Joanna Waliszewska Sowa W KOMINIE WARSZAWA 1996 Copyright © by Joanna Waliszewska, 1996 Projekt okładki Katarzyna Gintowt Ilustracja na okładce Malwina Wieczorek Opracowanie merytoryczne Marianna Falk Opracowanie techniczne AnnaTroszczyńska Skład komputerowy Dorota Krall Korekta Anna Janikowska ISBN 83-86868-51-1 Wydanie I Wydawca Prószyński i S-ka 02-569 Warszawa, ul. Różana 34 Druk i oprawa Wojskowa Drukarnia w Łodzi 90-520 Łódź\ ul. Gdańska 130 iKA BIBLIOTEKA PfflK' w 2 I Gospodarstwo było położone na skraju sosnowego lasu. Prowadziła do niego wąska, piaszczysta droga, łącząc je z odległą o paręset metrów leśniczówką. Dom był drewniany, z wysokim, stromym dachem i mansardą. Ze sto metrów od niego stała biała stajnia z dużym strychem, obok niej sąsiek z sianem i niewielki budynek gospodarczy. Stajnia przylegała do rozległego paddocku, na którym rosły sosny i jodły kanadyjskie. Ich pnie były starannie owinięte siatką chroniącą przed końskimi zębami. Nieco bliżej, za płotem z wysokich desek, widać było czyjąś zarośniętą chaszczami posesję. Wszędzie wokół rosło wiele drzew, głównie sosen. Wciągnęłam powietrze. - Pachnie - uśmiechnęłam się zaskoczona do pana R. - Naturalnie, przecież jesteśmy w lesie. Dawno pewnie nie byłaś na wsi. - Jeżdżę tylko do Klubu, proszę pana, ale to właściwie miasto. - Podoba ci się tutaj? - O tak! Jest wspaniale, pięknie. Chciałabym jak najszybciej zobaczyć konie. - Za chwilę, wypakuj tylko rzeczy. Wyjęłam tobołki z bagażnika i poszłam za chlebodawcą do domu. Pomogłam otworzyć okiennice, a on pokazał mi mój pokój na mansardzie. Był przestronny i skąpo umeblowany, ale przytulny. Pod samym oknem rosła sosna, a dalej rozciągał się wiaoK na pola i stawiki obrośnięte wierzbie :aowiem. Zostawiłam swoje rzeczy i udaliśmy się do stajni. Mieszkały w niej, w oddzielnych boksach, ta ogiery i klacz ze źrebakiem. Jeden boks był pusty. - Dwa konie biegają na Służewito jej dzieci - pan R. wskazał klacz. - Ma na imię Maciejka. Otworzył boks, a ja poklepałam klacz po szyi. Miała bardzo długą grzywę i wklęsłości nad oczyma, które świadczyły, że nie była już młoda. Źrebię schowaloiietrwożliwie za matką. -To Mięta. Jest nieufna, będziesz jej musiała poświęcić dużo czasu. Dałam Maciejce kostkę cukini pomyślałam, że tak pięknej głowy jak ona nie miał żaden koń, jafa widziałam. Następnie przyszła kolej nao?ray. Na drzwiach kolejnego boksu wisiała mosiężna tabliczka z-yuligrafowanym napisem „MOTYL 00 (co oznacza czystą kraską) ur. 1964" - miał zatem cztery lata. -To wielki urwis. Wdzięczy*jak każdy arab, ale bywa nieznośny. Potrafi ugryźć, kopnąć, ale nigdy mocno. Nie jest złośliwy, tylko rozbisurmaniony. Wymagarfwości. Pan R. klepał swojego pupilłapo wygiętej wdzięcznie szyi, a ten unosił przednią nogę, domagaf się cukru. Był śliczny. Złocisty kasztan zerkał spod gęstej grzyw parnymi oczyma. Trzeci koń był odmienny od arabów. Ograny.kary, z niewielką gwiazdką na szerokim czole, wyglądał imponująco. - To Mural, koń mojej żony.Jert od niedawna. Miał wspaniałe wyniki w sporcie. Ruth jest so mego bardzo przywiązana. Odebrała kilka nagród i mogła go dobrze sprzedać, ale chce go przygotować do konkursów ujeżdżania. Spokojny, łagodny, na pewno nie sprawi ci kłopotu. Popatrzyłam na Murala i odm go polubiłam. Wyciągnęłam rękę w kierunku jego przednie ąi. a on natychmiast ją podał, trzymając tak, żebym nie czulą;;] ciężaru. -Wspaniały. One wszystte2*;paniałe. Byłam pod wrażeniem. Pan R. uśmiechnął się serdecznie. -Zuzanko. Miałem sporo wątpliwości, czy powinienem przywozić cię tutaj. Ale twój trener ręczył za ciebie i namawiał, żebym koniecznie cię tu zatrudnił. Będę musiał zaraz wracać do Warszawy. Przyjadę za dzień, dwa - masz jeszcze czas do namysłu. Weterynarz jest niedaleko, w Kątkowie, pokażę ci na mapie. To mój dobry znajomy, na pewno możesz liczyć na jego pomoc. Pan Orzecho-wski, który zajmuje się końmi pod moją nieobecność, też ci pomoże i objaśni szczegóły obrządku. Prosiłem go o to. Zamów u niego mleko. - Tak, proszę pana. - Pamiętaj, masz czas do namysłu. Ja już muszę wracać. Po chwili jego klimatyzowany samochód zniknął za drzewami. Zrobiłam sobie herbatę i przysiadłam na schodkach domu, żeby pozbierać myśli. Wcale mnie nie przerażało, że zostanę tu sama. To, że dostałam tę pracę, zakrawało na cud. O tym, że pan R. poszukuje kogoś do opieki nad końmi i domem, dowiedziałam się od kolegi klubowego i studenta weterynarii, Kuby. Pan R. ożenił się niedawno z Niemką i wyjeżdżał do RFN. Moja rozmowa z nim na temat pracy trwała dwie godziny. Patrzył z niedowierzaniem, kiedy żarliwie przekonywałam go o swoich kwalifikacjach: od sześciu lat jeździłam konno i pracowałam w stajni przy obrządku - takie były wymagania klubowe. Poza tym lubiłam konie i pracę przy nich. „Masz do tego dryg" - słyszałam często. Zrobiłam w tym roku maturę i chciałam studiować malarstwo. Niestety, ta właśnie namiętność do koni spowodowała, że zamiast przy sztaludze, czas spędzałam w stajni. Nie dopuszczono mnie nawet do egzaminów wstępnych. Następną szansę miałam dopiero za rok, zatem musiałam jakoś przeżyć. Po śmierci rodziców znalazłam się pod opieką stryja - miałam wtedy siedem lat - a on odesłał mnie do szkoły z internatem, prowadzonej przez siostry zakonne. Lubiłam stryja, ale był człowiekiem samotnym i zgorzkniałym, nie wiedział, co ze mną zrobić. Mimo wykształcenia pracował ciężko jako skromny urzędnik, więc utrzymanie mnie było dlań dużym obciążeniem. Siostry nauczyły mnie Pod samym oknem rosła sosna, a dalej rozciągał się wiaoK na ląici, pola i stawiki obrośnięte wierzbami i sitowiem. Zostawiłam swoje rzeczy i udaliśmy się do stajni. Mieszkały w niej, w oddzielnych boksach, dwa ogiery i klacz ze źrebakiem. Jeden boks był pusty. - Dwa konie biegają na Służewcu, to jej dzieci - pan R. wskazał klacz. - Ma na imię Maciejka. Otworzył boks, a ja poklepałam klacz po szyi. Miała bardzo długą grzywę i wklęsłości nad oczyma, które świadczyły, że nie była już młoda. Źrebię schowało się trwożliwie za matką. - To Mięta. Jest nieufna, będziesz jej musiała poświęcić dużo czasu. Dałam Maciejce kostkę cukru i pomyślałam, że tak pięknej głowy jak ona nie miał żaden koń, jakiego widziałam. Następnie przyszła kolej na ogiery. Na drzwiach kolejnego boksu wisiała mosiężna tabliczka z wykaligrafowanym napisem „MOTYL 00 (co oznacza czystą krew arabską) ur. 1964" - miał zatem cztery lata. -To wielki urwis. Wdzięczy się jak każdy arab, ale bywa nieznośny. Potrafi ugryźć, kopnąć, ale nigdy mocno. Nie jest złośliwy, tylko rozbisurmaniony. Wymaga cierpliwości. Pan R. klepał swojego pupilka po wygiętej wdzięcznie szyi, a ten unosił przednią nogę, domagając się cukru. Był śliczny. Złocisty kasztan zerkał spod gęstej grzywy figlarnymi oczyma. Trzeci koń był odmienny od arabów. Ogromny, kary, z niewielką gwiazdką na szerokim czole, wyglądał imponująco. - To Mural, koń mojej żony. Jest tu od niedawna. Miał wspaniałe wyniki w sporcie. Ruth jest do niego bardzo przywiązana. Odebrała kilka nagród i mogła go dobrze sprzedać, ale chce go przygotować do konkursów ujeżdżania. Spokojny, łagodny, na pewno nie sprawi ci kłopotu. Popatrzyłam na Murala i od razu go polubiłam. Wyciągnęłam rękę w kierunku jego przedniej nogi, a on natychmiast ją podał, trzymając tak, żebym nie czuła jej ciężaru. - Wspaniały. One wszystkie są wspaniałe. Byłam pod wrażeniem. Pan R. uśmiechnął się serdecznie. -Zuzanko. Miałem sporo wątpliwości, czy powinienem przywozić cię tutaj. Ale twój trener ręczył za ciebie i namawiał, żebym koniecznie cię tu zatrudnił. Będę musiał zaraz wracać do Warszawy. Przyjadę za dzień, dwa - masz jeszcze czas do namysłu. Weterynarz jest niedaleko, w Kątkowie, pokażę ci na mapie. To mój dobry znajomy, na pewno możesz liczyć na jego pomoc. Pan Orzecho-wski, który zajmuje się końmi pod moją nieobecność, też ci pomoże i objaśni szczegóły obrządku. Prosiłem go o to. Zamów u niego mleko. - Tak, proszę pana. - Pamiętaj, masz czas do namysłu. Ja już muszę wracać. Po chwili jego klimatyzowany samochód zniknął za drzewami. Zrobiłam sobie herbatę i przysiadłam na schodkach domu, żeby pozbierać myśli. Wcale mnie nie przerażało, że zostanę tu sama. To, że dostałam tę pracę, zakrawało na cud. O tym, że pan R. poszukuje kogoś do opieki nad końmi i domem, dowiedziałam się od kolegi klubowego i studenta weterynarii, Kuby. Pan R. ożenił się niedawno z Niemką i wyjeżdżał do RJ^N. Moja rozmowa z nim na temat pracy trwała dwie godziny. Patrzył z niedowierzaniem, kiedy żarliwie przekonywałam go o swoich kwalifikacjach: od sześciu lat jeździłam konno i pracowałam w stajni przy obrządku - takie były wymagania klubowe. Poza tym lubiłam konie i pracę przy nich. „Masz do tego dryg" - słyszałam często. Zrobiłam w tym roku maturę i chciałam studiować malarstwo. Niestety, ta właśnie namiętność do koni spowodowała, że zamiast przy sztaludze, czas spędzałam w stajni. Nie dopuszczono mnie nawet do egzaminów wstępnych. Następną szansę miałam dopiero za rok, zatem musiałam jakoś przeżyć. Po śmierci rodziców znalazłam się pod opieką stryja - miałam wtedy siedem lat - a on odesłał mnie do szkoły z internatem, prowadzonej przez siostry zakonne. Lubiłam stryja, ale był człowiekiem samotnym i zgorzkniałym, nie wiedział, co ze mną zrobić. Mimo wykształcenia pracował ciężko jako skromny urzędnik, więc utrzymanie mnie było dlań dużym obciążeniem. Siostry nauczyły mnie sprzątać i gotować, a on cieszył się, że jestem rezolutną i samodzielną osobą. Utwierdzałam siebie samą w przekonaniu, że dam sobie radę ze wszystkim, ale w głębi duszy nie byłam tego taka pewna. Gdy tak rozmyślałam, pod schodki nieśmiało podeszły perliczki. Wcześniej ich nie zauważyłam. Były ciemnopopielate z biało-czer-wonymi „koralikami" na główkach. Rzuciłam im herbatnika, a potem poszłam dokładniej obejrzeć dom. Wewnątrz urządzony był starymi meblami o rustykalnym charakterze. W największym pokoju był kominek z rzeźbionym gzymsem i duży dębowy stół otoczony zydlami. Koło kominka stały sfatygowane, ale wygodne skórzane fotele. Tu i ówdzie leżały dzicze skóry i pstre kilimki. Z pokoju wychodziło się bezpośrednio na zadaszony taras. Stał tu stół i ławki, a na ścianie wisiało kilka zabawnych, kolorowych latarenek. Przed tarasem rozciągał się trawnik, rosło kilka ogromnych sosen i jodeł, a po lewej stronie, ogrodzony płotkiem, znajdował się malutki sad i zarośnięty chwastami ogródek. Wszystko razem, mimo zaniedbania, było malownicze i bardzo mi się spodobało. Trzasnęła furtka i pojawił się wysoki, tęgi mężczyzna. Przywitał się ze mną uprzejmie, ale w jego oczach dostrzegłam zdziwienie i jakby rozbawienie. Był to pan Orzechowski. Razem poszliśmy do stajni. Konie rżały radośnie podniecone perspektywą kolacji. Po kolei udawały się do poidła przy studni, a my poprawialiśmy ściółkę w boksach, zakładaliśmy siano na drabinki i sypaliśmy owies. Przejechałam ręką po ciemnej sierści Murala - miał w niej mnóstwo łupieżu. - Jutro zabiorę się do czyszczenia - powiedziałam. Pan Orzechowski troszkę się speszył: - Gdzieżbym ja tam znalazł czas, żeby je czyścić. Ja tylko pomogłem. Pan R. zwolnił pracowników, to i zostało wszystko na bożej łasce. Ci jego pracownicy to ludzie z miasta, młode małżeństwo. Pożytku z nich nie było. Bolek łaził po wsi i popijał. Jak wyjechali, to nikt po nich nie płakał. Konie dostały, co im się należało, i zamknęliśmy stajnię. - Przyjdę jutro rano, przyniosę mleka, chce pani? -Tak, bardzo proszę. Ubóstwiam świeże mleko! A z obrządkiem to chyba sama sobie poradzę... - Nie. Obiecałem panu R., że pomogę, to pomogę. Rano konie wypuszcza się na wybieg. One mają swoje obyczaje i nie lubią zmian. Jak się coś robi inaczej, to się złoszczą. Ja znam się na koniach, chociaż teraz mamy tylko ciągnik. Leśniczy ma kobyłę, ale oną nic nie robi, tylko żre i pęta się wszędzie. Inny sprzedałby ją na mięso, ale kto by tam trafił za leśniczym. Dziwak z niego i gbur, ale człowiek uczciwy, złego słowa nie powiem. Tu są małe gospodarstwa, ludzie jeżdżą dorobić do miasta... - Po chwili dodał: - Ziemia licha, laseczek-piaseczek. Czasem jakiś letnik przyjedzie nad rzekę, grosz wpadnie. Na ryby czasem ludzie... i zostają na nocleg. Ja się znam na stolarce. Tu dużo mojej pracy naokoło. Pan R. dał zarobić, nie powiem. Ziemi mamy trochę morgów... No idę. Zeszło się. Niech pani dobrze śpi i zapamięta sen. Na nowym miejscu sen jest zawsze proroczy... Tak mówią. Odprowadziłam go do furtki i wróciłam do domu. Po kolacji zrobiłam sobie prysznic. Łazienka z bieżącą wodą wydawała mi się luksusem na wsi. Na górze rozpakowałam swój skromny dobytek. Najważniejsza była nowiutka sztaluga (prezent pożegnalny od stryja), trochę blejtramów, płótna i tanie farby. Długo leżałam w łóżku, rozpamiętując wszystko i spoglądając przez okno na niebo. Cykały świerszcze. Znad wody dobiegał rechot żab. II Następnego ranka zerwałam się bardzo wcześnie i pobiegłam do stajni. Konie zarżały na powitanie. Gdy gwarząc z nimi dopełniłam obrządku, pojawił się pan Orzecho-wski z bańką mleka. Było takie świeże i smaczne, że wypiłam jednym haustem chyba z litr. - Smakuje? To dobrze. Żona się ucieszy - uśmiechnął się. Kiedy konie już się najadły, zabrałam się do ich czyszczenia. Mural był pełen kurzu jak stara kanapa, ale gdy po półgodzinie pracy szczotką przysiadłam na chwilę, żeby odsapnąć, jego krótka sierść lśniła jak czarny atłas. Rozczesałam mu grzywę i ogon i oczyściłam kopyta. O ile Mural był spokojny przy tych zabiegach, o tyle Motyl wręcz przeciwnie. Wiercił się, rżał, próbował mnie skubać, utrudniając pracę. Gdy się z nim męczyłam, przed furtkę zajechał z donośnym trąbieniem sfatygowny gazik. Po chwili uśmiechnięty szeroko, barczysty facet z wąsami ściskał mi rękę. -Tomasz Z. Znajomy Kuby. Jestem weterynarzem, a ty jesteś Zuzanka? Wspaniale. Są jakieś kłopoty? Bo gdyby były, to tylko do mnie. W okolicy jestem najlepszy, bo... jedyny. Był tak bezpośredni, że zapytałam go, czy jeździ konno. Zaprzeczył stanowczo. Obejrzał koniom kopyta i zawyrokował, że należy je przyciąć. Zapowiedział, że niebawem zjawi się tu z kowalem. 10 Oczyściłam wszystkie konie poza Miętą. Nie była przyzwyczajona do zabiegów toaletowych. Wypuściłam ją z matką na wybieg i zaproponowałam panom herbatę. Orzechowski się wymówił, a my z panem Tomkiem usiedliśmy na tarasie. - Mów mi po imieniu - pozwolił niedbałe. - Jestem starszy od ciebie, więc sam to proponuję - dodał widząc, że się rumienię. Przeciągnął się. - Przedtem była tu para smarkaczy. Ciągle się kłócili. Siedzieli tu, bo w Warszawie nie mieli gdzie mieszkać. Bolek nieźle popijał -za mało tu pracy na zdrowego chłopa. Pan R. miał z nimi same kłopoty. Ja mu poradziłem, żeby ich zwolnił... Zerknął na zegarek. - Jadę. Trzymaj się. Jestem piekielnie przemęczony, ale będę tu zaglądał. Wsiadając do samochodu, stwierdził: - Przydałby się tu jakiś pies. Spróbuję znaleźć ci coś odpowiedniego. Odjechał, a ja przebrałam się i poszłam osiodłać Murala. Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Mural, zgodnie z moimi oczekiwaniami, nie sprawiał kłopotów. Szedł z werwą, ale był posłuszny i zrównoważony. Objechałam duży kawał lasu i postanowiłam wrócić koło leśniczówki. Na schludnym podwórku bardzo tęgi mężczyzna w służbowym ubraniu, w czapce i rozchełstanej koszuli, majstrował coś przy ciągniku. Gdy mnie zobaczył, pomachał ręką, żebym się zatrzymała. - Ooo, widzę, że pan R. ma gościa? - spytał, podszedłszy blisko. Zeskoczyłam z konia i grzecznie podałam mu rękę. - Nie jestem żadnym gościem. Pan R. przyjął mnie do pracy przy koniach. - Ale śmiesznie! Samą? - wyraźnie był rozbawiony. - A dasz sobie radę z tym wszystkim? Nie będziesz się bała, że cię wilki zjedzą? - Będę oczywiście. Ale czego człowiek nie zrobi, żeby zarobić na chleb... - starałam się dostosować do jego tonu. -Jakby coś było trzeba, to zawsze możesz tu podskoczyć. Jest 11 leieiun i w uguii-.,. n L/uxuuj r^ i poznasz moją starą. Ale się zdziwi, jak zobaczy nowego koniucha panaR.! Podziękowałam i wdrapałam się z powrotem na konia. Leśniczy chciał mi pomóc, ale kiedy zobaczył, że daję sobie radę, gwizdnął z uznaniem. Wróciłam do domu, rozsiodłałam Murala i roztarłam go słomą. Byłam głodna i chciało mi się pić. Zrobiłam sobie parę kanapek i duży kubek kakao. Nakarmiłam konie, a perliczki uraczyłam rozmoczo-nym chlebem. Gulgocząc z uznaniem, zabrały się do jedzenia. Po uważnych oględzinach stwierdziłam, że dom jest pełen kurzu. Otworzyłam wszystkie okna i energicznie zabrałam się do sprzątania. Wytrzepałam skóry i kilimki, a potem tak się rozochociłam, że pomyłam podłogi, wyszorowałam wannę i ani się spostrzegłam, kiedy zrobiło się późne popołudnie. Nie miałam już sił, żeby jeździć na Motylu, więc wypuściłam go na wybieg, żeby sobie pobiegał. Pogalopował wokół ogrodzenia jak szalony, cały czas rżąc, a pozostałe konie odpowiadały mu ze stajni. W końcu wytarzał się w piachu kilka razy i moje poranne czyszczenie diabli wzięli. Był z siebie bardzo zadowolony. Trzeba przyznać, że w ruchu wyglądał zjawiskowo - prawie unosił się w powietrzu z rozwianą grzywą i odstawionym w chorągiew ogonem. Patrzyłam na niego z zachwytem, a jednocześnie zastanaw uiłam się, jak długo uda rui się utrzymać na jego grzbiecie, kiedy jutro będę musiała go dosiąść. Gdy się wyszumiał, podbiegł da mnie, zjadł kostkę cukru, a potem tak serdecznie ocierał się głową o moje ubranie, że w końcu udało mu się zepchnąć mnie z ogrodzenia, na którym siedziałam. Złorzecząc rozcierałam plecy, a on patrzył na mnie z prawdziwym współczuciem w niewinnych oczach. Następnego dnia dokończyłam sprzątania domu, pomyłam okna i nazbierałam polnych kwiatów do wazonu. Było bardzo ciepło. Poszłam nad rzekę, żeby się ochłodzić. Spodziewałam się zastać tam jakichś letników albo wędkarzy, ale o dziwo nikogo nie było. Woda sięgała mi najwyżej do połowy ud, więc nie jąc twardość dna. Nie było grząskie - jeśli nie stąpało się po brzegach piaszczystych łach, naniesionych przez wodę. Uznałam, że koniom dobrze by zrobiła niewielka kąpiel w upalne popołudnie. Po powrocie czekała mnie miła niespodzianka: pan R. przyjechał zgodnie z obietnicą. Usiedliśmy przy stole i podczas dwugodzinnej rozmowy ustaliliśmy wszystkie szczegóły mojej pracy. Następnie odbyłam próbną jazdę volkswagenem, który miał mi ułatwić poruszanie się po okolicy. Wypadła nieźle, więc zjedliśmy skromny obiad, a potem - nie bez trudności - udało mi się namówić pana R. na konną przejażdżkę. Dojechaliśmy - pan. R. na Muralu, ja na Motylu - bez przeszkód do rzeki. Ale tu Motyl urządził cyrk: po prostu nie miał zamiaru wejść do wody. Pan R. spoglądał spod oka na moje bezskuteczne perswazje, po czym zaproponował, żebym sobie pomogła gałązką. Usłuchałam tej rady i - poskutkowało: Motyl susem rzucił się w „rwące fale", rozchlapując wodę na wszystkie strony, po czym oba z Muralem brodziły spokojnie w płytkiej wodzie, wyraźnie zadowolone. Mój rumak zerkał co pewien czas z szacunkiem na „środek wychowawczy". - Musisz postępować z nim zdecydowanie: od źrebaka był nieznośny. Jego ojciec przeżył bombardowanie Drezna, stojąc na ulicy pośród wybuchów i walących się domów. Może to po nim Motyl oddziedziczył ten niepokój. Pan R. wyjechał zaraz po podwieczorku, życząc mi wszystkiego dobrego. Niebawem wybierał się na parę miesięcy do żony. Poczułam się tak, jakbym dostała niezwykły prezent: cały ten piękny dom, konie, nawet las - były odtąd tylko moje! Dostałam też pewną sumę na nieprzewidziane wydatki. Zrobiło mi się lekko, zaszumiało w głowie, jakbym grała we wspaniałym filmie. Byłam bezgranicznie szczęśliwa. Świat należał do mnie. III Nazajutrz, po porannym obrządku, postanowiłam przyjrzeć się bliżej sąsiedniej posesji. Była najwyraźniej nie zamieszkana. Okiennice i drzwi zamknięto na głucho. Wszędzie mnóstwo chwastów, a nie koszona trawa sięgała mi do pasa. Poza sosnami rosły tu dęby i brzozy. W kominie domu dostrzegłam sowę. Spała chyba, bo się nie poruszyła, choć robiłam sporo hałasu, przedzierając się przez chaszcze. Dziwne - była taka duża, że wystawała z komina do połowy. Zastanawiałam się, czy jej tam wygodnie. W dzielącym obie posesje parkanie odkryłam oderwaną deskę i tamtędy, skrótem, wróciłam do domu. Potem osiodłałam Motyla i jeżdżąc „po kółku" przed stajnią sprawdzałam, co potrafi. Niewiele. Wolty i ciągi były mu nie znane, nie miał pojęcia o prawidłowym zmienianiu „chodów" czy cofaniu. Musiałam zabrać się do szkolenia. W tym celu udałam się nad Liwiec i znalazłam porośnięty rozchodnikiem nieużytek, który miał mi odtąd służyć za ujeżdżalnię. Praca na czworoboku nudziła śmiertelnie Motyla. Szedł niedbale, potykał się i sprawiał wrażenie tępaka. Za to w terenie ożywiał się niebywale. Rżał na widok krów i przechodzących ludzi, a furmanki doprowadzały go do histerii. Na niesiony wiatrem liść reagował jak na pikującego meserszmita. Żaden drobiazg nie uchodził jego napiętej uwagi. 14 się nugatu L,z,icipuiain puu prysziiu;. Dużo czasu poświęcałam małej Mięcie. Przyjechał kowal i okazało się, że kłaczka nie umie podać nóg do czyszczenia. Żeby przyciąć jej kopyta, oboje z Tomkiem trzymaliśmy ją rozciągniętą na ziemi, a kowal z narażeniem życia dokonywał zabiegu. Przyjęłam taktykę stopniowego obłaskawiania. Siadałam na ogrodzeniu wybiegu, po którym chodziła wraz z matką. Natychmiast zjawiała się Maciejka, by wyłudzić kostkę cukru albo kawałek marchwi. Mięta chowała się za nią, wybałuszając głupie oczka i umierała z ciekawości. Drugiego dnia nie wytrzymała: nieufnie wyciągnęła szyję i noskiem dotknęła umazanej słodko ręki. Cofnęła się, ale już po chwili lizała ze smakiem moje palce. No cóż - kiedy nauczyła się jeść cukier, miałam nadzieję, że reszta pójdzie gładko. Niestety, przeliczyłam się. Minął dobry miesiąc, zanim przy pomocy Tomka wyprowadziłam ją przed stajnię do czyszczenia. Któregoś dnia dostałam obiecany prezent. Na przednim siedzeniu sfatygowanego gazika Tomka, owinięty w koc, przyjechał mój zapowiadany przyjaciel i obrońca: pies Żuk. Wyglądał tak, jak się zachowywał - okropnie. Kiedy się nachyliłam, żeby go obejrzeć, o mało nie odgryzł mi nosa. Tomek wyjaśnił, że dotychczas pies był własnością ponurego, skąpego starca, który nie dbał o żadne zwierzęta poza krową. Obłąkany właściciel uwiązał psa po prostu na drucie, więc biedak miał wokół szyi gnijącą ranę. Czarny, niewielki i krzywonogi, w ciągu paru lat swego nędznego żywota pcheł uzbierał więcej, niż miał włosów na grzbiecie. Z jedynego ucha, które pozostało mu po jakiejś bójce, pozostały tylko strzępy. Na początek opatrzyłam mu ranę. O dziwo, Żuk, choć cały czas szczerzył zęby, zniósł to mężnie. Ale z kąpielą było gorzej. Wsadziłam go do wanny, a ponieważ wyrywał się jak wariat, uwiązałam do kranu. Wył przeraźliwie. Wkrótce mogłam podziwiać setki pływających w brudnej wodzie pcheł. Po tych upokarzających zabiegach czekała Żuka nagroda w postaci pełnej miski. Miałam nadzieję, że ułagodzi to jego urazę. 15 i-nie chciał jeść. - No jedz, Żuku! - przekonywałam. - To pyszne! Dla ciebie! Ale nieszczęsny pies, choć merdał ogonem i oblizywał się, posiłku nie tknął. Żadne zachęty nie pomagały. A przecież był tak zagłodzony, że żebra mało nie przebijały mu skóry. Zostawiłam miskę, a on położył się obok, wpatrzony w nią pożądliwie. Poszłam do kuchni: „może woli być sam?" - pomyślałam. Ale gdy po jakimś czasie wróciłam, jedzenie było w dalszym ciągu nietknięte. Tyle, że obok pojawiło się parę perliczek zerkających z zainteresowaniem. Żuk odganiał je, szczerząc zęby. Zdecydowałam się skończyć tę dziwaczną scenę i zabrałam miskę. Ki diabeł? Psina popatrzyła żałośnie, podkuliła ogon i zwijając się w kłębek, zaczęła dygotać na wycieraczce. Bardzo było mi go żal. Co ten cholerny dziad wymyślił? W tym musiała być jakaś tajemnica, ale nie mogłam jej dociec. Niestety, musiałam na razie dać za wygraną. Zamknęłam Żuka w sieni z cielęcą nóżką, bo przyszło mi do głowy, że może nie umie jeść z miski, i udałam się do swoich zajęć. Odbyłam rutynową przejażdżkę na Muralu i po dwóch godzinach wróciliśmy zmęczeni upałem. Wpuściłam go na wybieg i podreptałam do domu z wiechciem nazbieranych zielonych gałązek. Przykryte pokrywką jedzenie stało tam, gdzie je zostawiłam. Otworzyłam drzwi, a ponieważ prawą rękę miałam zajętą, wzięłam miskę w lewą. Na mój widok Żuk zaczął radośnie skakać dookoła. Postawiłam jedzenie na ziemi, a on rzucił się na nie i spałaszował w mgnieniu oka. To była cała tajemnica! Zwariowany staruch omal nie zagłodził psa, ale nie omieszkał go nauczyć, żeby nie brał niczego od obcych, którzy z pewnością używaliby prawej ręki! Tylko nie uznał za stosowne o tym powiedzieć. Odtąd Żuk zmiatał tak gigantyczne ilości jedzenia, że szybko się zaokrąglił, i jakby uspokoił. Wszedł w rolę pana na zagrodzie: sprawdził dokładnie, kto kim jest i do jakiego miejsca jest przypisany. Najlepiej czuł się w stajni - zwłaszcza w boksie u Maciej- 16 aecznie, czasem SKUDiąc aeiiKatnie, a /jik nzai ją po aRSa"fffltńyfh nosie. Nauczył się odróżniać intruzów od gości, ale i tak nikogo nie wpuszczał za ogrodzenie. Zresztą sam też rzadko je opuszczał. Nie widział potrzeby towarzyszenia mi, gdy wyjeżdżałam konno: raz jeden namówiłam go na wspólną wycieczkę i wrócił tak zziajany, że żal było patrzeć. Od tej pory pilnował domu i wyglądał mojego powrotu. Rana na szyi pięknie się zagoiła, a wkrótce potem okazało się, że ma śliczne czarne futerko -jak kret! Nawet nie spostrzegłam, kiedy w nie obrósł. Był to szczytowy okres jego panowania: zostawiałam na jego kosmatym łbie całe gospodarstwo, a on doglądał go niczym pracowity gospodarz. Ale nasz miodowy miesiąc zakończył się nagle i dramatycznie. A było to tak. Wybrałam się samochodem na targ do Wyszkowa. Tam moje wrażliwe na barwy oko dostrzegło koguta wielkiej urody. Po chwili był mój, a żeby nie czuł się samotny, nabyłam przy okazji dwie kury. Ponieważ nie chciałam, żeby rozgrzebywały ogród (czego nigdy nie robią perliczki), postanowiłam im zrobić wybieg wokół szopki z różnościami. Na ogrodzenie użyłam siatki, której spory zwój rdzewiał bezużytecznie. W kurniku przygotowałam wygodną grzędę, ogrodzenie pomalowałam na biało, a cały kurzy „paddock" wysypałam żółtym piaskiem. Wyglądało to bardzo gustownie. Żuk obserwował z zainteresowaniem, co robiłam, a na kury nie zwracał żadnej uwagi. Odwiązałam koguta od drzewa, gdzie spędził cały ten czas osowiały i nieszczęśliwy, i wpuściłam ptactwo do nowej siedziby. Najwyraźniej się spodobała: kogut wskoczył na drabinkę i zapiał dumnie. Wszystko wyglądało jak najlepiej. Bardzo z siebie zadowolona, poszłam jeszcze z Żukiem do koni, dopełniłam wieczornego obrządku i udałam się na zasłużony odpoczynek. Obudziło mnie niecierpliwe rżenie. Po drodze do stajni zajrzałam do kurnika - a tu pusto! Pod siatką za to był podkop, a wokół leżały kolorowe pióra. Zmartwiłam się, a moje podejrzenia padły na lisa-chytrusa, którego ze dwa razy widziałam w czasie przejażdżek, 2. Sowa w kominie 17 serdecznie. 