Nie dotykaj mnie Przełożył Lechosław Polak Da Capo Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996 Copyright © 1984 by Ann Maxwell 1 Redaktor Krystyna Borowiecka Wydanie I ISBN 7157- 011-2 Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERLIN Kiedy zadzwonił telefon, Alana poczuła prawie ulgę. Nie spała już, chociaż dopiero zbliżał się świt. Odkąd wróciła z Broken Mountain, sypiała bardzo niewiele i nigdy spokojnie. Odkopując na bok splątane prześcieradła Alana odwróciła się do telefonu. Było zbyt wcześnie, żeby ktokolwiek ze znajomych z Zachodniego Wybrzeża był już na nogach. To znaczyło, że dzwoni prawdopodobnie jej brat z Wyoming, żeby spytać, jak się czuje. Dzwoni, żeby sprawdzić, czy przypomniała sobie, co się wydarzyło na Broken Mountain. - Halo? - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał spokojnie. - Siostrzyczko? To ty? - Cześć, Bob. Jak się miewa Merry? - Liczy tygodnie do lutego — odparł Bob ze śmiechem. — Jak zgrubieje jeszcze bardziej, wstawimy ją do boksu z klaczami zarodowymi. Alana uśmiechnęła się na myśl o drobnej, jasnowłosej Merry wciśniętej do jednego z ogrzewanych boksów, które Bob urządził dla swoich najcenniejszych klaczy. - Lepiej, żeby Merry nie słyszała, jak mówisz takie rzeczy -ostrzegła Alana. - Do diabła, sama to wymyśliła. - Bob umilkł, a po chwili odezwał się: — Siostrzyczko? 5 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana zacisnęła dłoń na słuchawce. Słyszała już nieraz ten ton, jakim mały braciszek przymila się do dużej siostry. Czegoś od niej chciał. - Kiedy przyjedziesz do domu? - spytał wprost. Serce Alany zaczęło bić za szybko. Nie wiedziała, jak powiedzieć bratu, że przeraża ją myśl o powrocie na farmę, gdzie Broken Mountain wznosi się stromo spowita w lodowatą ciemność. Przed ostatnią wyprawą na Broken Mountain Alana uwielbiała farmę, góry, ciszę, wzgórza i kłębiące się ponad głową chmury. Uwielbiała wspomnienia o Rafaelu Winterze. Rafę odbijał się w każdym jeziorze, w każdym zapachu lasu, we wschodach i zachodach słońca szybującego nad ziemią niczym ognista kula, w zawodzących harmoniach wiatru, brzmiących echem melodii, które Rafę grał na swojej harmonijce. Alana kochała tę okolicę tym bardziej, że ona i Rafę stanowili jej część - kochankowie zawieszeni między niebem a górami, piękniejszymi od nich, wiecznotrwałymi, spalającymi się w słońcu. Teraz jednak góry te napawały Alanę przerażeniem. Teraz wspomnienia o Rafaelu były niczym kruchy, izolujący pancerz, którym odgrodziła się od rzeczywistości jak barwami świtu, w nadziei, że odpędzi przerażenie i mrok, które wypełzały z otchłani tych sześciu brakujących dni. - Ja nie... - zaczęła. - Rozmawiałem z twoim agentem - przerwał wesoło Bob. -Powiedział, że odmówiłaś jakichkolwiek koncertów i nie chcesz nawet spojrzeć na piosenki, które ci przysyła. - Tak, ale... Bob ciągnął dalej. - Więc mi nie mów, jaka to jesteś zajęta. Jeśli znów piszesz piosenki, to możesz je równie dobrze pisać tutaj. Nawet lepiej. Zawsze najlepsze rzeczy tworzyłaś tutaj. Alana z wysiłkiem rozluźniła uścisk dłoni na słuchawce. Nie miała więcej wymówek, więc nie odezwała się. - Siostrzyczko? Potrzebuję cię tutaj. - Bob, nie sądzę... — zaczęła. Potem głos jej się załamał. - Nie mów nie - poprosił z naciskiem Bob. - Jeszcze nawet nie wiesz, czego od ciebie chcę. A ty nie wiesz, czego ja chcę, pomyślała buntowniczo. Nigdy nawet nie spytałeś, czy ja czegoś chcę. Słowa te nie wyszły z ust Alany, pozostały milczącym wołaniem i chociaż odbijały się echem w jej głowie, uznała, że jest niesprawiedliwa. Tego, co było jej potrzebne, nie mógł dać jej Bob. Potrzebowała ciepła i wsparcia, poczucia bezpieczeństwa i nieugiętej siły mężczyzny, który odgrodziłby ją od otchłani, który chroniłby ją, dopóki nie dowie się, co się wydarzyło, i nie będzie mogła znów sama się chronić. Potrzebowała miłości zamiast przerażenia. Potrzebowała snu, który odpędziłby koszmar. Potrzebowała Rafaela Wintera. Jednak Rafę stanowił tylko sen. Koszmar zaś był prawdziwy. Z głębokim westchnieniem Alana zebrała się w sobie i po- stanowiła żyć w tym nowym świecie tak, jak zawsze żyła. Sama, polegając tylko na sobie. Robiła to wcześniej wiele razy - głębokie westchnienie i postanowienie, że poradzi sobie jak najlepiej z tym, co ma, bez względu na to, jak nieznaczne się to wydawało. Wówczas koszmar spadł na nią jak burza. - Czego chcesz? - spytała cicho Alana. - Wiesz, że zawsze mieliśmy na farmie problemy z forsą — odparł szybko Bob. - Jak to mówią, ziemia Ucha. Więc wpadliśmy z Merry na pomysł z obsługą klientów z klasą, naprawdę z klasą. Wysokogórskie wyprawy na ryby dla ludzi, których stać na wysoką zapłatę. Alana parsknęła lekceważąco. - Wszystko mieliśmy zaplanowane, wszystko przygotowane, wszystko dopięte na ostatni guzik - ciągnął Bob. - Dwoje naszych pierwszych kontrahentów to agenci z bardzo ekskluzywnych biur podróży. Lista ich klientów to istne Kto jest kto. Wszystko układało nam się świetnie, i wtedy... - I wtedy? - popędziła go Alana. 6 7 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE - Merry zaszła w ciążę - odparł Bob. - To znaczy, oboje się cieszymy, próbowaliśmy od dwóch lat, ale... - Ale co? - Doktor Gene mówi, że Merry nie może chodzić z plecakiem. - To jakiś problem? - Jak diabli. Miała nam gotować, umilać czas i ogólnie łagodzić atmosferę. Wiesz, co mam na myśli, siostrzyczko. - Tak. Wiem. To ta sama rola, którą Alana pełniła w rodzinie od czasu, kiedy miała trzynaście lat i umarła jej matka, zostawiając trzech chłopców, załamanego męża i córkę, która musiała bardzo szybko dorosnąć. To wówczas Alana nauczyła się sięgać w głąb siebie po uśmiech, dotyk i pociechę, której potrzebowały osoby z jej otoczenia. Odbudowała rozpadniętą rodzinę najlepiej, jak tylko potrafiła, ponieważ również potrzebowała przystani, śmiechu i ciepła. - To będzie naprawdę bardziej rozrywka niż praca - zachęcał przymilnie Bob. Alana słyszała tę przymilność, ale nie wzruszyła jej, podobnie jak niepokojąca nuta nalegania w jego łagodnym tonie. - Przejażdżki, wędkowanie i górskie wędrówki, tak jak kiedyś. Będziesz zachwycona, siostrzyczko! Jestem przekonany. Prawdziwe wakacje. Alana zdusiła szorstki śmiech, który chwytał ją za gardło. Wakacje, pomyślała, i przeszły ją ciarki. W tych górach, które omal mnie nie zabiły. W górach, które wciąż przychodzą do mnie w koszmarnych snach. O, Boże, to takie wakacje zgotował mi mój mały braciszek! - Siostrzyczko - nie ustępował Bob - nie prosiłbym, gdy bym naprawdę cię nie potrzebował. Nie mam się do kogo zwrócić. Wycieczka jest już zaplanowana, a goście są na miejscu. Proszę... Alanę niespodziewanie nawiedziło żywe wspomnienie Rafe'a. Koniec lata, wąski szlak prowadzący na Broken Mountain, kulawy koń i siodło ważące prawie tyle, co ona sama. Prowadziła konia i ciągnęła siodło, obserwując milczącą gwałtowność kłębiących się burzowych chmur. Miała piętnaście lat i wiedziała, co to znaczy być złapanym na odsłoniętej grani podczas burzy w górach. Piorun uderzył bez ostrzeżenia tak blisko, że poczuła zapach przypalonej skały. Grzmot zabrzmiał, jakby nastąpił koniec świata. Koń zarżał i stanął dęba, wyrywając jej z rąk lejce. Jego przerażenie okazało się silniejsze niż kontuzja. Zwierzę puściło się pędem w dół stoku, zostawiając ją samą. Ona również była przerażona, jej nozdrza wypełniał zapach pioruna, uszy miała ogłuszone grzmotem. Potem usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Pochyłym zboczem podjeżdżał do niej Rafę, prowadząc wierzgającego, szarpiącego się konia z siłą i gracją, którą zawsze podziwiała. Podniósł ją i posadził przed sobą na siodle, a potem spiął konia ostrogami i popędził w dół zbocza. Pioruny błyskały wokół góry. Przeczekała burzę w towarzystwie Rafe'a w gąszczu świerków, ubrana w jego kurtkę. Patrzyła na niego oczami kobiety-dziecka, które z każdym oddechem stawało się coraz bardziej kobietą, a coraz mniej dzieckiem. Na Broken Mountain Alana znalazła najpierw strach, potem miłość, na koniec zaś przerażenie. Przemknęło jej przez myśl, że może na Broken Mountain zdoła znaleźć nową równowagę, przeciwieństwa połączone w harmonii, i że to uwolni ją od koszmaru. Możliwość ta zajaśniała w głowie Alany jak blask świtu w nocy, zmieniając wszystko. — Siostrzyczko? Powiedz coś. Alana z przerażeniem usłyszała, że bierze głęboki oddech i mówi spokojnie: - Oczywiście, pomogę ci. Nie słyszała zwycięskiego okrzyku Boba, jego zapewnień, że nie powie żadnemu z gości, iż Alana to ta słynna piosenkarka, Jilly, jego wdzięczności, że wybawiła go z opresji. Nie słyszała 8 9 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic prócz echa własnej, przerażającej decyzji powrotu na Broken Mountain. Bob jak gdyby wyczuł kruchość zgody Alany i zaczął szybko mówić. - Zarezerwowałem ci bilet na popołudniowy lot do Salt Lake. Stamtąd masz zarezerwowany lot małym samolotem handlowym na nasze lotnisko. Masz ołówek? Alana patrzyła otępiała na słuchawkę. Prosty fakt, że Bob pomyślał o szczegółach jej przejazdu, był tak niezwykły, że aż przytłaczający. Rzecz jasna, Bob nie był bezmyślny; bardzo troszczył się o Merry, do tego stopnia, że był prawie nadopiekuńczy. Istnienie Alany jednak zawsze przyjmował jako rzecz oczy- wistą, tak jak traktuje się nieraz rodziców i starsze rodzeństwo. - Siostrzyczko - powtórzył cierpliwie Bob. - Czy masz ołówek? Jeśli nawalę, obedrze mnie ze skóry. - Kto? - spytała Alana, grzebiąc w szufladzie szafki nocnej w poszukiwaniu ołówka. - Kto obedrze cię żywcem ze skóry? Zapadła martwa cisza. Potem Bob roześmiał się gwałtownie. - Ten agent z biura podróży, który ich zorganizował –odparł. - Któż by inny? Gotowa? - Wstrzymaj konie - mruknęła Alana. Znalazła ołówek, złapała jakiś kwit, odwróciła go i zapisała numery lotów oraz godziny. - Ale to dzisiaj! - zaprotestowała. - Powiedziałem ci, że jesteś potrzebna. - Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś, braciszku. - O to właśnie chodziło - mruknął Bob. - Co? - Nic. Tylko przyleć na pewno tym samolotem, bo zrobią mi z tyłka tatar. - Bob — zaczęła Alana. - Dzięki, siostrzyczko - przerwał jej pośpiesznie. - Nie będziesz żałować. Jeśli ktokolwiek jest w stanie coś z tym zrobić, to właśnie on. - Hmm? Alana miała wrażenie, jakby przegapiła połowę rozmowy, i to tę ważniejszą. - Jaki on? - Cholera - zaklął pod nosem Bob. - Ten agent? - zgadywała Alana. - Tak, ten agent z biura podróży. Jest niesamowity -powiedział Bob. - Do zobaczenia wieczorem, siostrzyczko. Na razie. Zanim Alana zdążyła odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza. Wstała i popatrzyła na słuchawkę, którą ściskała w dłoni. Zadała sobie nieme pytanie, dlaczego zgodziła się zrobić coś, co napawa ją lękiem. Była głupia pozwalając, by pełne ciepła wspomnienia o Rafaelu Winterze zwabiły ją z powrotem do zimnego jak lód źródła jej koszmaru. Nie wiedziała nawet, czy Rafę jest w Wyoming. W przeszłości, ze względu na charakter swojej pracy, Rafę jeździł po całym świecie. Czas, który spędzał na farmie Winterów, ograniczał się do kilku tygodni. To jednak wystarczało. Alana nauczyła się kochać Rafe'a i akceptować jego nieobecność. Nauczyła się żyć dla tego dnia, w którym Rafę wróci do domu i ożeni się z nią, a ona nigdy więcej nie będzie płakać za nim w nocy. A potem Rafę zginął. Tak przynajmniej stwierdził Pentagon. Telefon zaczął wydawać piskliwe dźwięki, przypominając Alanie, że zbyt długo trzyma podniesioną słuchawkę. Odłożyła ją i popatrzyła na aparat. Był intensywnie czerwony, jak kwiaty na hiszpańskich kafel- kach w kuchni. Czerwony, jak kwiaty dziko rosnące wysoko na górskich zboczach. Czerwony. Jak krew. - Czy widziałam, jak na Broken Mountain zginął Jack? - szepnęła Alana. - Czy to tego właśnie mój umysł nie chce pamiętać? Wzdragając się odskoczyła od jaskrawoczerwonego telefonu. Potarła ramiona, żeby odpędzić chłód, który nie odstępował jej 10 11 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE od czasu Broken Mountain. Szybkim krokiem podeszła do szafy. Włożyła dżinsy i starą, bawełnianą bluzkę. Z przyzwyczajenia zapięła ją na wszystkie guziki, chowając delikatny, złoty łańcuszek, który przed wielu laty podarował jej Rafę. Jak zwykle, Alana przesunęła palcami po drobnym symbolu nieskończoności, który stanowił część łańcuszka. Wieczna miłość, miłość bez końca. Weszła powoli do kuchni. Drżącymi rękami wetknęła wtyczkę ekspresu do kawy, usmażyła dwa jajka i posmarowała masłem grzankę. Zmusiła się, żeby zjeść i wypić, posprzątać po sobie, zrobić wszystko, co robią normalni ludzie. Jej wzrok przyciągnęła bezładna sterta papierów na kuchennym blacie. Spojrzała na nie z zakłopotaniem. Powinna przeczytać nuty, które przysłał jej agent. Nowe piosenki. Solowy materiał dla tej jedynej, która pozostała z duetu Jack i Jilly. Powinna zapoznać się z muzyką, ale nie zrobi tego, bo nie potrafi już śpiewać. To najbardziej gorzka strata, najtrudniejszy do zniesienia ból. Przed Broken Mountain potrafiła rozsnuwać wokół siebie piosenki niczym barwy miłości, odganiając szarość samotności i czerń rozpaczy. Miłość do mężczyzny, który w jej przekonaniu zginął, Alana przemieniła w piosenkę. Śpiewanie stanowiło jej największą radość, powód, dla którego żyła po tym, jak powiedziano jej, że Rafę nie żyje. Jack Reeves nie kochał jej, ale zawsze o tym wiedziała. Alana też go nie kochała. Ich małżeństwo było czysto zawodowe. Jack kochał sławę, Jilly zaś kochała śpiewanie. Teraz Jack nie żył, a Jilly mogła śpiewać tylko w swoich snach. W tych snach towarzyszyła jej harmonijka Rafe'a, a nie doskonały tenor Jacka. Na jawie nie miała w sobie muzyki. Problemem nie był lęk przed sceną. Nawet teraz Alana nie bała się stanąć przed ludźmi. Nie bała się też tych pospolitych, kiepskich rymów, które słyszeli na koncertach jej wielbiciele. Jack i Jilly Na górę wchodzili Po wiaderko wódki. Jack spadł i skręcił kark, A Jilly zapomniała. Alana słyszała to już wcześniej, czytała w druku setki razy, słyszała, jak szeptano. Potrafiła się z tym pogodzić. Nie potrafiła jednak pogodzić się z tym, jak otwierała usta i czuła, że gardło zamyka się jej ze straszliwą nieodwołalnością, jak gdyby nie miała w sobie teraz żadnych piosenek i nigdy więcej nie miała ich mieć. Nic prócz krzyków i śmiertelnego milczenia. Rozejrzała się niespokojnie, ledwo poznając otoczenie. Chociaż mieszkała w Oregonie od trzech tygodni, mieszkanie nie wydawało się jej ani wygodne, ani przyjazne. Miejsce to nie było dla niej z pewnością tak rzeczywiste jak koszmar związany z Broken Mountain. Ale właściwie tak było ze wszystkim. Alana gwałtownie podeszła do szklanej ściany wychodzącej na niewielkie patio. Stanęła przy szybie, próbując wytrząsnąć z siebie resztki koszmaru i śmierci, lęku i błędów, a przede wszystkim tego z przeszłości, czego nie mogła w żaden sposób zmienić. Ani nawet zrozumieć. - Kiedyś sobie przypomnę, co się stało - szepnęła. - Prawda? 12 NIE DOTYKAJ MNIE 2 Biorąc nierówny oddech, Alana zmusiła się, żeby spojrzeć na świt, który malował pokój odcieniami purpury i cynobru, złota i przezroczystego różu. Ciepło promieni wrześniowego słońca wyda- wało się cudem po ciągnącej się w nieskończoność nocy. Alana przyłapała się na tym, że wpatruje się w swoje odbicie w szybie, co często robiła od czasu Broken Mountain, szukając jakichś zewnętrznych oznak tej sześciodniowej luki w pamięci. Na zewnątrz nic nie było widać. Wyglądała tak samo jak przed wyprawą w góry z największą pomyłką swego życia - ze swoim scenicznym partnerem, Jackiem Reevesem. Śpiewanie nie było błędem. Małżeństwo z rozsądku owszem. On zawsze nalegał na więcej. Ona zawsze pragnęła mniej. On chciał pojednania. Ona chciała jedynie skończyć z tym małżeństwem, do którego nigdy nie powinno było dojść. Poszli więc razem na Broken Mountain. Tylko jedno z nich wróciło. Na mierzącym metr sześćdziesiąt pięć wzrostu ciele Alany nie pozostały żadne ślady tej ciężkiej, górskiej próby. Zagoiła się jej kostka. Bolała tylko wtedy, kiedy było zimno. Potłuczenia, obicia i zadrapania zniknęły, nie pozostawiając żadnych blizn. Nie musiała już przestrzegać diety, żeby utrzymać szczupłą sylwetkę, pasować do wizerunku, którego wymagała publiczność. Od czasu Broken Mountain straciła apetyt. Niczego jednak nie było widać. 14 Alana pochyliła się i wpatrywała w zamyśleniu w swoje prawie przezroczyste odbicie w przesuwanych szklanych drzwiach. Wszystko wyglądało wciąż tak samo. Długie nogi, wzmocnione dzieciństwem spędzonym na górskich wędrówkach i jeździe konnej w górach Wyoming. Piersi, talia i biodra ani duże, ani małe. Skórę miała złocisto brązową. Nic niezwykłego. Zupełnie nic. Na pewno coś musi być widać na zewnątrz, pomyślała. Nie mogę ot, tak sobie stracić partnera scenicznego i sześciu dni z życia, podawać w wątpliwość swoje zdrowie psychiczne, i żeby nic z tego nie było widać. A jednak nie było. Chociaż oczy Alany wydawały się zbyt ciemne, zbyt duże, zbyt zatroskane, to usta wciąż miała wygięte jakby w tajemniczym, wewnętrznym uśmiechu. Włosy wciąż miała czarne i lśniące, rozdzielone w dwa grube warkocze opadające jej do pasa. Alana przyglądała się swoim warkoczom przez długą chwilę, zdając sobie po raz pierwszy sprawę, że jest w nich coś niepoko- jącego. Nigdy specjalnie nie lubiła nosić długich włosów, ale pogodziła się z tym, tak jak pogodziła się z pseudonimem Jilly, jedno i drugie z konieczności stworzenia dziecinnego wizerunku, który widownia uwielbiała. Wizerunek ten harmonizował z jej głosem, jasnym i niewinnym, tak miękkim i czystym jak górski strumień. Spadająca z góry woda, zimna, wyczekująca czeluść obsadzona skałami, lód i ciemność otaczające ją ze wszystkich stron, chmury kłębiące się nad głową, spadający jak lanca piorun, bezgłośny grzmot. Lęk. Za zimno, znikąd żadnego ciepła, tylko atakujący ją lęk, który odbiera jej siły. Próbuje biec, ale jej stopy ważą tyle co góry i są tak silnie 15 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE zakorzenione w ziemi. Każdy krok trwa wieczność. Staraj się bardziej, ruszaj się szybciej, albo cię złapie. Musi biec! Ale nie może. Jest wyczerpana, krwawi, krzyczy w noc, biegnie, potyka się, przewraca, a potem ktoś ją podnosi wysoko i spada, zatacza się, i krzyczy spadając. Serce Alany łomotało szaleńczo w reakcji na ten przebiegający jej przez myśli fragment koszmaru. - Przestań! - powiedziała sobie stanowczo, widząc odbicie swego przerażenia w zabarwionej świtem szybie i przesuwają- cych się czarnych cieniach. Wzięła kilka głębokich oddechów, opanowując się, mówiąc sobie, że musi przestać traktować swój koszmar tak, jakby był rzeczywisty. Nie był. Ten koszmar był po prostu wytworem jej umysłu, wywołanym tragiczną śmiercią Jacka podczas górskiej burzy i faktem, że była bliska śmierci z zimna i z powodu upadku, w którym została dotkliwie ranna. Tak powiedział doktor Gene, Alana zaś ufała jego poważnemu głosowi i miłemu uśmiechowi, dopóki była w stanie o tym pamiętać. Doktor powiedział, że jej amnezja, choć niezwykła, nie jest patologiczna. To instynkt przetrwania. Kiedy jej umysł uzna, że jest dość silna, by przypomnieć sobie szczegóły śmierci męża i własne cierpienia, jakich doznała schodząc rozpaczliwie z Broken Mountain, wówczas odzyska pamięć. A jeśli nigdy sobie nie przypomni? Tak również będzie w porządku, zapewnił ją doktor. Alana jest młoda. Jest zdrowa. Może ułożyć sobie życie na nowo. Wykrzywiła z goryczą usta, przypominając sobie tę rozmowę. Łatwo było doktorowi Gene mówić. To nie jego umysł zamieniał sześć brakujących dni w nie kończące się koszmary. Nie chodziło o to, że Alana odczuwała stratę po swoim drogim mężu. Ona i Jack byli obcymi sobie ludźmi, których związała przypadkowo idealna harmonia ich głosów. To wystar- czyło dla udanej kariery piosenkarskiej. Nie wystarczyło dla udanego małżeństwa. Czasami Alana nie mogła jednak oprzeć się uczuciu, że gdyby robiła coś inaczej, może Jack by się zmienił. Gdyby bardziej się starała albo właśnie mniej. Gdyby była bardziej uległa albo nie tak silna. Gdyby bardziej troszczyła się o Jacka albo mniej się nad nim użalała. Może by się im udało. Mimo że nachodziły ją takie myśli, Alana wiedziała, że to kłamstwo. Mogłaby pokochać Jacka tylko wtedy, gdyby nigdy nie spotkała Rafe'a Wintera, nigdy nie kochała go i nie straciła; Rafe'a, jego śmiechu i namiętności; jego delikatnych, doświad- czonych dłoni. Pokochała Rafe'a mając piętnaście lat, zaręczyła się z nim, kiedy miała dziewiętnaście. Zostali kochankami, kiedy miała dwadzieścia lat. Rafael, ciemnowłosy mężczyzna o błyszczących oczach barwy bursztynu, które obserwowały, jak Alana się zmienia, kiedy jej dotykał. Jej palce wydawały się tak smukłe i drobne przy jego męskiej twarzy, pulsujących ścięgnach i mięśniach jego ramion. Jego siła zawsze ją zaskakiwała, tak jak jego zwinność, nigdy jednak nie odczuwała przy nim strachu. Rafę mógł ją obejmo- wać, mógł otaczać jej miękkość swoją siłą, a ona nie czuła lęku, tylko palącą potrzebę bycia jeszcze bliżej, bycia obejmowaną mocniej, dawania mu siebie i brania go w zamian. Z Rafe'em wszystko było piękne. A potem, cztery lata temu, Pentagon poinformował Alanę, że Rafael Winter nie żyje. Nie powiedzieli jej nic więcej. Ani gdzie zginął jej narzeczony. Ani jak. Ani, oczywiście, dlaczego. T ylko suchy fakt jego śmierci. Fakt, który załamał Alanę. Nigdy więcej liryczne piękno harmonijki Rafe'a nie wezwie jej w przepastną noc. Nigdy więcej jej głos nie zleje się z brzmieniem srebrnego instrumentu, który grał tak cudownie w jego dłoniach. Śpiewała z Rafe'em dla przyjemności i nie znała niczego piękniejszego prócz kocha- 16 17 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nia się z nim, gdy ich ciała i umysły łączyły się w pierwotnej harmonii, która przewyższała wszystko, nawet piosenki. Alana poczuła po śmierci Rafe'a pustkę. Nie dbała o nic. Nawet o życie. Kiedy minuty i godziny bez Rafe'a nagromadziły się jedna po drugiej, wciągając ją w ciemność, zwróciła się instynktownie ku karierze muzycznej, znajdując w niej jedyny ratunek, jedyny sposób, by trzymać się miłości, którą utraciła. A śpiewanie to był Jack Reeves, mężczyzna, który śpiewał razem z nią w tych wszystkich małych kawiarniach, na festynach i w zajazdach, mężczyzna, dla którego śpiewanie stanowiło bardziej zawód niż przyjemność. Jack oszacował słabość Alany, jej rozpacz, a potem spokojnie powiedział jej, że nie będzie więcej duetów, jeśli nie wyjdzie za niego za mąż i nie porzuci wspaniałych wyżyn dla wspaniałego życia w mieście. Alana opierała się małżeństwu; nie chciała żadnego mężczyzny prócz tego, który nie żył. Potem godziny bez Rafe'a uzbierały się w setki, tysiąc, tysiąc pięćset... i zgodziła się zostać żoną Jacka, ponieważ musiała coś zrobić, żeby nie oszaleć. Rafę nie żył. Nie zostało jej nic prócz kariery muzycznej, którą Jack zadręczał Alanę jeszcze wówczas, gdy Rafę żył. Porzuciła więc wspaniałe wyżyny i góry Wyoming, w nadziei, że w innej części świata nie będzie słyszeć Rafe'a w każdej letniej ciszy, widzieć go w każdym wschodzie księżyca, czuć jego żaru w gorącym słońcu. Poślubiła Jacka, ale było to małżeństwo tylko z nazwy. Wokół Jacka Reevesa była tylko pustka, którą Alana starała się zapełnić piosenkami. Potem, rok temu, dowiedziała się, że Rafael Winter żyje. Nie powiedział jej o tym sam Rafę. W ogóle do niej nie zadzwonił, nie napisał, w żaden sposób nie skontaktował się z kobietą, którą kiedyś, jak mówił, kochał. Natomiast Jack nie żył, zginął cztery tygodnie temu na łonie dzikiej przyrody, której nie cierpiał. Alana była z Jackiem na Broken Mountain, kiedy zginął. Nie pamiętała tego. Te sześć dni stanowiły pustą kartkę. Za tą ścianą falował i kłębił się lęk, próbując wydostać się na wolność. Alana zamknęła oczy, nie mogąc dłużej patrzeć na swoje ciemne odbicie w szklanych drzwiach. Rafę umarł, a potem ożył. Teraz Jack umarł na zawsze. Jej miłość do Rafe'a była nieśmiertelna. Wydając cichy odgłos, Alana zamknęła oczy, odgradzając się od swojego odbicia. Dosyć tego, powiedziała sobie ostro. Przestań żyć przeszłością. Przestań zadręczać się rzeczami, których nie możesz zmienić. Otworzyła oczy, konfrontując siebie w jeszcze jednym odbiciu, w kolejnym oknie, którego świt nie uczynił jeszcze prze- zroczystym. Wyglądała jak górska kozica, pochwycona w mo- mencie bezruchu poprzedzającym szaleńczą ucieczkę. Długie kończyny i brązowe oczy, bardzo ciemne, bardzo szerokie, dzikie. Czarny warkocz zsunął się z ramienia i uderzył w szybę, kiedy Alana się pochyliła. Przerzuciła do przodu również drugi warkocz. Gest ten stał się u niej automatyczny; kiedy warkocze wisiały jej na plecach, przerzucała je do przodu. W ten sposób, gdyby musiała nagle biec, warkocze nie zostałyby za nią, bliźniacze czarne sznury, idealne, żeby ją złapać, przytrzymać i podnieść ją do góry, schwytaną w pułapkę, nieważką, spadającą, spada... Alana zdusiła krzyk, który łapał ją za gardło, i wycofała się do kuchni. Jej odbicie patrzyło na nią z okna nad kuchennym zlewem. Nie uciekając wzrokiem od własnego odbicia, Alana sięgnęła po omacku do pobliskiej szuflady. Jej palce zacisnęły się na rączce długiego noża do mięsa. Ostrze błysnęło, kiedy wyciągała go z szuflady. Podniosła nóż, tak że jego tępa strona spoczęła na jej szyi, tuż pod brodą. Z opanowaniem, powoli zaczęła ciąć lewy warkocz. Odcięte włosy spadły bez szmeru na podłogę. Bez chwili wahania zrobiła to samo z prawym warkoczem. 18 19 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Kiedy skończyła, potrząsnęła głową i rozpuściła włosy. Luźne, naturalne loki, uwięzione dotąd pod ciężarem warkoczy, nagle zostały uwolnione. Pasemka włosów okalały jej twarz, obramowując ją delikatną, lśniącą czernią. Jej piwne oczy błyszczały ciemno, nawiedzone przez sny. Alana uświadomiła sobie nagle, co zrobiła. Spojrzała na długie, czarne warkocze leżące na podłodze, stalowy nóż, który trzymała w dłoni, odbicie w oknie, które nie przypominało już Jilly. Z metalicznym szczękiem nóż upadł na podłogę. Alana wpatrywała się w siebie, zastanawiając się, czy nie zwariowała. Wybiegła z kuchni do sypialni. Z szuflad i wieszaków wy- ciągnęła swoje nieliczne ubrania i na chybił trafił zaczęła się pakować. Większość jej rzeczy znajdowało się w Los Angeles albo na farmie; pozostawiła je tam w przewidywaniu tygodni, które miała spędzić z bratem i Merry. Po ucieczce ze szpitala Alana była zbyt przerażona, żeby wrócić na farmę i spakować się. Po prostu uciekła do Portland, miasta, w którym nigdy nie mieszkała, w nadziei, że zostawi koszmar za sobą. Nie udało się. Pakując się cały czas patrzyła na stojący w sypialni telefon. Chciała zadzwonić do Boba, powiedzieć mu, że zmieniła zdanie, a potem odłożyć słuchawkę, zanim zdąży zaprotestować. Jednak za każdym razem, kiedy sięgała po słuchawkę, myślała o Rafaelu Winterze, marzeniu, które miało zrównoważyć jej koszmar. Wykorzystywała wspomnienia o nim niczym talizman, wyciągający paniczny strach z jej sześciu brakujących dni. Zarówno najprzyjemniejsze, jak i najokropniejsze chwile w życiu Alany miały miejsce na Broken Mountain. Może po prostu zniwelują się wzajemnie i uwolnią ją, by mogła dalej iść przez życie. Obojętna, zrównoważona. Bez wspomnień o mężczyźnie, którego kochała, albo mężu, którego nie kochała. Bez wspomnień o kochanku, który umarł, a potem wrócił, albo mężu, który umarł i nigdy nie wróci. O Rafaelu, który przychodził do niej w snach. O Jacku, który przychodził do niej w koszmarach. Kiedy Alana podniosła wreszcie słuchawkę, zadzwoniła do pobliskiego salonu fryzjerskiego i umówiła się na czesanie. Ta jak najbardziej normalna czynność przywróciła jej spokój. Wchodząc na pokład samolotu Alana poczuła się spokojniejsza. Wieczorem będzie w domu. Jeśli nawet będą ją nachodzić koszmary, to w znajomych kątach domu jej dzieciństwa, a nie w obcych korytarzach wynajętego mieszkania. Trzymając się tej myśli przesiadła się w Salt Lake City do samolotu lecącego do Wyoming. Mechanicznie wzięła gazetę, którą steward jej zaproponował. Kiedy przewracała strony, jej wzrok przyciągnął tytuł w dziale rozrywkowym: Ostatnia piosenka Jacka i Jilly. Chociaż na sam widok tytułu poczuła skurcz w żołądku, to wiedziała, że przeczyta ten artykuł. Przeczytała wszystko, co napisano na temat śmierci Jacka, nawet te najbardziej wstrętne wymysły prasy brukowej. Przeczyta również ten artykuł, bo nie zdoła się powstrzymać. Od śmierci Jacka minął miesiąc. Miesiąc, odkąd pojawiła się luka w pamięci Alany. Wciąż miała nadzieję, że ktoś, gdzieś, mógłby wiedzieć więcej od niej na temat śmierci Jacka, że jakieś słowo lub zdanie w jakimś artykule wyzwoli coś w jej umyśle i te sześć dni wyjdzie na jaw, uwalniając ją od koszmaru. Albo wpędzając ją w jeszcze bardziej przerażający koszmar. Taka możliwość zawsze czaiła się w cieniach kłębiących się w jej umyśle. Doktor Gene sugerował, że mogą istnieć okropności, których Alana sobie nie wyobraża, nawet w swoich koszmarach. Na amnezję można spoglądać różnie. Dar łaskawego Boga. Instynkt przetrwania. Źródło przerażenia. Wszystko razem i żadne z nich. Zawsze jednak tkwił lęk, czatujący w cieniach, wyczekujący nocy. Może doktor Gene miał rację. Może byłoby dla niej lepiej, gdyby sobie nie przypomniała. Alana niecierpliwie odpędziła tę niepożądaną myśl. Nie było 20 21 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic gorszego niż utrata zaufania do własnego umysłu, własnej odwagi, własnego zdrowia psychicznego. Od śmierci matki Alana zawsze była w rodzinie tą silną, tą, która wiedziała, co trzeba zrobić, i robiła to. Potem Rafę zginął, ona zaś poczuła się zdruzgotana. Po śmierci Rafe'a jedyną jej pociechę stanowiła muzyka. Muzyką tkała promienne marzenia o jego śmiechu, cieple j o mi- łości, którą można było wyrazić tylko śpiewem, nie słowami. Mając piosenki, przeżyła nawet śmierć Rafe'a. Potrafiła robić wszystko, co musiała. Udowodniła to w prze- szłości. W jakiś sposób udowodni to znowu. Przeżyje. W jakiś sposób. Alana potrząsnęła gazetą, złożyła ją starannie i zaczęła czytać. Pierwsza część artykułu omawiała świeżo wydany album Jacka i Jiłly. Pozostała część stanowiła tylko przytoczenie faktów związanych ze śmiercią Jacka. Miesiąc temu Jack i Jilly Reevesowie wybrali się z plecakami na wycieczkę górską w Wyoming. Zaskoczyła ich wczesnozimowa burza. Próbowali się z niej wydostać, ale udało się tylko Jilly. Jack spadł i zabił się. Jilly zdołała jakoś, utykając, zejść z góry, pomimo boleśnie skręconej kostki, aż dotarła do rybackiej chaty i przez radio wezwała pomocy. Mimo to omal nie zmarła z powodu przemarznięcia. Do- świadczenie to było tak traumatyczne, że nie pamięta, jak zeszła na dół. Histeryczna amnezja spowodowana nieszczęśliwym wypadkiem męża, stwierdził lekarz. Szeryf Mitchell potwierdził tę diagnozę, ponieważ sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci Jacka było złamanie karku doznane podczas upadku. Nieszczęśliwy wypadek. Nic nowego. Nic niespodziewanego. Nic, co mogłoby zapełnić przerażającą lukę sześciu dni, która pozostała w umyśle Alany. Przeczytała jednak artykuł jeszcze raz, szukając klucza do swojej amnezji. Nie znalazła. Nie była ani zdziwiona, ani rozczarowana. Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania, Alana wy- 22 prostowała się i nerwowo przesunęła palcami po włosach. Głowa wydawała jej się dziwnie lekka, nie zakotwiczona już gęstymi, czarnymi warkoczami. Fryzjer przekształcił pozostałości jej obciętych nożem włosów w łagodnie ufryzowany w loki czepek, który łagodził, choć niezupełnie skrywał, napięte rysy twarzy Alany. Efekt był uderzający - lśniące, ciemne i jedwabiste obramowanie inteligentnej twarzy, umęczonej stratą i koszmarem. Samolot dotknął ziemi z lekkim wstrząsem. Przed Alaną wysiadało kilku rozentuzjazmowanych wędkarzy, którzy prze- krzykiwali się opowieściami z przeszłości i robili zakłady, kto tym razem pierwszy złowi największego pstrąga. Alana wstała z ociąganiem i przeszła wolno wąskim przejściem między fotelami. Kiedy zeszła po metalowych schodkach, jej bagaże były już wyładowane i ustawione za najniższym stopniem. Podniosła lekką walizkę i odwróciła się w stronę niewielkiego budynku, który w promieniu wielu kilometrów stanowił jedyny znak życia. Za jej plecami samolot zaczął się wycofywać. Podjechał na początek pasa startowego, włączył ostro silniki i przyśpieszył, szybko nabierając prędkości, przygotowując się do skoku w mieniące się, górskie niebo. Alana doszła do budynku, kiedy silniki samolotu zaryczały na pełny regulator. Odstawiła torbę i odwróciła się akurat, żeby zobaczyć, jak samolot chowa koła. Wzniósł się stromo, niczym potężny, srebrny ptak ulatujący na wolność. Słuchała, aż odgłos silników stał się cichnącym echem, a samolot płynną, srebrną plamką sunącą pomiędzy majestatycznymi, postrzępionymi pas- mami gór Wind River i Green River. Alana zamknęła na moment oczy. Uniosła głowę w stronę nieba, wystawiając twarz na zaskakujące ciepło wrześniowego słońca Wyoming. Wiatr niósł intensywny zapach ziemi i bylicy. Nie tej karłowatej, kruchej bylicy południowozachodnich pustyń, tylko gęstej, lawendowo szarej wysokogórskiej szałwi, której krzewy sięgały jej do głowy, nawet wyżej - smukłe kształty tkające wzory na tle pustego nieba. 23 ELIZABETH LOWELL Od strony granitowych wzniesień sunął świeży wiatr, niosąc słodycz i obietnicę niebieskozielonych rzek wijących się leniwie między skalistymi brzegami, pachnących ostrokrzewów, wzno- szących się wysoko w świetle letniego księżyca, kojotów nawo- łujących się na graniach, tworzących harmonie starsze niż człowiek. Dom. Alana oddychała głęboko, rozdzierana między zadowoleniem a lękiem. Usłyszała twarde kroki zbliżające się po cementowej płycie. Odwróciła się gwałtownie, z bijącym mocno sercem. Od czasu Broken Mountain odczuwała przerażenie, kiedy cokolwiek zbliżało się nie widziane. W jej stronę szedł jakiś mężczyzna. Słońce świeciło za jego plecami, redukując go do czarnej, niewyraźnej sylwetki. W miarę jak podchodził bliżej, zdawał się gęstnieć, aż stał się trójwymiarowy. Był kilkanaście centymetrów wyższy od Alany. Szedł swobodnym krokiem kogoś, kto spędził na grzbiecie konia tyle czasu, co ona. Miał wyblakłe dżinsy. Na butach miał charakterystyczne otarcia od konnej jazdy. Jego koszula była bladoniebieska, jak niebo. Spod szerokiego ronda jego czarnego, filcowego kapelusza wysuwały się gęste, ciemnobrązowe włosy. Jego oczy miały kolor whisky. Usta rysowały się wyraźną kreską pod jedwabistą wstęgą wąsów. Alana wydała cichy okrzyk i zamknęła oczy. Jej serce łomotało dziko, sprawiając, że ogarniała ją fala słabości. Zaczynała tracić zmysły, miała halucynacje. Burza, zimno, przerażenie, upadek. - Alano - zawołał mężczyzna. Jego głos był łagodny, głęboki, dolatywał do niej jak niema- terialna pieszczota. -Rafael? — Oddychała nierówno, bojąc się otworzyć oczy, rozdzierana między nadzieją a koszmarem. - Och, Rafę, to naprawdę ty? 3 Rafe chwycił Alanę pod ramię, żeby ją podtrzymać. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że się chwieje. Jego ciepło i siła przeszyły ją jak wstrząs elektryczny. Przez moment zwiesiła się na nim. Potem dotarło do niej, że ktoś jej dotyka, obejmuje, i wy- szarpnęła się. Od czasu Broken Mountain wszelki dotyk napawał ją przerażeniem. - To naprawdę ja, Alano - powiedział Rafę przyglądając się jej uważnie. - Rafaelu- Alanie załamał się głos, kiedy owładnęły nią emocje. Wyciągnęła palce, jakby chciała go dotknąć, ale nie zrobiła tego. Z bolesnym wysiłkiem pokonała gmatwaninę uczuć, które podchodziły jej do gardła. Rozdzierały ją sprzeczne pragnienia. Biec do niego. Uciec od jego męskości. Dać mu się objąć. Bronić się, żeby nie objął jej mężczyzna. Kochać go. Nie czuć nic, ponieważ jedyne bezpieczeństwo tkwiło w odrętwieniu. Przypomnieć sobie uczucie bycia kochaną. Zapomnieć, zapo- mnieć wszystko, rozpościerając przed sobą amnezję niczym czarny balsam. - Dlaczego tu jesteś? — spytała urywanym głosem. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Z niewiadomego powodu słowa te tylko załamały Alanę. 25 ELIZABETH LOWELL Wydając cichy odgłos zamknęła oczy i starała się odzyskać panowanie nad sobą. Przyjazd tutaj okazał się błędem. Pragnęła snu o miłości, który zrównoważyłby okropność koszmaru. Jednak Rafę był rzeczywisty, nie był snem. Tak samo jak okropność. Alana uczepiła się strzępów samokontroli, zastanawiając się, co takiego stało się podczas tych sześciu brakujących dni, co zostawiło po sobie tę mroczną spuściznę lęku. Zastanawiała się też, czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy, uwolni ją, pozwoli jej znów śmiać się i śpiewać, czy też po prostu podda się i pozwoli, żeby czarny balsam amnezji owładnął całym jej umysłem. I całą nią. Rafę obserwował Alanę bacznym wzrokiem. Kiedy odezwał się, jego głos brzmiał obojętnie, kojąco, jak najbardziej zwyczajnie. - Lepiej już jedźmy - powiedział. - Chciałbym zdążyć wrócić na farmę przed ulewą. Pochylił się, żeby wyjąć walizkę Alany z jej odrętwiałych palców. Płynnymi ruchami rysia wyprostował się i ruszył w stronę zaparkowanego sto kilkadziesiąt metrów dalej jeepa. Alana patrzyła na niego, trzymając dłoń na kołnierzyku jedwabnej bluzki w kolorze burgunda. Odetchnęła głęboko, wciąż czując na ramieniu ciepło dłoni Rafe'a, którą ją podtrzymał. Tylko tyle. Podtrzymał. Pomógł. Nie było w tym nic niepokojącego. A może było? Nieruchoma, z szybko bijącym sercem, Alana patrzyła roz- szerzonymi, ciemnymi oczyma, jak Rafę odwraca się w jej stronę. Świecące z ukosa, popołudniowe słońce podświetliło wydatne kości policzkowe i sprawiło, że j ego piwne oczy zalśniły. Kiedy się odwrócił, koszula naciągnęła mu się na barkach, podkreślając jego siłę i grację. Dżinsy przylegały do jego muskularnych nóg jak bladoniebieski cień. Alana zamknęła oczy, ale wciąż widziała Rafe'a. Wdarł się w jej świadomość tak całkowicie, że mogłaby czuć zaskoczenie, gdyby miała w sobie miejsce na nowe uczucia. 26 NIE DOTYKAJ MNIE Dalej pochłaniał ją moment, w którym Rafę odwrócił się w jej stronę, z jaśniejącymi piwnymi oczami, ustami ułożonymi w łagodny, miły uśmiech. To był Rafę. Męski. Całkowicie. Zapomniała, nawet w swoich snach. Rafę był niezdecydowany, tak jakby chciał wrócić do Alany, znów stanąć blisko niej. Po prostu patrzył na nią oczami koloru whisky, które były jednocześnie łagodne i baczne, pochłaniały ją delikatnie, jak piosenka. - Wszystko w porządku, Alano. - Głos Rafe'a był równie łagodny, jak jego uśmiech. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Jego słowa zaczęły odbijać się echem w głowie Alany, budząc w niej uczucie, które przeszyło ją niczym lód. Chłód, wiatr i śnieg, lęk i krzyk łapiący ją za gardło. Ból i przerażenie, a potem... „Wszystko w porządku, kwiatuszku. Przyjechałem zabrać cię do domu". Słyszała podobne słowa już wcześniej, i coś jeszcze, inne słowa, niewiarygodne słowa — sen przeplatał się z koszmarem. Alana bezwiednie jęknęła i wyraźnie się zachwiała, rozdarta między strachem a nadzieją, snem i koszmarem. - Co? - zawołała naglącym głosem. Brakowało jej tchu, serce biło jej szybciej. - Co powiedziałeś? Rafę popatrzył na Alanę z nagłym, prawie namacalnym natężeniem. - Powiedziałem, że przyjechałem zabrać cię do domu. Czekał, lecz Alana tylko patrzyła na niego rozszerzonymi, pociemniałymi oczyma. Wyraz jego twarzy zmienił się, znów był łagodny. - Bob groził, że wygarbuje mi skórę, jeśli nie przyjadę, zanim Merry zaśnie. A ponieważ - dodał z uśmiechem Rafę - zasypia między kawą a deserem, więc lepiej się pośpieszmy. Alana patrzyła na Rafe'a oszołomionym, błędnym wzrokiem. - To nie to powiedziałeś przedtem. — Głos Alany był 27 ELIZABETH LOWELL ściśnięty jak ręka chwytająca ją za gardło. Patrzyła pustym, niewidzącym wzrokiem. - Przedtem? - spytał Rafę uważnym, twardym głosem i jego topazowe oczy zapałały nagle jak diamenty. - Przed czym, Alano? Jest ciemno, tak ciemno, wokół niej czarny lód, ścierający ją lodowiec, krzyczy i próbuje biec, lecz nie może biec, bo jest zamarznięta i jest tak zimno. Alana wzdrygnęła się i zachwiała, twarz jej strasznie zbladła, odciągnięta z życia przez bestialski koszmar, który przychodził do niej coraz częściej, podkradał się do niej każdego dnia, kradnąc te skromne resztki rozsądku i spokoju, jakie jej pozostały. Rafę natychmiast podszedł do niej, podtrzymując ją, jego ręce były ciepłe i silne. Mimo że Alana skierowała się w stronę tego ciepła, opanowała ją panika. Wyszarpnęła się ze wszystkich sił. Wówczas zdała sobie sprawę, że nie było to potrzebne. Rafę nie próbował jej objąć. Reagowała na coś, co się nie wydarzyło. - Ja... - Alana patrzyła na Rafe'a przestraszonymi, ciemnymi oczyma. -Ja nie... Ja... Rozłożyła bezradnie ręce, myśląc, w jaki sposób wytłumaczyć Rafe'owi, że ciągnie ją do niego, a jednak przeraża ją dotyk, że przede wszystkim sądzi, że traci zmysły. - Jesteś zmęczona - powiedział uspokajająco Rafę, jak gdyby zachowanie Alany było tak normalne jak zniżające się popołu- dniowe słońce. - To był długi lot. Chodź. Bob i Merry czekają na ciebie jak dzieci na bożonarodzeniowe prezenty. Rafę odwrócił się do walizki, podniósł ją i ruszył w stronę jeepa. Zanim doszedł, z Blazera wysiadł jakiś mężczyzna i podszedł do niego. Kiedy Alana zbliżyła się, rozpoznała doktora Gene'a. Doktor uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce - trudno jej było przemóc lęk przed objęciem nawet przez człowieka, który 28 NIE DOTYKAJ MNIE przyjmował ją przy porodzie, który leczył jej wszystkie choroby w dzieciństwie i płakał w bezsilnej rozpaczy przy łożu śmierci jej matki. Doktor Gene należał do rodziny w równym stopniu, co jej ojciec i bracia. Ż wysiłkiem woli, który przyprawił ją o drżenie, Alana poddała się krótkiemu uściskowi doktora Gene'a. Nad jej głową doktor spojrzał pytająco na Rafe'a, który tylko lekko pokręcił głową. - Cieszę się, że cię widzę z powrotem - powiedział doktor Gene. - O, już nie kulejesz. Wyglądasz ślicznie jak zawsze, rybko. - A pan kłamie bardzo kiepsko - odparła Alana. Uśmiechnęła się jednak przelotnie, słysząc swoje pieszczotliwe imię z dzieciństwa. Mimo to wycofała się z objęć doktora. Jej pośpiech był prawie niegrzeczny, ale nie mogła się opanować. To była najgorsza część koszmaru, ta niemożność opanowania. - Jedyne, co kiedykolwiek było we mnie śliczne, to mój głos - powiedziała Alana. - Nie boli? - pytał dalej doktor. - Jak apetyt? - Nie boli - odparła obojętnie, ignorując pytanie o apetyt. - Nawet już nie używam bandaża elastycznego. Alana z lękiem czekała, aż doktor spyta ją o pamięć. Nie chciała rozmawiać o tym przy Rafie. W ogóle nie chciała rozmawiać o swojej pamięci. - Obcięłaś włosy - zauważył doktor. Alana uniosła nerwowo rękę, dotykając krótkich, jedwabistych wici, które były wszystkim, co zostało z jej sięgających do pasa warkoczy. - Tak. - Potem zaś, ponieważ doktor wydawał się czekać na coś więcej, dodała: - Dzisiaj. Obcięłam je dzisiaj. - Dlaczego? - spytał doktor Gene. Głos doktora był tak łagodny, jak bezpośrednie jego pytanie. - Ja... - Alana przerwała. - Ja... chciałam. - Tak, ale dlaczego? Bladoniebieskie oczy doktora obserwowały ją bacznie spod gęstwiny siwych włosów i zmarszczonego czoła. - Te warkocze... niepokoiły mnie — powiedziała Alana. Głos miała spięty, wzrok mglisty, przestraszony. 29 ELIZABETH LOWELL - Niepokoiły? Jak? - spytał doktor. - Ciągle... zaplątywały się we wszystko. - Alana wykonała nagły ruch rękami, jakby broniła się przed czymś. - Ja... Gardło zacisnęło się jej i nie mogła nic więcej powiedzieć. - Alana jest zmęczona - powiedział Rafę cichym, zdecydo- wanym głosem. — Zawiozę ją do domu. Zechce pan nam wybaczyć, doktorze Gene. Rafę i doktor Gene wymienili długie spojrzenie. Potem doktor westchnął. - W porządku - powiedział zrezygnowanym głosem. — Powiedzcie Bobowi, że spróbuję znaleźć trochę wolnego czasu, żeby wybrać się na ryby. - Dobrze. W obozie pod Broken Mountain zawsze znajdzie się dla pana miejsce. - Nawet teraz? - Szczególnie teraz — odparł z ironią Rafę. — Może stosujemy różne środki, ale cel mamy identyczny. Alana popatrzyła na obu mężczyzn. - Cel? - Taka mała wyprawa rybacka w góry - wyjaśnił Rafę. - Nasz poczciwy doktor łowi na robaki. Jeśli o mnie chodzi wolę wymyślać własne przynęty. Doktor Gene uśmiechnął się przelotnie. - Założę się, że złowię więcej pstrągów niż ty, Winter. - Ja łowię tylko jeden gatunek pstrągów. Bardzo szczególny. Alana zastanawiała się nad prądami emocji, które przepływały między obu mężczyznami, a potem stwierdziła, że jest przewrażliwiona. Od czasu Broken Mountain podrywała się na szepty i cienie, podejrzewała spisek i pościg, podczas gdy nie było za nią nic prócz nocy i ciszy. Doktor Gene zwrócił się do Alany. - Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, rybko, zjawię się natychmiast. - Dziękuję. - Mówię poważnie - dodał. Wiem - odparła cicho. 30 NIE DOTYKAJ MNIE Ukłonił się, wsiadł do Blazera i odjechał, machając na pożegnanie. Rafę podał Alanie rękę i pomógł wsiąść jej do jeepa. Alana cały czas przyglądała mu się ukradkiem, porównując wspomnienia z rzeczywistością. Rafę był dużo starszy, dużo bardziej opanowany niż w jej wspomnieniach. Kiedy się nie uśmiechał, jego twarz była zacięta, niemal przerażająca swoimi dużymi płaszczyznami i kanciasta. Wciąż jednak poruszał się z tą swobodną energią, która zawsze ją fascynowała. Głos miał wciąż łagodny, a jego ręce były piękne. Był to dziwny sposób na opisanie czegoś tak silnego, zwinnego i gruboskórnego jak męskie dłonie, jednak nie potrafiła wymyślić lepszego słowa. Nie wszystkie męskie dłonie działały na Alanę tak jak te. Czasami widziała czyjeś ręce i przeszywał ją zimny dreszcz przerażenia. - Mamy dzisiaj szczęście - stwierdził Rafę, umiejętnie prowadząc jeepa przez wyboiste pole, które służyło za parking. - Szczęście? - powtórzyła Alana, słysząc w swoim głosie ledwo wyczuwalną nutę paniki i nienawidząc jej. - Nie pada. W ostatnich dniach padało bardzo dużo. Alana próbowała ukryć dreszcz, który przeszył ją na myśl o błyskawicy i grzmocie, górach i śliskim, czarnym śniegu. - Tak - powiedziała półszeptem. - Cieszę się, że nie ma burzy. - Kiedyś uwielbiałaś burze - powiedział cicho Rafę. Alana znieruchomiała, przypominając sobie pewne wrześniowe popołudnie, kiedy burza złapała ich podczas konnej przejażdżki. Dotarli do chat rybackich, przemoczeni i zdyszani. Rafę zdjął z niej mokrą kurtkę, a potem bluzkę. Jego ręce drżały, kiedy jej dotykał. Alana przymknęła oczy, starając się zapomnieć. Myśl o tym, że Rafę dotyka jej w ten sposób, sprawiała, że stawała się bezwolna z pożądania, a zarazem oszalała z przerażenia — sen i, i koszmar przemieszały się i splątały razem. Nie potrafiła tego i wyjaśnić ani zrozumieć. 31 ELIZABETH LOWELL Rafę także pamiętał tę wrześniową burzę, kiedy rozebrał i pieścił Alanę, aż pozostał tylko ogień i ciche ponaglenia ich oddechów, ale odbicia tych wspomnień nie było widać na jego twarzy, nic też na ten temat nie powiedział. - Mieliśmy w zeszłym tygodniu niezły mróz na wysokości ponad półtora tysiąca metrów - kontynuował Rafę. - Liście osiki zmieniły kolor. Teraz wyglądają jak tańczące na wietrze drobiny słonecznego światła. Spojrzał szybko na Alanę, dostrzegając na jej twarzy odbicie wewnętrznego konfliktu. - Wciąż lubisz osiki, prawda? - spytał Rafę. Alana skinęła głową, bojąc się zaufać swemu głosowi. Górskie osiki, z ich białą korą i drżącymi, srebrnymi od spodu liśćmi, były jej ulubionymi drzewami. Jesienią osiki stawały się tak żółte i czyste jak... tańczące na wietrze słoneczne światło. Spoglądając w bok dostrzegła, że Rafę patrzy na nią uważnie. Miał oczy koloru whisky. - Wciąż lubię osiki - odparła Alana. Starała się zachowywać normalne brzmienie głosu, wdzięczna za bezpieczny temat. Teraźniejszość, nie przeszłość. Przeszłość przekraczała granice jej wytrzymałości. O przyszłości nie dało się myśleć. Tylko jeden dzień naraz. Jedna godzina. Minuta. Mogła znieść wszystko, minutę naraz. - Nawet w zimie - dodała Alana głosem niewiele głośniejszym niż szept- kiedy gałęzie są czarne, a pnie wyglądają jak zjawy na śniegu. Rafę przyspieszył na wąskiej, dwupasmowej asfaltowej drodze. Rzucił spojrzenie na wyrastający po lewej stronie wspaniały, granitowy masyw gór Wind River. - Trochę potrwa, zanim w górach zalegnie prawdziwy śnieg - powiedział. - Jednak mróz wykończył owady. Potem znów się ociepliło. Pstrągi muszą być głodne jak diabli. To wróży dobre połowy dla naszych klientów... gości - poprawił się natychmiast, uśmiechając się do siebie. - Nikt nie lubi, jak się go nazywa klientem. 32 NIE DOTYKAJ MNLE — Nasi klienci? — spytała powoli Alana, patrząc na Rafe'a oczami tak brązowymi, że wydawały się prawie czarne. Słońce świeciło ukośnie przez szybę, wzmagając opaleniznę na twarzy Rafe'a, potęgując wrażenie gęstości jego ciemnobrązowych wąsów i zabarwiając jego oczy prawie na złoto. W nagłym przebłysku humoru ukazały się zęby, ale z wyrazu jego twarzy można było wyczytać, że śmieje się sam z siebie. I odpowiedział pytaniem. — Bob o mnie nie wspomniał? — Nie — odparła drżącym głosem. — Byłeś dla mnie zupełną niespodzianką. Wyraz twarzy Rafe'a uległ zmianie. Alanie zdawało się, że dostrzegła na niej ból, ale pojawił się i zniknął tak szybko, że uznała, iż się pomyliła. Znów była przewrażliwiona. Nadpobudliwa. Mimo to chciała dotknąć Rafe'a, zetrzeć z niego ten moment, w którym poczuła, że go zraniła, nie wiedząc nawet jak. Myśl o dotknięciu Rafe'a nie przestraszyła Alany. To co innego niż być dotykaną przez innych. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego, ale nic nie przyszło jej do głowy... nic. Pustka. Jak te sześć brakujących dni. -Zdaje się, że nie pójdzie tak łatwo - mruknął Rafę. Jego głos stanowił dziwną mieszaninę rezygnacji i jakiejś dużo silniejszej emocji, czegoś zbliżonego do gniewu. Zanim Alana zdołała cokolwiek powiedzieć, odezwał się Rafę. - Jesteśmy z Bobem partnerami. - Partnerami w czym? — spytała Alana. - W tej turystycznej farmie. Zabudowania i jeziora leżą na terenach Leniwego W. Na mojej ziemi. Konie i prowiant należą do Boba. On jest farmerem, ja przewodnikiem, a ty kucharką. Jeśli pojawi się doktor Gene - dodał Rafę z krzywym uśmiechem - będzie specem od moczenia robaków. Oszołomiona Alana nie wiedziała, co powiedzieć. Pójdzie na Broken Mountain z Rafe'em Winterem. Sen i koszmar podążą razem, zaleją ją, utopią w lodowatej wodzie... 33 ELIZABETH LOWELL Siedziała bez ruchu starając się zebrać rozbiegane myśli. Słońce i krajobraz rozmazywały się jej przed oczami. Nic dziwnego, że Bob nie wspomniał mi ani słowem o Rafaelu Winterze, pomyślała ze smutkiem Alana. Gdybym wiedziała, że Bob ma partnera, mogłabym zaproponować, żeby to on wyciągnął Boba z tej kabały. Zwłaszcza gdybym widziała, że tym partnerem jest Rafael Winter. Alana potrafiła stawić czoło tylko niedawnej przeszłości, amnezji, wypadkowi i śmierci. Bob powinien widzieć, że ona nie ma siły zmierzyć się z rzeczywistością i z istnieniem w niej Rafe'a. Rok temu Bob powiedział jej, że Rafę żyje. Potem zawiózł na jego farmę jej list. Wrócił z nie otwartym listem, z dopiskiem na kopercie Adresat nie żyje napisanym wyraźnie pismem Rafe'a. Bob widział ból i gniew Alany, a potem jej rozpacz. A mimo to prosił ją, żeby poszła na Broken Mountain z Rafaelem Winterem, stanęła twarzą w twarz, jeszcze raz od początku, z minioną miłością i stratą. I z obecnym koszmarem. Alana wzdrygnęła się i spróbowała przestać myśleć. - Alano - zaczął Rafę. Była pewna, że Rafę zamierza mówić o przeszłości, o tym, jak to był zmarły, ale nie całkiem, o przetrwaniu, ale niezupełnie, o niej i Jacku, i o kopercie z ręcznym dopiskiem „zmarłego", która sprawiła, że Alana rozpadła się na kawałki. Nie miała na to dość sił. Nie na przeszłość. Nie na cokolwiek prócz bieżącej chwili. Na teraz. - Bob i Tomek Sawyer mają ze sobą wiele wspólnego - powiedziała szybko Alana tonem napiętym i zdecydowanym. - Nie przechodź koło nich, kiedy trzeba pomalować płot. Chyba że lubisz malować płoty, rzecz jasna. Rafę zawahał się, wyraźnie nie chcąc rezygnować z tego, co chciał powiedzieć. Jednak napięta, blada twarz Alany i jej niespokojne oczy powstrzymały go. - Tak - odparł powoli Rafę. - Bob potrafi przekonać kamień, żeby przemówił. 34 NIE DOTYKAJ MME Alana z ulgą oparła się znów wygodnie na siedzeniu. - Jedyne stworzenie, jakie zrewanżowało się Bobowi, to kura, którą oblał konfiturą, a potem wrzucił między osiem prawie dorosłych ogarów - powiedziała Alana. - Ta kura dziobała go w ręce, dopóki się tak nie zmęczyła, że nie była w stanie podnieść głowy. Śmiech Rafe'a był tak intensywny, jak zalewające ziemię światło zachodzącego słońca. Alana mimowolnie odwróciła się w jego stronę, przyciągnięta jego humorem i siłą, śmiechem, który dźwięczał w jej snach tak całkowicie, jak zapach ostrokrzewu w górach. Więc to w ten sposób Bob nabawił się tych blizn na rękach - powiedział Rafę, dalej uśmiechając się pod wąsem. -Powiedział mi, że to kurzajki. Usta Alany ułożyły się w pełny uśmiech, pierwszy raz od długiego czasu. - Cóż... Można i tak to nazwać. Spojrzała na Rafe'a przez gęste, czarne rzęsy i pochwyciła bursztynowy błysk jego oczu, kiedy odwracał od niej wzrok, by patrzeć na drogę. Jej serce na moment zamarło, a potem zabiło szybciej. Patrzył na nią. Zastanawiała się, czy tak jak ona porównywał przeszłość i teraźniejszość. I czy przypominał sobie wszystko. - W jaki sposób Bob namówił cię do malowania swojego płotu? - spytała szybko Alana, chcąc usłyszeć jego niski, miękki i pewny siebie głos, który lubiła tak samo jak jego śmiech. - Bez trudu. Uwielbiam wędkowanie. Spędzam dużo czasu w górach łowiąc pstrągi. Mógłbym dobrze na tym zarobić. - Ziemia licha - mruknęła Alana. - Lament farmera. - Mnie jest łatwiej niż Bobowi — odparł wzruszając ramio- nami Rafę. - Nie wykupuję udziałów dwóch braci. Alana pomyślała o pozostałych braciach. Sam pracował dla dużej firmy, która miała filie na całym świecie. Dave był programatorem komputerowym w Teksasie. Żaden z braci nie miał najmniejszego zamiaru wracać na farmę inaczej niż w for- 35 ELIZABETH LOWELL mie sporadycznych wizyt. Z czworga dzieci Burdette tylko ona i Bob kochali farmerskie życie. Jack Reeves również nie lubił farmerskiego życia, choć tutaj się urodził. Nie mógł się doczekać, kiedy opuści Wyoming. Łaknął miejskich ulic i oklaskujących tłumów. - Jack nie znosił Wyoming. - Zaskoczona Alana usłyszała słowa odbijające się echem w jeepie i uświadomiła sobie, że powiedziała to na głos. - On nie żyje - dodała. - Wiem. Alana spojrzała na Rafe'a. - Skąd... — zaczęła. Potem zdała sobie sprawę, że to oczywiste, że Rafę wie. Bob musiał mu powiedzieć. Są partnerami. Ale ile Bob mu powiedział? Czy powiedział mu o jej amnezji? A o tych koszmarach, które budziły się w dzień, wyzwalane jednym słowem, zapachem albo barwą światła? Czy wiedział, iż boi się, że traci rozum? Czy Rafę wiedział, że chwyta się wspomnień i snów o nim, jakby były liną ratunkową, zdolną wyciągnąć ją z zasięgu wszelkich okropieństw, które ją osaczały? Jak gdyby wyczuwając zakłopotanie Alany, Rafę dodał cicho: - Ładnie z twojej strony, że chciałaś pomóc Bobowi. To nie może być dla ciebie łatwe, tak niedługo po... śmierci... twojego męża. Przy słowie „męża" usta Rafe'a wykrzywiły się z goryczy, dając Alanie do zrozumienia, że jej małżeństwo to temat, który nie sprawia mu przyjemności. Ale, w końcu, Rafę nigdy nie lubił Jacka. Nawet zanim Rafę „zmarł", Jack nieustannie nalegał na Alanę, żeby się spakować i wyjechać z Wyoming, i zrobić karierę tam, gdzie sztuczne światła przyćmiewały kaskady gwiazd na niebie. - Czy Bob powiedział ci, jak zginął Jack? - spytała Alana spiętym głosem, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach. - Nie. Głos Rafe'a był twardy i bardzo pewny. Alana odetchnęła. Najwyraźniej Bob powiedział Rafe'owi 36 NIE DOTYKAJ MNIE tylko minimum: Jack zginął niedawno. Nic o amnezji ani o koszmarach. Była zadowolona, że Bob powiedział Rafe'owi właśnie tyle. To tłumaczyło jej dziwne zachowanie. Jack nie żyje. Od niedawna. Alana jest wdową. A we śnie była przerażonym dzieckiem. Jeep zatrząsł się zjeżdżając z asfaltu na żwirową drogę. Kilometry rozwijały się swobodnie, bezgłośnie, przez ziemię kołyszących się łagodnie bylic i odległej rzeki, która na tle ziemi wydawała się blado-srebrzysta. Nic się nie poruszało, prócz jeepa spłoszonych odgłosem silnika zajęcy. Początku farmy Broken Mountain nie wyznaczał żaden płot ani tablica. Tak jak wielu tutejszych farmerów, dziadek, ojciec i brat Alany zostawiali otwarty teren, gdziekolwiek to było możliwe. W zagrodzie trzymali tylko najlepszy inwentarz rozpłodowy, pozwalając, by stada przemieszczały się swobodnie. Alana szukała w okolicy śladów pasących się na wysokich równinach stad z Broken Mountain. - Czy Bob sprowadził już bydło z gór? - spytała. - Większość. Zostawia je na średnich wzniesieniach do i końca września. Jeśli można, to dłużej. - To dobrze. Im dłużej bydło pozostawało na wysokich i średnich wzniesieniach, tym mniej pieniędzy musiał wydawać Bob na zimową paszę. Każdy rok przypominał grę w ruletkę. Jeśli farmer zostawiał swoje bydło na wyżynach zbyt długo, mogły nadejść i zimowe burze i uwięzić stada, skazując je na pewną głodówkę. Jeśli jednak sprowadzał swoje stada za wcześnie, wydatki na siano, którym miał karmić je przez zimę, mogły doprowadzić go do bankructwa. -Trawa wydaje się gęsta - powiedział Alana. Chciała utrzymać neutralny, hodowlany temat rozmowy, z obawy, że gdyby milczenie potrwało zbyt długo, Rafę mógłby nawiązać do niedawnej przeszłości i śmierci Jacka. Albo, jeszcze i gorzej, do odległej przeszłości. Do swojej śmierci i „zmartwychwstania” 3 7 ELIZABETH LOWELL - biurokratycznej pomyłki, którą Alana przypłaciła... wszystkim. - Założę się, że Indian Seep jeszcze płynie – powiedziała. -Zbiory siana musiały być dobre. Rafę skinął głową. Ciemne oczy Alany katalogowały każdą cechę terenu -strukturę gleby w wykopach drogi, obecność lub nieobecność wody w parowach, lawendowy połysk żywych narośli na splątanych bylicach, ślady życia zwierząt, wszystkie oznaki, które potrafiły powiedzieć doświadczonemu oku, czy ziemia jest używana czy nadużywana, uprawiana umiejętnie czy marnotrawiona. Kiedy sądziła, że Rafę nie widzi, obserwowała jego profil, blask jego włosów i zmysłową linię ust, męski zarys nosa i szczęki. Rafę był zbyt silny i zbyt twardy, żeby można było o nim powiedzieć, że jest przystojny. Był zniewalający — mężczyzna stworzony do gór, mężczyzna siły i wytrzymałości, tajemnicy i milczenia, i nagłego śmiechu, jak rzeka wijąca się leniwie pod słońcem. - Czy aż tak różnię się od twoich wspomnień? - spytał cicho Rafę. Alana gwałtownie wstrzymała oddech. - Nie - powiedziała. - Czasem jednak nie potrafię odróżnić wspomnień o tobie od snów. Widząc cię znowu, blisko, na wyciągnięcie ręki, żywego. Alana odwróciła wzrok, nie mogąc spojrzeć Rafę'owi w oczy, żałując swojej szczerości i wiedząc jednocześnie, że nie ma wyboru. Było jej tak trudno oddzielić prawdę od koszmaru. Nie miała dość energii, żeby włączyć w to również kłamstwa, Kiedy samochód objechał skarpę niewysokiego pasma wzgórz, Alana wychyliła się do przodu, wpatrując się intensywnie w gęstniejący mrok. Przed nią otworzyła się długa, wąska dolina. Na niskich grzbietach, gdzie ziemia zaczynała wznosić się do nieba, rosły pojedyncze ostrokrzewy. Grzbiety szybko zmieniały się w podgórza, aż w końcu przechodziły w oddalone, oblodzone szczyty. 