Nepomucka Krystyna Wakacje z Penelopą Mojej dorosłej już Tamarze Gujskiej Z serdecznościami od Lemura Krystyna Nepomucka Wakacje z Penelópą "' : ,- ????? PRESS Projekt okładki - Zbigniew Janeczek Redakcja - Jadwiga Pyczewska-Pilarek Copyright ©by Krystyna Nepomucka, Warszawa 1998 ISBN 83-87463-21-3 Wydanie I Akapit Press, Łódź 1998 90-386 Łódź ul. Piotrkowska 182 tel./fax(0»42) 361214 ??\? Skład: Studio Ahen Druk i oprawaWojskowa Drukarnia w Łodzi 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130 Akc.„ W \991 Rozdział pierwszy Moja rodzina i ja - A panienka z czym przyszła? - zapytała kobieta w różowym kapeluszu, tuląc w ramionach burego kota owiniętego w pledzik z flaneli. Kocur utkwił spojrzenie w bokserku z obandażowaną szyją. Pies, siedzący obok krzesła starszego pana w zielonym pulowerze, ciężko dyszał. Byli obaj do siebie podobni. - Ja... z nogą... - wybąkałam zawstydzona, czując się nagle głupio wśród czworonożnych pacjentów. - Z nogą? - zdziwiła się kobieta i nie wiadomo dlaczego odsunęła się ode mnie, obserwując moje kończyny w białych podkolanówkach, jakby to były dziwne stwory, a nie para całkiem udanych nóg, chociaż Damian mówił, że przypominają szparagi. Ale czy on w ogóle widział szparagi? - Właśnie z nogą - odpowiedziałam ciszej bliska płaczu, bo znów ogarnęło mnie wielkie rozgoryczenie na tatę za tego weterynarza i „ostre hamowanko" pod światłami na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Tata najpierw jęknął: „ty baranie" pod adresem faceta, który siedział przed nami za kierownicą fiata, potem tak zahamował, że maluch zjeżył się nam jak żywy, a ja uderzyłam kolanem w półkę, na której tata trzyma papierosy i rękawiczki. Z początku nawet nie bolało, ale pod wieczór zaczęłam utykać. Następnego dnia trudno już było nogę zginać. Nie poszłam do szkoły, lecz z tatą do znajomego chirurga. 5 Orzekł, że kolano należy codziennie masować taką żółtą maścią i że świetnie będzie to robił jego siostrzeniec. Niedawno skończył weterynarię i przyjmuje w klinice zwierząt, parę kroków od naszego domu. - Ja, do weterynarza? - jęknęłam ze zgrozą, czując się potraktowana jak kot. - Myślisz może, że człowiek nie jest zwierzęciem z rodziny ssaków? -spytał chirurg i roześmiawszy się, pociągnął mnie za rozrzucone na plecach włosy. I teraz, spóźniwszy się pół godziny, ponieważ ostatnia lekcja rysunku trochę się przeciągnęła, musiałam czekać w długiej kolejce za kotem w pieluchach, bokserkiem, dwoma szczeniakami w koszyku, rudym kundlem z obandażowanym brzuchem i za żółwiem ze zwichniętą nogą. Właściciele zwierząt zerkali ciekawie w moją stronę. Sami pacjenci byli bardziej taktowni. Przysłuchiwałam się opowiadaniu właściciela bokserka, jak to w cyrku, koleżanka koleżance odgryzła ogon i trzeba go było amputować w połowie. Mało nie spadłam ze stołka z wrażenia, ale okazało się, że aktorkami były dwie pantery. Potem zaczęłam jeść ukradkiem drożdżówkę, wyciągniętą z plecaczka z książkami. Wtedy właśnie wyszła pani w białym fartuchu i poprosiła mnie do gabinetu. Stanęłam oko w oko z weterynarzem, mając usta pełne ciasta, ale gdybym nawet miała je puste, też bym tak stała niema i ogłupiała. Spojrzałam na niego i zakochałam się. To fakt! Od pierwszego spojrzenia. Jak w przedwojennych czasach, o których chętnie opowiada babcia. Bo w latach jej młodości miłość zawsze była od pierwszego wejrzenia i na całe życie. Ja się jeszcze nie mogłam zdecydować, czy moja jest na całe życie, ale z pewnością była ona wielka i od pierwszego spojrzenia. Przede mną stał wysoki blondyn z nierówno obsmyczonymi włosami, o tak niebieskich oczach, że miało się ochotę krzyknąć: „Niezapominajki są to kwiatki z bajki", a ja przyglądałam mu się jak głupia, poruszając szczękami, żeby szybciej przełknąć ciasto, z oczami utkwionymi w jego uśmiechu. Boże, ten człowiek miał zębów z nadwyżką! Były olśniewająco białe i pchały się na rozchylone wargi, jak wysuwające się z pudelka kostki 6 cukru. Uwielbiam cukier w kostkach! Uśmiechał się i patrząc tymi niebieskimi oczami, wskazał mi krzesło. Usiadłam. - Która to noga? - spytał, a ja wysunęłam pierwszą lepszą, bo z wrażenia zapomniałam, które to kolano mnie właściwie boli. Wyciągnęłam słoik z zakupioną wcześniej maścią, a on chwycił tę nogą i zaczął masować kolano. - Boli? - zapytał z uśmiechem. Zaprzeczyłam ruchem głowy, bo właśnie przełknąwszy ostatni kęs, uświadomiłam sobie, że masuje mi zdrowe kolano. Nie miałam jednak odwagi powiedzieć mu o tym. Pociły mi się z wrażenia ręce i nadal nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Doszłam więc do wniosku, że takie raptowne zakochanie się jest bardzo uciążliwe dla człowieka i nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Na razie zgłupiałam i oniemiałam, a on wciąż masował to moje zdrowe kolano, podczas gdy lewe boleśnie pulsowało. Postanowiłam je wymasować w domu w ten sam sposób, w jaki to czynił weterynarz. Zastanawiałam się, jakie ma imię. Marzyłam, żeby nazywał się Robert, Łukasz albo Andrzej, tak jak Piasek. Uwielbiam jego piosenki. Postanowiłam po powrocie do domu wypytać delikatnie tatę, jak się wabi weterynarz. - Nie za mocno masuję? - podniósł na mnie niebieskie oczy i znów wysypały się z pudełka kostki cukru. - Może pan masować, ile sił - bąknęłam głupio, oblewając się rumieńcem i było mi właściwie wszystko jedno, jakie nosi imię. Kochałabym go nawet wtedy, gdyby nazywał się Franciszek, Tadzio albo Stefcio. Była to moja pierwsza miłość do starszego mężczyzny. Bo weterynarz był starszym panem. Miał pewnie ze 24 lata, a może i więcej. A więc tym samym i ja stałam się nagle dorosła i zrobiło mi się przykro, że noszę pod-kolanówki i że mam mały biust, przez który wyglądam jeszcze młodziej, niż to jest w rzeczywistości, bo przecież mam już prawie trzynaście lat. Biust postanowiłam jeszcze dziś solidnie wypchać watą, aby zdobyć uznanie w oczach weterynarza, gdyż wszyscy mężczyźni wolą kobiety tęższe od góry. Tak przynajmniej twierdzi Patrycja z ostatniej klasy podstawówki, do 7 której i ja niedługo przejdę. Ale za chwilę uprzytomniłam sobie, że teraz jest moda na „retro" i taka płaskobiustna dziewczyna, jak ja, będzie wystrzałowo modna, więc przestałam się dręczyć niedostatkami w górnych partiach mego chudego ciała. Ale co ja zrobię z piegami, zadartym nosem i z tym, że mam przynajmniej o jedną parę rąk za dużo, a zwłaszcza gdy jestem w towarzystwie chłopca, który mi się podoba? Babcia mówi, że to wstyd i nieprzyzwoicie, aby w moim wieku interesować się chłopcami, a nie wyłącznie nauką. Tata chyba jeszcze nie ma wyrobionego zdania, bo jak o tych sprawach mówię, to wzrusza ramionami lub łapie się za głowę i wychodzi z pokoju, ze wzrokiem pełnym obłędu albo bezradności. A mama? No, cóż, mama wciąż chorowała i rzadko ją widywałam, a jak się wreszcie spotkałyśmy, to była zdziwiona, że tak szybko rosnę i nie bawię się lalkami. A teraz w ogóle jej nie ma w kraju. Ale właściwie, to powinnam wszystko zacząć od początku, a nie od tego zakochania, bo jak twierdzi tata: „grunt to systematyczność i realne spojrzenie". Mój tata ma seledynowy samochód, odstające uszy i nazywam go Żabelia. A wspólnie z tatą mamy Penelopę - piękną chomiczycę o rdzawym futerku, która, jak mówi Żabelia, prowadzi wyłącznie nocne życie i z tego powodu są kłopoty z babcią. Czasem wśród nocy słyszymy przeraźliwy krzyk: „Zabierzcie tego myszaka, bo znów łazi mi po twarzy!". I wtedy zaczyna się polowanie na Penelopę, której udało się jakimś cudem otworzyć drzwiczki klateczki, a czasem nawet przegryźć jej pręciki. Zwierzątko jest przebiegłe i potrafi nas wszystkich wywieźć w pole, znajdując dla siebie przedziwne kryjówki. Najchętniej chowało się w turystycznym materacu, znajdującym się w przedpokoju na pawlaczu. Jak się bowiem okazało, materac był w kilku miejscach przegryziony. Babcia odkrywając wciąż nowe szkody, łapie się za resztki włosów na głowie i krzyczy, że „ten myszak" zrujnuje dom i tatusia, 8 a tata bierze Penelopę w obronę, twierdząc, że każde zwierzątko jest takie, jak je stworzyła natura, i jeżeli Penelopa musi wszystko gryźć, a do tego prowadzi nocne życie, więc trzeba to uszanować albo wypuścić stworzonko na wolność. W rezultacie zawsze to mnie udaje się schwytać chomiczycę. Czuje się na mojej dłoni bezpiecznie i natychmiast zaczyna się myć swymi maluśkimi łapeńkami, przypominającymi miniaturowe dłonie. Raz tylko Żabelia rozzłościł się trochę na zwierzątko, a było to wtedy, gdy w ciągu nocy sproszkowała ząbkami plany budynku, który tata zaprojektował, gdyż pracuje jako architekt. Ale właściwie to wcale nie chciałam opowiadać o Penelopie, tylko o naszym rodzinnym domu, który nie jest takim najprawdziwszym domem, gdyż nie ma w nim mamy. Mama mieszka oddzielnie. Od trzeciego roku życia wychowują mnie babcia i tata, czyli Żabelia-Uszatek, gdyż mama jest poważnie chora i większą część roku przed wyjazdem do Stanów, spędzała w szpitalu lub w sanatorium. Babcia ma dużo różnych wad. Na przykład, każe mi przed każdym posiłkiem myć ręce, zimą nosić grube majtki, chociaż wszystkie dziewczyny na cienkich biodrówkach mają wyłącznie rajstopy. Babcia ma także album z fotografiami - taką kronikę rodzinną i towarzyską w obrazkach, a poza tym najprawdziwsze kolczyki, do których noszenia przekłuto jej w dzieciństwie igłą uszy. Ja o takim barbarzyństwie nawet słuchać nie mogę, bo kto nosi kolczyki, gdy można założyć bezbolesne klipsy? Ale babcia, jak mówi tata, jest konserwatystką i na wszystko, co jest modne, ma jedno określenie: „kto to słyszał" albo „za moich czasów". Tata jest bardziej nowoczesny, chociaż twierdzi, że wszyscy muzycy, którzy wyrywają struny z gitar i strasznym głosem krzyczą: „Je, je, je" - to małpoludy, a o moim ukochanym Piasku też ma marne zdanie, że i wstyd powtórzyć. Także bardzo krytkuje obszerne lejby, w których - jak wiadomo - kobieta zupełnie ginie, a także nie podobają mu się obcisłe getry wpuszczone w wysokie buty z cholewkami, a zwłaszcza u starszej 9 młodzieży, a właściwie to nawet nie młodzieży, lecz starych po trzydziestce. A więc u nas w domu jest wyraźny konflikt pokoleń, bo ja jestem na wskroś nowoczesna i lubię, jak chłopcy mają długie włosy - nawet do ramion, byle były wymyte i wyszczotkowane, chociaż jeszcze takich nie widziałam i bardzo się tym martwię. Mama, gdy jeszcze nie wyjechała do Stanów Zjednoczonych, to nas czasem odwiedzała, albo my mamę, ale chociaż ją kocham i nazywam Misiek, to nie jestem z nią tak zżyta, jak inne koleżanki ze swoimi matkami. Jednak i one się czasem skarżą, że mają ciężkie życie ze swoimi rodzicami, bo z dorosłymi nigdy nic nie wiadomo. Niby robią wszystko dla naszego dobra, ale my wolimy mniej tego dobra, a za to więcej swobody pod każdym względem. Ale czy nas młodych ktoś potrafi zrozumieć? Same tylko nakazy i zakazy jak w podręczniku dla młodego kierowcy amatora, z którego się tata przed dwoma laty uczył z takim zapałem, że aż mu uszy czerwieniały. Do naszej rodziny należy także samochód - taki mały, seledynowy fia-cik. Kolorem przypomina mi damską bieliznę. Raz nawet powiedziałam: „No, to wsiadajmy do tych majtek". Ale babcia zaraz krzyknęła: „Nie używaj takich słów". Tata także się oburzył i odchrząknąwszy powiedział: „Do tego samochodu wchodzą cztery osoby - gdzie tu więc porównywać z tak małą częścią garderoby". Z samochodem jest mnóstwo różnych kłopotów. Obawiam się, że więcej niż ze mną, ale o tym się nie mówi. Nawet gdy się coś zepsuje w silniku i zgaśnie na skrzyżowaniu ulic i w żaden sposób nie można go uruchomić. Natomiast gdy ja dostanę z jakiegoś przedmiotu jedynkę, to zaczyna się wydziwianie ze strony taty, babci, a nawet i mamy. Zawsze zawiadamiano ją telefonicznie o moich klęskach. Ja jednak potrafię następnego dnia z tego samego przedmiotu odpowiedzieć na szóstkę, a wóz znajduje się w naprawie czasem i tydzień, a przy tym jego remont mnóstwo kosztuje. Ale o tym jakoś się dyskretnie milczy. Tata co najwyżej chrząknie. Zapomniałam powiedzieć, że do mojej rodziny należy również okresowo kawka ze złamanym skrzydłem, kaleki szpak, wychudzony kot, 10 a w ciężkie zimy i łabędzie w Ogrodzie Saskim, które babcia codziennie dożywia skórkami chleba. Zeszłej jesieni przyplątał się jakiś ptak. Tata mówił, że to kos, a babcia, że szpak. Ale jak zwał, tak zwal! Najważniejsze, że lubił bardzo ser i gdy tylko babcia zostawiła uchylone drzwiczki od lodówki, właził w miskę z twarogiem i „dawał sobie do wiwatu" -jak mówi tata. Tata się irytuje, kiedy mówię: „nie ściemniaj", „spoko", „spadaj", „wy-luzuj się", „odlotowy". Twierdzi, że ten młodzieżowy slang zapaskudza piękny język polski. A tymczysem okazuje się, że dorośli też używają dziwnych zwrotów, jak na przykład to „do wiwatu", które nie wiadomo, od czego pochodzą i co się pod nimi może ukrywać. Mnie się wydaje, że tak naprawdę, to dorośli usiłują być „młodzieżowi", tylko im to nie wychodzi, bo udają. Babcia mówiła, że tata, jak był w szkole, też używał takich osobliwych słów, jak: „byczo", „klawo", „morowo", „wdechowy". Dlaczego więc dorośli mają do nas pretensję, kiedy w naszym wieku byli tacy sami? Wracając jednak do naszej rodziny. Kos najczęściej siadał babci na głowie, która widocznie przypominała mu gniazdo. Natomiast jeśli tata pracował przy rajzbrecie nad jakimś projektem, właził zawadiacko pod jego rękę albo wyciągał z kolorowego gliniaczka papierosy. Tata wtedy uśmiechał się i przemawiał do tego bezczelnego ptaka: „No i cóż, chuliganie, chcesz zapalić papierosa?". I sam zapalał. Wówczas babcia mówiła ze zgrozą w głosie: „Kotuś, ty majątek przepalisz przez tego szpaka". Tata odpowiadał: „Nie szpaka, lecz kosa". 1 na tym się kończyło. O żadnym raku płuc i chorobie serca nie wspominała, a to przecież najważniejsze. Gdy któregoś dnia „kososzpak" wyfrunął oknem, żeby do nas nigdy więcej nie wrócić, w domu przez dwa dni panowała żałoba. Babcia łamała ręce, że pewnie zjadł go kot, a tata, że najprawdopodobniej rozjechał go samochód, bo był bezczelny i łaził środkiem jezdni. Potem przyplątał się kot. Czarny, mały i chudy. Wyglądał, jakby się składał tylko z szyi i ogona. Nazwaliśmy go Smoluch. Wciąż żarł i spał. Nawet nie można go było pogłaskać, czy się z nim pobawić, bo zaraz tata albo babcia krzyczeli: „Nie męcz kociny! Widzisz, że chce spać!". Ale gdy 11 ja chcę spać, to wtedy tata ma niedobry zwyczaj pytania, czy odrobiłam już wszystkie lekcje, a jeśli okazuje się, że nie, to muszę usiąść przy ojcowym rajzbrecie i dokładnie je odrobić. Wtedy nawet babcia nie staje po mojej stronie i nikt nie ma dla mnie zrozumienia takiego chociażby, jakie mają dla kota. A przecież ja też jestem chuda i długa. Nawet tata patrząc na mnie, mówi: „Weszłaś w niewdzięczny wiek". Tak jakby jakikolwiek wiek był dla człowieka wdzięczny. Każdy ma swoje złe strony. Kota babcia odpasła i wkrótce przehandlowała kobiecie przynoszącej nam raz w tygodniu jajka, ser i s'mietanę, bo babcia uważa, że wszystko to, co prosto od baby, jest smaczniejsze, lepsze i tańsze niż w sklepie, z czym tata nigdy się nie chce zgodzić, wytykając jej - jak to się mówi - „rażące błędy" w rozumowaniu, ale macha ręką i je te jajka „prosto od wiejskiej kury". Więc babcia postanowiła tej kobiecie, która nazywa się Madejowa (którą zawsze z tatą podejrzewamy, że w nabiał zaopatruje się w najbliższym sklepie, a babci odsprzedaje z niewielkim zarobkiem), prze-hanlować kota za moją starą sukienkę i nadgryzione przez Penelopę dwa ręczniki - to znaczy dała te rzeczy Madejowej, żeby zabrała kota do siebie na wieś. Zachwalała go, że bardzo łowny, bo kiedyś usiłował bawić się z naszą chomiczycą, bardzo w ciągu dnia ospałą, i widocznie przypominającą mysz, gdyż mało brakowało, a Penelopa padłaby ofiarą strasznej pomyłki. Na razie jest pełnia lata, nikogo nie dożywiamy, natomiast wybieramy się z tatą, czyli Żabelią, na wakacje. To znaczy ja na wakacje, a tata na urlop. Mamy wspólnie pierwszy raz w życiu popłynąć składakiem taty na jeziora. Na cały miesiąc. Teraz jednak muszę coś powiedzieć o sobie, bo przecież ja też należę do rodziny, chociaż babcia czasem nazywa mnie „wyrodkiem", a to jest przecież coś najgorszego. Na imię mam Tamara, ale ktoś kiedyś nazwał mnie Tamaryszkiem i tak już zostało. Chodzę do szkoły podstawowej, mam niebieskie oczy, takie jak Żabelia, małe uszy po mamie, zęby wystające trochę do przodu po babuni, a wszystkie wady, które są mi wciąż wytykane, zebrałam chyba z całej 12 rodziny, bo podobno tak się ich dużo nagromadziło, że aż dziw ? mnie jeszcze w domu tolerują. Aha! Mam jeszcze talent! Jak tata mówi: „Talent do psucia krwi u. dziom". A dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkowo i niedawno. Było to tak. Mieszkam w pokoju razem z babunią. Tam też stoi moje małe biurecz-ko, przy którym odrabiam lekcje. Tylko w dni wyjątkowe tata pozwala mi zajmować miejsce przy swoim rajzbrecie, do którego przyklejona jest mała, żółta kaczuszka z drewna i czerwona biedronka w czarne kropki. Kiedyś chcąc się dowiedzieć, jak się pisze pewne słowo, zajrzałam do pokoju ojca, gdy rozmawiał z babcią, popijając wodę z cytryną i miodem, który to napój babunia wmusza w tatę codziennie, ponieważ ma to być lek na wszystko. I wtedy usłyszałam, jak Żabelia powiedział z ciężkim westchnieniem: „Gdyby był z nami Lemur..." i szybko wrzucił do szufladki fotografię jakiejś pani o dużych, smutnych oczach, gdy tylko spostrzegł, że stoję za jego plecami. Bardzo byłam zaintrygowana tym, co powiedział ojciec, a także fotografią, ale najpierw spytałam grzecznie: - Tato, jak się pisze „za późno"? Razem czy osobno? - Zajrzyj do słownika! - odezwała się dyszkantem babunia i szybko wyszła do kuchni. - Osobno... - westchnął ojciec. - Czy w szkole was niczego nie uczą, że wciąż pytasz o takie oczywiste rzeczy? - Tato, a kto to jest Lemur? - Nie kto, a co... - chrząknął i z zakłopotaniem na mnie popatrzył, a jego uszy wydały mi się jeszcze bardziej odstające przez swoją barwę nabiegającej czerwieni. - Lemur to zwierzątko z rodziny małpiatek o bardzo dużych, okrągłych oczach... Śmieszne zwierzątko... - dodał ciszej i po chwili wyciągnął jakieś zagraniczne ilustrowane pisma. Przerzucał kartki kredowego papieru i podsunął mi kolorowe fotografie bardzo brzydkiego i bardzo zabawnego stworzonka. - To właśnie jest lemur. - Ale ja pytam o tę panią z fotografii - powiedziałam szczerze, bo uważam, że jak się z kimś przyjźnimy, tak jak ja z tatą, to mamy prawo o różne rzeczy pytać. 13 ja chcę spać, to wtedy tata ma niedobry zwyczaj pytania, czy odrobiłam już wszystkie lekcje, a jeśli okazuje się, że nie, to muszę usiąść przy ojcowym rajzbrecie i dokładnie je odrobić. Wtedy nawet babcia nie staje po mojej stronie i nikt nie ma dla mnie zrozumienia takiego chociażby, jakie mają dla kota. A przecież ja też jestem chuda i długa. Nawet tata patrząc na mnie, mówi: „Weszłaś w niewdzięczny wiek". Tak jakby jakikolwiek wiek był dla człowieka wdzięczny. Każdy ma swoje złe strony. Kota babcia odpasła i wkrótce przehandlowała kobiecie przynoszącej nam raz w tygodniu jajka, ser i śmietanę, bo babcia uważa, że wszystko to, co prosto od baby, jest smaczniejsze, lepsze i tańsze niż w sklepie, z czym tata nigdy się nie chce zgodzić, wytykając jej - jak to się mówi - „rażące błędy" w rozumowaniu, ale macha ręką i je te jajka „prosto od wiejskiej kury". Więc babcia postanowiła tej kobiecie, która nazywa się Madejowa (którą zawsze z tatą podejrzewamy, że w nabiał zaopatruje się w najbliższym sklepie, a babci odsprzedaje z niewielkim zarobkiem), prze-hanlować kota za moją starą sukienkę i nadgryzione przez Penelopę dwa ręczniki - to znaczy dała te rzeczy Madejowej, żeby zabrała kota do siebie na wieś. Zachwalała go, że bardzo łowny, bo kiedyś usiłował bawić się z naszą chomiczycą, bardzo w ciągu dnia ospałą, i widocznie przypominającą mysz, gdyż mało brakowało, a Penelopa padłaby ofiarą strasznej pomyłki. Na razie jest pełnia lata, nikogo nie dożywiamy, natomiast wybieramy się z tatą, czyli Żabelią, na wakacje. To znaczy ja na wakacje, a tata na urlop. Mamy wspólnie pierwszy raz w życiu popłynąć składakiem taty na jeziora. Na cały miesiąc. Teraz jednak muszę coś powiedzieć o sobie, bo przecież ja też należę do rodziny, chociaż babcia czasem nazywa mnie „wyrodkiem", a to jest przecież coś najgorszego. Na imię mam Tamara, ale ktoś kiedyś nazwał mnie Tamaryszkiem i tak już zostało. Chodzę do szkoły podstawowej, mam niebieskie oczy, takie jak Żabelia, małe uszy po mamie, zęby wystające trochę do przodu po babuni, a wszystkie wady, które są mi wciąż wytykane, zebrałam chyba z całej 12 rodziny, bo podobno tak się ich dużo nagromadziło, że aż dziw bierze, iż mnie jeszcze w domu tolerują. Aha! Mam jeszcze talent! Jak tata mówi: „Talent do psucia krwi ludziom". A dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkowo i niedawno. Było to tak. Mieszkam w pokoju razem z babunią. Tam też stoi moje małe biurecz-ko, przy którym odrabiam lekcje. Tylko w dni wyjątkowe tata pozwala mi zajmować miejsce przy swoim rajzbrecie, do którego przyklejona jest mała, żółta kaczuszka z drewna i czerwona biedronka w czarne kropki. Kiedyś chcąc się dowiedzieć, jak się pisze pewne słowo, zajrzałam do pokoju ojca, gdy rozmawiał z babcią, popijając wodę z cytryną i miodem, który to napój babunia wmusza w tatę codziennie, ponieważ ma to być lek na wszystko. I wtedy usłyszałam, jak Żabelia powiedział z ciężkim westchnieniem: „Gdyby był z nami Lemur..." i szybko wrzucił do szufladki fotografię jakiejś pani o dużych, smutnych oczach, gdy tylko spostrzegł, że stoję za jego plecami. Bardzo byłam zaintrygowana tym, co powiedział ojciec, a także fotografią, ale najpierw spytałam grzecznie: - Tato, jak się pisze „za późno"? Razem czy osobno? - Zajrzyj do słownika! - odezwała się dyszkantem babunia i szybko wyszła do kuchni. - Osobno... - westchnął ojciec. - Czy w szkole was niczego nie uczą, że wciąż pytasz o takie oczywiste rzeczy? - Tato, a kto to jest Lemur? - Nie kto, a co... - chrząknął i z zakłopotaniem na mnie popatrzył, a jego uszy wydały mi się jeszcze bardziej odstające przez swoją barwę nabiegającej czerwieni. - Lemur to zwierzątko z rodziny małpiatek o bardzo dużych, okrągłych oczach... Śmieszne zwierzątko... - dodał ciszej i po chwili wyciągnął jakieś zagraniczne ilustrowane pisma. Przerzucał kartki kredowego papieru i podsunął mi kolorowe fotografie bardzo brzydkiego i bardzo zabawnego stworzonka. - To właśnie jest lemur. - Ale ja pytam o tę panią z fotografii - powiedziałam szczerze, bo uważam, że jak się z kimś przyjźnimy, tak jak ja z tatą, to mamy prawo o różne rzeczy pytać. 13 - Tak ją kiedyś nazywałem - odpowiedział krótko i zrobił taki ruch dłonią, jakby się chciał opędzić od uprzykrzonej muchy. - To znaczy, że jej nie ma, jeśli mówisz, tato, w czasie przeszłym? - Nie ma. - To znaczy nie ma, bo nie ma, czy jest, ale jej nie ma? - objęłam go za szyję i potarłam nosem o jego policzek, co zawsze czyniłam, ilekroć temat rozmowy był nieco śliski. - Lemur umarł - powiedział krótko i coś nieuchwytnego zadźwięczało w jego głosie, ale prawie w tej samej chwili krzyknął: - Ale ty masz talent do psucia ludziom krwi! - i poprosił, żebym pomogła babci zmyć naczynia po obiedzie. Więcej na ten temat nie rozmawialiśmy, a i z szuflady ojca zniknęła podobizna kobiety, jak również pisma z fotografiami lemurów. Stwierdziłam to przypadkiem, gdy ojciec robił porządki w szufladce, wyrzucając z niej wszystko na rajzbret. A co z szuflady - to z serca! Bardzo nie lubię pakowania. Babcia twierdzi, iż dlatego, że jestem leniwa i mam to po mamie. Ale to nie jest taka najprawdziwsza prawda, a jeżeli, to leży ona gdzieś pośrodku. Przede wszystkim moja mamusia nie jest leniwa, tylko chora, i wszystko, co robi, jest - jak mówi tata swoim samochodziarskim językiem - „na zwolnionych obrotach". Babcia nie lubi mojej mamy, chociaż tego nigdy wyraźnie nie powiedziała, ale ja jestem spostrzegawcza, jak wszystkie dzieci, jednak dorośli tego nie dostrzegają, opowiadając przy nas rzeczy, których może nie powinni mówić, gdyż hołdują twierdzeniu: „Ona tego i tak nie rozumie". A młodzież - bo ja już chyba zaliczam się do młodzieży, a nie do dzieci - nie jest taka naiwna i nieuświadomiona, jak nasze mamy i babcie, gdy były w naszym wieku. 14 Babcia kiedyś, sądząc, że jak odrabiam lekcje, to nic już nie widzę i nie słyszę, co się wokół mnie dzieje, powiedziała do swojej przyjaciółki coś, co zapamiętałam. Otóż stwierdziła, przyciszając jedynie głos: „Antonina zmarnowała mojemu synowi życie". Trochę mnie to rozzłościło, ale niestety, nie mogłam wtrącić się do rozmowy, bo już mnie tak wychowano, że przy dorosłych, bez specjalnej zachęty z ich strony, nigdy głosu nie zabieram. Ale pomyślałam sobie: „Jak kobieta może mężowi zmarnować życie?". Jest przecież słabsza od niego, a mąż powinien się nią opiekować. Jest zresztą równouprawnienie, a więc najwyżej mogli sobie wspólnie to życie zmarnować. Dlaczego nigdy nie mówi się, że mężczyzna zmarnował kobiecie życie, a tylko kobieta mężczyźnie? I co to w ogóle za pomysły! Człowiek tylko sam sobie może życie zmarnować, a nie jeden drugiemu. Ja przecież też kiedyś wyjdę za mąż, chociaż czasem okropnie się boję, że pewnie żaden chłopak nie będzie chciał się ze mną ożenić, bo wciąż rozbijam sobie kolana, nie mogę usiedzieć spokojnie na jednym miejscu i mam piegi na nosie. Ostatnio doliczyłam się siedmiu, a każdy tydzień słońca dziwnie je rozmnaża. Tata twierdzi, że piegi są modne, że widział kilka angielskich aktorek tak nakrapianych jak indycze jajo i że to ma wdzięk. Niektóre nawet malują je sobie pędzelkiem! To fakt! Mamusia powiedziała, że z tego wyrosnę, tak jakby można było wyrosnąć z piegów, jak z sukienki, i żebym nie patrzyła wciąż w lustro. Babcia poradziła nacieranie serwatką z kwaśnego mleka z cytryną, ale ja nie mam cierpliwości, by ciągle ten mój zadarty nos czymś nacierać, więc już wolę to drugie- czyli niepatrzenie w lustro. Gdy byłam zupełnie malutka, to ilekroć wyciągałam z torebki babci puderniczkę i zaglądałam do lusterka, zawsze mnie straszyła, że gdy będę to zbyt często robiła, to może się zdarzyć, że zobaczę w nim diabła, jak to się przytrafiło pewnej młodej dziewczynie. Akurat babcia dojechała w swoim opowiadaniu do momentu, gdy dziewczyna przy odbiciu swojej twarzy zobaczyła rogatą, zarośniętą mordę Belzebuba, który mrugał do niej prawym okiem i szczerzył żółte, wilcze zęby, gdy tata krzyknął, aby nie opowiadała takich strasznych his- 15 torii, bo nie chce, żeby jego córka wierzyła w jakieś bzdury o diabłach, lecz odróżniała w życiu co dobre, a co złe. Babcia przerwała więc w najciekawszym miejscu swoje opowiadanie i nigdy już nie dowiedziałam się, dlaczego Belzebub mrugał do dziewczyny i czy rzeczywiście się jej ukazał. Natomiast bardzo starałam się odróżniać „plewy od ziarna" -jak mawiała moja mama - czyli dobre od złego, ale to wcale nie jest takie proste, jakby się mogło zdawać, bo przecież nigdy tak od razu tego złego i tego dobrego nie widać, a każdy człowiek chce się przedstawić lepszym, niż jest w rzeczywistości. Na przykład babcia. Gdy przyjdzie jej przyjciółka, a ja w tym momencie poproszę, żeby mi dała dodatkowy kawałek ciasta, to babcia wtedy uśmiecha się słodko i mówi: „Co za szczęście, że to dziecko ma apetyt". I nakłada mi spory kawałek ciasta na talerzyk. A gdy zrobię to samo, kiedy nikogo nie ma, to wtedy wzdycha: „Przy twoim apetycie, a obecnej drożyźnie, to tatusia niedługo z torbami puścisz!". I na ogół zapomina o tym dodatkowym kawałku ciasta, a jeśli nawet daje, to czyni to z ciężkim westchnieniem. Moja mamusia twierdzi, że ludzie na stare lata bardzo się zmieniają, a także robią się skąpi i trzeba być wyrozumiałym. Ale ja i bez tego niewiele sobie robię z takich babcinych uwag, bo chyba nie jest tak źle z zarobkami taty i tą drożyzną, jeśli mamy samochód i tata obiecał mi kupić pięknościowy zegareczek, gdy zdam do następnej klasy. A jeśli na samych piątkach, to dołoży jeszcze hiszpańskie długie buty z żółtej skóry. Pewnie dlatego taki hojny, że nie wierzy w te moje wszystkie piątki, ale ja mu zrobię niespodziankę i wtedy przekonam się, czy rzeczywiście dorośli zawsze dotrzymują słowa. Magda - moja przyjaciółka - twierdzi, że nie, ale ona zawsze sieje panikę w klasie i nie należy jej tak całkowicie wierzyć. Kiedyś przyszła do szkoły z wiadomością, że nie warto się uczyć, bo wszystkich nas i tak weźmie cholera, gdyż jest już epidemia w Warszawie, tylko się o tym oficjalnie nie mówi, a jej rodzicom o tym powiedział jakiś minister, który był u nich na kolacji. Sądzę, że wymyśliła tę całą choleryczną plotkę, żeby móc się pochwalić przed całą klasą, jacy to ludzie u nich bywają. 16 Na nikim w klasie ten jakiś minister nie zrobił większego wrażenia, a z cholery to się śmiałyśmy aż do dzwonka, bo pani powiedziała, że jeszcze jej nie ma nawet w Europie, a poza tym przy dzisiejszym poziomie medycyny i cholera nie jest straszna. I przypomniała nam o ospie, którą przed wieloma laty zlikwidowano w zarodku. Tak właśnie powiedziała, a mnie - nie wiadomo dlaczego - zachciało się okropnie śmiać, bo „zarodek" skojarzył mi się z „wyrodkiem", a wyrodek to przecież ja. Więc jak mnie tu zniszczyć: „wyrodka w zarodku" czy „zarodka w wyrodku". Tak sobie zaczęłam odmieniać te słowa w myśli, że gdy nauczycielka zadała mi pytanie, to zamiast udzielić poprawnej odpowiedzi, krzyknęłam na całą klasę: „wyrodek". A klasa w śmiech! Ja zrobiłam się czerwona jak jarzębina jesienią, a pani od geografii zapytała, starając sią pohamować śmiech: - Więc jak się ta rzeka, o którą pytam, nazywa? Pomyśl chwilę, a nie mów bez zastanowienia! No i zaczęłam się zastanawiać. Tragedia polegała jedynie na tym, że nie słyszałam w ogóle pytania, tak byłam zajęta zarodkiem i wyrodkiem. Pomyślałam natychmiast z przerażeniem, że moje hiszpańskie buty z żółtej skóry wędrują spokojnie w siną dal... A więc bardzo nie lubię pakowania, bo wtedy wydaje mi się, że naruszam jakiś ład rzeczy - wynosi się z sobą jakąś cząstkę domu na zewnątrz i nigdy już ona nie powróci. A zatem każde pakowanie zubaża o coś dom. O co, tego nie wiem, bo przecież wszystkie zabrane przedmioty przywozi się z powrotem, a jednak za każdym razem, gdy wracam do domu z wakacji, wydaje mi się inny, czasem piękniejszy, czasem brzydszy, ale zawsze jakiś nowy i obcy. Kiedyś powiedziałam o tym mamie, gdy zawiózł mnie do niej tata po któryś wakacjach. Przebywała jeszcze wtedy w sanatorium w górach. Powiedziała: „Po prostu stajesz się coraz starsza, Tamaryszku, i wszystkie rzeczy i zjawiska odbierasz w innym wymiarze". Nie bardzo chyba wtedy zrozumiałam mamę, ale jej słowa zapadły mi w pamięci i nie wiem dlaczego, ale za każdym razem, gdy o nich myślałam, czułam smutek. Może dlatego, że pozostał mi w pamięci obraz tego sanatorium. Nie wpuszczono mnie do środka bu- 17 -fj Krako*; dynku. Czekałam w wielkim parku, na ławeczce pod brzozą. Gubiła żółte serduszka liści. Opadały bezszelestnie na ławkę, na wilgotną ścieżkę i biegało po nich jaśniejącymi plamami słońce. Chciałam nakryć je dłonią, ale mi umykało. Wtedy przyszła mama w płaszczu narzuconym na długi, niebieski szlafrok. Wydała mi się trochę inna niż przed wakacjami i nie wiem dlaczego, zachciało mi się płakać. Ale nie zrobiłam tego. Nawet nie rzuciłam jej się na szyję, jak to sobie obiecywałam. Po prostu wyjęłam z kieszonki zrobioną przez siebie łódeczkę z kory, z pomarańczowym żaglem, i bez słowa jej podałam. Pogłaskała mnie po włosach, podniosła dłonią podbródek i gdy spotkałyśmy się oczami, uśmiechnęła się do mnie. Nie wiedziałam, co powiedzieć, załaskotało mnie w gardle. Obejrzałam się za ojcem. Odszedł kawałek alejką, żeby wypalić papierosa. I właśnie w czasie tego krótkiego spotkania zwierzyłam mamie te swoje powakacyjne smutki. Wkrótce po tej wizycie mama wyjechała do Stanów Zjednoczonych, czyli do Ameryki -jak mówi babcia. Otrzymała tam spadek po swoim stryju, który całe życie ciułał grosz do grosza, oglądał każdego dolara, nim go wydał, i z tego ciągłego zarabiania pieniędzy i pośpiechu dostał zawału serca i już nie zdążył z nagromadzonego dobra skorzystać, bo umarł. Dzisiejsze pakowanie należy do specjalnych. Przygotowuję się bowiem z tatą do rejsu po jeziorach augustowskich, a Penelopa ma nam towarzyszyć w swojej drucianej klateczce, z malutkim domeczkiem w środku, który sobie wymościła skrawkami papieru i ligniny. Tata jest nie mniej podniecony ode mnie. Odczytuje z długiej listy potrzebne nam przedmioty i upycha je w wielkim, żeglarskim worku. Ja mam jedynie opiekować się podręczną torbą z jedzeniem i klatką z Penelopa. Babcia przemyka się systemem bezszmerowym, co rusz wyciągając z różnych kątów wyrzucone przez ojca drobiazgi. - Patelnia, gdzie moja turystyczna patelnia?! - krzyczy histerycznie tata, włażąc nogami w pudełko z makaronem. - Na Chrystusa, gdzie patelnia? - Spokojnie, kotuś, spokojnie... - mitygowała babunia, wyciągając patelnię z czeluści spiżarni, pełną jeszcze resztek po jajecznicy z kiełbasą. 18 - Co za dom! Oszaleć można! - krzyczał Żabelia, drepcząc w miejscu i patrząc z przerażeniem w oczach na oblepione jadłem naczynie. - Ja już ci mówiłam, kotuś, że ja nie mam sił myśleć o wszystkim. Żona ci potrzebna, ot co! Ja za stara, ja wkrótce umrę... Zawsze babcia zaczyna śpiewki o powtórnym małżeństwie ojca, gdy -jak to sią u nas mówi w domu - narozrabia. A w gruncie rzeczy krzywym okiem na każdą znajomą taty spogląda, bojąc się, że właśnie to ją jako żonę pod dach może wprowdzić. Wszystkie one w jej pojęciu nie potrafią uszczęśliwić jej syna, a raczej każda z nich może Uszatkowi zrobić krzywdę i zaprowadzić nowe porządki. Mnie by nie przeszkadzało, gdyby tata się ożenił, byle byłby to ktoś, kto i ze mną by się zaprzyjaźnił, i tacie w pracy pomagał, i babcię w dobry humor wprowadził. No i żeby była ładna, i elegancka, a nie taka na przykład, co to ma złoty ząb na przodzie i łyska nim przy każdej okazji. Albo żeby nie była ruda jak wiewiórka, albo czarna i wielka jak chlebowy piec, a udawała młodzieżówkę w różowym berecie, z rodzaju tych, które ja nazywam najstarszymi podlotkami świata. Najlepiej jednak, żeby się tata nie ożenił, bo może byłoby przykro mojej mamie, chociaż kiedyś słyszałam, jak mówiła do Żabelii: „Byłoby lepiej dla Tamaryszka, gdybyś się powtórnie ożenił". Ale to było wtedy, gdy mama szła na operację, a babcia po raz pierwszy powiedziała o mamie: „To jeszcze piękna kobieta". Gdy się tylko zapakowaliśmy, to ja zbiegłam po taksówkę, a tata, w koszuli w granatową kratę i w dżinsach, znosił na plecach nasze bagaże. Łajba dzień wcześniej została załadowana do pociągu i miała z nami dojechać do Suwałk, a stamtąd furmanką do najbliższego jeziora. Rozdział drugi Szalona noc w pociągu Zagnieździłam się tuż przy oknie. Obok mnie tata, a między nami ustawiliśmy przykrytą chustką w kwiatki drucianą klateczkę z Penelopą. Najpierw jednak tata umieścił nasze toboły na półce, położył na swoim miejscu gazetę i wyszedł na peron wypalić papierosa. Zaraz po tym zaczęli się pchać pasażerowie. Ścierpłam na widok kobiety z kilkuletnim wypasionym chłopaczkiem, usadawiającej się też przy oknie naprzeciw nas. Pomyślałam bowiem o tacie, który twierdził, że dzieci w pociągu to plaga, bo albo depczą po nogach, albo płaczą, a najczęściej jedno i drugie, a czasem jeszcze do tego psują powietrze. Ukradkiem! I zwalają później na starszych. Władował się jeszcze jakiś mężczyzna, który powiesił w kącie przy drzwiach swoją wiatrówkę i wtulił w nią głowę, oddzielając się nią od nas i od światła. Obok matki z dzieckiem usadowiło się dwóch chłopaków z plecakami, a za jakąś chwilę dziewczyna w dżinsach, która zaraz narobiła takiego rabanu, jakby wydarzyło się coś strasznego. - Co ja się was naszukałam po wszystkich wagonach! - darła się jak opętana. Chłopcy wwindowali jej plecak na półkę i zaczęli rozpytywać o jakiegoś Janka, który -jak twierdziła dziewczyna w dżinsach - odjechał do Suwałk rannym pociągiem i będzie na nich czekał razem z Jolką. 20 - O rany! - wrzasnął ten niższy. - Jak oni są razem, to możemy pożegnać się z parówkami. Ostatni raz we dwójkę zjedli cały kilogram w czasie kilku godzin jazdy! Drugi chłopak z baczkami powiedział, że gwiżdże na parówki, bo na wszelki wypadek matka zapakowała mu dwa kilogrymy suchej kiełbasy, żeby „nie padł z wyczerpania w kajaku". Ten chłopak bardzo mi się podobał. Na tylnej kieszeni lewisów miał fajny indiański obrazek, a na piersiach amulet na rzemyku. Gdybym nie była zakochana w weterynarzu, to bym się chyba w nim od razu zakochała. To fakt! Miał taką bladą, uduchowioną twarz. Na wszelki jednak wypadek, żeby zwrócić na siebie uwagę, wytarłam głośno nos. Chwilę później zajrzałam do klatki z Penelopą, która właśnie nerwowo się wspinała po drucianych pręcikach. - O rany, patrz Michał, jaka fajna mysz bez ogona! - krzyknął ten niższy, który wyglądał na starszego, i to takiego tuż przed maturą. - To nie mysz, lecz chomik - odpowiedział z wyższością ten blady. Uśmiechnęłam się z dumą, że ja zawsze poznaję się na ludziach i także tym razem spodobał mi się ten mądrzejszy. Och, gdybym tak bardzo nie kochała tego weterynarza! A swoją drogą miałam do niego lekki żal. Miał bowiem na imię Tadeusz, a przy tym traktował mnie jak dziecko, chociaż wypchałam biust i pomalowałam lakierem paznokcie u nóg. Za te paznokcie Żabelia zrobił mi awanturę i kazał zaraz je zmyć, a babcia, jak rozsierdzony ratlerek, skwitowała: „Nic dobrego z tej' dziewczyny nie wyrośnie, jeśli jej będziesz we wszystkim pobłażał!". A więc jeszcze raz przez tę miłość do weterynarza byłam skazana na przykrości i przekonałam się, że wielkie uczucie łączy się z cierpieniem, chociaż stanowczo powinno być inaczej. Spojrzałam na bladego Michała. Uśmiechnął się do mnie i prztyknął palcami w klatkę z Penelopą. Może by i coś powiedział, ale w tej właśnie chwili stanął w drzwiach tata i jęknął ze zgrozą, rozglądając się po przedziale. -Chryste Panie!... 21 Wiedziałam, że ten okrzyk zgrozy odnosi się do dziecka, trzymającego w obu dłoniach ogromny kawał tortu z kremem. Miało nim umazany cały nos. Wszyscy patrzyli na Żabelię, ale on się nie odezwał, tylko usiadł ciężko obok mnie i z miną cierpiętnika wziął klatkę z Penelopą na kolana. Chwilę później pociąg ruszył, a pan w kącie zapytał zza wiatrówki, czy można zgasić światło, bo on już drugi dzień w drodze i chciałby się przespać. - Dziecko je i po ciemku może się zadławić - odpowiedziała wyniosłe pani spod okna. Miała całą głowę w ciemnych lokach, jak pudel naszych znajomych. Blady Michał znów zerknął w moją stronę i uśmiechnął się konspiracyjnie. Ogarnęła mnie żałość, że tak nagle i niepotrzebnie zakochałam się w weterynarzu, bo ten Michał wydał mi się sympatyczniejszy od niego, a poza tym był blisko i też lubił zwierzęta. Znalazłam się w duchowej rozterce - jak to się czasem mówi w telewizyjnych filmach o miłości, których babcia nie pozwala mi oglądać. Przeraziła mnie ta moja zmienność uczuć. Poczułam potrzebę nagłego porozmawiania o tych sprawach z kimś mądrym. Michał nie spuszczał ze mnie oczu, a ilekroć na niego spojrzałam, to się uśmiechał. Pod ręką miałam tylko Żabelię. Zaryzykowałam. - Tato, wyjdźmy na korytarz... - szepnęłam błagalnie, ciągnąc go za rękaw. - O co chodzi? - zapytał wystraszony, gdy dokładnie zasunęłam za nami drzwi przedziału i rozejrzałam się dookoła. - Tato, czy ja jestem normalna? Powiedz tak szczerze, czy ja wyglądam na nienormalną dziewczynę? Wyprostowałam się i szeroko otworzyłam oczy. - W imię Ojca i Syna! - przeżegnał się lewą ręką i popatrzył na mnie zdziwiony. - Chyba normalna! - Nie mylisz się? - spojrzałam na niego podejrzliwie i zaczęłam po małpiemu wykrzywiać twarz. 