Józef Ignacy Kraszewski DOLA I NIEDOLA Tom I W dawnej Polsce Pan Bóg podejmował się uczyć ludzi pokory. Jak zwykle w społeczeństwach, które człowiek buduje po swej myśli na jakichś podstawach niedostatecznych, los nieustannymi zwroty prostował błędy instytucji i przypominał prawa i prawdy ogólne i wiekuiste, którym wszystko ulegać musi. Szlachectwo dążyło do przerośnienia w próźniaczy przywilej, ale ilekroć rodzina zapragnęła go używać, w drugim lub trzecim pokoleniu czepiała się jej jakaś choroba, przychodził nieznacznie upadek i zmuszał do pracy. Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą bożą przeciw prawdzie wiekuistej, zawsze, jak w boju tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem przed majestatem jej zwycięskim. Nie tylko u nas się tak działo: rozbogacone rodziny patrycjuszów i dożów weneckich, jeszcze przed upadkiem Rzeczypospolitej, zaczynały mrzeć z głodu po opustoszałych pałacach. W historii naszych rodzin szlacheckich mamy mnóstwo podobnych przykładów tej niestałości, a raczej sprawiedliwości losu. Gdy jedna klasa społeczeństwa kosztem drugich wyłamać się chciała z powszechnego prawa i podnieść, zasługą dawną kupując przewagę spadkową, szły wkrótce jej tarcze herbowne nad bramy starych rozwalonych chałup, a nie skartabellaci i nowi ludzie z krwi powstający, ale zabiegłe nawet włóczęgi, najlichszego pochodzenia, zajmowały ich miejsca po pałacach. Czuło to szlachectwo nasze, że skoro tylko owoców swojego wyjątkowego położenia używać zechce nie pracując, zawsze w końcu musi przypłacić to ubóstwienie siebie najostateczniejszym upadkiem. Dlatego aż do końca XVI wieku, za Batorego i Zamojskiego, wymagano odświeżania krwią starego zapleśniałego szlachectwa i można je było postradać, przestając nosić godnie. To odnawianie herbów na placu boju, przypominające ich początek, poszło potem w zapomnienie, chociaż było wielkiego i potężnego znaczenia. Tylko ludzie tacy jak Potocki, pisząc o szlachty klejnotach, żywo jeszcze je przypominali, karcąc rozpieszczone dzieci. Ale prawdę ową jak piłkę każdy odrzucał drugiemu, nie biorąc jej dla siebie. Kazania nie pomagały, choć je często powtarzano; było uznanie prawdy w głębi, ale ona w czyn nie przechodziła: mimowolnie wyjątkowe położenie, do którego się nawykło, zdawało się już sprawiedliwym i koniecznym. Na pokojach, przy kieliszku dobrego węgrzyna, mówiono czasem złote prawdy o znaczeniu stanów, ale w ganku potem przyjmowano chłopa z góry jako chamskie plemię. Co gorsza, gdy za świetnych czasów naszych najwyżej stojący ludzie krwią i złotem fortun poświęconych w usługach ojczyzny opłacali wywyższenie, później już tytuły i dostojeństwa stały się pastwą dworaków: ubożsi za nich krew przelewać musieli. Choroba wreszcie wydawała się stanem naturalnym. Ale Pan Bóg naówczas przypominał obłąkanym równość ludzką w obliczu obowiązków i pracy, upadkiem fortun, gorszym upadkiem charakterów i idącym za nimi nieuchronnym upokorzeniem. Przerzucając karty dziejów, spotykamy na nich co chwila nowe imiona wybijające się różnymi zasługami ponad fale, inne tonące ciężarem bezmyślnego obez— władnienia. Na próżno usiłują podnieść się dumą, chwytają się pamiątek, czepiają zbutwiałych wspomnień: muszą ginąć i ustępują miejsca ludziom nowym. Ten homo novus jest na każdej stronicy kronik naszych, czasem istotnie wielki zasługą, często wynoszący się przypadkiem lub tajemniczymi wpływy. Choć stara jest rusińska Śreniawa, Lubomirscy z niej rosną w siłę istotną dopiero za Zygmunta III; choć dawna Pilawa Potockich, rozgłos jej nie sięga daleko, póki jej krwią nie obleli; choć Jelita Zamojskich Łokietkowych czasów sięgają zasługą, Zamojscy do dawnego blasku odradzają się geniuszem hetmana. Wszędzie każdej rodziny patriarchą jest jakiś mąż wielki w boju lub radzie, wielki męstwem, rozumem poświęceniem. Jeżeli spadkobiercy wezmą po nim nie sam majątek ale i cnotę z nim razem, stają na szczeblu, który on dla nich wywalczył; jeżeli zgnuśnieją, wkrótce z niego spadają. Gdy siły ducha nie stanie ani kolosalne zbiory, ani rozległe majętności, ani imię lśniące, ani stosunki, koligacje i intrygi nie starczą na długie utrzymanie familii w dawnym jej blasku. Brak ludzi pracy rozprasza zbiory, wielkość rodu maleje nicością umysłów; nareszcie martwe lalki stają nad grobami bohaterów i śmieszą przechodniów. Po Janie 111 Sobiescy mimo swych europejskich koligacji i niezmiernych skarbów schodzą bezpotomnie; po Stanisławie nie ma Leszczyńskich. Tam gdzie ród podtrzymuje praca, talent, charakter, ofiara, a choćby jaka taka wspólność z narodem, trwa rodzina; jak tylko pan wyosabnia się, odstaje, oddziela, bądźcie pewni, że jego krew niedaleko popłynie: że imię zmaleje i wielkość się rozproszy. Jakiś czas świeci zorza zgasłych słońc, ale gaśnie w końcu i noc po niej znowu. Tym bardzo prostym prawdom społecznym nie wszy— scy wierzyć chcieli, bo każdemu bezmózgowemu sybarycie zdaje się, że jest wielkim człowiekiem, gdy ma za co kupić atłasu i aksamitu, aby się od siermiężnych ludzi odróżnić. Gdy do tego jeszcze ma się piękną, białą twarz, a trochę powierzchownej ogłady, której nabywają i dobrze wychowane pieski, to już dosyć, że się żyje i świeci oczyma. A próżnowanie to rzecz tak lekka i dobra, a używanie bez pracy tak smakowite, tak łatwo w nałóg przechodzi! Ale wkrótce po tym rozpasanym mięsopuście następuje nieunikniony popielec: post nędzy i osamotnienia. Mnóstwo rodzin upadło tak, podniósłszy się do szczytu, gdy sądziły, że raz osiągnięte stanowisko ekwilibrystyczną sztuką na wieki utrzymać się może, że na nim wytrwają bez potu. Inne szczęśliwsze zachowały dostojność, ale je obaliła sama wielkość poświęceń dla kraju, bo na obywatelach w tym rozumieniu, jakie przywiązywano do imienia obywatelskiego, nie zbywało po wszystkie czasy. Civis Polonus jak Civis Romanus wysoko patrzył ideałem. Czuł on, że w sobie stawić miał przykład chrześcijańskiej ofiary jednego za wszystkich, i starczył kościom jego grób nieznany w dzikim polu, na którym pisano później: Exoriare aliquis ... Dzieje tych rodzin, co runęły rozpustą, są niestety głośne; dzieje cichych dzieci poświęcenia — mniej daleko znane Jednym razem nagle milknie naokoło nich rozgłos, rozstępuje się tłum pochlebców szczęścia, dworaków powodzenia, pałace przechodzą w ręce zręcznych dorobkiewiczów, a potomkowie senatorów idą na zagon ostatni orać ziemię, którą ojcowie ich krwią oblewali, i nie skarżą się. Pomimo wysiłków możnych rodzin, aby się utrzymać na raz zdobytej wysokości, co chwila ważą się ich losy: walą się zamki, a chaty olbrzymieją w pałace, kasztelaństwa spadają na szaraczkowe kapoty krwią poplamione, laski zmieniają się na kije, infuły na lisie kapuzy. I nikt się temu nie dziwi, bo albo to sprawiedliwość boża, albo niesprawiedliwość ludzka: oboje rzeczą są na świecie zwyczajną. Do tych rodzin, które dziwne zrządzenia losu strąciły ze szczytu gorzej niż w nicość i ruinę, bo w skamieniałą bezwładność, należała od dawna starożytna familia Toporczyków. Zajrzeć potrzeba do herbarzów, co to był za ród, jakie majętności, jaka władza i przewaga w narodzie. Tęczyńscy, główna odrośl Topora, stali jako baszta przodem od kraju do świata; Topor ich, choć niekrwawy, groził każdemu, co by go śmiał się dotknąć. Nie nowina im było, choćby i z królewską krwią się bratać; pierwsze mieli krzesła, najwyższe dostojeństwa w senacie, a co większa, pierwszy i przeważny głos, tak że krzyknąwszy: S t a r ż a! połowa szlachty leciała pod ich chorągiew. Otóż cała ta wielkość, te dwory, w których spisywano zaginione dziś pamiętniki rodu, te wieże, w których pokutowały dziewice, te grody, w których panowali, włości i ziemie, co były ich własnością odwieczną, pod koniec XVI wieku poszły rozdrobnione, podzielone w poniewierkę po kądzieli. Główny szczep Toporczyków wygasł, a choć teraz herbowna pozostała na innych zamieszczona gałęziach, z zamków w ruinie przeszła na drzwi szlacheckich dworów i bramy nowych a kruchych pałaców. Topor i Starżę znalazłeś w sygnecie szaraczkowego szlachcica: po pańskich dworach tylko ich dawnej wielkości wspomnienie. Najdłużej ocalała ze szczepu tego rodzina O..., ale i tych dużo już było zubożało pod koniec XVIII wieku. Imię to przejęło na się cały blask dawnego Tęczyńskich domu, ale nie świeciło długo. Jeszcze za Wazów O... grali świetną rolę, ale po zamkach, pałacach, salach, a nie na polu bitew i znojów. Dalej coraz ród poczciwy, ale słabnący bielał, delikatniał, drobniał, francuział, cywilizując się, jakby ubierał się do trumny. Koronki, fryzury, złociste lampy, w których go występującego widzimy, to już niby strój jego pogrzebowy. Pół żywota za granicą, język własny zapomniany, a cała wielkość w tytule. To pewne, że którykolwiek z naszych panów wcielił się do cesarstwa niemieckiego, przyjmując tytuł od niego, już powoli samą mistyczną siłą tej zmiany imienia, która jest zarazem zmianą charakteru, odstawał od kraju i kopał sobie mogiłę. Z Toporczyków O... nie wszyscy wszakże poszli na pańską paszę, na dwory cudze i cudzoziemszczyznę: dużo z nich rozdrabiając mienie pozostało przy szlacheckim ubóstwie. Na Podlasiu zwłaszcza była ich mnogość tego samego rodu, nazwania, herbu, ale żyjących w mierności prawie niedostatku dochodzącej. Czując, że Toporczyk nie może być dusigroszem i sknerą, ubodzy, rozrodzeni, w potrzebie kraju do ostatniego się stawili i ciałem, i workiem, aby ich Topor zawsze przodował poświęceniem; i tak ofiarując się dla imienia, aby godność jego utrzymać, zeszli na ostatnią prawie niemoc, ale z dumą na czole i spokojem w sumieniu. Upadek taki można było nazwać triumfem, powszechna też cześć otaczała tę zacną rodzinę, teraz szlachecką, niegdyś pańską, ale mającą poza sobą wieki nieprzerwanych zasług i niepokalanej cnoty. Tylko możniejsi a zniewieściali krewni tegoż imienia patrzyli na szare kapoty szlacheckie z niejakim upokorzeniem; a że do rodzinnego nazwiska przylepili tytuły, niechętnie spoglądali na tych ludzi, co je bez żadnego nosili dodatku. Kilkakroć nawet, ufni w siłą swych stosunków, próbowali odrzucić tych ubogich familiantów swoich i odsądzić od herbu i imienia, zadając im przywłaszczenie nazwiska i tarczy , co się im wszakże nie powiodło. Ta część kraju, w którą ubogich O... losy rzuciły, zdawała się stworzoną na ten wypoczynek cichy po wiekach trudu, na odpielęgnowanie w rodzie iskry do nowego życia, ostrym rozdmuchanej znojem. Nadbużna ta okolica podlaska wyglądała cała na zamkniętą ustroń czasów; nie jest ona ani piękna, ani wesoła, ale tęsknie poważna i pokochać się w niej można, byle się tu lat kilka przebyło. Szerokie pasy lasów odgradzają ten kąt od świata; nizina płaska jak morza ciągnie się błotami, borami, wydmami poprzerzynana. Nigdzie oko nie może z niej wybiec daleko; niebo zdaje się tu niżej opuszczać i tulić ten kraj ciszy, wśród którego płaczliwe odzywają się głosy ptactwa wodnego i szum nieustanny pacierzy drzew, które szepczą po cichu, jakby modlitwę chór zakonny. Wzrok opiera się wszędzie o ciemną gajów i borów wstęgę; ziemia pod stopami wygląda jakby tylko co opadły muł potopu; tu i ówdzie nie zbiegły nawet jeszcze kałuże, a trzęsawiska sitowiem pokryte przeciągają się wzdłuż pól w głębinę lasów. Przestrzenie, które w górzystych krajach zdają się skracać i zbliżają przedmioty, tu dziwnie łudzą oddaleniami, których nie ma. Na horyzoncie daleko ukazuje się wieś mglisto, a za kilkanaście minut już ją masz przed sobą. Wielkiego uciszenia tych zaklętych ustroni nie przerywa nigdy nawet wicher gwałtowny, bo go rozbiją i przytrzymają lasy, ale jeśli burza spadnie na te kotliny, już nic jej nie dobędzie: wyleje się cała do ostatniej kropli i wyładuje do ostatniego pioruna, obala całe lasów łany i zatapia ogromne obszary. Za to wiosna wśród tych wonnych borów, których powietrze na wskroś przesycają wyziewy drzew rozpękających, okryta kwiatów tysiącem, rozśpiewana tysiącem ptasich głosów, jest chwilą rajskiego uroku. W tym to cichym zakącie ubodzy O... w pozostałych im ze starych majętności drobnych i porozdzielanych osadach mieszkiwali w końcu XVIII wieku. Było ich tam kilku jeszcze, a najmajętniejszy z nich miał ledwie dziesięciu poddanych i kilkadziesiąt włók gruntu, z którego garbatszy tylko i suchszy szedł pod uprawą. Wioseczka jego, między Białą a Łosicami położona, wcale była ładna i u szlachty okolicznej uchodziła nawet za złote jabłko. Tym owocem drogim uczyniła ją praca posiadacza. Pan Krzysztof nawet nie miał tytułu, zwano go tylko od ojca czy dziadka stolnikiewiczem, był teraz głową rozrodzonej i zubożałej rodziny. Do niego to należało złote jabłko, Wólka Brzozowa. Na pagórku stał drewniany dworek, o ganku ze słupkami wedle obyczaju, otoczony sadem i ogródkiem, z gołębnikiem na dziedzińcu i studnią z żurawiem. Zaraz poza nim był brzozowy gaik, od którego imię wzięła wioska; na jego tle malowało się całe to skromne, szare zabudowanko szlacheckie. Nieco opodal, połączona drogą obrzuconą żerdzianym płotem i ostawioną krzyżami dwuramiennymi, stała mała wioseczka, z małą też staruszką — drewnianą cerkiewką unicką. Przyjeżdżał do niej paroch z sąsiedniej wsi co drugą niedzielę dla odprawienia nabożeństwa. Wieś, cała w gruszach i jabłoniach, cała w krzyżach i jałowcach, nisko siedziała na suchym, piasz— czystym wygonie, zaroslym piołunami i dziewanną. Tu widać było cmentarzyk żółty z kilku starymi sosnami, posiany kłodami oznaczającymi groby. W niewielu miejscach utrzymał się ten obyczaj, pogański zapewne, stawiania drewnianych małych chatek nad mogiłami, które ubożsi zastępowali grubą tylko kłodą, w jednym końcu przyozdobioną wyciętym z niej krzyżykiem. Tu i ówdzie pełzał jodłowiec drobny po tej ziemi jałowej, w której rzadko gdzieniegdzie porastała trawa. Okolica, jak zajrzeć płaska, przecięta była tylko kilkoma nieco wyższymi grobelkami, z tych młodsze zasłaniały już widok dalszy: taka wszędzie była równina. W prawo zalegało duże błoto aż pod las się ciągnące, a wśród niego gdyby rzeczka kręcił się bród zwany Kamiennym, nie wiedzieć dlaczego, bo w nim ani jednego nie było kamyka. Ludzie jednak starzy powiadali, że niegdyś leżała na brzegu duża bryła, którą na fundamenta cerkiewki rozbiwszy, użyto. Na lewo, poza wioseczką w dali, druga wieś pod lasem ciągnęła się sznurem chat ciemnych. Wprost był bór, dokoła gaje i lasy. Wszedłszy tu zdawało ci się, że cię od świata ściany tych drzew oddzieliły na zawsze, że tu jego wrzawa i gorętsze życia zapasy wnijść nie mogły. W istocie Wólka Brzozowa leżała na uboczu od wszystkich większych traktów, na jej gruntach było się jak w izbie zamkniętej. Obcy chyba tu umyślnie przyjechał lub zbłąkany zawitał; dzieci wiejskie uciekały od przechodnia: wszystkie psy zajadle szczekając przeprowadzały go daleko. Żyło się tu, wedle przysłowia, jak u Boga za piecem; ani żołnierz, ani urzędnik nie zajrzał tu nigdy: mieszkańcy sami u siebie utrzymywali porządek i obchodzili się bez ramienia sprawiedliwości. Raz w tydzień jechał arendarz do miasteczka po domowe zapasy i wiadomości i on stanowił jedyny węzeł ze światem łączący Wólkę Brzozową. Sławna była ona z tego, że się tam od niepamiętnych czasów ani kryminał żaden, ani wypadek tragiczny, ani nawet większe nie przytrafiło złodziejstwo. Idąc na żniwa i sianożęcie, rzucano chaty nie zamknięte, starsze psy tylko wartowały na przyzbach; w nocy ledwie kto drzwi zasunął, tak się wszyscy czuli bezpieczni. Kilka tych rodzin stanowiło jakby jedną, a i dwór dla nich nie stanowił nic więcej nad głowę wspólną rodziny. Ojciec pana Krzysztofa i on sam żyli podług starego obyczaju z chłopem w poufałości braci starszych, a ubóstwo i prostota życia jeszcze ich wzajem ku sobie zbliżały. Dworek był dawnej budowy, ale krzepko jeszeze wyglądał, chociaż trzecie już pokolenie ścianami swymi obejmował. Pokryty słomą, z kilku późniejszymi przybudówkami, stał osłonięty sadem i gajem, gdyby spokojny człowiek pod piecem. W pośrodku było tam, jak to u nas prawie we wszystkich takich szlacheckich dworkach bywało, schludno, czysto a ubogo. Stały proste ławy kilimkami pokryte, stołki wypolturowane używaniem i trochę sprzętu wystawniejszego, z dawnych czasów zachowanego troskliwie. Pierwsza większa izba od gościa i święta nie była o wiele paradniejsza od drugich, dywanik wyszarzany pokrywał tu stół duży, w kątku stała kolbuszowska szafeczka, między oknami wisiał duży obraz Chrystusa — Ecce Homo . Smutna ta twarz zdawała się strzec cichego ustronia i przypominać mu, że ten tylko człowiekiem jest, kto cierpieć umie. Pamiątka niemal jedyna z dawnych zamożności czasów, Chrystus ów był pięknego pędzla starej włoskiej szkoły. Umiano go tu ocenić, bo jak żywy Chrystus obraz ten nawet do nie znających sztuki przemawiał. Nieraz prostym ludziom patrzącym nań dłużej w oczach stawały łzy; nieraz ci, co już się obyli z tym wizerunkiem, poglądając nań czuli, jakby do nich nową jakąś mówił boleścią. Było to arcydzieło zagrzebane w tym kątku, ale uznane przez wszystkich, i O... nigdy się go pozbyć nie chcieli, choć im po kilkakroć dosyć drogo odkupić je chciano. Cała rodzina gromadziła się przed tym. obrazem na modlitwy w dni uroczyste, gdy do kościoła dojechać nie mogła, i czasu wielkich burz, które często te niziny latem nawiedzały. Chrystus z Wólki Brzozowej uchodził nawet za cudowny obraz i nieraz się przed nim paliła świeca przyniesiona z daleka. Stolnikiewicz dobrowolnie myślał go parę razy ofiarować do kościoła, ale ciężko mu było się rozstać z tą rodzinną pamiątką i opiekunem domu, który patrzał na wszystkie jego radości i niedole. Przed nim on troski wylewał i żale, do niego się uciekał w strapieniu, często w nocy widywano go przed nim pobożnie klęczącego ze złożonymi rękami. Poza obrazem sterczały pozatykane palmy kwietniowe, nad nim wisiały wianuszki od święta Bożego Ciała i wiązanki poświęcone na Najświększą Pannę Zielną. Ramę miał czarną, niezdobną; od dawna jednak zbierano się na kosztowniejszą, ale malarz i pozłotnik z miasteczka chciał tak drogo od roboty, że stolnikiewicz zawsze to jakoś do namysłu odkładał. Obraz ten był najdroższym klejnotem domu, reszta więcej niż skromna była; może gdzieś w skrzyni kosztowniejsza karabela, spinka, pas lity, sygnet z herbem i kilka ksiąg, w których się zapisywały ważniejsze sprawy, pozostałe z dawnych rodziny splendorów. Mylimy się; na czole pana Krzysztofa świecił największy splendor. Mimo swojego ubóstwa był on postacią jakby ze starego jakiegoś portretu wykradzioną, wzbudzającą poszanowanie w tych nawet, co go bliżej nie znali. Słuszny, krzepki, żylasty, ale nie otyły, prosty jak sosna, silny jak dąb, kroczył z senatorską powagą, choćby o kiju szedł kopy liczyć w kitlu płóciennym. Kitel leżał na nim gdyby toga rzymska, a juchtowe czarne buty stały mu za kurdyban. Nade wszystko piękna była jego męska głowa ze spuścistymi wąsami, wygolona, wysoka, z orlim nosem, z brwią zawiesistą nad oczyma łagodnymi i zawsze wypogodzonymi. W rysach jej królował spokój prawdziwego chrześcijanina, co nad sobą czuje Boga, a przed sobą widzi jasno drogę przezeń wytkniętą. Pod te czasy pan Krzysztof miał lat około pięćdziesięciu, ale ich na nim znać nie było; choć lica ogorzałe już marszczki orać poczynały, to policzki krasiło czerstwe zdrowie, włos ledwie się przerzedził, a biały szereg pięknych zębów świadczył, że miał jeszcze dosyć chleba do spożycia na świecie. Człowiek był wychowany w dobrej szkole ubóstwa i pracy, niewiele się mądrości uczył, ale dużo mu jej samo życie wpoiło: umysł zdrowy starczył za naukę. Nie zwichnęły go wpływy różne, nie zmąciły sprzeczne poglądy, widział jasno przed sobą, bo wciąż w jedną stronę patrzał. To, co naówczas każdy szlachcic pod utratą szacunku publicznego umieć musiał, nabył też i pan Krzysztof w świat wchodząc. Łacinnik dobry, prawnik biegły, bo nawet przez parę lat u mecenasa w Lublinie palestry kosztował, nie był obcy dziejom krajowym ani instytucjom, patrzał na nie ze stanowiska ówczesnego dosyć jasno i zdrowo. Czytał mało, ale rzeczy, z których się czerpie wiele: Pismo święte, kroniki, księgi prawne, akta stare, trochę starożytnych pisarzów. Lubił szczególniej św. Pawła i Senekę. Wiarę miał głęboką, ser— deczną, ale nie przechodzącą w mistyczne dziwactwa lub zimny racjonalizm; szanował formy, obrzędy, drobne nawet zwyczaje, przesadnej do nich nie przywiązując wagi. Wiedział dobrze, iż duch i w drobnostkach się mieści, ale pojmował, że drobnostki ducha nie wleją, gdzie go nie ma. Duch swobodniejszy XVI i XVIII wieku wionął tam nie wiedzieć skąd i jak, otrząsł z drzewa liście suche, a zielone zostawił. Katolik gorliwy, był katolikiem oświeconym, bez fanatyzmu. Pojmował już, te najdroższym prawem człowieka jest wierzyć tak, jak mu duch własny natchnie, starając się oświecić i udoskonalić. Nigdy też z nikim dysput o wiarę nie prowadził ani sobie z cudzych przekonań żarcików dozwalał: wiara dlań była jakby arką, której przed tłumem odsłaniać się nie godzi. Wesół i pogodny, ubóstwo nosił jak purpurę, z pewną dumą, i nie byłby je pewnie pomieniał na upokarzające dostatki. Pięćdziesięciu lat doszedłszy, pan Krzysztof dobrał sobie suchych tarcic dębowych, dawno już w spichrzu złożonych, i z nich piękną zawczasu zbudował trumnę, którą nasypaną zbożem trzymał na strychu, aby dom był zawsze gotów, gdy się doń tułaczowi schronić przyjdzie. Ożeniwszy się nie rano ani późno, wziął szlachecką dzieweczkę, do pary ją sobie dobrawszy. Późniejsze życie, nawyknienie, bliższa znajomość sprzęgły ich jeszcze mocniej: była to pod siwiejącymi włosy para gołębi. Anna, żona Krzysztofa, była z domu Łazów, że starej ubogiej szlachty tutejszej, jedną z pięciu sióstr, które różnym szczęściem powychodziły za mąż. Małego wzrostu, jasnowłosa, biała, wesoła, żywa i pracowita, Anna wkrótce tak się bałwochwalczo przywiązała do męża, który, pod dobry humor, czasem ją jak dziecko na rękach nosił, że bez siebie wyżyć im i parę dni było tęskno. W domu z nią było jak z ptaszyną szczebiotką; nie umiała się rozpłakać, a przy łzach nawet przelotnych, wilżących jej oczy, usta się uśmiechały. Serce miała złote, może aż do zbytku dobre, ale dobrocią tą żyjące i nią szczęśliwe. Dwojgu tym zacnym ludziom Bóg dał jedno tylko dziecię, syna, który na chrzcie dostał spadkowe imię dziadów i pradziadów, Adama. I w tej, i w innych gałęziach familii O... wielu było Adamów. Wypieszczony i wykołysany na kolanach matki i ojca, Adzio wyrósł na śliczne chłopię i zdawał się w tym dworku przybyszem pałacowym, tak mu jakoś pańsko z dużych jego niebieskich oczu patrzało. Wejrzenie żywe i pojętne, włos lśniący, kasztanowy, twarz pociągła, pełna wdzięku, usta malinowe wykrojone jak u dziewczęcia, czoło rozumne, słowem, chłopak był jak z obrazka. Ojca to trochę martwiło, że nadto mu był piękny, wolałby był surowsze oblicze, nie tak delikatne rysy, mniej urodziwą twarzyczkę. — Choć to tam Pan Bóg najlepiej wie, co robi — mawiał pan Krzysztof — ja, moim rozumem, wolałbym, żeby Adamek mniej był piękny; chłopcu ta zbyteczna uroda na nic: pokocha się sam w sobie, próżność wleci do serca. Niechby go tak nie chwalono, mniej by się sobie przypatrywał, a nie tyle o siebie troszczył Adonisom nie po tym na świecie, tylko to Wenerom idzie na pastwę. — O! — odpowiadała żona — poczekaj trochę, jeszcze zbrzydnie, opali się; dajcież mu pokój! Co wam to szkodzi, że piękny? Zawsze to ludzi dobrze uprzedza i serca pozyskuje. Niech no na świat wyjdzie, zobaczysz, jak mu się powodzić będzie: muszą go kochać wszyscy. — Byle nie wszyscy — mówił pan Krzysztof — już to bardzo zły znak i niewygodna rzecz, kiedy cały świat pokocha. Szacunek i miłość prawych, a choćby nienawiść grzeszników i nicponiów, to i dosyć. Chcąc, żeby nas wszyscy kochali, trzeba nieraz te amory poczciwością opłacać. A w dodatku, moja jejmość, czy ja będę na świecie, czy mi z niego Pan Bóg zejść rozkaże, pamiętajcie to dobrze, iż dla Adama powodzeń nie ehcę, które by go za dom wywlokły i oderwały od zagona, do którego Pan Bóg stworzył, kiedy mu się tu dał urodzić. Każdy się powinien trzymać tego miejsca, z którego urósł, a dostojeństwa i bogactwo, jeśli same nie przyjdą, latać za nimi nie warto. — Ja taki zawsze swoje — kończył stary wzdychając — wolałbym dobrą głowę, poczciwe serce niż ładne liczko. — Jedno przecie drugiemu nie przeszkadza — szeptała po cichu Anna. Adamek miał prócz twarzyczki ślicznej i serce dobre, i głowę wcale niezłą, ale ojciec się też nie mylił; ładne liczko troehę mu ją zawracało, były tam już zarody próżności i ziarenka pychy, choć nie wiadomo skąd przyszły, jaki je wiatr tam naganiał. Adamek lubił się stroić, uśmiechał się do ludzi zalotnie, dużo marzył i rozpytywał o szersze światy, a ciasny mu ten kątek widocznie nie starczył. Dziwne też to było chłopię w swoim rodzaju, gdyż to, co je otaczało, wcale go wytłumaczyć nie mogło; wyrastał przeciwko wszelkim oczekiwaniom na paniczyka, mimo że ojciec, bez tyranii, trzymał go dosyć surowo. Czy skryte pieszczoty matki, czy się tam co starej krwi butniejszej odezwało, czy myśl jaka za wczesna zaleciała od tej pięknej główki Antinousa , dosyć że Adam nie był takim, jakim go chciał mieć ojciec, więcej mu nie znany świat smakował niż nauka, i jakieś losy świetne, o których najpocieszniej marzył. Pan Krzysztof, gdyby to bardzo rozbujała na przekór jego woli, chciał z niego dla poskromnienia zrobić żoł— nierza, sądząc, że później czas jeszcze będzie porąbanemu trochę i ostygłemu nieco powrócić na schedę ojcowską i w cichym dworku odpocząć. Uczył go tymczasem tak, jak się sam niegdyś do życia sposobił: łaciny, prawa i wszystkiego, co wówczas było szlachcicowi potrzebne do spełnienia jego posłannictwa społecznego. Tymczasem Adam mimo to w duszy urabiał się na panicza i twarzą na niego wyglądał; z nauk ssał tylko to, co mu do jego natury przypadało: słodycze jak pszczoła z kwiatków. Matka była z niego dumna, bo przed nią mógł się swobodnie z całym swym dowcipem popisać, ojciec niespokojny, bo chłopiec przeczuciem wiedząc, że szczerze z nim obcując, nie podobałby mu się, był przed nim zatajony i nie swój. Czasem pan Krzysztof ciężko nad tym wzdychał, a niekiedy przed Chrystusem modlił się na intencję syna. Do piętnastu lat Adzio wyglądał prawie jak dzieweczka, ale po głowie straszne mu już nad jego wiek myśli chodziły. Właśnie w tej porze powieść się też nasza zaczyna. Dworek w Wólce Brzozowej, choć tak usunięty na ustroni, nie był bez stosunków z sąsiednimi wioskami i dworami szlacheckimi. Szlachcic naówczas nie mógł się całkiem od swoich odstrychnąć, tysiące różnych węzłów wspólnego dobra wszystkich razem łączyły. Stan szlachecki związany ściśle stanowił jedną wielką całość, rodzaj zakonu i reguły, solidarne społeczeństwo wśród narodu: członkowie jego z konieczności musieli być siebie blisko. Ta spójność dawała im siłę. Szlachta przy tym cała była jakby jedną rodziną pokrewną; ludzie z najdalszych okolic, gdy się z sobą zeszli, a rozpytali o swe herby, zawsze domacali się jakiejś między sobą koligacji, styczności między pozornie nieznajomy— mi i obcymi. Pan Krzysztof czuł się także do tego obowiązku życia z braćmi, ale go ograniczał do pewnych wypadków, bo lubił swoją samotność. Samych też imienników jego siedziało tam jeszcze trzech na małej nie opodal wioszczynie: stryjeczni to byli pana Krzysztofa, z którymi się po trosze żyć musiało. Dobrzy to byli ludziska, ale dużo od pana Krzysztofa różni i wiele od niego niżsi; poważali go wszyscy jako patriarchę rodziny. Przez dziwne ojca tych braci nabożeństwo do Trzech Świętych Królów, których ciała spoczywają w Kolonii, z kolei przychodzący na świat synowie otrzymali imiona: Kaspra, Melchiora i Baltazara. W sąsiedztwie zwano ich żartobliwie trzema królami zaborzowskimi, siedzieli bowiem wszyscy w jednej wiosce Zaborzowie, której spłacić sobie nie mogąc, podzielić się nią musieli na dwie części: trzeci zawczasu swoją stracił. Kasper, najstarszy, miał w niej dwie schedy, skwitowawszy drugiego brata cząstkowymi wypłatami powoli, z pomocą posagu żony; Melchior siedział na trzeciej schedzie, Baltazar, jakeśmy mówili, żadnej już nie miał, posiał bowiem swoją po świecie, próbując na nim szczęścia na próżno. Służył on zrazu wojskowo i powrócił z szablą poszczerbioną, twarzą pokiereszowaną, kieszenią całkowicie próżną, a nabranym przywyknieniem do włóczęgi i kieliszka. Bracia przyjęli go jak brata, ale też im ciężki nie był; wesoły, myśliwiec zawołany, na chleb swój wszędzie zapracował i potrzebował go dla siebie bardzo mało. Że chodził wiele i długo miejsca zagrzać nie mógł, najwięcej się podobno zawsze troskał o buty i przypisywał niegodziwości szewców nieuchronne skutki włóczęgi. Szukał też wszędzie owych idealnych butów, które by się wcale nie darły, ale nadaremnie. Zresztą odziewał się zawsze jednakowo, a proch kupował za lisie i borsucze skórki, których co roku dosyć upolowywał. Kieliszek gorzałki, misa krupniku, garstka prostego bakunu, który na podwórzu palił, bo go nikt w izbie nie zniósł, i było mu dosyć. Piosenek umiał tyle i tak różnych, że nimi mógł zabawić, kogo chciał, bo dla każdego łatwo mu było dobrać taką, jaka dlań przystała. Śpiewał je potężnym, ale łagodnym basem, który i w kościele, i w domu jednał mu wielkie pochwały; na nieszczęście czasami chrypka go psuła i uciekać się trzeba było do jaj i oliwy, aby się jej pozbyć co prędzej. Był to mistrz do pieśni, a wszystkie jego teksty były tak stare, serdeczne i na znaną jakąś nutą, która każdemu przypominała lata dziecinne. Spisywał on, gdziekolwiek posłyszał, wszelkiego rodzaju śpiewy do jednej grubej księgi w skórkę oprawnej, którą bardzo zazdrośnie przechowywał. Nigdy go ona nie opuszczała, na próżno nieraz na figla odkraść mu ją się starano: miał na nią czujne oko. — Kiedy to, panie — mawiał — będzie rzecz nieopłacona, bo pieśni mrą jak ludzie... Były tam i wielkopolskie, i mazowieckie, i krakowskie, i litewskie, i rusińskie, kozackie i pokojowe, o miłości i żołnierce, wojenne, i pobożne do Matki Najświętszej, a wszystko niedrukowane i takie tylko, co z ust do ust chodząc, przechowywały się. Cały ten zbiór różnymi atramentami przez wiele lat wpisywany do księgi poplamionej i zużytej, nieodstępnie w torbie borsuczej towarzyszył panu Baltazarowi. Pamięć starego wojaka była tak szczęśliwa, że byle jeden raz którą pieśń posłyszał, już ją pochwycił i nie zapomniał; a notując w książce, dopisywał zaraz, na jaką nutę śpiewać się była powinna. Głos miał bardzo piękny, czysty i silny, a kiedy so— bie nieco podochociwszy pozwolił całą piersią w kniei zanucić, słychać go było o pół mili i ludzie mówili uśmiechając się: — Oho! Jak to sobie dziś król Baltazar pozwala! Kasper, drugi brat, był gospodarz zawołany, ale dzieci miał kupę; było na kogo o chleb się starać i że pracował zabiegli wie, nie dziwota. Melchior, trzeci, choć żonaty, dotąd był bezdzietny i okrutnie skąpy, choć nie wiedzieć dla kogo oszczędzał i zbierał. Rodzina patrzyła nań jak na przyszłą zapomogę. Kasper żył z nim w przyjaźni i posługiwał mu, jak mógł. Baltazar mniej go lubił, bo sknerstwo było mu obrzydłe, a tam i jegomość, i jejmość nad każdym groszem się rozpadali Znacznie młodsza od męża pani Melchiorowa, żywa, słuszna, chuda jejmość, dosyć jeszcze ładna, i mężem rządziła, i we wsi ją zawsze najgłośniej było słychać. Brat Kasper, choć do niej nie miał nabożeństwa i po cichu ją Herodiadą nazywał, znosić przecie musiał i był dla niej bardzo grzeczny, bo się obawiał, aby mu i serca brata, i majątku sprzed nosa nie pochwyciła. Melchior był słabowity, kaszlący; żona sobie mogła łatwo testament wyrobić i pogrzebawszy go pójść jeszcze za mąż, bo do młodych chłopców uśmiechała się dosyć zalotnie, gdy jegomość nie patrzył. Szeptano nieraz wieczorami o tym, ostrożnie wzdychając i obawiając się, aby przez ludzi nie doszły te gawędy do jejmości do drugiego dworu. Baltazar z bratową nienawidzili się otwarcie: ona go nazywała próżniakiem i drapichrustem, on ją gęsią syczącą, ale do zerwania stosunków jakoś jeszcze nie przyszło. Politykowali z sobą wzajemnie sobie nadskakując, Baltazar czasem nawet stroił do niej udane koperczaki, ale go odprawiała okrutnie, bo się na farbowanym lisie znała. Lepiej było Baltazarowi z Kasprem, który był otwartszy, żywszy, serdeczniejszy, i z żoną jego, kobietą dobrą, zawsze swymi dzieciakami zajętą, z których jedne na świat przychodziły, inne się obiecywały, inne odłączały, drugie już dorastały, a co rok to prorok, mówił uśmiechając się brat Baltazar. — Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzył — odpowiadał Kasper ruszając ramionami. Stary żołnierz zaglądał czasami i do Wólki Brzozowej, do pana Krzysztofa. Niekiedy nawet zabawił tu dni kilka; ale mu jakoś było nieraźnie z tym poważnym człowiekiem, dla którego nie wiedzieć było nawet co zaśpiewać. I choć miał jadła do syta, a gorzałki staruszki kielich spory przed każdym jedzeniem, że się musiał na wodzy trzymać, długo tu nigdy nie wybył. Kochali się przecie z daleka serdecznie. Najbliżsi ci krewni pana Krzysztofa żyli z nim w dosyć ścisłych stosunkach, szczególniej Kasper. Melchior go z dala szanował, Melchiorowa trochę się obawiała, już ich po cichu zowiąc wielkimi panami, a Adasia paniczykiem. Oprócz tych najbliższych krewnych rodzina Łazów, familia obu żon Kaspra i Melchiora, inne domy podlaskie pomniejsze były w stosunkach z panem Krzysztofem. Z panami, którzy mieli dobra w tej okolicy i czasami tu przebywali przez letnie miesiące, z Radziwiłłami, Sapiehami, z podpankami, którzy na ich fortunach wyrastali jak grzyby, coraz gęściej w tych czasach zastawą i kupnami szczerbiąc dawne magnackie posiadłości, O... wcale nie żyli. Drobna szlachta mogła się trzymać pańskiej klamki, ale O... z ich imieniem lepiej przystało niezależne ubóstwo niż dworowanie, które by dogadzało pańskiej próżności cudzym upokorzeniem. Żyli więc z tej strony odosobnieni, przekładając swoje małe kółko i swój byt cichy. Trzeba też dodać, że panów nie lubili, bo im to fertyczne a napuszone państwo nie smakowało. Krzysztof na nich nigdy nic nie mawiał, ale trzej królowie, szczególniej Baltazar, psy wieszali nie oszczędzając. I było tam za co hałasować pod owe czasy, bo to życie, niby pańskie, cudzoziemskiego kroju, gdyby wrzód na karku siedziało krajowi, nic mu prócz pogardy nie dając, Już samo wychowanie niby europejskie, które tylko europejski brud, lichotę i czczość sobie przyswajało, dobrego nam nic nie przynosząc, dzieliło panów od narodu; obyczaj nie zespalał także: oddalała pogarda mniemanego barbarzyństwa i wzajemna nieufność. Czas to był rozerwania i walki wewnętrznej i ogól kraju stał uparcie przy średniowiecznej swej formie społecznej, zupełnie różnej od tej, jaką życie w reszcie świata powoli przybierało; czuć już było wszakże, iż się przy tym utrzymać będzie niepodobna. Postęp konieczny, na chwilę wstrzymany tym uporem i bezwładnością umyślną, wewnętrznym bojem i podobnym jak w Rzeczypospolitej Weneckiej obstawaniem przy nieruchomej zachowawczości, domagał się praw swoich. Im dłużej był zaparty, tym silniejsze musiał, odzyskując swe prawa, wywołać wstrząśnienie. Młody Adaś był, jakeśmy już mówili, dosyć szczególnym chłopięciem. Skąd mu się wzięło być wcale innym, niż logicznie dziecko takich rodziców być było powinno, trudno to wytłumaczyć. Są tajemnice niezbadane w złem i dobrem, istoty jakby naprzód do pewnych losów wyznaczone rodzą się czasem w sferach, w których spodziewać się ich niepodobna. Taką kukułką w gnieździe skowronków był ów chłopak ani do ojca, ani do matki niepodobny, nie dający z siebie uczynić to, co zeń zrobić chciano. Od dziecka było w nim zawsze coś dziwnie gorączkowego, jak gdyby długo uśpiony duch Toporczyków nagle się w nim przebudził. Niecierpliwy, rozmarzony, dumny, z instynktami pańskimi, wyglądał raczej na dziecię magnata niż na syna ubogiego szlachetki. Małym będąc dziecięciem, przy zabawkach, mówił tylko o tym ciągle, jak będzie panem, senatorem, nawet królem; lubił się stroić w błyskotki, rósł tylko w jakichś wielkościach przyszłych, które go czekać miały. Ale przy ojcu, który surowo go za to gromił, nie odzywał się już później z podobnymi myślami; cicho szeptał je w ucho matce, której serce niewieście potajemnie radowało się tym, jakby przeczuciem świetnych losów ukochanego jedynaka. Anna uśmiechała się, słuchając jego rojeń, i całowała go milcząca, z oczyma łez pełnymi, z jakąś tęsknotą w sercu towarzyszącą weselu. Pan Krzysztof, ilekroć posłyszał podobne syna urojenia, burzył się mocno i fukał, a wytłumaczyć ich sobie nie umiejąc przypisywał je niezręcznym matki pieszczotom... Ona składając drobne rączki tłumaczyła mu się prawie z płaczem, że nic a nic temu nie była winna. W istocie strzegła się nawet słowem potakiwać dziecięciu, choć powstrzymać go także nie miała siły. Cóż to komu szkodzi, że dziecię sobie marzy? Świat go aż nadto prędko przebudzi. Ojciec przy każdej też zręczności do syta mu powtarzał, że jego losem nie żadne państwo i wielkość, ale cicha i poczciwa praca, że błyskotki nie dają szczęścia, że często się je drogo kupuje, a oszukuje na towarze srodze itp. Ale to był groch o ścianę. Stary sobie mówił powoli, dziecko latało myślami po złocistych pałacach swych marzeń i widziało się u stóp tronu... wysoko, wysoko; nic mu tych losów z główki wybić nie mogło. Po— wierzchowność Adasia dobrze się godziła z tą jego naturą: w istocie wyglądał raczej na paniczyka delikatnego niż na przyszłego szaraczka, dziedzica Wólki Brzozowej. Promienista jakaś pogańska piękność triumfująca sobą, wdzięk niewysłowiony, instynkt wiodący do elegancji nawet, przy ograniczonych bardzo do zdobycia jej środkach, odznaczały go pomiędzy rówieśnikami Umysł miał bystry, pojętny, łatwość do nauki rzadką, ale wszystko brał powierzchownie, lekko; brakło mu cierpliwości i ochoty do zgłębiania czegokolwiek, choć do wszystkiego rwał się gorąco. Namiętność ta była prostą ciekawością która się natychmiast przesycała. Uczył się więcej przez próżność, dla popisu niż dla siebie; lubił zaraz pochwalić się z tym, co umiał, a wybierał zawsze to, co drugim było najmniej dostępne. Tak potajemnie z książek, z pomocą staruszka księdza, który go polubił, prawie bez wiedzy rodziców, dosyć dobrze wyuczył się był po francusku; wiedział dobrze, że ten język potrzebny jest na wielkim świecie, do którego wzdychał. Za to łacina szła mu dosyć tępo, bo ją miał za starzyznę mniej już potrzebną. Matka jedna wiedziała o wszystkim, bo się przed nią nie taił; ojciec niespokojny domyślał się wiele, milczał i był frasobliwy o niego, a własną przypominając młodość, nic w niej do tej nie znajdował podobnego. Anna nie mogła, nie umiała być surową; czasem prosiła go, zaklinała, lecz pieszczoty dziecka rozbrajały jej gniew, rozpraszały obawę. Modliła się tylko i po cichu popłakiwała. Zrazu wychowanie to poczęło się w domu od czytania z kalendarza, potem dobrano mu starego nudziarza eks—organistę łacinnika i niby teologa, który w nim wielbił niesłychane zdolności, na ostatek pomagał jeszcze i ksiądz eks—jezuita, ucząc francuszczyzny po cichu. Ale w chwili gdy się powieść poczyna, Adam, już odbywszy; te przygotowawcze stopnie domowego wychowania, począł już chodzić do szkół i spod oka ojca wymknąwszy się, grał między współtowarzyszami rolę paniczyka, mimo że w nim tę szkodliwą skłonność wszelkimi środkami poskromić usiłowano. Od lat kilku umieszczony w Białej nauczył się tu tylko, że rodzina O... była znakomitą w Rzeczypospolitej, że on choć ubogi, do niej niezaprzeczenie liczyć się miał prawo. Podnosił więc wyżej jeszcze głowę wiedząc, że ma w tarczy Topór i przodków głośnych po świecie. Wiadomość ta była dlań jakby potwierdzeniem przeczuć jego tajemnych, wykołysanych w duszy od dzieciństwa. Surowe, często bolesne i szyderskie obejście się towarzyszów nic na to nie pomogło: duma w nim rosła, rozgorączkowywała go coraz bardziej, ubóstwo spojone z nią drażniło; myślał tylko, jak się ze swego położenia wydobyć. Czekał, szukał i roił sobie środki cudowne, którymi by mógł tego dokazać. Ilekroć powracał do domu pod biedną strzechę rodziców, z niecierpliwością tylko układał sobie, jak ma się spod niej wyrwać, oczekiwał jakiegoś wypadku, wiedział niemal, że ta zręczność przyjdzie i że ją za włosy pochwycić będzie potrzeba. W innych sprawach dosyć bojaźliwy, na taki raz zbierał się na zuchwalstwo, gotował do niego i zbroił. Bystre oko ojca widziało, odgadywało w nim te walki wewnętrzne; niepokoił się stary nimi, czuł się bezsilnym do przezwyciężenia natury żywej a do skrytości skłonnej i unikającej otwartego boju. W końcu, gdy się ścisnęło serce, pocieszał się jeszcze: „Może się to przerobi, gdy do czynnego zaprzęże się życia — mówił w sobie stolnikiewicz — ale nie trzeba się łudzić, źle jest jakoś z Adamem, trzeba by mu surowszego nowicjatu." — Ty przez miłość dla niego — pocieszała go żona — tworzysz sobie nadaremne troski. Dzieckiem jest, cóż dziwnego, że dziecinny? — Niech Pan Bóg złe odwróci! — szeptał pan Krzysztof. Adam był w szkołach w Białej u niejakiego Zamszyca, który od pewnego czasu utrzymywać zaczął studentów. Była to niegdyś profesja jak inne, często z miłością i poświęceniem pełniona, częściej jeszcze wychodząca na prostą spekulację, jakby przekarmienie bydła na stajni. Ubogie ludziska podejmowali się żywić, opierać, trochę dozorować dzieci i rachowali, aby coś na tym zarobić, a przynajmniej swoją rodzinę przekarmić i grosik jakiś oszczędzić. JMP Zamszyc, u którego postawiono Adama, nie był ani lepszy, ani gorszy od innych swych współtowarzyszów. Rodzice dawali za chłopca, z korepetycjami, opraniem i strawą, kilkaset złotych i kilkanaście korcy ordynarii w naturze, jak to podówczas było we zwyczaju. Szła tam na tę edukację i mąka, i krupy, i masło, i ser, i słonina, a że gotówka była rzadka, pieniędzy co najmniej. Zamszyc, spolaczały Niemiec, który już po niemiecku był zapomniał, bo się w Polsce urodził, wychował i nazwisko swe Samschütz na niby krajowe przerobić usiłował, był już człowiekiem niemłodym; niegdyś dworak, nie nadto uczony, pedagogiem a raczej spekulantem na chłopcach stał się od niedawna, gdyż wprzódy różnych chlebów próbował, a żadnym jakoś najeść się nie mógł. Ostatnim razem był zawiadowcą ogrodu i pomarańczami u Sapiehów w Kodniu, ale tu pokłóciwszy się z marszałkiem dworu, który do jego apartamentu chciał się wtrącać, poszedł na niezawisły chleb — młodzież zamiast płonek hodować. Szło mu w istocie nie tyle o to, aby się chłopcy uczyli, ale żeby z nimi jak najmniej miał biedy, a z nich jak najwięcej korzyści. Karmił ich wedle kontraktu, ale spekulował na wszystkim, zresztą na obroty młodzieży, byle władze szkolne o nie się nie upominały, niezbyt troskliwym patrzał okiem. Młody Adaś nie był utrzymywany nazbyt ostro, przy tym jakoś mimo swojego ubóstwa imponował imieniem i postawą Zamszycowi, który się go trochę lękał, choć się do tego nie przyznawał i nadrabiał miną. Życie chłopcu szło dosyć swobodnie, a nauki tyle w nim było tylko, co z musu nauczyciele wcisnęli. Folgowano Adasiowi widząc, że na uczonego nie wyjdzie, a tyle, co szlachcicowi potrzeba, umieć będzie, bo ma pojęcie łatwe a ochoty niewiele. Zamszyc go unikał czując, że go chłopak nie lubi, przedrwiwa i drugich na niego podburza. Nie śmiał go zbytnią łagodnością ośmielać ani surowością drażnić, najczęściej nahałasowawszy z daleka, umykał nie czekając ostatka. Jednego pięknego poranka jesieni, a było to święto jakieś kościelne i lekcje wakowały, Adam wybiegł z towarzyszami bawić się na cmentarz: było to najbliższe miejsce sposobne do grania w piłkę i biegania w zawody. Cieniste stare lipy wabiły tu Adama często z kilkoma młodszymi współuczniami. Lubił tu rozpowiadać towarzyszom o śnionej przyszłości, o wielkich swych losach. Gawędy te, ponętne jak bajki, ubierał w barwy świetne, a chłopcy słuchali ich z otwartymi ustami, dziwiąc się, skąd się to wszystko u niego brało. Niekiedy też dawał się i on pochwycić młodości, szalał razem z drugimi, ale się im starał przodkować. Grano w piłkę około muru i dzwonnicy, zaglądano do stojącej w rogu cmentarza kostnicy, której tajemnicze głębie, pełne przyborów pogrzebowych, przerażały i nęciły. Tego dnia Adam był w wielkim zapale i młodszym od siebie dzieciakom spowiadał się wesoło ze swych zuchwałych planów przyszłości: widział się dygnitarzem, ministrem u boku króla, okrytym dostojeństwy i orderami. Była to godzina nabożeństwa, ale zajrzawszy ledwie do kościoła, chłopak wyprowadził po cichu towarzyszów ku lipom i furtce od ulicy. Przypatrywali się stąd ruchowi ulicznemu i zaczepiali przechodniów, sami się kryjąc potem w głąb cmentarza, w razie pogoni mając ujście przez dzwonnicę na tylną uliczkę. Właśnie stali w bramce, wygrzewając się w ciepłym jeszcze słońcu jesiennym, gdy naprzeciw nich zatrzymała się ogromna, ładowna landara podróżna, sześciu końmi zaprzężona. Chociaż przez miasteczko ciągnęły bardzo często różne pańskie karawany i chłopcy się nieraz z nimi spotykali, zawsze ci przybysze z innego świata budzili w nich niepomierną ciekawość. Cała kupka studentów wybiegła cisnąc się do furtki, aby przyjezdnych zobaczyć. W istocie było to niepospolite zjawisko, wspaniałe zarazem i pociesznie wyglądające. Powóz był wielki, ciężki, zabłocony, na którym spod zaskrzepłej warstwy gęstego błota wyglądały brązy i ozdoby wytworne. Drzwiczki same zajmował prawie całe malowany herb wielkich rozmiarów, rozpościerający się na gronostajowym płaszczu, z hrabiowską u góry koroną. Bystre oko Adama dostrzegło zaraz na wierzchu rodzinny Topór... i serce mu uderzyło gwałtownie. Z tyłu, po bokach, od przodu poprzyczepiane i powiązane były tłumoki, skrzynki, pudełka, a ze środka wyglądał także dosyć obfity pakunek, mnóstwo rzeczy, parę twarzy niewieścich. W tej arce Noego siedziały, jak widać, same kobiety. Za nią szedł zaraz drugi powóz, mało co mniejszy, równie ciężko obładowany, w którym dwóch mężczyzn siedziało; szedł jeszcze i trzeci w końcu, rodzaj podróżnego furgonu ze służbą płci obojej, dosyć wesołą, razem z wozem ładownym, kuchennym, któremu towarzyszyli konno dwaj kozacy dworscy w liberii granatowej z karmazynem, z czapkami o zwiesistych wierzchach i pistoletami w olstrach siodeł. Cała ta kawalkata miała pozór pański a wspaniały; zaledwie się zatrzymała, natychmiast ciekawy tłum uliczny zbierać się koło niej i otaczać ją począł. Nie wiedzieć skąd całe żebractwo miasteczka: kulawy Żyd, bez ręki chłopak, ślepy dziaduś i kobieta na wózku, obstąpili przybyłych. Z drugiego powozu rzucono kilka groszaków, a kozacy grzecznie, ale stanowczo zabrali się do oczyszczenia placu. Z pierwszej landary wyjrzała blada twarz kobieca, bardzo pięknych, nieco zmęczonych rysów, dość jeszcze młoda; na widok jej szybko z drugiego powozu wysiadł mężczyzna, którego wieku trudno było odgadnąć, upudrowany, czerwony, dosyć brzydki, w podróżnych sukniach zapylonych, o lasce; zbliżył się z wolna, ziewając, do drzwiczek landary. — M on c h e r — odezwała się do niego kobieta — każcie się dowiedzieć w kościele, czy nie mogłabym być na mszy? Może byśmy się tu zatrzymali na pół godziny dla wytchnienia? Bardzo się czuję jakoś znużoną tą nocną jazdą... Te szkaradne podlaskie drogi, te grobelki bez końca... — Niechże idzie Tyrakowski — odparł mężczyzna ł kiwnął ręką na stojącego nie opodal niepoczesnego dworaka, któremu wskazał kościół. — Jeżeli chcesz, monange — dodał powoli — to niech się tu kozacy o jakąś gospodę rozwiedzą i nim ty mszy wysłuchasz, wszystko do śniadania przygotują. — A, bardzo by to było dobrze — odpowiedziała kobieta — une excellente idee. W chwili gdy te słowa z westchnieniem na pół do ziewania spazmatycznego podobnym domawiała piękna pani, stojący w furtce piękny uśmiechający się Adaś wpadł jej w oczy. Rozparł on swych towarzyszów i wysunął się naprzód, aby być widzianym. — A, patrzże, kasztelanie! — zawołała kobieta wskazując na niego. — Cóż to za śliczny chłopak! Un che —r u b i n o d'a m o r e ! Adaś, czy się domyślił, czy przeczuł, że o nim była mowa, pokraśniał cały, a ta krew wytryskująca mu na twarz jeszcze go uczyniła śliczniejszym. Mężczyzna czerwony odwrócił się, popatrzył i rzekł dosyć obojętnie po francusku: — Istotnie, piękny chłopiec... bardzo piękny chłopak; musi to być szlacheckie dziecko. Podróżna pani, wychyliwszy się z powozu, topiła w nim swe czarne oczy, a Adaś odpowiadał jej wzrokiem tak śmiałym, że się prawie w końcu uczuła zmieszaną. Ta cicha krótka rozmowa wejrzeń między niezbyt już młodą niewiastą a wyrostkiem wymowniejsza była dla obojga, niż się zdawała. Mówili sobie wyraźnie: ona, że go znajdowała prześlicznym; on, że mu się wydawała cudownie, uroczo piękną. W istocie była też to niepospolitej urody kobieta, piękność gasnąca, ale jeszcze dziwnie ponętna, twarzyczka Psyche trzydziestoletniej: oczy czarne głęboko osadzone z długimi rzęsami jedwabnymi, nosek orli maleńki z różowymi nozdrzami jakby arabskiego rumaka, usta drobne koralowe, w górę nieco podniesione... Ale policzki te zbladły i straciły świeżość, były niemal żółte, a przy oczach tych już, jak rysy na murze, który ma popękać, widniały mikroskopowe marszczków zarody, a wyraz całego oblicza już nie jaśniał ogniem wesela i młodości, był smutny, zwątpiały, znużony; długa już przeszłość burzliwa patrzała z czoła chmurnego. Z dala jeszcze prześliczna, z bliska miała w sobie coś trupiego, resztki ognia biły się w niej z jakąś duszną niemocą, zwątpienie pasowało się z życiem wyczerpanym a pragnącym się czegoś uchwycić jeszcze, aby swój byt przedłużyć. Lata ubiegłe, tak już dotkliwie widoczne na tej twarzy, nie nadały jej żadnej powagi i rezygnacji; pozostała z lat ubiegłych dziecinna niecierpliwość, roztargnienie trzpiotowate, znużenie i nienasycona żądza nowości ożywiały ją dziwnym, niewesołym blaskiem. Był to jakby promyk słońca wiosennego na zwiędłych liściach jesieni. Widocznie chciała być jeszcze młodą, młodą zawsze, choćby kosztem największym zrzeczenia się dostojności, jaką wiek nadaje. Dla takiego chłopaka jak Adam, ta pieszczona twarzyczka wielkiej pani, cała otulona w koronki i jedwabie, cała przesiąkła miękkością i zbytkiem, musiała się wydać dziwnie ponętną i uroczą. Najwspanialsza a zdrowa i spokojem tchnąca piękność nie byłaby na chorobliwe roznamiętnionym marzeniami chłopaku uczyniła takiego, jak ten zwiędły kwiatek wrażenia. Dodajmy, że wyraz tego oblicza smutnej ruiny był rozpaczliwie wyzywający i namiętny, że czarne te oczy, do których spłynął cały ogień dawnego życia, zdawały się gorzeć namiętnością nienasyconą a chciwą. Pod strzałami tych wejrzeń wlepionych w niego Adam stał nieustraszony, uśmiechnięty, szczęśliwy; miłość własna jego była połechtana, a serce biło w piersi jakimś po raz pierwszy w życiu rozbudzonym pragnieniem. Piękna pani zdawała się nie móc nasycić widokiem ładnego chłopaka i gdy pan Tyrakowski pobiegł do kościoła zadysponować, aby Pan Bóg był gotów na rozkazy hrabiny, a sam hrabia ziewając stał na uboczu ze złotą tabakierką w ręku, zamyślony i zmęczony, hra— bina wciąż wychylona przyglądała się Adamowi. Adaś hrabinie. Obok niej w powozie, oprócz psa bonończyka, zdrzemanego na wygodnych poduszkach, siedziała sucha, długa, mocno ospowata panna lat dojrzałych, która ponad głową pani kasztelanowej, przypatrując się także młodemu chłopcu, złośliwie zagryzała usta. Hrabina chwyciła ją żywo za rękę i odezwała się po chwili: — Ale spójrzże, Pamelo, jak ten chłopiec jest śliczny! — Patrzę i dziwię się, skąd się mógł wziąć w tym kraju — odpowiedziała po francusku zapytana. — Pani go dobrze nazwała cherubinkiem. Nie mogąc dłużej wytrzymać piękna pani, wychyliwszy się bardziej jeszcze, białą prześliczną rączką, z której wprzódy, może naumyślnie, zdjęła rękawiczkę, aby ją i bogate pierścienie, w które paluszki przybrane były, pokazać, skinęła na Adasia. Zdaje się, że chłopiec czekał tylko tego i spodziewał się; nie wahając się, natychmiast zszedł parę stopni, zbliżając śmiało do powozu. Czerwony drzemiący kasztelan patrzył na to z obojętnością człowieka przywykłego do fantazji żony. ale z pewnym niesmakiem. Adaś przystąpił do samych drzwiczek, z których się hrabina nieco uchyliła w głąb; twarze ich zbliżyły się: ona mu, przy swej alabastrowej przezroczystej białości, wydała się nadziemsko piękna; on jej z tą rumianą, świeżą, ożywioną główką cudownie urodziwym. Prawie drżącym głosem zapytała go hrabina: — Kto pan jesteś? — Ja jestem Adam O... — Jak? O?... — Tak, Toporczyk O... — odparł z dumą, głośno swe nazwisko wymieniając chłopiec. — Mężu; m o n c h e r ! — zakrzyknęła hrabina żywo. — Zbliżże się! Ale to cud prawdziwy! Wszak to jest O... — A! A! O... to być może! — odparł zimno kasztelan. — Są w tych stronach ubodzy O... z jakichże waćpan jesteś? — Ojciec mój ma imię Krzysztof, dziad był Paweł, stolnik podlaski; rodzice moi mieszkają w swej wiosce niedaleko stąd, w Wólce Brzozowej. — Tak — szepnął, zażywając tabaki, kasztelan, który wciąż patrzał w inną stronę — wiem. Ubodzy O..., znam... Stołnikiewicz zacny, mówią, człowiek... Ojciec! Tak! Dziad Paweł! No, tak! O... Jak to zaraz w twarzy krew znać! — A wiecież, kto my jesteśmy? — zapytała z uśmiechem chłopaka piękna pani. — Nie wiem — rzekł Adaś — ale z herbu na powozie domyślam się. że państwo jesteście z tego samego rodu... bo, ot, Topór na drzwiczkach... — Jaki roztropny i przytomny! Słyszałaś, Parcelo? — zawołała, coraz się ożywiając, hrabina do milczącej towarzyszki. — Jak mu z oczu bystrość patrzy! Na te słowa nadszedł właśnie powracający z kościoła Tyrakowski donosząc, że ksiądz wikary oczekuje rozkazu, aby wyjść ze mszą św., gdyż właśnie rozpocząć się miała motywa. Służący nadbiegł otworzyć drzwiczki, a pani poprawiając swój strój zmięty podróżą wysiadła z powozu, po cichu szepnąwszy do Adasia, na którego ukosem spojrzała: — Zaczekajże tu, mój chłopcze, albo z nami idź na mszę świętą, to się potem bliżej poznamy... i dowiesz się lepiej, kto jesteśmy. Adaś byłby i tak nie odszedł, bo mu wciąż coś do ucha szeptało, że stanowcza dla jego życia nadeszła godzina; teraz tym bardziej pozostał i za hrabiną i hrabią, poglądającym gdzieś wysoko po drzewach, posunął się ku kościołowi. Teraz, gdy całą tę postać niewieścią objął okiem ciekawym, wydała mu się jeszcze piękniejszą... Była słuszna, kibić miała giętką a ruchy rozpieszczonego kotka; wszystko w niej zdradzało kobietę zmiękłą od rozkoszy, wychuchaną w zbytkach, typ, który dla wyrostków jest zawsze najponętniejszy. Adaś nie mógł się napatrzyć, jak szła, jak na ławce usiadła, jak ślicznie wyglądała podniósłszy głowę ku ołtarzowi, nie wiem, do Boga się modląc czy dla ludzi. W istocie, w tym półcieniu starego kościoła wydawała się nad wyraz piękną, a zamiast się modlić przybierała z kolei wszystkie swe najpokuśniejsze postawy i wdzięczyła się jak na balu. Dlaczego chciała być koniecznie na mszy, tak mało mając ochoty do modlitwy, trudno to wytłumaczyć. Była po swojemu niezmiernie pobożna. Wiek XVIII cały był w takich anomaliach niezrozumiałych dla niego samego. Najswobodniejszego życia kobiety, zwłaszcza pod ostatki swych szałów, oddawały się fanatycznej pobożności, sądząc, że Panu Bogu zapłacą za grzechy, służąc temu, co się im podobało nazywać Jego sprawą. W ten sposób nowy gasnącemu życiu nadawały interes. Inne dla pokrycia aż nadto jawnych błędów stawały się wielce pobożne i dla kościoła szczodre; inne wreszcie godziły jakoś dewocję i zalotność, jednej i drugiej oddając się na przemiany. Hrabina należała do ostatnich i nie mijając żadnego balu, tysiącami płochych miłostek przerzucając, pościła surowo piątki, Suche Dni, a mszy, gdy tylko mogła, słuchała codziennie. W jednej skrzyneczce jechały przy niej listy adonisów, w drugiej różańce i książki pobożne, poświęcane pamiątki i relikwiarze. Niekoniecznie się nawet potrzebowała modlić, ale powierzchownie spełniała jak najściślej formy wszystkich religijnych obrzędów. Kasztelan także po swojemu mszy słuchał, zażywając tabakę i mrucząc pod nosem niekiedy coś na kształt obojętnej, przerywanej modlitwy. Reszta dworu, oprócz Pameli, była istotnie pobożna; ta, obwinąwszy się w czarną narzutkę, z zaciętymi ustami i przymrużonymi oczyma poglądała szydersko po skromnym kościołku; zdawało się jej zapewne, że w tak ubogim schronieniu Pan Bóg mieszkać nie mógł. Wotywa śpiewana z pewnym występem w głosie i ruchach przez jegomościa księdza wikarego, który się po trosze popisywał z wdzięcznymi ruchy i przyjemną intonacją, trwała dosyć długo, a Adaś, który stał poza ławkami niecierpliwy i drżący, czekał tylko jej końca z mocnym postanowieniem skorzystania ze zręczności i wyskoczenia na świat przez otwierające mu się doń drzwiczki. Tymczasem w gospodzie na rynku, w najparadniejszym domu, którego gospodarz chwalił się, że u niego zawsze nocowała księżna W...a Mścisławska i książę Kazimierz, a nawet pan Mierzejewski i generał Kurd—wanowski, służba przygotowywała śniadanie: czekoladę dla państwa i panny Pameli, bigos dla dworu. Wykadzono izbę bursztynem i łupinami cd jabłek, gospodarz przywdział odświętne szaty atłasowe i w nowych pantoflach, z chustką od nosa paradną, ze srebrną tabakierką za pasem, oczekiwał swych gości na progu. Po ucałowaniu patyny, którą ksiądz wikary miał podawać nadzwyczaj zręcznie i delikatnie, ruszyli się państwo i dwór z kościoła, a Adaś za nimi, bojąc się, aby o nim nie zapomniano. Ale hrabina także go oczyma szukała i skinąwszy nań, szepnęła uśmiechając się: — Chodźże waćpan z nami. Kasztelan tylko nań popatrzał wielkimi wołowymi oczyma swymi, pomruczał coś; potem zaczął poglądać w chmury i milczał, ruszając językiem w zamkniętych ustach, co nie bardzo dobry humor zwykło było oznaczać. Piękna pani była mocno zamyślona, przechodząc" pieszo do gospody zbliżyła się do męża i ujęła go pod rękę nieśmiało. — Wiesz, m o n c h e r, jaka mi myśl przychodzi z powodu tego chłopaka... gdybyśmy go wzięli na wychowanie? Dla ciebie byłoby to, nie wątpię, miłe zajęcie... z oczu mu patrzy żywa inteligencja. Nie mamy dotąd dzieci, jest zawsze jakimś tam twoim krewnym. Byłoby ci przyjemnie pchnąć go w świat, co przy naszych stosunkach bardzo łatwo. Zresztą, gdyby się chłopiec nie udał, zawsze go możemy oddać rodzicom. — Hm — kiwając głową, rzekł kasztelan ciągle roztargniony, patrząc w drugą stronę na bijące się dwa koguty na śmiecisku — no tak, ale rodzice jego? — O, ci się pewnie o powierzenie nam dziecka targować nie będą.. — Tak, przypuściwszy... alećby to kosztowało... — Co to dla nas znaczy, mon ch er? Tyle i tak tracimy! Ja bym to wzięła na siebie — dodała cicho — chłopak pewnie by na siebie oczy zwrócił, miałbyś honor z tego dobrego uczynku i przyjemność własną... — Ha! Ha! to sobie próbuj! To sobie próbuj! — rzekł czerwony jegomość, rzucając ręką jakby dla pozbycia się żony — ja się nigdy nie sprzeciwiam. Sama się już tym chyba zajmiesz, bo ja, jak widzisz, czasu nie mam. — Zobaczysz, jak nim pokierujemy! Ty mi poradzisz! — żywo podchwyciła pani. — Zobaczysz, zrobimy z niego lalkę, że nam jej pozazdroszczą! Kasztelan począł tylko językiem w ustach kręcić i oczyma szukać przedmiotu jakiego daleko; nie postrzeżony uśmieszek przebiegł mu po wargach. — A jeżeli go przyzwyczaimy do zbytkowniejszego życia, a potem będziemy musieli porzucić? — rzekł cicho. — O! nie trzeba bo zawczasu stawić tak strasznych problemów; zobaczysz, wykierujemy go na człowieka, bylebyś mi dopomógł! Kasztelan kiwnął głową przyzwalając. Dosyć uradowana z rozmowy, hrabina rzuciła okiem na Adasia, który szedł z tyłu czerwony, zawstydzony, niespokojny, ale zarazem dumny, że z tak wielkim państwem kroczył przez miasteczko, a współuczniowie, których tłum ciekawy napełniał ulicę, widzieli go w orszaku. Tak doszli do gospody, a hrabina skinęła na niego, aby do przygotowanego dla nich pokoju szedł razem z nimi. Kasztelan kazał sobie dać osobną izdebkę, aby się trochę przebrać i odpocząć; pozostała tylko Pamela, odsunęła się i usiadła w oknie, aby pani nie być na zawadzie. Podano czekoladę w srebrnych imbrykach na złocistych blatach, ciastka wydobyte z podróżnych zapasów, wodę we flaszkach kryształowych i cały wytworny przyrząd śniadania wedle obyczaju pańskiego. Nie zważano wcale, że państwo byli w drodze, musieli wszędzie mieć to, co zwykle miewali w domu, i być zawsze jak u siebie. Kasztelanowa zrzuciła pokrywające ją dulietki i chustki, poszła do zwierciadła poprawić włosy, otarła sit? jakąś wodą otrzeźwiającą i odświeżona jakby cudem, odwróciła się ku młodemu chłopakowi z uśmiechem niegodziwie czarującym. Wprawna we wszystkie zalotności obroty, w strategię niewieścią, wiedziała dobrze, jak biedne, niewinne dziecię wsi potrafi opanować i przyciągnąć. Siadła przy stoliku, nadając postawie wdzięk jakiejś młodości sztucznej, odrzuciła rękawy sukni i białe utoczone rączki dobyła z nich na podziw chłopcu, który jako żywy, nigdy o podobnych nawet nie marzył. Ręce pracowitych ludzi są to narzędzia codziennego trudu... Najpierwej one u nich starzeją i tracą kształty, o których zachowaniu nikt nawet nie myśli; u próżnujących sybarytów białe dłonie są pielęgnowaną wędką na oczy i serca: ręka nabiera u nich fizjognomii, mówi, ma charatker, należy do wykwintnej gry żywota. Hrabina miała ręce nieporównanych kształtów i mogła się pochlubić nimi tam nawet, gdzie z wieloma o lepszą walczyć jej przychodziło. Wprawdzie straciły już one były nieco świeżości i zarysów posągowych, ale dla Adasia były jeszcze zjawiskiem idealnym, jakby objawem natury nieznanej mu nowego rodzaju, wyższego jakiegoś gatunku człowieka. Wlepił w nie oczy osłupiały. — Zbliżże się i usiądź tu! Naprzeciw mnie... — odezwała się kasztelanowa, wskazując krzesełko. — Odpowiedz mi szczerze na to, co cię pytać będę. Wiele was jest rodzeństwa? — Ja jestem jedynakiem u rodziców! — odezwał się Adam, Odpowiedź ta widocznie zmieszała kasztelanową. Nie miała ona żadnego wyobrażenia o przywiązaniu rodziców do dzieci, sama straciła ojca i matkę wprzódy, nim dorosła, Bóg jej nie dał potomstwa; przypominała sobie tylko z głuchej tradycji, że czasem rodzice mocno przywiązują się do dzieci, a szczególniej gdy mają jedno tylko. To ją zaniepokoiło nieco. — I rodzice bardzo zapewne waćpana kochają? — dodała. Adaś nie wiedział, co odpowiedzieć, pomyślał i instynktem jakimś rzekł cicho: — Czy ja wiem? Odpowiedź ta pełna była niepoczciwego znaczenia. — Il est adorable de naivete! — odezwała się pani do Pameli, która wciąż z wielką uwagą przypatrywała się ulicy. — A waćpan kochasz też mocno rodziców? — dodała piękna pani. — Ja? ja? — wybąknął chłopak. — Ale jakże... wszakżem powinien ich kochać? Ta druga odpowiedź była na pozór dziecinna, w istocie chytra i zdradziecka. Adaś nie śmiał się przyznać do miłości dla rodziców, bo się lękał, aby to nie przeszkodziło kasztelanowej pomyśleć o jego przyszłości, którą już zgadywał i przeczuwał. Słówko to, małe w istocie, kryło w sobie zbrodnię, cały w nim przyszły malował się człowiek, gotów uczucie i obowiązki dla samolubnych widoków poświęcić. — A chciałżebyś od rodziców i ze swych stron rodzinnych się oddalić? — mówiła dalej, patrząc mu w oczy, kobieta. — Ja? — spytał mieszając się Adam. — Myślałeś kiedy, co poczniesz z sobą? — O, nieraz! — Czegożeś pragnął? — Dostać się do stolicy... i wyjść na człowieka — dodał żywo chłopak — tego jednego zawszem pragnął. — No, to ci się może ziścić — rzekła hrabina. — Odjedź z nami, my ci dopomożemy. Podobasz się nam waćpan; zdaj swój los w ręce nasze — nie pożałujesz tego. Mój mąż, który nosi toż samo co wy nazwisko, chętnie zaproteguje imiennika. — Ale czy rodzice pozwolą? — spytał Adam po cichu. — A, więc waćpan chcesz... potrzebujesz się pytać o pozwolenie rodziców? — wyrwało się z ust kasztelanowej. Pytanie to również było charakterystyczne, jak odpowiedź Adama, zawierało w sobie jakby zaparcie władzy rodzicielskiej, jakby podmuch do samowoli i nieposłuszeństwa; mówiła mu wyraźnie: „Nie potrzebujesz rodziców, możesz zerwać z nimi..." — Ja doprawdy nie wiem; zdawało mi się — odparł chłopak. Kasztelanowej lekki rumieniec wystąpił na twarz, wstała i przeszła się po pokoju, sama nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Wszakże się im krzywda nie stanie — zaczęła po namyśle — gdy waćpan pojedziesz z nami i że go na wychowanie weźmiemy; mógłbyś waćpan do nich z pożegnaniem napisać, później możesz sam przyjechać, a dziś nastręcza się mu zręczność, która się później może nie trafi. — Jak pani każe. — Idź waćpan a śpiesznie, idź, napisz. Zabieraj swoje rzeczy, bo za godzinę wyjeżdżamy do Warszawy, a jeśli z nami nie pojedziesz, później... trudno nam będzie przysłać. Ale wprzód trzeba podziękować kasztelanowi: chodź waćpan, ja do niego zaprowadzę. To mówiąc kasztelanowa zbliżyła się z uśmiechem do chłopaka i głaszcząc go pod brodą, szepnęła po cichu: — Nie pożałujesz tego, ja ci za matkę służyć będę, ale potrzeba kochać mnie trochę... nieprawdaż? Adaś pochwycił jej rękę i niesynowski wcale złożył na niej pocałunek. Hrabina zaczerwieniła się, nie wiem, z radości czy zdziwienia, że tak dobrze zrozumianą została, i wyprzedzając go poszła do pokoju męża, który miał nieszczęśliwy defekt, że namiętnie lubił ciągnąć pasjans, i korzystając z chwili już był karty rozłożył na stoliku. Siedział nad nim posępny, zajęty, zamyślony, z namarszczonym czołem, okazując fizjognomią i postawą, jak ważną zajęty był sprawą. Hrabina w progu zakąsiła usta: nie spodziewała się, że przerwie to zatrudnienie, w czasie którego kasztelan zwykle bywał drażliwy, domyślając się, że ludzie na wielkości jego pracy poznać się nie umieli i szydzić z niej byli gotowi. Cofnąć się nie było już podobna. — Przyprowadzam ci jeńca — rzekła, słodząc natręt— ne wnijście uśmiechem — pan Adam O... jedzie z nami do Warszawy i przychodzi ci podziękować za szlachetną myśl twoją zajęcia się jego wychowaniem. Pocałuj go w rękę, ale ostrożnie, żebyś kart nie pomieszał — szepnęła, popychając chłopaka. Kasztelan odwrócił się gniewny prawie, ale go rozbroiła pokora Adasia. — Ano! no! bardzo się cieszę, że mu użyteczni być możemy. Więc dobrze, zawsze to nasza krew... niech jedzie. I oczy na powrót wlepił w karty z całym zajęciem człowieka, który do głupstwa niezmierną przywiązuje wagę. — A teraz idź waćpan, gotuj się do drogi i zostawże piękny list do rodziców... tylko proszę nie marudzić, bo już się bryki pakują — rzekła hrabina. — Za chwilę małą będę z powrotem — zawołał Adaś, otworzył drzwi i zniknął błyskawicą. Hrabina nie przerywając mężowi w zajęciu, które całe jego siły umysłowe wypotrzebowywało, po cichu wróciła do pierwszego pokoju i zbliżyła się do Pameli, swojej przyjaciółki i powiernicy. — N'est ce pas qu'il est adorable? Ospowata panna spojrzała trochę szydersko na hrabinę. — O, niezawodnie — szepnęła — ale sobie pani wiele na głowę bierze kłopotu; to dziecko, które uczyć będzie potrzeba chodzić, mówić i myśleć... A któż wie, jakiego charakteru? — dodała ciszej. — Ależ to nasz krewny... to O... — Jak to? Nosi wasze imię? — I jest niezawodnie naszym krewnym, choć ubogim... Zobaczysz, zrobimy z niego znakomitego człowieka. Wystaw sobie, Pamelo, gdy go ubiorę, gdy go wystylizujemy, jakie podziwienie, ile zazdrości obudzi. Ale to Adonis... a cudowny tą swoją wiejską prostotą... głowa mi się pali! Nieprawdaż? jestem śmieszna? I po chwili dodała trzpiotowato prawie: — Ty bonończyka weźmiesz na kolana, ja go posadzę przy sobie w landarze; przez całą drogę do Warszawy będziemy go uczyły, rozmawiały... O! nie uwierzysz, jak prześliczne mam projekta... Pamelo, jestem szczęśliwa! Od dawna nie czułam takiego życia w sobie: zdaje mi się, że zrzucam całun i z grobu powstaję, że wiosna wokoło... żem młoda... że mi skowronki śpiewają nadzieją. Pamela smutnie spojrzała na nią, a w oczach biednej kobiety łzy się zakręciły i załamała ręce... spuściła oczy. — Bądź co bądź — rzekła — bądź co bądź... byle żyć jeszcze! Adaś jak piorun wpadł na stancję właśnie w chwili, gdy stary Zamszyc z usty otwartymi, z okularami zarzuconymi na czoło, stojąc w pośrodku izby słuchał razem sześciu opowiadających mu chłopaków o wycieczce O... do gospody z jakąś wielką i piękną panią i strasznie poważnym magnatem. — A otóż i dezerter! — zawołał pedagog surowo. — Gdzieżeś to asan był? — Ja byłem u moich krewnych państwa kasztelaństwa O... — Bez pozwolenia! S i a k o tako! (Było to przysłowie, którego Zamszyc tak niepowściągliwie zażywał, że go przezwano tym imieniem). — Tak jest, i bez niczyjego pozwolenia jadę z nimi zaraz do Warszawy, bo mnie z sobą biorą: tylko kilka słów do rodziców napiszę. — Jak to? Co to? Nie pytając pana stolnikiewicza — przerwał zdumiony tym zuchwalstwem Zamszyc — co to to... siako tako, aspan sobie myślisz?! Co to to ma być?! — Ot, tak, jak mówię: zabierani manatki i kłaniam się waćpanu, szczęśliwy, że stęchłej jego kaszy ze świecą łojową jeść już nie będę. Zamszyc— struchlał, wyrzut ostatni jak sztyletem przebił mu piersi; młodzieniec śmiał mówić o tym, co było największą tajemnicą domu: było to świętokradztwo. Okalająca ich młodzież zawsze gotowa stanąć w opozycji przeciw pedagogowi, usźczęśliwiona wypowiedzianą prawdą o kaszy i świecy, poczęła się uśmiechać biorąc stronę Adama, który jak burza chwytał swe rzeczy, rozrzucał, pakował. — Co to to ma być?! — powtórzył Zamszyc, bełkocąc i tupiąc nogą. — Jawny bunt przeciw prawnej władzy, siako tako! Na to ja nie pozwolę! — Idźże waćpan do pana kasztelana i spytaj go! — odparł zimno Adaś. — Ja z waćpanem rozprawiać nie mam czasu, bo na mnie i tak czekają, a jeszcze do rodziców napisać musze.. I maleńki swój tłumoczek spiąwszy wprędce, chłopiec pochwycił arkusz papieru, siadając bez namysłu do pisania. Nic go to nie mieszało, że młodzież ciekawa otaczała stolik i zaglądała mu w list, który on gorączkowo kreślił. Pedagog skamieniały stał z założonymi rękami, blady; zdawało mu się, że marzył, a usta drżące powtarzały: — Stęchła kasza ze świecą łojową! Świętokradztwo, siako tako! Bunt! Wyraźny bunt! Ale to tak być nie może — dodał — ale ba! Ja asana tak nie puszczę na cztery wiatry, kiedy mi zostałeś siako tako przez rodziców oddany i mojej opiece powierzony... Ze świecą łojową! Zobaczymy! Stęchłą kaszę! — Zobaczymy! — rzekł, nie odrywając się od pisania, Adaś. — Ja za waćpanem pójdę. — Ano, proszę, i owszem. — A nie, to do księdza rektora dam znać. — Daj znać, i owszem. — Przecież za pół roku siako tako odebrałem ordynarię i zapłatę. — To ją sobie zatrzymasz. Adaś, naprędce dokończywszy list, bez zastanowienia rzucił go na stół, skłonił się towarzyszom broni i stołu, uśmiechnął zwycięsko i jak motyl wylatujący z wiążącej go gąsieniczej powłoki wyskoczył, niosąc swój tłumoczek, na ulicę. Zamszyc nie zrzucając okularów z czoła, ledwie porwawszy dla przyzwoitości czapkę pobiegł za zbiegiem w tropy. Ale że cała ta scena już nieco opóźniła Adasia, ekwipaże kasztelaństwa stały przed gospodą i zdawały się tylko oczekiwać na przybywającego. Czerwony kasztelan siedział już w swym koczu z Tyrakowskim, a z landary wyglądała piękna główka hrabiny, szukająca niespokojnymi oczyma; biała ręka dawała mu znaki, by co prędzej przybywał, bo kasztelan, któremu przerwano pasjans, mocno się na zwłokę niecierpliwił. Adaś oddał tłumoczek kozakowi, który naprzeciw niego podbiegł, a sam, zręcznie i chyżo jak uciekający od pogoni złoczyńca, rzucił się na wskazane mu miejsce. Zamszyc, który spieszył upomnieć się o zbiega, ledwie nadążył do drzwiczek, gdy się te już zamknęły; zdjął czapkę mając rozpocząć mowę, gdy wtem konie ruszyły, a dawny wychowaniec szyderskim go tylko pożegnał ukłonem. Nie dając się tak łatwo zbyć, pedagog podbiegł lekkim kłusem do kasztelana ze zdjętą kapuzą, a czerwony pan ze zdjętej pokornie czapki wnosząc, że prosi o jałmużnę, rzucił mu naprędce złotówkę... W tej chwili cała kawalkata z ogromnym łoskotem, klaskaniem z biczów, krzykiem pocztylionów, śmiechem czeladzi a admiracją otaczającego ludu, wyruszyła, tryumfalnie przebiegając ulicę małego miasteczka, które bez łez, bez westchnienia, suchym okiem rozpalonym nadziejami pożegnał, uśmiechając się, Adaś. Pocztylioni dla popisu raźnie puścili konie z miejsca i tuman kurzu tylko świadczył o znikłym zjawisku. — Ciekawa rzecz, co ja teraz ze stolnikiewiczem pocznę?! — zawoła Zamszyc skłopotany. — Ten chłopiec zawsze mnie niepokoił, i wyśniła mi się bieda. A niechże go... razem z tymi, co go porwali... siako tako, sto tysięcy diabłów! Śmiał mi powiedzieć: „ze świecą łojową"? Znaleźliż kiedy knota? Znaleźli knota? Powiedzcie mi! Nigdy, nigdy! To niewdzięcznik... Mrucząc tak i pięścią odgrażając się nie wiadomo komu, powracał teraz do swojego domku zafrasowany staruszek, mając jeszcze do przebycia szyderskie z siebie urąganie uczniów, przyklaskujących ucieczce Adama. Im więcej o tym myślał, tym go cała ta historia dziwniej mieszała; wypadek był tak niezwyczajny, tak osobliwszy, że i ratunku nań potrzeba było szukać w środkach niezwykłych. Zamszyc dotąd żył zamknięty w ciasnym kółku bardzo pospolitych zdarzeń, nie wychodzących nigdy z pewnych umiarkowanych proporcji. Stłuczenie szyby, zbicie garnuszka już go dosyć martwiło, gdy ich na kim poszukiwać nie miał; cóż dopiero ucieczka studenta w biały dzień, nieprawdopodobna, gorsząca. Tarł czoło sądząc, że mu się to przyśniło, i nie doszedłszy do domu, ciągle z odkrytą głową, bo nie miał dosyć przytomności, by nałożyć czapkę, zawrócił się do rektora akademii. Rektorem naówczas był jegomość ksiądz Hermolaus Kessler, Szlązak, człek głęboko uczony, surowy i poważny, który szkołę i wszystko, co do niej należało, w wielkim trzymał rygorze. Sławny był z tego, że nie tylko szacunek powszechny, ale i postrach wokoło siebie rozsiewał; obawiali się go wszyscy, a powagę dostojności swej piastował, jak gdyby akademii samej, a nie skromnej jej córy był naczelnikiem. Zamszyc widywał go w dnie uroczyste z dala, rzadko, i truchlał na myśl, że mu się do niego zbliżyć przyjdzie, tak ta postać napuszona Doktora Świętej Teologii i Obojga Praw, zza okularów złocistych spoglądająca na poziomy świat z pogardą, wydawała mu się straszną. Przystęp też do księdza Kesslera dla ludzi pospolitych nie był łatwy. Mały kulawy pedel i kalefaktor zarazem strzegł dniem i nocą drzwi, których progu nikt ze śmiertelnych nie upoważniony przejść nie mógł. Pedel ów, przezwany z powodu ułomności swej przez studentów kuternogą, dawał się ująć paru groszami, gdy szło o audiencję; ale wziąwszy je i wyjednawszy posłuchanie, pod nosem profesorów nawet klął i łajał, czując się w obowiązku naśladowania pryncypała i niezbłaganej jego surowości. Zamszyc tak był przejęty nadzwyczajnym wypadkiem, że wpadł nierozważnie na górę i uderzył się aż o kuternogę, spiesząc zadyszany do illustrissim a. Wtem mu stróż gniewny drogę zaparł. — Oho! — zawołał. — A dokądże to tak? — Do księdza rektora. — A tak! Do księdza rektora jak do karczmy! Co to waćpan nie wiesz porządku?! Illu str i s s imu s pracuje. — Ale nadzwyczajny wypadek. — No, to co? — Naści trzy grosze na tabakę, siako tako! — zawołał zdesperowany Zamszyc, oddając nierozważnie zło— tówkę kasztelana, która mu w czapką wpadła. — Na miłość bożą puszczaj mnie! — Tak! Ale nie! Popytam się; stój waćpan... nie można! Tu na wszystko jest forma, trzysta diabłów! — krzyknął kuternoga. — Ja zaraz powrócę... — Dam jeszcze drugie tyle, a prędzej, człowiecze! — O, to coś jest — szepnął sobie pedel, pospieszając do drzwi, które za sobą zamknął. Po chwili gorączkowego oczekiwania otwarły się one i wpuszczono drżącego pedagoga, który miął czapkę w ręku z niecierpliwości. Na progu drugiej izby spotkał stojącego ks. rektora z rękami w tył założonymi, z głową do góry podniesioną, z żołądkiem mocno naprzód wydanym. Z tyłu, jakby dla dopełniania skulpturalnej postaci, wlokła się wspaniale po ziemi długo i swobodnie, z pewnym zaniedbaniem majestatycznym puszczona chustka od nosa. Rektor spojrzał na poziomą istotę i chrząknął tylko, jakby oznajmując, że słucha. — Jaśnie wielmożny... illustrissime, księże, rektorze dobrodzieju — wyjąknął, spiesząc się i bełkotając, Zamszyc — stała się okropność. Głosu mu zabrakło, v o x faucibus h ae s i t, ale rektor nie stracił swej zimnej, urzędowej, obojętnej fizjognomii. — No. cóż tam się takiego stało? — zapytał. — Syn pana stolnikiewicza O... z Wólki Brzozowej, Adam, w biały dzień uszedł z miasta, zabrany gwałtem, r apt u s, confiscatus, przez niewiadomych jakichś państwa, z ogromnym dworem i taborem przejeżdżających. — Co? co? a jakżeś waćpan na to mógł pozwolić? — Ale ja biegłem, goniłem, krzyczałem, protestowałem. — Dlaczegoż nie została wezwana ku obronie prawa władza szkolna? — Bo to się stało siako tako, jakby w oka mgnieniu; młodzież wychodziła ze mszy świętej, stolnikiewicza syn spotkał się z tym państwem u furty i zagrabiono go iur e c a d u c o . Ja w pogoń za nim poszedłszy, ledwiem nadążył, gdy go kozacy (amplifikacja) pochwyciwszy do powozu wtrącili i w cwał zaraz uciekać poczęto... — Jak to? Porwano gwałtem? — Nie, illustrissime! Chłopiec przewrotny, nakarmił mnie obelgami i zostawił list do rodziców. Rektor stał dziwnie potrząsając głową, wlepił oczy w pedagoga drzącego i wyciągnąwszy poważnie ręką ku niemu, rękę, od której wlokła się owa chustka ogromna, rzekł głosem Jupitera ferującego wyrok na śmiertelnika. — Idź mi waćpan z oczów! Precz! Zamszyc, który przyszedł po radę, nie śmiał już ani źrenic podnieść, ani ust otworzyć; posunął się natychmiast ku progowi, słysząc za sobą grzmiący, mściwy głos ks. rektora: — Wołać mi tu natychmiast księdza prefekta! Usłyszawszy rozkaz pedel jak piłka stoczył się natychmiast po schodach, korzystając ze swej kulawizny ku misternemu przeskakiwaniu stopni, a biegł tak chyżo, iż o mało samego księdza prefekta idącego naprzeciw nie obalił. Nim sromotnie wygnany Zamszyc zszedł na dół, już ksiądz prefekt spieszył do rektora. Ksiądz prefekt był małą, suchą, ruchawą figurką, człeczkiem z żywego srebra; w twarzy tysiące najrozmaitszych grymasów, pełno nerwowych ruchów w ramionach, w plecach, w nogach, w rękach. Nawet gdy stał spokojnie, ciągle nim coś targało i miotało. Studenci wcale się go nie obawiali, choć usiłował być groź— nym; surowość jego uśmierzało roztargnienie, tak olbrzymie, że często rozgniewawszy się najmocniej, w największej pasji zapytywał naiwnie: — Czegożem to ja się tak rozgniewał? hę? słyszycie? Impetyk był, ale człek zresztą wcale niezły, groził i łajał straszliwie; nim do wykonania gróźb przyszło, miękł i zapominał gniewu. — Księże prefekcie, ratuj nieszczęśliwego siako tako — całując go w rękę zawołał Zamszyc — a toż to mi ten Adam O... drapnął. — Ha? co? tak? wiem! a tak! a nie pilnowałeś, a latali, a tego, co się zowie! Otóż owoce... jak sobie kto się wyśpi, tak pościele (ksiądz prefekt często tak z pośpiechu wyrażenia przekręcał); a teraz woza do koza... tego... zobaczycie. O! Surowości potrzeba! Przykładu! Nie darujemy! Puszczaj mnie waćpan, bo ksiądz rektor czeka! — Ojcze, ratuj nieszczęśliwego ojca familii! — Nigdy! Zbrodnia się stała! Szkoła za nic! Powaga zwierzchności zdeptana et s i c p or r o ! Co to jest? Chcecie pobłażania i wspólnictwa... tego... nigdy! Surowości potrzeba! Surowości, wielkiej i bezlitosnej surowości... Idę do księdza rektora... — Ale cóżem ja winien? — Co? A któż? Waćpan sam i jedynie! Chłopiec powierzony był jego opiece... sprzed oczów niknie jak biały dzień w kamforze... to zgroza... Idą do księdza rektora. Zamszyc ustąpił smutny, a prefekt poleciał machając rękami, nogami, głową, ruszając oczyma, nosem i gębą. Zszedłszy na dół podumał trochę stary, z wielkiej rozpaczy wstąpiła weń jakaś odwaga i nałożywszy czapkę na głowę poszedł już nie do domu, ale do znajomego sobie mieszczanina Plewki. Plewka miał mały dworek na tej samej ulicy, a zna— ny był z tego, że czasem znajomym konie najmował. Zamszyc nie namyślając się zgodził go zaraz z wozem do Wólki Brzozowej i kazał mu tej chwili po siebie przyjeżdżać. Milcząc potem wrócił do domu, zdał nadzór młodzieży korepetytorowi, pod najstraszniejszym rygorem wzbraniając pozostałym nosa wytknąć na podwórko, jak gdyby wszyscy pouciekać mieli, i schwyciwszy list Adama do kieszeni, odziawszy się, niezwłocznie wyruszył w drogę. W Wólce Brzozowej cicho było i spokojnie, nic nie zwiastowało strasznego ciosu, który miał w serce poczciwej pary uderzyć Dnia tego pan Krzysztof siał w polu i cały ranek spędzali przy siewaczach, przypatrując się dobrze wyrobionej roli i wróżbom pomyślnym przyszłości. Anna krzątała się około lnu, który był pięknie zrodził i z którego sobie obiecywała wiele; nad dworkiem świeciło słońce pogodne, niebo lazurowe, a z komina jego słupem szarym unosił się dym ponad wierzchołki drzew. Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy pan Krzysztof, który drugi raz poszedł zobaczyć, jak tam mu ludzie zabronowali, o kiju powoli powracał do domu. W ganku czekała na niego Anna na jednej ławce, a na drugiej świeżo przybyły, w długich butach juchtowych i z torbą borsuczą, pan Baltazar, który przyniósł na niedzielę szaraka upolowanego na ściernisku. Pana Kszysztofa już widać było pomiędzy wioseczką a dworem i poznała go żona po białej czapce, jak się z wolna, modląc, posuwał ku domowi. Wtem w wioszczynie tak blisko położonej, że każdy z niej odgłos do—" chodził, w tejże chwili dało się słyszeć niezwykłe psów szczekanie, ujadanie i pośród uroczystej ciszy wieczora turkot wózka. Pan Krzysztof, który wiedział dobrze, iż na żaden wóz wieśniaczy psy nie ujadały nigdy i że o tej porze nikt obcy nie mógł tu zbłądzić, chyba ktoś umyślnie jechał do dworu, zatrzymał się, stanął i przyczekiwał. „Pewnie który z królików moich" — rzekł w duchu; przyłożył rękę do czoła i postrzegł wózek mały, a w nim poznał też zaraz Plewkę z Białej, bo i konie jego znajome były w sąsiedztwie z maści, gdyż jeden był bułany, drugi siwy. Serce mu uderzyło niepokojem, gdy po chwili i Zamszyca kapuzę rozeznał, a wózek przystanął i powoli pedagog zlazł z niego. ,,W imię Ojca i Syna — rzekł w duchu — ani chybi: złego coś... Zamszyc by darmo nie przyjechał... Niechże się dzieje wola Twoja, o Panie! ale mnie nie karz zbyt srodze... Dziecko chore, przypadek jakiś." Po minie zafrasowanej starego, który wahając się przystępował do pana Krzysztofa, jeszcze mocniej przekonał się stolnikiewicz, że go jakaś próba czekała; zebrał siły: — No, mów — odezwał się nie witając — co się tam stało? Nie przebieraj się, czuję już coś złego... nie dawaj mi goryczy po odrobinie: rzuć mi ją całą, jak Bóg zesłał. Zamszyc stanął milczący i powoli zaczął zza kapoty dobywać list Adama. Pan Krzysztof nic nie rozumiejąc pochwycił papier, wlepił weń oczy i drżący, począł czytać powoli. Przebiegł list raz, drugi i trzeci i nie odgadł jeszcze, co się stało. — Ale cóż się stało z Adasiem!? — Panie, jak Bóg żywy, jam nic nie winien. Pilnowałem go jak źrenicy w oku, ale to gwałt i napaść, raptus, spisek; chwycili go w biały dzień mimo mego oporu: porwali, u wieźli... — Któż? co? jak? — A ci kasztelaństwo O... Stary wpatrzył się w list, schował go do kieszeni, namarszczył brwi i rzekł surowo do Zamszyca: — Jeżeli mi o tym słowo piśniesz przed matką, to cię na miazgę utłukę! Milczeć mi... na osobności pomówimy o tym. We dworze powiesz waćpan, że jadąc do Łomaz wstąpiłeś do nas z ukłonem od syna; ani słowa więcej; powiesz, że Adaś zdrów, że się dobrze uczy: rozumiesz? — Rozumiem, panie, rozumiem. — I minę zrób mi wesołą! — Postaram się, panie... rad bym... — Przecież mi kobiety zabić nie chcesz?! — zawołał pan Krzysztof. Na wyraz jego oblicza Zamszyc struchlał: było straszne, groźne i wielkie odbitą odeń boleścią. Stali właśnie przed wiejskim omszonym krzyżem, stolnikiewicz zdjął czapkę białą, przykląkł na jedno kolano, uderzył się w piersi, wzniósł oczy do nieba i z głębi serca jęknął boleśnie: — Panie, niechże Ci moje cierpienie miłą będzie ofiarą Abrahamową; użycz mi siły do zniesienia boleści... A wola Twoja niech się stanie teraz i zawsze, i na wieki wieków, amen. Podniósł się nieco uspokojony. — Niechże waścina furka idzie za nami, a my nim dojdziemy do dworu, opowiesz mi waćpan, szczegółowie i bez przesady, jak się to stało. A nie kłam, bo nie przebaczę sercu ojcowskiemu zadanego ciosu; chcę wiedzieć prawdę, samą tylko prawdę. Zamszyc z drobnostkowością człowieka, który nie umie rozeznać szczegółów ważniejszych od nieznaczących, rozpoczął historię całą: pan Krzysztof słowem jej nie przerwał. Byli u furtki dziedzińca, gdy się opowiadanie skończyło, a naprzeciw nich wyszła Anna i Baltazar, ciekawi, jakiego to gościa stary z sobą prowadził. — Terazże milcz mi lub kłam! — zawołał pan Krzysztof. — Jeśli się cokolwiek domyśli, biada tobie! Ubiłeś mnie, nie zabijajże mi kobiety! Ja to jeszcze przeniosę, ona by mi umarła... milczeć! — A, to kochany nasz Zamszyc! — zawołała wesoło, ale razem niespokojnie Anna poznając go. — To wiadomość od Adasia? — Jechał do Łomaz za swoimi interesami — przerwał żywo Krzysztof — wstąpił do nas, aby nam dać wiadomość o dziecku. Adaś nie pisał, ale zdrów i uczy się dobrze. — Jak się masz, Baltazarze? — dodał, postrzegłszy dopiero stryjecznego. — Jak się masz? — Mam się jak stary grzyb zawiędły; ot, widzę, żem choć raz w dobrą godzinę przyjechał, bo mi się najczęściej zdarza i mam to do siebie, że zawsze prawie biedę jaką przywiozę. Choć ten raz zmieniła się natura. Pan Krzysztof miał siły tyle, że się uśmiechnął. — A, jakże tam nasz Adaś, mów, panie Zamszyc! — zawołała Anna. Zamszyc jąkał się, ale kłamał, bo go wzrok przeszywający ojca podbudzał; stary Krzysztof pomagał mu też, jak mógł. Wieczór przeszedł trybem bardzo zwyczajnym, a choć gospodarz i goście silili się na dobre humory, Anna dostrzegła na twarzy męża wyryty wyraz głębokiego, niepohamowanego smutku i przypisała go rozbudzonemu wspomnieniu syna, o którego zawsze zbytecznie troszczył się pan Krzysztof. Pomimo największego wysiłku nie mógł on zadać gwałtu rysom twarzy i wydać się bardzo ożywionym. Chciał to zrobić, aby usunąć podejrzenia, ale do fałszu brał się koślawo i niezgrabnie, widać w nim było przymus wielki. Nikt też nadeń mniej do kłamania nie był zdatny. Za to Baltazar jak człowiek, któremu polowanie do— brze poszło, a wódka i wieczerza po nim smakowały, był wesół jak nigdy, opowiadał dykteryjki, zarywał aż niekiedy na piosenki, chcąc koniecznie rozruszać pana brata, ale mu się to nie udawało. Zamszyc z wielkim zawsze będący respektem dla państwa Krzysztorowstwa, przerażony wypadkiem, zagrożony, aby się nie wygadał, zrywał się też do dobrego humoru jak dropie do latania, zmuszony zaraz umilknąć, bo mu wątku nie stawało. Jedzenie, choć głodnemu, do gardła nie szło, na karb tylko wielkiego szacunku można było ten dziwny stan jego ducha zaliczyć. Siedział w końcu stołu i miał postać człowieka wziętego na tortury; groźne spojrzenie gospodarza, starającego się go utrzymać pogodnym, jeszcze gorzej nieboraka mieszało. Brał łyżkę zamiast widelca, krajać chciał mięso chlebem, łapał się, mieszał tak, że gdy od stołu wstano, gospodyni szepnęła mężowi: — Coś mi ten Zamszyc dziwnie pomieszany, weź no go ty na spytki: może się co Adasiowi stało? Wygląda tak, jakby coś w sobie dusił... — Ale co ci się śni — odparł mąż — jużem ja go dobrze wymacerował, nimeśmy tu pieszo doszli: Ada—siowi nic. Zamszyc sam ma swoje kłopoty domowe. Ktoś mu tam zawinił i w porę nie wypłacił, boję się, żeby dziecko na tym nie cierpiało, bo coś bardzo piszczy na niedostatek. — Może by mu czym pomóc z domu? — rzekła frasobliwie gospodyni. — E, poczekaj no z tym; przyjdzie na to pora: nie trzeba się spieszyć. Po wieczerzy, odprawiwszy żonę do alkierza, pan Krzysztof skinął na Zamszyca i Baltazara, aby z nim wyszli, a że noc była ciepła i miesięczna, poszli niby odetchnąć ku wiosce i krzyżowi. Była to zwykła w Wólce Brzozowej przechadzka, bo w inną stronę jak tu i do lasku poza dworem nie było nawet ścieżki. Choć mu już Zamszyc wprzódy całą rozpowiedział sprawę, choć i list Adasia coś też mówił, Krzysztof potrzebował szerzej o tym pomówić i zlać z serca ten ukrop, który je parzył. Baltazar nie był mężem do rady, ale zawsze jako stryjeczny brat i dusza poczciwa zbytecznym przy rozmowie być nie mógł. Gdy dobry kawał ode dworu odeszli, a pan Krzysztof obejrzał się, że ich nikt z dworskich podsłuchiwać nie może, ujął silnie za rękę brata myśliwca i dopiero mówić począł, tchnąwszy piersią wprzód, jakby z niej chciał wielkie brzemię zrzucić. — Wiecież, panie bracie, co mi ten człowiek przywiózł — rzekł powoli — i dlaczegom u wieczerzy spo—sobiąc się do wesela jak czajka za morze, czoła rozchmurzyć nie mógł? O, większego ciosu w życiu mym nie było, chyba gdym nieboszczyka rodzica mego do grobu składał! — Boże wielki, cóż się stało? Chyba co Adasiowi przytrafiło się? Postrzegłem to dobrze u wieczerzy mimo waszych wysiłków, że coś było za pasem. — Rzecz nie do wiary: jeszcze mi się zdaje, że to sen! — zawołał pan Krzysztof. — Wystaw sobie, Adaś bez pozwolenia rodzicielskiego... z kasztelaństwem. O... do Warszawy odjechał! Dobry i on, i ci, co go tak sobie wzięli! Jak to? Dziecko rodzicom? To gwałt, to przemoc! To wzgarda wszelkiego prawa! Że bogaci i bezdzietni, myślą, iż mi łaskę czynią, dziecko biorąc i spo—sobiąc, aby progi pańskie i kąty wycierało, a czoło też wytarło! Wielcy mi dobrodzieje! A toć chleb mój razowy pod własnym dachem, na swoim zagonie stokroć zdrowszy od pańskich marcepanów! Widziane to rzeczy! Chcą mi z syna paniątko uczynić. Toć nie łaska, a ostatnia zguba! I unosił się tak pan Krzysztof, a Baltazar wąsa podkręcał dziwując się. — Ale jakże się to stało? — spytał. — Jak to było? — odparł szybko Zamszyc, który ciągle czuł potrzebę uniewinniania się. — Jak? Toć człek siako tako patrzy, mogę powiedzieć, jak oka w głowie powierzonych dzieci, ale na pospolite niebezpieczeństwa są środki w ludzkiej mocy, a na te ekstraordynaryjne wypadki, których nikt nie przewidzi, człowiek nic wymyślić nie może: spada to jak piorun. Któż by to mógł był przeczuć nawet, że mi dziecko skradną w biały boży dzień, jak Boga kocham, siako tako! — zawołał Zamszyc, bijąc się w piersi. — Już jeślim winien, tom szelma! — Gadacie, gadacie, a ja do tej chwili nic nie rozumiem — przerwał niecierpliwie Baltazar, który pomimo doznanego wrażenia nie zapomniał korzystać ze świeżego powietrza i krótką swą poleską fajeczkę bakunem nakładał, a wziąwszy ją w zęby, począł ognia krzesać. — List od tego smarkacza! — zawołał, mnąc papier w kieszeni, pan Krzysztof. — Sam nie wiedział, co pisał; jak w gorączce, donosi nam, żegnając mnie i matkę, że jedzie z kasztełaństwem do Warszawy, że oni się chcą podjąć jego wychowania! Rozumiesz, panie bracie... kwita z ojca i matki! Że mnie starego bez bólu i żalu odjechał tak i rzucił, a, Bóg miłościwy, temu się jeszcze nie tak dziwię — dodał Krzysztof. — Między ojcem a synem mniej jest węzłów serdecznych. Ależ tę biedną, tę matkę, która go tak kochała, że kamień by się przecie jej miłości ulitował, dla ludzi, których raz pierwszy w życiu zobaczył, porzucić?! To niepojęte! Milczeli chwilę, pan Krzysztof westchnął. — W rany Chrystusowe potrzeba to złożyć na ofiarę — dodał. — Toć nic jeszcze, to nic; pojadę ja sam po niego, odbiorę dziecko, ale dosyć dni kilkunastu, aby trucizna miękkości zakradła się w serce, aby się popsuł na całe życie. Gdy ten oddech zatruty sybarytyzmem wionie na człowieka, to jak zaraza morowa: z niej się nie wychodzi bez uszczerbku na zdrowiu. I cóż ja mieć mam za nadzieję w dziecku, które już nie ma serca, w latach, w których się go miewa za wiele? A to moje jedyne! Załamał ręce, schwycił go pan Baltazar za prawicę. — Czekaj, bracie, nie rozpaczaj! Czyż dziecinna płochość, której ono już może żałuje, tak cię ma srodze obchodzić lub tak wiele znaczyć nierozwaga? — Znaczy wiele — rzekł surowo Krzysztof — znaczy wiele! Kto w tym wieku nie ma serca, już mu ono nie wyrośnie, nie! Nie mam syna, ale dla matki odebrać go potrzeba, aby biedna kobieta we łzach się nie roztopiła. Jam już na wieki sierota. — Niechże pan stolnikiewicz, siako tako, nie desperuje! — zawołał Zamszyc. — Chłopię to jeszcze małe, odmienić się może... Nazbyt miękkie to. — A skądże tej miękkości nabrał? Skąd to kwiatkiem wyrosło, gdy ja kłosa pełnego zeń się spodziewałem? — przerwał ojciec. — Bóg pokarał; nie cieszcie mnie: o mnie starego tu nie chodzi. Nie będzie komu wylać się umierając, zostawić myśli i wolę ostatnią; ale Bogu niech będzie chwała i f iat v olunta s T u a. Mnie już dziś o tę moją drogą Annę tylko idzie... Gdy się dowie, a, nie mogę pomyśleć! Kobieta biedna może życiem przypłacić; a jej życie to i moje razem... Zostanie sierota i zginie zostawiony sobie. — E, słuchaj no, panie bracie! — rzekł Baltazar. — Z czarnymi myślami precz, jak mówi piosenka, one rozum zamącą! Chłopca odebrać, a dać go w rygor ścisły, to się jeszcze jak skórka wyprawi, choćby na surowiec, ale go dobrze kręcić... A nam też ludzi potrzeba z su— rowca, bo nasz świat nadto się safianowy coś robi: nie będzie z czego wkrótce uszyć pasa, gdy przyjdzie chwila ciągnąć. Co prawda, to prawda! Zamszyc głową, usty i rękami potwierdzał, co kto mówił, byłe nań nie krzyczano; pokorny był i zbiedzony nad wyraz. — Tu nie ma co długo rozmyślać — rzekł pan Krzysztof. — Ja z tobą jutro pojadę do braci. Choć to moja sprawa, ale i rodziny razem; potrzeba coś obmyślić... i do Warszawy co tchu! Ale jaki ja znajdę powód wyjazdu, aby mnie żona nie podejrzewała, a jak tu znowu obwarować, aby pod moją niebytność ktoś jej nie szepnął o synu? Okolica cała lub już wie, lub wkrótce o naszym wstydzie i utrapieniu wiedzieć będzie. — E, to fracha! — rzekł Baltazar. — Brat pojedziesz niby dla jakiej sprawy sądowej, a ja tu siędę w Wólce dla pilności około gospodarstwa i troskliwie strzec będę Anny i twojego dobra, i spokoju; to mi zawierzyć możesz. Krzysztof się zadumał, Zamszyc cicho szeptał: — A czemu? Bardzo dobrze by tak było. — Ale po co ja, którym od niepamiętnych czasów w stolicy nie był, do niej pojadę? Jak też przystroić tę podróż, aby się powodu jej ono moje biedactwo nie domyśliło? Jak? Jak? — A toć proces, sprawa familijna... co chcecie, choćby sukcesja... — Na ubogich nic nie spada — rzekł pan Krzysztof, machając ręką — to do wiary niepodobne wcale. — O powód się nie frasuj! Jutro pojedziemy do braci, tam przecie coś obmyślimy; nie może być, by się nie znalazło! Bogu się oddaj i bądź dobrej myśli! Adasia im z gardła wydrzemy tym dzieciokradcom, albo — ciszej rzekł poczciwy Baltazar, puszczając wielki kłąb dymu — gdybyś ty mnie chciał tę sprawę powierzyć, ja bym sobie poradził; odebrałbym pewnie zgubę, ale odebrawszy, takich bym mu na pamiątkę trzydzieści odlewanych... Pan Krzysztof potrząsnął głową. — No, boicie się mnie — rzekł Baltazar — com już tylko na lisy i borsuki się przydał, weźcie Kaspra lub Melchiora, każdy z nich się poselstwa podejmie i wyręczy pana brata. Krzysztof, któremu po cichu łzy z oczu płynęły, milczał, gdy nagle pochwycił się oburącz za głowę. Przyszło mu na myśl, że mieszczanin, który wiózł Zamszyca, pewnie o historii wiedzieć musiał; mógł ją w czeladnej izbie rozpowiedzieć, skąd łatwo jej było dojść do żony. Błyskawicą przeszło mu to przez głowę i szybko zawrócił do dworu. — Nie bez tego, żeby woźnica nie rozgadał się z waszecią w drodze: wydadzą mi wszystko i kobietę zabiją! Zamszyc pobladł i zdrętwiał, na myśl mu to nie przyszło, a w istocie z Plewką dużo się nagadali. Więc jak powoli szli, tak żywo zaczęli powracać nazad do dworu i wprost wbiegli na folwark, gdzie właśnie czeladź zasiadła była wieczerzać u stołu, a mieszczanin bialski wchodził, pochwaliwszy Chrystusa, pokarm z nią dzielić. Pan Baltazar w porę nadbiegł, aby go uchwycić za poły i wyciągnąć za drzwi z takim impetem, że Plewka, nie wiedząc, o co idzie, zbladł ze strachu, myślał zrazu, że go śmierć czeka, że konie, które był popętane puścił na paszę, w szkodę gdzie wlazły... lub że się coś stało niepojętego a próżnego. Złożywszy ręce stał przerażony czekając wyroku. Ocknął się dopiero, gdy mu pan Baltazar, odwiódłszy go na stronę, szepnął: — Mosanie, tu sprawa gardłowa! Chceszli cały być, milcz przed sługami o przypadku, który ci Zamszyc opowiadał! Rozumiecie? Nie gadaliście o tym z nikim? — Chodziłem koło konisków, to się tam coś z parobczakiem gwarzyło, ale on tego pewnie nie zrozumiał. — No, to milczcież! — To się potrafi, choćby też milczeć — rzekł spokojnie mieszczanin. — Jak się rzecze słowo, to się dotrzyma. Baltazar, choć nie bogaty, ostatnią pono złotówkę chciał dać na piwo woźnicy, aby go ująć, ale Plewka nie przyjął, pokiwał głową i zaręczył, że za pierwszy impet, z jakim został za drzwi wytącony, urazy wcale nie ma. — Bo to widzicie — dorzucił Baltazar, ściskając go za rękę — i wy też pewnie dzieci macie, i wy ich matkę kochacie, a to jedynak u rodziców... dlategom się do was wziął tak gwałtownie. — Ja się o to wcale nie gniewam — odparł mieszczanin — choć mi też, prawdę rzekłszy, w karku trzasło, gdyś mnie jegomość z izby wyciągał. Tak się tedy ujęło postrachu jednego. Zamszycowi posłano w izdebce przy oficynie i przykazano wynosić się, jak dzień, aby go matka nie badała. Baltazar obowiązał się stróżować nad przybyszami, a do takich spraw, gdzie czujności potrzeba, stary był jedyny. Pan Krzysztof, wedle swego obyczaju, poszedł się modlić przed obrazem Chrystusa; pilno mu było do tego wizerunku, na którego oblicze w złem i dobrem nawykł być patrzyć, szukając w nim pociechy. Nie mógł się wszakże i tu pocieszyć, aby go i ten pośpiech nie zdradził; żona czekała nań w progu, chcąc szerzej o syna rozpytać. Pocałował ją w czoło i kilku łagodnymi słowy odprawił, oznajmiając zarazem, że Baltazar przybył (była to rzecz umówiona) prosić go nazajutrz na radę familijną do brata Melchiora. — A toć jutro dosiewki pszenicy! — odezwała się Anna. — No, to już tam karbowego i Jermaszkę postawimy — rzekł pan Krzysztof. — U nas pszenica nie to co gdzie; korzec wczoraj, korzec dzisiaj, niewielkiej wagi rzecz, aby na placek i bułkę było i kupić nie potrzebowano. A tam sprawa jakaś ważna Mielchiorowa z sąsiadem i braci z sobą, potrzeba im usłużyć. Anna nic nie odpowiedziała, ale gdy mąż z domu miał jechać, zawsze jej było tęskno i odeszła smutna. Dopiero obejrzawszy się, że jej już nie ma, z rozkrzyżowanymi rękami padł na kolana przed Chrystusem pan Krzysztof. Błoga to była wiara, co ojców naszych swą piersią wiecznie pełną żywiła, pomiędzy nimi a niebem stanowiąc węzeł nierozerwany. Z nią człowiek nigdy się nie czuł samotnym, nigdy sierotą nie pozostał na świecie, zawsze nad nim była ręka boża, był opiekunem Chrystus Zbawiciel, była orędowniczką Maria. Panu Krzysztofowi łzy nagle polały się z oczu jak z chmury deszcz nawalny, gdy pokląkłszy, wymówił pierwsze słowa modlitwy: „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!" I wpatrzył się w obraz i skamieniał. Chrystus z niego zdawał się nań patrzeć, przypominając mu, że i on cierpiał, że i on bolał, że tylko wielkie cierpienie jest jedyną rzeczywistością życia naszego, a wszystko reszta snem duszącym i zmorą, która przemija z porankiem. „Stań się wola Twoja! — dokończył stary powstając — uczynię, com powinien, ale za cóż mnie czynisz sierotą? Z tego syna już się nie doczekam pociechy. Cóżem zawinił? Za co mnie karzesz, Boże mój? Skąd na tę jasną główkę dziecięcą spadło to pragnienie innego życia, gdy w tym mógł być tak szczęśliwy? I zamilkł zamyślony, mrucząc po cichu: — Stań się wola Twoja! Jejmość czekała nań w progu, ale nie postrzegła łez świeżo wylanych, aż pod wieczornym pocałunkiem. Była zrazu niepewna; sądziła, że rosa wieczorna zwilżyła mu twarz; wszakże niepokój nią owładnął i zawołała z rozrzewnieniem: — O, panie mój, czyś ty nie płakał?! Pan Krzysztof kłamać nie umiał. — A, płakałem — rzekł — ale to tak, z pełności serca mi przyszło, jak to się trafia, gdy z tego żywota wejrzy człowiek i westchnie do lepszego! Cóż dziwnego, że mi łzy popłynęły przy modlitwie przed Chrystusem ukrzyżowanym? Żona popatrzała nań, dobył z głębi jakiś uśmiech kłamany; kochał ją do tyla, że potrafił się uspokoić, aby jej przed czasem nie przyczynić zmartwienia. Anna, wejrzawszy nań, odeszła całkiem prawie uspokojona. Zaborzów był osadą znacznie ludniejszą i większą cd Wólki Brzozowej, posuniętą ku większemu gościńcowi; życia a ruchu więcej w nim też nieco dostrzec było można; kiedy niekiedy wóz i bryka przetoczyły się drogą, ale nie było gwarno i często dnie całe dzieci się wiejskie na środku gościńca bawić mogły, a nic im nie przeszkadzało stawić budynki z piasku i kamyków. Dwa też dwory w jednej wiosce trochę ją ożywiały. W jednym jej końcu stało bardzo stare i niskie domostwo pana Kaspra i po staroświecku okolone lipami, olchami, całe w cieniach i liściach, tak że tylko z dala para białych kominów na tle zieleni oznajmiała, że tam stał dwór. A był drewniany, obszerny, ale w ziemię zaklęsły, od czego dach i tak wysoki, jeszcze się wyższym wydawał. Dokoła bociany sobie były obrały mieszkanie w tej gęstwinie, tak że nie znalazłeś prawie drzewa, które by nie miało swego gniazda, nie było prawie dachu, na który by się ich parę nie umieściło. Przywiązywano do tego u nas zawsze jakąś ideę błogosławieństwa i pomyślności, tak że zrzucić ich nikt nie śmiał i gospodarzyły sobie jak w domu po ogrodach i dziedzińcach. Było tam może nieco z ich powodu szkody na podwórku, bo łakomsze, a mniej sumienne porywały się i na drób niedorosły, ale więcej pociechy i wesela z tych poważnych skrzydlatych przyjaciół. Bo gdy, bywało, pierwszy bocian przyleci zbrukany i wychudły z dalekiej wędrówki, a zaklekocze na drzewie obnażonym z liści, to już na pewno wiosna, nowe lato się rozpoczyna i wszystko co żywe wybiega ze dworu i z oficyn, i z folwarku, witając go jak starego przyjaciela; a gdy gromadzić się poczną do odlotu i siądą na łąkach, gdyby wojsko, to znowu smutek i pożegnanie tęskne. Puste gniazda, jak izby po odjeździe gości, nie naruszone stoją do przyszłej wiosny, a jeśli które wiatr przypadkiem obali, kładą zaraz na jego miejsce koło stare lub trochę gałęzi, aby za powrotem gospodarz miał zapomogę i nie poszedł sobie szukać służby gdzie indziej. Chłopcom nieraz przez ciekawość chciało się dostać do jaj bocianich i podpatrzeć, co też one tam robią, jak sobie gospodarzą w swej chacie; ale pod najsroższą karą było to zakazane i ledwie wisus bez czci i sumienia mógł się takiego występku dopuścić. Niejeden okulawiony stary bocianisko zamieszkiwał przy kuchni na łaskawym chlebie, obrukany, szary, smutny, bo go już bracia nie przyjmowali, bo ten dworak ludzi obcym się już stawał swobodnym mieszkańcom gniazd okolicznych. Bociany zaborzowskie żerowały we dnie po swojemu po sąsiednich błotach i lasach, a było po nich zaraz można poznać, co się na niebie święciło, bo kiedy bo— cian chodzi po błocie, pewno posucha, a gdy żab szuka w polu i na wzgórzach, niezawodnie plucha za pasem. I nie ta jedna była z nich korzyść, boćby żaby i węże, i inne wszelkie plugastwo zagęściło się bardzo w takich dołach i wilgociach, gdyby ich nie ścigały ł nie prześladowały stróże—bociany pilnujące dokoła dworu. Bywało, rano wiosenną porą wyjrzeć w dziedziniec, kiedy się tylko na brzask bierze, a ludzie po ogrodach i podwórzu jeszcze się nie kręcą, powiedziałbyś, że po nich objęły gospodarstwo bociany, tak sobie chodzą swobodnie i po domu, i pod domem, i po ścieżkach ogrodu, i gdzie się im podoba; a gdy człowiek nadejdzie nie zrywają się przestraszone, ale podnoszą się powoli, niby ustępując mu przez uszanowanie, ciężkimi skrzydły, nie podkurczywszy nóg nawet, i zaraz o kilka kroków znowu siadają, dybiąc dalej za żerem i oczyszczaniem zakątków. Jak oni z ludźmi, tak ludzie z nimi dziwnie też byli oswojeni; często nawet dwór pana Kaspra zwano dla odróżnienia od drugiego „bocianim dworem" i śmiano się z tej przyjaźni dla długonogich ptaków. Tyleż prawie co gniazd bocianich było tam dzieci. Poczciwe żonisko pana Kaspra od pierwszego roku po wyjściu za mąż chwili nie miało od nich spokoju, jedno po drugim następowały tak szybko, że czasem po dwie mamki bywało we dworze. Pan Kasper był to człeczek krzepki, pracowity, niewiele troszczący się o jutro, pełen wiary w Opatrzność, spełniający swe obowiązki z przekonaniem, że Pan Bóg także o swoich względem niego nie zapomni; ufny w to, iż kogo stworzy, tego nie umorzy, a byle gęba, chleb się znajdzie. Gdy się do czego wziął, to do zdechu i do upadłego się nad tym uznajał; dlatego często nawet zapadał, bo już wówczas na zdrowie swe nie patrzył i o sobie zapominał cale. Żona jego, poczciwe kobiecisko, nie próżnowała także, bo i gospodarstwo, i dzieciska, i liczny sztab niewieści miała na swej głowie. Wiecznie tam w tym dworze czegoś brakło, końce się nie schodziły, ale się żyło po bożemu i sąsiad zawsze znalazł chleb gościnny, a na dobry uczynek choć spod serca dobywano. Zdawało się, że istotnie pod bocianimi gniazdami musiało być błogosławieństwo boże, bo na nie ci ludzie zasługiwali. Kasper, zdrów, opalony, głośno mówiący zawsze, nawet gdy najciszej mówić wypadało, bo do tego przywykł przy robociźnie, wesół acz zakłopotany, niezbyt głęboko zastanawiający się nad czynem, ale do roboty prędki i serdeczny, był jakby naumyślnie postawioną przy Melchiorze postacią dlatego, aby oba wydawali się wyraziściej. Melchior, żonaty także, miał drugi dwór na przeciwległym końcu wioski, ale nowiusieńki, przyparty do choinki dla trochy cienia, wcale czysty i porządny, ale tam było jak na wszelakiej nowinie czegoś smutno, pusto i tęskno. Nigdy jeszcze żaden bocian nie zagnieździł się tam nawet na dachu, choć dużo ich rozlatywało się szukając sobie kątów, bo się tam namnożyło ich ogromnie przy tak troskliwej nad nimi opiece. Wolały po wsi i chatach się rozkwaterowywać, niż u Melchiora prosić o gospodę. Żółte jeszcze budynki tego dworu, który we wsi zwano „nowym" albo „dworem pod choiną", z dala wyglądały, opasane wysokimi parkanami, jakby ostróg jaki. Nikomu też tam i na myśl nie przyszło, żeby było pięknie, ale zamczysto i bezpiecznie. Nie jest to uprzedzenie, co człeka jakoś odpycha, gdy ujrzy mieszkanie ludzkie bez zieleni, bez kwiatka, bez starania o jakiś wdzięk i przystojną powierzchowność. Przed czyją chatą ani malwa i nogietek nie kwitną w pociechę oczom, na osłodę duszy, bądźcie pewni, że tam ktoś mieszka, kogo świat boży nie cieszy, co siedzi sam w sobie i sobie się tylko raduje. Taki był dwór Melchiora, do którego gość rzadki zajrzał, bo go też kwaśno tu przyjmowano. Państwo Melchiorostwo dzieci nie mieli, choć ona sama pragnęła bardzo mieć jednego tylko syna, warując to sobie, żeby nie więcej. Żywa, gadatliwa, obrotna, wcale jeszcze przystojna jejmość nienawidziła „bociani dwór", dzieci pod tymi gniazdami wychowane, szwagra, bratową i całą rodzinę. Z mężem obchodziła się jak z ekonomem, którego potrzeba trzymać ostro; nie darmo ją też brat Baltazar przezywał Herodem. Kobieta niewielkiego uczucia, nieosobliwszej głowy, ale z energią straszną, zagarnęła wszystko pod siebie j królowała, jako chciała; po cichu nawet utrzymywano, że w wielkich i ważnych wypadkach przemawiała do męża dębowym kijem i umiała go nawracać na drogę obowiązków argumentami długie po sobie zostawiającymi ślady. Nieszczęśliwy też to był człowiek ten pan Melchior, gdyż zdawał się wcale na swój smutny los nie zasługiwać, ale miał to do siebie, że wszystko robił nie w porę. Miał i serca odrobinę i rozsądek, i trochę woli, i coś tam dowcipu, ale ich nigdy nie mógł pokazać przez jakąś przesadzoną bojaźliwość i niepewność siebie. Zawsze albo za wcześnie, lub za późno porywał się do rzeczy. Kochał, gdy nie było kogo, gniewał się, gdy pora i powód do gniewu minęły; myśli dobre przychodziły mu poniewczasie, ochota do pracy — po harapie, a domyślność, gdy już tajemnicy dla nikogo nie czyniono z rzeczy. Nie szczęściło mu się też osobiście w szczególny sposób, tak że nigdy nic nie zrobił na korzyść swoją, wszystko i zawsze na kłopot i biedę. Znękany tym uczuciem, że czegoś więcej wart był na świecie niż to, czym był w istocie, zawojowany przez żonę, dźwigał kaganiec jak mruczący niedźwiadek. Jejmość rządziła jak szara gęś, a Melchior z wpadłymi oczyma, kaszlący, smutny, przybity, zdawał się tylko dożywać dni ciężkich, jak się to czasem czeka w przedpokoju wielkiego pana, dopóki ciężka ceremonialna urzędowa prezentacja się nie odbędzie. Takim był ów Zaborzów, do którego nazajutrz na radę familijną pojechali razem pan Krzysztof z panem Baltazarem. Wybrali się tak do dnia, póki jeszcze Anna spala, że gdy stanęli przed gankiem w „bocianim dworze", zaledwie tam byli powstawali, a brat Kasper dopiero się na koń zbierał za siewaczami jechać. Ale pan Krzysztof był tu rzadkim gościem i zobaczywszy go o tej godzinie Kasper konia kazał odprowadzić, szepnął, aby go kto inny przy siewie zastąpił, a sam z serdecznością wielką pobiegł naprzeciw stryjecznego i rodzonego. Poważna twarz pierwszego, mimo rezygnacji, która się na niej malowała, zdradzała, że nie przybył darmo; potwierdzał to miną wielce zafrasowaną pan Baltazar. Uściskali się w ganku. — Otóż to gość! — zawołał ochoczo Kasper. — Oto gość drogi! Jak się jejmość dowie, dopiero będzie rada! — Hej, słuchaj no bracie — odparł stary — jam tu dziś u was nie gość i nie godowanie mi w głowie ani się waszym sercem pocieszyć potrafię; przybyłem do was, do najbliższych krewnych po dobrą radę, ze skargą serdeczną, bo mnie wielkie dotknęło nieszczęście. Pan Kasper pobladł i ręce opuścił. — Na Boga, i cóż się wam stało? Spojrzał na Baltazara, który tylko wąsa kręcił, ale nic nie mówił. — Ale cicho, cicho, bo nie chcę, aby o tym świat wiedział — dodał Krzysztof. — Nasza to sprawa domo— wa, odwieczna... Dalej się ciągnie, co się przed wieki poczęło; poślijcie po Melchiora, pójdziemy gdzie do lamusu z wami, aby wasze jejmoście nam nie przeszkadzały. Mamy z sobą wiele do pomówienia. — Hej! — zakrzyknął natychmiast Kasper na chłopca, który boso szedł przez dziedziniec, trzymając uzdeczkę w ręku. — Jak stoisz, siadaj mi natychmiast na bułaną i jedź co żywo do „dworu pod choiną", a poproś mi pana Melchiora, aby się pilno stawił. Powiesz mu tylko, że jest pan brat z Wólki Brzozowej. Rozumiesz? — Ano, rozumiem, jakżeby nie! — odparł chłopak. — Powiem, żeby pan Melchior co tchu siadał na bułaną i ruszał do Wólki Brzozowej. — A, kroćset diabłów! — zawołał, podnosząc już pięść, pan Kasper — Oto głupi! Czyżem mu nie powiedział wyraźnie jak łopatą? Chłopak ze strachu cofnął się na krok, aby nie oberwać, a Baltazar potrząsł głową: — To się na nic nie zdało, przez posły wilk nie tyje; dawaj mi bułaną, sam oklep pojadę. Na poparcie rozkazu dostało się chłopcu w kark; potoczył się jak piłka. — No, to i lepiej— rzekł z westchnieniem Kasper — a my byśmy, bracie, tymczasem przekąsili może co, czy jak? — Ja nie. Pójdziemy — szepnął Krzysztof — na to śniadanie do dworu, to mi z oczów wypatrzą moją biedę i rozpaplą, a nie chcę tego właśnie. Każ tam co dać do lamusa albo gdzie na ustroniu, pójdziemy w kąt. Z biedą człek tuli się w ciemność, jak raniony zwierz, gdy ma zdechnąć. Tak obradował stary, zapomniawszy o bratowej, która schwyciwszy przyodziewek na białą spódnicę już biegła w ganek go witać. Była to mała, tłuściuchna gosposia, gadatliwa, zakłopotana, ale wesoła, ochocza, serdeczna i dosyć powabna, choć nieco już za szeroko się rozrosła. Zobaczywszy w sieni tego, którego cała rodzina za głowę familii uważała, nie mogła przypuścić, aby jej nie miało być wolno pobiec go przywitać i choćby spytać o Annę, z którą się bardzo kochały. Pan Krzysztof wielce bratową szanował, cenił ją jako matkę, jako gospodynię i żonę, musiał też odpowiedzieć na jej powitanie serdecznie, ale gdy go poczęła usilnie zapraszać, wygadał się zaraz, że zajechał tylko w interesie po radę do pana brata w pilnej bardzo sprawie, że muszą pójść radzić na ustępie w lamusie, miłego jej towarzystwa pozbawić się itp. — Ależ śniadanie, śniadanie! — zawołała Kasprowa, która jak wszystkie dobre gospodynie do jadła przywiązywała wielką wagę. — Przecie trzeba co zjeść. — To nam tam na górę przyślesz — przerwał Kasper. — Brat ma dużo na głowie, teraz mu nie do gawędy pustej. Poczciwa gosposia już miała usta otworzyć, choć coś jeszcze powiedzieć, ale mąż dał jej znak jakiś i zwróciła się nazad do drzwi posłuszna, uśmiechnięta, a bracia poszli w milczeniu na ów lamus. Budowa ta stała w rogu dziedzińca na wysokim podmurowaniu, bo dołem miała lochy i izbę sklepioną na wypadek ognia; pięterko tylko, na które się wchodziło po przyczepionych z boku wschodkach, było drewniane, z grubych kłód dębowych w zrąb postawione. Oświecało je parę okien obwarowanych kratami, ogrzewał komin szeroki, w którym jednak rzadko kiedy ogień się palił, bo zimą nikt tu nie stawał. W izbie tej czasami tylko zbierało się męskie towarzystwo w dni świąteczne lub latem stawali goście poufali. Służyła ona razem na skład uprzęży i rzemieni, siodeł i różnych sprzętów wysłużonych, których jeszcze precz wyrzucać nie chciano. W ogóle nie było to mieszkanie paradne, bo i meble z samych się inwalidów składały. Stół prosty sosnowy, który często pożyczany do kuchni, nosił na sobie ślady skrobania i nożów, mniejszy z zielono—białą warcabnicą, olejno niegdyś na nim malowaną, chwiał się na nierównych nogach, proste łóżko ze starym materacem skórzanym pamiętać musiało parę pokoleń; kilka stołków, zydel, zegar nie idący od dawna, z założonymi na pudło wagami, na ostatek ściana jedna obita przepysznym niegdyś, ale w kawałki zszarpanym i białymi nićmi poszczepianym gobelinem, nie bardzo ubierały komnatę. Ponad kominem dużym, niezgrabnym, widocznie przez jakiegoś amatora—mularza stawianym więcej instynktem niż nauką, zawieszony był wizerunek Ukrzyżowanego, rozplatany jakimś przypadkiem, zlepiony, pogarbiony i ledwie na czarnym tle, kilka świetlejszych miejsc dający poznać, co wyobrażał. Po ścianach na ćwiekach i hakach wisiało tyle rzeczy, że ich tam i policzyć było trudno. Rzemienne wszakże zabytki przemagały, ale między nimi i starej zbroiczki zardzewiałej i koszulki drucianej można było dopatrzeć. Gdy tu weszli, Kasper dopiero posadziwszy pana brata na najlepszym krześle położył ręką na kolanie i cicho zapytał go: — Ależ na miłość bożą? Cóż to tam jest takiego, bo nic nie wiem?! — Z twarzy mojej jużeś się mógł domyślać największego nieszczęścia... Syna mi ukradziono! Porwano syna! Serce boli — dodał pan Krzysztof, rwąc się za piersi, a później topiąc twarz w dłoniach — czekajmy na Melchiora, bo mi dwa razy jedno powtórzyć ciężko... słów brak w ustach. Kasper, którv swe dzieciaki niezmiernie kochał, no— chwycił się też za głowę i począł tak chodzić po izbie milczący. Tymczasem bratowa sama ze służącą przyniosła śniadanie, jak na ubogi domek szlachecki bardzo obfite. Rozstawiono je i na wielkim stole, i na małym stoliczku, ale go nikt nie tknął. Jejmość, odchodząc, zapytała męża cicho: — Na miłość bożą, zręcznie się jako dowiedz, czy zostanie z nami na obiedzie, bo u nas postny i bez ryby, na kaszy i polewce, tobym choć posłała po węgorza czy co. Kasper zbył ją ręką machnąwszy, jakby chciał powiedzieć: „Kto tam teraz o obiedzie myśli..." — a jejmość, ruszając lekko ramionami, odeszła. I siedzieli tak w milczeniu, a pan Krzysztof podparty na ręku jeno wzdychał. Aż po dobrej chwili rozległ się tętent i powrócił Baltazar na bułanej, tęgo ją spociwszy, wiodąc za sobą gwałtem prawie mimo krzyku bratowej porwanego Melchiora w chałacie narzuconym na kapotę, bladego i mocno poruszonego niedługą, ale zbyt szybką jazdą. Kaszlał też, wchodząc na lamus, aż się zachodził. Przywitali się milczący i stanęli wszyscy, kołem otaczając pana Krzysztofa, oczekując odeń słowa. Krzysztof wstał z krzesła, pochodził długo, aż nareszcie stanąwszy, gdy ochłonął, odezwał się z wypracowaną spokojnością: — Mojaż to czysto sprawa i własna bieda, kochani bracia, ale i was ona nieco obchodzić musi. Wiadomo wara dobrze, jakeśmy zawsze stali z pp. O..., ubogie ludziska tegoż herbu i imienia. Od wieków się to ciągnie. Zdawało się to kończyć i zapominać, aleć złemu nigdy nie ma końca. Wielkim owym O... szło od wieku nie w smak, że ich imieniem i pieczęcią gdzieś się tam uboga szlachta podpierała. Nie zachodziliśmy im w drogę, Bóg widzi, żaden z nas nigdy ich o nic nie prosił; tyleśmy winni, żeśmy naszego imienia i rodu dla pańskiej ich fantazji zaprzeć się nie chcieli. Kłuło to ichmościów w oczy. Około dwóchset lat temu oni, hrabiowie cudzoziemskiego autoramentu, zapozywali prapradziada naszego o przywłaszczenie klejnotu i rodowodu; był proces i pokładać musieliśmy z wielką hańbą nasze papiery, jakby ostatni i nowi jacyś ludzie, wywodząc się i probując szlachectwa. Wygraliśmy przecie, choć z długą włóczęgą po trybunałach, choć nie bez utraty resztki majętności, spokoju i zdrowia szafunku. Antecessor nasz zmarł pono z tego zmartwienia i z tej ohydy, że się musiał jak chłop prosty nowo uszlachcony legitymować. Ale temu prześladowaniu nie było końca, poszło ono na różne sposoby... dalej a dalej, tak że między nimi a nami nic dziś wspólnego nie ma. Wiecież, co nowego wymyślili, aby mnie znękać? Oto mi pan kasztelan porwał syna z Białej niby dla wychowania... bez mej wiedzy i woli. — Ale gdzież zaś to być może?! — zakrzyknął Melchior. — Ano to tak jest przecież, jak wam mówię — odparł Krzysztof. — Jechali sobie przez miasteczko, zobaczyli chłopaka i porwali go z sobą do Warszawy, nie pytając nikogo. — Ano! — odparł Melchior. — A gdyby się istotnie losem jego zająć mieli? — Oni jego losem?! — krzyknął stary marszcząc się straszliwie. — Albom to ja ich o to prosił? Albo mi to dla syna losu potrzeba? Czy mi ich wielkość smakuje? Czy ich łaski żądałem? Albo nie pamiętam, ilu nas upokorzeniami karmili! Syn mój szczęśliwszy będzie na swym własnym zagonie niż pańskie wycierając przedpokoje. — Toć pewna — dodał Baltazar ruszając ramiona— mi — że gdyby tam były i najlepsze chęci, nie tak się przecie robi z rodzicami, żeby im dziecko pochwycić wśród drogi... Toć by i żebrak tego nie przepuścił. — Nie chcę rzeczy widzieć czarniej, niż są — rzekł pan Krzysztof — ale czym ich dwory dzisiaj? Gniazdami zepsucia i zgnilizny... W tę otchłań nie myślę rzucać mojego dziecka, aby zmarniało jak oni! Nie, nie! — Ale kasztelan bezdzietny! — zawołał Melchior. — Cóż z tego! — rzekł Krzysztof. — Przyjmie go za syna? Wielka łaska! Nie chcę ja dla Adasia ani ich splendorów, ani cudzej strzechy, ani innego losu nad życie pracowite i poczciwe, ani bogactw, ani tytułów, ani pożyczanego szczęścia. Byliśmy od wieków prostą szlachtą nie mającą nic wspólnego z grafami imperii i książętami rakuskiej fabryki, mnie moja smakuje dola, widzę w niej zbawienie i błogosławieństwo boże, a w ich uczynku kryminał, spisek, prześladowanie, prepotencją magnacką, usadzenie się na zgubę naszego rodu i imienia. Nie mogli go inaczej zgnieść, chcą go pochłonąć. Bracia milczeli. — Jadę wprost do króla jegomości — dodał Krzysztof — po wymiar sprawiedliwości, ale mi potrzeba dokumentów od całej rodziny naszej, żeśmy zawsze, jak sięgnę pamięcią, byli przez nich prześladowani. Przecież król musi mnie wysłuchać. — Mój kochany panie bracie — przerwał Baltazar — chyba to nie wiecie, jakiego my króla mamy. A toć to taki Francuz, jaki i ci O... Swój swego zna, kruk krukowi oka nie wykolę; na nic się nie zda skarżyć, chyba żeby się nowego wstydu napić. — A cóż? Mam im go tak zostawić? — ofuknął Krzysztof. — E, e, ja myślę, że oni ci go sami oddadzą — rzekł Melchior. — Zobaczą, że się nie udała sztuka, a jak sądzę, gdy narobisz hałasu, toć powiedzą: niemiła księdzu ofiara, idź cielę do domu. Była w tym intencja ukłucia pana Krzysztofa, której on z wielkiego bólu nie poczuł nawet i mówił dalej: — Zawsze mi jednak potrzeba tego dokumentu, który już przygotowałem dziś rano. — Tu dobył papier zza kapoty. — Wyliczyłem w nim wszystkie popełnione względem nas niesprawiedliwości, procesa o spadki przemocą wygrywane po trybunałach, sprawą o imię i honor naszego szlachectwa, o wszystko, wszystko... Przeczytajcie i podpiszcie: ot, czegom od was przyszedł prosić — dokończył pan Krzysztof, rzucając papier na stolik. — Dalej, żonę jakkolwiek ukołyszę, Baltazara na straży postawię, aby się nie dowiedziała o niczym, a sam ruszam do Warszawy. Westchnął pan Krzysztof, otarł pot z czoła i usiadł, wszyscy trzej bracia zbili się w kupkę, czytając po cichu podany im dokument, który pan Krzysztof spisał naprędce prawie z pamięci, bo mu krzywdy stare rodziny stały na myśli, leżały na sercu i z papierów o nich wiadomości czerpać nie potrzebował. Głuche przez chwilę panowało milczenie; korzystając z niego, pan Baltazar dwa razy napił się starki, na co nikt nie uważał. — Ha, my ci tu z serca podpiszemy — rzekł wreszcie Kasper — bo tu jednego słowa nie ma, żeby nie była święta prawda, ale na co się to zdało? — Jużciż ja — odparł Krzysztof — sromoty naszej darmo na świat wywlekać nie będę, boć to zawsze krew jedna, choć popsuta, ale na wypadek oporu z ich strony chcę mieć coś, co bym mógł królowi przedłożyć. — O, syna ci i bez tego oddadzą! — szepnął Kasper. — Ale jakżeż go u licha wziąć mogli? Juściż nie siłą? — Dziecko! Potrzebaż tam było przemocy? Dosyć jedwabnych ich słówek, wzięło się na łup biedactwo — rzekł ojciec — ale nim ja tam dojadę, nim go wyrwę z tego piekła, czy nie zasmakuje on w nim? Czy napiwszy się raz zbytku, nie zawróci mu się od niego głowa? Czy na całe życie nie będzie nieszczęśliwy lub... lub... I nie dokończył pan Krzysztof, bo mu się strumienie łez polały z oczów; usiadł łkając, a bracia przystąpili doń z pociechą, na którą zdawał się obojętnym; oczy utopił w posadzkę i milczał. — Podpiszcież — rzekł — jadę... — Słowa nie ma, że potrzeba podpisać — odezwali się Baltazar i Kasper; Melchior milczał, głową tylko kiwnąwszy na znak, że się nie odłącza, ale ruszał ramionami, bo miał w tym względzie swe teorie, nieco różne od braterskich. I on, i żona jego, ów Herod—baba, której Baltazar tak nienawidził, skąpiąc we dwoje, przekonali się, że bardzo trudno przychodziło dobić się grosza i samemu o własnych siłach dorobić fortunki na szlacheckim zagonie; wzdychając więc powtarzali sobie często, że nie ma to jak pańskiej klamki się trzymać, że wszystko na świecie daje protekcja i stosunki, a uchowaj Boże, narazić się na prześladowanie możnych! Rodzina O... hrabiów, bogatych i wysoce położonych, choć całkiem im nie znana i nieprzyjazna, często bywała przedmiotem ich rozmów, wzdychali do niej i protekcji, jaką by tam pozyskać mogli, pan Melchior marzył o podróży do Warszawy. Szczególniej sarna jejmość wmawiała mężowi, że gdyby umiał i chciał, pewnie by tam co od bezdzietnych kasztelaństwa mógł pozyskać. Zgadnąć więc łatwo, jak wystąpienie przeciwko nim ciężkie było dla pana Melchiora. — Jak to tam pan brat sobie uważasz — odezwał się, pokaszłując, pan Melchior — ale gdyby to tak na mnie, ja bym wcale z tego historii żadnej nie robił; bogatych imienników, a po trosze może i krewnych, nie narażałbym sobie. Cóż to znowu tak złego, że dziecko biorą na opiekę i chcą je wyprowadzić na człowieka; chleb pewny, znaczenie w świecie, edukacja. Z ich łaski Adaś, co by jak my całe życie w szarej kapocie chodził, kto to wie, może kiedyś familii naszej być protektorem. Co to dla panów trudnego? Dużo nas jest szlachty drobnej i hałasujemy, jak się należy, ale co my bez tych żółtobrzuchów zrobimy? Cni zawsze przemogą! Darmo się borykać. A zadrzesz się jegomość z nimi znowu, to oni i jegomości, i nas zetrą na miazgą. Ja bym tego nie czynił, pojechałbym do Warszawy submitować się im, poznać, polecić im dziecko i wróciłbym spokojny o los chłopca. Już mu oni zginąć nie dadzą. A któż to wie? Bezdzietni, imię to samo, herb ten sam! Pomiarkujcie no na chłodno, panie Krzysztofie, ja się tam nie mam za rozumnego, jestem sobie prostym hreczkosiejem, ale zdrowy rozsądek tak dyktuje. — Bracie Melchiorze — rzekł Krzysztof powoli, poglądając po twarzach przytomnych, których wystąpienie Melchiora wprawiło w widoczne zadziwienie i jakąś niepewność, z której strony była prawda — tak się mówi, gdy się myśli tylko o chlebie i o rzeczach powszednich, ale jest coś droższego nad chleb, majątek i błyskotki tego świata: to swoboda i godność człowieka. Czyż sądzisz, że w tych łaskach pańskich dworak i wychowaniec magnatów nie straci uczucia swej niezawisłości, że mu piękna sukienka zapłaci za wrzody, które duszę jego obsiądą? Pan Melchior ruszył tylko ramionami. — Już ja tam z jegomością nie będę się spierał — rzekł powoli, pomrukując — ale gorszeż to zepsucie po dworach jak we dworkach? — Wszędy złe jest, bośmy ludźmi! — zawołał Krzysztof. — Tylko jedno drugiemu nierówne: u nas jest ono przypadkiem, tam chlebem powszednim. Ja nie chcę mieć syna panicza, ale w grubej siermiędze — człowieka. — To nie ma co i mówić — odparł Melchior — podpiszemy, podpiszemy, tylko się dobrze rozmyślcie. — Myślałem ja dosyć i już, zdaje mi się, czego innego nie wymyślę — rzekł Krzysztof przysuwając papier. Pierwszy do niego jął się Kasper, Baltazar po nim, aż gdy przyszła kolej na Melchiora, umoczywszy pióro spojrzał jeszcze na Krzysztofa. — No? Koniecznie? — zapytał. — Nie, niekoniecznie — odparł z dumą, chwytając za papier, stary. —— Jeżeli się boicie o siebie, Bóg z wami, pójdę i bez waszego podpisu. — O, cóż znowu! — rzekł Melchior trochę urażony. — Mnie nie tyle idzie o siebie, co o was. Nastąpiło milczenie ciężkie, pan Krzysztof trochę drżącą ręką zasypał piaskiem podpisy i nic nie rzekłszy, schował dokument do kieszeni. Zmieszany pan Melchior nie dopominał się, skrobał po łysinie, siedział smutny i stękał. — Ale ja podpiszę — zaczął po chiwli poglądając bo—jaźliwie — na każde zawołanie wasze jestem gotowy. — E e! Kata ty tam podpiszesz! — wybuchnął nagle Baltazar. — Musiałem, przyjechawszy do waści, powiedzieć, o co idzie, bo to tam żadna tajemnica; jejmość wasza posłyszała i nagroziła ci, żebyś nie śmiał podpisywać: ot, cała rzecz... A że pan brat, bez urazy, w spódnicy chodzi, a pantoflem głowę nakrywa, stąd i te ceregiele. Nie można było przykrzejszej prawdy powiedzieć w sposób dotkliwszy. Melchior zerwał się cały czerwony. — Już to nie pierwszy raz — krzyknął pan Melchior — mówisz mi takie rzeczy, a ja tego znosić nie chcę, jako żywo i nie będę! Kiedy mi żona dobrze radzi, dlaczegobym nie miał jej słuchać? A jak trzeba, to się też i ja umiem postawić. To gadanie wasze złośliwe, panie bracie, po ludziach poszło i wszyscy mnie teraz prześladują. Ja do was mam urazę. Mam urazę! — A jak masz, to co? — zapytał Baltazar nakładając fajkę. — To co? Mów, to co? — No... to z panem bratem... zrywam... — A jak zerwiesz, to co? — dodał spokojnie myśliwiec. — I proszę, żebyś więcej w domu moim nie bywał i na moich gruntach nie polował! — krzyknął, coraz bardziej się perząc, Melchior. — A jak się pozbawię towarzystwa pana brata, pani bratowej i polowania w ich dobrach, to co? — spyta! jeszcze Baltazar. — To... jak tam sobie pan brat chcesz, ale ja stanowczo mówię przy świadkach, kwita z przyjaźni. — Kwita, więc kwita — odparł, zapalając bakun, Baltazar. — Ja nic przeciw pokwitowaniu się wszelkiemu nie mam i, szczerze powiedziawszy, niewiele mnie ono obchodzi. — Dajcież temu pokój! — przerwał zgorszony pan Krzysztof. — Na miłość bożą, przystałoż nam, ubogim, dla marnego słowa, co się z gorącości wyrzekło, siać między sobą niezgodę? •— A już bo też tego gadania było dosyć! — krzyknął Melchior — kiedy tak, to tak. — No, a cóż mi zrobicie, gdy nie tylko gadać, ale i śpiewać będę o pantoflu, chodząc mimo waszego dworu? — odpowiedział Baltazar. Melchior zamilkł, ale pobladł i ściął zęby. — Słuchaj, bracie Melchiorze — dokończył po chwili Baltazar. — Nie gniewaj się, nie dąsaj, co raz zerwane, tego już związać na powrót nie potrafi żadna moc ludzka; dla mnie nie ma już brata Melchiora, ale jest pan Melchior O..., któremu się prawdę winno jak każdemu innemu człowiekowi. Otóż ci powiem, źle z waścią, panie bracie, źle; gdzie ogon rządzi, tam głowa błądzi: mów ty sobie, co chcesz, a jejmość waszecią trzęsie. Melchior, nie mogąc wytrzymać, porwał za czapkę. — Ja, stary żołnierz, nikomu się nie narzucam, nikogo o nic nie proszę; jak mi tu u was na ojcowiźnie miejsca zabraknie, pójdę za strzelca służyć do jakiego dworu i ani będzie gorzej, ani lepiej. Czy wam z tym lżej będzie... no, to pomiarkujcie. — Ale, panie bracie, co znowu! — zawołał Kasper. — Póki mojego życia, tyś u mnie zawsze bratem i gościem najmilszym. — No, i ja mówić nie potrzebuję — dodał Krzysztof. Melchior się dąsał. — Ale bo czegóż miele językiem?! — zawołał. — Balibyście pokój! — dorzucił Kasper. — Braterska waśń, obraza boża. — I tym przykrzejsza dla mnie, że się czuję jej przyczyną — rzekł Krzysztof. — Ale gdzie zaś! — rzekł śmiejąc się i siadając w kącie Baltazar. — Bratu Melchiorowi dawno było żal tej łyżki krupniku, co mi ją tam czasem dać musiał, choć za nią, jak mogłem, starałem się wypłacić; dobrze mu się przytrafiło, że jest na co to zepchnąć... Ot, spokojny być może teraz, że już wrota za mną nie zaskrzypią. Melchior ze złości cisnął o ziemię czapkę, którą w ręku trzymał. — Tylkoż już tego dosyć — krzyknął — dosyć! — Będę sobie gadał, ile zechcę — rzekł Baltazar — a komu słuchać niemiło, niech sobie uszy zatknie. — Bracie — podchwycił Kasper — w moim domu, proszę cię! — Z mojej przyczyny! — dodał Krzysztof. — Ano, to znowu inna sprawa! Chcecie? Milczę. Gadajmy o czym innym, choćby o żelaznym wilku. Krzysztof spojrzał na stary, srebrny zegarek, który miał za pasem. — Pójdę, ino pożegnam jejmość i muszę śpieszyć do domu! — zawołał. — Pilno mi bardzo, żonę jeszcze do podróży tej, której się nie spodziewa, przygotować potrzeba, a potem w drogę... Ty, Baltazarze, jakoś mi przyrzekł poczciwie, będziesz domu strzegł i mojej Anny... mojej Anny... — Żołnierz jestem, jak mnie postawisz na warcie, dopóki mnie nie zluzują, nie odejdę, bądź spokojny — odpowiedział Baltazar. Melchior, na którego zdawano się nie uważać, już miał odchodzić, ale mu się jakoś kwaśno zrobiło i miął podjętą czapkę, skakał i kręcił się po izbie. Jak nic, dałby się był przeprosić. Ale nie znałby Baltazara, kto by sądził, że on kiedy kogo o przebaczenie i pojednanie prosić będzie. Kasper mu coś szeptał na ucho, on głową potrząsał fajkę paląc. Ubogi, stary, ale harda dusza w ciele biednym, Baltazar głowę nawykł nosić do góry i serce nie nisko; Melchior go znał dobrze i wiedział, że mu z tą w prędkości wyrzeczoną kwitą będzie niedogodnie, trudno się jednak było zwrócić i samemu prosić o przejednanie, Baltazar by i tego nie przyjął. Począł się tedy powoli z braćmi żegnać, którzy dosyć się z nim zimno rozstali, dopadł drzwi widocznie pochmurzony i wyszedł z głową spuszczoną. Gdy się drzwi za nim zamknęły, oba bracia wpadli na Baltazara. — Moi mili — rzekł żołnierz — albo pamięci nie macie, albo mi krzywdę robicie, a com ja winien? — Boś mu też zbyt ostro przyciął. — Prawda w oczy kole. Krzysztof jął się także do drogi sposobić, ale poszli wprzód jejmość pożegnać, która już była na wszelki wypadek posłała z niewodem do sadzawki po karasie. We dworze u pana Kaspra nie było wytwornie, ale ludno, gwarno i wesoło; w wielkiej izbie bawiło się dzieci kilkoro, a obok jejmość jedno kołysała, drugie trzymając na ręku. — Cóż to? Myślicie już jechać? A obiad? — spytała frasobliwie. — Jam się zmogła przecie na melszpajs dla brata Krzysztofa! — Zostałbym ja z wami i na suchym chlebie — odparł stary — ale rai pilno do mojej Anny; sprawę też mam ciężką na barkach, nie miejcie mi za złe: muszę jechać. — To choć co ciepłego! — zawołała poczciwa gosposia. — Każę wam kawał mięsa podać. — A post? Nie głodnym już z łaski waszej! — rzekł Krzysztof. — Co do mnie — odezwał się zza pleców brata Baltazar — t i t ul o podróży z panem bratem domawiam się o jeden kieliszek wódki z lada jaką przekąską, choćby mięsem, bo mam dyspensę na całe życie udzieloną przez kapelana pułkowego. Uśmiechnęła się gosposia, na nosie grożąc bratu, ale ten nie zważając na groźbę, wskazał na klucze i dostawszy, czego pragnął, zasposobiony do podróży, po długich w ganku pożegnaniach siadł na wózek z panem Krzysztofem. Ten od „bocianego dworu" do Wólki Brzozowej wciąż wzdychał, dumał i ani słowa się nie odezwał. Nie lubił milczenia pan Baltazar, ale szanował smu— tek brata i patrzył po polach; myśliwy, widział na nich, czego by inne nie dojrzało oko: zajęcze kotliny, tropy lisie, różne skazówki łowieckie, z których w przyszłych wyprawach swoich obiecywał sobie korzystać. Około południa dobrali się tak nareszcie do Wólki Brzozowej i zdziwił się mocno pan Krzysztof z dala żony upatrujący, gdy ją w ganku