Joan Lowell Kolebka na głębinie Przełożyła J. Sujkowska Oficyna Wydawnicza »Modem« Sopot 1990 Projekt okładki i strony tytułowej Jarosław Kosiorek weryfikacja terminologii żeglarskiej Józef Miłobędzki Copyright by Modem Spółka z o.o. ISBN 83-85068-16-3 Druk: Przedsiębiorstwo Poligraficzno-Wydawnicze »Modena« Akc. ? 19 ]' Rozdział I W którym się uczę pluć do celu — To nie żaden szczur wodny, proszę wielmożnej pani! To kwiat! Wychowała się pod tropikalnym niebem niby w oranżerii i zaznała burz i szkwałów co niemiara. Wie wszystko, co wiemy my, żeglarze — wszystko dobre — bo żaden z nas nie ośmielił się nigdy zgorszyć jej złym słowem. Tak stary John Henry, jeden z naszych majtków, bronił mnie wobec żony konsula amerykańskiego w jakimś porcie w Australii. Stał właśnie na wachcie przy trapie i ona zapytała go o mnie, wyrażając przypuszczenie, że jako wychowana na pokładzie szkunera wśród brutalnego otoczenia załogi muszę być ciekawym „szczurem wodnym". John Henry odpowiedział jej z całą poezją morską, na jaką się mógł zdobyć, czując, że wypada mu ująć się za honorem córki kapitana i kolegów posądzonych najwidoczniej o brak manier. — Ale to swoją drogą okropne, żeby dziewczyna wychowała się na statku wśród mężczyzn — upierała się nie przekonana kobieta. Nie widziała mnie co prawda, ale znała język portowy i wiedziała, że muszę być źle wychowana, ordynarna, niemożliwa, niekobieca... — Ordynarna, niemożliwa! — sarknął John. — Nie! Mądrzejsza od wszystkich innych kobiet. Stary nie dopuszcza do tego, żeby jej przychodziły głupie myśli i łoi skórę postronkiem, jak tylko może najczęściej. 5 Przysłuchiwałam się spokojnie tej rozmowie, zasłonięta płótnem bezanżagla, zwiniętego na bezanbomie. Gdybym się nie bała kobiet, byłabym zeszła na dół zobaczyć, czym się ta ciekawa kobieta ode mnie różniła, nie rozumiałam bowiem, co mogło być dziwnego w fakcie, że mieszkałam na statku bez żadnej opieki kobiecej. Czyż ta dama nie wyruszyła na morze jako mała dziewczynka? Wyobrażałam sobie, że wszystkie dziewczynki wychowują się na morzu, gdyż całe moje doświadczenie życiowe ograniczało się do podróży morskich, wysp i obcych, dalekich portów. Zapach gnijącej kopry, schnących ostryg perłowych, drzewa sandałowego, zwalonego w małych wiązkach na pokładzie, wyziewy guana i worków z orzechami — wszystkie te egzotyz-my, miejsca, z których pochodziły, i ludzie, którzy ich dostarczali — wszystko to, powtarzam, stanowiło powszednią treść mego życia. Legendy morskie, opowiadane przez marynarzy na statku mego ojca, zastępowały mi bajki o wróżkach i kopciuszkach, a burze i orkany oraz otoczenie starych wilków morskich splotły się nierozerwalnie z najwcześniejszymi wspomnieniami dzieciństwa. Statek mego ojca, znany w portach pod nazwą „Minnie A. Caine", był to czteromasztowy żaglowiec (szkuner), kursujący między Australią i wyspami Pacyfiku, dla handlu drzewem sandałowym i koprą. Nie pamiętam czasów, kiedy nie przebywałam na jego pokładzie. Urodziłam się w Berkeley, w Kalifornii—znanym w świecie morskim jako „kapitańska sypialnia" — i byłam jedenastym dzieckiem w rodzinie. Czworo spośród moich braci i sióstr przeniosło się do wieczności w przeciągu dwóch lat. Mnie nazwano wyskrobkiem, jako że byłam ostatnia, drobna i wątła. Nikt się nie spodziewał, że będę żyła, ale ojciec rzekł: — To moje ostatnie dziecko. Muszę je uratować. Zabiorę je na morze i wychowam na kwiat zdrowia i siły. Zabrał mnie tedy z sobą, kiedy nie miałam jeszcze roku, i pozostałam z nim na pokładzie do ukończenia siedemnastu lat. Słowa jego sprawdziły się. Wyrosłam na dziewczynę zdrową i silną. Ojciec wpoił we mnie jedną tylko religię, mianowicie strach i cześć dla bogów, którzy zsyłają burze i cisze morskie. Co się tyczy samego Boga, to mogę powiedzieć tylko tyle, że 6 w mojej wczesnej młodości byłam z Nim na stopie głębokiej zażyłości. Nie bałam Go się w połowie tak jak ojca. Był mi o wiele bliższy, gdyż mogłam z Nim roztrząsać rzeczy, o których nie odważyłabym się wspomnieć wobec ojca. Bóg był moim przyjacielem, powiernikiem i ^doradcą, i pochwalał zawsze moje uczynki. Jeżeli zaś zdarzyło się mi wyczuć, że coś Mu się nie podobało, to poty go przekonywałam, dopóki mi nie ustąpił. Nasze rozmowy i spory odbywały się na szczycie masztu, wysoko ponad pokładem, gdzie nikt nas nie mógł podsłuchać. Wiele razy wdrapywałam się na saling fokmasztu i załatwiałam z Nim swoje dziecinne porachunki. Jeżeli byłam zadowolona z obrotu spraw, dziękowałam Mu — na przykład jeżeli mi się udało wykraść trochę brunatnego cukru ze spiżarni i nie dałam się złapać. Nazywałam Go wtedy w przystępie wdzięczności prawdziwym przyjacielem i wyrażałam głośno swoje uznanie. Ale miał za swoje, jeżeli zesłał na nas nagłą burzę, która pozostawiała nas bez masztów, albo unieruchomił wśród martwej ciszy. Ojciec był zupełnie inny — daleko konkretniejszy i trudniejszy do podejścia — w moim mniemaniu groźniejszy niż Bóg. Bogu mogłam powiedzieć wszystko, mogłam Go chwalić lub ganić, gawędzić z Nim lub kazać dać sobie święty spokój. Nie omieszkałam też korzystać z tej swobody w całej pełni. Ale w ciągu mej morskiej egzystencji rzadko kiedy słyszałam, żeby kto odważył się stawić czoło ojcu, a jeżeli się odważył, to drugi raz tego nie próbował. Miłość morza, zrozumienie jego wielkości i potęgi i odwagę wobec płynnej grozy niezmierzonych oceanów odziedziczyłam po ojcu. Zył on tylko morzem i nigdy nie pragnął innego życia. Bo jakże! Urodził się na statku żaglowym, stojącym na kotwicy w zatoce Geelong w dalekiej Australii i nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógł obrać sobie jakiś inny, a nie morski zawód. Jeżeli miał w sobie żyłkę wędrowniczą, to z pewnością otrzymał ją jako naturalne dziedzictwo. Mój dziadek Ludwik Lazzarewicz pochodził z Czarnogóry, gdzie posiadał majątek ziemski, babka była piękną Turczynką i dziadek ożenił się z nią wbrew nienawiści Czarnogórców do Turków. Skutek był taki, że nie mogąc znieść wrogiej atmosfery otoczenia młoda para wybrała się zaraz po urodzeniu pierw- 7 szego dziecka w podróż naokoło świata statkiem żaglowym. Na zatoce Geelong w Australii, gdzie rzucono kotwicę, urodził się mój ojciec. Babka rozchorowała się ciężko i mąż zabrał ją na ląd, umówiwszy się z kapitanem, że wstąpi po nich w podróży powrotnej za dwa lata. Przez ten czas mieli pozostać w Australii. W tydzień po wylądowaniu dziadek utopił się przypadkiem w zatoce Geelong, a babka znalazła się na obcym brzegu sama z dwojgiem małych dzieci, moim ojcem i jego starszą siostrą. Nie upłynęło wiele czasu, gdy na drodze jej życia stanął czarujący Niemiec, handlarz pereł, kapitan Wagner. Piękne kobiety były w owych czasach w Australii prawdziwą rzadkością. Skądinąd wiadomo, że między pięknymi kobietami i perłami istnieje pewne powinowactwo, a nadto Turczynki są z natury fatalistkami. Nic też dziwnego, że handlarz pereł ożenił się z moją babką, lecz zdobywszy ją, zastrzegł sobie stanowczo, aby jego miesiąc miodowy miał się odbywać przy akompaniamencie pisków dzieci poprzednika. Co się tyczy babki, to nowa miłość i perły przeważyły starą miłość i dzieci i zresztą, jak już wspomniałam, kobiety tureckie są fatalistkami. Nowo poślubiona para pożeglowała na Pacyfik, a porzuconymi dziećmi zaopiekowali się dobrzy ojcowie jezuici. Pierwsze dziesięć lat życia ojciec spędził wśród surowego rygoru i moralnej samotności Jezuickiego Przytułku dla Sierot, tj. dopóki nie obudziła się w nim żyłka wędrownicza i żądza przygód. Lękając się, że dobrzy ojcowie mogliby go nie zrozumieć, i nie chcąc ranić ich uczuć otwartym wypowiedzeniem swego zdania o ich przytułku, uciekł ukradkiem pewnej nocy bez słowa pożegnania. W kilka dni później opuścił Australię na szkunerze handlowym, kursującym między Melbourne i Chinami. Ta sama subtelność uczuć kazała mu się ukrywać na statku przed oczyma załogi dopóty, dopóki nie znaleźli się na szerokich wodach. Wtedy głód zmusił go do zdradzenia swej obecności. Dostał za to baty i został zasadzony do roboty, ale o zawróceniu z drogi i wysadzeniu chłopca na ląd nie mogło już być mowy. Tym sposobem mój ojciec zawitał do Chin. Minęło osiem lat służby na okrętach handlowych na dalekim Wschodzie. Osiemnastoletni młodzieniec przybył do San Francisco na rejowym kliprze angielskim. 8 San Francisco składało się w owym czasie z osłoniętej przystani i z doków, poza tym nie było tam nic. Pewnego dnia przyszła do przystani młoda dziewczyna przypatrzeć się świeżo przybyłym okrętom i zobaczyła pięknego, czarnowłosego młodzieńca, szorującego piaskiem pokład klipra. Młodzieniec wszczął z nią rozmowę. Opowiedział jej o morzu, o handlu morskim, o piratach, o tym, co widział i co przeżył. Nigdy w życiu nie spotkała takiego człowieka. Oczarowana jego opowieściami, wykradała się odtąd z domu dzień w dzień, aby się z nim widywać. Dziewczyna ta nazywała się Emmałina Trask Lowell, miała czternaście lat i była córką doktora Butlera Lowella, który początkowo mieszkał w Bostonie, lecz później przeniósł się do bardziej liberalnego San Francisco. Lowellowie należeli do najpierwszych rodów Massachusetts. Młody doktor Butler Lowell miał tylu krewniaków, że mógł nie obawiać się o praktykę — (był dalekim kuzynem Jamesa Russella Lowella) — ale kiedy zaczął głosić, że „suchoty są zaraźliwe" i że ludzi dotkniętych suchym kaszlem powinno się odosobniać od zdrowych, wszystkie siostry, ciotki i kuzynki powstały przeciwko niemu jak jeden mąż. Sądzę, że Massachusetts musiało wtedy obfitować w suchotników i że męczący ich kaszel stanowił dla nich jeden więcej przedmiot rozmowy, z którego byli dumni. Kiedy otoczenie obraca się przeciwko lekarzowi, pozostaje mu tylko jedno wyjście, mianowicie opuścić niewdzięczników i przenieść się gdzie indziej. Doktor Butler Lowell uczynił to i wylądował w San Francisco. Jednakże pomimo swego radykalizmu medycznego dr Lowell był na innych punktach konserwatystą, tak samo jak i jego rodzina. I pewnie to właśnie było powodem, że Emmałina Lowell nie powiedziała rodzicom o młodym majtku, w którym się zakochała. Więcej, uciekła z nim do Niles w Kalifornii. Młoda para utrzymała swoje małżeństwo w tajemnicy i w miesiąc później mój ojciec pożeglował na Samoa, skąd powrócił po roku. Na miejscu zastał syna, mego najstarszego brata. Matka nienawidziła morza z całej duszy. Zabierało jej ono męża czasami na kilka miesięcy, czasami na dwa lub trzy lata. Nigdy nie popłynęła z nim w żadną podróż — dzieci przybywały za prędko — ja byłam jedenasta z rzędu. Tymczasem ojciec wyrobił się na pierwszorzędnego kapita- 9 na statku handlowego wśród floty poławiaczy łososi na Alasce. W ciągu tych okresów, kiedy okręt tkwił w lodach Alaski, poznał gruntownie Północ. Opracował dla rządu mapy morskie dzikich regionów Nome. Poszukiwał złota. Polował na wieloryby i na foki. Prowadził handel wymienny z Eskimosami, odstępując im narzędzia, drzewo i broń palną w zamian za rzadkie rzeźbione kły morsów i skóry białych niedźwiedzi. O ojcu myślałam zawsze jako o mieczniku wśród kapitanów okrętów. Porównanie to nasunęło mi się pewnego razu, kiedy zobaczyłam śmiertelną walkę miecznika z wielorybem. Większość ludzi wyobraża sobie, że królem oceanów jest wieloryb. Błędne to wyobrażenie opierają oni na rozmiarach bestii i na obrazkach przedstawiających małe łodzie, miażdżone jednym uderzeniem potężnego ogona. W rzeczywistości panem wodnych bezmiarów jest miecznik. Zarówno wieloryb jak rekin są za powolne i za mało zwinne, aby się z nim równać. Miecznik nie bywa nigdy dłuższy nad piętnaście stóp, ale walczy dlatego, że lubi walczyć, i zdarza się nieraz, że wbija swój miecz w metalowo-dębowy bok okrętu na głębokość dziesięciu cali. Było gorące popołudnie. Znajdowaliśmy się w odległości dziesięciu stopni na północ od równika, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, niedaleko od okrętu wyskoczył z wody kaszalot i trzepnął wściekle ogonem. Na krzyk sternika i rozgłośny plusk wody wszystko, co żyło, skoczyło do burty. — Miecznik — rzekł ojciec. — Tylko on potrafi wyrzucić wieloryba na powierzchnię. Trzy razy wyskoczył z wody ten wieloryb. Co się to wtedy działo, co się działo! Bitwa odbywała się prawie na wprost dziobu okrętu, ale żaden z walczących nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Miecznik wyskakiwał co chwila, atakując zażarcie cały spód wieloryba. Ten zaś wyrzucał się w górę, waląc ze straszliwą siłą ogonem w nadziei zabicia napastnika, ale za każdym razem chybiał. W ciągu kilku minut wszystko ucichło i woda zafarbowała się krwią. Wieloryb przepadł bez śladu. Ojciec nie odznaczał się silną budową i zdarzało się nieraz, że jakiś wielorybowaty majtek, wprowadzony w błąd jego skromnym wyglądem, próbował mu się stawić okoniem. Wywiązywała się wtedy bitwa, z której ojciec wychodził zawsze jak miecznik. Po każdej takiej wygranej załoga wzrastała w dumę, 10 a on sam stawał się milszy i bardziej przystępny niż kiedykolwiek. Właśnie dlatego, że byłam jedyną dziewczyną na pokładzie, nie cieszyłam się żadnymi przywilejami, które nie byłyby jednocześnie udziałem całej załogi. Tak samo jak majtkowie głodowałam w czasie długich podróży, kiedy z zapasami zaczynało być krucho. Tak samo jak oni stawałam przy sterze, ciągnęłam liny, a w razie, gdy okręt zaciekał, pracowałam przy pompach, mówiłam do ojca: „Rozkaz, kapitanie!" i słuchałam go tak jak każdy majtek. Nade wszystko zaś wpojono we mnie zasady kodeksu honorowego, obowiązującego na morzu: nie robić donosów, przyjmować karę bez mrugnięcia powiek i nie okazywać nigdy strachu. Na pokładzie nie było ani dzieci, z którymi mogłabym się bawić, ani żadnej kobiety, toteż jedynymi moimi towarzyszami były ptaki morskie. Ponadto miałam do zabawy małe okręciki i łódź ratunkową, przymocowaną do pokładu i rzadko używaną. Wsiadałam do niej i udawałam, że wiosłuję. Liczyłam ruchy. Tysiąc uderzeń oznaczało jedną milę. Odbywałam w ten sposób długie, imaginacyjne podróże do miejsc, gdzie było dużo dzieci, jakie często widywałam w portach. Bawiłam się z nimi, przy czym te imaginacyjne zabawy obejmowały zawsze coś do jedzenia. Ten szczegół wypływał stąd, że byłam stale głodna. Na żaglowcu wyprawiającym się w trzymiesięczną podróż żywność wydziela się w określonych ilościach, tyle i tyle na osobę. Jako mała dziewczynka, dostawałam tylko połowę porcji marynarskiej. Prawdopodobnie wychodziło mi to na zdrowie, ale nie było dnia, żebym nie miała apetytu na cztery razy więcej. Tym sposobem moje wyobrażenie o najwyższym szczęściu ogniskowało się na jedzeniu i towarzyszach zabawy. Na imaginacyjnych piknikach zastawialiśmy stoły wspaniałymi smakołykami, którymi napychałam się bez końca i miary. Jedyna znana mi strawa ograniczała się do prostych zapasów okrętowych, jak soczewica, ryż, solone mięso, suszona ryba i suszone owoce. Marynarze opowiadali mi o „pysznościach", jakie szczury lądowe mają na każdy posiłek — o świeżych, soczystych jabłkach, o kurczętach nadziewanych rodzynkami, o cukrze i o prawdziwym mleku. Naturalnie zdawało mi się, że zmyślają, i włączyłam te cuda do moich marzeń jako ułudę. 11 Bawiłam się w wyobraźni z nieprzeliczonymi zastępami dzieci. Bywało ich zawsze tysiąc. Prowadziliśmy długie rozmowy o ładnych sukienkach, o mamusiach, o domach, które zawsze stoją na jednym miejscu, o spokojnym, normalnym życiu. Rozmowy te odbywały się na cały głos, ale nikt nigdy nie zwracał na nie uwagi, gdyż ojciec i załoga byli zawsze czymś zajęci i nie mieli czasu interesować się zbytnio moją małą osobą. Po skończonej zabawie udawałam, że dzieci nie chcą mnie puścić; i przyrzekałam, że je znowu odwiedzę. Niezależnie od kierunku i długości drogi musiałam liczyć moje uderzenia bardzo starannie, bo przecież gdybym się omyliła, nie trafiłabym z powrotem na okręt. Wdrapywałam się ponownie na łódź ratunkową i zaczynałam liczyć uderzenia powrotne. Doliczywszy się potrzebnej liczby wysiadałam na pokład szkunera i powracałam do swej powszedniej roli córki kapitana. Nasze zwykłe podróże trwały zazwyczaj od osiemdziesięciu do stu dwudziestu dni na morzu, bez oglądania lądu. Żeglowaliśmy od portu do portu, zmagając się z burzami, ciszą i pragnieniem, gdy zaś zabrakło wody, szkorbutem i przeciwnymi wiatrami. Jeżeli kiedy przyszedł na mnie strach, starałam się go nie okazywać. Ojciec i marynarze zaszczepili we mnie wiarę, której się należało trzymać, cokolwiek by się zdarzyło. Wierzyli, że Bóg objawia się wszędzie i we wszystkim, w zachodach słońca, w burzach, w białości skrzydeł albatrosa i w wiatrach, które nosiły nasz statek po wodnych obszarach. Życie na morzu nie wydawało mi się tajemnicze. Stary marynarz nauczył mnie, że piorun jest to przekleństwo zmarłego kapitana, który stracił kurs; że błyskawice — to oczy dziewcząt z tawern, wabiących majtków do przystani; że wreszcie skrzypienie i chrzęst w takielunku oraz kołysanie się okrętu, dające się odczuwać szczególniej w nocy — to nic innego jak zawodzenie naszego szkunera, skarżącego się, że mu każą dźwigać taki wielki ładunek. Wierzyłam temu wszystkiemu, ale czasami wiedziałam, że te hałasy oznaczały, iż do kadłuba wdarła się woda i że załoga wypompowuje ją co tchu i co sił. Wiedziałam również, że skrzypiały nadpróchniałe drewna, które mogły w każdej chwili ? "zwalić się nam na głowy. Każdego wieczora, kładąc się spać, zdawałam sobie sprawę, że może czynię to po raz ostani. Na 12 dalekich morzach kruchy żaglowiec narażony jest na tyle niebezpieczeństw, że lada moment może być po wszystkim. Wie o tym każdy marynarz. Pomimo to jednak spałam zawsze jak zabita, bez cienia trwożnych majaczeń. Widmo stąpające nocami po pokładzie nie miało na moją wyobraźnię żadnego wpływu. Nasi majtkowie rekrutowali sie z najdzielniejszych ludzi, jakich się dało znaleźć — byli wśród nich Szwedzi, Norwegowie, Niemcy, Irlandczycy i Polacy. Braki inteligencji zastępowały im żelazne mięśnie. Będąc z natury włóczęgami, czuli się zadowoleni, o ile tylko byli w drodze, ale przybywszy do portu rozbijali się beznadziejnie po tawernach; na wyspach zaś robili spustoszenie wśród tubylczych dziewcząt, które nie mogły się oprzeć urokowi ich atletycznych wdzięków i białej skóry. Oczarowywali je biali ludzie, przybyli na okrętach z krajów leżących „poza linią horyzontu", tym zaś miło było grać rolę bogów wobec brązowych piękności, które przynosiły im w hołdzie pieszczoty i kwiaty. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że kiedyś stanę oko w oko z zagadnieniem płci, gdyż cała moja perspektywa myślowa w tym kierunku ograniczała się do świata marynarzy. Oficerowie mieli zazwyczaj wierne żony, tęskniące za nimi w starym kraju — Szwecji. Kapitanowie, podług mego mniemania, nie pili ani nie umizgali się do kobiet, bo kochali jakieś kobiety w Stanach, tak jak ojciec matkę. Chłopcy okrętowi przedstawiali mi się jako piegowate łobuzy, zbiegłe ze szkoły na morze w poszukiwaniu przygód, lub młodociani marzyciele, zbyt leniwi, by pracować na lądzie. Kucharze — mieliśmy zawsze kucharzy Japończyków — były to niebiańskie istoty, które mi dawały jeść ponad normę. Jako antidotum przeciwko tak niezdrowym wpływom jak zapachy kuchenne i tęsknota do lądu, ojciec kazał mi brać co dzień słoną kąpiel w płóciennym basenie na pokładzie. Tylko w razie deszczu kąpałam się w wodzie słodkiej. Ojciec i majtkowie nauczyli mnie wszelkiej morskiej mądrości. Nauczyłam się arytmetyki posługując się tablicami żeglarskimi w książkach nawigacyjnych. Nie miałam dwunastu lat, kiedy umiałam „łapać słońce" i oznaczać miejsce pobytu na mapie. Nauczyłam się czytać „mądre" rzeczy, jak to określałam, ze starego, zniszczonego kompletu encyklopedii. Komplet ten był zdefektowany— brakowało tomów od „N"do „S". 13 Winę za to barbarzyństwo ponosił ojciec i majtkowie. Potrzebny był im papier, więc go brali. W rezultacie przestudiowałam cały materiał zawarty w encyklopedii, z wyjątkiem owych kilku tomów. Nasza biblioteczka okrętowa, zaopatrywana przez filantropijne towarzystwa nadbrzeżne, które uważają, że marynarzom potrzebna jest wzniosła lektura, zawierała takie dzieła jak Hodowla i odżywianie psów rasowych, Chirurgia nowoczesna, Mechanika, książki do nabożeństwa, pamiętniki Cezara (po łacinie) itp. Słowem, dobór był wyszukany i odpowiadał celowi. Z braku czegoś lepszego marynarze pożyczali te książki, czytali je od deski do deski i zwracali do biblioteki, bogaci w zdobytą wiedzę. Ja nawet przeczytałam to wszystko, z czego ojciec był niezmiernie zadowolony, mówiąc, że przynajmniej nie nabijam sobie głowy głupstwami. Razu pewnego jeden z majtków upadł tak nisko,, że przyniósł na pokład groszową powieść w papierowej okładce pt. Szalona miłość. Przeczytali ją wszyscy marynarze i ja również. Za pożyczenie tej lektury zastępowałam właściciela u steru przez dwa dni. Pomimo że Szalona miłość nie należała do budujących książek, treść jej zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie niż Hodowla i odżywianie psów rasowych. Kiedyś, gdy będę bogata, zaopatrzę wszystkie żaglowce na świecie w naprawdę ciekawe książki, aby chociaż w ten sposób odbić lata jałowej lektury, narzuconej nam przez towarzystwa dobroczynne. Jedną z głównych umiejętności naszej załogi było plucie. Żuli tytoń i wypluwali sok. Plując, celowali do szpar i nigdy nie chybiali. Pewien nadzwyczajnie uzdolniony majtek potrafił pluć do celu ku nawietrznej. Próbowałam żuć tytoń, ale za pierwszą próbą ojciec kazał mi połknąć sok, mówiąc, że tylko tym sposobem nauczę się dobrze pluć. Połknęłam posłusznie gorzki płyn. Rezultat był taki, jak można się było spodziewać. Odtąd żułam suszone śliwki, od których wytwarzało się dużo śliny. Po długiej praktyce nauczyłam się celować i trafiać do szpar. Doszło do tego, że plunęłam dwa razy do celu w wietrzny dzień, co zrobiło mi opinię wykwalifikowanego marynarza. Przysłuchując się, jak John Henry rozmawia z konsulową, która wydała na mnie wyrok potępienia dlatego, że wychowałam się na morzu wśród samych mężczyzn, zadałam 14 Rozdział II W którym tubylcy dostarczają mi karmicielki w zamian za budzik i trochę suszonych moreli, okręt staje sie moją kołyską Moje życie na morzu zaczęło się od chwili, gdy skończyłam jedenaście miesięcy. Ojciec przyniósł mnie na pokład jako maleńki tłumoczek, zawinięty w kołdrę. Byłam tak drobna, że jego koja okazała się dla mnie niebezpiecznie obszerna, wobec czego kazał sporządzić maleńki hamak z płótna. Tę robotę wykonał Stitches, żaglomistrz. Hamak zawisł na dwóch klamrach. Jedną wbito w ścianę nad koją ojca, drugą w belkę po drugiej stronie. Chybotanie okrętu kołysało mnie lepiej niż najtroskliwsza matka. Od tej chwili Stitches poświęcił mi całe swoje życie. Przez czternaście lat stawiał mnie niezmiennie na pierwszym planie, okręt na drugim, a siebie na trzecim i w końcu, przy ostatecznej katastrofie naszego statku, zginął, aby mnie uratować. Kochałam go i maltretowałam, nadużywając jego miłości, jak to tylko potrafi dziecko, ale nie zapomnę go nigdy. Pierwsze moje wrażenie, odnoszące się do Stitchesa, przedstawia go jako jedynego na świecie człowieka starszego niż ojciec. W rzeczywistości w chwili mego przybycia na okręt musiał on mieć około sześćdziesiątki. Życie jego stanowiło splot romantycznych tragedyj morskich. Mając się podpisać pod przepisami obowiązującymi na okręcie rzekł: — Panie szyper, jestem specjalistą do wszystkiego. Przeby- 16 łem całą morską drabinę w górę i na dół, od chłopca okrętowego do kapitana i z powrotem od kapitana do żaglomistrza. Co się tyczy mego nazwiska — to moja prywatna sprawa i jeżeli mnie pan chce, podpiszę się po swojemu. — Podpisujcie się, psiakrew, jak wam się podoba — odpowiedział ojciec, który poznawał się na dobrym materiale od pierwszego rzutu oka. Stary marynarz zapisał się po prostu jako „Stitches" i pod tym nazwiskiem znano go na statku przez przeszło piętnaście lat. Powierzchowność miał niepodobną do żadnego marynarza. Lata ciągłego schylania się nad żaglami nadały jego głowie położenie poziome ku przodowi. W tym samym kierunku sterczał brzuch. Idąc zataczał się lekko, siadywał zaś zwyczajem marynarzy ze skrzyżowanymi nogami, co nadawało mu wygląd łagodnego, mądrego, starego żółwia, stojącego na ogonie. Cała załoga uczyniła go powiernikiem swoich strapień. Wiedziano ogólnie, że jego wiedza o morzu była nie zgłębiona jak samo morze i że tyle przeżył i przecierpiał, iż niczemu się nie dziwił i wszystko rozumiał. Stitches musiał się urodzić bez magnesu w duszy. Magnesu, który by mu pozwolił wytknąć sobie kurs i potem go się trzymać. Toteż dawał się ponosić burzom życia, lecz w zamian za chroniczne niepowodzenie życiowe dane mu było stworzyć sobie swoją własną filozofię wewnętrznej pogody, która zjednała mu miłość całej załogi. Dlaczego Stitches nie porzucił morza? Nie mógł. Miał morze we krwi i wolał pozostać na okręcie w jakimkolwiek charakterze niż żyć na lądzie w wygodzie i spokoju. — Rzucę po raz ostatni moją kotwicę, mając w uszach szum wiatru i plusk wody wdzierającej się do kadłuba — oznajmił razu pewnego. — I umrę zadowolony z losu. I kiedy przyszedł czas, jestem pewna, że odszedł zadowolony. Odziedziczyłam po ojcu silne płuca i moje niemowlęce zawodzenia nie zjednywały mi uznania wśród ludzi próbujących spać na dole w czasie wolnym od wachty. Chłopiec okrętowy musiał grzać wodę morską w rondelku na lampce olejnej na kąpiel dla mnie. Kąpałam się dzień w dzień. Wannę zastępowała beczułka od sztokfiszów. Na jej widok wybucha-łan?ljjtdft42%?ym lamentem. Oficer zjawiał się u nas zwykle [f x ? s) 17 o dziesiątej rano, właśnie w chwili najgorszego koncertu. Zrobił on pewną uwagę, która doszła do ojca. Nieborak przypłacił ją utratą stanowiska. — Psiakrew, ani mi się śniło, że będę kiedyś służył na szkunerze zamienionym na przytułek dla wrzeszczących bachorów. Przyjaciele mego ojca, zamieszkali wzdłuż wybrzeża Frisco, uznali jego czyn za zwyczajne szaleństwo. Zabierać niemowlę na morze! Mieliśmy płynąć do Chile, a stamtąd do Australii. Przyjaciele ojca zwrócili mu uwagę, że będzie to ciężka podróż z powodu nagłych burz i niepewnej pogody na zachodnich wybrzeżach Ameryki Południowej. — Jeżeli potrafię dać radę zuchwałej załodze i tajfunowi, to niemowlę dla mnie furda — odpowiedział na te ostrzeżenia ojciec. Wiedział, jak zawsze, co robi, i postanowił ująć mocną ręką ster mego życia. Ta podróż, pierwsza moja podróż, urzeczywistniła wszystkie przewidywane komplikacje. Żywność w puszkach, przygotowana dla mnie przez ojca, nie szła mi na zdrowie. Ubyło mi na wadze i stałam się tak maleńka, że ojciec stracił prawie nadzieję utrzymania mnie przy życiu. Myślał, że mnie nie dowiezie do • Sydney. Nie pozostawało nic innego, jak starać się o jedzenie, które by odpowiadało memu organizmowi. Od Australii dzieliło nas jeszcze pięćdziesiąt, sześćdziesiąt dni drogi, wobec czego ojciec zawrócił do wysp Norfolk, spodziewając się, że tam może uda się coś dla mnie kupić. — Chciałem zabrać z sobą krajową kobietę z małym dzieckiem, żeby się karmiła — powiedział mi w wiele lat później. — Ale bała się wsiąść na okręt z białymi skrzydłami i opuścić swoich. Nie zrażony niepowodzeniem, posłał Stitchesa w jedną stronę wyspy, a sam udał się w drugą, w poszukiwaniu sposobu rozwiązania trudnego problemu. Wielu ludzi szuka skarbów na wyspach. To, czego szukał ojciec, było daleko trudniej znaleźć na wyspie Pacyfiku niż skarby. Chodziło o pożywienie dla chorego niemowlęcia. Dzieci tubylców żywią się korzeniami manioku, surową rybą i mlekiem kokosowym, ale ta dieta jes^dia białych dzieci nie do pomyślenia. ,'*lfi '' 18 / "4 9 Po całodziennej wędrówce ojciec powrócił z próżnymi rękoma. Ląd przedstawił mu się w tej chwili daleko pochlebniej niż wtedy, kiedy zabierał mnie z domu na morze. Około północy powrócił z kolei Stitches. Z wyrazem triumfu na twarzy poczłapał na rufę i stawił się przed ojcem. — Kapitanie, znalazłem coś dla małej. Ojciec spojrzał na jego puste ręce. — I gdzież to jest, do stu piorunów? Stitches pokazał w uśmiechu próchniejące zęby. — Zostawiłem ją na baku. Niech pan kapitan idzie za mną. Trzeba, żeby się podpisała. Z tymi słowy wytoczył się z kajuty. Ojciec poszedł za nim, przekonany, że staremu udało się zwerbować jakąś tubylczą kobietę. Stitches zaprowadził go pod bak i wskazał swój łup. — Kapitanie, napociłem się niemało, zanim mi ją udało się zdobyć, ale zdobyłbym ją, choćby mi przyszło wymordować całe plemię gołymi pięściami. W mroku nadbudówki ojciec ujrzał wystraszoną kozę. Zwierzę kołysało się niepewnie na nogach wśród łańcuchów kotwicy. — Jakeście ją dostali? — zapytał. — Tak jak powiedziałem, kapitanie. Tubylcy nie chcieli mi dać kozy i już byłem przygotowany na wszystko, kiedy w końcu zgodzili się przehandlować tę oto mleczarnię za stary budzik i garść suszonych moreli. Było to najlepsze kupno w życiu Stitchesa. Ojciec przez wdzięczność mianował go moją piastunką ze specjalnym przywilejem odcinania mu się ząb za ząb w sprawach związanych z moją osobą bez żadnej odpowiedzialności karnej. Oprócz tego dostała mu się druga nagroda w postaci gratisowego tytoniu przez cały czas pobytu na okręcie. Przez czternaście lat, do dnia kiedy oddał za mnie życie, Stitches korzystał ze swoich specjalnych praw i przywilejów w całej pełni. Pokochałam go jak drugiego ojca. Wiedziałam, że jestem jego oczkiem w głowie, i wiedząc o tym, oszukiwałam go i maltretowałam, jak mogłam. Majtkowie przezwali kozę „Mamką". „?????" ? jej szczodrym zasobom płynnym zawdzięczam dziś życie. W zamian za mleko „Mamka" dostawała owsiankę i orzechy kokosowe. Znalazłszy się na morzu dostała morskiej choroby. Ojciec 19 wiedział, że zarówno morska choroba jak strach przechodzą same przez się. Nie trzeba tylko zwracać na nie uwagi. Czekał więc cierpliwie i doczekał się, że koza zaaklimatyzowała się na morzu i zaczęła dawać mleko chętnie i obficie. Stitches mawiał o mnie, że mam kozi apetyt, bo wszystko było dla mnie strawne. Możliwe, że odziedziczyłam mój żelazny żołądek po „Mamce". Przez wiele tygodni rozkoszowałam się jej mlekiem, ale nie miało to trwać długo. „Mamka" była z natury nieporządna i nie stosowała się do przepisów. Potrzeba jej było lokaja, który by chodził za nią z miotłą i śmietniczką. Załoga sprzątała po niej na zmiany, bo gdzie się ruszyła, pozostawiała za sobą ślady. Skutek był taki, że nie cieszyła się zbytnią popularnością. W dodatku zaczęła ją dręczyć samotność i tęsknota za wyspą i małżonkiem. Jak na złość beczała najwięcej wtedy, kiedy majtkowie udawali się na spoczynek. Zawodzenia kozy wzywającej kozła nie należą do specjalnie miłych dźwięków, toteż trzeba było całej siły Stitchesa, aby uchronić niebogę przed śmiercią w nurtach oceanu. Załoga rozżarła się na dobre. Ojciec traktował „Mamkę" jak pasażerkę pierwszej klasy i biada byłaby człowiekowi, który ośmieliłby się zrobić jej krzywdę. Pewnego dnia, gdy miałam już prawie dwa lata, okręt dostał się w wir białego szkwału niedaleko wyspy Lord Howe. Biały szkwał jest to nagły sztorm, który wybucha bez ostrzeżenia barometru. Szybkość wiatru jest tak wielka, że w przeciągu dziesięciu minut morze pokrywa się olbrzymimi falami. „Mamka" stała właśnie koło drzwi kambuza patrząc żałośnie na kucharza w nadziei, że jej co ofiaruje, kiedy okręt zatrząsł się od mocarnego uderzenia i zaczął się bal. Statek chłostany wichrem przechylił się daleko ku podwiet-rznej, a na pokład wdarła się fala. Leżałam związana w moim hamaku na dole, bo ojciec wywołał wszystkich na pokład. Załoga opuszczała topsle i mocowała luki. Ojciec stał u steru, starając się umknąć przed wichurą i uratować nas od utopienia. O „Mamce" zapomniano. Nagle olbrzymia zielona fala przeskoczyła przez bak, zalała kambuz, rozwaliła piec i przyparła „Mamkę" do burty. Okręt przechylił się z drżeniem ku nawietrznej. Następna fala spadła na pokład z taką siłą, że wyrwała przedni luk ze zrębnicy i cisnęła go z rozmachem na nadburcie z podwietrznej, grzebiąc „Mamkę" pod odłamkami. Leżała pokaleczona, wystraszona i niemal zatopiona, nie 20 ' mogąc się ruszyć, dopóki nie ucichło. Oficer i Stitches znaleźli ją wtedy i wydobywszy spod luku z takimi ostrożnościami, jakby to był człowiek, zanieśli do ojca na rufę. Miała złamane dwie nogi i kilka żeber, które wbiły się w głąb. Ojciec umiał obchodzić się ze zwierzętami, włożył jej nogi w łupki, a żebra obandażował paskami płótna. Następnie ułożył biedną „Mamkę" w swojej koi pod moim hamakiem. Jednakże pomimo tych starań koza jeszcze tej nocy przestała należeć do świata żyjących. Sprawiono jej prawdziwy pogrzeb morski niby marynarzowi. Okręt postawiono w dryf na pięć minut i czworonogie ciało, zaszyte w płótno żaglowe i obciążone kawałkami łańcucha, pogrążyło się w głębinie. Na drugi dzień przeszłam na zwyczajną strawę załogi. Rozdział III „Żaglowiec jest jak kobieta, bo takielunek kosztuje więcej niż kadłub" — Stitches Ojciec wynalazł i zastosował w praktyce sposób karmienia niemowlęcia na morzu, ale ta trudność była niczym w porównaniu z drugim problemem, który się nasunął w związku z moją kobiecą garderobą. Mając dwa lata umiałam chodzić i przeklinać przeciwne wiatry. Przekleństwo to było pierwszym zdaniem, jakiego się nauczyłam. Przejęłam je od oficera. W tym czasie wyrosłam z moich niemowlęcych szatek i trzeba było temu zaradzić. Na okrętach dalekobieżnych zarówno załoga jak i oficerowie i kapitanowie noszą zwykłe szorstkie drelichy, a gdy jest zimno, ciężkie ubrania z wełny. Pod zwrotnikami ubierają się w białe bawełniane koszule i krótkie bawełniane majtki. Butów używają tylko w portach, gdyż dla marynarza skórzane obuwie jest i drogie, i niebezpieczne ze względu na śliskie, często mokre pokłady. Kiedy zaczęłam stawiać pierwsze kroki, trzymając się poręczy rufy, znajdowaliśmy się właśnie u Wyspy Wielkanocnej, skąd zabieraliśmy ładunek guana, znanego ptasiego nawozu. Od kontynentu dzieliły nas całe miesiące drogi, a musiałam przecież mieć się w co ubrać. Ojciec raz jeszcze poszedł po rozum do głowy i kubryk został zamieniony w szwalnię. Roli szwaczek podjęli się: Lars Erickson — Duńczyk, Scotty — stary 22 marynarz, Szkot, który miał tylko jeden ząb, a i to brunatny od żucia tytoniu, i mój wierny Stitches. Powierzono im sporządzenie dla mnie garderoby. Wy-krajali tedy parę małych spodenek ze starych drelichów Stit-chesa i zaopatrzyli je w małe szeleczki. Dziurki do guzików, wyhaftowane z wielkim nakładem pracy przez Stitchesa, były prawdziwymi arcydziełami sztuki. W czasie gdy pilna trójka operowała igłami i nożycami, jeden z majtków, Węgier, nazwaniem „Geooney" Bułgar, wychylił się ze swojej koi i rzekł żartobliwie: — A teraz szanowne panie modystki udadzą się łaskawie na herbatę do salonu kapitana. Z tymi słowy wykonał ręką zapraszający, wytworny gest, podobny nieco do podsunięcia zaciśniętego kułaka pod czyjś nos. Nigdy się nie wyjaśniło, która ze szwaczek rzuciła się na niego pierwsza. Bułgar utrzymywał, że Stitches ukłuł go igłą. Żaden poświadczyć nie chciał, że Scotty i Erickson nie wzięli na niego stalowego szpikulca do splatania lin. Rezultat bójki był taki, że podobnego do surowego ham-burskiego befsztyka, prawie martwego dowcipnisia zaniesiono przed oblicze ojca, aby go wskrzesił. Marynarze są ogromnie wrażliwi na punkcie swej męskości i tego rodzaju żarty uważają za śmiertelną obrazę, którą zmywa się krwią i żelazem. Jakikolwiek był rzeczywisty przebieg awantury, w dzienniku okrętowym została ona przedstawiona, jak następuje: „Tego dnia, 27 września, marynarz Gustaw Bułgar spadł w trakcie pełnienia służby z baku na główny pokład i doznał poważnych obrażeń. Leczony przez kapitana. Zaaplikowano mu porcję soli, a rany opatrzono balsamem. Kapitan uznał za wskazane skazać go na pięć dolarów kary za nieuwagę". Załatwiwszy się w ten sposób z gburem, szwaczki powróciły do przerwanej roboty i sporządziły dla mnie całkowity morski ekwipunek. Scotty miał parę starych gumowych, morskich butów o zupełnie schodzonych podeszwach. Od butów tych odciął czubki, z których zrobił dla mnie malutkie, wygodne trzewiczki. Z pozostałych kawałków sfabrykował zydwestkę. Miał kłopot, z czego zrobić dla niej podszewkę, gdyż jedyne rozporządzalne materiały na okręcie ograniczały się do znoszonych łachmanów. Marynarz nigdy nie robi niczego połowicznie 23 i Scotty uważał, że zydwestka powinna być koniecznie podbita podszewką, bo inaczej będzie do niczego. Kiedy tak medytował, co by tu ściągnąć, do kubryku wszedł chłopiec okrętowy, „Pryszcz". Pryszcz uciekł na morze, aby zebrać materiał obserwacyjny i zostać autorem opowieści morskich jak Jack London. Była to jego pierwsza podróż okrętem. Jako jeszcze bardzo niedoświadczony nowicjusz, nosił buty i skarpetki. Przydomek swój zyskał dzięki brzydkiej cerze, pełnej wyrzutów, dających świadectwo jego młodzieńczym latom i złej strawie, gdyż żywił się odpadkami po kapitanie i załodze. Źle się stało dla Pryszcza, że wszedł w tej chwili do kubryku. Chciwy wzrok Scotty'ego zatrzymał się na jego butach i skarpetkach. — Chodź no tu, skorupiaku! — rzekł słodko do chłopca. — Zbliż się! Chcę zobaczyć, czy ci już muskuły stwardniały. Pryszcz podszedł skwapliwie, rad z zainteresowania starego marynarza, który widocznie uznał go w końcu za równego sobie. Scotty na to tylko czekał. Podstawił chłopcu nogę, przewrócił go i usiadł powalonemu na brzuchu. Pryszcz na próżno skręcał się jak wąż. Scotty zdjął mu przemocą buty i wełniane, brunatne skarpetki i podniósłszy jedną do góry dla pokazania kolegom, wykrzyknął triumfalnie: — Oto podszewka do zydwestki! Następnie jednym kopnięciem wyrzucił niefortunnego poszukiwacza przygód z kubryku. Kiedy małe ubranko było gotowe i zydwestka podszyta skarpetką, szwaczki zawezwały japońskiego kucharza Yamas-itę, aby obejrzał dzieło ich pracowitych rąk. Japończyk popatrzył na kolegów i wydał odgłos podobny do chrząknięcia a oznaczający wschodnie niezadowolenie. — A gdzie nocna koszula dla panieneczki? Nie macie, psiakrew, za grosz oleju w głowie. Mówiąc to odszedł do kambuza i ukazał się po chwili z powrotem, niosąc w ręku dwie butelki i trzy worki od mąki. W butelkach znajdował się płyn do zabarwiania ciast, w jednym czerwony, w drugiej zielony. Wziąwszy trochę cienkiej nici, ufarbował część na zielono część na czerwono i użył do wyhaftowania skomplikowanych krzyżykowych wzorów na karczku i rękawach koszulki i sukienki z workowego materiału. Pomimo że prał te worki wiele razy, aby usunąć z nich 24 drukowane napisy, niewyraźnie znaczące się słowa: „Czysta jak nawiany śnieg" — pozostały na nich na zawsze. W ciągu całej mojej morskiej egzystencji nosiłam kombinezony. Ojciec ubierał mnie jak chłopca ze względu na wrażliwą załogę i dla ochrony mojej osoby. Robił wszystko, co tylko było w jego mocy, abyśmy wszyscy, ja i oni, nie uświadamiali sobie zanadto różnicy płci. Kiedy wyrosłam, ojciec kupił mi prawdziwy, duży męski kombinezon. Zapinał się on od przodu i byłam bardzo dumna, że nawet ubraniem przypominam marynarza. Przy tej okazji miałam niefortunną przygodę, gdyż chciałam naśladować mężczyzn posługując się przednią, dolną częścią stroju. Byłam bardzo upokorzona, że mi się to nie udało. Ojciec za karę kazał Stitchesowi zaszyć w tym miejscu oba moje kombinezony — jeden na codzień, drugi na niedzielę. Stary użył do tego celu bardzo grubych nici i podwójnego szwu. Kiedy po raz pierwszy po opuszczeniu statku włożyłam spódnicę, nie wiedziałam, jak się w niej poruszać. Obfite fałdy owijały mi się koło nóg i nie pozwalały dawać długich, marynarskich kroków. Musiałam również włożyć bieliznę, która zrobiła na mnie wrażenie duszącego pokrowca. Nie przywykłam do czegoś podobnego. Zawsze nosiłam przesiąknięte słoną wodą kombinezony bezpośrednio na ciele. Był to tragiczny dzień dla mnie, gdy ojciec powiedział mi, że oprócz sukien i bielizny będę musiała nosić obuwie i pończochy. Buciki raniły mi stopy, a bawełniane pończochy po prostu świerzbiły. Szkopuły cywilizacji na tym się nie skończyły, ale będzie o nich mowa później. Wracam do mego wczesnego dzieciństwa. Kiedy młoda dama jest już taka duża, że umie chodzić, kląć przeciwne wiatry i absorbować swoją osobą uwagę trzech krawców, czas jest zacząć myśleć o jej edukacji. Ojciec i Stitches odbyli poważną naradę. — Przede wszystkim, kapitanie — argumentował stary — trzeba ją nauczyć, żeby nie wypadała przez burtę. — Doskonale — zgodził się kapitan. — Za każdym razem, gdy ją przyłapiecie koło burty, sprawicie jej lanie. Stitches skinął głową niezupełnie twierdząco. — Ma kapitan rację, ale dzieci są z natury wytrzymałe i prędko się hartują na bicie. Potem nic już sobie z tego nie robią. 25 Ojciec pojął nasuwającą się trudność. — Uwiążemy ją — rzekł. Uwiązali mnie przeto do linki długości piętnastu stóp, umocowanej drugim końcem do budki sterowej na rufówce. Przez kilka dni było jak najlepiej, dopóki pewnego razu nie oplatałam liny naokoło nóg sternika. Runęliśmy oboje na pokład, to jest ja wyrżnęłam o deski głową, a on czym innym. Okręt zaś zboczył z kursu. Stitches i ojciec odbyli ponowną konferencję. — W ciągu tego jednego tygodnia dwa razy wyśliznęła się z cumy i przewróciła sternika. Musimy obmyślić co innego, kapitanie — nalegał z przejęciem Stitches. Ojciec zamyślił się głęboko. — Z pewnością prędzej czy później wypadnie przez burtę. Na to nie ma rady. Najlepiej będzie nauczyć ją pływać. — Dobra myśl, kapitanie — odpowiedział stary — tylko że ja sam nie umiem pływać. Dziwna to rzecz, ale faktem jest, że połowa marynarzy nie ma pojęcia o pływaniu. — Przygotujcie basen, to ją nauczę — oznajmił ojciec. Stitches wykonał rozkaz piorunem. Tuż przed bezanmasz- tem umocował płócienny basen, mający około czterech stóp długości i równie głęboki. Basen ten można było składać i chować w kabinie. Jeden z marynarzy miał obowiązek napełniać go co rano wodą morską. Czynił to przerzucając przez burtę płócienny kubeł, którym nabierał sto galonów wody. Wywiązawszy się z tej czynności, szedł z raportem do ojca. Ojciec wyjmował mnie wtedy z hamaka i niósł do basenu. Wiłam mu się w rękach, piszczałam, krzyczałam, protestowałam, silna i muskularna niby mała foka. Nie podobało mi się to, że mnie wyciągano przemocą z wygodnego, ciepłego hamaka i zanurzano nago w zupełnie zimną wodę. Ceremoniał był zawsze ten sam. Przed zanurzeniem w basen ojciec turlał mnie po pokładzie. Następnie kazał mi wywracać koziołki. Na zakończenie był boks. Jego rola polegała na tym, że atakował, a moja, że przewracałam się i podnosiłam, podnosiłam i przewracałam. Ledwie zdążyłam zerwać się na nogi, silna ręka przygniatała mnie z powrotem do ziemi. Trwało to zawsze dobre dziesięć minut. Jeżeli płakałam lub protestowałam przeciwko brutalnemu traktowaniu, dostawałam gło- 26 śnego klapsa jako antidotum na kaprysy. Następował ważny moment, kiedy zgrzaną i czerwoną zanurzano mnie w zimną wodę, w której rzucałam się i szamotałam jak szalona. Trzymając jedną rękę pod mymi plecami, ojciec kazał mi podnosić się brzuszkiem do góry, a głowę dla równowagi odchylać w tył. Nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem taka pozycja mogła mi pomóc do utrzymania się na powierzchni wody, gdyż za każdym razem, gdy odchyliłam głowę w tył, moje oczy, usta i uszy napełniały się słonym płynem. W końcu ojciec wytłumaczył mi to w słowach dostępnych dla mojej niemowlęcej inteligencji. — Odrzuć główkę w tył i nadymaj brzuszek, dopóki nie zobaczysz pępka. To sprawiło, że cała rzecz przedstawiła mi się jako zabawa. Ciekawa, czy uda mi się wygiąć środkową część tułowia o tyle, aby zobaczyć wyżej wzmiankowaną część mojej anatomii, dokazałam sztuki utrzymywania się na wznak na wodzie. Widząc, że jestem całkowicie pochłonięta swoją sztuczką, ojciec wysunął rękę spod moich pleców i pozostawił mnie własnemu sprytowi. Nauczywszy się raz utrzymywać na wodzie i nie tonąć, opanowałam bez żadnego trudu właściwy kunszt pływania i niebawem płócienny basen stał się dla mnie za ciasny. Mnie się tak co prawda nie zdawało, ale ojciec był innego zdania. Niebawem zawinęliśmy do portu Newcastle w Australii i ojciec postanowił dać mi możliwość wytrenowania się w pływaniu na spokojnych wodach zatoki. Znalazł mnie zabawiającą się na pokładzie w towarzystwie oswojonej mewy, zadowoloną i wesołą. Nie była to mewa biała, lecz szara, z gatunku nieco większego od zwyczajnych mew morskich. Ojciec złapał ją na przynętę z kawałka solonej wieprzowiny i przyciął skrzydła, aby nie mogła uciec. Początkowo była dzika i próbowała ranić dziobem, ale wprędce oswoiła się na dobrym jedzeniu i stała się moją ulubioną zabawką. Nazwaliśmy ją „Świnką" na pamiątkę owej przynęty. Bawiliśmy się właśnie w grę „żarcie", wymyśloną dla nas przez Stitchesa. „Żarcie" było dla mnie niezmiernie korzystne pod tym względem, że okazało się pierwszą praktyczną lekcją filozofii życiowej dawania sobie rady na własną rękę i rozwinęło we mnie inicjatywę. Reguły tej gry były bardzo proste. Przez pokład rufy znaczono kredą linię, za którą ustawiałyśmy się ja 27 i Świnka. Metę stanowił kawałek chleba umieszczony na nadburciu w przedniej części okrętu, obok koła. Stitches dawał sygnał i puszczał Świnkę. Obie pędziłyśmy co sił w nogach do nęcącego nadburcia, ja, wiecznie głodne dziecko, i Świnka, drapieżny ptak morski. To jest właściwie ja pełzłam na czworakach, a mewa goniła niezgrabnie na płetwowatych łapkach. Jeżeli mi się udało ją prześcignąć, połykałam chleb tak prędko, jak tylko mogłam, gdyż inaczej Świnka wydzierała mi go z ręki. Jeżeli ona była pierwsza, nie mogło być mowy o tym, abym ja go jej odebrała, gdyż żarłoczne ptaszysko pochłaniało cenny kąsek w całości. — Hej, Stitches! — zawołał ze swego mostka ojciec. — Damy Joannie lekcję pływania. Musi się nauczyć trzymać buzię na kłódkę. Rozebrał mnie i zaniósł na dziób okrętu. Dwaj ludzie z załogi pływali dla ochłody w cieniu bukszprytu. Krzyknął na nich, aby mieli na mnie oko, i bez żadnego ostrzeżenia rzucił mnie w wodę z wysokości piętnastu stóp. Myślałam, że runęłam na dno świata i że nigdy już nie wypłynę na powierzchnię. Kiedy w końcu wynurzyłam się, byłam tak wystraszona, że zaczęłam krzyczeć. Naturalnie słona woda zalała mi usta. Nie było się czego uczepić i chcąc nie chcąc musiałam pływać. Ojciec i Stitches, stojąc w górze na bukszprycie, zrywali boki ze śmiechu na widok moich rozpaczliwych wysiłków. Naturalnie, nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo, gdyż dwaj majtkowie pływali w pobliżu, gotowi w każdej chwili pośpieszyć mi z ratunkiem. Nie potrzeba chyba dodawać, że bardzo szybko nauczyłam się pływać na głębokiej wodzie. Ojciec, najwidoczniej bardzo zadowolony, że pierwsza lekcja praktycznej wiedzy morskiej poszła tak dobrze, rzekł do Stitchesa: — Widzieliście, jak prędko zamknęła buzię i przestała wrzeszczeć? Gdyby wszystkie kobiety nauczyły się milczeć w wieku lat dwóch, byłoby lepiej na świecie. Od tej chwili dzień w dzień wyrzucano mnie za burtę. Trwało to przez cały czas kilkotygodniowego postoju w Newcastle. Polubiłam te ćwiczenia i wyrobiłam się na silną pływaczkę, opanowaną, sprawną i pełną inicjatywy. 