22 - O co chodzi? - przeraził się nie na żarty Zabelia. - Chcesz może na lody, na kino, a może zjadłaś coś niestrawnego?! -Tato, ja mam poważne obawy co do mojej normalności... - Mów jaśniej! - krzyknął, potrząsając mnie za ramiona. Z końca korytarza zaczęto się nam przyglądać. Stała tam jakaś para. On palił papierosa, a ona jadła gruszkę i miała tak obcisłe niebieskie spodnie, że pewnie nie mogła w nich usiąść i dlatego wolała stać na korytarzu. Przestraszyłam się, czy nie myślą, że tata chce mi dać w skórę. - Tato, to chyba nie jest normalne, że ja jestem wciąż zakochana, i to co kilka dni w innym chłopaku? Dawniej ludzie kochali się podobno raz na całe życie, a ja co? - wyrzuciłam jednym tchem, spoglądając na tę parę. Teraz dla odmiany odwrócona była do nas plecami. - Chwała Bogu, że tylko to! - odetchnął z widoczną ulgą. - To zupełnie normalne w twoim wieku. Podobnie jak z potrawami. Dziś ci smakuje do śniadania miód, a jutro ser. Za dwa dni wolisz śliwkowe powidła... - To znaczy, że z miłością jest tak, jak z jedzeniem? - spojrzałam na Żabelię pełna niedowierzania. - Niezupełnie! - żachnął się i zrobił taki ruch, jakby chciał umknąć. - Ale sam przecież, tato, powiedziałeś... - Nie zadręczaj mnie takimi pytaniami! - złapał się za głowę. - Niech ci babcia to jakoś wytłumaczy albo napisz o tym do matki, bo to babskie sprawy. - Tato! - krzyknęłam. - Jakie znów babskie sprawy? Przecież mężczyźni też kochają! - Ale to co innego! - Dlaczego?! - upierałam się. - Zdaje się, że to ja przy tobie zwariuję! Coś się tak uparła z tą miłością, i to akurat dziś, kiedy rozpocząłem wreszcie urlop, aby trochę wypocząć?! W tej samej chwili z naszego przedziału wydobył się nieludzki wrzask, później huraganowy śmiech i drzwi z hałasem rozsunęły się na korytarz. - Proszę pana, mysz uciekła z klatki! - wysunęła na korytarz głowę rozbawiona dziewczyna, a za nią ten z baczkami. 23 - Nie rozdeptać stworzenia! - krzyczał tata, wpadając do przedziału. Kobieta uczesana „na pudla" stała na ławce wciąż piszcząc, chłopak umazany tortem darł się obok niej, przebierając nogami i wyglądało to, jakby się zesiusiał na ławkę. Pan zza wiatrówki denerwował się, że nie dają mu spać, chłopcy śmiali się gromko. Tylko blady Michał poruszał się na czworakach, szukając Penelopy. „Oto prawdziwy mężczyzna!" - pomyślałam i w tej chwili zatarł się obraz weterynarza, czyli „doktora wet", bo ci od zwierząt bardzo nie lubią, gdy nazywa się ich weterynarzami. Zupełnie, jakby za tym słowem kryło się coś wstydliwego. Penelopę znaleźliśmy wreszcie w skrzynce na śmieci umieszczonej pod oknem i nikt nie miał pojęcia, jak zwierzątko tam się dostało. Tata był zachwycony inteligencją Penelopy i powiedział, niby to w przestrzeń, iż życzyłby sobie, aby dzisiejsza młodzież dorównywała jej pod tym względem, nie mówiąc już o dobrych manierach, których chomiczyca była wzorem. Pewno dlatego, że była cichutka, nie siusiała na ławkę i nie jadła tortu całą twarzą, łącznie z oczami, jak ten krzyczący dzieciak na ławce, z resztkami kremu na kędzierzawych włosach koloru musztar-dy. Postanowiłam, że jak kiedyś urodzę dziecko, nie pozwolę mu jeść tortu w pociągu, albo w ogóle, bo tylko się nim usmaruje, a przecież szkoda takiego pysznościowego ciasta dla bezrozumnego malucha! Jak mi się o tym własnym dziecku pomyślało, to spojrzałam bezwiednie na Michała i zaczerwieniłam się jak głupia, bo przecież nie mógł wiedzieć, o czym przed chwilą myślałam. - Ten zwierz to samica czy samiec? - zapytał, pstrykając palcami w druciane pręciki klatki. - Nie wiem z całą pewnością... - bąknęłam, zachwycona jego dociekliwością, a jednocześnie zła na siebie, że nigdy mi nie przyszło do głowy, by zainteresować się tym, jaką właściwie płeć reprezentuje Penelopa. - Jak nie wiesz, to dlaczego nazywasz ją babskim imieniem? - wypytywał dalej, przeczesując palcami włosy sięgające mu do ramion, które na 24 czole były przyciśnięte po indiańsku brązową skórką ze złotym ćwieczkiem pośrodku. Wzruszyłam ramionami, szukając bezskutecznie jakiejś inteligentnej odpowiedzi, bo z wrażenia na śmierć zapomniałam, że jeżeli mówimy o Penelopie chomiczyca, to tym samym musi być ona samiczką. Michał coś powiedział, ale nie dosłyszałam, bo pociąg hałaśliwie przeskakiwał na jakiejś zwrotnicy, a ta dziewczyna w obcisłych spodniach otworzyła akurat tranzystor uwieszony na szyi niby medalion. - Chryste! - jęknął tata, unosząc oczy ku górze i wkręcając palec w ucho, aby nim kilka razy potrząsnąć, jakby nagle ogłuchł od muzyki techno. Wszyscy, jak na komendę, zaczęliśmy szurać nogami, a nawet podrygiwać, ale pani uczesana na pudla krzyknęła histerycznie, żebyśmy się uspokoili, bo dziecko musi zasnąć, a jeśli nie zamkniemy tej piekielnej „wirówki" - tak właśnie nazwała tranzystorek w czerwonym futerale - to wezwie konduktora. Poparł ją ten pan kręcący się pod wiatrówką w kącie przedziału i nawet tata potrząsnął głową, ale dyplomatycznie głosu nie zabrał. Pewnie chciał przed nami pokazać, że on młodzieżowiec, że niby po naszej stronie, a jednocześnie nie chciał zadzierać ze starszym pokoleniem. Bardzo nie lubię, gdy tata w różnych sytuacjach tak lawiruje. Wtedy zawsze w wyobraźni widzę dwa stołki, na których Żabelia usiłuje jednocześnie siedzieć, i zawsze obawiam się, że nagle się rozsuną i tata upadnie na podłogę, a ja nigdy nie chciałabym widzieć taty w podobnej sytuacji. Raz nawet powiedziałam ojcu o takiej swojej wizji. Oznajmił wtedy, że nie lubi przemądrzałych dziewczyn, i nawet u córki nie będzie tolerował bezczelności. Czy więc z dorosłymi można rozmawiać jak z ludźmi i znaleźć wspólny język? Albo się obrażają, albo krzyczą, albo jeszcze coś gorszego -czyli wynoszą się z pokoju i chcą mieć święty spokój. - O rany, co za sarkofagi! - bąknął ten z baczkami, ale Michał ofuknął go, żeby z szacunkiem do starców i kalek, a dziewczyna wyłączyła tranzystor i od razu w przedziale zrobiło się smutno. Jak na cmentarzu w dzień 25 powszedni. Jedyną dla mnie pociechą stało się to, że nagle koła pociągu zaczęły wystukiwać rytmicznie: Mi-chał, Mi-chał, Mi-chał..., więc się uśmiechnęłam i już byłam pewna, że w moim sercu miejsce weterynarza zajął najładniejszy chłopak z całego pociągu, który przy tym nosił najprawdziwsze lewisy, i to pewnie z bazaru. Wprawdzie tata mówi, że te z bazaru są domowego chowu, tylko że sprytnie podrobione, i równie drogie jak zagraniczne w firmowych sklepach, więc szkoda na nie pieniędzy. Bardzo nie lubię, gdy tata zaczyna w tym tonie. Oznacza to najczęściej zmniejszenie mi kieszonkowego i kupowanie ubrań byle gdzie, a nie w butiku. Tata jest im także przeciwny. Oczywiście, jeżeli chodzi o moją garderobę. Natomiast sam kupuje w sklepach firmowych. I znów są dwie miary. Jedna dla dorosłych, druga dla mnie. Ja osobiście nie mam nic przeciw butikom. A dżinsy zawsze są modne. Mama przysłała mi jedną parę, a w liście napisała, że dżinsy zrobiły na całym świecie zawrotną karierę. Noszą je zamiatacze ulic, milionerzy i także eleganckie damy, a wszystko zaczęło się od poszukiwaczy złota. Bardzo mnie to zainteresowało, ale mamie widocznie skończył się akurat przy tym opisie papier i dalej nie rozwinęła tego tematu. Dopisała tylko w poprzek karteczki, i to długopisem w zielonym kolorze, że wkrótce czeka mnie wielka niespodzianka, ale o niej w następnym liście. Tata widocznie przeraził się tej zapowiedzianej niespodzianki, bo powiedział, że cholernie boi się wszelkich maminych pomysłów, a babunia tylko jęknęła pod adresem taty zbolałym głosem: „kotuś" - i podreptała na palcach do kuchni, gdzie natychmiast przypaliła zrazy, a szklankę zsiadłego mleka zamiast do filiżanki wylała do zlewu. Później oznajmiła, że to wszystko przez moją mamę, a przecież ona jest o tyle tysięcy kilometrów od nas, i jeszcze do tego dzieli nas ryczący Atlantyk. - Dokąd jedziecie ze starym? - zapytał półgłosem ten z baczkami, który - jak wynikało z rozmowy - nazywał się Jurek. - Nie jedziemy, lecz płyniemy składakiem przez różne takie jeziora do Suchej Rzeczki, na Czarną Hańczę i w ogóle... - dodałam z naciskiem, żeby wiedzieli, gdzie mnie szukać i spojrzałam na Michała, a właściwie na dyn- 26 dający mu na szyi amulet. Był to uwiązany na rzemyku ząb jakiegoś zwierza. - To przecież ząb żyrafy... - odezwał się nieoczekiwanie, idąc za moim wzrokiem i wyprostował się dumnie, jakby ta żyrafa była jego bliską krewną. - Ale wielgachny! - zachwycałam się, żeby mu zrobić przyjemność. - Stary przywiózł go z Włoch. Byli z mamą na wycieczce - dodał jakby mimochodem. - Moi też byli w ubiegłym roku - wtrąciła dziewczyna. - Tyle tylko, że w Hiszpanii. Ale takich głupot, jak zęby, nie kupowali. Mama przywiozła dla całej rodziny skrzynkę win... - A ja mam w domu gęś na łańcuchu! - oznajmił Jurek. Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Najgłośniej ryczała dziewczyna. Nie spodobała mi się od momentu, gdy oparła rozczochraną głowę o ramię Michała. - Będziecie wreszcie cicho! - wrzasnęła kobieta uczesana na pudla. -Jaka straszna jest ta dzisiejsza młodzież! - dokończyła ze zjadliwością, a nas - nie wiadomo dlaczego - znów ogarnął śmiech i nie mogąc się powstrzymać, śmialiśmy się do łez. Wreszcie i tata nie wytrzymał. Zaczął także chichotać, tylko bezgłośnie, chowając twarz w wiszącą nad nim kurtkę, lecz widać było jego drgające ramiona. Gdy wreszcie w nocy zasnęliśmy, wówczas zaczęła się kręcić pani uczesana na pudla. Deptała nam nieustannie po stopach, wychodząc z dzieckiem do toalety. Widocznie ten tort okazał się dla małego łagodnym środkiem przeczyszczającym. Po tej nocy w przedziale tata stwierdził, że czuje się jak ugotowany, a ten jego wymarzony urlop nie najlepiej się zaczął i tak na dobrą sprawę, to tylko Penelopa trzyma go przy życiu. Zwłaszcza gdy obserwował, jak pięknie upycha w pyszczku wsuwane jej przez niego połówki włoskich orzechów, których zabrał całą torbę specjalnie dla niej. Wstawał chłodny, różowiutko-błękitny świt, gdy znaleźliśmy się z całym bagażem i Penelopa na malutkiej, pustej stacyjce. Kuliłam się od chłodu, czułam głód. Wystający z kieszeni plecaka kurzy kuper, z mięsisty- 27 mi udkami, opakowany w pergamin, kusił nieprzytomnie. Napomknęłam nieśmiało na temat śniadania, ale Żabelia krzyknął, żebym nie stała jak skamieniała żona Lota, nie marzyła o niebieskich migdłach i różnych takich, a pomogła ładować łajbę i bagaże na podjeżdżający drabiniasty wóz. Westchnęłam. Michał z towarzystwem wysiadł o jedną stację wcześniej. Podałam mu nawet przez okno plecak. Gdy pociąg ruszył, krzyknął: „Cześć, znajdę ciebie na szlaku", pozostawiając mnie z całkowicie zdemolowanym sercem. Było w nim tak, jak w mieszkaniu po napadzie złodziei. Smutna i głodna zaczęłam swoje pierwsze dorosłe wakacje z tatą. Rozdział trzeci Lemurowo i szory dla Penelopy Każdego ranka mieliśmy na składaku swój własny, codziennie inny zwierzyniec. Jedyną stałą lokatorką była Penelopa. Zamieszkiwała dziób składaka. W głębi pod brezentem stała jej druciana klateczka z malutkim domeczkiem wewnątrz, wymoszczonym ligniną. Zwierzątko cięło ją w kawałeczki, przechowując je najpierw w pyszczku, a później mościło sobie z nich gniazdko. Tata mówił o niej „nasza śpiąca królewna", gdyż przez cały dzień zachowywała się tak, jakby jej w ogóle nie było. I właśnie wtedy dotrzymywały nam towarzystwa różne stworzonka z rodzaju latających. Płynęliśmy przez kręte, szeroko rozlane na równinach rzeczki, meandrujące wśród bagnistych łąk, różowych od zwiewnych firletek o delikatnej woni goździków. Brodziły po nich dostojnie bociany, wyłapując szczypcami czerwonych dziobów żaby. Rzeki porastały szuwary. Tata nazywał je „szczypiorkiem". Na wodzie kwitły nenufary o błyszczących liściach, jakby wyciętych z ceraty, i żółtych kwiatach przypominających olbrzymie kaczeńce. Białe lilie wodne, zielona rzęsa, jakieś liście podobne do szczawiowych, tylko gigantycznych rozmiarów, i krzewy srebrzystoszarej mięty stwarzały złudzenie, że przedzieramy się kajakiem przez ruchomą łąkę, a nie rzekę, pełną umykających ryb i brunatnych wodorostów falujących niby włosy topielicy. 29 Czasem tuż spod wiosła zrywała się z krzykiem dzika kaczka albo ukazywał się wśród szuwarów czarny łebek nurka o długiej szyi, aby w tej samej sekundzie zniknąć pod wodą. Na naszych ramionach, na burcie składaka, na moich kolanach zasiadały ogromniaste łątki w pawich kolorach, czasem wielkie trzepotliwe motyle i ważki- szklarki, poruszające z delikatnym chrzęstem przezroczystymi skrzydełkami. Całe to kolorowe, uskrzydlone bractwo płynęło z nami -naszym środkiem lokomocji, a czasem szybowało niziutko, żeby nieoczekiwanie usiąść Żabelii na głowie albo na włochatej, długiej nodze w granatowych trampkach, które Żabelia nazywał, nie wiadomo dlaczego „pepe-gami". Właściwie to wiadomo, bo tak podobno, w zamierzchłych czasach, czyli przed wojną, nazywano gumiaki. - Patrz, jaki cwaniak! - odezwał się tata. - Ja już go od godziny obserwuję. To trochę polata, to sobie na mojej nodze odpocznie, podczas gdy ja muszę bez przerwy wiosłować. Taki to ma słodkie życie... Wiedziałam, że to przymówka do mnie. Sięgnęłam więc niechętnie po wiosło i próbowałam tacie pomagać. Zamiast być wdzięczny, to zaczął wydziwiać, że ja nie wiosłuję, tylko młócę wodę, i że najwyższa pora, abym po czterech dniach wędrówki potrafiła się nim rytmicznie posługiwać. Jakoś to wiosłowanie nie idzie mi najlepiej. Ramiona mdleją, tworzą się bąble na dłoniach. Znacznie przyjemnej jest leżeć w kajaku i obserwować nasz zwierzyniec. Opalać piegi na nosie i rozmyślać o spotkaniu z Michałem. Biedronka w czarne kropeczki łazi po moich nogach zupełnie bezczelnie. Cytrynowy motyl natomiast upodobał sobie lewą rękę, a ważka, przypominająca miniaturowy helikopter, startuje z bzykiem i ląduje na moim udzie, które już się zdążyło przyrumienić na słońcu. Od kilku godzin przebywa także w kajaku mała zielona żabka, z żółtym brzuszkiem i złotymi oczkami. Co rusz na mnie łypie, a przy tym gardziel wypucza tak zabawnie, że muszę się śmiać. -Co się tam dzieje? - pyta Żabelia, przerywając drętwą mowę, że jestem zbyt wygodnicka. 30 Zupełnie jakby się nagle w babunię przemienił, więc zaryzykowałam pytanie: - Tato, czy ty w ostatnich godzinach nie zmieniłeś płci? - Co ty wygadujesz?! - żachnął się i tak jakoś machnął wiosłem, że o mało nie znaleźliśmy się w wodzie. - Niczego nie wygaduję, tylko tak sobie myślę, gdy zaczynasz mówić jak babcia. Za chwilę usłyszę, że mam cudowny start życiowy, święte życie, jestem urodzona w czepku, i prawie że w samochodzie, a także, iż nie wiem, co to głód i wojna, i że w głowie mi się z tego szczęścia już zaczyna przewracać i nic dobrego ze mnie nie wyrośnie, chociaż się wszyscy o to usilnie starają - wyrecytowałam jednym tchem. - A czy to moja wina, że nie przeżyłam wojny jak babcia? Ja bym nawet chciała coś takiego zobaczyć, bo to fajna przygoda z dreszczykiem. - Chryste... -jęknął Żabelia. Nic więcej nie był już w stanie wykrztusić. - Tato, ja muszę koniecznie wysiąść na ląd... - jęknęłam boleśnie, bo nagle zaczęło mnie podejrzanie kręcić w żołądku. - Nigdzie tu teraz nie wysiądziesz. Dookoła bagna. - Ale ja muszę... - zaskomlałam. - Nie trzeba było zjadać dziesięciu zimnych placków ziemniaczanych z litrem śmietany. Ostrzegałem! - chrząknął Żabelia i zaczął energiczniej poruszać wiosłami. Na ląd wyskoczyłam w ostatnim momencie. - Jakoś nie możemy spotkać twoich znajomych z pociągu. - Tata uśmiechnął się do mnie, ukazując górne zęby wysunięte trochę do przodu. Takie samiutkie jak moje. Ząbek w ząbek. Więc także wyszczerzyłam przyjaźnie moją bliźniaczą parę i poczułam się nagle bardzo, ale to bardzo szczęśliwa. Zarosła rzęsą i nenufarami rzeka, błękitne niebo, bzykanie owadów, zapach nagrzanej słońcem mięty - wszystko to stało się dla mnie czymś wzruszająco pięknym i odkrytym na nowo. Zapragnęłam tę chwilę zatrzymać na zawsze, aby nie umknęła z pamięci, nie zapodziała się gdzieś w mojej powakacyjnej codzienności, jak tyle innych momentów, które wydawały 31 mi się kiedyś godne zapamiętania. Ale ta chwila była szczególna. Związała mnie z tatą jakąś nową, nieznaną niteczką - nieuchwytną niby pajęczynka babiego lata. Coś tam załaskotało w gardle i nieoczekiwanie zatęskniłam do mamy i do tego, żebyśmy tutaj byli we troje. ? * Ten biwak był najpiękniejszy. Na wysokiej skarpie, między starymi dębami Puszczy Augustowskiej, z widokiem na krętą rzekę w dolinie i drugi piaszczysty brzeg porośnięty sosnowym lasem. Postanowiliśmy z Żabelią spędzić tutaj kilka dni. Okolica wydała nam się zupełnie bajkowa. Już same dęby przedstawiały niecodzienny widok. Ogromne, dostojne tworzyły jakby długi korowód zataczający wielkie kręgi wśród poszycia z jagodzin i mchów. A między nimi strzeliste sosny i świerki o szerokich, kosmatych łapach. Pod nimi krył się nasz żółto-pomarańczowy namiot. Nie bardzo nawet wiedzieliśmy, gdzie go rozbić, bo polanka czerwieniła się od przejrzałych poziomek z drugiego rzutu. Składak wyciągnęliśmy na wysoki piaszczysty brzeg skarpy, tuż pod same drzewa. Odwróciliśmy go dnem do góry, żeby zabezpieczyć przed ewentualnym deszczem i uczynić mało widocznym dla ludzkiego oka. Żabelia mościł wnętrze namiotu, nadmuchiwał materace, układał koce, wyciągał zawartość plecaków, a ja zajęłam się dekoracją naszego biwaku. Klateczkę Penelopy ustawiłam pod drzewem na widocznym miejscu wśród jagodzin, aby zwierzątko miało piękny widok. Przed namiotem wykopałam dołek. Wsunęłam do niego znalezioną puszkę po konserwach, nalałam wody i zbiegłam w dół nad rzekę po kwiaty. Brzeg zarastały smukłe dziewanny i fioletowe dzwonki, ogromne jak malutkie filiżanki do czarnej kawy. Ten pachnący, wielki bukiet umieściłam w niewidocznej puszce. Na tle jedwabistych zielonych mchów wyglądał jak barwny klomb. Zaraz też miodnym zapachem i barwą zwabił pasiastego bąka i brzęczącą pszczołę. 32 Żabelia wyczołgał się z namiotu i oniemiał z zachwytu. Rozejrzał się w zamyśleniu dookoła, zapatrzył w żółciutkie świeczniki dziewanny, przesunął pieszczotliwie dłonią po chropawym pniu sosny. Przez chwilę wpatrywał się w nurt rzeki, przeświecającej przez świerkowe gałęzie i powiedział uroczystym tonem: - Nazwiemy to miejsce Lemurowo... Chciałam zapytać, skąd ten pomysł. W porę jednak ugryzłam się w język, bo przypomniała mi się historia z lemurami i pewna fotografia w szufladzie taty. - Aha! - skinąłam głową. - Fajna nazwa. I zaproponowałam, że przygotuję herbatę, ale Żabelia, potknąwszy się o klatkę z Penelopą, oznajmił nagle, że trzeba będzie o zmierzchu pokazać zwierzakowi las, żeby i on miał swój urlop. - Gdy wypuścimy Penelopę z klatki, to nam zginie w leśnym poszyciu -spojrzałam niepewnie na zamyślonego tatę. Stwierdziłam z satysfakcją, że również starsi potrafią być sentymentalnie zakochani. - Trzeba uszyć szory! - zawyrokował, jak w olśnieniu, wielkim głosem. - Szory? - przysiadłam z wrażenia na mchu obok mego klombu brzęczącego owadami. Najgłośniej huczał bąk. Szczególnie upodobał sobie fioletowy kielich dzwonka i wwiercał się w jego wnętrze, wystawiając na zewnątrz pasiasty odwłok w stylu retro. - Ja nie umiem w ogóle szyć szorów, a dla chomiczycy szczególnie. Żabelia stał na polanie przed namiotem i z twarzą nawiedzonego pustelnika wygłaszał przejętym głosem wizję owych szorów. - Weźmiesz moją białą skarpetkę, odetniesz część, gdzie są palce, i ze-szyjesz. Wyjdzie z tego coś w rodzaju woreczka, w którym zrobisz cztery otworki na łapki i piąty na łebeczek. Ubierze się w to zwierzątko, jak w kaftanik. Na jego pleckach przymocujemy kółeczko, zrobione z kawałka drucika z przeciągniętym sznurkiem i będzie się Penelopę prowadziło jak na smyczy. Niech stworzenie obejrzy swoje naturalne środowisko... -rozczulił się i przykucnął przy klateczce. - A co z naszą herbatą? - zapytałam nieśmiało, bo koncepcja uszycia dla chomiczycy czegoś w rodzaju kubraczka wydała mi się mniej atrakcyj- 33 na od kubka gorącej herbaty z mleczną czekoladą, gęsto upstrzoną laskowymi orzechami. - Tym ja się zajmę! - orzekł stanowczym tonem Żabelia i z menażką w ręce ruszył po wodę. Nim była gotowa herbata i sadzone jajka na boczku z przyrumienioną cebulką, to ja już zdążyłam pociąć trzecią parę skarpet, a szory wciąż nie były gotowe. Albo nie mogłam utrafić w odpowiedni wymiar, albo Penelopa co chwila zmieniała kształt swojej dziwacznej figury. To się nadmiernie rozpłaszczała, to znów wydłużała tak, że wyłaziła cała na zewnątrz otworem przeznaczonym na łebek. Była jakaś miękka, jakby zupełnie pozbawiona kości, i chyba straszliwie chuda, chociaż na oko wyglądała puchato i okrągło. - Nic z tego nie wychodzi! - krzyknęłam pełna rozpaczy, gdy ostatnia i najlepsza para skarpetek leżała pocięta w różne dziwne formy. - Mam do tej roboty albo dwie lewe ręce, albo Penelopa ma cztery łapy i głowę na niewłaściwym miejscu... - Czego was w tej szkole uczą, jeśli taka duża dziewczyna nie umie uszyć takiego głupstwa? - jęknął z niesmakiem Żabelia, rozkładając na mchu serwetkę, po której natychmiast zaczęły spacerować mrówki. - Głupstwo? - obruszyłam się. - Niech tato spróbuje... - dodałam trochę mniej pewnie, ale Żabelia zawyrokował, że najpierw zjemy kolację, aby nie wystygła, a później to on mi pokaże, jak się takie rzeczy szyje. Kiedyś był harcerzem i miał różne sprawności, a między innymi „krawca". Zaraz też wtrącił, że dzisiejsza młodzież to tylko w dyskotekach siedzi, w pizzeriach, ale o wędrówkach z plecakiem nie ma zielonego pojęcia. - Tato, co się dzieje z twoją płcią? - rzuciałam ostrzegawczo, zerkając łakomie na smakowicie wyglądający posiłek, i jeszcze dodałam. - To ja się, tato, pytam, skąd wobec tego tyle młodzieży spotykamy na szlaku? Ale Żabelia milczał i tylko chrząkał. Do kolacji pachniały nam dziewanny i rozgrzana słońcem zastygła na pniach sosny żywica. Brzęczały także owady, nawoływały zbierające się do snu ptaki. Żabelia stwierdził, że dopiero w takim otoczeniu człowiek 34 odnajduje siebie, staje się trochę inny i lepszy. Zęby to jednak zrozumieć, trzeba wsłuchać się w rytm puszczy jak w uderzenia serca, bo przecież las żyje. Tak właśnie powiedział. Zaraz też odchrząknął i z teatralnym patosem wyrecytował: Starym borom nowe damy imię, Nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody. Więcej widocznie nie zapamiętał z wiersza swego ukochanego Gałczyńskiego. Ten Konstanty Ildefons Gałczyński to bywał w domu rodziców Żabelii i u nas w bibliotece są jego dwa tomy wierszy z dedykacją. Tata jest z tego ogromnie dumny. Gdy są goście i o parę kieliszków za dużo wypije, to wyciąga owe tomiki i mówi: „Patrzcie, co własnoręcznie napisał mój ukochany poeta". Po przełknięciu ostatniego kęsa tata znów powrócił do owych nieszczęsnych szorów i oboje zaczęliśmy próbować nowych modeli i sposobów wtłoczenia chomiczycy w najwygodniejszy dla niej kubraczek. Wreszcie dopięliśmy swego. Penelopa, obwiązana sznurkami niby baleron, prowadzona na długim szpagacie, ruszyła niezdarnie na pierwszą w życiu leśną wędrówkę. Był już zmierzch. Od wody ciągnęły i rozwlekały się w dolinie smużki mgieł. Puszcza pełna woni i dziwnych szmerów wydychała z siebie ciepło niby z dużych zielonych grzejników. Zza drzew wypłynął księżyc i było jak w zaczarowanym królestwie. - Posłuchaj, jak gada puszcza... - szepnął Żabelia, przystając na ledwo widocznej ścieżce wśród mchów i poziomkowego poszycia. Biała plamka chomiczycy w dziwacznym stroju poruszała się niemrawo przed nami. Otaczały nas cykania, szelesty, jakieś westchnienia, krzyk nocnego ptaka, miękki trzepot skrzydeł przemykającego nad naszymi głowami nietoperza. 35 - Cudownie i straszno... - wyszeptałam, zerkając na ścieżkę. Penelopa usiłowała stanąć na tylnych łapkach. Przewracała się jednak do tyłu. Kaftanik krępował jej ruchy. Zrezygnowana przycupnęła, rozpłaszczając się na ziemi z pyszczkiem uniesionym w błagalnym geście ku górze, wsłuchana w te dziwne, tajemnicze odgłosy. Wzywał ją las, wzywała noc - ulubiona pora - nęciły zapachy i swoboda, a tymczasem omotana w bawełnę Żabeliowej skarpetki, obwiązana sznurkiem i prowadzona na nim, jak udręczony niewolnik, przedstawiała żałosny widok. Nie potrafiłam zapanować nad łzami. Zapiekły w oczach, przesłoniły mgiełką bór w księżycowej poświacie. - Tato... - szepnęłam. - Zdejmijmy z Penelopy te wstrętne szory. - Tak - zgodził się skwapliwie i zawrócił do namiotu po latarkę, żeby przy jej świetle pilnować zwierzątka. Oboje przykucnęliśmy przy Penelopie. Podczas gdy ją rozwiązywałam z „kaftana bezpieczeństwa", tata oświetlał drogę, aby w razie ucieczki chomiczycy można było ją schwytać. Penelopa jednak nie uciekała. Przebiegła chyżo kawałeczek, otrząsnęła się kilkakrotnie jak pies, który wylazł z kąpieli, i przystanęła na ścieżce, cała wsłuchana w odgłosy lasu, czujna na każdy szelest. Stała się nagle jakby większa, bardziej puchata, należąca już do lasu, a nie do nas. - Tato, podarujmy Penelopie wolność... - poprosiłam nieśmiało. Nie usłyszałam odpowiedzi Żabelii. Penelopa dała raptownego nura w jago-dziny i zniknęła nam z oczu. Rzuciliśmy się oboje na poszukiwanie, a tata denerwował się, że stworzenie nie przystosowane do samodzielnego życia, zginie śmiercią głodową, albo w jakiś inny, tragiczny sposób, i trzeba je koniecznie odnaleźć. Histeryzował, że on sobie bez naszej ukochanej „śpiącej królewny" nie wyobraża dalszej rajzy i że niepotrzebnie zdjęliśmy te szory. Tak właśnie powiedział. Świecił przy tym dookoła latarką, rozgarniał zarośla, aż wreszcie zaczął biegać na czworakach, zaglądając pod każdy krzaczek. Poszłam w jego ślady, z tą tylko różnicą, że śmiałam się przy tym nieprzytomnie, gdyż widok Żabelii w takiej sytuacji był dość niecodzienny i zabawny. Nieprzeciętnie wysoki i niebywale chudy przypominał gigantycznego węża buszującego w jagodzinach. 36 Zaraz też przypomniał mi się Michał, gdy biegał po przedziale na czworakach za Penelopa. Przestałam się śmiać, bo tęsknota to rzecz wcale nie do śmiechu. I w ogóle podobno nie rzecz, lecz uczucie, ale moja była tak prawie namacalna jak krzesło czy stół, więc sądzę, że tak właśnie powinnam ją określić, żeby być najbliżej prawdy, o którą w domu wciąż ze mną walczą. Jak zwał, tak zwał, ale była to rzeczywiście piekielna tęsknota za Michałem. To fakt. Doszłam do wniosku, że to właśnie on teraz powinien tu być przy mnie zamiast Żabelii. Byłaby w tym jakaś prawidłowość. A tak, księżyc błyszczący i ogromny jak baniak, ciepła woń lasu, jakby ktoś otworzył ogromny flakon z perfumami, a ja tu bez chłopaka niby jakaś nie-dojda z krzywicą, co to ma nogi jak bieguny. Natomiast Michał, taki piękny i z zębem żyrafy na szyi, jest teraz w towarzystwie tej hałaśliwej dziewczyny z tranzystorem na czerwonej tasiemce. Strach pomyśleć, jaka to głupia i niewłaściwa sytuacja. - Łap Penelopę! - krzyczał tata, oświetlając latarką umykającą przed nim chomiczycę. - Jeśli dopadnie paproci, to już koniec. Nigdy jej nie znajdziemy! - rozpaczał na zapas. Penelopa jednak, raptownie zmieniwszy kierunek, wpadła prosto w moje nadstawione dłonie. Za chwilę zagnieździła się spokojniutko w ich wnętrzu, jak we własnym domeczku, i tylko serduszko biło jej nieprzytomnie z emocji. Przytuliłam policzek do cieplutkiego futerka, wyobrażając sobie, że muskam ustami włosy Michała. Aż mnie ścisnęło w żołądku z nadmiaru uczucia, tęsknoty i chyba smutku, bo oczy mi zwilgotniały, i miałam ochotę głośno zapłakać. Że też miłość nie potrafi być weselsza! - Wracajmy do namiotu - przynaglał Żabelia-Uszatek. - Gdy go zasznurujemy na noc, to wypuścimy Penelopę. Niech sobie zwierzątko po-harcuje... - tłumaczył żarliwie. No i harcowało. Przez parę godzin nie mogłam zasnąć. Penelopa urządzała po nas biegi na przełaj, a szczególnie upodobała sobie moją twarz. Jednocześnie tata upominał, abym się nie wierciła, bo mogę roz- 37 gnieść zwierzątko albo zrobić mu jakąś krzywdę. Tak się nad chomiczycą rozczulał, że nie wytrzymałam nerwowo i jęknęłam żałośnie. - Dla taty to Penelopa więcej znaczy niż rodzona córka. Jak mnie jest ciężko i źle, to nie ma dla mnie zrozumienia w tym namiocie... Łzy już znowu podpłynęły pod powieki i zaczęłam się roztkliwiać nad swoim dramatem. W ogóle w ostatnich czasach zrobiłam się jakaś mazga-jowata. - A tobie co się stało? - zaniepokoił się wreszcie tata, posłyszawszy zapewne moje pociąganie nosem. Poruszył się niespokojnie w swoich pledach, zawinięty w nie, jak nadzionko w naleśniku. -Nic. Po prostu cierpię... -westchnęłam spazmatycznie. - Brzuch cię boli? - Serce... - wyszeptałam. - Moje biedne serce. - Doktor orzekł, że masz je zdrowe jak koń wyścigowy. Ku mojej radości w głosie Żabelii zabrzmiała nutka niepokoju. - Może się jednak przemęczyłaś wiosłowaniem albo zbyt długo siedziałaś dziś na słońcu? - robił różne przypuszczenia. - Nie przyszło mi do głowy, żeby zabrać jakieś krople. - Tato... - jęknęłam jeszcze boleśniejszym głosem. - Ja chyba umrę, jak tak dalej pójdzie. Żabelia usiadł raptownie, zapomniawszy nawet na chwilę o Penelopie, która jak szalona biegała po ścianach namiotu, chrobocząc pazurkami. Zaczął nerwowo szukać obok siebie latarki. - Co ja tu teraz w środku puszczy z tobą zrobię? Do najbliższego lekarza kilkanaście kilometrów. - Jest, tato, jedno lekarstwo na moje serce... - wyszeptałam jeszcze słabszym głosem, gdyż troska Żabelii-Uszatka ogromnie mi się podobała. Poczułam się w tej chwili kimś bardzo ważnym i kochanym, a tego mi właśnie było bardzo potrzeba. - Gdzie ono jest? - odetchnął z ulgą. - Masz w swoim plecaku? - Musimy poszukać -jęknęłam. - Ale gdzie? - dopytywał się coraz bardziej zaniepokojonym głosem. 38 - Nie wiem... - zaszlochałam prawie. - Masz i nie wiesz, gdzie wsadziłaś? - podniósł lekko głos w zdenerwowaniu i w tej samej chwili zaczął się miotać po legowisku, gdyż Penelopa skoczyła mu na głowę i zaplątała się we włosach. - Wcale nie mam! O to właśnie chodzi... -załkałam. - Ja chyba z tobą zwariuję! - krzyknął, wyciągając wreszcie Penelopę ze swych lekko przerzedzonych, ale za to długich i opadających na kark, włosów, co go upodabniało trochę do artysty z dawnych czasów albo do młodzieżowca z dzisiejszych. - Tato, poszukajmy razem - prosiłam jękliwie przez łzy. - Powiedz przynajmniej, jak się ono nazywa? Może znajdzie się w apteczce u leśniczego. - Przecież wiesz, jak się nazywa. Nie możesz, tato, nie wiedzieć! -wykrzyknęłam rozzłoszczona, że z taty taki „wolnomyśliciel". - Ja? - zdumiał się, oświetlając wnętrze namiotu latarką i spoglądając z niepokojem na mnie oraz na Penelopę, uwieszoną pod sufitem. - Nazywa się Michał -jęknęłam z desperacją. - Chryste, ja już powoli dostaję obłędu! - złapał się za głowę i dramatycznym gestem zatopił palce w zmierzwionych przez Penelopę włosach. -Babcia ma jednak rację, że przy tobie można osiwieć i wyłysieć. - To wydajcie mnie za mąż i będzie spokój! - odpowiedziałam ponuro, ale wypadło to raczej marzycielsko. - Biedny ten twój przyszły mąż! - Żabelia uniósł oczy ku górze i załamał dłonie. - Już dziś temu człowiekowi współczuję. - Babunia twierdzi, że z amorami to się w ciebie wdałam - powiedziałam słodko i wyszczerzyłam do Żabelii w uśmiechu zęby. Popatrzył na mnie przez chwilę z namysłem i także wyszczerzył swoje. W rezultacie zaczęliśmy się oboje nieprzytomnie śmiać. Zwłaszcza że Penelopa, wcisnąwszy się pod pled, zaczęła nieoczekiwane harce na plecach miotającego się po materacu Żabelii. Rozdział czwarty „Orderówka" i kłopot z sercem Tata pozostał z Penelopą na gospodarstwie, a mnie, drogą losowania orzeł-reszka, przypadło w udziale bojowe zadanie. Miałam udać się do leśniczówki i zakupić wszystko, co się tylko da. A głównie śmietanę, ser, miód i domowego wypieku chleb. Żabelia marzył o nim od samej Warszawy. Powiedział, że mam za ten chleb obiecać leśniczynie najwspanialszy tort, jaki znajdziemy w Augustowie, albo pudło czekoladek. Na razie miałam zapłacić w złotych polskich i ewentualnie dorzucić dla dzieciaków tabliczkę czekolady z naszych słodkich zapasów. Gdyby jednak leśniczyna okazała się samcem, to znaczy wykazywała zainteresowanie papierosami, miałam dodać paczkę marlboro. Żabelia nie omieszkał udzielić kilku napomnień w rodzaju: „Nie schodź z drogi na poszukiwanie grzybów, nie rozgaduj się zbytnio w leśniczówce, bo będę czekał z obiadem, i nie zawieraj żadnych znajomości z przygodnymi wędrowcami, a zwłaszcza płci odmiennej". Na wszelki wypadek narysował mi także plan sytuacyjny okolicy, w której znajdował się nasz biwak. Trochę mnie ta troskliwość Żabelii złościła, bo nie jestem już dzieckiem, lecz dużą dziewczyną. To fakt. Droga była szeroka, piaszczysta. Wędrując między zielonymi ścianami lasu i nasłuchując pokrzykiwania ptaków, rozmyślałam o różnych spra- 40 wach. Przede wszystkim o Michale, bo to też jest jakaś sprawa, i kto wie czy nie najważniejsza w moim życiu, bo przecież kiedyś trzeba się zdecydować na małżeństwo i dokonać wyboru. Bardzo bym chciała już wyjść za mąż, tylko obawiam się, że moje piegi na nosie w tym mi wcale nie pomogą, a także mój brak decyzji, a zwłaszcza pewności, w kim jestem naprawdę zakochana tak na śmierć i życie aż do wieczności, gdyż podobno tak jest właśnie najmoralniej. Ja bardzo chcę być moralna, bo to oryginalne. Babunia bowiem twierdzi, że cały świat jest dziś zdemoralizowany, więc jeśli ja będę wyjątkiem, to już jest coś. Żabelia obiecał, że gdy wyruszymy z naszego Lemurowa, będzie się na trasie rozpytywał i rozglądał po biwakach. Nie jest wykluczone, że na Wigrach spotkamy w kajakach całe to „pociągowe" towarzystwo, jeżeli się wcześniej gdzieś nie potopili. Powiedział także, iż owszem, Michał podoba mu się, ale z dwojga złego woli tego weterynarza, już chociażby z tego względu, że tamten jest w Warszawie, a tym samym nie jest groźny. Nie bardzo wiem, co pod słowem „groźny" miało się właściwie kryć, ale zapewne myślał o ewentualnych pocałunkach, które podobno prowadzą na ogół na manowce, czyli do „nieświadomego macierzyństwa" - jak to Żabelia nazywa. A co najgorsze, iż te właśnie manowce niesłychanie mnie zaczęły interesować i chętnie bym się nimi przeszła, bo macierzyństwo -świadome czy nieświadome - jest zawsze macierzyństwem i rzeczą chyba piękną, jeśli ludzie wciąż od początku świata mają dzieci i się nimi cieszą. Zwłaszcza gdy są małe, bo później tylko denerwują i najczęściej rodzice chcą je mieć jak najszybciej z głowy. W tym celu chętnie posyłają na studia, bo tam podobno dziewczynie najłatwiej znaleźć męża. Albo na różne letnie obozy czy zimowiska, byle choć przez parę tygodni pożyć w ciszy i spokoju. Matka mojej koleżanki, Joaśki, podobno dostała rozstroju nerwowego od hiphopowej muzyki, przy której Joaśka zawsze odrabia lekcje. Im głośniej nastawiała odtwarzacz, tym się jej lepiej uczyło. Ma takie muzykalne ucho. Przez tę „piekielną machinę" - jak określała jej matka, ojciec zgodził się, aby odrabiała lekcje w kawiarni. Dostawała codziennie na lody, byle w domu było trochę spokoju. Bo nie dość, że wył Liroy, to 41 jeszcze matka Joaśki wyła z rozpaczy, a czasem do tego chóru dołączał się także pies Merkury. W przyszłości postaram się i ja mieć dzieci. Nie za dużo - żeby nie utonąć w pieluchach, jak córka koleżanki taty, która na drugim roku architektury wyszła za mąż. Zamiast skończyć studia i projektować domy, to zaraz urodziła bliźnięta, i to w trybie przyśpieszonym, bo wszystko teraz na świecie dzieje się w szybszym tempie, i jak powiedziała babunia: „U progu życia utonęła w morzu pieluch". Natomiast jej mąż - pan Stasio - nie tylko zrobił doktorat z chemii, ale także zdążył się z nią w ciągu roku rozwieść. Została więc bez swego przystojniaka z grecką bródką, ale za to z kłopotem w pieluchach, a do tego podwójnym, i na dodatek sama bez dyplomu. Otrzymała jedynie posadę kreślarki w biurze projektów i zawężone alimenty od męża, który - jak twierdzi babcia - jest na utrzymaniu swojej nowej żony, aby właśnie nie płacić tych alimentów. Na samą myśl, że całkiem fajni chłopcy, gdy tylko trochę zwapnieją, to się stają tacy podli, człowieka ogarnia strach przed małżeństwem. Ja jednak jestem pewna, że moje małżeństwo będzie zupełnie inne, a przede wszystkim bardzo szczęśliwe i w niczym mi nie przeszkodzi. Nawet w ukończeniu uczelni, jeżeli w trakcie studiów wyjdę za mąż. Chociaż babunia twierdzi, że mam pstro w głowie i jestem pędziwiatrem, to jednak mam nie tylko duże oczy, ale także są one szeroko otwarte i potrafię nimi patrzeć na otaczający mnie świat. Potrafię nawet wyciągać wnioski. Zawsze pierwsza na lekcji fizyki podnoszę rękę, gdy nauczyciel pyta, jakie wnioski nasuwają się z przeprowadzonego doświadczenia. Na podstawie mojej dotychczasowej obserwacji życia doszłam do przekonania, że każda kobieta powinna być wykształcona, a przede wszystkim samodzielna, żeby nie uzależnić się od mężczyzny, mieć swoje pieniądze i własne miejsce w świecie, a wtedy nikt nią nie bądzie kręcił jak pies ogonem. Ta pani od bliźniaków twierdzi, że jak dzieci odchowa, to powróci na przerwane studia, ale nikt poza mną w to nie wierzy, a zwłaszcza babunia, która jest przekonana, że jak się raz wejdzie na niewłaściwą ścieżkę, to nigdy się już tej właściwej nie odnajdzie. Chyba cudem albo przez przy- 42 padek, ale one w dzisiejszych czasach podobno rzadko się zdarzają. Ja jednak chcę wierzyć, że wszystko można odmienić i naprawić, gdy tylko się tego naprawdę pragnie i do tego dąży. Nim zdążyłam ostatecznie zdecydować, czy wolałabym Michała czy weterynarza na ojca moich dzieci, gdy znalazłam się przed leśniczówką, ogrodzoną nowym parkanem z jaśniutkich desek. Za nim poszczekiwał uwiązany na łańcuchu kundelek. Bardzo nie lubię, gdy się psa w ten sposób traktuje. Na ogół bowiem gospodarze zapominają, że uwiązane stworzenie trzeba nakarmić, a przede wszystkim napoić, i biedny pies wścieka się z udręki. Na dodatek gryzą go pchły i nigdy nie jest spuszczony z łańcucha, a przecież pies ma także prawo do swobody i biegania, gdzie go psie oczy poniosą. My z Żabelią zawsze dożywiamy i poimy wodą napotykane po wsiach psy. A raz nawet Żabelia poszedł na posterunek policji i zgłosił, że gospodarz znęca się nad psem i poprosił o interwencję. Napisał także w tej sprawie do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Zdarzyło się to wtedy, gdy wśród lasu na wykarczowanym poletku, czymś tam obsadzonym, znaleźliśmy psa uwiązanego krótko do palika. Ten psi szkielecik miał tego poletka pilnować, ale nikt nie pomyślał, żeby zwierzęciu przynieść trochę jedzenia i wody. Upał był okropny i pies zdychał z pragnienia. Nawet miski na wodę przy nim nie było. Gdy po niecałej godzinie wróciliśmy z pomocą kundlowi, on już nie żył. Tata powiedział, że wszyscy, którzy widzą barbarzyńskie traktowanie zwierząt, powinni takie wypadki zgłaszać na policji, a ona powinna karać winnych wysokimi mandatami. Wtedy może będzie mniej okrucieństwa, gdyż ludzie będą się bali kar pieniężnych. Tata ma słuszność. Jeśli ktoś nie ma serca, to niech przynajmniej za jego brak płaci pieniędzmi. Tata kazał mi również zapamiętać na całe życie, że kulturę narodu mierzy się także dobrocią dla zwierząt. Ten w leśniczówce biały kudeł z czarną łatą na lewym oku miał jednak boki wypasione i, mimo poszczekiwania z obowiązku, machał przyjaźnie ogonem. Obok budy z daszkiem stała miska z nie dojedzonym żarciem. Odetchnęłam z ulgą. Trafiłam na dobrych, kulturalnych ludzi, którzy może 43 i mnie nie odprawią z kwitkiem i sprzedadzą bochen chleba domowego wypieku. Na ogół nikt takiego nie chce sprzedawać, bo roboty przy pieczeniu dużo, a cena mała, chociaż Żablia zawsze oferuje za bochenek dobrą zapłatę. Nasz stary od „matmy" to mówi, że przed wojną chłop zapałkę dzielił na cztery części, ale jemu to zawsze tylko różne działania matematyczne w głowie, więc co może innego powiedzieć? Natomiast babunia o tamtych czasach mówi w samych superlatywach. Nie znam tej „przedwojny" i jest ona dla mnie wciąż tajemniczą zagadką. Jak wtedy było naprawdę, to chyba nawet w szkole nie wiedzą, gdyż każdy z nauczycieli daje inną odpowiedź na ten temat. A my, młodzież, jesteśmy ciekawi najprawdziwszej prawdy, bo nigdy chyba nie jest tak, żeby zawsze było wszystko bardzo dobrze albo bardzo źle. Musi być przynajmniej pół na pół. Jednak któraś z tych połówek nie jest połową, lecz taką większą częścią. Tylko która? Bo tak na oko, to teraz, w naszych czasach jest chyba znacznie lepiej niż w tamtych, bo prawie wszyscy nasi