'ZaćżęFammu"ft5bić wyrzuty: - Jak mogłeś wpuścić lisa! Lis nie jest naszym przyjacielem! Jak się pokaże, to masz go przegonić, żeby nigdy nie wrócił! Słuchał uważnie moich tłumaczeń, patrząc mi w oczy z podziwem dla mojej wiedzy i doświadczenia. Po śniadaniu wyszczotkowałam konie i udałam się na poranny trening na Motylu. Czekały mnie dwie godziny ciężkiej jazdy. Miałam słabość do tego konika - cwaniaka nad cwaniakami, który przed każdą kałużą stawał jak wryty, ostrzegając mnie, że w kałuży nie widać dna, więc można się w niej utopić jak w bagnie. Cała sztuka postępowania polegała na tym, żeby uprzedzić jego zamiary, a za każdą uległość nagradzać pochwałami i cukrem. Tego dnia Motyl jak zwykle dał mi dobrze w kość, ja jemu też, i pełni wzajemnego uznania wracaliśmy stępa zieloną, prześwietloną słońcem leśną drogą. Już z daleka zauważyłam, że Żuk nie czeka - jak to było w jego zwyczaju - za furtką. Motyl zarżał na powitanie, a pozostałe konie odpowiedziały mu chórem. W tym momencie wydała się ponura zbrodnia! Żuk taszczył zwłoki większego od siebie koguta do dziury wykopanej akurat na środku grządki z irysami. - Żuk, ty świnio! - wrzasnęłam. Ale on łypnął tylko na mnie i energicznie próbował zakopać dowód przestępstwa. Nieboszczki kury udało mu się już - jak to później odkryłam - ukryć pod tarasem. Tak zakończyła się dla pomysłowego mordercy epoka słodkiej wolności. Jeszcze tego samego dnia z pomocą pana Orzechowskie-go, wykonałam elegancką budę. Następnie pojechałam do Wyszko-wa po stosowny łańcuch i obrożę. Szczerze mówiąc, było mi trochę przykro, ale Żuk nie wyglądał na zgnębionego. Wylegiwał się na słońcu całe dnie, a nocą odzyskiwał wolność. Jego miska stała zawsze pod łapą, wypełniona smakołykami. Nie jadł teraz byle czego - wybierał jedynie lepsze kąski, a perliczki, z którymi żył w najlepszej zgodzie, dzieliły się jego kaszą lub tym, co zostawało po makaronie. 18 wiązków, gdy wykorzystując pogodę, rozstawiałam sztalugi na dworze i rysowałam zwierzęta i cały otaczający mnie ciepły, wiej-sko-leśny świat. Na Muralu odbywałam długie spacery po okolicy, brzegiem Liwca docierałam do Bugu. Głęboka, żółta rzeka sprawiała wrażenie dzikiej i niebezpiecznej. Po obu jej stronach rozciągały się ogromne, puste łąki, a sam brzeg był bardzo stromy. W niektórych miejscach woda podmyła drzewa, które wisiały teraz z dramatycznie sterczącymi korzeniami, korony mając już pod wodą. Nieco dalej zaczynały się płaskie rozlewiska obrośnięte wikliną. Było tu mnóstwo ptaków wodnych, ale nie zbliżałam się do nich, bojąc się, że wystraszone mogłyby porzucić gniazda. Za to owe łąki nadbużańskie, poprzecinane jak siatką koleinami ścieżek, korciły do galopów. Pędziłam na Muralu, aż wiatr świszczał mi w uszach. Było już po pierwszym pokosie i tylko gdzieniegdzie stały samotne stogi siana. Kiedyś wdrapałam się na jeden i rozglądałam po okolicy: widać było daleką wieżę kościoła w Kamieńczyku i miejsce, gdzie Liwiec wpadał do Bugu. Innym razem dotarłam do gajówki. Gajowy z żoną zatrzymali mnie i poczęstowali zsiadłym mlekiem. Byli życzliwie zaciekawieni, i tak od słowa do słowa spędziłam tam ponad godzinę. Kupiłam od nich słoik leśnego miodu i zaprosiłam miłych pań-,stwa Makowskich do siebie, kiedy będą w leśniczówce. Od gajówki nie było daleko do zagubionej w lesie wsi Kacze-niec. Wybrałam się tam, by odwiedzić sklep „czwórbranżowy". Przywiązałam Murala do płotu i weszłam do sklepu. Były żniwa, i w sklepie zastałam tylko kilka kobiet czekających cierpliwie na chleb. Powiedziałam grzecznie „dzień dobry", ale odpowiedziała mi tylko sklepowa. Kupiłam dwadzieścia deka posklejanych landrynek i wyszłam ze sklepu. Wokół Murala zebrała się grupka młodych mężczyzn, którzy przyglądali się uważnie, kiedy wsiadałam na konia. Oczywiście nie powstrzymali się od niemądrych uwag, ale milczałam. Gdy znalazłam się kilka metrów dalej, jeden z nich gwizdnął przeraźliwie na 19 ręką. Potem ruszyłam pełnym galopem, bo zapewne o to im chodziło. Po południu przyjechał Tomek i poszliśmy razem potaplać się w Liwcu. Pokazał mi nieco głębsze miejsce. Można tam było popływać, ale na bardzo krótkim dystansie. Po powrocie pomógł mi trzymać Miętę przed stajnią, a ja wyczyściłam ją starannie. Tylko raz udało się jej kopnąć mnie boleśnie w goleń. Skarciłam idiotkę, ale w sumie byłam zadowolona z jej postępów w nauce gładkich manier. Po herbacie Tomek odjechał, a ja korzystając z dnia, rysowałam chodzące po wybiegu klacze. Na drugi dzień postanowiłam pojechać na targ do Wyszkowa. Uruchomiłam garbusa i zaopatrzona w słoje oraz koszyczki ruszyłam na zakupy. Na targu było tłumnie i wesoło. Kupiłam słój jagód, skarpetki robione na drutach i mnóstwo innych różności. Wśród sprzedających był staruszek oferujący wyrzeźbione w drewnie i jaskrawo pomalowane zwierzątka. Oglądałam je z zachwytem. Były takie urocze, że nie mogłam się zdecydować, które wybrać: łaciatą krowę, kaczkę z pisklętami czy może lisa lub owcę? Zdecydowałam się na krowę, mimo, że była duża i okropnie droga. Łaziłam, oglądając wszystko w nieskończoność. Bawiło mnie próbowanie masła i serów. Podziwiałam kilimki i tłuste, żółte kożuchy na śmietanie. Zajadałam renklody i fachowym okiem zerkałam na roboczego wałacha, wyczyszczonego odświętnie, z zaplecioną w warkocze grzywą. Właściciel zachwalał go pod niebiosa, żądając tylko piętnastu tysięcy złotych. Kupiłam dla Żuka wołowe serce, a dla siebie polędwicę na befsztyki. Spotkałam leśniczynę, i za jej namową nabyłam okazyjnie barani serdaczek, wyszywany w ludowe wzory. Był długi i ciepły, świetny na chłody. Załadowałam wszystko do samochodu i razem z sąsiadką poszłyśmy jeszcze rozejrzeć się po sklepach. W księgarni znalazłam parę książek, których w Warszawie już od dawna nie można było dostać. Przelotnie przywitałam się z Tomkiem - pracował tego dnia w skupie żywca. Miał podejrzanie zaczerwienioną twarz i mętne spojrzenie. 20 ciekawych plotek na swój temat. Brano mnie za narzeczoną weterynarza i zastanawiano się, co naprawdę robię w pustym domu pana R. Wytłumaczyłam leśniczynie, że z panem doktorem łączy mnie tylko znajomość. Nie sądzę, bym ją przekonała. Żuk powitał mnie z entuzjazmem. Po wspólnym obiedzie ruszyliśmy do lasu na grzyby. Nazbierałam koszyk żółtych kurek. Bez pomocy Tomka wyczyściłam Miętę, a jej, mimo prób, nie udało się mnie kopnąć. Dzień zakończyłam ekscytującym spacerem na Motylu, a Mural leniuchował na wybiegu. Rano obudziły mnie niepokojące odgłosy w stajni. No tak! Przyszła Kasztanka leśniczego i kokietowała roznamiętnione ogiery. Wyprowadziłam opierającą się zalotnicę i z wielkim trudem zaciągnęłam do leśniczówki. Spryciara dostała się do stajni bocznym wejściem, forsując po drodze klamki i haczyki. Ciągle uciekała z pastwiska i włóczyła się samopas po lesie. W leśniczówce chyba nie miała nic do roboty, bo jak dotąd nie widziałam jej w zaprzęgu. Leśniczy wyjaśnił, że jest przydatna zimą do rozwożenia karmy dla zwierząt leśnych, przy tym popatrzył na mnie krzywo i splunął. Jego dziwna reakcja zaskoczyła mnie nie po raz ostatni. IV Był sierpień. Po Maciejce widać już było następną ciążę. Przyszedł czas, by odstawić od niej Miętę, a to wiązało się z licznymi komplikacjami. I Dla źrebiczki miały się zacząć trudne dni samotności. Przygotowałam jej osobny boks, a po wybiegu miała chodzić sama. Dopiero po miesiącu będzie ją można wypuścić wspólnie z matką. Do tego czasu Maciejka straci pokarm i potraktuje córkę jak nową koleżankę. Po wielu wysiłkach udało mi się zamknąć przed Miętą drzwi rodzinnego boksu, ale nie było mowy o wprowadzeniu jej do własnego: wyrywała się i wręcz siadała na zadzie, głośno kwicząc, podczas gdy Maciejka sekundowała jej pełnym rozpaczy rżeniem. Ogiery patrzyły urażone, a Motyl nawet usiłował złapać mnie zębami, kiedy miotana przez Miętę jak wiecheć słomy, znalazłam się w jego zasięgu. Gdy już byłam bliska rezygnacji, zgrzane maleństwo znalazło się wreszcie w przeznaczonym miejscu. Zamknęłam wszystko starannie i poszłam kulejąc do domu opatrzyć rany i potłuczenia oraz napić się czegoś zimnego. Ze stajni przez całą noc dobiegało rozpaczliwe rżenie i jakieś łomoty. Zastanawiałam się, czy nie należałoby czuwać, ale byłam zbyt zmęczona i sen ściął mnie po prostu z nóg. 22 '"czy wszystko je^t w porządku. Niestety, nie było. Biedna mała Mięta wyłamała deskę w drzwiach, a jej noga tkwiła tam krwawiąc, dziwnie skręcona. Uwolniłam nieszczęsną, spuchniętą jak balon kończynę i popędziłam do samochodu. Po kwadransie zajechałam przed lecznicę. Mój ulubiony weterynarz siedział w ogródku na ławeczce i do-budzał się kawą. Miał minę człowieka, który poprzedniego dnia nie odmówił wypicia paru kieliszków i bardzo tego żałuje. - Ślicznie wyglądasz - powiedział ponuro. - Co jest? Czyżby coś zdechło? - dodał z nadzieją. Po chwili jechaliśmy już wyboistą drogą na złamanie karku. Obiecałam mu pyszne śniadanie i złote góry, byle go tylko nastawić ciepło do biednego źrebaka. - Daj spokój - odpowiadał nieżyczliwie - powiedz lepiej, gdzie kupiłaś taką śliczną sukienkę w różowe słoniki - i patrzył nielitości-wie, jak się rumienię z powodu mojej nocnej koszuli. Już z daleka usłyszeliśmy rozpaczliwe rżenie. A kiedy wyjechaliśmy zza drzew, ujrzałam stojącą przed furtką furmankę, a na niej znajomego rolnika, z którym pertraktowałam w sprawie zakupu siana na zimę. Na dole jeżył się Żuk - nie zamierzał pozwolić, by pan Dzięcioł zszedł na naszą ziemię. - Dzień dobry, panie Czesławie - krzyknęłam. - Nie mogę się teraz panem zająć, bo mam wypadek z końmi! - Pomogę pani - zaofiarował się - ale musi pani zamknąć tego bandytę. Zamknęłam rozczarowanego bandytę, po czym udaliśmy się do stajni. We dwójkę z panem Czesiem trzymaliśmy wyrywającą się Miętę, a Tomek zakładał jej szwy. - Rana nie jest groźna - zawyrokował w końcu - ale to stłuczenie jest poważne. Powinna parę dni stać spokojnie, no i trzeba jej robić okłady. Wpuść ją lepiej na razie do matki. No cóż - tak zrobiłam. Matka i córka patrzyły na mnie z urazą, ale zwycięsko. Za tydzień, dwa całą wczorajszą operację będę musiała powtarzać. Ale co robić. 23 się kawy. Pana Dzięcioła umówiłam z sianem za tydzień. Ńo i nąj-ważniejsze - przebrałam się. Przez parę następnych dni okładałam Mięcie nogę, co znosiła z najwyższą niechęcią. Jeśli jej nie pilnowałam, natychmiast ściągała zębami kompres, korzystając zresztą z pomocy matki. Nie wypuszczałam ich przez ten czas na wybieg, żeby rana się nie zakaziła. Toteż nudziły się okropnie w stajni i z zemsty zniszczyły wspólnie drabinkę na siano, kalecząc pyski o gwoździe. Kiedy po tygodniu wypuściłam je wreszcie, zaczęły latać w kółko jak opętane, w wyniku czego właściwie już wygojona noga Mięty znowu spuchła. Mimo to musiałam zdjąć jej szwy^co okazało się wybitnie niebezpieczną operacją. Uwiązałam Miętę przed stajną tak, aby przez okienko mogła wąchać się z matką. Potem polałam jej nogę jodyną i zaczęłam przecinać szwy nożyczkami do paznokci. Mięta nie zamierzała jednak stać spo- --------u";"-, uspokajająco-skakać kojnie, toteż musiaiam — ^ai_y ^^^.^ fe»„____,.,___x w kucki za jej uciekającą kończyną niczym jakaś wyrośnięta żaba. Niestety, gdy złapałam nieszczęsną nogę i podniosłam wysoko, odciągając w bok, głupie zwierzę rzuciło się do tyłu prawie siadając na zadzie, z głową uwięzioną w kantarze i tak skręconą, że groziło to uduszeniem. Nie dałam jednak za wygraną i najdelikatniej, jak umiałam, wyciągnęłam cztery nitki. Jeszcze raz polałam wszystko obficie jodyną. Przez cały czas tej operacji Żuk dołączał do moich perswazji, szczekając z przyganą na i tak wystraszoną źrebiczkę. Wreszcie umocowałam kretynce okład i poprowadziłam do stajni skaczącą ostentacyjnie na trzech nogach. Gdy znalazła się w boksie, natychmiast spróbowała ściągnąć wszystko zębami, za co wspólnie z Żukiem zdrowo ją ochrzaniliśmy. Była dziesiąta wieczór, gdy wreszcie opuściłam stajnię. Cała okolica osrebrzona była księżycem, znad wody dochodził rechot żab, a wysoko w gałęziach rozlegało się melodyjne gulgotanie perliczek. Żuk, w którym w nocy budził się myśliwy, strzygł łakomie uchem na te odgłosy. 24 kios ao nas przyjedzie. " ~ Istotnie. Akurat wracałam na Muralu, kiedy przed dom zajechał elegancki samochód, z tym samym zresztą co zawsze kierowcą. Tym razem nie przyjechał sam. - Witaj. Mam coś dla ciebie - oznajmił. Z samochodu wyskoczył, machając kikutem ogona, czarny jak węgiel szczeniak. Dopadł mnie, odbił się i przysiadł na grubych, niezdarnych łapach, po czym polizał serdecznie mój nos. Na szyi miał idiotyczną kokardkę, a i uszy umocowano mu na przedziwnej konstrukcji z drutu i plastra. - To sznaucer po złotych medalistach - wyjaśnił mój dobroczyńca. - Nie możesz tak mieszkać całkiem sama. Tu musi być jakiś porządny pies. Będziesz się pewniej czuła. Zapłaciłem za niego majątek. Ale nim zdążyłam podziękować, głupi szczeniak dostrzegł właśnie Żuka i rzucił się ku niemu, przyjacielsko wywijając tłustym tyłeczkiem. - Nie! Nie! - krzyknęłam. Już było za późno: Żuk, dwa razy mniejszy od młodziutkiego sznau-cera, skoczył w górę niczym czarny pocisk i zawisł u gardła intruza. - Puszczaj go, ty potworze! - wrzeszczałam. Ale Żuk ani myślał słuchać. Musiałam użyć wiadra wody, żeby mu przemówić do rozumu. Żuk schował się w budzie, a nieszczęsny sznaucer odpełzł, piszcząc i lamentując. Okazało się, że nic mu nie było - Żuk po prostu wyjaśnił, kto tu rządzi. Kiedy ta sprawa została raz na zawsze załatwiona, bardzo szybko się zaprzyjaźnili. Nowy domownik otrzymał imię Yeti, a ponieważ nie zamierzałam jeździć z nim na konkursy piękności, zdjęłam mu natychmiast to okropne urządzenie, w związku z czym jedno ucho na zawsze opuściło mu się w dół. Żuk od razu zaczął intensywnie wychowywać Yetiego i wdrażać w obowiązki. Jednym z nich było wówczas pilnowanie, by do ogierów nie przedostała się kobyła leśniczego. Nadal puszczał ją samopas, ona zaś waliła do stajni jak do siebie i tam czyniła sprośne propozycje rwącym się do niej samcom. Nie- 25 cholerę po prostu znienawidziłam. W końcu któregoś dnia w lesie Motylowi udało się zrzucić mnie z siodła. Było to daleko od domu i kiedy wreszcie doń dotarłam, zobaczyłam następujący widok; Motyl stał przywiązany do furtki, obok siedział leśniczy i palił papierosa. - Puszczasz swego ogiera luzem - rozpoczął od razu awanturę -to i doszło do nieszczęścia. Wskoczył na moją Kasztankę. I co teraz będzie? Ledwie go, łobuza, złapałem. Obaj z Motylem patrzyli na mnie z potępieniem. Tyle, że koń jakby mrugnął. Przeprosiłam leśniczego, który, rzecz jasna, gniewał się tylko pro forma: nie miał zamiaru zapłacić za krycie. A biedna, zgwałcona dziewica przestała w końcu do nas przychodzić, z godnością oczekując potomka. Mięta wreszcie wydobrzała: noga się wygoiła, i z powrotem stała się aktualna sprawa jej odstawienia od matki. Na szczęście zbiegło się to z przywiezieniem siana. Cały dzień ładowaliśmy je na strych z panem Dzięciołem i jego dwoma synami. Dziesięć ton to nie byle co! Nie wszystko można było zmieścić nad stajnią. Większość złożyliśmy w wysokim sąsieku obok. Zastanawiałam się co prawda, jak będę to siano ściągać zimą na dół. Wieczorem zaprosiłam całe towarzystwo na kolację i gdy wypi-liśmy tradycyjne pół litra, poprosiłam panów, żeby pomogli mi z Miętą. We czwórkę poszło nam jak z płatka i obie kobyłki zostały wreszcie rozdzielone. Wprawdzie przez dwie najbliższe noce płaka-* ły i narzekały, ale szybko się uspokoiły. Teraz zaczęłam poświęcać Mięcie dużo czasu. Uczyła się wszystkiego bardzo chętnie: chodziła na lonży w kółko, nie wierciła się przy czyszczeniu i w ogóle z godnością zamieniała się z sysaka w młodą klaczkę. Źrebak odstawiony od matki na jakiś czas chudnie i robi się osowiały albo nadmiernie podniecony. Mięta - jak się okazało -miała wielki temperament, ale garnęła się do mnie i szybko weszły-śmy w jak najlepszą komitywę. V Przyszedł wrzesień, ale upały za dnia jeszcze się nasiliły. Z tego powodu jeździłam konno nocą lub wczesnym rankiem, kiedy niebo od wschodu zaczynało dopiero szarzeć, a chłodne powietrze było trochę zamglone. O tej porze wszędzie panowała cisza. Ptaki jeszcze spały, jedynie sowy kończyły nocne loty i wracały do domów. Zostawiałam klacze na wybiegu i ruszałam drogą nad Bug albo do gajówki, gdzie trafiałam na poranne dojenie i szklankę ciepłego mleka. Czasem, mimo bezchmurnego nieba, powietrze było takie wilgotne, że po twarzy spływały mi krople rosy, a koń miał zupełnie mokrą grzywę. Bardzo polubiłam gajowego i jego żonę, panią Justynę. Byli niemłodzi i samotni. Dowiedziałam się, że pan Makowski był w NSZ-ecie, odsiedział kilka lat w więzieniu, wyszedł po roku 1956, a potem oboje z żoną zaszyli się w lesie i zerwali kontakty z Warszawą. Słuchali tylko Wolnej Europy, nie odczuwali potrzeby posiadania telewizora i czekali na zryw narodowy. Zaopatrywali mnie w obsuszany słony ser, jajka - starannie zapakowane w gazety sprzed dwudziestu lat - i buteleczkę jakiegoś zdrowotnego, rozgrzewającego napoju domowej roboty. Lasy nie były eksploatowane, toteż nieczęsto słyszałam warkot pił spalinowych i nie znalazłam w okolicy żadnego większego wyrębu. 27 zaciekawieni widokiem aiMżSnia, aie przeważnie uywau było to przyjemne. Któregoś dnia wczesnym rankiem usłyszałam strzały bardzo blisko domu. Oszołomiona snem, wybiegłam przed dom w szlafroku. Okazało się, że zastrzelony bażant, upadł akurat na trawnik przed tarasem, myśliwy usiłował wejść do ogrodu, no a Żuk ani myślał go wpuścić. Zrobiła się awantura. Rozwścieczony facet zagroził, że zastrzeli psa, jeśli nie przestanie szczekać. Wrzasnęłam, że teren jest prywatny, a bażant mój! Zaspany Yeti sikał w kucki na klombie, naraz wpadł w gniew i popędził na odsiecz przyjacielowi, szczekając rozbrajającym falsetem. Myśliwy oniemiał, a potem ryknął śmiechem. Podniosłam nieszczęsnego ptaka i podałam strzelcowi przez płot. Niespodziewanie się speszył i próbował załagodzić sytuację. Zaproponował bażanta w prezencie, przedstawił się i poprosił o szklankę wody. Bażant był podarkiem nie do pogardzenia, więc uwiązałam rozczarowanego Żuka, a myśliwego zaprosiłam na taras i poczęstowałam herbatą. Okazał się nawet sympatyczny. Przyznał, że się wygłupił, strzelając pod moimi oknami, i pożegnaliśmy się życzliwie. Na wszelki wypadek nie wspomniałam, że mieszkam tu samotnie. Pieczony bażant smakował mi wyśmienicie, a co efektowniej sze piórka schowałam na pamiątkę. Motyl stopniowo opanował umiejętność wchodzenia do wody, musiałam jednak bardzo uważać, potrafił bowiem położyć się pośrodku rzeki wraz ze mną na siodle. Złorzeczyłam wtedy, stojąc po kolana w wodzie, i starałam się zmusić łobuza, żeby przestał się tarzać i wstał. Nic sobie z tego nie robił, a któregoś dnia z przybrzeżnych krzaków dobiegł mnie pełen satysfakcji chichot wędkarza - widać uznał, że zostałam słusznie ukarana przez los za zakłócenie mu spokoju wędkowania. Wracałam wtedy, prowadząc Motyla, i oboje ociekaliśmy wodą. Gdy mijaliśmy leśniczówkę, leśniczy zapytał „dowcipnie": - Czyżbyście wpadli pod lód, kobieto? Suszenie i nacieranie siodła maścią tranową zajmowało potem całe popołudnie. 28 uu<.iv.iun&, luiti z, 11-11 mcisci zniKi łupież i lśniła teraz w słońcu jak lustro. Znajdowałam również czas na zajęcia w ogrodzie. Pełłam zaniedbane klomby róż i irysów, kosiłam trawnik i wycinałam sekatorem klon jesionolistny, który rozplenił się brzydko wśród drzew. Upały - jak to pod jesień - nie trwały długo, ale upodobanie do przejażdżek o dziwnych porach dawało od czasu do czasu znać o sobie. A że nie byłam śpiochem, na sen wystarczało mi pięć-sześć godzin. Światło dnia natomiast, zwłaszcza to złociste, popołudniowe, było najlepsze do malowania. Ustawiałam więc sztalugi w różnych miejscach ogrodu i pracowałam zawzięcie, chociaż wyniki machania pędzlem bywały na ogół niezbyt zadowalające. Z konieczności używałam gwaszy. Miałam wprawdzie parę tubek tanich olejnych farb, ale nie umiałam nawet zagruntować płótna. Zresztą miałam go tak niewiele, że żal było trwonić te skąpe zapasy. Malowałam więc na kartonie, a gdy ten się skończył, na tanim papierze, jedynym, jaki mogłam dostać w Wyszkowie. Po wyschnięciu moje biedne obrazki marszczyły się i zmieniały barwy. Umyśliłam sobie w duchu, że zapewne są to owe słynne „męki twórcze", o których się tyle mówi i pisze. Pewnego dnia, gdy „męki" wyjątkowo dawały mi się we znaki, pojawił się leśniczy. Próbowałam go jakoś odciągnąć od swojego „dzieła", ale przyglądał mu się długo z dziwnym wyrazem twarzy. - Taak - odezwał się w końcu. - Ładne to nawet... Takie smutne, jakby... A umiałabyś no, kochana, namalować kobietę? No wiesz, taką... - tu zakreślił w powietrzu znajome kształty. - Chodzi panu o akt, panie leśniczy? - Nnoo... niezupełnie, raczej coś takiego ładnego, jakby nimfę, czy jak... -Nimfę!? - ... Mogłoby być ich ze dwie, trzy, jak się kąpią w Liwcu. W tle niechby było słońce o zachodzie. To by razem dobrze wyglądało... Patrzył na konary sosen, ale jakby ich nie widział. -Ja to lubię coś ładnego. Moja stara to tylko święte obrazki 29 las, Liwiec, no i w ogóle... "....." -Las i Liwiec mogę dla pana namalować, ale gołych kobiet nigdy nie malowałam, nie potrafię. - Mogą być w kostiumach kąpielowych albo w jakichś koszulkach... -W ogóle nie malowałam ludzi. Tylko twarze. Las i rzekę to bym potrafiła. - E tam, byś potrafiła - zezłościł się nagle. - Przecież widzę, jak namalowałaś. Ani to drzewa, ani niebo. Młoda jesteś, to i się kiedyś nauczysz - dodał, widząc moją minę. - No ale ja tu przyszedłem, żeby zapytać, czy nie chcesz trochę drewna do kominka. Pan R. to brał zawsze z metr albo dwa... Nasza rozmowa o pięknie i sztuce zeszła na tematy praktyczne i zaczęliśmy się targować, ceny bowiem drewna opałowego zależały od wielu spraw, nawet od wiatrów, które wiały wiele miesięcy temu. Jesienne dni przypominały krople miodu: spływały jeden za drugim słodkie i złociste. W powietrzu fruwały pajęcze nitki, prawie każda z przyczepionym maleńkim pajączkiem. Ranki robiły się coraz zimniejsze, a wieczory coraz dłuższe. Za dnia biegałam jeszcze w szortach, ale na swoje przejażdżki ubierałam się coraz cieplej. Nie było mowy, żeby leżeć sobie wprost na trawie. Pojawiły się stada wron. Przelatywały skrzecząc, a raz kilka z nich zaatakowało „moją" sowę. Na szczęście przeniosły się gdzieś, aby znów powrócić i wracać tak co jakiś czas. Yeti z Żukiem oszczeki-wały je, kiedy lądowały na trawniku, ale ptaki niewiele sobie z tego robiły. Kończyły się wykopki. Niektóre pola zaorano, natomiast po rżyskach mogłam odbywać drugie galopy pod wiatr. Motylowi wspaniale wzmacniało to ścięgna. Żeby nie kaleczył sobie pęcin, zakładałam mu specjalne skórzane ochraniacze, w których wyglądał jak w sznurowanych bucikach. W lesie wiatr strącał pożółkłe liście, a w ogrodzie dojrzewały jabłka i gruszki bergamotki. Rankami, gdy szłam nakarmić konie, 30 ='a zdarzało Się to dość często* -zatrzymywałam klacze w stajni Koniom do jazdy w deszczu zamiast siodeł zakładałam derkę. Wprawdzie miały tylko jedną, ale za to ogromną i bardzo wykwintną. Na Murala pasowała znakomicie, natomiast Motyl wyglądał w niej przezabawnie. Okropnie go irytowała, ponieważ sięgała mu nieomal do pęcin. Kopał ją zadnimi nogami, a przednimi wykonywał dziwne manewry, żeby ją przydeptać. Wieczory robiły się coraz dłuższe, więc gdy czułam się samotna, wsiadałam w samochód i odwiedzałam państwa Makowskich. Razem z panią Justyną czyściłam grzyby i uczyłam się robienia różnych przetworów na zimę. Jej biało-czarna kotka miała śmieszne, pręgowate kociątko. Dzieciństwo spędziło ukryte przez matkę w stodole, więc było bardzo dzikie. Prychało i pluło, gdy próbowałam je pogłaskać. Pani Justyna nalewała mleko na talerzyk i wabiła „kici, kici", ale kotek syczał tylko gniewnie, schowany gdzieś w kąciku. Jedynie na wołanie matki przychodził z ociąganiem, rozglądając się wokół jak mały konspirator. Makowscy obiecali mi go dać, niestety zniknął i nigdy się nie odnalazł. Biedna mama szukała go długo, płacząc i nawołując załamującym się głosem. Któregoś popołudnia wypiliśmy z Tomkiem butelkę wina na cześć jesieni. Potem postanowiliśmy urządzić sobie ostatnią kąpiel w Liwcu. Woda była lodowata, więc dostałam kataru i ubolewałam nad własną głupotą. Kurowałam się aspiryną i mlekiem z miodem. Chodziłam z głową szumiącą od gorączki i kieszeniami pełnymi chustek do nosa. Mimo tych dolegliwości udało mi się przygotować ogród do zimy. Pomogła mi leśniczyna, słynna w całej okolicy ogrodniczka. Była chudziutką, ruchliwą kobietą, zawsze wyglądała niezwykle schludnie, ubrana w praktyczny, ciemnoniebieski fartuch z wielkimi kieszeniami. Lubiła plotki i gorszyło ją niebywale, że palę papierosy. Wtedy, jesienią, wybuchł konflikt między Yetim a Motylem. W stajni, naprzeciwko boksu Motyla, stał worek pełen suchego chleba, który od czasu do czasu dawałam koniom po kawałku. W durnej cennym i właśnie on, Yeti, ma być tego strażnikiem. Pewnego wieczoru sprzątałam boks Motyla, czyściłam żłób i poprawiałam ściółkę. Drzwi były otwarte. Chytry konik pomalutku, krok za krokiem, wyszedł z boksu i sięgnął zębami do worka. W tym momencie Yeti rzucił się z groźnym szczekaniem. Zaskoczony koń poderwał się w tył, podrzucając wysoko łeb. Uderzył nim mocno o framugę. Jak niepyszny wrócił do boksu. Od tej pory obaj przez dłuższy czas robili sobie na złość, co wyglądało zabawnie. W stajni zainstalowane były elektryczne poidła dla koni, podłączone do specjalnej pompy. Była jednak dość słaba, toteż starałam się ją oszczędzać i dopóki nie było mrozów, poiłam konie z poidła przy studni przylegającej do wybiegu. Od stajni prowadziła do niej wąziutka ścieżka między drzewami. Wypuszczałam po kolei konie, które wychodziły spokojnie i spokojnie wracały, wszystkie oprócz Motyla. Ten wyskakiwał ze stajni, gnał i dopadał jak szalony koryta, następnie cwałował z powrotem. Yeti postanowił utrudnić tę galopadę. Kiedy ogier pił, układał się na środku i czekał. Motyl wracał z wyszczerzonymi groźnie zębami, Yeti warczał i obnażał kły, wszystko wskazywało na to, że zaraz rozegra się jakiś straszny dramat: albo koń stratuje psa, albo pies przegryzie koniowi gardło. Tymczasem nigdy nic się nie stało. W ostatniej chwili obaj troszeczkę ustępowali i ogier przelatywał obok wyszczerzonego psa. Przedstawienie to odbywało się niemal codziennie i nabrało cech rytuału, którego teatralności obaj wydawali się być całkowicie świadomi. Yeti nie miał jeszcze roku, a już był potężny i wyglądał bardzo groźnie. Żuk nabrał przy nim manier mentora. Nic sobie nie robił z różnicy wzrostu i gdy rozbawiony Yeti próbował go przewrócić na grzbiet, resztkami zębów przywoływał wyrostka do porządku. Mimo surowości Żuka, Yeti kochał go bardzo. Nie znosił, gdy karciłam starego łobuza za rozliczne wykroczenia. Skamlał wtedy, jakby chciał ściągnąć na siebie część gromów. 