ŚWIĘTO - MICHALSKI W WILNIE. Obraz historyczny z pierwszej połowy XVII Wieku. przez Józefa Kraszewskiego. Wilno. Nakładem i drukiem T. Glücksberga. 1833. Dozwala się drukować, z warunkiem aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno, 1832 d. 6 Października. Cenzor, Leon Borowski. Historia quoquomodo scripta delectat. Plinius. TOM PIERWSZY. Nieśmiejąc długo trudzić niepotrzebnym wstępem, ośmielam się tylko wyjawić moje życzenia, aby: czytelnicy brali wszystko w takiem tylko znaczeniu, w jakiem było pisane, żeby raczyli pamiętać, że rzecz dzieje się w wieku XVII, żeby uważali, iż zdania, myśli i same postępki, jeśli są błędne, nie moja w tem wina; ale osób i wieku. Chcąc malować wiek, jego zwyczaje, osoby i wypadki, trzeba być bezstronnym, trzeba nie tak pisać jakby być powinno, ale tak jak było. Inaczej obrazy historyczne byłyby marzeniami, i jabym ich pewno nie pisał, nie chcąc głowy mojej wysmażonych płodów, podawać za prawdy historyczne. Pisałem w Wilnie 1832 r. d. 13 Września. Józef Kraszewski. Czytam w pisarzach przesławnych, Co się działo czasów dawnych. Zbylitowski.. W roku 1639, kiedy się ta powieść zaczyna, panował Władysław IV, od lat sześciu niespełna. Kazanowscy przyjaciele jego młodości, pochlebiający namiętnościom jego, wychowani z nim razem od dzieciństwa, otrzymali z jogo wstąpieniem na tron, przewagę nad wszystkiemi. Kraj cały po konwulsyjnych wysileniach, w śnie odrętwiałym spoczywał.. Dwór królewski byt okazały, ale brakło mu wesołości i ruchu. Król już to z powodu przewagi Kazanowskich, już dla zaprzysiężonego wedle zwyczaju dyssydentom pokoju, wielu miał nieprzyjaciół; a Arcybiskup Gnieznieński niepomału go z tej ostatniej przyczyny strofował *. Z drugiej strony jednakże szczęśliwie odbyte wojenne wyprawy, zjednały mu imie bohatera, a pobyt acz krótki w Wilnie 1636, tytuł opiekuna nauk. Wassemberg panegirysta Władysława cytując jakiegoś Księdza Jana Rywockiego, opisuje bytność jego w Wilnie dość szczegółowie. Było to w miesiącu Lipcu ----------------------- * Piasecki. Chron. p. 544. 1636r., król z siostrą Anna Katarzyną Konstanciją i dygnitarzami, słuchał nawet dość długiej dysputy teologicznej w kosciele Jezuickim św. Jana; wkońcu kosztowny pierścień zdjąwszy z ręki, udarował nim Sarbiewskiego, którego Urban VIII laurem poetycznym przyozdobił *. Ksiądz Rywocki opisujący to zdarzenie, nic wspomina, czy Sarbiewski należał także do tej teologicznej dysputy, czy tylko na czele zakonu był przytomny; rozwodzi się jednak bardzo sprawiedliwie nad cierpliwością Króla JMości i jego siostry, którzy mimo tego, pewno połowę dysputy przed rzemać musieli. W rok poźniej po tym obrzędzie, ożenił się Władysław IV z Cecylija Renata Austryjacka, 1637. Obchodzono wesele -------------------- * Wassemberg. II, L. 3. p. 209. C. I. po królewsku, i dwór z przybyciem nowej pani, błysnął życiem i przepychem. Z całego tego obrzędu, to tylko godna uwagi, ze na nim grano Tragikomediją O S. Cccylij 23 Września 1637, na której z wielkiem podziwieniem ludu, góry, lasy, rzeki, miasta, chowały się i wychodziły kolejno na scenę. To widowisko, miało wielki powab nowości, dotąd albowiem widywano tylko u XX. Jezuitów Dijalogi Wielkanocne wystawiane bez przygotowania, w których (jak prima donna) występował laik w sutannie z gęsim skrzydłem, niby to anioł, judasz z konopianą brodą, i djabeł z rogami zaimprowizowanemi z piórników. Raz tylko jeszcze za Zygmunta III * studenci w innym rodzaju wystawowali dramat, wyśmiewający błazna królewskiego Rialta. ----------- * Siarczyński. Obr. Wie. Zygm. III. t. 2. Mimo pokątnych szemrań na króla, Władysław nierównie więcej od ojca swego był lubiony, bo wychowany w tym kraju, świadom języka i obyczajów, duszę mając ślachelną i prawdziwie królewską, łatwo pozyskał serca tych, których sobie chciał zjednać. Położenie Wilna jednakże w owym czasie, niebardzo było szczęśliwe — oddalone od króla, rzucone na lup dyssydentom, rządzone przez dumnego ich naczelnika Wojewodę Radziwiłła, często napróżno w sporach swoich oczekiwało sprawiedliwości, która jadąc z Warszawy, zawsze się w drodze nadpsuć musiała. Ciągłe zawichrzenia i spory z dyssydentami, truły spokojność mieszkańców. Zaczęły się one od spalenia biblii Brzeskiej w roku 1563, odnowiły się w całej sile 1581*, kiedy biskup publicznie palić kazał wszelkie księgi Protestanckie, których wwożenia do kraju, surowie zabronił Zygmunt August roku 1543 **. Powtórzyły się te niepokoje w roku 1611 *** z poduszczenia, gorliwego różnowierców prześladowcy Hektora Akademii Ks. Skargi, bez ważnych jednak ukończyły skutków. Lecz w roku 1639, w którym się następna powieść zaczyna, im dłużej wstrzymane, tem mocniej wstrząsnęły spokojność mieszkańców. Wszystkim tym niepokojom, jedną można było naznaczyć przyczynę — zawsze pochodziły z nienawiści ludu i młodzieży --------------- * Cellarius. ** Theodor. Scuminovins. Episc. Gratianopol. de jurę person. tilul. 3. n. 16. — Autor Pol. Defen. p. 113-114. *** Cellarius. ku dyssydentom, którzy postępowaniem swojem podżegali jeszcze ten płomień, który Jezuici starannie dla własnej pielęgnowali korzyści. Silne mając plecy w Wojewodzie, dyssydenci, już to z ludu i obrzędów religijnych najgrawali się, już z pomocą Wojewódzkiej piechoty, która liczne wmieście broiła bezprawia, napastowali bezbronnych kapłanów i studentów. Młodzież zaś zawsze skora do zwady zawsze zapalna od najmniejszej iskierki; nierozważna i płocha, szczycąc się prócz tego od dawna osobnymi prawami * wspierana od ludu i księży, którzy okropnymi klątwy strzelali z ambon na kacerzy i łatwo przy każdej okoliczności, chwytała sposobność dogryzienia różnowiercom. ------------ * Statut Herburtha, Ed. Scharffenberg. Str. 386, przywilej Jagiełły r. 1401. Polska przez sąsiednie kraje, prędko dostała zarazy odszczepieństwa — błędy Lelijusza Socyna z Sienny i Fausta Socyna wdarły się do nas z nim razem, i nowy Arijanizm, rozlał się po kraju. Mieliśmy stronników Wikleta, dowodem pieśń stara * z wieku XV. po polsku o nim pisana. Nie brakło Kalwinistów, Zwinglijanów, Lutrów, Anabaptystów, starych Arijan i t. d.; ani fałszywych proroków i opowiadaczów dziwnych zasad, którzy zkąd innąd wypędzeni, u nas szukali przytułku. Osobliwie za Zygmunta III. mieliśmy ich płci obojej **. Jak tylko doszły ucha Władysława Jagiełły, słuchy o różnowiercach, ów troskliwy o nową wiarę, którą w obszernym kraju zaszczepił, srogi wydał wyrok na ______ * Patrz Noty N. 1. ** Między innymi Kottera i Krystynę Ponialowskę. kacerzy *, którym, karać ich samych, dobra zabierać, i dzieci ich nawet wszelkich przywilejów pozbawiać przykazuje, dając każdemu, choćby nie będącemu w urzędzie, prawo łapania ich, i przed sądy stawienia. To jednak jak się zdaje nie wiele skutkować musiało — powab który się do każdej przywiązuje nowości, szedł w ślad i za nauką sekciarzy, a umysły ciekawe i lekkie, łatwo przyjęły błędy, które cała Europa, tak łakomie chwytała. Dla tego to Zygmunt August, roku 1543, wydał wyrok powtórny, przeciw kacerzom, srogo zaprzeczający wwożenia do kraju, ksiąg nowymi biedami zatrutych **. --------------- * Patrz Noty N. 2. ** Prohibuit ut siudiosi extra Regnum operam dantes literis, doctrinas novas aut Jibros de iis adveherent in Poloniam, Theodor. Scumino. Episc. Gratianopol. de jure pers. lit. 3 n. 16. Nie pomogło i to wszelako, rozszerzały się nowe zdania, formowały się stowarzyszenia, zwiększała się liczba dyssydentów, zaczęły nowe myśli brać przewagę. Było je komu popierać, zaczęto dowodzić, jak niepodobna zatamować biegu religijnych opinij, jak każdemu wolność sumienia zostawić należy, i wydano wyrok zupełnego pokoju dysydentom. Przysiągł wice, ów to tak nic tolerujący Henryk Walczy, na toleranciją, za nim Stefan Batory i Zygmunt III. nakoniec * który jakkolwiek ścisły w religijnych materijach, nie mógł się z pod raz ustanowionego prawa wywinąć, chociaż następstwa pokazały, że je nic bardzo ściśle dochował; bo sam fanatyk nie cierpiał heretyków i krótko ich trzymał nieboraków. ------------- * Pacem dissidentium inrelig onetuebor. Po jego śmierci walna ztąd wywiązała się sprzeczka; uważali dyssydenci ze mimo przysięgi, jaką im pozornie pokój zapewniano, nie bardzo im wszelako dobrze było; zaczęli wiec wielkiemi głosy prosić, aby do zwykłej formy przysięgi dodano jeszcze wiele innych przywilejów, a między innemi aby ich we wszelkie przyjmowano urzędy równo z innymi. Tuk w dwudziestu punktach spisawszy żądania swoje, domagali się, aby je za prawo uznano. Ale katolicy, jak pisze Piasecki *, jednym głosem wołali, iż nigdy na to nie pozwolą, aby z krzywdą ich, zbytnia wolność dyssydentom dana była. Przeciwił się zarzutom silną mową X. Radziwiłł, wrzeszczeli w niebo głosy dyssydenci, ale im dano do zrozumienia, że jako przychodnie, a ------------------------ * Chron. p. 528. niepanujacej religii w kraju wyznawcy, powinni się byli tem, co im dobrowolnie udzielono, ograniczać *. Po długich z obu stron sprzeczkach, gdzie Rafał Leszczyński imieniem Bełzkich różnowierców stajać, dowodził, że przeszłych monarchów przysięgi i nadal obowiazują, przypominające, że nie tylko Król lecz i stany w r. 1570 przysięgły na dochowanie im pokoju, ukończyło się przecie z kilku słów w rocie przysięgi odmiana; i prócz wygnania Arian, których bardzo niebezpiecznymi uznano (??) resztę zostawiono w pokoju. ---------------- * Haeresin advenam esse, praecario degeniem in Regno Poloniae, a legitimis rerum dominis antiquisque possesoribus extorqucre nil posse, sed quicquid vel minimum concederetur a sponte afferentibus, grato animo accipere debere dissidentes. Piasecki, Chron. 534 W tym czasie Wilno było już miastem handlowem; liczne komersyjne stosunki łączyły go z Moskwą, Rygą, Królewcem i Toruniem. Już coraz gęstsze wznosiły się mury w mieście, liczono 40 kościołów Katolickich, jeden Luterski, jeden Kalwiński, i Meczet Tatarski *. Ludność była znaczna, samych żydów do tysiąca przeszło familij, liczono. Stał jeszcze zamek górny, a przy nim gruzy kościoła S. Marcina ** przez Jagiełłę niegdyś fundowanego, równie jak doby zamek przytykający do kaplicy Zam- -------------------- * I dziś jest jeszcze na Łukiszkach. ** O którym Stryjkowski, Ed. 1766 r. str. 446. Fundował też Król Jagiełło i zbudował Kościół S. Marcina na zamku wyższym Wileńskim, który takie prebendą i nadaniem słusznem opatrzył, dziś jako widzimy zniszczał i upadł, tylko znaki od łysej góry malowanego budowania i rozwalonych sklepów stoją. kowej S. Stanisława, zaczęły przez Zygmunta I. a przez Zygmunta Augusta dokończony, który w nim swoim kosztem zebraną i uporządkowaną miał bibliotekę *, wielce lubiąc pobyt w tem mieście, gdzie poznał, pokochał i pochował swoją Barbarę. Kaplica Zamkowa zawierała grób Witolda i Alexandra Króla, pamiętną będąc, że zajmowała miejsce, gdzie niegdyś bałwochwalcze stały świątynie **. Ulice miasta błotniste ciemne, ciasne i brudne, rzadko gdzie spanialsze rozjaśniało domostwo; jednakże błyszczały już gdzie niegdzie piękne Radziwiłłów i Sapiehów pałace, obszerne mury Jezuitów, i Akademia, przez Biskupa Waleriana fundowana r. 1579. ------------------- * Nota N. 3. ** Patrz Narbutta opis Kościoła Peruna w Świeckim. Znaczniejsze Kościoły były: S. Kazimierza w rynku, do Jezuitów należący, gdzie ciało świętego Królewica spoczywało w trumnie srebrnej, 3000 funtów ważącej, od Zygmunta III danej, i dzwon stawny zwany Smoleńskim przez tegoż Króla był zawieszony. Karmelici, dwojacy, z tych jedni przy Ostrej Bramie: zakon, który się wieczną okrył śmiesznością, od czasu Bezierskiej dysputy *. Wznosiły się już mury Bernardynów, a przy nich sławny z drobiazgowego gotycyzmu kościołek S. Anny, o którym u ludu dziwne chodzi podanie **. Zbliżając się ku środkowi miasta, uderzał ratusz ciężką przeładowaną ozdobami gotycką architekturą, obok rozległe murowane kramy, dalej ---------------------- * Patrz Notę N. 4 ** Patrz Notę N. 5. osobne obszerne gospody kupców rossyjskich i niemieckich. Daleko w góry rozciągały się mizerne drewniane przedmieścia. Po za miastem, ku Antokolowi idąc, napotykało się Wierszupkę, na której byty jeszcze ślady królewskiego zwierzyńca... na trzykrzyskiej górze, stały pochylone pamiętniki męczeństwa Franciszkanów.,. a na jednym z pagórków stała niedawno jeszcze zbudowana Bekieszówka, pomnik sławnemu Bekieszowi, który towarzyszył Stefanowi Batoremu w wyprawach pod Psków i Wielkie Łuki *. Mało wspomnień historycznych przywiązywało się do Wilna; dwukrotne tylko oblężenia Witołda, 13go i 13gi, w których z zamkiem razem 14, 000 ludzi spłonęło, lud, choć dawno ubiegłe, wspominał z przerażeniem. --------------- * Albertrandi. Pamiętano pogorzel zamku w r. 1513, 21 Lutego, i głód ciężki z którego do 25, 000 ludu wymarło w r. 157r. Żyli jeszcze świadkowie niesłychanego pożaru w r. 1610, kiedy 4, 700 domów i dziesieć kościołów jednym dniem zgorzało; a sama Królowa Jejmość Konstancja; trafem się tylko na mizernej łódce od ognia uniosła.... Nie tak się poszczęściło fraucymerowi Królowej Jejmości, bo wiele panien, czy to z pośpiechu, czy z nieostróżności, czy z braku ratunku, ognia unikające, potonęło w wodzie. Wielka, szkoda tych panienek ! tylko, że to już górą lat dwieście temu!!.. Na ulicy Zanikowej, pamiętne dwa zaszły wypadki. Tu Karol Chodkiewicza sławny wódz, którego duma odwadze się równała, ów to co w obec Króla zuchwałemu współzawodnikowi o mato buławą łba nic rozbił, tu walczył Chodkiewicz z jakimś współzawodnikiem o... o co? proszę zgadnąć... nie już o buławę i pierwszeństwo, ale... o kobietę! Podanie nie wymienia jak się ta potyczka skończyła, lecz dość na tem... przy wielkich przymiotach, wielkie kryją się słabości. Lecz na tem samem miejscu, gdzie ta niczacna zaszła walka, inne chlubniejsze trafiło się zdarzenie. Tu Skargę, Rektora Akademii, kiedy doma * spokojnie wraca, napotkał zapamiętały heretyk, który pamiętał, że Rektor lud na nich poduszczał i gromił silnie z ambony. To gorzkie przypomnienie gniew w sercu heretyka zapala; podchodzi ni z tego ni z owego ku kaznodziei i wycina mu ------------------ * Unoszą się niektórzy, ze wyrazu angielskiego home nie można żadnym oddać językiem: czyliż to nie jest bliskie do naszego doma, w znaczeniu w jakiem używano go wieku XVI ?? policzek. Kto inny pewno gniew gniewem by oddał, ale Skarga z najzimniejszą krwią i całą powagą kapłana i kaznodziei ewangeliczne przypomniawszy zdanie, drugą mu stronę twarzy nastawił.. Wyobraźmy sobie, jakie to zrobić musiało wrażenie? — padł do nóg świątobliwego męża, i został nawrócony. Jeszcze jedno wspomnienie. — Naprzeciw tyłu kościoła Ś. Jana po dziś dzień jest w kamienicy bramka przechodnia i korytarzyk prowadzący na dwa dziedzińce, na jednym z których stał zbór kalwiński. Zygmunt August w czasie pobytu swego w Wilnie, proszony usilnie od Ewangelików, chciał ich nareszcie, na usilne proźbę, odwiedzieć. Wybrał się więc z małym pocztem poufałych — aliści w samym korytarzyku na dziedzińce prowadzącym, z krzyżem w ornatach, poselstwo Jezuitów zastępuje mu drogę. Ubodło ich, że król, ich nieprzyjaciół, nieprzyjaciół wiary, bytnością swoją chciał uszczęśliwić. Klękli w prośbach, żeby tego nie czynił, i całej wymowy, na jaką się zdobyć mogli, użyli do odwrócenia króla od tego zamiaru, oznajmując, że chyba po ich ciałach i karkach przejdzie dalej... Trudno było odmówić prośbom tak usilnym. Po tłustych Jezuitach niegładka byłaby droga — więc się król wrócił, ale choć o tem historija nie wspomina, ja jadzę, że naokoło obszedłszy, drugą bramą być musiał we zborze... (*) ------------------- (*) Opisałem to zdarzenie, tak jakem je słyszał z ust kilku osób; nie wiem, czy jest gdzie wspomniane, ale mi się zdaje, ze opowiadający musieli się pomylić i położyć na karb Zygmunta Augusta, to co się później wydarzyło. Wejdźcie — proszę uniżenie: Mam wina rożne gatunki, Zamorskie antypasty, pachnące korzenie, Niemieckie, włoskie i francuzkie trunki. Miaskowski. Był to ranek miesiąca października, jasny, pogodny, piękny, ale zimny. Słońce wznosiło się w całej chwale swojej, ostatkiem ciepła topiąc śnieg przedwcze- sny bielejący na dachach; i złocąc wyniosłe dzwonnice czterdziestu kościołów Wilna. W mieście ledwie się ruch zaczynał, kupcy ziewając otwierali sklepy, słudzy szli na rynek, żydzi przemykali się ostrożnie, korzystając z chwili w której Wojewódzka piechota nie krążyła jeszcze w mieście: ona bowiem nie przepuszczała nigdy żydowi, studentowi i jezuicie. W kościołach posępnie odzywały się dzwony, pobożni spieszyli na prymarią, a kilkunastu akademików, z czapkami na bakier, przy szablach, z książkami pod pachą, z kałamarzami za pasem, spieszyło do Kollegium i Akademii. Czytelnik myślą przenieść się powinien na plac między Zborem Kalwińskim, a Kościołem Ś. Michała.. Z jednej strony wznosi się mur Kościoła i klasztoru — dwie wieże — fronton ozdobny obrazami na drzewie ryte- mi i malowanemi trzech Archaniołów. Wzdłuż ciągnie się ogród murem opasany i zabudowania klasztorne panien Bernardynek Święto Michalskich. Cichość posępna panuje w klasztorze, nic słychać śpiewu, ni dzwonu, a oczy przechodnia ze czcią, zwracają się na napis kościelny: Quis ut Deus? Furta i brama klasztoru wychodzą na plac, równie jak wysoka dzwonnica, na której wierzchołku Ś. Michał, walczy blaszanym mieczem z wiatrami. W głębi widać posępny, czerwony kościół Bernardynów, a na jego froncie obraz Chrystusa Pana. Tuż przy nim kościołek Świętej Anny, pieścidełko gotyckiej architektury, pamiętnik wykwintnego smaku naszych naddziadów. Drugą stronę placu zajmuje gmach duży murowany, z gankiem; — jestto Zbór Kalwiński. Nad nim unosi się wieżycz- ka z zegarem i kilką okienkami. Dziedziniec Zboru otacza mur obryzgany błotem, ubity ręką fanatycznego pospólstwa, popisany dobitnemi koncepcikami studentów. Tam gdzie ten mur zakręca się ku Ś. Michalskiemu zautłowi, stoi osiadła, wielka czarna wieża czyli dzwonnica ubrana w floresy, i zastaniająca dalszy widok od placu. Koło dzwonnicy zatarasowana brama wielka i niezgrabna, w desenie, i napisy z Pisma Świętego ustrojona. Z dębowego drzewa, ćwiekami nabite podwoje, zawsze prawie od środka na rygiel zamknięte, ze strachu pospólswa, gotowego bez najmniejszej przyczyny rzucić się na Kalwinów, stanowią wejście; a mata furtka uchylona, i ubita do niej ścieżka, okazują, że w istocie ludzie tędy chodzą. Naprzeciw dzwonnicy znajduje się dom wielki, wysoki, z dachem od ścian wyższym, z pułtuzinem kominów, z o- knami nakształt strzelnic i ogromnym dziedzińcem. Jest to mieszkanie i własność poety nadwornego Radziwiłłów, Sędziego Grodzkiego, Daniela Naborowskiego. Na przeciwnej stronie placu, stoi dom, a w nim sklep Francuza Desaus; nad którego dachem postrzegać się daje wierzchołek góry Zamkowej i Zaniku. Zamek wygląda ztąd jak prosta, długa, murowana budowa, z mnóstwem kominów, okien, drzwi, ganków, ganeczków, balustrad i filarów. Dalej okryta drzewy, ukoronowana jedliną, chlubna z trzech znaków zbawienia, które od wieków dźwiga na sobie, ukazuje się w mgle, po nad wierzchołkami domów góra Trzykrzyska. Za nią pagórki, dalej niebo, obłoki, a za obłokami... nic... Dom kupca Desaus nieregularnie był budowany, o architekturze i myśleć na- wet nie wypadało, spojrzawszy na kominy, które na wyścigi posuwały się w górę, i sterczały jak pnie na wykarczowanem polu. Okna także jakby się kłóciły z sobą, jedne szły w górę, drugie w dół, jedne były szerokie, drugie wązkie, pobite i całe., Brama ogromna, silnie była zaparta, bo ówczesny stan ciągłych niepokojów kazał się mieć na baczności. Obok bramy, był sklep korzenny wspomnionego Francuza, a nade drzwiami unosił się znak objaśniający przychodniom co tu znaleźć mogli. Na tablicy odmalowano były ważki, beczki, funciki, kwarty, oznaczające przedaż trunków i korzeni; nad tem zaś wszystkiem, panowała wielka kufa z napisem w około — Francuz Desaus. Ranek byt pogodny ale, djable zimny, i właśnie pan Desaus wszedł ziewając do sklepu, zbudził chłopca i kazał otwierać. Odsunięto rygle, drzwi się sklepowe rozwarty, i dostojny kupiec usiadł dzwoniąc zębami; chociaż zimno nic było do niezniesienia, i ledwie mały posrebrzał ziemię przymrozek jesienny. Pan Desaus był to mężczyzna ogromnie brzuchaty, sapiący, niski, owalowaty, z twarzą okrągłą, czerwoną, nakrapianą w szafirowe punkciki. Zdaleka między nim a beczką odmalowaną na tablicy przed sklepem, wielkie było podobieństwo, bo członki jego postaci zlewały się w tak doskonałą jedną całość, ze często chcąc go zaczepić, trudno było rozpoznać, gdzie brzuch, gdzie tył, a gdzie boki. Głowa także ginęła między wyniosłemi ramionami, a czapka ogromna futrzana okazywała tylko miejsce, gdzieby być była powinna. Francuz nieoswojony z zimnem drżał jak galareta: niedość że okręcony był futrem od stóp do głowy, a nogi w ogromnych butach ciepłych ukrywał — twarz jego posiniała bardziej jeszcze jak zwykle, nos trząsł się bardzo pociesznie, a z oczu płynęły łzy rzęsiste, które on mrucząc cóś pod nosem, bez ustanku rękawem obcierał. Chłopiec, który tylko co sklep otworzył i zasiadł zaraz nad ogromną księgą rachunkową, miał minę wesołą; był rumiany, blondyn, przystojny, w oczach dość ognia, uśmiech na ustach, a wąsik tylko co z wierzchnią wargą zaczął się oswajać. Ubiór okazywał, że to stworzenie tak wesołe, tak miłe, tak ogniste, należało do krajowców. Głowę miał podgoloną, tak jak wówczas czupryną. Łaszczową nazywano, kuntusik wytarty na plecach, niegdyś szaraczkowy, pas skórzany, a na nogach bóty z czerwonemi cholewkami, a przodkami z czarnej skóry. Chłopczyk ten zatarł ręce, strząsnął się od zimna, i chuchnąwszy parę razy w dłonie, z wielką pilnością wziął się do rachunku i pisania, ale widać było że mu to jeszcze szło oporem, bo nie był z pracą oswojony — biedził się nieborak, drapał się w głowę, kładł pióro, a niekiedy bojaźliwy wzrok rzucał na drżącego francuza, czyli nie widzi, że mu się tak nie udaje. Surowa mina kupca, który czołgał się z kala w kąt sklepu, owiniony w futro, jak żółw w skorupie, jego zły humor, inne może jeszcze niewiadome nam okoliczności, strachem nabawiały chłopaka, bo i sama nieumiejętność już go słusznie zatrważać mogła. Pan Desaus chodził, ziewał, brukał; mruczał, chował się w futro, a znudziwszy się nareście, że nikt do sklepu nie zachodził — usiadł we drzwiach, w zamiarze zachęcania przechodniów. Tylko co się był usadowił na wielkiem krześle z poręczami, aż na ulicy chód czyjściś dał się słyszeć, i głos kaszlem przerywany, odśpiewujący powoli Różaniec. Desaus ziewnął i wyjrzał. Przybywający był starzec, ale rzeźwy, w popielatym kuntuszu z wielkim kołnienierzem z wytartego sobola, w perłowym płaszczu, z kijem w ręku, w czapce na bakier i z różańcem za pasem, którego ziarna przebierał. Twarz miał długą, chudą, ale żywa. — Odśpiewawszy ostatnie Amen, stanął przed sklepem i zawołał: — O ! cóżeś się to tak Mości Francuzie zaszył w futro? — Umf! odmruknął Desaus z ukłonem, bo też zimno! palsembleu! — O! gdzie tam! jużeś to waść musiał dziś wypić przynajmniej bechereczek korzennego wina.. a ja na czczo.. idę do Bernardynów na mszę święta... może wstąpię idąc z powrotem. — Bardzo proszę! proszę bardzo, proszę uniżenie, palsembleu! najniższy sługa — ale Waszmość panie Hreźla śpiewasz sobie lak głośno swoje katolickie piosneczki — a ja jestem kalwin, i Zbór kalwiński nad głowami! palsembleu! to nic zawsze bezpiecznie! — Ba! odpowiedział starzec, ja się tego nie lękam, nie zrobią mi nic panowie zborowi, ani Waszmość panie kupcze ! niech oni lepiej: pilnują swego nosa... ale otóż i dzwonią na mszę świętą... muszę ruszać — kto z Bogiem, Bóg z nim; To mówiąc kiwnął głową na znak pożegnania staruszek i umknął z placu. Zaledwie się był parę kroków oddalił, nowi przychodnie zwrócili uwagę kupca, Z przeciwległej kamienicy pana Daniela Naborowskiego wyszły dwie osoby i zdawały się dążyć prosto do sklepu. Jedną z tych osób był krępy pachołek w kurtce, w długich juchtowych butach, w czapce na bakier, i skórzanych spodniach. Twarz jego czerwona i oczy liliową otoczone obrączką, były bardzo jasnym dowodem że używał mocnych trunków. Szedł jak kaczka, machał rękoma i dowodził cóś silnie drugiemu obok idącemu. Ten drugi był od niego wyższy postawą i lepiej ubrany. Był to młodzieniec, od lat może dwudziestu kilku, rysy twarzy miał regularne, ale oczy osłupiałe: gęba otwarta, mina wiecznie uśmiechająca się, oznaczały wyraźnie, że należał do tej klassy ludzi, którym piątej klepki brakuje. Wielkie wąsy wisiały mu pod nosem, na głowie miał aksamitną czapkę, powalaną i wytartą nieporządnem jej używaniem, na ramionach płaszcz podbity lisami także wyszarzany. Pod nim kuntusz niebieski, pas piękny zawiązany od niechcenia, a na nogach kurdybanowe, niegdyś żółte bóty. Ta para szła prosto do sklepu Desausa, a kiedy ów pachołek ze swoim paniczem był już tylko o trzy kroki, francuz uśmiechnął się, i pod nosem te słowa w swoim rodowitym wymówił języku: — Le diable emporte les ivrognes. Nie usłyszeli tego przychodzący, a panicz śmiejąc się zawołał: — Jak się Francuzisko zawinęło od zimna, by co szklannego do drogi!... chi chi, chi! by co szklannego ! — Idziemy do Waszeci, rzekł pachołek, na śniadanie ! — Hm! palsembleu! a macież pieniądze? — Mamy ! o ! mamy ! oparł młodzieniec, jakem Wacław Piekarski! — Mamy, powtórzył pachołek, który przywykły do tłumaczenia, podchwytywał słowa swego pana, — mamy! ja ci za to ręczę, a Waść znasz mnie, kto jestem! szlachcic i dworzanin pana Wacława Piekarskiego, Józef Rakowski z Rakowa. Mina Francuza zmieniła się nagle na tali wesołą nowinę; — radość zajaśniała w oczach, wychylił resztę ukrytej twarzy z pod futra, rękę na znak powitania ku czapce przyłożył — a dwaj przychodnie weszli do sklepu. — P. Piekarski uśmiechając się, Rakowski oblizując na widok gąsiorów, beczułek i dzbanów. — Mateuszek! hej! Mateuszek! podaj sam wina! krzyknął Francuz, i policz co ci Ichmość nam winni, bo z pieniędzmi przychodzą, więc — palsembleu! — muszą dług zapłacić. — O! z pieniędzmi! powtórzył Pie- karski, a pieniądze, takie śliczne, białe!... cha! cha! cha!... Mateuszek zwinął się gracko — wybiegł i powrócił z gąsiorkiem pełnym. — Postawił go na stole, a sam zaczął rachować liczby, kredą na ścianie popisane. — Umf! a! a! jak on liczy! zawołał z głupiem podziwieniem P. Piekarski. — A niech sobie liczy paniczu, a my pijmy, nie trzeba czasu tracić!! — To mówiąc Rakowski, nalał dwa kubki wina i podał jeden z nich swemu paniczowi, który łapczywie go pochwycił i wychylił, a cała twarz jego dziką zajaśniała radością. Kupiec głowę z pod szuby wy- ścibiwszy, także ślinkę na ten widok połykał, ale się nie śmiał przymówić żeby go na wino poprosili. — Umf! palsembleu! odezwał się nareście, przecież mi Waszmość dziś dług oddacie — naczekałem się niemało. Nie było odpowiedzi na tę zaczepkę, bo dwaj przybyli, pili na wyścigi. — Drugiby tak nie czekał — dodał Francuz po chwili. Znowu nie było odpowiedzi. — A Waszmość tak niegrzeczni, rzekł nakoniec, nawet ranie nie prosicie na wino. Rakowski, ów to pachoł czerwony, który czuł mocno jak przykro być musi, patrzeć na pijących a nic pić, obrócił się nagle i rzekł: — No to Waść pij — prosiemy. — Mateuszu! kubka! zawołał uśmiechając się Francuz, porwał podane naczynie, nalał, do ust przyłożył, łyknął duszkiem, postawił wypróżnione na stole i zawołał: Za wasze zdrowie! — A ja piję za zdrowie Waszej córki, podchwycił Piekarski ze zwykłym sobie głupowatym akcentem. Wiwat panna Justyna! Francuz odwrócił się jakby nic słyszał, lub przynajmniej słyszeć nie chciał, a z miny znać było, że gdyby był nie pił ich wina, byłby tak obojęlnie nic wysłuchał tego wiwatu. Nie mógł się jednak wstrzymać żeby nic mruknąć na stronie: Peste soit du marouffle, a Rakowski szturchnął łokciem towarzysza i pokazał ran palcem kupca wielce zaambarassowanego, który ciągle coś szepcząc pod nosem, wcisnął był już nazad głowę do szuby. Wtem chłopiec sklepowy zawołał: — Summa florenów 20! — To za wiele! — To nadto! zawołali razem dwaj pijący. — A kiedyż to już Waszmość pijecie! to wcale nic wiele! — A codzień po dzbanku, a czasem i po dwa, dodał Francuz suwając się po skle- pie — a piliście przecie nie raz, prosto ze Lwowa małmaziją, nieraz węgierskie stare... — Ale u nas nie kanonicka kieszeń, odezwał się Rakowski, żebyśmy tak płacili. No, cóż! zaniemiałeś panie kupcze? — Bogdajbym był ogłuchł, kiedyście mnie o wino bez pieniędzy prosili, rzekł odwracając się Desaus, bo teraz żebyście popękali, nic nie odstąpię. — Nic? zapytał Piekarski — cha! cha! cha! nic ? — Tak, ani szeląga, ani dydka, ani nic! ... powtórzył Francuz z pod szuby coraz silniejszym głosem. — Cha! cha! cha! Waść nic nie odstąpisz, to ja nic nie zapłacę! cha! cha! cha! — Spróbuj! wrzasnął Francuz zapalczywie, aż chłopiec sklepowy pobladł ze strachu. — Albo to niema sądu?! hę! ja cię tu krokiem ze sklepu nie puszczę! Dwaj dłużnicy spojrzeli po sobie z niepewnością, jakby się wzajemnie pytać chcieli, co począć w tym razie: a kupiec dopełniając swego przyrzeczenia, zaczął już nawet sklepowe drzwi przymykać. Ledwie się pierwsza ich polowa, do drugiej przybliżać zaczęła, P. Piekarski mrucząc pod nosem dobył kieski i słowa nie mówiąc rozłożył pieniądze na stole, szepcząc coś na ucho towarzyszowi. Brzęk pieniędzy obudził kupca, odwrócił się i ledwie oko jego ujrzało na stole bielejące pieniądze, które jednem wejrzeniem przeliczył, pożałował prędkości swojej, opuścił ręce i drzwi odemknął na roścież; — zmieszany jednak nie śmiał już oczu podnieść, ani ust otworzyć; kiedy pan Piekarski dopijając ostatniego kubka, zaczął cielęcym gło- sem śpiewać piosenkę, swojej bez wątpienia roboty: Panna Justyna Tęga dziewczyna... Chciał śpiewać dalej, ale kupiec, który od pierwszych dwóch wierszy o mało konwulsyj nie dostał, zbliżył się trochę ku niemu, i bełkocząc niezrozumiale z gniewu, zawołał: — Proszę mojej córki tak, me prześpiewywać! bo ja drugi raz przed Waszmością sklep zamknę. Co Waszmości do mojej córki? palsembleu! moja córka nie dla Waszeci! proszę jej reputacyi piosneczkami nie marudzić (chciał powiedzieć, nie brudzić) — proszę... Tu gniew zbytni mowę mu zatamował, a we drzwiach dał się słyszeć głos starca, powracającego ze mszy od Bernardynów.. — O ! o! już i kłótnia! zawołał trze- sąc głową, przysiągłbym że panu Desaus o córkę chodzi albo o pieniądze, bo tak wrzeszczy że go słychać na drugim końcu miasta... o to! to mi to ogień! Francuz miał widać uszanowanie dla starca, bo się wnet obrócił, i domrukiwajac już tylko pod nosem resztę litanii swojej, podał mu krzesło i zapytał jakiego chce wina? — Jeżeli masz jakie uczciwe, to wypiję maleńki bechereczek dla pokrzepienia żołądka; jakiego chcesz, byle dobre.. — Mam przedziwny muszkatel; możeby go korzeniem przyprawić i przy ogniu zletnić trochę? he? — A ! dobrze ! proszę tylko nie marudzić, bo mam dziś po uszy roboty! O! a wy to, panowie młodzi, kiedy ja o bechereczek jeden proszę, jużeście dzbanisko wychylili? — Che! che! — Che! che! odezwali się dwaj zaczepieni , bo już wino działać zaczynało i wiązało im gębę ; już mina Rakowskiego błyszczała jak pąsowy but wojewody, a Piekarski z roztwartemi ustami, z uśpionym wzrokiem, byłby Bachusa doskonałe gdzie w dyalogu wystawiał, gdyby mu dodano choć odrobinę rozumu, którego cała jego postać, ani za grosz nie miała. — Spiłeś się Waszmość jak bela, rzekł stary do pana Piekarskiego. Mój Boże! tak młody! kiedym ja był taki, byłem jeszcze pokojowcem u pana Lubomirskiego : od kieliszka, od dziewki wara było ! bo bili, siekli bez miłosierdzia; za to też wyszło się powoli na człowieka! jest na starość kawał chleba! a Waść co poczniesz, kiedy cię rodzice albo pokrewni opuszczą?.. — Che! che! che! odpowiedział pan Piekarski, zamrużył oczy, spuścił głowę i usnął.... Kto bi ne plakal zde ? Kdie moj otcik, otcik mili? Zahreben w hrobecku! Kde ma mali, dobra mati ? Trawka na nei roste ! Nemam brata, nemam sestry, Junosu mi wzali!,. Opustena. Pan Desaus siedział w swojej izbie, przy ogromnym kominie, na którym palący się ogień, resztę mieszkania oswiecał. Na zegarze kalwińskiego zboru, wybiła już była dziewiąta, wiatr dojmował zimny, a kupiec chodził, chucha! w palce , i ogrzewał się ze wszystkich stron przy kominie. Izba była obszerna, dwa jej okna na plac przed kościół Swięto — Michalski wychodziły. Kilka sztychów: a między niemi Henryk IV. i rzeź S. Bartłomieja zdobiły ściany; prócz tego stały dwie ogromne szafy, kilka stołów, stołków i łóżko, z firankami w niebieskie kwiaty. Na jednym stole, tuż naprzeciw komina, leżała roztwarta księga, a przy niej siedziała w milczeniu dziewica wysokiego wzrostu. Ciepła, długa, ciemnego koloru z galonem złotym, wedle ówczesnego zwyczaju suknia, okrywała ja. Blask ognia oświecał twarz jej piękną, lecz napojoną wyrazem jakiejś szczególniejszej surowości , którą rzadko zobaczyć w ko- biecie tego wieku; bo nieznajoma więcej nad lat dwadzieścia mieć nie zdawała się. Oczy jej pełne ognia, rzucały wejrzenia do pogardliwych podobne, a usteczka wzniesione w górę, milcząc zdawały się rozkazywać. B)ła to panna Justyna Desaus. Przy kominie siedział Mateuszek, z wielką księgą in folio na kolanach ; czytał bardzo pilnie, a niekiedy ukradkiem rzucał wzrok szybki i przelotny na kupca i jego córkę... Panna Justyna poziewała szeroko, kupiec kaszlał i siekał, Mateuszek wzdychał półgłoskiem , zresztą zupełna cisza panowała w około. Nareście tonem oschłym i obojętnym od zwała się panna Justyna wstając ze swego miejsca: — Wszakci późno,...możbyś się spać panie ojcze położył?. — I nie! odpowiedział krótko kupiec, sen mnie coś nie bierze, jeszcze posiedzę. — Jak ci się podoba, odpowiedziała Justyna. Ale któżto tak późno stuka do bramy? to chyba matka Marya przyszła przenocować: kilka dni jak już nic była. — Może kto po wino, dodał kupiec, bo dość mocno stuka. Nic śmiał jednak kazać otworzyć, póki Justyna wyjrzawszy przez okno, nie odezwała się tonem nakazującym do chłopca: — No ! idźże tam, otwórz. Kupiec który tylko wyroku córki czekał, bo jej we wszystkiem ulegał i nic bez jej wiedzy nie stanowił, powtórzył także za nią: — No! a idźże, otwórz ! Chłopiec wyleciał jak opętany, i w chwile drzwi się otworzyły i głos ponury ozwał się na progu: — Niechże bedzie pochwalony Jezus Chrystus! Sama sobie odpowiadać muszę: na wieki wieków amen! bo wy Kalwini tego nie zrobicie. Osoba, która te słowa wyrzekła, zasłoniona jeszcze była szerokim kapturem komina, lecz gdy parę kroków postąpiła, ukazała się przy blasku ognia kobieta wysokiego wzrostu i mocnej ciała budowy. Mateuszek poddmuchał przygaszający Ogień, a fantastyczna jej postać, błysnęła w całem świetle. Czarna wytarta suknia okrywała ją całkiem, a na głowie dumnie wzniesionej, unosiły się zeschłe kwiatów i krzewiów gałązki; rysy jej twarzy chociaż wiek zeszpecił, nosiły jednak cechę dawnej piękności; oczy miała duże i czarne, nos mały, usta ścisnione i wpadło, czoło wysokie, a nad niem zwijało się kilka puklów czarnych posiwiałych włosów. Wyraz jej oczu i całej postawy miał w sobie cós tak uderzającego, iż raz ją zobaczywszy niepodobna było zapomnieć. Wejście jej, długi olbrzymi cień postaci rysujący się na przeciwnej ścia- nie , jej słowa i mina, stanowiły scenę godną lepszego pióra. — Siadaj matko, odezwała się Justyna, musiałaś zziębnąć na dworze, przyszłaś przenocować zapewne ... wiatr być musi dojmujący na dworze. — Dojmujący! powtórzyła przybyła wyciągając długie wyschłe ręce nad kominem, dojmujący; ale duszy nie przejmie , a kto ogień nosi w duszy, temu taki wiater niczem! Kiedy to mówiła, Francuz Desaus, zapewne do podobnych scen przywykły, mrugnął na chłopca, i na palcach po cichu zgarbiony wyszedł z izby. — Tak! zapewne, odpowiedziała Justyna Maryi, ale ten ogień duszy gaśnie z wiekiem. — Może! może! przerwała siara kiwając głową z powątpiewaniem , ale kiedyż moja młodość przeminie? — O! moja panno, mówiła dalej, cóżbym nie data, gdyby moje lice różowe na zmarszczone policzki kościelnej baby zamienić, i ten ogień na chłodne serce starości... a jednak nie mogę! bo Bóg za karę skazał mię na młodość wieczna. Patrz! dodała uśmiechając się okropnie, moje oczki, moje ząbki, moja kosa kruczych włosów, tak ładne jak przed laty! a serce tak młode jeszcze, jakbym dziś pierwszy raz kochać zacząć miała !... Nie dziw leż to, nie dziw, wszak dziewiętnasty mam roczek, ogień młodości napełnił piersi moje! pierwsza iskra zaświeciła w oczach, ale, ach! i to przeminąć musi. Justyna słuchając tej mowy, ruszyła ramionami z politowania nad obłąkaną i odezwała się z cicha: — Pójdź spać matko! — O! jeszcze nie czas, przerwała stara spoglądając w około. Czekam na Stasia, przyjedzie koło północy, jak pierwszy kogut zapieje; ustałam jedno dla nas obojga łóżeczko, z pachnących ziółek zrobiłam posłanie, poduszkę z moich włosów, a to wszystko dla Stasia. Biedny ! czy mróz, wicher czy słota, on zawsze przychodzi do mnie; a ogień, co przez dzień w sercu mojem przygaśnie, pocałunkami na nowo rozpali. Dobrze to mieć Stasia! dobrze to mieć dziewiętnasty roczek!... Zegar zborowy dziesiątą w tej chwili uderzył, stara padła na kolana. — Módl się córko mojego serca, zawołała głośno, módl się! Bóg przypomina że się modlić trzeba; ty się módl po swojemu, ja po swojemu; teraz, kiedy świat cały w cichości spoczywa, modły nasze polecą prosto do Boga!.. W imię Ojca, i Syna, i... Szelest jakiś dat się słyszeć na ulicy, stara porwała się z ziemi i zawołała: — To mój Staś idzie! chwałaż Bogu! czekałam go tak długo, z nim razem zmówimy pacierze! on laki nabożny! zawsze mi o Bogu wspominał!... — Kładnij się spać matko! bo jutro zapewne rano, jak pierwszy dzwon się przebudzi, pójdziesz obchodzić kościoły swoim zwyczajem. — Od północy do ranka, odpowiedziała stara poważnie, dwa wieki!... Można się urodzić, żyć i umrzeć w tym czasie! Jak się postarzę jem, moja duszo, to będziem spać dłużej... A ja, ja dziś ze Stasiem ślub brałam! Ach, żebyś wiedziała, sto świec błyskało w kościele, muzyka brzmiała jak chór Serafinów ! pełno kobiet, rycerzy, kadzidła płyną w niebo niebieskiemi wstęgami. Ksiądz nas wiąże ze Stasiem: wiąże ręce... serca kto inny powiązał przed lały, a tu... trumna w kościele a nieboszczyk w trumnie jak miecz w pochwie rozciętej na dwoje — na ustach znać jeszcze siny pocałunek śmierci, mróz na czole, oczy jak dwa wygasłe życia ogniska, w ręku jego krzyżyk matki... Ha! wesele, wesele! łoże nasze usłane, róże w głowach, w nogach róże, roskosz ulata nad nami, aniołowie kołysza nas w powietrzu. I grób zasypali, i garść ziemi pokryła ciało, które najpiękniejsza dziewica życiem swojem odżywićby chciała, i za nim zamknęła się ziemia na wieki, a na grobie... cóż na grobie ? we dwa wieki stało łoże małżeńskie, a proszek z jego kości, stał się pułkiem różanym, a z jego oczu drogie kamienie, a z jego ciałka łodyga różana wyrosła, a z jego serca gałąź pokrzywy.. Mówił ktoś Z kimsi coś — Co? jednem słowem powiedzieć Trudno — ale chcecież wiedzieć? Lepiej, niżeli mnie pytać, Do końca wszystko przeczytać ! Coś nowego. 1652. W samej bramie kalwińskiego zboru zeszły się dwie osoby: pan Józef Pietkiewicz, dozorca zboru, i Daniel Naborowski, sędzia grodzki wileński. Był to ranek zimny, zwyczajnie jak w jesieni. Pan Pietkiewicz miał na sobie futro i sobolową czapkę. Niskiego byt wzrostu, a twarz jego oznaczała człowieka z rzędu tych, o których nic ani powiedzieć, ani napisać nie można. Oczy jego nie miały życia, usta zdawały się być skrępowane, wszystkie władze jego były natężone do zrozumienia jeśli doń kto przemawiał, a czy pojął czy nie, świętym swoim zwyczajem najprostszej rzeczy mocno się dziwował. Jednem słowem, była to wyborna machina potakująca, dla użytku tych, którzy role rozumnych grać chcieli. Nie było przytem na świecie zegara, któryby z panem Pietkiewiczem mógł iść o regularność w zawody, taki był minucista we wszystkich, najdrobniejszych nawet życia czynnościach. Pan Daniel Naborowski, który się z nim spotkał w bramie, niedarmo był poetą, bo też i poetyczną miał minę, twarz długa, nos orli, oczy czarne i wielkie, czuło wysokie, rumieniec i uśmiechające się oblicze. Wszyscy owych czasów poeci tak jak on wyglądali, bo wówczas nie znano jeszcze literatury, coby jak dziś zbledziła, schudziła i zubożała człowieka. Dawniej nie było u nas prawie poetów z professyi; przy szklance, przy oklaskach, przy dobrze napakowanym żołądku i nie próżnej kieszeni, rodziły, się ody i pieśni. Kiedy pan Daniel poeta milczał, usta jego ożywione dowcipem, któremu miłość własna mocy dodawała, uśmiechać się zdawały; kiedy zaś mówił, słowa jego drugie tyle nabierały wartości od jestów i gry fizyonomii, w wysokim stopniu przezeń posiadanej. — Daj ci Boże dzień dobry, odezwał się pan Pietkiewicz do Daniela poety. — Także to rano wychodzisz Mości Do- zorco, odpowiedział Naborowski, a chociaż nie venator, sub Jove frigido nie boisz się pozostać, z gorliwości o dobro twoich owieczek. — Mam wiele do czynienia, Mości Sędzio, przerwał Dozorca, i dla tego nawiasem tylko oznajmuję Waszmość!, że bratowa księdza Jarskiego syna powiła, będziemy mieli chrzciny. — O to! to! odezwał się Daniel, zaśpiewam odę nowonarodzonemu. Właśnie w sam czas przyszedł na świat, bo już oddawna palce mi świerzbią do pisania, a ten sąd przeklęty w którym zasiadam, chwili mi odetchnąć nie daje, i gminnemi przedmioty napełniając głowę, poetycznym wyskokom rodzić się i dojrzewać nie dozwala. — No! no! to być może, choć ja Waszmości nic a nic nie rozumiem, ale może śpieszno do miasta, rzekł pan Pietkiewicz, żegnam Waszmości, sługa najniższy. - Całuję stopy twoje. Ledwie po tych słowach kilka kroków byli uszli, kiedy się znowu dwie osoby zbliżyły. Był to sam ksiądz Jurski, i kaznodzieja zborowy ksiądz Balcer Łabędzki. Pierwszy był chudy, wysoki, blady; drugi garbaty, krzywy, z małemi oczkami, miną surową i szedł kaszlając co chwila. Na twarzy księdza Jurskicgo niezmyślona malowała się wesołość i przytem nieco skłonności do żartu; wyraz surowego zamyślenia cechował twarz księdza Balcera, była to uosobiona krytyka i zażartość kaznodziejska. Ksiądz Balcer zbliżając się ku Naborowskiemu szydersko usta wykrzywił, i pozdrowił go tylko lekkiem głowy skinieniem, na co poeta uchylił czapkę nie- znacznie. Ksiądz Jurski zaś chwycił go za rękę, uśmiechnął się i zawoła!: — Bogdajby tak zawsze panie Sędzio dobrą witać nowiną! przybył światu jeden mieszkaniec, a Bogu sługa nowy. — Tak, słyszałem, dołożył poeta, pono pracowita Lucyna w dom twój obfitość przyniosła ? — Umf! przerwał Balcer — czy nie mogłeś Waszmość tego samego powiedzieć księdzu Jurskiemu, nic mieszając imienia bóstwa pogańskiego ? jest to znieważenie religii, kiedy taż sama gęba pogańskiem! zbrudzona błędy, święte jej tajemnice opowiada. — Jak uważam, ksiądz Balcer dziś w żółciowym humorze, rzekł uśmiechając się sędzia. — Mniejsza o to! przy winie się ta żółć rozejdzie. Proszę Waszmości na czwarty tego miesiąca na chrzciny. — Najchętniej przybędę, skoro taka wola wasza, odpowiedział kłaniając się poeta. A jakże zdrowie żony Waszej? Tu ksiądz Balcer rzucił wzrok srogi na rozmawiających, i wyszedł przez branie do miasta. — Zdrowa, do usług Waszmości, choć to Waść pono mając swoją żonę, cudzych usług nie potrzebujesz... cha! cha! cha! cha! Ksiądz Jurski, tak serdecznie zaniósł się od śmiechu, że wrótny który dzień i noc u Kalwinów bramy pilnował, wyjrzał z okienka swojego zdziwiony. — O! patrz no go ! dodał zaraz ksiądz Jurski, wszak ci to i stary Dydak ma jeszcze kawałek ciekawości! cha! cha! cha! Ale mogłeś mój kochany poznać po głosie, że to ja, bo tu we zborze nikt się tak głośno i tak szczerze nie śmieje. A pasierb że Waszmości, dodał Jurski obracając się do sędziego, co tam? — O ! już o niego, me hercle, i pytać się niewarto, odpowiedział Naborowski; jest to pijak zabity, a Bachus i Wenera są jego całem zatrudnieniem. Pali on na ich ołtarzach drogi ogień, który inna młodzież zwykła Bellonie, Minerwie, lub złotowłosemu Apollinowi poświęcać; ale temu winna Jejmość pani matka, która go rozpieściła i zepsuła, zwyczajnie jedynaka. — Nieszczęśliwe bo tez to i nazwisko, rzekł kalwin; pamiętamy jego imiennika królobójcę! — Srogie to i haniebne wspomnienie! odparł sędzia; gdyby jeszcze obłąkanie nie ulżyło tego występku w oczach świata, byłaby to plama dla narodu. — A przytem, podchwycił ksiądz Jurski, wiadomo co o tem ludzie gadali... były to niemieckie sprawki... Ale dość o tem; o smutnych rzeczach choćbyś najkrócej rozprawiał, zawsze będzie za długo. — Ksiądz Balcer innego jest zdania; odpowiedział Naborowski; on życie we łzach i płaczu przepędzać każe ! ? O! wielka rzecz, podchwycił ksiądz Jurski, a ranie licho nadało smucić się bez przyczyny ? Kto ma czyste sumienie ten nie powinien gryźć się i dręczyć. Ale otoż i ksiądz Frejtag ku nam idzie. Gdy to mówił, zbliżała się ku rozmawiającym postać sucha, długa, Wywiędła jak mumia z piramid egipskich, żółta i koścista. Nie wiem czem się to dzieje, ze od najdawniejszych czasów historya nam nie pokazuje ani jednego tłustego matematyka: wszystko chudzi, lub przynajmniej biedzi. Musi to być kara Boża na nich, że sobie mózg suszą nad niepotrzebnemi bredniami. Otoż ksiądz Frejtag zbliżył się powoli, i pozdrowił rozmawiających głosem ochrzypłym: — Salutem vobis dico fratres. — Nawzajem! odpowiedział ksiądz Jurski, A co, czy skończyłeś Waszmość tę robotę co to tam wszystko szeptałeś pod nosem; caput Algol... i Saturnus sextilis? — Prawie, odpowiedział poważnie matematyk. — I cóź? — Hm!.. Mała mixta bonis, bona mixta malis... — Ha ! to tak jak w kalendarzu przepowiadają, stronami deszcz, stronami pogoda. — Urodził się, mówił dalej matematyk, pod aspektem Raka, a Waga... — O! to będzie uciekał ostrożnie ! przerwał poeta, rad zawsze z dowcipem się popisać; i to kawał rozumu! jam się tego po jednodniowem dziecięciu nie spodział! cha! cha! cha! — Ale nie, przerwał znów trochę urażony matematyk, to dowodzi że będzie miał głowę... — Byle nie do pozłoty. — Ale nie: to dowodzi, że będzie miał głowę rozumną, lecz namiętności, passye... — O! namiętności! to nie nowina, że je mieć będzie, wszakże nic ocet w jego żyłach płynie. — Tak, ale ja mówię, że namiętności będą jego rozum dręczyć i przyciągać do ziemi. — Naturalnie, przerwał znów poeta, byle te namiętności nie okulbaczyły go tak, jak mego pasierba, który butelkami brukuje sobie do piekła gościniec. — O! mam nadzieję, dodał ksiądz Frejtag, że będzie trochę rozumniejszy. — Czy tylko trochę ? e! to kłaniam uniżenie. — No! któż wie, może i nie trochę! bo co ten pan Piekarski, to wielki sowizdrzał, z Waszem pozwoleniem, panie sędzio. — Ręczę Waszmości, rzekł poeta szybko, ie on bez mego pozwolenia został sowizdrzałem ! Ba! gdyby się mnie był chciał o pozwolenie zapytać!.. Te kilka słów, tak zaraźliwy śmiech wzbudziły, że i matematyk oprzeć mu się nie mógł, a w tej chwili ujrzano wracających z miasta pana Pietkiewicza z księdzem Balcerem. Ksiądz Balcer gorzej się jeszcze zmarszczył jak zazwyczaj na widok wesołych twarzy, było to jego zwyczajem; a pan Pielkiewicz z pełną zadumienia miną, właściwą ludziom ograniczonego umysłu, stanął przy nich i udawał że się śmieje. Tymczasem kaznodzieja szybko minąwszy wesołą gromadkę, kroczył prosto ku zborowi. — Cóż to? ani chwili nie zabawisz z nami księże kaznodziejo? zapytał odchodzącego ksiądz Jurski. — Śmiejcie się bracia, odpowiedział surowy kalwin, ja płaczem i zgrzytaniem zębów za swoje i wasze błędy będę pokutował tymczasem. — Chwałaż Bogu ! zawołał Naborowski, to już my od pokuty zupełnie wolni będziemy, jeśli ją ksiądz Balcer wziął całkiem na siebie: modląc się Waszeć i pokutuj za mnie !. — I za mnie: dodał ksiądz Jurski. — I za mnie! rzekł matematyk. — I za mnie! cha! cha! cha!.. powtórzył za drugiemi pan Pietkiewicz, niewiedząc sam co mówił. hulanka, swawola. Ledwie karczmy nie rozwalą: Cha cha! chi chi! hejże! hola! Pani Twardowska. Na antokolskiem przedmieściu stał dom wielki, otoczony ogródkiem, któren Październik z większej części pożółkłych liści ogołocił. Czerwone jesienne słońce, zachodziło po nad Ponary; kilku mieszczan szło droga, a w pomienionej gospodzie, słychać było niepomierne wrzaski opitych. Przede drzwiami siedziała na spróchniałych belkach matka Marya, owa obłąkana kobieta, i sparłszy głowę na ręku, wpatrywała się w Wilią i zachodzące słońce, niemówiąc ni słowa. Tymczasem w gospodzie biegał zajęty wielością gości gospodarz pan Drzazga, a niosąc z sobą brzęczący pęk kluczów, budził ich odgłosem leniwych służących. Odrobina niedogolonych włosów na jego głowie, latała jak chorągiewka na dachu w dzień weselny (*), pas niedbale oplatany pod szanownym brzuchem, kapota, ---------------------------------------------------- (*) Było dawniej zwyczajem wieszać w dzień wesela chorągiewkę na dachu, p. Gołębiowskiego. buty, ręce, oczy i gęba, wszystko latało, a sam piorun nie byłby zwinniejszym, gdyby zastępował miejsce pana Drzazgi. Za nim dziewiętnastoletnie dziewczę, świeże, rumiane, kosa z kruczych włosów polatująca na ramionach, w galonowanej spódnicy, w żółtych trzewiczkach, z pewnym rodzajem zalotności w ruchach i spojrzeniu — latało także, ale chmurka nieukontentowania, nad jego czołem cię- W pierwszej izbie gospody, obszernej i ogniem wielkiego komina ogrzanej, obwieszonej wizerunkami świętych i zielem dnia piątego Sierpnia, u Swiętego Michała święconem, siedziało za stołami kilkanaście osób. Na środku, za ogromnym słołem, na którym widać było dzbany i kości, rozparło się kilku młodzieży. A najprzód, znajomy nam już pan Pie- karski, porządnie napiły, i bardzo komicznie uśmiechający się bez ustanku. Koło niego siedział brunet wysoki i wesoły, z hardą i zuchwałą miną, z wysoko podgoloną głową, wziąwszy się w boki, dla rezonu; był to Stanisław Zaranek, uczeń akademii, zawidyaka, zuch, przytem zepsuty pobytem miejskim i zhardziały samowolnością *. Dalej nieco, krepy, czerwony, rudowłosy Zabłocki, także akademik, z tych których wówczas samopaśnemi nazywano, że samopas chodzili, a rzadko, albo raczej nigdy, na lekcyach nie bywali. Małe oczki błyszczały zpodełba, czoło zmarszczone, uśmiechająca się i złośliwa mina, dawały w nim poznać na pierwszy rzut oka człowieka bardzo podejrzanego. Za pasem miał nóź długi, niby sztylet ------------------- * Patrz Noty N. 6. czeski, a kilka plam ciemno brunatnych na kuntuszu, miało pewne do krwi podobieństwo. Ten rudowłosy siedział w milczeniu z kubkiem w ręku, i strzelał oczyma po przytomnych. Za nim sparły obydwoma rękoma na stole, siedział Innocenty Pyza, olbrzymiego wzrostu i atletycznej postawy człowiek, ogorzały i czarny. Surowa jego minę, ocieniał wąs zawiesisty i czarna maleńka bródka; na nim była tabaczkowa kapota, a przy pasie, pałasz zardzewiały wisiał w stalowej pochwie. Ostatni z tych ichmościów, w seledynowej sukni i aksamitnym niebieskim kołpaku, pił z największego kubka i patrzał z pogardą na swoich towarzyszów stołowych. Chociaż siedział z nimi razem, zdawał się jednak do nich nie należyć, bo na ich urywkowe pytania, potrząsał tylko głową wcale nic nie mówiąc; ostra szpa- da albo raczej miecz niemiecki był jego bronią, a suknie okazywały w nim cudzoziemca, wyższego nieco stanu od osób w których towarzystwo był wmieszany. Po kilku chwilach milczenia powstał z ławy, i zbliżając się ku oknu, zapytał bliżej stojącego, po polsku nieco niemieckim akcentem: — Co to za gmach tam, nad Wilią? — Albożeś Waść pierwszy raz w Wilnie? odpowiedział Pyza mierząc go od stóp do głowy oczyma; toż to sławne zamczysko, dokąd ś. p. Zygmunt August chodził nocami do swojej Basi, to pałac Radziwiłłów. — Ha! wiem, słyszałem o nim! odpowiedział seledynowy łyknąwszy z kubka; tam to go pono zdybali bracia królowej Barbary, prosząc, by ich domowi wstydu nie robił, lub sobie siostrzycę ich poślubił. — No, to Waść to lak dobrze wiesz jak i ja, a nacożeś się pytał? Gdy to mówił, weszła właśnie do izby córka gospodarza, i uśmiechając się mile zbliżyła się z flaszą do stołu. Pan Innocenty Pyza pogładził wąsa, i sympatycznym uśmiechem odpowiadając na uśmiech ładnej dziewczyny, mrugnął na nią, żeby mu flaszę podała. — O ! to nie dla Waszeci! odpowiedziała dziewczyna stawiając dzban przed seledynowym nieznajomym, który się zbliżył do stołu; jestto drogie wino, jakiego Waszmość nigdy nie pijecie! — Kończąc te słowa zrobiła taką minę, jakby powiedzieć chciała — bo nie macie za co — i twarz Innocentego Pyzy zachmurzyła się nagle, stuknął ręką o stół i zawołał: — Słuchaj dziewczyno, podaj mi flaszę takiego wina, niech lada przybylec nie żartuje z nas sobie. To mówiąc gnie- wny wzrok rzucił na seledynowego, ale ten zapewne się spodziewał spojrzenia. bo gdy Pyza na niego oczy obrócił, znalazł już na jego twarzy i oku wyraz tak stanowczego ognia, że zmuszony był szemrząc spuścić oczy pod stół Po chwili jednak podniósł je z nową mocą? i silnym głosem zapytał seledynowego: — Po co tu Waszmość do Wilna przybyłeś, jeżeli wolno zapytać? — Pytać wolno, odpowiedział obojętnie zagadniony; przybyłem tu w interessie handlowym do jednego kupca. — A z których stron? zapytał Zaranek zwykłym swoim nakazującym tonem. — Z Saksonii, odpowiedział bardzo obojetnie nieznajomy. — Do jakiegożto kupca? dodał rudy Zabłocki, rzucając wzrok z podełba. — Do pana Desaus. ? A! krzyknął opity Piekarski, do tego co to ma córkę ładną, jak jabłuszko, jak dzbanuszek, jak szklaneczka. ? Nie wiem wcale, rzekł znowu bardzo ozięble nieznajomy; czy ma córkę i czy ładną, bo do niego mam interess, nie do córki. Kiedy to mówiono, twarz Zaranka marszczyła się wyraźnie, a oczy jego latały to na Piekarskiego, to na nieznajomego, jakby obudwóm chciał nakazywać milczenie. - A! jak się masz muchomorze czerwony! zawołał nagle pan Piekarski, usiłując powstać z ławy, na widok wchodzącego pachołka swego Rakowskiego. Co tam przynosisz? - Przyszedłem z gołemi rękoma, odpowiedział przybysz, mierząc chciwem okiem dzbany i flasze; obiegałem całe miasto szukając panicza gdzie tylko wino przedają, ho mnie pani matka przysyła żebyś Waszmość szedł do domu. — Do domu! iść! zawoła! bełkocąc pan Piekarski, to być nie może, nie może, jeszcze tylko co ono siadłem za stół, ledwiem Helusię raz pod brodę miał czas pogładzić; wcale niczego dziewczyna, ale ani się umywała do Ju... Tu pan Piekarski spotkał groźną minę Zaranka, urwał wyraz w połowie i wychylił kubek, a podając go swemu słudze zawołał: — Wiwat! Wileńskie dziewczyny! ? Wiwat! powtórzyli wszyscy i spełnili zdrowie prócz nieznajomego. — A Waszmość że to nie łaskaw? mruknął surowo Pyza do seledynowego. — Nie znam tutejszych kobiet, odpowiedział z równą jak wprzódy oziębłością seledynowy, ale jeśli wam o to chodzi wypiję dla tego. To mówiąc spełnił kubek i postawił na stole. Wszyscy zgromadzeni, widząc z jaką powolnością, zgadzał się na każde ich żądanie, zaczęli szeptać między sobą. Nieznajomy nie spuszczał ich z oka, pił i bawił się mieczem który miał przy boku. Po cichej naradzie, Innocenty Pyza jakby delegowany zbliżył się ku niemu i głosem mocnym rzekł: — Jest u nas zwyczaj w lej gospodzie, Mosanie, że kto z nami za jednym stołem siada i pije, ten musi swoje powiedzieć nazwisko. — A to na co? spytał chłodno nieznajomy. — Bo nam się lak podoba! zawołał z drugiego korka stołu grzmiącym głosem Zaranek. — To wcale błaha przyczyna, rzekł z uśmiechem szyderskim seledynowy, wychylając resztę wina; mnie albowiem nie podoba się powiedzieć Waszmościom jak się nazywani i kwita. To mówiąc zapił znowu, a pytający umilkli, zdumieni niespodzianą odpowiedzią. Zabłocki nareście powstał trząsąc rudym włosem i bawiąc się swoim nożem postąpił ku niemu, stanął naprzeciw, i zaglądając mu w oczy tak się przybliżył, że nieznajomy rozgniewany poufałością, z najzimniejszą krwią postawił kubek, wyciął mu głośny policzek, porwał nóż od niego i obejrzał się szydersko w około. Jeszcze od bolu i zadziwienia przyjść do siebie nie mógł zuchwały Zabłocki, kiedy towarzysze jego powstali nagle z wrzaskiem i krzykiem, wywracając stoły, ławy, i wszystko co spotkali na drodze, i obstąpili go w około. — Ha! hultaju! wołał biegnąc ku niemu z dobytą szablą Zaranek, przyszedłeś tu krzywdzić poczciwych ludzi, łotrze, śmierć ci tu zajrzy w oczy!.. Powtarzali wszyscy te i tym podobne odgróżki i wyrzekania, a seledynowy ze szpadą w ręku stał gotów do obrony, niemówiąc ni słowa. Pyza jako najśmielszy, zbliżył się ku niemu z podjętą szablą, ale w mgnieniu oka seledynowy porwał go za gardło i powalił na ziemie, a klęknąwszy mu na piersiach i grożąc szpadą, którą trzymał na sercu pokonanego zawołał: — Wara! ani kroku do mnie, bo jeśli który palcem mię trąci, ubiję tego łotra co leży podemną! — Dajcie mu pokój! odezwał się Pyza nieśmiejąc się ruszyć przelękniony widokiem miecza, który ostrzem do piersi jego przytykał. Na miłość Boga, na Imie Marya, dajcie mu pokój, bo mnie zabije! to zuch jakiś!... wart przebaczenia!... a ja... ja... — Niech zginie! zarąbać go! pijani i zapamiętali; kilka szabel błyskało już nad jego głową, kiedy córka gospodarza wszedłszy, i przestraszona widokiem tylu mieczy, krzyków, i powalonych o ziemię dwóch osób, wydała głos przeraźliwy ze strachu i podziwienia. Wszystkie oczy obróciły się na nią. W tej chwili seledynowy znikł jakby go nie było, i został tylko Pyza, jak długi wyciągnięty na ziemi, blady jeszcze, z zamkniętemi oczyma. — A gdzież on? gdzie hultaj? wołał Zaranek. — Szukajcie go po kałach, mruknął podnosząc się ciężko i poprawując sukni Pyza, bo uważałem, że przez drzwi nie zemknął. — Jusciż nie mógł! dodał rudy Zabłocki, bośmy we drzwi oczy mieli ulepione; chyba go djabli lego heretyka na skrzydłach przez komin unieśli, jak nieboszczyka Twardowskiego nosili. To mówiąc, rozeszli się po kątach; pod lawami, koło pieca, po wszystkich dziurach przetarli, i nic nie znalazłszy stanęli znów na środku ruszając ramionami; aż wreście rudy odezwał się do Pyzy: — A niechże go żywcem djabli wezmą iego łotra!... zemknął jakby go nic było!... to sam czart wcielony, wyrwał się świętemu Michałowi z pod nóg i przyszedł ciebie trochę potarmosić!... he?... wszystkie okna pozamykane, drzwi pilnowaliśmy oczyma, gdzież się podział? — Tego pojąć nie można, odezwał się Zaranek, wszakże go ziemia nie pochłonęła ? — Już to i ja ręczę, rzekł wąsaty Pyza, macając sobie lewą ręką krzyż upadkiem swoim nadwerężony, że to czart być musi, bo mnie jak piórko buchnął o ziemie! nic miałem czasu łba mu rozpłatać na dwoje! Zaranek i Zabłocki spojrzeli pogardliwie na Pyzę, który w kubku szukał pociechy w tak przykrej chwili, i zaczęli chodzić po izbie. — Mosanie! odezwał się nareście z cicha Zaranek do swoich, trzeba nam o sobie skutecznie pomyśleć: ja nie mam ani złamanego dydka. — Dydka! ba! to trochę za mało! przerwał Zabłocki strzelając ognistemi oczkami, to trochę za mało!... hm ! musim każden na siebie popracować; zaczniemy od odbicia kufra u tego gospodarza. — Niewarto, odpowiedział Zaranek; byłoby to głupstwo i kwita. Tu od miasta niedaleko, nadbiegłyby Biskupie pachołki, albo któren oddział tych Radziwiłłowskich obwiesiów... — Albo miejscy pachołkowie! — Albo Marszałkowska piechota! — Tej się nie boim!.. ot Wojewódzka to, ale!.. niech no im się jaki żydowina nawinie, albo biedne studencisko, albo organista, lub kleryk., a Chryste broń Jezuita!.. — Wara o Jezuitach i studentach ! wiciu z nas jeszcze nie ekskludowanych, i raz w tydzień chodzim słuchać lekcyi i... — Dość.. dość, przerwał Zaranek, kupiec Desaus ma pieniądze, o! ma!.. a i ten czort w kalwińskim kolorze, co cielak Pyzo zajechał, nie przybył tu próżno; musim się zawinąć! Prócz tego pomożecie mi uchwycić córkę jego Justysię, chcę ją mieć, wywiozę z sobą... musicie dopomódz! — Tak, ale... tu Pyza pokazał ręką jak się liczą pieniądze i zrobił dość zrozumiałą minę, jakby ich żądał. — Naturalnie! biorąc Justynę, o posagu niezapomnę — ale... — Nie dla ciebie łotrze moja Justysia, zagrzmiał groźny głos matki Maryi nad uchem rozmawiających. Prędzej dziad kościelny ożeni się z panną Wojewodzianką; prędzej ksiądz Biskup odprawi mszę w kościele Ś. Marcina na groźnym zamku: prędzej z gruzów powstaną od owego pożaru zburzone domy i Pańskie świątynie, niż ty obwiesiu dotkniesz się zkrwawiona ręką mojej Justyny, czystej jak anioł.. Ja jak duch opiekuńczy roztoczę nad nią skrzydła!.. To mówiąc matka Marya, rzuciła wzrok ognisty na rabusiów, i szybkim krokiem wybiegła z izby... Zaranek przyszedłszy do siebie z osłupienia, posunął się sam