znajomi mają samochody, telewizory i wideo, a przed wojną - jak mówi babunia - to tylko nieliczni mieli własne„maszyny", i to z szoferami, a o telewizji to się dopiero zaczynało czytać w gazetach. Były natomiast piękne bale, o których -jak twierdzi babunia - dzisiejsza młodzież nie ma nawet zie- lonego pojęcia, bo gdyby miała, to nie wysiadywałaby przed telewizorem, gdy leci Beverly Hills, tylko walcowała w powiewnych sukniach albo tańczyła upojne tango argentyńskie. Ja tam już wolę telewizję i dyskotekę. Żona leśniczego okazała się wręcz zadziwiającą samicą. Miała bowiem, jak się wkrótce okazało, jedenaścioro dzieci. W tym parę bliźniąt. Pomyślałam, że jednak nie wypada dla takiej gromady pozostawiać jednej tabliczki czekolady i odetchnęłam z prawdziwą ulgą. Mogłam ją z czystym sumieniem sama zjeść w drodze powrotnej. Dla jednej osoby prawie wystarczaj ąca porcj a. Te dzieci leśniczyny, w różnym wieku, kręciły się po całym obejściu, aż się w oczach ćmiło. Od razu było wiadomo, że to od jednej matki, gdyż 44 wszystkie odziedziczyły jej niebieskie oczy z brązowymi plamkami, a także włosy koloru palonej kawy. Najstarszy syn zaprzęgał konie do wozu, dwaj młodsi kręcili się przy studni, a dziewczyny biegały wszędzie. Było ich pełno i w kuchni, i w ogrodzie, a najmłodsza para bliźniaków rodzaju męskiego miesiła ziemniaki dla świń w szafliku. Leśniczy był w lesie i ja mu się nie dziwię. Od takiej gromady podobnych do siebie dzieciaków, można dostać oczopląsu z czkawką. Trudno było uwierzyć, że wątła i drobna leśniczyna potrafiła wydać z siebie tyle owoców i nie zgorzknieć, albo nawet nie zwariować, jak niektóre matki moich szkolnych koleżanek. A przecież te moje koleżanki były w domu tylko pojedynczymi egzemlarzami i tyle krzyku o nic! Leśniczyna pogodna i uśmiechnięta poprosiła mnie do kuchni, gdzie właśnie przygotowywała drożdżowy zaczyn na niedzielny placek ze śliwkami. Te śliwki leżały już przepołowione i bez pestek w ogromnej glinianej misie. Nad nimi bzykały osy. Przełknęłam ślinę. Leśniczyna musiała to zauważyć, a może wyczuła instynktem macierzyńskim. Krzyknęła przez otwarte okno: - Małgośka, przynieś śliwek z ogrodu! Za chwilę bezbłędnie określiła, ile mam lat. Wypadło akurat tyle, ile ma jej Kaśka, co to na wakacje ze szkół przyjechała, która w przyszłości zostanie nauczycielką, tak jak jej najstarszy syn. Spytała też, jak mam na imię. Od tej chwili zwracała się do mnie „Tamarciu", co mi się bardzo podobało. Chociaż leśniczyna, z gładko uczesanymi w kok włosami, nic a nic nie była podobna do mojej mamy, to mi ją jednak trochę przypominała. Zrobiło mi się jakoś niewyraźnie na sercu. Chociaż nigdy o tym z nikim nie mówię, to jednak tęsknię za mamą i cierpię nad tym, że tak bez większego żalu oddała mnie Żabelii i babuni „na zawsze", a sama wyjechała do Ameryki i nawet nie określiła, na jak długo. Kiedyś babunia powiedziała do swojej przyjaciółki, tej z zajadami: „Matka Tamaryszka tak długo tam będzie, dopóki całego spadku po stryju na szmaty nie przepuści, albo na nowego męża, bo ona kochliwa jak kotka w marcu, i zapewne 45 J wkrótce nadejdzie zawiadomienie o ślubie". I dodała jeszcze, że „chwała Bogu, iż jest już dawno po rozwodzie", i że mój tata ma ręce rozwiązane, więc może pomyśleć o nowym ożenku, gdyż ona już ze mną nie może dać rady, a macocha poradzi sobie prędzej, bo będę dla niej obcym dzieckiem. Zawsze łatwiej obce skrzywdzić, niż na własną krew rękę podnieść. Leśniczyna spytała, skąd jestem, a także o to, czy tutaj w okolicy spędzam z rodzicami wakacje, bo dużo takich swoimi samochodami do puszczy przyjeżdża. Namioty rozstawiają i zbierają grzyby. Suszą je albo marynują i do Warszawy wywożą, bo tam drogie. Jedna to nawet u niej chciała parę kilo kupić. Podobno na prezenty dla rodziny z zagranicy. Najgorsze, że przy okazji las wydeptują, papiery i puszki po konserwach zostawiają, zwierzynę płoszą. Ona to się czasem zastanawia, co to za ludzie i czy u siebie w domu też taki robią śmietnik. Pomyślałam, że Żabelia uciąłby mi chyba rękę, gdybym jakiś papierek czy skorupy od jaj zostawiła na biwaku. Mogłam więc leśniczynie śmiało patrzeć w oczy. Powiedziałam jej, że rajzujemy z tatą składakiem i właśnie przyszłam do niej po zakupy. Mamy tylko jeszcze konserwy, a świeża żywność już nam się skończyła. - Nie mam nic do sprzedania - odpowiedziała po chwili z zakłopotaniem, jakby to, że nie może nas niczym poratować, sprawiło jej przykrość. -Wszystko sami zjadamy. Dzieci u nas w domu jedenaścioro, bo i te z miasta, co się uczą, i te, co już tam pracują, na wakacje i urlopy przyjechały. Co zrobię sera czy masła, wszystko w mig zjedzą i nawet nastarczyć trudno z gotowaniem. Nawet kury nie nadążają jaj znosić. Mój najstarszy, jak się przysiadzie do stołu po pracy w polu, to jajecznicę z dziesięciu jaj sam potrafi zjeść, litrem kwaśnego mleka popić, to niby skąd na ser albo masło mleka uzbierać? Mamy tylko jedną krowę. Jak się dzieciaki porozjeżdżają, to dla nas i tych najmłodszych w domu akurat starczy. - Proszę pani - zrobiłam żałosną minę. - Musi nam pani pomóc. Mój tata jest chory i na specjalnej diecie. Może jeść tylko domowy chleb z miodem i białym serem. To nasze pierwsze wspólne wakacje po jego wyjściu ze 46 szpitala... - Zrobiłam pauzę, zastanawiając się nad nowym łgarstwem. -A na dodatek tata jest kaleką. Zamiast prawdziwej nogi ma sztuczną i dlatego mnie wysłał po zakupy... - Recytowałam kłamstwa jednym tchem, a już nowe w usta właziły same i musiałam je jak robaki wypluwać. -Najgorsze jest to, że może i drugą nogę wkrótce mu przytną o kawałek i są to chyba nasze ostatnie wakacje. Łkałam nieomal, bo sama zyczynałam wierzyć w te brednie. Zobaczyłam nagle mojego Żabelię z dwiema protezami, i nawet już bez jednego oka, ale to przemilczałam. - Mój Boże, co za nieszczęście... - przejęła się leśniczyna i podsunęła mi kosz śliwek, które przyniosła Małgośka ubrana w dżinsy, podobne do moich, i w opałaczu w kwiatki. - Jedz, dziecko, na zdrowie... - dodała z westchnieniem troski. - Zaraz się dogotują pierogi z kapustą, to dostaniesz na spróbowanie. Zaczęła kręcić się po kuchni, wyciągając z różnych zakamarków miód, jajka i ser. Znalazł się także krągły bochen chleba na chrzanowych liściach. Leśniczyna nakreśliła na nim nożem znak krzyża, a później dopiero rozkroiła na połowę. - Podzielę się z wami tym, czym mogę - westchnęła, a mnie zrobiło się strasznie wstyd, że ją tak haniebnie oszukałam, i od razu przypomniały mi się słowa babuni, że jestem „wyrodkiem". Nie ulegało wątpliwości, że jednak nim jestem. Postanowiłam się w przyszłości poprawić. Dobrych chęci mi nigdy nie brakuje, gdy coś nabroję, tylko - jak mówi Żabelia - nawet piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami. Wyrodek, wyrodkiem, ale to, o czym Żabelia marzył, udało mi się kupić. Na dodatek dostałam w prezencie torbę ślwek i słoik domowej galaretki porzeczkowej. Tyle tylko, że się straszliwie zasiedziałam, bo leśniczyna zaczęła opowiadać o dzieciach i swoim życiu, a to dlatego, że wpadła do kuchni taka jedna rozczochrana, zdaje się Grażyna, jedna z jej młodszych, i nie chciała garów zmywać. Narzekała, że już raz dziś po śniadaniu to zrobiła i niech się teraz Ceśka pomęczy, zamiast leżeć w sadzie z książką i obżerać się owocami. 47 Leśniczyna zaczęła wtedy narzekać, jak babunia albo Żabelia, że my, młodzi, z tego dobrobytu na leniuchów wyrośniemy, że za dobrze nam się powodzi. Gdy ona tu naga i bosa z mężem przybyła, to ani światła, ani wody w leśniczówce nie było, a nawet samej leśniczówki, tylko waląca się chałupa, i to z taką wilgocią, że się zimą woda ze ścian lała i musiała ją kocami nakrywać, aby jakoś zimę przetrwać. Akurat spodziewała się pierwszego dziecka. A dziś jak mieszkają? Samo to do nich nie przyszło. Musieli solidnie pracować i wszystkiego sobie odmawiać. Ona to jeszcze długie lata miała dwie sukienki. Jedną na zimę, a drugą na lato. Nie przespanych godzin to i zliczyć nie da rady. Wtedy ta Grażyna powiedziała: - Ale za to teraz dostała mama „order" od ojca w postaci telewizora, gdy bliźniaki skończyły jedenaście lat, a mama to nawet zwykłego roweru nie chce mi kupić, chociaż wolałabym górski taki, jaki ma Halina z tartaku. - Pójdziesz na swoje, to sobie samochód kupisz! - odpowiedziała ze spokojem leśniczyna i uśmiechnęła się do nas obu. - Po to cię z ojcem kształcimy, żebyś była samodzielna i o nic nikogo w życiu nie prosiła. Sama zarobisz, sama wydasz pieniądze na to, co będziesz chciała. Spojrzałyśmy z Grażyną na siebie i obie jednocześnie uniosłyśmy brwi. Zrozumiałyśmy się bez słów, a leśniczyna nawijała dalej, jak to nas młodych owies rozpiera i wydaje nam się, że wszystko musimy natychmiast od życia otrzymać. * Zamiast przywitać mnie radośnie, że przydźwigałam cały plecak zapasów, Żabelia urządził prawdziwą awanturę z odwoływaniem się do wszystkich świętych, w których - jak podejrzewałam - nigdy nie wierzył, do babuni, mającej zawsze jednak rację, i do Pana Boga, który widzi i nie grzmi. Zakończył tę długą przemowę stwierdzeniem, że jeżeli dostanie zawału serca, to ja będę tego przyczyną i że jestem nieodpowiedzialna, 48 lekkomyślna smarkata. Nie liczę się ani z cudzymi nerwami, ani z ludzkim czasem, ani w ogóle z niczym i z nikim. Jak tak dalej pójdzie, to wyrośnie ze mnie egoistka, samolub, bałaganiarz i w ogóle niesolidny człowiek, a nawet potwór. - Jak całe to nasze pokolenie... - zakończyłam za tatę grobowym głosem i wyszczerzyłam do niego, najładniej jak tylko potrafiłam, wystające w uśmiechu zęby. Tym razem nie pomogło. Żabelia był roztrzęsiony, jak nóżki w galarecie. Miotał się po biwaku niby jeleń z kolcem w zadzie. A przecież to nie moja wina, że leśniczyna opowiadała tak obrazowo, jakby się słuchało stronic ciekawej książki, i że słońce tego dnia tak jakoś szybko zaczęło się układać do snu, że zamiast na porę obiadową, to trafiłam na kolację, której przerażony moją nieobecnością Żabelia w ogóle nie przygotował. Zbierał się bowiem do wyruszenia na poszukiwanie moich zwłok. Snuły mu się po głowie najgorsze przypuszczenia, z gwałtem włącznie. To fakt! - Nie masz serca, zupełnie nie masz serca! - dramatyzował, dolewając denaturatu do palnika i roztrzęsionymi palcami usiłował wyjąć z pudełka zapałkę. - Nie mam, tato - przyznałam ze skruchą, opuszczając głowę. - Nie mam i mieć nie mogę. Podarowłam przecież Michałowi! - dorzuciłam rozdzierającym głosem, gdyż uświadomiłam sobie z przerażeniem, że dzień za dniem mija, a chłopaka jak nie było, tak nie ma i nie wiadomo, czy się w ogóle w życiu jeszcze spotkamy, a także co ja bez tego serca zrobię i co komu zamiast niego podaruję, gdy przyjdzie rozejrzeć się za mężem. - Czy ty, dziewczyno, masz źle w głowie? - dalej złościł się nie na żarty tata. - To ja tu z lęku o ciebie od zmysłów odchodzę, a ty bredzisz o Michale, jakby to w tej chwili było najważniejsze. - To jest ważne, tato - powiedziałam z naciskiem i powagą. - Równie ważne jak twoja o mnie troska i bardzo mi wstyd, że napędziłam ci tyle strachu. Żabelia milczał. Rozstawiał na mchu garnuszki, wyciągał resztki suszonej kiełbasy i twardego sera z wielkimi dziurami. 49 -Tato, ja spotkałam najprawdziwszą „orderówkę", co to urodziła jedenaścioro dzieci i wykierowała je na ludzi, chociaż zaczynała od skrajnej nędzy, bez wody, bez światła w mieszkaniu, z chorym mężem... - Starałam się go jakoś tym opowiadaniem udobruchać. - Ale zdrowie do tych bachorów miała... - mruknął pod nosem. Napięcie z twarzy znikło, usta zadrgały w uśmiechu. Żabelia miał nieprawdopodobne poczucie humoru. Nawet w takich sytuacjach, w jakich inni niczego zabawnego nie potrafią dostrzec. Bardzo byłam dumna z taty, bo podobno poczucie humoru idzie w parze z inteligencją, a Żabelia miał go pod dostatkiem. - Tato, ty się nie śmiej! To wszystko było wstrząsające, a najbardziej to, że jej bliźniacze dzieci chciano zabrać do domu dziecka w obawie, że nie da rady sama ich wychować w tak ciężkich warunkach, a ona z nimi uciekła ze szpitala. Przyszła do domu w trzaskający mróz i gdy położyła te białe tłumoczki na łóżku, to się rozpłakała i powiedziała głośno do siebie, bo przecież te niemowlaki niczego jeszcze nie rozumiały: „Oj, dzieci moje, czy ja was zdołam wychować?". No i tato, ona je wszystkie wychowała. Są zdrowe, ładne i część już wykształcona, a kilkoro jeszcze się uczy. Zjeżdżają do niej na każde wakacje i święta, a ona to się na nie gniewa, to się do nich śmieje i ciągle jej się zdaje, że są maluchami. Trajkotałam, aby nie tylko tatę wprowadzić w dobry humor, ale także coś w sobie zakrzyczeć, o czymś głośno nie powiedzieć, bo znów pomyślałam o swojej mamie, która sobie spokojnie odjechała, chociaż ma mnie tylko jedną i nie powinna tego robić... Żabelia nalał do emaliowanego żółtego kubeczka bardzo mocnej herbaty - takiej właśnie, jaką najbardziej lubię, i powiedział, jakby czytał w moich myślach: - Każda matka kocha swoje dzieci, a miłość macierzyńska jest największą i najtrwalszą miłością, jaka w życiu ludzkim istnieje. Zapamiętaj to sobie. - Większa niż do mężczyzny? - zapytałam nieśmiało. - Większa - skinął głową tata. - Miłość do mężczyzny łączy się z namiętnością, natomiast uczucie do dziecka z instynktem, który jest naj- 50 silniejszy. I to nie tylko u ludzi, ale także i u zwierząt. Czy znasz wiersz Sergiusza Jesienina o suce, której potopiono szczenięta? _ Nie... - zaprzeczyłam ruchem głowy. - To szkoda - westchnął tata. - Przeczytaj go sobie kiedyś. Stał oparty o chropawy pień sosny z garnuszkiem parującej herbaty w dłoni i uśmiechał się do mnie ciepło. Zupełnie jakbym była chomiczycą, a nie dziewczyną „bez serca" -jak to przed chwilą powiedział. Rozdział piąty Ognisko, duchy i co z tego wynikło... Maćka spotkałam całkiem nieoczekiwanie na ognisku. To znaczy, spotkałam tam Michała, a Maćka dopiero poznałam, bo to chłopak z jego paczki, ale zupełnie inny. Wszystko ma normalne. Włosy krótkie, koszula nie w kolorowe małpy, tylko granatowa, na szyi ani amuletu, ani brząkadeł, a dżinsy polskie i bez żadnych bajerów. „Dziw natury" - pomyślałam, lubiąc rzeczy oryginalne, i nie mogłam od niego oderwać oczu. Przylepiły się jak głupie do jego opalonej twarzy i nawet nie pomogły pochrząkiwania Michała, który w ten sposób chciał zwrócić moją uwagę. „Chrząkaj sobie, chrząkaj" - pomyślałam ze złością, bo ja przez te wszystkie dni tęskniłam, a ząb żyrafy wisiał na szyi innej dziewczyny. Aż mną zatrzęsło, bo powinien zdobić moją szyję, a w najgorszym razie w dalszym ciągu dyndać na jego. Poza tym nie szukał mnie na szlaku, jak to obiecał, a spotkaliśmy się przypadkiem na ognisku zorganizowanym przez drużynę harcerską, biwakującą nad Wigrami. Maciek na mnie nie patrzył. Nawet się trochę do niego przysunęłam i niby przez nieuwagę potrąciłam ręką, ale nic to nie pomogło. Jedyna pociecha, że nie patrzył na żadną dziewczynę, a była ich cała gromadka, tylko w ogień, jakby widział w nim wszystko to, o czym opowiadał facet w mundurze, co to było w zamierzchłych czasach w partyzantce. 52 Wytrzeszczyłam oczy, a nawet się uśmiechnęłam, słuchając jego opowieści, aby nie okazywać „miękkości serca", bo to jest niepopularne i wstydliwe. Trzeba być twardym, trzymać fason i uśmiechać się, nawet przy opisie różnych okropności. Inaczej będą człowieka nazywać „mięczakiem" i jest już skończony. Maciek widocznie dlatego tak uporczywie wpatrywał się w ogień, bo od biedy można by jego podejrzanie zaczerwienione oczy przypisać patrzeniu na czerwonobłękitnawe jęzory płomieni. Ostatecznie mogłam znieść konkurencję ognia, bo jest on rodzaju męskiego, i trzeba przyznać, że był piękny. Dla mnie ogień ma w sobie coś smutnego i radosnego zarazem i przyciąga oczy, bo jest żywy, gorący i kolorowy, a jak w niego dobrze się wpatrzeć, to można zobaczyć różne nieziemskie obrazy. Patrzyłam więc jak urzeczona w jego płomienie i skaczące w trawę iskierki, rozmyślając o tym, że znacznie ciekawiej było w czasach, o których mówił facet w mundurze. Ciągle coś się działo strasznego i ciekawego. Można było dokonywać bahaterskich czynów, wykazywać się odwagą, być kurierem, pracować w podziemnej organizacji, znać różne hasła, przemycać broń i uczyć się na tajnych kompletach w różnych prywatnych domach, a nie jak dziś, w zwyczajnej szkole. Było to nawet połączone z ryzykiem i dużym niebezpieczeństwem, co z pewnością dodawało uroku takiej nauce. Pomyślałam z żalem, iż w życiu tamtej młodzieży sprzed potopu były jakieś wzniosłe cele, romantyczne i bohaterskie czyny. A my co? Najwyżej możemy zobaczyć coś z tych rzeczy w kinie albo w telewizji i ani marzyć o tym wszystkim, gdyż nawet słowo „romantyczny" stało się niemodne i trochę wstydliwe. Jak tak sobie pomyślę, że w moim życiu nie dzieje się nic nadzwyczajnego, ani nawet godnego uwagi, to żałość chwyta za serce. Moje życie jest naprawdę monotonne i nudne. Co najwyżej zdarzy się jakaś draka w rodzinie, i to dalszej, bo bliskiej nie mamy. Nawet jeśli nazywam kogoś wujkiem, to jest on nieprawdziwym wujkiem, tylko takim z czasów dzieciństwa, gdy do każdego znajomego tatusia mówiło się „wujku". 53 Na przykład w zeszłym roku kuzyn babuni - pan Jajorek - kupił motocykl. Odkładali na niego z żoną przeszło dwa lata. Babunia mówiła, że oszczędzali dosłownie na wszystkim. Ilekroć się do nich przyszło, nie częstowali nawet kawą, nie mówiąc już o czymś' takim, jak na przykład ciastka od Bliklego. Może właśnie dlatego nie mieli przyjaciół, a jego żona Asia nie chodzi nawet w ciąży, bo to podobno byłoby zbyt kosztowne, gdyż maluch swego wymaga, począwszy od pieluch i wózeczka. Odmawiali więc sobie każdej przyjemności. Wreszcie pan Jajorek kupił ten motor i przy-dźwigali go z żoną do mieszkania - na czwarte piętro bez windy - żeby im go ktoś sprzed domu nie ukradł. Pokój mają bardzo mały, więc ustawili go w jednym wolnym kącie, naprzeciw bieliźniarki z lustrem, takiej staromodnej - jeszcze po babci Jajorkowej. Kuzyn nie miał prawa jazdy i dopiero zaczął chodzić na kurs, gdy zdobył wreszcie upragniony motocykl. Postanowił więc wypróbować wrzucanie biegów „na sucho", żeby się wprawiać - jak mówiła ciocia Asia, gdy przyszła kiedyś do nas na obiad. Wysunął podstawkę, usiadł za kierownicą i bawił się w ten sposób przez pół godziny. Babunia mówi, że mężczyźni do śmierci pozostają małymi chłopcami i bardzo lubią się bawić. Wreszcie podstawka obsunęła się na froterce, a kuzyn wyskoczył z siodełka prosto głową w szafę. Rozbił lustro, czego by mu pewnie ciocia Asia nigdy nie darowała, ale doznał wstrząsu mózgu i długo chorował. Gdyby, na przykład, umarł, to wtedy nie wiedziałabym nawet pod jaką rubrykę podciągnąć tego rodzaju śmierć. Uległ wypadkowi drogowemu w pokoju z kuchnią, czy jakoś inaczej? Był to już drugi wypadek motocyklowy w mojej rodzinie i pewnie dlatego tata kupił samochód, bo „bardzo się boi jednośladowców" - jak kiedyś powiedział. Dwa lata temu wujek Adam miał również nieprzyjemną przygodę. Tyle tylko, że wyszedł z niej z życiem i ma przynajmniej o czym w towarzystwie opowiadać, i co pokazywać. Ale to już u nich rodzinne, że z różnych opresji wychodzą obronną ręką. Tak, jak ich synek Piotruś, którego nazywamy 54 „piekielnym", bo wszędzie go pełno, i gdy czasem do nas przychodzi z rodzicami, to Żabelia cichaczem umyka z domu. W zeszłym roku Piotrusia wysłano na wakacje do jakichś dalekich kuzynów jego matki, którzy mają gospodarkę pod Jędrzejowem. Ciotka Lidka wtedy się bardzo cieszyła, bo mogła wreszcie raz sama pojechać do Zakopanego, a nie z wyrośniętym nad wiek jedenastolatkiem, który ją niepotrzebnie postarza - jak się zwierzała kiedyś babuni, sądząc, że ja niczego nie słyszę, zajęta odrabianiem lekcji. Ale to nie ja! Piotruś pomagał przy młóceniu i pas transmisyjny wyrwał mu jedenaście centymetrów kości, miażdżąc staw łokciowy. Tak właśnie było napisane w karcie chorobowej, którą cała rodzina oglądała, łącznie z babunią, lubiącą zaglądać we wszelkie dokumenty. Wyrwana kość wleciała w plewy. Pies, Odys, chwycił ją w pysk i zaczął uciekać. Cała rodzina pracująca przy młócce, rzuciła się za nim w pogoń. Wyrwano wreszcie Odysowi kość z pyska. To fakt! Zawinięto w gazetę. Tata mówi, że w „Gazetę Wyborczą", a babunia, że w „Express", bo tam drukowali jakąś powieść kryminalną i cała rodzina ją czytała. Więc tę zawiniętą w gazetę kość razem z Piotrusiem zawieźli do Jędrzejowa. Lekarz później opowiadał ciotce Lidce, że kość moczyli prawie trzy godziny w antybiotykach i wstawili na gwoździu na swoje miejsce. W każdym razie zabieg się udał i Piotruś rękę swobodnie zgina i porusza wszystkimi palcami. Sama widziałam. Gdy tak wpatrywałam się w ogień, wszystkie te historie mi się przypomniały i było mi przykro, że życie mojego pokolenia upływa wśród banalnych zdarzeń, a nie takich nadzwyczajnych i bohaterskich jak te, 0 których opowiadał ten partyzant w starszym wieku, któremu głos się miejscami łamał, jak małemu chłopcu, wstrzymującemu na siłę płacz. A przecież były to stare historie i od tamtego czasu minęły wieki. Maciek przez cały czas nie dostrzegał nie tylko mnie, ale nawet mego kapelusza, a był on wspaniały. Pleciony z wiórków w żółto-różowe pasy 1 podwiązany pod szyją niebieską wstążką. Na wzór kapeluszy dziewcząt z Dzikiego Zachodu. Kapelusz z ogromniastym rondem kupił mi Żabelia 55 pod klasztorem w dzień odpustu. Sprzedawali tam na straganach lusterka z gołymi aktorkami, ale za to w czarnych pończochach, książeczki do nabożeństwa, różańce z ciasta, święte obrazki, kapelusze, medaliki i gumę do żucia. Wstążkę też tam kupiłam i sama przeciągnęłam, żeby kapelusz trzymał się głowy, gdyż był wielgachny jak młyńskie koło i przy lada wiaterku miał tendencję do sfruwania. Nałożyłam go na ten wieczór, żeby wszystkie dziewczyny pękły z zazdrości, ale jakoś nie wywołał zachwytów, a mnie bardzo przeszkadzał. Czułam się w nim jak w pokoju pod parasolem i rzeczywiście nie pasował do okazji. Żabelia-Uszatek miał tym razem rację, a ja się jednak uparłam i teraz czułam się głupio. Żeby chociaż ten Maciek mnie zauważył! Michał dalej chrząkał. Spojrzałam na niego spod pasiastego ronda, a on zamiast się do mnie uśmiechnąć, to zakręcił kółko na czole. Tym ruchem skończył się dla mnie raz na zawsze. To fakt! Szepnęłam Żabelii, że gniecie mnie w dołku i wycofaliśmy się dyskretnie w krąg cienia, ku niezadowoleniu Żabelii. Wobec tego nie mogłam się przyznać, że nic mi nie dolega i połknęłam bez sprzeciwu jakieś obrzydliwe krople na cukrze, które, po powrocie na nasz biwak, podał mi Żabełia. Szybko wsunęłam się pod pledy, żeby tata nie kontynuował opowieści starszego pana o tamtych czasach, gdy ludzie w każdej chwili byli narażeni na wywózkę do Niemiec na roboty, na rozstrzelanie, a codziennie na głód i uliczne łapanki. Takie historie budzą we mnie różne uczucia. Najczęściej jednak zazdrości, że moje pokolenie nic z tych rzeczy nie może przeżyć i że jestem skazana tylko na słuchanie, a nie na czyny bohaterskie. Kiedyś się Żabelii do tego przyznałam. Złapał się wtedy za głowę i ze zgrozą w głosie powiedział: - Przecież w tym celu mówi się i pisze tak dużo o tamtych czasach, żeby się nigdy nie powtórzyły. Żeby wasze i następne pokolenia nie zaznały wojny, głodu i przemocy. Żebyście wy, młodzi, o tym pamiętali, co przeżyli wasi dziadkowie i wyciągnęli dla siebie jakąś naukę na przyszłość... A ty mi tu z takimi głupotami! Bój się Boga, dziewczyno! 56 Zwinęłam się w kłębuszek, nakryłam pledem na uszy i udawałam, że śpię nawet wtedy, gdy Penelopa wypuszczona przez Żabelię z klateczki urządzała maraton po mojej głowie. * „Miłość ci wszystko wybaczy" - pomyślałam słowami piosenki z babcinej płyty, co sobie ją czasem przegrywam z koleżankami, na której Ordonka sprzed potopu śpiewa takim dziecięco-drżącym głosikiem, ale zupełnie na poważnie o wybaczającej miłości, która smutek zamienia w śmiech. To fakt! Tak właśnie pomyślałam, gdy natknęłam się na Michała czatującego na mnie w leszczynach w pobliżu naszego biwaku. Wyszedł na ścieżkę, gdy wracałam z wiaderkiem wody, i powiedział: „Nie nadymaj się jak paw, tylko przyjdź do nas na biwak". - Kiedy? - spytałam bez zastanowienia, jak w transie, bo na szyi Michała znów połyskiwał w słońcu ząb żyrafy, a ja nie potrafię się długo dąsać. Nie jestem „pamiętliwa" -jak mawia babcia, która często utożsamia to z brakiem ambicji. - Choćby zaraz! - wzruszył ramionami i poprawił dłonią zsuwającą się na brwi indiańską skórkę podtrzymującą włosy. - Dobra! - rzuciałam takim samym zaczepnym tonem i gdy znalazłam się przy namiocie, przed którym wylegiwał się na dmuchanym materacu Żabełia z książką w ręce, ryknęłam do niego wielkim głosem, że idę do sąsiadów „na opowieści dziwnej treści" i że wcześniej, niż na późny obiad, to ja nie wrócę. - Kto cię tam zaprosił? - spytał flegmatycznie tata, nie odrywając oczu od rozłożonej książki. - Michał! - krzyknęłam z tryumfem, bo mi się ten ząb żyrafy przypomniał. -Gdzie go spotkałaś? - Nad rzeką, przy leszczynach - niecierpliwiłam się, szukając w plecaku opalacza w kolorowe samochodziki. Przysłała mi go mama w ostatniej 57 paczce przed naszym wyjazdem na „rajzę" -jak nazywał tę wycieczkę tata. Był bardzo zabawny i bardzo seksowny. Naturalnie opalacz, nie tata. - Nie mógł przyjść tutaj po ciebie? - Spotkamy się w połowie drogi! - odpowiedziałam szybko i kategorycznie, aby nie wypytywał o szczegóły, a ja żebym nie musiała kłamać, że właśnie szedł do nas, bo tak naprawdę, to on siedział pod leszczyną i czekał na mnie. - Nie zostawaj tam dłużej niż dwie godziny - powiedział Żabelia, zerkając na zegarek. - Tato! - krzyknęłam. - Ja nie jestem już dzieckiem, a do tego są wakacje i nie obowiązuje punktualność! - Punktualność obowiązuje zawsze i wszędzie - odpowiedział ze spokojem. -1 jako człowiek już dorosły, a nie dziecko, którym jak twierdzisz, nie jesteś, powinnaś o tym wiedzieć. Biwak Michałowej paczki był oddalony od naszego o niecały kilometr. Też na skarpie, pod świerkami. Były to dwa malutkie pomarańczowo--zielone namioty. W jednym spały dziewczyny. Ta z pociągu, która nazywa się Hesia - pewnie zdrobnienie od Henryki, i taka druga, jak glista, ale na nieszczęście bardzo ładna, z oczami dużymi jak filiżanki do czarnej kawy, tylko niebieskimi, i włosami do ramion. W większym namiocie - tym zielonym, spali chłopcy. Michał, Maciek i ten blady Jurek, co się już zdążył opalić, i jeszcze Janek, którego nazywano Ptolo, od Ptolomeusza, bo interesował się historią starożytną i ciągle z niej jakiś kawałek „zasuwał" -jak podobno nie należy mówić, ale mówi się, i to nie tylko wśród młodzieży. Powitano mnie z umiarkowanym entuzjazmem. Dziewczyny suszyły akurat włosy, przeczesując je wielgachnymi grzebieniami, jakie sprzedawał kiedyś jeden student z Akademii Sztuk Pięknych, bo te grzebienie były jego uboczną produkcją dla zarobku. Tata powiedział, że chłopak ma większy talent handlowy niż plastyczny, bo to był syn znajomych taty, z którym mieli dużo kłopotu, gdyż wdał się w jakieś nie najlepsze towarzystwo, gdzie palono „trawkę", czyli narkotyki, ale ja w to nie wierzę. 58 Maciek podniósł na mnie oczy, popatrzył jakoś tak nimi uważnie, jakby dzielił cyrklem koło na równe części, i po chwili opuścił je na obierane ziemniaki. Ptolo pociągnął nosem, uśmiechnął się jakoś krzywo, złośliwie i powiedział, że mam dobry węch, bo właśnie za chwilę będą „serwować" -tak właśnie się wyraził - jagody ze śmietaną. Jurek zapytał, czy lubię opowieści z dreszczykiem, bo dziewczyny, tu wskazał podbródkiem na Hesię i Jolę, bardzo się później boją i jak w nocy coś się za namiotem poruszy, to drą się jak opętane i krzyczą, że to pewnie duchy. - To po co opowiadasz głupoty o topielicach! - odcięła się Hesia. -Sama widziałam, jak wieczorem nawiewałeś od wody, gdy się coś zaczęło kotłować w szuwarach. -Babskie gadanie! - wzruszył ramionami Jurek, rzucając ze złością ostrugany ziemniak do kociołka z wodą. - Okropnie lubię opowieści o strachach i w ogóle się nie boję! - powiedziałam spontanicznie, z przymilnym uśmiechem spoglądając na Michała. Pierwsza połowa zdania była absolutną prawdą, czego nie można powiedzieć o drugiej, ale oni o tym nie musieli wiedzieć, a szczególnie Michał, który wyglądał na odważnego i pewnie dlatego wciąż mi się tak podobał, bo kobiety już od dzieciństwa wielbią bohaterskich mężczyzn. To fakt. Maciek także wydawał mi się wciąż interesujący przez tę swoją normalną inność. Był przy tym jakby zadumany i trochę nieobecny myślami, co było niesłychanie romantyczne. Możliwe, że pisał nawet wiersze. Miałam ochotę usiąść obok niego i zapytać, co go gnębi, a w najgorszym razie obierać z nim razem ziemniaki, chociaż dziś widocznie dyżur kuchenny wypadł na chłopców. - Trzeba cię wobec tego zaprowadzić do gajowego. Jego dziadek zna takie opowieści, że zdrętwiejesz! - roześmiał się Michał, a Hesia pokazała mu ukradkiem język i miała taką minę, jakby się śmiertelnie obraziła. Jolka zacisnęła usta i szybciej przeczesywała swoje jasne włosy. - Świetnie! - ucieszyłam się. - Wybierzmy się do gajowego. - Michał cię tam z pewnością zaprowadzi - uśmiechnęła się kwaśno z przekąsem Hesia, wymieniając szybkie spojrzenie z Jolką. 59 Chłopcy zachichotali, ale dziewczyny zaraz przypomniały o tych jagodach ze śmietaną i zaczęły ustawiać na mchu białe plastykowe miseczki. - Ale się już opaliłaś na medal! - powiedziała z uznaniem Jola, sadowiąc się w moim pobliżu. - Same piegi! - przygadała kwaśno Hesia i usiadła ciężko obok nas. Chłopcy odstawili pełny kociołek ziemniaków zalanych wodą pod sosnę, a sami rozlokowali się blisko przy nas. Michał z plastykowego wiaderka sypał do miseczek jagody, Maciek polewał śmietaną, a Jurek przyniósł słoik z cukrem i łyżki. - Ale pycha! - jęknęłam z zachwytem, chociaż z Żabelią prawie codziennie jedliśmy jagody i właściwie miałam ich już dość. Michał dosypał mi jeszcze i mrugnął do mnie konspiracyjnie okiem. Odmrugnęłam, ale nie wiedziałam, z jakiej okazji było to mrugnięcie. Zaryzykowałam. Ptolo zaczął przekomarzać się z Jolką i dokuczał jej, że może wreszcie przytyje po takiej gigantycznej porcji jagód i że ona chyba nie ma żołądka, tylko sakiewkę na drobne jedzenie, i dlatego jest taka chuda i krucha, jak kości na rosół. - Odczep się! - trzepnęła go łyżką po głowie. Od razu było widać, że tych dwoje ma się „ku sobie", jakby powiedziała babunia, która z pewnością zemdlałaby z wrażenia, patrząc, jak półnagie towarzystwo obżera się jagodami, a rozmawiając, posługuje się gwarą młodzieżową, co w jej pojęciu jest „mało inteligentne" i zaśmieca mowę polską. - Jak twój sarkofag? - zwrócił się do mnie grzecznie Ptolo, z ustami pełnymi jagód i śmietany. - Trzyma się! - machnęłam lekceważąco łyżką. - Wciąż hodujecie tego rudego zwierzaka? - wtrącił Michał. - Myśmy się już zastanawiali, czy nie byłby dobry na krupnik. Kasza jest, ziemniaki są, ale mięsa nam brakuje... - wyliczał ze śmiechem, a ząb żyrafy dyndał mu na szyi. - Zleźcie ze mnie i z Penelopy! - odcięłam się, wpadając w ogólny ton, i byłam bardzo z siebie zadowolona, zwłaszcza że Michał usadowił się tuż za mymi plecami i pod byle pretekstem ukradkiem przesuwał dłonią po moich włosach. Sięgały mi do połowy pleców. Maciek jednak zauważył ten jego gest i jeszcze bardziej spochmurniał, co sprawiło mi dodatkową przy- 60 jemność. Pomyślałam, że widocznie jest o mnie zazdrosny i tak jakoś zrobiło mi się ciepło koło serca, a właściwie w jego miejscu, bo samo serce tam już nie istniało, jako że podarowałam je Michałowi, chociaż nie byłam już tego taka pewna po tamtym wieczorze przy ognisku i poznaniu Maćka. - Kiedy pójdziemy do gajówki? - zapytałam, gdy jagody były zjedzone, a Ptolo przestał się produkować w roli małpy, drapiącej się pod pachami, i Hesia skończyła opowiadać o żaglówce, która się wywróciła na Wigrach prawie na jej oczach, lecz wszyscy się uratowali, chociaż zdawało się, że pójdą na dno, i że dziewczyna, która miała na sobie czerwony kostium kąpielowy z wymalowanym ogromnym zegarkiem na brzuchu, darła się jak opętana, chociaż ją wyciągnęli i siedziała w policyjnej motorówce. - Ale ci się śpieszy! - mruknął milczący do tej pory Maciek i jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył, a dziewczyny parsknęły śmiechem. Michał nic nie powiedział, tylko pociągnął mnie znacząco z tyłu za włosy. Zamilkłam speszona i gdy spojrzałam na zegarek, to mi się słabo zrobiło, bo już była godzina po terminie wyznaczonym przez Żabelię. - Bywajcie! - poderwałam się z miejsca. -1 przyjdźcie do nas jak najprędzej, póki mamy jeszcze czekoladę z orzechami. - Fajno! - krzyknęły dziewczyny. - Będziemy jutro po południu. Pojutrze płyniemy już dalej - uzupełnił Jurek, głaszcząc się po gołym brzuchu z rysunkiem czarnego kota, uwiązanego do kotwicy. Malunek zrobiony plakatówką był podobno autorstwa Maćka mocnego w rysunkach. Jego dziełem był także domek z brzozowej kory dla ptaków, z pięknym karmnikiem w kształcie tarasu. Ten domek wisiał nisko na gałęzi w pobliżu namiotu i tam dziewczyny wysypywały wszystkie okruchy, ale widocznie ptaki jeszcze o tej „stołówce" nie wiedziały, bo żadnego ptaszka tam nie zauważyłam. Możliwe, że wikt im nie odpowiadał. Michał odprowadził mnie spory kawałek ścieżką, a gdy namioty pozostały daleko za nami, objął mnie wpół i tak przez chwilę szliśmy obok siebie, a serce to mi tak głośno waliło, że bałam się, aby jego łopotu nie 61 usłyszał, więc odezwałam się pierwsza trochę nienaturalnym głosem, bo to walenie serca utrudniało oddech. To fakt. - To co z tym gajowym? On naprawdę zna niezwykłe historie? - Jasne! - odpowiedział ze śmiechem. - Sama się zresztą przekonasz, tylko żebyś' później nie miała do mnie pretensji... Umówiliśmy się, że po zachodzie słońca przyjdzie po mnie i gdy usłyszę sześć razy głos kukułki, to mam zejść nad rzekę i czekać przy zwalonej sośnie. Później klepnął mnie w plecy, odwrócił się na pięcie i pobiegł w stronę swego obozowiska. Żabelia rozmawiał z Penelopą, nie zwracając na mnie uwagi. Siedział naprzeciw klateczki, wsuwając krzątającej się chomiczycy kawałki łuskanych włoskich orzechów. - Trochę się spóźniłam na obiad - odezwałam się niepewnym głosem, gdy chrząkanie i kręcenie się wokół taty nie przyniosło żadnego rezultatu. - Jak go ugotujesz, to oczywiście zjemy - odezwał się wreszcie, patrząc znacząco na zegarek. - Właśnie dlatego prosiłem, abyś przyszła o godzinę wcześniej. Dziś przecież twoja kolej... Bez słowa wyciągnęłam pudło z makaronem, boczek, przecier pomidorowy i resztkę śmietany. Zaczęłam krzątać się wokół naszej prowizorycznej kuchenki, zainstalowanej na czerwonych butlach z gazem. - Na deser zrobisz ryż na słodko z rodzynkami - dorzucił Żabelia i pogwizdując beztrosko, ruszył z wędką w kierunku rzeki. Nawet nie przypuszczałam, że ten dzień będzie pasmem różnych moich klęsk osobistych, które zaczęły się od gotowania tego nieszczęsnego obiadu. To, że przypaliłam ryż, a makaron rozgotowałam na papkę - to był dopiero początek, bo tak naprawdę, zaczęło się to wszystko od gajowego. Najpierw przy herbacie z razowcem obłożonym suszoną kiełbasą -daniem zawsze niezawodnym - odezwała się kukułka. Poruszyłam się niespokojnie na mojej nadmuchiwanej poduszce i zaczęłam liczyć. Termin się zgadzał, bo słońce już się rozpływało w różowościach, ale z kukaniem coś było nie tak. Doliczyłam się bowiem jedenastu kuknięć. Musiał to więc być autentyczny ptak. Za chwilę powtórzyło się kukanie, ale gdzieś jakby dalej 62 niż poprzednie. Przy szóstym i ostatnim odgłosie, zerwałam się. Oblewając sobie gołe kolana gorącą herbatą, krzyknęłam do Żabelii, że się urywam na trochę, bo muszę pójść do gajówki w pobliżu tartaku, gdyż tam podobno można kupić białego sera, który właśnie nam „wyszedł". - Odkąd jesteś taka gopodarna? - zdziwił się Żabelia-Uszatek, przyglądając mi się z podejrzliwością w niebieściutkich oczach. - Wrodziłam się w tatę - odpowiedziałam z powagą, siadając jednak z powrotem naprzeciw Żabelii, gdyż kukułka odezwała się po raz czternasty i nie mogła być Michałem. -1 sama tak pójdziesz do tej gajówki? - dziwił się Uszatek, zapalając papierosa, chociaż postanowił odzwyczaić się od palenia podczas naszej rajzy, i zaraz dodał, że to dopiero trzeci papieros dzisiaj, a słońce już się chyli ku zachodowi. Rzeczywiście, perłowozłociste niebo zaróżowiło się po brzegach, jak dziewczyna przy pierwszym pocałunku, i zaległa w puszczy wielka, zielona cisza. - Nie sama, tylko z kukułką... - odpowiedziałam po chwili z westchnieniem, bo znów się ten ptak odezwał. Tym razem sześć razy, ale ja już nie miałam pewności, czy to był Michał czy rzeczywiście ptak. - To on się teraz nazywa kukułka? - zainteresował się Żabelia, wypuszczając dym przez nos, co przypominało mi dzióbek od imbryka z gotującą wodą. - Wciąż Michał, tato, ale myśmy się tak umówili... - przestępowałam z nogi na nogę, chcąc jak najprędzej pobiec w kierunku rzeki. - Widzę, że wykukał ciebie, zamiast tu przyjść i powiedzieć mi przynajmniej, dokąd idziecie. - Tato, nie bądź staroświecki! - naburmuszyłam się, bo Żabelia z tą swoją uwagą wydał mi się babunią w spodniach, i to w jej najgorszym repertuarze. - A więc idź! Nie patrząc nawet na Żabelię, rzuciłam się biegiem w kierunku rzeki, bo poczułam na plecach trzepot wyrosłych mi nagle skrzydeł w białym, twarzowym kolorze. 