zobaczył z mocno zaczerwienionymi oczyma, ale twarzą wesołą i ożywioną. Jemu, co ją tak kochał, nietrudno było na pierwsze wejrzenie odgadnąć, iż oczy te płakać musiały, że Anna miała jakieś zmartwienie. Tknęło go zaraz, że się o synu dowiedzieć mogła, i spojrzeli po sobie niespokojnie z panem Baltazarem, ale pogodny wyraz twarzy i uśmiech, z którym ich powitała, zbił ich z tropu. — Ale co to jejmości, moja panno? — spytał Krzysztof. — Oczy masz czerwone? — Ja? Chyba od dymu, bom w piekarni siedziała trochę — odpowiedziała małżonka, spinając się na palce, aby go objąć za szyję i pocałować. — A czegóż bym ja płakać mogła? — Alboż mówiłem, żeś płakała? — podchwycił mąż niespokojny. — Może mi się zdawało? — po cichu szepnęła Anna. — Jam tylko zobaczył oczy, ale... Uśmiech nowy a serdeczny zupełnie uspokoił męża, ale pan Baltazar zimniejszy, ledwie się z pyłu otrząsnąwszy, pobiegł co żywo do ludzi na folwark, aby lepiej prawdę zbadać. Zastał ich w kuchni w podejrzany sposób coś między sobą szepczących. — Hej, Janek! — odezwał się do fornala. — Chodź ino tu! Kto jejmości powiedział o synie? Ha? — Dalibóg, nie ja! — zawołał przerażony fornal. — Otóż masz! — chwytając się za głowę, krzyknął Baltazar. — Mów mi zaraz: kto? — Ja tylko mówiłem gospodyni, co mi powiedział mieszczanin, a Ustysia pobiegła i zaraz wyśpiewała jejmości. Nie mówiąc już słowa więcej, Baltazar smutny powrócił do dworku. W izbie pierwszej siedzieli oboje przy sobie starzy, ale Anna widocznie kryła przed mężem, że wiedziała o synu, a oczyma dała znak tylko bratu, domyśliwszy się powodu jego wycieczki na folwark, żeby jej nie wydawał. Baltazar siadł, ale choć stary żołnierz, poczuł ciarki za skórą, tak mu żal było biednej kobiety. Im bardziej się w nią wpatrywał, tym mniej rozumiał spokój i niemal wesele, które na jej twarzy panowało. ,,Ależ gra komedię! Niechże ją! — mówił sobie w duchu. — Już to do tego nie ma jak baby! Święta niewiasta, a patrzajcież, jak męża zwodzi, aniby się domyślił, że jej serce krwią płacze." W istocie kobiecina prawie była rozpromieniona, czego już Baltazar pojąć nie mógł; zdawało mu się, że to małżeństwo, tak zgodne, jedno mieć musiało uczucie. Inaczej na ten raz los zrządził i wiele bólu odjął pani Krzysztofowej. Wkrótce po wyjeździe męża nadbiegła do niej Ustysia z plotką, w tak straszny sposób wypowiedzianą, że zrazu padła od niej jak piorunem rażona matka. Ale rzeczy się zaraz wyjaśniły, Ustysia wypowiedziała, jacy to wielcy panowie wzięli Adasia, że pojechał w karecie z samą panią, że go pieścili, że list do ojca napisał bardzo piękny itp. Biedna matka tak dobrze rozpytywała, tak badała wszystkich pilnie, że z tych słów rozproszonych, z opowiadań rozmaitych domyślić się potrafiła zdarzenia. Ale zamiast się nim strapić jak ojciec, uradowała się nim wielce. Widziała w tym zrządzeniu palec boży, który w rzeczywistość obracał jej najserdeczniejsze marzenia. Ona w cichości serca tak pragnęła dla swojego dziecka wielkości, blasku, bogactwa, szerszego pola do życia, ona tyle razy śniła o właśnie podobnych dlań losach, a tu traf jakiś dziwny, jakby Opatrzności rozkazem, zsyłał właśnie tych O..., którzy podejmowali się ukochanego jedynaka postawić na tym stanowisku, na jakim matka widzieć go chciała. Najdziwniejsze w tym wszystkim było matki niewytłumaczone przeczucie losu, jaki spotkał Adasia. Pani Krzysztofowa, często dumając o synu, wyobrażała sobie właśnie scenę podobną tej, jaka przed kilku dniami odbyła się przed kościółkiem w Białej, mówiła sobie często: „gdyby też który z tych bogatych O... przejeżdżał tamtędy, może by go piękność dziecka uderzyła, spytałby, co za chłopiec, dowiedziałby się nazwiska i podjął jego losu". Anna, marząc, była sobie zupełnie taką powieść stworzyła i bawiła się nią często, pragnąc dla dziecięcia tego, co się jej szczęściem dlań zdawało. Teraz, gdy opis wypadku ją doszedł, tkniętą została podobieństwem jego ze swym jasnowidzeniem, upatrzyła w tym wyraźny cud, uradowało się jej serce, widziała bowiem wszystko dobre dla dziecka, wymodlone przez siebie, wypłakane u Boga: wielkie losy, świetną przyszłość Adasia. Według niej Adaś nie był stworzony do tej wsi i zagona ojcowskiego: jego piękność, żywność, dowcip, pragnienia dziecięce, które tu zaspokojonymi być nie mogły, kazały czego innego życzyć. Rozpłakawszy się naprzód łzami gorzkimi, Anna padła potem na kolana, dziękując Bogu za to zrządzenie cudowne, ale zarazem opanował ją niepokój wielki. Nieraz mówiła z mężem o przyszłości syna; pojęcia ich w tym względzie zupełnie były różne: ojciec chciał mieć z niego człowieka, ona — jakiegoś jasnoskrzydłego bohatera. Milczała, gdy o tym mówił, ale wzdychała. Wiedząc, co pan Krzysztof chciał zeń mieć, nie wątpiła już, iż ten traf, który dla niej zdawał się tak szczęśliwym, dla niego będzie ciosem okrutnym; czuła, że on syna oddać nie może, że poleci za nim, że go odebrać zechce bodaj gwałtem. Szło jej właśnie o to, aby temu zapobiec, obawiała się niedoli Adasia, którym sam Bóg zdawał się wyraźnie opiekować, ale ojca mogącego Panu Bogu skrzyżować robotę. Głowę więc łamała sobie, co począć z mężem, gdy przyjedzie, jak go uspokoić, ukołysać, czy mówić nawet z nim o tym i jak? Czuła, że on ten wypadek przed nią taić będzie. Gdy dwaj bracia powrócili do Wólki, Anna jeszcze nie była pewna, jak ma sobie postąpić, ale wesoło prawie, choć w duszy niespokojna, przyjęła męża, nie dając znać po sobie, co się w sercu działo. Pan Baltazar, który dopytał się już był, iż pani o wszystkim wiedziała, patrzył na nią ciągle, nic nie rozumiejąc, i powtarzał w duchu: „Ależ gra komedię baba! Ależ gra! A takie to na pozór trusiątko... Każda z nich jak tylko do fałszu nada się, gdyby do płodzenia go była stworzona! Oj, kobiety! Miał słuszność ów jezuita, gdy mówił: F e — m i— I kiwał głową mrucząc pod nosem: — Dobrze to, dobrze, że się człek nie ożenił! Oboje Krzysztofostwo próżna, w istocie grali z sobą komedię: on utrzymując niepokój, który go dręczył, a szukając powodu do wyrwania się z domu, nie spowiadając się żonie dlaczego; ona tłumiąc w sobie chęć stanowczego rozmówienia się, aby nawrócić na swe przekonanie pana i męża. Jako jedyny środek przekonania go, iż w tym była wola boża, uważała Anna swe przeczucie kilkoletnie przygody z synem jej w Białej, swe pragnienie właśnie tego, co się stało; myślała, iż gdy mu opowie szczerze, co jasnowidzeniem wyśniła zawczasu, Krzysztof uzna w tym wyższą wolę i przeznaczenie Opatrzne. Ale do szczerej rozmowy o tym przyjść nie mogło. Pan Krzysztof chodził sumując, opamiętywał się chwilami, uśmiechał półgębkiem; oboje, z ukosa na siebie poglądając nieznacznie, milczeli. Baltazar to w okna, to na panią bratową poglądał; Annie policzki paliły się niezwykłym rumieńcem i oczy dziwnie błyszczały: miała gorączkę. Gdy tak wszyscy siedzą pochmurzeni, rozdrażnieni, jakby w oczekiwaniu jednego słowa, które ma im usta otworzyć, w dziedzińcu zrobił się hałas wielki. Naprzód wszystkie psy od strony wioski słyszeć się dały, potem dworskie zaczęły ujadać kolejno; starsze, młodsze, aż do szczeniąt powybiegaly do bramy zza komórek i ustawiwszy się zastępem, szczekały i wyły, krzyczały i skomlały najdziwniejszymi głosami. Niekiedy na chwilę ustawał ten hałas, to znów zrywał się jeszcze głośniej i zapalczywiej. Było to raczej naszczekiwanie niespokojne niż zajadłe, zwyczajne zresztą w Wólce, gdy ktokolwiek obcy zwłaszcza pieszo przybywał, bo jak ludzie tak psy mało tu byli przywykli do odwiedzin i nowa postać zawsze wielki sprawiała zamęt. Zarówno z tymi domowymi stróżami wybiegała czeladź ze wszystkich kątów, byle choć bryczka kwestarza na dziedziniec się wtoczyła. Ale tym razem hałasowi się nawet dziwić nie było można, najostrzelańsze psy i konie miały się prawo nastraszyć, zjawisko w istocie było niepospolite i dziwaczne. Środkiem dziedzińca od bramy szedł wielkiego wzro— stu, barczysty, czerwonej, szerokiej pogodnej twarzy, z głową do góry podniesioną, mężczyzna. Na nogach miał obuwie proste, wieśniacze, postoły lipowe, sięgające prawie do kolan, zręcznie rzemykami przypasane i niby rzymski koturn naśladujące z daleka. Okrywała go szara z zielonymi sznurkami krojem świt chłopskich siermięga, dosyć długa, której poły, aby mu w drodze nie zawadzały, pozarzucane były w kieszenie i układały się dosyć malowniczo. Na plecach miał czarne biesagi podróżne przerzucone przez ramię, czapkę lekką rogatywką, kij pod pachą, a w ręku trzymał skrzypce, na których przygrywając wszedł w dziedziniec nucąc jakąś piosenkę głosem donośnym. Postawę miał wielce uroczystą, czoło nieco wyłysiałe, jasne i piękne, oczy niebieskie pełne jeszcze młodocianego życia. Z pozoru zdawał się mieć lat pięćdziesiąt kilka, siwiał już nieco, a wąs długi, spuścisty, na pół był szpakowaty, pół jasnożółty jeszcze. Szedł z wolna, śpiewając i grając jedną zwrotkę, której wyrazy z ganku domu dobrze dosłyszeć było można. Pokój temu domowi Niesie pielgrzym ubogi, Dajcie spocząć gościowi, Który wita te progi. Pokój temu domowi... Wiersz ten wcale niewyszukany, śpiewany był na nutę prostą, a skrzypca mu wtórowała, i wszyscy ludzie z oficyn i folwarku powylatywali patrzeć i słuchać, a choć znać było, że zjawisko to nie pierwszy już raz oglądali, na twarzach ich malowało się dlań mimowolne jakieś poszanowanie; młodsi biegli psy odganiać, starsi zdjęli kapelusze, kobiety z ciekawością przestraszoną przypatrywały się z daleka; pan Krzysztof wyjrzał oknem, a Baltazar zawołał: — Hej, hej! Tać to poczciwy nasz Diogenes Kapustyński, ot, w porę się przysunął! — Tak, to on — dodał stary. — Ależ dawnośmy go tu nie widzieli! — Chodźmy go przyjąć! Ruszyli się. Diogenes, ze skrzypką tryumfalnie przeszedłszy podwórze, już stał w ganku i głos jego basowy, mocny rozlegał się zawsze jedne powtarzając wyrazy: Pokój temu domowi! — I temu, kto mówi — odparł, wychodząc z otwartymi rękami, pan Krzysztof. Diogenes już skrzypkę był pod pachę wziął, czapkę zdjął i czoło z potu ocierając uśmiechał się do gospodarza. Ścisnęli się, a przybyły odezwał się poważnie: — A co, bratuniu, kopa lat! Kopa lat panie Krzysztofie! Wędrowało się, wędrowało, aż stare nogi do Wólki jeszcze raz przyniosły. — Bóg zapiać. — Oho, i szanowny pan Baltazar, brat w pieśni! — rzekł, postrzegając go, Kapustyński. — Jakże ty się masz, stary wygo? Rzucili się sobie w objęcia. — Jak ja się mam? Jak widzisz! Stary węgorz zawiędły! — No, no! Prosimy do izby — przerwał pan Krzysztof — a kosztur i skrzypkę złóżcie w miejscu bezpiecznym. — Kosztur przywykł stawać w kącie na spoczynek, choćby w sieni, bo to pokorna istota — odezwał się Diogenes — ale skrzypka to jejmościanka fertyczna, potrzebuje oka, aby mi jej kto nie zbałamucił; nie odstępuje mnie ona nigdy. Ledwie bym ją porzucił, już by jakie niezdatne ręce ową kochankę Apollinową zbezcześciły plugawym dotknięciem... ze skrzypką wszędy, nawet do kościoła, i Pan Bóg się za to nie gniewa. — Więc i ze skrzypką, i z koszturem, panie bracie, do wnętrza. W progu powitała ich uśmiechnięta gosposia, a na jej widok rozjaśniła się twarz Diogenesa. — Witaj mi, gwiazdo promienna! — zawołał. — Jakże to się zaraz jasno a wesoło od twych oczu zrobiło! Jakaż bo świeża a śliczna zawsze jejmość dobrodziejka, jakby jej lata dotykać nie śmiały! — O, pochlebca! — zaśmiała się Anna, zmieszana, rumieniejąc. — Mów to młodym, ale po co się starym urągasz? — Ja pochlebca? Ja bym się śmiał urągać? — odparł żywo, całując jej ręce. Kapustyński. — Cóż za obelgą płacisz mi pani za dobre słowo? Nigdym nawet kobiecie nie cukrował prawdy, ale jejmość mi istotnie wyglądasz jak samo szczęście: wszak asindźka dobrodziejka wiesz to dobrze, żem się w niej kochał i kocham. — Słyszycie? — rzekł pan Krzysztof. — Przyznaje się. — Otóż cała moja cnota, że do tego grzechu przeciwko przykazaniu: nie będziesz pożądał żony bliźniego twego, szczerze się bijąc w piersi, przyznaję. Gdybym był taką Annę znalazł... a, kto wie, i ja bym był może wyszedł na porządnego człowieka, nie na takiego osmolonego włóczęgę! Siedli tedy w izbie przy stole, a Diogenes złożył przy sobie ostrożnie skrzypkę, tchnął piersią szeroko i zatoczył okiem wokoło, jakby szukał, czy się tu co nie zmieniło. — Otóż to mi — rzekł patrząc po ścianach — przykładne domostwo; lat tyle, a ćwieczka nie brak i nic nie przybyło; krzesło się nie ruszyło z miejsca, ludzie nie postarzeli, jakby wyszedł stąd wczoraj... bcati, beati, si bona sua nor int... Na te słowa pan Krzysztof westchnął mimowolnie, spojrzał nań bacznie Diogenes, ale udał, że tej cichej skargi nie posłyszał. — Ot — rzekł — i Chrystus Pan wasz cudowny, ot i wianuszki z Bożego Ciała, i palma z Kwietniej Niedzieli, i snopek N, Panny Siewnej, i toż samo nawet wonne w komnacie powietrze. Zadumał się jakoś głęboko, głowę na piersi spuściwszy. — Hej, hej! — mówił dalej po chwili. — Oto są podobno ostatki takich doli szczęśliwych, jakich dawniej wiele bywało; świat się mieni, burzy gdyby młode piwo, chce żyć nie w pokoju jak wy, ale we wrzawie odurzającej; przychodzą takie czasy na ludzi, nie ma na to rady! Za sto lat już takiego dworu nie zobaczą na ziemi naszej. I westchnął stary; ale w tej chwili przysiadł się do niego Baltazar i poczęli szeptać z sobą. Powiedzmy tu słowo o Diogenesie Kapustyńskim. Sam on się przezwał Diogenesem, w istocie imię jego szlacheckie było Kapustyński. Przeszłość jego grubą jakąś okryta była tajemnicą. Wiedzieli wprawdzie wszyscy, że pan Izydor pochodził z dosyć majętnej rodziny, że staranne odebrał wychowanie u księży pijarów w Warszawie, że później podobno służył wojskowo, że kędyś latał z szabelką poza granicami, niespokojnemu charakterowi szukając przygód pożądanych i nasycenia; że potem powrócił do domu, miał przywdziać mniszy habit i rozpoczął już nowicjat u księży kapucynów w Lubartowie, ale prędko mu to w niesmak poszło, zrzucił suknię, zdał stryjecznemu majątek wcale piękny i począł dobrowolnie jakieś życie tułacze. Raz w rok zjawiał się on w swoim niegdyś dworze, ze skrzypka i piosenką, zasiadał z bratem do stołu, opatrywał bardzo troskliwie gospodarstwo, zaglądał do regestrów, rozpytywał ludzi, bo majętności nie zrzekł się był całkowicie na brata, ale mu ją puścił tylko warunkowo, wymawiając sobie kilkaset 2łotych na siermięgą, buty i kalafonię. Zrobiwszy dokładny przegląd swojego majątku w Durynie wyruszał znowu na rok, czasem więcej i wiódł takie życie swobodne, nie wiedzieć gdzie się dziewając. Niekiedy po kilka tygodni gościł w jakim dworze, gdy mu się ludzie upodobali; ale pracował, uczył dzieci, gospodarzył, posługiwał w tym i owym, byle po swej woli a sercu, nie z żadnego musu: to znów znikał z okolicy i z kraju i nikt nie wiedział, gdzie się dziewał. Lubiano go i szanowano powszechnie, bo był w istocie człowiekiem pełnym wielkich przymiotów, których tylko jakaś bujna fantazja wprząc w karby regularnego żywota nie dopuszczała; grzechem jego było dziwactwo, któremu oprzeć się nie umiał. W tej prawdziwej pielgrzymce żywota wesoły humor nigdy go nie opuszczał; śmiał się niemal ze wszystkiego i ze wszystkich, czasem dlatego może tylko, aby nie płakać. Umiał on i poszanować, co szacunku było warte, ale nieliteściwie chłostał, co się oń nie zasłużywszy dopominało. Z chłopem się tali dobrze rozumiał jak z najuczeńszym człowiekiem, bo się o niego nieustannie ocierał, a w towarzystwie wieśniaczym nie zapominał wszakże i świata, i nauki, i języków, i młodocianego wychowania, tak że w każdej chwili ów chłop naddunajski mógł przybrać łatwo jeśli nie postać, to mowę i obejście najwykwintniejszego salonowca. Nieraz i rodzina Kapustyńskich, i familia jego matki, bo się rodził z Abdankówny, a wujowie wysoko się ze swym pochodzeniem nosili, wyrzucali mu jego włóczęgę i żebractwo, i skrzypkę; ale na to jak się im odciął z góry, nikt go już później i zaczepić nie śmiał. — Wolnym jest — mówił im — rachunek z tego, co czynię, Panu Bogu zdam, a że chcę być człowiekiem, to się do stada, które regularnie pastusi o jednej godzinie na paszę pędzą, poją i zaganiają do chlewa, nie łączę. Komu z tym dobrze... wszak nie bronię? Jestem sobie dziki wół, dziki koń czy dziki osioł, ale mnie już w jarzmo nikt nie ujmie. Życiu mojemu nikt nic zarzucić nie potrafi; jam szczęśliwy i kwita, a że w koronkach nie chodzę i fryzury nie znoszę, to dlatego, żeby się małpy w tych strojach lepiej wydawały. Diogenes mi wzorem, om ni a m e a m e c um po r t o (ostatni wyraz przekręcał nieco, stosując go do ubrania). Nic mi cd was nie potrzeba, rozumu może bym jeszcze mógł ichmościom pożyczyć, a bez nauk cd nich obejdę się wyśmienicie. Ruszajcie wy na pokostowane posadzki, a ja do lasu, do Boga, do ptasząt, do drzew i gdzie mi serce poda... z pieśnią i sumieniem czystym. Imieniowi krzywdy nie robię, patrzcie tylko, abyście go sami nie opaskudzili, i bywajcie zdrowi, co daj Boże — amen. Tak zwykle odprawiał natrętów: zamilkli też wszyscy wkrótce i zostawili Diogenesa v u I g o zwanego Kapustyńskim przy jego oryginalności; rodzina matki wszakże wzdychała po cichu, dając do zrozumienia, że mu piątej klepki brakło. Dochodziło to do niego, śmiał się mrucząc: — A im czterech. W szlacheckich dworkach bardzo miłym gościem był Diogenes, ale go się też i obawiano niepomału dla strasznej prawdomówności; miał bowiem zwyczaj zjawiać się prawie zawsze po jakimś wypadku i bez miłosierdzia dawać nauki. Gniewał się kto czy nie, to mu było wszystko jedno; napaści się nie obawiał, bo siłę miał olbrzy— mią i raz dąbczaka wykręciwszy nade drogą, młyńcem się broniąc, sześciu ludzi, którzy nań naszli, sińcami oczęstowawszy rozproszył. Na słowo miał zawsze dwie odpowiedzi, a z chichotania się urągał, więc gdy mu się zdało użytecznym powiedzieć verba v e r i t ati s , ciął je od ucha... a wiadomo, jaka to czasem gorzka potrawa ta prawda, tak święta i piękna, gdy ją inni jedzą, a tak przykra, gdy nam ją podają. Miał wszakże biedny Diogenes jedną słabość jak wszyscy ludzie: dla kobiet, bez wyjątku, był bez miary pobłażającym, zdawało się, jakby w nich się kochał z kolei, gdyż każda dla niego miała jakiś przymiot, jakąś zaletę, zasługę i cnotę... Rozkaz kobiety był dla niego świętym, spełniał go z wielką gorliwością i rozkoszą. Dla niego i matrona staruszka, i czternastoleni wyrostek zarówno,miały uroku, klękał przed jedną i drugą, a niekiedy słowo, ruch, wejrzenie niewiasty wprawiały go to w szał jakiś gorączkowy, to w smutek milczący, to do łez go rozczulały, choć były wesołe. Z niepojętych dla drugich przyczyn, rażony tak czymś dla innych niezrozumiałym, porywał się wśród rozmowy od stołu, bladł, wybiegał i uciekał, jakby go jakieś niezwyciężone ścigały wspomnienia. Dawało to rodzinie tym lepszy powód do pomawiania go o obłąkanie, choć w istocie była to tylko słabość serca nie umiejącego oprzeć się pamięci dawniej doznanych wrażeń. — Cóż, moi kochani państwo? — ozwał się głośno po chwili. — Co u was tam słychać? Obsieliście się już? Tak czy nie? Z siewem jak z ożenieniem: ani się nadto spieszyć, ani zbytnio opóźniać potrzeba. — Już się też u nas kończy — odparł pan Krzysztof. — A w stodółce pełno — dodał gość — brogi widziałem, czuby do góry. No, chwalić Boga, wszystko dobrze i po myśli, ptasiego mleka tylko brak. A w lesie, panie Baltazarze,, co ze zwierzyną? Jak tam stoją kuropatwie sprawy? Co słychać z zającami? Czy wilcy bardzo sobie pozwalają? Czy jest nadzieja skórek lisich, gdy się ci ichmość w zimową barwę ubiorą? — Och, och! — przerwał gospodarz. — U nas domatorów nic się ani nowego nie dowiesz; my byśmy pytać powinni, co nam ze świata przynosisz? — Ze świata? — spytał Diogenes. — A wiecież ichmość, co jest moim światem? Mój świat to cisza puszczy, to uroczysty spokój pól, to mruczenie rzek i szum wiatru, to cmentarnych dzwonów granie na wieczny spoczynek lub dalekie echa pieśni weselnej... Z tego, co wy światem zowiecie, ja nic nie wiem. I po co mi wiedzieć? I co się ma dziać na tym świecie, co by było nowe i osobliwe? Na palcach znam wszystkie kombinacje możliwe tego żywota ziemskiego: rodzą się, kochają, nienawidzą, zdradzają, zabijają, kłamią, żenią, rozwodzą, umierają; nic nowego pod słońcem, tylko że to, co wczoraj było tu, dziś jest tam, jutro będzie gdzie indziej. Proch i nicestwo! — Skądże teraz idziecie? — Ja? A skądże bym szedł? — odparł Diogenes. — Z lasu, mój dobrodzieju, z lasu! Macie oczy ku patrzeniu, a nie widzicie może, iż las dwa razy do roku jest wcale inaczej piękny: na wiosnę, gdy się do życia rozpęka i wonieje jak młodość, gdy się zieleni jak nadzieje, gdy brzozy rozpuszczą na wiatr warkocze, a deszcz je ciepły opłukuje miłośnie, a sosny zielonymi pęki strzelają... To pierwsza lasu piękność, ale widok to dla młodych, nie dla nas; w jesieni dopiero las mój! Jak ja go kocham! Jest czym oczy nabawić i serce nakarmić. Drzewa jakby nie z tego świata... malowane, żółte, czerwone, fioletowe, pomarańczowe, brązowe, mienią się, grają, a co zawionie wiatr, to gra liść spadający dumkę śmierci i tęsknoty... Och! och! aż się jej wtóro— wać pragnie, gdyby się znalazły słowa. Otóż siedziałem w lesie słuchając deszczu liści, jak spadał i śpiewał, a grałem też sobie ową piosenkę, którą zna pan Baltazar: Tęskno, tęskno, nie wiem czego, Bije serce, łzy mi biegą. A tej złotej Bym tęsknoty I łzy, co się z oczów leje, Nie zamienił na nadzieję! I wziął Diogenes skrzypkę od niechcenia, i począł przy niej śpiewać z cicha, a tak rzewnie, tak od serca, że aż Baltazarowi łza spadła na wąs siwy. Było w tym coś z dumki rusińskiej rozwianej, rozmglonej, która jak chmurka na niebie czasem jedną stroną świeci niby gwiazda roztopiona, drugą obłoczkiem dymnym rozpływa się w eterach, i krakowskiej pieśni, co sama z siebie szydzić przywykła, niby się wstydząc, że ma serce, i rodzimej poezji wioski, i schorzałego smutku dworów. Prześpiewał kilka strof i jak rozpoczął po cichu, tak prawie niedosłyszalnym skończył szmerem. Gdy podniósł głowę i spojrzał po słuchaczach Diogenes, postrzegł, że Anna znikła, poszła była widać przysposobić coś do stołu: wstał żywo i zbliżył się do pana Krzysztofa. — Nie ma, widzę, waszej kobieciny — rzekł — więc wam powiem otwarcie, żem do was przyszedł z Białej umyślnie, bom się o waszej przygodzie dowiedział, idę z doborem słów i pociechą do starego przyjaciela, może z jaką nieudolną radą. Co myślicie, powiedzcie. Panu Krzysztofowi nagle łzy zakręciły się w oczach, syknął, aby milczał Diogenes, i pośpieszył obejrzeć drzwi, aby żona przypadkiem nie dosłyszała rozmowy. — Poszła na folwark — przerwał Baltazar wskazując na okno — mówcie śmiało, ja będę stróżował. — Cóż wy na to mówicie? — spytał Krzysztof. — Co ja? ale czekaj... z chorym i zbolałym potrzeba ostrożnie — rzekł Diogenes — a co wy? — Ja? zabito mnie — odparł ojciec — jednemu dziecku dali się napić trucizny! Jestże wyraz, co by boleść moją mógł tłumaczyć? — ale zwróciwszy się ku obrazowi Chrystusa nagle zamilkł. — W rany Twe, Panie! — rzekł. — Dobrześ powiedział! Na to łza ani gniew nie pomogą! — zawołał Diogenes. — Słuchaj, ojcze! Daruj, że cię tak zowie, ale mam zwyczaj starych tym starym imieniem pełnym poszanowania nazywać; słuchaj, ojcze, nie wierzę ja w fatalność, ale jak Bóg da, że kto się urodzi do czego, nie minie go dola. Widywałem ja wasze dziecko, pańska była dziecina! To darmo! Gdyby go przebrał w siermięgę, jeszcze by z niego patrzał królewicz; poszedł nieborak, gdzie go wołały losy: żelazo za magnesem. — Alboż to nie nasze dziecię? Nie ubogi syn dworku? — Ba, ba! Są tajemnice we krwi, których nikt nie zbada! We dwieście łat ozwie się jakaś kropla, która spała w żyłach pokoleń przez wieki. Wieszże ty, człowiecze, co w tobie krąży? Syn to twój czy twoich pra—pradziadów? Bóg sam wie, w którą tam praprababkę czy prapraszczura się wyrodził! Na to nie ma rady! Pan Krzysztof ruszył ramionami. — Co mi to mówicie! Jest synem moim; pójdę i odbiorę go. — Ano jedź, ano bierz — rzekł Diogenes — to naturalna; tylko patrz dobrze, czy ci się to na co przyda. Ojciec potrząsł głową smutnie. — Mamże zostać sierotą?! — zawołał. — A jeśli komu naznaczone sieroctwo? — zapytał Diogenes. — Patrz na Chrystusa! Patrz na Chrystusa! Jużci syn twój nie jest twym dzieckiem, kiedy was z dobrej woli porzucił; jużci go srogością nie przywiążesz do gniazda, grozą go nie odmienicie: nie wyjmiecie mu z duszy tego pragnienia innego życia, które z sobą przyniósł. — Na Boga Ukrzyżowanego, nie mówcież mi tego! — zawołał Krzysztof. — A toćby mi go już opłakiwać tylko trzeba; ty, człowiecze swobody i lasów, możeszże nie użalić się nad dziecięciem, popchniętym w ten świat, gdzie Pana Boga nie ma? — O, o! Jest On wszędzie, jest i tam, ale siedzi za parawanem — rzekł Diogenes. — Sroga to szkoła, jam ci ją także przeszedł: ale szkoła! wychodzą i z niej ludzie, choć ginie dużo jak wszędzie. Pan Krzysztof spuścił głowę. — Co ma być, stanie się — zawołał — a ja obowiązków ojca dopełnić muszę! — Jejmość powraca! — krzyknął pan Baltazar. — Ano cicho, bo ona jeszcze o niczym nie wie. Diogenes schylił się do skrzypki i zanucił coś niewyraźnie; milczeli posępni. Wtem jejmość zwróciła się od gmachu na folwark, a rozmowa poczęła się znowu. — Słuchaj, stary — rzekł Krzysztof — mało ludzi mnie pojmie, ale ty zrozumiesz może lepiej niż inni. Czy bogactwo stanowi szczęście i przeznaczenie człowieka? Czy mu się trzeba koniecznie piąć jak chmielowi na tyczkę? Czy ma pragnąć wiele i mieć wiele? Mnie się widzi inaczej i świat, i dola nasza. Żyjemy tu, wierząc w inne życie, w lepsze, w nieśmiertelne: to świat próby, arena, wśród której gotujemy się na losy inne. Co mi przyjdzie z tego, że mnie w cynowej pochowają trumnie, gdy pod atłasem serce zgniłe pójdzie do niej? Im większy świat, im szersze horyzonty, tym ciężej podołać zawodowi, tym więcej pokus, tym sroższe męczarnie, tym większe duszę oblegają niepewności. Więc w cichym kącie przepopasać życie na zagonie pod lip cieniem, nie lepijże, nie święciej? Powiedz! Na co mi dla syna wielka dola, kiedy z maleńką prędzej zostanie uczciwym? Kiedy na szczyt wylazłszy i o Panu Bogu, i o sobie człek łatwiej zapomina? Otóż dlaczego nie śmieje mi się ta protekcja pańska dla syna i świetne przyobiecane mu losy, ale mi wstręt czynią i obawę. Pomyślcież no jeszcze i zastanówcie się, gdybym ja ubogi porwał tak pańskie dziecko? Sądziliby mnie jako złoczyńcę, raptora, jak publicznego gwałtownika. Ale że oni mi go uwieźli w pozłocistej karecie, więc to jeszcze łaska! Nie oburzająceż tu zuchwalstwo złota? Nie upokarzająca to dobroczynność, o którąm ich nie prosił? — Słowa nie masz — odparł Diogenes. — Panowie myślą, że gdy ku nam rękę wyciągnął choćby dla porwania żony lub dziecięcia, to jeszcze wielką łaskę nam i honor czynią. Winien, kto się na tym szczęściu nie pozna. Ale stój, panie Krzysztofie, póty dobrze; cóż, kiedy w tej sprawie twoje dziecko podobno tyle winno co i oni; jakże ono mogło dobrowolnie odbiec rodziców dla obcych, dla mamideł dostatku! — Dziecko! — zawołał pan Krzysztof gwałtownie, ale wyrzekłszy to słowo spuścił głowę nagle. — A, tak! — rzekł głosem zmienionym. — Choć mi się serce krwawi, powiem wam spokojnie: dziecko to nie cieszyło mnie nigdy, obawiałem się o nie i modliłem, w duszę jego zakradł się niepokój od kolebki. — Tak, tak! Ja wam mówię — dodał Diogenes — kropelka krwi prapradziaduniów magnatów! — Jedynak — rzekł ciągnąc dalej Krzysztof — pieściła macierz, a może i ojciec kiedy do piersi przycisnął chłopaka, aż nadto poczuł bicie serca. — Koniec końcem — przerwał Kapustyński — jawna rzecz, że poszedł za skłonnością. Wiecież co? Nie ma co walczyć: różnymi drogi idzie człowiek: niech on swoją, którą mu instynkt wskazał, rusza. — Nigdy w świecie nie pozwolę na to! — zakrzyknął ojciec. — Ja go odebrać muszę i przełamię tę naturę, oddam go... — Ho, ho! A dokąd? — spytał gość. — Do wojska. — Szkołę wybrałeś gorszą dworu! — zawołał Diogenes. — Już lepiej wsadź go do kapucynów, to mu spać nie dadzą i głodem zamorzą buntowniczego ducha. — Ho, to go przy sobie trzymać będę! — zawołał ojciec. — Nie lepsze i to, sobie przyczynisz boleści, a jemu okazji do grzechu, bo się z nim nie zrozumiecie nigdy. Mówię wam, niech leci, niech leci: wy się módlcie. — Jejmość idzie! — z—czatów od okna rzekł pan Baltazar. — Baczność! — Cicho! Zamilkli, Diogenes znowu jął brzdąkać w skrzypce i nucić. Po obiedzie, który przeszedł dosyć smutnie, ożywiany tylko kiedy niekiedy rzuconym słówkiem weselszym Diogenesa lub Baltazara, siedli wszyscy w pokoju, gdzie wisiał obraz Chrystusa i gwarząc przebyli czas do wieczora na urywanej, cichej, posępnej rozmowie. Zmierzchać poczynało, gdy widząc, że tu już nic do czynienia nie pozostaje, zabrał się Diogenes do drogi, mimo usilnych zatrzymywań gospodarza; wziął swą skrzypkę pod pachę, a po długich pożegnaniach, przeprowadzony uroczyście przez Baltazara do wrót, wyszedł milczący. — Ale gdzie pod noc iść myślicie? — spytali go na rozstaniu. — Czy nie lepiej by wygodnie przenocować, a o brzasku puścić się w drogą? — A jeśli ja wolę nocą? — rzekł Diogenes. — Księżyc mi świeci, mam z nim dużo do gadania; noce takie lubię: człek się czuje śmielszy niż we dnie i dusza swobodnie rozmawia z Panem Bogiem. Tu, gdybym najdłużej siedział, nie przekonam pana Krzysztofa ani go pocieszę; niech Bóg czyni, co wola Jego: darmo bym gębę studził sobie, a jemu serce krwawił. Pan Baltazar popatrzył za nim smutnie; Diogenes szedł tak wolno i spokojnie, jak gdyby na krótką wybrał się przechadzkę, choć spelna nie wiedział, gdzie i jako będzie nocować. Po odejściu dziwaka długo jeszcze rozmawiano o nim i jego życiu osobliwszym, aż i pan Baltazar dawszy dobranoc odszedł do oficyny, a małżonkowie zostali sami z sobą i Krzysztof wedle codziennego zwyczaju ukląkł przed obrazem się modlić. Potrzeba było żonie oznajmić wreszcie o projekcie podróży do Warszawy, a sam nie wiedział, jak do tego przystąpić. Jejmość gospodarzyła w sypialni, gdy wzmocniony i pokrzepiony na duchu modlitwą wsunął się do niej powoli pan Krzysztof. Oboje małżonkowie byli w położeniu bardzo szczególnym: on przebolały stratą syna, zmuszony ukrywać i łzy, i niepokój, i strapienie przed żoną, tak że kilka razy, gdy mu piersi zdusiło, wybiegał na świeże powiutrze, aby jęknąć swobodniej; ona zapłakana a udająca nieświadomość patrzyła mu w oczy i badała tylko zgadując, co się tam w duszy jego działo. Chodzili tak koło siebie słowa do siebie rzec nie mogąc, ale przyszedł nareszcie kres temu udawaniu obojga, do którego nie byli przywykli: trzeba było lody przełamać. Jejmość chodziła, układała, rozrzucała, powoli przybierała się do snu, a coraz spojr::::ła na blade oblicze męża; nareszcie ze złożonymi jak do modlitwy rękami, powoli, gdy Krzysztof usiadł w krześle, zbliżyła się doń, upadła na kolana przed nim i rozpłakała się. Łzy jej wypowiedziały wszystko: stary pochwycił ją w objęcia po staremu, wziął jak dziecię na ręce tę drobną, biedną istotę i przycisnął ją do piersi, a w tejże chwili tak gwałtownym jękiem otworzyła się ta pierś, tak buchnął płaczem powstrzymywanym, że zlitowawszy się go, obie ręce na szyję mu zarzuciwszy, żona zawolala tylko: — Krzysiu mój, nie płacz! O, nie płacz, na miłość Boga! Jeśli ty płakać będziesz, ja chyba umrzeć muszę. — Ty wiesz wszystko! — A, wiem! Wiem od wyjazdu twego! Nie pytaj! — I taiłaś w sobie, o heroino moja! — Krzysiu! Mieliżeśmy przed ludźmi, przed obcymi tak się rozszlochać oboje, tak się do głębi serca wyspowiadać z ciężkiego bólu? — O, dziecię ty moje wstydliwe, co i cierpienie ukrywasz dla sromu! — rzekł Krzysztof. — Skądżeś ty wzięła siły? — Bóg mi ich użyczył! Zamilkli chwilę: on stał złożywszy swój ciężar na krześle i długo, długo patrzył na nią z uwielbieniem. — Anusiu moja! — rzekł wreszcie. — Tak, tak! Czuję teraz, dlaczego mnie Bóg tak srodze karze i dotyka, bom ukochał stworzenie więcej może niż Stworzyciela samego, przywiązałem się doń jak żaden jeszcze człowiek, w tobiem widział życie całe i w tym dziecięciu, dlatego że ono było twoim, dlatego że na jego twarzyczce śmiał mi się uśmiech twej młodości i za tom ukarany, bałwochwalca! — Krzysiu! — przerwała żona. — Nie oddawaj się boleści, mężu drogi; myśl, rachuj, a pomyślawszy uznasz może, iż Bóg srodze nas próbując wie, co czyni. — Jak to?! — cofając się zawołał ojciec. — Jak to? Ty to mówiesz, matko? Ty?! — Krzysiu drogi! A, nikt pewnie nie opłakał i nie opłacze łzami gorętszymi tego dziecięcia, ale Bóg, ale Bóg, ale przeznaczenie... — Kobieto, ty wierzysz w przeznaczenie? — W Opatrzność! — Opatrzność? Nie, nie ona to, ale szatan chyba w to się wmieszał. Bóg takimi drogami do dobrego nie wiedzie, idzie się nimi do zguby. Anna spuściła główkę zasmucona i była chwila ciężkiego milczenia. — Pomyśl tylko — rzekła. — To dziecię byłoż stworzone do tego ubogiego gniazda naszego? Nie przyszłoż ci nigdy na myśl, że Adaś miał napisane na czole, iż musi pójść wysoko, że los musi go między ludźmi postawić na świeczniku? — Dziecko ty moje — przerwał poważnie ojciec — jestże szczęściem błyszczeć na świeczniku? Nie jestli raczej męczeństwem dola złocona? Jam się właśnie tego lękał, od tego chciał ustrzec dziecinę, drżał o to. — Alboż i tam nie można być miłym Bogu a pożytecznym ludziom? — spytała Anna nieśmiało. — Tak! wszędzie, bez wątpienia — odpowiedział Krzysztof — ale tam i trudniej, i niebezpieczniej; dym szczęścia i kadzideł upaja: nie pragnąć ich należy, ale od nich uciekać. Powiedzże, nie wolałażbyś go widzieć tu, w tym dworku, z poczciwą żoną jak ty, jak ja w szarej ubranego opończy, ogorzałego od pracy, niż zbladłego od trosk na cudzych pałacach, służką uniżonym pańskich kaprysów, dworakiem? O, myśl ta mi serce rozdziera! — A, Krzysiu! Adaś nie jest stworzony na pochlebcę i dworaka; on się nie spodli: on się wyniesie wysoko. — Daj Boże, ale się nie dochodzi wysoko, nie zginając nisko: wiesz, co mówi Pismo o uchu igielnym. — A, nie patrz na to tak czarno! — Ja bym się spytać powinien, dlaczego ci to wydaje się tak jasnym; nie poznaję, ciebie, nie widzę miłości twej dla dziecięcia. — Panie mój, mężu drogi! Ja ufam Bogu i Jego Opatrzności. — Ale Bóg dał ludziom rozum i wolę, aby nie szli ślepo na hazard — rzekł Krzysztof. — My mamy obowiązki rodzicielskie: ja jako ojciec ratować go muszę. Twarz Anny pobladła. — Cóż myślisz czynić? — spytała nieśmiało. — Nie mam ci już co taić — zawołał ojciec — jadę natychmiast po niego; jeżeli ci wydziercy nie zechcą mi powrócić dziecka mojego, pójdę do króla, król mi je oddać każe; dobiję się do Poniatowskiego przecie, narobię krzyku, odbiorę go im z gardła. — Panie mój, posłuchaj jeszcze matki — zaczęła cicho Anna. — Namyśl się, wiesz, jak kocham to dziecię, wiesz, jak jego szczęścia pragnę. Otóż wyznam ci, te od najmłodszych lat jego miałam przeczucie, widzenie prawie tego losu, który go spotkał; sto razy stawało mi przed oczyma to, co się teraz ziściło! Więc Bóg chciał może tego; godzisz się sprzeciwiać Jego woli? Pan Krzysztof, milczący, surowo spojrzał na nią. — Bóg ostrzega przeczuciami częściej o klęskach niż o szczęściu! — A, namyśl się, namyśl! — mówiła żywiej coraz Anna. — A nuż to dziecię potem na los przez cię złamany, na wydarte mu szczęście płakać i narzekać będzie? Wszak Adaś ma już rozum i nad wiek jest roztropny. — O matko, którą miłość, zaślepia! — zawołał z goryczą stary. — Przejrzyj! Pochyl się nad tę przepaść i rzuć w nią okiem. Cóż dziecię to o przyszłości swej wiedzieć może? — Tyś nigdy nie chciał tego uznać — szepnęła Anna prawie z wymówką — że on ma roztropność nad wiek; tyś był dlań za surowy, niesprawiedliwy. Przecież on z własnej woli pojechał, dobrowolnie? Krzysztof westchnął tylko. — Jużci by oni gwałtu nie użyli — mówiła matka — nie śmieli, nie mogli; on jak ja miał przeczucie przeznaczenia, dlaczegóż byśmy inne mu narzucać mieli? Cóż on nauczy się w Białej? Jakie my możemy mu dać wychowanie? — Takie, które by starczyło na życie, do którego Bóg w istocie go przeznaczył, dając mu się z ubogich urodzić rodziców. — Małoż ubogich wznosi się o własnej sile? Dlaczegóż byśmy naszą dolą jego przyszłość mierzyć mieli? — szeptała matka. — A! — zawołał pan Krzysztof. — Nie pragnąłem nic dla niego nad to, com posiadał, bom nad moje szczęście większego na ziemi nie widział. Ot, taki kąt cichy, ot, takich serc dwoje jak nasze, i taka miłość do siwego włosa, czyż nie dosyć? Cóż da lepszego świat oblekając w sajety i atłasy? Moja droga, tyś nie wyjrzała tam i nie wiesz, co się kryje w tych złocistych pałacach; tam nie ma Boga, tam milczy sumienie, stamtąd i świat, i ludzie wydają się inaczej; tam wszystko, co nie białe i nie pieszczone, nie jest już człowiekiem: tam w postaciach aniołów śmieje się szatan zwycięzca. Tyś przeżyła wiek, nie zbliżywszy się do tych mamideł, i dobrze ci z twą niewinnością, bo ci się świat lepszym wydaje; jam go trochę więcej najrzał i brzydzić nim nauczył. Tam fałsz, tam kłamstwo, tam samolubstwo, tam pycha i rozpusta królują, tam zguba. Jeśli z tego ognia probierczego wynijdzie czystym człowiek, o, to wielki; ale iluż ocalonych, a zgubionych tysiące? — Ale Adaś wyniósł z domu... — O, ten węzełek cnoty — przerwał Krzysztof — wyniesie jak ubogie człeczę, co idzie na służbę do dworu, i rzuci go w kąt przywdziewając liberią nową. — Mój panie — odezwała się po chwili Anna, widząc rozgorączkowanie męża i smutnie łamiąc ręce — ja nic nie mówię, proszę tylko i błagam ciebie, pomyśl, nie wyrywaj się gwałtownie, nie obrażaj ich; oni dla Adasia tyle mogą: wiesz, że są bezdzietni, może dla imienia przybiorą go za syna, oddadzą mu majątek. — A, na Boga! Tego właśnie nie chcę! Na myśl samą się wzdrygam — rzekł surowo pan Krzysztof. — Wiem, czym to okupie potrzeba, będzie się później wstydził ubogich rodziców, będzie się pysznił swą wielkością jak dziecko szczęścia, wzbije się w dumę i pycha go zgubi. Nie! Na czystej duszy siermięga, tak go wolę! Wielki był w istocie pan Krzysztof wyrzekając te słowa z zapałem poczciwej duszy, a tak bohatersko jaśniała mu skroń, że zapał podbił wreszcie słabą niewiastę: Anna znowu przed nim poklękła. — Panie mój — zawołała — czyń, jak chcesz; tyś ojcem, tyś panem jego losu; jam matka, bym cierpiała i kochała, bym była posłuszna. Ale zaklinam cię, znijdź w serce twe, zastanów się, nie porywaj zbyt szybko, abyśmy tego później nie żałowali! Ta pokora, te złożone ręce i łzy niewiasty, na które słaby był pan Krzysztof, bo ją kochał więcej może niż dziecię, wzruszyły go do głębi. Przebojem idąc, me byłaby go zdobyła, zachwiał się, widząc ją upadającą przed sobą, przestraszoną, błagającą: syn znikł mu z oczów. — Bądź spokojną — rzekł po chwili, trąc czoło. — Bądź spokojną, uczynię sobie gwałt. Jeżeli tam znajdę lepiej, niż się spodziewani, jeżeli dziecko samo zapragnie pozostać, stanie siq wola boża! Ja żal mój i obawy złożę na ofiarę Ukrzyżowanemu, nie wyrwę go gwałtownie, bądź spokojną! Anna ścisnęła go za kolana i znowu on ją podniósł z ziemi silnymi ramiony i tak wziąwszy usiadł trzymając na ręku w szerokim krześle, a łzy, bo mówić już nie mógł, toczyły się bo bladych jego policzkach. I milczący, zapłakani, przesiedzieli tak długo w noc, aż zaglądający przez gałęzie bzów księżyc przypomniał im godzinę spoczynku. Ręką drżącą wskazał na bladą twarz stróża nocy pan Krzysztof. — Anno moja — rzekł — byłoż życie szczęśliwsze nad nasze pod tą słomianą strzechą, z tą naturą otaczającą nas i otulającą pieszczotliwie? A tam, tam? Ani ciszy, ani widoku bożego świata nie ma: tam się zapomina w gorączce, że człowiek jest istotą na próbie, tam... A Boże, stań się wola Twoja! Gdy łzami zalaną twarz do poduszki przyłożyła Anna, mimowolnie serce jej uderzyło. „O, jestem pewna — rzekła w duchu — że tam Adasia kochać muszą, że tam go ocenić potrafią! Krzysztof mi dał słowo, że go gwałtem nie porwie: więc sny moje ziszczone". Nazajutrz rozpoczęły się powoli przygotowania do podróży; a była to rzecz niemała komuś, co całe życie siedział zamknięty, w taką drogę się wybierać aż do stolicy. Pan Krzysztof od dawna już, bo od ożenienia swego, nie bywał nigdy dalej od pobliskich miasteczek: Łosic, Kodnia, Białej, Łomaz lub na jarmarku w Włodawie. Za wielką wyprawę uważała się przejażdżka na odpust do Chełma. Cóż dopiero, gdy się przyszło sposobić do Warszawy, do króla, do tych panów, przed którymi choć skromnie, chciał się wszakże szlachcicem pokazać nie ostatnim. Zrazu myślał w szarej swej kapocie pójść przed króla i z dumą poczciwego ubóstwa stanąć przed nim; ale i on był człowiekiem! Powoli zachciało się dobyć prapradziadowską demeszkę kutą ozdobnie, jedyny klejnot familijny; potem spinkę bogatą, co może pół Wólki Brzozowej była warta, bo w niej siedział szmaragd niemal tak wielki jak pół włoskiego orzecha, zabytek jakiś przedwieczny, bo kamień w oprawie staroświeckiej ani był nawet szlifowany; później przypomniał się i pas lity, gdzieś z lawendą i pieprzem zapakowany na dno cedrowej skrzyni, i jakiś lamowy żupan, który do figury pana Krzysztofa doskonale przypadał. Gdy on tak myśląc, wahając się, wybierał, a walczył z sobą, jejmość z drugiej strony biegała, głowę łamiąc, co przysposobić, aby na niczym w drodze nie zbywało. Bo to podróż w owe czasy swoimi końmi, z popasami i noclegami, pościelą i kuchnią, niemałą była rzeczą; a te przestrzenie, które dziś przebywamy w kilku godzinach, trzeba było przebywać po dni kilka i kilkanaście. Baltazar zajął się stajnią, bo konie i wózek do dalekiej podróży były rzeczą kapitalną. Mocniejsza bryczka trzęsła okrutnie; ta, co lżej nosiła, osie miała niepewne, a pakunku w niej nie było gdzie pomieścić. Pierwsza też na trzy konie zdawała się za ciężka, a czterech dla zbytniego kosztu nie chciał brać pan Krzysztof, bo co to czwórkę wyżywić w Warszawie? Do tego trzebaż było sprząc konie dobre i wypróbować je wprzódy, a uprząż i postronki opatrzyć, aby się potem w drodze co chwila nie psuły. Na ostatek wybór woźnicy niemałą był rzeczą także, bo ten razem być musiał furmanem, sługą, stróżem i po trosze przyjacielem. Napraszał się totumfacki ów Jermaszka, który wszystko umiał, a miłością dla państwa przechodził innych, ale pan Krzysztof ani mu dał mówić o tym, chcąc przy nim dwór zostawić. Z dwóch woźniców z powołania jeden woził wprawdzie doskonale i był przytomny, ale pił jak gąbka, a upiwszy się bywał zawadiaką. Trudnoż go było pilnować przy tylu karczmach po trakcie. Drugi, poczciwy i trzeźwy, oleju miał za mało, do miasta trudno się z nim było pokazać, boby go obrał do koszuli, kto chciał. Była mowa o dodaniu osobnego chłopca do posługi, ale pan Krzysztof ani dał sobie mówić o tym. — Co to ja wielki pan, żebym miał z sobą dwór wozić cały?! — zawołał. — Byle było komu konie opatrzyć a tłumok znieść, czy ja sobie sam nie potrafię usłużyć? Długo zasiedziawszy się w domu, zawsze tysiące takich trudności, gdy przyjdzie się ruszyć: najmniejsza rzecz naówczas ogromnie wielką się robi. A tu troskliwość jejmości pomnaża jeszcze turbacji i wymyśla potrzeb tysiące: jakże się tu oprzeć tej czułości? Jak znowu poradzić, aby to wszystko zabrać, czym by chciano obładować, począwszy od bigosu do kropel i balsamów? Tarł dobrze czoło pan Krzysztof, ale to zakłopotanie przyszło mu w porę, bo nie dawał sercu zbytnio się z żalem pasować. Każde prawie ludzkie strapienie, przymnażając roboty, wiedzie z sobą za rękę lekarstwo — roztargnienie mimowolne; zmusza do oderwania się od nużących myśli. Pan Krzysztof mniej czuł cierpienie, bo więcej pracować był zmuszony. Nie był stary bez grosza w domu, ale, gdy przyszła obrachować, ile go wziąć, ciężko musiał głowy nałamać. Któż wie, co stolica kosztować może, co droga przyniesie? A nuż choroba, a przypadek, a pańscy lokaje, a królewska dwornia, a podarki? Jejmość była za tym, aby wziąć jak najwięcej, on chciałby był jak najmniej. Sam ówczesny sposób wożenia pieniędzy w brzęczącej monecie niemało przyczyniał kłopotu. Złoto brało się jeszcze w trzosik na siebie, ale srebro ciężkie, talary trzeba było kłaść do tłumoka i czuwać dobrze nad nimi. A złodzieje po gościńcach? A rozboje nocne? A filuci warszawscy? Przechodziło to wszystko i po głowach, i w rozprawach między państwem; pan Baltazar ad hoc przytaczał różne swe przygody, słyszane dykteryjki, przykłady różnych awantur, nie zawsze je dobrze dobierając w dodaniu męstwa, więcej na zrodzenie niepokoju. Jejmość chciała dać cały arsenał na obronę, ale znowu nie wypadało się nazbyt uzbrajać, aby się nie wydało, że grosz jakiś się wiezie. Spływały tak na różnych sporach dnie wyjazdu. Nazajutrz, gdy się go najmniej spodziewano, Diogenes o południu powrócił ze skrzypką. Trafił już na uspokojone twarze i umysły, co go uradowało wielce. Gdzie był, nie mówił, ale powrócił chmurniejszy, z czołem dosyć posępnym, i szepnął Baltazarowi po obiedzie, aby z nim wyszedł na przechadzkę. — Wiesz, poruczniku, gdziem to ja był wczoraj? — szepnął mu do ucha. — Ano w lesie! — rzekł Baltazar. — Gdzie zaś! O dwie mile stąd mieszka dawny dworzanin i faworyt tych O..., co to wam dziecko ukradli; pomyślałem sobie, że się coś przecie od niego dowiem o nich bliższego. Znałem go dobrze, bo choć niedawno odstał od nich, ale się go dawniej po świecie spotykało. Z wielkiego zucha i zawadii, mój miły Boże, co się teraz zrobiło! Ledwie nogami suwa! Na dożywociu, w kącie, dogorywa ów dawny elegant... myśląc o ziółkach i kleiku. O mój Boże, jakże się zdziwił, gdy mnie zoba— czył! Ale ja więcej, przypatrzywszy się niedołędze, a przymierzywszy go w myśli do tego, któregom znał dawniej. Wystawcież sobie — mówił dalej Diogenes — stary ów mój przyjaciel... ów Zwinkowski, a może go i znacie lub przynajmniej o nim słyszeliście? — Nie — odparł Baltazar. — Był to niegdy faworyt pana i pani kasztelanowej, jedyne oko w ich głowie, filut, kawał dworaka, gładki i choć go przyłóż do rany. Póki sił stawało, posługiwali się nim, kochali, pieścili, obiecywali mu złote góry; Zwinkowski też żył, całe sobie nie żałując a o jutrze niewiele myśląc. Tymczasem licho, które nie śpi, poczęło mu w kościach łamać, stare grzechy dopominały się o skruchę. Gdy zaniemógł, gdy mu się kręcić było ciężko, a minę i rezon stracił, powoli się go pozbywać zaczęto, a owe złote góry i wielkie fawory zmieniły się w dość liche dożywocie. Dworak ów, który tak głowę górą nosił, co mu się zdawało, że bez niego kroku stąpić nie potrafią, nazajutrz przez kogoś młodszego i ruchawszego został zmieniony i rzucono go za drzwi jak sprzęt niepotrzebny. Ale mu to posłużyło do opamiętania. Gdym go teraz zobaczył, nie poznałem zrazu, brodę do pasa zapuścił, o kuli się włóczy, zabrukał się, stetryczał, a znabożniał okrutnie. Miłość jego dla panów wielkich, co mu ją tak odwdzięczyli okrutnie, zmieniła się w nienawiść. Nie może im darować tego, że się bez niego tak łatwo obejść potrafili. — Dowiedziałżeś się co pan o nich? — Nie było mi trudno dobyć z niego, com chciał, bo z żalu człek prawi, i co jest, i czego może nie było, a zna ich dobrze, bo lat dwadzieścia przeżył na ich dworze. Otóż dlaczegom wczoraj tak nagłe wyruszył ze skrzypką i dlaczego dzisiaj powracam, i dlaczego pochmurniałem — dodał Diogenes. — ?le się święci. — Cóż znowu? — zapytał Baltazar. — Jam to wczoraj nieco inaczej rozumiał — mówił Diogenes powoli — ale będzieszże ty język za zębami trzymał? — Ano, toż się rozumie! — Otóż ci powiem, że Krzysztof ma rację się niepokoić: trzeba chłopca odebrać, bo tam... Sodoma i Gomora. — Och, och! Co zaś? — Ano, któż ich lepiej zna od kamerdynera i dworaka, który tylnych drzwi pilnował! Jejmość, jak anioł piękna, dotąd niestara i wcale się jej zestarzeć nie chce, chora na miłość, co rok to nowe marzeńko, coraz to młodszego wybiera; a nuż jej diabli podszepną bałamucić to dziecko? — Pfe! — zakrzyknął Baltazar. — A toćby była zgroza! — Alboż to nie widziane rzeczy! Cóż dla takiej pieszczonej pani znaczy poświęcić jednego chłopaka, żeby sobie młodość przypomnieć? Sama jejmość żyje tylko schorzałymi pragnieniami; nawykła do dworu i stolicy, patrzy na świat przez swoje serce i namiętności. Sam pan, safanduła, pod pantoflem, byleby mu nie przeszkadzano grać w karty i ciągnąć pasjanse, włóczyć się i ziewać coraz gdzie indziej, na wszystko pozwoli. Co tam dobrego z takimi ludźmi może się dziecko nauczyć i po co oni je wzięli?! O, o, ma słuszność pan Krzysztof niepokoić się i co prędzej chcieć dziecię odebrać.... perriculum in mora. Baltazar się wziął za wąs i szarpnął go ku dołowi, co zwykle był czynić, gdy mu co mocno dolegało. — Szanowny panie — rzekł — widzicie, jam prosty żołnierz, wyście rozumniejsi ode mnie; ale pozwólcie sobie przypomnieć, że informacji tej zasięgaliście od zażalonego człowieka, którego serce boli. Nie najlepsze to źródło, aby się prawdy dowiedzieć. — Macie słuszność — odparł stary — ale ja też odrachowuję dużo licząc na to, że ból jak strach ma wielkie oczy. Włosy mi na głowie powstawały, gdy gadał stary: i jam też dużo świata widział, ale takich ludzi, co by sobie ze słabości swych cnoty robić chcieli, nie spotykałem za młodszych czasów. Ha, namiętność i krewkość przemogły nieraz, człek upadał, ale się płacząc podnosił i żałował, padł znowu, to się jeszcze dźwigał i czuł, że pobłądził! A tam, tam już nie ma skruchy ni pomiarkowania: upadek wszedł w powszechny porządek, a cnota się stała śmiesznością. — Nastraszyłeś mnie waćpan — zawołał Baltazar — ale już chyba strachu im więcej nie napędzajmy; co to pomoże, iż się ludziska nagryzą? — Tak, alem ja wczoraj inaczej mówił, a dziś bym chciał to naprawić: bo, bądź co bądź, chłopca odebrać potrzeba. — Ale koniec końcem cóżeś się to jegomość dowiedział? — Zdaje mi się, że nic dodać nie mam, bo wszystko wiesz lub się dorozumieć możesz. Niczego na świecie nie wielbię nad kobietę, ale nikogo nad nią więcej się nie lękam; gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Są anioły między nimi, żadnej nie potępiam, żadnej nie winuję, ale są to często narzędzia siły nieczystej, a taka kobieta jak kasztelanowa, zestarzała w czułościach, dla takiego dzieciaka jak Adaś to... może być zguba. Całe życie mu zatruje, gdy się doń zbliży. Westchnął Diogenes. — O, kobiety — rzekł — kobiety! Bez nich żyć niepodobna, a z nimi żyć tak trudno! Gdy człek je przeklina, jeszcze po nich płacze. — Cyt, idzie stary — szepnął Bałtazar. — Ja mu też muszę coś powiedzieć — dodał Dioge— nes biorąc się do skrzypki — tylko oględniej. Jegomość milcz, obrócę to po mojemu, już wiem jak... Stali we wrotach, gdy nadszedł pan Krzysztof. Diogenes począł nucić, Baltazar mimo woli czy z tej ochoty, jaką zawsze miał do śpiewu, z cicha mu basem wtórował: Ej tam na górze, stoją rycerze... Pan Krzysztof, któremu w duszy nie było do śpiewu, stanął i słuchał uważnie, gdy Diogenes po chwili, porzuciwszy skrzypki, odezwał się: — Ja myślę, że jegomość musiałeś znać oboje kasztelaństwo lub przynajmniej gdzieś ich spotkał w życiu? — Ja? — odparł pan Krzysztof. — Nigdy. Ledwiem o nich coś zasłyszał; drogi nasze po świecie były różne, nie mogliśmy się zejść z sobą. — Ale zawsze jakieś tam pokrewieństwo... — Nie — zawołał Krzysztof — nie, rody nasze od wieków się rozeszły i dawno się siebie zaparły! Oni nas nie uznają za swoich, my ich uważamy za obcych. Bóg z nimi! Bodaj się było i teraz nie kumać! — E, e! U was tu na jałowym Podlasiu tego, co ja powiem, niełatwo zrozumieć, ale co się tyczy rodów, to się dzieje z ludźmi, nie przymierzając, co ze zbożem. Gdy rola nadto żyzna, a ziarno się rzuci, mosanie, niezbyt głęboko, na wiosnę aż miło spojrzeć, jak ci to buja; śliczności, rzekłbyś, ogromna na tym nadzieja. Ale poczekaj, poszło wszystko w trawę, w liść zbujało i nim do żniwa, położyło się i gnije. Otóż tobie bujanie! Tak i z ludźmi, wierzcie mi: na dobrym gruncie bogactw, dostatków, wszystko buja, zwłaszcza gdy orka niegłęboka... a potem polegnie i zgnije. Bodaj czy to tak z tymi waszecinymi imiennikami nie stało się — zbujali, a kto wie, może gniją. — O tak, o tak! — rzekł nieco rozweselony dobrym porównaniem Krzysztof. — Leżą i gniją! — Tak, gniją — dodał raz jeszcze Diogenes — ale na zgniliźnie, na gnoju, często coś pożytecznego wyrośnie, gdy przyszłość ziarno zasieje. Znaszże waćpan historię tych, co jegomości syna ukradli? — Ale wcale nie... — przerwa! gospodarz — ledwie wiem, że żyją; co mnie oni tam dawniej obchodzili; byłem pewny, że się nigdy w życiu nie zetkniemy — nieszczęście inaczej chciało. Coś tam się może słyszało, ale to jednym uchem weszło, a drugim wyleciało. — Jam to tam trochę świadomszy tych nieciekawych dziejów — dodał wolno Kapustyński — tylko że nie ma co powtarzać. Jejmość Venus, sławna piękność swojego czasu, po dziś dzień jeszcze z daleka bardzo się wspaniale prezentuje: kochało się też w niej, co tylko było przedniejszego w Koronie i Litwy. Przekochała tak sobie życie na edredonowych wezgłowiach, rozpieszczona pochlebstwy, nigdy surowszych nie nabywszy pojęć o świecie. O jegomości długo by było gadać. — Ale mów, choćby długo — zawołał pan Krzysztof — dobrodziejstwo mi uczynisz. Trzeba wiedzieć, do kogo się idzie, aby zmiarkować, jakim tam gadać językiem. — Krótko a węzłowato — dodał Diogenes — jegomość pantofel... młodość wyhulał za granicami, ożenił się dlatego, aby się pochlubić piękną żoną i zaraz też dostał krzesło w senacie, bo naówczas pono Ciołek się miał do Wenery . Nie przeszkadzał dobry pan żyć jejmości, jak chciała... bo to należało do tonu wielkiego świata, aby sobie wzajem nie zawadzać. Gracz po nocach, we dnie dworak giętki, nigdy też wielkiego nie miał kasztelan znaczenia ani zajadłych nieprzyjaciół. Dziś, obojętny na wszystko prócz kabały, dojada fortuny, nie mając dzieci i nie troszcząc się, co po sobie zostawi. Dom pański, ale na wychowanie dziecięcia można by stosowniejsze wybrać miejsce — rzekł w końcu Diogenes — nie taję. — Tak, widzisz sam! — przerwał gorąco Krzysztof. — I chcecie, żebym w tym ogniu piekielnym zostawił dziecię nie ratując? — Czekaj no, czekaj, nie rąb i nie strzelaj! — ofuknął Kapustyński biorąc go za rękę. — Największa część złego już się stała, dziecko napiło się trucizny i cierpieć będzie pragnienie przez życie całe, bo (począł brzdąkać w skrzypce i podśpiewywać): Kto pił z tego kielicha. Wiecznie warga zasycha... Tej, hej! Wiem i ja coś o tym: i włosiennice, i dyscypliny nie wypędzą z duszy tego szatańskiego jadu. Więc słuchaj, pobożny i prawy człowiecze, coś nie pił nigdy nic krom czystych rozkoszy spokojnej doli, słuchaj i wierz, bo ci na Ukrzyżowanego przysięgam, mówię prawdę... dziecko już chwyciło zarazy! Odbierzesz je, to ci zeschnie od snów, widziadeł, tęsknoty i żalu. Kto wie, może gdybyś je zostawił, ratunek znalazłby się w samej truciźnie. Tak! W prawej duszy rodzi ona nareszcie obrzydzenie, wstręt i zabija się sama własną siłą. Diogenes wyrzekłszy to, aby być logicznym z wczorajszym swym twierdzeniem, zabierał się dalej mówić, gdy pan Krzysztof mu przerwał, ruszając ramionami: — Przyznam ci się, że tego argumentowania twojego wcale jakoś nie rozumiem i nie wierzą w zasadę. — Bo świata zdradliwego nie znasz — zawołał, pocąc się, Diogenes, któremu kłamstwo zawsze szło ciężko. — Świat ten... tam dość wnijść, spojrzeć; niech cię jego woń obleci, niech ci jego powietrze wciśnie się do piersi, niech ci zagra muzyka onych pieśni sardanapa— łowych, próżno byś się żegnał i zażegnywał: jesteś zgubiony. Rozumowanie, groza nie pomogą, ale czasem rodzi się wstręt z nadużycia, które prędko przychodzi, rodzi się tęsknica za naturą, za prostotą, za prawdą, za cnotą, za spokojem i człowiek wówczas jest uleczony, a dobrze uleczony, bo sam pragnie lekarstwa. — Może to wszystko być — przerwał pan Krzysztof zimno — ale się na takie cuda spuszczać nie godzi i czekać, aż złe wyrodzi dobro, bo to genealogia nieprosta. — Czekaj że, aż mnie zrozumiesz — rzekł Kapustyński. — Będziesz miał w samym dziecku najlepszy znak tego, co ci zostaje do czynienia. Jeżeli ono rzuci ci się w objęcia z tęsknotą do was, z miłością wielką, a powie ochotnie: Powracam! o, niech wraca, przytulcie je, zabierzcie! Będzie to uczta jak na przyjęcie syna marnotrawnego. Lecz jeśli ze łzami opuszczać będzie te progi wyszlifowane, jeśli odwróci się ku nim, a tęskno westchnie do świetnych szat, które zrzucić będzie musiał — nie bierzże go, ojcze, bo zabijesz może na ciele, a pewnie na duszy. Syn powróci, ale ci uschnie jak roślina w ciemnicy, ale wyrwie ci się może drugi raz w gorsze jeszcze swobody i zginie bezpowrotnie. O tak! Bóg łaskaw i są cuda. — O, źleż jest z nami'— westchnął ojciec składając ręce — gdy aż cudu prosić potrzeba. A któż z nas u Boga na cud zasłużył? — Wy! Wy! — podchwycił Diogenes ściskając i całując w ramię starego. — Jam nigdy nie był pochlebcą, wiecie, że mnie zowią weredykiem, a nienawidzą jak wszystkich niedyskretnych paplów; a ja ci mówię z duszy: wyście na cud zasłużyli! Panu Krzysztofowi łza z oczów pociekła, ale nic nie odpowiedział, aż po długim rzekł milczeniu: — Wiecie, wiecie, uderza mnie to, coście, natchniony może, powiedzieli: macie słuszność — jeśli mi ręce wy— ciągnie, niech powraca; jeżeli zwróci się ku nim, wola boża! Tu łzy mu mówić nie dały i nie dokończył stary. Diogenes odwrócony w drugą stronę brzdąkał po skrzypcy, ale posądzić go było można, iż łza zbiegła marszczkami jego twarzy, bo coś rękawem ocierał, a pan Baltazar także patrzył gdzieś w inną stronę kręcąc wąsa, i wszyscy trzej poszli już milczący powoli ku dworowi, gdzie w ganku na nich czekała Anna uśmiechnięta smutnie, blada, biedna, a oczyma szukająca swego pana i męża, na którego licu myśl chciała odgadnąć. Drżała miotana dwoistym uczuciem: pragnąc i odzyskać dziecię, i ofiarą zaparcia się go świetną mu przyszłość okupić. Macierzyńskie jej serce gotowe było stłumić w sobie miłość, zataić ją, byle Adaś był szczęśliwy, byle mógł się wynieść wysoko. O biedne sny ludzkie o szczęściu! Gdzież one go czasem szukają! Przyszedł nareszcie, przyśpieszony pragnieniem, zwlekany jakimś strachem, dzień wyjazdu pana Krzysztofa z Brzozowej Wólki, chwila w ich życiu uroczysta. Od czasu jak się państwo Krzystofostwo pobrali nigdy jeszcze na hazardy tak dalekiej podróży nie ważył się on, nigdy od tej słomianej strzechy, co tuliła jego szczęście, nie odbiegł tak daleko. Odziany do drogi siedział już pan Krzysztof smutny na jednej ławce, a na drugiej poczciwy Baltazar, który coraz to nowe dyspozycje odbierał i dobrze je sobie notował; ze drzwi co chwila wybiegała zapłakana Anna z nowym jakimś węzełkiem do bryczki, która stała wyładowana przed gankiem, ale jeszcze nie zaprzężona. Za każdym razem przechodząc tuliła się do piersi mężowskiej, a pan Krzysztof w milczeniu wąsa pokręcał, a wąs siwy nie był suchy. A ileż to zaleceń ostrożności, ile coraz nowych przestróg kupiło się w tej ostatniej chwili! Nareszcie parobczak Jędruś wybrany na woźnicę, któremu dosyć smakowało, że miał z panem do Warszawy aż jechać, wywiódł ze stajni parę ubranych koni i począł je powoli zaprzęgać z pomocą bosego chłopaka, który mu mocno zazdrościł i wzdychał. Jędruś miał też wyładowane kieszenie tysiącem węzełków, bo jako człek nie przywykły do dalekiej drogi, pozabierał wszystko, co najniepotrzebniejszym mu być mogło, zapomniawszy o koniecznym. Gospodarz patrzył na przygotowania suchym okiem: teraz gdy się zbliżała godzina, stawała mu na myśli coraz dobitniej cała trudność zadania. Jak tu sobie dać rady z tymi ludźmi innego świata, może z samym królem jegomością; skąd wziąć słowa dla nich zrozumiałe, jak do nich przemówić, jak wreszcie znaleźć się. z synem? . Łamał sobie głowę, aby odgadnąć, co go tam czekało. Tysiące drobnych zawad nasuwały się na myśl naturalnie, ani ich było odepchnąć. A w domu ta biedna Anna, tyle drobnych rzeczy, na które zwykł był od rana do wieczora czujnym okiem sam patrzeć! Pan Baltazar dobry człek, ani słowa, ale czy on przy swych pieśniach i myślistwie zechce tak ślęczeć nad gospodarstwem, które było do dozoru przywykłe... a nuż wszystko wyjdzie z karbów? Ale to była fraszka, cura posterior, jak się wyrażał pan Krzysztof: główna, co Anna pocznie, usychając z niecierpliwości i niepokoju? Jędruś się oczywiście spieszył: ostatnie chwile leciały jaskółczymi skrzydłami, słońce podnosiło się ku górze, a ten kąt, który potrzeba było opuścić, w barwach ciepłego spokojnego jesiennego poranka tyle miał uroku! O, wybrał bo się dzień smutku na przekorę jednym z tych dni wesołych, jasnych, cichych, w których człowiek dziwi się naturze, że gra nie do jego pieśni, że mu się przedrzeźnia swym weselem. W dali stały lasy złote i purpurowe, gdzieniegdzie przetykane zielenią, tak śliczne, tak jeszcze wonne jak na wiosnę od rosy porannej. Pola już ruń zbóż okrywała i szedł z nich zapach świeżej orki tak miły dla wieśniaka. Reszta ptastwa pozostałego w domu zwijała się złudzona tym ciepłem i pogodą, jakby drugą wiosnę poczuła; począwszy od gadatliwych wróbli w strzesze aż do srok i kaczek — pełno było wrzasku w powietrzu. Z dala ponad ruczaje i błota wznosił się jeszcze sinawy opar poranka jesieni, przejrzystymi obsłony tulący dalekie horyzonty; chmurki sinawe kołysały się ponad ziemią powolnym wiatrem rzucane, dziwne przybierając kształty: to gęstniejąc, to roztapiając się w powietrzu, to jak dym lekki żeglując ku górze. We dworku tak czegoś było ślicznie i miło, a gaj poza nim szumiał cicho tak tęskną pożegnania pieśnią! Widząc konie zaprzężone, czeladź cała wyszła do drzwi, do okien, na progi, aby pana choć oczyma pożegnać; u wrót w dali stała nie śmiejąc się jeszcze przybliżyć część wiejskiej gromadki, bo i ona trwożyła się odjazdem starego pana. Wszystka ludność dworu i część wiejskiej zalegała dziedziniec. Z odkrytą głową stary Hordiej, wójt wiejski i starszyzna gromady, powołany przez pana zbliżył się nareszcie niosąc czapkę w ręku i życzył mu, kłaniając się nisko, szczęśliwej podróży i prędkiego powrotu. — Mój stary — rzekł, wstając, pan Krzysztof i zdejmując czapkę przed gromadą — zostawiam na gospodarce pana brata, on mnie tu wara zastąpi; ale na ręce wasze zwierzam wszystko. Pilnujcie mojego jak swego, wszakci to tyle wasze co moje: nigdym się przecie podzielić z wami nie wahał ani chlebem, który Bóg daje, ani bydełkiem, które się wychowa, ani groszem, co go wasza praca przysporzy. — Bądźcie panisko spokojny — odparł Hordiej — już my tu nie zaśpiemy. Jeszcze jak wy tu sami pilnujecie, no, to tam człek człekiem, czasem się co i prześlepi; ale gdy was nie ma, a jedziecie z tą wiarą w nas, że my tu pilnować powinni, no toć i sumienie, i miłość każą nie dospać a zrobić, co Bóg przykazał. Już ja to na moją głowę biorę. Stary aż się rozczulił. Podano wódkę i przepił pan Krzysztof po dawnemu do gromady; pożegnali się serdecznie, a ludek odszedł powoli i stanął znowu u bramy, chcąc jeszcze pana oczyma przeprowadzić i pokłonić mu się, gdy wyruszy. Pożegnanie z Anną chciał skryć przed oczyma ludzi pan Krzysztof; ciężkie bo to dlań było przejście. Gdy wszedł do dworku, zastał ją klęczącą przed Chrystusem, rozpromienioną taką strzelistą modlitwą, że go zrazu nie zobaczyła i nie posłyszała: dwa strumienie łez już zaschłych na bladej widać było twarzy. Pan Krzysztof, nic nie rzekłszy, pokląkł obok niej i modlił się podniósłszy ręce do góry, a dokończywszy modlitwy rzekł: — Stań się Panie wola Twoja! A gdy Anna ruszyła się ku niemu, wziął ją na ręce i przycisnął do piersi. — Bądź mi zdrowa, a módl się — rzekł — jakkolwiek powrócę, sam czy z nim, przygotuj się na oboje i przyjmij starego twego sercem twym starym... Anulku. Ucałowawszy ją, postawił na ziemi. — Duszyczko moja — rzekł — nie wychodź, ja sia— dam i jadę, niech ludzie nie liczą łez naszych. Do widzenia, dobrej bądź myśli! To rzekłszy i nabrawszy odwagi, nasunął czapkę na głowę i wyszedł, pocałował Baltazara, w milczeniu wciskając mu kilka talarów do ręki, pożegnał ludzi i skoczył do bryczki. — Jędruś, z kopyta! — zawołał. Konie aż podskoczyły i bryczka się lekko zerwała sprzed ganku. W tej chwili właśnie Anna, nie mogąc wytrzymać, wyszła z krzyżem i relikwiami, aby nimi jeszcze pożegnać odjeżdżającego. Pan Krzysztof machnął tylko ręką na znak pożegnania. — Jędruś, a żywo z kopyta! — powtórzył. Trzema dzielnymi chwycona mierzynami bryczka toczyła się żywo po piasku, a tuman kurzu, którym wiatr plątał po drodze, okrył ją oczom patrzących. Pierwsze dni podróży Adasia były dlań jakby snem rozkosznym: po nudach owej szkoły, po niewoli studenckiej karności, po suchym chlebie i fasoli Zamszyca... coś jakby raj odsłaniał się oczom chłopięcia zdumionym, sercu rozkołysanemu. Siedział obok ślicznej pani, która go pożerała oczyma, która tysiące mówiła mu rzeczy nowych i dziwnie pieszczotliwie kochać się go zdawała. A patrząc nań rumieniła się i drżała, ręce jej dotykając go wlewały weń jakby strumienie ognia, a na ustach jej marły w uśmiechu nie dokończone wyrazy. Pamela, która od bardzo dawna znała hrabinę i widywała ją w rozpaczach i w rozpłomienieniach różnych, nigdy jeszcze nie pamiętała ją tak młodą, tak wesołą, ożywioną, pełną nadziei, oczarowaną. Wróciło zdrowie, pragnienie życia, uśmiechy, nawet rumieniec, gość lat dawniejszych, i blask oczów, i ta młodość, która zawsze opromienia uczucie. Na drugim noclegu, gdy chłopak odszedł, a dwie kobiety zostały sam na sam, Pamela trochę szydersko wyznała hrabinie, która dla niej nie miała tajemnic, że jej poznać nie może. — A, bo ja sama siebie nie poznaję! — zawołała, stając naprzeciw zwierciadła, piękna pani. — Patrz, jam przynajmniej lat dziesięć zrzuciła z siebie! Ja się dziś tak czuję szczęśliwą, tak wesołą, tak lekką, jak to dziecię! Tak, bo dziecię to kocham do szaleństwa! — Już go pani kochasz? — pytała z półuśmiechem powiernica. — Już i na zawsze! I czuję, żem jeszcze nigdy nie kochała; patrzę nań, jakbym patrzyła na nierozwity pączek róży, który mam moim oddechem rozkwiecić. Ja go wychowam, ja go ukształcę, ja z niego uczynię istotę, jakiej świat jeszcze nie widział — bo miłość wiele może. Czyś ty postrzegła, Pamelo, jaki ogień gra w jego oczach, jaki zapał jest w tym wejrzeniu, jak on łatwo zgaduje wszystko, jak to dziecię wsi przeczuwa świat lepiej od wychowanych wśród największego świata! Co za instynkt cudowny! Co za wdzięk w każdym jego ruchu! Jaka bystrość pojęcia! — Pani! — zawołała Pamela. — Ależ to dziecko... — A, ty nie rozumiesz mnie! To właśnie stanowi urok jego, to chłopię, które dojrzeje na cudownego młodzieńca! Pamela zmarszczyła brew, zagryzła wargi i odważyła się wyrzec powoli: — Pani droga, jako starej słudze wolno mi może... — Przyjaciółce — przerwała w zapale hrabina, która z miłości dla jednego człowieka kochała teraz świat cały. — Wolno mi więc uczynić jedną uwagę. Tyleś pani przecierpiała, tyle zawsze każdy zawód odboleć musiałaś. A to tak młode, kto wie, co tam kryje się w sercu i duszy: pani możesz sobie tym przywiązaniem gotować ciężkie strapienie. — Strapienie, boleść, śmierć, cóż mnie to dziś obchodzi?! — podchwyciła gorąco hrabina. — Ja całe życie marzyłam o takiej miłości, ja dla niej umrę z rozkoszą! Myślisz, że nie przeczuwam, co mnie czeka? Byłażbym tak ślepa! Ja wiem, że każdą z tych chwil okupię gorzkimi łzami, jękiem każde serca uderzenie, każdy dzień rokiem rozpaczy; ale dam życie z ochotą dla takiego snu, dla tej chwili marzenia. Jam nigdy tak nie kochała! — Pani mnie przestraszasz doprawdy — szepnęła przyjaciółka z pewną zazdrością, którą zawsze witają uczucie cudze ci, co go już mieć nie są zdolni. Hrabina chodziła żywo po pokoju. — Tak — rzekła po cichu — życie moje spłynęło w zawodach... szukałam kropli czystego uczucia, aby nim ochłodzić spalone usta, a pojono mnie żółcią przyprawną. Cóż byli warci ci ludzie, co mnie otaczali, styrani za młodu, bez serc w piersi, kochający, ażeby się chwalić, pragnący, aby porzucić, zimni, nieszczerzy i znużeni więcej niż zużyci. Do któregóż z tych łudzi, com nimi rzucała jak piłką, przywiązać się było można? To moja pierwsza, choć u schyłku dni, miłość — i ostatnia... Potem obwińcie mnie w biały całun, połóżcie w trumnie, a na wieku napiszcie: „I ona była w Arkadii!" Z tych kilku słów można już wnieść, co czekało Adasia; ale myliłby się, kto by z nich sądził, że hrabina była prostą namiętną zalotnicą. Wśród tego zepsucia powszechnego, które nie miało granic i nie znało wstydu, w duszach jak ta gorących, rodziło się pragnienie czystej jakiejś miłości, idealniejszego przywiązania. Taką właśnie żyła stęskniona hrabina, pragnąc kochania, które by ją nad ziemię podniosło. Adaś stał się dla niej nadzieją, postanowiła go wypieścić dziecięciem, wykształcić, przywiązać, aby oddalić tę chwilę, w której mógł zawód ją spotkać i czekać nieuchronne gorycze. To piękna pani, która nieraz po trzech odwiedzinach paryżanina, co się jej podobać umiał, rzucała mu się w objęcia z naiwnością tamtemu wiekowi właściwą, postanowiła teraz być cnotliwą z Adasiem: chciała być czystą, aby uszlachetnić swą namiętność, i ledwie miała odwagę z daleka ścigać go wejrzeniem gorącym. Czyniła się poważną, w myśli powracała do młodości niewinnej, odtwarzała ją w sobie. Niestety! Była to w istocie pierwsza jej miłość na jesiennych latach, najniebezpieczniejsza, bo spóźniona, i jak te choroby, które gdy się młodo przebywa, niegroźne, gdy się je nabędzie w starości, śmiertelne. Pamela dojrzała wprędce, na co się to zanosiło: chłopiec nie był faworytem pani, był jej bożyszczem. Kryjąc się prawie ze swą namiętnością, hrabina otaczała go troskliwością niewypowiedzianą, bała się o niego, nie spuszczała go z oka, niecierpliwiła się, gdy wyszedł, niepokoiła, gdy powracał, wrażeniami, które z sobą przynosił, śledziła go, posyłała, gdy się oddalił. Hrabia sam nic na to nie zważał, ale szczególnego afektu nie okazywał dla przybranego wychowańca: czuł jakimś instynktem, że jejmość nadto się nim zajmowała. Choć pani żadnej mu w tej mierze nie dała skazówki, Adaś, stworzony na dworaka, sam się domyślił, że ważną dlań było rzeczą, choć na pozór nic nie znaczącego i obojętnego, pozyskać sobie kasztelana. Bystre chłopię śledziło z początku, czym go zjednać, zachowując się ostrożnie, wyszukało słabostek i umiało się do nich zastosować. Kasztelan, którego nikt w domu tak dalece nie słu— chał, tylko pozornie, lubił, aby się go obawiano, dlatego że się go nikt nie lękał; i tym go sobie najprzód kupił Adaś, iż mu służył i był dlań pełnym poszanowania, gdy właśnie słudzy wcale się o niego nie troszczyli. Powoływani, słuchali z powagą rozkazów, odchodzili z ukłonami, ale nigdy nie zrobili, co im polecił, póki pani nie stwierdziła dyspozycji męża. Ta powolność Adasia malowała niezbyt obiecujący charakter chłopięcia, bo nic tak nie kala jak poniżenie chytre; ale hrabina widziała w tym tylko niezmierny talent, niesłychaną zdolność do życia i świata w swoim faworycie. Kasztelan, jak wszyscy ludzie sponiewierani, dał się ująć chłopcu służbistością jego, nadskakiwaniem, pokorą. Raz go już nawet w policzek uszczypnął, co postrzegłszy, hrabina nie posiadała się z radości. — Wiesz — zawołała, przybiegłszy do Pameli — to cudowne chłopię! Wszakże potrafił tego lodowatego, zimnego, nieznośnego kasztelana rozkrochmalić... O, to coś niepojętego! On pójdzie daleko... — Byle nie za daleko — szepnęła powiernica. Kasztelan, który w istocie był najciemniejszym z ludzi, bo do dna wyżytym, zużytym i niczym się już nie mogącym odżywić, który chodził, jakby nie wiedział, czy się rusza, mówił nie zawsze bardzo przytomnie i wiekuiście był roztargniony, który się nie gniewał, nie śmiał, nie płakał, nie cieszył i nie umiał nawet zniecierpliwić, któremu z funkcji cielesnych jedno tylko poziewanie zdawało się robić jakąś przyjemność — miał zwyczaj nawet w drodze na popasach i noclegach po karczmach, gdziekolwiek się zatrzymali, zasiadać zaraz nad talią kart francuskich, z których godzinami układał pasjanse. Milczący, zadumany, do tej pracy przywiązywał wagę taką, jakby od niej losy państw zawisły. Czyniło go to niezmiernie śmiesznym, a płosi ludzie albo mu się w oczy śmieli, albo wcale nie zważali na to, co robił. Trafiało się sługom potrącać karty lub zażądać na coś tego stołu, na którym się ów pasjans nieśmiertelny układał. Naówczas przeciwko swemu obyczajowi kasztelan rzucał z gniewem karty i szedł milczący ze wzgardą widoczną dla tych istot, które wielkości jego posłannictwa pojąć nie były w stanie. Ze wszystkich przykrostek życia lekceważenie pasjansa było dlań najboleśniejsze. Ilekroć żona potrzebowała go sobie zjednać, zawsze wprzódy stawała nad jego kabałą, udawała, że ją jej losy niezmiernie obchodzą, odzywała się z półsłówkiem współczucia dla tej wielkiej pracy męża, a kasztelan wpadał naówczas w taki humor, że już z nim można było co chcieć uczynić. Adaś czy przez wrodzoną przebiegłość, czy przypadkiem powziął wielkie uwielbienie dla kombinacji kasztelana, dla zręczności, z jaką on wielki kładł pasjans, przypatrywał mu się godzinami, spytany wyznał, że nie ma dobrego pojęcia tego zadania tak wielkiego i pięknego, ale że pragnąłby bardzo zostać wtajemniczonym. Kasztelan, który się dawał ująć łatwo, obiecał mu, że gdy podrośnie, to go nauczy wielkiego pasjansa. Ale przez to jedno życzenie Adaś stał się w jego oczach chłopcem wielkich nadziei i zdolności; obiecywało to najdowodniej powołanie jego tak wcześnie się objawiające do kabały. — O — rzekł lakonicznie do żony — to chłopak! To tego... chłopak... Jak on to wie! Jak on to się domyśla! To może być z niego człowiek! Na kasztelana i to już było wiele. — Ja go później nauczę pasjansu! — dodał z uśmiechem do żony, która naturalnie nie mogła się nadziękować za dobroć kochanemu Jasieńkowi. Podróż do Warszawy szła dosyć powolnie, a tymczasem Adaś rozkwitał wśród tych pieszczot rajskich i roz— budzony do nowego życia okazywał do niego niesłychane zdolności. Najmniejsze słówko nie było dlań stracone: patrzał, naśladował, domyślał się, zgadywał. Hrabina, której pilno było popisać się ze swoim wychowańcem, a szczególniej jego nadzwyczajną pięknością, bo wówczas powierzchowność stanowiła jedną z najgłówniejszych zalet nie tylko kobiety, ale nawet mężczyzny, zatrzymała się umyślnie w Siedlcach pod pozorem odpoczynku, a jednego z ludzi posłała do Warszawy z bilecikiem do krawca Francuza, co dostarczał garderoby kasztelanowi, dając mu miarę Adasia, informacją i żądając przygotowania dlań kompletnych ubrań i zupełnej dworskiej tualety. Szło jej o to, aby się pokazał ubrany, aby ten brylant przybył w oprawie i lepiej się wydał od razu. W istocie potrzeba było i wdzięku chłopaka, i trafnego oka znawczyni jak kasztelanowa, aby w bardzo skromnej odzieży przeczuć, czym ma być ta istota wybrana, wydająca się dosyć dziwnie w powozie wytwornym hrabiny. Siedząc w Siedlcach u pani hetmanowej, hrabina niecierpliwiła się; potrzeba było Adasia zamykać, nie wypadało go pokazać nikomu i dla stroju, i dla ledwie rozpoczętego wychowania. Dzień cały spędziwszy bez niego, wieczorem powracała do swojego mieszkania i już w pokoju czekać na nią musiał chłopak, tak niecierpliwie widzieć go pragnęła. Na spędzenie dnia w samotności zostawiano mu książek trochę niedorzecznych, łakocie i dozór daleki, ale surowy panny Pameli. Chłopak marzył o swej pani tylko! W wieku jego, gdy wszystko się dopiero rozbudza do życia, potężne wrażenie czynić musiała ta kobieta tak jeszcze piękna, a tak gwałtownie, namiętnie, szalenie rozkochana w wychowanku. Powiecie może, iż namiętność taka jest niemożliwa w kobiecie wyżytej, w sercu zwiędłym; ale wiek ów i nasz co dzień widzą podobne anomalie, które są płodem epok rozpasanych na użycie, nie nasyconych niczym, pragnących i rozpragnionych do końca. Co gorzej, ilekroć trafi się u człowieka ta późno rozhukana miłość dla istoty nierównej mu wiekiem, jest ona zawsze szałem, jest rozpaczą, ale niepohamowaną ma siłę. Jest to coś mitologicznie poczwarnego, ale tym dzikszego, że się upędza za niemożliwym. Miłość pięknej pani miała też charakter trudny do skreślenia: było w niej i coś macierzyńskiego prawie, czystego zarazem, i namiętnego okrutnie, bezlitośnie. Płakała myśląc o nim, drżała i rumieniła się, gdy się przybliżał, co chwila przychodziło jej na myśl, że traf, los, szatan mógł jej ten skarb odebrać, uszkodzić. Bała się, by kogo nie zobaczył, by nie pokochał, starała się dlań być piękną, a wydawała się okropną, choć w istocie ogień, co ją przejmował, nowym otaczał ją blaskiem. Nie było to poważne przywiązanie, zdolne do zupełnej ofiary z siebie, ale nie była też namiętność ślepa, i serce budziło się już zdziwione miłością czystszą, silniejszą, niż kiedykolwiek doznało. Hrabina całe godziny spędzała na rozmowach z chłopięciem. Rada mu była okazać swe przywiązanie i gwałtowności jego wstydziła się; chciała go zbliżyć i spoufalić z sobą, obawiając się tego zarazem. Często rozpocząwszy dosyć trzpiotowato i nierozważnie, piękna pani kończyła z powagą, na jaką się zdobyć mogła, ucząc go, jak się ma w świecie zachowywać, czego się chronić, czym jest życie w stolicy, jak wiele umieć potrzeba i jak należy być ostrożnym. Adaś słuchał z zajęciem, pożerał słowa i obiecywał co chciano. Każdy wyraz otwierał przed nim nowe i nieznane horyzonty. Potrzeba było jego bystrości i uspo— sobienia, aby z tej dziwnej często mieszaniny czułości, szyderstw, półsłówek skorzystać; hrabina plątała się, mówiąc po polsku, mieszała nieustannie francuszczyznę, w zapale zapominała, o czym mówić poczęła, wpadała we wspomnienia własne, w historie mnóstwa osób nieznanych, w epizody mniej właściwe dla młodego chłopaka, które później opamiętawszy się usiłowała osłonić, przybrać i na naukę moralną przemienić. Pierwszy raz w życiu będąc w takim położeniu, uczyła się przynajmniej tyle sama, co wychowaniec od niej. Hrabina tak była przywykła patrzeć na świat z siebie, widzieć go w sobie i zastosowywać do siebie, tak się zżyła z tą rolą bóstwa, którą odgrywała od dzieciństwa, że z niezmierną trudnością przychodziło jej na chwilę nawet zmusić się do zaparcia tego pieszczotliwego egoizmu. Ja... wytryskało z ust jej co chwila, mimowolnie. A dzieje kobiety, były to metamorfozy jednego uczucia: tylu miała wielbicieli, tylu ją zdradziło, tylu ona zdradziła — tyle przecierpiała... Adaś słuchał i pożerał. Wprawdzie pod koniec dodawała zawsze, iż o tych rzeczach jeszcze mu wiedzieć nie była pora, że ich jeszcze zrozumieć nie mógł, ale po tej poprawce wpadała znowu w błąd pierwszy i wracała do swych powieści. Chciała, żeby ją poznał, czuła jakąś potrzebę wylania się i rumieniła potem, i sama wyrzucała sobie, że się tej żądzy oprzeć nie mogła. Krawiec nadworny kasztelana, Francuz Lenepreux, który miał zawsze świeżuteńko z Paryża sprowadzane garderoby męskie wytworne, u którego ubierało się, co w Warszawie było najwykwintniejszych elegantów, odebrawszy polecenie kasztelanowej nie tylko że dla tajemniczego młodego człowieka wybrał, co miał w magazynie najparadniejszego, ale sam wziął konie poczto— we, zapakował pudła i pudełka, domyślił się, że mnóstwo dodatkowych rzeczy potrzebne być mogą i przyleciał do Siedlec z całym zapasem, który by dla dwóch okradzionych elegantów mógł starczyć. Biegł dniem i nocą i przybył, gdy się go jeszcze nie spodziewano. Gdy hrabinie dano znać o tym heroicznym czynie paryżanina, zarumieniła się z radości, klasnęła w dłonie i zawołała ściskając Pamelę, że tego nigdy by żaden krajowiec nie zrobił, że tylko grzeczny Francuz do takiego poświęcenia był zdolny. Pan Le—nepreux wiedział dobrze, iż mu się fatyga i usłużność sowicie powrócą. Piękna pani nakazała natychmiast przypuścić przed swe oblicze zacnego Francuza, przyjęła go najprześliczniejszym uśmiechem, uwiadomiła, że młody chłopak był krewnym tego samego imienia, którego hrabia szczególniej kochał i postanowił wychować, że biedne dziecię wzięte było ze wsi i potrzebowało być przybrane od stóp do głów, aby się mogło przyzwoicie i odpowiednio swemu nowemu położeniu pokazać w stolicy. Francuz słuchał bardzo uważnie, serio, domyślił się od słowa, zobaczył swego klienta, obejrzał go z głębokim zastanowieniem i uśmiechając się rzekł: — Z prawdziwą przyjemnością biorę młodego panicza w ręce moje... il yade l'etoffe , niewielu podobnymi młodymi ludźmi pochlubić się może stolica... dla artysty un sujet pareil jest szacownym nabytkiem. Hrabina zarumieniła się słysząc pochwały, była cała drżąca oddając swego faworyta w ręce pana Lene—preux. Nie potrzebujemy tłumaczyć, że Francuz był artystą, że czuł całą wielkość swojego powołania i misji cywilizacyjnej, jaką spełniał w Polsce; kunszt krawiecki był dlań nie prostym zarobkiem, ale wyższego znaczenia pracą, której lekceważeniem uwłaczać nie dał. Kto się u Lenepreux ubierał, musiał wiedzieć sukni znaczenie i mistrza, co ją do jego charakteru i fizjognomii zastosowywał. Zamknąwszy się z Adasiem w osobnym pokoju, do którego zniesiono pudła, pan Lenepreux dał mu lekcję chodu, postawy, trzymania się i ruchów, postrzegłszy zaraz, że miał do czynienia z młodzieńcem niepospolitych zdolności i przymiotów. Francuz pracował z przejęciem i wewnętrzną pociechą, bo żadne jego słowo nie szło marnie: raziła go nieco zła francuszczyzna Adasia, ale czuł w nim inteligencję... i przebaczał mu ją wspaniałomyślnie. Zdejmując z niego suknie, domyślił się zaraz, że nigdy innych nie nosił, i począł od zasad głównych, wykładając, co, kiedy, z czym i jak nosić się było powinno. Czynił to z profesorskim namaszczeniem. Konferencja ta, prelekcja i po niej egzamin ucznia trwały dobrych godzin kilka, ale Adaś się nie nudził czując, że ta próba miała zeń nowego uczynić człowieka, że nie obojętne, ale pełne znaczenia było zrzucenie skromnego kubraczka szaraczkowego, a przywdzianie odzieży zbytku, próżnowania i przepychu. W sukni takiej niepodobna było pracować ani być swobodnym w ruchach: wkładając ją wdziewało się kłamstwo; były to uroczyste obłóczyny do zakonu fałszu wielkiego świata. Zdziwił się Lenepreux, mimo to że miał dosyć wysoką opinię o zdolnościach polskiego narodu, a lubił powtarzać, iż Polacy są les Frangais du Nord, gdy ujrzał Adasia w nowym ubraniu swobodnym, jakby się w nim urodził. Na pierwszy raz, przenikając i to nawet, że zbyt wytworny strój razić może po nazbyt skromnym, szczególniej oczy kasztelana, Francuz ubrał go bardzo prosto, ale z wielkim smakiem, w aksamitną suknię czarną, perłową westę i resztę stosowną. Włosy musiał mu sam jako tako przyrządzić, bo ani fryzjera, ani peruki w Siedlcach nie było. Po przebraniu trudno było poznać Adasia, i gdy hrabina posławszy na zwiady kamerdynera, weszła do pokoju zniecierpliwiona długim oczekiwaniem — cofnęła się zdumiona przed tą nową dla siebie postacią. Dlaczego? Bo Adaś wydał się jej może mniej ponętnym, mniej pięknym niż wprzódy... Tego się wcale nie spodziewała. Oczy jej nawykły były w tych sukniach widzieć świat, co jej serca nie nasycił, który już znała do zbytku, po którym szukała wytchnienia przy świeżym, wiejskim pączku różanym. W istocie Adaś niemniej pięknym się zdawał, ale pospolitszym: ledwie nie pożałowała, że go tak prędko przebrała. Francuz odkrył to wrażenie przelotne w twarzy kasztelanowej i uczynił jej po cichu uwagę, że musiał stopniować dla młodzieńca ubranie, że miał daleko wytworniejsze, ale to nie było właściwe w podróży. Wpatrzywszy się weń baczniej, hrabina znalazła wdzięk dawny w jego twarzyczce i uspokoiła się, ale przykre jakieś wrażenie, jakby przeczucie przyszłości, pozostało w sercu. Miałże ten przeistoczony młodzieniec także przynieść jej gorzki zawód z sobą? Chmurna i zamyślona pożegnała Francuza, odsyłając go z rachunkiem do Cabrit, a małym tylko prezentem zawdzięczając mu pośpiech jego. Adaś poszedł za nią do pokoju, w którym już na nich czekał kasztelan. Rzucił i on ciekawym okiem na chłopaka, popatrzył, wziął nawet w rękę próbując przez roztargnienie aksamit jego sukni, pokiwał głową i dodał: — Z Warszawy? paryskie? I na tym się skończyło, gdyż pilno mu było usiąść do pasjansu. Hrabina przyglądała się temu dziełu rąk swoich, nie dowierzając prawie wielkiej przemianie wieśniaka na ełeganta. Adaś postrzegał powoli zdziwiony, że nie czynił wrażenia, jakiego się spodziewał. W istocie piękność jego straciła w tym stroju wyszukanym, tak jak nieraz wdzięczna wieśniaczka traci, gdy ją za panią przebiorą. Kasztelaństwo mieli swój własny pałac w Warszawie, ale ten się restaurował i kasztelan życzył go sobie sprzedać, bo mu zań dobrą cenę dawał jeden z bankierów stolicy; zajmowali więc najęty pod niebytność właścicieli pałacyk na Krakowskim Przedmieściu, należący do jednej ze świeżo zbogaconych rodzin szlacheckich, która naówczas nowicjat swojego państwa odbywała za granicą. Tu oczekiwał już na jaśnie wielmożnych państwa marszałek dworu, uwiadomiony o ich przybyciu przez posłańca, wyprawionego z Siedlec, przestrzeżony zarazem, że państwo przywozili z sobą młodego krewniaka, który miał z nimi zamieszkać. Panna Pamela, która była w bliskich stosunkach mających się uwieńczyć dozgonnymi śluby z panem marszałkiem, napisała do niego karteczkę także pełną znaczenia, kropek, znaków tajemniczych, napomykając o wychowańcu i rozmiłowaniu się w nim samej pani. Gdy powozy, przebywszy ówczesny wjazd do stolicy, wcale nie zachwycający, stanęły u wrót pałacu, wszystko aż do wieczerzy było gotowe na ich przyjęcie. Na kominach paliły się ognie, we wszystkich kandelabrach gorzały światła, a cały dwór w pogotowiu na usługi rozstawiony był w podwórzu, na wschodach i po przedpokojach. Z bijącym sercem ujrzał Adaś cel swoich pragnień, stolicę. Z daleka wydała mu się ogromną, dziwnie majestatyczną i piękną; bliżej straszną, pełną wrzawy, odurzającą. Nieprzywykły do tego życia miast wię— kszych tak gwarnego i ruchliwego, Adaś osłupiał; zdawało mu się, że trafić musieli chyba na jakąś chwilą niezwykłego zamieszania. Tymczasem był to wieczór bardzo pospolity dnia powszedniego, ale na małym kawałku Krakowskiego Przedmieścia, które przebyli, nim się dostali do pałacu powoli mijając z mnóstwem bryk i powozów, tyle skrzyżowało się z nimi ludzi, ekwipażów, laufrów, wojskowych, konnych, strojnych pań w kwiatach i panów w orderach i perukach, że chłopak wziął to za jakąś uroczystość, co było zwykłą poobiedniej godziny fizjognomią. Wśród gwałtownego bicia serca coś mu jednak szeptało do ucha, powtarzając: „I ty zajmiesz miejsce w tym tłumie". Milczący, blady, pomieszany wszedł na pokoje za kasztelaństwem nieśmiało i bojaźliwie, uśmiech tylko na ustach igrający przybraną odwagę źle starał się naśladować. Hrabina do życia miejskiego przywykła jak ryba do wody, chciwa swego żywiołu, od chwili jak na bruk wjechała, była jakby w gorączce: podowiadywała się już, nie dojechawszy do domu, mnóstwa rzeczy, których się nauczyła z jednego wejrzenia na ulicę. Mówiła, śmiała się i przeglądała we wszystkich zwierciadłach, rozpytywała marszałka domu, ludzi, przerywała opowiadania ich rozkazami, była zmieniona i ożywiona do niepoznania. Nawet czułość jej przybrała inny jakiś charakter. Na jutro było już tysiące projektów i użaleń na nawał oczekującej pracy, na znużenie podróżą, na natręctwa, które ją niechybnie czekać miały. Kasztelan, ziewnąwszy parę razy i przeszedłszy się po salonie, wyszedł zaraz do swojego pokoju, gdzie już znalazł bilecik, który go do miasta powołał, wymknął się po cichu i znikł nie postrzeżony. U hrabiny także leżały bilety na stole, listy z poczty, zaproszenia, pełno różnych interesów pilnych lub opóźnionych. Adaś trochę zapomniany i smutny stał we framudze okna, patrzył na to i tęskno mu się zrobiło po raz pierwszy; tak się uczuł zapomnianym i opuszczonym. Dawnego życia wspomnienia opanowały hrabinę, która na chwilę straciła z oczów nawet nowego swego ulubieńca. Litościwa Pamela wiedząc, że tym pani swej zrobi przyjemność, skinęła na chłopaka i wyśliznęła się z nim, przez małe schodki wiodące go do dolnych pokoików dla niego przeznaczonych, wprost pod apartament hrabiny. Adaś zastał i tu gościnny ogień w kominie, lokaja we drzwiach i wszystko, czego mógł potrzebować aż do papieru, kałamarza i kilku rzuconych trafem książek. Z pokoiku Adasia jedno tylko okno patrzyło na ulicę. Pamela, zainstalowawszy więźnia w jego celach, zostawiła go, z uśmiechem życząc mu odpoczynku po podróży — dopóki nie dadzą znać, że wieczerza gotowa. Adaś, podziękowawszy jej, spojrzał ledwie na przepychy otaczające go i pobiegł do okienka, przez które widać było część ulicy oświeconej zapaloną przed pałacem latarnią. Migały mu przed oczyma powozy przelatujące w całym pędzie, przesuwające się coraz nowe postacie i ten kalejdoskop uliczny, który w nocy jeszcze fantastyczniejsze przybiera oblicze. Patrzał i zadumał się. Cóż mu było? Oto nie wiedzieć dlaczego ścisnęło się serce, uczuł się w tym morzu kropelką, a pycha i żądza jakaś już mu rozrywała piersi, pragnąc czegoś nieokreślonego, wielkiego... Tymczasem na górze hrabina biegała, śmiała się, posyłała, wychowaniec przyszedł jej na myśl parę razy, spytała nawet o niego, ale ją uspokojono tym, że poszedł odpocząć na dole. Nazajutrz potrzeba jej coś było mieć od Łazarewiczowej, brakło wstążek, trzeba się było rozpytać o ekwipaże, a nade wszystko przed wyjazdem z domu musiała się kogoś rozpytać, z kimś zobaczyć, aby dostać języka. Nie mogła wyruszyć nie będąc wtajemniczoną, kto w tej chwili się w kim kochał, kto kogo porzucił, kto zdradził, kto się przemienił, kto zrujnował, przybył, wyjechał, bo jutro musiała piękna pani na pytania przyjaciółek odpowiedzieć: — Ale ja wiem to wszystko! — Należy zawsze do dobrego tonu wiedzieć największe tajemnice. Posłano więc zaraz najętą karetę, pochodnie i lokaja z biletem do pani de Rive. Chociaż ta postać bardzo małą gra rolę w powieści naszej, należy wszakże do obrazu wieku i minąć jej bez narysowania nie można. Musimy ją, radzi nieradzi, wprowadzić wprzód przed czytelników, nim wnijdzie na salon kasztelanowej. Nazwisko nic nie mówiące, bez tytułu, nie może dać żadnego wyobrażenia miejsca, jakie w społeczeństwie zajmowała osoba zwana krótko madame de Rive. Różnie mówiono o jej pochodzeniu, ale z samej rozmaitości opowiadań wnosić było można, że mgłą tajemnic pokryta była jej kolebka. Mówiła często o Paryżu, czasem o pobycie swym w Wiedniu i Berlinie, podróżowała wiele, mąż jej także miał jakąś zagadkową egzystencję i nigdy się obok niej nie pokazywał, a w ogóle nikt prawie go nie znał. Pani de Rive bywała u dworu, znała całą Warszawę, jeśli nie całą Polskę; przyjmowano ją wszędzie, bawiła w stolicy dla własnej przyjemności, dla jakiegoś procesu nigdy się nie kończącego, zresztą nikt nie pytał i nie wiedział dlaczego. Trzymała dom nie pański, ale otwarty, dawała czasem kolacje i obiady bardzo wytworne dla niewielkiej liczby znajomych, a wszyscy szeptali sobie na ucho imiona dwóch książąt zaprzężonych do jej rydwanu. Jeden szczególniej ciągnął ten rydwan, aż do zdechu. Pani de Rive mogła mieć lat dwadzieścia kilka, tych kilka dosięgały dziesięciu, i dawali jej złośnicy bezwstydni nawet całych trzydzieści: była maleńka, zręczna, biała jak alabaster, z czarnymi jak krucze skrzydła włosami, czarnymi ogromnymi oczyma; miała rączki przecudne, nóżkę kilkoletniego dziecięcia, głos miodowy, uroczy, śpiewała włoskie arie przedziwnie i była niezmiernie miłą, dopóki nowego człowieka nie wplątała w swe sidła. Raz złapawszy, obchodziła się z niewolnikami swymi, jak z niewolnikiem obchodzić się zwykło: komu kazała się kochać, to musiał, a kto się kochał, tracił rozum i wolę. Pani de Rive nie miała nieprzyjaciół, co dziwniej nie miała nieprzyjaciółek nawet: jakoś się tak urządzała, że unikała zazdrości, rozbrajała uprzedzenie i niechęci. W dodatku była niesłychanie dowcipna, a bez żółci i dowcip jej był na zawołanie jako muzyka w szejnekatarynce: pokręcić tylko było, grała ślicznie; przestać, zamilkła. Tyle tylko daje się z pewnych źródeł o tej pani powiedzieć. Z hrabiną była naturalnie w przyjaźni namiętnej; gdy się widzieć nie mogły, pisywały do siebie po kilka razy na dzień w mieście, a na wieś co dwa dni regularnie. Pani de Rive nie mówiła prawie po polsku, ale to naówczas w salonach, w których język francuski był nadzwyczaj rozpowszechniony, nie zawadzało bynajmniej. Używano tylko polskiego języka, gdy komu nieumiejętnością jego dokuczyć chciano, na przykład u starościny małogoskiej, gdy przyszła pani Lucchesini, za co się ona jak za impertynencją gniewała, a poczciwy Niem... musiał na klęczkach przepraszać. Pani de Rive, idzie to samo z siebie, wiedziała o wszystkim, i dlatego do niej najprzód posłała hrabina, zaklinając ją, aby przybyła choć na chwileczkę. Musiała przecie dowiedzieć się, co się na świecie działo. Niespełna w pół godziny po odprawieniu tego poselstwa zaturkotała kareta, zaszeleściały suknie jedwabne i dwie serdeczne przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia z namiętnością niesłychaną. — A! jakżeś ty cudownie piękna! — zakrzyknęła najprzód łamiąc ręce pani de Rive. — Masz więc chyba od hrabiny Saint—Germain wodę odmładzającą! — Chciałam ci właśnie toż samo powiedzieć — zaśmiała się hrabina. — Wyglądasz, jakbyś była szczęśliwa! — A! to twarz moja kłamie bezczelnie, a ty mi pochlebiasz niegodziwie: czuję to, żem szkaradna! Książę nawet ostyga, to najlepszy dowód! — O, ci mężczyźni — odparła hrabina — dla nich niczym są wdzięki, im potrzeba nowości! — Ale ty, ty... jesteś mi dziwnie rozpromieniona! — przerwała pani de Rive. — A, czy ci drgnęło serce? — Sza, sza — kładąc palec na ustach, odpowiedziała hrabina. — Jest to cała historia, o której mówić nawet nie śmiem: coś nadzwyczajnego, bajka z tysiąca nocy. — A, to cudownie! Ja tak bajki lubię! — I tajemnica najświętsza! — Więc mam się nawet nie pytać? — Masz nie pytać, a odgadnąć. Dwie przyjaciółki po tym wstępie usiadły na sofie obok siebie, podano kawę i ciastka, zaczęła się nie już rozmowa, ale co chwila wybuchami przerywane szepty. — A król? — Wierny jak... jak któż? Nie mam do kogo porównać. — Filemon. — Filemon! Tak! Pasterz sielankowy! Starzeje widocznie! — A książę? — Niepojęty! Nieodgadniony! — A Celadon i Rozyna? Wszyscy naówczas mieli nadawane sobie imiona romansowe, noms deguerre! — Już się rozstali i w sposób tak głośny... — Jaka była miłość! — Cóż z Celadonem? — Poszedł szukać pociechy w rynsztoku. — A Rozyna? — Miała ją wcześnie w zapasie przysposobioną. Kobieta, która się nie da podchwycić nie przygotowaną. Zaczęły się śmiać żywo i serdecznie. — Wystaw sobie — dodała pani de Rive — Tulipan... porzucił tę nieszczęśliwą huryskę: płacze po nim i okrutnie mizernieje. Młody poseł usiłuje łzy z pięknych otrzeć oczów, ale dotąd nie spojrzała nawet na niego... Tulipan ma się żenić, il faut fair e une f i n. — Mógłby to być i początek — szepnęła hrabina — ale dla kogóż ją porzucił obrzydliwy żółty Tulipan? — Dla kogo? Dla najszkaradniejszej, cytrynowej jak on, suchej, bezzębnej wojewodziny, która się o niego niewstydliwie dobijała... choćby go miała tylko na godzinę sobie pozyskać... affaire d'amour propre. — A dawny jej amant w sutannie? — O, ten w nadziei infuły dał za wygraną światu! — Cóż robi starosta modrooki? — Ten ma jakiegoś koczkodana na Krakowskim Przedmieściu, przywiezionego ekstrapocztą z Paryża. — Cóż się tu u was dzieje! — Nic nowego, świat stary! Ale, książę Władysław bił się z hrabią Ksawerym, o kogo myślisz? O aktorkę! — To zgorszenie! Ale któż zwyciężył? — Podrapali się oba, zapito sprawę szampanem i porzucili Florę, którą nazajutrz wziął po nich w spadku stary... wiesz, co my go nazywamy Szenapanem. — Jak to? Jeszcze mu w głowie miłostki? — O, tylko w głowie! — odparła śmiejąc się pani de Rive. Śmiech był zaraźliwy i trwał kilka minut; hrabina niespokojna nagle zadzwoniła. Wszedł kamerdyner. — Prosić z dołu młodego hrabiego, co z nami przyjechał — rzekła sucho i zimno. De Rive szybko wielkimi oczyma rzuciła na przyjaciółkę. — A któż to taki? — O! to młody dzieciak! krewny męża mego i imiennik, wieśniak, którego kasztelan uparł się wziąć na wychowanie: nudny chłopak, nieokrzesany. Hrabina mówiła to tak chłodno, poprawiając loki przed zwierciadłem, że pani de Rive mimo swej przenikliwości kobiecej domyślać się nic nie śmiała. Domawiała tych wyrazów, gdy na zawołanie ukazał się we drzwiach Adaś, ze swą pięknością wypieszczonego adonisa. Pani de Rive, ujrzawszy go, podniosła oczy na hrabinę i parsknęła śmiechem stłumionym: za jednym wejrzeniem odgadła wszystko. Kasztelanowa udała, że tego nie widzi, posadzono chłopaka przy stole dając mu kawę, uśmiech i ciche słówko serdeczne, potem zwróciła się z prawie tryumfującą minką do przyjaciółki, która jej szeptała do ucha: — Otóż i po tajemnicy, odkryć ją bardzo łatwo. — Jaką? — udając zdziwienie spytała hrabina. — O, nie kłam, boś do tego niezręczna! Taki chłopak, taki kwiatek, cherubinek, choćby był sto razy nieokrzesańszym, niż on jest, nie może być dla kobiety obojętnym... to przecudny obrazek— —Ale to dziecko! — Dzieci wyrastają! Cicho! nic nie mów, bo nie uwierzę, tylko pozwól, żebym ci powiedziała słowo. Czy on rozumie po francusku? — O, rozumie i mówi już trochę. — Chodź do okna! Wzięły się pod ręce i pociągnęły powoli, rzucając oczyma na siedzącego Adasia; twarz hrabiny gorzała. — A spójrz, de Rive moja — zawołała nie mogąc się powstrzymać — U est adorable! — Cudowny! Unmarbre antique ! Ale, Julio droga, żal mi ciebie, niech cię Bóg uchowa od podobnej miłości. — Któż ci mówi o miłości! Kocham go prawie po macierzyńsku. — Wstydź się, oczy twe zadają ci kłamstwo. Ta miłość to zguba, to śmierć dla czułego serca jak twoje... Więc przygotowałaś się na nieuchronne męczarnie? — Ale to dziecko! — szepnęła hrabina ruszając ramionami i nie bardzo wiedząc, co mówi. — Julio! posłuchaj mojej rady, wypędź go ze swego domu, on wniesie z sobą łzy, rozpacze, śmierć: to ponętny kielich trucizny, na dnie jego... ostatnia życia kropelka. — Tobie się śni nie wiedzieć co! — odparła kasztelanowa zmieszana, ciągle trzymając oczy wlepione w Adasia. — Śni mi się! bodaj się nie wyśniło: sny często bywają prorocze, śni mi się! ha! dobrze! pozwól więc... pójdę i spróbuję dla zabawy zawrócić mu głowę. Co ci to szkodzi? Jam bezpieczna, bom chłodna! Pani de Rive postąpiła krok ku Adasiowi, spoglądając na przyjaciółkę, która poczynała blednąć i śmiała się sucho, gniewliwie, prawie straszno. — Na to nie pozwolę nigdy! — wybuchnęła nareszcie chwytając ją za rękę. — Nie chcę tych żartów, mógłby oszaleć. Tak młody jeszcze, tak niewinny, tak prostoduszny i pełny wiary, a tyś taka syrena. — Cóż ci to szkodzi! — Ale nie chcę! — stanowczo odezwała się hrabina bledniejąc coraz mocniej, tak ją myśl sama dręczyła. Spojrzały na siebie, zrozumiały się, dla pani de Rive nie było tajemnicy. Chłopak tymczasem, siedząc u stolika, pił kawę, ale oczy jego wlepione były w tę drugą kobietę prześliczną, jakiej jeszcze w życiu podobnej nie widział. Przez jej źrenice czarne, rozognione, tryskał nań ogień, sypały się iskry. Ta druga wydawała mu się w tej chwili, któż wie, może piękniejszą od pierwszej? Była tak na oko młodziutka, tak wesoła, trzpiotowata, a usta jej tak wiśniowymi uśmiechały się wargami, a czarne źrenice takim ogniem paliły, dobijały się tak chciwie i ciekawie do głębi jego serca! Zaniepokojony Adaś nie wiedział co począć z sobą, gdy hrabina, której pilno zrazu było pochwalić się nim, a teraz jeszcze pilniej go schować, szepnęła mu, ażeby szedł na dół odpocząć. Adaś posłuszny rzucił jeszcze wejrzenie ciekawe na goniącą go oczyma małą czarodziejkę i wyszedł strwożony i pomieszany. Julia ścigała go oczyma także aż do drzwi i nie uspokoiła się, aż zniknął. Po odejściu jego padła na kanapę, jakby przebywszy wielką próbę; pani de Rive, zbliżywszy się na paluszkach, pocałowała ją w czoło. — Biedna istoto — szepnęła po cichu — ty zawsze szukasz na ziemi, czego ci ona dać nie może: nieba, aniołów, wiekuistości uczucia, nieśmiertelności szału... A wszystko jest chwilą, kwiatem, co więdnie, promykiem, co gaśnie, piosenką, która przebrzmiewa. Im piękniejszy kwiat, jaśniejszy promień, słodsza piosenka, tym sroższy żal po nich. Myśmy dla naszego szczęścia powinny być pszczołami i pić z każdego kielicha, ale na żadnym nie siadać i nie kochać żadnego. Hrabina, słuchając jej, spuściła oczy, łzy w nich błyszczały. — Nie mów tego — odparła po chwilce. — Potrzeba kochać, kochać koniecznie, bo tylko miłość jest życiem: kochać, marzyć, cierpieć i nie ostygnąć, i nie zwątpić... nigdy. — Jakże nie zwątpić — szepnęła Francuzka — kiedy się co dzień rozbijamy o piersi bez serca lub serca z kamienia? — Gdzieś jakieś jedno jest dla nas przecie: przytulić się do tego jednego i umrzeć. — Dziecko — ruszając ramionami zawołała Francuzka — jakże mi ciebie żal! Jak mi cię żal zawczasu! Próżno byś już kłamała przede mną, ty kochasz znowu tak, jak kochałaś Alfreda, Stasia, Micia... — Nigdy! Nikogo! — wybuchnęła, porywając się, hrabina. — To bluźnierstwo! Tak, jak ja kocham dziś, raz w życiu kocha się tylko... wcześniej, później, ale raz. Tamto były próby gorzkie, to... — A, więc się przyznajesz? Hrabina zakryła twarz dłońmi białymi, ręce jej drgały konwulsyjnie. — Na imię Boga, cicho, ostrożnie! — odezwała się de Rive. — Ty się jutro zdradzisz sama i staniesz plotką całego miasta, a w dodatku skarb ten ci wydrą okrutnice. — Wydrą! — zawołała hrabina odsłaniając twarz nagle. — Nie, bo nim mi go kto pochwyci, zabiję jego... i siebie! Gdy to mówiła, tak straszna namiętność gorzała w jej oczach, że pani de Rive, która to wszystko na pół jesz— cze żartem mówiła, przelękła się doprawdy. Wyraz jej twarzy opamiętał Julię, która pomiarkowawszy, że za daleko zaszła, oprzytomniała nagle i usiłowała zwrócić rozmowę na rzeczy obojętne, ale w ustach brakło wyrazów i myśli się jej plątały. Dwie przyjaciółki wśród tysiąca wzajemnych zaklęć i przyrzeczeń dochowania tajemnicy rozstały się pełne rozczulenia i serdecznych wyrazów. Pani de Rive siadła do karety ruszając ramionami. — Oszalała biedaczka! — rzekła do siebie. Nie ma straszniejszych pożarów w lasach, jak gdy wśród jesiennej posuchy ogień w nie ręka nieostrożna rzuci: naówczas płomień leci, szerzy się, pożera, niszczy wszystko, dopóki brzeg rzeki albo go przepaść nie wstrzyma. Na wiosnę żywe soki same gaszą płomienie, walczą przeciwko sile ognia; przed zimą nie ma nic, co by obroniło, chyba łzy... owa ulewa, po której następuje zima. Takimi są i namiętności jesienne, stokroć straszliwsze niż młodociane, choć od nich wstydliwsze i skryte. Hrabina była szaloną, była szczęśliwą, ale w tym szale i szczęściu dodniowym łatwo już było odkryć nasienie rozpaczy i śmierci; namiętność była nierozsądna, potworna, bez przyszłości, poza nią widniały już jej koniec i skutki. W płochej kobiecie, przywykłej igrać z sercem i tym, co dla niej nazywało się miłością, a było tylko pragnieniem rozrywki i chwilowego roztargnienia — poczucie prawdziwszego przywiązania nowego życia było objawem. Hrabina zdumiewała się, nie poznając sama siebie, tak się co dzień stawała mniej śmiałą, czystszą, szlachetniejszą. Dziwiło ją, że jak dotknięcie różdżki cudownej miłość mogła ją przetworzyć i odziać tą białą szatą, której na sobie nie pamiętała nawet w tych latach, gdy ją człowiek z kolebki wynosi. Dla niego pragnęła się stać tak wielką, czystą, świętą, tak heroiczną. Skądże, spytacie niedowierzająco, taki zapał w kobiecie zepsutej, życiem zmęczonej i rozczarowanej? Skąd? Serce ludzkie to bezdnia tajemnic: w najzepsutszym, jak na zgniłych kłodach obalonych drzew, rozkwitają orchidee, z młodzieńczymi barwy i wonią... Braknie im zielonych liści, ale jaśnieją wszystkimi barwy tęczy i całym zapachem raju! A im później zjawiają się te cuda, tym kwiaty bujniej strzelają ze zgnilizny. W życiu cnoty i prostoty namiętność taka mogła się była wydać czarną, występną, poczwarną: postawiona obok przeszłości, tej kobiety, złożonej z komedii i fałszów, była jeszcze jasna i. świeża. Julia czuła się nią szczęśliwą razem i upokorzoną; . czuła, że walczyć z nią nie potrafi, nie pragnęła nic, tylko pozyskać sobie to serce młode, świeże, niezepsute i, jak ona sądziła, otwierające się uczuciu! Niestety! Nie rachowała na to, że okrutna sprawiedliwość losu ciągnie zawsze człowieka powabem i urokiem ku temu, co mu ma karę za jego przeszłość wymierzyć; nie chciała zrozumieć, że chłopak, który tak łatwo, tak obojętnie porzucił rodziców dla mrzonek jakiegoś świetnego losu, już miał serce przez robaka nadtoczone. Może ta myśl przyszła jej przelotnie, ale jak zawsze była ślepą na to, co gotowało boleść, co ją przepowiadało. Kłamała sama przed sobą, była pewna, że gorąca jej miłość, gdyby w tej piersi serca nawet nie było, stworzyć je musi. Szczęśliwą była, bo życie, które już dla niej cały powab straciło, nabrało go znowu, ale zarazem biedną, bo na tej nici pajęczej, której słabość niekiedy ją przestraszała, zawiesiła ostatni skarb — a pod nim była tylko przepaść czarna. Ale się czuła odmłodzoną, a młodość druga jest jak pierwsza, może więcej niż ona, najdroższym skarbem, za który nie ma człowiek, czego by nie oddal — a, aż do wstydu, aż do godności, aż do resztki swej duszy! W pojęciach Julii, która postrzegłszy Adasia, widziała w nim tylko z początku ślicznego cherubinod'amore — od czasu jak po pochwyciła i uwiozła — zaszły wielkie zmiany z głowy namiętność przelała się do serca, a serce oczyściło ją i wskazywało drogi nowe. Chciała go ku sobie przywiązać już nie tymi białymi rączkami ani tym wejrzeniem uroczym, którym w pierwszej chwili wabiła go ku sobie, ale dobrodziejstwy, ale miłością czystą i świętą, ale poświęceniem dla niego bez granic. Osnuła więc cały plan wychowania dla ulubieńca, macierzyńskiej troskliwości i czuwania; potem wszystkimi stosunki i środkami zamierzała go popchnąć na drogę urzędów, bogactw, zaszczytów, aby jej tylko winien był wszystko, aby związany tym poświęceniem i przywiązaniem bez granic oddał jej siebie, swe serce i życie. Nie wiedziała tego biedna, że dobrodziejstwa zawsze rzucają się w przepaść, a gdy po nich przejdzie ją ten, dla kogo stały się kładką, nie ogląda się on nawet, jak ją przebył. Któż kiedy o dobrem pamiętał? Kogo ono przywiązać potrafiło? Dobrodziejstwo upokarza zawsze: chcielibyśmy pozbyć się i pamięci, żeśmy je doznali, i myśli, żeśmy czyjejś potrzebowali pomocy. Miłość wreszcie, której pragnęła hrabina od niego, przychodzi jako złodziej, niespodziewana, bezprzyczynna, nikt nie powie, którędy się wśliznęła, ani zapewni, że nie uleci: ona nie rozumuje, jest szaloną, jest nielogiczną — jest namiętnością jednym słowem. Szczęściem, zakochani wszystko umieją obracać na korzyść swoją, pozornie tłumaczyć jak pragną. Tak i tu było. Hrabina, tonąc w marzeniach, nic nad nie dalej nie widziała. Nazajutrz kazano Adasiowi nie ruszać się z domu, odpoczywać, czekać nauczycieli. Hrabina musiała wyjechać z wizytami, świat wielki wołał swą poddankę do odrobienia zaległej pańszczyzny, nie było chwili do stracenia. Mimo tysiąca zajęć, które w mieście czas pochłaniały, Julia znalazła rano chwilkę na posłanie po dawnego swego domownika Francuza, pana Merlon, dla umówienia Adasiowi lekcji języków, tańca, muzyki, fechtunku — i trochę jeografii i historii. Jak wszystkie wychowania ówczesne, tym bardziej tak opóźniona i zaniedbana edukacja młodego chłopca musiała być oranżeryjną i powierzchowną, byle z niego uczynić mogła człowieka do salonu. To, czego się Adaś nauczył w szkołach, było rzeczywiście jaką taką podstawą: reszta obrachowywała się na pozory, na formy, na powierzchowną pozłotę. Komu się kolwiek trafiło z tej epoki, o której mowa, czytać listy i rękopisma ludzi najpierwszych rodzin i najstaranniejszego wychowania, ze smutkiem westchnie przypominając sobie, że w nich na każdej karcie spotykał dowody, iż potomkowie najznakomitszych rodzin w kraju żadnego języka ortografii i gramatyki nie znali gruntownie. Listy pań i panów rzadko są pisane w polskim języku, a po francusku bazgrane są bez ortografii i stylu: znać w nich nabyty żargon przy zupełnej nieumiejętności prawideł. Toż samo przebija się w pojęciach, które są płytkie i mają pewien pozór logiczny, ale im brak głębi: są to malowane nieźle dekoracje, poza którymi sterczą kije i nie ociosane drewna. W salonach wyżyna pojęć nie była tak wielką, by jej lada trochę otarcia i sprytu nie dozwoliło dosięgnąć. Znaliśmy resztki tych ludzi, co niegdy świetnieli na dworze Stanisława Augusta, a byli straszliwego i osobliwszego, na dworaków tak światłego pana, nieuctwa; ale za jednym mówiła młodość i świeżość, za innymi potulność, usłużność, dworactwo, za wielu stosunki, imiona, urodzenie: świat nie był wymagający. Takich postaci jak Jan i Ignacy Potocki, jak Czacki i Kołłątaj niewiele się spotykało. W listach księcia Adama Czartoryskiego do Juliana Niemcewicza (nie wydanych),* znajduje się wzmianka o kierunku wychowania wieku, charakterystyczna, jako nauka dla młodzieńca. „Dzisiejszy wiek — powiada książę wojewoda — chce liznąć wszystkiego, a nic zgłębić nie umie: strzeż się WPan, byś nie poszedł jego torem, do czego może nawet masz skłonność, której się bronić potrzeba." Książę doskonale oceniał charakter wieku. Kasztelanowa, jako kobieta i córka swojego czasu, inaczej też wychowania dla swojego ulubieńca pojmować nie mogła: chciała tej rzeźbie, którą wykonała natura, dać tylko zwierzchnią pozłotę. W XVIII wieku dużo rachowano na tę naturę; wiemy, jaką rolę przeważną w wychowaniu naznaczał jej J. J. Rousseau, który w tym także był tłumaczem ogólnych przekonań: cóż dopiero inni, dla których natura zdawała się zdrojem odradzającym i przeciwniczką cywilizacji źle pojętej? Czując, że trochę zbłądzili z drogi, zdawało im się, że przez ten wymarzony stan natury, wynalazek wyobraźni rozkołysanej wspomnieniami złotego wieku, powrócą na prawy gościniec. Gniewano się na cywilizację, jak gdyby ona do czegokolwiek im przeszkadzała, na formy, na zepsucie przez nie niby zrodzone; gwałtem szukano poprawy w stanie natury, nie wiedząc, że owa natura filozofów podobna do krajobrazów Bouchera z fioletowymi drzewami, karmazynową ziemią i niebem zielonym, istniała tylko na palecie artystów, którzy się jej nigdy nie przypatrywali. Zdziwił się mocno Adaś, gdy pan Merlon, przyjaciel domu, niegdyś sekretarz hrabiny, staruszek mały, blady, chudy, kaszlący, ospowaty, zaczął mu od pierwszego ranka sprowadzać nauczycieli jednego po drugim. Musiano nagle i pilno zaraz umawiać się o godziny, znaleźć czas na wszystko, więc i na fechtmistrza, i na konną jazdę w rajtszuli, bo Adaś oklep tylko na siwej ojca kobyle w czasie wakacji instynktem wrodzonym uczył się trzymać nieco, i na język francuski, klucz wszelkiej mądrości, i na włoski, i na niemieckiego trochę, a w końcu na geografię i historię. Nawał tych lekcji przestraszał nieco chłopaka, dla którego życie w Warszawie coraz się jakoś groźniej przedstawiać zaczynało; ale czuł on sam, że potrzeba było nastroić się do świetnej przyszłości i postanowił w duszy pracować ogromnie, aby dokazać cudów. Jednak poranek ten był straszliwie męczący, gorzej pytania i odpowiedzi, które go przekonały, że mało bardzo wielu, a innych rzeczy wcale nic nie umiał. Hrabina wróciła bardzo późno z objazdu swych znajomych i natychmiast posłała po wychowańca. Nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną. Była nią w istocie w tej chwili, miłość i nadzieja cudownie odżywiają człowieka! Hrabina też ubrana była z niezmierną wytwornością, choć zarazem z prostotą: ranny ten ubiór biały, świeży, lekki podnosił jeszcze wdzięki, które brak uczuć głębszych i gwałtowniejszych (bo miłostki to były zabawki dziecięce) zachował dziwnie do jesieni życia. Hrabina z tą twarzą odżywioną, wesoła, lekka, zdawała się prawie młodą dzieweczką. Dodajmy, że strój epoki nic nie okrywał i zbliżał, we— dle systemu wieku, kobietę do natury. Suknia dawała się więcej niż domyślać wszystkich kształtów postaci, ręce były odsłonięte, pierś ledwie przysłoniona, każdy ruch falował malarsko te draperie powiewne i przejrzyste. Julia miała ubranie białe z pąsowym, na ramiona narzucony tylko przepyszny perski szal szkarłatny, we włosach kwiaty tegoż koloru, koralowe ozdoby na szyi i prześlicznych rękach. Adaś stanął przed nią, a w jego twarzy widać było, jak wielkie ha nim uczyniła wrażenie. Poznała, to uśmiechnęła mu się szczęśliwa i poczęła go rozpytywać. Chłopak był zmieszany, dotknięcie jej ręki za każdym razem falami pędziło mu od serca do głowy i od głowy do piersi. Miłość, którą tchnęła cała, nadawała jej urok niewysłowiony — bo potęga uczucia prawdziwego jest czarodziejska. Długą rozmową starała się zapłacić sobie za stracony poranek, a gdy służący przyniósł na tacy korespondencję, zasiadając do listów nie cierpiących zwłoki, położyła przed Adasiem stos wielkich ksiąg z rycinami do przeglądania, aby mógł zostać, aby go przez ten czas z oczów nie tracić. Niedaleko od Wólki Brzozowej, a przynajmniej w tej samej okolicy, mieli kasztelaństwo klucz jeden, posagowy samej pani, z domu księżniczki S..., w którym zarządzał ów niegdyś anima damnata hrabiny, młodości jej powiernik usłużny, wielki myśliwiec, niegdy za Augusta III i w pierwszych latach panowania Poniatowskiego wszystkich pańskich hulanek stręczyciel i uczestnik, starościc chełmski pan Wojciech Kuna, zwany przez dawną młodzież onych czasów Waligórą. Przydomek ten winien był pan Wojciech niesłychanej sile i równie żelaznemu charakterowi swojemu. Starościc, który tu zresztą jest całkiem epizodyczną postacią, przehulał był najprzód szczątki majętności po rodzicach, potem po dworach się czepiał, a że wszędzie był użyteczny, był też i widziany mile. W Warszawie miał kilka głośnych awantur, a że rodzic jego sługiwał w domu rodziców hrabiny i on też spadkowo do niej przylgnął, gdy nie wiedział, co począć z sobą. Umiał się tu stać potrzebnym, w owych czasach rozbijano się u drzwi pięknej Julii, tysiące intryg snuło się koło niej; Wojciech po przyjacielsku jej służył, jednych odpędzając i strasząc, drugich naganiając w sieci — nie darmo był myśliwym. Ale wszystko się na świecie kończy, nawet hulać i dworaczyć do starości niepodobna: przyszła pedogra, łamanie w kościach, ociężałość, siwizna, nos się brzydko czerwienił, po swojemu dając świadectwo prawdzie, i pan Wojciech poczuł, że się należało z placu boju wycofać ostrożnie. Tandem tedy, choć nie było ciężarów, bo ni żony, ni dzieci, ni żadnej rzeczy tego rodzaju, ale było życie na starość do utrzymania, ciężkość do pracy i w kieszeni bardzo szczupło grosza. Wyprosił więc sobie ostrożnie i zawczasu u hrabiny zarząd tego klucza, który nigdy wiele nie przynosił, i osiadł sobie w Lisowie na emeryturę i spoczynek. Nie było mu to tam tak źle, bo te lekceważone przez panów dobra, przypatrzywszy się im z bliska, nie były do pogardzenia; ale u nas jak nie ukraińska ziemia, jak trochę piasku, to się już majątkiem rzucano. Lisów leśny, otoczony rzekami, miał miejscami pszenną nawet ziemię i wygód do syta, choć grosza dawał niewiele. Dla życia w ogóle nie było jak poleski leśny kąt, gdzie ani ryby, ani grzyba, ani kłody do komina, ani przysmaków na talerz nie zbrakło nigdy. Opuszczony, ale obszerny i wygodny stary dwór, dużo sług i emery— tów, dozwalały otoczyć się prawie pańską ciżbą, a siedzieć jak u Boga za piecem w tych lasach. Że zarząd w dobrach hrabstwa był w ogóle niedbały, pan Wojciech jeszcze uchodził za wcale dobrego gospodarza, choć się bardzo nie wysilał. Że grosza cudzego nie poruszył, to pewna, bo był człowiekiem uczciwym; ale co do gęby własnej i wygody, nie widział wcale sobie potrzeby żałować, i piwnicę miał zasposobioną gdyby dziedzic, i powozy, i konie, i co się patrzy do tego. Za co zaś lubiło go oboje kasztelaństwo, którzy wiecznie pieniędzy potrzebowali, w pewnych zwłaszcza roku terminach, że pan Wojciech, nie czyniąc im próżnych uwag, nie troszcząc się zbytecznie przyszłością, gdy do niego napisano: „Dawaj pieniędzy" — na ów klucz Lisowski brał u szlachty, co wlazło, i tak się kręcił, że mu procesów o wypłaty nie robiono. Gdy bardzo było pilno, starości przez stosunki swe ze szlachtą parę tysięcy dukatów w najgorszą posuchę zawsze umiał znaleźć. Ten tedy pan Wojciech Kuna mieszkający niezbyt odległe od Wólki i Białej był naturalnie w położeniu, z którego łatwo mu było dostać języka. Dowiedział się on wprędce o tym, jak sobie kasztelaństwo Adasia przywłaszczyli, na co dużo głową kiwał; potem doszedł doń rozgłos o larum, jakie podniósł pan Krzysztof z powodu utraty syna, w ostatku pan Melchior, który z nim żył dobrze, doniósł mu, że brat jego stryjeczny wybrał się do Warszawy, z głupim, jak powiadał, projektem zrobienia wrzawy o gwałt i odebranie syna. Zasłyszawszy o tym wszystkim, bo się to jakoś bardzo rozbębniło po sąsiedztwie, pan Wojciech zaniepokoił się wielce: zawołał bojara Seredę, który zwykł był do Warszawy z listami i pieniędzmi jeździć, dał mu ko— nia skarbowego i biedę kutą, a kazał co najrychlej dążyć do stolicy z pilnym do rąk samej pani skryptem. List pana Wojciecha, jako dokument współczesnego stylu, pozwalamy sobie umieścić w całości, dosłownie go przepisując z oryginału. „Excellence! Przebaczyć mi raczy niewyczerpana łaskawość JWPani a dobrodziejki, że nie pytany narzucam się z gorliwością moją o dobro JW państwa, które mi, wydziedziczonemu ze wszelkich nadziei i węzłów serdecznych, nad wszystko na świecie jest najdroższym. Rozmaite krążące tu pogłoski, jako zawsze na parafii bywa, zwiększone przez niechętnych i i n w i d i ą, głoszą, jakoby JW. państwo w powrocie swym do Warszawy primis octobri w miasteczku Białej, bez wiedzy rodziców zabrać mieli i uwieźć z sobą małoletniego synaczka JMP, Krzysztofa O..., jedynaka niemajętnych rodziców. Widzę w tym ex primo aspectu pełne ludzkości serce dobrodziejki mojej i czułość jej prawdziwie anielską dla biednego dziecka szlacheckich rodziców i pięknego imienia; lecz ludziska, gdy chcą, najmonstrualniej tłumaczą sobie choćby najheroiczniejsze czyny— Więc i to Ich dobrodziejstwo, które by uszczęśliwić mogło biednego chłopaka, staje się przyczyną niemałego rumoru, rankorów szlacheckich i animozji. Słychać nawet, że ojciec JMP. stolnikiewicz w swej sprawie udaje się do Warszawy, aby co?te que co?te syna sobie rapto uwięzionego odzyskać, chociażby mu aż do JKM po protekcję uciekać się przyszło. Nie wątpiąc, że JWPaństwo łatwo inne dla uszczęśliwienia dziecię znajdziecie, ba? i sta ich do wyboru, gdyby wola była adoptować i protegować — mam sobie za debitum oznajmić o tym, aby JWPani w głębokim rozumie zaradziła złemu i postanowiła wcześnie, jak postąpić zechce. Wedle mojego zaś poziomego rozumienia rzeczy, za oddaniem, cui pertinet, dziecka wotowałbym, non sine gravi ratione. Wysyłam umyślnie Seredę, przyłączając niektóre dla domu potrzebnymi być mogące zapasiki, aby co rychłej uprzedzić i jakiemu w przyszłości despektowi lub grawaminom zapobiec. Mam sobie za nieskończone szczęście, że przy tej zręczności mogę powtórzyć to, co wiekuiście ex corde plenissimo rad bym głosić orbi et orbi, iż jestem i na wieki ślubuję pozostawać JWPaństwa protektorów i dobrodziejów moich najłaskawszych" itd. Przyłączony był przypisek jeszcze: „Uniżone postscriptum. W gospodarstwie wszystko po staremu, a złe jakoś Lisów omija. Na Nowy Rok lub circa spodziewam się złożyć sam wierny respekt cum solutione percepty, która się niezłą obiecuje, jeśli ceny dopiszą". List ten pomiędzy innymi na tacy znalazłszy, hrabina przeczytała go szybko, serce jej bić zaczęło żywo, twarz pokraśniała: musiała wstać i zebrać myśli, tak się uczuła przestraszona. Zdawało się jej, że groźny ojciec jest już w progu. Machinalnie zadzwoniła na kamerdynera, aby mu wcześnie dać rozkazy, w razie przybycia jakiego nieznajomego szlachcica, żeby go nie dopuszczano choćby się najmocniej dopraszał i hałasował. Na ucho dodała kamerdynerowi, że ten rozkaz stosował się i do młodego wychowańca, jeśliby kto o niego pytał lub się do niego usiłował docisnąć. Zrazu kamerdyner, któremu się zdarzało natrętnych wierzycieli za bramę wyrzucać lub suszyć po dni kilka na wschodach, pojął wydane rozkazy; mniej mu się one wszakże stały zrozumiałe dodatkiem tyczącym młodego człowieka... święcie jednak dopełnić je przyrzekł. Hrabina, policzywszy dnie, łatwo obrachowała, że ojciec Adasia mógł lada chwila nadjechać, że potrzeba było, zapobiegając, wcześnie coś radzić, czynić, obmyślić, aby syna nie pochwycił niespodzianie. Pobiegła pośpiesznie do męża, który jakimś cudem był w domu. Trzeba wiedzieć, że dostojne to stadło w mieście zwłaszcza wiodło życie, które mu czasem całymi miesiącami zbliżyć się do siebie nie dozwalało. Był to tryb życia i innych małżeństw wielkiego świata. Pan i pani mieli w jednym pałacu dwa odrębne apartamenta i dwory: pan swych gości i znajomych, pani swe przyjaciółki i wielbicieli, pan godziny różne od pani. Trafiało się, że czasem po miesiącu w oczy się nie widząc, spotykali się dopiero gdzieś w gościnie i witali sę z sobą jak dobrzy starzy znajomi. Chociaż wedle prawidła na obiad zawsze mieli się zbierać razem, najczęściej albo pani brakło, albo pana lub obojga; w uroczystych tylko razach, gdy kogo przyjmowano, stawili się w roli gospodarzy, a kasztelan swoją, chrząkaniem i potrząsaniem głową, wcale nieźle, acz milcząco odgrywał. Gdy jedno z nich miało interes do drugiego, posyłali kamerdynera w przeddzień, aby audiencję sobie i rozmowę wyjednać. Trafem nader szczęśliwym hrabina zastała męża, który się właśnie ubierał na obiad do księcia eks—podkomorzego. gdzie był zaproszony, aby uniknąć niefortunnej liczby trzynastu. Przyjął ją znaglony w pudermantlu, gdyż właśnie odbywała się operacja około głowy ł peruki. Zdziwił się niepomału gwałtownemu pośpiechowi małżonki, tknęło go w serce, że sprawa pieniężną być musiała, choć nie zgadł tym razem. Z gorączkową wbiegłszy prędkością, hrabina mimo przerażenia męża obawiającego się o perukę, i puder zbliżyła się do ucha i szepnęła mu, co im groziło. Kasztelan nie zrozumiał niebezpieczeństwa. — A to go im oddać! — zawołał obojętnie. — Niech go sobie biorą! — Mój drogi, ale jakiżby to żal było chłopaka... — Żal... tak, istotnie żal... miałem go pasjansa nauczyć, mógłby przy mnie wyjść na człowieka. Chłopiec zdolny; spryt do kombinacji, kombinacja do sprytu... czy jak tam... — Widzisz, sam czujesz jaka szkoda. To uboga szlachta, cóż oni z nim zrobić mogą? — Ale ojciec? — rzekł kasztelan — ojciec jak tuz...112 starszy nawet od króla. Zebrało mu się na dowcip. Hrabina nie oceniła go wcale. — Ja go schowam! — zawołała. — Nie oddam! —— Hę? Gdzie? Jak? — spytał kasztelan. — Powiem, żeśmy go wysłali do Paryża. — Jak sobie chcesz, ale... — Tu kasztelan zamyślił się mocno. W rzeczy było to dla niego obojętne, czy pojedzie, czy zostanie, umrze czy żyć będzie; chciał się tylko pozbyć żony i ocalić perukę narażoną przez szepty na ogołocenie z pudru i utratę świeżości. — A gdybyś ty sam poprosił króla, gdybyś mu powiedział, że go chcesz wychować i jakiś mu los zapewnić? — Ja? Albo ja mu chcę los zapewnić? — odparł kasztelan zdziwiony. — To jejmość, jeśli wola, pogadaj sobie o tym z królem, bo z nim jesteś lepiej. — A jeśli się ciebie spyta? — No, to się ukłonię jak zawsze. — Nie zaprzeczysz! Nie zapomnisz? — Nie... nie, ale nie! — rzekł kasztelan tupiąc nogą. — Więc mi do tej sprawy dajesz moc zupełną? — Ale zupełną, rób sobie, co chcesz. — I poprzesz mnie? — Ale poprę! — odparł kasztelan ze strachu, przy— trzymując perukę i cofając się nieco; a potem jakby przypomniawszy sobie, że powinien był skorzystać z okoliczności, dodał: — Ale, chere Julie, pożyczysz mi ze swej szkatuły trzysta dukatów na dwa miesiące? — Dobrze, jak się to tylko skończy. — Mnie trochę pilno... dług honorowy. Wystaw sobie, że Cabrit, do którego chodziłem, bokiem stanął do mnie i nosa zadzierał. Ja tego nie lubię, ale co to gadać! To osioł... Pożyczysz mi trzysta dukatów? — Pożyczę. — A ja się uprę o tego chłopca i nie dam... Nie zapomnę, chcesz, to sobie zrobię węzełek? — Zrób węzełek, to bezpieczniej. Kasztelan kazał natychmiast podać sobie chustkę, począł kręcić końcem, dumał, plątał, wzdychał i spojrzawszy na dzieło rąk swoich, zapytał jakby przestraszony: — A, na cóż to ja wiążę węzełek? Hrabinie ręce opadły. — Cher ami ... Jak to? Już zapomniałeś? — A, wiem, na trzysta dukatów! — Na tego młodego chłopca. — Ach, parfaitement! Jestem dziwnie roztargniony, mam więc zaraz powiedzieć przy obiedzie księciu eks—podkomorzemu. — Ale nie, nie! Nic nie masz do mówienia, tylko mnie poprzesz w potrzebie. — A, otóż jest... Poprę niezawodnie, i oddam trzysta dukatów! Słowo się rzekło. Kasztelanowa uśmiechnęła się z politowaniem, ruszyła z lekka ramionami, a mąż jej uwolniony nareszcie musiał na nowo rozpocząć pudrowanie, gdyż świeżość peruki była nadwerężona. Pani żywo pobiegła na górę, posłała na dół żądaną sumę i zamyślona poczęła się przechadzać po pokoju. Godzina obiadowa się zbliżała, na obiad była proszona pani de Rive; dwie przyjaciółki już tęskniły za sobą. Po krótkim namyśle hrabina przystąpiła do Adasia, który roztargniony sztychy przewracał, pocałowała go z lekka w czoło i z uśmiechem szepnęła: — Idź do swego pokoiku, nie przyjmuj nikogo i nie oddalaj się nigdzie. Ja ci tam obiad przyślę, bo będę miała tu kogoś, z kim muszę rozmówić się sam na sam. Wyrzekłszy te słowa, tknięta myślą, że chłopak może ją posądzić o jakieś tęte—a—tęte z mężczyzną, dodała zaraz: — Przyjdzie tu ta pani, którą widziałeś wczoraj. Jest ładna i trzpiotowata, nie chcę, żeby ci zawróciła głowę. Uśmiechnęła się obracając to w żart. Adaś posłuszny, ale zarumieniony, zbiegł do swojego pokoiku. Dobrze już nie rozumiał, co się z nim działo, czuł tylko, że nim jak piłką rzucano. I zamknął się w swej izdebce dosyć smutny, z uczuciem jakiejś niewoli. Jadąc do miasta marzył o zabawach, o wielkim świecie, a tu klauzurę surową, naukę ciężką i tęskne cztery mury dwóch izdebek ciemnych miał przed sobą. Trzeba przyznać, że choć z najlepszą chęcią dogodzenia mu te dwa pokoiki wybrał dla niego pan marszałek dworu po liście panny Pameli, nie należały one wszakże do najweselszych. Okno jednego z nich wychodziło wprawdzie na Krakowskie Przedmieście, ale było obwarowane kratami jak więzienie, a siedziało głęboko we framudze. Światła w mieszkaniu było mało, ściany na marmur jakiś szary były ciemno pomalowane, sprzęt w nich stary, nic, co by oczy chwytało. Adaś się nudził w tym mieszkaniu więziennym, na próżno dla rozrywki siadł we framudze i patrzył w ulicę, widok ten zamiast go uspokoić rozgorączkowywał: coraz nowe migały mu postacie, a nim je mógł roz— poznać, przypatrzeć się im, znikały bezpowrotnie. Jedne następowały tak po drugich, coraz inne, coraz dziwniejsze. Dla Adasia były to wszystko nierozwikłane zagadki. Takich ludzi wcale na wsi nie widywał; ani twarzy podobnych, ani tak namiętnego i spiesznego chodu, ani tak dzikiej wrzawy i tłoku. Ciągle mu się zdawało, że się coś stać musiało, że jakiś wypadek pędził tak ludność... i nierychło się przekonał, że to, co mu się widziało nadzwyczajnym, było tutaj powszednim. Nikt mu nie pomagał do zrozumienia tych tajemnic stolicy: był sam, zostawiony własnym siłom, a co roiło się w młodej głowie, trudno powtórzyć. Przyniesiono mu jedzenie, a choć było pod dostatkiem i wytwornego jadła, choć deser piękne rączki hrabiny same ułożyły osobno i przysłały z karteczką — Pour mon cher Adam, choć łakocie były wabiące, nie szło to w smak chłopakowi, przywykłemu do swobody, do wolniejszych ruchów, do młodzieży rówieśniczej, do życia wiejskiego, którego tak ostre nie ściskają kluby. Okrutnie mu się wyjść chciało, popatrzeć, wmieszać się w tę ciżbę, ale hrabina poleciła go pilnować, prosiła sama, aby przez kilka dni nie ruszał się nigdzie: musiał siedzieć jak na pokucie i nudzić się nieborak. Książki tylko ze sztychami przybyły wieczorem z góry do mieszkania wychowańca, ale Adaś nie miał wcale usposobień artystycznych: piękne widoki, twarze, budowy, nic go nie porywało, nie nęciło, czuł już na ustach przedsmak życia, rwał się do niego i marzył. Wstręt nawet czyniły mu te obrazki, którymi go karmiono jak dziecko. I gdy nadszedł smutny, ponury wieczór, łzy puściły mu się z oczów... Tymczasem na górze dwie serdeczne przyjaciółki gorącą wiodły rozmowę. Hrabina przyznała się do wszystkiego i prosiła o radę pani de Rive, która uśmiechała się dziwnie. — Droga moja — odpowiedziała Francuzka — radą prawdziwie sumienną i szczerą byłoby oddać to dziecię rodzicom póki czas, aby zapobiec większemu złemu, większym a nieuchronnym nieszczęściom. Tyś tak nim zajęta, tak, powiem, rozkochana, że zrobisz głupstw tysiące, zaafiszujesz się, będzie skandal... a potem, taki chłopak! Nic wyrachować niepodobna, to nie jest człowiek serio. — Ale cóż dozwala przypuszczać skandale! Ja jak najdłużej chcę dla niego pozostać matką, siostrą — poprawiła się hrabina rumieniąc. — Chcę się nim zająć, wychować, chcę, by ta miłość czysta trwała wieki! Nic, tylko go widzieć, marzyć, a potem... — A potem? — spytała z niegodziwym uśmiechem pani de Rive. — A potem... choćby umrzeć! — zawołała hrabina. — O, to coś bardzo serio! — Tak, to moja pierwsza i ostatnia miłość! — Jakże? Nieodwołalnie? — Nieuchronne to jak fatum. Ale co począć? Radź, co począć, gdy ten nieszczęsny ojciec przybędzie! Ja głowę tracę! Za nic go oddać nie mogę! Chodziłam do kasztelana, aby mówił z królem; on mnie samą odprawia do niego. O, nie mówmy o tym! Ten kasztelan, mój Boże... Z takim mężem miałam być wierną i cnotliwą! Załamała ręce. — Moja droga — odezwała się, patrząc jej w oczy, de Rive — mąż choćby najdoskonalszy ma zawsze grzech pierworodny, jest naszym mężem. Kochamy cudzych, swojego... całe życie, cela depasse nos forces, to niepodobieństwo! To by było nienaturalne. Przekonywam cię, że skarżyć się nie masz czego, i owszem, masz wymówkę daną ci przez Opatrzność, gdy innym jej braknie! Jesteś szczęśliwa! Z każdym innym byłoby toż samo. — A może i nie — wzdychając odpowiedziała hrabina. — Ale proszęż cię — przerwała Francuzka — popatrz na piękną Helenę, która trzy razy próbowała iść za mąż i trzy razy się rozwodziła; przecież... — Nie mówmy o tym. — Tak, to najlepiej. — Chyba więc sama z królem szczerze pomówię. Król mi pomoże. — Mów, ale nie szczerze. Na miłość bożą, niechże się nie domyśli, nie pokazuj mu nic po sobie, bądź zimną lub co lepiej mów o tym przez Lulié, przez kogo innego... nie sama. — Masz słuszność, powiem hetmanowej. — Chcesz? Ja ci się tego podejmę. — A! ty jesteś samą dobrocią! Ale szlachcic już może nawet przybył do Warszawy, potrzeba pośpiechu. — Ja dziś jeszcze pojadę do hetmanowej, ty jedź do generałowej. Mówić potrzeba... que c'est un intétręt dynastigue, że nosi wasze imię, że wy dzieci nie macie itp. — O, tak! Nie inaczej! Ale jeżeli go ojciec pochwyci, nim się opatrzymy... mrę ze strachu. — Więc postawić straże, zabarykadować dom... masz ludzi. — Jedziemy więc zaraz. — Zaczekaj! Nie pora jeszcze. — A, prawda! — spoglądając na zegar, zawołała niecierpliwa hrabina łamiąc ręce — trzeba czekać. Patrz — dodała po chwili — sama siebie nie poznaję, ja, com się tak śmiała nieraz z szalów podobnych, co zimna wytrwałam całe życie... szydząc z tych, co serce mieli... A, co to jest? Co to jest? — Ktoś cię przeklął! — odparła śmiejąc się de Rive. — Zapewne który z kochanków. Nadchodzi zemsta opóźniona, a tym straszniejsza, że późna! Miłość w naszym wieku — dodała grzecznie, stawiąc się na równi z przyjaciółką — śpieszyć się musi. Jesteśmy jak podróżny, który się lęka, aby go noc nie zaskoczyła w drodze: nie zważa, że konie pozabija, byle do gospody dojechał. Julia spuściła głowę smutnie, łez parę dobywało się spod powiek, ale byłyby zostawiły ślad po sobie przebiegając twarz nieco pobieloną, i batystowa chusteczka przyjęła je na łono swoje. Przyjaciółki po oświadczeniach i uściskach gorących rozjechały się każda w swoją stronę. Wyjeżdżając wszakże Julia nie zapomniała raz jeszcze przykazać kamerdynerowi, aby nikogo nie wpuszczano do wychowańca, nikomu bez jej wiedzy widzieć się z nim nie dawano, i postawiono nawet umyślną straż u drzwi, aby się chłopak przez jaką dziwną ciekawość nie wyrwał. Dwór kasztelaństwa, jak każdy, w którym sam pan o niczym nie myśli, był dosyć rozprzężony: spełniano rozkazy dawane przez panią, pan uważał się za osobę cale podrzędną. Często jednak starszyzna spychała na niższych dane sobie polecenia, a niżsi zrzucali je na barki najostatniejszych. Hierarchia dworu zaczynająca się od kamerdynera Francuza, rywalizującego z marszałkiem dworu powagą i próżnowaniem, schodziła dalej po szczeblach na lokajów, lokaików, chłopców kredensowych, a kończyła się na stróżach, co palili w piecu. W istocie oni tylko tu pracowali. Dwór był liczny i dzielić się mógł na dwoje: na widoczny i niewidoczny. Pierwszy był bardzo pokaźny, drugi zaniedbany, z wiejska, w łachmanach i siermięgach. We dnie