za nią i zawołał: Łapajcie!.. gońcie!.. Pyza i Zabłocki polecieli jak szaleni; we drzwiach spotkali pana Drzazgę, a że pan Pyza zbyt rozpędzony wstrzymać się nie mógł, wpadł nań, obalił go na próg i przykrył go sobą. Zaranek zapędziwszy się z Zabłockim, powalił go i sam też upadł, a służąca gospodarza zapatrzywszy się na wróble świergocące na podwórzu, szła, zaplątała się, i hrymnęłana wierzch. Wrzask, krzyk rozległ się po izbie. Gospodarz jak kot piszczał, przyciśniony tylu osób ciężarem, którzy nieprzytomni częścią z pijaństwa, częścią ze złości, szamotali się napróżno. Stan ich był tym okropniejszy, że padając na wierzch służąca rozbiła na ich głowę misę ogromną ukropu, którą niosła w ręku. Woda przeciekając coraz głębiej, niesłychanych bolów i krzyków była przyczyną. Wreście kolejno podnosić się zaczęło i najrozmaitsze odezwały się głosy. ? Aj! ? Oj! — O mój Boże!.. — Do sto tysięcy!.: — Ach! bok! — Głowa!... — Jezu, ucho !.. — Ręka, panno Marya !.. — Nos! Śty Wincenty! — A toż co za litanija? odezwał się głos gruby we drzwiach. Wszyscy zwrócili oczy i ujrzeli piechotnego żołnierza Wojewody, ogromnego wąsala, z szablicą u boku, stojącego na progu. Strach ich przejął, gdy ujrzeli, że żołnierz nie był sam jeden, lecz w gronie towarzyszów lak groźnych wówczas całemu miastu; jęki i użalenia ustały jakby nic nie było, a trzech piechotnych żołnierzy weszło do izby. — Podaj wina! krzyknęli siadając koło stoła jeden po drugim. — Nie mam wina, wypili już od dwóch miesięcy., rzekł gospodarz kręcąc pęk kluczów w ręku i nieśmiało patrząc na piechurów. — Nie masz ?!.. krzyknął jeden groźno, zbliżając się do niego. — N-n-n... ie mam... przebąknął zalękniony gospodarz, wiedząc, iż gdyby dał, nie zapłaciliby mu ani grosza. — Nić masz łotrze! obwiesiu! skurczypałko! a to co?.. podchwycił drugi, pokazując dzban z resztą wina stojący na stole, porwał dzban za ucho i resztą niedopitego trunku chlusnął w oczy panu Drzazdze... Gospodarz pobladł, krzyknął, drapnął za drzwi, w momencie po drabinie na strych się dostał, i nim piechury dogonić go zdołali, pociągnął za sobą drabinę. — O! łotr!!.. o! amalicyta!.. łajdak! sodomczyk!.. wołali piechury patrząc na niego jak pies na kota siedzącego na murku. — Mam ja na ciebie sposób !.. rzekł jeden chwytając silnemi rękoma piękną córkę gospodarza. Dawaj wina i złaź zgóry, a nie, to ci wezmę córunię i poprowadze z sobą. Będzie mi prać koszule! ...cha! cha! cha!..... To mówiąc szerokie swoje wąsy przyłożył do białej twarzyczki krzyczącej i szamoczącej się dziewczyny. — O! ja nieszczęśliwy! odezwał się ze strychu kiwając łysą głową gospodarz. O moja Helusiu! pluń w oczy temu zdrajcy a uciekaj!... — Złaź łotrze, stary sknero, kutwo.. przerwał drugi żołnierz mierząc z rusznicy do gospodarza, a Pafnucy drżący jak listek kiedynim ranny wiatr chwieje, spuścił drabinę, i spoglądając koleją to na córkę wy- rywającą się z rak zuchwałego żołdaka, to na grubijanina którego strzelba śmiercią mu groziła, zlazł powoli. Lecz zaledwie stanął nogą na ziemi, pochwycili go żołnierze i powiedli do piwnicy, a Helusia wyzwolona z rak draba, pobiegła do izby, obcierając końcem fartucha usta splamione nieczystym pocałunkiem. Miecz u boku błyska; Wzrok dziki, suknia plugawa. Mickiewicz. Zbliżał się wieczór; panna Justyna zamyślona przed kominem siedziała, pan Desaus chodził po izbie, a Mateuszek ustawiał cynowe misy w szafie; milczenie zupełne panowało w izbie, czasami tylko trącona misa o misę wydając dźwięk niezgrabny, zwracała uwagę kupca albo jego córki, gdy we drzwiach usłyszano szelest jakiś i seledynowy nieznajomy wszedł do izby. Długo kupiec i córka przypatrywali mu się, póki poznali, aż nareście Pan Desaus zawołał: — O ! witajże zięciu! dawno widziany! — Mój mąż!! zawoła z uniesieniem Justyna, i seledynowy rzucił się w objęcia swojej żony. — No! dajcież pokój tym uściskom, rzekł po chwili kupiec, zkądże przybywasz ? dawnoli przyjechałeś ?.. — Dziś! odpowiedział seledynowy trzymając ciągle za rękę Justynę. Czekałem wieczora, żeby was zejść niespodzianie, a tymczasem siedziałem w gospodzie na Antokolu. — Na Antokolu?! a toż dlaczego? tam niedosyć jest bezpiecznie. — Ale gdzie indziej miejsca nie było. — Hm! tam same urwisy się zbierają. — Właśnież i ja śliczne znalazłem tam towarzystwo: gdyby nie moja przytomność umysłu, możebym ztamtąd nie wyszedł na sucho. — O Boże! zawołała młoda żona załamując ręce, więc byłeś w niebezpieczeństwie ? — Wszakże już przeszło, odezwał się z uśmiechem małoważenia nieznajomy. — Siadajże, siadaj; możeś strudzony? odezwał się kupiec przysuwając stołek do komina. — Dziękuję, kochany teściu, odpowie- dział przybyły ściskając go za rękę; bardzo dziękuję. Kiedy to mówił, łoskot dał się słyszyć w sieni, drzwi się otwarły, matka Marya wbiegła szybko do izby, rzuciła okiem po wszystkich, i zawołała chwytajać za rękę Justynę: — Uciekaj! uciekaj moje dziecię, brudny wąż chce jad swych oczu wlać w twoje serce. Nie trać ani chwili, czyha na ciebie ptak drapieżny, jak na śnieżnego gołębia którego rozszarpać pragnie! Uciekaj ! uciekaj ! To mówiąc zatrzymała się, a widząc ze Justyna stała nieporuszona, a seledynowy patrzał na nią poważnie, dodała: — Biada tym, którzy nic wierzą w niebezpieczeństwo i nic chcą spójrzyć na miecz zawieszony nad ich głową... bo miecz ten upadnie! — No! uspokój się matko, przerwała jej Justyna, podając kubek z winem, jakież za niebezpieczeństwo mnie grozi? — Obrzydły niedźwiedź zakochał się w tobie, biada ci, jeśli czujność twoja uśnie choć na chwile, bo zły zawsze czuwa! — Czy nie chce mnie tylko kto okraść! mruknął kupiec Desaus z cicha do córki, popytajno się. — Matko Maryo, odezwała się spokojnie Justyna, mów tak, ażebyśmy cię zrozumieć mogli. — Ten, odpowiedziała stara wskazując palcem wyschłym na seledynowego, ten wie;... ten widział ludzi, którzy się na waszą zgubę zmawiali i pił z niemi u jednego stoła. Kupiec cofnął się trzy kroki w tył i ruszył ramionami; potem wyjrzał za o- kno, pobiegł, pomacał swoją szkatułkę, i wrócił spoglądając na nią długo z ukosa. — Wytłumaczże mi to, mój mężu, ja doprawdy nie pojmuje. — Nic łatwiejszego, odpowiedział seledynowy poprawując niedbale nogą drzewo na kominie. Byłem w gospodzie na Antokolu, tam zaczepili mnie jacyś. — Tak! przerwała stara, i tyś się im z rąk wyśliznął jak wąż z ręki, ginący w trawie... Ale jak wyszedłeś, te łotry umawiały się z sobą o wykradzenie mojej drogiej Justyny, mojego najmilszego dziecka, które własną karmiłam piersią, kiedy mnie ten niewierny Staś porzucił... Ludzie mi mówią że od tej chwili rozum straciłam, ale ja go mam, o! mam aż nadto do uczucia mojej nędzy i opłakanego stanu.... Ale nie zawsze płakać można, dodała zbliżając się do komina, a choć pocisk tkwi w ranie, krew musi przestać płynąć... O! pamiętaj Justyno, ze mężczyzna jestto gad brzydki, który nieczystą szyją obwija różę, wysysa z niej słodycz, wysusza ją i ucieka!... Biada tej, co wierzy kłamliwym słowom jego, bo dla nich, dla mężczyzny nie ma ołtarza ani przysięgi; nieba ani piekła! Seledynowy spojrzał bystro i groźno na matkę Maryą i niecierpliwie tupnął nogą, a Justyna spuściła oczy i westchnienie mimowolne wyrwało się z jej piersi. Desaus tymczasem chodził po izbie i mruczał, zaglądał w okno, nastawiał ucha na szelest najmniejszy, i co chwila z wyraźną niespokojnością macał swoją szkatułkę. Wtem zadrżał... szmer lekki dał się słyszeć, ktoś wszedł do izby. Kupiec odskoczył i porwał oburącz szkatułkę, lecz przypatrzywszy się lepiej przy- byłemu:.. wrócił coprędzej i powitał go ukłonami do samej ziemi... Przybyły był mężczyzna wysoki, silnej budowy; twarz miał bladą i pomarszczoną, ale oczy dodawały jej blasku; czoło wysokie, nad niem unosiło się kilka puklów, przykrytych czarną czapeczką. Ubrany był czarno, a spodem wierzchniej sukni miał płaszczyk genueński niebieski, który był może przyczyną angielskiego dawnego przysłowia: a true blue protestant. W ręku niósł kij potężny, który zaraz w kącie postawił. W twarzy jego malowało się cóś tak, dwoistego i tak surowego, przytem, że każdy musiał przed nim zadrżyć w sercu swojem. Uśmiech latał na jego ustach bez ustanku, ale jaki uśmiech! uśmiech szatański, uśmiech cechujący obojętnego zbrodniarza. Ułożenie jego było niezmier- nie grzeczne i zobowiązujące, ale przytem wyrachowane i zimne. — No! jak się macie, moje dzieci! zawołał i rzucił okiem na matkę Maryą pobladł, zadrżał potem zwrócił się ku nieznajomemu i zapytał szybko: — A toż kto ?.. kto to ? kto ? czy nasz ? czy papista, czy katolik, może luteranin, socynianin, anababtysta, zwinglista... może arijanin? co? kto? kto to? — Jestem kalwin, odpowiedział zimno nieznajomy; jestem Dawid Manheim z Saksonii. — A!... a! to dobrze!.. proszę jutro być u mnie: jestem rektorem tutejszego zboru. — Jeżeli taka wola Wasza... — Prośba... prośba... nic wola, odpowiedział ksiądz rektor szpiegując bacznie każde poruszenie seledynowego, jak gdyby wszystkie myśli jego chciał przeniknąć; jest to prośba!... Seledynowy skłonił się zimno. Tymczasem matka Marya zachmurzyła czoło i postępując z obłąkanemi oczyma do Justyny, zawołała tak głośno, że ją wszyscy słyszeć mogli: — To lis! to lis!.. patrz jaki układny! O gdyby na twarzy jego wyczytać było można co zrobił przez całe życie, oczy jego pokryłyby się krwią i łzami, które wycisnął!... Staś!.. oh! Rektor obrócił się niespokojnie, obejrzał się, namarszczył czoło, a matka Marya podeszła ku niemu w milczeniu, tak, że jej suknia o niego się otarła. Kalwin zdawał się tem trochę zmięszany, ale wnet odzyskując przytomność, rzekł obojętnie do Dawida Manheim. — Jutro będę czekał Waszmości.... Widząc, że stara coraz się więcej ku nie- mu przysuwa, rektor krzesło swoje do komina przybliżył, lecz gdy to nie pomogło, jeszcze bardziej do ognia się chciał schronić od napastującej go obłąkanej; krzesło się przechyliło ku kominowi i ksiądz rektor padł z ciężkiem i okropnem westchnieniem, na rozpalone ognisko, którego głownie przysnęły wokoło, i płomienie ugasły... W tej chwili odezwała się matka Marya z uśmiechem gorzkim: — Sprobuj zażycia jak będziesz w piekle gorzał, po śmierci!... Ledwie te słowa kończyła, aliści za oknem odezwał się głos gruby: — Tu! tu!.. już śpią! ciemno!. tu ! do okna! hej! Kiedy ksiądz rektor padał, wszyscy się mimo ciemności rzucili ratować go, lecz gruby głos z za okna, przerwał ich działania i cichość zupełna nastąpiła.. Kupiec wreście pobiegł do szkatułki, inni do okna, innni rozbiegli się po kątach, zapomniano o rektorze. Po trzasku poznać było można, że ktoś wyłamywał okno, potem dał się widzieć cień człowieka gramolącego się do izby. Wszyscy milczeli. — Za mna! za mną! odezwał się włażący, i w momencie pokazało się osób kilka za oknem, z których jedna, wsunęła się za pierwszym do izby. Powoli wszyscy dostali się tąż samą drogą... i jeden się odczwał: — Niema nikogo! a czy jest szkatułka i Justyna !.. trzeba szukać!.. hej! tu do mnie... — Idziemy!.. Stanęli wszyscy pośrodku izby niewiedząc gdzie się ruszyć. — No! czegoż czekacie! odezwał się głos pierwszy. Czego stoicie jak Święty Nepomucyn nad Wilią! do roboty! Ty grzybie ogień rozdmuchaj! widać jeszcze głownie.. jeżeli nie znajdziesz czem podpalić, podpal choć czupryną swoją, byle był ogień!.. Ty Pyzo pilnuj okna, żeby nas tu nie pobrali jak bydło w szkodzie... Ty Zabłocki, chodź.. będziem wąchać po kątach, trzeba kalwina ogolić!.. Ten, któremu poruczone było rozpalenie ognia, posuwając nogi i ręce naprzód siebie, żeby się o co nie uderzył, zbliżył się do komina. Aliści kiedy się nachyla, czuje że go ktoś chwyta za gardło i okropny wycina policzek. — Aj!aj!.. — Co tam ? uderzyłeś się gapiu nosem o komin? he? — Nie! kłoś mnie uderzył.. lecz pewno nie komin... ale ktoś co ma ręce... — Doprawdy! co? łapaj go! to kalwin! upieczeni go! usmażym na węglach! — Aj! ratujcie! krzyknął powtórnie uderzony.. leżę w kominie.. ktoś ranie pchnął!.. — Aj! och!.. odezwał się drugi głos od drzwi... potem usłyszano jak się drzwi otworzyły i ktoś pobiegł... — Co to? kto tam? zapalcie ogień cymbały !. trzymaj go tam!. — Trochę zapóźno, bo już dawno za drzwiami. — A na cóżeś go puścił! ach gapiu ! od czegoż tam stoisz! ten łotr golów na nas naprowadzić piechotę, a wiesz, że ona kalwinowi na pomoc pośpieszy!.. — Hej! przerwał głos drugi, pilnujcie, ktoś tu jest jeszcze... — Aj! ktoś mnie wypycha za drzwi!. — Broń się... W tem drzwi z łoskotem otwarły się i zamknęły. — Piechota! piechota! krzyknął głos, od okna, uciekajmy, bo zginiemy!. Wszyscy, biegli do drzwi, tłukąc się jeden o drugiego — zgiełk, zamieszanie powstało okropne. Zaczęło zaparte drzwi wyłamywać... zawiasy nie mogły się oprzeć, i podwoje gruchnęły. Rzucili się napastnicy do sieni, z sieni do bramy na ulicę i rozbiegli się w różne strony.. Szli i nietracąc czasu, Po drodze wszędzie zrobili hałasu.. Bezimienny. Nazajutrz po opisanym wypadku, kupka młodzieży zebrała się przed akademią. Byt tam pan Sędzic lidzki i Wojewodzic brzeski, obadwa dorodne chłopaki pod wąsem prawie, z książkami pod ręką, z miną buńczuczną. Pierwszy, brunet, wysoki, czarnych oczu; drugi Sapieha blondyn, miny weselszej, oczu niebieskich. Wszyscy otaczający ich, słuchać się zdawali uważnie, z wlepionemi w mówcę oczyma, i na ich twarzach malowała się niechęć, którą opowiadanie Sapiehy wzbudzało. — Wielce Mościwi panowie a bracia, mówił Sapieha, zaiste ledwie wytrzymać można krzywdy nasze cierpliwie; stan nasz albowiem i przyszła godność, a zaszczyt sławnych imion antenatów, które nosimy, nie dozwala aby ladajaki kalwin lub przewrótny kacerz grat nam po nosie.. a my to jednak cierpimy! cierpimy dotąd!. Zaiste książe Wojewoda, choć Wojewoda nadto sobie i swoim żołdakom pozwala!. Gdzież to słychana, by opiły łaj- dak krzywdził dzieci szlacheckie bezkarnie!. — Cóż, przerwał drugi... kiedy i ksiądz Biskup nic nie wyrobi u tego zakamieniałego antychrysta! słyszeliście że i ksiądz professor Cieciszewski skarżył się na to. — Król daleko! Bóg wysoko! cóż to będzie? — Bieda!... ach! ale otóż i piechota! het! het! idzie ich z tuzin zanikową ulicą; w nogi bracia!.. To mówiąc pierzchnął jeden, a za nim rozbiegli się jedni na Dominikańską ulicę, inni na Wielką, inni skryli się do domów i gmachów akademickich. Zbliżało się w istocie kilkunastu zbrojnych w rusznice i szable żołnierzy, których miny posępne i groźne zastraszały wszystkich. Lud uciekał przed niemi, cisnąc się do bram lub w zaułki, a oni krokiem zwycięzkim szli naprzód. Dowodził im wąsaty jakiś w szaraczkowym kuntuszu i pąsowym jedwabnym wytartym żupanie szlachcic, z pąsową czapką aksamitną na łbie na bakier nasuniętą, i zawadyacka miną. Ten, szedł naprzód pokręcając wąsa, a za nim reszta krzycząc, śpiewając, hałasując, lub drwiąc z przechodzących. Wtem od ulicy Wielkiej turkot pojazdu dał się słyszeć. Na widok tego żołdacy uporządkowali się w rząd i ustąpili z drogi, szepcząc między sobą: — To przyszły zięć pana wojewody! Pokazało się wkrótce naprzód jadących dwóch hajduków pasowo ze złotem ubranych na raźnych gniadych koniach; za niemi kolebka otwarta złocona i kilkunastu sług na koniach. W pojeździe siedział podstoli W. Ks. Lit. Hlebowicz, jadący w konkury do córki wojewody Radziwiłła. Wszystko było pysznie, bogato, wspaniale, zwyczajnie jak u konkurenta do najbogatszej panny w Litwie. Nie było jeszcze we zwyczaju, jak dziś, na złamanie karku latać po ulicach, i pan Hlebowicz jechał tez powoli, spoglądając na wysznurowane przed nim żołdactwo, którego dowódzca pozdrowił go zdjęciem czapki, i ukłonem po same pięty, co i drudzy za nim powtórzyli. Ledwie pojazd i towarzyszący mu słudzy oddalili się cokolwiek za kościół S. Jana; z postawy poważnej i uniżonej piechota przybrała znowu minę zuchwałą i nakazującą, ruszając na przód Wielką ulicą ku rynkowi. Zdala od ratusza szedł tymczasem ksiądz jakiś Jezuita wracający od S. Kazimierza do murów kollegialnych, a na sam widok groźnych całemu miastu żoł- nierzy, w pierwszą najbliższą jaka napadł branie, ukrył się coprędzej. — O! patrzcie no go! zawołał dowódzca, skrył się lis do jamy! Na ten wykrzyknik reszta żołnierzy odpowiedziała najrozmaitszemi i najzuchwalszemi z księdza żartami. Chociaż go jednakże zdala w bramie przechodząc widzieli, nikł nie zaczepił, tylko dowódzca grożąc jeszcze zawołał: — Radbym się z tobą spotkał kiedy za miastem na Łukiszkach, Snipiszkach lub Wierszupce! oh!.. kiedy to wy chodzicie z brewiarzem pod pachą, a zdradą w sercu !.. Głośne okrzyki pokryły znowu słowa dowódzcy; szli dalej. Zbliżali się właśnie do ratusza i kramów, które się obok niego rozciągały; tłumy ludu umykały im wszędzie z drogi, gdy na przeciw nich, od strony kla- sztoru Bazylianów ukazał się poczet nic wielki piechoty marszałkowskiej Sapieżyńskiej w cytrynowych żupanach i szaraczkowych kuntuszach. Lud oczekiwał ciekawie spotkania dwóch szeregów, gdy cale inny przypadek zwrócił uwagę wszystkich. U drzwi kramu jednego, w którym przedawano pasy, czapki, lite materye, futra, kurdybany i safiany, stał Zaranek z dumną miną, trzymając w ręku żółtą skórkę kurdybanową najlepszego gatunku i rozmawiał z laikiem jezuickim. Z początku zajęty rozmowa nie uważał zbliżenia się piechoty, lecz nagle po chwili podniósłszy oczy, ujrzał ją mijającą kramy, i chciał zmykać, gdy naczelnik poznawszy go także w tłumie rozstawił naprzeciw niemu żołnierzy. Zaranek nie stracił przytomności ani na chwilę, schował kardyban za nadrę, poszedł prosto ka jednemu z żołnierzy, wyciął silnie pięścią w oczy, powalił, i co tchu uciekać zaczął. — Łapaj! goń! złodziej! rabuś! rozbójnik! do turmy go! hej!.. wołano zewsząd, a Zaranek uciekający i ścigany, w chwili kiedy się zdawał być najpewniejszym siebie, wpada na oddział piechoty marszałkowskiej. Przestrach go ogarnął, lecz gdy widział że go zatrzymywać nic myślą, i śmieją się tylko do rospuku z niezręczności wojewódzkich, pobiegł dalej i wkrótce zniknął z oczu. Nieuchronnym był spór dwóch dowódzców piechoty. Jakoż, pierwszy obrażony szlachcic w pąsowej czapce na bakier, zaczepił drugiego w żółtej. Od słów do kłótni przyszło, z łajania do szabel, i dwaj wodzowie porwali się do siebie. Nie wiadomo na czemby się ta walka skończyła, gdyby, na odgłos ludu: — Pan wojewoda!., pan wojewoda!.. bijący się razem ze swemi pocztami za kramami nie znikli. Zostali się tylko kupcy i obywatele rozmawiający z sobą: — Cóż to za miasto! — Ciągły niepokój! — Ba! czuć tu bezkrólewie, panie Wincenty ! znać wyuzdaną swawolą wojska, które, coby uspakajać miało, same jest zawsze pierwszych tumultów przyczyna. — Tak! tak! wojsko to! wojsko i wojewoda temu winien, otoż to pożytek z tego, że kacerzom dają władzę!.. Oni tylko pieszczą swoich braci, a nas! w łyżce wodyby utopili! — Wiele też winien i rektor zborowy, owładnął on umysłem wojewody! a to paskudny człowiek ! o! o!... — Z wiernego chrześciańskiego kato- lickiego miasta, dziś Wilno jest jaskinią kacerzy! Chryste Panie! — Cóż robić! pójdziem na miodek panie Wincenty! — Chodźmy!.: Za lasem, za górą, Zszedł się wiater z chmurą; Za łby się porwali Kto kogo powali. Wiater się obrócił, Chmarę w morze wrzucił. Pieśń Stara. Dzień był pochmurny, niebo okryło się szarym płaszczem obłoków, silny wiatr zachodni łamał drzew gałęzie. Nad samą Wilią, niedaleko od Radziwilłowskiego pałacu, stało kilka osób w długich płaszczach i czapkach nasuniętych na uszy, koło nóg uwijały się końce błyszczących szabel. Zimno było dojmujące, a chociaż osoby stojące nad Wilią, zdały się być z mowy i poruszeń nieco napiłe, zacierały jednak ręce i tuliły nosy pod płaszcze. Był to Zaranek z towarzyszami swemi, który wcale o swoich nie myśląc przygodach, śmiał się i rozmawiał obojętnie. — Hola! wołał on, a byłże kto z was na lekcyach w akademii, panowie akademicy? — Ja posłałem skrypt księdzu Niedzielskiemu żem chory, odezwał się jeden. — Ja anim myślał! — Ani ja też! — Ani ja !.. zawołał Zaranek, ale mnie chyba w ostatnim razie wyekskludują.... Oho!... a wiecież panowie, ze jest dawne postanowienie, że kto się trzy dni bez przyczyny na lekcye nie jawi, bywa ekskludowany. Ksiądz rektor nie sto razy nam to powtarzał — Pal ich trzysta djabłów i z akademiją i z Rektorem! ona się nam na nic nie zdała. Potrzebna dla Wojewódzkich, Kasztelańskich synów, dla Hetmaniców, Podstoliców, Starościców, ale nam urwłpołciom lepsza nauka koło kieliszka i dziewczyny. — Chodźmy no jeszcze się napić! mam trzy floreny... — Ja nie pójdę, odpowiedział na wezwanie Zaranek, ja tu czekam... mają mi dać znać, jak najlepiej tego kupca Francuza o byczyć... bo ja, oh! ja jemu nie daruje! jego szkatułka musi się poznać ze mną.... Ha! żebym ją miał, zarazbym sobie nowy żupan sprawił w kwiaty niedzielny, a kuntusz piaskowy, jaki był u ś. p. ojca mego, szablę srebrem nabijaną i soboli kołpak i rysie... O! w rysiach wyglądałbym jak katedralny kanonik! szalałyby dziewki za mną!... U! ha! — Ej, nie cieszno się tylko zawczasu, żebyś tego nie pożałował!... — Tsyt!... zawołał Zaranek, i wskażą! palcem na drogę do miasta z Antokola wiodącą; wszyscy zwrócili tam oczy, i ujrzeli jakąś czarna, długą figurę, sunącą się brzegiem drogi, uwinietą w suknię ciemną z futrem. Zaranek wlepił oczy i dodał po cichu: — To ksiądz rektor zborowy. — Aha!... powtórzyli wszyscy, to on! — Panowie bracia, schowajcie się za węgieł tego domu, ja mu zajdę drogę, a jak dam znak, przyjdziecie mi pomódz. Zabłocki, ty pilnuj się... trzeba się pomścić, rektor był u Desausa, kiedyśmy go napadli... on poduszcza na nas piechotę, on katolików prześladuje, on... Niedokończywszy, Zaranek, wziął się pod boki, rozwinął płaszcz i gwiżdżąc pieśń kurkowych strzelców postąpił naprzód. Tymczasem zbliżał się ksiądz rektor, i spojrzawszy na jego zawadyacka minę, chciał ominąć, ale Za ranek, jak gdyby w tej chwili dopiero mu się przypatrzył, zawołał zdejmując czapkę i kłaniając się do samej ziemi: — Sługa i podnóżek księdza rektora !... — Do nóg upadam!... Bóg z tobą!... odpowiedział zaczepiony rzucając niespokojne wejrzenie i odskoczył na drugą stronę drogi, chcąc. go ominąć. Przebiegły Zaranek go uprzedził, znowu się ukłonił i zawołał: — Sługa księdza rektora!... — Najniższy!... najniższy!... wybeknął rektor wracając znowu na przeciwną stronę drogi, ale i tu nie miał pokoju. Zniecierpliwiony rektor, wyjął floren podwójny z kieszeni, nachmurzył czuło, rzucił go Zarankowi i dodał: — Dozwólże mi Waszmość przejść; oto masz na podwieczorek. — Ba! cha! cha! cha! wolne żarty przerwał Zaranek nakrywając głowę i zastępując ciągle tak zręcznie drogę księdzu, iż mu się wymknąć nie umiał. To za mało! proszę o czerwony złoty! — A toż co? czy napaść? wykrzyknął kalwin oburzony. Nie. jestem panem kopalni, w zborze nie płyną złote piaski żebym tak pieniądze sypał po ulicy! Idź, idź, kontentuj się tem co daję, bo krzyknę i piechota cię pochwyci. — Nic trudź się darmo księże rektorze, przerwał napastujący, szkoda ust twoich na próżne słowa, lepiejbyś ich użył na... uwodzenie dziewcząt.... rozumiesz mnie!... — Co? krzyknął obrażony do najwyższego stopnia kalwin. Jak mi to śmiesz mówić!... mnie?... wiesz ty kto ja jestem?... co ja mogę? — Jesteś łotr i możesz wisieć!.. odpowiedział bardzo spokojnie Zaranek. Tu rektor do tak szczerych wyznań nieprzywykły, chwycił go za piersi, i zamierzał się dać mu policzek, gdy Zaranek wstrząsnął się, porwał go za szyję i zawołał: Hej!... bracia! chodźcie no tu! ksiądz rektor zmęczył się przechadzką, pić mu się chce, zaniesiemy go do Wilii. Na te słowa, posłuszna jego rozkazom wyszła reszta towarzyszów. Rektor pobladł jak trup i sięgając do kieszeni, zawołał pokorniejszym tonem, któremu starał się nadać wesołość i obojętność; — Ale, mój panie, czy się to godzi tak, sobie żartować... Na! proszę cię, weź len czerwony zloty, i napij się za moje zdrowie.. ja pić nie chcę, spieszę się miasta, nie mam czasu. Bądź zdrów... Chciał iść, ale Zaranek go nie puszczał i trzymał ciągle za szyję. — Oj ! nic lak to my się prędko pożegnamy jak ci się zdaje, mój dobrodzieju, poczekaj no trochę!.. Ten czerwony złoty zda się, biorę go z najuniżeńszem podziękowaniem od wielce przewielebnego księdza rektora, który będzie łaskaw pójść ze mną jeszcze na chwilkę, ku brzegowi Wilii. — No! no! dajże pokój! zawołał struchlały kalwin, dobywając z kieszeni drugi czerwony złoty i dając go Zarankowi. Proszę cię nie żartuj, bo nie mam czasu. — Drugim razem, nie zejdziem się tak paradnie jak dziś! zawołał Zaranek, trzeba korzystać z pory... Co się tycze tego czerwonego złotego biorę go i wypiję za zdrowie wielce przewielebnego księdza rektora i dobrodzieja, a tym czasem chodźmy się ochłodzie. Widzę, zacny panie, pot który zlewa twe świątobliwe skronie, widzę że ci krew bije do głowy, rumienisz się i blednie- jesz... a ze praktykowałem przed kilką laty u doktora nadwornego księcia marszałka, domyślam się więc co to za choroba Was dręczy, i troskliwy o Wasze zdrowie, sam zajmę się przygotowaniem zimnej wanny, która w tym razie jest nieodbicie potrzebna... hm! — Ale no! no! no! daj pokój! przerwał coraz niespokojniejszy rektor. Proszę cię, napij się sobie i puść mnie!... To mówiąc dał mu trzeciego dukata. — Hm! odezwał się niczem nicponi- szony Zaranek, ja to biorę, to mi się przyda, to dobrze,.. wanna sobie pójdzie swoim porządkiem... Chory nigdy sam nie zna swojej choroby; spuść się Wasza przewielebność na mnie... Ja ci ręczę że to dla twego drogiego zdrowia koniecznie jest potrzebnem... Spieszmy się; towarzysze, weźcie pod ręce, bo sam z osłabienia widać, kroku się z miejsca nie ruszy. — Ale... proszę mi dać pokój ! wrzasnął kalwin. Cóż to? łotrze! śmiesz z mojej powolności korzystać ?.. nie waż się postąpić krokiem.. bo cię jutro powieszą na rynku, ciebie i twoich łotrów towarzyszy. Precz odemnie hołoto, bo krzyknę, piechota nadejdzie i... — I!.. tym czasem będziesz leżał w Wilii, nim tu kto nadbieży!... rzekł Zaranek... o nas się nie turbuj.. nie tak to łatwo wisieć, jak sie Waszej przewiele- bności marzy... Nie, nie, ja za siebie ręczę, ze niebędę tańcował w powietrzu jak nieboszczyk Absalon.. i moi towarzysze także... Co się tycze przywołania piechoty, to także uspokoić was muszę... możesz księże wrzeszczyć jak opętany, żywa dusza tu nie nadejdzie. Piechota przechadza się teraz po rynku!... — No! puszczajcież łotry!.. przerwa? znowu kalwin, idę do Wojewody... Wojewoda mnie czeka... Wojewoda... — Kiedy czeka to nic! będzie jeszcze czas na wszystko! tymczasem umyć się nie zawadzi... Hrehory, weź pod rękę przewielebnego i ruszajmy; bo i ja i ksiądz rektor nie mamy czasu... trzeba się spieszyć!.. Gdy to mówił, już Hrehory porwał go pod drugą rękę, i mimowoli pociągnęli go oba ku brzegowi Wilii. Dreszcz śmiertelny przebiegł rektora, ale nie wiedział już sposobu uniknienia smutnego losu, który mu widocznie przeznaczono. Po groźbach nastąpiły znowu prośby, znowu do ostatniego grosza wyjął wszystko z kieszeni, i w zaklinaniach, w obietnicach dowlókł się do brzegu rzeki. Ale Zaranek zdawał się być niczem nieporuszony, z najzimniejszą krwią prowadził go do brzegu i zupełnie obojętnie słuchał najgorętszych jego modłów. Za każdym dukatem, który przechodził do jego kieszeni, uśmiechał się wesoło, ale zresztą dary te, nie wpływały ani trochę na zmianę jego zamiarów. Stanęli nakoniec u samego brzegu rzeki, i tu ponowiły sie prośby. — Łaskawco! królu! weź co chcesz, ale nie odbieraj mi życia!.. — A na cóżby mi się zdało? — No! to puść! — O! i tego także zrobić nie myślę, byłoby to wielkie głupstwo puścić cię z rąk na czczo. Dałeś nam na wino, my cię wodą napoim.. Na co komu stanie! Ale woda naszej Wilii wierz mi, bardzo smaczna... decyduj się panie rektorze. Hej! Hrehory! postronka! Ledwie te słowa wymówił, z kieszeni kapoty wyjął Hrehory gruby postronek i chciał go zawiązać na szyi nieszczęśliwego, ale Zaranek go zatrzymał. — Stój, co robisz! nie zawiązuj koło szyi... ksiądz łaskotek się boi!.. pod ręce! pod ręce! Wnet gruby postronek ścisnął drżącego kalwina, i głos jego wołał jeszcze nad brzegiem: — Darujcie! puśćcie! zostanę czem sami chcecie !.. katolikiem!... — Dla nas to całkiem obojętnie, czem ty psie niewierny będziesz... Choćbyś i papieżem został, zgorzejesz w pielcie za swoje łotrostwa.... a ja o twoję duszę nie stoję ani odrobiny! Już rektor był w rzece po kolana, groził, krzyczał, płakał, błagał, ale nic nie pomagało, nic miały żadnego skutku najgorętsze słowa, bo połowy nie słyszano, połowy słuchać nie chciano.... Już tylko głowę nieszczęśliwego widać było, nad powierzchnią wody... powiększył się krzyk rospaczy z jednej, śmiechy szyderskie z drugiej strony. Zaranek z barbarzyńską radością patrzał na swój tryumf i urągał się z nieszczęśliwego. — Hej! rektorze! wołał... póki jeszcze głowa nad wodą, krzycz na piechotę, wszak oni cię wyratować mogą, a nas łotrów powieszać... Czekają cię tam u Wojewody na prymirę*. Hrchory! dajże mu się napić, widzisz jak usta jego pragną wody... no !.. Na powierzchni rzeki pływały tylko poły... pod wodą słychać było targanie się i ostatnie wysilenia tonącego.. — Wyciągnijcie go !.. zobaczym jak wygląda! zawołał Zaranek. O! ho!.. Tu pokazała się nad wodą obmokła, blada twarz kalwina, który pluł wodą, wrzeszczał i wyrywał się, wołając: — A gdzież sprawiedliwość!... tfu ! tfu!.. takie bezprawia! kcha! tfu! ech! — Wygląda jak nieboszczyk pies mój wierny Custos, którego raz rzucałem do wody, aby się wymył... ale mój pies był wierny, uczciwy pies, a ty! do wody z nim !.. do wody!.. -------------------------- * Gra w karty, patrz Notę N. 7. — Zakli... zawołał rektor, i nie mógł dokończyć, ponurzył się w wodzie. Po chwili wyciągniono go znowu... już mówić nie mógł, tylko bełkotał, woda płynęła z niego, oczy miał osłupiałe, otworzył usta, usiłował parę słów wymówić, lecz na znak nielitościwego swego oprawcy po raz trzeci zanurzony został. To trwało dłużej jak pierwsze dwa razy; jeszcze jednakże rektor zupełnie zmysłów nic utracił. Wyciągnięto go na brzeg i rzucono nad drogą. Ów zmokły, w pół umarły ze strachu i zimnej kąpieli, z postronkiem pod rękoma w stanie godnym politowania, został sam jeden na pustem przedmieściu, bezsilny, przy zbliżającej się nocy. Oprawcy oddalili się szybko, a męczennik ich za zmrokiem nie