63 Michał siedział na pniu zwalonej sosny, w pasiastej białogranatowej koszulce i w dżinsowych szortach wystrzępionych pod kolanami. Na szyi miał uwiązaną czerwoną chustkę. Wyglądał super. Jak nowoczesny pirat. - Puścił cię stary? - roześmiał się, chwytając mnie za rękę i ciągnąc za sobą ścieżyną pod górę skarpy. - Tata to fajny facet! - odkrzyknęłam chełpliwie i zaraz skręciliśmy w las na ledwo widoczną wśród jagodzin i wrzosów ścieżkę. W lesie zmierzchało fioletem i różem. W połowie drogi do gajówki Michał zaproponował, żebyśmy chwilę posiedzieli na polance z jałowcami i poobserwowali układające się do snu ptaki. Ale ja się uparłam, żeby posłuchać dziwnych opowieści starego gajowego, więc poszliśmy dalej, chociaż Michał wyglądał na znudzonego, mimo że sam te odwiedziny zaproponował i do nich zachęcał. Trochę mi nawet było przykro, że nagle stał się taki mrukliwy, ale wytłumaczyłam sobie to męskimi humorami, bo przecież i Żabelia też, ni z tego ni z owego, potrafi mnie ofuknąć albo nieoczekiwanie stracić dobry humor. Zazwyczaj zdarzało się to wtedy, gdy padło nagle słowo „lemur" albo przyszedł list od mamy ze Stanów Zjednoczonych i choć był przeważnie adresowany do mnie, to jednak Żabelia, wcześniej czy później, poznawał jego treść. Łapał się wtedy za głowę, twierdząc, że on w tym wszystkim się gubi, gdyż mama z tak beztroską swobodą przerzuca się z tematu na temat, i tak nie wyczuwa ważności spraw, że jednym tchem pisze o czyimś pogrzebie i nowo zakupionych majtkach w czarne motyle. Ale ja mamę rozumiem. Jednak mężczyźni są innymi stworzeniami niż my i widocznie stąd się biorą wszystkie te nieporozumienia. W gajówce było jak w samym środeczku obrazka z bajki o Tomciu Paluchu, którego chciał zjeść ludożerca, ale przez pomyłkę pożarł siedem swoich córek. Siedzieliśmy na przyzbie poczerniałej od deszczów chałupy, wśród starych puszczańskich sosen. Ojciec gajowego ćmił fajkę. Unosił się w ciepłym powietrzu gryzący zapach machorki, bo tak dziwnie on nazywał tytoń, i wciąż spluwał, patrząc w mroczny las, wydłużający się cieniami w naszą 64 stronę. Strzykał śliną przez zęby, mruczał coś pod nosem i prawie nas nie zauważał. Dopiero gdy Michał wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i podał ją staremu, tamten rozchmurzył się i zaczął te swoje opowieści. Zaczął od tego, że w oborze u nich straszy, i to jeszcze od czasów młodości jego ojca. Ukazuje się tam po północy kaczka z trupią główką na długiej szyi. Ale ona podobno jest nieszkodliwa i bać się jej nie należy. Trzeba tylko dwa razy splunąć za siebie i powiedzieć: „wciurności", wówczas kaczka znika natychmiast, nie zdążywszy nawet zakwakać. Zjawia się też czasem nocą biała koza, ale częściej jednak stary koń, który kiedyś jeszcze za życia jego ojca pracował i zdechł, czyli umarł, ale on jest jednak nieszkodliwy , żadnego pożytku z niego nie ma, bo jak podejść bliżej i kantar chcieć mu nałożyć, to rozwiewa się niby dym i tyle. Najgorszy jest dziad. Pozbyć się go trudno, bo nachalny, a i wygląd ma raczej obrzydliwy. Na pozór wygląda jak żywy, normalny dziad i tylko po tym można go odróżnić od takiego, co dawniej po prośbie chodził albo medaliki sprzedawał, że zwisa mu z nosa gil do samej ziemi. Dopóki stary gajowy nie doszedł w swoich opowiadaniach do tego dziada z gilem, to trochę mi ciarki ze strachu przechodziły po plecach, a Michał poszukał mojej dłoni i zapamiętale ją miętosił w swojej. Jednak gdy wyobraziłam sobie tego dziada, to otrząsnęłam się ze wstrętu, a później zaczęłam się śmiać. Michał wprawdzie wybuchnął rykiem pierwszy, a ja za nim, i spytał dziadka, czy w okolicy pędzą bimber i zapraszają go na poczęstunek. Stary gajowy patrzył na nas podejrzliwie i ze zgorszeniem, a nawet się ukradkiem przeżegnał, gdy o tym bimbrze usłyszał, jakby pokusę chciał od siebie odegnać. Wszystko więc wskazywało na to, że święcie wierzy w pokutującą kaczkę, białą kozę i zasmarkanego dziada. To fakt! Zaraz też Michał podniósł się z przyzby i szepnął w moją stronę, że teraz zacznie się najfajniejsza zabawa, bo chce mi w lesie pokazać świętojańskie robaczki i może uda nam się kilka schwytać. Las pachniał gorącą nocą. Drzewa i krzewy promieniowały ciepłym zapachem żywicy i więdnącej zieleni. Ramię Michała otaczało moje. Czułam się w tym uścisku zupełnie bezpieczna, ale na wszelki wypadek rozgląda- 65 łam się na boki, czy gdzieś zza jałowca nie wychynie ta trupia główka na kaczych nogach. - Popatrz w łewo... - szepnął konspiracyjnie Michał. Spojrzałam. I wtedy mnie właśnie pocałował. Zdrętwiałam z wrażenia. To fakt. Tak zdrętwiałam, że nie mogłam ruszyć się z miejsca i dlatego też całował mnie bez przerwy przez parę minut. No, może z przerwami, ale tylko dla zaczerpnięcia oddechu. Dopiero gdy zabrakło mi w płucach powietrza od tego całowania, bo swoim policzkiem zatkał mi dziurki od nosa, i poczułam, że moje ręce i nogi ważą po kilkadziesiąt kilogramów, to się tego bardziej przestraszyłam niż konia rozpływającego się w dym. Wyszarpnęłam się z jego ramion i prawie z płaczem powiedziałam, żeby odprowadził mnie na nasz biwak, że muszę natychmiast wracać do Żabelii i do Penelopy i że nie powinien całować się ze mną, gdy innej podarował ząb żyrafy, i że w ogóle... Michał powiedział ze złością: „głupia gęś", a za chwilę dodał, że jestem „zacofana seksualnie". Zrobiło mi się przykro, a właściwie wstyd za Michała, który w postępowaniu okazał się taki malutki jak najmniejszy krasnoludek, chociaż w rzeczywistości miał wzrostu prawie metr siedemdziesiąt. . - Koniec z mężczyznami w moim życiu! - krzyknęłam rozpaczliwie po powrocie z gajówki, rzucając się w ramiona Żabelii. - Co się stało? - klepnął mnie po plecach z wyrazem przerażenia w oczach. - Właśnie dowiedziałam się, że jestem zacofana seksualnie... - chlipałam w jego frotowe żółte wdzianko. - A wszystko dlatego, że nie chciałam się całować. -1 chwała Bogu... -jęknął na babciną nutę, a później wszystko obrócił w śmiech i powiedział, że tak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny, tak jeden zmanierowany chłopak nie świadczy o zepsuciu wszystkich innych, których jeszcze spotkam w swoim szkolnym i późniejszym życiu. I rzeczywiście. Żabelia, jak zwykle, miał rację, chociaż właśnie to mnie w nim najbardziej denerwuje. Następnego bowiem dnia, gdy po porannej kąpieli popijaliśmy trochę przypalone mleko z resztkami domowego keksu, zjawił się na biwaku Maciek. No i się zaczęło. - Cześć! - powiedział mrukliwie do mnie i podszedł do taty, witając się z nim po dorosłemu. - Ty tu skąd? - zadałam najgłupsze z pytań i uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie, bo pogoda była śliczna, nad moim „klombem", uzupełnianym codziennie świeżymi kwiatkami, wirowały motyle modraszki, a i ciasto smakowało znakomicie. - Z biwaku - odpowiedział równie inteligentnie i na zaproszenie taty usiadł przy nas na mchu, obok klateczki z Penelopą. - Jutro odpływamy, więc przyszedłem się pożegnać - oznajmił między jednym kęsem ciasta a drugim, które pochwalił, stwierdzając, że jest bombowe i z pewnością nie ze sklepu tylko domowej produkcji. Westchnął przy tym, a ja spytałam, najgłupiej jak mogłam, czyjego mama też piecze zawsze ciasto w domu jak moja babcia, gdyż Maciek jakoś zmarkotniał, a po chwili odburknął: „Nie mam rodziców". Tata zaraz coś powiedział na temat naszego kajaka, który przecieka, i zaproponował Maćkowi, żeby go razem obejrzeli. Wtedy to po raz pierwszy dowiedziałam się, że tata także potrafi kłamać, gdy zachodzi tego potrzeba. To jest podobno tak zwane „szlachetne kłamstwo" i zupełnie mi się wszystko pomieszało w głowie, bo przecież kłamstwo jest zawsze kłamstwem. Tak przynajmniej uczyła mnie mama, chociaż babunia zawsze mamę podejrzewa o to, że „kręci". Nad rzekę, do kajaka nie poszłam. Żabelia przykazał, abym przez ten czas zrobiła idealny porządek w namiocie, czego zawsze surowo przestrzegał, i obrała jarzyny do naszej ulubionej zupy, zwanej przez nas „klajstrówka", a to z powodu jej konsystencji. Smak jednak miała wspaniały i jedna miseczka wystarczała, aby już nie mieć ochoty na kolację, a tym samym nie zajmować się gotowaniem. Oboje z tatą nie przepadaliśmy za tą czynnością. Szczególnie za szorowaniem przypalonego garnka. 67 Skrobałam marchew, obierałam ziemniaki, ale wciąż miałam przed oczyma obraz Maćka w zwykłej, trochę spłowiałej koszuli, ostrzyżonego po staroświecku „na krótko". Moje postanowienie, że skończę raz na zawsze z mężczyznami, chwiało się w posadach, a runęło całkowicie, gdy odprowadzałam go kawałek przez las, do starego dębu z ogromniastą dziuplą, który rósł mniej więcej w połowie drogi między naszymi biwakami. - Byłaś w gajówce? - zadał retoryczne pytanie, to znaczy takie, na które nie oczekuje się odpowiedzi, bo wiadomo, jaka będzie. - Aha! - skinęłam głową i głupio się zaczerwieniłam, ale wyłącznie ze złości, bo mi się to „zacofanie seksualne" przypomniało, a właściwie stracone złudzenia na temat Michała, który wydawał mi się kimś nadzwyczajnym, a okazał się zupełnie przeciętny, a nawet jeszcze zwyczajniejszy, niż sądziłam. - Pokazywał ci świętojańskie robaczki? - popatrzył na mnie podejrzliwie, a ja się nagle poczułam bardzo dorosła i ważna, gdyż to oznaczało, że jest o mnie zazdrosny, co każdej dziewczynie sprawia przyjemność. - Nie chciałam ich wcale oglądać. - Heska też nie chciała - rzucił od niechcenia. - Skąd wiesz? - zapytałam szybko, też już trochę czując coś w rodzaju zazdrości. - Bo mu oddała ząb żyrafy po powrocie z gajówki. - To wy nie wszyscy razem tam chodziliście? - zdziwiłam się. - Nie. To pomysł i metoda Michała. On tam każdą dziewczynę, która mu się podoba, prowadzi. A jak się wystraszy opowieściami o tych idiotycznych kaczkach i dziadach, to przytula się do niego ze strachu. Taki podrywacz! -dodał z niechęcią i zerknął w moją stronę. Poczułam, że za chwilę się rozpłaczę ze złości, że Michałowi pozwoliłam się całować, sądząc, że mnie kocha tak, jak ja jego, a tymczasem on tak z każdą dziewczyną próbował... - Maciek - powiedziałam nagle. - Chcesz się ze mną przyjaźnić, ale tak bez żadnego całowania i w ogóle? - Jasne! - klepnął mnie w ramię i wreszcie pokazał w uśmiechu wszystkie zęby. A uśmiech miał taki, że od razu pożałowałam tych zastrzeżeń 68 o całowaniu. I w ten prosty sposób znów się uwikłałam w nową miłosną historię, chociaż na pożegnanie z Maćkiem uścisnęliśmy sobie tylko dłonie. * Tego dnia siedzieliśmy z Żabelią bardzo długo przed namiotem, popijając herbatę z resztkami pokruszonego piernika, wyciągniętego z przepastnych czeluści żeglarskiego worka, obfitującego w przeróżne niespodzianki. Według Żabelii, wór miał właściwości cudownego rozmnażania różnych smakołyków, jakie kiedykolwiek zostały do niego wrzucone. Coś musiało być w tym, gdyż znalazła się nieoczekiwanie tabliczka czekolady z rodzynkami, chociaż Żabelia- Uszatek zaklinał się na ucho Belzebuba, że ostatnią zjedliśmy przed tygodniem. Wieczór był ciepły. Zbierało się na deszcz. W parnym powietrzu nie poruszał się żaden listek w młodych dębczakach. Sosny i świerki promieniowały bardziej niż zwykle intensywną wonią żywicy. Penelopa miotała się niespokojnie na wydzielonym dla niej wybiegu przed namiotem, obok klombu. Tata ogrodził go dość wysoką palisadą z patyków i kory, ale mimo wszystko trzeba było mieć stworzonko na oku, aby się w jakiś przemyślany sposób z niego nie wydostało, ponieważ Penelopa okazywała zdumiewające zdolności do organizowania sobie ucieczki przy każdej nadarzającej się okazji. Zerkaliśmy więc na rude stworzonko, popijając aromatyczną herbatę. Zastanawiałam się, w jaki sposób z tatą zacząć rozmowę na temat Maćka. Intrygowało mnie, o czym rozmawiali przy składaku nad rzeką. Zastanawiałam się, co może z tej pogawędki wyniknąć, gdyż Żabelia zawsze we wszystkim miał jakiś ceł. Tak to przynajmniej do tej pory wyglądało, a babunia twierdziła, że tata wykazuje żelazną konsekwencję we wszystkim, co nie dotyczy mnie, a powinno być, według niej, odwrotnie. - Tato, co jest z naszym składakiem? - zaczęłam wielce dyplomatycznie, ale musiało to wypaść dosyć niefortunnie, gdyż Żabelia nie patrząc 69 na mnie, lecz na biegającą za ogrodzeniem Penelopę, odpowiedział pytaniem: - A co ma być? - Nie wiem... - przyznałam szczerze i westchnęłam. - No właśnie! - dorzucił Żabelia i rozmowa się urwała. Piernik nagle przestał być słodki i pysznościowy. Zapatrzyłam się w mroczną ciemność otaczającego nas lasu. Doznałam dziwnego uczucia, że jestem tutaj czymś nieskończenie malutkim i zaledwie cząsteczką należącą do tej zielonej, dyszącej zapachami puszczy. Tata się poruszył i wyciągnąwszy rękę, dotknął grzbietu Penelopy, usiłującej dokonać podkopu, czy też „podgryzienia" się, pod palisadę. Jeszcze raz westchnęłam, zapinając granatowy sweter, bo od nieruchomego siedzenia zaczęło robić się chłodno. - Nie pytasz o Maćka? - zainteresował się nieoczekiwanie Żabelia, pozornie zajęty bawieniem się z Penełopą. - Właśnie pytałam. - Pytałaś o składak, o ile dobrze pamiętam. - No właśnie... - odpowiedziałam niepewnie, szybko przełykając ostatni łyk herbaty. - Więc zdecyduj się wreszcie, co cię interesuje? Maciek czy składak? - Maciek! - powiedziałam odważnie z mocą. - Chłopak jest sierotą - zaczął zwięźle Żablia. - Rodzice zginęli w katastrofie autobusowej, gdy miał trzy lata. Wychowuje się u siostry matki pod Warszawą. Ona ma dwoje własnych dzieci znacznie młodszych od niego. Jego wujek pracuje w kolejnictwie. Umilkł. Ja także milczałam, bo co można na takie nieszczęście powiedzieć? Myśli kłębiły się, jak zupa na muchomorach w kotle czarownic, bo Maciek urósł nagle do jakiejś sprawy i trzeba się było do niej ustosunkować. - To straszne, nie mieć własnego domu... - wymamrotałam wreszcie, wyciągając tę właśnie myśl z całego ich kłębowiska i przysunęłam się odruchowo do Żabelii. 70 Ogarnął mnie lęk, że przecież z Zabelią i mamą mogło się stać też coś nieodwracalnego, jak z rodzicami Maćka, i wtedy ja również nie miałabym tego wszystkiego, co składa się na słowo „dom". Wprawdzie ja miałam tylko pół domu, ale ta połowa była prawie tak jak całość, bo druga połowa gdzieś też istniała i mogłam zawsze do niej przeskoczyć, a może nawet, połączyć... No i Żabelia robił wszystko, żeby ta obecna moja połówka była dla mnie całością. To fakt! Musiałam zagryźć mocno dolną wargę aż do bólu, żeby się nie rozpłakać. - Trzeba iść spać, Tamaryszku - powiedział Żabelia. - Zrobiło się późno, a jutro musimy wstać wcześniej, bo mamy na śniadaniu gościa. - My, gościa? - zdumiałam się, chwytając jednocześnie Penelopę i pakując ją do klatki. Wiedziałam, że Żabelia nie znosi życia towarzyskiego na biwakach i wszędzie tam, gdzie ma bliski kontakt z przyrodą. - Zaprosiłem Maćka. - Przecież oni jutro odpływają? - krzyknęłam dziwnym głosem. - Maciek odłącza się od nich. - Dlaczego? Nic mi o tym nie mówił! - Powiedział, że musi wracać do Warszawy. Podejrzewam, że skończyły mu się pieniądze. A może coś mu się z jego paczką nie układa? - Więc jak to będzie z wizytą u nas? - serce łomotało mi nieprzytomnie. - Zaprosiłem go na parę dni do nas, na biwak. Ma pożyczony jednoosobowy namiot, więc nie będzie kłopotu - Tato, jesteś cudowny! - wrzasnęłam dziko i rzuciłam się Żabelii na szyję z takim impetem, że wywróciłam klatkę z Penełopą i przez następne pół godziny raczkowaliśmy z latarką wokół namiotu w poszukiwaniu uciekinierki. Znalazł ją Żabelia, przycupniętą pod krzakiem jałowca. Życie było piękne i obiecujące! Rozdział szósty Maciek - latarka i ryby Te dwa dni były pełne słońca, chociaż w rzeczywistości padał deszcz. Nie padał, tak sobie zwykle, jak to deszcz, ale wystukiwał radosną melodię na płótnie naszego pomarańczowego namiotu. Siedzieliśmy wewnątrz na materacach i puchatych pledach, patrząc w las przez strużki wody, niby przez chybotliwą zasłonę z nanizanych na nitki kryształowych koralików. Było nas czworo. Żabelia, Maciek, Penelopa i ja. Zwierzątko, przyodziane w szory, uwiązałam na sznurku do nogi Żabelii, który wraz z Maćkiem budował z płatów brzozowej kory domeczek dla chomiczycy. Miał być umieszczony w środku klateczki w zastępstwie tekturowego, w jakim mieszkała dotychczas. Żabelia się trochę buntował, gdyż nie mógł poruszać nogą, żeby nie udusić zwierzątka wtulonego pod jego kolanem. Chomiczyca natomiast była szczególnie senna w czasie deszczu i nie usiłowała rozrabiać. Mnie przypadło w udziale garnirowanie sterty kanapek różnościami na dzisiejszy obiad i zagotowanie wody na szybkościowy bulion, do którego tata zażyczył sobie dużo posiekanej natki pietruszki, a to ze względu na ogromną ilość witamin. Miałam także wymyślić jakiś oryginalny deser. Trudność polegała na tym, że tata pasjami lubił bitą śmietanę z owocami -uważając to właśnie za oryginalny deser - Maciek natomiast przepadał z 72 kaszą manną na mleku i z konfiturami. Ja chciałam obu usatysfakcjonować i wobec tego poszłam na kompromis. Postanowiłam utrzeć kogel-mogel z odrobiną śmietany i kawy neski - co stanowi mój ulubiony przysmak. Na razie otwierałam puszki ze szprotami, krajałam jajka na twardo, resztki twardego sera, pomidory, suchą kiełbasę i przysłuchiwałam się rozmowie Żabelii z Maćkiem, którą urywkami już od dłuższego czasu wiedli. - U nas w Wołominie - mówił właśnie Maciek, który każdą prawie opowieść zaczynał natchnionym głosem od tego właśnie zwrotu - jest taki jeden Kazik. On to, proszę pana, wszystko potrafi z drewna wyrzeźbić. Nawet konia ze skrzydłami. A chce zostać mechanikiem samochodywym, jak jego ojciec. A wszystko dlatego, że postanowił dużo zarabiać i później sobie jacht kupić. My go nazywamy „rura wydechowa". - Fajnie go nazywacie - uśmiechnął się Żabelia, wpadając w młodzieżowy ton i przeczesując palcami nie takie znów bujne włosy. - A ty, Maćku, co chciałbyś robić w przyszłości? Sięgnął po cieniutki rzemyczek i rozcinał go z namaszczeniem na dwa jeszcze węższe. Miały służyć zamiast kleju i nici do połączenia ścianek domku. Tak sobie obaj to wcześniej wymyślili. Wszystko wskazywało na to, że tata dobrał sobie kumpla do towarzystwa, a ja byłam tylko pretekstem, i w rezultacie więcej obowiązków gospodarskich spadło na moją głowę. Tata nie stosował taryfy ulgowej i poganiał do roboty niczym konia na maneżu. Twierdził, że w moim wieku wszystko, łącznie z wakacjami, musi być jakąś „szkołą życia". Tak się właśnie wyraził. No i dawał mi szkołę... Obserwując Żabelię w jego nowej roli, doszłam także do smutnego wniosku, że wolałby mieć z pewnością syna niż córkę, gdyż świetnie się z Maćkiem rozumieją. Żabelia przy nim jeszcze jakby odmłodniał, a Maciek odrobinę wydoroślał. Mnie obaj traktują jakby trochę z góry, jak to zwykle chłopaki, którym od tego, że są mężczyznami, już się w głowach poprzewracało, a wcale nie są od nas ani dzielniejsi, ani nawet zdrowsi, bo to my, kobiety, dłużej żyjemy, chociaż na nas spada więcej różnych obowiązków. Z rodzeniem dzieci włącznie. 73 Bardzo kochani Zabelię i zrobiłabym dla niego wszystko, więc pomyślałam, że mogę go uszczęśliwić, wychodząc za mąż za Maćka. W ten prosty sposób miałby dwoje dzieci. Córkę i gotowego już syna bez żadnych dodatkowach kłopotów w postaci pieluch i wrzasku w domu. Maciek musiałby tylko skończyć jak najprędzej swoją osiemnastkę, do której brakują mu dwa lata. Cała wieczność! Byłoby wtedy zupełnie tak, jak u znajomej mojej babuni, której córka stała się nieoczekiwanie właścicielką trojga dzieci. To znaczy własnej siedemnastoletniej córki, dziewiętnastoletniego zięcia i tygodniowego wnuka. Oddała im większy pokój. Natomiast ona i mąż przenieśli się do takiego ciaśniutkiego przy samej kuchni, który podobno był kiedyś pokojem służbowym, bo mieszkają w tak zwanym przedwojennym budownictwie. A najgorsze, że oboje zarabiają akurat tyle, że starcza dla dwu osób, a tu jeszcze doszły nowe dwie, z czego najmłodsza jest najkosztowniejsza. Z początku rozpaczała i bardzo się z mężem irytowali tą całą sytuacją, zwłaszcza że oboje młodzi postanowili skończyć studia, i to też ich kosztem, bo młody człowiek ma rodzinę, która się go po tym ślubie wyrzekła, gdyż liczyli, że się bogato ożeni i od razu wskoczy w gotową willę, a on okazał się taki niepraktyczny. Teraz ta córka babcinej znajomej już się pogodziła z losem i nawet cieszą się z wnuka, który jest bardzo mądry i podobny do dziadka. Maciek długą chwilę milczał z pochyloną głową nad kawałkiem białej kory, z której formował właśnie fikuśny daszek. O mało nie zacięłam się nożem, bo zamiast patrzeć na palce, przytrzymujące kawałek żółtego sera, spojrzałam na Maćka. Wciąż zresztą na niego zerkałam, gdy tego nie mógł widzieć. Bardzo lubię patrzeć na jego jasną głowę, która raz jest jaśniejsza, a raz ciemniejsza w zależności od oświetlenia, w jakim znajdują się jego włosy. Teraz była zupełnie ciemna. - Ja niczego, proszę pana, nie mogę chcieć - odezwał się bardzo cicho z wahaniem. - Wujek pracuje na kolei, niewiele zarabia, a w domu mają parę własnych bliźniąt. Bogdan i Robert mają teraz pięć lat - uzupełnił. -Gdybym mógł czegoś chcieć, to bym wciąż coś rzeźbił albo rysował. 74 Najchętniej portrety. Ludzie mają takie ciekawe twarze... - przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. - Ciekawe i wciąż różne, chociaż należą do tego samego, jednego człowieka. Jak pan pozwoli, to i pana narysuję węglem, i nawet Penelopę. Tylko ją, to bym narysował brązową kredką i wtedy, jak staje słupka. Ona jest bardzo wdzięcznym obiektem do malowania, chociaż trudnym... „Penelopa to dla niego «wdzięczny obiekt», a o mnie to nawet nie wspomniał" - pomyślałam z rozżaleniem, bo ja robiąc kanapki, wciąż tylko myślałam o tym, żeby mu smakowały. Żabelia słysząc określenie „wdzięczny obiekt", uśmiechnął się nieznacznie i powiedział, że Maciek powinien w przyszłości próbować dostać się na studia plastyczne. - Nie będę mógł - westchnął. - Takie studia są bardzo kosztowne. Trzeba samemu kupować płótno, farby, pędzle i różne takie, a ja na pomoc z domu nie mogę liczyć. Wujostwo są dla mnie dobrzy, ale z pieniędzmi to u nich bardzo źle. Ciotka to nawet sobie nie mogła w tym roku kupić letniego płaszcza i wciąż nosi ten stary, bo bliźniakom trzeba było cały ekwipunek na kolonie kupić, a i na mnie trochę wydali. Oszczędzają także na mieszkanie w blokach spółdzielczych, żeby się wreszcie z tego drewniaka wyprowadzić. Woda na podwórzu, mieszkanie ciasne, a dzieci rosną. Sąsiedzi jeszcze podrzucają ciotce różne zwierzęta, bo wiedzą, że ma dobre serce i głodnego psa ani kota z domu nie wyrzuci. U nas często, to mówię panu, cały przytułek dla zwierząt. Wujek się czasem złości, ale jak się już psa odpasie, to szuka dla niego dobrego miejsca i wywozi na wieś do znajomych. Maciek objawił mi się nagle w innym świetle. Miał już swoje dorosłe problemy i należał do trochę innego świata niż mój i Żabelii. To mi nawet zaimponowało, ale także i trochę onieśmieliło. Był stanowczo inny od wszystkich znajomych mi chłopców, i to nie tylko pod względem ubrania i uczesania, jak dotychczas sądziłam, ale i od środka. Nie wstydzi się, że jest biedny i nie udaje, że pochodzi z jakiejś nadzwyczajnej rodziny. Pomyślałam, że gdyby nawet miał własnych i zamożnych rodziców, to też 75 by się nie przechwalał, jakiej marki samochód ma jego ojciec, jaką sobie budują willę w lesie nad jeziorem i że u nich bywają w domu różni dygnitarze. Pożałowałam, że nie jest moim bratem. Mogłabym wtedy być z niego dumna i opowiadać o nim koleżankom. Zaraz też pomyślałam, że jeśli już nim być nie może, to i lepiej, gdyż wtedy możemy się w przyszłości pobrać i w ten sposób także zostanie w rodzinie. Obym mu się tylko spodobała, bo jak dotychczas, to bardziej szukał towarzystwa Żabelii niż mojego i chyba traktował mnie trochę tak, jak te bliźniaki, którymi się musiał często opiekować. - Na razie kompletuj swoje prace - odezwał się Żabelia kilka razy przed tym odchrząknąwszy, co oznaczało u niego, że jest czymś naprawdę poruszony. Gdy raz musiał dać mi w skórę, to pamiętam, że też tak chrzą-kał, aż mu babunia musiała przynieść łyżeczkę miodu z sokiem cytryny. -I nie rezygnuj z niczego tak szybko. Są stypendia dla zdolnych studentów, nagrody rektorskie, chociaż na takie rzeczy nie należy nigdy zbytnio liczyć, to prawda... - znów chrząknął. - Bardzo dobrze, że tak rozsądnie potrafisz myśleć i zdajesz sobie sprawę z trudności. - Dorzucił głośniej i zerknął w moją stronę, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, a tobie za dobre stopnie marzą się czarne buciki na grubym spodzie i kwadratowych obcasach". Zaswędziło mnie sumienie, więc prędko oznajmiłam wielkim głosem: - Kończyć z domkiem, zaraz podaję obiad! - Nareszcie! - ucieszył się Żabelia, a Maciek obiecał, że jak tylko przestanie padać, to on wyruszy na ryby i sam przyrządzi z nich kolację. Uśmiechnęłam się do niego i wskazałam palcem na siebie, deklarując gotowość do współpracy. - Już z tego widzę, że na głodnego trzeba będzie pójść spać - westchnął Żabelia. - Nie wierzę, aby można się najeść dwoma kiełbikami na trzy osoby. Odlotowo było tak siedzieć wokół prowizorycznej tacy z kanapkami, popijać gorący bulion, parząc sobie palce o rozgrzane emaliowane uszko, i śmiać się beztrosko z byle czego. 76 Deszcz jeszcze padał, ale już delikatnie prześwietlony słońcem. Po ścianach namiotu przebiegały jasnymi smugami jego złote dreszcze. Toteż momentami głowa Maćka przypominała kolorem ślazowe cukierki używane przez babunię przeciw kaszlowi, chociaż, według opinii Żabelii, pomagały one jedynie na zwiększanie kaloryczności w babcinych, i tak już zbyt obfitych, posiłkach. Tata w ogóle twierdził, że ludzie się za bardzo przejadają i większość chorób ma w tym właśnie swoje źródło. Sam jednak miał wilczy apetyt, chociaż zupełnie nie tył, czego mu wszyscy zazdrościli, a zwłaszcza babunia. Plecy miała dość chude, ale za to niepokojąco rozszerzała się do dołu, co przypominało mi odwłok gigantycznej mrówki. Kanapki znikały w zastraszającym tempie i Żabelia raz po raz chwalił, że są znakomite. Stwierdził przy tym, że moje zdolności kulinarne zybłysły dopiero w ostatnich dniach i zupełnie nie może pojąć, co jest tego powodem. Domyśla się jedynie, że jego metody wychowawcze zaczynają wydawać owoce, gdyż od początku naszej rajzy uczy mnie także i dobrego gotowania. - U nas w Wołominie, to ciocia... - zaczął Maciek, a Żabelia zapytał, czy wpadła mu w ręce książka pod tytułem Przygody dzielnego wojaka Szwejkal Wprawdzie nie dla młodzieży, ale napisana z humorem. - Nie czytałem - stropił się Maciek. - A dlaczego pan pyta? - Bohater tej książki każdą rozmowę zaczyna od słów: „Pamiętam, u nas w Budziejowicach..." - Czy to dobrze, czy źle? - wpadłam w słowa Żabelii wojowniczo, gdyż wydało mi się, jakby Maciek trochę zmarkotniał. - Ani źle, ani dobrze! - roześmiał się Żabelia, sięgając po następną kanapkę. - Tak mi się to po prostu skojarzyło ze Szwejkiem i chciałem wiedzieć, czy u Maćka to sprawa przypadku. - A ty lubisz czytać? - zwrócił się do Maćka. - Bardzo, tylko że nie mam na to wiele czasu. Jak odrobię lekcje, to muszę ciotce trochę pomóc. Wodę ze studni przynieść, śmieci wyrzucić, czasem garnki zmyć, a najczęściej zająć się bliźniakami, bo rozrabiają, że 77 trudno wytrzymać. Najgorsze, że wszystko chcą i robią jednocześnie. Jeden chce pić, to i drugi zaraz prosi o kompot albo wodę z sokiem. I tak ze wszystkim... - Ja ci nie zazdroszczę... - westchnęłam. - Nie narzekam - odpowiedział twardo Maciek i potrząsnął głową jak koń, którego uciął giez. - Gdy wrócimy do Warszawy, to ci podaruję piękny album sztuki współczesnej. Mam dwa egzemplarze. Jeden kupiłem, a drugi ktoś mi na imieniny podarował - obiecał Żabelia Maćkowi i zaraz obaj zaczęli mówić o malarstwie. Poczułam się wyłączona z rozmowy, bo tak na dobrą sprawę, to nawet niewiele mogłabym na ten temat powiedzieć. Zrobiło mi się trochę wstyd, bo okazało się, że Maciek chodzi na różne wystawy i zna nazwiska wielu artystów. Przy deserze, który mi jednak nieszczególnie się udał, bo śmietana do niego była trochę za kwaśna, wtrąciłam nieśmiało, że ja bardzo lubię muzykę i zachwycam się Piaskiem. - Skamle jak pies - powiedział Maciek spontanicznie. I trochę speszony spojrzał na Żabelię. Tata roześmiał się i wyglądało na to, że zaraz przyzna Maćkowi rację. - Może i skamle... - zgodziłam się ugodowo, aby nie wyglądało, że oni to się na wszystkim najlepiej znają, a ja o niczym nie mam pojęcia. Możliwe nawet, że Maciek miał rację, bo tak naprawdę, to od pewnego czasu śpiew Piaska przestał mi się podobać na korzyść Roberta Gawlińskiego. Dziwne, że człowiekowi tak często zmieniają się gusty. Zauważyłam, że w ciągu paru tygodni zwalam z piedestału to, co tam ustawiłam i winduję coś nowego. Kiedyś na Starówce przy Barbakanie oglądałam takie różne deski nabite gwoździami, przyozdobione częściami od zegarka, od jakichś maszyn, oplatane łańcuszkami. Były to podobno „dzieła sztuki". Mnie się to na pierwszy rzut oka nie podobało, ale oglądałam je w towarzystwie Zbyszka i Edka, którzy się znają na wszystkim najlepiej. Orzekli jednocześnie, że są super i gapili się z oczami w słup, powtarzając jak w transie: 78 „Człowieku, są ekstra i super-kuper". Zaczęłam się wtedy i ja temu bliżej przyglądać. W tych trybikach, gwoździach i łańcuszkach musiało być jednak coś, więc skwapliwie przytaknęłam i długo kiwaliśmy nad deską głowami, a wokół nas zbierał się zaciekawiony tłumek, nie wyrażając głośno żadnej opinii. Podobne dechy oglądałam innym razem, ale już sama, i doszłam do wniosku, że to chyba tylko jakieś wygłupy, a nie dzieła sztuki. Powiedziałam o tych moich spostrzeżeniach Żabelii. Orzekł, że ja nie potrafię patrzeć własnymi oczami, a tylko przez oczy chłopców, którzy mi się podobają, i bardzo mu się ten mój brak własnego sądu nie podobał. Zirytował się nawet i zaczął coś nawijać o własnym zdaniu, indywidualności i odwadze, ale na szczęście, do pokoju wtargnęła babunia z hiobową wieścią, że znów się ranne mleko zwarzyło przy gotowaniu i tata cichcem wyniósł się z książką do łazienki. Co ja zrobię, że mam takie podwójne oczy. Moje własne i chłopca, który mi się podoba, i że tamte są bardziej spostrzegawcze i rejestrują więcej niż moje niebieskie i objętościowo większe?! Teraz z rybami podobna historia. Nigdy ich nie łowiłam, i nawet mi do głowy nie przyszło, żeby coś takiego robić, a teraz nie mogę się doczekać, kiedy przestanie padać i będzie można ruszyć z Maćkiem i wędką nad rzekę. - Popatrzcie, słońce! - wrzasnęłam - gdy w namiocie zrobiło się złociście i cieplutko. - Najwyższa pora pójść na ryby! - dorzuciłam, zerkając na Maćka. - Odkąd ciebie interesuje wędkarstwo? -zdumiał się Żabelia, kręqc głową z niedowierzaniem. - Jak tak dalej pójdzie, to wstąpisz jeszcze do klasztoru... - Co ma klasztor wspólnego z rybami? - popatrzyłam z niedowierzaniem na Uszatka, a Maciek wpatrywał się w niego z ciekawością w szarych oczach. Bo Maciek ma oczy szare, jak niebo w chmurny dzień, co mi się niezmiernie podoba. - Pierwszą przecież wędkarką była w którymś tam wieku francuska zakonnica. Wędkowała nawet na sztuczną przynętę przez siebie 79 skonstruowaną, i w ten prosty sposób urozmaicała skromne jadło w klasztorze... - A ja słyszałem - wtrącił Maciek - że król Kazimierz Wielki umarł na zapalenie płuc, którego się nabawił podczas wędkowania. - A ja słyszę - wpadłam mu w słowa - że deszcz już przestał bębnić o namiot i ryby śpiewają w rzece. - 1 nie mogą się tam was doczekać! - zakończył grobowym głosem Żabelia, takim, jakby za chwilę miał powiedziać słowo „amen", odwiązując od własnej nogi zaplątany sznurek z Penelopą. Podobno już zupełnie zdrętwiałej. Nogi, a nie Penelopy, bo ta mięciuśka i senna zaraz zagnieździła się w sianie swojej klateczki. - Biegniemy boso! - komenderował Maciek, wypełzając pierwszy z namiotu. - Jasne! - zgodziłam się bez większego entuzjazmu. - Masz pudełko po konserwach? - Mam! - odpowiedziałam z tryumfem, gratulując sobie, że nie zakopałam go wraz z innymi śmieciami. - To weź łopatkę i nakop robaków! - wydawał dalej rozkazy, wyciągając spod okapu swego namiotu ułożone starannie wędki własnej roboty. - Ja mam kopać robaki? - przeraziłam się. - Strasznie brzydzę się glist... - popatrzyłam błagalnie na Maćka i gęsia skórka wystąpiła mi na rękach. Żabelia chrząkał obok namiotu i uśmiechał się pod nosem, zawijając nogawki od swoich niebieskich, wyblakłych spodni. Wyglądało na to, że też się z nami wybiera nad wodę. - No dobra! Zrób w takim razie kulki z chleba i żółtego sera, ale takie fajne, żeby się dobrze trzymały na haczyku - zgodził się z westchnieniem Maciek, coś tam majstrując przy wędkach. Tata zaproponował mu swoje, ale Maciek grzecznie podziękował, twierdząc, że zna swój sprzęt i tylko nim potrafi dobrze łowić. Uszatek, zaciągając błyskawiczny zamek w naszym namiocie, oznajmił, że zrobi mały rekonesans po okolicy i może uda mu się coś zdobyć na ko- 80 lację, gdyż nie bardzo wierzy w takie szczęście, jak złowione przez nas i usmażone ryby. Wiedziałam z całą pewnością, że myśli o grzybach, które namiętnie lubi zbierać, a także zjadać uduszone z masłem, cebulką i zaprawione śmietaną. Nie chciał natomiast ich obierać, a zwłaszcza maślaków, i czynność ta spadała na mnie pod pretekstem, że muszę uczyć się cierpliwości. Las pachniał świeżością, na wysokich trawach połyskiwały kropelki wilgoci zlizywane szybko przez słońce. Było gorące i migotało wesolutko w zielonym od wodorostów nurcie rzeki. Nadbrzeżne dziewanny, niby smukłe świeczniki, paliły się żółtymi kwiatami. Bzyczały wokół nich owady, zwabione po długim deszczu zapachem i słońcem. Miałam ochotę krzyczeć, skakać, biegać. Coś we mnie narastało od środka, łaskotało do śmiechu, zmuszało do ruchu i budziło czułość do całego świata. Nawet różowe glisty, wykopane przez Maćka z czarnej ziemi, wydawały się teraz mniej obrzydliwe, a nawet budziły przyjazne uczucia. Zamieniałam się cała powoli w radość. Odkryłam nagle, że życie jest nieprawdopodobnie piękne, cenne i trzeba je przeżyć tak, aby nie stracić żadnego z jego uroków. A urokiem było w tej chwili nawet szukanie robaków. - Maciek! - krzyknęłam, biegnąc do niego z nową glistą na łopatce. -Wypuśćmy te wszystkie robale z powrotem do ziemi. Niech sobie żyją, a my nałapiemy ryb sposobem! Maciek wyprostował się na całą długość i z przekrzywioną zabawnie głową patrzył na mnie, mrużąc szare oczy przed blaskiem słońca. - Ale jakim sposobem? - A takim! - pokazałam ręką w stronę rzeki. Jej środkiem płynęła łódź prowadzona „na pych" przez chłopaka niewiele starszego od Maćka, a dwóch młodszych zarzucało coś w rodzaju sieci zrobionej z płachty. Podbiegliśmy do brzegu. - Hej, chłopaki! - darłam się jak opętana, chociaż byli bardzo niedaleko nas, gdyż rzeka była wąska, o porosłych szuwarami brzegach. -Dajcie trochę ryb na zamianę! 81 Na łodzi zaczęto się śmiać i wszyscy gapili się w naszą stronę, zapominając nawet o sieci, bujającej się na drewnianym pałąku jak wielki parasol. - My ryb nijakich nie mamy. Trochę drobnicy! - odkrzyknął ten wyższy w białej koszuli, wyrzuconej na podwinięte do kolan spodnie i rozpiętej na opalonej piersi, a właściwie na torsie, bo tylko dziewczyny mają piersi, a chłopcy torsy. Brzmi to bardziej dumnie i szlachetnie. - Podpłyńcie, to pogadamy! - wpadł w mój ton Maciek i niechcący wdepnął w puszkę z glistami. Rozpełzły się wśród zielonej trawy nadbrzeża, przetykanej kępkami niebieściutkich niezapominajek. Krzyknęłam dziko, podskakując o metr w górę. Chłopcy na łodzi zaczęli się głośno śmiać, nie bardzo wiedząc, co mnie tak przestraszyło. Paroma ruchami wioseł znaleźli się przy naszym brzegu. W żółtym, plastykowym wiaderku pełnym wody kłębiły się rybki wielkości palca. Natomiast na dnie łodzi, w przegrodzie z wilgotnymi wodorostami leżało kilka sporych cętkowanych szczupaków. Prawie tak długich jak dłoń Maćka, a może nawet dłuższych, licząc z płetwami na ogonie. - Sprzedajcie nam te ryby z wiadra! - prosiłam żarliwie, widząc je oczyma duszy skwierczące już na patelni. Sama nawet nie bardzo wiedziałam, dlaczego tak się na nie uparłam. - Ile dacie? - zapytał ten od wiosła. Uśmiechał się nijako i pociągał nosem. - Dam piękną latarkę! - zdecydowałam nagle, gdyż uświadomiłam sobie, że nie mam pieniędzy, ponieważ Żabelia całą naszą kasę trzymał przy sobie. - Zwariowałaś?! - mitygował Maciek. - Za takie okonki chcesz ojca latarkę przehandlować! Ale ja już nie słuchałam, tylko odwróciłam się na pięcie i pędem pobiegłam w stronę namiotu królującego nad skarpą. Wślizgnęłam się do środka i wyciągnęłam spod materaca Żabelii czerwono-czarną latarkę i zbiegłam do chłopaków. - Patrzcie, jaka pięknościowa! Import! - zachwalałam, zapalając i gasząc na przemian. 82 Chłopcy wpatrywali się w nią jak urzeczeni. - A baterie nowe? - zainteresował się ten od „pychu", podciągając z przejęcia nosem. - Nowe. Wczoraj zakładane! - kłamałam, byle tylko stać się właścicielką rybek. Maciek usiłował odciągnąć mnie od wiadra i uratować poważnie zagrożoną latarkę Żabelii. Ja jednak byłam nieugięta i odpędzając się od niego, jak od brzęczącej muchy, dobijałam targu. Wtedy Maciek się załamał. - Dorzućcie do wiadra jeszcze dwa szczupaki i latarka wasza! -postawił sprawę twardo, po męsku chcąc przynajmniej uzyskać lepszą cenę. - Dobra! - zgodzili się chłopcy, którzy w Maćku zobaczyli równego sobie. Ja widocznie dla nich nie byłam partnerem do tak ważnych transakcji. Trochę mnie to rozzłościło i ukradkiem wrzuciłam do wiadra trzeciego szczupaka - tego najmniejszego. Niech wiedzą, kto ma głowę na karku! - Nie bądź taka pazerna! - krzyknął ten w białej koszuli. - Baby to zawsze tylko szachrują i trzeba im na łapy patrzeć! Oddaj szczupaka! Mowa była o dwóch, a nie o trzech! - Latarka jest warta więcej niż te wasze wszystkie ryby. Ma taki punkt świetlny w środeczku... - tłumaczyłam żarliwie. - To nie taka sobie zwykła latarka. Chłopcy zaczęli osłaniać ją dłońmi, zapalać, oglądać raz jeszcze na wszystkie strony, a ja przez ten czas przekładałam ryby do naszej blaszanki, którą Maciek zabrał nad rzekę razem z wędkami. Mieliśmy ze dwa kilo rybek różnej wielkości. Przeważały jednak zdecydowanie rybie maluchy. Chłopcy schowali latarkę w dziób łodzi, pod worek, i szybko odbili od brzegu, jakby w obawie, że może się rozmyślimy. Tak naprawdę, to żal mi było latarki. - Co powiesz ojcu? - denerwował się Maciek. - Powiem, że jesteś najwspanialszym rybakiem świata i że w przeciągu godziny nałapałeś więcej ryb niż on podczas całej naszej rajzy. 83 - To dlatego chciałaś kupić te ryby? - Dlatego. - Przyznałam się, opuszczając oczy tak, jakbym powiedziała słowo „kocham". - A ja tak nie chcę! - krzyknął Maciek. - Jutro popłynę kajakiem do miasta i odkupię twemu ojcu latarkę. - Takiej nigdzie nie dostaniesz! - odpowiedziałam zjadliwie, żeby go ukarać za potraktowanie w ten sposób moich uczuć (albo: mojej ofiary), gdyż sprzedanie latarki Żabelii było dla mnie czymś w rodzaju wyznania miłosnego. - Na razie kupię taką, jaka będzie - odpowiedział, a po chwili wahania dodał - na zagraniczną, to pewnie by mi teraz pieniędzy nie starczyło. Gdy wrócę do Warszawy, zarobię korepetycjami, to odkupię taką samą, jaką przehandlowaliśmy za głupie ryby. Powiedział „przehandlowaliśmy", chociaż właściwie to ja byłam inicjatorką tej transakcji. Zrobiło mi się jakoś bardzo przyjemnie, a jednocześnie przykro. Zawstydził mnie. - Dajesz korepetycje? - zapytałam szybko, żeby zmienić temat. - Aha, czasami - przytaknął niechętnie, dźwigając wiadro z rybkami. Szłam krok za nim krętą piaszczystą ścieżką, prowadzącą na skarpę. Życie stawało się skomplikowane. - Słuchaj, Maciek - zaczęłam zdecydowana na wszystko. - Ja mam w plecaku odłożonego zaskórniaka. Wiesz, taka resztówka z tego, co dostałam kiedyś na kino i czekoladę. -1 co z tego? - wzruszył ramionami. - Dołożę się i razem odkupimy latarkę. - Mowa! - potrząsnął hardo czupryną. - Za to, co się stało, jestem tylko ja odpowiedzialny i muszę sam ponieść konsekwencje. - Zakończył grobowym głosem i o mało nie chrząknął jak Żabelia. - Ale dlaczego? - upierałam się. - To był mój pomsł i ty tego wcale nie chciałeś! - Ale ja jestem mężczyzną i powinieniem być rozsądniejszy! - zawyrokował i z takim impetem postawił wiadro przed namiotem, że woda w nim zachlupotała, rozpryskując się na boki. 84 Zaniemówiłam z wrażenia. Maciek rósł w moich oczach do wielości sosen, przesłonił horyzont i już pchał się w błękit różowiejącego ?ba. Przeraziłam się, że za moment wypełni sobą świat i z tej wysokości nie dojrzy mnie wcale jako tej nic nie znaczącej drobiny. Spojrzał w dół. ZaUwazył mnie jednak, bo niespodziewanie krzyknął: - Zabieraj się do czyszczenia ryb, i to szybko, a ja zmontuję kuch^kę! -Dobrze - zgodziłam się potulnie, szczęśliwa, że w ogóle mme dostrzegł. Zrozumiałam, że wreszcie spotkałam prawdziwego mężc^211?-To fakt! Przy skrobaniu trzydziestej rybki, nie większej od mego malutkiego palca, zbuntowałam się jednak. - Czy ty nie mógłbyś mi pomóc? - spytałam nadąsana, zerkają na Maćka, który wszystko już przygotował do smażenia, a teraz rozsi^ sie przed klatką z Penelopą jak przed ekranem telewizora. - Owszem, mogę - zgodził się łaskawie, wyciągając z kieszeni scyP"V^- - Strasznie się z tym grzebiesz... - skrytykował. - Zabieraj się lepieJdo smażenia, a ja dokończę skrobanie. Tata zjawił się w momencie, gdy ostatnią partię skwierczących j?szcze rybek zsuwałam z patelni do emaliowanej miseczki, opatrzonej czerwonym serduszkiem - znakiem, którym tata ozdobił wszystkie należące do mme turstyczne naczynia. Na swoich zaś wymalował olejną farbą czarnego kota z zadartym ogonem. - Co za cudowne zapachy tu się rozchodzą! - pociągnął zab#wme nosem, jak węszący pies, i postawił obok namiotu plastykową torbę z gębami. - Jak wyście zdobyli ryby?! - Zwyczajnie - odpowiedziałam krótko. - Na wędkę? - zdziwił się wyraźnie Żabelia, siadając przy zaimprowizowanym stole z deski, z rozstawionymi na nim miseczkami pełnymi ryb. Maciek kroił w skupieniu chleb, nie podnosząc głowy. - Na latarkę - westchnęłam. - Na jaką latarkę? - spytał Żabelia, wytrzeszczając na mnie zdur^i°ne oczy. 85 - Na twoją, tato... - powiedziałam trochę ciszej i mniej pewnie. - Na mego pięknościowca? - chrząknął. Chciał się widocznie upewnić, czy dobrze zrozumiał. Opuściłam głowę. Maciek skaleczył się scyzorykiem w palec. - Ja cię chyba kiedyś uduszę i zostanę natychmiast uniewinniony! -wykrzyknął Żabelia wielkim głosem, przełykając ślinę, gdyż wzrok jego zahaczył o smażone rybki, przybrane cząstkami dorodnego pomidora. - Niech pan nie gniewa się na Tamaryszka. To moja wina - wtrącił Maciek, wysysając krew z zaciętego palca. - Nie powinieniem jej na to pozwolić i ja panu tę latarkę odkupię! - postawił sprawę po męsku i przysiadł się bliżej do mnie, jakby chciał obronić przed gniewem taty. Żabelia popatrzył na nas i nagle wybuchnął beztroskim śmiechem. - Już widzę, że nie wygram z wami! Poddaję się, ale za to największa ryba przypada na moją umęczoną głowę. Nie mam cierpliwości do małych ości! - zakończył do rymu i sięgnął do swojej miski, w której na stercie drobnicy leżał dorodny szczupak. - Nie zadław się nim, tato... - wyszczerzyłam do niego w uśmiechu wystające zęby. - Ten jest ukradziony. - Handlarka i złodziejka w jednej osobie! - uniósł ku niebu oczy. - Za co mnie tak los pokarał? - Ale nie głupia, i to się liczy! - rzuciłam z chełpliwością w głosie. - Co byś o mnie powiedział, gdybym tak piękną latarkę przehandlowała za byle co?! Nie chcieli dobrowolnie, to trzeba było sposobem uzyskać za nią większą cenę! - Jeśli następnym razem podczas mojej nieobecności sprzedacie namiot za osełkę masła, to przysięgam na łapy Penelopy, że was oboje wydziedziczę z kajaka, a przy okazji dam jednemu i drugiemu w skórę! - Jasne! - odkrzyknął Maciek i spojrzał z uwielbieniem na Żabelię, dorzucając ukradkiem do jego miski jeszcze jednego szczupaka, tego, którego dyskretnie wsunęłam pod inne rybki do jego talerza. - Dzisiejszą kolację nazwiemy wieczerzą „rybojadów" - zaproponowałam. - Świetnie - zgodził się Maciek. 