32 piąarowar szam W Kuchni, po krześle wspinał się na stół, ciągle gromadził jakieś zapasy. Przyłapałam go kilka razy taszczącego do swojego schowka zamkniętą konserwę! Ciekawe, czy miał takie zaufanie do swoich połamanych zębów, czy też zamierzał posłużyć się Yetim jako otwieraczem do konserw? A gdy porządkowałam ogród, w grządce irysów odkryłam magazyn kości i spleśniałego pieczywa. Mimo Żukowych obrażonych min i rozpaczliwych protestów, wrzuciłam wszystko do dołka z wapnem. -Żuku, ty naprawdę świetnie wyglądasz - tłumaczyłam rozgoryczonemu psu - szczerze mówiąc, nie powinieneś obawiać się śmierci głodowej. Pomyśl lepiej o odchudzaniu... Dni były coraz krótsze, a koniom rosła długa sierść - znak, że zima zapowiada się ostra. Rano, zaraz po ich obrządzeniu, biegłam do lasu na grzyby. Znałam kilka miejsc, w których rosło mnóstwo prawdziwków i pod-grzybków. Orzechowska namówiła mnie, żebym część zasoliła i dzięki jej przepisom miałam dwa duże kamienne garnki pełne solonych grzybów. Wciąż intrygowała mnie tajemnicza posesja za płotem obok mojego domu. Parę razy pojawił się w niej ktoś, ale tylko na parę godzin. Ogród był pełen chaszczy i dzikich malin. A ganek tak obrośnięty, że wydawało się, iż nie sposób przedostać się tędy do środka. Parę razy weszłam do tego ogrodu - rosło tam sporo kań i nie widziałam powodu, żeby się marnowały. W kominie niezmiennie tkwiła sowa, wystając zeń do połowy, i w tej pozycji spędzała cały dzień. Kiedy zapadał wieczór, wznosiła się bezszelestnie nad drzewa w poszukiwaniu polnych myszy. Jej sąsiadami były mieszkające tam nietoperze. Jeden z nich wpadł mi kiedyś do pokoju, pokręcił się, jakby zdumiony swoją obecnością w tym miejscu, i umknął z powrotem w ciemność. Pojechałam do Wyszkowa na targ i zakupiłam dwie duże skrzynie jabłek. Zamówiłam także dwie tony marchwi dla koni i owies. Lubiłam mieć zapasy wszystkiego: czułam się wtedy bezpieczna i odpowiedzialna jednocześnie. 3. Sowa w komi|iJ55 33 łam Wieczory były coraz dfeeTMirno całodziennej fiy pTcy nie potrzebowałam wiele snu i nigdy nie kładłam sxę któregoś ranka spadł pierwszy śnieg. Tego dnia uzbierałam ostatni koszyk zielonych gąsek. Przyszła zima. VI Było mroźno, słońce nie świeciło, ciężkie chmury opierały się brzuchami o czubki drzew, czasem sypnęło trochę drobnym, kłującym śniegiem i robiło się nieprzyjemnie. Zimą w lecznicy ruch panował mniejszy i weterynarz zaglądał do mnie częściej. Siedział przy wesoło płonącym kominku i opowiadał historie o ludziach na wsi i o ich zwierzętach. Któregoś dnia wyznał w przypływie szczerości, że był krótko żonaty. Niestety, małżeństwo się rozleciało, gdy po studiach musiał podjąć praktykę na wsi, a tym samym opuścić Warszawę. Jego wybranka była dobrze zapowiadającą się skrzypaczką i nie zamierzała rezygnować z kariery. - Zresztą - mówił beztrosko - żona to tylko kłopot: ciągłe humory i pretensje. Po co kupować browar, jak się ma ochotę na kufel piwa. Nigdy nie próbował się do mnie zalecać. Jedyne objawy serdeczności to było protekcjonalne poklepywanie mnie po ramieniu. Maciejka była już okrągła i ociężała. Żeby jej dać trochę ruchu, postanowiłam nauczyć ją chodzić w zaprzęgu. Oczywiście nie było mowy, żeby zaprząc ją do jakiegoś zwykłego pojazdu. Ale znalazłam szelki do skikjóringu, a także długie lejce. Kupiłam dziecinne saneczki i zmontowałam lekki zaprzęg. Gdy ubrałam klacz w to wszystko, najpierw się bardzo zdumiała, ale potem się jej spodobało. Nawet bardzo. jąc radośnie, i -jak to araby mają w zwyczaju, kiedy są zadowolone -odstawiała ogon „w chorągiew". Była to świetna zabawa, choć dzisiaj muszę przyznać, że trochę ryzykowna. Ponieważ zaprzęg nie miał dyszla, zdarzało się, że jadąc z góry, nagle wyprzedzałam Maciejkę i mimo hamowania butami podcinałam jej zadnie nogi. Sanki się wywracały, ja lądowałam w zaspie, a kobyła uznawała to za pyszną zabawę, wracała zadowolona do stajni. Czasem udawało się jej także przeskoczyć pień lub gałąź leżącą w poprzek, a ja wylatywałam z sanek jak z katapulty. Mimo tych przygód obie lubiłyśmy te szalone jazdy. Mniej popularne były może wśród tych, którym zdarzyło się znaleźć na naszej drodze. Taki piechur odskakiwał wtedy w bok, a my mijałyśmy go z brzękiem dzwonka, w tumanie śniegu. Któregoś dnia wybrałam się na Muralu na wycieczkę. Był przepiękny mroźny dzień, słońce świeciło w szczególny sposób, jakby otoczone złocistą mgłą. Postanowiłam odwiedzić państwa Makowskich. Yetiego zostawiłam tym razem w domu - bałam się, że po drodze mogę spotkać zmarznięte leśne zwierzęta i nie chciałam ich płoszyć. Mural był koniem spokojnym, pracowitym i nie bał się niczego. Kiedy jednak zjechałam z drogi i ruszyłam skrótem przez pokryte śniegiem zarośla, zaczął okazywać niepokój. Nerwowo szarpał wędzidło, tulił uszy i chrapał. Rozglądałam się wokół, ale nic podejrzanego nie dostrzegłam. Gajowy przywitał mnie serdecznie. Rozsiodłałam konia i wyciągnęłam prezent: obraz przedstawiający gajowego, jak z gotową do strzału dwururką podchodzi ogromnego odyńca. Bardzo się podobał i pani Justyna umieściła go obok „Jezusa z krwawiącym sercem" nad łóżkiem w sypialni. Przy rozłożystym, podobnym do starego grzyba budynku gajówki stała obszerna stodoła. Gajowy trzymał w niej kilka saren, które znalazł zmarznięte i tak wyczerpane, że zapadły w głęboki śnieg, nie mając siły się wydostać. Razem z żoną zabrali je, częściowo wlokąc, częściowo niosąc, do zaimprowizowanego „sanatorium". 36 wieku Wdrapywał sięs" po chwiejnej drabinie na dach, otwierał klapę i tą drogą wrzucał zwierzętom siano i białe buraki. Kiedy go zapytałam, dlaczego tak sobie utrudnia życie, odparł, że nie powinny się oswajać, bo to źle wpływa na ich psychikę i mogą potem, jak wrócą do lasu, mieć kłopoty. Pani Justyna zaprosiła mnie na obiad. Zasiedliśmy do pierogów z serem, a potem do placka z jabłkami, z malutkich kieliszków popijając bardzo mocną nalewkę. Rozgadaliśmy się i było już dobrze po ósmej, kiedy zdecydowałam się na powrót. W głowie szumiało mi przyjemnie. Kategorycznie odmówiłam przyjęcia tuzina jaj, tłumacząc, że sporą część drogi powrotnej będę musiała odbyć galopem. Stanęło na tym, że pani gospodyni załadowała mi do plecaka kawał szarlotki wraz z owiniętą w gazetę ćwiartką nalewki, która w razie zaziębienia miała mnie postawić na nogi, nawet przy największej gorączce. Mural rwał się do drogi. Noc była jasna, iskrząca światłem księżyca odbitym od śniegu. Złapał ostry mróz. Puściłam konia galopem, rezygnując ze skrótów. Przemierzaliśmy w pędzie białą drogę między świerkami, gdy nagle Mural chrapnął i rzucił się w bok. Mało nie znalazłam się na ziemi, toteż wrzasnęłam: - Co ty wyrabiasz, draniu? Uspokajałam zwierzę, rozglądając się wokół. Po obu stronach drogi biegł niezbyt głęboki rów, prawie zupełnie zasypany śnie- "giem. Za nim ciemniała gęsta ściana świerków. Nagle usłyszałam jakiś dziwny dźwięk, jakby ciężkie westchnienie. Mural szarpnął łbem, próbując się cofnąć. Ścisnęłam go mocno nogami. -Spokój. Nie bądź tchórzem. Zobaczymy, co to jest. W razie czego zwiejemy - szeptałam mu do ucha, żeby dodać sobie odwagi. Przełamałam opór nieustraszonego wierzchowca i zjechałam do rowu, kierując się między drzewa. W rowie śnieg nie był ubity i Mural zapadał się niemal po pachwiny. Rzucił się susem do przodu i wśród zarośli ujrzałam raptem olbrzymie, rozciągnięte na ziemi zwierzę. 37 I nogi. Chrapał i wzdychał. Śnieg wokół niego był zryty i poplamiony krwią. Cofnęłam się na drogę i popędziłam z powrotem. Okna w gajówce były już ciemne, ale gajowy, w narzuconym pośpiesznie kożuchu, pojawił się natychmiast. - To bydlaki! - warczał gniewnie, zaprzęgając do furmanki osowiałego wałacha. - Pędź do sołtysa, niech dzwoni do nadleśnictwa i po milicję. Pomstował na kłusowników, cały czerwony z gniewu. Do Kaczeńca wpadłam pełnym cwałem. Od razu przed pierwszą chałupą zauważyłam gazik z napisem „Państwowa Lecznica dla Zwierząt w Kątkowie". Wzdłuż wiejskiej drogi założono jarzeniówki (prawdopodobnie, żeby odstraszyć dziki rujnujące pola), więc wszędzie było jasno. Tomek zapewne nie był ani trzeźwy, ani chętny do wyprawy w las, ale postanowiłam się tym nie przejmować. Gdy wjechałam na podwórze, pies gospodarczy omal nie urwał się z łańcucha. Na próg wyszła podchmielona kobieta i patrzyła na mnie z osłupieniem. Przywiązałam szybko Murala do parkanu i zapytałam o pana doktora. - A ja go zara zawołam - rzekła śpiewnie - ale on chiba nie pojedzie, panienko. Tomek z gospodarzem przywitali mnie wylewnie i zaprosili do wypicia „karniaczka". Koło pieca stała zarumieniona wysoka dziewczyna. Na mój widok skrzywiła się niechętnie i wyszła. Wyciągnęłam pana weterynarza na dwór, pokonując jego sporą masę spoczynkową i wreszcie przedstawiłam sytuację. Perspektywa wyprawy do lasu w mroźną noc zupełnie mu się nie uśmiechała. Zaapelowałam do jego poczucia obowiązku i zapewniłam, że to ja usiądę za kierownicą - nie wspomniałam oczywiście nic o nalewce wypitej w ciągu popołudnia. Nie wiem, co przemówiło do mocno zużytego sumienia Tomka, ale w końcu się zgodził i, co więcej, zmobilizował sołtysa, który obiecał zająć się moim koniem i zawiadomić posterunek. 38 " Mimb napędu na cztery Ma i pięciu biegów poruszaliśmy się z wielkim trudem, Tomek głośno wyrzekał na pracę ponad siły i głodową pensję, co chwila łapiąc za kierownicę lub wajchę biegów, żeby ratować -jak z naciskiem podkreślał - nasze życie. Z dala ujrzeliśmy światła latarki i furmankę, przy której czekał na nas pan Makowski. Łoś leżał na boku i rzęził. Niezwłocznie zabraliśmy się do działania. Gajowy trzymał łosia za głowę, a ja naciągałam owinięte wokół drzewa liny, które Tomek zarzucił na tylne nogi zwierzęcia. Obejrzał je bardzo uważnie, a potem wskazując niewielką dziurę w grzbiecie stworzenia, rzekł: - Ma przestrzelony kręgosłup. Tu już nic się nie da zrobić. Puść te linki, on i tak nie może się ruszyć - był bardzo przygnębiony. -Trzeba będzie go uśpić... Panie Makowski, pan dobrze wie, kto to zrobił, prawda? Gajowy skinął głową, a Tomek wsiadł do samochodu i zapalił światła. Po chwili wrócił ze strzykawką w ręku. Gajowy bez słowa odjechał furmanką do domu. Siedzieliśmy z Tomkiem w gaziku jeszcze blisko godzinę, bezskutecznie oczekując na przyjazd milicji. Pojawił się tylko sołtys z Muralem. Przywiązaliśmy konia do gazika i pojechaliśmy do domu. Zaczął padać śnieg. Tomek pomógł mi jeszcze nakarmić głodne i złe zwierzęta, a kiedy skończyliśmy, objął mnie przyjacielsko: - Nie myśl już o tym. Dzielna z ciebie osóbka. Zostanę, to będzie ci raźniej, zgoda? Rano wstaliśmy późno, podobnie jak zimowe słońce. Zrobiłam śniadanie koniom, puiem nam obojgu. -Mógłbyś wstawić samochód do garażu - powiedziałam -wiesz przecież, co powiedzą we wsi. Tomek ziewnął leniwie. W cudzym szlafroku wyglądał zabawnie. - Też masz problemy. Tu przecież pies z kulawą nogą... 39 Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam zajeżdżającą riyślcę milicyjną"1' - Ubierz się szybko! - syknęłam gniewnie. Zamknęłam psy w stajni i wpuściłam dwóch tęgich stróżów porządku do kuchni. Przesłuchali nas, podpisaliśmy protokół i pojechali. Nam pozostało smutne wrażenie, że i tak nic z tego nie będzie. Niedługo potem Tomek też się zabrał. Była to akurat niedziela, więc doszłam do wniosku, że oboje z Mu-ralem zasłużyliśmy na odpoczynek po wczorajszych przeżyciach. Przy okazji upiekło się też Motylowi. Zrobiłam sobie mocnej herbaty i poszłam na górę malować. Przygoda z łosiem długo zajmowała moje myśli. Próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej o tym kłusowniku, którego osoba, zdaje się, nie była obca ani Makowskiemu, ani Tomkowi. Niestety, zbywali mnie obaj wzruszeniem ramion. Nie potrafiłam pojąć dlaczego. Wszak prawo w tej kwestii jest jasne. Zaczęłam nawet podejrzewać, że pośrednio obaj mają z tym coś wspólnego. - Skoro kłusownik postrzelił zwierzę, to dlaczego nie dobił i nie zabrał? Skąd miał broń i dlaczego milicjanci nie wydobyli pocisku? -perorowałam jednemu i drugiemu. - Po nim przecież można sprawdzić, skąd pochodziła mordercza broń! (Widziałam to w filmach). Makowski milczał. Tomek rozzłoszczony patrzył niechętnie, w końcu nie wytrzymał: - Do diabła, Zuza! W końcu chyba wiesz, w jakim kraju żyjesz. Naprawdę jesteś taka tępa? A twój ojciec? Kuba mi opowiedział... Przepraszam. Nie chciałem cię zranić - dodał, widząc wyraz mojej twarzy. Mogłam się domyślić. Na to, że pan R. zatrudnił kogoś tak niedoświadczonego jak ja, złożyło się więcej powodów, niż przypuszczałam w swojej naiwności. Kuba przecież dowiedział się o tej posadzie dla mnie od Tomka. Więc wszyscy wiedzieli o tym, co -jak mi się zdawało - jest tajemnicą moją i stryja: ojciec zmarł w 1955 roku w więzieniu, mama w rok później na gruźlicę. Właśnie miałam pójść do pierwszej klasy... 40 B oże Narodzenie było za pasem. Uruchomiłam samochód, co nie było takie proste, jako że najpierw musiałam przez całą noc ładować akumulator, i rano pojechałam na targ po świąteczne zakupy. Nie miałam w planie świąt wystawnych, ale gdy znalazłam się wśród kolorowych straganów pełnych ryb, mięs, owoców i przeróżnych ozdób choinkowych, uległam nastrojowi i nie licząc się z kosztami, kupiłam moc bombek, włosów anielskich i złoconych orzechów. Koło kościoła, przy biało nakrytym stoliku, na którym stała malutka choinka, siedziała babulka i rozdawała opłatki „co łaska": biały dla ludzi, różowy dla zwierząt. To mi się bardzo spodobało. Wracając zabrałam z przystanku panią Orzechowską z małym Krzysiem. Byli obładowani mnóstwem siatek i bardzo się ucieszyli z okazji. Szosa była śliska, nikt o nią nie dbał. Spod lodu wystawały z rzadka ciemne plamy asfaltu. Jechałam powoli. Nagle na środku drogi zobaczyłam zdumiewający obrazek. Łosie! Dwa młode, ale już podrośnięte łoszaki i ogromna, włochata klempa. Stały sobie jak gdyby nigdy nic. Zatrzymałam się o kilkanaście metrów od nich i nacisnęłam klakson. Klempa popatrzyła na mnie pogardliwie, a mniejszy łoszak zaczął się drapać niespiesznie zadnią nogą za uchem. Siedziałyśmy z panią Lilką w samochodzie, nie wiedząc, co robić. Krzyś - mały mężczyzna - zaofiarował się, że je przegna, tylko urwie sobie jakąś gałązkę. - Ani się waż! - ofuknęłyśmy go zgodnie. Więc zamilkł obrażony. Z drugiej strony, z piskiem opon, też zatrzymał się jakiś samochód, po czym zatrąbił. Łosie popatrzyły na niego ciekawie, ten zaś, który się drapał, podszedł do matki i najspokojniej w świecie zaczął ją ssać. Po dziesięciu minutach takiego bezradnego postoju straciłam cierpliwość, wyszłam z samochodu i machając szalikiem wrzasnęłam: 41 L Mały przestał ssać* i wszystkie trzy gapiły się: na mnie zdumione^ Klempa gniewnie tupnęła n°g4 i zrobiła krok w moim kierunku. Natychmiast tchórzliwie siałam się w samochodzie. - Może są wściekłe, albo co? - pani Lilka podzielała mój niepokój. Za nami stanął żuk dostawczy, ale jego kierowca ani myślał opuszczać kabiny. Staliśmy. Nagle z zarośli obok s?.osy wyszedł niewielki staruszek z miotłą na długim kiju. Bez żadnego lęku podreptał w kierunku klempy i zdzielił ją w zad, krzycząc gniewnie: -Dalij ty krowo! Złodzieje jedne! Całe ziemniaki dla świń mi zeżarły! Wynocha, przeklnę! Popatrzyliśmy ze zgrQZij na dzielnego starca, a kierowca żuka pośpieszył mu z pomocą, wstrząśnięty tak samobójczą brawurą. Nie był jednak potrzebny: kler^pa wraz ze swym aroganckim przychówkiem oddalała się spiesznie w kierunku zagajnika. Kto wie? Może łosie uznały swoją przewinę i słuszny gniew staruszka je zawstydził? Ruszyliśmy wszyscy, gratulując dziadkowi odwagi i śmiejąc się ze zdarzenia. Koło leśniczówki leśniczyna oddała mi paczkę, której niefrasobliwemu listonoszowi nie cjhciało się donieść do mojej chałupy. Była to przesyłka zagraniczna. Od państwa R. Moi chlebodawcy przysłali mi miły list z życzeniami wesołych świąt i wspaniałe prezenty: kawę, czekoladę, podłużne brazylijskie orzechy i wielką torbę świątecznych lukrowanych pierniczków. Był też ciepły, kolorowy szalik. Yeti i Żuk dos*ajy po „kości" ze ścięgien bawołu. Podobno miały im starczyć na l^ta, jak chełpliwie zapewniał producent. Święta były bardzo ^niłe. Wigilię spędziłam w towarzystwie zwierząt. Każdemu dałar-n po kawałku różowego opłatka, a potem świętowaliśmy z psami, ^rzejąc się przy kominku. W pierwszy dzień ś\viąt byliśmy zaproszeni z Muralem do gajówki. W plecaku wiozłam kawę i kakao dla pani Justyny oraz paczkę tytoniu fajkowego „Clan" dla jej męża. 42 Ciastem gajóWCC! Barszczyk ZWzlcami! Kaczka i pikleTA ile nalewek do próbowania! Każda leczy inną chorobę... Po wypiciu kilku „próbek" poczuliśmy się wszyscy troje tak zdrowo, że na trzy głosy wyśpiewywaliśmy kolędy. Wracałam na Muralu z plecakiem wyładowanym łakociami. Koń parskał raźno, kręciło mi się przyjemnie w głowie. Noc była mroźna, pędzące chmury to zasłaniały, to odsłaniały blady księżyc w rudej, lisiej czapie. Nowy Rok spędziłam jeżdżąc konno, a późnym wieczorem wybrałam się na spacer z psami. Mróz był niezły, ale śnieg leżał tylko na ziemi. Ciemne drzewa szumiały niepokojąco, chociaż prawie nie czuło się wiatru. Dotarłam nad zamarznięty stawik. Na otwartej przestrzeni było znacznie jaśniej niż w lesie. Weszłam na lód i zaczęłam się ślizgać. Bez łyżew czułam się dosyć śmiesznie, ale i tak było przyjemnie. Gdzieś z daleka usłyszałam psy, a jeszcze dalej dobiegał odgłos pędzącego gdzieś w ciemność pociągu. VII Zaraz po Nowym Roku przyszła odwilż i jazdy zrobiły się gorsze. Rozmokły śnieg przylepiał się do kopyt końskich, zamieniając je w białe koturny. Dla jeźdźca nie było to zabawne, bo koń nagle zaczynał drobić, a potem się potykał i gubił swoje „szczudło". Padał deszcz ze śniegiem i z każdej wycieczki wracałam przemoczona. Nagle znowu chwyciły mrozy i zrobiło się okropnie ślisko. Mokre gałązki pokryły się przezroczystą warstwą lodu, a kiedy je łamałam, wydawały dźwięk podobny do tłukącego się szkła. Perliczkom było tak zimno, że z drzew przeniosły się na stryszek nad stajnią. Trochę marchwi dla koni zmarzło, musiałam ją poprzebierać i szybko zużyć resztę. Skutkiem tego wszyscy zaczęliśmy się odżywiać marchwią: surową, tartą, gotowaną - według gustu. Yeti i Żuk miały wygodny stary materac rozłożony na dole, ale wolały wycieraczkę przed moim pokojem, przy czym ciche warknięcia towarzyszyły zawsze ustalaniu, kto ile tej wycieraczki zajmie. Konie wyglądały jak kosmate mierzyny prosto z Syberii. Motyla zostawiłam na wybiegu - zaprzestałam jazd na nim, bo ze swoją skłonnością do psot, kilka razy o mało nie połamał sobie nóg na śliskiej jak szklanka, wiejskiej drodze. W styczniu zaczął się sezon kopulacyjny Murala i okoliczni właściciele kobył zaczęli się do mnie zgłaszać z propozycjami 44 Wieśniaków, muSiałarn* zajmować się kojarzeniem Koni. Na szczęście Mural był doświadczony i spokojny, więc wszystko kończyło się dobrze: ja wypisywałam świadectwo krycia, właściciel wręczał mi pieniądze i upominki w postaci jajek albo tłustej kury. Mural, duży z szeroką piersią, potężną, giętką szyją i muskularnym zadem, miał wielkie powodzenie w okolicznych wioskach. „To jest piękny koń" - mówiono, gdy majestatycznie, „grając śledzioną", sunął po drodze, a jedwabista czarna grzywa i ogon falowały w rytm jego ruchów. Motyl natomiast nie wzbudzał zaufania chłopów. Jego uroda nie czyniła na nich wrażenia. Za to z miejsca poznawali się na jego histerycznym usposobieniu i nie widzieli go w roli ojca roboczych koni. Motyl mógł więc liczyć tylko na przychylność Maciejki - albo na łut szczęścia. Nie miał jednak zamiaru pogodzić się ze swoim losem, toteż kiedy dochodziły doń odgłosy „zaślubin" Murala z jakąś okoliczną klaczą, dostawał ataków zazdrości, miotał się z dzikim rżeniem po boksie, a potem, kiedy Mural mijał go, wracając do stajni, próbował złapać go zębami. Któregoś dnia zrobiło się niespodziewanie ciepło i nagle okazało się, że to już prawie kwiecień. Wiosna podroczyła się jeszcze przez parę dni, po czym raptem stało się słonecznie i pachnąco. Perliczki opuściły stryszek nad stajnią i rozpoczęły zaloty. Ko-gutki tłukły się między sobą i głośno skrzecząc, przelatywały tam i z powrotem niczym szare, furkoczące piłki. Samiczki zaczęły znosić mnóstwo jajek. Wiosenne nastroje udzieliły się też psom, które tylko kombinowały, jak się wyrwać na psie wesele. Żuk w końcu dopiął swego - zniknął na trzy dni. Wrócił pogryziony i ledwie żywy, ale bardzo z siebie zadowolony. Któregoś popołudnia zobaczyłam, że po zadnich nogach Maciejki spływa mleko. Teraz każdego ranka biegłam do jej boksu zobaczyć, czy nie ma tam już źrebaczka. I rzeczywiście: pewnego kwietniowego dnia przywitałam maleńkiego gościa. Jeszcze mokre maleństwo leżało na słomie, a Maciejka próbowała złasować łożysko, które jej szybko odebrałam i zako- 45 czął ssać. Była to znowu kłaczka, co było wiadomością dobrą. Przygotowałam dzielnej matce wiadro ciepłej wody z otrębami i w nagrodę dałam podwójną porcję marchwi. Maciejka była dumna. Lizała opuszczone jeszcze uszy córki, rżąc cichutko ze szczęścia. Maleńki konik spoglądał na świat ogromnymi oczami spod rzęs godnych Laureen Bacall. W myślach nową źrebiczkę nazwałam Lala. Nasypałam mnóstwo świeżej słomy i siana i zostawiłam je samym sobie. Ale z tą chwilą zaczynały się też kłopoty. Za dziewięć dni Maciejka będzie zdolna do zbliżenia z Motylem, a ja nie czułam się na siłach, aby zaaranżować ten krótki, lecz - jak się obawiałam - burzliwy romans sama. Postanowiłam zaprosić na kolację Tomka i oswoić go z myślą o udzieleniu mi pomocy w tym przedsięwzięciu. Zrobił się prześliczny dzień, więc wypiłam kawę, uruchomiłam samochód - co mi zajęło dobrą godzinę - i pojechałam do Wyszko-wa. Zakupiłam pomarańcze i cytryny, a także po namyśle butelkę wina. Kiedy wracałam samochodem wyładowanym zakupami, zatrzymała mnie Dzięciołowa. Też wracała z targu, a w koszu miała całe mnóstwo maleńkich żółto-czarnych kaczątek. Nigdy nie widziałam czegoś równie rozczulającego. Miały oczka jak koraliki z jaspisu, a dziobki jak malutkie kotewki. Oglądałam je zachwycona. - To piżmowce, kupiłam czterdzieści sztuk. Wszystkie się i tak nie wychowają, pani chce, to mogę parę odstąpić po znajomości. Oczywiście chciałam. Opróżniłam pudełko z cytrusów, wyścieliłam szalikiem i wsadziłam dziesięć „odstąpionych" cudaczków. - Pani to ma źle w głowie - zgorszyła się Dzięciołowa. - Zapaskudzą ten szalik i będzie do wyrzucenia. Pani mnie podrzuci, to pożyczę elektryczną „kwokę": takie maleństwa trzeba podgrzewać, bo wyzdychają. Po drodze zajrzałam do lecznicy. Tomek był w terenie, więc zostawiłam dla niego zaproszenie na wieczór. - Pan weterynarz to zna robotę. Przystojny chłop... - Dzięcioło- 46 t cnęinie oy za niego poszia. Zobaczyła, że się zaczerwieniłam, i dodała: - Ale on z Warszawy, to i tam sobie czego poszuka. Zmilczałam tę uwagę. Co tu mówić. Psy mało nie oszalały, kiedy wróciłam z tak interesującym, pisz-cczącym wielogłośnie pudełkiem. Próbowały powąchać maleństwa, aale wyrzuciłam je za drzwi. Włożyłam do garnka dziesięć jajek, sżeby się ugotowały na twardo. Z pięknej, drewnianej skrzyni wyciągnęłam pościel i ręczniki, wyścieliłam ją sianem i ligniną. Zainstalowałam „kwokę" i wpuściłam kaczuszki. Wstawiłam im wodę ii drobno posiekane jajka - natychmiast zaczęły wcinać. Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam rozładować samochód. Każdy z psów dostał po kości. Yeti schrupał swoją, jakby to był herbatnik, a Żuk zabrał toto gdzieś daleko za dom - pewnie, żeby zakopać w rabatce na czarną godzinę. Poszłam do stajni dać obiad koniom i popatrzyć na źrebaczka. Lala postawiła już uszka i dreptała śmiesznie wokół boksu, obwąchując każdy kącik. Potem trochę possała zachwyconą Maciejkę i ułożyła się do snu. Była prześliczna: cała w kolorze kawy z mlekiem, z ciemnymi obwódkami dookoła oczu, a wypukłe, szerokie czoło i zadarty nosek świadczyły - moim zdaniem - o inteligencji i poczuciu humoru. Mięta, przechodząc obok boksu matki, zajrzała ciekawie do środka, ale Maciejka gniewnie stuliła uszy i wyszczerzyła zęby: „Wara ci od nas..." - zdawała się mówić. No cóż — dla Mięty dzieciństwo się już skończyło. Była teraz śmiesznym,, brunatnym roczniakiem z olbrzymim brzuchem i tylko wprawne oko mogło dostrzec w tym niezgrabnym podlotku przyszłą czempionkę torów wyścigowych i arabską piękność. Tomek zjawił się wczesnym popołudniem z młodym, przystojnym kowalem. Obejrzeli źrebaka z uznaniem, po czym kowal zabrał się za koński manicure. Zdjął koniom niepotrzebne już podkowy, ściął i uformował kopyta. Psy łakomie polowały na rozkosznie pachnące ścinki - miałam je zakopać pod różami, 47 niż garstkę. Zaprosiłam gości na gorącą kolację. Tomek zapisał sobie w notesie datę krycia i obiecał mnie nie zawieść. Tydzień przeleciał, nie wiadomo kiedy, i ósmego dnia mogłam już wyprowadzić po raz pierwszy na dwór naszego nowego domownika. Kłaczka wyszła, starając się iść jak najbliżej matki. Ale gdy ujrzała cały kolorowy, wiosenny świat, zaczęła biegać i podskakiwać, parskając z radości. Maciejka wabiła ją cichutkim rżeniem. Psy zamknęłam na wszelki wypadek w domu. Szalały tam z nie zaspokojonej ciekawości i usiłowały wyskoczyć przez okno w kuchni. Czas nastał prawdziwie wiosenny. Kaczuszki rosły jak na drożdżach. Zlikwidowałam „kwokę" i w ciepłe, słoneczne popołudnia wstawiałam całe towarzystwo do środka kręgu od studni. Na wszelki wypadek przykrywałam krąg siatką. Psy wprawdzie nie mogłyby się tam dostać, ale bałam się jastrzębia. Na stawiku pojawiła się już rzęsa, więc zebrałam jej całe wiaderko i zaserwowałam kaczkom, dla których była to smaczna surówka. Z żółtych stały się jakby szarawe, a na czarnych skrzydełkach świtały zalążki piórek. Nie jadły już jajek - gotowałam im makaron i kaszę. Tymczasem perliczki doszły jakoś do porozumienia i wkrótce trzy z nich usiadły na jajkach. Miały ich bardzo wiele. Kłopot polegał na tym, że usadowiły się czujnie w możliwie niedostępnym dla mnie miejscu: wysoko nad stajnią, dokąd prowadziła tylko wąska deska. . Wiosna najpewniej czuła się w lesie: drzewa pokryły się mgiełką zieleni, ptaki śpiewały zawzięcie, a nad wodą pojawiły się kaczeńce. Codzienne treningi zamieniły się teraz we wspaniałe wycieczki, w czasie których często natykałam się na zające albo sarny. W wazonach stały bukiety zebranych bazi. Wszystkie klomby i rabatki wypieliłam starannie. Wytrzepałam też skóry i umyłam okna. A kiedy wypastowałam podłogi i zrobiłam wielkie pranie, poczułam, że wiosna zadomowiła się na dobre. 