38 NIE DOTYKAJMNIE Jednak to nie dziki majestat szczytów przyciągał uwagę Alany. Oczy miała skierowane tylko na dolinę. Nie było w niej bydła. Alana opadła na oparcie fotela z głośnym westchnieniem ulgi. - Brawo, braciszku - mruknęła. - Bob jest dobrym farmerem - powiedział cicho Rafę. -W paśmie Broken Mountain nie ma ani centymetra przepasionej ziemi. - Wiem. Bałam się tylko, że... - Alana poruszyła rękami, obrazując niejasne obawy. - Wołowina stoi na rynku tak kiepsko, a ceny paszy są tak wysokie, poza tym Bob musi teraz płacić Samowi i Dave'owi. Bałam się, że zaryzykował wypasając więcej bydła, niż mogą wyżywić tutejsze łąki. Rafę spojrzał na Alanę kątem oka z intensywnością błyskawicy, którą pamiętała ze swoich snów. - Od kiedy to ludzie na Zachodnim Wybrzeżu zwracają uwagę na ceny paszy i wydajność ziemi w Wyoming? - spytał. - Tylko ja. - Alana skrzywiła się. - Miastowi wierzą, że mięso rośnie między styropianem a celofanem, jak grzyby w pęknięciach pni. Rafę znów roześmiał się łagodnie. Alana patrzyła na niego, przyciągana jego śmiechem. Nad jasnym kołnierzem poruszały się gładkie mięśnie jego szyi. Poczuła znów ten moment ciepła, jakie ogarnęło ją przy nim na lotnisku, prężność jego mięśni pod palcami, zanim wyrwała rękę. Był silny. Widać to było w jego ruchach, w jego śmiechu, w wyrazistych, męskich rysach jego twarzy. Był silny, ona zaś nie była. Alana mgliście zdawała sobie sprawę, że ta różnica powinna ją przerażać. A jednak kiedy Rafę roześmiał się, musiała się powstrzymywać, żeby nie przysunąć się do niego i nie zwinąć się przy nim w kłębek, jak gdyby był ogniem płonącym w samym środku mroźnej burzy. Myśl o zbliżeniu się do Rafe'a fascynowała i jednocześnie przerażała Alanę. Fascynację rozumiała; Rafę był jedynym 39 ELIZABETH LOWELL mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała. Nie miała powodu się go lękać. A jednak bała się. Rafę był mężczyzną, a mężczyźni ją przerażali. Lęk konfundował Alanę. W żadnym momencie swego życia, nawet w trakcie najbardziej zajadłych kłótni z Jackiem, nie bała się. Czy boję się Rafe'a tylko dlatego, że jest silny? — zastanawiała się Alana. Obracała tę myśl w głowie na wszystkie strony, badając ją, tak jak badała wiele rzeczy w ciągu tygodni, które upłynęły od chwili, gdy obudziła się w szpitalu, pozbawiona sześciu dni swego życia i scenicznego partnera. To, co mnie przeraża, nie może być czymś tak prostym jak siła fizyczna, uznała Alana. Jack miał metr dziewięćdziesiąt sześć, bardzo szerokie ramiona, szyję i nogi. Nigdy jednak nie używał swojej siły, nawet nie zdawał się jej zauważać. Robił tylko tyle, ile potrzebne, żeby jako tako przeżyć, ani ciut więcej. Jack urodził się z czystym głosem, tenorem, który przyjmował z tą samą obojętnością co swój wzrost i tężyznę, a nie znosił pracować ze swoim głosem prawie tak bardzo, jak nie znosił pracy fizycznej. To Alana nalegała, żeby ćwiczyć każdą piosenkę setki razy, szukając właściwej kombinacji frazowania i harmonii, która mogłaby uwydatnić poziomy znaczeniowe tekstów. Jack tolerował jej „fanatyzm" z tą samą niefrasobliwą obojętnością, z jaką tolerował paskudne motele i konieczność spędzania w drodze trzystu pięćdziesięciu dwóch nocy w roku. Potem Jack i Jilly zaczęli odnosić sukcesy. Od tej pory Jack ćwiczył nowe piosenki tylko tyle, ile wymagało nauczenie się słów i melodii. Wszystko poza tym było problemem Alany. Rok temu Alana zostawiła Jacka i przyjechała na Farmę Broken Mountain, żeby zastanowić się nad swoim życiem i smutnym pozorem małżeństwa. Kiedy plotka o separacji przeciekła do prasy, sprzedaż płyt i biletów na ich koncerty gwałtownie NIE DOTYKAJ MNIE spadła. Agent zadzwonił do Alany i spokojnie, cynicznie zaproponował, żeby kontynuowała prezentowanie światu szczęśliwie zamężnej fasady. Sława jest przemijająca. Zapomnienie wieczne. Tego samego popołudnia Bob wrócił z wycieczki w góry wygadał się, że widział Rafe'a Wintera. Alana napisała do niego list, który, tak jak jej miłość, został odrzucony w trzech szorstkich słowach: Adresat nie żyje. Płakała tak długo, aż przestała czuć cokolwiek... i wówczas wróciła do Los Angeles, żeby występować jako połową Doskonałej Pary. Aż do chwili kiedy sześć tygodni temu powiedziała Jackowi, koniec z udawaniem. Doskonała Para była rolą, z którą nie mogła sobie poradzić. Jack błagał ją, żeby przemyślała to jeszcze raz, żeby wybrała się z nim na wycieczkę w góry, które kocha. A potem zobaczą, co zrobić Tęskniłaś za farmą? - spytał cicho Rafę. Pytanie dotarło do Alany jakby z wielkiego oddalenia, wy- wołując ją z przeszłości stanowiącej innego rodzaju koszmar, który tylko czekał, żeby ją pochłonąć. Uczepiła się tego pytania, rozciągając je skwapliwie wokół siebie. — Tęskniłam za farmą bardziej... bardziej, niż mi się wydawało. I rzeczywiście. To było tak, jakby została oślepiona. Łaknęła fioletowego i srebrnego migotania osik, widziała jednak tylko zakurzone palmy. Szukała pierwotnego błękitu górskich jezior usadzonych wśród rzeźbionych iglic gór starszych niż człowiek, gdzie znajdowała tylko betonowe autostrady i metaliczny blask Samochodów. Wypatrywała ciemnozielonych, cichych dzikich lasów, odkrywała jednak tylko banalne placyki trawy ułożonej pośród gorących, pokrytych stiukiem domów. Alanę ratowało tylko śpiewanie. Praca nad piosenkami, smakowanie ich, czucie, obserwowanie, jak rosną i zmieniają się, jak stają się jej częścią, a ona ich. Jack nigdy tego nie rozumiał. Uwielbiał tylko aplauz i pracował tylko tyle, żeby go zdobyć. Alana kochała śpiewanie 40 41 ELIZABETH LOWELL i pracowała do upadłego, dopóki ona i piosenka nie stawały się jednym. - Skoro tak bardzo tęskniłaś za farmą, to dlaczego po śmierci Jacka wyjechałaś? Alana uświadomiła sobie, że słyszała już wcześniej to pytanie. Rafę zadał je przynajmniej dwukrotnie, a ona nie odpowiedziała, pogrążona we własnych myślach. - Tutaj zginął Jack - szepnęła. - Na Broken Mountain. Spojrzała w prawo, gdzie góry Green River wznosiły ku wieczornemu niebu poorane bliznami, granitowe twarze. Wysoko płynące chmury świeciły srebrzyście ponad szczytami, a nad wszystkim sklepiała się czara barwy ciemnego indygo, zmierzch przemieniający się w noc. - Musisz mieć niewesołe wspomnienia - powiedział cicho Rafę. - Tak, chyba muszę. Alana usłyszała własne słowa, usłyszała ich niejasność, usły- szała brzmiący w swoim głosie lęk. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Rafę na nią patrzy. Odwrócił jednak głowę i nie powiedział nic, nie zadał żadnego pytania. Po prostu wiózł ją coraz bliżej śnieżnych i lodowych zwalisk, w których Jack zginął, a ona straciła pamięć. 4 Kiedy Rafę skręcił w drogę prowadzącą do zabudowań farmy Broken Mountain, było już ciemno. Na niebie tkwił jesienny księżyc, ogromny, plaski i upiorny, balansujący na skraju świata. Chmury ścigały się i kotłowały, zasłaniając księżyc i chowając się za niego na przemian. Góry były niewidoczne, jednak Alana wyczuwała ich obecność, wznosiły się przed nią, czarne i masywne. Podnosiły ją na duchu i przerażały tak samo, jak wspomnienia z dzieciństwa i niedawne lęki wprawiały ją w wywołującą zawroty głowy, emocjonalną huśtawkę. Alana wiedziała, że była na farmie zaledwie cztery tygodnie temu. Wiedziała, że pojechała z Jackiem konno w góry. Wiedziała, że Jack nie żyje. Wiedziała - ale nie wiedziała. Alana obudziła się w szpitalu, posiniaczona i podrapana, odmrożona i obolała. I przerażona. Każdy cień, każdy odgłos sprawiał, że serce biło jej jak szalone. Musiała zmusić się do ogromnego wysiłku woli, żeby dać się zbadać doktorowi Gene. Doktor próbował wytłumaczyć niewy- tłumaczalne zwykłymi słowami, mówiąc Alanie, że jej lęk jest normalny, że to reakcja kogoś, kto nigdy nie znał fizycznego zagrożenia, tym bardziej śmierci. W swoim czasie jej umysł i ciało przystosują się do obecności zagrożenia i bliskości śmierci 43 ELIZABETH LOWELL w codziennym życiu. Wtedy znów odzyska wewnętrzny spokój. Tymczasem doktor Gene mógłby przepisać coś, co jej pomoże. Alana odmówiła przyjęcia środków uspokajających. Widziała zbyt wielu muzyków uzależnionych od leków i narkotyków. Metody chemiczne nie stanowiły dla niej żadnego rozwiązania. Jednak możliwość ta była kusząca, szczególnie na początku. Obecność doktora Gene doprowadziła Alanę do roztrzęsienia graniczącego z płaczem. Nawet Bob, jej ukochany brat, widział, jak Alana cofa się przed wszelkim fizycznym kontaktem, wszelkimi ciepłymi gestami, jakie wykonywał. Bob czuł się zraniony i bardzo się o nią martwił, a w jego piwnych oczach odbijał się konflikt uczuć. Potem, trzeciego ranka po przebudzeniu, Alana jakby nigdy nic wyszła ze szpitala, wsiadła do samolotu i poleciała do Portland, miasta, w którym nigdy nie była. Nie czekała, aż szeryf Mitchell wróci z gór z ciałem Jacka. Nie przystanęła, żeby pomyśleć, zastanowić się, wyciągnąć wnioski. Po prostu uciekła od czarnej przepaści w swojej pamięci. Portland było dość duże, by Alana mogła się w nim zgubić, nie dość jednak, by przypomnieć jej Los Angeles i życie z Jackiem. W Portland były góry, ale tylko w oddaleniu. Jednak lęk uciekł razem z Alaną. Chociaż nigdy wcześniej nie bała się latania ani wysokości, to kiedy samolot oderwał się od ziemi, przeżyła potworny moment przerażenia. Ziemia odlatuje, a jej ciało wiruje, pozbawione ciężaru, spada, spada, czerń pędzi jej na spotkanie, a kiedy ją dopadnie, oderwie się od życia jak liść osiki od gałęzi, odlatując bezradnie, wirując nad pustką. - Wszystko w porządku, Alano. Jesteś bezpieczna. Wszystko w porządku. Przyjechałem zabrać cię do domu. Alana zdała sobie niejasno sprawę, że Rafę zaparkował jeepa na skraju drogi. Słyszała, jak uspokaja ją półgłosem, poczuła ciepło jego dłoni na swoich zaciśniętych palcach, łagodny dotyk jego drugiej ręki, którą głaskał ją po włosach. Poczuła wstrząsające 44 NIE DOTYKAJ MNIE jej ciałem dreszcze, ból zębów, które zaciskała, powstrzymując bezsensowny krzyk. Rafę wciąż mówił cicho i spokojnie, powtarzając poszczególne słowa. Alana odwróciła nagle głowę, wciskając policzek w twardą, silną dłoń Rafe'a. Kiedy jednak przyciągnął ją bliżej, wyszarpnęła się i odskoczyła. -Alana przerwała gwałtownie i wzięła głęboki oddech.- Przepraszam. Coś... - Jej dłonie poruszały się drżąco i niepewnie. - Czasami... odkąd Jack... Alana zamknęła oczy. Nie potrafiła sprawić, by Rafę zrozumiał coś, do czego opisania brakowało jej słów. - Widok śmierci jest zawsze trudny do zniesienia – powiedział cicho Rafę. — Tym bardziej, jeśli byłaś wcześniej bezpieczna. Pogłaskał Alanę po włosach, jego dotyk był tak łagodny jak słowa, które wypowiedział, jak jego obecność i ciepło. Po paru chwilach Alana wydała z siebie długie westchnienie, czując, jak macki przerażenia rozluźniają się, odsuwają, a koszmar się wycofuje. Odwróciła głowę i spojrzała na Rafe'a – jej oczy nie były już czarne od lęku. - Dziękuję - powiedziała po prostu. W odpowiedzi Rafę musnął ją tylko lekko po policzku. Rafę uruchomił ponownie silnik i wrócił na wąską, żwirową drogę prowadzącą do rodzinnego domu Burdette'ow. Ziemia pod kołami zaczynała lekko falować, zbierając się do nagłego skoku w niebo. Ich dom stał na ostatnim fragmencie ziemi, który można było nazwać wyżyną. Za budynkami gospodarskimi ziemia wznosiła się bez końca, zamieniając się w szeregi czarnych szczytów, zwieńczonych brylantowymi koronami gwiazd. Z mroku wyłaniały się stopniowo żółte kwadraciki świateł domu, przyćmiewając w końcu jasność gwiazd. Równolegle do drogi ciągnęło się ciemne ogrodzenie, wyznaczające zagrody i pastwiska, na których skubały trawę zarodowe klacze i z ciężką gracją przechadzały się nagrodzone byki. Brukowana droga zawijała przed domem pętlę, po czym zmieniała kierunek, oddalając się w stronę stajni. 45 ELIZABETH LOWELL Kiedy Rafę zatrzymał się przy alejce prowadzącej do wejścia, otworzyły się drzwi frontowe, zalewając podwórze w bezgłośnym powitaniu prostokątem złotego, rzęsistego światła. Przez próg wyskoczyła sfora ruchliwych psów; zaczęły szczekać i ujadać, tańcząc po zroszonej trawie, jakby zamiast niej na ziemi leżały sople lodu, zbyt ostre, żeby mogły na nich stać. Rafę wysiadł z samochodu i rzucając dobroduszne przekleństwa zaczął przeciskać się między psami, rozdzielając im delikatnie kuksańce, dopóki nie minęła pierwsza wylewność powitania. Psy uspokoiły się i obserwowały go bystrymi oczami, trącając go zimnymi nosami w ręce, dopóki przynajmniej raz nie podrapał każdego w jedwabiste ucho. W świetle księżyca futra psów lśniły jak żywe srebro, falując i mieniąc się przy każdym ruchu ich muskularnych ciał. Alana wysiadła z jeepa z uśmiechem na ustach, a w uszach odbijała jej się echem powitalna pieśń psów. Stanęła spokojnie, patrząc, jak psy witają Rafe'a. Chłodny wietrzyk poruszał jej włosami. Jeden z psów, wyczuwając Alanę, podniósł gwałtownie głowę. Zaskomlał i rzucił się z entuzjazmem w jej stronę. Alana pochyliła się odruchowo, żeby przywitać zwierzaka; targała go za uszy i klepała po muskularnym brzuchu, pozwalając, by lizał ją ciepłym, szorstkim jak tarka językiem. - Jesteś śliczna - powiedziała Alana. Suka obwąchała jej rękę, potem kieszeń czarnych spodni, a potem znów rękę. - Czego chcesz? - spytała Alana. - Krakersów, którymi ją rozpieściłaś ostatnim razem -wesoło zawołał Bob. Alana podniosła wzrok. Zdziwiła się. - Krakersy? - powtórzyła. Spojrzała na sukę. Zwierzę przyglądało się jej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie na coś czekając. - Krakersy - powiedział Bob podchodząc do Alany i podając jej jednego. - Pomyślałem, że zapomniałaś... to znaczy, 46 NIE DOTYKAJ MNIE pomyślałem, że nie będziesz miała ze sobą żadnych krakersów, więc ci przyniosłem. - Wamp? - spytała Alana. Wzięła krakersa i popatrzyła, jakby w życiu czegoś takiego nie widziała. Podała go suce. Suka delikatnie wzięła smakołyk do pyska, była dobrze ułożona do polowań na ptaki. - Wampirzyca - wyjaśnił Bob wskazując na stojącą u stóp Alany sukę. - Wiesz, to przez te ostre zęby, które miała jako szczeniak. Wyraz twarzy Alany nie pozostawiał wątpliwości, że nie znała historii imienia suki. Było jednak równie jasne, że Bob opowiadał jej już tę historię. -Do diabła - mruknął pod nosem Bob. Potem objął Alanę i odezwał się tak cicho, że tylko ona mogła usłyszeć. - Przepraszam, siostrzyczko. Trudno mi połapać się w tych wszystkich rzeczach, które zapomniałaś. Na moment zesztywniała, kiedy dotknęły jej ręce brata. Z trudem udało jej się rozluźnić. Wiedziała, że musi pokonać swój irracjonalny lęk przed ludzkim dotykiem. Źródło tego lęku tkwiło wyłącznie w jej koszmarach, wytworze jej umysłu, i nie miało nic wspólnego z tym, co działo się tutaj, teraz, w rzeczywistości. Gdyby się wzdrygnęła, zapewne zraniłaby Boba tak jak w szpitalu. Odwzajemniła uścisk trochę zbyt gwałtownie, obejmując brata zbyt silnie, puszczając go za szybko. Bob spojrzał na nią ze smutkiem, ale nic nie powiedział. Dopóki nie zobaczył jej włosów. -Coś ty, na miłość boską, zrobiła z włosami? - jęknął Bob. -Obcięłam. Alana potrząsnęła głową, tak że blask księżyca przebiegł przez luźne, czarne fale jej włosów niczym upiorne palce. -Dlaczego? - spytał Bob. -Pomyślałam, że to dobry pomysł. -Przecież zawsze miałaś długie włosy. Jego głos zabrzmiał zaskakująco płaczliwie jak na mężczyznę, 47 ELIZABETH LOWELL który miał niemal dwa metry wzrostu i prawie dwadzieścia trzy lata. - Świat się zmienia, braciszku - powiedziała Alana. - Ale nie ty, siostrzyczko - odparł Bob, wierząc święcie w swoje słowa. - Jesteś jak góry. Nigdy się nie zmieniasz. Alana stała nieruchomo, nie wiedząc, co powiedzieć. W tym momencie uświadomiła sobie po raz pierwszy, do jakiego stopnia zastępowała Bobowi matkę, jak bardzo utrwaliła się w jego umyśle jako port, w którym mógł znaleźć schronienie przed każdym sztormem. W jakiś sposób zapewniła mu ciągłość miłości i opieki, której sama po śmierci matki nigdy nie znalazła. I zniknięciu Rafe'a, który umarł, a potem ożył. Wrócił jednak za późno. Tak jak teraz. Za późno, pomyślała Alana. Jak mogę powie- dzieć Bobowi, że nie ma już portów, tylko same sztormy? - Zapominasz o czymś, Bob - powiedział Rafę swobodnym, a jednak w pewien sposób rozkazującym tonem. - O czym? Och, tak. Cholera. Powiedziałem ci, Winter, ja nie. - Siostry są również kobietami - powiedział Rafę, przerywając Bobowi, cokolwiek miał zamiar powiedzieć. - Niektóre siostry to nawet piękne kobiety. Bursztynowe oczy Rafę'a zapłonęły, kiedy przelotnie spojrzał na Alanę, i odbiło się w nich płynące z domu światło. Bob przekrzywił głowę i popatrzył na Alanę jak na kogoś obcego. - To chyba kwestia gustu — stwierdził z udawaną powagą. — Dla mnie wygląda jak sztacheta. Czy w Pordand nie ma co jeść? Rafę w milczeniu przesunął wzrokiem po pełnym gracji łuku szyi Alany, przez kobiece wzniesienie jej piersi, wąską talię i wyraźnie zarysowane biodra do długich, zgrabnych nóg. - Burdette - powiedział Rafę - jesteś ślepy jak toczący się po stoku głaz. Alana oblała się rumieńcem pod pełnym aprobaty spojrzeniem Rafe'a. Jednak na jej twarzy pojawił się również uśmiech. Przywykła do opinii, iż ma piękny głos. Co do reszty, nigdy nie czuła się specjalnie atrakcyjna. 48 NIE DOTYKAJ MNIE Z wyjątkiem chwil, kiedy była z Rafe'em i z uśmiechem spoglądał na nią tak jak w tym momencie. - Chyba ci Rafę powiedział, maleńki braciszku. - Alana była zadowolona, że słowa te wypowiedziała swobodnie, kpiąco. Uśmiechnęła się do Rafe'a. - Założę się, że też jeździsz na białym koniu i wybawiasz panny z opresji. Twarz Rafe'a zmieniła się, spojrzał uważnie na Alanę, jakby czegoś po niej oczekiwał. Spojrzenie trwało tak krótko, że Alana po chwili nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. - Pudło, siostrzyczko - powiedział z triumfem Bob wyciągając z bagażnika jeepa jej walizkę. - Koń, na którym jeździ Rafę, jest równie kolorowy, jak jego przeszłość. - Alana spojrzała na Boba, a potem na Rafe'a, zastanawiając się, co brat ma na myśli. Co robił Rafę w Ameryce Środkowej przed i po tym, jak został uznany za zmarłego? - Bob, twojemu językowi przydałaby się uzda - stwierdził Rafę. Jego uśmiech był zimny, głos matowy. Bob skrzywił się. - Znów na to wlazłem. Przepraszam. Nie jestem zbyt dobry w zapominaniu. Ani też - spojrzał znów przepraszająco na Alanę - w pamiętaniu. Alana westchnęła. - Nie potrafiłeś dochować sekretów nawet na Boże Naro- dzenie, prawda? - Ani trochę - przyznał wesoło Bob. - Żadnego. Uchem weszło, ustami wyszło. Rafę wydał odgłos pośredni między oburzeniem a rozbawie- niem. - Czasami trudno mi uwierzyć, że jesteś bratem Sama - powiedział sucho. Alana spojrzała szybko na Rafe'a. Coś w jego głosie mówiło jej, że widział Sama niedawno, później niż w czasach, kiedy Sam z daleka wyznawał kult starszego od niego Rafe'a. - Widziałeś Sama? To znaczy, ostatnio? — spytała Alana. 49 ELIZABETH LOWELL Bob chciał odpowiedzieć, ale Rafę uciszył go wzrokiem. - Spotkaliśmy się w Ameryce Środkowej - odparł Rafę - kiedy Sam robił tam jakieś odwierty. Nie widziałem go już dość dawno. Z ust Alany zniknął uśmiech. - Ja też - powiedziała. - To już całe lata. Ostatnim razem, kiedy był w Stanach, miałam koncert na Florydzie. - Brat-widmo - powiedział Bob. - Raz jest, za chwilę znika. Na szczęście rozległ się głos Merry - pomstowała na męża, że przez niego przespała moment przyjazdu Alany. - Kochanie! - Bob rzucił walizkę Alany i podbiegł do schodów. - Uważaj! Za Bobem pobiegły psy, szczekając i ujadając z podniecenia. Alana nie mogła powstrzymać śmiechu, kiedy Bob oderwał drobne stopki Merry od ziemi i poniósł ją nad trawą, klnąc na psy przy każdym kroku. Merry śmiała się również, z twarzą wciśniętą w szyję Boba, piszcząc i odsuwając nogi od długich języków podskakujących psów. Rafę oparł pięści na biodrach i pokręcił z uśmiechem głową. Wyciągnął rękę do Alany. - Witamy na Farmie Turystycznej Broken Mountain - powiedział z grymasem. - Znajdziesz tu spokój i ciszę. Tak napisano pięknym drukiem w broszurze reklamowej. - Trzymam cię za słowo - mruknęła Alana. Z uśmiechem położyła lekko dłoń na dłoni Rafe'a, czując jej żar, gdy objął ją palcami. Dotyk wywołał w niej zarówno przyjemność, jak i przeszywający lęk. Zanim zdążyła zabrać dłoń, Rafę puścił ją i podniósł bagaż. Alana ruszyła szybko przed siebie, by otworzyć drzwi Rafe'owi i Bobowi, który wciąż niósł chichoczącą Merry. Psy zatrzymały się gwałtownie tuż przed progiem, a w ich bursztynowych, pełnych nadziei oczach malowało się nieme błaganie. Alana spojrzała na Boba. - Nie - powiedział stanowczo. - Psom wstęp wzbroniony. - A Wamp? - spytała przymilnie Alana. 50 NIE DOTYKAJ MNIE -Siostrzyczko! — Bob wydawał się zirytowany. — Powiedziałem ci ostatnim razem: nie mam zamiaru ryzykować, że Merry potknie się na... Bob przerwał nagle, za późno sobie przypominając, że Alana nie pamięta swojej ostatniej wizyty na farmie. - Przepraszam — powiedziała sztywno Alana i zamknęła drzwi. - Zapomniałam. - Ja też. Znowu. Do diabła! Bob przesunął palcami po gęstych, czarnych włosach – tego gestu oboje nauczyli się od ojca. -Och, Alano - powiedziała łagodnie Merry, z troską spoglądając na szwagierkę. - Bob nie miał zamiaru cię urazić. - Wiem. Alana zamknęła oczy i rozluźniła zaciśnięte dłonie. -Gdzie zanieść walizkę? - przerwał milczenie Rafę. Jego głos był rzeczowy, jak gdyby nie wyczuwał wirujących wokół Alany subtelnych prądów emocji. Mimo to wiedziała. Z każdą chwilą spędzoną z Rafe'em była coraz bardziej pewna, że wyczuwa wszystko, co jej dotyczy. -Alana śpi w sypialni na górze, we wschodnim skrzydle — powiedziała Merry wiercąc się w ramionach Boba. - Postaw mnie na ziemi, ty wielki łosiu. Przecież mam nogi. -Nie kłopocz się - powiedział Rafę. - Wiem, gdzie jest ten pokój. Nie chodź po schodach więcej, niż musisz. -O nie, ty też! - Merry wywróciła oczami i w geście udawanej rozpaczy pociągnęła się za długie, jasne włosy. -Dlaczego mi się to przytrafiło, Panie? Dlaczego muszę znosić mężczyzn, którzy myślą, że ciąża to egzotyczna odmiana złamania nogi? Rafę uśmiechnął się krzywo, patrząc na szamotanie się tej drobnej kobiety w mocnych ramionach Boba. -Korzystaj z tego, Merry - powiedział Rafę. - Kiedy przyjdzie czas na pieluszki, Bob wymyśli jakąś egzotyczną odmianę złamania ręki. -Oszczerca - mruknął Bob do Merry, pieszczotliwie dotykając nosem jej karku. - Nie wierz w ani jedno słowo. 5 1 ELIZABETH LOWELL - Ależ tak - zaprzeczyła Alana. - Ilekroć trzeba było wykonać jakąś brudną robotę, Bob wyparowywał. - To nieuczciwe - powiedział Bob i zrobił minę zranionego zwierzęcia. - Nieuczciwe czy nieprawdziwe? - spytała ironicznie Alana. - W dzieciństwie mięsożerna kura podziobała mi ręce. - Ospa - zawołał Rafę, zanim zniknął w korytarzu na szczycie schodów. - Pamiętasz? Bob jęknął. - Jeśli chodzi o śledzenie drobnych kłamstewek, Rafę jest gorszy od Sama. Ma pamięć jak stalowe sidła. Za grosz poczucia humoru. Alana pomyślała w duchu, że byłoby cudownie mieć umysł, który niczego nie zapomina, wszystko zachowuje. Gdyby wie- działa, co działo się przez te sześć dni, jej koszmary by zniknęły. A może zaatakowałyby i opanowały również jej dni? Może doktor Gene miał rację. Może nie jest gotowa, by przyjąć to, co się wydarzyło, przynajmniej nie wszystko, nie każdy przerażający szczegół. Wysokość i lód, i spadanie. - Wyglądasz na zmęczoną, siostrzyczko - powiedział Bob. Postawił Merry na podłodze z przesadną ostrożnością i patrzył z miłością, jak ziewa, macha na dobranoc i wraca do sypialni na dole. Potem odwrócił się do Alany. - Chcesz iść od razu spać? — spytał. Czekał, lecz Alana nie odpowiadała. - Siostrzyczko? Wzdrygnęła się i oderwała od swoich myśli. Przyciskała rękę do szyi, jakby powstrzymując krzyk. - Siostrzyczko? Co się dzieje? Coś sobie przypominasz? Zmusiła się, żeby się nie cofnąć, kiedy wielka dłoń Boba spoczęła jej na ramieniu. - Nie - odparła słysząc szorstkość swego głosu, ale nie potrafiąc go złagodzić. - Próbuję, ale niczego sobie nie przypo- minam. - Gdzie kończy się twoja pamięć? - spytał z wahaniem Bob. 52 NIE DOTYKAJ MNIE - W Kalifornii. Pakowałam się, żeby tu przyjechać. - A gdzie się znów zaczyna? - Kiedy obudziłam się w szpitalu. - Sześć dni. - Piątka z rachunków, braciszku - powiedziała ironicznie Alana. I zaraz dodała: - Przepraszam. To po prostu... trudne. Nie wiem, dlaczego zapomniałam, i... boję się. Bob niezdarnie klepnął ją w ramię, nie wiedząc, jak pocieszyć starszą siostrę, która do tej pory zawsze pocieszała jego. - Kocham cię, siostrzyczko. W oczach Alany stanęły piekące łzy. Spojrzała na twarz Boba, tak znajomą, jak jej własna. Znajomą, a jednak inną. Bob był teraz mężczyzną, natomiast w jej wspomnieniach bardzo często był chłopcem. - Dzięki - szepnęła. - Ja też cię kocham. Bob uśmiechnął się trochę nieśmiało i ścisnął Alanę za ramię. Zachmurzył się przelotnie, kiedy pod palcami poczuł jej drobne i szczupłe ciało. - Jesteś tak mała jak Merry - powiedział, wyraźnie zaskoczony. O mało się nie roześmiała. - Jestem osiem centymetrów wyższa. Bob zlekceważył centymetry machnięciem ręki. - Nie o to mi chodzi — powiedział. — Zawsze myślałem o tobie jak o... większej. Wiesz. Psychicznie. - A ja zawsze myślałam o tobie jak o mniejszym. Chyba oboje musimy stopniowo zacząć myśleć inaczej. - Tak, chyba tak. - Bob grubymi palcami przegarnął włosy. - Dużo rozmyślałem, odkąd Merry zaszła w ciążę. To trochę straszne. - Potem wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A jednocześnie fantastyczne. Alana uśmiechnęła się drżącymi wargami. - Będziesz dobrym ojcem, Bob. Tak dobrym, jak dobrym jesteś farmerem. Oczy Boba lekko się rozszerzyły, ukazując jasnobrązowe tęczówki. 53 ELIZABETH LOWELL - Mówisz poważnie, siostrzyczko? Z tym dobrym farmerem? - Troszczysz się o ziemię. To widać. Rafę też tak uważa -dodała. Bob uśmiechnął się z zadowoleniem. - Dobre stopnie od obojga, co? To dla mnie bardzo wiele znaczy. Wiem, jak bardzo kochasz farmę. A Rafę, cóż, to zatwardziały sukinsyn, ale z Leniwym W czyni cuda. Jego ojciec nieźle zapuścił farmę od czasu, gdy miał ten ostatni atak. - Jak długo Rafę mieszka na swojej farmie? Bob poczuł się niezręcznie, przypominając sobie oczywiście ten dzień, w którym Alana przyjechała z wizytą, a on powiedział jej, że Rafael Winter żyje. - Bob? - naciskała Alana. - Parę lat - przyznał. - Cały czas? - spytała. Wcześniej, kiedy znała Rafe'a, kochała go, była z nim zaręczona, z powodu pracy wyjeżdżał na długo w nieoczekiwane miejsca. - Kiedyś mnóstwo podróżował - powiedziała. - Tak. Jakieś cztery lata temu był... hmm, miał jakiś tam wypadek gdzieś na końcu świata. A potem zmarł mu ojciec. Od tamtej pory Rafę mieszka na farmie cały czas. Chyba został na dobre. O ile coś nie pójdzie w diabły za morzami, albo Sam nie wpadnie znów w kłopoty i nie będzie potrzebował Rafe'a, żeby pomógł mu się wykaraskać. - Sam? W kłopoty? Jak? I co mógłby z tym zrobić Rafę? Bob roześmiał się z kwaśną miną. - Siostrzyczko, Rafę mógłby. - Przynieść Samowi szczotkę do zębów — odezwał się Rafę ze schodów. Alana podniosła wzrok. Rafę stał oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach, z koszulą opiętą na wydatnych mięśniach ramion. Pomimo jego nonszalanckiej postawy wyczuła, że jest na coś wściekły. Bob wymamrotał przekleństwo i przeprosiny. NIE DOTYKAJ MNIE - Ostrzegałem cię, Rafę - powiedział. - Nie jestem, do diabła, dobry w... - Burdette - zagrzmiał ostro Rafę. - Zamknij się. Jeśli nie potrafisz, rozmawiaj o pogodzie. Przez chwilę panowała napięta cisza. Alana spojrzała na Boba, i na Rafe'a i z powrotem na Boba. Choć jej brat przewyższał Rafe'a o dwanaście centymetrów i dwadzieścia dwa kilo, Rafę nie wydawał się ani trochę onieśmielony ewentualnością bójki. ~ Nadchodzi burza - odezwał się w końcu Bob. - W górach zacznie grzmieć pewnie koło północy, a u nas przed świtem Spadnie deszcz. Po wschodzie słońca powinno się jednak przejaśnić. To część zimnego frontu, który przesuwa się przez Góry Skaliste. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to myślę, że powinniśmy tym śpiącym na górze gościom zrobić pobudkę i wyruszyć do twojego obozu o świcie albo trochę później, jak tylko przestanie padać. - To diabelnie świetny pomysł - stwierdził dobitnie Rafę. - Sądzisz, że będziesz w stanie utrzymać język za zębami, zanim dotrzemy konno do Obozu Pięciu Jezior? - Nie wiedziałeś, że jestem konnym akrobatą? — powiedział Bob uśmiechając się szeroko i wybaczająco. - Który ma ospę - dociął mu Rafę, ale też się uśmiechnął. - No, wygrałeś - powiedział z uznaniem Bob. - Ciesz się i tą dobrą myślą do rana. A ja będę ćwiczył gryzienie się w mój przeklęty język. Ale nie na długo. - Trzymam cię za słowo. - Tak. To działa w dwie strony, Winter. Nie zapominaj. Do diabła, ja na pewno nie zapomnę. Dobranoc. W głosie Boba pod pozornym humorem brzmiało coś dużo twardszego. Alana usłyszała to i zastanawiała się, czy Rafę też. A potem zaczęła się zastanawiać, dlaczego Bob, zazwyczaj do przesady wyrozumiały i niefrasobliwy, próbuje grozić Rafaelowi , Winterowi, 54 5 Kiedy Bob zniknął, Rafę pokręcił głową i mruknął coś opryskliwego. Kiedy jednak odwrócił się do Alany, uśmiechał się. - Jak ty to mogłaś wytrzymać? — spytał. - Sam i Bob pod jednym dachem. Mój Boże. I jeszcze Dave. Aż strach pomyśleć. - Co Bob miał na myśli mówiąc o twojej „barwnej prze- szłości"? - spytała Alana. - Ciężka robota - odparł lakonicznie Rafę. - Ciągle musiałem wyjeżdżać, Pamiętasz? - A co z kłopotami Sama? - Teraz już nie ma. - Ale miał? - Alana nie ustępowała. - Każdemu od czasu do czasu trafiają się kłopoty. Mruknęła zirytowana. - Wolno mi spytać o tych klientów? Rafe zmrużył oczy. - Pewnie - odparł. - Śmiało. - A czy dostanę jakąkolwiek odpowiedź? - Teraz już sobie przypominam, jak radziłaś sobie z braćmi - powiedział z uśmiechem Rafę. - Uporem. - Nazwałabym to raczej stanowczością. - Dobra rzecz, stanowczość. Alana przyjrzała się Rafe'owi. Był opanowany, uprzejmy i bystry, i miał poczucie humoru, które dodawało głębi jego oczom koloru whisky. Zapatrzyła się na kształtną linię ust. 56 NIE DOTYKAJ MNIE To, co ujrzała, sprawiło, że zapomniała o swoich pozostawionych bez odpowiedzi pytaniach. Rafę był bez kapelusza, więc mogła podziwiać barwę jego włosów. Były ciemnobrązowe, z zaskakującym złotym połyskiem, czyste, gęste i lśniące. Na skórze twarzy nie kładł się nawet cień zarostu, co znaczyło, że musiał się ogolić, zanim przyjechał zabrać ją z lotniska. Odpięty kołnierzyk koszuli Rafe'a pozwalał dostrzec włosy i ciemniejsze niż jego wąsy, bardziej kręcone. Alana znów popatrzyła na jego czoło i na intensywnie brązowe włosy zaczesane palcami do góry. Czy to wspomnienie, czy sen, zastanawiała , się, czy też włosy Rafe'a przypominały kiedyś w dotyku zimowe i futro norki? - O czym myślisz? - spytał. Głos Rafe'a był obojętny, jakby pytał o godzinę. Alana zareagowała odruchowo, odpowiadając, zanim uświadomiła sobie, co jej odpowiedź może zdradzać. - Twoje włosy - powiedziała — jak zimowe futro norki... - Chcesz sprawdzić? - Co? - Czy moje włosy są w dotyku jak futro norki? Rafę mówił tak, jakby to, co proponował, było absolutnie normalną rzeczą. - Nie obawiaj się — dodał cicho. — W ogóle cię nie dotknę. Wiem, że nie chcesz, żeby cię dotykać. Głos Rafe'a był ściszony, szemrzący, tak kojący jak wtedy w jeepie, kiedy Alanę bez ostrzeżenia dopadł koszmar. - Śmiało, dotknij mnie - powiedział. - Obiecuję, że nic nie zrobię, tylko będę tu stał. Jesteś ze mną bezpieczna, Alano. Zawsze. To ja przyjechałem, żeby cię zabrać do domu. Alana popatrzyła na bursztynowe oczy i łagodny uśmiech Rafe'a, a jego głos otaczał ją i pieścił. Ręce wciąż miał w kie- szeniach, stał odprężony. Alana zobaczyła, że rozumie jej lęk i przed dotykiem, obejmowaniem. - Skąd wiedziałeś? - spytała drżącym głosem. - Że nie chcesz być dotykana? - Tak. 57 ELIZABETH LOWELL -Za każdym razem, kiedy cię dotykam, zamierasz. To dla mnie tyle, co słowa, a nawet więcej. Alanę ogarnęła emocja, którą wyczuła pod powierzchownym spokojem Rafe'a. Odesłał mi list nie otwierając, pomyślała w napięciu. Ale czy też o mnie śnił? Czy moja oziębłość dotyka go, sprawia, że krwawi, tak jak ja krwawiłam, kiedy mój list wrócił nie otwarty? Dawny żal na nowo rozdarł Alanę, wstrząsnął nią. To należy do przeszłości, powiedziała sobie szorstko. Żyję w teraźniejszości. Dzisiaj. Rafę okazuje mi wyłącznie dobroć i życzliwość. A teraz ja go ranie. Chciała przylgnąć do Rafe'a, pocieszyć ich oboje, jednak na myśl o objęciach naprężyła się, jakby jej ciało było gotowe do walki lub ucieczki. - To nic związanego z tobą - powiedziała nienaturalnym głosem. - Jesteś pewna, że to nie z powodu czegoś, co zrobiłem? Alana spojrzała na Rafe'a. Jego oczy były bystre jak górski strumień. Złote i topazowe błyski mieszały się z dominującą barwą bursztynu, promieniowały z czarnych źrenic. Przyglądał się jej z dziwnym natężeniem. - Jestem pewna - odparła z westchnieniem, rozluźniając się. - Jak najbardziej pewna. - W takim razie co to jest? - spytał łagodnie Rafę. - Ja... nie wiem. Od śmierci Jacka po prostu nie lubię, jak ktoś mnie dotyka. - Wolisz dotykać innych? - Ja... - Alana przerwała zakłopotana. - Nie myślałam o tym w ten sposób - przyznała. Rafę czekał i patrzył na nią. Alana zaś patrzyła na Rafe'a; widziała jego milczenie i opa- nowanie, bijące wolno na jego szyi tętno, gładki ruch mięśni jego torsu, kiedy oddychał równomiernie i czekał. Ręka Alany powoli uniosła się w górę. Rafę pochylił się, żeby łatwiej było go jej dosięgnąć. Jej palce musnęły go lekko po włosach, zawahały się, a potem szybko cofnęły. 