86 - Wobec tego jutro mamy wieczerzę „grzybojadów" - zadecydował Żabelia i dodał, że on jutro gotuje, a my idziemy do leśniczówki po śmietanę, gdyż grzyby bez śmietany i cebuli, to jak wiosna bez kwiatów. Cudownie było tak siedzieć w wieczornym, ciepłym zmierzchu i mieć z jednej strony Żabelię, rozkoszującego się gorącą herbatą, a z drugiej strony Maćka, opowiadającego o tym, jak to u nich w Wołominie jeden taki facet hoduje gołębie, a one znają swoje imiona i przylatują na zawołanie do ręki, tak jak i gołębie jego wujka. Bo wujek Maćka miał swoją wielką namiętność w życiu - gołębie. Rozdział siódmy Dzień Lemura Niedziela całkiem nieoczekiwanie stała się „dniem Lemura". A było to tak. Żabelia zaproponował raniutko, zaraz po kąpieli, a jeszcze przed śniadaniem, że popłyniemy we troje składakiem do Czerwonego Folwarku i tam zaprasza nas na niedzielny obiad z lodami. Zgodził się także zafundować pizzę, gdy takowa będzie, a ja jeszcze utargowałam rodzynki w czekoladzie i dwie butelki coca-coli. Zamknęliśmy namiot na błysk i na małą kłódeczkę, a namiot Maćka został zwinięty i złożony w naszym, gdyż był malutki i łatwy do rozstawienia. Nałożyłam swój piękny kapelusz z niebieskimi wstążkami i w takim samym kolorze opalacz z falbankami z angielskiego haftu, w którym mój biust wyglądał na znacznie większy, niż był w rzeczywistości, co dodawało mi pewności siebie, nie mówiąc już o uroku. Włosy rozpuściłam na ramiona. Cień od ronda wspaniale tuszował moje piegi na nosie. Penelopa płynęła z nami. Trzymałam klateczkę na kolanach, a mężczyźni wiosłowali, upominając, abym się zbytnio nie kręciła, gdyż"składak nie jest przeznaczony dla trzech osób i łatwo o wywrotkę. Woda była błękitna i niebo błękitne, a na brzegach złoty piasek w słońcu i zieloniutka trawa. Raz wyrastała skarpa z karłowatymi sosnami, a raz ciągnęły się brzegi płasko i zielono, aż hen, po horyzont przyciemniony szczoteczką lasów. Na takim właśnie brzegu stał kasztanowatego 88 koloru byk i w zadumie patrzył na nas wielkim okiem, gdyż stał bokiem. Tata zachwycał się jego piękną w rysunku sylwetką i kolorytem na tle nieba i zielonej trawy. Mnie najbardziej podobał się krótki łeb i patrzące na nas wilgotne, duże oko. Maciek tylko jęknął: „rany, jakie niezwykłe zjawisko". Później widzieliśmy jeszcze płowego zająca gigantycznych rozmiarów, jaskółki, cmokliwie przelatujące nad naszymi głowami, mające gniazda w żółtawej ścianie piasku. Napotkaliśmy także dwa biwaki i faceta na pontonowej łodzi, łowiącego ryby. „Pewnie nie ma latarki" -powiedziałam głośno i zaczęliśmy się śmiać, a najgłośniej poszkodowany, czyli tata. Maciek, tak jak i Żabelia, miał na sobie dżinsy i obydwaj narzekali, że im gorąco i niewygodnie wiosłować. Tata był w granatowej koszulce w żółte samochodziki, a tors Maćka zdobił podkoszulek z wymalowanym na plecach motocyklem, prowadzonym przez kota w czerwonych butach. Było to własnoręczne dzieło Maćka, co dwa razy tego dnia głośno podkreśliłam, żeby tata wiedział, jakiego wiezie artystę. Tata mniej się zachwycał tym malarstwem, a za to bardziej włosami Maćka, a to dlatego, że były krótko strzyżone, nie właziły do miski z zupą, a przy tym były gęste i zawsze czyste. Lśniły tak, jakby się w nich słońce bawiło w chowanego. Było mi dobrze i szczęśliwie. Pragnęłabym, aby można było zatrzymać czas i płynąć tak, i płynąć przez lata i wieki pod błękitnym, rozsłonecznio-nym niebem z Żabelia i Maćkiem, którzy teraz wymieniali jakieś uwagi o żaglówkach, jak dwaj kumple, i zupełnie na mnie nie zwracali uwagi, ale byli i oddychali tym samym powietrzem, co i ja. Penelopa ruda i puchata kręciła się leniwie po klateczce, żując coś w pyszczku i maleńkimi łapeczkami przeczesywała futerko na brzuszku. Rzeka coś gadała, pluskała pod wiosłami, ciągnącymi za sobą zielone ogony wodorostów. Na wodzie falowały połyskliwe wysepki nenufarów, o zielonych liściach i białych kwiatach, przypominających róże z białej bibuły. Nie chciałam żadnej zmiany w układzie tego obrazka i wpatrywałam się w każdy szczegół, żeby zatrzymać go w pamięci, odbić na jej czułej kliszy już na zawsze. Nawet ważka o przezroczystych skrzydłach i zielonym odwłoku, przypominająca helikopter, została zamknięta w moim najśliczniejszym obrazku z wakacji. Pragnęłam, abym kiedyś, gdy przymknę oczy, mogła go na każde zawołanie przywołać z pamięci i zobaczyć takim, jakim był w tej szczęśliwej chwili letniego ranka. Ogarnęła mnie nagle ochota, aby wyciągnąć rękę i przesunąć dłonią po Maćkowej czuprynie, ale nie śmiałam tego uczynić. Pochyliłam się więc trochę do przodu i pocałowałam Żabelię w różowe, prześwietlone słońcem ucho. - Czy nie pomyliłaś adresu? - usłyszałam rozbawiony głos taty. - Nie. To było przeznaczone dla ciebie - odpowiedziałam z powagą i przekonaniem. - Silniej prawym wiosłem, Maciek - chrząknął Żabelia. - Kierujemy się do pomostu. Przy drewnianym molo, pachnącym smołą, chybotał się na spokojnej wodzie rząd kolorowych kajaków, a w pobliżu, na kotwicy kołysały się lekko cztery jachty z opuszczonymi żaglami. Na brzegu było gwarno. Podjeżdżały samochody, kręcili się ludzie w kostiumach kąpielowych, w dżinsach, sukienkach w kwiaty. Słońce przypiekało coraz mocniej, kapelusz wyraźnie mi przeszkadzał, zsuwając się na oczy i zasłaniając widoczność, ale był piękny i nie mogłam z tej ozdoby zrezygnować, zwłaszcza że Maciek powiedział o nim: „odlotowy słomiak". Żabelia z Maćkiem przycumowali składak, zabezpieczając wnętrze gumowym fartuchem, gdyż tata przepowiadał na południe deszcz, chociaż po niebie przemykały tylko niewinnie białe obłoczki. Z głośnika wydobywał się tęskny rytm melodii, przerywany śpiewem męskiego zawodzącego głosu: „Nieutulony w sercu żal..." - Straszno tu jak w kotle czarownic - stwierdził Żabelia-Uszatek. Nie odpowiadała mu, jak twierdził, cywilizacja w postaci krzykliwych strojów, rockowej muzyki, zapachu spalin, zbiorowych wycieczek i niedzielnych turystek na wysokich obcasach, z pudlami na smyczy. 90 - Zjadamy obiad i uciekamy stąd! - zawyrokował, patrząc z obrzydzeniem na kłębiący się przed restauracją tłum, do którego i my mieliśmy za chwilę się przyłączyć. - Ty, Maćku, biegnij zająć miejsce w kolejce do bufetu i rozejrzyj się, co można dobrego kupić - komenderował, zawiązując na nogach trampki. - Tama-ryszek poszuka wolnego stolika. Najlepiej przy oknie, żeby był przewiew. Sprawa nie była prosta. Prawie wszystkie stoliki oblegała jakaś wycieczka staroci, zajętych spożywaniem kotletów schabowych z zieloną sałatą. Wyglądało na to, że są dopiero w połowie obiadu i nie warto było czekać, aż zwolni się jakiś stolik. Chętnych było więcej niż ja jedna, a poza tym dorośli długo odsiadują posiłki. Najgorsze jednak jest to, że żują wolno, jakby wszyscy mieli sztuczne szczęki, a do stolika to się tak przywiązują, jak pies do swojej budy i chociaż już dawno zjedli, to nie chcą go opuścić, wymyślając jeszcze deser w postaci czarnej kawy albo piwa. Krążąc między stolikami w gwarze wycieczkowiczów i obijając się o takich jak ja poszukiwaczy wolnych miejsc, zauważyłam w samym kącie pod oknem, tuż za kubłem z zielonym fikusem, prawie wolny stolik. Siedziała przy nim tylko jakaś para, popijając kawę. Dwa miejsca były wolne. Pomyślałam, że gdy je zajmę, to może prędzej dopiją kawę, bo jak zdążyłam zauważyć, kobiety, będące w towarzystwie mężczyzn, nie lubią bardzo młodzieżowego towarzystwa, zwłaszcza gdy tą młodzieżą jest dziewczyna z włosami do ramion. Głód mi zaczął dokuczać, gdyż schabowe kotlety i skwierczące na rożnie kurczaki prezentowały się pięknie na talerzach, a w powietrzu pachniało zupą szczawiową. - Czy mogę się dosiąść? - spytałam grzecznie, wyszczerzając w uśmiechu zęby, i tym zwrotem uprzedzając jakiegoś chłopaka z głową całkowicie ogoloną i z czerwoną chustką na szyi. Zaraz też, gdy pani skinęła głową uczesaną na retro, klapnęłam na krzesło, kładąc na drugim mój „odlotowy słomiak". Pani, rozmawiając z mężczyzną w niebieskiej koszuli, opalonym „na razowca", obserwowała mnie ukradkiem i jakby z lekkim niepokojem. 91 Pomyślałam, że pewnie z powodu tych moich włosów na ramionach i gołego brzucha pod opalaczem z falbankami z angielskiego haftu, gdyż siedzący z nią mężczyzna wciąż na te falbanki zerkał. Najbardziej zainteresowały ją widocznie moje wystające na przodzie zęby, bo wciąż przyłapywałam na nich jej wzrok, z którym uciekała, gdy tylko zauważyła, że i ja na nią spoglądam. Ta pani miała coś w twarzy znajomego i była bardzo ładna, chociaż już stara, gdyż z pewnością przekroczyła trzydziestkę. Pomyślałam, że musiałam ją już gdzieś chyba widzieć. Możliwe, że w telewizji. Oboje nie mieli na palcach obrączek, więc pewnie nie byli małżeństwem, chociaż to nigdy nie wiadomo. Mój tata nosi, chociaż już nie jest żonaty. Wprawdzie na obrączce po wewnętrznej stronie jest wygrawerowany rok wcale nie pokrywający się z datą ślubu rodziców. Zauważyłam to kiedyś, gdy tata zdjął obrączkę, gmerając w silniku samochodowym. Nie śmiałam go wtedy o to zapytać, a później zapomniałam. Zerknęłam w stronę drzwi, aby nie przegapić Maćka i Żabelii, którzy powinni się lada moment zjawić. Zauważyłam, że pani zaczęła także nerwowo rozglądać się po sali i sprawiała wrażenie nieobecnej. Jej towarzysz dwa razy pytał, czy zje jeszcze kawałek sernika, nim mu odpowiedziała twierdząco, aby w tej samej chwili zrezygnować: - Ach, nie, dopiję tylko kawę i jedziemy. Odetchnęłam z ulgą, że wkrótce zwolni się w tak znakomitym miejscu ustawiony stolik, i znów spojrzałam w kierunku szeroko otwartych drzwi, przez które wchodzili i wychodzili bez przerwy rozgadani ludzie. Tuż za plecami trzech dziewczyn krzyczących „hej" do kogoś przy stoliku, przepychał się Maciek, a za nim Żabelia. Widać było, że czuje się w tym tłumie zupełnie zagubiony i już mu się marzy ucieczka na jezioro. v Zaczęłam do nich machać uniesioną ręką. Przy stoliku obok zwolniło się jedno krzesło, więc przytomnie zaraz je przyciągnęłam do naszego stolika. Pani uśmiechnęła się blado, pan coś do niej mruknął na temat zaradności dziesiejszej młodzieży i prawie w tej samej chwili wyłonił się zza fikusa Żabelia z Maćkiem. Wtedy zdarzyło się 92 coś dziwnego. Pani pod opalenizną zbladła i zaczęła jej drżeć dłoń z podnoszoną do ust filiżanką. Spojrzałam na Żabelię. Przybladł także i twarz zastygła mu w zupełnym osłupieniu. Maciek ustawiał na stoliku butelki z coca-colą i mówił coś o tym, że zdobył je z trudem. - Dzień dobry, co za spotkanie... - uśmiechnął się blado Żabelia, całując panią w rękę ozdobioną pieścionkiem z aleksandrytem. Nie odwzajemniła uśmiechu, tylko uczyniła jakiś nieokreślony ruch dłonią, mówiąc powoli, jakby mówienie sprawiało jej trudność. - To mój mąż, Damazy. „Jezu, co za imię - pomyślałam. - Jak można wyjść za mąż za Dama-zego?" Panowie uścisnęli sobie ręce, Żabelia zajął miejsce przy stoliku, zawadzając nogą o wiadro z fikusem, i zaraz sięgnął po papierosy, szukając ich nerwowo po kieszeniach dżinsów, chociaż pudełko sterczało w kieszonce koszuli. - To twoja córka? - zapytała w sposób twierdzący, a podnosząc na mnie oczy, dodała: - Od razu tak sobie pomyślałam, gdy tylko się dosiadła. Co za podobieństwo! Wiedziałam od razu po tych oczach, a właściwie po smutku, który w nich odnalazłam, że ta pani to właśnie ten „Lemur" z fotografii i przeszedł mi po krzyżu dreszczyk emocji. Działo się tu coś dziwnego, coś ze świata dorosłych, czego byłam zawsze bardzo ciekawa. Jeszcze raz krytycznie przyjrzałam się pani. Była ładniejsza od mojej mamy, chociaż troszeczkę do niej podobna, ale tak mogło mi się wydawać dlatego, że miała na sobie białą sukienkę, podobną do tej, jaką ostatnio widziałam na fotografii przysłanej ze Stanów. Mama na niej siedziała na pomarańczowym fotelu pod lampą z zielonym abażurem, cała otulona w biel, i uśmiechała się do mnie różową twarzą, chociaż w naturze była zawsze bardzo blada. Uścisnęłam grzecznie wyciągniętą dłoń pani o brązowych oczach i wyszczerzyłam do niej w uśmiechu zęby, tak jak usiłował to zrobić tata. 93 Tylko, że jemu to nie wychodziło. Uśmiech przypominał jakiś grymas i okropnie było mi go żal, gdyż nie wiedziałam, w jaki sposób mogę mu pomóc. Nad stolikiem unosił się zapach kawy i cudownych perfum, mieszając się z wonią schaboszczaka i szczawiowej zupy z jajkiem. Kopnęłam nieznacznie pod stołem Maćka, który milczał, wodząc po nas wszystkich wzrokiem wyrażającym pytanie, co tutaj w końcu się dzieje. - Dlaczego mnie kopiesz? - wpadł jego głos w ciszę, jaka na chwilę zaległa. - Myślałam, że to noga od stołu. Przepraszam - odpowiedziałam przytomnie i szybko zacisnęłam pod stołem dłonie, aż do bólu, żeby się nie zaczerwienić. Pan Damazy zaczął coś na temat złej obsługi, lurowatej kawy i „najazdu stonki", jak nazwał autokarowe wycieczki. Pani, której imienia jakoś nikt nie wymieniał, dorzuciła, że tłok na szosach, dużo pijanych na wiejskich drogach, a tata tylko pochrząkiwał i zaciągał się nerwowo papierosem. Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Z westchnieniem ulgi przywitaliśmy kelnerkę niosącą nam obiad. Pan Damazy zamówił dla siebie jeszcze jeden kieliszek koniaku. - Jesteście państwo tu na dłużej? - odezwał się wreszcie Żabelia, odsuwając talerz z ledwo napoczętym kotletem. - Udało mi się załatwić na kilka dni prywatną kwaterę z wyżywieniem. - To przyjemnie - powiedział jakoś bez sensu Żabelia, który teraz z kolei wydał mi się nieobecny myślami. - Biwakujecie gdzieś iv pobliżu? - zwróciła się do mnie pani, chcąc widocznie przerwać ciszę, która znów zaległa przy stoliku. - Bardzo niedaleko, proszę pani - odpowiedziałam grzecznie. - Nazywamy nasz biwak Lemurowo. Jest naprawdę piękny. Gdy wymówiłam słowo „lemurowo" od razu uświadomiłam sobie, że nie powinnam tego powiedzieć. Pani zmieniła się na twarzy. Wyglądało na to, że się za moment rozpłacze. Zatrzepotała rzęsami i spłoszone oczy zwarły się na ułamek sekundy z oczami Żabelii. Czułam, że jestem 94 świadkiem czegoś, co oboje chcą za wszelką cenę ukryć przed całym światem. Wtedy poczułam zupełnie namacalnie, że za moimi plecami stoi diabeł i kusi do najgorszego. Spojrzałam na pana Damazego, z bochenkiem razowca zamiast twarzy, i odezwałam się z najbardziej niwinną miną: - Tata nazwał nasz biwak Lemurowo, bo tak naprawdę to ta miejscowość nazywa się zupełnie inaczej. Tata twierdzi, że wszędzie, gdzie jest pięknie, to powinny być lemury. Czy pani widziała kiedyś lemura? - zapytałam, wpatrując się w jej oczy. - Nie. To jest, tak - poprawiła się szybko. - Kiedyś w jakimś atlasie zwierząt. - Tata specjalnie lubi te małpki... - brnęłam dalej, widząc, że pan Damazy nie jest zorientowany w tym, że jego żona była kiedyś nazwana „lemurem", i to nie przez byle kogo, tylko przez mojego Żabelię. Popijając koniak, rozmawiał właśnie z Maćkiem o samochodzie BMW, którym przyjechali. Narzekał, że raz go jakiś narwany kierowca stuknął i majątek kosztowało klepanie błotnika. Zupełnie jak z dorosłym mężczyzną, co sprawiało mi dodatkową przyjemność. Maciek znów urósł w moich oczach o parę centymetrów. Zastanawiałam się, co ta pani zobaczyła w swoim mężu, jeśli wymieniła mego wspaniałego Żabelię na bochenek razowca, udającego playboya -jak takich wypindrzonych, starszych facetów nazywa mój tata. A może zwyciężył zielony BMW? Tata ma tylko seledynowego fiacika. Ta koncepcja wydała mi się nieprawdopodobna i z gruntu fałszywa. Przecież po ślubie jest się od rana do nocy z mężczyzną, a nie z samochodem. Przy tym nie można kochać martwego przedmiotu. Można go tylko bardzo lubić, tak jak tata uwielbia te swoje zmotoryzowane majtki, zwane maluchem. Babunia twierdzi, że wszystkie kobiety lecą na tatę, gdyż ma własne mieszkanie, samochód i stanowisko. A przecież to nieprawda. Jeżeli w ogóle lecą, to chyba wyłącznie na Żabelię, ponieważ jest wspaniały i trzeba go kochać nawet bez samochodu, mieszkania i takiej udanej córki, jak ja. To fakt! 95 Babunia wprawdzie zawsze w takich razach dodaje, że ja raczej odstraszam kandydatki na ewentualne żony, gdyż żadna z kobiet nie chce mieć przy sobie dorstającej i ładnej dziewczyny. Wtedy to po raz pierwszy dowiedziałam się z ust babuni, że jestem ładna. Trudno jest czasem zrozumieć dorosłych. Chociażby teraz. Żabelia zamiast być mi wdzięczny, że wyręczam go w wyznaniach miłosnych, co zapewne musi być bardzo krępujące dla mężczyzny, to zrobił się na twarzy prawie fioletowy, kropelki potu wystąpiły mu na czoło i spojrzał na mnie takim wzrokiem, że gdyby miał moc bazyliszka, to już bym w tej chwili leżała obok stolika w charakterze trupa. - Więc jak jest w tym waszym Lemurowie? - uśmiechnęła się pani z widocznym przymusem, starając się podtrzymać rozmowę, która rwała się jak zwietrzała szmata. Kilkakrotnie spojrzała z niepokojem na kieliszek pana Damazego, z którego sączył z lubością alkohol, nie wykazując zupełnie towarzyskich zalet. - Pięknościowo! Niech pani nas odwiedzi i sama zobaczy! - wykrzyknęłam spontanicznie i pomyślawszy: „raz kozie śmierć" - dodałam - tata się z pewnością bardzo ucieszy. Zerknęłam bokiem na Żabelię. Siedział z oczami w słup i się pocił. Trochę go pożałowałam, bo to nic przyjemnego spływać potem w towarzystwie kobiety. Maciek, spoglądając w otwarte okno, za którym stał na podjeździe zielony BMW, powiedział z zachwytem i podziwem: - Ale ekstra! Pan Damazy jakby tego nie usłyszał. Był widocznie przyzwyczajony do tego rodzaju zachwytów. Upił łyk z pękatego kieliszka, kilkakrotnie już uzupełnianego przez kelnerkę, której bardzo trudno było przynieść szklankę herbaty, ale zjawiała się natychmiast, gdy chodziło o alkohol, i zwrócił się do Żabelii: - Pan też zmotoryzowany? - Jeżeli malucha można nazwać samochodem, to tak - odpowiedział skromnie, chociaż uważał swój wóz za najlepszy, najszybszy i w ogóle super. 96 Opuściłam głowę. Nie lubiłam takiej obłudy. Zwłaszcza u Żabelii, któremu nie wolno było schodzić z piedestału. No, powiedzmy, z podwyższenia, na którym go trzymałam i hodowałam, gdyż piedestał był czymś ogromnie wysokim i wolałam go tam nie windować, bo jakby stamtąd spadł, to byłyby już tylko skorupy. Ja skorup nie chcę. Mogę co najwyżej kochać lekko potłuczonego. Więc go sobie ustawiłam na podwyższeniu. Takim wyższym, ale jednak podwyższeniu, a nie na piedestale. - Też ładnie! - skwitował lekko podchmielony pan Damazy. On także zaczął się już pocić, ale z innego powodu niż Żabelia. Pani Lemur zrobiła jakiś niezdecydowany ruch ręką, jakby chciała odsunąć kieliszek. Nie uczyniła tego jednak, natomiast szepnęła bardzo cicho: - Nie pij tak dużo. Spojrzała przy tym przelotnie na Żabelię. Czerwień z twarzy taty ustępowała wprawdzie, ale pałały jeszcze uszy. Po długiej chwili milczenia, które zapadło po uwadze skierowanej do pana Damazego, położyła lekko drżącą dłoń na jego ramieniu i podniosła się od stolika. - Na nas już pora - dodała, jakby na usprawiedliwienie. Była wysoka i smukła. Zaczęliśmy się żegnać. Pani przesunęła z roztargnieniem dłonią po moich włosach, powiedziała, że jestem milutka, a także i mój kolega Maciek, i życzyła nam dobrych, wesołych wakacji. - Już się skończyły - wymamrotał pod nosem Żabelia, chrząkając i całując panią Lemur w rękę. Spojrzeli tak jakoś dziwnie na siebie, za plecami pana Damazego. I chociaż nie padło między nimi żadne słowo, to wiedziałam, że tym razem rozstają się już na zawsze. Pan Damazy, korzystając z ogólnego zamieszania, zręcznym ruchem uniósł kieliszek i wysączył do dna jego ciemnobursztynową zawartość. - Tankuje jak smok - szepnął mi do ucha Maciek. Przytaknęłam głową, myśląc wciąż o dziwnej i tajemniczej historii łączącej Żabelię z Lemurem. 97 Siedząc przy stoliku, patrzyliśmy we troje przez okno, jak pan Damazy otwiera nonszalackim gestem drzwiczki samochodu, jak obok niego siada pani Lemur w białej sukience z gipiurową wstawką. Odwróciła na chwilę głowę w naszą stronę, uśmiechając się w przestrzeń trochę smutno i trochę nijako, podobnie jak na fotografii. Zaryczał silnik. Pan Damazy uniósł teatralnym gestem prawą dłoń ku górze, żegnając nas, i tak ostro ruszył z miejsca, że zapiszczały opony i tuman pyłu przesłonił na moment zielony samochód. - Jeździ jak wariat! - burknął Żabelia, który uważał, że tylko on jeden prowadzi wóz prawidłowo i dobrze. - Jak złapie go drogówka i każe dmuchać w balonik, to przepadł! - zawyrokował Maciek z miną znawcy i stałego bywalca szos, chociaż nie miał nawet roweru. - Piekło i szatany! - westchnął Żabelia. - Żeby przynajmniej jechał sam, to diabli z nim, ale wiezie z sobą pasażera! - dodał i trochę się widocznie speszył tym swoim głośnym myśleniem, gdyż obrzucił nas niepewnym wzrokiem-i zaczął chrząkać. - Na dobrą sprawę nie powinno się go puszczać w takim stanie - mruknął jakby na usprawiedliwienie. - A z drugiej znów strony, trudno się wtrącać w sprawy dorosłego człowieka i czegoś mu zbraniać... Zaraz też sięgnął po papierosy i spytał nas, czy nie jesteśmy przypadkiem głodni i na co jeszcze mamy apetyt. Ja miałam na lody, ale ich nie było. Maciek, po krótkiej chwili wewnętrznej walki, zdecydował się na omlet z dżemem i herbatę. Nie chciałam być gorsza. Poprosiłam o to samo. Tata zamówił dla siebie czarną kawę. Był bardzo daleko myślami od naszego stolika i nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Sala pustoszała powoli, wycieczkowicze ładowali się do autokarów. Kręciło się jeszcze przy bufecie trochę młodzieży, niektórzy zajmowali stoliki, przynosząc piwo i coca-colę. Nieliczni dorośli popijali kawę i wino z ogromniastych kieliszków. Powietrze nawiewające od okna było parne, przeddeszczowe. 98 W pobliżu drzwi dziewczyna z warkoczem na plecach brzdąkała na mandolinie, a reszta towarzystwa w klubowych dresach i gumiakach coś jej dogadywała. Wszyscy nagle wybuchali gromkim śmiechem, a ona, przerywając brzdąkanie, tarmosiła ich za rozczochrane kudły. Potem zaczęli coś wspólnie śpiewać po angielsku, ale im to jakoś nie wychodziło. Dziewczyna była trochę podobna do Hesi. Przypomniał mi się Michał z zębem żyrafy na szyi, ale przeszło to bez wrażenia. Dawno się już dla mnie skończył. - Ciekawe, co robi teraz twoja paczka? - zapytałam Maćka, który dopijał herbatę. - Nic mnie nie obchodzą! - ściągnął groźnie brwi i zaczął wyciągać z kieszeni widokówki i długopis. - Napiszę kartkę do ciotki i mego przyjaciela, Damiana. Dopiszesz się? - Aha! - przytaknęłam głową. - Aleja nic o tym twoim Damianie nie wiem. - Opowiem ci. Fajny facet. Obkuty w mechanice tak, że jakby rozłożył odrzutowca na kawałki, to także potrafiłby wszystko bezbłędnie poskładać. - Albo zrobić dwa z jednego! - zażartowałam. - Wy, dziewczyny, na takich rzeczach zupełnie się nie znacie! - nutka lekceważenia zabrzmiała w jego glosie. - On, jakby tylko spojrzał na to BMW, to wszystko by ci dokładnie powiedział, co jest w środku i jak każda część w silniku działa. A wcale się tego nie uczył. To takie jego hobby. Pewnie pójdzie do technikum samochodowego. Pochylił się nad kartką, kaligrafował starannie adres w Wołominie. Podejrzałam przez ramię. - Tato - skubnęłam Żabelię za koniuszek ucha. Gonił wzrokiem obłoki po chmurzącym się niebie. - Może i my napiszemy parę słów do babuni? Patrzył na mnie przez chwilę, jakby się obudził ze snu, a potem sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Kup kartkę ze znaczkiem i napisz. Ja już wysłałem dwie. Sięgnął po następnego papierosa. Kawa stygła w białej filiżance ze złotym szlaczkiem. 99 Chciałam go zapytać o tę panią, ale nie bardzo wiedziałam, w jaki sposób zacząć, a także przeszkadzała mi obecność Maćka. Bądź co bądź, były to sprawy rodzinne, a Maciek jeszcze do rodziny nie należał. I tak na dobrą sprawę, to nie byłam nawet pewna, czy mu się na tyle podobam, aby się we mnie zakochał i w przyszłości ożenił. Niepojęty był dla mnie również fakt, że od chwili, gdy byliśmy od rana do nocy z sobą, to przestałam myśleć o nim w ten sposób, chociaż i na żadnych innych chłopaków nie zwracałam uwagi. Widocznie był mi bardziej potrzebny brat niż mąż, ale ja o tym wcześniej nie wiedziałam. - Dopisz się tu, na dole... - Maciek podsunął mi karteczkę, upstrzoną drobnymi literkami. - To do ciotki i wujka. - Ale co mam dopisać? - No, nie wiem - namyślał się. - Ja w tej karteczce wszystko o tobie napisałem. Nawet o Penelopie - dodał szybko, ale tekst zasłonił dłonią, pozostawiając odkrytą tylko jedną linijkę pod spodem. „Mamy fajne wakacje" - napisałam tak zamaszyście, że już z trudem starczyło miejsca na moje imię, nie mówiąc już o dokończeniu zdania, że są fajne z Maćkiem, i że przesyłam pozdrowienia. Kartka się skończyła i nawet ostatnia literka imienia zahaczyła o blat stolika, pokryty lnianą serwetą w pomarańczowe kwiaty. - A ty dopiszesz się do babci? -Jasne! - To wy sobie piszcie spokojnie kartki, a ja zajrzę do Penelopy i trochę się przelecę! - oznajmił Żabelia, podrywając się nerwowo od stolika. Wyglądało na to, że chce być jak najprędzej sam. - W porządku, tato - powiedziałam. - Będziemy tu na ciebie czekać. - Zdaje się, że coś narozrabiałaś? - Maciek spojrzał na mnie z ukosa. -Ale wybrałaś stolik! Całe kino! - Bo ja jestem stworzona do psucia ludziom krwi! - westchnęłam. - To fakt! Tak twierdzi babunia, a nawet Żabelia - zakończyłam, wstając od stolika.-Idę po kartki... - Dobra! - Maciek zaczął wypełniać maczkiem następną pocztówkę. 100 Przy bufecie znów się kłębiło. Nadeszła i nadjechała osobowymi samochodami następna fala turystów, spragnionych zimnych napojów i gorącego jadła. Przede mną stało kilkanaście osób. Zastanawiałam się nawet, czy warto czekać na dopchanie się do pocztówek, ale coś mnie w ich rozmowie uderzyło. Padło jakieś słowo. Stało się sygnałem do czujności, do przysłuchiwania się, o czym w podnieceniu rozmawiają. Słowem tym było „zielony". Dwaj tędzy mężczyźni w białych siatkowych koszulkach spierali się o coś. Przypominali złapane w sieć tłuste karpie. Dołączyły się do nich głosy kilku stojących w kolejce facetów i kobiety, w pasiastym opalaczu, z tak nakremowaną twarzą, że przypominała dobrze natłuszczoną miedzianą patelnię. - Nie ma pan racji, był popielaty. - Popielaty też, ale tamten leciał na niego. -Byłpan przy tym? - Nie byłem, ale od razu widziałem, jak wyglądała sytuacja. Oglądałem ślady hamowania... - Typowa czołówka! - uciął krótko grubas, podający ponad głowami pieniądze, prosząc o jakieś papierosy. - Zawinił zielony! - upierał się ten w sztruksowych spodniach i w koszuli w różnokolorowe kwadraciki, rozpiętej na piersi. - Byłem tam w chwilę po wypadku. Akurat leciało pogotowie na sygnale. - Ten pan ma rację - wtrąciła dziewczyna w szortach. - Nadjechaliśmy akurat motorem, jak to się stało. Zielony wpakował się na popielatego peugeota - perorowała z przejęciem, widząc, że wszyscy słuchają z zaciekawieniem. - Nie chciałam nawet patrzeć, jak ich wyciągano. - Podobno same trupy? - chciał się upewnić ten grubszy, z karkiem tucznika. - Chyba jeszcze żyli. Ona coś krzyczała i rozmazywała krew na białej sukience. - Odpowiedziała dziewczyna, zabierając butelki z wodą mineralną i colą oraz trzy szklanki. Odeszła. Stałam skamieniała z przerażenia. Serce waliło jak po biegu na boisku. Z trudem chwytałam oddech. 101 „Jak o tym powiedzieć Żabelii?" - kołatała się jedyna myśl w zupełnie pustej głowie. „Jak mu o tym powidzieć?" Przed oczami przesuwały się obrazki zlepiane ze słów opowiadających. Rozrastały się, wypełniały salę, która nagle zamieniała się w szosę, na której wpadły na siebie dwa samochody. Rozpłakałam się głośno, spazmatycznie, nie mogąc zapanować nad szlochem. Wciąż jeszcze widziałam spojrzenie Lemura i Żabelii przy pożegnaniu, czułam dotyk jej dłoni na włosach, zapach perfum. Wszystko to już, w tej chwili, należało do przeszłości. Nie mogłam, nie chciałam się z tym pogodzić. Zrozumiałam nieodwracalność faktów i nieuchronność przemijania, która do tej chwili była dla mnie czystą abstrakcją. - Nie! Nie! - krzyczałam głośno, słysząc własny, ustokrotniony we mnie głos. Ktoś powiedział: „To byli pewnie jej rodzice!" Za chwilę osunęłam się w czyjeś ramiona. Gdy rozpoznałam, że są to ramiona Maćka, rozszlochałam się jeszcze rozpaczliwiej. Otoczył mnie nimi i poprowadził do stolika, coś tłumacząc, czego nie potrafiłam zrozumieć, wyłowić z ogólnego gwaru sensu słów. Ktoś poił mnie zimną wodą, ktoś inny pytał podniesionym głosem, czy na sali nie ma lekarza, a dopiero wtedy, gdy kelnerka krzyknęła, że najlepiej dzwonić po karetkę pogotowia, zjawił się Żabelia. - Tato! - zerwałam się z krzesła i zawisłam mu na szyi. - Tato! - Już wszystko wiem - przytulił mnie mocniej do siebie i gładził po włosach. - Nie rozpaczaj, Lemur żyje. - A Damazy? - Może go uratują - powiedział takim tonem, że zrozumiałam wszystko. Nowe łzy napłynęły mi do oczu. - To straszne, człowiek jest, pije kawę, rozmawia, a za chwilę już go nie ma, nie istnieje i nigdy nie będzie - szeptałam spazmatycznie w granatową koszulę Żabelii w żółte samochodziki, nie mogąc pogodzić się z faktem śmierci. Wiedziałam przecież, że kiedyś trzeba umrzeć, ale tak naprawdę, nigdy dotychczas w to nie wierzyłam. Śmierć była dla innych, a nie dla znanych lub bliskich mi ludzi. 102 Maciek wymiętą chusteczką ocierał mi niezdarnie oczy. Ludzie od stolików i przy bufecie gapili się na nas. Coś szeptali, kiwali ze współczuciem głowami. Ktoś podszedł do Żabelii i zaproponował podwiezienie samochodem do szpitala. Wszyscy już wiedzieli o wypadku na szosie. Odprowadzani wzrokiem ciekawskich, ruszyliśmy w kierunku drewnianego pomostu, do którego był przymocowany nasz składak. Łzy przestały płynąć. Ostatnie rozmazałam po twarzy wierzchem dłoni. - Czy mogę na ciebie liczyć, Maćku? - zapytał z powagą Żabelia, odciągając go na bok. - Może pan - odpowiedz' brzmiała krótko i przekonująco. Przez dłuższą chwilę rozmawiali ściszonymi głosami, przechadzając się wokół drzewka, rzucającego nikły cień na wydeptaną trawę. O czym mogli mówić? Na deski przystani spadły pierwsze, ciężkie krople deszczu. Wyciągnęłam z dziobu wiatrówkę i zajrzałam do klateczki z Penelopą. Zwierzątko było senne i niemrawe. Pogładziłam je przez pręty palcem po rudym grzbiecie. - Płyniemy na biwak! - krzyknął Maciek, idąc wraz z Żabelia w moją stronę. - W deszcz? - zdziwiłam się. - Jaki tam deszcz! - zbagatelizował złą pogodę. Zapnie się fartuch i dopłyniemy! - Nie ma strachu w naszym fachu! - dorzucił z nonszalancją. - Przelotny! - Żabelia rozglądał się po niebie. - Za półtorej godziny powinniście być na miejscu. -A ty, tato? - Jadę do szpitala. Przed nocą wrócę na biwak. Może uda się złapać taksówkę. W najgorszym razie dojadę autobusem i przejdę kawałek pieszo. Pomagał nam usadowić się w składaku, sprawdził zapięcie fartucha, udzielał rad, przykazując trzymać się brzegu, a mnie zmusił do nałożenia kapoka, chociaż potrafiłam nie najgorzej pływać. - Jesteś rozsądną dziewczyną i mam do ciebie zaufanie - szepnął w ostatniej chwili, odpychając składak od pomostu. 103 Poczułam się bardzo dorośle. Deszcz padał rzadki, prześwietlony promieniami słońca, niebo ukazywało niebieskie okienka. Ujęłam mocno wiosło i starałam się wykonywać te same ruchy i w tym samym tempie, co Maciek. Byłam z siebie dumna, chociaż siedzący za moim plecami chłopak, strofował i pouczał, zupełnie jak Żabelia, który jeszcze wciąż stał na pomoście i machał nam dłonią. - O czym rozmawialiście z Żabelią? - spytałam po chwili. - A, o różnych takich... - dał wykrętną odpowiedź i zaczął szybciej wiosłować. - O jakich, takich? - nie dawałam za wygraną. - O różnych męskich sprawach - odpowiedział krótko i chrząknął, podobnie jak to czynił Żabelia, co mnie wzruszyło i troszeczkę rozbawiło, chociaż nie było mi do śmiechu. - Boże, mój kapelusz! - krzyknęłam zorientowawszy się, że czegoś mi w składaku brakuje. - Zapomniałam kapelusza! - No i dobrze - orzekł z całym spokojem. - Nie będziesz ludzi straszyła łabędzim gniazdem. - Nie podobał ci się? - spytałam z niedowierzaniem. - Taki pięknościo-wiec z wstążkami? A może ja ci się nie podobam? - przemyciłam chytrze palące moją ciekawość pytanie. - Bez kapelusza, obleci! - odpowiedział z ociąganiem i zaraz zmienił temat. - Ta pani, to znajoma twego taty? Przez chwilę zastanawiałam się, co mu na to odpowiedzieć, ale jeśli Żabelia miał z nim swoje „męskie sprawy", to ja także mogę mieć z Maćkiem swoje „kobiece sprawy". - Mnie się zdaje... - zaczęłam po namyśle - że oni się kiedyś kochali, a później rozeszli i teraz cierpią. Czy wiesz, że tata ją nazywa Lemur? Maciek roześmiał się krótko. - Nie mów! Przecież ona wcale do małpy nie jest podobna! - Pewnie dlatego, że nie jest podobna, to ją tak nazwał - wzruszyłam ramionami, chociaż przy wiosłowaniu nie było to takie łatwe. - Gdyby 104 miała mordę małpy, to głośno by tego nie powiedział i nie mógłby również kochać. No nie? - Jasne! - zgodził się Maciek i zaraz dodał - wiesz, mnie się coś tak zdaje, że ty jednak będziesz miała macochę. I to z małpiego rodu! Widać, że twego starego wzięło nie na żarty! Chryste, jak on się na twarzy zmienił! Raz był blady, raz czerwony! - Nic z tego! - machnęłam tak energicznie wiosłem, że opryskałam wodą Maćka i siebie. - Babunia nie pozwoli. Ty nie wiesz, jak ona na każdą znajomą taty nosem kręci i jak mu ją obrzydza, chociaż przy każdej okazji ubolewa, że tata jest samotny i powinien się drugi raz ożenić, by ją wreszcie zwolnić z różnych obowiązków. - A ty? - zapytał po chwili. -Co, ja? - No, czy chciałabyś mieć macochę? - Nie muszę mieć macochy! - żachnęłam się. - Mam swoją własną mamę. W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że Maciek jest sierotą i zrobiło mi się bardzo przykro. Nie wiedziałam, w jaki sposób naprawić niezręczność. - Myślę jednak, że gdyby się ożenił, to tę panią traktowałabym jak starszą koleżankę. Naturalnie, tylko wtedy, gdyby była na medal tak, jak tata... - zakończyłam niepewnie. - Żadna nie będzie taka! - zawyrokował Maciek. - Twój stary jest takim facetem, jakiego nie ma drugiego. Wiesz?! - Pewnie! - zgodziłam się z dumą w głosie i rozmowa się urwała. Wiosłowaliśmy rytmicznie i powoli. Deszczowe chmury poszły sobie bokiem, a my znów płynęliśmy w słońcu i po spokojnej błękitnozielonej wodzie. Pomyślałam o mamie. Listy od niej przechowywałam w malowanej na zielono skrzyneczce z wianuszkiem różyczek na wieczku, a fotografie wklejałam do specjalnego zeszytu z ulubionymi wierszami. Ten zeszyt, w sztywnych okładkach, chowałam głęboko pod szafą, żeby nie znalazła go babunia. Chciałam mieć coś tylko dla siebie. 105 : jest to .„ie mama by*a moją J^a? Mozę miałabym pieg, w zadartym nosie, kaloty z moim charak- ^„?? nie jest mi bliżej tego, żeby ritafcd.»ten lomurowo- • Dlaczego /ycie, ?^?Właściwie to tylko ? ico.ną ' Kolację tego wieczon stawiliśmy wspólnie jego n; fflii wydychał z zielonych poruszało sprawy wypadł i naszych spraw. Ja zajęłam się Penek oprowadzałam na sznurku jest to moje dziecko, z kt przygotowuje dla nas w d klęczkach i ze skupioną mi: i zielonym groszkiem. Roz< - Czego ryczysz? - poi trzył podejrzliwie. - Nic, tak sobie. - Zobaczysz, jakie upił żebyś coś dla taty zostawiła -Tylko nie przypal! -A ty nie rozdepcz Pen Penelopa, poruszając i "parcie w mrok jałowców sprawić przyjemność, dająi mnie zawsze myśl, że uzak bardzo źle traktowane. -Maciek, lubisz zwierz* -Jasne!- odkrzyknął, r ? człowieka, to bezinteres Pomyślałam, że może t ??}? bezinteresowna? Ale \ Oddaliłam się trochę f mroku i ciszy stare dęb) Moja mama jest prawie tak wysoka jak Lemur. Ma ładne nogi, ładne dłonie i długą szyję z malutkim pieprzykiem u nasady. Nos taki, jaki powie-nien być nos kobiety. Ani długi, ani krótki, ani zadarty. Po prostu piękny. To fakt! Ja jestem bardziej podobna do taty niż do mamy, chociaż ktoś ze znajomych powiedział, że stanowię „bezbłędną, dobrze wyważoną mieszankę". Tylko charakter mam okropny. Co do tego charakteru, to wszyscy w dalszej i bliższej rodzinie są zgodni, jak również i tata, że jest to dziedzictwo po mamie. Ciekawe, jaka bym była, gdyby pani Lemur, a nie mama była moją matką? Przecież tata mógł w Zakopanem na nartach poznać nie Miśka, lecz Lemura. Wtedy ja, byłabym też ja, ale trochę jednak inna. W jakim stopniu inna i jak bym wyglądała na zewnątrz i od środka? Może miałabym piwne oczy i mniej wystające zęby, i ani jednego piega na zadartym nosie, który przypadł mi przy podziale od taty? A co byłoby z moim charakterem? O tym trudno coś powiedzieć, bo nic o Lemurze nie jest mi bliżej wiadomo, chociaż bardzo bym tego chciała, jak również i tego, żeby wyzdrowiała i nie wyniosła żadnego kalectwa z tego wypadku. Lubiłam romantyczne historie i wielkie miłości, a ten Lemurowo--Żabeliowy związek pachniał mi jednym i drugim. Jest tylko dla mnie pewien problem niepokojący i smutny. Dlaczego tak się dzieje, że dwoje ludzi zakochuje się w sobie na śmierć i życie, pobierają się, mają dzieci i pewnego dnia przestają się kochać? Właściwie to się kochają, ale już w kimś innym? Czy tak być musi, czy są to tylko wyjątki? Jak jest z tym naprawdę i czy istnieje lekarstwo na wieczną miłość? Postanowiłam porozmawiać o tym kiedyś z mamą albo Żabelią. Na razie spytałam Maćka. - Wierzysz w prawdziwą miłość, taką na wieki? - Nie mogę wierzyć w coś, czego nie znam - odpowiedział z powagą po długiej chwili namysłu. - Ale chciałbym, żeby taka była. - Ja także - westchnęłam i powróciłam myślami do wypadku na szosie. 