28 Rozdział IV W którym dowiaduję się, że damy nie powinny kąpać się w wodzie przeznaczonej do picia dla dżentelmenów Od lat dwóch do sześciu mojego życia nie zdarzyło się nic szczególnie godnego pamięci. Żeglowaliśmy jak zwykle po dalekich morzach, prowadząc handel wymienny: od Seattle do Sydney z drzewem i od Sydney do wysp na Pacyfiku po koprę, z ładunkiem czerwonego perkalu, tanich noży, mydła, cynfolii i w ogóle błyszczącego śmiecia na przynętę dla oczu i serc tubylców. Żeglowaliśmy od wyspy do wyspy, zabierając stąd pół tony kopry, stamtąd ćwierć tony, dopóki nie napełniliśmy ładowni. Ładunek pokładowy składał się zazwyczaj z pięciuset wiązek drzewa sandałowego. Naturalnie zabieraliśmy mnóstwo innych egzotycznych towarów, ale koprą i drzewo sandałowe stanowiły dla nas główny przedmiot handlu z wyspami. Koprą — wyraz ten znany kupcom morskim, w uszach szczurów lądowych ma dziwne brzmienie i przywodzi na myśl opowieści o Morzach Południowych. Koprą jest to miąższ orzechów kokosowych, wysuszony na słońcu. Krajowcy wyłuskują je i układają na matach, aby przy gniły. Proces gnicia w upale podzwrotnikowym objawia się najprzód puszczaniem oleju i kwasu. Całkowity proces wysuszenia kopry i nadania jej wartości handlowej trwa około trzech miesięcy. Krajowcy pakują ją wówczas w wielkie bele obłożone 29 trzciną i dostarczają na czółnach oczekującym na kotwicy okrętom. Koprą ma wygląd włóknisty a kolor ciemnobrunatny. Wyborowość gatunku mierzy się stopniem rozkładu. Im bardziej zgniła i robaczywa, tym lepsza. Odór jej jest wprost nie do zniesienia. W stanie zupełnej dojrzałości koprą staje się materiałem wysoce wybuchowym. W czasie wojny używano jej do wielu celów: odpadków na amunicję, olejów do konserwowania żywności; kwasy znajdowały zastosowanie w chirurgii. Koprą przydaje się najwięcej przy produkcji linoleum i niektórych gatunków papieru. Zastanawiam się często, czy ludzie stąpający w swych domach po chodnikach i dywanikach z linoleum zdają sobie sprawę, że surowiec do wyrobu tych rzeczy został sprowadzony z dzikich wysp Pacyfiku. W pierwszych latach mego życia największym naszym rywalem w stosunkach handlowych z wyspami, Australią i Stanami była barkentyna „Mary Winklemund", trójmasztowiec, dowodzony przez kapitana Swansona. Barkentyna z racji rei na fokmaszcie jest naturalnie bardziej chyża niż szkuner, toteż przez wiele lat „Mary Winklemund" stale pozostawiała za sobą „Minnie A. Caine", czy to chodziło o kurs z Hawai do Nowej Zelandii, czy z Samoa do Seattle. Mój ojciec i kapitan Swanson byli rywalami. Każdy wychwalał pod niebiosy swoją łupinę, każdy był dumny ze swoich czynów żeglarskich, ale Swanson zawsze był górą. Wyprzedzał nas czasami tylko o kilka godzin, czasami o kilka dni, a czasami o dwa miesiące. Ojciec zwalał winę na przeciwne wiatry, na braki w ludziach itp. i mawiał, że Swanson bał się zabierać tak wielki ładunek jak my z obawy przed zatonięciem. Ale pomimo tych usprawiedliwień fakt pozostał faktem, że w każdym morskim przedsięwzięciu my, a nie on, wychodziliśmy pobici, podobni w swej przegranej do przeciekającej łodzi ratunkowej w czasie huraganu. Naturalnie dla człowieka o usposobieniu ojca, skłonnego zawsze do walki, pozwolić się pokonać było ciężką rzeczą. Na domiar złego kapitan Swanson, nie zadowalając się samym zwycięstwem, nie omieszkał nigdy dać poznać przeciwnikowi swoich uczuć. Czynił to zawsze w sposób rubaszny, właściwy marynarzom. Doszło do tego, że ojciec byłby chętnie wpakował swój statek na skały podwodne lub sam rzucił się w morze, 30 gdyby tylko był pewny, że w ten spoób da się we znaki znienawidzonemu rywalowi, którego nazywał stale „przeklętą tępogłową morską świnią". Zemścił się w końcu i incydent ten pozostał mi w pamięci, jako że związał się przyczynowo z pierwszym moim usiłowaniem zdobycia bogactwa. Miałam wtedy sześć lat. Staliśmy na kotwicy na Double Bay, w Sydney. Była to szósta zima mojego życia. Swanson zaprosił ojca na obiad na pokład „Mary Winklemund". Ojciec przesłał mu odpowiedź, że gratisową strawę przyjmie nawet na pokładzie „Winklemund". Ucieszyłam się bardzo, rada, jak zwykle, z okazji opuszczenia naszego statku. W chwili gdyśmy odbijali od naszej „Minnie", ojciec zwrócił się do mnie i rzekł: — Swanson chce mi zaimponować swoim żarłem. Jeżeli będziesz jadła w taki sposób, jakby ci smakowało, obiję cię wiosłem. Wdarliśmy się na pokład „Mary Winklemund" za pomocą sztormtrapu wyrzuconego za burtę. Kapitan Swanson witał nas koło bariery nadburcia i oprowadził po swoim okręcie, który był właśnie wymalowany świeżo na biało od dziobu do rufy. Zwrócił przy tym uwagę na szczególne zalety statku, nie zapominając podkreślić braków i niższości naszego. W ojcu wzbierała stopniowo coraz większa wściekłość. Obawiałam się, że wybuchnie i odejdzie nie czekając na obiad. — Na dowód, o ile lepiej i taniej ja się urządzam — zakonkludował kapitan Swanson — proszę spojrzeć na to. Mówiąc to sięgnął ręką do beczki i wydobył z niej kawałek jakiejś substancji, podobnej do brunatnego naparu ślazu. — Widzi kolega? — zapytał chełpliwie. — Mam tego całą baryłkę i używam w obecnej podróży do natłuszczania masztów; oszczędzam sobie w ten sposób smarów. Gdyby kolega naoliwiał patyki na swoim żaglowcu, może leniwe pudło fruwałoby po wodzie trochę prędzej. Ojciec wziął z ręki gospodarza nieznaną mi substancję, powąchał ją i podniósł oczy. Zdziwiłam się widząc, że z jego twarzy znikł nagle wyraz wściekłości. — Czy macie tego więcej? — zapytał z błyskiem w oku. — Nie, więcej nie mam. Kiedyśmy wpłynęli na upalne obszary, zaczęło nam to śmierdzieć tak okropnie, że wyrzuciłem paskudztwo za burtę. 31 — A ileście sobie zostawili? — Tyle, co jest w tej baryłce. Dobre wiaderko — odpowiedział Swanson. — Prosił mnie mój świecarz, żebym mu to dał. Naturalnie dałem. — Ciężka cholera — zauważył ojciec, jak mi się zdawało z przelotnym uśmiechem. — Przemyślna z was bestia, kolego! Swanson nadął się dumnie i poprowadził nas do mesy. Oczom moim przedstawiło się „żarło", obliczone na zaimponowanie rywalowi zarówno obfitością jak i rozmaitością. Pamiętna przestrogi ojca* spojrzałam na ten jadalny przepych okiem możliwie posępnym. Jakim sposobem można było spróbować tych wszystkich wspaniałości i nie okazać zadowolenia? Ojciec musiał wyczuć, co się we mnie dzieje, bo uderzył mnie po ramieniu i zawołał: — Zapomnij, Joasiu, o tym, co ci powiedziałem. Jedz, ile wlezie, i delektuj się każdym kąskiem. Ja będę robił to samo. Zanim jeszcze zdążyliśmy zająć krzesła, miałam już pełne usta. Ochłonąwszy nieco z wrażenia, stwierdziłam, że ojciec je tak dużo jak nigdy i że rozpiera go jakaś dziwna radość. Kiedy skończył, odsunął się z krzesłem, spojrzał na gospodarza i wybuchnął głośnym śmiechem. — Co was ukąsiło? — zapytał z niepokojem Swanson. — Nic, ty barania głowo, ale czy wiesz, co to był za smar, coś go wyrzucił za burtę? — Nie. Znalazłem go na morzu koło Wysp Gilberta. Pływał po wodzie. Zobaczyłem, że ptaki morskie kołują nad tym, więc kazałem spuścić łódź, żeby zobaczyć, co to takiego. Wydawało mi się, że to dobry tłuszcz. Zabrałem sobie na pokład parę baryłek i jak już koledze powiedziałem, zużyłem do smarowania masztów. — Cenne maszty, psiakość — zarechotał ojciec. — Na to smarowanie musiało wam wyjść ambry za sto tysięcy dolarów. Swanson zatchnął się i zbladł. Oczy wyszły mu nieomal z głowy. — Co? Jak? Ambry? — powtórzył z trudem. — A jakże, ambry, ambry! — wrzasnął ojciec. — Cena trzydzieści dwa dolary za uncję. I kolega wyrzucił tego w morze całą beczkę — całą fortunę utopił w morzu. Psiakrew, głupi łeb! Cha! cha! cha! 32 I usunąwszy się z powrotem na krzesło, zaniósł się grzmiącym śmiechem. Twarz Swansona przybrała sine tony. — Masz się za mądrzejszego ode mnie, co? — krzyknął z gniewem. — Nie zapominaj tylko, że tam było dwa razy tyle tego pachnidła, co wziąłem. Wiem, gdzie to jest, i popłynę szukać. — Powodzenia — śmiał się ojciec — masz prawo szukać, tylko czy znajdziesz? — Znajdę! — rzucił z groźnym uporem tępogłowy kapitan i takeśmy się rozstali. W łodzi, w powrotnej drodze do naszego okrętu, zapytałam ojca, co to jest ambra? — Wymioty wieloryba — objaśnił. Nie rozumiejąc, co by mogło być zabawnego w tym, że Swanson wyrzucił wymioty wieloryba, pytałam dalej: — Do czego one są? — Joasiu, ambra kosztuje trzydzieści dwa dolary uncja. Zmarnował tego towaru przez głupotę za jakieś sześćdziesiąt tysięcy dolarów. — Dobrze, ale na co komu wymioty wieloryba? — Dlaczego za to płacą? — Wyrabiają z tego cenne pachnidła. Dałby Bóg, żebym ja znalazł taki skarb! — Mógłby tatuś spróbować poszukać tego, co kapitan Swanson wyrzucił. — To by się na nic nie przydało. Tylko taki głupiec jak on mógł nie wiedzieć, że ptaki morskie jedzą ambrę. Z tego co tam było, nie pozostało już z pewnością ani śladu. Mam tylko nadzieję, że będzie szukał zmarnowanego skarbu. Przynajmniej mielibyśmy od niego spokój na jakie sześć miesięcy. I tak się stało. Kapitan Swanson zmarnował sześć miesięcy na szukanie ambry, naturalnie bez rezultatu. Ale ojciec opowiedział o tym zdarzeniu we wszystkich portach i niefortunnemu ignorantowi dostało się za swoje. Gdziekolwiek się ukazał, witano go żartami i drwinami. Ja nie myślałam odtąd o niczym inym, tylko o ambrze. Jeżeli Swanson mógł ją znaleźć, to może i nam by się udało? Chyba jest na to jaki sposób? Ale w miarę jak się zastanawiałam, ogarniało mnie coraz 33 większe zniechęcenie. Jak tu znaleźć kilka baryłek ambry w całym oceanie? Szanse więcej niż znikome! Nagle zaświtała mi świetna myśl! Ależ prosta rzecz, naturalnie! Dziwiłam się tylko, dlaczego coś podobnego nie przyszło do głowy ani ojcu, ani Stitchesowi, ani w ogóle żadnemu kapitanowi. Wystarczyło przecież postarać się, aby wieloryby, kryjące się w oceanie, zachorowały na żołądki i zwymiotowały. Mielibyśmy wtedy ambry pod dostatkiem, tyle, że starczyłoby na naładowanie całego okrętu. Taki ładunek, jak sobie wyobrażałam, byłby wart miliony, ojciec nie potrzebowałby się więcej troszczyć o złe sezony handlowe i opłaty w portach. Wypłynęliśmy właśnie na morze, kierując się ku wyspom Union Group, położonym pod 28 stopniem szerokości południowej i 167 długości zachodniej. Powinny tam były być wieloryby. Postanowiłam zatruć wodę w oceanie i przyprawić je wszystkie o chorobę. Nie posiadając żadnej trucizny, sporządziłam ją na własną rękę: wyprosiłam u kucharza pustą beczułkę od sztokfiszów i nalałam do niej zimnej zupy grochowej. Nie znosiłam tej zupy i dlatego uważałam ją za truciznę. Następnie wylałam do beczułki zawartość spluwaczki, mieszczącej się obok koła i pełnej soku tytoniowego, do tego dodałam smoły, naplułam, wrzuciłam kilka zdechłych szczurów i garść karaluchów. (Złapałam je i utarłam na maść). Pewna, że spreparowałam truciznę, zdolną zrujnować żołądki wszystkim wielorybom, czekałam na zapadnięcie nocy. Około dziesiątej wieczorem wrzuciłam tę całą przyprawę w morze przez nadburcie od podwietrznej i uzbroiwszy się w cierpliwość czekałam na skutek. Upływały godziny. Natężałam wzrok, starając się przeniknąć ciemności i dostrzec na wodzie wysepki ambry. O czwartej wróciłam do siebie i spędziłam resztę nocy u iluminatora, w nadziei że lada chwila zobaczę chorego wieloryba. Naturalnie nadzieje moje spełzły na niczym. Plan zatrucia całego oceanu spalił na panewce. Na domiar niepowodzenia kucharz dowiedział się, że zmarnowałam cały garnek dobrej zupy grochowej, i dostałam lanie. Miałam tylko tę pociechę, że później, ilekroć spotkałam piękną, uperfumowaną damę, rozmyślałam z zadowoleniem, co by też powiedziała, gdybym jej zakomunikowała, że pachnie wymiotami wieloryba. Dopóki byłam maleńkim dzieckiem, marynarze bawili się 34 mną niby zabawką, unosili się nade mną i zachwycali mymi figlami. Kiedy jednak z upływającymi latami zaczęłam się stawać psotna, ich uprzejme nastroje uległy pewnej zmianie. Panuje powszechnie przekonanie, że jeżeli kapitan ma ze sobą na pokładzie piękną córkę, załoga rywalizuje krwawo o jej względy — i że jej obecność wśród nieokiełznanych wilków morskich podnosi ich moralnie i uszlachetnia. Może tak jest w powieściach. W życiu realnym wypadki rozwijają się po linii daleko praktyczniejszej. Ani razu w czasie mego pobytu na morzu żaden marynarz nie porwał się do aktu przemocy, aby zjednać sobie moje względy. Za to ich czyny przemocy były skierowane często właśnie przeciwko mnie. W trakcie następnej podróży, kiedy ojciec wyrównał porachunki z kapitanem Swansonem, byłam po raz pierwszy świadkiem buntu na okręcie i zrozumiałam, co to znaczy mieć załogę przeciwko sobie. Bezpośrednią przyczyną tego groźnego zdarzenia był fakt, że dostaliśmy się w rejon ciszy i że zabrakło wody. Nasz statek woził zapas słodkiej wody w zbiorniku pod kubrykiem i w dwóch żelaznych zbiornikach, umocowanych na rufie za bezanmasztem. Ogólna ilość tego zapasu wynosiła około pięciu tysięcy galonów wody, obliczonej na szesnastu ludzi i czas od osiemdziesięciu do stu dwudziestu dni. Cenna to była rzecz ta słodka woda i kucharz, którego obowiązkiem było wydzielać trzy kubki dziennie na głowę, strzegł jej zazdrośnie niczym skarbu. W rejonach podzwrotnikowych woda ta stawała się tak gorąca i stęchła, że lęgły się w niej robaki. Stare prawo morskie opiewa, że każdy statek udający się na dalekie wody powinien zabierać ze sobą pewną ilość soku cytrynowego, jako środka zapobiegawczego przeciwko szkorbutowi. Kropla soku cytrynowego w kubku wody zabija bakterie i robaki i oczyszcza cenny płyn od żywej przyprawy. Do dzisiejszego dnia stare żaglowce angielskie nazywają „cytrosokami", która to nazwa ma swoje źródło w owym starym zwyczaju. Byliśmy już w drodze osiemdziesiąt trzy dni, płynąc z Muke-lteo do Brisbane w Australii z ładunkiem drzewa pojemności miliona stóp sześciennych. Zapas wody wyczerpał się prawie zupełnie, a to, co pozostało, roiło się od robactwa. Przyszedł kucharz i zameldował ojcu, że z tej wody będzie zaraza. Odór jej był straszliwy. Nawet szczury śmiało krążyły po pokładach 35 w poszukiwaniu czegoś świeższego. Znajdowaliśmy się w odległości jedenastu stopni na południe od równika, ogarnięci martwą ciszą. Okręt chybotał się na szklanym morzu, zdając się zsychać i pękać od gorąca. Nigdzie nie było cienia. Żagle wisiały obwisłe i bezużyteczne, podobne do nie ukrochmalonej bielizny. Pluskwy i karaluchy mnożyły się milionami. — Wszyscy na pokład! — rozkazał ojciec. Oficer powtórzył rozkaz ludziom, którzy spali na dole, i w ciągu paru minut cała załoga znalazła się na pokładzie. — Zabrakło wody, chłopcy, ale jest nadzieja, że będzie deszcz. Barometr idzie na zmianę, spodziewam się szkwału. Przygotujcie beczułki, żeby nałapać deszczówki, bo inaczej nie będzie czego pić. Zrobił się wielki ruch. Wszyscy rozbiegli się szukając beczek i pozbierawszy wszystkie naczynia, jakie się dało, począwszy od baryłek od solonej wieprzowiny a skończywszy na pustych puszkach od pomidorów, ustawili je pod bomami i ściekami. Kucharz i jeden z załogi umieścili beczki pod rurą ściekową na głównym pokładzie tuż pod nadbudówką rufową, aby łapać wodę spływającą po rufie. Nikt nie myślał o śnie. Siedzieli skuleni przy ściekach, spoglądając z upragnieniem na zwodnicze chmury, które przepływały i znikały za horyzontem, nie uroniwszy nic ze swego ożywczego ładunku. Przyszła noc, a deszczu jak nie było, tak nie było. O zachodzie słońca po prawej burcie o ćwierć rumbu od dzioba, ukazał się koniec tęczy, zanurzonej w morzu i olśniewającej nadzwyczaj żywymi barwami, które rozpłynęły się w burzę deszczową w odległości mili. Ludzie puścili się z pośpiechem do żagli, chcąc zdążyć złapać trochę deszczu, lecz w ostatniej chwili słaby podmuch wiatru skonał i żagle zwisły z powrotem wiotkie i bezsilne. Tego wieczora mieliśmy na obiad lepką potrawę z solonego, suszonego sztokfisza. Zapach tego specjału był tak okropny, że aby móc go zjeść, trzeba było trzymać się za nos, nie mówiąc już o obfitej przyprawie z musztardy. — Ależ śmierdzi, psiakrew! — zauważył oficer i zabrał się do wydłubywania z zębów szczątków ryby za pomocą widelca. Byłam już taka duża, iż zauważyłam, że wyraz twarzy ojca wróży coś niedobrego. 36 — Tak? Na przyszłość, jeżeli pan będzie niezadowolony z menu, to proszę do mnie napisać. Załatwimy to formalnie. Jednakże uwaga oficera popsuła mu apetyt. Wskazał półmisek ze śmierdzącą rybą i rzekł do chłopca: — Wyrzuć to za burtę! Ja miałam na obiad gotowaną soczewicę, która spotęgowała jeszcze moje pragnienie. Ten sam skutek wywołała u załogi solona ryba. Na morzu niewiele trzeba, aby wybuchł bunt. Spragnieni, zmordowani upałem i zniechęceni brakiem wiatru i złą żywnością ludzie są tak niebezpieczni w zetknięciu jak dynamit. Nasi majtkowie zaczęli kłócić się między sobą ze szczególną zajadłością. Ojciec, przewidując, że będzie bieda, posłał mnie zaraz po obiedzie do koi. — Ani się waż wychodzić, jeżeli usłyszysz jakie hałasy na pokładzie — rzekł ostrzegawczo i poszedł w kierunku rufy rozejrzeć się, czy stan nieba nie wróży bliskiej burzy. Trudno było przewidzieć, co się mogło stać, jeżeliby jeszcze jeden dzień minął bez wody. Niebo było czerwone i stare przysłowie „czerwone niebo o wieczorze — radość dla żeglarza" — nie dawało żadnej rękojmi, że poranek przyniesie deszcz. Ojciec usłyszał szemranie majtków, którzy jakimś sposobem jemu przypisywali winę za tragiczną sytuację. Stary Stitches, oddany duszą i ciałem swemu zwierzchnikowi, przyszedł również na rufę i stanąwszy obok, zakurzył od niechcenia fajkę. Pomimo że udawał spokój, widać było, że jest wzburzony. Wiedział, na co się zanosi, i chciał dać ojcu do zrozumienia, że jest po jego stronie. Czułam, że dzieje się coś niezrozumiałego, a tego rodzaju uczucie pobudzało mnie zawsze do czynu. Ukrywacie coś przede mną? Dobrze, i tak się dowiem. Wymknęłam się z powrotem na pokład, tak aby nie zauważył mnie ojciec. Nikt nie spał, wszyscy byli na nogach. Do moich uważnych uszu dochodziły pomruki i przekleństwa. Upływały godziny. W czasie martwej wachty, trwającej od północy do czwartej, nastąpiło przesilenie i wybuch. Larsen, jeden z najlepszych marynarzy, poprowadził resztę załogi na rufę, niby sforę warczących psów. — Cóż chcecie? — ryknął ojciec. — WODY! 37 — Skąd ja jej wam, u diabła, wezmę? — zapytał mierząc bacznym okiem zamykający się naokoło żywy pierścień. — WODY! — krzyknął chór. Stitches schował fajkę i przysunął się do ojca. — Barometr spada, przed świtaniem powinniśmy mieć burzę — objaśnił kapitan. — Hę? My chcemy wody teraz, słyszy kapitan, a jeżeli nie, to i kapitan, i ta przeklęta skorupa pójdziecie pod wodę na dno piekła! Z tymi słowy dwaj marynarze rzucili się na ojca, rażąc go straszliwymi ciosami ludzi obłąkanych z pragnienia. Ojciec bronił się pięściami niby żelaznymi młotami. Stitches walił na oślep naglem. Pokład zafarbował się krwią. Słyszałam głuche trzeszczenie łamiących się kości. Systematycznie, powoli, dwaj ludzie wyparli zgraję nacierającą na pokład. Uciekłam jak mysz do mej koi i schowałam się pod słomianym materacem. Stitches zszedł na dół. Usłyszałam, że bierze broń ze stojaka mieszczącego się blisko mojej koi. — W taką noc trzeba się mieć na baczności — rzekł i powrócił na pokład z dwiema strzelbami. Przez resztę nocy ojciec i on trzymali w szachu całą zbuntowaną załogę. Ranek zaświtał wcześnie, gdyż słońce wschodziło o piątej trzydzieści. Byłam na pokładzie skoro świt. Dręczyło mnie pragnienie, a niepokój nie pozwalał usiedzieć na miejscu. O szóstej ukazała się na horyzoncie czarna chmura, podobna do olbrzymiej plamy atramentu. Lekki wiaterek napędził ją w naszą stronę. Nie minęło dziesięciu minut, a pokłady spłynęły obfitym deszczem. Majtkowie chwytali spalonymi wargami ożywcze strugi, przepychając się o wygodniejsze miejsca. Zachowywali się jak oszalałe, dzikie zwierzęta, które nagle wypuszczono z klatek na podrzucone surowe mięso. Stałam na rufie pod bezanbomem, ociekając wodą. Jakaż ta woda była rozkoszna, jaka chłodna, jaka ożywcza! Nie mogąc się nią dostatecznie nasycić, zrzuciłam kombinezon i stanęłam nago jak amorek. Byłam tak przejęta wspaniałą kąpielą w słodkiej wodzie, że zapomniałam zupełnie o ludziach znajdujących się na głównym pokładzie i chwytających wodę spływającą z nadbudówki rufowej. Postanowiłam sprawić sobie prawdziwą kąpiel z mydłem. Naga i nieświadoma gróźb majtków, którym się nie podo- 38 bało, że im wchodzę w drogę, pobiegłam do kambuza i poprosiłam kucharza o mydło. Fabrykował on to mydło z odpadków tłuszczu wieprzowego i ługu i trzymał w bańce od nafty pod swoją koją. Porwałam mu pełną garstkę i pobiegłam na swoje miejsce pod bezanbom, smarując się po drodze od stóp do głów. W zetknięciu z wodą zamieniłam się w bałwan lepkiej piany, którą deszcz zmył i poniósł prosto w beczułki czekającej załogi. Mydliny, ma się rozumieć, zepsuły im wodę. Dwaj z nich wpadli na nadbudówkę i mieli mnie już udusić, kiedy zainterweniował ojciec. Szybki jak błyskawica, porwał moje oślizgłe ciało i schował za siebie, jednocześnie każąc ludziom zejść na pokład. Następnie zwrócił się do mnie: — Cóż ci przyszło do głowy, do stu piorunów? — ryknął blady z wściekłości. — Tak mi było przyjemnie, psiakrew, na deszczu — odpowiedziałam. Komizm tych słów nie podziałał bynajmniej na jego zmysł humoru. Widziałam, że zanosi się na porządne lanie. Moja obnażona osoba przedstawiała dobry cel dla ojcowskiej linki. — Nauczę ja cię psuć wodę — rzekł i odszedł. Po chwili wrócił niosąc garść mydła. — Otwórz usta! Chciałaś się umyć do czysta. Spróbuj no tego przysmaku. I wyszorował mi jamę ustną gryzącym mydłem. Od tego czasu odechciało mi się higieny. Rozdział V Pachnące nogi kucharza i włochate piersi marynarzy, co z tego wyszło Rosłam silna i zdrowa, pożerana trzema bardzo prostymi ambicjami: nauczyć się zwijać i refować żagle, i sterować; pluć na taką odległość jak Szwedzi; jeść jak najwięcej i jak najczęściej. Na statkach żaglowych żywność bywa wydzielana ludziom w ściśle określonych porcjach. Nigdy nie można przewidzieć, jak długo potrwa podróż, gdyż wiatry wieją kapryśnie, jak chcą. Nie mieliśmy w magazynach żadnych wyszukanych produktów. Zabierało się tylko to, co było absolutnie niezbędne: soczewicę, ryż, soloną wieprzowinę w konserwach, suszonego sztokfisza, mleko w proszku, suszone śliwki i morele na deser w święta i niedziele, wreszcie sok cytrynowy. Zapasy mieściły się w tylnej części ładowni pod dobrym zamknięciem. Jedynie ojciec i kucharz Japończyk mieli klucze do tego przybytku „żarcia" i strzegli ich jak oka w głowie. Zamknięty na klucz magazyn rzucał na moje życie smugę cienia. Zawsze byłam głodna! Nigdy nie miałam dosyć. Śniadanie składało się zazwyczaj z wielkiej misy owsianki, suchego chleba i kawy. Kiedy chłopiec okrętowy dał znak dzwonkiem, że gotowe, robił się taki ruch, jakby co najmniej 40 zadzwoniono na pożar i wszyscy rzucali się biegiem do mesy. Kto pierwszy dopadł do stołu, ten porywał miskę i ładował na swój talerz możliwie wielką porcję. Wprędce nauczyłam się wyprzedzać wszystkich. Nauczyłam się również dawać sobie samodzielnie radę we wszystkich biedach. Raz na tydzień, w czwartek, raczono nas plum puddingiem. Na morzu była to okazja nie lada. Kucharz przygotowywał lepką klajstrowatą babraninę z płynnego sadła i mąki z dodatkiem niewielkiej ilości rodzynków. Nazywało się to plum puddingiem, chociaż nigdy nie zdarzyło mi się znaleźć w nim ani jednego rodzynka. Podział czasu na tygodnie miał dla mnie znaczenie ze względu na ulubiony plum pudding. Zamiast mówić ,,na przyszły tydzień", używałam określenia: ,,za jeden, dwa puddingi". Często solona konina, jak nazywaliśmy marynowaną wołowinę, śmierdziała tak okropnie, że nie mogłam jej jeść. To samo było z majtkami, którzy, chcąc się zmusić do przełknięcia obrzydliwej strawy, przyprawiali ją suto musztardą i zatykali nosy przy łykaniu. Czasami dla urozmaicenia menu zwykły chleb zamieniał się w rodzynkowy, z tą różnicą, że rolę rodzynków odgrywały karaluchy, które dostały się przypadkiem do niecki w czasie zagniatania ciasta. Tego rodzaju świeże, nie konserwowane dodatki nigdy nie odbierały nam apetytu. Pewnego dnia, przy drugim śniadaniu, ojciec doznał silniejszego wstrząśnienia niż zwykle. Zagłębił zęby w skórę chleba i twarz jego stała się sina z gniewu. — Pomywak!! — wrzasnął na chłopca (za każdą podróżą mieliśmy innego chłopca). — Cóż to za chleb, do ciężkiej cholery? Cuchnie perfumami jak dziewka z tawerny. — Nie wiem, proszę pana kapitana. — Kucharz upiekł świeży chleb dziś rano — objaśnił Pomywak. Między chłopcem okrętowym i kucharzem istniał stale stan wojenny. Pomywak najwidoczniej ucieszył się, że wróg dostanie za swoje. Spróbowałam chleba, który pachniał perfumami, a raczej pewnym gatunkiem rumu, jaki stale zalatywał od kucharza Japończyka. Nie mogłam jednak zrozumieć, jakim sposobem zapach ten dostał się do chleba. Ojciec zerwał się od stołu i podążył do kambuza, a ja za nim. — Yamasita! Wyłaź ze swojej psiej budy! 41 Kucharz, drżąc ze strachu, podniósł do góry skośne oczy. Siedział właśnie na skraju swej koi i coś tam dłubał. — Słucham, panie kapitanie? — rzucił pytającym tonem nie przestając myć nóg. — Pokaż mi nieckę, w której zaczyniałeś dzisiaj ciasto na chleb! Yamasita spojrzał na ojca niewinnym wzrokiem dziecka i odpowiedział: — W tej, panie. W tej, w której teraz myję nogi. Ojciec wydał pomruk wściekłości i porwał go za kark; niewiele brakowało, żeby z nieboraka wytrząsł życie. Na ten widok wzięłam nogi za pas, gdyż kucharz był moim przyjacielem. Korzystałam z każdej okazji, aby zajrzeć do kambuza, gdzie siadywałam na kolanach kucharza, przysłuchując się opowieściom o Japonii. Lubiłam delektować się właściwym mu zapachem rumu. Wszyscy majtkowie cuchnęli tytoniem i linami. Oceniałam często ludzi podług woni. Pewnego dnia przyszła na pokład żona konsula amerykańskiego, pachnąca jakimś wspaniałym pudrem. Pociągnąwszy silnie nosem, rzekłam do niej: — Pani nie czuć tak jak mężczyzn, prawda? Powiedziałam to w formie komplementu, lecz dama uznała za stosowne obrazić się i opuściła statek w wielkim pośpiechu, mrucząc coś o nieokrzesanych osobach, wychowanych na okręcie. Na morzu nie ma nigdy dwóch dni zupełnie jednakowych. Nawet w okresach monotonnych pasatów, kiedy koło można było przywiązać i statek sam trzymał się kursu, zachodziły jakieś urozmaicenia. W jeden z takich dni podbił me serce dzielny marynarz, John McLean. Był to olbrzymi, niezdarny wilk morski, u którego muskuły miały zdecydowaną przewagę nad mózgiem, a tak ponury, że wzbudzał postrach całej załogi. Do mnie odnosił się zawsze po swojemu, przyjacielsko, gdyż siadywałam całymi godzinami u jego stóp, pełna uwielbienia i zachwytu. Nade wszystko hipnotyzował mnie widok włochatej piersi z wytatuowanym na niej okrętem, płynącym pod pełnymi żaglami. W przystępie dobrego humoru olbrzym rozpinał koszulę i poruszał mięśniami, a mnie się zdawało, że okręt zmaga się z burzą. Falowanie potężnej piersi nadawało mu kolejno pozory to biegu pod pełnymi żaglami, to martwoty na bezpiecznym morzu. 42 — Ach, McLean — wykrzyknęłam pewnego razu — czy myślisz, że i ja bym mogła mieć taki okręt na piersiach? Przesunął językiem tytoń na drugą stronę paszczęki, popatrzył na mnie pogardliwie i odpowiedział: — Nie, chyba że ci wyrosną włosy tak jak mnie. To mnie dobiło, gdyż moja dziecinna pierś była gładka jak jedwab. Ale nie ustąpiłam. Poszłam do ojca i zapytałam go, od czego ludziom rosną włosy na piersiach. Skorzystał w lot z okazji i odpowiedział: — Chcesz mieć włosy na piersiach, Joasiu? Dobrze. Zaręczam ci, że jeżeli będziesz jadła zupę grochową, to ci wyrosną. Nie znosiłam tej zupy, ale dla upodobnienia się do McLeana gotowa byłam zrobić wszystko. Jadłam tedy grochówkę cierpliwie całe tygodnie, w nadziei że pewnego pięknego poranku obudzę się włochata jak niedźwiedź. Przybyliśmy do Adelaide w Australii Południowej, a włosów jak nie było, tak nie było. Zmartwiona, że prawdopodobnie nigdy się ich nie doczekam, udałam się do McLeana, zajętego w luku wyładowywaniem kopry. — Słuchaj, McLean — rzekłam tonem zwierzenia —już od dziesięciu tygodni patrzę co rano, czy mi zaczynają rosnąć włosy, ale nie, nawet puszek się nie pokazał. Powiedz mi, co mam zrobić? Pokazał w uśmiechu wilcze zęby (rzadko się uśmiechał) i rzekł: — Szyper, czy stary jest, czy go nie ma? — Nie ma. Poszedł z samego rana do konsulatu amerykańskiego. Mc Lean nie przestawał się uśmiechać. — Dobra, szyperku. Mamy przed sobą sporo czasu. Zabiorę cię z sobą i każę wytatuować. — Naprawdę, McLean? Nie bujasz? — Nie, nie. Znam tu jednego majstra od malowania na żywej skórze, najlepszego z tej strony Tokio. Mieszka o ćwierć mili od portu za składem ryb i sklepem ze świecami. Szalałam z uciechy. A więc zostanę prawdziwym marynarzem, takim jak wszyscy! McLean ofiarował się oddać mi tę przysługę, bo mnie po swojemu lubił. Z jego punktu widzenia był to gest wielkiej wspaniałomyślności, jako że za upiększenie mnie miał zapłacić z własnej kieszeni. Nie przyszło mu nawet do głowy, że dziewcząt się nie tatuuje. 43 W południe, jak było umówione, czekałam na niego przy trapie. Miałam na głowie swoją amerykańską czapkę (niegdyś własność oficera), na której moje nadworne szwaczki wyhaftowały kunsztowne ozdoby w postaci kotwic, okrętów i ryb. McLean dotrzymał słowa. Stawił się na oznaczoną chwilę i wziąwszy mnie za rękę, wyprowadził na bulwar. Z radości ledwie dotykałam stopami ziemi. Debatowaliśmy, co każemy wytatuować. Oznajmiłam, że chciałabym mieć na ramieniu nagą damę, wytatuowaną na czerwono, na piersiach okręt, a na pięcie amerykańską flagę, żeby móc wysadzać stopę z ilumina-tora i poruszać nią niby powiewającą chorągiewką. Wszystko to były świetne pomysły. Na bulwarze natknęłam się na ojca, który rozmawiał z dozorcą robotników portowych. Byłam tak uradowana, że nierozważnie krzyknęłam na całe gardło: — Hallo, ojciec! Idę do tatuowania jak prawdziwy marynarz! Zrobił gwałtowny zwrot w tył. — Co? — Mówię, że każę sobie wytatuować koło łokcia nagą damę. Jak tylko poruszę ramieniem, będzie tańczyć taniec brzucha. Na twarzy ojca ukazał się wyraz po prostu morderczy. Odwróciłam się i zobaczyłam, że McLean wieje z powrotem na okręt. Pobiegłam za nim co sił w nogach, gdyż ojciec pochwycił mnie jedną ręką za spodenki a drugą za kołnierz i cisnął niejako za nim niby piłką. — Nie mogę odejść na pięć minut, żebyś czego nie zmalowała. Czekaj, dam ci teraz nauczkę za wszystkie czasy. Zabrał mnie na rufę i na oczach całej załogi przywiązał do koła. Pomimo że serce pękało mi z bólu, nie uroniłam ani jednej łzy. Stałam i klęłam jak wściekła. Mój słownik przekleństw już był tak bogaty, że mogłam kląć bez przerwy dwie minuty, nie powtarzając ani jednego słowa. Na domiar upokorzenia (bo czyż nie uwiązano mnie jak niesfornego psiaka) zjawił się oficer i usłyszał, jak klnę. Kiedy podszedł blisko i spojrzał na mnie, zaczęłam swoją litanię od początku. Byłabym go wtedy zamordowała za to, że się śmiał. Słuchał przez chwilę, po czym podrapał się po głowie i rzekł: — Psiakrew, martwisz się, że nie masz włosów na piersiach, a klniesz tak, jakbyś je miała. 44 O, niebiańska muzyko tych słów! Zaciągnęłam dżamper na piersiach, żeby nie zobaczył, że nie mam włosów, ale sam fakt, że mnie o to posądził, napełnił moje zrozpaczone serce wielką otuchą. Ostatecznie prawie wszystko jedno, czy mam czy nie, jeżeli on myśli, że mam. Dzięki Bogu, dzień nie poszedł tak zupełnie na marne! Rozdział VI Zdechła ryba i pocałunek kanciastego łba Miałam siedem lat, kiedy po raz pierwszy doznałam uczucia prawdziwego strachu. To, co się wtedy stało i co potem nastąpiło, wpłynęło w wyższym stopniu na ukształtowanie się mego charakteru i bieg życia niż cokolwiek innego. Dowiedziałam się bowiem ważnej rzeczy, że jeżeli będę się trzymać kodeksu morskiego, nie dawać się przeciwnościom i zwalczać je na własną rękę, to zawsze będę górą. Bezpośrednią przyczyną całej awantury był Stitches, który zaczął mnie uczyć łowić ryby. Naturalnie był na tyle rozsądny, że nie pozwolił mi porywać się na ryby głębinowe, które są nieraz tak ciężkie i silne, że wciągają człowieka za sobą i o żadnym ratunku nie może być mowy. — Zaczniemy od małych, szyperku — rzekł uczepiając do wędki dużego karalucha. — Jeżeli poczujesz, że linka się wyprężyła, ciągnij powoli do siebie. Łowiłam ryby przez całe tygodnie, ale bestie uwzięły się na mnie i nie złapałam ani jednej. Ponieważ nie wiodło mi się na otwartym morzu, spróbowałam szczęścia w porcie w Sydney. Ojciec był na lądzie, zajęty załatwianiem formalności portowych, załoga zaś robiła porządki na okręcie, czyszcząc, szorując, malując i zakładając nowe żagle. Poczułam, że linka wędki wyprężyła się. Coś się wreszcie złapało. Zaczęłam ciągnąć ze wszystkich swoich dziecinnych sił. 46 Na haczyku wisiała płaska ryba długości około sześciu cali, dziwna, z wielkimi, wysadzonymi na wierzch oczami. Wiła się i skręcała, ale ujęłam ją mocno w rękę i zaczęłam wydawać głośne okrzyki triumfu. Ale Svenson, żeglarz norweski, który właśnie szorował piaskiem rufę, przyszedł przypatrzyć się mojej zdobyczy. — Jaka wielka, jaka olbrzymia, prawda? — pytałam z dumą, rozradowana i szczęśliwa. Svenson wziął rybę w ogromną łapę i wydał mrukliwy odgłos przeczenia. — To samiec, psiakrew! Niejadalny — rzekł i rozgniótłszy rybę obcasem, roześmiał się ubawiony widokiem moich łez. Zawsze sama dawałam sobie radę we wszystkich biedach. I tym razem zniewaga obudziła we mnie wojowniczego ducha. — To moja ryba, psiakrew, ty łajdaku — wrzasnęłam gniewnie i wydarłszy mu mój błyszczący skarb wetknęłam go w zanadrze. — Zabiję cię za to, coś mi zrobił — dodałam kopiąc go w łydki tak silnie, jak tylko mogłam. Ale kopać w łydki potężnego Skandynawczyka nie jest praktyką godną polecenia. W rezultacie nadwerężyłam sobie palce u nóg. Im wścieklej kopałam, tym bardziej mnie bolały i tym głośniej śmiał się Svenson. Zazwyczaj chodził zły i skwaszony, lecz tym razem moja bezsilna pasja obudziła w nim iskrę humoru. — Masz temperamencik nie lada, ty wściekła żabo — roześmiał mi się w oczy. — Zabiłeś moją rybę. Teraz ja ciebie zabiję, czy słyszysz? Tylko poczekaj. — No, spokojnie, spokojnie! Jeżeli będziesz grzeczna, dam ci wielkie pudełko karmelków. Byłam tak młoda, że tego rodzaju perspektywa zdolna była ukoić we mnie największy żal. Ojciec nigdy nie dawał mi karmelków, tylko marynarze obdarzali mnie nimi ukradkiem, ale bardzo rzadko, wskutek czego niebo przedstawiało mi się jako fabryka słodyczy, gdzie można jeść, ile wlezie. Otarłam łzy ręką oślizgłą od ryby i zmusiłam się do uśmiechu. — Z pewnością nie masz karmelków — rzekłam tonem wyzwania. — Mam. Jeżeli nie pójdziesz z językiem do starego ani do Stitchesa, dostaniesz całe pudełko. 47 Przyrzekłam, że go nie zdradzę, i poszedł po karmelki. Czekając na jego powrót zwinęłam linkę od wędki w porządny przepisowy zwój. Niebawem ukazał się z powrotem, niosąc coś w ręce schowanej za plecami. — Gdzie masz? — zapytałam trochę podejrzliwie, obawiając się, że chce mnie oszukać. — Chodź na dół do kajuty. Jeszcze cię kto zobaczy i doniesie. — Majtkom nie wolno wchodzić na oficerskie kwatery — zaprotestowałam. Svenson warknął coś niezrozumiałego jednym kątem ust i potrząsnął mnie za ramiona. — Chcesz mieć te karmelki czy nie. — Chcę. — W takim razie cicho bądź i chodź ze mną na dół. Poszłam za nim do schowka z mapami. Pudełko pozostało w ukryciu. — Gdzie je masz? Pokazał mi pięciofuntowe pudełko, opakowane w błyszczący papier i owiązane różową wstążką. Wyciągnęłam ręce. Porwał je z powrotem i podniósł do góry tak, żebym nie mogła sięgnąć. — Powoli! Pocałuj mnie, to ci dam. — Powiedziałeś, że mi je dasz za to, że zabiłeś moją rybę. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mu się jeszcze zachciało pocałunku. — Pocałuj mnie, bo inaczej nie dostaniesz — nalegał. Spojrzałam na jego usta, ufarbowane sokiem tytoniu, i na żółte pniaki zębów ukazujących się zza warg, ilekroć się odezwał. Wydał mi się obrzydliwy, ale wchodziło w grę pięciofuntowe pudełko karmelków, a ja nigdy w życiu nie miałam na własność nawet funta. Pomyślałam, że za taką cenę warto pocałować nawet Svensona, i złożyłam usta do pocałunku. Tak całowałam ojca, kociaki i ptaki morskie. — Masz buziaka — rzekłam. Zbliżył swoją twarz do mojej. Do dziś pamiętam jego gorący oddech. Usta miał wykrzywione, oczy zwężone. Później we wszystkich złych snach, jakie mnie nawiedzały, widywałam żółte zęby Svensona i jego zwężone oczy... Zapomniałam o karmelkach i rzuciłam się do ucieczki. 48 Wydał gardłowy odgłos, podobny do warknięcia, i porwał mnie w ramiona. Twarz jego znalazła się tuż przy mojej. Otworzył mi przemocą usta i zaczął całować w jakiś okropny sposób. Jedno jego zwierzęce, włochate ramię o mało mi nie zgruchotało żeber, olbrzymie łapy trzymały mnie w ruchomych kleszczach. Szamotałam się i kopałam jak szalona. Z twarzą przywartą do jego twarzy nie mogłam wydać najsłabszego odgłosu. W pewnej chwili udało mi się wsadzić mu palce do oczu. Spróbowałam pchnąć je głębiej. Nagle puścił mnie, tak że upadłam na podłogę, a sam wybiegł ze schowka i popędził na pokład. Zerwałam się i uciekłam do swojej kajuty niby spłoszony szczur. Zatrzasnąwszy drzwi rzuciłam się na koję. Aby nie krzyczeć, biłam rękami o ściankę i wgryzłam się zębami w słomianą poduszkę. Nie wiem, ile czasu upłynęło, kiedy poczułam na sobie ręce ojca. — Na miłość Chrystusa, co ci się stało, Joasiu? — pytał starając się ukoić moje stłumione łkanie. — Wynoś się stąd, nienawidzę cię. Wynoś się stąd! Wynoś się stąd! — wrzasnęłam przeraźliwym głosem. Nie pozwoliłam się dotknąć. Chciałam po prostu ukryć się gdzieś w ciemnościach, aby ujść przed wrażeniem pocałunku Svensona. Nagle przypomniałam sobie rybę schowaną w zanadrzu. Wydobyłam ją i pokazałam ojcu. — Więc tak beczysz nad zdechłą rybą? — zapytał. Moja dziecinna czułostkowość sprawiła mu przykrość. Nie miałam czasu odpowiedzieć mu, gdyż opuścił pośpiesznie kajutę. Położyłam się z powrotem na koję, obejmując rękami zdechłą rybę i dygocząc ze strachu. Ojciec zjawił się po chwili z dużą puszką gorzkiej soli. — Dosyć tych lamentów! Co ci się stało? Chora jesteś? — Nie, ojcze, tylko — tylko... Nie dokończyłam. Wiedziałam, co to znaczy skarżyć. Marynarze nigdy nie skarżą jeden na drugiego. Jeżeli im ktoś wejdzie w drogę, rozprawiają się z nim sami. Czułam, że jeżeli powiem ojcu o Svensonie, przestanę być prawdziwym marynarzem, a wszak ojciec sam wpoił we mnie zasady honoru ludzi morza. — Odpowiadaj. Chora jesteś czy kaprysisz? 49 — Chora jestem — pisnęłam słabym głosem. Wiedziałam, co nastąpi. Ojciec zaaplikował mi ogromną dozę soli i kazał się położyć. — Nie dostaniesz dziś kolacji. Pewnie najadłaś się po kryjomu jakiegoś paskudztwa. Nie dostaniesz jeść, dopóki nie przeczyścimy żołądka. Nie protestowałam przeciwko zażyciu soli, bo w ten sposób mogłam zostać sama. Poza tym obawiałam się, że gdyby mnie zaczął wypytywać lub wyśmiewać się z mego mazgajstwa, nie wytrzymałabym i powiedziałabym całą prawdę. Przez cały następny dzień pozostawałam w ukryciu razem z moją rybą. Ponieważ zaczęła śmierdzieć, ojciec zabrał mi ją i wyrzucił przez iluminator. Tego wieczora wyruszyliśmy w drogę na wyspy Midway. Słyszałam szuranie nóg majtków na rufie. Podnoszono żagle. Szczęk i stuk takielunku oraz zawodzenie wiatru w żaglach przyprawiły mnie o dreszcze. Zazwyczaj przygotowania do wyjścia na morze stanowiły dla mnie źródło wielkiej rozrywki i musiałam koniecznie brać w nich udział. Tym razem bałam się wyjść na pokład. Słyszałam głos Svensona odpowiadającego oficerowi, który stał obok niego przy sterze. Czułam, że zobaczyć go byłoby nad moje siły. Dopiero po tygodniu odważyłam się wyjść na pokład, wpierw dowiedziawszy się od chłopca okrętowego, że Svenson pełni służbę na dole. Nienawidziłam go, lecz postanowiłam odpłacić mu się z nawiązką za to, co od niego wycierpiałam. Czekałam tylko, aż mi powróci odwaga. Czułam również, że prawdziwy marynarz powinien nad sobą panować i że absolutnie powinnam przezwyciężyć okropne uczucie, powodowane bliskością Svensona. Musiałam wziąć się w karby. Byłam sama. Nie mogłam zwierzyć się ze wszystkiego nawet Stitchesowi. Rozmyślałam tedy i rozmyślałam, i chęć wyrównania porachunków z moim wrogiem spotęgowała się we mnie do tego stopnia, że przestałam się bać. Pierwszy oficer przeniósł Svensona do wachty drugiego, bo potrzebny mu był majtek do szycia żagli, a Svenson tego nie umiał. Za to umiał sterować. Znalazłam go przy kole. Była to okazja nie do pogardzenia. Sama nie oskarżałam go przed ojcem i byłam pewna, że on również nie poszedłby ze skargą na mnie, cokolwiek bym zrobiła. Ojciec wyznaczył kurs „północno-wschodni", ćwierć 50 rumbu na wschód i nakazał Svensonowi surowo, aby z niego nie zboczył. Znajdowaliśmy się w rejonie raf koralowych i lada nieuwaga mogła spowodować katastrofę. — Trzymaj się kursu i jeżeli wiatr się wykręci, daj mi znać — powiedział ojciec i poszedł się zdrzemnąć. Wiedziałam, że jeżeliby Svenson zboczył z kursu choćby o dziesiątą część stopnia, miałby od ojca piekło. Postanowiłam, aby sobie na to piekło zasłużył. Wdrapałam się na skrzynkę kompasową, mieszczącą się przed sterem i stanęłam na pokrywie kompasu, uniemożliwiając Svensonowi widzenie igły, podług której prowadził statek. — Złaź stamtąd, nie zasłaniaj mi kompasu, psiakrew! — warknął z irytacją. — To mnie zepchnij! — odrzuciłam wyzywająco. Wiedziałam, że gdyby zdjął ręce z koła, ster wykręciłby się i statek znalazłby się na łasce fal i wiatru. — Chodź, możesz mnie przecież zepchnąć — zapraszałam uprzejmie. Svenson zrozumiał, że mam go w ręku. Wpadł w gniew i zaczął na mnie kląć, ale steru nie puszczał. Usłyszałam w górze łomotanie topsli szarpanych przez wiatr. Kliwer i grotżagiel zaczęły trzepotać — na próżno Svenson wykręcał koło, chcąc nakierować z powrotem statek na kurs. Wybiła godzina zemsty. Oficer stojący na baku i zajęty umocowywaniem kliwra ryknął na Svensona, żeby wykręcił od wiatru i zbiegł na dół, chcąc mu przyjść z pomocą. Ale nie on był pierwszy. Ojciec, który zauważył również, co się dzieje, pędził już jak szalony po trapie prowadzącym na nadbudówkę rufową. Cofnęłam się pośpiesznie ku burcie za nawietrzną i udałam, że przyglądam się latającym rybkom. Ojciec wyrwał ster z ręki Svensona i wykręcił go ku podwietrznej. Bomy przejechały z trzaskiem na lewą burtę i okręt został naprowadzony z powrotem na kurs. — Joasiu, bierz koło — rozkazał. Podeszłam posłusznie i uchwyciłam za wielkie szprychy. — Pokażę ja temu zawszonemu bydlakowi, jak trzymać kurs — wyrzucił przez zaciśnięte zęby, porywając za kołnierz winowajcę. — Toś ty taki żeglarz, psi synu? To tak pilnujesz steru, tak wypełniasz rozkazy? — wrzasnął mu w twarz. — To nie moja wina, kapitanie — próbował się bronić marynarz. — Nie mogłem inaczej. 