58 NIE DOTYKAJ MNIE -No i? - spytał z uśmiechem Rafę, kiedy się wyprostował. -Czy ktoś zamierza obedrzeć mnie ze skóry na ozdobne futro? Alana roześmiała się, trochę zadyszana. Nie jestem pewna - przyznała. - To trwało tak krótko. -Spróbuj jeszcze raz — zaproponował od niechcenia. Weszła po schodach, aż stanęła na tym samym stopniu, co Rafę. Tym razem nie śpieszyła się, kiedy jego włosy przesypały się jej przez wrażliwą skórę między palcami. Zabrała dłoń i uśmiechnęła się nieśmiało. -Już lepiej - powiedział Rafę. - Powinnaś jednak wziąć lekcje u profesjonalnego kuśnierza. Zrobiła zdziwioną minę. -Profesjonaliści pocierają skórę dłońmi i opuszkami palców- wyjaśnił Rafę. Przesunął wzrok z ust Alany na jej lśniące, czarne włosy. - I ożywiają futro oddechem - powiedział - dotykają go wargami, smakują je, a potem delikatnie przesuwają futro po najwrażliwszej skórze. Alana wstrzymała oddech. Przeszył ją dreszcz rozkoszy na myśl o tym, że mogłaby być dotykana tak łagodnie... przez Rafaela Wintera. -Naprawdę? — spytała. -Nie wiem - przyznał Rafę aksamitnym głosem i uśmiechnął się do niej. - Tak bym jednak zrobił, gdybyś ty była futrem, a ja kuśnierzem. Chociaż Rafę nie zbliżył się ani trochę, Alana poczuła się osaczona przez niego i przez reakcję własnych zmysłów, które zalały ją falą ciepła. Nagle przeszyły ją, niczym błyskawica, żywe wspomnienia z czasów, kiedy się kochali. Tak długo próbowała wymazać je z pamięci, jednak wciąż były gorące i świeże. A może wspomnienie rozkosznego dotyku Rafe'a nie było niczym więcej, jak tylko ciasnym splotem pragnień i marzeń, zacierającym prawdziwy obraz tamtych chwil. Amnezją innego rodzaju, łagodniejszą, lecz tak samo pełną ewentualnych zagrożeń w teraźniejszości. 59 ELIZABETH LOWELL Jednak Alana właśnie dotknęła Rafe'a i wydawał się w dotyku milszy niż w jej wspomnieniach. Rafę uśmiechnął się, jakby dokładnie wiedział, co czuje Alana. Zanim zdążyła się cofnąć, odsunął się od ściany i przeszedł obok niej wąskimi schodami. Kiedy się odezwał, jego głos nie był już kuszący, gardłowy, bliski. - Prześpij się trochę - poradził. - Nie żartowaliśmy z Bobem mówiąc, że chcemy wyruszyć o świcie. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, jestem w pokoju obok ciebie. Możesz hałasować. Ci goście są z Virginii i jeszcze nie przestawili się na nasz czas. Śpią smacznie jak niemowlaki. Alana patrzyła, jak Rafę oddala się w stronę salonu. - Alano. Rafę odwrócił się do niej, jego twarz nikła w półcieniu, lecz jego oczy mimo to skrzyły się złoto jak deszcz w blasku zachodzącego słońca. - Tak? - spytała. - Nie bój się. Cokolwiek się stanie, jestem tutaj. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Rafę zniknął w salonie. Alana powoli ruszyła schodami na górę, do swojego pokoju, cały czas mając nadzieję, że usłyszy za sobą kroki Rafe'a. Tylko cisza towarzyszyła jej w drodze do sypialni. Wyczerpanie po bezsennych nocach w połączeniu ze znajomymi odgłosami farmy wprawiło Alanę w głęboki sen. Spała spokojnie, dopóki nie zgromadziły się i nie zgęstniały chmury, przeszyte po chwili błyskawicą i rozerwane grzmotem. Spała nerwowo, rzucając głową z boku na bok, jej nogi i ręce drgały, a na usta cisnęły się nie wypowiedziane słowa. Jadę obok Jacka, kłócimy się. Jack się złości, chmury się złoszczą, a góry groźnie pochylają się nade mną. Świerki, jodły i osiki zgięte wpół pod okrutnym wiatrem. Wiatr zrywa liście, porywa je, wirują w czarnej otchłani jak jasne monety. Konie zniknęły. 60 NIE DOTYKAJ MNIE Krzyczę, ale nikt nie słyszy, jestem samotnym, jasnym liściem, który spada bez końca, wirując, w dół, w dół... Alana obudziła się zlana zimnym potem, serce łomotało jej, w piersiach, oddychała nierówno. Spojrzała na stojący przy łóżku zegarek. Trzecia czterdzieści. Za wcześnie, żeby wstawać, chociaż mieli wyruszyć o świcie. Głęboką ciemność pokoju rozjaśniła nagle błyskawica, ciągnąc za sobą lawinę grzmotu. Alana poczuła się jak w pułapce. Wyskoczyła z łóżka, otworzyła gwałtownie drzwi i wybiegła na korytarz. Popędziła w dół po schodach i wbiegła na werandę. Po ziemi ślizgały się rozżarzone błyskawice, oddzielane trwającą ułamki sekund ciemnością, która przyprawiała ją o zawroty głowy. Przerażona i zdezorientowana, z szarpiącym za gardło urywanym krzykiem, odwróciła się do drzwi. Pojawił się w nich mężczyzna i ruszył w jej stronę. W pierwszej chwili Alana pomyślała, że to Rafę; potem uświadomiła sobie, że jest za wysoki. Ale to nie był Bob. Miał inny chód. Uderzył znów piorun i oświetlił sylwetkę mężczyzny, ukazując jego jasne włosy, długie bokobrody, prosty nos, wąskie ustai oczy tak niebieskie, że wydawały się prawie czarne. Jack! Przeszłość i teraźniejszość, koszmar i rzeczywistość zlały się w spójną, przerażającą jedność. Bezradna, przerażona, dygocząc od piorunów i własnego krzyku, Alana cofnęła się niezdarnie, wymachując szaleńczo rękami... Biegła, szamocząc się, przewracając, a wszędzie był lód, błyskawice, pioruny i ciemność, i krzyk. Spadała. Spadam!... Tym razem Alana usłyszała krzyk, który rozdzierał jej gardło. Jednak spadając w przepaść nie wołała imienia Jacka. Wołała Rafe'a. 61 ELIZABETH LOWELL Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem o ścianę. Jack nagle zniknął, między jednym a drugim uderzeniem pioruna. Dygocząc i obejmując się rękami Alana mówiła sobie, że Jack był wytworem jej wyobraźni, koszmarem na jawie, z którego wkrótce się wyzwoli. Potem zobaczyła, że Jack leży na werandzie, a Rafę siedzi na nim okrakiem i przyciska mu rękę do gardła niby żelazny pręt. Alanę ogarnęła panika, odłamki lodu przeszywały ją, parali- żowały. Jack jest o wiele większy od Rafe'a, tak wielki jak Bob, większy, i potrafi być tak okrutny w swojej sile. Potem, kiedy Alana zdała sobie sprawę, że Rafę panuje nad sytuacją, jej paraliż złagodniał. To Jack był pod spodem i miał tak pozostać, dopóki Rafę nie pozwoli mu znów wstać. Na werandę wbiegł Bob; w jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej strzelbę. - Co, do diabła...? - zaczął Bob na widok Rafe'a i leżącego pod nim mężczyzny. Potem zobaczył opartą o poręcz werandy Alanę, przerażenie w każdym rysie jej twarzy, jej dłonie zaciśnięte na gardle. - Siostrzyczko? O, Boże! Przyskoczył do niej, wyciągając ramiona. Alana krzyknęła. Rafę poderwał się jednym silnym skokiem. Stanął między bratem i siostrą. - Nie dotykaj jej - powiedział stanowczo. - Ale... — zaczął Bob. Znów mignęła błyskawica. Bob dojrzał twarz Rafe'a, zawziętą i wściekłą. Wycofał się bez słowa. Rafę odwrócił się z tą samą płynną siłą, którą zademonstrował wstając z podłogi. Kiedy spojrzał na Alanę, jego oczy pałały furią i żalem. Pragnął aż do bólu wziąć ją w ramiona, objąć ją, poczuć, jak topnieje i osuwa się, poddając się jego czułości. Jednak wiedział, że to marzenie, ona zaś żyje w koszmarze. Broken Mountain niszczyła ich przyszłość tak samo, jak niegdyś jego „śmierć". NIE DOTYKAJ MNIE - Wszystko w porządku, kwiatuszku - powiedział cicho Rafę. — Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię dotknął. Nawet ja. Odrętwiała Alana skinęła głową; słowo „kwiatuszek" odbiło się echem w jej głowie - jej imię z odległej przeszłości, z czasów, zanim Rafę umarł i ponownie się narodził, bezwiednie ją ' zabijając. Kwiatuszek. Imię ze snów. Imię z koszmarów. - Bob - odezwał się Rafę nie odwracając głowy – podnieś Staną i wynoście się do diabła. Natychmiast! Bob nie miał ochoty spierać się z nim, zetknąć się z jego waleczną postawą, napiętymi, wyraźnie zarysowanymi na nagich plecach mięśniami. W milczeniu schylił się, podniósł Staną na nogi i zaciągnął go do salonu. Drzwi zamknęły się za nimi z hukiem przypominającym grzmot. Niebo rozdarła odległa błyskawica, oświetlając poważną, napiętą twarz Rafe'a. Alana zamrugała oczami, spodziewając się niemal, że Rafę zniknie. Stał przed nią w samych spodniach, obrysowany rozwidloną błyskawicą, szczupły, a jednocześnie silny. Patrzył na nią ze smutkiem. Alana instynktownie zachwiała się w jego stronę, potrzebując tego właśnie pocieszenia. Rafę stał bez ruchu, patrząc, jak jej zgrabnym ciałem wstrząsają wywołane zimnem i przerażeniem dreszcze; urzeczywistniał się jego własny koszmar. Chciał otoczyć ją ramionami, ale wiedział, że tylko znowu krzyknie. W końcu Rafę nie wytrzymał i wyciągnął do Alany rękę. Był i to gest, który nie prosił o nic, a ofiarowywał wszystko. - Przytrzymaj się mnie, kwiatuszku - powiedział cicho. - Jeśli chcesz. Alana ujęła dłoń Rafe'a. Chwyciła się go z bolesną intensywnością. Nie sprzeciwiał się. Nie robił też nic, tylko zacisnął palce 62 63 ELIZABETH LOWELL wokół jej palców. Alana drżała. Starała się głęboko oddychać, próbując się opanować. - Myślałam... - Głos jej się załamał. Pochyliła głowę, przyciskając czoło do grzbietu dłoni Rafe'a. Była gorąca jak jego energia życiowa, która przepływała do jej ciała, uspokajała ją. Alana przełknęła ślinę i odezwała się nie podnosząc głowy. - Myślałam, że to był... Jack. Lewa dłoń Rafe'a zawisła nad pochyloną głową Alany, tak jakby chciał pogłaskać ją po włosach. Potem jego dłoń opadła na udo i została tam, zaciśnięta w pięść. Bał się jej dotknąć, przestraszyć ją i zerwać tę delikatną nić zaufania, która nawiązywała się między nimi. - Stan to jeden z gości - powiedział cicho Rafę, ale emocje kotłowały się w nim, wystawiając na próbę jego opanowanie. - Stan jest duży, tak duży jak Jack. I jest blondynem. Alana wzdrygnęła się i nic nie powiedziała. - Nie sądziłem, że zobaczysz Staną pierwszy raz w świetle błyskawicy, w ciemności, podczas burzy, jak na Broken Moun tain... — Rafę nie dokończył. — Przepraszam, kwiatuszku. Za wszystko. Te ostatnie słowa wypowiedział jednak tak cicho, że Alana nie była pewna, czy w ogóle je słyszała. Jeszcze chwilę ściskała kurczowo rękę Rafe'a, czerpiąc z niej siłę i ciepło, koszmar zaś odpływał, wybrzmiewając jak oddalony grzmot. Powoli uniosła głowę. Teraz dopiero spostrzegła, że parali- żujący ją lęk sprawił, iż przestała oddychać. Kilkakrotnie nabrała głęboko powietrza czując, jak przynosi ono ulgę spragnionemu ciału. Dreszcze prawie ustały, a jeśli czasami drżała, to bardziej z zimna niż z lęku. Spostrzegła, że ma na sobie tylko cienką, jedwabną koszulę nocną, którą lodowaty deszcz przylepił do ciała. W miejscach zetknięcia z wodą jaskrawo pomarańczowy materiał był prawie czarny, tak ciemny jak jej oczy, którymi patrzyła na Rafe'a. Alana znów zadrżała i Rafę przyłożył na chwilę ciepłą dłoń 64 NIE DOTYKAJ MNIE do jej policzka. Opuszką palca przejechał po czarnym łuku jej brwi z tak niezwykłą delikatnością, że zapomniała o lęku. W oczach stanęły jej łzy i spływały bezgłośnie, łzy tak gorące jak dłoń Rafe'a. Z senną powolnością obróciła twarz, tak że jej wargi spoczęły na jego dłoni. Kiedy się odezwała, jej oddech był niczym kolejna pieszczota spływająca na jego skórę. - Dziękuję za zrozumienie — szepnęła. Ciało Rafe'a wyraźnie się spięło, jak gdyby walczył z impulsem, by objąć Alanę, dotknąć jej warg, posmakować znów jej ciepła, poczuć jej reakcję. Wiedział jednak, że gdyby jej dotknął, wycofałaby się przerażona. Świadomość tego przeszyła go jak ostry nóż. Alana powoli puściła rękę Rafe'a. Wtedy zatrzymał na chwilę dłoń przy jej policzku, a potem ją cofnął. -Czuję się jak idiotka - powiedziała zamykając oczy. – Co sobie myśli o mnie ten biedak? - Pomyśli, że zachował się jak ostatni palant, pakując się za tobą podczas burzy. Przestraszył cię prawie na śmierć - powiedział Rafę, a jego głos znów zabrzmiał jak smagnięcie biczem. - Ma szczęście, że nie rozszarpałem go na strzępy. Zaprotestowała. -To moja wina, nie jego - powiedziała. — Będę musiała go przeprosić. - Akurat. To Stan przeprosi ciebie, przy dobrym świetle, kiedy będziesz go mogła wyraźnie zobaczyć. A potem będzie się trzymał od ciebie z daleka. Słowa Rafe'a były dobitne i twarde jak lód. Alana czuła, że jest wściekły, ale nie na nią. Był wściekły na Staną o to, że ją przestraszył. -To nie była twoja wina - szepnęła Alana. - Była, jak diabli. Potem, zanim zdążyła odpowiedzieć, znów odezwał się Rafę. - Cała drżysz. Jesteś gotowa wrócić do środka? Alana zawahała się. Na myśl o zobaczeniu człowieka, który tak bardzo przypominał Jacka, poczuła niepokój. Nie miała 6 5 ELIZABETH LOWELL jednak wyboru. Nie chciała spędzić reszty życia na łasce swoich własnych lęków. Zacisnęła pięści, wzięła głęboki oddech i podniosła brodę. - Tak, jestem gotowa - powiedziała. - Nie musisz. - Głos Rafe'a był łagodny, pomimo tłumionego gniewu. - Wejdę i powiem Bobowi, że nie powinnaś widzieć Staną w tej chwili. - Nie. Muszę przestać być tak cholernie... delikatna. - Przeszłaś zbyt wiele, i to niedawno. Przeżyłaś więcej, niż potrafiłoby wielu ludzi. Nie bądź dla siebie taka bezwzględna. Daj sobie trochę wytchnienia. Pozwól, żeby zagoiły się twoje rany. Alana pokręciła głową. Rany nie goiły się. Koszmary stawały się coraz gorsze, zabierały jej coraz więcej godzin na jawie. - Życie toczy się dalej, Rafę. To największy banał, a jednak wiele w nim prawdy. Też muszę żyć dalej. Muszę zostawić za sobą te sześć dni. Muszę! Rafę przymknął na moment oczy, nie mogąc znieść ani bólu, ani odwagi Alany. - Jesteś niczym dziko rosnący górski kwiatek - szepnął. - Delikatny i nieugięty, wytrzymuje w najsurowszych warunkach. Otworzył oczy i wyciągnął do niej rękę. - Pozwolisz mi sobie pomóc? - spytał. Po chwili wahania Alana ujęła dłoń Rafe'a. Ciepło jego skóry wydawało się jak ogień, uświadamiając jej, jak zimne jest jej własne ciało. - Dziękuję - powiedział Rafę. Otworzył drzwi i poprowadził Alanę do salonu, gdzie czekał na nią jej koszmar. 6 W salonie siedzieli Bob i Stan, rozmawiając o burzach i górskich pstrągach. Spojrzeli obaj na Alanę, a potem odwrócili wzrok, najwyraźniej nie chcąc przeszkadzać. Z wieszaka przy drzwiach Rafę zerwał kolorową, kraciastą koszulę flanelową, okrył nią Alanę i odwrócił się do siedzących mężczyzn. Stan poderwał się z miejsca. Alana wzięła szybki oddech i cofnęła się, opierając się mocno o pierś Rafe'a, który uśmiechnął się chłodno nad jej głową do Staną, dobrze zbudowanego blondyna dorównującego wzrostem Bobowi. - Poznajcie się: Alana Reeves, Stan Wilson. - Rafę dokonał prezentacji. - Stan, wybacz, jeśli Alana nie zechce uścisnąć ci ręki. Szokująco przypominasz jej niedawno zmarłego męża. Przez długą chwilę Rafę i Stan mierzyli się wzrokiem. Stan skinął krótko głową, niemal przepraszająco, i spojrzał na Alanę. Na widok kobaltowo niebieskich oczu Staną Alana wydała cichy odgłos. Jak Jack. Zupełnie jak Jack. Tylko wzbudzające zaufanie ciepło Rafe'a za plecami uchroniło ją przed zapadnięciem się znowu w koszmar. - Przepraszam, pani Reeves — powiedział Stan. — Naprawdę nie chciałem pani tak przestraszyć. 67 ELIZABETH LOWELL Alana poczuła głęboką ulgę. Głos miał inny, całkiem inny, głębszy, przesiąknięty subtelnie południowo-zachodnim akcentem. - Proszę mówić do mnie Alana - powiedziała. - I przepraszam za... - Nie masz za co przepraszać - przerwał jej Rafę. - Teraz, kiedy Stan zorientował się w sytuacji, jestem pewien, że więcej cię nie zaskoczy. Głos Rafe'a był opanowany i dźwięczny, twardy jak stal, nie dopuszczający jakiegokolwiek sprzeciwu. Oczy miał zwężone, obserwował Staną z natężeniem kuguara, który podkrada się do jelenia. Stan zawahał się, nie odpowiedział. Znów skinął lekko głową, chociaż wyraz jego twarzy był równie zacięty jak Rafe'a. Alana spojrzała na obu mężczyzn, a potem na Boba. Mógł być zaniepokojony losem swoich marzeń o otwarciu turystycznej farmy. Jeśli Stan Wilson niemiło spędzi czas na Farmie Turystycznej Broken Mountain, nie zarekomenduje tego miejsca swoim zamożnym klientom. Bob jednak nie sprawiał wrażenia zdenerwowanego. Wyglądał raczej jak ktoś, kto założył się sam ze sobą i wygrał. Kiedy zorientował się, że Alana na niego patrzy, uśmiechnął się do niej. - Niezły powrót do domu, siostrzyczko - powiedział kręcąc głową. - Tak - szepnęła. - Niezły powrót do domu. Bob ziewnął patrząc na zegarek, który zawsze miał na ręku. - Cóż, moim zdaniem nie ma za bardzo sensu, żeby wracać spać - powiedział przeciągając się. - Zacznę szykować plecaki. Stan, mówiłeś, że chciałbyś zobaczyć prawdziwego kowboja przy pracy. To aktualne? Staną rozbawiło brzmiące w głosie Boba lekkie wyzwanie. Alana szybko odwróciła wzrok. Jego uroczy i chłopięcy uśmiech wydawał się echem uśmiechu Jacka. Stan był bardzo przystojnym mężczyzną... i Alanie cierpła skóra za każdym razem, kiedy na niego spoglądała. 68 NIE DOTYKAJ MNIE Nie było to racjonalne ani sprawiedliwe wobec Staną, ale nie mogła tego opanować. — Widząc, jaki z ciebie słabeusz, z przyjemnością ci pomogę - wycedził Stan. Bob wydawał się zaskoczony, ale wybuchnął głośnym śmiechem. Klepnął Staną po ramieniu i poprowadził go w stronę kuchni. — Merry zostawiła trochę gorącej kawy. Przyda nam się. Mam też kurtkę, która chyba będzie na ciebie pasowała, skoro taki z ciebie słabeusz — powiedział. Alana zdała sobie sprawę, że Bob lubi Staną. To była inna sytuacja niż przedtem, z Jackiem. Bob ani trochę nie lubił Jacka. Żaden z Burdette'ow go nie lubił. Alana usłyszała dobiegający do salonu śmiech Staną, równie czarujący co jego uśmiech. Jednak w przeciwieństwie do uśmie- chu, śmiech Staną nie przypominał Alanie Jacka, który śmiał się rzadko, a już nigdy z siebie. Mimo to była zadowolona, że Stan zniknął z zasięgu jej wzroku. Gdy dostrzegała go kątem oka, niczym skradający się cień Jacka, odczuwała niepokój. Kiedy drzwi kuchni zamknęły się z trzaskiem, co znaczyło, że mężczyźni wyszli do stajni, Alana wydała z siebie długie westchnienie. - W porządku? - spytał Rafę. Alana plecami wciąż przywierała do jego piersi. Skinęła głową. — To miły facet, prawda? Rafę chrząknął, lecz odgłos ten nic jej nie powiedział. - Bob go lubi - dodała. -Są bardzo do siebie podobni - powiedział oschle Rafę. — Mięśnie i impulsy w tych samych ilościach i miejscach. - Między uszami? - podpowiedziała Alana. - Czasami. - Rafę westchnął. - Tylko czasami. Alana poruszyła się, przez co przypomniała sobie, że stoi bardzo blisko Rafe'a, prawie się o niego opierając. Kontakt ten nie budził w niej lęku. Rafę jej nie dotykał. To ona go dotykała. 69 ELIZABETH LOWELL Różnica była subtelna, lecz nad wyraz kojąca. Ciepło nagiej piersi Rafe'a promieniowało przez flanelową koszulę i przemo- czoną koszulę nocną Alany, ciepło tak naturalne jak żarzące się w kominku węgle. Przez moment Alana chciała się odwrócić i wtulić się w jego ciepło, odpędzając chłód, który pojawił się w jej sercu tego dnia, kiedy dowiedziała się, że Rafę nie żyje. Wzdrygnęła się, ale tym razem nie z zimna. — Powinnaś spróbować jeszcze trochę się przespać — powiedział Rafę. - Nie przestawiłaś się z czasu Zachodniego Wybrzeża. Stał tak blisko, że kiedy mówił, Alana czuła wibrację jego klatki piersiowej, ledwo uchwytne poruszenie mięśni, kiedy pochylił się do niej nieznacznie, jego muskający oddech nad uchem. Zamknęła oczy, rozkoszując się tym intymnym dotykiem, który niczego od niej nie oczekiwał. - Czuję się tu z tobą bezpieczniej - powiedziała tylko. Alana poczuła szybki, stłumiony oddech Rafe'a i uświadomiła sobie, co powiedziała. Spięła się, wiedząc, że gdyby przyjął jej zaproszenie i otoczył ją ramionami, tylko siebie mogłaby winić. Najgorsze, że cząstka niej bardzo chciała poczuć wokół siebie jego ramiona. Część zaś wpadała w panikę na samą myśl o tym. Alana zaczęła się nagle zastanawiać, czy Jack obejmował ją, kiedy spadali, czy to dlatego zamiera czując dotyk mężczyzny. Czy mój umysł kojarzy obejmowanie ze spadaniem, przerażeniem i śmiercią? - zastanawiała się. Zesztywniała, wsłuchując się w siebie z uwagą, z nadzieją, że usłyszy wewnętrzny głos, który powie tak lub nie, z nadzieją, że zerwie zasłonę amnezji i dojrzy przynajmniej kilka minut z tych sześciu brakujących dni. Jedyna odpowiedź, jeśli to była odpowiedź, nadeszła w postaci ogarniającej ją nagle fali chłodu, skręcających żołądek mdłości, serca bijącego szybko, nierówno. -Co się stało? - spytał Rafę, wyczuwając w niej zmianę. Potem dodał ze smutkiem: - Czy przebywanie blisko mnie tak cię przeraża? 70 NIE DOTYKAJ MNIE - Nie. To nie to. Myślałam o Jacku. Twarz Rafe'a zmieniła się, tężejąc w gniewie i poczuciu porażki. Jego głos był jednak obojętny. - Kochałaś go? Alana zamknęła oczy. - Nie — powiedziała matowym głosem. - Nie kochałam go. - To dlaczego wyszłaś za niego tak szybko? Nie minęły nawet dwa miesiące od... - Rafę przerwał gwałtownie. - Dowiedziałam się, że nie żyjesz — odparła drżącym głosem Alana. - Jedyne, co mi wówczas pozostało, to muzyka. A to było równoznaczne ze związaniem się z Jackiem, z jego głosem, który przyprawiał anioły o łzy. - Przepraszam — powiedział Rafę cofając się o krok. — Nie mam prawa pytać. Głos Rafe'a był obojętny, odległy; pozbawiona nagle jego ciepła Alana poczuła zimno. Odwróciła się, rozgniewana, przypominając sobie list, który wrócił, odręczne pismo Rafe'a, z którego zrozumiała, że nie chce jej nic powiedzieć, nawet do widzenia. - Zgadza się - powiedziała zaciętym głosem. - Nie masz prawa. Nawet nie otworzyłeś mojego listu. - Należałaś do innego mężczyzny. - Rafę skrzywił się gniewnie. - Nigdy nie należałam do Jacka. Nie w ten sposób. - Byłaś jego żoną. Czy to nic dla ciebie nie znaczyło? - Owszem - odparła szorstko Alana. - To znaczyło, że nie żyjesz! Nagle po jej policzkach popłynęły łzy. Odwróciła się, czując potrzebę samotności. Nie chciała być rozdzierana między prze- szłością, której nie mogła zmienić, a teraźniejszością, która próbowała ją zniszczyć. - Alano, proszę, nie odchodź. Głos Rafe'a był łagodny, uspokajający, zmieniał jej imię w subtelną melodię. Alana wiedziała nie odwracając się, że Rafę wyciąga do niej rękę, prosząc ją o coś, czego nie mogła mu dać. Zaufanie. Troskliwość. Ciepło. Namiętność. Miłość. 71 ELIZABETH LOWELL O wszystko, czego potrzebowała, ale w co już nie wierzyła. Nie całkiem. Kiedyś traciła je zbyt często. Przeżyła śmierć matki. Przeżyła śmierć kochanka. Przeżyła śmierć męża. Teraz próbowała przeżyć innego rodzaju śmierć, destrukcyjną utratę wiary we własne siły, własny umysł, własną muzykę. Teraz próbowała nie pytać siebie, czy cokolwiek z tego było coś warte, czy nie będzie końca lęku, poczucia utraty i śmierci. - Przepraszam, kwiatuszku. Nie powinienem wyciągać spraw z przeszłości. Jest jeszcze za wcześnie. Jesteś zbyt blisko tego, co zdarzyło się na Broken Mountain. Rafę podszedł do Alany, zatrzymując się dopiero wówczas, gdy poczuł na piersi zimny, szorstki materiał flanelowej koszuli, którą narzucił jej na ramiona. Alana poczuła ruch jego ręki i wstrzymała oddech, spodziewając się jego dotyku, nie wiedząc, czy zacznie uciekać, krzyczeć, czy będzie stać spokojnie. To okropne uczucie, nie wiedzieć, nie być w stanie ufać niczemu, sobie samej najbardziej. - Nie - powiedziała ochryple Alana, cofając się o krok. — Nie mogę już więcej. Zostaw mnie samą, Rafę. - Chodzi o ten list? Czy to tego nie możesz mi wybaczyć? — spytał ze smutkiem Rafę. - Nie. To coś gorszego niż list, chociaż to też było straszne, kiedy straciłam cię po raz drugi... - Głos jej się załamał. - Jeśli nie list, to co? - spytał cicho Rafę, nalegając na odpowiedź. — Co ci zrobiłem? Jakie masz wspomnienia? W pierwszej chwili Alana sądziła, że mu nie powie. Potem słowa popłynęły z jej ust gorzko-słodkim strumieniem. - Po tobie nie mogłam znieść dotyku innego mężczyzny. Boże, jak Jack cię nienawidził. Zniszczyłeś mnie dla jakiegokol- wiek innego mężczyzny. Twarz Rafe'a zmieniła się, zniknął z niej cały gniew i naleganie, a zostało tylko pragnienie. Wyciągnął do Alany rękę i nie mógł powstrzymać protestu, kiedy się uchyliła. - Alano. Nie. Proszę. NIE DOTYKAJ MNIE Odwróciła się i popatrzyła na Rafe'a dzikimi, ciemnymi oczami, w których zalegały cienie tak głębokie, jak jej rozpacz. - Jednak Jack zrewanżował się - szepnęła. - Udało mu się zniszczyć mnie dla mężczyzn w ogóle. Nawet dla ciebie! Alana odwróciła się i pobiegła schodami na górę; nie zatrzymała się, kiedy Rafę zawołał jej imię ochrypłym od emocji głosem. Zamknęła za sobą drzwi sypialni i wpatrywała się w okno aż do nadejścia świtu, który tchnął w mroczny świat barwy i życie. Obserwowała, jak się zmienia, odradza się na nowo z pustki nocy. Gdy zgasła ostatnia gwiazda, usłyszała głos Boba. - Siostrzyczko? Nie śpisz? Alana uświadomiła sobie, że drży, skórę ma lodowatą, szorstką od gęsiej skórki. Bolały ją wszystkie mięśnie z napięcia, które nie opuszczało jej od Broken Mountain. Teraz miała stanąć twarzą w twarz z nowym dniem, dniem jak każdy inny. Ale nie całkiem. Ten dzień miał przynieść jej mękę przebywania blisko jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała. Tak blisko, a jednak tak bardzo, bardzo daleko. Marzenie, koszmar i nic pośredniego, żadnego poczucia bezpieczeństwa, żadnego schronienia przed nie kończącym się, gwałtownym sztormem. - Alano? - Nie - odparła zmęczonym głosem. - Nie śpię. - Nie bądź z tego powodu taka radosna - przekomarzał się Bob. Alana owinęła się szczelniej flanelową koszulą, otworzyła drzwi i skrzywiła usta w sztucznym uśmiechu. - Dzień dobry, braciszku - powitała go, zadowolona, że jej głos zabrzmiał lepiej, niż się czuła. - Czy mam przygotować śniadanie? - Nie. Dziś rano honory pełni Merry. Chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś się zbierała. Alana wskazała na leżącą na łóżku niewielką torbę. - Zrobione - powiedziała. 72 73 ELIZABETH LOWELL - To wszystko? -To ma być wycieczka, prawda? Nie sądzę, żeby drzewa zwracały uwagę na to, jak jestem ubrana - powiedziała wzruszając ramionami. - Hmm, no tak. Bob spojrzał na siostrę z ukosa, a potem spytał cicho: - Jesteś pewna, że dasz sobie radę? - Co to ma do rzeczy? - spytała. - Gotowa, nie gotowa, życie nie czeka. Uśmiechnęła się, żeby złagodzić ostrość swoich słów, ale zobaczyła po minie Boba, że zbytnio go nie przekonała. - W porządku, Bob. Nie masz się o co martwić. Czuję się świetnie. Po prostu świetnie. Bob zawahał się, a potem skinął głową. - Jak mawia doktor Gene, Burdette'owie to twardziele. Ty zaś jesteś najtwardsza ze wszystkich, siostrzyczko. Nauczyłaś nas wszystkich, jak przeżyć po śmierci mamy. Alana zamrugała, odpędzając łzy, które nagle napłynęły jej do oczu. - Bardzo by ci przeszkadzało, gdybym cię objęła? - spytała. Bob spojrzał na nią zaskoczony, a potem uśmiechnął się z zadowoleniem. Pamiętając wyraźne wskazówki Rafe'a, trzymał ręce przy sobie, Alana zaś mocno go uścisnęła. - Jesteś silniejsza, niż można by sądzić — powiedział Bob klepiąc ją po szczupłym ramieniu. Alana zaśmiała się dziwnie i pokręciła głową. - Mam nadzieję, braciszku. Mam nadzieję. - Czy... teraz, kiedy jesteś w domu, przypominasz sobie cokolwiek? - spytał pośpiesznie Bob, a po chwili zreflektował się: - Cholera, masz ci los! Rafę wyłoi mi skórę, jeśli się dowie. Na dźwięk imienia Rafe'a Alana zesztywniała. - Nic mu do tego, co dzieje się między mną a moim bratem. Bob roześmiał się. - Nic z tego, siostrzyczko. To bardzo stanowczy facet. Przy nim juczny muł wydaje się całkiem niezdecydowany. Alana uważnie przyjrzała się bratu. 74 NLE DOTYKAJ MNLE -Nie jesteś obrażony na Rafe'a, co? Bob spojrzał zaskoczony na Alanę, próbując wyczuć, co ma na myśli. Jego ciemne oczy, tak bardzo podobne do oczu siostry, zwęziły się. -Rafę to niezły gość. Nie mam nic przeciwko temu, żeby się od niego uczyć. Zgoda - dodał z uśmiechem - to zazdrosny sukinsyn. Myślałem, że rozkawałkuje Staną i rzuci go na żer kojotom. Alana zamrugała, widząc ostatnią noc oczami Boba, z całkiem innego punktu widzenia. -Zazdrosny? Bob pstryknął palcami, pomachał jej rękami przed twarzą. - Obudź się, siostrzyczko. Stan nie miałby nic przeciwko temu, żeby cię, hmm, ukoić. Ale Rafę dał dość wyraźnie do zrozumienia... Bob wzruszył ramionami i zamknął się. Choć raz ostrożność powstrzymała jego język. - Rafę'owi zależy na tobie - powiedział po chwili - a Stan jest większy, silniejszy i atrakcyjniejszy. Nic dziwnego, że Rafę jest zazdrosny. - Stan jest większy - zgodziła się Alana - ale w końcu to on wylądował na łopatkach. I więcej rzeczy składa się na jej atrakcyjność niż jasne włosy, silne mięśnie i szeroki uśmiech. Dużo więcej. Bob wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A więc wybaczyłaś Rafe'owi, że nie otworzył twojego listu? Twarz Alany zmieniła się, przybierając mroczny i posępny wyraz. Bob zaklął. -Psiakrew, siostrzyczko. Przepraszam. Nigdy się nie nauczę, kiedy trzymać moją wielką gębę na kłódkę. -Na pewno się nauczysz - dobiegł z korytarza głos Rafe'a - choćbym musiał wbić ci te lekcje do tępej czaszki dziesięciokilowym młotem. Alana odwróciła się. Rafę stał oparty nonszalancko o framugę drzwi. Blask słońca ożywiał jego gęste, kasztanowe włosy. Grymas ust, pozornie surowy, nie był jednak pozbawiony 75 ELIZABETH LOWELL zmysłowości i chociaż wyraz twarzy Rafe'a wskazywał na opa- nowanie, w jego oczach płonął ogień tłumionych emocji. Alana nie rozumiała, jak Bob mógł uważać Staną za bardziej atrakcyjnego od męskiego w każdym calu Rafe'a. A potem zaczęła się zastanawiać, ile z ich rozmowy usłyszał Rafę. - Dzień dobry, Rafę - powiedział Bob z pogodnym uśmiechem. Odwrócił się i ignorując oboje złapał z łóżka torbę Alany. Rafę tylko patrzył na Alanę. Wciąż miała na sobie flanelową koszulę w odcieniach brązu, której długie poły sięgały jej prawie do kolan, a mankiety zachodziły na palce, przez co wydawała się bardzo mała, krucha i delikatna. Tylko jej twarz i ruchy wyrażały siłę, kobiecą siłę łączącą w sobie grację i wytrzymałość. Dziki kwiat o bladych policzkach i nawiedzonych oczach, którymi na niego patrzyła. Odgłos otwierania przez Boba suwaka torby Alany wydał się w panującej ciszy bardzo głośny. Bob szperał w torbie kilka sekund, mruknął coś pod nosem i podszedł do szafy, w której Alana zostawiła swoje ubrania po ostatniej fatalnej wizycie. Przesunął po zawartości szafy krytycznym wzrokiem, a potem zaczął ściągać z wieszaków jasne bluzki i spodnie. Przystanął, nie mogąc się zdecydować na szkarłatną sukienkę albo długą do ziemi, wyszywaną złotymi nićmi spódnicę koloru indygo. - Która lepiej nadaje się na wycieczkę? - spytał Bob, spoglądając przez ramię na Alanę. Drgnęła i oderwała wzrok od Rafe'a. Zobaczyła Boba, który stał przed jej szafą z rękami pełnymi barwnych jedwabi. W jego wielkich rękach jej ubrania wyglądały wyjątkowo kobieco, intymnie, jak francuska bielizna. - Co robisz? - spytała. - Pakuję dużą siostrę - odparł cierpliwie Bob. - We flanelowej koszuli Rafe'a wyglądasz uroczo, ale nie to miałem na myśli, mówiąc gościom, że ubraliśmy się do kolacji. To ma być obsługa z klasą, zapomniałaś? NIE DOTYKAJ MNIE Alana spuściła wzrok i spojrzała na wielką, flanelową koszulę, którą owinęła się jak ciepłym kocem. Koszulę Rafe'a. Poczuła się dziwnie. Myślała, że to koszula Boba. - Siostrzyczko? Jest tam kto? - Och! Hmm, ta ciemnoniebieska jest najlepsza do pakowania. Bob zaczął składać spódnicę z większą starannością niż wprawą. Alana chciała mu przerwać, ale po chwili wzruszyła ramionami. Jeśli Bob coś pogniecie, to da się wyprasować. W końcu jednak, kiedy wrócił do szafy po więcej rzeczy, a potem po jeszcze następne, zaprotestowała. - Jak długo mamy być na Broken Mountain? - spytała. - Tyle, ile to zajmie - odparł lakonicznie Bob, składając ubrania. - Ile co zajmie? - Dowiedzenie się, co... Rafę gwałtownie przerwał Bobowi. - Ile zajmie przekonanie gości, że Broken Mountain to świetne miejsce dla ich klientów. Prawda, Burdette? Bob zazgrzytał zębami. - Prawda - zgodził się i zaczął składać ubrania z jeszcze większym zapałem. - Liczę, że zdobędziemy ich twoim goto- waniem, siostrzyczko. - Ale... - zaczęła Alana. - Żadnego ale - przerwał jej Bob. Patrzył na Alanę ciemnymi oczami, w których malowała się miłość i dojrzałość, która pojawiła się u niego dopiero niedawno. - Zgodziłaś się zostać na cały czas, siostrzyczko. Musisz się przyzwyczaić do tej myśli. Tym razem żadnych ucieczek, bez względu na to, co się stanie. Pójdziemy za tobą, jeśli ty pójdziesz. Prawda, Rafę? - Prawda - odparł Rafę patrząc bacznie na Boba. - Uczysz się, Burdette. - I obeszło się bez młota - zauważył Bob, uśmiechając się szeroko. 