48 końsKlegó" „małżeństwa". Dla Motyla bylb to jednak najwyraźniej coś więcej. Przez kilka dni po kryciu zachowywał się jak hiszpański kochanek: „wyśpiewywał" Maciejce istne serenady, na spacerach rozrabiał jak pijany zając. Spod złocistej grzywy, przetykanej ciemnymi pasmami, oczy świeciły mu zawadiacko. Stracił zimową sierść i jego skóra stawała się gładka jak aksamit. Postanowiłam dawać mu więcej pracy. Zaaplikowałam po trzy i więcej godzin jazdy. Skakaliśmy przez rowy i przewrócone drzewa, a dodatkowo ustawiłam na polanie leśnej rodzaj parkanu z pni. Między dwoma drzewami rozciągnęłam sznurek i powiesiłam na nim stary, zniszczony koc. Motyl skakał chętnie i z zapasem, ale „ciągnął" niemiłosiernie -jako skoczek wymagał od jeźdźca nadludzkich wręcz umiejętności uspokajania. Co innego Mural. Szedł płynnie, miękko, nigdy nie „ciągnął" ani nie przyspieszał bez potrzeby, nie mylił kroków, nie wyłamywał i nigdy nie odmawiał skoku. „Motyl nie osiągnie niczego" - myślałam zniechęcona. Zrobiłam jednak najprostsze „koziołki" z żerdzi. Biedny ogier godzinę dziennie stępa i kłusem borykał się z tymi „przeszkodami", których pokonanie wymagało wyłącznie uwagi i staranności. Tego właśnie brakowało mu najbardziej. Może był przekonany, że został stworzony do wyższych celów, jak Jahil z książki Kessela „Jeźdźcy". Można było sądzić, że jest świadom swej urody: ogromnego chwosta z przodu, który mu zasłaniał oczy, a z tyłu ogona, cieniutkiego u nasady, rozszerzającego się następnie w piękny pióropusz. Ale jak to bywa z pięknisiami, był kapryśny i chimeryczny. Lubił szalone galopady po łąkach, nie rozluźniał się nigdy w stępie, ciągle „caplował", męcząc mnie i siebie. Płoszył się z byle powodu, i rżał na widok ludzi, a szczególnie koni pasących się na łąkach lub idących w zaprzęgu. Kiedyś przyplątał się do nas młody źrebak ze spętanymi sznurem przednimi nogami. Próbowałam go odgonić, ale stanowczo postanowił się do nas przyłączyć. Skakał niezgrabnie, wierzgał, bałam się, że zrobi sobie krzywdę. Krzyczałam, macha- 4. Sowa w kominie 49 wreszcie spoucaiismy rowerzystę, Którego poprosiłam o pomoc. Złapał uciekiniera za kantar i przytrzymał. Oddaliliśmy się z Motylem pełnym galopem, a konik patrzył za nami, rżąc żałośnie. W ogrodzie zakwitły wiśnie, grusze i jabłoń. Pobieliłam im pnie wapnem, okopałam - wyglądały jak panienki idące do pierwszej komunii. Pod kanadyjskimi sosnami o miękkich, długich igłach rosło całe pole fiołków. Wokół tarasu bieliło się dużo konwalii, a nieco dalej rozkwitały pojedyncze żonkile i tulipany. Tymczasem kaczuszki wyrosły już na tyle, że doszłam do wniosku, iż czas pokazać im prawdziwą wodę. Włożyłam całe towarzystwo do koszyka i zaniosłam nad stawik obrośnięty trzciną i kaczeńcami. Wykosiłam ścieżkę wśród szuwarów i spuściłam maluchy na wodę. Były zachwycone. Taplały się w wodzie i nurkowały, unosząc w górę tłuste kuperki. Zrzuciłam koszulkę i przemoczone dżinsy, rozciągnęłam się w rozmarzeniu na brzegu. Skorzystał z tego Yeti, który właśnie wracał z kąpieli, i naturalnie wytrzepał się na mnie w sekundę po tym, jak przymknęłam oczy. Rzuciłam w niego trampkiem, ale on go złapał i domagał się zabawy w aporty. Kotłowaliśmy się chwilę na łące, a potem weszłam do wody i pozbierałam kaczuszki z powrotem do koszyka - były jeszcze za małe, żeby je zostawić. Gulgotały zadowolone z wąciołkami pełnymi rzęsy i innych wodnych łakoci. Trzymałam je teraz w kurniku, zrobionym ongiś dla nieodżałowanego koguta i jego kur. Wstawiłam tam blaszaną wanienkę, w której mogły się moczyć do woli. Lala przyzwyczaiła się chodzić z klaczami po wybiegu, więc postawnowiłam zabrać ją z Maciejką na lekką wycieczkę. Maciejka znów była źrebna, ale nie powinna zapominać, że jest wierzchowcem. Dzięki gimnastyce nie straci formy. Ale kiedy zabierałam ją razem z małą z wybiegu, zostająca sama Mięta bardzo się denerwowała. Biegała wzdłuż ogrodzenia jak szalona, a kiedy wyjechałam za furtkę, nagle wykonała wspaniały sus, przesadziła żerdzie i znalazła się przy nas. 50 w świat albo w ogolę psocić. Ale me. Trzymała się blisko nas i -odtąd towarzyszyła nam w spacerach. Obie z Lalą, podekscytowane i szczęśliwe, zataczały kółka wokół Maciejki, czasem ruszały cwałem między drzewa, by tam stanąć, rozejrzeć się dumnie, prychając naokoło, i równie szybko powrócić. Czasem Lala zatrzymywała całą karawanę, żeby się posilić. Maciejka unosiła wtedy zadnią nogę, a źrebię energicznie „trykało" wymię. Pochylałam się i drapałam konika po grzbiecie, a ten wymachiwał śmiesznym, krótkim ogonkiem. Maciejka miała wrażliwe nogi, toteż dobrze jej robiły spacery po wodzie. Jechałyśmy więc nad Liwiec i tam brodziłyśmy wzdłuż brzegu. Lala i Mięta wolały się przedzierać przez chaszcze, robiąc mnóstwo hałasu. Uznałam, że w ogrodzie stanowczo brakuje inspektów. Wobec tego na targu kupiłam sadzonki pomidorów. Ze zbitych ze sobą kilku desek zrobiłam ramy i przykryłam je dwoma starymi oknami, które znalazłam w szopce. Ponieważ jedno z nich nie miało szyby, zastąpiłam je folią. Byłam z siebie bardzo dumna. Pewnego dnia wybrałam się do pani Orzechowskiej, żeby uregulować miesięczne zaległości finansowe. Siedziałyśmy przy nakrytym ceratą stole, rozmawiając i pijąc okropnie słodką, cienką herbatę. W kącie, przy kaflowej kuchni, stało pudło pełne kurczaków. Pochwaliłam się kaczuszkami. Zaczęłyśmy rozmowę o drobiu. Sąsiadka opowiedziała mi, jak hodowała kiedyś indyki. - Wylęgły się bardzo wcześnie - mówiła. - Ale raptem zrobiło się zimno. Myślałam, że wszystkie zdechną. Indyki są bardzo delikatne. Wyciągnęłam staremu skarpety i na noc wkładałam każdego indorka do środka. Uwierzy pani? Tylko dwa mi się zmarnowały. Ale mąż gadał i gadał. Jak sprzedałam w końcu te indyki, to kupiłam mu modny garnitur. A skarpetek i tak mi nie darował. Z chłopami to zawsze tak. Niczego nie docenią. Zamówiłam mleko na następny miesiąc. Odbywało się to w ten sposób, że mały Krzyś, synek gospodyni, zostawiał mi przed furtką 51 ósełKę zawiniętego'w liście chrzanu niasła albo rożek białego se Tego dnia dostałam od mojej miłej sąsiadki słoik bardzo wczesnych, zielonych truskawek. Cieszyłam się z czekającego mnie wspaniałego deseru i wracałam niespiesznie wąską miedzą między zielonymi łanami dobrze już podrośniętego zboża. Z dala usłyszałam dzikie, gardłowe ujadanie Yetiego i dystyngowaną chrypkę Żuka. Miałam gości. VIII Przed furtką stało czerwone BMW oraz furmanka z dwoma końmi: jednym z przodu, drugim uwiązanym z tyłu. Dwóch mężczyzn, całkowicie różnie odzianych, czekało na mnie, paląc papierosy, z wyraźnym zniecierpliwieniem. - No nareszcie - powiedział pan w eleganckim garniturze, szarpiąc mnie za rękę, aby ją pocałować. - Moje nazwisko Łukomski. Czy dostała pani mój telegram? - Nie - odparłam. Miałam ochotę zapytać, skąd w nim wiara, że nasz listonosz będzie sobie zawracał głowę jakimś bezsensownym telegramem. Popatrzyłam na siwą i tłustą jak pączek klacz, uwiązaną z tyłu wozu. Domyśliłam się, że to nowa narzeczona Murala: jej zadarty do góry ogon wyraźnie wskazywał na matrymonialny charakter wizyty. Nie myliłam się, ale i nie do końca miałam rację. -Pani opiekuje się dwoma stanowiącymi ogierami, prawda? Arabem i anglohanowerem - elegant wiedział wszystko. - Czy będę mógł zostawić moją Dalilkę (Dalilkę!!) na jakiś czas pod pani opieką? Pokryję wszystkie koszty utrzymania, może pani także liczyć na gratyfikację. Chodzi mi oczywiście o krycie arabem. (Boże! Motyl! Nie!) Dalilka ma bardzo dużo arabskiej krwi. (Ciekawe...) Jest szalenie łagodna i delikatna. Oczywiście może ją pani wykorzystywać jako wierzchowca. Wspaniale chodzi pod siodłem. (Czyżby?) Sły- garstka zasłużonych komplementów...)."..............""""'"""-"""^¦•*™* ¦'¦>•¦¦-«• -" ¦ Uśmiechnęłam się niepewnie. - Będzie musiała stać w letnim boksie. Wyperswadowanie mu Motyla jako przyszłego ojca zostawiłam na potem. Wręczyłam panu słój z truskawkami i podeszłam do siwej klaczy. Natychmiast stuliła uszy i wyszczerzyła zęby. - Pomogę pani - ofiarował się woźnica. Zdawało mi się, że widziałam ulgę na jego twarzy, gdy odwiązy-wał klacz... Pogroziłam Żukowi, bo próbował podstępnie schwycić eleganta za łydkę, i zamknęłam psy w domu. Potem zaprowadziłam właściciela Dalilki do jej tymczasowego mieszkania. Na zewnętrznej, wschodniej ścianie stajni pan R. zbudował dwa letnie boksy. Różniły się od tych w stajni tym, że konie wychodziły z nich bezpośrednio na podwórze, i że nie miały okien, tylko drewniane wrota, nad którymi zwierzak mógł obserwować, co wokół się dzieje. W jednym boksie trzymałam kostki słomy, a w drugim taczki, sanki, drabinę i trochę podręcznych narzędzi. -Dalilka miałaby mieszkać tutaj? - jej właściciel nie był zachwycony - przecież będą ją gryzły komary! A poza tym, no cóż, to bardzo cenna klacz! Obawiam się... - Proszę się niczego nie obawiać - przerwałam autorytatywnie. - Lepiej, żeby nie stała w stajni razem z ogierami. Będzie jej tu miło i spokojnie. Razem z woźnicą opróżniliśmy boksy, wyścieliliśmy jeden z nich słomą i wrzuciliśmy siano. Dalila weszła na nowe miejsce i zaczęła wszystko dokładnie obwąchiwać. - Zostawmy ją tu na razie. Zapraszam panów na kawę i truskawki. Tu westchnęłam w duchu. Ale woźnica postanowił się uwolnić. -Ja się już pożegnam, skoro nie jestem potrzebny. Mnóstwo czasu się zeszło... Pożegnałam go i poszłam przodem, żeby poskromić psy i wstawić wodę na kawę. 54 "wócf DaliK. Tak naprawdę jej linia ze strony matki była czysto małopolska, natomiast ojciec był pół krwi folblutem. Nalałam panu Łukomskiemu kawy, podsunęłam truskawki i zaczęłam perswadować: - Prawdę mówiąc, radziłabym panu Murala. Jest półkrwi folblutem, po dobrym skoczku, matka słynna niemiecka klacz Hamoun, czempionka roku, po hanowerze i folblucie. Właściciele długo trzymali ją w sporcie, ale niestety, kiedy znalazła się w hodowli, padła w czasie drugiej ciąży. Wypadek. Mural jest jej jedynym synem. Ma licencję pierwszej grupy i doskonałą karierę sportową. Jego właścicielka wyszła za pana R. i stąd koń znalazł się tutaj. - Drogie dziecko. Wszystko bardzo ładnie, ale mimo to chciałbym Dalilę pokryć arabem. Ona ma już sześć lat i nigdy nie była źrebna. Widziałem Murala na zawodach w Niemczech. Po takim olbrzymie jak on może mieć kłopoty z oźrebieniem. No, a poza tym to prośba mojej córki: tyle się nasłuchała o arabach polskiej hodowli... - No cóż. Oczywiście decyzja należy do pana, ale Dalila jest duża i dorodna, prawdę mówiąc, raczej grubokoścista... -Ja już postanowiłem. Dalila jest lekka jak sarna, sama się pani przekona, jeśli spróbuje na niej pojeździć. Westchnęłam z rezygnacją. Poszliśmy do boksu, w którym Dalila właśnie ćwiczyła zębami wrota. Huknęłam na nią, a pan Łukomski popatrzył zgorszony. - Zdenerwowała się - powiedział, wpychając jej do pyska garść cukru. Wypuściłam Motyla na wybieg, żeby pokazać go w ruchu. Pan Łukomski miał łzy w oczach. Pobiegł do samochodu po aparat. Gdy wypstrykał już cały film rzekł: - No to bierzmy się do roboty. Przeszły mnie ciarki. Ale nie było wyjścia. Zawołałam konia i założyłam mu pojedynczą lonżę. Przyjął to z zadowoleniem. (Cwaniak dobrze czuł bluesa!) Zamknęłam starannie stajnię i podprowadziłam Motyla do boksu Dalilki. Liczyłam na 55 inny termin - wtedy poprosiłabym Tomka. Ale nic z tego: Dahla zadarła ogon i z zainteresowaniem wąchała się z Motylkiem. Ten natychmiast uniósł się do góry na zadnich nogach, rżąc zdobywczo. Z trudem odciągnęłam go od boksu wybranki. -Musi mi pan pomóc - powiedziałam. - Sama sobie nie poradzę. Motyl jest narwany i niebezpieczny. Mogą być kłopoty. - Ależ oczywiście! U nas koniem opiekuje się wprawdzie stajenny ... Ale niech pani mówi, co mam robić. Zdjął marynarkę, po czym pobiegł do samochodu po następną paczkę cukru i wodze. Uwiązałam kobyłę przed stajnią. Skiełznałam ją i chciałam przepisowo obwiązać jej ogon bandażem, ale próbowała mnie kopnąć. Ledwie odskoczyłam. - Proszę złapać ją za przednią nogę i nie puszczać - poleciłam panu Łukomskiemu. Coś kwękał, ale nie zwracałam uwagi. Ze stajni dobiegały namiętnie pienia Motyla. Dalila odpowiadała mu chichotłiwym rżeniem. Atmosfera robiła się gorąca. Poszłam Po specjalną starą kołdrę i narzuciłam ją na grzbiet oblubienicy. Ale gdy wiązałam jej pod szyją tasiemki, pan Łukom- ski zaprotestował: - Jak ona wygląda! Po co to wszystko? Chciałem zrobić zdjęcia... - Zdjęcia? Pan żartuje. Żadnych zdjęć! Mówiłam, że Motyl jest niebezpieczny. Może ją pogryźć albo pokaleczyć. Proszę teraz odprowadzić klacz za stajnię i trzymać jej głowę jak najwyżej. I nogę dalej, tak jak do tej pory, bo jeśli kopnie ogiera... Szkoda, że pan nie zatrzymał swojego znajomego. Wyprowadziłam Motyla. Kwiczał i wyrywał się jak oszalały. Gdy zbliżyliśmy się do klaczy, przestał zupełnie nad sobą panować. Zamiast delikatnie popieścić jej szyję, od razu przystąpił do rzeczy. Był po prostu chamem. Biedna Dalila! Całe szczęście, że miała kołdrę na plecach, bo ogier wbił się w nią zębami jak roznamiętnio-ny sadysta. 1 Tani rację: nie zaryzykowała pożegnalnego kopnięcia^ na które jej prymitywny kochanek w pełni zasłużył. Było już po wszystkim. Motyl zobojętniał od razu, więc bez problemu odprowadziłam go do stajni, gdzie natychmiast zajął się sianem. - Pojutrze „poprawiny" - zwróciłam się do Łukomskiego - ale już poproszę o pomoc kogoś innego. Sam pan się przekonał, że to nie jest zabawne. Był oszołomiony: - Nigdy czegoś takiego nie widziałem... Został prawie do wieczora. Wymógł na mnie, że zostawi klacz, dopóki nie przekonamy się, czy jest źrebna. Potem chodził za mną, rozdając koniom cukier i referując przyzwyczajenia swojej pupilki. Żegnał się z nią w nieskończoność, mimo że Żuk dawał mu do zrozumienia, iż pora już opuścić nasze włości. W końcu wypakował z samochodu cały swój bagaż: siodło, czaprak, szczotki, zgrzebło, grzebień do grzywy, czerwony „płaszczyk" z monogramem, na końcu pięć kilo cukru w kostkach. Wcisnął mi do ręki gruby plik banknotów i zaznaczył: - Sześć kilo owsa dziennie. Jutro zajrzę i sprawdzę, czy czegoś nie trzeba. Acha, tu mam coś dla pani na osłodzenie wieczoru. Podał mi pudło szwajcarskich czekoladek i butelkę fioletowego Bolsa, czyli likieru Parfumd'amour. Nareszcie czerwone BMW zniknęło za zakrętem. Usiadłam na schodach z Yetim i poczęstowałam go czekoladką z likierem. Wypluł natychmiast. Ale potem się namyślił i wylizał wszystko dokładnie. Wypiłam herbatę i przypomniałam sobie, że nie jeździłam dziś konno. Motyl stracił trochę energii, ale Mural... Nie chciało mi się spać. Wieczór był piękny i ciepły. Postanowiłam wybrać się na nocną wycieczkę. Koń parskał zadowolony. Pojechaliśmy nad Liwiec. Brodziliśmy po płytkiej wodzie, w której odbijały się czerwone promienie zachodzącego słońca. Miałam ochotę pojeździć po nadbużańskich łąkach. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg i ruszyliśmy nad Bug. Była to 56 57 po raz skręcając gdzieś w'"swoich sprawach i giriąć"mTż bćZuT Pojawił się księżyc i było zupełnie jasno. Naraz ujrzałam stadko saren z kozłem, pasące się na osrebrzonym księżycem pólku pege-erowskiej seradeli. Przylgnęłam do szyi Murala. Kozioł obiegł stado, ale widocznie uznał, że nie grozi mu niebezpieczeństwo. Podjechałam tak blisko, że prawie mogłam dotknąć zwierząt. Yeti szczęśliwie gdzieś się zapodział. Wyjechaliśmy na długą piaszczystą drogę i ruszyliśmy galopem. Galop na Muralu był czystą radością. Szedł energicznie i płynnie. Nagle z krzaków wyskoczył Yeti liczący na to, że spłoszy konia -na szczęście Mural znał dobrze jego obyczaje. Lubili się z Yetim bardzo i teraz zarżał cicho na powitanie. Łąki nadbużańskie ciągną się kilometrami. Ponieważ sianokosy jeszcze się nie zaczęły, trawa była wysoka i szumiąca. Zeszłam z konia i wyjęłam mu wędzidło, żeby mógł trochę potasować. Ułożyłam się na trawie, oparłam głowę na ciepłym boku Yetiego. Było wspaniale. Musiałam się na chwilę zdrzemnąć, bo obudził mnie chłód. Mural chrupał trawę, księżyc zaszedł, powiał wiatr. Gdy zajeżdżaliśmy przed dom, na wschodniej stronie nieba pojawiło się pierwsze pasmo brzasku. Pan Łukomski przyjeżdżał prawie codziennie. Ponieważ okazało się, że Dalilka rusza się jak krowa, po pierwszej próbie odmówiłam jazdy na niej i musiał to robić sam. Doradzałam, żeby używał ostróg. Jeźdźcem wytrawnym nie był, za to ubierał się jak na zawody międzynarodowe: czerwony fraczek, śnieżnobiałe bryczesy, buty świecące jak lustro, na głowie aksamitny toczek, no i irchowe rękawiczki. Żeby zbytnio od niego nie odbijać, wyczyściłam wreszcie buty, a na głowę zamiast kraciastej wyszmelcowanej czapki zakładałam wykwintną czerwoną czapeczkę z napisem „WEST". Jedynych bryczesów było mi szkoda, ale wyprałam swoje stare „jeździeckie" dżinsy. Pan Łukomski był miły, chociaż egzaltowany. Zachwycał się byle zającem wyskakującym koniom spod kopyt. Swoją tłustą wie- 58 "łam mu, źe jej właśnie trzeba dużo ruchu, unikać powinna tylko skoków. Dał się przekonać dopiero wtedy, gdy zabrałam go na przejażdżkę z Maciejką i jej córkami. Był zdumiony, że Maciejka odchowała już sześć źrebaków i właśnie spodziewa się siódmego, jej dwoje dzieci biega na Służewcu, a Mięta wybiera się tam w przyszłym roku. Należało pomyśleć o zamówieniu nowego siana. Teraz „na pniu", mogłam kupić tańsze. Wczesna, ciepła wiosna i suche słoneczne dni sprzyjały sianokosom. W związku z tą sprawą odwiedziłam państwa Dzięciołów. Trochę nieroztropnie zdecydowałam się jechać na Motylu. Doszłam właśnie do wniosku, że trzeba go przyzwyczajać do cywilizacji - przejeżdżających szosą aut, szczekających psów oraz ludzi, którzy cmokają na nasz widok. Obejście Dzięciołów znajdowało się w samym środku nadbu-żańskiego miasteczka-wsi Kamieńczyk, obok kościoła, lodziarni i szkoły pełnej wrzaskliwych bachorów. Po drodze trzeba było sforsować Liwiec wpław albo przez chybotliwy drewniany most. Ze względów edukacyjnych wybrałam most. Mural niejednokrotnie był ze mną w Kamieńczyku - dla Motyla była to ekscytująca nowość. Najpierw stanowczo odmawiał wejścia na most; gdy deski zaczynały dudnić pod jego kopytami, próbował stawać dęba i zawracać. Na szczęście wzięłam palcat pana Łukomskiego i użyłam go jako środka wychowawczego. Dopiero po tej perswazji Mo-lyl pokonał tę potworną „rzecz", posuwając się skokami i jednocześnie przykucając na zadzie. Po drugiej stronie Liwca stała furmanka. Kiedy podjechaliśmy bliżej, siedzący na niej ludzie spoglądali na nas z niesmakiem. Motyl poskarżył się krzykliwie grubemu wałachowi, który jednak zignorował jego ostrzeżenia i obojętnie wciągnął furę na rozklekotane deski mostu. Dalej prowadziła nas już szosa, po której z rzadka przejeżdżały samochody, częściej rowerzyści, sporo furmanek i dreptali piesi. Motyl reagował na wszystko jak dzieciak w wesołym miasteczku, a ja zaczynałam żałować swojego pomysłu. 59 na śliskiej -jego zdaniem - szosie, potem próbował kopnąć mijającą nas powoli ciężarówkę; cały czas szedł bokiem, szarpiąc wędzidło, i ani na chwilę nie przestając „caplować". Kiedy wreszcie wjechałam w otwarte gościnnie wrota posesji Dzięciołów, byłam ledwie żywa, a pot lał się ze mnie strumieniami. Poprosiłam Dzięciołową, żeby pozwoliła mi zamknąć konia w oborze (pustej o tej porze, bo krowy na pastwisku), podziękowałam na razie za herbatę, ale wypiłam chyba połowę wiadra zimnej wody ze studni. Dzięciołową zapytała mnie o kaczuszki. Okazało się, że sama wychowała ich tylko połowę. Pochwaliłam się - bardzo z siebie dumna - że moje kaczki już same chodzą nad staw i same wracają. Naszej rozmowie cały czas towarzyszyły dobiegające z obory rozpaczliwe protesty Motyla. Uznał zapewne, że za karę, wobec swoich licznych przewinień, został w niej uwięziony na zawsze. - Pani to odważna kobitka, ja to bym się nie zbliżyła do takiego konia na kilometr. - Dzięciołową z niepokojem zerkała na oborę. -A nie rozwali tam czego? Miałam nadzieję, że nie. Gdy wreszcie ustaliłam cenę za siano, dałam zaliczkę, porozmawiałam z Dzięciołem o trudnej doli rolnika indywidualnego, zjadłam rosół z kury i wypiłam szklankę wódki z oranżadą - można było moją wizytę uznać za udaną. Umówiliśmy się, że za kilka dni o czwartej rano pan Dzięcioł będzie czekał na mnie z synami w umówionym miejscu i pojedziemy na łąki. Życzyliśmy sobie dobrej pogody, wsiadłam na Motyla - o dziwo, nic nie zmalował i powitał mnie jak utraconą matkę - i ruszyliśmy z powrotem. Kiedy mijaliśmy lodziarnię, poprosiłam jakiegoś malca, żeby za dziesięć złotych kupił lody dla mnie i dla siebie. Wracałam liżąc zimne, różowe kulki, Motyl rwał do przodu, ale trzymałam go mocno: lody w moim jadłospisie były rzadkością. Na moście cała poprzednia zabawa powtórzyła się, z tą jedynie odmianą, że na samym środku dzielny rumak postanowił opuścić to niebezpieczne, dudniące „coś" natychmiast i skoczyć w „rwące fale Liwca". O mało mu się to nie udało. 60 mu Koni zabawiłam się we wczasowiczkę: z kocem i książką poszłam nad wodę odwiedzić kaczuszki. Ułożyliśmy się z Yetim w słońcu. Kołysana kaczym pluskaniem właśnie osiągałam błogostan, kiedy naraz usiadłam gwałtownie: Boże! Przecież dzisiaj są moje imieniny! 17 maja! A nie złożyłam jeszcze teczki z pracami na egzamin do ASP! Ładna historia! Zerwałam się, a Yeti zaszczekał bez sensu, myśląc pewnie, że mnie coś przestraszyło. Wróciłam do domu i zaczęłam krytycznie oglądać rysunki i obrazy. Wydały mi się mizerne i niewarte uwagi. Zapaliłam papierosa i oddałam się ponurym rozmyślaniom. Co robić? Ryzykować odrzucenie teczki? To chyba nieuniknione. Pracowałam sama, spontanicznie, nikt nie robił mi korekty, nie udzielał porad. Prowadziłam tu sielskie życie i zapomniałam o przyszłości. Po odrzuceniu zdecydowanie nieudanych zostało mi dwadzieścia siedem rysunków i dziewięć obrazów. Za mało! Egzaminy są już za miesiąc... Łzy zakręciły mi się w oczach. W tym momencie usłyszałam turkotanie furmanki. Wyjrzałam i zobaczyłam państwa Makowskich. Oboje byli ubrani odświętnie. Zamachali do mnie: - Wszystkiego najlepszego z okazji imienin! Uśmiechnięty Makowski wręczył mi bukiet róż. Boże święty! Byłam przerażona. W domu miałam tylko butelkę tego idiotycznego fioletowego Bolsa i resztkę czekoladek. Przebiegło mi przez myśl, żeby poświęcić któregoś z prześlicznych perliczych kogutków, ale złapanie perliczki to sztuka, która nieczęsto się udaje. Na szczęście pani Makowska, uściskawszy mnie, wyciągnęła z wozu wielki kosz: domyśliła się, że zapomnę o tej dacie. Było w nim wszystko, co solenizantowi i jego gościom jest potrzebne do szczęścia: pasztet, pieczeń, placek z serem i para obiecująco wyglądających butelek. Pani Justyna śmiała się, widząc moje zmieszanie. -Mąż był w leśnictwie i dopiero tam spojrzał na kalendarz! Leśniczy też tu wpadnie. sztanka lada dziefl miała zostać* niatką i zależałólnuna świadectwie krycia. Na chwilę wpadła też Orzechowska z synkiem i bukietem wielkości koła od wozu. Zapaliłam kolorowe lampki na tarasie i kilka świec. Żuka zamknęłam i tylko Yeti, jako bardziej cywilizowany, mógł nam towarzyszyć. Po kolacji goście, równie mili, co praktyczni, uparli się pomóc mi przy koniach. Podziwiali Lalę i całą resztę. Właśnie zamykaliśmy stajnię, kiedy na podwórze z kawaleryjskim fasonem wjechał gazik Tomka, a w nim pełno ludzi. Wszyscy zaczęli mi składać życzenia, niektórych rozpoznawałam, innych nie, i w tym rozgardiaszu dopiero po chwili zauważyłam młodego człowieka z plecakiem. Przyjrzałam mu się bliżej... - Kuba! O rany, kopę lat! - Rzuciłam mu się na szyję. Dostałam prezenty i łakocie. Długo w noc ucztowaliśmy na tarasie, a nasze śpiewy i pokrzykiwania niosły się po okolicy aż do rana. li IX Gdy wreszcie wszyscy się rozjechali, byłam taka zmęczona, że buchnęłam się spać. Rano, ku mojemu zdumieniu, powitał mnie zapach świeżo zaparzonej kawy i smażonych jaj. Dopiero gdy podniosłam głowę z poduszki, przypomniałam sobie, że Kuba miał zostać na ten tydzień. Cóż za przyjemna odmiana: konie nakarmione i wyczyszczone, Żuk uwiązany (jak on to zrobił) i nawet kaczuszki wypuszczone na wodę! A do tego wszystkiego zdążył się umyć, przebrać i zrobić śniadanie. Przy śniadaniu najpierw wyraziłam mu swoje uznanie, a potem pochwaliłam się osiągnięciami hodowlano-ogrodniczymi. Wypytałam, co słychać w Klubie, i dowiedziałam się, że wybierają się do Tnnie z odwiedzinami. Trochę powspominaliśmy, po czym przeszliśmy do planów na najbliższą przyszłość. Właśnie wtedy padło pytanie, którego się obawiałam: - A ty zdajesz w tym roku? I wtedy zdecydowałam. - Nie. Spróbuję w przyszłym roku. Nie miałam czasu tak naprawdę dobrze się przygotować. Tak mi to gładko przeszło przez usta, że poczułam ulgę. Kuba mocno się zdziwił i wyraźnie oczekiwał jakichś wyjaśnień, ale nie miałam czasu ich udzielić: przed furtkę zajechało znajome czerwone BMW. i swoim żwyćż^jem7i)'rzywiózł mi jakiś podafeK. Pobyt Dalili u nas dobiegał końca. Wszystko wskazywało na to, że oczekuje wymarzonego „arabskiego potomka". Szczęście jej właściciela było wprost deprymujące. Dalila dostawała zagraniczne witaminy, jabłka po zawrotnej cenie (które jej podkradałam, acz z lekkimi wyrzutami sumienia) oraz jakieś dziwaczne sucharki w bardzo kolorowym opakowaniu. Do tego jeszcze mnóstwo cukru. - Zepsuje sobie zęby - krakałam. Ale pan Łukomski nic sobie z tego nie robił. Postanowiliśmy wszyscy troje wybrać się na długą popołudniową przejażdżkę. Kuba, ku mojej radości, zgodził się jechać na Motylu. Było wspaniale. Wprawdzie Dalila ze swoim jeźdźcem telepała się powolnym kłusem z tyłu, ale my z Kubą dokazywaliśmy jak wariaci. Dumnie pokazałam mu cały las i swoją polankę z przeszkodami. Wybuchnął śmiechem: -Do głowy by mi nie przyszło, żeby skakać przez szmatę na sznurku! Będę musiał podrzucić ten pomysł w Klubie! Troszkę się obraziłam, i żeby mu nieco przytrzeć nosa, zaproponowałam wyścigi. - Do skrzyżowania! Ruszyliśmy z kopyta. Byłam pewna wygranej, wierzyłam w Mu-rala. Motylek trzymał się dzielnie, ale kiedy zrozumiał, że nie ma szans, swoim zwyczajem rzucił się podstępnie na Murala i uciął go boleśnie w szyję. Mural próbował oddać mu kopytem, ale nie trafił. Mało brakowało, żeby wyścig zmienił się w buskaszi afgańskich górali. Jakoś dojechaliśmy do mety, zaśmiewając się z ambicji naszych wierzchowców. Pan Łukomski dołączył do nas i wszyscy troje stępa ruszyliśmy do domu. Notabene Motyl pod Kubą zachowywał się bardzo grzecznie - no cóż, Kuba na pewno ważył o te dwadzieścia kilo więcej niż ja. Nagle ujrzałam wśród drzew coś dziwnego, przypominającego psa. Podjechałam bliżej. Rzeczywiście to był pies. A właściwie cień psa. Jakiś degenerat uwiązał go drutem do drzewa. 64 ¦"*¦¦• -¦¦1Ł roirzymaj cnwuę: Biedny zwierzak na mój widok próbował zaskomleć, a nawet wykonać sztuczkę, unosząc się na dwóch łapkach. Ale to było ponad jego siły. Zemdlał. Uwolniłam go ostrożnie i wzięłam na ręce. Był lekki jak piórko. - Kubusiu, pomóż mi. Zamieniliśmy się końmi. Kuba ostrożnie położył pieska na przednim łęku siodła, a ja siadłam na Motyla, który natychmiast zaczął „caplować". Tak dojechaliśmy do domu. Zostawiłam konie panom i zaniosłam psinę do domu. Położyłam nieboraka na stole, próbowałam wlać mu do pyska łyżkę wody. Kuba dołączył do mnie - przyłożył ucho do psiej sierści. - Żyje - powiedział - ale jest bardzo słabiutki. Zagrzał wodę z cukrem i delikatnie wlał mu parę łyżek do pyska. Nieborak po chwili uniósł łeb. Spróbował nawet zamerdać ogonem. Szybko rozbiłam dwa jajka i żółtka wlałam mu do gardła. Pan Łukomski pożegnał się i pojechał, a my zabraliśmy się do ratowania zwierzaka za pomocą różnych domowych sposobów. O dziwo - mimo tych zabiegów - biedulek zamiast zejść z tego świata, już wieczorem zwlókł się z posłania i o własnych siłach wyszedł na dwór. Pilnowaliśmy psów, żeby mu nie zrobiły krzywdy, ale oba „brytany" obwąchały przybysza życzliwie - z pewnością nie wyglądał na kogoś mogącego zagrozić ich pozycji. Przez dwa następne dni zwoziliśmy siano. Kuba pomagał i w gromadce wszystko poszło raźnie i szybko. Wieczorami, ledwie żywi od kurzu i spiekoty, rzucaliśmy się w nurty rzeki. Liwiec to po prawdzie bardzo płytka rzeczułka, ale znałam miejsce, gdzie było trochę głębiej. Po kąpieli wracaliśmy do domu w asyście już nie dwóch, a trzech psów. Nowy lokator miał długą, jedwabistą sierść, która upodobniała go do spaniela. Był łagodny, cichutki, najchętniej spał cały dzień pod tarasem. Żuk i Yeti traktowali i pieska, i jego miskę jak swoją własność, toteż nieraz musiałam interweniować w porze posiłków. 