51 — Ośmielasz się jeszcze pyskować!? — i ojciec jednym uderzeniem pięści rozciągnął go na pokładzie. — Chciałeś nas wpakować na rafę, co? Svenson zerwał się z ziemi i rzucił na swego zwierzchnika. —Ty stary bękarcie i ja ciebie czegoś nauczę — ryknął waląc na oślep żelaznymi pięściami. Zwalili się obaj na pokład, zwarci w śmiertelnym uścisku nienawiści. Trysnęła krew. Nigdy nie zapomnę trzasku kości szczękowej Svensona, pękającej pod ciosami pięści ojca. — Mam dosyć! — krzyknął buntownik rozciągnięty już na plecach. Wzniesione ramię ojca miało mu zadać ostatnie uderzenie, prawdopodobnie śmiertelne. Oficer, który stał obok z naglem w ręku na wypadek większej awantury, dźwignął zbitego Norwega na nogi. — Zaprowadzić go na dziób i zakuć w kajdany — rozkazał ojciec. — I proszę powiedzieć w kubryku, że jeżeli który będzie próbował odpyskować kapitanowi tego okrętu, to spotka go ten sam los. Oficer ujął Svensona za kołnierz i za górną część pan-talonów i doprowadził na dziób. Ojciec krzyknął jeszcze za nimi: — Jak ten bałwan przyjdzie do siebie, Joasia mu pokaże, jak się powinno sterować. Przez cały czas trwania podróży do wysp Midway Svenson pozostał w kajdanach i o chlebie, i wodzie. Po przybyciu na miejsce ojciec odprawił go „na zbity łeb". Tak więc nie oskarżyłam go przed ojcem, ale jednak nie on był górą. Sądzę, że i on jest tego samego zdania. Naturalnie, jeżeli jeszcze żyje. Rozdział VII Pościg za konikiem morskim Życie na morzu upływało mi wśród pracy, nauki i zabawy. W czasie pięknej pogody nie miałam ani jednej wolnej chwili. O wpół do ósmej dostawałam śniadanie. O ósmej, kiedy się zmieniała ranna wachta, zabierałam się do szorowania rufy. Następnie czyściłam mosiężne naczynia i uprzątałam swoją koję, wyróżnioną słomianym materacem, co stanowiło najwyższe moje wyobrażenie o luksusie. Swoje obowiązki starałam się wypełniać z możliwie małym nakładem pracy, tak aby miały raczej charakter zabawy. Wodę do wyszorowania pokładu czerpałam z morza płóciennym kubłem. Lubiłam to zajęcie, gdyż mogłam łowić w kubeł różne morskie twory. Czasami prowadziło to do nieoczekiwanych następstw. Nigdy nie zapomnę poranku, kiedy to chciałam upolować konika morskiego. Wyraz ten brzmi dosyć groźnie i trudno sobie wyobrazić, aby dziesięcioletnia dziewczynka mogła ścigać takiego potwora, uzbrojona tylko w płócienny kubeł. Wielu ludziom wydaje się, że konik morski to coś wielkiego, ważącego setki funtów, jakieś ogromne, niezdarne stworzenie, podobne do wieloryba. Najzupełniej mylnie! W rzeczywistości jest to zabawna, mała rybka, której długość waha się od dwóch cali do stopy. Zabawna, bo choć jest rybą, potrafi pływać tyle co karaluch. Ma za to ogon, za pomocą którego przyczepia się do 53 pływających wodorostów lub innych przedmiotów. I tak wędruje sobie po oceanie, z głową wysadzoną z wody pod takim kątem, że z niewielkiej odległości głowa ta przypomina łeb konia. Stąd nazwa. Rzadko się zdarza, żeby żeglarz upolował takiego konika. Mając lat dziesięć marzyłam o tym jak o wielkim szczęściu. Toteż gdy tego ranka, przechyliwszy się przez burtę z kubełkiem w ręku, zobaczyłam wymarzone, cudaczne stworzenie, przejął mnie dreszcz niewymownej radości. Mój konik morski żeglował sobie na morskim anemonie z taką miną, jakby kwiat był tronem, a on sam królem oceanu. Okazja była jedyna w swoim rodzaju! Ranek był spokojny, morze gładkie jak szkło, statek zaś płynął leniwie, robiąc zaledwie trzy węzły. Idealne warunki do połowu! Konik morski jest to stworzenie przejrzyste, niebieskawe, żelatynowate... Ze swego wzniesienia dostrzegłam błękitne żyłki na jego ciele. Zniżyłam kubeł pod anemon i zaczęłam ściągać linę, ale woda uniosła mi zdobycz. Zanurzyłam kubeł po raz drugi. Konik zniknął w wirze piany. Poczekałam chwilkę i zobaczyłam go koło stewy tylnej. Pobiegłam do nadburcia na zaobleniu rufy i spuściłam ponownie kubeł, ale niestety! Trochę za blisko. Nie było czasu spuszczać go po raz drugi. Odległość między statkiem a anemonem zwiększała się z sekundy na sekundę. Ambitne marzenie moich młodocianych lat zaczęło się rozpływać w nicość. Nie mogłam do tego dopuścić. Chybiony rzut-kubełka obudził we mnie gwałtowne pragnienie: albo zdobyć konia morskiego, albo umrzeć! Nie namyślając się, co robię, skoczyłam w morze w pogoni za anemonem. Jednocześnie z pluskiem otwierającej się przede mną wody usłyszałam krzyk Stitchesa: — Szyperek za burtą! Na pokładzie wybuchło piekło. Ojciec, chłopiec okrętowy, Bułgar i Axel Oleson rzucili się do poręczy na rufie. Oficer i Szwed odwiązywali szalupę, aby ją spuścić za mną na morze. — Trzymaj głowę nad wodą, szyperku! — wrzasnął dzikim głosem Stitches. Nie umiał sam pływać i nie mógł mi pomóc. Jego bezradna rozpacz zrobiła na mnie komiczne wrażenie. Bruzda wody, zamykająca się za okrętem, unosiła moją zdobycz coraz dalej i dalej. Zamiast płynąć z powrotem do statku f chwytać za linę okrętową, rzuconą mi przez ojca, 54 gnałam jak wariatka za oddalającym się anemonem. Okręt płynął w jednym kierunku, a ja w drugim. Nieczęsto miałam sposobność opuszczania pokładu mego stałego miejsca pobytu, toteż chwilowa swoboda napełniała mnie rozradowaniem. Byłam wolna — mój cel w postaci szybko odpływającego kwiatu morskiego ciągnął mnie za sobą po prostu nieodparcie. Wiedziałam, że ambicja mego życia musi się urzeczywistnić, bo inaczej będzie ze mną źle. Odwróciłam głowę, posłałam mu uśmiech i dawszy uspokajający znak ręką, popłynęłam za swoim kwiatem. Ciągle mi się zdawało, że pochwycę go lada moment, lecz kapryśne fale odrzucały go coraz dalej. Zapomniałam o załodze statku, usiłującej mnie ratować. Kilku szybkimi rzutami doścignęłam mego konia i nakryłam go dłonią. Zgniotłam anemon, ale zwierzyna została mi w ręce. Dumna z połowu, zawróciłam, aby dogonić statek, który tymczasem kołysał się nieruchomo w miejscu. Oficer, Stitches i Bułgar płynęli za mną w łodzi ratunkowej. Śpieszyli się bardzo. Postanowiłam sprawić im trochę kłopotu. Wyskoczyłam za burtę w kombinezonie. Korzystając z tej dogodności wetknęłam zdobycz do przedniej kieszeni, zawróciłam i zaczęłam przed nimi uciekać. Płynęłam tak prędko, jak tylko mogłam. Wiosłując wytężali wszystkie siły, aby mnie dogonić. Oddaliłam się o kilka metrów, po czym obejrzałam się i dałam znak ręką, że mogą mnie brać. Usłyszałam przekleństwa. Posuwałam się powoli, dopóki się ze mną nie zrównali. Wtedy dałam nurka i wypłynąwszy w tyle łodzi, skierowałam się w stronę okrętu. Nim zdążyli wykręcić łódź, byłam już daleko. Fakt, że cała załoga ścigała mnie po oceanie, podnosił mnie we własnych oczach, toteż starałam się wyzyskać tę okoliczność robiąc jak najwięcej zamieszania. Niebawem znalazłam się w cieniu stewy tylnej w bezpiecznej odległości od wiru wytwarzanego przez płetwę steru. Spojrzałam w górę na pokład i zobaczyłam, że wszyscy śmieją się do rozpuku z wyjątkiem ojca. — Przeklęty konik morski myślał, że mi ujdzie, alem go upolowała — krzyknęłam rozradowanym głosem. — Wchodź zaraz po linie! — ryknął ojciec. Ręka za ręką wdrapałam się po spuszczonym przez niego szocie i stanęłam na pokładzie ociekając wodą, z twarzą zasłoniętą kosmykami mokrych włosów. Nim ojciec zdążył 55 powiedzieć słowo, wsunęłam rękę do kieszeni, z której ku memu przerażeniu wydobyłam nie piękny kwiat morski, lecz garstkę brudnych wodorostów. W wodzie na tle błękitnego morza mój anemon jaśniał koronkową pięknością koralu, w ręku — o brutalne złudzenie! — zamienił się w brzydkie zielsko. Poczułam w sercu ból zawodu — rzecz, którą chciałam zdobyć dla jej uroku, nie istniała. Rodzącym się refleksjom filozoficznym położył nagły koniec głos ojca: — Kładź się na tym świetliku! — krzyknął. Wykonałam posłusznie rozkaz, kładąc się twarzą do ziemi a przeciwległą częścią ciała do góry. — Nauczę ja cię uciekać z okrętu — rzekł ojciec i sprawił mi lanie końcem linki, po której wdrapałam się na pokład. Prawdę mówiąc, nie sprawiło mi to żadnego bólu. Byłam silna i odporna i tego rodzaju drobnostki nie miały na mnie wpływu. Gorzej było z moralną stroną rzeczy. Czułam się upokorzona i złamana. Rozciągnięto mnie na luku świetlnym i dano w skórę na oczach całej ubawionej załogi — i za co? Tylko za to, że wyskoczyłam przez burtę i zatrzymałam okręt wśród oceanu. Słyszałam, że oficer, który gonił mnie w łodzi ratunkowej, śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Czyja kiedy przyjdę do siebie po tej hańbie? Nie dosyć było zawodu, jaki mi sprawił anemon i koń morski? — A teraz weź Biblię i przepisz jaki werset dwadzieścia razy — rzekł ojciec. Tak się zawsze kończyło każde bicie. Ojciec posługiwał się Biblią jako podręcznikiem szkolnym dla mnie — czerpałam z niej wiadomości ortograficzne, gramatyczne i stylistyczne. Możecie sobie wyobrazić, co to była za praca uczyć się czytać z Biblii! Musiałam przepisywać co dzień całe wersety, ale ponieważ trudno mnie było do tego zmusić, ojciec naznaczał mi tę pracę za karę. Od nauki mogłam się wykręcić, od kary — nie. Poszłam po Biblię i rozciągnąwszy się na gorącym od słońca pokładzie, aby wysuszyć ubranie, zabrałam się do odrobienia przymusowej lekcji. Ani mi się śniło wracać do Objawienia. Umiałam je już na pamięć — wszystkie okropności o smażeniu się w piekle, o pożeraniu przez węże i o niemożności skonania — nadto wersety o Objawieniu były stanowczo za długie. Chciałam się z tym załatwić jak najprędzej. Wertowałam więc Nowy Testament, dopóki nie znalazłam najkrótszego: „I 56 zapłakał Jezus". Byłam w takim nastroju ducha, że mi to przemówiło do serca. Przepisałam króciutki werset dwadzieścia razy i oddałam swą pracę ojcu. Tak się ucieszył z mej gorliwości, że uśmiechnął się puszczając najwidoczniej w niepamięć moje ostatnie przewinienie. — Oto jest — rzekłam z miną męczennicy, ignorując pogardliwie gromadkę majtków uwijających się po pokładzie. Oddawszy papier, zaczęłam momentalnie dyskretny odwrót w kierunku głównego pokładu. Dotarłam już do trapu prowadzącego na nadbudówkę rufową, kiedy usłyszałam wybuch, podobny do trzasku rozpryskującej się rakiety. I wtedy dopiero dostałam lanie za wszystkie czasy. — Oduczę ja cię żartów — rzekł ojciec. Nauka była dla mnie najcięższa ze wszystkiego. Odraza moja w tym względzie nie wypływała jedynie z faktu, że uważałam książki za rodzaj przekleństwa, ale z nadmiaru żywotności. Po prostu nie mogłam usiedzieć spokojnie na miejscu. Ojciec szukał różnych sposobów na przełamanie mej niechęci. Miał jeden, który nie zawodził nigdy, jakkolwiek często go stosował. Wzywał mnie mianowicie do swej kajuty i oznajmiał z poważną miną, że popełnił jakąś nawigacyjną omyłkę, prosząc mnie, żebym pomogła mu ją znaleźć, bo inaczej statek zostanie narażony na wielkie niebezpieczeństwo. Ten ostatni wzgląd nie grał w moich oczach żadnej roli, ale za to jakże pragnęłam przyłapać „nieomylnego" ojca na omyłce. Zagłębiałam się wtedy w problem całą duszą i po półgodzinie lub godzinie pracy, zależnie od nastręczających się trudności, szłam do ojca i uspokajałam go protekcjonalnie, żeby się nie martwił, bo żadnej omyłki nie zrobił i wszystko jest w porządku. Dziękował mi z wyrazem wielkiej ulgi. Odchodziłam dumna jak paw, nie zdając sobie sprawy, że odrobiłam lekcję matematyki. Roboty mi nie brakowało, za to rozrywki musiałam sobie obmyślać na własną rękę. Ojciec zawsze powtarzał: — Ja nie mam zabawek, to i ty się bez nich obejdziesz. Pozostawiona własnemu sprytowi, fabrykowałam zabawki wzorując się na otaczających ludziach i przedmiotach — marynarzach, okrętach, towarach... Pod trapem prowadzącym na nadbudówkę rufową wybudowałam suchy dok, z którego wychodziły coraz to nowe statki najrozmaitszych typów. 57 Majtkowie nauczyli mnie robić długie, zagięte haczyki z kawałków drutu a klej z rybich głów. Najwięcej pracy miałam z czteromasztowcem, który umieściłam w butelce od whisky. Pracowałam całe miesiące nad poszczególnymi częściami tego arcydzieła. Kiedy już wszystkie były gotowe, przyszła kolej na włożenie ich do butelki i połączenie wewnątrz w jedną całość. Miałam z tym wiele trudu. I tu właśnie przydały mi się moje haczyki oraz klej rybi. Pracowałam nad tym co dzień po trochu. Chciałam, aby mój okręt zdystansował wszystkie tego rodzaju produkty, jakie wychodziły z kubryku. Wybudowałam całą flotę małych stateczków, które później przehandlowałam w angielskich portach za karmelki. Najbardziej udał mi się okręcik, który żeglował po pokładzie na małych drewnianych kółkach. Miał on prawie dwie stopy długości i był zaopatrzony w grotżagiel, w żagiel rejowy i w dwa kliwry. Maleńkie bloki w takielunku sfabrykowałam z kawałeczków drzewa sandałowego. Materiału na grotżagiel i żagiel dostarczyła mi stara bawełniana koszula, a na kliwry para kalesonów wyrzuconych przez kucharza. Stitches zrobił drugi stateczek podług tego samego wzoru. Kiedy oba były gotowe, postanowiliśmy urządzić wyścigi. Mój nazywał się „Nie utonie", jego — „Sukinsyn". — Jestem przekonany, szyperku, że mój okręt prześcignie twój — rzekł. — W razie, jeśli przegram, pozwolę ci wyhaftować nazwę twego „Nie utonie" białym sznurkiem na moich pantalonach, na siedzeniu, żeby cała załoga wiedziała. — Dobra, Stitches — rzekłam przyjmując zakład. — Na szczęście nie zastanowiłam się nad tym, że jeżeli ja przegram, to on wyhaftuje nazwę swego statku na moim ubraniu. Nastał dzień wyścigów. Mieliśmy oboje postarać się o załogi dla naszych statków podług własnego uznania. Ja mianowałam kapitanem tłustego karalucha, którego przywiązałam do jego miejsca za pomocą kawałka nitki. Jednakże w obecności ojca ignorowałam mego podkomendnego z obawy, żeby moja najwyższa władza nie dopatrzyła się w tym czegoś osobistego. Jak widzicie, od najwcześniejszych lat nauczyłam się szanować godność mężczyzny. Moją „załogę" reprezentował kociak, unieruchomiony za łapki w środku okrętu i odgrywający jednocześnie rolę balastu na wypadek silnego wiatru. Jak na wszystkich prawdziwych okrętach i ja miałam kłopot z załogą. 58 Ustawiliśmy nasze statki na starcie na głównym pokładzie. Za metę obraliśmy zbiornik z wodą z tyłu bezanmasztu. — ...trzy! — wrzasnął Stitches i „Nie utonie" oraz „Sukinsyn" pomknęły na kółkach po pokładzie. Mój statek wyprzedził współzawodnika, jak się zdawało, na dobre, kiedy wybuchł na nim bunt załogi. Kociak, zły, że wiatr wieje mu pod ogonek, uczepił się pazurkami żagli i zwalił maszt i takielunek. W rezultacie „Nie utonie" położył się na boku i znieruchomiał. Nie czekając na przechwałki Stitchesa, rzekłam prędko: — Będziesz sobie mógł zabrać mój kombinezon, gdy się położę wieczorem, tylko, proszę cię, nie wyhaftuj „Sukinsyna" zbyt wielkimi literami. Niekiedy moje improwizowane zabawy miewały przykre następstwa, a raz nawet doznałam dotkliwych obrażeń. Wieczorami w czasie „psich wacht" od czwartej do szóstej i od szóstej do ósmej obie wachty były na pokładzie. Nie potrzebowałam więc siedzieć cicho, aby im pozwolić spać. W tych godzinach biegałam po pokładach jak szalona, hałasując i tupiąc nogami bez żadnych ograniczeń. Albo też śpiewałam długie piosenki, wydzierając się na całe gardło. Pewnego wieczora poprosiłam Szweda, aby zagrał ze mną w berka. Ponieważ na okręcie przestrzeń do biegania jest bardzo ograniczona, umówiliśmy się, że berek łapie uciekającą, uderzając ją trzy razy mocno w plecy. Teren gry obejmował cały okręt. Górną granicę stanowiły szczyty masztów, dolną — ładownia. Ja byłam berkiem i goniłam Szweda. Przebiegliśmy koło kambuza, zawróciliśmy do bezana, okrążyli bezamaszt, przeskoczyli przez luk i już, już miałam go w ręku, kiedy mi umknął i, skoczywszy na wanty, zaczął się wspinać na takielunek bezamasztu. Porwałam się za nim niby wiewiórka i dogoniłam już prawie w połowie drogi, na podwantkach. On jednak zamiast piąć się dalej w górę i ześliznąć potem z salingu sztagiem na pokład, tak jak powinien był zrobić, zawisł nagle w powietrzu. — Złaź, bo ci nadepnę na ręce! — zawołał ze śmiechem. — Ruszaj, psiakrew — odpowiedziałam chcąc go złapać za wszelką cenę. Ma się rozumieć, olbrzymi marynarz nie bardzo się nadaje na towarzysza zabawy dla małej dziewczynki, ale nie miałam innego wyboru. Teraz zebrało mu się na żarty. Ciężki i niezgrabny, podniósł nogę niby to w zamiarze nadepnięcia mi na ręce. 59 — Złaź, bo cię stratuję — powtórzył ostrzegawczo. Nie wierzyłam, że mówi na serio, i zamiast cofnąć ręce, posunęłam się o jeden szczebel wyżej. On chciał mnie tylko nastraszyć i dotknąć lekko nogą moich rąk, ale traf zdarzył, że się poślizgnął. Poczułam dotkliwy ból i runęłam w przepaść. Przypuszczam, że instynktownie wyciągnęłam przed siebie ręce, bo najprzód nimi uderzyłam o pokład. Poczułam, że w obu napięstkach coś trzasło i wyrżnęłam twarzą o deski pokładu. Nagle ni stąd, ni zowąd znalazłam się w ramionach Szweda, który niósł mnie na rufę okrętu. Zaczęłam się szamotać i kopać, szlochając i klnąc zakrwawionymi wargami w bezsilnej złości. Nie dosyć było rozbić się o pokład, żeby mnie teraz jeszcze mieli przenosić na rękach jak słabe szczenię! — Postaw mnie na ziemi — krzyknęłam i wydarłszy się z jego objęć powlokłam się z trudem na rufę. Ojciec, który usłyszał hałas, wyszedł na pokład zobaczyć, co się dzieje. Ujrzawszy mnie, zapytał: — Coś ty, u diabła, zrobiła? Moja dziecinna twarz wyglądała jak ciastko, które się rozpłaszczyło przy pieczeniu i pękło w środku. Nos miałam złamany i zbity z kursu przynajmniej na dwa rumby. — Odpowiadaj. Co się stało? — powtórzył groźnie ojciec. — Zdaje się, że wykręciłam płetwy. Może mi je nastawisz — odpowiedziałam słabym głosem. Ujął w ręce moje złamane napięstki, obejrzał je i posłał jednego z majtków po skrzynkę od owoców. — Chodź na dół, Joasiu! Włożę ci ręce w łubki, ale co do nosa, to nie wiem, co na niego poradzić. Wbrew swoim wątpliwościom, ojciec załatał uszkodzenia na moim ciele wcale dobrze. Ze skrzynki zrobił łubki do rąk, a z linijki, złamanej na pół — do nosa; na zakończenie zaś zaaplikował mi dużą dozę soli przeczyszczających. Wierzył święcie, że sole są najlepszym lekarstwem na wszelkie niedomagania, począwszy od kaprysów, a skończywszy na złamanym karku. Z czasem tak się przyzwyczaiłam do tego przeklętego świństwa, że je nieomal polubiłam. Rozdział VIII Samica rekina i poglądowa lekcja o kobietach Morze nauczyło mnie wielu rzeczy, między innymi wagi obserwacji. W czasie burzy wiedza książkowa nie na wiele się może przydać. Za to obserwując morze, wiecznie żywe, wiecznie tworzące lub niszczące, można się nauczyć o życiu bardzo wiele. Cała moja wiedza filozoficzna, biologiczna i astronomiczna pochodziła od ojca i od majtków. Zastanawiałam się niejednokrotnie, skąd się biorą dzieci. W odpowiedzi na moje ciekawe pytania, marynarze nie opowiadali mi nigdy żadnych bzdur o bocianach czy o kapuście. Kiedy zapytałam ojca, skąd się wzięłam, odpowiedział: — Nie zadawaj pytań. Miej oczy otwarte na wszystko, co się dzieje, a dowiesz się sama. Pierwsza możność zrobienia obserwacji w związku z rodzeniem się dzieci nastręczyła mi się, gdy ojciec upolował rekina. Byłam właśnie na głównym pokładzie, pomagając Stitchesowi naprawiać żagle. Stary uczył mnie posługiwać się morskim naparstkiem, używanym przy szyciu grubego płótna żaglowego. Naparstek ten ma kształt dziurawego, metalowego krążka, połączonego z rzemiennym paskiem. W trakcie szycia opiera go się na dłoni. Przy pięknej pogodzie marynarze przynoszą podarte żagle na pokład i naprawiają je, aby były gotowe na wypadek burzy. Stitches mozolił się nade mną z całym od- 61 daniem, bo pragnął, abym kiedyś wyrosła na dobrego, fachowego żeglarza. Ojciec siedział na rufówce z sekstansem w ręku, czekając na ukazanie się słońca, aby oznaczyć nasze położenie na morzu. — Hej, Joasiu — zawołał — chodź zobaczyć rekina. Rzuciłam szycie i popędziłam na rufę. Poza stewą tylną głęboko w wodzie majaczyła zielonawobiała plama, która powoli podpłynęła pod powierzchnię i nad wodą ukazała się szara płetwa, podobna do trójkątnego żagla. Był to rekin długości jakichś dziesięciu stóp. Płynął kolistymi rzutami bruzdą wody, otwierającą się za okrętem. Był to pierwszy rekin ludojad, jakiego zobaczyłam. — Nie przechylaj się zanadto przez krawędź, Joasiu. Gdybyś wypadła przez burtę, rekin miałby używanie. — Czy rekiny jedzą ludzi? — zapytałam. — Ten gatunek — tak. Wszystkie rekiny, które żyją na powierzchni morza i towarzyszą żaglowcom, są ludojadami. Zwróciłam ponownie oczy na goniącego za nami rekina. Kołował i figlował w wodzie, i wyglądał dziwnie nieszkodliwie. — Jakim sposobem mógłby mnie rekin zjeść? Nie widzę żadnej paszczy — protestowałam nieprzekonana. — Pokażę ci ją. Idź, poproś kucharza o kawał solonej wieprzowiny. Zatkniemy ją na przynętę na żelazny hak. Będziesz miała zabawę. Przyniosłam żądaną przynętę, którą ojciec uczepił do haka, ale zamiast na linie, spuścił ją w morze na cienkim łańcuchu, długości dwudziestu stóp. — Teraz przynieś mi strzelbę i stań z daleka od burty — rozkazał. Przyniosłam strzelbę. Zjawili się Stitches i McLean, aby pomóc wyciągnąć rekina. Stitches uwiązał do łańcucha kawałek deski, gdyż inaczej hak i przynęta poszłyby pod wodę. Rekin, prowadzony przez tęczową rybkę, swego pilota, zwą-chał słoninę i rzucił się w bok. Nagle zawrócił, popchnął przynętę pyskiem i przewróciwszy się brzuchem do góry, otworzył paszczękę. Rekin może bowiem kąsać i jeść tylko w tej pozycji, gdyż dolną szczękę ma cofniętą daleko w tył. W chwili gdy chwytał przynętę, ojciec strzelił mu w gardło. Potwór trzepnął potężnie silnym ogonem i spróbował się cofnąć. McLean popuścił trochę łańcucha. Zęby rekina zaczęły targać 62 żelazne ogniwa. Ojciec dziurawił pociskami uwięzione cielsko, które walczyło i szamotało się do ostatka. Kolorowa rybka pilot znikła — pozostał tylko zakrwawiony, żywy jeszcze rekin. — Ciągnąć go teraz łbem do góry — krzyknął ojciec i kiedy Stitches i McLean wyciągnęli zdobycz z wody, wziął ją na bulinę. — Z drogi, psiakrew, bo cię zahaczy! — krzyknął do mnie holując na bulinie potworną rybę. Stitches zarzucił drugą linę na niebezpieczny ogon i po strasznej walce wciągnęli rekina na rufę. Bestia rzucała się jak oszalała, ukazując siedem rzędów zębów podobnych do pił i starając się zahaczyć nimi swych prześladowców. Ojciec wpakował mu jeszcze jeden pocisk, a McLean odrąbał ogon, przy czym strzaskał mu kość pacierzową. Pomimo to rekin nie przestawał walczyć. Nie można go było uśmiercić. — Rekin umiera dopiero po zachodzie słońca — rzekł ojciec — ale możemy go posiekać, żeby nie zrobił jakiej szkody. Tylko nie podchodźcie za blisko, bo nieszczęście gotowe. To chytra bestia! Żaden twór morski nie ma takiego twardego życia jak rekin. Kazał ludziom ściągnąć rekina na główny pokład i zostawić go w ścieku pokładowym od podwietrznej, dopóki nie zdechnie. Załoga rada była z tej zdobyczy, gdyż rekin przedstawia dla marynarza wielostronną wartość. — Gdy uśnie, obedrzecie go ze skóry. Sprzedamy ją w Australii jako skórę na buty. Resztę możecie sobie zabrać — dodał i poszedł „łapać słońce". Zapomniałam o naprawie żagli i o bożym świecie, pochłonięta perspektywą asystowania przy krajaniu ludożerczej ryby. Stitches wyostrzył dla mnie nóż na swoim stalowym szpikulcu i zabraliśmy się do roboty. — Co ja mogę krajać? — zapytałam. — Ty? Zważywszy na to, że to twój pierwszy rekin, ustąpimy ci wnętrzności. Niektórzy żeglarze mówią, że rekiny połykają perły na dnie oceanu. Może znajdziesz jaką perłę, jeżeli będziesz uważnie krajała. Prawdą jest, że rekiny grasują na dnie morza, lecz Stitches kazał mi krajać wnętrzności w tym tylko celu, abym się zapoznała z anatomią rekina. „Chcąc być pewnym faktów, trzeba poznawać rzeczy od środka" — zwykł był mawiać. 63 Wdzięczna mu jestem za tę lekcję, gdyż dzięki niej zdobyłam wiedzę z pierwszej ręki w odniesieniu do rekinów ssących i mam rzeczowy argument na zarzuty ignorantów lądowych, że takich rekinów nie ma. Staranne przepatrzenie wnętrzności, których wyciągnęłam całe sznury, zajęło mi trzy godziny czasu, ale pereł nie znalazłam. Dokopałam się tylko do kawałka zardzewiałej blachy i małej ośmiornicy, która, gdy ją uwolniłam z mrocznego więzienia, opluła mnie płynem barwy indygo. — Wyłamię kość pacierzową, szyperku, i zrobię z niej laskę. Dadzą mi za nią na lądzie butelkę rumu — rzekł do mnie Stitches i zagłębił nóż w grzbiet rekina. Olbrzymia ryba, pomimo że pokrajana na części, nie przestawała dygotać. — Teraz odrąbiemy tę szkaradną mordę. Zieje paszczęką, jakby był głodny, aż ciarki przechodzą człowieka. — McLean przyniósł siekierę i piłę i we dwóch odpiłowali i odrąbali olbrzymi łeb, twardy jak żelazo. — Pokażę ci, gdzie rekin ma oczy. Nie każdemu wiadomo, że rekin jest prawie ślepy. Jego pole widzenia obejmuje maleńką przestrzeń szerokości czterech cali na wprost paszczy. Każdy rekin ma dwie pasożytnicze rybki na wprost paszczy, które widzą za niego i pełnią rolę pilotów. W razie niebezpieczeństwa rekin połyka je dla ochrony. Z małych oczodołów za skrzelami Stitches wydobył dwie wijące się kolorowe rybki długości około trzech cali. Zadawano mi nieraz pytanie, jakim sposobem krajowcy mogą pływać bezpiecznie po wodach nawiedzanych licznie przez rekiny. Prosta rzecz. Unikają śmierci dzięki temu, że znają ich zwyczaje. Krótkowzroczność rekina sprawia, że nie może on sam szukać dla siebie żywności, o którą się stara jego pilot. Maleńka rybka, dostrzegłszy z daleka w wodzie żywe stworzenie, kieruje się niezwłocznie w tamtą stronę. Jej kolorowa łuska migocze przed oczami rekina, który płynie w ślad za nią. Rekin nie atakuje martwego przedmiotu, bo go nie zauważa. Za to przedmiot ruchomy zwraca uwagę bestii i dlatego mądrzy krajowcy w wypadku zbliżenia się rekinów udają nieżywych. Jeżeli rekin robi manewr wskazujący na to, że chce atakować, dziki daje pod niego nurka z szybkością błyskawicy i rozpruwa mu gardło za pomocą ostrego noża ze skorupy żółwia. 64 — Zapamiętaj sobie, szyperku, co ci powiem. Jeżeli kiedy wypadniesz za burtę i zaczepią cię rekiny, nie trać głowy i leż cicho na wodzie, dopóki nie odpłyną. Nie bądź lądowym idiotą i nie próbuj walczyć, bo wtedy pilot cię zauważy i będzie po wszystkim. Śmiano się ze mnie, gdy opowiadałam o rekinach i ich pilotach, posądzając mnie o blagę. A jednak jest to fakt. — Czy inne ryby też jedzą ludzi? — zapytałam trochę markotnie. — Do pioruna, rekin nie żadna ryba, lecz ssak, tak samo jak wieloryb i delfin! — Rekin nie ryba? Wszak ma płetwy i ogon jak u ryby i nie wypływa na powierzchnię oddychać, tak jak wieloryb i delfin? — Weź teraz tę szczękę i powieś przez burtę tak, żeby się maczała w wodzie. Za tydzień mięso ognije i będziesz ją sobie mogła powiesić w kajucie. Nie zmarnowała się ani jedna cząstka zdobyczy. McLean zabrał próżne kiszki i rozłożył je celem wysuszenia na słońcu. Zapytałam go, co z nimi zrobi. — Będą sznurowadła — objaśnił. — Ależ to śmierdzi — zaprotestowałam. — Zaradzi się temu. Od czegóż sól? — odpowiedział. — Teraz otworzymy brzuch, uważaj, szyperku — rzekł Stitches i zręcznym cięciem noża rozpruł górną część brzucha pokrajanego rekina. Pochyliłam się nad nim, śledząc bacznym okiem przebieg jego czynności, gdyż zabita bestia była istną skarbnicą tajemnic i cudów. Stary wsadził rękę do środka i z ust jego wydarł się okrzyk: — Jezu! — Co się stało, Stitches? — Szyperku!... — odpowiedział ze zgaszoną twarzą — to samica, matka... Ma w sobie młode. Patrzaj!... Pochyliłam się jeszcze niżej i ujrzałam worek, w którym spoczywało sześć sporych rekiniątek, mierzących kilkanaście cali długości. Stitches zanurzył rękę głębiej. Ukazał się drugi worek z taką samą zawartością jak pierwszy. — Czy to taki pech zabić samicę rekina, Stitches? — zapytałam zdumiona jego nagłym przygnębieniem. — Pech? Żaden marynarz nie zabije samicy, bo one dają życie. Dawać życie to cud, to błogosławieństwo boskie i dlatego 65 nikt nie kwapi się uśmiercać matki, choćby to była samica rekina. Istnieje stary przesąd, że zabicie jakiejkolwiek samicy na morzu sprowadza na okręt przekleństwo. Jeżeli zostanie zabita samica ptaka, skrzydła jej przytwierdza się u szczytu masztu dla zażegnania przekleństwa. Ujrzawszy, że złowiliśmy brzemienną rekinicę, Stitches wziął jej ogon i przybił go do bukszpiru. Ten zwyczaj tłumaczy, dlaczego okręty wracające z dalekich podróży są często udekorowane częściami ryb i ptaków. Stitches powrócił do rekina. — Może się nam jeszcze uda uratować te młode, szyperku — rzekł. Z tymi słowy ostrożnie i prawie czule wyjął małe potworki z worków i oderwawszy je od matki wyrzucił przez burtę do morza. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ostały się one przy życiu, ale Stitches spełnił to, co uważał za swój obowiązek. Nie wiedziałam, że rekiny rodzą małe tak jak zwierzęta ssące; przypuszczałam, że składają ikrę tak jak ryby. Stitches wytłumaczył mi, że nie. Że małe rekiniątka przychodzą na świat w taki sam sposób jak dzieci, że do pewnego czasu żyją pokarmem matki i dopiero gdy wzrosną w siły, puszczają się samodzielnie na szerokie wody. Upolowana przez nas rekinica dlatego broniła się tak zażarcie, że miała w sobie małe. Samiec jest o wiele głupszy i o wiele łatwiej daje się złowić. Zapytałam Stitchesa, czy wszystkie dzieci przychodzą na świat w taki sposób jak rekiny. Odpowiedział twierdząco. Ponieważ w mojej rodzinie było jedenaścioro dzieci, pomyślałam sobie, że przyszliśmy na świat w dwóch porcjach, tak jak rekiny. — Ale skąd dostaliśmy się do worków? — nalegałam. — Ten, kto cię stworzył, złożył to, co było twoim początkiem, pod sercem twej matki i ojca i kiedy oni się w sobie zakochali — tyś się urodziła. W długi czas potem dowiedziałam się, że wielu przyrodników współczesnych żywi wątpliwości co do istnienia rekina ludojada, który atakuje człowieka nie będąc sprowokowanym. Panowie ci nie wychylili pewno nigdy nosa poza Sandy Hook. Dowody, jakie przedstawiają, pochodzą z drugiej ręki, relacje zaś doświadczonych wilków morskich odrzucają jako niewiary- 66 godne. Cóż z nimi robić? Nie chcę im się narażać, ale co wiem, to wiem. Sama byłam świadkiem, jak rekin (z gatunku tych najniebezpieczniejszych) zaatakował jednego z naszej załogi, niejakiego Johanssena. Zachciało mu się popływać, pomimo że ojciec wydał surowy zakaz, aby nikt nie ważył się opuszczać okrętu. Staliśmy wtedy na kotwicy w porcie Sydney na rzece Paramatta. Zaledwie Johanssen znalazł się w wodzie, zjawiły się dwa rekiny, które zaczęły krążyć naokoło niego, gotując się do ataku. — O, durniu przeklęty, płyń do okrętu! — wrzasnął na Johanssena Szwed. Nieszczęśliwy zawrócił w kierunku drabinki sztormtrapu, lecz już było za późno. Trójkątna płetwa większego rekina popłynęła za nim. Johanssen walił gwałtownie w wodę rękami i nogami, myśląc najwidoczniej, że w ten sposób go odstraszy, ale skutek był wręcz przeciwny. Rybka pilot prowadziła potwora prosto na ofiarę. Uciekający dosięgnął już prawie statku, kiedy trójkątna płetwa znikła pod wodą. Przyglądająca się z pokładu załoga wiedziała, co to znaczy. Bestia wywróciła się brzuchem do góry, podpłynęła pod swoją zdobycz i otworzyła paszczę. Rozległ się krótki krzyk bólu, woda zafarbowała się krwią i ciało Johanssena złamało się we dwoje. Szczęki rekina zamknęły się, wyrywając całą środkową część tułowia, prawie do kości pacierzowej. Potwór wykonał okrągły manewr ogonem i odpłynął na stronę. Na spuszczenie łodzi nie było już czasu, ale Szwed stał na drabinie sznurowej, a ojciec i oficer tuż nad nim, starając się uratować za pomocą bosaków przynajmniej ciało. I udało im się to w końcu, chociaż rekin zdążył jeszcze wyszarpnąć drugi krwawy kęs uda. Pozbawione łupu potwory przez długi czas pływały koło okrętu, uderzając o burtę bokami i ogonami, jakby w bezsilnej wściekłości. Później odpłynęły i trzymały się w pobliżu czekając na nową ofiarę. Ojciec kazał zaszyć ciało Johanssena w płótno żaglowe i pogrzebać na cmentarzu w Sydney. Stitches opowiedział mi o śmiałym żeglarzu, który płynąc na wyspę łodzią, przerzucił rękę przez burtę i ciągnął ją niedbale po wodzie. Nagle, zupełnie niespodziewanie, podpłynął rekin 67 i chwycił za zwieszone ramię. Żeglarz został wyciągnięty z łodzi albo też może stracił głowę i sam wpadł do wody. Zrobił się krwawy wir i nieszczęśliwy zniknął. Po chwili, zwabiony krwią, zjawił się drugi rekin i zaczął się ocierać o łódź, starając się ją wywrócić. Stitches i pozostały marynarz z wielkim tylko trudem zdołali dopłynąć szczęśliwie do brzegu. Rozdział IX W którym uczę się przyjmować żarty z dobrą miną Płynęliśmy z Puget Sound na południe. Równik był tuż, tuż... Ojciec, oficer i ja jedliśmy nasz południowy posiłek, złożony z „bulionu cebulowego" (jedna cebula na kubeł wody), ryżu z sosem korzennym i gotowanej tapioki również z jakimś sosem. Kucharz Japończyk lubił zabarwiać jedzenie w celu nadania mu bardziej apetycznego wyglądu. Ojciec i oficer zajęci byli omawianiem marszruty oznaczonej na mapie. — Powinniśmy przepłynąć równik około czterech dzwonków dziś po południu, panie Swanson. Każ pan rozciągnąć na pokładzie tę wielką linę holowniczą. Może nam być potrzebna. Oficer dostrzegł błysk w oku zwierzchnika i podniósł głos pod adresem chłopca okrętowego, który przysłuchiwał się rozmowie, zdumiony i zaniepokojony. — Rozkaz, kapitanie. Jeżeli Neptun przyjdzie na pokład, czy mam mu powiedzieć, że Pomywak przemycił się na jego terytorium? — Ma się rozumieć. Chociaż pewnie narobi piekła, bo nie lubi, gdy niewtajemniczeni zapuszczają się pod równik. Chłopiec okrętowy zbliżył się do stołu i udał, że chce mi podać chleb. — Przepraszam pana kapitana — zwrócił się do ojca — ale chciałem się zapytać, jak to ten równik wygląda? 69 — Biała linia, zanurzona na trzy stopy pod wodą. Kazałem właśnie panu Swansonowi wyciągnąć linę holowniczą i mieć ją w gotowości. Po przepłynięciu równika zaczniemy zjeżdżać na południe, z góry na dół, na łeb na szyję. Dla bezpieczeństwa będziemy musieli uwiązać linę holowniczą do równika — skłamał z całą powagą ojciec. Pomywak pociągnął nosem na znak niedowierzania. — Mnie pan kapitan nie oszuka — zaprotestował śmiało. Ojciec przybrał surową minę. — Jak pozmywasz naczynia, pójdziesz wypatrywać koło burty, czy nie widać równika. Jeżeli go zobaczysz, daj mi zaraz znać — rozkazał urzędowym głosem. Oczy chłopca stały się okrągłe jak kartofle i o mało mu nie wyskoczyły na wierzch, ale raz jeszcze oznajmił, że nie wierzy i już. Przeczekał, aż ojciec i oficer wyszli na pokład, i przyszedł do mnie. — Czy stary nie żartował z tym równikiem? — zapytał. — Czy naprawdę zjedziemy na łeb na szyję? — Ani mu się śniło żartować. Neptun wie, żeś nigdy przedtem nie przepływał równika, i czeka cię chrzest z pierza i smoły — obiecałam. — Będziesz się musiał potem niemało nauwijać, zanim uprzątniesz śmietnik, jakiego narobią na okręcie. Pomywak niewiele sobie wtedy ze mnie robił. Raz jeszcze pociągnął pogardliwie nosem i oddalił się do swojej komórki. W godzinę później ojciec zapytał mnie, gdzie on się podział. Odpowiedziałam że nie wiem, i wyruszyłam na poszukiwania. Przeszukałam wszystkie kąty, zajrzałam do jego komórki, do kambuza, na bak, wdrapałam się po olinowaniu, zeszłam do magazynu. Bez rezultatu. Chłopak przepadł jak kamień w wodę. Mieliśmy właśnie przepłynąć równik, obecność Pomywaka na pokładzie była konieczna ze względu na ceremonię wtajemniczenia. Swanson poszedł do ojca. — Proszę za mną, kapitanie. Pokażę panu, co ten tchórzliwy osioł robi. Poszłam za nimi na dziób okrętu i znaleźliśmy Pomywaka przechylonego przez kluzę i zagapionego uważnie w wodę, w oczekiwaniu na ukazanie się równika. Oficer zaaplikował mu 70 tak silne kopnięcie w tylną część jego osoby, że chłopak o mały włos nie wyleciał w przestrzeń jak wyrzucony z procy. — Chodź zaraz z nami, psiakrew, nieuku! Pokażemy ci równik! Biedny Pomywak, dygocąc jak liść osiki, powlókł się za swymi prześladowcami na środek okrętu, gdzie na bezanluku ujrzał drewnianą platformę a na niej ogromną kadź, pełną „mydlin do golenia". Naokoło kadzi siedzieli w kuczki majtkowie ze zdradziecko niewinnymi twarzami. Komendę objął Szwed. — Związać go! — rozkazał grzmiącym głosem. Bułgar i McLean porwali chłopaka i skrępowali go linami. Przez chwilę panowało złowieszcze milczenie i nagle z baku zszedł powolnym krokiem stary Neptun. Był to jeden z majtków, który ubrał się w stary, podarty worek i przyprawił sobie długą brodę z postrzępionej liny. W ręku niósł trójząb. Według zwyczaju przy przepływaniu równika kapitan składa całą swą władzę w ręce Neptuna. Bóg morza wszedł na drewnianą platformę i nakazawszy milczenie, huknął potężnym głosem: — Gdzie jest psi syn, który ośmiela się przepływać równik bez mego pozwolenia? McLean i Szwed popchnęli ku niemu skrępowanego Pomywaka. — Oto winowajca, panie — rzekł Szwed. Neptun spojrzał groźnie na chłopaka i wziąwszy w rękę starą szczotkę do malowania, zanurzył ją w mydlinach. Wiedzieliśmy wszyscy, co się kryło pod tymi mydlinami. — Jak się nazywasz? — ryknął. Pomywak otworzył usta, aby powiedzieć swoje nazwisko, z czego skorzystał Neptun i wrzucił w nie trochę mydlin. Majtkowie, ubawieni oszołomieniem chłopca, śmiali się do rozpuku. Smoła, ukryta w mydlinach, przykleiła mu się do twarzy. Neptun poczekał chwilę, aż stała się dostatecznie lepka, i przysypał ją „pierzem", tzn. suszoną koprą, która przylgnęła bardzo mocno i nadała Pomywakowi wygląd dzikiej małpy. Spróbował stawić opór Neptunowi, ale pogorszył jeszcze swój los, bo majtkowie, za karę za niesubordynację, uwiązali go do długiej liny i wyrzucili przez burtę. Kiedy po tej gwałtownej kąpieli wyciągnęli go z powrotem na pokład, był prawie nieprzytomny. 71 - Pociągnijmy sobie, Neptunie — rzekł ojciec i otworzył butelkę rumu. Każdy majtek pociągnął z niej potężny łyk. Pomywakowi pozwolono tylko powąchać korek. Byłam tak rozbawiona tym przedstawieniem, że nie zwróciłam uwagi, iż Neptun przygotowuje się do powtórzenia ceremonii z kimś innym. Ale mój stan nieświadomości nie miał trwać długo. — Kapitanie — wrzasnął Neptun — czy twoja córka ma paszport na przepływanie równika? — Przepłynęłam równik po raz pierwszy, kiedy miałam rok, i nic mi nie zrobili, bo byłam za mała — odpowiedziałam chełpliwie. — Zresztą od tego czasu przepłynęłam go już ze dwadzieścia razy — ciągnęłam dalej, naprężając piersi i mus-kuły tak jak prawdziwi marynarze. Byłam pewna, że jestem już prawdziwym wilkiem morskim i że nikt nie ma co do tego wątpliwości. — Nie jesteś jeszcze wtajemniczona, hę? Kapitanie, czas na nią, najwyższy czas. No, jakże będzie, kapitanie? — pytał natarczywie Neptun. Ojciec spojrzał na mnie jakby ze współczyciem, po czym odpowiedział tonem na pół drwiącym, na pół smutnym. — Ha, trudno! I ona musi przejść przez smołę i przez pierze. — Co, u ciężkiej cholery!? — pisnęłam gniewnie. — Mus — rzekł Neptun. — Teraz na ciebie kolej i wskazał ręką na kadź z mydlinami. Straciłam panowanie nad sobą. — Spróbuj tylko! — krzyknęłam wyzywająco. Cała rzecz straciła dla mnie momentalnie urok zabawy, ale im bardziej się złościłam, tym lepiej bawiła się galeria. — Czekaj, ty psi synu, ty diabelskie nasienie, ty marynowane ścierwo, ty morska świnio, dam ci ja smołę — warknęłam i rzuciłam się ku takielunkowi. Ale nie frunęłam wysoko. Szwed ściągnął mnie za nogę, po czym skrępowano mnie tak samo jak niefortunnego Pomywaka i ubielono mydlinami. — Jak się nazywasz, dzieweczko? — zapytał słodko przeklęty Neptun. — Zjesz diabła, jeżeli ci odpowiem — pomyślałam w głębi duszy. Postanowiłam trzymać usta na kłódkę i nie dać się nabrać tak jak mój poprzednik, ale oni byli przebieglejsi. —Odpowiadaj! — ryknął. 72 Zacisnęłam wargi jeszcze mocniej. Czekajcie, nie dacie mi rady, nie taka ja głupia! Nagle poczułam silne uderzenie w tylną część ciała, zaaplikowane mi kawałkiem deski przez wyglądającego jak małpa Pomywaka. Niespodzianka była tak bolesna, że otworzyłam usta, aby krzyknąć. Skorzystał z tego Neptun i poczęstował mnie obfitą dozą mydła. Ojciec i załoga pękali ze śmiechu. Pomywak już jako wtajemniczony, znęcał się nade mną najwięcej. Umazali mnie w mydle i dziegciu od stóp do głowy. Dziegieć zlepił w jedną masę moje długie, gęste włosy i zakleił powieki tak, że nie mogłam otworzyć oczu. Niewiele bym sobie z tego robiła, gdyby nie to, że się ze mnie śmiali. Nagle usłyszałam głos ojca: — Wyrzućmy ją teraz przez burtę, Neptunie. Niech ma kąpiel! Taka brudna i lepka, że pewnie jej to przypadnie do smaku. Co w tej chwili myślałam o ojcu i jego bandzie, nie da się powtórzyć, tyle tylko powiem, że było to bardzo obrazowe i bardzo dramatyczne. Plusnęłam przez burtę, uwiązana na tej samej linie co Pomywak. Słona woda ma tę właściwość, że czyni smolę jeszcze bardziej lepką, tak że chcąc ją potem usunąć, trzeba się myć w terpentynie. Inaczej nie puści. Wypławiwszy mnie do syta, wyciągnęli z powrotem na pokład i osypali koprą. Wyglądałam jeszcze gorzej niż Pomywak. Ulokowałam się w szpigacie i zaczęłam się oczyszczać z kawałków łupin kokosowych, które znalazły się w koprze. Wyglądałam jak orangutan iskający się w pcheł. Czas mijał, ale nie moja wściekłość. Usuwana cierpliwie koprą przyklejała mi się do palców. Nie mogłam się od niej uwolnić, bo przechodziła z jednej ręki na drugą. Były to prawdziwie Syzyfowe prace. Najgorzej było z włosami, z których utworzył się jeden czarny, smolisty kołtun. Poszłam do swego przyjaciela kucharza ? prośbą, aby mi podarował trochę jakiego oleju czy oliwy. Odmówił usprawiedliwiając się, że miałby za to za swoje od całej załogi. — Moglibyście chociaż dać mi trochę terpentyny — rzekłam do oficera. — Ile chcesz — odpowiedział i dał mi całą pięciogalonową puszkę. — Możesz się paprać, ile ci się podoba — zakończył. Natarłam terpentyną skórę. Smoła zeszła a z nią szeroki płat naskórka. 73 — Jakże ja, u diabła, wypłuczę smołę z włosów? — zawołałam z płaczem. — Nic prostszego, Joasiu. Ogolę ci głowę i koniec — odpowiedział ojciec i przystąpił niezwłocznie do wprowadzenia w czyn swojej rady i rozkazu. Najprzód obciął moje długie włosy nożem od krajania mięsa, a potem zgolił mi głowę brzytwą. Byłam opalona jak Indianka, lecz czaszkę miałam białą. Dwa te kolory utworzyły bardzo dziwną kombinację i nadały mi wygląd dzikiego wojownika, gotującego się do wymarszu na wojenną ścieżkę. Nieprędko zapomniałam o tej smolistej przeprawie. Reszta podróży zeszła mi na załatwianiu porachunków z majtkami, Pomywakiem, oficerem i własnym ojcem. Pewnego dnia zaczaiłam się na Pomywaka koło trapu prowadzącego na nadbudówkę rufową i kiedy zaczął na niego wchodzić, niosąc w ręku koszyk z obiadem, podbiłam mu nogę. Naturalnie obiad poszedł w ruinę. Następnie nałapałam pluskiew i wpuściłam je do koi ojcu i oficerowi. Na wszelki wypadek, żeby stamtąd nie uciekły i wydały milionowe potomstwo, nautykałam w materacach brunatnego cukru. Z majtkami nie poszło mi tak łatwo, gdyż kubryk był dla mnie terenem zakazanym. Dopiero w miesiąc po epizodzie z równikiem nadarzyła się okazja. Była to niedziela. Wiał pomyślny wiatr i nie było żadnej roboty. Załoga radowała się rzadkim dniem leniwej bezczynności. Postanowiłam im to popsuć. Niewiele myśląc, wzięłam mój scyzoryk i wdrapałam się na bezanbom niby to w celu zażycia huśtawki. W rzeczywistości prułam żagiel przez sam środek. Wiatr wdarł się momentalnie w dziurę. Ledwie zdążyłam zbiec na dół i ukryć się przezornie przed ewentualnym podpatrzeniem, kiedy usłyszałam charakterystyczny odgłos drącego się płótna. Siła wiatru wyszarpnęła żagiel do samego gafla i nim ojciec spostrzegł się, co się dzieje, i kazał go spuścić, był już cały w strzępach. — Wszyscy na pokład! — krzyknął. Zbiegła się załoga od drzemki i fajek. Zniszczony żagiel zbił statek z kursu i trzeba się było ustawić w dryf. — Wszyscy na pokład, dopóki nie sporządzimy nowego żagla — rozkazał ojciec. Wśród ogólnej wściekłości i sarkania załoga rzuciła się do roboty i długo w noc trudziła się w pocie czoła nad sporządzę- 74 niem nowego bezana. To jest cała załoga z wyjątkiem mnie. Siedziałam sobie na burcie od nawietrznej i śmiałam się, śmiałam jak szalona. Rozdział X Tajemnica płci w interpretacji Biblii - Joasiu, wiesz, kiedy będziesz mogła odejść? Gdy nauczysz się znosić bicie bez jednego mrugnięcia, nie zniechęcać się, kiedy ci zostanie odjęte coś, czego bardzo pragnęłaś, i nie tracić pogody ducha w najgorszych opresjach. Choćby się wiatr uciszył na całe tygodnie, choćby się schowało słońce i gwiazdy i nie było się podług czego kierować na morzu, choćby przyszła najgorsza klęska, a ty nie stracisz wiary we Wszechmocnego Boga, dlatego że nie możesz pojąć Jego zarządzeń i nie wiesz, dlaczego cię doświadcza — wtedy będziesz mogła iść. Rozumiesz? Tymi słowy ojciec odpowiadał mi na moje wieczne, niezmordowane pytanie: — Czy ja zawsze będę musiała mieszkać na okręcie? Czy nigdy nie pojadę do dużego miasta na lądzie? W oczach ojca byłam wciąż maleńką dziewczynką, ale jakże się starał, abym się nie poczuła zbyt dorosła, ile w to wkładał mądrych, celowych wysiłków! Nigdy mnie nie pieścił, nie tulił do siebie i nie całował, jak to czynią ojcowie małych dziewczynek na lądzie. Bał się, żebym nie zaczęła tęsknić do czulszej, kobiecej opieki, a ponieważ na naszym okręcie nie było kobiet, hartował mnie przeciwko pokusie, jak mógł. Dopiero niedawno przyznał mi się, że widząc, jak bardzo byłam samotna w dzieciństwie, pragnął mnie nieraz porwać w ramiona i po 76 prostu zgnieść w ojcowskim uścisku. Pewnego dnia zobaczył, że Stitches gładzi serdecznym gestem moje czarne loki. Tak go to wzburzyło, że stary uniknął bicia tylko dzięki swemu wiekowi, ale kara go nie ominęła. Został posłany do kubryku na trzydniowy areszt o chlebie i wodzie, z zapowiedzią, że jeżeli się jeszcze raz nade mną roztkliwi, będzie musiał zabrać swoje manatki i przenieść się na inny okręt. Objawy uczuć ojca względem mnie przybierały zazwyczaj formę kopnięć lub kuksańców w plecy, jak to bywa między mężczyznami, którzy boją się okazywać wzruszenie, aby nie uchybić swojej męskości. Ojciec, wierząc w skuteczność systemu linki w odniesieniu do południowej części mojej osoby, nie zaniedbywał jednocześnie mojego charakteru. Pomimo swej szorstkości (w czasie burzy ryczał na majtków strasznym głosem i w ogóle trzymał ich w karbach żelaznej dyscypliny) był w głębi duszy wrażliwy i uczuciowy, która to strona jego natury wychodziła na jaw tylko w bardzo rzadkich wypadkach. Udzielając mi rad i wskazówek, strzegł się polegać na własnym sądzie. Za każdym razem, gdy udawałam się do niego z zapytaniem o jakąś kwestię życiową, która fermentowała w moim młodocianym mózgu, apelował do Biblii i czytał mi w odpowiedzi jakiś ustęp, który powinien był mnie zadowolić. Przyszedł dzień, że zainterpelowałam go w zdumiewającej sprawie procesu dojrzewania. Sięgnął bez słowa po Biblię i wyszukawszy pewien rozdział w Starym Testamencie kazał mi go przestudiować. — Przeczytaj to, Joasiu. To cię lepiej objaśni niż ja. Szkoda, że nie mamy na pokładzie żadnej kobiety. Kobieta wiedziałaby, jak z tobą mówić. Ma się rozumieć, zaczęłam mu wtedy zadawać pytania w związku z owym rozdziałem i musiał mi tłumaczyć znaczenie poszczególnych wyrazów. W prostych słowach objaśnił mi tajemnicę dojrzałości. Byłam zachwycona i żal mi się zrobiło majtków, że nie byli wybranymi Boga. Od tego czasu wszystko w naturze nabrało dla mnie znaczenia. Będąc na wyspach, dążyłam do towarzystwa tubylczych kobiet. Bałam się zadawać pytania, ale chciałam zbadać naocznie, czy jestem taka sama jak one. Pewnego dnia pojechałam na małą wyspę (położoną osiemdziesiąt mil na południe od 77 Suwy) z czterema ludźmi z naszej załogi i Stitchesem po ładunek kasztanów malabarskich i gujawy. Jako towar wymienny wzięliśmy z sobą worek gwoździ i trochę lin. Znalazłszy się na brzegu, rozbiliśmy się na dwie grupy; czterej ludzie poszli załatwiać kupno i wymianę, ja zaś ze Stitchesem udaliśmy się na wędrówkę po wiosce. Nie uszliśmy daleko, kiedy naszą uwagę zwróciła gromadka krajowców grających na tam-tam. Chcąc zobaczyć, co się dzieje, przepchnęliśmy się przez tłum. W środku zbiegowiska leżała kobieta rodząca dziecko. Nie było przy niej żadnej innej kobiety. Sama sobie dawała radę. Kiedy przyszedł czas, położyła się po prostu na piasku, beztroska i spokojna jak zwierzę. Muzyka tam- tam miała uczcić narodziny nowego członka plemienia. W chwili, gdy dziecko wyłoniło się na światło dzienne, krajowcy zaintonowali ekstatyczną pieśń triumfu i radości. Dzika matka, nie zwracając uwagi na otaczający ją tłum widzów, przerwała pępowinę, która ją łączyła z płodem, i zawiązała koniec kawałkiem kokosowego włókna. Następnie zaniosła dziecko do morza i wykąpała w zimnej wodzie, co przyprawiło maleństwo o pierwszy krzyk życia. Rozentuzjazmowani gapie, usłyszawszy delikatne kwilenie, przestali się nagle interesować dalszym ciągiem i rozpierzchli się, pozostawiając matkę jej nowo narodzonym troskom. — Twój stary będzie zły, jak się dowie, żem ci pozwolił patrzeć na to widowisko, szyperku — zauważył Stitches. — Ale wątpliwe, czy zdarzyłaby ci się prędko druga taka okazja. Wszystko mi było jedno, co się stanie potem. Na razie byłam tak oczarowana ciemnoskórą matką, że nie chciałam jej opuścić. Przyglądałam się ciekawie, jak przyłożyła dziecko do piersi i nakarmiwszy je wykopała dołek w piasku na słońcu, aby się w nim przespało i wypoczęło. Sama rozciągnęła się obok, dumna i szczęśliwa. Wyobrażałam sobie, jak to musi być miło mieć dziecko, a zwłaszcza urodzić je na oczach tłumu śpiewających i tańczących krajowców! Dopiero w wiele lat później dowiedziałam się, że większość cywilizowanych kobiet bynajmniej nie podziela mego zdania. Powróciłam na statek z głową pełną wrażeń. Ale odtąd życie stało się dla mnie skomplikowane i sprzeczne w sobie i zaczęłam tęsknić do lądu, sądząc, że tam wśród ludzi łatwo znalazłabym odpowiedź na wszystkie dręczące mnie pytania. 