mógł nawet dostrzedz, w którą udali się stronę... Leżał bezsilny oczekując ratunku, bo sam nic wiedział, co miał. począć z sobą. Wstać i z sznurem, którego sam odwiązać nie mógł, iść przez miasto?? krzyczeć?? czekać??... Tak rozważał, gdy postać wielka, którą trudno było poznać po ciemku, staje przed nim i szyderskim głosem się odzywa: — Ha! Stasiu! takiżto los cię spotkał? Ty, głowa różnowierców, jak ostatni winowajca przez oprawców w wodę trzykroć rzucony!.. kiedy tu leżysz i sapiesz, oni za twoje pieniądze piją w karczmie i ogłaszają przed światem hańbę twoją... a swoje zwycięztwo.. Stasiu! Stasiu! do czegożeś przyszedł? Bóg cię za mnie karać zaczyna! tyś mnie zrobił nieszczęśliwą, o! bardzo, bardzo nieszczęśliwą... a jednak żal mi ciebie... Czy pamiętasz lat temu dwadzieścia byłeś młody... ale serce twoje od urodzenia zepsułem być musiało! Tyś mnie zdradził, opuścił... i do czegoż przyprowadziła cię ta wielkość, której poświeciłeś wszystko!.. Twoja wielkość leży z tobą razem w błocie! — Milcz! milcz! nie urągaj się memu nieszczęściu, straszna kobieto!.. — Nie dośćże ci, mój drogi, że udaje w obec ludzi iż cię nie znam, że miedzy nami nigdy nic wspólnego nie było! Chceszże abym i sam na sam zbliżyć się do ciebie nie mogła ? ? Dziękuj jeszcze, że z litości nad tobą, której nie wart jesteś, W chwilach nawet, kiedy rozum boleść odgania, nie wspominam nigdy twych zbrodni!.. Rektor wstał powoli z ziemi i korzystając z powiększającego się zmroku, chciał umknąć, ale sznur który miał na sobie, posłużył Maryi do zatrzymania go. Oczy jej zaiskrzyły się, zapał dziki wyrył się na bladej jej twarzy. — Stój!. zawołała, posłuchaj! Muszę ci przypomnieć twoja zbrodnią.. możeś zapomniał.. ja ci ją odmaluję tak, jak ją noszę od lat dwudziestu w sercu mojem, żeby ten obraz utkwił na nowo w duszy twojej i gryzł cię przez resztę życia!.. Czy pamiętasz biedną Maryę.. młodą, niewinną.. kiedy mnie odmarli rodzice i powierzyli twojej opiece? opiece wilka nad jagnięciem!.. Dochowałżeś obietnic? oni i w grobie nic mają spoczynku... — Kobieto! puść mnie... — Pamiętasz, jak zdradnemi namowy, księgami, odwodziłeś mię od wiary przodków, od cnoty, których się sam zaparłeś? — O ! zlituj się!. — A miałżeś litość nademną? Ty chwilę cierpisz! jam całe życie cierpieniem przeżyła... Czy pamiętasz tę Wilię... twój syn... moje dziecię.. którem ci po- wierzyła.. popłynęło z tą wodą do nieba!. i ojciec własny... — O Boże!. Maryo, puść mnie!.. — Tak, własny ojciec rzucił go w wodę i odebrał mu życie, którego nie dał bez Boga! — A tym ojcem, zabójcą.. ty jesteś poczwaro!.. Poczwaro!. jam milczała długo.. i po takiej zbrodni, kiedy nazajutrz rybacy wyciągnęli martwe jego ciało jam się nawet odezwać nieśmiała !.. Alem wołała pomsty nieba, bom pomsty ludzkiej nad tobą nie chciała.. i stałam nad ciałem jego, wyzuta z uczuć matki... oczy moje były suche.. ale serce!.. o! nad męczarnią mego serca, w piekle większych nie znajdziesz zbrodniarzu!.. Rektor szarpnął z wysileniem sznur i zniknął w ciemności,.. ona smutna poszła wzdłuż Wilii, spojrzała na miasto, siadła nad brzegiem i utonęła w myślach. ( — 3 Października 1639. — ) .... wycedził, Nieczekając wystrzelił...... Mickiewicz. W klasztorze panien Bernardynek Święto Michalskich, z niedawna jeszcze przez Marszałka Sapiehę fundowanym, ledwie kilka pobożnych panien naówczas się mieściło. Nadanie księcia wprawdzie zapowiadało przyzwoite utrzymanie kościołowi i pobożnym cenobitkom, ale dawniej stały już w Wilnie dwa inne żeńskie klasztory, i nierównie były liczniejsze. Miedzy innemi od tego miejsca oddalającemi pobudkami, mieściło się i wcale nieprzyjemne sąsiedztwo kalwinów, wiecznych w lej stronie miasta zamieszek będących przyczyna. Lud, którego nienawiść ku różnowiercom podsycali Jezuici, mścił się i nękał ich przy każdej upatrzonej chwili, zlewając ile możności na nich uciemiężenia, które cierpiał od Wojewody. Był to najlepszy sposób dania się we znaki Radziwiłłowi, ale razem najgorszy, bo powiększał gniew jego i zemstę. Z rozkazów jego, piechota Wojewódzka, na której czele stał Rotmistrz Wołłk, za- jadły Kalwin, codziennie nowych dopuszczała się bezprawiów; a kiedy przyszło sprawiedliwość wymierzać, kiedy ksiądz biskup Abraham Wojna przychodził skarzyć się o pogwałcenie praw akademii swojej, której był kanclerzem, lub kiedy członkowie Magistratu ze łzami prawie prosili o ukaranie zbisurmanionego żołdactwa, mordującego bezkarnie bezbronny lud po ulicach, wówczas pan Wojewoda kładł się do łóżka i kazał mówić że choruje... Nie było sprawiedliwości u góry, lud sam ją sobie ile mógł wymierzać musiał; a wiadomo jak wygląda sprawiedliwość demokratyczna, kiedy zemsta i miłość własna obrażona sędziami kierują. Z tych powodów rzadko tydzień mijał, żeby koło zboru ktokolwiek włeb nie dostał, żeby lud kamieniami nie rzucał w bramę lub okna, i najobelżywszemi wyrazy nie czcił Kalwinów, którzy mu kością w gardle siedli. Z ogrodu klasztornego widać było te częste sceny, i do biedny pokutnie nieraz dolatywały okropne żarty odszczepieńców. Ale komuż się było skarzyć? Trzeba było cierpieć i Bogu w chrześciańskiej pokorze ofiarować swoje cierpienia. Starszą panną Bernardynek w tym roku była Teofila Leszewska, a całe zgromadzenie składało się z kilku siostr i pomocnicy przełożonej panny Kuncewiczówny. Dnia 3 Października, około godziny czwartej z południa, skończyły się były właśnie popołudniowe nabożeństwa, i mniszki z głową spuszczoną, z postawą pokorną, rozchodziły się na chwilę odpoczynku do cel swoich. Panna Leszewska z drugą zakonnicą, która jej głośno czytała żywoty świętych, siedziała w swojej celi zatrudniona wyrabianiem szkaplerzy bogatych dla syna fundatora klasztoru. Na obszernych kurytarzach rozlegały się powolne kroki panien rozchodzących się po celach... słychać było ciche drzwi przymykanie w oddaleniu, i szeptanie spotykających się mniszek. Panna Kuncewiczówna mimo wietrznego dnia, zaproponowała jednej z panien klasztornych, przechadzkę do ogrodu, ale gdy ta bolem zębów się wymówiła, sama jedna powoli zeszła po szerokich wschodach i wśród zżółkłych i suchych liści, wielką ulicą niedaleko muru, skierowała swe kroki. Cisza klasztorna, wiatr szumiący w około i smutna barwa jesieni tak tęskne myśli rodząca w duszy każdego człowieka, napełniły ją nieopisanern jakiemś smutnym lecz razem miłem uczuciem. Zapomniany oddawna kątek rodzinny, ogródek w którym biegała zamłodu, wesołe dziecinne zabawy, przypomniały się biednemu sercu zakonnicy... Przyszła na pamięć dawna wesołość, tak różna od dzisiejszych smutków. Był to cichy hołd zakonnego serca łudzącym świata powabom.. Mimowolne uleciało westchnienie, i sama przed sobą zawstydziła się swojej słabości. W tem koło jej uszu świsnęło cóś w powietrzu. Zakonnica odskoczyła z przestrachem, myśląc że ją niebo za myśl nierozważną karze, i ujrzała u nóg swoich padającą strzałę, która do połowy w ziemi utkwiła. W wieku przesądów, było to wydarzenie dostateczną do strachu pobudką. Przelękniona zakonnica zaczęła co tchu do klasztoru uciekać, gdy w tem druga strzała trochę dalej od niej padła, i głos od strony zboru zawołał: — O patrzcie no! jak się goni! jak ucieka! dawno już tak pewnie nie biegła! Te słowa przekonały pannę Kuncewiczównę, ze strzała z ludzkiej ręki, nic z nieba wypadła: uspokoiła się nieco, i obejrzała się ośmielona, stojąc już na progu klasztornym. - Mur zasłaniał przed nią rozmawiających, postąpiła kilka schodków i ujrzała przez małe okienko wychodzące na plac dzielący ogród od zboru dwóch ludzi przy dzwonnicy zborowej, z których jeden łuk trzymał ogromny tatarski, a drugi strzały. Widząc znowu mierzących ku sobie. z przeraźliwym krzykiem pobiegła po wschodach, i zadyszana, słowa nie mogąc wymówić z przestrachu, wpadła do celi panny starszej. Na widok przelęknienia malującego się na jej twarzy, z rąk lektorki upadła księga, z której życie Ś. Bartłomieja czytała i krzyk z ust się wyrwał. Panna starsza niewiedząc przyczyny, lecz słysząc i wi- dząc wyraźne przestrachu skulki, upuściła z rąk robotę, zerwała się i zbliżyła do panny Kuncewiczówny, która padła na krzesło, załamała ręce i milczała... bo mówić nie mogła z przelęknienia. — Cóż to, w imię Boże? co się stało? zawołała zbliżając się do niej panna Starsza i przebiegając myślą wszystkie okropne przypadki jakieby się przytrafić mogły. Co ci jest? — Ach! panno matko! — No cóż, Siostro Kunegundo? Po długich trzeźwieniach spirytusami, przyszła nareście do siebie przestraszona i w te słowa zaczęła: — Wyszedłszy z klasztoru do ogrodu po pacierzach przechadzałam się wielką ulicą koło muru i zatopiona byłam w rozpamiętywaniu, gdy w tem usłyszałam...: — Chryste Panie! a toż co znowu ? czy Saraceni? czy Turcy?, czy.. zawołała panna Starsza widząc z równym przestrachem jak wprzódy wpadającą do celi siostrę fórtyankę, cóż się stało ? ? — O maTo mnie nie zabito!! zawołała szybko wchodząca zakonnica; stałam u fórty, bo któś zadzwonił: był to posłaniec do księdza marszałka, który przyniósł kosz jabłek dla panny Matki.. w tem kiedy jeszcze do mnie mówi.. o parę kroków pada strzała wystrzelona ze zboru na mnie;.. a śmiechy i naigrawania towarzyszące temu, trik mię przelękły, ze ledwie czas miałam zamknąć fórtę za sobą i przybiegłam tu.. a posłaniec poleciał oznajmić o tem panu Marszałkowi.. to Kalwini!.. Jezu Chryste !.. — Święta Koleto! zawołała panna Leszewska, skończenie świata!.. antychryst!.. — Toż samo i ze mną było w ogrodzie!.. przerwała panna Kuncewiczówna, która napróżno wprzódy usiłowała odezwać; się i około mnie padło dwie strzały ! — W imię Ojca i Syna!... panno fórtyanko biegaj, zadzwoń na starego zakrystyana.. ja napiszę o tem do księdza biskupa!.. Czyżeśmy się kiedy spodziewali !.. okropnych doczekaliśmy czasów, idź, idź siostro Matyldo... — Poszłabym panno matko, ale się boję... bo może oni znowu czatują i strzelać będą! Ale trzeba koniecznie postać do biskupa, niech przynajmniej wie, co się tu dzieje!.. o zgrozo! Święta Koleto!.. Święta Joanno Franciszko!.... Zobaczymy teraz co się dzieje na ulicy. Kiedy panny klasztorne wychodziły z chóru, Wacław Piekarski pasierb pana Daniela Naborowskiego wychodził prawie zupełnie pijany, dawnym swoim zwy- czajem, od kupca Desausa, z nieodstępnym stugą Rakowskim. Sparty na jego ręku, chwiejącym się krokiem szedł do domu swego ojczyma, naprzeciw położonego. Stanęli w bramie, świeże powietrze orzeźwiło go nieco, otworzył ociężałe oczy i spojrzał na dzwonnicę zborową. — Ho! a... a... a... toż ci to.. ka.. awki siedzą! zawołał. — I nie! to wrony!.. podchwycił Rakowski ciągnąc go do domu, chodźmy spać!... — A! a! zawołał znowu Piekarski głosem czkawką przerywanym... to ka... awki... przynieś mi łuk i strzały!.: nad łóżkiem wi... isi!.. — Co tam panu we łbie świta!.. przerwał znów sługa chwytając go za rękę, chodź panie Wacławie... chodź wyśpij się... te kawki jutro przylecą!.. — Jutro ju... litrem, a dziś ja.. ja strzelę, tuk!... da.. awaj luk, bo cię zamalu.. uje po pysku. Rakowski poszedł rad nie rad, a młody rozpustnik czekając na niego oparł się o mur, nie bardzo nogom wierząc, przymknął oczy i kiwając się zdrzymnął z otwartą gębą, i zwieszoną głową. Spał jednak lak lekko, że ledwie kroki Rakowskiego nadchodzącego słyszeć się dały, odwrócił się i zawołał: — Dawajże gapiu!.. pó.. ół godziny siedziałeś.. Wziął łuk, naciągnął go na kolanie i przygotowawszy się do strzału, zmierzył ku dzwonnicy, gdy sługa zawołał, — Hola!... szkoda strzał, kawki poleciały ! nie ma ani znaku! — A!.. a., mnie się zdawało! no!.. ale to wszystko jedno, ot jest kawka.. czarna jak tamte, drybcze po ogrodzie!.. palnę!.. I nim sługa mógł go wstrzymać, wycelil i palnął z zamkniętemi oczyma. Choć pijany, znać było jednak że miał wprawną rękę, strzała padła tylko o kroków parę. Napróżno Rakowski oglądając się niespokojnie w około, chwytał za rękę, prosił, groził, on pogroziwszy ze w razie oporu w zęby mu strzel; palnął raz drugi. — Nie trafił!... została jeszcze jedna strzała, Piekarski wołał natężając łuk raz ostatni. O! gdybym nie był pijany! byłbym trafił!... Kopnął raz jeszcze nogą sługę struchlałego z przestrachu, zakrztusił się, kaszlał, celował w różne strony, aż spojrzał na fórtę i strzelił po raz trzeci... — Da.. awaj strzał więcej! zawołał bełkocąc do sługi, który mniej pijany usiłował go odwieść od tak dziwnej zabawy. — Nie mam!... — Ja.. akto! przeklęta czka.. awka !.. wiszą nad łóżkiem w sa.. a.. ajdaku... — Matka pańska nic pozwala!.. — Ja chcę!... chcę! mu... usi być! hepf!.. Oparł się o mur i tocząc wzrok opity, zawołał po chwili. — Spa.. ać! spa.. ać!.. hepf!.. hepf!.. — Spuścił głowę na piersi, sługa porwał go i zawlókł do domu. Tegoż dnia wieść o strzelaniu ze zboru na kościół i zakonnice rozeszła się po mieście i oburzenie ludu doszło do najwyższego stopnia. Tłumy ciekawych cisnęły się w to miejsce, gdzie się tak dziwny wydarzył przypadek, wysłano piechotę wojewódzką na pomoc zastraszonym kalwinom i postawiono ją na placu między zborem a kościołem Świeto- Michalskim. Koniec tomu pierwszego. TOM DRUGI Myśl co wskórasz co wygrasz? jak wiele? Chyba kurka na twoim kościele? Ten omdlewa — To ci śpiewa. Zbór bez krzyża, łask ubliża. Ach niestety, Łzy bez mety Bez waloru, Dla uporu ! Już po czasie. KS. BAKA, PROF. POET. S. J. 1766 Dzień czwarty Października przeznaczony był na chrzciny u księdza Jurskie- go, jakośmy wyżej powiedzieli, i dlatego też od rana panował ruch niepospolity we zborze, bo wszyscy trudnili się przygotowaniami do tego uroczystego obchodu, na któren bogaty kalwin niczego nie żałował. A że wówczas nie zaginęła jeszcze była sztuka, dziś od małej tylko liczby wybranych posiadana, picia nad miarę, znoszono więc jako zasadę całej uczty win i napojów co najwięcej: alikanty, małwazyc Lwowskie, węgrzyny Lubelskie, i inne hiszpańskie i włoskie wina najulubieńsze w owym czasie. Stary Daniel wrótny, który już pół życia przesiedział jak przykuty do zborowej bramy, nigdy jeszcze tyle razy głowy nie wyścibiał przez okienko, bo nigdy takiego ruchu, zachodu i krzątania się nic było. Ksiądz rektor siedział jeszcze zamknięty w swoich komnatach, obiecując wszelako przytomnością swoją uzacnić biesiadę, na którą zaproszeni byli wszyscy kalwini zborowi, między innymi Wołłk prokurator zborowy, Frejtag matematyk, ksiądz Balcer Łabędzki kaznodzieja i t. d. Z miasta zaś przybić mieli: pan Wołłk stryjeczny brat poprzedzającego, rotmistrz piechoty Radziwiłłowskim, niejaki pan Miński ewangelik, pan Malewicz zwany starym Rusinem, Desaus kupiec z córką i Dawidem zięciem swoim, pan Naborowski z żoną i pasierbem, wielu dworzan pana Wojewody i starszych z jego wojska. Około południa mieli się goście do zboru zgromadzić, ostrożnie i pojedyńczo, żeby lud nie spostrzegł zbierania się i ruchu i nie miał jakich podejrzeń z tego powodu. Gdy się to dzieje we zborze, miasto całe oddycha nowa ku różnowiercom nienawiścią. Na rynkach, przed ratuszem i sklepami zbierają się dumy, a przed- miotem żywej ich rozmowy jest pogłoska o wczorajszem strzelaniu ze zboru na kościół Swięto Michalski. Ani powaga urzędników, ani bojaźń piechoty powściągnąć nie może obelg i gróźb, które mieszkańcy głośno na kalwinów rzucają. Silne są narzekania i pogróżki, ale łatwo poznać, że obraza nie doszła jeszcze do tego stopnia, aby mogła działającą zrodzić zemstę. Najżywsze jednak uczucia opryskliwa zdaje się okazywać młodzież; akademija prawie pustą była dnia tego, chociaż przypadała lekcya wymownego i wielce lubionego professora filozofii Cieciszowskiego. Młodzież jak zawsze nierozważna, płocha, zapalna, z wrzącemi uczuciami, których nie ostudziła jeszcze podróż po drodze życia, silnie gromi kalwinów; a chociaż strzelanie nie jest jeszcze rzeczą dowiedzioną dla wszystkich, ani pewnym być można iż strzelali kalwini, wszyscy jednak jednomyślnie na nich to zwalają. Któż inny jak kalwin znieważyćby się ośmielił mury poświecone klasztoru ? Kto inny jak niedowiarek odważyłby się strzelać do niewinnych służebnic Bożych? Bliskość miejsca nareście popiera jeszcze i tak już bardzo do prawdy podobne domysły. Piorunują na Wojewodę... Młodzież chce lecieć do zboru, chce burzyć, niszczyć, mścić się i zabijać; ale kilku rozważniejszych wstrzymać usiłuje ten zapał, przynajmniej do chwili kiedy cała ludność, miasta stanąć zechce do pomocy. — Dobrze! woła na te uwagi jeden z tłumu, niech i tak będzie! ale na pierwsze poruszenie ludu, polecim i siadu nie zostanie, gdzie stała jaskinia łotrów. — Dobrze ! dobrze! wołała reszta zgro- madzonych, i już się mieli rozchodzić, gdy dzwon Franciszkański odezwał się ponuro. — Pali się! pali się! ogień!.. krzyknęło kilka głosów, biją na gwałt w jedną stronę. — Nie, nie, to dziad nie może rozkołysać wielkiego dzwonu! — Pali się!.. na gwałt biją! bieżmy na pomoc do Trockiej bramy! do Trockiej bramy! Będziemyż stać jak gawrony, kiedy panowie bracia nasi giną ! Tłumy ludu posunęły się ku Trockiej ulicy, a że wiatr był wielki, więc trzymając rękoma czapki na głowach, szturchając się, pchając, padając, ruszali co najprędzej w przekonaniu, że pożar podżegany wichrem, musi skorej potrzebować pomocy. Mijali już kościół i klasztor Dominikański, otoczony szerokim murem w około, gdy ujrzeli, jak z Wileńskiej i Niemieckiej ulicy biegli tłumy rzemieślników i ludu, których przestraszający odgłos dzwonu od roboty odrywał. To szybkości dodało. Przykro każdemu być wyprzedzonym, osobliwie gdzie idzie o zaspokojenie ciekawości, lub danie pomocy; biegli więc, ale się mocno zdziwili, nie widząc nigdzie dymu, ani pożaru. Spieszono zatem do dzwonnicy, żeby się u dziada kościelnego rozpytać, ale znaleźli ją zapartą u dołu. Liczba ciekawych zwiększała się coraz bardziej, kobiety, baby, dziewczęta, starce, pachołki, studenci, żydzi, kupcy, wszystko biegło... jedni drugich pytali dokąd; ale nikt nie wiedzał czego dzwonią i gdzie się pali, bo dzwonnica była zamknięta na dziedzińcu nikogo z sług kościelnych, tylko u góry dzwon się ruszał, i widać było siwą brodę dziada, który niezwa- zając na krzyki ludu, po swojemu pracował — Hej! zawołał jeden otyły, łysy bez czapki, w fartuchu skórzanym kowal, a gdzie się pali? — W twojej głowie! odpowiedział mu głos z dzwonnicy, i w tejże chwili kilka strzałów, wymierzonych do ludu zgromadzonego, wypadło z okienek dzwonnicy. Krzyk, zgiełk, hałas, zamięszanie rozeszły się w tłumie; jedni uciekali, inni ranionych i zabitych chcieli ratować, ale powtórne wystrzały odegnały nawet i najodważniejszych. Nikt pojąć nie mógł co się stało; cisnęli się wszyscy krzycząc z przestrachu i chroniąc się gdzie mogli. Jedni wołali o pachołków i Marszałkowską piechotę, drudzy o Wojewódzką, niewiedząc kto, za co, i dla czego ich napastował. Ulice wystawiały obraz największego popłochu i zgiełku. Pytano się, wołano, krzyczano, aż póki nareście nie nadeszła Marszałkowska piechota. Rozpytywał się dowódca co się siało, mówiono mu ostrzelaniu, o dzwonieniu, prawiono domysły różne i wkrótce poczet obrońców ludu nabiwszy rusznice, śmiało ku dzwonnicy postąpił. Lud, zdala, z za murów, z domów, z okien, z dachowi kominów, spoglądał z bojaźnią i wzrastającą ciekawością na bliskie rozwiązanie lej okropnej zagadki; młodzież ośmielona szła za piechotą... Kiedy się przybliżyli Marszałkowscy; kilka wystrzałów dano na nich z dzwonnicy. potem usłyszano jak piechota wyłaniała drzwi, ujrzano ich wpadających do środka... jeszcze parę wystrzałów rozeszło się po powietrzu, milczenie panowało okropne.. potem krzyk. — To Wojewódzcy! to kalwini!.... Wojewoda kazał strzelać do ludu!.. Zabić go!.. Wyrżnąć kacerzy! Śmierć im!.. I w krótce wyciągnięto przez drzwi wyłamane, naprzód dwóch pijanych szeregowców Wojewody, potem czterech; lud wołał że to było z rozkazu Radziwiłła, na ten raz jednak mylił się bardzo. Wojewoda ani myślał tak nierozsądnego wydawać rozkazu ale lud w zapale, patrząc na rannych i zabitych których kilka osób liczono, wołał pomsty nieba i sam nią tylko oddychał Ten wypadek dziwny i niespodziewany, którego przyczyną było pijaństwo kilku żołdaków, do najwyższego stopnia rozjątrzył pospólstwo. Chciano się rzucić na winowajców, rozsiekać ich, ukamienować; wszystkie ręce na nich się podniosły: ale Marszałkowska piechota, bojąc się odpowie- dzialności, ocaliła ich i ledwie z największą trudnońcią uprowadziła do turmy Zamkowej. W ślad za niemi szedł lud krzycząc, rzucając kamieniami i Molem; okna wszystkich mieszkali były otwarte, po wszystkich ulicach rozeszła się wieść przerażająca, jedni uciekali, drudzy biegli na miejsce o prawdzie się przekonać, inni zapierali się w domach lękając się rabunku, zaburzenia, gotując się do obrony.., Wrzała zemsta we wszystkich. Młodzież leciała mścić się na zborze za swoich, ale czynność piechoty Wojewódzkiej uprzedziła wszystkich. Już dwa rzędy żołnierzy broniły przystępu do zboru, i lud rozejść się musiał, czekając pomyślniejszej chwili, przysięgając nie darować. — Ha! wołał jeden starzec, nic było tego, kiedy za nieboszczyka Zygmunta niemego, paliły się te psy Heretyki z rozkazu królowej na rynku Krakowskim!.. — O! taka to wdzięczność te] gadziny, wypielęgnowanej na naszej ziemi, której wszelką dano wolność!.. Pamiętamy jak młode kacerskie urwisy, pastwiły się nad męką Pańską w Rakowie!... Wygnali Arianów: i cóż to pomogło, kiedy tu jeszcze jak maku tej plagi zostało ! Oj! ten kto ich pierwszem był nauczycielem całą wiecznością w piekle nic odpokutuje za krew i pożogi, które zasiał na ziemi!! Tak mówił ksiądz i ciżba słuchała go z oznakami radości, przysięgając pomście się za znieważony kościół Boży, za pogwałcone prawa ludzkie i Boskie, za przelaną niewinnie krew braci i uciemiężenia przykrych rządów Wojewody. ( 4. Października 1739. r. ) Jeszcze się ten nie urodził, Któryby wszystkim dogodził. Krasicki. Około południa, kiedy zamięszanie z przyczyny dzwonienia pochodzące, jeszcze się było z jednej strony miasta nic uspokoiło; z drugiej schodzili się biesia- dnicy na wesoła ucztę do księdza Jurskiego, znanego ze swego humoru, który się żadnem nieszczęściem, żadnym smutkiem pokonać nie dat. W wielkiej sali ustawiano stoły nakryte obrusami w piękne wzory kolorowe haftowanemi. Na nich stały kosze z owocami różnego rodzaju, jakich jeszcze w tej porze roku dostać było można. Misterne puhary, becherki, kielichy szafirowe szklanne, złocone, dzbaneczki metalowe, beczułki, ogromne dzbany srebrne i posrebrzane, i różne naczynia win przednich pełne, stół okrywały. Kilku sług z głowami podgolonemi wysoko, krzątało się koło siołu; ksiądz Jurski biegał, kręcił się, uśmiechał, a wesołość, zwykłe piętno jego twarzy, na ten dzień podwajać się zdawała i mnożyć, aby się rozlać na przybywających gości. Jednym znajrychlejszych był pan Ma- lewicz, stary zawadyaka, kalwin z nad granic Rossyi, i dla tego starym Rusinem nazywany, nieźle się mający, niecierpiący przepychu, przyjaciel prostoty, hulanki, wina i księdza Balcera Łabęckicgo kaznodziei zborowego. Jak skoro wszedł i przywitał gospodarza, surowem okiem rzucił w około, ruszył ramionami, pokręcił wąsa, spojrzał na swoją szarą kapotę i adamaszkowy wytarty papuzi kuntusz, i usiadł na ławce kobiercem przykrytej obok milczącego i zamyślonego księdza Balcera. Z przywitania, z miny znać było, jak szanował surowego kalwina, uważając go za wzór doskonałości i cnoty. Nic śmiał pan Malewicz sam pierwszy przerwać milczenia, siadł cicho, i częstem spojrzeniem zdawał się chcieć badać u- czucia jego i myśli. Z kilkakroć szeroko odmykanych, a po- tem zamykanych nagle ust, nim się z nich głos wydobył, łatwo poznać było można, jak dalece życzył sobie zacząć rozmowę i jak się razem lękał natrętnością swoją przerwać pasmo drogich uwag filozofa kaznodziei, rozmyślającego, jak po zmarszczonem jego czole sadzić godzi się, o marności świata, lub o nicości, przestrzeni, czasie, sile, władzy i o Bullach Leona X, o których, jak wszystkim było wiadomo, pisał traktat teologiczno - ascetyczno - filologiczno - filozoficzno - polemiczno - moralny, pod tytułem, Skarbiec prawdy. Całe życie te bulle rozważał, o nich rozprawiał, piorunując przed każdym na papieżów, na królów, na zepsucie obyczajów, na przesądy, ciemnotę i. t. d. Do tego tedy uczonego filozofa przysiadł się stary Malewicz, i po długich chrząkaniach, odważył się odezwać nareście: — Jak zdrowie służy? — Czyż warto pytać o to? odparł pogardliwie kaznodzieja. Byli tacy, co cierpieli śmierć i męczeństwo za czystość słowa Bożego, a nie skarżyli się jednak. Jaż miałbym ubolewać i stękać, kiedy mi głowa zaboli ? — Zapewne! zapewne! ale taki jest zwyczaj. — Zwyczaj! alboż nić ma najgłupszych zwyczajów ? miałżeby zwyczaj głupi być prawem dla rozumnych... Zwyczaj, jest dla tych tylko dobrą wymówką, którzy nie czują w sobie dość siły, aby mu się oparli i poszli dla miłości Boga r prawdy, wbrew upowszechnionym błędom. Ja... Tu wszedł pan Wołłk z bratem swoim rotmistrzem i kilką innemi osobami; kaznodzieja spojrzał tylko i mówił dalej:. — Ja nie mogę się odchwalić, nie mogę wysłowić jak dalece ubóstwiam tych, co przeznaczeni od nieba do dania popędu ludom i umysłom, chwytali za nie gwałtem i rzucali w drogę, którą na przyszłość iść miano... Takim był... Pan Malewicz chciał przerwać, kaznodzieja kiwnął głową, jak gdyby mu chciał dać do zrozumienia, iż nic dla niego nowego nie powie, więc lepiej żeby milczał. — Takim był, mówił dalej ksiądz Balcer, sławny Luter, który wszelako miał swoje błędy, lecz rzucił pierwsze zakłady ogromnego gmachu... Melanchton... uczony Melanchton... Huss... męczennik... Zwingli i Kalwin głowa zgromadzenia naszego, którego księga (1) jest źródłem światła wiary. -------------------------------------------- (1) Institutiones Christianae. — Zapewne, przerwał w tej chwili nadchodzący pan Miński, człowiek nie młody, łysy, poważny, powolny, miłej bardzo twarzy. Przyznaję Kalwinowi wiele mocy duszy, ale mu nigdy nie daruję, że sam po drugich wymagając tolerancyi, dopuścił się jednak przykładem Lutra, kilku gwałtownych.... — Nie rozumiem, przerwał urażony kalwin, jakież gwałtowności mu pan zarzucisz ? — Między innemi, spalenie w Genewie doktora Hiszpana Michała Servet z Villa-Nuova, któremu zarzucał, że był nieprzyjacielem Trójcy świętej. — Prawda! ale wspomnij pan, że nasi przeciwnicy więcej nierównie broili. W pierwszych trzech latach prześladowania umęczono 277 osób. Wspomnij pan rzeź S. Bartłomieja... Saavedrę... inkwizyciją, którą z Teatyna Papież Caraffa Paweł IV ustanowił — Cytujesz mi księże kaznodziejo sam stek barbarzyńców i fanatyków. Sadze jednak że działania obłąkanych nie mogą tłumaczyć Kalwina. Cudze błędy nic są dla nas upoważnieniem do popełniania występków, tym bardziej, kiedy usiłując ich poprawiać, stajem się im podobni. Ksiądz Balcer zamilkł na chwilę: widać było ze szukał odpowiedzi, ruszył ramionami, spojrzał na pana Malewicza I odezwał się nareście nieodpowiadając już wprost na zapytanie: — Kalwin był wielkim... wielkim był Luter, nikt mię me przekona, iż zbłądzili choć raz na drodze, którą wyznaczyli sobie. Możemyż wiedzieć jakie były powody ich postępowania ? może ich srogość, przeciw której własne ich oburzały się serca, nieuchronną była dla do- bra narodów?? A z nami jak postępowano sobie? Nie lepiejże przycierpieć, byle się uchronić od takich praw jak bulle taksatorskie Jana XXII (1) i Leona X.... Prawda że nas kosztuje dzisiejszy nasz stan wiele krwi, łez, męczarni... ale... — Dzięki Bogu, że się wszystko skończyło ! — Skończyło? co pan mówisz ? Alboż nie widzisz jak dotąd lud nieokrzesany imiona pogan nam daje, jak na nas miota obelgi?.. Albożeśmy nie widzieli Zygmunta III otoczonego groźnym jezuitów zastępem, łamiącego przysięgę... pacem dissidentium in religione tuebor?? nie wieszże pan, że w Polszcze pierwszym urzędnikem niekatolickiego wyznania jest książę Wojewoda?? ------------------------------- (1) 1320 — No! to też i wymagać nie możem, aby się z nami jak z ludźmi panującej w kraju religii obchodzono. — A to czemu? któż im powiedział że są od nas lepsi? mnogie bezprawia sali także cnót wielkich dowodem?? Patrzcie jak zakon fanatyka Lojoli rozwinął skrzydła ! podziękujmy zań Pawłowi IV, i Biskai za S. Inigę. —Nie byłoby tu księdza Balcera, żeby zaraz nie wprowadzono jakiej kwestyi teologicznej, ozwał się w tej chwili nadchodzący ksiądz Jurski. Dajcież temu pokój ! My nie sądźmy, Bóg niech sądzi Kto z nas praw, a kto pobłądzi!! — Bene! optime dictum! centum laudes ! zawołali wszyscy prócz księdza Balcera, który namarszczywszy czoło odwrócił się pogardliwie. Tymczasem w ciągu rozmowy, zeszła się była większa część biesiadników. Już ksiądz rektor blady, smutny, ponury, chodził po sali, lekkie w około dzieląc ukłony; przybył pan Naborowski z żoną, otyłą Jejmością i pasierbem panem Piekarskim, który skutkiem pilności matki nic upił się był dotąd jeszcze, ale tylko pożądliwie na beczułki i puhary poglądał. Wtoczył się pan Desaus, rumiany, w galanowanej sukni i kolorowych pończochach, ? Ia mode de son cher pays... stary, zgarbiony, tchórzliwy, samochwał, skąpiec; z córką dumną, ale ładną, a ten przymiot wiele wad pokrywać umie. Charakter panny Justyny, gdyż ją tak nazywano, nadzwyczajnie był dziwny. Za dowód służyć może naprzykład, że poszedłszy za mąż tajemnie, bez żadnych przyczyn starannie stan swój przed wszystkiemi ukrywała, chcąc może przez to iść wbrew upowszechnionym zwyczajom. Była więc panną w oczach wszystkich, a żoną tylko dla męża. Wśród zgiełku i wrzawy, po licznych komplementach bratowej księdza Jurskiego i jej małemu synkowi, siedli nareście do stołu. Gospodarz zachęcał aby wychylano puhary, goście też byli nic od tego, i w pół uczty rozmowa była już tak głośna, że jeden drugiego nie słyszał: Zaczęto prawić koncepta, które już w siedmnastym wieku staremi się nazywały, i jeden tylko ksiądz Baker odmawiał kielicha, niecierpliwił się, kręcił na krześle, lub pogardliwe w około rzucał wejrzenie. Hektor zdawał się być zamyślony, spełniał rzęsiste puhary, marszczył coraz czoło i milczał, lub półsłówkiem tylko na zapylania bliżej siedzących odpowiadał. — Zbliżył się wreście gospodarz do kaznodziei i sparłszy się na poręczu krzesła jego, w te słowa przemówił: — Ksiądz Balcer nie pije! nie łaskaw na mnie! Kaznodzieja