ułagodzić Kaspariana — rzucił ze śmiechem. — Grozi, że bez wahania zadepcze malca, jeśli ten wejdzie mu w drogę. — Już rozmawiałem z Kasparianem. Doszliśmy do porozumienia. —W zamian za jego tolerancję, obiecałem mu, że będzie mógł zostać z ojcem, niezależnie od tego, co zadecyduję w kwestii przyszłości Nyela. W korytarzu zabrzmiały kroki i ciche szepty. Służąca otworzyła drzwi, a za nimi ukazał się chłopiec, trzymający się ciemnoniebieskiej spódnicy kobiety. Kobieta się pochyliła, żeby przez chwilę porozmawiać z dzieckiem, po czym wyprostowała się, wzięła je za rękę i wprowadziła do gabinetu. Żadne nie okazywało po sobie strachu, gdy przechodzili przez komnatę. Pokiwałem głową z aprobatą. Chłopiec rozglądał się po obszernym pomieszczeniu, pełnym świecących lamp i ozdób, a jego ciemne oczy się rozszerzyły, gdy ujrzał czarne i białe pionki błyszczące w świetle. — Czy mogę przedstawić Evan—diargha? — powiedziałem, kłaniając się najpierw ojcu, a później synowi. — Właściwie prezentacja będzie musiała poczekać do chwili, gdy go lepiej poznam. Dziecko, nie zwracając uwagi na żadnego z nas, wysunęło rękę z dłoni kobiety i podeszło do przodu, zatrzymując się w połowie drogi między środkiem komnaty, gdzie stała jego opiekunka, a kuszącym stolikiem do gry. Wpatrywało się w mojego ojca, oceniając, jak przypuszczałem, czy warto zaryzykować zbliżenie do obcego, by dostać się do intrygujących przedmiotów. — Masz, chłopcze — rzekł Nyel, podnosząc z planszy jednego z małych, okrągłych wojowników i tocząc go po dywanie w stronę chłopca. Ten podniósł go z podłogi, uśmiechnął się nieśmiało i podszedł odrobinę bliżej stolika. — Evan — zawołała kobieta cicho i chłopiec szybko się do niej wycofał. Włożył palec do ust, a drugą ręką ścisnął wojownika z kości słoniowej. — A to pani Elinor — mówiłem dalej — która opiekowała się moim synem od jego narodzin. — Jedna z rekkonarre — stwierdził mój ojciec. — Ale pozbawiona prawdziwej istoty. Szkoda. —A kimże ty jesteś, że ważysz się litować nad moimi narodzinami, panie? — spytała Elinor. Odważne słowa jak na kogoś, kto zaciskał zbielałe dłonie. — W tym miejscu jestem zwany Nyelem z braku lepszego określenia — odparł mój ojciec z westchnieniem. — Imiona nadawane mi w świecie ludzi znasz lepiej ode mnie. A jeśli chodzi o to, kim jestem, to najlepszym określeniem jest tu „zmęczony starzec”. Ten, który widział, jak wypełnia się jego największe pragnienie, i zastanawia się, jakim pomniejszym przyjemnościom oddawać się w ostatnich dniach życia. Najwyraźniej dobrze troszczyłaś się o to dziecko i dlatego nie musisz się bać mnie ani mojego syna. — Nyel położył dłoń na moim ramieniu. — Twojego syna… — Kobieta spoglądała to na Nyela, to na mnie. — Ta kwestia jest zbyt skomplikowana, bym ją teraz wyjaśniał — przerwałem jej, splatając ręce za plecami. — A poza tym to nie twoja sprawa. Czy wasze komnaty ci odpowiadają? — Jak na więzienie — odpowiedziała, bez wątpienia ośmielona łagodnym zachowaniem mojego ojca. Tym większy z niej głupiec, jeśli go nie doceniała. —Nie jesteście zamknięci w swoich komnatach — powiedziałem. —Mój syn może chodzić, gdzie tylko zechce, po całym zamku i wokół niego, z wyjątkiem prywatnych komnat mojego ojca i jego towarzysza, Kaspariana. Kasparian ma także salę ćwiczeń pod centralną częścią zamku. To miejsce jest niebezpieczne dla dziecka. Nakazałem mu wprawdzie, by ją zamykał, ale twoim obowiązkiem będzie trzymać chłopca z dala od niej. Będziesz towarzyszyć dziecku, by go uczyć i troszczyć się o niego. W tym domu nie znajdziesz więcej niebezpieczeństw niż w każdym innym domu ze schodami, wieżami i oknami… a o wiele mniej niż w miejscu, gdzie przebywaliście. Nie dała się zastraszyć. — Jednak nie możesz zaprzeczyć, że jesteśmy zamknięci. — Ty możesz opuścić Kir’Navarrin w każdej chwili, pani. To na chwilę uciszyło jej zuchwałe słowa. Bardzo dobrze wiedziała, że musiałaby odejść sama. Chłopiec pociągnął ją za spódnicę i szepnął: — Mamo. Mamo. Czy możemy iść do domu? Elinor położyła mu dłoń na głowie i uciszyła go. — Błagam o wybaczenie, dobry panie, ale powinnam położyć Evana do łóżka. Przebyliśmy długą drogę. Jeśli zechcesz nam towarzyszyć, Seyonne, pokażę ci, jak lubi być układany do snu. Jeśli masz zajmować się nim w przyszłości, lepiej, byś się tego nauczył. Ojciec roześmiał się z zadowoleniem i zakołysał na krześle. — W rzeczy samej, synu, sądzę, że sprowadziłeś do tego domu zdecydowanego ducha. A ja sądziłem, że to dziecko będzie najciekawszym gościem, jakiego mieliśmy w ciągu ostatniego tysiąclecia. — Machnął ręką w stronę naszej trójki. — Idź. Idź. Tak, chłopcze, powinieneś się nauczyć tego, co ona może ci przekazać. Kiedy się rozchoruje, umrze albo uzna, że powinna być lojalna raczej wobec swojego ludu, a nie tego chłopca, nie chcielibyśmy, by dziecko dotkliwie to odczuło. Zirytowany arogancją Elinor i zachętą ojca, ukłoniłem się i gestem wskazałem kobiecie drzwi. Szeptała cicho do dziecka, gdy wspinaliśmy się po kręconych schodach, pokazując mu rzeźby w kształcie ptaków na ścianach, zabraniając mu drapać pionkiem po wypolerowanym drewnie i odciągając go od fontanny na półpiętrze, gdy prawie do niej wpadło. Jej słowa i działania były skierowane do chłopca, lecz spojrzenie ciągle do mnie wracało, aż zacząłem się zastanawiać, czy na moim czole nie pojawiła się przypadkiem jakaś nieładna narośl. Kiedy zawahała się w miejscu połączenia czterech korytarzy, wskazałem jej drogę i wkrótce dotarliśmy do komnat mojego syna. Główny pokój był duży, z pięknym widokiem na ogród. Jedną ścianę wypełniały półki, zapchane stateczkami i piłkami, książkami i papierem, i węglem do rysowania. Pod szerokim oknem stała skrzynia na ubrania pełna nowych koszul, spodni, bielizny i butów w odpowiednim rozmiarze. Wyczarowana służąca właśnie ustawiała na niskim stoliku kolację składającą się z zimnego mięsa, jabłek i grzanek. Podczas gdy ja stałem w drzwiach i przyglądałem się im, pani Elinor usiadła na dywanie obok kominka i pomogła chłopcu przebrać się w podniszczoną koszulę nocną, którą wyjęła z węzełka. Zastanawiałem się, czy nie lepiej by było, gdybym odszedł. Nie interesowały mnie wieczorne rytuały — służący mogli nauczyć się takich rzeczy i postępować podobnie, kiedy niania umrze lub odejdzie. Ale zostałem, słuchałem i obserwowałem. — …ale to jest twój nowy dom… — powiedziała kobieta, kiedy dziecko zeskoczyło jej z kolan i próbowało popychaniem i kuksańcami zmusić ją, by wstała, twierdząc, że chce do domu. — …i to jest bardzo ładny dom, z wieloma ciekawymi zakamarkami. Chodź, zjesz kolację. Nie jadłeś tak długo. — Wciągnęła chłopca na kolana i zachęciła go, żeby spróbował zimnego drobiu. Potrząsnął głową, lecz przyjął grzankę i jadł ją, przyglądając się, jak służąca ścieli małe łóżko przy jednej ze ścian. Potem pokojówka podniosła kilka węzełków leżących przy drzwiach na korytarz i wskazała na mniejsze drzwi z boku. — Przeniosę twoje rzeczy do tej komnaty — powiedziała do Elinor. —Proszę, zostaw je. Zostanę tutaj. — Twój pokój jest obok. Nie jest taki duży, ale wystarczy. — Służąca była jednym z dzieł Kaspariana, więc nie wyróżniała się ani inteligencją, ani umiejętnością wysławiania się. — Jak już mówiłam, będę spała tutaj, z synem. —Ale tu nie ma łóżka, a ja nie będę przenosić żadnych mebli bez rozkazu pana Kaspariana. Elinor wzruszyła ramionami i znów zajęła się dzieckiem, podnosząc upuszczoną grzankę. Najwyraźniej kłótnia się skończyła, choć tępa służąca, która znikła za drzwiami z bagażem, nie zrozumiała, kto ją wygrał. Podziwiałem siłę kobiety, choć wiedziałem, że nie należy ufać komuś, kto ją posiada. Kiedy przeszedłem przez komnatę, by dołączyć do niej i dziecka przy ogniu, potarłem dłonią dręczącą bliznę na boku. Ta kobieta musi się nauczyć pokory — uważała moje dziecko za własne. —Witaj, Evanie. Mogę dołączyć do was przy kolacji? — spytałem, kłaniając mu się lekko. Dziecko schowało twarz na piersi kobiety. Oczywiście, każde dziecko byłoby przestraszone w nowym otoczeniu, wśród nieznajomych twarzy. Usiadłem na fotelu kilka kroków od nich myśląc, że może wyzbę—dzie się nieśmiałości, jeśli nie będę nad nim tak górował. Wziąłem ze stołu jabłko i nóż, odciąłem kawałek owocu i podałem go chłopcu. — Cieszę się, że ze mną zamieszkasz, Evanie. Czekałem bardzo długo, byśmy mogli być razem. Bardzo długo. Spojrzałem w przeszłość, by przypomnieć sobie przebieg naszego rozdzielenia, i byłem przerażony tym, co zobaczyłem —pokłady szalejącej ignorancji i strachu, niesprawiedliwości i okrucieństwa. Przywołałem obraz tej kobiety patrzącej w dół na kalekiego mężczyznę, który został straszliwie okaleczony, i innego człowieka porąbanego na strzępy, i ujrzałem w pamięci wyraz jej twarzy, gdy oskarżała mnie o tę rzeź… Chłopiec wyrwał mi kawałek jabłka. —Powiedz „dziękuję”… — kobieta na mnie spojrzała — …jak ma cię nazywać? Wciąż uważa za swojego ojca Gordaina. Gordain. Ludzki mężczyzna, nawet nie rekkonarre. — Nie będziesz już wspominać mojemu synowi o tym Gordainie. Nie chcę, by opłakiwał człowieka. W domu Madonaiów rodzic płci męskiej nazywany jest „fyothe”. Najbliższym ludzkim odpowiednikiem byłoby słowo „papa”. Kobieta pokiwała głową, przełykając odpowiedź, jak również wszystkie pytania, które na pewno cisnęły się jej na usta. — Evanie, powiedz: „Dziękuję, papo”. Chłopiec się wykręcił, wymruczał coś, co brzmiało podobnie, i znów schował twarz, jednocześnie pogryzając jabłko. Odciąłem kolejny kawałek owocu. — Nie będę tolerować tego, że uczysz go strachu przede mną. — Upewniłem się, że nic w moim tonie nie przerazi chłopca. — Seyonne… — kobieta zniżyła głos i spojrzała w stronę drzwi do sąsiedniej komnaty — …musimy porozmawiać na osobności. —W kwestii…? Przyjrzała się uważnie mojej twarzy, zmieszana i pełna wahania, a cała jej odwaga znikła. — Daj mi jakiś znak, Seyonne — wyszeptała, błagając mnie w najbardziej żałosny ludzki sposób. — Myśleliśmy… Książę był pewien… Po tym, co powiedziałeś o obietnicach i lojalności… Służąca wróciła i zaczęła podsycać ogień na noc. Kobieta spojrzała na jej plecy i odezwała się znów normalnym tonem, choć zjej twarzy nie znikła troska. — Twoje ponure obejście mnie zaskakuje. Książę Aleksander mówił, że w trudnych chwilach opowiadasz kiepskie dowcipy. Nie potrafiłem pojąć jej dziwnego zachowania. — Nie znajduję wiele wesołości w niczym, co ludzkie, pani Elinor. Moje doświadczenia w waszym świecie przeczą wszelkim skłonnościom w tym kierunku. — Służąca znów wyszła. Zeskoczyłem z krzesła, nie byłem w stanie usiedzieć bez ruchu. Komentarze kobiety mnie niepokoiły, jakby z ognia wyskoczyła iskra i trafiła mnie w czoło między oczami. To wrażenie mi się nie podobało. — I nic nie zakładaj. Jak już mówiłem, nie jestem człowiekiem, którego zna ten ludzki książę; odrzuciłem tę część mojego istnienia. Jesteś służącą, pozostajesz tu za moją zgodą i radziłbym ci o tym pamiętasz. Powinnaś się do mnie zwracać „panie Valdisie”. Blask opuścił twarz kobiety, jak wtedy gdy ostatnia krawędź słonecznego dysku znika za horyzontem, a choć światło wcale się nie zmniejsza, jego właściwości stają się zupełnie inne. Zaczęła powoli kołysać chłopca, opierając policzek na jego ciemnych włosach, gdy jego powieki zaczęły opadać. — Valdis — powtórzyła z namysłem. — Imię ezzariańskiego boga. Myślałam, że gardzisz rolą boga. — Ezzarianie nie mają pojęcia, o czym ani o kim mówią. — To powiedz mi, panie Valdisie, dlaczego to tak ważne, by Evan przeniósł się tutaj, i to tak szybko? Dobrze się o niego troszczyliśmy, chroniliśmy przed niebezpieczeństwem i dawaliśmy mu tyle miłości, ile powinno otrzymać dziecko. Wojna oddaliła się od naszej osady, więc nie grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo. W przeszłości nie spędzałeś z nim dużo czasu, a jeśli nadal będziesz uczestniczył w wojnie Aveddiego, to się raczej nie zmieni. Co takiego ma się według ciebie wydarzyć w świecie ludzi, że już nam nie ufasz? Rzuciłem nóż i resztki jabłka na stół. — Życzę sobie, by mój syn był bezpieczny. Nie pamiętam dokładnie, dlaczego uznałem, że muszę przenieść go tu tak szybko. —Nie pamiętasz?! — Gwałtownie poderwała głowę. — Cztery dni temu groziłeś, że zabijesz cztery setki ludzi, jeśli natychmiast go tu nie sprowadzę! — Ale to było przedtem. — Przed czym? Ta kobieta zadawała mnóstwo impertynenckich pytań, ale wiedziałem, że nasze codzienne życie będzie łatwiejsze, jeśli będziemy zachowywać się wobec siebie rozsądnie, choć oficjalnie. Dlatego też odpowiedziałem. — Przed przemianą. Zanim stałem się w pełni Madonaiem. — Łatwiej bym jej to wytłumaczył, gdybym wiedział, o jakie informacje jej chodzi. Ale jak w przypadku wielu innych fragmentów mojego odrzuconego istnienia, logika kierująca moimi działaniami rysowała się dość mglisto. —Byłem głęboko przekonany, że mój syn musi znaleźć się tutaj wraz ze mną, ale nie przypominam sobie toku rozumowania, który do tego doprowadził. Wówczas byłem jeszcze człowiekiem. Ludzkie „rozumowanie” nieodłącznie wiąże się z ludzkimi uczuciami, a jego kręte ścieżki z trudem teraz odtwarzam, gdy ciało rodzące i podtrzymujące takie emocje radykalnie się zmieniło. — Twoje ciało się zmieniło… nie człowiek… — Jej oszołomiony wyraz twarzy stanowił tylko dopełnienie jej irytujących pytań. — Jestem teraz Madonaiem, podobnie jak mój ojciec i Kasparian, choć oni tacy się urodzili, a ja zostałem obdarowany… przeobrażony. Rekko—narre… ty i reszta twojego ludu… powstali w wyniku spółkowania Ma—donaiów i ludzi, dwanaście stuleci temu, poważnego błędu, który skaził świat. We mnie mój ojciec naprawił ten błąd. Czy teraz rozumiesz? —Zaczynam pojmować. A teraz jesteś… odmieniony… i dlatego pamiętasz tylko fakty z przeszłości, wydarzenia, decyzje i imiona różnych osób, ale nie to, co do nich czułeś i dlaczego. — Najpewniej przypomnę sobie później wszystko, co wiązało się z moją decyzją. Ale to i tak nie ma znaczenia. Mój syn powinien mieszkać tutaj, nie w jakimś ludzkim obozie, gdzie każdego dnia grozi mu niewola, okaleczenie albo okrutna, niepotrzebna śmierć… te przeklęte ludzkie plagi. Zostanie wychowany jak Madonai, a kiedy nadejdzie właściwy czas, przekażę mu dar, którym ojciec obdarzył mnie. Kobieta zacisnęła wargi, pogłaskała