78 W ciągu najbliższego roku przekonałam się, że miłosne przygody majtków nie zawsze były piękne. Przysłuchiwałam się ciekawie ich rozmowom o kobietach z portów, którym oddawali swoje płace za jedną noc miłości; o dziewczętach pozostawionych w ojczyźnie i o młodocianych pięknościach z wysp. Te właśnie cieszyły się u nich szczególnymi względami. Mieszało mi się w głowie. Pewnego razu zapytałam Szweda, stojącego właśnie przy sterze, czy się kiedy kochał. — Ależ naturalnie, szyperku, my wszyscy żeglarze kochamy się w jednej kobiecie. — Jak to? Nie rozumiem? — odpowiedziałam pytająco. — Tak, jedna kobieta zadowala nas wszystkich. Wiesz, jak wyglądają w nocy żagle napięte silnie na wietrze? — Wiem — odparłam, nie rozumiejąc, do czego zmierza i nie widząc, jaki by to mógł mieć związek z jego miłością. — Tak — powtórzył. — Wydęte wiatrem żagle wyglądają tak ładnie i okrągło, że w świetle księżyca przypominają piersi kobiety i my żeglarze, stojąc u steru, gotowi jesteśmy płynąć za nimi na koniec świata. — Ja tam wolę wodę. Co mi tam po żaglach! — zauważyłam. — Kiedy pływam w morzu i fale odbijają się o moje ciało, zdaje mi się, że całuje mnie milion maleńkich ust. Szwed nie odpowiedział, ale ze zdziwienia o mało nie połknął przeżuwanego tytoniu. Postanowiłam nie zdradzać przed nim reszty moich tajemnic, gdyż jego przestrach dał mi nieco do myślenia. Tego wieczora położyłam się wcześnie spać, aby móc rozmyślać swobodnie o miłości. Ale to myślenie wprawiło mnie w dziwny stan. Zdawało mi się, że jestem głodna, chociaż w rzeczywistości nie byłam. Usnęłam twardym snem i obudziłam się przejęta zimnym dreszczem, z twarzą rozpaloną jak w gorączce. Na drugi dzień rano powiedziałam sobie, że nie będę więcej myśleć o miłości. Zaczęłam się po prostu bać. Pierwsze rozczarowanie w związku z tym zagadnieniem spotkało mnie owego dnia, kiedy naczelnik małej wyspy, leżącej na południe od Suwy, nie pozwolił nam drugi raz wylądować. Naczelnik żywił względem swego plemienia ojcowskie uczucia. Gdy nas witał, w głosie jego brzmiała głęboka gorycz, gdy natomiast nie dalej niż przed rokiem podejmował naszych ludzi uprzejmie i po przyjacielsku. 79 — W czasie ostatniej podróży twoi żeglarze przywieźli memu ludowi chorobę. Umarło nam tu wiele dziewcząt. Nie dam już teraz białym ludziom zstąpić na moją wyspę. — Skąd wiesz, że stało się to z winy moich ludzi? — zapytał ojciec. — Stąd, że najpierw te dziewczęta zachorowały, które doznały miłości białych ludzi. Jednej zrobiło się tak źle, że rzuciła się do morza. Kochałam krajowców, ale przez lojalność wzięłam stronę naszej załogi. — Jakim sposobem, do stu piorunów, mógł który z naszych zrobić waszym dziewczętom krzywdę? — zapytałam wyzywająco. Naczelnik zignorował mnie tak, jakby mnie wcale nie było. Miał sprawę z białym naczelnikiem, moim ojcem, a nie ze mną. Kiedy opuścił pokład, poszłam szukać ojca. — Co ten dzikus nagadał na naszych ludzi? — zapytałam z miejsca. Ojciec wytłumaczył mi w przystępny sposób, że paru naszych ludzi, chorych na okropną chorobę, zaraziło nią dwie tubylcze dziewczyny. Choroba rozprzestrzeniła się z wielką szybkością, gdyż krajowcy, którzy żenią się ciągle między sobą w małej gromadzie, są bardzo mało odporni. Zrozumiawszy w całej rozciągłości treść tych słów, doświadczyłam po raz pierwszy w życiu nietolerancyjnej nienawiści do mężczyzn. Nie chodziło o to, co nasi marynarze robili, lecz miałam im za złe, że przez nich, przez ich zły postępek, nie wpuszczono mnie na wyspę i nie przyjęto tak, jak się tego spodziewałam. Ojciec wyczytał tę nienawiść w moich oczach i jak zwykle, gdy się nasuwał jakiś problem, którego sam nie potrafił podać memu dziecinnemu umysłowi w dosyć przejrzystej formie, sięgnął po Biblię. Przeczytał mi parabolę o cudzołożnicy i spróbował wyjaśnić jej głębszy sens. — Największy Filozof wśród ludzi rozumiał te rzeczy; zło tkwi w każdym człowieku i w zbyt wielkim zbliżeniu. Mądry On był, Joasiu, i rozumiał. A rozumieć znaczy więcej niż przebaczyć. Takimi słowami ojciec starał się mnie pocieszyć i uspokoić. Pewnie nie zdawał sobie sprawy, że obdarza mnie wielkim darem tolerancji. Jakkolwiek zrozumiałam go, nie mogłam 80 przemóc w sobie nienawiści. Patrzył na mnie długo w milczeniu, wreszcie rzekł: — Nie powinnaś nienawidzić niczego, Joasiu. Nienawiść jest jak przeciwny wiatr — nie zawiedzie człowieka nigdzie. — Czy nienawidziłeś kiedy w życiu? — zapytałam znienacka. Pytanie to trafiło w sedno. Chciał odpowiedzieć, że nie, ale się powstrzymał i patrząc w dal, jakby w perspektywę swojej przeszłości, rzekł głosem pełnym goryczy: — Był to największy błąd, jakiego się dopuściłem, Joasiu. Przez czternaście lat nosiłem w sercu jątrzącą nienawiść do ludzi, którzy zatopili mój statek i posłali na śmierć jego załogę. I głęboko wzruszony i przejęty opowiedział mi słynną historię zatonięcia „Gwiazdy". Wymógł przy tym przyrzeczenie, że nie powtórzę jej nikomu i zachowam tylko dla siebie, pragnął bowiem, aby wspomnienie tych rzeczy utonęło w niepamięci. I nie byłabym tego uczyniła za jego życia, ale stało się inaczej. Kiedy napisałam do niego, że zamierzam wydać moje wspomnienia pod tytułem Kolebka na głębinie, odpisał mi, co następuje: Droga Joasiu! Biorę pióro do ręki, aby odpowiedzieć na Twój list, w którym mi donosisz, że chcesz opisać lata swego życia spędzone na morzu u boku starego ojca. Otóż pragnąłbym, abyś do swoich wspomnień włączyła historię katastrofy mojego starego żaglowca „Gwiazdy". Gdyby nie to rozbicie, nigdy oko moje nie ujrzałoby Krzyża Południowego i koralowych atoli na Oceanie Spokojnym. Kochałem Północ, zorzę północną i niewypowiedzianą wspaniałość mórz arktycznych, zakutych w wieczyste okowy lodu. Znam to wszystko, jak nie można lepiej. Gdyby mnie był los stamtąd nie wyrzucił, i ty nie poznałabyś równika i nie wykarmiła się na kokosowym mleku i na korzeniu manioku. W zamian za to może byś się delektowała tranem wielorybim w towarzystwie Eskimosów. Wolałbym nie budzić tych wspomnień, gdyż pamięć tej katastrofy napełnia mnie goryczą, ale chcę, abyś to opowiedziała światu. Niech się ludzie dowiedzą, co to znaczy morze. Nie puszczaj steru i bacz, czy od podwietrznej nie zanosi się na szkwał. Twój przywiązany Ojciec. Rozdział XI Morze oddaje swoje umarłe San Francisco w kwietniu. Spomiędzy lasu masztów i sieci takielunków, rysujących się na tle nieba niby olbrzymia czarna pajęczyna, wybija się niebieska flaga słynnej „Gwiazdy", królowej floty żaglowców łososiowych na Alasce. Niemniej dumnie powiewa z gafla na jej bezanmaszcie bandera amerykańska. Jest wiosna i dzień wyruszenia z portu. „Gwiazda" udawała się na Wyspę Wrangla, koło Alaski. Zebrana na pokładzie załoga w liczbie stu trzydziestu ośmiu ludzi, licząc w to robotników z fabryki konserw i rybaków, oczekiwała niecierpliwie na podniesienie kotwicy. Dziwna to była gromada, złożona z istot ludzkich pochodzących ze wszystkich zakątków ziemi. Zakwaterowani w przedniej części ładowni chińscy robotnicy z fabryki konserw toczyli walkę o miejsca z tysiącami urażonych szczurów. Chiński kucharz przygotowywał dla swych ziomków krajową strawę, a nad ogólną wrzawą i piskiem szczurów panowało spokojne spojrzenie brązowej figurki boga Jossa, umocowanego do belki. Chińczycy czczą go wierząc, że przynosi szczęście. Co o tym myślały szczury, nie pytał nikt. Prawdopodobnie żywiły dla bożka pewnego rodzaju szacunek, gdyż był on jedynym przedmiotem, którego nie mogły ukąsić. 82 Załoga złożona ze wszystkich narodowości świata — Szwedów, Jankesów, Chińczyków, Irlandczyków — zajmowała kubryk. Śródokręcie zamieniło się w Italię w miniaturze. Włoscy rybacy mieszkali w kabinach pokładowych. I oni również mieli swego kucharza, który raczył ich wonnymi narodowymi potrawami. Aromat ich mieszał się w powietrzu z chińskimi zapachami gotowanego ryżu i ziół i tworzył arcydziwaczną kombinację woni romańskich i orientalnych. Stosownie do szczególnych towarzysko-społecznych rozróżnień, uznawanych na morzu, biali kupcy, oficerowie okrętu oraz urzędnicy fabryki konserw zajmowali wspaniałe apartamenty na rufie okrętu. Ściany kajut były wykładane klonowymi deseczkami. W mesie wisiał obraz olejny szerokości sześciu stóp, przedstawiający „Gwiazdę" pod pełnymi żaglami w walce z huraganem. Wiszące lampy z brązu przyozdobione były zębami wielorybów i rzeźbami z kości. Kajuta mego ojca wyróżniała się portierami z czerwonego pluszu. Umeblowania dopełniał kompas wiszący nad koją, i stojak ze strzelbami, umieszczony w dogodnej od niej odległości. W dniu ósmego kwietnia ojciec stał koło rufówki, czuwając nad załadowaniem stalowych części maszyn do fabrykacji konserw, beczek ze smarami i solą oraz drzewa mającego służyć do odbudowania kilku magazynów towarowych na dalekim Wrang-lu. Obok niego stała matka, walcząc, jak zwykle od piętnastu lat, z bólem, przejmującym jej serce w dniach odejścia okrętu. Wyprawa trwać miała sześć miesięcy. Szlak żeglarskiej drogi prowadził koło Nome na zamarzły obszar morza arktycznego. Powrót, w razie szczęśliwych okoliczności, miał wypaść na jesieni. Ojciec spojrzał na matkę z błyskiem w oku. — Co ci jest, mamusiu? — Nic — odparła — tylko przykro mi, że Joasia jest jeszcze taka maleńka. Gdyby nie to, pojechałabym z tobą. Czuję, że tym razem grozi ci niebezpieczeństwo. Zmusiła się do uśmiechu. Przyszło na nią śmiertelne przeczucie, jakie nawiedza żony i matki żeglarzy podróżujących po dalekich morzach. — Wstydź się, kobieto! W miesiąc pozostawię za sobą „Gwiazdę Alaski", „Gwiazdę Nome" i „Gwiazdę Północy". Niech załoga nie widzi, że jesteś bliska płaczu. 83 Przerwał im pierwszy oficer. — Przepraszam, kapitanie! Czas puścić ludzi na brzeg na ostatni kufel piwa. Dobrze to wpływa na humory, jeżeli pozwolić im w dzień odjazdu upić się i pożegnać z dziewczętami. — Niech jadą i będą z powrotem o czwartej — odpowiedział ojciec. — I ja byłem młody. Załoga opuściła tłumnie pokład, ale zaledwie łodzie zdążyły przybić do brzegu, okręt zatrząsł się od huku i trzasku. Ojciec pognał jak szalony na rufę. Okazało się, że grotreja odłamała się od masztu i runęła przez takielunek na pokład. Mogło się zdawać, że została oderwana przez jakąś niewidzialną rękę. Złamała się na trzy części, ale szczęściem i cudem nie zraniła nikogo. O tym złym omenie przypomniano sobie później. Drzewce łamiące się na troje jest znakiem, że przed końcem podróży sam okręt rozpadnie się na tyleż części. Ludzie śmieją się z przesądów marynarzy, lecz ci, którzy żyli długo na morzu, rozumieją ich psychikę i znajdują dla niej usprawiedliwienie. Zamiast wyruszyć w drogę „Gwiazda" powróciła do doku, gdzie zaopatrzono ją w nową reję. Zajęło to trzy dni i następny termin odjazdu wypadł 11 kwietnia o piątej po południu. Pokłady roiły się od ludzi. Na przystani koło dziobu okrętu stały chińskie kobiety w swych dziwnych narodowych strojach, złożonych z kaftanów i spodni, z nieruchomymi woskowymi twarzami, z czarnymi lśniącymi włosami, przyozdobionymi jaspisami i koralami. Włoszki zachowywały się najbardziej demonstracyjnie ze wszystkich. Przepychały się gwałtownie jedna przez drugą na sam skraj doku i zdzierając sobie szale z głów żegnały śmiechem i łzami mężów, synów i kochanków, zgromadzonych na pokładzie. Jakaś młoda żona, z dwojgiem maleństw czepiających się jej spódnicy, odmawiała głośno modlitwę. Tu i ówdzie wtykano w ręce odjeżdżającym rybakom poświęcone różańce. Amerykańscy przyjaciele oficerów i kupców stali na doku koło stewy tylnej. W powietrzu powiewały chustki i rozbrzmiewały brawurowe żarty. Ojciec stanął u steru i wydał grzmiący rozkaz: — Rzucać cumy! — Rzucać cumy! — odbiło się echem od baku i wężowate cumy, trzymające „Gwiazdę" na uwięzi, opadły miękko w wodę. Kabestan obracał się powoli przy akompaniamencie ryt- 84 micznej przyśpiewki. Odjeżdżający Chińczycy wypuścili w powietrze tysiące rakiet dla odstraszenia diabła i wyrzucili niezliczone mnóstwo czerwonych serpentyn. Włosi śpiewali i gestykulowali. Tymczasem holownik „Dundee" wyprowadził „Gwiazdę" z portu. Ojciec, jako zarejestrowany pilot portu San Francisco, sam przeprowadził ją koło wyspy Ałcatraz. Wypłynęła majestatycznie z Golden Gate i pożeglowała ku północy. Podróż na Wrangla trwała krótko, bo zaledwie dwadzieścia siedem dni. Upłynęło pięć miesięcy. „Gwiazda" gotowała się do powrotu z ładunkiem pięćdziesięciu czterech tysięcy puszek wspaniałego łososia, który miała zabrać do San Francisco. Zaświtał posępny poranek. Holowniki były w gotowości. Cała załoga była na pokładzie, radując się z dokonanej pracy i perspektywy bliskiej podróży do domu. Ostatni wrócił na okręt ojciec. Kiedy szedł dokiem, przyłączyła się do niego mała Arvia Babler, dziewięcioletnia córeczka kierownika fabryki konserw, i ująwszy za rękę, zasypała potokiem dziecinnego świergotu. Powiedziała mu, że powinien przywieźć kiedy na Alaskę swoją córeczkę. Ale wesołość dziecka nie udzieliła się zasępionemu kapitanowi. Patrzył ponurym wzrokiem na załadowany statek i milczał. — Co się stało, kapitanie? — zapytała widząc, że nie zwraca na nią uwagi. — Czy to źle, że wracacie do domu? Powinieneś być dzisiaj szczęśliwy. — Mam wrażenie, jakbym miał iść na swój pogrzeb — odpowiedział. Holowniki „Hattie H." i „Kyak" miały wyciągnąć „Gwiazdę" na pełne morze. Obie załogi były kompletnie pijane. Z punktu widzenia kodeksu morskiego było to wykroczenie, ale na Alasce istniało w owym czasie tylko jedno przedsiębiorstwo holownicze i brak współzawodnictwa obniżał poziom fachowych wymagań. Na domiar złego rywalizujący kapitanowie dwóch holowników pokłócili się, który będzie prowadził. Kiedy doszli w końcu do porozumienia, holowniki wyruszyły w drogę, ciągnąc „Gwiazdę" wzdłuż wąskiego, niebezpiecznego przesmyku Wrangla. U wyjścia z przesmyku „Gwiazda" miała rozwinąć żagle i popłynąć do domu. Holowniki ciągnęły ją cały dzień. Tymczasem załoga tego, który prowadził, uczciła 85 swoje zwycięstwo nad rywalem tak gruntownie, że statek pozostał na opiece młodziutkiego, niedoświadczonego oficera, gdyż mechanik był niezdolny do niczego. Zapadł zmierzch. Niebo zaciągnęło się chmurami i zerwał się wiatr. O ósmej wiatr zamienił się w niebezpieczną wichurę. W pobliżu Wyspy Koronacji ojciec zauważył, że holowniki ciągną go ku niebezpiecznej stronie kanału na północ. Pomimo zawodzenia wichury słyszał wyraźnie huk fal rozbijających się o skały. Pomyślał, że widocznie załogi holowników nie zauważyły niebezpieczeństwa, i spróbował dać im sygnał. Na próżno jednak krzyczał przez tubę i puszczał rakiety. Kapitan pierwszego holownika zachowywał się tak, jakby był głuchy i ślepy. Załoga również nie zwróciła najmniejszej uwagi na znaki ostrzegawcze i pomimo wzmagającej się wichury parła prosto na brzeg. W końcu któryś z ludzi na „Hattie H." zauważył, że dzieje się coś niedobrego. „Gwiazda" znalazła się już tymczasem w niebezpiecznej zatoce między skałami. Żaden z nich nie był dostatecznie silny w pojedynkę, ale przy odpowiednim kierownictwie mogły były okręt uratować. Tymczasem one kołysały się na wodzie w zupełnej bezczynności. Widocznie ich kapitanowie albo nie wiedzieli o świecie bożym, albo potracili głowy. Wiatr pędził „Gwiazdę" na zdradzieckie skały, które były już tuż, tuż. Zrozpaczony ojciec kazał spuścić obie kotwice. Zaledwie zdążył to uczynić, kiedy holowniki, zamiast ratować okręt i załogę, przecięły liny i uciekły w kierunku na Wrangla. Nie zatrzymały się nawet, aby zobaczyć, co się dzieje z „Gwiazdą". Później kapitan „Hattie H." przyznał się, iż zdawało mu się, że „Gwiazda" zaczyna się tłuc o skały (słyszał, jak łańcuch kotwicy wysuwał się z kluzy). „Kyak" schronił się na podwiet-rznej stronie pobliskiej wyspy. „Hattie H." powróciła do Wrangla w niedzielę rano. Po katastrofie zapytano kapitana, dlaczego nie ratował powierzonego sobie statku. — Cóż ja, u cholery, mogłem robić? I tak już mu się wtedy niewiele należało — miał odpowiedzieć. Jednak gdyby holowniki pozostały, nie doszłoby do nieszczęścia. Załoga „Gwiazdy" przetrwała całą noc na pokładzie, przysłuchując się z natężeniem groźnemu syczeniu fal, rozbijających się o skały. Czy kotwice wytrzymają? Los ich był w rękach boskich — sami nic już nie mogli zrobić. 86 Świt nie przyniósł nadziei. W odległości zaledwie kilkuset metrów sterczały przepaściste ściany skalne, o które rozbijało się z hukiem morze. Ale kotwice trzymały. Żeby się tylko nie urwały! Nieszczęśliwi pocieszali się myślą, że holowniki powrócą z wszelką pewnością. Popłynęły widocznie po pomoc. Oczekiwanie zamieniło się w istną torturę. Żeby tylko powróciły na czas! Upływały godziny, a holowniki jak nie wracały, tak nie wracały. Tymczasem kotwice zaczęły ustępować. Napór potężnych fal na łańcuchy był zbyt silny i łapy wysunęły się z piasku. Upływały godziny. Załoga ciągle jeszcze czekała. Straszliwe to było czekanie! Poszarpane, zębate skały zbliżały się nieunik- nienie jak fatum. Kotwice wlokły się po dnie. Ciężki ładunek łososia gruchotał w ładowni; „Gwiazda" kołysała się coraz silniej, przechylając się to na prawą, to na lewą burtę, niesiona przez fale prosto na nagie skały. Ojciec wydał załodze rozkaz przygotowania się do lądowania, gdyż okręt lada chwila mógł uderzyć o brzeg. Zdjęci paniką Chińczycy rzucili się do urządzeń ratunkowych. Biali oficerowie i urzędnicy z fabryki konserw, zrozumiawszy, że ten liczny, żółty motłoch, opętany nieprzytomnym strachem, powiększy tylko w ostatniej chwili ogólne niebezpieczeństwo, błagali ojca, aby kazał spędzić żółtych z pokładu i zamknąć w ładowni jak bydło. Ojciec wezwał do siebie ich dozorcę. — Słuchaj, człowieku, czy ręczysz, że twoi ludzie nie będą się awanturować? — zaczął. — Bo tylko wtedy nie zamknę ich w ładowni na klucz. Powiedz im, że w razie niebezpieczeństwa kapitan da wam znać. Stary dozorca chiński pracował u ojca od czternastu lat i miał do niego takie same zaufanie jak do bożka Jossa. Powrócił do swoich i powtórzył im przyrzeczenie ojca, co ich trochę uspokoiło. Zbili się w ładowni w jedną zwartą masę, na pół przytomni z trwogi, ale na pokłady nie wychodzili. Załatwiwszy się z Chińczykami i z Włochami, ojciec powrócił na rufę i powiedział oficerom, aby byli przygotowani na najgorsze, gdyż kotwice nie przydadzą się już na nic. Zapadło martwe milczenie. Siedzieli wszyscy w dusznej kajucie, wybitej czerwonym pluszem, naokoło stołu z mapami, z posępnymi twarzami, na których malował się wyraz ostatecznej rezygnacji. Mieli do wyboru tylko dwie możliwości: albo wyglądać pewnej 87 śmierci na pokładzie, albo w kajucie, gdzie przynajmniej mogli nie widzieć i czekać niejako po omacku. Świadomość, że przeżywają ostatnie chwile życia, wywołała u niektórych dziwne nastroje. Jeden z urzędników fabryki konserw, mężczyzna trzydziestoletni, blady i przerażony, zwrócił się do ojca z prośbą, aby schował jego dziewięćset dolarów i oddał je rodzinie w San Francisco. Drugi zażądał, żeby ojciec zawiadomił o wszystkim jego żonę, a trzeci sypnął nagle potokiem okropnych bluźnierstw. Olbrzymi współwłaściciel fabryki konserw, zapomniawszy o swej zwykłej pełnej godności pozie, ukląkł na podłodze modląc się głośno jak przestraszone dziecko. — Wszyscy mamy jednakowe szanse i każdy odpowiada za siebie — odparł ojciec na rozpaczliwe błagania. I kazał przygotować walizę pełną lekarstw i środków pobudzających, którą wyniesiono na pokład. Później, już po rozbiciu, wyłowiono ją z wody i zawartość jej posłużyła do ratowania zemdlonych i rannych. Z gromadki białych, którzy siedzieli w kajucie naokoło stołu, oczekując na wyrok burzy, wyszło z życiem tylko czterech. Piana odrywająca się od wzburzonej powierzchni morza tworzyła na pokładzie białą zasłonę, prawie nieprzeniknioną dla oczu, pomimo to ojciec dostrzegł Ole Swensona, gigantycznego Skandynawczyka, stojącego na dziobie okrętu i wypatrującego powrotu holowników. Ale nic nie było widać, tylko burza ryczała coraz głośniej, a czarne skały nadbrzeżne były coraz bliższe. Przeklinając los, który skazał na nieuniknioną zgubę jego ukochany statek, Ole Swenson rzucił się w wodę i utonął. Męka oczekiwania okazała się nad jego siły. Pewna zguba stu trzydziestu ośmiu ludzi, uwięzionych na pokładzie i w ładowni „Gwiazdy", była kwestią minut. Ojciec wezwał ochotników, aby spuścili łódź i przeciągnęli linę na brzeg celem założenia koła ratunkowego na linobloku. (Jest to mała boja na linie umocowanej do masztu i do jakiegoś punktu na brzegu; za jej pomocą rozbitkowie mogą się przesunąć nad falami na ląd). Wystąpiło czterech młodych ludzi, między którymi znajdowali się dwaj bracia nazwiskiem Hasen. Młodszy z nich nie umiał nawet pływać. Starszy prosił go, aby został. Sam pójdzie, bo dobrze pływa. Jednak chłopiec, głuchy na wszelkie prośby, poszedł pierwszy. W kilka chwil później świetny pływak utonął niedaleko od okrętu. 88 Spuszczono z trudem łódź ratunkową, do której wsiedli czterej dzielni młodzieńcy. Załoga „Gwiazdy" patrzyła z zapartym oddechem, jak posuwali się ku brzegowi. Kiedy już byli blisko, krucha łupina rozbiła się o nadbrzeżne skały. Trzej zdołali się uratować. Załoga, dla której się poświęcili, dała im rzęsiste brawo. Trzej uratowani wyłowili linę z wody i umocowali ją do pnia drzewa, wysoko nad falami. Uczyniwszy to, chcieli umocować drugą linę ruchomą, od bloku, ale zerwała się i wpadła w wodę. Ojciec krzyknął, że potrzeba mu jeszcze jednego ochotnika, który by dostarczył na brzeg nową linę. Wystąpił cieśla okrętowy i owiązawszy się w pasie liną wdrapał się na takielunek, po czym ręka za ręką jął się posuwać ku linie przeciągniętej ku brzegowi. „Gwiazda" zataczała się z boku na bok jak pijany majtek. Nagle zielona fala porwała cieślę, połknęła go na chwilę i wyrzuciła wysoko w górę. Kiedy już prawie dosięgną! brzegu, został porwany po raz drugi. Spadając uderzył plecami o wodę tak silnie, że rozległ się głuchy odgłos. Na szczęście trzej chłopcy na brzegu zdołali go uratować. Przyszedł koniec! „Gwiazda" wpadła na ostre skały i dziób jej razem z fokmasztem odłamał się, zanim ludzie zdążyli uciec na tył okrętu. Nieszczęśliwi uczepili się jak pijawki poręczy nadburcia i nadbudówek. Siła nieubłaganych fal była tak wielka, że „Gwiazda" rozpadła się z drżeniem na trzy części, tak jak jej reja w złowróżbny dzień wyjścia z San Francisco. Na powierzchni pozostała tylko stewa tylna okrętu, pokryta rojowiskiem przerażonych, rozkrzyczanych ludzi. Morze naokoło spłynęło puszkami z łososiem, nieżywymi Chińczykami, wrzeszczącymi Włochami i duszącymi się pianą Amerykanami. Fale skakały uparcie do góry, jakby chcąc pochłonąć resztę, czepiającą się rozpaczliwie stewy. Mała grupka białych trzymała się budki sterowej i nadburcia na rufie. Morze podrzuciło rozbity szczątek na nawietrzną, jakby chcąc go wywrócić. Wówczas kilku ludzi skoczyło w wodę. Pozostali tylko trzej i mój ojciec. Kruchy szczątek drzewa i żelaza zamiast wywrócić się na nawietrzną dostał się w wir cofającej się fali i przekoziołkował się z całą pozostałą załogą na podwietrzną. Wpadli we wrący lej wszelkiego rodzaju odłamków, wirujących skrzyń, wyciągniętych rąk i kopiących nóg tonących ludzi, wrzasków 89 trwogi i górującego nad wszystkim straszliwego ryku morza. A na brzegu w odległości zaledwie dwustu metrów czekali bezradnie czterej spomiędzy pięciu bohaterskich majtków, którzy pierwsi poszli dobrowolnie na ofiarę. Bezradnie, bo brzeg był stromy i w dodatku morze zatarasowało go szczątkami rozbitej „Gwiazdy" i pakami towarów. Toteż udało im się wyłowić bardzo niewielu ludzi. Kiedy ostatni człowiek znalazł się w wodzie, ojciec wyskoczył przez burtę. Opowiadał później, że upłynęło pół minuty, zanim wydostał się na powierzchnię. Będąc pod wodą, poczuł nad głową jakąś ciężką masę. Zląkł się, że mogła to być stępka okrętu. Na szczęście „masa" okazała się pokrywą luku, która oderwała się i pływała luźno po morzu. Ojciec skierował się ku brzegowi. Lodowata woda wprawiła go w stan odrętwienia. Więcej nie pamiętał. Porwała go olbrzymia zielona fala, ukoronowana puszkami z łososiem. Puszka uderzyła go w głowę i pozbawiła miłosiernie przytomności. Cofające się fale wyrzuciły bezwładne ciało na piasek wybrzeża. Ze stu trzydziestu ośmiu ludzi obsady „Gwiazdy" uratowało się tylko dwudziestu siedmiu. Ci, którzy dosięgli brzegu przed ojcem, zabrali się natychmiast do ratowania pozostałych. Dwaj z nich, cieśla i majtek szkocki nazwiskiem Frank Muir, wyciągnęli ojca z wody. — Stary się utopił. Ratujmy żywych — rzekł cieśla i zeszedł na sam brzeg morza wypatrywać dalszych rozbitków. Frank Muir kochał mego ojca synowską miłością. Nie zwracając uwagi na słowa cieśli, zaciągnął pozornie martwe ciało pod skałę i począł cucić. Początkowo zdawało się, że jego trud pójdzie na marne. Kapitan nie żył. Jeżeli nie można przywrócić go do życia, to przynajmniej wypada pochować z dala od innych, jak przystało na kapitana! Z tą myślą Frank Muir przeniósł ciało swego pana nieco wyżej i złożył na małej skalnej płaszczyźnie. Ale nie dał jeszcze za wygraną. Tarzał je po ziemi, rozcierał, dopóki w sztywne, zmarznięte członki nie wstąpiło ciepło życia. Było ju późne popołudnie. Na falach nie dawał się dostrzec żaden ślad życia. Ojciec był tak zmarznięty i potłuczony, że nie mógł utrzymać się na nogach. Pełzał więc na czworakach, kierując akcją ratowniczą. Nie mogło być mowy o odpoczynku, dopóki istniała najsłabsza nadzieja, że uda się jeszcze kogoś uratować. 90 — Nie spoczniemy, dopóki nie odszukamy wszystkich — rzekł ojciec. Dwudziestu siedmiu rozbitków wyraziło jednomyślną zgodę. Zaczęło się przeszukiwanie zwalonych na wybrzeżu odłamków, kryjących trupy topielców. Znaleziono ich kilka grup tak zbitych i splątanych z sobą, że nie sposób ich było rozdzielić. Skaliste wybrzeże zasłane było szczątkami porozrywanych ciał niby naniesionym drzewem. Wśród białej piany podskakiwały ręce, nogi i bezgłowe kadłuby. Między tragicznymi rupieciami znaleziono jedną żywą istotę, Japończyka. Był tak głęboko zagrzebany pod stosem puszek z łososiem, że trzeba go było odkopywać. Miał wielką ranę od skroni do brody i silny upływ krwi pozbawił go zupełnie sił. Z desek i belek okrętu rozpalono olbrzymie ognisko, koło którego skupili się pozostali przy życiu nieszczęśliwcy. Ale zamiast spodziewanej ulgi ogień przyniósł im nową torturę, gdyż gęsty dym z mokrego drzewa oślepił ich, wgryzając się niemiłosiernie w oczy. Z rana ciała białych ludzi zostały zebrane razem i pochowane w płytkich grobach na skalistym wybrzeżu. Na grobach ojciec kazał usypać ciężki kopiec ze skał i odłamków okrętu, aby chciwe morze nie zmyło z powrotem swych ofiar w wodną mogiłę. Los pozostałych przy życiu był prawie tak samo beznadziejny, jak tych, którzy zginęli. Nie zjawił się ratunek, a od najbliższych siedzib ludzkich dzieliły ich setki mil pustego pobrzeża. Lodowaty wiatr czynił egzystencję prawie niemożliwą. Na drugi dzień przypłynął jeden z holowników. Kapitan, ujrzawszy na brzegu żywych ludzi, okazał wielkie zdziwienie, nie sądził bowiem, że z tej katastrofy wyjdzie choć jeden świadek. Morze było tak wzburzone, że o posłaniu łodzi na ląd nie mogło być mowy. Holownik czekał do następnego dnia, po czym zabrał na pokład rozbitków i powrócił na Wrangla. Rozbitkowie tak byli rozżarci przeciwko załodze holownika, że gdyby nie ojciec, byliby ją wymordowali. Ojciec przemówił im do rozsądku, dowodząc, że kiedy wszystko wyjdzie na jaw, winowajcy poniosą karę. Na Wranglu dostarczono im ubrań z magazynów fabryki konserw i odesłano parowcem do San Francisco. 91 W kilka dni po rozbiciu holowniki towarzystwa udały się na Koronację, by uprzątnąć ciała potopionych. Wybrzeże piętrzyło się zwałami trupów, odłamków i zapasów żywności, tworzących razem nieopisaną, straszliwą mieszaninę. Obok szynek, sztuk słoniny i puszek z konserwami leżały kawałki ludzkich ciał. Zamiast oddzielić ciała, załoga ratowniczego statku zgarnęła wszystko łopatami na kupę i oblawszy oliwą, podpaliła jak stos śmiecia. Następnie ludzie ci uczynili coś, co przechodzi wszelkie pojęcie. Spaliwszy umarłych, zebrali szynkę, słoninę i inną żywność, którą znaleźli między trupami, i zawieźli na Wrangla, gdzie sprzedali ją Eskimosom. Co się stało z ocalonymi rozbitkami „Gwiazdy"? Towarzystwo, do którego należały holowniki, postarało się rozproszyć ich po świecie, aby nie mogli być użyci jako świadkowie. Jedni, niezdolni chwilowo do pracy z powodu ran i obrażeń, poszli do szpitali — innych umieszczono na różnych okrętach i wyprawiono na dalekie oceany. Matka czekała w San Francisco na wiadomość o pozostałych przy życiu rozbitkach. Doszła ją wieść, że ciało ojca zostało zmasakrowane prawie do niepoznania. Ja miałam wtedy sześć miesięcy. Biedna matka rozchorowała się ciężko wskutek tego wstrząsu i później nigdy już nie odzyskała utraconego zdrowia. Właśnie ta choroba stała się przyczyną, że ojciec wziął mnie na wychowanie na swój statek. Przez cały czas śledztwa w sprawie katastrofy wypłacano mu całkowitą pensję. Przy tej smutnej okazji przekonał się, czym jest prawo, sprawiedliwość i słuszność w oczach chciwych egoistów. Holowniki należały do tego samego towarzystwa co „Gwiazda". Gdyby odpowiedzialność za katastrofę spadła na barki kapitanów holowników, towarzystwo musiałoby zapłacić ogromne odszkodowanie rodzinom stu jedenastu utopionych ludzi. Nie chcąc do tego dopuścić, właściciele postarali się przez swoje wpływy, że dwóch zbrodniarzy uznano za niewinnych. Rozbicie spowodowała tylko burza! Tak orzekli sędziowie. Taki był koniec najsłynniejszej i najlekkomyślniej-szej katastrofy okrętowej w historii Ameryki. Ojciec stracił miejsce. Wyrzucono go ze słowami: — Teraz nie mamy okrętu dla pana. Tak nagrodzono go za wszystkie poniesione trudy i zasługi i za to, że nie dopuścił, aby reszta jego ludzi sama nie 92 wymierzyła sprawiedliwości załogom dwóch zbrodniczych holowników. Po wyroku poszło hasło od Alaski do Seattle: — Z władzami nie zaczynać! Piętnaście lat wiernej i mądrej służby na Morzu Arktycz-nym rozwiało się we mgłę w ciągujednej nocy. Ojciec nie mógł już więcej pływać na północ. Duchy stu jedenastu ludzi, utopionych koło Koronacji, popchnęłyby go do mordu. Kupił więc stary szkuner i pożeglował na przeciwny kraniec świata, na morza południowe, w poszukiwaniu ciepła i może zapomnienia! Ale do dzisiejszego dnia nosi w sercu gorycz i nienawiść! Rozdział XII Konkurs przeklinania i stryczek Większość mężczyzn, jakich znałam, były to typowe wilki morskie. Sympatyczny ten gatunek zaczął wygasać ze wzrostem żeglugi parowej i teraz już prawie nie istnieje. Wilk morski był niepodobny do żadnej ludzkiej istoty, ustanawiał prawo sam dla siebie, miał bardzo mało potrzeb i szeroką filozofię pogody ducha, pomimo ciągłego sarkania, bardzo prawdziwą i szczerą. Całkowita skala jego potrzeb obejmowała należny kontyngent tytoniu, dostateczną ilość monety na grog i przy końcu długiej morskiej podróży kilka wolnych dni w porcie z możnością przepuszczenia otrzymanej płacy na tę czy inną spódniczkę. Dla ulżenia sobie nerwowo zwykł był przeklinać swój okręt, oficerów, żywność i kucharza, co jednak nie przeszkadzało, że nie zamieniłby się na swoje miejsce z żadną koronowaną głową. Stosunek wilka do morza był typowy dla ludzi jego pokroju. Kochał je — żył na nim. Cieszył się nadzieją, że przez całe życie będzie pływał po jego powierzchni, a po śmierci spocznie na jego dnie. Był przy tym tak wielkim fatalistą, że wśród żeglarzy podróżujących po dalekich oceanach zaledwie co drugi umiał pływać. Ich zapatrywania w tym względzie wyraził najlepiej Stitches: — Po co się to uczyć pływać? — argumentował. — Majtek, który wypada przez burtę, jest niezdarą i powinien się utopić. Takiego nawet nie szkoda. Jeżeli zaś morze zmyje mnie 94 z pokładu, to wtedy już pływanie nie pomoże, więc po cóż sobie zawracać głowę? — Ale ojciec nauczył mnie pływać — zaprotestowałam. — To co innego — zarechotał stary. — Widzisz, szyperku, ojciec wie, że kobieta nie jest do tego stopnia rozważna, żeby nie wypaść przez burtę. Otóż gdybyś ty wypadła nie umiejąc pływać, jakiś idiota majtek skoczyłby za tobą, czyby umiał pływać, czy nie, aby cię ratować, i pewnie by się utopił. Ale że umiesz pływać, to choćbyś wypadła, nikt się nie przestraszy — rzucą ci po prostu linę, uratujesz się sama i kapitan nie straci przez ciebie żadnego chłopca. Skończy się na tym, że wrócisz na pokład i dla rozgrzewki dostaniesz linką po stewie tylnej. Nie, moja panienko! Kapitan nie dopuściłby do tego, żeby dobry marynarz miał zginąć ratując kobietę. Bynajmniej nie przekonana, długo się głowiłam nad punktem widzenia Stitchesa, ale dopiero w kilka lat później, w pewnym tragicznym momencie, dowiedziałam się, jaka przepaść dzielić może filozofię człowieka od jego postępowania w niebezpiecznych chwilach. Po Stitchesie najbardziej interesującym ze znanych mi wilków morskich był John Henry, stary, zwiędły, blisko siedemdziesięcioletni marynarz, ze skrzeczącym głosem i twarzą tak pooraną i pobrużdżoną, że można ją było porównać do plastycznej mapy okolicy górskiej. Żuł stale tytoń i po brodzie ściekała mu zawsze nitka śliny, znacząc się żółtym śladem wśród gęstwiny siwego zarostu. Twierdził, że opłynął Horn sto razy i dawno byłby kapitanem, żeby nie to, że kapitanowi nie wolno upijać się publicznie w portach, wobec czego wolał pozostać prostym majtkiem. Lecz pomimo wszystkich swoich wad i braków John Henry był prawdziwym marynarzem z krwi i kości. Wichura na morzu była dla jego duszy muzyką, huragan odmładzał go o trzydzieści lat, gdyż żaden młody człowiek nie potrafił lepiej wspinać się po masztach niż on i niewielu tylko potrafiło tak dobrze i pewnie sterować w niebezpiecznym miejscu i chwili. John Henry przyszedł do nas we Frisco i nie upłynął tydzień, a Stitches spuścił nos na kwintę, gdyż nowy przyjaciel zawojował mnie z kretesem. Siadywał godzinami po wachcie na dole i uczył mnie skomplikowanych węzłów żeglarskich — począwszy od splotów a skończywszy na pętli od stryczka. 95 — Byłem we wszystkich więzieniach od Seale do Port Saidu — zwierzył nam się w zaufaniu — i potrafię cię nauczyć wszystkich węzłów, jakich używa się do wyprawiania na tamten świat niepotrzebnych gości. Stitches był oburzony. — Przeklęty stary rekin!... Uczy cię, jak się pozbywać niepotrzebnych gości! A pewnie nie ma na świecie drugiego takiego zawalidrogi jak on. Gdyby mu się dostało to, co mu się należy, dawno by już ktoś sporządził dla niego taki węzeł. Może się jeszcze doczeka. Przy szocie pierwszym śpiewakiem był John Henry. Pewnego dnia, kiedy pomagałam ciągnąć szot topsla na fokmasz-cie, rzekł do mnie: — Musisz jeść więcej fasoli, zanim się nauczysz ciągnąć jak prawdziwy żeglarz. Kobiety są na okręcie do niczego. Tyle tylko, że jedzą. I zaśpiewał żeglarską piosenkę Niewiasty na pokładzie, przy czym wstawił w nią moje imię. Oto strofki: Miła Joasia, słodki skrzat, Zaczyna mieć kłopoty. Nie wie, co świat, ma czternaście lat, Całuje psy i koty. Ale jej czegoś brak, OCH! brak! A czego, wszyscy wiecie. Chce sobie radzić i nie wie jak, Choć nic prostszego przecie. Żeglarze, HEJ! pocieszą cię! Lecz nie bądź ty obłudną, Bo ich na morzu chandra żre, A bez dziewczątek nudno! — Co ty przez to rozumiesz, u cholery — zapytałam gniewnie. — Potrafię zrobić taką rzecz, jakiej nie umie nikt w kubryku. Który z was zna się na żeglarstwie? Ojciec nauczył mnie oznaczać w nocy położenie okrętu według Krzyża Południowego — rzekłam chełpliwie. 96 — Tak, to i cóż z tego. Cokolwiek byś powiedziała, nie wybijesz mi z głowy, że dla kobiet nie ma miejsca na okręcie i koniec, kwita. Nie potrafisz nawet mówić po żeglarsku. Z tymi słowy splunął na kluzę na lewej burcie, jak zwykle nadzwyczajnie celnie. Wyzwał mnie stary. Postanowiłam mu dowieść, że jestem prawdziwym marynarzem. Nie byłam powieściową, wiotką córką kapitana, dla której majtkowie popełniają szaleństwa. Ja musiałam ich zdobywać. Od tego dnia nie pomijałam żadnej okazji, aby im dać poznać, że jestem z tej samej gliny co i oni. Wieczorami, znalazłszy się w swojej kajucie, tarłam ręce o grube liny w celu nadania skórze możliwie szorstkiego wyglądu. Dalej, notowałam w pamięci starannie wszelkie przekleństwa, zasłyszane u załogi. Po miesiącu takiej praktyki potrafiłam kląć przez cztery minuty bez przerwy, nie powtarzając dwa razy ani jednego słowa. Wyćwiczywszy się w tej sztuce, zaczaiłam się na Johna Henry'ego. — Słuchaj, ty — zaczęłam, po czym wywiodłam jego przodków od kilku gatunków zwierząt, wykazałam, jakie ma braki biologiczne, i porównałam ze wszystkimi formami niższych stopni życia oraz wszelkimi odpadkami i wydzielinami, jakie sobie tylko można wyobrazić. Skończywszy tę cztero-minutową tyradę, stanęłam w pozycji obronnej, sądząc, że się na mnie rzuci. On jednak wysłuchał mnie bardzo uważnie z twarzą rozjaśnioną szerokim uśmiechem. — Będą z ciebie ludzie, szyperku — rzekł z uznaniem. Uradowana tą pochwałą, postanowiłam zaimponować również ojcu. Siedział właśnie na nadbudówce rufowej, paląc fajkę. — Każ mi co zrobić — rzekłam. — Cóż to? Znowu jakiś figiel? — zapytał podejrzliwie. — Proszę, każ mi zrobić coś takiego, jakbym była majtkiem — powtórzyłam. — Dobrze — odpowiedział z zadowoleniem. Przypuszczał, że zebrało mi się na pracowitość. — Weź młotek i pootłukuj rdzę z łańcuchów kotwicznych. Trzeba je będzie pociągnąć minią, żeby zupełnie nie zardzewiały. W odpowiedzi sypnęłam potokiem nowo nabytych terminów morskich, ale nie posunęłam się dalej niż poza pierwsze pół minuty, gdy uczułam, że unoszę się w powietrzu w kierunku 97 mojej kajuty. Kołnierz z tyłu i górną część pantalonów dzierżyły silne ręce ojca. — Gdzieś ty się, skrzacie, tego nauczyła? — wrzasnął wściekłym głosem. — Od ciebie, kiedy zmieniasz kurs i żagle nie chcą złapać wiatru — odpowiedziałam żałując gorzko, że się tak fatalnie wsypałam. — Niech mnie pioruny biją, jeżeliś ty kiedy słyszała ojca klnącego — ryknął. — Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że klniesz, skręcę ci kark — czy słyszysz? Słyszysz? Słyszałam. Słyszał cały statek. Stitches powiedział, że nawet latające ryby poczuły się zakłopotane. Ojciec krzyczał dalej: — Po takich słowach usta twoje są niegodne przyjąć jakiegokolwiek pożywienia. Nie dostaniesz jeść, dopóki nie zapomnisz tego, czegoś się nauczyła, rozumiesz, wszystkiego! I zawiązawszy mi usta jakąś szmatą, poszedł po linkę, aby rozprawić się ze mną jak zwykle w podobnych razach. Kuliłam się w swojej koi z zakneblowanymi ustami, zbita na kwaśne jabłko, niezdolna nawet do zajęcia normalnej pozycji siedzącej. To, co myślałam o Johnie Henrym, było gorsze niż przekleństwa, którymi chciałam mu zaimponować. Postanowiłam zemścić się na nim, choćbym miała zapłacić za to życiem. Leżąc twarzą do poduszki rozmyślałam nad niesprawiedliwością całego tego przeżycia. Chciałam być prawdziwym marynarzem i za to spotkała mnie taka klęska. Ledwie się mogłam ruszać, ale dusza moja pozostała, jak zwykle twarda i wojownicza. Zabawiałam się obserwowaniem pluskiew spacerujących po słomianym materacu. Nagle przyszła mi dobra myśl. Złapałam kilka i wpuściłam je sobie w ubranie. Przynajmniej w ten sposób będę mogła się zbliżyć do doskonałości jako marynarz. Wszyscy marynarze roją się od robactwa. Dwadzieścia po piątej chłopak okrętowy zadzwonił na kolację. Byłam głodna, ale nie odważyłam się wyjść z kajuty. Wytknęłam tylko głowę z iluminatora i zaczęłam gonić oczami pianę na wodzie. Wiedziałam z doświadczenia, że był to najlepszy i najpewniejszy sposób na wywołanie senności. Na drugi dzień rano obudziłam się żarłocznie głodna i pełna głębokiej skruchy. 98 Zastałam ojca nad szybko wypróżniającym się talerzem owsianki. — Hej, nigdy już nie będę kląć, jeżeli mi dasz jeść — przyrzekłam. Mruknął, że mi przebacza, po czym dodał: — Około południa będziemy w Brisbane. Ani mi się waż wydalać z okrętu. - — Czy nie mogłabym pełnić służby w porcie i zaoszczędzić ci kosztów? — zapytałam chcąc wkraść się z powrotem w jego łaski. — Niezła myśl. Nie chcę, żeby mi który z załogi wysiadał w tym porcie. Zawsze ich potem muszę wykupywać z aresztu za pijaństwo, a nie mam na to ani czasu, ani pieniędzy. — Nie wypuszczę nikogo — zapewniłam go z przejęciem. Około godziny drugiej wpłynęliśmy rzeką do przystani w Brisbane. Urzędnicy celni przyszli na pokład i zapieczętowali nam magazyny i tytoń. Następnie zjawili się lekarze portowi, aby zbadać załogę. — Kapitanie, proszę kazać ludziom rozebrać się i ustawić rzędem na pokładzie — rzekł jeden z nich do ojca. — Zanim pozwolimy wam wylądować, musimy wszystkich zaszczepić. Żeglarze, którzy przybyli z Chin i Filipin, zawlekli nam tu ospę i port jest pod kwarantanną. Podążyłam spiesznie na górny pokład, aby zająć miejsce w szeregu. Byłam ostatnia. Lekarz przyjrzał mi się z zaciekawieniem i rzekł: — No, no, moja mała, jeżeli ty nie jesteś wcieleniem zdrowia! — i uszczypnął mnie z podziwem w muskularne ramię. — Wcale nie — naprotestowałam. — Miałam wszystkie te choroby co marynarze, a nawet gorsze. Proszę mnie porządnie zaszczepić — poradziłam. — W dodatku mam pluskwy. Lekarz zrobił przerażoną minę i ukłuł mnie w ramię trzy razy głębiej niż marynarzy. Bolało mnie strasznie, ale byłam w tej chwili bardzo dumna. Nawet John Henry nie mógł się pochwalić niczym lepszym. Do dzisiejszego dnia noszę te blizny — dumne świadectwo mojej równości z resztą załogi. Przed udaniem się na brzeg z urzędnikami celnymi ojciec napomniał mnie po raz drugi, abym żadnemu z załogi nie pozwoliła opuścić okrętu. — Oficer będzie zajęty przy ładunku, a ja może wrócę dopiero późno w nocy, więc miej oko na trap, pamiętaj! 