występowała służba od parady, o zmierzchu i po nocy pracowici biedacy, co we dnie spali po dziurach, pochowani jak nietoperze. Lokaje starszyzna, tak prawie zepsuci jak panowie, potrzebowali wyręczenia, a ciężar wszystek ostatecznie spadał na biednych stróżów, którzy jak widma w pewnych godzinach krążyli po domu, począwszy od kuchni do salonu. Oni to przede dniem zapalali w piecach, gotowali obiad, rąbali drwa, przynosili wodę i froterowali posadzki. Stróże ci, corocznie na stójkę miejską przysyłam z dóbr różnych, byli to biedni wieśniacy, stęsknieni wygnaniem, przygnieceni despotyzmem całej zgrai służalców. Nowe zajęcie nawet im nowej nie dawało odzieży: kożuch w zimie, latem siermięga, nogi bose lub łapcie lipowe, szara koszula własnymi prana rękami w studni... stanowiły strój tych pariów. Wśród wytworności pałaców te postacie dzikie, blade, zasmolone, zjawiały się, jakby memento mori przynosząc zbytkom i roztrzpiotaniu. We dnie ukrywali się stróże tam, gdzie nikt ich nie mógł spotkać, ale w zakątach jeszcze pracowali za drugich. Gdy Adasia polecono pilnej straży marszałka dworu i kamerdynera, pierwszy zlecił jeszsze raz nadzór drugiemu, sam idąc na gawędkę do panny Pameli; drugi obrażony nieco złożył to na lokaja, lokaj zakręciwszy ucho chłopcu przykazał mu najsrożej, aby ode drzwi nie odchodził, ale chłopak mający żyłkę do kart i potrzebując dokończyć halbecwelwe poczętą pod wschodami z posługaczem od cyrulika, zbiegł do kuchni, wyciągnął z niej stróża, i najsurowiej mu zalecił, aby się krokiem nie oddalił od panicza, a pilne miał nań oko. Chłodnawy był wieczór jesienny. Iwan rozespany, zbudzony rozkazem chłopca, wziął wiązkę drew na plecy i o mroku zaraz poszedł za jednym zachodem zapalić w piecu u Adasia. Pierwszy to raz od przybycia do Warszawy ta znana mu postać wiejska zjawiła się przed oczyma zdumionego chłopaka, który w mieście nie spodziewał się z nią spotkać. Stanął zdumiony, gdyż ta siermięga, te łapcie, nawet twarz blada i smutna starego Iwana, żywo mu jakoś Wólkę Brzozową przypomniały. Stróż ów godzien był zaprawdę, aby mu się ciekawe przypatrzyło oko. Był to chłop rodem z Lisowa właśnie, Podlasiak, dawno owdowiały, bezdzietny, niegdyś flis na Bugu, bywalec wielki, nie pierwszy raz już kosztujący miejskiego życia... i jak wszyscy, którym brak węzłów wiążących ich ze światem, zobojętniały i zakrawający na filozofa. Barczysty, silny, z włosem bujnym na podgolonej głowie, z twarzą posępną, wyrazistą, podobny był do posągów tych królów barbarzyńskich, które z poucinanymi rękami świadczą w podwórzach Kapitolu o okrucieństwach cywilizacji Romy. Jak ów wieśniak naddunajski, Iwan nie był bez wymowy, gdy mówił, ale dawno się przekonawszy, że mówić tu ani z kim, ani do kogo nie było, obwinął się milczeniem upartym, którego nigdy prawie nie przerywał. Znano go za mruka i mrukiem też przezywano. Pracował nie wymawiając się od żadnej roboty, cierpliwie, bez zbytku gorliwości, ale bez skargi, i los swój znosił z jakąś godnością stoicką. Największa nędza i najostatniejsze poniżenie potrafi stać się poszanowania godnym, gdy człowiek je znosi z poczuciem własnego dostojeństwa. Iwana też nikt nigdy nie tknął, nikt nie połajał, nie dlatego, że nie było za co, ale że spojrzawszy nań, mrowie przechodziło po człowieku, taki straszny był ten olbrzym w łachmanach, milczący, posępny, którego wzrok spod brwi nawisłej przeszywał jak niezrozumiała groźba. Nieraz o szarym mroku lokaje, gdy po piecach palił, zastawali go w pokoju pana lub pani, wśród fraszek wytwornych i zbytkownych, nad stołem pełnym bogatych świecideł, stojącego z rękami na piersiach założonymi i poglądającego w milczeniu długim na te życia pańskiego przybory błyszczące: naówczas brew jego namarszczona, czoło zasępione, warga oddęta i lekki wyraz szyderstwa czyniły go dla nich prawie strasznym. Obchodzili go po cichu, nie śmiejąc mu przerwać zadumy. Iwan naówczas przydybany niespodzianie w kontemplacji podnosił głowę powoli, uśmiechał się i szedł dalej spokojnie. Choć się nigdy w rozmowy nie wdawał, stary, gdy mu się trafiło przebąknąć, okazywał, że widok dworu i tego życia nie przechodził dlań daremnie: słowo jego znamionowało zdrowy sąd, a niekiedy wzgardliwe prawie szyderstwo. Rzadko, gdy się w święto napił, bo w powszednie dni wódki nie brał w usta i swoją porcję drugim oddawał, milczące te usta rozwiązywały się swobodniej i nie zbywało mu na dojmującym dowcipie. Ale niewola nauczyła go tak osładzać wyrażenia, że słuchacz nie wiedział często, czy dziwować się, czy się gniewać. W tej pokorze przesadnej ukryte było złośliwe szyderstwo, w uwielbieniach ironia gorzka, w pozornej gburowatości pogarda dla rozpieszczonego i zepsutego dworactwa. Mimo to lubiono Iwana, a Iwan, który już od wsi odwykł i na cmentarzu wiejskim więcej miał krewnych i przyjaciół niż po chatach, wolał dla roztargnienia służbę w mieście niż życie w domu, które łzami mu płaciło za trochę dawnego szczęścia. Za długo może zatrzymujemy się przy tak nieznaczącej postaci, jaką był jeden ze stróżów pałacowych; nic by nas nie usprawiedliwiało, gdyby powieść dla nas nie była daleko więcej obrazem niż dramatem. Malujemy więc i dalszych planów choć zamglone nieco postacie. Iwan wszedł do pokojów Adasia, rzucił drzewo przy piecu, wyciągnął się powoli, popatrzył wkoło i począł z zajęciem przyglądać się siedzącemu u stolika chłopakowi. Adaś, postrzegłszy go, zmieszał się: wzrok stróża był przeszywający. Po długiej chwili milczenia: — A skąd to paniczyku? — odezwał się Iwan łagodnie. Adaś był dumny, był szlachetka i paniczyk, może innym razem byłby nawet nie odpowiedział na pytanie, ale w obcym miejscu znudzony, zatęskniony, wolał już rozmowę ze stróżem niż milczenie. — Ja? — odparł. — O, z daleka! — Z daleka? — rzekł, zażywając tabaki z rożka, Iwan. — Z daleka? O, o, a taki młody i ładny, gdzieś ty się nie w mieście chowałeś, że taki masz rumieniec? Tu by już z ciebie zgniłe powietrze wyssało krew. Hej, hej! Nie gniewaj się paniczyku, ja mówię z dobrego serca. — Ja się też nie gniewam! — rzekł, uśmiechając się z jego prostoty, Adaś. Stróż bez ceremonii usiadł na podłodze i powoli wkładając polana do pieca, mruczał na pół głośno, jakby sam do siebie: — To tak, jak to oni i z kwiatkami robią: natną ich sobie, nakładą do szklanki, a nazajutrz na śmieci, won! Ot, i tyle tego szczęścia, co pośmierdziały trochę w salonie, a w ogrodzie to by sobie kwitło Panu Bogu na chwałę, pszczołom na pożytek a ludziom na oczów pociechę... hej, hej! — Czy ty, paniczyku, jaki krewny jegomości czy jejmości? — dodał znów zażywając tabakę. — Tak, samego pana. — Dobre to panisko — mruknął stróż — ale bardzo go przypłaszczyło i zmizerowało to życie: jak koń woziwody ledwie już nogami włóczy. Jejmości jeszcze nic, bo kobiety zawsze wytrzymalsze. U nas bywało nieraz, że my się grzybów niezdrowych objedli, bo to tam dzieci zbierały, a głupie dziewczęta warzyły: marło z nich dużo chłopów, a kobiety — tylko że się nastękały — żadnej nic się nie stało. Mówił to sobie półgłosem, a Adaś ledwie chwytał niektóre słowa i te niedobrze rozumiał. — A masz ty ojca i matkę, czyś sierota? — zapytał stróż obracając się ku niemu. — Mam rodziców, mój kochany — szepnął cicho prawie zawstydzony chłopak. — O, to tobie ich żal być musi! — zawołał Iwan. — Hę? Adaś tylko głową pokiwał, zawstydził się własnej nieczułości, ale stróż to inaczej zrozumiał. — Oj, to tu tobie będzie nudno, paniczyku miły! — rzekł. — Już to darmo, ojca a matki rodzonych nikt nie zastąpi, nikt, ani tej chaty, w której się człowiek urodził, ani zagona, który potem polewał; ale człowiekowi nie tak żyć, jakby pragnął, ale jak nabieży... ot co! — A po co oni tu ciebie przywieźli, paniczyku — dodał po chwili podnosząc głowę — po co? — Nie mają dzieci — rzekł chłopak z pewną dumą — więc... Iwan głową pokiwał smutnie. — To to ja rozumiem — odezwał się. — Pożyczyli sobie jak lalkę. Ot, dla was niewielka łaska dobre to ich serce, ale szkoda, że to na was padło. Już to kot, kiedy się z myszą bawi, nic po tym dla myszy, albo smarkacze, gdy chrząszcza ułapią: zawsze taki w końcu kot schrupocze, a dzieci zadepczą. Jak się tobie zdaje, paniczyku — mówił dalej, podpalając w piecu z wolna — czy to tobie dola czy niedola? — O, ja nie wiem — rzekł Adaś. — Toście dobrze powiedzieli, bo to tylko Bóg wie, ale taki pewniej bieda niż rozkosz. Co oni z ciebie jeszcze zrobią, czy człowieka, czy cacko? Widzieli wy, co to tam u nich na górze po stołach, po półkach, po ścianach tych świecideł, tych błyskotek? Aby no i was nie wykierowali na tego pagugaja zielonego, co tam w klatce gada, albo na tę małpę, co ją jegomość trzyma na łańcuszku. Adaś się sczerwienił, ale stróżowi rozwiązały się usta i gadał, nic nie zważając: — A ty wiesz, paniczyku, że mnie ciebie kazali pilnować? Już ja taki dopilnuję, ale czy ty by chciał uciekać? Miałby ty rozum póki czas; ja bym za ciebie w skórę wziął z ochotą: więcej jak dwadzieścia nie dadzą, bo ręce mają słabe i wprzódy im zaboli bić, nim mnie wytrzymywać. — Ja? uciekać? — zawołał zdumiony Adaś. — Ale mnie się to nie śni. Ja przecie przyjechałem z dobrej woli. — A gdzie twoi rodzice? Daleko? — O, daleko, aż pod Białą, het ku Łomazom! — Oj, oj! — zakrzyknął stróż. — To ty z Podlasia? — A tak! Iwan się aż sczerwienił: zdawało mu się, jakby nagle swój rodzony kraj zobaczył. — Wy nie wiecie, że ja też z Lisowa, to tam niedaleko. A gdzie rodzice mieszkają? — A w Brzozowej Wólce. — Te, te! Ja tam był! O, dawno temu! Byłem raz, to ładna wioszczyna a cicha, ale mała. Oj, oj, paniczy— ku! Albo to nasze lasy i pola, i łąki nie więcej warte niż te obmierzłe ich kamienie? Czy to u nas nie sto razy weselej, prawda? A wiosną to to raj! Tylko to teraz tam już nie ma takiej wiosny, jak bywało. I spuścił głowę, i zamyślił się, a podpaliwszy w piecu łuczywem i korą brzozową, wstał powoli, zbliżył się nieco, z twarzą jakąś litości pełną poglądając na Adasia. — Paniczu — rzekł — ja tu położę się w drugiej izbie pod piecem na ziemi, nie będzie tobie tak nudno. Ano, wierz mi! Jakbyś zechciał. Ej, ej! Ja tobie nie powiem: nie uciekaj. Tu będzie ci niezdrowo, tu ciebie wyssą i wyłamią. Jak będzie można, wracaj ty do domu, powracaj do domu! Adaś słuchał tego przerywanego monologu zdziwiony, prawie trwożny; ale nie trafiły mu do serca wyrazy, którymi Iwan dokończył. Stary wydał mu się prawie strasznym ze swą mową ciemną, obliczem tego nieubłaganego sędziego. Mimo tęsknoty, ucisku, wszystkich przykrości, jakie przewidywał tutaj, Adaś wszakże ani myślał, ani chciałby był uciekać: wszystkie jego nadzieje były tutaj. Wprawdzie ścigało go tu matki wspomnienie, ale widział ją przed sobą z uśmiechem łagodnym, z anielską twarzą rozkochaną, błogosławiącą mu do nowego życia. Lękał się tylko ojca, drżał na samą myśl, że może stanąć przed obliczem tego nieubłaganego sędziego. Nie wiedział on jeszcze, jakie ucieczka jego uczyniła tam wrażenie, ale się go mógł domyślić: czuł, że matka mu przebaczy, że ojciec zachmurzy się i zagniewa. Gdy tak dumał, drzwi skrzypnęły powolnie. Pierwej jeszcze niż Adaś ruszył się Iwan z gołej podłogi, na której spoczywał, i zawołał: — Kto idzie? Śmiejący się głos niewieści mu odpowiedział: — Spij sobie, stary! — A to wy, pannuniu! — mruknął kładąc się na nowo Iwan. We drzwiach stała przyjaciółka pani, panna Pamela. — Nie śpisz pan jeszcze? — zapytała wchodząc i poglądając ciekawie po pokojach. — A, to dobrze! Przybyłam pana prosić do pani; kilka słów chce mu powiedzieć, proszę ze mną... chodź pan prędko. Adaś nie wiedząc, co tak późno powołać go tam mogło, ruszył się zaraz i przeprowadzony małymi wschodkami znalazł się w sypialni hrabiny. Buduary owego wieku były to najwykwintniejsze zwykle zakątki pałaców, przybytki i świątynie. Jak dziś jeszcze we Francji, na ten pokoik, który jest niszą kryjącą w sobie bóstwo domowe, wysilała się sztuka, bogactwo, smak, aby konchę uczynić godną perły, która w niej spoczywać miała. Każda z wielkich i sławnych piękności wieku wysadzała się na swój przybytek, a wierni przyozdabiali ołtarz ofiarami. Tu tylko przyjmowały się przyjaciółki, aby zazdrościły, kochanek, aby oszalał, piesek faworyt dla rozrywki i czasem domowi. Pokój kasztelanowej był przecudny, ale znać było na nim jakieś chwilowe zaniedbanie: sprzęt wytworny nie był już tak świeży, tak dobrany jak naówczas, gdy do marzeń kołysał. Sama pani wpół rozebrana, albo raczej ubrana na noc w białe muśliny i koronki, stała naprzeciw wielkiego zwierciadła rękami białymi poprawiając kruczych włosów fale, gdy Adaś wszedł wprowadzony przez Pamelę, która natychmiast, znalazłszy pilne jakieś zajęcie, wyszła, za co surowym wejrzeniem pani skarconą została. — Mój drogi Adasiu — rzekła, poważniejąc, pani kasztelanowa — chciałam cię spytać: jak myślisz postąpić, jeżeli tu twój ojciec przyjedzie? To bardzo być może! Głos jej drżał, choć mu się starała nadać spokój i powagę. Spojrzała na Adasia, który pobladł. — A, pani! — rzekł. — Możesz mnie nazywać... ciotką, jeśli chcesz... lub wujenką... lub jak ci się podoba. Nie chcę, żebyś mi mówił — pani. — A, pani — powtórzył mimowolnie, mieszając się, chłopak. — Mój ojciec jest bardzo surowy, ja się go lękam. — Ale, mówmy otwarcie: gdyby cię z sobą nazad chciał zabrać, bo widzisz, mój drogi, choć oboje życzymy sobie coś uczynić dla ciebie... to jest, co tylko będziemy mogli — nie możemy nic zrobić przeciw twej i jego woli. Zwłaszcza twojej... — A, pani! Ja chcę zostać! — rzekł Adaś. Kasztelanowa zarumieniła się z radości. — Dziecko — dodała z czarującym uśmiechem syrena — co byś ty tam robił na wsi? Tyś stworzony do innego życia, my cię do niego wprowadzimy! Trochę pracy, nudów trochę, a staniesz się gwiazdą młodzieży, pójdziesz wysoko, jeśli zechcesz... Wszak na tym i rodzice twoi zyskają. Dziś oni mogą być przeciwni, później się przekonają. — Pani, czy ojciec mój już przyjechał? — spytał z obawą Adaś. — Nie, ale być może co chwila. Adaś spuścił głowę, hrabina promieniała radością. — Więc posłuchaj — dodała — unikając przykrej dla siebie sceny i dla nas, czy nie lepiej by... — Ale nie — przerwała nagle — ty musisz się widzieć z ojcem, będzieszże miał siłę powiedzieć mu stanowczo, że chcesz pozostać z nami? — Ja? Ja? Zdaje mi się... — bąkał Adaś. — Trzeba być pewnym siebie. Trzeba być śmiałym! — dodała kasztelanowa. Chłopcu zadrgało serce, obraz ojca go przerażał więcej, niż sądził z początku: im żywiej go sobie przedstawiał, tym bardziej się nim trwożył. — Trzeba być pełnym uszanowania dla niego — mówiła hrabina — łagodnym, pokornym nawet, ale oświadczyć... Jakże to powiesz? Potrafiszże ty to powiedzieć? — Powiem — śmielej nieco odezwał się Adaś — że chcę się uczyć, że pragnę i im później być użytecznym. — Tak! Bardzo dobrze! Tylko śmiało, odważnie, stanowczo! O, wierz mi — dodała zbliżając się doń i drżącą ręką dotykając jego świeżej twarzyczki, która ognitym gorzała rumieńcem — wierz mi, nie pożałujesz tego! Serce matki znajdziesz we mnie... i więcej niż serce matki: troskliwość ojcowską, przywiązanie siostry. Życie twe, mam przeczucie, będzie szczęśliwe, będzie świetne, bylebyś sam chciał... Zamilkła czując, że i za wiele, i nie to, co chciała, mówiła: usta poddawały jej dziwne wyrazy. Adaś, rozczulony, przejęty, pochwycił po raz pierwszy sam jej rękę białą i zaczął ją całować, pożerać. Hrabina strwożyła się, pobladła i z wolna wyrwała mu ją, bo czuła, że mogłaby omdleć z wrażenia, jakie na niej czynił pocałunek wychowańca. — Idź — rzekła — idź, a pamiętaj, jeśliby ojciec przybył, powiesz mu tak, jak mówiłeś. Chwyciła się za głowę... Czoło jej gorzało ogniem, serce biło. — Pamelo — zawołała — bądź łaskawa poświecić Adasiowi na wschody! Spode drzwi, pod którymi pewnie stać musiała, wybiegła powiernica i przeprowadziła chłopaka, który zszedł uspokojony, szczęśliwy, pełen znowu ufności w przyszłość swą jasną. Hrabina ze złożonymi rękami rzuciła się na sofę zakrywając twarz: dwa strumienie łez biegły po niej. Nie śmiała z modlitwą obrócić się do Boga, bo o cóż prosiłaby biedna grzesznica? O opiekę nad uczuciem występnym, nad szałem nieprzebaczonym? A jednak serce jej chciało się modlić, chciało aż do niebios się podnieść, aby litość ściągnąć na ziemię. „A, tylko raz być kochaną, być szczęśliwą, mieć jedno serce czyste, niezepsute, przywiązać je do siebie, otoczyć ukochaną istotę staraniem, miłością, poświęceniem, żyć dla niej tylko... i marzony raj zobaczyć choć z daleka, i umrzeć u wrót jego z taką słodką myślą, żem i ja była kochana! Co mi świat? Oni mnie straszą ludźmi! Co mi ludzie? Niech mnie pokazują palcami, niech ze mnie szydzą, niech kamienują, niech zabijają! Ale ja będę kochaną! Ja będę kochać, ja kocham! To, co się dla mnie zwało miłością, było szyderstwem: to były męczarnie szatańskie... Ta mi za wszystko nagrodzi. A jeśli mi go odbiorą? Nie, jak lwica bronić go będę, nie oddam rodzicom nawet... Jest moim! Był mi przeznaczony!" Z tym postanowieniem hrabina rzuciła się na łóżko, ale płakała gorzko, a łzy te były jeszcze rozkoszą. Cała noc zbiegła na gorączkowych dumaniach, co chwila ojciec, ten straszny ojciec mógł nadjechać. Tom II Pan Krzysztof, jadąc do stolicy, nie miał nikogo w niej, co by go tu mógł poprowadzić, dopomóc, jednym słowem, zaopiekować się wieśniakiem. Nie lubił on kłaniać się i prosić, a miał to poczciwych ludzi wyobrażenie, że dobra sprawa nie potrzebuje wszędzie ani pokłonów, ani protekcji. Ale po wszystkie czasy i zawsze niewygodna to rzecz spuścić się na samą dobroć swej sprawy i na prawa swoje, bo wszędzie drogi są szczelnie strzeżone od napływu natrętów przychodzących z niepokojącymi skargami i od wszelakiej gawiedzi, co się ciśnie, nie dając panom używać błogiego wczasu. Niełatwo więc przychodzi i temu, co miasto łaski potrzebuje tylko sprawiedliwości, dostać się do źródła, z którego ona płynie. O tym albo nie wiedział pan Krzysztof, albo wierzyć nie chciał, silny przekonaniem, że rzeczy w świecie najsłuszniejszej domagać się miał, że mu jej odmówić nie było podobna. Podróż trwała dosyć długo. Samotnemu i zbolałemu człowiekowi myśli jedne a jedne krążyły po skołatanej głowie, rozbijając się o najrozmaitsze przypuszczenia. Wielekroć to każdy na sobie doświadczył, że usiłując odgadnąć przyszłość, wyczerpując wszelkie jej możliwe kombinacje, nigdy przecie trafić nie może na tę, jaką mu los zgotował. Człowiek morduje się na próżno, aby przewidzieć wypadki i przeciwko nim uzbroić się zawczasu: jedno nicpotem łamie szyki i przedstawia coś całkiem nowego i niespodzianego. Pan Krzysztof tym mniej umiał tę przyszłość odgadnąć, że w zapasy z niespodziankami losu nigdy prawie nie chodził, życie jego powszednim bardzo płynęło trybem, a największym w nim wypadkiem była burza z gradem na wiosnę, mróz, co przedwcześnie zwarzył hreczkę późno posianą, lub ulewa, która zboże dojrzewające wykładła. Cała ta wyprawa przedstawiała mu się jako rzecz niezmiernie prosta i łatwa: jechał po swego syna. Gdyby mu go dobrowolnie oddać nie chciano, gotów był stanąć przed królem i żądać odeń wymiaru sprawiedliwości: król naturalnie odmówić jej nie mógł. Zabierał więc Adasia i powracał do domu. Wszakże po drodze, gdy się gubił w myślach, przychodziły mu już niejakie wątpliwości, których nasiona rzuciła żona i Diogenes Kapustyński: „Czy godziło się z tej drogi świetnej spychać dziecię, któremu los szeroko wrota do zaszczytów i bogactw zdawał się otwierać? Czy koniecznie to, co starczyło panu Krzysztofowi, miało jego syna zadowolnić? Czy należało uporem, przebojem, siłą wyrywać dziecię z tej jaskini zepsucia?" Mimo wszakże tych wątpliwości jechał pan Krzysztof niezachwiany w przekonaniu, że obowiązek swój powinien był spełnić, choćby narażając się na największe przykrości. Jemu i woźnicy zarówno na myśl o straszliwym potworze stolicy dreszcze przechodziły po skórze. Z powieści o niej, o dworze, o zepsuciu miast wielkich, o wszelkiego rodzaju podstępach, pułapkach i lisich jamach zastawianych tam na prostoduszność wieśnia— ków, wystawiał sobie stolnikiewicz Warszawę jako istną spelunca latronum. Widział nawet potrzebę podsycania jeszcze niedowiarstwa swego woźnicy i umocnienia się we własnej niewierze względem ludzi tamtejszych. W istocie, prawie cały kraj naówczas, czy z jakich próbek sądząc, czy instynktowo, jakoś ze złej bardzo strony wyobrażał sobie stolicę, jako pełną czyhających na kieszeń, spokój, na dobrą wiarę uczciwych ludzi, przywykłych do ufania każdemu. Opowiadano przygody straszliwe, nie tylko o mordach nocnych na ustronnych uliczkach, ale o dziwnych kradzieżach po gospodach, o szulerskich zasadzkach, o filuteriach wszelkiego rodzaju, przeciwko którym potrzeba się było mieć nieustannie na baczności. Biedny Juraś obiecywał sobie zawczasu, że od nikogo kieliszka wódki nie przyjmie, aby w nim szaleju lub śpiączki nie wypił, co by go na dwadzieścia cztery godziny bezprzytomnym uczyniła; przyrzekał, że ze stajni od koni i jegomościnego tłumoka krokiem nie odstąpi, że się z nikim nie wda w nieostrożną rozmowę i żadnych nie zrobi znajomości męskich ani niewieścich, choćby się one najponętniejszymi dlań wydały. Ostatnich zwłaszcza, jako bardzo niebezpiecznych, Juraś szczególnie unikać sobie przyrzekał, gdyż czuł, że mu się im najtrudniej oprzeć będzie. Cuda mu prawiono o piękności kobiet warszawskich i o ich zdradziectwach, okrutną też miał chętkę własnymi je zobaczyć oczyma, a cierpiał na tę myśl, że się gotów do śmiechu i gawędy dać spokusić, a te do Bóg wie jak straszliwych następstw doprowadzić mogły. Co chwila powtarzał dane sobie słowo i popierał je częstymi zaklęciami, że wyjdzie z Warszawy zwycięsko, że się ująć nie da zastawionym sidłom, że zedrze ma— skę z szalbierzów, którzy by doń przystąpić się ważyli. Ze swej strony pan Krzysztof nie był bez obawy o własne niedoświadczenie i nieobycie się z życiem miejskim, ale spokojniej jechał w przekonaniu, że gdzie braci szlachty nie brak — tam szlachcic jak w domu być powinien. Obaj podróżni — gdy po długiej i dosyć nużącej drodze wyjechali z lasów otaczających stolicę i ujrzeli ją jak w obłokach, owitą mgłami nadwiślanymi i dymami! tysiąca kominów, gdy na niebie przed nimi zarysowały się im długim pasem sterczące wieże kościołów, szczyty pałaców, gmachy i mury, gdy na samym gościńcu otoczył ich ruch oznajmujący zbliżanie się do miasta — przeżegnali się z jakąś niewysłowioną trwogą. Milczący woźnica obrócił się i wskazał panu biczyskiem tego ogromnego węża—miasto na horyzoncie; pan Krzysztof obyczajem dawnym po cichu zaczął odmawiać dziewięć Zdrowaś Maryja na intencję szczęśliwego przybycia do miejsca. Był to ranek, gdyż umyślnie, nie chcąc pod noc przyjeżdżać dla owych niebezpieczeństw, które mrok zwiększał jeszcze, i dla nocnej sprawy, jak mówił Juraś pokręcając głową, wśród okolicy lesistej, a pełnej różnych włóczęgów — obrachowałi się tak, aby przed południem stanąć w mieście. Nie mogli wszakże zapobiec drugiej niedogodności, przybycia w niedzielę, chyba stojąc cały dzień w karczmie i darmo karmiąc konie, co zdało się rozrzutnością panu Krzysztofowi. A że w dzień świąteczny na targ i nabożeństwo zawsze do miasta dosyć ludzi z okolicy przypływa, zwiększyło to nieco trudność rozminienia się na gościńcu z końmi do takiej gąszczy nie przywykłymi. Woźnica tracił głowę i inaczej już podołać nie mógł, aż stanąwszy na nogi, aby lepiej a dalej widzieć przed sobą. Jesień była sucha, kurzu tumany, z tyłu napędzały się bryki z dyszlami, z przodu najeżdżały z końmi bryki, wozy, nachodzili piesi; chwilami Juraś już chciał stanąć dla przeczekania tego ścisku. Jakoś przecie, nie bez dziury z tyłu w bryce, dobili się do mostu, gdzie istotnie i koniska przestraszone, i woźnica ledwie rady dać mogli sobie. Pan Krzysztof z tego nieustannego czuwania nad nim i wołania: — w prawo, w lewo — czuł już zawrót w głowie i szum jakiś w uszach, ale z zimną krwią na to patrzał. Od Pragi zaraz poczęły się zapraszania do gospód przez gospodarzy, zaręczających, że w mieście nie było już gdzie stanąć. Tego się jednak nie lękał stolnikiewicz, bo w ostatecznym razie miał w kieszeni ratunek, jedyny list rekomendacyjny, w który go pan Baltazar zaopatrzył, kartkę od księży reformatów bialskich do księży reformatów w Warszawie, mógł więc w najgorszym razie po staroświecku zajechać do klasztoru. Przebywszy wszakże most i dostawszy się do samego miasta, znowu znalazł gospody wkoło, a przed każdą uprzejmy gospodarz lub gosposia zapraszali jak najgrzeczniej i dosyć natrętnie do siebie. Tu już wypadało poprobować szczęścia, bo w środku miasta oczywiście gospody musiały być droższe. Najrzawszy więc dom pokaźny na dole w Bednarskiej ulicy pod Po— • gonią, kazawszy się na swe siedzenie przesiąść woźnicy, aby co z tyłu nie schwycono i oka nie spuszczać z wózka, wysiadł pan Krzysztof, aby wprzód stajnią i stancją opatrzeć. W myśli miał, aby sobie tak oboje dobrać, by z izby i na konie, otworzywszy drzwi, zajrzeć było można, jak to w karczmach na wsi bywa; ale wszedłszy tu, znalazł stajnie odosobnione, ludzi w nich jak napchał, stancje na piętrze i całkiem jakiś nowy dla niego porządek. Ledwie wysiadł, miał już przy sobie trzech faktorów, z których każdy targał go w inną stronę i inny dom mu zalecał. Pomyślawszy przykazał Jurasiowi stać nie ruszając się z miejsca, póki sam do niego na powrót nie przyjdzie, i gdyby go ktokolwiek inny wołał, nie słuchać... poszedł dalej stancje opatrywać. Było czym cierpliwszemu się znużyć; wreszcie w dosyć porządnym domu nie pod Pogonią, ale pod Łabędziem znalazłszy jakie takie przytulisko, powrócił po bryczkę, która zatoczyła się w bramę gospody, a Juruś tylko orczyk jeden złamał wjeżdżając, co sobie uważał za dosyć złą wróżbę. Nie będziemy opisywać pierwszych chwil w mieście dziwnie ciężkich i smutnych; nim się nieco rozpatrzył, rozlokował, rozpytał stolnikiewicz, zaczęło powoli zmierzchać, po nocy na żadną naturalnie wyprawę puścić się nie mógł. Biło mu serce tą myślą, że w tym samym miejscu, niedaleko może, jest jego ukochane dziecię, do którego rad by był jednej chwili pośpieszyć. Ale jak się doń dostać? Sam nie znając miasta, pan Krzysztof musiał zdać się na faktora, którego mu gospodarz jako doskonałego i bardzo uczciwego człowieka nastręczył. Na wyborze jego leżało w istocie wszystko, była to rzecz wielkiej wagi: dlatego ten, co tu przywiódł stolnikiewicza, niepozorny młokos, wziąwszy złotówkę zaraz został oddalony. Gospodarz spod Łabędzia przyprowadził mu męża zaufania, poważnego, ubranego z niemiecka jegomościa, któremu w istocie roztropność z oczów patrzyła. Ten nowy pomocnik już niemłody, suchy, zamyślony, małomówny, z wielkim sygnetem na palcu, w kapeluszu okrągłym, w surducie długim, z trzciną o gałce słoniowej w ręku, miał minę bywalca wytrawnego i gospodarz zań ręczył, że do najdelikatniejszych posług jest zdatny. Wszedłszy i skłoniwszy się stanął u drzwi, bacznie popatrzył na klienta swego, który sumując chodził po izbie, i stał oczekując na rozkazy. — Ja tu nikogo nie znam — odezwał się pan Krzysztof — mam trochę interesu, potrzebuję informacji. Prosiłbym waćpana... jak się acan nazywasz? — Dawid Szuba, do usług jaśnie wielmożnego pana — rzekł faktor kłaniając się. — Prosiłbym acana najprzód o niektóre objaśnienia. — Mogę służyć — odparł, zabierając głos dosyć czystą polszczyzną, Szuba. — Chociaż tu pracują na uboczu, bo to nie jest środek miasta, gdzie się największe interesa robią, ale miałem i mam z wielkim państwem do czynienia. Mnie tu dobrze wszyscy znają; proszę zapytać o Szubę, nikt pewnie złego słowa nie powie. Na uczciwość... nie gonię za wielkimi zarobkami, ale one czasem same przychodzą, a wiem, że jak dobrze się zasłużę, polski pan dobrze płaci. Argument ad hominem trochę wzruszył szlachcica. — Nie jestem ja wielkim panem — odpowiedział — alem krzywdy nigdy nikomu nie uczynił i mam nadzieję, że acan też ze mnie rad będziesz. Otóż naprzód, gdzie mieszka kasztelan O...? — Graf? — spytał faktor. — Wiem! Oni mają swój pałac, ale go teraz restaurują i myślą podobno sprzedać: najęli cały dom przy Krakowskim Przedmieściu. Znam ich! On sam... wcale dobry człowiek, ale tam nic nie znaczy; no, a sama pani to jest wielka i piękna pani. Był czas, że ona tu całym miastem trzęsła. Ja ich dawno znam. — No, to pierwsze — przerwał Krzysztof — jutro mnie tam acan do nich zaprowadzisz. Teraz drugie: w przypadku potrzeby jak się dostać do króla jegomości? Szuba, słysząc to zapytanie, tak się zdziwił, że zamilkł na chwilę, a Krzysztof musiał mu powtórzyć: — Jak się dostać do króla jegomości? — Czy jaśnie pan pierwszy raz w Warszawie? — spytał powoli Dawid. — Od bardzo dawna pierwszy raz — rzekł pan Krzysztof. — Nie byłem lat ze dwadzieścia. — No, to pan tu ma znajomych, krewnych, przyjaciół? — Nikogo! — rzekł stolnikiewicz. — Przepraszam jaśnie pana — przerwał Szuba — ale to chyba nie może być; ja znam panów i szlachtę naszą. Ktokolwiek tu przyjedzie, nie może być, żeby znajomego a nawet krewnego nie znalazł. Jak pan się rozmyśli, panu to na myśl przyjdzie. Bez tego do króla się dostać... to jest wielka historia! — Jak to? Do króla się dostać szlachcicowi?! — To jest wielka historia! — powtórzył Dawid kręcąc głową. — To się może zrobić, ale potrzeba by po kątach chodzić i pieniądze dawać, i ludzi małych kupować: robota ciężka i nudna, a wiele czasu zabrać może. Niech tylko jaśnie pan po głowie poszuka, to się ktoś łatwo znajdzie, co zaprowadzi. No, to choćby kasztelan! Pan Krzysztof machnął ręką, Dawid nic nie rozumiał. — Proszę pana — mówił dalej — ja tu już z górą lat dwadzieścia praktykuję, nie urzekając, na psa urok, a jeszcze mi się nie trafiło takiego pana widzieć, choć służyło się różnym, żeby sobie kogo swojego w Warszawie nie znalazł. A w ostatku, z przeproszeniem pana za gadatliwość, jeżeli do króla potrzeba, to może jaki proces, interes? Znajdzie się adwokat, mecenas, prawnik. — Ja nie mam procesu — rzekł Krzysztof. — Przepraszam jaśnie wielmożnego pana — dodał, kłaniając się, Szuba — może to nie będzie w guście jego, o co ja spytam, ale ja muszę wiedzieć, co to za interes, a może by się poradziło. Jam bywały, przez moje ręce nieraz przechodziły bardzo delikatne sprawy: bo wielka rzeka czasem przez mały otwór przecieknąć może, tak! Ale co to długo gadać! Do woli jaśnie pana czy powiedzieć lub nie. — Ha, no! — zawołał pan Krzysztof. — Ja tu zresztą żadnych tajemnic z tego robić nie myślę. Dotknęło mnie nieszczęście... porwano mi syna jedynaka, przybyłem, aby go odzyskać. Jeżeli mi go dobrowolnie oddać nie zechcą, pójdę u króla szukać sprawiedliwości. — Jak to? Syna? Przepraszam — odezwał się Szuba mocno zadziwiony — ale ja tego nie rozumiem. Pan Krzysztof podumał chwilę, ale się trzeba było naprawdę przed faktorem spowiadać; faktor był pewnego rodzaju lekarzem, musiał wiedzieć chorobę, na którą miał radzić, dla niego nie mogło być tajemnic. — Rzecz prosta — rzekł stolnikiewicz — ja się zowię O.... — No, to jak i kasztelan? — Tak samo, alem ubogi. — Co to jest ubogi! — przerwał Szuba. — Kto ma takie imię, to dziś może nie mieć nic, a jutro będzie milionowym panem. Czego jaśnie wielmożnemu panu życzę — dodał kłaniając się. — O to mi wcale nie chodzi — rzekł, wzdychając, pan Krzysztof. — Ale cóż to się stało z pańskim synem? — spytał Dawid. — Syn mój był w szkołach, chłopak wyrostek, zobaczyli go, jadąc, kasztelaństwo, spytali, kto by był, a że się im widać podobał, z fantazją magnacką zabrali go sobie, nie pytając mnie wcale. — No? Jak to? To chyba pan im przyjechał podziękować? — zawołał Szuba. — Ja dziękować? — rzekł pan Krzysztof. — Mówię ci, żem przybył go im odebrać. Żyd stanął mocno zdziwiony znowu, potrząsając głową niedowierzająco. — Słuchaj, mosanie Szuba! — odparł powoli stolnikiewicz. — Masz waćpan dzieci? — Dwóch synów — rzekł Dawid — nie urzekając. — Gdybym ja ci jednego wziął? Dałbyś mi go? — A, proszę pana, to jest co innego, my mamy nasz zakon! — zawołał Szuba. — On by w chrześcijańskim domu mógł się go wyrzec i zapomnieć. — No, to widzisz acan — odparł pan Krzysztof — i my też uboga szlachta mamy nasz zakon, którego nie chcemy, aby dzieci nasze wyrzekały się i zapominały. Wolimy ubóstwo nasze niżeli... Tu wstrzymał się i nie dokończył. Żyd poruszył brwiami znacząco i skłonił głowę. — Rozumiem po trosze — rzekł z westchnieniem — ale to już dalej nie ma co i mówić. Po cóż oni jego zabrali? — Mówią, że nie mają dzieci, że się im podobał — obojętnie dodał ojciec. — A, a! — biorąc się za głowę, odparł żywiej Szuba. — To dla niego może być wielkie szczęście. Na co pan jego chce odbierać? Ja znowu doprawdy nic nie rozumiem. — Cóż u kata! — krzyknął stolnikiewicz. — Rzecz bardzo prosta: chcę na powrót mojego dziecka. Mam tylko jedno, gdybym miał dziesięcioro, wolałbym dla nich ubóstwo niż to państwo przegniłe; niech będą szlachtą a nie lokajami w złocistej liberii. — No, wola pańska! Co tu już gadać! Ale to jest cała historia, i osobliwsza historia, zaprawdę! Teraz po trosze rozumiem, dlaczego pan tu znajomych nie ma: tacy ludzie jak pan, z przeproszeniem, sami sobie po świecie chodzą. Stolnikiewicz spojrzał i dziwnie się gorzko uśmiechnął. — No, więc jutro o dziesiątej do kasztelaństwa! — rzekł żywo. — Jak to? O dziesiątej? — spytał Szuba. — Tak o dziesiątej — dodał rachując stary — konie sobie wytchną dobrze nazajutrz, potem porobię sprawunki małe do domu... Co dziś? A, niedziela! W poniedziałek idę do nich, we wtorek się wybierzemy, we środę koło południa wyruszym do domu. Szuba z uśmiechem pokiwał głową z niedowierzaniem. — To może być, ale... prędzej tak nie będzie. No, jutro zobaczymy. Tylko że o dziesiątej w takim domu to jeszcze wszyscy śpią. — O dziesiątej?! — rzekł zdziwiony pan Krzysztof. — O, często i o jedenastej, czasem i o południu, — zawołał Szuba — a jak się obudzą, to już ich w domu nie ma! To jest także sztuka dostać się do takiego wielkiego państwa, zwłaszcza jeżeli oni sami nie bardzo chcą przyjąć. Można pół roku stać w bramie i czatować, a twarzy ich nie zobaczyć, w końcu i ludzi przepłacać, i w tylnej furcie łapać ich potrzeba lub gdy z powozu wysiadają, na wschodach. — To już moja rzecz — rzekł stolnikiewicz śmiało. — O, o! Pan tu chyba doprawdy nigdy nie bywał — uśmiechając się dołożył Szuba. — No, mniejsza! Ja na ich ceregiele wiele zważać nie będę: dobre to dla innych, ze mną tak się nie uda. O jedenastej zaprowadzisz mnie acan do ich pałacu, o resztę się nie troszczę. — Jak jaśnie pan rozkaże, ale, gdyby wolno co po— wiedzieć, ja bym trochę inaczej radził z przeproszeniem. — Tu dobył zegarek z kieszeni, na który popatrzył z uwagą. — Teraz jest siódma, ja zaraz pójdę na zwiady, mam tam znajomego kamerdynera, nie wygadam się, że pan tu jesteś, nie obawiaj się pan, proszę, wiem, że wszystko by się tym popsuło, ale dostanę języka, a jutro zobaczymy. Niech pan się nie kładzie spać i na mój powrót poczeka. — Ha, no dobrze! — odpowiedział, ochłonąwszy nieco, stolnikiewicz, który widocznie stracił nieco pewności siebie i poczynał wątpić. — Idź acan śpiesznie po język, zobaczymy, co mi przyniesiesz. Szuba skłonił się, podumał jeszcze nieco, powoli drzwi otworzył i wyszedł. Pan Krzysztof spoczął trochę przybity i zastygły po tej rozmowie, potem wysunął się obaczyć, co się dzieje z końmi, około których na straży stał Juraś, miotany wciąż wielką niespokojnością i zerkający oczyma, czy gdzie warszawskiej syreny nie zobaczy. Tu jakoś było cicho, tłumoki już zniesiono wprzód na górę. Juraś tylko utrzymywał, że jakiś bardzo podejrzany człowiek przechodził trzy razy przed bramą i przyglądał się koniom nieprzyzwoicie, co zmuszało go mieć się na wielkiej baczności. Pan Krzysztof powrócił do izdebki, a że nic nie jadł, kazał sobie podać kawy, chleba i wina, wieczerzając ni tak, ni owak, bo strawa tutejsza wstręt w nim obudzała: wolał więc wybrać, co mógł najprostszego, aby w kotlecie lub mięsie konia, kota lub psa nie skosztować. Po wsiach rozpowiadano sobie na serio, że w stolicy traktiernie tylko zdechliną i różnymi tego rodzaju przysmakami, przyprawnymi w sosy udatne, karmiły. Upłynęło godzin parę, a stolnikiewicz już, chodząc z różańcem, pacierze odmawiał, gdy zapukano do drzwi i Szuba wszedł powoli z rozjaśnioną twarzą. Widać na niej było razem jakiś tryumf miłości własnej i skłopotania. — No, a cóż tam? — spytał pan Krzysztof. — Dotarłem, jaśnie panie, dotarłem — odparł Szuba — zaraz się wytłumaczę. Rozgadałem się z kamerdynerem, mówiłem z kredencerzem, wywiedziałem się o co trzeba u odźwiernego w bramie i już wszystko wiem, wszystko wiem. — Ale cóżeś się acan dowiedział? — szturmował niespokojnie ojciec. — Odźwierny jest gaduła, a lubi piwo, jego musiałem naprzód za język pociągnąć, żeby wiedzieć, jak z innymi gadać. No, co to długo męczyć jaśnie pana, tam już pańskiego syna nie ma. Stolnikiewicz cofnął się przerażony, załamał ręce i krzyknął głosem straszliwym: — Co się z nim stało? Nie ma? Cóż z nim zrobili? Kłamią złodzieje! Szuba potrząsł głową, widząc gniew stolnikiewicza. — Był syn pański, to jest prawda, przywieźli go tu jak w bawełnie delikatnie, gdyby własne pieszcząc dziecię, ale zaraz mu dodali Francuza guwernera i wyprawili go do Paryża. — Jak to może być? Kiedyż? — A, dzisiaj rano! — Dziś rano? — krzyknął pan Krzysztof, jakby się gonić zabierał. — To jeszcze go napędzić i odebrać im można. — Co pan myśli? On pocztą pojechał, a jutro będzie za granicą! Jeżeli oni chcieli jego od jegomości odsunąć, nie ma co gadać: dobrali oni dobrze sposobów! Albo kto wie, jaką powieźli drogą? Pan Krzysztof stał zmartwiały, z rękami ściśniętymi, łzy mu płynęły z oczów, Żydowi aż się go żal zrobiło i pochmurniał. — O, o, co to tak bardzo strasznego — dodał. — Jak się chłopiec trochę przetrzęsie! Jeżeli oni powinni będą panu oddać, przywiozą go i z Paryża. Stolnikiewicz nie odpowiedział; przybity, zrozpaczony zwiesił głowę na piersi, słowa mu się przez wargi drżące nie mogły przecisnąć: bełkotał niewyraźnie sam do siebie: — Do Paryża! Powieźli go do Paryża! — Już to widać, że oni się musieli zlęknąć pańskiego przyjazdu i że im się chłopiec bardzo podobał — rzekł Szuba cicho. — Może oni jego myślą wziąć za syna! — Za syna?! — krzyknął nagle stary podnosząc głowę. — Ale ja także chcę mieć syna! To moje dziecię! Jakże? Wolno jest panom jak Cyganom kraść dzieci? — Jaśnie panie — z cicha mówił Dawid — niech się pan trochę uspokoi. Powoli! Powoli! Tu nic nie pomoże krzyczeć i narzekać, tu potrzeba flegmy. Ludzie powiadają, że tam jemu krzywda żadna stać się nie może, pojechał jak wielki pan. — Pójdę więc wprost do króla — zawołał, nie słuchając nic, pan Krzysztof — przed tron! Tron być powinien ołtarzem sprawiedliwości, pójdę przed tron, niech ludzie wiedzą, niech słyszą, niech sądzą, to rozbój! Niechby mi wzięli majętność! To nic! Ale dziecko, które chowałem sobie, dla siebie... dziecko, możeź to być? — Jaśnie panie — rzekł cicho Szuba — na świecie dzieje się zawsze wszystko to, co nie może być... i co by być nie powinno: taki to już porządek. Na to człowiek żyje, aby znosił. Pan Krzysztof z gniewu i boleści płakał znowu, ale mu wstyd było świadka tej męczarni. — Przychodź waćpan jutro rano przed jedenastą, zobaczymy — rzekł odprawiając pomocnika. — Niech tylko jaśnie pan się uspokoi — odezwał się, żegnając go, Szuba. — Noc to wielki profesor. Jak jaśnie pan pomyśli, no, to się coś znajdzie: Pan Bóg da. Spytawszy się, czy czego jeszcze nie potrzebuje, i nie odebrawszy żadnej odpowiedzi, odszedł Szuba, a pan Krzysztof pozostał nareszcie sam ze swoją ciężką troską i rozpaczą. Co tu było począć? Przewidział on wszystko, tego tylko wypadku, by syna nie zastał, by nawet zobaczyć go i do serca jego odezwać się nie mógł — ani przeczuł, ani obrachował. Któż wie, myślał, może umyślnie, lękając się wpływu ojcowskiego, biedne dziecko pochwycono, porwano mimo woli, spłakane, stęsknione, gwałtem i zdradą. Wszystko teraz było prawdopodobne. Obrazy dzikie i straszne przesuwały się przed oczyma pana Krzysztofa, któremu noc zeszła w srogim niepokoju. Drzemał znużony, zrywał się, chodził, kładł i doczekał nareszcie brzasku po nocy wiekuistej, której równej i tak długiej w życiu swym nie pamiętał. Szarzejący już w oknie dzień dłużej mu leżeć nie dał; wstał, począł się modlić i jakoś lżej mu się zrobiło na duszy. Zdawało mu się, że wszystko, co go wczoraj tak znękało, było tylko marą senną, że Żyd fałszywie mu doniósł, namówiony lub zwiedziony; że syna znajdzie, że go jeszcze odbierze, że wśród tak uczciwego i porządnego świata zbrodnia taka stać się nie mogła. — Żyd bredzi — mówił sobie — albo to podstęp tylko. Bądź co bądź, potrzeba iść dalej, a co Bóg da, to da. Czas zdawał się nieznośnie przedłużać, do jedenastej trudno mu było doczekać, w ulicach słota i błoto; musiał pan Krzysztof kazać przyprowadzić fiakra, i posadziwszy Szubę na koźle ruszył do pałacu kasztelaństwa. Przyjechali pod bramę, ale ta stała hermetycznie zamknięta; Żyd poszedł do znajomego odźwiernego, który go furtką wpuścił razem ze szlachcicem, na schodach jednak spotkali straż pilną, oznajmującą, że jaśnie pani śpi, a pana całą noc w domu nie było. Zachmurzył się stolnikiewicz. — O którejże godzinie z tą waszą panią widzieć się można? — zapytał służącego. Służba dobrze tego nie wiedziała, zaczęły się szepty, dopytywania, targi; nie było sposobu robienia dłużej tajemnicy, pan Krzysztof nazwisko swoje powiedział i prosił o naznaczenie godziny. Starał się okazywać spokojnym, ale w duszy wrzał. Po dość długim wyczekiwaniu i bieganinie po wschodach przyszedł kamerdyner oznajmić, że z jaśnie wielmożną grafinią chyba po godzinie pierwszej widzieć by się było można. Dwie godziny stać w bramie nie było podobna, pan Krzysztof zaciąwszy zęby, milczący kazał powrócić pod Łabędzia, regulując swój zegarek do wiszącego nad wschodami. W pałacu tymczasem, gdy doniesiono o przybyciu człowieka, którego się już co chwila spodziewano, zrobił się alarm wielki. Od całej tej sprawy sam kasztelan zupełnie ręce umył i postanowił, pożyczywszy owe kilkaset dusiów u żony, dopomagać tylko biernie, to jest nie przeszkadzać, ale osobiście wcale się do niczego nie mieszać. Pięknej pani zdawało się zresztą, że ona to sama równie dobrze poprowadzić potrafi. Adaś istotnie był już na drodze do Paryża z pa— nem Merlon, a kasztelanowa, bojąc się krzyku szlachcica, wymyśliła wraz z przyjaciółką panią de Rive nastawić na niego co najzręczniejszego wykrętacza, aby go per fas lub per nefas uspokoił i jakoś się go pozbył. Wybór człowieka do interesu tak zawikłanego i niezwyczajnego wcale nie był łatwy; im wypadek mniej pospolity, im uczucia wywołane przezeń mniej wchodziły w grę powszednią, tym zręczniejszego, tym dowcipniejszego należało dobrać pośrednika, który by szlachcica nie drażniąc, potrafił zbytnim krzykom i skandalowi zapobiec. Padł tedy los na niejakiego Tymoteusza Zgagę, męża niepospolitych zalet, o którym powiadano powszechnie, że nie wiadomo było, czy większy miał talent do kratek, czy do sceny, na jurystę czy aktora. Pan Tymoteusz nie był z profesji adwokatem ani zawołanym jurystą, ale chodził około spraw jak nikt, a wygrywał je zwykle wcale się nie procesując. Wszystkie skandaliczne zatargi onego czasu przechodziły przez jego ręce lub głowę, a gdzie nawet na oko nie było, tam on jeszcze w kąciku pewnie siedział zakryty. Znali go wtajemniczeni w genialne jego prace, imię rozgłosu zbyt wielkiego nie miało. Zgaga robił pieniądze ogromnie, a o resztę zdawało się, że nie dbał wcale lub ją na przyszłość odkładał. Podejmował się w ogóle wszelkich robót, jakiekolwiek mu kto chciał powierzyć. Stosunki jego towarzyskie, które dlań były najczęściej pomocą wielką, głęboka znajomość serca ludzkiego, wymowa, zręczność, cierpliwość, chłodna krew, czyniły go nieoszacowanym w sprawach zawikłanych. Nie działał w nich tyle sam, co przez drugich: zużytkować sprężyny i sprężynki umiał cudownie. Nasadzał ludzi na ludzi, uczucia stawił przeciwko uczuciom, wpływy na wpływy, często drobnych bardzo na pozór używał środków, gdzie wielkie nie pomagały, i dawał sobie radę cudownie. Nie zrażając się niepowodzeniem, obojętny był na to, co go osobiście spotkać mogło, choćby najnieprzyjemniejszego, Zgaga zdążał uparcie do celu i prawie zawsze w końcu go dosiągł. Znali go kasztelaństwo, bo mieli długi i procesa, układy różne o spadki z familią, a w upartych nieraz go puszczać musieli ze smyczy. Zgaga był ostatnim chartem, którego zwykle, gdy już nic innego nie pomagało, wysyłano w pogoń za uciekającą sprawą. Kasztelanowa z bilecikiem własnoręcznym natychmiast wyprawiła po niego karetę prosząc, aby nie tracił chwili i przyjeżdżał niezwłocznie. Szczęściem zaproszenie to zastało go w domu, pochwycono doktora i dostawiono do pałacu, nim jeszcze na pierwszą godzinę zaproszony stolnikiewicz się zjawił Kasztelanowa blada i drżąca przyjęła go w buduarze, opowiedziała mu dosyć nieporządnie, piąte przez dziesiąte, rzecz całą, odmalowała to jako sprawę usynowienia, jako ideę męża głównie, do której i ona gorąco się przychylała. Wykład ten był tak mało zrozumiały i nieporządny, że potrzeba było roztropności i wprawy Zgagi, aby w nim jasno coś zobaczyć. Kasztelanowa z pośpiechem namiętnym kobiety, rzuciwszy mu zarazem koniec, początek, to, co się stało i stać mogło, tak zagmatwała ekspozycję, że prawnik musiał dopełniających szczegółów długo zasięgać, nim wyrobił sobie dobre pojęcie o wypadku i sposobie, jakiego mógł użyć do obrony. Z poplątanej mowy, rumieńców, pomieszania, jąkań, gorącego stawania w obronie męża, pan Tymoteusz zmiarkował, że się tu coś święci, czego jeszcze dobrze nie rozumie; domyślił się nieco węchem wprawnego ogara i pokiwał głową, jak lekarz wezwany do chorego, który nim go uratuje, musi rodzinę nastraszyć, aby pomoc jego tym większą miała wartość. Uzdrowić z lada lekkiej napaści pospolitej choroby niczym jest, ale dźwignąć kogoś od wrót śmierci...! Zgaga więc najprzód dał do zrozumienia, że robota, nie przesądzając nic, bo nie znał głównego aktora, mogła być wszakże niełatwa. Zależało to od tego, czym ojca ująć lub ukołysać było można. Potrzeba go było poznać, wymacać: nikt nie miał jasnego pojęcia o jego charakterze. Stanęło na tym, że wymawiając hrabinę lekką chorobą, migreną, nerwami, Zgaga najprzód miał się sam rozmówić ze stolnikiewiczem a potem dać informację, jak sobie by z nim postąpić należało. — Tymczasem to tylko pani dobrodziejce powiedzieć mogę — dodał Zgaga — co mówię zawsze wszystkim moim łaskawym, którzy słabej pomocy mojej żądać raczą. Jeżeli się ma do czynienia z fłegmatykiem... wielka bieda! Jeżeli adwersarz gorączka, impetyk — rzecz nierównie łatwiejsza. Szparkich ludzi gdy się do wybuchu doprowadzi, nakrzyczą, nałają, narzucają się, osłabną, a potem z nimi rób, co chcesz. To mój aksjomat — dodał. — Nigdy on mnie nie zawiódł. Niech pani tylko zważa, jeżeli w sali bardzo krzyczeć i hałasować będziemy, sprawa dobra; jeżeli rozmowa przejdzie cicho — tym ci gorzej! O godzinie pierwszej pan Tymoteusz Zgaga był na placu i oczekiwał nieprzyjaciela w postawie bojowej, to jest zimny, chłodny, zamknięty, spokojny, zrezygnowany choćby na jaką burdę we cztery oczy, a pewien siebie. Stary żołnierz nie bardzo nawet potrzebował się przygotowywać do walki. Dodać należy, iż człowiekowi temu nieba dały (tak się wyrażano w owej epoce) powierzchowność doskonale dobraną do rzemiosła. Był to co się zowie piękny mężczyzna, postawy wyniosłej, poważny, urodziwy, miły, mina nadzwyczaj otwarta i szlachetna, z tonem i obejściem się wielkiego świata, wkradający się do serca, ujmujący słodyczą i uprzejmością. Nic w nim nie zdradzało wykrętacza i przebiegłego intryganta, owszem, na pierwszy rzut oka przysiągłbyś, że to człek wielkiej prostoty, dobrej wiary, nawet nieco łatwowierny. Pierwsze wrażenie, jakie czynił na przeciwniku, było mu zawsze wielce korzystne. Wyrobienie sobie tej powierzchowności Zgaga zawdzięczał głębokiemu zastanowieniu się nad naturą ludzką i zrozumianej dobrze potrzebie ujęcia człowieka: kogo nie mógł miodowymi ująć słowy i serdecznym obejściem, temu później starał się imponować majestatycznym chłodem i obojętnością stoicką, pełną powagi. Umyślnie się zawczasu obrachowawszy, którędy pan Krzysztof wchodzić będzie, stanął Zgaga w przeciwnym końcu wielkiego salonu. Miał to na uwadze, że dłużej tym sposobem będzie mógł przypatrywać się fizjognomii gościa i że choć mu wypadnie także iść powoli ku niemu, wybada jego oblicze, nim się zetkną, i będzie już wiedział, jak rozmowę stosownie do temperamentu rozpocząć. O pierwszej przybył stolnikiewicz i, wpuszczony zaraz, ukazał się w progu sali. Po ukłonie zaczął się zbliżać ku Zgadze, który też postępował ku niemu pełen słodyczy i uprzejmości: surowa twarzą szlachcica wcale go nie cieszyła. — Pan Krzysztof O.....? — zapytał pierwszy, kłaniając się nader grzecznie. — Tak jest — rzekł przybyły. — Jestem Tymoteusz Zgaga, przyjaciel domu jaśnie wielmożnych kasztelaństwa. Odchrząknął. — Tak nieszczęśliwie tu pan dobrodziej trafiasz, że ja muszę mu gospodarzy zastąpić. Jaśnie wielmożny kasztelan wyjechał na polowanie do Jabłonnej na dni kilka, a hrabina zasłabła nieco wskutek fatygi, chociaż jest to tylko chwilowa niedyspozycja. Muszę naprzód pana dobrodzieja uprzedzić, że wszelkie domowe sprawy domu tego są mi zupełnie wiadome i że mówiąc ze mną, umocowanym ze wszech miar, jakbyś pan mówił z nimi. — Jednakże — odparł trochę zaczerwieniony pan Krzysztof — przyznam się panu, że choć bardzo mi miło poznać przyjaciela domu kasztelaństwa, nie sądziłem, abym miał z posłami traktować. „Oho! Gniewa się nieco, to dobrze" — rzekł w duchu Zgaga, a głośno dodał: — Może by to jednak ułatwiło właśnie interes, dając sposobność otwartszego rozmówienia się. — Ale ja tu żadnego interesu nie mam! — zawołał stolnikiewicz. — Ja wprost przychodzę po moją własność i kwita: po własność, którą sobie iure caduco przyswojono, że nie powiem inaczej. Waćpan wiesz, o co chodzi? — Domyślam się — rzekł bardzo wolno Zgaga. — O syna? — Tak jest. — Przepraszam pana dobrodzieja, ale to nie jest tak prosta własność, jak się podoba panu ją nazywać — odparł Zgaga. — Jak to? — Juściż syn, dziecię, człowiek wreszcie — dodał prawnik. — Cóż? Moje dziecko nie jest moim?! — podchwycił osłupiały pan Krzysztof. — Niezaprzeczenie — przerwał Zgaga, który umy— ślił powoli oplątać i niecierpliwić pana Krzysztofa, aby w ten sposób zdobyć klucz do jego charakteru. — W całej tej dosyć, przyznaję, niezwykłej okoliczności, wiele jest do ocenienia, do obrachowania. — Przyznam się panu, że go nie rozumiem — odparł Krzysztof. — Nie jestem wielkim filozofem ani człowiekiem sofizmatów i słowa. Wiem tylko to, żem miał dziecię, że mi je pochwycono i że je powinienem odzyskać. — Pochwycono — powtórzył pan Tymoteusz — ale za własną dziecięcia, które jest już dorosłe, wolą i zgodą. — Wolą dziecka małoletniego? Cóż to za wola? — spytał pan Krzysztof. — Gdzież jest prawo, co by mu w tym wieku sobą rozporządzać dozwalało? — Za pozwoleniem — rzekł z wolna prawnik — zgadzam się na to, że podobnego wypadku prawo nie przewidziało, aby syn niemajętnych rodziców, wzięty na wychowanie przez bogatych krewnych, nie mógł sobą dla dobra swojego rozporządzić. Jest to casus cale ciekawy i nowy. Pan Krzysztof osłupiał, potarł wąsa, zarumienił się i odparł: — Ja z waćpanem nie mam co gadać. Waćpan jesteś stary wyjadacz, jak widzę, jam prosty człowiek. — Dziękuję za pochwałę nie zasłużoną — uśmiechnął się Zgaga — ale bądź co bądź, proszę usilnie, abyś mi pan dobrodziej raczył udzielić swej myśli, dla tym prędszego porozumienia się: będę mu służył za pośrednika. — Chcę mieć mego syna! — rzekł stolnikiewicz. — Zapewne panu dobrodziejowi wiadomym być musi, że z prawdziwie ojcowską dlań miłością, jaśnie wielmożni kasztelaństwo śpiesząc, aby korzystał, co najrychlej z lat niepowrotnych młodości, zwłaszcza że wychowanie było nieco spóźnione, wysłali go z nauczycielem do Paryża, tej stolicy... — Stolicy zepsucia — krzyknął pan Krzysztof — bezbożności, zgorszenia! — Wszędzie złe się i dobre znajduje — odparł Zgaga — ale przy pilnym dozorze domowym, przy nauce... Stolnikiewicz ręce łamał. — Więc to prawda? Więc już go tu nie ma?: — zawołał. — Tak jest, wyjechał za granicę — rzekł chłodno prawnik. — I rozporządzili się nim jak swoim, nie czekając od nas słowa, za nic rachując wolę rodzicielską. A, to, to nie do wiary! Chwilę milczenia ciężkiego przerwał Zgaga miodowo: — Proszę waćpana dobrodzieja — rzekł — gdybym mu pragnął zapisać parękroć sto tysięcy: czybym na to jego pozwolenia potrzebował? — A, spodziewam się — ofuknął pan Krzysztof dumnie — bobym ich ani od waćpana, ani od nikogo innego nie przyjął! — Otóż, przyznaję się panu, że tego bym się ja nie domyślił! — szepnął z uśmiechem pan Tymoteusz. — Boś widać waćpan do lichych ludzi, co na datki polują, przywykł mospanie! — rzekł stolnikiewicz. Na to dictum przyostre zmięszał się trochę Zgaga, ale pokrył urazę uśmiechem aksamitnym. Pan Krzysztof był już podrażniony, co zrazu prawnikowi zdawało się bardzo dobrą oznaką, zbliżającą przesilenie i mającą za sobą prowadzić zesłabnienie, wedle teorii jego, nieuchronne. Nie obrachował się wszakże Zgaga, że miał do czynienia z egzemplarzem człowieka wcale mu dotąd nie znanym, z wieśniakiem zadomowionym: im szczerszym, tym niegrzeczniejszym, a niezużytym, więc upornie stojącym przy swoim. — Z różnymi ludźmi, mój mości dobrodzieju — rzekł — miewało się do czynienia i w różnych interesach, toteż się do różności przywykło. — Tak! — przerwał wieśniak. — Przywykliście też i do tego, że zimno możecie patrzeć na to, jak kto komu dziecko ukradnie, a ma to jeszcze za uczynione poszkodowanemu dobrodziejstwo! Zgaga czuł, że tych nieoględnych wyrażeń słucha pewnie za drzwiami kasztelanowa; przykro mu to było, suwał nogami, aby je zagłuszyć, innej rady nie miał. Na koniec przerwał stolnikiewiczowi: — Proszę pana dobrodzieja, o co chodzi? Wzięto panu dziecko? Sądzono, że dając mu staranne wychowanie i podejmując się przyszłego jego losu, przynajmniej krzywdy się nie robi nikomu, jeżeli się na wdzięczność nie zasługuje. Dziecko to wysłano natychmiast do najpierwszych w Europie źródeł nauki. Oddać go w tej chwili panu, gdyby chciano, niepodobna! Cóż poradzić? Co począć? Chcesz pan zwrotu syna, więc go zwrócą, ale na to potrzeba czasu. — Tak, piękna pociecha! — roześmiał się z ironią stary. — Zwrócicie mi go, zdarłszy z niego poczciwą niewinności szatę, uczyniwszy zeń istotę, w której ja własnego dziecka nie poznam. Wrócicie mi go jak ów w dykteryjce chłopak, co buty pożyczone do Częstochowy sąsiadowi oddał. Na te wyrazy wyrzeczone bardzo głośno Zgaga zdrętwiał: były niesłychanie dobitne, były przykre, nie wiedząc już, co mu na nie było odpowiedzieć. Widocznie pomieszany stał obrońca złej sprawy w postawie, w której przebijało się upokorzenie niespodziane i gniew z doznanej porażki. — Cóż więc uczynimy? — wyjąknął. — Syna pańskiego nie ma... — Mogliście go wysłać — rzekł stary — możecie tak samo posłać po niego. Co mi tam! Ja chcę tego, do czego mam niezaprzeczone prawo. — Słowo tylko — przerwał Zgaga — racz się pan zastanowić, czy przez te władzy rodzicielskiej upominanie się nie wydzierasz pan dziecku szczęścia i losu, którego ono samo pragnąć może. — Jakiż dowód, że ono go pragnie? — spytał pan Krzysztof. — Niech posłyszę, niech mi powie... — Zdaje mi się, że zostawił list do pana. — O, list mógł być wymożony! — Panie dobrodzieju, takie podejrzenie?! — Kto może pochwycić dziecię, może użyć wszelkich środków, aby je zatrzymać. Zgaga spuścił głowę, zdawało mu się, że już nic nie pozostaje nad użycie intymidacji, nabrał więc postawy pańskiej, podniósł powoli oblicze, na którym spokojna malowała się duma, i zamilkł. Stolnikiewicz także zamilkł, nie wiedząc, co począć dalej. — Nie będę więc widział ani kasztelana, ani kasztelanowej? — zapytał. — Lękają się wzroku uczciwego człowieka! — Miałem honor oświadczyć panu dobrodziejowi — rzekł zimno Zgaga — że pani hrabina jest chora, a kasztelan na polowaniu. Stolnikiewicz obejrzał się, jakby szukał kija, zmarszczył brew i wcale nie zmieszany tą impozycją, popatrzywszy długą chwilę w oczy panu Zgadze, także zmusił go w końcu do spuszczenia w dół wejrzenia, splunął mu pod nogi i nie skłoniwszy się wyszedł. — Ho, butny szlachcic! — rzekł, trąc czuprynę, Zgaga, który jak wryty pozostał na miejscu i patrzył na plamę na podłodze. — Butny szlachcic, ale go przecie zestudzimy. Co za szczęście, że mu nie przyszła ochota plunąć mi w oczy... gotowa była historia! Ledwie, że się drzwi za panem Krzysztofem zamknęły, blada twarz samej pani ukazała się zza drzwi przyległych. Widoczne było, że stała niedaleko, że słuchała całą rozmowę. Weszła powoli z załamanymi rękami: najmniej baczny postrzegacz mógłby był z wejrzenia na nią przekonać się, że w całej tej dziwnej historii nie prosta fantazja, ale serce, ale namiętność jakaś grała rolę przeważną. Kasztelanowa była dziwnie zmieniona, strwożona, wylękła: dwie jasne łzy kręciły się jej na powiekach. Zgaga postrzegł dopiero, że rzecz była ważniejsza, niż mu się zrazu zdawało. — A, mój Boże, mój Boże! — zawołała. — Panie Zgago, co to będzie? To jakiś straszny człowiek! — Nie, pani, to tylko grubianin i po wszystkim — rzekł spokojnie pan Tymoteusz. — Cóż on począć myśli? — Nie wiem, ale sądzę, dorozumiewam się, prawie jestem pewny, że powlecze się ze skargą do króla. Trzeba go tylko znużyć... przewłoką. Poradzimy na to, aby łatwo posłuchania nie dostał. Niech się wyczeka, ostygnie: przyjdzie chwila, gdy złamany sam będzie prosił o układy i da się na wieś odprawić z trzosikiem indemnizacji lub słówkiem pociechy. Niech pani będzie spokojna. — Możeśmy źle zrobili, żeśmy chłopca odprawili do Paryża. A, boję się zbytniego rozgłosu! — Jakiego? Ze szlachcica śmiać się będą, boć jawnie głupi, kiedy mu nie w smak, że mu syna chcą uczynić panem i przyzwoitym człowiekiem. Niech pani spocznie — dodał prawnik — a zda wszystko na mnie i śpi sobie spokojnie. Idę śledzić jego kroki i ręczę, że go złamię, tylko czasu i cierpliwości: jemu jej braknie, my ją mieć musimy. Od dziś dnia bramy pałacu będą dlań zamknięte, zresztą proszę się spuścić na mnie. To rzekłszy, Zgaga wziął czapkę, skłonił się nisko i wyszedł rozjaśniony uśmiechając się. Kasztelanowa, zostawszy sama, zakryła twarz rękami i zapłakała na dobre. Biedna! Pierwszy raz w życiu kochała i boleść ta nawet była jej miła. Odgadł bardzo trafnie Zgaga, że szlachcic nie miał innej myśli, tylko natychmiast udać się do króla jegomości. Powrócił rozdrażniony do gospody i posłał niezwłocznie po Szubę, chcąc się u niego poinformować, jakim sposobem uzyskiwało się posłuchanie. Zdawało mu się, że rzeczą to być było powinno równie łatwą dla obywatela, jak przystęp do wszelkiej innej wysokiej magistratury krajowej. „Na to on jest królem — rzekł w sobie pan Krzysztof — aby skarg naszych słuchał, więc przystęp do niego utrudnionym być nie może. Jutro pójdę i powiem mu wszystko." Na nieszczęście teoria ta, bardzo logiczna, niezupełnie się zgadzała z rzeczywistością; król jegomość miał nie jedno to zajęcie słuchania zażaleń i rozsądzania spraw: na jego ramionach spoczywał naówczas cały gmach Rzeczypospolitej. Na ostatek, przy najlepszych chęciach, jego królewska mość otoczony był zastępem ludzi, których zła wola, proste zniecierpliwienie, duma, fantazja mogły długo odsuwać od oblicza pańskiego, kogo się podobało, a raczej kto się nie podobał. Rzecz więc niezmiernie prosta, że pomówienie z królem w teorii łatwe, w praktyce stawało się niezmiernie trudnym żądaniem. Powołany Szuba wszedł i popatrzył naprzód uważnie na pana Krzysztofa, poznał po twarzy, że rzeczy szły oporem. — No, z tymi panami nie ma co robić! — rzekł stolnikiewicz. — Idę jutro do króla. Mów acan, jak tam do niego trafić! — Ano, na zamek wprost — odparł Szuba powoli i jakby niechętnie — a tam to już szambelany wedle porządku jegomości poprowadzą. Król dwa razy w tydzień prośby przyjmuje, a jest bardzo grzeczny i dobry człowiek: z tym nie będzie wielkiej turbacji, ale czy będzie skutek? — No, to już moja rzecz — rzekł pan Krzysztof — ale dwa razy w tydzień, nie wiadomo kiedy. Dziś jest poniedziałek, idźże mi się acan dowiedz dokładniej o dzień i godzinę. Szuba posłuszny odszedł i nie było go godzin parę. — A — rzekł wróciwszy, skrobiąc się po głowie — to jest prawdziwe nieszczęście! Król jegomość na polowaniu w Niepołomicach. — A kiedyż powróci? — Nikt dobrze nie wie — rzekł Szuba — mówią, że w piątek, bo tam jest jeszcze gdzieś w sąsiedztwie proszony na zabawę, a bawić się lubi... i... — I cóż — zawołał stolnikiewicz widząc, że Dawid się wstrzymał. — No, co tam gadać! Nic! — odparł Żyd, wskazując tylko miną, że tam mogły się znaleźć powstrzymujące króla uroki. Szlachcic się obruszył. Dawid, obawiając się wybuchu gniewu, skłonił się i chciał odejść. — Stójże! Czekaj! Cicho! Ja tu głowę stracę w tej Sodomie i Gomorze. Kiedyż król powróci? — Ano, koło piątku. — A kiedyż przyjmuje? — Przyjmuje w poniedziałki. — Jak to? Ja mam tydzień cały czekać na niego?! — ofuknął się stolnikiewicz. Żyd zamilkł, ale widocznie był gniewny. — Z przeproszeniem — rzekł cicho — może mnie pan drugi raz za drzwi zechce wyrzucać za to, co powiem; ale jak pan tu posiedzi z tydzień, nie zaszkodzi, lepiej pan pozna dwór i nauczy, co się tu u nas dzieje. — Ja mam tu tydzień siedzieć i męczyć się — odparł stolnikiewicz — to wolę pojechać za nim do Niepołomic. Król na polowaniu na wsi będzie przystępniejszy, ja mu dużo czasu moją skargą nie zabiorę. Dawid już nie mówił nic, muskał brodę. Pan Krzysztof chodził zamyślony po izbie, ale się nie odzywał. „Ha — rzekł w duchu — potrzeba dobrze rzecz rozważyć a kogoś się poradzić: dzień, dwa na to stracić muszę. Miasta i ludzi nie znam, Żyd niepewny — powoli, a ostrożnie!" I nie rozgadując się już szerzej, Szubę tymczasem odprawił, a wziął się do modlitwy, aby trochę rozdrażnione serce ukoić. Tymczasem niebo jakoś się rozjaśniło, pokazało się blade słonko jesienne i z południa zrobił się rzadkiej piękności dzień, jakby letni, ciepły, taki właśnie, jakiego na świeże posiewy życzyć było można. Pan Krzysztof otworzył okno, spojrzał przez nie na Wisłę, na lasy i pola dalekie — westchnął. Tak mu ten cichy świat smakował, tak go ciągnął ku sobie, tak mu już to mieścisko ciężyło. — O mój Stwórco — zawołał ze łzami w oczach — kiedyż mnie wyrwiesz z tego Babilonu? Kiedy mnie wrócisz spokojnej chacie mojej? Na co wystawiasz mnie na te próby? Usiedzieć w izbie z myślami ciężkimi przywykłe— mu do ruchu było bardzo trudno, wziął więc kij i ruszył w miasto, bez celu, aby się przejść tylko. Nie zważał nawet, że gdy przechodził przez bramę, jakiś jegomość niepozorny, popatrzywszy nań, drugą stroną ulicy nieco go wyprzedzając, pociągnął w tę samą stronę. Naturalnie pan Krzysztof skierował się ku tej części miasta, która naówczas najwięcej była ożywiona. Szedł na los, niedobrze wiedząc dokąd: instynkt go jakiś prowadził, przez Bednarską ulice zwlókł się po lichym i zbłoconym bruku na Krakowskie Przedmieście i tu obejrzał się. Ów jegomość stał opodal na obserwacji. Po przymusowym zasiedzeniu w czasie słoty ludzie się teraz roili w ulicach: ścisk był i wrzawa okrutna, obraz dla wieśniaka nowy. Wszystko to, co mu w oczy wpadało, strojne, buńczuczne, kraśne, hałaśliwe, wyglądało cale inaczej niż wiejska ludność spokojna, cicha i pokorna. Poczuł się tu mniej szlachcicem i panem, więcej człowiekiem równym wszystkim: potrącał go, kto chciał, nikt nań nie zważał, a wszyscy zdawali się równi wobec tłoku, który jednako uciskał całą ciżbę. Tylko tarantami pozaprzęgane karety, nie szanując przechodniów wszelkiego stanu, na szlachcica równie jak na mieszczanina rzucały błotem, a hajducy, kozacy, janczarowie rozpędzali bez różnicy stanu tłum przed ekwipażami jaśnie wielmożnych: senatorów i Tepperów, kasztelanów i spekulantów. Z okien zaraz naprzeciw prawie ulicy, którą wszedł był stolnikiewicz, wyglądały jakieś bardzo postrojone damy, uśmiechające się w ogóle prawie do wszystkich porządniej ubranych przechodzących. A były śliczne, wybielone jak świeżo potynkowana ściana, z rumieńcami jak u lalek, w muszkach, koronkach i fryzurach pudrowanych, na których świeże błyszczały kwiaty. Pan Krzysztof przez jakieś uczucie wstydu, z któ— rego nie umiał się wytłumaczyć, spuścił oczy zarumieniony. Chciał przejść w poprzek, ale przebrnięcie przez to łoże błota było prawie niepodobieństwem, ekwipaże przelatywały jedne po drugich, a wody było do kostek; gdzieniegdzie łysy wierzchołek kamienia sterczał w górę, ale po tych ciężko się było dostać na drugą stronę cieśniny. Wprawdzie dwóch szlachty w dobrych humorach, czapki na bakier, brnęli tamtędy w pasowych butach, zastawiając się laskami bambusowymi od koni: ale ci już swe kurdybany poświęcili byli, a pan Krzysztof choć kozłowych butów nie chciał od razu zawalać i zmoczyć. Pozostał więc z lewej strony, napatrując się w tył i w przód, i widząc, że jego przechadzka ograniczyć się może wyjrzeniem na Krakowskie. Tuż zaraz w lewo spojrzawszy, stolnikiewicz postrzegł znak winiarni. Nad drzwiami zasklepionymi w półkole z piękną żelazną ozdobą u góry wyrzezany był lewek spięty na łapach i trzymający ogromne, olbrzymie winogrono złote, przypominające to, które przyniosło dwóch ludzi z ziemi obiecanej. Złotymi literami na desce stało wypisane poniżej: PROSI NA WINO STEFAN SELEWFI Z BUDY „Ano, wejdę i wypiję lampkę małą" — rzekł w duchu pan Krzysztof, który już nie wiedział, co z sobą począć i gdzie się podziać. Na ruch uczyniony ku sieni i drzwiom, nieznajomy, który się zdawał czatować, gdzieś za węgłem zniknął. Stolnikiewicz znalazł się w ciemnej sieni i przez wpół zaszklone drzwi ujrzał wnętrze winiarni bardzo porządnej. Nikogo w niej jakoś w tej chwili nie było i tym śmielej też wszedł. Chłopak w czystym fartuszku zbliżył się z ukłonem. — Daj mi asan szklankę dobrego, wytrawnego węgrzyna! — rzekł pan Krzysztof siadając. — Szklankę? — zapytał chłopak nieco zdziwiony. — No tak, lampkę tylko, ale dobrego. Nie patrząc już, jak tę dyspozycję przyjmie posługacz, stolnikiewicz siadł spokojnie za stół, zdjął z głowy czapkę i zadumał się głęboko. Ale nie upłynęło i dziesięć minut, gdy drzwi wchodowe zadzwoniły i smukła postać młodego, rumianego jegomościa wsunęła się dosyć hałaśliwie do winiarni, z miną wesołą i rozochoconą. Wchodzący przez szklane drzwi popatrzył, nim je otworzył, potem przywitał bardzo grzecznie siedzącego pana Krzysztofa i dosyć blisko niego zajął miejsce. Chłopca nie było, stuknął w stół i kazał sobie dać butelkę węgrzyna. Chłopiec pobiegł pędem, aby mu służyć, zapomniawszy o lampce stolnikiewicza: przyniósł na tacy najprzód zapleśniałą butelkę. — No, a moja lampka? — spytał urażony nieco stary. — Natychmiast. — Przepraszam za natręctwo — odezwał się w tej chwili nieznajomy — smutno to pić samemu, a czasem znów nie napić się nie można; gdybyś waćpan dobrodziej raczył zamiast żądanej lampki przyjąć i podzielić ze mną tę butelczynę? Niezłe wino ma pan Selewfi. Pan Krzysztof, który nieznajomym nigdy w drogę nie zachodził, zmieszał się nieco, ale był człowiekiem prostodusznym i szczerym, co mu wiele w życiu ułatwiało. Szlachta zresztą naówczas zwykła się była zapoznawać ochoczo i bracić prędzej niż dzisiaj. Nie dając panu Krzysztofowi przyjść do słowa, nieznajomy powstał i sam się zaprezentował. — Ponieważ z nieznajomym może być niemiło i kie— liszek wina podzielić — rzekł — sam się panu dobrodziejowi mam honor przedstawić pierwszy. Piotr Dobromir Zaklicki, staroście bielski. — Zaklicki... Piotr? Traf osobliwy! — krzyknął pan Krzysztof zdziwiony. — Pierwszego waćpana spotykam w Warszawie, a nie jesteśmy sobie obcy: to mi cię Pan Bóg zsyła! Piotr, zapewne Ignacego syn. — Ignacego z Wężownej — rzekł młody człowiek. — Tom cię za uszy targał chłopięciem — zawołał stary wyciągając doń ręce obie — bom Krzysztof O... z Brzozowej Wólki! A jesteśmy sobie powinowaci przez Brzezińskich, bo twoja babka Brzezińska, a moja matka stryjeczną jej, tegoż imienia, Małgorzata. Byli niegdy rodzice waszmości u nas w Brzozowej Wólce, nie pamiętasz tego pewnie. — A, kochanego, szanownego pana Krzysztofa! — odparł rzucając się ku niemu Piotr. — Oto szczęście! Jakże nie pamiętam! Pamięć mam doskonałą, dobrodzieju mój! Pozwól mi się uścisnąć. Uścisnęli się, pan Krzysztof z uczuciem prawdziwym, młody jegomość z jakąś wesołością niezbyt naturalną. — Jeszcze do siebie ze zdziwienia przyjść nie mogę — rzekł pan Krzysztof. — Pierwszego cię spotykam, i znajomy, i krewny! To jakaś łaska boża. Ty tu dawno jesteś w Warszawie? — A, szanowny panie, ja, jam tu już od dziesięciu lat! Ja tu jak domowy! — Co ty tu robisz? — Ano, wiszę przy dworze. — Przy dworze? Przy królu jegomości? Otóż mój zbawca! Jak to się dziwnie składa! — Miałżebyś pan jaką sprawę, interes? — spytał pan Piotr z wielką niby ciekawością, otwierając oczy i przysuwając się do starego. — Jakżebym był szczęśliwy, gdybym mu się na co mógł przydać! — Jużeś mi się przydał — rzekł stolnikiewicz — aż mi lżej, żem zobaczył twarz znaną, że mam krewniaka, do kogo przemówić poufnie i poradzić się. Zobaczysz zaraz, jak prostą tylko informacją możesz mi być wielce użytecznym. Słyszałeś czy nie, co mi się za krzywda stała? Pan Krzysztof jak zwykle ludzie zajęci swoim nieszczęściem pewien był, że o niczym innym nie mówiono w mieście tylko o nim i ó tej dziwnej historii, która w istocie zasługiwała na to, aby ją wzięto na języki. — Ja? Nic a nic nie wiem! — odparł pan Piotr. — No, to posłuchaj i osądź sam. Powoli pan Krzysztof rozpoczął opowiadanie swych przygód panu Piotrowi, który kilka razy z podziwieniem się odezwał, ale na twarzy jego nie znać było, aby wielkie uczyniła wrażenie historia wszakże niepowszednia. Można go było posądzić, że ją dobrze znał wcześniej. Nie postrzegł tego pan Krzysztof zajęty aż do łez swoją dolą i przygodami. Opisał mu wszystko i jak go na ostatek przyjęto u kasztelaństwa, i co dalej czynić zamyślał. Tymczasem Piotr lampki nalewał, sam je gładko bardzo wypróżniał, skinął o drugą butelkę i milcząco głową kiwał, a rękami gestykulował tylko. — Cóż ty mi radzisz? Co mówisz? — zapytał w końcu stolnikiewicz. Młody człowiek głęboko zdawał się zamyślony, wzdychał nawet. — Sprawa — rzekł po chwili — dziwna, niepraktykowana, osobliwsza, z tysiąca nocy: dalipan trudno nawet co poradzić. Ja zbyt jestem młody i mało doświadczony, abym śmiał panu dobrodziejowi moją ra— dę narzucać. Zamiast niej — dodał zniżając głos — gdybym panu dobrodziejowi odmalował, co się tu u nas dzieje, jacy ludzie, co za roboty, ile zepsucia (tu westchnął z głębi potężnych piersi), nie zdziwiłbyś się, że i to stać się mogło! Warszawa... Sodoma i Gomora, mości dobrodzieju! Gdzie tu znaleźć sprawiedliwość? Gdzie serce? Gdzie poczciwość? A, smutne to dzieje, ale im dłużej tu człek siedzi, tym mu świat więcej brzydnie! Nierzadko naówczas spotykało się postacie podobne do Piotra Dobromira Zakiickiego, żyjące w świecie tym a wielce mu niechętne, oddychające powietrzem, które uznawały zatrutym, widzące wszystko czarno a zasmalające się dobrowolnie. Dobromir zaczął od tego, że odmalował panu Krzysztofowi z wielkim zapałem króla, dwór, stolicę, panów, społeczność z jak najgorszej strony. Naturalnym wnioskiem tego obrazu było, że się tu w najsłuszniejszej sprawie spodziewać wiele nie było można. — Dziś — dodał w końcu Zaklicki — król w Niepołomicach, czy nie wiem tam gdzie; za kilka dni powróci do miasta, ale nimże to do niego docisnąć się będzie można, nim zręczność pochwycić, aby z nim rozmówić! Bardzo być może, iż słowa nie da sobie powiedzieć, bo to od humoru i rozlicznych zatrudnień pilnych zależy, więc tylko petycję przyjmie, rzuci ją gdzie na stolik, paziowie się na niej będą uczyć sylabizować, potem kamerdyner pochwyci i wystrzyże z niej jakiego figla. Poczekasz ruski miesiąc na odpowiedź, przyjdziecie o łaskawą rezolucję, a tu nie wiedzą, o co idzie? Dalejże pisać petycję drugą, którą podobny los spotka, lub szambelan w imieniu króla odpowie, aby sprawiedliwości szukać na wielkim gościńcu trybunalskim. — Waćpan coś za czarno widzisz rzeczy — odparł stolnikiewicz — może to być, żebym do serca króla sercem ojca pokrzywdzonego nie przemówił? A sprawa tak prosta, tak święta! Serce... — Szanowny panie — przerwał Dobromir — co tu serce! Tu się robi wszystko plecami, nogami, talarami, oczami — ale sercem? Nic lub tak jak nic. — Strasznie mi waćpan ten nasz dwór malujesz — odezwał się posępnie stary — ale bądź co bądź, wola boża, ja swoje robić muszę, a spodziewam się, że jeśli tam co potraficie, to mi pomożecie? — Ja? — rzekł, mieszając się nieco, młody człowiek. — Małą tu jestem figurą, ale uczynię, co sił stanie! Nie chciałbym tylko pana dobrodzieja uwodzić, abyś zbytnio na to nie rachował: potrzeba by użyć innych środków. Mnie tu oni nie lubią czując, że i ja ich nie bardzo kocham. — A czegóż ty tu siedzisz? — zapytał naiwnie pan Krzysztof. Zmięszał się trochę Dobromir na to pytanie, ale popiwszy winem, ruszywszy ramionami, wybełkotał niewyraźnie: — Co chcecie? Są takie fatalizmy w życiu ludzkim, okoliczności, skład rzeczy! Człowiek by rad się wyrwać, a nie może. Pan Krzysztof spojrzał mu w oczy, ale z nich jakoś nie patrzało jasno, a zrozumieć go nie było można. Właśnie w tej chwili zakłopotania zza pleców pana Krzysztofa gruby głos męski powitał Dobromira. — A ty tu co robisz, Piotrusiu? O, kochanie, dobrze, żem cię ułapił, teraz mi się nie wykręcisz, musisz ze mną wypić! Odwrócił się stolnikiewicz i ujrzał poza sobą stojącego mężczyznę ogromnych rozmiarów, pleców żubrzych, otyłego, brzuch jak fasa, twarz w trzech fał— dzistych podbródkach spadająca aż na piersi, łysina jak harbuz dojrzały świecąca, policzki burakowego koloru, wąs cienki i wypełzły pod nosem, oczy szare i zblakłe, usta rumiane i odęte: istny Faun opiły z Bachusowego orszaku, dobrze już hulanką i życiem zmęczony, ale jeszcze ochoczy i wesół. Był to — sławny pod owe czasy z kielichów olbrzymich, które duszkiem spełniał, z niezmąconego nigdy humoru, z dowcipu, z lekkości, żyjący na bruku i przy ludziach choć bez grosza własnego, niegdy bardzo majętny szlachcic, który fortunkę całą przecedził liwarem, pieczeniarz wielkich panów i zjadacz znakomity — pan Prokop Hurda Hurdowicz, rodem kędyś z Rusi, ale przyswojony stolicy od dawna, bo tu od pierwszej swej młodości przebywał. Zagadkowe to było z pewnych względów życie, ale nader praktycznie urządzone. Hurda — niegdyś starościc bobrujski, zowiący się dla dojrzalszego wieku już po prostu starostą bez kwalifikacji — przejadłszy i przepiwszy parę wsi nad Berezyną, urządził się tak jakoś, że bez dochodów żył dalej wygodnie i przyjemnie. Naturalnie w Warszawie bardzo trudno się przekonać, czy ktoś mający wsie nad Berezyną już je stracił, czy tylko zaplątał, a gdy je raz miał, prejudykat ważny, iż coś posiadać może. Więc się tam. szczelno nie wchodzi. Bene natus et possesionatus Hurda, mówiąc czasem jeszcze o swych wioskach, urządził sobie resztę żywota wcale zręcznie: majątek miał w procesie. Bawił niby dla pilnowania sprawy, na której popychanie czasem i pieniędzy pożyczał. Dostawszy ich dawał zwykle śniadanie. Wesół, do półmiska i do hulanki nieoceniony towarzysz, bo nigdy burdy nie robił, a często cudzą zagodził, gdy chciano tańcować — tańcował, choć się od jego poskoków ściany trzęsły i piętra uginały, pić — to pił jak gąbka, grać — grał na kredą choćby do miliona, bo był pewien, że nic nie przegra, a nawet do płci pięknej i niepięknej przysiadał się z westchnieniami niebezpiecznymi. Panie utrzymywały, że parę jego czulszych supirów było w stanie obalić najsilniejszą niewiastę. Zasady, których nie miał wcale (oprócz wielkiego pobłażania wszelkim słabościom ludzkim), dozwalały mu przez szpary patrzeć na wszystko, czynić to, co było dogodniej, i nigdy nie szukać tej strony czynu, która mogła niepokoić sumienie. Tak pożytecznego człowieka towarzystwo ówczesne znające się na ludziach oszacować też umiało i przyjaciół liczył co niemiara. Bywał, gdzie chciał, a że nadzwyczaj dyskretnym i, jak wówczas nazywano, akomodującym się okazywał, przyjmowano go mile, posługiwano się bez obawy. Za dawniejszych nieco czasów dosyć przystojny, przy trochę podstarzałych niewiastach zajmował miejsce opróżnione przez zbiegłych kochanków: z tego mu pozostały liczne przyjaźnie i protekcje. Nie było więc dnia, żeby nie miał cztery razy tyle zaprosin, ile ich potrzebował do życia; rzadko bardzo za swój grosz pił i jadł, a to, co wygrywał w karty, bo był gracz doskonały i wielce ostrożny, starczyło mu z okładem na pomniejsze potrzeby. Stał nie wiadomo gdzie, w jakiejś tajemniczej dziurze, nigdy nie przyjmował u siebie, potrzebującym się z nim widzieć zwykle schadzki naznaczał w winiarniach, cały dzień zresztą spędzając na odwiedzinach, obiadach, podwieczorkach i kolacyjkach. Trafiało się, jak sam opowiadał, że zjadał w ten sposób trzy śniadania, dwa obiady, dwie wieczerze i jeśli się przypóźniło czuwanie — lekki jeszcze podkurek. Wielka liczba majętnych przyjaciół powierzała mu czę— sto urządzenia przyjęć, stołu, małych fet poufałych i to było właściwe jego zajęcie; umiał bowiem doskonale czy to obiad, czy kolację, czy śniadanko zadysponować, ułożyć, przemyślić, osmaczyć, tak że do tej sprawy mistrza ceremonii lepszego na całą Warszawę nie znalazł. Może być bardzo, że tam przy rachunku czasem się co i do kieszeni okroiło, ale to były tajemnice między kieszenią jego a sumieniem. Hurda, postrzegłszy pana Krzysztofa, zaraz mu się kazał przedstawić, zaraz się doń przypytał i zasiadłszy, wtórując doskonale Dobromirowi Zaklickiemu, począł narzekać na stolicę, a malować barwami najstraszniejszymi trudności wszelkie, jakie tu się spotykało idąc za dobrą sprawą. Nie było to bardzo zgodne z jego naturą, usposobieniem i znanym optymizmem, ale dziwnie się zapalał i nie brak mu było argumentów na poparcie czarnego obrazu, który kreślił. We dwóch z Zaklickim, przytrzymawszy pana Krzysztofa nad drugą i trzecią butelką, od których się szlachcic próżno wymawiał, bo wcale nie był zwykły do takiej pijatyki i brzydził się nią, nagadali tak wiele i tak dziwnych rzeczy stolnikiewiczowi, że się w nim biedne serce ścisnęło. Hurda szczególniej po cichutku, z minką poufną, plótł historie niestworzone; a miał sposób mówienia bardzo dziwny: zapalał się gorąco, z szeptów przechodził do krzyku, potem urywał i znów wracał do stłumionego głosu, mieszał różne dykteryjki, przypowiastki, wiersze. Ale czynił to z taką jakąś prostodusznością, że się wszystko brało za dobrą monetę. — Hej, mociumpanie — mówił, wnet się spoufaliwszy z panem Krzysztofem — dodaj pan jeszcze, że masz do czynienia z O... Na oko to są ludzie głupi, powiedziałbyś, że trzech nie zliczą, ale weźże no się do nich, postrzeżesz, że choć nie gadają, a wykręcić się potrafią. Jak koty spadają zawsze na cztery nogi. Nie nastraszą się, pointrygują, wykopią sobie jamkę, podlizą jak krety i ot... już o milę od waszeci wysypali kretowinę, gdy ich tu myślisz wziąć za karki. Znam ja tych ludzi, a byłem z nimi zawsze ostrożnie, bo nigdy być pewnym nie można, że nie sparzą. Plótł tak piąte przez dziesiąte, ale żywo a napastliwie. Pan Krzysztof, zawdzięczając przyjęcie, musiał też sam postawić butelkę starego węgrzyna: była to czwarta, w głowach dobrze szumiało. Rozmowa zaraz się stawała szczersza, poufalsza, a znajomość od razu podlana winem wyrosła bardzo prędko do serdeczności. W godzinę byli z sobą, jakby się od wieków znali. Do tego szczególniejszy miał talent Hurda, wnet po zaprezentowaniu stawał się poufałym i zmuszał człowieka, aby z nim obchodzić się po bratersku. Pan Krzysztof wszakże, choć pił z nimi i słuchał bzdurstw, które prawili, posmutniał wielce, zwiesił uszy, wzdychał: owe opowiadania dziwnie przykre na nim czyniły wrażenie, a zarazem jakiś wewnętrzny głos oznajmywał mu, że w tym była umyślna przesada. Nie posądzał ich o zmowę wcale, ale wziął ich za chłystków, w czym się nie omylił. Przy pożegnaniu dwaj improwizowani przyjaciele najuroczyściej mu przyrzekli sprawę jego uważać za swą własną i służyć mu do niej, a nie odstępować go na chwilę, póki by sprawiedliwości nie uzyskał. Już dobrze było ciemno, gdy wycałowawszy się i nakłaniawszy odeszli. Hurda pociągnął w miasto na kolacyjkę, Dobromir odprowadził krewniaka na kwaterę mimo błota. Przyszedłszy do siebie, stolnikiewicz począł się modlić i trochę popłakał: głęboko zamyślony chodził długo po izbie, wrażenie wieczora przepędzonego w winiarni znacznie mu jakoś odjęło odwagę. — Nazajutrz nie było co robić, do O... iść już nawet nie chciał, postanowił czekać na króla cierpliwie. Napisał list do żony, a sam zabierał się wyjść dla obejrzenia kościołów i osobliwości stolicy, gdy Dobromir nadbiegł i zaprosił z sobą, całując po rękach, na szlachecki obiadek. Poszli tedy razem na Tłumackie, pociągnęło się to do zmroku, wieczorem gwałtem prawie namówili go na teatrum, do którego bardzo niechętnie skłonił się pójść wieśniak, uważając tę zabawę za potępioną przez Kościół. Ale dawano właśnie polską komedię pięknym napisaną wierszem, do szlachetnych odzywającą się uczuć i pan Krzysztof aż się na niej spłakał. Pierwszy to raz jako żyw znajdował się na przedstawieniu teatralnym i zrobiło na nim ogromne, głębokie wrażenie. Następnych dni szło życie tak samo: po Dobromirze odwiedził go Hurda i pociągnął z sobą znowu; mieniali się tak ci dwaj usłużni a przypadkowi znajomi, nachodząc go prawie natrętnie i nie dając mu kroku zrobić bez siebie. Dziwne się nawet trochę wydawało samemu panu Krzysztofowi, że się tak o niego troszczono, ale to przypisywał dobremu sercu dwóch poczciwych ludzi. Któregoś dnia niby przypadkowo spotkali się ze Zgagą, który uprzejmie bardzo pozdrowił pana stolnikiewicza, zaczynając rozmowę, ale ten odwrócił się i mówić z nim nawet nie chciał, czekał na króla, z O... nie myślał się już wdawać. Nareszcie król też nadjechał, obiecano mu wyrobić posłuchanie, ale w poniedziałek zachorował Stanisław August i nie przyjmował nikogo. Znowu się tedy rzecz przewlekła. Dobromir i Hurda, obiecując ogromnie zawsze, nigdy jakoś nic zrobić nie mogli. Tydzień tak przemęczywszy się, pan Krzysztof pomyślał w końcu iść już przebojem. W dzień, na który mu choć niepewno przyrzeczono nareszcie przypuszczenie do oblicza pańskiego, stolnikiewicz, niewiele myśląc, poszedł na zamek. Wpuszczono go zrazu, ale oczy dworaków zdawały się go niespokojnie pilnować. Kogo spotkał i zapytał, grzecznie, ale sucho zbywał go niczym. Niektórzy nawet milczeniem dziwnym i ucieczką szybką wykręcali się. Widział na swoje oczy, jak innych wprowadzano, jak drudzy wychodzili rozpowiadając o audiencji, dla niego tylko do tych drzwi zaklętych, za którymi wszystkie były jego nadzieje, przystęp był zaparty. Pan Krzysztof cierpiał długo, ale w końcu cierpliwość stracił. Stał tuż obok niego jeden z szambelanów służbowych, który już kilku osobom ułatwił wnijście; stolnikiewicz jeszcze raz z grzeczną i pokorną prośbą zwrócił się do niego. — Ale waćpan dobrodziej — odparł sucho i dumnie upudrowany i wyfryzowany jegomość z niecierpliwością prawie pogardliwą — waćpan dziś króla jegomości widzieć nie możesz: są ważniejsze sprawy. Proszę kiedy indziej się pofatygować. Słowa te, a raczej sposób, w jaki wyrzeczone zostały, dopełniły miarki. Pan Krzysztof namarszczył brew i rzekł głośno: — Mości panie, zameldujesz waćpan królowi jegomości natychmiast, że szlachcic pokrzywdzony domaga się, żąda od niego posłuchania. Dla wszystkich tu widzę dworaków jest ucho, a dla biednego człowieka nie ma. Chcecież waćpanowie, abyśmy zmuszeni byli głośno się o swą krzywdę upomnieć i zrobić wrzawę nieprzyzwoitą?! Głosu nam nie zabraknie. Szambelan zmięszał się nieco, ale jeszcze chciał spróbować traktowania z góry i coś począł wzgardliwym tonem. — Słyszysz, waćpan — odparł gniewnie szlachcic — jesteś szambelanem, rób swoją powinność. Idź mi zaraz i oznajm, a nie — to krokiem stąd nie ustąpię i narobię takiego hałasu, że i sam król posłyszy. Ten, do którego przemawiał tak stanowczo, i kilka osób przytomnych scenie spojrzały niespokojnie po sobie; nie było co ze szlachcicem żartować, brał się za kord jedną, za wąs ręką drugą, twarz mu bladła, to ogniem płonęła. Poszeptano i szambelan wyszedł szybko. Pan Krzysztof przechadzał się po wielkiej sali, niespokojny, nie z tą już miną pokorną, z jaką wszedł: czuł, że gniew i oburzenie uczyniły zeń nowego człowieka, wszyscy też teraz inaczej nań patrzyli, ustępując mu z drogi. Szambelan wyszedł bardzo grzeczny i począł coś mówić niejasno, że król jegomość jest niezmiernie zajęty. — Wracaj waćpan, jakeś łaskaw, do króla jegomości — odparł stolnikiewicz — i powiedz, że ja mam też sprawę nie cierpiącą zwłoki, że siedzę tu od tygodnia i co godzina umieram. Królowi czasu nie zajmę. Zawahawszy się nieco, popatrzywszy znowu po przytomnych, szambelan wrócił ku gabinetowi królewskiemu; drzwi się za nim zamknęły, nie było go długo z powrotem, nareszcie otworzył podwoje i ręką je panu Krzysztofowi ukazał, że wnijść może. Nie zmieszany wcale, choć w życiu nigdy do króla się nie zbliżał, stolnikiewicz wszedł powoli do gabine— tu. Stanisław August stał u komina w mundurze gwardii koronnej, z twarzą bladą, poważną, ale wyrazu łagodnego: patrzał w stronę drzwi, gdy pan Krzysztof się ukazał. W pokoju nie było nikogo, na stole otwarta książka w bogatej oprawie, rzucona okładkami do góry. — Najjaśniejszy Panie — rzekł, nisko kłaniając się, pan Krzysztof — widzisz przed sobą jednego ze swych poddanych, który w końcu po długich zabiegach... — Bardzo waćpana przepraszam — przerwał Poniatowski. — Cóż go tu tak pilnego sprowadza? — dodał z uśmiechem trochę ironicznym. — Krótko opowiem — odparł stolnikiewicz — bo mi z góry oznajmiono, że Wasza Królewska Mość nie masz wiele czasu dla nas ubogiej szlachty. — Ale mój panie! — ofuknął król nieco urażony. — Jestem Krzysztof O... stolnikiewicz z Podlasia. — O...? — spytał król. — Którejże to gałęzi? — Suchej, Najjaśniejszy Panie, suchej, bo ubogiej, ale taki Toporczyk jak i zielone wicie naszego starożytnego drzewa. Tak, Najjaśniejszy Panie, ubogi jestem, miałem jednego syna, to było bogactwo moje, kasztelaństwo O... mi go ukradli. — Jak to? Co? Nie dosłyszę! — przerwał król z uśmiechem nieznacznym, udając wielkie zajęcie. — Co się stało? Nie rozumiem. — I trudno to zrozumieć, Najjaśniejszy Panie — odparł szlachcic, który coraz stawał się śmielszym. — Kasztelaństwo O... jechali przez miasteczko, gdzie się chłopię moje uczyło, podobał się im dzieciak i zabrali go sobie nie pytając ojca, a nim tu przybyłem, pospieszyli się go wysłać na edukację do Paryża, nie pytając ojca. Najjaśniejszy Panie, nic nie żądam, każ mi tylko powrócić dziecię moję! Chcę mojego dziecięcia! — Hm! — przebąknął skłopotany król poprawując w kominie. — Jakoś to rzecz niejasna: potrzeba by spytać i kasztelaństwa — audiatur et altera pars. — O, nie przeczę temu, sprawa jest tak w istocie dziwna, że się niepodobną do wiary wydaje, Najjaśniejszy Panie — zawołał pan Krzysztof — ale nie każże mi, królu, czekać na próżno, sądź po ojcowsku, sądź jak Salomon mądry, ale prędko! Nie lękam się tego, co oni na obronę swą odpowiedzieć mogą. Bóg, sprawiedliwość, prawo natury za mną mówią. Poniatowski zamyślony otrząsł pyłek jakiś, który się zatrzymał na żabocie; piękna jego ręka, na której błyszczał soliter w złotym pierścieniu, biała, pulchna, wypieszczona, kobieca, prześlicznie się wydawała w koronkowych mankietkach. — Wszystko się zrobi, co można — odparł powoli — ale kochany panie O... — dodał — zważ dobrze, proszę, co czynisz. Chłopiec wzięty przez ludzi majętnych mógłby odebrać dobre wychowanie, mogliby go usynowić później. — Daruj, Najjaśniejszy Panie, ja właśnie tego nie chcę! — rzekł stolnikiewicz. — Wychowanie — przerwał król. — Ja właśnie tego wychowania przemądrego się obawiam: uczynią mi z dziecka panicza, cudzoziemca, ja chcę Polaka i ubogiego szlachcica, który by zagon swój orał i po prostu Pana Boga chwalił. Z tych zniewieściałych pół—Francuzów, pół—Niemców pociechy mieć nie będziemy. Król pobladł, popatrzył i zaciął wargi. — Wolałbym — rzekł — abyście to waszmość jakoś między sobą, po familijnemu ukończyli zgodnie. — Niech mi tylko dziecko oddadzą, kwituję ich z łaski i koniec! — zawołał pan Krzysztof, — Ale jeśli mu tak dobrze życzą? — dodał król nalegając. — Ale jam ojciec i ja mu najlepiej życzę! — rzekł pan Krzysztof stanowczo. — Ja mam prawa ojca i serce rodzica! Stanisław August popatrzył nań bacznie. — Macie waszmość stare uprzedzenia przeciwko oświacie i cywilizacji — rzekł powoli. — Może to być — odparł pan Krzysztof — bośmy starzy, myśmy od prapradziadów do naszego obyczaju, wiary, życia nawykli. Poniatowski z uśmiechem ruszył ramionami. — Ale jeśli chłopiec jest już w Paryżu? — rzekł znowu. — To z Paryża powrócić może — uparcie odpowiedział stolnikiewicz. — No, dobrze, kiedy już tak tego pragniesz! — zawołał król trochę zniecierpliwony. — Jedź waćpan do domu i spuść się na moje królewskie słowo, że ci tam syna odeślemy. Nie wiedział pan Krzysztof, jak zaszedł do gospody ani jak do niej trafił. Tu dopiero puściły mu się łzy strumieniem, ale zacisnął usta, aby nie jęczeć, załamał ręce, otarł szybko ślady płaczu niemęskiego. „Nie mam syna! Umarł mi syn! — zawołał sam do siebie. — Panie, bądź wola Twoja!" W godzinę potem kazał Jurasiowi konie przysposabiać do drogi i postanowił natychmiast powrócić do domu. Cały ten pobyt w stolicy, bytność u O..., posłuchanie u króla jak sen gorączkowy stawały przed jego oczyma, ale już prosić nie chciał. Tymczasem scena w zamku rozeszła się piorunem po dworze i mieście, król posłał z biletem pazia do hrabiny i w godzinę przyleciała doń piękna pani strwożona. Długie były narady, posłano kogoś do miasta, ale wrócił z niczym. Ruch zrobił się wielki u kasztelaństwa, wyprawiono nawet posłańca na wieś po kasztelana, który nie powracał, może umyślnie, aby się do niczego nie mięszać. W chwili gdy już stolnikiewicz miał siadać na bryczkę, nadbiegł zdyszany pan Tymoteusz Zgaga, grzeczny, pokorny, uśmiechnięty, jak gdyby najlepszą miał zwiastować nowinę. — Słóweczko, drogi, szanowny panie! — zawołał, wstrzymując pana Krzysztofa. — Co mi przynosisz? Syna? — spytał stary. — Oddajemy mu go, oddajemy. — Kiedyż?! Zgaga się zaciął, miął usta. — Gdybyśmy o tym dłużej pomówili! — rzekł z uśmiechem. Szlachcic popatrzył nań ze wzgardą, nie odezwał się ani słowa, usiadł na bryczkę i rzekł do Jurasia: — Do domu! Nie miał już z kim gadać, źle ukryty w rękawie sukni zgagi trzosik zielony krew mu do głowy popędził, bał się jakiej dopuścić ostateczności. Pan Tymoteusz pozostał skwaszony w progu gospody, z wielką trudnością utrzymując jaką taką powagę. Stolnikiewicz już mu znikł z oczów, prawnik jeszcze szukał w myśli, co mu powiedzieć, jak począć traktowanie; czuł się dziwnie upokorzonym, że go ten prosty wieśniak gburowaty, tak jakoś na bruku, nie dając przyjść do słowa, porzucił. Chociaż lat kilka upłynęło od opisanych wypadków, a w wieku kasztelanowej kilka miesięcy często więcej ciążą niż całe lata w młodości, ona jeszcze była piękna, może piękniejsza niż w dniach najświetniejszych życia. Miłość i nadzieja, te dwa talizmany, czyniły ją jeszcze świeżą, jeszcze prześliczną, jakby ogrzaną rumianym promieniem zachodzącego słońca. Żadna nowa marszczka nie wypisała na tym obliczu klasycznej piękności przebytych dni tęsknoty i wyczekiwania. W ciągu tych lat kilku, rzadko, w długich odstępach widywała Adasia, a przywiązanie jej do niego wzrastało, piastowne na dnie serca jak ostatnia życia iskierka. Hrabina chciała, zdaje się, przedłużyć marzenie, którym się karmiła, obawiała się zmienić je w rzeczywistość, jak Psyche lękając się wnieść światło do tej komnaty, w której uśpiony spoczywał Amor. Wiedziała ona, że miłość gwałtowna zużywa się sama sobą. że póki wzrasta, póty żyje tylko, a zmieniając się w nałóg chłodny — już staje u progu śmierci. Ale te lata cichego przywiązania jakże zmieniły kobietę płochą! Przyjaciele i nieprzyjaciele poznać jej nie mogli: sprawcą metamorfozy było czarodziejstwo uczucia. Z płochej i roztrzepanej stała się poważną i obojętną, prawie zimną dla ludzi, żyjąc w sobie, swym skarbem — nadzieją. Listy Adasia, pamiątki po nim, jego portret, z którym godzinami się zamykała, zajmowały ją tylko. Wstydziła się swej przeszłości trzpiotowatej, bez uczucia przeciągniętej tak długo; jednym słowem, hrabina kochała i stała się inną istotą, rozpromienioną, ubłogosławioną świętością tego uczucia, które nawet będąc występnym, ma w sobie jakiś pierwiastek nad—ziemski. Hrabina od młodości, od dzieciństwa należała całkiem do swojego wieku: była płocha jak wszystkie jej towarzyszki, lubiła bawić się i drażnić, wywoływać miłość i odpychać ją, udawać uczucie i szydzić z niego, męczarnią ludzi naiwnych podrzucać jak kot myszką. Teraz to wszystko wydawało się jej profanacją, występkiem, a wspomnień młodości znieść nie mogła, odpychała je jak pamięć ciążącego grzechu. I stała się dobrą, i była łagodną, i łzawą jak nigdy; pragnęła, by wszyscy ją otaczający byli szczęśliwi, aby jej miłości przygrywała harmonia chórów całego świata. W dniu, o którym mowa — był to dzień skwarnego lata, Adaś właśnie miał powrócić z Paryża, aby już pozostać z nimi. Lato mieli spędzić na wsi, w gąszczach zielonych ogrodów, wśród uroczystej ciszy wiejskiej; na zimę chcieli powrócić z nim do Warszawy, a hrabina jak utworem swym i tryumfem miała się nim pochlubić przed światem. Teraz Adam był już mężczyzną wychowanym w stolicy świata; przy pięknej postaci miał nabyte formy zewnętrzne, które dozwalały mu śmiało przedstawić się choćby na najpierwszym dworze europejskim. Lat tych kilka dokończyły w nim człowieka, gorączka pragnień bez liku przyspieszyła w nim dojrzałość: Adam zdawał się na oko mieć więcej lat, niż ich miał w istocie. Wszyscy zgadzali się dlań na jednogłośne pochwały, którymi obsypywano najprzód cudnie uroczą postać Antinousa, potem dowcip łagodny i miły, zdolności i przymioty towarzyskie, których szczególniej potrzebuje od swych dzieci świat zowiący się wielkim. Adaś nie był geniuszem wcale, lecz miał z łatwością nabytych mnóstwo błyskotliwych talentów, które lepiej daleko nad geniusz popłacają: jeździł konno jak berajter bił się na szpady i pałasze jak fechmistrz, tańcował jak Vestris, jak sam bóg tańca, śpiewał wcale nieźle słodkim i sympatycznym tenorem, grał trochę na klawikordzie i flecie, który był naówczas w modzie, a w towarzystwie, dzięki szczęśliwej pamięci, co mu gotowych fraz dostarczała, mógł mówić, sądzić, rozprawiać o wszystkim, choć nic dobrze nie umiał. Sąd jego był pospolity, ostrożny, czasem zaostrzony dowcipem lekkim, nigdy zbyt śmiały i niepokojący, z tego rodzaju które na świecie najlepiej są przyjmowane, bo nikogo nie budzą i nie drażnią. Jak pszczoła, w lot, bez pracy chwytał po trosze z rozmów, z widoków, z naprędce przerzuconych książek, z każdego kwiatka, do którgo się dotknął po drodze; z tych odrobinek układał sobie zapasy, ostrożnie szafując nimi. Umysł jego, nie umiejąc nigdzie wniknąć głęboko, niezmiernie wiele odgadywał i z nadzwyczajnym taktem występował do popisu. Zdawało się powierzchownie, że w nim daleko więcej być musiało, niż było w istocie; tam gdzie nieświadomość zmuszała go się powstrzymać, umiał dać do zrozumienia, że wiele niedopowiedzianego zamilczał dobrowolnie. Był to zapaśnik w istocie niewielkiej siły, ale zwinny i przytomny. Natura niesamoistna, nic z siebie samej nie mogąca dobyć, z łatwością naśladownicza, wpajająca się w każdą myśl cudzą, dosnuwająca jej wątku, nie twórcza, bo zostawiona sobie, traciła wszelką energię. Adam umiał wybrać, a wybrane i przywłaszczone na swą korzyść obrócić. Człowiek był lekki, miły, sympatyczny a chłodny w głębi; wszystkie zarody namiętności pożarła w nim jedna niezmierzona ambicja, pragnienie wzniesienia się nad poziom, żądza świecenia i znaczenia. Tej gotów był poświęcić resztę — wszystko. W pierwszych chwilach głębokie na nim wrażenie uczyniła piękność arystokratyczna hrabiny, nosząca na sobie wybitne piętno cierpienia, pragnień, zawodów, budząca litość i sympatię. Młodość rzuca się zwykle chciwie ku tym bolejącym duszom niewiast, ołzawionym, tęsknym, rozpragnionym: są to pierwsze pastwy sił młodzieńczych. W miarę jak człowiek dojrzewa i starzeje, zaczyna więcej pragnąć młodości, więcej goni za urokiem niewinności i dziewictwa. Prawo o barwach dopełniających w malarstwie sprawdza się w życiu: człowiek pragnie w miłości tego, czego mu najwięcej braknie. Trzeba też mieć było serce kamienne, aby jej nie pokochać; oprócz uroków i wdzięku, jakim jaśniała, ona była dlań w ciągu tych lat matką, siostrą, trochę trwożliwą kochanką, nade wszystko istotą poświęceń, czuwania i nieustannej ofiary. Adam czuł, wiedział, że wszystko jej był winien — ale... Nie uprzedzajmy toku opowiadania. Jesteśmy w pokoju kasztelanowej, w pałacu na wsi. Gmach to stary, ostawiony wiekowymi lipami i kasztanami, na wzgórku nad rzeką, niegdyś zamek obronny, dziś przepyszna rezydencja wiejska, przy której murach okolnych na strzelnice wyszczerbione spinają się bluszcze, winne latorośle i kapryfolie. Z pierwszego piętra widok daleki, spokojny, taki, jakich to u nas tysiące: na łąki zielone, na rzekę srebrzystą, na brzozowe gaje, na wioski ukryte w zaroślach. Komnata hrabiny, w której ją znajdujemy, podobna była wielce przeznaczeniem do buduaru, ale budową i urządzeniem bardzo od niego odmienna. Stare te zamki wspaniałe nic dla rozkoszy i zniewieściałości nie miały w sobie: mury ich zdawały się odpychać nowe pokolenie, tak one do ich kształtów, charakteru i obyczaju nie przypadały. Wzniesione dla niewiast pracowitych i mężnych, prababek tych rodów skarlałych, które żyły w trudach, łzach i modlitwie, nie mogły się przydać ich rozpieszczonym i roznerwowanym wnuczkom. Szukając pokoju na przybytek dla kasztelanowej, musiano wybrać nań izdebkę w narożnej baszcie, nie wiadomo jakie dawniej mającą przeznaczenie, ale nie dość dobrze nadającą się do nowego. Architekt zesłany z Warszawy umyślnie dla odświeżenia starego gmachu, przerobiwszy ten kątek uczynił go prawie znośnym. Izdebka miała jedno wielkie wąskie okno w grubym bardzo murze wybite, teraz przysłonione jak nisza bogatą z ciężkiej materii draperią, poza którą postawiono we wgłębieniu dwa taborety miękkie, bo widok z tego okna na łęgi i okolicę był prześliczny. Ściany całe obito makatami, komin wmurowano marmurowy, wielce ozdobny, posadzkę zarzucono dywanem, wreszcie tysiące fraszek i ornamentów poważne lice wieżycy, w której dumał może jaki bohater o losach kraju, wyświeżyły i odmłodziły. Przed wielkim zwierciadłem, ukośnie stojącym do okna, ubierała się hrabina, cała swym strojem zajęta, dobraniem barw do twarzy, kształtów do postaci, tego, co by ją jak najpiękniejszą uczynić mogło. Brała i rzucała z kolei stroiki, pióra, kwiaty, klejnoty, a nic jej nie zadowalniało: chciała być piękną, piękną, najpiękniejszą z pięknych dla niego! On wiedział już, że go kochała, i przysiągł jej miłość dozgonną; chciała utrzymać go przy sobie, usidlić, przykuć, obłąkać. Przywiązanie jej i namiętność razem dla niego były szalone jak ostatnia miłość, jak ostatnia nadzieja. Pamela, dzisiaj już poważna marszałkowa dworu, gdyż wyszła była za mąż nareszcie i dostojność małżonki piastowała majestatycznie — stała przy pani, nieznacznie ruszając ramionami na oznaki jej niepokoju. Czuła ona najlepiej, znając to serce, co się w nim działo, ale chłodna istota, co nigdy kochać nie umiała, co się przywiązać nie mogła, nie pojmowała stanu duszy swojej pani. Hrabina teraz była dla niej zagadką. — Pamelo droga. — szczebiotała hrabina — patrz no, patrz, jakże mi z tym diademem we włosach? Suknię, nieprawdaż, wezmę tę białą tyftykową z niebieskim w palmy szlakiem? Jak ci się zdaje? Mów, ale przemówże przecie! — Pani we wszystkim prześlicznie — odparła marszałkowa ruszając ramionami. — Gdybyś pani włożyła prosty szlafroczek czy suknię z lamy złotej, to wszystko jedno, w każdej pani będziesz urocza. — A, stara pochlebnico! Wstydźże się już mi takie mówić rzeczy! Ja chcę prawdy, a ty mnie karmisz słodyczami. Ty wiesz przecie, że on dziś przyjeżdża. Dziś, dziś zobaczę go, uścisnę, uduszę przy mym sercu bijącym. Ja chcę dla niego, ja muszę być tak piękną, jak nigdy nie byłam... tak, żeby patrząc na mnie o wszystkich kobietach, które w życiu widział, zapomniał; tak, żebym dlań była ideałem, snem, widzeniem, aniołem. Patrz no tylko: zdaje mi się, że jestem żółta, oczy mam jakieś zmęczone? — Ale cóż by to było dziwnego? Pani się turbujesz, płaczesz, niepokoisz... Powinna byś być spokojną i szczęśliwą. — Spokojną! Szczęśliwą! — ruszając ramionami powtarzała hrabina. — Ja! Ja! Znaszże ty, co to miłość, która z natury swojej jest niepokojem i męczarnią? Znasz ty miłość kobiety, dla której to uczucie przychodzi późno, która czuje, że jest ostatnie, że po niej mogiła, noc — śmierć? O, milcz lepiej! Pamela zacisnęła usta i zamilkła. — O, ty milczysz doprawdy! — odezwała się hrabina. — Nie rozumiesz mnie, mów, pociesz, uspokój... — I odwróciwszy się ku niej, poczęła ją ściskać, śmiejąc się i płacząc razem. — O, radź mi, ja tracę głowę! — Gdybyś pani doprawdy rady mojej chciała... — z cicha szepnęła Pamela. — Ale widzisz, na Boga, że cię o nią proszę! — Zrzuć pani wszelkie wyszukane stroje, włóż jak najprostszy, jak najmniej ubrany: suknię białą, nic więcej. To odmładza, to odświeża najlepiej, a choć pani tego wcale nie potrzebujesz, ale strój może się podobać lub nie, a negliż musi... bo jest zawsze wdzięczny. — A, ty możesz bardzo mieć słuszność! — pośpiesznie zrzucając, co była włożyła, odparła kasztelanowa. — Więc co prędzej suknię białą muślinową i szarfę niebieską! Wszak niebieską? I... naszyjnik turkusowy? Tak czy nie? — Ale na co te klejnoty? — A! Król mi zawsze mówił, że tak mi z nim do twarzy. — Dla niego najpiękniejszą pani będziesz bez tych ozdób wykwintnych. — Dziękuję ci, dziękuję — ściskając ją gwałtownie, rzekła hrabina. — Ty tak dobrze mnie rozumiesz, tak myśl zgadujesz moją! Ty tak jesteś rozumna! Ja... ja bym się ubrała we włosiennicę i łańcuchy, byle on mnie kochał! — Ale jakże on mógłby pani nie kochać! To by był chyba zbrodniarz... Hrabina spuściła głowę, łzy z oczów jej pociekły. Była przebrana, spojrzała w zwierciadło, zamilkła, dała tylko znak Pameli, aby odeszła, a sama rzuciła się na sofę w milczeniu. Dlaczego w takich chwilach wewnętrznego niepokoju prawie zawsze przychodzi na myśl człowieka, z jakimś przestrachem, wspomnienie grzechów przeszłości? Dlaczego najmocniej czuje wówczas, że za nie odpokutować musi? Jest to instynkt sumienia, przedsmak kary, nim ona sama nadejdzie. Hrabina patrzyła przez okno na zieloną dal, po której wijąca się droga miała jej tumanem pyłu jego przybycie oznajmić; patrzyła nieruchoma i w tej chwili cały szereg grzechów żywota przechodził jak orszak pogrzebowy przed oczyma jej duszy. Nie były to wielkie winy, bo ci ludzie, do których ją los zbliżał, nie mieli serca: gra z obu stron była równa, z obu stron starano się łudzić dobrze odegraną komedią, kończącą się uśmiechem szyderstwa — ale ciężyły wszakże. Jedna szczególniej chwila z życia hrabiny przypominała się jej jakąś zgryzotą upartą, jeden człowiek stał przed jej oczyma blady i przybity: bała się, ażeby sprawiedliwość boża nie zażądała od niej zadośćuczynienia za męczarnie jemu zadane. Charaktery kobiet XVIII wieku bardzo przypominają podobne im naszego stulecia, które spadek po swym poprzedniku przyjęło w całości. Uczono je od dzieciństwa nie mieć serca, grać komedię, łudzić, bawić się, korzystać i nie poddawać uczuciu. Miłość własna i pycha były z jednej strony sprężyną życia, z drugiej chwilowe szały i namiętności zwierzęce. Serca nie było. Na dworze Stanisława Augusta mieniali się mężczyźni, mieniały kobiety ulubieńcami, odciągano od rywalek przez zazdrość chłodną, chwytano jaśniejsze postacie, aby się nimi pochlubić, wyrywano sobie błyszczące istoty jak cacka: nikt tej igraszki nie brał na serio. Gdy wypadkiem wśród tej komedii, która nikomu wiele złego uczynić nie mogła, zjawił się człowiek szczery, prosty, łatwowierny, można sobie wystawić, jaki go tam los czekał: był on jak przybyły wieśniak w teatrze, który się rzuca na aktora zdrajcę, biorąc za dobrą monetę jego puginał kartonowy i truciznę z czystej wody. Człowiek prawdziwy wśród tych ludzi ze strzępek i świecideł brał na serio, co dla nich było igraszką, stawił swe życie, gdzie oni tylko dawali fałszywy pieniądz miłości własnej: nie wtajemniczony zgrywał się do ostatniego szeląga wśród tych szulerów zmówionych na niego. Na sumieniu pięknej pani leżał właśnie jeden ciężki grzech tego rodzaju. Lat temu kilka, na wsi, wśród nudów villeggiatury, spotkała się hrabina z sąsiadem, człowiekiem młodym i wychowanym surowo, ale wśród tej ciszy lasów rozkołysanym marzeniami heroicznymi, w których kobiety występowały jak skrzydlate anioły. Hrabina nudziła się bardzo naówczas, a kobieta, która się nudzi, zdolna jest czasem popełnić największą zbrodnię i najstraszniejsze głupstwo. Młody ów człowiek był piękny i roztropny, interesa sąsiedzkie często go bardzo sprowadzały do domu kasztelana. Kasztelan, który z nim pasjansa ciągnąć nie mógł, ziewał straszliwie w czasie jego odwiedzin i żonie go na pastwę oddawał. Z początku hrabina znajdowała go nic nie znaczącym i śmiesznym surowością pojęć, potem pomyślała sobie ziewając także: „Nużbym takiego stoika, rygorystę zbałamuciła? Co by to była za pociecha widzieć tańcującego niedźwiedzia! Jaki tryumf rozpłomienić anachoretę! O, popróbuję! Doprawdy, cóż to szkodzi!" I spojrzała nań raz, drugi i trzeci, i przemówiła tym głosem, serdecznym, naśladującym, dziecięcym, niby szczerym a wyuczonym; stała się dlań słodką, zamy— śloną i pełną prostoty kobietą. I umiała stopniowo uczucie zmyślone, jak nigdy piękniej nie wycieniowy— vva się prawdziwe. Kwaitek ten malowany był kraśniejszy od naturalnego. Stoik wpadł w zręcznie zastawione sidła: miłość własna została zaspokojoną, serce nie drgnęło nawet. Prawdę rzekłszy, był to surowy nieco wieśniak. Hrabinę wiele rzeczy odstręczało od tej szorstkiej nieco postaci, ale chciała być pewną, czy ma tę siłę, co zwycięża, czy wszystko może, co zapragnie. Doprowadziała go więc do rozpaczliwego rozmiłowania się podżegając go, poddmuchując ten ogień umyślnie, zdradliwie... aby się zabawić. Potem przyjechał z Warszawy śliczny, wyfryzowany i pachnący młody paryżanin, Potocki jakiś, i hrabina rzuciła wieśniaka, nie patrząc już nań nawet. Wieśniak sechł, bolał, burzył się, walczył z sobą okrutnie, uciekał i powracał, i szalał... a hrabina z okrucieństwem dziecka, które na szpilkę wbiło chrząszcza, patrzyła, jak się szamotał z rozpaczą. Śmiała się trochę, litowała nawet i wzdychała nieco, ale ją to dużo rozrywało... il était si vrai! Na koniec, opamiętawszy się, młody człowiek uciekł, zamknął się na wsi... i powoli sobie umarł. Konając prawie, napisał do niej list straszny, którego wyrazy nosiła w sobie jak połkniętą truciznę. W tej chwili oczekiwania, nie wiedzieć dlaczego, cały ten epizod życia ze wszystkimi szczegółami przesunął się jej przed oczyma; zbladła, zadrżała, przelękła się, jakby przeznaczenie odczytało jej wyrok nad głową. Na próżno odpychała myśli straszne. — O, nie! To być nie może! — mówiła, cisnąc bijące z obawy serce. — Któż być może dla niego tym, czym ja byłam? Kto go otuli taką miłością, takim bałwochwalstwem, taką pieszczotą, takim szałem i gorączką? Nie, nie! On mnie musi kochać, on mnie kocha! Ja pierwsza zjawiłam mu się na tle smutnym szarego życia, jam mu podała rękę i pociągnęła go z sobą w te światy, wśród których czuje się panem; jam dla niego całą przeszłością, przyszłością całą! Zatrzymała się, myślała długo i zapłakała. Wszystko to, co rozum mówił, nie wystarczało; miłość nie ma rozumu, nie jest logiczna, sercu nikt nakazać nie może. Trzeba się było modlić do losu i hrabina zwróciła się do niego. „Los — rzekła w duchu — winien brać tę zapłatę za życie sterane, za doznane zawody, za łzy, którymi zalewałam łoże samotne i boleści nieprzeliczone. On musi być tą gwiazdą, która raz wschodzi dla każdego człowieka! Tak, on!" Kasztelana tym razem nie było w domu, w którym rzadko bardzo bawił; list świeżo odebrany kazał się spodziewać przybycia Adama. Hrabina rachowała, że o dzień cały wyprzedzi nudnego męża. Słońce schylało się ku zachodowi i tonęło w chmurach białych, płowych, ołowianych, nagromadzonych dziwnie i piętrzących się wysoko; na drodze ani pyłku... w powietrzu ani dźwięku, cisza uroczysta, oczekiwanie. Za każdym szelestem hrabina się zrywała, chciała lecieć, tak jej było pilno zobaczyć go, pochwycić, przycisnąć do serca zbolałego jakimiś przeczuciami. Wieczór się zbliżał, Adama nie było widać, oczekiwała na próżno; zniecierpliwiona zaczęła chodzić żywo, niepokoić się wreszcie o niego; samotność jej ciężyła, zadzwoniła na Pamelę. — A, moja droga — zawołała — co to jest, że jego nie ma?! O dwie godziny już spóźnił się wedle mojej rachuby... Może by wysłać naprzeciw, może nieszczęście jakie, przypadek? Powiedz mi, co ty myślisz! Mnie dręczą jakieś przeczucia. W takich chwilach słabości panowie są zawsze dla sług najserdeczniejsi; gdy są szczęśliwi lub gdy się lękają, sługom tym najlepiej; gdy się nudzą i ziewają, są najciężsi. Pamela czuła się w tej chwili panią i mentorką. — Ale proszę pani — odezwała się śmiało — cóż to tak dziwnego?! Na naszych drogach, naszymi końmi, w naszym kraju, nigdy z góry nie tylko godziny, ale dnia nawet przybycia obrachować nie można. Jużciż przyjedzie z pewnością... może wreszcie. — Czuć przecie powinien, że go tu niecierpliwie czekają — odparła hrabina. — Co więcej, przecież jemu powinno być pilno... jemu! Ja mam żal do niego, że nie przyleciał, pożyczywszy skrzydeł; on wie, jak pragnę, żeby pośpieszył. — I zapewne się też śpieszy — odpowiedziała Pamela — ale to od tylu okoliczności zależy. — Któraż godzina? Sprawdzono na zegarkach godzinę, obrachowano na nowo odległość; okazało się, że Adam ledwie by mógł przybyć śpiesząc bardzo. Hrabina spojrzała na gościniec i znowu gościńcem przesuwały się tylko wozy wieśniacze... nic więcej, a tu każda chwila ze skarbu życia uchodzącego daremnie tak była nieopłacona, tak droga! Tymczasem na zachodzie blaski słoneczne znikały za gęstą warstwą chmur białych, które powoli coraz wyraźniej sinoołowianą barwę, zwiastującą burzę, przybierać zaczęły. Na noc przygotowywała się widocznie jedna z tych straszliwych letnich burz, które w naszych krajach są rzadkie, ale przerażające, walących czasami całymi milami lasy, wywracających wioski, zostawujących po sobie na długo ślady okrutnego zniszczenia. Ale tym razem burza zniknęła z oczów, szło o po— wrót Adama, który się opóźniał; chmura niepokoiła tylko o tyle hrabinę, że go gdzieś w drodze spotkać i przytrzymać mogła. Lękała się o niego, przypuszczając wszystko. Nareszcie Pamela wbiegła z hałasem do pokoju, ukazując pani tuman pyłu na gościńcu. To był on, niezawodnie on! Poznawano wóz i konie. Hrabina cała zwiesiła się przez okno baszty, zwracając oczy w tą stronę, całowała Pamelę, kazała co najśpieszniej podawać podwieczorek, chodziła, wracała, niecierpliwiła się, śpiewała, była prawie nieprzytomna z radości, ze szczęścia; zdawało jej się, że powóz nienaturalnie powoli się posuwał. Nie widziała go od kilku miesięcy, ale rozstali się czule: Adam chciał już nawet naówczas z nią powracać do kraju. Żegnając się postrzegła w nim tęsknotę, wzruszenie, przypomniała sobie, teraz każdy jego ruch, słowo, wyraz posmutniałej twarzy, dla upewnienia się, że go znajdzie takim, jakim ujrzeć pragnęła. Na ostatek przed zamkiem zadzwoniły uprzęże. Hrabina, której przyzwoitość wybiec nie dozwalała, musiała blada i pozornie obojętna czekać na niego w salonie. Drzwi się otworzyły — to był nareszcie on! On... ale niestety, jakże dziś odmienny od tego nieśmiałego chłopaka, który wyjeżdżał z Warszawy, wykradziony, na kilkoletnią naukę! Dzisiaj był to rozkwitły młodzieniec nadzwyczaj piękny, urodziwy, pewien siebie, śmiały, a na obliczu jego dłuższy pobyt w krajach obcych zasiał już ten rodzaj wzgardy i lekceważenia, które się zawsze do domu przywozi, jako fizjognomią cywilizacji. Świeżość młodzieńcza nieco się starła z tej twarzy, na której już początkowe walki życia pierwsze wy— deptały trosk ślady, ale oko jego płonęło ogniem, a usta uśmiechały się jakąś wiarą w przyszłość. Hrabina nie mogła się, jakby chciała, rzucić ku niemu, ale powitała go wejrzeniem, które mówiło wszystko, co czuła, a ręka jej w uścisku Adama, gdy ją niósł do ust, drżała jak piętnastoletniej dzieweczki. Pierwsze chwile były pełne jakiegoś wzajemnego, niedowierzającego rozpatrywania się w sobie. Najlepiej znany nam człowiek, gdy po długiej niebytności powraca, szukamy naturalnie, ile w nim szkody zrządził czas, ile nam z niego wzięli ludzie. Adam nie znalazł innej zmiany w Julii, tylko nieco znużenia; wydała mu się o wiele mniej piękną, niż marzył i przypominał. Jest to zwykły skutek fałszywej oczów pamięci, które obraz każdy idealizują i przedstawiają go daleko jaśniejszym, niż w rzeczywistości dać może. Ona znalazła go, nie wiem dlaczego, straszliwie jakoś przemienionym, poważnym do zbytku, zmięszanym jakby poczuciem jakiego grzechu i ciążącej na sumieniu winy. Wielka miłość zawsze jest jasnowidząca, w oddaleniu przeczuwa, patrząc zgaduje od razu. Dla niej są znaki, których chłodne oko nie chwyta; ma ona miarę pewną, oznajmiającą jej, że czegoś braknie, że coś jej zagraża. Takie uczucie niepokoju, mimo największej ufności, ogarnęło hrabinę, która, nim się do niego przybliżyć mogła, poczuła już, że w przeciągu tych kilku miesięcy stanęło coś pomiędzy nimi, że coś ich rozdzieliło, że powracali ku sobie nie takimi, jakimi się rozstali. Nie była to pewność, ale tylko przeczucie, uciskające serce tak mocno, że po sile cierpienia trafność jego poznać mogła hrabina. Pierwsze chwile przeszły na rozmowie, której świad— kiem był stary rezydent, rodzaj pół—gospodarza, powołany dla przyzwoitości, i zawsze potrzebna Pamela. Zajęły ją opowiadania o Paryżu, o Strassburgu, gdzie Adam jakiś czas przepędził, potem w Wiedniu, w którym się zatrzymywał po drodze. Rozmowa była stygnąca i ciężka, a że Adam zdawał się zmęczony podróżą, hrabina sama wniosła, że wcześniej powinien pójść na spoczynek. Nim jednak miał czas odejść, przechodząc szepnęła mu, że nań będzie czekać w wielkiej alei ogrodu. Tak pragnęła się widzieć z nim sam na sam, bez natrętnych świadków, i wyspowiadać przed nim całą swą strwożoną duszę. Adam odszedł jakby zakłopotany. Zaraz po jego odejściu hrabina udała się do swych pokojów, zmieniła suknie i przez ganek wysunęła się z bijącym sercem w wielką aleję lipową, która dzieliła ogród na dwie połowy. Adam nie przybył tak prędko, jakby była pragnęła, szedł ku niej jakimś krokiem wolnym, zadumany, a gdy mu białe ręce zarzuciła na szyję i gorącą twarz przytuliła do jego piersi, zdawał się ten uścisk serdeczny zimną tylko jakąś odpłacać wdzięcznością. — Mów, mów, powiedz mi — zawołała hrabina gwałtownie — nieprawdaż? Ty mnie kochasz? Nic się w twym sercu nie zmieniło? Mów! Ja się dręczę! Ja się niepokoję, ja jakieś nieszczęście przeczuwam: ty zdajesz mi się tak zmienionym, tak innym. — Mylisz się, pani! — rzekł drżącym dziwnie głosem Adam. — Pani?! — zakrzyknęła, odpychając go od siebie, kobieta — ty śmiesz mi mówić pani? A, niewdzięczny! To obelga! — Droga moja! — On mi śmiał powiedzieć: pani! — powtórzyła ko— bieta. — To chyba urągowisko! On, który wie, żem jego sługa, niewolnica, jego poddanka. I wstrząsła nim, porywając go za ramiona. — Niewdzięczny! Słyszysz ty! Ty musisz mnie kochać! Musisz, lub... A, ja ciebie zabiję! — Uspokój się, droga Julio! — rzekł drżącym głosem Adam. — Cóż ci jest? — Co mi jest? Ty pytasz, co mi jest? — przerwała. — Jak to, nie rozumiesz nawet, że to jest miłość, że to jest szaleństwo, że tak się kocha, kiedy się kocha prawdziwie! Ty stoisz zaklęty, marmurowy? Któż ci serce wyjął z piersi? Z wolna owładnięty tą gorączką Adam przycisnął ją do siebie: głowa jej zwiesiła się na jego ramię, zaczęła łkać i płakać. On milczał, ale starał się pieszczotami ukoić. Niestety! Były to zimne formy, które tylko zakochaną oszukać mogły; była to może namiętność chwilowa, której się młodość oprzeć nie umie, ale czuć zarazem było, że w piersi nie zadrgało serce, a usta uparte nie miały nic do powiedzenia. Zza drzew, zza chmur księżyc blady wyjrzał na nich i oświetlił tę scenę: ją w bieli zwieszoną na jego piersi, jego stojącego, nieporuszonego, zmieszanego rolą, którą zimno odgrywać musiał. — A, ja tak pragnęłam ciebie, tak na ciebie czekałam — odezwała się szepcząc cicho. — Te dnie oczekiwania były mi długie jak lata, jak wieki, jak wieczność nieprzebyta. Zestarzałam doprawdy z tego pragnienia i tęsknoty, a tyś tam siedział tak nielitościwie długo. Gdybyś wiedział, jak ja ciebie kocham, jakem się męczyła, jakeś ty dla mnie wszystkim na świecie! — Nie — odparł Adam wzdychając — to ty wszystkim dla mnie jesteś: czymże ja byłem, czym bym był, gdyby nie ty? — A, może szczęśliwszym niż ze mną — zawołała Julia — bo taka namiętność jak moja musi wysysać życie, a ja nie mam litości ani nad sobą, ani nad tobą! Umrzeć, no to umrzeć, przeżywszy chwilę, ale kochać... Rzuciła mu się znowu na szyję i płakała. — Ty mi nic nie mówisz? — rzekła. — Tyś nie tęsknił? — Ja? Julio, godziż się?! — wybełkotał mężczyzna. Słowa jakoś ciężko mu z ust płynęły, nic nie przychodziło z głębi samo: czuć było, że się przymuszał. — A, teraz — dodała hrabina żywo — ja cię już od siebie nie puszczę! Tyś mój! Będziemy razem! Pokażę cię światu, aby mi zazdrościli, będziesz tryumfem moim; będą cię wielbić, będą ci się dziwować. Miłość twoją przyszłością świetną ci nagrodzę, czym zechcesz, sławą, bogactwy, znaczeniem; pójdę, upokorzę się, nie powstydzę się żebrać dla ciebie — kochaj mnie tylko, o, kochaj mnie! I nagle rzuciła się przed nim na kolana z załamanymi rękami, podnosząc głowę ku niemu. Zimny człowiek, przerażony, cofnął się nieco, bo to błaganie było jakby wyrzutem: podniósł ją i milczący, zadumany począł całować. W tym uścisku Julia poczuła zimny pot, który mu oblewał skronie, i przestraszyła się. — Co ci jest? — zapytała. — Mnie? nic... ja nie wiem, to może znużenie. — Skroń masz zastygłą a wilgotną. — Jestem trochę słaby. — Słaby, a ja szalona wywiodłam cię na powietrze! Chodź, chodź! Ja cię zabijam, jam niegodziwa! — i pochwyciła go, ciągnąc ku pałacowi. W tej chwili po martwej, długiej, nocnej ciszy, razem wszystkie milczące drzew gałęzie dziwnie jakoś zaszumiały: skrzydło burzy przeleciało wichrem po— nad ogrodem i olbrzymie lipy, kasztany, sokory, świerki czarne rozkołysały się, pochyliły, jękły... Szum drgających gałęzi i ulatujących z nich liści nie dał im nawet własnych słów usłyszeć. Błysnęło, grzmot się rozległ szeroko. Kasztelanowa przerażona biegła, aby co prędzej ukryć się w pokojach, lękała się bowiem nad wszystko piorunów i burzy. Ale w objęciach jego cóż jej znaczyła ruina świata, śmierć i zniszczenie? Była szczęśliwą. Nim potrafili dobiec do ganku, już deszcz zaczynał spadać wielkimi kroplami, a ledwie drzwi zamknęły się za nimi, burza wściekła zaczęła ryczeć w podwórzu. Przy świetle błyskawic posadziwszy go na kanapie, kasztelanowa klęcząc ocierała mu twarz i wpatrywała się w to zimne a piękne oblicze, które się do niej uśmiechało, już nie dawnym zapałem młodzieńczym, ale jakąś troską tajoną pod zmyślonym weselem. Co chwila ten ból i niepokój wewnętrzny przedzierał się przez obsłony, które go ukryć chciały. Nagle Julia popchnęła go od siebie całą siłą. — Zdrajco! — zakrzyknęła. — Ty mnie nie kochasz! Ty mnie nie kochasz! Głośne uderzenie piorunu, który padł na blisko stojącą topolę, nie dało słyszeć odpowiedzi, ale Adam przestraszony począł ją pieścić i pocieszać. Julia patrzała, słuchała, drżała; wpośród jego zaklęć i oświadczeń dziwne jakieś uparte przeczucie wciąż powtarzało w jej duszy: „on kłamie, on cię zwodzi, on zdradza!" Niestety, serce nie myliło! Gdy kasztelanowa ostatnią razą przybyła odwiedzić swego wychowańca w Paryżu, znalazła go trochę bledszym, znużonym, osmutniałym, znękanym nauką, tęskniącym za szerszych ram światem, wyrywającym się niecierpliwie na swobodę. Potrzeba było jakoś radzić na to, znaleźć dlań towarzystwo na tych kilka ostatnich miesięcy, wprowadzić go trochę między ludzi. Oprócz tego nowy miody nauczyciel Adama, człek bardzo przyzwoity, który już niejednego kawalera dobrego domu na świat wyprowadził, znajdował, że dla dopełnienia wychowania, dla nabrania maniery potrzeba mu było koniecznie sposobności poznania większego świata, dworu, arystokracji. Dowodził on, że tego werniksu ostatecznego, który dzieło wykańcza, nie nabywa się ani inaczej, ani gdzie indziej, że bez niego człowiek zawsze trąci parweniuszostwem i roturą. Kasztelanowa, która zeń chciała uczynić koniecznie ideał dobrego tonu, nie mogła zaniedbać nawet powierzchowności swego ulubieńca, nie chciała odmówić mu tej pozłoty koniecznej. Wprawdzie dworu, kobiet, pokus wszelkiego rodzaju obawiała się bardzo Julia dla Adama, drżąc o swój skarb, ale Francuz odgadłszy obawy i wchodząc w jej macierzyńską troskliwość, uspokoił ją tym, że młody człowiek był rozsądny, chłodny, nie okazywał żadnych usposobień do płochości. Stanęło więc na tym, że Adam miał choć małymi drzwiami wejść na świat większy. Szło o to, kto go weń wprowadzi. Francuzów i Francuzek lękała się znowu kasztelanowa, zdawało jej się, że będzie ze wszech miar lepiej, gdy się to za pośrednictwem jednego z bawiących za granicą domów polskich da wykonać. Nie zbywało naówczas na tych dobrowolnych emigrantach w Paryżu i po wszystkich niemal dworach Europy i niektóre rodziny wielkich imion o nadszczerbionych fortun nie wynosiły się prawie z Francji. Domów polskich w Paryżu nie brakło, chodziło tylko o wybór z nich jednego. Pomiędzy dawniej zamieszkałymi tu znajdował się jeden i pokrewieństwem, i dziecinnymi jeszcze stosunkami połączony z kasztelanową. Długo rozmyślając nad wyborem, Julia wpadła na przekonanie, że sam los wyznaczył jej przyjaciółkę młodości, której śmiało powierzyć będzie mogła w opiekę Adama. Pani domu była towarzyszką serdeczną jej lat dziecinnych, rozumiały się dobrze: dla niej hrabina mogła nie mieć tajemnic, wytłumaczyć jej, co innym pozostać musiało tajemnicą. Krystyna X... była jej rówieśnicą o parę lat od niej młodszą, jej krewną: łączyły je trochę losy podobne, trochę charaktery zbliżone, wypadki, przyjaźń, wszystko. Julia i Krystyna przy wielu sympatiach i pozornym podobieństwie w głębi serc wcale były różne od siebie. Krzysia, tak ją pospolicie zwano, wychowywała się w sąsiedztwie rodziców Julii, pierwsze ich marzenia rozkwitły w cichych rozmowach pod cieniem starych lip rodzinnego dworu hrabiny. Później obie powychodziły za mąż nie po myśli, żyły tak, jak się żyje, gdy serce nie wiąże do życia, spowiadały się przed sobą dosyć szczerze ze swych przygód i myśli. Po zwierzeniach i łzach wylanych na łono przyjaźni, kochały się do pożarcia, ściskały za każdym spotkaniem do uduszenia, żyć bez siebie nie mogły, pisywały do siebie za każdą zręcznością; a mimo to, rzecz nie do wiary, nienawidziły się po cichu i zazdrościły sobie wzajemnie. Każdy z ludzi, a zwłaszcza piękne kobiety, mają zawsze prawie gdzieś koło siebie takiego nieprzyjaciela skrytego, cichego, który często się ukrywa pod suknią najlepszego z przyjaciół. Niechęć, wstręt, prawie nienawiść obu przyjaciółek serdecznych przybie— rały pozory łudzące wylania przyjaźni, przywiązania gorącego, a w istocie nie wiedzieć dlaczego czuły się rywalkami i chorobliwie śledziły kroki swe, gryząc się każdym przez współzawodniczkę otrzymanym powodzeniem. Ukrywana radość z każdego kłopotu przybierała pozór niesłychanego, hałaśliwego, wylewającego się na zewnątrz i szeroko współczucia. Gdy Julia pierwsza wyszła świetnie za starszego od siebie dobrze, dobrze już naówczas zużytego i poddeptanego kasztelana, Krzysia, która przebyła różne sercowe przygody, nie miała spokoju, dopóki sobie nie wyszukała hrabiego X..., kuzynka, wdowca także nadszarzanego, ale bogatego jeszcze i w wielkim znaczeniu, którego postarała się usidlić i poprowadzić do ołtarza. Nie szło wcale o szczęśce, ale o zamążpójście. Gdy Julia podobała się królowi i jakiś czas widocznie była w łaskach, Krzysia nie spała, nie jadła, nie miała pokoju chwili, zabiegała na wszystkie strony, póki jej nie wyrwała serca najjaśniejszego pana. Dokazała tego choć na krótko: miała swoją chwilę tryumfu. Zerwały z sobą dosyć głośno, ale obie zapomniane wkrótce, pogodziły się, narzekając wspólnie na niestałe serce mężczyzn. Kochanków Julii bałamuciła Krzysia, odbierała ich jej, ale łatwo potem było na nich samych zrzucić winę; a choć serce Julii cierpiało mocno, Krystyna potrafiła ją potem przekonać, że nic a nic nie była winna, że nie miała myśli jej szkodzić, że została oplątaną, wciągniętą... ofiarą! Zrywały z sobą nieustannie i godziły się z równą łatwością; były chwile, że się kochały w sobie i nienawidziły, żyć z sobą długo nie mogąc a tęskniąc do siebie. Kilka lat odetchnienia, podróż Krystyny, niewidzenie się dłuższe zatarły pamięć dawnych bojów i walk, a Julia miała znowu to mocne przekonanie, że Krzysia była jej najlepszą przyjaciółką. Jakoż powitały się z zapałem w Paryżu po długiej rozłące i przesiadywały z sobą po dniach całych, opowiadając sobie dzieje tych lat, które przebyły każda w innej stronie. Julia otwartsza, dobroduszniejsza, wyznała wprędce swą miłość, nadzieje, plany przyszłości, wszystkie cierpienia i niepokoje, policzyła łzy, które wylała z tego powodu. Tak potrzebowała serca, któremu by się zwierzyć mogła, które by ją zrozumiało. Krzysia, stokroć zimniejsza od przyjaciółki, daleko chłodniej zepsuta, serce miała uśpione; nie budziło się ono z letargu, w który wpadło po pierwszych w życiu cierpieniach. Gorzała głowa i zmysły chwilowo, sumienie nierozpowite czy skrępowane, spokojne, nie dało jej nigdy samej uczuć, jak głęboko brnęła w zło, które się dla niej powszednim stało chlebem. Krzysia uważała życie za rodzaj gry azardowej, wyścigów do jakiegoś zakrytego celu: biegła doń, bo biegli inni, nudziła się i męczyła pogonią, szukała rozrywek, rzucała dzisiaj, co ją bawiło wczoraj, nie pojmując nawet, aby kto inaczej sobie osnuł żywot i wyobrażał przeznaczenie. Łzy, czułość Julii, jej wieczne ubieganie się za miłością prawdziwą, w którą Krzysia już wcale nie wierzyła, drażniły ją i śmieszyły. Gdy się teraz znowu dowiedziała od przyjaciółki o nowym przywiązaniu, gdy ujrzała ją rozpłakaną, wyegzaltowaną, gdy się przekonała, że to była prawdziwa, acz dla niej niepojęta namiętność — zapragnęła zaraz napić się także z tej czary napoju, którego jeszcze nie kosztowała. Zdawało jej się, że smak ambrozji tej nie w ustach, co ją piły, ale w czarze, co ją zamykała, był cały. Piękna, dowcipna, a gdy chciała pusta, żywa, płocha, zepsuta, bez zgryzoty, Krzysia miała schorowanego męża, który pokutował za swoje i naddziadów grzechy, niewysłowione męki znosząc w pedogrze. Choroba ta ostatnimi czasy uczyniła z niego prawdziwego Łazarza. Krzysia pilnowała biedaka, jeździła z nim, a podróże te dostarczyły jej wybornych sposobności do zabaw za to, że przez pięć minut dziennie słuchała cierpliwie lub niecierpliwie stękań, jęków i narzekań hrabiego. Mąż naturalnie jechał, gdzie ona chciała, bo zawsze tam najlepszy był doktor, gdzie Krzysia jechać pragnęła, tam najskuteczniejsze dla niego wody, gdzie się czas jakiś spędzić chciało. Nie mamy już co mówić o tym człowieku, który dogorywał, wielbiąc cnoty swego „anioła stróża", podczas gdy troskliwa żona śmiała się z niego w wybranym towarzystwie filozofów, poetów i młodzieży. Krzysia — esprit fort, filozofka jakich mało, zupełnie uwolniona od przesądów, chłodna, rozsądna bardzo, gdy szło o drugich — dla siebie była najlepszą, najdogodniejszą z przyjaciółek. Od niczego nie widziała potrzeby się powstrzymywać, pieściła się serdecznie. Młodsza nieco od Julii, piękna, bo spokojna i bez czucia (a to lepiej zachowuje kobietę nad wszelkie kosmetyki), Krystyna była tym niebezpieczniejsza dla mężczyzn, że umiała odegrać uczucie, jakie jej zastosować wypadało, a nic ją nigdy komedia nie kosztowała. Gdy się od Julii dowiedziała o Adamie, o całej jego historii, gdy ją posłyszała opowiadającą z namiętnością, ze łzami o swoim szczęściu, poczuła jakąś zazdrość piekielną. Ona tak kochać nie mogła, instynkt jej wskazywał, że ta miłość była szczęściem wyższym nad inne, że dość było kroplę jej wypić, aby na resztę życia zostać upojonym i szczęśliwym... choć wspomnieniem. Gniew, niepokój, zazdrość rozdrażniły ją do najwyższego stopnia, nie dawały jej spać, odpocząć; szydziła z przyjaciółki, ruszała ramionami, udawała niedowiarstwo, ale koniec końców zamierzyła zgorszenie to zniszczyć, stosunek zerwać. Nie ma nic okrutniejszego i mściwszego nad niemoc wobec cudzego szczęścia, które się jej urąga. Krzysia w tej chwili nie była zupełnie swobodna: kompromitowałoby ją w oczach świata i czyniło starą, gdyby nie miała wielbiciela choć jednego. Plątał się około niej Francuz, wicehrabia de St. Géron, idący na czele orszaku za wozem tryumfalnym. Był on przyjacielem męża, towarzyszem żony, domownikiem, lekarzem na pedogrę, opiekunem w obcym kraju, plenipotentem, często kasjerem. On się postarał dla pani o przyjęcie jej na królewskim dworze, on pedogrykowi wyrobił order jakiś cudzoziemski dla zabawki, on im towarzyszył do wód, a w dodatku był to człowiek tak rozsądny, że na przemijające fantazje Krzysi zamykał oczy lub się z nich uśmiechał. Julia, widząc to stalsze przywiązanie przyjaciółki do Francuza, nie przypuściła nawet, aby jakie niebezpieczeństwo Adasiowi od niej zagrażać mogło. Jej więc powierzyła wychowańca. Pedogryk, który się spodziewał, że młodzieniec czasem z nim w warcaby grywać będzie, bardzo był rad. Wicehrabia de St. Géron nie miał nic przeciwko temu, obiecując protekcję swą młodemu człowiekowi. Krzysia z niezmiernym zapałem podjęła się opieki nad młodym chłopakiem. Obiecywała złote góry dla niego! W rozmowie wszakże wyznała Julii, że młokosów cierpieć nie może. To jeszcze bardziej uspokoiło kasztelanową: odjechała marząc o powrocie Adama, o swym szczęściu, o nowym blasku, jaki mu towarzystwo wybrane nadać miało. Tymczasem dziwne, niespodziane przygody zmieniły zupełnie postać rzeczy. Zaraz po odjeździe Julii pedogra hrabiego X., leczona przez jakiegoś szarlatana, z początku dokazującego cudów, bo zupełnie go uwolnił od bólów, tak że chory nawet chodzić nieco począł i miał się już za całkowicie uleczonego, nagle od nóg rzuciła się do żołądka, na piersi i po krótkim, ale gwałtownym cierpieniu dobiła nieszczęśliwą ofiarę. Nieutulona w żalu wdowa doznała jeszcze podwójnego strapienia, bo wierny jej od lat kilku przyjaciel serca, wicehrabia de St. Géron, w chwili gdy mu wypadało może dla przekonania o szczerym przywiązaniu oświadczyć się z dozgonną ofiarą ręki i mienia, znikł prawie nagle. Uczynił to wprawdzie mimo woli, w rozpaczy, ale dziwnie mu posłużyło mianowanie na jakiś urząd w Gwadelupie, które całkiem niespodziewanie otrzymał. Nie było nawet mowy, aby hrabina mogła płynąć z nim do kolonii. Skład okoliczności był osobliwszy: śmierć męża, strata przyjaciela zeszły się razem. Hrabina Krystyna przecież nie straciła ani przytomności, ani ochoty do życia. Mężowi sprawiła pogrzeb nader wspaniały, postarała się nawet o nekrologi szumne w gazetach holenderskich, o wicehrabi nie wspominała, tylko z politowaniem i szyderstwem, dowodząc, że o nim łatwo jej było zapomnieć, że pod koniec był niesłychanie nudny. Tymczasem zastępował go poczciwy, otyły, głupowaty książę C..., który się w Krzysi kochał niegdyś, gdy była dzieckiem; gdy dorosła na pannę, chciał się z nią żenić, potem zmuszony był inną poślubić, ale pozostał wierny swej pierwszej miłości. Był to wygodny posługacz. Książę C... miał na dziedzictwo jedną z tych pocz— ciwych głupot, którym się bardzo wiele przebacza, bo wiele kochają. Krzysia całe życie sobie drwiła z niego, posługiwała się nim, żartowała nielitościwie, wystawiała go na śmiech ludzki: on to wszystko z cudowną cierpliwością przyjmował, byle na przeprosiny piękną jej, choć często przybrukaną, ucałować rączkę. Książę C... nie był jej wierniejszym od ogółu kochanków owego wieku: bałamucił się dla dystrakcji, ale wzdychał do ślicznej Krzysi mimo to