5. Sowa w kominie 65 wał błógiSpdkój, arezTóMfó się też jakoś pusto. z,now zaczęłam się gryźć sprawą mojej najbliższej przyszłości. Jednak ilekroć wyobraziłam sobie, że miałabym zamienić mój „dwór" na wąziutką, odgrodzoną szafą kajutkę w „Dziekance"... Rozmyślałam tak sobie, mocząc nogi w stawie i rzucając kaczkom chleb, który zjadały śmiesznie klapiąc dziobami. Między drzewami przesunął się elegancki, dobrze mi znany samochód. Należał do prawdziwego właściciela „mojej" posiadłości. Nie było go od dawna. Myślałam sobie w duchu, że wyjechał do Australii i o mnie zapomniał. Znalazłam go w stajni. Ucieszył się i od razu pogratulował mi osiągnięć hodowlanych. Rzeczywiście, Lala wyglądała jak z magazynu World of Arabian Horse, którego stare numery leżały koło kominka. Wysłuchał opowieści o moich przygodach i zdumiał się niepomiernie: - Dałaś sobie z tym wszystkim radę?! To niebywałe. Myślałem, że zrezygnujesz z krycia. I załatwiłaś to siano... Coś takiego... Chętnie bym cię tu miał na stałe. Ale, ale, chyba były twoje imieniny? W bagażniku mam dla ciebie prezent, na pewno się ucieszysz, przecież musi tu być czasem nudno na tym pustkowiu. Mój Boże! Zostałam obdarowana telewizorem! „Ludzie z miasta" są doprawdy bardzo dziwni i mają zdumiewające pojęcie na temat nudy... Powiedziałam mojemu pryncypałowi, że nie złożyłam teczki na ASP, zatem nie będę w tym roku startować. Zamiast mnie złajać, całkiem nietaktownie się ucieszył. - Słuchaj... Skoro tak, to proponuję ci przedłużenie naszej umowy na następny rok. Okazało się, że zaraz wraca do Niemiec i decyzję, co robić z tym oto majątkiem, chciałby przesunąć na termin późniejszy. Nawet nie udawałam, że się zastanawiam. On zaś, wziąwszy pod uwagę moje zasługi, podwyższył mi pensję i wręczył książeczkę czekową z kwotą wystarczającą na pokrycie koniecznych wydatków. Potem spojrzał na zegarek, odmówił kiedy zaproponowałam wycieczkę do lasu, 66 1 frzebne do malowania - i już było po wizycie. Kiedy luksusowy wóz zniknął za zakrętem, wycięłam z radości parę hołubców, a potem pognałam z psami na spacer. Wypatrzyłam niedawno polankę w lesie, na zboczu starego koryta wyschniętej dawno temu rzeki. Było tam aż czerwono od poziomek. Część z nich wcinałam na miejscu, najładniejsze zbierałam do bańki, na konfitury. Psy robiły wszystko, żeby mi w tym przeszkodzić - nie rozumiały, co ja mam z tych niejadalnych, różowych kulek. Za to Yeti znalazł w krzakach zwłoki zdechłej dawno temu wiewiórki i wszystkie trzy natychmiast wytarzały się w nich z rozkoszą. Myślałam, że się uduszę. Odganiałam je od siebie, a one patrzyły na mnie jak na idiotkę, która nie wie, do czego się przyczepić - czyż bowiem może być subtelniej szy zapach psich perfum? Rozgniotłam kilka poziomek i zrobiłam sobie maseczkę na cerę. Trzeba trafu, że w drodze powrotnej spotkałam panią Lilkę. Zaczęłam jej opowiadać, że zostanę jeszcze przez rok, kiedy uświadomiłam sobie, że przygląda mi się z niepokojem, więc przerwałam swoją opowieść. Wtedy spytała: - Czy to zaraźliwe? Nie zrozumiałam od razu. -No bo to nie wygląda dobrze, ta pani wysypka. Trzeba by jechać do doktora... O mój Boże! - maseczka z poziomek... Wytłumaczyłam pani Lilce zalety maseczek owocowych i uśmiałyśmy się obie. - Mój Krzysio to tak pani zazdrości tej konnej jazdy... Wstydzi się zapytać... A może pani dałaby mu kiedy spróbować? On siedział już na Kasztance leśniczego. Czemu nie. Krzysio był chłopcem bystrym, sympatycznym, więc powiedziałam, żeby zajrzał któregoś dnia po południu. W" X Była pełnia lata. Dokuczały nam mocno owa^jy, więc trzymałam konie w stajni. W czasie największych upałów r^e warto ich było mordować jazdą. Na wycieczki konne przeznaczałam bardzo wczesne ranki albo bardzo późne wieczory, a nawet noc;e. Wtedy też wypuszczałam klacze i źrebiczkę na wybieg. Motyla „tresowałam" rankami, a Murala brałam na łąki nocą, żeby się pogasł „w szkodzie". Koło domu było wprawdzie coś w rodzaju trawnika, który czasem pielęgnowałam za pomocą ręcznej kosiarki, ale t«Oi co udawało się potem zgrabić, starczało tylko „na ząb" Maciejce. Posesja obok nadal stała pustta. Ponieważ była ogrodzona wysokim, prawie dwumetrowym, gęstym parkanem, postanowiłam wypuszczać tam na zmianę klacze j Motyla. - Inaczej soczysta trawa się tylko zmarnuje - rozumowym po gospodarsku. Tak po prawdzie to od dawna podkradałam stamtąd maliny i zbierałam nikomu niepotrzebne, zdziczałe, drobne truskawki. Odkryłam także w chaszczach, trochę z boku, ogromr^ą czereśnię, wprawdzie obrośniętą pokrzywami i innym świństwem^ ale te nie ostały się mojej kosie. Właśnie sobie siedziałam na «,Czereśni, objadając się bezwstydnie, a pode mną Motyl pałaszował \ sąsiednią trawę, gdy zobaczyłam nadjeżdżający wolno biały samochód. W pierwszej chwili pomyślałam, że mam jakiegoś niespodziewanego gościa. Ale samochód minął moją furtkę i wyraźnie zmie%Zał w tym kierunku. zalcatiSr! Z samochodu wysiadł wysoki, młody człowiek w okularach. Ciągnąc opierającego się konia, podeszłam do bramy i grzecznie pomogłam mu ją otworzyć. Staliśmy naprzeciw siebie zaskoczeni. - Dzień dobry - bąknęłam, a wtedy Motyl zarżał powitalnie. Okularnik uśmiechnął się. Miał śliczne, białe zęby. - Zosia? - zapytał wesoło. - Nie, Zuzanna. Dlaczego Zosia? - „Chciało się Zosi jagódek, kupić ich za co nie miała, Jaś miał ich pełen ogródek, ale go prosić nie śmiała ..." Zaczerwieniłam się po uszy. - Bardzo przepraszam, ale jakoś nikt tu nigdy nie przyjeżdża... Motyl patrzył na przybysza uporczywie, jakby też chciał dołączyć do moich tłumaczeń. - Ależ, miła sąsiadko, ja tylko żartowałem, przepraszam. Nazywam się Marek Kamiński i sam jestem tu gościem. Wynająłem ten dom od właścicieli na wakacje. Wróciłem właśnie z zagranicy, chcę trochę odpocząć. I może uda mi się popracować. Jestem literatem. Ponieważ nie przerywałam tego potoku nowości, dodał: - Pani mieszka tu obok, dobrze się domyślam? Stwierdziłam, że jest miły i dobrze mu patrzy zza okularów. Motyl też był tego zdania, bo nagle wyciągnął poufale łeb i serdecznie palnął go w ramię. Ponieważ szarpnął mnie przy tym do przodu, niechcący znalazłam się w ramionach gościa i znowu się zaczerwieniłam. - Proszę mi go dać, jest zdaje się, niezłym urwisem? Z wprawą ujął Motyla za kantar i odprowadziliśmy go razem do stajni. Po drodze opowiadał mi, jak jeździł konno w Argentynie (!), i zaanonsował, że chętnie by spróbował swoich sił na Motylu. Obejrzał konie z uznaniem, potem pożegnał się ceremonialnie, całując moją rękę. Chciał wrócić tą samą drogą, ale go zatrzymałam i trochę niepewnie, pokazałam dziurę w płocie po oderwanej desce. - Tędy będzie bliżej - powiedziałam. 69 - Zuzanno, zapraszam panią na podwieczorek. Muszę się tylko rozpakować. Uznałam, że jest nieco bezceremonialny, ale byłam dziwnie zadowolona. Szybko uwinęłam się ze swoimi obowiązkami, umyłam włosy i założyłam białą bawełnianą sukienkę. Po namyśle zapakowałam rożek sera i słoik śmietany do koszyka. Yetiego zamknęłam na górze, natomiast gwizdnęłam na „nowego", który był najłagodniejszy i, moim zdaniem, najlepiej nadawał się na oficjalne wizyty. Kiedy weszłam do sąsiedniego domu, Marek właśnie układał pod blachą drewienka na rozpałkę. - Och, proszę cię, nie rób tego - powiedziałam przerażona - w twoim kominie mieszka sowa-uszatka. Kto wie, może ma jajka. Chyba nie zamierzasz jej upiec? Marek okazał się naprawdę przemiły. Ani się obejrzałam, jak zaczęliśmy spędzać wspólnie sporo czasu. Pomagał mi przy koniach, razem szkoliliśmy Miętę i jeździliśmy na wycieczki. Rzeczywiście o koniach miał pojęcie. Chociaż z Argentyny przywiózł upodobanie do bardzo długich strzemion i zbyt mocnego oparcia w wędzidle, pomału dostosowywał się do wymagań angielskiej (polskiej?) szkoły jazdy. Czasem robiłam obiady, które zjadaliśmy wspólnie. Wieczorami w pokoju Marka długo paliło się światło, a gdy wystawiałam głowę ze swojego okna, słyszałam stukot maszyny do pisania. Jego dom nie miał łazienki ani kominka, meble były prymitywne, a prawie wszystkie pokoje puste. Marek wysprzątał właściwie tylko kuchnię i jeden duży pokój. Na ganku ustawił stół i dwa składane fotele. Udało mu się też przetrzebić trochę dzikie wino. Żeby nie niepokoić sowy, kupił kuchenkę gazową i elektryczny imbryk. Wypijał morze kawy oraz płynu o gorzkawo-wędzonym smaku. Nazywał to „yerba-mate". Przywiózł ze sobą mnóstwo książek. Nie żadne kryminały ani powieści, tylko grube tomy filozofów, tomiki 70 wieiezmch było wyaafi^ćri: za granicą: Broszury Kultitry pary sMe], „Dziennik" Gombrowicza, Sołżenicyn itp. Z rozmów z Markiem, chociaż prowadzonych lekkim, wesołym tonem, zorientowałam się, że jestem nieoczytanym dzikusem. Ale on ze mnie nie szydził. - Przeczytaj to - mówił tylko - zapewniam cię, że warto. „Nowy" coraz częściej przebywał u sąsiada. Wyraźnie czuł się tam lepiej - nikt mu nie zabierał kości ani nie odganiał od miski. Oczywiście nadal okazywał mi przywiązanie i czasem wybierał się z Żukiem i Yetim na spacery lub nad wodę. Ale wyczułam, że woli Marka, któremu to zresztą nie przeszkadzało. Przyzwyczaił się do stałego gościa i wołał na niego Benek. Tak już zostało. Właśnie palikowałam pomidory, kiedy usłyszałam od strony drogi jakieś dziwne ogłosy. W tumanie kurzu zbliżała się powoli gromadka jeźdźców. Wśród nich rozpoznałam Kubę. Zrobiło się wielkie zamieszanie. Gości było dziesięcioro i paru z nich znałam. Rzucali mi się na szyję z radosnym entuzjazmem, pytali, czy mogą zostać na noc. Nazajutrz ruszali dalej, a teraz marzyli o tym, by trochę odsapnąć i dać odpocząć koniom. Nie da się ukryć, że dla mnie dziesięcioro jeźdźców i dwanaście koni to było nieprzeliczone mnóstwo. Niektóre konie pamiętałam z Klubu. W ręce młodych entuzjastów oddawano wysłużone w sporcie wałachy i klacze. Całe towarzystwo ściągało teraz ze zdrożonych zwierząt kul-baki i juki. Młodzi jeźdźcy starannie wycierali boki rumaków słomą i z troską oglądali ich kopyta. Wkrótce przed każdym wierzchowcem znalazł się duży kłąb siana. Dwie młode amazonki zapytały, gdzie mogą rozpalić ognisko, i grzecznie zaprosiły na wieczorne śpiewy ułańskie i kolację z kotła. Chcieli rozbić namiot, ale pozwoliłam im nocować na strychu pod warunkiem, że nie będą palić. Popatrzyli oburzeni. - Jesteśmy sportowcami, palimy najwyżej ogniska - oświadczyła okrąglutka, rezolutna brunetka. 71 - Słuszniem, kotkti - pówiedziałamwymośle. Wszystkie konie zostały napojone i każdy żarł ziarno z zawieszonego na łbie worka. Zostały uwiązane do płotu i grzecznie stały obok siebie. W wielkim kotle nad ogniskiem perkotało coś smakowicie. Wreszcie Kuba mógł usiąść ze mną na tarasie. - Uff! - powiedział, kiedy nalałam mu pełną szklankę zimnego mleka. - Te dzieciaki są urocze, ale chwilami mam ich dosyć. Pojawił się Marek z Benkiem. Przedstawiłam sobie obu panów, a Benek z radością przywitał Kubę. Mimo że starałam się, jak mogłam, rozmowa między obu moimi przyjaciółmi jakoś się nie kleiła. Szczęśliwie zostaliśmy zaproszeni do ogniska. Właśnie degustowaliśmy grochówkę „z papierka" z mnóstwem plasterków suszonej kiełbasy, kiedy usłyszeliśmy silnik gazika. Był to Tomek. - Czołem, dzieciaki! - krzyknął. Jak zwykle był na lekkim rauszu. Dziwiłam się w duchu, czemu gliniarze nie zabrali mu jeszcze prawa jazdy... - Wszystko w porządku? Bo jakby co, to jestem weterynarzem, i chętnie kogoś wyleczę. - Och, panie doktorze, Fakir obtarł sobie grzbiet od tych piekielnych juków - malutka brunetka już ciągnęła Tomka w kierunku kluchowatego wałacha. - Mówiłam panu trenerowi, że wezmę to wszystko do plecaka, ale on powiedział, że... Jej głos zanikł w ciemnościach. - Kuba, to ty już jesteś trenerem? - zdumiałam się. - Od kiedy? -Właśnie. Od dwóch miesięcy, droga Zuzanko. Ty tu sobie siedzisz w kniei, a tam koledzy awansują. Kuba śmiał się, a ja patrzyłam, jak Tomek daje dobre rady roz-anielonej brunetce. W pewnym momencie otwarłam szeroko oczy: Tomek wyciągnął rękę i jak gdyby nigdy nic uszczypnął ją w okrągły tyłeczek. - Ten to nie traci czasu - Marek też to zauważył. 72 - Dajcie no, młodzi, kielicha! - poprosił. Był niepoprawny! - My nie pijemy, proszę pana - odpowiedzieli chórem. -Ojej! To wyprawa abstynentów, coś podobnego... Kuba! Jak się cieszę, że cię widzę. Tomek przysiadł się do nas zadowolony. - Rozmawiałem z dyrektorem - zakomunikował -jeśli nie masz lepszych propozycji we wrześniu, czekamy na ciebie w Kątkowie. Felczer bierze urlop. Można na ciebie liczyć? - Naturalnie! - Kuba bardzo się ożywił - Fajnie! Damy popalić tutejszym laluniom. O przepraszam, Zuzanko... tak sobie tylko wygaduję. -Przepraszam na moment... Tomek zniknął i powrócił po chwili z płaską buteleczką. - Wiedziałem z góry, że nie można na was liczyć! To tylko zdrowa piołunówka od gajowego. Acha, Zuzanko, odwiedź ich koniecznie, gajowy jest chory. - To coś poważnego? -E nie, ale leży i zadręcza żonę. Na pewno się ucieszy, jak troszkę odwrócisz jego uwagę. Ognisko pomału przygasało, nuciliśmy cichutko „O mój rozmarynie", „Czerwony pas" i inne stare piosenki. Wreszcie rajdowcy, spojrzawszy jeszcze raz na konie, udali się na spoczynek. Mała brunetka została przy zwierzakach. Tomek nie "mógł pogodzić się z myślą o niebezpieczeństwach, jakie mogą jej zagrozić, i postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Kiedy się obudziłam na drugi dzień, całe towarzystwo było już na nogach. Wspaniałomyślnie odwdzięczyłam się za kolację herbatą i jajecznicą z trzydziestu jaj. Wreszcie, po czułych pożegnaniach, odjechali. Mieli znów zajrzeć za tydzień w drodze powrotnej. Kiedy zniknął tuman kurzu za odjeżdżającymi kró*mi, wzięłam grabie, żeby sprzątnąć. Wypuściłam z aresztu dorfl° wego oba psy, które dokazywały teraz, obsikując cały teren, ?e*Ny zatrzeć ślady po obcych. Oba były zdenerwowane, bo nikogo ' m się nie udało przegonić. Żuk wywlókł potwornie cuchnącą ^ść i teraz 73 odebrać. Poszłam wypuścić kaczuszki. Były już całkiem dorodne. Kaczory ogromne, z czerwonymi koralami piętrzącymi się dumnie wokół dziobów i oczu, samiczki mniejsze, miały pomarańczowe dzioby i biało-czarne upierzenie. Całe towarzystwo było usposobione bardzo życzliwie. Mogłam je swobodnie głaskać i brać na ręce. Kaczo-rek, jeśli chciał mi zaimponować, mógł na czubku głowy rozpostrzeć wspaniały pióropusz. W długich ogonach miały po kilka śmiesznie zakręconych „loczków". Nakarmione ziarnem, udawały się karnym rządkiem nad wodę. Tego roku perliczki miały mrowie młodych. Zaraz po urodzeniu małe perliczątko nie jest większe od śliwki, tyle że puszyste i pasiaste, z pajęczymi nóżkami od spodu. Szybko rosną i gdy się wypie-rzą, kogutki rozpoczynają rywalizację o samiczki. Te dziwne ptaki w zasadzie żyją parami, ale koguty nie lubią się wzajemnie i często dochodzi do potwornych awantur. Samice prawie nie różnią się od samczyków, ale jakoś potrafią się rozpoznać. Zaprosiłam Marka na herbatę i pojawili się obaj z Benkiem. Namawiałam go na wspólną wyprawę wieczorem: nie odbyłam porannej jazdy na Motylu, a właśnie zaczynał się straszny upał, było duszno, w powietrzu czułam burzę. - Może pójdziemy się wykąpać, zaproponowałam! - Niestety, teraz muszę pracować - powiedział. - Inaczej będę miał w czasie naszej wycieczki humor zwarzony przez wyrzuty sumienia. Ale na pociechę ofiaruję się dzisiaj ze zrobieniem obiadu. Nie będzie specjalnie wykwintny, uprzedzam: kasza gryczana i zsiadłe mleko. Zniknęli po swojej stronie płotu. Po chwili dobiegło stamtąd stukanie na maszynie. Wpuściłam Markowi do ogrodu Maciejkę z córkami i kiedy już miałam zamiar przebrać się w kostium kąpielowy, przypomniałam sobie o chorym panu Makowskim. Głupio mi było jechać z pustymi rękoma, więc zwabiłam perliczki na psie kluski i na chybił trafił złapałam sześć sztuk. Ponieważ 74 łatwo. Załadowałam Je w Koszyku do bagażnika. Liczyłam na to, że są różnej płci i nie pozabijają się przedwcześnie. Krzyknęłam Markowi, że będę na obiedzie, i pojechałam do gajówki. Samochodem byłam bardzo szybko. Makowski siedział na ławeczce przed domem i palił fajkę. - Jak to? Pan przecież jest chory! Tomek mówił... - Jaki tam chory. Człowiek kichnie, a ludzie z drugiej wsi już mówią „na zdrowie". Ten twój Tomek to tylko ploty nosi. Zdenerwowałem się, bo pełno tu myśliwych. Rzeczywiście na podwórku stało kilka samochodów i gazik z nadleśnictwa. - Przecież teraz mają sezon. -Ach, dziecko. Oni zawsze mają sezon. Głównie na chlanie. Nienawidzę tych ubeckich psów - warknął gniewnie. Żeby trochę rozładować sytuację, wyciągnęłam koszyk z perliczkami. - Jakie miłe robaczki - gajowy uśmiechnął się życzliwie. - Ju-stynko, chodź no szybko! Gajowa wyszła z letniej kuchni z rękami utytłanymi w mące. -Ach, Zuzanko! Jak dobrze, że wpadłaś. Narobiłam pysznych pierogów z jagodami. O jakie ładne perliczki! To dla mnie? Trzeba im przyciąć lotki, żeby nie latały po drzewach. Przyciąć lotki, że też mi to nie przyszło do głowy. W czasie obiadu Makowscy wypytywali mnie o nowego sąsiada. Musiałam im opowiedzieć wszystko, co wiedziałam, a oni słuchali z uwagą. - Przywieź go tu do nas. Ale w powszedni dzień, wtedy nie ma tych, z przeproszeniem, myśliwych - zaprosił Makowski. Obiecałam to zrobić. Gdy już wsiadałam do samochodu, z pierogami dla Marka, pani Justyna wręczyła mi małego, szarego kotka. -Weź ją, będzie łowna, zobaczysz... Jak nie lubisz kotów, trzymaj ją w stajni. - Ależ ja lubię! Bardzo dziękuję. 75 meDiesKie oczKa.1 - Dziękuję, do zobaczenia. Wpadniemy tu z Markiem konno. - Z Bogiem. Jedź ostrożnie. Uważaj na siebie. Spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Wsiadłam do samochodu i posadziłam kociaka na kolanach. Mruczał bardzo głośno, ale gdy włączyłam silnik i ruszyłam naprzód, jego dobry humor znikł. Próbował wyskoczyć oknem, potem jak oszalały biegał, miaucząc po całym samochodzie. W końcu zniknął za siedzeniem i za moment poczułam potworny smród. Cóż - organizm biedaka nie wytrzymał stresu podróży tym gru-chotem. Rozumiałam go: ja też nie przepadałam za jazdą samochodem. Stanęłam. Złapałam przerażone stworzenie i zamknęłam w bagażniku. Sprzątnęłam, co się dało, ale wobec okropnego zapachu byłam bezradna. Gdy wreszcie zajechałam pod dom i otworzyłam bagażnik, Yeti rzucił się na kotka ze strasznym jazgotem i malec musiał natychmiast salwować się ucieczką na sosnę. Odwołałam kretyńskiego psa, zamknęłam w domu i zawołałam Marka. Przynieśliśmy drabinę, po której wspięłam się na wysokość konaru z przy-cupniętm uciekinierem. Marek trzymał drabinę, a ja mamrocząc „kiciu, kiciu..." próbowałam oderwać przerażonego zwierzaka od drzewa. W końcu puścił się kory, za to histerycznie wczepił się pazurami w moje włosy. Zlazłam więc na dół z kotem na głowie. Prawdę mówiąc, już nie byłam pewna, czy rzeczywiście lubię koty. Zamknęłam malca w kuchni i z butelką szamponu poszłam doprowadzić do porządku cuchnący samochód. Gdy nareszcie uporałam się ze wszystkim, okazało się, że Marek ma ochotę na obiad. Mnie się jeść nie chciało, a Marek wzgardził nagle kaszą gryczaną i pochłonął wszystkie pierogi od pani Makowskiej. Było parno i potwornie gorąco. Daleko mruczała groźnie zbliżająca się burza. Komary gi\ zły jak opętane. Nie warto było siodłać koni. 76 aeszczu. ro cnwin rozpętam się straszna nawałnica. Bezpieczniej było wyłączyć korki - zrobiło się ciemno jak w nocy. Siedzieliśmy z Markiem na tarasie, a przed nami z łoskotem uderzała o ziemię ściana deszczu. Pioruny waliły, ciemność co chwilę rozjaśniały błyskawice. W powietrzu czuć było świeży zapach ozonu. Robiło się rozkosznie chłodno. Marek zarzucił mi na ramiona swój sweter, potem przysunął się bliżej i objął. Pachniał przyjemnie i poczułam, że miło być blisko kogoś takiego jak on. Ale gdy pochylił się, żeby mnie pocałować, zrobiło mi się nieswojo i lekko się odsunęłam. Puścił mnie i zapalił papierosa. Nagle wystawił rękę na deszcz, uśmiechnął się, klepnął mnie po ramieniu i powiedział: - Słuchaj, mam ochotę zrobić coś głupiego. Rozbieraj się! Popatrzyłam na niego zdumiona. Błyskawicznie zrzucił z siebie ubranie i goły wskoczył pod strugi deszczu. - Chodź tu! Nie bądź gęsią! No gęsią nie chciałam być w żadnym razie. Biegaliśmy jak szaleni w strugach ciepłego deszczu, a Yeti i Benek dołączyli do nas, jazgocząc z ukontentowania. Jedynie Żuk został na tarasie i złożywszy łeb na łapach, patrzył na nas z politowaniem. Deszcz padał przez trzy dni. Przynajmniej uwolnił mnie od podlewania ogrodu. Przyszedł czas kiszenia ogórków. Robiłam to z zapałem. Stosując się do dobrych rad pani Lilki, wrzucałam do niektórych słojów liście dębu i chrzanu, a mając na uwadze zalecenia Dzięciołowej, dodawałam po kilka ząbków czosnku i liści czarnej porzeczki. Miałam nadzieję, że wielka ilość kopru, który pakowałam do wszystkiego, zlikwiduje skutki ewentualnych błędów kulinarnych. Z lubością i dumą zaglądałam do piwnicznej spiżarki. Czułam się jak Kubuś Puchatek, patrząc na słoiki miodu, konfitur, kompotu i innych zapasów. Zamierzałam jeszcze nasuszyć i namary-nować grzybów. A na stole w kuchni stały trzy spore gąsiory, każdy z innym sokiem: z malin, jeżyn i dzikiego bzu. 77 _-**(L-.„-fc Maciejkę i trzymając !fa: IOnży, uflzielatefn WSKaźówgK. Malec trzymał się bardzo dzielnie. Uczył się szybko. Po paru lekcjach pozwoliłam mu na spacery wokół ogrodu. Wkrótce zaczął już samodzielnie dosiadać Maciejki i mógł odprowadzać klacze do ogrodu Marka. Czasem wdrapywał się na Maciejkę, gdy spacerowała podskubując trawę. Był drobny i zwinny. Nauczył się czyścić konie i kiedy pasły się na wybiegu, chodził za nimi ze zgrzebłem i szczotką, namawiając na higieniczne masaże. Niechętnie dawał się odrywać od tej czynności. Twierdził, że kocha Maciejkę, i ciągle podkradał dla niej cukier ze stajni. Kobyłki tak go polubiły, że gdy tylko pojawiał się na wybiegu, biegły do niego wszystkie trzy, rżąc radośnie na powitanie. Mały był ogromnie ciekaw wszystkiego, co dotyczyło hodowli, i zadawał mnóstwo pytań. Kiedyś, żeby mu zrobić frajdę, siadłam na oklep na Muralu, a jego posadziłam sobie za plecami. Kazałam mu się mocno objąć w pasie i nie puszczać. Pojechaliśmy do rzeki i zrobiliśmy Muralowi wielką kąpiel. Gdy potem z trudem wdrapywaliśmy się na jego śliski od wody grzbiet, urządziliśmy sobie szaleńczy galop. Było to cokolwiek ryzykowne, bo wszyscy troje byliśmy mokrzy i śliscy, ale trzymałam się mocno długiej Muralowej grzywy, Krzysio mnie i udało się nam nie spaść. Niestety, rozbawiony ogier postanowił się wytarzać i oboje zjechaliśmy mu przez łeb prosto w piach - jak po pochylni. Trzeba było wrócić do wody, żeby się opłukać. Nie ryzykowałam więcej powtórki takich igraszek. Zaczęłam uczyć Krzysia jazdy na Muralu w siodle. Nie dosięgał strzemion, tylko opierał nóżki na samych paskach. Mimo to trzymał się wytrwale i robił postępy. - Szybko rośnij - mówiłam - to będziemy jeździć na wycieczki na ogierach. Po spojrzeniach Marka zauważyłam, że był jakby troszeczkę zazdrosny o czas, który spędzałam z małym uczniem. Nie poczuwałam się jednak do winy, bo przecież jak dawniej spędzaliśmy popo- 78 mi Z pomocą Krzysia udało mi się połapać małe perliczki i przyciąć im już wyrośnięte lotki. Cała ta operacja została krzykliwie oprotestowana przez starsze pokolenie perliczek. Głośno obwieszczało wszem i wobec, kto jest ich oprawcą. Cóż - rzeczywiście teraz młode kurki i kogutki na próżno próbowały wzbić się do lotu. Nie przeszkadzało to jednak w odwiecznej walce między samczy kami. Kiedy szłam przez podwórze, widziałam turlające się skłębione pary ptasich rycerzy, wydających z siebie mrożące krew w żyłach odgłosy. Yeti z trudem wytrzymywał to zamieszanie i co jakiś czas rzucał się w ich kierunku, próbując przepędzić rozognionych wojowników. Samczyki pryskały wtedy w przeciwne strony, by po chwili wejść znów w „śmiertelne zwarcie". Tymczasem kaczki stały się już zupełnie dorosłe. Zwłaszcza kaczory nabrały statecznego wyglądu i tak też się zachowywały. W swoich czarnych surdutach przypominały postacie z „Klubu Pickwicka". Pracowałam ciężko z Motylem „na koziołkach", co poprawiło wydatnie jego „chody". Obniżyłam następnie wysokość „przeszkód" na polance do jego możliwości i kontynuowałam naukę skoków. Oczywiście najpierw się wzbraniał. Ale z czasem, gdy się przekonał, że po drugiej stronie czeka go zwykle kostka cukru, nabrał -upodobania do tej zabawy. Trudniej szło z pokonywaniem rowów. Każdy normalny koń - chociażby Mural - pokonuje rowy „rozciągając się" poziomo. Motyl, jak kto głupi, próbował nad nim prze-szybować niczym Pegaz. Toteż nigdy nie byłam pewna, czy nie wylądujemy raptem w samym środku tej - w rzeczywistości łatwej - przeszkody. Na wszelki wypadek starałam się wybierać rowy wąskie i niezbyt głębokie. Kotka, prezent od pani Makowskiej, zadomowiła się nareszcie i wyrosła. Nazwałam ją Mimi. Nie bała się psów, nawet Żuka. Gdy ten chciał ją pouczyć, kto tu rządzi, opluła go tak, że zwiał jak niepyszny. Odwróciłam wtedy wzrok, żeby go nie upokarzać ostate- 79 MimTw paradę, sfuśznie uznając jej wyższość w pluciu i drapaniu. Koteczka bardzo lubiła spacery do stajni. Szybko przyzwyczaiła się do koni i nie peszyła jej wielkość tych trawożerców. Lubiła zwłaszcza Murala. On też ją lubił: zawsze na powitanie dmuchał jej w nos, a ona ocierała się o jego głowę. Miała zwyczaj spacerowania po drągach, którymi był ogrodzony wybieg. Dreptała po nich z godnie postawionym ogonkiem, a Mural szedł tuż za nią, jakby dokonywali wspólnie inspekcji. Co pewien czas Mimi zatrzymywała się, wtedy ogier pochylał ku niej swój wielki łeb i wyglądało, jakby czymś z nagła zafrasowani naradzali się w skupieniu. Mimi towarzyszyła mi w czasie wieczornych spacerów z psami po polnych miedzach lub nad „kaczy staw". Te przechadzki, często po pokrytej rosą trawie, były z powodów dla mnie niezbadanych, szalenie przez kotkę lubiane. Aby uniknąć zamoczenia, starannie omijała większe kępy trawy albo wykonywała zabawne skoki. Potrafiła dotrzymywać nam kroku przez dłuższy czas, ale gdy miała już zupełnie mokry brzuszek i łapki, siadała, machając niezadowolona ogonkiem, i wydobywała z siebie pełne ubolewania miauczenie. Sadzałam ją wtedy na jakiejś w miarę wygodnej gałęzi i tam czekała aż do naszego powrotu. XI Lato było w fazie schyłkowej. Jak zeszłego roku wyprawiałam się na grzyby - teraz już wiedziałam, gdzie je mogę znaleźć. Marek często mi towarzyszył, a po powrocie czyściliśmy to, co zebraliśmy, na ganku, gwarząc i popijając kawę. Zbliżał się koniec wakacji i jeszcze tylko dwa tygodnie zostały do wyjazdu Marka. Owocem jego pobytu był gruby maszynopis, po który sięgnęłam kiedyś w przystępie odwagi. Zrezygnowałam już przy lekturze tytułu: „Transsubstancja jako hipostaza". Kiedy zapytałam o znaczenie któregokolwiek z tych słów, autor się roześmiał: - Dowiesz się, jak dorośniesz! No cóż - dziewiętnastoletnia pracująca fizycznie kobieta nie musi być intelektualistką. Któregoś dnia Marek wymówił się od wspólnej przejażdżki, toteż jeździłam sobie samotnie po lesie na Motylku. Naraz pojawił się niewielki czerwony samochodzik i zatrzymał obok mnie. W środku siedziały dwie młode, ładnie ubrane panie. - Jaki śliczny konik! - zawołała jedna z nich. - Pobłądziłyśmy trochę, szukamy... Tu podały adres domu, w którym mieszkał Marek. Wytłumaczyłam, którędy mają jechać, i ruszyłam w przeciwnym kierunku. czemu mepowiedział, że fla Kogoś czeKar - zasramawtaiamsię osowiała. - Zapewne chce je uprzedzić o moim istnieniu - oddawałam się czarnym myślom - a może chce mnie ośmieszyć albo w ogóle wstydzi się naszej przyjaźni?" Nie miałam najmniejszej ochoty wracać do domu. Jeździłam aż do zmroku. Motyl próbował skręcić w stronę domu, najwyraźniej przekonany, że zabłądziłam. Ale ja, w ponurym nastroju, jeździłam tam i z powrotem, nie zwracając uwagi na te sugestie. Kiedy w końcu wróciłam, czerwony samochodzik stał na podwórzu sąsiada, a klacze, które pasły się tam przed wyjazdem, były już w stajni. Długo nacierałam Motyla słomą, potem obejrzałam wszystkim koniom kopyta i posmarowałam je starannie dziegciem. Z przesadną starannością posprzątałam boksy i całkiem bez powodu natarłam siodła maścią tranową. Zajęło mi to w sumie ze dwie godziny i wyszłam ze stajni dobrze po północy. Tylko Żuk czekał na mnie wiernie przy schodach, Ye-tiego nie było. Nie chciałam go wołać. - Paskudny zdrajca - pomyślałam rozgoryczona. Z ganku sąsiedniej posesji dobiegała rozmowa przerywana wybuchami śmiechu. Naciągnęłam kołdrę na uszy, przytuliłam Mimi, która wlazła przez okno, mrucząc cichutko - i zasnęłam. Nie wiem, jak długo spałam, gdy coś mnie znienacka obudziło. W pokoju ktoś był. Zerwałam się: - Kto to? A któż mógł być? Kogóż to mogły wpuścić moje dzielne brytany, nie rozszarpując na krwawe strzępy? Mój Boże, gdy przytulił mnie do siebie, poczułam, jak fala dumy i szczęścia ogarnia mnie całą i porywa tam, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie byłam. Nie zmrużyłam oka do świtu. Marek leżał obejmując mnie ręką i oddychał równo. Myślałam o tym, co się stało. Byłam nieprzytomnie wzruszona i zakochana. Spał, gdy delikatnie wyswobodziłam się z jego objęć i cichutko pobiegłam do swoich obowiązków. 