76 17 ELIZABETH LOWELL Rafę rzucił okiem na Alanę; dostrzegł jej zmieszane spojrzenie. - Lepiej się ubieraj - powiedział wychodząc na korytarz. - Śniadanie stygnie. Bob zamknął torbę Alany na suwak. - Pospiesz się, siostrzyczko. Jak zwykł mawiać tata, „góry nie lubią czekać". To zdanie z dzieciństwa wywołało u Alany przyprawiające o zawroty głowy poczucie dejci vu. Przypomniała sobie pierwszą wyprawę na Broken Mountain. Miała wtedy zaledwie dziewięć lat i rozpierała ją duma, że ojciec zabiera ją na rybacką wyprawę, tylko we dwoje. To było cudowne, ogniska i długie rozmowy, a nad głowami, niczym bezgłośna, migocząca symfonia, w zwolnionym tempie przesuwały się gwiazdy. Nie tak jak ostatnim razem, kiedy poszła w góry z Jackiem. Sześć zgubionych dni. Sześć dni pustki, które zatruwały dawne wspomnienia, zatru- wały każdy dzień, ją samą. Broken Mountain majaczyła nad nią groźnie z nieludzką cierpliwością, czekając, wciąż czekając. Na co? - Spytała w duchu Alana. Aż ja też umrę? Góry nie lubią czekać. Alana wzdrygnęła się. Ubrała się szybko i zeszła na dół. Nie czuła głodu. Nie chciała iść do jadalni, w której rozbrzmiewał śmiech i obce głosy, Staną i kobiety, której Alana oficjalnie nie została przedstawiona. Nie czuła się w tej chwili na siłach, żeby poznawać Janice Simpson. Wyszła ukradkiem na dwór, okrążyła dom i skierowała się do stajni, gdzie cierpliwie czekały juczne muły. W stajni stało pięć uwiązanych do słupków koni. Wspaniały ogier Appaloosa, dwa gniadosze, których brązowa skóra połyskiwała w słońcu, jedna czarna jak noc klacz i wielki, szaro nakrapiany wałach. Alana podeszła do czarnej klaczy i stanęła na chwilę, pozwalając, by obwąchała ją atłasowymi chrapami. Kiedy klacz uspokoiła się, akceptując jej obecność, Alana przesunęła ręką po muskularnych nogach zwierzęcia i podniosła kopyta, sprawdza- 78 NIE DOTYKAJ MNIE jąc, czy w podkowach nie ma kamieni albo poluzowanych gwoździ. -No jak, Sid - spytała Alana wyprostowując się – jesteś gotowa na długie podejście i to paskudne, strome zbocze na końcu? Sid parsknęła. Alana sprawdziła jeszcze popręg i długość strzemion, cały czas mówiąc coś cicho. Nie słyszała, że nadszedł Rafę. -Ładna klacz - odezwał się obojętnym głosem. Alana sprawdziła cugle, a potem cofnęła się i spojrzała na klacz pełnym podziwu wzrokiem. -Sid jest piękna, to pewne, jednak największą jej zaletą jest sposób, w jaki się porusza - powiedziała. -W ogóle nie czuje się nierówności terenu. -Sid? - spytał Rafę spiętym głosem. -Od obsydianu - wyjaśniła Alana, sprawdzając jeszcze raz cugle. — Wiesz, taki błyszczący, czarny, wulkaniczny kamień. -Tak, wiem - powiedział cicho. - Mówisz, że ma dobry chód na szlaku? - Tak - odparła Alana, całkowicie pochłonięta rozluźnianiem rzemienia pod wędzidłem. - Jadąc na niej ma się wrażenie, że się dosiada łagodnego, czarnego wiatru. Prawdziwa przyjemność. Sierść błyszcząca, bez skazy. - Dawała sobie radę na skarpie? - kontynuował Rafę powściągliwym, spiętym głosem. - Tak. Ten szary nie lubił jej specjalnie - powiedziała Alana poprawiając grzywkę klaczy, żeby nie wplątała się w skórzane rzemienie. - Szary? - spytał Rafę. - Koń Jacka - powiedziała od niechcenia, wskazując szaro nakrapianego wałacha. - On... - Alana zamrugała oczami. Jej ręce zaczęły się nagle trząść. Odwróciła się szybko do Rafe'a. - On się znarowił - powiedziała pośpiesznie. - Szary się znarowił. I wtedy Jack... Jack... 79 Zamknęła oczy, próbując ożywić wspomnienia. Usłyszała tylko grzmot jej własnego serca. Jęknęła z udręką. ELIZABETH LOWELL - Uciekło! - krzyknęła. - Nic nie pamiętam! - Coś sobie przypomniałaś - powiedział z przejęciem Rafę. - To dobry początek. - Koń Jacka się znarowił. Sześć sekund z sześciu dni. -Alana zacisnęła dłonie, aż paznokcie wbiły jej się głęboko w skórę. - Sześć cholernych sekund. - Nie tylko to sobie przypomniałaś. - Co masz na myśli? - Sid. Przyszłaś tu dzisiaj i wybrałaś ją bez najmniejszego wahania. - Oczywiście. Zawsze jeździłam... — Alana zamilkła wstrząś- nięta. - Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz wsiadłam na Sid. - Bob kupił ją dwa miesiące temu. Kiedy przyjechaliście z Jackiem, nie miała jeszcze imienia. Ty ją nazwałaś, Alano. A potem pojechałaś na niej na Broken Mountain. 7 Pierwsza połowa mającej trwać osiem godzin jazdy do rybackiego obozu na farmie Wintera nie była męcząca. Szlak wił się między ostrokrzewami wzdłuż niewielkiej, usianej otoczakami rzeczki, która odprowadzała wodę z kilku położonych w górach jezior. Powietrze wibrowało światłem i zapachami. Kopyta koni wybijały kojący, lekko synkopowany rytm, który przenikał do podświadomości Alany, wywołując przebłyski przypomnień pod nieprzepuszczalną skorupą amnezji. Drobne rzeczy. Proste rzeczy. Przebijający się przez gałęzie sosny blask słońca, sztylety złocistego światła i drżące, zielone igły. Dźwięczenie podkutych końskich kopyt na kamieniach. Płynny kryształ sunącego wśród cieni strumyka. Skrzypienie siodła pod ciężarem mężczyzny. Blady błysk jasnych włosów tuż przy jej ramieniu, kiedy koń Jacka zrównał się z Sid. Nie, nie Jacka, poprawiła się natychmiast Alana. Koń Staną. Teraz Jack nie żyje, a niebo nad Broken Mountain jest jasne. Żadnych chmur, żadnych piorunów, żadnej wiszącej w powietrzu lodowatej burzy. Teraz świeciło upalne słońce, jarzyło się nad nią i rozgrzewało ją aż do kości. Było jej gorąco, nie zimno. Ręce miała sprawne, nie odrętwiałe i bezużyteczne. Jej gardło nie było krwawiącą raną po wielogodzinnym krzyku. 81 ELIZABETH LOWELL Po prostu zesztywniało z wysiłku, żeby nie krzyczeć. Alana przełknęła ślinę i rozluźniła dłonie na cuglach. Otarła czoło, zroszone zimnym potem pomimo gorącego dnia. Nie dostrzegała zatroskanych spojrzeń Boba ani ponurej linii ust Rafe'a. Kiedy Rafę zarządził postój na wczesny obiad, pomyślała tylko, że będzie miała parę minut wytchnienia, o parę minut odwlecze moment, w którym będzie musiała stanąć twarzą w twarz z dzikim wzniesieniem Broken Mountain. Alana zsiadła z konia i odruchowo poluzowała popręg. Ze- sztywniała trochę od jazdy, ale wystarczyło, że przeszła się parę kroków, a ból minął. Ciało Janice nie było jednak aż tak elastyczne. Jęknęła głośno i oparła się o stojącego cierpliwie konia. Rafę podszedł do niej i podał jej rękę. Janice przyjęła ją i przeszła z trudem parę kroków. Alana popatrzyła na jej lśniące w słońcu kasztanowe włosy i słuchała jej śmiechu, któremu zawtórował rozbawiony Rafę. Oboje przeszli powoli obok stojących w rzędzie po drugiej stronie ścieżki koni i zbliżyli się do Alany, prawie całkiem schowanej za Sid. Patrząc na Janice i Rafe'a, poczuła zawiść. Móc tak obojętnie przyjmować dotyk. Śmiać się. Nie bać się, czując tak blisko siłę i ciepło Rafe'a. Pamiętać wszystko. Czy Janice zdaje sobie sprawę, jakie ma szczęście? I czy musi przylegać do Rafe'a tak blisko, żeby piersiami napierać na jego ramię? Alana zamknęła oczy i zdusiła w sobie te nieżyczliwe myśli. Janice najwyraźniej w ogóle nie była przyzwyczajona do konnej jazdy. Miała pewnie wrażenie, że jej nogi zamieniły się w go- towane spaghetti. Nie narzekała jednak ani razu w ciągu tych czterech godzin od wyjazdu z farmy. Bob narzucił żwawe tempo, chcąc zdążyć do Obozu Pięciu Jezior pod Broken Mountain przed popołudniową ulewą. Twarda jazda nie była łatwa dla turystów, nie przyzwyczajonych ani do konnej jazdy, ani do rozrzedzonego, górskiego powietrza. Jednak nie protestowali. Nawet Stan, który miał prawo być 82 NIE DOTYKAJ MNIE niezadowolony, bo najpierw nakrzyczała na niego Alana, a po- tem, bez ostrzeżenia, zaatakował go Rafę, rozkładając go na łopatki i przyduszając brutalnie do ziemi. Przypominając sobie niefortunne zdarzenia ostatniej nocy Alana poczuła, że krew napływa jej do policzków. Szukając ochłody, oparła rozgrzaną twarz o gładkie, skórzane siodło. Stan podszedł do Janice z drugiej strony i podtrzymał ją pod ramię. Uśmiechnęła się do niego w podziękowaniu. Żywy, zalotny uśmiech idealnie podkreślał błękit oczu Janice. Stan odwzajemnił go z wyraźnym uznaniem. - Zostawiam cię we wprawnych rękach Staną - powiedział Rafę. - Nie oddalajcie się jednak zbytnio. Musimy wrócić na szlak nie później niż za pół godziny. Stan spojrzał na rozciągającą się tuż za drzewami łąkę, gdzie w różnych kierunkach rozchodziło się kilka ścieżek. - Który szlak? - spytał. - Ten. Rafę wskazał w kierunku majaczącej za łąką poszarpanej sylwetki Broken Mountain. Janice jęknęła. - Tylko dla ciebie, Rafaelu Winterze - mruknęła - jestem w stanie wsiąść znów na tego przeklętego konia i pojechać w górę tym okropnym szlakiem. Alana podniosła głowę i spojrzała ponad zadem Sid z nagłym, intensywnym zainteresowaniem. Słowa Janice, swoboda, z jaką odnosiła się do Rafe'a, wszystko w ich wzajemnych kontaktach sprawiało wrażenie, że znają się dłużej niż kilka godzin. Również Stan zachowywał się w stosunku do Rafe'a bardziej jak stary przyjaciel niż nowy klient Farmy Turystycznej Broken Mountain. Kiedy Janice i Stan kuśtykając oddalili się od ścieżki, Rafę odprowadził ich wzrokiem z uśmiechem, w którym mieszała się sympatia i rozbawienie. Alana zastanawiała się, jak dobrze Rafę zna Staną i Janice. Zwłaszcza Janice. Wyczuwając badawcze spojrzenie Alany, Rafę podniósł 83 ELIZABETH LOWELL wzrok i ujrzał czerń jej włosów zlewającą się idealnie z lśniącą sierścią Sid. - Znasz ich - powiedziała Alana oskarżycielskim tonem. Rafę odczekał długą chwilę, a potem wzruszył ramionami. - Kiedyś mnóstwo podróżowałem. Byli moimi ulubionymi agentami. - Uśmiechnął się przelotnie, rozbawiony zrozumiałym tylko dla siebie żartem. - Załatwialiśmy razem mnóstwo interesów, w ten czy inny sposób. - Ona jest bardzo atrakcyjna. Rafę spojrzał w dal, gdzie stała Janice wsparta na ramieniu Staną. - Tak, chyba jest - przyznał obojętnie. Potem odwrócił się nagle i bacznie wpatrzył się w Alanę. — Stan również. - Nie dla mnie. - Bo przypomina ci Jacka? Alana miała ochotę skłamać, ale uznała, że to za trudne. Dość wysiłku sprawiało jej oddzielanie marzeń od koszmarów. Jeśli zacznie okłamywać siebie i Rafe'a, nie będzie w stanie odnaleźć tego, co rzeczywiste, w morzu amnezji i ułudy. - Bo nie jest tobą. Nozdrza Rafe'a zafalowały, kiedy nagle nabrał powietrza. Zanim zdążył się odezwać, uprzedziła go Alana. - To nie ma znaczenia, że jesteś dla mnie atrakcyjny, a inni mężczyźni nie - powiedziała cicho. - Ponieważ jest za późno. - Nie. Rafę nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Każda cząstka jego silnego ciała odrzucała słowa Alany. Powoli pokręciła głową, a promienie słońca ślizgały się i płonęły w jej czarnych włosach. - Nie mam już więcej siły, Rafę — powiedziała z nutą rozpaczy w głosie. - Nie mogę poradzić sobie z tobą i z prze- szłością, z teraźniejszością, z tym, co było i nie było, co jest i nie jest. Samo przejście przez dzień jest wystarczająco trudne, a noce... Alana wciągnęła głęboko powietrze, opanowując się z wysił- kiem. Było jej coraz trudniej, z godziny na godzinę, z minuty NIE DOTYKAJ MNIE na minutę. Coś w niej krzyczało, że z każdą chwilą, z każdym metrem w górę szlaku na Broken Mountain, zbliża się do śmierci. Swojej śmierci. To było irracjonalne. Wiedziała o tym. Jednak świadomość nie potrafiła złagodzić lęku. - Widzieć cię, przypominać sobie te dni z przeszłości i wie- dzieć, że już nigdy więcej... - powiedziała pośpiesznie Alana. Jej oddech był nierówny, zabrzmiał prawie jak szloch. Zamknęła oczy, nie chcąc ujawniać kłębiącego się w niej pożądania, lęku i bezradności. - Po prostu nie mogę! - Nie - zaprotestował Rafę głosem łagodnym, ale pewnym. - Raz cię straciłem. Nie stracę cię ponownie. Chyba że mnie nie chcesz? Alana parsknęła śmiechem, który jednak zabrzmiał jak szloch. - Nigdy nie chciałam nikogo innego - powiedziała. - To nie wystarczało w przeszłości, prawda? I nie wystarcza teraz. Nawet ty nie możesz mnie dotknąć. - Nie minął jeszcze miesiąc — Rafę próbował argumentować racjonalnie. — Musi minąć jakiś czas, nim zagoją się rany. - Zaczynam siebie nienawidzić - powiedziała Alana głosem ochrypłym z napięcia. - Jestem tchórzem - szepnęła. — Chowam się za amnezją. - To nieprawda. Spojrzała na niego z tęsknotą — wydawał jej się nieosiągal- nym marzeniem. - Owszem, prawda — powiedziała. — Nie powinnam była wracać. Jest ze mną coraz gorzej, nie lepiej. - Czy lepiej ci było w Portland? — spytał spokojnie. Pokręciła powoli głową. - Nie. Kiedy spałam, nadchodziły koszmary, coraz więcej, coraz gorsze. Budziłam się i walczyłam ze sobą. Nienawidziłam siebie. To dlatego tu jestem. Pomyślałam... Rafę czekał, ale kiedy Alana nie powiedziała nic więcej, spytał: 84 85 ELIZABETH LOWELL - Co pomyślałaś? Wzięła głęboki oddech. - Pomyślałam, że jest tu coś, co pomoże mi odzyskać siłę. Coś, co mogłoby sprawić... Głos jej się załamywał, ale zmusiła się, żeby powiedzieć Rafe'owi to, czego nie powiedziała dotąd nikomu. - Coś, co mogłoby sprawić, żebym znów zaczęła śpiewać — szepnęła. Rafę zastanawiał się, czy dobrze słyszy. Jej głos był tak cichy, tak nierówny. - Jak to? - Od powrotu z Broken Mountain nie śpiewałam. Nie mogę. Ilekroć próbuję, gardło mi się po prostu zamyka. Alana spojrzała z rozpaczą na Rafe'a, zastanawiając się, czy wie, jak wiele znaczy dla niej śpiewanie. -Śpiewanie to wszystko, co mi zostało po tym, jak umarłeś - powiedziała. - A teraz nie mogę śpiewać. Ani nuty. Nic. Teraz ty żyjesz, a ja nie mogę znieść dotyku żadnego mężczyzny. I nie mogę śpiewać. Rafę zamknął oczy. Przypomniał sobie piękno jej głosu, współbrzmiącego z wirującymi nutami jego harmonijki, pro- mieniującą muzyką i miłością twarz Alany, kiedy dla niego śpiewała. Chciał ją ukoić, otoczyć troską, kochać ją, dać jej z powrotem piosenki i śmiech, wszystko to, co zabrała im przeszłość. Jednak cokolwiek robił, przydawał Alanie tylko bólu i lęku. Nie mogła śpiewać. Nie mógł jej objąć. Rafę zaklął cicho, ze złością. Kiedy otworzył oczy, były jasne i zacięte, tylko w ich mrocznych głębiach zalegał ból. - Odwiozę cię z powrotem, Alano. A potem zostawię cię samą, jeśli tego chcesz. Nie mogę dłużej ranić cię w ten sposób. - Rafę — Alana drżącymi palcami dotknęła jego policzka -w tym nie ma twojej winy. - To wszystko moja wina - odparł ostro. - Zmusiłem Boba, NIE DOTYKAJ MNIE żeby ściągnąć cię tu z powrotem. Teraz tu jesteś, a wszystko, co robię, coraz bardziej cię rani. -To nieprawda - powiedziała Alana. Nie mogła znieść świadomości, że rani Rafe'a. Nigdy tego nie chciała, nawet w najgorszych czasach, nawet wtedy, gdy jej list wrócił nie otwarty. -Nieprawda? - spytał Rafę. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami. Jego zmysłowe, kształtne usta były gniewnie zacięte. -Nie, to nieprawda - szepnęła. Jednak słowa nie wystarczały, by przekonać Rafe'a. Spoglądał ponuro, z niedowierzaniem. Gdyby mogła wyśpiewać swoje uczucia, może prędzej by jej uwierzył, ale nie potrafiła śpiewać. Z wahaniem podniosła dłoń do jego twarzy. Rafę zawsze żył w jej wspomnieniach, nie opuszczał jej nawet w najgorszych czasach. Szczególnie wówczas, kiedy koszmar i lód zasypały ją niczym lawina. Rafę dał jej tak wiele - rzeczywistość, marzenie, i nadzieję. Powinna by się odwzajemnić, zwłaszcza teraz, kiedy oczy miał pociemniałe z bólu i gniewu na siebie. Opuszkami palców Alana pchnęła rondo kapelusza Rafe'a, aż zsunął się na tył głowy i spadł na ziemię. Delikatnie, powoli zanurzyła dłoń w ciepłą gęstwinę jego włosów. - Naprawdę przypominasz w dotyku zimowe futro norki, Rafaelu ~ rzekła półgłosem, wypowiadając jego imię z miękkim, hiszpańskim akcentem, dzięki czemu zabrzmiało ono i jak miłosna pieśń. - Rafaelu... Rafaelu. To przyjemniejsze i niż w moich snach. A moje sny o tobie były bardzo przyjemnie. To one pozwalały mi zachować zdrowe zmysły po Broken Mountain. Alana poczuła delikatne drżenie, jakie przeszyło ciało Rafe'a, gwałtowny wydech, z jakim wypowiedział jej imię. Przez mo- ment obawiała się, że jej dotknie i czar pryśnie. Zamiast tego Rafę przesunął powoli głowę, ocierając się o jej rękę jak wielki kot. Zamknął oczy i skupił się na dotyku palców, które czesały jego włosy. 86 87 ELIZABETH LOWELL Żywość zmysłowej reakcji Rafe'a wzbudziła w Alanie słabość, ogień, który przez palce promieniował na całe jej ciało. Rafę spojrzał na Alanę. - Marzyłem o tobie - powiedział. - O tym, co teraz robisz. Alana nie odpowiedziała, nie była w stanie. Zacisnęła palce na jego włosach, zanurzając je głęboko, jak gdyby w ich gęstwinie mogła znaleźć coś, co straciła i prawie porzuciła nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze znajdzie. Nawet głosy powracających Janice i Staną, które przypomniały Alanie, że nie są z Rafe'em sami, nie zdołały oderwać jej od jego gęstych włosów, przesuwających się między jej palcami. Dopiero głos Boba wytrącił Alanę z transu. - Dwadzieścia minut do wymarszu - zawołał. - Jeśli nie zjedliście obiadu, będziecie żałować. Powoli, z ociąganiem, Alana wysunęła dłoń z jedwabistych, ciepłych splotów. Opuszczając ją, czubkami palców dotknęła szorstkich wąsów Rafe'a, w pieszczocie lekkiej jak promień słońca. Rafę wolno obrócił głowę, muskając wargami wrażliwe opuszki jej palców. Gdy dłoń opadła, schylił się, podniósł kapelusz i założył go swobodnym gestem. - Bob ma rację -powiedział ciepłym, gardłowym głosem. - Nic nie jadłaś. Alana pokręciła głową, choć to nie było pytanie. - Zapomniałam o prowiancie - przyznała. - To, co zapakowała mi Merry, starczyłoby na dwadzieścia osób - oświadczył, a potem zaproponował z uśmiechem; -Zjedzmy wspólnie, Alano. Nawet dzikie kwiaty muszą coś jeść. W jego żartobliwym tonie brzmiała prawdziwa troska. Alana była chudsza niż kiedykolwiek. Twarz miała wyciągniętą, jak zwierzę, na które zbyt długo polowano. - Mięso, jabłka, masło domowej roboty, ciastka czekolado we... — zaczął wyliczać Rafę. Alana poczuła, jak ślina napływa jej do ust. Oblizała wargi w nieświadomym odruchu głodu. 88 NIE DOTYKA] MNIE - W porządku - zgodziła się ochoczo. Jedli z Rafe'em w cieniu poruszanej wiatrem sosny. Usiedli obok siebie, prawie się dotykając, dzieląc się jego menażką i sztućcami. W czystym, górskim powietrzu miętowa herbata, którą Merry przygotowała dla Rafe'a, smakowała nadzwyczajnie. Alana jadła z apetytem. Jedzenie sprawiało jej przyjemność po raz pierwszy od wielu tygodni. Rafę przyglądał się jej z uśmiechem. Zaczynały się ziszczać jego marzenia: Alana, góry i on. Marzył o niej, kiedy wszystko wokół cuchnęło śmiercią i zdradą. - Na koń! — zawołał Bob. Alana zatrzymała rękę w połowie drogi do papierowej torby z ciastkami. Rafę podał jej torebkę. - Weź sobie - powiedział z uśmiechem. - Jesteś pewien? Nie chcę, żebyś był głodny tylko dlatego, że tak głupio zapomniałam zabrać własnego prowiantu. - Mam jeszcze drugą torebkę ciastek - zapewnił ją Rafę, wskazując na leżące na jego kolanach juki. - I jabłka. Sięgnął do miękkiego, skórzanego woreczka i wyciągnął dwa jabłka. - Proszę - powiedział. - Jedno dla ciebie i jedno dla Sid. Wstając podciągnął Alanę ręką, ale puścił ją, zanim zdążyła się zaniepokoić. - Pójdę pomóc Janice - powiedział. - Jest cała obolała. Alana skrzywiła się lekko, zginając nogi. - Nie ona jedna - mruknęła. - Chociaż, biorąc pod uwagę, że minął ponad rok, odkąd ostatnio jeździłam tak forsownie, nie jestem specjalnie obolała. Alana usłyszała echo swoich własnych słów. Jej twarz zmieniła się pod wpływem nagle powracającego napięcia. - To nieprawda - powiedziała drżącym głosem. - Nie minął rok. Mniej niż miesiąc. Dlaczego nie potrafię tego pamiętać? - Alano - powiedział z naciskiem Rafę. Pochylił się nad nią tak blisko, że widział bijące na jej szyi tętno, czuł miętową słodycz jej oddechu. Blisko, ale nie dotykając jej, bojąc się ją 89 ELIZABETH LOWELL objąć, żeby nie przywołać koszmarów. - Alano, przestań. Szarpanie nic nie pomoże. Alana wzięła kilka długich, nierównych oddechów. Otworzyła oczy, bardzo ciemne, ale już nie tak dzikie. Skinęła sztywno głową, a potem odwróciła się i podeszła do klaczy, ściskając w jednym ręku torbę z ciastkami, a w drugim dwa zapomniane jabłka. Pozostała część jazdy stała się dla Alany koszmarem na jawie. Zaczęło się od pierwszego z pięciu jezior Ojcze Nasz, nazwanych tak, ponieważ leżały jak paciorki różańca - połyskujące kręgi niebieskiej wody połączone srebrnymi wodospadami. Pierwsze, najniższe jezioro znajdowało się na wysokości tysiąca ośmiuset metrów, najwyższe zaś tuż powyżej dwóch tysięcy czterystu. Brzegi niższych jezior porastały sosny, niczym ciemnozielone wykrzykniki na tle otaczających tafle przejrzystej wody srebrnoszarych głazów. Pierwsze jezioro było piękne - odbijało niebo w niezliczonych odcieniach błękitu. Już przy pierwszym spojrzeniu Alana poczuła, jak narasta w niej lęk i zaczyna się miotać w labiryntach jej umysłu. Zdawało jej się, że słyszy grzmot spadający z rykiem z bezchmurnego nieba, widzi gwałtowną błyskawicę w każdym złotym promieniu słońca, słyszy głos Jacka, choć naprawdę nic prócz kruków nie mąciło ciszy nad głową. Alana nieświadomie coraz bardziej zaciskała ręce na cuglach, aż Sid zaczęła rzucać zgrabnym, czarnym łbem. Po pewnym czasie w zachowaniu Sid odbiło się zdenerwowanie Alany. Wokół stalowego wędzidła pojawiła się piana. Długi, swobodny krok klaczy zmienił się w drobny trucht. Pomimo chłodu, z jej boków ściekały strugi potu. Nacisk rąk Alany na wędzidło nadal wzrastał, aż w końcu Sid zatrzymała się. Lecz nawet wówczas nacisk nie osłabł. Sid kilkakrotnie wstrząsnęła łbem, próbując uwolnić się od wędzidła. - Alano. Głos Rafe'a był łagodny, choć wyraz jego twarzy, kiedy patrzył w martwe, nieobecne oczy Alany, mógł wydać się 90 NIE DOTYKAJ MNIE surowy. Pochylił się i powoli wysunął cugle z jej zesztywniałych palców. Cienkie, skórzane rzemienie opadły, kładąc kres nieustępliwemu naciskowi wędzidła. -Wszystko w porządku, kwiatuszku - mruknął Rafę.- Przyszedłem zabrać cię do domu. Alana zamrugała i potoczyła wokół wzrokiem, w którym wciąż widać było zatarcie granic między koszmarem a rzeczywistością. - Rafaelu?... - Jestem tutaj. Alana westchnęła i poruszyła dłońmi, którymi wcześniej ściskała cugle tak kurczowo, jak gdyby były liną ratunkową, mogącą wydobyć ją z koszmaru. Usiłowała coś powiedzieć, lecz nie była w stanie. Przełknęła ślinę. Kiedy znów spróbowała, jej gardło nie blokowało się już przy próbie wymówienia imienia zmarłego męża. — Jechaliśmy tą drogą z Jackiem. Ocienione rondem kapelusza zwężone oczy Rafe'a wyglądały jak lśniące, podłużne topazy. Wiedział, że szlak, którym jechali, był tylko jednym z trzech prowadzących do Obozu Pięciu Jezior. Skoro Alana rozpoznała ten konkretny szlak, musi pamiętać przynajmniej fragmenty tych sześciu brakujących dni. — Jesteś pewna — powiedział Rafę. Jego słowa nie brzmiały jak pytanie. Alana sztywno skinęła głową. — W tym miejscu zaczęła się pierwsza burza. - Pierwsza? — Było ich kilka, tak mi się wydaje. A może była tylko jedna długa burza? Zmarszczyła brwi z natężeniem, próbując pochwycić wspo- mnienia, które znikały, gdy tylko ich dotykała. -Nie pamiętam! - krzyknęła, a potem bardziej spokojnie powtórzyła: - Nie pamiętam. Zamknęła oczy, kryjąc pod powiekami nawiedzające ją cienie. Kiedy w końcu otworzyła znowu oczy, wróciła do rzeczywi- 9 1 EUZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE stości. Rafę i dwa konie czekały na nią cierpliwie. W zasięgu wzroku nie było nikogo więcej. - Gdzie są wszyscy? - spytała. - Za następną granią. Powiedziałem, że dogonimy ich później, kiedy lepiej się poczujesz. Alana zastanawiała się, co pomyśleli sobie o niej goście. Kobieta wpadająca w dziwny nastrój. Histeryczka. Wariatka. To słowo przez chwilę dźwięczało w jej głowie niczym wewnętrzny grzmot zagłuszający rozsądek. - Może zwariowałam? - zastanawiała się na głos Alana, nie zdając sobie sprawy, że mówi. — Ale czy to ma znaczenie? Jeśli zdrowe zmysły to potworność, może więcej spokoju jest w sza- leństwie? A może jest w nim tylko więcej potworności? — Wzdrygnęła się gwałtownie. - Nie zwariowałaś — powiedział Rafę głosem łagodnym, stanowczym i smutnym. - Słyszysz, Alano? Nie zwariowałaś. Przeżyłaś fizyczny i psychiczny wstrząs. Widziałaś, jak ginie twój mąż, i sama omal nie zginęłaś. Mogłaś zamarznąć na śmierć. Nic dziwnego, że to wszystko wyprowadziło cię z równowagi. Przestałaś jeść, miałaś kłopoty ze snem. Alana patrzyła na Rafe'a i jego słowa koiły ją jak światło słońca. - Nie zwariowałaś - powiedział. - Jesteś po prostu u kresu sił. W twoim stanie może się zdarzyć, że granice realnego świata ulegną zatarciu, do czasu aż znowu będziesz dość silna, by stawić mu czoło. Niski głos Rafe'a brzmiał bardzo przekonująco. Słuchając go Alana czuła, że precyzyjnie opisuje stan jej ciała i umysłu. - Skąd to wiesz? - spytała z bólem. - To się zdarza ludziom, którzy przez długi czas poddawani są nadmiernej presji. Alana pokręciła głową. - Nie silnym, takim jak ty. Kiedyś myślałam, że jestem silna. Rafę roześmiał się ostro, prawie drwiąco. - Każdego można złamać, Alano. Każdego. Wiem. W Ameryce Środkowej widziałem to na każdym kroku. O Boże - szepnęła. -Świat uznał, że nie żyję. Przez długi czas w to wierzyłem. To było jak umieranie, gorzej nawet, umieranie bez końca. A potem to powtórzyło się tutaj. Wpatrując się w oczy Rafe'a, Alana dostrzegła w nich to, czego nigdy wcześniej w nich nie widziała. Przemoc, nienawiść i wściekłość, płynące wprost z jego duszy. - Co... co się stało w Ameryce Środkowej? - spytała. Rafę zmienił się na twarzy. Sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie, nieobecnego. Jego szczęki napinały się, gdy mówił i powoli, z ociąganiem, co powiedziało Alanie więcej niż słowa. - Nigdy nie mówiłem o tym nikomu. Tobie powiem. Powiem ci na Broken Mountain. Chyba że... - Rafę spojrzał na nią przelotnie, już przytomniejszym wzrokiem. - Chyba że chcesz wracać. Odwiozę cię, Alano, jeśli tego chcesz. Czy tego chcesz? — Chcę móc znów ufać sobie, swojemu umysłowi, wspomnieniom i uczuciom - powiedziała pośpiesznie. - Chcę znów być sobą. I chcę... Rafę czekał w napięciu. - Czego chcesz? - spytał cicho. - Ciebie - powiedziała po prostu Alana. - Nigdy nie byłam bardziej sobą niż wówczas, gdy byliśmy razem. Ledwie jednak to powiedziała, zaczęła kręcić głową, nie wierząc, że to, czego pragnie, jest możliwe. Rafę wyciągnął rękę, nie dotykając Alany, tylko prosząc, żeby go dotknęła. Oparła lekko dłoń na jego dłoni. -Jestem twój, kwiatuszku - powiedział Rafę. -Jestem twój od chwili, gdy zobaczyłem cię w blasku błyskawic na odsłoniętym szlaku, z okulałym koniem. Byłaś wtedy dzielna. Teraz jesteś jeszcze dzielniejsza. - Nie czuję się dzielna. - Wróciłaś pod Broken Mountain. Jesteś szczera wobec siebie i wobec mnie. Nie wiem, jak to nazwać, jeśli nie odwagą. Rafę mówił niskim głosem, w którym brzmiała pewność i przekonanie. 92 ELIZABETH LOWELL Drżącymi palcami Alana otarła łzy, które osiadły jej na rzęsach niczym gwiazdy. Uśmiechnęła się do Rafe'a, a krople łez lśniły na opuszkach jej palców. - Dziękuję - szepnęła. - Za to, że powiedziałem prawdę? — uśmiechnął się smutno Rafę. — Czeka cię dużo więcej prawdy. Ale nie teraz. - Co masz na myśli? - Teraz moje prawdy ci nie pomogą. A tego tylko chcę -pomóc tobie i sobie. Będziemy leczyć nawzajem swoje rany, aż przeszłość znajdzie się tam, gdzie jej miejsce. W przeszłości. Jako wspomnienia, a nie koszmary. Rafę wyciągnął do Alany drugą rękę. Włożyła w nią dłoń, a Rafę bezbłędnie odnalazł punkt, w którym biło tętno na jej nadgarstku, i nacisnął go lekko, delektując się silnym przepływem energii życiowej pod palcami. - Czy jesteś gotowa na spotkanie z górą? ~ spytał cicho. Alana powoli cofnęła dłonie. - Jestem gotowa - szepnęła. 8 Przez dalszą drogę Rafę i Alana jechali obok siebie, gdy tylko pozwalała na to szerokość ścieżki. Jeśli nie, Alana jechała pierwsza. Kiedy czuła, że zaczynają osaczać ją koszmary, spoglądała przez ramię i uspokajała się, widząc, że jedzie za nią nie Jack, tylko Rafę. Fragmenty koszmaru i wspomnienia nadchodziły nieoczekiwanie, wyrywkowo, sprawiając Alanie katusze, ponieważ nie miała pewności, czy skrada się do niej prawdziwe wspomnienie, czy też wymyślony koszmar. Kiedy słyszała uniesiony w gniewie głos Jacka, nie wiedziała, czy to scena z odległej czy z niedawnej przeszłości, czy też może to twór jej umysłu próbującego zapełnić sześć brakujących dni. Czasem nie miała wątpliwości. Odgłos wiatru szeleszczącego drzewami osiki, drżenie żółtych liści, piosenka tkwiąca jej w gardle... Te były prawdziwe. Słyszała je wcześniej, widziała, czuła, a teraz tylko sobie przypominała. Zatrzymali się z Jackiem na odpoczynek przy drugim jeziorze, pod głazem wypolerowanym lodowcem. Pili kawę, każde z własnego termosu i patrzyli, jak na turkusowych płyciznach wypływają na powierzchnię wody młode pstrągi. Potem znów powiał wiatr, mącąc wodę jeziora, zmieniając wyraźne odbicia w chaos, niosąc zapach gór i gwałtownej burzy. Jack patrzył na chmury kłębiące się wokół samotnych grani.Uśmiechał się. I powiedział... 