do ostatka. Po śmierci męża porzucił swą żonę u wód w Bardjowie, a sam pod jakimś pozorem przybył do swej bogini. Bardzo jej to było na rękę, bo się nim wyręczała w wielu sprawach przykrzejszych, a posłuszeństwo jego ślepe czyniło zeń najwygodniejszy sprzęt w domu. Męczony był szczęśliwym, bo kochał biedaczysko. Krzysia w tej chwili głównie o jednym myślała. To szczęście przyjaciółki, ten piękny młody chłopak, świeży, skromny, nieśmiały spać jej i spocząć nie dawał. Przywoływała go do siebie bardzo często, obracała na wszystkie strony, była ciekawa... leciała, jak często ptaki się zlatują w to miejsce, gdzie jeden z nich znalazł ziarno. Adam się jej podobał. Pod pozorem zwierzonej sobie nad nim opieki kazała mu u siebie bywać często, badała go, przypatrywała mu się, zaczęła się nim zajmować z gorliwością nadzwyczajną. Ale na pozór ciągle była niekontenta z niego, ganiła, co zrobił, rzucała nim na wszystkie strony, gniewała się niby, potem przemawiała łagodnie, potem milczała uparcie. Wszystko, co może rozbudzić uczucie, namiętność, podrażnić miłość własną, w grę wprowadzone zostało. — Nie potrzeba nic przede mną taić — odezwała się do niego po niejakim czasie — ja wiem wszystko: Julia kocha pana Adama, waćpan ją kochasz także. I nie może być inaczej winieneś jej wszystko. To kobieta pełna zalet, serca, uczucia, zacna, poczciwa, kochana! A, gdybyś waćpan wiedział, jak my się kochamy! To anioł! W kilka dni potem zaczęli mówić o kasztelanowej daleko poufalej. Krzysia, która ją tak kochała, znalazła powody do ubolewania nad różnymi jej ułomnościami: pół żartem, pół serio oswajała nieco Adama z historią tajemniczą jej przeszłości. — A, to serce złote — mówiła po cichu — ona całe życie szukała takiej wiernej, cichej miłości, która by ją mogła zaspokoić. Ja znam całe jej biedne życie jak moje własne, ileż to razy zdradzona została! Pauvre Julie! I wzdychała strapiona nad jej losem. A w każdą taką rozmowę wcisnęła się kropelka tego jadu, który miał powoli rozczarowywać młodzieńca. Ze swej strony ona starała mu się ukazać w postaci niewiasty pełnej gotowości do ofiary, nie znającej dotąd, co miłość, która życie poświęceń pełne spędziła u łoża chorego męża. Powoli, stopniowo Adam nabywał różnych wiadomości o stanie dosyć nieszczęśliwym majątku państwa kasztelaństwa, o charakterze kasztelana, który miał bardzo małe znaczenie, o tym, jak król był już znudzony nieustannym wyzyskiwaniem jego wpływu i protekcji w imię dawnych, chwilowych miłostek itp. — Zapewne — mówiła Krzysia — kasztelanowa, tak pełna wylania dla przyjaciół, będzie się starała uczynić dla pana, co tylko będzie w jej mocy, aby mu świetną otworzyć karierę, ale jako dobra jego przyjaciółka muszę ostrzec pana, abyś się znowu nie spodziewał nadto i za wiele. Co się tyczy usynowienia przez kasztelana, wiem to z pewnych źródeł — dodała — że familia jego nigdy na to nie pozwoli. Majątki ich w złym stanie, to prawda, ale to są majętności rodowe, dziedziczne, które pragną odzyskać. Król by się nawet na to nie mógł zgodzić. Poczciwa Julia musi marzyć, że do tego męża nakłoni, może on sam nawet zgodzić się na to zresztą: ale to rzecz nie do uskutecznienia. I cóż byś waćpan na tym zyskał? Narzuciliby cięższą niewolę, niż sądzisz. Mogą ci wyrobić jakiś tytulik i urzędzik i powoli dobijesz się może jakieś pozycji, ale, powtarzam, nadto się spodziewać nie trzeba ani sobie wyobrażać, że to łatwo przyjdzie! Krzysi wcale pięknie było w żałobie. Często przy księciu C..., który siedział niemy, sapiący, zapłakany i spotniały, gdyż uczucie obudzało w nim transpirację, a uczucia pełen był zawsze, piękna Krzysia puszczała cugle marzeniom, głośno spowiadała się, jak by swą przyszłość urządzić chciała. Adam słuchał tego ze swego kątka. — Ja — mówiła po cichu, obrywając z wolna listki róży — ja, com tyle lat cierpiała z poczciwym moim niedołęgą Miciem (nieboszczyk miał imię Michała), chciałabym teraz spocząć przy sercu niezepsutym, przywiązanym do mnie, usunąć się od świata, żyć tylko dla tego, kogo bym wybrała, poświęcić mu wszystko. Mam prawo do mojej szczęścia kropelki. Książę C..., ile razy przybierała tę postać nieszczęśliwej ofiary, wpadał w takie gwałtowne rozserdecznienie, że się dla niej chciał natychmiast rozwodzić i żenić; był bowiem przekonany, że go kochała, ale się tylko kryła z tym uczuciem. Naówczas Krzysia śmiała się serdecznie. — Mój dobry Auguście, stary mój wierny przyjacielu — odpowiadała — ty sam czujesz, że mnie potrzeba serca młodego, przy którym by moje odżyło, duszy świeżej, nie znękanej... tyś tak znużony i złamany życiem jak ja: cóż byśmy z sobą poradzili? Na to książę padał na kolana, całował ją po rękach i płakał potniejąc coraz mocniej. Poczciwe to tłuste stworzenie umiało kochać niezbyt wykwintnie, nie gadająco — ale głęboko i trwale. Nierychło jakoś po tych preliminariach, gdy się Adam zupełnie oswoił i spoufalił z hrabiną, znalazła cna, że źle czytał po francusku głośno: był to talent, do którego naówczas pewną przywiązywano cenę, a że Krzysia grywała w towarzyskich teatrach i uchodziła za doskonałą lektorkę, postanowiła mu kazać czytać przy sobie w poobiednich godzinach. Przy tych czytaniach, w których Rousseau i poeci często występowali jako użyteczni pośrednicy, poczęły się nieśmiałe rzuty oka, westchnienia tłumione, rozmowy ogólne o tym uczuciu, które się zowie miłością. Adam kochał Julię, ale był młody, a nauczycielka nowa, starsza od niego, umiejętna, wprawna, a nade wszystko chłodna. Szło powoli, bardzo powoli, nieznacznie ku czemuś nieobrachowanemu. Adam najprzód zaczął powątpiewać, czy przyszłość swą w dobrych złożył rękach, a wiemy, że uczuciem panującym w nim była ambicja. Widocznie ani kasztelan, ani Julia nie mogli dlań uczynić tego, co mu przyrzekali. Rodzina P..., do których należała z siebie i z męża Krystyna, daleko była możniejsza i silniejsza; majątek wdowy ocalony bardzo zręcznie, zapisy jej na fortunie mężowskiej dawały jej położenie niezależne i świetne. Wielu wierzycieli nieboszczyka odeszło z kwitkiem i łzami, ale Krystyna zachowała znaczniejszą część ogromnej fortuny. Przemawiając najprzód do ambicji, wdowa była pewna, że pociągnie ku sobie młokosa; ale od zwąt— pienia o kasztelanowej do powzięcia myśli zbliżenia się ku pięknej Krystynie jeszcze było bardzo daleko. Adamowi samemu bez pomocy nauczycielki do głowy przyjść nie mogło. Komedia, której plan zawczasu doskonale był osnuty, rozłożona na akty, sceny, monologi, komedia, w której i listy, i subretki, i powiernicy grali pewne role, przeciągnęła się, ale wykonała po myśli. Krzysia nie chciała się zdradzić, że ją tak zręcznie ułożyła, a gdy po raz pierwszy ręce ich spotkały się i zadrżały (wdowa doskonale umiała płakać i drżeć na zawołanie), gdy Adam ośmielił się szepnąć, że jego serce... czuje dla niej tyle... wdzięczności, tyle niewysłowionego przywiązania, wdowa odepchnęła go z doskonale wynaśladowaną rozpaczą. — Szaleńcze — zawołała — wieszże ty, co czynisz?! To moja siostra, to przyjaciółka! Ja ją kocham nad życie, jej szczęście droższe mi jest nad moje własne, jam tyle jej winna, ty — wszystko! Zdradzić ją? A, raczej umrzeć! Idź z oczów moich, widzieć cię nie chcę! Idź! Nie pokazuj mi się! Adam, wziąwszy ten wybuch za szczery i prawdziwy, odszedł pomięszany, przelękły, ale nazajutrz kazano mu powrócić dla wysłuchania nauki moralnej, aby nie śmiał nadal... marzyć o niczym podobnym. Dano mu wszakże przebaczenie z warunkiem, aby więcej nie grzeszył. Następnych dni jednak jakoś ośmielano go do złamania uroczystych przyrzeczeń, potem były mowy o gwałtowności uczuć, opowiadanie różnych historii, w których z miłości rodziła się najczarniejsza niewdzięczność, i dalej napomykano o losach tej biednej Julii i jej rodziny i tak aż do końca, aż do spoufalenia zupełnego, aż do jasnych nareszcie projektów świetnej przyszłości. Gdy na ostatek przyszło do tego, że Adam wyznał, iż z nią tylko mógłby być szczęśliwym, bo ona go jedna zrozumiała, zmieniła się Krzysia i schwyciła go ręką żelazną: — A gdybym ja poszła za ciebie — odpowiedziała — gdybym uczyniła tę ofiarę, cóż poczniesz z nią? Ona będzie w rozpaczy, ona z tego umrzeć może, ja bym sobie tego nie darowała nigdy! To mówiąc płakała ładna hiena, a ząbki jej białe śmiały się w przymkniętych na pół usteczkach. Adam milczał: czuł on dobrze sam, że drugi raz w życiu popełnia szkaradę, niewdzięczność, zdradę; czynił to nie z namiętności, która by go do pewnego stopnia uniewinnić mogła, nie przez miłość, której nie znał, bo wszystkie młode i piękne kobiety jedno na nim wrażenie robiły — ale przez chłodną pożerającą go ambicję i żądzę podniesienia się. W głowie jego, od pierwszej chwili gdy siadł w Białej pod farą do powozu kasztelanowej, gnieździła się myśl jedna, nieprzerwana, ciągła, jakiegoś nadzwyczaj świetnego zgotowanego mu losu. Zdawało mu się, że on od Opatrzności mu się należy, że dla doścignienia go wszystko poświęcić powinien: pnąc się do tych blasków świecących dlań w górze, nie zważał na to, co gniótł pod nogami, co za stopnie służyć mu miało. W tym pochodzie nienasyconej ambicji zawsze jednaki szał obłąkuje ludzi: idą po trupach, gniotą, co napadną, depczą świętości, wywracają ołtarze, ścielą pod nogi uczucia, a zdaje im się, że to nieokreślone stanowisko, które zdobędą, wszystkie ofiary opłaci. Ambicja, jak inne namiętności, nie rozumuje wcale, nie oblicza kosztów, jakimi nabywa to, czego jest chciwa: jest to może tak ślepy, zwierzęcy instynkt jak inne, choć się w coś szlachetniejszego przybiera. Czasami wyjątkowo wiedzie on do dobrego, jeśli mu towarzyszy choć iskierka sumienia, choć drgnienie serca, choć połysk rozumu; częściej jest to uganianie się za czymś nieokreślonym, wymarzonym, jak w innych namiętnościach człowieka: zdobyty cel dopiero okazuje całą czczość zabiegów, całą próżnię planów i nadziei. Z tej strony dobrze Adama poznać musiała wdowa, gdyż obok obrazów cichego, domowego szczęścia okazywała mu odległe perspektywy świetnych losów tego, który by został jej mężem; mówiła mu o dostojeństwach, o stosunkach, o rodzinie swej nade wszystko, przemożnej w kraju i umiejącej popychać tych, co z bliska lub z dala do niej należeli. Znana zresztą była familia ta w Polsce z wielkich bogactw, wielkiej buty swojej i pańskości, i z tego dobrze zrozumianego interesu własnego, który ją łączył całą w jedno jakby solidarne stowarzyszenie. Członkowie tego rodu wcześnie poczuli instynktowo, że każda familia, pragnąca dojść do przeważniejszego stanowiska w narodzie i na nim się utrzymać, powinna trzymać się za ręce. W każdej rodzinie są ludzie różnych usposobień, talentów, zdolności, środków: idzie o to, aby to związkiem krwi przygotowane towarzystwo akcjonariuszów uorganizować tak, aby żadna siła stracona nie była, a każda szła na korzyść ogółu. Celowała w tym familia X..., która zawsze tak rozporządzała członkami swymi, że na wszelki wypadek była reprezentowaną we wszystkich obozach i stronnictwach. Jeżeli kraj dzielił się na dwie partie popierające pretendentów do władzy, szli jedni po lewej, drudzy z prawej strony, i w ten sposób mieli z obu stron protekcję, w obu stosunki i opiekę zapewnioną, na którykolwiek bok pochyliłoby się zwycięstwo. Jedni szli do konfederacji, inni gardłowali w opozycji, niektórzy dworowali przy królu jegomości. Ro— dzina rozporządzała nimi i rozstawiała ich jak. tyralierów na różnych stanowiskach. Związki ich były również dobrze obrachowane: żadna z panien nie wychodziła za mąż dla fantazji, każda jakąś nicią albo wiązała familię z wyrastającą czyjąś wziętcścią, z majątkiem, imieniem lub zdolnością. Nie żenili się też potomkowie rodu — tylko tam, skąd majątek, znaczenie lub siłę jaką zaczerpnąć mogli. Dlatego gdy inne mniej opatrzne rody znikały i malały, oni rośli na ruinach, im ostatnie dziedziczki wnosiły ogromne dobra wygasłych familii, dla nich pracowały geniusze dorobkiewiczów — oni pochłaniali, co tylko pochwycić się dało. Familia miała zawsze ładnych chłopców dla bardzo bogatych panien, podstarzałe dziewice dla spanoszałej szlachty, wdowy ciepłe dla starych a wysoko położonych dygnitarzy. A gdy szło o niewypuszczenie z rąk znacznych posagów, żeniła kuzynów i otrzymywała dyspensy z łatwością. Do infuł i biskupstw bogatych miano zawsze w pogotowiu kilku do stanu duchownego przeznaczonych młodzieńców, którzy chętni czy niechętni przywdziewali suknię duchowną w interesie stowarzyszenia. Zaledwie wyświęceni posuwali się potem z cudowną szybkością na coraz nowe dostojeństwa w Kościele, w miarę jak one wakowały, niekiedy umiejąc i po dwa na raz piastować, jeśli dochody były ponętne. W tej pogoni za znaczeniem, bogactwem i przewagą, często poświęcano pojedyncze jednostki, zawsze uczucia, i gmach też rósł cudownie. Rodzina, o której mowa, przyswajała sobie wszystko, co dla niej pożytecznym się stać mogło: starała się umiejętnie błędy swych członków zmniejszać, występki pokrywać, słabościom zapobiegać i z każdym lat dziesiątkiem rosnąć w siłę. Całą jej tajemnicą było to właśnie, że rozrodzona, liczna, nie dopuściła nig— dy, aby się kto dla własnego interesu od niej samowolnie odszczepił i szedł na własną rękę robić, co mu się podobało: — wszyscy musieli iść, jak z narady wspólnej pokierować ich wypadło. Gdy się trafiło, że nieposłuszna jednostka zerwała związek i zażądała być sobą, naówczas pękały wszystkie węzły, co ją łączyły z wielkim stowarzyszeniem: odosobniona, zaparta, często prześladowana, czuła wkrótce, że ginąć musi, i albo została poświęcona dla przykładu, lub wracała do owczarni ze skruchą i pokorą. Naówczas przebaczano, jej błąd i wcielano znowu do tej jednoty, która na chwilę wielkiego celu nie spuszczała z oka. Krystyna przez męża i siebie należąca do familii, dotąd jej ślepo posłuszna, była pewna, że ona ją nie opuści, że przebaczy i uzna to zamążpójście, bo nie wątpiła, że miody, ambicji pełen mąż przyda się na coś rodzinie, która go zużytkować i posługiwać się nim' potrafi. Nieznacznie, oględnie o tej potędze swej familii wspominała Adamowi, malowała mu ją, a młody chłopak łatwo zrozumiał, że jakimkolwiek węzłem czy węzełkiem połączyć się z nimi było dlań rzeczą stanowczą, całą może przyszłością. O... tej siły dać mu nie mogli, bo jej nigdy nie mieli. Familia, której Adam nosił nazwisko, do której należał kasztelan, w którą wcielić go chciała Julia, była nieopatrzną, rozdwojoną, zrujnowaną, nachylała się do upadku i w części nawet nie posiadała tej przewagi, jaką miała rodzina Krystyny. To było głównym powodem, dla którego Adam ważył się na szkaradną niewdzięczność; jednak ostrożny, bojaźliwy, wahał się jeszcze, krok czyniąc naprzód i zostając potem długo na stanowisku, niepewny, co czynić. Ale prowadziła go zręczna kobieta, tak że posuwał się na tej drodze często dalej, niż chciał: stopniami przyszło do zupełnie otwartych wyznań i układów. Krystyna, zamiast go odstręczać, sama teraz pociągała do zdrady; wymówką jej była namiętność, której nie czuła, była to raczej fantazja i rachuba. — Zważ — mówiła mu ta nowa opiekunka — jaka jest różnica twego położenia, jeśli zostaniesz z Julią. Co ona może uczynić dla ciebie? O... nie przyjmą cię do rodziny jako spadkobiercę kasztelana, to pewna. Ona za ciebie pójść nie może; będziesz w fałszywej pozycji wisiał przy nich na łasce. Ja znam dobrze Julię, ona piętnaście razy w życiu tak się szalenie kochała, jak dziś kocha się w tobie; namiętność przychodzi u niej łatwo, ale też ostyga równie prędko. Cóż ona temu winna? Biedna istota! Żaden węzeł nie łączy cię z nimi, w chwili gdy inna przyjdzie fantazja, odepchnie cię, jak przyciągnęła, porzuci, jak wzięła. Kasztelan żyć będzie jeszcze długo; oni tam wszyscy ciągną tak w tej familii. Na wypadek jej śmierci zostaniesz osamotniony, bez opieki, będziesz musiał bardzo mozolnie dorabiać się podrzędnego stanowiska. Żal mi serdecznie biednej Julii i — dodawała wzdychając — o, i ciebie, drogi Adamie, ale są fatalizmy... Przypuściwszy, żebym ja mogła wyjść za ciebie, na co doprawdy odwagi mi braknie — tyś tak młody! — Tysiące rzeczy mnie w przyszłości przeraża: i twój wiek, i los tej przyjaciółki, tej siostry mego serca. Ale w ostatku przypuściwszy, że zostaniesz mężem moim, stajesz się członkiem naszej rodziny: ona jest zainteresowana, abyś godne jej zajął stanowisko, masz pewne prawo do tego — ale... Resztę słuchacz w swej duszy długimi dośpiewywał marzeniami, ziarno rzucone w nią rozrastało się tam z dziwną szybkością złego nasienia. W młodym tym chłopcu brak wszelkiego uczucia był zadziwiający: nienasycone pragnienie wielkości jadło go i zaślepiało na wszystko, czym ją potrzeba było okupić. „Ludzie to przypiszą sercu... szałowi, miłości, nikt mnie nie może posądzić o rachubę — mówił w sobie — Julia ani tego rozgłaszać, ani się na to uskarżać będzie mogła: sama by potępiła siebie. Ona zapomni, ona się łatwo pocieszy... a ja — od razu dosięgnę tego, czego pragnąłem. Krystyna mnie kocha widocznie, uczyni dla mnie, co tylko będzie mogła." Wahał się jeszcze, ale co dzień słabiej opierał wstydowi, co dzień chłodniejszy był na wspomnienie Julii, co dzień Krystynę znajdował bardziej zachwycającą. Zręczna istota umiała go opętać, to drażniąc jego miłość własną, to szydząc z marzeń o wielkości na dworze kasztelanowej, o której wszakże wyrażała się zawsze z przyjaźnią i politowaniem serdecznym. — Zostaniesz, panie Adamie, ich marszałkiem dworu — mówiła uśmiechając się — ożenią cię z drugą jaką Pamelą, którą wyposażą, masz pewną nadzieję dostać sześciu chłopów w dożywocie. No cóż, to przecie wspaniale! — dodawała, śmiejąc się nielitościwie. Nic boleśniej dumnego Adama nad te szyderstwa dotknąć nie mogło. Nim stanowcza chwila odjazdu nadeszła, Krystyna potrafiła rzeczy doprowadzić do tego, że Adam się jej uroczyście oświadczył na klęczkach, ofiarując całkiem dla niej poświęcić. Dobrze on wprzódy wszystko obrachował. Wdowa oparła się zrazu, krzyczała, protestowała wniebogłosy, ale po kilku dniach złamana... przyjęła ofiarę. Warowała sobie tylko nieco czasu na dokończenie żałoby, przygotowanie rodziny itp. Ze swej strony Adam obowiązywał się także Julię powolnie do uczynionego postanowienia przygotować, nic zrazu jej o nim nie mówiąc. Umówili się potem, gdzie i jak widywać się mogli i jak dalej tę delikatną sprawę prowadzić. Wdowa postanowiła zamieszkać na wsi w majątku swoim o kilka tylko mil od rezydencji kasztelaństwa odległym. Wymieniono nawet obrączki, ale że Adam na palec nie mógł włożyć pierścionka, który by podejrzenie obudzał, zawiesił go sobie na szyi na niebieskiej wstążce, którą dla niego z czarnych włosów odpięła Krystyna przy rozstaniu. Gdy to wielkie dzieło zdrady całe nareszcie dokonane zostało, gdy Krystyna uczuła się u celu trudnych zabiegów, upojoną była wielkim tryumfem i na chwilę dumna i szczęśliwa: odebrała jedyny skarb przyjaciółce, była potężną, zwycięską, wielką. Przyszłość malowała się jasną. Adam zresztą tyle ją obchodził, co każdy inny młody, ładny i dosyć roztropny chłopiec, nad którego młodością, choć się nią cieszyła, westchnąć musiała, ba mimowolnie przychodziło na myśl, że ona dłużej trwać miała od resztek wdzięków wdowich, a potem, potem, któż wie, co Adam mógł począć? Kto wie, jak go pilnować będzie potrzeba? Gdy Adam, ukończywszy, jak widzimy, wychowanie świetne i dawszy dowody wysokiej praktyczności w nim nabytej, wyjeżdżał sam z Paryża, Krystyna potajemnie przeprowadziła go do Strassburga, przebrana po męsku. Przez ten czas drzwi jej mieszkania w Paryżu stały dla wszystkich zamknięte pod pozorem choroby. Adam, pożegnawszy czarodziejkę, ruszył na Wiedeń do kraju, a wdowa po niejakim czasie wyjechała także na Berlin do Polski i wprost do swojego majątku na wieś, listem pełnym najżywszego uczucia oznajmując przyjaciółce swej drogiej, z jaką niecierpliwością śpieszy ją ujrzeć i uściskać. W tym liście, arcydziele niewieściego kunsztu, były najrozmaitsze ingrediencje jak w dobrze zgotowanej potrawie, mało pochwal dla wychowańca, chłodne trochę o nim wyrazy, coś jakby przyczajonego, domyślać się dające pewne obrachowane dobrze milczenie. Miało ono zasiać w duszy Julii niepokój i dać jej przeczuć katastrofę. Wdowa oznajmiała przyjaciółce, że Adam est tr?s avancé pour son âge, oddawała mu sprawiedliwość zresztą i wyznawała, że w Paryżu mało znakomitych rodzin kawalerów mogło się z nim porównać i walczyć z nim o lepszą. Styl był obrachowany umyślnie i okazywał więcej uczucia skrytego, niż chciał niby objawić. Julia poczuła niepokój czytając. „Droga przyjaciółko — kończyła Krystyna — życzę ci szczęścia, tyś go warta, ale tak mi w nie trudno uwierzyć! Oni są wszyscy tak niestali! Na sercu mężczyzny tak zawsze mało budować można... Serio, pytałam filozofów, czy w męskiej piersi jest to, co w naszej tak bije gwałtownie, i uśmiechając się odpowiedzieli mi równym w oba — zwątpieniem." Następowały tysiączne fraszki, wiadomostki niby przypadkowo nagromadzone, wśród nich mnóstwo rzeczy kolących, pochowanych misternie. W ogóle pismo Krystyny poruszyło Julią, zaniepokoiło ją i usposobiło może do tego przyjęcia Adama, do posądzeń, które, niestety, były tak trafne! Gdy po szalonej burzy nocnej, która gałęźmi i liściami usłała wszystkie drożyny ogrodu i obaliła kilka drzew starych nad brzegami kanałów, wstał nazajutrz dzień jasny, piękny, poważny, cichy, a hrabina przebudziła się po wrażeniach dnia wczorajszego, przypominając sobie niepokój, z jakim usnęła, zdało jej się że wszystko to, oprócz przybycia Adama, było tylko gorączkowym marzeniem. lak chciała, tak potrzebowała być szczęśliwą, łudzić się, kłamać samej sobie, że wczorajszy przestrach, posądzenia, obawy wzięła za jakiś objaw chorobliwy i wyrzucała go sobie. Mówiliśmy już i powtórzyć tu musimy, że od tego poranka, gdyśmy ją po raz pierwszy spotkali w podróży u furty cmentarza farnego w Białej, Julia była do niepoznania zmienioną. Miłość przetworzyła ją, uczyniła łagodną, pragnącą dla wszystkich dobra, dla siebie oczyszczenia i spokoju. Uczucie to występne, dziwne, bez przyszłości, samą siłą swą wywarło na nią wpływ zbawienny. Dziwiła się Julia samej sobie, pragnęła zapomnieć o tych płochych latach rzucania się po świecie, które tylko ciężkich błędów zostawiły wspomnienie, i chciała samotności, odosobnienia, ciszy: szczerzej i serdeczniej modliła się, modląc płakała łzami, które jej były miłe. Wszystkie dawne dziwactwa charakteru znikły przed potęgą uczucia, umiejącego żyć tylko w atmosferze jasnej i czystej. Gdy Pamela weszła do niej nazajutrz rano, zastała ją uśmiechniętą, rozmarzoną i jeżeli nie zupełnie szczęśliwą, to spodziewającą się jakiegoś szczęścia nieokreślonego. Z rana także przybył kasztelan z sąsiedztwa, ale znużony grą nocną poszedł odpoczywać, oznajmując, że przez cały dzień pozostanie niewidzialnym. Przy śniadaniu, gdy nadszedł Adam, hrabina, popatrzywszy nań, znowu poczuła jakąś wątpliwość. Pomięszany wzrok jego uderzył ją i do głębi duszy przeszył. Pragnęła zbadać wnętrze jego serca, odgadnąć myśli, zajrzeć w tę chłodną milczącą przepaść, w której widziała tylko przerażające ciemności. Dziwnym jakimś trafem hrabina uczuła się tego dnia w usposobieniu takim, że sama pomyślała pierwsza o obowiązku wysłania Adama do rodziców. I mimo że się jej nawet na parę dni z nim rozstać było trudno, natychmiast powiedziała mu o tym, wymagając prawie, aby pojechał dla widzenia się z rodzicami. Adam mocno był tym zdziwiony: obawiał się ich. Od ucieczki z Wólki Brzozowej, od podróży ojca do Warszawy, po której stary powiedział sobie, że nie ma syna, stosunki jego z rodzicami były rzadkie i chłodne. Adam pisywał do nich w każde święta, z powinszowaniem do ojca, do matki, z doniesieniem o swych obrotach, ale od pana Krzysztofa nigdy nie odbierał odpowiedzi, nigdy on słowem nawet do listu matki nie przypisał. Anna tylko za pośrednictwem kasztelanowej posyłała mu listy kreślone pokątnie, tajemnie, gdyż ojciec i tego bronił. Na tych pismach biednej matki często łza zaschła przylatywała do syna. Smutneż to tam było życie w tym kątku osamotnionym tak zdradą dziecka! Pan Krzysztof powrócił do domu na pozór uspokojony, ale zabity na duszy, i wchodząc na próg, gdy mu się żona rzuciła na szyję, pytając o dziecię, odpowiedział jej surowo: — Nie mamy syna... pochowaliśmy dziecię, więcej o nim ani mowy, ani wspomnienia. — Widziałeś go? — spytała drżąca matka. — Nie! Nie! Nie zobaczę go więcej i widzieć nie chcę tego trupa! — rzekł ojciec. Pocałował ją w czoło, poczuła łzę razem z uściskiem i na tym się rozmowa skończyła. W tym dworku opustoszałym więcej już nie wspomniano o straconym, niewdzięcznym dziecięciu. Na próżno matka próbowała zrazu półsłowem, potem westchnieniem go przypomnieć, próżno rzucała tak jego listy, aby ojciec musiał na nie spojrzeć: stary pozostał nieugięty. Ale to stoickie postanowienie złamało go: postarzał, pochylił się, upadł, świat dlań nie miał przyszłości. Całymi godzinami klęczał przed obrazem Ukrzyżowanego, całe czasem noce spędzał, leżąc przed nim na twardej podłodze, a gdy dla pociechy żony strapionej i niespokojnej o niego starał się czasem weselszą twarz przybrać, to mu wśród półuśmiechu zbiegały marszczki na czoło, a łza głębokimi fałdy ukradkiem spływała. Aby się zająć i od myśli oderwać, gorąco zajął się gospodarstwem, ale to mu nie starczyło: mimo przymuszonej gorliwości, w rzeczy obojętnym był na wszystko. Czas zamiast ująć tej boleści, tylko ją stężał, odrętwił, skamienił. Pan Krzysztof pozostał posągowym, milczącym, jakoby nieprzytomnym. Często przybywał doń Diogenes Kapustyński, który nie będąc obowiązany jak matka do milczenia, napomykał śmiało o synu; ale stolnikiewicz zawsze mu surowo odpowiadał: — Nie mam syna, proszę cię, szanuj boleść i milcz. Panu Baltazarowi mniej jeszcze było wolno. Z domu powynosić kazał wszystko, co dziecko przypominać mogło, dawniej miłe oku zabawki, pisanie jego młode, sukienki. Matka, bojąc się utracić te skarby, zamknęła je w alkierzyku i tam ukradkiem chodziła się napawać gorzką rozkoszą wspomnień. Ale w jej sercu pozostał promyk nadziei, który listy i miniatura przysłana przez Julię karmiły. — On kiedyś powróci do nas — mówiła. — Ojciec mu przebaczy, przytuli, zapomni. I modliła się o to biedna niewiasta. Tylko miłość dla żony pana Krzysztofa nie zmieniła się; zdawała rosnąć jeszcze, ale przybrała charakter mniej pieszczotliwy, opiekuńczej powagi rodzi— cielskiej. Cóż, gdy teraz między nimi stało jak mur to wspomnienie syna, o którym ani napomknąć nie było można, a każda rozmowa musiała okalać tę przepaść ciemną i bojaźliwie krążyć koło niej. Często łzy ciche matki, choć nie wyrzekła słowa, zmięszały pana Krzysztofa, tak że oddalić się musiał; uciekał naówczas i błąkał się długo po polach, po lasach, wracał nierychło i udaną wesołością starał się zatrzeć wspomnienie, które go z domu wygnało. Ciężkie to były dni, miesiące, lata, z których pierwszy do ostatniego był tak smutnie podobny. Wszelka boleść zaciera się i uchodzi, lecz są tego rodzaju cierpienia, które zabliźnione nawet pozostają ciężkie, drażniące, bolesne na zawsze. Do takich należało to, które dotknęło pana Krzysztofa. Po dwóch latach Diogenes, który tym częściej odwiedzał Wólkę, im więcej czuł, że tam na coś być mógł przydatny, rzekł raz do pana Krzysztofa: — Ej, słuchaj ojcze, źle robisz! Wszystkiemu koniec być powinien, a gniewowi prędszy jak czemu. Po co ty sierdzisz się jeszcze na syna? — Cicho o tym, proszę cię zawsze — odparł stolnikiewicz. — Nie, otóż bo nie — odparł Diogenes — potrzeba raz tę ranę wysondować i zagoić. — Są rany, co się nigdy nie goją — rzekł stary. — Ale nie ma winy, której by Bóg nie kazał przebaczyć — zawołał Kapustyński. — Jeśli po winie przychodzi skrucha — dodał Krzysztof. — Aleć o nią nie pytasz, czy przyszła? — rzekł pierwszy. — Bo w nią nie wierzę i dosyć! — zawołał stolnikiewicz. Na próżno Kapustyński zaczynał tak po dwakroć i trzykroć, z różnych stron zachodził, chcąc najprzód zmusić Krzysztofa do wygadania się, do rozczulenia, wiedząc, że potem by już i dalej poszło; ale przyparty do muru stolnikiewicz brał kapelusz i uciekał. Złamać go nie było sposobu, nie chciał nawet walczyć. W chwilach gdy, co się rzadko trafiało, zjeżdżał ktoś obcy, niespodziany gość do Wólki, widywano na twarzy starego niepokój, który go zimnym potem oblewał, jakby się lękał czegoś. Nie odetchnął, aż się dowiedział, kto przybył. Szpiegowała go żona, położywszy na stole w sypialni list syna, czy go ukradkiem nie weźmie, nie przeczyta, nie okaże miłości skrytej dla dziecięcia; ale nigdy nie spojrzał nawet na papier i przeczuwając, co zawiera, uciekał, postrzegłszy z daleka. Męczarnie te trwały długo. Raz po nocnej modlitwie z rana pan Krzysztof przeszedł się po pokoju i pocałowawszy żonę w czoło, rzekł do niej: — Słuchaj no, jejmość, ja bym chciał pojechać do Kaspra. — A, dobrze, ale... — Ale nie wiesz po co? — dodał z wolna odwracając twarz stolnikiewicz. — Ja chcę, ja chcę — rzekł jąkając się — to jest życzyłbym wziąć jednego z jego z synów... na wychowanie. Dziatwy mają dużo, to by im ulżyło, a w domu u nas z dzieckiem byłoby jakoś weselej. Krzysztofowa zapłonęła cała, bo było to pod nową formą zrzeczenie się własnego dziecięcia, serce się jej ścisnęło, osłupiała. — Nie wezmę go im na zawsze, ale potrzebuję... może się serce do czegoś przywiąże. Wszak ci to także krew nasza, a ty na to pozwolisz. — A, wola twoja dla mnie święta, mój Krzysztofie! — odpowiedziała matka stroskana. — I owszem, jeżeli cię to może pocieszyć, jeśli sobie tego życzysz... Krzysztof podumał jeszcze. — Słuchaj — rzekł — tak nie można. Któż to wie? Weźmiemy dziecko, a może się z nim zżyć nie potrafimy. Jakby to spróbować? Gdybyś ty Kasprową z synami starszymi poprosiła do siebie, na parę dni świąt... albo i ze wszystkimi dziećmi? Znowu się zamyślił. — I to nie — rzekł. — Nie! Dzieci! Nie! Ja nie lubię dzieci, to się na nic nie zdało! Dajmy temu pokój. Skończyła się na tym rozmowa urwana bez skutku; jednak; w kilka dni pan Krzysztof pojechał do Kasprów i przesiedział tam parę dni, kilka razy zbliżył się do ich dziecka starszego, wziął je na kolana, pogłaskał, rozmawiał... aż to oczy matki zwróciło. Ale zaraz potem wyszedł do ogrodu, chodził długo samotnie, a powróciwszy, kazał zaprzęgać i spiesznie odjechał. Dziecko to zbytecznie mu syna straconego przypomniało. — Dla mnie już nie ma dzieciny — rzekł powróciwszy do żony. — A potem, któż wie — dodał — jeśli swe własne porzucić mogło... Wychowałbym drugiego niewdzięcznika i drugą boleść dla serca — nie chcę... Po kilku dniach Krzysztof zatopił się w czytaniu ksiąg pobożnych, całe godziny przesiadywał nad nimi i płakał: na próżno żona go się rozerwać starała. Niema boleść, która milczy, nie odpowiada, wylać się nie chce i nie przyjmuje walki, jest najgorsza; na tę tylko czas lub śmierć ratunkiem. Zrazu gwałtownie gospodarzył, potem sprowadził Baltazara, prosił go, aby się zajął na jego miejscu wioską, polem, gumnem, i sam tam już ani zajrzał. Grad wybił, burza wywaliła, wyniosła woda, wszystko mu było jedno: stał się milczący, blady, straszny. A gdy poczciwa żona, która widziała, jak niknął w oczach, przyszła czasem, obyczajem starych szczęśliwszych dni uwiesić się na jego szyi, przypaść do kolan — całował ją chłodno i lekko od siebie odpychał. — Anulku — powiedział jej raz — nieprzeniknione są sądy Boże! Bóg za to skarał mnie może, żem ciebie miłował nie w Bogu, ale po ziemsku, miłością, jaka się tej ziemi i stworzeniu nie należy, tylko Jemu! Nie łudź mnie tym szczęściem, które na wieki straciliśmy. I tak starzał szybko, że wkrótce o kiju zaczął chodzić, a nogami powlekał i wysiwiał jak gołąb, i zżółkł jak pergamin, i zobojętniał jak opoka, ale żył... modlitwą. A i Annie też patrząc na męczarnie życie szło ciężko, łzami płynęło nieustannymi: ani się z nim rozmówić, ani go przywieść do dawnej swobody umysłu na chwilę. Baltazar mu czasem śpiewywał swe pieśni wojackie, smętne, poważne, to słuchał ich i płakał, i lubił, i prosił sam często, aby jeszcze nucił... a to było jego jedyną rozrywką. Nieszczęście stryjecznego poszło staremu wojakowi na dolę, bo się sprowadził do Krzysztofa, zamieszkał na folwarku i z owego myśliwca a próżniaka wyszedł na cale porządnego gospodarza, jakich mało. Wólka była w takim porządku, że nic się w niej nie zmieniło od lepszych czasów. Trzeba jednak wyznać, że poczciwy sługa, cichy i nie dojrzany Jermaszka, sierota wychowany przez Krzysztofa, gorliwie mu do tego dopomagał. Pan Baltazar ze strzelbą chodził na pole, często zająca przyniósł w trokach, borsuczej torby nie zrzucał, a śpiewał ochotniej niż dawniej. I był teraz w tym domu głową i wodzem, bo starzy oboje tylko płakali. — Już z Diogenesem, który się często gęsto ze swą skrzypką przywlókł, nie tak było dobrze panu Krzysztofowi; przyjmował go chętnie, ale jego wesołość raziła staruszka, a Kapustyński też niepowstrzymany był w mowie i nie szanował prawa domu, w którym o znikłym dziecku wspomnieć nie było wolno. Zdawało mu się, że to nakazane milczenie właśnie boleść w sobie przechowywało, że gdyby mówiono swobodniej, ból by się wygadał i ulżyłoby się choremu. Z tego powodu, choć mu się nie wiodło, zawsze uparcie poczynał rozmowę, która gospodarza drażniła... a potem już tego ani było załatać. Kasztelanowa wspomniała Adamowi sama o rodzicach. Uczyniła to, bo jej na sercu leżało, co słyszała o starym ojcu od starościca chełmskiego, który się trochę rozwiadywał o nim i donosił, co się w Wólce Brzozowej działo. Hrabina lękała się pomsty bożej za cierpienie rodziców, może też chciała wypróbować człowieka i zbadać serce, rad którym pochylała się nie wiedząc, czy w nim była śmierć, czy życie. Kochała go zawsze szalenie, ale coś jej mówiło, że ta miłość będzie męczarnią, że on nie ma czucia i przywiązać się nie potrafi: pragnęła więc spróbować go napomykając o rodzicach i drżała. Adam mocno się najprzód zarumienił, matka mu bowiem, choć oględnie, donosiła, że o nim wspomnieć nie było wolno. Z boku dowiedział się, że Diogenes, gdy raz, namówiony przez Annę, spytać się odważył ojca, co by uczynił, gdyby syn marnotrawny przybył do jego progu, odparł pan Krzysztof: — Co bym uczynił? Syn marnotrawny był synem, a ja nie mam dziecięcia! Jeśli przyjdzie obcy człowiek, przyjmę go jak gościa niemiłego, a może wyjdę z kijem w pole, aby się z nim nawet nie spotkać. Wiedział Adam, że tam mu powrócić nie było wolno, a serce jego zlodowaciałe już nawet nie tęskniło do ubiegłych lat młodości, do matki ukochanej, za cichym tym ustroniem Wólki. Myśli jego krążyły gdzie indziej, zdziwił się prawie, gdy hrabina szepnęła mu nieśmiało o obowiązku przedstawienia się rodzicom po tyłu latach niewidzenia się z nimi, i widać było na jego twarzy niepokój raczej niż uczucie. Ona patrzyła nań i wyrok swój czytała w jego chłodnych źrenicach i pobladłych ustach, przez które dosyć obojętnie wycedził: — Wiesz, że ja tam powrócić nie mogę. — Wrócić? Któż mówi o powrocie?! Ale ich możesz i powinieneś odwiedzić! — zawołała hrabina. — Ojciec mnie nie przyjmie — szepnął Adam. — Któż wie? Może by się dał przebłagać! — O, ojciec nie! — odparł Adam. — Jestem pewny! Nie! Nie! — Mógłbyś choć matkę zobaczyć — dodała Julia, poglądając na niego. — Tak, matkę chciałbym widzieć — odezwał się z niejakim wahaniem Adam — ale doprawdy nie wiem: jak i gdzie? Hrabinie serce się ścisnęło, widząc go tak ostygłym, tak dziko i okrutnie obojętnym. „Mój Boże — rzekła w duszy — i mnie może kiedyś czeka takie lodowate zapomnienie!" Patrzyła nań długo, milcząco, smutnie powtarzając sobie: „Dlaczego ja go tak kocham? Za co? Dlaczego? Wartże on jest miłości? Pielęgnowałam jego serce, rozgrzewałam je i skamieniało przy mej piersi — czuję to, boję się go i kocham, rozpaczam, a oderwać się nie potrafię. A, to początek pomsty bożej nade mną." I odstąpiwszy nieco zakryła sobie twarz rękami. Adam jadł właśnie śniadanie, spokojnie, rzucając kiedy niekiedy okiem zdziwionym na nią, bo się ani domyślał, co w jej duszy się działo, jaka tam toczyła się walka. Julia wstała i w gorączce przechodziła się po pokoju. „Może widok matki wstrząśnie nim — dumała — może go wspomnienia rozbudzą, odżywią... A, trzeba, by matkę zobaczył!" — Czy ojciec przyjąć i widzieć zechce, czy nie — rzekła głośno — nie można przewidzieć, to może przyjść później zresztą, ale matkę powinieneś zobaczyć — dodała surowiej. — Ja chcę, żebyś do niej pojechał, ja sama napiszę do niej, a strościc chełmski w sekrecie jej list prześle. Jesteś tu, blisko, o parę dni drogi... i mógłbyś nie żądać zobaczyć się z matką? Adam poczuł nareszcie, że nie wyplącze się z tego, tylko pochlebstwem; pomiarkował, że stał się odrażający tym chłodem. — A — rzekł cicho z szalbierstwem niegodnym — dla mnie kto inny był prawdziwą matką. Słowem tym kupił sobie bezkarność. Julia obejrzała się, czy nie było kogo z ludzi przy niej i poskoczywszy szybko pocałowała go w gładkie piękne czoło, które dla niej promienna otaczała aureola. Jak każdy zakochany, który tysiąckroć kłamie sobie, byle mógł kochać, hrabina czułym słowem ujęta potrafiła chłód nawet Adama wytłumaczyć na jego korzyść. — Bądź co bądź — rzekła po chwili weselej — wypada, żebyś pojechał do matki: rzeczy się ułożą. Potrzeba, abyś się z nią widział koniecznie. Niech ona cię pobłogosławi, niech jej życzenie szczęścia spadnie kropelką odżywczą na mnie, na nas... na tę przyszłość, o którą się tak lękam. Hrabina, kochając szczerze, stała się prawie zabo— bonnie pobożną, bała się teraz wszystkiego: kary za odebranie dziecka rodzicom, przekleństw ich dla niego i dla siebie. Chciała jakoś mniej poczwarną uczynić tę miłość biedną, której każda godzina zdawała się śmiercią zagrażać. Poszła natychmiast do kasztelana, który ledwie się ośmielił ją przyjąć, gdyż był bez peruki dla gorąca, a miał na głowie tylko białą czapeczkę na kształt kobiecego czepka, podwiązaną wstążką niebieską, i kładł chciwie pasjans, którego okoliczności przeważne pozbawiły go przez dni kilka. — Mój drogi — rzekła, siadając przy nim i wdzięcząc się trochę, żona — ja ci zawsze dokuczam i przeszkadzam, zawsze nie w porę przychodzę z moimi interesami. Chodzi tu o naszego wychowańca, pana Adama. Przeszkadzam ci? — A, przeszkadzasz! — odparł naiwnie kasztelan, nie spuszczając z kart oka. — Interes krótki i natychmiast wychodzę. Mnie się zdaje, że Adama potrzeba by, dla samej przyzwoitości, posłać do rodziców. — Odesłać, mówisz — rzekł kasztelan z wolna. — Ale nie, chciałabym tylko, żeby się z nimi zobaczył. — A, tak, żeby się zobaczył! Bardzo dobrze. Król czerwienny... kładę do damy... uwalniam dyskę... ósemka idzie na newkę... wyjdzie... — Uważasz... — Uważam, mon amie, uważam. As wolny także... — Więc ci się zdaje? — Mnie się zdaje, że wypadnie... wypadnie. — Wypadnie go posłać... — Pasjans wypadnie, mówię, a co się tyczy Ada— ma... no, to go posłać. Czekaj... trefl zaplątany... maleńka licencja... i wszystko pójdzie jak z płatka. — Więc go poślemy? — zapytała żona smutnie. — Kogo? — odparł kasztelan, którego pasjans pamięć i przytomność odejmował. — Ale Adama. — A, asindzinego paryżanina? No, tak! Posłać go! — Więc mnie upoważniasz... — Ale zapewne, że upoważniam. Drugi as w kozie! A to zła godzina na te asy! Kasztelanowa widząc, że się więcej nie dopyta, uśmiechnęła się smutnie, ukłoniła i wyszła: napisała list do starościca chełmskiego i wysłała z nim kozaka. Tymczasem dni płynęły niby szczęśliwe, niby spokojne wśród wiejskiej ciszy, ale Adamek nie był dla niej, czym się ona spodziewała: nudził się widocznie, zbyt wiele mówił o Paryżu, miłość jego była sztywna, czasem popisująca się do zbytku z czułością, z wdzięcznością, z poszanowaniem, czasem rozprawiająca wiele, ale na dnie jej dawał się czuć smutny jakiś chłód grobowy. Dopóki Adam milczał, hrabina łudziła się, pożyczając mu własne uczucia, gdy usta otworzył, zdradzał się, zrażał ją, uderzała niestosowność każdego słowa, każdej myśli. A pomimo to ona go kochała, był dla niej ostatnim: gorzej, był pierwszym, którego umiłowała aż do ofiary, aż do przestrachu, aż do męczeństwa. W kilka dni otrzymano oczekiwaną odpowiedź z Podlasia. Starościc chełmski za pośrednictwem Diogenesa zgłosił się do matki i odpisał, zasięgnąwszy języka, że w żadnym razie ojciec się z synem widzieć nie będzie, że narzucając mu go, narazić by się można na straszne i nieobrachowane następstwa, że matka biedna wyprosi się tylko z Wólki niby na odpust czy nabożeństwo do kościoła w Kodniu w dzień umówiony i tajemnie z dzieckiem się zobaczy. Kasztelanowa widząc, że inaczej nie można, postanowiła posłać go przynajmniej dla widzenia matki. Niedobrze rozumiała sama, dlaczego jej było tak pilno, ale pragnęła zdjąć z siebie i z niego przekleństwo biednych ludzi, którym go wydarła: zdawało jej się, że matka potrafi przygotować zgodę. Nie maiła wyobrażenia, jaki był stan rzeczy w Wólce Brzozowej. Wyznaczono natychmiast konie i ludzi dla wychowańca do tej podróży. Hrabina oddała mu swój własny ekwipaż wiejski, starając się tak go wyprawić, aby pokazać, że jest u nich niemal przybranym dziecięciem. Powóz był najświeższy od Dangla, cztery koniki siwe, młode i dobrane, kuchnia jechała osobno w furgonie. Adam wyjeżdżał po pańsku. Dowiedziawszy się o postanowionej wyprawie, młody człowiek ani się nią ucieszył, ani zaniepokoił, przyjął o tym wiadomość tak obojętnie, że się serce biednej kobiety ścisnęło, ale sobie powiedziała: „on jest mężczyzną, oni są zmuszeni do tego stoickiego chłodu, kto wie, co się dzieje w sercu. Jużciż źle by było, żeby płakał i niepokoił się jak dziecię." Adam w istocie więcej w tej chwili myślał o Krystynie i swojej świetnej przyszłości, o wyrwaniu się na świat z nowym tytułem i nowymi nadziejami niż o rodzicach, niż o Wólce Brzozowej. Gdy nadeszła godzina odjazdu, ubrał się, pożegnał kasztelana, który coś mruknąwszy pod nosem, ręką tylko machnął, dając do zrozumienia, że jest zajęty i nie ma czasu do tracenia na próżnych ceremoniach, a potem z uśmiechem poszedł do hrabiny. Ona na próżno patrzyła w twarz jego szukając na niej śladów wzruszenia. Adam był obojętny, uśmiechnięty, zimny, roztargniony. Polecono mu, aby jechał wprost do starościca chełmskiego, tam się zatrzymał i oczekiwał na wiadomość od matki. Odebrawszy przez Baltazara uwiadomienie o bliskim przybyciu syna, którego przez lat tyle nie widziała, Anna była tak wzruszona, że, zmuszona ukrywać się przed mężem, nie potrafiła całkiem zataić swej radości: na twarzy jej wypalony rumieniec, błyszczące oczy, niepokój gorączkowego oczekiwania nie uszły nawet roztargnionego wejrzenia pana Krzysztofa. — Co to jest? — zapytał ją jednego ranka. — Widzę, że rai jejmość coś nieswoja? — Ja? Ale nie, to ci się tak zdaje — odparła kobieta — nic mi nie jest, wierz mi, chciałam cię tylko prosić, abyś mi pozwolił w tych dniach pojechać na nabożeństwo do Matki Boskiej do Kodnia. Wszak mi tego nie odmówisz. — Do Kodnia? — rzekł, wpatrując się w nią, pan Krzysztof, który już coś przeczuwał i na pół się dorozumiewał. — Ano, bardzo dobrze, konie ci z bryczką zadysponuję, pojedziesz, kiedy ci się podoba. — Jeszcze o dniu nie dal mi znać ksiądz wikary — odpowiedziała żona — chciałam się pomodlić na pewną intencję. Usłyszawszy to pan Krzysztof domyślił się już wszystkiego i natychmiast urwał rozmowę. — Dobrze — rzekł — pojedziesz, kiedy zechcesz. . Najlepszym dowodem, iż zgadł, o co chodziło, było to, że więcej o wyprawie nie wspomniał, sam tylko poszedł zadysponować krytą bryczkę i najspokojniejszych parę koni, Baltazarowi poleciwszy jeszcze, aby dobrze osie i koła opatrzył. Drogi w tych stronach naówczas nie zalecały się zbyt wytwornym utrzymaniem, nie o wiele są one i dziś lepsze, po większej części są one w tym stanie, w jakim je Pan Bóg stworzył i wody powymywały. Po staremu snują się one kręto to pagórkami suchymi, to łożyskami wyschłych strumieni: ręka ludzka przyłożyła się zaledwie do wykończenia ich tam, gdzie potrzeba była niezbędna, aby karku nie skręcić. Na trzęsawiskach narzucono kamieni i faszyn, na głębszych dziurach kilka dylów formują mostki pierwotne, zresztą wyryte koleje błotniste zastępują żelazne. Wiosna to wszystko psuje, lato naprawia, jesień rozgrzęża, zima przechowuje z roku na rok starannie jak szczątki mamuta. Niemała też to rzecz puścić się tymi drogami nieco dalej. Dla bryczki pani Kszysztofowej i jej koni był to już chleb powszedni, ale dla pana Adama i jego ekwipażu zadanie niespospolicie trudne; a choć pora roku sprzyjała podróży, nie była ona ani łatwą, ani wygodną. Starościc chełmski wcześnie się przygotował na przyjęcie zapowiedzianego mu listem gorącym kasztelanowej gościa, a mając sobie przez kozaka oznajmionym, kiedy przybędzie, dał znać potajemnie pani Krzysztofowej, aby w dniu następnym przyjechała do Kodnia. Pełna niepokoju i wzruszenia biedna macierz, stroskana i szczęśliwa zarazem, wyjechała z domu. Pan Krzysztof pożegnał ją w ganku z Baltazarem, konie powoli ruszyły, a bryczka znikła po grobli ścigana oczyma dwóch ludzi zamyślonych, którzy ją w duchu przeprowadzali niespokojnymi życzeniami serc poczciwych. Baltazar wiedział, po co jechała matka. Pan Krzysztof pewnie się tego domyślał, ale nie dawał znać po sobie. Nad wieczór dopiero zaciągnęła się bryczyna do Kodnia i zatoczyła do jedynego zajezdnego domu, jaki się tam naówczas znajdował. Żydek gospodarz przy— jął ją z tą mieszaniną grzeczności poufałej, prawie protekcjonalnej, i usłużności gościnnej, z jaką bogaci arendarze zwykli byli witać u siebie mniej zamożną szlachtę. Noc nadeszła wkrótce, nikt się nie zjawił, ale nim z rana wyszła do kościoła staruszka, hałas się wielki zrobił w gospodzie: wpadli ludzie, szykując stancję dla jakiegoś pana i wypychając ze stajni skromną bryczynę stolnikiewiczowej. Omal nie wyrugowano samej pani Krzysztofowej, która się oświadczyła z przestrachem, że chętnie z dobrej woli ustąpi przybywającemu magnatowi. Pinkus co prędzej przywdział żupan atłasowy odświętny i wybiegł na próg, gdyż graf — zapowiedziano bowiem grafa — przybywał z hałasem i uroczystością, jaką zwykli czynić około swych panów słudzy sądząc, że tym ich podniosą. Pani Krzysztofowa, która szła z książką do nabożeństwa na wotywę do kościoła, ani się domyślała syna w tej wrzaskliwej i pompatycznej kawalkacie: zdało się jej, że powinien być przybyć skromnie, cicho, ubogo. Usunęła się z drogi i spojrzała obojętnie na wspaniały zaprzęg, który tryumfalnie wjeżdżał w bramę gospody; ale w tejże chwili wychylił się z niego młody człowiek, a w twarzy jego acz mocno zmienionej pani Krzysztofowa poznała własne dziecko, dziecko, dla którego kozak z Żydem zepchnęli ją z drogi, aby mu szerzej i wygodniej było zajechać. Adam poznał także matkę, ale nie wyskoczył do niej; owszem cofnął się, rzucił w głąb powozu, obrzydliwy wstyd jakiś serce mu ucisnął: wyglądała tak biednie, tak ubogo! Biedna kobieta zepsutym na wielkim świecie oczom wydała się tak pokorną, tak maluczką istotą, że się jej zgniłe serce dziecka zawstydziło. Jej czarny kwefik i suknia ciemna, przenoszona, okrycie stare i po— spolite. nadawały jej bardzo skromną powierzchowność; oczy miała wypłakane, czerwone, zas7łe łzami, głowę pochyloną. Zatrzymała się poznawszy go, stanęła jak obłąkana, drżąca, serce jej biło gwałtownie. Mówiła sobie: „Mógłże on rodzonej swej nie poznać? Adaś?!" W istocie, Adam ją widział, ale się ohydnie własnej matki w ubogiej kobiecie zawstydził. Z ukłonami przyjmowała go gawiedź karczemna w sieni; ora stała na uboczu, z daleka. Adam nie odważył się przy sługach pańskich, wobec tego zesputego dworu, podbiec do niej, paść jej do nóg, uścisnąć, powitać. Obawiał się, aby się z niego nie śmiano, nie chciał, aby wiedziano, kim był: duma i próżność tłumiły w nim uczucie, jeśli je miał! I gdy jaśnie wielmożnego grafa wprowadzano z honorami do izby paradnej, wykadzonej świeżo łupinami od jabłek i cukrem, staruszka ze łzami w oczach stała wciąż przed karczmą, patrząc na jej okna, jak te biedne kwoczki, które wyhodowawszy kaczęta, gdy dzieci wypłyną na wodę, stają u brzegu, biegają, krzyczą, nie mogąc się wpław puścić za nimi. Inaczej ona to spotkanie sobie wyobrażała: łudziła się zawsze, że ją syn kocha, że tęskni za nimi, że pozostał dzieckiem jej wnętrzności. Tłumaczyła go, uniewinniała, czekała... kłamała przed sobą. Adam tymczasem, acz niespokojny, grał rolę pana, rozmawiał z gospodarzem Pinkusem, wydawał rozkazy, a przez szyby okna oko jego wybiegając spotykało nieruchomą postać matki, stojącej wpośród drogi, płaczącej, nie mającej siły z miejsca się poruszyć. Chciała biec ku niemu, nogi jej drżały; pytała siebie, czemu do niej nie przychodził, w głowie jej zawracało się, myśli plątały. Dumny paniczyk nie wiedział także, co począć: sro— mał się własnej rodzicielki przed gawiedzią dworu i kilku ludźmi obcymi. Chwila ta trwała długo jak wszelkie męczarnie; nareszcie gdy już biedna Anna machinalnie miała zwrócić się ku kościołowi, aby pójść u Boga żebrać litości, w głowie jej zaszumiało, zakręciło się, uczuła gorąco, blask ją jakiś oślepił nagle, zadrżały nogi, upadła zemdlona. W tem zza węgła budowy jak widziadło wysunął się Diogenes, który, po raz może pierwszy od lat wielu porzuciwszy skrzypki na łaskę bożą na przyzbie karczemnej, przypadł wylękły do omdlałej, pochwycił ją na ręce, podniósł jej głowę wybladłą. Razem służąca i Jędruś nadbiegli do swej pani, zrobił się tumult wielki przed gospodą, na który przez okno tylko wyjrzał, przyczyny jego nie domyślając się, ani chcąc zrozumieć szanowny pan Adam. Miał właśnie prosić do siebie lub iść do pani matki, ważąc jeszcze, jak to uczynić... tak aby się ludzie kasztelaństwa nie śmieli. Tymczasem Anna prędko przyszła do siebie, powiodła dokoła oczyma szukając syna. Nie znalazła go i zbladła: drżąca udała, że szuka książki, która jej z rąk wypadła. Stary Kapustyński usunął z lekka otaczających i podźwignął ją silną dłonią. — Jejmościuniu dobrodziejko, chodźmy do Pana Boga — rzekł. — Zawsze u niego pociecha, on się z ludźmi za nas rozprawi. Ot, na wotywę dzwonią. Nie mogąc prawie pojąć, co się z nią dzieje, matka zebrała wszystkie siły i milcząca powlokła się ku kolegiacie. Widząc ją powoli odchodzącą, Adam poczuł się niespokojnym: oświadczył głośno, że życzyłby sobie przejść się nieco, rozporządził ludźmi a odpuściwszy matkę z Diogenesem na dobre staje, sam także wyszedł powoli drogą ku kościołowi. Ale że Pinkus i kamerdyner kasztelanowej czuli się w obowiązku odprowadzenia go do wrót, zwolnił jeszcze kroku, nie chcąc, aby się domyślano, że goni za tą biedną kobietą. Odprawiwszy ich dopiero i rozglądnąwszy się dobrze, posunął się ku cmentarzowi pomięszany. Ohyda jego postępowania biła mu do zastygłego serca, sam czuł ją, ale głupia próżność jakaś silniejsza jeszcze w nim była nad resztkę poczciwego uczucia. Z głową spuszczoną powlókł się, czując się winowajcą, upokorzonym i znękanym. Przodem, ale opodal wiódł Kapustyński matkę, która się w bramie cmentarza zatrzymać musiała, bo ją dusiły łzy niewypłakane, a z nimi nie chciała iść przed ołtarz oskarżać syna przed Bogiem. Stanęła tu, oparła się o słup i w milczeniu szlochała. Starzec przy niej z suchą, wypaloną gniewem źrenicą, zatrzymał się, żując wyrazy, których wymówić nie śmiał — przeklinał! Na to właśnie nadszedł, powoli przywlekłszy się, pan Adam, przybliżył się, stanął zmieszany i cicho wyrzekł: — Matka! To słowo ją obudziło, poznała głos dziecięcy, choć w nim brzmiały nie te czyste dźwięki mowy młodzieńezej, do jakich była przywykła, jakie pamięć przechowała. — Na kolana! Na kolana! Do nóg! — zagrzmiał glos Diogenesa. — Na kolana, młokosie, na kolana przed ołtarzem znieważonym przez cię, grzeszniku! Adam stał. Ręce matki już oplotły szyję jego białą, a oczy Anny załzawione wpatrywały się z rozkoszą w tę śliczną twarz życiem i namiętnościami już napiętnowaną... — Dziecko moje, dziecko moje! — odzywała się w przerwach łez pani Krzysztofowa. — O mój Boże! Jakże się on odmienił, jakże wyrósł, jak wypiękniał! — mówiła szybko. — I mój on, i nie mój: i ten, i cudzy jakiś. Adam stał jak słup niemy, tak był odrósł i odwykł od tych uczuć, które widok matki w nim wskrzesił: tak się czuł do nich niezdolnym, tak był zimny i zmieszany, że nie wiedział, co powiedzieć do rozpłakanej niewiasty, a serce mu nic nie dyktowało. Surowo patrzył nań starzec obcy i głową wzruszał smutnie; nareszcie z wzgardą prawie odepchnął go lekko i poszedł do kościoła. Matka ujęła go za rękę: — Mów — rzekła — niech usłyszę głos twój; mów mi, co chcesz... Jam tak długo na dźwięk tej mowy czekała! Jestżeś szczęśliwy, jestżeś szczęśliwszy? Adam milczał, ale powoli odchodził z przykrego wrażenia i oprzytomniał — tak rzucone pytanie było dlań nie do rozwiązania. Szczęśliwy ani szczęśliwszy nie był, bo szczęście dlań kryło się w dali poza tą teraźniejszością, którą uważał za drogę do jakiegoś nieokreślonego celu. — Ja! — rzekł z cicha. — Sam nie wiem: pracuję. — Czy oni cię kochają? — spytała matka. Zamilkł. — Ona jest dla mnie jak matka — wybąknął po chwili. Staruszka spuściła głowę i uśmiechnęła się gorzko. — Jak matka — powtórzyła cicho — tak! Więc ja, jam już niepotrzebna! Więc masz drugą matkę, a ja, a ja? Adamowi w końcu serce drgnęło, pocałował ją w rękę i rzekł: — Nie miejcie mi za złe, żem to powiedział: chciałem was pocieszyć, źle mi nie jest. — Tak, tak! Ja to sama powinnam była przeczuć — odparła pani Krzysztofowa. — Kto się wyrzeka dziecka, wyrzeka się i macierzyństwa, i pociech jego: dziś ty i ja — cóż, obcy ludzie, co się kiedyś widzieli. I znowu płakać zaczęła po cichu, ale zza łez spoglądała na niego stęskniona, szukała w nim dziecięcia swojego i znaleźć nie mogła: był to tylko zimny cień przeszłości. Adam rad był bardzo, że się ruszyli od bramy, skąd ich od rynku i gospody widzieć było można, bo zawsze jeszcze pycha czyniła mu towarzystwo matki, ubogo i niepocześnie ubranej, przykrym i wstydliwym. Poszli dalej podwórzem kościelnym, trącając po drodze kamienie grobowe: ona płacząca, on pomięszany. Ale po kilku krokach matka, usłyszawszy w kościele dzwonek, zmieniła myśl, zwróciła oczy na drzwi, ujęła go za rękę i zawołała śmielej i głośniej: — Do Boga! To mówiąc weszła na próg. Wyraz ten, wymówiony z rezygnacją męczeńską, dodał jej siły: pierwsza przestąpiła podwoje. U drzwi, wedle obyczaju swego, w kruchcie modlił się Diogenes oparty na kiju. Nigdy on nie przechodził dalej nad tak zwany, babiniec, nie uznając się godnym bliżej po przybytku przysunąć. Klękał pod chórem i milczącą modlitwą, z podniesionymi do góry rękami, Pana Boga chwalił. Matka Adama wsunęła się powoli, minęła go i podszedłszy kilka kroków dalej, padła płacząc na kolana, a potem krzyżem na ziemię. Adam stał nie opodal od niej, po pańsku wyprostowany i zimny: nieco się nawet odsunął, bo znowu tej biednej niewiasty rozłzawionej, rozkrzyżowanej wstyd się paniczowi zrobiło. U ołtarza odprawiała się msza święta, a cicha uroczystość tego obrzędu, któremu mało osób było przytomnych, ukoiła w piersiach przybyłych rozbudzone tym spotkaniem uczucia. Adam tylko, który był odwykł i od nabożeństwa, i od modlitwy wewnętrznej ducha, rozmyślał zimno, oglądając się po kościele, to 0 matce, to o sobie. Trwało to dosyć długo. Msza się skończyła, ludzie porozchodzili, zrobiło się pusto i wyjść nareszcie było potrzeba, a pani Krzysztofowa wciąż leżała krzyżem i chustka, którą podłożyła pod twarz, na wskroś była od łez przemokła. Diogenes widząc, że się już za długo modli, przywlókł się i podniósł ją powoli, ale przeraził się spojrzawszy w jej twarz zmienioną, zbolałą, załzawioną. — Chodźmy, jejmościuniu, do domu — szepnął cicho — ofiarowałaś Bogu boleść swoją, nie ma już co odbierać, gdy się raz dało. Zwlokła się biedna męczennica, a Adam wyszedł za nimi z kościoła sztywny i chłodny. — Co oni z nim zrobili? — szepnęła do Diogenesa w progu. — Czy oni mu wyjęli serce? Co się stało z dzieckiem moim? — Nie twoje już ono dziś — rzekł z cicha Kapustyński — nie twoje i nie nasze. Mówiłem jejmościuni, dałaś ofiarę Bogu, nie cofaj: nie droż się z nią. Co z woza spadło, to i przepadło. Co raz Bóg wziął, nie powróci się: nie ma tam serca i nie będzie, moja dobrodziejko: wywałaszyli nieboraka! Po takim wstępie niewiele w istocie spodziewać się było można. Adam poszedł za nimi powoli do gospody, gdzie służba zastawiła dlań śniadanie. Odprawił pod jakimś pozorem ludzi i poprosił matkę dla podziwiania makat, którymi ściany wybito. Ze stołu nikt nic nie tknął, Diogenes miał ten chleb za zatruty. Matka, znowu nieco ożywiwszy się, słuchała opowiadań syna o przeszłości, marzeń jego świetnych o jutrze. W tych dziejach nic nie było, co by dziecię z nią łączyło: dzieje obce, ludzie nieznani, uczucia nawet jakieś dla niej niezrozumiałe. Cieszyło się chwilami serce matki, gdy się powodzeniem chwalił, gdy jej malował świetne widoki; to znowu smutniała, bo wiedziała, że to szczęście niepewne potrzeba było okupić ofiarą dziecięcia, zaparciem się jego. Kapustyński milczący był i pogrążony. Tak zbiegł dzień ów ciężki dla obojga. Widzenie się to nie obudziło serca w Adamie, matce tylko je rozkrwawiło; dzień cały przeszedł tak smutnie, dziwnie, żałobnie, jak gdyby nie syn przybiegł uścisnąć kolana macierzy, ale zimny gość jakiś natrętny. Matka mówiła mu wiele o starym ojcu, o jego boleści, o jego smutku, o zmianie, zestarzeniu, a mówiąc płakała. Łez było do woli, ale łez tylko: żadnego rozczulenia ze strony Adama. Nareszcie pod noc Kapustyński, dopytawszy się zapomnianej skrzypki, wziął kij i pocałowawszy w rękę i w kolano Annę, nie żegnając się z Adamem nawet, wyruszył w pochód dalszy. Zostali sami. Matka dopiero teraz poczuła się swobodną i pobiegła do niego, objęła go za szyję wołając: — Adasiu, przemów! Przypomnij mi te szczęśliwe lata dziecięce, gdyś szczebiotał na moich kolanach, gdyśmy we dwoje marzyli o tej nieszczęśliwej przyszłości. A, i ja, i ty spodziewaliśmy się dla ciebie świetnego losu, alem nie pomyślała, że ci od niego umrze serce! Więc ty już nie jesteś synem moim? Więc już łez nie masz dla tych wspomnień? Nic — nic... Adam się uśmiechnął. — Jestem mężczyzną — rzekł — matko moja! Pła— kać mi nie wolno, myśleć trzeba surowo o sobie — i iść, iść, aż dojdę. — Dokąd? — Ha, gdzie dosięgnąć mogę! Dla szlachcica polskiego szeroko otwarte jest pole — rzekł z dumą. — Wiśniowiecki nie miał powozu własnego, gdy go królem wybrano. — Dziecko! Cóż ci się śni? — Wszystko to, do czego tylko po szczeblach dojść można, rozpychając ludzi, gniotąc tych, co nie ustępują. Nie czas się cofać, dałem życie za to i pójdę! Matka zadrżała, ale ją ten zimny upór szaleńca pochwycił, obłąkał, widziała w nim jakąś wielkość, coś heroicznego. — Więc nie zmiękczać mi powinnaś serce — dodał Adam — ale je okuć żelazem, aby nic nie czuło, aby go nic zranić nie mogło. — O, dziecię moje! Nie takiej ja wielkości chciałam dla ciebie, ale wyjednanej pracą, zyskanej zasługą i trudem powolnym, i cnotą wielką. — Cnotą zdobywa się królestwo niebieskie — odparł Adam z lekkością filozofa XVIII wieku. — Pracą zyskuje się to, że z niej drudzy potem korzystają; trudem powolnym idzie się do rąk namulonych. — Ja muszę iść i dojść szybko. — Jak to? Jakimże sposobem? Zaprzedając się chyba? — Tak jak za pogańskich czasów zaprzedawano się w niewolę, aby okupić złotem zdobytym dług — ja się może zaprzedam, abym się wyniósł. Ale nie bój się, matko, nikt mnie nie kupi całego: znam ich i nie dam się nikomu. Uśmiechnął się dumnie i dziko. Biedna kobieta drżała, nie rozumiejąc dobrze tych słów. — Dojść — dodał Adam — nie powiem ci więcej, ty byś mnie nie pojęła i zadrżałabyś może: ja muszę pamiętać, żeby się piąć wysoko, coraz wyżej — to mój cel! — to cel... a reszta... Machnął ręką z pogardą i pokręcił ledwie wyrastającego wąsika. Tymi słowy prawie się skończyła rozmowa. Zamilkli, niewiasta wyszła przestraszona, nie pytając go c nic więcej — przeraził ją. — Ja muszę jutro powracać do domu — powiedziała mu wieczorem. — Ja także wyjadę stąd rano — rzekł, wcale jej nie zatrzymując, pan Adam. — Ale cię jutro jeszcze zobaczę? — O, koniecznie, jeszcze raz, matko kochana, a potem Bóg jeden wie... Zasmucił się jakoś i spuścił głowę. — Czekaj, matko — rzekł smutniej — często na drodze tej, ktróą ja idę, depcze się ludzi, ale i ludzie zadeptać mogą. Któż wie? Może padnę, może okryją mnie błotem, może stratują nogami, może wypchną precz z tego koła, w które się wciskam przebojem. Któż wie, powrócę może kaleką, zdziczałym, szalonym! Zostawcie mi tam kątek u siebie, w sercu i domu... i czasem westchnijcie za mnie. — Adasiu — zawołała ściskając go matka — nie mów tak, nie mów! Idź, ale prawą drogą: choć cię zdepczą, zostaniesz czystym; gdy cię spotwarzą, będziesz miał sumienie za pociechę. Idź spokojnie, wytrwale, powoli — dojdziesz. — Nie, już nie czas zmieniać drogę — odparł Adam chmurno — gdym nogą stąpił na stopień powozu, który mnie uwiózł od wrót kościoła w Białej, już byłem na pierwszym szczeblu, już się zawrócić nie mogłem. Nie pytaj o mnie, matko! Ale proś Boga, abym w bitwie życia nie zginął sromotnie, na uboczu, zapomniany i skalany. To były słowa ostatnie; po nich zamknęła mu się dusza i usta i milczał. Nazajutrz rano do dnia powóz stał zaprzężony przed gospodą, gdy bryczka Jędrusia jeszcze nie była gotowa: pani Krzysztofowa chciała być na nabożeństwie przed odjazdem, on się spieszył na powrót. Rozedniewało, gdy o brzasku przyszedł milczący i chłodny pożegnać matkę; pokląkł przed nią, a ręce staruszki spuściły się drżące na jego głowę pochyloną, która płynącego na nicą cicho błogosławieństwa nie poczuła. Wstał bez łzy w oku, bez wzruszenia, wybiegł i siedział już w powozie, gdy ona jeszcze na tym samym miejscu, gdzie ją porzucił, jak wryta płakała. Przed oknami mignął jej tylko wytworny ekwipaż synowski, którego woźnica zamaszyście z bata po trzykroć wypalił na odjezdnym. Przy Adamie siedział kamerdyner kasztelanowej, który młodego chłopaka nie bardzo lubił i rad mu był przy zręczności dopiec. Schylił się nieco odjechawszy do ucha pana Adama i rzekł doń z grzecznym, ale szyderskim półuśmiechem: — Proszę pana grafa, czy też to prawda, co ci ludzie tam pletli, że ta uboga kobiecina ma być matką jego? — Moja matka? — odparł zimno pan Adam, mierząc go dumnym wejrzeniem. — Któż to waćpanu powiedział? Cha! Cha! Jest to stara ochmistrzyni moich rodziców, która mnie wychowywała: chciałem się od niej dowiedzieć niektórych szczegółów o mojej familii, dlatego jej kazałem przyjechać. — A, a! — zawołał zdziwiony kamerdyner, który doskonale wiedział, jak rzeczy stały, i uczuł się przerażony tym zaparciem matki przez własne dziecię. Słów mu zabrakło, przeląkł się tej potwory tak gład— znać było można z jej twarzy głębokie strapienie, które strach chwilowy jeszcze powiększył. — Krzysiu, co ci się stało?! Co to jest?! — zawołała. — A cóż! Nic! — odparł stary wesoło. Dziwne zrządzenie. Wystaw sobie, moja jejmościuniu, poszedłem naprzeciwko was, zamodliłem się około różańca; wtem... jakby piorun, pal z bata, wpada na mnie śliczny powóz zaprzężony siwymi konikami i spycha w rów starego niedołęgę. Jego właściciel, jakiś raźny chłopak, tylko się mojej biedzie uśmiechnął. Wystaw sobie, Andziu, kropla w kroplę podobny paniczyk do Adasia! Gdyby Adaś żył, powiedziałbym, że on ładny chłopak i dobrego ma woźnicę. Ja to lubię, kiedy z fantazją, to z fantazją. U nas tak, u nas tak, mościa dobrodziejko: „Z drogi hołota, jaśnie pany jadą". Biedna kobieta tuliła go, słuchając przerywanej mowy, krzyczała i mdlała, ściskała straca, a jęk nie dozwalał jej wyrzec słowa. — Ale czegoż asindźka desperujesz? — przerwał Krzysztof. — Nic mi się nie stało! Nic! Całym przecie! Tylkom się nastraszył trochę, ale w rowie odpocząłem. Bo też to starym za swoją miedzę nie chodzić! I zaczął się znowu śmiać, ale sucho i strasznie, i dziko, a gdy siedli do bryczki, zamilkł nagle, tylko co kilka minut porywał go jakiś śmiech konwulsyjny, dziwny, wesoły, jasny, ale przerażający. Anna cisnęła go do piersi i tuliła na próżno jak rozpłakane dziecię. W ganku znaleźli oczekującego na nich niespokojnie pana Baltazara, który ujrzawszy ich oboje z daleka, począł wesoło machać czapką; na próżno mu Anna znaki dawała, aby się uśmierzył w tych objawach wesela: był po dobrym kieliszku wódki i w usposobieniu szczęśliwym. Gdy konie już stanęły przed gankiem, chciał zażartować, że państwo zatęskniwszy za sobą, dali sobie rendez—vous na gościńcu; ale spojrzawszy na pana Krzysztofa zdrętwiał. Stary wyglądał jak trup, trząsł się i śmiał razem: na policzkach bladość śmiertelna a oczy obłąkane. W postaci jego było coś tak nienaturalnego, że jednym wejrzeniem Baltazar poznał, że ich jakaś przygoda straszna, niespodziana spotkać musiała; nie śmiał nawet wypytywać. Ale stary wysiadłszy zaraz mu sam opowiadać zaczął, w tych niemal słowach co żonie: chłód i szyderstwo nielitościwie podnosiły je do tragiczności. Baltazar zrozumiał, osłupiał, zamilkł, krzątał się tylko około nieszczęśliwego starca cały drżący. Pod wieczór potrzeba było sprowadzić starego z ganku, bo sam ani pomyślał wejść do pokoju; potem, gdy go posadzono przed stołem, siedział przy nim nieruchomy, ust nie otwierając i niekiedy uśmiechając się do siebie. Żona mu późno w noc przypomniała, że czas na modlitwę i do snu. Rachowała na to, że ów obraz Chrystusa zmiękczy go, rozłzawi, a nawyknienie do nabożeństwa otworzy mu duszę. Odeszli więc wszyscy, zostawiając go samym. Pan Krzysztof jeszcze siedział chmurny, kiedy niekiedy wśród ciszy rozlegał się jego śmiech dziki, dreszczem przejmujący wszystkich; po nim następowało długie, głuche milczenie. Biła już północ na starym zegarze, gdy przetarłszy oczy wstał nareszcie pan Krzysztof z krzesła i namarszczony poszedł wprost do oświeconego obrazu Chrystusa. Słabe światło lampy oblewało go blaskiem łagodnym: rzekłbyś, że wizerunek żył i poruszał się, tak był pełen wyrazu. Starzec stanął i przypatrywał mu się długo, nareszcie rozśmiał się głośno, szalenie, rubasznie. — Ha, cierpiałeś — zawołał głośno, stając w postawie dumnej naprzeciw Ukrzyżowanego — i nie masz litości nad cierpieniem? Takiż to z ciebie Bóg! Hę! Modliłem się ja długo do Ciebie, alem nic nie wymodlił... Nie masz i Ty miłosierdzia... nie! katujesz, probujesz, zarzynasz, a gdy się nam dusza krwawi, każesz sobie bić pokłony i dziękować! Kawał płótna! Nic, nic, nic! Pana Boga nie ma! Po co ludzi zwodzić? Zamikł chwilę, spojrzał i rzekł dalej: — Za cóżeś Ty mnie ukarał? Powiedz! Mów! Czy chcesz mnie zrobić świętym? Męczennikiem czy pastwą szatana? Ciasno u Ciebie w niebie, to nas pchasz diabłu w szpony! Ha? Mówże, odezwij się! Ukarałeś mnie za to chyba, żem Ci służył, żem był wierny Twoim przykazaniom! I jak... Nie, nie! Nie ma dla nas Boga! Nie ma... To mówiąc porwał nóż i z ręką w górę podniesioną biegł do obrazu, który by był przebił, gdyby Anna czatująca w progu nie nadbiegła z krzykiem i lamentem, a Baltazar z drugiej strony. Stary wojak chwycił silnie dłoń i wyrwał z niej żelazo. Usłyszawszy hałas nadbiegających, starzec jakby oprzytomniał: rzucił się uciekać, padł na kolana, rozpłakał się. Zamęt stał się w domu jak w dzień sądny: krzyki i płacze rozległy się po cichych przed chwilą izdebkach. Krzysztof podniósł głowę i twarz całą strumienieniami łez oblaną: był już chłodny i przytomny. — Po księdza — zawołał rozkazująco — po księdza. Nie bójcie się — dodał poglądając po otaczających — rzecz skończona, jam zupełnie zdrów na umyśle. Diabeł poszedł do piekła. Anusiu, nie płacz, proszę, to już ostatni termin. Dokona się wszystko uczci— wie i po chrześcijańsku: trochę pobałamuciłem. Boże przebacz, ale to już przeszło. Niech mi zaraz Jędruś siada na kasztanka i leci wprost przez suche błota do wikarego, a prosi, aby wikary wziął ze sobą wiatyki i przybywał co rychlej. Teraz się potrzeba modlić i Boga przebłagać. Podano mu wody, zwilżył usta, otarł zimny pot z czoła, westchnął. — Anulku — rzekł całując ją w rękę — przepraszam cię, moja droga, głupstwo się stało, ale caro infirma... wszystko się miłosierdziem bożym naprawi... Bóg wielki przebaczy... patiens, quia aeternus. Zaczął się modlić po cichu. — Hej! — przerwał po chwili. — Zawołać mi tu gumiennego! Powiem mu słowo. Pobiegli po Hordieja, który nie spał, cała czeladź gwarzyła przy ognisku na folwarku; oblókł się w świtę nową stary i nadbiegł do pana. — Co jegomość rozkaże? — spytał. — Chodź no tu bliżej — rzekł stary — idź no ostrożnie, weź klucze od strychu, znieś mi zawczasu trumnę: wysypiesz z niej zboże dla bydła i drobiu, z pyłu ją oczyścisz i postawisz w spichrzu na dole, aby potem łapaniny nie było. — A na cóż to, z przeproszeniem jegomości — szepnął Hordiej kłaniając się — kiedy dzięki Bogu zdrowiuteńki? — No, no, słuchaj ino mnie, wiem już ja, co czynię. Naści talara — odezwał się, dobywając skórzanego woreczka, pan Krzysztof — idź, zrób, jak mówię, ale żeby mi nikt nie słyszał. A spytają, po com cię wołał, powiesz, żem ci miarkę żyta kazał zawieźć dla starego Onyski, bo też to trzeba zrobić. Hordiej smutnie głowę spuścił, całując go w rękę. — Słuchaj no jeszcze — przywołał go stary — zo— bacz, czy się to tam nie rozeszło zbytnio, boby potrzeba poreperować. Hordiej kiwnął głową. Gdy gumienny wyszedł, pan Krzysztof zażądał brata Baltazara. — Siadaj przy mnie, bracie, — rzekł spokojnie — w kuferku pod moim łóżkiem jest światło jarzące i trzysta złotych, na ubogich i msze święte, w woreczku. Jest tam habit tercjarski i pasek świętego Franciszka. — Ale na cóż to? — zawołał Baltazar. — Na co? Jakiś ciekawy! — rzekł Krzysztof. — To ci się mówi, ażebyś wiedział. Poproś, żeby przyszła Anusia. Biednej Annie ducha nie stawało, ale się dźwigała biedaczka, zapłakana i wylękła, biegając po domu i przyklękając przed obrazami co chwila. — Moja jejmość, pomóż mi się modlić — odezwał się pan Krzysztof — mów ze mną litanię i co ci serce podyktuje. Lepiej mi będzie za tobą docisnąć się do Pana Boga. Chciał powstać, ale mu było ciężko, niemoc go chwyciła nagła, modlił się tak do rana, wpół klęcząc, na poły leżąc oparty o krzesło. Były to modlitwy jak przy konającym. Nieustannie przerywał jej pytaniami, czy ksiądz nie nadjeżdża; ale świtało już dobrze, gdy ksiądz wikary z Panem Bogiem przybył, bo go Jędruś nie zastał na plebanii i musiał czekać na powrót od chorego. Naówczas zamknęły się drzwi... i parę godzin długich trwała spowiedź ostatnia. Gdy wszystek dwór przyszedł poklęknąć u łoża starca, aby być świadkiem obrzędu uroczystego pojednania z Bogiem i wyboru w wielką podróż ku lepszemu światu, Annę wynieść musiano z pokoju starca, gdyż z płaczu omdlała. Otwarłszy oczy, gdy wstała i wyszła razem z księdzem do pierwszej izby, ujrzała na tapczanie pokrytym kilimkiem zimnego już trupa męża, z zamkniętymi oczyma, z założonymi na piersiach rękami, ale z wyrazem spokoju wiekuistego, z uśmiechem przebaczenia i miłości na ustach. Konający pobłogosławił syna. W ogrodzie przy rezydencji państwa kasztelaństwa, u narożnego muru, wzniesiony był tak zwany belweder, z którego widok na okolicę nie miał równego: żadne okno pałacowe rozległością taką krajobrazu pochwalić się nie mogło. Belweder ten zbudował dla fantazji Włoch architekt, który stare zamczysko restaurował, proprio motu, w rogu dwóch schodzących się murów, które park opasywały, stawiając go może, aby sobie trochę czarowne Włochy i daleką przypomnieć ojczyznę. Z płaskim dachem, oszklony wkoło, ozdobiony był na czterech wystających kształtnych słupkach wzniesionymi naczyniami kamiennymi, w których rosły — niestety, blaszane tylko — zielono pomalowane aloesy, niezgorzej wszakże naśladowane. Obok nich w pyle i kurzu zwilżonym rosą puszczały ukradkiem drobniejsze trawy, kwitnąc w sekrecie pod martwymi liśćmi nieżywej rośliny. Tak często na świecie za urzędowym malowanym życiem kryje się skromniejsze, ale prawdziwe i żywe. Ponieważ nie było pewności, czy winna latorośl zechce opasać owe murowane słupki dla niej przygotowane, okalające belweder włoskim obyczajem, pomalowano na nich dosyć zręcznie liście i gałęzie zielone. Jakkolwiek ta ornamentacja od kilku już lat opłukiwana śniegami i deszczami dosyć była nadwerężona, a czasu niebytności państwa kasztelaństwa i okien z oddalonej budowy trochę nakradli sąsiedzi, zrestaurowano znowu nieco belweder, bo w nim często sama pani z książką siadać lubiła. W pośrodku był to sześciokąt prawie rotundę czyniący, otoczony wygodnymi sofami. Na każdym ze słupów, przedzielających ścianki w pompejańskim smaku malowane, długie w złoconych ramach zwierciadło odbijało przeciwległe widoki, oknami śmiała się zielona okolica, szeroka łąka z rzeką srebrzystą i czerwieniejącymi lasy w oddaleniu. Daleko przez zieleń pól i łęgów wiła się droga gdzieniegdzie drzewami wysadzana. Ale z tych niegdyś regularnie rozstawionych upartsze tylko pozostały, resztę wyłamali pastuszkowie i ubogie ludziska, aby daleko po drwa nie chodzić do lasu. Lipy poschły, bo z nich odarto korę, brzozy, bo z nich sok obficie spito na wiosnę, wierzby wyglądały jak nieszczęśliwe kaleki. Ale z tą biedą gościńcowi było jeszcze piękniej: nie był on do zbytu wyszamerowany, zielenił się gdzieniegdzie, fantazyjnie kręcąc się i zdobiąc jakby przypiętą wiązką drzew. Droga kręciła się jak tancerka wesoła po szerokiej izbie, zawracając gdzie się jej co uśmiechnęło. Tu i owdzie wymknął się jarząb stary zgięty trochę, cherlający, ale dlatego w jesieni okryty tym obfitszymi jagody, im w lecie uboższy był w liście, i stara skrzywiona lipina odarta, strzaskana piorunem, a spośrodka suchych gałęzi strzelająca kępkami bujnej zieloności, które nie wiedzieć jaka siła z zeschłego pnia wydobyła, i brzoza z krwawymi, od wiosny nie zagojonymi ranami, i wierzbina bez głowy, rozłupana, na wylot przebita, a z czupryną gęstą, jakby dopiero żyć poczynała, i sosna sucha, sztywna, a rzadkimi listki ledwie zdradzająca, że jeszcze nie umarła. Spodem, pod cieniem tych magnatów, czepiały się tu i ówdzie to krzak łoziny, to parę gałązek głogu, to owe niepoliczone krzewy bez nazwiska, które się rodzą, aby małym ptaszętom dać schronienie, opierać się mężnie wszelkiego rodzaju prześladowaniom, i zginąć jak żyły: nie znane i nie policzone. Na tej drodze przerzynającej przestrzeń szeroką spoczywały niespokojne oczy kasztelanowej, która od wyjazdu Adama siadywała najczęściej w belwederze, rozmarzona, smutna jakaś i wyglądająca jego powrotu. Oko serca mogło o milę rozpoznać tu przybywającego, przeczuć go w tumanie pyłu i domyślić się w czarnym punkciku dalekim. Trochę wprawy łatwo dozwala rozróżnić podróżnego na gościńcu: inaczej on pyli pod pańskim powozem, a inaczej pod chłopską furką wlokącą się powoli i podnoszącą zaledwie niewielki obłoczek, umierający u nóg szkap zmęczonych. Tegoż samego dnia wieczorem, kiedy się jeszcze nie spodziewała Adama pani kasztelanowa, spostrzegła kawalkatę, która z początku zdała się jakby powozem i furgonem ulubieńca, wkrótce jednak po ciemnej maści koniach poznała kogoś obcego. Adam nie mógł być tak prędko z powrotem, a gość każdy przy dzisiejszym usposobieniu hrabiny nie był jej pożądany: chciała i wolałaby być sama z sobą. Tuliła resztkę szczęścia ziemskiego do zbolałego łona, nie umiała mówić z ludźmi, wstydziła się ich i obawiała. Postrzegłszy powozy dążące do zamku załamała ręce i rzekła w duchu: „A, znowu jakieś natręty!" Pocieszała się tym jeszcze, że to być mógł natręt jaki do męża, jaki sąsiad śpieszący z respektem do dygnitarza lub ktoś, kogo ona przyjmować i bawić nie będzie potrzebowała; ale powozy zbliżały się szybko... i rozpoznać już w nich było można siedzące kobiety. Tych jak najmniej widzieć pragnęła, ale na wsi każdego przybyłego gościa przyjąć potrzeba: na to nie ma ratunku. W kwadrans potem świeża, piękna, wesoła, choć w szatach żałobnych, które jeszcze podnosiły jej wdzięki, ukazała się wcale nie spodziana... Krystyna. Wbiegłszy do salonu, padła w objęcia najlepszej przyjaciółki z tym zapałem, który im mniej jest szczery, tym bywa gorętszy: uścisnęła Julię, ucałowała, nie mogła się jej napatrzeć, o mało jej nie zjadła. — Tylko co powracam do kraju — rzekła — widzisz, nie mogłam wytrzymać bez ciebie... par monts et par vaux pośpieszyłam, żeby cię uściskać. Pragnęłam pomówić z tobą, było to porzebą duszy mojej. Wiesz już dawno, że jestem w żałobie, le pauvre homme a terminé ses souffrances et mon martyre... (westchnęła), ale to już dawne dzieje. Ten biedny mój Łazarz, żebyś wiedziała, jak niespodzianie skończył. A ile mi kłopotów zostawił na głowie, nie mówmy... Cóż się z tobą dzieje? Jestżeś szczęśliwa? Mów mi wszystko a wszystko. I spojrzała jej w oczy. Odpowiedź malowała się na twarzy hrabiny, bladej, zmęczonej, powleczonej troską i smutkiem, uśmiech przecie przeleciał po jej ustach, ucałowała przyjaciółkę. — Jestem szczęśliwa, o ile... na ziemi być można — rzekła — kocham... to dosyć. — A on...? — A on — odparła hrabina — czyż miłość i szczęście mierzy się tym, jak nas kochają? Mnie się zdaje, że tym, jak my kochamy. Ja go kocham... i to mi wystarcza. — Ale on? On? Powiedzże mi, jakeś go znalazła?! — z osobliwszym natręctwem, patrząc jej w oczy, zawołała piękna wdowa. — On? On mi się wydaje doskonałością samą, bo ja go kocham... kocham! — powtórzyła hrabina. — Czegoż bym więcej pragnąć mogła na ziemi? Przeżyłam, Krzysiu, jak ty, jak my wszystkie córki wieku, w niewierze, w obojętności, w szyderstwie długie lata... i na zastygłe już serce przyszło uczucie wówczas, gdym się go nie spodziewała. — O, te późne jesienne owoce zawsze są cierpkie! — błyskając czarnymi oczyma zawołała Krystyna. — Nie chcę cię nudzić ciekawością moją. Adam est un jeune homme complet, il est parfait, ukształcił się bardzo. — A, może nadto! — szepnęła kasztelanowa po cichu. — Trochem go wolała takim prostym, naiwnym dziecięciem, ale dziś... jużbym go kochała zbrodniarzem i ostatnim z ludzi. Krystyna ruszyła ramionami. — O — rzekła — ty kochasz comme on n'aime plus albo raczej comme on n'a jamais aime. — Sądź mnie, jak chcesz — zawołała kasztelanowa — ja inaczej nie potrafię: raz, ale bohatersko i na śmierć! Krystyna spojrzała uważniej i przeszła się po pokoju. — Wiesz — zawołała nagle — nie byłam nigdy u ciebie na wsi, ale prześliczny ten twój c a s t e 1 stary i tak romantyczny! C'est si moyen âge! Tak szczęśliwie potrafiłaś go sobie urządzić. Spędzicie tu całe lato? — O, jak najdłużej można, nie chce mi się powracać do tej nieznośnej Warszawy. — Cóż? Bałabyś się o swojego Endymiona? — ruszając ramionami zawołała Krystyna. — O, poznałam go. Powiem ci szczerze, nie masz się o co lękać nas kobiet; jest pełen ambicji, chłodny, obrachowany, jakby młodości miał twarz tylko. Jest nadto stary... ale gdzie będzie chodzić o dostojeństwo... odda za nie i ciebie, i wszystko! Julia podniosła oczy groźnie. — Tak sądzisz? — spytała. — Nie wiem, mylę się może; jeżeli go zechcesz przywiązać stale, trzeba dać pastwę jego namiętności, trzeba nieustannie ukazywać mu jakieś cacko u góry. Ja sądzę, że wy, nie mając dzieci, moglibyście bardzo przysposobić go za syna. Julia pobladła; pytanie było straszliwe, sięgało do głębi. Ona nie mogła starać się o to, boby się wyrzekła w takim razie zamążpójścia za niego, a w duszy może rachowała, że kasztelan był stary, że... Nie mogła się szczerze spowiadać przed Krystyną, choć najserdeczniejszą przyjaciółką, spuściła oczy. — Tak — rzekła — ja bym tego pragnęła, ale ty znasz kasztelana, jak on w interesach jest trudny: jego rodzina ma nad nim przewagę, której ja zwyciężyć dotąd nie mogałm. — Żartujesz... — W małych rzeczach ustępuje mi: gdy idzie o ważniejsze, wcale mnie nie pyta. — Sama jednak pojmujesz, że jeśli go jakimś węzłem stalszym nie przywiążesz do siebie, ambicja pchnąć go może daleko. Może się podobać kobiecie, złakomić się na bogactwo, na świetniejsze dla siebie widoki. Julia pobladła jak marmur, zadrżała, wyciągnęła rękę. — Dosyć, dosyć, nie mów! — zawołała. — Rozumiem cię, nieraz już myślałam o tym... ale naówczas słaba kobieta zmienię się w lwicę broniącą dziecięcia. Krystyna ruszyła ramionami. — O, droga ty lwico moja, nie obronisz swego lwiątka, bo ono będzie w spisku z nieprzyjacielem. Cóż ci po nim zresztą, jeśli cię kochać nie będzie, jeśli poczujesz, że gdzie indziej jest sercem. — Tyś nigdy nie kochała! — krzyknęła Julia powstając. — Nie, ty znałaś tylko tę miłość samozwańczą, która była grą o pierwszeństwo, pychy naszej igraszką a nie przywiązaniem namiętnym. Ja go kocham! Ja bym, pogardzając nim, musiała go kochać jeszcze. Straciłabym go i poszłabym w ślad za nim, aby go zobaczyć w objęciach obcej; ja bym, brzydząc się nim, jeszcze szaleć za nim musiała. To nie jest miłość spokojna, oparta na kolumnie szacunku, jak ją symbolizują nasi malarze: to miłość ślepa, dzika, szalona, bezmyślna... zwierzęca, jeśli ci się ją tak nazwać podoba; ale nie! Tajemnicza, fatalna, bo nic nie żąda tylko patrzeć, tylko go mieć przy sobie, tylko raz choćby we dnie mieć sobie narzucone, jak pies kości do ogryzania — wspomnienie, słowo, uśmiech. To, co ty mi mówisz, mówiłam sobie stokroć sama: jam stara, ja go utrzymać nie potrafię, ja go poświęceniem, złotem, ofiarą, pokorą, łzami nie przytrzymam, będę musiała go stracić... no to cóż? — Ale umrę kochając go! Słuchając tych słów wymówionych gorączkowo, Krystyna pobladła z kolei. — Przyznaję ci się, serce drogie, że znowu takiego szaleństwa nie pojmuję. No, ładny jest, miły chłopak. Co chcesz? Podobał ci się, bawi cię; wszakże jest mu podobnych tysiące na świecie. — Nie! On jeden, on jedyny! Bluźnisz! — Tak ci się to dziś wydaje. — Dziś? Tak jest od lat kilku: każdy dzień mocniej przy sercu ten węzeł mi zaciska. Pamiętasz, ile razy igrałyśmy z ludźmi, ileśmy razy przetęskniwszy dwa wieczory aż do łez, trzeciego nową historię zaczynały z uśmiechem; ale tamto były komedie, a to jest — to jest tragedia starożytna. Czytałaś kiedy tragedie starożytne? — zapytała Julia. — Ja? Corneille'a, Racine'a czy Voltaire'a. — A, nie! To woda z mlekiem i łyżeczka rumu — to mdłe. Ja z nudów wpadłam na tłumaczenie Sofoklesa; nie znasz tego świata fatalności, przeznaczeń, krwawych scen i majestatycznych obrazów: miłość moja z niego pochodzi. — Ja nie znam tego świata. — Widzisz — mówiła Julia, rozgrzewając się coraz — nasze dawne miłostki wszystkie były sprawami wietrznymi, skandalem, płochością, zabawą: moja miłość niczego się nie lęka. Cóż mi ludzie? Ja nie mam wstydu, bo kocham. Co mi cierpienie? Miłość topi je jak kroplę goryczy w przepaści nektaru: nie lękam się sztyletu, ognia, trucizny, śmierci... — Ale tyś doprawdy heroiczna! — odparła jakoś chłodno, całując ją, przyjaciółka — nigdym cię taką nie widziała. — Bom nigdy taka nie była. Zamilkły chwilę. Cisza zimna jak dreszcz śmiertelny trwała czas jakiś. Julia z zaognionymi oczyma, otoczonymi czarną obrączką trosk i łez, z zapadłymi policzki, z twarzą wypieczoną od rumieńców chorobliwych, mimo znękania była jakoś dziwnie piękną: wyraz jej rysów podnosił ją do bohaterstwa. Ale jej piękność heroiczna była z rodzaju tych, na których się tylko wielkie serca poznać umieją: była piękną i straszną zarazem. Obok niej, jakby dla zupełnego kontrastu, siedziała biała, rumiana, wesoła, swobodna, z czołem pogodnym Krystyna; po licu jej przeleciało jakby wrażenie przestrachu. „Czyżby mnie odgadnąć miała? — spytała się w duchu siebie. — Czyżby zastraszyć mnie chciała? Ale nie, marzy mi się chyba: to niepodobieństwo. Wolałabym zresztą tak od razu, jasno postawić pytanie i rozświecić je lub rozwiązać." Wzburzone uczucia obu przyjaciółek powoli lżejszą rozmową się ukołysały; zaczęły mówić o Paryżu, o dworze, o znajomych, choć Julię mniej to teraz obchodziło. Krystyna starała się ją wybadać i zmusić do wyznań i ku wieczorowi rzuciła kilka pytań o przybyciu Adama, o jego usposobieniach dla niej; ale zaledwie napomknęła o tym, Julia jej przerwała: — Czekaj — rzekła — nie pytaj mnie, ja ci nic nie powiem, nie mogę. Nie sądź, abym chciała robić tajemnicę, nie strzegę się wcale, nie myślę o tym, co powiedzą ludzie; ale to jest jedna z cech tej miłości mojej, że powinna zostać osłonioną, tajemniczą, między mną a sędzią moim — Bogiem... Ludzkie oko, ludzkie ucho dotykać jej nie może; nie umiem o niej mówić, nie śmiem słowem się otrzeć o nią... ledwie odważam się myślą. Krystyna roześmiała się głośno. — Dziwaczysz! Sprzeczasz się sama z sobą: dziwnie, dziwnie! — Prawda! Czuję, jak to wszystko jest śmieszne — odparła Julia — ale to tak jest: inaczej być nie umiem, nie chcę, nie mogę. — Jednak bym się chciała dowiedzieć, czyś kontenta z mojego wychowańca, bo wszakże jest to już po trosze i mój wychowaniec. Julia siadła i poglądając bacznie na Krystynę, odezwała się: — Powiem ci prawdę, jam chybiła w początku: nie potrzeba było zeń nic robić, trzeba go było zostawić wychowańcem natury, tak jak był. Któż wie! Ostudziłyśmy może serca, może osłabiły uczucie, może starłyśmy pyłek z tego kwiatu. Krystyna usta zagryzła; część tego pyłku w istocie do jej różowych warg przylgnęła: nie śmiała rzec słowa, tak Julia rozgorączkowana wydała się jej straszną. Tego dnia chmurna opuściła pokoje, a przyszedłszy do przeznaczonego sobie mieszkania siedziała długo zamyślona, posępna. Nie wyobrażała sobie tego przywiązania Julii tak gwałtownym, tak silnym jeszcze, tak namiętnym poczynała się go lękać; ale nie znałby kobiety, kto by sądził, że strach w takim razie zmusi ją do ustąpienia. Jest on nowym bodźcem do przełamania trudności: zdobycz zdała się jej tylko pożądańszą. Postanowiła czekać na powrót Adama, przypatrzyć mu się, pomęczyć go trochę, nastraszyć, a może nawet trochę przygotować przyjaciółkę do katastrofy... a potem pożegnać ją na zawsze. Wiedziała teraz dobrze, iż mieć go będzie, gdy zechce. Nazajutrz spodziewano się powrotu ulubieńca, Julia była od rana weselsza i niespokojniejsza zarazem, wyglądała nieustannie wszystkimi oknami, mówiła o nim tylko, choć zwracano rozmowę na inne przedmioty, z każdą godziną dnia wzrastało jej rozdrażnienie, z którego przyjaciółka dosyć nielitościwie sobie żartowała. — Nierada bym cię zasmucać — rzekła pod wieczór — ale ja także Adama trochę poznałam: ty na niego i przywiązanie jego wiele rachować nie możesz. Tam nie ma takiego serca, jakiego ty wymagasz. — Tam, tam może całkiem nie ma serca — gwałtownie odparła Julia — ale wytłumacz mi, dlaczego kocham go takim, jakim jest, dlaczego nie kochałabym go może, gdyby był doskonalszy?! Ja sama tego nie rozumiem, lecz wiem i czuję, że tak jest. — Więc lecisz w przepaść! Pozwól, by cię nad jej brzegiem ręka przyjaźni próbowała przynajmniej powstrzymać. — Nic nie wstrzyma, czuję, że lecę w nią — i wpadnę. — Nie chciałabym cię zrażać do niego — rzekła po chwili przyjaciółka — ale doprawdy... — Na cóż ci to moje rozczarowanie potrzebne? — zapytała Julia. — Mów? Zamilkły znowu. — Jesteś więc fatalnie wyznaczona na cierpienia! — zawołała Krystyna. — I cierpię — dodała Julia — na to nie ma ratunku. Poszły razem do belwederu, skąd drogę widać było, ale dnia tego jeszcze Adam nie przybył; trzeciego już się Krystyna do wyjazdu sposobić zaczynała, ale pozornie, wiedziała, że ją wstrzymywać będą i myślała zostać, aby go doczekać. W południe jakoś nadjechał Adam. Na twarz Julii świeże wystąpiły rumieńce: pobiegła do zwierciadła, cały dom był w ruchu dla pieszczocha pani. Krystyna się ogromnie niecierpliwiła, Adam nierychło nadejść raczył, ubierał się, odpoczywał; posłano mu do jego pokoju śniadanie, sto razy wychodziły doń kartki i posłańcy, nareszcie ukazał się w całym blasku tej piękności miękkiej, wdzięcznej, delikatnej, wyświeżonej, wydmuchanej, która stanowiła charakter jego twarzy i fizjognomii ogólnej. Julia, pomimo że się wstrzymywała przy świadkach, wychodząc naprzeciw niego cała była drżąca... a pożerała go oczyma. Krystyna przyglądała mu się z nieznośnym, dojmującym szyderstwem, jej wejrzenia wbijały się w piersi jego jak sztylety. Adam wszakże nie okazywał się zmieszany tą niespodzianką ani dziwną rolą swoją, zachował zimną krew, przytomność i dla Julii był z zimnym, pokornym uszanowaniem. Biedna kobieta jak wszystko, co on czynił, znalazła to postępowanie wobec Krystyny najwłaściwszym, za— stosowała się do tej skazówki i rozkazu, była również lub starała się przynajmniej być poważną i chłodną. Niecierpliwiło to Krystynę, patrzyła na nich milcząca i chmurna przez godzin kilka, często zagryzając wargi lub rzucając słówka drażniące, dwuznaczne, napawała się przykrością, którą czyniła obojgu. Gdy na chwilkę hrabina wyszła, a oni zostali z Krystyną sam na sam, spojrzeli na siebie zimno, ale przenikająco. — Dlaczegożeś tu przyjechała? — szepnął Adam. — Dlaczego? O, nie rozumiesz więc! — z tłumionym i nieszczerym śmiechem odparła kobieta — Chciałam własnymi przekonać się oczyma, jak wielką dla mnie czynisz ofiarę... Ale tu nie miejsce mówić o tym — przerwała żywo — mogliby nas podsłuchać: zrobię tak, aby mnie proszono, żebym przenocowała, ty uczynisz tak, abyś do mnie mógł przyjść wieczorem, gdy się rozejdziemy, ale koniecznie. Rzecz była niebezpieczna i trudna, pan Adam zawahał się nieco. — O, ale to być musi! — rzekła z przyciskiem. — Mamy z sobą o ważnych rzeczach do pomówienia. Wtem posłyszawszy szelest sukni nadchodzącej Julii, dodała: — Jakże ślicznie kwitną te laury! Przypominają Włochy. Julia weszła, oko jej z jakimś niedowierzaniem instynktownym spoczęło na obojgu, ale Krystyna była niedocieczona, a Adam stał opodal i szczypał roztargniony kwiatki, o których była mowa. Na jego twarzy malowało się tylko jakby wielkie, majestatyczne znudzenie. Począł się zaraz użalać na ból głowy niezmierny, dokuczliwy i zażądał odejść do siebie, aby się wcześniej położyć i usnąć: migreny naówczas były w modzie, podlegali im i mężczyźni wielkiego świata. Julia nie okazała się wcale przeciwną odpoczynkowi po podróży. Znikł więc pan Adam wcześnie z horyzontu i nie ukazał się więcej: przyjaciółki pozostały sam na sam. — Prawda, jak on jest cudownie piękny! — zawołała po jego odejściu hrabina łamiąc ręce. — Może ta piękność zwodzi, może pokrywa duszę czarną, ale ona mówi do mnie nieziemskim językiem o aniołach otaczających tron boży. Może pod nią jest serce skamieniałe, może się kryje zdrada, zbrodnia, niewdzięczność, ale w tę twarz ja bym marząc patrzyła wieki... Ale nie bluźnijmy! Zakryła oczy, Krystyna ruszyła ramionami z uśmiechem tłumionym: — A, kobieto, tylu było nadeń piękniejszych! A Staś? A hrabia August? A pan generał? — Wszyscy byli piękniejsi, ale on jest dla mnie więcej niż piękny — on jest pięknością samą. Krystyna poczęła się śmiać, Julia także. — Jakżeś ty szalona! — rzekła. — Nieprawdaż! — O, prawda! Życzę ci tak raz w życiu oszaleć! Na tym skończyła się rozmowa. Krystyna wstała, aby się pożegnać. — Jutro do dnia — rzekła — wyjechać muszę: nie będę cię już budzić. Może mi masz co polecić, jadę wprost do Warszawy. Dwie przyjaciółki mniej wprawdzie czule niż przy powitaniu uściskały się jednak z wylewem przyjaźni, pożegnały potem chłodnawo. Krystyna odeszła do pokojów dla siebie przygotowanych, hrabina do swej sypialni, znużona jej towarzystwem, rada, że się jej nareszcie pozbyła. Pilno jej było usunąć tego natrętnego, ciekawego świadka i pozostać znowu samą: nie pragnęła teraz ani ludzi, ani roztargnienia. Z uczuciem błogiego spokoju cofnęła się do swego pokoju, usiadła przed zwierciadłem i zadzwoniła na wierną Pamelę, aby się od powiernicy dowiedzieć o ulubieńcu. Ona jej zwykłe służyła do poselstw za pośrednika i wiernego szpiega. Pamela przyszła nierychło, chmurna, zamyślona, po jej twarzy można się było dorozumiewać, że przynosiła jakąś niedobrą nowinę. Julię uderzyło to tym mocniej, że ona była w dobrym humorze; rozpuściła długie swe i piękne warkocze na ramiona i przypatrując się sobie w zwierciadle, pytać się go zdawała, czy jeszcze kochaną być może? Pochlebca szklany odpowiadał jej potwierdzająco. Była w istocie piękna jeszcze, piękna szczególniej podniesieniem ducha, wielkim uczuciem, choć wiek i strapienia, choć sam ten żar namiętności wypiętnował ślady na jej obliczu: uszlachetniło się ono, wyjaśniło miłością dochodzącą do zupełnego zaparcia siebie i ostatecznej ofiary. Twarz jej zmieniła się jak serce, sama ona C2uła się teraz piękniejszą, bo uczucie gorące jak światło wewnętrzne w alabastrowej lampie rozlewało na nią wyraz, który tylko ono dać może, który bardziej niż linie i barwy stanowi istotną piękność. Uśmiechając się, sparta na łokciu, dumała; zdawało się jej niepodobieństwem, aby tą siłą magnetyczną nie pociągnęła ku sobie, by człowiek, co tak był kochany, mógł jej nie kochać. W tej chwili błogiego uspokojenia żadne trwożne przeczucie nie mąciło jej nadziei. Pamela, wszedłszy, spojrzała na nią prawie z politowaniem, ale razem z dziką jakąś radością, której doświadcza zastygły człowiek, mogąc słowem rozczarować szczęśliwego. — Wiesz tam co o nim? — spytała Julia Pameli. — Czy śpi? czy chory, zmęczony, prawda? — Nic nie wiem — odparła sucho powiernica. Hrabina spojrzała na nią i postrzegła dopiero na tej twarzy ślad niezwykłego jakiegoś wrażenia. — Co ci jest? Czyś ty chora? — zapytała. — Pani wie, że ja nie choruję nigdy — odpowiedziała Pamela wzdychając. — Czegóżeś ty tak ponura, właśnie gdy jam taka szczęśliwa? — A, może dlatego, że się o pani szczęście obawiam — ciszej szepnęła przyjaciółka. — Miałożby mu co zagrażać? Mów! Mów! I hrabina zerwała się prędko. Pamela spojrzała i umilkła nagle, jakby się jej przelękła. — Pani bo nic powiedzieć nie można: każdą rzeczą tak się przerażasz i wszystko bierzesz do serca... A... doprawdy, ten młokos jej niewart. — Cicho, cicho! Bluźnisz!. — Każesz mi pani milczeć, będę milczała. — A, nie, mów! Ja się niczego nie lękam, mów! — Ale cóż ja pani powiem... Pani dawno to wiesz, że ja mu nie wierzę, a teraz może większe mam powody niż kiedykolwiek. — O, nie cedźże mi trucizny po kropli, wylej ją całą od razu! — zawołała, ręce łamiąc, Julia. — Mów, na Boga! — Zdaje mi się, żeś pani mocno zbłądziła, sama mu robiąc znajomość z Krystyną. Julia wzdrgnęła. — Nie! Nie! To nie może być! Ona jest moją przyjaciółką. Pamela uśmiechnęła się, odpowiadając francuskim przysłowiem: — On n'est trahi que par ses amis... — Ty wiesz już coś? — Wiem, ale po cóż mam panią martwić! — Zabij mnie, jeśli chcesz, ale ratuj serce moje! — zawołała gwałtownie kasztelanowa. — Może czas jeszcze, może to złudzenie, domysł? Mów! — Nie gniewajże się pani na mnie — przyklękając zaczęła powiernica. — Od wczoraj wiem przez jej ludzi, że w Paryżu zbyt się z sobą często widywali, że przesiadywał tam często sam na sam z nią do późnej nocy. Pomiędzy nimi coś jest. Pani uważasz, że ten jej pośpieszny przyjazd nie jest naturalny. Nie ręczę, żeby ta choroba wieczorna nie była zmyślona. Ja tej kobiecie nie wierzę. Cała ogniem spłonęła Julia. Przyszły jej na myśl wyrazy rozmowy z Krystyną, jej uśmiechy, jej rumieniec, gdy Adam wszedł do salonu. Szybko zwinęła włosy, narzuciła na ramiona płaszczyk, porwała klucz od pokojów Adama i nie rzekłszy słowa wyszła. Wargi jej trzęsły się, oczy były łez pełne. Pamela chciała ją wstrzymać, ale się jej wyrwała silnie, popchnęła ją i wybiegła. Drzwi mieszkania Adama, od których Julia klucz miała, były wewnątrz na zasuwkę zaryglowane, w oknach nie było widać światła. Julia zawahała się, czy poprzestać na tym, czy dobijać się koniecznie prawdy, ale w gorączce namiętności prawda zdawała się jej znośniejszą od kłamanego szczęścia. Poleciała żywo do pokojów Krystyny. W pierwszym znalazła czuwającą sługę, która widocznie zmięszana powstrzymać ją chciała oznajmując, że pani śpi od dawna. Odepchnąwszy ją, Julia szybko wpadła do sypialni. Dziwny, niespodziewany obraz oczom się jej przedstawił. Krystyna leżała na szezlongu oparta na białej ręce z wdziękiem posągu, przypominała znaną Agrypinę muzeum neapolitańskiego: może się od niej nauczy— ła tej postawy. Drobne jej nóżki w białych jedwabnych pończoszkach, wysunięte spod sukni, zdawały się umyślnie ułożone na pokaz i na pokusę; przed nią na podnóżku klęczał pan Adam, patrząc jej w oczy i uśmiechając się. Szeptali z sobą cicho, nachyleni ku sobie. Scena ta w lewo ode drzwi wchodowych się odegrywała: oświecała ją jedna słabo płonąca lampa w alabastrowym naczyniu, a wdziękiem układu wyzywała współczesnego jakiego malarza. Julia nie postrzeżona stanęła w progu oparta o drzwi i długo dosyć przypatrywała się im, gniotąc serce, które się jej z piersi wyrywało. Wzrok jej, napawając się widokiem tej zdrady, coraz siły nabierał, natężenia, grozy, gniewu, zajadłości; nareszcie jako ostry miecz wbił się w Krystynę, która, nie widząc jeszcze rywalki, poczuła ją... i z lekkim okrzykiem porwała się z szezlonga. W tej chwili Julia podeszła milcząca kilka kroków ku nim i nim wylękła kobieta potrafiła się zasłonić i uchylić, drżącą, białą dłonią rzuciła jej w twarz, policzkując bezwstydnicę. Potem splunąwszy ze wzgardą i zrzucając z dłoni rękawiczkę, którą dotknęła jej twarzy, spojrzała na Adama, który stoczywszy się z podnóżka, na kolanach na posadzce, przerażony, z rękami załamanymi zdawał się błagać litości. Po krótkim urwanym wykrzyku nastąpiła cisza śmiertelna. Julia pochwyciła za rękę Adama i nakazująco chciała pociągnąć go z sobą, ale młody człowiek oparł się jej gwałtownie i wyrwał. Oprzytomniawszy nagle, ostygły, zdobył się na siłę niespodzianą. Piękna Krystyna płakała z gniewu. Julia jeszcze słowa na ustach znaleźć nie mogła, nareszcie iak wybuch wlukanu wyrwało sie jej z piersi: — Precz, żmijo, precz! Nie kalaj mi domu! — Julio, na Boga, posłuchaj! — zawołała Krystyna składając ręce. — Opamiętaj się, szalona! — Tak! Jam szalona, tyś podła! — A jeżeli ja go kocham także! — krzyknęła, zrywając się oparzona tym drugim policzkiem, kobieta. — A jeśli on mnie, nie ciebie kocha? — Ty kochasz? Ty byś mogła kochać?! — szydersko, dziko zaśmiała się Julia. — Julio, milcz! — przerwała Krystyna blednąc. — Obie mamy zbyt wiele rachunków z przeszłością, abyśmy ją wyzywać miały. Milcz! Ja go kocham, on jest i będzie moim! Adam milczał, Julia zwróciła się ku niemu. — To mój narzeczony — dodała Krystyna. — Jest mym mężem albo nim będzie jutro. Dałam mu rękę, ty nie możesz być jego żoną! Na te słowa biedna kobieta jak piorunem rażona uczuła, że się jej zawróciło w głowie: błysk przeleciał po niej i padła na krzesło rozpłakana, nieprzytomna: wszystka wściekłość i energia ją opuściły. — O Boże mój! — zawołała. — Matkę i ojca dla mnie, a mnie poświęcił dla tej kobiety! Nie, nie! To być nie może, mów, Adamie, mów, ulituj się! I zsunęła się przed nim na ziemię, uklękła w postawie błagającej: włosy jej rozwiązane skryły ramiona, jak modląca się Magdalena Corregia była uroczej piękności... nie poruszyła wszakże tego kamiennego człowieka. — Drogi mój! — wołała. — Nie, to być nie może... — to sen! Ty mnie zdradzić nie możesz, ty masz serce... jam w twym sercu, w twej piersi była pierwsza, jam ci dała poznać szczęście, ja cię tak kocham! Mógłżebyś mnie opuścić, zabijać? Mów, Adasiu!... Litości, litości! Ale Krystyna okiem czarnym, rozogniającym się coraz bardziej wpiła się także w jego źrenice. On stał i zdawał się myśleć tylko, co ma odpowiedzieć, ale żaden muskuł twarzy jego nie zadrgał. — Ja... ja nie mogłem tak pozostać — rzekł wreszcie głosem stłumionym. — Byłem tu dworakiem, sługą, zabawką. Jestem sam w świecie, bez podpory, moja cała przyszłość... Słowa zdławione wstydem w gardle mu zamarły. Julia rzuciła mu się do nóg. — Panie mój! — krzyknęła. — Widzisz, ja już nawet wstydu nie mam, ty miej litość! Ja ci wszystko przebaczę, zapomnę... Powróć do mnie tylko! Ja umrę, ja bez ciebie żyć nie mogę! Czego żądasz? Zrobię wszystko: zabiję męża, otruję go, oddam ci wszystko, co mam, ukradnę, czego zabraknie, wydrę... Mów, co mam robić, ale mnie nie opuszczaj! — Moja droga — przerwała Krystyna, która miała czas spić swój wstyd i uspokoić się — to są próżne naśladowania tej starożytnej tragedii, o której mi wspominałaś. Ja go kocham, on mnie kocha, twoim już nie jest, nie będzie, być nie może; rozstańmy się spokojnie, jak przystało na dwie przyzwoite eks—przyjaciółki i rywalki. Cóż ty chcesz od niego? Ja mu daję los, imię, rękę, opiekę głośną i jawną rodziny; ty mu nic prócz wypełzłych wdzięków dać nie możesz. — Więc to nie jest człowiek! — zaryczała Julia. — Więc to na sprzedaż niewolnik, którego kupujesz sobie! Mogłaś sobie kupić innego, a nie kraść mi go, złodziejko! Na chwilę w głosie jej zawrzał śmiech szyderski, ale łkanie go stłumiło. Rzuciła się ku Adamowi, chcąc go uścisnąć, ale młody chłopak się cofnął, a ręka Krystyny odtrąciła go za szezlong i wskazała mu rozkazująco miejsce poza sobą. Biedną opuszczona płakała, rzucała się, chodziła po salonie zataczając się, a widok tej strasznej boleści niemej, rozpaczliwej nie czynił wrażenia na tej zimnej parze, która na nią patrzyła jak na widmo obłąkane. Nagle Julia schwyciła nóż leżący na stole, rzuciła się ku Adamowi i pchnęła go nim w piersi. Ale uderzenie to było słabe i niezręczne, nóż tępy, a Krystyna i Adam zdołali cios odwrócić i wyrwać z jej dłoni żelazo. Hrabina padła na posadzkę, wijąc się w konwulsjach, bólu i płaczu. — Na Boga! — zawołała Krystyna. — Ludzie posłyszą, nadejść kto może! Możnaż się było spodziewać takiego szaleństwa?! Adamie, idź waćpan i każ natychmiast konie zaprzęgać, jedziemy razem, ty ze mną. Ja tu chwili dłużej pozostać nie mogę... prędzej... prędzej! Na te słowa posłyszane czy odgadnięte, Julia porwała się z ziemi. — Ja go nie puszczę! — zawołała. — On nie pójdzie stąd, on jest mój! Jam go kupiła przecie wstydem, hańbą, sercem! Zwołam ludzi, popełnię gwałt, każę bezwstydnicę osmagać. Nie dam go! Krzyk ogromny rozległ się po pokoju, ale z nim uleciał ostatek sił nieszczęśliwej, która padła zemdlona, na poły umarła. Przerażona Krystyna porwała za rękę Adama i nie oglądając się poza siebie, wskazawszy służącej Julię, nie czekając koni, obawiając się istotnie gwałtu, wybiegła z pałacu, drogą na pole... mimo ciemności nocnych. Tak się skończył akt tej tragedii, o której później najdziwniej sprzeczne krążyły pogłoski. Warszawa tej zimy była bardzo świetną, nigdy może zjazd nie był tak liczny. Do świetniejszych domów stolicy należał dom hrabiny O..., niegdyś sławnej z wdzięków i życia dosyć swobodnego Krystyny X... Warszawa zdumioną została jej niespodziewanym zamążpójściem za człowieka prawie zupełnie tu nie znanego, młodszego znacznie od niej, o którym powiadano, że wzięty na wychowanie przez swych dalekich krewnych, opuściwszy ich, przeszedł do ciepłej wdówki. Ciemna jakaś, straszna, skandaliczna historia kryła się w głębi tego wypadku, o którym zresztą bliżsi milczeli, dalsi nie wiedzieli wiele, a ciekawi niewiele dopytać się mogli. Dosztukowywano wyobraźnią i domysłami to, czego brakło w opowiadaniach: mało kto wszakże chciał o tym mówić i lubił. Wiedziano tylko, że kasztelanowa Julia dla słabości męża pozostała na wsi na czas jakiś i przypisywano to poróżnieniu z dawną przyjaciółką i wychowańcem. Ślub pani Krystyny z młodym chłopakiem i nagłe jego wyniesienie się zwróciły nań uwagę wszystkich; godzono się też niemal ogólnie na to, że godzien był losu, który go spotkał, gdyż przymioty umysłu, powierzchowność miła, uprzejmość w obejściu, takt w postępowaniu z ludźmi, wielu go zalecały. Jeden tylko był dlań głos pochwały: ogólny i zgodny. Pani Krystyna, która bardzo długi czas spędziła za granicą, wyszedłszy za mąż postawiła swój dom na stopie bardzo świetnej. Świeży spadek po ciotce, która jej zapisała całe swe mienie, szczątki odziedziczone po mężu dawały jej więcej jeszcze środków zajaśnienia na teatrze ówczesnym wielkiego świata; uboga byłaby może potępiona i wzgardzona, bogata i można w stosunki została wytłumaczoną i uniewinnioną. Ludzie znajdowali nawet, że los ten się jej należał. Dom nowo otwarty zalecał się nadzwyczajną elegancją i dobrym tonem, uchodził jeśli nie za jeden z najświetniejszych, to za jeden z najwykwintniej urządzo— nych w Warszawie: obudzał nawet zazdrość wielu współzawodniczek majętniejszych, ale nie tak zręcznych. Państwo młodzi, których zaślubiny odbyły się gdzieś na wsi, po cichu, ale później przez wielowładną i możną rodzinę kraj czyny uświęcone zostały mnóstwem wspaniałych przyjęć i obchodów, gdyż pani prezentując swojego męża obwoziła go po całym kraju — państwo młodzi przybyli po tej wędrówce matrymonialnej do stolicy poprzedzeni sławą młodego stadła, które zajaśnieć miało na horyzoncie Warszawy blaskiem najlepszego zagranicznego tonu. Wiele sobie naprzód obiecywano z tego domu. Sama pani wiedziała dobrze, iż jedynym sposobem utrzymania przy sobie męża było rzucenie go w tę grę namiętności ambitnych, w to polowanie o znaczenie i wziętość, które pochłaniając go całego, miało mu odjąć ochotę do innych intryg i zabawek. W nauczającej podróży, którą z nim odbyła od komina do komina dworu swej familii, starała się, jako wytrawniejsza od niego, wskazać mu przykładowo, na członkach swej rodziny, umiejętności życia i robienia kariery, różne strony politycznego świata, różne drogi pochodu i sposoby, jakimi dobijać się było można coraz wyższych szczebli. Naturalnie nie było tam wcale prawie mowy o korzyściach ogólnych dla kraju z obrania tej lub innej drogi, ale o wyzyskaniu położenia dla siebie. Krystyna dawała mężowi zbawienne nauki, a w obawie, aby się zbyt porywczo ku jednej stronie, paląc za sobą mosty, nie rzucił, skreślała mu zawczasu program przyszłego postępowania. — To, co czyni rozdzielona familia moja, która wszędzie ma przyjaciół, plecy i zwolenników, na pozór będąc w opiniach niezgodną, a w rzeczy zabezpieczając się tym podziałem na wszystkie obozy od wszelkiego wypadku — myśmy powinni uczynić na mniejszą skalę. Nie potrzeba się garnąć wyłącznie do nikogo, aby o ile możności żyć dobrze ze wszystkimi, czekać, patrzeć i zachować się dla wypadków, aby one nas nie zgniotły. Każde stronnictwo wymaga ofiar, a ty ani ja nie powinniśmy paść ofiarą. Trudno jest zgadnąć, kto wygra; trzeba być zawsze gotowym stanąć przy tych, co się utrzymają. Cała twoja mądrość — mówiła mu Krystyna — grać rolę obojętną, niewyraźną, dać się pożądać wszędzie, pokazać czasem, że się ma siłę, ale jej nie poświęcać, qu'? bon escient, gdy się wyrachuje, jak by się z niej największy wyciągnęło pożytek. Nauki te trafiały do przekonania uczniowi, który w przyswojeniu ich sobie okazał wiele bardzo inteligencji. Krystyna dotąd ze wszech miar była z męża zadowolniona, wiele sobie obiecywała w przyszłości po nim. Rzadko kto potrafi się tak prędko wcielić w położenie całkiem dla siebie nowe, jak hrabia Adam (został bowiem hrabią niezaprzeczonym); znano go już w stolicy i zwano le beau. Chłodny, obrachowany, grzeczny, miły na podziw, pełen słodyczy, pełen wyrozumiałości dla bliźnich, którym nigdy nawet najjawniejszych grzechów ich nie miał za złe ani się nimi odstręczał, hrabia Adam był w ogóle ze wszystkimi dobrze, lubili go wszyscy, pożądany był wszędzie. Surowsi wprawdzie dziwili się trochę, widząc go siadającym z kolei na wszystkich stołkach, ale młodość i skromność wymawiały ten sceptycyzm polityczny, sądzono, że wszystkich krzesełek próbował, aby w ostatku obrać sobie najdogodniejsze. Chętnie posługiwał jednym i drugim, uśmiechał się ich argumentom, przyklaskiwał skromnie postępowa— niu, rysy tylko jego zbyt wybitne zawsze się starał ścierać i łagodzić. Najradykalniejsze teorie, przechodząc przez jego usta, nabierały charakteru oklepanek rozcedzonych w wodzie różanej, nikomu nieszkodliwych. Z kolei też salon hrabiny dawał przytułek gościnny Kołłątajom i Ignacym Potockim, to znowu Branickim i Rzewuskim; a że w nim wszyscy się bawili i każdy potrzebował terytorium neutralnego, aby się na nim czasem spotkać z przeciwnikiem i wybadać go — znajdowano go pod tym względem bardzo wygodnym. Adam właściwie nie miał żadnych stałych przekonań, zbyt był młody jeszcze, aby w sobie wyrobił mocno idee polityczne; wychowanie paryskie zatarło w nim zasady młode, w zamian nie dając mu żadnych nowych, prócz mglistych pojęć jakiegoś idealnego, lepszego bytu ludzkości, stanu natury, popsutego i nadwerężonego przesądami. Przesądem naówczas zwało się w ogóle wszystko, czego nie rozumiano. Czując, że w wielu rzeczach doświadczenie żony mogło mu być przewodnikiem bezpiecznym, pan Adam słuchał jej wiernie: Krystyna była nim zachwyconą. Posłuszna tradycjom familijnym ważyła jeszcze, jaką dlań obrać ma drogę; umysł jej żywy chwilowo dawał się opanowywać ideom nowym, ale praktyczność niewieścia wstrzymywała ją od zupełnego oddania im i poświęcenia jednemu stronnictwu. Z nowatorami wyuczyła się ich języka i gdy towarzystwo było wybrane, szydziła z przesądów jak drudzy; ze starymi, którzy ubolewali nad ideami nowymi, dźwiganiem się do równości wszystkich stanów itp., umiała zręcznie rzucić argument i żarcik na stronę ich przekonań. Nie wiążąc się ani z jednymi, ani z drugimi, hrabina wyczekiwała. Adam był jako młody skłonniejszy do rzeczy niestarych, był przy tym szlachetką ubogim wielkiego imienia i musiał się zasługiwać po trosze nowemu obozowi; ona jako z panów pani miała tę żyłkę arystokratyczną, której wypruć z człowieka nic nie potrafi, nawet nieszczęście, nauka, nawet serce i umysł wzniosły. Dom nowy był więc bardzo przyjemny, urządzony nie tak wspaniale, jak raczej wykwintnie i starannie, nade wszystko dobrego tonu. Hrabina była bogatą, świeżo otrzymanym spadkiem więcej niż resztkami dawnego mienia, które wraz z nieboszczykiem mężem zadłużyła; kłopoty majątkowe, których dawniej doświadczyła, nauczyły ją więcej rządności, wiek dojrzalszy uczynił prawie oszczędną. Mąż musiał się stosować do jej woli i być posłusznym. W istocie przybrany ten małżonek młody, który dogadzał miłości własnej kobiety, chlubiącej się najpiękniejszym mężczyzną w Warszawie, trzymany był w dość ostrych klubach, ale tak, aby ich nie czuł zbytecznie. Hrabina nie kochała go zbyt zapalczywie, ale była oń zazdrosną, obchodziła się z nim trochę jak z młokosem i studentem, nie dozwalała rozporządzać niczym: była dobrą dlań i łagodną, ale panią. Adam, który sądził, że tu dopiero swobodnym będzie, poczuł się w bawełną wywatowanej niewoli. Kajdany były złote, brylantowe, kwiatkami upstrzone, ale ciężyły jak wszelkie więzy. Jednym słówkiem czasem, w chwili rozdrażnienia, hrabina dawała mu poczuć gorzko, że go wyciągnęła z niczego, że go, jak mawiała, uszczęśliwiła, podniosła. Adam miał sobie wyznaczoną pensję miesięczną, wystarczającą na potrzeby, zbyt szczupłą na fantazje; interesa były w rękach pani, a ilekroć on się sam chciał do nich wmieszać, zbywała go milczeniem znaczącym, z marszczkami na czole, udając, że nie słyszy, że nie widzi lub nie rozumie. Cała służba domowa, zacząwszy od dziwnie brzydkich, jakby naumyślnie dobranych, garderobianek aż do stróża kamienicy, miała ciche posłannictwo szpiegowania pana i donoszenia o wszystkich jego obrotach. Rozkazy wydawane przezeń proprio motu, gdy przechodziły pewien zakres, szły przed spełnieniem po konfirmację do wszechwładnej pani. Adam nie mógł nie poczuć tej roli upokarzającej dla mężczyzny: nosił on tytuł męża, spełniał jego rolę, ale mu nie wolno było sięgnąć po władzę mężowską. Zazdrosna do śmieszności hrabina sama sobie pozwalała być zalotną, gdy jej do tego przyszła ochota, ale najmniejsze ze strony męża zapytanie, mina, obudzały w niej tylko śmiech pogardliwy. Odprawiała go, kazała mu przychodzić, wzywała do siebie lub nie dopuszczała, jak się jej podobało. Z jego strony najmniejsze opóźnienie w mieście, trochę swobodniejszy ruch wywoływały sarkazmy, wymówki, kilkudniowe milczenie i innego rodzaju delikatne prześladowania. W ogóle starała mu się życie uczynić znośnym, ale pragnęła, by je wiódł posłusznie, wedle zakreślonego przez nią planu, i wyrzekł się własnej woli. Wszystko aż do stroju, jaki miał włożyć, aż do ksiąg, które miał czytać, do ludzi, z którymi bliżej się mógł związać, było mu wyznaczone; niekiedy nawet, jakby dla wypróbowania, pytała go o zdanie sprawy z zadanej mu lekcji. Adam czasem się też próbował zerwać z tego łańcucha, ale do niego powracał, bo gdy chciała, umiała go zręczna pani upieścić, ukołysać i zniecierpliwiony umysł uśmierzyć; trochę obudzić namiętność, podrażnić dumę, odegrać nawet miłość jakąś, w swoim rodzaju zapalczywą i działającą jeśli nie na serce, to na młode zmysły. Była to kobieta z doświadczeniem, z głową, bez serca wprawdzie, ale rozumna i zręczna; życie z pierwszym mężem posłużyło jej wielce do prowadzenia drugiego, okuła go powoli, delikatnie i robiła z nim, co chciała. W kilka tygodni po ślubie, z rana, poprosiwszy go do siebie na śniadanie, kazała mu zajrzeć pod serwetę. Adam znalazł tam Order Świętego Stanisława i patent nań, za który gorąco ucałował jej rączki. Był z niego bardzo szczęśliwy przez parę miesięcy, ubierał się weń, cieszył, chlubił i nigdy mu na myśl nie przyszło nawet spytać się siebie, za jakie go dostał zasługi. Nowy kawaler Świętego Stanisława pojechał podziękować zań królowi, a Stanisław August na skromny jego komplement odparł grzecznie: — Praemiando incitat, spodziewam się, że waćpan, panie hrabio, ojczyźnie za to wypłacisz się, a nie przestając na tej dystynkcji, zechcesz ubiegać o wyższe. Wiele na panu pokładam nadziei. Adam stał się zwolennikiem króla bardzo gorącym na czas jakiś — trwało to jednak krótko. Po upływie pewnego czasu zawakowało starostwo, które z lat dawnych, od wieku bywało zawsze w rękach rodziny pani hrabiny: jeździła sama, aby na nie wyjednać ustępstwo od swoich, kręciła się i Adam otrzymał tytuł z dochodem. Intrata starostwa była czystym zyskiem dla hrabiny, gdyż uwolniła ją od płacenia mu pensji, a Adam miał przecie coś własnego. Żona oszczędziła na tym nieco, on zyskał pozór niepodległości, coś jakby własny majątek, chociaż do zarządu musiał użyć ludzi, jakich mu wyznaczono, i w istocie poczuł zaraz, że i tu panem nie był. Zabierało się nawet na wyjednanie urzędu dworskiego, choć niewielkiego, dla nowego podkarmienia ambicji Adama, gdy stary hetman, którego jako kuzynka hrabina używała do tego poplecznictwa, powiedział jej otwarcie: — Ma ch?re cousine, wiesz, że wszystko jest u nas dostępne dla wszystkich, kiedy się kto do tego wziąć tylko umie, ale mi się zdaje, że zbytnią tą troskliwością o męża psujesz mu... — Ja, wujaszku? — spytała Krystyna. — A to jak? — Ty go anihilujesz — odparł kuzynek — on nic nie robi, nie ma znaczenia, bo nie ma woli, bo nie może pokazać, czy ma jaki talent w istocie; pochłonęłaś go jak wszystko, co cię otacza, moja czarownico. Ale potrzeba z dwojga jedno wybrać: albo chcieć dlań tylko błyskotek pozornych, albo żądając wyniesienia istotnego, dać mu do niego prawa. Hrabina zacięła usta. — Ja wiem — rzekł hetman — o co ci chodzi, filutko, jesteś i chcesz być panią u siebie, panią i nad nim; boisz się, aby cię rumak nie uniósł, gdy mu cugli popuścisz, byś z pani nie została niewolnicą: przyznaj się? Ale tu potrzeba wybierać. Jeżeli będzie sam przez się nic nie znaczący, zostanie zawsze słomianym dygnitarzem. Niechże coś przecie robi, niech się da poznać; ma talent, ma głowę, pieścisz go pani. Hrabina potrząsła tylko głową, nie śmiała nic odpowiedzieć. — Możecie go użyć przecie — odezwała się po chwili — lui et moi nous n'en demandons pas mieux. — No, to spróbujemy — rzekł hetman — ale jeszcze jedno, moja droga kuzynko... Souffrez que je vous en parle ? coeur ouwert: nie wiem doprawdy, jakiej barwy jesteście, w waszym domu bywają ludzie wszystkich odcieni, nie wiemy, czy na was rachować możemy. Jeżeli starosta jest z królem, wypadałoby, aby się wyraźniej desygnował. Tych kilka uwag skłoniło hrabinę do pomyślenia nad przyszłością, potrzeba się było wreszcie stanowczo postawić i pchnąć męża w życie czynniejsze. Nastręczyła mu się tu pierwsza zręczność wejścia w życie czynne, przy redakcji projektów, które zrazu po cichu przygotowywał Sejm Czteroletni. Nim się podjął udziału w tej pracy, spytał wprawdzie żony, cle już był na pół związany uczynionym przyrzeczeniem; a choć ona wątpiła trochę o szczęśliwym przeprowadzeniu reform, zgodziła się na propozycję męża. Byli sam na sam. — Słuchaj — rzekła do niego — masz dosyć rozsądku, żebyś mnie pojął: nie będzie to pierwszy przykład tego rodzaju ani ostatni. Musimy się rozdzielić. W gruncie ja podzielam twe przekonania, ale choć i w tym obozie mam krewnych, stosunki ściślejsze wiążą mnie z przeciwnym; musimy każde pójść w inną stronę. Ja zostanę ze starszymi, ty idź z nowatorami nie zapędzając się zbyt daleko. Będziemy się różnić w przekonaniach i opiniach, ale to ze wszystkiego najrozumniejsze: albo ty mnie, lub ja ciebie ratować będę, gdy przyjdzie godzina. Układ ten zawarty po cichu pociągnął za sobą małą zmianę w życiu domowym, dał trochę więcej swobody panu Adamowi i oddzielny salon, w którym co się działo, skrzętnie usłużne szpiegi donosili pani. Za to mąż, mimo starań, bardzo mało mógł wiedzieć, co robiła żona: częściej widywał ekwipaże posłów i figur urzędowych przed jej drzwiami niżeli same te figury. Hrabina rzuciła się w intrygi polityczne z zapałem kobiety, która już kochać nic nie mogąc potrzebuje czymś żyć przecie. Można było przewidzieć, że przekonawszy się o nicości i marnocie świata, odda się, poczekawszy, księżom, dewocji i rozciągnie swą opiekę nad kościołem. Zwykła to litania uczuć tych kobiet, którym życie ich domowe i rola cicha a spokojna żony i matki nie starczy: kochanek, mąż, kochankowie, protektorowie, protegowani, ostatnia miłość, intryga polityczna, rozkochanie się w Panu Bogu, który na zmarszczki i wypłakane oczy nie patrzy, na ostatek piesek i papuga. Szło to więc trybem zwyczajnym — koleją przewidzianą. W zamku kasztelaństwa, po tej straszliwej nocy, której ślady umiano zatrzeć bardzo zręcznie, aby uniknąć hałasu i skandalu zbyt głośnego, choć mimo największych starań plotki i wieści chodziły długo różne i dziwne, cicho było i smutno jak w grobie. Zdrada ulubieńca, dowód braku serca i charakteru z jego strony nie wyrwały z duszy Julii ostatniego uczucia, którym żyła. Powoli podniosła się z łoża boleści, wstąpiła w nią jakaś otucha, jakaś myśl ją ożywiła, serce jej bić zaczęło nadzieją. Z Warszawy pani de Rive donosiła jej o pożyciu dwojga młodych małżonków takie rzeczy, które mogły rozbudzić na nowo dawną miłość. Adam był wedle niej, upokorzony, biedny, nieszczęśliwy bardzo, grał rolę fałszywą i dwuznaczną. Julia poczęła go żałować, oburzała się na Krystynę i postanowiła wbrew pierwszym swoim projektom udać się do stolicy. Kasztelan, któremu można było wmówić i chorobę, i zdrowie, i kurację, chętnie bardzo zgodził się na wyjazd. Julia, której chciało się świetnie wystąpić w stolicy, potrafiła także dowieść mężowi, iż wypadało im koniecznie sprzedać część majątku w Sandomierskiem, na którą trafił się kupiec, bo ziemia ta była licha i nieintratna, kłopotliwa do zarządu, podlegała zalewom, a kapitał otrzymany opłaciłby pilniejsze długi. Kontrakt sprzedaży podstawiony został w porę, zaliczono pieniądze, a że wierzyciele nie nalegali o swe należności, można było użyć grosza na nową instalację w Warszawie. Najęto pałac Tarnowskich, kazano go wyświeżyć, wysłano przodem dwór; Julia dobrała zręcznych wykonawców swej woli i jednego poranku obiegła nagle po Warszawie wieść, że piękna kasztelanowa i niedołęga jej mąż raczyli przybyć do stolicy, że myślą dawać wieczory, otworzyć dom, występować świetnie. Wszystko, czym w owe czasy i zawsze pociągnąć można ludzi, obmyślane było bardzo pilnie: paradny kucharz Francuz, wypisany z Paryża, czemu się sam kasztelan bardzo ucieszył, muzyka zamówiona, salony świeżo przyozdobione, piwnice zasposobione obficie, uprzejma gospodyni, ochocze towarzystwo. Nigdy dom państwa O... takim blaskiem nie jaśniał, jak przy otwarciu go pierwszym balem zimowym, o którym mówiła cała Warszawa na kilka tygodni wprzódy i kilka dni po nim. Julia wystąpiła na nim wiekuiście młoda, zawsze czarownie piękna, ubrana najsmakowniej, bo całą garderobę nową sprowadziła z Paryża; kolacja podana po północy wprawiła w entuzjazm najpierwszych smakoszów stolicy, podniebienia były w zachwyceniu. Potem wypiwszy kilka koszów szampana, który w modę wchodzić poczynał, choć wedle wyrażenia jenerała Komarzewskiego był tylko niezłą limoniadą, grali jedni do białego dnia w karty, drudzy tańcowali do upadłego. Wybór, kwiat i śmietanka towarzystwa znajdował się tego dnia w pałacu Tarnowskich, sam król jegomość nawet na chwilę ukazać się raczył, obszedł z gospodynią cały dom, chwaląc gust przedni w jego przyozdobieniu, a że król przede wszystkim był wyrocznią smaku, więc i dom i gospodyni weszły w wielką modę, salon jej stał się kat' exochen salonem dobrego tonu. Dowiedziawszy się o przybyciu Julii, rywalka jej namarszczyła piękne czoło, ale gdy ją z kolei zaczęły nachodzić wieści o wspaniałym urządzeniu domu, o przygotowaniach do balu, o świetnych powodzeniach, których nie mogła być świadkiem, zagryzła usta znacząco. Próbowała z tego wszystkiego żartować, ale się to jakoś nie udawało, przyzwoitość kazała milczeć, uśmiechano się, gdy szydziła, ale w milczeniu i unikając dłuższej rozmowy; świat był widocznie za Julią. Krystyna poczuła, że upada w jego opinii. Powołała więc zwykłego w takich razach doktora, panią de Rive, osobę dobrą i usłużną. Razem przy filiżance czekolady zasiadłszy w żółtym buduarze, zaczęły gawędzić z wylaniem się serdecznym. — Moja droga, powiedzże mi co ó Julii; ja jej, jak wiesz, nie widuję. Sama nie wiem, jak do tego przyszło, ale to się doprawdy nie godzi, żebyśmy się z nią kłócić miały. Elle me'n veut, wiem to, ma może trochę słuszności, ale ja poszłam za niego, ona go już musiała dawno zapomnieć... To nieprzyzwoicie, żebyśmy dla takiego dzieciństwa wieczyście miały żyć w niezgodzie. Nie wspominała ci też o mnie? — Nie, nigdy ani słowa. — Dites donc, ty mnie rozumiesz, vous ętes une femme supérieure — szepnęła, kładąc jej na palec pierścień z soliterem, co de Rive, nieco się opierając i opłaciwszy uściskiem, przyjęła zarumieniona — gdybyś ty, co masz nad nią taką przewagę, co możesz wszystko, co chcesz, spróbowała nas pojednać z sobą. Sondez la! — A, ty nie wiesz, ile razy ja sama już o tym myślałam. To trzeba koniecznie zrobić! — zawołała de Rive z zapałem. — Psujesz mi tylko ochotę do pracy tym prześlicznym prezentem. — O, to od dawna w myśli przeznaczałam dla ciebie; spojrzawszy na palec, przypomnisz sobie prośbę moją. To położenie żenuje mnie, spotykając się w to— warzystwach, nie wiedzieć jaką rolę grać będziemy musiały. W rzeczy nie tyle mi idzie o Julię, ona jest naiwną, sentymentalną, ale o świat... Ty wiesz, jakie rozpuszczają plotki, potrzeba choć pozornej zgody, aby im tamę położyć. To i mnie, i hrabiemu szkodzi et cela n'a pas le sens commun. Pani de Rive doskonale weszła w przyczyny, powtórzyła to, co jej powiedziała Krystyna, rozwlekając i rozprowadzając z prawdziwym talentem redakcyjnym, poddała jeszcze parę trafnych myśli, a ostatecznie podjęła się bardzo gorąco całej sprawy. Tegoż dnia pani de Rive pojechała odwiedzić Julię, ale mimo zabiegów nie potrafiła z niej nic wydobyć o tej ciemnej, tajemniczej historii Adama i pierworodnego grzechu. Hrabina była chłodną i zamkniętą, pani de Rive, tym bardziej jeszcze podbudzoną do działania trudnością, postanowiła szturmem zdobyć zaufanie. Usiadła przy niej, wzięła ją za rękę i odezwała się po cichu: — Julio droga, miałam kiedyś twe serce i ufność, spodziewam się, żeś mi ich nie odebrała. Mówmy z sobą otwarcie i szczerze. Ludzie nie wiedzieć co plotą, pytają mnie, sądzą, żem lepiej uwiadomiona, niż jestem w istocie; ja im nic odpowiedzieć nie umiem, chcąc stanąć w twojej obronie. Mów mi: jakeście się rozstali z Adamem? — Jak? Bardzo prosto — odparła rumieniąc się Julia — w Paryżu powierzyłam nad nim opiekę dobrej przyjaciółce, która mi go zbałamuciła. Pokochał ją czy nie, ale uwiedziony, ożenił się... — A ty? — spytała pani de Rive, wpatrując się w nią bacznie. — A ja — rzekła prawie wesoło, ale z wysiłkiem Julia — cóż? Ja sobie zostałam na boku starą opu— szczoną Ariadną. Cóż chcesz? Zdaje mi się, że mam już parę siwych włosów: los ten spotkać mnie musiał! Krzysia się farbuje, dłużej potrafi być młodą, ja nie; nie mówmy o tym. — Owszem, droga moja, mówmy o tym — przerwała pani de Rive — mówmy. Ja widzę, żeś ty ostygła i bezpiecznie już tej rany dotknąć możesz. — Ja? O, zupełnie! — odparła z udanym chłodem i przymuszonym śmiechem, który zwiódł nawet przebiegłą kobietę. — Więc dlatego, żeby światu odebrać pastwę, powiedz mi — dodała Francuzka — czy nie należałoby wam zbliżyć się, tobie i tej biednej hrabinie? — Biednej? Cóż się jej stało? — spytała Julia. — O, nie mówmy na teraz o niej — z pewnym rodzajem wzgardy odegranej dość zręcznie odparła przyjaciółka. — Jest biedną, bo ty mnie zrozumiesz: nie jest czystą i spokojną w sumieniu — mówiła de Ri—ve. — To fatygujące spotykać się, stronić od siebie, nie mówić, nie spojrzeć śmiało, udawać, że się nie widzi. Mnie się zdaje, że dla was obu lepiej by było choć powierzchowną zrobić zgodę! Julia, której to było właśnie najgorętszym pragnieniem, której serce biło na samą myśl tę, potrafiła się wszakże utrzymać na pozór chłodną i odparła po chwilce zastanowienia: — Rzecz to jest małej wagi, moja kochana de Rive; my kobiety, gdy chcemy, gdy potrzeba, umiemy, ocierając się o siebie, nie widzieć się, niewiele nas to kosztuje. Ja nie bardzo pragnę zgody, która by mnie postawiła z innych względów w położeniu fałszywym, ale cóż sądzisz? Przecież ja pierwszego kroku do nich uczynić nie mogę. Krzysia bądź co bądź, jako przyjaciółka od lat dziecinnych, znalazła się względem mnie niegodnie — elle m'a manque. — Ale serce, ale pasja! Ona kochała! — Nie mówmy o tym, dosyć że zdradziła, że.... Zresztą — dodała z uśmiechem przymuszonym Julia — są przecie pewne konwenanse socjalne, ja mam niby prawo się gniewać: no, więc potrzeba, ażeby mnie przeproszono. I uśmiechnęła się jeszcze, wpatrując w pośredniczkę. Pani de Rive, która była u szczytu radości, że traktowanie się powiodło, rzuciła się ją ściskać uszczęśliwiona. — A, tyś prawdziwym aniołem! — zawołała. — Ty masz słuszność zupełną. Vous ętes adorable! Elle doit faire une amende hortorable i zrobi to. Pozwól, każ, decyduj, ja mogę wam usłużyć, uczynię jakby od siebie, z własnego domysłu krok jaki. — Ja? Ale nie, nie każę, nie proszę, nie chcę, nie, nie! — przerwała Julia, domyślając się wszystkiego i chcąc mieć po sobie przewagę. — Ale pozwolisz? — Rób, jak chcesz i co ci serce dyktuje. — Ale dajesz mi słowo — gorąco dodała de Rive — że nie uczynisz nowego skandalu? — Co za myśl! — z uśmiechem przerwała kasztelanowa, ruszając ramionami. — Na cóż by mi się to przydało? Ja pragnę spokoju, chcę się bawić, chcę ludzi, świata, roztargnienia. — A, to dobrze, ja namówię Krzysię, ona jest upokorzona; pewnam, że się na wszystko zgodzi i że ci ją przywiozę. — Stój, kochana de Rive, czekaj, ja się muszę namyślić, nie czyń tego bez oznajmienia mi wprzódy; chcę być przeproszoną przy świadkach. — Julio, na cóż ci to? — Dlatego, że Krzysia powiedzieć gotowa, iż ja ją samą o przebaczenie prosiłam. Zresztą, potrzebują dla miłości własnej jakiejś nagrody za upokorzenie. Takim sposobem zawarte zostały preliminaria traktatu przez zręczną panią de Rive, która trzy razy jeździła, powracała, łagodziła obie strony i przywiodła je do spisania przymierza. Na koniec naznaczono na widzenie się obu pań urzędową godzinę. Jedna tylko staruszka, starościna Zaborska, miała być zrazu przytomną odwiedzinom i pojednaniu, ale wedle punktów kontraktu powinna się była oddalić po preliminariach i zostawić przyjaciółki w cztery oczy, dla dokonania zgody. Krystyna, przyjąwszy nieco uciążliwe warunki, tryumfowała nie wiedząc, że Julia równie z tego była szczęśliwą; z obu stron odegrywano dobrze jedną ze scen tej komedii wiekuistej życia, w której bardzo często wszyscy się oszukują wzajemnie. Krystyna nie domyślała się wcale, że przyjazd Julii do Warszawy miał tylko na celu zbliżenie się do ukochanego. Pierwsze kroki były zrobione, reszta pójść imała łatwo. Gdy już termin został wyznaczony, piękna pani przy rannej swej kawie kazała przywołać posłusznego małżonka. — Powiem ci niespodziewaną nowinę — rzekła. — Jutro jadę do kasztelanowej i godzę się z nią uroczyście. Musiałam przecie raz to skończyć, położenie było nieznośne i nieprzyzwoite. Pozostaje nam między sobą określić rolę twoją względem jej domu. Nie możesz tam nie być kiedy niekiedy: imię twe, stosunki dawne czynią to koniecznością nawet; ale, mój drogi... Adam patrzył na nią zdziwiony, chłodny; pogłaskała go pod brodę. — Proszę cię nie zbliżać się zbytecznie, bez wspomnień czułych, bez poufałości dawnych. Wiesz, iż mam w wysokim stopniu przymiot zazdrości. O Julię zazdrosna będę więcej niż o kogokolwiek bądź; choć pochlebiam sobie, żeś jej dla mnie zapomniał, nie zniosę podziału, fałszu i czułości odgrzewanych. Będę szpiegować, oszukać się nie pozwolę. Jesteś uprzedzony, ? bon entendeur salut. Za najmniejszą dwuznaczną nawet czułością dla niej jedziemy na wieś i twoja kariera skończona i zamknięta. Adam słuchał tych gróźb i w końcu aż się uśmiechnął. — Proszę cię — rzekł zimno — cóż ty myślisz, żem rycerzem Koloandrem czy jakim romansowym pasterzem arkadyjskim? — Tak, ale wspomnienia. — Moje oczy zwrócone są naprzód, przed siebie, nie poza mnie — odparł Adam — kto się plącze przypomnieniami, ten nie może postąpić śmiało naprzód. Całe twoje dziesięcioro przykazania było przynajmniej zbyteczne, a nie mówię już jak nieprzyzwoite! Krystyna błysnęła oczyma. — Nieprzyzwoite? Ménagez vos expressions, mon cher — dodała. — Ja nie popełniam nigdy nic nieprzyzwoitego... sachez le bien. Żartujesz z rzeczy, która dla mnie wcale nie jest śmieszną. Radzę jeszcze raz, nie próbuj mnie oszukać, bo się nie dam ani wielkimi słowy, ani słodkimi wyrazami. — Wiem o tym — rzekł Adam z uśmiechem. — Próbować nie myślę; zresztą spodziewam się przecie, że wierzysz mi, iż cię kocham. — Dość! — przerwała Krystyna. — Nie lubię być głaskaną jak pieski, kiedy burczą. Co mi po słowach, nie przekonasz mnie nimi, jam powinna czuć, że mnie kochasz. Adam zbliżył się i pocałował ją w czoło. — A, jakżeś ty głupi! — zawołała śmiejąc się Krys— tyna i ruszając ramionami. — Przekonywam się, że twoja sława dowcipu trochę jest przechwaloną: zaczynasz być naiwnym! Adam prawie się uczuł obrażonym, zaczerwienił się, ale pomyślawszy nieco, ochłonął, spuścił głowę i ostygł. Krystyna postrzegła, że go obraziła, i chciała to zaraz naprawić: uśmiechnęła się, poklepała go po twarzy i dodała: — Jesteś niezrównany, doprawdy: to wzór najlepszego z mężów, ideał kochanka! — A gdybym i ja ci powiedział, że to są słowa... — No, tobym cię raz jeszcze pocałowała — ziewając odparła hrabina. — Idź, ubieraj się, po południu, ale po mojej wizycie, pojedziesz naprzód do kasztelana, potem zameldujesz się do niej, ona cię pewnie nie przyjmie. A moje przestrogi życzę pamiętać i zachować się grzecznie a zimno. Adam rozśmiał się tylko. Nazajutrz hrabina Adamowa wzięła najświeższy ekwipaż i najstaranniejsze ubranie od Łazarewiczowej; jadąc do swej rywalki chciała się też pokazać wesołą, świetną, młodą, dowieść, że małżeństwo nie przerobiło ją na zadomowioną gosposię, ułożyć i twarz, i umysł do swobodnej rozmowy. Ów sławny policzek był już zupełnie zapomniany, przed sobą samą Krystyna tłumaczyła go uderzeniem, jak Talleyrand później nazwał swój soufflet — un fameux coup de poing. Julia wcale nie wystąpiła z przyjęciem dawnej przyjaciółki, owszem, pozostała umyślnie w rannym ubraniu, ale przyjaciele kasztelanowej zawczasu wiedzieli o godzinie spotkania i głosili po mieście ową wizytę, a mnóstwo ciekawych gotowało się w tej porze meldować u drzwi hrabiny, aby widzieć powóz Krystyny własnymi oczyma i wyrzucić bilety. Staruszka, starościna Zaborska, która miała być przytomna pierwszemu powitaniu, przybyła bardzo zawczasu i oblizywała się już na samą myśl opowiadań, jakie miała z kolei wieczorem powtórzyć w kilku przyjaznych domach stolicy, i listów, które nazajutrz o tym należało w świat wyprawić. Prowincja także musiała być zawiadomioną o ważnym wypadku. , O godzinie naznaczonej dwie panie, piękna Julia i starościna Zaborska, siedziały w salonie, uśmiechając się do siebie, gdy oznajmiono Krystyną i po chwili weszła ona żywo, milcząco posuwając się do dawnej przyjaciółki; potem rzuciła się ją ściskać gwałtownie, po dawnemu, konwulsyjnie prawie, nic jeszcze nie mówiąc. Odbywszy tę pierwszą scenę usiadła zaczerwieniona i zmieszana nieco, a starościna, której język świerzbiał, chcąc niby dopomóc rozpoczęła rzecz o pogodzie, o znakomitym