dziecko po włosach i przeniosła je na ramię. Jej spojrzenie nie opuszczało mojej twarzy. Kiedy jej pytania wreszcie się skończyły, postanowiłem się pożegnać. — Dziecko śpi. Odwiedzę go rano. Niezadowolony z niewyraźnego zmieszania, jakie wywołała we mnie kobieta, powróciłem na mury, stworzyłem skrzydła i uniosłem się w powietrze. Niestety, walka z silnym wiatrem i ograniczeniami murów nie uciszyła pytań tej głupiej baby. Dlaczego sprowadziłem tu syna tak wcześnie i tak pospiesznie? Części odpowiedzi jej udzieliłem. Moja dusza buntowała się na myśl, że któregoś dnia mój syn może nosić takie blizny, jak ja na twarzy i boku. A chłopiec był rekkonarre, więc musiał spędzać czas w obu światach. Ale jeszcze nie teraz, więc skąd ten pośpiech? Drugą część zagadki zapewne stanowiło to, że sprowadzenie tutaj Evana miało przekonać mojego ojca o mym pragnieniu dopełnienia przemiany. I tak się stało. Ale forteca—więzienie, w której przebywał szalony Madonai i jego dwóch towarzyszy, nie była najlepszym miejscem do wychowywania dziecka. Póki nie przebiję muru i nie podejmę decyzji, co zrobić z ojcem, pobyt chłopca niósł ze sobą inne niebezpieczeństwa. Co oznaczało, że odpowiedź zawierała jeszcze jeden element i jego właśnie, ku swej głębokiej frustracji, nie potrafiłem sobie przypomnieć. * * * Kiedy nadszedł poranek, zimny i zachmurzony, wykąpałem się, ubrałem i powstrzymałem pragnienie, by od razu udać się do komnaty syna. Nadal był w połowie człowiekiem. Pewnie spał albo jadł śniadanie. Musiałem udać się w podróż we śnie i dlatego spotkałem się z Kasparia—nem w bibliotece, którą postanowiłem zamienić na swój gabinet. Gdy jednak ponury Madonai usiadł przy stole roboczym i zaczął zaklęcie, odepchnąłem jego rękę i odesłałem go. — Zrobimy to jutro — powiedziałem. — Muszę ponownie rozważyć swoje cele w tej wojnie. Po niecałym kwadransie wyglądałem przez okno wieży obserwując, jak kobieta i Evan spacerują po ogrodzie, owinięci w płaszcze i szale. Dziecko biegało od stawu do rzeźby, do zamarzniętej fontanny, śmiało się i wołało, wspinało się, kryło i uciekało. Kobieta zawsze mu towarzyszyła, odciągała go od zamarzniętego stawu, otrzepywała śnieg z jego ubrania, nim zdążył się stopić, pomagała mu zejść, kiedy wspiął się za wysoko, i śmiała się, gdy wpadł na drzewo i obsypał ich oboje białymi płatkami. Wkrótce weszli głębiej w ogród i już nie mogłem ich obserwować. Nim zdecydowałem, czy do nich zejść, usłyszałem pełen przerażenia płacz. Pobiegłem przez zamek, po drodze przywołując skrzydła, i tuż za bramą zerwałem się do lotu, podążając za dźwiękiem do jego źródła. Kobieta stała na zaśnieżonym wzniesieniu, obejmując łkającego Evana. Choć nie widziałem krwi ani żadnej rany u chłopca, ani też śladu połamanych kończyn, po policzkach kobiety również spływały łzy. Dopiero gdy wylądowałem obok, pojąłem, co ich tak bardzo przeraziło. Niedaleko od nich na płaskim fragmencie trawnika leżał mężczyzna, Blaise, twarzą do góry, a jego kończyny były związane i rozciągnięte między czterema kołkami. Jego ubranie było sztywne od lodu, włosy i brwi oszronione, a on sam drżał gwałtownie. Sznur światła nadal otaczał jego szyję, nie pozwalając mu mówić. — Nie umrze — zapewniłem. — Kara trwa tylko do północy. Będzie bardzo zmarznięty, ale może zapamięta, że należy słuchać moich rozkazów. Z ciężkich chmur leniwie padał śnieg. Przyciskając łkające dziecko do ramienia, kobieta zeszła po zboczu, aż stanęła kilka kroków od więźnia. — Jak mogłeś to zrobić? Blaise jest twoim przyjacielem. Uratował cię przed rozpaczą. Kochał twoje dziecko i się o nie troszczył… — …a ja uratowałem Blaise’a od szaleństwa i ratowałem mu życie więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć. Ale czy to daje mu prawo naruszać spokój mojego domu? Czy wdzięczność za jego poprzednie czyny zmusza mnie, bym dawał mu okazję wykraść mi dziecko? — Czemu rozsądek był tak obcy ludzkim myślom? — W takim razie Seyonne naprawdę nie żyje — oznajmiła, przenosząc spojrzenie z drżącego mężczyzny na mnie. — Ta przemiana, która przeobraziła twoje ciało, zniszczyła także twoje serce. — Zaiste — odparłem, spoglądając w dół na mężczyznę i niczego nie czując. — Sądzę, że o to właśnie chodziło. * * * Przez cały dzień pogoda się pogarszała. Wysłałem Kaspariana, by dopilnował, żeby mężczyzna nie umarł ani nie odmroził sobie kończyny, a o północy sam poszedłem go uwolnić. Ból, jaki znosił, był najpewniej wynikiem powrotu krążenia i skurczów. Ale jego cierpienie było wyraźnie widoczne, a w oczach zalśniły łzy, gdy patrzył, jak go rozwiązuję. Niefortunne, ale konieczne. Podałem mu dłoń, a on podniósł się z trudem. — Przekaż to swoim towarzyszom — powiedziałem. Pokiwał głową, przycisnął kościste dłonie do muru i zniknął. * * * Najwyraźniej ten incydent wystarczył, by poskromić wojowniczą naturę kobiety. Fontanna pytań wyschła, a próby nawiązania przyjaźni się skończyły. Teraz denerwował mnie wyłącznie fakt, że tak bacznie mnie obserwowała. Niestety, wspomnienie kary Blaise’a tak niepokoiło chłopca, że nie chciał wychodzić z pokoju ani przebywać z nikim poza Elinor. Aby rozwiązać ten problem, nim zmieni się w strach, i upewnić się, że kobieta go nie podsyca, spędzałem z nimi większość dnia, po raz kolejny opóźniając swój powrót do ludzkiej wojny. Przez cały dzień po uwolnieniu Blaise’a chłopiec nie wykazał się żadną aktywnością, choć poleciłem zrobić dla niego komplet pionków do gry i kilka magicznych zabawek — niedużego drewnianego konia, który galopował dookoła komnaty, i żaglowiec wielkości dłoni, który unosił się w powietrzu. Kazałem kobiecie stanąć z boku, a sam podawałem mu jedzenie, lecz on nie chciał jeść. Wieczorem, zirytowany, opuściłem ich towarzystwo. Ale po kieliszku wina i godzinie biegów odzyskałem właściwą perspektywę. Na zęby bogów, chłopiec nie miał nawet trzech lat i widział kogoś mu bliskiego w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Nie bał się mnie, jedynie tego, co stało się z jego przyjacielem. Znów wspiąłem się po schodach, pragnąc życzyć mu dobrej nocy. Z komnaty dochodził cichy głos, a ja zatrzymałem się w drzwiach, by patrzeć i słuchać. — …w jasne poranki brał chłopca na barana i razem szli przez zielone lasy i przez zielone wzgórza, i wychodzili na pola. — Kobieta siedziała na brzegu małego łóżka, a dziecko leżało otulone kocami i słuchało. —A tam mężczyzna kopał w ziemi i uczył chłopca wszystkiego o roślinach, korzeniach i uprawach, o robaczkach, myszkach i… o czym jeszcze? — Królikach! — odpowiedziało dziecko. — A tak, królikach. I gdy pracowali w ziemi i siali nasiona, mężczyzna opowiadał chłopcu historie o królikach i ich życiu w norkach… — Co za bajki pleciesz? — wyrzuciłem z siebie, czując nagły ból za oczami, jakby ktoś wbijał mi tam nóż. Kobieta otuliła chłopca kocami, nie odrywając spojrzenia od zmartwionej twarzyczki. Odpowiedziała mi rytmicznym, uspokajającym głosem bajarza. — To historia rodziny Evana, zdaje się jego dziadka. Ale może się mylę. Poznałam ją od swojego brata, któremu przekazał ją… ktoś, kto dobrze ją znał. Od małego była to ulubiona opowieść Evana, jedyna, która na pewno go uspokaja, kiedy jest zmartwiony. Nie mogłem zostać. Ból głowy niemal mnie oślepiał i z wielkim trudem odezwałem się spokojnym tonem: —Jutro. Przyjdę jutro. Gdy wróciłem do swoich komnat, ból szybko ustąpił. W końcu byłem Madonaiem. * # * Następny dzień nie różnił się zbytnio od poprzedniego. Kobieta mi się przyglądała, a Evan zachowywał się płochliwie. Ja odgrywałem błazna, żeby zaskarbić sobie łaski chłopca. Śmieszne. Następnego dnia wróciłem do studiów w bibliotece. Ojciec nauczył mnie czarów panowania nad wodą. Sprawiały mi o wiele więcej satysfakcji. Wieczorem zajrzałem do chłopca, a on ukłonił mi się dwornie, kiedy wszedłem do jego komnaty. Odpowiedziałem ukłonem na ukłon, a później siedziałem z nim, gdy jadł kolację— sporo bulionu i chleba. Unosiłem jego żaglowce w powietrzu, ale on nie chciał się nimi bawić. Nikt z naszej trójki nie powiedział zbyt wiele tego wieczora. Kiedy kobieta zaczęła układać chłopca do snu, pożegnałem się i wyszedłem. Następnego dnia wyruszyłem na wędrówkę wśród snów i dowiedziałem się, że w ludzkiej wojnie panuje spokój. W północnym Azhaksta—nie, w pobliżu Capharny, zbierały się wojska. Zdobycie Capharny było dla księcia przedsięwzięciem logicznym, ale też ciężkim i wymagającym znacznych przygotowań. Rozczarowujące. Liczyłem na walkę. Przez resztę tego dnia i cały następny żadne zajęcie mnie nie uspokajało. Czy już zaczynałem szaleć w zamknięciu? Powietrze wydawało się kruche, a drżący świat na krawędzi rozpadu. Nie mogłem spać ani skoncentrować się na nauce, czarach czy ćwiczeniach. Pełne troski pytania ojca ciągle mnie irytowały. — Nie wystarczy ci, że mnie stworzyłeś? — warknąłem. — Musisz jeszcze za mnie myśleć i czuć? Odpowiedź poznałem po południu, piątego dnia po odejściu Blaise’a. Gdy spacerowałem po wewnętrznym dziedzińcu, Kasparian przyniósł mi wieści, że w ogrodzie czeka na mnie człowiek, który żąda rozmowy. Wszystkie niedopasowane krawędzie w moim wnętrzu znalazły się na swoim miejscu, jakby ktoś przekręcił w zamku klucz. Czerwony blask zachodzącego słońca przebijał się przez niskie chmury niczym pęknięcie w niebiosach, gdy zerwałem się do lotu i wylądowałem na murach swojej fortecy. Oczywiście, że przyszedł. Tryby tego, co nieuniknione, poruszyły się, wyznaczając nam wszystkim właściwe pozycje. — Mój panie — powiedziałem. — Czym mogę ci służyć tego wieczora? Podniósł wzrok. Bursztynowy odcień jego oczu był widoczny nawet stąd, gdzie stałem, a rude włosy płonęły w dogasającym blasku słońca. — Przyszedłem, by dotrzymać obietnicy, Seyonne. Czy mam wejść, by cię zabić, czy też skończymy to tutaj? Rozdział czterdziesty trzeci — Powiedz mi, kim jesteś. — Opierał się o pozbawiony liści jesion w zaśnieżonym ogrodzie i wydawał się równie spokojny, jak shengar ułożony pod ciernistym krzewem w południe na pustyni. Ale ja nie dałem się oszukać. Jego dłoń spoczywała na rękojeści miecza. — Czy nie możesz wykorzystać swoich sławetnych umiejętności, by mnie ocenić? Z wieży przeleciałem na schody nad ogrodem i tam odrzuciłem skrzydła. Nie miałem jeszcze broni. Mój gość mnie nie przerażał. Jego kamizela i spodnie z grubej skóry oraz sięgające ud buty świadczyły o dużej ostrożności z jego strony — nie znosił nawet takich pancerzy. Sporo wiedziałem o tym człowieku. Potrząsnął głową. — W tej sprawie nie mogę ufać swojej intuicji. Ani nawet słowom Blaise’a. Nie, kiedy chodzi o życie Seyonne’a. Roześmiałem się i ukłoniłem głęboko. — Jestem ci wdzięczny za ostrożność, panie, ale mogę cię uspokoić. Mam wiedzę, wspomnienia i postać Seyonne’a, ale to ciało jest ciałem Madonaia, nie człowieka, nie jestem też już poddany jego uczuciowym zawirowaniom. Ta część jego, która ci służyła… — dotknąłem lewego policzka — …która czyściła twoje podłogi z wymiocin, pisała twoje listy i pilnowała twoich pleców, przestała istnieć. — Mocniej owinąłem się płaszczem. Bez skrzydeł czułem zimno. — Powiedz mi, jakiej to zbrodni dopuścił się Seyonne, że ty, który mienisz się jego przyjacielem, chcesz mnie zabić? Zgubił twoją koronę czy nie wytarł ci nóg? A może zbyt mało krwi dla ciebie rozlał, skoro pragniesz teraz przelać jego? — Jakiż głupiec daje się tak oszukać sile, urokowi i zdolnościom przywódczym… a tego Aleksandrowi rzeczywiście nie brakowało… że decyduje się na ten rodzaj niewoli, której zostałem poddany? Jakiż głupi byłem, jeśli myślałem, że ten książę może dać światu ludzi rozsądek i ład. — Czemu tu jesteś? — spytałem. U mojego boku pojawił się Kasparian, niosąc w rękach pochwę z mieczem. Książę się nie poruszył, lecz ja wyczułem przechodzącą przez jego ciało niewielką zmianę. — Złożyłem Seyonne’owi obietnicę, a ja nigdy nie łamię słowa danego przyjacielowi. Nie pamiętasz? Od czasu kiedy popędziłem do Zhagadu, by ostrzec Aleksandra przed skrytobójcami, moje myśli spowijała mgła. Posiadałem wszystkie wspomnienia „Seyonne’a”, podobnie jak wspomnienia tysiąca lat spędzonych w Kir’Vagonoth i żałosne fragmenty życia z czasów przed rozerwaniem, które mnie tam posłało. Nie potrafiłem jednak przypomnieć sobie połowy tego, co wiązało się z Aleksandrem, gdyż wspomnienia te otaczał opar ludzkich uczuć. Ale wystarczająco wiele było jasne. — Przypominam sobie całkiem sporo obietnic. Obietnicę wypatroszenia, jeśli nie dostarczę wiadomości twojemu kapitanowi straży. Obietnicę zabicia każdego Ezzarianina, jeśli spróbuję wrócić do domu. A kiedyś, jak sądzę, obiecałeś, że obetniesz mi rękę, jeśli nie spuszczę wzroku z twojej twarzy. Nie spuszczę wzroku, książę. Przechylił głowę. — To powiedz mi… kto przyszedł do mojego obozu osiem nocy temu i wykradł moją doradczynię wraz z przybranym dzieckiem? —Ach, więc to jest moja zbrodnia? — Wziąłem pas z mieczem od Kaspariana i pochyliłem się do przodu z udawaną surowością. — Natychmiast wezwij kobietę, Kasparianie. Potrzebujemy jej bystrego wzroku, by zaświadczył o moim dobrym sercu. — Madonai ukłonił się i znikł za bramą fortecy, a ja zapiąłem szeroki pas z miękkiej skóry i przymocowałem pochwę do uda. — Zapytaj ją, kim jestem — powiedziałem do Aleksandra. — Zapewni cię, że nie skrzywdziłem jej ani chłopca, a wtedy ty możesz mi wyjaśnić, dlaczego chcesz zabić mnie za to, że zapragnąłem wziąć do siebie własne dziecko. Przypominam sobie, że wielokrotnie powtarzałeś, że powinienem pozostawić cię własnemu losowi i spędzać więcej czasu z chłopcem. Czy wiązała się z tym jakaś obietnica? Choć szydziłem i atakowałem go, w umyśle szukałem powodów, dla których się tu zjawił. Tak, kiedy przybyłem, by odzyskać chłopca, przypomniałem księciu o obietnicach i lojalności, ale tylko po to, by go ostrzec. Aleksander nazywał mnie swoim przyjacielem i bratem, a teraz przybył, by mnie zabić. Ludzie nic nie wiedzieli o lojalności. — Ta przysięga jest jeszcze starsza — odparł. Kasparian wkrótce znów się pojawił na schodach fortecy; prowadził za sobą kobietę. Chłopca z nimi nie było, co uznałem za mądrą decyzję Kaspariana. Później go wezwę. Gdy pojawiła się Elinor, książę odrzucił wszelkie pozory spokoju. Podszedł do schodów, wpatrując się w jej poważną twarz. — Jak się miewasz, pani? A chłopiec? — Pan Valdis i jego ojciec są bardzo uprzejmi — odrzekła, wskazując głową w moim kierunku. — Evan i ja mamy wszystko, czego potrzebujemy. Nic więcej nie powiedzieli, ale ona lekko potrząsnęła głową, a wtedy na jedną krótką chwilę rumiana twarz księcia zbladła. — Niech tak się stanie — powiedział cicho i przeniósł spojrzenie na mnie. — Jeśli chcesz wykorzystać czary, by mi przeszkodzić, panie… Val—disie… zrób to teraz, gdyż przysięgam, że tego dnia odbiorę ci życie. —Patrząc na niego i słuchając go, niemal można było uwierzyć, że mu się to uda. — Dobrze wybrałeś czas i miejsce — pochwaliłem. — Teraz gdy nie ma przy mnie Kaspariana, w tej krainie zaklęcia nie na wiele mi się przydają. Ale nie boję się stawić ci czoła na bardziej przyziemnych zasadach, Madonai przeciwko człowiekowi. A ponieważ nie przyprowadziłeś rumaka, ja zrezygnuję ze skrzydeł. — Niezależnie od tajemnicy tej jego żądzy krwi… jaką korzyść by odniósł, zabijając tego, który zbliżył go do zdobycia nowego królestwa?