obrócił się, spojrzał i zawołał: — O! nie! ja wszystkim uczciwym ludziom dobrze życzę, a nie piję, bo nie mam pragnienia. — I nie pragniesz Waszmość, przerwał rotmistrz Wołłk bliżej siedzący, rozweselić się ? Na tym kielichu pisze: bonum vinum, laetificat cor hominis... przecież tego żadna religia nie broni ? Chwila wesołości miałażby być w obliczu Boga nieodpuszczoną zbrodnią?.. — Wcale nie!, nie! nie to mówiłem.. ja.. jabym się weselił.. gdyby było czego.. ale... — Ale! przerwał znowu gospodarz; wesołość nasza nic jest dostateczną Waszmości do rozweselenia przyczyną? — Tak !.. nie!. to jest!. tego!.. jąkał się coraz bardziej plątając kaznodzieja. Zresztą może pierwszy raz w życiu, Bóg łaskaw tę słabość mi wybaczy, wypiję zdrowie Waszmości. Niech to będzie dowodem że cię wysoko szacuję, kiedy się dopuszczam dla twej miłości, tego, czegobym pewno nigdy dla nikogo nic zrobił. To mówiąc wychylił spory puhar, postawił go i zamilkł. Ksiądz Jurski w milczeniu, rozczulony do łez prawie uścisnął go i oddalił się szybko. Na kaznodziei niezwykłym do używania mocnych trunków, tak spora miara napoju niemały uczyniła skutek; zarumieniło się jego lice, oczy zajaśniały, uczuł jakąś rzeźwość, wesołość, jak gdyby się tylko co na świat urodził. Wszyscy to spostrzegli i dziwili się odmianie, której dotąd nigdy nie widzieli; kalwin zaś czując w sobie chęć do wylania radości, którą go trunek udarował, obrócił się do pana Pietkiewicza dozorcy zborowego, który dla nader ograniczonego umysłu, wcale do rozmowy nie był pochopny. — No! cóż Waszmość milczysz jak kamień! patrzno, wesołość ich i moie oddawna zachmurzone rozmarszczyła czoło, a Waszmość obojętnym na nią jesteś! — Hm!. odpowiedział dozorca bo ja się zamyśliłem! — I o czem że? — O przeszłorocznych śniegach!.. Po tej odpowiedzi, której się wcale pytający nie spodział, ksiądz Balcer ruszył ramionami, mocniej jeszcze niż zwyczajnie i obrócił się w drugą stronę do Wołłka rotmistrza. — Jakże się ma książe Wojewoda? — Jaśnie oświecone książe, zdrów dzie- ki Bogu i wczoraj żalił się, żeś u niego tak dawno Waszmość nic byt. — Umiem ja być wdzięcznym za tę dobroć na którą nic zasłużyłem!. ale mimo szczerej chęci nie było czasu, musiałem od dwóch dni towarzyszyć księdzu rektorowi po smutnym jego wypadku, gdyż pobożny ten człowiek poruszony do żywego, potrzebował pociechy... — Tak ! słyszałem o tem ! Diabli nas też wtenczas, w drugi koniec miasta zanieśli, kiedy mu tam pomoc nasza tak była potrzebna! — W istocie, to dziwna! ale go P. Bóg ocalił, bo nawet mimo trzykrotnego zanurzenia, kropla wody w niego nie wsiękła, jak sam powiadał. — Jestto widoczny cud Boski, jaki się u nas rzadko zwykł wydarzać, osobliwie w takich czasach, kiedy nas prześladowanie i fanatyzm dręczą. — Prawda! prawda ! cud najwyraźniejszy, chociaż wielu się znajdzie może niedowiarków, co go za fałsz poczytać zechcą. — Ale niech się dzieje wola Boża! Do Waszmości, panie rotmistrzu, piję, niech zginą prześladowcy nasi! Gdy to mówił ksiądz Balcer i puhar wychylał powtóre, już wokoło stołu, całe biesiadników grono zaczynało okazywać po sobie skutki wina. Że zaś to, co najmocniej na sercu cięży, najprędzej przy podochoceniu z ust płynie, więc sala cała, brzmiała jedynie przekleństwami i okropnemi obelgami na katolików. Wniesiono już kilkanaście toastów; zdrowie Wojewody, rotmistrza, rektora, i ksiądz Balcer nawet nie tak się już wzdrygał od wina; tak to wielka prawda, że we wszystkiem początek tylko jest tru- dny. Wino coraz go rozgrzewało, myśli się rozszerzały, długo w głowie niewykończone pomysły nagle wzrastały, męstwo podwajało się, zdawało mu się nawet, że był natchniony, a on tylko się upił i nic więcej! Z całego jednak tłumu pan Piekarski najdoskonalej podochocił sobie: nic nie mówił, jadł mało, ale puhar spełniał po puharze, tak, że najwytrawniejsi gardlarze dziwili się jego wprawności. Rysy jego twarzy nabrały wyrazu głupiego ukontentowania, czoło się rozjaśniło, uśmiech ugrzązł na mokrych ustach, i tok myśli z trudnością zawsze wijący się po jego głowie, zwolnił biegu i stanął. Patrzano na niego z politowaniem. Tak młody i oddany lak wcześnie nałogowi, który starym nawet trudno wybaczyć! Pani Naborowska jednak na wszystko za swego syna odpowiedziała: — Dajcież mu pokój! od czegoż młodość!.. I pan Wacław pił, pił, aż się zrobił pijakiem, a pani Niborowska zawołała wówczas: — Cóż robić! własnież to on pierwszy!.. I na tem się skończyło. Już coraz głośniejszy gwar oznajmiał koniec uczty, tu i ówdzie rozbijano w szale radości kosztowne puhary o ziemię; śpiewy, krzyki, rozchodziły się po całym domu, aż nareście dano znak wstawania od stołu; kobiety wyszły do komnat pobocznych, a mężczyźni z trudnością się już trzymając na nogach ruszyli parę kroków od stołu i posiadali natychmiast. Zaczęty się żywe rozmowy, krążyły puhary, ksiądz Balcer uwijał się po sali, twarz jego płonęła jak w ogniu, wrzeszczał, krzyczał na bulle Leona X., na papieżów na katolików. Nawet chronologiczny wypadków porządek, który lak mozolnie lat kilka wbijał sobie w głowę, jedna chwila szału pomieszała; rozpłomieniona jego wyobraźnia niosła mu do ust szkaradne anachronizmy, na których jednakie nikt się nie poznał, bo nikt nie uważał, a każdy usiłując również się wylać ze swemi myślami jak ksiądz Balcer, krzyczał i sądził, że go słuchają. Słowem, wielka sala biesiadnicza we zborze, wystawiała obraz największego zgiełku, gwaru i nieporządku, jaki tylko może po obfitej uczcie nastąpić. Jeden tylko ksiądz Rektor, jak gdyby go smutne jakie gryzły myśli i wspomnienia, siedział na ustroniu, z okiem wlepionem w ziemię; czasami dziki wzrok rzucał na przytomnych, ruszał nieraz ramionami i odwracał się. W innem miej- scu, przy innych osobach, uważanoby to może i usiłowano tłumaczyć, ale w tej chwili wszyscy zbyt sobą byli zajęci, żeby na to baczność dawać mogli. Smutek wśród powszechnej wesołości nic pociąga, owszem odstręcza; bo rzadko litość może się z odurzeniem pijanych zmysłów pogodzić. Wśród takiego zamięszania, wybiła godzina czwarta, na zegarze zborowym, ale nikt nie myślał wracać do domu, tylko rektor poszedł do swego mieszkania. Dał się czuć zaduch w sali, otwarto okna na ulicę, na dziedziniec, i na kościół S. Michalski wychodzące. Wieczór był pogodny, wszyscy prawie cisnęli się do okien odetchnąć świeżem powietrzem i popatrzyć na ulicę. Pospieszył także za innymi pan Wacław Piekarski, a że nie znalazł miejsca od ulicy i kościoła, stanął więc w oknie wychodzącem na dziedziniec i dzwonnicę, stanął, podniósł osłupiałe oczy i ogromne, ach! wyleciało z ust jego. ( 4 Października 1639 r. ) Z malej iskierki wielki pożar bywa! Niktby się pewno nic domyślił, czego pan Piekarski krzyknął tak głośno. Minio osłabionego trunkiem wzroku ujrzał kawki siedzące na dzwonnicy zborowej, przypomniał sobie wczorajsze strzelanie, i zawołał natychmiast na jednego z pachołków, aby mu Rakowskiego przysłano. — Sam tu chłopcze ! wybęknął do niego, zawołaj tu do mnie mego dworzanina ! W moment przystawił się Rakowski, niosąc w spojrzeniu, w ruchach i na twarzy oczewiste dowody, że był także na uczcie, był bowiem tak jak sam pan pijany: — Skocz do mojej komnaty i przynieś mi mój łuk i strzały... wnet! — Ale!. — Idź! ga.. a.. piu! zawołał z zapalonemi oczyma pan Wacław, który nie cierpiał aby mu się sprzeciwiano kiedy był pijany. Rakowski poszedł, a on pozostał z oczyma wlepionemi w dzwonnice i kawki. — Hm! otoż i jedna poleciała! do milion szatanów! beknął pod nosem, a len cham się nie spieszy;... i druga: a łotr!. To mówiąc w zapale gniewu pobiegł, mimo zawracającego mu głowę napoju Piekarski ku drzwiom sali, otworzył je i z podziwieniem ujrzał, jak nieposłuszny sługa, rozparłszy się nad siołem wychylał jeszcze miód z ogromnego cynowego dzbana i ani myślał się ruszać. Rakow- ski tyłem był obrócony do wchodzącego i nie widział go póty, póki nie uczuł o- kropnego grzmotnięcia w kark pięścią. — A psia jucho! zawołał Rakowski, sadząc że go któren ze sług uderzył. Żeby ten dzban nie był cudzy, gębę bym ci nim zamalował do sądnego dnia... W tem obejrzał się, a widząc pana swego, postawił dzban na stole, i z najzimniejszą krwią dodał: — Przecież pan miej litość nad sługą, jabym tak i bydlęcia nic uderzył — Idź po łuk wisielcze, sk........ — Otóż miałem iść właśnie, kiedyś mnie pan tak w kark zagadnął, aż mi się w oczach odezwało i bo... — Milcz, hultaju, a.. a.. a idź co prędzej, bo ka.. a.. wki pozlatują chamie! idźże do trzykroć sto tysięcy... — Idę, idę, tylko proszę nie bić, bo nie wrócę.... — Prędko !.. prędko!.. wołał pan Wacław i potoczył się do sali, a Rakowski oglądając się jeszcze i macając nadtłuczonego krzyża, wybiegł ze zboru po łuk i strzały. Wychodząc ze zboru, trzeba było iść koło dzwonnicy, na dzwonnicy siedziały kawki. Rakowski śpieszył się jak opętany, a że po pijanemu trudno i chwilę pomilczyć, więc niemając z kim rozmawiać po drodze, świszczał, krzy- czał, hałasował, śpiewał i wybijał sobie takt ręką na nodze. Ptaki nie bardzo lubią muzykę, więc na zbliżenie się pana Rakowskiego wszystkie kawki zleciały -z dzwonnicy i poszły sobie spokojniejszego szukać kąta; a pan Piekarski siedząc w oknie klął ze złości nieostrożność swego fagasa który w chwil parę biegać i zataczając się po całym dziedzińcu wrócił z lukiem i strzałami i wleciał do sali. Nagły widok jego, dziwne na podochoconych biesiadnikach zrobił wrażenie. Niektórzy zdawali się dziwić, inni się polękali, nie mogąc się domyślić na co by się zdały te narzędzia. Wprędce jednak pan Piekarski wytłómaczył to, mówiąc, czkawką przerywanym głosem: — To ja.. chcia.. a... łem strzelać do kawek, co tu na dzwo... onicy siedziały, ale poleciały... teraz, już nie ma do czego strzelać!.. — O ! przerwał z zapałem ksiądz Balcel, byleby byty strzały! znajdzie się niezawodnie !.. Słyszeliśmy, panie Wacławie, że strzelasz doskonale, spróbuj do celu! — Do celu! do celu! odezwali się wszyscy, których ten nowy rodzaj zabawy zastanowił. — Bardzo prosim ! do celu! — O ! najchę.. tniej! odpowiedział pijany naciągając łuk na kolanie i podchodząc ku oknu, z którego widok był na Kościół Ś. Michalski. — Byle by cel tylko! byle cel!.. Ot! zawołał, a widzicież obraz len w środku na kościele pomalowany.. — Jestto obraz Michała Rafała, zawołał pan Naborowski porywając pasierba za rękę. Nie strzelaj w te... niech cię Bóg broni! katolicy przyczepki tylko szukają, mogli by nas ukamienować; byłoby to znieważeniem domu Bożego... szanujmy cudze ażeby nasze szanowano! Z tych pięknych słów, pasierb nic a nic nie zrozumiał, bo i po trzeźwemu twarde mając pojęcie, tym mniej popijanemu pojmował. Zdało mu się tylko że ktoś coś mówił o nodze lewej i przerwał: — Dobrze! dobrze! spuście się na mnie! bedzie ta strzała w nodze, chociaż mi się ćmi w oczyskach szkaradnie ! hpf! ale trafię dla tego !.. Kilka osób pobiegło aby go zatrzymać, ale po czasie, bo w tej samej chwili kiedy go któś chwytał za rękę, strzała świsnęła, a trącenie w samem jej wypuszczeniu, o tyle tylko sprowadziło ją z drogi, że utkwiła w szacie wyrytej koło lewej nogi Świętego Michała. Wszyscy osłupieli i pobledli uderzeni tą nadzwyczajną śmiałością; ale pan Wacław rozgniewany że mu się już raz nie udało, porwał strzałę z za pasa drugą, naciągnął i zawołał: — Ha! a widzicież tę czarna mniszkę, kawkę Świeto-Michalską! he! oto... tam na chórze, na ławie siedzi a okienko otwarte! muszę przerwać jej nabożeństwo! cha! cha! Wymierzył w mgnieniu oka i znowu strzała poleciała. Krzyk dał się słyszyć w kościele i mniszka znikła. Szał w którym był pan Wacław nie dawał mu postrzedz przestrachu wszystkich otaczających go, z których kilku, przelęknionych uciekać nawet chciało; inni zaś osłupieli, nie wiedzieli co robić. Jeden ksiądz Balcer, z uśmiechem szyderskim poglądał z okna na kościół i szemrał cóś pod nosem. Ledwie chwilka przeszła, nowy pocisk wybiegł z łuku na kościół Święto-Mi- chalski, ale że na ulicy żaden tumult spostrzegać się nic dawał, i nic zagrażał nikomu, zaczęto się powoli kupić naokoło strzelającego, wszyscy przez okna powychylali głowy, a pan Wacław zawołał: — O! ztąd jeszcze źle strzelać; ale niechno wnijdę na wieżyczkę pod zegar.. zo.. obaczycie jak się popisze. To mówiąc wyszedł, i wkrótce usłyszano znowu świst strzał w powietrzu, i ujrzano jak niektóre z nich utkwiły w murze lub bezsilne padały o ziemię. Gdy się to dzieje, podochoceni biesiadnicy patrzą z okna na ulicę. Na placyku dzielącym zbór od kościoła Świętego Michała, usłyszawszy świst przelatujących strzał, zastanowiło się kilka osób. Dwóch mimo przechodzących bernardynów stanęło, i podniosłszy oczy, jeden z nich, starszy, rzekł do drugiego: — Bracie Salezy, czy nie słyszysz? — Czego ? — Świstu strzał!... patrz! heretycy strzelają ze zboru na klasztor panien bernardynek i kościoł Święto-Michalski! — Święty -Franciszku! bycze to może? odezwał się młodszy wychylając głowę z pod kaptura. Jezus, Marya! czy widzisz bracie Innocenty, tego młodego niedowiarka? oj! zda się, ze on do nas celuje ! o zgrozo! o zuchwałości!.. uciekajmy, roznieśmy wieść po całem mieście, niech się lud zbierze bronić znieważonej świątyni Pańskiej!.. Uciekajmy!.. — Poczekaj, bracie Salezy! przerwał drugi śmielszej nieco natury... czy słyszysz łajania z okien !.. W istocie w tej chwili właśnie ksiądz Balcer wołał ogromnym głosem: — Czegoż psy Sodomskie, trzodo zaślepiona Amalecytów, stoicie z wytrzeszczonemi oczyma! precz! bo kamieniem w łeb! — A co? czy nie mówiłem ze trzeba uciekać, przerwał brat Salezy porywając swego towarzysza za suknią i ciągnąc za sobą. — Czekaj jeszcze. Wierni katolicy! zawołał głosem donośnym brat Innocenty, biorę was wszystkich za świadków znieważenia kościoła Bożego! — Cóź to za świadkowie ? baby, żaki, przerwał drugi. Co nam do świadków? idźmy, zawołamy Marszałkowskiej piechoty. Idźmy! idźmy!...... i pociągnął go za sobą. Na placyku zostało się tylko kilka białogłów, dwóch żaków, kilku woźniców i rzemieślników, którzy sami niewiedząc co się działo, spoglądali z przestrachem, osłupieli, to na zbór, to na kościoł! Tymczasem w oknach zboru i w samym zborze, zgiełk się coraz powiększał. Ksiądz Balcer dosłyszawszy nieco mowy Ber- nardynów. wybiegł na dziedziniec, i w zapale który szał i wino powiększało, jeszcze na nieprzytomnych rzucał jadowite obelgi. Odmowy przyszło dorzeczy, kilku zapalonych dyssydentów porwało się do kamieni na katolików stojących i wrytych z podziwienia przed kościołem. Ksiądz Balcer krzyczał, a upojona zgraja dopomagała, rzucając niesłychane obelgi. — Precz z tym kościołem! krzyknął jeden, zburzmy go! — Precz z temi pogańskiemi obrazami balwochalców!!! — Czegoż te głupcy stoją jeszcze wzywając swoich świętych na pomoc. ? — Patrzcie no! wasz święty naszej strzały uchylić się nie mógł! — Milczyć! psy! odezwał się głos z za mu- ru. Milczyć, bo zginiecie! patrzcie no tych opilców! — A łotry! krzyknął ksiądz Balcer, dziś was jeszcze roztratuje piechota ! — Alboż my to rąk nie mamy i kamieni?. odezwało się kilka głosów z placyku.— Takaż to wdzięczności tych żmij! przerwał inny glos z placyku, za to żeśmy was gościnnie przyjęli, że królowie nasi poprzysięgli wam spokojność!... takaż to wdzięczność ! 0 ! trzeba się tego było spodziewać ! kto zdradził Boga, ten ludziom potrafi być niewdzięcznym!! Ale nic z lego nie będzie!.. Uderzmy w dzwony! niech się cały lud zbieży! — Bieżmy do księży jezuitów! wołali jedni. — Lećmy do księdza biskupa!.. — Do pana marszałka!! — Do magistratu!.. Tak krzycząc i wołając rozbiegli sio w różne strony roznosząc wieść że kalwini burza kościoł S. Michalski. Odgłos ten jak piorun przebiegł całe miasto: głuchy gwar rozszedł się po ulicach, tłumy ludu sunęły się ku zborowi. Jeden z tych którzy słyszeli kalwinów obelgi Spotkał w bramie prowadzącej na dziedziniec akademii, Zaranka idącego z Zabłockim. — Hej mości panowie! zawołał, kto w Boga wierzy, idźcie ratować kościoły Boże: kalwini chcą całe miasto zniszczyć i zaczęli od klasztoru Bernardynek S. Michała... idźmy bronić, mości panowie! na miłość ukrzyżowanego!.. — O ! będziem tam wnet, odpowiedział żywo Zaranek, będziemy... i to mówiąc zawrócił się, wpadł w ciemne jezuickiego klasztoru kurytarze, otworzył nagle drzwi na roścież od jednej sali i zawołał: — Bracia! bieżmy bronić kościołów naszych, pomścić się na kalwinach za krzywdy nasze. Właśnie wymowny Cieciszewski siedział na katedrze, a grono uczniów słuchało z uwaga jędrnych, sofizmatów jego kiedy słowa Zaranka obity się o sklepienia spokojnego nauk przybytku. Można sobie wyobrazić jaki sprawiły skutek na kilkuset zgromadzonej młodzieży, którą bojaźń strofowania i kary przykuwała tylko do ławek. Było to uderzenie piorunu w magazyn prochów.. Książki, pióra, kałamarze, papiery runęły pod ławę; porwali się wszyscy, jeden przez drugiego, krzycząc, hałasujcie, skacząc przez ławy i cisnąć się do drzwi co najprędzej.... — Hola! hola! mości panowie! zawo- fał Zaranek stojąc we drzwiach i tamując im rękoma przejście. Posłuchajcie mnie jeszcze! cóż zrobicie bezbroni, tam, gdzie już pewno znajdziem Wojewódzką piechotę, zawsze skorą do obrony kalwinów, bo służącą pod rozkazami najpotężniejszego z dyssydentów... Pozwólcie, niech wam powiem wprzódy co robić mamy. — Zgoda, zgoda! prędzej! prędzej! nie traćmy czasu! !. — Trzeba nam zabrać armatkę która przed zanikiem stoi, dostać kul i prochu, i z nią dopiero na zbór i piechotę uderzyć! — Idźmy! idźmy! krzyknęli znowu wszyscy; nie ma czasu do stracenia! Czy słyszycie jakie krzyki i hałasy od strony zboru dolatują? może niewierni wyparli już bramy klasztorne i pogwałcili przyprzybytek cnoty!! lećmy na nich! lećmy co prędzej! To mówiąc rzucili się wszyscy razem we drzwi i popchnęli przed sobą Zaranka. Od zbytecznego gwałtownego natłoku pękły podwoje, tłum cały wyleciał na kurzytarze i jedni pobiegli z Zarankiem po armatę, drudzy prosto do zboru grożąc kalwinom zniszczeniem. Już tłumy ludu różnego wieku i stanu, kobiety, starcy, dzieci, napełniały wszędzie ulice, odgłosy zemsty i zniszczenia obijały się wszędzie... sam Wojewoda przeląkł się widząc że jego piechota nie potrafi powściągnąć rozpuszczonego pospólstwa. Wśród zgiełku, gdzieniegdzie wyraźniejsze słyszyć się dawały przekleństwa, krzyki, błyskały wzniesione karabele i krzyże, które dla dodania odwagi po nad głowami ukazywano. — W imie Boże! na niewiernych pogań ! wołał jeden Dominikan wlazłszy na jakieś podwyższenie, Błogosławię was dzieci !! każda kropla krwi heretyka przeważy w niebie szalę zbawienia na stronę waszą ! — Hola! cicho! zaklinam was, słuchajcie! przerwał któś z tłumu wznosząc rękę, zbrojną ogromnym czarnym krzyżem po nad głowami otaczającego ludu. — Czegoż się ociągamy! sypmy się wszyscy razem na miejsce i wybijmy, wysieczmy niedowiarków w pień wszystkich, zacząwszy od ich rektora. Nadto leż już długo cierpieliśmy ich obelgi, które ufni w słabość naszą popełniali, dziś czas bracia ! — Wina w tem nasza, trzeba już było zdawna pokazać im, że oni tu nie są panami, ale przychodniami z zamorza! oni i ich religia manichejska ! — Wykarmiliśmy węża na naszem łonie ! krzyczał dominikan. Kiedy ten gwar i okrzyki rozszerzają się wszędzie, w mieście bija na gwałt wszystkie dzwony, oddalony turkot, pojazdów, tentent koni, strzelanie nawet; pomięszane z odgłosem kilkadziesiąt tysięcy ludu, napełniają cafe miasto. Bezsilni tylko paralitycy, lub wzroku pozbawieni starcy pozostali w domach, nad kolebką maleńkich dzieciątek, reszta już to ciekawością już zgrozą z domów wyparta, ciśnie się na ulice. Była już blisko piąta z południa godzina, chmury niebo osuły, z przedmieścia, z oddalonych części miasta biegli wszyscy ku zborowi, a że plac przed nim i kilka przytykających ulic już były ludu pełne, stawali około akademii, koło zamku, na ulicy Wielkiej, Zamkowej, przy małej bramce koło Bernardynów, na zaułkach i w około, gdzie się tylko pomieścić mogli. Koło zboru otoczyli mury akademicy i szlachta, grad kamieni leciał na dach, okna, na zbór; kalwini zaparli bramę i żywej duszy nie było widać we zborze. Tymczasem piechota Wojewódzka, nadbiegła lud rozpędzać, ale poniewczasie, gdyby albowiem i trzykroć silniejszą była, nie dałaby rady niezliczonemu pospólstwu. Zaledwie się Wojewódzcy ukazali, młodzież porwała kamieni, piasku, błota; wszystko w jej ręku było orężem, a liczba i męstwo napastników zmusiło po dwukrotnym wystrzale piechotę do cofnięcia się w nieładzie. Próżne były usiłowania wyłamać bramę zboru; znać że przezorni kalwini, spodziewając się kiedykolwiek podobnego wypadku, ogromnemi ją zawalili sztabami ze środka; nie pomogły. kamienie kloce, ani połączone siły kilkudziesiąt młodzieży. We zborze grobowa cichość pa- nowała, nikogo nie słychać było ani widać: mimo tego jednak, pospólstwo nie przestawało mścić się na murach zborowych za przewinienia kalwinów. Kiedy pierwszych kilka wystrzałów pana Wacława Piekarskiego sprawiły rozruch na placyku mały jeszcze, ale większym grożący, kupiec Desaus pokwapił się do domu z córką, aby pilnować drogiej szkatułki swojej, zostawując zięcia w naradach z kalwinami, obiecującego stawić się w razie niebezpieczeństwa. Zaledwie kupiec zasiadł w komnacie, kiedy coraz silniejszy rozruch dał się słyszyć w mieście. Desaus usłyszawszy jak ksiądz Balcer tajał katolików, pocił się cały ze strachu i wołał: — Panno Justyno, dites donc sacrebleu! zginiemy wszyscy, jak mi Bóg miły! Co on sobie myśli, ten kaznodzieja? wszak Wilno nie Genewa, on tu nikogo nie spa- li! No, Patrzajcież! stare moje wino zawróciło im głowy... Rzucają kamieniami!! zginęliśmy! gdzie tu schować pieniądze? Patrz! patrz! oto już kilka osób zebrało się, i grozi kalwinom.. dostanie się i nam!! Jak mi Bóg miły ! sacrebleu! dites donc panno Justyno, co ja zrobię ze szkatułka? — Odedrzyj podłogę, panie ojcze, wysyp złoto, a szkatułka niech stoi. — Właśnież ! sacrebleu! połowę złota poleciało by przez szpary do piwnic! tobym się więcej z niemi nie zobaczył! Panno Justyno! co tu robić ! czy widzisz jak coraz nowe figury placyk napełniają !! co za gwar!! będzie źle, nie opuszczaj mnie w tej chwili! moja droga! na weź! schowaj te pieniądze!! ja odchodzę od zmysłów, sacrebleu! Boże! ratuj! czy słyszysz te krzyki! na, na szkatułkę!! bierz! bierz! — Panie ojcze, uspokójże się, odpowie- działa dumnie Justyna: jestem kobieta, a jednak się nie lękam! nie ma czego bać się! pfe!! nadejdzie piechota i rozproszy te tłumy! — Tak! ale w zgiełku, ci, którzy niedawno napastowali mnie już chcąc wydrzeć pieniądze, powrócą i zniszczą nas do szczętu. Zmiłuj się schowaj to złoto! z czegoż będziem żyli ? Oh! sacrebleu.. ośm tysięcy czerwonych złotych i florenów srebrnych trzysta osiem dziesiąt sześć i pół i groszy pięć, sacrebleu! schowaj! dites donc, Justyno! Gdy to mówił błagającym tonem i wyciągał żebrzące dłonie ku córce, która nieporuszona obojętnie na boleść jego patrzyła, podwojony gwar zbliżających się tłumów ludu, krzyki i dźwięk kamieniami potłuczonych okien we zborze słyszyć się dały; kupiec bezsilny, osłupiały z przelęknienia padł na krzesło, a córka jego rzuciła szkatułę w komin i popiołem ją przykryta zwierzchu, po bokach zasypała węglanu i niedopalonemi główniami. — A sklep! sklep, sacrebleu, morbleu, ventrebleu czy zamknięty? dites donc ? Justine! odezwał się po chwili kupiec boleśnie miotany trwogą i niespokojnością. W takiem zamieszaniu lada kto może wpaść, zabrać, rozkraść, rozerwać, zniszczyć, złupić, zniweczyć, obedrzeć, zostawić mnie bez sposobu do życia, bez kawałka chleba, bez grosza i szeląga na starość, o żebraninie: Mój Boże! czy słyszysz moja córko! szturmują do zboru ! ventrebleu ! sacre tonnerre! mille diables! Kamienie jak grad lecą! ratuj, ratuj nas wszechmocny Boże! co to za miasto! mille diables co to za miasto? gdyby nie ten sklep, wyniósłbym się ztąd piorunem! Ach! nie tak to w naszym Paryżu, tam są Gardes du Roi, Sentinelles, postes nocturnes, cavalerie, infanterie! Mille tonnerres, co za stuk? czy słyszysz ? he ?... Mój ojciec opowiadał jak za panowania Franciszka I.... Aj! co za stuk! sacrebleu! panno Justyno, czyste piekło!.. Byłem jeszcze dzieckiem kiedym słyszał taki hałas na Place de Greve, kiedy.... Aj! czy nie wybito bramy? — Nie, oni chcą wyłamać zborową bramę. — Już po mnie! mort et furie! czemuż twój mąż nie wraca! dobędą zboru, to i on tam zginie! — Zginie!! powtórzyła Justyna załamująć ręce i ta myśl okropna, jak błyska wica przeleciała z jej myśli na serce i wypaliła na nim drogę okropnych męczarni. — Nie, on nie zginie! zawołała po chwili z zapalonem okiem i twarzą; nie! a jeśli zginie! o! ja się zemścić potrafię!.. To mówiąc zmarszczyła ładne brwi swoje, tupnęła nogą, jakby świat u stóp jej leżał, i zamilkła. — Już po mnie! wołał tymczasem kupiec, hej! chłopiec czy zamknąłeś piwnicę na wielką kłódkę i rygiel.. morbleu! ta szuja, jeżeli nic do pieniędzy, to do wina może się pokwapić! Bogdaj to mieć tak warowne miejsca jak w Paryżu Hotel des tourrelles! co to za forteca! chciałbym w niej być teraz!... Tfu! morbleu! a to co? czy nie do naszej bramy stukają? moje dziecię.. aj, dodał drzącym głosem, chodź, pójdziem, skryjem się do lochu, tam nas nie znajdą.. weźmiemy z sobą szkatułkę! tu ona nie jest bezpieczną! Ze mną, Boże ratuj! qui vive! ah! sacrebleu! co za tłumy ludu zbór oblegają! ach, gdyby po groszu od głowy byłby majątek !. coraz więcej a więcej! ach czy widzisz? dites donc, Justyno? i o czemże myślisz, o szkatułce pewno, moja droga! chodź! chodź! Ale panna Justyna zmarszczyła brwi, ciężko westchnęła i niespokojnem okiem rzuciwszy za okno, obróciła się do ojca i rzekła; — on zginie! ( 4 Października 1639 r. ) Nie każdy pójdzie do nieba. Ale każdemu umierać potrzeba! Prawda. Z gmachów akademii wytoczyła się większa część młodzieży z Zarankiem na ulicę Biskupią i hurmem pobiegła ku kościołowi S. Stanisława i dolnemu zamkowi. — No, kto ma ręce, panowie, niech tu idzie, zaprzęgnijmy się do armaty, inaczej jej nic pociągniem, zawołał Zaranek, a bez niej diable trudno dać będzie rady. Nie mamy się czem bronić i napastować, bo nieboszczyk król, bodaj zgnił w piekle niemiec, surowie zakazał używania i noszenia rusznic(1), i odtąd mato ich kędy zobaczysz. A jak to działo weźmiemy, a do niego kule i proch, dopieczem niem dyssydentom! Gdy to mówił kilkunastu porwało armatę i potoczyło ją jak piórko ku ulicy Zamkowej, wzdłuż której spierały się tłumy ciekawego ludu. — Tak! to dobrze! wołał Zaranek; naprzód! zmieniać się kolejno. A gdzie amunicya? ---------------- (1) Konstytucye sejmu r. 1611. — Jest! jest! ruszajmy! ruszajmy! no dalej! Tak wołając i krzycząc doszli do bramy Zamkowej, lecz tu spotkała ich przeszkoda. Niepodobna było przecisnąć się przez tłumy, ale Zaranek zapalony, z iskrzącemi się oczyma, z szablą w ręku, przodkował swoim towarzyszom, rozpędzał, gromił, łajał, namawiał. Udawało się to przez czas niejaki: nareście tłum różnego rodzaju ludu, tak silnie drogę im zastąpił, że krokiem dalej ruszyć się nie mogli. Zaranek przecisnął się trochę, i widząc przed sobą szlachcica wysokiego wzrostu z czapką aksamitną na bakier, z siwym wąsem, w wytartym kuntuszu orzechowym, z karabelą pod ręką, zawołał: — Hola! panie szlachcic! a ustąp jeno trochę, przejdziem tylko z armatą na tych zborowych. Szlachcic odwrócił głowę, spojrzał marsem, splunął i obracając się do jakiejś otyłej kobiety w czółku lamowym, adamaszkowej spódnicy i chustce jedwabnej, beknął: — Słyszysz jeno, moja panno! ten hajdamaka chce mię spędzić z drogi! hm! A ja, dodał obracając się do Zaranka, ani tobie, ani nikomu krokiem nad sobą nie dam przodkować, żeby i samemu królowi Jegomości? he? Kto mi zabroni stać tu, kiedy mi się podoba? — Ja! zawołał zapalony Zaranek; czas nagli, radzę ci panie szlachcic, precz z drogi, bo szablą pokażę, którędy ranie masz ominąć. — Ho! ho! myśliszże żem ja z domu z kijem wyszedł, migdaliku? odpowiedział szlachcic. Fiu! fiu! mam i ja mój ciaścioszku szablicę ongi na Turkach zdobytą, która już nie jednemu takiemu zu- chowi jak Waszę, rozpłatało łbisko na ćwierci! — Powtarzam ci raz jeszcze: z drogi, bo ja tu nie jeden! rzekł Zaranek; potrafim cię ztąd odepchnąć, aż się oprzesz na Rosie. Nie certuj się, bo nam pilno, idziemy bronić Świętego Michała od kalwinów, prowadzim armatę, ustępuj, bo ci ją pociągniemy po grzbiecie! — E! panie Macieju! Jegomość się ustąp do licha! szepnęła tłusta Jejmość na ucho szlachcicowi, to jakiś zawadyaka, gotów cię i zabić! — Ho! alboć to ja rąk nie mam!.. Ja Waści radzę, skręć się na prawo, koło klasztoru, bo tędy prosto, jak mi miły Bóg i Najświętsza Panna Ostrobramska, krokiem cię nie puszczę! Rób co chcesz! Ledwie kończył te słowa, Zaranek z szablą wzniesioną nad głową, przystąpił ile mógł dla natłoku ku niemu i pchnął go z drogi. Ale szlachcic nic dał się zwojować: lewą ręką chwycił żonę, aby ją w tłumie nic ściśnięto, drugą świsnął szablicą i gotował się do obrony. Bardziej jeszcze oporem rozjątrzony Zaranek, zmarszczył się, porwał go za kark i przez łeb tak silnie ugodził, iż krew trysnęła. Mimo rany szlachcic nie ustąpił, podniósł szablę i krzyknął: — Ratujcie! panowie bracia!.. Zaranek ciął go raz drugi, szlachcic zachwiał się, a żona jego czepiając się do niego wołała: — Kochany mężu! ustąp temu rozbójnikowi! Z płaczem i lamentem wierna żona, zasłaniając go sobą, nie przestawała błagać, aby zszedł na stronę. Ale nic nie pomogło, uparty Mazur stał jak wryty, a Zaranek zniecierpliwiony uderzył silnie płazem przez plecy żonę szlach- cica, ciął go jeszcze raz po głowie i pan Maciej padł na ziemię bez zmysłów. W jednej chwili odsunąwszy tę zawadę, odpychając na około, z krzykiem i hałasem posunął się dalej Zaranek rozkazując prowadzić za sobą armatę. Tysiące przekleństw szło za nim. — Do turmy go, do turmy!... wołano zewsząd; Rozbójnik! trzymajcie go!! łotr! Bodaj go własna matka nie poznała!! Zaranek nie zważał na te krzyki, otarł skrwawioną szablę o połę kontusza i prowadził dalej towarzyszów, przeciskając się z trudnością przez lud, grożąc i prosząc wedle okoliczności. Na zawrocie Swięto-Michalskiego zaułka spotkali rudego Zabłockiego. — Napróżno się tędy ciśniecie! zawołał na nich przybywający. Ani armata, ani wy nie możecie przejść tędy. Tu