106 * Kolację tego wieczoru przygotował Maciek. Przedtem jednak rozstawiliśmy wspólnie jego namiot. Las już mroczniał, kładł się długimi cieniami, wydychał z zielonych płuc ciepłą woń poszycia. Żadne z nas nie poruszało sprawy wypadku. Po prostu wróciliśmy do naszego świata i naszych spraw. Ja zajęłam się Penelopą. Chomiczycę, ubraną w biały kubraczek, oprowadzałam na sznurku wokół naszego klombu, wyobrażając sobie, że jest to moje dziecko, z którym jestem na spacerze, a mój mąż, Maciek, przygotowuje dla nas w domu kolację. Przyjemnie było patrzeć, gdy na klęczkach i ze skupioną miną miesza w garnku konserwowe mięso z cebulą i zielonym groszkiem. Roześmiałam się krótko, radośnie. - Czego ryczysz? - podniósł na mnie oczy znad butli gazowej i popatrzył podejrzliwie. - Nic, tak sobie. - Zobaczysz, jakie upitraszę wdechowe jadło! Będę musiał pilnować, żebyś coś dla taty zostawiła. -Tylko nie przypal! - A ty nie rozdepcz Penelopy! - odciął się. Penelopą, poruszając się niezdarnie w kubraczku, prowadziła mnie uparcie w mrok jałowcowych krzewów. Szłam za nią, żeby zwierzątku sprawić przyjemność, dając mu złudzenie, iż jest na wolności. Przerażała mnie zawsze myśl, że uzależnione od ludzi zwierzęta są przez nich często bardzo źle traktowane. - Maciek, lubisz zwierzęta? - Jasne! - odkrzyknął, nie patrząc w moją stronę - zwierzęta, jeśli polubią człowieka, to bezinteresownie! - dorzucił. Pomyślałam, że może tata właśnie dlatego nazwał tę panią Lemur, że była bezinteresowna? Ale wydało mi się to raczej śmieszne. Oddaliłam się trochę od biwaku. Otaczały mnie kołem stojące w mroku i ciszy stare dęby, świerki o długich, kosmatych łapach. Gdzieś 107 blisko zakwilił ptak, przeleciał miękkim lotem z cmokliwym piskiem gacek. Odruchowo złapałam się za głowę. Babunia straszyła mnie kiedyś opowiadaniem, że nietoperze wkręcają się we włosy i wtedy trzeba je ściąć przy samej skórze. Tata twierdził, że to brednie i wiejskie przesądy, ale przecież nic nigdy nie wiadomo. Coraz częściej słyszy się o ludowej mądrości. Nawet w medycynie wraca się do ziół, żeby zbyt nie obciążać organizmu chemią. Penełopa, zapomniawszy na chwilę o krępującym jej ruchy kubraczku, buszowła w jagodzinach. Rozejrzałam się dookoła. Krzewy jałowca, przesłaniając namioty niby ludzkie postacie, otoczyły mnie kołem. Poczułam lęk. Serce zaczęło bić szybciej. Stanął mi nagle przed oczyma pan Damazy, popijający w restauracji koniak, a w tej chwili zmasakrowany i może już nieżywy, który zechce objawić się teraz w charakterze ducha. I chociaż podobno duchów nie ma, to ja się ich boję, co tata nazywa nielogicznością, gdyż nie można się bać czegoś, co nie istnieje. Ale ja jestem nielogiczna, jak podobno większość kobiet, i wierzę. Taka już jestem. Uświadomiłam sobie także, że przez cały ten czas nie wspomnieliśmy z Maćkiem ani razu o samym wypadku i panu Damazym, jakby każde z nas bało się wypowiedzieć słowo: śmierć. A może pan Damazy żyje i tata wkrótce przyjedzie do nas z tą wieścią, a mnie będzie wstyd, że przeniosłam go już w świat umarłych. Żyje, czy nie żyje, ale lęk nie ustępował. Po plecach przchodziły ciarki, serce łomotało. Chwyciłam Penelopę w obie dłonie i biegiem na przełaj rzuciłam się przez krzewy do naszego obozowiska. Przed namiotem stał Żabelia i rozmawiał z Maćkiem. Na mój widok zamilkli. Nie widziałam w mroku wyrazu ich twarzy. - Pan Damazy nie żyje, prawda? - zapytałam zdyszanym szeptem. - Żyje! - w głosie taty brzmiała prawdziwa nutka ulgi, a może także czegoś innego, czego nie potrafiłabym wyrazić słowami. - Dzięki Bogu, że to się tak dobrze wszystko skończyło... - A co z Lemurem? - zapytałam bardzo cicho i przytuliłam się do taty, żeby wiedział, że zawsze i w każdej trudnej sytuacji jestem przy nim. Poczułam się dorosła i opiekuńcza. 108 - Przeżyje - odpowiedział z głębokim westchnieniem ulgi i z ciepłym błyskiem w oku. - No i dobrze! - wtrącił Maciek. - Można więc zasiadać do kolacji. - A nie do stypy żałobnej - dorzuciałam z zadowoleniem, wyszczerzając do nich obojga moje wystające zęby. Dziwne, ale pan Damazy nie wzbudzał we mnie sympatii, gdy „tankował" ten nieszczęsny alkohol i łypał okiem na mój pięknościowy opalacz z falbankami. Nie potrafiłam wzbudzić w sobie większego żalu, że uległ wypadkowi, i trochę się nawet tego wstydziłam przed sobą samą. - Nie zapominajcie, że w wypadku mogli zginąć ludzie - w głosie Żabelii wyczułam coś jak naganę za zbyt lekkie potraktowanie sprawy. Powiódł po nas poważnym spojrzeniem. - Nie potrafię litować się zbytnio nad pijakami - niespodziewanie odezwał się w ciszy Maciek, wyrażając odważnie swoje zdanie. - Miał przecież świadomość, czym grozi jazda po pijanemu. -1 jeszcze narażał życie drugiego człowieka! - uzupełniłam, solidaryzując się z Maćkiem i myśląc o Lemurze. Mógł przecież zginąć, a wtedy chyba wszyscy byśmy się pozabijali z rozpaczy. - Właśnie! - podchwycił Maciek - przecież mógł zabić tę panią i jeszcze tych w drugim samochodzie. Ja nienawidzę pijaków, proszę pana, i nie potrafię ich żałować. Bardzo mi przykro... - dorzucił ciszej ze skruchą. - Z alkoholikami to bardziej skomplikowana sprawa, niż sądzisz. To ciężko chorzy ludzie - odpowiedział z westchnieniem Żabelia. - Jedno tylko jest pewne, że kierowcy, który odważył się po pijanemu zasiąść za kierownicą, powinno odbierać się natychmiast prawo jazdy przynajmniej na trzy lata, a nie czekać, aż spowoduje kolejny wypadek. - Ja też nie potrafię żałować pana Damazego! - wtrąciłam śmiało. - Tamaryszku! - krzyknął tata, jakby chciał mnie przywołać do porządku. - Tato, ja uważam, że o tym, o czym się myśli, to powinno się mieć odwagę mówić głośno. Dlaczego mam obłudnie żałować kogoś, kto tak głupio, lekkomyślnie traktuje życie, i nie tylko swoje - spojrzałam Żabelii 109 %l ? "" ?? fe Ł ? ? ? S:*fte. 111 ? •? ^;-^tł ? fil ? * ? ?L < ? ? ? ? ° ? ? ? ? 11 ? ?'% 3. ? & 5 & Z |0 ? Ł ? 5 ?: ? ? § . ? St ? mil ??-?-S fi 11 ? ? ^ s;^ *-?&? - ~ ?, ^ ts ffltfl ???'! r~ 3. ? a ? o 3 "?? vt»^v^ /V 22, « 5. » c- X w O ?.o> ? ?? " 'i? _ST- ?G. •" W ?? *^o ^ ^, ^ -"* ^ ^ t> v> V» ^ a * n ? ? ? ?.32 S 3? %.& ?. ? _s «? ?. 5 ?? * 3- "" 3 &~ 5S ^Ł- ^ P- ? p tja s N fi -ci —. o ?^. o- -? ? w m s f M ^ & o -O a> °s C/5 ze prawie wszyscy z załogi mają po dwa metry wzrostu No ite n°gi! Zatrzęsienie nóg na pokładzie! Plączą się, chodzą, wyciągają się >sa-ta^ długie, że doprawdy utrudniają życie na tak małej jed-nostce, jaką j^t „Delfin". Tata stoi na brzegu w kraciastej koszuli i macha nam wahadłowym ruchem dłoflU' jak przystało na prawdziwego wodniaka ,< a Maciek oniekuńczym gestem objął mnie ramieniem i też macha do Żabelii. Ale, nie ręka lecz sygnylizacyjną chorągiewką w kolorze czerwonym. Trochę i*1* za' naszeg° biwaku i pozostawionego na nim Żabelii, oouszczoneg0 nawet Przez Penelopę, gdyż zwierzątko podróżuje ze mną. 7ało _otralctowała ją jako maskotkę i zagwarantowała najzaciszniejszy kąt w messie. - Mysz nie mysz' a^e moze ściągnie pomyślne wiatry - orzekł nasz ka-nitan który ^Jak na m°J gust -jest za stary, bo ma chyba już ze dwadzieścia lat Wszyscy '?? przytaknęli i Penelopa, ochrzczona „myszą", stała się częścią załogi- Delikatny w'aterek kołysał wysokie, kwitnące brązowo pióropusze szuwarów zwafle Przez Żabelię „szczypiorkiem", które niezbyt chętnie były widziane prze2 naszą załogę, gdyż są zwiastunami mielizny. Białe, krzykliwe mewy krążyły nad nami i chaotycznie padały na fale w poszukiwaniu żeru. Pogoda po wczorajszym deszczu zapowiadała się pięknie. Maciek poszukał moiei dłoni i 'ekko ją uścisnął, gdy reszta załogi coś tam majstrowała przy 134 maszcie. Poczuł się widocznie moim opiekunem, a chcąc to zadokumentować wobec załogi, wrzasnął na całe gardło: „Dziewczyny i zwierzęta marsz z pokładu!" - po czym przyłączył się do reszty załogi. Postanowiono bowiem szybko przeprawić się przez rzekę, a potem trochę pobuszować po jeziorze, gdyż zerwał się mały szkwał -jak określił to Maciek, a potem zakotwiczyć jacht na redzie, gdzie spędzimy pierwszą noc pod gwiazdami. Na razie kierowaliśmy się w stronę Wigrów. Załoga miotała się z jednej burty na drugą, a mnie na razie kazano siedzieć w kokpicie. Tkwiłam więc w nim przyodziana w mało twarzowy kapok, z Penelopa w klatce na kolanach, i rozglądałam się po zielonych, rozsłonecznionych brzegach. Zastanawiałam się, co na mój rejs powiedziałaby babunia. Oczyma wyobraźni widziałam jej zgorszenie i przerażenie, gdy będę opowiadała o tych moich zupełnie samodzielnych wakacjach, bo tak na dobrą sprawę, to od „dnia Lemura" aż po wkroczenie „Delfina", Żabelia pozostawił mi zupełną swobodę. „No i dobrze" -jakby powiedział Maciek. Siedziai teraz przy sterze i nic go poza tym nie obchodziło, bo nawet nie spojrzał w moją stronę, jak i reszta załogi. Pomyślałam, że mężczyźni to naprawdę dziwaczne stwory. Kiedy są pojedynczo, oczyma do nas przewracają, zęby szczerzą, a jak są w gromadzie, to udają, że człowieka nie widzą, nie lubią i już jest się czymś w rodzaju „niczego". To fakt. Słońce coraz bardziej przypiekało. Ściągnęłam ukradkiem kapok, na którym usiadłam, a później zdjęłam spodnie i bluzę. Zostałam tylko w kostiumie kąpielowym. Był granatowy w białe serduszka. Na jednym z nich wypisałam długopisem „Maciek", ale na szczęście było ono poniżej pleców i nikt z załogi nie mógł tego zauważyć. Najgorsze było to, że jeszcze niżej było wykaligrafowane „Michał". Ten napis pochodził z pierwszych dni naszej rajzy z Żabelią, gdy jeszcze tęskniłam za Michałem i szukałam go na szlaku. Przy Maćku musiałam zawsze w tym kostiumie tylko siedzieć, gdyż inaczej mógłby dostrzec to, co nagryzmoliłam, nim go poznałam. Na wszelki wypadek wciągnęłam z powrotem spodnie. Było mi nieprawdopodobnie gorąco i chciało mi się pić, ale nie miałam odwagi powiedzieć tego załodze, zajętej wyłącznie żeglowaniem i wymianą 135 dziwnych terminów i powiedzeń, których jeszcze nie rozumiałam. Na przykład: „każda pała puszcza fała". Około południa przybiliśmy do mola w jakiejś wiosce skrzyżowanej z miasteczkiem. Było tam kilka krętych uliczek, malowniczych domków i sporo wczasowiczów, a także studentów z Akademii Sztuk Pięknych, którzy chwytali na karton piękno krajobrazu. Właśnie w tych uliczkach gdzieś się nam zawieruszył Józio o wyłupiastych oczach. Kiedy się zjawił w Domu Turysty, gdzie załoga „Delfina" stemplowała swoje żeglarskie książeczki, wyciągnął spod bluzy białą płachtę brystolu. Miał to być jego portret robiony przez studentkę. Długo i w skupieniu oglądaliśmy to dzieło sztuki, aż wreszcie kapitan orzekł, że to chyba pomyłka, a nie Józio. Portret bowiem przypominał do złudzenia małpoluda albo jeszcze co gorszego. Zrozumiałe, że załoga zaraz go poparła, a i ja także. Józio obraził się na nas, mówiąc, że z ignorantami nie chce mieć nic wspólnego. Zgodnie postanowiliśmy coś zjeść na mieście. W skupieniu obliczyliśmy nasze pieniężne zasoby. Ja nawet wyciągnęłam z portfela zaskórniaka, otrzymanego od Żabelii na czarną godzinę, i wręczyłam go kapitanowi. Od tej chwili załoga nazywała mnie „Matka Boska Pieniężna", a Witek, ten co jest podobny do Koreańczyka, orzekł, że widzi jasną przyszłość przed nami i nie wyrzuci mnie za burtę, gdyż jest pewne, że przy mnie będą mieli fart. Udaliśmy się do baru „Pod Różą Wiatrów", czyniąc w nim zupełne spustoszenie i wywołując wśród personelu zrozumiałe zdziwienie, a nawet przestrach naszą żarłocznością. Przy okazji usłyszałam komplement od Witka. Bardzo by mi się ten Wicio- Koreańczyk spodobał, gdyby mi się nie podobał Maciek. To fakt! Przy trzeciej porcji ruskich pierogów z podwójnym kefirem, powiedział z uznaniem: - Ale ty masz apetyt jak chłop od kanalizacji, a nie dziewczyna! Przyjemnie popatrzeć. - Pasuje do naszej załogi - wtrącił z przyjaznym uśmiechem kapitan, obciągając bluzę. 136 - Pewnie! - uzupełnił Maciek i wszyscy zgodnie zamówiliśmy na deser podwójny budyń z malinowym sokiem. Najpiękniejsza jednak była noc. Cicha, ciepła i pełna niewysłowionego uroku. Jezioro przebiegały delikatne, prawie nieuchwytne dreszcze, tworząc szerokie, ginące w dalekich szuwarach wodne kręgi. Niebo, poprzecinane mlecznymi drogami, odbijało srebrzyste ćwieki gwiazd w czarnej toni Wigrów. W bielejącym płótnie żagli kładły się mroczne cienie nocy. Do pełni szczęścia brakowało tylko Żabelii, bo Penelopa i Maciek byli tuż obok mnie. Zwierzątko bardzo szamotało się w klateczce, więc wsunęłam je pod sweter, do kieszonki w mojej bluzce w różową kratcz-kę. Ta bluzka to był prezent od Miśka, czyli mamy, i najbardziej ją właśnie lubiłam. W tej paczce z bluzeczką był także list, w którym co drugie zdanie powtarzało się: „pan Jimmy". Pan Jimmy to a to, pan Jimmy tamto i tak w kółko, jakby nie działo się nic ciekawszego. W ostatniej linijce Misiek napisał: „Pan Jimmy przesyła ci także pozdrowienia i załącza podarunek w postaci podkoszulka, za którym szaleje tutejsza młodzież". Ten podkoszulek był różowy z portretem słonia. Jego uszy wypadały akurat na piersiach, co robiło straszne wrażenie. Zupełnie jakbym miała na sobie popielaty biustonosz gigantycznych rozmiarów. Nie nosiłam tego podkoszulka. Przede wszystkim dlatego, że pochodził od pana Jimmy'ego. Kim on właściwie był dla mamy? Czyżby odpowiednikiem Żabeliowego Lemura?... Strach pomyśleć, jak życie stawało się skomplikowane?! Porozumiewaliśmy się szeptem, nie chcąc zakłócać uroczystej ciszy. „Delfin" sunął po ciemnej toni wolno, majestatycznie. Od wody ciągnął zapach wodorostów pomieszany z wonią bliskich lasów. Wpłynęliśmy w czarną czeluść jakiegoś przesmyku czy zatoczki, nie mogąc się zorientować w ciemnościach co do jego szerokości. Baliśmy się szuwarów i mielizny. Zanim „oko" w osobie Józia, spostrzegło na kursie białe tyki, zapluskały w pobliżu wiosła. - W prawo ciągnijcie, bo narobicie nam szkody! Tutaj wszędzie sieci założone... 137 Do burty „Delfina" dobiła smołowana, długa łódka. Zaczęliśmy pytać o drogę, o mielizny, o skały podwodne. Rybak jakoś' się udobruchał, rozgadał. Zakotwiczyliśmy jacht, kapitan wyciągnął mapy i zaczęła się w blasku naftowego „fenara" dłuższa konferencja. Stary, wąsaty człowiek, który z powodu tych wąsów przypominał mi kota, był z dziada pradziada rybakiem i zaczął nam opowiadać różne ciekawostki. Ktoś zapytał o ryby. Józio zaraz się zainteresował, czy można by gdzieś w okolicy kupić węgorza. Najchętniej wędzonego i pokaźnych rozmiarów. No i w tym miejscu usłyszeliśmy historię, po której wysłuchaniu raz na zawsze straciliśmy sympatię do tej ryby. Gdy wreszcie zostaliśmy sami, Maciek zawyrokował, że to, o czym opowiadał rybak, jest koszmarnym dowcipem i już go gdzieś słyszał. - Ładny mi dowcip, żeby utopionego tatusia na przynętę dla węgorzy w wodzie trzymać - obruszył się z obrzydzeniem Majster. - Wszystko w życiu możliwe - westchnął filozoficznie Józio, - Tylko nie mówcie o żadnych okropnościach - zastrzegłam się. - Bo inaczej to będę z pewnością darła się przez sen albo nawet mogę do wody wyskoczyć. - A o duchach i wampirach można? - zapytał z niewinną miną Józio i już zaczął grobowym głosem: „pamiętam, jak mój dziadek...", ale ja natychmiast zatkałam palcami uszy. Maciek ukradkiem pogłaskał czule moje plecy, a chłopcy orzekli, że zbliża się północ, więc należy wyznaczyć wachty i przygotować się do snu. Maciek zaraz też zaczął słać mi legowisko z kapoków i starych żagli, obiecując, że następnego dnia zacznie uczyć mnie sygnalizacji chorągiewkami. Spał w moim pobliżu, jak pies zwinięty na pledach, i przytulony do Józia, który chrapał jak stary buldog. To chrapanie trochę przeszkadzało mi w rozmyślaniach o minionym dniu, o Żabelii i Lemurze w szpitalu. Ta sprawa nie dawała mi usnąć spokojnie. Bałam się, że mimo zapewnień Uszatka, nie będę już w sercu taty królowała niepodzielnie jak dotychczas i że może utracę już główne miejsce także w drugim sercu. Bo w jednym zepchnięto mnie w sam jego rożek przy pomocy nieznanego mi 138 osobnika imieniem Jimmy. Czułam, że od tych myśli dorośleję i kto wie, czy nawet nie rosnę, a już z całą pewnością staję się odrobię poważniejsza i smutna, chociaż nie powinnam, gdyż jeszcze nic tak naprawdę nie tracąc, zyskuję już coś ważnego, równie pięknego i uszytego na moją miarę - przyjaźń Maćka. Czułam, że teraz będzie mi zastępował Żabelię. Przynajmniej w czasie tego najcudowniejszego rejsu. Otworzyłam oczy i spojrzałam w granatowe niebo. Gwiazdy spoglądały na mnie, ja patrzyłam na nie i cieszyłam się, że po nocy następuje dzień. A nowy dzień, to nowe radości, nowe przeżycia, nowe myśli. * Wstał dzień. Najpierw ruszył się pokład - przypominający wielką górę ciuchów i kłębowisko długich kosmatych nóg. Poruszyło się także coś w messie i z forpiku wydobył się nieartykułowany dźwięk, później głowa w czerwonej pirackiej chuście i wreszcie na pokładzie stanęły dwie nieprawdopodobnych rozmiarów stopy. Robert - zwany przez załogę Majstrem, przeciągnął swoje długie ciało minogi, spowite w biały dres, wrzasnął „jeść" i zaraz wpadł na genialny pomysł. - Pany, łapiemy ryby! Na to hasło zerwał się momentalnie Wicio i wskoczył dziarsko na przycumowanego do jachtu bączka. Majster jadnak w ostatniej chwili zmienił zamiar, gdyż pochłonął jego uwagę ogromny bochen chleba i puszka przetopionej z cebulką słoniny w kokpicie. Wobec tego do Witunia dosiadł się drugi olbrzym załogi, Józio. Zauważyłam, że ożywia się on tylko w dwu wypadkach: jeśli zapowiada się dobre jedzonko lub trafią się na kursie jachtu dziewczyny w bikini, które długo i dokładnie lustruje lornetką. Potem znów staje się senny i zamyślony. Józio, w figlarnej czapeczce z czerwonym pomponem, zaopatrzył się w nylonowy spining z błyskiem. Był on oczkiem w głowie całej załogi, gdyż został pożyczony na słowo honoru od jednego z kolegów. 139 Do trzcin ruszyli pełnym gazem, bo podobno im wcześniej, tym ryba lepiej bierze. Reszta załogi, po przeprowadzeniu błyskawicznego „klaru" osobistego i jachtu, zajęła się przyrządzaniem śniadania. Tutaj znów Majster zastosował jeden ze swych pomysłów racjonalizatorskich. Według niego maszynka spirytusowa miała stanowczo zbyt mały płomyk. Za chwilę ławka w kokpicie stanęła w płomieniach. Zdążyliśmy tylko ugasić kocami pożar, gdy w trzcinach coś się zakotłowało, chlupnęło i rozległ się rozpaczliwy krzyk. -Trzymaj łajbę! Nie było żadnych złudzeń. Dzielni rybacy pluskali się w dresach, chwytając przewróconego do góry dnem bączka. Wśród bojowych okrzyków załogi rozbitkowie dotarli wreszcie do jachtu, szczękając zębami. Majster od razu wpadł na genialny pomysł. - Pany, „sztafetki" dla topielców! Zapanowała pełna oczekiwania i aprobaty cisza. Nie rozumiejąc słowa „sztafetka", spojrzałam na Maćka. Mrugnął do mnie konspiracyjnie okiem i uśmiechnął się zagadkowo. W ogóle Maciek starał się być wciąż w pobliżu mnie, ale ilekroć na niego spojrzałam, to udawał, że jest zupełnie czymś innym zajęty i nie zwracał na mnie zupełnie uwagi. Nawet trochę mnie to złościło. Pocieszałam się tylko tym, że mężczyźni są jednak nienormalni, a zwłaszcza gdy są w gromadzie. Normalny mężczyzna zawsze powinien zauważać kobietę. Wreszcie kapitan ze śmiertelną powagą na twarzy wyciągnął z podręcznej apteczki butelczynę spirytusu, który miał służyć celom leczniczym. W tym momencie Majster opuścił skromnie oczy, gdyż okazało się, że spirytus był już doprawiony sokiem wiśniowym. Tłumacząc się przed kapitanem, twierdził, że jeśli chodzi o smarowanie na zewnątrz, to można doskonale to robić butelką, a spirytusu szkoda, gdyż ten w połączeniu z sokiem nabiera niezrównanego smaku. Ponieważ kapitan odmierzył tylko dwie porcje i zaraz chciał butelkę schować, Majster nagle sobie coś przypomniał. 140 - Pany, a gdzie spining?! Trzeba było nurkować. Maciek pierwszy skoczył do wody. Za nim Majster i Wicio. W rezultacie wyłowiono damskie kąpielówki, dwie puszki po konserwach, lusterko, piszczel, but z cholewą, ale spiningu nie znaleziono. Po godzinie poszukiwań odpłynęliśmy, ale uparta załoga nie zrezygnowała jednak z dalszego łowienia ryb na wszelkie możliwe spsoby. Nawet Maciek zapomniał o danej obietnicy, że będzie uczył mnie sygnalizacji. Przy wędce zapomniał o mnie. Był to ciężki dzień w moim życiu. Przez godzinę czyściłam i smażyłam rybki trochę większe od małego palca u nóg. No, może trochę większe. Chyba jednak na pewno, gdyż Maciek uznał je za wymiarowe. Chłopcy nie łowili nigdy „młodzieży". Jak się coś takiego trafiało, to wrzucano do jeziora, „żeby sobie jeszcze podrosły". Niemniej, te wymiarowe też nie były wielkości dorodnego karpia. Czasem jednak trafił się chwat, czyli okoń, i ten już nie ma swoich „urzędowych wymiarów". Wolno go łowić każdej wielkości. Tak przynajmniej powiedział Maciek. A on jak coś mówi, to wie, co mówi. Rybki jednak smakowały fantastycznie. Kapitan w dowód uznania podniósł kciuk prawej dłoni do góry, a Maciek szepnął mi do ucha, że jestem na medal. Jeszcze nie zdążyłam wyszorować patelni, gdy Maciek, siedzący „na oku", krzyknął, że przed nami rzeczka, na którą według mapy mieliśmy wpłynąć. Na pokładzie „Delfina" zrobił się ruch. Józio mało nie rozdeptał kla-teczki z Penelopą. Wrzasnęłam ostrzegawczo i wtedy wlazł nogą w puszkę z marmoladą i skaleczył sobie palec. Kapitan orzekł, że mimo zupełnego „sztilu" trzeba będzie rzeczkę sforsować, i to „na burłaka", jak powiedział. Nie wiedziałam, co to znaczy i byłam ogromnie ciekawa. Wkrótce doświadczyłam tego na własnej skórze, bo i mnie włączono do załogi, więc musiałam podporządkować się rozkazom. Po dwie osoby na zmianę holowaliśmy nasz jacht na długiej linie, biegnąc brzegiem, a reszta załogi pomagała wiosłami, śpiewając coś, co nazywali „szanty". 141 ? : \ &l\ mój własr ^za moimi plec^-Ji&szczotliwie. ^ mnie a włosy, ale ta* F ..wj-z. egach lądu i !anrozejrzałsie po daleki^ ^ naMazura( Irdzo przypomina jezioro 1* J fj^Dwora. węsząc jakąś ???? „ N0'?-zainteresowała się zał^ ^^ Był już [ierdzawszewszystko najlepiejn \ różne histo ,y i chętnie przy jedzeniu opoWiaC* akoś niktodnichnie tracił apetytu^ orem? _ zacz _Wicccobyloztym Różanym ^? &??1??????. --Anicmebyio-odpowiedział ti chórem z -Prwalo?-Zdumiałasięzg^^cią01ierd -Zadaml-cmcnąłzwyżs^^ ^toci kazał -Nieńl- przeraziłsięWicio- olgierd)azrr -Niłthpstowalsięzdui*125* - ^opowiedzieć, że ^je czarne «a zpowątp,ewan,emWicio,mrużąc^ * cielaczka. ? duże, EpK?ominafy uf^^ifie do małyc i owieczek, 7„a, ^^szczotliwie ? , .-Z*,?ojh-odrzekł p1^ śmiechem, ?? ?? ? a oni z tego p NawetzM, ;7,,ac t0 H^ "^wszystkim zd, "?? mi coś don* :J'at0Jest bardzo miłe bliskomoieigdymi C0Ś d0 n!r^iczucie.To{ak Na mnie i na Maćka wypadła druga zmiana. Biegliśmy truchtem z liną przerzuconą przez ramię, depcząc nadbrzeżne trawy i łopiany. Pot spływał mi z czoła, bo słońce niemiłosiernie piekło, ramię i dłonie bolały od wysiłku, ale udawałam, że to holowanie sprawia mi nadzwyczajną przyjemność. Nie mogłam przecież zrobić zawodu Maćkowi. Powiedział przecież, że jestem „na medal", a załoga także spoglądała na mnie przychylnym okiem, a sam kapitan, o cudownym imieniu Olgierd, nauczył mnie, jak się prowadzi bączka „na śrubkę". Każdego ranka przeprawiałam się nim na brzeg, aby się dokładnie umyć i w ogóle... Zmienili nas Józio z Majstrem. Maciek poszedł do wioseł, a ja wyciągnęłam się na pokładzie. Niebo nade mną przypominało błękitną emalię, brzegi nagrzane słońcem pachniały miętą i gorczykowatą olchą. Czasem bzyknęła sennie mucha, zaszeleściła skrzydełkami ważka albo w sitowiach odezwał się kaczor. Dobrze było tak leżeć i odpoczywać. Pomyślałam o Żabelii, o Lemurze, przy którym pewnie w tej chwili był tata. Ale nie doznałam już takiego uczucia zazdrości, a może niepokoju, jak wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że Lemur może zająć pierwsze miejsce w sercu Żabelii. Chociaż bardzo nie lubię myśleć, to zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje, że te Lemurowo-Żabeliowe sprawy trochę przybladły i stały się dla mnie mniej ważne. Może dlatego, że stawałam sią coraz bardziej samodzielna i - jakby powidziała babunia -„doroślałam w oczach". Jeszcze kilkanaście uderzeń wiosłem, jeszcze nasi „burłacy" postękiwali, uginając sią pod liną, i załoga wraz ze mną rzuciła się do stawiania masztu. Wpłynęliśmy na wielkie, zielone od planktonu jezioro. Tafla, gładka i zamglona smugami wodorostów, przypominała stare, wyblałke lustro. Byliśmy rozgoryczeni na pogodę, która zachowywała się zupełnie nie po sportowemu. Upał i najmniejszego wiaterku. Żeby coś robić, zaczęliśmy smarować wielkie pajdy chleba marmoladą, żując je długo i dokładnie. Była kwaskowa w smaku i Maciek orzekł, że doskonale gasi pragnienie. Chłopcy narzekali na brak wiatru i zakładali się, że jutro też będzie upalny i bezwietrzny dzień. 142 Maciek siedział za moimi plecami, jak mój własny cień, czasem ukradkiem pociągał mnie za włosy, ale tak pieszczotliwie. Udawałam, że nic nie czuję. Kapitan rozejrzał się po dalekich brzegach lądu i mruknął: - Bardzo przypomina jezioro Tałty na Mazurach, gdzieś tak w okolicach Różanego Dworu. - No? - zainteresowała się załoga, węsząc jakąś ciekawą opowieść, bo Olgierd zawsze wszystko najlepiej wiedział. Był już na drugim roku medycyny i chętnie przy jedzeniu opowiadał różne historie z prosektorium, ale jakoś nikt od nich nie tracił apetytu. - Więc co było z tym Różanym Dworem? - zaczął się dopytywać Wicio. - A nic nie było - odpowiedział flegmatycznie. - Pracowało się! - Pracowało? - zdumiała się zgodnym chórem załoga. - Za ile? - Za darmo! - chrząknął z wyższością Olgierd. - Nie mów! - przeraził się Wicio. - Kto ci kazał za darmochę? - Nikt! - wyprostował się z dumą Olgierd, aż mu się bluza na piersiach wypuczyła. - Sam się zgłosiłem. - Niby chcesz powiedzieć, że do pracy społecznej? - dopytywał się z powątpiewaniem Wicio, mrużąc swoje czarne oczy tak łagodne w wyrazie i duże, iż przypominały oczy ufnego cielaczka. Uśmiechnęłam się do tych oczu, bo zawsze uśmiecham się do małych cielątek, źrebaczków i owieczek. - Zgadłeś, gnojku - odrzekł pieszczotliwie Olgierd i wszyscy ryknęli śmiechem. Ja dlatego, że śmiał się Maciek, a oni z tego powodu, iż Wicio był największym leniem. I to leniem - marzycielem, gdyż wciąż śnił o tym, żeby w przyszłości mieć pracę bez dyscypliny rannego przychodzenia do biura. Wciąż było mu mało snu. Józio tłumaczył, że widocznie jeszcze rośnie, a wiadomo, że dzieje się to podczas snu, ale nikt w to nie chciał wierzyć. Nawet zgodny i ufny Wicio. O tym wszystkim zdążył mi wyszeptać do ucha Maciek. Lubię, gdy mi coś do niego szepcze, bo wtedy jego twarz jest blisko mojej, a to jest bardzo miłe uczucie. To fakt. 143 ? ? ? ?» D. N ^ — ? ^?? ? rv* *~t CA ?- ? ??^ - Nie bądź taki ważny! Wszyscy wiedzą, że się od roboty migasz! -odezwał się Józio z ustami pełnymi marmolady. - Ja się migam?! - zaperzył się, waląc zaciśniętą pięścią po chudej piersi. - Ja? - nacierał na chłopaków z pochyloną do przodu głową. Zamarłam na chwilę w bezruchu. Wydało mi się, że Wicio przemienił się na moich oczach z łagodnego cielaczka w rozsierdzonego byka i zdemoluje jacht, a może go nawet z nami zatopi. - No, a niby kto, jak nie ty? Przed wakacjami nie przyszedłeś na plac budowy boiska przy naszym akademiku! - odciął odważnie Olgierd, bo jako kapitan nie mógł stchórzyć, nawet przed bykiem, a także musiał mieć ostatnie słowo jako ten pierwszy po Bogu. Tak się określił od razu, gdy tylko odbiliśmy od brzegu, a on zarządził zbiórkę całej załogi, z Penelopą w klateczce włącznie. Zbiórka ta była przeznaczona wyłącznie dla mnie, bo już taka jedna odprawa była, gdy wypływali pierwszego dnia w rejs. - Wiecie co? - wrzasnął na to Witek. - To wy mnie wszyscy razem i każdy z osobna możecie... - zająknął się nagle, a spojrzawszy na mnie, dokończył z desperacją w głosie - to ja wam wszystkim i każdemu z osobna powiem, że się od pracy społecznej nie migam, ale nie lubię, jak robi się ze mnie balona i przygłupa! - zaperzył się i ciągnął dalej. - Pamiętacie, jak na ostatnim obozie harowaliśmy przez trzy tygodnie dzień po dniu przy budowie drogi przez miasteczko? - Pamiętamy... - bąknął zmarkotniały nagle kapitan. - No i co z tego? Było, minęło! - To z tego, że „łopatowaliśmy" jak wariaci, urządzało się między drużynami zawody, która grupa najwięcej w ciągu dnia odwali solidnej roboty, a jaki był tego efekt?! W dwa miesiące później inne studenckie grupy tę samą drogę przekopywały i dla odmiany sadzono w tym miejscu krzewy i drzewka, bo ktoś zmienił plany, i cała nasza poprzednia robota oraz wysiłek psu na budę się zdały, żeby grzecznie to ująć wobec damy! -zakończył z błyskiem w ciemnych, lśniących od gniewu oczach i zerknął w moją stronę. Zaczerwieniłam się z wrażenia. 144 - Swoje zrobiłeś i co cię obchodzi, co było z tym dalej! - wzruszył ramionami Majster, przyszywając guzik do płóciennej białej bluzy. -Dawno o tym zapomniałem i mam inne sprawy na głowie. - Ja nie lubię takiej roboty głupiego! - sierdził się dalej Wicio. -1 teraz nikt mnie na społeczną pracę nie nabierze. Praca dla samej pracy, to nie dla mnie, moi panowie! Ja szanuję czas... - Częściowo masz rację! - odezwał się ugodowym tonem Majster, któremu wreszcie udało się nawlec gigantycznych rozmiarów iglicę czymś w rodzaju sznurka, który z kolei nie chciał przejść przez dziurkę guzika. -Wszyscy wtedy wściekaliśmy się ze złości, to jasne. Każdy lubi widzieć rezultat tego, co zrobił, a jak się okazuje, że cały ten wysiłek był niepotrzebny, to odchodzi ochota do takiej zabawy. Ale z boiskiem było przecież inaczej... - Raz się zdarzyło i po co tyle krzyku?! - starał się zbagatelizować sprawę kapitan. - Każdy lubi wiedzieć po co pracuje i cieszyć się tym, co zrobił. Tak jak właśnie tam, na Mazurach. W gospodarstwie rybackim nawalił silnik w jednym z kutrów. Upały wielkie, ryba się psuła, nie mogli na czas jej wysłać, ani po lód popłynąć, bo inne kutry były na jeziorach. W parę godzin im go naprawiłem. Ma się przecież tę złotą rączkę do mechaniki, no nie? - rozejrzał się po naszych twarzach, jakby w nich szukał potwierdzenia swoich umiejętności. Przytaknęliśmy wszyscy głowami. Jeden Wicio odezwał się z niewinnym wyrazem na opalonej twarzy. -1 rzeczywiście chodził po twojej naprawie? - Nie tylko ten! - wypiął dumnie pierś Olgierd, ignorując złośliwe zdziwienie Witka. - Zrobiłem im później przegląd wszystkich silników w kutrach i przez tydzień pływałem z nimi na połowy jako załoga. Pracowało się od świtu do nocy, ale było super. Wiara przyjęła mnie jak swego, a po dwu dniach, to już nie najgorzej dawałem sobie radę z sieciami. - Powinieneś zostać lekarzem od silników, a nie w prosektorium trupy krajać! - wtrącił z westchnieniem Majster. - Minąłeś się z powołaniem... - Ten to się umie urządzić! - orzekł Józio. - Pewnie bez przerwy ryby smażone podjadałeś? - dodał, zazdrośnie przełykając głośno ślinę. 145 - A tobie to tylko jedzenie w głowie! - odciął się Olgierd. - Bo on ma w sobie solitera-bliźniaka, który mu wybitnie wzbogaca życie wewnętrzne! - wtrącił Majster i może doszłoby do ogólnej sprzeczki, gdyż załoga była rozdrażniona nie sprzyjającymi wiatrami, ale Maciek, siedzący od paru chwil przy sterze, wrzasnął nagle radośnie: - Szurgielek! Kurs na słońce! Przed nami miasteczko. Nowy duch wstąpił w załogę. Mimo że do tego miasteczka było jeszcze wiele kilometrów i wieżyczka kościoła ukazała się dopiero na horyzoncie, zaczęto grać w marynarza, aby los zdecydował, kto pozostanie na jachcie, gdy załoga ruszy do miasta. Zły los padł na Józia, przyszywającego nerwowo guziki do białych płóciennych spodni. Rzucił robotę w połowie i zabrał się do żucia kukurydzianych płatków. Sprzeczająca się do tej chwili załoga wpadła w szał klarowania jachtu. W jednej chwili wyszorowano pokład, uporządkowano messę i zabrano się do wciągania „galowych" mundurów. Ja wyszczotkowałam włosy i naciągnęłam granatowy podkoszulek z białą pliską, ale przeszło to zupełnie bez echa. Równie dobrze mogłam nałożyć na siebie worek. Tymczasem długa, chybotliwa smuga słońca na wodzie stała się czerwona, a wieżyczka na horyzoncie wcale się nie przybliżyła. Szurgielek bowiem zniknął bez śladu. W przybrzeżnych szuwarach odbywał się ptasi wiec. Ogromne stada szpaków z wrzaskiem wpadały w zieloność trzcin i po chwili wyglądało tak, jakby na brzegu kołysały się nie trzciny, lecz wielka, czarna fala. Na niebie zaczęły wybłyskiwać gwiazdy. Znużona oczekiwaniem załoga zaczęła powoli układać się do snu. Wypuściłam na pokład Penelopę. Pilnowaliśmy jej z Maćkiem, długo w noc rozmawiając szeptem o Żabelii. - A swoją drogą macocha cię pewnie nie ominie... - westchnął jakoś bardzo dorośle. - A jak bądzie ci z nią źle, to na mnie zawsze możesz liczyć -dorzucił z nikłym uśmiechem i nieoczekiwanie pocałował mnie w policzek. - To chyba nie byłoby takie proste... - westchnęłam, widząc już siebie nieszczęśliwą i uciekającą z domu. 146 - Nie ma rzeczy prostych - powiedział jakoś bardzo dorośle Maciek i wtedy naprawdę zrozumiałam, że on ma rację. - Ale z każdej sytuacji jest wyjście. Lepsze, gorsze - ale jest. Byle się tylko nie łamać. Wiesz... -pochylił się bardziej w moją stronę. - Mało brakowało, żebym na tę wakacyjną wyprawę nie mógł ruszyć - zwierzył się zupełnym szeptem. - Ale się nie załamałem i do ostatka głową kręciłem... Siedzieliśmy obok siebie na zwiniętych żaglach. Otaczała nas uderzająca o burty jachtu woda, zapach sitowia i mięty. Z messy dobiegały niewyraźne szepty chłopców. Coś sobie widocznie opowiadali zabawnego, bo od czasu do czasu słyszeliśmy stłumiony śmiech albo jakieś pojedyncze słowa. - Dlaczego? - spytałam z przerażeniem, bo przecież głupi przypadek mógł zdecydować o moim losie. Gdybym nie poznała Maćka, byłabym teraz z pewnością w drodze do domu albo już bym nawet siedziała przy stole w towarzystwie babuni. A ona nudziłaby, żebym się nie garbiła i trzymała łokcie przy sobie, gdy posługuję się nożem i widelcem. Włos mi się zjeżył. - Wiesz przecież, że nie mam rodziców... - zaczął z wahaniem - a u wujostwa się nie przelewa. Dla własnych dzieci ledwo im starcza i chociaż ciotka stara sią, żeby i mnie niczego nie brakowało, to na różne takie nieprzewidziane wydatki nie mogę sobie pozwolić - tłumaczył żarliwie. Czułam, że to wyznanie nie przychodzi Maćkowi lekko. Ukradkiem, niby niechcący, dotknęłam jego dłoni, ale chyba tego nie zauważył, tak był przejęty tym, o czym opowiadał. Byłam dumna, że zdobyłam jego zaufanie. - Taka włóczęga z plecakiem kosztuje... - uzupełnił z westchnieniem. - Nie tak przecież wiele! - zbagatelizowałam jego słowa, gdyż Żabelia uważał, że nasz urlop to wyjątkowa taniocha. - Jedzenie mogłeś zabrać z domu. Na przykład: konserwy, czekoladę, keks... - Wyliczałam, przypominając sobie, co Żabelia upychał do żeglarskiego worka. - Ale to wszystko też trzeba kupić! - uśmiechnął się z wyższością i popatrzył na mnie jakoś tak pobłażliwie, jakby rozmawiał z maluchem, a nie z wyrośniętą dziewczyną. Trochę mnie to ubodło. Zmarszczyłam brwi i zamilkłam. 147 - U nas w domu nie ma tak dużo wszystkiego jak pewnie u ciebie. Ciotka nie robi zapasów, bo nie ma z czego. U nas się żyje na bieżąco... -tak właśnie powiedział, i to jeszcze tonem łagodnej perswazji, jak do kogoś przygłupiego. - Twój tata z pewnością więcej zarabia od wujka, a ma mniej osób na utrzymaniu - dodał jakby na usprawiedliwienie. - Coś ty!? - zdziwiłam się. - Mniej osób? A ty sądzisz, że utrzymanie samochodu, to nie wystarczy za trzy dorosłe osoby? A ja, a babunia, która lubi zapraszać swoje znajome z dobrymi apetytami na różne domowe pysznościowce? - No, właśnie! - roześmiał się wcale niezbyt wesoło Maciek. - Co ja z tobą będę rozmawiał o sprawach, których nie rozumiesz! - wzruszył ramionami i zamilkł. Nawet się ode mnie trochę odsunął. - Dla ciebie dobrym kumplem byłby taki Michał! Pieniądze na wszystko dostaje od rodziców, ojca ma na stanowisku i każdego, kto nie ma forsy, lekceważy. Uważa, że taki ktoś powinien skakać przed nim na łapkach! - dodał wzgardliwie. - Mówisz tak, bo mu pewnie zazdrościsz! - wypaliłam bez namysłu zawstydzona strasznie tym, że pozwoliłam się Michałowi całować. - Ja, jemu?! - roześmiał się cicho, pobłażliwie. - Takiemu, co nic innego nie potrafi, jak podrywać dziewczyny, ojcowe pieniądze wydawać, a do tego chwalić się, że on nosi tylko zagraniczne ciuchy, a jego stary nawet po papierosy jeździ samochodem. I ja takiemu mam zazdrościć? Czego? - popatrzył na mnie z bliska pociemniałymi z oburzenia oczami. -Jeżeli czegoś komuś zazdroszczę, to tego, że ma rodziców albo że jest wspaniałym, odważnym człowiekiem... - Zamilkł nagle, jakby się zawstydził swojej szczerości. - Maciek, ja tak nie myślałam... - przerwałam pierwsza ciszę, pełna skruchy. - Tak mi się głupio powiedziało... Maciek milczał. Czułam się nieswojo. Postanowiłam więc jakoś ratować sytuację. Tym milczeniem Maciek odgrodził się ode mnie niby murem. Widziałam w wyobraźni ten mur, ustawiający się szybko z czerwonych cegiełek, który nas za chwilę już całkowicie i na zawsze odgrodzi. Nawet nie usłyszymy swoich głosów i wtedy żaden krzyk ani walenie 148 pięściami nie pomogą. Ogarnął mnie straszliwy lęk. Należało działać natychmiast, żeby nie było za późno, żeby nie stracić czegoś najcenniejszego. - Przeproś mnie... -jęknęłam łamiącym się głosem i poczułam, że przy odrobinie dobrych chęci będę potrafiła się nawet rozpłakać. „Chyba zostanę aktorką" - przebiegło mi w tej samej chwili przez myśl i nie wydało mi się to takie głupie. Piękny i ciekawy zawód, ale czy moja twarz z wystającymi zębami nadaje się na scenę? Ogarnęła mnie trwoga. Wprawdzie mur między mną a Maćkiem zatrzymał się na moment w swojej błyskawicznej, samoistnej budowie, to jednak zgubiliśmy się z Maćkiem na króciutką chwilę. - Za co ja mam ciebie przepraszać? - przeraził się bardziej moich słów, niż się nimi zdziwił. Było widać to po jego oczach w słup, które miały trochę obłędny wyraz. Odetchnęłam z ulgą. Instynkt kobiecy zwyciężył. - Za to, co powiedziałeś o mnie i o Michale. To wcale nie kumpel dla mnie. Obraziłeś mnie i mój dobry smak! - dorzuciłam z patosem i na wszelki wypadek pociągnęłam nosem, żeby zrozumiał, że mnie skrzywdził, że za moment stanie się sprawcą moich łez. - No, to cię przepraszam... - usłyszałam po dłuższej chwili niepewny głos. - Ale mnie się zdawało, że on się tobie podoba. Poleciałaś z nim natychmiast do gajówki... - Bo ja wierzyłam, że to tylko chodzi o duchy i że wszyscy tam pójdziemy - broniłam się łamiącym głosem. Zaczęłam też głośno wycierać nos w brzeg mojej bluzki, żeby go wzruszyć. - No, to już dobrze - skwitował z ulgą i objął mnie ramieniem. Widocznie łzy brzmiące w moim głosie poskutkowały. Było mi jednak odrobinkę wstyd. - I zapamiętaj sobie - dodał ciszej - że mnie nigdy nikt taki jak Michał nie może, nie potrafi zaimponować. Bo ja, to jestem ja! Rozumiesz? - Rozumiem - wyszeptałam, chociaż nie bardzo wiedziałam, dlaczego to, że jest taki, jaki jest, musi być takie ważne i nadzwyczajne. - A jaki ty jesteś? - zapytałam trochę z przekory, a trochę z prawdziwej ciekawości. 149 - Zwyczajny - wruszył ramionami. - Taki, jak mój ojciec. - Ale przecież ty go nawet nie pamiętasz - dodałam po chwili nieśmiało - miałeś trzy lata, gdy umarł. - To co z tego? - trochę się naburmuszył. - Ale wiem, jaki byłby, gdyby żył - odpowiedział z głęboką wiarą w głosie - bo mój ojciec, to prawie taki wspaniały facet, jak twój, tylko że jeszcze bardziej prawdziwy. - Prawdziwy? - zdumiałam się. - To mój Żabelia nie jest prawdziwy? - No, może też prawdziwy, ale mój bardziej... Mówiłby to, co myśli i nikogo ani niczego by się nie bał. - Mój też jest taki! - broniłam Żabelii. - Twój nie mówi wprost... jest bardziej taki dyplomatyczny, nie chce nikogo urazić. A mój ojciec rąbał ludziom wszystko w oczy i chociaż nie był może taki grzeczny jak twój, to potrafił też wzbudzać szacunek i respekt. No i wszyscy go do dziś kochają - rozgadał się, wpatrzony w szafirową ciemność, jakby w niej widział swego wspaniałego ojca, który nigdy nie kłamie, nie kręci, jest odważny, wspaniały, mądry, czuły i dobry, jak nikt nigdy na świecie. - I ja chcę być taki sam jak on, żeby mógł być dumny ze mnie -dokończył z przekonaniem w głosie. Zabrzmiało to jak przysięga. Dreszcz mi przebiegł po plecach. Zrozumiałam, że dla Maćka ojciec jest kimś żywym, kimś, kto przez swoją śmierć stał się bliższy i prawie idealny. I Maciek go kochał, szanował, jakby ten ojciec nadal realnie był obecny w jego życiu. Ogarnął mnie podziw i wzruszenie. Maciek był naprawdę chłopakiem z charakterem i kimś, do kogo można mieć zaufanie i szacunek. Był prawdziwy - to, co mówił i robił, nie było pozą. Był przez to chyba doroślejszy od swoich rówieśników i miał inne wartości do zaofiarowania dziewczynie niż taki Michał. Nie można go porównać z nikim, chociaż pozornie zachowywał się jak wszyscy. To dla mnie było odkryciem i zrozumiałam, że takiego chłopca nie można, a nawet nie wolno lekceważyć, wodzić za nos i udawać różne obrażone i płaczące królewny. Zasługiwał na równorzędnego partnera. 