Angliku, który bawił w Warszawie, o bonończyku hetmanowej, co się był wściekł ze zbytku szczęścia i pokarmu, o rzeczach obojętnych. Julia i Krystyna wmieszały się do rozmowy, pierwsze lody były przebite. Starościna mimo wielkiego pragnienia musiała myśleć o odwrocie, zabrała swój woreczek pełen cukierków od kaszlu, spazmów, mdłości i niestrawności, i rzuciwszy okiem ciekawym na współzawodniczki, wyjechała zostawując je same. Teraz dopiero obie strony poczuły nadchodzącą trudną chwilę: musiało przyjść do wywnętrzeń, do przykrych tłumaczeń, które tylko w cztery oczy wyrzeczone być mogły. Julia grała dziwnie szczęśliwie obojętność tak ułudną, że nawet oko wprawnej Krzysi nie mogło w tym odkryć fałszu i udania. Wolą potężną poskramiała w sobie uczucie, starała się i pozostała chłodną. Po odjeździe starościny Krystyna jeszcze raz rzuciła się na łono przyjaciółki z wylaniem i skruchą. — Daruj mnie, przebacz jemu! — rzekła prawie szlochając, choć nie płakała. — Samaś winna, tyś mnie na to naraziła, jam tak była nieszczęśliwą całe życia z moim poczciwym nieboszczykiem, uśmiechnęła mi się przyszłość, głowa zawróciła, serce owładło mną. Zdradziłam cię niegodnie, czuję, że gniew twój w pierwszej chwili był słusznym, daruj mi, ja cię proszę, jeśli chcesz, na klęczkach, o przebaczenie, bądź wspaniałą. — O, wszystko to zapomniane od dawna — odparła Julia z uśmiechem łagodnym. — Ty wiesz, miłość nie może być nieśmiertelna, niestety, a zdradzona, jest jak głęboka rana, która jeśli nie zabije, to się zgoić musi. I ja cię proszę o przebaczenie za mój szał, za moją porywczość, wszystko to przeszło, zabliźniło się. Wspomnienie zarumieniło lice Krystyny, bo było nowym policzkiem. Julia dokończyła: — Ale powiedz mi, Krzysiu, szczerze, otwarcie, jestżeś ty z nim szczęśliwa? Jestżeś szczęśliwą? Krystyna westchnęła. — Ty inaczej, ja inaczej pojmowałam szczęście, innegom się spodziewała. Każdy ma to, czego pragnął, tworzy sobie, czego pożądał. Twoje szczęście było w miłości niemożliwej na ziemi, idealnej, gwałtownej, wyłącznej, nieludzkiej; tobie potrzeba było anioła me człowieka i uścisku, który by trwał bez przerwy lat tysiąc, nieprawdaż? — O, ja tak byłam śmieszna! Sarna to czuję! — z goryczą odparła Julia. — Widzisz! Ja czego innego pragnęłam — kończyła pierwsza. — Ładnego, miłego, niegłupiego towarzysza w podróży, który by mi był posłuszny i czynił, co ja chcę, który by mi przypadł do smaku, z którego bym sobie sama urobiła idealnego tylko... męża... Różnica główna między nami, że ty szukałaś kochanka, ja tylko przyzwoitego małżonka. Adam się kształci i zostanie tym, czym być powinien, czym chciałam, aby był. Miłość, moje życie, to kosztowna zabawka, którą się opłaca bólem serca i głowy: zawszem ją porównywała do pijaństwa, które jest także szałem miłym, ale nazajutrz staje się chorobą. Masz moje najszczersze tłumaczenie. Przykład był widocznie ad usum Delphini. — A ty? Cóż porabiasz? Co myślisz — dodała Krystyna po chwili. — Ty? Nie zechceszże mi się wyspowiadać szczerze? — A, ja — odpowiedziała Julia, zawahawszy się nieco — widzisz sama, ostygłam, upojenie przeszło, wstąpiłam w tę epokę życia, w której z siwym włosem na skroni i rozum nareszcie przychodzi. Bawię się, a im więcej się bawię, tym mi nudniej. Kochać już nie myślę. — A, kochać się nie ma potrzeby, ale durzyć tych naszych dudków to rzecz zabawna. Każdemu z nich się zdaje, qu'il est irrésistible. O, co za pocieszne istoty! Spojrzy która z nas na nich przypadkiem, wyobrażają sobie, że bez nich żyć nie możemy. Jużciż to zabawne. — A, moja droga — odpowiedziała Julia — to zabawka zużyta, tyle lat się już nimi ciągle bawimy: to już wzbudza litość, nie rozrywa... — Wybrałaś się, słyszę, do Warszawy, z zamiarem świetnego przepędzenia czasu... przyjmujesz często? — A, cóż mam robić! Przecież życie czymś zająć potrzeba... Julia mówiła to wszystko tak naturalnie, tak naiwnie, że Krystyna nie odkryła w niej ani śladu namiętności, ani odrobiny bolesnych wspomnień, które by jej domowe życie zakłócić mogły. Przyjaźń dawniejsza dwóch towarzyszek młodości zdawała się powracać, ostudzona nieco przygodami ży— cia, ale bez goryczy, jaką w nią wlało gwałtowne owo zerwanie. — Nie widziałaś Adama? — odezwała się Krystyna, umyślnie sama dotykając znów drażliwego przedmiotu. — O, nie — dotąd... i nie sądzę. — Owszem, mówiłam mu, potrzeba, żeby był u was. — Jak chcecie — szepnęła Julia. — Sądzę, że mogę go widzieć bez gniewu i bez uczucia. — Ukłoni ci się choć z daleka. Julia umilkła. — Zmienił się trochę — dodała Krystyna — utył, wypełniał, zmężniał i choć nie zbrzydł, ale powiedziałabym, że się stał trochę pospolitym. Wygląda przyzwoicie, ale nie jest to już ów Cherubin młodziuchny. Zaciąwszy usta, kasztelanowa nie odpowiadała nic, czuła, że Krystyna oddaje jej wspomnienie odebranego policzka. Ale pani starościna była nadzwyczaj czułą, posądzić ją jawnie o to nie było podobna, zbliżyła się do Julii, chwyciła ją za ręce, ściskała, potrafiła nawet, co jej czasem przychodziło z łatwością, zapłakać troszeczkę, dodając na rozstaniu: — Więc zgoda, więc pokój, między paniami chrześcijańskimi! Nie mniej do mnie w sercu żalu! — Zgoda, pokój i zapomnienie uraz, moja Krzysiu. Po nowych pocałunkach, w których ze strony Julii wiele było wstrzemięźliwości, rozstały się nareszcie, obie rade, że się widziały. Po stolicy pani de Rive, starościna Zaborska i inne panie woziły tego wieczora wieść pocieszającą o zgodzie rywalek, a król, któremu Węgierski powiedział z przekąsem, że ranę, jaką zadał policzek, zagojono pocałunkiem, odparł tajemniczo, kiwając głową: — Nie wierzę w zgody kobiece i w łatane trzewiki. Posłuszny rozkazom żony zameldował się hrabia Adam do kasztelana. Nie przyjęto jednak pana starosty; poszedł z kolei do drzwi hrabiny Julii. Gdy jej imię jego zostało przyniesione, Julia, zbladłszy nieco, kazała go prosić. Na szczęście nikogo nie było w salonie, gdyż mimo wysiłku drżała jak liść, a gdy wszedł, potrzebowała całej mocy nad sobą, by się ku niemu nie rzucić. Adam wstąpił na próg chłodny, bynajmniej nie zmieszany; ale gdy dotknął jej ręki, jakby iskra elektryczna przebiegła strumieniem całą krew jego, uczuł się wzruszonym, niespokojnym, upokorzonym. Usiadł, spojrzał nieśmiało na nią: a twarz ta, pierwsza twarz, co mu się uśmiechnęła w życiu uczuciem nie znanym, usta, których słodycz była pierwszą odkrytą tajemnicą jego młodości, wydały mu się dziwnie urocze. Jakiś wyraz spokojnej, ale silnej namiętności gorzał na tej posągowej twarzy, jak gdyby w marmurowym wnętrzu bogini greckiej ukryto lampę zapaloną. Pytanie tych dwojga oczów zwilżonych łzą sięgnęło wyrzutem do głębi jego duszy. Julia długi czas była milcząca, a potem na powiekach jej ta łza ukrywana błysła i znikła połknięta. Ona jedna byłaby ją zdradziła, ale Adam jej nie postrzegł. — Powiedz mi — rzekła po chwili — ja o mc innego spytać cię nie umiem: jestżeś szczęśliwy? Jak wystrzał pytanie to uderzyło w jego piersi. — Kiedyż człowiek może się nazwać szczęśliwym? — odparł zmieszany. — Szczęśliwszym więc tylko, powiedz, czy jesteś dzisiaj, niż byłeś wczoraj! Wczoraj byłem rozmarzony, a dziś jestem chłodny. Julii usta otwarły się jeszcze jednym pytaniem i zamknęły się, nie wypowiedziawszy go; spuściła głowę, walczyła z sobą widocznie; potem załamała ręce i zawołała: — Adamie, nic nie pomogło, nawet zdrada, nawet chłód twój, ja cię jeszcze kocham! Tak kocham, jak pierwszego dnia, mocniej może, ale to miłość inna: ja nic nie pragnę, nawet cię widzieć, ani serca twojego, ani od ciebie słowa... kochać muszę, to fatalność! Mówię ci to, abyś wiedział, żem ci przebaczyła wszystko, że kiedykolwiek w życiu możesz potrzebować pomocy, opieki, pociechy — jam zawsze twoją sługą i niewolnicą. O, każ mi służyć sobie! I załamała ręce biedna. — Chociażby umrzeć dla ciebie, odepchnięta i zapomniana... A teraz... idź! Ja muszę się wypłakać! Adam, jakkolwiek istota bez serca, poczuł, że w nim gwałtowniejsze wzbierało uczucie; była to tylko chwila, bo w ludziach takich nigdy ono nie przechodzi granic błyskotliwego zjawiska. Skinęła ręką, aby się oddalił i wyszedł z pokoju, nie pożegnawszy ją nawet. Gdyby go w tej chwili była zobaczyła żona, odkryłaby pewnie z twarzy niezwyczajny stan jego duszy, ale Adam już na wschodach ostygł zupełnie, a gdy siadł do powozu, znaku na nim nie zostało, że na mgnienie oka był człowiekiem. Zamyślił się i rzekł w duszy: „Biedna kobieta! Jak ona kochać umie! Ale bądź co bądź nie mogę u niej bywać; nie miałbym pokoju w domu!" Do szarego zaledwie końca postępowego stronnictwa mógł się liczyć Adam. Wolał on by był to, co mu się zdawało jaśniejsze i czystsze, ale nie był pewien, gdzie jest światło, a gdzie są ciemności. Młodość wiodła go tara, gdzie cieplej było i żywiej, ale nieraz sam się chwytał na zwątpieniu, gdy pobył w towarzystwie przeciwników. W głowie i sercu tego człowieka nie było jasno. Stronnictwo zachowawcze składało się z ludzi, którzy niedaleko widzieli, dbali o swój interes przede wszystkim, a argumentem ich stanowczym było, że po staremu wygodniej i spokojniej. Adam, raz zaciągnąwszy się w szeregi, dosyć gorliwie pełnił swe obowiązki redaktora i tłumacza, ale nie miał roli czynnej i nie pożądał jej; zbyt głęboko nie chciał się zapuszczać, zawsze mając na myśli, że w ostateczności niefortunnej wycofać się jeszcze może. Dom, jakeśmy wspominali, podzielił się na dwie role: sama pani była za starym porządkiem, mąż z reformatorami. Przez niego ona wiedziała wszystko, co się działo w obozie przeciwników, przez nią on rzadko mógł się czegoś ważniejszego dowiedzieć. Nie miał też potrzeby ani ochoty bardzo śledzić, bo był dosyć obojętny. Wieczorami zbierali się u niego niekiedy Ignacy Potocki, Niemcewicz, kilku ludzi wydatniejszych stronnictwa postępowego, towarzystwo męskie, do którego nieznacznie, nie wiedzieć jak przymieszał się od nie bardzo dawna zjawiony w stolicy jegomość, zwany pospolicie le petit poucet, a po polsku Malutą. Była to figurynka oryginalna, jakich jeszcze czas ten dosyć wydawał, bo dziś wyczerpany wiek nie rodzi już nic nadzwyczajnego. Każdy się jak najusilniej stara, aby się pozbyć charakteru, jaki mu nadała natura: tylko piszący pragną oryginalności i gonią za nią, nigdy jej dosięgnąć nie mogąc, dlatego że sobą być nie umieją, a cudzego charakteru pożyczyć niepodobna, zawsze w nim za szeroko lub za wąsko. Tak zwany Maluta w istocie mianował się Florianem z Brenderowa Toczylskim, ale o nazwisku jego ledwo kto wiedział: tytułowano go pospolicie skarbni— kiewiczem, jedni oznaczali go przezwiskiem, drudzy tą spadkową godnością, zwykle poufali wabili go na pana Floriana Malutę; on sam się tak niekiedy podpisywał. Potulniejszego człowieka świat chyba nie widział. Maleńki, ale mocno wyprężony i wyprostowany jak kijek, suchy, kościsty, z głową do góry podniesioną, ubierał się po francusku, a trzewiki miał na bardzo wysokich korkach, gdyż przy wzroście olbrzymim innych obywateli Rzeczypospolitej, nierzadkim w wielu rodzinach, znajdował się upokorzonym swą małością. Hetman polny czasem mu groził, że go hajdukowi swemu każe schować do kieszeni. Twarz Maluty była za długa w stosunku do jego postawy, co czyniło, że widziany za stołem, przy bardzo krótkich nóżkach, gdy usiadł, wydawał się dużym mężczyzną, a gdy wstał, niknął prawie. Chcąc się podwyższyć, tak jak korki u trzewików niepomierne i fryzurę też nosił nadzwyczaj wysoką i napiętrzoną, tak że głowa prawie połowę całej figury wynosiła. Ubierał się najczęściej stalowo, perłowo, papuzio, ale skromnie i czysto. Co zacz był i skąd, o tym dobrze nikt nie wiedział, nawet obliczając się ściśle trudno było dojść, kto go i kiedy w towarzystwo wprowadził i do chrztu wielkiego świata trzymał. Ale Maluta bywał wszędzie, widywano go ciągle, wiódł życie czynne, a że był bardzo usłużny, znosili go wszyscy, czasem nawet używali go do niektórych delikatnych facjend. Mówiono, że pan Florian był rodem z Warmii, choć jego rodziny nikt tam nie znał, a on wszystkich prowincji koligacje, stosunki, familie, majątki doskonale wyliczał, tak że domyślać się było można, iż w każdej z nich długo żył i przebywać musiał. Na horyzoncie stolicy pokazywał się i znikał nie wiedzieć dlaczego, w różnych epokach. Nie bywało go czasem po kilka miesięcy, potem jednego białego poran— ka przychodził nie mówiąc skąd i znowu kręcił się w tłumie. Stan kieszeni równie jak opinie Maluty były tajemnicą: jak zrazu Adam, tak on ciągle równie ze wszystkimi był dobrze. Uderzało jednak szczególniej, że przyjmowany był w pałacach ambasadorów, u cudzoziemców równie mile jak u swoich, kręcił się tam nawet w niezwyczajne dnia godziny. Mówił doskonale po niemiecku, po francusku bardzo dobrze, choć z akcentem dowodzącym, że się tego języka sam wyuczył, nieźle po włosku, expedite po łacinie, a niczego po polsku. Nie był wcale uczony i nie miał pretensji do literatury, przecież obeznany był z nią do tyla, że w towarzystwie uczonych nie był obcy rzeczy i nie nudził się. Przed nimi chodził z trybularzem, a przed kobietami nawet starymi i brzydkimi klękał w nieustającej adoracji. To mogło mu wiele dróg w życiu utrzeć, wiele ułatwić pochodów. Pochlebstwo w ogóle nic go nie kosztowało, a szło mu z ust nawet w bardzo przesadnej formie tak łatwo, że się nigdy nie zarumienił, ani zająknął, gdy najpotworniejsze wyrzec było potrzeba. Naówczas dosyć szerokie usta jego uśmiechały się dziwnie, a zaciśnięte potem nagle, przybierały wyraz, sarkastyczny. Często to kadzidło, którym obdzielał, szło tak gęstymi kłębami, że się od niego delikatniejsi dusili: można je było poczytać za szyderstwo, ale posądzić Malutę o nie nikt nie miał prawa, bo nadto był potulny. Pan Florian grał arte we wszystkie gry, był trochę muzyk, i znał się nieco na malarstwie. Jednym z przymiotów jego było, że o wszystkim wiedział, a o niczym nigdy nie mówił głośno i zbytecznie. Poznać było można tę świadomość wszystkiego po uśmiechu, z jakim to, co dla innych za nowiny uchodziło, słuchał, czasem rzucając tylko słówko, które odsłaniało nagle, że lepiej był uwiadomiony od tych, co sądzili, że byli uwiadomieni najlepiej. Nowinek jednak nie miał zwyczaju obnosić nigdy, a w ogóle rozmowa jego ograniczała się na zręcznie zlepianych oklepankach. Od niego nikt się nigdy nic nie dowiedział. Maluta nikomu nie zaprzeczał, niczemu się nie dziwował, a przesuwał się tym światem jakby z tą myślą tylko, aby o nikogo nie zawadzić. Gniew zdawał się przeciwny jego naturze. Słuchał z przedziwnym talentem: przekonano się nieraz, że rozmawiając z kimś żywo, był w stanie odpowiadać przytomnie i razem trzem innym rozmowom się przysłuchiwać, tak że nic z nich nie tracił, i ucho było w nim ogranem do podziwienia wykształconym. Ale z tego chluby nie szukał. Lubił widać towarzystwo, gdyż największym zadaniem dlań było wszędzie się wśrubować nieznacznie i uzyskać w salonie prawo obywatelstwa. Jaki był zresztą cel jego życia i pobytu w mieście, nikt się tak dalece nie troszczył. Stał skromnie w hotelu na Tłumackiem, a raz jakiś ciekawy odwiedzający, docisnąwszy się doń, widział tylko ubogi sprzęt i mnóstwo jakichś kopert i papierów porozrzucanych. Wnoszono stąd, że mógł mieć jakiś proces i do czynienia z prawem, bo papiery te na żadną literaturę nie wyglądały, a książki prócz kalendarzyka politycznego nie miał w majątku. Maluta od dawna był znajomy hrabinie, obchodziła się ona z nim jako z człowiekiem nie mającym żadnego znaczenia, jak z zerem stojącym poza cyframi społecznymi. Za przybyciem jej do Warszawy był u niej parę razy, ale od czasu niejakiegoś począł pilnie dotrzymywać kroku Adamowi i tak się jakoś dziwnie składało, że u niego stał się bardzo częstym gościem. Wkupić się w łaski człowieka, który dworaków był pozbawiony, a pochlebstw mało w życiu kosztował, nadzwyczaj było łatwo: kadzidło jeszcze nie tknęło tego dziewiczego nosa i smakować musiało. Maluta zaczął od tego, że mu zakadził od razu obficie, a choć Adam przyjął to rzucenie trybularzem na pozór obojętnie, poczuł później, że ta błoga woń przyjemne na nim czyniła wrażenie. Przy pierwszej niemal znajomości pan Florian mu zaraz powiedział, że przeczuwa w nim męża do wielkich predestynowanego przeznaczeń, któremu zaszczyty jak deszcz z nieba same spadać muszą. Adam tak w to sam wierzył, a tak mało o tym od drugich słyszał, że mu się trafność tej myśli wypowiedzianej tak szczerze bardzo podobała. Tą szparą zręcznie zrobioną wcisnął mu się jeżeli nie aż do serca, które było szczelnie zalutowane na głucho, to przynajmniej do szczególnych jego względów. Szczególnym też był wielbicielem przymiotów pana Adama, na które inni jak na rzecz dosyć pospolitą patrzyli, a przylgnął tak do niego, że się stał u niego prawie domowym. Każdy pragnie i potrzebuje mieć dworaków; pan Adam, który sam dotąd tę funkcję pełnił przy drugich, zapragnął też mieć swojego, Maluta się nadał i został mianowany pochlebcą honorowym starosty. Czasem przynosił mu jaką ostrożnie uwiniętą nadgniłą nowinkę, bo nowej nigdy przed innymi nie głosił, aby na niego nie spadła; czasem mu przyklaskiwał zręcznie i podnosił, co powiedział. Zawsze wielbił i padał przed panem Adamem. W czasie gdy przyjaciele zbierali się do niego, Maluta zawsze się umiał wcisnąć i być choć z kątka przytomnym ich naradom, do których się zresztą wcale nie mieszał. A że w Warszawie przywykli go byli widzieć wszędzie, gdzie go nie proszono, nie bardzo nań zważano, że i tu z ziemi wyrastał. Trwało to czas dosyć długi i miało też pozór taki, jakby ten mały człowieczek owego wielkiego człowieka bliżej badał i chciał poznać; potem jednego rana, przeciwko zwyczajowi Maluta przyszedł au petit le—ver, ze swą wiekuiście wesołą miną, a zastawszy hrabiego jeszcze w łóżku przysunął się z krzesłem do niego. Odwiedziny były tak niezwykłe, że Adam posądził go o chętkę pożyczenia pieniędzy. — Cóż cię to, mój panie Florianie, tak rano do mnie sprowadza? — zapytał się zdziwiony. — O, starosto, łaskawco, nic, nic, tylko zawsze jedno moje stałe uwielbienie dla ciebie! Pozwalasz mi bywać u siebie i napawać się drogim twym dla mnie towarzystwem, ale tu zawsze pełno ludzi u ciebie, rad jestem czasem znaleźć chwilę swobodniejszą, by się ucieszyć jego rozmową. — Napijesz się co ze mną? Kawy? — Choćby smoły — odrzekł dworak. — Co tam słychać? — Cisza przed burzą — odparł tajemniczo, kładnąc palec na ustach Maluta. — Zresztą ja nic nie wiem, pan starosta lepiej ode mnie musisz być zawiadomiony. — Ja, myślisz? — westchnął pan Adam, który czuł, że mu niewiele powierzano tajemnic i że go pozostawiano nieco w tyle, używając tylko za wygodne narzędzie. — Ale ja prawie nic nigdy nie wiem. — A komuż już wiedzieć, szanowny, drogi panie — rzekł pochlebca — któż godniejszy, aby był wtajemniczonym? Z pańskimi talentami! Mój Boże! kogóż oni mają, co by był zdolniejszym! Adam poniekąd był tego samego zdania, ale rzekł uśmiechając się: — Ja tam nie mam tak dalece do niczego pretensji. — I to właśnie źle — odpowiedział Maluta gorąco — to źle czynisz. Pozwól sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, jako prawdziwemu swemu wielbicielowi, to jest właśnie wadą jedyną w panu staroście ta skromność zbyteczna, ta pokora, rzekłbym, występna! Bo cóż? — dodał rozgrzewając się — kogo widzimy w koło? — Ludzie zapewne bardzo zacnych, ale którzy połowy, ćwierci, tysiącznej części jego talentów nie mają, a przecież grać chcą jakąś rolę! Nikogo nie wymieniam, ale proszę mi przyznać, o tak, bijąc się w piersi, nie takież jest położenie? Pan Adam znajdował również, iż położenie było zupełnie takie, jak je określał Maluta; dziwił się wszakże, iż on je tak doskonale i jasno pojmował. — No... jest to tak po części — rzekł — ale ja nie chcę iść przebojem. — A w życiu idzie się tylko przebojem — odpowiedział mały — ludzie naciskają, trzeba ich łokciami rozpierać i przeciskać się. Już gdyśmy na tę rozmowę weszli — dorzucił — niechże zrzucę z serca ciężar całkowity: pozwól mi się wygadać, szanowny starosto. Wszak nie poczytasz mi tego za złe? — Proszę cię, wszak mnie znasz — rzekł pan Adam. — Powiem, powiem już, co mi cięży — oglądając się ostrożnie i przysuwając z krzesłem do łóżka, a głos zniżając, począł Maluta. — Pan nie stoisz na właściwym stanowisku, powinieneś zająć inne; tak być nie może, trzeba myśleć o przyszłości, wziąć to, co panu z prawa należy! Tak, tak! Pan nawet życia nie używasz wcale, zadawalniasz się zbyt małym. Nadto lubisz spokojność i zacisze domowe; wielkim ludziom to nie przystoi. — Cóż byś ty mi radził począć? — rzekł, na pół śmiejąc się, pan Adam. — A czyż ja bym tobie, panie, śmiał doradzać? — zaprotestował Maluta. — Starosta wiesz najlepiej, co masz do czynienia, ja ubolewam tylko. Pan się zamęczasz, zanudzasz, a dajesz wszystkim wyprzedzać: jest to abnegacja osobiiwsza! — Mówże jaśniej, panie Florianie. Maluta wił się i kręcił, jeżył czuprynę, stękał, ruszał się, ale ostatecznie nie chciał wyjaśnić, czego żądał; chodził tylko ostrożnie naokoło. — Ja dalipan kochanego starosty nie rozumiem — dodał po chwilce namysłu z uśmiechem ekstatycznym — każdy człowiek czymś przecie żyje; jeden lubi jeść, je, drugi pić, to pije, ów zbiera pieniądze, inny się zaleca pięknym paniom i szczęśliwy, gdy mu się buziak różowy uśmiechnie, a na ostatek są, co się uganiają za urzędami i zyskują je: ale czymże pan żyjesz? Adam uśmiechnął się, ale i westchnął zarazem; w istocie życie jego wydało mu się bladym i bezbarwnym. — Lada chłystek, lada szlachetka — mówił Maluta — wiedzie życie znośniejsze od pańskiego. Siedzisz, starosto, zamknięty jak w klasztorze, zamurowany, pracujesz dla drugich, sic vos non vobis..., nikt nie wie o tym, młodość się marnuje i talenta. Adam czuł, że szatan własnymi jego myślami mówił doń i kusił go. — Ależ cóż chcesz, bym czynił? — odezwał się. — Waćpan, panie Florianie, nie znasz tak dobrze mojego położenia. Mały spojrzał nań, ruszył ramionami i uśmiechnął się tylko. — No, może go i nie znam — rzekł — ale co mi do tego: jeśli się co niedyskretnego powiedziało, to wiesz, starosto, że z życzliwości. Pokręcił się trochę po pokoju, zanucił coś po cichu, siadł znowu na krześle przy łóżku i szepnął, ale bardzo ostrożnie: — Co pan robisz wieczorem? — A cóż? Powróciwszy od kasztelanowej krakowskiej położę się spać i będę spał. — O której? — O północy. — No, widzisz pan! Któż w pańskim wieku idzie spać o tej porze? — A, stary szaławiło! — rozśmiał się starosta. — Chcesz mnie zaprząc do takiego życia, jakie prowadzi hetman... kasztelan... i inni, wiesz kto... — Wszyscy oprócz was! — szybko przerwał Maluta. — Maszże pan uczyniony chyba ślub jaki... bo to zakrawa na śmieszność. — O, ślubów żadnych! — rzekł Adam. — Czybyś się, hrabio, obawiał czego? — dodał Maluta, rzucając dokoła wzrokiem, i zamilkł. — Ale cóż znowu! Nikogo! — Więc w imieniu przyjaciela mojego, komandora, mogę poprosić hrabiego dzisiaj na kolacyjkę do niego? Albo nie... on sam cię prosić będzie, a hrabia przyjmiesz, spodziewam się, zaprosiny. Adam się zawahał, chętnieby był wszedł w trochę weselsze i szaleńsze towarzystwo; myślał, że to by mu nawet w stosunkach nie zawadziło, ale trochę się lękał, powiedzmy po prawdzie, żony. Spytać się jej nie wypadało i był pewien, żeby się sprzeciwiła; nie pytać wcale, było rozpocząć z nią wojnę. Nie wiedział, co począć. Maluta, zdając się odgadywać tę walkę, kręcił głową. — Ja to rozumiem — rzekł — że kto przywykł do tak porządnego, regularnego życia domowego, temu zeń wynijść trudno. To prawda! Wstyd nawet własnego dworu nałożonego do tego klasztornego porządku: ależ, mój hrabio, prędzej czy później to się skończyć musi. — Ha — odparł starosta po namyśle — dlaczegóżbym nie miał być u komandora, jeśli mnie prosić będzie? Więc mnie on sam zaprosi? — No, naturalnie! — Długo tam posiedziemy? — Nie — rzekł, śmiejąc się, Maluta — najdłużej półtora lub dwa dni. — Jak to? Żartujesz? — Nie! Na to się potrzeba przygotować. Trwają u niego czasem uczty po czterdzieści osiem godzin. — Ale ja go tak mało znam, ledwie z widzenia i z daleka. — To nic! Chcesz, żebym ci go trochę odmalował? — spytał Maluta. — Nadto jesteś grzeczny, abyś był dobrym malarzem — rzekł, śmiejąc się, starosta. — Otóż dam panu dowód, że czasem bywam do zbytku otwarty — dodał Maluta. — Ja pana starostę drogiego tak kocham, tak szanuję, tak uwielbiam, że dla niego gotów jestem wyjść z obyczaju dyskrecji, który mi służy za prawidło życia. Znasz pan komandora zapewne tylko z tego, żeś go może widywał na pokojach królewskich w jego pysznym mundurze maltańskim, z jego pierścieniami na palcach, brylantami u koszuli i trzewików, diamentami w guzikach, szmaragdami u szpady i kapelusza... i kieszeniami wyzłacanymi. Cóż na to powiesz? Ten tak dziś jaśniejący klejnotami człowiek wyjechał, a raczej wyszedł z rodzicielskiego domu przed laty kilkunastu nie mając nic w kieszeni nad parę dukatów zawiniętych w papierku i dużo w głowie. Jako sekretarz jednego z naszych magnatów dostał się on za granicę i — utonął tam gdzieś jak w morzu. Co się z nim działo przez te lata, jest i pozostanie na długie wieki niezbadaną tajemnicą. Po tych leciech próby, nowicjatu zapewne ciężkiego, zjawia się nam na powrót komandorem maltańskim, kawalerem Orderu Świętego Ludwika, Świętego Huberta, Świętego Jana Jerozolimskiego i nie wiem jeszcze wielu... a co lepiej i starym krezusem. Co mu usłało drogę do zaszczytów, do bogactw, nikt nie wie; ale cięży na nim żaden zarzut nieuczciwy, jest odważny, galanthomme, prowadzi życie wspaniałe. Nieżonaty, swobodny, dowcipny, przyjemny wszystkim, przyjmuje u siebie jak nikt. Mamyż pytać o co więcej? Grywa z samym królem, panowie zjadają jego ostrygi i spijają wina, które wprost sprowadza zza granicy. Teraz dorzucę — rzekł po cichu Maluta — że wszystko, co starosta mogłeś słyszeć o jego kolacyjkach sybaryckich, słabe tylko o nich daje wyobrażenie. Jest to zbytek, gust wytworny, rozkosz nieporównana, łechcąca wszystkie zmysły zarazem. Nie ma nadeń bardziej uprzejmego gospodarza. Honory domu robi po części sławna piękność, kochanka krezusa, Włoszka Leonina Tantolimi, którą mu Tepper młody chciał na wagę złota odkupić, ale poszedł z kwitkiem.. Widziałeś ją pan może w teatrze? — Tak jest... z daleka. — Podobała się panu? — Wcale ładna kobieta. — A, Włoszka, panie. Szatan z aniołem w moździerzu utarty i odlany w formie greckiego posągu, pompejańskiej tancerki! Zobaczysz ją pan z bliska... Śpiewa — mrowie przechodzi po ciele... Więc muzyka, wieczerza Lukulla, wina cudowne, gra o kupy złota, towarzystwo niewymuszone, swobodne: raj, panie! Istny raj! Adamowi oczy zapłonęły, Maluta mówił dalej: — Wiem, iż pan po spartańsku żyjesz i mało ce— nisz te rozkosze zmysłowe, lecz dlaczegóżby nie zajrzeć tam, nie przekonać się, co to jest, choćby dla ciekawości poznania świata... boć to ciekawe zakąty! — Janie Florianie, pan mnie bałamucisz! — rozśmiał się starosta ściskając go. — Oho! Takżebym się wybrał kusić anachoretę! No, ale zgoda na ten wieczór? — Ano, zgoda! Zobaczymy, co to jest! — Komandor sam pana poprosi dzisiaj, bo sobie życzy zbliżyć się ze starostą i wysoce go szacuje. Ale słowo, że mu już pan w żaden sposób nie odmówisz? Będą tam naszego towarzystwa najwybrańsze znakomitości! Pomnij pan — szepnął ciszej kusiciel — że na bok odłożywszy przyjemności spędzenia kilku gcdzin w tak miłym gronie, są i inne korzyści. Nigdzie jak przy dobrym winie, jadle i wesołym kółku nie robią się stosunki ściślejsze z ludźmi. Tu się ich poznaje, tu się ich pozyskuje, tu się z nimi wiąże wiekuiście. A stosunki są potrzebne wiele: to darmo! — zakończył pan Florian w sposobie korolarium. — Sądzisz, że mi się to do czego przydać może? — spytał. — Zawierz mi pan — szepnął pochlebca — i przyjm od lichego robaczka jeszcze jedną przestrogę, jeśli się godzi, bym ja panu je śmiał dawać. Ale pan starosta jesteś nazbyt skromny, nieśmiały, za mało się cenisz: potrzeba z góry trochę obchodzić się z ludźmi, aby u nich nabrać wartości. Kto staje ostatni w szeregu, tego i z pośledniego stanowiska spędzą w końcu: trzeba samemu zdobyć sobie pierwsze. Ale już dosyć; mądrej głowie, dość na słowie. Hrabia zaczął się śmiać. W ogóle cała ta dziwna, urywana rozmowa mocno w pamięci jego utkwiła. Maluta nigdy z nim jeszcze nie był tak szczery, nigdy go tak nie ujął. Uścisnął jego rękę i przyrzekł do przyjacielskich rad się zastosować. W południe zjawił się rzeczywiście sam komandor i uprzejmie prosił na skromną kolacyjkę kawalerską. Hrabia przyjął go nader grzecznie, ten nie umiał mu się oddziękować za zaszczyt i wyszedł z oświadczeniami niesłychanej wdzięczności. Pomyślawszy jednak uznał pan Adam potrzebę napomknienia o tym żonie. Dał jej znać, że się z nią widzieć pragnie, gdyż bez tego obrzędu i proszenia o audiencję nie był przypuszczany do oblicza Junony. Dano mu łaskawie posłuchanie żądane. Znalazł ją przy biurku zajętą korespondencją, bo starościna należała do tych pań stanisławowskich czasów, które ogromnie pisały, niewiele troszcząc się o ortografię. Krystyna była chmurna, a na pięknym jej czole dwa fałdy świadczyły o głębokich jakichś zamysłach. — A to ty? Co słychać? — spytała głaszcząc go pod brodę jak dużego dzieciaka, gdy ją z uszanowaniem w rękę pocałował. Nie śmiał bowiem na twarzy jej złożyć pocałunku, póki mu nie powiedziała: — Pocałujże mnie. Trafiało się to tylko, gdy była bardzo z niego kontenta. — Chciałem ci tylko dać dzień dobry; teraz tak się mało widujemy. — Pochlebco, niby ci tak tęskno? — Jestem zazdrosny, wszyscy cię więcej widzą nade mnie. — No, mów; czuję, że to jakaś przedmowa, że ta słodycz na wierzchu kryje w sobie jakieś śmiałe żądanie lub prośbę o przebaczenie. Cóżeś zgrzeszył, spowiadaj się, czego ode mnie potrzebujesz, okupując to wcześnie pochlebstwy? Mów! Hrabia zagryzł usta i zamilkł, czuł się upokorzonym, będąc tak dobrze odgadniętym. — Mylisz się — rzekł zimno — nic nie zawiniłem i o nic nie myślę cię prosić — przyszedłem tylko zobaczyć, jak się masz, i odchodzę. Krystyna przeczuła, że za daleko poszła i była niegrzeczna. — No — rzekła — nie bądź dzieckiem, nie gniewaj się! — Nawet się nie gniewam — odparł Adam, poprawiając mankietki i uśmiechając się niby wesoło. Zamilkli oboje, ale Krzysia patrzała nań bacznie; nie była zadowolnioną z jego fizjognomii, wyraz pewien przepowiadający chętkę emancypacji był już na tym licu, do którego pokory i uległości przywykła. — Cóż robisz z sobą? — spytała. — Sam nie wiem — rzekł obojętnie. — Jesteś gdzie wieczorem? — No, u kasztelanowej krakowskiej, a potem może u komandora na kolacji. — I mówisz mi, żeś nie zgrzeszył — zawołała porywczo kobieta — filucie! Robisz tak jak ten wieśniak, który od księdza brał zawczasu absolucję za grzech, jakiego dopiero miał zamiar się dopuścić. — Jaki grzech? — Wieszże, co to są kolacje u komandora? — No? Cóż to być może? — Niestrawność w najgorszym razie. — Byłeś tam kiedy? — Dotąd nie jeszcze, alem doprawdy ciekawy. — Nie sposób, żebyś nie słyszał, że to są orgie. — Przecież tam wszyscy bywają? — Tak, ale ja nierada bym, żebyś ty tam bywał! — odezwała się starościna z przyciskiem. — Cóż? Czy nie mam ospy szczepionej? — zapytał hrabia urażony. — Boisz się, żebym jej tam nie dostał? Zawszeż mam być dzieckiem trzymanym na pasku? Słowa te trochę żywo wyrzeczone, tak były niesłychanym zuchwalstwem w ustach posłusznego dotąd i potulnego małżonka, a cichego człowieka, że hrabina przelotnie nań spojrzawszy, przerażona, umilkła nagle. Przeszła się po pokoju trąc czoło, zagryzła usta, widocznie namyślała się, co ma z nim począć, gniewać się czy udać, że nie rozumie wymówki, upierać się czy ustąpić. Ważność tych wyrazów, tego kroku, nie uszła jej kobiecego przeczucia. Znalazła po chwili właściwszym wyczekać, wprzódy się dobrze rozpatrzyć, rozpytać, rozsłuchać, a na ten raz tylko lekko pokazać się obrażoną. — Na takie pytanie — rzekła zimno — nie ma odpowiedzi; tylko dzieci prowadzą się na pasku, a kto jest dzieckiem, ten sam sobie winien. Rób, co ci się podoba, przekonaj się dotykalnie, czy ten świat lepiej znasz ode mnie, czy sam sobie w nim bez mojej porady wystarczysz... zawsze to ciekawa rzecz spróbować. Dzieci nim się chodzić nauczą, jeśli je z paska spuści niańka, dobrze sobie głowy natłuką. — Daruj mi, jestem zajęta, muszę pocztę odprawić. To mówiąc podała mu rękę, którą ucałował, i usiadła pisać; ale gdy odszedł, powiodła za nim długo wzrokiem i natychmiast zadzwoniła na sługi. Tom III Gdy w owej długimi laty spoczynku zaschłej trumnie dębowej wyniesiono z dworku w Wólce Brzozowej zwłoki pana Krzysztofa i włożono ją na wóz czterema czarnymi wołami ciągniony, jak przystało dla rolnika, rzuciła się pani Krzysztofowa chwytając za koła, czepiając się całunu, jęcząc i płacząc, aż ją pan Baltazar z Kapustyńskim gwałtem prawie oderwać i unieść musieli, zmusiwszy do pozostania w domu. Poczciwa pani Kasprowa podjęła się być z nią, pocieszać ją, modlić się razem i biedną wdowę pielęgnować. Ale nierychło ten żal ciężki ukoić było można: stał się on chorobą, stawał chwilami rozpaczą, przechodził przez wszystkie te stopnie, jakie przebywa każda podobna boleść, dopóki czas powolnie nie zmieni ją w chroniczny, spokojny, wrosły do piersi smutek, z którym się już potem żyje, trwa, chodzi, pracuje, czasem przez długie lata próby. Tak było i z panią Krzysztofowa, która w modlitwie i wierze znalazła mocną podporę, przeszła z szału do łez, a z łez do tęsknoty i z nią już do grobu aż zejść miała; ale ta... jeszcze raz ciężkiej ulec miała metamorfozie. Z dawnego szczęścia, pokoju, nadziei nie pozostało jej nic nad wspomnienie, ten gorzki napój, którym się nasycają nieszczęśliwi, w upojeniu wracając do świata utraconego niepowrotnie. Naówczas wszystko, aż do najobojętniejszych drobnostek tego zmarłego życia, przychodzi na pamięć i dopomina się swojego miejsca; a to, co się dawniej zapomniało, i to, co się ceniło, powraca drogim i miłym, nawet przeżyte bóle i wypłakane łzy. Każdy przedmiot, co był świadkiem chwil przeżytych, oddaje potem światło, które pochłonął, jak diament płonący wśród ciemności; staje się świętym szczątkiem, a człowiek upokorzony dziwi się, że przetrwały go zimne szkielety, że one mają prawo do życia, które jemu wydarto. W tym dworku w Wólce od słomianej strzechy, od płotu, wszystko, aż do najmniejszego sprzętu wszystko przypominało pana Krzysztofa, jego prace, jego przestrogi, jego miłość dla żony i dziecięcia. Wdowa, przechodząc nieraz około gospodarstwa z piersią jeszcze sroższą boleścią rozdartą, nie miała się gdzie schronić przed dojmującymi wspomnieniami przeszłości; później już szukała ich sama, bo w nich tylko żyć mogła. Pan Baltazar został tu gospodarzem i pierwszym sługą; mówił jej o nieboszczyku, cieszył ją pieśnią pobożną; czasem i Diogenes przyszedł ze swą skrzypką, rozweselił swoim spokojem, a niekiedy dowcipem. Rządzili się też oni dwaj we dworze, jak chcieli, bo ona się już do niczego nie mieszała, ale rządzili poczciwie, oględnie, troskliwiej może niż na swym własnym, a gromada wiejska, która pamiętała o pańskim dziecku i o wdowie, serdecznie dopomagała. Ale mimo że tu wszystko szło porządnie, jakże było smutnie w tej Wólce Brzozowej, dawniej jak ciche gniazdeczko miłej i wesołej spokojem poczciwym! Jakże widać było żałobę we wszystkim i na wszystkich! Nawet Baltazar wstrzymywał się od głośniejszej pieśni wojskowej, którą lubił nucić, szedł z nią w głęboki las, a wieczorem w ganku nucił psalmy półgłosem lub godzinki, a przy nich ileż razy zapłakał tajemnie. Dla biednej kobiety, która widziała syna, której wspomnienie dziecka osłodzić mogło, a zaostrzało tylko smutek — ciężej go było znosić niż komu. Dumała na próżno, jaką by nicią znowu połączyć się mogła, związać z tym dziecięciem, które tak dla niej stało się obcym; gorzej, bo prawie strasznym. Dziwnym trafem nić ta sama się nastręczyła, gdy umysł leniwy próżno się trudził nad jej wyszukaniem. W pańskich dworach pomiędzy służbą a panami nie ma żadnego stosunku serdeczniejszego. Sługa jest płatny, spełnia swój obowiązek, przychodzi, odprawia się, najczęściej z nabytą nienawiścią tylko i goryczą w duszy, czasem ściślejsze węzły związuje słabość, rozpusta... upodlenie z obu stron. W naszych żywotach szlacheckich, dawniej zwłaszcza, miało się wcale inaczej między panem a sługą, między nim a wioską, głową domu a ostatnim parobczakiem, na ziemi jego wzrosłym; nieustanne zbliżenie zawiązywało stosunek ścisły, niemal rodzinny. Pan tam dzieci do chrztu trzymał, radził, wspierał, patrzał, jak to rosło, swatał, żenił, i z tych różnych a sprzecznych żywiołów kształtowało się małe społeczeństwo starą formą, opiekuńczą, patriarchalną, które często serdeczna wiązała miłość. Ta gmina patriarchalną nie była ani ostatnią formą, ani najlepszą, na jaką ludzkość zdobyć się może; służyła ona czasowo do wychowania człowieka, była w jego małoletności opieką. Nie żałujemy tych miłych dla wielu serc czasów, miały one swą piękną stronę, swe dobre, ale nie pochłonęły w sobie całego ideału społecznego. Dopóki rodziny rodzinom i gminy z władzą zwierzchnią panowały, póty zawsze kraj dowodził tą organizacją niedojrzałości. Ale — na owe czasy piękny był widok tej rodziny zespolonej nie krwią, ale miłością i pokorą. Nie wszę— dzie one panowały, trafiała się groza i ucisk, lecz gdzież obok świateł nie ma niezbędnego cienia? Tu w Wólce gromada, dwór, sługi i państwo stanowili z dawna spójną i serdeczną całość, posuniętą, jak zawsze w takich razach, aż do zaparcia własności pojedynczej. Dworski i wiejski majątek był niemal jednym, pożyczano i zasilano się wzajemnie i nigdy włościanin nie uląkł się głodu, dopóki u pana widział sterty w gumnie. Jednym z kwiatów takiego społeczeństwa była właśnie pokorna istota, co nam teraz drogę zabiega. Tak pokorna i mała, żeśmy ją dotąd ledwie dostrzec mogli i gdyby nie nowa rola, jaką sobie obrała, mogliśmy jej nie widzieć wcale. W alkierzu na folwarku, w ciasnej izdebce o niskim i małym okienku, której ściany z nie otynkowanych belek sosnowych się składały, przetykanych zeschłymi mchami zielonawożółtymi, siedział od dosyć dawna Jermaszka Dulebiak. Towarzyszami jego były dwa koty bure i niezliczona ilość różnego robactwa. Samo imię Jermaszki wskazuje nam już pokorne dziecię wioski. Jermaszka był sierotą, wzięto go z chaty do dworu na wychowanie i naprzód hodował się na folwarku, biegał boso po dziedzińcu, a jejmość go uczyła pacierza. Potem posługiwał w kredensie i robił około domu, co się nadarzyło, gracował nawet w ogrodzie. Ale wprędce odkryto w nim żywy, pojętny umysł i można się nim było posłużyć do ważniejszych rzeczy, tak łatwo chwytał wszystko i z ochotą wykonywał, co mu polecono. Jermaszka wyszedł wprędce na faworyta pańskiego i pani go też bardzo lubiła. Gdy Adam przyszedł na świat, chłopak miał już lat ze dwanaście, więc potem, gdy dziecię podrosło, już po trosze mógł się nim opiekować. Od kuchty i ogrodniczka stopniami doszedł godności kamerdynera, a w ostatnich latach był wszystkim w domu, od żadnej się nie wymawiając pracy, mniej więcej każdą spełniając zręcznie. Nauczył się był czytać i pisać, utrzymywał więc rachunki, zastępując pisarza, naglądał potem po trosze na stodołę i śpichrze, miał klucze od magazynów, jeździł po sprawunki do miasteczka, odwoził kupcom zboże. Ale mimo tych ważniejszych obowiązków stawał z talerzem za krzesłem jegomości, póki pan Krzysztof żył, i choć się swobod. nie mieszał do rozmowy państwa, przynosił też półmiski z kuchni. Bywało nawet — i konie zagrzągł, i powiózł do kościoła, gdy było potrzeba. Mniejszym była w nim przymiotem roztropność: sercem poczciwym przerósł głowę; więcej było tam jeszcze uczucia niż zdolności i ono mu dopomagało do wszystkiego... Sierota, przywiązał się do swojej dobrodziejki, jak ją nazywał, do swego panicza i do starego pana jak dziecko rodzone. Ich dobro było jego dobrem, można powiedzieć, że nie żył na własną rękę, ale dla tych, którym służył; nie myślał — tylko o nich, przyszłości swojej bez nich nie pojmował wcale. W pierwszych chwilach, gdy dziecię porwano, Jermaszka chodził jak oszalały, chciał, jakeśmy wspomnieli, jechać z panem do Warszawy, ale że na jego głowie było wszystko w domu, musiał Krzysztofa puścić samego; potem zamknął swój ból głuchym milczeniem, cierpiał wzdychając ze starymi razem. Można sobie wystawić, jakie śmierć pana Krzysztofa uczyniła na nim wrażenie, nie mniej może odbolał od samej pani; ale żal ten, który od pracy nie uwalniał, w niej ulgę znajdował. Gdy pana Krzysztofa miano kłaść do trumny, upadł nieboszczykowi do nóg, objął je ze łzami, głośno mu dziękując za wszystkie jego dobrodziejstwa. On z nim ostatni do sklepionego zstąpił grobu, aby tam trumnę porządnie ustawić, i ostatni, pomodliwszy się, wyszedł z niego. Pilnował pani, ale jej tak bardzo użytecznym być nie mógł; zresztą, pan Baltazar, który na jego sprycie i wierności poznać się nie mógł, objął był wszystko i strącił go powoli z tego stanowiska, jakie dawniej mu nadano... Jermaszka usługiwał posłuszny, ochotnie, ale czuł się tu nie tak już potrzebnym, zbytecznym prawie. Pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że mógłby gdzieś być przydatniejszym niż tutaj. Pani na niego patrzeć nie mogła, bo jej zbytnio starego przypominał. Siadywał więc w alkierzyku swoim, modląc się na kantyczkach, i tarł najeżoną czuprynę nie wiedząc, co począć. Gdy pani Krzysztofowa wreszcie przyszła do oprzytomnienia, Jermaszka raz z rana przyniósłszy jej kawę, którą pijała, stanął u drzwi, ręce w tył założył i odchrząknął głośno. Było to zwykłe oznajmienie, że miał coś do powiedzenia. Pani głowę podniosła. Jermaszka miał powierzchowność bardzo niepoczesną; wzrostu był dosyć dużego, ale postaci niezgrabnej: był jakby w jedną stronę gwałtownie jakimś kataklizmem wykręcony; na podługowatej, spiczastej głowie rosły mu włosy popielate, szorstkie i twarde, trzymał ją nieco także na bok pochyloną. Sama fizjognomia nie zdradzała inteligencji, czoło było niskie a szerokie, rysy pospolite, płeć blada, usta szerokie; ale gdy przemówił, gdy się uśmiechnął, gdy w małych jego oczkach zabłysło życie, twarz przybierała wyraz dziwnej łagodności, słodyczy, który może tym więcej uderzał, iż rysy nie zdawały się do noszenia go stworzone. Gdy nic nie mówił i bywał zamyślony, usta naówczas nieco otworzysto trzymał i to go dozwałało nawet o głupotę posądzać, miał bowiem zwodniczy pozór głuptaszka. Gdy Jermaszka odchrząknął, pani Krzysztofowa spojrzała nań i westchnęła. Biedne człeczysko, nie wiedząc, jak do rzeczy przystąpić, z nogi kołysał się na nogę, ręce założone na piersiach z uszanowaniem schował za plecy, poturbował nieco czuprynę, bo to miał w obyczaju, gdy mu szło ciężko, zakłopotał się: widocznie nie wiedział, jak począć. — Co ty mi chcesz powiedzieć — spytała pani Krzysztofowa — bo widzę, że masz coś do mnie? — Ono by się to znalazło — odparł Jermaszka kiwając głową — ale to tak niby trudno rozpocząć. — Śmiało, mój kochany, przecież wiesz, że się rozumiemy. — Ono to się wie — rzekł Jermaszka — ale taki niby trudno. Proszę już pani mojej tylko mnie posłuchać cierpliwie, a nie sądzić, aż ja dokończę. — Mów, nie frasując się; słucham. — Otóż to tak, proszę pani, człowiek sobie myśli, co na świecie mu robić i jakby się drugim na co przydał... Oto, proszę pani, ono to niby teraz człowiek nie na wiele przydatny... Cóż? Pan Baltazar klucze trzyma, sam chodzi, gospodarzy, usługa to tam koło dworu nie taka wielka, lada chłopak się z tym upora... byle kto... a człowiek w próżnowaniu zmarnuje się. — Czegóż ty chcesz, mój Jermaszka? — spytała łagodnie Krzysztofowa. — Znajdzie się zawsze co robić. Ale ci się nudzi... nieprawdaż? — Ono to się nie nudzi — odparł sługa — ale niby człek czuje, że mógłby co robić, a nie robi nic. — Maszże ty jaką myśl? — Ono to się ma — rzekł wzdychając — ale to taka rzecz, że i trudno wypowiedzieć. Jakby mnie pani chciała posłuchać... — Ale słucham z uwagą, mów. Jermaszka mimo to zapewnienie, jakby mu bardzo ciężko przychodziło wygadać się, stanął, zamyślił się, potarł gwałtownie najeżone włosy, kiwał głową zakłopotany. — Chciałem ja bym, pani mojej, matce a dobrodziejce, długo to jakoś rozpowiedzieć, ale nie potrafię. Otóż, krótka rzecz, że ja chciałbym do panicza iść w służbę. Pani Krzysztofowa, zdziwiona, krzyknęła i zerwała się z krzesełka. — A, niech no pani poczeka — rzekł chłopak — on—ci tam ma sług do licha, bo to się wie, ale ludzie obcy i obojętni; przydałby mu się człowiek, co by go kochał, a czasem mu i was, i dom przypomniał, co by mu nie dał ludziom złego zrobić. Niech pani nie myśli, że ja tam chcę się czego niby dobijać; mnie to nie w głowie, ale ja bym się tam zdał, pilnowałoby się panicza i jego dobra, wszak to tam wszyscy obcy,.. Bóg wie, jak on tam sobie rady daje, bo to wszystko wrogi a zazdrośni. Człek tam choć paskudnie pisze — dodał — ale ono by się i do jejmości nagryzmoliło o tym, co się tam z naszym paniczem dzieje. A choć on tam może nie posłucha, ale powoli to z czasem mogłoby mu się zrobić jaką pokorną uwagę. Pani Krzysztofowa rozpłakała się; w istocie bardzo mało i rzadko dowiadywała się o synu, a ta myśl, że ktoś by był przy nim przyjazny, wierny, poczciwy, uśmiechnęła się jej bardzo. Wstała milcząca pocałować w głowę Jermaszkę, który jej kolana uścisnął. — Poczciwa to myśl twoja — rzekła — niech ci Bóg za nią zapłaci, ale... jakże ty tego dokażesz? — E, już by się to zrobiło! — odparł Jermaszka. — Ja się tam tak dalece niczego nie obawiam; grosza to jest trochę swojego, z łaski państwa, toby się o tym zaszło do Warszawy, a tam by już się poradziło powoli, byłem od pani pozyskał pozwolenie. — I owszem, ja ci tego nie bronię — odezwała się pani Krzysztofowa. — Idź, w imię boże, a pisz! Może cię to dobry anioł natchnął w szczęśliwą godzinę, wcale ci się sprzeciwiać nie będę. Namyśl się tylko dobrze, ja także podumam, a poproś tu do mnie pana Baltazara. Jermaszka, któremu wielki ciężar spadł z piersi, pobiegł natychmiast po Baltazara, a sam niezgrabnym chodem pociągnął ukryć się w swym alkierzyku, gdzie wielkim przeżegnawszy się krzyżem, chodzić począł i myśleć: jak ono to będzie? Gdy pani Anna powiedziała Baltazarowi o pomyśle Jermaszki, zdziwił się zrazu niezmiernie. Stary żołnierz nigdy się na tej cichej, niepozornej postaci człowieka poznać nie mógł: poczuł dopiero, że się omylił, posądzając go nie tylko o brak głowy, ale i o zakrzepłe serce. — A, bratowo moja kochana — wykrzyknął — toć złoty człowiek! Jeżeli w nim nie gra także ambicja wykierowania się na kamerdynera, co przy jego powierzchowności świetną by było nadzieją, jeżeli to z serca czyni, to zacny człowiek! Dobrze, żeby tam przy nim stał, a przypomniał mu czasami stare dzieje i obowiązki; jeżeli mu po prostu i po wiejsku czasem prawdę wyjąka, której tam od dworaków nie usłyszy, nie od rzeczy też będzie. Pogroziła pani Krzysztofowa bratu łagodnie. — Mój panie bracie — rzekła — wy tak zawsze skłonni jesteście człowieka sądzić z pozoru. Ja Jermaszkę znam od dziecka, bo to się wychowało u nas we dworze: rzadki to człek i jak własne nasze dziecię przywiązany, oddany nam całą duszą. Jeśli on idzie tam, to z serca, wie, że go śmiechy tylko i upokorzenia czekają za jego niezdarność, a nie żadne świetne losy: idzie dlatego, żeby się Adasiem zaopiekować po swojemu. — No, to niech w imię boże idzie! — rzekł pan Baltazar. — Mnie tylko żal, żem go pokrzywdził w myśli i posądził niesprawiedliwie. Dobry też pretekst jest, bo czas dawno, aby pan Adam dowiedział się o swej żałobie, o której może i nie wie. Pani Krzysztofowa potrzęsła tylko głową. Pisała już była do syna, a listy ich się skrzyżowały, w zamian bowiem od niego otrzymała oznajmienie o weselu, a nic już o tym Baltazarowi nie powiedziała. Wprawdzie zasłyszał był coś o tym z sąsiedztwa, bo starościc chełmski psy wieszał na wychowańcu swej pani, ale temu nie wierzył. Kto zna te zapadłe podlaskie bory i ich życie, łatwo pojmie, że tam wiadomości z wielkiego świata nierychło dochodzić muszą. — Wie on już o śmierci ojca — rzekła pani Krzysztofowa płacząc — o, wie, ale mu teraz młoda żona nie daje myśleć o starym ojcu. — Jak to? Więcby to prawda była, że się ożenił? — załamując ręce spytał pan Baltazar. — A, tak jest, ożenił się z wielką panią, ze starszą podobno od siebie kobietą. — Juściż nie z kasztelanową, bo tej mąż żyje i nie rozwodzi się? — Nie... z inną, z wdową, z domu X... Pan Baltazar zadumany głową pokiwał. — Ożenił się — rzekł — tak młodo! Trzebaż mu było świat sobie zawiązywać! No, a dawni jego opiekunowie? — Nic nie wiem, nie wiem — odpowiedziała. — Zapewne oni jego, a on ich opuścić musiał. — Ha, no! Co się stało, to się stało! — dorzucił wojak stary. — Zresztą tam mu Jermaszka nie będzie ciężarem, a źle będzie biedakowi, to do nas powróci. W kilka dni po tej rozmowie Jermaszka przyszedł panią pożegnać i spłakał się jak bóbr, padłszy jej do nóg: poczciwe serce wieśniacze. Chodził po dworku, żegnając wszystkie kąty, prosił o pozwolenie, żeby się mógł raz jeszcze przed obrazem Chrystusa pomodlić, a na ostatek wziąwszy kij w rękę, przeprowadzony przez dworskich, puścił się śmiało w ten świat me znany, który go strachem napełniał. „Bądź co bądź, jużciż ja się tam na coś przydam" — mówił w duchu. Po długiej i ciężkiej podróży, w której wiele przecierpiał, stanął wreszcie w stolicy i jak stał poczciwy niezgraba, tułał się tu i owdzie dopytując się o pana. Długo się tak błąkał, gdy mu nareszcie jakiś grzeczniejszy szlachcic wskazał pałac starosty. Tu się dostawszy, obstąpiony przez wytworną służbę, podziwiany jak jaka potwora, wyśmiewany, musiał znów dużo przenieść, nim się pozwolenia widzenia z paniczem doprosił. List od matki był mu przewodnikiem. Właśnie w chwili, gdy starosta od żony wychodził oznajmiwszy jej, że będzie na wieczorze u komandora, i chmurny zstępował ze wschodów, Jermaszka zaszedł mu drogę. W jego wspomnieniach żył jeszcze ów ładny, świeży pieszczoszek, pół—dziecię, Adaś rumiany i biały: takim, jakim go widział raz ostatni wesoło odjeżdżającego na wózku do Białej. Ledwie w bladym, pięknym, poważnym, wystygłym i przedwcześnie zmężniałym człowieku dopytać mógł Jermaszka swego dawnego panicza. Rzucił mu się do nóg z zapałem. Adam pomieszany cofnął się: nie poznał go, nie przypomniał, a zresztą wstyd jakiś przed służbą go ogarnął na widok tego człowieka odartego, zabrukanego długą podróżą, niezgrabnego, wyglądającego głupowato. List matki, który otworzył, wytłumaczył mu wszystko; ruszył ramionami, bo nie był rad i nie wiedział, jak się pozbyć natrętnego gościa: serce mu nic nie mówiło. — Chodź za mną! — odezwał się, pośpieszając do pokojów swoich i wiodąc z sobą posłańca. Oczy wszystkich stołecznych sług z szyderstwem pobiegły, goniąc za niezgrabnym Jermaszką, który — skulony, krzywy, wygięty na bok — wlókł się za swym paniczem. Rozczulenie jeszcze go niepozorniejszym czyniło, a znużenie zmięło jego biedną twarz na istotnie pocieszną jakąś, grymasującą maskę karnawałową. Gdy się w pokoju panicza znaleźli, Jermaszką znowu rzucił mu się do nóg, postawiwszy kij pielgrzymi w kącie. Był biedny, w łapciach dla zaoszczędzenia butów, w łapciach na woskowanej posadzce, w grubej siermiężnej kapocie, a pan siedział przeciw niego na wybitej atłasem sofie: dziwnie to jedno od drugiego odbijało. Z tych dwóch postaci — jednej pięknej a sztywnej i bez wyrazu, drugiej dzikiej, barbarzyńsko odzianej, opalonej, brzydkiej — poetycznie piękną była przecież ostatnia... Starosta wydawał się przy niej jak porcelanowa figurka przy brązowym posągu. — O, panie mój — rzekł Jermaszką — jakżem ja ciebie dawno nie widział! Cóż się to z tobą stało, o panie? Jakżeś ty nam uciekł? Ileż to nieszczęść na nas spadło od tego czasu! Gdybyście wy widzieli ten dwór w żałobie i naszą jejmość — co się z nią zrobiło! — Wiem, wiem wszystko! — spiesznie przerwał starosta. — O, wy jeszcze nic nie wiecie — podchwycił Jermaszką prawie płacząc — nic, boście tego swymi oczyma nie widzieli, bo z daleka to się inaczej wydaje. Ono to, ono... ale z nami pod te czasy potrzeba było być! — Jakże się ma matka? — zdobył się na pytanie Adam. — Ono to żyje biedactwo — odparł Jermaszka — ale jak! — potrząsnął głową. — Z nią to my, proszę pana, uradzili — dodał — abym ja do panicza przyszedł. Wy tu sami wśród obcych ludzi, a tu lud nie nasz poczciwy. Wszyscy mówią: trzeba by wam mieć choć jednego, na którego byście spuścić się mogli, co by się dał za was ukrzyżować i zabić. Ja sobie powiedziałem, pójdę ja... Pan Adam poczuł przecie ofiarę, ale nie zrozumiał jej potrzeby i lekko ruszył ramionami. — Dziękuję ci za dobre serce, Jermaszko — zawołał — ale jakże ty tu żyć potrafisz i co tu robić będziesz? — E, paniczu, jaśnie wielmożny panie — poprawił się sługa—nie troszczcie się o mnie! Prawda, straszno w pierwszej chwili, i mnie się zdało, że oni mnie chyba surowego zjedzą, ale... Te śmiechy ich jak noże szły w serce do głębi, ale się ja ich już nie boję. Co ja będę robił? No, to się zobaczy: znajdzie się. Taż to i ta służba nie porodziła się w galonach. Ano, siądę pilnować pańskiego dobra a baczyć, aby się paniczowi co złego nie stało. Przecie się przydam jakoś; bądźcie spokojni. Weźcie mnie ino na próbę. — Ale ty tu nie wytrwasz. — Ono to gdyby się słuchało tylko lenistwa, toby się pewnie uciekło na wieś — rzekł Jermaszka — ono to prawda, ale jak człek czuje, że mu się co robić należy, to ono znowu co innego. Ja ich w parę dni bać się nie będę. Pan Adam zawahał się jeszcze przyjąć nowego sługę bez wiadomości żony, ale zmiarkował, że powoli do swojej własnej woli chcąc dojść, potrzeba było zacząć od małych rzeczy, i rad już nawet był, że mu się zręczność nadarzyła spróbować. „Kto wie? — rzekł w sobie. — Nie wiadomo jeszcze, jak pójdą rzeczy: może człowiek, któremu zaufać mogę zupełnie, okaże mi się potrzebny; ale..." Tu spojrzał na połamaną postać niezgrabną Jermaszki i dodał: „Jak on tu będzie wyglądał? Ha, spróbujemy! Musi się okrzesać!" — No, więc, nim co będzie — rzekł głośno — zostaniesz tu! Pomówimy z sobą wolniejszym czasem. Starosta zadzwonił. Wszedł kamerdyner z tą miną, jakby mu łaskę robił, że go wysłuchał i na dzwonek się stawił. — Panie Biebrzycki — zawołał starosta — jest to dawny sługa mojego ojca, który przy mnie pozostanie! Prosiłbym, żebyś go wziął w swoją opiekę. Biebrzycki zmierzył oczyma przybysza z pogardliwą miną, kiwnął głową na znak powolnej zgody, zaczekał chwilę jeszcze i wyszedł milczący. — Przygotuj się — szepnął starosta — że cię tu gorzkie przejścia czekają od tej miejskiej służby, Jermaszko. — Ono to się im rady da — rzekł powolnie wieśniak. — Niech się jaśnie pan o to już nie troszczy — i schyliwszy się do kolan, odszedł. Starosta, podumawszy chwilkę nad listem matki, schował go i ruszył z wizytami. Nim jeszcze nowy sługa zszedł ze wschodów, Biebrzycki meldował o nim hrabinie. — Proszę jaśnie grafini — rzekł — to pan starosta jakiegoś przybłędę, łachmaniarza, jakoby tam sługę swojego ojca, przyjął i na dworze polecił zostawić. Przywlokło się to piechotą, do niedźwiedzia leśnego podobniejsze niż do człowieka: będzie nam robił wstyd, i dworowi jaśnie grafini, i nam. Ja nie wiem, co z tym robić. — Jak to? Kiedyż się to stało? — spytała hrabina, widocznie urażona, że się jej nawet nie opowiedziano. — Tylko co, przed chwilą — rzekł Biebrzycki — jaśnie wielmożny starosta rozkazał — na to słowo dał wielki nacisk kamerdyner — rozkazał mi go przyjąć do dworu i oznajmił, że ma tu zostać. —— Ja jeszcze o tym nic nie wiem — odpowiedziała hrabina — ale proszę spełnić polecenie mojego męża. Biebrzycki wyszedł nie rzekłszy słowa. ,,A więc to już jakaś systematyczna emancypacja — powiedziała sobie po cichu żona. — Zobaczymy! Zobaczymy! Rządzi się w moim domu bez żadnej, jak widzę, ceremonii." Tymczasem Jermaszka wyszedł z pokoju śmiało i poprosił grzecznie pierwszego spotkanego lokaja, aby mu wskazał, gdzie się ma podziać. Spisek na biedaka utworzył się w jednym mgnieniu oka, a Jermaszka też instynktowo go odgadł i zamiast się przestraszyć lub oburzyć, postanowił go wielką krwią zimną zwyciężyć. Pierwsze wystąpienie było dlań największej wagi: na męstwie mu nie zbywało. — Co pan raczy rozkazać? — spytał go lokaj. — Prosiłbym pana o wskazanie mi pomieszczenia. — Pokoje dla pana gotowe — odparł lokaj; poprowadził go do sieni, otworzył drzwi do dużego pieca i ręką zaprosił go do czarnego wnętrza. Jermaszka popatrzał, kiwnął głową, nic nie rzekł. — Trochę to ono będzie ciasno i przyciemno — odparł po chwili — ale jak mi każą w piecu legać, to się i położę. Zimna krew, z jaką to wyrzekł, zmięszała służbę, która się tłumnie zbiegła patrzeć na parafianina. Jermaszka podniósł głowę, krew mu uderzyła do czoła. — Bardzo to ono koncept ładny — rzekł powoli, podpierając się w boki — moi jaśnie panowie miejscy, ale pogadajmy no, kiedy chcecie, a raczcie mi objaśnić, czego to wam tak w smak z wieśniaka sobie stroić żarty? Czyście to wy co lepszego ode mnie, żeście trochę bruków poszlifowali? Czyście to nie pozostawiali tam na wsi matek i braci w takuteńkich siermięgach jak moja? Albo ono myślicie, że dla szarej kapoty człek się ma za gorszego od was? — Ono to nie. Gniewać się nie ma czego, a dziwować się jest. Pójdę do gospody i za swój miły grosz znajdę sobie izbę i łoże, na którym wypocznę, ano potem — zobaczymy. — Patrzcie no, jaki mówny niezdara! — zawołał jeden. — Należałoby mu sprawić frycówkę — rzekł drugi — co to on nas tak śmiało ożogiem sięga i gdyby sobie równych traktuje! — E, dalibyście mu pokój! — powstrzymał inny. — Gotowa historia i wrzawy narobicie. — Ja wam ręczę, że pani by nic nie powiedziała — przerwał pierwszy — a że pan by się podąsał, to co? — Bardzo pana dobrodzieja przepraszamy — odezwał się z tłumu drugi — za niepiękny żart, ale ponieważ lokal dla niego nie wyznaczony, może zechcesz w kuchni ze stróżami pogościć. Wszyscy się zaczęli śmiać. Jarmaszka powoli zabrał sakwy i odparł: — A czemu nie? Albo to nie bracia nasi? O, o, z wielką ochotą! — Ano zważcie — dodał lokaj inny — że to dla takiego łapciarza jeszcze za wielki honor: tamże już przecie w butach chodzą. Śmiechy, drwiny i szarpania szły dalej, gdy w tej chwili zawołano o karetę dla pani i prawie jednocześnie do sieni, w której się to działo pod wschodami, zeszła sama starościna, zadziwiona zebranym tłumem służby i zbyt głośną wrzawą. — Co to jest? — zapytała. — E, to nic, to nic — rzekł jeden z młodszych. — To tak. Jermaszka przebił się przez nich, wystąpił i skłonił się. — Przepraszam jaśnie panią — zawołał, do kolan jej naginając się — to nie jest nic, ale rzecz o mnie idzie. Ja tu przyszedłem po służbie z listem do mojego panicza z Wólki Brzozowej, pan mi przykazał zostać, a ci znowu panowie, bo to tu wszyscy panują widać, pokazali mi, gdym spytał — mieszkanie w piecu albo w kuchni... Nie wiem jeszcze, gdzie lepiej, to się namyślam, a z tego śmiech. Starościna spojrzała nań bacznie i ruszyła ramionami. — Biebrzycki! — zawołała surowo. — Kto tu sobie takich żartów pozwala? Co to jest za nieporządek? Pan przykazał, aby go przyjęto, a służba śmie lekceważyć rozporządzenia i stroić żarty? Proszę mi zaraz wszystkich winnych ukarać. — To mówiąc chciała siąść do karety, gdy Jarmaszka schylił się jej do kolan: — Jaśnie pani, ono to sobie był żart, a ja głupi, żem się uraził i skarżył. Proszę, aby nikt za mnie nie pokutował, lepiej sobie już precz pójdę — ot i kwita! Starościna kiwnęła głową, nic nie odpowiadając, dała tylko znak Biebrzyckiemu, który się skłonił, i żywo wsiadła do powozu. Jermaszka pozostał z kijem w ręku spokojny i niewzruszony. — Przy garderobie pańskiej jest od tyłu przedpokoik — rzekł kamerdyner do niego, wskazując wschody — tam waćpana zaprowadzą. Wieśniak skłonił się i poszedł w milczeniu. — Już ja mu tego łajdakowi nie daruję! — zawołał, pięść podnosząc za nim, jeden z lokajów. — Nie będzie mu tu bardzo słodko, za to ręczę! Udał Jermaszka, że nie posłyszał, i powlókł się, do kąta ciemnego, który mu z pogardą wskazano... Tak się począł pierwszy dzień jego ciężkiej służby. Koniec XVIII wieku, jak owo pierwsze tysiąclecie chrześcijaństwa w roku 1000, oznamionowany był orgią szaloną, która zwiastowała nową epokę. Nigdy świat tak się bawić nie pragnął, tak za rozkoszami nie gonił, tak nie potrzebował rozerwać się, zapomnieć — Upoić. Nie tylko nasz kraj, cała Europa chorowała na tę zaraźliwą rozpustę. W Polsce przybierała ona barwę szczególną, która wydatniejszym czyniła to obłąkane uganianie się za weselem niemożliwym, występnym, dziecinnym. Bale, maskarady, fajerwerki, turnieje, pijatyki szalone, zbytek niepomny jutrzejszej nędzy, następowały po sobie i napełnić nie mogły tego naczynia Danaid, pod którym przepaść może kopało sumienie. Ani wiek, ani płeć nie wyłączały od tej dziwnej choroby... Dziesięcioletnie chłopaki, poprzebierane za amorki, umizgały się już do dwunastoletnich dziewczynek, a starzy i siwi senatorowie Rzeczypospolitej kochali się na zabój w piętnastoletnich aktorkach. Ludzie wszystkich stronnictw jednoczyli się przy kieliszku, z tą różnicą, że jednym spadała w wino łza, drugim staczał się w nie śmiech szatański: jedni w nim szukali zapomnienia, drudzy nasycenia. Czasem wpośród tych uczt uderzał jaki piorun, zabijał jednych, rozpraszał drugich, otwierał przepaść, ale służba zaścielała ją kobiercami i tańczono na przepaści. Ledwie kilka naliczyć było można domów, w których surowszy przechował się obyczaj: młodzież cała puściła cugle namiętnościom. Toteż w rachubach partyj, w polityce, w robotach pokątnych wielką rolą grały uczty, kolacje, podwieczorki, przyjęcia: najpoważniejsza narada nie obeszła się bez konkluzji kielicha i wielkiego: „kochajmy się!" Do najszaleńszych ucztowników należał ów sławny komandor, o którym mówił Maluta, tak go mocno zalecając. Postać XVIII wieku, coś z Cagliostra, coś z hrabiego Saint— Germain, istota zagadkowa, dworak uczony, jasnowidzący, spekulator, wytworniś, mistyk, sybaryta, niedowiarek, koniec końców — tajemnica. Przyjmował w swoim domu po królewsku, a źródła, z których płynął ten Paktol niewyczerpany, całkiem światu były nie znane. Świadczył wiele, nosił płaszcz filantropii na ubrylantowanych ramionach i zarywał na małego Franklinika, gdy od kart wstawszy rozprawiać począł o losach ludzkości. Wielki wyznawca zasad braterstwa ogólnego ludzi, stroił się jednak tak, aby go nikt wziąć nie mógł za prostego człowieka, choć z szlachectwa sobie szydził, miał liberię herbowną i ordery na szyi. Nierzadkie były w owym czasio owe postacie dwulicowe: nie są one jeszcze osobliwością i dzisiaj. Prawda uznana, nim przejdzie w czyn, zawsze przebywa też same stadia, tych samych doznaje przeobrażeń, jest uczutą, dowiedzioną, wypowiedzianą, staje się czynem, a na ostatku prawem. W tym periodzie XVIII wieku była ona jeszcze ledwie przeczuwana, ledwie świtała jako myśl, u dojrzalszych bojaźliwie zaczynała przeradzać się w słowa: na czyn nie zebrał się dla niej — chyba kto gorętszy, i to chwilowo. Czyniono wycieczki w tę stronę, ale z nich szybko wracano do domu. Komandor należał do przodkujących swojemu wiekowi, ale szedł słowem, nie czynem, a chcąc apostołować, musiał do pogan przemawiać ich językiem. Apostołował więc winem, uciechą i wielkimi, czczymi słowy. Jako gospodarz wylany dla swych gości, nie miał równego. Czy spełniał obowiązek, czy karmił próżność, o tym sądzić nie będę. W tym roku najmował kamienicę całą naprzeciw kościoła Księży Dominikanów w końcu Krakowskiego Przedmieścia i przerobił ją swoim kosztem: góra — cała wybita na nowo, ozłocona wspaniale, umeblowana wytwornie — godna była Krezusa. W kraju, w którym zbytek dobrej próby nigdy nie był rzadki — świadkiem owe opisy Warszawy za Władysława IV — niełatwo było olśnić; pamiętano jeszcze przepych Tarnowskich, Sobieskich, Firlejów, Tęczyńskich, Herburtów, Ostrogskich: walczyć z jego wspomnieniami trudno być musiało, wytwornisie musieli na inną rzucić się drogę. W miejscu srebrnych stołów i złotych roztruchanów stawiano mebelki wysadzane misternie, drogie szkła: kunszt zastępował materię, zbytek się idealizował, zamykając w smaku i pracy. Dom komandora z tą myślą był urządzony, nie świecił on zbytnio, ale był na podziw wygodny, smakowny, wytworny. Podziwiano w nim prześliczne obrazy przywiezione z Włoch i Holandii, historiowane kobierce francuskie, porcelany chińskie i japońskie, wielkie zwierciadła weneckie w rzeźbionych ramach, zresztą — sam porządek domowy, z kobiecą starannością obmyślany, i niesłychaną wygodę. Wszystko, co ten dom miał, było w swoim rodzaju osobliwością, a komu by nie brakło cierpliwości, nasłuchałby się ciekawych historii z powodu każdego sprzętu i fraszki: każda z nich miała swe dzieje i wspomnienia, coś, co ją odznaczało, czyniło drogą, szczególną, przedziwną. Maluta, malując komandora pośpiesznie, narysował postać jego dosyć trafnie; do jego obrazka to tylko dodamy, że powierzchownie był to jeden z najpiękniej— szych mężczyzn swojego czasu i mógł co do wdzięku fizjognomii i postawy walczyć o lepszą z najsławniejszymi pięknoszami epoki. Gdyby ubrany jak laleczka wszedł do salonu, kształtami postaci, nogą, ręką białą upierścieniowaną a prześliczną, figurą, wejrzeniem łagodnym oczów niebieskich czarował kobiety. Obejście jego było pańskie i poufałe zarazem, czuli jednak bliżsi, że nikt z nich do głębi duszy mu się nie dostał: był serdeczny dla wszystkich zarówno, nie zwierzał się nigdy nikomu. Próbowali go ciekawi badać przy kieliszku, ale komandor pił, co chciano, jak chciano i ile kto życzył, a po uczcie nad ranem wychodził świeży, zdrów, przytomny, jakby był na czczo. Mówiono, że pijąc, coś miał zwyczaj wąchać z jakiejś flaszeczki. Życie jego przeszło wielce burzliwie, pełne dziwnych przygód, tym się tylko zdradzało, że czasem wspominał o obcych krajach, o dalekich podróżach, że niektóre z tych pięknych rzeczy, którymi ubrane były pokoje, widocznie pochodziły ze zdobyczy poczynionych w owych wędrówkach. U komandora, który, słynny był z kuchni i piwnicy, za stołem z podziwieniem znalazłby historyk obok istotnych znakomitości wieku plugawe jego wyrzutki, wszystkich zarówno wesoło gwarzących i w dziwnej z sobą poufałości. Przed północą już zaczęły z pochodniami powozy zbierać się przed dom oświecony, a mały placyk przed kościołem wypełnił się wkrótce najwykwintniejszymi ekwipażami, które tu jakby rodzaj obozu sformowały. Ludzie pozłazili z kozłów, a gdy panowie zabawiali się w pałacu, oni też sobie ucztowali w sąsiednich szynkach. Salony komandora były wspaniale oświecone tysiącem świec jarzących, które — snopami przytwierdzone do ścian, odbite w zwierciadłach — tworzyły iluminację rzęsistą. W ich blasku obrazy, kryształy, obicia, całe czarodziejstwo zbytku nieco wymuszonego i oryginalnego jeszcze się jaskrawiej wydawało niż we dnie. Pokoje miały różne charaktery. Salon główny był w smaku francuskim tego wieku, ale dalsze ubrane były umyślnie jeden po chińsku, drugi z grecka, inny wreszcie stylem średniowiecznym, dosyć niedołężnie naśladowanym. W każdym z nich był stosowny sprzęt, dobrane doń ciekawostki i zabytki kosztowne, uzbierane po świecie. W greckim pokoiku stał w pośrodku posąg starożytny Wenery. Oświecała go lampa alabastrowa spuszczona z sufitu i cztery podobne urny po rogach stojące na kolumnach marmurowych. Na tle ciemnoczerwonych ścian, w tym półmroku lamp posąg wydawał się jakby żywe wcielenie piękna, któremu starzy sybaryci przychodzili się przypatrywać z cynizmem, na jaki dziś tylko szalona młodzież zdobyć by się mogła. W chińskim gabinecie pełno było kiwających się mandarynów, pagod porcelanowych, laków, brązów i osobliwości Państwa Środkowego; w średniowiecznej komnacie stali u drzwi dwaj rycerze we zbrojach, z hełmami zapuszczonymi, trzymający chorągwie herbowne, w środku pełno było dębowych szaf, katedr i stolików. Główny salon odznaczał się świeżością i blaskiem. Nad kanapą wisiał tu portret kobiecy, który ściągał wejrzenia gości i zaostrzał ciekawość; ale o wytłumaczenie tej zagadki pytać nie było wolno. Na tle ciemnym, ale przezroczystym, rysowała się w bieli urocza postać niewieścia, cała osłonięta półprzeźroczystymi draperiami, które i twarz jej pokrywały. Oko kochanka tylko mogło zza nich wyczytać rysy tajemnicze, które artysta cudownie odznaczył; on jeden widział ją przez te zasłony taką, jaką pamiętał: dla obcych była to tylko dziwaczna sztuczka i niezrozumiały wysiłek malarza. Każdy stawał przed tym obrazem w przepyszne ramy, całe z lilii i liści dębowych uplecione, oprawnym, wszyscy szeptali spoglądając nań i odchodzili zamyśleni. Mniej dyskretni zapytywali komandora, co to jest, a on im odpowiadał, że to osobliwszy jakiś portret, który nabył jako de jorce, że nie wie, co wyobrażał. Gdy pan Adam wcisnął się w ten świetny tłok pełen gwiaździstych piersi i orderowych ramion, znalazł już prawie całe męskie towarzystwo stolicy zgromadzone na pokojach; grupy powinowactwem ciągnione jeszcze się nie były potworzyły, najsprzeczniejsze postacie stykały się i ścierały o siebie w tym tłumie. Posłowie zagranicznych dworów, podróżni różnych narodowości, dworacy królewscy, szlachta bogata przybyła ze wsi, urzędnicy wielcy, a obok nich posłowie sejmowi, ubożsi wieśniacy, dostojnicy miasta, artyści, kilku duchownych, słowem, skupione wszystkie żywioły społeczne, które gdzie indziej razem rzadko się spotykały, tu najdziwniej były z sobą zmieszane. Wszystko to ściągał jeden cel, jedna słabość szukania wrażeń i uciechy, potrzeba roztargnienia i zabawy. Niejedno czoło rumieniło się samo od myśli, że się tu znalazło, zrzuciwszy wieńce, co je opasywały na prozaicznej drodze, którą gmin przywykł chodzić do wodopoju. Obok salonu wielka biała sala, z przystawionym w końcu chórem spartym na kolumnach, przeznaczona była na muzykę najprzód, potem na grę, która była jedną z namiętności wieku. Grano zapamiętale naówczas i zgrywano się do koszuli. W chwili gdy pan Adam wchodził — witany przez gospodarza a pilnowany i przeprowadzany przez Ma— lutę, który wziął na się być dlań sternikiem wśród tych fali — w białej sali właśnie rozpoczynał się koncert i część towarzystwa wychodziła, by go słuchać, inni rozprawiali głośno, śmieli się, rozsypywali po kątach dla cichych jakichś narad i facjend kryjomych, zwierzeń i wymówek: czuć było w powietrzu po przelatujących słowach krzyżujące się sprawy różne. W salonie białym na fotelu aksamitnym królowała jedyna tu przytomna kobieta, gospodyni chwilowa, ulubienica komandora, otoczona gronem wielbicieli, sławna Leonina, Tantolini, włoskie dziewczę z Sorrento, dziwnej urody, jakby wykradzione z obrazu Tycjana. Adam, który jeszcze był sobie nie dobrał towarzystwa, które by go w pochodzie wstrzymało, kierowany tylko nieco przez Malutę, zbliżył się do drzwi wiodących do sali białej i w nich jak w ramach ujrzał to zjawisko urocze, chciwe w nim topiąc oczy. Leonina siedziała sparta na ręce, trochę zmieszana wystrzałami tylu oczów skierowanych na nią, trochę dumna blaskiem, jaki ją otaczał, ale w postawie tak wdzięcznej, że najtrudniejszy znawca nic by jej artystycznemu układowi zarzucić nie mógł. Rzekłbyś, że się jej gdzieś wyuczyła w pracowni rzeźbiarza, służąc mu za wzór do Psychy. Wydawała się tak młodziuchną, tak świeżą! Ubrana była dnia tego biało, włosy miała zaczesane po grecku i maleńki w nich tylko diadem; ale były to włosy owej barwy gorącej, złocistej, którą dawne Wenecjanki z taką pracą i znojem wyrabiały sobie dziwnymi sposoby; włosy przy świetle nawet jaśniejące tonami brązu, nieporównanej obfitości, połysku i piękności. W ich oprawie wyglądał owal biały, regularny, spokojny, oświecony dwojgiem oczów jak węgle czarnych, ogromnych, poważnie patrzących a tak przeszywających człowieka, jakby mu do dna duszy dostać chcia— ły. Dodajmy kibić Psychy, rękę cudownych kształtów i całą postać spod tej sukni leciuchnej dającą się odgadnąć zbytecznie: była to moda wieku, chodzono po grecku, prawie nago. Ci, co mieli słuchać muzyki, wlepiwszy oczy w Leoninę, stali spętani, osłupieli jej pięknością, niemi, oczarowani, odurzeni, nie wierząc prawie oczom, że mieli przed sobą żywą istotę. I tak jak Wenus w greckim gabinecie chciało się wziąć za żyjącą, tak Leonina wydawała się ożywionym przez Pigmaliona posągiem. — Ale to obraz Tycjana! — wykrzykiwali jedni. — Ale to figura skradziona z Pawła Weroneńczyka! — wołał ktoś drugi. — To portrer Van Dycka . — To Madonna Francji! Adam podszedł, zapatrzył się, stanął i trzeba przyznać, że pozostał jak wkuty. Pierwszy może raz w życiu widział tak nieposzlakowaną piękność, w której oko próżno szukało błędu, niedostatku, uchybienia ogólnej harmonii, skazy na tym diamencie pełnym blasku. Śmiałość naiwna i ujmująca słodycz, coś w wejrzeniu ciekawego, wyzywającego, czyniły ją jeszcze ponętniejszą; zdawało się, jakby wczoraj dopiero przybyła znad brzegów czarownego krateru na chłodny ląd piaszczysty ziemi obwianej mgłami. Kapela złożona z najprzedniejszych wirtuozów stolicy, nie tak liczna ani tak huczna jak dzisiejsze, ale dobrana, rozpoczęła uwerturę Rameau, potem popisywał się słynny skrzypek z koncertem, potem flecista niemiecki, potem grano symfonię Haydna, na ostatek piękna Leonina, której przy klawikordzie towarzyszył stary Włoch w popielatym fraczku, zaśpiewała arię włoską: była bowiem niegdyś pierwszą śpiewaczką opery króla jegomości neapolitańskiego. Gdy pierwsze tony tego czystego a silnego głosu mło— dzieńczego rozbiegły się w powietrzu, nagle szmery ustały, zrobiła się cisza, wszyscy wrośli do ziemi i dech w sobie zatrzymali, aby jednej nuty nie stracić. Dźwięki instrumentu, który jej towarzyszył, zdały się jakby klekotaniem suchym i nieznośnym przy tej pieśni, co tak ognistym życia strumieniem buchnęła. Był to głos, jaki tylko z piersi młodej Włoszki dobyć się może: jasny, czysty, pewien siebie, wonny młodością, giętki, dla którego nie ma trudności, w którym nie czuć nauki ani sztywności metodycznej. Najwyższa sztuka musi być największą naturalnością. Łączył się z tym jakiś wyraz żywota i siły, porywający swą potęgą. Śpiewała pieśń jakąś wesołą i w duszach wszystkich zrobiło się jasno, jakby wniósł lampę w ciemności, potem zaszła w smutek, boleści, w łkanie i jęki i powlokła za sobą rozrzewnionych słuchaczów, aż się im płakać zechciało; a gdy z tych ciemności, wydobywając się na świat powoli wróciła, jakby wychodząc z Pauzylipu na słońce i pogodę wesela i nadziei, wszyscy wybiegli z nią razem uszczęśliwieni, ocaleni: ostatnia nuta pełna radości o mało nie wywołała echa w ustach przytomnych... chciało się im z nią zaśpiewać — Evoë Grzmot oklasków wstrząsł całą salą; niektórzy popłakali się aż słuchając, sami nie wiedzieli czego, inni nucili ciesząc się szalenie. Ta pieśń każdemu z nich powiedziała coś innego, z każdego dobyła, co krył i chował, co chciał zapomnieć, co pielęgnował i żywił w głębi siebie, co kto miał najdroższego żałobą i weselem. Jeden znalazł w niej swą młodość, drugi miłość, inny straconą poczciwość, ów uczucie uronione po drodze: bądź co bądź, nie było człowieka, który by nie uczuł, jak potężna jest sztuka, gdy jej tłumaczem prawdziwy artysta... i uczucie prawdziwe. — Bravo! Bravissimo! — Cudownie! Bosko! Niezrównanie! — wołali starzy i młodzi. Leonina skłoniła się lekko, podniosła oczy i widać było na jej twarzy, że ona także śpiewając była gdzie indziej, może na wybrzeżach niebieskiego morza swego, może w Wenecji, gdzie się kształciła później, na Canal Grande, może płynęła na Lido, może z okien domu, zwieszonego ze skał nad morze, poglądała na Neapol wieńcem rozłożony z przeciwnej strony lub na rumieniące się w oddali Capri... To pewne, że latała gdzieś czarownica, że ci ludzie bez skrzydeł zerwali się ją gonić i popadali na ziemię. Wyglądali też teraz wszyscy jak rozbici. Pan Adam w czasie śpiewu, choć w operze paryskiej słyszał najsłynniejsze primadonny owego czasu, stał także osłupiały i przejęty: czuł, jak mu dreszcz zimny przelatywał od mózgu po plecach, jak w niego lał się strumień lawy gorącej, to lodu rozpuszczonego i mrożącego. Nie wiedzieć dlaczego, stanęły mu w myśli kościół farny w Białej i pierwsze spotkanie z Julią, jakaś scena wieczorna, potem pogrzeb w Wólce Brzozowej... On, co nigdy nie marzył, poleciał także w swój świat na skrzydłach fantazji, uniesiony muzyką. — To coś nadzwyczajnego — rzekł trąc ręką po czole, jakby chciał przywołać przytomność — nie rozumiem siebie. — Prawda — rzekł spinając mu się do ucha Maluta — to słowik włoski... to śpiew z innego świata! Czuć od niego woń rozmaitych pomarańcz i jaśminów. Cudownie! Cudowna Diva! Diva! A powiem panu w tajemnicy, że pan nie wiedząc przyczyniłeś się do tego wykonania: Leonina wzrok miała w pana wlepiony. — We mnie? — Ale cyt! To tajemnica! — dodał mały. — To tajemnica! Brawa nie ustawały, proszono o coś jeszcze, Leonina się opierała: czuła, że takich dwóch pieśni jednego wieczora pierś wynucić nie zdoła, bo nie ma w człowieku dwóch dusz, a całą wylać potrzeba na taki śpiew. Ale gdy jakiś amator muzyki stary ukląkł przed nią, a stojący bliżej naśladować go zaczęli i ujrzała przed sobą cały szereg peruk pochylonych, rozśmiała się z tych pudrowanych głów, szepnęła coś Włochowi i przy bardzo prostym akompaniamencie naśladującym gitarę poczęła prostą neapolitańską canzone. Była to piosnka dziewczęcia młodziutkiego, roztrzpiotanego pod tym słońcem Południa, które krew czyni kipiątkiem, rozśmieszonego, wesołego jak ptaszę; śpiew leciuchny, szczebioczący, szyderski, przy którym chciało się cień gonić, ściskać mury i całować ciepły wiatr wiejący z gór, kasztanowymi lasy porosłych. Szał doszedł do najwyższego stopnia, a Leonina, widząc swych wielbicieli w tym rozgorzeniu, zakręciła się, rozśmiała ruladą jak sznur pereł świetną... i uciekła. I zrobiło się w sali ciemno i chłodno, i pusto: wszyscy poczuli, że ona była życiem i słońcem... Pan Adam nawet doświadczył dziwnego uczucia tęsknoty, jakiego w sobie nie znał: żal mu się zrobiło steranej młodości. — A — rzekł mimowolnie do Maluty — czy ona się już nam nie pokaże? — Zdaje mi się, że przyjdzie. Poszła tylko spocząć — odpowiedział, zacierając ręce, pan Florian — choćby dla zobaczenia jeszcze z bliska pana starosty. — Mnie? — spytał pan Adam. — Ale tak! Tak! — śmiejąc się dodał kusiciel. — To wiem autentycznie. Komandor stał niedaleko przy drzwiach, słuchał i mógł usłyszeć; pan Adam trącił łokciem Malutę i umilkli. Po chwili gospodarz, który bardzo wydawał się zimny, zbliżył się i zapytał starosty: — Jakże się panu śpiew jej podobał? — Nie mogę nawet powiedzieć, czy mi się podobał... bom pijany od niego — rzekł pan Adam. — Głos to istotnie przedziwny — rzekł chłodno gospodarz — tysiące ich słyszałem, nigdy podobnego, który by tak działał na człowieka. Ale ona dopiero żyje, gdy śpiewa, całe jej życie w tym głosie: zresztą — pospolita, chłodna nawet istota. Skąd się tam bierze ten szał, ten urok, ten wyraz, to pojąć trudno. Jej śpiew jest jak wejrzenie wielu kobiet, które więcej mówią oczyma, niż potrafią usta powiedzieć. To rzekłszy gospodarz wcisnął się w tłum i odszedł. Muzyka, która potem zagrała, skrzypiała tak w uszach słuchaczów, że się powoli z białej sali porozchodzili, nie było można wytrwać przy niej po śpiewie, choć w istocie była wyborna. Był to tylko pierwszy akt tego dramatycznego wieczora, niby otwarcie jego; zaraz potem lokaje pokazali się we drzwiach, kamerdyner drzwi do jadalni odemknął i goście poszli na kolację. Zastawa stołu, który cały był w zieleni, w zwierciadłach i porcelanowych figurkach, zdumiewała oczy, ale woń jej przyjemniej jeszcze połechtała nerwy smakoszów. Zapach kwiatów mieszał się z ulatującymi wyziewy potraw, które odegrywały także w powietrzu pewien rodzaj koncertu dla nosów i podniebień publiczności. Jakkolwiek wielki był tłum, sala, stoły i stoliczki starczyły na pomieszczenie wszystkich wygodne, cisza żarłoctwa, przerywana tylko brzękiem widelców i łyżek, rozpostarła się po sali i trwała aż do pierwszych kielichów, które usta otwarły — uśmiechem. Dzieje wszystkich uczt podobnych są jednakie: w godzinę potem ci, co przyszli dla wieczerzy tylko, wysu— nęli się po cichu, reszta zabierała się do wałki z koszami pełnymi butelek, przy których szturmie mogła nocować. Kielichy dobywano coraz okazalsze i większe, gospodarzyli, gorąco przykładem zachęcając, przyjaciele komandora, on sam po trosze, słudzy nawet. Pijatyka poszła okrutnie szybko, namiętnie, z przerażającą gwałtownością. Uszczupliło się tylko grono bachusowych dzieci, gdy niektórzy poczuli, że w sali białej gra się rozpoczynała, część znaczna odbiegła do kart. Tu na zielonym suknie świeciły się kupy złota, blaskiem swym pociągając serca i oczy. Maluta — który ciągle miał w opiece starostę i wodził z sobą wszędzie, pilnując, aby wszystkich rozkoszy skosztował — patrzył w oczy, śledził każde jego wrażenie, ale nie znalazł w chłodnym owym człowieku takiego zapału, jakiego się po niewytrawnej jego młodości spodziewał. Stanęli wreszcie przy stolikach gry, od której dotąd pan Adam się wstrzymywał. Nie mógł nawet grać, bo w kieszeni nie miał nad kilkanaście czerwonych złotych, a stawki były grube i wstyd było z kilkoma dukatami wystąpić. — Cóż to, nie popróbujesz pan szczęścia? — zapytał go Maluta. — Ja nie grywam — rzekł starosta sucho. — Jeżeli pana hrabiego wstrzymuje jaka okoliczność chwilowa, paręset czerwonych złotych zawsze się znajdą w kieszeni jego sługi na rozkaz, a nie postrzeże nikt, jak je panu podsunę. — Ale nie, nie gram — odparł pan Adam. — To do woli... tylko zrobię uwagę, że może by wypadało grać — szepnął mały — to jakoś należy do dobrego tonu, żeby nie było śmiesznie. — Nawet nie umiem, przyznaję się. — Gdybyś jaśnie wielmożny hrabia pozwolił sobie pomóc... — Ale nie. — Juściż tu się zgrać nie można. — Grasz pan, panie starosto? — spytał w tej chwili nadchodzący gospodarz. — Ja, nie, jestem nowicjuszem w tej sprawie, zwykle nie grywam. — A, to prześlicznie! Jedną słabością mniej — to już wygrana! Jest to na nieszczęście słabość, mierzenie się i walka z. losem namiętna. Jak to? Starosta nie grałeś nigdy? — Dotąd nigdy. — A, to dla samej ciekawości warto by spróbować szczęścia swego — rzekł gospodarz. — Nikt siebie nie zna, kto nie grał. Jest to studium własnego charakteru. Miałem się zawsze za bardzo cierpliwego, ale istotnie gra dopiero cnoty mnie tej nauczyła. Adam czuł się dziwnie pociągniony ku temu człowiekowi. Komandor miał dlań urok niewytłumaczony, uśmiechnął się, zbliżyli się jakoś ku stolikowi. — Prosimy o miejsce! — zawołał gospodarz. — Oto przybywa człowiek, który ślepemu fatum przynosi po raz pierwszy ofiarę! Dziewicza stawka! Wiele, panie starosto? — Ja? — rzekł zmięszany Adam. — Jak pan sądzi? — O, co bądź! Fraszkę! Pięćdziesiąt dukatów? W tej chwili poczuł starosta, jak do jego kieszeni przechodziły dwa rulony, z których jednego zaraz dobył. Zawierał widocznie sto dukatów. — Oto jest, co mogę przynieść na ofiarę — rzekł wyrzucając rulon — nic więcej. — A więc od razu cały w paszczę potworu — odpowiedział śmiejąc się komandor i rzucił rulon na karty. Po chwili milczenia: — Brawo! Wygrywa! — zawołano dokoła. Pan Adam nie widział i nie rozumiał, co się działo. — Niech idzie dalej, na dwieście? — spytali. — Tak, na dwieście — rzekł pan Adam. Karta wygrała znowu. — Na czterysta! Starosta, obałamucony krzykami, zgadzał się na wszystko. Nowa wygrana. — A, to już musisz pan trzymać na osiemset: prawdziwe szczęście nowicjusza! — zaczęli wołać wszyscy. — Na osiemset! Baczność, na osiemset! Jeszcze raz karta przeszła, nastąpiło milczenie. — Cuda! — Trzymasz pan na tysiąc sześćset? — spytał z ukłonem bankier. Pan Adam chciał się okazać; obawiał się i żałował ośmiuset wygranych dukatów, ale kiwnął głową zezwalając. Stawił na asa... as w następnej passie wyszedł dla niego. — Zadziwiające szczęście — wołano wkoło — gdyby był umiał z niego korzystać! — Jesteś pan predestynowany — zaśmiał się komandor odchodząc od stołu — bierz pan dukaty i na dzisiaj basta. Ale strzeż się, nic niebezpieczniejszego i bardziej uwodzącego nad pierwszą wygraną. Pan Adam pod naciskiem wrażeń, których raz pierwszy w życiu doznawał, zabastował sam nie wiedząc jak; nie umiał poradzić sobie z pieniędzmi, których mu ponapychano pełne kieszenie, tak że suknie obrywały. Maluta, widząc go zakłopotanym, podjął się odnieść mu je do domu. Chociaż nie stawił już więcej, pan Adam nie odszedł od stolika gry aż nad ranem; karty go zajmowały, patrzał, rozpalał się, niepokoił, policzki mu płonęły, w piersi kipiało. Muzyka, wieczerza, wygrane dukaty, natłok rozmaitych myśli i uczuć rzuciły go w odmęt dziwny; czuł, jakby nowe jakieś rozpoczynał życie... niepokój i żądza nie znana siadły mu na piersi i ssały je z szyderskim uśmiechem. Gdy rano do domu powrócił, kładąc znużoną głowę na poduszkach, rzekł do siebie w duchu: Przecież to się musi życiem nazywać!" W snach trochę gorączkowych przelatywały stoliki, karty, stosy złota, bukiety i kobiety. Julia unosiła się nad nim z rozpuszczonym warkoczem, obwinięta nim cała, jak gdyby w płaszczu ognistym, śpiew jej rozlegał się szeroko i wrzał mu w piersi jak kipiątek. Gdy oczy otworzył bardzo późno na dzień, ujrzał przy sobie siedzącego Malutę i leżący na łóżku zielony woreczek z tysiącem sześciuset dukatami. Z drugiej strony stał Jermaszka z założonymi na piersiach rękami, ze spuszczoną głową, w cieniu, i przypatrywał się paniczowi z wyrazem głębokiej wewnętrznej boleści. Ledwie miał czas wstać i przyodziać się, gdy kamerdyner oznajmił mu, że pani z nim widzieć się pragnie. Chociaż przykro mu to przypominało jego poddaństwo, musiał pożegnać Malutę, który z niego ciągnął spowiedź wrażeń wczorajszych, i poszedł do żony. Pani przyjęła go wcale nie tak, jak się spodziewał, z wesołą twarzą i swobodnym na pozór umysłem; spojrzała nań bacznie, wzrok jej dłużej spoczął niż zwykle na chmurnym jego czole i spytała: — A cóż? Dobrzeście się bawili wczoraj? — Doskonale — rzekł starosta, ośmielając się powoli ł przybierając ton swobodniejszy niż dawniej, mniej uległy — bawiliśmy się wybornie, alem dziś trochę niewyspany. — A, bo też zapomnieliście się do dnia. — A, tak jest. — Grałeś zapewne? — dodała żona z trochą niepokoju. — Musiałem... — Wiem, wygrałeś nawet tysiąc czy półtora tysiąca dukatów, c'est un joli denier. — Wiesz więc wszystko — odparł, mięszając się, starosta. — Miałem widać szpiegów za sobą. — Szpiegów? Nie, ale dużo moich i twoich przyjaciół. Powiem ci więcej, byłeś zachwycony śpiewem tej nędznej chłopki włoskiej, rudowłosej — dorzuciła, czerwieniąc się, żona. — Mogłabym ci prawie wyliczyć, ile kieliszków wina wypiłeś i ile razyś się obejrzał wyglądając, czy panna Leonina nie wróci. — Nadzwyczaj to mi pochlebia, że się raczysz tak mną zajmować — odparł starosta z trochą gniewu — ale zarazem jest to upokarzające. Nie mam więc w niczym woli własnej? Nie mam rozsądku do pokierowania sobą, potrzebuję dozoru... zawsze jak małe dziecko? Starościna ruszyła ramionami, uśmiechając się. — Wiesz — rzekł pan Adam — że to w końcu najcierpliwszego człowieka znużyć musi? — A gdy znuży? — zapytała spokojnie starościna. — Ha, to może nabrać ochoty wyłamać się z tych więzów. — A gdy się wyłamie? — odparła żona znowu. — No, to będzie wolny — zawołał starosta gniewnie — i koniec! Chcesz więc stanowczej rozmowy? — Pragnę jej bardzo — odpowiedziała kobieta miarkując się, ale z gniewem w oczach. — Od dawna chciałem ci zrobić uwagę, że sposób życia, jaki prowadzę, jest upokarzający dla mnie. — Nie mam woli, jestem sługą — nie mężem. — Mogłeś to przeczuć, gdym ci oddawała rękę moją! — zawołała dumnie starościna. — Brałam cię ubogim chłopcem, gdym świetniejsze daleko znaleźć mogła zamęście, nie z miłości, bo o przystojnego, młodego mężczyznę nie było mi tak trudno, ale rachując na twój rozsądek i powolność. Chciałam mieć w mężu posłusznego wykonawcę mej woli i mieć go powinnam. Ofiara tu wzajemna. Ja ci daję mój wpływ, opiekę, rodzinę, stosunki, majątek, mogę przecie za to wymagać trochę posłuszeństwa i zastosowania się do mych żądań. Żeniąc się ze mną alboś mnie chciał oszukać, alboś nie zrozumiał, że nic w świecie nie przychodzi darmo. Tak jasno postawiona kwestia zdumiała Adama, który zżymnął się tylko. — Dotąd myślałem — rzekł — iż w małżeństwie równe są prawa obojga małżonków. — Gdy równe są ich położenia i ofiary — odparła kobieta. Przypomnienie było upokarzające. Adam spuścił oczy. — Nie sądzę, byś się chciał ważyć — mówiła dalej — na nieroztropną wojnę: do prowadzenia jej nie masz ani sił, ani sprzymierzeńców, ani umiejętności. Nie sądź, bym była dobroduszną i zawojowaną Julią. Znasz może takie jak ona kobiety, ale nie takie jak ja. Po tych ofiarach, jakiem uczyniła dla ciebie, nie sądź, bym obojętnie dała się porzucić lub podbić. Nie wiesz chyba, czym jest zemsta kobiety i prześladowanie obrażonej: ona cię może w proch zetrzeć. Przede mną nie znajdziesz schronienia, kąta, pokoju, ukrycia. Ale istotnie nie mam cię za tak nierozważnego chłystka, abyś się na to chciał narażać. Adam pobladł z gniewu i upokorzenia; zbity, zdepta— ny nogami przez tę nielitościwą kobietę, spuścił głowę jak przed ognistym mieczem archanioła winowajca. Młodość nie dała mu dosyć uczucia miłości własnej, dość wiary w siebie i energii, aby z oburzeniem potargał więzy, które go oplątywały. — Mówię to wszystko — powolniej nieco kończyła starościna — nie żebym ci chciała grozić, bo rzeczy nie zaszły tak daleko, bym mogła przewidywać coś podobnego, ale dla twej przestrogi spowiadam ci się z mojego charakteru, nic więcej. Chcę, ażebyśmy jasno pojmowali położenie nasze. — Tak, ja je pojmuję teraz bardzo jasno — odezwał się pan Adam z uśmiechem bolesnym — przyjęty zostałem do posługi. — Nie, na powolnego towarzysza — podchwyciła starościna. — Nie zapieram się rachuby, oszukaną na niej być nie chcę. Jeżeliś sądził, że mnie zawojujesz jak tę biedną Julię, myliłeś się mocno; ja jestem z tych kobiet, co szalenie kochają, ale dla których ludzie nie szaleją. Teraz się już doskonale rozumiemy. Po chwili milczenia dorzuciła: — Widzisz, że wszystko wiem, że się przede mną nie skryjesz z niczym, że myśl nawet twoją odgadnę, że cię znam do głębi. Nie jesteś stworzony do walki, nie powinieneś walczyć, bo będziesz zwyciężony. — Prawdziwie — odparł Adam — powiedziałby kto, że mnie wyzywasz. — Nie, bom twoją żoną — rzekła starościna chłodno — wiem, że się rozumiemy i pogodzim. Opoliczkowany przez nią w sposób taki, jakiego by nikt inny znieść nie potrafił, zbolały, upokorzony sam przed sobą, zachwiał się pan Adam, pot zimny wystąpił mu na czole, ale zmilczał. Nie miał dosyć charakteru, aby zerwać natychmiast, obawiał się złamać całą przy— szlość swoją, był razem wzgardy i politowania godzien. Pani starościna uczuła, że depcząc go zaszła za daleko; uśmiechnęła się. łagodniej, pochlebiło jej to łatwe zwycięstwo. — Uspokój się — rzekła — między małżonkami sceny podobne są zwyczajne: są to drobne, przechodzące po niebie obłoczki. Nie miej mi za złe szczerości mojej. Tacy przyjaciele jak Maluta wiodą cię na bezdroża, ja pragnę powstrzymać i opamiętać; nie ścierpię, ażebyś mnie oszukując, tarzał się w błocie jak drudzy. Miałam już jednego męża, który zgnił w mych oczach zjedzony rozpustą i wyżyciem; nie puszczę cię na zgubę, nadto jeszcze cię kocham, abym dozwoliła ci zbezcześcić się i przepaść. „O mój Boże! — zawołał w duchu przejęty bólem Adam. — Cóż to za pomsta niebios ściga mnie! Jak ta kobieta obchodzi się ze mną!" — Nie sądzę, ażebyś waćpan chciał rozbratu i zemsty — dodała kobieta — ale masz zawsze do wyboru albo tę zemstę, albo posłuszeństwo, które ci przecież ujmy na honorze nie czyni. Świat tego za złe nie bierze, gdy kto kochając, jest posłuszny; potrzeba tylko umieć kochać, a choćby dobrze odegrywać wielką miłość dla ocalenia honoru mężczyzny. I śmiała się szydersko, chodząc po sali, i przyglądała się sobie w zwierciadłach, wlokąc za sobą ogon sukni, poprawiając to rozpuszczone nieco włosy, to szal spadający z ramion. Podobna była do zwycięskiej Junony, której tylko brakło z rozpuszczonym ogonem pawia. Adam stał znękany, na próżno chcąc się zdobyć na jakąś siłę: cierpiał oplwany wzgardliwie przez nią, a wybuchnąć nie mógł, widząc, że ona byłaby najmniejszego sprzeciwienia się nie zniosła i zgniotłaby go jeszcze nielitościwiej. Wszystko w tym domu do niej należało: dwór, słudzy, aż do tej sukni, którę on nosił na sobie. Mogła go swoim kazać wyrzucić za drzwi odarłszy do koszuli, a po jej charakterze nawet podobnego wybryku w chwili gniewu spodziewać się było można. Adam poczuł, że — chwila dłużej, mógł skonać z bólu i ucisku. Machinalnie zaczął. szukać kapelusza i myślał uciec; zdawało mu się, że tym jednym sposobem uniknie ostateczności: usta jego drżały, a obawiał się wyrzec słowa, twarz malowała straszliwą walkę i wyrażała takie przerażenie, taką boleść dojmującą, że nareszcie i ta arystokratyczna Ksantypa ulitowała się nad zgniecionym przez się człowiekiem. — Dlaczegoż milczysz? — spytała go. — Jam szczera. — Nie mam nic do powiedzenia — rzekł cicho, ciągle szukając kapelusza, pan Adam. — Rada bym posłyszeć, co masz w sercu. — Powtarzam — rzekł mąż — nie mam nic do powiedzenia, nic, nic. — Przecież nie powinien byś się gniewać na mnie? — dodała niemal szydersko. Adam uśmiechnął się, ręce mu drżały, znalazł wreszcie kapelusz i gniótł go tak, że poszarpany rozpadł się w kawałki. — Czy to jest odpowiedź? — wskazując nań spytała żona. — Droga Krzysiu — rzekł blady pan Adam, podnosząc nareszcie głowę — idąc ścieżką nieraz ci się pewnie trafiło zgnieść robaka na drodze: nie uważałaś też kiedy, że zdeptana istota podnosi wówczas głowę bezsilną, szukając obrony. Nie trzeba do rozpaczy przywodzić nawet robaków. Dziwny uśmiech przeleciał po trząsących się jego wargach, wyszedł żywo, zostawiając ją samą, ale z jakimi w duszy uczuciami! Zbiegł po wschodach płonąc od wstydu, bo niemal był pewien, że scena ta miała pode drzwiami słuchaczów, zamknął się w swoim pokoju. Tu padł na łóżko i w rozpaczy porwał oburącz rozognioną głowę, bijąc nią o mur zimny; znieważony, wyszydzony, gdy myślą sięgnął po niezależność, po ucieczkę z tego domu, rozbijał się o własną zniewieściałość, o obawy, o stratę wszelkich nadziei, na których przyszłość swą budował. Młodość zeszła mu na marzeniach, sił nie wyrobił w sobie żadnych, prawdziwe nieszczęście znajdowało go nie przygotowanym, wstydzącym się samego siebie. Ile razy myśl wpadła na rachubę następstw, jakie zerwanie z tą kobietą pociągnąć musiało za sobą, przestraszał się walką, osamotnieniem, własną nędzą moralną: czuł, że jej nie podoła, że okuty, musi zostać niewolnikiem. Przeleżał tak kilka godzin, walcząc z sobą daremnie, gdy nagle nastręczyła mu się myśl zobaczenia z Julią. Serce jej było dlań dziś jedynym, do którego mógł zakołatać, przed którym czuł, że się użalić może; ale — strzeżony we własnym domu — nie mógł nawet wynijść, aby go nie śledzono i nie szpiegowano, każdy krok jego był natychmiast doniesiony, wiadomy żonie. Miało się już ku wieczorowi, gdy twarz poczciwego Jermaszki pokazała się już może po raz dziesiąty we drzwiach przedpokoju: pan Adam pierwszy raz ją teraz postrzegł. Zaglądał on ciągle ku paniczowi, ale wnijść nie śmiał. Starosta, ujrzawszy go nareszcie, pomyślał, że mu los daje choć jednego słabego sprzymierzeńca: skinął nań, ukazując mu, ażeby wszedł po cichu, był bowiem pewien, że go pilnują teraz ściślej jeszcze niż kiedy. — Słuchaj — rzekł doń — potrzebuję wyjść z domu tak, aby mnie nie widziano: nie pytaj czemu... Chcę, żeby ludzie myśleli, że śpię, żem chory; nie wpuszczaj tu nikogo, pilnuj sypialni, ja się tyłami wymknę może nie postrzeżony. — Wymkniecie się, paneczku, ano prędko — odpowiedział Jermaszka — oni teraz wszyscy na obiedzie, w bramie nie ma nikogo. Starosta narzucił płaszc na siebie i ostrożnie wyśliznął się przez mroki bramy w ulicę... W istocie, nikt go nie postrzegł, wziął najbliższy powóz i poleciał do Julii. Szczęściem został ją w domu, ale była chora. Nakreślił kilka słów na karteczce, posłał przez służącą i w parę minut wpuszczono go do jej buduaru. Hrabina istotnie była cierpiąca, a na twarzy jej niedzisiejsza boleść coraz głębsze ryła ślady. Smutna, chwiejąca się na nogach, postąpiła przeciw niemu pełna wzruszenia i litości. — Cóż cię tu sprowadza? — spytała cichym głosem. — Co? Jużciż, nie pamięć o mnie, nie litość nade mną, mój drogi Adamie? Nie, ja się łudzić nie chcę, ty musisz cierpieć, a jam ci potrzebna, bo wiesz, że kocham ciebie! Łzy potoczyły się po jej twarzy zwiędłej, wskazała ręką portret Adama, który stał przed nią na stoliku, na który patrzyła, gdy przyszedł, karmiąc się wspomnieniami. — Siadaj tu — rzekła — i poskarż mi się, dziecko moje: ja dziś mocniej niż zwykle jestem cierpiąca z powodu tego wczorajszego nieszczęsnego wieczora może. Wiem, gdzie byłeś, każdy krok twój śledzę. Słyszałeś śpiew Leoniny i byłeś uniesiony... A, jam jeszcze zazdrosna! Nie o tę kobietę, która się zowie twoją żoną, bo ty jej kochać nie możesz, ale o tę Włoszkę, za którą tak tęsknym gnałeś wzrokiem. — Jak tor Już ci doniesiono ... i tu. — Nie, widziałam to sama własnymi oczyma, byłam skryta na chórze, bom wiedziała, że ty tam będziesz, patrzałam na ciebie i omdlewałam z zazdrości... A, ty na nią tak patrzałeś chciwie tymi oczyma moimi! O! — I wstrzymała się, piersi uciskając rękami. — A, ja ani myślę o tym! — zawołał Adam. — Posłuchaj mnie. Ten wieczór był przyczyną okropnej sceny między mną a Krystyną. Przychodzę ze skargą i po radę. Julio, ratuj mnie! Tyś mnie wyrwała z tej ciszy wiejskiej i rzuciła w ten świat okropny, przeciwko któremu stoję dziś bezbronny. — A, inne ja dla ciebie marzyłam szczęście i życie... — Tak, jam moją winą wpadł w tę przepaść. Ratuj mnie! Ta kobieta nie ma serca, nie zna litości, nie tai się, że mnie chce mieć tylko niewolnikiem swym i sługą. Wszystko, co może obrazić, co może zgnieść bezbronnego człowieka, wylała na mnie i rzuciła z szyderstwem na próg, urągając się mojej bezsile... Powiedz, co mam począć. Zniosłem to, wycierpiałem, ale przebaczyć nie mogę i znosić dłużej nie potrafię. Załamał ręce, Julia wstała zadumana. — Ona więc śmiała posunąć się do tego?! — krzyknęła. — Do tego?! — Więcej niż ja powiedzieć, niż ty się możesz domyślić; jam zniósł to jak żebrak, którego psami z podwórza wyszczują za wrota. Julia chodziła wielkimi krokami, chwytając się za głowę i serce, potem uklękła przed nim i chwilę płakała milcząca. — Tak — zawołała wstając — masz słuszność: jam jedna winna, jam pokutować skazana za nas oboje, jam obowiązana radzić i ratować. Jam cię porwała dzieckiem spod cienia tych drzew, które by były ciche ci osłaniały życie i kołysały do szczęścia spokojnego, nie— zamąconego. O, ja, ja, ja! — dodała bijąc się w piersi. — Ja znam Krystynę, ona gotowa na wszystko, gdy się zemścić pragnie, gdy ścigać postanowi. Potrzeba milczeć, mam środki, obmyślę, poradzę, dam ci oręż przeciwko niej. Ale powiedz mi — rzekła po chwili — maszże ty siłę, aby ją porzucić i walczyć z nią? Byłaby to wojna, o którą mogłaby się rozbić cała przyszłość twoja. Jej rodzina tak związana, tak jedna, ścigałaby cię nielitościwie. Milcz, czekaj, daj mi zdobyć te środki, przygotować ci oręż. Ja także mam z nią rachunek, ale przede wszystkim szczęście twoje. Jak się scena skończyła? — Wyszedłem wściekły, upokorzony, przybity. — Czy wie lub może dojść, że byłeś u mnie? — Nie, wymknąłem się nie postrzeżony. — Co myślisz czynić jutro? — spytała Julia. — Będę milczał i unikał jej. — Nie, potrzeba chwilowej zgody — zawołała hrabina — nie należy obudzić podejrzeń! Jutro, jeśli będzie można, przyjdź do mnie: dałabym życie, aby cię ocalić; ale jak Bóg nie zbawi tego, który być zbawionym nie pragnie, tak ja nie ocalę cię, jeżeli nie znajdziesz w sobie siły do walki. Adam i tu znów upokorzony spuścił głowę. — Masz słuszność — rzekł — jam winien, bom słaby; czuję to i siły sobie dać nie umiem; wszystkie pożarła ta żądza wydźwignienia się, wielkości, blasku. Jest to szał, namiętność. Żałuj mnie, ale nie pragnij, bym zwyciężył siebie. — Pomyśl — odparła po chwili Julia ze śmiechem serdecznego współczucia — pomyśl, czy w obiorze drogi do tego celu nie omyliłeś się. Miłość taka jak moja jest często jasnowidząca. Czyż tylko przez ludzi i wpływy dosięgnąć można szczytu, czy się nie dochodzi bezpieczniej doń o własnej mocy i zasłudze — przebojem, walką talentu, który w końcu uznanym być musi i właściwe w świecie uzyskać stanowisko. — Być może — zawołał Adam — jest to prawdą zapewne gdzie indziej: u nas i teraz — nie! Trzeba opieki, pleców, stosunków lub zaprzedania; jam skazany na tę niewolę, ale nie maszże środka na pokonanie jej, na złamanie tej tyranii? Ty ją znasz? — Znam ją i sądzę, że nic jej złamać nie potrafi — odparła smutnie Julia. — Są może środki, ale dla ciebie niedostępne; jest jeden niepewny, o którego zdobycie starać się będę. Jest to charakter silny, śmiały, nie cofający się przed chwilowym wstydem jak inne kobiety: miałeś tego dowody. Znałam istoty, co — by nie dotknąć łojowej świecy — wolały dać zgorzeć domowi; Krystyna wcale jest inna: gdy pragnie czego, pragnie całą duszą, gromadzi środki, rozbija zapory, nie szczędzi nic. Tak by kochała, gdyby mogła kochać, ale tak pewno nienawidzić będzie, gdy się w niej obudzi nienawiść. Mógłbyś z nią wieść walkę powolną, cichą, chłodną, nie ustającą, wytrzymałą, podkopującą, wycieńczającą ją powoli; ale tyś do niej niezdolny, a Krystyna — nie wiem, czy czego ulęknąć się może prócz upadku z tej wysokości, na której ją mieści urodzenie, stosunki, majątek. Myliłbyś się sądząc, że tracąc cię uroni łzę po tobie: mścić się zażąda, ale żałować nie będzie. — Skuty więc jestem z potworem! — zawołał Adam łamiąc ręce. — Gdybyś nie był człowiekiem ambicji nienasyconej, powiedziałabym ci: zerwij wszystko, porzuć ją — odparła Julia — uciekajmy za światy! To, co ja własnego mieć mogę, starczy na życie ciche, na kątek zielony choćby w drugim świecie za oceanami. Sprzedam wszystko, zabiorę swoje, wezmę cudze — dodała namiętnie — jeżeli zechcesz pójść ze mną. Mnie tu nic nie wiąże, wspomnienia — to zgryzoty... nadziei żadnych... Blask — to rozpalona korona, co pali skronie; świat — to męczeństwo na łożu Prokrusta, na którym co dzień inaczej wyciągają cię jego zwyczaje i tyrania, i jego fantazje. A, gdybyś chciał! Gdybyś mnie kochał! Adam spuścił głowę przybity. W sercu jego było pusto; była litość, przywiązanie nałogowe, wdzięczności nawet iskierka, ale nie było tego uczucia, co wszystko rzuca w ogień, byle się przy nim ogrzało. Julia nie pytała go więcej, milczenie było odpowiedzią. — Wracaj — rzekła — nie potrzeba, ażeby się domyślano stosunków pomiędzy nami. Bądź ostrożny, ja z mojej strony pracować będę, aby ci dać oręż na nią. Nie mogę mówić dzisiaj nic więcej. Nie zrywaj, nie czyń kroku stanowczego, nie naradziwszy się ze mną. Krystyna jest zręczna, da ci jakąś pastwę, abyś o ranie zapomniał, ale jutro ciaśniej jeszcze skuje twe kajdany, gdy o baczności zapomnisz. Adam skłonł się, pocałował jej rękę gorącą, uczuł jej usta przylgłe na chwilę do czoła i wyszedł znękany, niepewny, ale z jakimś brzaskiem nadziei. Zawlókł się tak do domu powoli, nie myśląc już ukrywać się z powrotem, bo mu tylko szło o to, aby nie wiedziano, dokąd chodził. Przyszedłszy do mieszkania zastał tu Jermaszkę na straży u drzwi, rozognionego widać oporem, jaki w obronie powierzonego mu stanowiska stawić musiał. — Ono to proszę jaśnie wielmożnego pana, pani przysyłała dwa razy po panicza, ale powiedziałem, że śpi; chcieli budzić, ale nie dopuściłem: mało się biedy nie narobiło z tym wielkim kamerdurnerem, bo mnie sfukał, a ja znowu tego nie lubię, to się mu dostało jak należy i dali mi pokój. — Dawno to było? — A może trzy „Ojcze nasz" temu — odparł Jermaszka. — Jeżeliby znowu kto nadszedł, daj mi wiedzieć — rzekł Adam. I począł, myśląc, chodzić wielkimi krokami po pokoju. Ważył pierwszy raz w życiu położenie swoje i nie widział z niego wyjścia. Był sam, bezsilny, a miał przeciwko sobie nieprzyjaciela—kobietę — żonę, intrygantkę i wszechmocną w Warszawie. Pierwszy raz dało mu się też uczuć zaprzedanie: ściskał pięści, łamał sobie głowę na próżno. Nie było wyjścia z tego rozpaczliwego położenia. Gdy tak dumał, postrzegł, że kilka razy uchylono drzwi, jak gdyby go kto szpiegował, i poznał w nich poczciwego Jermaszkę, który w istocie śledził jego ruchy, przeczuwał jakieś utrapienie i frasował się, że nie wiedział, jak paniczowi poradzić na nie. Ale cóż znaczył ten sprzymierzeniec w łapciach przeciwko wielkiej pani w paryskich trzewiczkach? Kaliban wiejski przeciwko królowej czarownic? Przypomniał mu wszakże wieś, cichą młodość, stracony spokój. „Po co mi było pragnąć zbyt wiele? — rzekł w sobie. — Czyżbym tam nie był szczęśliwy? Czybym tam nie był królem u siebie, gdy tu jestem sługą sług dworaczych? Ale dziś — wygnanemu z raju niepodobna doń powrócić. Tysiąc przepaści mnie od niego dzieli... Nie należę do niego... Sprzedałem się! Sprzedałem!" Słabość wyradzała zemsty pragnienie: zaciskał pięści, ale wkrótce opadały mu ręce, czuł się bezsilnym. Szmer w przedpokoju i rozmowa z Jermaszką przerwały jego marzenia i gniewy; po chwili wszedł prawie przebojem kamerdyner Biebrzycki, niosąc na tacy wielki list. Skłonił się i rzekł: — Od jaśnie wielmożnej pani. A podawszy go staroście odszedł, nie czekając odpowiedzi. Adam trzymał go długo w ręku nie śmiejąc pieczęci rozłamać; dziwnie to miało pozór urzędowy i nie mogło być biletem od żony do męża: była w tym widocznie jakaś niespodzianka tajemnicza. Na wierzchu tylko stał napis z pośpiechem skreślony: Mon cher Adam. Zwykle Krystyna, pisując do męża, dodawała ten przymiotnik niezbędny, który po rannej scenie dziwnie się jakoś wydawał. Starosta zbliżył się do świecy, rozłamał pieczęć i dobył najprzód kartkę, na której stały te słowa: „Ja za złe dobrem płacę. Gdy cher Adam karmił mnie takim smutkiem, myślałam tylko, by mu zrobić przyjemność, a w dowód, żem nie zmieniła uczuć, że nie chcę na jedną chwilę pozbawiać się tej satysfakcji, jaką moja drobna ofiara uczynić ci może, oto ją masz... Bonne nuit.Christine Koperta zawierała w sobie tegoż dnia podpisaną przez króla jegomości nominację urodzonego i wielce nam miłego hrabiego Adama O... na wakujące kasztelaństwo, wprowadzie in partibus infidelium, ale dające tytuł piękny, miejsce w senacie i szczebel do dalszych honorów. Trzeba przyznać, że wyrobienie tego tytułu i rzucenie go tegoż dnia w nagrodę za doznaną z rana boleść było mistrzowskie: Adam uczuł się związany, przykuty, zawstydzony i upokorzony, tym bardziej że się o to wcale nie starał, iż jej tylko wpływom winien był tę niespodziankę... i musiał dla niej mieć wdzięczność. Adam był połechtany przyjemnie, nie marzył tak rychło o tak dostojnym tytule, który go stawił od razu na równi z pierwszymi dygnitarzami Rzeczypospolitej, dając mu głos i położenie poważne. Wprawdzie wydatki, na jakie go nowy ten blask mógł narazić, czyniły jeszcze zawiślejszym od żony, i to widocznie było z jej strony rachubą, ale miłość własna została zaspokojoną. Dała mu uczuć Krystyna mocniej niż kiedy, że on bez niej nic nie znaczy, że w zgodzie z nią i posłuszeństwie iść tylko może i bezpiecznie stąpać po świecie. W tym pogłaskaniu czuć było lwią łapę, która pieszcząc nawet, rozdziera do żywego. Wypadek ten rzucił go w większą jeszcze niepewność, co począć z sobą, jak dalej postępować; ale po chwili rozwagi przyszło postanowienie przejednania się z żoną, czekanie, milczenie i noszenie cierpliwie tych więzów, którymi był skuty, dopóki ich czas i okoliczności pomyślniejsze nie skruszą. Połechtana duma stawiła mu przed oczy obrazy, które dozwalały na chwilę zapomnieć o ucisku, o upokorzeniu. Wracały one jednak z nową siłą i brzemieniem obarczały duszę... Na przemiany zajęty swym kasztelaństwem i niewolą, szczęśliwy z pierwszego, rozbijał się o drugie i krył czoło wstydem okryte. Wielkość jego nawet obojętnego świata złudzić nie mogła: była pożyczana i wyżebrana. Widzenie się z żoną nowo kreowanego kasztelana było jedną z tych scen, które na wielkim świecie nie są wcale rzadkością. Ona była tryumfująca, więc łagodniejsza, on powstrzymujący się, pomieszany, upokorzony i chłodny. — Spodziewam się, żeś zadowolony — rzekła Krystyna kładąc mu rękę na ramieniu poufale — nie będę się przechwalać, ile mnie to kosztowało, nie mówię już pieniędzy, ale zachodów, kłopotu, starania... Mieliśmy trzech współzawodników zamożnych i dość znaczących, ze trzech stron zaparte drogi, czwarta, nie dostrzeżona, stała otworem dla mnie i tą się wśliznęłam... C h e r Adam pamiętać powinien zawsze, co napisano na dukacie, a co mi niegdyś wytłumaczył pewien rozumny profesor: zgodą się idzie daleko, wojna niszczy i rozprzęga. Nie wymagam wiele, ale bronię cię od fałszywych przyjaciół i niechybnej zguby. Małżeństwo pogodziło się pozornie. Krzysia nadto była kobietą i tyle miała doświadczenia, aby uśmiech męża wzięła za bardzo dobrą monetę; ale spodziewała się, że go ukołysze powoli, że strach, jakiego doznał, powstrzyma go od rzucenia się w życie swobodniejsze, którego wpływów się obawiała. Jedną rzecz byłaby może tolerowała dla przyszłości: większe zbliżenie się do świata i ludzi; ale młodość Adama, niedoświadczenie, nie wyburzone namiętności, raczej wstrzymane niż okiełznane, czyniły i to niebezpiecznym. I ona też miała niepokój w duszy, bo utrzymanie młodego męża w takich klubach niepospolitym było zadaniem, wymagało z jej strony nieustannego czuwania. Na pokoje nowego kasztelaństwa zjechał się zaraz cały świat winszować im dostojeństwa, karety następowały jedne po drugich, komplementa kwaśne, cukrowe, mdłe, stęchłe, szyderskie przełykać było potrzeba, choć większa ich część była bardzo niesmaczna i dławiła. Kasztelan nowy czuł mimo woli, że winszując mu godności, którą otrzymał, uśmiechano się z niego po cichu, że zwrócone nań tym wypadkiem oczy tłumu dobywały z głębi zapomnienia wszystkie prawdy i plotki o jego przeszłości, młodości, pochodzeniu itp. Zapomniane nieco, wracały teraz z przyrostem i dodatkami świeżymi. Między innymi gośćmi była i Julia. Adam się jej widzieć nie spodziewał, zdumiał się przekonywając, ile miała mocy nad sobą; wiedział, ile cierpiała, jak musiała być spokojną, jakie w duszy nosiła piekło, a jednak, przygnana formami świata, przybyła z pogodną twarzą, uśmiechniona, prawie wesoła, udając zobojętniałą i znudzoną. Nikt w świecie z jej powierzchowności nie mógłby się był domyślić, że drżała od stóp do głów, jakby rzucając się w otchłań piekielną. Była tak panią siebie, tak pewna! Z Krystyną uściskały się jak dwie siostry najczulej kochające; im drażliwsze były ich stosunki, tym obie podwajały względem siebie grzeczność i oznaki przywiązania. Julia wszakże zabawiła tylko chwilkę, a gdy ją do wschodów odprowadzał Adam, wskazując kwiaty i udając rozmowę o kwiatach, szepnęła mu ostrożnie. — Jutro, wieczorem, mam coś do powiedzenia: jestem na drodze zdobycia tych środków, o których wspominałam — znajdę oręż przeciw niej. Potem zwróciła się jeszcze, przyjaznym skinieniem głowy żegnając Krzysię — i wyjechała. — A, jakże się strasznie zestarzała! — odezwał się chór niewieści po jej zniknieniu, przez pochlebstwo dla gospodyni. — Ale to nie do uwierzenia! W roku przeszłym była jeszcze lub przynajmniej wydawała się tak świeża, a teraz co za zmarszczki, jakie czoło poorane, co za żółtość, zmęczenie! Biedna kobieta! Musi cierpieć! — Ale jest jeszcze prześliczna! — przerwała te okrzyki gospodyni. — A, ponętna! — odezwał się ktoś starszy. — Wydaje mi się tak jak dobra młodziuchna aktorka przymuszona grać rolę staruszki... Spod przybranej fizjognomii tej wygląda życie i namiętność. — Któż tam teraz panującym? — cicho spytała pani podczaszyna tryumującą Krystynę. — Tajemnica niezbadana! Jeżeli nie pułkownik, to książę: oba stoją od dawna w szeregach wielbicieli, więc na któregoś kolej przyjść musiała. Książę jest młody jeszcze i zakochany widać w ruinach, il est antiquair, pułkownik nie dowidzi. Ale cicho! Nie godzi się obgadywać: ja ją mimo to wszystko tak serdecznie kocham. Na tym skończyła się rozmowa. Pan Adam przez dzień cały był w odmęcie: jeździł dziękować królowi, który popatrzywszy nań jakoś z ukosa, szydersko nieco, prawie z politowaniem, wybąknął jakąś grzecznostkę zwyczajną; potem sam roznosił prezenta i różne opłaty, przyjmował winszujących, musiał dziękować i odpowiadać na listy. Wracając do domu z jednej z tych wycieczek spotkał Malutę, który powóz jego w ulicy zatrzymał. — Ja jeszcze kochanemu kasztelanowi nie powinszowałem — rzekł z rozczuleniem — a Bóg widzi, otworzyć proszę serce moje, jak jest przejęte! To tylko podnóżek do czegoś większego, wart jesteś więcej! Ale, nie mógłbym parę słów pomówić? Rzecz magni momenti! — Panie Florianie, siadaj, pojedziemy w Aleje, powiem ci później, dlaczego cię z sobą do domu zabrać nie mogę. Zabieraj się ze mną do powozu, a żywo! — Mnie nic tłumaczyć nie potrzeba — zawołał Maluta po cichu — to się wie. Pani się na mnie gniewa, miałem tego dowody, obawia się o kasztelana. Ale to zwykłe dzieje żon zazdrosnych, póki się nie ostrzelają: zważać na to nie potrzeba zbytnio. Co innego mam kochanemu kasztelanowi powiedzieć, że bodaj, bodaj czy nie dwa na raz szczęścia go spotkały. — Dwa? Cóż drugiego? Maluta się rozśmiał. — Jeżeli — dodał — szczęściem to nazwać się godzi. Trzeba wiedzieć — rzekł ciszej — że ja jestem u ko— mandora tak jak domowy i w najlepszych stosunkach z tą bestyjką Leoniną; ona się w panu kasztelanie formalnie kocha. — Co znowu pleciesz? Raz mnie widziała z daleka! — rzekł, śmiejąc się, kasztelan. — Ale nie plotę! Diewczyna habet, jak to mówili Rzymianie. Już ja to wiem; oczarowałeś ją. — Już nie wiem jak. — Niemal mi się przyznała: dopytywała o szczegóły. — Raz—em ją w życiu widział bliżej. — Ale ona pana dziesięć razy: wie wszystko, śledzi, goni — oszalała doprawdy. Adam dziwnie potrząsł głową; łechtało to miłość własną, ale serce było zastygłe. — A, daj mi tam pokój! — odparł. — Czyż ona mi w głowie? — A przypatrzyłeś się jej pan? — Mało, ale bardzo ładna! Śpiew czarujący. — Co to ładna — podchwycił Maluta — mało powiedzieć, diabeł nie dziewczyna; głos, co by umarłego z grobu wywołał; wdzięki — jak żyję, nie widziałem podobnych... rączka dziecięca, noga niepostrzeżona. — Gdzieżeś się tak w niej rozpatrzył? — Co dzień ją prawie widuję. — A komandor przecie musi być zazdrosny. — O, bynajmniej, kocha jej głos, zresztą — to człowiek rozumny! Adam westchnął, był ubogi, wiedział dobrze, iż takie Leoniny nie mogą kochać darmo, że rozpieszczone, nawykłe do zbytku, nie rozumieją innej miłości jak oprawną w złoto. Pozór dostatku, jakim był otoczony kasztelan, łudził Włoszkę; pan Adam nie czuł się na siłach walczenia o lepszą z Tepperami i komandorem. — Nie żartuj sobie — rzekł powoli do pana Floriana — śliczna ona jest, ale to drogie cacko, nie dla mnie. — Perche? — spytał Maluta. — Zastanowiwszy się, sam sobie odpowiesz —' dodał kasztelan. — Zastanowiłem się i odpowiedzi znaleźć nie umiem... ale, zresztą to się sobie tak gadało; jak chcecie. Miałem obowiązek ostrzec drogiego kasztelana, bo to gratka niepospolita; drudzy by to nie wiem jaką ofiarą chcieli opłacić, a wam samo się rzuca w objęcia. Nowinka ta, mimo pozornie małej wagi, uczyniła pana Adama niespokojnym i po rozstaniu z Malutą, choć starał się Leoninę wybić sobie z głowy, ciągle o niej myślał, nie mogąc pozbyć się natretnego jej obrazu. Był to dlań podwójnie zakazany owoc, a przez to stokroć ponętniejszy. Nazajutrz wieczorem potrzeba było pójść do Julii. Kasztelan wymyślił jakąś wizytę w domu obojętnym, wymknął się zeń, konie swoje zostawiając przed bramą i pobiegł kryjomo do hrabiny. Musiał tego nędznego użyć środka, aby nie być wyśledzonym. Julia czekała nań w swoim gabinecie, znowu smutna, bo sama, ze zwieszoną głową; była ubrana w szal, miała kapelusz, konie jej stały gotowe w bramie — wyjeżdżała. — No, dziś — rzekła — mam ci tylko jedno słowo powiedzieć: bądź dobrej nadziei, jestem na drodze wielkiej i ważnej zdobyczy, która ci spokój i swobodę zabezpieczyć może, da ci ją w ręce upokorzoną i drżącą. Na teraz więcej powiedzieć nie mogę; jadę — muszę — dam ci znać, gdy się uda; jeśli mi się nie powiedzie — zamilczę. Ale nadzieje mam wielkie. — Nie śmiem o nic pytać — rzekł Adam zaciekawiony. — Nie mogę mówić nic, nic — zawołała Julia — nie wiem, nie powiem, proszę mnie nie badać, ale bądź dobrej nadziei, panie kasztelanie. A cóż? — dodała po chwili. — Po swej nominacji poznałeś przecie tę kobietę! Adam nic nie odpowiedział, westchnął tylko. — Zręczna — rzekła Julia — ale są równie zręczni i drudzy! Koniec końcem, nie wszystko się zawsze udaje... Do widzenia! Podała mu rękę wzdychając, ale widocznie weselsza. — I kochaj mnie choć troszeczkę — szepnęła — gdy ci na to odrobina serca zostanie. Adam wyszedł, a tuż za nim kareta hrabiny potoczyła się po bruku i za Bramą Krakowską znikła gdzieś w ciemnych uliczkach Starego Miasta. Każdemu się trafiło w życiu po kilkudziesięciu latach rozstania spotkać znowu twarz znajomą dawniej i znaleźć ją zamienioną ze świeżego kwiatka wiośnianego na stary grzyb jesienny. Jakże tam dziwnie na niej wypisało się życie! jak ją poorały ciężary, które po niej przeszły. Cóż się to stało z tymi oczyma, co tak jasno na świat patrzały, z tego czoła tak gładkiego jak nie zapisana jeszcze tablica marmurowa, z tych ust świeżych jak dojrzały owoc, który się roztworzył na słońcu; z tej całości tak świeżej, harmonijnej, pełnej... ruina mchami porosła, w której każda ściana innymi patrzy cegłami! Rzadko kto jest tak wyciosany od razu, że się prawie nie zmienia; po większej części dłużej zachowują się ludzie zimni, krócej trwają ci, co się szarpią z sobą walką wewnętrzną. Najdziwniejszym ze skutków starości jest, że człowiek — jak stara kłoda dębowa, na której pleśnie, mchy, grzyby i porosty wychodzą nie wiedzieć skąd — pokrywa się także mnóstwem wyrastających dziwnie plam, znamion, brodawek, które młodość umiała po— chłonąc i pokryć a starość wypycha, zolbrzymia, uwydatnia. W młodości były to znamiona piękności, ziarna wdzięku; na starość są to nasiona zniszczenia, oszpecające dziwacznie. Znajdziesz takie stare twarze, na których ta wegetacja jesienna buja z dziwną siłą. Brwi rozrastają się krzaczasto, uszy pokrywa mech bujny, zewsząd wytryskują brodawki, nareszcie guzy i to oblicze, które miało charakter jakiś będąc świeżym, ginie pod warstwą pasożytów. Z uczuciem, które rodzi ta przykra metamorfoza człowieka, patrzała Julia, siedząc w małej izdebce, na starego w szarej kapocie jegomości, trzęsącego się, zgrzybiałego a nie śmiejącego usiąść przed nią jeszcze. Nie było smutniejszej ruiny nad tego starca. Wyłysiała jego głowa, ledwie puszkiem białym pokryta, zwieszona była na piersi; gdy chciał spojrzeć, nie mogąc jej podnieść, dziwnie musiał wykręcać; od tego wysiłku skurczona, zdawała się ledwie trzymać na karku pofałdowanym, po którym sine i wyprężone występowały żyły. Cała też twarz od choroby i wieku dziwnie była przekształcona, sczerniała, rozpuchła. Brwi na nie ciemne, zrosłe w pośrodku zarostem zdziczałym, przykro odbijały przy gładkiej czaszce; na policzkach rosły krzaki na kępinach różnego koloru... Dodawszy dość długie wąsy, obwisły podbrudek, lica obrzmiałe i osunięte, wargę dolną nie przymykającą się już, jak zepsuty kuferek — można mieć nijakie wyobrażenie tej zdezelowanej twarzy starca. Postać cała nie była od niej wdzięczniejsza; plecy przygarbione, nogi obwinięte grubo i opuchłe, ręce nabrzmiałe, czerwone, trzęsące się i widocznie bezwładne — O, mój Boże, cóż się to z wami stało, mój kochany cześniku?! — wołała Julia. — Chory jesteś? Cze— mużeś się nie radził doktorów, nie dał wiedzieć o sobie? Ten, którego dawniej znała Julia zdrowym i młodym, pan cześnik, równie ciężko mówił, jak stał o swej sile; słowa z ust jego wychodziły poprzedzane bełkotaniem, niewyraźnie, jakby je co wewnątrz zatrzymywało. Naówczas oczy, i tak wypukłe, otwierał jeszcze bardziej z wysilenia, głowa zaczynała się trząść mocniej, ręce dygotały i nogi nawet zdawały się chcieć pracować na wydobycie głosu, który nareszcie odzywał się stłumiony, niewyraźny i nierówny. Cześnik nie mówił, ale wybuchał; wyrazy to się rzucały szybko, to jakby grzęzły w gardle i dopiero gdy się tam coś odetknęło, wychodziły jak płyn zburzony z nagle otworzonej butelki. Rozmowa z tym biednym była dla niego i dla słuchacza męczarnią. — Ale siadajże, cześniku, nie możesz stać; proszę cię, siądź — odezwała się Julia nalegając. Za chorym starcem stał wyrostek lat dziesięciu, obejrzał się cześnik, bo bez jego pomocy ani wstać, ani usiąść nie potrafił; dał mu znak, ażeby go posadził, i z pomocą tą padł na wielki swój fotel wyduszony i otłuszczony kilkuletnim siedzeniem. Ten mały ruch już go zmęczył, zakaszlał się, zadychał, łzy mu z oczu pobiegły, musiał się otrzeć. Dał potem znak chłopcu, aby odszedł, co też on jak najprędzej spełnił, rad, że się choć na chwilę na swobodę wyrwie. — Jakże mi też pana żal! — mówiła Julia. — Ale ja — rzekł uderzając ręką po krawędzi krzesła cześnik — nie jestem tak chory; siły czuję i gdyby nie te nożyska przeklęte, jeszcze bym poszedł tańcować. Julia się uśmiechnęła. — Tatar, który mnie leczy, powiada, że na przyszłą wiosnę, gdy mi zada zioła pewne, to to wszystko ze mnie wynijdzie przez łaźnię — a Bóg miłosierny. Jak wszyscy chorzy, cześnik wierzył już w końcu w baby, w zamówienia, w Tatarów i ich sekreta, w rozmaite sposoby tajemnicze, w leki owczarzy i w przyszłą, od lat dziesięciu wiosnę. Izba, w której się ta scena odbywała, zdradzała najdolegliwsze ubóstwo: była brudna, ciasna, ciemna, istna komnata szpitalna, w której i łoże niedaleko, i kominek pełen garnuszków z ziółkami, i flaszek z lekarstwy, i wszystko było na podorędziu, czego stary niedołęga potrzebować może. Przez jedno okno wąskie wpadało do niej światło szare, odbite od murów podwórka, do którego nigdy słońce nie zaglądało. Fizjognomia tego kątka była ponura, powietrze w nim zamknięte, przesiąkłe stęchlizną, do której łączyły się zapachy różnych medykamentów tatarskich i niedawno wyniesionego jadła. Julia, przywykła do lżejszej atmosfery wonnych salonów, z ciężkością oddychała w lazaretowej; ale udawała wesołość i swobodę, chcąc starca rozkołysać, choć nieustannie chustką ocierała twarz, aby nie omdleć z tej zaduchy. Cześnik był to stary sługa domu, z którego niegdyś wyszła na świat piękna, dziś straszna pani Krystyna. Zwano go niegdyś cześnikiewiczem, potem, na późniejsze lata, cześnikiem jakimś. Marszałkował przy dworze jej rodziców, wieszał się potem przy kasztelaństwie O..., na ostatek, gdy go słabość złamała, schronił się do miasta i dożywał dni swoich w tym kącie nędznym w nadziei wynalezienia baby lub Tatara, którego by recepta nareszcie go uleczyła. Cześnik spędził żywot dosyć burzliwie. Za młodu bijąc się po różnych świata kątach, gdzie tylko bić się było można, potem dworując z szablą zawsze gotową przy magnatach, sejmikując pod ich sztandarami; a że owe życie pracowite nie folgowało człowiekowi, który i chłód, i głód i razy, i strawę, i napoje różne musiał znosić bez szemrania, z tego wszystkiego wywiązała się w końcu owa choroba, która była wprost podagrą, rozposażoną, gdzie tylko umieścić się mogła, a nie dobijająca może dlatego, że jej siły rozdzielone były na ręce, na nogi, po kolanach i stawach i nie miała jeszcze czasu wziąć się do szlachetniejszych organów. Była tam winna temu i dola owa szlachecka, co gdy raz człeka w służbę rzuciła taką, miotała nim bez litości; ale był winien i człowiek może, który jej okiełznać nie umiał. Cześnik miał jedną srogą wadę: był skąpy straszliwie, był kutwą, a choć ani żony, ani dzieci, ani nawet krewnych bliższych nie miał, dla których by zbierał tak uparcie, wiązał się do grosza z zapalczywością wzrastającą z laty. Przeszło to już prawie w manię, żył może siłą tej pasji, która go przykuwała do stojącego w głowach, wszrubowanego w podłogę okutego kuferka, od którego klucze na piersiach nosił. Udawał nadzwyczaj ubogiego, choć nikt dobrze nie wiedział, co tam było w jego szkatule zamczystej, która się nigdy we dnie nie otwierała. Gdy kto sobie z niej pozwolił zażartować, gniewał się i dąsał, zżymał utrzymując, że tam chował tylko ważne papiery familijne, że wszystek majątek przepadł mu na świstkach, był rozpożyczony ludziom i tak jak stracony. W istocie cześnik nikomu grosza nie dał, miał znaczniejszy kapitał dawniej ulokowany, jeden u Prota Potockiego, drugi u Sapiehów, a procent, opłacany w obręczkowych czerwonych złotych, nocami dołączał do gotówki leżącej w skrzynce. We dnie przez ostrożność nigdy nie otwierał swego skarbca, ale późno w noc, gdy chłopca odprawił, drzwi pozaryglowywał, okiennice pozamykał i dobrze się upewnił, że go nikt ani podpatrzyć, ani podsłuchać nie mógł, mimo trzęsących się rąk, przysiadał się do kuferka, odmykał wieko i napawał się likiem tego, co przez życie uciułał. Począł był w istocie od kilku talarów wyniesionych w węzełku z rodzicielskiego domu, każdy grosz dla niego przedstawiał jego znoje, ofiary, głody, przebyte biedy, przestękane dni; było to życie zmienione na pieniądze i może dlatego one się stały tak cenne. — Dłaczegoż cześnik nie sprowadzisz sobie doktora?'— spytała Julia. — Co to... co to... tam doktory! — odparł stary. — Czy poradzą, czy nie, a wyduszą z człowieka grosz ostatni; ot, i tak ledwie jest już z czego żyć... Wszyscy zawodzą, bankrutują, krwawica idzie z dymem. — Ale ja bym ci mojego przysłała lekarza, toby cię nic nie kosztowało — odparła kobieta. — I, nie, nie! Te doktory to szarlatany! Dziękuję mojej dobrodziejce, niechaj, już tak przekawęczę do wiosny. Tatar byle zioła uzbierał, pomoże mi pewnie; ale one rzadko gdzie się znajdują i daleko za nimi w góry jeździć potrzeba.... Zioła to najskuteczniejsza rzecz; sam Pan Bóg je preparuje dla człowieka! — I będziesz zdrów — dodała Julia, przypochlebiając mu się. — Widać jeszcze, że jesteś silny. — Pewnie, że jestem silny — rzekł cześnik — cała bieda w tych nogach; jakby mi je odzyskać, jeszcze wszystko będzie dobrze. — Z kimże się tu widujecie ze starych znajomych? — spytała po chwili kobieta. — A, z nikim! Z nikim! Nie chcę ich znać! — odkaszlnął stary — to wszystko wydrwigrosze, a człek ubogi i niezabawny. Nie przyjdą oni do mnie darmo, czasem na mariasza kto z dawnych przydybie, ale to rzadko! A kto by tam do starego niedołęgi chciał się wlec. Ja, dalibóg, słów znaleźć nie mogę na wyrażenie mojej wdzięczności, że jaśnie wielmożna pani byłaś tak łaskawa. Czyżem ja się mógł tego szczęścia spodziewać! — Byłabym wcześniej, ale Pamela dopiero pozawczoraj was odszukała, mój cześniku. Ot, i wiecie, z czym przychodzę i co myślę wam proponować? — A cóż, droga pani moja? — zawołał rozczulony starzec. — Ty tu pewnie najmujesz to mieszkanie i płacisz je drogo? — A, drą mnie bez litości! Toż to sto złotych na kwartał! — Ja bym ci dała i lepsze, i jaśniejsze, i zdrowsze darmo u siebie; jest ich tam dosyć próżnych, miałbyś u nas i stół bez kosztu, i lepszą usługę. — Bóg zapłać, moja ty dobrodziejko — zawołał, składając trzęsące się ręce, cześnik. — O, Bóg zapłać, ale bo to wynosić się z tymi moimi rupieciami... — E, toby ci się do tego dopomogło. — O, złote wy macie serce, Bóg niech wam nagrodzi; było mi u was tak dobrze, że człek nie zapomni do końca życia, nie tak jak u Krystyny, od której człek, salwując życie, uciekać musiał. Julia znać wiedziała, jak się cześnik rozstał z rodziną jej współzawodniczki, rachować musiała na to i podchwyciła zaraz: — Nigdyście mi też nie rozpowiedzieli, jak to było. Stary okrutnie trząść się zaczął, widać było, że chciał na raz wszystko z siebie wyrzucić, a sił mu tym więcej brakło, im bardziej się śpieszył: zdusiło go przypomnienie gniewu i żalu, obudzonego przykrym wspomnieniem. — Długa to historia — rzekł — a nieciekawa. — Wiecie też, co mnie uczynili? — spytała Julia. — me, cos mi tam gadano — odparł stary — alem ja tego nie zrozumiał. — Wystawże sobie, cześniku — westchnęła kobieta — ja przed tobą nic ukrywać nie będę, tyś stary przyjaciel naszego domu! My z kasztelanem wzięliśmy ubogie chłopię jego imienia, raźne i zdatne, na wychowanie; mieliśmy zamiar, nie mając dzieci, przybrać go później za syna; wychowywaliśmy go w Paryżu oboje, a ja szczególniej przywiązałem się do tego młodego człowieka, jako do dzieła rąk moich. Będąc w Paryżu, oddałam go na opiekę Krzysi, żył jeszcze naówczas jej mąż. Wystaw sobie, że zbałamuciła mi chłopca, oderwała go od nas i — poszła za niego. — Ach, a! — stęknął cześnik — kasztelanowo dobrodziejko, znacie ją lepiej ode mnie, com ją dzieckiem na rękach huśtał! Piękne to było jak aniołek, a wyrosło na istnego diabła! — Wszystko to jeszcze nic, com powiedziała — dodała, wzdychając, Julia. — Słuchajcie do końca! Poszła za niego, zrobiła go orderowym, starostą, a wczoraj czy pozawczoraj kupiła dlań jakieś kasztelaństwo, ale ten nieszczęśliwy człowiek, słaby, delikatny, jest znękany i uciśnięty, jest biedniejszy od żebraka; ona nim pomiata, łaje i trzyma w okrutnej niewoli. — A, moja mościa dobrodziejko — wybuchnął cześnik, który patrzał oczyma okrutnie wyszczerzonymi na kasztelanową, sapał i słuchał jej opowiadania z ciekawością wielką — jeśli też mężczyzna kołki sobie na głowie strugać daje, co on wart? — Tak to ci się zdaje — podchwyciła Julia. — Człek od dzieciństwa rozpieszczony przeze mnie, sam w świecie, cóż ma począć z tym szatanem? — Ano, porzucić czarownicę — zawołał cześnik — porzucić! — Nie, jeszcze tego zrobić nie może — odparła Ju— lia — ale ująć by ją w kluby powinien czymś i poskromić. Tu kasztelanowa przysunęła się z krzesłem bliżej, prawie do ucha starca. — A, pomóż mi, mój cześniku — szepnęła. — My we dwoje uratować go możemy; pozwól mi mówić. Cześnik się straszliwie przeląkł. — Ale, na miłego Boga! — krzyknął. — Co ja? Ja nic nie mogę, stary, nieszczęśliwy niedołęga. — Słuchaj — rzekła kasztelanowa — ja wiem wszystko, ze mną powinieneś być otwartym. Byłeś świadkiem wielu spraw i rzeczy, wiem że XX... prześladowali cię i ścigali za jakieś pochwycone dowody ich domowej sromoty; gdybyś ty te dowody miał jeszcze... Cześnik, dziwnie przerażony, cały pobladł, słowa wymówić nie mógł, ale rękami trzęsąc i miotając się gwałtownie, protestował przeciwko domysłowi. — Przecz czy nie przecz... ja wiem, co wiem — dodała kasztelanowa — prześladowania od nich nie masz się co lękać, bo ja cię biorę w opiekę. Nikt wiedzieć o tym nie będzie, co mi zwierzysz, bo nie użyję tego, aby ich zniesławić, ale dam człowiekowi w ręce oręż do obrony... Mnie to nie jest potrzebne do zaczepki, ale dla ocalenia. Zresztą — dorzuciła zręcznie — tyś ubogi, ja to wiem, tyś bardzo ubogi... (to przypuszczenie nader staremu pochlebiało) ja za ten oręż dam ci, co zechcesz. Oczy cześnika straszne, żabie, zaczerwienione zawsze, nabiegły krwią jeszcze bardziej, skraje jego nabrzmiałych, powywracanych powiek czerwieńsze jeszcze się stały, począł głową kiwać i trząść się cały. Milczał chwilę. — O, o!"