wła- śnie sieką nasi piechotę. Trzeba się wrócić na Bernardyński zaułek. — O! pleciesz, przerwał nieustraszony Zaranek, a szabla od czego ? — Choćbyś ich miał sto, nic tu nie pomogą! jeszcze gdyby wy tylko sami, to może; ale z armatą ani myślić. Wierz mi, nietracąc czasu, wracajmy na Bernardyński zaułek, tam przynajmniej nie ma piechoty. — Ha! cóż robić, zawróćmy się jeszcze bracia: a prcdzej, żeby nam kto nie uciekł. A ty mój Judaszu rudy, powiedz co się dzieje koło zboru? — Ho! kuso! kalwini ani nosa nie pokazują; okna już we zborze nie ma ani jednego całego i muru dobrześmy nadbili. Tylko te psy djabelska jakąś mocą bramę trzymają, że jej żadna siła ludzka sprostać nie może! — Damy jej rady z armatą!... Zawrócili się nie bez trudności, na wązki Bernardyński zaułek, na którym natłok nie tak byt wielki jak na Zamkowej ulicy. Uszedłszy dopiero kroków ze dwadzieście, ku kamienicy kupca Desausa, której druga brama wychodziła na zaułek, ujrzeli iż niepodobna było wprost przedrzeć się na plac, bo ścisk w tem miejscu był nie do pokonania. Nie zraziło to jednak przebiegłego Zaranka, który umiał, kiedy chciał, dobić celu. Obrócił się ku tylnej bramie kamienicy kupca Desausa, zawołał kilku towarzyszów, sparli ją i spruchniałe podwoje runęły na podwórze, a po gruzach ich Zaranek z armatą i akademikami rzucił się w dziedziniec, chcąc się przedrzeć na placyk. Zostawały jeszcze jednakże do pokonania drzwi żelazne ogromne, bo armata inaczej jak przez sam sklep De- sausa wejść nie mogła, a sklep byt zaryglowany silnie. Porwano z dziedzińca kamienie, i po kilkakrotnem uderzeniu odbito zamki, i wprowadzono armatę do sklepu. Akademicy podbudzani wspomnieniem obelg ucierpianych od piechoty służącej kalwinom, rwali się do zemsty z nadzwyczajnym zapałem. Ostatnie drzwi łatwo otwarto, gdyż były tylko zaryglowane ze środka, i widok zamięszania i zgiełku ich uderzył. Mnóstwo księży z krzyżami w ręku, krzyczało na lud, poduszczając go; biły dzwony na gwałt, leciały kamienie na dach zboru, na wieżyczkę zegarową, na dzwonnicę; co tylko było pod ręką, użyto dla dostania się do środka, ale kalwini ubezpieczeni byli grubym, wysokim i niedostępnym murem. W zborze nikogo nie było widać, żadnego ztamtąd nie dawano oporu, zdawało się jakby się wszyscy ztamtąd wynieśli, chociaż nie było innego wychodu, nad dwie bramy. Jedna przy domie Daniela Naborowskiego, druga z boku na dziedzińce, obie zaparte ze środka; domyślano się że lękając się pocisków, musieli skryć się w dolnych mieszkaniach, gdzie od nich bezpieczni być mogli. Jak tylko otworzyły się drzwi i armata pokazała się w sklepie Desausa, rozstąpił się lud; Zaranek z pomocą młodzieży, wprowadził ją na placyk, ustawił przy samej dwonnicy Swięto- Michalskiego Kościoła, nabił i w momencie, z ogromnym hukiem, kula roztrzaskała mur otaczający zbór i zrobiła ogromny wyłom. Wszyscy rzucili się do środka, a pospólstwo widząc na roścież otwarty sklep Desausa wbiegło, i rozerwało wszystko co tylko wpadło pod ręce; tak, że w chwil parę pozostały tylko gołe pół- ki, szuflady i nic więcej z całego składu Francuza. Jego samego nie widać było, i wszyscy się domyślali że się z córką do piwnicy skryć musiał: nikt tam jednak po niego iść nie myślał, bo nie było po co kupcowi powracać do sklepu, gdyżby w nim ni odrobiny dawnych nic znalazł zapasów, tak go dobrze pospólstwo oczyściło. Tymczasem przez wyłom w murze młodzież z szablami wzniesionemi rzuciła się do zboru, pod przewodnictwem Zaranka. Przebiegli dziedziniec, gdzie żywej nie napotkali duszy, i wszyscy razem pośpieszyli do środka. Zupełne milczenie panowało wszędzie w górnych mieszkaniach zboru, w celach nie znaleziono nikogo; w sali tylko w której się odprawowała biesiada, wszystko okazywało, że się z niej niedawno oddalono. Powywracane krzesła, puhary i dzbany, porozlewane zapewne z pośpiechu wina spływały po podłodze, kilka płaszczów niebieskich leżało po krzesłach, ale nigdzie żywej duszy. W dolnych mieszkaniach dokąd się część napastników udała, nic było także nikogo, lecz podobnie jak i w górnych, wszystko oznaczało, że się ztąd tylko co oddalono, i nikt domyślić się nie mógł, co się z niemi stało; którędy oni, żony ich, dzieci, drużyna cała wynieśli się tak tajemnie ? Mszczono się za nich na wszy- stkiem co tylko znaleziono, nic nie zostało całego; zburzono, zniszczono, zgru- chotano do szczętu naczynia, suknie, księgi, wszelkie zapasy zabierając co się zdać mogło, psując czego unieść było niepodobna. Nie jeden zbór jednak i sklep kupca Desausa szkodował tak mocno; ze zbli- żająca się nocą mnożyły się liczne bezprawia. Łotry i złodzieje korzystając z oddalenia się mieszkańców, plondrują po ich domostwach, porywając co tylko na podorędziu widzą, kiedy im nikt w tem nie staje przeszkodą, bo wszyscy jedną sprawą poruszeni, nie już o majątek i dostatki, lecz o przeważną ojców wiarę jednozgodnie się piecząc, w zawieszeniu umysłu i zupełnem zapomnieniu spraw ziemskich skutku starań swoich oczekują. ; Sam Wojewoda Radziwiłł wiedząc i poczuwając się jak wiele był winien przeciw ludowi, pobłażaniem bezprawiów swojej piechoty, nie omieszkał tajemnie z miasta się oddalać, lękając się ze strony obrażonej jakiego na życie swoje zamachu. Nic wiedziano dokąd się udał z córką swoją, którą kochając jako klej- not swej duszy, nie chciał zostawić sama jedną w niepewnych losu trafunkach. W tej chwili ukazał się dopiero w całym blasku tryumf katolików, z tak dawna już przyciśnionych. Nikt z kalwinów nie ważył się nigdzie pokazać na ulicach, i wszyscy jak w wodę wpadli. Walały się ciała zabitych żołdaków Wojewody, nad któremi pospólstwo nielitościwie się pastwiło. Tłumy rabusiów tymczasem napadały domy, obdzierały kościoły, i pod zasłoną nocy i zamięszania niesłychane broiły bezprawia i swawole. Przed kościołem Bernardyńskim na cmentarzu, w bramie kościołka Świętej Anny, kilku żołnierzy z Wojewódzkiej piechoty, stało drząc z przestrachu. Było ich sześciu i między nimi krył się Rakowski sługa pana Piekarskiego, którego bojaźń wytrzeźwiła już nieco. — No! chodźmy! zawołał jeden wysokiego wzrostu i okropnej twarzy. Wszyscy Bernardyni pouciekali z klasztoru do Dominikanów i Franciszkanów.. możem śmiało drzwi wyłamać i nieźle się pożywim. — No! dobrze ! ale cicho ! tsyt! ostrożnie ! bo jak kto posłyszy, ukamienują nas w kościele. A słyszycie! koło zboru jeszcze jak szturmowali tak szturmują, lud choć noc nic odchodzi... No! prędzej! podważyć! o! mocniej! już i po zamku! My tu nic bez światła nie zrobim, pójdźcie zapalcie latareńkę; drzwi zaprzyjmy żeby tak na roścież nie stały, byle tylko wiatr nie otworzył. Tak mówiąc weszli do Bernardyńskiego kościoła i odgłos ich kroków obił się w oddaleniu o sklepienia, a każde słowo ich ust napełniało ich strachem rozchodząc się po obszernym gmachu. Długo u drzwi czekali, aż jeden wszedł z latareńką i wszyscy z nim posunęli się na palcach ku wielkiemu ołtarzowi. W tem jeden uderzył się o coś i stanął. — A to co po środku ? — To trumna! odpowiedział drugi podsuwając latarnię. Wartoby obedrzeć trupa, jeśli jest co koło niego. Hej! panie bracie, wieko odejmij.. latarnię postaw na ziemi!! Ho! co ja widzę ? jakaś panienka ! Ale co to za hałas koło zboru! Panie Boże! żeby nas tu te opętańcy nie zeszli. Leży blada jakby spała, a zimna jak kawał lodu! co to za paluszki w tych rączkach, białe, pulchne, musiała być bogata. Rączki te nie pracowały, bo bardzo ładne, jeszczem takich nie widział! o! otóż i zdobycz! pierścionek na palcu ! przecież i to coś warto! ściągnę!! a jucha !! palce pobrzękły! ani weź! tfu! do diabła! To mówiąc, tak silnie pociągnął trupa za palec, że trumnę wywrócił i martwe ciało padło jak kawał drzewa opodal na posadzkę. Nie rozczulił się tem jednak bynajmniej rabuś, posunął tylko bliżej latarnią, uchwycił znowu za palec trupa, i targał nim silnie, póki nareście pierścienia nie zerwał. — Ha ! przecież! zawołał z dzikim uśmiechem, pewno się nikt za życia tak nad ta panną nie wmęczył, jak ja po śmierci i to dla marnego pierścionka! a pierścionek.. rzekł zbliżając się do latarki, może i nic złoty, ale pewno go miała od kochanka, nieboraczka! na nim dwa serca i dwie rączyny! biedna!! a teraz wala się po ziemi... Chodźmy bracie Grzegorzu, nie traćmy czasu, dodał popchnąwszy nogą trupa, chodźmy do ołtarza i zakrystyi tam więcej złota znajdziemy. I posunęli się ku wielkim drzwiom na lewo od wchodu w głębi będącym. Po- odbijali szuflady, schowania, powyjmowali kielichy, patyny, monstrancye, wota, wszystko co tylko w ich oczach jakąkolwiek miało cenę nic uszło ich łapczywości. Kiedy się nareście przebrało, a powszechna cisza wróżyła, że Bernardyni nie wracają, lękając się napadu, bo od zboru lud jeszcze nie odchodził, jeden z nich zawołał: — No! a gdybyć to jeszcze pójść do sklepów! nie jeden tam leży Wojewoda, Pac, Radziwiłł, może jaki Sapieha! obedrzem pasy, boty, karabele, może znajdziem pierścienie, lub inne precyoza, to nie wadzi... Tędy łatwo odwaliwszy kamień ! — Tylko strach, żeby nas tu nieboszczyk jaki nie zatrzymał za kark i nic położył w trumnie na swojem miejscu. — O! czy żeś ty takie dziecko, żebyś się bal upiora! Zresztą weźmiem świeco- nej wody, a do północy daleko, ledwie dziewiąta, uwiniem się i basta.. o tu! tu! Chodźcie no! pomóżcie mi kamień odwalić! tak! za ucho! weź z drugiej strony! no!.. mocniej! pomóżcie no tam jemu, bo słaby jak gołąbek!.. jeszcze! jeszcze! odwal na bok! powoli! nogi mi potłuczesz!. ot tak!! Kamień grobowy odwalił się z łoskotem, a jeden z łotrów, świecąc w otworze latarnią, zawołał: — A czy są wschody?.. no! są! uważnie! chodźcie za mną, powoli, bo tu ślisko i zimno diabelnie, zupełnie jakby w grobie! — Pfe! co za smród!. zgnilizna jakaś!! dalibóg gdyby nie pierścionki tych nieboszczyków, nigdybym tu za życia nie wlazł do tej dziury, a po śmierci jestem pewny że nie będę, bo Bernardyni darmo do lochów nie wsadzą, a ja nie mam czem zapłacić! Powoli! to ostatni sto- pień, idźcie prosto za mną! Szelmy nietoperze ! co ich tu lata nad głowami, a szczury... o tu im roskosz! Hej! Mateusz, odemknijno wieko tej trumny! bogata! obita aksamitem pasowym ze złotym galonem,.. nieboszczyk musi mieć choć pierścień lub szpinkę, albo kawał złotogłowu!. — O! patrz jeno! sterczą czarne kościska jak pałki od maku, kiedy im główki pozrywają. Jaki łeb.. a palce!, o.. sygnet błyszczy na kościach. Jemu on nie potrzebny, daj go tu.. zda się.. poszukaj koło przegniłego kuntusza, czy niema tam szpinki złotej? — Niema! — Szkoda! — Nie zamykaj, niech się trupisko przewietrzy! — Ot tu na prawo... — Co? — Jakaś błyszcząca trumna! — Napisano coś na blasze! — Podaj latarkę! — Nie przeczytamy, bo nic umiemy;. ale blacha srebrna, odedrzyjno ją; zobaczym co w środku... — Powoli! bo trumnę wywrócisz, a po ziemi trudno między kościskami szukać złota i drogich kamieni. — Fiu!jaka gidya, rycht cepy te ręce! ale czółko ze złotogłowu... weź go.. — O! na ręku coś błyszczy.. jeden, dwa, trzy pierścienie. — Daj tu! tu! daj! ale jak poczerniała Jejmość nieboraczka! tfu! ktoby to uwierzył, że te kości i proch paskudny i śmierdzący byt kiedyś kobietą, pewno ładną, kochaną.. ktoś ja może nieraz w te ręczyska popróchniałe całował, aż mu po sercu chodziło! a teraz... ho! chodźmy dalej panie Antoni! Po pustych sklepieniach odbijały się kroki rabusiów, którzy tak od trumny do trumny się przechadzali i brali co mogli, póki szelest jakiś na wschodach prowadzących do lochów nie przerwał tego zatrudnienia. — Tsyt! czynie idzie kto? Uciszyli się, ale prócz oddalonego gwaru ludu, który jeszcze zbór oblegał, bliżej niesłychać nie było. — No ! chodźmy dalej! przywidziało się Waszmości ze strachu! tu żywy duch nie zajrzy! możemy być spokojni, panie Marcinie!.. — Prosto! prosto przed siebie.. do tej trumny trzeba zajrzeć. — Hm! wieko zabite, nie oderwiem bo jeszcze nic spróchniałe.. nie ma na co tracić czasu; a co tam ? — Tylko co nie padłem! czort mi pod nogi kości naniósł i jakąś głowę jak wia- dro, pośliznąłem się na tej czaszce, i tylko co, żebym się za tę antabę nie chwycił, byłbym upadł szkaradnie, a co gorzej zgasłaby nam latarnia! — Ostrożnie! no! czy słyszysz? dalibóg, cóś szeleści, jak gdyby kto chodził za nami... strach mię bierze! Gdy to mówił, mimowolną przejęci bojaźnią, skupili się wszyscy sześciu miedzy dnie trumny: najśmielszy wzniósł naprzód latarnią, spojrzeli i wzrok ich utonął w ciemnościach, a ucha doszły tylko oddalone, słabe głosy od zboru i nic więcej.... — Próżno tylko straszysz nas, Mosanie.. to szczury chodzą, a tobie się zdaje, że któś idzie... Już ja ci ręczę, że ta nikt nie zajrzy... — Zobaczymy jeszcze w tej trumnie.. pięknie obita.. napisy jakieś złocone.. odwal wieko! ho ! no! powoli, bo wy- łamiesz!! tak! rzuć go na bok.. poświeć tu ! jakiś zawadyaka! patrzno! nie spruchniał!! biały jak Wojewodzianka która nigdy gołego słońca nie widzi, chyba przez zasłony. O! i on też dawno słońca nie musiał oglądać. — Ale co za fatalna mina! wąsy! czupryna.. oczy wpadłe.. zobaczno !.. tam koło rąk i szyi.. czy niema nic.. jest sygnet! — A na czapce którą dusi ten nieboszczyk pod pachą.. spójrzno! hej! czy nie ma jakiej spinki.. jest! o! i pióro czaple! — Mole objadły ze wszystkiem! szkoda! ale nieboszczyk nie był ubogi.. a jak spokojnie leży.. no! znowu cóś słychać ! dalibóg któś chodzi.. uciekajmy ! to upior! Gdy to mówił i z przestrachem toczył wzrok obłąkany po czarnych sklepieniach, na których gdzieniegdzie świecił błędny promyk latarki, od wchodu usłyszano wyraźnie czyjeś kroki.. rabusie pobledli, włosy im stanęły na głowie... W tem postać biała błysnęła między trumnami.. wszyscy krzyknęli i padli.. latarka potoczyła się daleko między truny, i powoli błyskając jeszcze, oświeciła osobę jakąś wielką w bieli stojącą, błyszczące antaby i galony trumien, i zgasła. — Czegoż się lękacie bracia, odezwał się głos od wschodu w tej chwili., czy nie znacie... matki Maryi?.. Weszłam tu za wami! ja tak lubię patrzeć na trupy!.. szukam mojego synka między niemi!.. Gdyby ludzie rośli w trumnach, onby był już dziś ładnym dwudziestoletnim.... trupem!! Nie bójcie się mnie!.. ja przyszłam tylko popatrzyć na tych ludzi, co tu lezą, jak gdyby nigdy ludźmi nie byli! No! czegoż milczycie? odpowiadajcie przecie!... Jak tu chłodno!.. ubrałam się w białą suknią tej panienki, co tam leży w kościele... a jej oddałam moje.. Jej było tak chłodno w tych cienkich sukienkach tkanych z myśli i pajęczyny.. a ja przywykłam.. Wybrała się lei do grobu jak na tańce! byłaby uziębła nieboraczka! Trumna nic godowa sala... a ja przywykłam!.... Ciemno!... gdzież się ci ludzie podzieli? musieli uciec! czego oni się boją? mój Boże! bezbronnej kobiety! myśleli żem upiór! Upiór! ach! czemuż upiór mego synka nie przyjdzie do mnie ? Zmordowałam się! Oh! dzisiejszy dzień wiele mię kosztował! musze usiąść.. Powoli! jakież tu piękne mam towarzystwo! ilu tu ludzi! jestto drugi świat., ale świat smutny, ciemny, ponury jak mo- ja dusza! milczący!.. to dla mnie, dla mnie świat! szkoda tylko, że nikt nie odpowie na moje pytania.. Dawniej, ach! dawniej młoda Marya nie chodziła w sukniach umarłych... nie szukała przyjaciół w grobach,... bo ich miała na świecie! Stasiu! czemżeś zrobił moje życie?.. moje nieszczęście było twoją zabawą... biedny ! jam myślała że ty masz serce... a tyś miał tylko usia i mowę.. O! prędzej w jednym z tych spróchniałych trupów, od dwiestu lat rozsypane serce bić zacznie, niż twoje uderzy choć raz od litości!... Ale dość! czas pożegnać ten świat grobów!.. Rabusie uciec musieli! I mnie już czas!.. już północ!.. pójdę do Justyny ! Gdzież te wschody! ha! znalazłam.. Mój Boże! cóż to ? oni poszli i z góry kamień zawalili! Jak ja ztąd wyjdę?. Trzeba umrzeć Maryo! włożyłaś białą suknię grobową! trzeba u- mrzeć! umrzeć! a cóż będzie po śmierci?.. Po śmierci!., nie będzie Stasia, nie będzie syna, nie będzie świata... cóż będzie Maryo?.. ach, te ręce niegdyś tak ładne, oczy, usta... w cóż się obrócą? proch !.. cha ! a tym prochem wystrzelona dusza uleci... do nieba!... Chłodno! czyż ja ztąd nigdy nic wyjdę? Me!... bo któż mi ten kamień odwali! ten kamień jest moja śmierć... za tym kamieniem świat.. Staś.. syn.. Wilia.. za nim wszystko.. a ja tu ! tu same groby ! tylko groby ! pusto ! głucho! bo dusze tych ciał poszły daleko.. błądzą sobie po znajomych za życia miejscach!.. A! ta trumna otwarta! jak gdyby dla mnie ! nie gniewaj się nieboszczyku, że się koło ciebie położę !.. Będzie dla nas dość miejsca dla obojga! Trzeba umrzeć! Ach ! jak umrę to mój duch poleci sobie nad Wilią, do domku, gdzie dawniej młoda, ładna... ładna? czyż można piękność wspominać między trupami?... ale ja byłam ładna., byłam kochanką, biegałam po łąkach, za kwiatkiem, za motylkiem, za Stasiem... dziś leżę.. w trumnie i cisnę do łona spruchniałe kości.. Czemuż umrzeć nie mogę! O! już umarłam! nie! mój Boże... Staś, mój syn !.. usnę trochę, może śmierć we śnie mnie zaskoczy!... Przeklęty trup, nie chce mi miejsca ustąpić! mnie tak ciasno ! Tu posunęła się matka Marya, wywróciła się trumna i potoczyła się w głębi. Jeden jęk tylko dał się słyszyć.. a potem milczenie grobowe. (4. Października 1639 r. ) Strach ma wielkie oczy. Przysłowie. Nieznalazłszy nikogo we zborze powrócili akademicy i lud na placyk, krzycząc, hałasując i rzucając klątwy na kalwinów, którzy na ten raz uszli ich zem- sty, a nikt nawet nie mógł wiedzieć ja-kim sposobem. Dziwne wieści między ludem krążyły: powiadano że kalwinów ziemia żywcem pożarta, że widziano diabłów, z których każdy po jednym wynosił ze zboru; inni utrzymywali, że musieli wyprzeć drugą bramę i zamknąć się w domu Wojewody blisko klasztoru i kościoła S. Ignacego, chociaż nikt lego nie widział i trudno było uwierzyć, aby kilkadziesiąt osób przedarło się w samem zamieszaniu przez kilka ulic aż do swego schronienia, wówczas, kiedy tysiące oczu patrzały tylko, jakby gdzie co podejrzanego zobaczyć. Zniknienie ich przechodziło granice domysłów i pojmowania, a lud, mimo nadchodzącej nocy, krokiem się z miejsca ruszyć nie chciał ażeby dopilnować czyli te niedowiarki wracać nie będą., ale napróżno. Północ już była, lud stał jeszcze, ale już poprze- stał szturmu bezużytecznego i próżnych krzyków; w klasztorze S. Michała panowała cisza przestrachu, panna starsza mocno była chora z przelęknienia. Bernardyni pouciekali, kupiec Desaus siedział dotąd w piwnicy, aż nareście znudzony, a raczej poruszony wymówkami córki, która na bojaźń jego narzekała i sama chciała wrócić bez niego, niechcąc sam jeden pozostać, lękając się i drżąc w obu razach, postanowił nareście wyjrzeć nieco. Jakoż drżąc, powoli, umknąwszy drzwi lochu, wyścibił głowę, nastawił ucha i odezwał się do córki: — Lękam się! palsembleu.. jeszcze jest hałas koło zboru! — Ależ kiedy nam dotąd niezłego nic wyrządzili, pewno i teraz nie zrobią. — Ostrożność nie wadzi! — No! chodźmy! chodźmy, panie oj- cze, i tak już bez potrzeby przesiedzieliśmy tu kilka godzin! idźmy! — No!.. to idźmy! dodał Francuz puszczając naprzód córkę, która krokiem śmiałym wyszła na dziedziniec, a ujrzawszy drzwi sklepu wybite, ruszyła ramionami i obracając się do ojca zawołała: Gdybyśmy tu byli, toby się nie stało! — Co ? podchwycił Francuz, obejrzał się, pobladł na widok drzwi wypartych, załamał ręce w rospaczy i krzyknął: — W imię Boże? zginęliśmy! rabusie! Chryste panie! złupili nas! odjęto nam sposób do życia !.. co widzę.. mój sklep, jedyny sposób dożycia... dożycia.. spustoszony! zrabowany! Biegnę.. pójdę do pana Wojewody ze skargą, do króla...: Do kogo udam się ? Justyno ! sacrebleu, miIle diables, mort et furie... co poczniem ?.. trzeba lecić! — Dokąd? z zimną krwią przerwała córka, nie ma już czego biedz i troszczyć się, nikt nam tej szkody nie wróci. — Jakto ? nic wróci ? ventrebleu! o Boże! a gdzież sprawiedliwość? Łotry! moja wina! korzenie! korzenie! cały nowy transport! blisko tysiąca florenów!... Co począć? pójdę do księdza Biskupa., to ci akademicy!., moi wieczni nieprzyjaciele! a dziś! dziś! gdyby nie ta szkatułka, zostałbym o zebranym chlebie! — Uspokaj się, panie ojcze, odpowiedziała Justyna z wyraźną niecierpliwością. Jestto wypadek nieprzewidziany. Tej szkody nikt nie powetuje., trzeba się zdać na wole Boża.. chodźmy do mieszkania. — Gdzie? ja? jabym miał iść do mieszkania ? wówczas kiedy te łotry, niecnoty!... złodzieje palsembleu, odarli mnie ze skóry.. odebrali mi życie ! więcej niż życie! Nie! nie!.. coż ja pora dze ?.. Nieszczęśliwy Desausie, czemużeś nie pozostał w Paryżu, lub w Grenoblu!... dziś byłbyś spokojny, szczęśliwy! Tudieu! sarn temu winienem ! bytem chciwy! ach! żeby przynajmniej nie przyszli mi jeszcze odebrać mojej szkatułki! ale nie!.. z życiem mi ją chyba odbiorą! będę bronił do ostatniej kropli krwi! Panno Justyno!.. dites donc, czegoż tak stoisz zimna i nieczuła! o ty! nie pojmujesz co ja cierpię! jestem zgubiony! zniszczony! — Ale cóż pomogą te narzekania? wszak one nam nie wrócą straconych... — Nie wrócą! nie wrócą! palsembleu! czemużem tu sam nie byt... byłbym ich nauczył... aj!.. ktoś idzie! schowajmy się do izby... chodź!.. chodź!.. To mówiąc jak szalony wbiegł do komnaty, której dwa długie okna wychodziły na placyk, ale cofnął się widząc lud napełniający ulice. — Nie.. tu nie można siedzić! wróćmy do piwnicy... Patrz moja panno!.. co za gwar, co za ścisk; szable, krzyże połyskują, powiewają chorągwie! ach! mur od zboru rozbity! oj! uciekajmy! szkatułka moja! szkatułka! łotry te zgubili mnie na wieki! — Bądź spokojny ojcze, odpowiedziała Justyna, lud wojuje przeciw zborowi nie przeciw nam. — Tak! a na cóż sklep mój złupili!.. mogą mnie do reszty obedrzeć!.. Jesteśmy nie ich wyznania. — O Boże! mój mąż! gdzież jest teraz ? ozwała się Justyna wyglądając oknem a widząc potłuczone szyby, pobite mury i potrzaskany dach zboru, zawołała: może zabity! — Ach! moja szkatułka! palsembleu! co ja z nią zrobić! czemuż nie siedziałem w Paryżu! — Może zabity! — Mogą mi ją odebrać jestem bezbronny ! ach! żeby było przynajmniej czem się bronić od napaści!.. O!., jest szabla dzięki Bogu!!.. aj! oni łaja kalwinów... a my jesteśmy kalwini! bierz szkatułkę i uciekajmy! Twój mąż nie przychodzi nam na pomoc! — Ach! może on sam od nas więcej teraz potrzebuje pomocy. — Więcej od nas? o nie! mnie okradli! złupili! barbarzyńcy! uciekajmy Justyno bo nas zgubią do reszty! To mówiąc Francuz posunął się ku drzwiom, a zamyślona jego córka, poszła za nim z westchnieniem. Na ulicy, mimo nadchodzącej nocy, tłumy ludu nie ustępują, kilku tylko starców i kobiet wróciło do domów, lękając się dłużej w powszechnym pozostać odmęcie. Po ulicach walają się trupy, jęczą ranni, gdzie niegdzie słychać wrzaski tych, którzy wróciwszy do domu, nie znaleźli swoich zapasów, pieniędzy lub klejnotów... Umilkły dzwony... w otwartych kościołach lampy błyskają jeszcze, i kilku pobożnych składają Bogu dzięki, ze ich cało w tym dniu uchował. Nigdzie jednak przestrach i bojaźń nic doszły w tym dniu do tak wysokiego stopnia, jak w klasztorze Bernardynek przeciwległym zborowi. Już wczorajszym wypadkiem przelęknione zakonnice posłały były do księdza Biskupa o radę i wsparcie prosząc i oznajmując, że ktoś ode zboru strzały dwie rzucił na pannę Kuncewiczównę i na fórtyankę. Biskup rad, że miał o co kalwinów oskarżyć, poszedł do Wojewody, wystawując mu, że jeśli nie zechce zrobić sprawiedliwości, napisze skargę do Króla Jegomości. Wojewoda wszakże rzecz tę mato ceniąc, odpowiedział, iż zobaczy, co mu w tej mierze robić przystało i razem uskarżał się ze swojej strony Biskupowi na obelgę rektorowi zborowemu przez. akademików jak mówił popełniona. Ksiądz Abraham Wojna prosił, by mu wskazano osoby które to uczyniły, aby je mógł, jeśli pod jego juryzdykcyą zostają, ukarać. Lecz ze z obu stron nie wiedziano, ani kto strzelał, ani kto topił, rozeszli się więc, obiecując sobie wzajem sprawiedliwość, jak tylko będzie można ją wymierzyć. Nazajutrz dnia 4 Października, jeszcze z wczorajszego strachu nie ochłonęły panny zakonne, kiedy do refektarza wbiegła panna Brygida, do której, gdy na chórze siedziała strzelił był Piekarski. Powszechny zatem popłoch się zrobił, osobliwie, gdy nieprzestając na tem, ja- kęśmy widzieli, młodzieniec opity, kilkakroć jeszcze razy do kościoła i choru puścił strzały. Śpiewając psalmy, drżące i przestraszone panny cisnęły się w najdalsze kurytarze klasztoru, gdzie ich żaden pocisk ode zboru dosięgnąć nie mógł. Lękały się nawet dowiadywać o dalszych przyczynach rozruchu, i w bojaźni oczekiwały końca, usłyszawszy jak tłumy pospólstwa krzycząc i ze wszech stron bieżąc zbór obiegły... W tym stanie okropnej niepewności i przestrachu zostawały wszystkie, gdy późno już w noc, kiedy jeszcze gwar i hałas nie ustawał, któś do fórty zadzwonił. Długo wahano się, czyli w tak niebezpiecznej chwili wyjść było można, czy nie był to jaki fortel lub podejście: najśmielsza wreście z panien poszła i stanąwszy u kratki, ode- zwała się zwykłem pobożnem przywitaniem: — W Imię Boże!: — Jestem Hreźla, odezwał się głos gruby, sługa starszy Jego Przewielebności księdza Biskupa; przyszedłem uspokoić i oznajmić od niego, ze się nie ma czego lękać..... — Dzięki Bogu i Najświętszej Maryi Pannie, a cóż się stało z heretykami? — Niewiadomo! wynieśli się gdzieś ze zboru, jakby ich tam nigdy nie było... niektórzy powiadają że ich żywcem ziemia pożarła. — Panie Jezu Chryste! — Bo ani śladu gdzie zniknęli; żywej duszy niema we zborze... Lud strzelał do zboru. — Słyszałyśmy! — Szturmowali.. — Ach! okropnie! odmawiałyśmy litanią. — Jeszcze teraz nawet, mało kto powrócił do domu, ulice pełne ludu, chociaż noc chłodna. — Pan Bóg im nagrodzi... bo jego domu i służebnic bronili.. — Piechota tylko wiele w mieście łupieztw dokazywała. — Czy być może ? Święty Wincenty! — O, wiele domów zrabowano! powiadają nawet że się wdarto do wielu kościołów, gdzie najdroższe ze skarbców pozabierali precyoza! Wiele też osób pozabijali po ulicach, bo się nie mieli czem bronić... a oni mieli rusznice. Piechoty marszałkowskiej mniej jest nierównie. Teraz słyszę znowu, niby dla przywrócenia porządku, oddziały tych rabusiów wałęsają się po ulicach... ale lud ka- mieniami ciska i pewno im nie da grać sobie po nosie. — Święta Koleto ! a ksiądz biskup ? — Siedział dotąd u Jezuitów w rynkowym ich klasztorze... — A Wojewoda? " ' — Wojewoda uciekł był z miasta... powiadają, ze już powrócił i bardzo rozjątrzony, osobliwie na studentów.. grozi, że sprawców tego zamięszania srogo ukarze... — Panie Jezu! a toć swoich powinienby naprzód pokarać, tać oni na nasz kościół, na klasztor, na nas nawet, cośmy im nigdy nic złego nie zrobiły, strzelali, kamieniami ciskali, i obelgi niesłychane, Boże odpuść. miotali. — O prawda! i prócz tego dali pochop do wielkich bezprawiów, a całe nieszczęście i wszystko zło dnia dzisiejszego na ich spadnie sumienie! oh! — Tak ci to! tak! ale chyba ich Bóg ukarze, bo tu silnych mają partyzantów, i ziemskiej się chłosty nie lękają wcale! ( 4. Października 1639 r. ) ... w pieczarach podziemnych, Gdzie promień słońca nigdy nie dochodzłił, Kędy kaganiec z środka sklepień ciemnych Zwieszony, blacie promienie rozwodził.... Duma o Glińskim. Kiedy lud groźnemi falami cisnął się wróżąc zniszczenie zborowi, a śmierć kalwinom, rektor z innymi, których u- czta nie pozbawiła przytomności, widząc grożące niebezpieczeństwo, napadli na księdza Balcera i na Piekarskiego, wyrzucając im niewczesny ich zapał, który bardzo szkodliwe mógł mieć skutki. Ale jaz było zapóźno — wieść ostrzelaniu ze zboru rozleciała się po mieście piorunem; lud, młodzież, studenci, wszystko się ruszyło ku zborowi. Chciano uciekać, nie było sposobu; chciano po- syłać po piechotę, nie było kogo, ani jak, bo już tłumy snuły się z mściwemi odgłosami w około. Czekając więc z przestrachem wypadku jaki nastąpić może, ksiądz rektor rozkazał staremu odzwier- nemu Dydakowi bramy zabić i zaryglować, i wszyscy schronili się do dolnej sali, słuchając i drżąc na każdy okrzyk pospólstwa, które chciało we krwi kalwinów zmyć zniewagę swojej świątyni. Jeden tylko ksiądz Baker dodawał me- stwa wszystkim, niezważając na to, iż najsilniejsi nawet truchleli, widząc się wystawionymi na łup rozjuszonemu pospólstwu. —Fe! jakaż was bojaźń opanowała, wołał ruszając ramionami. Panie Pietkiewicz! panie dozorco! panie Pietkiewicz, on to jeden szczęśliwy! Patrzcie, wy drżycie, a on śpi jak zabity... jak gdyby był w Genewie!.. ksiądz Jurski! — Czy słyszsz jak lecą okna górnego pietra od kamieni?... czy słyszysz szturm do bramy? gdzież się schronim? — Będziem się bronić! zawołał Balcer z fanatyczną odwagą. Wspomnijmy ile wycierpiał Jan Kalwin nim ustalił religią, którą wyznawamy. Wspomnijmy co cierpiał kiedy jak złoczyńca tułał się... Poitiers.. Bazylea... Ferrara... Strazburg... gdzie prześladowany nie ustawał w chwalebnych przedsięwzięciach... —Ale to nie czas, przerwał Wołłk prokurator zborowy, przypominać nam życie dostojnego Kalwina, trzeba pomyślić jak wyjdziem z tak przykrego położenia. — Będziem się bronić! — Bronie się przeciw tysiąc razy większej sile? — A piechota? — I ona nie pomoże, jeśli cały lud się zaprze, gdyby jej nawet było dziesięć razy tyle, ile jest... — Nie liczba lecz męstwo i zapał zwycięża! — Nie, to próżno księże Balcerze, próżne myśli... trzeba uciekać; bić się nie można: jeśli nie umkniem, Bartłomiejowska rzeź gotowa się odnowić. — Co pleciesz ? alboż nam nie zaprzysiężono pokoju ? król... — Brama nie wytrzyma tych razów... umykajmy bo wkrótce tu będą... — Zresztą Waszmość, księże Balcerze, możesz się tu pozostać, rzekł rektor. My nie myślim walczyć ziemskim orężem przeciw pospólstwu... zostaje nam jeden ratunek... trzeba się chwycić ostatniego Sposobu... — Jakiego? jakiego?. — Niech się wszyscy zbiorą do tej sali, rzekł rektor. Ja w moment przybędę. Słyszę, że się coraz zbliża niebezpieczeństwo... krzyczą coś o armacie... trzeba się spieszyć, niech się wszyscy zbiorą. — I cóż z tego będzie? przerwał ksiądz Balcer. Zebrać się, żeby nas na jednem miejscu wydusili... co za zamiar? może chcecie spalić się heroicznie jak Sardanapal? cha! cha! — Ale zbierzmy się; księże Jurski, pro- szę zwołać kobiety nawet z dziećmi., i... — Starego Dydaka odwołać