82 '"" Z-robiłam Wszystko, co należało,"potem odświeżyłam' się pod prysznicem i na palcach weszłam z powrotem na górę. Chodziłam jakby spowita w różową mgłę. Śpiewałam przy każdym zajęciu jak skowronek. Ale gdzieś w środku dławił mnie niepokój: za kilka dni Marek wróci do Warszawy, zostanę znowu sama, jakie on ma plany - a może nie ma żadnych? - Co do mnie czuje? Nie śmiałam go pytać, a on nic nie mówił. Gdy już, już myślałam, że usłyszę słowa miłosnych wyznań albo wręcz oświadczyny (oczywiście na razie musiałabym odmówić!), on tylko mnie przytulał lub mówił coś zupełnie innego. Wreszcie nadszedł ostatni wspólny wieczór. Na pożegnalną kolację Marek przyniósł szampana. Gdy potem leżeliśmy zmęczeni obok siebie, zapalił papierosa i milczał, jakby się zastanawiając. „No teraz, teraz, powiedz mi wreszcie, że mnie kochasz, że mnie nie zostawisz tutaj samej" - myślałam gorączkowo bliska łez. Chyba przestałam oddychać, bo uniósł się na łokciu, popatrzył na mnie z troską i rzekł: - Nie mówiłem ci o tym, Zuzanko, ale mam... ułożone życie. Długo panowałem nad hm... namiętnością, którą we mnie wzbudziłaś. Wahałem się. Myślałem, że może ty i ten gruboskórny weterynarz jesteście ze sobą... blisko... Byłaś kimś zupełnie niezwykłym. Nie zapomnę tego nigdy... Gdybyś wiedziała o życiu tyle co ja, -zrozumiałabyś, że tego nie należy ciągnąć dalej. To istnieje jakby poza rzeczywistym światem... Mówił coś jeszcze, ale ja milczałam, leżąc oniemiała z zamkniętymi oczyma. Siłą woli wyrównywałam oddech, udawałam, że śpię. Marzyłam jedynie, żeby zamilkł i zniknął. Marek nie był „gruboskórny" - uwierzył w mój udawany sen i po prostu spełnił moje marzenie. Kiedy obudziłam się rano, dom obok był znowu zamknięty, Benka też nie było. Tylko z dachu patrzyła na mnie sowa-uszatka. A może mi się tylko zdawało, że patrzy... przecież sowy zasypiają, gdy wstaje dzień. 83 ny, aie tego samego ania pojawił się samocnou z ± ouiKiern i jvuu4, którzy w oburzający sposób zignorowali moją subtelną bladość i taje-mniczo-posępną minę. Zażądali kolacji i oznajmili, że od jutra Kuba zaczyna praktykę w lecznicy. Kiedy już zaspokoili swoje potrzeby, bez ceregieli wyciągnęli mnie na nocną kąpiel w Liwcu. Kuba przywiózł cały pęczek wędek i odgrażał się, że będziemy teraz codziennie łowić ryby. - Dwie, trzy godzinki po południu i masz mnóstwo darmowego jedzenia! - zachęcał z przekonaniem. Gdy wreszcie zaczęli się żegnać, Tomek dał wyraz swojej spostrzegawczości: - A gdzie ten twój okularnik? Już wyjechał? No i fajnie. Nie lubiłem gościa, jakiś dęty okaz. No to jutro na ryby. Wpadniemy po ciebie koło szóstej po południu. Zrób coś do jedzenia. Trzymaj się, młoda! Uszy do góry! Tylko żebyśmy nie musieli na ciebie czekać! Nauczyli mnie łowić ryby i odwiedzali teraz niemal codziennie. Tomek próbował nawet jeździć konno, ale jakoś nie miał do tego nerwu. W końcu dał spokój, cytując przy tym Gombrowicza, że to „nieetyczne, żeby jedno zwierzę ujeżdżało drugie". Mimo różnic usposobienia wyraźnie przypadli sobie z Kubą do gustu i Kuba zastanawiał się już nad stałą pracą w Kątkowie. Starałam się nie myśleć o przyszłości. Cieszyłam się każdą chwilą. W głębi ducha czułam, że nie zaznam czegoś takiego w życiu po raz drugi. Kuba wciągnął Tomka w szaleństwo wędkowania. Po tej stronie Bugu były szerokie rozlewiska obrośnięte wikliną. Do rzeki dojeżdżaliśmy gazikiem, schodziliśmy skarpą w dół i na dole, każde z osobna, zasadzaliśmy się w krzakach z długimi wędkami w rękach. Początkowo nie miałam szczęścia i zapału. Ale gdy któregoś wieczoru, już w zapadającym zmroku, ledwie widoczny spławik poszedł w dół, a po chwili wyciągnęłam zupełnie dużego okonia - i mnie udzieliła się pasja. Owinięta w starą kurtkę pana R., w wo-derach po pachwiny, stałam czasami w wodzie po dwie, trzy godziny bez ruchu, licząc na łut szczęścia. 84 trormma późną Kolację, licytując ślę W śamócriódzie wynikami. Zdecydowanie złą stroną całej sprawy było to, że gdy połów okazywał się obfity, panowie zasiadali do gorącej herbaty ze szklaneczką czegoś mocniejszego, a mnie wysyłali do czyszczenia ryb, nie przejmując się tym, że ostre płetwy okoni kaleczyły mi palce. Może dlatego, kiedy Kuba wrócił do Warszawy, nie rozpaczałam długo, choć było mi smutno. Zrobiło się już chłodniej. Zebrałam trochę gruszek. Jabłoń niestety nie obrodziła. Grzybów też było tego roku mało. Za to pokazały się jeżyny. Nazbierałam ich bardzo dużo: napełniłam trzy wielkie gąsiory. Soki z malin i czarnych jagód po zapasteryzowaniu wlałam do butelek i zalakowane ustawiłam w piwnicy. Na targu zamówiłam kolejny zimowy transport owsa i marchwi oraz kupiłam jabłka. Gromadziłam zapasy na zimę. Październik był miesiącem polowań. Któregoś dnia natknęłam się w lesie na jedno z nich. Przy drodze stało kilka samochodów z warszawską rejestracją i gazik z nadleśnictwa. Przez las szerokim wachlarzem szli ludzie. W rękach mieli kołatki, którymi głośno klekotali. Nie było widać myśliwych. W jednym z samochodów spał kierowca - pewnie urwał się z nagonki. Dopiero kawałek dalej ujrzałam w gęstych krzakach plecy dwóch uzbrojonych mężczyzn. Ile sił w płucach gwizdnęłam na palcach. Zdumiony Motyl skoczył w bok. Faceci obejrzeli się z wściekłością, a jeden z nich pogroził mi pięścią i coś warknął. Oddaliłam się, chichocząc cichutko. „Spaliłam" im dobre stanowisko strzeleckie! Żaden zwierzak nie da się już nagonić w tym kierunku. W teorii nie byłam przeciwniczką polowań, ale uważałam, że niekoniecznie muszą się odbywać w pobliżu mojej osoby i posesji. O dziwo, początek listopada był bardzo ciepły i pogodny. Wprawdzie wcześnie robiło się ciemno, ale i tak miałam mnóstwo czasu dla koni. n'vch^oporach .Jego galop był teraz miękki i równy. Płynnie ^ał nrzeszk°dy terenowe i nie płoszył się z byle powodu. Mięta bardzo się rozrosła i „pogłębiła". Chodziła na lonży, zatrzymywała sje na rozkaz i zmieniała „chody". Co jakiś czas podchodziła do rjjnje po cukrową nagrodę. Któregoś dnia zaryzykowałam i założyłam jej siodło, a ponieważ Popręgi podpięłam dosyć luźno, miało tendencję do telepania. Mog-łc> ią to zdenerwować i zniechęcić. Żeby tego uniknąć, prowadziłam j;» jedna ręką, w drugiej trzymając cukier. Wydawało się, że nie Zwróciła uwagi na dziwny balast. Ale gdy zachęcona powodzeniem pocjcjągnęłam popręg, zareagowała: rzuciła się najpierw w przód, Potem w tył. stanęła dęba i w końcu z kwikiem runęła na ziemię. Kiedy wstała, dygotała jak w febrze, a w jej oczach pojawił się strach. _ Tusia... Miętusia... Klepałam ją po napiętej szyi. Nie chciała nawet cukru. _ Tusia, Tusia... nie bój się... Ale kłaczka stała zaparta nogami i drżała. Dopiero po dobrych kilku minutach jakby pogodziła się z losem. \Volno zaprowadziłam ją do stajni. W przyszłym roku miała biegać *la wyścigach i chciałam ją spokojnie przyzwyczaić do siodła, a wios-tla nawet próbować dosiąść. Wiedziałam, że na Służewcu nie patyczkują siC z krnąbrnymi końmi. Należało złagodzić Mięcie stres Owiązany z ujeżdżaniem. Lala była źrebakiem zupełnie niefrasobliwym. Już od dwóch miesięcy gospodarowała we własnym boksie. Była samodzielna i bardzo ufna- Bez żadnych oporów, przywiązana do pierścienia przed Staj osić codzienne zabiegi toaletowe. Zabawne było, jak po-tlawała do czyszczenia po kolei cztery kopyta, podczas gdy Motyl Kio tej porY na takie żądanie okazywał niebotyczne zdumienie. Za y razem musiałam ciągnąć mu nogę, strofując łobuza, bo ^corzystając z tego, że się schylam, próbował skubnąć mnie w pupę. Latem ostrzygłam Yetiego, przepisowo, przy skórze, długą sierść zostawiając tylko we właściwych dla sznaucera miejscach. 86 we, Focze futerko. Młode perliczki zrezygnowały z prób wzbicia się w powietrze i jak poczciwe kury właziły po drabinie na stryszek. Ku mojemu zdumieniu stare pokolenie uznało to najwyraźniej za cenną innowację, i też zaczęło stosować ten sposób. Tylko jedna para usadowiła się na drzewie, gardząc towarzystwem. Kaczki jeszcze chodziły nad wodę, ale wracały coraz wcześniej. Ociepliłam ich komórkę, obijając ją papą i matą słomianą, w środku zrobiłam coś w rodzaju wielkiego słomianego gniazdka, w którym mogły się zakopywać w razie zimna. I jak zeszłego roku, któregoś dnia pojawił się pierwszy śnieg. Żeby to uczcić, Tomek przyjechał z butelką wina. Co prawda śnieg szybko stopniał, ale w obawie przed mrozami ubrałam róże w gustowne, słomiane garniturki. Umówiłam się z Tomkiem, że za trzy dni przywiezie kowala, żeby okuł konie na zimę. Mural i Motyl miały podkowy jeszcze z zeszłego roku, ale postanowiłam podkuć Miętę. Trzeba było wziąć jej miarę i wykonać komplet w kuźni -całkiem jak buciki u słynnego szewca Sikory. Częściej odwiedzałam teraz pana gajowego i jego żonę oraz życzliwych Dzięciołów. Czasami pani Lila przychodziła wieczorami i przynosiła mnóstwo plotek o ludziach, których znałam - prawdę mówiąc, głównie z jej opowieści. Moją nieodłączną towarzyszką była kotka Mimi. W dzień wylegiwała się w kuchni, a wieczorem, gdy przychodziła pora karmienia koni, zawsze szła do stajni. Psy poznały już jej pazury i omijały ją dużym łukiem. Zwłaszcza Żuk zaznaczał swój obojętny do niej stosunek. W stajni zajmowałyśmy się swoimi sprawami: ja dawałam koniom siano i sypałam owies, a ona z wielkim zaaferowaniem tropiła myszy. Potem szłam spać, a kotka znikała mi z oczu. Dopiero późną nocą budziło mnie delikatne „pukanie" do okna. Uchylałam je, a Mimi mokra, ale zadowolona, przytulała się do mnie i spała aż do świtu, mrucząc z zadowoleniem. XII Któregoś ranka usłyszałam warkot motocykla. Był to listonosz na swoim motorze. -Telegram! - wołał od furtki, usiłując przekrzyczeć jazgoczące psy. Kiedy podbiegłam, wręczył mi blankiet i oznajmił bardzo z siebie dumny: -Przyszedł już wczoraj, tylko miałem motor zepsuty. No ale jestem. Przeczytałam treść i zakręciło mi się w głowie: „KLACZ MALINA WYSELEKCJONOWANA STOP TRANSPORT DO STAJNI MACIERZYSTEJ 20 LISTOPADA STOP CZEKAĆ STOP PTWK SŁUŻEWIEC DZIAŁ SELEKCJI STOP" Spojrzałam na datownik - dwudziesty listopada. Za listonoszem rozwiał się już dym. Co teraz zrobić?! W stajni wszystkie zimowe boksy zajęte. Są puste letnie, ale jak można konia wyselekcjonowanego (czemu, zachorowała?) narazić się na samotność w zimie. Poza tym oba pomieszczenia załadowane są po brzegi kostkami słomy. Lada dzień zjawi się hodowca pieczarek, przywiezie nowy zapas i wywiezie cenny nawóz! Nie miałam dużo czasu na rozważania. Od razu wzięłam się do przenoszenia ciężkich kostek do stajni. Po dwóch godzinach byłam zlana potem, a w stajni w każdym z nich znalazły się już niestety:"w"zasięgu Mięty, która natychmiast zaczęła wciągać jedną do siebie, do środka. Westchnęłam tylko ciężko - nawet nie miałam sił na awanturę. Po prostu poszłam po deski i gwoździe i odcięłam ją w ten sposób od nowej zabawki. Obraziła się i odwróciła tyłem. Obejrzałam letni boks. Sprawdziłam, czy żłób jest czysty, a drabinka na siano dobrze się trzyma. Powbijałam starannie wszystkie wystające gwoździe. Na razie Malina będzie musiała stać tutaj. Potem boks trzeba będzie jakoś ocieplić. Był zadaszony i suchy, ale jedna ściana składała się z niskich wrót z pojedynczej warstwy desek. Wiatr i śnieg mogły tu wpadać bez przeszkód. Cały dzień czekałam, ale nikt się nie zjawił. Dopiero gdy zrobiło się zupełnie ciemno, na drodze pojawiły się małe, mrugające światełka. Zamknęłam psy - nagle wpadła mi do głowy świetna myśl: Mural! Jest taki zrównoważony, że powinien wytrzymać tę izolację. Wywlokłam zdumionego konia ze stajni i wprowadziłam do letniego boksu. Zarżał zaniepokojony, ale nie stawiał oporu. Wtedy z drogi odpowiedziało mu rżenie Maliny. Konie w stajni natychmiast się „rozśpiewały". Wybiegłam naprzeciw. Drogą zbliżało się dwóch mężczyzn prowadzących rżącą klacz. Okazało się, że mieli kłopoty, bo niefrasobliwie zjechali z szosy olbrzymim samochodem i ugrzęźli. Myśleli, " że podjadą w ten sposób bliżej mojego domu. Musieli się cofnąć, wzywać ciągniki, Malinę prowadzili dwa kilometry pieszo. Byli bardzo zmęczeni. W wozie został kierowca i jeszcze osiem fotblutów, które wieźli do Kadyn. Postanowili zrobić mi uprzejmość - nie wiedzieli, że wpadną w takie tarapaty. Podziękowałam im wylewnie i zapytałam o powód wycofania Maliny z wyścigów. - Wszystko jest w dokumentach - rzekł starszy z nich, podając mi dwie koperty. - A to list od pani Krysi z Selekcji. Schowałam obie koperty i wszyscy troje wprowadziliśmy Malinę do oświetlonej stajni, z której dobiegało chóralne rżenie. Gdy skakiwać z ekśeytacji. Zamknęłam ją w boksie Murala. Kręciła się w kółko, potem próbowała powąchać stojącą obok Maciejkę. Ta jednak, mimo że była jej rodzoną matką, wrednie wyszczerzyła zęby i kopnęła ostrzegawczo ścianę. Chudziutka Malina zwróciła głowę w kierunku Motyla, a ten zarżał serdecznie i dmuchnął jej w nos. -Motyl, ty bydlaku! Ale jesteś spasiony! - Dla pracowników torów wyścigowych każdy koń, który nie jest podobny do charta, zdaje się monstrualnym grubasem. - Za to Malinka nieźle „podsuszona" - odparłam z przekąsem. - O, długo taka nie będzie - roześmiał się młodszy z panów -Malina jest źrebna. - Że co? - oczy zrobiły mi się jak spodki. - To wszystko jest w papierach, tylko że nie do końca... Widzi pani, Włosi przywieźli swoje dwa „płotowce" na Tor. Dyrektor bardzo długo zabiegał o kontakty z zagranicą, no i to był ten pierwszy. Konie miały własnego opiekuna, który ciągle coś tam koło nich majstrował. No i raz jeden z tych ogierów wyskoczył przed stajnię, Malinka chodziła akurat na karuzeli, no cóż - nie była specjalnie trudna... A jak się już stało, to dyrektorka nie chciała wprowadzać włoskiego kontrahenta w zakłopotanie i wzięli winę na siebie. Stąd w papierach stoi inaczej. Ale za to Malina będzie miała źrebaka czystej krwi angloarabskiej. Nie dali dokumentów... Ale powinna pani być zadowolona: ten ogier to wnuk słynnego Ribota, najszybszego konia świata! „Hm - pomyślałam - ciekawe, czy właściciel Maliny będzie taki zadowolony". Dałam panom na drogę butelkę nalewki „na rozgrzewkę" i odwiozłam samochodem przez ciemny las. Gdy wróciłam do stajni, Malina już była zadomowiona na nowym miejscu. Wszystkie konie dostały kolację, a Mural dodatkowo garść cukru - był wyraźnie rozżalony z powodu swojej niezasłużonej izolacji. Zrobiłam herbatę i otworzyłam pierwszą kopertę. Był to dokument stwierdzający źrebność klaczy arabskiej Malina po ogierze 90 i! za riieaofłafrźehie, które miało miejsce trzydziestego sierpnia. List i od pani Krysi był nieco obszerniejszy i potwierdzał, że to Świteź dał się uwieść frywolnej arabce. No cóż - nie była to moja sprawa, a poza tym już się stało. ; Początkowo myślałam, że Malina będzie dzieliła wybieg z matką i i siostrami, ale okazało się to bardzo trudne. Jedynie Lala powąchali ła się z Maliną serdecznie, kłapiąc zabawnie, zwyczajem źrebaków, szczęką, gdy podprowadziłam pod ogrodzenie nową „koleżankę", ; żeby poznały się wszystkie. Maciejka z Miętą zgodnie tuliły uszy i starały się dziabnąć „nową" zębami. - Wy wstrętne, głupie świnie - wymyślałam im - Maciejko, ty masz chyba sklerozę, skoro własnej córce chcesz zrobić krzywdę. „Wstrętne świnie" patrzyły na mnie wyzywająco. Zamknęłam Malinę w stajni, postanowiwszy zabrać ją na spacer po obiedzie. Powinna się ruszać, nagła zmiana trybu życia mogła narazić jej zdrowie na szwank. Odbyłam dwa szybkie treningi na ogierach, a po obiedzie osiodłałam Malinę. Przedtem zamknęłam psy, które stały teraz w kuchni, opierając się łapami o parapet, i z ciekawością obserwowały moje poczynania. A było na co popatrzeć. Ledwo włożyłam nogę w strzemię, klacz odskoczyła nerwowo w bok. O rany! Na Służewcu nikt tak nie wsiadał - po prostu jeden - jeździec chwytał drugiego pod kolano i podsadzał. Spróbowałam inaczej: odbiłam się mocno od ziemi i wskoczyłam na siodło. Trochę się zachybotało, ale byłam na górze. Podciągnęłam popręg i skróciłam strzemiona do minimum. Wyjechałyśmy za furtkę, odprowadzane pokrzepiającym rżeniem obserwującego wszystko Murala. Obie kobyły patrzyły na nas z miażdżącą pogardą. Jedynie Lala towarzyszyła nam, idąc wzdłuż ogrodzenia aż do zakrętu. Malina stępa i kłusa szła spokojnie, ale gdy dałam sygnał do galopu, zamiast lekko zmienić krok, rzuciła się w przód potwornym szczupakiem. Poklepałam ją uspokajająco: 91 gów, to tylko mały, spokojny gailopilk - tłumaczyłam Biednej „wy™""' ścigówce", która rwała do przodu jak szalona. Postanowiłam ją trochę dociążyć - wypuściłam nogi ze strzemion i usiadłam głębiej. W sekundę potem poczułam, że unoszę się w powietrze. W gwarze jeździeckiej nazywa się to „strzelanie z krzyża". „Ach ty cwaniaro", zdążyłam pomyśleć, zanim rąbnęłam o ziemię. Nie puściłam wodzy, więc klacz zaryła w miejscu, a siła szarpnięcia poderwała mnie z powrotem na nogi. Dawno nie spadłam z konia. Zabolał mnie tyłek, więc zrobiłam się zła. Ściągnęłam mocno wodze i postanowiłam wsiąść, nie patyczkując się, po strzemieniu. Próbowała odskoczyć, ale huknęłam: -Spokój! Co jest! Wydłużyłam strzemiona do normalnej długości. Zebrałam klacz mocniej i ścisnęłam łydkami. Wtedy zaczął się cyrk. Malina rzucała się to do przodu, to w bok, stawała dęba, w pewnym momencie próbowała nawet zrobić coś w rodzaju pirueta na zadnich nogach. Obie byłyśmy uparte. Siedziałam mocno w siodle, lekko odchylona do tyłu. Gdy pozwalałam jej ruszyć do przodu, zaczynała „strzelać z krzyża", próbując włożyć łeb między nogi. Nie chciałam jej poskramiać, ale musiała się poddać mojej woli. Musiała zmienić obyczaje służewieckie na normalne zachowanie konia wierzchowego. Wreszcie gdy już obie byłyśmy mimo chłodu zlane potem, zaczęła galopować w miarę spokojnie. Popuściłam lekko wodze, poklepałam po szyi i zmieniłam dosiad, przerzucając ciężar na kolana, żeby klaczy ulżyć. Troszkę przyspieszyła, ale już bez histerii. Poklepałam ją po szyi i pochwaliłam: - Malinka, hosia, hosia... Po kilkudziesięciu metrach przeszłam w kłus. Kłusowałyśmy po lesie dobrą godzinę, zanim klacz wyrównała oddech i podeschła. Potem energicznym stępem wróciłyśmy do stajni. Znowu Lala podbiegła do ogrodzenia z nieukrywaną ciekawością, a za nią dwie „wstrętne świnie", tuląc uszy i szczerząc się nieżyczliwie. 92 s, zabawnie podkówki. Zastanawiałam się, czy je zmienić na zimowe, takie, w które można wkręcać hacele, czy po prostu zdjąć. Ponieważ lada dzień mniał się pojawić kowal, aby założyć Mięcie zrobione na zamówienie „pantofelki", postanowiłam się go poradzić. Na drugi dzień poszłam do pani Lilki, jako że pan Orzechowski znał się na stolarce. Obiecał przyjść do południa i przywieźć trochę papy i desek, żeby przygotować boks Murala na zimę. Jedno z inspektowych okien przycięłam piłą do połowy. Lepszą część ramy oczyściłam papierem ściernym i pomalowałam farbą olejną na zielono. Chciałam, żeby ogier miał przynajmniej okienko, przez które można obserwować świat. Może nie będzie wtedy czuł się taki samotny. Malina mimo moich starań była ciągle krnąbrna i podminowana. Ale inaczej niż niegdyś Motyl. On był po prostu lekkoduchem z nadmiernym temperamentem, natomiast Malina była ponura i zawzięta. Miałam nadzieję, że pomału zapomni o wyścigach i jakichś nie znanych mi przeżyciach, które zapewne napełniły ją goryczą. Kowal poradził, żeby klacz całkowicie rozkuć. - Jest lekka, a przecież nie będzie pani jeździć na niej zbyt ostro. Jeśli coś będzie nie tak, zawsze mogę ją podkuć. Tomkowi Malina bardzo się spodobała. Miała niezwykle rzadką u arabów maść: skarogniada, prawie czarna, tylko na czole miała maleńką białą gwiazdkę, jakby ktoś dotknął jej umoczonym w śmietanie palcem. Nowa lokatorka wymagała dwóch-trzech godzin pracy dziennie. Mimo tylu zajęć każdą wolną chwilę przeznaczałam na rysowanie i malowanie. Wszystkie zwierzęta miały niezliczoną liczbę portretów w różnych barwach i pozycjach. Także moi nieliczni goście. Najpierw dostawali kawę, a kiedy już się rozsiedli, musieli służyć za modele do szkiców. Pani Lilka, która odwiedzała mnie najczęściej, pozowała nawet nieco roznegliżowana do rysunków całej postaci. Zaklinała, żeby tego nikomu, ale to nikomu nie pokazywać, więc jej konterfekty chowałam starannie za szafą. 93 i życie towarzyskie na wsi rozkwitało! Od czasu do czasu Tomek zabierał mnie na jakąś małą uroczystość. Cała okolica go znała -miał opinię dobrego fachowca i równego chłopa. Chełpił się, jak to w kwadrans potrafił wykastrować dziesięć prosiaków, a na byka potrzeba mu raptem pięciu minut. Znał się na dużych zwierzętach, nie bał się, jak niektórzy, podejść do przerażonej krowy czy konia, aby przynieść im ulgę lub ratunek. Wprawdzie ciągle narzekał na swoje głodowe zarobki, lecz sądząc z tego, ile przepuszczał na głupstwa, nie były one znowu takie niskie. Czasem podjeżdżałam na Muralu do pani Lilki i wsadzałam zachwyconego Krzysia na konia. On ze swej strony wpadał od czasu do czasu odwiedzić swoją ukochaną Maciejkę. Wdrapywał się na klacz chodzącą po wybiegu, a ona nie miała nic przeciwko temu. Dni płynęły właściwie spokojnie. Śnieg pojawił się przelotnie i zaraz jakby zapomniał zupełnie o zimie. „Kacze jeziorko" pokryło się cienką warstwą lodu, ale kaczki mimo to je odwiedzały. Stawały trochę rozczarowane nad brzegiem i czyszcząc piórka, zastanawiały się, co robić. Być może uważały, że powinnam rozbić lód, ale byłam zdania, że jest już za zimno na kąpiele. L XIII Gdy już myślałam, że zima będzie bezśr«eżna, piętnastego grudnia śnieg zaczął padać i padał tak aż do Bożego Narodzenia. Wszędzie porobiły się głębokie zaspy, gałęzie przykryły ogromne czapy. Wyglądało to bardzo ładnie, ale mowy nie było, by biedny volkswagen przebrnął przez zawaloną śniegiem drogę. Ponieważ chciałam zrobić przed świętami zakupy w mieście, musiałam sobie jakoś z tym poradzić. Poszłam do leśniczego i pożyczyłam „pług śnieżny" - trzy zbite ze sobą deski - oraz Kasztankę. Myślałam wcześniej o Maciejce, ale była już w bardzo zaawansowanej ciąży, a odśnieżanie to nie to samO co ciągnięcie lekkich sanek z moją osobą. Kasztanka była oburzona. Równie oburzony był jej syn: przedziwnej postury źrebak, kosmaty jak niedźwiadek, ale o zaskakująco szlachetnej, arabskiej w rysunku główce^ Biegał wokół nas po-kwikując, a Kasztanka, mimo moich pogróżek i ponagleń, zatrzymywała się co chwila, próbując bezwstydnie^ leserować. Mimo to dwukrotnie przejechałam drogę od domu do szosy. Nareszcie była przejezdna! Choć śnieg mógł oczywiście w.każdej chwili zniweczyć moje wysiłki. Uruchomiłam auto i ruszyłam do Wyszkcwa po sprawunki. W miasteczku panował świąteczny nastrój- Kupiłam sobie tłustą indyczkę, psom krowią wątrobę, poza tym włoskie orzechy i gorący jeszcze chleb. Zaczęłam go objadać z chrupiącej apetycznie skórki. wspólnie miejscową kawiarnię. Co chwila ktoś ao nas poacnoazii i odciągał doktora „na słówko". Zapytałam go, gdzie spędza święta. Popatrzył na mnie zamglonym wzrokiem i powiedział: - Jadę do Warszawy. Ale w drugi dzień świąt wrócę i zajrzę do ciebie. Kiedy wracałam, znów się rozpadało. Śnieg walił tak gęsto, że ledwie było widać drogę. Jechałam bardzo powoli. W końcu musiałam zjechać z szosy na leśną drogę prowadzącą do mego domu. Natychmiast ugrzęzłam po osie. Samochód buksował w miejscu. Nie było rady, wysiadłam. Jakoś dotarłam do leśniczówki i dostałam do pomocy Kasztankę. Założyłam jej uprząż i próbowałam namówić do współpracy -odmówiła kategorycznie. Najbezczelniej w świecie udawała, że to ciężar ponad końskie siły. Jej głupi źrebaczek miał minę, jakby był tego samego zdania. Z jego wytrzeszczonych oczek biła groza: tak pastwić się nad biedną mamusią! Ani prośby ani groźby nie pomagały- Zrezygnowana zaprowadziłam Kasztankę z powrotem. Udałam się do domu. Założyłam Muralowi siodło i szelki do skikjóringu. Gdy przybyliśmy na miejsce, volkswagena prawie nie było widać spod śniegu. Odkopałam saperką, co się dało. Linkę holowniczą przywiązałam do drewnianej „rączki", którą trzyma narciarz, wsiadłam na Murala i mocno pchnęłam łydkami. - No, Muralu! Dalej! Szarpnął do przodu, ale samochód ledwie drgnął. Mural, biedak, bardzo się zdenerwował: nie wiedział, co to takiego zaprzęg. Zdarzyło mu się pewnie ciągnąć narciarza, ale dawno temu. Był koniem dużym i silnym, jednak nadzieję pokładałam głównie w jego ambicji i dobroci charakteru. Niestety. Próbował robić to, czego od niego oczekiwałam, ale po prostu nie potrafił ciągnąć. Zeskoczyłam z siodła. Poklepałam go po szyi i dałam kostkę cukru. - Musisz mi pomóc - szepnęłam. 