150 - I potrafiłbyś zarobić pieniądze, gdyby było potrzeba? - zapytałam z niedowierzaniem, a jednocześnie pełna wiary w to, że Maciek wszystko potrafi i wszystkiego dokona, co sobie postanowi. Zaimponowała mi ta jego postawa i dojrzałość. Kazała zastanowić się nad moim życiem poczwarki otulonej wygodniutko cieplutkim kokonem własnego, zamożnego domu. Poczwarki, z której nie musi, ale może, wyfrunąć jedynie barwny motyl, a nie człowiek znający inne wartości niż tylko wygodę i przyjemności. Poczułam coś jak zawstydzenie i żal, że tak mało jest we mnie dzielności, a tak dużo wygodnictwa. Postanowiłam nie stać się w przyszłości jedynie motylkiem, a jeżeli już, to tylko z urody. To fakt. - Czy potrafię zarobić? - powtórzył Maciek z lekkim rozbawieniem. -Ja już zarabiam! Myślisz, że inaczej mógłbym pojechać na takie wakacje? Nawet gdyby wujek chciał mi dać pieniądze, to też bym ich nie przyjął. Ty nawet nie wiesz, jak się u nas w domu każdą złotówkę liczy... - Jak to, zarabiasz? - wyszeptałam, nie mogąc ukryć zdumienia pomieszanego z zachwytem i dumą. - Zwyczajnie. Zakładamy z Jackiem w mieszkaniach wizjery w drzwiach. On ma taką maszynkę do szybkiego borowania otworków, ja je wprawiam, wspólnie zamiatamy wióry z podłogi i w kilka minut jest po robocie! Czasem komuś żelazko elektryczne naprawimy, albo coś tam w domu, a ja niekiedy jakiemuś dzieciakowi w lekcjach pomogę i tak to leci. Wiesz, jak to bywa w małym miasteczku... - przerwał wzruszając ramionami, jakby bagatelizował to wszystko, o czym mówił. Westchnęłam pełna zachwytu, że siedzi przy mnie taki najprawdziwszy mężczyzna jak sam pan Wołodyjowski. Już w tej chwili zastępuje mi niejako Żabelię, a nie jest wykluczone, że w przyszłości zostanie moim mężem, jeśli przez ten czas nie zakocham się w innym chłopaku. To jednak wydawało mi się już w tej chwili zupełnie nieprawdopodobne i niemożliwe, bo przecież nikogo tak godnego miłości, jak Maciek, to nie znajdę. A ja w życiu będę szukała tylko tego, co szlachetne, piękne i dobre, a nie tego, co błyskotliwe i bogate. 151 W tej chwili zrozumiałam powiedzenie jednej takiej mojej cioci, która nie była prawdziwą ciocią, że: „nie żyje się z pieniędzmi, lecz z człowiekiem i że majątek można stracić, a człowiek pozostaje". „Oczywiście, jeśli nie umrze" - pomyślałam sobie wtedy, bo nie bardzo zrozumiałam sens tej wypowiedzi. Zauważyłam, że przy Maćku to i ja zaczynam myśleć i bardzo się tym ucieszyłam. Pomyślałam o Żabelii, który z tego też będzie bardzo zadowolony, bo -jak twierdzi: „Gdy się nie myśli, to się głupieje". - Wiesz... - zaczął Maciek, któremu oparłam delikatnie głowę o ramię -ja to nawet czasem... - Ej, wy, tam z pokładu! - wdarł się w nasze szepty groźny głos kapitana. - Cisza nocna! Maciek, do mnie, a ty - zawijać się w koc i spać! Długo nie mogłam z wrażenia zasnąć, tuląc w ramionach klatkę z Pe-nelopą, która urządzała w niej harce. Czułam się jak prawdziwa narzeczona. To fakt! Ranek był wietrzny i obfitujący w przygody. Najpierw utopiliśmy kombinerki, młotek, łyżkę, mydło, a potem dopiero zaczęliśmy wyławiać z wody. Wprawdzie nie zgubione przedmioty, ale dwie dziewczyny. Zerwał się długo oczekiwany wiatr. Ołowiane niebo zawisło nisko nad groźnie mruczącymi wodami jeziora. Mknęliśmy szybko na wydętych żaglach, biorąc brawurowe przechyły. Witek, który „powoził" jachtem, zupełnie niespodziewanie wrzasnął: » - Człowiek za burtą! - zrobił zgrabny zwrot i załoga rzuciła się do ratowania szamoczących się nieporadnie, obok wywróconego kajaka, dziewcząt. Obie, aczkolwiek umiejące pływać, nie potrafiły przeciwstawić się narastaj ącym falom i nie wiadomo, co by było... Podczas gdy Józek pomagał ubierać się przemoczonym dziewczynom w dresy i pantofle kolegów, Majster zaraz się zakrzątnął koło sztafetki, 152 którą należało rozgrzać, „poławiaczy pereł" -jak powiedział Wicio. Po zabiegach odbyła się wojenna narada, co zrobić z tak cennym ładunkiem. Ponieważ dziewczyny składały ręce jak do modlitwy, żeby je ze sobą zabrać chociaż na jeden dzień, i twierdziły, że pierwszy raz w życiu są na jachcie i chcą zwiedzić jeziora, dlatego ze względów pedagogicznych - jak wyraził się kapitan - włączono je w poczet naszej załogi. Od razu zostały wyznaczone do przyrządzania kolacji, od czego stara gwardia „Delfina" wykręcała się zawsze w haniebny sposób. Obie dziewczyny były dorosłe. Tej wiosny otrzymały maturę. Bardzo im tych obu rzeczy zazdrościłam. Na szczęście nie były ładne i zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego Józio z Robertem kręcili się przy nich jak w ukropie i odstąpili im najlepsze miejsce do spania na pokładzie, obiecując nawet dodatkowy pled. Trochę było kłopotu z odholowaniem ich kajaka do przystani w Starym Folwarku i z telefonem do gospodarzy, gdzie spędzały wakacje, ale Józio wszystko w rekordowym czasie załatwił. Po obfitej kolacji składającej się z wędzonej słoniny, odsmażonej na prymusie, i czarnej kawy na gęstej od glonów wodzie, przyżeglowaliśmy do jakiegoś kanału. Co do jego nazwy, to się cała załoga sprzeczała, bo z mapy trudno się było zorientować i każdy upierał się przy innej. Ja go nazwałam „koszmarkowaty". Jak zwał, tak zwał, ale należało go nocą sforsować, żeby - według słów kapitana Olgierda, który zapuszczał brodę - rankiem wypłynąć na pełne wody jeziora. Zapadł już zmrok, gdy otwarła się przed nami wąska gardziel kanału, w którym podobno były wiry, pale podwodne i innego rodzaju niespodzianki. Zanim „zrąbaliśmy" maszt i Olgierd podzielił funkcje między wachty, zapadła chmurna, ciemna noc, a do śluzy, przy której mieliśmy nocować, było jeszcze kilka dobrych kilometrów. Chwyciliśmy za wiosła, a po dwu na zmianę holowało jacht na linie. Zadanie bojowe było wyjątkowo trudne, ale tym bardziej pociągające dla męskiej części załogi, która chciała pokazać się maturzystkom z bohaterskiej strony. 153 Dziewczyny trzymały się razem i na mnie nie zwracały uwagi. Uważały mnie widocznie za smarkulę. Siedziały w kokpicie, okryte pledem i coś szeptały. Pod mostem silny prąd zaczął znosić jacht prosto na sterczące żelazne słupy. Robert chwycił rękami za jeden z nich, aby nie zderzył się z burtą jachtu, względnie nie zaczepił o niego saling, który, jak twierdził Maciek, jest bardzo łatwo uszkodzić. W tym właśnie momencie prąd zaczął znosić łajbę w innym kierunku. Chłopak znalazł się w takiej pozycji, że ani na słup wyleźć, ani do jachtu wskoczyć. Józek rzucił się na pomoc. Ja zakryłam usta dłonią, żeby nie krzyknąć, a tymczasem holownicza lina zaczepiła się o jakieś krzewy i „Delfin" stanął w takiej pozycji, że tylko dzieliły go sekundy od wpakowania się na podwodne ostre pale i od roztrzaskania salingu na żelaznej konstrukcji mostu. Józkowi udało się jakimś cudem wciągnąć Roberta na pokład i obaj zdyszani, spoceni chwycili za bosaki, a reszta załogi, łącznie ze mną, za wiosła. Zdaje się, że zaimponowałam tym wystraszonym maturzystkom. Natomiast Maciek zachowywał się tak, jakby to, że wiosłuję i miotam się po pokładzie, było rzeczą zupełnie naturalną. Doszłam któryś już raz na tym rejsie do wniosku, że mężczyźni są zupełnie inni od kobiet, i nie tylko dlatego, że nie noszą biustonoszy. Oni myślą inaczej. Babunia jednak miała rację, twierdząc, że najrozsądniejszy nawet mężczyzna jest jeszcze bardziej lekkomyślny niż najbardziej lekkomyślna kobieta. Żabelia do nich także należy. Do tych mężczyzn, oczywiście. Babunia z pewnością zwariuje, gdy dowie się o rejsie, nie mówiąc już o przygodach. A może się mylę? Często wzdychała, że całe życie marzyła o wnuku, a tu moja mama na złość jej urodziła dziewczynkę. A więc prowadziliśmy nocą „Delfina". Wtedy właśnie zgubiono naftowy „fanfar" i ktoś wlazł po ciemku na puszkę ze smalcem, raniąc sobie stopę. W ogóle wszyscy o coś kaleczyli nogi i już nam z tego powodu zabrakło plastrów. Dochodziła godzina druga w nocy, gdy wreszcie załoga, zmęczona w nieprawdopodobny sposób, przycumowała jacht w pobliżu śluzy. W tym właśnie momencie jedna z dziewczyn spytała z rozkosznym uśmiechem: 154 - A gdzie się podział „bączek"? Spojrzeliśmy w osłupieniu na rufę jachtu. Po szalupce ani śladu. - Kto na ochotnika za „bączkiem"? - krzyknął kapitan, ledwie dysząc ze zmęczenia. Było to retoryczne pytanie, jakby powiedział Żabelia. Po długiej ciszy usłyszeliśmy bardzo mocne słowo, a później tupot jego nóg w ciemnościach. Maciek pognał za nim. Poczułam się jak narzeczona żołnierza, którego wysłano na front. Widziałam taką na pięknościowym filmie w telewizji. Tyle tylko, że ja nie płakałam, chociaż Żabelia orzekł, że to nie film, tylko wyciskacz łez dla ubogich. Po dobrej godzinie wrócili szalupką, wiosłując już nie na „śrubkę", lecz na „kaczkę", to znaczy rozczapierzonymi dłońmi. Sztafetki nie było, bo -jak powiedział kapitan: „lekarstwo wyszło". Natomiast zarządził rozpalenie ogniska. Przy wesoło trzaskającym ogniu Maciek z kapitanem opowiadali swoje przygody. Nie brakło w nich oślizgłego topielca i jakichś podejrzanych osobników w krzakach, a Maciek coś nawet zaczął mamrotać o niedźwiedziu, ale nikt mu nie uwierzył. Tej nocy, szarzejącej świtem, spaliśmy w sąsiedztwie cmentarza. Byłam tak zmęczona, że nawet nie potrafiłam się bać. Nawet zastanawiałam się, kto będzie spał mocniej. My - czy nieboszczycy? * Maciek powiedział, że następnego dnia rano „Delfin" podrzuci nas z powrotem na Wigry i stamtąd będziemy łapali jakiś autobus, żeby dostać się do Warszawy, bo on musi wywiązać się z nałożonego przez mego Żabelię obowiązku. Chłopcy mieli pozostać na jeziorach jeszcze tydzień, ale już bez dziewcząt, które tego samego dnia, co i my, miały opuścić jacht i wrócić do gospodarzy, u których wynajęły pokój na dwa tygodnie. Siedzieliśmy z Maćkiem na dziobie jachtu, obserwując inne żaglówki i kajaki przepływające w naszym pobliżu. Tamci też na nas patrzyli. Czasem machaliśmy do siebie rękami, a raz nawet ktoś z omegi coś sygnali- 155 zował chorągiewką w naszym kierunku, ale kapitan powiedział, że to „lipa", gdyż nie mógł nic z tego odczytać. Chłopcy żarliwie przytaknęli, a Józio dodał, że wprawdzie rozpoczęli sygnalizację, zaczynając od jakiegoś słowa na „d", ale zrobili w nim dwa błędy literowe, więc nic to znaczyć konkretnego nie mogło. Wicio ofiarował się natychmiast przeliterować im to słowo poprawnie i jeszcze rozwinąć w zdanie, ale kapitan nie zgodził sią. Dziewczyna w pomarańczowym kajaku brzdąkała na gitarze coś, co przypominało „Modlitwę o miłość prawdziwą", a chłopak wiosłował. Przy okazji musiał widocznie chlapać na nią wodą z wiosła, bo od czasu do czasu przerywała brzdąkanie, wykrzykując: „Uważaj, bo ci gitarą przyleję!". Jej głos niósł się daleko po wodzie, a także śmiech z innych łodzi. - Ruch jak na Marszałkowskiej - powiedział Maciek i dał mi kostkę cukru, wyciągniętą z kieszeni kurtki, na której siedzieliśmy. - Pychotkowo smakuje! - zmarszczyłam do niego w uśmiechu nos, bo w ten sposób były mniej widoczne na nim piegi. - Nasze bliźniaki szaleją za cukrem w kostkach. Bardziej nawet niż za landrynkami - wtrącił Maciek - maczają je w soku malinowym. Takie cwaniaki! - dodał z dumą, jakby je zbiorowo urodził. - A ty masz swój własny pokój w tym Wołominie? - zainteresowałam się, bo moim marzeniem było mieć własny pokoik z białymi mebelkami, takimi z różnych półek i szafek do ustawiania i z puchatym dywanem na podłodze. Nie mogłam się tylko w tych marzeniach zdecydować, czy ma też być biały, czy raczej w pastelowe kwiaty. Najchętniej w róże. - Coś ty! - wzruszył ramionami. - Śpimy z bliźniakami razem w takim małym pokoiku, że wujek ustawił piętrowe łóżka, jak w schronisku. Fajne, z gąbkowymi materacami. Ja śpię na górze, maluchy na dole. - Ja też mam wspólny pokój z babunią - westchnęłam. - Ale bardzo chciałabym mieć go tylko dla siebie, a ty? - Nie narzekam. Mnie w nim dobrze. Mam swoją własną, zamykaną na klucz szafkę. Wisi w nogach łóżka - powiedział Maciek, przeczesując palcami trochę już odrośnięte włosy, spadające jasnymi smugami na uszy. -Z okna mam widok na wiśniowe drzewko. Wiosną jest bielutkie, jakby je 156 śnieg przysypał, a pachnie tak, że zwabia wszystkie pszczoły z okolicy. I ptaki rano śpiewają, maciejka wieczorem pachnie. Nagle zobaczyłam ten ogródek, to kwitnące drzewo, ćwierkające za oknem ptaki i poczułam przypływ tkliwości dla Maćka, który obrazy malował słowami. - Kiedyś, gdy będę miał swoje własne mieszkanie - ciągnął dalej - to chciałbym, żeby było ono gdzieś pod Warszawą, a nie w samym mieście. Takie, z dużymi oknami na rozległy ogród, wiesz... - To byłoby odlotowo! - westchnęłam z rozmarzeniem. - Ja też wolałabym mieszkać za miastem. Ale wtedy byłby konieczny samochód. - Zaraz ugryzłam się w język, bo to co powiedziałam, świadczyło o tym, że już układam małżeńskie plany, wrysowując w nie postać Maćka, jak tata tereny zielone w swoje szkice osiedli mieszkaniowych. - Dla ciebie to najważniejszy samochód! - obruszył się Maciek. - A dla mnie to ostatnia rzecz, którą sobie może kiedyś kupię. - Samochód to wygoda, a nie tylko przyjemność - odpowiedziałam przytomnie, bo Żabelia zawsze twierdził, że „nasze majtki" ułatwiają mu życie, zwłaszcza gdy musi jeździć po różnych budowach. - Może i wygoda, ale jak się jest człowiekiem starym. Ja tam wolę piesze wycieczki i dużo ruchu, a nie siedzenie w zamkniętym pudle, aby dojechać do najbliższego lasku. Jak czasem widzę takich zmotoryzowanych turystów, co to z całą rodzinką rozkładają się ze stolikami i krzesełkami w przydrożnym rowie, wdychają spaliny z przelatujących samochodów i jedzą z powagą jaja na twardo, to mnie śmiech ogarnia! Zobaczyłam nagle ten obrazek i zaczęliśmy się oboje śmiać, ale byłam gotowa dalej upierać się przy własnym samochodzie. - Mówisz tak, bo go nie masz! - powiedziałam po chwili nadąsana, gdyż jeszcze nie byliśmy małżeństwem, a już narastały konflikty i odmienność zdań. - Mowa! - żachnął się Maciek. - Gdybym miał teraz pieniądze na samochód, to bym go nie kupił, a wydał je na coś innego... - stwierdził po chwili, ściszając głos. - Ja bym się za te pieniądze uczył malować, rzeźbić, 157 zwiedzałbym obce kraje, filmował je na wideo, podróżował, robił zdjęcia. No, może bym kupił rower... - Przecież można włóczyć się po świecie samochodem i z kamerą -broniłam uparcie mojej koncepcji już tylko dla samej zasady. Ponadto wyobraziłam sobie siebie we wspaniałym wozie, obok Maćka, albo Maćka obok siebie, a ja za kółkiem. Piękny widok. - Eee, takie głupoty gadasz! Kogo stać na takie rzeczy? Ja pozwalam sobie na marzenia tylko w realnych granicach - rozzłościł się nagle. „W realnych granicach". Tak właśnie powiedział. Zabrzmiało to niesłychanie dorośle i aż mnie zatkało z wrażenia. Maciek wciąż czymś zaskakiwał i wciąż demaskował moją niedoskonałość, co wcale nie było takie przyjemne. - Ale jak będziesz dorosły i zaczniesz dużo zarabiać... - upierałam się głupio, bo tak naprawdę, to i mnie samochód tak znów bardzo nie imponował ani nie był potrzebny. - Ja patrzę realnie. - Spojrzał na mnie trochę z góry. Poczułam się jak jego para bliźniaków. I nie tylko dlatego, że chrupałam z przyjemnością kostkę cukru. - Nie sądzę, abym zarabiał kiedyś aż tak dużo, żeby mnie było stać na wszystko. Na samochód, na podróże zagraniczne, na własny domek... -wyliczał, rozglądając się po jeziorze, jakby z niego czerpał natchnienie do tych wszystkich swoich mądrości, a przecież musiał już wcześniej to sobie przemyśleć. Potrafił więc zadziwiająco trzeźwo i dorośle rozumować i jakoś inaczej od wszystkich chłopaków, dla których samochód był szczytem marzeń. - Możesz przecież kiedyś wygrać w toto-lotka? - zaryzykowałam bez specjalnej wiary w to, co mówię. - Ja tam wolę liczyć na swoją głowę i na swoje ręce! - prychnął jakoś zabawnie przez nos, zerkając w moją stronę. - A takich, co to mają wszystko zdobyte własną, ciężką pracą, nie ma znów tak wielu. Reszta może nawet kradnie albo robi jakieś nieuczciwe interesy. Ja na takie rzeczy nie pójdę. Zapamiętaj to sobie! - wykrzyknął nagle ze złością. 158 Zupełnie jak gdybym go namawiała do napadu na bank albo do czegoś jeszcze gorszego. -1 nie gadaj przy mnie takich głupot, bo twój tata też nie może sobie na wszystko pozwolić. Mnie nawet mówił, że czasem nie może pojechać na jakąś dalszą wycieczkę zagraniczną, bo to dużo kosztuje. - To ty z Żabelią rozmawiałeś o takich sprawach? - zdziwiłam się i coś jak igiełka zazdrości zakłuło gdzieś w okolicy serca czy żołądka. - Ze mną tata nigdy nie rozmawia o czymś takim i nie narzeka na brak pieniędzy. Obiecał mi nawet złoty zegareczek na rękę - powiedziałam z pretensją w głosie. - Nie rozmawia, bo ciebie praca i jego sprawy nie obchodzą. Ty tylko myślisz o tym, żeby mieć to czy tamto i nawet ci do głowy nie przyjdzie, że może tata sobie niejednego dla ciebie odmawia... tak, jak z tym zegarkiem. I niby po co ci akurat złota cebula, gdy zwykły też dobry? - To prawda... - przyznałam ze skruchą i pomyślałam, że ten złoty zegareczek, tak naprawdę wcale mi nie jest potrzebny do szczęścia. Chciałam go mieć tylko dlatego, że Magda taki dostała na imieniny i Agata też ma złoty. - Wy, dziewczyny, to... - zaczął Maciek, ale nie zdążył dokończyć myśli, gdyż rozległ się donośny głos kapitana. - Maciek, do steru! - Jest. Do steru! - odkrzyknął i już go przy mnie nie było. Natomiast za chwilę przyczołgały się do mnie dziewczyny z torbą różności i kociołkiem, w którym miała zostać ugotowana na naszej muzealnej maszynce zupa--worek. To znaczy taka, do której wszystko się wrzucało, co było jadalne. Wychodziła z tego mniej jadalna potrawa, jednak chłopcy nie mogli już nam grozić wyrzuceniem za burtę. Po dniu w kratkę, czyli raz słoneczko, raz chmurka, nadszedł ciepły zmierzch... Płynęliśmy wolno, wypatrując mielizn. Zawodzenie popisowego numeru Józia dobiegało końca. Wiedzieliśmy, że po „wyciągała leleputa zza dekolta" nie nastąpi już nic poza stwierdzeniem faktu, że - „coś by się zjadło, bo w kolanach z głodu strzyka". 159 Maturzystki wysysały krew z palców pokłutych iglicami przy łataniu żagli, którą to robotą, trzeba czy nie trzeba, obarczał nas kapitan. Wzdychały, że to prawie ostatni dzień rejsu, a nic się nie dzieje. Ani burzy, ani „śmiertelnej fali" i w ogóle tak bez emocji i przygód, jakby były nie na rejsie, lecz w domu u mamy. Kapitan popatrzył na nas ponuro, a potem rozejrzwszy się po bliskich brzegach, mruknął pod wydatnym nosem: - Nie wywołujcie wilka z lasu... - A bo co? - zainteresowały się dziewczyny. Męska część załogi przybrała natychmiast skupiony wyraz twarzy, a Olgierd ciągnął dalej, ostrząc fiński nóż na osełce. - Przecież wiadomo, że w tej okolicy grasuje wampir... Nie ma nocy, żeby jakiejś babce krzywdy nie zrobił. Wiatr ucichł, brzeg blisko, a noc za pasem... Rozejrzałyśmy się dookoła niepewnie. Chłopcy przytaknęli w milczeniu głowami. Olgierd zaproponował, żeby dwóch na ochotnika podpłynęło „bączkiem" do brzegu, aby zbadać sytuację, gdyż jakaś podejrzana cisza panuje w nadbrzeżnych domkach. Kto wie, czy nie barykadują się przed wampirem. - Eee, głupstwa gadacie... - wtrąciłam nieśmiało. - Gdzie tu wampir? Łotry tylko w dużych miastach grasują, a najczęściej w gazetach. Józio z Olgierdem sztyletowali mnie wzrokiem. - Patrzcie, jaka mądrala... Zobaczymy, co powiesz, jak ci brzytwą zaczną łaskotać szyję. Zamilkłam. Maturzystki wlazły do messy. Witek z Robertem, uzbrojeni w noże kuchenne i młotek, ruszyli ku brzegowi. Było już prawie ciemno, a na wodzie kładły się krwiste cienie zachodu, gdy zdyszani dopadli naszego jachtu. Tajemniczo poszeptali z kapitanem, a ten oznajmił łamiącym się głosem: - Zarządzam alarm... podejrzane bandy i wampir na kursie! Wydał odpowiednie instrukcje, rozdzielił wachty i na łajbie zawrzało. Czy zrobił to wieczorny zmierzch, czy nastrój wywołany opowieściami 160 chłopców, ale blady strach padł na maturzystki, którym przypadło w udziale pompowanie wody z zenzy i uszczelnianie kapokami ściany messy, „żeby kule się tak łatwo nie imały", gdyby wampir posiadał broń. Nasi zwiadowcy opowiadali szeptem, jak nie chciano wpuścić ich do żadnej chaty, a jakaś kobieta, idąca drogą, rzuciła się z krzykiem do ucieczki. Widocznie przestraszyła się twojej gęby od tygodnia nie golonej - zaopiniował kapitan i dalej przygotowywał załogę do obrony. Mnie dostały się obcęgi, którymi miałam bronić swojej czci. Tak właśnie powiedział kapitan. Maturzystkom przypadła w udziale biała broń, to znaczy jedyny widelec, który posiadaliśmy, i para żyletek. Kapitan miał wzruszającą mowę o odpowiedzialności, która na nas spada, jeśli coś się stanie jachtowi, bo to rzecz państwowa, a także o powinności żołnierza na posterunku. Zakończył mniej więcej tak: - „Odwrotu nie mamy. Pogoda bezwietrzna, dookoła mielizny, na brzegu ukrywa się, być może, wampir z bandą terrorystów, którzy bosakami mogą nas dosięgnąć. Kobiety skrzywdzą, nas potopią. Brońcie się i gińcie z honorem". Byłyśmy wstrząśnięte tą mową i dopiero po niej zaczęłyśmy się naprawdę bać, bo zarówno kapitan, jak i załoga byli śmiertelnie poważni i chociaż tak naprawdę w tę całą historię nie wierzyłyśmy, to jednak dreszcz emocji chodził nam po plecach jak mrówka. Nocna wachta drogą zawiłego losowania wypadła na maturzystki. Basia dostała czkawki, Ludka była bliska płaczu i wyraźnie zbladła. Penelopę w klateczce umieściłam w najbezpieczniejszej części jachtu i starałam się blisko niej trzymać, żeby w tragicznym i ostatecznym momencie otworzyć klateczkę i zwierzątko wypuścić na wolność, aby marnie nie zginęło z rąk bandytów. Tej nocy nikt prawie nie spał i nawet wybuchła panika, spowodowana fałszywym alarmem Basi, której żaba skoczyła na nogę. Wypatrywaliśmy oczy w ciemności, najlżejszy plusk wody, lub krzyk wodnego ptaka, stawiał nam włosy na głowie, a dłonie drętwiały od kurczowego zaciskania „broni". Różowy świt przywitaliśmy z wielką ulgą. Zerwał się upragniony wiatr i oddalił nas od koszmarnych brzegów cichej zatoki. Na pełnej wodzie, pod 161 pełnymi żaglami sądziliśmy, że uda nam się odespać straszne godziny bezsennej nocy. Jednak kapitan był innego zdania. - Załoga żeńska do mycia pokładu, pompowania wody i wszystkich cięższych posług!... - Dlaczego? - spytałyśmy chórem. - Przecież miałyśmy nocne wachty. - Za głupotę - odpowiedział ze spokojem Olgierd. - Chłopcy ryknęli śmiechem. - Więc z tym wampirem, to co? - zapytała płaczliwym głosem Basia. -Bujda! -Jak to bujda?! - Chciałyście emocji, toście ją miały, a że wierzycie w takie brednie, to się wam kara należy. Maturzystki, pożal się Boże... W milczeniu wzięłyśmy się do „klarowania", a męska załoga, żując gumę, rozłożyła się wrogim obozem na rufie. Tylko Witek „powoził" jachtem, który ciągnął do bazy jak najzwyklejszy koń do stajni. Maciek nawet nie spojrzał w moją stronę. * Po różowym świcie zaczął się złoty od słońca poranek. Kończyłyśmy powoli „klar" naszej łajby. Przy ostatnim wiaderku wody wylewanym przez burtę poczułam nie tyle strzyknięcie w kolanach, ale -jak określał uczucie głodu Józio - groźne burczenie w żołądku. Zupełnie jakbym tam prowadziła nielegalną hodowlę żab. Co tu dużo mówić. Byłam głodna, straszliwie głodna. Ten dotychczasowy sposób odżywiania się był może oryginalny, a już z pewnością niecodzienny, i chociaż uwielbiałam wszystko, co jest inne, to jednak środkowa część mojego ja - czyli żołądek, wyraźnie się przeciwko takiemu odżywianiu buntowała. Maturzystki też wyglądały na markotne i przełykały głośno ślinę, ilekroć wspomniałam półgłosem na temat jajecznicy ze skwarkami, a chociażby o talerzu kartoflanki. Byle była ciepła, gęsta i w dostatecznej ilości. 162 Na przykładzie zwykłej zupy zrozumiałam teorię względności, która też zawsze była dla mnie tylko abstrakcją. W domu broniłam się przed zupami. Używałam różnych podstępów, z udawaniem bólu żołądka włącznie, gdyż babunia uważała, że obiad bez zupy, to żaden obiad i codziennie ją nam podawała pod różnymi nazwami. Za nimi jednak krył się wciąż ten sam smak. Na rajzie z tatą zupa stała się dla mnie niesłychanie smakowitym daniem, a na obecnym rejsie urosła do poematu, poezji i czegoś, co kojarzyło się z tęsknotą za utraconym szczęściem. Podróże rzeczywiście kształcą i rozwijają. W żołądku burczało wstydliwie, Maciek nie zwracał na mnie uwagi i mój instynkt życia zaczął dochodzić do głosu, działać niezależnie ode mnie. - Maciek! - zawołałam w miarę godnym, a w miarę proszącym tonem. - Przyjdź do nas na chwilę. Spełnił moje życzenie z niejakim ociąganiem, gdyż obserwował akurat manewr „Delfina", który wykonywał Józio, żeby dobić do małego molo, należącego do jakiegoś domu wczasowego. Ten dom, murowany i żółty jak kanarek, stał na zielonej skarpie w otoczeniu tak powykręcanych sosen, jakby chorowały na reumatyzm. - Co się dzieje? - zapytał ze źle ukrywanym niepokojem, co sprawiło mi dodatkową przyjemność. - Jestem strasznie głodna -jęknęłam, spoglądając na niego błagalnie. -I już nie mogę patrzeć na zimne i suche jedzenie, popijane herbatą na glonach. Ta piekielna maszynka spirytusowa gaśnie albo wybucha. Trudno na niej coś ugotować - poparły mnie maturzystki. Głód zjednoczył je ze mną, gdyż zazwyczaj trzymały się razem lub starały się być bliżej chłopaków. Zwłaszcza Baśka zezowała na Witusia. Maciek nie bardzo zwracał uwagę na to, co powiedziały, ale za to z namysłem wlepił we mnie te swoje szare, uważne oczy i nagle odezwał się z miną kogoś, kto nic całe życie innego nie robi, tylko rozwiązuje trudne problemy. 163 - Zobaczę, co się da zrobić! Odwrócił się od nas, wskoczył do kokpitu i wyciągnął z niego menażkę. Później poszeptał z chłopakami, coś gorąco perswadował naszemu kapitanowi, wykorzystując do tej czynności przede wszystkim ręce, co z daleka wyglądało, jakby rozmawiali na migi. Gdy tylko Józio z Wiciem przycumowali „Delfina", wyskoczył na ląd i pobiegł w kierunku domu na skarpie. - Ale ciebie słucha! - powiedziała z nie ukrywaną zazdrością i podziwem Basia, podwiązując włosy niebieską chustką, z której usiłowała namo-tać turban, ale jakoś jej to nie wychodziło bez pomocy lusterka. Próbowła już trzeci raz. Ludka dawała jej tylko zbawienne rady i wskazówki, jak to zrobić, ale koleżance nie pomogła. Taka wredna. - Normalka - odpowiedziałam skromnie. - Mężczyzn należy trzymać krótko! - dorzuciałam szeptem, żeby nie usłyszała tego reszta męskiej załogi, gdyż mogło to się dla mnie skończyć wyrzuceniem za burtę. Zauważyłam, że mężczyźni są bardziej solidarni od dziewczyn i jeden z drugim trzyma jak kto głupi. Kapitan po chwili zarządził „maleńkie pranko" -jak się wyraził i zaczął pierwszy znęcać się nad swoim ręcznikiem. Czynił to w zimnej wodzie i bez mydła, żeby - jak powiedział: „nie zatruwać środowiska naturalnego". Zupełnie jak Żabelia! - Wystarczy, że zanurzysz w wodzie tylko tę ścierę, to już wszystkie ryby od tego wyzdychają - wtrącił Józio z niewinną, zatroskaną miną i zaczął również prać swój zapasowy podkoszulek z pięknościowym napisem na piersiach „Isolator" i rysunkiem świecy samochodowej z błyskawicą. Cudo! -Przyganiał kocioł patelni -wymamrotał Olgierd, klęcząc na pomoście, z którego robił „pranko". - Co was od świtu napadło z praniem? Przecież dziś nie sobota - zastanawiał się głośno Robert, myszkując po skrzyni z prowiantem, przez nieuwagę rozsypując chipsy. - Nie lepiej zacząć dzień od skromnego posiłku? Można by boczek na patykach podpiec albo... - zastanawiał się głośno, ale nim mu ktoś 164 odpowiedział, zjawił się w zasięgu naszych oczu Maciek. Szedł powoli, dostojnie niosąc przed sobą w obu dłoniach wypełnioną czymś menażkę z płynącym nad nią obłoczkiem pary. Spojrzałam z tryumfem na maturzystki. Obie jak na komendę przełknęły ślinę. - Masz szczęście! - mruknęła z zazdrością Ludka. - Potrafię postępować z mężczyznami - zbagatelizowałam, uśmiechając się z wyższością i sama natychmiast w to uwierzyłam. Moją przyszłość zobaczyłam w różanych barwach, i nawet moje piegi nie potrafiły zachwiać wiary w odkryte przypadkiem możliwości. Maciek szedł środkiem pomostu. Chłopcy przerwali swoją pracę, spoglądając na niego, jak na pingwina w rogatywce z pawimi piórami albo jak na świętego Jerzego, który nie na koniu, lecz pieszo zapycha w stronę jachtu. - Cudotwórca! -jęknął Wicio i przeciągle zagwizdał. - Niech porodzę mamuta, jeśli nie skombinował czegoś na ząb! -jęczał dalej natchnionym głosem. - Niech ja skonam na łupież w końskim szpitalu! - klął się Robert - on rzeczywiście niesie coś w menażce! Maciek nie zwracał uwagi na pokrzykujących chłopaków i jęk podziwu dziewcząt. Bez słowa postawił na pokładzie przede mną menażkę, wypełnioną po brzegi kaszą manną na mleku. Poczułam się jak pies, któremu podstawiono miskę z żarciem... O mało nie zawyłam z zachwytu. I chociaż nie cierpię żadnych zup na mleku, ta zapachniała mi czymś tak cudownym, jak smak najwymyślniejszej pizzy. - Jesteś kaskaderem i magikiem w jednej osobie! - wyszeptałam przez łzy szczęścia i skoczyłam po trzy łyżki do messy. Maciek coś szeptał z chłopakami, po czym wyznaczył Józia, Witka i Roberta do jakiejś misji specjalnej i cała trójka ruszyła biegiem w kierunku domu wczasowego. Nie było ich przeszło godzinę, którą reszta załogi wykorzystała na „klar" osobisty i snucie domysłów, co też to za misj a specj alna. - Nie myślcie tak intensywnie, bo za słabe macie na to głowy i możecie zwariować! - oblał nas zimną wodą kapitan i zamilkliśmy. 165 Akurat chwaliłam się przed maturzystkami, że potrafię siedzieć w postawie „lotosu" i zaczęłam demonstrować krzyżowanie nóg tak, aby kolana przylegały do pokładu, natomiast pięty do moich opalonych na czarno ud, gdy zjawili się nasi „misjonarze" - jak nazwał ich natychmiast kapitan -z ogromnym kotłem, jak do gotowania bielizny, pełnym kaszy na mleku. - Dawać na pokład wszystkie puste naczynia! - komenderował Maciek. - Trzeba raz dwa opróżnić kociołek, wyszorować i odnieść! W przeciągu kilku minut byliśmy „zakaszowani" na amen. Wszystkie puszki, menażki, garnuszki wypełniała gęsta manna na mleku. Była tylko odrobinkę przypalona. Okazało się, że w kotle jest jej jeszcze prawie połowa, a my już nie mieliśmy gdzie jej przelewać. - Ogólne śniadanie ze wspólnego kotła! - zarządził kapitan i pierwszy przyssał się do mlecznej zupy. Józio dysponował jedynie łyżeczką do herbaty. Musiał do kociołka wsadzać rękę po łokieć, żeby trochę jej wyciągnąć. Wszyscy parsknęliśmy śmiechem, aż się Józio zdenerwował i zaczął wyjadać dłonią, co było jeszcze zabawniejsze, zwłaszcza że cała twarz okleiła mu się białymi krupami. Za jego przykładem poszliśmy wszyscy, i to była dopiero wystrzałowa zabawa. - Zjeść do ostatniego ziarenka! - komenderował Olgierd. - Nic się nie ma prawa zmarnować! Nie zmarnowało się. Tyle tylko, że po skończonej uczcie wszyscy nagle zamilkliśmy, a nasze brzuchy były tak pełne i okrągłe, że aby swobodnie oddychać, musieliśmy stać i trzymać otwarte usta. Przy tym odwracaliśmy z obrzydzeniem wzrok od porozstawianych na pokładzie naczyń pełnych stygnącej kaszy. - Na zimno będzie wyśmienicie smakowała z marmoladą - orzekł grobowym głosem kapitan, idąc za naszym wzrokiem, ale go równie szybko od naczyń odwrócił. Wyszorowany kocioł został odniesiony przez dwu ochotników, z których jednym był Maciek. Bo mój Maciek był pierwszy do wszystkiego. Zupełnie jak jego nieżyjący ojciec. 166 Nim po godzinie odbiliśmy od przyjaznego i manną płynącego brzegu, zjawiły się na pomoście dwie kucharki w białych fartuchach, żeby nas nie tyle pożegnać, ale podziękować kapitanowi za pracę społeczną załogi. Okazało się, że Maciek, a później Józio, Witek i Robert otrzymali kocioł zupy jako premię za przyniesienie do kuchni kilkunastu wiader wody z pobliskiej studni, gdyż coś się zepsuło i krany nie działały, a hydraulik obiecał przyjść dopiero pod wieczór. Poza tym pomogli zanieść dziewczynom karmę dla tuczników i uporządkować chlewik. Obie starszawe kucharki nazwały naszych chłopców „ręką opatrzności" i chociaż kapitan mruknął pod nosem, że raczej należałoby o nich powiedzieć „świniopasy" albo „wodonosy", był bardzo zadowolony z załogi, a gdy jeszcze kucharki wychwalały pod niebiosa „taką grzeczną i uczynną młodzież" - jak się wyraziły - zadeklarował, że cała załoga jachtu, z nim na czele, jest gotowa przez cały dzisiejszy dzień pomagać w kuchni, w polu, w ogrodzie i gdzie tylko sobie życzą. Prawdopodobnie powiedział to w obawie o nasze żołądki, które w każdej chwili mogły pęknąć z przejedzenia i tylko ruch mógł nas od takiej haniebnej śmierci uratować. Kucharki jednak podziękowały, zadowolone w zupełności z tego, co zostało zrobione, a gdy zaczęliśmy dziękować za pysznościowe śniadanie, orzekły, że to drobiazg, bo wczasowicze grymaszą, zupy mlecznej prawie nie jedzą i jeden kociołek mogły ofiarować za tak „solidną i potrzebną pracę" -jak się wyraziły. Odbijaliśmy od brzegu dumni, z żołądkami pełnymi kaszy manny i z ogromną ostrożnością, żeby nam się nie powylewała na pokład zawartość rozlicznych naczyń z mleczną zupą, Był to ostatni dzień naszego rejsu. ? Rozdział dziewiąty „Wietrzak" poszukiwany od zaraz Babunia załkała spazmatycznie, gdy zjawiliśmy się z Maćkiem w domu. Następnie obejrzała mnie krytycznie ze wszystkich stron, nie poświęcając Maćkowi ani jednego spojrzenia. Owszem, jedno, ale za to wrogie i wyniosłe. - Przez tyle dni sama z chłopakami! Ładne rzeczy! - znów załkała, unosząc ręce do góry, jakby wzywając niebo na świadka mojej hańby. -A twój ojciec jest tak samo lekkomyślny, jak twoja matka - uzupełniła, przyglądając się, jak ściągamy plecaki. - Ale to się wkrótce odmieni! - dodała jakoś niewyraźnie. Było mi wstyd i przykro. W tej samej chwili ukazał się w drzwiach Żabelia, więc rzuciłam mu się na szyję, całując i pytając cichutko o Lemura, tak żeby babunia nie usłyszała. - Wszystko w porządku - odpowiedział z ulgą w głosie. Przywitał się z Maćkiem i zabrał z jego rąk klateczkę z Penelopą, mówiąc, że się bardzo za stworzonkiem stęsknił. - Więc ten myszak jeszcze żyje?! - krzyknęła babunia z rozpaczą. -Znów zaczną się szkody w domu. - Kotuś... - zwróciła się do taty płaczliwym głosem. - My się nigdy niczego nie dorobimy, jak tak dalej pójdzie... 168 - Dorobimy się, dorobimy babuniu - ubiegłam w słowach Zabelię. -Tylko patrzeć, jak będziesz miała nową synową! Cios był wymierzony skutecznie. Babunia obróciła się w miejscu, jak nakręcony bąk, i zamilkła na długo z oczami w słup. - Skąd wiesz?... -jęknęła po chwili, patrząc na mnie jak na Kasandrę. - Tamaryszku! - krzyknął tata ostrzegawczo, ale bez specjalnego entuzjazmu, i pociągnął nas za sobą do pokoju. - Pewnie jesteście głodni? - zapytał, przesuwając po nas uważnym wzrokiem. - Mamo, co z tym obiadem? - Kotuś, same dziś nieszczęścia!... - odezwała się babunia, drepcząc niezdecydowanie w progu pokoju. - Jakie znów nieszczęścia, co mama opowiada?! - obruszył się Żabelia. - Tamaryszek zdrów, ty zdrowa, mnie też niczego nie brakuje... - A ten nieszczęsny list? - znów załkała. - A teraz znów ta straszna wiadomość od Tamaryszka?! - Co za list? - zapytałam pełna złych przeczuć. Pomyślałam, że z mamą stało się coś złego. - Przyszło dla ciebie zaproszenie ze Stanów - chrząknął Żabelia. -Mama chce, żebyś do niej przyjechała na miesiąc... - Bomba! - krzyknęłam, rzucając się Żabelii na szyję. - Jadę do mamy! - Taka podróż kosztuje majątek, a twój ojciec ciężko pracuje i pieniędzy na ulicy nie zbiera! - krzyknęła rozpaczliwie babunia, zamykając za sobą drzwi do kuchni. - No, jak wam się udał rejs? - dopytywał się Żabelia, zmieniając szybko temat. - Wszystko było w porządku? - zwrócił się do Maćka, wpatrzonego w Żabelię jak w najpiękniejszy jacht świata. - Wszystko, proszę pana! - odpowiedział z mocą i popatrzył Żabelii w oczy. - Tamaryszek to świetna dziewczyna. Już nawet nauczyła się holować jacht na linie i zna kilka węzłów. - Tato, było odlotowo, tylko brakowało nam ciebie i w ogóle... A Maciek, to mi nawet raz pozwolił sterować. Mówię ci, co to za cudowna historia. 169 Tata chrząknął z niedowierzaniem i spojrzał na nas z filuternym uśmiechem. - Najszczersza prawda - przytaknął Maciek, który poczuł się swobodniej pod nieobecność babuni. - Tato, a co będzie z moim wyjazdem? - zapytałam szybko, nim babunia ponownie wkroczy do pokoju z obiadem. W całym mieszkaniu rozchodziła się woń kołdunów, które potrafiła bezbłędnie przyrządzać, a tata był w nich specjalnie rozkochany. Od woni majeranku aż w nosie kręciło. Z niecierpliwością spoglądałam na Żabelię i aż mi serce waliło z emocji i wzruszenia. Nie dość, że zobaczę mamę, to jeszcze czeka mnie wspaniała podróż i oglądanie własnymi oczami Ameryki. - Należałoby mamę odwiedzić, nie sądzisz? - znów się do mnie uśmiechnął. - W każdym razie postaram się, abyś przyszłe wakacje spędziła w Nowym Jorku. - Tato, jesteś cudowny! - krzyknęłam, podrywając się z krzesła, aby rzucić się ponownie Żabelii na szyję. - Rok to jednak strasznie długo! Nie można by wcześniej?! Nie wiem, czy dożyję... - zaczęłam na łzawą nutę. Maciek trochę spochmurniał i patrzył w okno z lekko naburmuszonym wyrazem twarzy. Widocznie nie był zachwycony moją przyszłą podróżą. Sprawiło mi to niejaką przyjemność. Oznaczało bowiem, że nie chce się ze mną rozstawać. Jakiż świat był cudowny! - Dożyjesz, dożyjesz... - uśmiechnął się z melancholią Żabelia. -W twoim wieku czas płynie wolno. Przekroczysz dwudziestkę, to zobaczysz, że nie rowerem, lecz mustangiem czas wali naprzód... - Ach, tak bym już chciała mieć dwadzieścia lat! - spojrzałam wymownie na Maćka, ale on wciąż gapił się w okno, więc szybko zmieniłam temat. Babunia wkroczyła z wazą kołdunów, mamrocząc coś pod nosem, że dzisiejsza młodzież to się rozwala na krzesłach i czeka, aby ją obsłużono. Spojrzała znacząco w moją stronę, wciąż jakoś nie zauważając Maćka. Opuściłam skromnie oczy na talerz z niebieskim szlaczkiem. Maciek kopnął mnie ostrzegawczo nogą pod stołem, jakby tym ruchem perswadując, 170 że powinnam pomóc babuni, chociaż tak na dobrą sprawę, to nie było w czym. Stół był przecież nakryty obrusem, talerze rozstawione. Nawet przy srebrnych -jak mawia babunia - rodowych sztućcach leżały serwetki w niebieską kratkę. Trochę mnie to nawet zastanowiło, gdyż babunia na ogół nie podawała tak na co dzień sreber do obiadu i serwetek, chociaż tato wciąż z nią o to walczył. Twierdził, że od święta, to on może obejść się bez serwetek i wytwornej zastawy, ale na co dzień chce mieć doznania estetyczne, gdyż wtedy mu wszystko lepiej smakuje. Nawet przypalony przez babunię kotlet i kwaśne buraczki, tak blade w kolorze, iż czasem wydaje mu się, że to płatki róż podano jako jarzynę. Babunia wtedy tłumaczyła, że to przecież dla jego dobra ona tak oszczędnie prowadzi gospodarstwo, że z wygotowanych na barszcz buraczków jeszcze robi jarzynkę, bo u prawdziwie dobrej gospodyni, to nawet tłusta plama na obrusie powinna być wykorzystana. Tak właśnie kiedyś powiedziała. Żabelia musiał również dostrzec coś niepokojącego w tym uroczystym nakryciu stołu i w opóźnionym trochę obiedzie, gdyż nagle zapytał: - Mamo, co to dzisiaj za dzień?... - Wtorek - odparła przytomnie babunia, przyodziana w swoją najelegantszą suknię. Minę miała skupioną i uroczystą. - Przecież mama dobrze wie, że nie o to pytam... - chrząknął Żabelia, rozglądając się dyskretnie po pokoju, jakby chciał w nim znaleźć jeszcze jakiś szczegół świadczący o niecodzienności. W szklanym wazonie, o którym mówiło się, że jest ze szwedzkiego kryształu, sterczało kilka nadwiędłych róż. - A te kwiaty, to skąd? - zapytał z niewinną miną i znów chrząknął nerwowo. - Są od pani Buby. Spojrzeliśmy jednocześnie z Żabelia na babunię, gdyż imię to padło pierwszy raz w naszym domu. - A któż to taki, ta pani Buba? - spytał z niepokojem, zerkając łakomie na wazę z kołdunami, przy której babunia wciąż coś manipulowała, jakby chciała przedłużyć moment rozdzielania ich na porcje. 