95 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Co powiedział? Coś na temat ziemi. Coś... Tak, to było to: „Zawsze wiedziałem, że ta okolica ma jakieś zalety. Po prostu nigdy nie wiedziałem, jakie". A potem się roześmiał. Alana wzdrygnęła się i otuliła kurtką, która istniała tylko w jej wyobraźni. Sid potknęła się, przywracając ją do rzeczywistości. Alana poluzowała cugle, żeby dać klaczy więcej swobody. Spojrzała przez ramię za siebie. Rafę jechał na swoim wielkim ogierze Appaloosa, w nasuniętym na czoło kapeluszu, który chronił go przed niespokojnym wiatrem. Wyczuła jego szybkie, zatroskane spojrzenie. Pomachała mu, pragnąc go uspokoić, że wszystko w porządku. Powracały inne fragmenty jej wspomnień: uderzenia kopyt za plecami, wyjący wiatr, lodowaty deszcz. I kłótnia... Kłócili się o coś. Burza. I obóz rybacki. Chciała zostać w Obozie Pięciu Jezior, dopóki nie minie burza. Jack protestował, chociaż chaty były puste i wyglądały na opuszczone od wielu lat. Jack w końcu postawił na swoim, ale tylko dlatego, że Alana nie mogła znieść widoku opustoszałego miejsca, w którym przeżyła najszczęśliwsze chwile w życiu i gdzie teraz chaty ziały pustką, a na werandach poniewierały się rupiecie przysypane suchym igliwiem. Gdziekolwiek spojrzała, widziała cienie Rafę'a. Wspominała pierwszy raz, kiedy Rafę kochał się z nią na poddaszu takiej chaty, a wokół szalała burza. Wtedy jednak nie bała się. Czuła się jak drżąca osika, a Rafę pieścił ją jak górski wicher. Sid parsknęła spłoszona, mijając stare osuwisko. Alana znów wróciła do rzeczywistości. Czekał na nią Bob, siedząc na grzbiecie ulubionej gniadej klaczy. - Wszystko w porządku? - spytał. Ponurym wzrokiem obrzucił twarz siostry, widząc na niej oznaki napięcia. - Tak - odparła sztywno Alana. - Nie sprawiasz takiego wrażenia — powiedział bez ogródek, jak to brat. 96 --Przypominam sobie różne rzeczy. Drobiazgi. -To wspaniale! -Doprawdy? - rzuciła z przekąsem, ale natychmiast dodała: - Przepraszam. Oczywiście że tak. -Powiedziałaś o tym Rafe'owi? Zanim zdążyła odpowiedzieć, Bob mówił dalej, a słowa płynęły z jego ust w podnieceniu i triumfie. -Miał rację! - zawołał z radością w głosie. - Powiedział, żekiedy się tu znajdziesz i poczujesz, że nic ci nie grozi, zaczniesz sobie przypominać. I nawet doktor nie pozwolił mu jechać do Portland, bo... -Burdette! Brzmiący jak smagnięcie bicza głos Rafe'a zahamował bezładny potok słów Boba. Bob wydawał się zaskoczony, a potem załamany. -O, Boże, tym razem naprawdę przesadziłem. Szlag by trafił moją wielką gębę. Rafę obrzucił Boba długim, krytycznym spojrzeniem, które wyrażało, co myśli o gadatliwości i dochowywaniu sekretów. Alana popatrzyła na Rafe'a, potem na Boba i Rafę już wiedział, że będzie musiał odpowiedzieć na jej pytania, choć powinien się starać mówić oględnie. -Mówiłem ci, że zmusiłem parę osób, żeby cię tu ściągnąć - powiedział Rafę. Alana skinęła niepewnie głową. -Kiedy okazało się, że Merry nie może być kucharką i przewodniczką, pomyślałem o tobie - mówił dalej. - To była świetna okazja, żeby ściągnąć cię z powrotem do domu, tu, gdzie jest twoje miejsce. Rafę spojrzał na Boba i wycedził chłodno: -Czy nie tak było, Burdette? -Rafę groził i nalegał jak diabli - przyznał Bob z ulgą. - Siostrzyczko, nie jesteś wściekła, prawda? To znaczy, z powodu przyjazdu do domu? Chcemy tylko tego, co jest dla ciebie dobre. Alana westchnęła. Jak zwykle uległa sympatii dla brata, który rzadko pozostawiał jakąkolwiek myśl nie wypowiedzianą. 9 7 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE - Nie, braciszku. Nie jestem wściekła. Co więcej - dodała, uśmiechając się krzywo - nawet nie zwariowałam. Bob wciągnął ze świstem powietrze. - Skąd ci, do diabła, przyszło do głowy, że zwariowałaś? - A jakbyś to nazwał, kiedy ktoś ucieka z przerażeniem od sześciu brakujących dni? - Nazwałbym to szokiem - wtrącił zręcznie Rafę. - Instynktem przeżycia. Jednym słowem, zdrowym odruchem. Przeniósł wzrok z Alany na Boba. - Powinniśmy się pośpieszyć - powiedział. - Burza nie będzie zwlekać bez końca. W jego głosie brzmiało usilne naleganie nie znoszące sprzeciwu. Nie chciał, by burza zaskoczyła Alanę na otwartej przestrzeni. Nie w tej chwili. Alana była wytrącona z równowagi, płochliwa, zbyt zmęczona. Zbyt delikatna i krucha. Alana potrzebowała teraz odpoczynku, a nie wskrzeszenia koszmaru. Dość, że zaczęła sobie przypominać. Rafę nie chciał, by przeszłość wydostała się na powierzchnię i zerwała delikatną nić zaufania, jaka tkała się między nimi. Nie chciał, żeby Alana przypomniała sobie zbyt wiele, zbyt wcześnie. Gdyby tak się stało, straciłby ją ponownie. Tyle tylko, że tym razem nie pozostałaby mu żadna nadzieja. Straciłby ją nieodwołalnie, na zawsze. Nie przypominaj sobie wszystkiego, kwiatuszku, zaklinał ją w duchu Rafę. Jeszcze nie. Daj nam znów czas na miłość. -Ruszaj, Burdette - powiedział na głos. ~ Burza długo już nie poczeka. Bob narzucił szybkie tempo. Rafę miał nadzieję, że ostra jazda skupi myśli Alany na chwili obecnej, a nie na koszmarze, który zbyt często dostrzegał w jej oczach. Gdy dotarli do obozu, Alana zaczęła przygotowywać kolację. Rafę przyglądał się jej ukradkiem, nie zauważył jednak, żeby niepokoiła ją nadchodząca burza. Po kolacji Bob i Stan poszli do Janice pograć w pokera i porozmawiać. Alana została. Starała się jak najmniej przebywać w towarzystwie Staną. Rafę również odrzucił propozycję gry w karty. Tłumaczył się, że musi przygotować muszki na poranne połowy, wątpił jednak, czy Bob dał się oszukać. Co do Staną, nie miał wątpliwości. Błysk w jego oczach mówił, że wie, iż Rafę chce zostać z Alaną sam na sam. Kiedy Alana skończyła nakrywać do stołu, Rafę wrócił od generatora, który wyłączył na noc. Otrząsnął lśniący od deszczu żółty sztormiak. Na razie wieczorna burza ograniczała się właściwie do spadających od czasu do czasu dużych kropli i cichych pomruków towarzyszących odległym błyskawicom. Alana wyregulowała knot lampy naftowej, aż zapłonęła jasnym, równym płomieniem. Rafę powiesił sztormiak na haku przy drzwiach. - Mam nadzieję, że goście nie mają nic przeciwko lampom naftowym - odezwała się Alana. - Dopóki widzą karty, nie będą narzekać. Poza tym, może dzięki temu pójdą spać o przyzwoitej porze. Pstrągi budzą się wcześnie. Jeśli chce się je złowić, lepiej też wstać wcześnie. Rafę dostrzegł oznaki zmęczenia na twarzy Alany. - Może pójdziesz już spać - zaproponował. - Jeszcze nie jest ciemno. - Alana zaprotestowała pomimo ogarniającego ją zmęczenia. Nie chciała być sama. Jeszcze nie. Nie teraz, gdy na górskich szczytach szalały błyskawice i pioruny. - Całkiem się ściemni dopiero przed dziesiątą - rzeczowym tonem powiedział Rafę. - To za późno, żeby się położyć, jeśli zamierzasz przygotowywać śniadanie o piątej. Wiesz co, ja zrobię jutro śniadanie. Ty sobie pośpij. - Nie - odparła szybko Alana. — Ty też wyglądasz, jakbyś za dobrze nie sypiał. Poza tym przyjechałam tu, żeby gotować, i to właśnie zamierzam robić. Jeśli będę zmęczona, zdrzemnę się jutro po południu. Rafę spojrzał tak, jakby chciał zaprotestować, aie nic nie powiedział. - Chciałbym tu trochę popracować. Będzie ci przeszkadzać światło? - spytał. 99 9 Alana spojrzała na umieszczoną na poddaszu sypialnię. Jedną „ścianę" pomieszczenia stanowiła lśniąca poręcz, która chroniła przed spadnięciem na podłogę części mieszkalnej. Poddasze można było odgrodzić zaciągając zasłony, lecz w ten sposób odcinało się dopływ ciepłego powietrza z kominka. Chociaż był dopiero pierwszy tydzień września, noce na wysokości dwóch tysięcy metrów przypominały już o nadchodzącej zimie. -Nie — powiedziała Alana. - I tak zawsze śpię przy zapalonym świetle. Rafę znów się zawahał. Znów nie powiedział nic, tylko spojrzał na Alanę oczami, które widziały wszystko, przyjmowały wszystko, nawet jej lęk. Świadomość, że Rafę nie wycofał się ani jej nie osądzał, pozwalała Alanie w pewnym stopniu zaakceptować własne irracjonalne uczucia. -Idź spać, Alano. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, będę w sypialni na dole. Bob również, o ile nie spędzi całej nocy na grze w karty, jak głupi młokos. — Odwracając się w stronę jadalni, Rafę dodał: - Jest gorąca woda na kąpiel. Myśl o wannie pełnej parującej wody sprawiła, że Alana przymknęła oczy i jęknęła z rozkoszy. -Gorąca kąpiel. Cholera. To mój sposób na znoszenie niewygód — powiedziała dobitnie. Rafę odwrócił się z uśmiechem do Alany. Oparł się o drzwi między salonem a jadalnią. - Z tego, co mówił mi tata, matka i babka miały podobne podejście - powiedział. - A ty? - Nie mam nic przeciwko gorącej wodzie - odparł. -Jedyne, co mi przeszkadza, to hałas tego cholernego generatora. Poza tym, czuję się tu jak w domu. Potrzebowałem wielu lat i bólu, żeby to sobie uświadomić, ale warto było. Rafę rozejrzał się powoli po wnętrzu chaty, napawając wzrok widokiem jaskrawych indiańskich koców i mosiężnych lamp, zamszowych obić mebli i kominka tak wielkiego, że można było w nim stanąć. Luksus połączony z prostotą. Generator doprowadzał prąd do lodówki, pompy wodnej i oświetlenia. Piec 100 NIE DOTYKAJ MNIE w kuchni, który służył również do ogrzewania wody, opalany był drzewem. Brakowało tylko telefonu. Ojciec Rafe'a znalazł rozwiązanie - zainstalował krótkofalówkę, a na pobliskiej grani przekaźnik. Radia używano jednak wyłącznie w razie pilnej potrzeby. Alana patrzyła w milczeniu na Rafe'a, wyczuwając jego zadowolenie z otoczenia, które zresztą podzielała. Zakochała się w obozie rybackim Leniwego W od pierwszego momentu, w którym go ujrzała, gdy razem z Rafe'em uciekali co tchu przed burzą. Kiedy dotarli na miejsce, byli przemoczeni i roześmiani. Powinni także być zmarznięci, jednak ogarniająca ich na- miętność pozwalała drwić z chłodu. Rafę rozpalił ogień w ko- minku, żeby wysuszyć ubrania. Potem zaprowadził Alanę na poddasze i dał jej poznać innego rodzaju ogień i piękno, którym zakochana para może obdarzyć się wzajemnie. Alana zamrugała oczami i wróciła do chwili obecnej, zacho- wując w sobie część tego ciepła z przeszłości. Zauważyła, że Rafę patrzy na nią namiętnym wzrokiem, jak gdyby wiedział, o czym myślała. A może po prostu on też przypominał sobie burzę, poddasze i kobietę, którą kochał, gdy płonęła w jego ramionach. - Rozłożyłem w łazience twoje rzeczy — powiedział Rafę. - Dziękuję - odparła Alana lekko ochrypłym głosem. Rafę skinął głową i wyszedł, zostawiając ją samą. Kąpiel odprężyła Alanę, kojąc jej obolałe ciało i zmęczony umysł. Kiedy włożyła długą, miękką bawełnianą koszulę nocną i wróciła do sypialni na poddaszu, nie spotkała nigdzie Rafe'a. Ogień buzował w kominku, więc Alana nie zmarzła w drodze z łazienki do łóżka. Łóżko też było ciepłe. Metalowy grzejnik był jeszcze gorący, a w środku żarzyły się węgle z kominka. Kołdra była odwinięta zapraszająco, tylko wsunąć się pod nią i smacznie zasnąć. - Rafaelu - powiedziała cicho Alana, chociaż wiedziała, że nie usłyszy. - Och, Rafę, dlaczego jest dla nas za późno? Nikt nie odpowiedział. 101 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana z westchnieniem zrzuciła koszulę i wśliznęła się pod kołdrę, naciągając ją pod brodę i wtulając się w zaciszne schronienie, które tak starannie przygotował dla niej Rafę. Szybko zasnęła. Wkrótce nadeszły sny. Kiedy burza przybrała na sile, sny zmieniły się w koszmary, przywołane odgłosami piorunów i wycia wiatru na górskich graniach. Wokół Alany zmaterializowało się jezioro... krajobraz zamazał się nieznacznie, jak woda poruszona tchnieniem wiatru. Obok stał, śmiejąc się, pochylony głaz. Jack śmiał się, a jego głos był zimniejszy od wiatru. Deszcz wirował, śmiał się, odsłaniając lodowate zęby, mie- szając wodę, skały i drzewa, aż zmaterializowało się drugie jezioro. Małe, idealnie okrągłe i nad wyraz realne, gdyby nie wylatujące z drzew przerażające cienie... Ramiona Jacka wyciągają się do niej, w jego słowach brzmi pożądanie, a w oczach czai się śmierć. Jack obejmuje ją pomimo jej protestów, a potem pojawia się ból, ból i przerażenie, jej krzyki rozrywają świat na strzępy. Alana obudziła się z łomoczącym sercem i skórą zroszoną zimnym potem. Oddech miała krótki i płytki. Rozpoznała w koszmarze trzecie jezioro, a nie to drugie, piękne jezioro w przerażającym otoczeniu. Jack też wydawał się inny, nie do poznania, mieszało się w nim pożądanie i śmierć. Czysty koszmar, potworna mieszanka wspomnień minionego dnia i... czego jeszcze? Prawdy? Wyobraźni? Obu? Żadnej z nich? Alana nie wiedziała. Jack pragnął mnie, pomyślała, ale tylko jako drugiej połowy duetu Jack i Jilly. Nie pragnął mnie jako kobiety. A jeśli nawet pragnął, nie miało to znaczenia. Ja go nte pragnęłam. Nigdy nie pragnęłam żadnego mężczyzny prócz tego, którego kochałam i nie mogłam mieć. Rafaela Wintera. Jackowi to się nie podobało, ale w końcu się pogodził, kiedy powiedziałam mu, że odejdę, jeśli kiedykolwiek znów spróbuje mnie dotknąć. Czy o to kłóciliśmy się na Broken Mountain? Drżąc Alana objęła się rękami i pozwoliła, żeby znów otoczyła ją rzeczywistość. Tamto wszystko działo się tak dawno, na drugim brzegu sześciodniowej przepaści w jej umyśle, która równie dobrze mogła trwać wieczność. Było tak odległe i tak nieistotne. Jack nie żył, a ona żyła, choć nie całkiem. Nie mogła śpiewać, nie znosiła niczyjego dotyku, nie mogła kochać. Ale żyła. Podobnie Rafael Winter. Niebo rozświetliła błyskawica, malując wnętrze chaty odcie- niami szarości i bieli tak oślepiającej, że Alana zamrugała oczami. Dopiero po dłuższej chwili rozległ się grzmot, zapewne więc burza się cofała. Alana położyła się z powrotem, próbując zasnąć. Jednak kiedy tylko dotknęła głową poduszki, poczuła, że nic z tego. Była zbyt roztrzęsiona, żeby wrócić od razu do snu. Wstała, nie czując prawie chłodu. Włożyła ciemnozieloną koszulę nocną, która plątała jej się wokół kostek. Podeszła do krawędzi poddasza. Na dole pracował Rafę, otoczony rozłożonymi na stole różnobarwnymi przedmiotami. Siedział do niej tyłem, więc nie widziała dokładnie, co robi. Alana stała niezdecydowana, aż niebo rozjaśniła następna błyskawica. Przestraszyła się i zeszła szybko po schodach. Zegar nad kominkiem wskazywał parę minut przed jedenastą. Chociaż mogłaby przysiąc, że nie uczyniła żadnego hałasu, Rafę wiedział, że tam jest. — Usiądź na krześle przy ogniu - powiedział, nie podnosząc wzroku znad małego imadła. Alana sięgnęła po krzesło i usiadła, uważając, żeby nie znaleźć się między Rafe'em a światłem lampy naftowej. Rafę zajmował się umocowanym w imadle maleńkim haczykiem. W milczeniu, delikatnie, przywiązywał do uchwytu haczyka kawałek opalizującego piórka, używając do tego cienkiej jak pajęczyna nici. W ciepłym świetle oczy Rafe'a wydawały się prawie złote, a jego rzęsy i włosy niemal czarne. Na nosie miał rogowe okulary. W zręcznych, szczupłych palcach trzymał specjalną 102 103 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE pincetę i odrobinę kleju, nie większą niż czubek igły. Owinął nić jeszcze raz wokół uchwytu haczyka, zrobił węzeł, pociągnął delikatnie i odciął. - Istnieją dwie szkoły wędkowania na muszki - powiedział Rafę, podnosząc delikatny trzonek opalizującego, czarnego piórka. - Zgodnie z pierwszą, pstrągi należy wabić pokazując im coś, czego nigdy wcześniej nie widziały, coś krzykliwego i jaskrawego, ale nie odstraszającego. Jak to. Rafę otworzył niewielkie, metalowe pudełko. W środku leżały w równych rzędach muszki, których ostre haczyki spoczywały w wełnianym runie wyściełającym dno pudełka. Muszka, którą wybrał Rafę, miała długość kciuka. Była jasna, w dziwacznej kombinacji niebieskiego, żółtego i różowego, kulminujących w pełnej wdzięku srebrnej chorągiewce, przypominającej koronkowe skrzydełka. — Bob jest zagorzałym zwolennikiem tej Jaskrawej Damy - powiedział Rafę, starannie umieszczając muszkę z powrotem w pudełku. — Muszę przyznać, że użyłem jej raz czy dwa, kiedy szło mi tak kiepsko, że próbowałem wszystkiego prócz spinnin- ga DuPonta. - Co to jest spinning DuPonta? — Dynamit — odparł oschle Rafę. — Stosowanie Jaskrawej Damy wydaje mi się nieuczciwe, ale bardziej przyzwoite niż elektrowstrząsy. — Czy to daje rezultaty? - spytała Alana, obserwując grę świateł we włoskach na grzbiecie dłoni Rafe'a. — Tylko w przypadku Boba. — Rafę uśmiechnął się krzywo. — Kiedy ja tego używałem, można było słyszeć, jak w całym kanionie ryby parskają ze śmiechu. Alana uśmiechnęła się i prawie nie drgnęła, kiedy niebo przecięła kolejna błyskawica, zalewając pomieszczenie odpryskami białego światła. Niski, spokojny głos Rafe'a brzmiał tak kojąco. - Jaki jest drugi sposób łowienia na muszki? - spytała. - Imituje się naturalne warunki tak dokładnie, że pstrąg nie potrafi dostrzec różnicy - powiedział Rafę. 104 Jego głos był obojętny, a jednak uspokajający, tak jakby wyczuwał łęk, który wygonił Alanę z łóżka i skierował ją do stołu, przy którym pracował. Odłożył na bok muszkę, którą właśnie przywiązał, i podniósł owinięty ciemnobrązową nicią haczyk. — Zwykle o tej porze roku zostają tylko większe, ciemniejsze owady - mówił Rafę. - Większość mniejszych zginęła podczas tego mrozu, który przemienił osiki w czyste złoto. Brakuje mi trochę jesiennych muszek, postanowiłem więc dziś wieczorem przygotować kilka sztuk. Kiedy mówił, jego palce delikatnie przeszukiwały pudełka. Leżały w nich piórka i drobne, połyskujące kupki futra, a także nylonowe i błyszczące nici różnej grubości. Wydawało się, że potrafi odnajdywać dotykiem tak samo jak oczami, wyczuwając subtelne różnice w strukturze przedmiotów wprawnymi, wra- żliwymi czubkami palców. W zachowaniu Rafe'a nie dało się zauważyć pośpiechu ani zniechęcenia. Jeśli wybrana przez niego nić okazywała się zbyt sztywna lub za śliska i nie dawała się owinąć dokładnie wokół końcówki haczyka, nie okazywał żadnego zniecierpliwienia. Po prostu odkładał wszystko na miejsce i zaczynał od początku, pewnymi palcami, ze spokojnym wyrazem twarzy. Ciemne jak noc oczy Alany obserwowały każdy ruch Rafe'a. Rękawy granatowej, flanelowej koszuli miał podwinięte za łokcie. Na jego rękach migotały złoto ciemne włosy. Mięśnie naprężały się i rozluźniały, falując lekko pod skórą przy każdym płynnym ruchu jego ciała. Żyły wydawały się ciemnym aksamitem, który kusił Alanę, by przejechać palcami po ich tętniącej życiem rozgałęzionej sieci. - Jeśli ma się zamiar wywabić pstrąga z głębin jeziora lub rzeki, ważne jest, żeby precyzyjnie dopasować się do jego otoczenia - powiedział Rafę, przywiązując mikroskopijny kawałek ciemnoczerwonego piórka do haczyka. - Dlaczego? - spytała cicho Alana. - Na dole, gdzie żyją pstrągi, jest spokojnie i bezpiecznie. Jednak żyjącym stworzeniom to nie wystarcza. Potrzebują 1 0 5 ELIZABETH LOWELL czegoś więcej. Pragną dotknąć słońca. Przynajmniej - dodał Rafę z uśmiechem - tak robią te niezwykłe. Alana obserwowała bacznie twarz Rafe'a, czując, jak jego słowa wypierają z niej lęk, zapadają głęboko w duszę, obiecując coś, czego nie potrafiła wyrazić, zostawała tylko pieśń, której nie mogła wyśpiewać. - Moje zadanie polega więc na wywabieniu tych niezwy kłych pstrągów z bezpiecznych, sterylnych głębi - kontynuował Rafę. - Żeby mi się udało, muszę wiedzieć, co dzieje się wokół nich. Jeśli w powietrzu latają ciemnobrązowe jętki, to moje niezwykłe pstrągi zignorują czarnego komara bez względu na to, jak pięknie zostanie im przedstawiony. Rafę doczepił do uchwytu haczyka promieniejące, czarne włókienko. - Widzisz - dodał cicho - moje niezwykłe pstrągi nie są głupie. Są niepospolite, silne i rozważne. A jednak spragnione słońca. Rafę pracował dalej, a w jego rękach migotały drobne, kolorowe piórka równie kruche, co piękne. Obchodził się z nimi tak delikatnie, że nawet najmniejsze włókienko nie zostało zgniecione ani złamane. Kiedy zamocował wszystkie elementy wykonywanej muszki, wygładził palcami pozostałe piórka, raz jeszcze układając ich mieniące się trzonki w pełne gracji łuki. Barwne kępki owijały się i przyczepiały mu do palców, jak gdyby dziękując za zrozumienie ich delikatności i piękna. Alana przymknęła oczy i dała się ponieść wspomnieniom, witając je tak, jak kwiat wita słońce. Rafę dotykał jej tak za pierwszym razem, a siłę jego ciała równoważyła jego delikatność. Zareagowała wzdychając i owijając się wokół niego, przywie- rając do czubków jego palców, on zaś wargami muskał jej piersi, aż wyśpiewała jego imię niczym miłosną pieśń. Odpowiedział jej doskonałym pięknem miłości, aż istniał tylko on, tylko wprawiająca ją w drżenie ekstaza, gdy śpiewała jego imię. Potem zbliżył się do niej jak delikatna błyskawica, wgłębiając 106 NIE DOTYKAJ MNIE się posuwistymi ruchami, aż poznała, co znaczy umrzeć i narodzić się na nowo w ramionach ukochanego mężczyzny. Znowu poczuć ten dotyk, tę przeszywającą rozkosz... Alana zadrżała i spłonęła rumieńcem. Podnosząc wzrok, Rafę zauważył subtelne rumieńce i szybkie tętno bijące tuż nad miękkim, szmaragdowym wycięciem jej j koszuli nocnej. Na chwilę zdrętwiał, lecz zmusił się, żeby skoncentrować się znów na pracy. Wiedział, że jeszcze nie czas. Musi być cierpliwy albo odstraszy ją i wtrąci z powrotem w ponurą otchłań zapomnienia. Odstraszy od siebie. Krótki, nierówny oddech Alany szeleścił jak ogień skaczący w szklanym kloszu lampy naftowej. Otworzyła oczy i przyglą1 dała się Rafe'owi, pragnąc go dotknąć, rozkoszować się dotykiem jego włosów i skóry z taką delikatnością, z jaką on rozkoszował się przedmiotami, które przywiązywał do muszek. Jednak gdyby tak zrobiła, Rafę odwzajemniłby jej dotyk, wzbudzając w niej niepokój. A potem znienawidziłaby siebie za swoje lęki. -Tata nigdy nie używał muszek - odezwała się ochrypłym głosem, szukając bezpiecznego tematu. - Tylko robaki albo metalowe przynęty. Spinning. Tego się nauczyłam w dzieciństwie. -Większość ludzi je preferuje - powiedział Rafę. Jego głos był spokojny, neutralny, nie wymagał od niej niczego. - Ty jednak nie? Rafę uśmiechnął się lekko, przywiązując kolejny kawałek piórka do ciemnobrązowego korpusu muszki. - Ja wolę niezwykłe ryby, nieśmiałe i nieuchwytne, kryjące się głęboko w sekretnych miejscach znanych tylko pstrągom - odparł. - Żeby wywabić je z głębin ku światłu słońca, muszę wykorzystać całe swoje doświadczenie, cierpliwość i wiedzę. Obrócił piórko i podziwiał grę barw, gdy światło oblewało je pod różnymi kątami. 1 0 7 ELIZABETH LOWELL - Czy nie byłoby łatwiej łowić na większej głębokości, zamiast próbować zwabić pstrąga ku powierzchni? - spytała Alana, patrząc z uwagą na Rafe'a. - Owszem, łatwiej. Jednak to, co przychodzi z łatwością, ma małą wartość. Rafę spojrzał na Alanę znad ciemnych oprawek okularów. Jego oczy wydawały się złote, gorące jak płomień lampy. - Pstrąg powinien pragnąć rybaka - mówił dalej. - W prze- ciwnym razie łowienie staje się po prostu polowaniem na jedzenie. Chcę wykonać tak doskonałą przynętę, żeby wypłynęły do niej tylko niezwykłe pstrągi. - Żeby zginąć - dokończyła szorstko Alana. - Nie — odparł bardzo cichym głosem Rafę. - Moje haczyki nie mają wąsów. Oczy Alany rozszerzyły się. Spojrzała na rozłożone na stole haczyki i gotowe, na pół wykończone lub ledwo zaczęte muszki. Wszystkie haczyki były gładkie, nie miały ani jednego kolca, który mógłby poszarpać ciało ryby. Spojrzała znów w bursztynowe oczy Rafe'a i poczuła, jak oddech zamiera jej w gardle. - Chciałabyś nauczyć się łowić na muszkę? - spytał. Czekając na odpowiedź, Rafę obracał w świetle lampy złote bażancie piórko, sprawiając, że jego barwy mieniły się falami. - Mam dwie lewe ręce - odparła Alana. Rafę roześmiał się łagodnie i pokręcił głową. - Na pewno nie. Alana wyciągnęła dłonie, jak gdyby chciała go przekonać o swojej niezgrabności. Rafę powoli przesunął piórkiem po jej nadgarstkach, a potem po dłoniach aż do opuszków palców; gładził ją z delikatnością oddechu, widząc, jak reaguje ledwo dostrzegalnym drżeniem czubków palców. - Masz całkiem odpowiednie ręce - stwierdził Rafę. - Pełne gracji, długie i bardzo, bardzo wrażliwe. Oddech Alany stał się nierówny, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy. Wiedziała, że Rafę przypomina sobie, jak go dotykała, zmysłowy kontrast dziewczęcej dłoni na męskich konturach jego ciała, żar i rozkosz, jaką mu dawała. 108 NIE DOTYKAJ MNIE - Spodoba ci się to - kontynuował cicho. - Obiecuję. - Ja... tak - zgodziła się szybko Alana. Bała się, że za chwilę poczuje lęk i zmieni zdanie. - Po śniadaniu? - Po śniadaniu. Rafę spojrzał na haczyk, który trzymał w ręku. Ostrożnie ' umieścił go ostrym końcem w wyściełającym pudełko runie. - Zaśniesz sama? ~ spytał. - Czy chcesz, żebym posiedział trochę przy twoim łóżku? - Nie dotknę cię, jeśli o to nie poprosisz - powiedział. - A nie spodziewam się, żebyś poprosiła. - Wiem - powiedziała cicho Alana. I tak było. Ufała mu. Świadomość ta wniknęła drżącym światłem w zalegający głębie jej umysłu mrok lęku i amnezji. - Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby zostać ze mną? - spytała szeptem. - Tylko na parę minut. Wiem, że to dziecinne... - W takim razie oboje jesteśmy dziećmi - przerwał jej swobodnie Rafę - ponieważ ja też wolę posiedzieć z tobą niż być sam. Alana musnęła czubkami palców jego wąsy. - Dziękuję - powiedziała i odetchnęła z ulgą. Jej dotyk był tak lekki, że prawie nierealny. Poczuła go jednak w całym ciele. Rafę również. W jego piwnych oczach odbijał się taniec płomienia lampy. - Cała przyjemność po mojej stronie — odparł. Po chwili odwrócił wzrok od Alany, nie chcąc, żeby zauważyła jego pożądanie. - Idź na górę, zanim się przeziębisz - powiedział. - Muszę posprzątać. - Może ci pomóc? - Nie. To potrwa minutkę. Alana przez chwilę wahała się, ale kiedy Rafę zaczął segrego- wać przybory i ustawiać pudełka na tacy, ruszyła w stronę sypialni. 109 ELIZABETH LOWELL Gdy tylko przestała na niego patrzeć, Rafę podniósł wzrok, zapominając o trzymanych w dłoniach przedmiotach. Nieruchomo, całkowicie skoncentrowany na Alanie, patrzył, jak wchodzi wąskimi schodami na poddasze. Lśniąca czerń jej włosów pochwyciła na dłuższą chwilę światło lampy, jak gwiazdy odbite nocą w zmarszczonej podmuchem wiatru tafli jeziora. Zielona koszula nocna ocierała się o jej ciało, zatrzymując się na ukrytych pod nią kobiecych zaokrągleniach. Jej bose stopy wydawały się małe, pełne gracji, podatne na zranienie. Rafę z wściekłością przeklął cicho Jacka Reevesa. 9 Przez rękawicę, którą zrobiła szydełkiem babka Rafe'a, Alana otworzyła żeliwne drzwiczki pieca. Ułożony równo stos drewna palił się jasnym płomieniem, a jaskrawo pomarańczowe języki ognia lizały znajdującą się nad nim grubą, żelazną płytę. — Na razie dobrze — mruknęła Alana. Zamknęła drzwiczki, wyregulowała kanał wentylacyjny, zmoczyła palce w wodzie ze spodka i strząsnęła je nad płytą. Krople zasyczały i zatańczyły po osmalonej, czarnej powierzchni płyty. — Doskonale. Kuchnia tonęła w złotym blasku lampy naftowej; do świtu brakowało przynajmniej pół godziny. Cały dom wypełniał zapach bekonu i kawy, który wydostawał się na zewnątrz i rozchodził się przez rześkie powietrze do pozostałych chatek, wypędzając wszystkich z łóżek. Tuż zza tylnych drzwi kuchni dochodził czysty, ostry odgłos siekiery — to Rafę rąbał drzewo do pieca. Był to dziwnie kojący dźwięk, obietnica ciepła i przypomnienie, że Rafę jest w pobliżu. Przez głowę Alany zaczął płynąć rytm piosenki. Zanuciła prawie bezgłośnie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Była to zaledwie nić dźwięku, ale zapowiadała już piosenkę. Alana podniosła dzbanek rzadkiego ciasta na naleśniki i rozlała na płytę kręgi. Kiedy bąbelki zaczęły pękać, a ciasto nie zalewało już powstających dziur, poruszyła starannie wszystkie 111 ELIZABETH LOWELL naleśniki. Wkrótce na boku płyty grzało się kilka ich stosów, obok przygotowanych wcześniej grubych plastrów bekonu. Nalewając kolejną porcję ciasta na płytę Alana poczuła, że z tyłu ktoś się do niej zbliża. - Nie potrzebuję na razie więcej drzewa, Rafę - powiedziała, odstawiając dzbanek na bok i odwracając się. - Dopiero kiedy... och! Okazało się, że stoi za nią Stan, a nie Rafę. Alana cofnęła się, zapominając o gorącym piecu. - Uważaj! - zawołał Stan i odruchowo wyciągnął rękę, chcąc ją powstrzymać, żeby się nie oparzyła. Alana odskoczyła i grzbietem dłoni dotknęła żeliwnej kuchenki. Krzyknęła z bólu i uchyliła się, by uniknąć dotyku Staną za wszelką cenę, ryzykując nawet oparzenie. Stan jeszcze raz wyciągnął rękę, próbując jej pomóc. - Nie dotykaj jej! Głos Rafe'a był lodowaty i zabrzmiała w nim taka wściekłość, że Alana prawie go nie poznała. Stan jednak poznał. Cofnął się natychmiast. Kiedy jego błękitne oczy oceniły przestrach na twarzy Alany, cofnął się jeszcze bardziej, dając jej dużo wolnej przestrzeni. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - spytał Rafę. Głos miał bezbarwny i cichy, ale zabrzmiała w nim groźba. Szczapy drzewa na opał spadły do drewnianej skrzyni z przeni- kliwym trzaskiem. Chociaż Rafę nie wykonał żadnego ruchu, Stan, zanim się odezwał, wycofał się aż do drzwi dzielących kuchnię od jadalni. - Przepraszam - wymamrotał Stan. - Pomyśleliśmy z Bobem, że może Alanie przyda się pomoc w... czymkolwiek. - Z Bobem? Chryste - warknął Rafę. - Co za duet idiotów, jeśli to można nazwać duetem. Stan poczerwieniał. - Słuchaj, Winter! - Idź i powiedz Bobowi, że jeśli Alana będzie potrzebować takiej pomocy, jaką masz na myśli, to ja pierwszy o to poproszę. Pojąłeś? 112 NIE DOTYKAJ MNIE Stan zacisnął usta, ale skinął krótko głową, akceptując rozkaz Rafe'a. - Pierwszy raz ujdzie ci to płazem - powiedział Rafę. - Zrozumiałeś? Stan znów skinął krótko głową. Rafę odwrócił się od Staną i podszedł do Alany. - Pokaż mi, gdzie się oparzyłaś — powiedział cicho, wyciągając rękę. Zmiana w jego głosie była zaskakująca - brzmiał ciepło, łagodnie, uspokajająco. Wydawało się niemożliwe, by słowa te padły z ust tego samego człowieka, który chwilę wcześniej ostro zwymyślał Staną. - Wszystko w porządku, kwiatuszku - uspokajał Alanę Rafę. - Nie zrobię ci krzywdy. Z drżącym westchnieniem Alana podała Rafe'owi oparzoną rękę. Spojrzał na dwie czerwone pręgi w miejscu, gdzie jej skóra zetknęła się z piecem, i poczuł, jak wściekłość rozpala jego żołądek niczym żywy ogień. Odwrócił się na pięcie, podszedł do lodówki i wyciągnął garść lodu. Zmoczył ręcznik, owinął nim lód i podał Alanie. - Przyłóż to sobie - powiedział łagodnie. - To złagodzi ból. Zrobiła, co kazał. Po paru sekundach ból ustąpił. - Dziękuję - powiedziała z westchnieniem. - Wygląda na to, że ciągle mam ci za co dziękować — dodała. Rafę wziął łopatkę i odskrobał naleśniki, które zaczynały się przypalać. - Śmieszne - mruknął Rafę. - Wygląda na to, że ciągle robię ci krzywdę. - To nie była twoja wina. Ani Staną. To moja własna głupota - powiedziała Alana. - Bzdura — odparł gwałtownie Rafę i zaczął ze złością zeskrobywać z płyty zwęglone ciasto. - Gdyby nie ja, nie byłoby cię tutaj. Ani Staną. Alana była zbyt zaskoczona, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Rafę rzucił łopatkę na blat i odwrócił się do Alany. - Wybaczysz mi? - spytał po prostu. - Nie mam ci nic do wybaczenia. 