96 Wzięłam wodze do ręki i daFafn komendę: -Naprzód... Mural napiął mięśnie. Samochód nie ruszył. Zmieniłam metodę: zarzuciłam mu wodze na szyję, a sama poszłam na tył auta. Zaczęłam je pchać, cmokając jednocześnie zachęcająco. Mural jeszcze raz szarpnął do przodu. Tym razem się udało! Pomału wyciągnęliśmy nieszczęsny wehikuł z zaspy. Gdy znaleźliśmy się na trochę twardszej powierzchni, koń przyspieszył. Nie jest łatwo zatrzymać wierzchowca, nie siedząc w siodle. Żadne „prrr" tu nie skutkuje. Puściłam się do przodu. Mural zaczął przechodzić w kłus. Złapałam wodze i klepiąc go po napiętej szyi, rozpoczęłam przemowę: - Jaki ty jesteś dobry, jaki mądry, jaki grzeczny, jaki wspaniały... - ciumkałam słodko. Mural łypnął na mnie zdumiony. Wiedział przecież, że jest najlepszy, cóż to znowu za podejrzane zachwyty? I w ten sposób dotarliśmy do domu. Mural dyszał ciężko. Dla konia, który nigdy nie chodził w zaprzęgu, przeciągnięcie samochodu przez zaspy to naprawdę poważny wysiłek. Kiedy wreszcie uwolniłam Murala, okazało się, że jedna z linek ledwie się trzymała. To cud, że te słabe sznurki wytrzymały taki ciężar! Niestety, na mocarnej piesi mojego rumaka pojawiły się cztery okazałe bąble. Bardzo starannie roztarłam bohatera, rany posmarowałam maścią, dałam mu mnóstwo cukru i pełna wdzięczności zamknęłam w jego samotni. W Wigilię śnieg przestał padać. Ugotowałam kapustę z grzybami i upiekłam ciasto drożdżowe. Włączyłam wszędzie grzałki - były zainstalowane w piecach pomalowanych na niebiesko w sielankowe sceny. Normalnie dogrzewałam tylko sypialnię i kuchnię. Żeby było naprawdę świątecznie, rozpaliłam w kominku. Święta to święta! Potem spędziłam dłuższy czas w łazience, lwią jego część poświęcając bardzo zaniedbanym dłoniom. Gdy nareszcie poczułam 7. Sowa w kominie 97 łam przed telewizorem. Przez parę minut wpatrywałam się w jakiegoś pana, trzymającego pistolet wycelowany w drugiego pana i coś mówiącego doń nieuprzejmym, podniesionym głosem, po czym zgasiłam obu panów i puściłam sobie płytę Beatlesów. Nuciłam wraz z nimi i robiłam różne wygibasy, które nie tyle naśladowały, co parodiowały nowoczesne tańce. Kotka patrzyła na mnie wyraźnie zdegustowana. Złapałam ją, uniosłam w górę i zakręciłyśmy się razem w radosnym piruecie. - No, Mimi! Dziś Wigilia! Może być coś powiedziała? Ale ona wyrwała się i kręcąc gniewnie ogonem, wskoczyła na fotel, który z miejsca zaczęła drapać pazurami. Płyta się skończyła. Założyłam kurtkę, gumiaki i w towarzystwie moich czworonogów pomaszerowałam nakarmić konie. Mimo moich zachęt żaden nie miał nic do powiedzenia. Malina, nie wiadomo po co, wygrzebała na środku boksu wielką dziurę. Z okazji świąt każdy koń dostał po kawałeczku różowego opłatka i dodatkową porcję marchwi. Potem wróciłam do domu, a Mimi swoim zwyczajem została, by polować na myszy. Zdaje się, że nie uznawała świąt kościelnych. Yeti z Żukiem chętnie skorzystały z zaproszenia na pokoje. Obu poczęstowałam plackiem drożdżowym. Połknęły natychmiast, a potem rozłożyły się przed kominkiem, zasypiając równocześnie. Jeszcze długo siedziałam i patrzyłam w ogień. Gdy wreszcie wstałam, żeby pójść na górę, zerwały się oba, żądając wypuszczenia na dwór. Ranek był przepiękny. Blask wschodzącego słońca przebijał się przez gałęzie pokryte delikatną koronką szreni. W całym domu było bardzo ciepło. Zaparzyłam kawę i ukroiłam solidny kawał ciasta. Właśnie je wcinałam, a Mimi, siedząc na moich kolanach, sięgała po swój ulubiony przysmak - rodzynki, gdy usłyszałam rozszczeka-ne psy. Przed furtką stał Krzyś w czerwonej jak mak kurteczce, z koszyczkiem w ręku. Zaprosiłam go do środka. Wymieniliśmy życzenia. 98 rysunek: widniał na nim czarny jak węgiel pies, na którym siedziała szczerząc się okropna czarownica. Okazało się, że to ja na Muralu. Wyraziłam głęboki podziw i rozpłynęłam się w podziękowaniach. Oficjalna część wizyty dobiegła końca i rozluźniliśmy się oboje. Zjedliśmy po pomarańczy i poszliśmy do stajni. Wypuściliśmy Motyla na wybieg i ganialiśmy go, próbując trafić śnieżkami. Motyl najpierw udawał, że ucieka, ale potem mu się odmieniło i sam nas zaczął ganiać udając, że atakuje. Do zabawy włączył się Yeti. Gdy się nam znudziło, wypuściliśmy Malinę. Ta nie umiała się bawić. Za to wytarzała się w śniegu, po czym okrążyła cały paddock kilka razy dzikim galopem. Na koniec wyprowadziłam Murala i razem z Krzysiem wdrapaliśmy się na niego na oklep. Koń obiegł cały teren lekkim kłusem, a potem też postanowił się wytarzać, wobec czego strząsnął nas po prostu w zaspę. Okazało się, że jesteśmy trochę mokrzy, więc wróciliśmy do domu. Rozpaliłam w kominku i dałam Krzysiowi swój dres, żeby się przebrał. Kiedy zadowoleni raczyliśmy się gorącą herbatą, Krzyś powiedział: - Czy pani zauważyła, że urosłem o dwa i pół centymetra? - No cóż - odparłam - jeśli do marca urośniesz jeszcze dwa, rozpoczniemy poważne lekcje. Krzyś obiecał mi to solennie. Pobiegł do domu na obiad, a ja dałam jeść koniom i nakarmiłam drób świątecznymi kluskami. Było ładne, zimowe popołudnie. Pomarańczowe słońce przesuwało się za korony drzew, śnieg wydawał się niebieski i błyszczał pod nogami. Gwizdnęłam na Yetiego - właśnie wąchał się przyjacielsko z Muralem przez szpary w drzwiach boksu - i we trójkę z Żukiem poszliśmy nad rzekę. Po drodze spotkaliśmy rudego kundla z leśniczówki. Żuk miał ochotę trochę z nim powalczyć, ale rudy okazał się suką, więc zmienił plan i próbował ją uwieść. 99 IV 1111 I butach, próbując robić jaskółki i piruety. Moje psy uznały, że mam zamiary samobójcze, i próbowały mnie przewrócić, ciągnąc za ubranie. Kiedy wreszcie im się to udało, były bardzo zadowolone, a Yeti wylizał mnie czule po twarzy. Wracając obrzucałam dranie kulami śniegu. Prawie spod moich nóg zerwało się furkocząc kilka bażantów. Nazajutrz przed południem pojawił się Tomek. Przywiózł mnóstwo gazet i czasopism, ale gdy zadowolona zamierzałam zapoznać się z ich treścią, gwałtownie zaprotestował: - Moja droga! To ja rzucam wszystko, rezygnuję z rodzinnego obiadu, jadę sto kilometrów, żeby dotrzymać ci towarzystwa, a ty zabierasz się do czytania! Co to, to nie. Zrób kawy, przebierz się w coś, może w jakąś kieckę, bo niedobrze mi się robi, jak patrzę na te twoje powypychane portki. W końcu masz gościa. I to mężczyznę. Uczyniłam zadość jego żądaniom. Założyłam sukienkę i pantofle na obcasach. Gdy Yeti mnie zobaczył, zaczął szczekać. Dopiero po chwili, z bardzo głupią miną, przeprosił mnie, liżąc po rękach. Tomek na mój widok wyraził umiarkowane uznanie: - Fiu, fiu, to ty masz nogi? Nawet nie bardzo krzywe - dodał unosząc brew. Mnie jednak trapił problem koni, drugi dzień nie pracowały. - Jak to? - ozwał się weterynarz. - To ja mam tu siedzieć jak głupi, podczas gdy ty będziesz objeżdżać te swoje szkapy? - No dobrze - westchnęłam. - Dziś też wypuszczę je tylko na wybieg. Niech tam. - To ja je wypuszczę - zaofiarował się. - Kobyły najpierw? - Tak - odparłam i zajęłam się indyczką. Wstawiłam ją do piekarnika, żeby podgrzać, i wyjrzałam przez okno: Tomek wracał ze stajni, a na wybiegu były cztery konie! O Boże! Malina! Wskoczyłam w gumiaki i wybiegłam z domu. - Coś ty zrobił?! One się pozabijają! 100 ^ j 1C tą podchodziły do niej z minami nie wróżącymi niczego dobrego. Lala niefrasobliwie tarzała się w śniegu, nie zwracając na nic uwagi. Przeszliśmy za ogrodzenie i szepnęłam do Tomka: - Złap Maciejkę... Sama zbliżyłam się do Mięty, odwróciłam jej uwagę kawałkiem cukru i mocno złapałam za kantar. Gdy tak staliśmy, trzymając klacze, Malina jakby się odprężyła. Wyciągając szyję, nieśmiało podeszła do matki. Maciejka lekko się żachnęła, ale - ku mojemu zdziwieniu - nie zareagowała agresywnie. Malina obwąchała jej szyję, po czym podeszła do Mięty, która pierwsza wyciągnęła do niej swoją źrebięcą jeszcze główkę i dmuchnęła jej serdecznie w nos. Byłam zdumiona! Tomek się roześmiał: - No widzisz? I o co było tyle szumu? One tak jak psy przez płot: przez sztachety szczerzą się na siebie, a po spotkaniu nos w nos okazuje się, że to najlepsi kumple. Rzeczywiście. Po chwili kobyły już w najlepszej zgodzie obiegały wybieg, dumnie unosząc ogony. Gdy miały dosyć, Mięta z Maliną założyły sobie nawzajem głowy na szyje, co u koni jest objawem czułej przyjaźni. Pokiwałam głową - człowiek cały czas się uczy. Poszliśmy konsumować indyczkę i najedliśmy się jak smoki. Po obiedzie ganialiśmy po wybiegu Murala i Motyla. Ścigali się zresztą między sobą, a ponieważ Mural ciągle wyprzedzał, Motyl niesportowo podszczypywał go po szyi. W pewnym momencie oba stanęły dęba, symulując walkę. Wolałam, żeby biegały, więc namówiłam Yetiego, by je trochę pogonił. Zrobił to chętnie: rzucił się szczekając i próbował łapać to jednego, to drugiego za ogony. Oba odkopywały go zadnimi nogami, ale bardziej na niby niż na serio. Udając popłoch, biegały potem dzikim cwałem, a gdy stawały, bo zabawa im się znudziła, pies także zaprzestawał pogoni. 101 rozumieli, że staram się zapobiec tzw. „chorobie poświątecznej", określanej przez weterynarzy jako „mięśniochwat". Jedną z jej przyczyn jest brak ruchu. Właśnie zimą, gdy nie ma prac polowych, koń stoi bezczynnie w ciepłej stajni i nagle zostaje użyty do pracy. Wtedy łatwo się poci i wystarczy powiew zimnego powietrza i parę łyków wody, by zwierzę zapadło na chorobę, praktycznie nieuleczalną. Próbowałam to wytłumaczyć paru woźnicom, ale patrzyli na mnie z politowaniem. Sylwester był bardzo udany, Kuba zjawił się bez zapowiedzi późnym popołudniem zmarznięty, i pierwsze co zrobił, kiedy go radośnie przywitałam, to wyjął z plecaka butelkę szampana. Pomógł mi obrządzić konie, a gdy zasiedliśmy do plotek i kolacji, na podwórze zajechał z głośnym trąbieniem pan weterynarz. - Wskakujcie! - zawołał. - Zabieram was na bal! Pojechaliśmy do jego przyjaciół, właścicieli szklarni i wielkiego domu. Okazali się gościnni i serdeczni. Bawiłam się i tańczyłam, jak nigdy dotąd. Niestety Tomek zabronił mi pić, nawet kropelki alkoholu - ktoś musiał prowadzić w drodze powrotnej. Kuba został na parę dni. Miał przerwę świąteczną. Razem jeździliśmy na dalekie zimowe spacery. Towarzyszący nam Yeti nabrał brzydkiego zwyczaju straszenia Maliny; sprawiało mu wielką satysfakcję wyskakiwanie z krzaków prosto pod jej nogi, w wyniku czego ona rzucała się w bok. Przychodził Krzyś i razem z Kubą uczyliśmy go jazdy. Kuba skrócił mu strzemiona i malec szybko zaczął robić postępy. Bardzo zabawnie wyglądał na olbrzymim Muralu w śmiesznej, czerwonej kurteczce. Istny krasnoludek! Zwierzył mi się kiedyś, że chciałby zostać dżokejem albo masztalerzem. Nie byłam pewna, czy jego ojciec będzie zadowolony z zamierzeń jedynego dziedzica sporego gospodarstwa, ale cóż -wiadomo, że dobrze robi się tylko to, co się robi z sercem. W końcu Kuba wyjechał i zaraz po jego odjeździe zrobiła się odwilż. XIV Wciągu tygodnia śnieg prawie zniknął. Znowu było mokro, a konie rozchlapywały błoto. Po każdym spacerze miały całe brzuchy i nogi oblepione grubą jego warstwą. Kaczuszki natomiast, widząc wkoło tyle wody, biegały nad stawik. Niestety - lód nie topi się tak łatwo. Pozostało im więc chlapanie się w kałużach. Kiedy wydawało się, że już przyszła wczesna wiosna, nagle znów się ochłodziło, a niebo zasłoniły ciężkie, ołowiane chmury. Któregoś dnia pod dom zajechał zagraniczny samochód pełen eleganckich pasażerów. Przywieźli mi pozdrowienia od państwa R. oraz mnóstwo prezentów w błyszczącym, kolorowym papierze. Dostałam piękną ciepłą kurtkę, buty sportowe i parę dżinsów. Do tego cały worek mięciutkich skarpet, a także kawę i łakocie. Ale najbardziej ucieszyłam się z kompletu pędzli i farb olejnych firmy Talens. Mój chlebodawca okazał się człowiekiem hojnym, a jego niemiecka żona łączyła najwyraźniej wyobraźnię ze zmysłem praktycznym. Yeti i Żuk otrzymały wielki *°>rek psiA chrupek. Yeti z arystokratyczną powściągliwością ob^hał je t/^ko i zostawił nietknięte, natomiast zapobiegliwy i doś\vi*dłczony frzez życie Żuk skrzętnie ukrył swoją część pod tarasem. Goście biegali tu i tam, Tdfi ^ycając ;% wszystkim, i odjechali z listem i wiankiem suszonych 1' vdzi\»'V w d\a państwa R. ,03 stko, za to przyszły ostre mrozyVKaczTa"prawie'iMe";w7cIiódżiły na dwór, niektóre perliczki poodmrażały sobie nóżki. Gdy poprosiłam Tomka, aby jako weterynarz poradził, jak im pomóc, odrzekł złośliwie, że powinnam je zjeść. Poza codziennymi przejażdżkami, mało ruszałam się z domu, wiele czasu poświęcając rysowaniu i malowaniu nowymi farbami. Uczyłam się także historii sztuki. Mrozy przekroczyły minus trzydzieści stopni i zaczęłam się martwić o Murala. Ścieliłam mu wprawdzie bardzo dużo słomy, a letni boks był dobrze uszczelniony, ale któregoś dnia usłyszałam, że kaszle. Jak się okazało, miał powiększone węzły chłonne - wyglądały jak śliwki - a w nozdrzach było pełno śluzu. Tomek dał mu zastrzyki i jakąś dziwną cuchnącą maź którą musiałam pchać mojemu pacjentowi do pyska. Było to podobno coś w rodzaju syropu na kaszel. Koń bardzo tego nie lubił, i pluł naokoło ze złością. Byłam w kropce: nie mogłam go sprowadzić do stajni, bo bałam się, że pozaraża inne konie; z drugiej strony chciałam, żeby mu było ciepło. W końcu wymyśliłam: ubierałam Murala w starą, zawiązywaną na tasiemki pod szyję kołdrę, którą zazwyczaj okrywałam klacze przy kryciu. I nie wiem, czy to właśnie było to remedium, ale koniowi się poprawiło. Wprawdzie wyglądał trochę mizernie, ale przestał kasłać, znikł katar i obrzęk gardła. Jakoś w tym samym czasie ociepliło się. Był już początek marca, po cichu liczyłam na to, że tęgie mrozy nie wrócą. Rzeczywiście. Chociaż pogoda -jak to w marcu - była zmienna, to z tygodnia na tydzień robiło się coraz wiosenniej. Lada dzień Maciejka miała się źrebić. Tym razem jej brzuch był tak olbrzymi, że obawiałam się, iż mogą być bliźniaki, co dla koni jest niewskazane. Którejś nocy obudziłam się z uczuciem niepokoju. Czułam, że coś jest nie w porządku, choć nie wiedziałam co. Zarzuciłam kurtkę i poszłam do stajni. Maciejka rodziła! Niestety, nie przypominało to w niczym jej poprzedniego porodu. Klacze rodzą się zwykle szybko i sprawnie, 104 w DOKSie wyciągnięta, pokryta pianą i rzęziła! " ¦""""""'¦""""'¦""'''-""-<"™>'™ Uklękłam przy niej i obejrzałam dokładnie. O Boże! Źrebię zaklinowało się zgiętą w kolanie nóżką i nie mogło się wydostać. Każda sekunda zwłoki groziła śmiercią obojga. Zaczęły mi wpadać do głowy różne myśli, nie wiem skąd. Klacz musiała zmienić położenie. Zaczęłam ją ciągnąć za głowę i nogi. Z trudem udało mi się przeciągnąć ją na drugi bok. Ale skurcze porodowe już prawie ustały. Niewiele myśląc złapałam nieszczęsną nóżkę i przycisnęłam ją z całej siły do małej główki. Następnie pchnęłam cały płód jak najdalej w głąb. - Musisz! Maciejko musisz! Teraz! - prawie płakałam. Nagle poczułam potężne pchnięcie skurczu. Trzymałam mocno nóżkę, chociaż przed oczyma pojawiły mi się czarne płatki z bólu. Drugi skurcz wypchnął malca do połowy. Maciejka westchnęła głęboko. Przeciągnęłam ręką po nozdrzach półprzytomnego źrebaka. Złapał haust powietrza. Żył! Po chwili był już cały na zewnątrz. Maciejka mocno krwawiła. Sama niewiele mogłam jej pomóc. Zmusiłam ją jednak, żeby wstała. Źrebaka roztarłam słomą - był bardzo słabiutki. Pojechałam po Tomka. W lecznicy zjawiłam się cała umazana krwią, dygocząc z zimna i zdenerwowania. Zostawiłam zapalony silnik i zaczęłam walić w okno. Tym razem Tomek nie robił głupich uwag. Po kilkunastu minutach byliśmy już w stajni. Obejrzał dokładnie matkę i dziecko. Założył Maciejce kilka szwów, pomógł źreba-czkowi wstać - był to ogier - i podstawił matce do wylizania. - Wszystko w porządku - powiedział. A potem uśmiechnął się i mocno pocałował mnie w czubek głowy. - Zuzanko, jesteś najdzielniejszym hodowcą koni na Kurpiach. Skąd wiedziałaś, co robić? Nawet weterynarze miewają kłopoty z porodami klaczy! To niebywałe. Pan R. nawet nie wie, jakie ma szczęście. 105 aspuync. mimu uwucii swcuuw uudakc mc j słam. Przy kawie Tomek wyjaśnił, że instynktownie zareagowałam najlepiej. Krowie można na ogół pomagać wyciągając cielę na zewnątrz, ale klacz jest inaczej zbudowana, toteż postępując w ten sposób, można jej tylko zaszkodzić. Poczułam się bardzo dumna. - A może byś tak poszła na weterynarię, zamiast na ASP? Jestem pewien, że byłabyś doskonałym weterynarzem, natomiast jeśli chodzi o plastyków... to, szczerze mówiąc, mój stosunek do nich... - Mowy nie ma. Kazaliby mi leczyć kotki, pieski i kanarki. Nie, nie widzę się w tym. Ale gdybyś miał kiedyś jakieś problemy, to chętnie ci doradzę... Zajrzeliśmy do stajni. Źrebię ssało matkę, stojąc na drżących nogach. -Wszystko będzie dobrze, ale po pracy zajrzę tu jeszcze na wszelki wypadek. Maciejka doszła do siebie. Niestety, nie tak szybko, by można było ją pokryć po przepisowych dziewięciu dniach. Trzeba było czekać około miesiąca na następny termin. Odniosłam wrażenie, że Motyl umie liczyć, bo gdy mijało dziesięć dni, zaczął okazywać rozczarowanie za pomocą głośnych awantur. W kilka tygodni potem pojawił się pan Łukomski. Przyjechał z wiadomością, że Dalilka urodziła boskiej piękności następcę tronu. -Proszę przyjechać i zobaczyć, istny mały Motyl. Nigdy nie widziałem nic równie pięknego. Na szczęście postanowił poprzestać na razie na jednym egzemplarzu, więc odetchnęłam z ulgą. Tymczasem również po Malinie było widać, że jest źrebna. Chodziła jeszcze pod siodłem, ale bardzo ją oszczędzałam. Nie było to zresztą łatwe, gdyż nadal ciągnęło ją do wyścigowych galopów i nagłych zrywów. Krzyś odwiedzał mnie regularnie i czasami pozwalałam mu dosiadać Murala. Synek Maciejki rósł jak na drożdżach, a ponieważ 106 na spacery. „Mały" zapowiadał się na wielkiego urwisa. Nie trzymał się blisko matki, wybiegał daleko w przód albo marudził z tyłu, toteż Maciejka ciągle przywoływała go melodyjnym rżeniem. Był rosły, mocno zbudowany, jaśniejszy od Motyla, na zadnich nogach miał białe „skarpety", a na głowie długą „strzałkę". Musiałam na niego uważać, gdyż był niezwykle towarzyski. Jeśli obok wybiegu przejeżdżała furmanka, biegł wzdłuż ogrodzenia, próbując je sforsować. Nie byłby co prawda w stanie tego zrobić, ale bałam się, że może mu coś wpaść do postrzelonego łba i wetknie nogę między żerdzie. Wracając do stajni, zawsze obwąchiwał wszystkie konie, zatrzymując się przy każdym przez dłuższą chwilę. Na spacerach wszystko go interesowało, właził wszędzie i zaczepiał każdą napotkaną osobę. Bardzo lubił Yetiego i gdy ten wpadał towarzysko na wybieg, natychmiast się do niego przyłączał. Gdy Yeti odbiegał, stał smutny za ogrodzeniem i rżał zawiedziony. Wyglądało na to, że nudzi się w babińcu. Zabrałam się do edukacji młodych kłaczek. Mięta po pierwszych oporach przyzwyczaiła się do noszenia siodła. Chodziła grzecznie na lonży, „na głos" zmieniając chody i stając. Lala okazała się niezwykle spokojna i ufna. Gdy pierwszy raz założyłam jej siodło, jakby go w ogóle nie zauważyła. Był to naprawdę przezabawny widok, kiedy zupełnie jeszcze mały źrebak z godnością wykonywał wszelkie moje polecenia, a następnie ze zblazowaną miną przyjmował w nagrodę cukier, który mu podtykałam pełna podziwu. Nastał kwiecień, ale wiosna tego roku jakoś się ociągała. W dzień świeciło słońce, nocami łapał jeszcze mrozek. Któregoś z takich słonecznych dni postanowiłam wybrać się z Krzysiem na wycieczkę, którą mu od dawna obiecywałam. Pozwoliłam chłopcu dosiąść klaczy, sama pojechałam na Muralu. Jechaliśmy powoli i dostojnie, wypatrując śladów wiosny. Pomyślałam, że warto byłoby nazbierać trochę bazi wierzbowych do wazonu. Najładniejsze rosły na rozlewiskach Bugu. Poczłapaliśmy tam, 107 z oczu, aby pojawić się niespodziewanie z pełnym wigoru rżeniem. Słońce przyświecało, odbijając się w kałużach. Gdzieniegdzie spod śniegu przebijały pierwiosnki. Dojechaliśmy nad rzekę. Poziom wody w Bugu był bardzo wysoki, a cała rzeka pokryta krą. Widok roztaczał się wspaniały. Żeby mieć całą panoramę, podjechałam do miejsca, w którym wysoka, pokryta lasem skarpa wrzynała się w główny nurt. I tam właśnie stało się nieszczęście. Nagle usłyszałam krzyk chłopca. Odwróciłam się gwałtownie i ujrzałam widok, od którego krew zamarzła mi w żyłach: Maciejka z Krzysiem zsuwała się wprost do wody razem z oderwanymi kawałami ziemi. Krzyś przytomnie złapał za wystający korzeń i dzięki temu nie wpadł do wody, ale klacz już się w niej zanurzała. W ciągu trzech sekund zeskoczyłam z konia, podałam rękę Krzysiowi i złapałam wodze Maciejki. Chłopiec wygramolił się na brzeg - klacz tonęła! Potężny nurt ściągał ją w głąb, o boki uderzały kry, po chwili znad wody wystawała już tylko głowa z przerażonymi oczami. Ściągnęłam z siebie kurtkę, sweter, zrzuciłam buty, cały czas kurczowo trzymając wodze. Kazałam Krzysiowi uwiązać Mu-rala jak najkrócej do drzewa, a sama weszłam do wody. Od razu po pierwszym kroku zapadłam się prawie po ramiona. Odepchnęłam napierający kawał kry i chwyciłam strzemię. Zaczęłam z całej siły ciągnąć. Jakimś cudem Maciejka złapała grunt przednimi nogami, ale tylne dalej nie miały oparcia. Rozejrzałam się wokół. O parę metrów ode mnie wystawał z ziemi duży korzeń podmytego drzewa. Pchnęłam mocno zad klaczy w tym kierunku i zbliżyłyśmy się na tyle, że mogłam zawiązać wodze wokół korzenia. Brzeg w tym miejscu był stromy i wysoki. Nagle zobaczyłam źrebaka: próbował zejść na dół, do matki! Krzyknęłam do Krzysia: - Odganiaj go! Nie pozwól mu tu zejść! Weź gałąź i odganiaj! Źrebak się cofnął. Słyszałam, jak Krzyś na niego krzyczy. Znowu zanurzyłam się głębiej i próbowałam pchać klacz do góry. Szarpnęła, ale nie udało się jej zaczepić zadnich nóg. Ciągle gnęłam z niej siodło i rzuciłam na piach. Odpięłam popręgi i puśli-ska, zrobiłam z nich jeden długi „sznur" i przywiązałam jej do ogona. Drugi koniec okręciłam wokół korzeni tak, aby cały ciężar nie spoczywał na głowie i szyi. Wyskoczyłam na brzeg i zaczęłam rwać skarpę rękami. Co jakiś czas krzyczałam o pomoc, ale nikt mnie nie słyszał, rzeka zaś huczała groźnie. Co parę minut dopadałam tonącej klaczy i podpierałam jej brzuch, dając na parę chwil możliwość odpoczynku. Słabła i całym ciężarem wisiała na korzeniu. Trwało to bez końca. Krzyś pilnował źrebaka, żeby nie zszedł za matką w dół i nie utonął. Z góry dobiegał jego zachrypnięty głosik. Martwiłam się, czy sobie poradzi. Wreszcie, kiedy ręce bolały mnie tak, że prawie płakałam, brzeg stał się jakby mniej stromy. Odwiązałam klacz i spróbowałam ciągnąć do góry. Stękała tylko, patrząc na mnie z rezygnacją. Niestety, była zbyt przerażona i wycieńczona, żeby próbować się ruszyć. Serce waliło mi ze zmęczenia i rozpaczy. Musi mi pomóc! Sama jej przecież nie wyciągnę! Co robić!? Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł - rozpaczliwy, ale i sytuacja była rozpaczliwa. - Krzysiu! - krzyknęłam jak najgłośniej, żeby przekrzyczeć trzask zderzającej się kry. - W kurtce jest zapalniczka! Weź sweter i zapal go! Potem go tu rzuć! Dzielny chłopak zrobił to. Chwyciłam płonący sweter i zanurzyłam się prawie po szyję, żeby zajść klacz od tyłu. Uderzyłam ją „pochodnią" po grzbiecie - rzuciła się naprzód! Pchałam zad z całej siły. Złapała grunt, ale po chwili runęła na przednie kolana. Nie pozwoliłam jej na rezygnację: - Dalej! Dalej, bo cię zabiję! - krzyczałam. I klacz z największym trudem, pchana przeze mnie cały czas, znalazła się na górze. Rzuciłam wodze Krzysiowi, - Biegnij z nią, nie pozwól stać ani sekundy! pak bił je gałęzią i zachęcał krzykiem. Wyciągnęłam siodło na górę i po chwili namysłu schowałam w zaroślach. Zaczęłam rozcierać Maciejkę szalikiem i rękawiczkami, ale niewiele to pomagało. Zarzuciłam na siebie kurtkę i wsadziłam Krzysia na bardzo zdenerwowanego Murala: wokół drzewa, przy którym stał uwiązany, wykopał rów prawie po kolana. -Do domu! Do domu. Byle do domu. Jechaliśmy kłusem. Klacz potykała się co chwila, próbowała stanąć, ale nie mogłam jej pozwolić na odpoczynek - musiała się rozgrzać. Wreszcie dotarliśmy. Przy furtce, bardzo niespokojna, czekała na nas pani Lilka. Było już ciemno... - Wszystko w porządku! - krzyknęłam - Pani mały to zuch! Zamknęłam Murala w boksie, po czym przez następną godzinę nacierałam Maciejkę suchą słomą. Pani Lilka bez słowa przyniosła suche spodnie i gorącą herbatę z nalewką. Dzielne dziecko posłała do domu, a sama pomagała mi nakarmić konie. Wreszcie mogłyśmy usiąść spokojnie w kuchni. Opowiedziałam o całym wydarzeniu, chwaląc Krzysia za przytomność umysłu i dzielną postawę. -No cóż... Lepiej nie powiem staremu, bo by mu zabronił tu przychodzić. Ale proszę: uważajcie na siebie... Połknęłam cztery aspiryny i popiłam wszystko piohmówką. Pani Lilka napaliła w kominku. Pomimo flanelowej koszuli i dwóch swetrów szczękałam ciągle zębami. Ręce miałam czarne od ziemi, paznokcie połamane do krwi. Koło północy przyszedł ojciec Krzysia i zamruczał gniewnie: - Oj kobity, o czym wy tyle gadacie po nocy? - Ach, tak się jakoś zasiedziałam w cieple - uśmiechnęła się sąsiadka. I ruszyli do domu. W nocy miałam gorączkę i budziłam się kilka razy. Chodziłam do stajni sprawdzić, czy naprawdę boks Maciejki nie jest pusty. 110 za- snąć. Parę dni chorowałam. Na szczęście pojawił się Tomek i trochę mi pomógł. Przychodziła też pani Lilka, gotowała coś dla mnie i psów. Dawała także jeść koniom. Postawiła mi bańki - i poczułam się lepiej. I choć trudno w to uwierzyć, już po tygodniu przestaliśmy myśleć o tym wydarzeniu. Życie toczyło się spokojnie dalej. XV Tymczasem zrobiło się naprawdę ciepło. Stawik znów zapełnił się kaczkami, a perliczki rozpoczęły swoje burzliwe gody. Tak jak w zeszłym roku psy próbowały się urwać na randkę i jak rok temu udało się to tylko Żukowi. Także tym razem wrócił okropnie zeszmacony, ale dumny, i przechwalał się przed Yetim swoimi sukcesami don Juana. Pod sosną kanadyjską znowu zakwitły fiołki, a wieczorami odbywały się koncerty słowików. Na polach zazieleniła się ozimina, ludzie zaczęli wiosenne roboty polowe. Kowal rozkuł wszystkie konie. Pojawili się rolnicy z „narzeczonymi" dla Murala. Tomek niekiedy pomagał mi w obowiązkach „końskiej swatki", ale na ogół musiałam sobie radzić sama. Chłopi już się do mnie przyzwyczaili i traktowali poważniej niż w zeszłym roku. Odbyły się też zaślubiny Maciejki i miałam nadzieję, że urodzi źrebaka bez kłopotów. Któregoś dnia przyjechała pani Krysia z Selekcji. Razem z weterynarzem ze Służewca obejrzeli starannie Miętę i Lalę, która otrzymała rodowe imię Muszkatela. Ale dla mnie i tak pozostała Lalą. Mięta zniosła oględziny z godnością i dostała skierowanie na tor wyścigowy - miała się tam pojawić we wrześniu. Lala, alias Muszkatela także znalazła uznanie w oczach wysokiej komisji. Natomiast „Mały" się nie spodobał, za duży łeb, krowie zadnie nogi, nieciekawa maść - tak brzmiał surowy werdykt. xvi y Ma. -Z czasem... Ugościłam komisję obiadem, a panią Krysię obdarowałam parką perliczek. Bardzo mi dziękowała, bo jak się okazało, zrobiłam jej wielką przyjemność. Wkrótce po wyjeździe komisji zauważyłam, że kotce Mimi dziwnie zaokrąglił się brzuszek. Nie wiedziałam tylko, za sprawą którego to kawalera: burego kota leśniczego, czy chimerycznego rudzielca pani Lilki. Mimi chodziła zadowolona z siebie, a nawet przewidująco wybrała miejsce na rodzinne gnizdko. Ze wszystkich możliwych zakamarków jej największe uznanie zdobył kosz na brudną bieliznę. Cztery z siedmiu kaczek miały już jajka. Kaczki piżmowe same wysiadują i opiekują się potomstwem. Po kilku dniach także pozostałe zdecydowały się na macierzyństwo. Każda znalazła sobie inne miejsce, co było okropnie kłopotliwe, bo musiałam nosić talerzyk z jedzeniem i puszkę z piciem każdej oddzielnie. W zamian za te usługi syczały nieuprzejmie i próbowały mnie uszczypnąć. Na wszelki wypadek trzymałam Żuka nocą w domu, żeby coś głupiego nie strzeliło mu do głowy. Okopałam i opieliłam wszystkie rabatki. Pobieliłam drzewa owocowe, wygrabiłam zewsząd zeschnięte liście i resztki słomy. Drzewa znów zakwitły i wyglądało na to, że jabłoń obrodzi. Pewnego dnia dokładnie obejrzałam swoje rysunki i obrazy. Tym razem było tego naprawdę dużo i trudno było się zdecydować, które wybrać. W końcu, po długich namysłach, skompletowałam teczkę prac, które kandydat musi przedstawić komisji egzaminacyjnej. Nakarmiłam wszystkie zwierzęta, zamknęłam psy, poprosiłam Orzechowskich, żeby zaopiekowali się końmi, i pojechałam złożyć papiery na ASP. Nie byłam w Warszawie bez mała dwa lata i teraz rozglądałam się nieco oszołomiona. Dziewczyny chodziły ubrane w rozszerzone na dole spodnie o obniżonej talii albo powiewne, kolorowe koszule sięgające do pięt. Wiele nosiło „cygańskie" błyszczące ozdoby. 