— rzekł w końcu. — To oni by mnie zabili! — Oni ci nic zrobić nie mogą! — szybko zawołała Julia. — Te dowody familijnych sromot i występku Krystyny... ty jeden masz... prawda? — Ale nie, nie, nie! — bronił się cześnik. — Oni ci je przecie odebrać chcieli gwałtem, grozili życiu twemu... Mówią i głoszą, żeś im to chciał za pewną sumę ustąpić. — Ale już nie mam... nic, nic — rzekł starzec ponuro. — Jak to? Cóżeś z tym uczynił? Wszakże zerwali potem układy, nastraszywszy cię, prawda? Papiery zostały przy tobie, czuli, że ich nie użyjesz! Dzisiaj nic nie ważne, bez niebezpieczeństwa możesz sobie na starość kawałek chleba zapewnić, a spełnisz jeszcze dobry uczynek: uratujesz poczciwego człowieka. Mogę ci dać na piśmie i poprzysiąc, że nigdy z tego użytku publicznego nie uczynimy. Nikt tak zręcznie kusić nie umie jak kobieta, gdy gwałtownie czego zapragnie. Wiedziała Julia, jak trafić do starca, i zachodziła za wszystkich jego słabych stron: dawała mu zręczność pomszczenia się na ludziach, do których czuł nienawiść, pieniądze, zysk, bezpieczeństwo wszelkie... Znać było na twarzy cześnika, że mimo obawy, która go przejmowała na samo wspomnienie wypadków omal nie opłaconych życiem, chciwość powoli nim owładywała: powstrzymał w myśli słowa kasztelanowej: — Dam ci, co chcesz! I rozmyślał. — Wiesz, cześniku — dodała Julia — nie ma ofiary, której bym nie uczyniła dla ulżenia losu temu wychowańcowi naszemu: myśmy bezdzietni, o grosz mi nie chodzi; tyś niemajętny... mógłbyś sobie dobry fundusik pozyskać na starość. Chciej mi tylko dopomóc, myśl! myśl! — Ale kiedy nie mam nic! nie mam nic! — rzekł broniąc się jeszcze stary, który głos spuścił i oczy schował. — A! to szkoda — zawołała Julia z uśmiechem — bo dla zdobycia mu niezależności, dałabym, co tylko mogę. Tu wcale nie idzie o zawstydzenie jej, bo ona jest jego żoną, wstyd spadłby w części na niego, owszem, zachowalibyśmy najgłębszą tajemnicę; ale gdyby on miał w ręku dowody jej przeszłego życia, jej winy, ona by musiała przed nim ulec, zrzec się panowania, poddać, nie znęcałaby się nad nieszczęśliwym. Cześnik słuchał zadumany. Julia czuła, że wpływała powoli na zmianę jego przekonania, na zmniejszenie obawy, i dorzuciła jeszcze: — Cześniku, myśl! — Nic nie ważysz. — Ale ja, ja — rzekł powoli — o małom raz już życiem nie przypłacił, że mi się to do rąk dostało. Znasz, moja dobrodziejko, tych ludzi, dla których nic świętego nie ma: oni gotowi... — Będziesz u mnie, cóż oni ci zrobią? Cześnik dumał. — Mów, ile chcesz, a uczyń tę ofiarę dla mnie! — błagała kasztelanowa. — Ale ja nic nie mam, nic nie wiem — bełkotał znowu stary coraz ciszej, miotając się w krześle z widocznym niepokojem człowieka, którego panująca namiętność poruszoną została. — Słuchaj, cześniku — dodała Julia — za wiadomość szczegółową o tym wypadku, który ty znasz najlepiej, o którym tylko głuche chodziły wieści, za jakikolwiek dowód przeciw niej ofiaruję ci tysiąc dukatów natychmiast, gotowych, brzęczących, daję ci pomieszczenie, stałe wygody, obronę, doktora mojego, lekarstwa. Nikt wiedzieć nie może i nie będzie, od kogo wychowaniec mój dostał papiery i szczegóły tego wypadku. Daję ci słowo i uroczyste zaręczenie, że tej broni nie użyjemy publicznie ani przeciwko niej, ani przeciw jej rodzinie. Cześnik stękał, trząsł jeszcze głową, ale myślał głęboko: zakaszlał się mocno, otarł wysiłkiem załzawione oczy i odepchnął ręką cisnącą się pokusę. — Tysiąc dukatów dla ubogiego człeka — piękny to grosz — rzekł jakby sam do siebie — ale cóż, kiedy ich nie mam jak zarobić. — Tysiąc dukatów, cześniku, gotówką, nie na papierku — dodała kasztelanowa znowu — jeszcze bym ci dobrała takich obrączkowych, jakich w życiu nie widziałeś, co nie znały rąk i nożyczek, ani zielonego sukna, ani flaszki! Cześnik aż się uśmiechnął, podniósł znowu oczy wytrzeszczone i krwawe. — A skąd teraz takich niewiniątek wziąć? — rzekł wzdychając. — Wprost z mennicy lub banku holenderskiego — dodała kasztelanowa powoli. — Wprost z Holandii, hm! — powtórzył stary. —• I są takie dukaty poczciwe? — spytał z uśmiechem. — Ja je mam. Pokusa była straszliwa. — Ale cóż — dodał po chwili — kiedy ja nic nie mam. — Mogłabym jeszcze przypuścić z biedy — odparła Julia uśmiechając się — że nie masz w ręku dowodów na poparcie historii Krystyny, choć o tym wątpię bardzo; uwierzyć zaś, że nic nie wiesz, niepodobna mi. Przypomnij sobie, ześ mi sam powiadał, iż jedno słowo twoje mogłoby ją zgubić. Ale my wcale gubić jej nie chcemy, nie rnyślim, tylko ratować z ich szpon tego nieszczęśliwego człowieka, którego los litości jest godzien. Ta kobieta, wyrwawszy go mnie, znęca się, gnę— bi, gniecie, tryumfuje. Idzie tylko o to, aby ją uczynić pokorniejszą. Cześnik już nie odpowiedział, że nic nie wie, dumał. — Ale to potrzeba — rzekł z wolna i cicho — potrzeba wielkiego starania i czasu, nim się takich tysiąc dukatów zbierze. Nadzieja wstąpiła w serce Julii, starzec miękł widocznie. — Ale ja je mam, całe... wszystkie — odezwała się żywo — mąż mój pożyczył w holenderskim banku sumę dosyć znaczną, ja z niej dla zabawki wybrałam sobie tysiąc takich cudownych dukatów. — Co to za grosz miły! — rzekł, zakaszlując się stary. — Co to za śliczny grosz! — Oczy cześnika coraz bardziej czerwieniały, obracał je straszliwie, a że były niepomiernie wypukłe i miały kształt oczu ropuchy, i osadzone były w powiekach czerwonych, miejscami obwisłych i krwawych — wejrzenie jego nabierało tak straszliwego wyrazu, strzelając spod czerwonych, nawieszonych krzaczastych brwi, że Julii słabo się robiło, gdy je na nią obrócił. — A, a — rzekł w końcu cześnik — może ja sobie co... powoli jakoś przypomnę, ale to nie dlatego, uchowaj Boże, abym za jakimś zarobkiem gonił, tylko gorąca chęć usłużenia jaśnie wielmożnej pani... jedynie... choć jeszcze sam nie wiem... a istotnie mało co pamiętam i tak mi się w głowie pomięszało. — Wszakżeś te papiery, o które oni cię ścigali, zachował? — dodała Julia. — Wszak choć wymogli na tobie zeznanie, żeś je zniszczył, masz je pewnie ukryte? Cześnik zamilkł jak ściana, odwrócił się z trudnością ku drzwiom, spojrzał na nie i nic nie odpowiedział, dając do zrozumienia, iż podsłuchiwać ich mogą. — Niechże też jaśnie wielmożna pani — rzekł — z łaski swej i dobrotliwości przyśle trochę malinowego syropu, choćby małą flaszeczkę, bo Tatar mój powiada, że nie ma zbawienniejszej rzeczy na moje cierpienie jak woda z syropem, a tu po tych cukierniach nic się nie dokupi... i fałszują wszystko: czystego nie ma nic. — Jutro albo ci go przywiozę sama, albo przyślę przez Pamelę. — Stary dał znak kasztelanowej, ażeby się zbliżyła, i rzekł: — Każcie jutro warty postawić za drzwiami — a potem dodał: — i dajcie mi tam izdebinę u siebie, moja dobrodziejko. — Zabieram cię zaraz — rzekła uszczęśliwiona kasztelanowa — przyślę jutro, jeśli chcesz, i zaraz cię przewiozą do nas. Cześnik uderzył się po głowie. — Zapłacono z góry, moja dobrodziejko! — zawołał. — Jeszcze miesiąc do kwartału, trzydzieści złotych marnie przepadnie. Gdyby czas, może by się udało komu odstąpić, choćby się parę złotych straciło. — Już ja ci każę wyszukać kontrahenta, który powróci te trzydzieści złotych; wyniesiesz się zaraz do mnie. Cześnik trząsł głową uradowany. — A jak się będę wynosił — dodał żywo — żeby też ta moja mizeria nie zwracała uwagi, moja dobrodziejko; gdybyś była łaskawa szkatułkę sama kazała wziąć do karety i żeby jaki wierny człek wynosił, bo to tam te papierzyska. Mrugnął na kasztelanową, która się domyśliła, że w owej szkatułce mogły być tajemnicze dowody sprawy zatartej, teraz jej do ratunku i zemsty tak potrzebne. — Bądź spokojny — rzekła — jutro się ułoży wszystko. Pożegnawszy go Julia wyniosła się co rychlej z iz— debki. Cześnik wstał cudem o swej sile, aby ją uczcić przyzwoitym respektem, ale się trzymał krzesła, bo mu się ze znużenia, wzruszenia i wysiłku nogi gorzej trzęsły niż kiedy. Uśmiechem żegnała go piękna pani, wybiegła z mieszkania i pełną piersią odetchnęła, wydobywszy się z tej atmosfery zgniłej, w której ledwie wytrzymać już mogła. Cześnik upadł na fotel i zadumał się, zadumał, przyjścia nawet swego chłopaka na powrót nie usłyszał, a gdy wyrostek począł sprzątając coś stukać, zadrgał ze strachu, tak był przejęty wypadkiem, który go spotkał. Dawno zapomniane dzieje przyszły mu na myśl, nić ich snuła się w lata młodsze, dobywając treści życia, na którego mogile wiele już ziemi zsypały lata, wiele bujnych chwastów porosło. Stare te wspomnienia spoczywały od lat długich prawie zapomniane, a uczucia, które budziły, zgasły też, przytłumione obawą o życie i cierpieniem. Teraz wszystko to na raz występowało znowu żywe, starzec miotał się w walce z przykrymi pamiątkami przeszłych dni, do których wrócić było potrzeba, aby je sprzedać... rzucając znowu na szalę teraźniejszości. Wszystko, co mu opowiadała Julia, powtarzało się w głowie: ważył, dumał, myślał, czy jej uwierzyć było można, czy bezpiecznie mógł podnieść ów grobowy kamień, którym przywalona była tajemnica. Z historii owej świat mało lub nic nie wiedział, zatarły ślady jej lata, późniejsze życie zamazało resztki. Starsi ludzie coś szeptali o młodości Krystyny z oburzeniem i szyderstwem, ale winy tego rodzaju w ogóle znajdowały zbyt łatwe przebaczenie. Grzechami młodości chrzczono zwykle miłostki płoche, których naówczas nikt nie brał za złe, bo wszyscy prawie przecho— dzili przez nie w tym świecie nie mającym serca i zastępującym je zmysłami. Nazajutrz ze wszelką możliwą ostrożnością odbyła się instalacja dawnego domownika kasztelaństwa, do ich pałacu, a że Julia sama szczególną nad starcem chciała mieć pieczę, postawiono go na dole od dziedzińca, w pokoju, do którego ona łatwo znijść mogła. Ludzie wychwalali ją pod niebiosa, wynosząc jej anielskie serce, jej miłosierdzie dla starego, chorobą złamanego człowieka, którego gdzieś ginącego z biedy odszukała. Szkatułka cześnika pojechała z Julią i bardzo wierne ręce wniosły ją i postawiły przy nowym łożu chorego. Cześnik wszakże był niespokojny, że jakoś ciężką się wydawała. — To stare żelaziwo — rzekł do służącego, pokaszlując. Przenosiny nie przyszły bez kłopotu, bo człowiek taki jak cześnik niełatwo się rusza, skąpstwo tysiące rodziło w nim niepokojów, obawiał się, aby najmniejszy szczątek po nim nie został, nie zginął; zabierać kazał flaszki od lekarstw, chciałby był niemal zabrać śmieci z izby w obawie, aby się tam w nie coś mogącego mieć jakąś wartość nie wmieszało. Przed rokiem zatoczył się był trzygroszniak nowy, gdy płacił komuś, pod sprzęty — szukano go przez dwa tygodnie i nie znaleziono. Wychodząc teraz z mieszkania cześnik na nowo kazał po uprzątnieniu szukać jeszcze tego trzygroszniaka i nie uspokoił się, aż mu Julia kazała inny podrzucić. Rozpatrując się w nim dostrzegł wszakże, iż był innego stempla i roku, stąd nowy niepokój i zgryzoty, że trzygroszniaki tak po ziemi się walały. Szukano jeszcze. Mała to była próbka biedy, jaką z nim miano, ale nareszcie wszystko, aż do potłuczonych butelek, przewiozło się, ustawiło i wyrostek, ucieszony przemianą, dowodził, że tu im daleko lepiej będzie. Julia przyszła obejrzeć, przysłała mu syropu malinowego, życzyła dobrej nocy i tego wieczora nie wyciągnęła go już na opowiadania, bo starzec istotnie był zmęczony niezmiernie. Dobicie sprawy zostawiono na jutro. Uprzedziła sługi kasztelanowa, że stary ma pisać testament i że mu chce dopomóc. Przykazała, aby nikt nie śmiał wchodzić, i zamknęła się z nim na godzin parę. Nie wiadomo było nikomu, jak się to długie posiedzenie zakończyło; słychać tylko było drżący głos starca, podnoszący się, to słabnący, potem otwieranie szkatułki, szelest przebieranych papierów, wykrzyki kasztelanowej i znowu szepty ciche. Nareszcie Julia wyszła, mając na twarzy wypieczone plamy czerwone, zmęczona, poruszona, niosąc w rogu szalu jakiś zwitek papierów, który, wróciwszy do sypialnego pokoju, starannie w skrzyneczkę angielską, opatrzoną zamkiem sztucznym a niegdy listy pewne zawierającą, schowała. Chodziła potem długo po pokoju samotna, siadała, wstawała, wstrząsała się, płakała, na koniec uklękła, co się jej rzadko trafiało, do modlitwy i twarz ukrywszy w dłonie, godzinę tak jakąś spędziła na dziwnej jakiejś zadumie. Wieczorem nie przyjmowała nikogo, ale Pameli poleciła, aby zwykłą drogą tajemną dała bardzo ostrożnie znać panu Adamowi, iż go nazajutrz czeka u siebie. O naznaczonej godzinie przybył Adam, drzwi były dla innych gości zamknięte, uprzedzono go zawczasu, aby przyszedł pieszo, wpuszczono do gabinetu... i tu znowu parę godzin trwała cicha rozmowa. Wyszedł z niej kasztelan z dziwnym na twarzy wyrazem, postał w progu oddychając świeżym powietrzem, a po chwili powrócił jeszcze do Julii, do któ— rej drzwi zapukawszy, zastał ją znowu przy klęczniku we łzach na modlitwie. — Przebacz — rzekł wchodząc powtórnie — alem jeszcze tak niepewny, co mam począć. Po tym, com się dowiedział, lękam się tej kobiety jeszcze mocniej, ona gotowa jest na wszystko; mów, radź, co mam robić! Julia popatrzyła nań, zbliżyła się i smutnie zwiesiła głowę. — Żywy grzechu życia mojego — rzekła — jakże mi żal, że cię młodość twa nie nauczyła męstwa, nie uzrobiła w siłę. Dałam ci oręż, od ciebie zależy, jak go użyjesz. Cóż ja wiem: masz w ręku straszliwą broń, nie chwytaj jej, dopóki cię ostateczność do tego nie zmusi, używaj jej ostrożnie, nie wyczerpuj od razu. Półsłowami samymi bronić się możesz długo, nie wyrzekając ostatecznego. — A jeśli się ona domyśli i uczyni to ze mną, co z innymi próbowała? — spytał Adam trwożnie. — Jesteś mężczyzną — zawołała Julia — ja lękam się o ciebie i modlę, ty powinieneś czuwać nad sobą; będziesz mógł na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa odsunąć się groźny. Cóż więcej, Adamie, poradzić ci mogę. Otrząśnij się z niedołężności — bądź sobą! — A, nigdym sobą nie był i siebie nie miał — odparł z westchnieniem kasztelan — dlatego gdy mi pierwsze śmielsze przychodzi stawić kroki, drżę i waham się. Julia spojrzała nań z politowaniem, przyszła, pocałowała go w czoło, głowę sparła na jego piersi i zapłakała. Adam odszedł milczący. Na twarzy jego widać było srogą niepewność, tysiące uczuć zmieszanych, natłok myśli i wrażeń nie dawał mu oprzytomnieć; szedł nie wiedząc, dokąd idzie, nie słyszał, co się działo wkoło, stawał, śpieszył, oglądał się znajdując się nie tam, gdzie być sądził; opuściła go pamięć. Tak dowlókł się nareszcie do rogu domu, przy którym stały jego konie, ale musiał wyszukiwać furmana i lokajów, którzy się rozpierzchli. Woźnica pił z innymi, lokaje grali w halbecwelbe zapamiętale. Był już wieczór, deszcz kropił drobny i niebo zasnuło się całe chmurą ołowianą. Smutno jakoś było na świecie, a tchnąć ciężko. Miasto poczynało się oświecać powoli, ulice ożywiały, jakby śpiesząc dożyć, dorobić resztek dniowej pracy przed nocnym spoczynkiem. Tu i ówdzie z przymkniętych drzwi szynkowni słychać było muzykę prostą, cymbały, skrzypki lub pomrukującą basetlę. Kasztelan, spędziwszy nareszcie ludzi, którzy go zwykle nie nazbyt słuchali, miał już wsiadać do karety, gdy poczuł, że go ktoś schwycił za rękaw i przytrzymał. Był to znowu Maluta, otulony płaszczem, nie chcący się dać poznać przed ludźmi pana Adama. Stał on tu pod ścianą, od godziny czekając na swojego przyjaciela; dopiero teraz go postrzegł i pochwycił właśnie, gdy ten już się zabierał odjeżdżać. — Cyt — rzekł — słówko pilne, kochany kasztelanie, nie wsiadaj jeszcze, odpraw ludzi, powiedz im, że tu jeszcze chwilę zabawić musisz. — Co znowu? Dlaczego? — Mam cię z sobą wziąć w pewne miejsce; nie powiem dokąd, ale jechać ze mną musisz. Kasztelan, zawsze miękki, skinął na ludzi, radych z tego postanowienia, bo mogli do rozpoczętej gry powrócić, a sam wszedł do ciemnych sieni z Malutą. — Już, dalibóg, nie wiem, dlaczego to czynię — rzekł ściskając go pan Florian — dalibóg, sam siebie nie poznaję, ale tak kocham drogiego kasztelana, tak go szanuję, a ta wariatka taką ma moc nade mną. — Kto? — Ale ta — szepnął cicho — Leonina. Pan Adam, któremu inne myśli wcale ciążyły na głowie, obruszył się prawie zniecierpliwiony. — A, cóż mi tam do niej! Daj mi z nią pokój! — Przecież choćby ją zobaczyć warto z bliska — rzekł Maluta — nie jest to grzech śmiertelny, a dziś to się składa jak nigdy. — Co się składa? — Wyjdziemy stąd drugimi drzwiami albo i tymi samymi, jeżeli ludzie odeszli, siądziemy do powozu, jedziemy. Zastaniemy ją samą w domu. Chcesz, kasztelanie, jechać czy nie? — Dokąd? — Do Leoniny; jedziesz czy nie? Adam, zniecierpliwiony, znękany, milczał, ale troska, którą niósł z sobą, pchnęła go do użycia jakieś rozrywki i odezwał się machinalnie: — No to jedziemy! Maluta poskoczył pierwszy, ciągnąc go za połę, wrzucił do stojącego opodal powozu, szepnął coś woźnicy i pojechali na ulicę Długą. Tu stanęli przed dosyć oświeconą kamienicą. Pusto jednak było przed nią i jeśli się w niej spodziewano gości, jeszcze przybyć nie musieli. W sieniach, do których naprzód weszli, panowała erebowa noc, dopiero na wschodach znaleźli światełko dymiącej się lampki, która bezpieczniej ku górze wdrapać się dozwoliła. Maluta zadzwonił u drzwi, a po chwili strojna dzieweczka, może dwunastoletnia, otworzyła je uśmiechając się. Weszli w jakąś atmosferę ciepłą, przejętą woniami; nie można się było omylić, odgadując w niej kobietę. Maluta z palcem na ustach stąpał cichutko i przeprowadzał pana Adama. Przeszli parę pokojów pustych, niezbyt wytwornie przybranych, w trzecim świeciło się jaśniej, a zza draperii we drzwiach widać było dwie postacie niewieście i słychać brząkanie na klawikordzie, któremu smętny głos towarzyszył jakąś piosenką zdrzemaną. Po dźwięku poznał kasztelan głos Leoniny. Tam, wśród blasku salonu, wśród muzyki, woni, wrzawy, brzmiał on całą siłą młodości, lał się jak potok z gór wiosenny; tu, ukryty, smętny, brzęczał dziwnym urokiem jakimś rzewnym i łzawym. Kasztelan wstrzymał się w progu i wsłuchał się w to nucenie jakby gazami osłoniętego głosu. Ale z pośrodka pokoju postrzeżono przybywających i kobieta siedząca naprzeciw drzwi przy stoliku wstała, zbliżając się na palcach ku nim. Była to druga Włoszka, którą przezwano Beatrix Cenci z powodu wielkiego podobieństwa do znanego portretu, śliczne stworzenie, któremu nic nie brakło oprócz... duszy. Porcelanowa ta piękność zawracała głowy wszystkim, co ją widzieli z daleka, ale kto się do niej zbliżył, kto ją ze snu jej i dziecinnego trzpiotalstwa usiłował rozbudzić, odchodził rozczarowany. Cacko to nie miało nic w piersi i nic w głowie, prócz smutnej czczości. Bea— trix śpiewała w teatrze, latali za nią ludzie, szaleli za nią z kolei i zrażali się tak prędko, że biedne dziewczę bardzo było życiem strudzone i znudzone. Ale że z tego wszystkiego zawsze wynikała dosyć jeszcze wygodna dla niej dola, a ona ani się troszczyć o jutro, ani czuć teraźniejszości mocno nie umiała, poziewała więc tylko nieboga i ruszała ramionami. Zobaczywszy przybyłych, Beatrix położyła palec na ustach uśmiechniętych, różowych i skłaniając główką przed kasztelanem, dała mu znak, aby wszedł ostrożnie. Maluta chodził zawsze jak kot cicho, nie trzeba go było przestrzegać. Leonina tak była zajęta swą piosenką, że nic nie posłyszała; usiedli zaraz przy drzwiach. Piękne dziewczę w białej sukience marzyło przy klawikordzie, rączki jej stąpały delikatnie po klawiszach, ostrożnie, jakby własnego snu przerwać się bały, a usta nuciły jakieś wspomnienie młodości. Z pośrodka mniej wyraźnych westchnień występowało czasami amor mio, sospiri, dolente poveretto, a ostatni wyraz powtarzał się ciągłą zwrotką. Wszyscy uważnie słuchali... lecz powoli tumanie zwyciężyło muzyką, struny instrumentu drgać przestały, usta snuć tę przędzę cieniuchną. — Bravo, bravo! — odezwał cię nagle głośno Maluta. Leonina zerwała się z krzykiem, przestraszona, odwróciła i postrzegła kasztelana, który patrząc na nią, bił w dłonie... Cofnęła się, ujęła za klawikord, ale pomieszanie trwało krótką chwilę: rozśmiała się i zbliżyła do gościa, pytając go, czy umie po włosku. Szczęściem pana Adama, wyuczono go w Paryżu tyle tego języka, ile opera i świat wymagały; nie rozumiał Danta, ale mógł się rozmówić z ładną dziewczyną! Język ten uchodził zawsze za jeden z najmilszych na świecie, tak nim słodko mówi się o uczuciu, tak dobrze śpiewa i szepce! Jak gdyby go znała od wieków, Leonina poczęła rozmowę, sadząc kasztelana przy sobie. Maluta skorzystał z chwili swobodnej i zbliżył się do Beatryczy, która gotowa była słuchać kogo bądź, byle jej mówił co wesołego. Z bliska Leonina była piękniejszą jeszcze może niż w oddaleniu, oczy jej strzelały piorunami, po twarzy chodziło uczucie nie osłaniając się. Jakby od dawna spragniona była widzieć tego, którego miała przed sobą, wlepiła w niego spojrzenie rozpłomienione z naiwnością dziecka, gdyż przypuścić nie godziło się przy tych rysach zalotności bezwstydnej; ujęła go za rękę, jakby przy sobie przytrzymywała, poczęła śmiać się i szczebiotać. Pan Adam tak miał ciężki kamień na piersi, że ta pieszczota nie zrobiła na nim żadnego prawie wrażenia, doznał tylko przykrego uczucia, nie mogąc ani uśmiechem odpłacić jej tego serdecznego, jakiegoś sympatycznego pociągu, jaki mu okazywała. — Wieszże — rzekła — dlaczegoś mi się podobał? — Nie wiem, czy się podobam nawet — odpowiedział, uśmiechając się, pan Adam. — O, bardzo nawet! Ale czemu? Miałam tam za górami, w kraju laurów i winnic... kogoś, co mnie pierwszy kochał, gdym nie była ani ładną, ani tak ubraną, anim tak śpiewać umiała... On był bardzo do ciebie podobny. — O, był niezawodnie piękniejszy! — rzekł pan Adam. — Tak, był piękniejszy, bo mnie kochał — odparła Włoszka puszczając rękę — kochał mnie bardzo; ale jego już nie ma na świecie. Matka Boska przyjęła jego duszę czystą i oddała ją Chrystusowi. Milcząca długo się w niego wpatrywała. — O, bardzo, bardzo podobny — rzekła cicho — ale tamten był ogorzały i czarny, tyś biały i smutny. Carlo się uśmiechał, ty jakbyś chciał płakać. Cóż ci to? Ciężko ci idzie życie? Adam westchnął mimowolnie, ale się zmusił do uśmiechu. — Wiesz — rzekł — że śmiech i płacz nie przychodzą po naszej woli: spadają z nieba jak, słońce i burza. — E vero, e vero. czasem czuję — rzekła Leonina — jak mi deszcz pada na duszę, zimny, jesienny, jak mi na serce słońce zaświeci. Zadumała się. Maluta z dala spoglądał szepcząc na ucho kasztelanowi, odskoczywszy od Beatryczy: — A cóż, nie bóstwoż to ta piękność? Ale pan Adam pozostał zimnym. Leonina też więcej nań patrzeć chciała niż mówić doń i zbliżać do niego. Prosili ją, żeby śpiewała. — O, dziś ja śpiewać nie mogę — powiedziała — chyba którą z tych moich starych wiejskich piosenek, a tych w y nie zrozumiecie. — Śpiewaj jednak... — rzekła druga. — Dobrze, ale niech o n tu usiądzie naprzeciw mnie, w cieniu; zdawać mi się będzie, że to cień C a r 1 a mnie nawiedził, że żyję znowu w tym naszym innym, cieplejszym kraju, nie pod tym niebem szarym i zamglonym... wśród snujących się dymów. Kasztelan usłuchał, Leonina usiadła, powiodła rękami po klawikordzie szukając sobie tonu do piosenki i zanuciła jedną z piosenek neapolitańskich, które na Santa Lucia rozlegają się wieczorami. Śpiewając wciąż patrzała na niego, a pieśń rozpoczęta głośniej, powoli marła, cichła, oddalała się, ulatywała, kończąc się jakimś niewyraźnym szmerem. Leonina krzyknęła i rozpłakała się... zerwała się z krzesła i pobiegła, płacząc, do drugiego pokoju. Beatrix przestraszona wyleciała za nią. Wróciła jednak wkrótce nadąsana, przepraszając za przyjaciółkę, która się uczuła chorą i musiała spocząć. Pan Adam zrozumiał, że powinien był odejść; siedział tu, przedstawiając jakąś marę przeszłości, dosyć kwaśny, choć Włoszka mu się podobała; nie był rad nawet, że do jego antinousowskiej figury jakiś nieboszczyk śmiał być tak bardzo podobnym. Maluta zmieszany był również tą tak dziwnie zakończoną sceną. Beatrix pożegnała ich ziewając i rzuciła się na krzesło, przeglądając się w zwierciedle. Zeszli milczący, Maluta nie śmiał pytać. — Mieliśmy po co kręcić karki — rzekł pan Adam. — Dziewczyna ma ćwieki w głowie. — A jednak to najpierwsza piękność w stolicy! — Smutna, rozpłakana. — O, o, osuszyłbyś pan te łzy, gdybyś chciał! — Wątpię. — Ja — nie; miłość różne miewa początki — rzekł Maluta — dobrze, kiedy się łzami inauguruje. — Ale koniec zawsze ma jeden — zawołał kasztelan — to sęk... a powinna by trwać i być bez końca. Rozeszli się, ziewając i niekontenci z siebie. Maluta odstąpił już był parę kroków i zawrócił jeszcze do pana Adama. — A, jeszcze słowo — rzekł — pozwól mi pan uczynić sobie jedną uwagę, zapewne zbyteczną, ale z głęboko dlań przejętego serca pochodzącą. Nie wiem, czy pan znasz obyczaj tego świata, do którego tylko przez ciekawość kiedy niekiedy zaglądasz. Jest to wprawdzie drobnostka... — Mów otwarcie, bez przedmowy! — Gdyby mi wolno było zrobić małą uwagę... — Wolno i rób. — Otóż powiem, że gdy się wygra półtora tysiąca dukatów, należy dla formy przynajmniej stanąć do rewanżu. — Sądzisz waćpan? — rzekł pan Adam. — A jeżeli wygram znowu? — Przecież to do nieskończoności nie obowiązuje, ale po pierwszej i dosyć znacznej wygranej, mnie się zdaje... — Może masz słuszność — rzekł kasztelan namyślając się. Nie chciał wyznać, że się żony obawiał. — Wstąpmy na chwileczkę do komandora, dziś u niego grają... Ja pana zawiozę, postawisz cokolwiek, a przegrawszy paręset dukatów będziesz mógł odjechać. Stali w ulicy, pan Adam tarł czoło, wreszcie rzekł, zbierając się na męstwo. — No, więc jedźmy na kwadrans, nie jest jeszcze zbyt późno. Maluta zdawał się bardzo uradowany, poskoczył sam przodem drzwiczki powozu otworzyć, kazał jechać żywo; nie spostrzegli się, gdy stanęli przed mieszkaniem komandora; tym razem nie było tu tak tłumno, nie wszystkie salony oświecone, całe życie skupiało się w białej sali przy zielonych stolikach, grano zajadle, już trzeci dzień nie wstając prawie. Komandor przy głównym stoliku sam trzymał bank i powitawszy gościa tylko skinieniem głowy, zajęty grą, zostawił go własnemu przemysłowi. Wiemy, jak namiętnie grano naówczas! Ta pasja gry, jak we wszystkich namiętnych chwilach, szarpanych, niepewnych, w których życie ze swych granic normalnych wychodzi, pochłaniała niemal wszystkich, była powszechną. Za stolikiem komandora siedzieli ludzie, których by się tu nikt nie spodziewał, nawet kilku duchownych lub przynajmniej noszących suknię tego stanu. Nie brakło także wysokich urzędników i wielkich imion. Gra była ogromna, wytężała na siebie uwagę wszystkich; sławny ówczesny zapaśnik, co się codziennie z losem ucierał, starosta, miał na karcie piętnaście tysięcy czerwonych złotych: sumę daleko naówczas znaczniejszą, niżeli się dzisiaj wydaje... Odważnie puszczał ją na trzydzieści, a blada twarz jego ani drgnęła, uśmiechał się dosyć obojętnie. Jakkolwiek przywykli do jego zuchwalstwa w grze, widzowie i bankier w milczeniu trwożnym zdawali się chcieć go odwieść od tak ryzykownej stawki. Starosta przeszedł był wprzódy sześć razy, siódmego szczęścia trudno się było spodziewać. Komandor, chłodny, położył karty na stole, przycis— nął je złotą tabakierką i zupełnie się do szeptów i narad nie mięszał; trzymał, ile chciano. Starosta, któremu ze wszech stron szeptano, aby zszedł ze stawki, namyślał się, ale w twarzy jego znać było, że może mniej przywiązywał wagi do tej kupy złota niż wrażenia, jakie mu walka z losem robiła. Był to co się zowie beau joueur, na którego twarzy nigdy straty ani zyski nie robiły widocznej zmiany. Nie szło mu właściwie o pieniądze: one były dlań tylko narzędziem do otrzymania tego elektrycznego wstrząśnienia, które zamarzłą naturę jego poruszało. Los był dlań jakby tajemniczym przeciwnikiem, którego starał się zwyciężyć. — Nie pojmuję was — odezwał się powoli starosta — wszyscy jesteście starzy gracze, a nie rozumiecie tego, że gdy idzie, to się powinno ze szczęścia, z weny korzystać; gdy nie idzie, naówczas tylko stchórzyć się godzi. To raz; po wtóre, powiedz mi ot, pan — spytał zwracając się do Adama, który stał milczący z innymi za jego krzesłem — co pan mi radzisz? — Ja się na grze nie rozumiem — odparł kasztelan — ale... bądź co bądź, cenię odwagę i jeśii pozwolicie, przystawiam na tę kartę mój grosz wdowi: dwieście czerwonych złotych. Na nietrafnie użyte wyrażenie — grosz wdowi — przypominające, że pan Adam ożenił się z bogatą wdową, kilka ust się uśmiechnęło. — Zatem idzie — zawołał starosta, rzucając karty — ciągnij, komandorze. Gospodarz może odrobineczkę zbielał, zdjął powoli tabakierkę, ujął karty i pomału począł odsłaniać. Stawka była na damie, z tego powodu żartowano dokoła: — Souvent femme varie, bien fol qui s'y fie! — rzekł ktoś, przypominając Franciszka Pierwszego. — Mnie żywe często zwodziły — odparł starosta — o to mniejsza, ale malowane dopisują. A tobie, kasztelanie? — dodał jakby od niechcenia. Pytaniu temu znowu znana historia młodości i ożenienia pana Adama tak dziwne dawała znaczenie, że po twarzach rozbiegły się jeszcze raz źle tajone ironiczne uśmiechy. — O, mnie — odparł, rumieniąc się, zagadnięty — bywało różnie! Wyrzekł to, cały gorejąc od wstydu, czując, że byłby starostę zdusił, gdyby mógł, bo wiedział, że zapytanie rzucone było nie bez zamiaru ukłucia. Zawrzało mu w piersi z upokorzenia. W tej chwili prawie dama — wygrała. Komandor uśmiechając się pokłonił przed starostą, wskazując mu kupę dukatów... Szczęśliwy gracz poziewnął. Panu Adamowi podsunięto dwieście dukatów, których by był wolał nie wygrać, bo usłyszał poza sobą szept: — Ten zawsze z babami szczęśliwy! — Ano, jeśli tak — zawołał — to jeszcze czterysta na damę! — Dobrze, a ja do twoich, kasztelanie, dokładam wszystko, co wygrałem: tak wierzę w twoje szczęście do dam — rozśmiał się starosta. — O! tego już nie trzymam! — rzekł komandor. — Czego? moich trzydziestu dwóch tysięcy? Wstydź się, to nie po rycersku! a przecie jesteś komandorem maltańskim i zląkłeś się 64 tysięcy dukatów! — Nie, ale się lękam damy, z nałogu, z tradycji i dlatego że przeciw wam idę — zaczął gospodarz. Żarciki szły dokoła, jakby grano o fraszkę... Starosta cofnął trzydzieści, ale postawił pięć tysięcy. Nastąpiła cisza długa, po kilku passach dama wygrała. — Cóż u licha! — rzekł pan Adam — już nie rozumiem, co to znaczy! — To znaczy — odpowiedział starosta — że kto w karty szczęśliwy... Ano, przyznaj się, coś ci się w serdecznych stosunkach musiało niefortunnego przytrafić! — Chyba przytrafi, bo dotąd i stosunków tego rodzaju mi braknie. — Idźmy raz jeszcze na damę! — Na ostatnią. — Damy są wszystkie pierwsze — nie ma ostatnich. Komandor ciągnął kwaśno, stawki drobne przybiegały ze stron wszystkich: ostatnia dama uparła się i wygrała. Gra się na tym skończyła. Scena ta, której główne tylko o?;naczyliśmy rysy, trwała dosyć długo; zaraz potem kasztelan wymknął się, pośpieszając do domu. Maluta podwiózł go do oczekujących nań na słocie koni, ale tu pojazdu nie znaleźli. Od kogoś w ulicy dowiedzieli się, że rumaki pana Adama, spłoszone pochodniami jakiegoś przejeżdżającego państwa, poniosły powóz i potłukły w kawałki. A że woźnica i lokaje siedzieli w szynkowni, ledwie marszałkowscy złapali rozhukane konie na Nowym Świecie, z resztkami karety, która potrzaskana rozleciała się. Stało się to już przed paroma godzinami. Kasztelan wziął dorożkę i pociągnął do domu trochę niespokojny. Było już dobrze po północy, czekał nań jednak w bramie kamerdyner i w imieniu jaśnie pani prosił na górę: prośba znaczyła tyle co rozkaz. Pan Adam poszedł na wschody z przykrym wrażeniem swojego poddaństwa. Historia tej kobiety, która zwała się jego żoną, świeżo mu opowiedziana, musiała być wielce dramatyczna, gdyż na twarzy kasztelana malował się jakby przestrach, ale zarazem silniejsze niż wprzód postanowienie. Zawahał się, namyślił mając drzwi otworzyć, wszedł nareszcie dosyć śmiało. Krystyna chodziła po salonie, świeżo zapewne powróciwszy z miasta: miała na sobie czarną aksamitną suknię ze złotymi sznurami i ozdobami, z głowy zdjęła już była diadem, warkocz splątała w węzeł niedbale, na twarzy jej bladej malowało się silne jakieś uczucie. Pan Adam zbladł także, zbliżając się do niej i uczuł dreszcz przechodzący po ciele: pierwszy raz wydała mu się tragicznie straszną. I była nią: brew jej namarszczona, usta zaciśnięte, oczy jaśniejące dziko zdradzały wewnętrzną jakąś burzę. — A, witam! — zawołała zwracając się ku niemu w postawie królowej. — Witam! Tak późno? — W tej chwili powracam — rzekł Adam. — Skądże to, jeśli mi wiedzieć wolno? — A, z miasta. — Domyślam się, że nie ze wsi. A więcej zapewne nie powinnam wiedzieć? — Czyż zawsze z każdego mam się spowiadać kroku? — odparł kasztelan. — Nie, na dziś obejdę się bez raportu, bo wiem, gdzie byłeś. Naprzód... Spojrzała nań groźno, ale stał śmielszy widocznie niż wprzódy i to ją nieco zmięszało. — A, więc najprzód, gdzie byłem? Proszę! — rzekł. — Przypomni mi to samemu! — Co? — zapytała kobieta marszcząc brwi. — Słucham z pokorą. — Najprzód! No, byłeś u Julii, długo, bardzo długo: rozmowa znać musiała się wydać zajmująca? Nieprawdaż? — Tak, kładliśmy pasjans z kasztelanem. — Nieprawda, kasztelan był u eks—podkomorzego. Pan Adam ruszył ramionami, złapano go na niezręcznym kłamstwie. — Et l'on revient toujoiurs... — uśmiechnęła się Krystyna. — Mniejsza o to, nie czynię jej tego honoru, żebym o nią była nawet zazdrosną. Przypatrz się tylko, ma siwe włosy, jak ja! — dodała śmiejąc się — bo z łaski twej i ja już siwieję! To ci miłą może uczynić nadzieję rychlejszego pogrzebu i owdowienia, ale się nie łudź, nie umrę, będę żyć, abyś cierpiał. Kasztelan patrzał w zwierciadło obojętnie. — Od Julii pojechałeś z panem Florianem do Beatryczy, u której była Leonina; prawda? Którąż z nich pan wybrał sobie dla zabawki? — Dotąd żadną — rzekł Adam. — To dotąd jest wyborne, wyborne! — Krystyna zaczęła się śmiać dziko. — Wyborne, ale zdaje mi się — odparł mąż — że jeśli w domu wiecznie spotykać mnie będą wymówki tylko, żale, gniewy i sceny podobne, naturalnie pokoju, odpoczynku, wytchnienia szukać będą musiał choćby u jakiej Leoniny. — A, to już tak!? Już tak jesteśmy z sobą?! — zaryczała, trzęsąc się, Krystyna. — Tak! Ty, ty mi to śmiesz mówić?! Kasztelan zamilkł ruszając ramionami. — Na uwieńczenie tak dobrze użytego dnia — dodała żona — poszedłeś grać w karty do komandora. — Chciałem mu oddać wygraną — rzekł spokojnie pan Adam — przyzwoitość kazała. — Gra cię bawi? — Nie bardzo. — Ale to raz przecie skończyć się musi! — zawołała Krystyna. — Dlategom cię przywołała tutaj. Ja nie zniosę takiego życia, ja nie chcę, nie pozwalam! Wiesz waćpan, com mu mówiła niedawno. — Wiem — rzekł kasztelan posępnie — pamiętam, ale dziwuję się, że pani, co masz tak łatwe sumienie dla siebie, tak troskliwa jesteś o cudze. Krystyny oczy strzeliły ogniem jak piorunem: blada — pobladła jeszcze, zaczęła się trząść i wyjąknęła niewyraźnie: — Proszę jaśniej mówić. — Jeżeli sobie zaczniemy robić wymówki, to za daleko zajść możemy — odparł Adam. — Idźmy jak najdalej — śmielej rzekła żona — chcę wiedzieć, jak też to nas daleko zaprowadzić może? Dokąd? — A gdyby przyprowadziło aż do młodości, aż do lat zatartych, zapomnianych... do...? Kasztelanowa przerwała mu głośnym śmiechem: — A, rozumiem — rzekła — do niedorzecznych potwarzy. — Są w istocie wypadki — dodał, ożywiając się, kasztelan — które się aż nieprawdopodobnymi potwarzami wydają, tak są poczwarne. To mówiąc spojrzał na nią. Krystyna zatrzęsła się, zmieniła głos i postępując ku niemu, zapytała: — Adamie, co to jest? Chciała go ująć za rękę — cofnął się przerażony. — To jest — odparł — że powinnaś być dla drugich pobłażającą, sama wiele potrzebując pobłażania. Zdobywszy się na odwagę wypowiedzenia tych wyrazów, chciał się cofnąć, ale Krystyna, zapierając mu drzwi, wyjść nie pozwoliła. — Na tych dwuznacznych półsłówkach — rzekła gwałtownie — nie może się skończyć między nami! Widzę, że ktoś — nie wiem, nie chcę się domyślać — posiał między nami ziarno niezgody, które wyrosnąć może na straszliwą. ostateczność dla obojga; trzeba to złe wytępić od razu. Mów mi zaraz, za co ja mam żądać przebaczenia! Za co? Pan Adam wcale nie miał zamiaru zajść od razu tak daleko, zmięszał się, wyczerpał już odwagę całą, a nie miał zręczności w użyciu tego, co mu zostało powierzone; stał znowu złamany i niepewny. Oko żony śledziło każdy ruch jego, dobywało z niego, co miał w głębi duszy; znać było, że badała niespokojna, pragnąc dośledzić, jak dalece był wtajemniczony. — Mów! — powtórzyła. — Nie wiesz, do jakiej ostateczności dopuścić się mogę; mów: co mi świat i ty macie przebaczyć? Chcę wiedzieć, chcę słyszeć! Nie wyjdziesz stąd, dopóki mi się do ostatka nie wyspowiadasz. — Dlaczego chcesz to koniecznie słyszeć z ust moich, nie pojmuję — dodał Adam. — Obojgu nam to przyjemności nie zrobi... Ja — rzekł stanowczo — wiem wszystko. Kobieta rozśmiała się znowu, śmiechem suchym, przerażającym, na którego odgłos najśmielszy zadrżeć by musiał... Rozległ się on po pustym salonie jak szatańska ironia. — Patrzcie! — zawołała. — On wie w s z y s t k o, wszystko! A, raczże mi to przypomnieć, jam z połowę zapomniała! — Usta bym skalał! — krzyknął Adam i szybko rzucił się do drzwi, unikając dalszego tłumaczenia, gdy Krystyna jak wściekła porwała go oburącz za suknię. — Nie pójdziesz! — rzekła. — Mówisz, że wiesz moją tajemnicę? O, tym gorzej dla ciebie! Zdawało ci się może, iż broń przeciwko mnie nabyłeś... Ja się nie lękam powtarzy! To, co ty wiesz, mogą wiedzieć wszyscy, ale gdzież na to dowody? Gdzie dowody? — Dowody — odparł pan Adam powoli, cedząc po słowie — dowody są w moim ręku. To, co zginęło, cze— go poszukiwano, co zapomniano wreszcie, sądząc, że nie istnieje, jest w moich rękach! U mnie! Krystyna zacięła usta, ale milczała. — Nie jestem tak nieroztropny — dodał — abym tu, gdzie nie jestem pewny ani zamku, ani schronienia, ani ludzi, trzymał tak drogi skarb; złożyłem go pod dobrą strażą. Nie wydrzesz mi go! Na te słowa Krystyna puściła jego suknię, twarz jej się zmieniła, zapłonęła, padła na ziemię płacząc. Tarzała się po podłodze, rękami bijąc o nią, bijąc głową o posadzkę. — Stój! — zawołała. — Stój! W twoich oczach jam grzesznicą, jam występna... winnam! Masz dowody... przyznaję, wszystko zdaje się świadczyć przeciwko mnie. Ale przystałoż tobie, któremu podałam rękę i wyciągnęłam z kałuży, rzucać mi w oczy tą haniebną, a tak dobrze usnutą potwarzą? Tobie? Czegożem chciała od ciebie: twojego własnego szczęścia; od czegóż chroniłam cię? Od zguby! Szalona! Szukałam przywiązania i cnoty, gdzie nic czystego pozostać nie mogło... Sądziszże, iż czysta i nie spotwarzona szukałabym w tobie męża, że nie znalazłabym stu ponętniejszych, co by mi się taniej sprzedali, gdyby na głowie mej nie ciążyło to brzemię złości ludzkiej, to piętno występku... ta pamięć dni strasznych! O, dobrzem ukarana! To mówiąc porwała się nagle. — Mości panie — rzekła , — po tej rozmowie nic między nami wspólnego już być nie może. Waćpan masz, jak powiadasz, jakieś dowody moich występków? A więc, jak wszystko twoje, są na sprzedaż? Cóż za ten towar? Kupię. —7 Nie są do zbycia — rzekł głucho, dławiąc się, pan Adam. — Jak to?? Cóż byś ty nie sprzedał?! — zawołała. Cześć żony, własną, siebie, sumienie; frymarczysz wszystkim. Alem jeszcze dosyć bogata, by ci się opłacić. Nie wahaj się, nabywca dobry. Namyśl się, nie będę targować, płacę gotówką. A gdy on stał jak wkuty i milczący, dodała: — Idź precz z moich oczu, precz, precz! Przerażony kasztelan cofnął się powoli ku drzwiom. Krystyna padła na kanapę nie mówiąc słowa. Ścisnęła dłońmi czoło, zapłakała, a po chwili w milczeniu, słaniając się, powlokła ku sypialni. Zwycięzca w walce, podobniejszy do zwyciężonego, wyszedł chwiejąc się i jakby upojony; w duszy własnej nie widział jeszcze jasno — cieszyć się miał czy obawiać; przyszłość stała chmurą nieodgadnioną; czuł tylko, że zbyt szybko postąpił i doszedł do ostateczności, która się cofnąć nie dozwalała: przepłynął Rubikon. Nazajutrz ku wieczorowi rozeszła się po mieście wieść głucha, jeszcze w kształcie nie uzasadnionej i dobrze nie rozwiniętej plotki, że pan kasztelan Adam O... miał się rozstać z żoną. Jedni powiadali, że wyjechał z Warszawy, drudzy — że się wyniósł ze wspólnego mieszkania, inni przeczyli jeszcze rozsianej pogłosce utrzymując, że wszystko było fałszem. Było jednak jakieś prawdopodobieństwo w tej gawędzie, gdyż bramy domu stały cały dzień uparcie zamknięte i nikogo nie przyjmowano: ani sama pani, o której mówiono, że chora, ani pan, o którym powiadano, że go w domu nie ma. Nie dziwiła tak bardzo nikogo ani sprzeczka małżeńska, ani nawet prawdopodobne rozstanie się małżonków, bo naówczas rozwody były pospolite i weszły w obyczaj wieku. Wiemy, iż zawierając kontrakta małżeńskie miano zawsze na widoku nie tylko możliwość złamania ich, ale prawie nieuchronne zerwanie; opisy— wały się więc obie strony bardzo troskliwie na ten wypadek. Zresztą samo to małżeństwo, dosyć dziwacznie skojarzone, należało z natury swojej do tego rodzaju związków, które nie mają w sobie podstawy do trwania; wyglądało na dogodzenie fantazji z jednej strony, na rachubę z drugiej, z żadnej na sakrament. Sposób życia dwojga małżonków, ich nietajne stosunki i sympatie w dwóch przeciwnych obozach, nadawały rozwodowi wielkie prawdopodobieństwo. Ale że naówczas łączyły się i zrywały małżeństwa dla pokrycia i uprawnienia choć w części miłostek i słabości powszednich, szukano zaraz ze strony pani i pana powodów do rozstania. Co do pani znaleziono mnóstwo kandydatów do jej serca, bo się wcale zalotności nie była wyrzekła, a otoczona była starymi i świeżymi różnych stopni czcicielami. Była tam i młodzież namiętna, dla której patent dojrzałości stanowił romans z tak znakomitą pięknością; i starsi, co się bawili w miłostki z osobą przyzwoicie wychowaną, znudziwszy się łatwymi, pokątnymi miłostkami z piękniejszymi może, ale nie tak wycywilizowanymi a biegłymi w sztuce; byli i piękni mężczyźni, którzy ofiarowali się w widokach protekcji, kariery i losu... itp. Ze strony męża nie słychać było o niczym; domyślano się tylko powrotu dawnych uczuć jego dla Julii, może fantazji jakiej mniej widocznej a obrażającej żonę, bo i tego rodzaju stosunki się trafiały. Rzecz ta była dla ciekawych łamigłówką, zagadką, z której sobie sprawy zdać nie mogli, a że w próżniaczych salonach zawsze pragną nowości i każdą kostkę rzuconą na pastwę ogryzają skrzętnie i chciwie, boć coś przecie robić potrzeba, od tego wieczora, gdy pierwszą wieść od ucha do ucha sobie podano, zaczęto nad nią najdziksze czynić komentarze, rozesłano gońców na wsze strony i praca około odkrycia prawdy, z usilnością godną lepszej sprawy, rozpoczętą została na wielką skalę. Każdego przybywającego w wieczór do salonów a mającego stosunki z domami, które w tę sprawę wmieszane były, wypytywano i badano jak najumiejętniej. Nic się jednak jaśniejszego zdobyć nie udało, potwierdzała się tylko pogłoska, że coś zaszło ważnego między małżeństwem, że w wigilię wieczorem stać się to musiało, bo z rana już bramy były zamknięte i niezwykły jakiś ruch w domu panował. Odkryto także, iż w przeddzień był kasztelan u Julii, że potem potajemnie gdzieś jeździł, że grał i wygrał u komandora. Głębiej sięgnąć nikt nie mógł, ale pole dla obszernych domysłów i bajek stało otworem i puszczano się na nie z odwagą niesłychaną, nie zrażając daremnymi często wycieczkami. Słabość hrabiny Julii, która tego dnia także nigdzie nie wyjeżdżała, potwierdzała wnioski, że i ona mogła mieć jakiś udział i rolę w tym zawikłaniu. Dzień przeszedł na domysłach, w oczekiwaniu czegoś stanowczego; nazajutrz już w stolicy wiedziano na pewno, że kasztelan O... wyjechał z Warszawy, a sama pani była mocno chora. Na tym nić się zerwała, a dalsze badanie odłożone być musiało na później... Nie zaprzestano jednak zajmować się tą sprawą, gdyż na nieszczęście żaden inny skandal świeższy nie odciągnął umysłów od historii powaśnionego małżeństwa. Kilka śmielszych osób zapukało do drzwi hrabiny Julii i po dwóch dniach zastało je otwarte. Julia była nieco słaba, smutna, ale spokojna. Skarżyła się na ból głowy i dreszcze, twarz jej wyrażała wielkie, ale przezwyciężone cierpienie. Na zapytania ostrożne tyczące się kasztelana Adama odpowiadała bardzo naturalnie, nie okazując zbytniego wzruczenia, że o niczym nie wie. Pytała ciekawie, czy co zaszło. Zdawała się zupełnie obcą wypadkom. Dnia tego pani Adamowa nie przyjmowała u siebie, ale karetę jej widziano uwijającą się po mieście. Rozeszła się pod wieczór pogłoska, że parę osób spotkało ją i mówiło z nią nawet, ale nie śmiejąc dotknąć drażliwego przedmiotu; wyczytały tylko z jej twarzy ślady przecierpianego bólu, ukrytego gniewu i jakiegoś silnego, odważnego postanowienia. Tajemnica pozostawała nie zbadaną tajemnicą: kasztelana nie było w mieście. Dopytywania u ludzi samej pani do żadnych nie doprowadzały wniosków, prócz tego, że się coś kryło w ich nienaturalnym milczeniu upartym. Nie dawali się nawet upoić, aby z nich cokolwiek nie wyciągnięto. W takich razach, gdy najmniejsza pomroka okrywa jaką sprawę, ciekawość bywa zwykle jeszcze silniej obudzona, przeszkody ją zaostrzają, zachęcają do przełamania; brukowi plotkarze mają sobie za punkt honoru rozjaśnić upartą zagadkę. Sława tego, co pierwszy potrafi rozbić te mroki, wynagradza sowicie jego pracę, jest to kilkudniowy tryumf, szczęśliwy zdobywca wieści jest lwem salonów na dni kilka, wszyscy z ust jego pragną słyszeć opowiadanie, następują zaprosiny, grzeczności i często jeden taki krok szczęśliwy stawi człowieka w tym świecie na poważnym stopniu... Kilku zapaśników stanęło do tego boju z ciemnością, ale wszyscy rozbili się o głuche milczenie, o zapory nieprzezwyciężone, o jakiś żelazny opór, zapowiadający, że to, co tak starannie zamkniętym zostało, musiało być bardzo szacowne. Rozdrażnienie rosło co chwila, gdy na ostatek powrót pana Adama do stolicy dostarczył chciwym a głodnym pokarmu nowego. Kilka osób go widziało na własne oczy, powrócił istotnie, a co miało znaczenie wielkie, najął osobne mieszkanie, urządził dom dla siebie oddzielnie. Wieści o rozwodzie były więc już uzasadnione. Niedaleko zamku najęto dla niego pierwsze piętro kamienicy. Maluta zajmował się urządzeniem nowego gospodarstwa i dworu kasztelańskiego bardzo skromnego i niepokaźnego. Wiadomość o tym piorunem się rozeszła po stolicy, tak że pani de Rive poleciała już wieczorem do pani Adamowej umyślnie, aby raz stanowczo dotrzeć do pravdy i wiedzieć, co się święciło. Świat, w którym żyła ta pani, wiele się po jej zręczności i takcie spodziewał; stosunki jej z kasztelanową dozwalały wprost pytać i żądać objaśnień dla jej własnego interesu, w imię przyjaźni itp. Drżała, dojeżdżając do drzwi pani de Rive, aby jej nie odprawiono z niczym; kazała powiedzieć, że ma pilną potrzebę widzenia się, i została wpuszczoną po krótkim a niespokojnym oczekiwania. Po raz pierwszy od lat wielu biło jej serce, gdy na wschody wchodziła, układając jak ma począć rozmowę, nastroić ją i ciągnąć indagację z obwinionej. Wiedziała, że będzie mieć do czynienia z me lada zapaśnikiem, potrzeba się było dobrze na niego uzbroić. Znalazła kasztelanową w małym saloniku, ubraną bardzo skromnie, w stroju, który badawczemu oku kobiety zwiastował, że pierwsze chwile gorączkowe walki i rozpaczy przeszły. Ubranie dla tych, co w nim czytać umieją, sposób, w jaki suknie i szal są zarzucone, zaczesanie włosów, dobór barw, wszystko to są cechy stanu duszy i zdradzają wiele. Inaczej w tęż samą suknię ubiera się kobieta szczęśliwa, inaczej zrozpaczona, inaczej niepewna jutra, zakochana lub gniewna. Pewne zaniedbanie oznacza uczuć gwałtowność, drobne starania wskazują czasem spokój ducha, czasem potrzebę podobania się i kłamania obojętności. Pani de Rive za— stała swą kochaną, najdroższą Krzysię bladą, zamyśloną, ale zupełnie uspokojoną, jakby już wszystko było skończone. Po pierwszych kilku wyrazach o chorobie, o zdrowiu, o pogodzie, o tym i o owym pani de Rive zbliżyła się do niej poufałej, przysiadła, wzięła ją za rękę i przystąpiła do medias res. — Moja ty droga królowo, wiesz zapewne nieco, jakie plotki po mieście krążą o was obojgu; trzeba by temu nadać jakiś kierunek. Ludzie są tak źli, tak chciwi skandalu. Powiedz mi szczerze: Co ja mam mówić? Czy to prawda, żeście się rozstali z panem Adamem? — Byłam pewna, że o tym już mówią w mieście — odparła zimno Krystyna — ale to są plotki nieuniknione — westchnęła. — No, więc powiem ci szczerze — dodała — nie mogliśmy żyć z sobą, rozeszliśmy się grzecznie i przyzwoicie. Mój pan małżonek leżał mi u nóg, prosząc o zlitowanie, ale na próżno. — A, więc to prawda?! — Popełniłam omyłkę idąc za mąż — rzekła kobieta. — Świat mi ją darować może: gorsze spotykamy codziennie. Pani de Rive obawiała się odetchnąć nawet, aby nie przerwać zwierzeń. — Pan Adam był dla mnie za młody, ja dla niego zanadto wielką panią; humory nasze i obyczaje się nie zgadzały. Oddaję mu tę sprawiedliwość, że czynił, co tylko mógł, aby wyżyć ze mną, ja także nie szczędziłam ofiar z mej strony, ale nadaremnie. Ty wiesz moja droga, jak często w małżeństwie zawiedzione bywamy. — A któż tego nie wie! — No, rzecz bardzo prosta, trafiło się nam, co się trafia mnóstwu innym. Zostajemy dobrymi przyjaciółmi, nie mogąc być dobrymi małżonkami. — Ty to mówisz tak chłodno! — Z zupełną rezygnacją — odparła, uśmiechając się, Krystyna. — Cóż chcesz? To nasz chleb powszedni; wątpię, bym raz trzeci naraziła się na próbę, która mi się po dwakroć tak nie powiodła. Mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem znowu swobodną, panią mej woli i nią chcę pozostać. — No, a kasztelan? Czy to jakie miłostki? — spytała ostrożnie pani de Rive. — O, me! To człowiek marmurowy, zimny. Nie wiem, co z sobą pocznie, nie pytałam go, il n'a qu'? s'arranger comme il voudra. Sądzę, że go któraś weźmie; życzę jej szczęścia. Mówiła to tak swobodnie, tak zimno, że się de Rive pod tą zasłoną nieprzejrzystą nie mogła nawet domyślić ukrytego dramatu. Krystyna umiała pokryć głęboką boleść i chęć zemsty jak najumiejętniej odegraną obojętnością. Nie zaspokoiła się tym wszakże indagatorka i rozpoczęła na nowo ubolewania. — O, ci mężczyźni — rzekła — ci mężczyźni, jest to ród przebrzydły! Zawsze z nimi toż samo, wieczne zawody i cierpienia. Pewna jestem prawie, że pan Adam... — Ani gorszy, ani lepszy od innych — przerwała Krystyna. — Nie mówmy już o tym. Ludzie, jak słyszę, bardzo się o nasz los troszczą, dziwnie są ciekawi. — Niezmiernie... to prawda! Po bytności u ciebie będą i mnie badać pewnie. Co mam mówić? — O, tak jak najprościej, coś widziała, co słyszałaś ode mnie; zresztą nie wątpię, że przez przyjaźń dla mnie ubrać to potrafisz przyzwoicie i nie przedstawisz dla mnie krzywdząco. Nastąpiły żywo gorące oświadczenia czułości i przyjaźni, uściski, westchnienia, ubolewania; Krystyna jednak, zawsze ostrożna, nie rozczuliła się do zbytku i nie dała sercu otworzyła się do głębi. Na próżno zręczna de Rive zabiegała ze wszystkich stron, pragnąc się cze— goś od niej ciekawszego dowiedzieć; Krystyna grała swą rolę chłodno, dumnie z rezygnacją zadziwiającą. Całą więc zdobyczą tej rozprawy było potwierdzenie wiadomości o rozejściu się małżeństwa i sprawie rozwodowej wniesionej do konsystorza. Ciekawość ludzka, nie nasycona tym, zwróciła się na obie te owdowiałe postacie, które tak same przecie, obyczajem wieku, pozostać nie mogły. Ze zbliżenia się kogoś do nich lub ich do kogoś wnosić się gotowano, co spowodowało to tajemnicze rozerwanie. Na wszystkich przesmykach zasadzeni łowcy chciwi prawdy, pokrytej dziwnie grubą zasłoną, czekali ich z nabitymi ciekawością oczyma, ale musieli oczekiwać długo. W domu Julii nic się nie zmieniło. Słudzy, pierwsi szpiegowie, widzieli ją trochę słabą, ale dopełniającą ściśle wszystkich obowiązków towarzyskich, oddającą wizyty, przyjmującą gości, troskliwą o zdrowie męża, zresztą obojętną. Pan Adam ani razu do niej nie przyszedł, na co także bacznie zwrócono uwagę. Nazajutrz po bytności pani de Rive, która rozsiała po mieście treść swej rozmowy z Krystyną, ale nie mogąc wiele z niej udzielić światu, udawała się zmuszoną do tajemnicy i wiedzącą więcej niż mówiła. Warszawa wiedziała tylko, że Francuzka posiada sekret, ale go odkryć nie chce... lub nie może. Rolę tę grała zręczna pani, aby nie zostać upokorzoną, niewiele będąc lepiej z wypadkami obeznaną od drugich; wolała udawać tajemniczą, niż przyznać się do niepowodzenia. Zdziwiła się bardzo hrabina Julia, gdy jej o niezwykłej rannej godzinie oznajmiono przybycie Krystyny; zadrżała, pobladła, ale po chwili niespokojnego namysłu kazała ją przyjąć. Współzawodniczka weszła dobrze przygotowana do walki, poważna, smutna, ale całkiem pani siebie; w milczeniu podała rękę Julii, potrzęsła głową i usiadła. — Nie mam ci nic nowego do powiedzenia — rzekła — wiesz wszystko. — A, wiem! — słabym głosem odparła Julia. — Nie obwiniam nikogo prócz siebie — dodała Krystyna. — Tak być było powinno, przewidywałam ten koniec. Pan Bóg skarał mnie za ciebie, jak ciebie ukarał za matkę i ojca, matkę może znowu chcąc uczynić świętą i męczennicą. W tym wszystkim jest ręka jakiejś nieubłaganej sprawiedliwości. Ale teraz, gdy się to już nieodwołalnie spełniło, kochana Julio, muszę ci powiedzieć wszystko, wszystko. Ten człowiek to potwora bez serca, niegodzien ani twojej miłości dla niego, ani mojego przywiązania i dobroci. Jam go nie kochała podobał mi się, chciałam z niego uczynić człowieka i narzędzie dogodne; za wszystko com zrobiła dlań, odwdzięczył mi się najniegodziwszą zdradą. Skorzystał z tego, co się mógł gdzieś o moim życiu dowiedzieć, aby się wyrwać ode mnie i sprzedać mi moją wolność i dobrą sławę. Jak się już sam sprzedał raz i drugi, tak dziś sprzedał raz trzeci jeszcze nie siebie, ale moją spokojność! Nic serca! Nic uczciwości! Nic wstydu! — O, to okropnie! I Bóg na tę duszę skamieniałą włożył taką twarz śliczną, takie oblicze spokojne, łagodne, miłe... Mogłażem się spodziewać? Julio — dodała — znasz mnie, i ja nie jestem świętą, ale ten człowiek bez serca przeraził mnie! To istota, nad którą podlejszej wymarzyć niepodobna. Gdy Krystyna mówiła tak żywo, mierząc ją oczyma pólgniewnymi, na pół łzawymi, Julia bawiła się muśli— nowym końcem chustki i spuszczonych oczu podnieść na nią nie śmiała; dobrze jednak umiała utrzymać się w pozornym spokoju i obojętności. — Nie mów mi tego — odezwała się po chwilce. — Wiem wszystko, znam go, ale cóż skargi pomogą? — A, nie sądź mnie egoistką, nie przyszłam do ciebie ze skargą — rzekła Krystyna. — Chciałam, jeśli jest jeszcze w twym sercu resztka jaka miłości dla niego, wyrwać ci ją i oswobodzić cię; takiego potwora kochać niepodobna, to występek. Julia wstała, uśmiechnąwszy się dziwnie, twarz jej ożywiła się, z goryczą jakąś tęskną odpowiedziała: Krzysiu, posłuchaj! Nie mów nigdy o miłości; jest to jedna rzecz na świecie, o której ty sądzić nie możesz... Czy myślisz, że może powstrzymać od kochania to, że przedmiot miłości nie jest godzien? Ślepa, namiętna, bezrozumna, cóżem ja winna, że kocham? Widzę wady, brzydzę się charakterem, lituję nad ułomnością, a kocham; więcej ci powiem, pogardzam i kocham, gniewam się, a kocham. Mogę pracować nad sobą, aby o nim zapomnieć; próżno bym usiłowała tę miłość zamienić w obrzydzenie i wstręt... Czyż ja go nie znam? — Nie! Tak jak ja — ty go jeszcze nie znasz! Był dzieckiem, gdyś go wzięła, ujęta jego wdziękiem; teraz jest mężczyzną i postępuje z rozmysłem; gotów ciebie, mnie, świat podesłać sobie pod nogi, byle iść coraz wyżej a wyżej. — Lituję się, Krzysiu, ale wiesz, jak to się kocha? Być dlań ofiarą, być mu podnóżkiem — to rozkosz jeszcze! — To jest po prostu szaleństwo! — odparła Krystyna. — Ja się będę mścić tylko. Tak! To nie jest czcze słowo... Rozstaliśmy się czyniąc umowę, której warunków dotrzymam, ale nie obowiązałam się do tego, abym mu przebaczyła, i nie przebaczę! Słowa te wyrzekła z przerażającą zaciętością. — Chcesz, ofiaruję ci przymierze — dodała — ty i ja mamy żal do tego człowieka, weźmy się za ręce, aby go zgnieść; niech padnie, niech się rozbije, niech żebrze litości, abym mu mogła drzwi zamknąć i rozśmiać się z jego nędzy. — Krzysiu — zawołała przerażona Julia — za cóż ty na nim mścić się będziesz: za swoją własną omyłkę?! — Za co? — Ja wiem! — krzyknęła Krystyna namiętnie, ze wzrokiem ognistym. — Za to, że on chciał mnie upokorzyć i zwyciężyć. Znasz kobiety naszego domu? Znasz ten ród nasz, który wszystkimi drogami umie dążyć do celu? Nie skłamię mojej krwi, nie postąpię inaczej. Jak ty nie możesz poprzestać kochać, ja nie potrafię przebaczyć. Mierz moją namiętność swoją własną, one są do siebie podobne: ty tak kochasz, jak ja nienawidzę. Obie zamilkły. — W tym wszystkim — zaczęła znowu po chwili Krystyna — jest dla mnie jeszcze nie zbadana tajemnica, którą odkryć muszę. Ktoś, nie wiem kto jeszcze, dał mu oręż przeciwko mnie, myśl i środki do wykonania tego pięknego planu; on był tylko czyimś posłusznym narzędziem. Kto? Nie wiem dotąd — mówiła Krystyna. — Kto? Czy ten pan Florian, który mi go pierwszy bałamucić zaczął, czy ludzie, co go za jakieś narzędzie polityczne użyć chcieli, a wiedzieli, że w moich rękach moim tylko jest i służyć im nie będzie. Pozostaje mi dojść jeszcze kłębka tej nici czarnej. Rzuciła bystrym okiem na Julię, jakby jej chciała dać do zrozumienia, że ją posądzała także, ale to przemówienie milczące nie zostało zrozumiane; Julia nie wzięła go do siebie i odparła zimno: — Znasz lepiej jego stosunki, nietrudno ci to będzie odkryć. — Odkryję i pomszczę się — dodała Krystyna. — Ten głupiec nadto ufał swym siłom, poszedł z nimi; nie utrzyma się, zginie. To mówiąc wstała i zdawała się gotować do odejścia. — Co myślisz z sobą? — spytała Julia. — Jedziesz? — Ja jechać? Chybaby on wyjechał. Przywiążę się do jego śladów, gonić go będę, iść za nim; zemsta mój ceł i myśl jedyna. — Tak, dziś — rzekła Julia — ale jutro? — Jutro i do śmierci! Jam wytrwała! Zobaczysz! — zawołała Krystyna. — Żal mi cię — dodała z cicha kasztelanowa — z tym uczuciem i żyć jest ciężko, i zaspokojone jeszcze dręczyć cię nie przestanie; niesie ono nieszczęście, ale je wokoło rozlewa; jest jak naczynie z ukropem, które w czasie oblężeń zlewano na głowy oblegających, ale nim sobie i oblężeni ręce parzyli. — Cóż mi ręce? — rozśmiała się Krystyna. — Jam sparzyła sobie życie, ja mam przed sobą tylko to jedno. Chcesz iść ze mną? — spytała. — Nie! — stanowczo odparła Julia. — Jak ty mojego, ja twego nie rozumiem uczucia; drogi nasze różne, Krzysiu moja. Zostawże mi choć tę pociechę, żem się uczuciem występnym, ale gorącym oczyściła, podniosła, uspokoiła prawie. — Tyś dziecko i nie zestarzejesz nigdy! — zawołała Krystyna. I zimno dosyć pożegnały się z sobą dwie przyjaciółki. Jak w istocie skończyli z sobą małżonkowie, tego nawet opowiadający te smutne dzieje, mimo poszukiwań czynionych w tym przedmiocie, ściślej określić nie może. Nazajutrz po owej scenie wieczornej była długa narada czy targ przy drzwiach zamkniętych, z której wyszła żona z twarzą rozpłomienioną aż do chorobliwej czerwoności. Adam blady jak trup. Przywołany po obiedzie prawnik spisał jakąś transakcję na dwie ręce, która pozostała tajemną. Tegoż wieczora pan Adam wyjechał z Warszawy, a gdy powrócił, nie udał się już do domu, który zajmowała żona, ale do kamienicy pod zamkiem, najętej dla niego przez pana Floriana. Jermaszka, sprowadzony z rzeczami swojego pana, i dwaj słudzy najęci zajmowali się urządzaniem nowego lokalu, który wcale wspaniałym nie był. Pan Adam czuł potrzebę wielkiej oszczędności, mimo wygranego grosza i tego, jaki mu z układów był przyrzeczony; rozgospodarowywał się tak, aby mieszkanie ściśle odpowiadało położeniu i nie narażało go na niemożliwe wydatki. Dwór był bardzo szczupły, a nawet wątpiono, gdy do Warszawy powróci, czy będzie trzymać konie i stangreta. Wyjazd pana Adama z Warszawy niby na wieś był tylko nieco dłuższym kręgiem dla przyzwoitego przeniesienia się z ulicy na ulicę. Gdy powrócił, zastał swoje nowe pomieszkanie w zupełnym chaosie; panu Florianowi polecono czekać i nic też nie przygotował. Jeden pokoik przyrządzono tak, aby w nim mógł przespać, mebli jeszcze nie było, izby stały chłodne i puste, smutne, ciemne... wszystko jeszcze do zrobienia. Gdy pan Adam wysiadł z powozu i wszedł na wschody, przywykły od dawna do wygód i zbytku, do spuszczania się na opiekę drugich, gdy się obejrzał dokoła, przejął go jakiś chłód cmentarny i smutek. Mieszkanie było dosyć obszerne, ale ponure i zatęchłe; jakaś atmosfera złowroga zdawała się wypełniać je i ciążyć nad nim. Po dawno wyszłym stąd, podobno z trumną, ło— katorze zostały tylko pamiątki we wbitych gwoździach, w plamach na ścianach, w dziurach i zniszczeniu. Trzeba było z tych gruzów świat nowy utworzyć, zrobić wszystko, zakupić, obmyślić, urządzić. W przedpokoju zastał poczciwego Jermaszkę ze zwieszoną głową, ze złamaną postawą, skrzyżowanymi rękami, oczekującego na swego panicza. — A to wy, chwalić Pana Boga — rzekł mu po cichu, całując go w nogę, sługa — już jesteśmy u siebie... to i dobrze. Spojrzał na kasztelana, który był posępny i nie słyszał jego przemówienia. Jermaszka, prześladowany wprzód, tu się czuł panem jakoś i uśmiechał do swobodniejszej przyszłości. Uprzedzony pan Florian nadbiegł zacierając ręce. — No, tabula rasa — zawołał na wstępie — ale z tego zrobimy godne pana pomieszkanie. — Prawdę mówiąc szkaradna dziura — odparł Adam ruszając ramionami. — Czekaj pan — przerwał Maluta — dziura jest, nie przeczę, ale są okoliczności usprawiedliwiające nas. Mieszkanie to dla bliskości zamku zajmowali dygnitarze, jest znane z tego, ujmy nie czyni temu, który je najmuje, uświęcone zostało pobytem wielu znakomitych i dostojnych osób. Tłumaczy je zbliżenie się do osoby królewskiej, do Izby Sejmowej, do ogniska politycznego życia. To pierwsze; zresztą wydaje się ono ohydne, ale trochę sprzętu, a przystroi się do niepoznania. Byłem już w kilku magazynach mebli, są drogie, ale gotówką płacąc otrzymamy je ze znacznym ustępstwem; tapicer zgodzony... za dni pięć będziesz pan tu mógł przyjąć, kogo zechcesz, będzie skromnie, ale de bono gustu. — A stajnie? A wozownie? — spytał kasztelan. Nadeszły kwestie ważne koni, powozów, kucharza, dworu... Obliczywszy się ściślej z Malutą, pomiarkowali oba, że mimo oszczędności utrzymanie się na stopie przyzwoitej w tych czasach ogólnego zbytku nie było tak łatwe, jak się zdawało z początku. Kasztelan nie chciał się wydawać zupełnie ubogim, choć nim był w istocie, obawiał się robić długów, a nie było sposobu — tylko od niepewnej trochę zapożyczać się przyszłości. Do późnej nocy roztrząsano budżet. Maluta dziwnie jakoś ośmielał i napędzał do wydatków nieopatrznych. — Panie Florianie — rzekł, długo wytrzymawszy, kasztelan — muszę ci nareszcie odkryć całą prawdę: ja mam bardzo niewiele, żona moja obowiązała się mi płacić pewną pensję, ale ta, jak widzisz, nie starczy. Starostwo moje jest rzeczą lichą i niewiele przynoszącą, majątek ojcowski zaledwie na życie starczy matce. — Pozwolisz mi pan równie być szczerym — odezwał się Maluta, ściskając go i całując powyżej brzucha, gdyż wyżej usta jego i głowa nie dosięgała. To mówiąc wybiegł, opatrzył drzwi, odciągnął pana Adama w środek pokoju i począł bardzo zniżonym głosem: — Nie mamy co w bawełnę obwijać, trzeba być otwartym, świat jest zepsuty, na nieszczęście bardzo zepsuty; kto by do zbytku chciał być skrupulatnym... Tu zakrztusił się badając, jak to zwierzenie zagadkowe przyjmie kasztelan, ale pan Adam ani mrugnął, a Florian wziąwszy to za dobry znak mówił dalej: — Czasy są ciężkie, bardzo ciężkie, okoliczności dziwne... trudne... Pan należysz do patriotów? Nieprawdaż? — dodał cichutko. — Cóż to pan zowiesz tym nazwiskiem? — spytał kasztelan. — Należałem z kolei do hugonotów, do prusaków, do tych i do owych, wszyscy mieniamy i tracimy barwy co chwila... to zależy... — Jestem właśnie tego zdania, że barwa powinna być zależną; wypada i panu szukać siły i podpory, wcielając się do jakiegoś stronnictwa, oddając mu się duszą i ciałem, nie patrząc na nic, prócz na własny interes. — Naiwnie i otwarcie mówisz w istocie! — zawołał, uśmiechając się pan Adam. — Ale z serca, ale z serca! — rzekł, bijąc się w piersi, mały człeczek. — Położenie pańskie dotychczasowe łączy go ściślej z reformatorami, jest to obóz chwilowo tryumfujący, ale krucho stoi w przyszłości... Jak się panu zdaje? Pan Adam myślał, kiwnął głową, nic nie odpowiedział, nie miał mocnych, a raczej żadnych przekonań. — Trzeba wybrać jedno z dwojga — rzekł kusiciel — albo mrzeć z głodu i stoicyzmem się karmić o suchym chlebie, goniąc za sławą bohatera, znosić prywacje, lub, lub... — Radzisz mi więc zmienić barwę? — spytał ostrożnie pan Adam. — Nie — rzekł Florian — ale mieć nogę w obu obozach, zapewniając sobie przyjaciół i protekcję w mocniejszym; radziłbym po prostu menażować wszystkich. Nie jest to bezprzykładne, są bardzo godni ludzie, którzy nie inaczej czynią. — Ale ja przecie jestem dobrze ze wszystkimi? — Nie dosyć: trzeba być dobrze ze swymi, a bardzo dobrze z innymi — jąkał się pan Florian — ale po cóż o tym wszyscy wiedzieć mają? Trzeba bywać i tam głośno, i gdzie indziej po cichu; a protekcja posłów i mocarstw zagranicznych — to rzecz jest potężna! Pan Adam się zachmurzył. — Wolałbym — rzekł — przejść otwarcie do królewskich. — Otwarcie, to się na nic nie zdało — odparł Maluta — co pan im przynosisz? Nic nad jedną osobę wię— cej, a oni tam figur mają dosyć; gdy skrycie działając, jesteś pan drogi. — Więc po prostu radzisz mi zdradę? — A, co za słówko szkaradne, miły kasztelanie! — obruszył się Maluta. — Co za słówko grubiańskie! Nie godzi się tak surowo obchodzić z przyjacielem... Zdradę? Zdrada jest wcale czym innym; toż to jest manewr polityczny, dozwolony, przyjęty... Polityka, widzi pan, nie znosi ciasnych prawideł zwykłej moralności, ona ma swą księgę praw, w której stoi: „Patrz, gdzie ci lepiej!" Pan Adam już nic nie odpowiedział. — Wszyscy biorą pensję — rzekł Florian powoli — dlaczegożbyś pan jej brać nie miał! Hetman, wojewoda, ten, ów... są dobrze płatni, król jegomość nawet nie gardzi tym sukursem... Takie czasy! Beatus qui tenet. — A sprawy kraju... — E — rzekł mały szatanek — to rzecz, która od ludzi nie zależy. Na próżno sobie pochlebiają, że oni na nie wpływają, idą jak im prawo ogólne przykazuje, i kwita. Nam potrzeba swoje robić, a o sobie pamiętać. Pan Adam nie oburzył się wcale, zamyślił się tylko; znać pan Florian dobrze wprzód zbadał grunt, na który rzucał ziarno. — Potrzeba — rzekł, kując gorące żelazo — pozawiązywać stosunki ściślejsze. Tu począł, ująwszy go pod rękę i spinając się do ucha, szeptać bardzo po cichu. Wieczór zszedł na tajemniczej rozmowie, ale znać było po twarzach obu, że Maluta wyszedł z niej zwycięsko. Czoło pana kasztelana okryło się lekką chmurką, ale to był raczej obłok głębokiej zadumy niż smutku lub zgryzoty. Sumienie spało w tym człowieku, ubóstwo i duma dobijały targu przy jego łożu. 456 Nazajutrz najęta tymczasowo kareta od Dangla wiozła pana kasztelana do zamku na przyjęcie uroczyste. Był to dzień galowy u dworu; pierwszy raz pan Adam pokazywał się tu po wielkim kataklizmie, który jego położenie odmienił. Pokoje zamkowe były przepełnione, tłum wielki. Przywykły do spotykania twarzy przyjaznych i grzecznie uśmiechniętych, zdziwił się nieco i zmieszał pan Adam, postrzegłszy zaraz na wstępie, iż się od niego odwracano, unikano go, udawano zajęcie, aby się od spotkania i rozmowy z nim usunąć. Przyparci koniecznością, witali się z nim zimno i co prędzej śpieszyli w inną stronę pod pozorem pilnych interesów. Gdziekolwiek stanął na chwilę, próżnia robiła się wokoło; pan Adam pobladł, ale uśmiech wymuszony skrzywił mu usta; nadrabiał miną. Ci nawet, z którymi był najbliżej i najlepiej, nagle czegoś zlodowacieli. Gdy najjaśniejszy pan wyszedł na pokoje, a pan Adam wysunął się przed jego oblicze, postrzegł z bólem, że król się odwrócił i tak zajął się rozmową z Anglikiem jakimś, iż niepodobna było nawet przesłać mu uniżonego pokłonu. Kasztelan kłaniał się kilka razy na próżno, nie odbierając żadnej za swą grzeczność odpowiedzi. Położenie stawało się co chwila drażliwszym, wszyscy go znali, ale był jak zarażony powietrzem, nikt doń przybliżyć się nie śmiał. Jeden nawet z posłów zagranicznych, ku któremu podszedł pan Adam, dotąd najgrzeczniejszy i uprzejmy dla niego, ledwie raczył kiwnąć głową i odwrócił się. Dłużej od innych pozostał na pokojach, ale darmo polował na najskromniejsze znajomości swoje, wszyscy mu się bardzo zręcznie wymykali. Dla człowieka, który na jedną kartę postawił los całego życia, przegrana wszystkich nadziei jest jakby śmierci wyrokiem. Pan Adam czuł dreszcz zimny przebiegający po ciele, zimny pot oblewał mu skronie, drżącym krokiem dostał się do powozu, który go odwiózł do pustego mieszkania. Czekał tu na pana Floriana, który mu się był przyobiecał na godzinę oznaczoną po audiencji, ale pierwszy raz nawet Maluta się nie stawił. Było to także wielce znaczące. „Mieliżby mnie tak nagle wszyscy opuścić? — pytał się sam siebie, drżący, wylękły i przybity swym nieszczęściem. — Miałażby ta jedna kobieta mieć tyle władzy, wpływ tak wszechmocny, tak nieubłaganą chęć zemsty? Nie masz już sposobu żadnego oparcia się jej, zwalczenia? Miałżebym być skazany na zgubę dlatego tylko, że niewolnikiem być nie chciałem? Nie, to niepodobna! Fałszywie widzę i przesadzam wszystko. Widzę zbyt czarno. Może pragnę od razu zbyt wiele!" O dobrą spóźniwszy się godzinę, nadszedł wreszcie pan Florian, ale na pierwszy rzut oka kasztelan w nim nawet dostrzegł niesłychaną zmianę. Mały ów, grzeczny, nadskakujący, zręczny,.wylany na usługi i pokorny człowieczek, który mu się uśmiechał zawsze i stawał mniejszym jeszcze, niż był, przez potulność, wyrósł nagle i skwaśniał widocznie w ciągu kilku krótkich godzin. Z zafrasowaną twarzą, na którą próżno wdział jakiś uśmiech pożyczany, szedł bez pośpiechu tym razem, znamionującego zwykle wszystkie jego ruchy; ciągnął się, zdawał zakłopotany, jakby przynosił z sobą ciężar jakiejś niespodzianej a złej wiadomości, której wypowiedzieć nie śmiał, z czego mu się wyspowiadać było ciężko, a potrzeba. Pan Adam pośpieszył sam na jego spotkanie z wykrzykiem: — Czekałem cię, czekam. — Nie mogłem być wcześniej! — zawołał pan Florian. — Jak Pana Boga kocham, nie mogłem, miałem interes cudzy, ważny, pilny, proszę mi przebaczyć, nie winienem. — Cóż ci się stało? — Ale nic, to rzecz osobista. — Byłem u dworu — przerwał kasztelan mierząc go oczyma, aby dobadać, czy już o wszystkim wie pan Florian. Z jego zakłopotanej twarzy poznał zaraz, że mu nic nowego nie powie, że on już dobrze naprzód wie całą historię przyjęcia na zamku. — Wiesz już? — zapytał. — Nici Nic! Jak Boga kocham! — odparł mały. — Jak to? — Cóż się stało? — zapytał zimno pan Florian, zaniechawszy nawet zwykłych oświadczeń przyjaźni i wylania. — Skutkiem zapewne zabiegów mojej szanownej małżonki — mówił pan Adam — zostałem przyjęty tak zimno, tak dziwnie. Co mnie najwięcej oburza — dodał — to moi, ci, z którymi dzieliłem przekonanie, którym służyłem, którzy mi dotąd okazywali jeżeli nie gorącą przyjaźń, to przynajmniej uprzedzającą grzeczność. Nie rozumiem, co się im stało. Ale bądź co bądź, pomszczę się. Mówiłeś wczoraj o nogach w dwóch obozach: dobrze... włożyłbym je w trzy, gdybym miał trzy nogi, gdyby był jaki obóz trzeci... Jadę, gdzie chcesz, do posła... do diabła... robię, co radzisz... żartuję sobie z nich. Pan Florian stanął jeszcze bardziej zakłopotany, opuścił głowę, wzrok utopił w ziemię, zdawał się na niej szukać jakichś tajemniczych do odczytania znaków. — Co mówisz? — zapytał kasztelan. — A, nic! — odparł Maluta. — Nic! Pan Adam przechadzał się wielkimi krokami, poruszony, gniewny. — Tak — dodał — potrzeba myśleć o sobie, o niczym więcej. Tak oni robią wszyscy, tak i ja uczynię; myśleć o worku, o intrygach, o zyskaniu grosza, o schwytaniu łupu. Resztę niech tam diabli biorą, jeśli chcą! Zdanie to zdawało się tak zgodne z niedawno objawionym przez pana Floriana, iż pan Adam spodziewał się gorącego potwierdzenia; ale Maluta stał niemy, poprawiał wysoką fryzurę, przestępował z jednej nóżki na drugą. — Cóżeś i ty dziś taki zakuty i milczący? — spytał zniecierpliwiony pan Adam. — A cóż już mam mówić, kochany kasztelanie — odparł Florian — a cóż mam mówić? Słucham. — Byłeś u posła? Chwila milczenia nastąpiła złowroga. — Otóż to, że byłem — rzekł wahając się Maluta. — Byłem i nie jestem z niego kontent. — No, dlaczego? — Bo mnie tak odprawił omal, jak pana dziś odprawiono na zamku — rozśmiał się, ruszył ramionami — i już to nie chcę nawet powtarzać. — Ale gadaj że mi wszystko, wolę od razu wypić wszystko do dna: co ci powiedział? — Co? Co tam... at, głupstwo! — szepnął Florian. — Mów, mów! — stanowczo, tupiąc nogą, krzyknął pan Adam. Ale ono tupnięcie, które przed paroma dniami byłoby w ziemię wbito pana Floriana, teraz jakiś przesmykający się uśmiech tylko wywołało na jego usta, okręcił się, otarł chustką i rzekł powoli: — Kochany kasztelanie, zmartwisz się, gdy ci powtórzę, co powiedział. — Powtórz. — Gdym mu przyniósł propozycję, uśmiechnął się i rzekł: „E kłaniam uniżenie, nie staję do licytacji". Kasztelan poczerwieniał, ale zjadłszy przykrą wiadomość i rozrachowawszy, że pan Florian w nieszczęściu nie będzie mu wielką pomocą, odwrócił się prawie pogardliwie od niego. Dostrzegłszy tego śmiałego ruchu, którego znaczenie nie mogło być wątpliwe, mała figurka spojrzała na kasztelana prawie z podziwieniem; zmiarkował Maluta, że nazbyt szybko zwinął chorągiewkę, i począł ubolewania. — Któż to nie zna ludzi! — rzekł, ciągnąc powoli. — Tak to zawsze: póki doli, póty ich przyjaźni i życzliwości; niechże się noga powinie... — Ale komuż się to noga powinęła?! — krzyknął gniewnie kasztelan. — Komu? gdzie? kiedy? jak? Opuściłem żonę, jestem tym, com był wczoraj. Florian skrycie ruszył ramionami, jakiś teraz stał się całkiem inny; spojrzał — czy litość go wzięła, czy wstyd jakiś — zbliżył się do pana Adama i oglądając się dokoła, szepnął po cichu: — Nie oceniasz pan jeszcze dobrze, coś uczynił... Myślałem, że rozstając się z panią, obwarowałeś dobrze; coś tu musiało się jakiegoś bąka ustrzelić... Widzę, że jejmość zajadłą zemstę gotuje, a to nie przelewki! To nie przelewki! Znasz pan tę możną rodzinę, do której ona należy? Tylko na miłość bożą nie zdradź mnie pan! Ona w całym kraju ma rozciągnięte sieci, szlachtę po wszystkich ziemiach, możnych po zamkach, duchowieństwo po klasztorach, zamek w ręku, posłów za nadrą, króla jegomości w kieszeni; to są ludzie straszni, osie gniazdo. — Jużciż — odparł kasztelan — gdyby nawet tak władnęli krajem, sama ich potęga robiłaby im nieprzyjaciół; znajdę ich i połączę się z nimi. — W tym się mylisz, kochany kasztelanie, oni się tak urządzili, że nawet w nieprzyjacielskim obozie swoich mają. Niejeden, co gardłuje i krzyczy przeciwko nim, robi to tylko, aby się lepiej zamaskować, a w istocie im posługuje... W obozie nieprzyjaciół zdradzonym będziesz niechybnie. — Więc cóż? Przepadłem i zginąłem! — rzekł gwałtownie pan Adam. — Ale ja tego nie mówię — przerwał Maluta — nikt nie przepadł, póki żyje; coś można i potrzeba radzić. — Radź! — rzekł sucho kasztelan. — Gdzie tam moja głupia głowa na to poradzi — począł cicho, założywszy ręce, Maluta — i mnie już, przyznam się panu, strach bierze, bo jak nie można po koniu, biją po hołoblach, a ja się boję być hołoblą. — Masz słuszność — odparł kasztelan. — Za cóż ty masz cierpieć lub zginąć dla mnie? Zapewne, każdy o sobie myśleć powinien, na to nie ma rady. Maluta stał jeszcze i dumał. — Panie kasztelanie — rzekł — trzeba się jakoś zbliżyć. Ja interesu tego nie rozumiem i dlatego radzić nie potrafię. Wiem, żeście się państwo rozstali, ale jest tyle sposobów zrywania, mogęż zgadnąć z czego? Dlaczego? Jak? Co tam się pomiędzy państwem stało? Jak do tego przyszło? Kobieta, widać, wściekła, a zemsta niewieścia... Maluta westchnął ciężko. — O, zemsta niewieścia! — powtórzył. Obaj na chwilę zamilkli. Wieczór nadchodził, kasztelanowi przyszło na myśl, że mógł jeszcze spróbować szczęścia i pojechać gdziekolwiek dla samego przekonania się, jak go też przyjmą. Nic już nie mówiąc kazał sobie podać karetę, zaproponował nawet Malucie, aby z nim jechał; ale gdy daw— niej byłby to sobie pan Florian za największe szczęście poczytał, teraz wymówił się niezręcznie jakąś pilną sprawą. Pan Adam nie ponowił zaproszenia, przebrał się żywo i ruszył do pani starościny XX..., której dom i wieczory ściągały całą Warszawę. Był to salon neutralny, na którego gruncie spotykały się z sobą wszystkie stronnictwa i barwy w chwilowym rozejmie. Sama pani, osoba w wieku, która nigdy nie była ładna, a pośród ogólnego zepsucia potrafiła wytrwać zacną i czystą, szanowana była i lubiana przez wszystkich, uznana jako wysokiego rozumu, wielkiego dowcipu i serca pani. Nie starając się o nie wcale, umiała sobie zdobyć w społeczeństwie stanowisko jedyne, o które z nią nikt nawet współubiegać się nie śmiał. Nie była to już owa matrona dawnej Polski XV i XVI wieku, u wiejskiego ogniska modląca się z czeladzią i nie znająca innej księgi nad modlitewnik i żywoty; był to typ już odmienny, nie dzisiejszy, nie prastary — pośredni. Zachowała ona zasady dawne, ale przybrane w formę nową; sercem była to jeszcze owa przedwiekowa polska niewiasta, choć mowa i obyczaj czyniły ją córką wieku. Umysłu niepospolicie wykształconego, chciwa wiedzy i nauki, starościna przeszła przez ogień życia, oczyszczona w nim jak złoto, i przez szały wieku nie poruszona w zasadach, spokojna, pełna godności i powagi. Ale musiała przemawiać językiem, który by był zrozumiany; natura dala jej dowcip, nauka i pamięć przyozdobiły jej umysł bogato. Trochę szyderstwa niewinnego miała w usposobieniu, przy największej więc grzeczności i wstrzemięźliwości niekiedy chłostała słówkiem ostrym wydatniejsze wady wieku; słynna była nawet z wypowiadanej naiwnie, niespodzianie prawdy w oczy tym, których się tyczyła. Za oczy za to broniła ich żarliwie. Przycinki owe, zawsze sprawiedliwe, od niej przyjmowano z pokorą, bo nikt nawzajem niczym ostrym odpowiedzieć jej nie mógł; cnota dawała jej prawo wojowania prawdą. Wszystkie ówczesnej Warszawy odcienie schodziły się w tym skromnym saloniku wdowim, w którym przyjęcie nie było wytworne, ale pańsko skromne, stądnikt zszarzany nie wyszedł bezkarnie, ale też pokrzywdzonym niewinnie być nie mógł, a każdy za zaszczyt miał przestąpić jego progi. Starościna zwykle przyjmowała swych gości, niewiele się o nich troszcząc na pozór, bez zbytecznych ceremonii, równając ich grzecznością dobrego tonu dla wszystkich jednaką. Siedziała na swej kanapie z bonończykiem na poduszcze u nóg i prowadziła rozmowę, robiąc pończoszkę przez cały wieczór. Ubiór jej, przywoity, staranny, ale niewytworny, był zawsze ciemny, popielaty lub czarny, skrojony tak, że ani elegancją raził, ani też zaniedbaniem zbytecznym rozśmieszał. Przed tą kanapką co piątek i wtorek przesuwało się, co Warszawa miała najdostojniejszego, a sam król jegomość, choć starościny za prawdę, którą w delikatny sposób i jemu podać umiała, niezbyt lubił, przychodził tu czasem ucałować rączkę zacnej staruszki. Starościna miała lat z górą pięćdziesiąt, twarz jej nie była piękna nigdy, ale starzejąc dziwnie się stała poważną, wypogodzoną, prawie wdzięczniejszą, niż była za młodu. Siwy włos srebrzysty, gładko uczesany, i para takichże loczków na czole bardzo jej były do twarzy. Oprócz starościny i jej synowej, pięknej pani, owdowiałej, z kilkorgiem dzieci, których wychowaniu całkowicie była oddana, milczącej i mało zajmującej się towarzystwem, dom składał się z rezydentki ospowatej i złośliwej, trzymanej na wodzy powagą pani, i jednej z wnuczek, młodej dzieweczki jasnowłosej, wesołej, miłej, ale straszliwie przez babunię rozpieszczonej. Pan Adam, który był pozyskał prawo bywania u starościny i nigdy go dotąd nie stracił, chociaż zbyt mile widziany tu nie był, przyjmowany był grzecznie. Tym razem pojechał w nadziei, że ocierając się o świat lepiej się przekona, czy w istocie został już banitą. Wszedł na pokoje starościny, które jak zwykle pełne były kobiet siedzących dokoła i mężczyzn poskupianych w małe grupy pośrodku, nadając sobie pewność, jakiej nie miał; czuł, że mu się paliły policzki, ale się uśmiechał wśród tej moralnej tortury. Przywitał parę osób po drodze, z których przyjęcia nic wnieść nie potrafił, i pośpieszył ku tronowi samej starościny. Ta spojrzała nań bardzo przelotnie, oderwawszy na chwilę oczy od pończochy, kiwnęła z lekka głową, ale tak szybko potem wróciła do rozpoczętej wprzódy rozmowy z siedzącą przy niej marszałkową L..., że pan Adam uczuł się boleśnie dotknięty prawie wzgardliwą obojętnością, która przypadkową być nie mogła, bo każdy ruch i słowo pani domu było obrachowane. Zostawiony sam sobie, podszedł do kilku znajomych pań, które mu także na jego ukłon odpowiedziały głowy skinieniem, ale — żywo zajęte sobą — nawet się nie odwróciły ku niemu. Jedna z nich, do której z rozpaczy przystąpił bliżej, popatrzyła nań szydersko, zmierzyła go od stóp do głów oczyma pełnymi jakiejś ciekawości dziwnej i odpowiedziawszy mu na pytanie półsłowem, wstała i odeszła, chcąc widocznie uniknąć dłuższej z nim rozmowy. Mężczyźni prawie tak samo sobie z nim postąpili, gdy się do nich przysuwał; mówili do siebie nie zwracając nań wiele uwagi, a gdy się wmieszał do rozmowy, unikali jej przedłużenia, rozsypując się lub zbywając go chłodem wyraźnym. Położenie stawało się coraz przykrzejszym i pan Adam już prawie nie wiedział, co począć z sobą, gdy dobrze znany mu niegdyś glos odezwał się śmiało, powołując go. Była to Julia, której twarz pokraśniała od gniewu, patrząc na to okrutne obejście się ludzi z jej ulubieńcem. Nie mogła wytrwać i przemóc, aby się nie zwrócić do niego i nie starać przynajmniej dodać mu odwagi, nie spróbować kapryśne usposobienie towarzystwa przechylić na jego stronę. W świecie dzieje się to często, że wszyscy idą za ogółem, nie wiedząc dobrze dlaczego, i dają się z drogi sprowadzić równie łatwo, jak na nią weszli; jedno czasem słowo śmielej rzucone nagły zwrot w usposobieniach wywołać może. Julia, czując że była powinna poświęcić się dla niego, odważnie dopełniła obowiązku. Oczy wszystkich zwróciły się na nią; widać w nich było zdziwienie, ale zarazem poszanowanie dla tego męstwa niewiasty, która ściągała na siebie podejrzenie i sarkazmy, byle ukochanego ocalić. Kilka osób zaraz inaczej już spojrzało na pana Adama, widząc, że nie był jeszcze opuszczoną przez wszystkich ofiarą. Kobiety zaczęły szeptać, zakrywając się wachlarzami i ukośne rzucając wejrzenia na kobietę, która śmiała sama jedna stanąć przeciw uknutemu spiskowi. Głos Julii, na który całą siłę, jaką miała, wyszafowała, był śmiały, pewien siebie, prawie wyzywający. — Zbliż się tu, panie kasztelanie! — zawołała do niego. — Mam ci coś powiedzieć. Pan Adam z wdzięcznością przysunął się do kasztelanowej, która, uśmiechając się, rzuciła mu tylko do ucha: — W imię boże, odwagi! Śmiałości! Zuchwalstwa! — A głośniej dodała: —— Długa to historia, a nawet prośba. Chodź pan, muszę mu to rozpowiedzieć pilno mi. To mówiąc przeszła z nim powoli, przeciskając się przez zgromadzenie, aż do drugiego salonu, w którym kilka także grup uszykowanych było po kątach; a tu przechadzając się poczęła półgłosem rozmowę, którą umiejętnie plątała tak rzucanymi na głos wyrazami odmiennej treści i bez związku, że przysłuchujący się jej nic z niej pochwycić ani zrozumieć nie mogli. — Stajesz do walki — rzekła mu — oblicz się naprzód, osnuj plan jakiś, spodziewaj wszystkiego, umiej przewidzieć i odeprzeć. Wiem już, co się dziś stało na zamku; dalszym ciągiem rozpoczętego prześladowania jest ten wieczór; można to było z góry przewidywać, trzeba się było gotować na to... Dobrze zrobiłeś, żeś miał przyjść tu odwagę. To pierwsze napady nieprzyjaciela; jeżeli nie cofniesz się i nie ulegniesz im, kto wie, po twojej stronie może być zwycięstwo... To pewne, że na jednego sprzymierzeńca — na mnie, rachować możesz... śmiało... Ale cóż ja mogę? — Ja także nie wiem, czy tej śmiertelnej walce podołam — rzekł pan Adam. — Siły są nierówne. — Tak, i dlatego bój ponętniejszy — odparła Julia — tam spisek szeroko zakreślony, tu zimna odwaga przeciwko niemu; od czegoż jesteś mężczyzną? Twoja żona ma także nieprzyjaciół skrytych, potrafimy ich rozbudzić... Co myślisz? — Dotąd nic, jestem osłupiony — rzekł pan Adam. — To źle! Stokroć źle — odparła Julia. — Trzeba się otrząsnąć z wrażenia, ja na to nie pozwalam. Nie godzi się tracić tak zawczasu nadziei zwycięstwa... Należy myśleć i działać. — Gdy wszyscy mnie opuścili. — Nie, bo ja się za coś też liczę — przerwała kasztelanowa. — Ale z jakąż ty stajesz bronią — zapytał Adam. — Z najpotężniejszą w świecie — odpowiedziała ciszej Julia. — Ja kocham, jest to walka nienawiści i mi— łości; nie wątpię, że ostatnia zwyciężyć musi. Kasztelan milczał, głowa jego spadła na piersi, Julia postrzegła smutne jego oblicze i zawołała: — Na miłość Boga, wesołą, szyderską, bezczelną przybierz postać, wyglądasz, jakbyś z góry już uznawał się zwyciężonym;. dajesz się dobrowolnie na pośmiewisko; nie uznawać się pobitym — to połowa zwycięstwa. Rozjaśnij czoło gwałtem, tak jakbyś ode mnie w tej rozmowie dowiedział się czegoś radosnego; jestem pewna, że to zrobi zamieszanie w obozie przeciwników... a jeśli kto cię jutro badać będzie, udawaj nadzwyczajną wesołość, dobrą myśl, nadzieję, żartuj sobie z nich... Dłużej mówić nie mogę... Przemów jeszcze do kogo, a potem odejdź śpiewając, nie patrząc, żywo, jakbyś się spieszył... A, trzebaż, stary pieszczochu, abym ci ja to mówiła, ja cię tego uczyła, jak stara intrygantka jakaś. Rozśmiała się boleśnie, ale wśród goryczy, która się przebiła przez ten uśmiech, czuć było wysiłek woli i serca, by się ludziom nie dać pojąć i pochwycić. Widząc pana Adama dość jeszcze zakłopotanym i niepewnym, dokończyła umyślnie głośno: — Proszę cię, kasztelanie, idźże zaraz i spełnij moje polecenie; o skutku nie wątpię, w tak dobre ręce powierzając mój interes... Mój mąż ci sam jutro podziękuje, ale usilnie naglił, abym cię o pośpiech prosiła. Wszyscy słyszeli te słowa i prędkie odejście kasztelana zostało w ten sposób wytłumaczone. Skutkiem rozmowy z Julią było zaraz to, że w progu, gdzie już mniej kto widział, co się działo, parę osób zbliżyło się do kasztelana, który cały swój humor jakoś jeżeli nie odzyskać, to pozornie przynajmniej przywdziać potrafił. Są w życiu ludzkim chwile stanowcze, które nowy zwrot nadają nie tylko losowi, ale nawet charaktero—wi człowieka. Pan Adam był dotąd niesamoistną istotą, rzucaną wypadkami, słabą, niepewną; w głębi jego duszy kryło się jednak nieco energii nie zużytej, śpiącej, która w danej godzinie pod bodźcem niedoli obudzić się musiała. Była to właśnie chwila, w której poczuł się igraszką, pośmiewiskiem, istotą jakąś słabą, zależną, wzgardzoną; instynkt zachowawczy, miłość własna dobyły zeń dotąd zapartej, nie zużytej siły. Wychodząc z tego wieczoru u starościny, który go oblał gorączką, wstydem i gniewem, a uczuciem wdzięczności dla jednej kobiety, co się nad nim ulitowała, kasztelan poczuł nareszcie, że potrzeba było samemu myśleć o sobie. Widział już, iż na nikogo rachować nie mógł, nawet na tych, których dotąd miał za przyjaciół, którym służył i zdawał się potrzebny; powiedział sobie, że należało stać się ludziom albo niebezpiecznym, albo użytecznym, aby być przez nich uszanowanym. Powróciwszy do domu zamknął się i zadumał nad sobą głęboko. Widział się na rozstajach życia; jedna z dróg wiodła do góry, do tych blasków, których on tak pragnął; druga na dół, w przepaści. Spokojnego gościńca, który prowadził do szczęścia, nie domyślał się nawet, bo dla niego ono się przedstawiało zawsze ubrane w purpurę i złoto. Skazówki dane mu przez pana Floriana przypominały, że ze swego dawniejszego położenia mógł skorzystać, odrywając się od przyjaciół i przenosząc się do przeciwnego obozu. Mówiliśmy już, że nie miał przekonań, że brakło mu zasad, powodował nim prawie wyłącznie interes własny: postanowił więc zmienić obóz z zimną krwią i bez zgryzoty sumienia. Nie on jeden naówczas tak rachował, wielu z nim było, co nie inaczej sobie postępowali. Jakkolwiek zimno przyjęto go w pierwszej chwili z tej strony, której chciał ofiarować swe usługi, nic to jeszcze nie stanowiło: nie wiedziano, ile mógł być użytecznym przynosząc z sobą wiadomość o planach i środkach do ich spełnienia obmyślonych. Potrzeba się więc było zbliżyć, dać poznać i ocenić. Widział, że daleko mniej nadeń znaczących i udarowanych ludzi chwytano dla zwiększenia stronnictwa. Po rozmysłach długich postanowił kasztelan — nie używając już za pośrednika pana Floriana, na którego wiedział, że się spuścić nie było można — sam działać, zawiązać bliższe znajomości i ofiarować swoje posługi, zrywając zupełnie z tymi, którzy go w krytycznej opuścili chwili. Kasztelan przede wszystkim zajmował się sobą i swoją przyszłością, która mu się groźnie przedstawiała. Gdy rozgorączkowany myślami własnymi chodził tak po pokoju, snując plany przyszłości i zemsty, przez rozwarte na pół drzwi ujrzał wyglądającą, smutną i dziwnie skrzywioną twarz Jermaszki, śledzącego każdy ruch swojego pana. Biedny sługa, jakkolwiek jeszcze nie obyty ze swym panem i jego położeniem, prostym rozsądkiem i sercem wieśniaczym odgadywał po trosze ciężkie położenie swojego pana i po swojemu chciał go ratować. Szło mu tylko o to, jak do niego przystąpić i szczere wywołać wyznanie. Kilka razy Jermaszka szedł i powracał, chciał rozpocząć rozmowę i nie śmiał, rzucał się ku panu widząc go cierpiącym, potem wstrzymywał się obawą, że go nie rozumie; nareszcie widok tej walki ostatniej, która tak jasno malowała się na obliczu kasztelana, w jego ruchach, zadumie, westchnieniach, pchnęła sługę ku niemu, otworzył drzwi, wsunął się powoli i z pochyloną głową stanął wlepiając w niego oczy ciekawe. — Ono by to... — zaczął nieśmiało. — Chcesz czego ode mnie? — spytał pan Adam. — Ono to nic — rzekł Jermaszka — alebym prosił pana, jakby my z sobą pogadali? Choć to ja sługa i biedak — dodał — ale u nas na wsi, choćby i ojciec pański nieboszczyk czasem o wszystkim ze mną pogawędał, a i u prostego człowieka to się to tam coś znajdzie we środku. Kasztelan popatrzał, uśmiechając się, na niego. — Mój kochany — odezwał się — cóż ty mnie poradzić możesz? — Zapewne, zapewne — przebąknął Jermaszka — ale choćby największemu rozumowi z boku zawsze człowiek coś poddać może. Czy to ja nie widzę, co się święci? — Proszę jaśnie wielmożnego pana, ono to się rozumie. — Cóż? Jak ci się zda? — zapytał kasztelan. — Myślisz, że tak źle dla mnie rzeczy stoją? — ?le, ale nie — odrzekł sługa — tylko jaśnie pan nie wie jeszcze, jak one pójdą, to cała rzecz, a po ciemku wszystko straszne. Ale prosiłbym jaśnie wielmożnego pana, wszak to prawda, że jak se człek pościele, tak się wyśpi, a to pora słać i na tych, co nam ścielą, się nie spuszczać. Czy to ono się oczów nie ma? — dodał — albo co? Toć to się widzi, że z tego cała bieda, że jaśnie wielmożny pan zerwał z jaśnie wielmożną panią. Pani się dąsa, a ma przyjaciół dużo i oni naturalnie za nią ciągną, a mścić się pragną. Już to przepraszam, że ja się w to wdaję, ale ja stary sługa domowy, a w sercu mam okrutny żal. — No, cóż byś ty zrobił na moim miejscu? — rzekł, uśmiechając się mimowolnie, kasztelan, który stanął i począł słuchać dosyć ciekawie. — E, co ja bym zrobił, tego jaśnie wielmożny pan nie uczynisz — odparł sługa — ale tu idzie o to, żeby wymyślić, co jaśnie wielmożnemu panu robić potrzeba! — A cóż byś ty począł? — E, ja, ja bym plunął do czorta, za pozwoleniem — rzekł Jermaszka — na ich dwór, na ich miasto, na wszystkie ich roboty, a powrócił na wieś zagon orać i ani myślał o tym; ale tego przecie to jaśnie wielmożny pan nie zrobisz? A, a to by było najlepiej! Może i nie wypada jaśnie panu tak uciec? Powiedzieliby, że go przestraszyli, choć ja, ja bym się śmiał z ich głupiego gadania, co mi tam! Kasztelan potrząsał głową. — A jednak — dodał Jermaszka — oj, oj, człek się kręci, a szuka czegoś około siebie, a co ma, tego mu nie dosyć! Hej, hej! Na czym by to ono zbywało na wsi? Niebogato, niedworno, ale zaciszno i zdrowo, i spokojnie, a stara nasza jejmość tak by była szczęśliwa! Niechby sobie oni pletli, że nas stąd wypędzili, co by to nam szkodziło, kiedyby się tam żyło po bożemu! — Nie rzekł pan Adam — o tym mowy być nie może. — A! ono to się wie, że o tym mowy nie ma — odpowiedział smutnie sługa — ono to się wie i toć bieda cała, że nam innej trzeba szukać rady. — Chwilkę milczeli. — Ej! ej, panie — dodał Jermaszka ocierając oczy — po co to z pozwoleniem, człowiek się marnie miota i rzuca na różne strony, szukając nie wiedzieć tam jakiego szczęścia poza sobą, kiedy ono przy nim rośnie, kiedy je sobie można wszędzie zawiesić, upiec i nim się nakarmić. Co tu ich do tego miasta wiąże, trzyma? Co tu jest lepszego? Czy ja wiem? Ruszył ramionami. — Gdyby pan powrócił na wieś — dodał po cichu — gdybyśmy wrócili, o! toby się dopiero jejmość ucieszyła... a jakby nam tam było dobrze i spokojnie — A tu by tryumfowano, żem ze strachu przed ni— mi uciekł! — rzekł kasztelan. — A cóż bym ja robił w Wólce? — Co? To, co robił dziad pański i ojciec — rzekł Jermaszka — i byłoż im gorzej niż panu? Westchnął biedny i łzy potoczyły mu się po twarzy. — Trzebaż to wiele człowiekowi do szczęścia: jednego serca a trochę pracy i dokołacze się do końca jako tako, bo czy tak, czy owak umrzeć potrzeba zawsze. Gdybyś to pan chciał powrócić do domu! — dodał ciszej raz jeszcze. — Nie — rzekł kasztelan — mówić o tym daremnie, to być już nie może, już się raz poszło tą drogą, schodzić z niej niepodobna: potrzeba iść dalej! — Ano, to idźmy! — westchnął Jermaszka. — To idźmy, ale śmiało a ostro, i — z Bogiem! Ostatnie to „z Bogiem", które dla prostego człowieka wyrażało wszystko, dla pana kasztelana było wcale niepojęte. W prostocie swej sługa przez to „z Bogiem" rozumiał wszystko jasne i dobre na ziemi, cnotę, poczciwość, paszanowanie siebie, sumienie; w tym słowie zamykał wszystko, czego inaczej wypowiedzieć i określić by nie potrafił. Bóg dla niego stał jako cel, jako najwyższa światłość, do której droga jasną też być musi, iść górą ponad ziemią, jej celami drobnymi i troską maluczką! Dla kasztelana, można rzec, nie było ani tego Boga, ani tych myśli, które ubogi ów człek uosabiał, było tylko jedno ja, stojące ponad wszystkim: piramida ofiar, a na jej wierzchołku on sam. Rzucona myśl utkwiła jak strzała w piersi człowieka, któremu jej dotąd ani młodość, ani późniejsze nie wszczepiło życie, ale ostudzony wychowaniem, dumą oziębiony nie przyjął jej, wyrwał, odrzucił; przywykł był wszystko widzieć po ludzku i znać tylko człowieka. Wedle pana Adama, który od dzieciństwa widział w sobie jakąś uprzywilejowaną istotę, Opatrzność, jeśli była jaka, winna się była nim opiekować, pieścić go, nosić na ręku, wybaczać mu wszystkie jego występki, wszystkie kroki fałszywe naprawiać i głaskać go za to, że raczył żyć i czegoś od niej zażądać. Nie czuł się obowiązanym do niczego, ale wymagał za to wiele. Sfałszowane pojęcia, ostygłe serce — nie dawały mu dostrzec prawdziwych przeznaczeń człowieka; burzył się na to, co mu przeszkadzało, nie umiał za nic być wdzięcznym. Jest tak zawsze z tymi, których los na ręku ponosi i od kolebki upieści. Jermaszka widząc, jak się zadumał, pocałował go w rękę po cichu, łzy mu się potoczyły po twarzy. — A, panie, panie — dodał — tu nic dobrego nas nie czeka! Idźmy my stąd, uciekajmy! Kawałek chleba czarnego nie gorzki, gdy swój własny, a dach słomiany stanie za ich blachę: na cóż nam więcej. — Ty nic nie rozumiesz! — zawołał kasztelan. — Ono się to nie rozumie, prawda — rzekł, wzdychając, Jermaszka — ale cóż dalej tu robić? Czy głową mury przebijać? — Tak — przerwał pan Adam — albo mur pęknąć musi, albo głowa! I pięścią w stół uderzył. — Idź spać i zostaw mnie samego. Pozostawszy sam, kasztelan siadł i napisał długi i szeroki list do króla, wyspowiadał się ze swych losów i oddał się pod jego opiekę, a najpierw prosił o osobne posłuchanie. Nazajutrz rano pan Florian, przeciwko swemu zwyczajowi, po raz już drugi nie nadszedł; list został wysłany, odpowiedź przybyła dopiero w wieczór przez pazia, oznajmiająca, że nazajutrz w rannej godzinie przyjęty będzie przez króla pan kasztelan. Na tym posłu— chaniu pan Adam wszystko budował i przez dzień cały, przygotowując się doń, z domu nie wychodził. Nazajutrz po wieczorze u starościny, na którym Julia tak stanowczo w obronie swego wychowańca wystąpiła, bramy jej domu były zamknięte, nie przyjmowała nikogo. Około południa zatoczyła się przed nie kareta i choć służący przyniósł odpowiedź siedzącej w niej pani, wysłano go po raz drugi z przygotowanym bilecikiem na górę. Na kartce stały te słowa: „C h e r e a m i e! Niezmiernie ważny interes zmusza mnie narzucić ci się koniecznie i prosić o chwilę rozmowy. Nie odmówisz jej twojej Krystynie". Jakkolwiek teraz wstręt wielki czuła Julia do dawnej swej przyjaciółki, nie było sposobu jej odmówić, musiała otworzyć drzwi, choć niezupełnie skończona toaleta w obawę ją wprawiała, aby potem o niej zbyt niekorzystnych nie szerzyła wieści. Krystyna weszła z rozpłomienioną twarzą, nie rzuciła się jej w objęcia jak dawniej: stanęła, obejrzała drzwi i zaczęła drżącym głosem: — Julio, raz jeszcze pomówmy szczerze, może to raz ostatni... Stajesz obok mnie jako przyjaciółka, krewna czy przeciwko mnie, z nieprzyjacielem? Mów! — Cóż to jest? — spytała kasztelanowa, zbliżając się do niej powoli — Prawdziwie nie rozumiem cię. — Ten człowiek — mówiła dalej Krystyna — ta potwora śliska i zimna jak wąż, obie nas zdradził; powinnyśmy podać sobie ręce, aby go zgubić, a ty, ty go bronisz przeciwko mnie, ty mu dodajesz siły i odwagi! — Ja? — Tak! Wczoraj u starościny... Coś zrobiła? — Ocaliłaś go! Ty mnie wyzywasz! — Krzysiu — odparła Julia spokojnie — wyzwanie nie od wczoraj istnieje; ty wiesz, że go kocham i bronić jestem obowiązana. Nie wojnę ci wypowiadam, ale — napastowana w nim — bronić się muszę i będą. — Przeciwko mnie? — Przeciwko tobie i wszystkim! Przeciw światu, ludziom, bratu, ojcu memu, gdyby żył, przeciw losom! — A, więc tak?!— krzyknęła Krystyna. — Dobrze; jasno więc położenie nasze określmy. Stajesz z nim przeciwko mnie, Julio: to rozważ dobrze. Z rówieśnicy, krewnej, przyjaciółki młodości przechodzisz na wroga? Pomyśl... i dla kogo?! — Nie mamże powodów? — spytała Julia. — Nie masz: on cię zdradził. — Jam przebaczyła. — Myślisz może, iż do ciebie powróci? — ze śmiechem dzikim odparła Krystyna. — On to człowiek bez serca; kupisz go sobie zapewne, ale w tej piersi nigdy nic bić nie będzie. — Cóż, kiedy w mojej serce bije dla niego — szepnęła Julia. — Moja droga — zapalając się coraz mocniej wołała Krystyna — kocham cię, szanuję, zdumiewasz mnie, ale cię przestrzegam, jestem niezbłagana; jeżeli bijąc jego uderzę ciebie, nie będę winna. — Nie będzie to pierwszy cios — odparła Julia z uśmiechem. — Nie lękasz się więc mnie? Urągasz? — Owszem, i lękam się, i żal mi ciebie, że sobie trujesz życie. — Życie nigdy nie jest słodkie; leję weń ukrop nienawiści, abym po nim jak po ciepłej wodzie nie womi... — krzyknęła Krystyna rzucając się gwałtownie. Julia zbliżyła się ku niej, a widząc ją drżącą z gniewu, ujęła za rękę, z oczu jej płynęły łzy ciche; przyklękła przed nią, objęła. — Krzysiu — zawołała — droga moja! Pamiętasz, myśmy razem dziećmi niewinnymi biegały w cieniu drzew na Latoszynie, myśmy usypiały ze spojonymi pocałunkiem ustami, myśmy z sobą były szczęśliwe. W imię tych lat świętych, anielskich przebacz mu, przebacz mnie! Słuchaj, chcesz ofiary — oto ją masz... łatwą i uległą. Prześladuj mnie, zrób ze mną, co ci się podoba, zabij! Ja już życia nie cenię, ale jemu przebacz, przebacz! Jam wszystkich tych nieszczęść przyczyną! Jam jedna winna! — Widziałaś kiedy, żeby kobieta przebaczyła? — odparła, podnosząc ją, Krystyna. — Przyrzekła niejedna darować winę, ale nie darowała jej żadna! I ja bym ci przysiąc mogła i zdradzić przysięgę: żółć poleje mi się ustami, bom jej pełna, nie — nie mogę! Tyś heroiną — to pięknie, ale jam pospolita, dzika istota, jam barbarzyniec, co przebaczyć nie umie, ja nie chcę, ja nie mogę zapomnieć! — Jesteś chrześcijanką? Wszak Chrystus przebaczył! — O, jam tylko zła kobieta! Nic więcej! Nie potrafię być inną — zawołała Krystyna — to darmo! Nie przekonasz mnie ani zwyciężysz! Julia, wstawszy, odstąpiła na parę kroków z dumą chłodną. — A więc? — spytała. — Więc chcesz wojny? — Nie żądam jej, ale ją przyjmuję. Mylisz się, Krystyno, sądząc się wszechwładną, mylisz się wierząc, że rodzina twoja może, co tylko zechce; i w niej znajdą się tacy, których tak można kupić jak drugich. Macie nieprzyjaciół, macie zazdrosnych: wojna każda jest niebezpieczna. — Ja wiem, co czynię — odparła Krystyna — możecie przedłużyć walkę moją z nim, ale ja zwyciężę; ja zgniotę was... a kto mi stanie w drodze, biada mu! — Tak! To znaczy mnie? — Choćby tobie — nikogo nie oszczędzę! — Siadaj że, Krzysiu — rzekła Julia powoli i zimno. — Masz chwilę czasu? — Cały dzień, jeśli chcesz! Dnie, noce poświęciłam zemście, nią żyję, o niczym innym nie myślę. — Może potrafię, jeśli nie zmienić twe przekonania, to związać ci ręce: posłuchaj. — O, słucham cierpliwie! To mówiąc porwała Krystyna wodę stojącą na stole i szklankę jej wypiła duszkiem, potem rzuciła się na sofę i dumnie spojrzała na przeciwniczkę. — No, mów! — zawołała. — Jeśli jest kto winny, to ja... tylko ja — odpowiedziała Julia. — Chcesz zemsty, mścijże się na mnie jako jedynym winowajcy: wszystkiego złego jam przyczyną i moja miłość do niego. — Dawno o tym wiedziałam, to nic nie zmienia. — Bardzo wiele... Pamiętasz, Krzysiu, młodość naszą! — Dzieciństwo! Ja nie chcę jej pamiętać. — Wolisz więc dzieje późniejsze? — spytała Julia. Krystyna mimowolnie zarumieniona spuściła oczy. — Pamiętaj, że jak ty mścisz się na nim, Bóg może mścić się na tobie: tyżeś bez grzechu? — Cha, cha! A ty? — spytała Krystyna. — O, ja się przyznaję i czuję cały ciężar win moich. — Faryzejko! — szepnęła Krystyna, ruszając ramionami — mów, coś mi mówić miała, słucham. — To ja — dodała Julia — ja, widząc, jak dręczysz tego człowieka, jak upokarzasz, za oręż do obrony dałam mu twoją przeszłość. Jam wyszukała dowodów przeciwko tobie, jam je znalazła i kupiła, jam mu nastręczyła. Krystyna spojrzała na nią oczyma rozpłomienionymi. — Dalej! — rzekła. — Dowody są w moim ręku! — dokończyła Julia. — A, to dobrze wiedzieć! Cóż chcesz za nie? — spytała Krystyna. — Spokoju dla niego. Dopóki on będzie spokojny, ja będę milczała; przysięgam ci, że je zniszczę, jeżeli... — Mnie już o siebie teraz nie chodzi! — zawołała Krystyna. — Pociągnij mnie choćby pod pręgierz, bylebym się pomściła! Rodzina moja wyrwie mnie nawet spod pręgierza. — Ale nie spod sądu świata. — Cóż mi ten sąd? On wyrok wydał od dawna, a każdy rok ścierał z niego literę. Cóż dziś pozostało? Zamazana karta — posypana złotym piaskiem. Krystyna, może z gniewu, może ze złości, zapłakała, a otarłszy łzy pomyślała chwilę. — Znasz moją historię — rzekła — tak jak ją znają ludzie, co mnie potępili, ale nie jak ja ją znam... Chcesz? Wiedzieć będziesz prawdę całą; nie utaję grzechu: osądzisz, czym była taką zbrodniarką, za jaką mnie osądzono. Powiem ci wszystko, uczynisz potem, co ci się podoba. Julia milczała. Krystyna, wziąwszy to za zgodę, rozpoczęła opowiadanie powoli. Była to jakby spowiedź przed sobą samą, przerywana łzami; nie patrzyła prawie na przyjaciółkę, mówiła z przeszłością. Twarz jej zmieniona z gniewnej stała się smutną, łagodną i prawie litość obudzającą. — Znałaś mnie, Julio, dziecięciem jeszcze, szczęśliwym, rozpieszczonym u boku matki, pod jej skrzydłami opiekuńczymi, potem rozstałyśmy się i ledwie rzad— ko widywałyśmy się z daleka; słyszałaś o mnie tyle i to co drudzy, kochałyśmy się, jak się kochają ci, co się nienawidzieć nie mogę, nie zaglądając do głębi serc swoich, zgadując je. Któż wie, czy ty mnie kiedy znałaś dobrze, czy ja ciebie znałam? Któż wie, czy nie fałszywe świat o mnie dał ci pojęcie? Przekonasz się o tym, gdy ci to biedne życie moje opowiem. A powiem ci wszystko, bez kłamstwa, bez opuszczeń, jak ta, co już nic do stracenia nie ma, a niewiele dba, czy co zyska. Po świecie pletli o mnie — dodała ruszając ramionami — co się im podobało, jakieś bajki niedorzeczne, jak o strachach niańki prawią. Wiele w nich było prawdy może, ale więcej jeszcze złośliwości i fałszu, narzuconego przez próżniaczą fantazję ludzką, która czasem szuka zła, jak pewne robactwo zgnilizny, i tworzy je umyślnie, gdy go znaleźć nie może. Ludzie już dziś zapomnieli o tym wszystkim, ale w mym sercu żyje przeszłość i stoi ciągle przytomna, bo w niej jest całe życie moje. Reszta — to... to zemsta, to zabawka, to igraszka zmęczonego serca i rozdrażnionej duszy. Ty wiesz, jak mnie kochała matka, czym ona była dla ludzi, czym dla mnie; ty jej jak ja nie pamiętasz, a może ci też ją inaczej odmalowano, niż była. Matka moja był to anioł w ludzkim ciele, dziecię pańskiego domu, które nigdy nie zaznało nieszczęścia, świata nie pojmowało innego nad ten, który widziało przez okna salonu, wykołysane szczęściem, dobre i słodkie jak ono. Pieszczoty i pomyślność zrobiły z niej anioła. Piękna idealnie, nie miała czasu zestarzeć ani sercem, ani ciałem, zeszła do grobu z westchnieniem, ze łzą, z błogosławieństwem na ustach. Gdyby ona była żyła! A, i ja może stałabym się była do niej podobną, inne byłoby życie moje, inna dola, inne serce urosłoby we mnie. Po jej wczesnej śmierci pozostał mi ojciec tylko, którego ty także niewiele pamiętać musisz. Senator wysoki Rzeczypospolitej, człowiek dobry i zacny, ale słaby, więcej kosmopolita niż Polak, trochę Sas przez przywiązanie do Augustów i nasze z ich rodziną stosunki; postać, która mi się dziś jeszcze przypomina w paradnym stroju, z orderem na piersiach, upudrowana. ufryzowana, uśmiechnięta a pańska. Ile razy mnie ściskał — choć po śmierci matki, biorąc mnie na kolana, nieraz miał łzy na oczach — zdawał się mimo nich pamiętać nade wszystko, aby pieszczotami zbyt żywymi nie nadwyrężyć fryzury i nie zmiąć ubrania. Ludzie go szanowali, był łagodny, ale powagi wielkiej, od losu nieco zepsuty, przywykły do szczęścia i przekonany, że Pan Bóg dając dostatki i znaczenie, wypłacił tylko część należnego z powodu urodzenia długu. W rok po śmierci mojej matki, którą serdecznie opłakiwał, przyjaciele i rodzina, jakem się później dowiedziała, z powodu iż nie miał syna. i dziedzica imienia, namówili go na drugie małżeństwo. Zaledwie wyrastając z dziecka, nie wiedziałam wcale o tym, co się koło mnie działo, prawie do chwili, aż gdy panny służące, szczebiocząc i płacząc na przemiany, ubrały mnie w białą sukienkę, zawinęły loczki i niebieską włożyły przepaskę. Wszyscy znajdowali mnie prześliczną, ale ja byłam gniewna i smutna przeczuciami jakimiś. Przyprowadził mnie sam ojciec do wielkiej sali i postawił drżącą przed kobietą otoczoną kołem mnóstwa wystrojonych gości i rodziny naszej. Kazano mi ją uścisnąć i nazywać mamą! Ona rzuciła się do mnie dosyć żywo, ale brylantowa szpilka, którą miała w pier— si, mocno dosyć zadrasnęła mi czoło. Pierwszy jej uścisk był dla mnie bolesną raną. Była to moja macocha. Nie wystawiaj jej sobie tylko tak, jak ją pospolicie lud nasz pojmuje i maluje: tyś ją też podobno widywała, ale później, gdy już nie była tak piękna i szczęśliwa jak w tym dniu. Mimo pieszczot nieznajomej, mimo najczulszych wyrazów, poczułam dla niej nieopisany jakiś wstręt i odrazę, za to szczególniej, że śmiała chcieć nazywać się matką moją i tego drogiego anioła zastępować. Nigdy nie zapomnę, jak mnie od pierwszego wejrzenia uderzyła jej piękność surowa, zimna, ostre rysy, płomieniste oczy i zaciśnięte wargi wąskie. Pomiędzy brwiami, zarysowanymi jak pędzlem chińskiego artysty, za najmniejszym wzruszeniem rysowały się dwie przecinające czoło prostopadłe marszczki, dwie fałdy, dziwnie wyglądające na tej białej i jak marmur gładkiej przestrzeni. Była w istocie bardzo piękna, majestatyczna, wzrostu więcej niż średniego, ale już wówczas nie pierwszej młodości. Zdaje mi się, że idąc za mojego ojca, mogła mieć więcej lat trzydziestu. Puszek dziewiczy na jej twarzy zastąpił meszek ciemny, nadający jej wyraz prawie męski. Olbrzymich kształtów, budowy posągowej, ruchów powolnych i obrachowanych, macocha moja mogła się podobać, ale nie umiała do siebie przywiązać: coś od niej odpychało, odstręczało, wiał chłód jakiś, choć pod tymi lody i śniegami gorzała skryta, długimi marzeniami wykołysana namiętność. Umysłu mało wykształconego, z głową pustą, charakter miała zacięty, upór nieprzełamany; gdy się rozgniewała, nie czerwieniała jej twarz, ale przeraźliwie bladła. Tego dnia cała była okryta klejnotami i zabłysła mi wpośród rzęsistych świateł, obok mojego biednego ojca patrzącego na nią z uwielbieniem i strachem razem, jakby zlana rosą diamentów. W diademie, naszyjniku, kolcach, bransoletach brylantowych, w sukni oszytej sznurami diamentowymi, wyglądała jak jakie bóstwo indyjskie. Prześliczne kształty jej popiersia i rąk, wysoka szyja utoczona, bala, postawa monarchiczna czyniła ją majestatyczną. Ledwie mnie ze swych objęć wypuściła, odskoczyłam od niej z krwawą plamką na czole, przerażona, czując, że mnie żadnymi pieszczotami nie zyszcze. Odtąd była ona dla mnie dobra, ale zimna, wychowywała starannie, ale wcale nie serdecznie; byłam dla niej dzieckiem krewnych, sierotą biedną, nic więcej. Dwa te lata, które z nią żył mój ojciec, zostawiły mi po sobie wspomnienie męczarni nie dającej się opisać. Nie było w istocie na co się poskarżyć, ale dla serca brakło wszystkiego, czym ono żyje. Musiałam płakać, a z łez tych wytłumaczyć mi się nie było podobna; męczyłam się, choć miałam wszystko, com mieć była powinna, — ale brakło miłości— usychałam. Ojciec po tych dwóch latach pożycia z nią zapadł mocno na zdrowiu, jakby jej uścisk i jemu także zadał ranę śmiertelną. Posłano go do wód za granicę; miałam rok piętnasty, gdy mi po nim kazano przywdziać żałobę. Płakałam jeszcze mocniej, przeczuwszy zupełne moje osierocenie. Byłam w istocie tym bardziej osierocona, że babka, która mnie od dawna do siebie wziąć chciała, prawie w tymże czasie zmarła, a ciotka, u której mogłam się umieścić, wyjechała do Włoch bezpowrotnie i poszła tam za mąż za jakiegoś księcia włoskiego. Bliższej rodziny nie miałam nad macochę, która będąc cioteczną siostrą mojej matki, była dla mnie teraz naturalną opiekunką. Zostałam więc przy niej, z czego ona może była rada, bo ze mną został jej dochód znaczny przez moich opiekunów na wychowanie i utrzymanie przeznaczony. Nie kochałam jej już za życia ojca, poczęłam nienawidzić po jego śmierci. Sądzę, że ona także z lichwą mi to oddawała, ale nigdy ta zobopólna niechęć nasza na jaw nie wychodziła: okryta ona była chłodem przyzwoitości, jak warstwą lodu. Stosunek mój do niej był zimny, krył on odrazę wzajemną, o której wiedziałyśmy obie, aleśmy jej nie objawiały, i owszem, macocha przy obcych udawała dla mnie nadzwyczajną troskliwość, prawie miłość, a gdy nie było świadków, obchodziła się ze mną surowo i ostro. Nigdy zostawszy sam na sam nie mówiłyśmy do siebie, ona mi dawała rozkazy przez trzecich, jam się cieszyła, ile razy mogłam ich nie spełnić. Formy świata nie dawały na zewnątrz wybuchnąć nienawiści, która się codziennie wzmagała. Macocha była zimna, zamknięta, traktowała mnie dorosłą umyślnie zawsze jak dziecko; ja unikałam jej, nie sprzeciwiałam się wręcz, ale czekałam jak oswobodzenia z niewoli chwili, która by mnie od tej kobiety uwolniła na zawsze. Zostawiona sama sobie z nauczycielką Francuzką, pędziłam długie godziny na czytaniu, na marzeniach, niecierpliwieniu się na mój los nieznośny. Siedziałyśmy po większej części na wsi, w rezydencji dziedzicznej mojej macochy, a ja, choć bogata panna, w istocie wyglądałam tu jakby wychowanka i rezydentka na łasce. Macocha starzejąc stała się gospodarną do zbytku, skąpą i chciwą, szczędziła sobie i mnie wygód i najpierwszych potrzeb, aby z czasu mojej małoletności korzystać majątkowo. Mówiono głośno, że znaczne dochody moje szły do jej kieszeni, choć koło mnie było ubogo, prawie biednie, a nieraz dawały mi się słyszeć żale na utra— pienie, jakie ze mną miała, na mój charakter zimny i skryty, na upór nieprzełamany itp. Doszłam tak do lat szesnastu, byłam piękna i świeża, a to może obudziło ku mnie większą jeszcze nienawiść kobiety, która czuła, że jej wdzięki więdły, gdy moje co dzień rozkwitały. Nie mówię już nawet o tym, że mnie ubierano umyślnie tak, abym się nie wydawała, czym byłam, że mnie chowano i ukrywano przed ludźmi. Na zimę pojechałyśmy do Warszawy, ale mnie pod pozorem dokończenia wychowania oddano jeszcze z domu do panien wizytek i zamknięto za kraty. Nie wiedziałam, co się działo na świecie. Jednego poranka kareta macochy zajechała przed furtę, wywołano mnie do niej do sali, oświadczyła mi, że wyjeżdża na wieś i mnie ze sobą zabierze, jeśli nie czuję powołania dłużej za kratami pozostać... Do tego wcale nie miałam ochoty, klasztor wydawał mi się niewolą. — Ale wiesz już zapewne, moja Krzysiu — dodała z uśmiechem — że musiałam pójść za mąż. O tym nie wiedziałam wcale, ale na tę wiadomość jakiś mnie dziwny gniew ogarnął; poczułam krzywdę pamięci ojca wyrządzoną, spuściłam oczy, nie odpowiedziałam nic. Tegoż wieczora poznałam męża mojej macochy. Był to znacznie młodszy od niej człowiek, wychowany za granicą, ubogi, widocznie ożeniony z nią przez rodzinę dla pieniędzy, dla majątku. Mimo uprzedzenia, jakie miałam przeciwko niemu, pomimo gniewu, jaki na widok jego uczułam, od pierwszego wieczora człowiek ten mnie oczarował. Nie chcę nic taić przed tobą. Tak, był to jedyny mężczyzna, któregom ukochała namiętnie, może niegodzien tej miłości, ale przeznaczony, aby całe moje życie pochłonął. Były chwile, gdym się nim brzydziła, żem go nienawidziła, ale głos jego, ruch każdy, wejrzenie czyniły mnie niewolnicą posłuszną; odchodziłam od pamięci, gdy na mnie spojrzał, słabłam, gdy mnie ujął za rękę. Gniewałam się na te czary, alem im ulegać musiała. Słusznego wzrostu, oczu ciemnych, miał wiele podobieństwa do Adama, ale był nadeń lekko wyższy ze wszystkich względów, doskonalszą nierównie, choć podobną mu istotą. Ten nigdy nie miał serca, tamten był żyw, miał chwile namiętności, kochał. Pierwszego wieczora, gdym weszła do salonu z gniewem w piersi, gotowa do walki, uśmiech, którym mnie powitał, wejrzenie, które rzucił na mnie, podbiły serce mimo oporu: jeszczem chciała nienawidzić, a jużem go kochała. Mówiłam ci już, że był ubogi, młodszy daleko od mej macochy, z którą ożenił się dla jej pieniędzy; niewiele go to zalecało, ale nie dziwiłam się, że ta kobieta skąpa, chciwa, zimna, pokochała go i poddała mu się, bo nie można mu było się oprzeć: miał urok fatalny rzeczy zgubnych, których przeznaczeniem jest, jak owe oczy wężowe, naprzód oczarować, aby pochłonąć. Od naszej podróży na wieś rozpoczął się ten straszny dramat. W drodze już Albert zbliżył się do mnie, do mnie, com jeszcze była pół—dziecięciem, dla której świat był zagadką, a miłość tajemnicą uroczą, upragnioną; obudzić ją naówczas w sercu wyschłym od pragnień było tak łatwo! Macocha była zazdrosna, ale nie mogła się nawet domyślić jakiegokolwiek między nim a mną stosunku. Zręczny i przewrotny, Albert przed nią i przy niej obchodził się ze mną jak z dzieckiem, często nawet trochę ostro; czulej zbliżał się do mnie po cichu, w chwilach, gdy ona ani się tego domyślać, ani go o to posądzić mogła. Rozpoczęło się to z jego strony od grzeczności i małych przysług, ale oczy więcej mówiły niż usta, a nierychło nieme te wyznania zmieniły się na słowa, na westchnienia, na wyraźne oświadczenia miłości. Długo milczał, bał się, wahał, bojował. Położenie jego było ciężkie, ale namiętność silna; świeżo ożeniony, wzdrygał się stać uwodzicielem dziecka powierzonego ich opiece: na to zdobyć się mógł tylko zimno zepsuty lub szalenie rozkochany człowiek. Takim on był. Nie kochał dotąd nigdy, dwa serca nasze spragnione tego uczucia rzuciły się ku sobie gwałtownie, nic nas powstrzymać nie mogło. Ale potrzeba było nadzwyczajnych ostrożności, ażeby nikt w świecie posądzić nas nawet nie mógł. Często tygodniami całymi słowaśmy do siebie nie potrafili przemówić, oboje otoczeni mnóstwem szpiegów, wiedząc, że najlżejsze posądzenie wywołać mogło straszliwą katastrofę. Nie, tych dni pierwszych życia nie potrafię i nie chcę opisywać... Mimo wiszącego nad moją głową miecza Damoklesa, byłam szczęśliwa... Szczęście nasze ożywiały, może czyniły droższym jeszcze nieustanny postrach, przerażenie, tajone łzy, niepokój uśmiechem pokrywany, kłamstwem, na ostatek walka z sobą i z sumieniem, którego głos głuszyła namiętność niepamiętna jutra. W tym szale dojrzałam. Tak mi upłynął rok; miłość naszą, doskonałe tajoną, pokrywaliśmy nieustannymi sporami, które się kazały domyślać prawie nienawiści; rosła cna co dzień... Ale każdy dzień odkradziony zbliżał nas do wrót piekielnych, które najmniejszy wypadek mógł otworzyć, i przepaść czuliśmy pod stopami. Żadna chwila nie była pewna, każda zdawała się zbliżać nieuniknioną katastrofę. Rozstając się na godzinę, potrzeba było żegnać się na zawsze. Macocha była bliska słabości. Stan jej zdrowia w wieku, w którym spóźnione macierzyństwo bywa niebezpieczne, obudzał wielkie obawy; zalecono jej spokój, odosobnienie i byliśmy trochę swobodniejsi niż dawniej. Ciężko mi to wyznać, ale i ja, i on może rachowaliśmy na tę chorobę, na niebezpieczeństwo, na śmierć jej, czując, że ona tylko może nam szczęśliwszą zapewnić przyszłość. Widzisz, przyznaję ci się szczerze nawet do myśli zbrodniczej, do niegodziwych nadziei, których trumna była podstawą; nie tłumaczę się, nie oczyszczam... Obwiniam sama, ale słuchaj dalej. Macocha nad wszelkie spodziewanie przebyła ten kryzys szczęśliwie; zaraz po jej uzdrowieniu i narodzeniu syna wyruszyliśmy do Warszawy. Stan jej wymagał jeszcze pewnych ostrożności, podróż odbywaliśmy powoli, stawaliśmy po dniu i więcej w różnych miejscach dla wypoczynku. Albert był smutny, chmurny, namiętny, widocznie ukrywał coś w sobie. — To życie — powiedział mi na noclegu, gdyśmy się jakoś potrafili wyrwać na przechadzkę — co dzień staje mi się nieznośniejszym: nie widzę przed sobą nic... Muszę zerwać ten łańcuch, choćbym go swoją lub cudzą krwią miał oblać. Ta kobieta dusi mnie swoją czułością i nęka zazdrością i przywiązaniem. Krzysiu, uciekajmy oboje! — Jak? Dokąd? O czym? — spytałam. — Ty pytasz — zawołał — i to jest miłość? Jak? Pieszo. Dokąd? Gdzie oczy poniosą. Z czym? Z dwojgiem serc i rąk, byle razem, byle raz być na swobodzie! Uciekajmy! — Ale cóż świat, co ludzie powiedzą? — rzekłam zlękniona. — Co mi świat? Na co mi ludzie? Ja nie wiem czy jest świat i czy znam ludzi. Jeżeli nie uciekniemy, ja czuję, że się mogę czegoś straszliwego dopuścić! Targał włosy na głowie, rzucał się w gniewie i szale. Ledwie go jakoś potrafiłam uspokoić, sama już nie pomnę jakimi obietnicami na przyszłość. Wrócił jed— nak do gospody z głową spuszczoną, przybity, zrozpaczony, z zaciśniętymi ustami. Z przestrachem patrzyłam nań, przeczuwając coś okropnego, próżno starałam się na nim wymóc choć trochę cierpliwości. Bliższa była katastrofa niż sądziłam. Macocha, nie dając tego poznać po sobie, podejrzewała już nas oboje od dni kilku: nie wiem, kiedy pierwszy raz schwytała wejrzenie i uśmiech, co ją nagle oświecił o naszych stosunkach. Nic nie wiedząc, domyśliła się wszystkiego. Mimo najtroskliwszych zabiegów, nie potrafiliśmy się tak ukryć, aby nas ludzie nie wyszpiegowali, ale dotąd milczeli. Często oboje szydziliśmy już z niebezpieczeństwa, owładnieni szałem, który zaślepia. Po wyjściu na tę przechadzkę, które było może umyślnie dozwolone podstępnie, macocha wzięła do siebie starą sługę i silnie na nią natarła o odkrycie całej prawdy, której się tylko domyślała, zapewniając ją, że wie o wszystkim. W czasie niebytności naszej wyznała ona i opowiadała, co tylko wiedziała, a mogła wiedzieć wiele, bośmy się w ostatku i źle, i mało taili. Albert nieraz wychodził ode mnie po północy, nieraz późno, i rano znajdowano mnie u niego; tłumaczyliśmy to niezgrabnie lub nie wymawialiśmy się wcale. Gdyśmy weszli prawie jednocześnie do izby gościnnej, w której przy oknie siedziała macocha, i ja, i on poznaliśmy po jej twarzy straszliwy na nas wydany wyrok. Ujrzeliśmy ją bladą, z oczyma od płaczu czerwonymi, ale już oschłymi z łez: ręce jej drżały... Bojąc się wydać zapewne, słowa jednego nie rzekła, zmuszała się do obojętności, do udawania spokoju. Wieczór upłynął w tej obawie nie usprawiedliwionej, spodziewaliśmy się co chwila wybuchu, nie odezwała się wszakże; mówiliśmy o rzeczach obojętnych, macocha ciągle prawie była milcząca. Milczenie to wszakże czuliśmy oboje jak straszną groźbę, wiedzieliśmy, że ta kobieta przebaczyć nie potrafi, że w ciszy knuje coś okropnego. Izdebka, którą mi przeznaczono, przedzielała dwie inne: jedną zajętą przez macochę z dzieckiem, drugą przez Alberta. Zgasiłam wcześnie światło u siebie i nie chcąc być słyszaną, poczęłam boso po pokoiku przechadzać się, myśleć i płakać. Był to widocznie ostatni dzień naszego szczęścia; nie wiedząc, co nas czeka, czułam grożące niebezpieczeństwo bliskie. Z obu stron było cicho, ale przez szczeliny ścian karczemnych padały smugi światła od izdebki; mimowolnie prawie przyłożyłam oko do jednej z nich szukając jego, chcąc go zobaczyć, odgadnąć jego myśli, bom i jego rozpaczy się obawiała. Było już po północy, Albert chodził jeszcze, gryzł palce, targał włosy, brew miał najeżoną, był straszny. Z drugiej strony przez źle zamknięte drzwi ujrzałam macochę nad kolebką, tak straszną ze ściągnionymi brwiami, podpartą na ręce, z wyrazem takiej rozpaczy, że mi się zdała Medeą gotową mordować swe dziecię. Po niejakim czasie wstała, westchnęła i poszła do szkatułki podróżnej, szukając w niej czegoś żywo — żywo przerzucając wszystko. Spod spodu dobyła pudełeczka, z niego flaszeczki z jakimś płynem i pochwyciła ją gwałtownie, wlepiając w nią oczy, aby dojrzeć przeciwko światła, czy się w niej co znajduje. Tknęło mnie coś, że się chce otruć; patrzałam milcząca, osłupiała, ale nie znałam tej kobiety. Flaszkę wrzuciła za gors, uspokoiła się nieco, zaczęła pisać, zajrzała do kołyski i nade dniem położyła się spać. Świeca zagasła, milczenie złowrogie... Z drugiej strony chodził jeszcze Albert, szamocząc się ze zgryzotą, z obawą; znał on dobrze żonę i wiedział, co gniewne jej łzy obiecywać mogły: ten, na którego płakała, nie mógł się spodziewać przebaczenia. Po chwili Albert porwał się jakby myślą i postanowieniem jakimś stanowczym ukojony, uderzył się w piersi i rzucił półnieżywy, nie rozbierając, na łoże. Pilnując go oczyma, dotrwałam do białego dnia, zmęczona, osłabła czuwaniem i cierpieniem. Zsunęłam się aż na podłogę i tak na jakiejś skrzyni żydowskiej zdrzemnęłam nareszcie. Gdy mnie służące zbudziły, był już wielki dzień, jasność jego otrzeźwiła mnie nieco; zaczęłam się ubierać, wstydząc niemal moich gorączkowych strachów nocnych, pośpiesznie, mieliśmy bowiem wyjeżdżać zaraz. Ale ledwie mnie samą z sobą zostawiono, pobiegłam znowu do drzwi Alberta, przez szparę postrzegłam go, chodził blady po izbie swej i myślał. Na stole w jego pokoju przygotowano ranną kawę dla nich obojga, na którą macocha natychmiast przyjść miała. Albert przechadzał się około stołu z dzikim jakimś wejrzeniem: stawał, wahał się, oglądał, nareszcie ujrzałam z podziwem i przerażeniem, jak do jednej z filiżanek wsypał coś szybko z papieru, który dobył z pugilaresu, i żywo odskoczył od okna. W tejże chwili drzwi zaskrzypiały i macocha weszła blada, milcząca, uskarżając się na ból głowy, pochodzący z bezsenności. Usiadła prędko przed tą właśnie filiżanką, do której Albert coś był wsypał, spojrzała na męża i wysłała go do sieni, aby przyśpieszył wyjazd. Wybiegł on raczej, niż wyszedł, oglądając się poza siebie oszalały: widziałam po nim, że go coś nazad ciągnęło, że był przerażony zbrodnią swoją, ale już cofnąć się nie mógł. Rzuciłam się więc co żywiej do pokoju, ale w chwili, gdym wybiec miała, spojrzałam jeszcze przez szparę i zobaczyłam macochę, która z pośpiechem do drugiej fili— żanki nalała coś z fłaszeczki dobytej zza gorsu. Struchlałam przerażona, nie było chwili do stracenia. Udając śmiech i wesołość dziwną, wbiegłam jak szalona do pokoju, w którym przygotowana była kawa, którą już macocha brała do ręki i dosyć zręcznie, jak na taką chwilę tragiczną, ściągnęłam serwetę, wywróciłam filiżanki, obaliłam stolik. Wszystko porozlewane stoczyło się na ziemię. Macocha powstała na mnie z wielkim zrazu gniewem i zapalczywością, ale gdym ją zmierzyła oczyma, w których wyczytała, że wiem wszystko, pobladła, zaczęła drżeć i zamilkła. Przez otwarte w tej chwili drzwi wpadły dwa ulubione psy Alberta i rzuciły się na porozlewane szczątki śniadania, od których na próżno starałam się je odpędzić. W chwilę później skonały oba w straszliwych konwulsjach. Byłam tak drżąca, przejęta, obłąkana, że ani wiem już, co się później stało; czułam tylko silny uścisk dłoni Alberta, gdy mnie wsadzał do powozu, odepchnęłam rękę jego z oburzeniem. Dwa psy wydały tajemnicę śniadania, która by może ukryła się przed dworem, gdyby nie mdłości, choroba i łzy macochy. Dojechaliśmy do Warszawy w ponurym milczeniu. Na trzeci dzień potem, po krótkiej słabości, macocha zmarła; konając odepchnęła mnie, a pomieszane wspomnienia zgryzot własnych i wypadków z ust jej dobyły słowa, które na mnie niewinną rzuciły podejrzenie o truciznę. Co gorzej, w ostatnim liście, który czując się już chorą, zaraz po przebyciu skreśliła ręką drżącą, obwiniała mnie, przez zemstę, o zamiar otrucia jej, prawie o dokonanie tej zbrodni! Byłam na ostatek w położeniu tym przykrzejszym, że ukryć się musiałam, aby dać życie dziecięciu, które ledwie godzin kilka przepłakało na świecie. Obwiniono mnie i o odebranie mu życia umyślne, kładąc wszystko na te barki złamane. Wszystko to staraniem możnej rodziny zatartym zostało. Alberta widzieć nie chciałam więcej, oddalił się natychmiast na zawsze. Jam została przy rozkwicie życia jak kwiat wyschły na łodydze, sama, zbezczeszczona, odarta ze złudzeń, przelękła, w rozpaczy. Wydano mnie za mąż, jak chciano, nic mnie już nie obchodziło, bo nie wierzyłam w nic na świecie. Oto masz — dodała Krystyna — wierną spowiedź z mojej przeszłości. Mogliście dostać list lub kopię listu macochy, prawdopodobieństwa wszelkie są przeciwko mnie, ale zaklinam się na tego Chrystusa, w którego ty wierzysz, żem niewinna. Winą jedyną, winą moją — jak twoją — była miłość wielka, szalona, niepohamowana, którą noszę w sercu jak żałobę. Tak jest, nie taję nic, byłam występna. Ten człowiek uniósł z sobą resztę moich nadziei, zostałam trupem. Sądź mnie i rzuć kamieniem, jeśli chcesz! Wiele ich już wytrzymały te piersi rozbite. Ujrzawszy Adama, który mi przypominał Alberta, nie pokochałam go jak ty, alem chciała tym cieniem przeszłości rozbudzić zgryzotę, wspomnienia i choćby boleść dawną, byle z nią — życie dawniejsze; alem się boleśnie zawiodła tylko: przeszłość nie powraca... Trafiłam na istotę bez serca, bez czucia i bez sumienia: nie mamże się pomścić? O, nie znasz serca ludzkiego: pierwsza miłość, jak pierwszy ból, przebacza może; ostatnia — nigdy! Poza nią nie ma już nic, nic! Obie przyjaciółki długo po tym wyznaniu milczały. — Nie, kochana Krzysiu — odezwała się po chwili Julia — ja jeszcze nie pojmuję ciebie, tak jak nie pojmuję nigdy rozkoszy zemsty. Zemsta to dowód siły, którą pogardzono i zaparto, to dowód miłości i żalu po tym, co ją wywołuje. Ty go ani kochasz, ani żałujesz, i cóż ci ona przyniesie? Na co ci się ona zdała? Czy cię ona uspokoi? — Nie, ale wzdrygam się myśląc o tym człowieku; chciałabym tę potworę usunąć z oblicza ziemi... upokorzyć go... On śmiał chcieć mnie zwyciężyć, mnie! Julia uśmiechnęła się. — Droga moja — rzekła — spytaj lepiej serca twego, ono samo nie wie, czego pragnie chcąc zemsty. — Jak to? Zdradę, podejście, niewdzięczność miałabym mu darować? Nigdy, nigdy! Julia nic nie odpowiedziała, twarz jej oblała się krwią, usta ścięły, stanęła naprzeciw dawnej przyjaciółki i odezwała się powoli: — Tak... winnam ci spowiedź za spowiedź, jeszcze raz. Adam nie przewinił przeciwko tobie, ja, ja tylko! Mścijże się na mnie! Tych dowodów ja mu dostarczyłam. Jeżeli cię ma nasycić czyje nieszczęście, masz gotową ofiarę, która ci się opierać nie będzie, bylebyś go nie prześladowała. Krystyna spojrzała i rozśmiała się szydersko. — Wiem to wszystko od dawna — rzekła. — Nie było to dla mnie na chwilę tajemnicą, ale ty odpłaciłaś mi tylko za dany ci cios: nie mogę się mścić na tobie, na nim — muszę. — Nie! — odparła Julia. — Mścić się na silnym, to jeszcze rozumiem, ale na słabym? On, co się nie potrafi oprzeć! Chceszże gnieść robaka? — Zgniotę, choćby nim był. Ani słowa więcej o tym! Jesteś ze mną czy przeciwko mnie? — Jestem zawsze z nim, z nim zostanę, choćby przeciwko całemu światu. Idźmy każda swoją drogą, ty zemsty, ja obrony: zobaczymy, po czyjej stronie będzie Bóg. — Bóg! — rozśmiała się z dzikim wyrazem Krzy— sia, obwijając szalem i zabierając do wyjścia — Bóg! W tym jednym wyrazie, powtórzonym kilka razy z niewysłowionym szyderstwem, był cały ów wiek. Dreszcz przejmował, słysząc, jak go wymawiały usta kobiety, istoty wdzięcznej, młodej, której serce bić jeszcze mogło do nieba i niebieskich myśli. Julia cofnęła się, zbladła, przeraził ją ten uśmiech dziki, który towarzyszył wymówionemu słowu. — Jakichże środków myślicie użyć przeciwko mnie? — zapytała Krystyna. — Wszystkich, jakie się nam ku obronie nastręczą. Krzysia ruszyła ramionami. — Nie opuścisz go? — spytała raz jeszcze. — Nigdy! — Chcesz z nim ginąć? — Byle z nim razem! Krystyna była już na progu, gdy Julia jeszcze się ku niej rzuciła z błaganiem. — Krzysiu, na Boga, na litość, na przyjaźń, rzuć te myśli zgubne! Odepchnij to uczucie! Przebacz! Ja mu zamknę usta... On się oddali... — Tyś wyrzekła swoje nigdy — i ja powtarzam ci moje nigdy! Obieśmy kobiety! Bądź zdrowa! I wyszła. Od strony Wisły przed pokojami królewskimi był balkon pokryty lekkim daszkiem na kształt namiotu na lato: tu Stanisław August spędzał czasem poobiednie godziny w poufałym towarzystwie. W chwili gdy na tym chłodzie, w wygodnym fotelu oparty, siedział zamyślony i samotny, znajdujemy go znękanym i smutnym. Oblicze to było łagodne, rozumne. Usta uśmiechały się, bo były przywykłe do uśmiechu, ale bez uczucia pociechy i radości; blady promyk ten, co je rozjaśniał, nie mógł oszukać nikogo: chmurna jak późny dzień jesieni omglonej twarz była w sprzeczności. Obu rękami sparty na poręczach krzesła, z głową na piersi spuszczoną, siedział tak chwilę, wpatrując się w ogród przed sobą, bez myśli, zdrętwiały i zastygły, jakby pragnąc a nie spodziewając się odpoczynku. Lekki szelest od przytykającej do ganku sali obudził go, zmusił do przybrania innej fizjognomii, weselszej nieco, pogodniejszej, bardziej urzędowej. Zwrócił oczy na drzwi: stał w nich szambelan służebny i szeptał, że przyrzeczona audiencja hrabiemu Adamowi O... miała przerwać jedyną wolniejszą chwilę spoczynku. — Czy już przyszedł? — spytał król. — Jest i czeka. — Ano, to go wprowadźcie, proszę — odparł Stanisław August — i nie wpuszczajcie tam już nikogo, dopóki się go nie pozbędę. To rzekłszy król ujął się za czoło, jakby namyślał i frasował, co pocznie z natrętem, ale nim miał czas powziąć jakiekolwiek postanowienie, kasztelan wszedł i z ukłonem stanął przed nim. Na twarzy jego widać było cierpienie dni kilku; król je dostrzegł i poczuł politowanie. — Proszę cię, siadaj, kasztelanie — rzekł król, wskazując krzesło. — Szczęściem jesteśmy sami, możemy się poufnie rozmówić. Ubolewałem mocno nad rozerwanym waćpana małżeństwem; domyślam się, że mi tu o nim chcesz mówić. — Najjaśniejszy Panie — odparł kasztelan — już mi nie idzie o żonę, ale o prześladowanie, jakiego od niej doznaję: skutki tego są nadto widoczne, abym się mógł łudzić. Jestem z powodu tego rozwodu wypchnięty z towarzystwa, wszyscy mnie odstępują; skryte jakieś działanie wymierzone przeciwko mnie, nie dające się pochwycić ani odeprzeć, grunt mi pod stopami podkopuje. Król spojrzał i pokiwał głową. — Cóż ja ci mogę na to poradzić? — spytał cicho. — Opieka otwarta Waszej Królewskiej Mości, chociaż mało zapewne zasłużyłem na nią, mogłaby mnie osłonić skutecznie. — Moja? — rzekł Stanisław August z uśmiechem bolesnym. — Moja? — Panujesz, Najjaśniejszy Panie. — Tak, tak! — przerwał król. — Panuję, to prawda, ale słowo szlacheckie, niewielem ja silniejszy od waćpana! Wierzaj mi! Jak ty nie mam przyjaciół, jak ty otoczony jestem niechętnymi. Czegoż chcesz ode mnie? — Wasza Królewska Mość słowem jednym położyć możesz koniec temu prześladowaniu. — Ja? ja? — i znowu król się uśmiechnął, spuszczając głowę na piersi. — Ja? Znać, kochany kasztelanie, żeś nowicjuszem na dworze... Cóż ja mogę? Wszyscy są mocniejsi nade mnie, a rodzina, którą sobie naraziłeś... Tu król zatrzymał się nieco. — Najjaśniejszy Panie, właśnie przeciwko tej rodzinie opieki twej się dopraszam. — Ależ cóż ja mogę! Co ja mogę! — powtórzył Stanisław August, wstając i poczynając się przechadzać po balkonie. — Patrz waćpan tylko nie uprzedzonymi oczyma, co mnie otacza, kto mi daje siłę, kto jest za mną? Kilku poczciwych ludzi, ale myślących, żal się Boże, nie tyle o mnie, co o sobie, nie tyle o kraju, co o sobie. Podparł mnie kto kiedy szczerze? Proszono mnie o wiele, nikt nie był dla mnie przyjacielem prawdziwym. — Najjaśniejszy Panie, moja wdzięczność... — przebąknął kasztelan. Król spojrzał nań tylko, jakby mu dawać czuć, że tu wcale nie o nim i jemu podobnych była mowa, i ciągnął