… radowała mnie perspektywa walki. Zbyt wiele czasu spędziłem z kobietami i dziećmi, co groziło mi osłabieniem rozwijającej się siły. — Gdzie będziemy walczyć, książę? Możemy się pojedynkować w moim ogrodzie i fortecy, ale wówczas znajomość terenu zapewni mi przewagę. W swojej sali ćwiczeń Kasparian stworzy nam dowolne miejsce… pustynię, las, pustkowie, znajome nam lub obce… niczym krajobrazy za portalem, które ci opisywałem. I nie musisz się bać, że na tym skorzystam. Jestem jedyną istotą, którą gardzi bardziej niż ludzkimi książętami. —Nie obchodzi mnie, gdzie będziemy walczyć. Chcę jedynie wypełnić swoją obietnicę. Rozważyłem ten problem. — Może powinniśmy zacząć tam, gdzie to się wszystko zaczęło… Wziąłem Kaspariana na bok i opisałem mu, czego potrzebujemy, dając mu pełen dostęp do moich wspomnień. Odszedł, a ja gestem wezwałem księcia i kobietę. —Wtakim razie chodź. Na głowę mojego dziecka, nie musisz się niczego bać do chwili, gdy wyciągnę miecz. I ty również, pani. Chciałbym, byś zaświadczyła, że walczyłem z nim uczciwie. — Gdy poprowadziłem ich do serca fortecy, szli za mną w pewnej odległości i rozmawiali szeptem. Nie podsłuchiwałem. Nie dzieliłem już ich trosk. * * * Trudno na zimno rozpocząć pojedynek. Gdy jeszcze byłem Strażnikiem, wkraczałem na pole walki w stanie wypracowanego spokoju, lecz zawsze przepełniony ogniem sprawiedliwości i poczucia obowiązku. Ostatnimi czasy moje ramię unosiło się z pragnienia zemsty, gniewu i innych uczuć, które potrafiłem nazwać, ale których już nie pojmowałem, odległych wrażeń, niczym nieprzyjemny posmak pozostający w ustach. Krew należy rozlewać, kierując się rozsądkiem, nie uczuciami. Ajed—nak kiedy wskoczyłem lekko na kwadratowe drewniane podwyższenie na pustym dziedzińcu, dziele Kaspariana, rozsądek nie wystarczył, bym sięgnął po miecz. Kasparian doskonale sobie poradził, wyczarował nawet lodowaty wiatr, który uderzał w szare ściany dziedzińca targu niewolników w Ca—pharnie w dniu, gdy stałem nagi i zakuty w kajdany, czekając na nowego właściciela. Ziemia była nierówna i pokryta zamarzniętym błotem, a żelazne pierścienie w ścianach służące do przymocowania łańcuchów nadal świadczyły o upokorzeniu. Nie widziałem pani Elinor ani Kaspariana. Gdzieś w fortecy będą obserwować… podobnie jak mój ojciec, tak przypuszczałem. Wszystkie jego uczucia wobec ludzi zogniskowały się w nienawiści do księcia. Nie chciałby przegapić chwili mojego triumfu. Postawa księcia była godna pochwały. Nie marnował czasu ani nie stracił koncentracji, wychodząc z podziemnego przejścia w Tyr—rad Nor na replikę dawno minionego zimowego dnia w letniej stolicy cesarstwa. Jego twarz była równie pusta i jałowa co ściany, a spojrzenie skupiało się wyłącznie na mnie. Wyciągnął miecz i sztylet i zaatakował. Niechętnie wyciągnąłem broń. — Musisz wyjaśnić mi tę przysięgę, której jesteś wierny — powiedziałem, parując jego pierwszy cios i odpychając go po krótkim zwarciu. —Ojciec uwolnił mnie od ludzkiej słabości, co oznacza, że nawet to nikczemne miejsce nie budzi we mnie pragnienia zemsty. Kolejna krótka, gwałtowna wymiana ciosów. Każde włókno ciała Aleksandra było przygotowane. Każda część jego istoty skupiała się na jego ruchach i moich, ale nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. Jego ciosy były szybkie, lekkie i precyzyjne. Sprawdzał mnie. Czy nie wybrał jeszcze celu? Pośrodku drewnianego podwyższenia znajdował się słup i poprzeczne belki, do których przywiązywano podczas aukcji żywy towar. Odskoczyłem do tyłu i wykorzystałem obiekt, by oddalić się do księcia. — Jeśli mówi się przeciwnikowi, dlaczego chce się go zabić, dowodzi się swego honoru, czyż nie? Ale co ludzcy książęta wiedzą o honorze? Aleksander przeszedł powoli w lewo, mijając słup. — Obiecałem Seyonne’owi, że jeśli kiedykolwiek stanie się przeraża—jącą istotą ze swoich wizji… potworem, który jak wierzył, zniszczy świat… zabiję go. Miałem nadzieję, że zmiany, które w tobie spostrzegłem, to tylko pozory, taktyka, której nie potrafiliśmy pojąć. Modliłem się, byś wiedział, co robisz, i byś znów opowiedział kiepski dowcip i pokazał, jak to po raz kolejny nas uratowałeś. Ale kiedy zabrałeś syna… sprowadziłeś go do tego miejsca, którego się bałeś… i wystawiłeś go na niebezpieczeństwo… już wiedziałem… — Powoli zatoczył krąg w lewo, a jego palce lekko zmieniły chwyt na rękojeści miecza. — Przekleństwo Athosa niech spadnie na tę fortecę i moc, która ją zamieszkuje, za to, co uczyniła mojemu przyjacielowi… —1 z dzikim okrzykiem spadł na mnie, zadając cios, który mógłby rozłupać tysiącletni dąb. Choć byłem Madonaiem, kości mojego prawego ramienia niemal się roztrzaskały, gdy zetknęły się nasze ostrza. Zeskoczyłem z podwyższenia, by dać sobie nieco czasu. Ale ledwie się odwróciłem i wyciągnąłem miecz z pochwy, on przeskoczył przez podest i znów mnie zaatakował. Jeden cios, i kolejny, i jeszcze jeden, a między nimi nawet chwili przerwy. Dookoła drewnianego podwyższenia, w prawo i w lewo, walczyliśmy od ściany do ściany — a raczej on atakował, a ja się broniłem — póki nie przyparł mnie do zardzewiałej bramy. Na moje szczęście wrota się otworzyły i walka przeniosła się na brukowany targ niewolników, otoczony ponurymi murami, niskimi dachami i wieżami strażniczymi idealnie naśladującymi te, które wznosiły się w górskim mieście Derzhich, choć brakowało wśród nich mieszkańców. Popołudnie było szare, a ciężkie chmury pełne zimowego śniegu. Na opuszczonych pniach i pręgierzach leżał dywan topniejących płatków, a długie sople niczym sztylety zwieszały się z poszarpanych markiz i kamiennych fasad. Książę zmusił mnie, bym zablokował jego cios nad głową, po czym obrócił się na pięcie i próbował wykorzystać fakt, że się przy tym odsłoniłem, lecz ja znów się cofnąłem, unikając cięcia, które mogłoby rozpłatać mi pierś. Zatoczyłem się do tyłu przez warsztat kowala, potykając o stertę kajdan i łańcuchów. Niechęć i ciekawość padły ofiarą konieczności, gdy raz za razem parowałem zajadłe ataki Aleksandra. Minęliśmy bramy targu niewolników i krążyliśmy ulicami miasta, lecz dopiero gdy dotarliśmy do szerokiego mostu nad na wpół zamarzniętą rzeką, starczyło mi czasu, by rozważyć strategię. Skórzana kamizela księcia ograniczała mu ruchy, co już wykorzystałem. Draśnięcie na jego szyi krwawiło, podobnie jak inne na przedramieniu. I dlatego zrezygnował z przewagi nieustających ataków, zatrzymał się przed wejściem na most i zdjął tę część ubrania. Nie powinien był tego robić. Kiedy znów mnie zaatakował, byłem gotów. Aleksander był silny, a o jego umiejętnościach, szybkości i wytrzymałości krążyły legendy wśród jego wojowniczego ludu. Każdy z nas miał te same szanse i każdy z nas mógł zwyciężyć. Ale moje madona—iskie ciało się nie męczyło, a powierzchowne rany mi nie przeszkadzały. Aleksander był młody i sprawny, ale był człowiekiem. I dlatego pozwolę mu atakować tak długo, jak długo zdoła utrzymać się na nogach, ale będę go prowadzić, droczyć się z nim i wykrwawiać go, a kiedy padnie, zabiję go. Odwróciłem się i pobiegłem przez most, szydząc z niego głośno. Krzyczałem, żeby usłyszał mnie ponad szumem pokrytej krą rzeki. — Chodź, człowieku, pokonaj mnie, jeśli potrafisz! Gonił za mną wśród wąskich uliczek dzielnicy ubogich, brodząc w głębokim do kostek zlodowaciałym błocie. Co kilkaset kroków się zatrzymywałem i pozwalałem mu związać się walką. Trzymałem go na dystans, ale dawałem mu pięć trafień za każde zadraśnięcie, które zostawiłem na jego ciele. Potem uchylałem się przed jego kolejnym ciosem i uciekałem przez zaśmiecone uliczki. Nim znów się zatrzymałem, moje rany niemal się goiły, książę zaś wyglądał, jakby przebiegł przez stalowe jeżyny. Śmiałem się i pozwalałem mu się znów zaatakować. Podczas kolejnego takiego przystanku, gdy krążyliśmy wokół siebie jak dwa psy spoglądające na ten sam kawał mięsa, zaczął mówić. — Elinor powiada, że przyjąłeś imię waszego boga Valdisa. Czy to prawda? Obróciłem się, by przyjąć cios, zostawiłem eleganckie draśnięcie na policzku księcia i znów się cofnąłem. — Jestem wszystkim, co pozostało z Valdisa i jego wspomnień, i posiadam moc, która czekała na niego od chwili narodzin. Jeśli ludzie uznają moc Madonaiów za boską, winne jest temu tylko ich własne ograniczone postrzeganie. Krążyliśmy wokół siebie. —Aten więzień, którego się obawiałeś… ten czarodziej… nazywasz go ojcem… Bezimienny Bóg. — Zrobił zwód w lewo, po czym znów zadał potężny cios z prawej. Moja kontra zmusiła go, by się cofnął. Uderzył plecami w ścianę kamienicy, zrzucając sobie na głowę małą lawinę szarego od popiołu śniegu. — Mój ojciec był kiedyś najpotężniejszym z Madonaiów — powiedziałem. — Mnie również uczynił Madonaiem, obdarował mnie swoją mocą… — …i zaraził cię nienawiścią do ludzi. Mówiłeś mi o tym. — Przetarł twarz rękawem i wypluł z ust śnieg, ani na chwilę nie opuszczając gardy. — Nie nienawidzę ludzi. Ale też się o nich nie troszczę. Jestem teraz wolny od takich słabości i mogę rozsądnie patrzeć na świat. — Zrobiłem wypad i wykonałem serię skomplikowanych ruchów, po których zaczął krwawić w dziesięciu miejscach. Ale to nie odwróciło jego uwagi. Odpierał mój atak, aż w końcu obaj się wycofaliśmy. —Ajednak twoja troska, twoje współczucie… zawsze były skuteczniejsze niż twój miecz. Nie rozumiesz tego? Fiona mogłaby ci to powiedzieć. Albo Blaise. — Machnięciem miecza wskazał na otoczenie. — Tu, w tym właśnie miejscu, powstrzymałeś niegdyś mnie przed zrównaniem z ziemią całej dzielnicy ubogich. Zawsze mnie obserwowałeś, a tamtego dnia zacząłem postrzegać wszystko twoimi oczami niewolnika. Nienawidziłem cię za to, że zmusiłeś mnie do patrzenia. Spojrzałem na zrujnowane warsztaty i nędzne domostwa otaczające nas ze wszystkich stron. Rzeczywiście rozpoznawałem to miejsce. Jeden z hegedów Derzhich pragnął spalić dzielnicę i wszystkich jej ubogich mieszkańców, by wybudować pałac. Aleksander im odmówił. Tamtego dnia na tej właśnie ulicy książę rozkazał słudze dać mi płaszcz i buty dla ochrony przed zimnem. Przez jedną krótką chwilę miałem wrażenie, że przegapiłem jego ruch, a sztylet drasnął mnie nad okiem. Ale nie odniosłem rany. Czemu przez ostatnie dni tak bolała mnie głowa? Czy to jakieś zaklęcie rzucone przez kobietę i księcia? Nonsens. Nie mają mocy. Próbowałem się skoncentrować. — Pragniesz mnie rozproszyć, powołując się na uczucia, książę? Pamiętaj, że nic nie czuję. Zmuszając się do tego, by zignorować kłujący ból, zrobiłem wypad, prawą stopą zablokowałem jego sztylet i przeciągnąłem czubkiem noża po jego piersi. Szybko stłumione przekleństwo zakończyło naszą rozmowę. Wokół rozdarcia koszuli pojawiła się krew. Zaśmiałem się i odsunąłem. On wrócił do ataku. Uchyliłem się przed srogim ciosem i odbiegłem. Walczyliśmy od dwóch godzin, ale ja czułem się wypoczęty, jakbym dopiero wkroczył na pole walki. Poprowadziłem go ulicami i do wielkiego mostu, w górę groblą do zamku, gdzie byłem niewolnikiem, i z powrotem w stronę rynku. Poza odgłosami rzeki i słabymi porywami wiatru wśród ciężkich chmur jedynymi dźwiękami w mieście duchów były brzęk stali o stal i nasze ciężkie oddechy. Zacząłem się zastanawiać nad jego taktyką. Markował cios w nogi, swój ulubiony cel podczas pojedynków, a miast tego ciął moją szyję i ramiona — rozsądny manewr, ale coraz bardziej przewidywalny. Męczył się, może już nie myślał jasno. Podpuściłem go i zostawiłem kolejną zakrwawioną dziurę w jego rękawie. Wyglądał jak żongler w podartym ubraniu w czerwone pasy. Krew płynęła swobodnie z płytkiej rany na piersi, głębokiej na nodze i kolejnej na lewym przedramieniu. Grad ciosów i kolejny pościg przez ponure popołudnie. Książę przegonił mnie z powrotem na potężny rynek Capharny, wśród opuszczonych kramów i przez sklepik garncarza, przewracając stoły. Ustawione na nich misy, kubki i malowane dzbany rozbiły się na śliskim od lodu bruku. Wycofałem się na środek placu, wzywając go tak, jak poganiacz woła swojego muła, lecz zatrzymała mnie przeszkoda, kamienny postument. Próbowałem przekraść się z lewej strony za sięgający ramienia blok marmuru, lecz drogę zablokował mi wóz handlarza drewnem, wypełniony kijami, kłodami i klepkami. Nim udało mi się obejść postument z drugiej strony, Aleksander znów zaatakował. — Dlaczego sprowadziłeś mnie właśnie tutaj? — spytał, dysząc z wysiłku. Tak, w końcu się zmęczył. Ale nadal był głupio pewny siebie. Zbliżył się do mnie, odepchnął mój miecz, zwarł się ze mną i skierował sztylet w moje serce. Przez chwilę się siłowaliśmy, węzeł napiętych mięśni, wilgotnej skóry i ostrej stali. Choć zmęczony i poraniony, nadal był silny jak makharski niedźwiedź. — Och, na bogów, gdzie jesteś, Seyon—ne? Nie chcę tego. Był zbyt blisko, jego lewa ręka przyciskała moje prawe ramię wysoko nad głową, odsłaniając mój bok. Poczułem się nagle bardzo podatny na ciosy i zebrawszy wszystkie siły, odepchnąłem go. Jestem Madona—iem. Żaden człowiek nie zdoła mnie pokonać. Gdy zatoczył się do przodu i wpadł na wóz z drewnem, kopnięciem wytrąciłem mu miecz z ręki, tak że wpadł pod wóz. Ominąłem postument i znów się cofnąłem, zachęcając księcia, by mnie zaatakował, prowokując, by odwrócił się ode mnie i wczołgał pod wóz po broń. Przez chwilę