113 ELIZABETH LOWELL - Chryste, chciałbym, żeby to była prawda. Rafę odwrócił się gwałtownie z powrotem do pieca i zaczął smarować płytę tłuszczem. - Skończę przygotowywać śniadanie — powiedział. - Ale... ~ Siedź i przykładaj lód na oparzenia. To nic poważnego, ale będzie bolało, jeśli go przez jakiś czas nie potrzymasz. Alana usiadła na stołku. Ukradkiem przyglądała się Rafe'owi. Gotował tak, jak robił wszystko - zgrabnie, żadnych zbędnych ruchów, wszystko gładko i pewnie. Stosy naleśników rosły. Kiedy wszyscy zgromadzili się w jadalni, naleśników było tyle, że starczyłoby na dwa razy więcej osób. Tak przynajmniej wyglądało, dopóki nie zaczęli jeść. Świeże górskie powietrze podwoiło wszystkim apetyt. Nawet Alana aż jęknęła z przejedzenia. Na wyraźną sugestię Rafe'a Bob zmył naczynia. Stan i Janice również oferowali usilnie swą pomoc. W tym czasie Rafę przygotowywał sprzęt wędkarski, Alana zaś pakowała prowiant. Na niebie świeciło jeszcze kilka gwiazd, gdy Rafę zaprowadził gości nad jezioro i udzielił im wskazówek dotyczących przynęt i technik najskuteczniejszych w przejrzystej i czystej wodzie. Kiedy Bob wstał, gotów do wyjścia, Rafę rzucił mu długie spojrzenie. - Obiecałem Alanie, że nauczę ją łowienia na muszki - powiedział. - Do tego z pewnością nie potrzebuje widowni. - Nie będę się śmiał - powiedział Bob i dodał z uśmiechem: - Za bardzo. - Nie będziesz się śmiał w ogóle — odparł gładko Rafę - ponieważ nie będzie cię w pobliżu. Bob spojrzał szybko na Alanę, ale ta pokręciła głową. Wzruszył ramionami i pogodził się z faktem, że nie pójdzie z siostrą na ryby. - Dobra — powiedział. — Obiecałem Stanowi, że pokażę mu, jak używa się Jaskrawej Damy. Założę się, że złowimy więcej od was. - Oby tak było - odcięła się AJana. - Rafę używa haczyków 114 NIE DOTYKAJ MNIE bez wąsów. Jeśli mamy zjeść trochę pstrągów, wszystko zależy od ciebie, braciszku. - Bez wąsów? - spytał Bob, spoglądając przelotnie na Rafe'a. - Od kiedy? - Odkąd zacząłem się golić. - Co za pomysł, żeby tak postępować z rybami - powiedział Bob. - Można by umrzeć z głodu. - Łowienie ryb to coś więcej niż sposób na zapełnienie burczącego brzucha - zauważył Rafę. - Zależy, jak bardzo jest się głodnym, nieprawdaż? - rzucił przez ramię Bob oddalając się ścieżką. - Albo na co ma się ochotę - dodał cicho Rafę, po czym odwrócił się do Alany. — Gotowa? - Hmm... - Znam dobre miejsce nad jeziorem. Jest tam dużo prze- strzeni i nie ma w pobliżu niczego, w co mogłaby ci się zaplątać żyłka przy zarzucaniu. - Zakładasz, że będę miała dość żyłki, żeby mogła mi się zaplątać - powiedziała Alana uśmiechając się ironicznie. Cichy śmiech Rafe'a zlał się idealnie ze szmerem płynącego wzdłuż ścieżki strumienia. Chociaż słońce nie rozświetliło jeszcze górskich grzbietów, poranna zorza zalewała ścieżkę zimnym blaskiem, sprawiając, że leżące na ziemi głazy wydawały się spowite w srebrny aksamit. W głębokich zbiornikach wodnych, gdzie woda nie rozbijała się o skały, ku powierzchni wypływały pstrągi, zostawiając po sobie rozprzestrzeniające się, świecące kręgi. W milczeniu, pozwalając Alanie kontemplować otaczającą ją przyrodę, Rafę zaprowadził ją na wąski, wypolerowany lodow- cem granitowy cypel, który dzielił jezioro na dwie nierówne części. Kiedy weszli, Rafę dotknął jej ramienia i wskazał na drugą stronę jeziora. Nad wodę schodziła łania i dwa jelonki. Jelonki zaczęły pić, łania zaś stała na straży. Wznosząca się za nimi granitowa ściana Broken Mountain świeciła różowym blaskiem pod łagodnym naporem świtu. Niebo było nieskazitelnie czyste, niczym magiczny, kryształowy dzwon, gotowy 115 ELIZABETH LOWELL rozbrzmieć niezwykłą muzyką wraz z pierwszym dotykiem promieni słońca. Łania i jelonki wycofały się - czar prysł. Alana wypuściła powietrze z długim westchnieniem. Rafę przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, a potem zaczął rozkładać wędkę. - Używałaś kiedyś wędziska muszkowego? - spytał. - Nie. Alana przyglądała się uważnie, jak długie, giętkie wędzisko nabiera na jej oczach kształtów. - Zawsze zastanawiałam się, jak to działa - przyznała. -W spinningu żyłkę z kołowrotka wyciąga ciężar przynęty. Jednak muszka nie ma praktycznie żadnego ciężaru. - W wędzisku muszkowym liczy się ciężar samej żyłki — powiedział Rafę. — Przypon i przynęta prawie nic nie ważą, bo gdyby lądowały na wodzie z pluskiem, odstraszałyby wszelkie godne złowienia ryby. Używając płaskiego, skomplikowanego węzła, Rafę przywiązał prawie nic nie ważącą muszkę do grubego, przezroczystego przyponu. Potem wyciągnął z kołowrotka kawałek grubej żyłki, pozwalając Alanie ocenić jej ciężar. - Jeśli wykona się to umiejętnie, żyłka poniesie muszkę i osadzi ją na wodzie tak delikatnie, jak gdyby muszka naprawdę miała skrzydła — powiedział Rafę. — Najważniejsze to naślado- wać przyrodę najlepiej, jak to tylko możliwe. Przypon jest przezroczysty i dość długi, żeby ryba nie kojarzyła leżącej na powierzchni grubej żyłki z pływającym pięć metrów dalej smakowitym owadem. Alana popatrzyła na nieprzezroczystą, grubą żyłkę. - Skoro tak mówisz - powiedziała bez przekonania. - Widzisz tę rybę, która podpływa do powierzchni? - spytał Rafę. Alana spojrzała na rozszerzający się na wodzie krąg. Znajdował się przynajmniej piętnaście metrów od brzegu. - Tak. Widzę. ~ Uważaj. 116 NIE DOTYKAJ MNIE Rafę prawą ręką złapał wędzisko w miejscu, w którym przymocowany był kołowrotek. Lewą ręką wyciągnął z kołowrotka trochę żyłki. Kiedy to zrobił, prawą ręką zaczął wymachiwać wędziskiem w przód i w tył płynnymi, silnymi ruchami. Wędrująca wzdłuż wędziska energia kinetyczna zaczęła wyginać je swobodnymi, biczowatymi ruchami, wyrzucając przez przelotki żyłkę z kołowrotka. Przy każdym skoordynowanym ruchu ręki j. Rafe'a z czubka wędziska wystrzeliwało coraz więcej żyłki, coraz i dalej, aż zaczęła rysować płynne łuki na jasnym niebie. j Z opanowaniem i zręcznością Rafę korygował siły działające ! na żyłkę i wędzisko, aż między niebem a wodą zawisł niepra-; wdopodobnie długi łuk żyłki. Po chwili łuk rozwinął się, j zmieniając się w zakończoną muszką linię prostą. Muszka delikatnie osiadła na wodzie, dokładnie pośrodku rozprzestrzeniającego się kręgu pozostawionego przez szukającego pokarmu pstrąga. Powierzchnię wody zmąciła ledwie zmarszczka, jak gdyby muszka zmaterializowała się z powietrza, kołysząc się na ubarwionej świtem lustrzanej tafli jeziora. Po chwili srebrzysta woda zawirowała i zakotłowała się, gdy pstrąg podpłynął do muszki. Końcówka wędziska szarpnęła do dołu w tym samym momencie, w którym Rafę zaczął lewą ręką wciągać żyłkę. Giętkie j| wędzisko zatańczyło i zadrżało, kiedy nad wodą pojawił się pstrąg - trzepotał ogonem i migotał w blasku wschodzącego słońca niczym srebrny wykrzyknik. Szarpnięta przez pstrąga żyłka wysunęła się Rafe'owi przez palce. Jednak podciągnął ją z powrotem powoli, delikatnie, dopóki pstrąg nie pojawił się w wodzie tuż przy granitowym cyplu, i szamocąc się na cienkim, prawie niewidocznym przyponie. W chwili gdy jezioro zalały pierwsze promienie słońca, pstrąg znów podskoczył. Po jego lśniącym, skąpanym w świetle boku przebiegła mieniąca się tęcza. W uroczystej ciszy Rafę i Alana podziwiali pływające u ich stóp piękne stworzenie. Najprościej byłoby, gdyby Rafę odczepił teraz siatkę, którą przymocował sobie do paska, naprowadził i rybę do zielonej sieci i wyciągnął ją z wody. Zamiast tego Rafę 1 17 ELIZABETH LOWELL zręcznym ruchem nadgarstka wyjął haczyk z chrząstki okalającej rybi pyszczek. Nastąpiła chwila pełnego napięcia bezruchu, a potem woda zawirowała i pstrąg odpłynął, mknąc jak strzała. - Widzisz, jakie to proste? — odezwał się Rafę, spoglądając na Alanę oczami świetlistymi jak świt. - Teraz twoja kolej. Kolejny raz, który wydawał jej się setnym, Alana wyciągnęła żyłkę z grubego kołowrotka, ułożyła rękę w pozycji do podawania żyłki z kołowrotka do wędziska, podniosła prawą rękę i zaczęła wykonywać ruchy w przód i w tył, które miary wystrzelić żyłkę w powietrze. Żyłka zaczęła sunąć centymetr po centymetrze w górę, formując zgrabny, płynny łuk, tak ważny przy łowieniu na muszki. Potem zaś łuk złamał się i na skalny cypel za Alaną zwaliła się bezładna sterta żyłki. ~ Czekałam za długo przy wymachu do przodu, prawda? - mruknęła Alana. - Cała energia, która miała podtrzymać żyłkę, poszła na marne. ~ Ale udało ci się wypuścić prawie dwa razy więcej żyłki — zauważył Rafę, zachęcając ją głosem i uśmiechem. - A przedtem złamałam na kamieniach trzy haczyki, zaplątałam się przy wymachu do tyłu, ubiłam wodę na pianę przy wymachu do przodu, porobiłam tragiczne supły na twoim pięknym przyponie i jedyne, co mi się udało, to nie zadusić się żyłką. Alana pokręciła głową, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Rafę okazywał niewiarygodną wprost cierpliwość. Bez względu na to, ile razy żyłka albo przypon plątały się beznadziejnie, nie śmiał się ani nie gniewał. Traktował Alanę łagodnie, dodawał jej otuchy i nie szczędził słów zachęty. Chwalił ją i opowiadał zabawne historie o monstrualnych supłach, jakie robił, kiedy sam uczył się łowić na muszki. - Alano - odezwał się cicho, przyciągając jej uwagę. - Radzisz sobie lepiej niż ja za pierwszym razem, kiedy miałem 118 NIE DOTYKAJ MNIE w rękach dwa i pół metra giętkiego wędziska i piętnaście metrów żyłki muszkowej. Alana uśmiechnęła się krzywo. - Nie wierzę. Czuję się tak cholernie niezgrabna. - Ależ skąd. Jesteś pełna gracji, jak tamta łania. - Przesadzając z komplementami — odparła Alana z uśmiechem - zyskasz tylko więcej supłów na żyłce. Alana raz jeszcze ustawiła wędkę w pozycji. - Nic z tego nie będzie. Nie całkiem. Po chwili pojawił się imponujący supeł, który Rafę rozplatał z tą samą cierpliwością, jaką okazywał przez ostatnią godzinę. Oddając wędkę Alanie, Rafę zawahał się. - Jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu - powiedział cicho — mógłbym stanąć za tobą i trzymać cię za nadgarstek, żebyś wyczuła właściwy moment. To jedyne, co się w tym naprawdę liczy. Nie trzeba angażować siły. Łowienie na muszki to kwestia finezji i sprytu, a nie bicepsów. Alana przygryzła dolną wargę, przyglądając się nieskomplikowanemu wędzisku i kołowrotkowi. - W porządku - powiedziała. - Spróbujmy twojego sposobu. Mój z pewnością na wiele się nie zdał. Rafę ustawił się za Alaną. Dzieliły ich niecałe dwa centymetry, ponieważ musiał sięgać do wędki. Stał kilka chwil nie dotykając jej, żeby przyzwyczaiła się do jego obecności za plecami. - Na razie w porządku? - spytał. - Tak... Sama świadomość, że rozumiesz, jak się czuję, bardzo mi pomaga - przyznała cichym głosem Alana. Wzięła głęboki oddech. Ogarnęły ją zmieszane zapachy wysokogórskiego powietrza, słońca i Rafe'a. Jego ciepło wywoływało w niej mrowienie od ramion aż po kolana. Czuła na karku jego oddech, wyczuwała subtelne ruchy jego klatki persiowej, kiedy oddychał, lekkie dotknięcia jego flanelowej koszuli. - Gotowa? - spytał Rafę. Skinęła głową, bojąc się zaufać swojemu głosowi. Brak tchu, 11 9 ELIZABETH LOWELL jaki odczuwała, niewiele miał wspólnego z lękiem przed dotykiem. - Podnieś wędkę - powiedział. Alana wykonała polecenie. - Teraz obejmę jednocześnie twój nadgarstek i wędkę - powiedział Rafę. - Dobrze? Alana wzięła głęboki oddech. - Dobrze. Rafę wysunął rękę przed Alanę, położył dłoń na jej dłoni i chwycił wędzisko. Kontrast jego opalonej skóry i jej jasnej dłoni był uderzający. Przypominał Rafe'owi, jak gładka jest skóra Alany, jak blada w miejscach, gdzie nie dosięgnęło jej słońce, jak niewiarygodnie miękka tam, kiedy przyjmowała jego intymne pieszczoty. Rafę zamknął na moment oczy starając się przestać myśleć. - Na razie w porządku? - spytał. Głos miał zbyt zachrypnięty, ale nie mógł tego opanować, podobnie jak narastającego bólu i wzbierającego pożądania. - Tak. Słowo to w ustach Alany zabrzmiało niemal jak westchnienie. Ciepło i siła oplatających jej dłoń palców Rafe'a zachwycały ją. Miała ochotę schylić głowę i musnąć je wargami. Sama myśl 0 dotknięciu ustami jego skóry rozlała się po jej ciele jak ogień. Rafę wziął cicho oddech i miał nadzieję, że Alana nie ma pojęcia, jak bardzo jej bliskość zagraża powściągliwości, którą z takim trudem sobie narzucił. - A teraz, pamiętaj - odezwał się. ~ Wędzisko ma się poruszać wyłącznie w łuku pomiędzy dziesiątą a drugą na twoim wyobrażonym zegarze. Tam koncentruje się największa siła i równowaga. Jeśli zrobisz za duży lub za mały wymach, wszystko zepsujesz. Gotowa? Alana skinęła głową. Rafę pokierował jej ręką i wędziskiem w krótkim łuku między drugą a dziesiątą, licząc przy tym cicho. ~ Raz, dwa, trzy, cztery. Teraz w przód, dwa, trzy, cztery. 1 w tył, dwa, trzy, cztery. 120 NLE DOTYKAJ MNIE Rytm przeszedł płynnie i swobodnie z ręki Rafe'a do Alany, a potem do wędziska. Alana poczuła, jak energia przepływa wzdłuż wędziska, wyciąga żyłkę przez przelotki, wygina czubek wędki na końcu łuku. Potem rozległ się cichy syk i żyłka wystrzeliła do góry ponad jej ramieniem, a chwilę później wędzisko wygięło się płynnie do przodu. Żyłka rozwijała się jak za sprawą czarów, szemrzący głos Rafe'a nadawał rytm, energia i żyłka pulsowały wzdłuż wędziska. Alana poczuła, jak rytm pochłania ją, aż zapomniała o wszystkim prócz głosu Rafe'a, jego ciepła, piękna wyginającej się żyłki zawieszonej nad srebrzystym jeziorem. Rytm zaś nie ustawał, niezmienny, spokojny, a jednak eks- cytujący, żyłka pulsowała jak migocząca, bezdźwięczna pieśń, słowa wyśpiewane w ciszy, wyrysowane płynnymi łukami na porannym niebie, - Teraz - mruknął Rafę, wysuwając wędkę do przodu i zatrzymując ją dokładnie na dziesiątej. - Niech leci. Żyłka wyszarpnęła się z sykiem do długiego, ekstatycznego lotu. Z gracją, delikatnie, żyłka, przypon i muszka stopiły się z jeziorem. Perfekcyjnie gładką powierzchnię wody zmąciła przy tym ledwie zmarszczka. Alana wypuściła długi oddech, oczarowana pięknem, z jakim rozprostowała się żyłka, mieszanką szybującej energii i rytmu, harmonii ruchu żyłki, przynęty i srebrzystej wody. - To było... niesamowite - powiedziała cicho. - Dziękuję, Rafę. - Za co? - Za cierpliwość. Za naukę i za to, że poświęciłeś mi tyle czasu. Rafę poczuł falowanie ciała Alany, kiedy westchnęła. Chciał objąć ją ramionami, chciał poczuć, jak przylega do jego ciała, dopasowując się do niego. Chciał przynajmniej podążyć koniuszkiem języka śladem aksamitnej linii nasady jej włosów, wdychać jej słoneczny i kobiecy zapach, spróbować sprężystości jej ciała łagodnym naciskiem zębów. 121 ELIZABETH LOWELL Rafę stłumił brutalnie pulsujące w nim pożądanie, które napinało jego ciało z każdym uderzeniem serca. - Uczyć cię to sama przyjemność — powiedział cichym głosem. - Nie powinnaś jednak zbytnio się wysilać. Używasz mięśni, o których posiadaniu nie miałaś pojęcia. Może posiedzimy po prostu na słońcu i poleniuchujemy? Tam, nad jeziorem, jest łąka pełna trawy i dzikich kwiatów. - Brzmi cudownie - odparła Alana. Przeciągnęła się. Nie słyszała, jak Rafę wziął cicho oddech, kiedy przypadkiem otarła się o niego. - Ale miałeś też pomagać gościom? — przypomniała sobie Alana. - Potrafią odróżnić jeden koniec wędki od drugiego. Rafę wziął od Alany wędkę, wyjął haczyk i nakręcił żyłkę. Zaczął składać wędkę; jego ruchy świadczyły o wieloletnim doświadczeniu. Alana przyglądała się zręcznym palcom Rafe'a i jego rękom wystającym z podwiniętych rękawów granatowej koszuli flane- lowej . - Ci goście nie są tacy, jak się spodziewałam - stwierdziła. Rafę podniósł gwałtownie wzrok. - Co masz na myśli? - spytał cicho. Głos miał dziwnie napięty. - Na przykład wygląd Staną - odparła Alana wzruszając ramionami. — Patrząc na niego odnoszę wrażenie, że widzę ducha Jacka. Biedny Stan. Pewnie myśli, że jestem mocno szurnięta. - Przeżyje - powiedział Rafę bez współczucia ani sympatii. - Wiem. Trochę to jednak niezręczne. - Alana westchnęła. - Stan i Janice to tacy układni i niewymagający goście. Nie narzekają. Nie liczą na to, że będziemy na nich czekać. Są dowcipni, inteligentni i mają zaskakująco dobrą kondycję. Rafę parsknął. - Nie każdy człowiek potrafiłby jednego dnia przejechać szlak na Broken Mountain, a następnego ranka wyskoczyć z łóżka, by uśmiercać smoki... albo choćby pstrągi - powiedziała Alana. 122 NIE DOTYKAJ MNIE Rafę wzruszył ramionami. - I bez względu na to, jak dziwnie się zachowuję - ciągnęła Alana - przyjmują to jak normalną rzecz. Nawet Stan, kiedy dosłownie uciekłam przed nim z wrzaskiem, zachował się, jakby to była jego wina, nie moja. Rafę mruknął coś wściekle pod nosem. Alana nagle roześmiała się. - Chyba ci goście są równie niezwykli, jak cała ta farma turystyczna. - Szczęśliwy traf — odparł niechętnie i zaczął szybkimi ruchami wsuwać wędkę do pokrowca, - To nie jest kwestia szczęścia, tylko tego, że ci poczciwcy są twoimi przyjaciółmi - stwierdziła z przekąsem Alana. - Do czego zmierzasz? — Rafę obrzucił ją czujnym spojrzeniem. - Wiem, co robisz, Rafę. - Mianowicie? — spytał cicho. ~ Pomagasz Bobowi rozkręcić interes. Rafę nic nie odpowiedział. - Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo Bob potrzebuje gotówki, żeby wykupić Sama i Dave'a — Alana nie ustępowała — i wiesz, że nie chce wyjałowić ziemi, żeby zbić szybko dużą forsę. Więc kombinujesz i wynajdujesz przyjaciół, którzy pomogą Bobowi rozkręcić farmę turystyczną. Rafę chrząknął. - Nie martw się - dodała pośpiesznie Alana, na chwilę kładąc Rafe'owi rękę na ramieniu. — Nie powiem nic Bobowi. Chciałam tylko, żebyś wiedział, że doceniam, co dla niego robisz. Bob ma dwie lewe ręce i przeważnie trzyma je w ustach, ale jest dobrym człowiekiem i kocham go. Z długim, bezgłośnym westchnieniem Rafę wypuścił oddech, który do tej pory wstrzymywał. Uśmiechnął się ponuro do Alany, pakując ostatnie sprzęty. Nie powiedział jednak nic na temat Boba ani nie potwier- dzając, ani nie zaprzeczając jej domysłom. Alana i Rafę ruszyli w milczeniu brzegiem jeziora, omijając głazy i sękate świerki. Wiosna i lato późno dotarły tego roku 123 ELIZABETH LOWELL w góry. Wciąż kwitły dzikie kwiaty, odbijając się barwnymi plamami od szarości granitu. Delikatne, promieniejące życiem kobierce dzikich pnączy łagodziły chropowate krawędzie skał na tle czystego, błękitnego nieba. U wlotu trzeciego jeziora kipiał szeroki wodospad. Odpro- wadzał on wodę z drugiego, wyżej położonego jeziora, ukrytego za skalnym masywem Broken Mountain. Wodospad przypominał lśniącą wstęgę, wijącą się po granitowym uskoku w oszała- miających kaskadach. Słońce znajdowało się już w połowie drogi do zenitu, a jego promienie zalewały falą ciepła i światła nieckę, której dno zajmowało jezioro. Rafę zatrzymał się w niewielkiej kotlinie, oddalonej od wodospadu o trzydzieści metrów. Rosnące w niej ciemne, prawie czarne ostrokrzewy tworzyły naturalną zasłonę od wiatru. Topazowe osiki płonęły w świetle słońca przy najmniejszym poruszeniu powietrza, jak gdyby były żywe i oddychały drobnymi, szybkimi ruchami. Rafę wyciągnął z plecaka nieprzemakalną, brezentową płachtę. Srebrna z jednej strony, ciemno fioletowa z drugiej, płachta mogła kumulować lub rozpraszać ciepło, w zależności od potrzeby. Rafę rozłożył ją ciemną, absorbującą ciepło stroną do góry, wiedząc, że ziemia jest zimna, pomimo słońca. Na takiej płachcie dwie osoby mogły jeść lub ułożyć się wygodnie do snu. - Głodna? - spytał Rafę, zdejmując z ramion Alany plecak. Chciała odpowiedzieć, że nie, jednak jej żołądek wyburczał własną odpowiedź. Z bezgłośnym, zduszonym śmiechem Rafę podszedł do plecaka. Wyciągnął z niego szybko parę jabłek, jajka na twardo i rodzynki w czekoladzie. Żołądek Alany wydawał natarczywe dźwięki. Spojrzała prze- praszająco na Rafe'a. - To powietrze - uspokoił ją, kryjąc uśmiech. - Gdybym robiła wszystko, co każe mi żołądek, nie zmie- ściłabym się w ubrania - poskarżyła się. NIE DOTYKAJ MNIE ~ To kup sobie nowe - zasugerował, otwierając manierkę pełną zimnej herbaty. - Pięć kilo więcej dobrze by ci zrobiło. - Tak myślisz? - spytała bez przekonania. - Wiem. - Mój projektant kostiumów zawsze mi mówi, że powinnam i schudnąć. - Twój projektant kostiumów ma równie pustą głowę, co bożonarodzeniowa gęś. . Rafę podzielił się jedzeniem z Alaną. Uśmiechnęła się z wdzięcznością. - W takim razie wezmę jeszcze garść rodzynek w czekola- dzie. - A ja? — spytał Rafę ze skargą w głosie, a jego oczy zabłysły z rozbawienia. - Ty — odparła Alana spoglądając na niego z ukosa - możesz zjeść moje jajko na twardo. Rafę roześmiał się na głos i podsunął Alanie swój stos rodzynek. Jej jajko zostawił na miejscu. Kiedy jednak Alana sięgnęła po kolejną porcję słodyczy, nakrył ją szybko ręką. - Nic z tego - powiedział - dopóki nie zjesz jajka i jabłka. - Mógłbyś być dozorcą niewolników. - Do usług - odparł i głośno ugryzł jabłko. Jedli powoli, delektując się aromatami wzmożonymi przez świeże powietrze i zdrowe apetyty. Kiedy Alana zjadła ostatnią rodzynkę, westchnęła i przeciągnęła się rozkosznie. Głośny szum wodospadu tworzył kojącą warstwę dźwięku, która odgra- dzała ją od reszty świata. Nie przedostawało się przez nią nic prócz sporadycznych, cichych wypowiedzi Rafe'a na temat wędkowania na muszki i hodowli bydła oraz jedwabistych promieni wysokogórskiego słońca. - Może się zdrzemniesz? - zaproponował w końcu Rafę. Alana zatrzymała się w połowie ziewnięcia. - Jest coś grzesznego w drzemaniu przed południem. - Więc niech to będzie grzech. - Rafę uśmiechnął się żartobliwie. - Śmiało, kwiatuszku. Nie wyspałaś się ostatniej nocy, pewnie w ogóle dawno nie miałaś dość snu. 124 125 ELIZABETH LOWELL Rafę zdjął koszulę, odsłaniając ciemnoniebieski podkoszulek. Kilkoma szybkimi ruchami ułożył z grubej koszuli poduszkę. - Proszę - powiedział, podając ją Alanie. - Weź sobie. Nie jest mi potrzebna. Alana chciała zaprotestować, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu z powodu nagłej suchości w ustach. Nawet w jej marzeniach Rafę nie wyglądał tak zniewalająco męsko. Podkoszulek podkreślał raczej niż ukrywał kształty jego mięśni. Przy każdym ruchu, przy każdym oddechu opalona skóra napinała się na jego ciele, którego drzemiąca siła szokowała Alanę i zarazem fascynowała. Zapragnęła nagle go dotknąć, przesunąć dłonią po każdej wypukłości ciała, poczuć znów jego nieodparcie męską strukturę. Zamknęła oczy, wciąż jednak widziała Rafę'a, blask słońca spływający po jego skórze, pieszczący go, płonący w jego oczach i w jego krwi. - Alano? - odezwał się zaniepokojony Rafę. - Masz rację — odparła Alana roztrzęsionym głosem. — Nie wysypiam się ostatnio. Rafę przyglądał się, jak ułożyła się na brezentowej płachcie, z policzkiem na koszuli, którą dla niej złożył. Wolałby, żeby użyła jako poduszki jego łona, bał się jednak, że gdyby to zaproponował, jej usta zacisnęłyby się pod wpływem napięcia i lęku. Jednak przez moment, kiedy Alana spojrzała na niego, jak gdyby widziała go po raz pierwszy w życiu, Rafę poczuł nadzieję... - Lepiej? - spytał, obserwując, jak ciało Alany odpręża się, a oddech staje się głęboki i równy. - Tak. - Spij więc, kwiatuszku. Jestem przy tobie. Alana westchnęła i poczuła, jak zapada się spiralnie w sen, w którym nie czaiły się koszmary. 10 .Kiedy się obudziła, słońce stało po drugiej stronie nieba. Otworzyła oczy i stwierdziła, że jest sama. - Rafę? Nikt nie odpowiedział. Alana usiadła i rozejrzała się wokół. Przez parawan ostrokrzewów i osik zobaczyła na de niebieskiej wody sylwetkę Rafe'a. Znalazł inny skalny cypel wysunięty w jezioro. Stał na jego końcu i w ręku trzymał wędkę. Na tle nieba z gracją falowała żyłka. Alana przyglądała się przez dłuższą chwilę, oczarowana mężczyzną i momentem, w którym żyłka opadła bezdźwięcznie na dół i osiadła na nieruchomej wodzie. Nie mogła jednak naprawdę widzieć, jak żyłka dotyka i powierzchni wody, ponieważ widok zasłaniały jej drzewa, Alana wstała i ruszyła w stronę brzegu, potem jednak pomy- ślała, że kiedy Rafę ją zobaczy, przestanie prawdopodobnie wędkować i zechce znów ją uczyć. Nie była na to jeszcze gotowa. Czuła się zbyt odprężona, zbyt spokojna — i zbyt rozleniwiona — żeby zajmować się czymkolwiek, co wymaga koncentracji. Jedyne, na co miała naprawdę ochotę, to usiąść cicho j i patrzeć na Rafe'a i delikatny łuk żyłki na tle wysokogórskiego nieba. Alana obejrzała się w stronę jeziora, na cypel, na którym siedzieli wcześniej z Rafe'em. Nie dostrzegła na nim żadnego 127 ELIZABETH LOWELL miejsca, w którym mogłaby usiąść i obserwować Rafe'a bez ryzyka, że natychmiast ją zauważy. Spojrzała w lewo, na biały wodospad tańczący na poczerniałych od wody skałach. Rafę stał do niego tyłem, twarzą zwrócony w stronę zabudowań obozu. W tej pozycji miał przed i za sobą trzydzieści metrów wolnej przestrzeni, gdzie nic nie mogło zakłócić ruchu żyłki. Rafę wykorzystywał każdy skrawek tych sześćdziesięciu metrów. Alana stanęła na palcach i wyjrzała między poskręcanymi wiatrem gałęziami jodeł, wstrzymując oddech, kiedy łuk żyłki wydłużał się, rozciągając się bezgłośnie, w magiczny sposób. Lewa ręka Rafe'a współgrała perfekcyjnie z prawą; jedną wyciągał żyłkę z kołowrotka i miotał ją niemal w górę przez przelotki, drugą zaś sprawnie i płynnie pompował energię do wędziska. — Jak ty to robisz? - szepnęła Alana, wiedząc, że Rafę jej nie słyszy. - Nie jesteś chyba czarodziejem? Przesunęła się trochę bardziej w lewo, ale wciąż nie widziała dokładnie, jak Rafę sprawia, że żyłka z taką swobodą nabiera długości. Wydając cichy odgłos zirytowania, Alana szła wzdłuż coraz bardziej poszarpanej linii brzegowej, próbując znaleźć miejsce, z którego mogłaby obserwować Rafe'a nie zauważona. Przeskakując z kamienia na kamień omijała niewielkie mokradła, w których rosła szorstka trawa i drobne kwiaty, aż znalazła się przed ścianą wodospadu. Odwróciła się i odszukała wzrokiem Rafe'a, który teraz znajdował się jakieś sześćdziesiąt metrów od niej. Niestety, wciąż nie widziała jego rąk. Nie mogła też posunąć się ani trochę do przodu, nie natykając się na wodospad. Mogła albo cofnąć się, albo wspiąć się na zasypane głazami zbocze. Mamrocząc coś pod nosem spojrzała na wznoszącą się po obu stronach spienionej wody stertę kamieni. Nie musiała wchodzić bardzo wysoko, żeby móc zobaczyć to, co chciała. Tylko tyle, żeby patrzeć nad ramieniem Rafe'a. Jeśli nie zbliży się zanadto do wody, wspinaczka nie powinna być zbyt ciężka. Poza tym spędziła dzieciństwo chodząc wzdłuż górskich rzek i wspinając się po stromych zboczach. 128 NIE DOTYKAJ MNIE Alana odwróciła się i zaczęła wspinać po omszałych głazach. Sześć metrów od niej kipiał z hukiem wodospad, wzbijając w powietrze mgłę. Alana starała się stąpać po suchych kamieniach, unikając śliskich. Po kilku minutach brakowało jej tchu. Na każde sześćdziesiąt centymetrów wzwyż posuwała się trzydzieści centymetrów naprzód. Nie ustawała jednak, gramoląc się na czworakach i balansując niebezpiecznie, aż stanęła na granitowym stopniu. Zatrzymała się, nie mając innego wyjścia. Na wprost niej i wznosiła się gładka, skalna ściana wysokości dwóch metrów, a w zasięgu ręki nie było nic, czego mogłaby się chwycić. Mam nadzieję, że już wystarczy, pomyślała. Kiedy odwróciła się, żeby to sprawdzić, poczuła, że ziemia zaczęła uciekać jej spod nóg. Niespodziewanie i obezwładniajco ogarnął ją lęk wysokości. Sześć metrów dalej kipiał wodospad, woda kotłowała się w dzikim pędzie, biała i grzmiąca. Wiatr smaga jej twarz kroplami wody niczym lodowatym deszczem. Grzmot, lód i ziemia umykająca spod nóg. Jest bezradna, wiruje, ciemność wyciąga po nią ręce. Alana chwyciła się kurczowo chropowatej powierzchni granitu i zamknęła oczy, starając się oddzielić koszmar od rzeczywistości. Uczucie spadania nie mijało. Huk wody uderzającej o skały brzmiał w jej uszach jak grzmot. Unoszący się w powietrzu pył wodny zmienił się w lodowaty, siekący śniegiem wiatr, a jej krzyki w błyskawicę. Wspomnienia, koszmar i rzeczywistość zlały się w jedno. Zimno. Boże, jest zimno, mróz przenika ziemię do samego środka. Twarz Jacka wykrzywiona gniewem. Jack przeklina ją, uderza, t wybucha burza, drzewa pochylają się i pękają z trzaskiem jak szkło pod naporem wiatru. Tak jak ona. Brakuje jej sił. Rozpadnie się, a jej szczątki rozsypią się na zimnych skałach i kamieniach. 