od bramy, słyszę coraz szturm mocniejszy! Rektor wyszedł i wrócił wkrótce z pękiem kluczów z latarnią w ręku i skinął nic nie mówiąc aby wszyscy szli za nim Ksiądz Balcer próżno ruszał ramionami: obudzono wiecznie śpiącego pana Pietkiewicza, poszli wszyscy. Rektor wprowadził ich ciemnym kurytarzem do drzwi żelaznych wgłębi będących, otworzył i rozkazał aby ostatni z idących zawalił je kamieniem lezącym blisko podwoi. Z przestrachem cisnęli się wszyscy, aby coprędzej zejść do lochu, gdzie ich rektor prowadził: kobiety, dzieci, mężczyźni, księża i wszyscy biesiadnicy, którzy się byli pozostali we zborze, gdyż wielu przed rozpoczęciem rozruchu wyszło do domów. . Loch był ciemny, ciasny, a że kalwini mieli tylko dwie latarnie, a osób było około trzydziestu, trudno było uniknąć zamięszania, jakie z tej ciasnoty wyniknąć naturalnie musiało. Milczenie jednak było wielkie, bo strach, aby tego ostatniego schronienia katolicy nie odkryli, wszystkim zamykał usta (1). Jedna tylko pani Naborowska, kobieta bardzo niewstrzemięźliwego języka, niemogąc długo znieść milczenia, ozwała się nareście do księdza rektora; — A długoż tak iść będziemy ? — Ts! ts! syknęli wszyscy z przestrachem. Pani Naborowska obejrzała się wokoło i ujrzała przy świetle latarki, jak stary Dydak groził jej palcem na nosie, żeby milczała; umilkła więc ruszając ramionami. Szli wszyscy dalej przez coraz szersze kurytarze, których kilka miną- ______ (1) Patrz noty N. 8. wszy, zatrzymano się nareście odpoczynku w jednym obszerniejszym nieco lochu. W milczeniu postawiono latarki na ziemi; wszyscy usiedli i usłyszeli wstrząśnienie i huk, od armatnego strzału pochodzący. Zadrżeli, sądząc ze się gmach cały na ich głowę wali. Pani Naborowska siedzącego obok pana Pietkiewicza, chwyciła z przestrachu za rękę, a on rozumiejąc, że się ziemia wali pod niemi, a nad nimi zbór cały, wrzasnął przeraźliwie.. — A to rzecz niesłychana ! zawołał rozgniewany rektor podchodząc ku nim, głosem cichym, lecz lękliwym razem i groźnym; to niesłychana! chcecież Waszmość krzykiem tym zgubie nas? Katolicy gdyby nas tylko znaleźli, wszystkich w pień wyrżną, albo popalą na stosach, powieszają, poćwiertują, zamęczą! — Panie rektorze, proszę takich obrzydliwości nie wspominać, odezwała się pani Naborowska; wiesz przecie, że. przed damą szlachetnego urodzenia, jak ja jestem, takie rzeczy się nie mówią... Prawdziwie!, dostałam bolu głowy! — Nie czas tu Mościa pani sędzino; myślić o pięknych stówkach i światowych zwyczajach, odpowiedział rektor popędliwie; ze śmiercią nie ma żartów. Czy słyszysz pani ? wdarli się do zboru! Posłuchaj co się dzieje nad naszemi głowami: pospólstwo szuka nas teraz; za najmniejszym znakiem... Prawdziwie tracę przytomność; zamordują nas tutaj! — Ach, przerwał pan Wołłk, a jeśli przez zemstę zwalą zbór? gruzy nas zasypią żywcem, nie wyjdziemy ztąd! pożegnajmy się ze światem! — Chryste Panie ! przerwała pani Naborowska porywając się z miejsca, ja tu dłużej nie usiedzę: chodź Wacławku, niech się ci panowie zostaną, my pójdziem.. co będzie to będzie! — Co? co? odbęknął Wacławek, który ledwie się trzyma na nogach i ze schylona głową, osłupiałemi oczyma i otwartą gębą, stoi opierając się o mur, Co? — Chodź, chodź! powtórzyła pani Naborowska, uciekajmy; czy słyszycie ten hałas ! zbór się wali! To mówiąc, postąpiła parę kroków, gdy w tem rektor blady, drżący, zatrzymał ją nagle za rękę, wołając gniewliwym głosem: — Ani kroku ! proszę pani! ani kroku! syn pani jest przyczyną wszystkiego; trzeba cierpieć! my nie dozwolim abyś pani była zguby naszej narzędziem. Może lud puści krzykliwą babę i pijanego młokosa, ale odkryjesz ostatni przytułek nasz, i wydasz nas zemście pospólstwa. Niechcesz pani pozostać ? nie trzeba było iść z nami: był czas do wyjścia, kiedy potowa biesiadników zniknęła ze strachu, ale kto tu jest z nami, ten będzie do końca. — Jakto? śmiesz mnie przytrzymywać? jakiem prawem ? wołała obrażona pani sędzina. — Prawem mocniejszego, łaskawa pani, rzekł rektor ciągle trzymając ją za rękę; jeżeli sama nie zdasz się na przekładane uwagi. Trzeba z ochoty czy z musu, los nasz podzielać. Podług wszełkiego podobieństwa, nikt nas tu nie znajdzie, i całą tę burzę przesiedzim tutaj, burzę, którą na nas ściągnęło pijaństwo syna pani ! — Pfe! nie spodziewałam się, żebyś tak był niepolitycznym, księże rektorze, odpowiedziała sędzina powolniej nieco. Nie- szczęściem rnęża mego nie ma. nie ma obrońcy, i dla tego mato na mnie zważać raczycie. Wacławku, ujmij się za matkę... — Co ? co ? podchwycił Wacławek, trzymając się muru i ruszając nogami, jak gdyby szedł ciągle, chociaż stał na jednem miejscu. Ująłem się, ująłem się, muru i pewno nie upadnę! Mościa dobrodziejko ! — Panie Boże, co to za hałas nad naszą głową! zawołało kilka osób słysząc tętniące nad sobą sklepienia. — Zbliża się niebezpieczeństwo! rzekł rektor przechodząc się niespokojnie wielkim krokiem po lochu. Cichość! Jedna tylko opatrzność Boska ocalić nas może ! Jeśli nic dojdą drzwi prowadzących do lochów!.. Ach! może śmierć!... — Nie rozpaczajmy zawcześnie, przerwał ksiądz Jurski. Patrzcie panowie na kobietę!.. tylko co po chorobie bratowa moja jak mężnie los ten znosi! nie będzieżto dla nas przykładem ? W istocie, osoba o której była mowa siedziała spokojnie w kąciku, tuląc do piersi dziecię, obwinięte w wielką wełnianą chustkę i spoglądając tylko czasami na przytomne osoby. — Albo pan Pietkiewicz? dodał ksiądz Jurski. Wszyscy spojrzeli: pan Pietkiewicz siedział w istocie bardzo spokojnie i spał; jeden tylko pan Piekarski mrucząc coś pod nosem i jak koń we młynie z nogi na nogę na jednem miejscu stąpając, kiwał się bez ustanku. Najnieznośniejsza ze wszystkich była pani Naborowska, narzekała na rektora, na męża, na wszystkich. Chciała wychodzić, gniewała się, i widząc nakoniec że nic skutku na przytomnych nie robi, bo przestraszony o sobie tylko myśli, uspokoiła się wreście nieco i siadła wzdychać ze złości w kąciku. Dawid, zięć kupca Desausa, z całego zgromadzenia najwięcej okazał mocy dusz, ' charakteru i odwagi. Nieszczęście to dla niego zdawało się być niczem, jak gdyby z niem był obeznany nie zważał na nic, i chodził sobie spokojnie po lochu, nieodpowiadając na pytania, niemówiąc ani pół słowa. W kilka godzin hałasy, stukania nad głowami ucichły; zaczęto przemyśliwać, czyby wyjść nie można, ale nikt nie chciał być pierwszym, nie chciał być gołębiem, arki Noego. Tak w naradach jeszcze parę godzin upłynęło, zaczęto rachować i domyślać się, że już być musiała noc i późna, że lud zapewne rozeszedł się do domów. Kilka osób odezwało się z ten że wychodzić; już i rektor zgadzać się na to zdawał ale nikt nic odważył się być pierwszym. W tem, Dawid porwał latarkę z ziemi i szybkim krokiem poszedł w lochy, kierując się ku drzwiom, któremi weszli. Zakręciwszy się kilka razy kurytarzami, przybył wreście do celu, nastawił ucha, głęboka cisza panowała w około. Odwalił kamień uważnie, zgasił światło i omackiem poszedł kurytarzykiem ku drzwiom; Noc była ciemna i zimno wilgotne, przenikające. Dawid wyszedłszy na ganek po cichu, ujrzał przy słabem świetle zorzy nocnej powszechne w około spustoszenie: cegły, gruzy, kamienie, zwaliska... ale nie było słychać głosu żywej duszy. Skierował się zatem ku bramie, lecz znalazłszy ją zamkniętą, doszedł do wyłomu w murze i dostał się tym sposobem na placyk Pierwszą jego myślą było pójść do żony, i zobaczyć co się z nią i teściem dzieje. Zbliżał się już ku bramie domu kupca Desausa, gdy silna ręka pochwyciła go za kołnierz, usłyszał świst szabli i razem na głowie cięcie.. a padając bez zmysłów prawie, rozeznał jeszcze te słowa, wymówione nad sobą" głosem bardzo mu dobrze znajomym: — Ho! aha! palsembleu! mort et extermination! złowiłem cię łotrze, rabusiu, psie, złodzieju! masz za swoje! nie chodź po cudzą szkatułkę. Justyno, chodź no tu! zabiłem.. pierwszy raz w życiu!. zabiłem, chwała Bogu !.. — Swego zięcia!... jęknął Dawid boleśnie i omdlał. ( 5. Października 1639. r. ) Schwyciłem, zgniotłem.. oczy na łeb mu wybiegły. Mickiewicz. — Panie Hreźla, panie Hreźla! głuchy trochę staruszek, nie dosłyszy. Panie Hreźla! o! przecież się obejrzał. Tak wołał idąc spiesznie zanim ulicą woźny, czyli jak wówczas nazywano Generał Jerzy Piotrowicz. — Jak się tam ma ksiądz Biskup po wczorajszym kłopocie? co tam słychać? — A ! Bóg z tobą panie Jurku ! jak się masz? cóż? źle słychać. Wojewoda okropną na nas zemstę gotuje za wczorajsze we zborze excessa... — Ho! alboż się nas nie boi? — Ba, żebyż się lękał! ale to bieda, że ani, ani.. Już obiecuje podwoić liczbę swojej piechoty, a tem samem podwoi i bezprawia które ona dokazuje. — Hm! to i cóż będzie? — Cóż! będziemy cierpić! patrz panie generale, jakie silne oddziały piechoty wloką się po ulicy... Uciekajmy! powiadają ze teraz nie przepuszczają nikomu, osobliwie zaiste na akademików i Jezuitów napastują, uważając ich za promotorów całej tej ceremonii. — Do widzenia! — Umknąć trzeba, bo i namby tu może na sucho nie uszło. Gdy się dwaj rozmawiający rozeszli, ukazał się idący ulicą zamkową groźny oddział piechoty. Na twarzach żołdaków malowałą się złość i zajadłość, a przewodniczący im naczelnik temi się słowy odzywał: — Ho! zobaczym psy, szujo przeklęta, kto wygra ! Będziecie mieli za swoję! Ile kamieni było na dachu zborowym, tyle was będzie łbami brukować ulice. Hola! co tam za jeden idzie? trzymać go! — Stój! — Czego chcecie odemnie? zawołał przechodzący, młody człowiek, z ubioru i ślachetnej postawy, na znacznej familii polonika wyglądający. Czego chcecie? wszak idę spokojnie. — A wczoraj czy siedziałeś doma spokojnie? zapytał dowodzący kiwając mu pod nos. Zmarszczył się na te słowa młody przechodzień, i nic nieodpowiadając chciał iść dalej, ale go zatrzymano. — Stój, psi synu! krzyknął dowódzca oddziału; jak śmiesz iść, kiedy ci stać rozkazuję ? — A jakiem prawem mi rozkazujesz? — Oto masz moje prawo! krzyknął żołnierz i ciął go przez łeb, a nieszczęśliwy młodzieniec padł krwią zbroczony na ziemię i piechota wolnym krokiem poszła dalej. Zbliżali się do kościoła S. Jana, dowódzca milczał zmarszczywszy brwi, lecz wreście rzucając wzrok gniewliwy na okna kościoła, zawołał: O! ich kościół stoi cały, a w naszym zborze nie ma jednej szyby. Knechci, kamieni! potłuc okna! Kilku porwało się do kamieni, inni strzelali do okien: poleciały szyby, dowódzca nadał się i piechota szła dalej. — O! radbym tu teraz jakiego Jezuitkę zacapić, krzyknął nareście dowódzca. Jak mi Bóg miły, jeśliby nic wziął sto płazów wyprawy na tamten świat, nie byłbym Salomon Hirsrch O! trzeba ich tu nauczyć, rozumu; tym podszczuwaczom się zdaje, że oni zawsze tak nam będą grać po nosie jak wczoraj, ale ba ! zjedzą diabła ! Tak się przechodziła piechota przez miasto, każden krok nowem bezprawiem piętnując, mordując. ludzi, napadając domy, i nikt nie śmiał stawić się im opornie, wszyscy cierpieli. Na nikogo jednak bardziej złość dyssydentów nic wywierała się, jak na młodzież akademicka. Ro- zeszły się były wieści, ze oni szturmowali do zboru, sprowadzili armatę, i sklep kupca Desausa roznieśli, za to że byt w związku ze zborowymi. Zaranek, wczorajszy ich dowódzca, siedział już w turmie zamkowej, oskarżony o zabicie szlachcica i ranienie jego żony. Każdy krył się w domu i drżał na najmniejszy krzyk na ulicach, oznajmujący krwawe przejścia piechoty. Wojewoda wydał rozkazy aby się jak najsrożej ze wszystkiemi obchodzono, i nie przepuszczano studentom i Jezuitom. U kupca Desausa cisza panowała w komnatach. Na łóżku leżał raniony przez niego samego zięć, a Justyna chodząc wielkim i niespokojnym krokiem po izbie i czasem przybliżając się żeby go o zdrowie zapytać, ani słowem nic odzywała się do ojca, który zasmucony, pomięszany i milczący, siedział w kącie jak wryty. — To niepojęta! odezwała się Justyna do męża; czy widziałeś u nas tę kobietę.. pomieszanych zmysłów, mamkę moją... Chory dał znak lekki że widział, a Justyna mówiła dalej obróciwszy się ku niemu: — Same dziwne i najsmutniejsze wypadki, na wczorajszy dzień się zebrały... Byłam niespokojną, bardzo niespokojną o nią i nie bez przyczyny, gdyż dziś dowiedziałam się że w Bernardyńskim kościele znaleziono na katafalku jej suknie; a o niej samej nic nie słychać: może gdzie w zgiełku, w zamieszaniu wczorajszem zginęła. Biedna Marya, ona tyle cierpiała! Ale jakie twoja rana, Dawidzie? Nie ruszaj się, leź spokojnie! Prosiłam rektora, mówił że przyszłe oborowego lekarza. Chory drżącym i słabym głosem, zapytał: — Alboż rektor jest we zborze? — Jest, są z nim wszyscy. Teraz właśnie zamurowują wyłom w murze, wybity wczoraj. Mocny oddział piechoty strzeże zboru i lud spokojnie rozszedł się po domach. Kilku rabusiów siedzi w turmie, a między innemi ten, który na nas niedawno napadał. Powiadają, że na niego skarg jest wiele i niełatwo mu będzie uwolnić się z więzienia. Wojewoda trzymać go kazał pod najściślejszą strażą póki osądzonym nie zostanie, jako zbrodzień i buntownik. — Tak, warto, polsembleu! przerwał w tej chwili sam kupiec nieśmiało. Warto, żeby go ćwiertowali, spalili na stosie lub powiesili. On to jest przyczyną i twojej rany, panie Dawidzie: bo w ciągłym zostajcie alarmie, sądziłem usłyszawszy cię ciszkiem nadchodzącego, że to się kto skrada po resztę mojej chudoby, i palnąłem. Bóg mi świadkiem, żem nie wiedział czy to ty. — Spodziewam się, odpowiedziała Justyna, ze wiedząc iż zięć idzie, nie byłbyś go tak przywitał, panie ojcze? — Ale pewno, dodał kupiec, któż się mógł domyślić? palsembleu! Wczoraj tak byłem zmartwiony utratą prawie całego majątku, który mi akademicy rozrabowali, żem utracił przytomność, i gdybym był spotkał w nocy koło domu drugiego siebie byłbym ciął pewno... — Stało się już! nie ma o czem rozprawiać, przerwała Justyna. Bóg łaskaw może mi męża zachowa! — Daj to Boże, rzekł kupiec; ja sam mocno życzę! Ale, pójdę zobaczyć... ja- kiś hałas.. może moja szkatułka. To mówiąc wyrwał się co prędzej z komnaty i wyszedł, a mąż i żona zostali się sam na sam. Czy to skutkiem rany, czy usposobienia umysłowego, Dawid byt ponury i smutny; mało go jednak boleść zdawała się obchodzić. Wlepiał oczy w żonę i łza czasami toczyła się po jego twarzy, łatwo było rozpoznać z tego, co się w duszy jego działo. Justyna też okiem żony zajrzała w jego uczucia i odezwała się: — Czegożeś tak smutny Dawidzie, czy ci rana dolega? — Nie. — A cóż? Dawid westchnął i nic nie odpowiedział, tylko zlekka ścisnął żonę za rękę a po chwili odezwał się: — Moja Justyno, porzuć te pytania; nie chciej wiedzieć co ja cierpię, bo część mojego smutku przelałaby się na ciebie. A ja tego sobie nie życzę: lepiej cierpieć samemu, niż drugich gryźć swoją boleścią... — Ale ja, odparta Justyna, ja zdaje się mam prawo dzielić twoje udręczenia, tak samo jak i każde szczęście twoje? Dopomniałabym się jak o swoję własność, o każdą radość którejbyś mi nie dat do podziału: dopominam się dziś o należną mi część cierpień twoich... — Daj temu pokój, Justyno, bo mi serce rozdzierasz, gasnącym głosem odezwał się Dawid. Dowiesz się, i zawsze zawcześnie dla twojej spokojności, o tem, co mi życie zatruwa... Obrażona odmówieniem Justyna porwała się z krzesła, oczy jej żywiej zajaśniały, na licu płomyk gniewu zabłysnął, i odezwała się szybko: — Więc nawet nie jestem godną twego zaufania? a nacóżeś mi dał imie żony twojej? Komuż mąż wyleje smutki swoje, jeśli nie sercu żony? któż je lepiej zrozumie? kto go lepiej od niej pocieszy? czyjeż serce bliższe jest jego serca ? O Dawidzie! przeraziłeś mię: pokazałeś mi, żem w oczach twoich godną jest tylko dzielić twoje łoże!... a to zamało dla mnie. Dawid milczał uporczywie i spoglądając na żonę zapłakał; w tem wszedł kupiec pocichu, usiadł i rozmowa przerwaną została. — Palsembleu! odezwał się zaraz wchodząc, ta piechota! co ona teraz dokazuje na ulicach... A ja powiadam że to się źle skończy; jak znowu rozdrażnią młokosów, to mi jeszcze gotowi wydrzeć ostatki jak się zburzą... Chociaż to dobrze, sacre tonnerre, że się mszczą za mój sklep! bo ja sambym tych psów w pień wyciął Ale trzeba mieć uwagę!... Broń Boże, oni się porwą znowu... Ach, czemuż nie jestem we Francyi! bon dieu! ach Justyno! — Cóż takiego? odpowiedziała córka wznosząc wzrok zasmucony i zwracając go natychmiast na męża. — Jestem chory, wczorajsze smutne wypadki zgryzły mię do reszty, czuję się bardzo źle. — Trzeba się do łóżka położyć, odpowiedziała obojętnie Justyna. — To ja pójdę... — Idź, idź panie ojcze, i każ Mateuszkowi lekarza przyzwać. — E! obejdę się; lekarzowi trzeba zapłacić, a ja teraz jestem goły. Ach! czemuż to ja nic we Francyi... tamby darmo przyszedł do mnie mój przyjaciel Michel Antinoüs de Saint - Saignée: a tu kto darmo przyjdzie? a ja jestem goły, ach! odarli mnie te rabusie, zjedli mój majątek, moje życie! Tak mówiąc odchodził powoli i wyszedł mrucząc jeszcze: — Rabusie! łotry! niech ich Bóg skarze! bodaj w piekle gorzeli!... bodaj.... Ledwie się za nim drzwi zamknęły, Justyna niespokojnym wzrokiem rzuciła na męża, pochwyciła go za rękę i spytała: — Dawidzie, zmiłuj się nie miej żadnych tajemnic przedemną, bo wiesz, że nić ma cierpienia któreby niepewności wyrównać mogło. — Prawda, moja droga, odpowiedział ranny podnosząc głowę ostróżnie; ale ja muszę cierpić sam, bo sam jeden winienem. — A któż nie ma sobie cokolwiek do wyrzucenia? odparła Justyna z westchnieniem wiele znaczącem. — Ja mam wiele, rzekł Dawid ponuro, a najwięcej, żem twoje życie zatruł, Justyno. Poznałem cię, pokochałem sercem i duszą, zapamiętały; swoje tylko widząc szczęście przed sobą, wziąłem cię za żonę, i pokryłem smutkiem młode twoje lala, które kto inny szczęściemby uświetnił!... Ciągle prawie oddalony... rzadko, i to na krótko, przybywam do ciebie... ty się dręczysz i nie wiem dla czego stan swój przed ludźmi ukrywasz. Możem ja temu winien... — Ty? o! jeśli to tylko jest twoich smutków powodem, to porzuć je, bardzo proszę. Ja nie jestem nieszczęśliwa, bo umiem się ograniczyć tem szczęściem, które mi Bóg wyznaczył. Wszakże mogłam być tak nieszczęśliwą jak matka Marya? — A ona? — Ona ? o! ona była bardzo nieszczęśliwa ! Za młodu uwiódł ją jakiś zbrodzień, porzucił, i dziecię jej jedyne... utopił Seledynowy zadrżał i pobladł na te słowa, lecz starając się pokryć pomięszanie swoje, odpowiedział tylko drżącym głosem: — Nieszczęśliwa!... — Widzisz, mamże się skarżyć na losy, kiedy jest tyle nieszczęśliwszych odemnie? Dawidzie, ja mam nadzieję że ty kiedyś porzucisz te podróże, że będziemy żyć razem, zawsze razem, jak małżonkowie o których tak lubię czytać w biblii! Jestto jedyna księga moja: w niej czerpam pociechę na wszystkie nieszczęścia, z niej wyczerpnęłam tę wyższość i moc umysłu, której się we mnie dziwią! w niej widzę prawdziwych bohaterów, przykłady cnoty i cierpliwości... Ach! ileż razy nad biedną, błąkającą się Agar płakałam.... — A czytałaśże o Dalili ? przerwał ponuro Dawid porywając się w gorączce. — Czytałam; cóż dziwnego? wszak ona nie była żoną Samsona?..; — Żoną!... o!.. przerwał Dawid, którego oczy dziko zajaśniały;.. oh!.. źle mi bardzo, nie wyżyję!... umrę! — Boże! co ty mówisz?... — Nie przerywaj mi Justyno;.. może umrę, chce żebyś wiedziała... czego doznał twój Dawid za życia; słuchaj i lituj się nademną... Mieszkałem w Saksonii: mój ojciec, był pastorem w małem miasteczku..: gdzie było kilkudziesiąt kalwinów. Onto przymusił mię do ożenienia się z córką bogatego kupca bławatów... — Jakto? tyś był żonaty? — Słuchaj Justyno... Byłem, i przeklinać będę całe życie moje pierwsze ożenienie... Żona moja nie czuła ku mnie żadnego przywiązania, owszem zdawna przyrzeczona innemu jakiemuś młodzikowi, wniosła mi w dom niepokój i udręczenie. Smutna, ponura, nie płakała nigdy, ale gryzła się sama w sobie, i poprzysiągłszy sobie nienawidzieć mnie, nienawidziła jak kobieta!... Nie było rodzaju przykrości, któregoby mi czuć nie dała;... co tylko może wymyślić kobieta, co tylko człowiek wykonać potrafi, zgromadziło się nad moją głową... Byłem nieszczęśliwy, musiałem z własnego uciekać domu,... przeklinać żonę, siebie, życie, świat i wszystko... Upatrując tylko zręczności żeby się z domu oddalić, łatwo wyrobiłem u ojca pozwolenie zastąpienia go w interessach, które go do Wilna wzywały... Pojechałem... i tu poznałem cię Justyno!... Kochaliśmy się!... ale wspomnienie żony, powrotu, gryzło mię bez ustanku !... Dla mnie nie było szczęścia na świecie, póki na nim była ta, którą musiałem nazywać żoną! Wyjechałem z Wilna pełen miłości i rozpaczy, przemyślając nad sposobami pozbycia się mojej żony, ożenienia się z tobą, Justyno. Przybyłem nareście do rodzinnego: mego miasta, pobiegłem do domu jak szalony, zostałem Karolinę jak zawsze w oknie swojej izdebki wpatrującą się w niebo..... Wszedłem, nie obróciła się nawet do mnie i odezwała się temi słowy. — Wróciłeś Dawidzie; chwała Bogu, czekałam cię, żeby cię męczyć. Jestem rada z twego przybycia. Będziesz cierpiał. Musiałeś odpocząć przez ten czas; zaczniem na nowo, nie dam ci pokoju, poprzysięgłam to sobie! Tu zamilkła. Ja milcząc i pożerając rozpacz moją, przechodziłem się w milczeniu po izbie. Ona odezwała się znowu po chwili: — Czekałam cię długo; jużem nie raz myślała żeś gdzie w drodze łeb skręcił; ale wróciłeś jeszcze na swoją biedę, bo ja w twojej niebytności nad tem tylko suszyłam głowę, jak ci najlepiej dokuczyć. Wybiegłem znowu, poleciałem za miasto dręczyć się swymi myślami, późno w noc powróciłem do domu i poszedłem prosto do mojej sypialni, gdyż od czasu wesela nie dzieliłem nigdy łoza z moją żoną. Ledwiem się położył i światło zagasił, wzywając snu, na ulgę jedyną cierpieniom moim, usłyszałem kroki czyjeś w kurytarzu prowadzącym do drzwi moich, i wkrótce ujrzałem żonę z pochodnią w ręku. Weszła i szydersko uśmiechając się postawiła światło na stole, a sama zbliżyła się do mnie: — Ha! ty śpisz Dawidzie, a ja czuwam! odezwała się nielitościwa kobieta. Zapominasz o mnie: ale ja nie zapominam o tobie. Zostałeś mężem moim, musisz wedle prawa dzielić ze mną łoże małżeńskie: musisz! nie chcę, żebyś choć chwilę w życiu miał spokojną, ty, coś zatruł wszystkie dni i godziny życia mojego. Zerwałem się z łóżka i chciałem uciec pełen rozpaczy, ale Karolina porwała mię za rękę i silnym zawołała głosem: — Nie pójdziesz ztąd! musisz noc przepędzić zemną, kiedy w dzień odemnie uciekasz. Mój Fryderyk nie może mnie pocieszać... niema dla mnie mego Fryderyka, ty za to pokutuj. — Oto łoże nasze, dodała. Chodź, nie puszczę cię! Zaśniemy razem, lub raczej razem czuwać będziemy i razem cierpić! To mówiąc pociągnęła mnie gwałtownie ku łożu; osłabiony, znękany, padłem na nie, ona zgasiła pochodnię i rzuciła się za mną co prędzej do łóżka. Zimny dreszcz przeszedł po mojem ciele, kiedym ją uczuł tak blisko siebie: odepchnąłem ją z całej siły, ale ona uczepiła mi się na szyi i zawołała z piekielnym uśmiechem: — Ha! jestem twoją żoną! czy ci miło Dawidzie, przytul się do mnie, niech poczuję bicie tego serca, które poprzysięgłam rozdzierać póty, póki bić będzie. Miałżeś kiedy kochankę Dawidzie? może nieraz mysią pół życia za jeden jej uścisk dawałeś, a cóżbyś dziś nie dał, żeby się od mojego uwolnić?... — Kobieto! zawołałem rozgniewany, przestań szydzić i idź precz, bo nie wiesz co może człowiek, kiedy utraci cierpliwość. — Co może? podchwyciła Karolina z uśmiechem który dotąd słyszę.. Może zabić. Myślisz że się boję śmierci? O nie! będzie to najpiękniejszy dar jakibym od ciebie otrzymać mogła! Gdybyś miał serc tysiąc i tysiąc mi ich oddał, zdeptałabym te ofiary, bo dla mnie było jedno serce Fryderyka, ale on nie byt dla mnie! Śmiercią mię nie ustraszysz! Możesz mię uderzyć: alboż ten kto cierpi duszą, razów się boi ? Bądź przytem pewny, że jeśli się na to odważysz, i ja znajdę siły na oddanie każdego uderzenia ! Jej naigrawania przeszyły mi duszę, boleść odebrała mi przytomność, uczułem jej ręce na mojej szyi, zerwałem się pełen gniewu, uścisnąłem tak silnie, że w moich objęciach.... skonała. — O Boże! przerwała Justyna odskakując od łóżka z przestrachem i patrząc na konwulsyjne drganie wszystkich rysów twarzy Dawida. Tyś był zabójcą własnej żony! — Ale jakiej żony! zawołał Dawid boleśnie obrażony tym wykrzyknikiem. — I śmiałeś ręko krwią jej zbroczoną oddać mnie, i w zamian za serce czyste które ci dałam, oddać mi drgające serce zbrodniarza! — Nie, nic, Justyno! zawołał porywając się z łóżka i biegnąc za uciekającą obłąkany Dawid, moje ręce nie były krwią zbroczone, ani kropią krwi nie pociekła ! Udusiłem ją tak zgrabnie, że krzyknąć nie miała czasu! Co za skonanie! w uścisku! co za roskosz. Justyno! nie uciekaj odemnie. Tyś moja żona! chcę cię uścisnąć! Nie bój się! kropla krwi nie popłynie! uścisnę cię! Justyno!.. raz tylko ! tylko raz! raz na wieki! ( d, 6 Października 1639 r. ) Jeszcze jedno, będzie kwita. Pani Twardowska . We wszystkich kościołach Wilna przedzwoniono na pacierze. Było to około szóstej wieczornej, i dobry zmierzch rozciągał się już po nad miastem, lecz dnia tego pogoda, zlała się cząstką jeszcze na wieczór. Na ulicach stały tłumy ludu, milczące lecz groźne; gdzieniegdzie słychać było głosy księży a z poduszczania śmielszych ludu przewodników odzywały się krzyki: — Ukrzyżować Wojewodę! poćwierto- wać piechotę! wyrżnąć w pień kalwinów! precz z dyssydentami! Pomimo tych okrzyków cały lud stał nieporuszony, zdając się tylko oczekiwać aby mu popęd dano. Jeden wreście odezwał się głośno: — Oj! niema Zaranka! gdyby on był, jużbyśmy tu oddawna tak z założonemi rękoma nic stali. Te psy zamknęli go do turmy. Powiadają, że go właśnie o tej godzinie miał indagować Wojewoda w swoim pałacu, blisko kollegium S. Ignacego. — Nie, odpowiedział ktoś drugi. Za. ranek siedzi w turmie, ztamtąd go dniem nie wyprowadzą, lękając się aby go nie odbiło. — Tak jakby to nocą odbić nic można, przerwał pierwszy. O! ja poprzysiągłem dniem i nocą starać się go uwolnić i ręczę, że albo będzie wolny, albo mnie z nim razem posadzą. To mówiąc, uderzył po rękojeści szabli, kilka osób powtórzyło za nim to poruszenie i zawołało: — Idźmy wyrżnąć kalwinów! Do zboru ! do zboru! — Nie, nic! krzyknął pierwszy, do Wojewody, do jego pałacu, tam są kalwini! Wszyscy się ruszyli i tłumy ludu różnemi zaułkami pośpieszyły do celu swojej wyprawy. Pałac na któren wymierzone były groźby ludu, leżał niedaleko klasztoru i kościoła S. Ignacego; jeden bok jego wychodzi! na ulicę Wileńską, drugi na zaułek S. Ignacego. W kilka chwil już wszyscy stanęli na miejscu i sypnęli się hurmem do okien, a naprzód młodzież akademicka pełna zemsty ku nieprzyjaciołom swoim, z kamieniami w ręku, z szablami i kijami. Z drugich stron ciskano na dach i drzwi co tylko wpadło pod rękę. Wtem, kiedy napastujący bardzo już by li blisko, kilkadziesiąt wystrzałów ręcznych wypadło z okien do tłumu. Ten opór niespodziany zastraszył ich nieco, a widok kilku ranionych i zabitych przeraził ludzi, którzy jako nieprzywykli do walki, tam tylko szli z zapałem, gdzie się żadnego nic mogli spodziewać oporu. Stanęli jak wryci, niewiedząc jeszcze co sobie poradzić; w tem głosy słyszyć się dały. — Uciekajmy! piechota tył nam zabiera! zginiemy! uciekajmy! I z równym pośpiechem jak przyszli, cofnęli się wszyscy, rzucając jeszcze do okien błoto i kamienie, przeklinając i odgrażając się zemstą późniejsza. Cześć ludu już umykała, ale z drugiej strony pałacu, od zaułka, wszyscy stali jak mur. — Spalić tę jaskinię łotrów, wołano w tłumie.. — Podajcie ognia! wysadzić ich z dymem w powietrze! Podpalić na cztery rogi! Niech całe miasto zginie, byle oni zginęli!.. I kilka osób poleciało do pobliskich domów i przybiegło na powrót zrospalonemi głowniami, miotając je w powietrzu, i rzucając na dach i w okna. Długo bezużytecznemi były te próżne pokuszenia, bo dach i mury nie lękały się ognia; lecz nagle ze środka zręcznie podłożony pod róg pokrycia, buchnął wiatrem podżegany płomień. — O! niech się palą psy! wołali wszyscy, będziem patrzyć z radością na wygubienie tego paskudnego plemienia. — Oto dach wkrótce cały obejmie i na łby im spadnie! Niech się pieką psy, tak jak w piekle całą wieczność piec się będą. — Panie Atanazy, czy widzisz Asindziej, że oni pono myślą oknami uciekać. — Nie puścim! hej, bracia! żeby nie umknęli w koło: a który pierwszy łeb kosmaty pokaże, choćby sam Wojewoda, kamieniem jak żabę! W uniesieniu dzikiej radości cały lud podnosi w góry czapki i wykrzykuje w niebo głosy; w tem huk ręcznych wystrzałów z tyłu słyszyć się daje. Na ten. odgłos, na widok padających, rannych i zabitych, kobiet, dzieci i starców, którzy się przywlekli korzystać z chwili zemsty, rozsypują się wszyscy znowu. Zgiełk, zamięszanie, krzyki, strzały, rozlegają się w około, a ten obraz tak okropny, oświeca pożar obejmujący dach cały. Niektórzy z uciekających cisną się do Jezuitów, inni w niewypowiedzianym przestrachu uciekają sąsiedniemi ulicami do miasta. Piechota przyciska pozostałych, pastwiąc się nad niemi nielitościwie; a głosy ich płaczliwe i błagające, głuszą dźwięk dzwonów i zgiełk uciekającego ludu. W czasie, kiedy lud bezskuteczny szturm przypuszczał do pałacu Radziwiłłowskiego, kiedy całe pospólstwo skupiło się w te stronę miasta, w około zam- ku największa panowała cichość. Dwóch piechurów na straży, z dobytemi szablami, chodziło koło turmy zanikowej. Zdala jednakże dochodziły krzyki, odgłos strzałów, i wkrótce zaświeciła łuna pożaru. Żołnierz stojący na straży obracając się do drugiego, odezwał się znienacka: — Tam gorąco jak widać. — Hm! mruknął drugi ponuro, co nam tam? będzie im gorąco! to znów sprawki studentów. — Być może. — O! spodziewaliśmy się lego, rzekł drugi przechodząc się powoli i patrząc w górę na kraciaste okna, w jednym z których bielała głowa więźnia, wysunięta z za kraty. Spodziewaliśmy się tego i dziś rano jeszcze. Pan Rotmistrz wysłał jeden oddział piechoty w tamtą stronę, drugi do zboru, a trzeci na ulice. — To tylko źle, odparł drugi oglądając się w około, ze nas tu dwóch dwóma zostawili. Byle jaka garstka, mogą odbić więźniów! — Ba! aboż nie wiesz rozkazu, żeby w takim przypadku więźniom w łby popalić. Głębokie westchnienie przedarło się przez kraty górnego piętra więzienia, nastąpiła chwilowe milczenie. Dwaj knechci z szablą na