171 - Bardzo miła i zacna osoba - twarz babuni rozjaśniła się w zagadkowym uśmiechu. - Bogata, samotna, a ilekroć przyjdzie w odwiedziny, to kwiaty mi przynosi albo czekoladki w pudełkach, i to zagraniczne. Jak ty byłeś na urlopie, to ona jedna o mnie pamiętała... - wyrzut zabrzmiał w jej głosie. - Właśnie była onegdaj, to ty akurat siedziałeś na jakimś zebraniu, jak to robisz teraz prawie każdego dnia - zakończyła z westchnieniem. Żabelia zerknął w moją stronę. Od razu wiedziałam, że tym „zebraniem" był Lemur. Wyszczerzyłam do niego zęby. Maciek siedział sztywno i wodził po nas zaciekawionym wzrokiem. Wprawdzie było widać przestrach w jego oczach, ale tylko wtedy, ilekroć jego spojrzenie zaczepiło o babunię. Przy drzwiach odezwał się dzwonek. - Otóż i pani Buba! - wykrzyknęła z tryumfem babunia, dostawiając szybko piąty talerz i sztućce. - Boże, zmiłuj się... - szepnął Żabelia, unosząc oczy ku sufitowi, ale babunia widocznie nie usłyszała, gdyż zaczęła nas uświadamiać, że pani Buba wróciła dopiero przed miesiącem ze Stanów, a poznały się w sanatorium... Poderwałam się z miejsca, żeby otworzyć drzwi, ale babunia rączo skoczyła w kierunku przedpokoju, oznajmiając, że ona sama powita panią Bubę. - Tato, chcą cię ożenić! - parsknęłam śmiechem, chowając twarz w dłoniach, z czym zawsze walczyła babunia, a ja wciąż o tym zapominałam, że czynić tego nie należy. - Na to wygląda - przytaknął z trwogą w głosie Maciek i spojrzał ze współczuciem na Żabelię. On sam siedział niemy i osłupiały, wpatrując się w drzwi. Stała w nich babka, ale nie taka zwykła babka! Ona miała dwie głowy. To znaczy jedną, ale dwuczęściową, z czego ta druga część była większa. Drugą stanowiły włosy. Ciemne, gęste i tworzące wokół małej, wąskiej twarzy gigantyczny baniak z poddartymi koło uszu kosmykami „na be-bisia". Spod tych nastroszonych włosów wyłaniały się złote klipsy w kształcie felgi samochodowej, a sukienka była w różowo-białą krateczkę z białą falbanką nad łokciem i przy bardzo dużym dekolcie. Na tym dekolcie, jak na tacy, leżały, bo nie wisiały, tylko właśnie leżały, złote łańcuszki z jakimiś wisiorkami. 172 - Haj! - krzyknęła od progu dziecięco-gdaczącym głosikiem i z wyciągniętymi ramionami sunęła prosto w moją stronę, aby - jak powiedziała -„ucałować to drogie, śliczne dziewczątko, co to tyle trosk babuni przysporzyło tym jakimś rejsem w nieodpowiednim towarzystwie". - Towarzystwo było odpowiednie - powiedziałam najbardziej kategorycznym tonem, na jaki mogłam się zdobyć. Nim pozwoliłam cmoknąć się w policzek, już pani Buba omdlewającym ruchem podawała tacie dłoń do pocałowania, czego Żabelia bardzo nie lubił. - Ona ma chyba perukę... - zdążyłam szepnąć Maćkowi i już przyszła na niego kolej cmokania pani Buby w upierścienioną dłoń. - Zapewne to twój boy-friend - mrugnęła do mnie okiem z taką miną, jakby chciała powiedzieć: „widzisz, widzisz jaka jestem domyślna i tolerancyjna". Z miejsca ją znienawidziłam, chociaż tata zawsze mnie uczył, że nienawiść jest uczuciem niegodnym człowieka i że należy w sobie zwalczać wszelkie takie negatywne uczucia, bo w przeciwnym razie one go zjedzą. Zaraz sobie wyobraziłam w charakterze pędraków takie różne zazdrości, nienawiści i ambicyjki, które podgryzają korzonki mego młodego życia, a ja więdnę, żółknę i robię się starą jędzą. Okropność! Popatrzyłam jeszcze raz na nią bardziej obiektywnie, przez wizję tych pędraków- gryzoni, ale gdzie jej tam było do naszego Lemura! Maciek zaszurał nogami, babunia wydała z siebie kilka nic nie znaczących okrzyków i znów zasiedliśmy do stołu. - Kołdunki wyborne! - chwaliła pani Buba cała w promiennych uśmiechach, mrużąc zalotnie oczy do wszystkiego i wszystkich. - To przysmak syna - odezwała się z nabożeństwem i powagą w głosie babunia, jakby chodziło o rzecz wielkiej państwowej wagi, a nie jakieś tam pierogi na wschodni sposób przyrządzone. -Czy pani sieka surowe mięso tasaczkiem, czy też przepuszcza przez maszynkę? - dopytywała się pani Buba, jakby to była sprawa życia i śmierci. Miałam ochotę parsknąć śmiechem, ale tylko Maćka kopnęłam nogą pod stołem. Musiałam się jednak pomylić co do nogi, gdyż Żabelia spojrzał na mnie i chrząknął, dając oczami znak, żebym się uspokoiła. 173 - Bo ja tylko tasaczkiem, i to jedynie wołową polędwicę - uzupełniła, aby już w tej materii nie było żadnych niedopowiedzeń. Spojrzałam na nią, ale niewiele było nawet widać twarzy spod gigantycznej, wylakierowanej peruki. - Jakże by inaczej... - ucieszyła się babunia, spoglądając z uwielbieniem na upierścienione palce pani Buby. - Od razu widać, że z pani doskonała gospodyni, ot co... To rzadka dzisiaj cecha wśród nowoczesnych kobiet, a zwłaszcza młodych - wdzięczyła się obrzydliwie babunia do zajadającej kołduny pani Buby. - Kocham dom, kocham gospodarstwo, uwielbiam dzieci - odrzekła z rozbrajającą szczerością. - Taka już jestem niedzisiejsza! - zatrzepotała zalotnie rzęsami, wzdychając afektowanie nad tą swoją rzekomą ułomnością. Babunia popatrzyła z tryumfem na Żabelię, rozkoszującego się w skupieniu kołdunami. Były soczyste i tak w sam raz na ząb. - Widzisz, kotuś... - zwróciła się do taty. - Takie też bywają kobiety. Nie trzeba tracić nadziei, chociaż ja wiem, że miałeś złe doświadczenie. Matka Tamaryszka nawet wodę na herbatę potrafiła przypalić... Żabelia przestał na chwilę jeść i spojrzawszy surowo na babunię, chrząknął ostrzegawczo. Może by nawet coś powiedział, bo zawsze przy mnie stawał w obronie mamy, ale do rozmowy wtrącił się nagle milczący do tej pory Maciek. - U nas w Wołominie... - zaczął z powagą i tonem podobnym do babcinego, gdy ta mając do zakomunikowania coś specjalnie ważnego rozpoczynała opowieść od słów: „U nas w Wilnie..." - była jedna taka młoda i ładna babka, która wydała się za wdowca z dwojgiem małych dzieci. Mieszkał we własnym domu z garażem i fajnym ogródkiem na drugiej ulicy od naszej. Moja ciotka powiedziała nawet, że facet dobrze zrobił, że się ożenił, bo sieroty będą miały matkę i ludzie przestaną na dziewczynę gadać, bo... - zająknął się Maciek, jakby szukał odpowiednich słów. - No, wiecie państwo, ona, jak to się mówi, cała dnie u tego wdowca przesiadywała, gotowała mu obiady, z dzieciakami za rękę po Wołominie latała, kupowała im lizaki i co droższe zabawki. 174 Babunia spoglądała znad talerza na Maćka z nieokreślonym wyrazem twarzy. Pani Buba uśmiechała się krzywo, jakby z przymusem. - Moja ciotka, to mówiła nawet o niej, że to będzie dobra gospodyni, chociaż jeszcze młoda i ładna, jak aktorka filmowa. - A do której była podobna? - zainteresowałam się głośno. Tata jednak upomniał, żebym nie przeszkadzała Maćkowi i siedziała cicho, a i sam Maciek zignorował moje pytanie. Przyglądałam się więc ukradkiem pani Bubie, która trzepocząc rzęsami w kierunku babuni, starała się okazać tym gestem pobłażliwość Maćkowi. Miałam ochotę pokazać jej język albo uszczypnąć pod stołem. Znów pomyślałam o pędrakach-podgryzaczach i starałam się uśmiechnąć. - Wesele było na wiosnę, bo pamiętam, że akurat kwitły u nich w ogrodzie żółte forsycje, a w lecie umarło pierwsze dziecko. Taki śliczny chłopaczek. Miał ze trzy lata. - Zdarza się - westchnęła ze smutkiem pani Buba, a babunia dołożyła, na jej talerz jeszcze kilka kołdunków, pływających w złocistym rosole. Trochę mnie to rozzłościło, bo należały się one wyraźnie Żabelii. Nie otrzymał dziś swojej zwykłej porcji. Żabelia, gdy jadł kołduny, to jadł i pięćdziesiąt sztuk. To fakt! - Pamiętam, że ciotka kupowała akurat na zimę jabłka od takiego sadownika pod Kobyłką, co też hoduje -jak wujek - gołębie, gdy umarło drugie dziecko. Dziewczynka. Miał pareczkę. Była wtedy nie większa niż nasze bliźniaki. - No i co z tą dziewczynką? - przynaglałam Maćka, który był we wszystkim bardzo dokładny, a szczególnie wtedy, gdy o czymś opowiadał. Podejrzewałam, że ma piątkę z matematyki, ale zawsze zapominałam o to zapytać. - Nic. Pochowali ją. Miała bogaty pogrzeb. Połowa Wołomina poszła na cmentarz. Ojciec rozpaczał, bo podobno zawsze trząsł się nad dzieciakami. Nigdy przecież nie chorowały, wyglądały zdrowo, a tu takie nieszczęście w ciągu jednego roku... - Truła? - zapytał rzeczowo Żabelia. -Co ty, kotuś? - obruszyła się babunia. - Dlaczego miała truć? Za moich czasów przewżnie małe dzieci umierały. Na szkarla- 175 ?? coś 1 Pewnie ? stkie leJ prze- Jno-* 4^ przyklękiem ? ich ; z podałam ładnie o mjjf .ia wniosła na tacy owoc lnkł do herbaty i ta er ls babuni z Wilna, jak t _rmniepomiernie. Nie lubi fSi i oszczędź je, jal ftSfn* niewierze a, P kmioty są po to, aby sk ^^^albotrzyrn, lotrzebnie przywiązują się do Setoniechodziowartoscti oSUnek,bonajcZCście]widząwm< chcieliby powrócić a także, iz kaz szczególnie przywiązany. Ja jeszcze tciąskrzyneczkęzlistamima, Przytorcie.którybylnaprawdęp) gonaogromneporcje,nastró]Sięzmi cielsko-macoszegonacudnościowy, zaczciazzachwytem opowiadać o SI zarabiania w różny sposób, co wydav Nastawiłam uszu, bo ten temat oczyma duszy widziałam siebie w tam jest naprawdę w tej Ameryce. -Niech pan sobie wystawi-z< z błyskiem rozmarzenia w oczach Rdzach-w Stanach można zarot kim - dodała z naciskiem i zacl Poznałam pewne małżeństwo, ki lw'e pan, co oni powiedzieli? „My d°konać swego żywota i oddać k< ? sposób myślenia i trochę b W warunkach ci ludzie w An tynę, na dyfteryt, na zapalenie mózgu... - Zaczęła wyliczać z powagą- - Gorzej, proszę pana - odpowiedział Maciek z grobową miną. - Uśmiercała w jakiś dziwny sposób - zawiesił głos. - Nie przy stole o takich rzeczach, nie przy stole! - skarciła babunia Maćka, patrząc na niego nie jak na człowieka, lecz jak na pijawkę lub padalca. - Dzisiejsza młodzież nie ma w niczym umiaru. - Gdybym ja miała macochę - zaczęłam odważnie i mściwie - to nie ona mnie, ale jaja bym nakarmiła trutką na szczury albo środkiem na rozwolnienie... Żabelia chrząknął, starając się zachować powagę. Nawet zaczął coś mamrotać o tym, żebym się nie popisywała i nie wygadywała bredni. Babunia spojrzała na mnie ze zgrozą pomieszaną z niechęcią i truchtem wyniosła się do kuchni po deser. Nawet nie pozwoliła pójść za sobą. Pewnie dlatego, aby pokazać pani Bubie, jaka ona nieszczęśliwa i że wszystkie prace oraz obowiązki spadają na jej barki. Babunia najwyraźniej przesadzała. Pani Buba usiłowała zatuszować uśmiechem zakłopotanie, jednocześnie nie rezygnując z rzucania tacie czułych spojrzeń spod przyklejonych rzęs. Z pewnością nie były prawdziwe. Żabelia dyplomatycznie zmienił temat, podczas gdy ja z Maćkiem uprzątaliśmy brudne talerze. Maciek jednak nie miał odwagi odnieść ich do kuchni. - Długo pani była w Stanach? - Pół roku - zagruchała, poprawiając raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby nastroszoną perukę. Może była pod nią łysa? Pomyślałam o Lemurze, który przebywał jeszcze w szpitalu, i o jej naturalnych, ładnie upiętych włosach, i smutnym, ujmującym uśmiechu. Byłam wprawdzie o nią zazdrosna, ale też było o kogo. Musiałam to uczciwie przyznać i właściwie nie miałam już większych oporów, żeby weszła do naszej rodziny, jeżeli ktoś musi do niej wejść. I tak nie mogło to szybko nastąpić, bo pan Damazy żył i podobno z dnia na dzień czuł się lepiej, jak twierdził Żabelia. 176 Babunia wniosła na tacy owocowy tort z bitą śmietaną, a ja rozstawiałam filiżanki do herbaty i talerzyki w różyczki, ze złotym szlaczkiem. Był to serwis babuni z Wilna, jak przy każdej okazji podkreślała, i trzęsła się nad nim niepomiernie. Nie lubię, jak tak ludzie trzęsą się nad różnymi przedmiotami i oszczędzają je, jakby mieli zabrać je z sobą na tamten świat, w który nikt nie wierzy, ale każdy się go boi. Myślę, że wszystkie ładne przedmioty są po to, aby się nimi cieszyć, używać, a nie zamykać w zakurzonych szafach, albo trzymać w walizie na pawlaczu, i wyciągać najwyżej raz do roku. Stanowczo dorośli nie mają wyobraźni, a także niepotrzebnie przywiązują się do takich różnych skorup i staroci. Tata mówi, że to nie chodzi o wartość tych staroci, lecz o emocjonalny do nich stosunek, bo najczęściej widzą w nich swoją młodość albo czasy, do których chcieliby powrócić, a także, iż każdy z nas ma coś takiego, do czego jest szczególnie przywiązany. Ja jeszcze chyba nic takiego nie mam. No, może tę zieloną skrzyneczkę z listami mamy. Przy torcie, który był naprawdę pysznościowy, a babunia tym razem pokroiła go na ogromne porcje, nastrój się zmienił, jak również i temat rozmowy. Z truci- cielsko-macoszego na cudnościowy, to znaczy amerykański, gdyż pani Buba zaczęła z zachwytem opowiadać o Stanach Zjednoczonych i o możliwościach zarabiania w różny sposób, co wydawało się być dla niej sprawą najważniejszą. Nastawiłam uszu, bo ten temat teraz mnie specjalnie interesował. Już oczyma duszy widziałam siebie w samolocie. Bardzo byłam ciekawa, jak tam jest naprawdę w tej Ameryce. - Niech pan sobie wystawi - zaczęła takim jakimś dziwnym zwrotem, z błyskiem rozmarzenia w oczach, jakby mówiła o miłości, a nie o pie-niędzach - w Stanach można zarobić na wszystkim. Absolutnie na wszystkim - dodała z naciskiem i zachwytem w głosie. - Podczas podróży poznałam pewne małżeństwo, które wracało z odwiedzin u rodziny. I wie pan, co oni powiedzieli? „My po najdłuższym życiu chcemy w Polsce dokonać swego żywota i oddać kości ojczystej ziemi". Czy to nie staroświecki sposób myślenia i trochę bez sensu, gdy się zważy, w jakich świetnych warunkach ci ludzie w Ameryce żyją? Własny dom z basenem 177 kąpielowym, samochód albo i dwa... - wyliczała na upierścienionych palcach. - Nie powiedziałbym... - wtrącił Zabelia ozięble. - Nie wydaje mi się, aby dolary rosły na drzewach, a poza tym dla większości ludzi pieniądz to nie wszystko - dodał z lekkim westchnieniem. - Są inne wartości, których tam zapewne nie znajdują... - Może i dolary nie rosną - wtrąciła z powagą babunia. - Ale pani Buba niejedno mi opowiadała o tym, jak łatwo się tam dorobić. - To prawda! - przytaknęła żarliwie pani Buba. - Ja osobiście tygodniowo zarabiałam więcej niż w Polsce przez miesiąc. - Wiem coś o tym - uśmiechnął się sceptycznie Żabelia. - Nasze panie, często z wyższym wykształceniem, sprzątają tam cudze mieszkania przez dwanaście godzin na dobę, myją gary i sedesy - zagalopował się. Widać jednak było po jego oczach, że powiedział to celowo. Babunia uniosła ręce w niemym geście rozpaczy i zgrozy, a pani Buba skwitowała to wystąpienie taty kwaśnym uśmiechem. W ogóle uśmiech nie schodził z jej wprawdzie ładnych, ale zbyt jaskrawo pomalowanych ust. Kojarzyły mi się ze świeżą raną i było w tym coś odrażającego. Taki wampir. To fakt! - Jedna jaskółka nie czyni wiosny... - ujęła wywody taty w poetycką przenośnię, chociaż bym przysięgła, że nigdy żadnego wiersza nie przeczytała. Posądzałam ją, że najpiękniejszą dla niej lekturą jest książka telefoniczna i notowania walutowe w folderach turystycznych. - Pan zbyt wszystko uogólnia. Ja jednak uważam, że żadna praca nie przynosi kobiecie ujmy. Byle była uczciwa. Żyjemy, proszę pana, w demokratycznych czasach i trzeba zapomnieć o takich różnych przesądach. Trzeba iść z postępem. To również człowieka odmładza - dorzuciła zjadliwie z naciskiem na słowie „odmładza". Popatrzyła wymownie na trochę przydługie włosy Żabelii i dżinsową koszulę w kolorze jasnego błękitu. Trafiła w czuły punkt. Żabelia chrząknął, trochę się nadął i sięgnął do kieszeni po papierosy. 178 ??? ^ - Ja się nie wstydzę przyznać, że pracowałam - ciągnęła dalej odważnie. - Jestem kobietą samotną i liczę tylko na moje dwie ręce... - wyciągnęła je w błagalnym geście w kierunku Żabelii, który nie bardzo wiedział, co z tą sterczącą przed swoim nosem parą rąk zrobić. - Widzisz, kotuś, widzisz... Ot, jakie są na świecie dzielne kobiety. Żabelia chrząknął i pocałował panią Bubę w rękę, ale wyraźnie stracił resztę humoru. - Nie mam nic przeciw pracy za granicą - powiedział po chwili. -Zwłaszcza jeśli chodzi o studentów. Niech się uczą ciężkiej pracy i zarabiania na siebie, niech poznają ludzi, kraj, nauczą się języka. Jestem bardzo za tym, ale są pewne granice... O jakie granice chodziło, nie dowiedziałam się, bo pani Buba nagle zaczęła opowiadać. - Gdy płynęłam pierwszy raz do Stanów - zaczęła z rozmarzeniem w ruchliwych, blisko osadzonych oczach, to jeden z moich znajomych udzielił mi paru praktycznych rad i wskazówek. - Nie wątpię... - wtrącił jakoś beznamiętnie tata, a my z Maćkiem zaczęliśmy się kopać pod stołem i ogarnął nas nie wiadomo dlaczego głupi śmiech. Musiałam więc wyciągnąć chusteczkę i udawać, że wycieram nos, a babunia spojrzała na mnie karcącym wzrokiem. - Wiedział, że jadę do rodziny, ale w drodze wszystko może się zdarzyć i trzeba mieć swoje pieniądze - ciągnęła dalej swą opowieść pani Buba. - Właśnie - wtrącił rzeczowo Żabelia, dyskretnie zerkając na zegarek. Spieszył się zapewne do szpitala. Między jego papierami na rajzbrecie wcześniej dostrzegłam opakowane pudło czekoladek, i to gigantycznych rozmiarów. - Jak to? - stropiła się pani Buba, ale zaraz odzyskała panowanie nad sytuacją. - Ależ z pana figlarz! - pogroziła tacie paluszkiem o wymalowanym na czekoladowo paznokciu. - Nie przerywaj pani Bubie, kotuś... - wtrąciła babunia. - Dowiemy się ciekawych rzeczy o świecie - dodała z powagą. - Słucham przecież uważnie - odpowiedział zrezygnowanym tonem 179 - Ten mój znajomy powiedział mi coś, w co z początku nie wierzyłam. Kiedy jednak doświadczyłam tego osobiście, to doszłam do wniosku, że w niczym nie przesadził. Otóż powiedział, że w Stanach nawet człowiek nie znający języka i nie posiadający określonego zawodu, może w każdej chwili dostać pracę. Wystarczy tylko zgłosić się do najbliższego zakładu pogrzebowego. Tam są zawsze poszukiwani ludzie do żałobnych orszaków. - Ach, Boże mój... -jęknęła z przejęciem babunia, nakładając na pusty talerzyk pani Buby nową porcję tortu z morelami i bitą śmietaną. Przełknęłam ślinę. O moim istnieniu zapomniano. - Najchętniej angażują z dobrą prezencją i wtedy można liczyć na wyższą taryfę. Jest nawet ustalony cennik dla wynajętych żałobników... -entuzjazmowała się dalej ową amerykańską cywilizacją, czy kulturą, bo sama nie wiem, jak takie zaplanowane i opłacane orszaki zaszeregować. - Na przykład, za godzinę stania przy trumnie z opuszczoną głową i smutnym wyrazem twarzy - pięć dolarów. Gdy się do tego jeszcze uroni kilka łez, przedsiębiorstwo dopłaca dwa dolary. Jeżeli natomiast z krzykiem rozpaczy skoczy się za trumną do grobu, to można zarobić nawet piętnaście dolarów. - Koszmar... - szepnęłam ze zgrozą. - A jak się później-ptego grobu można wydostać? - zainteresował się zawsze praktyczny Maciek, trącając mnie pod stołem nogą. - Jest do tego specjalne urządzenie - odpowiedziała bez namysłu pani Buba, jakby była specjalistką od skoków na trumnę. Przebiegł mnie dreszcz grozy. Nie na darmo jej usta skojarzyły mi się z wampirem. - Pani tak zarabiała? - zapytałam nieśmiało. - Ach, nie! - żachnęła się pani Buba. Mimo wszystko starała się patrzeć na mnie z przychylnym uśmiechem, co jej się zbytnio nie udawało. - Ja miałam inne możliwości, i to podczas podróży, już na statku... - Pani to pewnie robi z nas balona! - nie wytrzymał nerwowo Maciek, w niezbyt eleganckiej formie protestując przeciw takiej makabrze. Babunia spiorunowała go wzrokiem. Żabelia chrząknął i Maciek oblał się rumieńcem. Było mu z nim bardzo do twarzy, bo wtedy jego opalenizna 180 nabrała zupełnie indiańskiego kolorytu. Posłałam mu najczulsze spojrzenie, ale nic na to nie wskazywało, że je zauważył. - To, o czym pani opowiada, jest całkiem możliwe, Mać^j - zacz^ Żabelia. - Uroczystości pogrzebowe w Stanach, to cały wspaniale rozwinięty i prosperujący dobrze przemysł. Ludzie bogaci już za życia układają sobie ten makabryczny ceremoniał w podobny sposób, w jaki smakosz planuje zestaw potraw do wyszukanej kolacji. - Kotuś, skończmy z trupami - jęknęła zbolałym głosem babunia. -Pozwól mówić pani Bubie. Ona zaraz nam opowie o tej pracy na statku. Ja jestem ogromnie ciekawa, jak w podróży można zarobić. - Jechali sami dewizowcy - rozpoczęła z zachwytem. - Płynęli - sprostował pod nosem Maciek i speszony zerknął na Żabelię. Tata udawał, że nic nie słyszał, ale widziałam to po jego minie, że jest po Maćka stronie. - Było nas dwanaście osób. Ja jedna płaciłam w złotówkach - dodała jakby z żalem w głosie, że nie należy do tych, którzy płacą w dolarach. -Nawet za psa płacili dewizami! Taka młoda Angielka wracała do męża, do Bostonu, i wiozła owczarka alzackiego. Sukę - dodała dla ścisłości. - Na punkcie tej suki wszyscy na statku poszaleli. Ochmistrz kazał jej zbudować budę na pokładzie. Właścielka zanosiła jej talerz specjalnie przyrządzanych potraw, bo suka płynęła z biletem i liczyła się jako pasażerka pierwszej klasy. Stewardowi to ta właścicielka płaciła w dolarach, żeby sprzątał pokład wokół budy, bo ta suka nic innego nie robiła, tylko wymiotowała... -pani Buba powiodła po nas wzrokiem, jakby chciała usłyszeć naganę za takie ludzkie traktowanie psa. - Pewnie jej towarzystwo nie odpowiadało - powiedziałam słodko. -Mnie się też czasem zbiera na mdłości, jak mi się ktoś nie podoba. - Bez komentarzy, Tamaryszku - skarcił mnie bez przekonania tata, a babunia coś napomknęła o tym, że dzieci i ryby przy stole nie mają głosu. „Chyba, że śpiewają" - miałam ochotę powiedzieć, ale w porę ugryzłam się w język. Tata bowiem zmarszczył groźnie brwi, widząc, że otwieram usta. 181 Maciek szurnął mnie łokciem. Pani Buba, niczym nie zrażona, opowiadała dalej. - Właśnie znajdowałam się na pokładzie, patrząc jak wpływamy do Kanału Kilońskiego, gdy podeszła do mnie Amerykanka, która siedziała przy moim stoliku i zaproponowała, żebym z nią wysiadła przy śluzie, bo tam jest kiosk, w którym można zakupić bez cła alkohol, papierosy i perfumy. Odmówiłam, grzecznie tłumacząc się brakiem dewiz. Wtedy ona popatrzyła na mnie zdumiona: „Nie ma pani dolarów?" - pyta. - „Nie mam" - mówię. „Kto to słyszał, żeby piękna kobieta nie miała dolarów na prefumy?" - oburzyła się i taksowała mnie wzrokiem od stóp do głów. „Ja pani dam zarobić!" - zdecydowała nagle, a mnie aż serce zamarło z wrażenia. „Będzie pani u mnie pracować na statku jako wietrzak. Cały czas się martwię, że nie mogę znaleźć wietrzaka! Niech pani idzie ze mną do kabiny". Poszłam. Z samej ciekawości, gdyż słowo „wietrzak" nic mi nie mówiło, a jednocześnie pomyślałam sobie, że dlaczego miałabym nie zarobić? - A cóż to jest ten wietrzak? - zaniepokoiła się babunia, zerkając w stronę taty, jakby to on wymyślił owo dziwne słowo. - Zaraz się pani dowie - wtrąciła pani Buba, która poczuła się nagle jak aktorka na scenie. Zaczęła nawet modulować głos i pomagać sobie rękami. - Weszłyśmy do kabiny, a ona otwiera walizę i wyciąga z niej wspaniałe futro - głos pani Buby zabrzmiał pieściwie i ciepło. - Nie rozstawała się z nim podobno nawet latem, gdyż -jak mi wyjaśniała - wymaga ono codziennej pielęgnacji, a przy tym ma wartość trzech wspaniałych amerykańskich samochodów i mógłby je ktoś ukraść. Patrzy na mnie i mówi: „Jest pani wysoka, szczupła i będzie pani wspaniałym wietrzakiem! Płacę od zaraz, dwa, no trzy dolary dziennie tylko za to, że przez dwie godziny będzie pani nakładała na siebie futro i spacerowała w nim podczas wiatru po pokładzie. Jeżeli nie będzie akurat wiatru, to musi pani znaleźć miejsce z przeciągami. Ono musi być przez dwie godziny na świeżym powietrzu. Ogromnie to lubi. Nie wolno tylko w nim siadać ani się opierać o coś rękawami, żeby włos się nie zaginał". - Pani Buba znów powiodła po nas wzrokiem, jakby chciała sprawdzić, jakie wrażenie robi na nas jej opowiadanie. 182 -1 co pani jej powiedziała? - spytałam impulsywnie, chcąc jeszcze coś dodać. W porę pohamował mnie Żabelia wyjątkowo głośnym chrząknięciem. - Na razie nic jej nie odpowiedziałam. Musiałam szybko przeliczyć, ile zarobię przez dziesięć dni. Dopiero wtedy zapytałam: „A jeżeli będzie upał?". Amerykanka objaśniła, że mogę je wtedy nakładać na gołe ciało, ale wcześniej muszę się dokładnie umyć pod prysznicem. Obiecała w upał dorzucić jeszcze 25 centów. Pomyślałam sobie, że to zupełnie lekka praca, zwłaszcza że ogromnie lubię się kąpać i jeden raz więcej pod prysznicem nie będzie dla mnie przykrością - zerknęła zalotnie w stronę taty. - I naprawdę zgodziła się pani zostać wietrzakiem? - zapytałam ze zgrozą, nie mogąc ukryć obrzydzenia, jakie poczułam do niej, chociaż zupełnie ładnie wyglądała w tej różowo-białej sukience. - Oczywiście! Ona przecież płaciła w dewizach. Nim dopłynęłam do Nowego Jorku, to już sobie zarobiłam ponad trzydzieści dolarów. Czy to nie cudowne?! - Widzisz, widzisz, kotuś... -jęczała z zachwytu babunia, patrząc z niechęcią w moją stronę. - Ludzie potrafią zarobić, i to w dolarach! - Mamo - zaczął chłodno Żabelia. - Pani Buba uraczyła nas zabawną historyjką, a ty wszystko bierzesz na serio! - Ależ... - zaczęła niepewnie pani Buba i zamilkła, bo tata ostentacyjnie spojrzał na zegarek i zaraz zaczął przepraszać, że musi podziękować i nas pożegnać, że bardzo mu przykro, iż nie będzie mógł słuchać dalszych dreszczowych opowieści. „A to kłamca, a do tego dyplomata!" - pomyślałam z zachwytem. Zresztą obie te rzeczy idą w parze. Mnie się nawet wydaje, że bez kłamstwa w ogóle nie byłoby dyplomacji. Pani Buba chwyciła się nagle za serce. - Na śmierć bym zapomniała, że mam coś ważnego do załatwienia w mieście! Co za szczęście, że pan spojrzał na zegarek, bo ja w miłym towarzystwie tracę poczucie czasu... - uśmiechnęła się wymownie do taty. -Z pewnością jedzie pan wozem? - zapytała tonem nie znoszącym sprzeciwu, a słowo „wóz" wymówiła pieściwie i trochę gardłowo. Musiały jej te zmotoryzowane „majtki" bardzo imponować. 183 - ??? - burknął zaskoczony Zabelia. - Jadę w przeciwnym kierunku. - A skąd pan wie, że w przeciwnym do mojego? - zapytała przytomnie, podrywając się zalotnie z krzesła. - Twarda sztuka - szepnął mi do ucha w ogólnym zamieszaniu Maciek. - Wszystko za wszelką cenę, tak jak z tymi dolarami. - Aha! - przytaknęłam. - Koszmar! - Jadę w Aleje Niepodległości - wybrnął dyplomatycznie Żabelia, rzucając wściekłe spojrzenie drepczącej w miejscu babuni. - No właśnie! A ja także w te strony - oznajmiła z tryumfem w szcze-biotliwym głosie. - Dobrze się składa. Będzie nam po drodze. - To ja się także pożegnam - oznajmił Maciek, spoglądając niepewnie na tatę i babunię. -Tato, odprowadzę Maćka, dobrze? - Odprowadź! - zgodził się Żabelia, widząc że babunia chce powiedzieć coś przeciwnego. Było to widać po jej zgorszonym spojrzeniu. - Kto to słyszał, żeby dziewczyna odprowadzała kawalera... - burknęła tylko i zaczęła się żegnać z panią Bubą. Mniej jednak wylewnie, niż ją witała. Na ulicy Maciek chwycił mnie za rękę tak, jak gdybym była małym dzieckiem, które trzeba przeprowadzić przez jezdnię. Widocznie zapomniał, że nie ma przy sobie bliźniaków, lecz mnie. Dorosłą i samodzielną. - Pójdziemy pieszo? - zaproponował. - Mowa! - odkrzyknęłam uradowana, że nasze rozstanie trochę się przez to odwlecze. - Ale masz ciężki plecak, to może lepiej tramwajem? -zaproponowałam lojalnie, chociaż bez entuzjazmu. - Nic mi się nie stanie! Nie jest wcale taki ciężki, na jaki wygląda - zbagatelizował ogromny tobół na stelażu. - Jeszcze sobie trochę pogadamy. - Lubisz ze mną rozmawiać? - spytałam szybko, bo akurat była ku temu dobra sposobność, aby wyciągnąć z Maćka jakieś, chociażby malusieńkie, wyznanie. - Jasne! - skwitował krótko i na tym się skończyło. Nie dodał ani słowa o tym, że mnie lubi, że trudno mu się ze mną rozstać lub coś w tym rodzaju. 184 Pomyślałam, że widocznie cechą prawdziwego mężczyzny jest oszczędność w słowach. A szczególnie takich, gdyż w innych sprawach są raczej gadatliwi. Wolałabym jednak, żeby w tym wypadku był mniej męski, a za to bardziej uczuciowy. - U ciebie w domu jest super - zaczął po chwili, gdy znaleźliśmy się w Ogrodzie Saskim pod starymi kasztanami. - Lemury, Wietrzaki, Penelopy... -wyliczał z zazdrością. - A u nas w Wołominie, to tylko gołębie i bliźniaki - westchnął. - No i macochy trucicielki - dorzuciłam ze zgrozą i obrzydzeniem. - Coś ty! Ja tak specjalnie... - Maciek uśmiechnął się szelmowsko. - Wymyśliłeś takiego dreszczowca na poczekaniu? - spytałam z niedowierzaniem i zachwytem, bo w Maćku ujrzałam nagle nie poetę wprawdzie, ale przyszłego pisarza. Zawsze chciałam, aby mój chłopak był kimś nadzwyczajnym. - No, może nie całkiem wymyśliłem - przyznał się z ociąganiem, ale że był prawdomówny, więc nie mógł mczego zataić. - Jednak podobna historia kiedyś się zdarzyła. Tylko, że nie było to w Wołominie, lecz gdzieś na Śląsku. - Mówiłeś o tych dzieciach tak, jakbyś je znał - powiedziałam z uznaniem. - Niedługo się dowiem, że piszesz książkę, jak ja o Piesolewie, tylko dla dorosłych, a nie dla maluchów. - Eee tam, ja nie umiem pisać. Czasem, jak mnie coś najdzie, to na poczekaniu wymyślę jakąś historyjkę, ale żeby napisać, to nie! - stwierdził kategorycznym tonem. -1 właśnie przy stole przyszło na ciebie natchnienie? - dopytywałam się, żeby to, co powie, skonfrontować z moimi odczuciami, gdy muszę pisać o tym dziwnym Piesolewie. - Nie natchnienie, lecz mnie złość wzięła na tę starą-maleńką. Nie widziałaś, jak ona leci na twego tatę? A to taki porządny facet. - Też tak sobie pomyślałam, ale przecież nic z tego! Tata na takie coś nie spojrzy nawet, a zresztą ma, na szczęście, Lemura... - Nigdy nic nie wiadomo - odpowiedział z wyższością w głosie Maciek. - Ona ma za sobą babunię, Lemur nie będzie jej miał. - Ale ma mnie! - odpowidziałam impulsywnie. - Jeśli już tata musi się żenić, to niech się żeni z kimś, kto mnie się podoba! 185 - Myślisz, że będą cię pytać o zdanie?! - popatrzył na mnie z pobłażliwością, jakby był nie wiem jak mądry i dorosły. Trochę mnie to rozzłościło. - Muszą ! Inaczej ucieknę z domu! - krzyknęłam bliska płaczu, bo nagle wyobraziłam sobie, że w naszym domu kręci się ten „perakowiec--wietrzak" i wprowadza nowe porządki. Z pewnością i Penelopa wydałaby się jej darmozjadem, bo z niej żadnego pożytku nie ma, jak mówi babunia. Ani na kołnierz futrzany do palta się nie nadaje, ani do garnka. - Dokąd uciekniesz?! - roześmiał się Maciek. - No, chociażby do ciebie, do Wołomina! Ja bym twojej ciotce pomagała w domu przy bliźniakach albo może wujkowi przy gołębiach... -dorzuciłam już bez entuzjazmu i tylko przez przekorę, bo gdy o tym powiedziałam głośno, zrozumiałam, że mówię głupstwa. Zaraz więc to wszystko obróciłam w żart, szczerząc do Maćka moje wystające zęby. - A tak naprawdę, to zaprosisz mnie kiedy do was? - spytałam nieśmiało, gdyż bardzo chciałam poznać dom Maćka. - Jasne! Muszę tylko porozmawiać z ciotką, bo jak tak nieoczekiwanie przyjedziesz, to będzie się na mnie gniewała, że nie upiekła szarlotki albo czegoś tam nie sprzątnęła. Wiesz, jakie są kobiety dziwne. Aż zrozumieć trudno. Dla nich najważniejsze jest to, żeby pokazać się z najlepszej strony. Moja ciotka lubi, na przykład, jak się chwali to, co upiekła albo ugotowała. - Będę chwaliła! - wtrąciłam żarliwie. - Nawet zachwycę się gołębiami, chociaż ich nie lubię - obiecywałam. - Gołębie chwal tylko przy wujku - objaśnił rzeczowo Maciek. - Ciotka za nimi nie przepada. Zmarnowały jej życie, jak mówi, bo wujek nie chce się przez te właśnie gołębie z tego drewniaka wyprowadzić, chociaż miał możliwość otrzymania mieszkania w blokach. Taki dziwak... - A co powinnam w takim gołębniku zobaczyć nadzwyczajnego? -wypytywałam, chcąc się od razu wkupić w łaski wujka i ciotki. - No, różne takie... Że dziobki mają kwadratowe, że łebki malutkie i że wyraźnie poznają wujka. A najlepiej będzie, gdy poprosisz, żeby je przy tobie nakarmił albo przegnał na spacer po niebie. 186 - Dobra! - entuzjazmowałam się. - A o bliźniakach też coś wspomieć miłego? - Możesz. Ale to już przy ciotce, bo ona lubi, jak ktoś zauważy, że są czysto ubrane i mają do niej podobne oczy. - A mają? - spytałam. - Może i mają. Ja się tam im specjalnie nie przyglądałem. Ale lepiej, żebyś ty zauważyła. Kupisz ciotkę. Dobrze było tak iść z Maćkiem przez Ogród Saski i rozmawiać. Drzewa kładły się cieniami w alejkach, po trawnikach uganiały się za pożywieniem czarne kosy z żółtymi dziobami. Było mi i radośnie, i jednocześnie smutno. Jedną nogą byłam jeszcze na naszym cudownym rejsie, a drugą nogą tkwiłam w rzeczywistości. Ta rzeczywistość oznaczała rozstanie z Maćkiem. - Co zrobisz z resztą wakacji? - spytałam. - Ciotka chce remontować sama mieszkanie. Będę musiał jej pomóc. Już obiecałem. No i tak w ogóle... - Za dwa tygodnie szkoła - westchnęłam. - Przez tego Lemura skróciły mi się wakacje. Pewnie już nigdzie nie pojadę, chyba że z tatą i babunią będziemy wyjeżdżali na dzień gdzieś do lasu na grzyby... Szkoda, że nie mogliśmy dłużej popływać... - Ale za to w przyszłym roku będziesz w Ameryce - stwierdził z niejaką ironią w głosie. - Może nawet zaczniesz zarabiać jako wietrzak albo płaczka... - Coś ty! - krzyknęłam z oburzeniem. - Ja będę tam z moją najprawdziwszą mamą, a nawet gdybym była sama, to też bym nie robiła takich rzeczy, jak ta pani Buba, a właściwie nie Buba, lecz „Wietrzak", bo tak ją będziemy nazywali, dobrze? - Pewnie! - zgodził się Maciek. - Do niej to nawet taka nazwa pasuje. -Wiesz, ona to chyba wszystko potrafi człowiekowi obrzydzić. Mnie nawet te Stany wydały się jakieś okropne. Jeżeli tam nawet handluje się łzami... - Pewnie przesadza - wtrąciłam niepewnie. - Jeśli w przyszłym roku pojadę, to wszystko doładnie obejrzę i ci opowiem. Po powrocie. - A nie napiszesz do mnie? - spojrzał w moją stronę z niepokojem. 187 - Oczywiście, że napiszę, tylko że tam za znaczki płaci się w dolarach, więc nie będę mogła codziennie. - Nie musisz codziennie - powiedział po namyśle Maciek. - Wystarczy jeden w tygodniu, ale długi i o wszystkim. Nawet o Murzynach, bo mnie te sprawy też interesują. - Tak, jakbym pisała pamiętnik? - spojrzałam z ukosa na Maćka. - Aha - przytaknął głową i poprawił plecak. -1 nie będziesz się ze mnie śmiał? - Nie traktuj mnie jak szczeniaka! - powiedział z powagą. - Ja nie Michał ani jakiś tam podrywacz i taki, co to się chwali, o czym dziewczyna do niego pisze. - Jesteś na medal i w deseczkę! - wymamrotałam z zachwytem, zerkając na niego z uwielbieniem, chociaż było to niewygodne, gdyż w marszu trudno komuś patrzeć w oczy. Zbliżaliśmy się już do dworca. W perspektywie ulicy widniał pomnik żołnierzy. - Maciek - powiedziałam - dlaczego akurat teraz rozmawiamy o tym moim wyjeździe do Stanów? Przecież to jeszcze rok... - zaniepokoiłam się. - No, właśnie... - stropił się. - Przecież będziemy się widywać, no nie? - Pewnie! Zawsze możesz do nas wpaść - zapewniałam żarliwie, chociaż cierpła mi skóra na myśl o babuni i jej wzroku, jakim spoglądała na Maćka. - Szkoda, że nie możemy być teraz na biwaku... - westchnęłam, zatęskniwszy nagle za zielonością i zapachem lasu, bo dookoła czuć było tylko spaliny samochodowe. - Cudownie było w tym naszym Lemurowie, prawda? - Najpiękniejsze moje wakacje - stwierdził z powagą Maciek, przeprowadzając mnie przez jezdnię. -1 moje - uśmiechnęłam się, czule ściskając jego dłoń. Wydała mi się nagle opiekuńcza i taka naprawdę moja. Coś załaskotało w gardle. Spojrzałam z ukosa na Maćka. Wydał mi się jakiś wyższy i doroślejszy niż tam w lesie, na biwaku i na jachcie. Może urósł przez wakacje? Był skupiony i jakby smutny. Wyglądało na to, że coś go nurtuje albo się nad czymś głęboko zastanawia. 188 Przez chwilę staliśmy w kolejce przy kasie. Ludzi było niewiele. Milczeliśmy, rozglądając się po dużej hali, jakby tu było szczególnie coś ciekawego do oglądania. Maciek kupił bilet. Wyszliśmy na długi peron. Elektryczna, żółto- niebieska kolejka była już podstawiona, ale świeciła pustkami. Do odjazdu brakowało jeszcze dwadzieścia minut. Odetchnęłam z ulgą. Maciek ulokował plecak przy oknie w środkowym wagonie i wyskoczył na peron. Kręciło się po nim kilka osób. Jakaś kobieta dźwigała kosz z różowymi astrami. Staliśmy naprzeciw siebie, nie bardzo wiedząc, o czym rozmawiać, jak ująć w słowa to, o czym chcieliśmy mówić. Czułam, że Maciek chce coś powiedzieć, coś zrobić. Uśmiechnęłam się nieśmiało, patrząc na niego wyczekująco. Serce waliło mi głośno. Byłam wzruszona. Działo się ze mną coś dziwnego, czego nie mogłam pojąć. Czułam, że zaraz się rozpłaczę, chociaż nie działo się przecież nic smutnego. - Może napijesz się coli? - spytał schrypniętym głosem, unikając mego wzroku. - Albo zjesz pączka? - Nie, dziękuję - potrząsnęłam głową i poprawiłam opadające na oczy włosy. Obok nas przeszło paru chłopaków. Jeden z nich niósł w ręce ryczący tranzystor. W gorącym zmierzchu sierpniowego dnia rozchodził się zawodzący głos jakiejś angielskiej piosenkarki. Chłopcy oddalili się, głos zacichł, a ja z opuszczoną głową stałam naprzeciw Maćka i bałam się na niego spojrzeć, aby nie poznał moich myśli. Czułam, jak policzki czerwienieją mi niby pomidor na słońcu. Głupio mi było, że może to zauważyć i pomyśleć, że się w nim zakochałam. - Tamaryszku - usłyszałam nieoczekiwanie ściszony głos Maćka, ale jakiś inny, obcy w brzmieniu. - Chciałem ci powiedzieć, że piękne były wakacje... z... - zająknął się i dokończył - z Penelopą. - A ze mną, to nie? - spytałam rozżalonym głosem. - Myślałem przecież o tobie - powiedział jeszcze ciszej. - A mówisz, że z Penelopą. Przecież ja się tak nie nazywam! - podniosłam na niego z wyrzutem oczy i spotkałam jego szare i duże, wpatrzone bez mrugnięcia w moje. - Chciałbym, żebyś nią była. 189 - Chomiczycą? - zdrętwiałam z wrażenia i przełknęłam ślinę. - Nie chomiczycą, lecz Penelopą. Moją Penelopą - dodał z powagą tak cicho, że ledwo go usłyszałam. I też się zaczerwienił. Mało nie padłam z wrażenia. Nie przypuszczałam, że chłopcy, tak jak dziewczyny, potrafią się wzruszać i rumienić. - Naprawdę? - spytałam zupełnie głupio, bo z wrażenia zapomniałam pomyśleć, ale to i tak nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. - Naprawdę - potwierdził Maciek z powagą. Byłam bliska płaczu ze szczęścia. Nikt do mnie przecież tak nigdy nie przemawiał i nie porównywał do antycznych żon, wiernych aż do obrzydliwości. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zacząć zwracać się do Maćka - Odyseuszu, ale wydało mi się to raczej zabawne, więc po prostu powiedziałam najczulej, jak tylko potrafiłam: - Normalka, Maciek. Umowa stoi! - Grabula? - zapytał rozpromieniony. - Grabula! - odkrzyknęłam i jak wariaci zaczęliśmy sobie ściskać ręce, a za chwilę odtańczyliśmy na peronie, nie zważając na mijających nas ludzi, dziki taniec Indian, który czasem uprawialiśmy na biwaku w takt piosenki, której nauczył nas Żabelia i razem z nami ją śpiewał: Śmierć bladej twarzy, tra la la la la! Niech się słodko smaży, tra la la la la! Nagle kolejka zaczęła warczeć, terkotać i ktoś krzyknął, że rusza. Maciek, czyli mój Odyseusz w dżinsach, wskoczył w ostatniej chwili, tuż za jakimś starym kolejarzem, drzwi się zasunęły i zostałam sama z rozpaczą, że się zapomnieliśmy umówić na najbliższe spotkanie. Do tego wszystkiego nie znałam przecież adresu Maćka. Stwierdziłam także z przerażeniem, że nasz numer telefonu został zmieniony podczas wakacji. Maciek o tym nie mógł wiedzieć. 190 Ogarnąła mnie rozpacz pomieszana z paniką. Znaleźć miłość i ją natychmiast zgubić, to już dno dna i prawdziwe poplątanie z pomieszaniem. Bez chwili namysłu rzuciłam się w kierunku kiosku. Kupiłam kartkę i zaadresowałam do redakcji „Dziennika Zakochanych": Kochana Redakcjo! - gryzmoliłam drżąq dłonią. - Proszę zamieścić pod serduszkiem: Penelopą czeka na list od Odysa. Bo, proszę Redakcji, zgubiliśmy się po wakacjach przez głupi telefon i zbyt szybko odjeżdżającą kolejkę. Błagam o pomoc! SOS dla biednej Penelopy! Tamaryszek Kartka została wrzucona do czerwonej skrzynki i jeszcze w tę skrzynkę trzy razy stuknęłam, według wszelkich prawideł przesądu, aby już na pewno doszła bez żadnych komplikacji. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że przecież Maciek zna mój adres, a z całą pewnością nie czyta „Dziennika Zakochanych". Biegiem rzuciłam się do przystanku tramwajowego, bo właśnie coś nadjeżdżało. Chciałam jak najprędzej znaleźć się w domu i opowiedzieć Żabelii o moim nowym dramacie połączonym ze szczęściem. Nie było wykluczone, że tata znał nawet adres Maćka, bo Żabelia był przecież wszechwiedzący. Po kilku minutach jazdy okazało się, że wsiadłam do tramwaju jadącego w przeciwnym kierunku. Zamiast przed Ogrodem Saskim znalazłam się przed cmentarzem na Bródnie. Trzeba się było przesiąść, a do tego wracać na gapę, bo nie miałam już ani biletu, ani pieniędzy. Życie się komplikowało. To fakt! ?* Roz 1? floz o ES. Roz ietrz dział CD dz/a/ cd' ?4 dział 03 a. 3 ?? CD V3 k"p s ?? N O NO tT1 O 03 ? ??? ? ??'? ŁS ? ??? ?? ?* ? .' . ^ ?? 03 ??? 03 ?. ? ? ?? ? ? ?? ? ? 03 ? ? ? 2 ? ??) ? ? ? **- «S' ?- S' s^g CD CTQ ? g s>r ST ?* ?a ? i—? N ?? CD >-t ? CD N ? & ?? ??? CD ? SL ?_? "?? ? ? -??" ??? ? ? „ ??^? N §• ?* ^» ? 03 I—. ^?. 03 ??? ? ?? -J ?? 4*. to to ?? V© ?? ? ? ? ?? ? ??