112 8. Sowa w kominie 113 ładnego białego pałacyku. Dowiedziałam się, że zawiadomią mnie listownie, czy zostałam dopuszczona do egzaminów wstępnych. Na wszelki wypadek, jako że nie byłam pewna naszego listonosza, podałam im adres lecznicy zwierząt w Kątkowie. Złożyłam wizytę stryjowi, opowiedziałam mu o planach i przygodach. Zadzwoniłam do Kuby: okazało się, że jest bardzo zajęty, żałował, że nie może mnie zobaczyć „na tle miasta" - jak się wyraził - obiecał, że się spotkamy, kiedy przyjadę na egzaminy. Połaziłam troszkę po mieście, ale prawdę mówiąc, nie podobało mi się specjalnie. Nie było co pętać się bez potrzeby - wróciłam na wieś. Tomek z Krzysiem i panią Lilką siedzieli na tarasie pijąc herbatę. Bardzo się ucieszyli, gdy zaprosiłam ich na kolację z przywiezionych miejskich frykasów. Perliczki usiadły na jajkach. Wysiadują je gromadką: przyszłe mamy donoszą jajka do wspólnej puli, a potem dosiadają się kolejno. Teraz dobiegało mnie ze strychu ich melodyjne gulgotanie. Robiły wrażenie rozgadanych na przyjęciu kobietek. Na szczęście nie musiałam im donosić jedzenia, gdyż na zmianę zbiegały na dół, aby się posilić. W tym czasie, osamotnione samczyki skakały sobie do oczu i w ogóle były bardzo czupurne. Trzymały się razem i łażąc tak całą gromadką, przypominały bandę młodzieżową, rozglądającą się, komu tu dosolić. Tylko trzy kaczory spędzały samotnie cały dzień na wodzie. Wieczorami przychodziły sprawdzić, czy może Żuk nie przeoczył w swojej misce jakiegoś smacznego kąska. Jeśli nic nie znajdowały, przychodziły pod schodki i natrętnie domagały się smakołyków z kuchni. Trzeba przyznać, że z czerwonymi łebkami i opalizującą czernią piór wyglądały bardzo dekoracyjnie. Mimi urodziła jednego czarnego kotka. Przed samym rozwiązaniem przyszła do mnie z wyraźnym żądaniem, abym jej towarzyszyła w tej ważnej chwili. Próbowałam się wykręcić, ale gdy się 114 po- dysząc i patrząc mi w oczy ze straszliwym wyrzutem. Gdy malec już przyszedł na świat, wylizała go czule i przytuliła do sutka. Okazałam stosowny zachwyt i pozostawiłam ich samym sobie. Prace polowe były w pełnym toku, więc mało kto mnie teraz odwiedzał. Tomek wpadał czasem na godzinkę i opowiadał, ile ma pracy przy porodach, i o różnych wypadkach, jakie zdarzają się zwierzętom na wsi. Malina nie chodziła już pod siodłem z powodu zaawansowanej ciąży. Roztyła się okropnie i w niczym nie przypominała klaczy wyścigowej - raczej hipopotama w dobrej formie. Któregoś dnia postanowiłam po raz pierwszy dosiąść Mięty. Sama nie dałabym sobie rady, więc poprosiłam o pomoc Tomka. Na wszelki wypadek założyłam toczek na głowę i najbardziej sfatygowane spodnie. Tomek zaopatrzony w kostki cukru trzymał lonżę uwiązaną do kawenkana na głowie klaczy. Założyłam Mięcie kieł-zno, a wodze związałam na szyi. Mięta chodziła stępa w kółko, a ja starałam się „dociążyć" siodło własnym ciałem. Gdy się z tym trochę oswoiła, podciągnęłam się wyżej na brzuchu, tak że wisiałam po obu jej stronach. Cały czas słodko przemawiałam. Mięta przeszła w kłus, co nie było przyjemne, więc dałam jej - i sobie - odetchnąć przez chwilę. Potem Tomek złapał za kawenkan, a ja możliwie jak najdelikatniej wciągnęłam się na siodło i powoli wyprostowałam, nie wkładając nóg w strzemiona, ani nie dotykając wodzy. Mięta stała niezdecydowana na rozkraczonych nogach. Tomek dał jej kawałek cukru, ale była zbyt przejęta, by go zjeść. Cofnął się teraz do środka i dał komendę: „stępa". Nie zareagowała. Cmoknęłam zachęcająco. Nic. Pochyliłam się lekko do przodu i pstryknęłam w palce nad jej uchem. To nie był dobry pomysł. Mięta rzuciła się szczupakiem do przodu i strzeliła wysoko zadem. Nic z tego! Siedziałam mocno w siodle. Łypnęła na mnie zaskoczona i poprawiła dwoma potężnymi „strzałami". Dalej bez rezulta- 115 trzymał mocno lonżę. Cały czas gruchałam uspokajająco i klepałam ją po zlanym potem karku. Klacz z uporem starała się mnie pozbyć. Wsparłam się mocno na udach, cały ciężar przenosząc na pośladki, i... po prostu siedziałam. Po kwadransie wygłupów dała za wygraną, i zrobiła jedno okrążenie w miarę spokojnym kłusem. Natychmiast dostała od Tomka cukier, z którego zrobiła sobie mnóstwo piany, a ja zsunęłam się z siodła, chwaląc ją za inteligencję i świetne wyniki w nauce. Pot lał się ze mnie strumieniem. Zdjęliśmy jej siodło, polon-żowaliśmy jeszcze chwilę, a potem wypuściłam pilną uczennicę do przyjaciółek, które kibicowały nam zza ogrodzenia. - Mogła cię zabić. Czy oni ci za to płacą? - odezwał się Tomek. - Ty masz źle w głowie, Zuzanko. - Płacą mi niestety. Co mu będę tłumaczyć. Zrobiłam sobie prysznic i zaprosiłam Tomka na kawę i placek drożdżowy. Na drugi dzień powtórzyliśmy wszystko od początku. Dopiero trzeciego dnia, gdy Mięta się trochę przyzwyczaiła do mojej osoby na grzbiecie, Tomek odpiął lonżę od kawenkana, a ja z bijącym sercem delikatnie ujęłam wodze i wsunęłam nogi w strzemiona. Mięta międliła wędzidło w pysku, robiąc pianę z cukru. Powolutku spróbowałam ją „zebrać", naciskając ostrożnie łydkami i skracając wodze. Uległa! Popuściłam tak, aby ledwie czuć kontakt z pyskiem. Na razie chodziłyśmy w kółko tak jak na lonży. Dopiero po dłuższej chwili postanowiłam zjechać z kółka w bok. Dałam lekki sygnał prawą wodzą, jednocześnie dociskając lewą łydką. Zareagowała. Bardzo ostrożnie, ciągle do niej mówiąc, objechałam ogród dookoła. Gdy mijałyśmy budę Żuka, łobuz warknął ostrzegawczo, a Mięta rzuciła się nerwowo do tyłu. Uspokoiłam ją jednak dosyć łatwo, klepiąc po szyi i cały czas powtarzając komplementy. 116 . J.U1UGK stał obok i nagradzał ją cukrem, jeśli zachowywała się spokojnie podczas tych manewrów. - To będzie wspaniały wierzchowiec, ta nasza Mięta - powiedziałam. I naprawdę tak myślałam. Kaczki i perliczki zaczęły się wykluwać prawie jednocześnie. Kaczki zaraz po powitaniu swoich maleństw udawały się spiesznie do szaflika, żeby się wykąpać. Rzeczywiście było im to potrzebne. Policzyłam wszystkie małe kaczątka: dwadzieścia sześć! Kaczory przybiegły natychmiast, aby wyegzekwować swoje małżeńskie prawa, ale zamiast czułości spotkało je syczenie i wrzask, toteż musiały się oddalić na bezpieczną odległość. Natomiast czyste już i dumne z przychówku mateczki udały się razem z dziećmi pod taras, gdzie upatrzyły sobie miejsce na przedszkole. Przegnałam je stamtąd bez skrupułów. Znacznie trudniejszą przeprawę miałam z perliczkami. Tak jak wysiadywały wspólnie jajka, tak wspólnie - pod przewodem najważniejszej - zeszły ze stryszku, kiedy pisklęta się wykluły. Schodziły po stromej drabince, co część malców niestety przypłaciła życiem, gdy omsknęły im się nóżki. Wydawało mi się jednak, że powinno ich być więcej. Wdrapałam się na stryszek i oniemiałam, było tam jeszcze kilkadziesiąt jaj! Niektóre już popękane. Maleństwa próbowały się wydostać na świat, inne dopiero stukały w swoje skorupki. Wybrałam trzydzieści mniej spękanych i włożyłam je do pudełka wyścielonego ligniną. Włączyłam „kwokę" i pobiegłam do pani Lilki. Jedynym rozwiązaniem była tu jakaś macierzyńsko usposobiona kura. Zdążyłam już zauważyć, że perliczki odganiały małe, które się wylęgły „po czasie" - mimo moich wysiłków zawsze je jakoś rozpoznając. Niestety, pani Lilka nie miała odpowiedniej kwoki, podobnie leśniczy. -Zapytam teściowej - powiedziała uczynna sąsiadka - a na razie niech pani dogrzewa żarówką. 117 tego wieczoru rozpętała się wiosenna burza, nastąpiła jakaś awaria i wyłączyli prąd. Cóż było robić? Rozpaliłam w kominku ogień, usiadłam w fotelu i ułożyłam sobie na brzuchu jajka, przykrywając je grubym kocem. Oczywiście pojawił się Tomek. Kiedy zobaczył, że to ja zastępuję kwokę, o mało nie udławił się ze śmiechu. - Ty naprawdę masz nie po kolei - kręcił głową. Ale gdy zobaczył, jak z jajka wydostaje się malutkie, pasiaste stworzonko, które suszyłam chuchaniem, wzruszył się i obiecał, że jutro znajdzie mi jakąś zastępczą mamę. Maleństwa wykluwały się przez całą noc. Suszyłam je, jak mogłam, daremnie czekając na włączenie prądu. Na szczęście rano przybył Krzyś, niosąc dużą czarną kurę. Bez żadnych oporów usiadła na reszcie jaj i przejęła wreszcie moje obowiązki. Koło dwunastej Tomek ofiarował mi jeszcze jedną brązową „karmazynkę". Wsadziłam ją do pudła z malcami, a ona natychmiast schowała je pod skrzydła, czułe do nich kwokając. Uff! Zwolniona wreszcie z funkcji kierowniczki sierocińca, wzięłam Motyla i pojechaliśmy nad Bug. Dałam mu dobrze „popalić" -urządziliśmy czteromilowy galop! Na nadbużańskich łąkach ujrzałam całą rodzinę państwa Dzięciołów - przerzucali wilgotny pokos siana. Ucieszyłam się i chciałam im trochę pomóc, ale Motyl tak się awanturował, że obiecałam wpaść później - na Muralu, który przy okazji będzie mógł sobie coś skubnąć na boku. Wróciłam do domu. Nakarmiłam całe towarzystwo, załadowałam do plecaka dwa bidony kompotu z porzeczek i lonżę, założyłam szorty i wdrapałam się na Murala na oklep, żeby nie obetrzeć gołych nóg o siodło. Mural był bardzo zadowolony z wycieczki, a państwo Dzięcioło-wie z kompotu. Do późnego popołudnia przerzucaliśmy siano grabiami. Potem, zmęczeni, zrobiliśmy sobie mały piknik z jajami na twardo, kanapkami i piciem. Kompot jednak nie gasił dobrze pragnienia - dużo lepsza była czarna kawa zbożowa, prawie niesłodzo- 118 przyłączyli się do Ms sąsiedzi ź łąki obok. " Wróciliśmy z Muralem późnym wieczorem. Koło furtki czekał na mnie bardzo zafrasowany leśniczy. Zapytał, czy nie kupiłabym dobrej, świeżej wołowiny. Okazało się, że w czasie wczorajszej burzy przewrócił się słup wysokiego napięcia i przewody spadły na jego łąkę. Pasły się tam krowa i wołek. Jedno i drugie zaplątało się w druty i niestety - pan leśniczy jeździł teraz po okolicy i oferował każdemu tanią wołowinę. Miał szczęście, że nie został wdowcem: leśniczyna wyszła wydoić krowę i gdy ujrzała ją leżącą, podeszła i już miała jej dotknąć, gdy dostrzegła druty... Czas biegł szybko i ani się obejrzałam, jak zbliżył się dzień moich imienin. XVI Były to moje ostatnie imieniny tutaj, więc zamierzałam zaprosić wszystkich na wspaniałe przyjęcie. Pojechałam do Wyszkowa, kupiłam szampana i mnóstwo smakołyków. Upiekłam ciasto, narobiłam sałatek i jaj w domowym majonezie. Wyciągnęłam resztę grzybów marynowanych i weków z kompotami. Okazało się, że mam chmarę przyjaciół. Tłumnie zjawili się znajomi i sąsiedzi. Przyjechał też Kuba razem z panem Łukomskim. Nastrój był trochę nostalgiczny, gdyż wszyscy wiedzieli, że te imieniny to jednocześnie pożegnanie. Martwiono się, że pewnie umrę z tęsknoty, wypytywano o plany i zapraszano na wakacje, kiedy tylko zechcę. Zaczęłam rozdysponowywać mój przychówek. Kaczki przypadły pani Lilce i leśniczemu, część perliczek odkupił pan Łukomski, resztę dostali w prezencie państwo Makowscy. Zapewniali mnie też, że przyjmą do siebie kotkę Mimi i Żuka, jeśli państwo R. nie zechcą tych czworonogów. Kiedy późną nocą zaczęli się rozjeżdżać, Tomek wręczył mi kopertę. - Byłbym zapomniał - rzekł niefrasobliwie. Było to zawiadomienie o przyjęciu moich prac przez komisję i o terminie egzaminu - dwudziestego drugiego czerwca. W końcu zostaliśmy sami z Kubą. Jakoś nie chciało nam się spać, więc siedzieliśmy na tarasie i gadaliśmy na najróżniejsze te- 120 J^~ to Tr AŁ"- z wielkim zapałem tropili zające, które najbezczelniej w świecie kręciły się w dalszej części ogrodu. Nie wiadomo kiedy, zrobiło się szaro i niedługo potem ujrzeliśmy sowę wracającą z nocnego polowania i sadowiącą się w kominie. Nie było już sensu iść spać. Posprzątałam po przyjęciu i przygotowałam śniadanie, a Kuba oporządził konie. Postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę. Właśnie siodłaliśmy ogiery, kiedy usłyszeliśmy silnik samochodu. Byli to państwo R. Oboje! Wyszli ze swojego eleganckiego wehikułu i uściskali mnie serdecznie. Pani R., jak się okazało, była starsza, niż myślałam, ale miała wspaniałą figurę rasowej sportsmenki. Naturalnie zrezygnowaliśmy z przejażdżki i podjęliśmy naszych gości. Zostałam obdarowana mnóstwem letnich ciuszków, które pani Ruth wybrała specjalnie dla mnie. Usiedliśmy na tarasie i przy zimnej coca-coli snułam opowieść o moich poczynaniach. Pan R., słuchał uważnie, kiwając głową. Potem powiedział, że jeszcze nie podjęli decyzji co dalej, ale lato chcą spędzić tutaj. - Chcę pokazać Ruth polską wieś. - Tak, tak - uśmiechnęła się pani Ruth - hier ist wunderschon. Ich bin sehr gliicklich, dass ich hier angekommen bin. Polnische Dórfer sind ganz anders als bai uns. Ich móchte die Heimat mei-nes Mannes besser kennenlernen. Ich will sehr etwas hier wohnen. (- tu jest cudownie. Jestem bardzo szczęśliwa, że tu przyjechałam. Polskie wsie są zupełnie inne od naszych. Chciałabym lepiej poznać ojczyznę mojego męża. Chciałabym bardzo trochę tu pomieszkać). Była troszkę oszołomiona, bo obok jej nóg rozłożyły się kury wraz ze swymi adoptowanymi dziećmi, dając do zrozumienia, że i im coś się należy z pańskiego stołu. Na jej kolanach ułożyła się młodociana matka Mimi razem z synkiem i głośno mruczała, a pod moim fotelem legł Yeti, nie reagując na umizgi tej obco pachnącej osoby. Chciałam przegnać rozbisurmaniony drób, ale pani Ruth zaprotestowała: 121 No cóż - to ona była tu gospodynią. Potem oprowadzałam chlebodawców po terenie i opowiadałam 0 swoich przygodach. Pan R. tłumaczył wszystko żonie. Gdy dotarliśmy do opowieści o wypadku nad Bugiem, pani Ruth objęła mnie czule i ucałowała w oba policzki. Po południu oboje wybrali się na konną przejażdżkę, a my z Kubą 1 Yetim poszliśmy nad wodę rzucić coś kaczkom. Wszystkie wybiegły z wody i obstąpiły nas gęsto, oceniając niezwykle wysoko, a zarazem głośno ten pomysł. Także najmniejsze kaczątka rozwierały dzióbki i łapiąc smaczne kąski, śmiesznie rozczapierzały skrzydełka. Mamy spoglądały na nie z dumą, natomiast ojcowie trzymali się na wszelki wypadek nieco z tyłu. Potem całe towarzystwo wróciło do wody, a my rozłożyliśmy się na brzegu. Słońce grzało przyjemnie i najzwyczajniej w świecie -zasnęliśmy. Obudzili nas państwo R. wracający z wycieczki. Pani Ruth była zachwycona przejażdżką i pochwaliła mnie za to, że Mural chodził nie gorzej niż w czasach świetności sportowej. Natomiast pan R. nie mógł się nadziwić, że rozdokazywanego Motyla zmieniłam w zrównoważonego wierzchowca. W tym właśnie momencie Motyl, jakby specjalnie po to, by mnie skompromitować, nagle przyklęknął i najbezczelniej w świecie usiłował się wytarzać! Pani Ruth śmiała się serdecznie, a my z Kubą pomagaliśmy jej mężowi wydostać się z opresji. Wieczorem rozpaliliśmy ognisko. Siedzieliśmy, gawędząc i popijając zimne białe wino. Przyjechał Tomek. Po wysłuchaniu pochwał i podziękowań, przyjął łaskawie prezent w postaci butelki whisky, którą niezwłocznie otworzył. Następnego dnia zaprezentowałam Miętę jako świetnie zapowiadającą się czempionkę torów. Obie zebrałyśmy moc pochwał. Opowiedziałam o nagłym romansie Maliny, ale właściciele nie przejęli się nim bynajmniej. Przeciwnie - uśmiali się serdecznie, kiedy poznali wszystkie szczegóły. 122 \i z,csziego roKU arugi w DerbyT Po obiedzie odjechali wraz z Kubą, zapowiadając, że przyjadą pod koniec czerwca. Uprzedzili mnie także, że być może pojawi się nowy pracownik - jeśli uda im się jakiegoś znaleźć. Mam ocenić, czy się nadaje, i dać im znać. Niedługo byłam sama. W dwa dni później zameldował się pan Łukomski po swoje perliczki. Trochę poprzechwalał się „wnusiem", po czym powiedział we właściwym sobie stylu, że gdybym kiedykolwiek miała ochotę przyjechać, to dom państwa Łukom-skich oraz grzbiety ich wierzchowców stoją przede mną otworem. Kiedy podziękowałam, spytał, gdzie będę mieszkać w Warszawie. Odparłam, że najpierw muszę się dostać na studia, a jeśli to się uda - to oczywiście w akademiku. Zamyślił się, a potem rzekł: - Posłuchaj, drogie dziecko. Gdybyś przypadkiem - tu odpukał w spód stołu - nie została studentką, możesz zamieszkać u nas. Też mamy ładny dom, no i wielkie szklarnie. Dalila jest teraz matką i jako klacz hodowlana nie powinna chodzić pod siodłem („niby dlaczego?" - chciałam zapytać, ale ugryzłam się w język), ale chcemy kupić jeszcze jednego konia. Mogłabyś nam coś doradzić. Opowiedziałem żonie o tobie, bardzo chce cię poznać. A pracy u nas nie brakuje. Co do pensji - też cię nie skrzywdzę. - Jestem bardzo wzruszona - odparłam - i oczywiście będę pamiętać o pana propozycji, chociaż mam nadzieję, że nie będę musiała z niej skorzystać. Pożegnaliśmy się miło i pan Łukomski odjechał - machając mi ręką na pożegnanie. Powoli drób zaczął się przerzedzać. Po panu Łukomskim swoje kaczki zabrała pani Lilka, potem leśniczy wziął resztę, odwdzięcza- jąc się skórą z wielkiego odyńca - ale niewyprawioną. Na kaczym jeziorku zrobiło się cicho i pusto. Przez całe dnie jeździłam konno jakby na zapas. Nowością były wycieczki na Mięcie z nieodmienną kąpielą w Liwcu, którą bardzo lubiła. Siedziałam na niej na oklep w kostiumie kąpielowym i pluskałyśmy się razem w ciepłej wodzie. 123 irener puwicuz.iai nam, ix> uu piuwauzenia Koma na węaziaie crzeDa zużywać tyle energii i uwagi, co przy nawlekaniu igły. Mięta była tego przykładem. Reagowała nawet na najdelikatniejszy sygnał. Miała jednak ognisty temperament i była bardzo płochliwa. Ale kiedy wpadała w popłoch, wystarczało lekko odwrócić jej uwagę, choćby głosem czy machnięciem ręki koło głowy, i po chwili szła równo, bawiąc się wędzidłem. Inne klacze łaziły sobie spokojnie po wybiegu razem z „Małym", który bardzo polubił Malinę, czasem nawet myląc ją z matką. Odsuwała go wtedy delikatnie od wymienia nie okazując jednak złości. Natomiast Motyl starym zwyczajem lubił coś spsocić, ale jakby spoważniał. Grzywa urosła mu bardzo długa i taka gęsta, że u żadnego konia nie widziałam później równie pięknej fryzury. Na Muralu jeździłam nad Bug, na ostatnie, nocne wycieczki. Podczas jednej z nich miałam spotkanie, o którym prawdę mówiąc do dzisiaj nie wiem, co myśleć. Siedziałam sobie właśnie obok pasącego się Murala i gapiłam na mieniącą się w świetle księżyca rzekę, gdy niespodziewanie pojawił się dziwny człowiek z plecakiem. Yeti na niego nie zaszczekał, tylko podszedł, obwąchał i zamerdał przyjaźnie kikutem ogona. Był to jakiś staruszek. Przywitał się i przedstawił: - Jestem Kotowicz. - Kiedyś tu wszystko było moje... - zamyślił się. - W czasie wojny straciłem wszystkich, a po wojnie wszystko. Byłem w Anglii, wróciłem... - westchnął i zamyślił się znowu. -Przyjeżdżam tu i patrzę. Chodzę sobie po nocy, bo w dzień za gorąco. O kilometr stąd był mój dom. Teraz jest tam szkoła. Tak... Takie czasy... Umilkł, a potem znowu się odezwał, jakby kierowany jakąś wewnętrzną potrzebą: - Mieszkam w Warszawie, w mieszkaniu maleńkim jak szafa, zupełnie sam. Nawet psa nie chcę trzymać - westchnął. - No bo co by się z nim stało, gdybym nagle umarł. Patrzył na Murala, który oświetlony światłem księżyca wyglądał jak rumak z bajki. 124 I""""r - Nie. TyK0 2 niffi pracuj^. } - Ach... gdyby pani była moją córką, miałaby pani sto takich : koni. Ale moja córka nie żyje... i żona i... wszyscy. Zamilkł. P° chwili wstał, założył plecak, pożegnał się - i od_ szedł gdzieś na łąki. Mural przerwał chrupanie trawy, podniósł •' głowę i dług0 za nim patrzył. Dosiadłaf11 ogiera i wróciliśmy do domu. Pomyślała™' że chyba zasnęłam tam nad rzeką, że mi się to przyśniło. A'e potem przypomniałam sobie krążące o nadbużafi-skich łąkach dziwne opowieści - o tajemniczych duchach i postaciach, które rflożna tam spotkać. Czy to była jedna z nich? Przyszedł dzień, na który czekałam. Przyjechał Kuba, żeby mnie zastąpić przez tydzień, a ja ubrałam się ładnie i pojechałam do Warszawy. Nie musiała™ mieszkać w „Dziekance", bo Tomek polecił mnie opiece swoicH rodziców. Byli to starsi, dystyngowani państwo. Oj. ciec Tomka był skrzypkiem i grał w Filharmonii. Ogromnie delikatni, porozumiewali się ze sobą prawie szeptem. Egzaminy minęły szybko. Malowałam z rozmachem, jasną gamą barw i długimi pociągnięciami pędzla. Potem były rozmowy ko_ misji z kandydatami. Sympatyczny pan z bródką spytał mnie, czy gram w tenisa- - Nie - uśrfliechnęłam się. - Ale dlaczego pan pyta? -' - Och! Jest pani taka opalona... byłem po prostu ciekaw. - Miałam Prac uu piunouŁtma jyuiiia na n^uiuib ui.wa zużywać tyle energii i uwagi, co przy nawlekaniu igły. Mięta była tego przykładem. Reagowała nawet na najdelikatniejszy sygnał. Miała jednak ognisty temperament i była bardzo płochliwa. Ale kiedy wpadała w popłoch, wystarczało lekko odwrócić jej uwagę, choćby głosem czy machnięciem ręki koło głowy, i po chwili szła równo, bawiąc się wędzidłem. Inne klacze łaziły sobie spokojnie po wybiegu razem z „Małym", który bardzo polubił Malinę, czasem nawet myląc ją z matką. Odsuwała go wtedy delikatnie od wymienia nie okazując jednak złości. Natomiast Motyl starym zwyczajem lubił coś spsocić, ale jakby spoważniał. Grzywa urosła mu bardzo długa i taka gęsta, że u żadnego konia nie widziałam później równie pięknej fryzury. Na Muralu jeździłam nad Bug, na ostatnie, nocne wycieczki. Podczas jednej z nich miałam spotkanie, o którym prawdę mówiąc do dzisiaj nie wiem, co myśleć. Siedziałam sobie właśnie obok pasącego się Murala i gapiłam na mieniącą się w świetle księżyca rzekę, gdy niespodziewanie pojawił się dziwny człowiek z plecakiem. Yeti na niego nie zaszczekał, tylko podszedł, obwąchał i zamerdał przyjaźnie kikutem ogona. Był to jakiś staruszek. Przywitał się i przedstawił: - Jestem Kotowicz. - Kiedyś tu wszystko było moje... - zamyślił się. - W czasie wojny straciłem wszystkich, a po wojnie wszystko. Byłem w Anglii, wróciłem... - westchnął i zamyślił się znowu. -Przyjeżdżam tu i patrzę. Chodzę sobie po nocy, bo w dzień za gorąco. O kilometr stąd był mój dom. Teraz jest tam szkoła. Tak... Takie czasy... Umilkł, a potem znowu się odezwał, jakby kierowany jakąś wewnętrzną potrzebą: - Mieszkam w Warszawie, w mieszkaniu maleńkim jak szafa, zupełnie sam. Nawet psa nie chcę trzymać - westchnął. - No bo co by się z nim stało, gdybym nagle umarł. Patrzył na Murala, który oświetlony światłem księżyca wyglądał jak rumak z bajki. 124 *-..........-me. lyiKO pję -Ach... gdyby pani była moją córką, miałaby pani sto takich koni. Ale moja córka nie żyje... i żona i... wszyscy. Zamilkł. Po chwili wstał, założył plecak, pożegnał się - i odszedł gdzieś na łąki. Mural przerwał chrupanie trawy, podniósł głowę i długo za nim patrzył. Dosiadłam ogiera i wróciliśmy do domu. Pomyślałam, że chyba zasnęłam tam nad rzeką, że mi się to przyśniło. Ale potem przypomniałam sobie krążące o nadbużań-skich łąkach dziwne opowieści - o tajemniczych duchach i postaciach, które można tam spotkać. Czy to była jedna z nich? Przyszedł dzień, na który czekałam. Przyjechał Kuba, żeby mnie zastąpić przez tydzień, a ja ubrałam się ładnie i pojechałam do Warszawy. Nie musiałam mieszkać w „Dziekance", bo Tomek polecił mnie opiece swoich rodziców. Byli to starsi, dystyngowani państwo. Ojciec Tomka był skrzypkiem i grał w Filharmonii. Ogromnie delikatni, porozumiewali się ze sobą prawie szeptem. Egzaminy minęły szybko. Malowałam z rozmachem, jasną gamą barw i długimi pociągnięciami pędzla. Potem były rozmowy komisji z kandydatami. Sympatyczny pan z bródką spytał mnie, czy gram w tenisa. - Nie - uśmiechnęłam się. - Ale dlaczego pan pyta? - Och! Jest pani taka opalona... byłem po prostu ciekaw. - Miałam pracę na wsi, zresztą bardzo ciekawą. Opiekowałam się końmi. - Tak? Proszę nam to opowiedzieć... Reszta komisji popatrzyła na mnie ciekawie. - Cóż, tego nie da się opowiedzieć. Próbowałam to namalować... Zapytano mnie jeszcze o architektów klasycystycznych i malarzy postimpresjonistów. Udało mi się odpowiedzieć poprawnie. Pożegnałam się i wyszłam. Wyniki egzaminów miały być ogłoszone pierwszego lipca - zatem miałam dwa dni. Pożegnałam rodziców Tomka i pojechałam na wieś. 125 wzbudził moje zaufanie. Radził sobie ze wszystkim doskonale, był spokojny i pełen humoru. Pierwszego lipca pojechałam do Warszawy. Chciałam osobiście sprawdzić, czy moje nazwisko jest na liście przyjętych. Na korytarzu Akademii przepchnęłam się przez podniecony tłum. Zauważyłam, że parę dziewczyn odchodzi, ocierając łzy. Wzięłam głęboki oddech i... BYŁO. Jeszcze tego samego dnia złożyłam podanie o pokój w „Dziekance" i wróciłam na wieś, żeby się pożegnać. A tam czekało mnie urocze przyjęcie - państwo R. zadzwonili do ASP i wiedzieli już o moim sukcesie. - Jeśli chcesz - zaproponował pan R. - zostań tu na wakacje razem z nami. Będzie nam naprawdę bardzo miło. Podziękowałam im i - odmówiłam. To przecież byłoby już zupełnie coś innego... Nie chciałam im tego tłumaczyć. Wtedy pani R. powiedziała coś do męża. Pan R. wyjął jakiś papier. - Zuzanko, doszliśmy do wniosku, że zrobiłaś znacznie więcej, niż było w naszej umowie. Dlatego, choć to będzie tylko symbol naszej przyjaźni, uznaliśmy z Ruth, że należy ci się od nas prezent: volkswagen, który miałaś do dyspozycji, jest twój. Tutaj jest umowa. Zrobiło mi się okropnie głupio. Drobne prezenty łatwo było przyjmować, ale samochód?! Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale pan R. mi przerwał: - Prawdę mówiąc, dajemy ci go, abyś mogła do nas przyjeżdżać i nie zapominała o nas, koniach, o tym miejscu. Poczułam ucisk w gardle. Czy oni nie rozumieją, że ja MUSZĘ zapomnieć? Cóż mogłam powiedzieć? Po prostu podziękowałam najserdeczniej, jak umiałam. - Ach, byłbym zapomniał: Yeti jest oczywiście twój. Możesz go u nas zostawić, ale należy do ciebie. Tu są jego papiery. 126 giową. — Nie, nie mogę. Tu jest jego dom. Nie mogę go zabierać na poniewierkę. Ale... mam prośbę: chciałabym jeszcze raz przejechać się na Muralu. - Ależ naturalnie. Tak więc ostatni raz galopowałam brzegiem dzikiego Bugu po osrebrzonych księżycem łąkach, a Yeti bezszelestnie płynął obok. Kiedy wróciłam, długo żegnałam się z końmi. Każdemu wyrwałam z grzywy parę włosów i uplotłam sobie z nich cieniutkie warkoczyki. Potem splotłam je wszystkie i zrobiłam coś w rodzaju bransoletki, którą założyłam na rękę. Wszystkie moje rzeczy były już w samochodzie. Popatrzyłam na Żuka i podrapałam go za uchem. - Bywaj zdrowy, wszystkiego tutaj pilnuj. Jakby co, to masz metę w gajówce. Makowscy nie dadzą ci zginąć. Żuk pomerdał grajcarkiem ze zrozumieniem, a mnie się nawet zdawało przez sekundę, że w tych ciemnościach skinął głową. Poszukałam wzrokiem sowy-uszatki, ale była gdzieś na polowaniu. Wsiadłam do auta i wyjechałam za bramę. Zamknęłam wszystko starannie i ruszyłam drogą przez las. We wstecznym lusterku widziałam nieruchomy, czarny kształt stojący za furtką. To Yeti patrzył za mną. Wrzuciłam wsteczny bieg. Otworzyłam furtkę. Pies jednym skokiem znalazł się w samochodzie. - Furda z twoimi papierami - powiedziałam przytulając go mocno do siebie. -Jakoś sobie damy radę. We dwoje zawsze raźniej. Parę lat później, wracając z zajęć, zobaczyłam na Krakowskim Przedmieściu elegancką panią prowadzącą na smyczy tłustego psa o długiej złocistej sierści, podobnego do spaniela. Benek? Nie Benek? Już chciałam go zawołać, gdy coś mnie powstrzymało. On czy nie on, wyglądał na zadowolonego z życia... \ SOWA W KOMINIE Piękna, liryczna opowieść o dziewczynie z miasta, która przeżywa wspaniałą przygodę. Przez dwa lata - między maturą a studiami - zdana tylko na własne siły, zajmuje się hodowlą koni arabskich. W tym niezwykłym okresie swojego życia odkrywa cuda świata przyrody i poznaje smak miłości. Autorka - rzeźbiarka i krytyk sztuki - oparła tę opowieść na własnych doświadczeniach. Zna i lubi zwierzęta, są one najczęściej modelami jej rzeźb znajdujących się w prywatnych zbiorach w wielu krajach Europy, w USA i Kanadzie. t ISBN 83-86868-51-1 Cena 9,50 zł (95 000 zł)