99 Zajęłam stanowisko przy trapie, żując suszone śliwki. Był to produkt najbardziej zbliżony do marynarskiego tytoniu, na jaki sobie mogłam pozwolić. Chłopak okrętowy próbował wyrwać się na brzeg, ale go odepchnęłam. Ten sam zamiar okazało kilku marynarzy. Myśleli, że mnie nastraszą. Naturalnie nie dałam się. Stanęłam na środku platformy trapu z naglem w ręku i zapomniawszy o zakazie ojca, powiedziałam im, jak i co, językiem, którego by się nie powstydził John Henry. Cofnęli się chichocząc. Było mi gorąco na słońcu, ale nic sobie z tego nie robiłam. Wytrwałam dumnie na posterunku do szóstej wieczorem, kiedy to skończyło się wyładowywanie. Zadźwięczał dzwonek na kolację. Naturalnie nikt nie mógł wymagać ode mnie, żebym dla służby poniechała jedzenia. W nieobecności ojca siadywałam na jego miejscu na wprost dwóch oficerów. Skończywszy jeść, wydłubałam sobie zęby widelcem, tak jak to zawsze czynił drugi oficer. Przy ojcu nigdy bym się nie odważyła tego zrobić. Wyszłam z powrotem na pokład. Powiedziałam sobie, że jeżeli który z załogi przedostanie się na brzeg, to chyba po moim trupie. I tak upłynęły dwie godziny. Od kubryku nie dochodziły żadne odgłosy. Nikt nie odważył się przejść przez trap i wyprawić się na ląd. — Ha! — radowałam się w głębi duszy — boją się mnie! Wiedzą, że ich nie puszczę, widzą, że mi nie dadzą rady! Byłam tak przejęta poczuciem własnego autorytetu, iż nie zwróciłam uwagi, że na okręcie panuje podejrzana cisza. Dopiero gdy ukazał się chłopiec okrętowy, odnoszący kosz obiadowy do kuchni, rozjaśniło mi się w głowie. — Wszyscy chłopcy są na lądzie i ja też się dó nich przyłączę — rzekł z pogardliwym chrząknięciem. — Co? — zapytałam nie wierząc własnym uszom. — A jakże, wszyscy popłynęli na brzeg, jak tyś jadła kolację. Tylko kucharz został. Cóż miałam robić? Zyskałam zaufanie ojca po to, aby je natychmiast stracić. Początkowo zamierzałam udać się również na brzeg, wyszukać majtków po knajpach i sprowadzić ich na pokład przed powrotem ojca. Nie był to jednakże mądry plan, gdyż z mojej nieobecności skorzystałby chłopak i może dwaj oficerowie, i zostałabym sama. Wzięłam tedy nagiel i zająwszy posterunek u szczytu trapu, 100 * czekałam. Czekałam długo, długo... Było już dobrze po północy, kiedy od doku usłyszałam hałas i w uszy moje wpadł basowy, gardłowy głos, wydobywający się spomiędzy stosów pak z towarami. Mc Ginty zmartwychwstał, Mc Ginty żyje, Ubrał się jak dandys I pije, pije... Był to głos Johna Henry'ego, śpiewającego starą żeglarską pieśń pogrzebową Mc Ginty. Mc Ginty, legendarny kapitan, utonął niegdyś na dnie oceanu, ale zachował po sobie tak trwałą pamięć, że ilekroć majtkowie się upiją, zjawia im się ulubiona wizja: Mc Ginty powstały z grobu, zalewający pałkę w knajpie portowej. — John Henry?—wrzasnęłam tak głośno, jak tylko mogłam. Nie otrzymałam odpowiedzi, tylko drżący głos wzmógł się o parę tonów. Dopiero po chwili wynurzyła się z mroku ciemna postać i stanęła u wejścia na trap. Był tak pijany, że ledwie się trzymał na nogach. Uczynił trzy razy próżny wysiłek, aby postawić nogę na trapie; w rezultacie uchwycił się rękami liny i wyciągnąwszy się upadł na pokład. Ujęłam go za ramiona i potrząsnęłam gwałtownie. — Johnie Henry, wstań! — krzyknęłam. Zamamrotał coś niezrozumiałego i z ust pociekła mu na koszulę struga śliny. Wpił we mnie nabiegłe krwią oczy. — Powiedz staremu, żeby mi dał pieniędzy na whisky. Muszę mieć whisky. — Dostaniesz co najwyżej kopniaka w pewną część ciała — odpowiedziałam. — Muszę mieć pieniądze na whisky — whisky, whisky — rzekł z naleganiem i wybuchnął żałosnym płaczem. — Jesteś pijany, Johnie Henry, Idź do swojej koi i połóż się. Odsunął się ode mnie i zapytał głosem przerywanym przez łkanie: — Namówisz starego, żeby mi dał pieniędzy czy nie? — Nie ma go tu, Johnie Henry! Idź się położyć — prosiłam łagodnie. 101 - Daj mi pieniędzy na whisky, bo inaczej zrobię tak, że zdechnę. Zaczął drżeć całym ciałem. Wargi miał sine a oczy błyszczące i zaszłe krwią. — Wszystko mi jedno, czy zdechniesz, czy nie — odparłam, gdyż tego rodzaju groźby słyszałam już nieraz. — Dobra, pójdę na piwo do Abrahama. Uważaj. Pójdę do Abrahama — i ruszył naprzód. Szłam za nim w nadziei, że uda mi się namówić go, aby się położył. Tuż przed kubrykiem schylił się i odwinął z kołka długą linę. — Widzisz ten powróz? Jeżeli mi stary nie da pieniędzy, zrobię z sobą koniec, rozumiesz? — i wybuchnął ponownie głośnym płaczem. Jednocześnie palce jego splotły linę w węzeł wisielca — dziewięć węzłów na pętli — taki sam, jakiego mnie kiedyś uczył. Następnie przysunął mi pętlę do samej twarzy i raz jeszcze powtórzył: — Jeżeli nie dasz, powieszę się. Naturalnie nie wierzyłam mu, więc odpowiedziałam: — Dobrze, powieś się, na pewno ci się zrobi lepiej. Słowa te, zamiast go uspokoić, podziałały nań jeszcze bardziej podniecająco. Wsunął głowę w stryczek i przysunął swoją twarz do mojej. — Dostanę pieniądze? — krzyknął chrapliwym, pijackim głosem. Sceny z pijanymi majtkami nie były dla mnie nowością. Zawsze w takich razach zwykli byli odgrażać się, że zabiją siebie, kapitana lub oficerów, i zawsze kończyło się na tym, że walili się na koje i zapominali o świecie bożym. Straciłam cierpliwość. —Nie dostaniesz ani grosza, psiakrew! — wrzasnęłam z gniewem. Krzyk mój jak gdyby go wytrzeźwił. Wyprostował zgiętą postać. — Pożałujesz tego — rzekł i odwróciwszy się z godnością, zszedł mi z oczu, ciągnąc za sobą długą linę zaimprowizowanego stryczka. I ja również odwróciłam się i, jak mi się zdawało, z taką samą godnością odmaszerowałam z powrotem w stronę trapu. Wzywał mnie obowiązek. Zanosiło się na to, że będę miała więcej takich przepraw. 102 Nie wiem, dlaczego zeszłam z trapu po upływie zaledwie dziesięciu minut. Pewnie dlatego, że kochałam Johna Hen-ry'ego i zapragnęłam zobaczyć, co się też z nim dzieje. Ale ma się rozumieć, nie chciałam, żeby się o tym dowiedział. Nie mogłam przecież kompromitować się jako stróż okrętu. Pomaszerowałam więc z surową miną, minęłam bezanmaszt i grot-maszt i obszedłszy kambuz znalazłam starego. John Henry przywiązał linę do kabestanu na baku i zeskoczył na główny pokład. Zawisł w powietrzu zaledwie o sześć cali nad ziemią, z głową przechyloną zawadiacko na lewą stronę... Ciało jego obracało się powoli na linie i w chwili gdy się zbliżyłam, znalazło się twarz w twarz ze mną. Ujrzałam wysadzone na wierzch oczy i otwarte szeroko usta. Zdawało mi się, że słyszę drwiące słowa: — A co, nie mówiłem, że sie powieszę? Stałam jak sparaliżowana, niezdolna ani się poruszyć, ani krzyknąć. Dopiero gdy po upływie pewnego czsu, który wydał mi się milionem lat, wisielec odwrócił się na linie i twarz jego znikła mi sprzed oczu, poczułam się swobodniejsza. Wydałam przeraźliwy okrzyk i uciekłam na dół do magazynu, gdzie skryłam się pod stos starych płócien żaglowych. Słyszałam, jak spłoszone szczury chowały się po kątach. Zabiłam Johna Henry'ego! Zabiłam Johna Henry'ego! Słowa te dzwoniły mi w mózgu beznadziejną, głuchą torturą. Nie wiem, ile upłynęło czasu, zanim wreszcie usłyszałam głosy na pokładzie. Bałam się wyjść z ukrycia. Sądząc z zamieszania, wiedziałam, że ciało Johna Henry'ego zostało znalezione. Jeszcze tak niedawno, przed południem, zła byłam na niego, że zachęcał mnie do klątw, a teraz oto nie żył! Drżąca z trwogi wydostałam się na pokład. Zobaczyłam ojca i grupę nieznajomych ludzi, stojących naokoło nieruchomej postaci, przykrytej brezentem. Zawołałam: — Tutaj jestem. Ja tego nie zrobiłam — słowo uczciwego człowieka! — i osunęłam się z płaczem na deski. Ojciec podniósł mnie i objął ramionami. — Skąd ci przyszło do głowy, że to tyś temu winna, Joasiu? —zapytał tak spokojnie i serdecznie, że opowiedziałam mu całą historię. John został pochowany w Brisbane, a ja odtąd nigdy nie zawiązałam węzła wisielca. Rozdział XIII Moje wyobrażenia o kobietach — Od kobiet nie nauczysz się niczego dobrego, Joasiu. Wszystkie prawie kłamią, a te, które się rozbijają po portach, to już prawdziwie przeciwne wiatry. Słowa te ojciec wygłosił w australijskim porcie Brisbane. Wiedziałam, że przez „kobiety" rozumiał on złotozębe, pulchne dziewczęta z knajp i tawern oraz wiecznie roześmiane ćmy, które napastują każdy nowo przybyły statek, aby wyłudzać od majtków uskładane pieniądze lub wypraszać od nich osobliwości, przywiezione z obcych krajów. Te kobiety były dla mnie przedmiotem stałej ciekawości i ojciec o tym wiedział. — Jeżeli która z nich zaczepi cię, nie daj się wciągnąć w rozmowę, rozumiesz? W ogóle nie wolno ci się z nimi zadawać. Zrozumiałam i przyrzekłam posłuszeństwo. Nie wyobrażałam sobie, żeby mogła mi grozić ewentualność nieposłuszeństwa z dwóch powodów. Po pierwsze, bałam się kobiet. Po drugie, były one wszystkie za piękne i za wspaniałe, aby zwracać uwagę na taką niepozorną istotę jak ja. Ojciec zaszczepił we mnie ten wstręt do kobiet w celu ochronienia mnie przed przypadkowymi znajomościami z podejrzanymi dziewczynami w portach. Obawiał się, że nauczę się od nich rzeczy, które zniweczą wieloletnie wysiłki jego pracy nad moim charakterem i pozbawią mnie ideałów. Nigdy nie pozwolił mi przeglądać się w lustrze. 104 — Jesteś brzydką poczwarką, Joasiu, więc po cóż masz się przeglądać w lustrze? Gdyby ktoś ofiarował mi lusterko, mogłoby to mieć poważne następstwa. Jednakże nikomu z załogi nie przyszło do głowy podarować mi podobną zabawkę. Ojciec miał co prawda pęknięte lusterko, którego używał przy goleniu się w portach i chował przede mną jak skarb przed złodziejem. Mogłam więc przeglądać się jedynie w beczkach z deszczówką, stojących na pokładzie, chociaż trudno mi było nabrać dokładnego wyobrażenia o swej powierzchowności przeglądając się w kołyszącej się z ruchem okrętu wodzie. Odbicie mej twarzy podobne było do zamazanej główki kapusty. Wierzyłam święcie, że tak wyglądam w rzeczywistości, gdyż nie miałam możności sprawdzenia tego gdzie indziej. Toteż oznajmienie ojca, iż jestem tak brzydka, że kobiety z lądu będą się ze mnie śmiały, przyjęłam w prostocie ducha jako zgodne z prawdą. Przyznał mi się później, że beznadziejną brzydotę wmówił we mnie z obawy, abym się nie stała zarozumiała. Powiedział, że pragnął uchronić mnie od zepsucia i stworzyć we mnie piękno duszy. Naturalnie wtedy o tym nie wiedziałam i wierzyłam wszystkiemu, co mówił. Jakże zazdrościłam dziewczynom z knajp i awanturnicom uwijającym się po dokach! Wydawały mi się nad wyraz piękne: majtkowie witali je zawsze z taką radością! Żaden marynarz, z wyjątkiem starego Stitchesa, nie cieszył się nigdy moim widokiem. Cała załoga uważała mnie za zawalidrogę, za piąte koło u wozu. Ostrzeżenia ojca było najzupełniej zbyteczne. Nie ośmieliłabym się absolutnie wdawać w rozmowę z tymi pięknymi mieszkankami lądu. O, nie! Na drugi dzień po tym ostrzeżeniu siedziałam na luku świetlnym, przyglądając się wyładowywaniu kopry z okrętu na dok, skąd robotnicy walili ją do wielkiej łodzi. McLean i Axel Oleson pełnili służbę przy bezanluku, skąd wydawali ryczące rozkazy majtkom na dole, nagląc ich do pośpiechu. Nie odniosło to widocznie skutku, gdyż Oleson wywiódł ich przodków po angielsku i po norwesku od mocno wątpliwych tworów. Tego rodzaju uwagi nie były dla mnie nowością — monotonia ich zaczynała mnie naprawdę nudzić. Zmęczyłam się już nieco patrzeniem i zamierzałam odejść, kiedy zobaczyłam z mej grzędy piękną kobietę, idącą brzegiem 105 doku. Szła powoli, jakby nie wiedząc, dokąd się skierować. Znalazłszy się blisko okrętu, rozjaśniła się powabnym uśmiechem. Udawała, że nie widzi stojących na pokładzie McLeana ? ?????, ale czyniła to w tak wyszukany sposób, iż byłam pewna, że ich widzi. Weszła po trapie mieszczącym się tuż przed nadbudówką rufową i oczy jej zatrzymały się na mnie. — Hallo, mała — rzekła. Dostałam gęsiej skórki. Fakt, że zostałam zauważona, przejął mnie głębokim dreszczem. Ostrzeżenie ojca rozwiało się jak dym. — Hallo! — odpowiedziałam. — Dokąd idziesz, do ciężkiej cholery? Jaki masz tu interes? Zachowałam się bardzo po marynarsku, jako że była to rzadka okazja zaznaczenia mego autorytetu. Nieznajoma pani wyglądała tak powiewnie, tak słodko, tak sympatycznie, że nie sposób było wyobrazić sobie, żeby mi mogła zrobić krzywdę. Stała przyglądając się uważnie mojej osobie — niekobiecym szatom i bosym stopom. — Wiesz, smarkata, że ładny z ciebie bachor — rzekła nagle. Zaczerwieniłam się okropnie. Był to pierwszy komplement, jaki usłyszałam od urodzenia. Przyjrzałam się badawczo jej twarzy w przypuszczeniu, że drwi ze mnie, ale nie. Mówiła szczerze to, co myślała. — Gdzie tam, psiakrew! Ani mi się równać z panienką! — odpowiedziałam lustrując ją od stóp do głowy, od bucików na wysokich obcasach do kapelusza przybranego wstążkami i kwiatami. — Jak ciebie ładnie czuć. Urocza wizja pachniała tanimi perfumami, ale dla mnie w porównaniu z odorem zgniłej kopry wydobywającym się z ładowni była to woń niebiańska. Cały mój sąd o kobietach opierał się na urywkach rozmów zasłyszanych od majtków. Myślałam, że charakter kobiet ocenia sie na podstawie ich kostek i bioder, gdyż majtkowie zwykli byli mawiać: — Warto oddać dziewięciomiesięczną pensję za parę zgrabnych nóżek i szerokie biodra. Z tego punktu widzenia stojąca przede mną kobieta była doskonałością. — Masz jakie ładne szmatki, dziecino? — zapytała. 106 — Nie, ale mam kawałek jedwabiu i dwie bransoletki z szylkretu z perełkami — odpowiedziałam spodziewając się, że jej zaimponuję. — Pytam, czy masz się w co ubrać do chłopców? Założę się, że cała załoga bzikuje za tobą. Może nieprawda, co? — O, nie — odparłam z pośpiechem. — Jeżeli nie zrobię tego, co powinnam, albo włażę im w drogę, gdy trwa wyładunek, częstują mnie kopniakami. Zgadnij gdzie? Zainteresowała się mną na dobre. — Powiedz mi, dlaczego ty się marnujesz na tej przeklętej barce. Powinnaś być na lądzie ze mną i z innymi dziewczętami. Tam by się na tobie poznali. — Co? Miałabym rzucić okręt? — A pewno. Postarałabym się dla ciebie o elegancką robotę w Union Hotelu, tam gdzie ja jestem i inne. Słowa te zabrzmiały w moich uszach jak czarowna muzyka. Znudził mnie monotonny pobyt na statku w porcie, zmęczyła mnie samotność. Na lądzie mogłam znaleźć towarzyszy czy towarzyszki zabawy. Byłam pewna, że oddalenie się na krótko w towarzystwie nieznajomej kobiety nie przyniesie mi żadnej szkody. Wahałam się chwilę, ale jeden rzut oka na jej wysmukłe nogi i szerokie biodra upewnił mnie, że mam do czynienia z dobrą kobietą. Zeszłam z nią dumnie po trapie na dok. Mijając Mc Leana, powiedziałam mu, że idę wynająć się na kilka dni do Union Hotelu, dopóki statek nie będzie gotowy do drogi. Szłam dokiem w towarzystwie pięknej kobiety, która uznała mnie za ładną, nastroszona i pewna siebie jak mały kogucik. Union Hotel była to mała, ciemna knajpa, oddalona o jeden blok od przystani. Przechodziłam koło niej kilka razy w czasie spacerów z ojcem i słyszałam, jak majtkowie nazywali ją „Wytchnieniem Żeglarzy". Przy tych słowach zawsze się uśmiechali, co mnie intrygowało i dawało do myślenia. — Chodź, zapoznam cię z moimi przyj aciółkami — nalegała nowa znajoma. Usłuchałam z radością. Duszne wnętrze lichej knajpy portowej wydało mi się szczytem przepychu. Weszłyśmy do bufetu. — Więc gdzież ta robota? — zapytałam, gdyż interesant 107 zjawiający się na pokładzie okrętu pyta przede wszystkim o robotę. Nagle spostrzegłam, że moja przewodniczka i jej przyjaciółki były to zwykłe kelnerki. — Słuchaj ty, żeglarko, stań tutaj, to zbierzesz kupę napiwków. Chłopcy dają nieraz po sześć pensów, jeżeli się do nich ładnie uśmiechnąć. Uszczęśliwiona, że te kobiety przyjęły mnie do swego grona, uciszyłam pośpiesznie sumienie i stanęłam za kontuarem. Bawiłam się znakomicie, dopóki nie zjawiło się kilku spoconych robotników. — Piwa! — rozkazali. W jednym z nich poznałam kontrolera ładunkowego z naszego doku. Ujrzawszy mnie za kontuarem, nalewającą piwo w kufle, okazał zdumienie pomieszane ze zgorszeniem. — Czy twój stary wie, że tu jesteś? — zapytał podejrzliwie. — Nie twoja rzecz — odparłam. Dziewczęta zachichotały podniecając mnie do oporu. — A zresztą łeb ci rozwalę, jeżeli naskarżysz na mnie. Koleżanki wybuchły nową kaskadą śmiechu. Inni robotnicy zgromadzili się naokoło i zaczęli mnie brać w obronę, ale kontroler nie ustępował. — Znam twego ojca od piętnastu lat i przez wzgląd na niego zabiorę cię z powrotem na statek. Przechylił się przez kontuar i pociągnął mnie za rękę, na znak, że mam stamtąd wychodzić. — Puść mnie, bo ci łeb rozwalę — warknęłam jak mały psiak. Fakt, że uwaga całego zgromadzenia ześrodkowala się na mnie, przejął mnie radosnym drżeniem. Chciałam pokazać dziewczętom, jaka jestem silna i jak potrafię „walić". Kontroler miał, jak się zdawało, tylko jedno pragnienie — zabrać mnie jak najprędzej z knajpy, choćby przyszło użyć siły. Ja byłam tak samo zdecydowana pozostać. Spróbował pociągnąć mnie w stronę drzwi. Wykręciłam się i wymierzyłam mu tak silne uderzenie, jak tylko mogłam. Dziewczęta dały mi brawo. Uderzyłam po raz drugi. Wtedy mój przeciwnik porwał mnie za ramiona i potrząsnął niczym łachmanem. Uczułam dotkliwe upokorzenie i oczy przesłoniła mi czerwona mgła. Uderzyłam na niego kopiąc, bijąc i waląc głową niby taranem. Zaskoczony — przewrócił się jak długi. Dziew- 108 czyny piszczały z uciechy — robotnicy ryczeli śmiechem. Tarzaliśmy się po zasypanej trocinami podłodze, nie szczędząc pięści i paznokci. On nie chciał mi zrobić nic złego — ja chciałam go zabić. To czyniło walkę nieomal równą. Trwało to prawie trzy minuty, gdy nagle znalazłam się twarzą do podłogi, z prawą ręką zgiętą i przyciśniętą do łopatek, z szyją unieruchomioną, jakby w kleszcach. Był to znany chwyt, stosowany w bójkach między marynarzami. Nieraz to widywałam. Byłam absolutnie bezradna. — A teraz marsz na okręt, ty wściekła kocico — powiedział mój zwycięzca i podniósłszy mnie z podłogi, wypchnął za drzwi i poprowadził na okręt. Miałam skaleczoną wargę i podbite oko. Gdy znalazłam się na pomoście, krzyknął do McLeana: — Hej, ty, pilnuj tej smarkatej, dopóki stary nie wróci. Zabawiała się w knajpie, w Union Hotelu, a wiadomo przecie, co to za nora! Popędziłam na dół i zmyłam krew z twarzy, zawstydzona, że nasi widzieli moją porażkę. Jednakże czarny siniec pod okiem nie dał się usunąć, wobec czego zdecydowałam się pójść do koi. Nie chciałam pokazywać się ojcu na oczy. Po fakcie nieposłuszeństwa budziło się we mnie zawsze silne uczucie dyscypliny. Ojciec, powróciwszy na statek, przyszedł do mej kajuty i zapytał: — Coś ty się tak wcześnie położyła? Tuląc twarz do posłania, tak aby nie widział moich oczu, odpowiedziałam: — Jakoś źle się czuję. Pewnie nie będę jadła kolacji. Co za ulga! A więc nie powiedziano mu o mojej upokarzającej porażce, poniesionej z rąk kontrolera w Union Hotelu! — Chora jesteś? W takim razie nie ma się co z tym bawić. Dam ci soli i wszystko będzie dobrze. Przyniósł kubek od kawy, napełniony do połowy gęstym roztworem gorzkiej soli. Połknęłam wstrętną substancję i położyłam się rozmyślając wrogo o kobietach. Dzwonił mi jeszcze w uszach śmiech dziewcząt, jakim przyjęły mój przymusowy wymarsz. Miałam w duszy morze goryczy i zaklinałam się, że nigdy nie zaufam żadnej kobiecie, choćby pachniała perfumami do samego nieba i miała obcasy cienkie jak szydła. Ale nie było mi dane „wymigać się" z mojej ostatniej 109 eskapady tak łatwo, jak myślałam. Leżałam jeszcze w koi pełna rozpamiętywań na temat doznanej krzywdy (podła dziewka!), kiedy od trapu dobiegł mnie męski głos: — Czy mogę się widzieć z kapitanem? Muszę mu koniecznie coś powiedzieć. Serce zamarło mi w piersi. Poznałam głos mego pogromcy. Czyżby przyszedł na mnie skarżyć? Niedługo czekałam na rozstrzygnięcie tej wątpliwości. Po chwili dało się słyszeć pytanie ojca, rzucone tonem gniewnego oburzenia. — Jak to, moja mała była w knajpie z kelnerką? — Tak, kapitanie, i zrobiła tam awanturę. Niebezpieczna rzecz pozwalać tej dziewczynie obijać się po porcie. Swojej córce nie pozwoliłbym na coś podobnego. Głosy ich rozpłynęły się w niewyraźnym szepcie. Zrozumiałam, że następstwa tej rozmowy będą poważne. Ach, rozprawię się z naszym kontrolerem! Nauczę go, co to znaczy skarżyć na kogoś, komu się podbiło oko. Jednakże kiedy ojciec wszedł do kajuty, opuściły mnie wszelkie skoordynowane myśli. Nie był rozgniewany tak, jak się tego spodziewałam. Przeciwnie, wydawał się niezwykle spokojny i zamyślony. Usiadł na skraju mojej koi i po chwili milczenia rzekł: — Joasiu! — Hm! — mruknęłam z twarzą zakopaną w dalszym ciągu w poduszce celem ukrycia podbitego oka. — Odwróć się i spojrzyj na mnie! — Wiem, jak wyglądasz — rzekłam nie odwracając twarzy. — Nie zmieniłeś się przecie od czasu, gdy cię ostatni raz widziałam — kilka godzin temu. — Mylisz się, zmieniłem się. Zmieniłem swój punkt widzenia na ciebie. Nie wiedząc, co myśleć o tym nagłym zwrocie, spróbowałam wykrętu. — Że też nawet choremu człowiekowi nie dadzą spokoju! Ujął mnie za ramiona i odwrócił do góry. O podbitym oku nie powiedział ani słowa, tak jakby wcale tego nie zauważył. — Słuchaj, Joasiu, zabawimy w tym porcie jeszcze z miesiąc. Muszę kazać założyć nowy fokmaszt i w ogóle zrobić remont okrętu, ale dopiero po wyładowaniu. Nie mogłam zrozumieć, do czego zmierza. — Nie posłuchałaś mnie ostatnim razem, ale ponieważ i ja 110 częściowo zawiniłem, więc cię nie ukarzę. Zrozumiałem, ze skoro już się włóczysz z dziewczynami z knajp i urządzasz bójki z mężczyznami, czas pomyśleć o twojej przyszłości. Mam strasznie dużo do myślenia, Joasiu, z twojego powodu, strasznie dużo. . . Odszedł. Odetchnęłam z uczuciem ogromnej ulgi. Co prawda gdybym wiedziała, co się narodzi z jego „myślenia", poczułabym większy strach i udrękę niż kiedykolwiek w życiu. Przez cały czas pobytu w porcie ojciec trzymał mnie na statku i tylko niekiedy udawaliśmy się razem na ląd, na przechadzkę. Pożeglowaliśmy do Stanów Zjednoczonych z ładunkiem wełny. Płynęliśmy do Frisco po ładunek drewna budulcowego. Po dziewięćdziesięciu trzech dniach monotonnej żeglugi ujrzeliśmy wyspy Farallone, koło Golden Gate. Mały parowy holownik wyszedł nam trzydzieści mil naprzeciwko. Widok zbliżającej sie smugi dymu wprawił mnie w silne podniecenie. Kiedy holownik zbliżył się dostatecznie, jego kapitan zapytał przez megafon: — Holować? — Ile? — odkrzyknął ojciec. — Czterysta dolarów do samego basenu. — Idź pan do diabła — odpowiedział ojciec. — Dwieście dolarów — zabrzmiał głos kapitana holownika. — Obejdę się bez waszej łaski, psiakrew! Sam dam sobie radę — odkrzyknął ojciec. Kapitan holownika sypnął potokiem obelżywych epitetów pod adresem ojca, na co otrzymał odpowiedź w tej samej monecie. Ojciec, jako zarejestrowany pilot portu San Francisco nie był obowiązany wynajmować nigdzie pilota czy holownika Ten płynął koło nas połową pary, gotów w każdej chwili rzucić nam linę i zaciągnąć na miejsce, ale ojciec płynął do Golden Gate, przefrunął na żaglach koło latarni morskiej Mile Rock pozdrowił flagą latarnika i rzucił szczęśliwie kotwicę na wprost wyspy Alcatraz. Oburzony kapitan holownika otrzymał za swe dobre chęci ironiczno-lekceważące pożegnanie. Nad zatoką wiał rześki wiatr. Niebo było prawie zupełnie czyste Na wschodzie widniały wzgórza Berkeley. — Matka jest w tamtej stronie, Joasiu. Odwiozę cię do mej. To była twoja ostatnia podróż. 111 Otworzyłam szeroko oczy. — Jak to? Więc już nie będę na okręcie? Nie patrząc na mnie odpowiedział: — Tak. Najwyższy czas oddać cię pod opiekę kobiecą. Po raz pierwszy zakomunikował mi o swoim planie pozostawienia mnie na lądzie. — Czy i ty też już nie popłyniesz? Ogarnęło mnie przerażenie. Nie powrócić na okręt? Nigdy już nie będę sterować pod Krzyżem Południowym — nigdy nie zrefuję żagla w czasie burzy i nigdy nie będę ciągnąć szota w takt rytmicznej przyśpiewki Szweda? Nie! To byłoby zbyt okropne! — Nie! Zostanę na okręcie tak długo, jak się tylko utrzyma na wodzie. Nie opuszczę go, dopóki nie pójdzie na dno. Zdjął oczy z gór i spojrzał w dal na morze. Mówiąc to, nie wyobrażał sobie, że słowa jego okażą się prorocze. Miałam odtąd mieszkać na lądzie z matką, braćmi i siostrami. Nie przypominałam sobie nawet z całą dokładnością, jak matka wyglądała. Była ona dla mnie jedynie pięknym symbolem — czymś dalekim i nierealnym, czymś wymalowanym na tle wyobraźni słowami ojca — ale nie kimś żywym, z kim by można żyć. Cóż, kiedy zaciążył nade mną mus. Ojciec wydał na mnie wyrok. Sama ta myśl była po prostu nie do zniesienia. Odwiedzili nas urzędnicy celni i z kwarantanny. Nic nie stało na przeszkodzie, aby opuścić statek. Ojciec napełnił płócienną torbę moimi manatkami, wśród których znalazły się: moje buty morskie, portki marynarskie, ceratowy płaszcz i zydwestka. Sfabrykowane przez siebie okręciki zawinęłam w worek i wzięłam pod pachę. Były one zbyt cenne, aby je powierzać nieuważnym rękom. Reszta moich skarbów obejmowała szczękę rekina z zębami i ośmiornicę zakonserwowaną w wielkiej blaszance w spirytusie. Stitches przyszedł włożyć moje rzeczy na łódź odpływającą do brzegu. — Czy już nigdy do nas nie powrócisz, szyperku? — zapytał chrapliwym, zaledwie dosłyszalnym głosem. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że się z nim rozstaję. Było to nie do pomyślenia! Kochałam go! — Czy nie mógłbyś jechać ze mną, Stitches. Moglibyśmy zawsze być razem — rzekłam. 112 Nie odpowiedział. Pociągnął tylko nosem i spojrzał w bok. — Powrócę jeszcze, Stitches — przyrzekłam. Zaczął wiązać tobołki. Zobaczyłam, że jego stare ręce drżą jak w febrze, ociągał się przy tym, chcąc najwidoczniej opóźnić w ten sposób chwilę rozstania. Oddałam mu do potrzymania swoje okręciki i poszłam na dół przebrać się w suknię i związać włosy wstążką. Kiedy powróciłam na pokład, załoga znikła. A więc nie pożegnają się ze mną? Nawet Stitches zapadł się w ziemię. — Gotowe! — krzyknął ojciec. W łodzi czekali Bułgar i Oleson, by zawieźć mnie i ojca na ląd. Zaczęłam schodzić po sztormtrapie. Nagle przypomniałam sobie, że coś jeszcze zostawiłam. Skoczyłam z powrotem na pokład i popędziłam do kajuty. — Cóż u diabła? — zawołał za mną ojciec. Porwałam cztery kociaki, o których w pośpiechu zapomniałam i włożyłam je do worka od mąki. Następnie udałam się na rufę, gdzie stała klatka (zrobiona ze skrzynki) z moją ulubioną mewą. — Chodź, stara, jedziemy na ląd — rzekłam podnosząc klatkę. Zarzuciłam worek z kotami na plecy i podążyłam ponownie ku sztormtrapowi. Załogi nie było widać ani śladu. Co za ludzie! — pomyślałam, lecz w chwili, gdy zaczęłam się spuszczać do łodzi, ujrzałam Stitchesa. Krył się za bezanmasztem, udając, że patrzy w przeciwną stronę; Szwed i kucharz Japończyk wyglądali na mnie także. Fred Nelson zachowywał się najdziwniej ze wszystkich. Niby to był zajęty czyszczeniem mosiądzu na pokrywie kompasu, ale tarł tak uparcie w jednym miejscu, iż mogło się zdawać, że zrobi dziurę. — Hej, szyperku! — zawołał. — Masz tu coś na pamiątkę. — Podszedł do mnie i wręczył mi paczkę tytoniu „Star Cut Pług". — Niewiele tego co prawda. Życzę ci pomyślnego wiatru! Twarz miał bladą i ściągniętą i patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby mnie chciał przejrzeć na wylot. — Śpiesz się. Dosyć tego marudzenia! — krzyknął ojciec z łodzi. Poczułam ściskanie w gardle. Miałam wrażenie, jakbym połknęła za duży kawałek mięsa i jakby mi utknął w krtani. I nie 113 mogłam się z tego otrząsnąć. Przeraziłam się, że zacznę beczeć z żalu za załogą, a w szczególności za ukochanym Stitchesem. Aby do tego nie dopuścić, krzyknęłam bardzo głośno: — Żegnajcie, chłopcy. Nigdy o was nie zapomnę! I zeszłam do łodzi. Rozdział XIV Trudności nawigacji na lądzie W łodzi ojciec zapytał, dlaczego zabrałam mewę i co jest w worku. — Moja własność — odparłam. — Matka nie pozwoli ci zawalać tymi rupieciami domu. Jesteś teraz szczurem lądowym, Joasiu, i wszystko musi być po lądowemu. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zamiast częstować mnie diabłami, ojciec mówił tak cicho i łagodnie. Sądziłam, iż cieszy się, że się mnie pozbywa. Byłam przecież dla niego jedynie źródłem ciągłych trosk i kłopotów. Podróż promem parowym przez zatokę San Francisco na dworzec kolejowy utkwiła mi w pamięci z nadzwyczajną dokładnością. Otoczył mnie tłum zaintrygowany moją mewą i blaszanką z ośmiornicą. Kociaki miauczały w worku, ale nie otwierałam go z obawy, żeby mi nie uciekły. Nie zdawałam sobie sprawy, że muszę wyglądać bardzo dziwacznie. Myślałam, że wszyscy ci gapie chcieli się ze mną zaprzyjaźnić, wobec czego otworzyłam im serce. Uśmiechali się i słuchając mego opowiadania spoglądali jedni na drugich. Opowiadałam im o morzach południowych, o mojej ośmiornicy i o naszym okręcie. Nikt się nie odzywał — cała gromada stała naokoło mnie, patrzyła i słuchała. Na grobli w Oakland wsiedliśmy do pociągu. Zjawił się 115 konduktor i zrobił zamach na moją mewę i worek z kotami. Chciał wszystko zabrać do wagonu bagażowego, ale zaprotestowałam i dał mi pokój. Po przybyciu do Berkeley ojciec wziął taksówkę i pojechaliśmy do matki. Pożerałam oczami nieznane otoczenie — faliste wzgórza, domy, trawniki, wozy tramwajowe i gromadki roześmianych dziewcząt i chłopców, spacerujących po ulicach. Zapomniałam o okręcie. Przejęta radością, oddałam się cała perspektywie nowego życia. Wysiedliśmy z samochodu przed dwupiętrowym, drewnianym domem. Poszliśmy kawałek chodnikiem i weszli przez bramę, obok której wznosiły się dwa wysokie słupy. Na jednym z nich sterczał zamiast chorągiewki wieloryb na kiju, obracający się stosownie do podmuchów wiatru. Kręcił on się na tym słupie od wielu lat i matka wypatrywała podług niego pomyślnych wiatrów, w nadziei że sprowadzą ojca. Ścieżkę prowadzącą od bramy do domu obrastała gęstwina bardzo kolorowych kwiatów. Weranda tonęła w powodzi bujnego winogradu, rozjaśnionego kwiatami barwy koralu. Były to róże, pierwsze róże, jakie widziałam w życiu. Wygląd domu nasuwał mi porównanie do rozleniwionego żółwia, drzemiącego wśród morskich wodorostów. Nie mogłam się wprost nasycić pięknością ogrodu. Nagle poczułam, że ojciec pociąga mnie za rękaw. — Joasiu! Matka! Podniosłam oczy i zobaczyłam stojącą w drzwiach matkę. Wycierała ręce o fartuch, śmiejąc się i płacząc. Ach, więc to matka! Pierwsze wrażenie wzrokowe przesłało mi obraz małej, okrągłej, pucułowatej kobietki — okrągłej i apatycznej jak plum pudding. Uderzyła mnie jej skóra zadziwiająco biała, oczy niebieskie jak woda w lagunie i kosmyki siwych włosów, okalające czoło niby strzępy białej piany morskiej. Nie mogłam oderwać od niej oczu — matka! Widziałam ją po raz ostatni przed pięciu laty, kiedy przyjechała zobaczyć się z ojcem w Oregonie, ale wspomnienie to było niejasne. Romantyczny obraz, namalowany w mej pamięci słowami ojca, był daleko żywszy niż faktyczne wspomnienie. Była zupełnie inna niż kobiety, jakie znałam. Nie zapomnę jej nigdy, gdy tak stała ubrana w spłowiała, domową, niebieską suknię z białym kołnierzykiem, spiętym koralową broszką, wycierając ręce 116 o fartuch. Nie wiedziałam, jak się do niej odezwać. Oczekiwała nas, gdyż ojciec telefonował do niej z San Francisco. Czy widok mój zdziwił ją tak samo, jak mnie zdziwił jej wygląd? Spodziewałam się, że okaże się szorstka jak ojciec, ale nie — głos miała łagodny i wszystko u niej było słodkie i łaskawe. Co robią córki spotykając się z matkami? Ojciec wziął ją w ramiona i uniósł w górę. Nie widział jej przez pięć lat! Poczułam przypływ zazdrości, że mnie tak pozostawiono poza nawiasem. Zawsze byłam u ojca pierwsza i teraz moje miejsce zajęła matka. Ale uczucie to trwało tylko chwilę. Matka wysunęła się z ramion ojca i przygarnęła mnie do siebie. Dotknięcie jej rąk gładkich i miękkich zrobiło na mnie zabawne wrażenie. Jakaż ona była słaba w porównaniu z marynarzami! Jej cała ręka nie miała tyle siły co jeden mój palec. Siła fizyczna była moim ideałem, a ona jej nie miała. Wiedziałam, że była czymś nadzwyczajnym, ale musiała mi tego dowieść. Wymagałam rzeczy konkretnych. — Odezwij się do matki — rzekł ojciec. Zanim to uczyniłam, obejrzałam ją od stóp do głowy, „od stępki do jabłek". — Czy pozwolisz mi trzymać moje koty i mewę — zapytałam. Roześmiała się i odrzekła: — Możesz je trzymać w podwórzu. To kompromisowe załatwienie sprawy usposobiło mnie z miejsca przyjacielsko. Znalazłam się pod dachem. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy drżeć z trwogi. Pamiętam, że miałam uczucie, jakbym się dostała do więzienia i jakby mi skrępowano ręce i nogi. Rodzeństwo — bracia i siostra — otoczyło mnie kołem, patrząc na mnie jak na dziwoląga, co naturalnie usposobiło mnie jeszcze bojaźliwiej. — Joasiu, przebierz się. Za chwilę będzie obiad. Moi stołownicy jadają o dwunastej — objaśniała mnie matka. Było to drugie zdanie, jakie do mnie powiedziała. — Nie mam innego ubrania — odparłam. W małym pokoiku głos mój, nastrojony do otwartej przestrzeni, zahuczał jak echo kanonady. — Nie mów tak głośno — zwróciła mi uwagę matka. Znajdowała się w niezbyt pomyślnych warunkach material- 117 nych i aby związać jakoś koniec z końcem, stołowała profesorów uniwersytetu w Kalifornii. — Mam stołowników — profesorów, kochanie. Możesz siedzieć z nimi przy jednym stole. — Czy to są mężczyźni? — indagowałam. Matka objaśniła, że tak i że mieszkają w tym samym domu. — Bo ja nie lubię kobiet — dodałam. Siostra wyszła z pokoju. Była to młoda dama bardzo na miejscu i moje obejście wcale jej się nie podobało. PrzY obiedzie poznałam stołowników. Przedstawiono mi ich i zasiedliśmy do stołu. Momentalnie znalazłam się pod ogniem pytań. Początkowo wzięłam tych panów za sympatycznych ludzi, którzy wiedzą, co to morze, i umieją się nim interesować. Lecz doznałam zawodu, gdyż najwidoczniej uprzedzili się do mnie od razu. — Jak to, więc tyś naprawdę widziała, jak się rodziło dziecko — zabrzmiał przerażony głos profesora ekonomii. — Naprawdę. Czy myślicie, że matka odłożyła to na później, dlatego że ja tam byłam? Nie mogła przecież czekać — odcięłam się energicznie. Profesorowie posądzili mnie, że kłamię. Co tacy ludzie mogli wiedzieć o morzu? Drugie moje oświadczenie spotkało się z takim samym sprzeciwem jak pierwsze. — W dzisiejszym cywilizowanym świecie handel niewolnikami nie istnieje. To było! Brodaty profesor, siedzący naprzeciwko mnie, uderzył przy tych słowach ręką w stół. Chciał mi zaimponować i to podziałało na mnie jak wyzwanie. — A właśnie, że istnieje, do ciężkiej cholery! — wrzasnęłam równie energicznie jak on, tylko daleko głośniej. Tak głośno, że „schował się do skorupy". — Cicho, Joasiu! — zawołała od szczytu stołu matka. Przeraziła się prawdopodobnie, że wystraszę jej stołowników. — Nie będę cicho! — odkrzyknęłam tak samo głośno jak przedtem. — On mówi, że ja kłamię. Proszę zapytać ojca, czyja kłamię! — Mała ma rację, handel niewolnikami istnieje — rzekł niechętnie ojciec. — Na morzach południowych nazywa się to „brackbirding". Niektórzy kapitanowie żaglowców zabierają 118 żywy ładunek i „kontraktują" go plantatorom z Australii Północnej po funcie za głowę, na przeciąg pięciu lat. Kiedy ludzie zapracują się prawie na śmierć, plantatorzy płacą kapitanom, aby to biedne bydło robocze odwieźli z powrotem na wyspy, skąd je skradli. Ale kapitanowie nie odwożą czarnego ładunku na rodzinny ląd, lecz wysadzają gó na pierwszej lepszej wyspie, jaka się znajdzie na ich szlaku. Dlatego to rzadko gdzie można spotkać teraz plemię czystej krwi. __ Zdumiewające! — zabrzmiał zbiorowy komentarz uczonych. — Zdumiewające! Matka nie powiedziała ojcu, żeby był cicho. Profesorowie nie ośmielili się zaprzeczyć mu otwarcie i rzucili się z powrotem na mnie. Najprzód wypytywali mnie o burze na morzu i przygody w czasie podróży, a potem powiedzieli, że to wszystko nieprawda. Profesor ekonomii był najgorszy. — Bardzo interesujące studium, ta mała! Wstał od stołu. Miałam wrażenie, że zostałam zamieniona w robaka i wsadzona pod mikroskop. Zrozumiałam, że ciężkie będzie żeglowanie wśród lądowych bałwanów. Tej nocy spałam po raz pierwszy w życiu w prawdziwym łóżku. Prześcieradła były cienkie i chłodne, a materac miękki, ale pomimo to nie mogłam zmrużyć oka. Dom nie kołysał się i panowała w nim wielka cisza. Pod wpływem tej ciszy wezbrała we mnie tęsknota za morzem. Nie słyszałam tupotu nóg nad głową na pokładzie. Mój ptak i koty znajdowały się w ładowni, to jest właściwie, jak się mówi na lądzie, w piwnicy. Większą część nocy spędziłam więc bezsennie, przewracając się z boku na bok i żałując, że dom się choć trochę nie kołysze, bobym przynajmniej usnęła. O świtaniu byłam na nogach. Ubrałam się szybko i przebiegłam dom wołając: __ Wszyscy na pokład! Cztery szklanki! Ojciec wyszedł ze swego pokoju i złapał mnie za kołnierz. — Cicho bądź! Ludzie śpią — rzekł. Podług reguły okrętowej czas było na śniadanie. Moje krzyki obudziły stołowników. Matka podała im pośpiesznie śniadanie. Rzuciłam się pierwsza na przygotowane jedzenie i porwawszy największą porcję jajecznicy i kilka naleśników, zaczęłam nie jeść, ale pożerać. __ jak ty się zachowujesz? — rzekła matka odbierając mi mój łup. 119 — Pierwsza przyszłam — zaprotestowałam — a kto pierwszy, ten bierze! Ale matka nie zrozumiała. Nastąpił szereg dni dziwnych, oszałamiających, pełnych coraz to nowych problemów. Dzieci z sąsiedztwa zamiast bawić się ze mną, jak to sobie wymarzyłam, trzymały się ode mnie z daleka. — Klnie brzydko — rzekła jedna dziewczynka do drugiej. — Matka mówi, że ta dziewczynka z okrętu jest ordynarna — zwierzyła się jej mała przyjaciółka. Dlaczego one mnie nie lubiły? Miałam towarzystwo dzieci w moim wieku i nie wiedziałam, jak się z nimi bawić. Uciekały ode mnie, cokolwiek powiedziałam lub zrobiłam. Moja własna siostra wybiegała pod różnymi pozorami do swoich przyjaciółek, pozostawiając mnie samą. To samo było z braćmi. Matka krzątała się stale w domu, a ojciec spędzał dni na okręcie. Wieczory, ma się rozumieć, poświęcał matce. O mnie jak gdyby wszyscy zapomnieli. Och, jakże pragnęłam aby wybuchła burza i rozwiała na cztery strony świata lądowy strach i samotność! Nie mogłam usiedzieć w domu, bo mnie po prostu miażdżył, a profesorowie odnosili się do mnie nieprzyjaźnie. Większą część czasu przesiadywałam na podwórzu. Na lądzie wszystko było inne. Moja mewa zdechła na drugi dzień po przyjeździe. Starałam się zastąpić tę stratę pieszcząc kurczęta matki. Cóż, kiedy nie umiały latać! Były przykute do ziemi tak jak ja — z dala od okrętu. Nawet róże w ogrodzie miały kolce. Lilie z wysp były milsze. Miały długie, gładkie łodygi. Życie stało się dla mnie nie do zniesienia. Nie chciałam słuchać matki, była za słaba, aby mi nakazywać posłuszeństwo siłą. Każdego wieczora, gdy ojciec powracał ze statku, opowiadała mu, jak trudno ze mną postępować. — To twoje dziecko. Ty musisz nią kierować — mówiła. — Nie martw się, mamusiu! Joasia prędko się przyzwyczai do lądowego życia. Słyszałam, jak się sprzeczali. — Tyś ją wychował — ty ją może potrafisz utrzymać w karbach — rzekła matka. — Joasia jest twoją córką. Jeżeli postarasz sieją zrozumieć, będzie żeglowała tak łatwo jak fregata przy pomyślnym wietrze — padła fachowa odpowiedź. 120 — Wystraszy mi wszystkich stołowników. Wczoraj wieczorem słyszałam, jak pytała któregoś z profesorów, czy wkładał ręce we wnętrzności rekina. Matka opowiadała o mnie głosem, w którym dźwięczała nuta przerażenia. Ale ojciec zamiast przychylić współczującego ucha jej skargom wybuchnął wesołym śmiechem. — I jakby tego nie było dosyć, powiedziała jeszcze, że mój dom to nie dom, nie ma w nim ani pluskiew, ani karaluchów. Powiadam ci, że będziesz musiał z nią pomówić. Nie mogłam absolutnie zrozumieć, dlaczego matka miała mi to wszystko za złe. Tymczasem ona ciągnęła: — Ćwiczy się w pluciu do celu. Pluje co dzień na sąsiadkę przez szparę w płocie. Biedna matka! Dziwiłam się wtedy, dlaczego tak się martwiła. Co do braci i siostry, to gdy przeszło pierwsze olśniewające wrażenie, rodzeństwo przedstawiło mi się jako twory z galarety. Czy które z nich potrafiło dać mi lanie albo wdrapać się na wysokie drzewo, albo kląć, albo pluć do celu? Bawiłam już „na lądzie", czyli w domu, od trzech tygodni, kiedy ojciec oznajmił, że wyrusza w nową podróż. Matka zapakowała jego rzeczy w worek, gdyż nie uznawał walizki i kufra. Poczułam w sercu ostre ukłucie. Odjeżdża? Beze mnie? Ja tego nie zniosę! Nie zostanę na lądzie! O, nie! Za żadną cenę! Niezdolna opanować wzburzenia, pobiegłam do ojca i kopnęłam go w udo, aby choć na chwilę oderwał się od matki i przypomniał sobie o mnie. — Słuchaj, więc ja z tobą nie płynę? — zapytałam błagalnym głosem. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, i rzekł: __ Przygotowuję się do wyjścia, Joasiu. Zabieram rzeczy na pokład, na wypadek, gdyby zawiał dobry wiatr. Obszedłbym się wtedy bez holownika. Momentalnie powzięłam decyzję. Ucieknę! Jeżeli sądzi, że pozostanę na lądzie, to się bardzo myli. Przyszedł mi z pomocą mój zmysł orientacyjny. Pamiętałam, jaką drogą przyjechaliśmy do Berkeley. Postanowiłam powrócić do San Francisco. Najgorsze było to, że nie miałam pieniędzy. W nocy, kiedy wszyscy pogrążeni byli we śnie, wśliznęłam się do pokoju ojca 121 i pochwyciwszy jego spodnie ukradłam z kieszeni dużego srebrnego dolara. Skarb ten trzymałam przez całą noc w zaciśniętej ręce. Był to mój klucz do wydostania się z więzienia na swobodę. Nikt tego nie zauważył. Matka była zajęta przy gospodarstwie, a bracia i siostra poszli do szkoły lub do pracy. Nie wzięłam ani płaszcza, ani kapelusza, tylko moje cztery kocięta. W San Francisco znalazłam dok, na wprost którego stał na kotwicy nasz szkuner, i powiedziałam pierwszemu spotkanemu rybakowi, że należę do załogi „Minnie A. Caine". — Czy przewieziecie mnie za te pieniądze? — zapytałam wydobywając pół dolara drobnymi. Stary rybak roześmiał się i pokazał na miejsce w łodzi. Zawiózł mnie na nasz okręt, ale pieniędzy nie przyjął. Wdrapałam się na pokład i wpadłam na Stitchesa. Poczciwiec oniemiał z radości na mój widok. — Wiedziałem, że stary nie zostawi cię na lądzie. Wiedziałem, że do nas wrócisz — powtarzał w kółko śpiewnym głosem, jak przy naciąganiu lin. — On mnie tu nie przywiózł. Sama uciekłam. Nie potrzebowałam nawet prosić Stitchesa, aby ojcu o tym nie mówił. Schował mnie w magazynie, w stosie starych żagli. Kucharz Japończyk przyniósł mi chleba i dużą blaszankę zupy. Tylko Fred Nelson, jedyny z całej załogi, nie chciał przyłożyć ręki do dzieła wyprowadzenia mego ojca w pole. Przyszedł ze mną pomówić, ale zapomniał widocznie, co chciał powiedzieć, bo wygłosił tylko tyle: — Nie bardzo to odpowiednie dla ciebie towarzystwo, moje dziecko, te szczury! Odwrócił się na pięcie i odszedł z powrotem na pokład. Przepędziłam cały dzień w ciemnej ładowni, ale byłam raczej wolałabym pozostać tam całe życie niż wrócić na ląd, gdzie wszystko, co robiłam, było złe. Około szóstej usłyszałam na rufie głos ojca. — Jeżeli mi nie powiecie, gdzie jest, porozwalam wszystkim łby, psiakrew! Szwed, Stitches i kucharz Japończyk zaklinali się, że o niczym nie wiedzą. — Wiem, że wróciła. Nigdzie się nie mogła ukryć, tylko na okręcie. No! Gdzie? Gdzie ona się schowała? Usłyszałam kolejne zaprzeczenia całej załogi, po czym rozległo się silne szurnięcie i odgłos uderzeń. Ojciec dobrał się 122 któremuś do skóry. Pomyślałam, że wobec tego nie pozostaje mi nic innego jak skapitulować i wylazłam na pokład. Znalazłam się twarzą w twarz z rozgniewaną władzą. — Co ci przyszło do głowy, do stu piorunów? — powitał mnie grzmiącym głosem, ale coś mi powiedziało, że nie jest tak wściekły, na jakiego wygląda. — Czy pozwolisz mi zostać, jeżeli zgodzę się na porządne lanie? Wolałam raczej umrzeć na naszym okręcie niż poddać się losowi. Załoga przesłała mi jak gdyby jednomyślne spojrzenie, które zdawało się mówić: — Zrobiłaś z nas kłamców! Ale dziwna rzecz, ojcu nie przyszło do głowy ukarać ich za to kłamstwo. — Do roboty! Czego się tu wałęsacie? -— ryknął. Dostało mi się lanie. Operacja ta sprawiła mi tym razem wielką przyjemność. Przypomniały się dobre czasy, cóż kiedy w rezultacie znalazłam się z powrotem w domu. Matka była tego wieczora bardzo milcząca. Zjadłam kolację w kuchni i poszłam do łóżka nie zamieniwszy z nią ani słowa. Na drugi dzień wstałam o świtaniu, ale i tak za późno. Ojca już nie było. Wyjechał przed godziną. Wyszłam na dwór. Wiał silny wiatr, niebo było czyste i z werandy widać^było błękitną wodę zatoki. Na podwórzu rósł olbrzymi eukaliptus. Wdrapałam się po nim zręcznie i szybko jak p0 maszcie. Im wyżej się pięłam, tym szerszy widok roztacza! się na Golden Gate. Ze szczytu drzewa zobaczyłam okręty stojące w zatoce na kotwicy. Był wśród nich mój okręt. Ponieważ był wiatr, należało się spodziewać, że wkrótce postawi żagle. Odpłynie beze mnie. Rozpłakałam się bezgłośnie i jęłam powtarzać: — Nie zostawiaj mnie na lądzie, ojcze! Wróć i zabierz mnie z sobą! Och, zlituj się, nie daj mi umrzeć z tęsknoty i samotności! Ani na chwilę nie odejmowałam oczu od dalekiej przystani. Patrzyłam, patrzyłam, aż mnie rozbolały oczy od zimnego wiatru. Musiałam tak wypatrywać ze trzy godziny. Łudziłam się wbrew nadziei, że ojciec usłyszy moje wołanie i powróci, by mnie zabrać. Nagle jakby z wielkiej dali usłyszałam głos matki. Stała u stóp drzewa i wołała, żebym zeszła. Ani mi się śniło. Nasz okręt mógł odpłynąć lada chwila. Nie mogłam oderwać oczu od zatoki. Nie mogłam się z nim rozstać. Po pewnej chwili matka przestała wołać i odeszła. 