trzymał się z tyłu. Pochylił się, oparł dłonie na kolanach i dyszał ciężko. Moja koszula i ręce były lepkie od jego krwi. Wkrótce go pokonam. Wkrótce. Dałem mu chwilę, by ochłonął. Teraz już nie musiałem biec daleko przed nim. Podczas gdy on z trudem łapał oddech, ja spojrzałem na rzeźbę z brązu stojącą na postumencie — umierający wojownik Derzhich, leżący obok ciała mitycznego stwora zwanego żyrbestią. W odpowiedniku tej właśnie rzeźby, w prawdziwej Capharnie, mój lud ukrył zaklęcie, które poprowadziło nas obu do miejsca jego wygnania. U stóp tego umierającego wojownika Aleksander i ja rozpoczęliśmy wspólną podróż… Moje spojrzenie padło na jego krew na moich dłoniach. Niczym rozpalone żelazo, które wypaliło piętno niewoli na moim policzku, znów nadszedł ból za oczami. Rany mojego ciała już się zamykały, ale ta… na bogów nocy… ta… .. .podróżprzez zamarznięty las… parująca sadzawka i siwowłosy mężczyzna z laską… sylwetka lwa skradająca się przez las, okrwawiona… pochodnie płonące w nocy… cztery złamane kajdany, leżące na trawie… forteca siły pośrodku spustoszenia… życiodajne wody z fontanny radości i światła… Niczym dyszący książę, ja również nie mogłem oddychać, nie mogłem mówić. Jakaż słabość pozostała pod moją skórą? W tej chwili czułem się słaby, i zatoczyłem się do tyłu, próbując skoncentrować wzrok mimo przerażającego bólu. Słaby, kiedy potrzebowałem siły… Słaby. Jak w chwili gdy ostatni promień gasnącego słońca przebija się przez nisko wiszące chmury, zupełnie jakby ostrze noża za oczami rozerwało zasłonę ciemności, ukazując iskrę życia, tak nadeszła przygniatająca prawda. „Powiedz mi, kim jesteś”, spytał książę, a w tej jednej chwili ja poznałem odpowiedź. — Jestem swoim ojcem! — krzyk wyrwał się z moich ust w chwili, gdy książę chwycił grubą gałąź z wozu z drewnem, odetchnął ciężko, z łkaniem, i zaatakował — i jego ojcem przed nim! Mój miecz był uniesiony wysoko, gotów przeciąć ludzkiego wojownika, który pędził w moją stronę, niosąc śmierć w swoich rękach. Ale moja broń nie opadła… dopiero o jedno uderzenie serca za późno, gdy maczuga uderzyła w bliznę na moim prawym boku i już nie mogłem się poruszyć. Otępiałe zimno promieniowało z palącego bólu w moim boku, aż połowa ciała zdrętwiała. Ramię opadło bezwładnie, a miecz zabrzęczał na bruku. Prawa noga się pode mną ugięła, a ja nie miałem się czego chwycić, nawet gdyby starczyło mi sił, by to zrobić. Kiedy lewym łokciem uderzyłem w ziemię, sztylet poleciał na bok, a wtedy mój kat przy mnie ukląkł. Przez mgłę wstrząsu, cierpienia i padającego śniegu widziałem wzniesiony nade mną jego sztylet i niewyraźną białą twarz, zbolałą, jakby miał właśnie ciąć własne ciało… — Nie! — Korzenie góry pod nami zadrżały od gniewu Nyela. Gdybym umiał wyostrzyć zamglony wzrok, nie byłbym zaskoczony, widząc pękającą ziemię i wylewające się z niej stopione skały. Ale w tej sytuacji dostrzegłem jedynie wywołujący mdłości efekt, gdy kamienie i budowle Capharny opadły, przeobraziły się i ukształtowały ponownie w kamienną posadzkę i wysokie sklepienie sali ćwiczeń Kasparia—na. Kilkadziesiąt kroków ode mnie trzy postacie nabrały niewyraźnych kształtów — Nyel, Kasparian i kobieta. Tylko Aleksander pozostał nieruchomy, trwały środek zmieniającego się wszechświata, równie statyczny jak rzeźba z brązu, choć jego oczy żyły, a łzy spływały po zakrwawionych policzkach. Leżałem na ziemi pod jego gwałtownie zatrzymanym nożem, walcząc o oddech, niepewny, czy moje serce nadal bije. — Żaden człowiek nie dotknie tego poronionego słabeusza, tego zasmarkanego stwora, którego nazwałem synem. — Twarz Nyela pojawiła się w środku wiru, jego skóra była zarumieniona, usta wykrzywione, a oczy… niech bogowie nas wszystkich chronią… oczy płonęły twardym blaskiem szaleństwa. — Kim jesteś? — Niemal splunął na mnie z odrazą i nienawiścią. Stał wsparty na ramieniu Kaspariana i patrzył na mnie z góry. — Ty… Madonai… pozwoliłeś, by człowiek cię pokonał. Bez względu na to, czy taki miałeś zamiar, czy też zabrakło ci umiejętności, efekt jest ten sam… ten wstyd… wszystkie moje nadzieje… nasza historia. Dałem ci wszystko. Miałeś nosić chwałę Madonaiów, a teraz leżysz w błocie przed tym ludzkim robakiem. Zawsze byłeś jego niewolnikiem, pochlebcą, i tylko głupie pragnienie starca widziało w tobie coś innego. Chmury znów się zebrały. Zasłona się zamknęła. Nie potrafiłem powiedzieć, co zrobiłem i dlaczego, ale próbowałem odzyskać panowanie nad swoim ciałem, by zapanować również nad swoim losem. —Zaczekaj, fyothe… ojcze… Ale jedna połowa mnie była martwa, a drugą opanowała słabość. Nie mogłem się poruszyć, a Nyel nie chciał mnie słuchać. —Nie jesteś wart moich darów. Paskudne ciało splamione ludzkim pochodzeniem… Wiedziałem, co się stanie. Nyel znał tylko jedną odpowiedź na rozczarowanie i zawsze była nią śmierć. Strach nie miał nade mną mocy i dlatego nie liczyło się dla mnie, który z nich to zrobi, człowiek czy Madonai. W mojej głowie pojawiło się pozbawione kształtu uczucie żalu, gdy drżąca dłoń Nyela wyrwała nóż Aleksandrowi. Zamknąłem oczy, poszukałem spokoju i czekałem na zimną stal. Ale ostry krzyk, który odbił się echem od sklepionej sali, przebił cienie za rzędami kolumn po obu stronach i wstrząsnął podstawami światów, nie wyrwał się z mojego gardła. Otworzyłem oczy i ujrzałem, jak Kasparian, z twarzą bez wyrazu, łagodnie opuszcza Nyela na ziemię. — Co ty zrobiłeś, mój attellel — wyszeptał Nyel. — Miałeś zamiar w gniewie zabić swojego syna, panie. Ten czyn by cię zniszczył. Konieczność pokonała niemożność. Z trudem podniosłem się na kolana i ujrzałem rękojeść noża wystającą z piersi Nyela. Kasparian zaczął się podnosić. — Zabić Valdisa? Nigdy… nigdy nie mógłbym czegoś takiego zrobić. — Głos Nyela był słaby, ale nie zadrżał. — Jak mogłeś tak pomyśleć? Dałem wszystko, by go uratować… swoją wolność, życie, wszystkich pozostałych… wszyscy Madonaiowie zginęli. Uczyniłem go bogiem. Nigdy przed tą godziną nie widziałem tak wyraźnego dowodu na szaleństwo Nyela ani na jego subtelność… jak potrafił przejść od gwałtownej nienawiści do uzasadnionej urazy… bez oszustwa, bez sprzeczności w zachowaniu. Szczery szaleniec jest o wiele bardziej niebezpieczny od potwora. A ja kiedyś miałem zamiar go uwolnić. Z trudem wyciągnął rękę. — Valdisie? Gdzie jesteś, chłopcze? Usuń ten nóż zdrajcy. Boli mnie. — Jestem tutaj — powiedziałem, ciągnąc ciężar na wpół martwego ciała do jego boku. Ukląkłem nad nim i przyjrzałem się broni. Nóż został starannie umieszczony. Kiedy wyjmie się ostrze, nawet szybkie mado—naiskie zdrowienie nie zatrzyma takiego upływu krwi. Bezimienny Bóg umrze. Położyłem dłoń na rękojeści noża i spojrzałem w jego stare—młode oczy, już nie szalone i niebezpieczne, lecz puste. Zrezygnowane. Znał konsekwencje swojej śmierci. Nie miał imienia. Nikt w żadnym ze światów nie zapamięta go po tym dniu. — Chciałem nauczyć cię więcej, synu. Tyle jeszcze musisz się dowiedzieć. — Położył mi dłoń na ramieniu i wpatrzył się w moją twarz. —Kochałem cię ponad wszystkich na świecie. Będziesz mnie pamiętał? Ale nie mogłem mu dać tego, o co prosił. Nawet ci, którzy z nim żyli i rozmawiali, zapomną. Ja zapomnę. — Taki, jaki jestem, nie potrafię cię kochać ani smucić się z twojego powodu — powiedziałem. — Wyleczyłeś mnie z tego. Zostawię cię za sobą tak, jak zapomniałem o swoich ludzkich miłościach i smutkach. —W mojej głowie znów panowała jasność. Byłem takim, jakim uczynił mnie Nyel. Dłoń Nyela chwyciła moją zakrwawioną koszulę. — Ale będziesz silny, wolny. Zmuś zdrajcę Kaspariana, by pomógł ci pamiętać; on z pewnością mnie nie zapomni. Jest Madonaiem, moim attelle. Wydaj mu taki rozkaz. Kasparian stał za mną niczym jedna z kamiennych kolumn. Odszedł, kiedy usłyszał te słowa. Kopnięciem posłał nóż Aleksandra, który wypadł z dłoni Nyela, aż do ściany, a później gwałtownym uderzeniem mocy uwolnił księcia z paraliżującego zaklęcia. Aleksander przysiadł na piętach, kaszląc i potrząsając głową. Kobieta pospieszyła do niego, uklękła przy nim i zaczęła opatrywać jego zranioną rękę swoim wykonanym z tkaniny paskiem. Jego krew nadal brudziła moje ręce. Przyglądałem się im dwojgu i nic nie czułem. Żadnego bólu za oczami. Żadnej ziejącej rany. Żadnej determinacji, która wykrzywiała twarz księcia, ani dłoni kobiety delikatnie położonej na jego ramieniu. Służył mi jedynie rozsądek. Jedynie rozsądek. Na zawsze. Odwróciłem się znów do umierającego Madonaia. — Może zaproponuję ci coś, co posłuży nam obu. Mam kartę przetargową, której znaczenia nie potrafisz sobie wyobrazić. — Pochyliłem się do jego ucha i wymieniłem swoje warunki. —Nie! — Jego cichy sprzeciw był niemal niesłyszalny. Ciemna krew wypływała dookoła noża. Nie zostało nam wiele czasu. — Nie zrobię tego. Nie potrafiłem błagać z uczuciem. Miałem tylko rozsądek. — Tak jak mnie kochałeś, Madonaiu, kochaj mnie teraz — poprosiłem. — Każdy z nas dostanie to, czego pragnie. Będę taki, jaki mam być. Ty nie zostaniesz zapomniany. — Mój dobry i szlachetny Valdisie, nie proś mnie… — Ale ja nie ustępowałem nawet przed jego błaganiem, i w końcu, gdy śmiertelne drgawki pozbawiły go mowy, poddał się. — Kasparianie — zwróciłem się do attelle Nyela. — Zechciej oddać ostatnią przysługę swojemu panu. Z początku wydawało się, że stary czarodziej odmówi. Lecz nigdy nie potrafił długo sprzeciwiać się Nyelowi. Dlatego też ukląkł na ziemi obok nas, a kiedy powiedziałem mu, co jest potrzebne, po raz pierwszy na jego twarzy ujrzałem wyraz zdziwienia. — Kiedy się dokona, uwolnisz księcia — powiedziałem. — Może zabrać kobietę i dziecko i udać się w swoją stronę. Kasparian pokiwał głową, położył jedną wielką dłoń na głowie Nyela, a drugą na mojej i wykrzesał iskrę zaklęcia; tylko on mógł to zrobić w obrębie Tyrrad Nor. Kiedy się dokonało, wydawało mi się, że pochylił się w stronę umierającego Madonaia i odezwał się cicho: — Mój dobry panie Kerouanie, spoczywaj w pokoju i wiedz, że będziesz wspominany i szanowany do końca moich dni. Ale nie mogę się upierać, że słyszałem, jak to mówi, ponieważ wrzeszczałem z bólu, jakiego nie zaznałem nigdy wcześniej. Gdy pozbawiano mnie mocy, mój umysł wywracał się na nice, a moje ciało musiało sobie przypomnieć, co to znaczy być człowiekiem. Rozdział czterdziesty czwarty Pragnąłem tego płomienia. Był taki malutki, zaledwie złocisty płomyczek z niebieskimi plamkami, i tak bardzo odległy od zimnego i samotnego miejsca, w którym przebywałem, ale miałem nadzieję, że mnie ogrzeje. Czasem stawał się większy, i wtedy słyszałem syczące, bełkotliwe szepty, które dręczyły mój słuch, lecz nie chciały zmienić się w słowa. Cierpliwości. Cierpliwości. Posłuchasz wystarczająco długo, a je usłyszysz… o ile są to naprawdę słowa, a nie echa przedśmiertnych snów. Przerażająca rzecz, ten płomień. Cóż ukaże jego światło? Może ciemność, zimno i cisza były lepsze. Czasami mrugał jak kocie oko. A choć przerażało mnie to, co mógł mi objawić, za każdym razem kiedy przygasał, płakałem z rozpaczy, że już nigdy nie zaświeci. Mój płacz był oczywiście bezgłośny. Głos wykorzystałem dawno temu, na wrzaski. Przez bardzo długi czas nie znałem niczego poza chaosem. Głęboką ciemnością. Pozbawioną przyczyn grozą. Cierpieniem bez postaci i kształtu. Ale w pewnej chwili wyczołgałem się na ten samotny brzeg i siedziałem tam, drżący, pełen nadziei, przerażony, pozbawiony zmysłów i wspomnień, przyglądając się odległemu światłu. Cierpliwości. * * * — Gdybyśmy tylko mogli zabrać go do domu, gdzie jest słońce, życie i jedzenie, które nie zostało wyczarowane… Tak mało udaje mi się w niego wmusić; on słabnie. —Nie ważymy się go stąd zabrać, Linnie. Mógłby od tego umrzeć… albo jeszcze gorzej. Na gwiazdy nocy, tylko twoje słowo powstrzymuje Aveddiego przed zadaniem mu śmierci. Gdybyśmy tylko wiedzieli, co się naprawdę wydarzyło, kim był i kim jest. Czy Kasparian nic ci nie powiedział? — Sądzę, że jest w żałobie. Siedzi przy planszy do gry dzień i noc, nigdy nie śpi. Przynajmniej utrzymuje nas przy życiu. Myślę, że gdyby chciał, służący, jedzenie i wszystko by znikło… Blask sprawiał, że nie mogłem otworzyć oczu. A choć szepty w końcu nabrały kształtów, ich wygląd wiązał się z takim bólem, że nie potrafiłem znieść ich słuchania. Nie umiałem też jeszcze odszyfrować ich znaczenia. Odwróciłem się i uciekłem w ciemność. * * * — Czemu on się nie budzi, mamo? Mój statek już nie lata. Tylko on potrafi zrobić tak, by się uniósł. — Nie wiem, dziecko. Może musi jeszcze trochę pospać. Jest bardzo chory. — Powiedział, że mnie nauczy, jak unieść w powietrze ten statek, kiedy będę większy. A może ty mi to pokażesz? — Żałuję, że nie potrafię, ale sama potrzebuję się jeszcze wiele nauczyć. Chodź, siądź ze mną obok niego. Nie, wszystko w porządku. On nigdy by cię nie skrzywdził. Bardzo cię kocha, bardziej, niż to kiedykolwiek zrozumiesz… * * * — …przysięgam, że jest lepiej. Bliżej. Wczoraj, kiedy Evan zaczął się wspinać na łóżko, jego lewa dłoń się poruszyła. —Linnie, musisz wrócić. Twój kaszel brzmi coraz gorzej, a ja nie widzę w nim żadnej zmiany. Ja zostanę. Albo Gorrid… zaproponował, że cię zastąpi. — Już o tym rozmawialiśmy. Nie odejdę bez Evana, a nie odbiorę Sey—onne’owi jego syna. Znów stałem na krawędzi światła, drżący i niezdecydowany. Mógłbym teraz wyjść, z własnej woli, do miejsca, gdzie zasłona ognia wypełniała moje pole widzenia, a ciemność była za mną. Cierpliwości. Gorąco jest nadał zbyt intensywne. Ale kiedy odwróciłem się, by odejść, coś małego i miękkiego sięgnęło przez zasłonę ognia i dotknęło mojego policzka, rozsmarowując na nim wilgoć. — Nie płacz — zabrzmiał szept. — Mama się tobą zajmie. Wracaj do snu. Odszedłem, ale nie tak daleko jak zamierzałem. * * * —Panie, musisz ją przekonać, żeby wracała. Nie wiem, skąd, na gwiazdy, wziął się ten jej upór. — Może to cecha rodzinna. Ty też dostałeś swoją porcję. Mówisz, że ma się dobrze? — Mikstura Kaspariana bardzo jej pomogła, ale ja jej nie ufam… ani jemu. Nadal nie chce z nami rozmawiać. A ona nie odejdzie bez Seyonne’a. Nauczyłem się rozpoznawać różnice w głosach, myśleć o nich jako o wyrażających siebie różnych umysłach. Bardzo proste pojęcie, ale niczego lepszego nie potrafiłem wymyślić. — Na jaja Athosa, zostały