ramieniu przeszli się parę razy jeden z nich stanął, i pokazując w tę stronę, w której świeciła luna pożaru, zawołał: — Saperment! oni podpalili! — Nic to, rzekł drugi chodząc spokojnie: zgaszą! — Pestilenz! ale bo cóś strzałów nie słychać. Czy nie pobili piechoty... trzeba się mieć na baczności, — Co u diabła! pobili? Otto! z gołemi rękoma! — Ho, ale ten młody, głupi naród, to się na wszystko porwać gotów. Jak nas pozawczoraj zbili kamieniami, to i rusznice nie pomogły. — A czyż nie słychać strzelania? — Nie! te przeklęte dzwony zagłuszyły mnie zupełnie, nic nie słyszę, tylko to drelę, drelę! bam bim! po całem mieście. Jabym tym dziadom łby pokręcił, co oni sobie myślą? O! o! teraz posłyszałem i strzelanie i krzyk, musieli dużo pobić. — Chwałaż Bogu! jak połowę wytłuką, druga połowa może będzie siedzić spokojnie. — Hast recht! z niemi inaczej niemożna. A ten tam czego wygląda oknem, hę? Mosanie Teufel hosen! schowaj łeb, bo palnę! To mówiąc nastawił rusznicę ku oknu, z którego widać było głowo wyglądającego więźnia, ale nieustraszony Zaranek, on to bowiem wyglądał; nic nie odpowiedział i nie uniknął się wcale. Żołdak się rozgniewał i powtórzył. Umknij się Tausend millionen Teufel!! bo palnę!.. a to zakamieniały pies! — Daj mu pokój, niech patrzy, póki jeszcze ma oczy całe, jak go powieszą, a kruki mu je wydłubią, nie czas będzie gawronić! To ten paniczyk! co to dowodził koło zboru! — A! co zabił szlachcica i ranił jego żonę !.. która chodziła na skargę do Wojewody ! miała nawet pisać do króla... żeby on się z nią ożenił, kiedy jej męża zabił!.. — Piękna propozycya dla takiego łotra !.. ale ho! my go ożenim z panna szubienicą, i damy mu postronek w posagu! on to topił księdza rektora!.. — Ah! millionen Teufel!.. to ty psie? Zaranek milczał i spokojnie oknem wyglądał. Dwaj knechci stali wpatrując się w niknącą łunę pożaru i wolniejące w oddaleniu odgłosy uciekającego ludu. — Ho! już musieli drapnąć!. nie dopomógł im nawet patron jezowicki, co tam blisko mieszka! Oh! czemuż mię tam niema! dokazałbym cudów tą szabla, którą odebrałem od płatnerza ostrą, jak język jezuity. — Wer da? wrzasnął w tej chwili drugi żołnierz, któś idzie. — Nie ma nikogo! odparł drugi, Tak ci się zdało! To ten hałas słychać zdaleka! — Nie! przysiągłbym, że któś chodzi z drugiej strony turmy i nie jeden. Ty tu zostań ja pójdę... Już i ten łotr schował głowę... nie widać go, pójdę no ja zobaczę! I poszedł porwawszy rusznicę na plecy, posłuchał we drzwiach chwilę i wrócił. — Nie ma nikogo, rzekł: ale pójdę na górę więźniów zobaczyć, czy są wszyscy. ty tu pilnuj dobrze, daj mi klucze! nie zaśnij czasem na przypadek krzyknij na mnie, ja duchem przybiegnę!! Gdy to mówił i zabierał się wchodzić, stojąc już jedną nogą na progu; ze drzwi wybiegł któś nagle, powalił go o ziemie, porwał rusznicę, która mu z rąk wypadła i zniknął w ciemności. — Łapaj!.. trzymaj!. — Co?? gdzie?? — Ten łotr uciekł! powalił mnie! schwycił rusznicę! goń!.. jeszcze niedaleko ! Drugi knecht podbiegł kilka kroków, lecz zapomniawszy się, tak silnie na zawrócić o mur palnął głową, iż upadł. — Ach! szelma! trzeba krzyknąć na alarm! lub wystrzelić! to ten wisielec co tu oknem wyglądał!! — No! strzel!.. — Ale co to pomoże! wszyscy nasi koło pożaru!.. — O! Pestilenz!! Kędy zajrzysz rudera, pustki i zniszczenie. Dziady. Nazajutrz, to jest siódmego Października, ulice były puste, piechota nawet nie chodziła już tak zgwarnie, bo Wojewoda osądził, że po dwóch bezsku- tecznych pokuszeniach, nic nastąpi trzecie, i nie tak ostre wydał już rozkazy. Sklepy były zamknięte, posępna cisza panowała wszędzie, kilka tylko dzwonów napróżno wzywało prawowiernych do kościołów, bo nikt się nic pokazał, chyba piechur, lub baba z cebrem po wodę, albo z garnkiem po węgiel do sąsiadki. Nazajutrz, lud ośmielony nieco, a raczej znaglony potrzeba, zaczął się krzątać. Śmielsi kupcowie otwarli kramy, ale kupujących nie było. Podróżnych tylko kilku Węgrów, Ormijan, Greków, Niemców i Rossyan, snuło się po ulicach, a tych szanowała piechota, wedle wyraźnych rozkazów pana Wojewody. Mnóstwo żydów także, których chęć zysku, strach i bojaźń przemogła, latało oglądając się w około, trzymając się murów, żeby w razie przypadku schronić się do bramy. — Czy słychana! wołał biegąc ulicą jeden ze studentów do drugiego, który go poprzedzał — słyszałeś??.. — Co? — Boże mój! jak żyję podobnej nie widziałem szkarady... zdaje mi się, że go jeszcze mam przed memi oczyma... — Kogo?.. — Ach słuchaj!.. uciekajmy!.. piechota idzie! piechota! piechota!! to mówiąc skrył się co sił biegnąc na dziedziniec Swięto - Jańskiego kollegijum, zanim pobiegł drugi i oba przyczaiwszy się stanęli koło bramy, póki groźny oddział piechoty, nie minął ich zupełnie. Wówczas pierwszy z nich drżąc jeszcze cały z przestrachu, obejrzał się ostróżnie w około, pociągnął za połę drugiego i westchnąwszy płaczliwie się odezwał: — Biedny Jaś!.. — Jaki Jaś? — Nasz! nasz Jaś! cośmy go tak kochali! taki byt dobry chłopiec! — I cóż się z nim stało? — Biedny! właśnie mu pani matka przysłała była antypastów różnych i przysmaczków. Na rogatkach strażnicy połowę rozerwali... nawet list pani matki rozpieczętowawszy przeczytali i resztę odesłali mu przez knechta od bram miasta. Biedny Jaś, rozgniewał się, że mu wszystkiego nie odesłano w całości, wyłajał Knechta... Knecht uciekł, wrócił z kilką żołdakami... biedny Jaś właśnie szedł od księży Jezuitów i. zbliżał się do bramy mieszkania. — Tam! nie daleko zboru!.. — Właśnie!.. — I cóż ? — Zabiły!.. — Czy to być może! zabiły!.: — Przecież sam patrzałem aa to! Bie- dny Jaś!, jak zaczęli go rąbać po łbu, tak i na śmierć zasiekli! Mnie, sam niewiedziałem, co się działo, kiedym patrzał na to; łzy płynęły, chciałem krzyczeć, wołać ratunku, bojaźń usta skleiła!, co to będzie z nami! gdzie my się od nich schowamy!.. — Czy nie wiesz ? i nasz Sapieha, miał przypadek., strzeliły do niego knechty na ulicy, o trzydzieści kroków, ale chybili, on upadł, udał zabitego i lak mu uszło!.. — Ach! co też oni dokazują! Wszakże to nie ma dni kilku, jak lego samego Sapiehę, napadli w mieszkaniu i niemiłosiernie zbili, oplwali, zelżyli i ledwie żywcem puścili!, w jegoż to własnej było gospodzie!, ach! gdzież, teraz znaleść spokojność!, dodał zakrywając sobie twarz rękoma student przelękły. — O! ja żebym był, królem.. wygnałbym ich z kraju!. — A! a kiedy król przysiąg? im opiekę!.. — A oni, czy przysięgli, ze jej będą warci ? — Prawda ! ale cóż poradzisz ! Już ja pisałem do rodzica mego, żeby mnie z tego Wilna wyrwał, wolę ja być w Połocku, tam słyszę spokojnie! atu!.: tu i nocy nie zaśniesz! mnie ten Jaś z rozbitą i skrwawioną głową, ciągle stoi na myśli. Nie tak to było dawniej! kiedym w Lidzie siedział z panią matką.. tam, jak na wsi, cicho, kiedy nie było Sejmików!.. Bawiłem się sobie, zbierałem kamuszki koło zamku królowej Bony, nad stawem!.. — Wczoraj szliśmy kilkadziesiąt razem do akademii.. szczęściem że byłem w środ- ku, bo tych, co się zostali na końcu porąbali, i czapki im pozdzierali! — Tak! a tenże biedny Teofilek, którego rozsiekali niedawno, że byt słaby i za drugimi do akademii idącymi nie nadążył!.. — Co już nam się dziwować, kiedy oni na panów professorów żadnego nie mają względu, onegdaj podle Dominikanów, o mało jednego knecht szpadą nie przebił, teraz jeszcze choruje ze strachu!.. — O! a koło zboru idź broń Boże, to tak jak ksiądz Niedzielski, posłyszysz kamienie koło uszu!.. — Nie ma godziny, żeby się gdzie strzelanie w mieście nie odezwało !. Musiałeś widywać Tertulijana posługacza z Zakrystii Farnej!. — Alboż co ? — I on zginął tymi dniami nieborak, szedł niedaleko Zboru wieczorkiem do domu. strzelono doń dwoma kulami i poległ.. ach! jak go żałowali księża Jezuici, bo bardzo pięknie śpiewał, aż się okna trzęsły... Bywało tak, jak przytuli rękę do gęby, jak beknie., to aż wszyscy uszy zatykają!.. — O! pamiętam! żeby w kotły bili, byle on rękę do gęby przyłożył, wszystko zagłuszy ! Był Tercijarzem, chowali go bardzo wspaniale, a w oracyi pogrzebowej, dobrze kalwinom przyciął ksiądz kaznodzieja!. — Tak! a żaden z nich tego nie słyszał! i gdyby nawet słyszeli drwiliby złego: oni za Wojewodą, siedzą jak u pana Boga za piecem. Takiemi to i tym podobnymi bezprawiami, ukończyły się zamieszania, które na długo rozjątrzyły wzajemną katolików i kalwinów nienawiść. Z obu stron po- robiono kroki; panny Bernardynki od Świętego Michała, podały ósmego Października, b. r. do grodu protestaciją przeciw strzelaniu do swego kościoła i wszystkim krzywdom, jakich w ciągu tego czasu od zborowych doświadczyły, zamierzając sobie skarżyć się, samemu nawet królowi i szukać sprawiedliwości. Skarżyli się także i wielkiemi głosami o sąd wołali księża Bernardyni i inne klasztory, ktore dnia czwartego Października, srodze na kościelnych mianowicie skarbach zniszczono. Tóż kupiec Desaus skarżył się o złupienie kramu i zabranie w nim schowanych pieniędzy. Podali też zaskarżenie ze swojej strony i zborowi; jako bez przyczyny zbór ich zniszczono, rektora topić chciano, i t.d. i t.d. Zabierali się także żalić Jezuici z akademikami, częścią na niesprawiedliwe posądzenia i napaści, częścią na nieznośne krzywdy, przez piechotę im wyrządzane. Wieści o tych rozruchach, doszły już były do króla, który obiecywał na sąd, dla wszystkich, zesłać kommissarzy, co się też i stało, w początku następnego, 1640 roku. Tymczasem ksiądz Biskup Abraham Wojna, jako kanclerz akademii i zwierzchnik jednej części miasta, pod jego juryzdykcyą zostającej, odbywał w kościele S. Stanisława, w kaplicy Biskupa Wołłowicza zwanej, indagacye względem nie których bezprawiów, które jego podwładnym przypisowano. Wszyscy mocno żądali przybycia samego króla, ale Władysław IV, rozmyślał właśnie wówczas nad mającym się ustanowić orderem Niepokolanego Poczęcia Panny Maryi, i czy to z tej przyczyny, czy to dla nadwątlonego rozpustą zdrowia, nie ruszył się ze stolicy. Sapiehowie jako fundatorowie i opiekunowie klasztoru panien Bernardynek S. Michalskich, mocno ich sprawę popierali, ale z żalem wyznać musiemy, że dobre ich chęci i starania, nic prawienie zrobiły. Z osób, któreśmy tu poznali, mało na przyszłość, położenie swoje odmieniło. Ksiądz rektor zborowy żył dość długo, i ciągle z wielkiem zadowolnieniem kalwinów zborem rządził. Uważano tylko, że pod starość znudniał, chodził często nad Wiliją, i dumał nad jej brzegami. Przypisywano to, myślom o śmierci, której raz w tych miejscach z pomocą Bożą uniknął. Ksiądz Jurski zawsze wesół, prześladował księdza Balcera, który do śmierci pisał rozprawę, czy leź traktat o Bullach taksatorskich Jana XXII. i Leona X. Pani Naborowska pieszcząc kochanego Wacławka, doczekała się tego, że raz pijany z karczmy wracając do domu, zmarzł drogi gagatek na drodze. . Justyna Desaus została wdową, powiadają iż w tym błogosławionym sianie, dokonała życia, nic dając się nigdy ściskać nikomu. Zaranek długo przesiedziawszy w więzieniu, na wygnanie wreście skazany, zniknął zupełnie; co się z jego towarzyszami stało, niewiadomo. Panny od Świętego Michała raz tylko jeszcze powoływane ze spokojnego swego zacisza przed komissarzy królewskich (1640) dokonały potem spokojnie życia, opowiadając do śmierci, jaki to był strach, dnia czwartego Października tysiąc sześć set trzydziestego dziewiątego roku; kiedy kalwini strzelali do Święto Michalskiego Kościoła. KONIEC. Noty N.1. Pam. Warszaws. r. 1816 T. V. str. 457. Wiersz o Wiklefie, znajdujący się niegdyś w Bibliot. Helmstedzkiej, a teraz w Giettyngskiej, udzielony w wiernej kopii przez Ks. Dobrowskiego. Pisany w wieku XV. jak to z liter wedle Dobrowskiego okazuje się. "Escellentia magistri Joannis Wikleph, edita ab Andreo de Dobshino, olitn magistro artium studu Cracoviensis ex vetustissimo exemplari. 1.Lachowie, niemczowie fschiezi językowien wątpiczeli w mowie y fschego pisma słowie. Wikleph prawdą powie. 2.Gemuzz nie rownego Mistrza poganskyego y krzeszczianskego ani bądze wiączszego asz do dnia sądnego. 3.Kto chce tego dowieszcz ta gt o niem powieszcz kto k niemu przistąpi y w gego drogą wstąpi nigdy z niey niestąpi. 4.Od boskich rozumow asz do luczskich umów, rzeczi pospolite wiele mądrczom zaerite uczynił oderite. 5.O cirkwney godnoszczi Koszczelney swiątoszczi antichrysta wloszczi nynieyszich popow zloszczi popissal spełnoszci. 6.Kristowi kapłany od Krista wezwany gegozz nasladują y skutki ukazuią czo sząg roskazuią. 7.Cessarsszczi popowie. są antieristowie gich mocz nie od Crista ale od anticrista Scessarskego lista. 8.Pirzwy pop Lassota (Silvester) wzząl mocz odchobota Cąnstantina smoka gegozz iad wylan z boka w cirkwi rok ód roka. 9.Lassota szą trudził Schalan go pobudził by cessarze ludzil weymienyn gi obludził rzim na nie wyłudził. 10.A po nim laici obludzeni fschiczci przeedz gich dzieidziei namiasckonte stradnyei Są w wielikie tszezii. 11.Chcemli tszczice zabycz a pokoia nabycz musszimy szę naodlicz bogu a miecz naostrzica anticristy pobicz. 12. Nie zzelaznim meczem anticrista szcczem szwiati paweł z lista rzeki zabicz anticrista słowem iliezn krista. 13. Prawda rzecz kristowa lezz anticristowa prawdą popi taią y zze szą gey ląkaią lezz- pospolstwu baią. 14.Kriste przez twe rani racz nam dacz kapłani gizzby prawdą wiedli anticrista pognębli nas k tobie prziwiedli. N. 2. a. z Statutu Herburta: Ed. Scharffenberg. List. 75. Władysław Jagiełło. 1424. Władysław z łaski Bożej Król Polski i Ziem Krakowskiej etc. Książe najwyższe Litewskie, Pomorski,. Ruski, Pan i Dziedzic oznajmujemy niniejszym. Listem którym wiedzieć należy wszystkim teraz i potym będącym: do których przyjdzie tych listów znajomość: iż gdy nie jest rzecz nam przystojna dyssymulacyą ochylać i owszem do tego nas ciśnie prawo Boże: abyśmy kacerskie zaraźliwe błędy, które na wzgardę Bożą i ku uszkodzeniu i zwątleniu wiary chrześcijańskiej, k temu ku upadku Rzeczypospolitej zli ludzie poczynili, by tez nie wiem jakie mieliśmy nieprzespieczeństwa podjąć od granic naszych odpędzali, i mieczem odwracali, i żeby ci, którzy karaniem kościelnem nie bywają odstraszeni, lu- dzką srogością byli karani. Przetoż, mając stateczna, radę z Prelaty i pany naszymi, za konsenssy ich i pewną ich i naszą wiadomością, pisaniem niniejszem skazujemy i za mocny i gruntowny i za nieodwołany edykt mieć roskazujemy, iż którybykolwiek w królestwie naszem, i w ziemiach naszych podległych heretyk, albo kacerstwem zarażony, albo podeźrzany w herezyi, albo ich obrońca, albo podmoźyciel znalezion był: taki każdy przez nasze Starosty, Radę Miejską i inne urzędniki i przez którekolwiek poddane nasze, chociaj na urzędach, choć nie na urzędziech będące: iako obraźca Majestatu Królewskiego, ma być poiman i co zasłużył być karan. A którzyby przyszli z Czech do Królestwa naszego, takowi pojmani pod eksamen Ordinariis loci i Inkwizytorom, którzy od stolice Apostolskiej są, albo będą wysadzeni, niech będą oddani. A jeśliby któryby obywatel Królestwa naszego któregokolwiek stanu, dostojeństwa y zawołania od tego czasu do ziemie albo niechciał wrócić, albo wzgardził, niechaj będzie mian za przekonanego heretyka i karaniu niech będzie podległy temu, którym zwykli być karani heretycy: ani iuż więcej do królestwa naszego na mieszkanie niech się nie wraca, a ktemu wszystkie dobra ich, ruchome i nieruchome, w którychkolwiek rzeczach były, niech będą publikowane i do Skarbu naszego obrócone, a potomstwo ich tak męszczyzna iako białagłowa niech na wieki niema żadnego wstępku do ich dóbr, i niech będzie bezecne: a niech nigdy na inkie dostojeństwa i urzędy przystępu niema;, ale z rodzicami swemi zawżdy niech bezeczci zostanie: ani na potem niech się nie weseli z jakiego przywileju Slachectwa albo Dostojeństwa. Jeszcze zakazujemy pod takiemiż winami kupcom wszystkim i innym ludziom któregolwiek zawołania, aby od tego czasu i na potym, żadnych rzeczy przedajnych, zwłaszcza ołowu, zbrój, i innych potrzeb ku jedzeniu i piciu do Czech nieśmieli wozić, albo nosie. A przetoż wam wszystkim i każdemu z osobna Starostom, Burgrabiom, Sprawcom, Burmistrzom, Rajcom Miejskim, i innym Królestwa naszego urzędnikom i poddanym którymkolwiek, do których niniejszy List przyjdzie, rozkazujemy, abyście niniejszy zapowiedzi naszej wiernie i mocnie przestrzegali, a żebyście w Mieściech i we wsiach i po wszystkich miescach jawnych i obwołanych, a zwłaszcza gdzie Sądy będą, i gdziekolwiek przygodzi się być jaki zjazd, jawnie przez woźne kazali obwołaj; aby żaden niewiadomości sobie na pomoc nie mógł brać. Za świadectwem lego mandatu, na którym pieczęć nasza jest zawieszona. Dan w Wieluniu w Niedzielę Białą. Roku pańskiego. 1424. N. 3. Orzechowski o Zygmuncie Auguście w Księdze Fidelis Subditus swe de Institutione Regia ad Sigismundum Augustum Libri Duo. Ed. Varsa. 1697. Pauli Antonii Radziejewski Guardiani Sanocensis etc. pag. 73. "Leczeni ja się rozgadał, dłużej niźli zamierzyłem, a to k temu ja czynię, iż chodzi wieść jakbyś wnet po Sejmie, do Litwy miał odjechać. Ażebyś tego nie czynił, na Królewską godność twoją, która ci być najdroższą powinna błagam cię i zaklinam. Jeśli albowiem tak prędko, ledwie powitany Królu od nas do Wilna pośpieszysz, pogorszysz, przebacz ze tak mówię, opiniją swoją u wszystkich, powiemy i jadącego ścigać będziemy tymi słowy — O Cyrusie nasz, także to ztąd prędko uciekasz? czemu oczu naszych unikasz? czego... i t. d. Lub nieco wprzódy — str. 72. " — Coż jeśli się czem innem zatrudniać będziesz, a zajmować cię będą grona dziewic Wileńskich, lub Krakowskie maszka- ry?? Napis na Trumnie Królowej Barbary — na przybitej do niej tabliczce. Z rękopisma Ks. Ks. Pijarów Wileńskich, bez tytułu, z wieku XVII — Barbara quae legitur, tumulo regina subjecta. August! conjux altera Regis erat, Commoda multa tulit multis, incommoda nulli, A qua se laesum dicere nemo potest, Immatura obiit decima trieteride cepta Bis viduos fatis linqnare jussa thoros. Occidit ante diem, ul quamvis anus illa fuisset. Dicerit Augustus — occidit ante diem ! Coronata 7 Decembr. Ann. 1550. obiit 8 Mai. 1551. Z tegoż rękopisma napis na trumnie Królowej Elżbiety: — Comlitur hic Elizabeth. Ferd. Re. Ung. et Boh. Regis Filia. Caroli V Imperatoris neptis Sigismundi Augusti Regi Poloniae et Magni Dus Lithuaniae, chara conjunx, praeclara virtute egregiisque, tum animi, tum corporis dotibus ornata, prolis expers. morbo comitiali, otium ingenti luctu et maerore. Vilnae. A. aetatis suae 15. Regni sui 3. Anno vero Domini 1545. d. 15 Janii moritur. Nie wiem czemu Orzechowski, pisząc w wyżej cytowanej księdze, o tejże Królowej Elżbiecie, kładzie czas jej śmierci (p. 41) 1545. Augusti die — Musi być omyłka. N. 4. Nota Naruszewicza do Tacyta Historyi tomu IIl. "Rzecz podziwienia godniejsza, ze Karmelici w Beziers we Francyi, dowodząc w publicznej trzydniowej dyspucie roku 1682 w kwietniu starożytności zakonu swego, pod prezydencyą księdza Filipa Teissier położyli w piątym artykule wydanych konkluzyi, że Pythagoras, ów sławny herszt szkoły Włoskiej, był Karmelitą. Oto są słowa tej ciekawej książki. — "Rzeczą jest bardzo do prawdy podobną, że Pithagoras filozof, był także Karmelitą, rodem bowiem był z Judei, długo przebywał na górze Karmelu między prawymi Karmelitami i tamże się wychował, zalecając napotem uczniom swoim, aby rozmową, jadłem i ubraniem Elijasza proroka uczniów naśladowali! " Znajdujemy także w tej książce, ze Druidowie, duchowieństwo pogańskie w Galii, byli Karmelitami, i mnóstwo innych równie śmiesznych i niedorzecznych dowodzeń. N. 5. Słyszałem podanie, które głosi, iż czeladnik zazdrośny budując kościołek Ś. Anny, chciał majstra ubiedz w sztuce. Ten zaś widząc iż dzieło istotnie odpowiada nadziejom, jednego razu wszedłszy z tryumfującym czeladnikiem na rusztowanie, tchnięty zazdrością, zepchnął go z góry. Kto dokończył kościołka, podanie nie powiada. W tymże kościołku Ś. Anny Katolików Niemców, po lewej ręce od wschodu, jest napis wierszami następującej treści: " Slachetny Jakób Naporkowski z żoną Anną Bieniasówną z synem Piotrem, córką Krystyną i zięciem Tomaszem, pomarli r. 1625 z powietrza morowego. Fundowali oni swoją kamienicę Bractwu Ś. Anny, za co one co tydzień za nich Mszę S. odprawuje, i położyło kamień marmurowy na ich pamiątkę r. 1642 dnia 21 Lipca. Nie od rzeczy namienić tu, że kamienica darowana od Naporkowskich bractwu Ś. Anny, leży na rogu Ś. Michalskiego zaułka i zajmuje ją piekarz Opitz. Gdzie dawniej był Zbór Kalwiński, dziś' jest dom do Cesarskiej Medyczno-Chirurgicznej Akademii należący. Sklep kupca Desausa leżał, gdzie dziś dom Braci Orzechowskich; a kamienica Sędziego 1 Naborowskiego stała w miejscu, gdzie teraz dom JOKs. Puzyny. N. 6. Równie jak i wszystkie inne osoby prawie, Zaranek jest historyczny. Wątpliwość tylko zachodzi czy się nazywał Zaranek, czy Zarazek. W Tygodniku Wileńskim, gdzie jest Aktum Commissiey roku 1640 odbywanej w tej sprawie, pisze ciągle od strony 51. T. V. N. 107, aż do końca Zaranek, ja jednak wyczytuję, w Mowie księdza Cieciszowskiego w Rękopiśmie Bibljoteki Pijarskiej Wileńskiej wszędzie i ciągle Zarazek. Bardziej jednak ufając oczom wydawcy Tygodnika jak swoim, w ciągu całej powieści piszę Zaranek. (patrz Notę, w której Mowa ks. Cieciszowskiego). N. 7. O grze primirze zapewne z francuzkiego premiere. z Bibliot. Pijars. Wil. i. Rekopisma, str. 36. z Mowy pana Stadnickiego z Łańcuta, mianej 1506 r. 20. Junii, o królu Zygmuncie III. Wiem ja co za zabawa jego (Króla) była, na pierwszym stopniu na królestwo siadszy, rakiety a piłki, druga Alchimiją się bawił, za czym Zamek Krakowski spalił, trzecia zabawa jego była, piece nową forą wymyślał, zwarta że w sarai mieszkając czas swój trawił i synowi złe wychowanie dawał, piąta że w Sodomskim grzechu żywot swój prowadzi, bo był obiecał wiciom Senatorom terażniej- szej małżonki niepojmować, a nad deklaracije swoje bez konsensu Rzeczypospolitej uczynił to, po konkluzyi Sejmu teraźniejszego. Słyszałem to od ks. Skargi na kazaniu, zakazował królom kart grac, ukazując im z tego grzech wielki, a gdyśmy wyszli z kościoła, pytałem się go, coby za przyczyna była tego, że te karty na kazaniu do królów przypomniał, odpowiedział mi, ze mam wiadomość od pokojowych i komorników jego, że król każdego dwa, skoro po obiedzie primirę grawa, i t. d. N. 8. Dotąd jeszcze w istocie, choć na miejscu gdzie był zbór, stanął gmach nowy, są jednak lochy, o których mowa. Słyszałem ze nie. dawno jeszcze znajdowano tam trupie kości. — Zkądby się one tam wzięły?? N. 9. Z rękopisma Biblijoteki Pijarskiej w Wilnie, N. 3. Supplicatia którą do Jch Mciow P. P. Commissarzow Jmieniem Accademje Wileńskiej ustnie wniosłł X. Wojciech Cieciszewski Societatis Jesu Philusoph. Professor. Jaśnie Wielmożni, a nam Miłościwi PP. Commissarze! Imieniem utrapioney tuteczney Academiey, przed Jaśnie Wielmożnemi Waszemi osobami stoię. W tem że każdy teraz do niewinności się odzywa, przeczyć niechcąc, nikogo winowac niebędę, na nieszczęście jednak nasze, przed Jaśnie Wielmożnymi Osobami Waszymi, krótko się poskarżę. Akademia Wileńska hoynością domostw przednich za pochwałą Narodów Polskiego y Litewskiego fundowana, przy Jurisdietyi Jaśnie Wielmożnego Biskupa Wileńskiego ludziom zakonu naszego podana, tym umysłem y końcem aby młoda krew szlachecka za ich pracą nauki y Boiaźni Bożey nabywszy raźniey na potym na sławę w Rzeczypospolitey robiła. Nieszczęście sprawiło moi Miłościwi P. P. My wszelkiemi siłami w szkołach naszych sławie Rycerstwo gotujemy, gdy na sławę ieszcze robić nie poczęli, iuż z niey są zlupieni. Zamieszka onegdaysza(1), którą Aniołowie ustrzeleni wszczęli Akademików buntownikami poczyniła. Coś kamieni na dach przy Zborze będący wleciało, udano do pańskich uszu, ze Akademicy do Zboru szturmowali, y szturm ieden utracili. Żałosna zaiste że przy szturmie którego niewidzieli, y szturm y sławę utracili. Nie w Akademicy, ale w Szpitalu którym, dobywaczów Zborowych szukać potrzeba. Bo nie Akademicy, ale dziad y baba przy Zborze polegli. Kupcowi przez kamienicę swoię armatę y prochy wpuszczaiącemn y strzelców Anielskich (iako wieść była) przechowywaiącemu, lubo przez popędliwe płochego pospolstwa nayście, lubo też przez samychże Armatnych zdradę, zniszczał kram korzenny. Tu dopiero prawie korzenna Akademików na sławie klęska, gdy ich o tak wiele tysiąców pobranych obwiniono, iak wiele funtów, pieprzu w tamtym kramie zmieścić się mogło. Szlachcic jeden przezwiskiem Zarazek nic nie będąc winnym, tylko to podobno, ze przedtym był Academikiem, pojmany, oko- --------------------- (1) Ksiądz Cieciszewski mówit tę mowę w r. 1640, a zamieszki działy się w Październiku 1039 roku. Widziemy co to za onegdaj. wany strażą pilną opatrzony, z turmy iakóś nieznacznie umknął, którym swoim postępkiem, tak hoyną, zawisnym animuszom okazją podał, ze śmiały donieść i udać do pańskich uszu, jakoby Academicy szturmem zamkowej turmy dobyli, y więźnia z niey wyjęli. Był to tak zawołany szturm, ze ci sami co wrót u tamtey turmy pilnowali, nigdy by o nim nie wiedzieli byli, gdyby im go z Warszawy nie opisano. W Jaśnie Wielmożnych Osobach waszych jest ramie Królewskie, a cóż bliższego ucha Królewskiego, jako ramie Królewskie? więc pokornie upraszamy, aby tak widome płonne udania, przy tak czujnym ramieniu, ucha pańskiego dotykać nie śmiały. Niech tak brudne wieści świętością waszą niszczeją, aby ich utrapioney tej akademij Izami wymywać tak często nie przychodziło. Nie słusznie zaiste Academików Wileńskich udają jakoby tumulty w tym mieście zaczynali. Nie Academicy do Aniołów strzelali, nie Akademicy na honor szlachecki nie poczesnym regestrowaniem następowali, nie Academicy w jedną stronę dzwonu bijać ludzie zwoływali, aby do nich strzelali, nie Academicy po przedmieściu pospólstwo uciskali, nie Academiey po kątach tej izby groznemi słówkami rzucali, za czym nie Acade- micy tumultów w Wilnie zaczynali, boć tu żadnych incept na tumulty innych nie było, tylko te którem namienił. Co się nas którzy w tey Acedemij zacnej Ojczyzny dotyczę, Bogiem y sumieniem świadczemy, żeć w stopy przodków naszych, którzy ten urząd z pochwałą odprawowali trafiać usiłujemy, y mogę rzec ze jeszcze ani cnotą ani nauką nie schybiamy śladu. Młodź zaś prześwietna pracy naszej powierzona, za czujnością Jaśnie Wielmożnego Biskupa Wileńskiego Canclerza swego, za usiłowaniem naszym tak się do cnoty przyuczyła, że nie tylko się nam nie przykry takiemi rozruchami, ale nas buduje wielkiej cierpliwości nowemi przykładami. Dwa temu Miesiące niechaj trzy z wielką obelgą Stanu szlacheckiego rzeczki Akademików po gospodach zakowano, Imiona ich, przezwiska, Ojczyznę spisowano, którzy z którey szkoły, pod którym mistrzem, czy Szlachcic, czy niższey conditiey przydawano. Same serca zakonne, lubo do cierpliwości zwyklejsze na to się zżymały, animusze jednak młode nie mniey cierpliwie aniżeli szczęśliwie to wszystko ztrzymały. Nie wolno Academicowi z Miasta wyjachać uczciwie, minie bramę pojazd jego przetrząsają, przyjeżdża posłaniec od rodziców zesłany, niecały przysmak zawiezie, który szlachetna matka synowi zgotowała, ho go u bramy dobrze skosztują. Już Academikom ze szkoły do gospody idącym, trzeba będzie o paszporty prosić. Nie dawno Pan Sędzic Lidzki Academik przed własną już gospodą która blisko Zboru ma zabity. JMCPan Wojewodzic Brzeski Sapieha, także Akademik mało nie przestrzelony, tenże w gospodzie własney znieważony, wiele innych czapek pozbyło y po łbu oberwało. Dwie niedziele temu albo trzy, jako kapłan zakonu naszego Philozopiej Professor, blisko Kościoła Ojców Dominikanów na dobrowolnej drodze mało szpadą od Knechta nie przebity, drugi gdy podle Zboru miia, mało kamieniem nie zabity. Posługacz Zakrystiej naszey gdy się do gospody wedle Zboru z kościoła idąc wraca, dwiema kulami przestrzelony poległ. Niedziel temu kilka iako Academik Pbilozoph Młodzieniec niewinny, który przy papierowey latarni, zwykle uboższym studentom pieśni śpiewał, gdy iako chory za drugiemi nie nadążył od piechoty załapiony, okrutnie rozsiekany, drugi licem zarzucony, wymyślnemi sposobami męczony, po ulicach na obelgę imienia Academickiego wodzony. Juriduie własney lub o to proszono długo denegowany. Lecą okna Kościoła Farskiego od ustawicznego strzelania. Ozdobne duchy kościoła naszego Rynkowego od kul y strzał w druszlak się obracają. Takiemi krzywdami ściśnionym y płakać nie wolno? Chodzili Ich Mść PP. Akademicy do urzędu prosząc, aby ich spisowania zaniechano, nie iako Szlachtę, ale iako Flisów iakich odprawiono. Nie tylko onym ale y nam nauczycielom ich pogrożono, co iaśniey przy sądach powtarzano gdy Żydom o iakieś przewinienia kiiem grożąc, toż Jezuitom obiecano. Gdy Academik jeden Romistrzowi, którego piechota Academika sprzątnęła milą wzmiankę ugody uczynili, taką odpowiedz odniósł, gdy jeszcze kilka Academików każę zabić, w tenczas o ugodę pomówisz. Po tak twardych obietnicach, przy tak częstych krzywdach widziemy że niewiem jakie Fala nasze w tak ciasny naskąt wpędziły, yż żebrać musiemy u Pana y Rzplitey, aby Senatorskich y Szlacheckich Synów, także kościołów naszych securitati w tym mieście, firmo aliquo praesidio pronidowali, w czym już za czasu o fawor Jaśnie Wielmożnych Osób waszych uniżenie upraszamy. N. 10. Najwięcej szczegółów do tej powieści czerpałem z Tygodnika Wileńskiego T. V. 1818 j dalszych gdzie jest: Actum Commissiey w Wilnie odprawowaney przez PP. Conmiissarzów Króla JMci od dnia 19 Januarii od dnia 15 Februaryi 1640 o Strzelanie z Łuku od Zboru na Kościół S. Michała, y u Burzenie Zboru, która sprawa nieskończona za Apellatią na Seym PP. Ewanielików. Tam czylelnika odsyłam, niechcąc wypisywaniem całego Aktu, książki mojej niepotrzebnie powiększać. Kommissarzami w tej sprawie byli: 1. Wielebny Abraham Woyna Biskup Wileński. 2. Krzysztof Radziwiłł Książe na Birżach y Dubinkach, Wojewoda Wileński Administrator Mohilewski. 3. Jan Skumin Tyszkiewicz Trocki, Jurborski, Nowolski Wojewoda. 4. Mikołaj z Ciechanowa Kiszka Trocki y Wiłkomirski Kasztelan. 5. Gedeon Rajecki Miński Kasztelan. 6. Kazimierz Sapieha Marszałek Nadworny W. Ks. Litews. Wolpiański y Luboszański Starosta. 7. Marcijan Tryzna Coadjutor Biskupstwa Wileńskiego, Referendarz i Pisarz W. Ks. Litewskiego.