123 W podniebną ciszę wdarło się ostre dzwonienie. Spojrzawszy na dół, zobaczyłam, że przed domem stoi wielki czerwony wóz. Po dwóch umocowanych do drzewa drabinach wchodzili strażacy. Matka nie mogąc mi dać rady wezwała straż ogniową. — Nie zejdę — zaprotestowałam. — Wynoście się i dajcie mi święty spokój! I zamiast zejść na dół, wspięłam się o jedną gałąź wyżej. Postanowiłam pozostać tam dopóty, dopóki sama nie spadnę. Byłam strasznie wzburzona i wiatr działał na mnie jak dotknięcie kojącej ręki. Tu w górze było mi dobrze. Nie wiem, jak prędko, bo tego nie pamiętam, usłyszałam z dołu grzmiący głos ojca: — Na pokład, hej! Tyle tylko, nie więcej, ale to wystarczyło, że zjechałam po drzewie jak majtek po wantach w czasie burzy. — Rozkaz, kapitanie! — rzekłam stając przed nim na ziemi. Otoczyła nas gromadka podnieconych sąsiadów, zwabionych przyjazdem straży ogniowej. Pytano, odpowiadano, wyjaśniano. Usprawiedliwiłam się, iż myślałam, że ojciec odpłynie beze mnie. Matka milczała. Wyglądała tak, jakby płakała bez łez. — Zabierz Joasię z powrotem na morze. Zatęskni się na śmierć — rzekła do ojca, gdy weszliśmy do domu. — Skąd ci przyszło do głowy, że chcę ją zabrać? — odrzucił ojciec. — Zwlekasz z wyjściem od tygodnia. Załadowałeś już wszystko i miałeś kilka razy pomyślny wiatr od lądu. Teraz znów przyjeżdżasz i mówisz mi, że załoga odmawia posłuszeństwa, bo obawia się, iż pozostawienie Joasi to zły omen. I nie uważasz tego za niesubordynację. Sam czujesz, że nie mógłbyś płynąć bez Joasi, tylko nie chcesz się do tego przyznać. Zabierz ją z sobą! Miałam ochotę ucałować matkę i byłabym to zrobiła, gdybym się nie obawiała, że mnie to mazgajstwo skompromituje. Ojciec zaprotestował gwałtownie, ale nie spojrzał matce w oczy i w końcu rzekł: — Wyruszam z odpływem dziś wieczorem, matko, Joasia płynie ze mną. Wierny swemu słowu odpłynął tego wieczora i ja z nim. 124 Pomógłszy postawić żagle, wdrapałam się na saling, aby rzucić lądowi pożegnalne spojrzenie. Światła portu uciekały powoli, roztapiając się stopniowo w mglistych mrokach nocy. Silny wiatr poniósł nas poza Golden Gate i dalej koło wysp Farallone, dokąd nie dochodzi jęk dzwonków boi na mieliznach. Dziób okrętu wskazywał prosto na zachód. Bukszpir zanurzył się w falach i rozprysnął naokoło fontannę kropel. Okręt kołysał się postękując, jakby w poczuciu wielkiej ulgi, że go nareszcie zwolniono z kotwicy. Usłyszałam sześć szklanek na dole i zaciągnięto wachtę. Nelson stał przy kole, Stitches śpiewał na baku, a ojciec przechadzał się od kompasu do burty i z powrotem. Żar jego fajki majaczył w ciemności bladym światełkiem. Siedząc wysoko na maszcie, zagrałam na nosie. W ten sposób żegnałam ląd, który pozostał daleko za rufą. Rozdział XV Pływające góry lodowe i wyspa białych dzikusów - Tym razem będziemy musieli wyminąć huragany na południe od równika — rzekł ojciec do oficera. Płynęliśmy z Adelaide, z Australii Południowej, do Stanów z ładunkiem soli. Niebezpiecznie by było zadzierać z burzami, mając na okręcie ciężki ładunek wilgotnej soli. Był kwiecień — to znaczy zaczynała się tropikalna zima. Najgorsza pogoda roku przypadała za dwa miesiące. Tymczasem mieliśmy opłynąć od południa Tasmanię i okrążyć Wyspę Południową Nowej Zelandii. — Warto przygotować syrenę i światła ostrzegawcze, kapitanie, jeżeli mamy wziąć ten kurs — zauważył oficer. Podłe są te mgły na Antarktyku. Lepiej się przed nimi zabezpieczyć. Miałam się wprędce dowiedzieć, dlaczego nasz oficer nazwał Antarktyk podłym. Ojciec wyznaczył kurs na południe od Tasmanii. Przez trzy tygodnie sprzyjały nam dobre wiatry przy idealnie czystym niebie. Potem stopniowo wiatr zamienił się w kłującą ostrość, niebo przysłoniło się przejrzystą mglistością, na horyzoncie zaczęły się ukazywać miraże. Ujrzeliśmy dwie wyspy pełne tropikalnej roślinności, zawieszone pozornie w przestrzeni niby żeglujące chmury. Miraż jest dla marynarza rzeczą wysoce niebezpieczną, gdyż wprowadza zamęt w naj-staranniejsze obliczenia nawigacyjne. 126 — Joasiu, nie masz tu co robić. Idź na bak i trąb syreną — na minutę trzy krótkie tony i jeden przeciągły — rzekł ojciec. — Czy boisz się wpaść na jaki inny okręt? — zapytałam. — Tutaj trudno się natknąć choćby na porwany z wodą pień drzewa, ale prawo marynarskie nakazuje nam dawać dźwięki syreną, ilekroć znajdujemy się w rejonie lodowców, rozumiesz? Nigdy w życiu nie widziałam lodowca, toteż chętnie udałam się na bak, chcąc wypatrzeć pierwszy, jaki się pokaże. Nasza syrena była to machina podobna do wielkiego młynka do mielenia kawy. Pokrywała ją gruba warstwa rdzy i brudnej zieloności. Zajęłam stanowisko z lewej burty tuż koło kabestanu i zaczęłam kręcić. Rozległo się jękliwe zgrzytnięcie. Jednorazowe obrócenie rączki dla wydobycia jednego tonu wymagało natężenia wszystkich sił. A tu na minutę miały być trzy krótkie i jeden długi. Pomimo zimna zrobiło mi się formalnie gorąco. Przyszedł ojciec i patrzył przez kilka chwil, jak się zmagałam w pocie czoła z piekielną maszyną. Widok mego wyczerpania wywołał na jego ustach filuterny uśmiech. Powiedział, że rad jest, że się tak zmęczyłam, bo przynajmniej pójdę wcześnie spać i pozwolę mu wytchnąć po trudach czuwania nad moją osobą. Był w ciągłej obawie, że znów spłatam jakiego diabelskiego figla. Odgłos syreny zaczął wracać do mnie dziwnym echem. — Zawołałam do ojca: — Musimy być blisko lądu. Idzie silne echo! Pobiegł na sam dziób statku i wpił się wzrokiem w gęstniejącą osłonę mgły. Morze było tak ciche, że wszelkie odgłosy rozbrzmiewały niezwykle wyraźnie. Upłynęło kilka minut i usłyszeliśmy plusk wody odbijającej się o twardą przeszkodę. — Zwijać topsle! Topsle! — ryknął ojciec. — Ster na podwietrzną! Okręt pochylił się gwałtownie, wykonał nakazany manewr i stanął w dryfie. W odległości nie większej nad pięćset jardów, na wprost nas, majaczył kolosalny lodowiec. Patrzyliśmy oczarowani. Szklana góra zapadła się w czarną wodę, po czym niby żywa istota wynurzyła się z powrotem. Powstały stąd ruch wody wywołał niebezpieczny prąd, który zaczął nas nieść prosto na przeszkodę. Cała siła naszego okrętu mieściła się w żaglach, tymczasem wiatr ucichł i zwisały wiotkie i bezsilne. — Wyrzucić dryfkotwy! — rozkazał ojciec. 127 Dryfkotew używa się tylko w wyjątkowych wypadkach. Załoga rzuciła się na rufę i spuściła po jednej z każdej burty. To powstrzymało nasz ślepy pęd na lodowiec. Przez kilka minut trzymaliśmy się opornie, lecz naokoło krzyżował się labirynt prądów i wirów. Ukazały się inne góry lodowe, większe i głębiej zanurzone. Wpakowaliśmy się w całe gniazdo. Parowiec dałby sobie w takich warunkach radę. Zawróciłby po prostu i wycofał się z niebezpiecznego miejsca. Co innego żaglowiec. Byliśmy unieruchomieni. Góry lodowe, poprzedzielane głębokimi dolinami, odcinały wszelki dostęp wiatru. Woda wydawała odgłosy podobne do wrzenia. Oficer, chcąc zobaczyć, w którą stronę dryfujemy, wyrzucił przez burtę kawałek drewna, który jednakże zawirował tylko w miejscu i zniknął. W owej chwili nawet tajfun byłby pożądany, gdyż byłby nas przynajmniej wyniósł na otwartą przestrzeń. Czekaliśmy wśród wielkiej ciszy na otwierająca się paszczękę śmierci. Lodowce mogły nas zmiażdżyć z sekundy na sekundę. Wydawało nam się, że przeżywamy jakiś straszliwy sen. Chłopiec okrętowy i kucharz Japończyk kulili się za kambuzem, bladzi i rozdygotani. Ojciec miał twarz jak z kamienia. Najbliższy lodowiec spoglądał na nas krwiożerczo niby jakiś potwór morski, gotujący się do skoku na upatrzoną ofiarę. — Wszyscy na pokład! — krzyknął ojciec i rozkaz jego powtórzono w kubryku. Załoga wypadła na pokład zapinając pośpiesznie ceratowe płaszcze i zydwestki. Kiedy już wszyscy byli gotowi, ojciec rzekł: — Nie ma prawie nadziei, żebyśmy stąd wyszli z życiem. Wyrzucajcie ładunek. Skoczyli piorunem na luki i zerwali z nich deski. Celem tego rozporządzenia było podnieść okręt wyżej na wodzie i osłabić ewentualne uderzenie. Ciche powietrze rozdzwoniło się głośnymi przekleństwami ludzi wyciągających z ładowni worki z solą. — Joasiu, a ty z kucharzem i chłopcem okrętowym przygotujcie łódź ratunkową. Zabierzcie puszki z sucharami, baryłkę wody i płótno nieprzemakalne. Zajął stanowisko na dziobie statku, aby móc obserwować zbliżające się lodowce. W górze unosiły się dwie fregaty z długimi ogonami w kształcie kiści. Koło stewy tylnej kołował 128 frenetycznie mały ptak niby kwoka niespokojna o dzieci. A ojciec czekał. Każde pochylenie się okrętu znosiło nas bliżej lodowca. Majtkowie pracowali jak opętani. Statek stawał się coraz lżejszy. Aby osłabić siłę zderzenia na wypadek spotkania z lodowcem, ojciec kazał spuścić przez bukszpir dwa odbijacze korkowe. Okręt nie zareagował na ster, gdyż prądy były silniejsze. W chwili gdy gotowaliśmy się do miażdżącego zderzenia, zostaliśmy porwani przez wir, który podniósł nas wysoko na wodzie i rzucił w bok od lodowca. Ulga nasza była tak wielka, że strata ładunku wydała nam się drobnostką. Przez całą noc dryfowaliśmy wśród kry, unikając cudem zmiażdżenia. Poranek zastał nas zgubionych wśród mgły i armii białych lodowców. Mogło się zdawać, że zażeglowaliśmy na koniec świata. Trudno było oznaczyć położenie okrętu, gdyż nie było słońca. Także log nie mógł notować, jak daleko upłynęliśmy wśród krzyżujących się prądów. Ten stan rzeczy trwał cały tydzień — upływały upiorne, pełne naprężenia dni i noce, a my błądziliśmy wśród białych kanionów zamarzłej wody, nie wiedząc, kiedy się to skończy i czy się w ogóle skończy. Czasami w nocy słyszeliśmy wrzask morskich ptaków opuszczających lody i potem z powrotem zapadała głucha cisza. W chwilach prawdziwego niebezpieczeństwa ojciec zwykł był gwizdać, śpiewać lub grać na swych starych, przesiąkniętych wilgocią skrzypcach. Zapytałam, jak może być taki wesoły, kiedy śmierć patrzy nam w oczy, a on odpowiedział: — Chcesz, abym lamentował? A zresztą załoga, słysząc mnie śpiewającego, myśli, że nie jest tak znowu źle, i trzyma się jako tako. Przez dwa następne tygodnie, w ciągu których wydostawaliśmy się na oślep z rejonów lodów, często słyszałam jego śpiew. Kiedy słońce zaświeciło po raz pierwszy po tej przeprawie, znajdowaliśmy się w odległości trzydziestu mil na południo-wschód od Nowej Zelandii. Ostry wiatr pędził chmury i nadął obwisłe żagle. — Płyńmy wprost na wschód, panie Swanson — rzekł ojciec do oficera. — O ile możności na Pitcairn. Nie byłem już na tej wyspie całe lata i chciałbym ją pokazać Joasi. 129 Jak tylko mogłam sięgnąć pamięcią, obijała mi się o uszy nazwa wyspy Pitcairn. Każdy żeglarz uważa ją za raj marynarzy. Sądząc z ich opisów, było to jedyne miejsce na ziemi wolne od trosk, pracy i pieniędzy. Stary Stitches opowiadał mi nieraz o tym raju, aleja brałam jego opowiadania za brednie człowieka, który musiał tam w swoim czasie hulać i pić i stracił później poczucie wszelkiej miary. — Co my zobaczymy takiego na Pitcairnie? — zapytałam ojca. — Białych dzikich. Jest to jedyna wyspa na Pacyfiku, której mieszkańcy mają białą skórę i mówią po angielsku. Perspektywa odwiedzenia Pitcairnu napełniła mnie wielką radością. Biali ludzie byli dla mnie bardziej interesujący niż krajowcy. W czasie tej podróży spędziłam wiele godzin przysłuchując się opowiadaniom o dziwnej wyspie. Spośród naszej załogi znali ją dwaj starzy majtkowie. Kipling, rzucając światu swój aż nadto często cytowany sąd: „Wschód jest Wschodem, a Zachód — Zachodem; nigdy się one nie spotkają" — zapomniał prawdopodobnie, że spotkały się w najbardziej odległym zakątku Pacyfiku i stworzyły rasę ludzi wysoce cywilizowanych, tworzących społeczeństwo prawie wolne od występku. Tu teoria znalazła stanowcze zaprzeczenie. Poszukałam wyspy na mapie i znalazłam ją oznaczoną niewyraźną cętką i surową nazwą „Pitcairn", 23 stopnie szerokości południowej, 120 długości zachodniej. Za pomocą szerokości i długości potrafię oznaczyć dane miejsce na oceanie tak dokładnie i łatwo, jak szczur lądowy potrafi znaleźć 42 ulicę i Broadway. Ojciec zastawszy mnie nad mapą, rzekł: — Od strony południowo-wschodniej wyspa ta wygląda jak skalny ostrosłup, wyskakujący z morza. Niegdyś marynarze nazywali ją „Naparstkiem Neptuna", bo rzeczywiście podobna jest z kształtu do naparstka. — Jakim sposobem ludzie dostali się na skalną wyspę, tak daleko położoną od grupy innych wysp? — zapytałam. — Opowiem ci, Joasiu. Uważam, że powinnaś poznać romantyczną historię Pitcairnu. Ludzie dużo o tym pisali, ale nikt nie zna tych faktów tak dobrze jak my, marynarze. 130 — Czy to plemię zawsze tam było, od najdawniejszych czasów? — indagowałam zaciekawiona. — O, nie. Widzisz, to było tak. W roku 1789 wysłano z Anglii na Pacyfik królewski okręt „Bounty" w celu przywiezienia z wysp do Brytyjskich Indyj Zachodnich drzewa chlebowego (kasztan malabarski). Chciano zaprowadzić tam jego uprawę. Okrętem dowodził porucznik William Bligh, człowiek dumny i nieludzki. Załoga bała się go i nienawidziła. Przez długi szereg miesięcy w kubryku fermentował bunt, podsycany głównie przez cieślę okrętowego Christiana. Obmyślano starannie plan akcji i czekano na odpowiednią chwilę, tj. dopóki „Bounty" nie znalazła się w sąsiedztwie Tahiti. — Co mogło przyjść z buntu na wodach południowych? — zapytałam. Wiedziałam, że dla białego człowieka ucieczka na wyspy była prawie niemożliwością. — Och — odrzucił ojciec — te łotry były tak zawzięte na Bligha, że wszystko im było jedno, co się z nimi stanie, byle się tylko pozbyć jego i oficerów. I opowiedział mi, jak powstała „wyspa białych ludzi". Christian dowiedziawszy się od jednego z oficerów, że od Tahiti dzieli ich już tylko dwieście mil, dał sygnał do buntu. Związanych i zakneblowanych: kapitana i tych oficerów, którzy mu pozostali wierni, wsadzono do łodzi zaopatrzonej w żywność i wodę i puszczono na morze. Komendę nad okrętem i nad buntownikami objął Christian. Kapitan i jego towarzysze błąkali się przez wiele tygodni po nieznanych, patrolowanych przez rekiny wodach. Okrążywszy niebezpieczną koralową ławicę, ujrzeli nieznaną, urodzajną wyspę i sądząc, że jest nie zaludniona, próbowali na niej wylądować, ale ludożercy przepędzili ich z powrotem na morze. Po pewnym czasie wyczerpały im się zapasy żywności i wegetowali odtąd na żółwiach, suszonej rybie i wodzie deszczowej. Wskutek niewygód i zdenerwowania Bligh zaczął chorować, zdradzając przy tym jakieś szczególne objawy. Oficerowie musieli go ratować, gdyż on jeden znał sztukę nawigacyjną i jeżeliby im się nie udało dobić wprędce do jakiego portu, byliby zgubieni. Bali się lądować na którejkolwiek z nie oznaczonych wysp, gdyż mogli natrafić ponownie na kanibalów. 131 Dziś wszystkie są nazwane i oznaczone, ale w roku 1789 o wielu tych atolach nawet nie słyszano. Zmuszeni ratować Bligha, któremu z braku wody i pożywienia groziła śmierć, oficerowie przybili pewnej nocy do atolu i nakradli owoców i orzechów kokosowych. Płynęły dni. Po pięciu miesiącach beznadziejnej wędrówki rozbitkowie dotarli do Nowej Gwinei. Przez ten czas przepłynęli trzy tysiące pięćset mil. W Nowej Gwinei wsiedli na szkuner handlowy, dążący do Australii. Porucznik Bligh złożył królowi raport. Wkrótce został nagrodzony nominacją na gubernatora Nowej Południowej Walii. Król Jerzy, oburzony postępkiem załogi, posłał na miejsce opisanych wydarzeń okręt „Pandorę". Tymczasem „Bounty" krążyła po Pacyfiku szukając wyspy, na której by się dało wylądować i uniknąć w ten sposób pochwycenia przez spodziewaną ekspedycję karną. Czternastu z załogi wysiadło na Tahiti i zamieszkało wśród krajowców. Woleli to niż perspektywę wpadnięcia w ręce oficerów Jego Królewskiej Mości. A zresztą życie wśród pięknych tubylczych dziewcząt bardziej im się uśmiechało niż ciężka praca na okręcie. Przeliczyli się jednakowoż, gdyż „Pandora" znalazła ich i wzięła do niewoli. Zakuto ich na okręcie w łańcuchy i skazano na chleb i wodę. „Pandora" rozwinęła żagle do powrotnej drogi. Ale losy zrządziły inaczej i okręt karny rozbił się na podwodnej rafie koralowej. Rafa ta nosi obecnie na mapie nazwę Rafy Pandory. W chwili katastrofy oficerowie uratowali się i uciekli, pozostawiając jeńców w łańcuchach na pastwę powolnej śmierci. Nie dali im nawet tej możności uratowania się, jaką buntownicy dali Blighowi i jego towarzyszom. Christian pożeglował ze swą „Bounty" na Rurutu. Jego ludziom tak dokuczyła samotność, że poradził im pojąć za żony tubylcze dziewczęta. Te oczarowane białą skórą przybyszów, ich szczególnym ubiorem i dziwnym językiem, przyjęły ich jak bogów i obdarowały kwiatami i owocami. Christian udał kapłana i przydzielił każdej małżonka. Naczelnik Rurutu miał córkę Loa-Leę, dziewczynę niezwykłej piękności, która ofiarowała się Christianowi. Rozgniewało to jej ojca i postanowił on wymordować wszystkich białych wraz z ich tubylczymi żonami, które dały zły przykład 132 jego Loa-Lei. Ale plany jego poszły wniwecz, gdyż Loa-Lea kochała Liliowego Człowieka, jak nazywała Christiana, bo był dla niej dobry i okazywał jej szacunek. U dzikich plemion kobiety są cenione jedynie jako przedmioty użytkowe i matki synów, poza tym nie mają żadnego znaczenia. Loa-Lea dała znać swemu Liliowemu Człowiekowi o zamiarach ojca i Christian uciekł potajemnie w nocy wraz ze wszystkimi swymi ludźmi, ich żonami i Loa-Leą, którą poślubił. Usłyszawszy, że szuka go jakiś okręt, pożeglował daleko na wschód i w odległości tysiąca pięciuset mil na południe od równika i tyluż od wybrzeży Ameryki Południowej natknął się na nie zamieszkałą wyspę. Trudno było wylądować, gdyż wysokie skały wybrzeża wznosiły się prawie prostopadle. Christian i garstka jego ludzi udała się na zbadanie wyspy. Od wschodniej strony znaleźli zatokę osłoniętą przez płaskowzgórze, wyrzeźbione na podobieństwo kolosalnych stopni, prowadzących na wierzch skał. Wdarli się po nich na właściwy ląd i przekonali się, że wyspa obfituje w owoce, wodę źródlaną i dzikie ptactwo. Christian powrócił na „Bounty" i zebrawszy swoich podkomendnych dał im do zrozumienia, że wylądują na tej wyspie na zawsze. Chciał bowiem zniszczyć okręt, a bez niego droga odwrotu byłaby zamknięta. Buntownicy zgodzili się jednogłośnie i ochrzcili wyspę nazwiskiem generała Pitcairna. Ogołocili „Bounty" ze wszystkich metalowych części i przenieśli zapasy na tratwy. Ci, którzy nie umieli pływać, udali się na wyspę łodziami. Kiedy ostatni człowiek opuścił pokład, Christian nakierował okręt dziobem na skały i uciekł. Stojąc na zrębie skalnym nowej kolonii, załoga przypatrywała się, jak „Bounty", podrzucana potężnymi falami Pacyfiku, dryfowała wprost na przeszkodę. Rozległ się straszliwy trzask i okręt zapadł się w niezmierzoną głębinę. Znikła na zawsze nadzieja opuszczenia wyspy, ale znikł również raz na zawsze zdradziecki ślad „Bounty", która mogła ich wydać w ręce oficerów Jego Królewskiej Mości. Każda para wybudowała sobie chatę i zajęła pewną cząstkę gruntu. Wyspa obfitowała we wszelkiego rodzaju tropikalne owoce i jagody. Było wszystkiego aż nadto. Pomimo to jednak życie nie szło na Pitcairnie zupełnie gładko. Christian był 133 naczelnikiem, księgę praw stanowiła Biblia. Religią wyspiarzy od owych czasów do dzisiejszego dnia pozostał adwentyzm. Niebawem tubylcze żony buntowników wydały na świat dzieci — dzieci białe. Krajowcy Pacyfiku żenią się wciąż między sobą od tylu pokoleń, że rasa ich straciła odporność i krew białych wzięła górę. Żeglarze nazywają Pitcairn rajem i może słusznie, gdyż przyczyną kłótni, która okazała się dla białych fatalna, była kobieta. Jeden z buntowników, McCoy, posłał swą żonę na nadbrzeżne skały po jaja gnieżdżących się tam dzikich ptaków. Nieostrożna kobieta pośliznęła się i spadłszy na rafę z wysokości tysiąca stóp, zabiła się na miejscu. Ponieważ na wyspie była równa liczba kobiet i mężczyzn i wszyscy z nich żonaci, osamotniony buntownik, nie mogąc się pogodzić ze swym losem, zabrał żonę jednemu z towarzyszy. Zdradzony mąż zabił kobietę. McCoy stał się wyrzutkiem i stałym niebezpieczeństwem, zagrażającym szczęściu wszystkich mężów. Od tego czasu zaczęły się intrygi i niesnaski. Siedmiu buntowników wyruszyło w małej łodzi na poszukiwanie innej wyspy. Na Pitcairnie pozostał McCoy, Christian, Charles Adams i siedmiu innych białych z żonami. Obecni tubylcy są potomstwem tych rodzin. Biała tubylcza kolonia żyje w zgodzie i bojaźni bożej, Są to ludzie pracowici i przemyślni, ale szeregi ich przerzedzają się szybko wskutek plagi ściskoszczęku. Do ojca, siedzącego na pokładzie rufy, przyszedł oficer i zapytał: — Kapitanie, czy damy wyspiarzom lin i płótna żaglowego? Od intrygującej wyspy dzieliło nas już tylko pięćdziesiąt mil. Godzina dziewiąta wieczorem miała nas zastać na wprost jej wybrzeży. Damy. Straciliśmy ładunek, więc możemy się pozbyć części zapasów. Mieszkańcy Pitcairnu czekają na ukazanie się okrętu całymi miesiącami. Bardzo niewiele statków zbacza z utartych szlaków żaglowych, toteż jeżeli ich który odwiedzi, wyspiarze składają pobożne dziękczynienia. Jak było przewidziane, około dziewiątej ukazały się na horyzoncie zarysy Pitcairnu. Na szczycie góry płonęły ognie. Wpierw zabłysły one na jednej stronie wyspy, a następnie na drugiej. Zobaczono nas i dawano 134 sygnały, abyśmy nie podpłynęli za blisko i nie wpadli na mieliznę. — Gdy przyjdą na pokład, pozostawcie im zupełną swo. bodę — rzekł ojciec do oficera. — Oni nie kradną. Nie upłynęła godzina, a u burt okrętu zjawiły się trzy łodzie i na pokład weszło trzydziestu pięciu krajowców. Przyjrzałam im się uważnie, chcąc odkryć ślady tubylczej krwi, ale byli tak samo biali jak ja. Mówili po angielsku bardzo szczególnym akcentem, przy prostej budowie zdań. Kobiety ucieszyły się bardzo ujrzawszy mnie, również białą kobietę. Jakaś staruszka pogładziła mnie po włosach, a młoda dziewczyna ofiarowała się sprzedać swój tubylczy strój z włókien za mój kombinezon. Poszłyśmy za trap i tam odbyła się wymiana szat. Jej zdawało się, że zrobiła świetny interes, i paradowała po pokładzie w wyblakłym, granatowym kombinezonie, dumna jak paw. Potem sprowadziła z głównego pokładu wysoką, spokojną kobietę, która, jak się mogło zdawać, cieszyła się wśród swoich szczególnym poważaniem. — To jest Frances McCoy, która ratuje nasz lud. Panna McCoy położyła mi na ramionach obie ręce — była to forma powitania odziedziczona prawdopodobnie po tubylczych, macierzystych przodkach. — Czy miałaś spokojną podróż? — zapytała. Głos jej brzmiał łagodnie i spokojnie. — Nie. Nigdy nie mieliśmy gorszej, psiakrew! Wpadliśmy na góry lodowe na południe od Tasmanii i cały ładunek soli diabli wzięli. Panna McCoy odwróciła się prędko ode mnie i spojrzała w milczeniu na morze. McLean, który słyszał mnie rozmawiającą, podszedł do nas i rzekł: — Szyperku, na Pitcairnie nigdy nie klną, pamiętaj! Obraziłam gościa. Na Pitcairnie panują łagodne obyczaje i klątwy są przeciwne prawu. Nie mogłam zrozumieć, jak można rozmawiać nie klnąc, ale swoją drogą zadałam sobie straszny przymus i uważałam, żeby się drugi raz nie skompromitować. Młoda dziewczyna, odziana w mój kombinezon, zapytała: — Czy masz jakie książki? Może byś nam dała? Zdziwiłam się, że „biali dzicy" umieją czytać, ale chcąc zatrzeć wrażenie swoich klątw poprosiłam ją i pannę McCoy, 135 aby zeszły do mojej kabiny i wzięły same. W owym czasie cała nasza biblioteczka obejmowała dzieła nawigacyjne, jedną książkę lekarską i zdefektowany komplet Encyklopedii brytyjskiej. Brakowało od N do S. — Możecie wszystkie zabrać — rzekłam —jeżeli chcecie. Nawet książki o żegludze i mapy morskie. Panna McCoy porwała chciwie książkę lekarską. — Mój lud wymiera masowo na ściskoszczęk — zauważyła. — Studiuję medycynę z książek, jakie dostaję od przepływających okrętów, żeby móc ratować swoich. Dlatego taka była czczona przez krajowców. Miała ich ratować od zagłady. — Od wielu lat zbieramy gwoździe, liny i płótno żaglowe i kiedy będzie tego dosyć, zbudujemy okręt, który nas zawiezie na kontynent. Postaram się o lekarstwo na ściskoszczęk i przyjadę z powrotem ratować mój lud od śmierci. Jest taki cierń, od którego ukłucia dostaje się ściskoszczęku — wyjaśniła. Nic dziwnego, że na Frances McCoy, praprawnuczkę pirata i buntownika, patrzyli jej współziomkowie jak na świętą. Z wdzięczności za książki i mapy, jakie im dałam, dwie kobiety podarowały mi piękną zasłonę, zrobioną ze szkieletów liści, pomalowanych sokiem dzikich jagód oraz skrzyneczkę z rzeźbionego koralu. Załatwiwszy się z naszym targiem, przyłączyliśmy się do reszty towarzystwa, zgromadzonego na lukach na głównym pokładzie. Jeden z potomków Christiana wypytywał o wojny. — Czytaliśmy w Biblii o dalekich krajach, prowadzących z sobą wojny. Czy Anglia jest teraz w wojnie? Trzy miesiące temu zawadziła o naszą wyspę niemiecka fregata i kapitan powiedział, że nigdy już nie będzie z nami handlował. Nie słyszałam o wojnie nic takiego, co by mi dało do myślenia. Wiedziałam, że cena kopry poszła w górę, gdyż żywność dla wojska konserwuje się w oleju koprowym, ale w umyśle moim nie ostało się żadne określone wyobrażenie. Tyle mi było wiadomo, co krajowcom. Z wojny rozmowa przeszła na muzykę. Jeden z tubylców zapytał, czy nie moglibyśmy im podarować organów. — Na co, u diabła, mogą przydać się organy na wyspie morza południowego? — zapytałam. 136 „Diabeł" wymknął mi się mimo woli, lecz nim zdążono zwrócić na to uwagę, młody Christian odpowiedział: — Mieliśmy organy, ale zardzewiały nam od słonego powietrza i nie chcą grać. Czy przywieziecie nam drugie, gdy tu zawitacie następnym razem? Pitcairnianie myśleli pewnie, że w Ameryce można organy zrywać z drzew czy coś w tym rodzaju. Prośby ich były rozbrajająco naiwne i szczere. Około północy ojciec powiedział gościom, że będzie ich musiał pożegnać. Odpłynęli smutni, prosząc, abyśmy znów do nich zajrzeli, i dziękując za dary. Pitcairneńczyk nie prowadzi handlu tak jak inni krajowcy. Kładzie po prostu przed stroną przeciwną jakiś przedmiot użytkowy, na przykład dwa pęczki bananów i mówi: — Daję ci prezent. A teraz proszę i ty zrób mi prezent. Wypada naturalnie dać im „prezent". Jeżeli im się nie podoba, zabierają swój i mówią: — Nie daję ci prezentu. Opuszczałam wyspę białych krajowców z uczuciem triumfu w sercu. Zamiast kombinezonu miałam ubranie a nadto wachlarz z piór, zasłonę i skrzyneczkę z koralu. Poszłam do ojca. Stał oparty o bezanmaszt, przyglądając się wydętym na wietrze żaglom. — Hej, popatrz no, ojcze, co dostałam za kilka starych map i książek! I pokazałam swoje skarby. — Jakich map? O czym ty mówisz, psiakrew? — ryknął. — Podarowałam im wszystkie stare mapy, jakie mogłam znaleźć, i książki o żegludze, a oni dali mi za to te rzeczy — objaśniłam. Nie słuchając dalszego ciągu porwał mnie za kark i zniósł niemal na dół do kajuty. '— Mów, coś im dała. Pokazałam puste miejsca, gdzie leżały mapy. — Jakże ja teraz będę żeglował do ciężkiej cholery? — wrzasnął. Na papierze słowa te brzmią spokojnie, ale ojciec nie był spokojny. Twarz miał niebieską z wściekłości i przerażenia. — Tyle razy słyszałam, jak mówiłeś do majtków, że masz wielką praktykę w żegludze i potrafisz się obejść bez map — odparłam. 137 W chwilę później pożałowałam, że przehandlowałam mój kombinezon za tubylczą szatę. Cienka tkanina nie stanowiła żadnej ochrony przed linką, która wytatuowała mi skórę za wszystkie czasy. Dostałam lanie, ale ojciec nigdy odtąd nie chełpił się swymi zdolnościami, a resztę podróży odbył niejako na chybił trafił. Po wizycie u białych krajowców zrozumiałam, dlaczego wszyscy, którzy tam byli, marzyli o powrocie. Może ja sama jeszcze tam kiedy popłynę. Dużo później dowiedziałam się, że Frances McCoy opuściła w końcu wyspę na statku, którego wybudowanie zajęło tubylcom trzy lata, i udała się do Ameryki. Wylądowała w Seattle i zaczęła studiować medycynę. Niestety, po trzech miesiącach umarła na zapalenie mózgu. Nie była przyzwyczajona do hałasu, zamętu i dziwnego życia miast i padła u samego wstępu swej ambitnej kariery miłosierdzia, zabita przez cywilizację, w której położyła całą nadzieję. ^ Rozdział XVI Chmury zniżyły się, a morze sięgnęło do chmur i z ich spotkania narodził się postrach oceanów Znudzona monotonią tropikalnego popołudnia, ulokowałam się na bezanluku, aby trochę się zdrzemnąć, kiedy nagle ciche powietrze zatrzęsło się od głosu ojca. — Zwijać topsle, do pioruna! Ściągać fok i bezan! — Aj aj' — krzyknął oficer wachtowy. — Aj, aj! — odkrzyknęli'majtkowie biegnąc do lin. Zostaliśmy zaskoczeni. Żagle, uderzone przez wiatr z przeciwnej strony, zaczęły trzepotać i tłuc w takielunek. — Ściągać kliwry! . Ojciec wziął koło od sternika i posłał go na dziob okrętu aby pomagał przy szotach. Wbiegłam pośpiesznie na pokład rufy Wiatr zaintonował od podwietrznej równe, złowieszcze wycie. Niebo zaciągnęło się niesfornymi, szarymi chmurami, a morze przybrało barwę całunu. Nad ryk wichru i huk opadających żagli wzbił się głos ojca. — Trąba wodna na podwietrznej! Spojrzałam w stronę, w którą wskazywał, i zobaczyłam, ze horyzont jest „w ruchu". W moich oczach chmury zniżyły się, a morze podniosło się na ich spotkanie. Mogło się zdawać, ze potężny Bóg Burz ożenił w gniewie niebo i morze, chcąc, aby z powstałego zamętu urodził się „Postrach Oceanów . Po wzburzonych falach pędziła z przerażającą szybkością gigan- 139 tyczna klepsydra, chwiejąc się i pochylając niby żywa istota i jednocześnie wirując naokoło swej osi. Za nią leciała ciemność na podobieństwo powłóczystych szat kobiecych. Wydawało mi się, że podstawę jej stanowi horyzont, wierzchołek dotyka środka nieba, a szlak ścieżki prowadzi wprost na dziób naszego żaglowca. — Chodź tutaj pomagać! Piorunem, piorunem, piorunem! — wrzasnął ojciec. — Co to będzie? — krzyknęłam przeraźliwie. — Jeżeli nie zejdziemy jej z drogi, wessie nas w siebie jak nic. Ten przeklęty wiatr niesie nas w sam brzuch wodnego leja! Uchwyciłam talię bezana i spróbowałam ściągnąć obluź-nienie. Żagiel opadł i zyskałam parę stóp, ale straciłam je momentalnie, gdyż okręt chybnął się z powrotem na podwietrz-ną i musiałam puścić liny, nie mogąc ich absolutnie utrzymać. — Ciągnij, ciągnij, psiakrew! — rozkazał ojciec, tak jakbym była prawdziwym marynarzem. Zacięłam zęby i wznowiłam wysiłek, ale na próżno. Nie mogłam sama podołać wiatrowi. Trąba morska była coraz bliżej —leciała na nas niby żywy potwór, chciwy i nieubłagany, gotów niszczyć wszystko, co znalazło się na jego drodze. Na pokładzie załoga pracowała w pocie czoła nad ściąganiem żagli. Pomimo to okręt posuwał się w dalszym ciągu naprzód. Wiatr i prąd niosły go z szybkością dwóch węzłów na nieposłusznym bezanżaglu, którego nie mogłam ściągnąć. Szwed jęczał i przyśpiewywał bez tchu, gdyż jego wachta umocowywała linami bom grotżagla w takt piosenki. Bułgar, Nelson i McLean, siedząc okrakiem u nasady bukszpiru, usiłowali przywiązać kliwry, które łopotały i wzdymały się jak balony. Rezultat tych wysiłków zależał od przypadku i los nasz był w rękach bogów. O trąbie wodnej istnieje mnóstwo przesądów i błędnych wyobrażeń. Niektórzy poważni uczeni, nie znający wcale morza, dowodzą „naukowo", że trąba wodna nie może zatopić okrętu i że się to nigdy nie zdarza. Na takie twierdzenie nie zgodzi się żaden marynarz. Trąby wodne są przecież orkanami na oceanie, a wiadomo, co się dzieje na lądzie w czasie orkanu. Trąba powstaje wtedy, gdy wirująca chmura, zwieszająca się z nieba w kształcie leja, zniży się i uderzy o wodę. Kręcący się 140 wiatr tworzy wir i porywa kolumnę wody, tak samo jak na lądzie tornado znosi dom i rzuca go o ćwierć mili dalej. Z wodą trąba morska wsysa wszelkie przedmioty, a więc ryby, kawałki drewna itd. Jednakowoż byle prąd powietrza wytrąca z równowagi wirującą kolumnę, która wali się z powrotem w morze, miażdżąc pod swym kolosalnym ciężarem wszystko, co napotka. I nas czekał ten los, byliśmy bowiem dokładnie na ścieżce pędzącej trąby. Zabawna rzecz, jakie drobiazgi absorbują uwagę człowieka w przełomowej chwili. Majtkowie broniąc się, aby ich wiatr nie zniósł w morze, przywarli do lin brzuchami i kolanami. Nigdy nie widziałam ich w takim strachu. Byli bladzi jak płótno żaglowe, które usiłowali zwinąć. Trąba morska jest bowiem strasznie niebezpieczna. Żadne obliczenia, żadna znajomość żeglugi nie pozwoli przewidzieć kursu piekielnego leja. Spostrzegłam, że przysłuchuję się oszalałym wrzaskom ptaków morskich, które leciały z nieba szukać w morzu ochrony przed gniewnym chaosem powietrza. Ilekroć ptaki morskie latają nisko nad wodą w czasie burzy, jest to znak, że wiatry niebios są za silne i za groźne dla ich skrzydeł. Szczury uciekające z tonącego okrętu nie są dla marynarzy tak fatalnym znakiem jak pokonane ptactwo morskie. Mniejsze ptaki dłużej wytrzymują walkę z wiatrem niż większe. Zobaczyłam, jak ogromny albatros runął bezsilnie w dolinę między falami. Po raz pierwszy w chwili niebezpieczeństwa ojciec nie śpiewał. Zaciął usta z ponurą determinacją i ani na chwilę nie odrywał oka od zbliżającej się trąby. Wykręcił ster i rzucił okręt między fale. Żaden żeglarz przy zdrowych zmysłach nie wykonałby tego manewru w zwykłych warunkach, gdyż okręt, który straci sterowność, zdaje się na łaskę i niełaskę morza. Wezwał załogę na rufę głosem, w którym brzmiała nuta rozpaczy. — Na miłość Chrystusa, opuśćcie ten bezan, bo inaczej będzie po nas. Szwed, oficer, Oleson i McLean, którzy zeszli z bukszpiru, wdrapali się na pokład. Zaczęli ciągnąć talię bezana, ale lina nie ustępowała. W bloku, na ???? bomu, utworzył się węzeł. Bom ten kołysał się nad wodą, piętnaście stóp poza burtą. — Niech to który rozpłacze! — rozkazał ojciec. Wystąpił Nelson. 141 — A trzymaj się mocno — ostrzegł oficer. Śmiały majtek posuwał się wzdłuż kołyszącej się talii bomu niby małpa po drążku. Trzymał się nogami. W pewnej chwili okręt przechylił się szczególnie silnie. Bom zanurzył się i Nelsona nakryły fale. Ale trzymał się dzielnie. Inni majtkowie stali w gotowości na pokładzie. Upłynęło kilka minut długich jak godziny. Wreszcie Nelson krzyknął. — Już! Na to hasło oczekujący ludzie jęli ściągać bom do siebie. Nelson wisiał na końcu. Wiatr trochę osłabł i bom zaczął ustępować tak prędko, że talia poluzowała się o kilka stóp. Jednakże napięcie było bardzo silne i lina w stalowym krążku zacięła się lekko przy nadburciu. McLean chciał pchnąć ją z miejsca i przyśpieszyć ściągnięcie bomu. Nagle wiatr zmienił kierunek o jeden rumb i porwawszy bezan, wyrzucił go ponownie przez krawędź ze straszliwym trzaskiem. Ponad ryk wichury i chrzęst lin wzbił się okropny krzyk bólu. Stalowy krążek zmiażdżył McLeanowi rękę tuż ponad łokciem. Wiatr dął z potężną siłą i liny naprężyły się jak struny. McLean jęczał. Słyszałam, jak wydobył mu się z ust zduszony, śmiertelny krzyk: — O Jezu! Ale życie ludzkie jest rzeczą małej wagi, kiedy chodzi o losy okrętu. Bom musiał być wciągnięty lub stracony niezależnie od tego, co się miało stać z McLeanem. Trudna to była sprawa, gdyż na bloku leżał człowiek i stalowy krążek, który zaciął się na jego ramieniu, nie dał się absolutnie ruszyć. — Rąbać osprzęt bezanbomu! — zabrzmiał głos ojca. Do chwili zapewnienia statkowi bezpieczeństwa o ratowaniu McLeana nie mogło być mowy. Nelson przyczołgał się z powrotem po bomie i wylądował szczęśliwie na pokładzie. Załoga zabrała się do odrąbywania bezanbomu. Lepiej było, żeby wpadł w morze, niż miał nas pchać na ścieżkę nadlatującej trąby wodnej. Zbiegłam na dół i przyniosłam McLeanowi ogromny kufel wódki. Nie mieliśmy chloroformu ani morfiny, a trzeba było przecież ulżyć jego cierpieniom. Łudziłam się naiwnie, że upije się i straci przytomność. Leżał na bloku nieruchomo i tylko z ust jego wydobywał się cichy, monotonny jęk. Oddech miał krótki, a żyły na skroniach wzdęte jak 142 postronki. Wlałam mu w gardło cały kufel wódki, ale skutek był taki jak po zwykłej wodzie. Majtkowie rąbali gwałtownie i wreszcie bom runął z trzaskiem w morze, pociągając za sobą takielunek i stojaki poręczy. Jednakże pomimo usunięcia tej przeszkody statek szedł ciągle naprzód. — Nie mamy żadnego wyjścia — usłyszałam ciche słowa ojca. Widział, że szybkość i kurs trąby niosły ją nieuniknienie na dziób okrętu. Nagle wrzasnął: — Joasiu, przynieś mi strzelbę! Odwróciłam się, chcąc zbiec na dół. W chwili gdy się spuszczałam po trapie, usłyszałam jego następną komendę: — Wszyscy pod pokłady! Rozległ się pomruk protestu, który zagłuszył ponownie potężny głos ojca: — Pod pokłady, przeklęte durnie, bo inaczej nie wyjdziecie z życiem. Przyniosłam strzelbę. Przywiązał koło i rzekł przez zaciśnięte zęby: — Nakryjcie brezentem McLeana i potem ty też jazda na dół! Nelson wydobył skądciś ogromne płótno i nakrył nim od stóp do głów biednego McLeana. Wpadłam pod pokład; nie wiedziałam, co się miało stać. Nasunęła mi się myśl, że może ojciec chce zabić McLeana i położyć miłosiernie kres jego cierpieniom. Nie upłynęły dwie minuty, kiedy usłyszałam huk wystrzału, po którym padło jeszcze kilka w szybkich odstępach czasu i po trapie zbiegł pędem ojciec, wpierw zamknąwszy luk za sobą. — Już po niej! — powiedział. Wyjrzeliśmy przez iluminator na podwietrzną, Objaśnił mnie, że jego wystrzały spowodowały nowe prądy powietrzne i że prądy te złamały rytm trąby wodnej. Potworna kolumna zachwiała się jak zranione zwierzę i runęła, waląc się w morze całym swym kolosalnym ciężarem wraz z rybami, drewnem i wszystkim, co zdołała porwać. Stało się to w odległości pół mili od okrętu, ale niskie, ciężkie, czarne chmury, z których się spuszczała trąba, były już nad nami. Teraz się one otworzyły jak najdokładniej nad samym okrętem. 143 Czy widzieliście kiedy korek rzucony na wodospad? Tak wyglądał nasz okręt w czasie tej ulewy. Ojciec wiedział, jak się to skończy, i uratował ludzi zmusiwszy ich do zejścia na dół. Było nie do pomyślenia, aby kto mógł wytrzymać na pokładzie siłę bombardowania wody w czasie, gdy okręt tańczył na falach, przechylając się na boki i nurzając w morze niby jakiś oślepły, zbłąkany potwór. Na pokładzie pozostał tylko McLean, nakryty brezentem i przykuty do miejsca złamaną ręką. Na dole powietrze było duszne i tak wilgotne, że dostałam bicia serca i uderzyły na mnie zimne poty. Po kwadransie deszcz ustał raptownie, chmury zniknęły, zaświeciło słońce i morze uspokoiło się nagle jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. — Teraz nie będziemy mieli najsłabszego podmuchu — rzekł zniechęconym głosem ojciec. Z typowym fatalizmem marynarza zapomniał już o grozie tornada. Pamiętał za to o złapanym w pułapkę nieszczęśniku. — Musimy go uwolnić z potrzasku! — rzekł zaraz potem. Udałam się z ojcem na pokład, aby mu pomóc. Zdjęliśmy z McLeana płótno. Leżał zgięty we dwoje, jęcząc cicho. — Czy wytrzymasz jeszcze kilka minut, chłopcze? — zapytał ojciec. Odpowiedział takim głosem, jakby powrócił z jakiejś ogromnej dali: — Jezu! Kapitanie, dobijcie mnie swoją strzelbą. Nie wytrzymam!... Oczy wyszły mu na wierzch. Konał z bólu. — Ty przeklęty mazgaju, zamknij pysk, bo zostawię cię tak na całą noc! — ryknął ojciec. Dźwięk jego głosu był przerażający, ale w oczach miał łzy. Krzyknął tylko dlatego, że chciał McLeanowi dodać odwagi do zniesienia tego, co go czekało. Dygotałam jeszcze cała ze strachu po burzy, kiedy ojciec zwrócił się do mnie i posłał na dół po jodynę i brzytwę. Powróciwszy na pokład zastałam go pochylonego nad McLea-nem i badającego stalowe krążki, w których tkwiło ramię. — Będę musiał amputować rękę, McLean. Inaczej nie wydostaniesz się z tej pułapki — rzekł. McLean spojrzał na ojca, zrozumiał, że nie żartuje i że jest to 144 dla niego jedyna droga ratunku. Zmusił się do uśmiechu i szepnął błagalnym głosem: — Jazda, kapitanie, tylko prędko! Ojciec dał mi znak, żebym stanęła nad McLeanem i uniosła mu głowę. Wsunęłam ręce pod barki rannego i dźwignęłam go do półsiedzącej pozycji. Bułgar i Szwed trzymali go za nogi. Jeden z majtków przyniósł parę kubłów wody morskiej. Ojciec okręcił mocno linę naokoło zgruchotanej ręki i celem zatamowania upływu krwi, zmoczył ją obficie wodą i okrajał brzytwą. McLean chciał przyglądać się operacji, ale mu nie pozwoliłam położywszy mu rękę na oczach. Podparłam mu plecy kolanem. Bułgar i Szwed usiedli mu na nogach, aby nie kopał. W ciągu minuty ojciec zdarł wszystko ciało do kości. Uczyniwszy to, pochylił się nad Szwedem i coś szepnął. Szwed odszedł i powrócił ze stalowym naglem, który wzniósł nad ręką McLeana. Ojciec skinął głową i rzekł: — Teraz. Szwed opuścił nagiel na obnażoną kość i odłamał ją tak zręcznie i lekko jak kawałek patyka. — Kubeł wody, prędko! — krzyknął ojciec. Wylano na ranę dwa pełne kubły. Woda oceaniczna jest najlepszym środkiem dezynfekcyjnym, jaki można mieć do rozporządzenia na okręcie. Potworne były dla mnie te wszystkie zabiegi, gdyż wiedziałam, że McLean drży jak w ataku epilepsji. Z uciętego ramienia struga krwi trysnęła na pokład i na nas. Nieszczęśliwy wybuchnął szaleńczym śmiechem. Trzymałam go za głowę, a czterej majtkowie za nogi i drugą rękę, żeby się nie ruszał, dopóki ojciec nie zaszyje rany katgutem i igłą chirurgiczną. Po skończonej operacji znieśliśmy go na dół i ułożyli w koi ojca. Mała była nadzieja utrzymania go przy życiu, ale ojciec podsycał co pół godziny tę słabą iskrę dużymi dozami whisky. Rola pielęgniarki spadła głównie na mnie, jako że na pokładzie sytuacja była poważna. Bezanbom oraz takielunek uległy zniszczeniu. Groziło niebezpieczeństwo utraty masztów. Załoga pracowała przez dwadzieścia cztery godziny, uprzątając okręt i naprawiając szkody. Na miejsce bomu założono prowizoryczny bezanżagiel. To, cośmy tego dnia przeżyli, streściło się w dzienniku okrętowym w następujących słowach: „Czwartek po południu, 32 st. szerokości, 160 st. długości 145 — spotkanie z trąbą morską. Rozbita wystrzałami ze strzelby. Majtek J. McLean ranny, niezdolny do pracy. Załoga uprząta pokład". W cztery miesiące później McLean opuścił statek. Jednoręki marynarz jest na morzu absolutnie nieprzydatny. Rozdział XVII Obedrzyj-poker i „rażony kobietą" — jedno ? drugim nie ma nic wspólnego Kiedy miałam już około szesnastu lat, pożeglowaliśmy do Wysp Równikowych po ładunek guana. — Na co, u cholery, może się przydać ptasie...? — zapyta-łam ojca. Siedziałam właśnie na rufówce, czyszcząc i oliwiąc sekstant. Zbliżaliśmy się do celu podróży. — Na co? Jako nawóz do uprawy ziemi — odpowiedział. — Prawda, że czuć go gorzej niż koprę i ciężko transportować taką zgniliznę podczas upałów tropikalnych, ale na lądzie ludzie nie pytają, czy to pachnie, czy nie, byle tylko mieć zbiory. Byłam ogromnie przejęta, gdyż dążyliśmy tym razem w zupełnie nieznane dla mnie strony. Wiele napisano o malow-niczości wysp Pacyfiku, ale niewiele się wie o tragedii nie" których skalistych wysepek wzdłuż równika, oznaczonych na mapach jako Wyspy Równikowe. Nie rozwija się na nich tropikalna roślinność, nie kwitną kwiaty, nie rodzą się owoce, nie jaśnieją niebieskie laguny 1 nie złoci się piasek plaży. Są to po prostu nagie, jałowe raty, wyplute na powierzchnię oceanu przez podmorskie wulkany. Z daleka wyglądają jak szczyty skalne, ukoronowane śniegiem i ubielone od dołu pianą rozbijających się o nie bałwanów. Krzyk białych mew napełnia powietrze w promieniu wielu mil. 147 Wyspy dające guano są siedzibą ptactwa morskiego. Tam ono składa jaja w porze mnożenia się. Co rok zlatują się na te skały miliony ptaków. Ludziom ciężko byłoby tam wyżyć, ale trafiają się tacy, co wyżyją. Większość tych bogatych w guano wysepek należy do rządu francuskiego, który czerpie z nich znaczne dochody. Nie zapomnę nigdy owej podróży, gdyż po pierwsze wtajemniczono mnie wówczas w arkana obedrzyj-pokera, a po drugie zobaczyłam człowieka, tak „rażonego kobietą", że uciekając od mego widoku płynął milę przez wzburzone morze. Ostatniego wieczora przed przybiciem do Wysp Równikowych, Fred Nelson, Szwed, Bułgar i Oleson siedzieli pod bakiem grając w pokera przy słabym, zielonym blasku światła prawej burty. Przed bezanmaszt mogłam chodzić tylko w towarzystwie ojca, gdyż była to część okrętu przeznaczona wyłącznie dla załogi. Jednakże pomimo zakazu chodziłam tam sama, ile razy zdarzyła się sposobność, a ojciec nie patrzył. I teraz poczekałam, dopóki nie usnął. Usłyszawszy go chrapiącego na ławce, pobiegłam w cieniu żagli na dziób i natknęłam się na grającą w karty czwórkę. Nie zwrócono na mnie najmniejszej uwagi. Stałam przez jakieś pięć minut, pogrążona w obserwacji. Nagle rzekłam: — Dajcie i mnie karty, dobrze? Szwed spojrzał na mnie i strzelił przez nadburcie potężnym strumieniem bursztynowej śliny. Oleson udał, że nie usłyszał, a Bułgar się skrzywił. Tylko Fred Nelson okazał się bardziej towarzyski. — Pewnie, szyperku, mogłabyś zagrać, ale nie radzę ci. Gramy w obedrzyj-pokera. Teraz dopiero zauważyłam szczególny stan ich garderoby. Szwed miał na sobie tylko kalesony. Jego koszula i drelichy leżały obok Olesona. Fajkę i skórzany pas Bułgara trzymał przed sobą Nelson. Po skończonej partii Oleson wręczył Nelsonowi również swój nóż składany. — Rozumiesz, w czym rzecz. A teraz chcesz jeszcze z nami grać? — pytał Szwed. Miałam na sobie tylko kombinezon i spłowiała, bawełnianą, granatową bluzę. Poza tym nic. Było to tak mało, że gdyby nie Nelson, byłabym się wycofała. 