z niego same kości. — Nowo przybyły stał bardzo blisko, czułem woń potu, koni i skóry. Zaskoczyło mnie, że potrafię sobie wyobrazić konie i skórę, i wiem, do czego służą. Niemal widziałem samego mówcę. Każde jego słowo wypełniały obrazy, jakby sam w sobie był światem. — Nie widziałeś oznak zmian? — Nie jestem w tym dobry. Widzę to, co pragnę zobaczyć… drżenie powieki, coś, co uznaję za uśmiech, szczególnie kiedy chłopiec jest blisko. A Linnie radzi z tym sobie jeszcze gorzej ode mnie. To dlatego cię tu ściągnąłem. Ty powinieneś ocenić, czy trzeba go stąd zabrać. — Ten mówiący przychodził często. Miły. Zawsze zatroskany. Kochał. Czekałem na inne głosy, te dwa, które były przy mnie przez cały czas. Te, które mówiły do mnie, czasem słowami, czasem dotykiem, silne i pewne lub delikatne i zachęcające, skłaniające mnie, bym się poruszył, bym wszedł głębiej w płomień. — Aveddi! Minęło tak wiele czasu. Tutaj. Lepiej. Sam dźwięk jej głosu sprawił, że robiło mi się cieplej. A on będzie w pobliżu — ten mały, który opowiadał mi historyjki, który szeptał tajemnice mające nawet mniej sensu niż słowa innych, który podskakiwał i tarmosił mnie, aż kobieta kazała mu się uspokoić, grożąc, że go odeśle, ale tonem, który mówił mi, że nigdy by tego nie uczyniła. Mała dłoń dotknęła mojej. — To wujek Blaise — powiedział mały, łaskocząc mnie w ucho. —1 sprowadził ‘veddiego Zandera. Chcesz trochę mleka? Mama mówi, że nie powinienem ci go dawać, dopóki nie porozmawia z wujkiem Blaise’em i Zanderem. To bardzo ważne. Mleko było dobre. Ser byłby lepszy. Ale cieszyłem się też, że mogę słuchać. Może tym razem coś będzie miało sens. — Pani! Cieszę się, że widzę cię w dobrym zdrowiu — rzekł jeździec. — Przez ostatnie dwa miesiące każdego dnia pragnąłem tu przybyć, ale Capharna nie chciała się przed nami ukorzyć. —Ale teraz ją zdobyliście, chwała niech będzie wszystkim bogom, a Blaise powiada, że twój kuzyn opanował Vayapol. Chcę usłyszeć wszystko, i sądzę, że Seyonne też tego pragnie. — Seyonne! Czy on…? — Nie, jeszcze się nie odezwał. I jeszcze nie otworzył oczu. — Poczułem, jak się zbliża. Zapach zimowego powietrza i drzewnego dymu. Przez krótką chwilę chłodna dłoń na moim czole. Słodki oddech owiewał moją skórę, gdy mówiła. — Ale obserwuję go, gdy z kimś rozmawiam, i wierzę, że odzyskuje świadomość. A jeśli jest tu z nami, to obchodzi go to, co masz do powiedzenia. Ten, który pachniał końmi i skórą, też się zbliżył. Potężna osobowość. —1 naprawdę wierzysz, że to jest Seyonne, a nie ten drugi? — Panie, czy tamtego dnia nie czułeś go przy sobie? — Miałem na to nadzieję aż do samego końca… oczywiście, że tak… ale czułem tylko jego miecz. Mam blizny, które tego dowodzą. Nie mogłem się pomylić w ocenie jego zamiarów, pani. Nie walczyłem z przyjacielem. — Oczywiście, masz rację. Przemiana, którą w nim widziałam, trwała tylko chwilę. Ale potem wszystko stało się jasne. Gdybyś sam nie był wtedy na wpół martwy, zauważyłbyś to. — Z tej kobiety wypływały tajemnice. Trzymałem się jej głosu wierząc, że trzyma klucz do mojej przyszłości. — Pozwolił ci się pokonać, Aveddi. Jestem tego pewna. Dziecko zaczęło ciągnąć mnie za włosy. A niech to. Bolesne szarpnięcie oznaczało grzebień trzymany niepewną dłonią. — Przepraszam — szepnęło i zaczęło znowu. Nikt nie zwracał na nie uwagi. — Nadał sobie imię ezzariańskiego boga — powiedział jeździec. — Ale Blaise go widział… ja go widziałem… jako obraz ze snu, który opisywał mi Seyonne, czarodzieja, który gardził ludźmi i chciał widzieć, jak cierpimy… tego, którego się bał. —1 był tym czarodziejem. W to nie wątpię. Ale był też Seyonne’em, niezależnie od tego, co twierdził i w co wierzył. Przypomnij sobie, co powiedział tuż przed tym, jak go powaliłeś. Pomyśl o tych słowach. —”Jestem swoim ojcem i jego ojcem przed nim…”. — Jeździec zamilkł. Chciałem wycofać się w ciemność, uciec przed raną, ale dziecko znów wzięło mnie za rękę i nie miałem siły się wycofać. Kobieta przerwała milczenie. — Zataczał się, gdy to mówił, i trzymał się za głowę. Raz wcześniej widziałam, jak to robi, tej nocy, gdy usłyszał, jak opowiadam Evanowi historię jego ojca. A potem co uczynił? Uniósł miecz przeciw tobie i każde prawo walki, każde wydarzenie tego dnia… twój stan, jego siła, jego umiejętności… podpowiadają mi, że powinieneś był martwy, Aveddi. Ale nie jesteś. Którego ojca wzywał w tamtej chwili? — Muszę się nad tym zastanowić, pani. Przysięgałem mu… Dziecko podskoczyło i odsunęło się ode mnie. — Mamo. Mamo, jesteśmy głodni. Chcemy sera i mleka. Wtedy rozmowa przeszła na inny temat, najpierw jedzenia i picia, a później na opowieści o wojnie. Jeździec — Aveddi — przygotowywał się do niebezpiecznej bitwy, a ja poczułem, jak wciąga mnie złożoność planu, który rozwijał. Nazwy miejsc i imiona ludzi przybierały postać małych, szarych, pustych przestrzeni, gdy jego głos prowadził mnie przez mapę opowieści, lecz w miarę upływu czasu zaczęły nabierać kształtu wśród krajobrazu rozwijającego się w moim umyśle: Kiril, Gorrid, Bek, Naddasine, Mardek, Capharna, Vayapol, Karn’Hegeth, Parnifour… Zha—gad. Aleksander. — …ale nawet jeśli pojmę Edika żywcem i postawię go przed sądem, jak sugeruje Blaise, kto będzie go sądził? Kto ma siłę, moc i tak obiektywne spojrzenie, by wyrok był sprawiedliwy? Nie chcę, by nowy świat narodził się w ogniu zemsty, ale wszyscy biorą udział w tej wojnie… Nowy świat. Ktoś musiał wymierzyć sprawiedliwość i zakończyć stary porządek, by jego miejsce mógł zająć nowy. Taki ktoś powinien być nieustraszony, uparty, nieskazitelny, niezainteresowany wojennymi łupami i zdolny przekonać do tego tysiące. Znałem kogoś takiego i gdybym tylko potrafił przypomnieć sobie jego imię… Rozmowa trwała wokół mnie, spokojna dysputa przyjaciół w ciężkich czasach, stłumiony śmiech, który wcale nie próbuje ukrywać smutku i zmartwienia, jakie mu towarzyszą, lecz tylko je równoważy, łagodzi i świadczy o toczącym się życiu. Kobieta nalała mi łyżką mleka do ust i odsunęła dziecko, żeby nie przeszkadzało. Ale w moim umyśle rozpoczęła się już gonitwa myśli, polowałem na to imię i rozważałem jego konsekwencje. Tak, to było właśnie to — niezbędna odpowiedź. Byłem skąpany w ogniu. Wyjdź. Wyobraziłem sobie, że chłopiec stoi tuż za mną, popychając mnie do przodu. Nie będzie bolało. Obiecuję. Mama się tobą zaopiekuje. — Evanie, o czym myślisz, dziecko? Jedz kolację. Rozmowa ciągnęła się dalej. Brzęk naczyń, cichy śmiech. Mała rączka znów mnie popchnęła. Chodź, papo. — Fiona. W pomieszczeniu zapadła cisza, a ja zmusiłem się, żeby otworzyć oczy i upewnić się, że wszyscy są na miejscu i mogą mnie usłyszeć. Wysiłek mówienia był tak wielki, że nie chciałem go zmarnować. Ale czekali tam na mnie, cała czwórka siedziała przy okrągłym stole oświetlonym blaskiem świec. Ja odpoczywałem na krześle przy kominku, z czerwonym kocem na kolanach. — Co to było? — Troje dorosłych odezwało się jednocześnie. — Czy to ty coś powiedziałeś, Blaise… Linnie… Aveddi? Dziecko z namaszczeniem kroiło blok sera na małe kawałki. — Potrzebujesz Fiony. Żeby osądzić. — Mój głos brzmiał nie głośniej niż szept, ale zadziałał niczym grzmot, wywołując tak gwałtowną burzę słów, pytań i próśb, że nie dorównałby jej żaden huragan. Aleksander dotarł do mnie jako pierwszy, przeskoczył przez krzesło i ukląkł na ziemi, by lepiej się przyjrzeć mojej twarzy. — Seyonne? — spytał. Jego spojrzenie było pełne cierpienia. Krwawiło. — Moim ojcem… jest Gareth… z linii Ezraelle — powiedziałem, sięgając głęboko po właściwe słowa. Mogłem je wypowiedzieć jedynie bardzo powoli, z długimi przerwami. — Ajeśli nie przestaniesz się tak na mnie gapić, panie, ci ludzie jeszcze pomyślą, że masz serce. — Bardzo kiepski żart. Można by pomyśleć, że w zimnym pokoju zaświeciło słońce. * * * Byłem piekielnie słaby. I nic dziwnego. Przemiany mojego ciała i umysłu przeprowadzone przez Nyela zajęły niemal cztery miesiące zaklęć, a wszystko zostało odwrócone w jednej chwili. Ta zmiana była tak gwałtowna, że ponad osiem tygodni leżałem nieświadomy i w tym czasie straciłem czwartą część wagi. Cios w bok zadany przez Aleksandra też miał swoje skutki. Moje prawe ramię było niemal bezużyteczne, jedynie lekkie mrowienie w czubkach palców świadczyło, że kończyna pozostała żywa. Musiałem ją przytrzymywać lewą ręką blisko brzucha, by nie zwisała bezwładnie lub nie podskakiwała na prześcieradłach jak umierająca ryba. Przyzwyczajenie się do tego zajmie sporo czasu. Jeśli chodzi o umysł, wiedza i wspomnienia pozostały całe, choć odległe, przez co mówiłem powoli i z wahaniem i często kręciło mi się w głowie. Od pierwszego wieczora mojego przebudzenia wydawało się, że Eli—nor instynktownie wie, czego potrzebuję. Uciszała Blaise’a i Aleksandra za każdym razem, gdy zaczynali zadawać pytania, i nalegała, by dali mi trochę czasu. — Przybądźcie tu znowu za siedem dni — powiedziała. — Przygotuję go do powrotu do domu. Po długiej kłótni, której nie byłem świadkiem, dwaj mężczyźni wrócili na swoją wojnę, a Elinor zajęła się własnymi sprawami. Przez następne dni rozmawiała ze mną wyłącznie o rzeczach przyziemnych — czy mi wygodnie, czy jestem głodny, czy życzę sobie, by nadal ćwiczyła moje ramię, jak to robiła w czasie, gdy byłem nieprzytomny? Wiedziała, że taką słabość można wyleczyć, ale jedynie jeśli nie pozwoli się uschnąć kończynie. Teraz kiedy się obudziłem, mówiła, z resztą mogłem poradzić sobie sam. Gdzieś znalazłem słowa, by powiedzieć, że bardzo doceniam jej pomoc. — Tak naprawdę nie spałem — oświadczyłem, nie potrafiąc spojrzeć wyżej niż na jej zdarte buty. — Wiem o wszystkim, co dla mnie… Nie pozwoliła mi mówić dalej i męczyć się ze słowami, tylko wygładziła koce i zawołała na służących, by przynieśli kolację. —Na takie rozmowy będzie czas później. I tak oto, poza tym że mnie karmiła, masowała moją rękę kilka razy dziennie i dostarczała mi środków do umycia się i ulżenia sobie, pozostawiała mnie samego ze swoimi myślami. Potrzebowałem tego, a jednocześnie z niecierpliwością czekałem na godzinę ćwiczeń. Przyzwyczaiłem się do jej dotyku. Evan, czy to ostrzeżony przez Elinor, czy to postępując zgodnie z własnym wyczuciem, bawił się spokojnie statkami na podłodze u moich stóp, naśladując odgłosy oceanu, ptaków i żeglarzy. Obserwowanie go nigdy mnie nie nudziło. Spędzałem sporo czasu na krześle przy oknie, wyglądając na zaśnieżony ogród i pierścień czerni, który go otaczał. Nie tyle rozważałem różne problemy, co zbierałem myśli, by później się tym zająć, i pozwalałem, by wspomnienia wydarzeń ostatnich miesięcy ode mnie opływały. Poza tą komnatą, wysepką życia, którą Elinor i Evan dla mnie stworzyli, forteca była cicha i pusta. Teraz mogłem opłakiwać Kerouana i wszechświat, który utracił piękno, wdzięk i moc, jakie niegdyś posiadał. Pewnego zimowego popołudnia wielka część muru poddała się i zawaliła w śnieg. Dwunastu również wiedziało, że ich długie czuwanie się skończyło. Tego dnia płakałem. Choć nie umiałem wyrazić smutku, który mnie wypełniał, nie tłumiłem go ani nie ignorowałem. Były moje tak samo jak żałoba po Ysanne, Farrolu i wszystkich pozostałych. * * * Nim Blaise i Aleksander powrócili, zdołałem wstać i nie przewrócić się od razu, a nawet z czyjąś pomocą zrobić kilka niezgrabnych kroków. — Nie będziecie mnie nosić — powiedziałem, męcząc się z zapięciem płaszcza i pragnąc, by odwrócili wzrok i nie patrzyli, jak źle sobie radzę lewą ręką. — Wyjdę z tego miejsca na własnych nogach. —Ajeśli znajdziemy cię leżącego na ścieżce, czy pozwolisz nam się zabrać? — spytał Aleksander, wsuwając ramię pod moją bezwładną rękę w chwili, gdy słaba prawa noga się pode mną ugięła. Blaise podniósł jedną z zielonych płóciennych toreb Elinor i wziął na ręce Evana, któremu udało się uciec przed nią i wspiąć się na stół. Kobieta zajęła się drugą torbą i wyprowadziła nas z pokoju i dalej w dół po schodach. Minęliśmy dwoje pozbawionych emocji służących, którzy przez ponad dwa miesiące przynosili nam jedzenie, picie i wszystko, co konieczne. Kiedy obejrzałem się przez ramię, mężczyzna i kobieta rozpływali się jak poranna mgła. Aleksander miał ochotę wyjść zaraz przez główne wejście, lecz ja potrząsnąłem głową. — Uratował mi życie i zatroszczył się o nas. Nie mogę odejść bez słowa. Książę poczekał przed wejściem, a ja wszedłem do salonu, opierając się o krawędź stołu. Jak powiedziała Elinor, Kasparian siedział przy stoliku do gry obok pieca, wspierał łokcie obok błyszczących czarnych i białych pionów i składał głowę na rękach. Długie brązowe włosy, przetykane siwizną, ukrywały jego twarz, zaś rzeźbione postacie po obu stronach pieca spoglądały na pokój z całkowitym brakiem zainteresowania. — Nie podziękuję ci za życie — zacząłem, koncentrując się, by znaleźć odpowiednie słowa i wypowiedzieć je z rozsądną szybkością. —Nie oszukuję się, że zrobiłeś dla mnie cokolwiek. Nie pokazał po sobie, że zauważa moją obecność. Nie oczekiwałem tego. — Dziękuję ci jednak za to, że utrzymywałeś mojego syna i jego matkę. To zrobiłeś z dobroci serca, nie z miłości do Kerouana. Mimo to wiem, że wolałbyś nie słyszeć moich słów. — Nieruchoma postać nie zaprotestowała. — Ale chciałbym cię prosić o jeszcze jedną łaskę. Któregoś dnia, kiedy uda mi się zebrać w sobie i będę miał czas pomyśleć o tym, co się wydarzyło, chciałbym tutaj wrócić i z tobą porozmawiać. Byłem głupi i zniszczyłem wspomnienia tego życia… życia Valdisa… mojego życia. Chcę pamiętać, jak to obiecałem ojcu. Czy mogę przyjść? Odezwał się po długiej chwili bezruchu, ale nadal na mnie nie spojrzał. — Nic ci nie pozostało, co? Ani odrobina. Obejrzawszy się, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, odpowiedziałem: —Nic. — Oszalejesz po tym, co zrobiłeś. — Może. Ale przynajmniej nie będę niebezpieczny. Czy mogę przyjść? — Będę tu. Odwróciłem się plecami do ostatniego z Madonaiów i pokuśtykałem do głównego wejścia, gdzie Aleksander czekał na mnie w plamie zimowego słońca. — Wszystko w porządku, Seyonne? Blaise, Evan i Elinor znajdowali się już w połowie drogi do muru. Wskazałem głową na czarną barierę. — Jak tylko to minę, będzie dobrze. * * * Zabrali mnie do jednej z tajemnych baz Blaise’a w gęstych lasach na wzgórzach Kuvaiu, obozu około pięćdziesięciu