dalej: — Co ja mogę? Co ja mogę? — Słowo królewskie, Najjaśniejszy Panie — rzekł pan Adam — będzie miało wielkie znaczenie, wstawienie się Twoje, Najjaśniejszy Panie, gdybyś przyjął ofiarę ubogą, gotów jestem życie na usługi Waszej Królewskiej Mości poświęcić. Król znów spojrzał nań milczący. — Nie gardzę wcale ofiarą dobrego serca waszmości — rzekł po chwili — ale jużem się nauczył nie wierzyć w poświęcenie bez miłości i interesu. Miłości waszej, panie kasztelanie, nie mogłem pozyskać, znasz mnie za mało, interesu mieć nie możesz. Waćpan przecie należałeś do tych... — Tu przerwał sobie król i dodał: — Byłeś podobno do redakcji nowych praw użyty, znasz Zamoyskiego, Ignacego Potockiego, Małachowskiego, Sapiehę, Kołłątaja. — Najjaśniejszy Panie, byłem przez nich użyty nie do redakcji, ale do tłumaczenia, i to krótko. Dziś jestem wolny od tych stosunków, które się same rozwiązały. Król znowu chodził zamyślony. — Byłżebyś waćpan gotów służyć krajowi — dodał ciszej — wedle mej myśli i wedle możności? — Jest to moje najgorętsze życzenie. — No, tak — rzekł król — spróbujemy, czy się co zrobić nie da. — Zdaję się w zupełności na to, co się Waszej Królewskiej Mości podoba uczynić dla mnie i ze mną — odpowiedział kasztelan. Widzę z przestrachem, że ginę... Dostojeństwo, którym raczyłeś mnie Wasza Królewski Mość zaszczycić, imię, które noszę, zresztą sama niewinność moja, powinny by mnie osłonić od prześlado— wania, które dotykając mnie dotknie zarazem to, co ja w sobie przedstawiam. Król na te frazy ruszył ramionami. — Cóż mi Wasza Królewska Mość rozkażesz i jaką dasz nadzieję? — spytał kasztelan. — Nic waćpanu nie każę — rzekł Stanisław August — bo ja, prócz moich sług, nikomu tu nie rozkazuję, a często się trafia, że oni mnie, nie ja im dysponuję. Co do nadziei, pomówię z NN., jeśli się podejmie pośrednictwa i ukołysania rodziny obrażonej. Ale, powiedz mi tak otwarcie, co zaszło między tobą a kasztelanową? Król stanął i patrzał mu w oczy. — Najjaśniejszy Panie — rzekł pan Adam — tylko przed Waszą Królewską Mością spowiedź tę odbyć mogę. Położenie moje, niewola, w którą popadłem, były tak nieznośne, żem w przeszłości mojej żony szukać musiał broni dla wywalczenia spokojności domowej przestrachem. Król brwi namarszczył. — Co, tknąłeś waćpan zapomnianych dziejów?! Nastąpiłeś na osie gniazdo?! — Zdawało mi się, że to był jedyny środek odzyskania mej niepodległości. — Myślałeś, że się ciebie zlękną? — spytał król uśmiechając się. — A tylko śmiertelnie ich uraziłeś! Co za krok fałszywy! Kobieta nigdy nie przebacza takiej zbrodni — chęci panowania nad nią! Co za błąd! Co za niezręczność! Kto ci to mógł doradzić?! Z politowaniem popatrzył król jegomość na kasztelana, który stał przed nim zmięszany. — Aleście się przecie pojednali, rozstając na pewnych warunkach — rzekł Stanisław August. — Tak jest, Najjaśniejszy Panie, alem ja osobiście ubogi. Starostwo, które winienem łasce Waszej Kró— lewskiej Mości, niewiele mnie bogaci; to, co mi żona płacić się obowiązała, na uczciwe utrzymanie domu nie starczy. Choćbym zresztą oszczędnie i skromnie żył, cóż pocznę, kiedy widocznie jest spisek, aby mnie stąd wygnać, kiedy ludzie wszystkich stronnictw, przekonań, przyjaciele i niechętni, jak od zapowietrzonego odsuwają się ode mnie. — Ha, w istocie — odezwał się król — położenie trudne, bardzo trudne, nie wiem, czy na nie zaradzić potrafimy, ale pomyślimy... spróbujemy... Zechceszże waszmość pamiętać mi to przynajmniej, żem go chciał ratować? — Życie moje składam u stóp Waszej Królewskiej Mości. — Stój, stój, panie kasztelanie! Formułę tę słyszałem niejeden raz od tych, co mnie później poświęcili przy pierwszym niebezpieczeństwie. Powiedz lepiej, że mi dasz poczciwe słowo i rękę w potrzebie, na której bym się mógł oprzeć, to wolę. Bez egzageracji! Jutro przyjdź waćpan do mnie — rzekł w końcu. Właśnie odchodził od króla pan Adam, zmięszany i smutny, gdy ujrzał karetę żony zataczającą się przed małą bramę zamkową; lokaj pobiegł do znanych sobie dworaków, aby swej pani wyjednać chwilę posłuchania na osobności. Na wschodach skrzyżowali się z sobą. Kobieta, w której oczach pałała nienawiść, i mężczyzna, na którego twarzy widać było obawę, zniechęcenie i upadek ducha. Tryumfująco uśmiechnęła się, spoglądając wzgardliwie na niego. Zdało się przez chwilę, że się zatrzyma, jakby słowem jakimś niby policzkiem chciała go uderzyć; lecz potem nagle odwróciła się, niby go widzieć nie chcąc, i nie oddała mu nawet skinieniem ukłonu, którym ją przywitał. Pan Adam zbladły, gniewny zszedł powoli i odjechał do domu. Tymczasem drzwi gabinetu otworzyły się dla pani, a Stanisław August, któregośmy widzieli przed chwilą zafrasowanym i smutnym, witał ją z galanterią młodzieńczą, blady, ale uśmiechnięty i na pozór wesół i swobodny. W obyczaju wieku była zalotność płci obu: nieprzyjaciele nawet umizgali się do siebie w przerwach wojny zaciętej. Ten rodzaj pochlebstwa był oznaką dobrego wychowania, był hołdem oddanym piękności, a gdy ona znikła, słodko się przypominał. Wydawałoby się to dziś śmiesznie dla nas, cośmy przywykli obchodzić się z kobietami poufale, grubiańsko lub obojętnie, ale ta komedia barwę szczególną dawała epoce. Młodzi, starzy, stare i młode udawali zalotnych, jeśli z natury nie byli takimi, tak jak puder sypano na włosy, aby dla wszystkich siwymi uczynić. Należało do dobrego tonu być niezmiernie czułym i okazywać kobietom miłość i żądze płomienne; udawano namiętność nie mając jej, paliły się nie serca, ale głowy. Najwywiędlejsze wdzięki pań, których róż i bielidło krajały na próżno wyciągane zmarszczki, uśmiechały się do skrzepłych adonisów, wysznurowanych i wyperfumowanych; dzieci umizgały się do dzieci, miłość była godłem społeczności, która wcale kochać nie umiała. Król, który wśród zepsutej Polski, jak sułtan w seraju, uśmiechał się secinom podbitych piękności, do których dla rozrywki wzdychał po kolei, w każdej z tych twarzy uśmiechniętych do niego znajdował wspomnienie. Zbliżył się do kasztelanowej z gracją podstarzałego adonisa. — Jakaż szczęśliwa gwiazda — rzekł — sprowadza tu kochaną panią do mnie? Czemużem winien chwilę tak miłą? — Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała żywo Krystyna, rzucając się na krzesło z wyrazem prawie gnie— wu — odgadujesz Wasza Królewska Mość łatwo przyczynę mego przybycia po tym, który mnie tu poprzedził przed chwilą. Wasza Królewska Mość przyjmujesz tego człowieka? Myślisz się nim może opiekować? Znaszże Wasza Królewska Mość tę... potworę. — Droga kasztelanowo dobrodziejko — rzekł król, siadając przy niej i biorąc jej białą drżącą rączkę w swe dłonie miękkie i blade — nie unośmy się! Cóż on waszmości winien? To człek godzien tylko litości, że skarbu, który mu losy dały, ocenić nie umiał. — A, i zdeptał go nogami! — dodała kobieta. — Nie litości on godzien, ale wzgardy... Czy Wasza Królewska Mość wiesz, co uczynił? — Nie, domyślam się tylko. — Więc nie znasz rany, jaką mi zadał za to, zem go wyciągnęła z nicości? — Kochana kasztelanowo, niewdzięczność jest w porządku spraw codziennych naszego życia, potrzeba być zawsze do niej przygotowanym, ale dlaczegóż nie chcesz przypuścić, że on się opamięta, że żałuje swej winy, że mógł być podmówionym? — To bynajmniej nie zmniejsza winy: człowiek, który śmiał targnąć się na kobietę, co dlań była wszystkim, powinien zniknąć, ustąpić... przepaść... Ja nie chcę go widzieć! — Gdybyś umiała po łacinie — rzekł król—literat z uśmiechem — powiedziałbym ci: „Tantae ne animis colestibus irae?" Godzi się tak pragnąć zemsty? — Godzi się, gdy obraza jest tak wielka jak moja! — Kasztelanowo, ja muszę przemówić za nim... — Najjaśniejszy Panie, ja przyszłam się skarżyć na niego. — Jak to? Ty, pani, nie dałabyś się przebłagać? — Ja? Nigdy! — Zostawże go przeznaczeniu... Dosyć jest ukarany, że taki skarb postradał. —— O, o — zawołała z szyderskim uśmiechem kobieta — nie on serce ocenić potrafi! Nie miał go sam nigdy. — Mylisz się pani, jest w rozpaczy. — Bo się lęka! — odpowiedziała kobieta. — Żałuje za winę swą i cierpi. — A, tym lepiej, ale to nie dosyć! Wasza Królewska Mość musisz mi podać rękę i przyrzec, że się nim zajmować nie będziesz, że go zmusisz, aby stolicę opuścił. — Słówko tylko — przerwał król chłodno — to zła rachuba, kochana kasztelanowo. Zmuszasz go do oddalenia, poniesie z sobą po świecie żal i urazę, rozgłosi ją, rozpowie, może coś przedsięwziąć. Tu masz go na oku, wiesz, że nie jest niebezpieczny, możesz go pilnować, potrafimy mu zamknąć usta. Zostaw go lepiej pod tym dozorem. — Nie, Najjaśniejszy Panie, uchybiłabym sobie i mojej rodzinie, gdybym bezkarnie dała się obrażać: jeśli ja mu przebaczę, nie darują mu moi... — Ale cóż chcecie od niego? Juścić nie poślecie mu rozkazu, aby sobie śmierć zadał? — Niech zejdzie nam z oczu i wróci na śmiecie, z których wyszedł! — Ale cóż ten człowiek pocznie z sobą? — Niech sobie poczyna, co chce, niech włoży sukmanę. i orze zagon pana rodzica, z którego nie powinien był nigdy się oddalać. Gdy to mówiła, oczy kasztelanowej pałały, twarz jej gorzała, łono się podnosiło, brwi marszczyły. Król cofnął się nieco, przestraszony gwałtownością tego gniewu, a przynajmniej ostygły. — Jesteś nieubłagana — rzekł po chwili. — Przejdzie wszakże to pierwsze zemsty uczucie. Ja widzę, że czas lepiej ode mnie potrafi tę sprawę załatwić, umywam od niej ręce. — To nie dość — przerwała, wstając, Krystyna. — Wasza Królewska Mość dasz mi słowo... — Mości pani — rzekł król obrażony trochę — spodziewam się, że po mnie żadnych zobowiązań wymagać nie macie prawa. Inne mam obowiązki jako człowiek, większe jako panujący. Tam gdzie pierwsze z drugimi się godzą, wiążę się chętnie przyrzeczeniem, gdym niepewien, mam za prawidło zostawić moje postępowanie przyszłości, która mu drogę dalszą wskaże. Słowa te wyrzekł Stanisław August prawie z energią. Kasztelanowa uczuła, że ją zapał zbyt zawiódł daleko, i zamilkła gryząc usta. Popatrzyła w okno, po ścianach; oboje byli w przykrym położeniu. Nareszcie ochłonąwszy, kobieta zwróciła się do króla uśmiechnięta, odzyskała władzę nad sobą. — Mam więc słowo Waszej Królewskiej Mości — dodała — że przynajmniej jako człowiek nie weźmiesz strony naszego nieprzyjaciela; zresztą, na monarszą jego sprawiedliwość się spuszczam. Król milczącą skłonił głowę i poczuł właściwym wrócić do zalotnej roli. — Piękna dziś jesteś — rzekł do kasztelanowej — jak Juno lub Minerwa. Łatwo ci będzie oczarować, kogo zechcesz, pociągnąć za swym wozem zwycięskim tłumy wielbicieli! Cóż znaczy strata jednego śmiertelnika dla takiej jak ty bogini? Bóstwa są wspaniałe, przebaczają. Jam tylko kobieta i nie umiem — odparła cicho kasztelanowa. — Chciałabym, nie potrafię. Mszczę się, nienawidzę, ale mam za sobą niejeden przykład Junony i Minerwy, do których Wasza Królewska Mość tak niewłaściwie porównać mnie raczyłeś. I skłoniwszy się z dala ceremonialnie, zabierała się wynijść, gdy Stanisław August zbliżył się i szepnął po francusku: — Ch?re castellane. Proszę, nie miejże do dawnego a wiernego wielbiciela twych wdzięków urazy, oddaję ci twego zdrajcę... pieds et poings liés, rób z nim, co chcesz, a mnie w serduszku swym zachowaj kącik przytułku. — Wasza Królewska Mość tyle masz podobnych schronień w sercach swych poddanek, że ten kącik, zdaje mi się, stałby pustkami, bobyś do niego nigdy nie zajrzał — odpowiedziała Krystyna z trochą urazy. W chwili rozstania na obu twarzach, mimo uśmiechu, znać było niepokój, a może nawet odrazę wzajemną, ale król przeprowadził kasztelanową do drzwi z ukłonami, pocałował ją w rękę i pożegnął z pozorami najgorętszej życzliwości. Dopiero gdy się za nią drzwi zamknęły, wstrząsnął się i usiadł w krześle znużony i zamyślony. Kasztelanowa powróciła do domu. Na wschodach po cichu, oględnie szepnął jej kamerdyner, że ktoś na nią oczekuje na górze. Z tonu samego, jakim te słowa wymówił, znać było, że osoba oczekująca nie była pospolitym gościem. Z widocznym zadowoleniem skinęła głową pani i pośpieszyła do salonu. — A, waćpan tutaj, drogi hrabio?! — zawołała rzucając się żywo ku mężczyźnie nie pierwszej już młodości, w cudzoziemskim stroju, który oczekując na nią stał przy oknie. — Jakże się cieszę! Rysy twarzy gościa ogorzałe, orli nos, włos na wąsach czarny, typ fizjognomii od razu dawał w nim poznać Francuza rodem z południowych prowincji. Nie był on piękny wcale, ale wiele namiętności i ognia opromieniały tę twarz pospolitą i mocno przywiędłą, na której wyraz odwagi mieszał się z trochą szyder— stwa. Znać było, że w piersi jego wrzała jeszcze resztka młodzieńczego ognia, obok niewiary i sceptycyzmu, które w nim wniosło życie, że umiał kochać chwilami i wątpić o sobie i kochance. Przedwcześnie oblicze to, w pracy czy namiętności przepalone jak w ogniu, straciło młodości znamię, ale je odzyskiwać umiało; życie nie uciekło z niego jeszcze, ale się kryło jak słońce za grubymi mgłami i obłokami. Niepiękny, nie był przynajmniej podobny do wszystkich: miał fizjognomię i odznaczał się w tłumie. — Ty, tutaj?! — zawołała kasztelanowa, podając mu ręce obie z uśmiechem niekłamanej radości. — Ty tu, kochany Ludwiku, w tym kraju lodów i niedźwiedzi? — Jak mnie pani widzisz, ja sam, żyw i cały — rzekł przybysz. — Szczególniej dlatego przybywam umyślnie, aby przed moim bóstwem czołem uderzyć. — A, pamiętałeś jeszcze o mnie? — Ja? Możnaż o was zapomnieć? — Doprawdy, to i wdzięczności, i podziwu jest godne — odpowiedziała kasztelanowa — zwłaszcza że szybki twój wyjazd, zaraz po śmierci mojego męża... dał mi twe serce w podejrzenie. — Mój Boże! — odparł Francuz. — Rozkaz króla powołał mnie nagle w odległe kraje, do Gwadelupy, byłem w służbie. — Wiesz o moich losach? — przerwała Krystyna, rzucając się na kanapę i wskazując mu miejsce przy sobie. — Słyszałeś? — Jedno tylko wiem, to, co mnie najsrożej zabolało, żeś pani powtórnie poszła za mąż. — A, i srodze za to odpokutowałam, ale już z tym zdrajcą nie żyję; wypędziłam go! — Jak to? — zapytał pułkownik, a dziś wicehrabia, ale hrabia de St. Géron, dawny kasztelanowej ulubieniec. — Mąż pani?.. — Rozstaliśmy się. — Rozwodem? — Jest właśnie sprawa w konsystorzu; była to potwora. Zamilkła i zamyśliła się chmurno. — Biedna kobieto — rzekł Francuz — ucierpiałaś więc wiele. — A, nad wyraz — odparła cicho. — Wyciągnęłam tę istotę z błota, dałam mu wszystko, złożyłam w nim nadzieje moje: człowiek ten, niegodzien imienia ludzkiego, najpodlej mnie zdradził. — To kara za to, żeś o mnie i mym sercu zwątpić mogła — szepnął St. Géron. — Pozory! — odpowiedziała kasztelanowa. — A zresztą mogłażem ufać, że będąc dzieckiem kraju najpłochszego w świecie, potrafisz kochać stale i pamiętać? — I krajowi mojemu i mnie czynisz pani krzywdę — rzekł Francuz z westchnieniem. — Jesteśmy płosi w obyczajach, ale stali w uczuciach. Krystyna czule spojrzała na niego, ścisnęła mu rękę, uśmiechnęła się smutnie i po cichu rozpoczęła opowiadanie znanych już nam wypadków. Hrabia de St.Géron słuchał z wielką uwagą i gorącym współczuciem, dając znaki oburzenia i zgrozy, a kasztelanowa, widząc go na nowo rozpłomienionym dla siebie, nie szczędziła wszystkiego, co uczucie jeszcze podbudzić mogło. Po godzinnej prawie, cichej, poufnej rozmowie Francuz wstał z siedzenia gniewny. — Przybywasz mi w samą porę — dodała Krystyna — możesz mnie uratować; ten człowiek nie ma kropli odwagi w sercu: ja na niego patrzeć nie mogę... Zaopiekujesz się słabą istotą, będziesz mi radą i podporą: z twoją pomocą będę mogła może pozbyć się tej natrętnej twarzy. — Rachować możesz pani na mnie, jestem na jej rozkazy — zawołał Francuz gorąco — uczynię, co zechcesz! — Czekaj — szepnęła kasztelanowa — na początek potrzeba, ażebyś wszedł w towarzystwo nasze, abyś się w nim dał poznać, porobił sobie przyjaciół i stosunki; reszta przyjdzie sama. U nas cudzoziemcy są wielce lubiani i przyjmowani mile; każdym z nich cieszymy się i chwalimy i nic łatwiejszego jak stać się gościem stolicy rozrywanym na wszystkie strony. Król się nudzi, dla niego każda nowa postać z dalekich przybywająca krajów jest pożądana i miła, cóż dopiero człowiek taki jak ty, hrabio! Za królem idzie miasto, kraj; nie wątpię; że cię wszyscy wkrótce chwytać i wydzierać sobie będą. O, tylko i ty mnie nie zdradź, gdy tyle piękniejszych oczu nad moje polować na ciebie zacznie. — Piękniejszych? Co za szyderstwo! — rzekł Francuz. — Albo są na świecie piękniejsze nad te dwie gwiazdy mojego życia? Sąż, które by mi mówiły tyle co twoje o szczęściu minionym z obietnicami przyszłości? W których bym czytał tyle co w twych czarnych źrenicach?! Po zapale, z jakim to mówił Francuz, łatwo było poznać, że Krystyna miała u stóp swych gotowego na rozkazy szermierza. Sprzymierzeniec ten przybywał jej w samą porę, nigdy potrzebniejszy jej nie był. Opuszczona przez męża, zyskiwała w nim naprzód świadectwo potęgi swych wdzięków, potem obrońcę, rycerza i poddanego swym rozkazom zapaśnika. — Bacznie! Powoli! — odezwała się żegnając go. — Na długo przybyłeś do Warszawy? — Ja? Jestem wolny, choćby na zawsze! — zawołał Francuz. — To, co się w naszym kraju teraz dzieje, nie podoba mi się: wyjechałem, aby nie patrzeć na gotujący się zamęt, któremu zapobiec nie mogę; szukam służby wojskowej. — Znajdziesz ją tutaj najłatwiej — żywo przerwała Krystyna — ale nic nie mów o projektach, bądź zrazu ciekawym tylko podróżnym, nie zwierzaj się nikomu, zostaw mnie starania; nie ty powinieneś żądać i prosić, ale oni starać się o ciebie. Czy widziałeś już kogo? — Nikogo, prócz naszego rezydenta. — Przyjdź do mnie dziś wieczorem, poznam cię z moją rodziną, krewnymi, dam ludzi, co cię poprowadzą. Potrzeba się zaprezentować królowi, być u ważniejszych urzędników, wiele się pokazywać w pierwszych domach, a mało zwracać uwagi na mnie... Przed obcymi powinniśmy być zaledwie dobrymi znajomymi. Widywaliśmy się w Paryżu, nic więcej. Nieprawdaż? Francuz przystał na wszystko, na twarzy kasztelanowej, której z nieba czy z piekła spadał ten sprzymierzeniec, malowała się radość piekielna, tym większa, że przychodziła niespodzianie, że dawała jej w ręce posłuszne narzędzie i pomagała zemście, którą wywrzeć chciała. Ile razy los sprzyja chwilowo choćby najczarniejszym zamysłom, w duszy tych, co je powzięli, rodzi się uczucie dziwne zwycięstwa i dumy, zdaje im się, że niebo opiekuje się nimi. Uzuchwaleni, rozpasani idą dalej, często do. niepostrzeżonej przepaści. Gdy się to działo u kasztelanowej, pan Adam, wezwany karteczką przesłaną mu przez Julię, pośpieszył wieczorem do niej. Była sama, spłakana, drżąca, przelękła; od rana czuła jakieś dziwne dreszcze, senność, ból gardła, symptomata słabości nie znanej, którą przypisywała wzruszeniu. Doktor wezwany wśród dnia nie mógł się dobadać, co to było, ale widząc gorączkę, przepisał spoczynek i środki ochładzające; Julia, czując się potrzebną, mimo coraz zwiększającego się cierpie— nia, upornie trzymała się nie chcąc położyć w łóżko. Wśród dnia sam nawet kasztelan, porzuciwszy na chwilę pasjans, przybiegł się o jej zdrowiu dowiedzieć, ale to były odwiedziny urzędowe, ceremonialne, chłodne. Stary popatrzał na żonę, nie widząc jej oczyma roztargnionymi, spytał, co cierpi, poradził jej swojego doktora, zaręczył, nie wiedzieć na mocy czego, że z tego nic złego wyniknąć nie może, i wyszedł ziewając. Spełnił obowiązek, żona się zawsze dowiadywała o jego zdrowie, gdy cierpiał, potrzeba było tąż samą grzeczności monetą jej odpłacić. Gdy pan Adam przestąpił próg pokoju, uderzyła go zmiana twarzy Julii, rozgorączkowanie jej, czerwoność, głos schrypły i niepokój malujący się w oczach zaognionych. — Jestem jakoś chora — odezwała się siadając z dala — chciałam cię widzieć koniecznie; jakieś przeczucie, obawa odejmuje mi siły; sama nie wiem dlaczego, przerażam się tym niezdrowiem. O, nie idzie mi o życie, dawno mi ono ciąży, ale potrzebuję żyć, aby walczyć z tą kobietą! Adam wziął ją za rękę chcąc pocałować, ona mu ją wyrwała. — Któż wie — rzekła — może to co zaraźliwego, nie dotykaj mnie, nie zbliżaj się do mnie! I pochwyciła się za głowę, w której coraz większy ból czuła. — Widziałam się z nią — rzekła. — Nie ma co spodziewać się od niej przebaczenia i zgody; trzeba stanąć do nierównej walki; staniemy. Wyznałam jej, żem sama tylko winna: nic to nie pomogło, ona pragnie zemsty. Należałoby może, abyś się z jej oczu na czas jakiś usunął; ten gniew się uśmierzy, wiele się rzeczy zapomina. Jedź za granicę, unikniemy zemsty: wrócisz, gdy inne uczucie w jej piersi ten szał zastąpi. — Ale dokądże się udam? — spytał kasztelan. — Nie wiem, jedź dokąd chcesz, choćby na wieś, za granicę, gdziekolwiek, gdzie zamarzysz. Trzeba uciekać. Ani ty, ani ja, ani my wszyscy razem nie podołamy tej kobiecie. To furia zemsty! Mówiła to Julia przerywanym głosem, chwytając się za skronie, przerażona gwałtownie wzrastającym cierpieniem. Adam się także przestraszył: ostatnią opiekę, jaką miał, mógł utracić. Nie tyle miłość, co obawa przybliżyła go do niej; z wyrazem boleści przyszedł, a twarz jej mimo cierpienia rozpromieniała. Ten ruch troskliwy, serdeczny przypomniał jej szczęśliwsze chwile, złudził ją wyrazem przywiązania, objęła go za szyję i zaczęła płakać i jęczeć. — Uciekaj! — zawołała. — Uciekaj, schroń się przed tą kobietą, zostaw mnie samą jej na pastwę! Ja czuję, że Bóg za grzechy wymaga ofiary, że śmierć moja jest bliska w chwili, gdy dla ciebie najbardziej bym żyć chciała, drogi mój. Gdy umrę, niech w twej pamięci zostanie dla mnie choć szczupłe miejsce; daruj mi swój los nieszczęśliwy, przebacz winy moje, oderwałam cię od spokoju i szczęścia, uprowadziłam w ten świat zgnilizny i zepsucia, strułam ci życie... winnam... przebacz, a pamiętaj o mnie! Gdybyś ty wiedział, jak to serce, które wkrótce może bić przestanie, kochało ciebie i jak je ta miłość występna, szalona oczyściła, jakie chwile szczęścia prześniłam przy tobie! O, jak mi ciężko będzie porzucić świat i ciebie, teraz... Tu oddech się jej zatrzymał, a rozpłomieniona twarz zalana łzami w mgnieniu oka zapałała jakby odrodzoną młodością. Stała się idealnie piękną. Adam upadł przed nią na kolana, a choć nie był czuły wcale, i on zapłakał, pochwycony jej cierpieniem. Julia zadzwoniła żywo. — Doktora! Doktora! — zawołała do kamerdynera, który się we drzwiach pokazał. — Niech natychmiast jadą po doktora: czuję się gorzej. Widać było, jak rozpaczliwie czepiała się życia, którego strata napełniała ją obawą. Chodziła po pokoju, biorąc na przemiany to wodę zimną, to krople, to różne napoje, jakie znalazła pod ręką, przeglądając się we zwierciadłach, przykładając dłoń do serca, które biło coraz gwałtowniej. — Nie, ja nie mogę umrzeć! — wołała. — Ja żyć muszę, póki ciebie nie ocalę, dopóki nie odpokutuję. Póki o los twój jestem niespokojna. — Idź, idź, ja się muszę położyć, siły mnie opuszczają, gorączka się wzmaga, powrócisz później. Chciałabym widzieć cię jeszcze... Co mówię?! Ja jutro muszę być zdrowa! — Pozwolisz mi zaczekać na doktora? — Nie, idź do domu, myśl o sobie, dam ci znać. Zostaw mnie samą. Adam odszedł powoli, a ona długo jeszcze patrzyła za nim, złożywszy ręce jak do modlitwy. Zaledwie drzwi się zamknęły ostatnie i szelest kroków jego ucichł, siły ją opuściły, pochyliła głowę, a szum w niej zwiastował, że choroba, przemożona na chwilę, znowu odzyskiwała przewagę. W skroniach biły pulsa, jakby krew je przerwać i wytrysnąć z nich miała, gorączka ukropem oblewana twarz i piersi, ręce i nogi stygły. W oczach latały czarne i jasne płaty, jakby powietrze napełniło się przebiegającymi je istotami niewyraźnych kształtów, myśl nareszcie, nie owładnięta już wolą, wybiegła na manowce, szalejąc w świecie marzeń nieujęta. Gdy doktor wszedł, hrabina już prawie była bezprzytomna; na chwilę tylko poznawszy go, chwyciła za rękę i krzyknęła: — Wszak mnie uratujesz? Lekarz stary odpowiedział coś niewyraźnie i począł badać stan jej, wcale dlań dotąd niezrozumiały. Po chwili jednak tajemnica tej dziwnej choroby się odkryła rzutem oka na ręce, które jakieś czerwone poczęły okrywać wyrzuty zaskórne. Łatwo w nich było poznać ospę, która się objawiała z niesłychaną gwałtownością. Panowała ona naówczas w Warszawie, napadając zarówno starszych jak dzieci; w późniejszych tylko latach nierównie była do przebycia trudniejsza. Nie bez trwogi upewnił się lekarz o rodzaju choroby, ale zamilczał o niej przed hrabiną, kazał tylko położyć się w łóżko, uspokoić, zalecając spokój, ciepło i cierpliwość. W sieniach czekał nań Adam niecierpliwie, chcąc się dowiedzieć o chorobie hrabiny. — Co to jest? — spytał niespokojnie. Stary lekarz spod brwi nawisłych rzucił nań wzrokiem surowym. — Nie wiem — rzekł — zdaje się to być ospa, z której jeżeli wyjdzie, za co zaręczyć niepodobna, twarz przynajmniej nosić będzie straszne ślady. Byłby cud, gdyby ocalała, a na cuda nie zwykliśmy rachować. — Ospa? — powtórzył zdziwiony kasztelan. — Tak jest, ale o tym mówić nie potrzeba; może się mylę jeszcze... czekajmy do jutra, zostawić ją trzeba w spokoju. — Ale ospa w tych latach bywa niebezpieczna? — spytał Adam. — Bywa śmiertelna — potwierdził powoli doktor : z obojętnością właściwą powołaniu, zażywając tabaki — bywa śmiertelna. Adam pobladł; palec boży zdawał się wypiętnowany w tej nagłej chorobie. W chwili gdy gorączka Julii przenosiła ją w światy fantazji i marzeń, w salonie Krystyny hrabia de St. Géron zgromadzonym gościom opowiadał o Francji, o stanie umysłów, o symptomatach ducha wieku, jednając sobie oklaski i uwielbienia, którymi kasztelanowa rosła i dumniała. Nazajutrz miał tyle zaprosin natrętnych, że przy najlepszej chęci połowie ich podołać by nie mógł. Świetna jutrzenka powodzenia zdawała się rokować mu w Polsce losy, których we własnym kraju nigdy się nie mógł spodziewać. Tom IV W pokoju chorej wszystkie firanki były zapuszczone, cisza i ciemności otaczały ją. Wśród tego głuchego milczenia straszniejsze jeszcze były wyrywające się z ust jej niekiedy wyrazy, gorączkowe wspomnienia przeszłości, to wesołe, to smutne, to rzewne, to rozpaczliwe, modlitwy i uśmiechy, miłosne szepty i płacze. Ta przędza różnobarwna wyobraźni na czarnym wątku grobowego milczenia tym jaskrawiej odbijała; przytomny lekarz domowy, mąż siedzący z dala w kątku, z chustką zlaną wonnościami, bo się lękał zarazić, pan Adam i Pamela rozpłakana — nie mogli słuchać bez bólu tych ostatnich oznak dogasającego życia, z których łatwo było odgadnąć mnogie cierpienia przeszłości, bóle i walki, i błyski utraconego szczęścia. Stary lekarz, wsparty na lasce, miał postać chmurną zrozpaczonego bezsilnością swoją człowieka, poruszał ramionami, myślał, jak gdyby szukał jeszcze w głowie jakiejś rady, gdzie w istocie nie było żadnej: natura tylko zwyciężyć mogła samą siebie, Bóg jeden uratować chorą. — Czy nie odzyszcze na chwilę przytomności? — pytała po cichu Pamela. — Posłalibyśmy po księdza. — Nie wiem — odparł doktor. — Bardzo wątpię, dalszy bieg choroby przewidzieć się nie daje, lękam się uderzenia na mózg. Potrzeba czekać cierpliwie, sztuka jest tu bezsilna. Mąż, zawsze z chustką na ustach i nosie, oddalił się na palcach, zlany potem z przestrachu o siebie; reszta pozostała u łoża. Chora wołała napoju, obawiano się go jej podać, przynoszono ciepły i oszczędnie: gorączka zdawała się wzmagać. Po kilku wesołych, dzikich śmiechach, które jak piorun rozległy się i urwały krzykiem boleści, nastąpiło długie milczenie: chora zdawała się usypiać. Widocznie następowało jakieś przesilenie, którego końca przewidywać nie było można; wszyscy pozostali na miejscach nieruchomi, tylko lekarz wysunął się do innych pacjentów zapowiadając powrót rychły, a w razie pilnej potrzeby wskazując, gdzie go szukać miano. Był wieczór, w dali po kościołach biły dzwony powoli, grobowe dzwony na pacierze za umarłych; w pokoju panowała ciemność i snu ciężkiego oddech tylko jakby ostatnimi pulsami życia oznaczał chód powolny czasu. Godziny wlokły się żółwim krokiem leniwe, do północy dla czuwających przy łożu boleści zdawało się, że wiek cały upłynął. Ilekroć w walce ze śmiercią bije się człowiek, a towarzysza i świadkowie jego doli czekają zwycięstwa lub klęski ostatniej, czas zdaje się naumyślnie w pochodzie nieubłaganym wstrzymywać, minuty przeistaczają się na lata. Od zmierzchu do północy dla Adama, wśród tego milczenia i ciemności, przewlokła się jakby wieczność tęsknych myśli. Ciężkie westchnienie przerwało wreszcie tę nieskończoną ciszę i głos słaby, zmieniony, zabrzmiał powolnie: — Gdzie ja jestem? Przebudzona z półsnu Pamela zbliżyła się pytając: — Jak się pani teraz czuje? — Co się ze mną stało? — szepnęła Julia. — Jesteś pani trochę słaba. — Jakże to długo trwało? Cała się czuję zbolała, skóra na mnie jakby jedna rana bolesna. Gdzie doktor? Pytania te zwiastowały przynajmniej powrót do przytomności, ale głos był słaby, ledwie z bliska dosłyszany. Po chwili dodała: — Nie! Nie! Po cóż doktora? Czuję, że żyć nie mogę. Poproście lepiej księdza! Kto jest przy mnie? Nikogo więcej? Nikogo? — Jestem ja — rzekł Adam z cicha. — A, ty! O, dobrze, dziękuję ci, zbliż się! Ale nie, nie, nie przystępuj! To musi być jakaś straszna, zaraźliwa choroba. Pamelo, na chwilkę oddal się, zostaw nas samych, a poślij po księdza! Mam mu coś jeszcze powiedzieć. Wszak nie ma tu więcej nikogo? Czy ciemno? Czy ja nic nie widzę? — Jest ciemno, jesteśmy sami — odpowiedział Adam głosem drżącym. — A, chciałam cię tylko pożegnać raz jeszcze, prosić, abyś mi przebaczył. — Nie myślcie o niczym złym! Choroba się przesiliła. — Tak, i śmierć nadchodzi — przerwała Julia — życie ucieka, gorączka powróci jeszcze i dobije! Korzystać potrzeba z ostatka przytomności, z chwili ostatniej. Papiery i to, com przygotowała dla ciebie, mój Adamie, weźmiesz ze stoliczka pod oknem, wszystko jest razem w tym pudełku, które znasz, które ja tak lubiłam. Weźmij to zaraz i pamiętaj o nieszczęśliwej, co cię bardzo kochała. Żegnaj mi, żegnaj, ale nie łudź się, uciekaj stąd, nie walcz z tą kobietą! Ona ci nigdy nie przebaczy, a ja ci w pomoc nie przyjdę, chyba duchem. Adam zapłakał. — Nie płacz — rzekła — wierzmy, że co Bóg uczynił, jest dobre. Wspomnij czasem dawne szczęścia chwile! Gdzie on? Gdzie kasztelan? — Był tu niedawno i kazał dać znać, gdy się pani przebudzisz. — A, nie, nie! Dajcie mu spoczywać, cóż bym mu w ostatniej powiedziała godzinie, chyba wszystkie winy moje. — Która? Noc, czy dzień? — przerwała żywo. — Czy to wczoraj jeszcze, czy jutro? A ksiądz? Ksiądz? Czemu nie przychodzi? Głos podniesiony i pośpiech zdradzały gorączkę powracającą, prawie w tejże chwili otwarły się drzwi powoli i wpuszczony przez Pamelę staruszek ksiądz zbliżył się do łoża: wszyscy ustąpili. Spowiedź trwała dosyć długo, a gdy razem z sakramentami wniesiono światło i wzrok przytomnych mógł paść na twarz chorej, okrzyk mimowolny wyrwał się z ust wszystkich: szlachetne jej rysy, zmienione straszliwie, przerażały, oblicze było jedną krwawą raną. W gorączce i niepokoju zdarła z siebie skórę zbolałą, piękności jej nie pozostało śladu, bo rysów nawet rozpoznać nie było można. Rozkazawszy Adamowi zabrać, co dlań przeznaczyła, chora jeszcze raz głosem cichym odezwała się, aby poproszono kasztelana. Ruch się zrobił w ciżbie, która otaczając łoże płakała, a po chwili, obudzony ze snu, przywlókł się mąż do niej, zawsze z chustką na ustach, blady, drżący i wylękły. Wejrzenie na żonę tak go przeraziło widokiem skutków choroby, której się obawiał dla siebie, że się cofnął prawie nieprzytomny. — Mój drogi — rzekła zwracając się nieco ku niemu — jeszcze nim umrę, mam cię prosić o przebaczenie win moich. Były one wielkie, były ciężkie. Zapomnij, pomódl się za mnie, a zachowaj w sercu trochę litości i przywiązania dla twej Julii. Kasztelan, jakkolwiek zimny i obojętny, zapłakał, ale scena ta wprędce przerwana została przez lekarza, który przypominaj, że chora potrzebowała spoczynku: wszyscy po cichu wysuwać się zaczęli z pokoju i cisza znowu, i znowu ciemności ogarnęły umierającą. Pamela i Adam sami tylko jeszcze przy łożu pozostali; lampka nocna w oddalonym kąciku gorejąca, blado rozświecała tę posępną, grobową scenę boleści. Julia kazała przed sobą postawić krzyż, którego już w zbolałe ręce ująć nie mogła, i szept jej cichy świadczył, że się modliła. Adam siedział jak wkuty do krzesła, ale o niego nie spytała już więcej ani się ku niemu zwróciła. Po krótkiej chwili wypoczynku i skupienia ducha zawołała pić; żądanie to zdradziło powracającą gorączkę. Z uśmiechem odezwała się do Pameli: — Nieprawdaż? Jaki on piękny? Tak śliczne rysy nie mogą pokrywać złej duszy i zepsutego serca? I nie czekając odpowiedzi dodała: — Pojedziemy do Włoch z nim razem, za Alpy, za Apeniny, daleko, tam, aż nad brzeg Sinego Morza, do kraju kwiatów i słońca, nad szumiący cicho Adriatyk... Wśród gaju pomarańcz i cytryn, pod cieniem laurów kwitnących siądziemy marzyć i przemarzym lata aż do starości — sami, sami... Nie trzeba tylko mówić Krystynie, dokąd się przed nią skryjemy, przeleciałaby przez Alpy i przez Apeniny, spadłaby na nas jak jastrząb i serce by nam wyjadła. Pamelo, każże prędzej zaprzęgać cztery wiatry do białej chmury! Kasztelan ciągnie pasjans, nie odwróci głowy i nie zobaczy, gdy wyjedziemy. Potem chciała zaśpiewać jakąś dziecinną piosenkę, ale zabrakło głosu w rozranionej piersi: rozśmiała się i rozpłakała. Potem okrzykiem boleści i zgrozy strasznym rozległ się pokój, zatrzęsło się łoże, chora porwała się, jakby chciała uciekać, i upadła na pokrwawione poduszki. I było długie milczenie, silny oddech je przerywał czasami, jakby stłumionym płaczem utrudniony: chciała krzyczeć, nie było siły... rzuciła się jeszcze i zdrętwiała... Życie płochości, cierpień, nadziei, miłości skończyło się jednym westchnieniem bólu... Ani Pamela, ani Adam nie domyślali się jeszcze tego, siedzieli z dala: cisza zdawała się im odpoczynkiem, może nowym i błogosławionym przesileniem choroby. Długich kilka godzin, w ciągu których już ani oddechu, ani głosu dosłyszeć nie było można, upłynęły w niepewności, nareszcie stara sługa zbliżyła się powoli do łoża i wiedziona przeczuciem jakimś, dotknęła ostrożnie zastygłej już ręki; krzyknęła, klękła i zaczęła się modlić. Z drugiej strony łoża padł na kolana Adam i uderzył czołem o podłogę. W jego duszy nareszcie otwarło się także zamknięte dotąd źródło boleści, poczuł, ile w niej utracił. Jedyna dusza mu przychylna uleciała, zostawiając go samotnym i bez opieki na szerokim świecie. Leżał tak jeszcze na ziemi, gdy poczuł, że go ktoś targnął za rękę i głos cichy szepnął mu: — Chodź pan, chodź! Był to Jermaszka wierny, który nań czekał w przedpokoju noc całą, a widząc po ruchu w domu, że wszystko było skończone, odważył się wcisnąć, aby swego pana wyrwać. Adam nie wiedział sam, jak wyszedł osłupiały pod ciężarem bólu i uczuciem osamotnienia. Łzy lały mu się po twarzy, myśl nie mogła spocząć na niczym, leciała nie powstrzymana w przeszłość, szalała, zwijała się jak ptak raniony. Jermaszka wiódł go pod rękę, chcąc uprowadzić do domu i przeciskał się przez ciżbę ludzi ku drzwiom wychodnym, gdy nagle nad uchem Adama dał się słyszeć głos rozkazujący: — Za pozwoleniem, niech no się pan zatrzyma! Przedpokój pałacowy w chwili zgonu kasztelanowej pełen był ludzi, których śmierć zawsze przyciąga. Gwarno w nim było i tłumno: wszystka służba dworu dość liczna, ksiądz, który jeszcze nie miał czasu odejść, kobiety zapłakane, sąsiednich domów mieszkańcy, zwabieni ciekawością i pobożnym obowiązkiem modlitwy, gromadzili się tu rozpytując i szepcząc, przypatrując i ubolewając. Kilka świateł tu i ówdzie rozrzuconych rzucały blask słaby na tę scenę zamieszania. Słychać było opowiadanie przerywane, szepty, szlochania, westchnienia, nawet uśmiechy tłumione, a niekiedy głośniejsze nieco wyrywały się narracje gadułów i w tej chwili nie umiejących powstrzymać języka... Dziwnie tu odbijała sparta na kulach, załzawiona, rozpaczająca postać owego podagryka chorego, którego przytuliła Julia. Zwlókł on się z łoża z pomocą chłopca, aby o swym nieszczęściu się dowiedzieć. Adam, prowadzony przez Jermaszkę, już miał wyjść z sieni, gdy nad uchem zabrzmiało mu owo: — Niech no się pan zatrzyma! Podniósłszy głowę odrętwiałą, postrzegł kasztelan męża Julii w oddaleniu, z chustką przy twarzy, podtrzymywanego przez dwóch kamerdynerów i mającego u boku jakiegoś nieznajomego, wywiędłej, kościstej twarzy, z oczyma świecącymi blaskiem dzikim. Wdowiec wywijał niecierpliwie ręką, którą miał wolną, a na skrawku jego twarzy odsłoniętym widać było i gniew, i niepokój. Powtarzał za owym chudym towarzyszem swoim szybko i niewyraźnie: — Niech no się pan zatrzyma! Ale zatrzymajcież go! Zrazu wychodzący już Adam nie mógł sobie tego wytłumaczyć, ale nagle krew mu oblała czoło, gdy przypomniał, że za suknią miał owo pudełko, które umierająca zabrać mu kazała koniecznie i odesłała przez Pamelę natychmiast. Jakiś instynkt ostrzegł go, że tu zapewne szło nie o niego, ale o to, co mu nieboszczka ofiarowała. Nie wiedział z pewnością, co było w pudełku, ale ciężar kazał się domyślać więcej niż papierów i listów. Tłum świadków, wobec których zatrzymano go jak gdyby uchodzącego, zwiększał jeszcze przykre tej sceny wrażenie. Adam mimowolnie sięgnął, u boku szukając broni i postrzegł, że jej nie ma... Głosy, którymi go zatrzymywano, były natarczywe i nieprzyjazne. — Niechże się pan zatrzyma! — wołał suchy jegomość. — Zatrzymajcie go! — dodawał, tupiąc, kasztelan. Niepodobna było iść dalej, bo tłum obstąpił ich i cisnął dokoła. Jermaszka osłupiał, nie rozumiał nic, pobladł tylko jak ściana i trząsł się podnosząc pięści. — Czego chcecie? Pan mój chory, prowadzę go do domu, rozstąpcie się! — wołał. — Za pozwoleniem — odpowiedział chudy — nic się twojemu panu nie stanie, słówko tylko powiedzieć mamy. — Tak jest, słowo tylko — powtórzył kasztelan, gospodarz domu — niech mu pan powie, o co chodzi. — Może byśmy odeszli na osobność — przebąknął Jermaszka rzucając wzrokiem po otaczających. — Co? Po co? Na co? — zawołał wdowiec żywo. — Ja się nie potrzebuję kryć z tym, co robię; nieboszczka była nieprzytomna, gdy... — Za pozwoleniem — rzekł, przerywając gospodarzowi jego towarzysz — świętej pamięci nieboszczka miała podobno umierając wręczyć panu kasztelanowi klejnoty domowe i rozmaite familijne precjoza; my się o nie, jako o należące do spadku, upominamy. Kasztelan oprzytomniał od gniewu. — Mości panie — zawołał trzęsąc się — nieboszczka, dla której mam obowiązki wielkie, przed zgonem zaufanej swej przyjaciółce rozkazała mi wręczyć, jak sądzę, papiery dla mnie przeznaczone; o żadnych precjo— zach nie wiem, a papiery są moją własnością i tych nikomu w świecie wydrzeć sobie nie dam! — Tu nie o żadne papiery idzie! — z dziecinną natarczywością tupiąc nogami, przerwał kasztelan, którego energia nadzwyczajnie wezbrała. — Nie o żadne papiery! Bierz sobie asindziej papiery, ale oddaj moje precjoza! Gdzie jest to pudełko, które mu wręczono? Gdzie? Gdzie?! — Na Boga! — zakrzyknął Adam. — Za kogóż to mnie pan masz?! Ja od was nic nie chcę. Godziż się napastować mnie w ten sposób? — Wszystko się godzi, gdy idzie o odzyskanie swojej własności! — zawołał kasztelan. — To spadek! To moje! Ja sobie też wydrzeć tego nie dopuszczę! — Za pozwoleniem — słodziej dodał chudy jegomość — prosilibyśmy tylko o tę skrzyneczkę, opieczętujemy ją jako depozyt, a arbitrowie polubownie wybrani osądzą, komu się ona ma dostać. — Zgoda na to — rzekł Adam — ale papierów ani arbitrom, ani nikomu do przezierania nie dam. — Jak to, nie dam?! — zakrzyczał, przyskakując, gospodarz. — Ale pozwól — przerwał, nieco go powstrzymując, suchy — to się ułoży. — Nie mam przyjemności znać pana — rzekł Adam. — Z jakiego tytułu pan tu stajesz? — Z tytułu umocowanego od rodziny hrabiów O...! — zawołał suchy, któremu oczy się iskrzyły, z akcentem szyderskim. — Moim tytułem najlepszym jest wola przytomnego tu kasztelana, który w swym domu jest panem. — Ale to przemoc niesłychana! To gwałt! — Wszak przeciw niemu są trybunały! — odparł suchy. — Pan możesz pozywać, skarżyć, procesować... nie sprzeciwiamy się... — Tak, i z grobu tę biedną, zacną niewiastą wyciągać! — Ha, jeżeli mu się podoba. — Panie kasztelanie — dodał dotknięty Adam — jeżeli w pudełku, jakie mam przy sobie, są jakie klejnoty, ja je panu z chęcią oddaję. — Są! Są! Naszyjnik brylantowy, spadek po babce, wartujący pół miliona, i wielki soliter familijny, za który poszedł klucz nad Dniestrem. — Więc wejdźmy do pokoju, zobaczymy — śpiesznie rzekł Adam. — Co to do pokoju! Po co? — tupiąc nogami z niecierpliwości i ściskając pięści, krzyknął gospodarz, mimo wieku przypominający rozgrymaszone dziecko — Daj mi to zaraz, co niesiesz! Dawaj! Wkoło stojąca ciżba słuchała i patrzyła; byli tacy, co się uśmiechali. Jermaszka nie puszczał pana, ale załamał ręce i płakał. — Panie mój — wołał — oddaj im, co zechcą, oddaj wszystko! Ludzie patrzą, uciekajmy! Pan Adam upierał się. — Siłą chyba wydrzecie mi to, co dla mnie stanowi pamiątkę — zawołał. — Nie dam obcym oczom ani obcym rękom robić inwentarza uczuć zmarłej mojej opiekunki. — Niech mi zaraz oddaje! — krzyczał kasztelan. — Wydrzeć mu! Dosyć się ja nacierpiałem, póki żona żyła, od tego jegomości, jeszcze mi będzie klejnoty zabierał! A to co?! Jeszcze czego! — Życzę i proszę nie dopuszczać do ostateczności — dodał suchy zimno i stanowczo. — Jesteśmy przeważnie silniejsi. Tu i ówdzie parskały szyderskie śmiechy w ciżbie naciskającej się dokoła. Pan Adam czuł, że uległszy w oczach wszystkich, da na siebie oręż nieprzyjaciołom, więc uparł się. — Albo siły użyjecie, przeciw której bronić się będę do ostatka, albo odejdziemy gdzieś w przyzwoitsze miejsce dla ukończenia tej sprawy, profanującej świeżym zgonem uświęcony dom. — Na rany Chrystusa Pana! — odezwał się ksiądz, który dotąd stał z dala. — Panie kasztelanie, zwłoki spoczywają, nie czyńcież skandalu, nie uwłaczajcie pamięci nieboszczki! Nie wiem, o co wam idzie, ale się nie godzi. Gospodarz, który w wielkim wzruszeniu chustkę od twarzy odjął, zwrócił się nagle, pochwycił za rękaw pana Adama i sam go pociągnął gwałtem do sąsiedniego pokoju. Bezprzytomny z gniewu i przestrachu, nie opatrzył się, że go wprowadził z sobą do sali, w której leżały zwłoki umarłej, aż gdy stanęli w pośrodku i ujrzeli ciało martwe, około którego sługi się krzątały zajęte ubraniem, kasztelan wylękniony cofnął się, puściwszy Adama. Ale zaraz w progu oprzytomniał, pochwycił znowu zbiega i pociągnął do drugich drzwi. Odbyło się to w mgnieniu oka. Poczciwy Jermaszka na krok nie odstępował pana, popychano go, starano się ich rozdzielić, on oddawał szturchańce heroicznie, nie patrząc, komu się dostawały, i cisnął się bojąc, aby pan nie pozostał na łasce nieprzyjaciół. Drugi ten pokój, do którego weszli, pełen był jeszcze lekarstw, zapachu kadzideł, spirytusów i przyborów, jakie ciężka choroba wiedzie za sobą. Jedna świeca jarząca żółta, z fizjognomią grobową, paliła się na stole zarzuconym szarpiami, flaszkami i słoikami. — No, dawaj naszyjnik i solitera! — zakrzyknął kasztelan, znowu tupiąc nogami. Pan Adam dobył pudełko z zanadrza, rzucił je na stół, ale popatrzał ostro na zbliżających się grożąc tym, co by przystąpić śmieli. — Klnę się — rzekł — uczciwym słowem szlacheckim, że nie wiem, co się tam znajduje! Przysięgam na to! A teraz (pocisnął sprężynę i wieko odskoczyło) patrzajmy! Najprzód wypadł papier złożony we czworo, potoczył się po stole i kasztelan pochwycił go chciwie; chudy stanął za nim czytać. Była to poświadczona kopia ostatniej woli nieboszczki Julii Z... O..., sporządzonej tajemnie, ale przy wiarogodnych świadkach, której oryginał złożony był w rękach duchownego... Rozporządzała w niej całą swą własnością osobistą na rzecz wychowańca Adama O..., legując mu wszystko, aż do najdrobniejszych ruchomości, klejnoty... precjoza itp. Kasztelan pobladł i począł bełkotać. — To nieważne! Nieważne! Subreptive, dolose zrobione! Tak? — Spojrzał na suchego. Suchy miał minę chłodną i milczał, ale kwaśny był jakoś. W pudełku, które przed sobą trzymał spadkobierca, widać było istotnie klejnoty, a pod spodem papiery, ale już gospodarz, obawiający się procesu tknąć ich nie śmiał mimo chciwości, jaka w jego oczach błyskała: poczuł, że nie miał słuszności, że napastował i zelżył człowieka, który jeśli nie delikatnie, to prawnie swą własność odbierał. — Gdy świętej pamięci nieboszczka pisała to — wybełkotał — nie była przytomna. W chorobie, wiadomo wszystkim, zwariowała, było delirium. — Testament — szepnął suchy — jest na miesiąc przed chorobą sporządzony, ale może być antydatowany. — Tak, oczywiście, antydatowany! — Tylko że są świadkowie — dodał poradca, chcąc kasztelana wycofać i trącając go łokciem. Kasztelan rzucił o stół papierem ze złością. — Testament jest ważny! — zakrzyczał, burząc się z gniewu, pan Adam. — Jest ważny i święty! Pójdziemy z nim przed sądy, a gdy go sądy uznają, bo muszą, naówczas ja go sam zedrę, bo nic od was nie chcę, prócz żebym stąd wyszedł czysty. Nie przyjmę daru żadnego i nie potrzebuję. To mówiąc wyrzucił na stół naszyjnik brylantowy, spinkę z soliterem jak orzech laskowy i inne kosztowności, wytrząsł pudełko, w którym zostały tylko papiery, zamknął je, odebrał testament i dodał: — Tymi precjozami, panie kasztelanie, rzucając na stół, rzuciłem ci w twarz, policzkuję cię nimi! Słyszysz?! Wszyscy umilki, rozstąpili się, a Adam z Jermaszką powoli, z powagą, jakiej nigdy nie miał w dobrej doli, wyszedł z pokoju. Po drodze spoglądający nań ludzie nie śmieli się już, ale truchleli. — Niech go tam diabli wezmą tego chłystka! — odezwał się z płaczem zdziecinniały kasztelan. — Ja nic nie chcę! Oddajcie mu to, zanieście za nim! To impertynent, grubianin, on mnie będzie prześladował i nękał. Gońcie za nim! Ale nikt się tego podjąć nie chciał i gospodarz zapłakany wysunął się do swych pokojów, wyrzucając suchemu doradcy, że go w taką biedę wprowadził i na wstyd naraził. Chociaż z honorem wyszedł z tego pan Adam, scena wszakże różnie bardzo opowiadana i tłumaczona rozeszła się po mieście, a nieprzyjaciele Adama starali się mu zaszkodzić opisem wypadku... Większa część łatwowiernych utrzymywała, że klejnoty, które potajemnie zabrał i unosił po śmierci Julii, siłą mu odebrano. Na pokojach Krystyny tego wieczora właśnie było świetne zgromadzenie, zawsze z powodu przybycia dostojnego gościa, hrabiego de St. Géron. Wszystko, co miał dwór i miasto najokazalszego, najświetniejszego, zebrało się na kolację do kasztelanowej. Kolacje były naówczas bardzo w modzie we Francji i w Polsce. Pani domu od dni kilku wyglądała jak odrodzona, jaśniała znowu młodością, wdziękami, dowcipem i umysłem, dla którego najpoważniejsze kwestie nie były niedostępne. Podziwiano ją i szeptano sobie, że z tymi darami łatwo potrafi sobie męża utraconego zastąpić, kim zapragnie. Było już nawet kilku wzdychających, ale dawny ulubieniec, jako przybylec z pewnymi prawami pozyskanymi do serca bogini, wszystkich teraz wyprzedził i odsunął. Pierwszeństwo, które mu dawano, było widoczne, zazdrośni wzdychali patrząc na piękną Krzysię, która tak się zdawała spokojną i wesołą, jakby wąż zemsty nie opasywał i nie gryzł jej piersi. A w tej samej chwili uśmiechając się do gości i kochanka myślała o niej tylko: jej piękność, blask oczu, odmłodzenie, wszystko to rodziło się z tego ognia namiętności, co ją trawił. Po długiej i ożywionej rozmowie o krajach obcych, o podróżach, zwyczajach narodów, w której hrabia dowiódł, ile widział, przeżył, przewędrował i jak dowcipnie opowiadać umiał, najmniejszej drobnostce nadając charakter właściwy i znaczenie — zeszli jakoś na współczesne sprawy, na stolicę, dwór, znajomych. Ktoś się odezwał z nowiną o niebezpiecznej słabości kasztelanowej Julii. — Biedna zagrożona jest albo co najmniej zupełną stratą wdzięków, albo nawet może życia. Krystyna spytała sąsiada, dosłyszawszy tych wyrazów: — Cóż to takiego? Ospa? Ale czyż to być może? Któż może na ospę chorować? — Masz pani słuszność — odrzekł głos męski z daleka — na ospę w tym wieku się nie choruje już, ale się umiera. — O, mój Boże! Na cóż tak straszne przepowiadać rzeczy! — Nie jest to już przepowiednią! — zawołał ktoś z cienia nie postrzeżony. — A cóż by to było? — spytała z uśmiechem gospodyni. — Jest to fakt spełniony. Hrabina Julia przed godziną żyć przestała. Wiadomość o każdej śmierci przeraża, tym bardziej gdy przychodzi niespodzianie wśród wesela: natenczas bywa cebrem zimnej wody wylanej na głowy rozgrzanym swawolą. Głuche milczenie ogarnęło salon przed chwilą jeszcze tak ożywiony, anioł śmierci przezeń przeleciał i chłodne za nim po sercach powiało powietrze. — Jak to być może! — drżącym głosem ozwała się Krystyna, spuszczając oczy. — Ale jeszcze dziś rano... — Jeszcze żyła przed godziną — dodał głos z kąta. Oczy wszystkich zwrócone były na panią domu: zarumieniła się, pobladła... Goście poczuli, że po tym dzwonie pogrzebowym wszelka dalsza rozmowa była niepodobieństwem, i w milczeniu rozchodzić się zaczęli. Krystyna zadumana pozostała na kanapie. Gdy po chwili obejrzała się wokoło, zobaczyła tylko jednego opodal u okna stojącego hrabiego St. Géron, który zdawał się oczekiwać na odprawę. Wstała żywo z siedzenia i podeszła ku niemu. — Pamiętaj! Dałeś mi słowo, oto ręka moja. Nazajutrz po jego śmierci jestem twoją na wieki, ale on musi zginąć albo zniknąć i pójść precz z tego świata, w którym ja żyję! — Dość mi twojego rozkazu — rzekł Francuz z dziwnym uśmiechem — spełnię, com przyrzekł, ale na to potrzeba czasu. Jestem tu człowiekiem nowym, nie mogę wprost przyjść doń i położyć mu miecz na gardle; rzecz byłaby nadto widoczna, zbyt wyraźna, żeś pani mnie nasłała na niego. Przygotuję trochę, naprowadzę. Zresztą, przyjść powinno samo. — Przyjdzie samo — przerwała Krystyna. — Bijesz się jak nikt, a o pojedynek łatwo. — W istocie biję się nieźle — uśmiechając się rzekł Francuz — ale potrzeba wynaleźć powód do spotkania. — Chciej tylko. — Będę go szukał. — Masz rękę moją, serce od dawna do ciebie należy... — Bądź spokojną, człowiek ten także umarł dzisiejszej nocy! Nazajutrz, gdy po bezsenności ciężkiej na łożu, które nazwać było można istotnie łożem boleści, dźwignął się pan Adam, ujrzał z podziwieniem u nóg swych na ziemi siedzącego Jermaszkę z książką od nabożeństwa, a oczyma w niego wlepionymi. Sługa poczciwy czuwał i płakał. Ta postać pokorna, niepozorna, prawie śmieszna swą naiwnością i prostotą wiejską pozostała sama jedna przy odepchniętym i zapartym człowieku, który już nikogo nie miał na świecie, prócz oddalonej i zapomnianej matki. Adam poczuł, że jedyne dziś węzły, co go jeszcze łączyły ze światem, z życiem, były te właśnie, które on sam potargał, jedynym dlań schronieniem był dom rodzicielski, jedynym przytułkiem łono ode— pchniętej macierzy. W szczęściu, w powodzeniach zapomniał był o niej, teraz ta postać sługi, wysłańca cichego domu, przypomniała mu całą straconą i zatartą przeszłość. Zastygły, zobojętniały, poczuł jakby promyk słońca rozgrzewający mu serce; czego dokazać nie mogło szczęście, zrobiła niedola, człowiek ten zaczynał czuć i kochać. Wczorajszy gniew i doznane upokorzenie wyrwały go z fałszywej kolei, wyrzuciły ze świata obcego mu i choć jeszcze nowych dróg dla siebie znaleźć nie umiał, już ich myślą szukał. Z wejrzeń Jermaszki widać było, że poczciwy sługa zgadywał myśl swojego pana; przy najniewdzięczniejszej postaci, która w nim pokrywała umysł żywy i przenikający łatwo, Jermaszka miał serce złote. Nie wtajemniczony w życie swego pana, z drobnych oznak potrafił je odgadnąć: wiedział o zadanych mu ranach, patrzał na upokorzenia, na prześladowanie, nie śmiał się odzywać nigdy, ale z prostotą serdeczną szukał na to lekarstwa i znajdował, że jedno wiejskie zacisze, wyrzeczenie się widoków ambitnych mogły pana uleczyć. Ale między nim a panem przestrzeń była ogromna: nie śmiał się odezwać, uważano go zawsze w domu za wcale podrzędną istotę, dobrą do posługi, ale głupowatą. Powierzchowność nieszczęśliwa źle o nim uprzedzała, zaczynał od tego każdy, że się z jego niezgrabności naśmiewał: trzeba było żyć z nim, patrzeć z bliska, aby dobyć z tej bryły nieokrzesanej drogi kruszec, który we środku był zamknięty. Kasztelan pierwszy wcale się go nie domyślał, wierzył w serce, nie domyślał się nawet rozsądku i przenikliwości w tym słudze, dla którego świat większy, ludzie tej sfery musieli być nierozplątanymi zagadkami. Trafia się to nieraz na świecie, że ludzie różnych po— jęć zmuszeni są żyć obok siebie i ze swego stanowiska sądzą o towarzyszach podróży; bywa często, że niżsi nietrafnie wyrokują o rzeczach przechodzących ich wyobrażenia, ale szkielet domowego życia, ogólny plan jego oni często widzą jaśniej niż ci, co go tworzą. Z wysokich stanowisk życia o niższych sądzi się fałszywiej niż z niskich o wyższych. Dlaczego? Bo się sądzi wedle instynktowych ogólnych zasad i praw natury ludzkiej, gdy z wysoka bierze się rzeczy raczej z umówionych, konwencjonalnych punktów widzenia. Skala ta ledwie starczy na to, do czego jest zrobiona, a do innych spraw zastosowana — miarą jest całkiem fałszywą. Jermaszka mógł zrozumieć kasztelana, gdy Adam nie był w stanie pojąć swego sługi. Blady, drżący wstał z łoża pan Adam; przypomnienie wypadków dnia wczorajszego piekło go straszliwie, rumieniło mu czoło, rzucało sercem w piersi, jakby ją rozszarpać miało. Po tym, co się stało, niepodobna było pozostać w Warszawie, ale wprzódy należało hardo postawić czoło potwarzy i uchodzić z placu obronną ręką, dobrowolnie, a nie wypędzonemu haniebnie. Adam czuł potrzebę wygadania się, użalenia; kogoś, komu by się zwierzył, kogo by spytał, z kim by położenie swe rozważył... zostawał mu jeden Jermaszka — niestety! Spojrzał nań, bojaźliwy wzrok sługi spotkał smutny wzrok wywołań ca. — Czyś nie chory, panie? — spytał po cichu. — Nie — rzekł Adam — alem znękany i zasłabły. Westchnął trąc ręką czoło. — Nie był tu wczoraj pan Florian? — A gdzieżby on teraz przyszedł! — odezwał się Jermaszka. — Ci miejscy przyjaciele, to do półmiska dobre: idzie to na dymek kuchenny, ale od cierpiącego ucieka. Ani pana Floriana, ani żywej duszy nie było. Oba zamilkli mierząc się oczyma. — A, panie mój, panie — rzekł po chwili Jermaszka — gdybyś pozwolił po staremu sobie powiedzieć, jako wiernemu słudze: — Co my tu robić mamy? Po co siedzieć? Do czego się męczyć? — A cóż chcesz, bym począł? — spytał kasztelan. — Ja to myślę, ono by najlepiej było powrócić do chaty — szeptał sługa. — Maleć to swoje, ubogie, ale spokojne. Po co panu te złociste progi i tyle zabiegów, aby sobie kupić zgryzotę? Ludzie nas nie chcą i my ich nie pragnijmy. Dziwnie spojrzał pan Adam na Jermaszkę i blady uśmiech przesunął się przez jego usta. — Mój kochany — rzekł — nie byłeś nigdy żołnierzem. — Nie, ono to się nie było, proszę jegomości, ale dużo znałem i widywałem żołnierzy różnych i ono to się nasłuchało od nich o różnych różnościach, co się tyczy wojny — odpowiedział Jermaszka. .— Więc wiesz może — zawołał pan Adam — że gdy żołnierz wyjdzie na plac, a stanie do boju, choćby siły nieprzyjaciela były wielkie, nie godzi mu się uchodzić, potrzeba się bić i ginąć, a przynajmniej szablę zakrwawić, nim się życie ocali! Jermaszka słuchał z uwagą. — Nieboszczyk stryj matki mojej — rzekł — bo nikogo bliższego nie miałem, proszę jegomości, powrócił bez nogi do domu; otóż gadywał dużo o wojnie. Powiadał, że choć się bił dobrze, to nieraz uchodził, gdy przeważał nieprzyjaciel. Ono by się też zdawało — dodał — że potrzeba nam także iść powoli odstrzeliwając się, ale rejterować, paneńku, rejterować! Kasztelan, popatrzywszy nań, głową tylko dał znak, że na jego zdanie przystaje. — Tak jest — rzekł — ujdziemy i my bijąc się, ale pierzchnąć z placu nie wolno. — Ani się poddać i z nieprzyjacielem, który ściga, wchodzić w układy. — Bądź spokojny! — odparł Adam. — Ani oni ze mną, ani ja z nimi nie wejdę w traktaty żadne; dopókim im, ubogi szlachcic, służył po pańskiej myśli, póki im schlebiałem, dworował, przyjmowali mnie za swojego; gdym zapragnął być sobą, swobodnym, popchnęli mnie. Kasztelan mimo woli z żalem się wygadał, ale spojrzawszy na Jermaszkę, zdziwił się sam sobie i powstrzymał: zdawało mu się, że popełnił niedorzeczność, tak wzniosłe prawdy rzucając człowiekowi, który zrozumieć go nie mógł. Sługa dech wstrzymał, tak był szczęśliwy z tego zwierzenia; instynkt go ostrzegł o myśli pana — spuścił głowę, zamilkł i po przestanku dopiero zebrał się na odpowiedź. — Nieboszczyk jegomość — rzekł — zawsze mawiał, że strzelbie, koniowi, kobiecie (z pozwoleniem) i panom nigdy się dowierzać nie godzi; jedno może wstrzelić, drugie ponosić, trzecie zdradzić, a czwarte... opaskudzić człowieka (z przeproszeniem!), kiedy się najmniej spodziewa. I dać by im już pokój! — Tak, mój poczciwy przyjacielu — szepnął pan Adam — sam jeden, bezsilny, muszę ustąpić, ale — dodał na wpół do siebie — pragnąłbym dziś jeszcze więcej niż kiedy wnijść między nich, zrównać się z nimi, nie wiem jaką ofiarą, aby z kolei upokorzyć — i —pomścić się. — E, proszę jegomości — podchwycił Jermaszka — ono to zemstę lepiej na Pana Boga zdać, a plunąć na te sprawy: co nam z niej przyjdzie? To szatanowi świeczka, a duszy ledwie polizówka. W świecie to ono tak idzie, że co złe, to się samo na sobie mści. Już nic nam — tylko uciekać! Proszę jegomości: albo to nam w Wólce tak źle będzie? Albo to chleba a choćby i pieroga zabraknie, albo to głód, albo co? Spokój, święta cisza i swoboda, nikt tam kołków nie przyjdzie ciosać na głowie. — Mój kochany — począł kasztelan, ale się zaraz wstrzymał — rzekłbym ci coś, ale ty mnie nie zrozumiesz... — To nic, proszę jegomości, niech się jegomość wygada, zawsze to lżej, jakby się w kaszlu flegmę zrzuciło: a może ja też co i skmetuję . — Wara, mój kochany, takie życie starczy i chleb ten smakuje, ale mnie, com już do innego przywykł, com zakosztował innego... ta cisza i ten spokój, i wiejskie rozkosze... Machnął ręką pan Adam. — Ono to się trochę rozumie — odparł Jermaszka — ono to i prawda po trosze, ale co to, proszę jegomości, od prostych a zdrowych rzeczy to choć człek odwyknie, łatwo się do nich przyzwyczai. Na polewkach pańskich przyjdzie rychlej niesmak i znużenie, a chleb razowy zębów nie połamie i nie przeje się nigdy... Warto spróbować. 1 zbliżył się Jermaszka, ściskając go za kolana prawie ze łzami. — Człeczysko to głupie — rzekł cicho — ale są takie rzeczy, że się ono rozumie, jak nie głową, to sercem, proszę jegomości. Ej, ej, posłuchajcie dobrej rady choćby od głuptaszka! Wracajcie na swój zagon, do starej matki! Zobaczycie, że wam się serce uleczy, a pamięć wyzdrowieje. Cożeście tu mieli za szczęście? A ile bolu? W tej chwili zapukano do drzwi, pan Adam zdziwiony, bo się już nikogo nie spodziewał, z jakąś iskierką nadziei zwrócił się ku drzwiom; prysnęły przed nią wszelkie postanowienia, z pośpiechem gorącym zawołał: — Proszę! Blady jak ściana wcisnął się raczej niż wszedł do pokoju pan Florian zwany Malutą, ale... o, quantum matatus ab illo! — jak zmieniony do niepoznania. Owo pokorne człeczę, co się w szczęśliwszych czasach tak nisko kłaniało panu kasztelanowi, w progu już znać było, że za łaskę i ofiarę miało sobie to, iż go teraz przyszło opuszczonego nawiedzić. Jakiś snadź ważny powód napędził go pod drzwi niedoli; on, co z taką wymuszoną pokorą zawsze spotykał Adama, stał teraz zafrasowany, nie wiedząc, od czego począć, aż gdy się Jermaszka czując, że im zawadza, wysunął — pokłonił się i odezwał głosem, którego nastroić do okoliczności nie umiał: — Cóż się to stało, kochany kasztelanie, wczoraj tam, u ciała nieboszczki? Jakaś brzydka awantura? Całe miasto mówi o jakiejś scenie, ażem się tu przybiegł poinformować! Mówiąc szczerze, zawsze mnie obchodzi wszystko, co go dotyka. — Nie mam ani co taić, ani się z czego tłumaczyć — odparł pan Adam. — Rzecz bardzo prosta, byłem wychowańcem, jakby przybranym dziecięciem kasztelanowej nieboszczki; powzięła ona myśl niepotrzebną zostawienia mi po sobie resztek swojego majątku, którego mąż jeszcze nie zmarnował. Była bezdzietna i w prawie rozporządzania tą częścią fortuny, jaką mi legowała. W chwili jej zgonu oddano mi, nieprzytomnemu prawie, szkatułkę, którą kazała mi wręczyć natychmiast. Nie wiem, kto poduszczył kasztelana, aby mnie pod pozorem, iż przywłaszczam sobie jakieś jego mienie, wychodzącego zatrzymał. Stało się to publicznie i w sposób niegodny człowieka, który się tego dopuścił wobec nie zastygłego ciała swej żony. Dobyłem sam ową szkatułkę, nie wiedząc, co w niej jest, okazał się w niej formalny testament, ale go zdarłem i odrzuciłem! Nie przyjmę nic, nic nie chcę... Florian słuchał zdziwiony i niedowierzający. — Tak to było? — zapytał z wolna. — Tak jak ci mówię, nic mniej, nic więcej. — A cóż pan myślisz począć z sobą... dalej... potem?. — Zapewne opuszczę Warszawę. — Ale dokądże? — Tego jeszcze nie wiem, namyślę się. Pan Florian podumał także chwilę. — Życzliwym jego sługą zawsze będąc, nie wiem, co już radzić — rzekł. — A król? — Król w tej chwili nie ma dosyć siły, by jednego prześladowanego poddanego swego wyratował — odparł pan Adam. — Więc kwitujecie z naszego świata i nie myślicie już więcej szczęścia próbować? — spytał Maluta. — Nie myślę — rzekł kasztelan — ale czekajcie! Nie sądźcie, abym znowu tak, stchórzywszy, miał uciekać. Zostanę tu jeszcze czas jakiś, pożegnam was, odejdę, gdy wybije moja godzina, którą sobie sam naznaczę. Wyrazy te wyrzekł z pewnością siebie, która zastanowiła Matulę. Pan Florian domyślał się pod nią skrytej jakiejś siły, nie mogąc zrozumieć jej pochodzenia. Spojrzenie badawcze w oczy kasztelanowi nic go nie nauczyło; pierwszy raz w tym człowieku dobadawszy się energii, spokorniał przed nią. Zwykł był wszelką siłę szanować. — Ano tak! — zawołał. — To bardzo dobrze! To wybornie! Należycie, ślicznie! Ja zawsze utrzymywałem, że pan kasztelan potrafisz z tego wybrnąć z honorem. — I możecie być o mnie spokojni — odparł dum nie pan Adam. — Potrafię się wyrzec wszystkiego i wzgardzić tym, co mi wczoraj wysokiej zdawało się ceny. — A nie byłożby innego wyjścia nad wzgardę? — spytał kusiciel z uśmiechem. — Nie widzę — rzekł pan Adam. — Chwytając się tych, co ludzi potrzebują — poddał Maluta. — Kogo? Mów jaśniej? Kto mi wyciągnął rękę? Kto mi dał dowód, że nań liczyć mogę?... Nikt! — No, no, o tym potem, jeszcze może... — zabełkotał Florian — swojego czasu, pomówimy. Kasztelan obojętnie zamilkł, chłód jego pozorny, ale dobrze odegrany podrażnił Floriana; nie rozumiał już nic, widział jakieś nadzieje, których odgadnąć nie umiał, spróbował odgrzebywać, zaczepiał w rozmowie o parę rzeczy, o króla, o ambasadorów, ale pan Adam milczał posępny. — Cóż tu tak waćpan dobrodziej siedzieć będziesz sam w domu — odezwał się w końcu — w świat by wynijść należało, jeżeli mi radzić wolno. — Po co — zapytał kasztelan. — Ano, choćby się rozerwać i czarne myśli rozpędzić. — Nim nawet ta, której winienem wszystko, została pogrzebioną? — Zdaje mi się, że nie potrzeba, aby go ludzie posądzali oni o żal zbyt weilki, ani o stosunki zbyt ścisłe — cicho odpowiedział Maluta. Kasztelan ruszył ramionami. — Niech sobie myślą i mówią, co chcą! Zostaw mnie pan samemu sobie. Słowa te wyrzekłszy z goryczą kasztelan, padł w krzesło, a Maluta, widząc go pogrążonym w zadumie, wysunął się po cichu. Był on widocznie wysłanym szpiegiem na zwiady, ale się o niczym nie dowiedział prócz smutku, którego się mógł łatwo domyślić, nie widząc go nawet. Chwilę ciszy długą przerwał mały szelest, w którym się łatwo było dorozumieć Jermaszki. Po pierwszej z nim rozmowie kasztelan czuł dlań jakąś ufność, on jeden jaśniejszą drogę wśród tych manowców mu wskazywał: zwrócił się do niego, ale oczyma tylko, sługa nań także poglądał z niewysłowioną czułością. — Panie, ach panie mój — ozwał się po chwili — jedźmy, wracajmy! — Pojedziemy, powrócim — rzekł Adam. — Czekaj, wybije godzina, stanie się, czegoś chciał; niemiło by mi tylko było, aby sądzili, żem uciekł przed nimi. — Niechby się ono sobie myślało, co by chciało — westchnął sługa — a nam co po tym, co się tam tym trutniom w głowie kręci! Zmilczał pan Adam, a sługa także z pokorą zamilkł i po chwilce znowu się wysunął, zostawiając go w samotności, której potrzebował. Łatwo się dorozumieć, jakim plotkom i powieściom wypadek w domu kasztelana O... dał początek; opowiadano sobie na ucho całą scenę u łoża śmierci, malując ją najjaskrawszymi barwami. Otaczający Krystynę najgorliwsi byli w roznoszeniu wiadomości przykrojonych do ich usposobień i nie żałowali w nich Adama, którego rolę starano się jak najpoczwarniejszą uczynić. A tak niewiele potrzeba, by prawdę nawet zachowując w osnowie, zmienić jej znaczenia... Przyjaźniejsi Adamowi milczeli, nie mieli czym zbijać tych baśni. Żona tryumfowała. Nadszedł dzień pogrzebu Julii, na który nawet zapraszającej karty nie posłano panu Adamowi, ale ka— reta jego poszła wszakże za żałobnym orszakiem i on sam w niej pojechał, smutny, przybity. Widzieli go ciekawi, to dało znowu powód do różnych tłumaczeń i gawęd. W ogóle wszystko się teraz odsuwało od Adama; opuszczali go jedni po drugich, a staraniem Krystyny pustynia rozszerzała się coraz szerzej, co dzień przekonywał się mocniej, że mu już nikt nie pozostał prócz zajadłych nieprzyjaciół i garstki obojętnych. Od śmierci Julii nikt do drzwi jego nie zapukał, pan Florian przyszedł raz, chciał wybadać i nie pokazał się już więcej. Pan Adam siedział w domu, był parę razy w zamku, ale nie miał szczęścia oglądać twarzy królewskiej, a na listowne domagania się audiencji król odpisał wprawdzie bilecikiem własnoręcznym, obwinąwszy gorzką pigułkę pięknymi słówkami, ale dał mu do zrozumienia, że nie mogąc nic zaradzić, nie chce go próżnymi łudzić nadziejami. W przypadkowych przechadzkach spotykał ludzi, co mu się z daleka kłaniali, ale wszyscy prawie szybko uchodząc, zdawali się unikać rozmowy i zbliżenia lub znacząco odwracali głowę, aby nawet nie oddać ukłonu. Pan Adam gorzko się uśmiechał. Rozumiał wreszcie, że mu tu nic nie pozostawało do robienia. Tak zbiegło kilka tygodni. W gazetach holenderskich ukazał się (bez nazwisk osób wprawdzie) opis jego historii i historii miłości Julii do niego, krzywdzący dlań szczególniej i widocznie przesłany z Warszawy. Nie wiadomo, czyja ręka podrzuciła mu ten numer niby pocztą przesłany, aby poczuł cios. który mu zadano. Rozdraźniło to Adama do tego stopnia, że natychmiast ukropem i żółcią napisaną odpowiedź przesiał do tej samej gazety i sowicie opłaciwszy umieszczenie, gdyż takich przysmaków druk na uwagę złota okupywać było potrzeba — miał przyjemność czytania wkrótce swej odpowiedzi, której liczne egzemplarze sam po Warszawie rozrzucić się starał. Nie spodziewano się w obozie przeciwnym, aby mógł tak śmiało wystąpić; artykuł Adama podyktowała rozpacz, odsłonił on wiele rzeczy niespodzianych i straszliwą wrzawę wywołał między przyjaciółmi Krystyny, która udawała, że o zaczepce wcale nie wiedziała. Adam, nie kryjąc się z autorstwem odpowiedzi, zapisał swoją ręką egzemplarz dla żony przeznaczony i swoją go zamknął pieczątką. Kończył się on tymi słowy: „Smutna to i wstrętliwa historia, której prawdziwy rys podajemy dla odparcia zupełnie fałszywych powieści, przez interesowane do ukrycia istotnej prawdy osoby rozgłoszonych po dziennikach. Nie dajemy jej obszerniej z dowodami i szczegółami tym razem; jest ona zbyt rozciągła i nadto nieprawdopodobna, by nie potrzebowała być popartą usprawiedliwiającymi aktami. Jeżeli okoliczności wymagać tego będą, aby prawda w całym blasku odkrytą została, a oszczercy zawstydzeni, wydrukujemy ją naówczas w Amsterdamie i jesteśmy ku temu przygotowani. Posłuży ona za dowód zepsucia społeczeństwa młodego, pełnego życia i gwałtownymi poruszanego namiętnościami itd." Nazajutrz po wysłaniu tego numeru gazety holenderskiej do Krystyny pan Adam cały dzień spędził samotnie, nikogo do siebie nie kazał wpuszczać, co Jermaszka jak najściślej spełnił do wieczora; późno już dosyć, zafrasowany, przyszedł wszakże oznajmić panu, że Florian domaga się gwałtownie widzenia z nim koniecznie i bez zwłoki. Z tego jednego już wnieść było łatwo, że Maluta, który wprzódy inne miał rachuby na kasztelana, teraz przeszedł do obozu żony i stał się jej narzędziem; zrozumiał to pan Adam, lecz postanowił udawać, że się niczego nie domyśla. Istotnie, Krystyna go znowu wyprawiła dla wyszpiegowania dalszych zamysłów męża. Florian, chcąc się koniecznie do dawnego wkraść zaufania, wszedł pokorny. Domyślał się, że pokorą z człowiekiem tak dumnym jak kasztelan wiele w chwili opuszczenia i zaparcia przez wszystkich zrobić by było można. Skłonił się po staremu bardzo nisko, począł go ściskać, wpatrywać się w jego zbladłe lice, użalać nad wymizerowaniem. — O, miły Boże, jakże to pan kasztelan wyglądasz! — zawołał łamiąc ręce. — Doprawdy, aż mi strach o jego zdrowie! Trzeba by się przejechać, rozerwać. — Nie tylko przejechać, ale wyjechać — odparł kasztelan. — Jak tylko pokończę, co tu jeszcze mam do czynienia, wyruszam. — No, a nie można by wiedzieć pokornemu słudze — dokąd? — To moja tajemnica. — A, jeżeli tajemnica, nawet dla oddanego mu całą duszą człowieka, to się już nie śmiem domagać. Mimo tego zapewnienia pan Florian wyglądał na dziecko, które dlatego się tylko nie napiera i mówi o swej grzeczności, aby mu upragnione dano ciasteczko. Oczy jego błądziły po papierach rozrzuconych na stoliku kasztelana i padły zaostrzone ciekawością na ów numer gazety, zawierający ustęp, o którym wspominaliśmy. — A, a, widzę, że i pan to już masz! — rzekł bio— rąc w rękę. — Dużo o tym mówią w mieście. Cóż pan sądzisz? — Rozumiesz, iż zanadto interesowany jestem w tej sprawie, abym bezstronne mógł dać zdanie, ale cóż mówią ludzie? — Różnie różni: świat jest zawsze rad skandalom... to łakocie. — Wywołano to zaczepką nieprzyzwoitą — rzekł kasztelan — musieli się wyzwani bronić, jak mogli. Nie trzeba było wilka wywoływać z lasu. — Najwięcej wszystkich intryguje ta w końcu obietnica — dodał, uśmiechając się, pan Florian — owej książki całej o... wypadkach już zapomnianych. Miałożby to w istocie przyjść do skutku? — Dlaczegóżby nie? — Więc to nie próżna groźba tylko? — A na cóż by się ona przydała? Maluta chodził po pokoju, zaglądając po wszystkich kątach niespokojny. — Skazałeś się, kochany kasztelanie, na taką samotność — rzekł w końcu. — Tego, jeśli przyjmiesz moją głupią, ale serdeczną radę, nie pochwalę. Chcąc walczyć, potrzeba czoło nastawić, a nie kryć się w kącie: to zła rachuba i rzecz sama z siebie denerwująca. Ludzie obwiniają zawsze łacniej tych, których nie widzą, którzy się im nie bronią, słuchają jednej strony tylko: łatwiej ich nakłonić, niż się zdaje, ale potrzeba na to popracować. — Wiem ja to wszystko — rzekł pan Adam— alem" jeszcze na sobie wymóc nie potrafił powrócić nieco do tych ludzi, którzy tak łatwo obeszli się i obchodzą beze mnie. Żywej duszy nie widziałem, nikt się nawet o mnie dowiedzieć nie przyszedł. — A, przepraszam — przerwał Florian — komandor sam mi mówił, że tu parę razy kartę wyrzucił. — Nic o tym nie wiem. — Zdaje mi się, że ten nieokrzesany niedźwiedź litewski, którego kasztelan trzymasz na straży, odprawia wiele osób, nie dając nawet o nich znać panu kasztelanowi. — To być może, i wdzięczen mu za to jestem, bo ten jeden niedźwiedź mnie kocha. Pan Florian się uśmiechnął. — Szanowny panie — rzekł słodziuchno — jesteś niesprawiedliwy, nie mówiąc już o innych, choćby dla swojego sługi wiernego, jakim ja mam być zaszczyt. Kasztelan odpowiedział ust skrzywieniem dwuznacznym, skłonił głowę — wiedział, co trzymać o tym przywiązaniu. — Nie śmiałem być zbyt natrętnym, ale w sercu... — O, dziękuję, dziękuję ci, kochany panie Florianie! — No, a do komandora też nie myślicie choć zajrzeć? Mnie się zdaje, że należałoby, wypadało i potrzeba — rzekł Maluta widząc, że oświadczenia i czułości nie idą. — Jużcić, zapewne będę z pożegnaniem. — Chodźmy dziś, jest mały wieczorek przyjacielski... — Jakoś nie mam ochoty. — Namawiam, rozrywka, dystrakcja — potrzebne, konieczne. — Nie chce mi się. — Potrzeba się przemóc. — Później... kiedyś... zobaczymy. — Będę natrętny — rzekł pan Florian — przyjadę pod wieczór i zabiorę pana gwałtem. Leonina zaśpiewa, a tęskni biedaczka po panu. — Ja po niej nie. — Osobliwsza obojętność, tak śliczna, urocza dziewczyna. — Serce mam żałobą okryte. — Kwiatek na czarnym tle doskonale się wydaje — szepnął z uśmiechem Maluta i odchrząknął znacząco. — Nie lubię kwiatów, więdną zbyt prędko. — Ale pachną i bawią oko. Rozmowa się przerwała, ale po kilkakroć uparcie na jeden ją przedmiot naprowadzając, pan Florian tak zmęczył kasztelana, że w końcu wymógł na nim obietnicę pojechania tegoż dnia do komandora. Słowo, które nareszcie wyrwał gwałtem prawie panu Adamowi, zdawało się go cieszyć niepomału, jakby wielkie otrzymane zwycięstwo: zacierał ręce, całował kasztelana, dowcipował, uśmiechał się, oświadczał z przyjaźnią niezłomną i wybiegł nareszcie, zapowiadając po kilkakrotnie, że wieczorem zajedzie po kochanego kasztelana. Nie z wielką ochotą wybierał się na ten wieczór pan Adam, nie chciał się na świat pokazywać, wiedział, ile mu to nieprzyjemności sprowadzić mogło, ile osób nieżyczliwych spotkać będzie musiał; ale słowo się rzekło, zresztą dziwna jakaś na drobne sprawy objęła go obojętność. Gdy o umówionej godzinie przybył pan Florian z wysoko i starannie ułożonym tupetem, szpadką u boku, w aksamitnym fraczku, w trzewikach na wysokich obcasach, wyglądający jakby wzięta z dziennika francuskiego karykatura, kasztelan dał mu się pociągnąć, nie opierając się więcej, nie myśląc prawie, co czyni. Przed mieszkaniem komandora stały już mnogie powozy, wieczór zapowiadał się bardzo świetnie. Gospodarz powitał przybyłego bardzo grzecznie i uprzejmie, troskliwie dopytując o jego zdrowie, po czym odciąg— nięty zaraz odszedł na stronę. Kasztelan ujrzał się otoczony od dawna mu obcym tłumem, którego oczy, zaostrzone ciekawością, ze wszech stron zwracały się na niego. Przybrał minę prawie pogardliwą, obojętną, nie myśląc się narzucać nikomu. Może tej postawie winien był, że parę figur mniej wybitnych zbliżyło się do niego przez ciekawość. Kasztelan mówił głośno i odegrywał dosyć dobrze rolę człowieka, któremu sprawy i ludzie dosyć są obojętni — odzywał się o nich niemal z lekceważeniem. Po fizjognomiach poznać było łatwo, że jednych to dziwiło, drugich rozdrażniało; szeptano po kątach z przekąsem, spoglądano nań wyzywająco; przepływając wszakże po kilkakroć te tłumy, kasztelan szczęśliwie się przez nie przebijał, nie zaczepiany wyraźniej po drodze; zdawało mu się nawet, że ten wieczór przejdzie dosyć spokojnie i zostawi tylko po sobie wspomnienie pierwszego wystąpienia o swej sile, po dłuższej żałobie i odosobnieniu. Wśród dosyć licznych gości jeden szczególniej odznaczał się, około którego najwięcej skupiali się przytomni, przy którym najpilniej zabiegał gospodarz — cudzoziemiec ogorzały, niepiękny, niezbyt już młody, ale ubrany wytwornie, śmiały i gadający za trzech. Spojrzał on kilkakroć z ukosa na kasztelana z wyraźną niechęcią i wzgardą: wzrok jego nawet zbyt może często zatrzymywał się na nim. Ten człowiek, którego twarzy dawniej gdzieś widzianej przypomnieć sobie nie mógł pan Adam, jątrzył go i wyzywać się zdawał— Na próżno usiłował przywieść na pamięć, kędy go i kiedy mógł widzieć: drażnił go sobą jak zagadką, nie było się kogo zapytać o niego. Pan Florian, wprowadziwszy na pokoje kasztelana, zaraz się jakoś zaszył w kątek i odszukać go już nie było podobna. Wzrok pana Adama niespokojnie badał tę twarz, której oczy nawzajem szukać go i mierzyć się zdawały. Po kilkakroć usiłował spytać o tego cudzoziemca, którego obejście, śmiałość, głośne przechwałki i dowcipy zwabiały nieustannie ciekawych dokoła. Postanowiwszy wreszcie mordującą go przebić tajemnice począł szukać kasztelan pana Floriana i znalazł zamyślonego, w cieniu, smutnego, z miną stworzenia, które popełniwszy psotę jakąś, czuje, że go za nią czekają razy. — Dobrze — rzekł — żem cię przychwycił nareszcie; mówże mi, co to jest za figura nieznośna ten — ten, widzisz go tam, ogorzały jakiś Gaskończyk. Przysiągłbym, że go już gdzieś widziałem. Francuz stał bardzo blisko, ale Maluta udał naprzód, że go nie widzi, potem — przyparty mocniej — zaklął się, że go nie zna, co było zupełnym niepodobieństwem, bo pan Florian znał wszystkich: było to jego powołaniem. — Jak to? Ty? Ty byś kogo tu nie znał i siedział spokojnie?! — zaśmiał się pan Adam. — Ale to nowy jakiś przybysz! Dalipan, nie wiem; chyba pójdę na zwiady. To mówiąc wymknął się pan Florian, ale już więcej nie wrócił, a kasztelan, zniecierpliwiony, musiał zadać pytanie jednemu ze znajomych, który nazwiska cudzoziemca nie pamiętał; wiedział przecie, że od niedawna był w Warszawie, że chciał wstąpić w służbę Rzeczypospolitej i że król jegomość niezmiernie go polubił. Na tym badaniu przeszedł czas do wieczerzy, która na chwilę tylko poprzedziła grę, wkrótce rozpoczętą w salonie białym. Kasztelan, który tu parę razy wyszedł wygrany, nie mógł się teraz przyzwoicie uwolnić od gry choć niewielkiej i przystąpił z innymi do stolika. Zrazu gospodarz sam ciągnął bank, ale po jakimś czasie dozwolił Francuzowi przybyłemu zastąpić siebie, aby mógł pokazać pewną w grze modyfikację świeżo przyjętą we Francji. Hrabia de St. Géron (gdyż on to był, nie kto inny) wyrzucił na stół tysiąc czerwonych złotych i rozpoczął grę. Kasztelan, który stał przy stole, wyzwany urągliwym spojrzeniem Francuza, nie mógł się powstrzymać od walki: pierwszy raz w życiu żyłka w nim do gry zadrgała, obudziła się chęć upokorzenia tego impertynenta, który go widocznie swym wzrokiem i postawą zaczepiał i wywoływał. Obliczył myślą to, co miał w domu, i rzucił na kartę pięćset czerwonych złotych. Nieznajomy, przypatrzywszy się stawce dziwnie przymrużonymi oczyma, uśmiechnął się szydersko, co jeszcze bardziej rozjątrzyło kasztelana: zarumieniony ręką drżącą podsunął swą kartę, ale St. Géron udawał jakoś, że jej nie widzi. Po kilku przeciągnięciach karta przegrała, Francuz zsunął pieniądze do kupy, kasztelan nie miał przy sobie więcej gotówki, zerwał się i pobiegł do gospodarza. — Nie spodziewając się grać — rzekł do niego — nie wziąłem z sobą więcej nad pięćset czerwonych złotych, które już przegrałem: będziesz łaskaw zrobić mi kredyt na drugie tyle? — A, z największą chęcią! — zawołał komandor, spiesząc do trzymającego bank, któremu coś począł szeptać na ucho. Z wielkim podziwieniem pana Adama St. Géron zmierzył go wzrokiem dumnym i potrząsł głową, wyraźnie odmawiając kredytu. Komandor pobladły przybiegł do kasztelana. — Jestem w rozpaczy — rzekł — mój chwilowy spólnik odmawia kredytu, nie panu, ale z zasady wszystkim; a ja... — le croiriez—vous, w tej chwili jestem ? sec... Co tu począć? Kasztelan zadrżał dotknięty boleśnie, ale się zbliżył do stołu, szukając około niego pana Floriana, aby go do domu posłać po pieniądze. Maluty nie było i nikogo znajomego lepiej, do którego by się można zwrócić, jechać sam nie mógł, boby to i zbyt wiele czasu zabrało, i wyglądało na jakąś ucieczkę: opierając się więc o stół, odezwał się głośno do Francuza: — Za pozwoleniem, przegrałem pięćset czerwonych złotych: mogę pana prosić o godzinę kredytu na sumę równą pierwszej przegranej? St. Géron zdawał się zrazu nie chcieć nawet zrozumieć, że się pytanie do niego stosowało, potem usta ułożył pogardliwie, potarł czoło i rzekł sucho: — Nie mam zwyczaju przy grze dopuszczać kredytu, to za daleko prowadzi; tym mniej kredytuję tym, których nie znam... lub — dodał ciszej — co mi są nadto znani. Ostatnie słowa wyrzeczone zniżonym głosem wszyscy wszakże usłyszeli, była to wprost obraza honoru, kasztelan nie mógł ich puścić bezkarnie. — Mości panie — rzekł — za takie słowa krwią się płaci, ja także nie myślę ich mu kredytować! — Krwią? — podchwycił Francuz obojętnie. — C'est selon, jeżeli się ma do czynienia z ludźmi, których krew naszej jest warta. Adam zawrzał i jak stał, garścią kart rzucił Francuzowi w oczy, ale w tejże chwili St. Géron rękawiczką swą drasnął go po twarzy. Rozruch w mgnieniu oka powstał niesłychany, ale tłum natychmiast rozdzielił zwaśnionych, nie dopuszczając starcia, które się gotowało. Francuz krzyczał i śmiał się odgrażając, kasztelan miotał jak opętany, chcąc go rozedrzeć natychmiast. — Co mi tam waćpanowie mówicie o pojedynku! — krzyczał St. Géron. — Są ludzie, z którymi się przecie nie pojedynkuje. Wyzwanie? Nie pojmuję wyzwania tego jegomościa; kijem go pachołkom obić każę na rynku i będę miał satysfakcję, ale bić się z nim... Słowa te dosyć głośno wyrzeczone do wściekłości przywiodły Adama, który już sam potem nie wiedział, jak się znalazł w powozie i pędem odwieziony został do domu w stanie ducha, którego odmalować niepodobna: był na pół szalony. Wyrywał sobie włosy z głowy, pienił, rzucał się, nabijał pistolety, mierzył nimi w piersi własne, wybiegał na ulicę, nie wiedząc co czyni. Jermaszka ledwie go od ostateczności jakiej potrafił utrzymać. Nierychło potrafił oprzytomnieć i choć noc była, namyśliwszy się pojechał do mieszkania jednego z tych ludzi, którzy z pojedynku czynili rzemiosło i czekali tylko jakiegoś zajścia, aby w nim grać rolę pośredników i popleczników więcej dającego. Człowiek, do którego udał się kasztelan, słynny był sam z szermierki i strzelania, sługiwał dawniej wojskowo we Francji i w Saksonii, a na starość z odwagi swej i znajomości praw honorowych uczynił profesję. Nie było spotkania, w którym by pułkownik Ballandier nie miał jakiegoś udziału. Z powierzchowności i obyczajów był to pospolity bardzo awanturnik, z czerwonym nosem, z wąsami półłokciowymi, suchy, barczysty, ogromny, trzymający się prosto, z rękami jak dwie patelnie. Pokorny z możnymi, Ballandier nie robił ceremonii z tymi, dla których worka i stosunków nie czuł poszanowania. Historia kasztelana już jakimś cudem do niego była doszła, tak że gdy pan Adam dobił się do niego prosząc o radę, znalazł go, choć udającego niewiadomość, ale już widocznie uprzedzonego. Ballandier przyjął go siedząc na łóżku, rozebrany, z krótką fajeczką w ustach, pokryty tylko kołdrą wełnianą, spod której wisiały nogi obnażone, muskularne, okryte bliznami i niedźwiedzim włosem. Wyglądał zupełnie na Donkiszota. — Co począć? — pytasz mnie, panie kasztelanie — rzekł zimno — tu nie ma co robić, jutro pójdę do hrabiego spytać, czy przyjmuje pojedynek, a jeśli odmówi? — Jeśli odmówi? — podchwycił kasztelan. — Możesz go pan kazać obić na ulicy. — A on? — A on, broniąc się, może panu w łeb strzelić. — Jednakże odmówić nie powinien, nie może. Zmusimy go, jest przecie trybunał honorowy, przed który go pozwać mam prawo, aby się tłumaczył, dlaczego mi odmawia. — Tak jest. Mógłby być urządzony podobny trybunał honorowy — rzekł Ballandier — ale wprzódy trzeba się z nim rozmówić. Więc jutro! — Nie jutro, ale natychmiast! — odrzekł kasztelan, kładąc rulon studukatowy na kolanach pułkownikowi, bo z nim żadnej nie było ceremonii co do oznak wdzięczności: brał, co mu dawano, nie marszcząc się wcale. Z tego żył. Ballandier podjął rulon, zważył go w dłoni, wsunął pod poduszkę i powoli rzekł zimno: — Ano, to i zaraz, jeśli każecie. — Czekać będę na odpowiedź u siebie, naprzeciw zamku. Jeżelibyście nie zastali go w domu, pojedziecie szukać; jeżeli się zamknie, każecie wybić drzwi na mój rachunek, ja odpowiem. Sprawa nie cierpi zwłoki. Trzeba się obmyć, aby brud nie przyrósł! Rzuciwszy fajeczkę na stół, pułkownik wsunął ogromne swe łapy w pantofle, obwinął kołdrą i począł natychmiast odziewać naprędce. — Pułkowniku — zawołał, odchodząc, kasztelan — spraw się tak, jak proszę, a będziesz ze mnie rad! — Nie wątpię o panu, chciejcie nie wątpić o mnie. Kasztelan, przynagliwszy jeszcze o pośpiech swego wysłańca, odjechał do domu, ale tu nie spoczął, chodził od okna do drzwi, od drzwi do okien, wysyłając sługi, wyglądając z najżywszą niespokojnością powrotu pułkownika. Nierychło go się doczekał, a usłyszawszy ciężki i powolny chód jego wybiegł naprzeciw aż na wschody. — Cożeś zrobił? — zakrzyknął. — Czekaj pan — odrzekł Ballandier — chwila cierpliwości, należy mi się najprzód szklanka wina. Zadzwoniono o wino, Balłandier siadł w fotelu, nogi wyciągnął, głowę spuścił na piersi. — Czekam. Cożeś pan zrobił? — Otóż nic — odezwał się po długim milczeniu pułkownik. — Ten szaleniec stanowczo odmawia nam pojedynku w sposób taki, że nawet słów jego powtórzyć nie mogę: pozostaje więc kij, nic więcej! — Ale przyczyna? — Mówię, że nie potrafię powtórzyć przyczyny. Kasztelan zaciął usta, Balłandier siedział, pił ale już rozmowy nie było. Do kogo się udać, co począć? Adam nie wiedział już, w głowie mu się mąciło i zawracało; z kąta ciemnego patrzał na te boleści Jermaszka i szarpał sobie włosy z głowy, nie umiejąc nic na to poradzić. Po długich, gorączkowych rozmysłach kasztelan nagle otworzył szkatułkę, wysypał z niej złoto, które brzękło w pole jego sukni, i podszedł, niosąc je do pana Balłandier. — Patrz — zawołał drżący — jest to wszystko, co mam! Chcesz mi dopomóc, abym się pomścił... daję ci... — Jest to bardzo piękna rzecz — odparł awantur— nik, mierząc kupę okiem chciwym — jest to rzecz bardzo piękna, ale gdy idzie o datek i pieniądze, potrzeba rachunku, kochany panie. Ile mi tedy pan dać możesz? — To, co mam, jest tu przeszło tysiąc dukatów. — Cóż to jest tysiąc dukatów? — odparł Ballandier. — Tysiąc dukatów! Procent od tysiąca dukatów wynosi, jeśli się nie mylę, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, ja potrzebuję najmniej pięćset, żebym żył, a jeśli panu pomogę przeciwko temu człowiekowi, stracę całą moją klientelę. — Dlaczego? — Dlatego, że tu nie o tego jednego kiepskiego Francuza chodzi — odparł rozgrzany winem i pobudzony do szczerości pułkownik — tu idzie o całą familią rozjątrzoną na pana, której szampionem jest ów Francuz. A jeśli panu było trudno się jej oprzeć, cóż mnie?! Pozabijać ich wedle reguł wszystkich do nogi nie mogę: schowaj pan te pieniądze. — Cóż mi radzisz? — rzekł kasztelan, dolewając drżącą ręką wina machinalnie, a złoto wysypując po stole i po podłodze. — Co radzę? Radzę mu jak psu w łeb strzelić, a że to kryminał, zwłaszcza pod bokiem króla i sejmu, więc potem z tym złotem, którego niewiele jest, uciekać w świat! Ja od pana już grosza nie wezmę więcej i miałbym na sumieniu: trzeba to zebrać skrzętnie na złą godzinę! Szczerze mi żal, żem nic nie zrobił, że z tej sprawy z honorem i czysto wyjść nie można. Adieu! To mówiąc, dopiwszy wino do ostatniej kropelki, Ballandier włożył czapkę na głowę i powoli odszedł, a kasztelan pozostał jak wryty w ziemię. Jermaszka, pełzając po podłodze, po jednemu zbierał dukaty. W parę godzin potem kasztelan otulony płaszczem wymknął się z domu, kryjąc dwa pistolety pod połą. Jermaszka niespokojny wybiegł za nim, śledząc go z dala mimo zakazu. Pan Adam błądził zrazu po ulicach bez celu, potem siadł gdzieś w progu kamienicy trąc czoło i chodził znowu, i zaglądał w różne miejsca, aż na ostatek, nie wiedząc dobrze, co czynić, zapukał do drzwi Leoniny, która mu na myśl przyszła... jak? — sam nie rozumiał. Godzina była bardzo spóźniona, ranek prawie, niełatwo dostukał się do bramy, bicie wszakże gwałtowne rozbudziło stróżów, a pieniądze pootwierały drzwi i doprowadziły aż do mieszkania Włoszki. Sługi poprzestraszane niełatwo się zgodziły dać wiedzieć pani o tak niespotykanym gościu, któremu zrazu odmówiono przyjęcia. Kasztelan napisał na kartce, że sprawa gardłowa, że idzie o życie, i zmusił Leoninę, aby wyszła do salonu. Cała ta scena przeciągnęła się do białego rana, bo Włoszka, gdy już postanowiła wyjść, musiała się ubierać, a ubiór kobiety, której sen przerwano, która chce być piękną, trwa długo. Po nieskończenie długim oczekiwaniu ukazała mu się nareszcie; pan Adam żywo pobiegł do niej. — Przychodzę do ciebie z dziwną prośbą — rzekł — ale powiem ci wszystko w dwóch słowach, aby cię długo nie męczyć. Jestem śmiertelnie obrażony przez człowieka, który mi najpodlej odmawia zadośćuczynienia. Byłaś dla mnie zawsze dosyć przychylna! Chcesz mi dopomóc do zemsty? Tyś Włoszka, ty ją musisz rozumieć? — Do zemsty? — spytała, drżąc, kobieta. — Ja panu? W jaki sposób? — Najłatwiej — rzekł kasztelan, który widocznie był na pół obłąkany, co z samej myśli, jaką powziął, najlepiej się okazywało — oto tak: tyś cudownie piękna, twym wdziękom nikt się oprzeć nie potrafi... Leonina połechtana uśmiechnęła się. — A wy? — spytała. — A, i ja nim jestem zachwycony, oszalały, ale cóż z moich zachwytów i szałów, ja kochać nie mogę, a miłość moja na nic by się nie zdała kobiecie! Chcesz mieć we mnie sługę, przyjaciela, opiekuna, a być moim dobroczyńcą? — Chcę! Ale jak? — odparła Leonina. — Ja ci wskażę człowieka — odrzekł pospiesznie kasztelan — ty go przywabisz, a ja... go zabiję! Mówiąc te słowa, błysnął dziko oczyma. Włoszka wzięła go za szalonego, porwała się z krzesła wystraszona. W rozpaczy, z jaką to wyrzekł jako rzecz najnaturalniejszą, z niewinnością dziecka lub wariata, było coś przerażającego; przytomny, chłodny człowiek nigdy tak dziko, tak surowo nie śmiałby wypowiedzieć swej myśli. — Jak to? Chcesz mnie uczynić wspólniczką swej zbrodni?! — To będzie kara, nie zbrodnia — odparł kasztelan. — Chcesz, by ta krew prysła na mnie, człowiecze?! — wzdrygając się zawołała Włoszka. — Jakąż ja rolę w tym grać będę? Zastanów się! Kasztelan roześmiał się dziko. — Nie chcesz więc? — spytał. — Nie mogę. — Prawda, chciałem rzeczy niepodobnej. Nie! Zrobimy to inaczej, ja go nie zabiję, ale go zmuszę, aby się bił ze mną, a wówczas on mnie zabić może. Leonina, przerażona tym szałem, poglądała nań przestraszona, usiłując się go pozbyć. — Uspokój się pan na Boga! — rzekła. — Pan mówisz od rzeczy... Kasztelan obejrzał się, dzień jasny bił już w okna, ruszył ramionami, czuł się znużonym: w płaszczu, jak stał, rzucił się na kanapę i na chwilę, jakby omdlały i zdrętwiały, pozostał tak milczący. Włoszka przypatrywała mu się z ciekawością i politowaniem, przemówiła doń kilka razy, ale na próżno, stracił był, pogrążony w myślach, słuch, przytomność, niemal życie. Litość poruszyła serce kobiece, otarła mu skroń, podała wody, poczęła usługiwać, jak umiała, biednemu i dwie łzy błysnęły na jej powiekach. W nie zepsutych zupełnie sercach widok nieszczęścia budzi miłosierdzie, w złych — szyderstwo tylko i gniew jakiś zwierzęcy. Ale pan Adam nie czuł i nie wiedział, co się z nim działo; po długim osłupieniu, nagle obudzony blaskiem jasnego dnia, jak przerażony porwał się i wybiegł, nie spojrzawszy na Leoninę. Jermaszka, który u drzwi nań czekał, postrzegł, jak się przemknął, i nagonił go dopiero zaczajonego w kątku Bramy Krakowskiej, wpartego w ciemny załom muru, z oczyma wlepionymi w postacie, które się tędy ku zamkowi przesuwały. Chciał on wyciągnąć stąd pana, ale Adam odepchnął go i na tych czatach spędził kilka godzin. Warszawa rozbudziła się ze snu, ruch żywy w tej części miasta zastąpił ranną ciszę: piesi, jezdni, powozy przeciągali nieustannie mimo kasztelana, którego oczy jednego tylko człowieka szukały. Twarz jego stała przed nim ciągle, widział ją jeszcze taką, jaką u stolika gry mu się ukazała. Około godziny dwunastej od Krakowskiego Przedmieścia nadjechała kareta dosyć znana panu Adamowi, bo go nieraz woziła; zobaczywszy powóz, konie i ludzi swej żony, zadrżał i rzucił się naprzód. W środku, wyświeżony, z kapelusikiem pod pachą siedział sam jeden Francuz, uśmiechnięty, z miną zwycięską, widocznie rad z siebie, zdając się marzyć o przyszłych powodzeniach. Poglądał w stronę zamko— wą, kręcąc wąsika, gdy nagle świsnęło mu coś żartko około ucha; strząsnął głową, a wtem drugi strzał dał się słyszeć i kula, czerwoną plamę zostawiając na czole, na miejscu go ubiła. Padł, krwią oblewając powóz, głową na przednie szyby, które roztrzaskał. Strzał Adama był trafny, przebił czaszkę i uwiązł w mózgu. Śmierć, jak piorun szybka, przerwała różowe marzenia. Wielka kupa ludzi otoczyła powóz, który konie spłoszone uniosły aż na plac zamkowy; tymczasem zabójca nie postrzeżony wymknął się i gdy marszałkowska straż i pachołkowie nadbiegli, już nie było nikogo w bramie. Domyślano się łatwo sprawcy. Otoczono mieszkanie, ale tam nie było go od wieczora i nikt o nim nie wiedział. Jermaszka zniknął także. Na pokojach królewskich z trwogą rozpowiadano sobie na ucho o wypadku; strzał pod bokiem króla, tak blisko zamku, był zbrodnią, która bezkarnie ujść nie mogła. Tego wieczora, gdy hrabia St. Géron miał na grę jechać do komandora, jadł obiad u Krystyny; rzeczy już były ułożone z góry w ten sposób, aby kasztelan także się tam znajdował, aby go do kart wciągnięto i starano o kłótnię, pojedynek lub publiczne upokorzenie, które by go zmusiło Warszawę opuścić. Hrabia St. Géron bił się doskonale i nie obawiał pierś nadstawić dla pięknej Krystyny, która za dopełnioną zemstę ofiarą swej ręki nagrodzić miała. Widzieliśmy, jak rzeczy poszły: Francuz był pewien, że mu ujdzie bezkarnie, zdawało się, że Adam nie będzie poszukiwał obrazy i ustąpi. Krystyna czekała dosyć niespokojna wieści o obrocie całej sprawy, została u siebie w domu i przechadzając się wielkimi krokami po salonie, wyglądała posłańca, oznajmienia, listu przyobiecanego. Nie kochała ona Francuza, ale go lubiła bardzo; dowcip jego, chłód, praktyczność doskonale się godziły z jej pańską obojętnością, zamiłowaniem szyderstwa i wystygnieniem. Nie obawiała się wcale o niego, lękała się tylko, żeby ofiara z rąk jego w jaki sposób się nie wyśliznęła, żeby St. Géron nie osłabł, nie przyjął jakiego przeproszenia, układu, nie uląkł wśród obcych tej roli zaczepnej, żeby ktoś nie ujął się za Adamem przeciwko zuchwałemu cudzoziemcowi. Wszelkie możliwe przypuszczenia czyniąc, spędziła wieczór niespokojnie. Godziny płynęły leniwo, nikt nie przychodził; około północy wreszcie nadbiegł młody kuzynek Krystyny, któremu zleciła przyniesienie wiadomości o wieczorze u komandora — zdyszany i blady. — Mówże, co się tam stało? — zawołała, biegnąc przeciw niemu. — Stało się — rzekł paniczyk, który się zasługiwał kuzynce nie bez pewnych młodzieńczych nadziei — stała się rzecz okropna. — Hrabia de St. Géron śmiertelną obelgę wyrządził kasztelanowi. Kasztelan rzucił mu w oczy kartami, on na niego rękawiczką, ledwie ich tam rozjąć potrafiono i kasztelana do domu gwałtem wyprawić. Wyniesiono go na rękach wściekłego, szalonego. — Było dużo osób? — zapytała Krystyna. — Więcej, niż potrzeba na świadków awantury. — Nikt się za kasztelanem nie ujął? — Nikt, ale na Francuza oburzeni wszyscy. — Cóż się z hrabią stało? — Nie wiem, odjechał zmieszany, ale pojedynku odmówił w sposób okrutny. — Krystyna zamyśliła się chmurno. — Biegnij mi zaraz dowiedzieć się, co się z nim sta— ło! — zawołała. — Nie powracaj mi bez niego! Niech tu przyjdzie, potrzebuję się z nim widzieć! Chłopak, którym piękna kuzynka miotała, jak chciała, znając nad nim władzę, poleciał na skręcenie karku, chociaż ani wiedział, gdzie Francuza po nocy wśród Warszawy, jak igły w stogu siana, szukać będzie i znaleźć potrafi. Ale młodość ma instynkta szczególne i jakąś opiekę losu nad sobą; kuzynek niedaleko odjechawszy zetknął się zaraz w ulicy z hrabią St. Géron, przyczepił się do niego jak pijawka i nie dał mu pokoju, dopóki go do Krystyny nie przywiózł. Zastali ją jeszcze ubraną, choć noc była późna, zawsze chodzącą po sali i niespokojną. Hrabia wszedł sam, a młody chłopak na dany znak posłuszny zbiegł na dół do wyznaczonego mu pokoiku oczekiwać na rozkazy swej pani. Biedny wyrostek był niewolnikiem jej wdzięków, ona robiła sobie zeń posłuszne swych intryg narzędzie. Gdy się ujrzeli sami, hrabia zbliżył się do Krystyny i rzekł: — Spełniłem twe rozkazy, sprawa była gorąca, ale po niej kasztelan oczu już nigdzie pokazać nie może. — Jakże się to stało? Mów! Usiadła, wskazała mu miejsce tuż przy sobie, a gdy St. Géron opowiadał z przechwałkami, słuchała go z zarumienionymi policzkami, radość malowała się na jej twarzy, zdjęła powoli pierścionek z ręki i podała mu go, gdy dokończył. — Oto mój pierścień i ręka — rzekła. — Jestem twoją, dziękuję. Hrabia upadł do nóg z żywością wielką i na dany znak powstał równie szybko. Krystyna nie miała czasu na czułości, których zresztą znała formę i wartość, nie smakowała w nich uważając za stratę czasu, spieszyła badać dalej, nienasycona będąc szczegółów najdrobniejszych wypadku. Twarz jej promieniała. Francuz też coraz był widoczniej tryumfujący, choć popisując się i przechwalając tym wielkim czynem, czuł trochę niepokoju o następstwa dalsze, ale się z tym krył i brawował. — Ale kasztelan? Jak uważałeś? Przerażony? Przybity? — spytała żona. — Nie tyle, ilem się spodziewał, ale wściekły. Zdaje mi się i taić nie potrzebuję przekonania, że na tym nie koniec, będzie się pewnie próbował podnieść lub zemścić: czekam na to. — O, nie! — Znam go — odparła ze wzgardą kobieta. — Uciecze, jest tchórz i podły, a zgody żadnej proszę nie przyjmować. Po krótkiej rozmowie rozstali się: Francuz pojechał do swego mieszkania z dodanym sobie dla straży młodym chłopcem, który odraportował, że go zdrowego i całego do domu odwiózł. Wkrótce po odejściu kuzynka zjawił się, przemocą wcisnąwszy do hrabiego, Ballandier. Krystyna nic o tym już nie wiedziała. Nazajutrz rano, z jej rozkazu, St. Géron miał żądać u króla audiencji, przed którą przyjaciele Stanisława Augusta powinni byli przygotować i uprzedzić go; tu Francuz miał się wytłumaczyć ze swego postępowania. Właśnie na drodze do zamku spotkała go kula kasztelana, której się wcale jakoś nie zdawał spodziewać. Krwawego trupa z powozem razem zawieziono sprzed zamku do domu, w którym stał. Krystyna po bezsennej nocy już była ubraną i gotową wyjeżdżać na miasto dla dalszego popierania sprawy nieubłaganej zemsty, gdy z włosem rozczochranym, w sukniach naprędce narzuconych wpadł do jej salonu młody kuzynek. — Ciociu — zawołał z daleka z pośpiechem dziecięcia — nieszczęście! — Cóż takiego? — spytała. — Pewnie stłukłeś wazon japoński? — A, nie godzi się żartować! Coś okropnego się stało, słowa mi mrą na ustach! — ze łzami w oczach dodał chłopak, załamując dłonie. — Coś okropnego, najokropniejszego! — No to mów, a nie cedź po kropli! Cóż się stało?! — tupiąc nogą, spytała Krystyna. — Ciociu, nie śmiem. — Po cóżeś przyszedł? Nie męcz mnie, mów! — Hrabia St. Géron... — Co hrabiemu? — Zabity. Nad wszelkie przewidywanie ten piorun, który powinien był ją uderzyć ciosem śmiertelnym, nie sprawił żadnego prawie wrażenia; Krystyna pobladła nieco i spytała żywo: — Czy schwytano zabójcę? — Nie. Stała chwilę zamyślona, zagryzła wargi, zmarszczyła czoło i zadumała się głęboko, jakby nieprzytomna, spojrzała na palec, z którego wczoraj jeszcze zdjęła dla niego pierścionek, podniosła głowę powoli i spytała: — Gdzież i jak się to stało? — Hrabia St. Géron jechał do króla, gdy w Krakowskiej Bramie spotkał go strzał celny. Kula ugodziła w sam środek czoła — padł na miejscu, druga strzaskała okno i ścianę w powozie. — Nigdym się nie spodziewała, żeby tak dobrze strzelał — odpowiedziała zimno Krystyna. — Szkoda tego poczciwego Francuza. Ale cóż mówią? Czy szukają, czy gonią zabójcę? — Szukano i nie znaleziono. Mówią, że widziano kasztelana w zasadzce, że to on strzelił, że potem uszedł zaraz w oczach wszystkich, ale go nikt wstrzymać nie śmiał. — Tchórze! — zawołała kobieta, ruszając ramionami z pogardą. — Cóż mówią? Co mówią? — Przyznam się cioci, że ci, z którymi rozmawiałem, wszyscy zgodnie powiadają, iż kasztelan był w swym prawie, bo Francuz pojedynku ofiarowanego mu nie przyjął. Kasztelanowa potrzęsła głową, znać było gniew, który na twarz jej wytrysnął rumieńcem. — Głupcy! — zawołała. — Biedny St. Géron! Żal mi go... Tyle było słów mowy pogrzebowej po zmarłym słudze i przyjacielu. Kasztelanowa zniosła tę śmierć bardzo stoicznie, żal jej było nieco pięknego solitera, który był oprawny w pierścień oddany wczoraj Francuzowi, klejnotu familijnego ofiarowanego z pośpiechem wdzięcznego. serca, ale później mającego się zamienić; teraz z trupa i trumny trudno go było wyrwać nazad. Łatwiej było zresztą o drugiego St. Géron niż o taki piękny brylant. Zamyślona wyszła do swego pokoju. „Bądź co bądź — rzekła w duchu po namyśle — wszystko to jeszcze nie tak bardzo źle się składa: Francuz na męża mógł być nie bardzo dogodnym. Kasztelan żyje, ale jest już tak, jakby go na świecie nie było. Szkoda tylko, że przy ukrywaniu się jego rozwód może się przewlekać. Zbytniej czułości dla zabitego okazywać nie mogę. Tym lepiej, byłoby mnie to męczyło. Nadto widoczną łzy uczyniłyby moją rolę i jego... Pojadę do miasta... posłucham." Zadzwoniła o powóz i konie stały na zawołanie. Usiadła do karety z twarzą pogodną i kazała się wieźć z kolei po znajomych sobie paniach, ułożyła na— wet po drodze, jak tę całą historię w opowiadaniach przedstawiać miała. Chciała dać do zrozumienia, że St. Géron z panem Adamem znali się jeszcze z Francji i mieli do siebie dawną urazę... o jakąś tancerkę, sławną piękność teatralną. Na wieczerzy u pani hetmanowej polnej, gdzie cały czas o tym tylko jednym mówiono, była i kasztelanowa: dopilnowała się dobrze, aby w oczach ciekawych widzów wszelkie posądzenie o jaki udział w tej sprawie odepchnąć — i wyszła z próby zwycięsko. W istocie, patrząc na nią niepodobna się było domyślać, że straciła narzeczonego, śmiała się szczerze, a białe jej ząbki z koralowych ustek świeciły tak wdzięcznie! Cały zresztą wieczór służył jej ładny siostrzeńczyk, dla którego okazywała wielką, może przesadzoną czułość i troskliwość. Chłopcu paliła się głowa, nie domyślał się nawet, że był konduktorem do odciągnienia podejrzeń użytym. Na wybrzeżu lasów, które naówczas dokoła niemal otaczały Warszawę szerszym daleko pasem zielonym niż dziś, stała jedna z rzadkich porządniejszych gospód Pod Kogutkiem, na trakcie ku Siedlcom wiodącym. Otaczający ją krajobraz nosił tę cechę smutku, którą w naturze przybiera każda okolica płaska, ciaśniejszym horyzontem zamknięta. Jest w niej coś klasztornego, więziennego, tęsknego, co dla skołatanych życiem wystarczyć może, ale młodszą wyobraźnię przeraża niewolą i ciąży nad całym brzemieniem zawodów, zapór i trudności żywota. Patrząc na ten kraj tak ciasny, tak szczelnie zewsząd zaparty, taki niemy i ponury, mimowolnie przychodzi na myśl, iż taka jak on będzie i być musi dola człowieka, choćby w niej stały pałace, zamki i świątynie. W istocie, nic tej tęsknoty rozwiać' nie jest w stanie: ani dzieła ręki ludzkiej, ani praca nad przeistoczeniem tego kraju na wspomnienie weselszych, na ich wzory. Owa Placencja pod Kodniem i Arkadia w Sochaczewskim są tego najlepszymi dowodami. Na próżno tu gromadzić wszystko, co przypomina Włochy: bez słońca włoskiego, bez tamtego powietrza, bez gór i morza, bez tych barw, które tysiąc zwierciadeł odbija, mnoży i miesza w paletę niesłychanego bogactwa i rozmaitości — nikt nie stworzy włoskiego krajobrazu. Wśród gór, skał, przy szumie fal rozbijających się o brzegi — wszystko wyzywa do życia; do ruchu, do szukania czegoś choćby poza szrankami dróg powszednich; tu wszystko więzi, przykuwa i mówić się zdaje: „Nie masz iść po co, wszędzie jedno cię spotka — grób... a tu spoczniesz ciszej i nikt twych kości nie poruszy." Pomimo że dokoła austerii murowanej wycięto już sporo lasu, wytrzebiono wiele pola obrzuconego płotami z kołów sosnowych, choć przy murze świecił się ogródek, wśród cebuli i kartofli jaśniejący malwami i astrami, nie było tu wiele weselej jak w lesie. Szedł tędy trakt wielki i gospoda Pod Kogutkiem równie jak uprzejmy jej gospodarz, stary, siwobrody Mejer, dobrze byli i daleko znani, na wiele mil dokoła. Wszystkie furmanki dążyły tu na noclegi i ślady ich szeroko pod gospodą były widoczne w wygasłych ogniskach, w szczątkach siana i słomy, które kozy i krowy po odjeździe gości skrzętnie dogryzały. Ziemia ubita szeroko, drzagzi połamanych kół i osi, pozostałości wozów i popasów świadczyły, że wiele więcej przybywało tu gości, niż się w gospodzie pomieścić mogło. Arendarz też opłacał kilka tysięcy rocznie suchej raty, oprócz cukru, kawy i mięsa, które tytułem porękawicznego do spiżarni i apteczki jejmościnej dostarczał. Dobrze jeszcze wychodził na dzierżawie i miano go za bogatego. Pańskie też dwory ciągnących z Warszawy i do Warszawy magnatów dążyły zawsze Pod Kogutka na noclegi, rachując na parę porządnych stancji osobnych, umyślnie utrzymywanych dla gości, na niektóre zapasy gospody i usłużność starego Mejera, który znał niemal całą arystokrację polską osobiście, nieraz z księciem jenerałem rozmawiał, nieraz pana hetmana przyjmował, a nawet miał szczęście podawać jego królewskiej mości chleb i sól na srebrnej tacy, gdy Stanisław August, zaproszony do Siedlec, przejeżdżał tędy i tu sobie kawę podać kazał Pod Kogutkiem. Owe dwie izby gościnne, w których Stanisław Poniatowski przez pół godziny odpoczywał, zwano nawet pospolicie pokojami królewskimi, a Mejer, dostawszy sobie sztychowany przez Foligne'a wizerunek króla, oprawił go za szkło i zawiesił w pierwszym pokoju, uprosiwszy sekretarza pani hetmanowej, aby mu datę bytności u spodu pięknie wykaligrafował. Każdy z gości dowiadywał się tego, że miał szczęście spoczywać pod dachem uświęconym pamiątką wielkich odwiedzin. Pod ścianą stał nakryty serwetą wzorzystą ten sam stolik, na którym jego królewska mość pił kawę, rozlana trocha czarnego płynu pozostała wspomnieniem przyjemnym, o autentyczności faktu świadczącym. Wszystkie szczegóły tego pamiętnego poranka Mejer, pani Mejerowa, syn jego Dawid, córka Ruchla (którą król pod brodę pogłaskał, bo była bardzo ładna), po części nawet służba gospody umieli na pamięć. Redaktorem urzędowej relacji był sam pan Mejer, który najmniejszego szczegółu nie pominął: mówił nawet, jaki był stan powietrza... skąd wiał wiatr, gdzie królewskie stanęły powozy, jak król nieco się, wysiadając, na śliskim stopniu ośliznął, jak wszedł schylając głowę przez drzwi dla ostrożności zbytecznej, w czym był tego dnia ubrany, o co pytał i jak mu odpowiedziano. Powtarzając to opowiadanie wszystkim po tysiąc razy, Mejer nauczył się go na pamięć i stało się ono tradycją miejscową, której tekst zupełny na nieszczęście zaginął, a doszły nas tylko nieforemne ułamki, tak jak Cyceronowskich ksiąg De Republika. Mejer był człowiekiem uczciwym, poważnym i rozsądnym, żył życiem kraju, a jaśniej może w jego sprawach widział niż wielu, co od niego wyżej stali; musiał wszakże swą mądrość zachować przy sobie, bo dawać rady nie było bezpiecznie ani być rozsądniejszym nad drugich. Dnia tego, gdy zajrzeliśmy Pod Kogutka, chmurno było i wilgotno, właśnie jak owego ranka, gdy król jegomość raczył tu zstąpić na kawę; horyzont cały zaciągniony był szarymi chmurami, zbierało się na długi deszcz, bo to jakoś miało się ku pełni. Mejer po śniadaniu wyszedł na próg, ręce włożył za pas i myślał czegoś zadumany, patrząc na drogę od lasów i Warszawy, gdy ujrzał dwa powozy zbliżające się ku gospodzie. Jednym z nich była żółta bomba, bardzo paradna i świeża, drugim koczyk lekki, musztardowy. Gospodarz znał na okół wszystkie ekwipaże sąsiedzkie, ale te widział po raz pierwszy i na próżno starał się odgadnąć, kogo by mu one niosły. Wiedział dobrze, że z tej strony jadąc, pominąć go nie mogą, bo od Kogutka do najbliższej karczmy, w której jako tako odpocząć koniom było można, liczono cztery dobre mile drogą w części piaszczystą; jakoż oba powozy zatrzymały się przed wrotami, lokaj impetycznie przyskoczył domagać się pokojów. — Jest tylko jeden — rzekł Mejer wskazując ręką w głąb gospody. — Jak? Tylko jeden? Powinno być dwa! — No, a jest tylko jeden. — A kiedy w karczmie niczyich koni i powozu nie widać? — No, ale pokój jest tylko jeden — rzekł flegmatycznie Żyd. — Ja potrzebuję dwa. — A cóż ja na to poradzę? — Któż zajmuje drugi pokój? — A wa! Kto, to moja rzecz, ale jest tylko jeden! — zawołał raz jeszcze arendarz. — To pojedziemy dalej. — Ano! To jedźcie z Bogiem dalej! — odpowiedział Mejer, ruszając ramionami i wcale nie zdając się żałować ani żółtej bomby, ani musztardowego koczyka. Sługa pobiegł do powozu, nic nie rzekłszy, a wkrótce z pierwszego z nich wysiadła czarno ubrana kobieta, z drugiego dwóch mężczyzn. Razem poszli zająć jedyny pokój z portretem króla jegomości, a słudzy wzięli się natychmiast do przygotowywania śniadania dla jaśnie państwa. Widoczne było, że to wszystko jechało z Warszawy, bo przybory kuchenne, zapasy spiżarniane wykwintne, różne wymyślne przysmaki pochodziły ze składów stołecznych i znamionowały ludzi przywykłych do wygód, którzy się obawiali, aby im na wsi nie zbrakło nałogowych tych pieszczotek. Drzwi tylko drewniane dosyć nieszczelne przedzielały tę izbę obszerniejszą, królewską zwaną, od bocznego o jednym oknie alkierzyka, który był szczelnie wewnątrz na zaszczepkę zamknięty. Goście, którzy tu weszli, obejrzeli naprzód cały pokój skarżąc się na zatęchłe w nim powietrze i na jakiś zapach dziwny lekarstw, który tu panował; potem poszli aż przez szczeliny drzwi zaglądać do alkierza, ale do nich przypierał właśnie tapczan zasłany kilimkiem, a przez szpary widać tylko było ciemności drugiej izby, z której oddech ciężki i stękanie dochodziły. Ten bolesny jakiś głos, powracający jak bicie pulsu, ciężki jakby symptom niespokojnego snu gorączkowego w wielkiej boleści, kazał się u drzwi domyślać chorego. Przybyli wpadli na domysł, do gospodarza rozpytywać, bo się naówczas lękano morowego powietrza, które grasowało na Ukrainie około Bałty. Mejer ruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział nawet. W chwili gdy powozy zaszły i krzątać się żywiej po karczmie poczęto, ze drzwi alkierza nagle otwartych wyjrzała głowa z dziwnie rozczochranym, sterczącym na niej włosem; ale rzuciwszy spojrzenie bardzo szybkie, zamknęła za sobą i na haczyk je zaryglowała. W przejezdnych, o których Mejer, częstując szabasówką ludzi, zręcznie a powoli rozpytywał się woźniców i lokajów, łatwo nam będzie poznać panią kasztelanową, pana Floriana Malutę i młodego kuzyna, nieodstępnego jej towarzysza. Jechali oni wszyscy do dóbr pani, więcej dla uniknienia na czas jakiś Warszawy, w której od zniknienia pana Adama jakoś z ukosa i kwaśno na panią Krystynę patrzano, niżeli dla interesów, choć sama pani tak utrzymywała. Chciano się też nieco rozwiedzieć o panu kasztelanie, który po zabiciu Francuza wpadł jak w wodę; Krystyna, choć niewiele ucierpiała na tych wszystkich przygodach, mimowolnie jednak była nimi dotknięta: wiele miała zmartwień z tego powodu, straciła dużo świeżości. Nie wyrzekła się wszakże projektu zamążpójścia, a właśnie stał na przeszkodzie znikły małżonek, którego potrzeba było koniecznie odszukać, bo bez niego lub dowodów jego śmierci rozwód był niepodobieństwem. Kasztelanowa zostawała w tym jakimś wątpliwym położeniu ni wdowy, ni rozwódki, ni mężatki. To szczególniej skłaniało ją do zarządzenia pilnych poszukiwań męża, których podejmował się pan Florian, i dlatego on pani Krystynie towarzyszył. Młody chłopak, zawsze mocno zakochany w cioci, która wyśmienicie mogłaby była być jego matką, pędził za nią; miał w niej ideał pierwszej, wcale nie platonicznej miłości i ofiarował się na usługi w wiejskiej zaciszy, pod pozorem odwiedzenia dalszej rodziny. Pani kasztelanowa jechała ani smutna, ani wesoła: drażniło ją to nieznośne położenie i nie nasycona jeszcze zemsta; ale z pogodą na twarzy godziła się z nieodzownymi ciężarami żywota i nie straciła ani apetytu, ani snu dla tych fraszek. Gdy w królewskiej komnacie zastawiono śniadanie, przez drzwi owe, w alkierzu wśród ciszy i mroku odgrywała się inna wcale scena tegoż samego dramatu. W ubogiej izdebce, której całym sprzętem były stół, tapczan i ława, z oknem na wpół okiennicą przymkniętym, szare tylko światło dnia niepogodnego przypuszczającym, na tapczanie sianem i płaszczem narzuconym leżał człowiek chory z głową w górę zwróconą, z otwartymi, gorączką spalonymi ustami; na kominku palił się maleńki ogieniek, przy którym sługa siedząc w kuczki coś z wielką troskliwością w garnuszku gotował. Na stole, na ławie, na podłodze rozrzucone były drobne tłumoczki i węzełki podróżne, świadczące, że niespodziewanie choroba wędrowca wśród drogi schwyciła. Czytelnik łatwo się domyśli, że chorym tym był pan Adam, który po dokonanym zabójstwie na hrabi St. Géron uszedł pieszo ze stolicy razem ze swym nieodstępnym Jermaszką. Rozgrzany gorączką, z początku biegł nie wiedząc, dokąd i gdzie idzie, czuł w sobie niesłychaną siłę; błąkanie się po lasach, głód i chłód, niedostatek, trudność ukrycia się złamały go wszakże prędko i gdy w końcu dobili się do karczmy Pod Kogutkiem, kasztelan już dalej iść nie mógł — Jermaszka wyprosił mu tu kątek dla spoczynku. Zaledwie legł na łożu, z którego za kilka godzin wstać się spodziewał, już z niego powstać nie mógł pan kasztelan: dostał silnej gorączki, trzeba go było dzień i noc pilnować, zdając kurację na naturę, gdyż doktora nie zdawało się bezpiecznym wzywać Jermaszce, aby nie ściągnąć oka i nie zdradzić zbiega, na którym poszukiwano pod bokiem króla popełnionego morderstwa. Tajenie wszakże dłuższe przed gospodarzem było niemożliwe. Jermaszka zeznał uczciwemu Mejerowi przykre położenie i nazwisko kasztelana, gdyż inaczej gospodarz nie byłby się zgodził na przyjęcie pod swój dach nie znanego i podejrzanego włóczęgi. Szczęściem, Mejer dobrze niegdyś znał ojca kasztelana, a całe opowiadanie taką było napiętnowane prawdą, że Żyd ulitowawszy się odstąpił alkierza i ofiarował pomoc, jaką tylko w tym ustroniu znaleźć było podobna. Co więcej, Mejer wziął na siebie sprowadzenie lekarza, który przejeżdżał właśnie z Warszawy do pani hetmanowej do Siedlec, splótłszy mu jakąś bajeczkę dla pokrycia istotnego położenia chorego. Lekarz ów, jeden ze sławnych praktyków stolicy, raczył zajrzeć do alkierza, obejrzał chorego i zawyrokował, że wypoczynek i dieta będą dostatecznym lekarstwem, że choroba mogłaby być śmiertelną, ale nią jeszcze nie jest, a pomoc lekarska nie jest nieodbita, gdyż w uzdrowieniu siły natury największą tu rolę grać muszą. Na zdanie to wpłynął może ubogi tapczan i odzież chorego, bo natura w ogóle leczy bardzo dobrze tylko tych, którzy za inne leki płacić nie mogą; na nią więc zdaje się pacjentów niezdatnych do troskliwszej kuracji fakultetu. Pomimo tych obietnic pocieszających starego Niemca, kasztelan od dni już kilkunastu leżał bez wielkiego polepszenia, ledwie biorąc w usta trochę rosołu, który dlań sam Jermaszka gotował, wpół śpiący, a ciągle przez sen domagając się wody, palony jakąś wewnętrzną gorączką. Niekiedy w nocy trochę majaczył, zrywał się i miewał jakieś widzenia ojca i matki, Julii, zabitego Francuza, porzuconej żony; odzywał się do nich, oburzał, gniewał i nierychło potem, ukołysany przez Jermaszkę, uspokajał się i usypiał znowu. Paroksyzmy tych krzyków i widzeń stawały się coraz rzadsze, w miarę jak słabł, a ostatnich dwóch dni kończyły się na niewyraźnym bełkotaniu, w którym co chwila powracało jedno: — pić! — goreję! — pić! — wody! Jermaszka miał przegotowaną wodę, bo ówczesna medycyna, nawet popularna, wzbraniała czystej i świeżej; poił go więc przestarzałą, ciepłą która nie koiła pragnienia, ale też zaszkodzić nie mogła. Można sobie wystawić przestrach poczciwego sługi, gdy usłyszawszy w sieniach szelest, wyjrzał i poznał ludzi kasztelanowej, swoich prześladowców, pana Floriana, konie i powozy... Zamknął co najrychlej drzwi, zaszczepnął je i przysiadł drżący u komina modląc się, aby przytomność ich w karczmie jakim przypadkiem się nie wydała. Kasztelan mógł krzyknąć ze snu, po głosie łatwo by go poznano, a wówczas... Bóg wie, co by mu zagrozić mogło. Na wszelki wypadek Jermaszka postawił przy stole kij podróżny okuty, z którym do Warszawy przywędrował; władnął on nim potężnie — postanowił on nie otwierać ani się odzywać, ani wychodzić przez cały ciąg trwania popasu. Na nieszczęście, kasztelan leżał przy samych drzwiach, a najlżejszy okrzyk jego mógł być w sąsiedniej izbie słyszany, gdy z drugiej strony znany i nienawistny mu głos żony dojść go mógł, obudzić i przywieść do szału. Nie dziw więc, że Jermaszka, przed garnkiem rosołu klęczący z założonymi rękami, cały we łzach się modlił spoglądając to na swego pana oddychającego ciężko, to na kij ów okuty. Ale od drzwi, przez które słychać było jęki, odsunęli się podróżni ze strachu morowej zarazy i choroby jakiej niebezpiecznej, a kasztelanowa dotąd jakoś dosyć cicho gadała. Że jednak posłyszany ów ciężki oddech przerażał zwłaszcza pana Floriana i troskliwego o życie i zdrowie swego bóstwa kuzynka — wezwano do śledztwa gospodarza Mejera. Obyczaj też wymagał, aby arendarz dostojniejszych gości osobiście witał. Wszedł wezwany starzec w atłasowym żupanie okładanym aksamitem, z założoną za czarny pas chustką barwistą, w jarmułce wysokiej nowej, którą zdjął witając piękną panią. — Mówiono mi — odezwała się kasztelanowa zbliżając się do niego — że tu u waćpana goście znakomici stają, a widzę, że jedną tylko masz stancję, i to jeszcze przeze drzwi jakiś tam chory jęczy... Mejer już był wszystko zbadał, a wielu się rzeczy domyślił; odkłonił się pięknie i począł nie odpowiadając zrazu na pytanie: — Proszę jaśnie pani, wszakże i samego króla jegomości miałem tu szczęście mieć u siebie... — I wskazał na portret. — Jaśnie wielmożna hetmanowa odpoczywa tu zawsze, książę jenerał, ile razy jedzie, nie pominie starego Mejera, księżna wojewodzicowa Mścisławska, książę marszałek litewski. — Ale zapewne dla nich masz waćpan obie izby wolne, a dla mnie jest tylko jedna... Któż tam zajmuje tę drugą! W drugiej leży znajomy mój szlachcic, ubogi, który z przeziębienia w drodze ciężkiej febry dostał. — Ale czyż tylko febry? — zapytał kuzynek niespokojnie. — Już proszę wierzyć, że tu żadnej innej choroby, broń Boże, jakiej niebezpiecznej nie ma — odpowiedził Mejer kładąc rękę na piersi — mam—ci ja też żonę i dzieci, tobym się przecie o własną skórę troszczył. — Ale bo ten człowiek dyszy jak w największej gorączce — przerwał pan Florian. — No, bo ma ciężką gorączkę — rzekł Żyd. — Co dziwnego? — Więc po co go tu trzymacie? — spytała kasztelanowa. — Albo to się godzi chorego wyrzucić? — zapytał Mejer. — To ani u was, ani u nas nie wolno. Zawstydzona nieco kasztelanowa wzgardliwie oddęła piękne usteczka, kuzynek się namarszczył, a pan Florian głową pokiwał. Rozmowa na tym się skończyła, Mejer skłonił się i wyszedł poważnie, uchylając jarmułki; towarzystwo siadło do przygotowanego obiadu, który wpół gotowy przywiozło już z sobą. Był nawet dosyć wytworny, a wino co się zowie dobre, gdyż kasztelanowa nieobojętną być poczynała na kuchnię. W pół uczty też humory znacznie się poprawiły, usta rozwiązały i śmiano się dosyć ochoczo, gdy— nagle zza drzwi dał się słyszeć krzyk i westchnienie razem tak straszliwe, tak bolesne, tak głośne, że wszyscy porwali się z miejsc. Kasztelanowa pobladła i trząść się poczęła, Florian skoczył do drzwi, a kuzynek ręce rozciągnął, jakby chciał skarb swój otoczyć i ratować. — A, to ten chory nieznośny! — zawołała, ochłonąwszy nieco, kasztelanowa, spoglądając na pana Floriana, który stał jeszcze w progu drżący i wylękły. — To ten szlachcic chory! Dźwięk tego głosu dziwnie przypomniał Krystynie męża, a panu Florianowi znajomego i przyjaciela tak silnie, iż Maluta wyszedł zaraz na zwiady; miał wielkie podejrzenie, a choć się z nim kasztelanowej nie zwierzył, porozumieli się oczyma. Wszedł Maluta naprzeciw do izby gospodarza z mocnym postanowieniem dobadania się prawdy, ale trafił na człowieka równie jak on kutego na cztery nogi i wytrawnego. — Jakąś to tam dziwną febrę ma ten człowiek — rzekł do Mejera — bo krzyczy z gorączki. Ja się trochę na medycynie znam, może bym mu co poradził, a te jęki nam obiadu spokojnie zjeść nie dają. Mejer zwąchał, o co chodziło. — A, co nam tam do tego starego szlachcica — rzekł obojętnie. — To człowiek już wcale niemłody i schorzały, kto wie, co z niego będzie; jemu już podobno ani wy, ani żaden doktor nie pomoże. — Co? Tak stary — spytał ciekawie Maluta. — Dosyć stary, a jeszcze gorzej schorzały — odparł Żyd poufnie — i biedny: ma przy sobie tylko jednego młodego chłopaczka. Posłałem już do familii, aby go stąd wzięli, żeby mu się tu nie zmarło, bo trup w karczmie na długo odstręcza gości. Kłamstwa te z taką pozorną naiwnością wypowiedział stary Żyd, że pan Florian zupełnie stropiony odszedł, pewnym będąc iż się omylił. Tymczasem kasztelan pod jego niebytność drugi raz zakrzyczał. — Wody! Wody! Głos był tak znany, że kasztelanowa pochwyciła się z krzesła, przerażona straszliwie; Jermaszka także uląkł się i nie myśląc już o przygotowanej ciepłej, podał zimnej czerpakiem z wiadra, byle tylko co najprędzej niebezpieczne wołanie przerwać. Powracający uspokojony Maluta spotkał we drzwiach kasztelanową bladą i wylękłą. — Na miłość Boga! — odezwała się doń po cichu. aby kuzynek nie słyszał. — W tym alkierzu jest on! Słyszałam tylko co po raz drugi głos jego, ja się mylić nie mogę — to on, to on! — Ale i mnie się tak z początku wydało — rzekł pan Florian — chodziłem śledzić, pokazało się, że stary jakiś szlachcic niedołęga. Całą jego historię opowiedział mi Żyd: imaginacja! — Żyd kłamie, jest w zmowie! To on — zawołała Krystyna. — Ręczę pani, że nie. — Ja czuję, widzę, pewna jestem! Ja się nigdy nie mylę! — odpowiedziała kasztelanowa, trzęsąc się cała. Pan Florian zachwiał się, poszeptał coś z panią i powrócił do gospodarza. Tym razem dał mu znak, aby wyszedł z izby, i choć drobny deszczyk kropił, wyciągnął go z sobą aż na przyzbę. — Jakże panu na imię, mości gospodarzu? — rzekł słodziuchno. — Mnie? Mejer Richtig — odparł, kłaniając się, stary — do usług pańskich. — Panie Mejer, panie Mejer — odezwał się Florian — pan mi prawdy nie powiedziałeś, gdym go z troskliwości o tego podróżnego wypytywał. Pojmuję, że nie znając mnie, ufać mi nie możesz, i może masz powody słuszne i uczciwe do obawy; ale ja daję waćpanu szlacheckie słowo honoru, że się go pytam o to nie w chęci szkodzenia, ale w intencji służenia temu, którego się domyślam ukrywającego w alkierzu. Mów mi waćpan prawdę. — Jaką prawdę? Co za prawdę? — odparł Mejer. — Alboż jej nie powiedziałem? — Ale tam jest wcale kto inny! Mejer, oburzony, ruszył ramionami. — Proszę już mi dać pokój, kiedy mi pan nie wierzy! — rzekł i chciał odchodzić. — Bardzo przepraszam, ale tu są ważne okoliczności. — Któż to ma być?! Co to ma być?! — zawołał Mejer nieco gniewnie. — Kogo ja mam tu chować?! Co jaśnie panu się przywiduje? Na co by się to mnie przydało? Proszę mi powiedzieć! Pan Florian heroicznie zdobył się na wyciągnienie z zielonej kieski dukata oberżniętego, za który spodziewał się odebrać trzy od kasztelanowej, wybrał zręcznie palcami takiego, który mu się wydawał najcieńszy i najmniejszego wzrostu a nieco pogięty staruszek, i szacowany ten zabytek numizmatyczny podsunąć chciał arendarzowi. — Za popas? — spytał Mejer. — Nie, nie, proszę to przyjąć, a być mi przyjacielem — z uśmiechem dołożył zdrajca. Mejer się skłonił. — Bardzo dziękuję — rzekł — ale jak to się ma rozumieć? — No, już mówcie mi prawdę! Żyd, zabrawszy dukata, zaczął się okrutnie śmiać. — Ach — zawołał — ja tego nie rozumiem! Co jaśnie pan chcesz ode mnie? Co ja mam powiedzieć? Co tu ma być? A, a, czy to żart jaki, czy zakład? — Ale, panie Majer, tam się ukrywa ktoś, poznaliśmy go po głosie. — Na uczciwość, ja nie rozumiem, starego szlachcica znam jak siebie, dajcież temu pokój! Pan Florian, tym mocniej dotknięty, że sądził iż darmo owego kulfona stracił, miał już odchodzić, gdy Mejer obejrzawszy dukata oddał mu go kłaniając się; ale tuż przypadła sama kasztelanowa blada, drżąca, rozgorączkowana. W czasie niebytności Maluty chory krzyknął po raz trzeci i wybełkotał słów kilka. Kasztelanowej zdawało się, że usłyszała nawet imię swoje, wybiegła więc struchlała sama badać gospodarza. Mejer odbywszy parę indagacy już był na dalsze przygotowany. — Kto tam jest! Kto się tam ukrywa?! Na Boga! — zawołała, przypadając do Żyda. — Co to takiego? Stary szlachcic, któż ma być! — odparł Żyd spokojnie. — Niechże się jaśnie państwo przekonają sami, proszę mi tylko pozwolić wejść zobaczyć, co się u chorego dzieje, a będziecie mogli wejść i zobaczyć sami. Ta nagła determinacja Mejera zachwiała pana Floriana i kasztelanową. — Już ja muszę państwa przekonać — rzekł Żyd — abyście państwo wiedzieli, że stary Mejer nie kłamie, tylko proszę o kilka minut. Plan w głowie poczciwego arendarza był osnuty. Z alkierza wychodziły drzwi do trzeciej izby zajmowanej przez jego syna; wynieść przez nie chorego łatwo było z tapczanem, a starego Żyda belfra okutawszy na jego miejscu położyć. Myśl ta przyszła Mejerowi, któremu żal się zrobiło prześladowanego, bo o całych jego losach wiedział od Jermaszki; ale dobry kwadrans upłynął, nim powrócił do kasztelanowej i rzekł powoli:. — Musiałem — rzekł — chłopaka, który przy chorym siedzi, uprzedzić, a niełatwo go było namówić, żeby drzwi otworzył, aż dopiero gdym mu przyrzekł, że państwo może co na tę chorobę poradzicie. Pan Florian i kasztelanowa poczuli się zawstydzani swą podejrzliwością, poszli jednak powoli, zaczęli stukać do drzwi, nierychlo im je powoli otwarto. Zaduch przykry bił z izby, Maluta obawiał się nawet bardzo zbliżać do chorego, ale kasztelanowa weszła śmiało, zbliżyła się do tapczana i popatrzyła długo na twarz nie znaną sobie starego, bladego człowieka, przykro wykrzywioną i dziwnego wyrazu. Odeszła potem wraz z Malutą co najprędzej, konie stały już zaprzężone, siedli więc i ruszyli milczący w dalszą podróż. U kominka tylko przechodzący Maluta machinalnie, spostrzegłszy jakiś papierek na ziemi leżący, podniósł go i schował do kieszeni. Nie przypominał go sobie aż nocą w drodze i oddał kasztelanowej, która doń żadnej nie przywiązując wagi, wrzuciła jednak do woreczka. Spoczywał tam ten świstek aż do przybycia na miejsce. Dopiero gdy rzeczy swe porządkowała Krystyna, wyrzucić go myśląc, spojrzała przypadkiem — wzdrygnęła się i zatrzęsła, poznawszy na niej pismo dobrze sobie znane pana Adama. Przypomniawszy głos, który słyszała w karczmie, najmocniej już teraz była przekonana, że została oszukana, że ją nie omyliły przeczucia, że kasztelan w istocie w tej karczmie leżeć musiał chory i ukryto go przed nią. W godzinę po tym odkryciu wezwany pan Florian pewnie nie na ratunek pośpieszył z sekretnymi poleceniami do owej karczmy, ale mimo wielkiego pośpiechu, dniem jadąc i nocą, dobił się już za późno Pod Kogutka. Tym razem zwiedził z ludźmi, których wziął z sobą gospodę od strychu, do piwnic, ale nikogo w nich nie znalazł. Mejer, ręce wziąwszy za pas, śmiał się prawie z tych zabiegów próżnych, nie przecząc już ani potwierdzając domysłów o bytności kasztelana, nie wypierając się wreszcie nadto udziału, jaki miał w jego ukryciu i ucieczce. — Mój panie — rzekł do Maluty — kiedy kto drugiego człowieka z niebezpieczeństwa wybawi, nigdy się tego wstydzić nie powinien, jeżeli to przez poczciwość, a nie dla zysku uczynił. Gdybym ja mu dopomógł schować się albo ujść, no to co? •— Ale to jest zbrodniarz! Zabójca! — rzekł pan Florian. — A, a, niech jego Pan Bóg sądzi! — odparł Żyd. — Słyszałem ja o tym wypadku, zabił człowieka, co go pokrzywdził. A to u was tak idzie przecie! Ale nie był podobno dosyć bogaty, aby bezkarność opłacić. — Zresztą — poprawił się Maluta — ja mu też nie życzę źle, chcieliśmy mu tylko ucieczkę do obcych krajów ułatwić. Żyd się uśmiechnął. — No, to już teraz może i niepotrzebne, bo on sobie może sam dał radę. Gdy Maluta z relacją o wyprawie powrócił, kasztelanowa chmurno go przyjęła. Nigdy ona tyle energii w mężu nie przypuszczała: znalazłszy jej daleko więcej, niż sądziła, zaczynała się niepokoić o siebie, a choć myśli tej nie zwierzyła nikomu, jakaś dziwna bojaźń owładywała nią chwilami i wpłynęła może na zmianę usposobienia jej dla pana Adama. Kasztelanowa odzywała się kilkakroć półgębkiem, że gotowa by była do jakiejś zgody, przejednania, układów, byle rozwód otrzymać; ale o kasztelanie nigdzie powziąć języka nie było można. Pan Florian, który w porze letniej miał mniej snadź zajęć dyplomatycznych i potajemnych robót w mieście, pojechawszy z panią Krystyną na wieś, ofiarował jej swoje usługi, zawsze je zarazem ubarwiając przyjaźnią dla pana Adama, którego jak mówił, pragnął dobra i spokoju. Po niejakim czasie, gdy się dobrze rozpatrzył i rozgadał na wsi, przybył raz pod wieczór do pani kasztelanowej, którą już kuzynek tak był znudził, że go co dzień na polowanie wysyłać musiała, aby się go trochę pozbyć. Życie Krystyny płynęło jednostajnie, smutnie, a drobnostkowe zajęcia interesami, którym się coraz więcej oddawała, nie starczyły ruchawemu umysłowi i przywyknieniu do intryg. Była zmęczona, zamyślona, znękana. Pan Florian z jakąś minką wesołą wszedł zacierając ręce, siadł z dala na krześle i począł rozmowę od pogody, ale ze szczególną żywością, która zwiastowała, że poza tym komunałem coś się ukrywało ważniejszego. — Pani kasztelanowa dobrodziejka — rzekł — nudzi się na wsi; istotnie, patrząc na jej pracę, na to poświęcenie dla familii, człek by pragnął, aby się jaśnie pani i dla siebie jeszcze tak jej przynależnego szczęścia doczekać mogła... A tu te węzły dla obojga ciężarem będące... Kasztelanowa westchnęła patrząc w okno. — Wie pani, co mi na myśl przyszło? — spytał pan Florian. — A, cóż tam nowego? — Kasztelan, przynajmniej jak mi się zdaje, nie mógł gdzie indziej się ukryć, tylko w domu, za Bugiem, w tej wioseczce, w której żyła i żyje podobno jego matka. — To być bardzo może — odpowiedziała obojętnie kasztelanowa. — Należałoby to sprawdzić. Wie pani — dodał po chwili milczenia — ja gotów jestem tam jeszcze sam pojechać; dawne stosunki łączą mnie z panem Adamem; ofiarując się chętnie za pośrednika, obu stronom przez to uczyniłbym może przysługę. — Nie jestem temu przeciwna, żebyś pojechał — rzekła — ale mnie się zdaje, że to będzie nadaremne. Kasztelan nie może się tak ukrywać, gdzie wie, iż go najłatwiej szukać będą. — A któż by go tam miał szukać? — Ja! — zawołała kasztelanowa. — Między mną a nim rachunek nie skończony; ma także do zdania sprawiedliwości kalkulację z krwi przelanej. Maluta zamilkł. — Ale cóż by to szkodziło, gdybym ja pojechał? — rzekł po chwilce. — Jedź waćpan, dadzą mu konie, ale w razie gdybyś go znalazł, to go spłoszysz i nic więcej. — Może rai pani da jakie zlecenie, upoważni? — Żadnego, ja nic nie żądam — odparła, znowu zacinając się, Krystyna. — Niech on prosi o przebaczenie i układy, jeśli chce. W parę dni po tej rozmowie pan Florian jednakże wyjechał za Bug na Podlasie i ciche jakieś miał instrukcje do Wólki Brzozowej, w której my go poprzedzić musimy. Słońce zachodziło jaskrawo; dzień cichy kończył się, jak zwykle w czasie żniw, śpiewem powracających z pola robotników. W Wólce na ganeczku siedział pan Baltazar i półgłosem nucił także piosenkę. . Na twarzy jego i włosach znać było ubogie lata, trochę nawet za pośpiesznie postarzał. Zostało mu coś jeszcze żołnierskiego w obejściu, resztka żywości, ochota do pieśni i do polowania. Ale pieśń, którą dawniej tak głośno nucił, teraz kończyła się na mruczeniu i odchrząkiwaniu, na ostatek uznaniem, że tego dnia nie miał głosu; a na polowanie wybierał się co ranka, czyścił fuzję, kazał się budzić, potem rozmyśliwszy jakoś znajdował powód odłożenia na dzień inny. Trafiało się jeszcze, że gdy mu zając wszedł w drogę, strzelił do niego i nie chybił, ale już za kusym nie chodził daleko, nie upędzał się za nim, a rankami chłodnymi na toki ciężko mu wstać było. Spowolniał, sypiał dużo, mówił mało, ponure myśli, z dymami fajki ulatujące trzymały go całymi godzinami na jednym miejscu. W Wólce zresztą mało co się zmieniło: płoty gdzieniegdzie postawiono nowe, młode laski popodrastały, na starych drzewach i na starych ludziach nie bardzo znać było lata ubiegłe. Jak one zegary wieżowe, które idą wieki, życie w tym zakątku szło sobie powolnie, nie tknięte obrotem rzeczy ludzkich, zmieniających się dokoła. Wiadomości z zewnątrz rzadko tu dochodziły, czasem w święto jeździł pan Baltazar do kościoła, a co się na plebanii dowiedział, stanowiło zapas na długie czasy do wniosków, dumań i przeżuwania. Pomimo starań o dobry byt wioski i gospodarstwa, wszystko po trosze podupadało. Są tajemnice niezbadane nawet w rzeczach powszednich; nic się czasem na pozór nie odmienia na oko w robocie, w staraniach, w pilności, a upadek przychodzi powoli, gdy jednego zabraknie człowieka. I tu nie brak było gorliwości, a wszystko szło jakoś leniwo i opacznie. Ale któż się tam miał zajmować gospodarstwem