148 — Lepiej nie próbuj, szyperku — rzekł. Jak zwykle, sprzeciw natchnął mnie duchem przekory. — Dlaczego nie? Dawaj karty! I usiadłam na pokładzie. Szwed wręczył mi karty; były tak brudne, zużyte i lepkie od soku tytoniowego, że trudno je było utrzymać w ręku. — Licytuj, szyperku — rzekł Oleson. Spojrzałam na swoje karty. Nie miałam nawet pary, ale nie chciałam, żeby mnie posądzili, że się ich boję. — Stawiam jedną nogawicę! — pisnęłam. Wszyscy z wyjątkiem Szweda położyli karty. — Ej, czy nie ryzykujesz? — rzekł Oleson patrząc na skąpy strój Szweda. — Nie więcej niż ona — odparł tenże. — Stawiam obie nogawicę — dodał. — Obym tylko nie przegrał! Poczułam się upokorzona. — Obie moje nogawicę! — odrzuciłam. — Patrz — uśmiechnął się szeroko i pokazał mi parę waletów i króla. Ja miałam szóstkę, siódemkę, dziesiątkę, damę i trójkę. — Dawaj spodnie! — rzekł. Otworzyłam szeroko oczy. Miałam na sobie tylko kombinezon, który należał teraz do Szweda. __Dawaj, szyper, pantalony — roześmiał się ponownie. Obedrzyj-poker momentalnie stracił dla mnie urok. __Ale — ale —ja nic więcej na sobie nie mam—wyjąkałam. — I cóż teraz poczniesz, głupia dziewczyno? Wysunął brodę w przód i rzekł głosem, w którym drwiny mieszały się z lekceważeniem. — Nie moja wina, że ci się zachciało obedrzyj-pokera, gdy miałaś na sobie tylko parę portek. I cóż teraz zrobisz? Nie wiem, co bym zrobiła! Prawdopodobnie byłabym raczej zdjęła kombinezon, niż sprzeciwiła się kodeksowi honorowemu prawdziwego marynarza, ale wdał się w sprawę Fred Nelson. — Szyper jest dziewczyną — rzekł i nie rozbierze się. — Ja byłbym jej oddał swoje kalesony, gdybym przegrał — zaprotestował Szwed. — Dobrze, dam ci swoje — warknął Nelson. — Ja od niej wygrałem! Nelson zerwał się na równe nogi. 149 — Czy chcesz moje spodnie, czy pięścią w mordę?—zapytał bardzo spokojnie, jak zawsze, kiedy przychodziło do bójki. Mógł dać radę każdemu z załogi z wyjątkiem ojca i naturalnie wszyscy o tym wiedzieli. Szwed spojrzał na niego i wyszczerzył zęby. — Dawaj portki, Nelson! Nelson zerwał z siebie spodnie, rzucił je Szwedowi i usiadł obok mnie w kalesonach. — Skończyłem grać i tobie już nie wolno — rzekł. — Ale ja chcę odegrać twoje spodnie! — zawołałam błagalnym tonem. Zabrał głos Bułgar, lis i zawadiaka. — Mam sposób, szyperku, żebyś grała i nie potrzebowała niczego zdejmować. — Jaki? Uśmiechnął się przebiegle. — Możesz płacić z marynarskiej skrzyni. Marynarską skrzynią nazywa się w języku morskim kapitański magazyn okrętowy, zawierający gumowe buty, marynarskie kombinezony, koszule, skarpetki, zydwestki, buty i tytoń. Ojciec uzupełniał te zakupy częściowo ze swojej własnej kieszeni i wydatek był nieraz dla niego wielką ofiarą, gdyż o pieniądze było trudno. Zawsze coś nadgryzało jego dochody: to trzeba było posłać okręt do suchego doku, to kupić zapas nowych płócien, lin i farby, to płacić kary w portach za pijanych majtków, nie mówiąc już o ładunku, straconym lub uszkodzonym przez burze. Toteż strzegł skrzyni jak oka w głowie. Kiedy majtek chce coś kupić na morzu, cenę danego sprawunku potrąca mu się przy końcu podróży. Drogocenna skrzynia marynarska była w mojej kajucie pod koją i nieraz w nocy, gdy zrobiło się nagle zimno i któryś z majtków potrzebował zydwestki lub ciepłych skarpetek, ojciec wypraszał mnie z koi i sięgał pod materac. Nie miałem najmniejszego pojęcia o wartościach ekonomicznych, gdyż nigdy nie widywałem pieniędzy. Dla mnie każdy przedmiot był artykułem handlu zamiennego i równie dobrze oddałbym za jeden ananas parę gumowych butów wartości piętnastu dolarów jak kawałek perkalu za trzy centy. Nie przyszło mi nawet do głowy, że rzeczy mieszczące się w skrzyni marynarskiej były własnością ojca i że miały wartość. 150 Nic też dziwnego, że projekt Bułgara przyjęłam okrzykiem radości. Nelson nie chciał już grać, ale reszta zgodziła się na mój udział pod warunkiem, że będę płacić przegrane ze skrzyni marynarskiej. Ale następna partia poszła nie lepiej od pierwszej. Dostałam dwa króle i ucieszona powiedziałam, że naturalnie gram. Szwed, Olsen i Bułgar założyli ręce na piersiach i jednomyślnie spasowali. Znalazłam się w położeniu bez wyjścia, bo albo miałam liche karty i oni przelicytowali mnie, albo dobre i oni nie chcieli wychodzić. W ciągu godziny przgrałam trzy pary morskich butów, jeden sweter, dziesięć par skarpetek, cztery koszule i jedenaście paczek tytoniu do żucia. — Dawaj nasze wygrane teraz! — rzekli groźnie. Zrozumiałam, że zwlekać byłoby ryzykownie. Nelson zachował się neutralnie. Nie wziął mnie tym razem w obronę. Najwidoczniej moje postępowanie napełniło go niesmakiem. Udałam się na rufę, zrobiłam zamach na skrzynię marynarską, naturalnie w tajemnicy przed ojcem, wróciłam szybko i oddałam majtkom, co im byłam winna. Tej nocy spałam jak zwykle, spokojnie bez żadnych wyrzutów sumienia. Na drugi dzień rano Szwed zjawił się u steru w nowych drelichach, dżerseju i butach. Bułgar włożył nową koszulę i skarpetki, a Olsen wyszedł na pokład z dwiema paczkami tytoniu, wystającymi z tylnej kieszeni spodni. Ekwipunek Szweda rzucił się ojcu w oczy. Powstrzymałam oddech ze strachu, że zacznie go indagować. Kiedy jeszcze nadszedł Bułgar, zrozumiałam, że wpadłam. — Skądżeście, u cholery, to wszystko wytrzasnęli? — chyba nie z mojej skrzyni? — zapytał podejrzliwie ojciec. Otworzył się przede mną dylemat, gdzie będzie wygodniej: na salingu fokmasztu czy w magazynie pod paką lin. — Nie kradliśmy, kapitanie — odezwał się Bułgar — tylko szczęście nam posłużyło; Ojciec zeszedł na dół najwidoczniej w celu sprawdzenia zawartości skrzyni marynarskiej, a ja wdrapałam się na górę i zajęłam się gorliwie natłuszczaniem topu masztu. Wyobraziłam sobie, że jeżeli mnie zastanie przy jakiejś pożytecznej pracy, to nastroi go to pobłażliwiej. Zaledwie zdążyłam się wydostać na bocianie gniazdo i zabrać się do wyżej wymienionej pracy, kiedy z pokładu zabrzmiał głos ojca: — Obie wachty na pokład! 151 Obserwowałam uważnie rozgrywającą się scenę pode mną, nie przestając jednocześnie machać tłustą szmatą. Ojciec kazał wszystkim majtkom wywlec z kubryku na pokład ich graty i przejrzał je uważnie w poszukiwaniu brakujących przedmiotów. W rezultacie ściągnął koszulę i sweter ze Szweda i Bułgara i kazał im zdjąć resztę. Słyszałam, jak próbowali się usprawiedliwiać, że rzeczy te kupili na lądzie przed podróżą, ale ojciec krzyknął: — Wesz, która kradnie na pełnym morzu, nie warta jest nawet, żeby ją zabić! I rzuciwszy się na Bułgara skopał go na kwaśne jabłko. Winowajcy przyjęli karę, jak przystało na marynarzy, bez słowa protestu, ojciec zaś zabrał ich wygrane z powrotem do kajuty — zadowolony, że dał załodze lekcję uczciwości. Szwed i Olsen wyszukali mnie oczami w takielunku. Nie słyszałam, od czego mnie wyzywali, ale byłam pewna, że nie warto się było dowiadywać, wobec czego pozostałam na górze. Nie wiem, co by mi byli zrobili, gdyby nie Nelson i Stitches, który naturalnie dowiedział się o wszystkim. — Szyperek jest dzieckiem i trudno, żeby dziecko mogło sprostać w pokerze takim rozbójnikom jak wy. Jej kradzież była uczciwa, a wasza łajdacka, i macie, na coście zasłużyli — oświadczył. — A jeżeli nie jesteście zadowoleni i uważacie, że was skrzywdzono, to wam dołożę więcej — dodał Nelson. Nagle z oka rozległ się okrzyk: — Hej, ląd widać! I spór ucichł, i przeszedł do historii. Na horyzoncie zamajaczyły Wyspy Równikowe. — Nie będziesz tu mogła wysiąść, Joasiu. Nie wiadomo, co za dzicz może mieszkać na tej wyspie. Ojciec podpłynął tak blisko, jak tylko mógł bez narażania się na rozbicie o podwodną rafę. Nie dostrzegliśmy żadnego znaku życia z wyjątkiem tysięcy mew kołujących nam nad głowami. — Gdzie mieszkają zbieracze guana? — zapytałam. — W skalistej pieczarze nad wodą. Nie mogą się osiedlać wyżej, bo wyziewy guana tworzą trujące gazy. Wdrapałam się po takielunku bezanmasztu. Fale odbijające się o ląd kołysały tak gwałtownie okrętem, że aby nie spaść, musiałam zaczepić się nogami o wanty. Patrzyłam uważnie 152 w kierunku wyspy przez jakieś dwadzieścia minut, gdy na wodzie ukazał się mały, czarny punkcik, płynący w naszą stronę. Punkcik ten okazał się nagim człowiekiem. Uderzyła mnie barwa jego skóry, spalonej przez słońce prawie na czarno. — Hej pokład! — zawołałam. — Hallo? — odkrzyknął ojciec. — Patrz, płynie do nas krajowiec. Tam, ćwierć rumbu za rufą! — Pewnie chce zrobić z nami handel — odpowiedział ojciec składając ręce w trąbkę. Zeszłam ze swej grzędy, to jest ześliznęłam się ręka za ręką po sztagu. Nim zdążyłam wbiec na rufę, „krajowiec" był już w odległości stu jardów. Krzyczeliśmy na niego i machali rękami. W odpowiedzi podniósł do góry brązowe ramię-Miałam na sobie tylko stary spłowiały kombinezon, bez bluzy. Rozpuszczone włosy trzepały się za mną na wietrze. — Jakim on mówi językiem? — zapytałam ojca. — Nie znasz tego języka i tym razem nie będziesz mogła wziąć udziału w rozmowie — on mówi po francusku. Znałam wszystkie łatwe języki — samoański, markizyjski, gilbertyński etc, ale francuski — widocznie jakiś dziki język — był mi najzupełniej obcy. Nie chcąc być pozostawioną na boku, wrzasnęłam tak głośno, jak tylko mogłam: — Hallo, ty! Tubylec był tuż pod rufą. Na dźwięk mego głosu podniósł oczy do góry. Uśmiechnęłam się do niego swoim najbardziej zachęcającym uśmiechem i powtórzyłam: — Hallo, ty! Tubylec, który okazał się białym Francuzem, wpatrzył S1C we mnie takim wzrokiem, jakby ujrzał zjawę. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Twarz jego pod czarną powłoką opalenizny okryła się rumieńcem. Zawrócił w wodzie, jakby trafiony pociskiem, i popłynął z powrotem do brzegu. Na próżno ojciec wołał, aby się zatrzymał. Płynął energicznie ku wyspie i nawet się nie obejrzał. — Co mu się, u diabła, stało? — zapytał ojciec — „Porażony kobietą" — objaśnił oficer. — Spędzają biedacy całe życie na wyspach sami i widok Joasi tak na niego podziałał. — Dlaczego on się mnie przestraszył? — pytałam zacieka- 153 wioną. — Nic przecież do niego nie powiedziałam oprócz: hallo! — Nie znasz mężczyzn, szyperku!... Dużo się jeszcze o nich dowiesz. Bywałem już świadkiem podobnych wypadków. Czasami widok kobiety wzbudza w tych samotnikach taką rozpacz, że popełniają samobójstwo. Objaśnienie to było dla mnie niezrozumiałe. Dlaczego mężczyzna miałby się mnie przestraszyć? Mnie? Ojciec posłał na wyspę oficera i trzech majtków w sprawie ładunku guana. Po powrocie oficer poprosił go o rozmowę na osobności. Jasne było, że nie chciał mówić przy mnie. Na to ja znów nie mogłam się zgodzić. Postawiłam się tak stanowczo, że ojciec wziął mnie na dół do kajuty i przemówił w te słowa: — Trzeba ci wiedzieć, Joasiu, że mężczyzna, aby żyć pełnym życiem, wymaga miłości kobiety. Mewa nie może latać na jednym skrzydle i ludzkie istoty nie mogą żyć w całym tego słowa znaczeniu, jeżeli są samotne. Samotność jest kalectwem. Ten człowiek jako dziewiętnastoletni chłopiec popełnił jakąś zbrodnię. Rząd francuski zamiast go posłać na Wyspę Diabelską, dał mu dożywotnie osiedlenie się tutaj z możnością zarobkowania. Żyje on tu gorzej niż zwierzę, w atmosferze zgniłych wyziewów guana. Żywi się ptasimi jajami i surową rybą. I widzisz, Joasiu, zobaczywszy cię, zdał sobie sprawę ze swej okropnej samotności. Dotychczas nie byłam świadoma swojej płci. Słowa ojca zrobiły na mnie głębokie wrażenie i zaczęłam się tym interesować. Myśl moja krążyła uparcie koło skazanego na dożywotnią samotność mieszkańca jałowej wyspy. Zabawiliśmy koło ptasiej wyspy trzy dni. Nasza załoga zwoziła ładunek guana. Ale ja przestałam się tym interesować. Rozdział XVIII Porwana załoga, biały szkwał i szkorbut We wrześniu pożeglowaliśmy na Wyspy Gilberta z ładunkiem towarów przeznaczonych na wymianę na macicę perłową. Z naszej starej załogi pozostali tylko trzej starzy majtkowie: Bułgar, Szwed i Olsen. Resztę zaokrętowaliśmy w Sydney. W Sydney wybuchł właśnie strajk i znaleźć amatorów na daleką podróż było czystym niepodobieństwem. Ale ojciec nie był człowiekiem poddającym się łatwo przeciwnościom losu. Panuje powszechne przekonanie, że„shanghaing" (porywanie marynarzy) jako pospolite zjawisko kwitnie tylko w powieściach Jacka Londona, Conrada i innych pisarzy morskich, ale kapitanowie i majtkowie okrętów dalekobieżnych wiedzą, jak się rzecz naprawdę przedstawia. Ojciec wyszukał tajnego pośrednika, obznajomionego ze stosunkami portowymi i ofiarował pięć funtów za głowę. Chodziło o całą załogę. — Muszę ich mieć na pokładzie o piątej po południu przy odpływie... Wieczorem wychodzimy z portu nie czekając na pilota — rzekł do agenta i powrócił na okręt. Tego samego dnia około wpół do piątej do burty przybiła motorówka. Oficer i dwaj majtkowie spuścili sztormtrap. Człowiek stojący w motorówce wrzasnął na całe gardło: — Spuście bom! Gałgany ockną się dopiero na równiku. Wyjrzałam przez burtę i zobaczyłam osiem ludzkich brył, rozpłaszczonych na dnie motorówki na podobieństwo worów 155 z morską pszenicą. Za każdym pochyleniem motorówki bezwładne ciała przewracały się z boku na bok z groteskową rytmiką. Nasi ludzie przygotowali bom ładunkowy z talią, gdy tymczasem człowiek na dole owiązał liną jedną martwą bryłę. — Zabierajcie go! — stęknął. Wywindowaliśmy ciężar do góry. Był to jasnowłosy, potężnie zbudowany Skandynawczyk. Ciało jego zwaliło się na pokład z głuchym łoskotem — Czy on nie żyje? Oficer spojrzał na mnie pogardliwie, tak jakby co mogło zabić Szweda — i nie odpowiedziawszy rzucił talię po następny ładunek. Operacja powtórzyła się jeszcze siedem razy i na pokładzie spoczęło rzędem osiem ciał. Oficer kazał mi poprosić ojca. Zeszłam na dół niemal chora z wrażenia, gdyż sądziłam, że ludzie ci nie żyją. Jednakowoż, jak przystało na marynarza, byłam o tyle zahartowana nerwowo, że nie dałam tego poznać po sobie. Swoją drogą widok ośmiu trupów rozciągniętych na pokładzie szkunera nie należał do rzeczy codziennych. Sprowadziłam ojca. Schylił się nad leżącymi i ująwszy pierwszego z brzegu za nogę, puścił ją nagle, tak że upadła ze stukiem na deski. — Dobry będzie do szotów — rzekł i przeszedł do następnego. Był to brudny osobnik o dziwnym wyglądzie, czarny jak Murzyn od pyłu węglowego. — Co, u cholery, za tę tandetę pięć funtów? Obejrzał po kolei wszystkich, obmacując ich muskuły. Zadowolony, że zdobył dobry ładunek „wołowiny", dał znak motorówce, że może odbijać. Następnie zwrócił się do oficera: — Proszę zabrać to bydło do kubryku i zamknąć na klucz, a potem przyjść do mnie. W każdym razie przed nocą wypłyniemy na morze i kiedy (wskazał nieprzytomnych majtków) przyjdą do siebie, każemy im się podpisać. Ty, Joasiu, staniesz przy kole. Ja pomogę przy żaglach, żeby się stąd jak najprędzej wydostać. Miałam już prawie szesnaście lat, byłam silna i muskularna jak chłopiec i uważałam się za wykwalifikowanego marynarza. Weszłam na pokład rufy, odwiązałam ster i zaczęłam obracać szprychy z całej siły. — Ster na burtę — zawołał ojciec. 156 Obróciłam powoli ogromne koło. Nie obróciłam go dostatecznie prędko i ojciec poczęstował mnie salwą epitetów, od których musiało się niebo zarumienić. Jednak ze strachu czy z przejęcia zdobyłam się na większą siłę. Wykręciłam ster i jednocześnie wiatr złapał się w topsłe. Wyśliznęliśmy się z portu. Pierwszy tydzień był bardzo ciężki, gdyż ludzie byli tak zbici i struci, że przychodzili do siebie bardzo powoli. Obsługa wielkiego szkunera, który przy dobrej pogodzie potrzebował szesnastu par silnych rąk, spadła na trzech majtków, ojca, kucharza i mnie. Za dnia ja stałam przy sterze, majtkowie koło masztów, fokmasztu i grotmasztu, a kucharz chodził koło kliwrów. Ojciec sypiał w ubraniu. Czwartego dnia spotkała nas burza elektryczna niedaleko wybrzeży Lorda Howe. Jest to jałowa wyspa, położona na wschodnim wybrzeżu Australii. Tutaj wyładowuje się zbiorowa wściekłość Morza Chińskiego, Oceanu Indyjskiego i południowego Pacyfiku. Nigdy tego nie zapomnę. Błyskawice były tak oślepiające i bliskie, że oczy zachodziły nam niebieską mgłą, a huk piorunów odbijał się echem od pokładu. Nagle wśród największego natężenia burzy wiatr zmienił raptownie kierunek z południowo-wschodniego na północno-zachodni i aby nie osiąść na mieliźnie, musieliśmy lawirować. Oficer wdrapał się na górę. Trzeba było uwolnić zahaczony blok bezantopsla. Dotarł do salingu i usiadłszy okrakiem, wziął się do wyplątywania lin z bloku. Na szczytach masztów piorunochrony gorzały żywym ogniem niby olbrzymie wytryj ski płonącego gazu. Stałam przy kole, przywiązana doń dwiema linami dla zabezpieczenia przed falami wdzierającymi się na rufę. Ojciec spojrzał w górę, chcąc zobaczyć, czy tam już wszystko w porządku, kiedy niebo spłonęło straszliwą błyskawicą. Zasłonił oczy ręką. Ja ukryłam twarz w kombinezonie. Majtkowie musieli także zamknąć oczy przed ognistym atakiem, bo nikt nie zobaczył, co się stało. Oficer wiszący w górze dotknął widocznie stalowego krążka na maszcie i został rażony piorunem. Spadł na pokład i rozbił się na krwawą miazgę. Nim ktokolwiek zdążył do niego dopaść, zielona fala wdarła się i zmyła go za burtę. Jakież to było okropne! Straciłam głowę-Nie wiem, co by się stało, gdyby fale nie zalały rufy. Napiłam się słonej wody i to mi przywróciło zmysły. 157 Okręt zmienił hals. Staraliśmy się trzymać go dziobem pod wiatr i nie dać się wykręcić, aby uniknąć wywrócenia. Zanosiło się na to, że nie wytrzymamy długo. Byliśmy bezsilni wobec rozpętanych żywiołów. Pozostawało tylko jedno wyjście — zapędzić do roboty porwanych majtków. Ojciec poszedł do kubryku i zaczął ich cucić. Ale jęczeli tylko i przewracali się we śnie z boku na bok lub nie ruszali się wcale. Odzyskali przytomność dopiero po czterech dniach. Agent załatwił się z nimi solidnie. Najprzód zatruł ich narkotykami, a potem jego banda zbiła nieszczęśliwców do utraty przytomności. Tylko dwaj byli żeglarzami, reszta nie była warta na morzu funta kłaków. Jeden był kelnerem, drugi woźnicą, trzeci palaczem, czwarty hodowcą bydła, a jeszcze jeden beznadziejnym amatorem narkotyków. Agent napadł na knajpę portową i zagarnął hurtem wszystkich możliwych mężczyzn, jakich znalazł pod dachem. Wszyscy, z wyjątkiem dwóch marynarzy, dostali choroby morskiej, nie mówiąc już o strachu przed burzą, który odbierał im formalnie przytomność. Sytuacja przedstawiała się niewesoło. Straciliśmy oficera, a załogę stanowiła garść najgorszych szczurów lądowych, i to w czasie najokropniejszej burzy na Pacyfiku. Ojciec stał się dzikim człowiekiem. Ludzie ci musieli podpisać umowę jako marynarze. Prawo morskie opiewa, że każdy, kto dobrowolnie podpisze kontrakt, podlega przepisom morskim i musi słuchać kapitana okrętu. Ojciec dałby sobie wtedy z nimi radę. Opierali się, ale ustąpili, gdy im zaproponowano natychmiastowy „wymarsz" z okrętu. Zaraz po podpisaniu się palacz i hodowca popełnili zasadniczy błąd, odmówili mianowicie wejścia na maszty w czasie burzy i przełożenia topsli. Ojciec wyjął rewolwer i wycelował im w piersi: — Jesteście teraz marynarzami! Właźcie na górę i umocujcie te żagle, bo inaczej wyrzucę za burtę! I pokazał gotujący się ocean. Usłuchali. I tak było przez cały czas podróży. Ojciec pełnił funkcję kapitana, oficera i częściowo majtków. Ja byłam głównym sternikiem. Załoga, złożona faktycznie z więźniów, zamieniała nam życie w prawdziwe piekło. Brak odpowiedniej załogi i przeciwne wiatry sprawiły, że podróż do Papui trwała dziewięćdziesiąt trzy dni. Pokład był 158 w ruinie — kawałki połamanych bomów i takielunku zawalały ścieki pokładowe Ani jeden dzień nie przeszedł bez jakiegoś zdarzenia. Złe, białe mewy Pacyfiku atakowały szkuner. Potem weszliśmy w rejon martwych cisz. Ale nawet wtedy nie mieliśmy wytchnienia, bo takielunek uległ kompletnemu zniszczeniu. Martwe fale, sygnały dalekich burz, wstrząsały kadłubem „Minnie A. Caine". Zataczała się jak pijany majtek. Ludzie wyobrażają sobie, że najniebezpieczniejsze dla okrętu są burze. Lecz dla żeglarza dalekich mórz istnieje groza większa niż wiatr i woda, groza, która ściga żaglowce zapóź-nione w podróży. Jest to szkorbut. Okropna ta choroba powstaje z braku świeżego pożywienia, niezdrowej wody i solonych konserw, rozgrzanych wskutek upału. Atakuje podstępnie, znienacka: chory nie wie, że już ją ma, dopóki straszliwe bóle żołądka uniemożliwią mu przyjmowanie pokarmów. Ból głowy oślepia i doprowadza do obłędu. Ciało wysycha i więdnie, upodabniając się do łuski orzecha kokosowego. Wreszcie przychodzi gorączka i delirium i o ile w krótkim czasie nie uda się uzyskać pomocy lekarskiej lub świeżego pożywienia — następuje śmierć. Wbrew prawu morskiemu wszystkich krajów apteczka okrętowa zawiera zwykle tylko balsam, sole i niebieską maść na robactwo, a żaden z tych środków nie jest lekarstwem na szkorbut. Podróż nasz odbywała się wśród tak ciężkich warunków, że ta ostatnia klęska była nieunikniona. Czasami przez kilka dni z rzędu kucharz nie mógł przygotować żadnego pożywienia, bo pokłady były pod wodą. Na próżno usiłował rozpalić ogień. Zaledwie zdążyły zamigotać pierwsze iskierki, okręt przechylał się ciężko na lewą burtę, zatapiając kambuz, kucharza i jego rondle w zielonej fali. Poprzestawaliśmy więc na suszonej rybie i soku cytrynowym. Porwani ludzie nie mogli strawić nawet tego i oni też pierwsi padli ofiarą szkorbutu. Palaczowi wypadły wszystkie zęby. Ciało jego zwiędło i bliski był śmierci. Hodowca bydła stracił wzrok. Nikt nie mógł sypiać. Wywiesiliśmy na maszcie sygnał alarmowy i zmienialiśmy się kolejno na oku, wypatrując statku, który by nam pośpieszył z ratunkiem. Czerwona flaga powiewała nad naszym okrętem, morskim kaleką z konającą załogą na pokładzie. Zamykał nas monotonny łuk horyzontu bez znaku życia. Czasem ukazywał 159 się tylko wieloryb lub latające ryby. I tak sunęliśmy przed siebie martwo, oczekując śmierci. Zachorowałam ostatnia, pewnie dlatego, że byłam najmłodsza i najzdrowsza. Czułam, że umieram. Siadywałam całymi godzinami, obłuskując z siebie martwą skórę. Wspominam te dni i dziwię się, jak mogliśmy w ogóle przeżyć. Szkorbut zmienia ludzi w prawdziwą dzicz — tracą wszelkie poczucie równowagi moralnej. Tylko jeden ojciec szalał z wściekłości. Biegał po pokładzie rufy od burty do kompasu i z powrotem. Siedziałam w kuczki na zwoju lin na rufie, obłupując z ramienia martwą skórę. — Delfiny! Wszyscy zerwali się na nogi. Blisko burty, po stronie nawietrznej płynęła gromada delfinów, złożona może z dwudziestu sztuk, pluskając i nurkując w pianie bukszprytu. — Wszyscy na pokład! Stanąć przy kabestanie! Przygotować harpun! Ojciec biegł pędem przez pokład, przeskakując przez szczątki bomów i takielunku. W ciągu niespełna pięciu minut wszystko, co żyło, skupiło się na baku. Delfin jest zwierzęciem ssącym i mięso jego przypomina w smaku wołowinę. Jedna sztuka dostarczyłaby nam świeżej strawy na cały tydzień. Ojciec stanął pod bukszpirem z harpunem w ręku. Czekaliśmy, modląc się w głębi duszy, aby który z delfinów podpłynął bliżej. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, okręciłam cienką linę harpuna naokoło rąk. Ogromny delfin dał nurka pod dziób. Ojciec cisnął harpunem, żelazo utknęło głęboko w mięsie. Delfin wydał kwik podobny do świńskiego i zniknął pod wodą. — Rozwijaj linę! — krzyknął ojciec. Chciał spuścić więcej liny, gdyż delfin trafiony stalowym harpunem i tak nie mógł uciec. Nagle padłam ze straszliwą siłą na kraj baku. Delfin, idąc w głębinę, ściągnął całą wolną linę, której reszta była owinięta naokoło moich rąk. Lina odwijała się powoli, wrzynając mi się głęboko w ciało, kalecząc je i zdzierając do kości. Ciągnęła mnie nieodparcie na burtę. Opierałam się oszalałemu, konającemu delfinowi tylko własnymi siłami. Dwaj majtkowie porwali mnie wpół, próbując przytrzymać. Mało brakowało, żeby mi- wyrwali ręce ze stawów, ale delfin 160 ściągał nas wszystkich coraz bliżej niskiej poręczy. Ojciec spostrzegł, co się dzieje. Uchwycił naprężoną linę i gwałtownym szarpnięciem osłabił na chwilę straszliwe napięcie. Delf"m zmienił pod wodą kurs i zawrócił pod stępkę. To uratowało mi życie. Cienka linka zahaczyła się w kluzie i jeden z ludzi przeciął ją toporem. Delfin uciekł razem z harpunem. Lina werżnęła mi się tak głęboko, że ojciec musiał ją wyciągać. Spojrzawszy na strzępy ciała, wiszące u kości, pobiegł bez słowa do kambuza. Wrócił z pełną garścią mokrej soli. — Wyciągnij ręce! Usłuchałam rozkazu, a on zasmarował mi rany. Ból był tak straszny, iż myślałam, że go nie zniosę. Gdyby mi się to teraz zdarzyło, pewno krzyczałabym, jęczała lub zemdlała, ale wtedy zachowałam się jak marynarz. Klęłam w okropny sposób, aż pokład jęczał. To mnie powstrzymało od łez, bo wolałabym raczej pozwolić się poćwiartować niż narobić wrzasku w obecności majtków — pomimo że była to tym razem schorowana lądowa hołota. Zapolowano na drugiego delfina, który w ciągu godziny znalazł się na pokładzie. Gdy go wciągnięto, otwierał długi ryj i kwiczał jak zarzynany wieprz. Ojciec strzelił do niego kilka razy, po czym odrąbał mu głowę siekierą. Majtkowie czaili się naokoło niby sępy, oczekując z gorączkową niecierpliwością pierwszego posmaku świeżej krwi. Kucharz Japończyk wyrwał ojcu siekierę i zlizywał z niej krew. Ojciec obdzielił wszystkich mięsem i tłuszczem. Mnie dostał się kawał wątroby. Znalazłam się w kłopocie. Nie mogłam nic w rękach utrzymać. Położyłam się więc na ziemi i chłeptałam krew jak pies. Świeża krew uratowała nam życie. W pięć dni później rzuciliśmy kotwicę w Papui — z na wpół obłąkaną załogą na pokładzie. Gdy wspominam te chwile, dziwię się, dlaczego ludzie na lądzie uważają, że być córką kapitana okrętu jest rzeczą romantyczną i godną zazdrości. Rozdział XIX Taniec dziewic na Atafu W Papui musieliśmy wszyscy udać się do morskiego szpitala na kurację. Po szkorbucie i długim wygłodzeniu okropnie jest niebezpiecznie jeść, cóż kiedy człowiek obżera się przy pierwszej sposobności. Kupiłam od krajowca dwanaście bananów za paczkę tytoniu i zjadłam od razu dziesięć. Skutek był taki, że dostałam boleści, spuchłam i stałam się podobna do tłustego żółwia. Zabawiliśmy w porcie cały miesiąc. Tymczasem poprawiono okręt. Trudno było tutaj o majtków, ojciec musiał się więc zadowolić hołotą portową i krajowcami. Z Papui pożeglowaliśmy na archipelag Tokelau. Wszystkie trudy tej podróży wynagrodziła mi Atafu. Jest to największa z wysp Tokelau, a mierzy tylko trzy mile długości i pół szerokości. Ma ona kształt atolu otaczającego niebieską lagunę przejrzystej wody i fundamenty jej są z jasnoróżowego koralu. Odznacza się nadzwyczajnie bujną roślinnością podzwrotnikową. Wysmukłe palmy mają po trzydzieści do czterdziestu stóp wysokości, a podszycie stanowi splątana dżungla tropikalnej winorośli. Kasztany malabarskie, palmy kokosowe, maniok, banany, babki, kwiaty hibiscusa, trujące dzikie grochy, olbrzymie, wspaniałe powoje i drobne jagody pienią się tu w takiej obfitości, że wyspa wygląda jak gęsto spleciona mata zieleni 162 i bieli. Piękno jej jest jedyne w swoim rodzaju i próżno go szukać na innych wyspach Pacyfiku. Wygięte w podkowę wybrzeże lśni piaskiem złocistego koloru pomarańczy. Złomy koralu, o które rozpryskuje się biała piana fal, harmonizują delikatną różową barwą z przejrzystą zielonością morza. W środku podkowy opalizuje nie zgruntowana dotąd, bezdenna laguna. Krajowcy wierzą, że na jej dnie leży „Kraj Zachodzącego Słońca", tj. niebo. Opowiadają z powagą, że sięga ona na drugi koniec ziemi i ta kolosalna przepaść zlewa się dla nich z pojęciem zaświatów. Wioska położona na skraju dżungli składa się z dziwacznych trójkątnych domków, krytych matami z włókien kokosowych. Domki te są ruchome i w razie zmiany kierunku wiatru lub ulewy ojciec rodziny wykręca chatę w przeciwną stronę. Chata ma cztery stopy szerokości i sześć długości i może ją unieść jeden człowiek. Toteż zdarza się, że przybywszy do Atafu nie zastaje się wioski na miejscu. Wszystko znika: i domy, i ludzie. Zdarza się to w miesiącach huraganów, które pod zwrotnikami przypadają na czerwiec i lipiec. Wyniesienie wyspy nad poziom morza jest tak nieznaczne, że olbrzymie fale wdzierają się daleko w głąb maleńkiego lądu, sięgając niekiedy do samej laguny. Krajowcy przygotowują się do zimy przez sześć miesięcy. Przede wszystkim wykopują pieczary na pod-wietrznej stronie wyspy i osłaniają je przed wiatrem barykadami z gałęzi i matami z liści palmowych. Kobiety suszą owoce i ryby i zakopują na dnie pieczar. Musi tego starczyć na dwa miesiące podziemnej egzystencji. Do największych smakołyków należą suszone na słońcu owoce babki. Jest to rodzaj banana. Wystawia się je na żar słońca, pod którego wpływem krystalizują się na cukier, a następnie zawija w mokre liście powojów. Słyszałam o podróżnikach, którzy zwiedzili morza południa, zaopatrzeni w dokładne mapy, gdzie były oznaczone wszystkie wioski znajdujące się na wyspach tej grupy. Podróżnicy ci powróciwszy do Australii oświadczyli, że nie znaleźli nigdzie ani śladu życia. Przybyli tam bowiem w porze huraganów. Zapytałam naczelnika plemienia, czy ludzie nie denerwują się, że muszą przebywać tak długo pod ziemią. Odpowiedział, że nie, że „wszyscy stają się niedbali", to znaczy piją. Trunek fabrykują w ten sposób, że biorą orzechy kokosowe i wiercą 163 w nich dziury, aby powietrze miało dostęp do mleka. Następnie zatykają je i czekają, aż sfermentuje. Otrzymany napój jest nadzwyczaj silny. Kiedyś jeden z naszych majtków wypił kilka łyków kokosowego wina, potknął się i upadł tak nagle, jakby go rażono naglem. Toteż już potem nie współczułam krajowcom, którzy chroniąc się przed żywiołami leżeli w pieczarach i zalewali się winem, gdy tymczasem majtkowie na morzu nie mieli ani jednej spokojnej chwili. Podróż do Atafu przeszła na ogół monotonnie. Jedyne urozmaicenie stanowiły ojcowskie wymysły i przekleństwa, wywołane nadzwyczajnymi żeglarskimi popisami załogi. Dziewiętnastego października o piątej z rana zatrzymaliśmy się u wybrzeży Atafu. Ponieważ nie ma tam miejsca, gdzieby można rzucić kotwicę, musieliśmy zwinąć część żagli i dryfować. Krajowcy dostrzegli nas widocznie prędzej niż my ich, gdyż wybrzeże roiło się czarnym, gwałtownie gestykulującym tłumem. Ojciec zawołał mnie do siebie. — Wynieś swój towar na rufę, Joasiu, ale ja chciałbym z nimi dobić targu, zanim ich obedrzesz. Miałam zdolności handlowe i potrafiłam wyciągnąć z krajowców więcej niż sześciu majtków. Ojciec podejrzewał, że oszukuję. Mój zapas artykułów wymiennych obejmował cyn-folię z opakowania gumy i tytoniu do żucia, którą wypraszałam od marynarzy, pudełka zapałek, mydło i czerwony perkal. Krajowcy szaleli za cynfolią. Skręcali ją w małe kulki i wplątywali w kołtuniaste włosy niby klejnoty. Drugim moim ważnym artykułem handlowym były zapałki. Dawałam dwie zapałki za kapelusz panama lub pęk piór rajskiego ptaka. Również bardzo cenione było mydło. Za jeden kawałek starzy krajowcy dawali mi rzadką matę lub pudełko z drzewa sandałowego, wykładane macicą perłową. Nie kupowali mydła, żeby się nim myć. Zjadali je na deser! Czerwony perkal przeznaczony był dla kobiet. Wyłudzałam od nich obręcze z szylkretu, wykładane niebieską macicą perłową, lub wachlarze z liści palmowych, malowane sokami jagód. — Spuścić trap! — rozkazał ojciec Pod burtę podpłynęły cztery ciężko wyładowane łodzie. Łodzie te są tak zbudowane, że nie wywracają się na przybrzeż- 164 nych falach. Obfity ładunek składał się z bananów, kasztanów malabarskich, suszonej ryby i dzikich kur wielkości gołębi. Widocznie przed laty jakiś kapitan wielorybniczego okrętu podarował im kilka sztuk drobiu i ptactwo to, mnożąc się ciągle między sobą, zdegenerowało się do tego stopnia, że zdziczałe potomstwo zmalało do rozmiarów gołębi. Teraz żyje ono w dzikim stanie na drzewach, padając stale ofiarą nocnych polowań tubylców. — Ora — ai! — wrzasnął ogromny dzikus, stojący w dziobie pierwszej łodzi. Znaczyło to: — Przybywamy po przyjacielsku, jako przyjaciele. Był to Rara-mongai, naczelnik plemienia zamieszkującego Atafu. Jako najroślejszy i najlepiej zbudowany, został królem plemienia. W razie jego śmierci władzę obejmował najokazalszy po nim poddany. Przybycie „skrzydlateggo okrętu białych ludzi" było okazją, toteż Rara-mongai wystroił się we wszystko, co miał najlepszego. Krajowcy widują dwa okręty na rok i wizytę tego rodzaju uważają za wypadek wielkiej doniosłości. Naczelnik wdrapał się po trapie, obładowany sznurkami rzadkich muszli. Nigdy w życiu nie widziałam równie dziwacznego stworu. Nastroszone, siwiejące włosy podkreślały jeszcze czarność jego skóry. Miał na sobie stary surdut, muślinową halkę (pewnie po żonie jakiego kapitana), która nie sięgała kolan, i sznur biżuterii w pasie. Biżuteria ta, ściśle mówiąc, zardzewiałe żelastwo, wyniesione na brzeg przez fale, obejmowała puszkę od pomidorów, żelazne kółka, stary durszlak i nóż do otwierania puszek. Dla naczelnika były to tajemnicze, niesłychanie fascynujące przedmioty. Znalazłszy się na pokładzie, postąpił ku nam i włożył mi na szyję sznur muszel a ojcu drugi. Miało to oznaczać przyjacielskie powitanie. Ojciec odpowiedział równie przyjacielskim gestem i dał znak czarnym w łodziach, aby weszli na pokład. Wdrapali się po burcie niczym skrzeczące małpy. Mieli ciała jak z brązu i z wyjątkiem opasek na biodrach byli nadzy. Wyładowanie łodzi odbyło się z błyskawiczną szybkością i zaczął się wrzaskliwy targ. W ostatniej łodzi czekały dwie kobiety, obie tak tłuste, że przechylały łódź ku rufie. Młodsza z nich była to córka naczelnika, „Dobra", a starsza — jej piastunka. 165 — Chodźcie na pokład! — zawołałam do nich po angielsku, zapominając w podnieceniu, że chcąc, aby mnie zrozumiały, powinnam mówić ich dialektem. Uśmiechnęły się szeroko, lecz zorientowawszy się, że moja pantomina oznacza zaproszenie, wdrapały się na pokład z ogromną trudnością. Ojciec i majtkowie nie zwracali na mnie uwagi. Skorzystałam z tego i zaprowadziłam obie kobiety do kajuty. Zapytałam je, czyby czego nie zjadły. Na twierdzącą odpowiedź zawołałam chłopca okrętowego i powiedziałam, że mam ochotę teraz zjeść kolację. Dzikie damy nigdy w życiu nie były w pokoju i duszność zamkniętej przestrzeni w połączeniu z kołysaniem statku przyprawiła je o morską chorobę. Obserwowałyśmy się nawzajem uważnie. Siedziały przy stole, kiedy podano jedzenie. Najprzód zupę. Patrzyłam, czy będą wiedziały, co z tym fantem zrobić. Przyjrzały się, co ja robię, i naśladując każdy mój ruch zjadły zupę. Nigdy w życiu nie jadły nic prócz owoców i ryb, toteż zupa cebulowa wprawiła je w zdumienie, które odbiło się na ich czarnych twarzach. Przez cały czas śmiały się, bulgotały i przyglądały mi się szeroko otwartymi oczyma. Nagle usłyszały poruszenie na pokładzie i zaczęły się niepokoić. Powiedziałam im, żeby minutę poczekały, to pójdę zobaczyć. Okazało się, że czarni goście zabierali się z powrotem na wyspę. Naczelnik mówił do ojca: — Przyjedź, naczelniku białego statku ze skrzydłami, a wyprawię dla ciebie zabawę. Ojcu jednak nie bardzo się chciało jechać na „zabawę" dzikich. — A ja, czy mogę jechać? — zapytałam zaniepokojona, że nie zechce mnie puścić. — Dobrze, pojedziesz na wyspę pomóc tym dwom wieprzom lądowym napełnić beczki świeżą wodą. Z obawy, aby nie zdążył cofnąć przyrzeczenia, zawróciłam i znikłam w trapie. „Dobra" i jej towarzyszka kończyły właśnie pochłaniać zawartość beczułki z pomyjami. W czasie mojej nieobecności zakradły się do kredensu i sądząc, że to jest taka sama potrawa jak zupa, wyprzątnęły wszystko do czysta. Musiałam sprowadzić trzech krajowców i ojca, żeby je wywindować na pokład, na świeże powietrze. Na dany przez naczelnika sygnał niektórzy z dzikich wyskoczyli za burtę. Przepaski ich wzdymały się wyhand- 166 lowanymi artykułami. Inni odpłynęli łodziami. Chciałam wsiąść razem z Dobrą, ale gdy przechodziłam przez burtę, ojciec przytrzymał mnie za pantalony. — Popłyniesz łodzią razem z załogą. Przywieziecie dwie beczki wody do picia. Napełnić je i zaraz wracać, bez żadnego marudzenia! — Rozkaz, kapitanie! — odpowiedziałam posłusznie. Ja, Bułgar, Szwed, kelner i woźnica wsiedliśmy do łodzi, zabierając ze sobą dwie beczki. Ale co innego jest przeprowadzić przez przybrzeżne fale łódź miejscową, a co innego niezdarną łódź okrętową z ładunkiem dwóch beczek i pięciorga ludzi. Szwed wiosłował, a ja stojąc u dziobu pokazywałam mu drogę, gdyż miałam rozleglejsze pole widzenia. Trzeba było uważać na rafy. W pewnej chwili porwała nas kręta, zielona fala i wyrzuciwszy wysoko w powietrze spuściła z hukiem na spienioną wodę. Posunęliśmy się trochę naprzód, ale nim zdążyliśmy odzyskać równowagę, nadbiegła druga i cisnęła wszystko: łódź, ludzi i beczki w kierunku lądu. Utonęliśmy w chmurze piany. Szczęśliwym trafem uniknęłam zderzenia z beczką i wylądowałam na plaży cała i zdrowa, ale łódź przepadła. Poszła formalnie w drzazgi. Beczki morze zmyło na brzeg. Nie martwiłam się tą katastrofą tak, jak powinnam była, bo bez łodzi ojciec nie mógł przyjechać na wyspę, a my nie mogliśmy wrócić na okręt. Ciekawa byłam wyspy. Nie zdążyłam otrząsnąć się z wody, gdy otoczyło mnie kołem kilkunastu chłopców w wieku może lat dwudziestu. Śmiali się jak szaleni. Po pewnej chwili jeden z nich, widocznie najodważniejszy, doskoczył do mnie i dotknął ręką moich nóg. Inni podnieśli wielki wrzask i dali mu brawo. Byłam pierwszą białą dziewczyną, jaką widzieli, i chcieli się przekonać, jakie to jest wrażenie dotknąć białej skóry. Pod ich eskortą udaliśmy się na środek wioski do naczelnika. Poczciwy stary zmartwił się bardzo naszym wypadkiem. Dobra zaś siedziała nadąsana na podłodze chaty i nie chciała ze mną gadaci Widocznie miała do mnie pretensję z powodu boleści, jakich dostała po spożyciu pomyj i odpadków. Nic sobie z tego nie robiłam. Byłam na lądzie, dotykałam bosymi stopami ziemi i reszta mnie nie obchodziła. — Naczelniku, gdzie jest woda? Chcemy napełnić beczki - rzekłam. 167 Zamiast wezwać sługę, aby mi pokazał drogę, uprzejmy monarcha ujął mnie za rękę i poprowadził osobiście ścieżką przez dżunglę. Maszerowaliśmy razem a majtkowie za nami, dźwigając beczki i przeklinając kolce, które kaleczyły im bose nogi. Rara-mongai przemawiał do mnie miejscowym dialektem. — Przechowujemy wodą w wypróżnionych sercach palm. Kiedy pada deszcz, woda ścieka do pni. Oszczędzamy ją na suche miesiące. Ujrzałam rząd pni palmowych, ściętych na pewnej wysokości i ponakrywanych zielonymi liśćmi. Wszystkie były pełne świeżej, zimnej wody, zatrącającej w smaku żywicą palmy i przez to bardziej orzeźwiającej. Naczelnik pomógł nam napełnić beczki, posługując się ostrożnie łupinkami od orzechów kokosowych i skorupami żółwi. — Dziś w nocy, gdy księżyc wypłynie na niebo, będzie w wiosce taniec dziewic. Zostań! Przyjrzysz się wszystkiemu przy moim boku. Twoi przyjaciele (wskazał na majtków) niech też zostaną i zobaczą taniec dziewic. — Dziewic! Dobra, zostanę! — zawołał Bułgar. — Co to jest taniec dziewic? — zapytałam. — Co roku każda dorosła młoda dziewczyna musi sobie wybrać męża w tańcu dziewic. Potem jest dobrą żoną, bo go sobie sama wybrała. Płonęłam chęcią ujrzenia niezwykłego tańca. O powrocie na okręt nawet nie pomyślałam. Zapytałam Szweda, czy chce zostać. Był on najstarszym marynarzem i z tego powodu on przede wszystkim miał prawo głosu. — Pewnie, że chcę, do pioruna. Zawsze mnie znajdziesz tam, gdzie tańczą dziewice, szyperku! Jego przyzwolenie wystarczyło. Nie moją było rzeczą troszczyć się o powrót. Udaliśmy się za naczelnikiem do wioski. Słońce właśnie zaszło i na horyzoncie ukazał się rąbek księżyca. Usiadłam u nóg naczelnika. Moi towarzysze stanęli za nim i zaczęła się uroczystość. Na Atafu panuje zwyczaj, że co rok odbywa się zbiorowy obchód ślubny, uświetniony tańcami dziewic. Dziewczyna z Atafu dorasta w dziesiątym-jedenastym roku życia i ma wówczas prawo wybrać sobie małżonka. Żaden mężczyzna nie może się do niej zbliżyć, o ile mu nie da znaku, że go wybrała. 168 Uroczystość małżeńska jest największym wydarzeniem roku. Młodziutkie dziewczęta nacierają swe złotobrązowe ciała olejem kokosowym, nadając im połysk polerowanego metalu. Zastępuje im to w zupełności kosztowne toalety. Za całą ozdobę służy im biały lotos lub kwiat ślazowca, wetknięty nad lewym uchem we włosy tak mocno, aby nie wypadł. Biały ślazowiec jest świętym kwiatem dziewic i dziewczyna, która go umieszcza nad lewym uchem, daje do zrozumienia, że pragnie znaleźć towarzysza. Wzejście księżyca w oznaczonym dniu jest sygnałem rozpoczęcia tańców. Wszyscy młodzi ludzie, którzy mają posiąść żony albo raczej którzy pragną pojąć żony, ustawiają się szeregiem po lewej ręce naczelnika. Przyglądają się tańczącym dziewczętom z założonymi na piersiach rękoma. Założone ręce oznaczają, że „nie wolno dotykać, tylko patrzeć". Jedynym instrumentem tego plemienia jest tam-tam. Leniwe i prawie niedosłyszalne dźwięki stają się stopniowo coraz głośniejsze, dziksze i bardziej barbarzyńskie, by przejść w końcu w przejmujący, szalony rytm. Mieszkańcy Atafu nie słyszeli nigdy ani o ukulele, ani o gitarze. Dowiedziałam się później, że ukulele zostało wprowadzone na Wyspy Hawajskie przez chłopca z Harwardu. Kiedy bicie w tam-tam doszło do pewnego natężenia — dziewice (było ich dziewięć) puściły się w święte pląsy rytualne, oznaczające gotowość do małżeństwa. Każde poruszenie ich muskułów miało jakieś znaczenie, nawiasem mówiąc, obce znaczeniu przypisywanemu przez świat cywilizowany. Naczelnik widząc zachwycony wzrok marynarzy rzekł: — W waszych dalekich Stanach Zjednoczonych mężczyźni składają kobietom wielkie dary, żeby fałszowały nasz taniec. Zaprotestowałam z oburzeniem, mówiąc, że to nieprawda. Hula-hula, łączone zawsze z pojęciem mórz południowych, jest tanim naśladownictwem, ale ja o tym wtedy nie wiedziałam. Falowanie mięśni brzucha jest symbolicznym wezwaniem do ogni ziemi, aby oczyściły ich łona i przygotowały je na przyjście męskich potomków, mających być siłą plemienia. Ruchy ramion proszą morze, aby przyniosło statki naładowane skarbami, a wiatry, aby wionęły w ich ciała długie życie na radość ich ukochanego. W miarę jak muzyka stawała się dziksza, udzielał się 169 tańcowi jej impet, jak gdyby zamieniając drobne, ciemne postacie w duchy szamoczące się gwałtownie w więzach ciał w pragnieniu pełni życia. Nagle muzyka ucichła. Dziewczęta rzuciły się na ziemię śpiewając pieśń tryumfalną i osłaniając lewymi dłońmi kwiaty lotosu, dla ochronienia ich przed zetknięciem z ziemią. Rara-mongai powstał z tronu i wysunął się na środek polanki, między leżące dziewczęta. Zapadło milczenie, a on przemówił uroczyście w te słowa: — Mówię do was, wy, którzy szukacie żon! Tylko najsilniejsi mogą dostać dziewczęta. Tu przy księżycu, w noc świętą niech występują mężczyźni i okażą siłę swoich ciał, aby dziewczęta mogły wybrać najlepszych. Zaloty krajowców polegają na popisach sportowo-atletycz-nych wobec kandydatek do małżeństwa. Każdy pragnie prześcignąć rywali w takich wyczynach, jak obłupienie orzecha kokosowego zębami, przebicie dzika, nurkowanie i zabicie w pojedynkę rekina. Zamiast wyrażać miłość w słownych zaklęciach, uciekają się do czynu, aby okazaniem fizycznej przewagi dać kobietom poznać, że są panami. Na słowa naczelnika wystąpiło w szranki około dwudziestu młodych krajowców. Za nimi pomknęli również na środek polanki Szwed i woźnica. — Słuchaj, królu — przemówił Szwed—ja jestem silniejszy niż te wszystkie szczenięta i wezmę sobie tę miłą, tłustą dziewuszkę. Był taki rad z siebie, iż nie zauważył, że czoło Rara-mongai pokryło się chmurą gniewu. Naczelnik odpowiedział szorstko: — Dziewice same wybierają mężów. Niech żaden biały człowiek nie waży się ich dotknąć. Dla Szweda taniec był tylko zabawnym widowiskiem. Nie rozumiał, że gwałci święte prawo obyczajowe Atafu. Zgromiłam go, czym jeszcze bardziej zjednałam względy naczelnika. Wyróżniona przez Szweda dziewczyna nie spuszczała z niego oczu do końca ceremonii. Zapragnął jej biały człowiek. Młodzieńcy z jej plemienia stracili od razu u niej wszelkie szanse. Nie chciała już nikogo. Na morzach południowych każdy zdrowy i silny biały mężczyzna może odbić kobietę każdemu krajowcowi, nawet naczelnikowi. 170 Przez dwie godziny, gdy cała wioska biesiadowała, czarni młodzieńcy zabiegali o serca dziewic popisami atletycznymi. Nie padło ani jedno słowo. Wyrażali swe pragnienia w pantomimie. Kiedy księżyc dotarł do zenitu, naczelnik poprosił o chwilę uwagi. Stosownie do plemiennego zwyczaju powiedział dziewczętom, że przyszła pora, aby każda wybrała sobie towarzysza zdjąwszy z lewego ucha kwiat lotosu i zatknąwszy go za prawym uchem wybranego. Spojrzałam na twarze dwudziestu młodych ludzi, którzy stali rzędem, pełni nadziei. Dziewczęta zaczęły iść wolno ku nim z kwiatami lotosu w wyciągniętych rękach. Wzdłuż nieruchomego szeregu przelatywał elektryczny prąd trwogi i triumfu, triumfu i trwogi. Do jednego z chłopców podeszły trzy dziewczęta i wręczyły mu swoje kwiaty, inny dostał dwa, pozostali po jednym. Ominięci powrócili do wyczekującej postawy, z rękami założonymi na piersiach. — Pfuj — sarknął pogardliwie Szwed — nic dziwnego, dostają figę, jeżeli zakładają ręce i wyczekują, co będzie dalej. Naczelnik podszedł do trzech dziewcząt, które wybrały jednego młodzieńca, i odegrał rolę Salomona, to jest oddał go tej, która dobiegła doń pierwsza. Młoda para stanęła przed naczelnikiem, który dotknął ich głów szylkretowym godłem władzy. Miało to oznaczać, że odtąd są uważani za małżeństwo. Do kobiety rzekł: — Wybrawszy tego mężczyznę, stałaś się niczym. On jest silniejszy. Jeżeli inny mężczyzna dotknie cię po tej ceremonii, zostanie ukarany, bo nie masz prawa ani przywileju na oddanie twojego ciała komu innemu. Jeżeli inny mężczyzna weźmie cię bez zgody męża, zostanie skazany na koralową rafę, aby zeskrobywał sól nanoszoną przez falę. I będzie tam dopóty, dopóki nie stanie się znów jak dziecko (dopóki nie zwariuje), a wtedy wpadnie w morze. Pan młody zwrócił się wtedy do dziewczyny, która przysunęła swe nagie ramię do jego ust. Ukąsił ją do krwi, a naczelnik mówił dalej. — Krew kobiety w ciele męża czyni was jednym na zawsze! Następnie wygłosił napomnienie do męża: —Teraz niech przyjdą wszystkie dziewczęta i dotkną swymi ciałami twego ciała. Jeżeli ich nie zapragniesz w tej chwili, twoj wybór żony jest dobry. Masz taką kobietę, jakiej ci potrzeba. 