uciekinierów przed wojną, z których żaden mnie nie znał. Dzieliłem zrujnowaną chatkę z głuchoniemym mężczyzną o imieniu Kęsa i nauczyłem się mowy gestów. Ponieważ mogłem posługiwać się tylko jedną ręką, dobrze, że nie był zbyt gadatliwy. Czułem się, jakby zawaliła się na mnie zamkowa wieża, rozrzucając kawałki mojego ciała i umysłu po całej okolicy. Każde spotkanie z człowiekiem było podróżą w poszukiwaniu zagubionych fragmentów i próbą ich złożenia. Fiona przybyła, by odwiedzić mnie w Kuvaiu, gdy tylko dowiedziała się o moim powrocie. Nosiła złoty diadem królowej, który ostatnim razem widziałem na czole Ysanne, choć zdjęła go w chwili, gdy zamknęły się za nią drzwi chatki i pozostaliśmy sami. — Załóż to z powrotem — powiedziałem. — Pasuje ci. — Błyskotka — odparła, bawiąc się obręczą. — Nie przeszkadza ci to? Nie odezwałem się, lecz tylko potrząsnąłem głową nie chcąc, by mój głos zdradził jakieś pozostałości uczuć, które mogłyby zadać kłam moim słowom. Fiona będzie dobrą królową. Usiadłszy przy mnie na łóżku, opowiedziała mi, jak wyciągnęli Dry—cha, Hueila i biednego martwego Olwydda z Kir’Vagonoth, o tym, jak przyjęła propozycję Aleksandra, by sądzić Edika i Derzhich, i o swojej wierze, że dla Ezzarian nadszedł czas, by wyjawić światu swoje istnienie i historię wojny z demonami — krok poważny i nieodwracalny. — Chyba zaraziłeś mnie swoją chorobą — rzekła. — Oto ryzykuj ę wszystkim, co znam, ponieważ sądzę, że mam rację. Wielu z naszych rodaków uważa, że jestem szalona. Pocałowałem jej dłoń i powiedziałem, że jest błogosławieństwem dla Ezzarii. Nasze stare zadania nie zostały wypełnione — szaleni Gastaiowie nadal opanowywali ludzkie dusze — lecz Drych i Hueil wrócili z propozycją, by połączyć siły z Vallyne i zapanować nad rai—kirah z Kir’Vago—noth, dzięki czemu nasze walki z demonami odeszłyby w przeszłość. Ezzaria musiała się zmienić. Fiona nie została ze mną długo. Nadal łatwo się męczyłem i nie umiałem jeszcze ani nie miałem ochoty wyjaśniać wszystkiego, co mi się przydarzyło. Ale nim odeszła, poprosiłem ją, by spojrzała w głąb mnie swoimi oczami czarodzieja, by wszyscy wiedzieli — i bym ja zyskał pewność — że nic nie zostało ukryte. Choć nie chciała w taki sposób wchodzić w moją duszę, nie zawahała się. Znała swoje obowiązki. Kiedy skończyła, przytuliła mnie mocno. — Witaj z powrotem, przyjacielu — powiedziała. — Twój demon nadal jest częścią ciebie i pozostanie nią na zawsze, ale twoja dusza należy wyłącznie do ciebie. Po raz pierwszy od ponad dwóch lat spałem spokojnie. * * * Elinor zamieszkała w pobliskiej wiosce, a Evan przez większość dni biegał między nami. Ukrywał się, wspinał, zaczepiał nas, nieskończone źródło irytacji i radości. W miarę jak nabierałem sił, większość czasu spędzałem z Elinor, szyjąc buty i ubranka dla Evana i opatrując jego zadrapania. Nasze kontakty były niezręczne. Próbowałem dać Elinor do zrozumienia, że nie musi się czuć w obowiązku mnie niańczyć. Jeśli nie chciała zostawić mnie samego z Evanem, zgodziłbym się przyjąć dowolną osobę, którą wyznaczyłaby nam do towarzystwa. Odrzuciła moją propozycję mówiąc, że woli sama wszystkiego doglądać. A później dodała, że skoro i tak spędzamy razem tyle czasu, równie dobrze może dalej ćwiczyć moją rękę. Zimą mrowienie palców rozprzestrzeniło się na całą kończynę i miałem nadzieję, że kiedyś odzyskam w niej władzę. Tak naprawdę nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż oglądanie Evana i Elinor razem. I szczerze mówiąc taką samą radość czerpałem z patrzenia na dziecko jak i jego matkę. Twarz Elinor była niczym płótno, tło inteligencji ubarwione jej cierpliwością i współczuciem, lekko pociągnięte nastrojami i humorami. Lewy kącik jej ust unosił się do góry z dziecinną wesołością. Jej czoło się marszczyło, a oczy lekko rozszerzały, gdy słuchała pełnej zdziwienia opowieści chłopczyka. Jej czerwonozłocista skóra rumieniła się lekko, gdy ze śmiechem goniła za nim przez kuvaiski las. Z początku trzymałem się z tyłu, zadowolony, że mogę ich obserwować, i prawie się nie odzywałem, jedynie odpowiadałem na pytania. Mówiłem z wahaniem i niepewnie, a do tego często natrafiałem na martwe punkty w pamięci i przerywałem w połowie zdania, jednocześnie szukając słowa lub koncepcji. Elinor oczywiście to zauważyła i po kilku tygodniach zaczęła spokojnie nalegać na nowe ćwiczenie. — Myślę, że codziennie powinieneś ze mną przez godzinę rozmawiać. Jak inaczej zdołasz nauczyć Evana rzeczy, które powinien poznać, jeśli nie potrafisz wykrztusić pięciu słów w ciągu godziny? Spotykaliśmy się każdego popołudnia, kiedy Evan spał. Zajmowała się moim ramieniem i rozmawialiśmy o zwyczajnych sprawach. O jedzeniu i pogodzie. O mieszkańcach wioski. O wojnie. O potrzebach i zachowaniu Evana. Czasem o naszym własnym dzieciństwie. Poruszaliśmy tylko bezpieczne tematy. W połowie zimy moja mowa tak bardzo się poprawiła, że Elinor skłoniła mnie do tego, bym uczył Evana o drzewach i lasach, twierdząc, że powinien dowiedzieć się ode mnie wszystkiego, co ważne dla Ezzarian. Nawet wtedy nie zrezygnowaliśmy jednak z naszej godziny. Choć się zastanawiałem, gdzie mogłyby zaprowadzić nas słowa, gdyby nasze rozmowy kiedykolwiek zaszły dalej, trzymałem się znajomych i przyziemnych tematów, by nie sprawić jej przykrości i nie ryzykować niezadowolenia. Marzenia były jednak przyjemne. Bardzo przyjemne. Poza tym jadłem, spałem i spacerowałem, kiedy odzyskałem siły, oraz biegałem, gdy przybyło mi ich więcej. Z czasem zacząłem pomagać wieśniakom nosić drewno i wodę oraz oczyszczać nieliczną zdobycz, którą udało się upolować ich myśliwym. Gdy siedzieliśmy przy ogniu w długie zimowe noce, słuchałem ich muzyki i ich historii o bogach. Dzieliłem ich głód wieści o Aveddim i razem z nimi radowałem się opowieściami o jego bezpieczeństwie, męstwie i zwycięstwach. Okrutnego Edika i jego pachołków opuściła odwaga, tak głosiły plotki, a sytuacja odwróciła się wkrótce po zwycięstwie w Parassie. Nikczemny cesarz ukrył się w Zhagadzie. Zwycięstwo było kwestią czasu. Nawet bogowie to widzieli, tak powiedziała mi pewna staruszka, gdyż nie uznawali już za konieczne przysyłać skrzydlatego ducha na pomoc Aveddiemu Aleksandrowi. * * * Aleksander przez całą zimę i wiosnę odwiedzał mnie tak często, jak tylko mógł. Blaise go przyprowadzał, gdy tylko mieli trochę czasu. Podczas gdy banita odwiedzał Elinor, Evana i innych przyjaciół w osadzie, Aleksander opierał się o szorstkie mury mojego domu, pił wino i prosił o radę lub opowiadał o swoich planach i strategiach, dowódcach i oddziałach. Raz czy dwa razy usnął. Pewnego wiosennego poranka, gdy nakładał zmielony korzeń gorzknika na stopy dręczone zgnilizną, powiedział mi, że nie jest pewien swojego miejsca w świecie, gdy już zwycięży w wojnie. Wierzył, że gdy krainy cesarstwa zostaną zwrócone prawowitym właścicielom, jego rola jako władcy się skończy, a żeby uniknąć zemsty, będzie musiał poszukać schronienia u jednego ze starych królów. — Pomyślałem, że zaproponuję służbę Yulaiowi — powiedział. —D’Skaya mówiła, że chętnie widziałaby mnie w Thridzie, ale w dżungli chyba bym spleśniał. Popatrz, co mokra wiosna w północnych marchiach zrobiła z moimi nogami! Manganar ma pustynie i po wojnie będzie pewnie okupował sporą część Azhakstanu. A Manganarczycy jeżdżą konno, podczas gdy Thridowie walczą pieszo. Moje nogi nie lubią chodzić po ziemi. — Twoje przeznaczenie nadal czeka — zapewniłem z uśmiechem, podając mu kolejny woreczek ze sproszkowanym korzeniem. — Znajdziesz swoją drogę. Wierzę w ciebie. Bardziej niż kiedykolwiek. Doskonale wiedział, co mam na myśli, i jak zawsze, kiedy pomyślał o naszym pojedynku, poważniał i próbował prosić o przebaczenie, a ja starałem się go uspokoić. Dotrzymał słowa, na co liczyłem. W końcu się okazało, że nie musi mnie zabijać, tak jak chciałem, ale gdyby wszystko potoczyło się inaczej, świat byłby mu wdzięczny. W kwestii dalszych wyjaśnień doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien naciskać. Zawsze pytał, jak postępuje moje leczenie, a ja zawsze odpowiadałem „lepiej”. Spoglądał na mnie i oceniał, a potem rzucał komentarz w rodzaju: „Powinieneś pić więcej nazrheelu”, „Kobieta w łóżku byłaby najlepszym ćwiczeniem dla twojej ręki” albo „Przy następnej wizycie spodziewam się wyścigu do tego dębu i z powrotem, i tym razem cię pobiję”. Śmialiśmy się, a później on odchodził i obiecywał, że powróci, kiedy pozwoli mu na to wojna. Światło wciąż w nim świeciło, jaśniej niż kiedykolwiek. Rozdział czterdziesty piąty W dzień równonocy wiosennej Aveddi Azhakstanu, Pierworodny Pustyni, jechał Cesarską Drogą w stronę Zhagadu. Na ramionach miał biały płaszcz, a w rudy warkocz wplótł drewniane paciorki. Nie nosił żadnych ozdób, które mogłyby sugerować jego pozycję i nie pretendował do żadnej pozycji, nawet tego dnia, dnia triumfu. Towarzyszyli mu Yulai i Magda, król i królowa Manganaru, i ich syn Terlach; Marouf, palatyn Suzainu, i jego pięciu synów, i WOsti, wódz Thridów wraz z głównodowodzącą D’Skayą. Po lewicy Aveddiego galopował jego kuzyn Kiril zha Ramiell, prowadzący pierwszych lordów ponad pięćdziesięciu rodów Derzhich, a obok niego Yvor Lukash, z twarzą pomalowaną na czarno z białymi sztyletami, i podobnie umalowana wysoka kobieta. Po prawicy Aveddiego jechała jego żona, Lydia, niosąc na plecach ich syna, jak to przez stulecia robiły kobiety pustyni. Dziecko nie miało jeszcze imienia, ponieważ jego ojciec prowadził wojnę, a zwyczaj Derzhich zabraniał nadawania dzieciom imion podczas wojny, gdyż to naznaczyłoby je piętnem śmierci. A tuż za Aveddim trzymał się szczupły mężczyzna w szarym płaszczu, którego niewielu znało. Jego czarne włosy były przetykane siwizną. Choć nie miał broni i wydawał się całkiem zwyczajny, wielu z otoczenia Aveddiego przyglądało mu się uważnie. Poprosiłem, bym mógł oglądać wydarzenia tego dnia ze strażnicy, usprawiedliwiając się chorobą, lecz Aleksander nie chciał o tym słyszeć. Twierdził, że człowiek, który każdego ranka przebiegał trzy ligi przez kuvaiskie wzgórza, nie powinien usprawiedliwiać się słabością. Pragnął, bym był przy nim. Za tą szlachetną strażą przednią jechało pięć tysięcy mężczyzn i kobiet z każdego zakątka krainy. Niezliczone tysiące stały wzdłuż drogi, wisiały na murach miasta i oknach lub tłoczyły się na ulicach cesarskiego miasta. Nie występowali żadni muzycy, żonglerzy ani tancerze. Żadni kupcy nie próbowali nachalnie sprzedawać tandetnych symboli uroczystości. Ten dzień był poważny… dzień sądu i świadectwa. Na pospiesznie wybudowanym podwyższeniu przy bramach Zhagadu na Aveddiego czekała drobna postać w zielonej szacie. Złoty diadem otaczał jej czoło i krótkie ciemne włosy. Uśmiechnąłem się, gdy ujrzałem, jak niemal niedostrzegalnie wierci się z niecierpliwością. Fiona przez większość życia nosiła męskie ubrania i nienawidziła spódnic. Po obu jej stronach stali mężczyźni w ciemnoniebieskich szatach lamowanych srebrem, a każdy miał u boku ukryty w pochwie srebrny nóż — dwaj młodzi Strażnicy, Drych i Hueil. Gdy oddział Aveddiego zbliżył się do bram, Fiona wystąpiła do przodu i uniosła ręce. Powoli z piasku po obu jej stronach wyrosły bliźniacze białe maszty, a z nich rozwinęły się sztandary — białe, z wyszytym ciemnozielonym drzewem, srebrnym nożem i małym owalnym zwierciadłem. Sztandar królowej Ezzarii, który nigdy wcześniej nie załopotał poza naszymi granicami. W moich oczach pojawiły się łzy. — Słowa powitania dla tego szlachetnego zgromadzenia od królowej i Rady Mentorów Ezzarii. — Jej głos był słyszalny dla wszystkich obecnych, co wśród widzów wywołało jeszcze większe zdziwienie. — Czego szukacie u bram Zhagadu? — Wieści o sprawiedliwości, łaskawa królowo — odezwał się Aleksander — i pokoju dla naszej krainy. — W takim razie wysłuchajcie mnie, szlachetni zebrani — powiedziała Fiona. — Tyran Edik, którego uznaliśmy winnym zbrodni zbyt licznych i zbyt straszliwych, by wymieniać je w tym pięknym dniu, zginął z naszego rozkazu, podobnie jak pierwsi lordowie rodów Hamrasch, Rhyzka, Nyabozzi i Gorush, którzy z niegodziwością tyrana dręczyli lud waszych krain. Czterdziestu siedmiu dowódców i szlachetnie urodzonych niższej rangi uznaliśmy za winnych celowego i zbrodniczego wykonywania woli tyrana i na tych skazanych nałożyliśmy czarodziejską klątwę. Pozbawieni bogactw zostali wysłani na drogi tej krainy. Nie wolno im się kontaktować z krewnymi, zatrzymać się w żadnym miejscu na dłużej niż dzień, a ich magiczne więzy nie pozwolą im mówić i słyszeć aż do dnia, gdy uznamy, że odpokutowali za swoje czyny lub do dnia ich śmierci. Ci, którzy pragną widzieć ich upokorzenie, powinni powstrzymać swoją żądzę zemsty. Lepiej niech obserwują, jak winni żyją i jak powoli uczą się prawdy o tym, czego się dopuścili. Jak radziłeś, Aveddi, pozostali szlachetnie urodzeni i zwykli żołnierze, którzy brali udział w tych zbrodniach, zostali rozproszeni i warunkowo zwolnieni, lecz nakazaliśmy im słowem i czynem szukać przebaczenia rodaków, by również nie ponieśli kary. Zapisaliśmy ich imiona i będziemy obserwować ich czyny. Fiona rozłożyła ręce i dotknęła ramion swoich Strażników. — Wiedzcie to, zebrani — podjęła. — Przez tysiąc lat mój lud oddawał życie, by chronić ludzkie dusze przed demonami, lecz zaniedbaliśmy prawdziwe demony, które żyją w naszym świecie, nawet te, które dręczyły naszych braci i siostry. Nigdy więcej, Aveddi. Przysięgamy tobie i temu potężnemu zgromadzeniu, że od dzisiaj będziemy czujni. Gdy tłum zaszemrał ze zdziwieniem i aprobatą, Aleksander skinął głową i gestem wezwał do przodu Yulaia, Maroufa i WOstiego. — Moja misja została wypełniona, pani, i oddaję przywództwo nad oddziałami tym, którym się ono należy. Wyciągnął rękę do żony i razem wycofali swoje konie poza szereg trzech władców. Lecz Fiona uniosła rękę, by go zatrzymać, i uciszyła coraz głośniejszy tłum. — Przybyłeś tutaj jako dowódca, Aveddi, po zwycięstwie odrzucając wszelkie urzędy na rzecz tych, którzy za tobą podążyli. Wzniosłeś sztandary prawowitych władców, gdy odzyskiwali niepodległość swoich ojczyzn. Ale co z samym Azhakstanem? Przez pięć setek lat derzhyjskie królestwo Azhakstanu dopuszczało się zbrodni na tych bratnich władcach i ich poddanych. A