zbyt pilno i dla kogo? Teraz tylko na Wólkę patrzali stryjeczni Melchior i Kasper, z pewną nadzieją, że ona się im kiedyć dostać by powinna. A że Baltazar był najbliżej wdowy, robiono mu grzeczności i nadskakiwano. Melchior zupełnie był swej kłótni z nim zapomniał, pani mu się uśmiechała wcale zalotnie. Kasztelana miano za straconego z tego, co o nim wiedziano; nie sądzili, by wyszedł cało z tarapatów. Położenie pana Baltazara tym się stało przykrzejsze na tym cudzym gospodarstwie, że od roku prawie wdowa po panu Krzysztofie niezupełnie jakoś zdawała się przytomną. Nie można tego było nazwać obłąkaniem, ale spełna dawnego rozumu też nie było. Zaczęło się to nie wiedzieć jak. Jednego ranka wstał pan Baltazar do dnia, gdy go przeciwko obyczajowi na kawę do siebie zaprosiła pani Krzysztofowa: nie wiedział, co by to miało znaczyć. Zastał ją wystrojoną w czepeczek odświeżony, w suknię jedwabną, uśmiechniętą i ożywioną nadspodziewanie. Kawa była podana wykwintniej, filiżanki chińskie, otarte z kurzu, tkóre zwykle tylko nudziły się nieboraczki na komodzie, teraz wystąpiły na tacę, w pokoju było weselej, bukiet z kwiatów, okna otwarte. Ale nad wszystko dziwiła twarz odmłodzona, spokojna Anusi, jakiej pan brat dawno nie oglądał. Wyszła przeciwko niemu promieniejąca jakimś weselem wewnętrznym. Pan Baltazar ledwie ją nie posądził, że się w jego siwych wąsach pokochała, ale mu to przypuszczenie tak zdawało się nieprawdopodobne, że je jak szatański podmuch odepchnął. Pani Krzysztofowa wskazała mu miejsce. — No cóż, jakże — odezwała się — nieprawdaż, że dziś albo najdalej jutro Krzyś z Adasiem pewnie przyjadą. Ależem się na nich wyczekała! Rachuję, że już są w drodze i niedaleko. Pan Baltazar otworzył usta, osłupiał, nie wiedział, co odpowiedzieć. — Tak, dziś, jutro — rzekła pani Krzysztofowa — jestem tego pewna. I potrzeba by pomyśleć, panie bracie, gdzie pana Adama postawimy, boć to teraz z niego wielki pan: a gdzie ja go pomieszczę? Właśnie po to tu kochanego brata wezwałam, abyśmy się naradzili, jak go tu ulokujemy, gdzie? Pan Krzysztof zajmie swój pokój, ale pan Adam... Toć to mu potrzeba, żeby było i obszernie, i porządnie co się zowie: człek już do wygód przywykły... i taki to dygnitarz. Uśmiechnęła się sama do siebie jak anioł niewinnym weselem macierzyńskim i spojrzała niebieskimi oczyma wypłakanymi na brata, który stał gryząc wąsy. Pan Baltazar, choć żołnierz stary i z niedźwiedziem a z dzikiem gotów był jeszcze dziś w potrzebie pójść za bary, okrutnie się wszakże obawiał wariatów: wstrząsł się cały i pobladł, pomiarkowawszy, że pani bratowej zmysły się pomieszały. Cofał się nieco ku drzwiom poglądając na nią. Ona się uśmiechała łagodnie i to go nieco uspokoiło, że do żadnej furii nie widział podobieństwa. — Ale siadajże, mój Baltazarze — rzekła — siadaj i radźmy, gdzie my go tu postawimy, tego pana kasztelana naszego. Kasztelana! Cha, cha! Ja zawsze mówiłam, że go to nie chybi, jemu z oczu patrzało, że się do tego urodził. Pan Baltazar siadł z przeciwnej strony stolika,. ale blady, drżący, kawy mu się odechciało, a po grzbiecie ciarki chodziły; jak w tęczę patrzał w bratową, gotów na najmniejszy znak gwałtowniejszego poruszenia drapnąć z miejsca: pot zimny oblewał mu skronie. — Więc jak myślisz, panie Baltazarze? — Ja? ja? Ja jeszcze nic nie wiem, ja sądzę, — bąkał stary, rzucając spojrzenia bojaźliwe — ja myślę, ja nie jestem jeszcze pewny, czy on przyjedzie. — Ale jakże nie przyjedzie, kiedy ojciec po niego pojechał, kiedy już pewną mamy obietnicę! Pan Baltazar pokręcił wąsa, ruszył ramionami, ale postanowił potakiwać jej, aby nie jątrzyć. — Więc jak tam pani bratowa myśli? — Ja tu nie widzę dla niego stosownego pomieszczenia; byłabym za tym, żeby naprędce domek zbudować w lasku, ot, ci powiem! Tak! Przypominam sobie, że oglądając niegdyś rezydencję w Siedlcach widziałam w ogrodzie taką cudowną chatę, co to po wierzchu wyglądała niby prosty dworek chłopski, a wewnątrz była pałacem, pieścidełkiem... Gdyby tu co podobnego zbudować dla kasztelana? — Ale to rzecz kosztowna — przerwał pan Baltazar — a i czasu by na to potrzeba, gdy bratowa go się spodziewa tak prędko. — Widzisz — odrzekła spokojnie pani Krzysztofowa — na wszystko są sposoby. Co się tyczy pieniędzy, wiem, że pod starym, dębem za ogrodem jest kocioł miedziany pełniuteńki złota; pilnuje go tylko jeden stary kot, można by go zabić, ty tak doskonale strzelasz... Mnie się też zdaje, że święty Józef, jako z rzemiosła cieśla, gdybyśmy się do niego pomodlili, jednej nocy by to zrobił ze swymi robotnikami... Wiadomo ci, że ma pod swoją władzą wszystkich bogobojnych cieślów, którzy pomarli od Narodzenia Chrystusa Pana, gdyby z nich przyprowadził stu... półtorasta... W ostatnich słowach tak widoczne było pomieszanie, choć łagodne i pewnej jeszcze logiki własnej się trzymające, że pan Baltazar nie wiedział już, co odrzec, i począł smutnie potakiwać głową. — Jakże się pani bratowa czuje? — rzekł po chwili odwracając rozmowę. W istocie na twarzy pani Krzysztofowej, mimo nieco obłąkanego wejrzenia, był spokój i zdrowie osobliwsze: piła kawę z apetytem, zajmowała się, krzątała, kilka razy wspomniała o mężu jako o nieboszczyku, ale to nie przeszkadzało jej wkrótce potem, w tejże chwili mówić o nim jako o mającym powrócić. Odzywała się nawet w ten sposób: „Gdy świętej pamięci mąż mój przyjedzie..." Po długiej dosyć rozmowie, której skutkiem było, że uprosiła Baltazara, iżby drzewo na budynek do lasku wożono koniecznie, odszedł stary żołnierz i poleciał natychmiast do proboszcza poradzić się, co robić. Przyjechał proboszcz, rozpłakał się, powzdychał, ale widząc ją z tym obłąkaniem tak szczęśliwą, wesołą, spokojną, tak prawie rozsądną, rzekł tylko: — Dajże waćpan pokój biedaczce! Bóg litościwy zesłał jej tę pociechę, nie odbierajmy jej... zostawmy ją, jak jest. Mimo tajemnicy, jaką z tego czyniono we dworze, przez ludzi rozeszła się wieść po sąsiedztwie, a pan Melchior i Melchiorowa zaraz objawili zdanie, ażeby staruszkę w klasztorze gdzie osadzić, Wólkę zaś zagarnąć pod swój zarząd. Myśl ta wszakże z takim oburzeniem została przyjęta, że się jej wprędce wyprzeć musieli, dziwując się tylko po cichu, że tak naturalna rzecz tak źle zrozumiana została. Krzysztofowa tak dokuczała nieustannie bratu, że wreszcie chcąc nie chcąc musiał trochę drzewa zwieźć na domek w lasku, nie myśląc go wcale budować; ale się omylił sądząc, że tym zaspokoi bratową. Pilnowała sama roboty, chodziła, napędzała, trzeba było na serio wziąć się do budowania o kilku pokoikach folwarczku. Budynek ten mógł się zawsze przydać, bo i nieboszczyk jeszcze myślał o oficynie: zdecydowano się więc ją w lasku postawić. Co dzień rano wdowa chodziła na obrane miejsce, siadała na kłodzie przy cieślach, odmawiała modlitwy do św. Józefa, patrona dobrej śmierci i ciesiołki, karmiła ludzi, poiła, prosiła, aby pośpieszali, a domek ten wielce ją zajmował. Ale chociaż budowa ciągnęła się, zawsze jednak nazajutrz oczekiwała męża i syna, nie zrażało ją to, że jutro nie przybywali, przywykła była nie dziś ich mieć, ale spodziewać się jutro. Tak szczęśliwa zmiana w jej twarzy, zdrowiu, humorze dokonała się przez to obłąkanie, że ledwie jej nie winszować i cieszyć się było potrzeba. Pan Baltazar nawet, widząc, że jest zupełnie spokojna, oswoił się z tym i potakiwał, ale niekiedy patrząc na biedaczkę wystrojoną odświętnie, uśmiechniętą do tego szczęścia, którego nigdy kosztować nie miała, łza mu wilżyła źrenice i wzdychał ocierając ją rękawem. — Oj, ludzka dola — mówił do siebie — ale któż wie, gdzie szczęście? Czasem w utracie rozumu i pamięci! Ot, jak Bóg zechce, czasem i utrapieniem pocieszyć potrafi, zsyłając jakby sen ciągły na człowieka! Dolo, dolo! — powtarzał pan Baltazar. — Oto są sztuki twoje! Już się ów domek dobrze podnosił i zrąb stał prawie pod dach gotowy, z porządnie na mech kładzionych kłod grubych sosnowego drzewa, gdy jednego wieczora, kiedy sobie Baltazar podśpiewywał, a dumał, psy podwórzowe wybiegły za bramę i dziwnie ujadać zaczęły. Próżno je z ganku przywoływał pan Baltazar, świstał, wołał, nic nie pomogło, ile ich było, aż do starej ulubienicy pana Krzysztofa nieboszczyka, która się zwała Wierną (a była już od wieku podeszłego i głucha, i niemal z włosów wypełzła i sypiała zwykle w piekarni pod piecem, w popiele, żyjąc na łasce), wszystko wysforowało się za bramę, stanęło w rząd i nuż szczekać a wyć. — Ani chybi, wilka gdzieś czują nie opodal — rzekł Baltazar. Ale psy pozwracały się w stronę wioski, posiadały i zawodziły straszliwie. Poszedł nareszcie sam Baltazar, popatrzał i zobaczył dwóch ludzi pieszo idących powoli do wioski, wziął ich z dala za dwóch Żydów z kramikami. Gdy się więcej zbliżyli, jeden zatrzymał się pod krzyżem, około którego, bywało, pan Krzysztof modlił się wieczorami, drugi pośpieszył do dworu. Psy wybiegły aż ku temu miejscu, ze starą Wierną na przedzie, ale, o cudo! Wierna, podszedłszy, powąchała i przychodniowi zaczęła się łasić, reszta młodszych z dala idąc nie śmiała przystąpić, naszczekiwała, gderała, ale dając do zrozumienia, że przez gorliwość popełniła omyłkę. Niezmiernie to zaciekawiło Baltazara, który już w bramie pozostał i czekał. Ktoś do niego szedł wprost, czapkę zdjąwszy, ale trudno go jakoś było poznać przeciwko światła, aż się odezwał. — Niech będzie pochwalony... — Na wieki! — Ale Baltazar, choć rękę do czoła przyłożył, nic nie zobaczył. — Ej, czy pan mnie nie poznał? — A, toć ty Jermaszka?! Jezu Mario, a ty tu co robisz?! — krzyknął Baltazar dopiero go rozeznawszy. — Jakeś ty tu przyszedł? Sługa ruszył ramionami, odwrócił się do krzyża i wskazał milcząco na stojącą tam postać. , — No, a toż kto? — A, a, kasztelan... Pan Baltazar załamał ręce. — Jak to? Pan Adam? — A on—ci to sam! — Cóż? Pieszo? Jak może być? — Czyż nic nie wiecie? — A cóż mamy wiedzieć? — Ano, co się stało, to się stało! — zawołał Jermaszka kiwając głową. — Krótko mówiąc, rozwód, prześladowanie, zabił Francuza i musieliśmy uciekać. — Jakiego Francuza? — zapytał Baltazar. — Ano, ono to tego, co na nas jejmość nasłała! Stary żołnierz nic nie rozumiał, mało tu wiedziano o sprawach kasztelana, potrzeba było dłuższego opowiadania, aby te zmiany losu stały się im zrozumiałe. Nie troszcząc się wcale o to, co i jak zaszło, poczuł pan Baltazar, że należało co rychlej pójść przygarnąć pana Adama. — A, a! — zawołał. — Co to będzie z nią? Z matką? Jak to jej powiedzieć? Co tu począć? Ona się ich spodziewała, ale inaczej, inaczej! Jermaszka nic znowu o stanie umysłu starej jejmości nie wiedział, nie rozumiał obawy pana Baltazara, który stał, czapkę zdjął i włosy sobie targał na głowie. — Do jutra go potrzeba ukryć, a tę nieszczęśliwą przygotować: tak go od razu wprowadzić niepodobna. Mogłoby ją to zabić. Pośpieszył Baltazar z Jermaszką do stojącego opodal jeszcze kasztelana, znalazł go pod krzyżem zadumanego, z usty zaciśnionymi, do niepoznania zmienionego i strasznym po przebytej chorobie. Niewczas, osłabienie, podróż niewygód pełna i długa okrutne ślady wyryły na tym pięknym, młodym jeszcze, a już zwiędłym obliczu. Gdy stryj zbliżył się, uścisnęli się w milczeniu ponurym. — Matka? — spytał krótko pan Adam. — Żyje, zdrowa — odparł Baltazar — ale... — tu się wstrzymał nieco — potrzeba jej cierpienie, jej stan poszanować: nie możecie wnijść tak nagle, musimy ją przygotować — do jutra odłożym widzenie się z nią. — Dajcie mi więc jaki kąt — rzekł kasztelan — byle łoże i spoczynek! Trzebaż było, abym po latach tylu wrócił tu obcym, pieszo jak żebrak: tak chciała sprawiedliwość, tak być było powinno! Szczęściem, że gdy ta scena odbywała się przed wrotami, Krzysztofowa była już w swoim pokoju, można więc było przeprowadzić pana Adama do izby w oficynie, którą zajmował Baltazar, chętnie mu jej odstępując. Kasztelan rzucił się na posłanie, a że był bardzo znużony, nie ściągnął nawet sukni i z gorzkim uczuciem, jakim go poiło to przybycie do domu rodzicielskiego, pozostał wpół osłupiały, łzy jednej uronić nie mogąc. Jermaszkę otoczyli ludzie dworscy badając, rozpytując; od nich on dopiero dowiedział się o stanie samej pani. Włosy mu powstały na głowie, począł biedny płakać i ręce łamać. — Ale nie, nie, to być nie może; gdy go zobaczy, oprzytomnieje! — zawołał pełen nadziei. — Pozna... Namówili się więc z panem Baltazarem, aby kasztelanowi nie mówić nic o obłąkaniu matki, przygotować ją powoli i potem wprowadzić go do niej. Nie bez obawy jednak to przedsiębrano. Któż mógł przewidzieć, jakie wrażenie miał uczynić widok syna na biednej staruszce? Noc upłynęła na radach, Baltazar wzdychał nie bardzo wiedząc, co począć, ranek mu dodał otuchy, ale że oka nie zmrużył, czuł się straszliwie zmęczonym. Zwykle teraz, od czasu jak budować poczęto, zapraszała go na kawę Krzysztofowa i tego dnia też przysłano po niego. Czekał tylko tej chwili; przeżegnawszy się wszedł do jej pokoju. — No, mój kochany Baltazarze — rzekła — dom dla pana kasztelana się kończy dziś— jutro, aniołowie gotowy dach przyniosą i postawią; niedługo i on będzie. — A, bratowo dobrodziejko — zmienionym głosem rzekł Baltazar — bardzo to być może, ale on podobno przybędzie sam! Słychać, że na świecie go tam jakieś kłopoty spotkały i powraca dosyć biedny. — Co ci się śni! — rozśmiała się Krzysztofowa. — On biedny? Jak możesz takim plotkom ludzi niechętnych dawać wiarę? Jak Adamowi źle w świecie być może? Dlaczego? Wstydź się: on pan, magnat, ulubieniec króla. — Aleć to, bratowo, to łaska i to szczęście na pstrym koniu jeździ. — No, no, już się ty o niego nie obawiaj, da on sobie rady! — Obawiać się nie ma czego — rzekł Baltazar — boć to wszystko w rękach bożych, a choćby i biedny był, to go tu przytulimy. — Ale co mi waćpan prawisz o jakiejś tam bie— dzie?! — ofuknęła Krzysztofowa. — Co to jest? — dodała z gniewem widocznym. — Skąd te plotki do waszmości doszły, kto nimi ci głowę nabił? Wstydź się! To jakieś złych ludzi szczekania! — Powiem więc bratowej, że ja coś więcej niż gawędy słyszałem — rzekł Baltazar — bom sam pana Adama widział. — Gdzie? Co? Kiedy?! — porywając się zawołała staruszka. — Muszę już wyznać prawdę: on przybył i jest tu od wczoraj — jest tu. Pani Krzysztofowa pobladła, ale szybko dodała: — Gdzież konie, ludzie, dwór? — Co tu mówić już o ludziach, dworze i koniach, przywlekli się oba pieszo z Jermaszką: on mizerny i chory. — Ale co się waszmości śni — oburzyła się staruszka i krzyknęła: — To bajki! To wierutne bajki! W tej chwili właśnie, gdy to wymawiała, otwarły się drzwi i pan Adam się ukazał. Matka patrzała nań długo, długo, ale zupełnie obojętnie: widoczne było, że wyobraźnia jej śniła innego syna i że ten biedny, blady, znękany, ubogo odziany człowiek nie był wcale do tamtego we snach długich widzianego podobny. Pan Adam powoli począł się zbliżać. — Któż to taki jest? — spytała Krzysztofowa zimno. — To ja, to ja, matko — rzekł kasztelan. Ale i głos go jej nie przypomniał. — Któż to ten ja? — zacinając usta, odezwała się, odsuwając z krzesłem, wdowa. — Kto to ten ja? — Adam twój. Milczenie trwało sekund kilka. Krzysztofowa mierzyła go oczyma zimno, z pogardą prawie, i kiwała głową. — Mój panie — rzekła w końcu — to jest prawdziwie albo bezwstyd niepojęty, albo żarcik bardzo głupi. Między waćpanem a synem moim, panem kasztelanem, nie ma nawet najmniejszego podobieństwa: takie szalbierstwo udać się nie może. Prawda, że go nie widziałam od dawna, ale serce matki pozna i poczuje dziecię swoje. Jeżeli waćpan żądasz jakiej pomocy, jałmużny, to mu się da, ale proszę tu nie przybierać wcale tych fałszywych pozorów, bo się mogę pogniewać. Syn mój jest wielkim panem, kasztelanem, starostą — a nie jakimś tam odartym włóczęgą. I uśmiechnęła się, tryumfująco poglądając po twarzach przytomnych, gdy pan Baltazar stał blady i trząsł się. Jermaszka ukryty za drzwiami ręce łamał, sam Adam, spuściwszy głowę na piersi, stał jak posąg, skamieniały. — Panie Baltazarze — odezwała się po chwili Krzysztofa — proszę wziąć tam tego jegomości na folwark, dać mu wygodę, wspomóc, ale niechże mi nie śmie na mocy tego, żem dawno syna nie widziała, brać na siebie jego roli, bo za przybyciem świętej pamięci mojego męża i pana Adama może być srodze za to ukarany — i wart! O, wart! Proszę, co za zuchwalstwo! To nie do wiary, czego to się dziś ludzie dopuszczają! Przytomnym słów brakło. Pani Krzysztofowa zdawała się chłodna, zimna, rozważna, patrzała w oczy synowi, ruszała ramionami, śmiała się, a w końcu wskazała mu drzwi dosyć rozkazująco. On nie miał siły się ruszyć, Baltazar i Jermaszka, bojąc się rozdrażnienia biednej wdowy, wzięli go za ręce i wywiedli. Krzysztofowa dopiero teraz, gdy wszedł, postrzegła Jermaszkę i natychmiast go poznała. — A ty tu co robisz? — zapytała. Ten milcząc padł jej do nóg i wskazał na syna. — No, no, dosyć tych tam głupich żartów! — odparła. — Toście sobie, widzę, ułożyli mnie starą chcieć zwodzić; ale mówię wara, jak nieboszczyk powróci z Adamem, dadzą wam za to! Ale żebyś też i ty, mój Jermaszko, do takich spisków należał! Patrzajże ty sam — dodała — gdzie tu jakie najmniejsze podobieństwo do Adama, do mojego ślicznego chłopaka; do tego pana, co całemu światu głowę zawraca! Co wy mi pleciecie! To rzekłszy, żywo do ogrodu odeszła z kluczami. Wrażenie, jakie ta przykra scena uczyniła na przytomnych jej, szczególniej na samym kasztelanie, nie daje się opisać; on jeden nie był uprzedzony o stanie matki. Gdy pani Krzysztofowa oddaliła się, pozostał jak wkuty w ziemię, nie wiedząc, co począć z sobą. Nalegać na nieszczęśliwą nie było podobna, trzeba było wszystko zostawić czasowi. Baltazar starał się dla pocieszenia go wmówić w kasztelana, że inne usposobienie powoli przyjść musi, ale odzywał się do słupa, pan Adam nie słyszał nic, nie widział, dał się uprowadzić Jermaszce nie rzekłszy słowa, który — sam rozpłakany — nie znajdował wyrazów, aby mu jego cierpienie osłodzić. Jeszcze nie byli w dziedzińcu, gdy pani Krzysztofowa przez służącą kazała do siebie przywołać Jermaszkę. Biedne człeczysko z jakąś nadzieją pobiegł raczej, niż poszedł, do pani: zastał ją z twarzą surową, siedzącą na kłodzie przy budującym się domku. — Cóż to tam za komedię gracie ze mną? Po co ty do niej należysz? — odezwała się doń surowo pani Krzysztofowa. — Pani — rzekł powoli sługa — na nieszczęście, to nie jest komedia, to nie udanie, to szczera prawda; nikt to inny, tylko twój syn, pani moja, ale syn nieszczęśliwy wygnaniec biedny, banita... Tyś go się spodziewa— ła ujrzeć inaczej, ale Bóg chciał tak... cóż my poradzimy przeciwko woli Jego? Czyż możesz go pani nie poznać? Pan Krzysztofowa aż wstała na te słowa. — Cóż ci się śni? Oszukali cię ludzie! Gdzież to mój Adam? To stary, blady jakiś oszust, któremu źle z oczu patrzy! Ale to być nie może, to nie jest. Zobaczycie, gdy przyjedzie nieboszczyk... I pogroziła mu palcem na ustach. — Dać mi z tym pokój i więcej nie wspominać! Tylko co nie widać, jak oni nadjadą. Ja ci to przebaczam, ale już dość, dość... bo się gniewać będą, nie pokazywać mi się więcej z nim na oczy! Jermaszka westchnął, wstał z ziemi i stał jak winowajca z rękami założonymi, ze spuszczoną głową; widział teraz, że na to obłąkanie nie było ratunku, odszedł powoli. Cały ten dzień prawie przesiedziała u robotników pani Krzysztofowa, trochę smutniejsza niż zwykle; pan Adam leżał na łóżku milczący i pogrążony. Baltazar sądząc, że zaśnie, zostawił go samego. Słońce już zachodziło, gdy kasztelan porwał się, oglądając wkoło, i wybiegł na podwórze; znał z dzieciństwa jeszcze pamiętne sobie kąty, wpadł do domku i przetrząsł cały, na próżno tu szukając matki; nie znalazłszy jej, wyszedł do ogródka, ale i tam jej nie było. Ubitą ścieżynką trafił do budującego się domku przy lasku. Robotnicy już się byli rozeszli, staruszka z różańcem w ręku sama jedna modliła się zadumana na kłodzie, gdy pan Adam powtórnie zbliżył się do niej. Widać, że mało mu się przypatrzyła z rana lub go już była zapomniała, jak zwykle obłąkani, gdyż wcale go nie poznała, a gdy się przybliżył, wstawszy dygnęła mu jak obcemu, którego by po raz pierwszy spotkała. Pan Adam wzruszony rzucił się przed nią na kolana. — Matko, matko! — zawołał. — Matko moja! Czyż ani głos, ani twarz... twego nieszczęśliwego syna ci nie przypomną? Matko, czyż i ty mnie nie poznasz? Pani Krzysztofowa cofnęła się nieco nastraszona, ale ruszyła ramionami, nie okazując, aby poznała Adama. — Cóż to się waćpanu dobrodziejowi stało? — odparła. — Jakież jest podobieństwo między nim a synem moim, panem kasztelanem? Syn mój jasny był jak słońce, wesół, świeży, młody, niepodobny do niego ani z twarzy, ani z głosu. Poznałoby go pewnie jeśli nie oczy, to serce macierzyńskie, ale proszęż sobie ze mnie nie żartować. — Matuniu — rzekł z wyrazem rozpaczy pan Adam — to ja! To ja, twe dziecię jedyne, nad którego głową tyś śpiewała piosenkę nadziei, który uszedłem od ciebie niewdzięczny. Winienem, występny byłem i srodze ukarany zostałem: przychodzę do ciebie wygnańcem, ubogim, biednym, cierpiącym. Czyż podobna, abyś ty mnie nie poznała? — To jakiś biedny wariat! — szepnęła do siebie po cichu Krzysztofowa. — Potrzeba z nim być ostrożnie i nie drażnić. Pokiwała głową, nic nie odpowiadając; po chwili tylko przebąknęła: — Tak, tak! Mogło być coś podobnego... zobaczymy... Ale proszęż waćpana dobrodzieja do pokoju... chłód wieczorny... To mówiąc powstała z wyrazem przestrachu na twarzy i powoli posunęła ścieżką ku domkowi, a kasztelan zamilkł i zaciąwszy usta powlókł się za nią, nie śmiejąc już odzywać. W duszy jego było tak czarno jak niegdyś w sercu tej kobiety, gdy ona jechała zobaczyć syna utraconego, a zastała obcego prawie jej człowieka... Na pół drogi niespokojny dognał ich pan Baltazar, dopatrzywszy, że mu uszedł kasztelan. Pani Krzyszto— fowa mrugnęła nań, pokazując mu idącego za sobą i ruszyła ramionami, jakby mu dawała do zrozumienia, żeby go sobie zabrał. Ale kasztelan pozostał w dali, nogi mu drżały, padł na ławkę u płota ogrodowego i głowę w dłonie ująwszy nie płakał, ale krwawo bolał. Gdy ujrzała, że go już blisko nie było, pani Krzysztofowa odezwała się po cichu do Baltazara: — Ale to jakiś wariat, mój bracie, weźcież go sobie... bo ja się go boję. Uroił sobie nieborak, że jest synem moim: trzeba go pilnować biedaka, wyraźnie ma zmysły pomieszane. Gdy jegomość nieboszczyk z panem Adamem przyjedzie, przykrość im to zrobi; pilnujcież go, proszę, aby mnie nie nachodził. Pan Baltazar, nic na to nie odpowiedziawszy, skłonił się tylko i zwrócił do kasztelana. Znalazł go na ławie, wpół żywego ledwie, z suchymi oczyma, pogrążonego w strasznym jakimś niemym dumaniu. — Panie kasztelanie — rzekł — nie zrażajmy się tym; jestem pewny, że to przejdzie, to lekkie pomieszanie, skutek dotkliwych cierpień długich, trzeba znosić mężnie i czekać; po niejakim czasie — jestem pewny — sama się spyta oprzytomniawszy... ale trzeba być cierpliwym. Kasztelan nic nie odpowiedział. — Jest rzecz poniekąd gorsza druga, z którą przychodzę — dodał pan Baltazar — w tej chwili proboszcz przysyła do mnie z przestrogą, abyśmy jeśli się tu kasztelan znajdujesz, starali go ukryć, gdyż zdaje się, że go poszukiwać mogą: wydane są listy gończe, nieprzyjaciele łacno się domyślą, gdzie najprędzej i najprawdopodobniej go znajdą. Trzeba się ukryć lub uciekać. — Dlaczego? — zapytał kasztelan. — Czy myślisz, że mi tak życie drogie? Że mi jeszcze pozostało co, czego bym żałował? Niech mnie pochwycą, cóż mnie gor— szego czekać może nad to, co jest? Życie mi obrzydło, mogą je sobie wziąć. — To chwila, kochany kasztelanie, to chwila, wszystko się jakoś zmienić może i musi, życie zawsze ochraniać potrzeba, bo los poprawić się może, a śmierć zamyka wrota wszelkiej nadziei, prócz... niebieskich... Zresztą, choćby to życie stało się tobie obojętnym, obowiązkiem jest drugich starać się ci je ocalić. — Róbcie ze mną, co chcecie. — Poszukiwać was mogą tylko tu — rzekł Baltazar — lub u moich braci; wątpię, żeby śledzili zbyt ściśle... po okolicy. Jermaszka zaprowadzi was do strzelca w borze, który nie znając kasztelana, przechowa go, dopóki się nie przekonamy o niebezpieczeństwie. Ja tymczasem będę się starał matkę powoli wywieść z tego przykrego stanu. Stało się tedy, że tegoż jeszcze wieczora pan kasztelan w towarzystwie nieodstępnego Jermaszki manowcami przedarł się w lasy do chaty strażnika, a nocą zjechali sądowi z pachołkami do dworu i śladów jego nie odkryli nigdzie. Pani Krzysztofowa przy wieczerzy już ani wspomniała o tym mniemanym synu, ani spytała o niego; wróciła do pierwszego humoru, zaczęła mówić o prędkim przybyciu nieboszczyka z synem, o dokończeniu dla niego domku i pożegnała pana Baltazara pełna najweselszych myśli. Stan ten jej umysłu i serca tak był dziwny a przejmujący, że brat nie mógł nań patrzeć bez łez i wzruszenia, ocierał ciągle twarz pod pozorem kręcenia wąsów, a im wesołość biednej obłąkanej była większa, tym pan Baltazar częściej z wąsami miał do czynienia; odwracał twarz zasępioną szepcząc: — Palec boży! Palec boży! Przebaczże mu Panie! W kilka dni potem przybył, dobrze teraz podstarzały, ale zdrów, Diogenes Kapustyński, który przez poszanowanie boleści pani Krzysztofowej chował tu swą skrzypkę i od śpiewania się wstrzymywał; potem nadjechał proboszcz, dla rozpytania o to, jak się odbyło poszukiwanie kasztelana w Wólce Brzozowej. Właśnie im z żywością całą tę przygodę opowiadał pan Baltazar, gdy przed ganek bardzo niespodzianie zatoczyła się kolaska niekryta, porządną czwórką małych, ale tęgich i zwinnych koników ciągniona. Wyskoczył z niej małego wzrostu, ale bardzo wytwornie przyodziany mężczyzna, z wielkimi krygami i ukłony pytając o gospodarza. Pan Baltazar, chowając swą fajeczkę poza siebie, wystąpił, jakby pytać chciał, co tego nieznajomego tu za licho przyniosło. Po kilku tancerskich ukłonach i ustawieniu się w pozycji bardzo wymuszonej Maluta, którego łatwo nam poznać, zaprezentował się jako przybyły z interesem poufnym do pana kasztelana. — Ale niestety — odezwał się pan Baltazar, podając mu krzesło — pana kasztelana nie ma tu... i nie było. — Jak to? Nie ma? Możeż to być? Nie ma tu kochanego mego kasztelana dobrodzieja? A ja sądziłem... Jak to? Więc i nie był? — spytał pan Florian, patrząc w oczy Baltazarowi. — I nie był! — rzekł, przełykając z trudnością kłamstwo, stary żołnierz. — A gdzieżby się podział? — Ubolewamy nad tym, że nie wiemy — rzekł Baltazar chłodno. Gdy ten początek rozmowy półgłosem się między nimi odbywał, Diogenes z kąta ponuro i szydersko przyglądał się gościowi, kiwał głową, a usta kręciły mu się śmiechem jakimś bolesnym, ledwie powstrzymywanym. Oczy Maluty latały tymczasem niespokojnie dokoła, jakby wyszpiegować chciały, co się w sercach i głowach zgromadzonych osób działo; przeleciały one raz i drugi po twarzach wszystkich i z dziwną w ostatku zawziętością zatrzymały się na Diogenesie, który także z oka przybysza nie spuszczał. — No, jakże ci się zda, panie Florianie — odezwał się długo milczeniem go wytrzymawszy, Diogenes — nieprawdaż, że to siurpryza zastać tu zamiasta kasztelana takiego jak ja wujaszka? Albo ja — czym się spodziewał takiego wiercipiętę siostrzeńca tu zobaczyć... przerobionego na lalkę niemiecką. — A, jak mi Bóg miły... to wy! Ale na honor... — Stój, stój, nie rzucaj się w moje objęcia, mógłbyś popsuć fryzurę i tupet, a ja cię chcę w pełni twego blasku oglądać i nasycić się obrazem twej wielkości, składającej się z korków i czuba... Stój z daleka! Ślicznie wyglądasz! Pan Florian posłuszny, kryjąc pod uśmiechem niepokój, wstrzymał się na pół pokoju. Dla przytomnych ta scena, niełatwo zrozumiana, zaczynała być mocno zajmującą. Diogenes przypatrywał się, smutnie kiwając głową. — Co się to z waszeci stało! — westchnął. — Zamiast orać domową skibę, poszedłeś w rynsztokach łowić brudy! Panie Florianie, proh horror! Patrzę i oczom nie wierzę! — Ależ, kochany wuju! — Stój, wuja twego zwą Diogenesem, nie dlatego że stary, przygarbiony i łachmanowaty, ale że prawdę surową mówi bez przyprawy; ostrożnie więc, wuj jegomości rodzony, choć wieśniak peregrynujący o kiju ze skrzypką, tak dobrze wie, gdzie się co dzieje, jak gdyby siedział w pewnym domu w Warszawie, do którego się zbierają wiadomostki różnymi mniej więcej brudnymi rynsztokami. Wuj twój zna cię, panie Florianie, na wylot, choć ty go nie znasz nawet z łupiny, a że mamy świadków, może byśmy familijną rozmowę odłożyli na cztery oczy. Florian się mocno zarumienił, ale nadrobił śmiechem. Diogenes mu pogroził i z powagą wujowską rzekł: — Czegoś ty tu przyjechał? Nie kłam, mów szczerze! — Słowo honoru — odparł Maluta szybko — w interesie pana kasztelana, dla jego dobra, bo go kocham, szanuję i nad losem jego boleję: słowo uczciwe. — Skądże to słowo wziąłeś? Trzeba by je obetrzeć, gdy z twych ust wychodzi — dodał wuj ciszej. — No, dalej! Pan Baltazar podał krzesło, sam nieco z proboszczem usuwając się na stronę, za co Maluta trzema ukłonami i uściskiem ręki gorącym mu podziękował. — Rzecz się tak ma — rzekł pan Florian. — Kasztelanowa syta zemsty, ale wuj może nie wie całej historii? — Wuj wie wszystko — odparł Diogenes — nawet to, co by nierad wiedzieć; mów asindziej bez objaśnień. — Kasztelanowa ani wdowa, ni rozwódka, ni mężatka, a między nami mówiąc — pragnąca pójść jeszcze za mąż. — Który raz? — zapytał Diogenes. — Dopiero trzeci. — Tak, kanony nie bronią, a dla możnych to i dyspensy się znajdą; do trzech razy sztuka zresztą — mów dalej. — Otóż, pragnie ona stanowczo ułożyć się z panem kasztelanem, wywieść go z tęgo niebezpieczeństwa, w jakim się obecnie znajduje, i raz skończyć zgodnie. — Tak, aby nie obawiając się jej, kasztelan wpadł w łapkę. — Sądzę, że nie. — A ja sądzę, że tak; ale cóż tedy ona chce? — Zgody, za którą gotowa zapłacić, jak myślę. — A waćpan, panie Florianie, podejmujesz się faktorstwa i myślisz, znękanemu człowiekowi rzuciwszy w twarz workiem złota, kupić go sobie! Cha, cha! Pokiwał głową; pan Florian spojrzał na mankietki u rękawów. — I waszmości tu przysłano? — spytał Diogenes. — Jako przyjaciela domu. Kapustyński, którego gęste brwi zaszły były na oczy, począł spuściwszy głowę tęskno wzdychać, obejrzał się, chwycił wreszcie Malutę za rękę. — Słuchaj no — rzekł — poszedłeś złą drogą, złą, złą; ja wiem wszystko, możesz zajść prościuchno do... szubienicy. A na zagonie waszmość spokojniejszy byłbyś i szczęśliwszy: to sromota, ohyda! Pan Florian cały drżał i tak mu to humor popsuło, że milczał, wargi tylko dygotały, a słowa wymówić nie mógł. — Widzisz waćpan, siostrzeńcze, jak to źle być gałganem — dodał Diogenes. — Stój daleko ode mnie, bo choć brudny jestem, boję się powalać od twych elegancji i zasmrodzić twoimi wonnościami: wszystko to kupiono za gotowe sumienie. Niewyrażone było zakłopotanie człowieka, który wpadł na tego wujaszka nieokrzesanego jak na gniazdo osie. — Ale proszę waćpana dobrodzieja — odparł po chwili — to są wszystko potwarze, ja bym się ze wszystkiego wytłumaczył, gdyby nie to, że wuj jest uprzedzony: kalumnie nieprzyjaciół. Przyjmuję to od brata matki mojej jako przestrogę, ale, ale co się tyczy pana kasztelana, dalibóg przecie, stając tu jako pośrednik, nie grzeszę. — Do takiego układu? — spytał Diogenes. — Prawda, że to się jeszcze u was za zasługę uważa kusić brata pieniędzmi, bo wam — byle pieniądz, to już nic nie braknie. — Ale, słowo honoru... — Nie plujże mi tym honorem, siostrzeńcze! Dość tego! Kasztelana tu nie ma, aniśmy go widzieli, ruszaj sobie, jakeś przyjechał, z kwitkiem, i nie waż mi się więcej zaglądać do tego domu! Ja tu stoję na straży, jest to dom uświęcony wielkim cierpieniem, śmiercią mego przyjaciela, który zmarł z rozpaczy, obłąkaniem matki strutej tęsknotą... samą niebytnością dziecka, które tuła się bez dachu i schronienia. Jakże ty możesz z myślą jakichś targów przestępować ten próg? — Ale w najlepszej intencji, niechże wuj łaskawie rozważyć raczy. Maż on na wieki zostać tułaczem, prześladowanym, a ona?... — Niech ją weźmie szatan, któremu duszę sprzedała! — przerwał porywczo Diogenes. — O nią mi nie idzie. Jestżeś nawet pewny, że ona chce zgody? — Najpewniejszy, bo to jest jej interesem, chce wyjść za mąż. Diogenes się zamyślił. — Cóż na to radzić — rzekł — kiedy go tu nie ma. Pan Florian skromnie się uśmiechnął, nabrawszy nieco ducha. — On tu musi być — odparł — tu, a nie gdzie indziej, bo gdzie indziej być nie może. — Ano, to szukajże go sobie! Właśnie tych słów domawiał, gdy weszła pani Krzysztofowa, strojna, uśmiechnięta, grzecznie witając gości; pan Florian na widok sukni kobiecej poprawił tupeta i bardzo się jej zgrabnie ukłonił. Ona długo, długo patrzała na niego. — A, wiem! — odezwała się. — Pan zapewne jesteś marszałkiem dworu mojego syna? Maluta obraził się nieco, ale załatał gniew poprawiając żaboty. — Kiedyż nareszcie doczekam się jego i nieboszczyka mego męża? Pan Florian na to wyrażenie szeroko oczy otworzył, był bez przesądów, jak na ów wiek przystało, ale jednakże wspomnienie o nieboszczyku, o którego przyjeździe on miał wiedzieć, jako złe praesagium go dotknęło. Uśmiechnął się tylko, ale pani Krzysztofowa powtórzyła pytanie: — Domyślam się już wszystkiego — rzekła — chcą mi zrobić siurpryzę... Waćpana nieboszczyk wysłał na zwiady... tak? Nie wolno ci mówić, kiedy świętej pamięci mój mąż przyjedzie, ale wolno może powiedzieć, jak się ma syn mój, pan kasztelan? — Mów, co chcesz, ale gadaj zaraz! — podszepnął, trącając go łokciem, Diogenes. — Winniśmy poszanowanie dla wielkich boleści i ich skutków: czołem przed nią... mości panie! — Ależ cóż powiem? — Mów, co ci się podoba, bylebyś ją pocieszył. — No, jakże? — zapytała Krzysztofowa. — Tajemnica? — Tak jest, pani dobrodziejko — odezwał się wreszcie pan Florian. — Nie wolno mi o tym mówić. — Może chcesz waćpan obejrzeć dom, który naprędce kazałam wybudować na przybycie pana kasztelana: wcale będzie wygodny. — Wierzę zupełnie i nie potrzebuję się o tym przekonywać. — Ponieważ kasztelan będzie miał zapewne z sobą z dziesięć koni, nie zapomniałam i o stajni — dodała matka — i o izbie dla jego dworu. Co się tyczy waćpana dobrodzieja, który musisz być marszałkiem dworu jego, postawimy go na lamusiku, wcale tam jest nieźle... trzeba ubogiej szlachcie wybaczyć... Powiedz tylko pan, proszę, nieboszczykowi mężowi memu, niech się śpieszą, bo oczy wypatrzałam oczekując na nich. — Panu kasztelanowi powiem to przy pierwszym widzeniu się — odpowiedział Florian, który zaczynał wierzyć, że tu istotnie kasztelana nie było. I dygnąwszy z wielką powagą, jak przystało na matkę dygnitarza, pani Krzysztofowa posuwisto, powolnie wyszła z pokoju. Przez dosyć długi czas panowało milczenie. — Przekonałżeś się choć z tego, że kasztelana tu nie było? — zapytał Diogenes. — Nie ma! Wierzę! — odparł pan Florian, którego widok obłąkanej poruszył i zmięszał. — Wierzę już we wszystko, co chcecie, ale to rzecz okropna... Na to niepodobna patrzeć. — Tak, tak! Wy pieszczochy na żadną wielką a świętą boleść patrzeć nie możecie — rzekł Diogenes. — Czułe serca! Wolicie zabawki i fatałaszki wasze. Psuje wam to apetyt! Biedaki! Chcielibyście, żeby wszystkie biedy zwieźć do jednego szpitala, aby się wam na oczy nie narzucały, nieprawdaż? — Cóż odpowiem pani kasztelanowej? — szepnął Florian. — Istotnie nic państwo o nim nie wiecie? — A gdybyśmy i wiedzieli — przerwał pan Baltazar, jakoś nabierając odwagi — chceszże waćpan, abyśmy byli Judaszom podobni i wydali tułacza w ręce tej zacnej pani, której zemsta go ściga? — Ale tu o zemście już mowy nie ma, potrzeba go ratować. — Kto waćpanu zaręczył, że ta kobieta nie udaje, że pod pozorem układu nie myśli o zdradzie? Nie znaszże jej? Florian zadumał się nieco. — Nasadziła na niego Francuza, może nasłać zbirów, nie ma nic niepodobnego — rzekł Diogenes. — Więc widzisz, że gdybyśmy co i wiedzieli, to ci powiedzieć nie możemy. Na dowód zaś, że go tu nie ma, obejrzyj kąty, pytaj ludzi. — Bądź co bądź, cóż poczniemy? — spytał Maluta. — Chować się całe tak życie nie może, ona też jest nieszczęśliwą, trzeba to raz skończyć. — Nie mamy żadnej rękojmi jej sumienności — odparł pan Baltazar. — Słowo u niej nic nie znaczy, przyrzeczenia łatwe, ale nie ciągną za sobą dotrzymania. Nienawiść trwa, musimy więc to zostawić Bogu i losowi, aby rozwiązali, jak się im zda i podoba. Maluta, widząc nareszcie, że tu nic nie dokaże, zabierał się do odjazdu, gdy go w ganku jeszcze Diogenes zatrzymał. — Miejże odwagę być szczerym — rzekł — i powiedz jej, że słowu danemu przez nią nikt nie wierzy; może się przyczynisz do poprawy; a tobie jeśli mam dać dobrą radę — chcesz? Powracaj do Warmii, wdziej kubrak, órz zagon, a rajfurem być zaprzestań! Żadne zło tajemnicą nie pozostaje, a sprawiedliwość boża i ludzka prędzej lub później ściga winnych... Dixi. Życzę ci tego, na co zasłużysz, bywaj zdrów! Gdy pan Florian powrócił za Bug do wdowy i rozgościł się znowu w oficynie, długo nie było go widać na pokojach; przysyłała po niego pani domu parę razy, ale się namyślał, nim nareszcie poszedł powolnym krokiem do kasztelanowej. Przestrogi wuja, heroiczne lekarstwo poskutkowało mocno, pan Florian pomiarko— wał się i rad był istotnie dwór, stolicę i ich nieprawości porzucić; jakaś niespokojność go opanowała. Spojrzawszy nań tylko, kasztelanowa zmiarkowała zaraz, że wyprawa nie poszła najlepiej. — Już waćpana nie pytam — odezwała się — bo widzę z twarzy, żeś albo z niczym, albo ze złym powrócił. — Ani jedno, ani drugie — odparł pan Florian — nie mogę powiedzieć, by z niczym, a trudno mi wyznać, że z dobrym, at ni to, ni owo, złego też nie ma. — Cóż tam przecie przynosisz, bądź waćpan szczery. — Kasztelana nie ma w Wólce, sama tam tylko matka, obłąkana, która się go spodziewa; widzenie jej przejęło mnie strachem i — prawdę rzekłszy — litością. Spodziewa się co dzień męża, który zmarł przed kilkoma latami, i pana kasztelana; dla syna buduje dom, roi o jego losach świetnych i wielkości. Zdaje mi się, że familia o nim wie, ale mówić nie chce. Gdym zaproponował układy, odpowiedzieli mi tak ostro istotnie, że nawet powtórzyć bym tego nie śmiał. — Mów waćpan wszystko, wiele słyszałam w życiu — rzekła kasztelanowa z uśmiechem — nie zlęknę się i nie zmartwię. — Odpowiedzieli mi, że w dobrą wiarę układów tych ufności nie mają, że chcesz pani tylko dowiedzieć się o nim, aby go łatwiej zgubić... i że z panią w traktaty wchodzić niepodobna... Kasztelanowa zarumieniła się. — Może mieli słuszność — rzekła. — Cóż więcej? — Reszta — odpowiedział pan Florian — była dla mnie; miałem i ja kąsek smaczny do przełknięcia. Kasztelanowa szydersko prawie spojrzała nań i zrozumiała, że tym razem nie kłamał. — Ciężka to była misja — dodał pan Florian. — Drugi raz bym się jej nie podjął, zwłaszcza wiedząc, że tam wuja mojego znajdę, który jest najstraszniejszym weredykiem, jakiego ziemia nosi! Niech go kaci porwą! — Nie powiedziałeś im też waćpan, że odrzucając układy, zmuszą mnie do jeszcze prędszej zemsty, bo się przecie z położenia fałszywego wyzwolić potrzeba? — Przyznam się pani, żem języka w gębie zapomniał, tak mi tam głowę myto. — O, biedny panie Florianie! Więc koniec końcem co? — Zdają na losy i Boga rozwiązanie sprawy. — Niechże ją Bóg i losy rozplączą! — marszcząc brwi dodała kasztelanowa. — A la guerre comme ? la guerre, przecież są ludzie, co szukać umieją i znaleźć potrafią. Słowa te, jakiejś tajemniczej groźby pełne, tak przeraziły pana Floriana, że odsiedziawszy tydzień w oficynie milczący, pożegnał kasztelanową i wybrał się pod pozorem pilnych spraw do Warszawy. Kilka miesięcy upłynęło od opisanych wypadków; w położeniu osób należących do naszej powieści nic się prawie nie zmieniło; stan tylko pani Krzysztofowej nieco się pogorszył. Od niejakiego czasu widocznie pochmurniała, niecierpliwiła się, że dom był już z gruba dokończony, co dzień dopytywała pana Baltazara, kiedy goście nadjadą. Pan Baltazar milczał, lecz w końcu postanowił powoli próbować wywieść ją z błędu. Zwykle potakiwał jej milczący, teraz począł stopniami starać się o sprostowanie jej wyobrażeń. Nie było to łatwe ani nawet tak bardzo potrzebne, ale pan Baltazar czuł, że sam zwariuje, jeżeli dłużej tak rzeczy zostaną. Wziął się więc do tej niewdzięcznej pracy, niewdzięcznej, gdyż pani Krzysztofowa, uśmiechając się, zostawała przy swoim, a jeśli na chwilę zamyślona umilkła, zdając się przekonaną, nazajutrz nie było śladu, nie pamiętała nic — powracała do swych marzeń. Pan Baltazar się nie zrażał. — Kochana bratowo — rzekł jej jednego rana — pani z tego przywiązania do syna roisz sobie, że on jest szczęśliwy, a tak wcale się nie ma: ożenienie ze złą kobietą zgubiło go. Całą tę historię ukrywaliśmy przed panią, ale nareszcie trzeba, żebyś pani wszystko wiedziała, aby tego nieszczęśliwego człowieka pocieszyć. — Jakiego nieszczęśliwego! — Ano, syna, pana Adama. — Co mi waćpan mówisz? On musi być szczęśliwy, na tośmy go oddali O... — Ta pani, co się nim opiekowała, zmarła — rzekł Baltazar. — Ta, z którą się ożenił, zerwała z nim, musiał uciekać, tuła się biedny, sierota. Pani Krzysztofowa pogniewała się mocno. — Idź mi waćpan precz z oczu z takimi kłamstwami! — zawołała. Pan Baltazar zamilkł i odszedł. Ale w kilka godzin służąca przybiegła do niego oznajmiając, że pani była chora, że płakała czegoś i że może by należało posłać po lekarza do Kodnia. Pan Baltazar pobiegł i zastał ją na modlitwie, ale się przeraził zmianą twarzy straszliwą, a w kilka godzin stała się niepodobną do siebie; nadzieja, która ją trzymała przy życiu, została zachwiana; uśmiech, spokój, blask oczu, pogoda czoła — wszystko to zmieniło się i zgasło, twarz była znękana, lada, oczy wypłakane, kobieta, zgarbiona, drżąca, biedna. Baltazar poskoczył ku niej z uczuciem litości i przestrachu. — Co to jest bratowej? — zapytał. — Nic, mój bracie — odpowiedziała — nie wiem, ot coś, ale mi się jakoś mąci w głowie, czuję, że mi czegoś bardzo źle. — Może by bratowej esencji, coś uspokajającego. — Modlitwa, mój bracie, to najlepsza esencja. Głos, którym te słowa wymawiała, był tak różny od przybranego w ostatnich czasach, że przestrach Baltazara wzrósł jeszcze bardziej: łzy nabiegały jej ciągle do oczu. — Nie wiem — dodała — dobrze nie pamiętam, coś mi to waćpan z rana mówił, że pan Adam, mój syn, jest nieszczęśliwy bardzo, że się tuła. Czy mi się to może przydało tylko? Powiedz! Miałażby to być prawda? Pan Baltazar w ciężkim się znalazł położeniu; boleść ta tak go zmięszała, że nie wiedział, czy ją w pocieszającym utrzymywać błędzie, czy mówić prawdę całą: wyrzucał już nawet sobie, że jej mówił o synu... że pragnął jej tę szczęśliwą zdjąć z oczu ślepotę. Zmięszał się i zamilkł. — Mów, mów, mój bracie! — dodała. — Ja chcę wiedzieć prawdę, mnie się zdaje, żem ja przez jakiś czas bałamuciła, darujcie mi: wiecie, co cierpiałam. Mów, mów, śmiało! — Kochana bratowo — rzekł nieśmiało stary żołnierz — powiedzcie wy mi naprzód, ile wiecie o synu, na czym się kończy dla was jego historia, potem ja wam resztę choć łzami dopiszę. — Otóż to bieda — rzekła smutnie pani Krzysztofowa spuszczając oczy — że ja jakoś teraz niewiele przypomnieć sobie mogę: zdaje mi się, jakbym długo spała, roiła o czymś i dopiero się obudziła... Chodzą mi po głowie jakieś czarne i białe postacie, nie mogę sobie nic uporządkować. Przez litość nad starą pomóżcie mi! Nic dobrze nie pamiętam. Wyciągnęła ku niemu białą swą maleńką rączynę chudą, drżącą, a pan Baltazar, ucałowawszy ją ze łzami, poczuł, że mu tchu do mówienia zabrakło. Tak mu się teraz wydawała inną, tak zmienioną, smutną, że przed własnym dziełem cofał się przerażony i trwożył. Co tu było począć? Kłamać czy mówić prawdę? — Nie umiał sobie poradzić. Pia fraus zdawała mu się koniecznością i występkiem razem, na świętą prawdę brakowało odwagi. — Kochana bratowo — odezwał się — uspokójcie się tylko, połóżcie, nabierzcie sił, a ja wam tę historię całą opowiem, ale choć nie dziś, nie dziś, na to potrzeba więcej zdrowia i męstwa. — To tak jakbyś rzekł, że tam jest dużo do przecierpienia. — Nic dziś nie powiem. — Powiedziałeś już wszystko — szepnęła Krzysztofowa cicho. — Niech Bóg ma miłosierdzie nad nim i nade mną! — I rozpłakała się biedna. — Jeśli bratowa czuje się źle, może by kazała posłać po doktora? — Po doktora nie — odpowiedziała — ale księdza bym zobaczyć rada. — Ksiądz jutro i sam przyjedzie — rzekł Baltazar — bo co wtorek ze mszą świętą przybywa, a jutro... — No, to poczekamy. Widoczne było nagłe jej oprzytomnienie, ale im bardziej się jej przypatrywał pan Baltazar, tym się nim więcej przerażał. Jakieś przeczucie mówiło mu, że po długim obłąkaniu mogło to być znakiem niedobrym. Całą noc spędził chodząc, dowiadując się, śledząc, co robiła; położyła się w łóżko staruszka, ale siedząc w nim odmawiała pacierze i dopiero nad rankiem usnęła. Nazajutrz chciała wstać, ale jej sił brakło; duch, co ją trzymał dotąd, uszedł, a sztuczne podbudzenie i ży— cie to fałszywe wyczerpało ją tak, że teraz od razu, bez przejścia, uczuła się całkiem bezsilną. Przed południem nadjechał proboszcz, przywołano go do łoża, gdyż żądała się spowiadać, a gdy dopełniła tego obowiązku, znacznie się uspokoiła. Proboszcz także był wylękniony tym uzdrowieniem umysłu tak nagłym i osłabieniem niezmiernym ciała. Pan Baltazar smutny przypadł do niego na radę, obwiniając się o niegodziwe przyczynienie do straty złudzeń, które ją przy życiu trzymały. — Mówić prawdę czy kłamać? — zapytał. — Jako duchowny nie mogę nigdy poradzić fałszu — rzekł ksiądz — ale jako człowiek życzyłbym milczenie; dziś już może za późno, wola boża, bądź co bądź, niech wie, jak rzeczy stoją, osłódź tylko, o ile się da, ten kielich goryczy. Po południu wezwano do łoża pana Baltazara; przywlókl się jak winowajca, smutny i pogrążony. — Otóż, mój bracie — rzekła zobaczywszy go — usiłowałam sobie wszystko przypomnieć o ile sił. Wiem, że Adam był nieszczęśliwy z żoną, że się rozstać mieli, ale dalej nic już sobie nie przypominam. — Kochana bratowo — odparł Baltazar — krótko ci tylko powiem, że się z tą kobietą rozstali, że ona go prześladuje, że uciec musiał i musi się ukrywać przed jej zemstą, że jest w istocie bardzo biedny. Umyślnie zamilczał o zabójstwie Francuza. — Gdzież on jest? Gdzie jest? — spytała matka zrywając się. — Był nawet tutaj — rzekł pan Baltazar — ale jakoś, ale... — Tu uczuwszy potrzebę niewyjawiania całej prawdy, dodał: — Ale się nie śmiał pokazywać. — Tak, oszczędzaliście mnie, bo byłam chora, ale teraz, gdy już jestem zdrowa — bo jestem zdrowa, nieprawdaż? — wszakżebym go mogła zobaczyć? Pan Baltazar się zawahał. — Gdy bratowa odzyszczesz nieco siły, spodziewamy się go tutaj... — Ale niechby to było zaraz... ja mam siły, wiele... zobaczycie, ja wstanę. Przestraszony Baltazar powstrzymał ją obietnicą. — Pośle po niego natychmiast — rzekł — ale potrzeba cierpliwości i uspokojenia. — A, będę cierpliwa, poślijcie, niech go zobaczę! A, póki był szczęśliwy, mogłam go nie widzieć; teraz, gdy biedny, jam jedna, co go przytulić powinnam i osłodzić niedolę. Stary żołnierz wyszedł, ocierając oczy i przyrzekając, że pośle zaraz po niego. Posłano w istocie po kasztelana z kartką pewnego posłańca. Tymczasem zbliżał się wieczór, a gdy w parę godzin przywołano znowu pana Baltazara, chora miała widocznie bardzo silną jakąś gorączkę: jedna myśl snuła się jej ciągle po głowie i powtarzała na ustach: — Ja się go muszę doczekać, ja go muszę zobaczyć. Ilekroć drzwi skrzypnęły, przeszedł ktoś, pies na podwórzu zaszczekał, zrywała się i pytała o niego, patrzyła rozpaczliwie na wchodzących. Ale przy największym pośpiechu kasztelan ledwie mógł być nad rankiem, bo z chaty leśniczego, około której uwijało się wiele ludzi, radzono mu się przenieść do szlacheckiej osady o mil trzy od Wólki. Noc była ciężka do przebycia, stan chorej się pogarszał, o północy przyszło znowu toż samo obłąkanie, z tą różnicą, że co chwila już spodziewała się męża i syna, ale nie tryumfujących i szczęśliwych w orszaku dworzan, ze świtą, tylko prześladowanych, gonionych i ściganych przez nieprzyjaciół. Ksiądz, który pozostał na noc na wielkie i usilne prośby pana Baltazara, we— zwany około drugiej po północy przez samą panią Krzysztofową pośpieszył z modlitwą, która się zmieniła wkrótce na nabożeństwo przy konających i zakończył ją Anioł Pański. Świtało, gdy z uśmiechem na ustach, pytając o męża i syna, staruszka Bogu oddała ducha. Leżała już z krzyżykiem w dłoni na tapczaniku, gdy wózek się zatoczył i kasztelan nadjechał. Nikogo nie zastawszy w ganku, wszedł do izby pierwszej i z progu ujrzał głowami do obrazu Chrystusa zwrócone ciało, przy którym kilka świec jarzących płonęło, a ksiądz stojący w komożce i stulę czytał nad nim modlitwy. Pochylił się pan Adam i padł, jak stał, w progu na kolana; przybył za późno po ostatnie błogosławieństwo matki, ale mógł choć twarz jej, uświęconą wyrazem spokoju, jaki wkłada śmierć na ludzkie oblicze, zobaczyć raz jeszcze. Dziwna rzecz, że rysy, które choroba tak szybko była zmieniła i uczyniła bladymi, wyniszczonymi, zgon znowu przywrócił do pierwszego stanu, do pogody anielskiej, ubrał je w uśmiech, otoczył aureolą męczeńską. Nie było na nim śladu cierpień, był wyraz błogiego spoczynku jakby po ciężkim znoju, zdawała się spać lekko i marzyć błogo. W chwili gdy pan kasztelan upadł na kolana w progu, szmer się zrobił jakiś, kilku ludzi niepozornych weszło w ganek, kilkunastu otoczyło domostwo; pan Baltazar przerażony postrzegł, że pachołkowie zabierali się ująć pana Adama, którego ktoś zdradzić musiał. Dekret zaocznie ferowany skazywał go za zabójstwo popełnione na Francuzie na karę główną, ale spełniony dotąd być nie mógł. Gdy kasztelanowi sługa sądowy wręczył papier z pieczątką i oznajmił, że go przytrzymuje, pan Adam, wielką zdjęty boleścią, nie drgnął nawet, życie zdawało mu się obojętnym. — Weźmiecie mnie sobie po pogrzebie — rzekł — jeśli gwałtu nie chcecie robić. Potem wszystko mi jedno, co się ze mną stanie... Ludzie mieli trochę litości, a może trochę względu na nieszczęśliwą rodzinę, otoczono tylko dwór, pilnując pana kasztelana, który przy ciele matki pozostał aż do wyprowadzenia go z Wólki. Gdy orszak pogrzebowy ruszał z podwórza, pachołkowie na drugim powozie wywieźli pana Adama do grodowego więzienia. Baltazar i Kasper pośpieszyli za nim z kościoła zaraz, nie kryjąc przed sobą niepokoju o los nieszczęśliwego, nad którym dekret mógł być spełniony, nimby potrafiono o zmianę jego i nowy sąd należyte poczynić starania. Nieprzyjaciele mogli wymóc ten pośpiech, aby się go pozbyć i ułaskawienie niemożliwym uczynić. EPILOG Łatwo się dorozumieć, czyim staraniem kasztelan był ścigany i ujęty. Krystyna nie zasypiała, pragnienie zemsty z każdym dniem w niej rosło i niecierpliwszym się stawało nasycenia; użyła ona wszelkich środków dla odkrycia pobytu męża, rozsyłała zręcznych szpiegów, wyśledziła na ostatek schronienie jego i zmusiła prawie władzę wykonawczą do uwięzienia. Jakkolwiek skazany zaocznie, banita, kasztelan, jak wielu innych, mógł mieć wszelką nadzieję zmiany wyroku i ułaskawienia; przykładów podobnych było wiele, sprawa odsądzona była bez obrony z jego strony, pod naciskiem nieprzyjaciół i wpływem przemożnej rodziny; ale wcale inaczej mogła się wydać sędziom bezstronnym przy pilniejszym rozbiorze towarzyszących jej okoliczności, które popełnienie zabójstwa poprzedziły. Nikt go też po tym wyroku ścigać nie myślał ani się upominać o jego spełnienie, oprócz zajadłej na zgubę jego żony; nikt nawet zrazu przypuszczać nie chciał, aby dekret ten mógł być wykonanym, do ostatniej chwili niebezpieczeństwo nie było widoczne. Rzadko podobny wyrok spełniał się na szlachcicu, a tym mniej na dygnitarzu, człowieku imienia głośnego, za przewinienie w sprawie honorowej, w obronie czci własnej. Znalazły się zawsze wpływy, instancje, poparcie silne, które albo przesądzenie sprawy, albo ułaskawienie królewskie wyrobić mogły. W niektórych okolicach kraju nie pamiętano już kary głównej domierzonej na szlachcicu, a więzienia nawet przeznaczone dla szlachty stały pustkami od dawna. Nie żeby zbrodnie bezkarnie uchodzić miały, ale w istocie zuchwałe występki stały się rzadkie, a boje, wyzywania, rany, a nawet zabójstwa między szlachtą nie mogły się uważać za rozmyślne morderstwa, raczej za walki, które były wszędzie w obyczajach czasu, w zwyczaju, który im wcale inny nadawał charakter. Podstępnych zaś czyhań, zasadzek i mordów na bezbronnych, można powiedzieć, nie było przykładu, szczególniej za Stanisława Augusta, gdy coraz do spokojniejszego nawykano życia. Gdy takim jak tu wypadkiem trafiło się, że więźnia przywieziono do grodu, często nie wiedziano, co z nim począć. Szlacheckie wieże wszędzie winny być były oddzielne, odsiadywano je gdziekolwiek, bo to, co się dawniej zwało nimi, mało gdzie już było mieszkalne. Jedne zajęto na archiwa, drugie wody zalały lub gruz zasypał. Staraniem potajemnym kasztelanowej zawieziono pana Adama do Brześcia; ale tu też zamczysko stare, u ujścia Muchawca i Bugu wystawione dawno, było upadło, a wieża, w której sadzano szlachtę, obaliła się. Wcześnie jednak zapobieżono temu niedostatkowi, wyprosiwszy izbę sklepioną w wieżyczce narożnej klasztoru księży dominikanów. Rodzina Krystyny należała do fundatorów miejscowych, mieli dla niej duchowni obowiązki dawne i choć za wstrętem, musieli ulec naciskowi, ustępując na więzienie komnaty z dawna nie zajętej, opustoszałej, ale położeniem swym warownej, z której więźniowi wymknąć się nie było łatwo. Sam klasztor w pośrodku miasta od przypadkowej napaści i gwałtownego odbicia bezpieczniejszy był niż inne miejsce ustronne. Wszystko zdawało się zręcznie, zawczasu obmyślane, szeptano nawet z cicha między mieszczany, że kata umyślnie pocztowymi końmi sprowadzono z Warszawy (co było dotąd bajką), że urząd ujęto i z wykonaniem wyroku nie miano się ociągać, aby nie dać czasu do starań i zabiegów rodziny O..., która dla uniknienia wstydu, jaki na nią też spadał, mogłaby ująć się za imiennika swego. Gdy z jednej strony stała mściwa i nieubłagana kobieta, chcąca się pozbyć człowieka nienawistnego, mająca za sobą całą rodzinę swą w kraju prawie wszechmocną wpływami i stosunkami, z drugiej stał on sam, opuszczony od wszystkich, nie mając za sobą nikogo prócz kilku ubogich krewnych. Jedno imię, które nosił, słabą czyniło nadzieję, że familia, co je z nim dzieliła, coś by dlań mogła uczynić; na nieszczęście, składała się ona podówczas z kasztelana, którego znamy, zdziecinniałego i umiejącego tylko kłaść pasjans i słuchać dworskich plotek, z dwóch jego synowców, zbyt młodych, by jakie znaczenie mieć mogli, obu zresztą żyjących za granicą, nareszcie ze starego bardzo stryja pana wojewody, który liczył już lat dziewięćdziesiąt kilka wieku i z łóżka przechodzi tylko na krzesło, a z krzesła na łóżko. Obrońców więc honoru imienia prawie nie było, gdy wrogowie liczyli się na seciny. Krystyna, której wiejska rezydencja o mil tylko dziesięć od Brześcia oddalona była, zbliżyła się podobno do miasta skrycie, w zamiarze czuwania nad swą ofiarą, aby się jej z rąk nie wyśliznęła. Tak przynajmniej w mieście rozpowiadano. Gdy pana Adama wywieziono z Wólki pod silną strażą, pan Baltazar, odmłodzony niebezpieczeństwem krewnego, ruszył konno do Kodnia za pogrzebowym orszakiem. W sąsiedztwie nieboszczyk Krzysztof i jego rodzina między szlachtą mir miała wielki, poważano stolnikiewicza, kochano Baltazara, ceniono poczciwego Kaspra, użalano się nad losem pana Adama, nie znając go. Dzieje nieszczęśliwej rodziny jeszcze bardziej ku niej serca wszystkich skłaniały. Wiedziano, że Adam był prześladowany przez możną familię, a serca szlacheckie oburzyły się przeciwko przemocy gniotącej bezbronnego człowieka: nie pierwszy to był przykład podobny. Pogrzeb pani Krzysztofowej z powodu wypadku, który go poprzedził, stał się zjazdem burzliwym i naradą w obronie Adama więcej niż pobożnym obrzędem. Ciało nieszczęśliwej matki na katafalku, zimny ten trup przemawiał wymownie za synem, broniąc jeszcze dziecka swojego. Gdy w czasie nabożeństwa w kościele ksiądz Innocenty, przyjaciel dawny domu państwa Krzysztofostwa, wziąwszy asumpt ze świeżego wydarzenia przemówił do obecnych i gwałtownie wystąpił przeciwko magnatom uciskającym biedniejszych, prześladowaniom i przemocy tych, co się panami bracią zowiąc, w istocie panami tylko być chcieli, wszystkie piersi zawrzały i dłonie zadrgały. Wychodząc z kościoła, postanowili już przytomni nie dopuścić gwałtu, użyć środków, ażeby mu zapobiec. Szło nie o jednego człowieka, ale o całą szlachtę drobną, skrzywdzoną tą procedurą wyjątkową i doraźną w jego osobie. W zajezdnym domu oczyszczono stajnię i przybrawszy ją w gałęzie sosnowe, posypawszy piaskiem podłogę, urządzono stypę pogrzebową. Gospodarzyli na niej Baltazar i Kasper, ugaszczając, jak mogli i umieli, panów braci; ale wkrótce dla pilnej potrzeby Baltazar odjechał do Brześcia, a Melchior go zastąpił przy tej smutnej uczcie. Potrzeba było stać na straży, aby wyroku nie spełniono nagle, dlatego jeden być musiał w Brześciu i czuwać, gdy drudzy naradzali się, co dalej począć, i kilku zaraz wysłano na trakty różne dla pilnowania, aby mistrz, którego wieźć miano z Lublina lub Warszawy, nie był dopuszczony do Brześcia. Popłakawszy nad nieszczęśliwą Krzysztofową, oddawszy słuszną cześć zacnemu jej mężowi, szlachta wzięła się na serio do rady, co począć, aby dekretu egzekucji nie dopuścić. Najstarszy wiekiem, najpowszechniej szanowany, imć pan starosta Hański prosił tedy o głos w sprawie i otrzymał go; uciszyli się wszyscy. Wstał, poważnie kłaniając się dokoła, pogładził wąsa, odchrząknął i tak rzecz wytoczył: — Miłościwi panowie a bracia. Smutny nas tu obrzęd sprowadza, ale smutniejszy jest jeszcze los syna tej nieszczęsnej matki, którąśmy na ramionach naszych na wieczny spoczynek odnieśli. Nie będę się rozszerzał nad nim i żywotem jego, rzecz to wedle mnie podrzędna: to pewne, że na haniebną karę główną nie zasłużył, że dekret nań ferowano pod naciskiem familii możnej, zaocznie, i sądzono go niesprawiedliwie. Zanosi się na to, że ucisk ów, który wywołał sąd, chce zmusić do wykonania go i rozlać krew niewinną. Nie pierwszy to casus taki, ale jednak dawno prepotencja mag— natów na nic się już podobnego nie ważyła. Nie idzie tu o jednego O..., kość z kości naszych, ale w nim o nas wszystkich. Miecz, co mu zetnie głowę, każdy z nas na karku poczuje; bronić jego jest to bronić siebie od sromu. Zatem wnoszę primo, że tu nikt obojętnym pozostać nie może ani się wymawiać i że necessitas urget, aby chwili jednej nie tracić. Widać to z ruchów i chodów prześladowców pana Adama, iż nie chcą dać czasu do rozmysłu i działania, ale ich machinacje prędkością naszą zwalczyć powinniśmy. Niechże szlachta podlaska pokaże, iż się panów nie lęka, i jako niegdyś za Zygmunta Starego przeliczy się, a powie, iż z jej zastępu żartować sobie nie wolno. Zwą nas szarakami, ale sprostamy karmazynom, mości panowie, gdy o poszanowanie praw naszych idzie, ani się damy bezbronni rzezać i wlec na rusztowanie dla pańskich fantazji. — Górą nasi! — zawołał głos z głębi. — Święcie mówi starosta... wszyscy za jednego... każdy z nas obowiązany... a tu się prawo łamie dla prywaty! Nie dać się, mociumpanie! — Nie dać, powtarzam — rzekł starosta — nie dlatego, aby się z prawa wyłamywać, bo kto winien, ten pokutować powinien, ale że tu prawo kończy się dla zbytków niewieścich. Niech sądzą jak należy, ale nie podchwytkowo. Więc, wszyscy, jako stoimy, jedziemy do Brześcia, legniemy obozem pod dominikańskim klasztorem i zobaczymy, czyli śmieć będą w oczach naszych swej chciwości na krew naszą dogodzić. — Święte słowa pana starosty! Nie tracąc chwili — przerwał drugi — na koń, na bryczki i do miasta! Hałas wszczął się wielki tedy i ławy runęły, bo się wszyscy rzucili do drogi; ale gdy przyszło pod noc jechać niedobrymi ścieżkami, ten i ów do ranka odkładać myślał, niektórzy chcieli wstępować do domów, aby się żonom oznajmić, inni projektowali księżyca czekać, inni aż do ranka, tych konie były pomęczone lub ludzie popici: o mało z wielkiej chmury na małym nie skończyło się deszczu. Widząc to poczciwy Kasper wlazł na ławę i przemówił do braci: — Mili panowie a bracia, nie zapominajmy, że tu o żywot chodzi, że każda godzina opóźnienia może być niepowrotną zgubą dla nieszczęśliwego więźnia, że mamy ratować opuszczonego od wszystkich, na którego się wysila zemsta niewieścia; więc kto brat szlachcic, a ma serce, siądzie czy na wóz, czy na koń i wymawiać się nie będzie niczym, verbum nobile. Ozwało się verbum nobile i teraz już spokojnym być było można, że je każdy dotrzyma, choćby pieszo iść miał: infamią bowiem pachniało zemknąć, gdy się rzekło słowo. Jakoż poradzono sobie i pozabierali się wszyscy po kilku na wózek, inni konno lub służąc sobie sami za woźniców, a droga do Brześcia przez całą noc pełna była gwarnie i tłumnie płynącej tam szlachty., W liczbie stypowych gości, domyślając się może tego wypadku, kasztelanowa miała kilku swych zauszników; ci z początku zmiarkowawszy, jaki obrót brały rzeczy, wysunęli się zawczasu i pobiegli dać znać pani kasztelanowej, jak groźno szlachta stawić się myślała. Krystyna bawiła na folwarku parę mil tylko odległym od Brześcia, gdzie się jej nikt nie domyślał. Klient ich domu trzymał te dobra od dawna od Sapiehów; skryła się u niego, będąc zaledwie jemu i żonie znaną, inni ją tam mieli za daleką krewną z Ukrainy. Nie wychodziła prawie z kilku pokojów, które jej ustąpiono na mieszkanie, ale z tej kryjówki kierowała wszystkim, co się działo w Brześciu; wysyłała swych dworaków na zwiady ł miała wiadomość o najmniejszym ruchu w okolicy. W niedostatku pana Floriana i kuzynka, którego porzuciła uważając go za niedogodne do tej roboty narzędzie, pani Krystyna innych dobrała sobie pomocników, w istocie stosowniejszych do tego rodzaju roboty. Stary zaschły prawnik, Rusin imieniem Platon Rozwarski, którego zwano, z powodu jakiegoś przysłowia powtarzanego przezeń, Serduszko, i olbrzymiego wzrostu rębacz sejmikowy, osiwiały w usługach partii rodzinie służącej, Maciej Zabrzycki, pospolicie znany pad imieniem Matiasza, kilku zawadiaków pod jego rozkazami zostających składali teraz dwór kasztelanowej, nie licząc w to adherentów w samym Brześciu, różnymi sposoby pozyskanych. Prawdą było, że kasztelanowa, nagląc wykonanie wyroku, spotkała wielką trudność w braku człowieka, który by się podjął krwawego wymiaru sprawiedliwości. Potrzeba było w istocie posyłać do Lublina lub do Warszawy, co znacznie mogło opóźnić, a nawet zachwiać dekret, o którego kasatę się domagano. Starania poczynione były w wielkiej tajemnicy, posłańcy wyprawieni, a Krystyna niespokojnie oczekiwała wiadomości o skutku swoich zabiegów, gdy ze stypy zjawił się wyprawiony szlachcic i późną nocą przybywszy wpuszczony był do pokoju, w którym przy jarzących świecach przechadzała się samotna kobieta, trawiona nienawiścią. Ostatni rok ze świeżej jeszcze i wdzięcznej pani nagle uczynił ją podstarzałą, żółtej cery, wychudłą i zwiędłą, tak że nawet rozpłomieniony kuzynek w końcu stygnąć w zapałach dla niej poczynał, choć go jeszcze dowcipem i zalotnością przy sobie trzymała. Ale skoro ją opuszczał ulubieniec, i ona też zaniedbywała się, a naówczas ślady przychodzącej starości coraz wyraźniej wypiętnowywały się na jej licu zniszczonym namiętnościami. W tej chwili jedną zemstą pałała i twarz jej mia— ła wyraz groźny i straszliwy: świeciły oczy rozognione wśród oblicza zżółkłego troską, a marszczki przerzynały czoło i fałdowały policzki wypalone dwoma jakby wykrojonymi na nich rumieńcami. Strój mało okazywał starania o podobanie się... cała postać malowała dumę obrażoną, podnieconą aż do wściekłości. Gdy szlachcic wszedł kłaniając się do kolan, Krystyna podeszła ku niemu żywo. — Cóż tam nam waćpan przynosisz? — spytała z miną królewską. — Rad bym co najlepsze — odpowiedział szlachcic z nowym ukłonem — ale nie zawsze się to wiezie, co by człek pragnął... ot, i teraz... — Cóż się tam stało? — rzekła kasztelanowa dumnie. — Nic dotąd, chwała Bogu, ale się lękam mocno, by z tego co nie urosło niedobrego. Szlachta, jaśnie wielmożna pani, zgromadziła się tłumnie na pogrzeb i stypę nieboszczki matki pana O...; wszystko to krewni, koligaci, przyjaciele; ksiądz przemówił gorąco z ambony, porwało się to wszystko jak wicher lecieć do Brześcia i stanąć w obronie brata, zasłaniając go od ucisku... Gdy ja tu, oni tam zapewne już miasteczko zalegają i klasztor otoczyć musieli... Sprzysięgli się, że go nie dadzą. Kasztelanowa zagryzła usta, chusteczkę, którą trzymała w rękach, zaczęła miąć i szarpać, spojrzała bystro na szlachcica, jakby wymiarkować chciała, czy ją zrozumie, potem pomiarkowała się, że z nim w rozprawy wdawać się byłoby dla niej uwłaczające, i rzekła: — No, to nic jeszcze: przyzwij tam waćpan do mnie pana Platona i Matiasza, naradzimy się z nimi, co począć, a sam bądź w pogotowiu do podróży, gdyby potrzeba wypadła. Dziękuję za pilność. Nie zdradziwszy swej myśli, odprawiła go tak, a po odejściu westchnęła ciężko i zadumała się; po chwili jednak otrzęsła głowę, jakby z niej zrzucała ciężar jaki, i gdy suchy, maleńki Platon z ogromnym Matiaszem weszli do izby, wypogodziła twarz na ich przyjęcie. Platon przezwany Serduszkiem był drobny człowieczek, w kabłąk zgięty od pracy nad piórem i stolikiem, niemłody już, niepozorny i pokorny. Czy nawyknienie, czy choroba sprawiły, że lewe oko prawie ciągłe trzymał zamknięte, drugim także niewesoło i niezbyt śmiało poglądając. Ręce trzymał na wygarbionym grzbiecie lub w tylnych kieszeniach fałdziastej kapoty, wąskim pasikiem ujętej. Matiasz miał postawę swego rzemiosła, ramiona szerokie, pierś wydatną, nogi ogromne, ręce olbrzymie, czerwone i jakby napęczniałe, łysinę świecącą, wąs wyczerniony sterczący... Spod brwi nawisłych, wpół siwych, błyskało oko wypukłe, niebystre, ale nużące wejrzeniem twardym i upartym, które ścigało nieprzyjaciela. Matiasz stawał jak Kolos rodyjski, a jedną ręką zwykle pod bok się ujmował. Cicho przysunęła się do nich kasztelanowa. — Słyszeliście panowie — rzekła — co się to dzieje? Zuchwała szlachta chce się opierać spełnieniu wyroku sprawiedliwości: hurmem, słyszę, rzucili się Podlasiacy na Brześć i mają opanować miasteczko, aby nie dopuścić kary nad zabójcą. Cóż to? Czyż już prawa nie mają poszanowania u nas? Czy wracają te czasy, gdy mordować po drogach i po miastach wolno było bezkarnie? To rzekłszy, zatrzymała się chwilę. — Za pozwoleniem jaśnie wielmożnej pani — rzekł Serduszko — nie trzeba rzeczy brać gorąco, ale z flegmą... z flegmą... Jeszcze się nic nie stało... Szlachta może się rewizji dekretu domagać... a my możemy starać się o jego spełnienie; mocniejsi jesteśmy od niej, bo stoimy na prawnym gruncie... wszystko mamy za sobą. — Ale przemoc? — A hałasowali mocno? — spytał Serduszko. — Zdaje się — odparła kasztelanowa. — Lecą tłumnie. — To dobrze szepnął prawnik — wykrzyczą się, wyhałasują i po jednemu cicho do domów popowracają. Potrzeba tylko wytrzymać ich, wolno rzecz prowadzić, znudzić; ręczę, że skorci ich do duszyczek powrócić, a my naówczas swojego dokonamy... Jużciż, rok w Brześciu nie będą stać na straży, a my możemy czekać... wypatrzyć chwilę. Oni rachują na natychmiastową robotę, przeszkodziliby jej, gdyby zaraz do tego przyszło, zwleczem et videbimus. Serduszko. Pogłaskał się po twarzy, jakby się za swój rozumek pieścił, pan Platon, a Matiasz odchrząknął i dodał: — Dobrze mówi, jak mego Pana Boga kocham, poczekać; przy czym i influencji użyć nie zawadzi na szlachtę i ubocznych, bo i ci nie są do pogardzenia: jednych czarką, drugich polowaniem, innych muzyką i groszem można ściągnąć z placu, niejednego przegonić strachem, a gdy się oczyści z tej hałastry, dobrać dnia... i wykona się, co święta sprawiedliwość każe, jak mego Pana Boga kocham! — Dobrze radzi Herkules — rzekł Platon śmiejąc się — głowa nie dla proporcji; nie od rzeczy będzie użyć wszelkich środków ku odciągnieniu. Nade wszystko zaś powoli, z flegmą... nie śpiesząc... To nam da czas brachium iustitiae, wulgo mistrza, sprowadzić... Potem, gdy się dzionek upatrzy, niech się winowajca wyspowiada i idzie rachunek oddać Panu Bogu za swe zbrodnie. — A zatem — odparła Krystyna — zwlecze się to znowu nie wiedzieć jak długo i ja będę musiała w niepewności pozostać. A nuż w Warszawie poskoczą do króla o glejt i wyjednają... — Wielmożna pani dobrodziejka — rzekł Platon — wiedzieć o tym powinnaś dwadzieścia cztery godziny wprzódy, to się egzekucja przyśpieszy, aby glejt przybył jak łyżka po obiedzie. Zresztą — dodał prawnik — znając naturę ludzką, można śmiało ręczyć, że nad parę dni owo oblężenie szlacheckie nie przeciągnie się; ogłodzeni, wytraciwszy się z grosza, zatęsknią do domu, do dobrodziejek swych, do gospodarstwa... i pojadą. Kasztelanowa nic nie odpowiedziała. — Ja summo mane jadę do Brześcia — rzekł pan Platon — aby tam kierować całą sprawą; pan Matiasz zostanie tu na wszelki przypadek, straż trzymając, boć o wszystkim i o bezpieczeństwie pani myśleć nam należy; kilku szlachty z Herkulesem nie zawadzą. W Brześciu mamy Żeleźnickiego... i resztę... Na tym skończyła się narada, a kasztelanowa dopełniła ją myślami, które snuła do późnej nocy. Wieść o porwaniu i przewiezieniu Adama O... do Brześcia poprzedziła w miasteczku jego przybycie. Tłumy mieszczan, Żydów i obywateli okolicznych czekały już u bram klasztoru dominikańskiego na przybycie więźnia, ale przewidując tę ciekawość, zatrzymali się przewodnicy do mroku i gdy już ciżba się rozchodzić poczęła, bryczka pędzona żywo wpadła w otwarte wrota na dziedziniec klasztorny, który natychmiast zamknięto. Jermaszka, który postanowił nie odstępować pana swego do ostatniej chwili, wcisnął się do wozu i z nim przyjechał na miejsce: nie śmiano go odpędzać, a raz będąc przy kasztelanie, już by się był bez użycia gwałtu nie dał od niego oderwać. Czekał także pan Baltazar na przyjazd synowca, zetknąwszy się wprzódy z przeorem dominikańskim i kilku osobami na całą sprawę tę nieszczęśliwą mieć wpływ mogącymi. Przeorem był naówczas ojciec Hiacynt, który głosami zgodnymi mnichów wybierany już był od lat dwudziestu i urząd ten piastował z wielką powagą i zadowoleniem konwentu. Znany w okolicy ze swej uprzejmości, łagodności i dobrego humoru, ulubiony szlachcie i magnatom, w pożyciu łatwy, wymowny, ojciec Hiacynt umiał i klasztor utrzymać porządnie, i funduszami zarządzać z ekonomiką, i nie narazić się nikomu. Tym to właśnie celował on, że nikogo nie odepchnął, wszystkiego wysłuchał cierpliwie, każdą rzecz zrozumiał, a równie z małymi jak i wielkimi poradzić sobie zawsze tak potrafił, że go dobrym okiem widzieli. Gdy czego uczynić nie mógł, przynajmniej odmowę, osłodził i wyściskał tego, którego z niczym odprawić musiał. I tym razem nieprzyjemne mu było bardzo, że klasztor jego za wieżę dla banity obrano, ale zadrażnić się z możną rodziną fundatorów nie było sposobu. Wiedział ksiądz przeor, że ta powolność narazi go szlachcie i będzie powodem do hałasów na klasztor, ale się spodziewał burzę zażegnać łagodnością i znanymi sobie sposoby. Et haec facienda et alia non omittenda — było to ulubione jego przysłowie i prawidło postępowania. Izba w wieżyczce narożnej, przeznaczona dla więźnia, z dawna była opuszczona, ale dała się wprędce urządzić i uczynić mieszkalną, boć dla takiego smutnego gościa niewiele wymagano. Była to komnatka dość smutna, z jednymi tylko drzwiami od klasztornego korytarza, okrągła, z okienkiem wysoko umieszczonym i wąskim a kraciastym. Na piętrze w odpowiedniej nad nią izdebce mieścił się skład sprzętów zapaśnych i różnych rupieci; w dolnej niegdyś zamykano więźniów klasztornych za przekroczenia reguły, w wypadkach pomieszania itp. Od dawna wszakże nie była zajęta i zrzucano w niej różne zapasy spiżarniane. Oczyszczono ją jako tako, wymyto podłogę popaczoną, wniesiono stół, stołek, łóżko, dzban, misę, drzwi były zamczyste, otwór jedyny, o cztery łokcie nad ziemią, wy— chodził na podwórze klasztorne wprawdzie od muru niedaleko, ale nie na zewnątrz. Dawniej drzwiczki drugie z baszty wiodły do innego korytarza, ale te były zamurowane i zatynkowane, tak że z izby się ich nawet domyślić nie było można. Postawiwszy jedną straż w podwórzu u okna, drugą przy drzwiach w sieni, o więźnia można być było bezpiecznym zupełnie. Ksiądz przeor znajdował, że schronienie to za smutne było, za surowe nawet dla skazanego na śmierć szlachcica; ci wszakże, co je wybrali, uznali odpowiednim celowi. Łagodząc ich zbytnią w tym względzie ścisłość ojciec Hiacynt postarał się o to, aby był wilk i koza cała: o przyczynienie wygód więźniowi. Obić kazał tę ścianę właśnie, która miała niegdyś drzwi w sobie na inną sień wychodzące, kilimkiem, niestety używanym nieraz do przybierania katafalków w kościele, na łóżko dał materac i posłanie wygodne, wniósł nawet komódkę starą z jednej celi zabraną, aby cokolwiek tę pustkę podobniejszą do mieszkalnej komnaty uczynić. Ale pomimo to izba w baszcie miała fizjognomie posępną, a mała ilość światła, jaką cedziło okienko, zwiększała smutne wrażenie, które czyniła. Gdy pana Adama tu przywieziono i wprowadzono, Jermaszka do drzwi mu aż towarzyszył; myślał zrazu dać się z nim zamknąć, ale pomiarkował zaraz, iż korzystniejszym dlań być mogło zostać na zewnątrz i dobić się tylko pozwolenia wchodzenia i wychodzenia do celi, co zresztą odmówionym mu bez zbytniego okrucieństwa być nie mogło. Chciał pozawierać stosunki w klasztorze, opatrzyć miejscowość i gdyby się tylko na czasie zyskało, szukać środków wydobycia się z więzienia. Pan Adam tak był przybity w tej chwili swą niedolą, iż sam o sobie wcale myśleć nie czuł się zdolnym, biernie poddawał się temu, co z nim czynić chciano, nie stawiać oporu, milcząc i okazując jawnie zupełny na duchu upadek. Jermaszka, jakkolwiek i na nim znać było także ucisk i przerażenie, zachował całą przytomność umysłu i nie stracił zupełnie nadziei. W godzinę po przyjeździe pana Adama przeor ksiądz Hiacynt sądząc, że obowiązkiem było klasztoru, gdy dał komnatę na więzienie, przynajmniej los nieszczęśliwego osłodzić, poszedł zaraz sam domagać się, aby go wpuszczono do nowego gościa. Nie czyniono z tym wiele trudności; wiedzieli wszyscy, że byle nie dać uciec więźniowi, srożyć się nad nim nie mieli obowiązku, a myśl ta, że lada dzień straconym być miał, litość dla niego obudzała. Poszedł więc ojciec przeor i drzwi otworzył z przywitaniem zwykłym: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Znalazł pana Adama, rozciągnionego na łożu, prawie nieprzytomnym. Przystąpił bliżej, a że serce miał dobre i z powołania, jako duchowny, pocieszać umiał, ujął za rękę więźnia, wpatrując się w jego twarz z ciekawością i zajęciem. Zdziwił się wielce zamiast srogiego oblicza mordercy ujrzawszy bladego, białego, delikatnego, pięknych rysów, zmienionych tylko cierpieniem, mężczyznę. Serce mu się ścisnęło, widząc go tak młodym, tak grobu bliskim. Wiedział bowiem dobrze ksiądz Hiacynt, co prześladowanie możnych gotowało panu Adamowi. — Nie traćcie no ducha, a westchnijcie do Boga! — rzekł powoli. — Deus mirabilis, fortuna variabilis: jeszcze pono rzeczy nie tak stoją, aby rozpaczać przyszło. — A mogąż być gorzej? — spytał słabym głosem pan Adam. — Mówię wam — dodał przeor — módlcie się, a nie traćcie ducha: póki w człeku jeszcze życie, póty nadzieja. Widzę, żeście osłabieni na ciele — rzekł po chwili ojciec Hiacynt — pewnoście ani jedli, ani pili; może by ubogi nasz klasztor mógł wam czym służyć? Posilić się trzeba... szklanka wina, kawał mięsa nie zawadzą. Podnieście no się, podnieście! — Dziękuję — odparł, nie wstając, pan Adam. — A ja przecież zadysponuję, aby wam co podano — rzekł przeor — i powiem wam, co mi na sercu najbardziej leży, abyście się na klasztor nie gniewali, że z niego wam więzienie uczyniono. My, ubogie mnichy, nie możemy się oprzeć tym, z których łaski żyjemy, ale kto wie... deus scit, czy nie na lepsze to wyjdzie waszmości, panie kasztelanie, że was indziej nie osadzono. Mnichy też i dla was wszelkiej pomocy nie odmówią — tu odchrząknął znacząco. — Na co się to wszystko mi przyda — rzekł kasztelan — kiedy tuż, tuż śmierć za pasem, a czasu pomyśleć o sobie nie mam. — Macie czas, macie czas — odezwał się żywo przeor, pochylając ku niemu — nie ma jeszcze nic, musicie tu posiedzieć dni kilka, zanim oni swe krwawe zamiary do końca doprowadzić potrafią. Myślcie jeno o sobie, myślcie. Pokrzepiony nieco pan Adam podniósł się z posłania, a przeor go krzyżem świętym przeżegnał, popatrzył długo, długo i pożegnał. — Przyślę wam co na pokrzepienie, a wy się tu rozglądnijcie, dobrze i czasu nie traćcie, nie traćcie! To rzekłszy, poczciwy księżyna przystąpił do ściany, która była obita kobierczykiem, i dodał: — A to tędy waszmości na łóżko wiać może, bo to tu niegdyś były drzwi, lekko zamurowane, przypominam sobie, wychodzące na drugi korytarz i w drugie podwórze od kościoła. Może by wam przestawić? Hę? — Ale nie — rzekł kasztelan, uderzony tymi słowy — bardzo dziękuję. Ojcze przeorze, o jedno was prosić będę tylko, przyślijcie tu poczciwego sługę, który mi z domu towarzyszy. — A jak się on sługa wabi? — spytał ksiądz. — Zowie się Jermaszka, niewielkiego pozoru, ale wielkiej cnoty człowiek. — Dobrze, dobrze — rzekł przeor, wychodząc chyżo, z uśmiechem na ustach. Pan Adam orzeźwiał nieco. Wkrótce też i Jermaszka wszedł niosąc na tacy drewnianej butelkę wina, przekąski i parę świec woskowych, bo wieczór nadchodził. Pachołek, któremu strzec drzwi przykazano, aby więzień nie umknął, popatrzył dobrze w twarz Jermaszce, ale mu przeszkody do wnijścia nie czynił: wyglądał na klasztornego posługacza. Poczciwy sługa nie tak też miał przybite i spłakane oblicze, jako gdy tu przybył, bo zaledwie wyszedł, pochwycili go braciszkowie i księża starsi do refektarza, napoili i nakarmili, a że wypadek niesłychany wszystkich ciekawił, a prześladowanie oburzało, wleli weń jakąś otuchę. Jermaszka czuł, że w klasztorze mnogich mieli przyjaciół i byle na czasie dało się zyskać, pomoc gotową i serdeczną. Jak przeor panu Adamowi, tak ojciec kanafarz szepnął mu, że drzwi lekko zamurowane, na nie strzeżony korytarz wiodące, pokryto kobiercem umyślnie, aby tamtędy więźniowi ucieczkę ułatwić. — Ino czasu nie traćcie! — rzekł stary księżyna. — Kasztelan byle się na korytarz dostał, pójdzie sobie w świat, jako zechce, nikt mu drogi nie zastąpi, a o. klucznik wrota choć o północy otworzy. Oburzenie było tak wielkie w klasztorze, iż młotka i żelaznego drążka dostarczono Jermaszce, który je za cholewy włożył, i tak wyprawiono go do baszty. Dlatego wszedł z promieniejącą twarzą do pana kasztelana i z wielką w sercu pociechą, a pierwszym wejrze— niem padł zaraz na ową ścianę okrytą kobiercem, przy której łóżko stało. — Aby nam do ranka czasu dali — rzekł cicho — to się z ich szpon wydobędziemy; ale chwili tracić nie trzeba. Jakby naumyślnie klucz nawet do środka izby był zostawiony, aby straż tam zaglądać nie mogła. Zresztą księża dominikanie nie zapomnieli i o niej, przyniósłszy dla pachołków podostatkiem wódki i piwa; uraczyli się też wartownicy zaraz z wieczora, i oba prosili o garść słomy, aby spocząć sobie nieco mogli. Gdy się to działo w klasztorze, szlachta zdążała do Brześcia, ale drogi złe i późna pora nie dały prędzej pośpieszyć aż koło północy. U wrót zaraz miasta wzięli języka, że więzień żyw, że mistrza z Lublina lub Warszawy oczekują dotąd, ale go pono jeszcze nie było, a nie wiedziano, kiedy mógł przybyć. Szły więc rzeczy pomyślniej, niż się spodziewano. Przyjezdni, naradziwszy się, pojechali do miasta, ustanowiwszy swe straże dokoła klasztoru, aby gmach mieć na oku. Tymczasem, choć nierano już było, pan starosta Hański zadzwonił do furty, żądając widzieć się z ojcem przeorem. Klasztor był jeszcze nie uśpiony, bo i regułę, i obyczaj zwykły przerwał ten wypadek, który niejedno czoło potem oblewał. Ojciec Hiacynt przechadzał się zadumany po swej celi, wzdychając ciężko, gdy mu oznajmiono o przybyciu starosty. — Jest tedy — rzekł smutnie — pewnie z wymówkami, ale cośmy winni! Kazał prosić, na wszelki wypadek stała butelka wina i dwa kubeczki na stoliku; przeor się spodziewał najścia. Starosta wszedł, kłaniając się do ziemi, ale ponury, kwaśny i gdy ojciec Hiacynt zbliżał się ku niemu z wielkim pośpiechem i otwartymi rękami, cofnął się nieco krokiem, ręce także roztworzył, ale w tył je rzuciwszy. — Do nóg upadam — rzekł — do nóg upadam księdza przeora... Cóż to się u was dzieje? Z klasztoru, schronienia pobożności i spokoju zrobiono c a r c e r, wieżę, turnię... a ojcowie pozwoliliście? — Aniśmy pozwolili, ani zabronić mogli. Stój, starosto! — odparł przeor, kładąc palec na ustach. ——Nie potępiaj, sprawy nie wysłuchawszy! — Fakt, nie ja, was potępia: więźnia osadzono w klasztorze, służycie, ojcowie, prywacie możnych. O, hańbo! O, wstydzie! — Jezu, Mario! Starosto, czekaj, czekaj... i jeszcze raz mówię czekaj, a nie zabijaj! — rozśmiał się przeor. — Powiedz mi naprzód, czy lepiej by było, żeby go posadzono, ale (tu się obejrzał)... Słyszałeś jegomość historię o szczupaku? — Co znów? O jakim szczupaku?! — krzyknął starosta. — E, to stara, ale ciekawa dykteryjka. Dostał się szczupak do dziurawego kosza i narzekał, a tymczasem zapomniał się obejrzeć, że mu do rzeki było niedaleko... hm, hm! Mości starosto... czy lepiej by było, jakby szczupaka do nowego a całego kosza wsadzono? Juściż to klasztorowi niemiło, niemiło — rzekł — że go uczyniono turmą, ale cóż począć, gdy te niegdyś niepogwałcone schronienia dziś lada kto najeżdża i po swojemu zażywa do ziemskich potrzeb. Przyjdzie sejmik, odbywacie go w klasztorze; dajecie ucztę — pożyczamy refektarza; najdzie wojsko — pakują go do nas, choćby mnichów powyrzucać miano... aż do tego przyszło, że i winowajców nam sadzą. Samiście to nauczyli drugich tego nieposzanowania miejsc, które, jak na pustyni przytuliska ascetów, powinny być przez wszystkich respektowane. Starosta stał, słuchał, wąsa kręcił, nareszcie siadł milczący, a przeor nic nie mówiąc lampkę mu z winem podsunął. — Wiecie, że szlachta spod Kodnia wszystka tu ze mną przybyła za kasztelanem i nie dopuści prepotencji magnata... Całe obozowisko mieć będzie pod klasztorem, księże przeorze, i straże wedle murów. — Ani mnie to dziwi, ani frasuje — odezwał się ojciec Hiacynt — jakbym to ja sam niegdyś szlachcicem nie był i fantazji szlacheckiej we krwi nie miał, póki mi jej suknia ojca naszego, Dominika świętego, nie odjęła i psem bożym nie uczyniła... Ano — dodał — i psy też szczekają, gdy się gwałty dzieją... — Tu nalał lampkę staroście i ciszej szepnął: — Jeżeli ma rozum kasztelan, jeszcze dzisiejszej nocy może się przewietrzyć; jest ich tam dwóch... i chyba głupi by byli, gdyby sobie rady nie dali. Starosta musnął czuprynę. — Powiedzcie panom braciom, że ojcowie dominikanie nie są przecie takimi sługusami magnatów a nieprzyjaciółmi szlachty, jak się im zdaje. Wstąpił tedy duch w starostę i orzeźwiał. — Ano, teraz tylko cierpliwie czekać — rzekł pan Hański. — i konia mu lub bryczkę przygotować — dodał ojciec Hiacynt. Wtem, gdy tak rozmawiają, nowy stukot do drzwi i wparł się do celi jeden z pomocników kasztelanowej, kolega dobry pana Platona, pan Burczak, sługa familii, któremu w samym Brześciu powierzona była straż pana Adama i całe owo dzieło nieprawości. Pan Burczak uchodził za bardzo chytrego i przebiegłego człowieka, miał minę lisią, ale nie był wielkiej głowy, a serca był małego i bojaźliwy bardzo. Człowiek, co nad papierami życie trawi, nigdy zbyt— niej odwagi mieć nie może, bo ta praca i wycieńcza, i do zbytku przemyślnym czyni na wszelkie wypadki, a kto się zbytnio ogląda, do korda nie rwie się bardzo. Grzeczny też był pan Burczak jak mało ludzi. Znał go starosta z daleka, a ksiądz przeor bardzo dobrze, ale go nie lubił, bo z chytrymi przestawać nie umiał i podstępu się zawsze obawiał. Spojrzawszy nań, zmienił nagle ton rozmowy ojciec Hiacynt i dodał jakby kończąc poczęte: — Panie starosto dobrodzieju, nie gniewajcie się i nie srożcie, klasztor nic nie winien; wezwała go władza świecka, musiał być posłusznym... nie nam, mnichom, wojować z nią. — Niechże będzie pochwalony! — przerwał Burczak. — Ja tu starosty szukam. — Mnie? A do mnie co waść masz za sprawę?! — rzekł głośno pan Hański. — Żadnej sprawy, ale uskarżać się myślę. — Cóżeśmy to waści uczynili? — Mnie nic, ale imieniem pana wojewody i podwojewodziego przychodzę. — A im co? — spytał starosta. — Przecież ichmość najazd czynicie na miasto? — Albo to nam już przyjechać tu nie wolno? — rzekł pan Hański. — Na co tu udawać, że się nie rozumiemy! — zawołał pan Burczak. — Szlachta za swoim tu przyleciała, aby się stawić miedzy sprawiedliwością a winowajcą; pełne ulice przyjezdnych, klasztor obstąpiony dokoła. Cóż, myślicie siłą go odbijać? To i podwojewodziemu stanie na obronę. — Któż to waści powiedział — przerwał starosta — po cośmy tu przybyli i co czynić mamy? Czyńcie swo—je... a my swoje. — Jakby — dokończył Burczak — miał się tu stać jakowyś gwałt czy co? — Ja nic nie wiem i o niczym z waćpanem mówić nie będę — rzekł starosta. Burczak zniżył nieco tonu. — Cóż to tu się stało lub dziać ma tak znowu wielkiego a niesłychanego — rzekł powoli, popijając wino, które mu ksiądz podał — schwycono banitę, który się nawet ukrywać nie raczył, tak bezkarności był pewien: czy to go już, myślicie, zaraz egzekwować będziemy? Chcę mówić, będą? Przecież może protestować i apelować, są akta, są sędziowie, jest forma prawna... a kto wam ich broni? Uroiło się szlachcie widać, że go tu zaraz zetną. — Nie mówcie nic — odparł starosta — wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi i co się święci! Posłano do Warszawy i Lublina po mistrza. — Jako żywo, fałsze to są! — zakrzyknął Burczak. — Ano, to już i mówić nie ma o czym, skoro fałsze — rzekł starosta i podniósł się z siedzenia, żegnając przeora, ale mu prawnik drogę zaszedł. — Panie starosto — rzekł — zmitygujcie szlachtę, proszę; sprawy tu nie ma prawie, a burda niepotrzebna. — Dajże mi acan pokój! Gdzie burda? I co my tu z sobą rozprawiać będziemy. Każdy swoje, mosanie, my burdy, a wy prawa pilnujcie. — I rozgniewany trzasnął drzwiami, i wyszedł. — O, źle — rzekł, głaskając czuprynę, Burczak, który spoglądał na przeora, nie mogąc nic w twarzy jego ostygłej nagle wyczytać. — Głupio się do rzeczy wzięto, mówiłem to; nie trzeba było łapać — mając ptaszka w ręku, kiedyby się żądało — pókiby mistrza nie było, topora wyostrzonego i przygotowanego kloca. Nim by się szlachta opamiętała, już by mu byli makówkę ucieli, i kwita: apelujcie do Pana Boga... A teraz drzyjże się z panami bracią! Baba po babsku, niecierpliwie do rzeczy się wzięła, nic nie zrobi, a na nas będzie wina cała! Westchnął. Przeor wina dolał. — Mój panie mecenasie — szepnął — co ci to tam tak bardzo gorąco za cudzą zemstą gardłować? Co ci z tego? A na sumieniu krew — to zawsze plama. — Jam go nie sądził ani go ścinać będę — odparł Burczak — ale panom służąc to się zawsze powalać w końcu przyjdzie i guza złapać, i gniewu ich dorobić: na człowieku się krupi. Smutnie spuścił głowę. — I nie dotrzymają, co obiecali! — dodał cicho. — Widzieliście, ojcze, więźnia? — Tylko z dala — rzekł przeor. — Piękny mężczyzna? Młody? Hę? — I piękny, i młody, ale co mu już dziś z tego! — westchnął ksiądz. — Szlachta się bierze za nim mocno, gotowa i do naszych grzbietów się dobrać — dodał Burczak — ja z nią do czynienia mieć nie lubię: naród gwałtowny i zapalczywy nad miarę, a gdy mu raz co w czuprynie zaswędzi, ani z nim gadać, w szablę dzwoni i to u niego ultima ralio. Gdyby chcieli poargumentować... Dopił lampki i wysunął się po cichu mocno zadumany. Wkoło klasztoru w istocie w uliczkach przechadzali się niecierpliwie przybyli, upatrując sobie miejsc na nocleg i straż, a przybycie ich wielkiego narobiło niepokoju między adherentami kasztelanowej. Nie wiedziano jeszcze, co ona tam postanowi, dopiero około północy przybył posłaniec od Platona oznajmujący, że i on sam o brzasku nadjedzie; a tymczasem noc sobie po cichu płynęła. Przed gospodą Abrahama, gdzie się zbierali ludzie kasztelanowej, czekał już na prawnika Burczak, ale z miną posępną i stroskaną. — A co? — zawołał, wysiadając z kałamaszki, mecenas. — Co się tu u was święci? — Nie najlepiej — rzekł Burczak — szlachty najechało kupa i hałas robią straszny; na księży nasiedli, że z klasztoru więzienie zrobili, straże rozstawili dokoła, odgrażają się. Mecenas ramionami ruszył. — Dać się im wygadać — rzekł — nic lepszego: im głośniej krzyczą, tym raniej zrobią; mamy swoje plany. Mistrza nie ma? — Nie, nie ma dotąd i szlachta bodaj czy nie czatuje na niego po drogach. — Tak dalece? No! No! Dniało już, gdy się ta rozmowa toczyła. — Idźcie waszmość do miasta w kilku, a choćby w kilkunastu; potrzeba, nie zważając na irytację panów braci, zbliżyć się do nich i porozumieć, uczęstować, odciągnąć, to się to powoli rozlezie. Strachu nie ma... Bądźcie asaństwo dobrej myśli. Gdy tak ludzie pani kasztelanowej na rozum biorą, my wrócić musimy do więzienia, gdzie Jermaszka poczciwy dał się na noc zamknąć z kasztelanem. Jak skoro uciszyło się w korytarzu i podpojony tęgim miodem dominikańskim strażnik pod ścianą zachrapał, Jermaszka sam podniósł kobierzec osłaniający mur, podważył cegłę i począł wyjmować po jednej, odkrywając drzwi, poza którymi była swoboda i ocalenie. Z cegłami łatwo sobie począć było, gdyż je nieledwie tynk zewnętrzny trzymał tylko, a w środku prawie na sucho kładzione dały się ruszyć za pierwszym dotknięciem; ale owe drzwi grube okazały się na zamek zaparte dawno i trzeba je było albo łupać, lub szczerbić około ryglów, by się nimi wydobyć. Kasztelan patrzał zdrętwiały na tę całą robotę, wcale do niej ręki nie przykładając. Jermaszka sam, spocony i zmęczony, wszystko wziął na siebie. Choć pośpieszał, o ile mógł, nie potrafił wszakże, zmuszony po cichu rady sobie dawać, tak rychło wyłupać zamku, jak sobie życzył; dobrych godzin kilka trwał ten kłopot: nareszcie otworzyły się wrzeciądze... Jermaszka przymknął je chwilowo, wysunął się spod kobierca i pobiegł do pana drzemiącego na krześle. — Paniczu! — zawołał po dawnemu go zowiąc. — Chodźcie, oto już wszystko gotowe: osłońcie się moją opończą... i ruszajcie! Pan Adam nań popatrzył, jakby nie usłyszał. — A gdzie, po co i na co będę uciekał? — rzekł powoli — Albo mi to życie tak miłe! Gdzie się schronię, kędyby mnie zemsta tej kobiety nie ścigała? Co pocznę? Lepiej już raz ginąć niżeli wlec takie życie! Daj mi pokój, poczciwy sługo, niech łeb zetną i krwią się nasycą! Jermaszce aż włosy stanęły kołem na głowie; czas był krótki, śpieszyć się należało, a kasztelan, obojętny, ani się ruszyć myślał. — Na miłego Boga, panie — zawołał klękając przed nim — czy się to godzi samemu siebie gubić? Czy się to godzi? Na cienie ojca i matki zaklinam pana, uchodź, uchodź! Uczynisz z sobą, co zechcesz, ale życie potrzeba ocalić. Nierychło kasztelan dał się namówić na to, by wdział opończę sługi i dziurą w murze wyszedł w korytarz. Rozpowiedział mu dobrze Jermaszka, jak ma iść i kędy, aby do szlachty trafił, i gdzie go Baltazar z drugimi oczekiwać będzie; chciał bowiem sam pozostać w więzieniu, aby dłużej straże zwodzić i nie dać popłochu, aby za nim nie goniono. Jakoś przecie odżył nieco pan Adam, ścisnął dłoń sługi i orzeźwiony wysunął się w korytarz; nie miał jednak dosyć energii i pragnienia życia, aby się bardzo w ucieczce troskać o jej powodzenie, powlókł się prawie obojętnie. Jermaszka tymczasem co rychlej drzwi na nowo umocował, cegły jako tako pozakładał, z butelki wina się napił, bo się straszliwie umęczył pracą, i legnął w łóżko kasztelana, uśmiechając się sam do siebie. Mimo niepokoju o pana, gdy po półgodzinnym wyczekiwaniu i nastawianiu ucha żaden hałas nie zwiastował nic złowrogiego, Jermaszka oczy przymrużył i kamiennym snem usnął. Kasztelan wyszedł powoli i byłby może nie bardzo sobie dał radę w korytarzach, gdyby go w ciemności ręka jakaś, widocznie przyjazna, za dłoń ująwszy nie doprowadziła do zewnętrznej furty i nie wypuściła na wolność. Tuż za murami klasztoru widać było jeszcze nie uśpioną, koczującą szlachtę; ostrzeżony widać Baltazar wartował w tej kupce z oczyma na furtę zwróconymi, a dostrzegłszy wychodzącego, pośpieszył ku niemu i obaczywszy choć w ciemności synowca, ujął go w uścisk serdeczny. Ledwie się i on, i panowie bracia potrafili powstrzymać od okrzyku radości i hałaśliwych objawów tryumfu, ale ostrożność kazała jak najdłużej ukrywać ucieczkę, dopóki by kasztelan bezpieczny nie był. Poszli natychmiast z panem Adamem do najbliższej stajni, kędy stały konie przybyłych, dobrano najlepszą czwókę szkap, które już były obrok zjadły, a dla zgubienia poszlak, postanowiono w chwili odjazdu pana Adama w cztery strony miasteczka wyprawić cztery jednakowe wózki w przeciwnych kierunkach. Tymczasem dano kasztelanowi polewki winnej, aby się posilił, i naradzać się zaczęto, gdzie go tymczasowo ukryć. Właśnie konie zakładano do wózków, gdy się rozmowa toczyła, której pan Adam słuchać bez uczucia i nie mieszając się do niej wiele; dawał z sobą robić, co chciano, jakby już własnej woli wcale nie miał. Szlachta przez szpiegów doszła była, że o parę mil ukrywa się sama kasztelanowa, i poszeptywano o tym, gdy pan Adam wstał z krzesła nagle. — Panowie a bracia najmilsi — rzekł nagle z determinacją — pozwólcie mi też słowo rzec. Nie miałem dotąd siły ani pomyśleć o sobie, ani wam podziękować za pomoc, ani oznaczyć sam, co z sobą pocznę Wiem już, z kim teraz trzymać i co robić; wiem, na kogo w nieszczęściu rachować mogę: zrywam z przeszłością na wieki, alebym chciał... — Tu się zaciął. — Ano? Co byś jeszcze chciał? — spytał Baltazar. — Hej — rzekł Adam — chciałbym zrobić niespodziankę tej córce kata i plunąć jej w oczy. Gdybyśmy pojechali kupką orężną, ażebyście mi pozwolili się z nią rozmówić i zawstydzić bezwstydnicę! Na to żądanie zrazu długie odpowiedziało milczenie. — Rozwścieklisz ją tylko waść — odparł Baltazar po chwili — mało satysfakcji, a wielkie niebezpieczeństwo. Gdybyśmy uzbroiwszy się jak najlepiej w dziesięciu lub dwunastu ruszyli, jeszcze tam gotowi spędzić wioskę całą i nas pojmać. Na co leźć w paszczę bestii? Dajmy pokój! — Ej, stryju, chciałoby mi się jej podziękować za dobrą kwaterę u księży dominikanów — rzekł, nalegając, kasztelan. — Przyjedziemy i nikt nie będzie wiedział, co za jedni; ona tam teraz raz wraz ma do czynienia ze szlachtą swoją z powodu mojego uwięzienia, pomyślą, żeśmy jej adherenci, a nim się kto dowie we dworze, cośmy za jedni, będziemy daleko, bo się z jejmością długo bawić nie myślę. Szlachcie, trochę zmęczonej, nie bardzo ta wyprawa była na rękę, ale kasztelan rzekł nalegając: — Panowie a bracia, byliście mi istotnie bracią i dobroczyńcami, życie moje salwując w krytyczne] chwili; dajcież mi z onego życia, które z łaski waszej mam korzystać i choć raz skosztować tryumfu, a upokorzyć tą harpię krwi chciwą. Należy się to jeśli nie ranie, to jej od losu, aby taką chwilę w życiu miała. Już mu się oprzeć nie mogli więcej, posiodłano konie, gdyż wozem jechać nie zdało się bezpiecznie, wybrało się ich piętnastu z szablami i krócicami na paskach i natychmiast wyruszyli. Tymczasem w miasteczku i klasztorze tajemnica ucieczki dobrze była zachowana, ale szlachta, między sobą poszeptawszy, że się już nie ma czego obawiać o kasztelana, powoli przede dniem poschodziła z posterunków dokoła klasztoru i gdy pan Platon z Burczakiem poczęli zabiegać, aby ją pościągać do zajezdnych domów a złagodzić, tak im to łatwo przyszło, aż się sami zdziwili. — Jam bo waszmości mówił — rzekł Platon cicho do towarzysza — ja braci szlachtę znam: pyłkie to jest, ale nie trwa długo ten ogień słomiany, buchnie i zgaśnie zaraz. Nie trzeba mi nad dwa razy dwadzieścia cztery godziny, aby ich złamać i powoli do domów poodprawiać. A mądry będzie, kto drugi raz ich zgromadzi. W klasztorze cichuteńko było. Jermaszka zmęczony spał wypiwszy wino; poszlak ucieczki nie zostało, straż się zmieniła u drzwi, a więzień chrapał tak, że w korytarzu się rozlegało. — Kto by to rzekł — mówiła sobie straż — że śmierć ma pod nosem? Tak się wysypia, jakby snu wiekuistego nie spodziewał się wcale prędko. Ojciec przeor z rana śniadanie bardzo starannie i widocznie przygotował, ale czekano, aż wstanie ze snu kasztelan... Około południa wyszedł z celi sam Jermaszka przecierając oczy, pośpieszył do refektarza po śniadanie, zabrał je z sobą i pociągnął do baszty. Ojciec przeor spytał go, jak się ma więzień. — Niczego — odparł sługa — ono to i nieźle, ale ono się to zmęczyło i prosi, żeby dziś spokój dano i nie odwiedzano. W godzinę potem taca, na której było śniadanie, wyszła pusta z baszty. Jermaszka powrócił nazad, a resztę dnia straż słyszała świstanie i podśpiewywanie, dziwując się wielkiej rezygnacji skazanego na śmierć człowieka. Gdy pana Platona to doszło, że tak był wesół, rozśmiał się chytrze. — Musi wiedzieć, że mu na odsiecz przybyli, i tym się cieszy — rzekł — ale zobaczymy, czy mu to pomoże. Bardzo tryumfowali w istocie kasztelanowej zausznicy, bo im się nadspodziewanie szlachtę rozproszyć udało: ledwie kilku z niej pozostało w mieście, reszta po znajomych w sąsiedztwo i do domów się powysuwała powoli. — A co? Nie mówiłem — spytał mecenas Burczaka — że to ogień słomiany: co było hałasu wczoraj, a dziś, gdyby przybył mistrz, już by go można prowadzić pod pręgierz i nie byłoby czterech szabel na drodze. Jutro będziemy panami placu, pojutrze przyjedzie kat, a za dwa dni rano do dnia sprawiedliwości się stanie zadość i słuszna obraza kasztelanowej będzie pomszczona! Ot, jak to się rzeczy robią! — dodał zacierając ręce. Kasztelanowa listy pisała do Warszawy do swoich, gdy w dziedzińcu tętent powstał, a pacholątko na usługach będące wbiegło oznajmując, że jacyś panowie z Brześcia przybyli i domagali się widzenia z nią w bardzo pilnej sprawie. Sądziła jejmość, że Burczak z czym przyjechał, nie dziwiła się czeredzie, bo wiedziała o szalchcie i myślała, że w tak licznym poczcie dla bezpieczeństwa od niej puścić się musiał. Szczęściem dla przybyłych Matiasz i załoga dla obrony kasztelanowej zostawiona poszła ze dniem spać na siano do odryny i całego tego hałasu nie słyszała, a w ten sposób bójki i wrzawy się uszło. Zaledwie pacholątko z dozwoleniem wnijścia otworzyło drzwi do pokoju kasztelanowej, gdy zakapturzony mężczyzna stanął w progu, podwoje za sobą zamknął i powoli twarz odsłonił. Krystyna stała milcząca w zaniedbanym wielce stroju, oczekując nowin i oczy ciekawe zwróciła na przybysza, gdy nagle zadrżała i stanęła wryta poznając męża. — Milczeć! — rzekł groźno pan Adam. — Jeśli mi piśniesz, żmijo, to ci w łeb wypalę natychmiast! — i dobył krócicę spod płaszcza. Struchlała kobieta, bladość śmiertelna pokryła jej lica: nie mogła przemówić słowa, usta jej dygotały, czoło oblewało się potem; była zrazu pewna, że po jej życie przyszedł mściwy człowiek. Pan Adam patrzał i nasycał się jej przerażeniem... Była to pierwsza chwila zwycięstwa dla niego, rozkosz upajająca, jakiej nie kosztował w życiu. Wytrzymawszy tak kilka minut, pan Adam odezwał się wreszcie: — Spodziewałaś się może, że ci twoi słudzy głowę moją przyniosą! Toć przychodzę jeszcze sam żywy pokłonić ci się, kobieto, i plunąć w twarz, jakoś zasłużyła, pomocnico kata! Obelga ocuciła kobietę, wyprostowała się, spojrzała śmielej. — Chciałam cię zabić — rzekła — zabijże mnie, ale się nie pastw... Cóż cię wstrzymuje?... Tak... byłabym ci wzięła życie, masz prawo mi je odebrać, wszakże nie uciekam... bierz je... ale się ze swoim pocieszysz nie— długo: nie zapominaj, że poza mną jest rodzina moja, co cię ścigać, prześladować i mścić się będzie nad tobą... — Albo myślisz — zawołał kasztelan — że się ja tej śmierci, którąś mi zgotowała, obawiam? Że dbam o życie? Że mi co w nim pozostało jeszcze? Zabiłaś wprzódy niż mnie nadzieje moje i wiarę... Nie stoję o głowę, bom ją dawno na klocu położył... i nie ratowałbym jej ucieczką i dziś, gdyby mnie do tego prawie nie zmuszono... Owszem, wolałbym był, żeby krew ta spadła na ciebie, żebyś w niej i z nią chodziła do śmierci, obluzgana jak kat i z imieniem kata. — Czegóż chcesz? — spytała dumnie kobieta. — Nic... tylko ci plunąć wzgardą w to oblicze hieny — rzekł kasztelan — a potem... a potem — dodał — zostawić cię na pastwę twemu sumieniu i własnej słabości. — Słabości?! — śmiejąc się odpowiedziała kobieta. — Wiedz, że ja dziś jeszcze, w tej chwili silniejsza jestem niż ty... Zabić mnie nie będziesz śmiał, mścić się nie potrafisz... a skoro wyjedziesz za ten próg, znowu wpadniesz w ręce moje i ścigać cię nie przestanę, i zemsty nie porzucę... Wiesz więc, coć czeka. Odwróciła się do niego tyłem z pogardą, pan Adam podniósł pistolet, wymierzył: widziała ten ruch w zwierciadle, ale nie drgnęła. On spuścił rękę i wstrzymał się. — Świat by mnie rozgrzeszył, gdybym ci tę pierś, w której nie było serca, roztrzaskał — rzekł powoli — ale nie... nie chcę... zostawię ci życie zatrute... Bóg mnie pomści... Pójdę, skryć się od zemsty potrafię... a ty marnie przepadniesz w pogardzie i pośmiewisku u ludzi. Odwrócił się, by odejść, gdy kasztelanowa w drugich drzwiach dostrzegła między uchylonymi podwojami twarz ciekawą pacholątka zwabionego hałasem, który w izbie posłyszało; skierowała się milcząca ku krzesłu, jakby zasłabła, szukała sobie miejsca, by spocząć, ale jej na myśl przyszedł Matiasz i jego towarzysze i usty uczyniła znak chłopcu, który natychmiast zniknął. Była pewna, że Herkules w kilku rębaczy, których miał z sobą, podołają garstce najezdników; postanowiła zwlec nieco w nadziei, że Adama pochwycą. — Słuchaj! — rzekła do stojącego w progu. — Umknąłeś śmierci, podpisz rozwód i uchodź z kraju! Życie ci daruję i ścigać nie będę, a na drogę dam... no, co ci zapłacić? Pan Adam podniósł znowu pistolet i zmierzył, nie drgnęła, uśmiechnęła się tylko. — Nie zabijesz mnie — rzekła — wiesz, że to by ci bezkarnie nie uszło; nie strasz mnie, bo się nie boję... Mów, czego chcesz? Przyszedłeś jak zbójca, obedrzyjże, to ci przystało. Adam się wstrząsnął i byłby może popełnił zbrodnię, bo krew w nim zakipiała, gdyby w tej chwili hałas na dziedzińcu nie odwrócił jego uwagi. Kasztelanowa porwała się domyślając Matiasza; ale próżno szukała sposobu powstrzymania męża, który z pogardą odwrócił się od niej i powrócił śpiesznie do swoich. Ciągnął go Baltazar co żywiej, gdyż obudzony Matiasz z rębaczami i czeladź dworska już garstkę szlachty siedzącą na koniach obstępowali, wyzywając na rękę. Nie pora była się potykać; co żywiej dosiedli koni, które w pogotowiu stały, i powoli zaczęli wyjeżdżać z dziedzińca. Widząc ich uchodzących Matiasz jął nacierać, świsnęło parę wystrzałów, które nikogo nie raniły, a cała czereda dobyła się szczęśliwie, nim potrafiono wrota zatrzasnąć, i dostawszy się w pole, kłusem wolnym pojechała na gościniec. Tu już ich dostać nie było podobna, kule od dworu świstały w powietrzu, ale nie dosięgały nikogo; szlachta jakby na szy— derstwo kłaniała się czapkami stojącym we wrotach. Z okna otwartego widać było Krystynę z rozpuszczonym włosem, gniewną, wyrzucającą swoim obrońcom ich niezdarność i opieszałość. — O, już sobie pani dobrodziejka mów, co chcesz, jam nic tu nie winien! — zawołał Matiasz. — Diabeł by się ich był mógł spodziewać! A czemu mi jaśnie pani nie powiedziałaś, że go w pajęczynie zamknięto, a nie w murach, i że tu ma przyjść na dobry dzień? Bylibyśmy porządną uczynili zasadzkę i do nogi ich wytłukli. Trudnoż było taką niespodziankę odgadnąć! Scena ta mściwą kobietę obeszła mocniej, niż zrazu jej samej się zdawało; zostać tak zwyciężoną z naigrawaniem, z pogardą — przechodziło siły cierpliwości. Poczęła od gniewu, skończyła na płaczu. Złajawszy szlachtę, która zaraz rozgniewana się rozproszyła przeklinając, kazała kasztelanowa konie zaprzęgać, aby do domu powracać; ale nim tłumoki spakowano, dostała spazmów, boleści dziwnych, konwulsji. Chciała biec pieszo za Adamem, aby mu oczy wydzierać, rzucała się, łajała, rozpędziła, co koło niej było, i legła bezsilna na łoże. Tymczasem Platon—Serduszko, wszystko, jak mu się zdało, w najlepszy sposób urządziwszy w Brześciu, gdzie o ucieczce ukrywanej nikt jeszcze nie wiedział, z dobrą miną powrócił do kasztelanowej, zacierając ręce. Bryczka jego zatoczyła się przed dwór, gdy Krystyna właśnie z płaczu i desperacji położyła się była, w gorączce, śląc po doktora... O tym, co tu zaszło, mecenas nie wiedział wcale i wszedłszy do pokoju uśmiechnięty, kłaniał się wesoło, gdy słowa mu na ustach zamarły na widok pani, podobniejszej do furii piekielnej niż do kobiety. Nie wiedząc o niczym, nie mógł wpaść na żaden domysł. — Cóż to się tu stało? — zapytał. — Stary niedołęgo, precz mi z oczu! — krzyczała kobieta. — Wszyscyście zdrajcy, przekupieni, podli! Daliście mu ujść, dozwoliliście mu pastwić się nade mną, ale ja się na was wszystkich pomszczę! Ja was zetrę na miazgę i proch... ja... Tu usta jej okryły się pianą i wpadła w śmiech serdeczny, przerażający, Platon struchlał: sądził, że oszalała. Był pewien, że więźnia zostawił w Brześciu, widział, jak od niego wynoszono śniadanie spożyte... najmniejszego śladu ucieczki nie było nigdzie. Dopiero nadchodzący sam jeden, już w odzieży podróżnej, Matiasz opowiedział mu, co tu się przytrafiło; prawnik załamał ręce i pobladł. — Mnichy nas zdradzili — rzekł — ani chybi! Do niej nie ma już co gadać, baba oszalała ze złości, pono trzeba się wynosić; ale o wynagrodzenie trudów, ba i obelg, swojego czasu upomnieć się potrafimy... tylko się jej trzeba dać wysapać. Sama ona tę sprawę będzie musiała zacierać. Jeszcze w Brześciu Jermaszka dochowywał tajemnicy i zjadł obiad za kasztelana, gdy pod wieczór gwar powstał w klasztorze... Nadjechał Platon, pobiegł do starosty, zbiegli się wszyscy do baszty strzeżonej pilnie, aby się przekonać, co się i jak z więźniem stało. U drzwi pachołek ze starą rusznicą chodził bardzo pilnie. Wewnątrz na łożu zastali Jermaszkę, który nogi na poręcz złożywszy spał. Rozbudzono go w sposób niegrzeczny. Siadu kasztelana nie było. — Co ty tu robisz?! — ofuknął podstarości sługę. — Gdzie delikwent? — Albo ja wiem! — rzekł Jermaszka. — Od rana na niego czekam. Wszakże go straż wzięła i powiodła do sądu? — Kiedy? Jak? — W nocy — dodał sługus, udając głuptaszka. Popatrzali mu w oczy, ale choć Jermaszka nie był zaiste dowcipny i miał minę stworzoną na udawanie głupoty prostakowatej, gdy chciał jeszcze z nią się popisać, toby go najpodejrzliwszy z ludzi nie posądził o kroplę chytrości. Zaczęto go dopytywać, on tymczasem jadł chleb odpowiadając trzy po trzy, żuł, głową obracał, włosy targał; uznawszy go więc całkiem obałamuconym na umyśle, dali mu pokój. Spytał ich jeszcze, ciągnąc za rękawy z kolei, czy może sobie iść, a dostawszy odpowiedź, żeby do licha ruszał, zebrał manatki i wysunął się w duszy szczęśliwy i spokojny, że mu się aż z tego szczęścia płakać chciało. Po doznanych wrażeniach kasztelan potrzebował spoczynku: uwieźli go też przyjaciele w cale nie znaną okolicę i tam u znajomych na ustroni zostawili, dając mu inne nazwisko i tytuł, pewni, że go tam szukać nie będą. Gorzej było z Krystyną, którą gniew, upokorzenie, zajadłość o mało na razie nie ubiły; posłano po lekarza do Kodnia, a tymczasem użyto wszelkich środków kobiecych na pohamowanie rozdrażnienia. Po gwałtownym wybuchu wpadła ona w rodzaj gorączkowego snu niespokojnego, potem w osłabienie, w którym ją doktor znalazł; ale oprócz drobnych ostrożności i łagodzących napojów nic przepisać nie mógł: trzeba było zostawić czasowi resztę. Nadbiegli krewni, którym dano znać śpiesznie o słabości, przywieziono tylu lekarzy, ilu ich było powinno przy łożu znakomitej osoby, która ma ducha wyzionąć. Żaden z nich jednak nie mógł ani rozpoznać choroby, aby ją uklasyfikować, ani domyślić się, co by na nią czynić wypadało... Większość utrzymywała, że wywiązała się gorączka tyfoidalna, oczekiwano przesilenia, ale zamiast niego przyszło ostateczne przesilenie życia... śmierć. Krystyna umierała bezprzytomna, w gniewie i namiętności dzikiej, z pianą na ustach, rzucając się i usiłując jakby walczyć przeciwko przeznaczeniu, które ją ze świata pokonaną, upokorzoną ściągało przed czasem... Pomimo to na wspaniałym pogrzebie dwie mowy przez najpierwszych kaznodziejów wyrzeczone sławiły jej wielkie cnoty i rozum statysty, a publiczność, która nieboszczki nie znała, rozeszła się z przekonaniem, że kraj poniósł stratę nieodżałowaną w jej osobie. O spadek po Krystynie rodzina miała spór żwawy bardzo, który się przecie szczęśliwie zgodą i podziałem majętności dał ukończyć; został był bowiem zapomniany nie odwołany testament, uczyniony w chwili jakiejś serdecznego uczucia dla kasztelana, który większą część dóbr jemu przekazywał. Ta woła ostatnia, mimo zmian zaszłych w stosunkach małżeńskich i prywatnych niweczących ją układów, była prawomocna, co gorzej, w akta wniesiona i do obalenia trudna. Potrzeba było prowadzić proces skandaliczny, pamięci nieboszczki uwłaczający, aby obalić to rozporządzenie; sam jednak kasztelan, jak się zaraz dowiemy, troskę tę zdjął z głowy familii, gotowej już nawet na wystąpienie z krzywdzącą sprawą po trybunałach, byle dóbr z rąk nie puścić. Spadkobiercy budowali wspaniały grobowiec dla kasztelanowej, z łacińskim regestrem jej cnót, ale woleli tym cnotom przez proces zaprzeczyć niż majątku się wyrzec. Naiwniejsi z nich tłumaczyli się, że to była pamiątka ich rodu, której pozbywać się nie godziło. Na ten raz wszakże nie groziło tak wielkie, jak sądzili, niebezpieczeństwo. Pan Baltazar, odwiózłszy na wieś i ukrywszy synowca, sam w towarzystwie Kaspra i kilku przyjaciół udał się do Brześcia, wezwał prawników i poczyniono natychmiast kroki o przesądzenie na nowo sprawy kasztelana o zabójstwo Francuza. Nie byłoby to poszło tak łatwo, gdyby nie słabość Krystyny, która właśnie na ten czas przypadła, można więc było naprzód glejt otrzymać dla banity, potem zająć się rewizją procesu. Nim to nastąpiło, kasztelanowa umarła i testament zapomniany na jaw wyszedł. Nie chciał z niego korzystać wcale pan Adam, a prawnik, któremu cała robota powierzona była, ułożył się w ten sposób, że rodzina w zamian za rezygnację spadku obowiązała się dekret ferowany skasować, a nowym zupełnie z zarzutu morderstwa rozmyślnego kasztelana oczyścić. Był tedy wilk syty i koza cała. Sara prawie nie wiedział pan Adam, jak go przywieziono do nie znanego mu szlacheckiego dworu i rozebrawszy położono na łóżko, aby spoczywał... Po doznanych wrażeniach, przebytych wypadkach, zajrzawszy w oczy śmierci, czuł się złamanym i pognębionym... Przyszłości żadnej nie widział przed sobą, życie nie miało dlań ani celu, ani smaku. To, za czym się ubiegał dawniej, dziś wydawało się niedostępnym, nowe pragnienia zrodzić się w sercu nie miały czasu, poddał się więc machinalnie temu, co z nim czynić chciano, bez myśli, bez uczucia, wrąc tylko jeszcze resztkami nie dogorzałej zemsty, która — jak burza uchodząca — niekiedy piorunem dalekim spokój odrętwienia mieszała. Niedobrze się nawet rozpatrzył, gdzie był, i gdy go niemego ze znużenia rozebrano i kazano mu spoczywać, legł, zrazu nie mogąc usnąć, w jakimś półśnie gorączkowym, który się wkrótce zmienił w głębokie letargiczne uśpienie. Nie zbudził się zeń aż nazajutrz rano i gdy oczy otworzył, z początku trudno mu było zebrać myśli i rozeznać, gdzie się znajdował. Musiał z kolei przypominać sobie wypadki przeszłe, aż nareszcie zrozu— miał, iż gdzieś w bezpiecznym znajduje się ukryciu. Czasu wszakże rozrachować nie mógł upłynionego i nie zdawał sobie sprawy, czy dzień był jeszcze ten sam, którego tu przybył, czy noc go już odeń dzieliła. W pokoju było ciemno prawie, okiennice zawarte, przez wykrojone tylko w jednej z nich serce wpadał promień szeroki światła, w którego jasności tysiące różnofarbnych pyłków igrało. Rozeznał później izbę całą porządną, wiejską, skromnie, ale starej zamożności sprzętami zastawioną. Widocznie była to gościnna komnata dla przybyłych dostojniejszych przeznaczona, łoże z kotarą, dalej szafy staroświeckie misternie wyrabiane, para kufrów gdańskich z błyszczącym okuciem, stół dywanem okryty, kilka starych obrazów na ścianach. Chociaż powierzchowności domu, do którego był zawieziony, już sobie nie przypominał, mógł się domyślić po nieco wypaczonych ścianach drewnianych dobrze zachowanego, ale już niedzisiejszego budynku. Na pułapie gruby tram, wychylony nieco, miał wyrżnięty rok, na który padające światło dawało rozeznać datę 1694 i napis: Benedictus qui aedificat in Domino... Nad łożem wisiał Chrystus rękami obiema otwierający ranę boku swego, jakby ją ludziom ukazywał: obraz ten mimowolnie przypomniał kasztelanowi Wólkę Brzozową, rodziców, przeszłość i wszystko stracone... Cofnął się myślą aż do chwili tej, w której tak płocho porzucił ich, aby gnać za marą jakiegoś szczęścia, składającego się z urojonych blasków; zdało mu się na chwilę, że całe to pasmo ciężkich wspomnień było snem, że stoi jeszcze u furty kościoła w Białej i uciec chce na widok tego powozu przywożącego mu zamiast szczęścia — upokorzenie i zgryzoty. Przesuwały się z kolei przed jego oczyma wszystkie przygody lat młodości, a żadna z nich nie zagoiła ran zadanych, żadna nie przyszła z balsamem pociechy: targały tylko i szarpały piersi. Gdy śladem przeszłości dobiegł aż do tych chwil ostatnich i groźby śmierci zawieszonej nad swą głową, westchnął ciężko i zdziwił się mocno usłyszawszy poza sobą w stronie drzwi odpowiadające jego westchnieniu drugie, acz mniej głośne i wyraźne; porwał się z łoża i podnosząc spojrzał w ciemności, w których nierychło rozeznał twarz uśmiechniętą poczciwego Jermaszki. Zobaczywszy pana, który się był podniósł, sługa przystąpił na palcach i począł go po rękach i po nogach całować z taką radością, z takim uczuciem, że i kasztelanowi zasklepione otwarło się serce, pocałował go w głowę, szepcząc cicho: — Tobiem winien swobodę. Niech ci Bóg szczęściem płaci! Czym ja ci zawdzięczę? — Bylebyś ono panisko moje był sam szczęśliwy, to już mnie patrząc na cię będzie dosyć; bylebyśmy do Wólki powrócić mogli i spoczywać nie obawiając się niczego, mnie tam niewiele potrzeba. — Późno to już? — spytał kasztelan, — Ano, około południa ma się — odparł Jermaszka. — Ani wiem, gdzie jesteśmy — dodał pan Adam. — W przyjacielskim pokrewnym domu, u pana wojskiego Szeremy. — Nie znam go. — Tak, wy go nie znacie, ależ to babce jegomościnej krewny, niby dziad jegomości wypada... stary, zacny człowiek, innego czasu. Zobaczy go pan i pokocha... Mnie on przypomina nieboszczyka; wszyscy go szanują, domator, ale mówią, że taki rozumny i stateczny człek jak rzadko: dosyć też spojrzeć nań, aby go szanować, taki to człek wspaniały. Tak rozmawiając Jermaszka przemknął nieco okno, popchnął okiennicę i światło jasnego poranka letniego wpadło nagle do pokoju, rozświecając wszystkie jego kątki. Izba wydała się zaraz inaczej niż w półmroku, weselej i milej. Z niej jednej można było się domyślać domu, w którym pokój niezamącony mieszkał. — Jakże to tu cicho a dobrze! — rzekł kasztelan, ubierając się co żywo. — I bezpiecznie jak u Boga za piecem — dodał sługa. — Tu już nieprzyjaciele nie zwietrzą pana i spocząć sobie możemy, póki lepsze dla nas nie nastaną czasy, co rychło nastąpić musi, bo tam już Baltazar i Kasper, i drudzy około tego zawzięcie chodzą. Ubrawszy kasztelana, który w zwierciedle weneckim przejrzawszy się, ledwie sam się mógł poznać, tak był bardzo blady i mizerny, Jermaszka pobiegł po kawę. Ledwie ją przyniósł, gdy w sąsiednim pokoju powolne kroki i stukanie laską po podłodze słyszeć się dało: kasztelan łacno domyślił się gospodarza. On—ci to w istocie pokazał się wkrótce we drzwiach otwartych, a był starzec wielce poważny. Nie owego wieku człowiek, innych czasów pamiątka i świadectwo. Wojaki rodził się w tym roku, gdy Jan III na tron wstępował, miał z górą lat sto, czemu drudzy nie wierzyli, a jeszcze ani słuchu, ani wzroku, ani sił umysłu nie stracił. Postać to była jakby z obrazu zdjęta, mąż do stalowej zbroi, ogromny, barczysty, choć wychudły, kośćmi wszakże olbrzymio wyglądający. Wisiała na nich skóra pomarszczona jak pergamin połamany i wyżółkły, ale z oczu siwych, wielkich, zbielałych jeszcze tryskało życie... Brodę miał białą jak śnieg, długą do pasa, głowę łysą, pokrytą czapeczką czarną, na sobie ubranie letnie płócienne, podpasane rzemieniem ze sprzączką stalową i różańcem. W dłoni potężnej i krzepkiej niósł kosztur gruby, którym się podpierał, bo mu już nogi były posłuszeństwo wypowiedziały i suwał nimi nieco. Na długiej szyi chwiała się nieco głowa spiczasta z twarzą owalną łagodnego, ale po— ważnego zarazem wyrazu. Nad oczyma siwe brwi duże, na wardze górnej wąs gruby, zawiesisty. Ludziom wypieszczonym owego wieku ten starzec wydać się mógł jakby widmem z grobu powstałym. Wojski w progu, otwarłszy drzwi, zastanowił się nieco, popatrzał, potem podszedł parę kroków ku kasztelanowi, który na jego spotkanie pośpieszył. — Witajże mi, mój wnuku — rzekł — choć w nieszczęśliwych okolicznościach do domu mojego zbiegły! Dobrze, że cię stare oczy zobaczą, a stare ręce pobłogosławią. Dawno już nikogo ani z bliższej, ani z dalszej nie oglądałem rodziny; żyję z nieboszczykami więcej niż z żywymi, którzy już mnie ani ja ich nie bardzo rozumiem. Ha! ha! niedzisiejszegom też wieku. Jermaszka podstawił krzesło, na którym starzec usiadł. — Pij waszeć i jedz — rzekł do kasztelana — wy teraz, ludzi niematerialnych udając, napojem i jadłem gardzicie; ale to fałszywa nauka, mości panie. Mens sana in corpore sano, trzeba jeść nie do zbytku, ale tyle, aby mieć siły. A waszeć pono dużo spoczynku potrzebujesz i odżywienia. Rad jestem, żeś tu przytulił się do starego, u którego możesz siedzieć bezpiecznie i przeszłość wydychać. Nikt tu nie zajrzy do mnie, oprócz tych, za których ręczyć mogę, że nie zdradzą. Oprócz mnie też i biednej mojej sierotki Madzi, przy której panna Katarzyna, nikogo więcej w domu. Z mężczyzn jam tu sam, jak stary dąb na pogorzeliskach leśnych osmalony, stoję, póki się burzy nie podoba przyjść i wywrócić. Dużom przeżył, a dla serca aż nadto: żonę, syna, córkę... Ze wszystkich mi tylko jedna została Madzia, ostatnia latorośl zielona, która i mnie odmładza swoją świeżością. Zobaczysz asindziej to smętne gospodarstwo starca, gdy zechcesz, bo cię nudzić nie będziemy, możesz czynić, co ci się podoba, a uważać się nie jak w krewnym domu, ale jakby u siebie. Zapragniesz samotności, nikt ci jej nie zmąci, zechcesz gaduły starego, będziesz go miał, bo mnie i sen nie bierze, i roboty żadnej, więcem szczęśliwy, gdy kogo ułapię. Mówił tak, a kasztelan, wpatrując się weń, podziwiał tę krzepką starość i cudowną powagę starca, w którym jeszcze przy niej więcej było ognia niż w wielu ówczesnej młodzieży. Starzec przemówiwszy, a nie rozpytując natrętnie, powstał, ujął swój kij i skierował się ku drzwiom. — Ale, ale — dodał — u nas za godzinę obiad, może byś przyszedł jeść z nami, to ci tu oznajmią. Życzę cię mieć razem, a po staremu powiem, że człek samotnie jak zwierzę jeść nie powinien nie darmo się zawsze ludzie do pożywania darów bożych w kupkę u ogniska zbierali, tak ono przystojniej, lepiej i zdrowiej. Przyjdzieszże do nas? Kasztelan przystał na to, a wojski wysunął się do swoich pokojów powoli. Pan Adam został z myślami. Ani się spostrzegł potem, jak zadzwoniono do obiadu i Jermaszka mu oznajmił, że do stołu podawano. Przy izbie, w której mieszkał pan Adam, była obszerna sala, która może niegdyś służyła na przyjęcie liczniejszych gości, cała zawieszona antenatów wizerunkami; dalej był pokój zaciszniejszy, do którego się schodziło parę wschodów, bo ta część domu starsza jeszcze była od tej, w której kasztelana pomieszczono. Sala i pokój zwały się nawet przybudówką. Była to komnata dla gości, przybrana w sprzęt nieco wytworniejszy, kilka obrazów sczerniałych i trochę kwiatów; za nią teraźniejszy pokój jadalny widać było... stół nakryty... miejsce dla starca krzesłem wygodniejszym oznaczone. Przez drugie drzwi otwarte, w pokoju sypialnym Wojskiego kręciło się kilka osób... tara aż poszedł kasztelan... i w progu zdziwiła go uroczej piękności dziewczyna młodziuchna, w towarzystwie podżyłej osoby, krzątająca się około staruszka. Właśnie mu z uśmiechem podawała jego kosztur, gdy kasztelan się ukazał. — Ot, patrz aść, jak to ten trzpiot, panna Magdalena... a ma niby lat już szesnaście, choć takie z niej dziecko... prezentuje się panu... żartując sobie ze starego dziadunia... Ślicznie, ślicznie! Co to ludzie pomyślą, widząc cię bawiącą się z podporą mojego niedołęstwa, z kijem... Dawaj no, acanna, mój dziadowski kosztur, dawaj, bo bez niego nie wstanę. Madzia, postrzegłszy wchodzącego kasztelana, o mało nie upuściła kija z rąk; zapłoniła się strasznie, zaśmiała i uciekła do kącika. — Ponieważ już — rzekł wojski — ten trzpiot się zaprezentował z całym swym trzpiotowstwem od razu, dopełnię ceremoniału, przedstawiając waćpana pannie Katarzynie Smolskiej, naszej kuzynce i dobrodziejce, która oto tego wisusa dziewczynę tak źle wychowała. Ale ona temu nie winna, bo to się już na łotrzyka urodziło. — Ale, dziaduniu! — szepnęła, rumieniąc się, jasnowłosa, — Tak! Tak! Chciałabyś się acanna przed nieznajomym krewnym zamaskować i udać coś poczciwego, ale to nie uda się... nie uda: od razu wie już, co z ciebie za rybka. Panna Smolska, poważna do zbytku, sztywna, sucha, żółta, straszna jak długo kwaśniejąca w panieńskim stanie osoba, dygnęła kasztelanowi; dzieciak zarumieniony zbliżył się także, a wojski ująwszy kij poprowadził do stołu, przed którym stał już ojciec Anioł bernardyn, kapelan domowy. Nastąpiła benedykcja stołu i wszyscy usiedli. Wojski w swoim krześle, przy nim po prawej panna Katarzyna, po lewej pan Adam, przy pannie Smolskiej Madzia, przy kasztelanie ksiądz, na ostatek ekonom zamaszysty, siwiejący, ale rumiany mężczyzna. Będąc naprzeciw Madzi umieszczonym, kasztelan, mógł się wielce wdzięcznemu dziecku przypatrzyć. W istocie, ładna była na podziw, ale tą pięknością wiejską, prostą, wonną, wiosenną, jakiej pan Adam prawie dotąd w życiu się spotkał: była ona dla niego nowością, dzikim kwiatkiem na łące, oblanym rosą poranną i wykwitłym na świeżym powietrzu. Piękne, regularne rysy dziewczęcia oblewał ten wyraz niewinnego wesela, który się nie spotyka w miastach nawet na twarzach czternastoletnich panienek, już bogatych w doświadczenie, już osmutniałych i pobladłych, bez świeżości i krasy młodej. Madzia wprawdzie przy swych latach szesnastu była na umyśle dojrzała i rozwinięta, ale nie kosztem serca i uczucia, które w niej jeszcze pozostało nie tknięte. Umysłowi nawet jej ta młodocianość i naiwność nadawała pewną cechę oryginalną, wielce ujmującą. Ukryta w tym kątku wiejskim, przywykła do dziadunia i swej panny Katarzyny, nie znając świata i form jego, resztę też ludzi nawykła tak uważać i tak się z nimi obchodzić jak z rodziną. Na kasztelanie to białoróżowe zjawisko uczyniło wrażenie dziwne, jakby nieprawdopodobna sielanka poety; patrzał na nią zdumiony... wkrótce jednak poważniejsze a smutniejące myśli odciągnęły go od tego widoku, przenoszącego w świat dlań nie znany, przypominający mu jeszcze lata szkolne i te dziewczątka, które naówczas spotykał z uśmiechem na ustach na ulicach miasteczka. Począł przypominać sobie, ile przebył, co nad nim ciążyło, i rany serca otwarły się na nowo. Obiad przeszedł w milczeniu, które tylko ga— węda Wojskiego z bernardynem przerywała. Mówili o tysiącu rzeczy obojętnych, powszednich, które sobie tysiąc razy może w różny sposób powtórzyli, a które dla nich zawsze były zajmujące. Madzia jak w tęczę wlepione miała oczy w kasztelana... Doleciały do niej dziwne wieści o tym człowieku, podsłuchała szepty o nim staruszka i panny Smolskiej i patrzała nań z jakimś strachem, ale razem z zajęciem wielkim. Po obiedzie dziaduś się zdrzemnął, a kasztelan cicho odszedł do swego pokoju. Wieczorem przyszedł na wieczerzę, ale choć dziewczę przypatrywało mu się, ani on do niej, ani ona do niego przybliżyć się nie śmiała. Spokój wiejski wkrótce zburzoną ukołysał duszę. Kasztelan uczuł się prawie szczęśliwym wśród tej ciszy, długie dnie spędzał na myślach o życiu własnym, a wreszcie wziął się do książek, których cała szafa stała w jego pokoju. Księgi to były po większej części stare: polskie i łacińskie, do jakich on nigdy w życiu nie zaglądał, z rodzaju tych, które na Stanisława Augusta wyrzucano z bibliotek modnych dla opróżnienia miejsca na romanse francuskie, a które dziś na wagę złota się opłacają. Nie smakował w nich kasztelan, ale nuda zmusiła go zapoznawać się z nimi i poważnie myśleć czytając. Tak przeszedł czas aż do chwili, w której mu doniesiono, że pani Krystyna zmarła i że testament jej części majątku pozostałego czynił go dziedzicem. Ani na chwilę nie zawahał się pan Adam z odrzuceniem tego daru, zgodził się tylko, aby w zamian zań familia postarała się o nowe przesądzenie jego sprawy i odwołanie wyroku wiszącego nad jego głową. Rodzina ofiarowała sama przez pewną dumę znaczną sumę dodatkową, niby wartość dóbr, które przy sobie zatrzy— mać pragnęła, ale kasztelan podziękował im zapewniając, że nic od nich nie przyjmie. Tak odzyskawszy wolność, pan Adam, gdy już mógł opuścić dom Wojskiego, pozostał w nim jednakże na dłużej; panna Smolska, uśmiechając się, czyniła uwagę, że spogląda bardzo na Madziunię, a chociaż był wdowcem i różne o nim wieści chodziły, a panienka mogła się młodszego męża i kawalera spodziewać, jaktoś na to niezbyt niechętnie poglądano. Wojski milczał, gdy go o to zręcznie zaczepiała panna Smolska — tymczasem człowieka badał. Nie wiemy, na jakich podstawach oparł swój sąd o nim, ale jednego ranka, gdy panna Katarzyna, siadłszy blisko przy fotelu staruszka, szepnęła mu w ucho: — Mój mości dobrodzieju, niech no pan dobrze się przypatrzy, on i tej dziewczyninie powoli głowę zawraca; widzę, jak Bóg miły, że ona z niego oczu nie spuszcza; pobladła, a dopytuje tylko, kiedy myśli odjeżdżać. Nie zarzucę ja panu kasztelanowi, żeby się o bałamucenie starał, ale czasem od takich ludzi i spojrzenie niebezpieczne. — Co to asińdźka nazywasz: takich ludzi? — ozwał się po chwili wojski surowo. — Kasztelan miał młodość burzliwą, no tak, ale na mężów i gospodarzy często ludzie, co różne i ciężkie koleje przeszli, są najlepsi: garnki to wygotowane, od pierwszego ukropu nie pękną. Nie jest też tak stary, sam wiek właściwy do małżeństwa. Był trochę płochy, ale w oczach się zsiada; patrz tylko asińdźka — z dnia na dzień, co dzień inny: pokazał się szlachetnie z sukcesorami swej nieboszczki żony. — Ale wdowiec, mój mości dobrodzieju, a to dzieweczka. — Dalipan, to przesąd, moja dobrodziejko — rzekł wojski — i gdybym się nie obawiał jej zarumienić — dodał — powiedziałbym, że wszyscy kawalerowie, co się żenią, są nieraz po dwa i trzykroć wdowcami, choć wy o tym nie wiecie i świat udaje, że nie wie. Zresztą — dorzucił stary — ani temu przeszkadzać, ani do tego nakłaniać nie należy; stanie się, jeżeli taka wola boża, lub się nie stanie: my możemy ignorować i powinniśmy dotąd udawać, że się nic nie wie. Co się tyczy Madzi, jeżeli to tylko fantazja dziecinna, to po wyjeździe kasztelana... zapomni. Spij, asindźka, spokojnie. Po kilku dniach kasztelan, serdecznie podziękowawszy za przytułek, wyjechał do Wólki Brzozowej, gdzie go przeprowadzał przybyły po niego pan Baltazar, a szlachta z całego sąsiedztwa zgromadziła się na przyjęcie... Pomimo tak mnogiego towarzystwa, smutny to był wjazd do tej pustki pełnej dotkliwych, bolesnych wspomnień; a gdy pan Adam wszedł do pokoju, w którym wisiał Chrystus, łzy mu pod powiekami zabłysły. Za niego i za siebie wesół był Jermaszka, który, jak utrzymują, dnia tego w dziedzińcu z kuchcikiem obertasa dwa razy się okręcił. Stary przyjaciel domu, Diogenes Kapustyński, przybył tu także ze skrzypką, uśmiechnięty poważnie, ale mimo to z tęsknotą na czole, którą je wspomnienia powlekły. Dzień to był dla Wólki zaprawdę uroczysty i pamiętny, ta instalacja nowego dziedzica, niedawno stąd wiedzionego na śmierć, teraz spokojnie zajmującego starą dziadowską siedzibę. Kasztelan w czasie całego dnia dziwnie był smutny, rozpłakał się do łez, dziękując krewnym i przyjaciołom, którzy go ocalili, po czym nalał kieliszek i poleciwszy przywołać Jermaszkę, odezwał się w te słowa: — Panowie a bracia, pozwólcie, abym. oddawszy wam wdzięczność i cześć należną, wypił za zdrowie przyjaciela, który mnie nie odstąpił w nieszczęściu, który mi był bratem, gdym brata nie miał, radą, gdym został bez rady, dobroczyńcą, co dla mnie narażał się, cierpiał i któremum winien tyle co i wam... Sprawiedliwa rzecz. — Sprawiedliwa i poczciwa! — ozwali się wszyscy. Kasztelan podszedł do Jermaszki, ucałował go i uściskał, i do stołu na szarym końcu posadził. Nie potrzebuję mówić, że Jermaszka się upłakał, padł mu do nóg, a z miejsca wkrótce wstawszy, poszedł stać za krzesłem swojego drogiego pana. Przemawiał od kielicha i Kapustyński z długą perorą, i pan Baltazar, i starosta Hański, a jak to u nas nieraz bywało, ba, i dziś się dzieje, poszły kielichy; kołem jedne po drugich aż do białego dnia. Pozostawszy sam kasztelan po tygodniu smutnych rekolekcyj, które tylko Jermaszka i Baltazar nieco ożywiali, puścił się za Bug do pana Wojskiego, gdzie go z wielką przyjęto radością. — Szanowny ojcze, jeśli mi cię tak nazwać wolno — odezwał się pan Adam do niego — pragnąłbym mieć twe zdanie i radę do dalszego pokierowania się na świecie. W Wólce, gdzie tyle wspomnień bolesnych mieszkają ze mną, pozostać mi trudno. Starzec zwrócił ku niemu oczy. — Hm! — ozwał się. — Wszakże siedzimy na grobach, to dola człowieka. — Życie też — mówił dalej pan Adam — nie w smak mi, nie wiem, co począć z sobą; zda mi się, że kto jak ja nieszczęśliwie sobie poczynał, kierując się własną wolą, ten się jej wyrzec by powinien. Umyśliłem wstąpić do klasztoru. Wojski uczynił taką minę, jakby go to dotknęło niezmiernie. — Co asindziej mi prawisz, panie kasztelanie? — rzekł. — Co? Co? Do klasztoru... Waćpan? — Ale dlaczegożby nie? — rzekł pan Adam. — Wiadomo, że z takich to rozbitków złożone są monastery i zawsze były schronieniem rannych na duszy. — Ono to tak! Ono to tak! — zawołał wojski, stukając koszturem. — Ale... ale... nim się zakapturzy, potrzeba się dobrze z siłami rozrachować. — Jam się też rozmyślił, rozważył i zbadałem serce moje: nigdzie mi lepiej być nie może. — Ba, a ja myślałem — rzekł wojski — iż się asindziej ożenisz...? — Nie — odezwał się kasztelan — resztek życia, czucia, zgryzot moich, smutku nie chcę współuczestniczką czynić niewinną kobietę, która by poświęcić się mogła, ale byłaby nieszczęśliwa ze mną. — Kto to asindziejowi powiedział? — Sumienie, panie wojski, sumienie. — Chcesz waćpan rady mej — przerwał starzec — prawda? A posłuchasz jej? — Posłucham. — Otóż ci powiadam: rok masz czekać jeszcze, jeździć, patrzeć, z ludźmi żyć, a po roku, gdy ci się spodoba klauzura i tonsura... ano! Niech się stanie wola boża: ja ci nic nie powiem. Kasztelan przyzwolił na to milczeniem. Chociaż część życia pana Adama O..., której dotykamy teraz, jest nieco bliższa naszych czasów, braknie nam jednak dokładniejszych o niej wiadomości. Opowiadania, na których się opieramy, nagle przerywają się, stają wątpliwe, nawet sprzeczne z sobą. Po mnogich latach widzimy Wólkę Brzozową w posiadaniu linii innej rodziny O..., trzyma ją bratanek pana Adama, syn starszy pana Kaspra: o kasztelanie ani słychu. Tymczasem z dosyć pewnych źródeł widzimy, że się ożenił z panną Magdaleną, ale jak znać z metryk kościelnych, żona mu bardzo prędko, bo w rok po ślubie zmarła; a w Berezie u kartuzów wkrótce potem zjawił się nowicjusz, którego po cichu w okolicy wymieniano jako dawnego dygnitarza i kasztelana. Nie ma więc wątpliwości prawie, że to być musiał pan Adam, który w stracie młodej żony widząc palec boży, wybrał najsurowszą regułę zakonną, aby za grzechy młodości odpokutować. Niedostatek szczegółów nie dozwala nam nic więcej o dalszych losach rodziny powiedzieć. Z podań, które na ruinach Berezy Kartuskiej jeszcze przed niedawnymi laty obiegały, wiemy, że ojciec Romuald w późnej umarł starości i że obok domku, w którym spędził lata ostatnie, żył także drugi zakonnik jednocześnie z nim przybyły, towarzysz doli jego i niedoli. Domyślamy się w nim poczciwego Jermaszki. Grobowce obu zielskiem dziś i chwastami porosły, w okolicy wszakże krążą dotąd opowiadania dziwne o losach ojca Romualda i brata Brunona, z których tę powieść skleciliśmy.