171 Skinął na stojące w grupie najmłodsze i najładniejsze dziewczęta z wioski. Jedna po drugiej, podchodziły bokiem do pana młodego i ocierały się o niego pieszczotliwie i zmysłowo. On stał niewzruszony z odwróconymi oczami niby posąg triumfu nad pokusą. Na ten widok tam-tamy wybuchły egzotyczną melodią i młoda para pomaszerowała ręka w rękę do laguny. Na Atafu istnieje bowiem plemienny zwyczaj, że młoda para trzymając się za ręce wchodzi w wodę laguny po samą szyję. Obmywają się razem i kiedy to uczynią, małżeństwo ich staje się faktem dokonanym. Z połączeniem ostatniej pary skończyła się właściwa uroczystość, ale tańce, śpiewy i uczta przeciągnęły się jeszcze długo w nocy. Zapomniałam na śmierć o baryłkach z wodą i rozkazie ojca, aby długo nie marudzić. Z położenia księżyca wywnioskowałam, że musiało już być koło czwartej nad ranem. Nagle w weselną wrzawę wdarł się trwożny krzyk krajowca biegnącego od wybrzeża. Gestykulując dziko, wskazywał na okręt. Woźnica, który rzadko się odzywał, zauważył lakonicznie: — Stary daje sygnały. Myśli pewnie, że połknął cię żywcem jaki kanibal. Wiedziałam co mnie czeka. Skóra mi ścierpła na myśl, co będzie, gdy się dostanę w ręce ojca. — Hej, Szwed, wracamy na okręt. Ojciec zbije mnie pewnie na kwaśne jabłko. — Oho, dobrze ci się śpieszyć. A co zrobimy z wodą? Wiedziałam, że spotka mnie piekło za to, że tak długo pozostałam na brzegu, lecz powrócić bez łodzi ratunkowej i bez świeżej wody równało się po prostu samobójstwu. Podeszłam do naczelnika plemienia. — Słuchaj, królu, pożyczysz mi własnej łodzi i paru ludzi, żeby potem ją zabrali z powrotem? Nie mam czym wrócić na okręt. Naczelnik uśmiechnął się i rzekł: — Biała dziewczyna zawsze ora-ail na Atafu. Pomogę ci wrócić, ale mi smutno. Czy odwiedzisz nas jeszcze kiedy? Gotowam była przyrzec mu wszystko, byle się tylko stąd wydostać. Dał nam łódź i popłynęliśmy na okręt. Niebo jaśniało od czerwonych sygnałów alarmowych. Widocznie ojciec nie żartował. Księżyc świecił tak jasno, że z wybrzeża widziałam wyraźnie kadłub okrętu. Bez wielkich trudności 172 minęliśmy niebezpieczny pas przybrzeżnych fal i znaleźliśmy się niebawem u burty. Kazałam majtkom wejść na pokład pierwszym. Usłuchali. Ojciec stał oparty o burtę koło drabinki linowej, paląc fajkę. Dym wylatywał z niej gwałtownymi kulami i nie potrzebowałam barometru, aby zrozumieć, że zaniosło się na burzę. Wdrapałam się powoli po drabince linowej. Uważałam, że nie ma się czego śpieszyć. Gdy byłam w połowie drogi, ojciec krzyknął: — A gdzie łódź, u cholery? Właśnie chciałam to ojcu wytłumaczyć. Chcieliśmy przepłynąć nad przybrzeżnymi falami, ale wywróciliśmy się i... Więcej nie zdążyłam powiedzieć. Ojciec porwał mnie za kołnierz i siedzenie pantalonów i podążył pośpiesznym marszem na rufę. — Mógłbym zrozumieć, że lądowa hołota mogła wywrócić łódź, ale ty jesteś moją córką i absolutnie nie wierzę w bajkę, że... O świtaniu poczułam się o tyle lepiej, że mogłam usiąść bez wielkiego bólu. Płynęliśmy pod pełnymi żaglami i ojciec, najwidoczniej zadowolony, że mnie chwilowo unieszkodliwił, poszedł się trochę zdrzemnąć. Szwed i inni marynarze siedzieli na luku koło bezanmasztu. Z miejsca przy kole usłyszałam, jak mówił: — Oho, mogłem mieć każdą z nich. Wariowały za mną. Tej małej, tłustej Murzynce o mało serce nie pękło, jakem odjeżdżał. A ja dostałam lanie! Wrażenia z Atafu miały pozostać na zawsze w mej pamięci. Myślałam, że wszyscy ludzie na świecie żenią się podług obyczaju krajowców. Myślałam, że kiedyś i ja zostanę zaproszona na tańce, gdzie będę mogła wybrać sobie męża. Po opuszczeniu Atafu nastąpiły dni rozpaczliwie szare i monotonne. Miałam ciągle w uszach huk tam-tamów, w oczach wizję roztańczonych dziewcząt. Prawie przez tydzień nawet lania nie dostałam i atmosfera spokoju wydała mi się po prostu nie do zniesienia. Czułam, że jeżeli coś się samo nie stanie, to ja będę musiała się tym zająć. Złapałam dwa wielkie karaluchy i związałam je razem sznurkim. Następnie zaproponowałam majtkom zakłady. Postawiłam współzawodników po dwóch stronach 173 kresy nasmarowanej na pokładzie. Ten, który przeciągnął towarzysza poza linię, wygrywał. Postawiłam na grubszego karalucha dwie paczki tytoniu i koszulę ojca, ale w chwili, gdy mój karaluch zaczął ciągnąć drugiego, okręt przechylił się na podwietrzną i mój przeciwnik wygrał, a ja wpadłam. W powieściach morskich córki kapitanów oddają się zazwyczaj wdzięcznym kobiecym zajęciom; dla mnie więcej uroku przedstawiały karaluchy, szczury, polowania na pluskwy. Jednak przy spokojnej podróży i pomyślnych wiatrach i te rozrywki wydawały mi się nużące. Potrzeba mi było czynu. Pewnego popołudnia, nie mając nic lepszego do roboty i korzystając z tego, że ojciec poszedł się przespać, postanowiłam zatańczyć taniec dziewic. Zamiast kwiatu lotosu zatknęłam za lewe ucho wysuszone skrzydełko latającej ryby. Nie byłam tylko pewna, którego z majtków z wachty obdarzę tym symbolicznym kwiatem, ale to miało przyjść później. Szwed stał przy kole. Poprosiłam go szeptem: — Może pójdziesz do kucharza i przyniesiesz mi blaszankę tłuszczu? Ja zastąpię cię tymczasem przy sterze. Posłuchał, rad z okazji oderwania się na chwilę od pracy. Powrócił z kambuza z blaszanką solonego tłuszczu wieprzowego. — Co będziesz z tym robić? — zapytał. — Nie mów tak głośno, Szwed! Zatańczę taniec dziewic. — Do licha! — rzekł. Zeszłam na główny pokład i stanąwszy niedaleko bezan-masztu, zaczęłam się nacierać tłuszczem, zrzuciwszy naturalnie ubranie. Nadawszy skórze połysk, którego nie powstydziłaby się żadna z czarnych dziewic, puściłam się w pląsy. Rolę tam-tamu odegrała beczka od deszczówki. Waliłam w nią do taktu. Wszyscy majtkowie znajdujący się na pokładzie wtórowali mi stukaniem i tupaniem. Oni pierwsi zauważyli głowę ojca, wynurzającą się z luku zejściówki. Ja spostrzegłam go dopiero wtedy, gdy mnie porwał wpół. Na szczęście nie zdołał mnie przytrzymać, co zawdzięczałam natłuszczonej skórze. — Co ty wyprawiasz? — wrzasnął. — Taniec dziewcząt z Atafu — odpowiedziałam i nie czekając na dalszy ciąg zwiałam na dziób okrętu, gdzie zamknęłam się na klucz w żaglami. Ojciec poszedł za mną, ale nie zdołał otworzyć drzwi. 174 — Dam ja ci taniec, niech cię tylko dostanę w swoje ręce! — obiecał. Nie miałam zamiaru wychodzić z ukrycia. W kilka godzin później usłyszałam dzwonek na obiad. Lepiłam się od tłuszczu, dokuczał mi głód i gorąco, ale nie odważyłam się wyjść. Ryzyko było zbyt wielkie. O zmroku usłyszałam ciche gwizdanie. Wyszłam. Kawał chleba kołysał się na sznurku. Kucharz Japończyk przeszmuglował mi kolację. Na drugi dzień rano otworzyłam drzwi i udałam się na poszukiwanie ojca. Ślęczał właśnie nad mapą. Stanęłam koło niego, owinięta we flagę. Doszłam do wniosku, że ostatecznie im prędzej dostanę lanie, tym lepiej. I ojciec będzie wolał mieć to za sobą. Ale nawet me odezwał się. Wyciągnął rękę do półki z książkami i zdjąwszy ilustrowane wydanie Piekła Dantego, pokazał mi rysunek przedstawiający gorejące w piekle kobiety. Zostałam uleczona. Nie będę tancerką! Rozdział XX Historia miłości Zapytałam Stitchesa, co to za przejrzyste, niebieskie plamki poruszają się po powierzchni morza i migocą w świetle słońca. — To żeglarze portugalscy—wyjaśnił. — Te małe trójkątne żagielki na ich grzbietach przypominają swym wyglądem dawne portugalskie okręty wojenne i stąd pochodzi ich nazwa. — Czy to są ryby? — zapytałam. — Coś w tym rodzaju. Z nich to robią się kaczenice. Raz uczepiwszy się dna okrętu swoimi niebieskimi niteczkami, niby linkami kotwicznymi, kamienieją w muszle i tak powstają kaczenice. Zdumiewałam się, że te maleńkie galaretowate stateczki mogłyby się kiedyś zamienić w przekleństwo marynarzy — skorupiaki — kaczenice! Przed mymi oczami unosiła się wielotysięczna flota. — Dopóki się nie ruszają, wszystko jest w porządku, ale jak się uczepią okrętu, to na amen — zakonkludował Stitches. Kilka dni przedtem spotkaliśmy się z pływającą masą porowatej, skamieniałej lawy — świadectwem czynnego wulkanu podmorskiego. Było jej tak dużo, że wyglądała jak pływający ląd. — To jest pumeks i robi się z tego pastę do zębów — rzekł Stitches. — A czemu ludzie nie czyszczą zębów solą, tak jak ja? — zapytałam. 176 — Za dużo zużywasz tchu zadając pytania samymi tylko ustami — twoja myśl odchyla się tymczasem z kursu na podwietrzną. Od czasu, jakeś widziała ten taniec miłosny na Atafu, chodzisz bez głowy jak lunatyczka. Słowa Stitchesa trafiły w sedno. Byłam rzeczywiście jak zahipnotyzowana. Wspomnienie Atafu prześladowało mnie dzień i noc. Przeżywałam ciągle na nowo wstrząs doznany na widok dziewcząt wybierających sobie mężów, upajałam się pięknem tańca i wyrazem twarzy młodych krajowców, spragnionych dziewcząt... Nie mogłam wyrzucić tego z pamięci. Udawałam, że się interesuję pracami na okręcie, ale w gruncie rzeczy obchodziło mnie tylko jedno. Pragnęłam stać się dla kogoś wszystkim — chciałam, żeby mnie ktoś pragnął. Taniec małżeński na Atafu sprawił, że moje poczucie samotności jeszcze się spotęgowało. Gdzie ja mogłam znaleźć towarzysza? I kwiat lotosu na pewno by mi nie pomógł. Z załogi nikt nie domyślał się, co się ze mną dzieje, a przynajmniej nikt się z tym nie zdradził. Nikt też nie okazał nigdy najlżejszej chęci zaofiarowania mi swojej osoby. W ich oczach byłam tylko psotnym skrzatem, niczym więcej. Nigdy pewnie nie pójdę na tańce, gdzie mogłabym sobie wybrać męża. Nagle przyszła mi myśl: dziewczęta na wyspie mogły wybierać tylko spomiędzy tych mężczyzn, których znały, i taniec był jedynie formą. Jeżeli tubylcze dziewczęta miały do wyboru pełną wyspę, to ja miałam przecież pełny okręt. Wstąpiła we mnie otucha. Postanowiwszy znaleźć sobie towarzysza na okręcie, zrobiłam przede wszystkim przegląd załogi. Pierwszy naturalnie był Stitches. Kochałam go, ale nie nadawał się na małżonka. Był bardzo podobny do mądrego, starego żółwia, zresztą gdybym mu się zwierzyła ze swoich planów, poszedłby pewnie z językiem do ojca i w rezultacie dostałabym do zażycia kubek soli lub potężne lanie. Miałam co prawda skórę niewrażliwą na bicie, ale ostatnio moje poglądy na tę kwestię uległy zmianie. Każda egzekucja wprawiała mnie we wściekłość. Byłam za duża, żeby mnie traktować jak dziecko! To był mój punkt widzenia. Ale ojciec nie liczył się z moimi punktami widzenia i do ostatniego dnia pobytu na okręcie metoda solno- linkowa ostała się w całej mocy. O Stitchesie nie było co myśleć. Teraz oficerowie! W ciągu 177 całej morskiej egzystencji nie mieliśmy ani razu oficera, którego bym naprawdę lubiła. Z dawniejszych ludzi zostało nam się do tego czasu tylko czterech: Stitches, Szwed, Bułgar i Nelson. Reszta załogi byli to zwyczajni majtkowie, nowi ludzie, o których nie warto było wspominać. Zastanowiłam się nad Szwedem. Był on wielki i silny, ale z pewnością nigdy by nie przetrzymał próby. Bułgar — no, Bułgar był fanfaron i awanturnik. Nagle przyszła mi pierwsza wstrząsająca, konkretna myśl. Nelson! Dlaczego ja o nim nie pomyślałam? Tak się jakoś stało, że odłożyłam go na koniec, chociaż inni nie mogli się z nim równać. Potrafił pluć pod wiatr i miał włosy na piersiach. Spojrzałam na niego i doznałam dziwnego wrażenia. Zrobiło mi się zimno i gorąco. — Nie, to nie on — pomyślałam sobie i wdrapałam się na saling. Im więcej rozmyślałam, tym więcej mi się mąciło w głowie, chociaż szczyt masztu był miejscem odpowiednim do rozmyślań. Obraz Nelsona powracał w nich ciągle, ale starałam się go odpędzić. Pozostałam na pokładzie do późnej godziny. Świecił księżyc i słaby powiew pasatów wydymał lekko żagle. Po czterech szklankach Nelson przyszedł zająć stanowisko przy sterze. Leżałam w wybrzuszeniu bezanżagla, ale on jakby mnie nie zauważył. Spoglądał tylko na kompas i topsle. Dopóki ojciec był na pokładzie, nie odważyłam się zacząć rozmowy, ale około jedenastej udał się na spoczynek. Oficer wachtowy przechadzał się tam i z powrotem po głównym pokładzie. Miałam swobodę działania. Prawo morskie zakazuje rozmawiać ze sternikiem, musiałam więc zachowywać się możliwie spokojnie. — Nelson! — rzekłam szeptem. Spojrzał w moją stronę. — Co takiego? — Czy i ty jesteś taki jak wszyscy marynarze? Czy i ty kochasz się w wydętych żaglach? Moje pytanie trochę go zaskoczyło, ale po chwili milczenia odpowiedział: — Nie kocham się w żadnej spódnicy, ani urojonej, ani rzeczywistej. Nie znalazłam na to odpowiedzi i umilkłam. Patrzył na mnie tak przenikliwie, iż zlękłam się, że sprowadzi statek 178 z kursu. Po kilku minutach milczenia rzekł takim tonem, jakby mówił do ładunku kopry: — Wiesz, szyperku, jesteś ładna dziewczynka. Myślałam że drwi. Zeskoczyłam z żagla i zbiegłszy na dół, rzuciłam się z płaczem na koję. Och, jakże go nienawidziłam teraz! Dlaczego śmiał się ze mnie? Czyż ojciec nie powiedział, że jestem brzydka? Dlaczego Nelson o tym przypomina? Och, nienawidzę! Upływały godziny, a ja leżałam z otwartymi oczami, modląc się, aby statek poszedł na dno, a on utonął pierwszy. Ale na drugi dzień z rana poczułam, że mu przebaczyłam. Była niedziela — z deserem w postaci słodkiego ciasta. Zamiast zjeść swój kawałek, schowałam go — do kieszeni kombinezonu — dla niego. Kubryk nie dostawał deseru. Nelson stał tego dnia u steru od drugiej do czwartej po południu. Kiedy wyszłam na pokład, nawet na mnie nie spojrzał. Przeszłam obok koła i wetknęłam mu w rękę cenny przysmak. Wziął go i zaczął jeść. Siedziałam na luku, łykając napływającą ślinę, gdy tymczasem mój deser malał coraz bardziej przy jego ustach. Nie przeszkadzało to jednak, że ofiara napełniła mnie radością. — Morowe żarcie — rzekł między dwoma kęsami. Gdy zjadał już resztę, odkruszył się kawałek i upadł na pokład. Może go nie zobaczy! Postanowiłam poczekać i gdy odejdzie, podnieść okruch i zjeść. Siedziałam więc dalej na mej grzędzie. Wreszcie zjawił się Oleson, aby zluzować Nelsona. Mój wybrany odchodząc, przydeptał przypadkiem ogromną bosą nogą okruch ciasta i rozpłaszczył go na desce zawalonej śliną i tytoniem. Fred Nelson był Duńczykiem, miał jasne, niebieskie oczy, około trzydziestu lat i siłę trzech ludzi. Był zupełnie inny niż reszta załogi. Nie pozwolił mi grać w obedrzyj-pokera i gdy na mnie patrzył, żałowałam, że nie noszę sukien, lecz kombinezon. Miałam wrażenie, że gdy na mnie spoglądał, w oczach jego odbijał się jakby głód, pomimo to jednak starał się ze mną nie rozmawiać. Służył na naszym okręcie przez sześć lat i nigdy nie okazał strachu przed burzą lub niezadowolenia z powodu ciężkiej pracy. Uwielbiałam go całą duszą, nie dając mu tego poznać. W pewną parną noc, w tydzień po historii z ciastem, spałam w łodzi ratunkowej, zawieszonej nad rufą. 179 Obudziwszy się nagle, zobaczyłam przez pół zamknięte powieki pochylonego nade mną Nelsona. Ucinał nożem pukiel moich włosów i dyszał prędko, jakby po gwałtownym biegu. Zaczęłam drżeć od stóp do głowy. Serce mi biło jak szalone, ale jakiś wewnętrzny nakaz kazał mi udać uśpioną. Zabrawszy pukiel, odszedł cichymi krokami i zniknął w stronie kubryku. Nigdy potem nie dałam mu poznać, że widziałam, jak to zrobił. Czułam, że była to rzecz, którą pragnął utrzymać w tajemnicy. Nelson zachowywał się tak, jakby nie miał na sumieniu romantycznej, nocnej kradzieży. W kilka dni później usłyszałam go zwierzającego się Szwedowi i Bułgarowi ze swoich ambicyj. Siedzieli we trzech na ścieku pokładowym koło bezanmasztu zajęci struganiem kijów. — Trzymam się tej barki, bo chciałbym się dosłużyć stanowiska drugiego oficera. Chodzi mi to po głowie, odkąd opuściłem kraj. — I cóż to znaczy być oficerem? Odpowiedzialność na morzu i wachty w porcie! Nie dla mnie — rzucił pogardliwym tonem Szwed. — Kiedyś będę miał swój własny okręt — ciągnął dalej Nelson — najszybszy statek, jaki się da znaleźć. — To znaczy, że będziesz kapitanem, Nelsonie? — zapytałam. Popatrzył na mnie przeciągle. Znów poczułam, że krew uderza mi do twarzy. — Tak, ale na moim okręcie nie będzie kobiet. Miejsce kobiet na lądzie — odpowiedział. Nie mogłam tego znieść. Uciekłam na rufę. — Cóżeś ty taka zwarzona, Joasiu? — zapytał mnie tego wieczora ojciec. — Od pewnego czasu jesteś biała jak szkwał i taka spokojna, że musisz być chyba chora. Co ci jest? —Nic—tylko chciałabym być o milion mil od tego miejsca. Żałuję, że moja noga postała na okręcie. O, czemu nie jestem na lądzie! — krzyknęłam w uniesieniu. — Raz wysadziłem cię na brzeg, toś uciekła, więc teraz nie puszczę cię na żeglugę lądową, dopóki się nie nauczysz trzymać prostego kursu. Napatrzyłem się, co to znaczy dla kobiet żyć na lądzie — w głowach im się zbiera tyle balastu, że na prawdziwy ładunek — zdrowy rozsądek — nie ma miejsca. Nie puszczę twoich cum z okrętu, dopóki nie nauczysz się żeglować 180 samodzielnie przy złej i dobrej pogodzie i nie wchodzić na mielizny. Były to jedyne słowa ostrzeżenia, jakie usłyszałam od ojca, i do dzisiejszego dnia nie wiem, czy się domyślał, co się we mińe działo. Jeżeli nawet podejrzewał, że się kocham, to nie dał mi tego poznać. W parę tygodni później przybiliśmy do portu australijskiego Newcastle. Jak zwykle po długiej podróży, załoga udała ? na brzeg złożyć wizyty w nadwodnych tawernach. Drugi oficer zrobił po pijanemu awanturę i dostał się do więzienia. SzWed, Bułgar i Oleson nie pokazali się na pokładzie przez cały tydzień. Pewnego dnia ojciec udał się wcześnie z rana do portu w sprawie ładunku węgla i zostawił mnie na okręcie. Staliśmy na kotwicy w kanale. Poza mną jedynymi osobami, obecnymi na statku byli kucharz Japończyk, Stitches i Fred Nelson. — Jesteś najtrzeźwiejszym człowiekiem, jakiego miałem, Nelson — rzekł ojciec. — W czasie mojej nieobecności obejmiesz służbę portową. — Rozkaz, kapitanie — odparł Nelson zadowolony, że zauważono jego wstrzemięźliwość. Miało mu to zrobić dobrą markę i ułatwić zdobycie pożądanego awansu. Około południa tak mi zaciążyła samotność, że poszłam szukać Nelsona. Znalazłam go w ładowni zajętego zwijaniem lin i przygotowywaniem miejsca pod następny ładunek. Ześliznęłam się po linie na dno ładowni. Nawet się do mnie nie odezwał, wobec czego zapytałam: — Czy mogę tu posiedzieć, Nelson? —Jesteś córką kapitana i pewnie wolno ci robić, co ci strzeli do głowy — padła nie zachęcająca odpowiedź. Usiadłam na wielkim zwoju lin i spuściłam nogi, które jednak nie sięgały do podłogi. Siedziałam tak może pół godziny. Rozmyślałam, a Nelson pracował. Żadne z nas nie powiedziało słowa. Nagle zwrócił się szybko w moją stronę i nim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, objął mnie i pocałował. Zakręciło mi się w głowie i doznałam wrażenia, że lecę w przepaść. Byłam upojona i przestraszona. Jednocześnie z tym zawrotnym wrażeniem przeszyła mą świadomość bolesna myśl, że muszę być zła, bo mnie ten pocałunek ucieszył. Chciałam uciec z ładowni na światło słońca, ale nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą. Mój pierwszy „prawdziwy" pocałunek! O, gdyby dno okrętu rozstąpiło się i dało mi zapaść się w morze. 181 Usłyszałam głos Nelsona, jakby z jakiej ogromnej dali. Powrócił do roboty i rzekł: — Jak ci smakowało, co? Tego ci się chciało, tego, nieprawda? Złudzenie moje prysło jak bańka mydlana. Prawdą było, że tęskniłam do jego pocałunku, ale za to właśnie, że wyraził moją myśl w słowach, gotowa byłam go zabić. Byłam jak nieprzytomna. On mówił dalej: — A nie mów staremu, że cię pocałowałem. Narobiłby piekła. Nie miałam najmniejszego zamiaru zwierzać się ojcu z mojej przygody. Wylazłam na pokład. Zdawało mi się, że każdy, kto na mnie spojrzy, spostrzeże, że zostałam pocałowana. Obawiałam się, że pocałunek ten płomienieje mi z twarzy jak czerwony muchomor. Powróciwszy na okręt, ojciec spojrzał na mnie, ale nie zauważył nic szczególnego. Płynęły długie dni, w ciągu których odbywało się ładowanie węgla. Unikałam wychodzenia na pokład, gdy wiedziałam, że Nelson ma służbę. Jakże strzegłam tego pocałunku! Co rano, myjąc twarz, unikałam zmoczenia uświęconego przezeń miejsca, co miało ten skutek, że moja fizjonomia przybrała wygląd czystej, jasnej plamy z ciemnym kręgiem, pozostawionym przez cofające się fale w okolicy ust. Jakże mogłam wiedzieć, czy mnie jeszcze kiedy pocałuje? Szczęście moje było zupełne, dopóki ojciec nie spojrzał na mnie uważnie pewnego dnia przy obiedzie. Zdradziło mnie światło padające z luku świetlnego. Zobaczył, że mam brudną twarz. — Co to ma znaczyć, że przychodzisz do stołu nie umyta? — zapytał. Nigdy w życiu nie znalazłam tak prędkiego wykrętu jak wtedy. — Nie mogę myć naokoło ust, bo mi skóra popękała i boli. Ojciec wstał od stołu, porwał mnie za szelki i pchnął pod zlew w kabinie kredensowej — Boli? — powtórzył i wziąwszy trochę mydła używanego do szorowania pokładów, zmył mi z twarzy pocałunek, a właściwie to, co pozostało z niego — na zawsze. Mam wrażenie, że w owej chwili przeżyłam największą tragedię. Nie chciałam się 182 spotkać z Nelsonem z obawy, aby nie pomyślał, że prowokuję drugi pocałunek. Pragnęłam tego i właśnie musiałam go unikać. Po załadowaniu węgla ojciec udał się na brzeg, by wykupić załogę z aresztu. Wszyscy przystali na to ochoczo z wyjątkiem drugiego oficera, który oświadczył, że nie popłynie. W obcych portach trudno jest dostać oficera na amerykański okręt i ojciec znalazł się w kłopocie. — Dlaczego nie zrobisz Nelsona drugim oficerem? Usłyszałam, jak mruczał gniewnie, że nie ma szczęścia do ludzi i odważyłam się mu udzielić rady. Moja myśl trafiła mu jednak do przekonania, bo rzekł do pierwszego oficera: — Panie Owens, przyślij pan Nelsona. Byłam w siódmym niebie. Gdyby Nelson został oficerem, widywałabym go dzień w dzień przy stole. Jadalibyśmy razem — och! Co by to było za szczęście! Jadać z nim trzy razy na dzień przez sześć miesięcy! Podług ojcowskiego kodeksu towarzyskiego mogłam być w przyjaźni z drugim oficerem, ale nigdy z prostym majtkiem. Nelson stawił się przed obliczem ojca ogromnie nieswój i bez humoru. — Jestem, kapitanie. Pan po mnie posyłał? — Chcę cię mianować drugim oficerem. Jeżeli się okażesz zdatny, wręczę ci w Adelaide papiery oficerskie. Przenieś zaraz swoje rzeczy na rufę... Obejmujesz nową funkcję zaraz. — I na znak, że rozmowa skończona, wrócił do swoich rachunków. Stałam obok uśmiechnięta i szczęśliwa. Nelson zaczerwienił się po białka oczu i spojrzał na ojca. Krew uciekła mu z twarzy, a usta zacięły się w prostą linię. — Muszę odmówić, kapitanie. Nie chcę być drugim oficerem. Prosiłbym o zwolnienie, kapitanie — rzekł prawie wyzywająco. Ojciec wpa^ł na niego, jakby nie wierząc własnym uszom. — Czyś zgłupiał, czy zwariował? Co to ma znaczyć: „nie chcę być drugim oficerem", psiakrew? — To, że nie chcę, kapitanie. Proszę o zwolnienie — powtórzył Nelson. Serce we mnie zamarło. Dlaczego on chce się zwolnić. Przecież marzeniem jego życia było zostać oficerem i oto odrzuca pierwszą nadarzającą się okazję. — W takim razie wynoś się, psiakrew, na złamanie karku. Nie dostaniesz ani centa gaży. 183 Nelson opuścił kajutę. Wybiegłam za nim, dogoniłam go i zatrzymałam za rękę. — Dlaczego chcesz odejść, Nelson? Wziął mnie za ramiona i potrząsnął. Płakałam, nie starając się bynajmniej ukryć łez. Pierwszy raz beczałam w obecności marynarza, ale nie czułam się zawstydzona. Wiłam się w konwulsjach okropnego strachu, że go stracę. Perspektywa upiornej samotności, wydawała mi się nie do przeżycia. — Co, u diabła, szyperku! Jeżelibym pozostał na tym okręcie w charakterze drugiego oficera, widywałbym cię co dzień, trzy razy na dzień, przy każdym jedzeniu. I — mając cię ciągle na oczach, przy sobie, okazywałbym ci miłość, rozumiesz? — Ale przecież chciałbyś tego, nieprawda? — zapytałam. W każdym razie ja tego chciałam, och! i jak bardzo! Było to moim marzeniem! — Z pewnością, szyperku, ale gdybym był tak blisko ciebie, zrobiłoby się nam obojgu ciasno na tej tratwie. Nie pomieściłaby nas — razem. Nie — nie jesteś nawet jeszcze dorosła — i mężczyzna, który by wziął za cel umizgów takie dziecko jak ty, byłby psem. Z tymi słowy Nelson odwrócił się ode mnie i odszedł z wielkim pośpiechem do kubryku. Na drugi dzień rano opuścił okręt. Stałam w takielunku odprowadzając go wzrokiem. Przeszedł przez trap, niosąc swój morski bagaż i nawet się nie obejrzał, aby mi powiedzieć do widzenia! Widziałam go wtedy po raz ostatni. Później dowiedziałam się, że został zabity w awanturze w dokach w Galves-tonie. Naturalnie, wiem, że ludzie z lądu uznają Nelsona za głupca — serdecznego, rycerskiego głupca. Może być, ale ja nie zapomnę go nigdy. Rozdział XXI Wiosłujcie, chłopcy, do brzegu, Bogu polećcie dusze, Mój okręt idzie na głębię I ja z nim zginąć muszę. Opuściliśmy Newcastle z ładunkiem węgla, zanurzeni głęboko w wodę poza czerwoną linię wolnej burty. Na miejsce Nelsona ojciec zaokrętował nowego człowieka, niejakiego Johna Johnsona. Ale chociażby przybyło tysiąc nowych marynarzy, nikt nie mógł zająć w moim życiu miejsca Nelsona. John Johnson jako drugi oficer był srogi i trzymał swoją wachtę żelazną ręką, za to poza służbą był delikatny jak puch na skrzydłach albatrosa. Trudno mu było wymawiać „di" i jego norweskie pochodzenie rzucało się w oczy. — Czy jesteś Duńczykiem? — zapytałam go na drugi dzień podróży. Miałam nadzieję, że mi odpowie: tak, bo to upodobniłoby go do pewnego stopnia do Nelsona. — Nie. Jestem Norwegiem — rzekł chełpliwie. Mówił tak silnym akcentem, że załoga przedrzeźniała go za plecami, wyśpiewując specjalnie ułożoną piosenkę. Żeglowaliśmy przez wiele tygodni i czerwiec zastał nas pod zwrotnikiem. Na morzach południowych czerwiec jest okresem huraganów. Żeglarzowi grożą na każdym kroku kapryśne burze, przeciwne wiatry i niebezpieczne prądy. Ojciec prawie stale dyżurował po nocach. Często schodził 185 do kajuty popatrzeć na barometr i powróciwszy na pokład przemierzał go cierpliwie tam i z powrotem. — Czy grozi nam burza? — zapytałam — Gorzej niż burza, Joasiu. Mam przeczucie, że to nasza ostatnia podróż — powiedział. Jak wszyscy marynarze dalekich mórz był przesądny, czego się naturalnie wypierał. Załoga uległa wpływom nastrojów kapitana. Jeżeli kapitan zaczyna się denerwować, jego ludzie podejrzewają, że przewiduje bliską klęskę. Nie wiem, co jest takiego w morzu, co szepcze ostrzeżenia tym, którzy z nim walczą, ale że coś jest, to według mnie nie ulega wątpliwości. — Na okręcie jest Jonasz — ryknął ojciec do wachtowego oficera, który podejrzliwie spojrzał na stojącego u steru Bułgara. — Nie on — zaprzeczył stanowczo ojciec. Bułgar słyszał rozmowę, ale zachował się tak, jakby nie jego dotyczyła. Żuł flegmatycznie tytoń i spluwał obok koła. Co pewien czas przenosił wzrok znad kompasu na wydęte wiatrem żagle. Topsle byb/rozwinięte, a jeżeli pogoda pozwala na użycie topsli, jest to znakiem pomyślnego wiatru. Strachy ojca zniecierpliwiły oficera. — Nie ma się czego lękać, mając taki dobry wiatr — rzekł przekonywająco. — Jak dotąd, podróż idzie nam jak po maśle. Tyle tylko że Szwed został zakuty w kajdany za to, że chciał zabić kucharza. Rzecz miała się tak, Szwed przyłapał kucharza na gorącym uczynku sporządzania pieczeni ze zdechłego kota. Japończyk chciał zachować soloną wołowinę dla siebie, a nas uraczyć padliną. Biorąc w swoje ręce wymiar sprawiedliwości, Szwed porwał kucharza za kark i jął z niego wytrząsać wątrobę. Kucharzowi udało się pochwycić tasak, którym usiłował napastnika zarąbać. Gdyby Bułgar i Oleson nie pośpieszyli na czas, kambuz stałby się widownią podwójnego zabójstwa. Ojciec kazał Szweda zakuć w kajdany, ale bez kucharza nie mogliśmy się obejść, tak że za całą karę przepadała mu jedynie miesięczna zapłata. — Od chwili, jakeśmy opuścili Newcastle, mam ciągle kłopoty. Dwóch ludzi pracuje przy pompach w dzień i w noc, aby woda nie zalała ładowni, w kubryku — bijatyki, Joasia nie chce jeść, a mnie śniła się złamana kotwica. 186 Na domiar złego pewnej nocy, wkrótce po powyższej rozmowie, wyszedł na pokład ogromny szczur w poszukiwaniu wody. Chciałam go złapać dla zabawy. Spędziłam go z nadbudówki rufowej na główny pokład. Przyparłam go do muru za beczką od deszczówki i miałam już złapać za ogon, kiedy skoczył z powrotem do ścieku. Rezultat był taki, że ze strachu przed pościgiem wleciał w kluzę i wpadł do morza. — Uciekł mi szczur, Stitches — zwierzyłam się przyjacielowi. Stary zdrętwiał z przerażenia. — Jak to, uciekł z okrętu? — Nie, ja go wpędziłam w wodę — odpowiedziałam. — Nie mów aby staremu, że szczur uciekł z okrętu. Wre w nim teraz jak w wulkanie przed wybuchem, bo wietrzy coś niedobrego, a nie wie co — ostrzegł mnie Stitches. Wbrew obawom ojca dotarliśmy szczęśliwie do wyspy Rurutu, wyładowaliśmy tam węgiel, zabrali partię drzewa sandałowego i kociego oka na ładunek pokładowy i dziewięćset ton kopry do ładowni i pożeglowali do miejsca naszego przeznaczenia, portu Adelaide w Australii Południowej. Oficer, dumny z dobrego stanu okrętu pod jego nadzorem, przypomniał ojcu o jego nie uzasadnionych obawach w drodze na wyspę. — Jeszcze się ta podróż nie skończyła, jeszcze nie jesteśmy u celu — odparł z uporem ojciec. I w dalszym ciągu czuwał. Podług obliczeń nawigacyjnych mieliśmy ujrzeć ląd za siedemdziesiąt jeden dni... Na grotmasz-cie i na dziobie postawiono oko. — Hej, ląd widać po prawej burcie, ho! — krzyknął przeciągle Szwed ze swego posterunku na bocianim gnieździe fokmasztu. — Gdzie? — zapytał ojciec. — Ćwierć rumba od dziobu, kapitanie! Ujrzeć ląd po siedemdziesięciu jeden dniach nużącej żeglugi była to dla ojca ulga nie lada. Wydawszy instrukcje sternikowi pośpieszył na dół po lornetę. Patrzył przez nią tak uporczywie, jakby starał się przyciągnąć wzrokiem ląd do okrętu. — Tak, popatrz, Joasiu! Podał mi lornetkę. 187 Zobaczyłam na horyzoncie stożkowaty cień. Ląd! — Południowo-wschodni skraj Australii! — zaopiniował ojciec, po czym wdrapał się do połowy wysokości na takielunek bezanmasztu i uczepił się want. — Wieczorem wpłyniemy do Cieśniny Bassa. Ześliznął się po takielunku na pokład i rzekł do oficera: — Piekielne będzie przejście nocą przez cieśninę. Nie ma księżyca! Wszyscy na pokład i być w pogotowiu! Pomimo że cieśnina ma sto mil szerokości, żegluga przez nią przedstawia poważne trudności. Parcie Pacyfiku ściera się tu z naporem Oceanu Indyjskiego. Pobrzeże Australii Południowej jeży się górzystymi przylądkami, a południowego krańca cieśniny strzeże zębate jak piła pobrzeże Tasmanii. Przeciwne wiatry i zdradzieckie, krzyżujące się prądy, poruszane wiatrem, wód trzech spotykających się oceanów: Spokojnego, Południowego Lodowatego i Indyjskiego, czynią żeglugę w tym miejscu szczególnie niebezpieczną. Czasami wiatr umiera nagle, odcięty masą gór, po to, by za chwilę wypaść z furią z wręcz przeciwnej strony. Dla parowców przejście przez cieśninę nie przedstawia żadnego ryzyka, ale żaglowiec musi się zdać na łaskę i niełaskę wiatrów i prądów. Ląd rósł nam w oczach z magiczną niemal szybkością. Błękitna mglistość ustąpiła i mogliśmy rozróżnić Przylądek Wilsona, podobny z tej odległości do uśpionego wieloryba. Był już wieczór i podzwrotnikowe światło dnia rozpływało się pośpiesznie w łagodną szarość. — Zwinąć topsle! Ściągnąć kliwry! Żywo!... — krzyknął nagle ojciec. Nie sam tylko obowiązek każe majtkom śpieszyć się do portu. Dopóki nie widzą lądu, są spokojni i zadowoleni, ale z chwilą, gdy z morza wyłoni się ciemna masa ziemi, ogarnia ich zdenerwowanie. — Marynarz potrafi zwietrzyć trunek o sto mil od brzegu — mawia Stitches. W ciągu niespełna pięciu minut topsle były zwinięte i pozostał tylko bomkliwer. Ojciec wziął lornetkę i wdrapał się na górę. Daleko na podwietrznej zobaczyłam czerwony blask statku latarniowego, podskakującego na kotwicy niedaleko brzegu. Wydzwoniono osiem szklanek! Zmieniła się wachta. Z cie- 188 mności dochodził jęk boi, ostrzegający nas przed rafami i mieliznami. Weszłam na maszt, aby być blisko ojca. — Idź się położyć, Joasiu. Jeżeli zdarzy się jaka bieda, nie wchodź nam w drogę, rozumiesz? — Rozkaz, kapitanie — odpowiedziałam. Zawsze tak odpowiadałam, gdy mówił do mnie takim tonem. Nie było wtedy co protestować. Wysunęłam głowę z iluminatora i przyglądałam się fosforyzującej wodzie (morze wyglądało jak objęte pożarem) — dopóki mi się nie chciało spać. Położyłam się, ulokowawszy sobie wpierw w nogach pod derkami moją ulubioną rodzinę kotów. Oczy ich migotały pod nakryciem jak fosfor na wodzie. Wspominam te kocięta dlatego, że w przepowiedzianej przez ojca „biedzie" odegrały one dużą rolę. Nigdy nie pozwalał mi brać kotów do koi. — Pluskiew i karaluchów nie można się pozbyć, ale na koty jest rada. Niech cię tylko z nimi przyłapię! Trzymałam koty pod derkami, aby ich miaukliwy protest nie doszedł do uszu ojca. Usnęłam mocnym snem, z którego obudziła mnie gwałtowna ulewa i silny wicher wstrząsający wiązaniami statku. Leżałam w koi, przysłuchując się falom bijącym w iluminator. Słyszałam ryk ojca, wydającego rozkazy załodze i słabe odpowiedzi majtków. Wzburzona płytka woda kołysze okręt zupełnie inaczej niż głęboka. Wyjrzałam przez iluminator i nagły wstrząs okrętu rzucił mnie z powrotem na koję. Żeby tylko ten wiatr chciał wiać równomiernie! Po chwili znów spałam jak zabita. Nie wiem, jak długo spałam, gdy nagle obudziłam się ponownie, wstrząsana atakiem kaszlu. Oczy mnie piekły. Potarłam je ręką, wskutek czego zabolały mnie jeszcze bardziej i napełniły się łzami. Zaczęło mi brakować tchu. W kajucie panowały nieprzeniknione ciemności. Pomyślałam, że śnię. Zmysły zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Doznałam wrażenia, że oddalam się od swego ciała. Słyszałam odgłosy kroków — chrapliwe wrzaski — zamęt, wreszcie krzyk, który przeszył mnie dreszczem trwogi. — Ogień! — Ogień! Ogień! Wołanie powtórzyło się i zahuczało na wietrze głuchym echem. 189 — Ogień! Prawda! Porównałam fosforyzującą wodę morską do ognia! Z pewnością śni mi się! — W ładowni pod rufą! — Pali się farba! Nie mogłam się ruszyć z koi, sparaliżowana strachem. Na górze powtórzyły się okrzyki: — Farba się pali! — Ogień! Czułam, jak kociaki drapały i szamotały się pod derkami, chcąc się wydostać, ale nie mogłam przyjść im z pomocą. W kajucie powietrze gęstniało od ciemnego dymu — który mnie powoli dusił. Dlaczego nie mogę się ruszyć? Dlaczego nikt mnie nie ratuje? Ale znałam dobrze kodeks morski. Gdy chodzi o bezpieczeństwo okrętu, mało znaczy jedno ludzkie istnienie. Podłoga kajuty była uszczelniona smołą i pakułami. Ogień od dołu wypalił spodnie deski i stopił smołę w szparach. Na pokładzie ojciec otworzył luk magazynu i z otworu wysoko buchnęły płomienie. Koprą z ładowni zamieniła się w morze ognia. Koprą jest materiałem niezmiernie łatwopalnym. Tarcie się i przesuwanie poszczególnych cząstek w czasie kapryśnej burzy wywołało samorzutny wybuch ognia. Płomienie wydobywające się z otwartego luku ogarnęły oficera. Ojciec miał twarz poparzoną a ręce w bąblach. Wiatr wionął w ładownię i rozdmuchał jeszcze ogień, który rozżarzył się jak w piecu. W końcu udało mi się wstać z koi i wydostać po omacku do schowka z mapami. Wyczułam, w której stronie znajduje się trap po płynącym stamtąd prądzie świeżego powietrza. Ale prąd ten tylko rozdmuchał słabe płomyki ognia, który przeżarł się przez podłogę kajuty. Usiłowałam dostać się do drzwi prowadzących do trapu. W nocnej koszuli, uszytej z worka do mąki, bosonoga, posuwałam się po rozpalonej smole w kierunku trapu prowadzącego na pokład. Nagle przypomniałam sobie kociaki pozostawione na pewną śmierć w mojej koi. Powróciłam na oślep do kabiny i zaczęłam ich szukać rękami. Siedziały skulone i nieruchome w rogu koi. Okręt wstrząsnął się nagle i upadłam jak długa z ramionami pełnymi kotów. Przerażone zwierzątka wpiły mi pazurki w gołe ciało. Spróbowałam powrócić do trapu, ale ogień, który przegryzł się tymczasem z dołu, odciął mi drogę. Stałam na progu schowka 190 z mapami, niezdolna zrobić kroku dalej. Nogi miałam poparzone i ból był tak wielki, iż myślałam, że nie wytrzymam. Dusiłam się od dymu, który wżerał mi się w oczy. Kociaki wpijały mi się w ciało na szyi i piersiach. Uświadomiłam sobie, że jestem bliska śmierci, i doznałam uczucia ulgi. Ogarnął mnie spokój. Jeżeli umrę, straszliwy ból ustanie. Stałam zupełnie nieruchomo. O tym, żeby się ruszyć z miejsca, nie mogło być mowy. Na pokładzie rozpętało się piekło. Żagle pruły się z łopotem i hukiem. Opuszczony ster obracał się zawrotnie, zdając okręt na łaskę wzburzonego morza. Nagle z oddali, która wydała mi się tysiącmilowa, usłyszałam krzyk rozpaczy. Poznałam głos Stitchesa: — Joasiu!... Spróbowałam mu odkrzyknąć, ale zdobyłam się tylko na słaby szept: — Tutaj jestem. — Joasiu! Szyperku! Gdzie jesteś? — Och, czyż mnie nie znajdzie? Byłam bezsilna. Dym, ból, przerażenie odebrały mi resztę przytomności umysłu. Nie mogłam poruszyć językiem. Usłyszałam, że jego głos zbliża się i spadło na mnie takie odrętwienie, że nie wiedziałam już, co się dzieje. Stitches zszedł trapem do przedniego wejścia i stamtąd przedostał się do mesy. W końcu znalazł mnie i ogarnął ramionami razem z kotami. Wyniósł mnie z ognia na górę. Pokład nad kajutami migotał cały szkarłatnymi językami płomieni. Gdy byliśmy już na szczycie trapu, Stitches jęknął i osunął się razem ze mną na pokład. Upadliśmy. Widok nieba, wiatr, deszcz opływający mi twarz i świeże powietrze w płucach przywróciły mi przytomność. Zerwałam się z trudem na nogi i pochyliłam nad Stitchesem. Nie żył! Lata poświęceń i miłości ukoronował oddawszy za mnie życie. Wypełnił, co do niego należało, i teraz miał pójść na dno morza, mając za trumnę okręt! Żeglarz dopłynął do swej ostatniej przystani! Choćbym żyła nie wiem jak długo, wspomnienie Stitchesa nie zatrze się w mej pamięci — nigdy. Zobaczyłam, że z rufy spuszczają łódź ratunkową. Usiłowałam wciągnąć ciało Stitchesa na rufę. Zobaczył mnie Szwed. Przypadł do mnie jednym skokiem, wytrącił z rąk umarłego, wyciągnął mnie na rufę i rzucił do łodzi. 191 Na pokładzie rufy, koło bezanmasztu znajdowały się dwie beczki benzyny. Beczki te były umocowane do pokładu łańcuchami. Gdyby ogień do nich dotarł, okręt wraz z załogą wyleciałby w powietrze. O tym, żeby je zdążyć odrąbać i uratować od ognia, który dosięgał już do rufy, nie mogło być mowy. Nie było sekundy do stracenia. —Wiosłujcie na podwietrzną, kierunek na statek latarniowy — ryknął ojciec i nawet się nie obejrzał, czyjego komenda została wykonana, czy nie. On, oficer i dwaj majtkowie czerpali niezmordowanie wodę w płócienne kubły i zalewali nią ogień. Okręt zaczął się napełniać wodą przez otwarte ścieki. Jednocześnie zanurzał się coraz głębiej. Biedna „Minnie A. Caine" rzucała się niby rażona pociskiem ryba. Napór wody odbierał równowagę. Przepchnęłam się na rufę łodzi i tu spostrzegłam, że koty czepiają się mnie w dalszym ciągu. Później jeszcze stwierdziłam, że wpiły mi się pazurkami w ciało niezwykle głęboko. W owej chwili nie czułam bólu. Ojciec i oficer pozostali na rufie, dopóki płonący okręt nie zanurzył się do linii pokładowej i wtedy dopiero wyskoczyli przez nadburcie. Okręt, podrzucony przez olbrzymią falę, przewrócił się na bok. Płomienie zgasły z sykiem i bulgotaniem. Ojciec i oficer popłynęli do łodzi ratunkowej, która przeciekała w groźny sposób. Szalupa spaczyła się na tropikalnym upale i woda napływała prędzej, niż mogliśmy zdążyć wylewać. Od okrętu dzieliło nas jakie sto metrów. Przez osłonę dymu widać było tylko sterczące nad wodą wierzchołki masztów. Wiał groźny wiatr, a zimny deszcz przenikał nas do kości. Moja koszula nocna była zbyt słabą przeciw nim obroną, ale nie czułam nawet, że marznę. — Wiosłować! Wiosłować! Wiosłować! Głos ojca przejął ludzi nowym zapałem. — Czy są wszyscy? — zapytał. Na ten apel odpowiedziałam tylko ja, Szwed, Bułgar, Oleson, oficer, chłopiec okrętowy i Johnson. Kucharz Japończyk skoczył co prawda w morze, ale do łodzi ratunkowej nie dopłynął. Zwęglone ciało Stitchesa pozostało na płonącym okręcie. Ponad ryk wiatru i szum deszczu wzbijało się monotonne, ostrzegawcze zawodzenie boi, a w stronie wybrzeża jasność statku latarniowego kreśliła miarowo na tle nieba wielkie półkola. 192 Znajdowaliśmy się już w odległości ćwierć mili od tonącego okrętu, kiedy dym się rozwiał i zrobiło się widno. Ojciec obejrzał się. „Minnie A. Caine" wyglądała jak jakaś żywa istota, porażona nagłą śmiercią. Wciągnął wiosło do łodzi z gardłowym szlochem rozpaczy. — O Chryste! Zerwał się nagle, chcąc się rzucić w morze i powrócić do ukochanego okrętu. Gdyby nie to, że przytrzymywały go silne ramiona Szweda i Olesona, byłoby nieszczęście. Szamotał się jak szaleniec. — Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! — ryczał. W przełomowej chwili Johnson, oficer, uratował ojca i nas. — Łódź tonie, kapitanie — rzekł. Słowa te wróciły ojcu przytomność. Po raz pierwszy w życiu ujrzałam go płaczącego. Zakrył oczy rękami, jakby nie chcąc patrzeć. Ciężar naszych ciał rozepchnął jeszcze szpary w łodzi. Zanurzała się coraz głębiej. Ojciec wyciągnął rękę i ujął mnie za ramię. Głosem, który zabrzmiał zupełnie spokojnie — znów był naszym komendantem — rzekł: — Joasiu! Płyń, dziecko, do brzegu — do statku latarniowego! — Wskazał na iskierkę światła, oddaloną może o trzy mile. — Płyń powoli i oddychaj głęboko, Joasiu, tak głęboko, jak tylko możesz. — Rozkaz, kapitanie! — odpowiedziałam starając się ukryć trwogę. — Jeżeli się zmęczysz — odpocznij na wodzie. Nie forsuj się zanadto. Ja popłynę za tobą. Zaledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, kiedy łódź napełniła się wodą po same krawędzie. Jeżeli miałam płynąć, nocna koszula byłaby niebezpieczną przeszkodą. Zdarłam ją jednym szarpnięciem, ale kociaki czepiały się mnie w dalszym ciągu. Napełniłam płuca powietrzem i skoczyłam z łodzi. Kiedy wypłynęłam na powierzchnię morza, nie czułam nic, z wyjątkiem bólu spowodowanego wgryzaniem się słonej wody w krwawiące rany i zadrapania. Każdy rzut naprzód był jakby pchnięcie noża. Nie mogłam w żaden sposób otrząsnąć z siebie topiących się kociaków. Może tym kotom zawdzięczam życie, bo ból przyprawiał mnie o takie szaleństwo, że parłam naprzód i naprzód prosto na 193 statek latarniowy, który zamiast się przybliżać, zdawał się oddalać. Słyszałam, jak inni płynęli za mną. Przebyłam prawie milę, walcząc ze wzburzonym morzem, z kotami na plecach. Położyłam się na falach, aby odpocząć, i napiłam się wody deszczowej, lejącej się obficie z nieba. Dwaj z załogi, Szwed i Johnson, byli przede mną. Szwed zaczął śpiewać. Jego brawura w obliczu śmierci natchnęła mnie odwagą. Jeżeli Szwed mógł śpiewać, to i ja mogłam wytrzymać, bo czyż nie byłam prawdziwym marynarzem? Dana mi została najwyższa możność wykazania, że nim byłam. Parłam naprzód i naprzód. Miałam wrażenie, że płynę już od wielu godzin, kiedy usłyszałam głos ojca, płynącego na jednej linii ze mną. — Już jest! Tyle tylko pamiętam. Ocknęłam się dopiero na drugi dzień o świtaniu. Znajdowałam się na żelaznym pokładzie statku latarniowego, okryta tylko męską kurtką, a poza tym naga i pokaleczona. Pochylił się nade mną obcy człowiek, jak się okazało strażnik tej pływającej latarni. — Musi być pływaczka piewszej klasy i życie ma twarde. Ano, młoda! Wziął mnie na ręce i zaniósł do ciepłej kabiny, gdzie zemdlałam ponownie. Koty przepadły! Zgubiły się gdzieś na przestrzeni ostatniej ćwierć mili. Obudziłam się o późnym popołudniu. Mechanik ze statku dał mi ciepłe ubranie i gruby sweter i wtedy dowiedzieliśmy się, jak się wszystko odbyło. Wachtowy na latarniowcu zobaczył, że na naszym okręcie wybuchł pożar, i chciał spuścić na morze małą łódź, aby nam pospieszyć z ratunkiem, kiedy rozszalał się południowy szkwał. To uniemożliwiło wszelką akcję. On i jego ludzie patrzyli z salingu przez całą noc i widzieli, jak się okręt przewrócił. Później wypatrywali nas przez lornetę. Prawie o świtaniu dotarli do statku Szwed i Oleson. Za nimi przypłynęli Johnson, chłopiec okrętowy i Bułgar. Szwed wrócił się po mnie i przyciągnął do okrętu moje bezwładne ciało. Strażnik rzucił mu linę, którą Szwed okręcił mnie w pasie i we dwóch wwindowali mnie na pokład. Ostatni uratowali się ojciec i oficer. Zabawiliśmy na statku latarniowym trzy dni. Ojciec nie mógł mówić. Stał całymi godzinami koło burty, patrząc na morze. Nie chciał jeść. Próbowałam z nim rozmawiać, ale mnie nie słyszał. 194 — Od kapitana — do rozbitka. Skończyło się raz na zawsze! — rzekł więcej do morza niż do otaczających. Właśnie pod burtę statku podpłynął rządowy kuter z Melbourne, aby nas zabrać na pokład. Zjawił się na SOS, posłane przez strażnika. Rzeczywiście skończyło się. I z ojcem skończyło się także. Miał już lat siedemdziesiąt i był złamany katastrofą. Teraz żyje na lądzie, niedaleko wybrzeża Oceanu Spokojnego, ale dusza jego nie przebywa razem z ciałem, lecz błądzi daleko pod zwrotnikami, marząc o wiatrach pomyślnych i gwiazdach Krzyża Południowego, według których wyznaczał swe kursy. -, ? \ \