nim słońce zajdzie w dniu sądu, i twoja sprawa powinna zostać rozpatrzona. Niegdyś byłeś głosem i ręką okrutnego cesarstwa, biorąc udział w nieszczęściach, które stworzyło, jako dziedzic tronu tyrana, i dlatego ty również musisz poddać się wyrokowi. Co powiecie, wszyscy szlachetni królowie i książęta? Z każdej strony rozległy się okrzyki zgody. Fiona nie dała Aleksandrowi szansy, by się sprzeciwił. — Jeśli przyjmujesz swoją winę i oddajesz przyszłość pod osąd mądrości tego zgromadzenia, zsiądź z konia, Aveddi, i stań przede mną na znak, że rzeczywiście odrzucasz pozycję, przywileje i prawo urodzenia. Aleksander zawahał się jedynie na tak długo, by położyć dłoń na ręce żony i na głowie śpiącego syna. Później zręcznie zsunął się z konia i ruszył do przodu. Jedynie jego napięta szczęka i lekki rumieniec zdradzały ślady niepokoju. Tłum westchnął, gdy Aleksander wyjął miecz, i odetchnął z ulgą, gdy położył go na wyciągniętych dłoniach Fiony. Choć nie pochylił głowy i górował nad Fioną, nikt nie miał wątpliwości, kto z tej dwójki prosi. Młoda królowa z zadowoleniem pokiwała głową, a jej głos wypełnił słoneczny poranek. — Ezzariańska Rada Mentorów rozważyła sprawę Aleksandra, niegdyś dziedzica cesarstwa Derzhich, i naradziła się z zebranymi tu władcami Manganaru i Suzy, Thridu, Kuvaiu i Frythu, i wszystkich krain, które niegdyś podbiło cesarstwo, i rozmawiała z tymi szlachetnymi Derzhimi, którzy na życie i honor przysięgali naprawić zło przeszłości. Aleksandrze Jenyazarze Ivaneschi zha Denischkar, czy masz coś do powiedzenia w swojej obronie? Aleksander potrząsnął głową. Fiona skinęła potakująco i mówiła dalej. — Ponieważ Derzhi zburzyli porządek świata, Derzhi muszą go naprawić. Ponieważ Derzhi ukradli bogactwo sąsiadów, teraz muszą im służyć. Zaatakowali ich, teraz muszą zatem stanąć w ich obronie. Aby naprawiać, służyć i bronić, Azhakstan musi być silny i zdolny unieść taką odpowiedzialność. Dlatego też Rada zadecydowała, że derzhyjskie królestwo Azhakstanu nie przestanie istnieć, a jego granice zostaną wytyczone na podstawie starożytnej mapy z czasów przed rozrostem cesarstwa. Jako zadośćuczynienie za dawną niesprawiedliwość Azhakstan nie będzie miał żadnej siedziby władzy, żadnej stolicy; Zhagad i Capharna otrzymają takie same prawa jak inne miasta, bez żadnych ograniczeń w handlu i osadnictwie. Cesarskie pałace zostaną przeze mnie zapieczętowane, a ich dalsze istnienie stanowić będzie przypomnienie chciwości i tyranii. A władać tym królestwem będzie król lub królowa, wybrani przez plemię Derzhich za zgodą sąsiednich władców, zaś siła i mądrość kandydata będą jedynym kryterium jego lub jej wyboru. Fiona wskazała na Kirila i Derzhich, a jej pytanie było tak pełne mocy, iż spodziewałem się, że z jej palców wystrzelą płomienie. — Szlachetni lordowie derzhyjskich hegedów, kto waszym zdaniem powinien być Pierwszym Azhakstanu, który poprowadzi was drogą ku odkupieniu? Derzhi krzyknęli jednym głosem: —Aleksander! Wówczas Fiona wyciągnęła ręce do zebranych tłumów i wykrzyknęła: — A wy, którym należna jest ta służba i obrona, czy pragniecie, by ten oto Aleksander, Aveddi, Pierworodny Azhakstanu, został waszym obrońcą? Okrzyki potwierdzenia rozbrzmiały jak grzmot, odbijając się echem wśród pustyni, wraz z wołaniem „Aleksander!” i „Aveddi!”. Fiona pokiwała głową. —Niech tak się stanie. Wydajemy zatem następujący wyrok: Aleksandrze zha Denischkar, o świcie jutro, jeśli taka jest twoja wola, zostaniesz namaszczony i ukoronowany na króla Azhakstanu i Obrońcę Żyjących Królestw. Od tej chwili będziesz zobowiązany spędzić resztę życia nie na powiększaniu własnej dziedziny, lecz na odbudowie i obronie tych, którzy pomogli ci się odrodzić. — Podała Aleksandrowi jego miecz. — Czy będziesz służył, Aveddi? Aleksander odebrał broń i głosem równie czystym, co poranek na pustyni, i równie potężnym, co paraivo, odpowiedział. — Będę. Na głowę potężnego Athosa, będę. Okrzyki radosnego tłumu słyszano chyba w samym Kir’Vagonoth. * * * I oto nadszedł czas, bym spojrzał w przyszłość. Spokojnego wieczora po dniu sądu i świadectwa Aleksander poprosił mnie i Fionę, byśmy towarzyszyli mu do Drafy, gdzie miał czuwać w świętym mieście w noc przed koronacją, jak to mieli w zwyczaju starożytni królowie Azhakstanu. Qeb czekał na niego w zagajniku tama—ryszków, wcale niezaskoczony, gdy wyjechaliśmy z pustyni, a jego nie—widzące oczy były jasne jak światło gwiazd. Gdy prowadził Aleksandra do jaskini, nad jego krokami czuwała poważna dziewczynka w wieku sześciu—siedmiu lat. Sarya i Manot przywitały nas uśmiechem i łzami i taksująco przyjrzały się Fionie, po czym zajęły miejsca przed wejściem do jaskini, zaś Fiona i ja wybraliśmy się na spacer po zrujnowanym mieście. Rozmawialiśmy o Catrin i Hoffydzie, i ich dziecku, które miało się narodzić w najbliższych dniach, o starej Talar i jej nowej szkole wiedzy o lesie, o przyjaciołach i związkach, pogodzie i drzewach. Ale Fiona nie cofnęła się przed bardziej osobistą dysputą. Gdy zrobiło się późno i wspięliśmy się na wzniesienie, przeciągnęła palcami po powalonym pomniku lwa i spojrzała na mnie wyczekująco. —Ateraz ty, mój przyjacielu i mentorze. Co u ciebie? — Ogólnie coraz lepiej — odpowiedziałem. W większości aspektów była to prawda. Czas i spokój wiele mi pomogły. — Możliwość zamieszkania z Evanem to najlepsze lekarstwo. — Z jego matką? Szybko spojrzałem na Fionę, by sprawdzić, o co pyta. Tylko kilka uwag wywoływało jeszcze rumieniec na mojej twarzy, a ja wciąż sobie powtarzałem, że z Elinor nie powinna się wiązać żadna z nich. Mimo uprzejmości, jaką okazywała mi przez kilka ostatnich miesięcy, niektóre rzeczy były niemożliwe. — Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszej miłości dla Evana — odparłem. —1 bardzo mi pomogła. Zauważyłaś, że już daję radę utrzymać kielich z winem? I wypowiedzieć całe zdanie, nie zapominając kim i gdzie jestem? Ku mojej uldze pytanie Fiony było niewinne i szybko odeszło w niepamięć. — Cieszę się widząc, że twoje ramię jest silniejsze i że przytyłeś na tyle, by zacząć rzucać cień. Ale w Kuvaiu, kiedy cię badałam, powiedziałeś mi, że później będziesz czegoś ode mnie potrzebować, a ja miałam wrażenie, że to coś ważnego. Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić, nim wyruszę do domu? Zwolniłem, obarczony ciężarem, którego nie wyjaśniłem nikomu i nie byłem pewien, czy i kiedy uda mi się to zrobić. —Tylko jedno. Kiedyś… chciałbym wrócić do Ezzarii. Wybuchnęła śmiechem, lecz otrzeźwiała na widok mojej twarzy. — A czemu w ogóle o to pytasz? — Ostatnim razem usłyszałem, że nie wolno mi powrócić pod groźbą śmierci. Sama widzisz, że jestem złączony z demonem. A ty jeszcze nie w pełni rozumiesz, kim byłem przez te miesiące w Tyrrad Nor i kim mogłem się stać. Pociągnęła moją głowę w dół i pocałowała mnie w jej czubek. — Na bogów w niebiosach, głupi człowieku, ufam ci bardziej niż komukolwiek. Ezzaria jest twoim domem. Będziemy zaszczyceni twoim powrotem. * * * Zaufanie i akceptacja Fiony mi pochlebiały, ale doszedłem do wniosku, że nie mogę ich wykorzystać. Jeszcze nie. Pragnąłem zielonych objęć Ezzarii, spokoju i ozdrowienia, które jak wierzyłem, znajdę w jej wzgórzach i lasach. Ale nie potrafiłem porzucić swojego dziecka i jego matki. Decyzja ta nie była oparta jedynie na pragnieniu pozostania w pobliżu Evana, ale na twardej rzeczywistości. Świat zmienił się od góry do dołu. Aleksander był królem bez pałacu i musiał się nauczyć, jak żyć i działać w granicach swojej nowej roli. Będzie spędzać wiele czasu poza swoim królestwem, troszcząc się o granice tych, którym przysięgał służyć. Jego bogactwo ograniczało się teraz do osobistych posiadłości w granicach Azhakstanu i już poprosił lordów z rodu Mardek, by zadecydowali, jak uwolnić jego i pozostałych Derzhich od domów i posiadłości, na których utrzymanie nie było ich już stać. Kiril miał zostać dowódcą armii młodego króla, z zadaniem nauczenia wojowników Derzhich, jak być obrońcami, a nie zdobywcami, zaś Blaise nie był już Yvorem Lukashem, lecz pierwszym dennissarem Aleksandra, osobistym przedstawicielem króla w sąsiednich królestwach. Jego podkomendni wracali do swoich miast i wiosek; każdy, kogo banici utrzymywali, musiał znaleźć sobie nowe miejsce zamieszkania i źródło dochodów. Elinor również. Nasz obóz uciekinierów w Kuvaiu opustoszał niemal doszczętnie, tak w każdym razie słyszałem. Na drodze z Drafy do Zhagadu o poranku dnia koronacji Aleksander poprosił mnie, bym pozostał z nim jako jego pierwszy doradca. —Athos wie, że potrzebuję kogoś, kto by mi wyjaśnił, jak to wszystko ma działać. Nie jest to do końca życie, jakie zaproponowałem ci cztery lata temu, ale niczego ci nie zabraknie. A ponieważ to twoja robota, wydaje mi się sprawiedliwe, byś został przy mnie i zobaczył, jak to się skończy. Powiedziałem mu, że się nad tym zastanowię. I tak też zrobiłem, podobnie jak nad Evanem, Elinor i Ezzarią. Późnego popołudnia, pięć dni po koronacji Aleksandra, zapukałem do drzwi skromnego domostwa w zewnętrznym kręgu Zhagadu, z kilkoma kurczakami na ramieniu. Blaise, Evan, Elinor i kilkoro z banitów Blaise’a tymczasowo zamieszkało razem z farbiarzem, ojcem jednej z banitek. Mężczyzna ów wciąż płakał z ulgi za każdym razem, gdy widział, jak jego córka swobodnie chodzi po mieście, nosząc odznakę odwagi, którą nagrodził ją nowy król Azhakstanu. — Przyniosłem obiad — powiedziałem, kiedy Elinor otworzyła drzwi. — Prezent od Yulaia i Magdy. Elinor była zaskoczona moim widokiem. — Blaise wtoczył się tu przed godziną — odparła, wskazując na ciało rozciągnięte w kącie gorącego pokoiku, skąd dochodziło głośne chrapanie. — Ale zasnął, nim zdążył ściągnąć buty. Mówił, że przez pięć ostatnich dni bez przerwy mówił, a król spodziewa się kolejnych pięciu. Zakładałam, że jesteś przy nim. — Ostrożnie wzięła podane ptactwo. — Mam je ugotować czy dołączysz do chrapania? — Ostatnio trudno dostać kurczaki — zauważyłem. — Szkoda byłoby je zmarnować. Ale najpierw chciałbym z tobą porozmawiać… Wtedy właśnie do pokoju wpadł Evan twierdząc, że musi mi pokazać nową procę, którą Roche zrobił mu na trzecie urodziny. — Mama obiecała, że pokażesz mi, jak odpowiednio jej używać. Mam wybierać najmniejsze kamienie, wołać, zanim jakiś wypuszczę, i nigdy, przenigdy nie bawić się nią w domu. — Jego niebiesko—czarne oczy były szeroko otwarte i poważne, gdy recytował te zasady. Mina Elinor i sterta potłuczonych naczyń na stole wyjaśniały źródło tej powagi. — To bardzo dobre spostrzeżenia — pochwaliłem. —1 proca też wygląda na dobrą. Kiedy się trochę ochłodzi, wyjdziemy na dwór i ją wypróbujemy. Podczas gdy Evan zasypywał mnie opowieściami o Roche’em, procy i niewielkiej katastrofie z ulubionym garnkiem Dyany, Elinor wzruszyła ramionami i zabrała kurczaki na podwórko za domem, by je oskubać. Podczas gotowania i jedzenia, gdy trzymałem Evana na kolanach i pokazywałem mu, jak trzymać procę, gdy słuchałem wesołych rozmów rodziny farbiarza i śmiałem się z ich żartów na temat głośnego chrapania Blaise’a, obserwowałem, jak Elinor, mimo hałasu i gorąca zatłoczonego pokoju, porusza się z wdziękiem i radością. Kiedy cienie w mieście się wydłużyły, rodzina farbiarza wybrała się na rynek, by napić się nazrheelu i posłuchać plotek. Ja zabrałem Evana na dziedziniec i spędziłem godzinę śmiejąc się i uchylając przed niedużą skórzaną pętlą, która wirowała nad jego głową i zasypywała nas kamyczkami. Kiedy wraz z chłopcem zmęczeni padliśmy na płyty, zauważyłem, że Elinor obserwuje nas z drzwi. — Chciałeś porozmawiać — powiedziała. Evan pochylił głowę nad kamykami i zaczął układać je wedle koloru i rozmiaru w pęknięciach płyt. Choć nie zwracał na nic uwagi, zajęty zabawą, pogłaskałem go po ciemnych włosach. — Słyszałem tego ranka, że Aleksander cię poprosił, byś podróżowała razem z Blaise’em… jako samodzielny dennissar…. ale mu odmówiłaś. Zakładam, że pojmujesz, co dla niego znaczyła ta propozycja… jego szacunek dla ciebie…. — …i to, że jestem kobietą. Tak, rozumiem. I byłam zaszczycona. Ale powiedziałam mu, że przez jakiś czas pragnę żyć spokojnie. Dziecko nie powinno dorastać, znając jedynie wojnę i politykę. Nie powiedziała nic więcej. Po prostu tam stała. Czekała. Nic mi nie ułatwiła. — Tak. Dokładnie… — Co ja miałem powiedzieć? Wydawało się to takie niepewne. Takie zarozumiałe. — …i dlatego pomyślałem… musisz z czegoś żyć, kiedy już zdecydujesz się osiedlić… a ja mógłbym znaleźć pracę jako skryba, teraz kiedy moja ręka odzyskała sprawność… żebym był blisko… — Ale Aveddi na tobie polega. Na swoim pierwszym doradcy, tak mówił. Czy nie będziesz z nim wędrował po pustyni? Pytała spokojnie, ze szczerym zainteresowaniem, podczas gdy moja twarz była z pewnością równie gorąca jak wspomniane wcześniej pustynie. — Może przyjechać, gdziekolwiek się znajdę, lub wezwać mnie, jeśli sobie zażyczy. Zawsze pomogę mu w potrzebie. Ale nie mam ochoty wędrować po pustyniach, a niektóre rzeczy są ważniejsze nawet od Aleksandra i jego królestwa. — Popchnąłem stertę czarnych kamyków w stronę Evana i patrzyłem, jak jego małe palce układają je w szczelinach. — O ile mi nie zabronisz, pójdę tam, gdzie ty. — A gdybym powiedziała, że wybieram Parnifour albo Hollen, albo inne miejsce odległe od Azhakstanu… od Ezzarii? Czy naprawdę pojechałbyś tam ze mną i pracował jako skryba, by nas utrzymać? — Zrobię, co będzie konieczne. Powiedziałem ci to wcześniej. Nic się nie zmieniło. — Owszem, tak powiedziałeś…. — zmiana tonu jej głosu sprawiła, że podniosłem wzrok, by spojrzeć jej w oczy — …i tak też zrobiłeś. Tak wiele zmieściło się w tak prostych słowach. Wiara. Zaufanie. Zrozumienie. Szczodry duch… pełen oczekiwania. Jej słowa otworzyły drzwi w moim sercu i wskazały mi pewną możliwość. Przyjrzałem się jej silnej i ślicznej twarzy i nie znalazłem w niej nic, co zaprzeczyłoby temu, co usłyszałem. Szybko włożyłem Evanowi do ręki garść kamyków, wziąłem go na barana i wstałem modląc się, by jeszcze przez chwilę był zajęty i cichy. — Pani Elinor, czy zaszczyciłabyś mnie spacerem tego wieczora… na rynek… na kubek nazrheelu? Przechyliła głowę, jakby rozważała propozycję. Potem skinęła potakująco. — Być może powinniśmy wrócić do naszych ćwiczeń rozmowy. To odpowiedni wieczór. — Lewy kącik jej ust uniósł się nieco. Nim zdążyłem przejść przez dziedziniec i wziąć Elinor za rękę, Bla—ise wyszedł z domu za jej plecami, bez słowa zdjął chichoczącego Eva—na z moich pleców i z powrotem zniknął w domu. Można by pomyśleć, że stał tam i czekał na okazję. Nasze ćwiczenia rozmowy tego wieczora zaszły nieco dalej — Elinor chciała się dowiedzieć wszystkiego o Ezzarii pytając, czy byłoby to odpowiednie miejsce do wychowywania zmiennokształtnego dziecka. Przez następne dni mieliśmy jeszcze wiele do omówienia, ale tego wieczora przyjemnie się nam dyskutowało. Wyjątkowo przyjemnie. * * * Siedem dni po dniu sądu, a sześć po koronacji Aleksandra, stałem w wieczornym blasku na szczycie wysokiej wydmy i czekałem na króla Azhakstanu. Przysłał mi wiadomość, że tego wieczora ma zamiar wybrać się na przejażdżkę, spędzić godzinę z dala od doradców, ludzi czekających na audiencję, zarządców i szukających pracy, i doceniłby towarzystwo kogoś, kto dla odmiany niczego od niego nie chciał. Uśmiechałem się, kiedy wjechał na wydmę z rozwianymi rudymi włosami, gdyż właśnie spędziłem popołudnie z Lydią i malutkim Sovarim Lydiazarem Aleksandreschi zha Denischkarem. Dla królewskiego rodu Azhakstanu życie nigdy nie będzie nudne. Włosy chłopczyka miały ogni—storudy odcień. Najpierw obdarzył mnie bezzębnym uśmiechem, który mógłby stopić kamień, a później zaczął ryczeć głośniej niż chastouain poganiający swoje stado przed pustynię. Aleksander z gracją zsunął się z siodła białego konia i wyszeptał rozkaz, po którym zwierzę miało cierpliwie zaczekać tam, gdzie je pozostawił. Część jego osobistej magii. — Święty Athosie, musiałem zagrozić wszystkim powieszeniem, by mnie nie gonili. Nie pozwoliłeś nikomu, by wcisnął ci petycję na wypadek, gdybyś się ze mną zobaczył, prawda? —Ani jednej. Ale może udałoby mi się coś wymyślić. Jęknął i gestem zaprosił mnie, bym przespacerował się po szczycie wydmy, aż znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku odzianych w haffai strażników u jej podstawy. Przed nami rozpościerała się pustynia w barwach złota i fioletu. Gdy wspięliśmy się na drugi szczyt, gdzie nie widzieliśmy nikogo i nie słyszeliśmy nic poza szumem wiatru, rozluźnił ramiona i westchnął z zadowoleniem. — Chodź, usiądźmy na chwilę. Potrzebuję tego. Rozłożył płaszcz na piasku i usadowił się na nim, opierając się na łokciach. Przechylił głowę, gdy usiadłem obok niego. — Nie zostaniesz ze mną, prawda, Seyonne? Roześmiałem się i potrząsnąłem głową. — Skąd to wiesz? Nie rozmawialiśmy od ponad tygodnia. A ja dopiero co podjąłem decyzję. — Tym razem oszukiwałem. Fiona powiedziała mi, że wspominałeś o powrocie do Ezzarii. I coś niepokoiło cię od chwili, gdy wróciłeś… nic dziwnego. Czy powrót do domu to wyleczy? Oczywiście Aleksander musiał zauważyć to jako pierwszy. Podniosłem garść ciepłego piasku i pozwoliłem, by przesypał mi się między palcami. — Mam nadzieję. — Powiedz mi, Seyonne. Jesteś mi to winien. O mały włos cię nie zabiłem, a ty się upierasz, że taki był twój cel, choć wiesz, że ten czyn dręczyłby mnie do końca życia. Zabrałeś swojego syna do tamtego miejsca nie wiedząc, jak wszystko się ułoży. To świadczyło o ogromie twojego strachu i o tym, że wykonałeś jakieś straszliwe zadanie, którego my, zwyczajni ludzie, pewnie nigdy nie pojmiemy. Cokolwiek się wydarzyło między tobą a starcem przed jego śmiercią, sprowadziło cię z powrotem, a ja dziękuję za to wiecznym bogom. Ale jesteś moim bratem i przyjacielem, i muszę wiedzieć, co cię dręczy. Miał rację. Byłem mu to winien i dlatego, wbrew wszelkim zamiarom, wszystko mu opowiedziałem. Podczas gdy fioletowe cienie wydłużały się na wydmach, snułem opowieść o Kerouanie, Valdisie i Verdon—ne, o wędrówkach w snach i umowie, która pozwoliła mi na udział w jego wojnie, o rozpadającym się murze i moim nieugaszonym pragnieniu czarów. Opowiedziałem mu o swoim dylemacie —jak nie mogłem pozwolić szalonemu Kerouanowi, by zatrzymał moc, ani zaryzykować, że odbierze mi ją niezadowolony, jak nie potrafiłem zabić starego czarodzieja i przywłaszczyć sobie jego siły, nie ryzykując pewnym zepsuciem. O tym, że byłem pewien, że gdybym nie posłuchał ostrzeżeń swojego demona, posiadając nieograniczoną melyddę Madonaia, stałbym się tyranem ponad wszystkimi tyranami. — …i dlatego musiałem wziąć moc i umrzeć wraz z nią. Twoja obietnica była moją jedyną nadzieją i dlatego naraziłem na niebezpieczeństwo Evana i wierzyłem, że Elinor i Blaise zaświadczą o mojej przemianie, bo to był jedyny sposób, by cię przekonać. Dzięki Kasparianowi zyskaliśmy jeszcze inny wybór. A w końcu… kiedy zobaczyłem tam ciebie i Elinor… myślałem o Evanie… miałem wystarczająco wiele wspomnień prawdziwego życia i wystarczająco wiele rozsądku, by wiedzieć, że nie chcę żyć dalej bez uczuć. Nie widziałem sensu takiego istnienia, niezależnie od jego długości. Wbrew oczekiwaniom Kerouana, nie czułbym satysfakcji, zabijając ciebie czy jakiegokolwiek innego człowieka. Dlatego powiedziałem mu, że oddam mu jego imię, jeśli odbierze to, co mi dał, i z tym umrze… — Mój głos zamilkł, a na niebie gasły promienie słońca. —1 zostało ci… Och, na potężnych bogów, Seyonne. Nie masz me—lyddy. Otrzepałem piasek z dłoni i butów. —Ani trochę. — Próbowałem zbyć to uśmiechem. — Wydaje się to nieco bardziej ostateczne niż wtedy, gdy byłem niewolnikiem. Ale nigdy nie wiadomo. — Samo poczucie straty dało się znieść. Przez wiele lat żyłem bez mocy. Ale bardzo trudno było mi wytrzymać świadomość, że nigdy nie uda mi się pokazać synowi, jak wyczarować światło na palcach, ani polecieć z nim przez niebo i złapać go, jeśli zacznie spadać. — Doceniam twoją troskę, ale nie musisz się martwić. Mój ojciec przeżył błogosławione życie bez melyddy. Nie spędzę reszty swoich dni opłakując dar, o którym większość ludzi nawet nie marzy. — Jak utracone cesarstwa? Wyszczerzyłem się do niego w uśmiechu. —Ale też nie gnijesz w jakiejś thridzkiej dżungli. — W rzeczy samej. — Westchnął i wykrzywił twarz w smutnym grymasie. Wciąż się o mnie martwił. Tylko jedno mogło go wytrącić z nastroju ponurego współczucia. Wyznałem mu już tak wiele, że równie dobrze mogłem mu powiedzieć i o tym. — Skoro już wyciągasz ze mnie najskrytsze tajemnice, muszę ci powierzyć jeszcze jedną. — Czyli? — Wczoraj wieczorem wyszedłem na spacer z kobietą. Tylko spacerowaliśmy i trochę rozmawialiśmy, nic więcej. Ale ostatniego lata kazałeś mi obiecać, że powiem ci, kiedy nadejdzie ten wielki dzień. Aleksander wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem, a potem wybuchnął śmiechem, przewrócił się na plecy i przycisnął ręce do głowy. — Nie myślałem, że to aż takie nieprawdopodobne — burknąłem, nieco urażony jego wesołością. — Chwała niech będzie Athosowi — zawołał, kiedy w końcu się opanował. — W końcu sprawiła, że spojrzałeś na nią, a nie tylko na chłopca. Na bogów, chyba nie zabraliście go ze sobą, kiedy poszliście na spacer? — Blaise się nim zajął. — Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek uda mi się zaskoczyć Aleksandra czymś mniejszym od zniszczenia świata. —I co to znaczy „sprawiła, że na nią spojrzałeś”? Przez rok mną gardziła. Rozmawialiśmy do północy. Aleksander odesłał zatroskanych strażników z wiadomością dla żony i drugą dla doradców twierdząc, że wszystkie sprawy mogą zaczekać do rana. W końcu gdy księżyc wzeszedł nad srebrzystą pustynią, nasza rozmowa zwolniła. Świadomi, że nasza długa godzina już minęła, podnieśliśmy się do odejścia. Przyglądałem się ze szczytu wydmy, jak wskakuje na siodło i rusza w dół w stronę swojego królestwa. Odwrócił się raz i uniósł dłoń. — Bądź zdrów, mój opiekunie, i niech dopisuje ci szczęście. A ja zawołałem do niego: — Bądź mądry, mój królu, i pełen chwały. * * * Nie minął kolejny tydzień, a wraz z Elinor i Evanem wyruszyliśmy do Ezzarii. Blaise pozostawił nas na granicy, przy kamienistej przełęczy, która wiodła przez góry i w dół, do zielonych lasów. Poprowadziłby nas do samego celu, bezimiennej osady, gdzie moja matka, Tkaczka, i mój ojciec, rolnik, nauczyli mnie, jak żyć, ale ja chciałem się radować każdym krokiem i przedstawić Elinor i Evana każdemu kamieniowi i drzewu na drodze. * * * Przesilenie letnie nadeszło i przeminęło, a tej gwieździstej nocy siedzę samotnie przy parującej sadzawce, głęboko w lasach Ezzarii. Sadzawka przypomina tę w Dael Ezzar, gdzie mój stary mentor pomógł mi odnaleźć melyddę, którą przez lata niewoli uważałem za utraconą. Dziś próbowałem wejść do gorącej wody, wzywając zmysły, by chroniły mnie wystarczająco długo, bym zniósł zanurzenie, co stanowi pierwszą dobrą lekcję i przygotowanie do prawdziwych czarów. Po raz pięćdziesiąty mi się nie udało, choć mam wrażenie, że ta porażka była nieco mniej żałosna niż czterdzieści dziewięć razy wcześniej. Wiara łączy zmysły z mocą, tak uczył mnie Galadon. I dlatego muszę wierzyć, że któregoś dnia deszcze napełnią suche koryta mojej duszy pozwalając, by ta część mnie odżyła. Jutro wrócę i znów wejdę do sadzawki. A może pojutrze. Tymczasem moje dni wypełniają ciche radości. Zacząłem uczyć nasz lud o naszych początkach i zapisywać historię, byśmy zawsze pamiętali. Kiedy nadejdzie jesień, powrócę do Kir’Navarrin i poproszę Kaspa—riana, by opowiedział mi więcej. Blaise mówi, że część z rai—kirah, którzy pozostali w Kir’Navarrin, znów tworzy sobie ciała, choć reszta pożegnała się z towarzyszami i weszła do gamarandowego lasu. Rai—kirah mówią, że tamci rozproszyli nawet swoje świetliste postacie i oddali swoją prawdziwą istotę ziemi. Wieża rozpadła się w proch i nikt już nie widział Pani. Las rozrasta się bujnie. Czarnowłosa córeczka Catrin i Hoffyda urodziła się złączona z demonem. Po Chloe przyszło na świat jeszcze dwoje ezzariańskich dzieci i one także są jednością. Elinor najpewniej zostanie naszym najnowszym mentorem, będzie opowiadać tym rodzicom historie o dzieciństwie Blaise’a i Farrola, przygotowując ich — i mnie —jak radzić sobie z przemianami dzieci. Elinor i Evan każdego dnia przypominają mi o bogactwie życia, i nie żałuję wyboru, którego dokonałem. Ale po doświadczeniach ostatnich kilku lat nie mogę się nie zastanawiać… Czy zrezygnowałem z szansy zostania bogiem i poznania odpowiedzi na pytania, które my, zrodzeni w świecie ludzi, pragnęliśmy poznać od początku czasów? Czy sam Kerouan, w dniach przed swoim szaleństwem, był bogiem? A jeśli nie Yerdonne, nie Yaldis i nie Kerouan, to kto nas ukształtował? A jeśli nie w Tyrrad Nor, to gdzie są bogowie i jak mamy się o nich dowiedzieć? Rozważam te sprawy, gdy chodzę wśród ukochanych wzgórz i lasów i próbuję wszystkiego nauczyć się od początku. Na razie nie znalazłem odpowiedzi. Ale w ostatecznym rozrachunku prawda oczywiście nie ma znaczenia. Moje dziecko i jego matka otaczają mnie miłością, a ja mogę swobodnie wszystko rozważać i pamiętać. Myślę o Blaisie, dzielącym się swoją wzniosłą i płomienną jednością z wygłodniałym światem. Wspominam Sovariego i Malvera, WAssani i Galadona, Farrola i młodego Kyora, i tak, Ysanne również, tych, którzy oddali życie, by nas uratować. Obserwuję Fionę, zdecydowaną i upartą, kierującą moją ukochaną Ezzarią w nowej służbie. I wyobrażam sobie Aleksandra, wędrującego po swoim pustynnym królestwie, a bogactwo i bezpieczeństwo naszego życia spoczywają na jego silnych ramionach, zaś jego płaszcz światła chroni nas wszystkich. W końcu to opowieści o sile, honorze i celu odzwierciedlają prawdziwą chwałę bogów, niezależnie od tego, kim są i gdzie przebywają. Yerdonne była piękną dziewczyną z lasu, śmiertelniczką, która zdobyła serce boga władającego lasami. Pan drzew pojął Yerdonne za żonę, a ona urodziła mu pięknego i zdrowego chłopca imieniem Yaldis. Zaś śmiertelni mieszkający wśród drzew cieszyli się ze związku zawartego między jedną z nich a bogiem. Bóg lasów zaczął być zazdrosny o miłość, jaką leśni ludzie darzyli Yaldisa, i ogarniał go gniew na myśl, że chłopiec —w połowie śmiertelnik — może któregoś dnia ukraść jego tron. Dlatego bóg postanowił zabić dziecko i wszystkich śmiertelnych, którzy tak je kochali. Zasmucona Yerdonne, nie mogąc przekonać swojego małżonka o niewinności Yaldisa, wysłała chłopca między drzewa, by był bezpieczny, a sama wzięła w dłonie miecz i stanęła między bogiem a światem ludzi. Yerdonne walczyła z bogiem przez wiele lat, aż ich syn osiągnął wiek męski. Okrutny bóg pozbawił małżonkę ubrań, by ją zawstydzić, stopił jej miecz, by szydzić z jej słabości, i spalił pola i lasy wokół niej, by nie znalazła pożywienia. „Poddaj się”, ryczał. „Nie splamię swojego miecza krwią smiertelniczki”. Ale Yerdonne się nie ugięła. Duchy żywiołów, które zwykle nie interesują się sprawami bogów ani śmiertelników, obserwowały, jak śmiertelniczką rzuca wyzwanie potężnemu bogu. Zadziwili się jej odwagą i zlitowali się nad Yerdonne. Dali jej blask słońca jako płaszcz, gdy bóg odebrał jej ubranie, a grzmot i błyskawicę jako broń, gdy stopił jej miecz. Dali jej deszcz, by obmył jej rany, wiatr, by ją uniósł, i ogień, by dodał jej sił. „Poddaj się”, ryczał bóg lasów. „Jesteś śmiertelna, a kiedy umrzesz, zrobię, co zechcę. Nie ma dla ciebie nadziei”. Ale Yerdonne nie uległa. I oto nadszedł dzień, gdy Yaldis osiągnął wiek męski i położył silną dłoń na ramieniu matki. Yerdonne się uśmiechnęła i odsunęła na bok, a Yaldis wyrwał miecz ojca i pozbawił go mocy. Nie zatrzymał jej jednak dla siebie, lecz złożył ją u stóp matki. „Pokazałaś swojemu ludowi bezinteresowną silę i wiarę prawdziwego władcy. To należy do ciebie „. Verdonne władała słodką krainą lasów, aż się zmęczyła, gdyż jej ciało było śmiertelne. Lecz Yaldis oddal jej cześć i uczynił ją nieśmiertelną, i po dziś dzień rządzi lasami świata, a syn służy jej silnym ramieniem. Yaldis wybudował magiczną fortecę, więzienie pełne piękna i wygody. Ponieważ nie chciał być ojcobójcą, uwięził tam swojego nieśmiertelnego ojca. Młody bóg odebrał ojcu imię i je zniszczył, by żaden mężczyzna i żadna kobieta nie mogli go już wezwać. Lecz biada człowiekowi, który otworzy więzienie Bezimiennego Boga, gdyż wówczas na ziemię spadnie ogień i zniszczenie, których żaden śmiertelnik nie potrafi sobie wyobrazić. I nazwą to Dniem Końca, ostatnim dniem świata.