1 2 9 ELIZABETH LOWELL Biegnie. Potyka się. Oddech jest kłujący jak nóż w boku. Jej gardło płonie od krzyków, a burza ściga ją, łapie, szarpie do tyłu, gdy skały uderzają ją jak pięściami, tłuką ją, a ona krzyczy, drapie i wyrywa się. Ale nagle coś ją zmiata, podnosi wysoko, bezradną; pod jej stopami pustka, i spada, krzyczy, a Rafę woła jej imię. Jesteś bezpieczna, kwiatuszku. Przyszedłem zabrać cię do domu. Alana uświadomiła sobie mgliście, że słyszała już te słowa wcześniej, raz po raz dobiegał do niej głos Rafę'a, zdzierając pokłady koszmaru, aż została tylko rzeczywistość. - Jesteś bezpieczna, kwiatuszku. Przyszedłem zabrać cię do domu. Drżąc jak osika podczas burzy, Alana przylgnęła kurczowo do powierzchni skały. Wyczuła, że stoi za nią Rafę, usłyszała jego głos, poczuła na plecach ciepło jego ciała, Rafę'a, który stał między nią a przepaścią na końcu skalnego stopnia. - Rafę... - odezwała się drżącym głosem. To było jedyne słowo, jakie mogła powiedzieć. - Jestem tu, kwiatuszku. Jesteś bezpieczna - odparł półgło sem Rafę. - Jesteś bezpieczna. Alana odetchnęła; zaszlochała. ~ Rafę? Tak się b-boję. Nie widziała ciemności w jego oczach ani wściekłego wyrazu twarzy, tak sprzecznych z kojącym tonem jego głosu. - Wiem - powiedział Rafę. - Przeżyłaś nad jeziorem straszne chwile, chociaż nawet tego nie pamiętasz. A może - dodał cicho - przypomniałaś sobie? Alana pokręciła głową. - Więc dlaczego się boisz? - dopytywał się łagodnym głosem. - Czy dlatego, że jestem blisko ciebie? Boisz się mnie? Znów pokręciła głową. - Nie. 130 NIE DOTYKAJ MNIE W jej głosie, chociaż słabym, brzmiało przekonanie. Nie bała się Rafę'a. Rafę przymknął na moment oczy. Przez jego twarz przebiegła dziwna mieszanka uczuć. Jego usta odprężyły się, a gdy otworzył oczy, powróciło do nich światło. - Więc co to jest? — spytał. — Możesz mi powiedzieć? - Wysokość - odparła drżącym głosem. - Boję się wysokości. Nigdy się nie bałam, dopóki Jack nie spadł z tej skały. Rafę, tak dobrze się czułam przed paroma minutami, kiedy się obudziłam. Cały ranek nie myślałam o Jacku ani o Broken Mountain, ani o brakujących dniach. Od śniadania myślałam tylko o wędkowaniu, słońcu i o tobie, tak miłym i cierpliwym wobec mnie. - Cieszę się, że podobał ci się ranek — powiedział Rafę cichym głosem. - Jeśli o mnie chodzi, to nic mi się tak bardzo nie podobało od wielu lat. - Naprawdę? Chociaż zniszczyłam ci żyłkę i wypłoszyłam wszystkie ryby? Wargi Rafe'a musnęły ramię Alany w pieszczocie tak delikat- nej, że jej nie poczuła. - Kupię sto kilometrów przyponu - odparł - i pozwolę ci plątać supły na każdym jego centymetrze. Alana wypuściła szybko powietrze, a potem wzięła następny oddech. Nabrała tyle odwagi, że mogła już otworzyć oczy. Prawie. - Nie składaj żadnych pochopnych obietnic - powiedziała próbując żartować, jednak jej głos nie był posłuszny. — Będę cię trzymać za słowo. - Dziki kwiatku - szepnął Rafę, ocierając się policzkiem o jej lśniące włosy - dzielny i piękny. Rozebrałbym Broken Mountain kamień po kamieniu, gdyby to pozwoliło ci przyjść do mnie znów z uśmiechem na ustach. Słowa Rafe'a spływały ciepłem w sam środek lodowatego lęku Alany. Kiedy lęk stopniał, zaczęły jej powoli wracać siły. Alana otworzyła oczy. Chropowata, granitowa skała znajdo- 131 ELIZABETH LOWELL wała się zaledwie parę centymetrów od jej twarzy. Po bokach dostrzegła ramiona Rafe'a. Dłonie miał wsparte płasko o skałę. Stał za nią na szeroko rozstawionych nogach. Jego ciało chroniło ją przed niebezpieczeństwem upadku. Alana powoli położyła rękę na dłoni Rafe'a. Poczuła jej ciepło. - Ale ja nie jestem dzielna - odparła. Śmiech Rafe'a zabrzmiał równie szorstko, co nieoczekiwanie. - Odwaga to nie kwadratowa szczęka i pusta głowa - powiedział. — Odwaga to stawianie czoła lękowi w każdej minucie każdej godziny, kiedy nie wiesz, czy przejdziesz przez trwającą sekundę, i obawiasz się, że następna może być tą o jedną za dużo. Alana wstrzymała oddech. Rafę mówił tak, jakby czytał jej myśli, ubierał w słowa to, co ona tylko wyczuwała. - Najgorsze, że jesteś silna — ciągnął Rafę — więc przetrwasz, kiedy inni złamaliby się i wyswobodzili, uciekając w szaleństwo. Ale ty przetrwasz dzień za dniem, bez względu na to, jak źle się dzieje. A dzieje się bardzo źle, prawda? Skinęła głową, nie potrafiąc wydobyć z siebie słowa. Więc Rafę mówił dalej, za nią i za siebie. - Niektóre z tych dni ciągną się bez końca, a noce... noce są... tego się nie da opowiedzieć. Alana ścisnęła dłoń Rafe'a tak silnie, że zostawiła mu ślady na skórze. - Skąd ty to wiesz? - spytała szeptem. - Byłem tam, Alano. Tak samo jak ty odsłużyłem swój czas w piekle. Alana wyszeptała imię Rafe'a, a łzy spływały jej z rzęs na policzki. Płakała nad swoim i jego losem. Rafę musnął wargami jej szyję. Pewnie by tego nawet nie zauważyła, gdyby nie była tak bardzo na niego wyczulona, na jego uczucia, jego bliskość. Rafę był niczym ogień płonący między nią a mrożącą krew w żyłach czernią, która nawiedzała ją w koszmarach. Alana pochyliła głowę, aż dotknęła wargami dłoni Rafe'a. 132 NIE DOTYKAJ MNIE Pocałowała go delikatnie, nie cofając się nawet wówczas, gdy odwrócił dłoń i objął jej policzek. Rafę pochylił się z wolna, nie potrafiąc oprzeć się pokusie łez Alany. Wypowiedział półgłosem jej imię, a jego wargi dotknęły jej rzęs, spijając srebrne krople. Spodziewał się, że Alana zesztywnieje przy tej pieszczocie, mając świadomość, że znalazła się w potrzasku między nim a granitową płaszczyzną skały. Dotknęła policzkiem do jego warg i oparła się lekko o niego; jej oczy lśniły blaskiem uczuć. Rafę pocałował kącik jej ust, delikatnie kradnąc zgromadzone tam Izy. - Jesteś gotowa, żeby zejść na dół? - spytał cicho. Alana wzięła głęboki oddech i spojrzała pod jego ręką na stromą, opadającą do jeziora skałę. Przez moment wszystko zawirowało. Alana zamknęła oczy i całym swoim ciężarem zawiesiła się na Rafaelu. Zanim Rafę poczuł, jak jej paznokcie wbijają się w jego ramiona, a nogi zaczynają drżeć, zobaczył, jak blednie jej twarz. Szybko pochylił się, otaczając Alanę ramionami, tak żeby nie mogła spaść, gdyby nogi odmówiły jej posłuszeństwa. - Nie bój się - powiedział cicho, nalegająco. - Nie zamierzam cię objąć ani w żaden sposób skrzywdzić. Zesztywniała na moment, a potem westchnęła i skinęła głową, nie potrafiąc się odezwać. Kiedy wreszcie zaakceptowała jego obecność i wsparcie, na Rafe'a spłynęło poczucie ulgi, które na chwilę go osłabiło. A wraz z uczuciem ulgi Rafę poczuł, że pragnie Alany. Pragnienie to nawiedzało go, odkąd powrócił i dowiedział się, że kobieta, którą kochał, poślubiła kogoś innego. Pożądanie i wściekłość paliły Rafe'a jak kwas za każdym razem, kiedy widział zdjęcia Alany i Jacka, Doskonałej Pary, szczęścia skon- densowanego w dwóch uśmiechniętych twarzach na milionach okładek płyt. Rafę stłumił brutalnie zarówno pożądanie, jak i trujące wspomnienia. - Będę cię podtrzymywał, dopóki nie miną ci zawroty głowy 133 EUZABETH LOWELL - powiedział opanowanym głosem. - Powiedz, kiedy będziesz mogła znów sama stać. Stała z zamkniętymi oczami, delektując się dźwiękiem niskiego, wzbudzającego zaufanie głosu Rafe'a, jego ciepłem i cierpliwością. Jeśli nie potępił jej za to, że jest głupia i się boi, sama też nie będzie siebie potępiać. - Alano? - spytał z troską Rafę. - W porządku - odparła. Mówiąc to uświadomiła sobie, że naprawdę jest w porządku. Kiedy przestała czuć do siebie odrazę i bać się lęku, zaczęła być zdolna do bardziej racjonalnych reakcji. Siła i bliskość Rafe'a sprawiły, że Alana poczuła się tak, jak powinna w tej sytuacji - bardziej chroniona niż zagrożona. Drżenie nóg ustąpiło. - Nie ty mnie przestraszyłeś, Rafaelu. Spojrzałam w dół, to wszystko. Rafę z ulgą wypuścił powietrze. - To nie był najlepszy pomysł, kochanie. - Sama na to wpadłam - odparła. - Może teraz ty wymyślisz, jak mam zejść z tego cholernego stopnia z zamkniętymi oczami? - Z wdziękiem, sprawnie i szybko - mruknął Rafę, muskając szyję Alany wargami, nie dbając o to, czy poczuje jego pieszczotę. - Tak, jak robisz wszystko. - Na przykład supły na twojej żyłce — rzuciła ironicznie Alana. Jej głos był prawie normalny, jednak oczy miała wciąż mocno zamknięte. - Szczególnie supły na mojej żyłce — odparł śmiejąc się cicho. - Gotowa? - Plątać supły? Tę umiejętność mam wrodzoną. Nie potrzebuję żadnych ćwiczeń. Idealny supeł za pierwszym podejściem. — Po chwili wzięła głęboki oddech. - Rafę — odezwała się cicho. - Naprawdę nie chcę otwierać oczu. - Jak inaczej możesz podziwiać swoje niesamowite supły? - Braille'em - odparła krótko. 134 NIE DOTYKAJ MNIE - Dobra. Niech będzie Braille'em. - Rafę zawahał się. -Żeby nam się udało, będę musiał być bardzo blisko ciebie, Alano. Czasem będę musiał wziąć twoją stopę i ustawić ją, objąć cię, albo nawet podnieść. - Nie! Potem Alana zaczęła mówić szybko, rozpaczliwie, pragnąc upewnić się, że Rafę rozumie, jakie to ważne. - Nie podnoś mnie, Rafę. Proszę! To mój najgorszy kosz mar, moje ciało unosi się wysoko, a potem spada i spada, i Jack... O, Boże - jęknęła przerażona. - Jack. Jack spadł. Spadł w mrok, na skały, a woda huczała jak grzmot, wszędzie dokoła, i zginął i... Gardło Alany zacisnęło się powstrzymując krzyk, a jej oczy otworzyły się, ciemne i błędne, rozszerzone z przerażenia pod wpływem wspomnień, które zbliżały się i oddalały jak koszmar. Rafę chciał ją objąć, ale był prawie pewien, że wywołałoby to w niej przerażenie, które wyczuwał w jej słowach, a które tylko czekało, żeby nią owładnąć. - Cii, kwiatuszku - uspokajał ją. ~ Nie będę cię podnosił. Jesteś ze mną bezpieczna. Powoli wzrok Alany skupił się na silnych dłoniach, wspartych przed nią po bokach. Jęknęła załamana. ~- Rafę, za każdym razem podchodzę bliżej do wspomnień, ale nigdy dość blisko. I za każdym razem tak się boję. Czy to się kiedykolwiek skończy? - Skończy się - powiedział Rafę, a w jego głosie brzmiała dziwna mieszanka wsparcia i odczuwanego wspólnie bólu. - Skończy się. I przeżyjesz. Tak jak dzikie kwiaty przeżywają mróz i ciemność, pewne, że kiedyś nadejdzie lato. Jego wargi musnęły jej kark. - Jesteś silna, Alano. Taka silna. Wiem, że teraz w to nie wierzysz, ale jesteś. Jeśli do tej pory nie uległaś, nie ulegniesz i teraz. Wierz mi. Ja to wiem. Też tam byłem. Zapomniałaś? Alana położyła czoło na dłoni Rafe'a i starała się opanować oddech. Po paru minutach udało się jej. Wówczas Rafę odezwał się cicho: 135 ELIZABETH LOWELL - Teraz zejdziemy na dół. Będziesz musiała mi pomóc, Alano. - Jak? - Będziesz musiała mi zaufać - odparł po prostu. - Jeśli mi nie zaufasz, wpadniesz w panikę, a wtedy będę musiał cię ogłuszyć i znieść na dół. Nie chcę tego robić, Alano, chociaż potrafię. Na twoim ciele nie zostałby żaden ślad, jednak w umyśle... Alana wzdrygnęła się; nie widziała, z jaką uwagą Rafę jej się przygląda. - Gdybyś została ogłuszona i zniesiona z góry, urzeczywist- niłby się twój najgorszy koszmar, prawda? - spytał cicho Rafę. Jego słowa przeszyły umysł Alany jak wstrząs elektryczny. Czy to był jej koszmar? Została ogłuszona i zniesiona? Powoli, ledwie zdając sobie z tego sprawę, Alana pokręciła głową. - Nie, to nie jest mój koszmar. W moim koszmarze coś mnie podnosi, a potem rzuca, coś wyrzuca mnie, a potem spadam, spadam bez końca, lód, ciemność i śmierć. Głos Rafe'a był opanowany, lecz jego oczy płonęły z wście- kłości, która ogarniała go za każdym razem, kiedy myślał o tym, że Alana była zraniona, przestraszona i wołała go. jednak jego głos był spokojny. - Więc nie wpadniesz w panikę, kiedy będę musiał cię objąć? - spytał rzeczowo. - Nie wiem - odparła oschle Alana. - Chyba będziemy musieli po prostu wymyślić gorsze rozwiązanie, prawda? - Tak, chyba będziemy musieli. Kiedy Rafę odsunął się od Alany, powodując, że na plecach poczuła chłodny wiatr zamiast jego ciepła, chciała krzyknąć w proteście. Przez moment po prostu stała, z zamkniętymi oczami, przyciskając ręce do zimnego kamienia. - Mniej więcej trzydzieści centymetrów w dół i troszkę w lewo jest płaski kamień — powiedział Rafę. Alana przykucnęła trochę i zaczęła macać czubkiem buta, próbując znaleźć powierzchnię, którą opisał. NIE DOTYKAJ MNIE - Jeszcze dwa centymetry niżej - powiedział. - O, tak. Dobrze. Rafę obserwował postępy Alany asekurując ją, ale nie doty- kając. - Teraz prawa stopa. Prosto w dół, niżej, jeszcze parę centymetrów. Już. Czujesz? W odpowiedzi Alana odetchnęła z ulgą, gdy kamień przyjął jej ciężar. Miała ochotę znów otworzyć oczy, ale bała się, że zastygnie w miejscu. Rafę opisał jej następny krok, potem kolejny. Trzymał cały czas ręce tuż obok Alany, ale nie dotykał jej. Mówił bez przerwy, dodając jej odwagi. Alana powoli pokonała najbardziej stromą część zbocza. - Teraz lewa stopa - powiedział Rafę. - To będzie trudne i wymaga trochę zręczności. Blisko obok siebie leżą dwa kamie- nie. Musisz stanąć na tym z lewej. Nie, nie na tym, na tamtym... Alano. Kamień poruszył się pod stopą Alany, wytrącając ją z równo- wagi. Rafę chwycił ją i podtrzymał w silnym uścisku, ale tylko na moment. Potem ostrożnie postawił ją z powrotem na nogi. Pomijając zdławiony krzyk, kiedy w pierwszej chwili kamień wysunął się jej spod stopy, Alana nie zaprotestowała, nawet wówczas, gdy ręce Rafe'a objęły ją. Była jednak bardzo blada, ręce wyraźnie jej drżały, a ciałem wstrząsały dreszcze. Rafę wyczuł, że Alana znów zapada się w koszmar. Delikatnie odwrócił ją, aż stanęła zwrócona twarzą do niego. Położył jej ręce na ramionach, bardziej po to, żeby dać jej kontakt ze światem, niż żeby ją podtrzymać. - Alano, otwórz oczy. Popatrz na mnie, ale nie na jezioro ani na skały. Tylko na mnie. Czarne rzęsy Alany rozwarły się powoli. Rafę stał zaledwie parę centymetrów od niej, obserwował ją bacznie zmrużonymi, bursztynowymi oczami. W blasku słońca jego wąsy połyskiwały jak cenna tkanina, przetykana złotobrązową nicią. Pod opaloną skórą wyraźnie zaznaczał się puls, emanujący żarem i energią. 136 137 ELIZABETH LOWELL - Jest dzień, nie noc - powiedział cicho Rafę. - Jest ciepło, nie lodowato. Jack nie żyje. Ty żyjesz i jesteś ze mną bezpieczna. Alana przytaknęła bez słowa. Potem westchnęła i oparła się o niego. Rafę chciał otoczyć ją ramionami, przytulić do siebie i kołysać, dopóki obydwoje nie poczują siebie na tyle mocno, by zapomnieć o wszystkim, i by ukojenie zastąpiło lęk. Jednak, podobnie jak Alana, Rafę obawiał się, że gdyby ją objął, pojawiłby się tylko lęk, żadnego ukojenia. - Przepraszam, że pozwoliłem, żebyś się przestraszyła - odezwał się półgłosem, ocierając się policzkiem o jej włosy. - Przestraszyłam się... ale niezupełnie. — Alana wzięła kolejny głęboki oddech. - Kiedy zawołałam twoje imię, wiedziałam, że nie pozwolisz mi spaść. Rafę zaś wiedział, że Alana nie zawołała jego imienia. Nie dzisiaj. Skoro tak jej się wydawało, wciąż tkwiła między przeszłością a teraźniejszością, niczym więzień lęku. Ufała jednak, że nie pozwoli jej spaść. Przynajmniej to się nie zmieniło. Po paru chwilach Alana wyprostowała się i stanęła o własnych siłach. - Skończmy z tym - powiedziała stanowczym głosem. - Nie masz zamiaru zamknąć oczu? - Nie. Tu nie jest tak bardzo stromo, prawda? - Nie. Jeśli jednak zamierzasz spojrzeć w dół, zrób to teraz, kiedy stoję wystarczająco blisko, żeby cię złapać, gdybyś dostała zawrotów głowy. Usta Alany odprężyły się w słabym uśmiechu. - Nie jesteś przezroczysty, Rafę. Rafę odsunął się trochę, tylko tyle, żeby mogła rzucić okiem na spadziste zbocze pod nimi. Odwrócił się i obserwował jej twarz, gotów ją chwycić, gdyby wróciły jej zawroty głowy. Po Alanie nie było widać żadnej reakcji. Mimo to, przez następne kilka kroków Rafę trzymał się bardzo blisko. Alana rzuciła na niego okiem i spróbowała się uśmiechnąć. - Teraz już wszystko w porządku - powiedziała. NIE DOTYKAJ MNIE Rafę skinął głową, ale nie odsuwał się. Razem pokonali ostatnią część zbocza. Gdy zostało przed nimi tylko jezioro, zatrzymali się. Alana odwróciła się z poczuciem triumfu i spojrzała za siebie. Pokręciła głową, uświadamiając sobie, że zbocze, które z góry wydawało się tak potwornie strome, z dołu wygląda zupełnie niewinnie. - Strach zawsze tak wygląda po tamtej stronie - powiedział cicho Rafę. Alana przeniosła wzrok ze skały na stojącego obok niej mężczyznę. Zrozumienie, z jakim Rafę traktował jej przeżycia, i fakt, że akceptował jej lęki, rozplątywały tkwiące głęboko w jej duszy supły z taką samą pewnością, z jaką Rafę rozwiązywał stworzone przez nią węzły na swojej żyłce. Alana położyła mu dłoń na policzku, delektując się ciepłem i dotykiem jego skóry. - Rafaelu - wyszeptała, a jego imię zabrzmiało w jej ustach jak muzyka. — Dzięki tobie zaczynam nawet wierzyć, że któregoś dnia znów będę mogła śpiewać. Rafę odwrócił głowę, żeby pocałować spoczywającą na jego policzku smukłą dłoń. Wyszeptał imię Alany i uśmiechnął się, kiedy jej palce zwinęły się, pieszcząc jego wargi. Druga dłoń Alany przesunęła się powoli ku jego głowie, spragniona jego ciepła i gładkiej gęstwiny jego włosów. Poruszając się tak wolno jak Alana, Rafę przechylił głowę, aż jego usta dotknęły jej ust. Jego pocałunek był tak delikatny, że Alana sama nie wiedziała, kiedy się zaczął. Alana nie zawahała się ani nie cofnęła, kiedy poczuła pieszczotę jego ust. Powtarzała tylko szeptem jego imię raz po raz, poddając się doznaniom, jakie budziło w niej lekkie muskanie jego warg. Przesuwał ustami z boku na bok, naciskając delikatnie, sprawiając, że zaciskała palce w jego włosach, przyciągając jego głowę w milczącej prośbie. Rafę dotknął lekko koniuszkiem języka dolnej wargi Alany, a potem przesunął nim po obrzeżu jej ust, aż westchnęła i zaczęła ugniatać mu palcami szyję, przesuwając ręce na ramio- 138 139 ELIZABETH LOWELL na, by poczuć długie, silne mięśnie karku. Jej usta dopasowały się do jego ust. Kiedy dotknęła językiem jego warg, a potem zębów, Rafę westchnął głęboko. Zaciskał dłonie po bokach, by nie ulec pragnieniu - pragnął objąć ją, poczuć, jak jej ciało lgnie do niego. Po chwili wahania Rafę dotknął językiem ciepła i słodyczy języka Alany. Nawet wówczas nie cofnęła się. Pocałunek stawał się głębszy, aż łomotanie bijącej w żyłach Rafe'a krwi zagłuszyło grzmot rwącego wodospadu. Rafę usłyszał, jak Alana wypowiada z pożądaniem jego imię, tak jak w jego marzeniach. Delikatnie, jak westchnienie, jego palce ośmieliły się dotknąć jej twarzy, gładkiej krzywizny jej szyi, szczupłych i silnych ramion. Kiedy nie okazała lęku, przesunął lekko dłonią wzdłuż jej ramion. Alana zamruczała i przysunęła się bliżej, jakby chciała, by jego żar promieniował przez jej ciało. Rafę zmienił pozycję, dopasowując się do Alany, dotykając jej bardzo delikatnie rękoma, sprawiając, że zaczęła ogarniać ich pełna słodyczy ociężałość pożądania. Alana zapomniała o przeszłości, o koszmarze, o wszystkim prócz smaku Rafe'a i szorstkiego, aksamitnego dotyku jego języka. Zapłonął w niej ogień przywołany przez ich wzajemne pożądanie, ogień roztapiający ją, aż uwiesiła się na Rafie, poddając się jego sile. Rafę otoczył Alanę ramionami. W odpowiedzi przysunęła się jeszcze bliżej i wspięła się na palce, próbując stać się częścią Rafe'a. A potem wygięła się pieszczotliwie, ocierając się o niego. Rafę objął Alanę mocniej i udami wypchnął do góry biodra Alany. Ruch ten podniósł ją na tyle, że na moment straciła kontakt z ziemią. To wystarczyło, żeby wpadła w panikę. 11 W chwili gdy Alana zaczęła wyszarpywać się z jego objęć, Rafę uświadomił sobie, co się stało. Puścił ją, przeklinając samego siebie. - Przepraszam. Oboje odezwali się szybko, jak jedna osoba, wypowiadając to samo słowo, wyrażając te same uczucia. - To nie twoja wina. Znów ich słowa splotły się w jedno, oboje śpieszyli się, żeby się nawzajem uspokoić. Kiedy Alana chciała znów coś powie- dzieć, Rafę położył jej delikatnie palce na ustach. - Nie - powiedział zachrypniętym głosem. — To nie twoja wina. Powinienem był być na tyle mądry, żeby cię nie obejmować. Myślałem, że mogę sobie zaufać. Zapomniałem jednak, jaka jesteś słodka i dzika. Okolone czarnymi rzęsami oczy Alany zamknęły się. Pochyliła głowę, żeby Rafę nie widział jej twarzy, dopóki nie odzyska panowania nad sobą. Kiedy spojrzała na niego ponownie, w ciemnej głębi jej oczu nie było lęku, tylko przeprosiny i świetliste resztki namiętności. - Czy naprawdę marzyłeś o mnie, Rafaelu? - spytała, a brzmiąca w jej głosie muzyka i uczucia sprawiły, że wydał się równie piękny jak jej oczy. - Tak - odparł cicho. - Jedynie to pozwoliło mi zachować zdrowe zmysły w piekle. 141 ELIZABETH LOWELL Alana wstrzymała oddech, poruszona szczerością i bólem brzmiącym w głosie Rafe'a. Jej oczy próbowały odczytać wyraz jego twarzy. - Co się wydarzyło? - spytała. Rafę zawahał się. - To niemiła historia. Nie jestem pewien, czy jest to coś, o czym chciałabyś wiedzieć. - Jeśli ty będziesz w stanie mi to powiedzieć, ja będę w stanie tego wysłuchać. Widząc, że Rafę nie przestaje się wahać, Alana wzięła go za rękę i ruszyła z powrotem wzdłuż brzegu jeziora, ciągnąc go delikatnie za sobą. - Mniejsza z tym - powiedziała. - Zjemy drugie śniadanie, a potem będziemy leżeć w słońcu i liczyć liście osiki. Pamiętasz? Oczy Rafe'a rozjaśnił blask. Uśmiechnął się pogodnie. - Pamiętam - odparł, — Kto pierwszy mrugnie okiem, musi zacząć od początku. - I dać fant. - Oczywiście - powiedział Rafę gardłowym głosem. - Tę część pamiętam bardzo dobrze. Alana spojrzała z ukosa w błyszczące, piwne oczy Rafe'a i stwierdziła, że naprawdę nie zapomniał. Zacisnęła palce, kiedy podniósł jej dłoń do warg. Rafę połaskotał wąsami wrażliwe opuszki jej palców, a potem skubnął zębami jej delikatną dłoń. - A to za co? — spytała Alana, z trudem łapiąc oddech. - Mrugnąłem - przyznał się Rafę. - Nie widziałaś? ~ Nie. Chyba też mrugnęłam. - Więc też jesteś mi coś winna. - Ale jeszcze nie zaczęliśmy liczyć — zauważyła Alana. - Cóż, jeśli masz zamiar być taka skrupulatna, to chyba nie zacznę zbierać punktów przed drugim śniadaniem. Alana poprowadziła Rafe'a do kotliny, w której zostawili plecaki. Rafę zebrał sprzęt wędkarski, który porzucił, kiedy usłyszał jej krzyk. Alana przygotowała kanapki i owoce na drugie śniadanie. Jedli powoli, a słońce i cisza rozpuszczały resztki lęku i ko- 142 NIE DOTYKAJ MNIE szmaru. Kiedy Rafę skończył, ułożył się na plecach, podkładając ręce pod głowę. Po paru chwilach odezwał się leniwie: - Dwadzieścia trzy. - Co? - Zanim mrugnąłem, naliczyłem dwadzieścia trzy liście osiki. - Z tego miejsca w ogóle nie widać żadnych osik. - Owszem, widać - odparł niskim głosem Rafę. - Tuż nad twoim ramieniem. Alana odwróciła się i spojrzała w tym kierunku. Rzeczywi- ście, nad grubą zasłoną ciemnych igieł ostrokrzewów wznosiła się złocista korona liści osiki. - Mrugnęłaś - powiedział Rafę. - Ile? - Jedenaście. - Mam u ciebie drugi fant. Rafę nie powiedział nic więcej i zaczął znów wpatrywać się w niebo nad jej ramieniem. - Czy nie zamierzasz nigdy mrugnąć? - spytała w końcu Alana. - Ani mi się śni - odparł, ale po chwili mruknął: - Cholera. Przegrałem. Trzydzieści siedem. Alana zmieniła pozycję, żeby patrzeć na osiki nie musząc wykręcać się do tyłu. Zaczęła szybko liczyć, a potem jęknęła. Zamrugała. - Teraz sobie przypominam - powiedziała. - Zwykle cały czas przegrywałam. Rafę uśmiechnął się. - Tak, To pamiętam najlepiej ze wszystkiego. To trzeci fant, który jesteś mi winna. Rafę wrócił do liczenia. Po długiej pauzie odezwał się: - Teraz sobie przypominam. Sztuka polega na tym, żeby nie wpatrywać się zbyt silnie... i starać się ustawić tak, żeby wiatr nie wiał w twarz. Wtedy... cholera. Czterdzieści. Alanie udało się naliczyć trzydzieści pięć liści, zanim mrug- nęła. Znowu jęknęła. 143 ELIZABETH LOWELL - To już cztery - stwierdził Rafę. - Nie męczy cię kolekcjonowanie? — spytała Alana, ponieważ nie uczynił żadnego ruchu, żeby ją pocałować. Rafę spojrzał na Alanę. - A ciebie? — spytał cicho. Oddech Alany stał się krótszy, a potem westchnęła. - Nie wiem - przyznała, przypominając sobie zarówno przyjemność, jak i panikę, którą czuła nad brzegiem jeziora. - W takim razie poczekam, aż będziesz wiedzieć - powiedział. Alana podparła się łokciem i odwróciła, żeby spojrzeć na Rafe'a. Zignorował ją, licząc szybko, a w jego bursztynowych oczach odbijały się liście osiki. Alana podziwiała jego grację i siłę. Leżał swobodnie, z nogami skrzyżowanymi w kostkach, a dżinsy opinały się na jego muskularnych udach i szczupłych biodrach. Graniowy podkoszulek wysunął mu się ze spodni, odsłaniając wąski pas skóry koloru ciemnego miodu. Nad dżinsami biegła linia brązowych włosów tak ciemnych, że wydawały się czarne. Tam, gdzie koszulka jeszcze go zakrywała, przylegała do jego ciała jak cień, przesuwając się gładko przy jego ruchach. Bawełna była tak miękka, że wydawała się Alanie delikatniejsza niż aksamit jego skóry, gdy dotykała go nad jeziorem. - Siedem tysięcy sześćset dziewięćdziesiąt dwa - powiedział Rafę. - Co? - Siedem tysięcy sześćset dziewięćdziesiąt dwa. - Nie mogłeś naliczyć tylu liści bez mrugnięcia — zaprote- stowała. Rafę uśmiechnął się. Przez parę minut patrzył bardziej na Alanę niż na liście osiki, ale nie zauważyła tego, ponieważ przyglądając się mu nie spojrzała ani razu w jego oczy. A z jej uśmiechu wyczytał, że bardzo podobało jej się to, co zobaczyła. - Może dwa tysiące? - spytał niewinnie. 144 NLE DOTYKAJ MNIE Alana pokręciła głową tak mocno, że jej jedwabiste włosy zawirowały. - Dwieście? - Nie ma mowy. - Pięćdziesiąt? - No, cóż... - Załatwione - zdecydował Rafę. - To piąty, który mi jesteś winna. - Ale nie było jeszcze mojej kolejki. - Sądzisz, że to cokolwiek pomoże? Alana westchnęła i zaczęła wpatrywać się bardzo intensywnie w osikę, lecz miała przed oczami tylko Rafe'a. Mrugnęła, żeby odpędzić ten widok, a potem jęknęła, uświadamiając sobie, że to jedno mrugnięcie kosztowało ją przegraną. - Piętnaście - powiedziała z rozgoryczeniem. Rafę uśmiechnął się i skoncentrował ponownie na drżących w lekkim wietrze liściach osiki. Kiedy palce Alany dotknęły jego policzka, przerwał, a po chwili liczył dalej. Kiedy jej dłoń przesunęła się wzdłuż ręki, którą jak poduszką podpierał głowę, zwolnił. Kiedy opuszką palca przesunęła po żyłach widocznych pod jego skórą, a potem powoli, w górę i w dół, po wrażliwej, wewnętrznej stronie jego ręki, Rafę w ogóle przestał liczyć. - Oszukujesz, kwiatuszku - powiedział gardłowym głosem. - W końcu sobie przypomniałam. - Co sobie przypomniałaś? - W jaki sposób zwykle wygrywałam. - Ciekawe - odparł. - Ja pamiętam, że wygrywaliśmy oboje. Za każdym razem. - Chciałabym... - Głos Alany załamał się. - Chciałabym, żeby znów mogło być tak jak kiedyś. Chciałabym wykreślić z przeszłości twoje ostatnie odejście. Alana wzięła głęboki oddech, a potem wypowiedziała pyta- nie, które zadawała sobie tysiące razy, odkąd dowiedziała się, że Rafę żyje. - Co się stało, Rafę? Co takiego zrobiłam, że zasłużyłam na twoje milczenie? 145 ELIZABETH LOWELL Rafę nie odpowiadał tak długo, że Alana zaczęła się obawiać, iż w ogóle nie odpowie. - Masz na myśli ten list, który ci odesłałem? - spytał wreszcie. - To również, ale chodzi mi o to, co było jeszcze wcześniej. Dlaczego pozwoliłeś mi wierzyć, że nie żyjesz? Inni wiedzieli, że żyjesz, ale nie ja. Dowiedziałam się dopiero rok temu. - Myślałem, że jesteście szczęśliwym małżeństwem. Alana spojrzała na Rafe'a — w jej oczach odbijało się zbyt dużo bólu, a za mało szczęścia. - Jak mogłeś tak uważać? - spytała. - Kochałam cię. Myślałam, że ty też mnie kochasz. - Tak było. ~~ Więc jak mogłeś uwierzyć, że kocham Jacka? Usta Rafe'a skrzywiły się ponuro. - To się często przytrafia żołnierzom. Jeden mężczyzna idzie na wojnę, a drugi zostaje, żeby pocieszać jego dziewczynę. - To nie tak wyglądało - szepnęła Alana. — Poślubiłam Jacka, ponieważ śpiewanie było wszystkim, co mi pozostało, kiedy dowiedziałam się, że nie żyjesz. To było małżeństwo z rozsądku. - Alano... - Jack nigdy mnie nie dotknął - przerwała mu. - Nie pozwoliłabym. Nie mogłam znieść dotyku jakiegokolwiek męż- czyzny prócz ciebie. Rafę zamknął oczy. Kiedy otworzył je ponownie, były zacięte, skoncentrowane na przeszłości, która omal go nie zniszczyła. - Nie wiedziałem. Wiedziałem tylko, że sześć tygodni po mojej „śmierci" kobieta, która niegdyś twierdziła, że mnie kocha, stała się połową Doskonałej Pary. Gdziekolwiek spojrza łem, widziałem Jacka i J illy, ulubionych kochanków Ameryki. Śpiewali dla siebie piosenki miłosne, tak rzewne, że mogłyby doprowadzić do płaczu Broken Mountain. - Rafaelu... - Głos Alany urwał się. - Daj mi skończyć - powiedział sztywno Rafę. - Może 146 NIE DOTYKAJ MNIE nigdy więcej nie będę o tym mówił. Bóg mi świadkiem, że chciałbym to wszystko jak najszybciej zapomnieć, każdą sekun-dę. — Tak jak ja? — spytała Alana bezbarwnym głosem. ~ To nie poprawiłoby niczego. Wierz mi, Rafę. Takie zapomnienie, jakie mi się zdarzyło, na dłuższą metę tylko pogarsza sytuację. Nie mogę sobie wyobrazić czegoś bardziej okropnego od moich koszmarów. Rafę zamknął oczy i głośno westchnął. - Wiem — powiedział. — Nauczyłem się w ciężkich warun kach, że wypieranie z pamięci albo ignorowanie czegokolwiek nie sprawia, że to zostawi nas w spokoju. Więc opowiem ci coś, co zostało pogrzebane w archiwach Pentagonu i w umysłach bardzo niewielu osób, które przeżyły. Coś, co oficjalnie w ogóle nigdy nie miało miejsca. Alana nic nie odpowiedziała, bojąc się poruszyć, wytężając słuch, żeby dosłyszeć cichy głos Rafe'a. - Mówiłem ci, że pracuję w wojsku — zaczął Rafę. — Owszem, byłem w wojsku, ale w specjalnym oddziale. Prze- ; szedłem szkolenie w zakresie przeciwdziałana powstaniom, ze specjalnym uwzględnieniem teuenów wiejskich. - Uśmiechnął się ponuro. - Naprawdę wiejskich. Boże, ależ ja nauczyłem się nienawidzić dżungli. Kiedy milczenie przeciągało się kilka chwil, Alana dotknęła delikatnie ramienia Rafe'a. - Co się stało? - Cztery lata temu doszedłem do wniosku, że wolę toczyć skazane na porażkę boje z moim ojcem w Wyoming, niż robić to samo w dżunglach Ameryki Środkowej. Musiałem jednak odsłużyć swoje. Alana przypominała to sobie. Kiedy Rafę oświadczył się jej, powiedział również, że jeszcze przez dwa lata będzie ją musiał często opuszczać. Potem jednak porzuci służbę wojskową, wróci I i ożeni się z nią. - Na krótko przed moim ostatnim wyjazdem z Wyoming paru naszych ludzi trafiło do niewoli razem z jakimś miejsco- 14 7 li ELIZABETH LOWELL wym przywódcą partyzantki — kontynuował Rafę. - Nie było szans, żeby wydostać ich zwykłymi środkami dyplomatycznymi, przede wszystkim dlatego, że oficjalnie ludzie ci znajdowali się gdzie indziej. W aktach ich placówki Figurowały w Chile, w Niemczech, w Indochinach, wszędzie, ale nie w Ameryce Środkowej. Alana słuchała nieporuszona. - Nte mogliśmy ich sobie po prostu darować - powiedział Rafę — chociaż wiadomo było, że nikt zbyt długo nie wytrzy mywał tamtejszych więzień. Poza tym, chcieliśmy mieć tego przywódcę partyzantki. Moją grupę poproszono o zgłoszenie się na ochotnika do próby odbicia więźniów. Alana zamknęła oczy, wiedząc, co będzie dalej. - Zgłosiłeś się - powiedziała ledwo dosłyszalnie. - Znałem tych ludzi. Jeden z nich był moim bliskim przyjacielem. Poza tym - dodał Rafę - byłem dobry w tym, co robiłem. Wiedziałem, że jeśli poprowadzę akcję, będzie miała większe szanse powodzenia. Alana wzięła głęboki oddech i skinęła głową. Udręka, którą przeszła cztery lata temu, zaczynała nabierać sensu. - Rozumiem - powiedziała cicho. - Naprawdę? - spytał Rafę. Spojrzał Alanie prosto w oczy, po raz pierwszy od chwili, w której zaczął mówić o przeszłości. - Czy naprawdę rozumiesz, dlaczego cię zostawiłem? -spytał. - Dlaczego zgłosiłem się na ochotnika, mimo że musiałem cię zostawić? - Nie mógłbyś patrzeć sobie w oczy, gdybyś został bezpieczny, a tamci ludzie by zginęli - powiedział Alana, delikatnie głaszcząc zaciśniętą szczękę Rafe'a opuszką palca. — Taki już jesteś. Nigdy nie kupiłbyś własnej wygody za cenę życia drugiej osoby. Rafę pocałował jej palec, którym pogłaskała jego wąsy. - Większość kobiet nie zrozumiałaby tego. - Większość kobiet nigdy nie znała kogoś takiego jak ty. - Nie oszukuj się - powiedział oschle Rafę. - Nie jestem 148 NIE DOTYKAJ MNIE bohaterem. Wrzeszczę tak samo jak każdy, kiedy brygada gumowego węża przystępuje do roboty. Ciemne oczy Alany rozszerzyły się, kiedy dotarł do niej sens słów Rafe'a. Dotknęła jego twarzy delikatnymi palcami, wygła- dzając zmarszczki wściekłości, które pojawiły się, gdy przypo- mniał sobie przeszłość. - Jesteś człowiekiem honoru, Rafaelu. Więcej nie można wymagać. Rafę milczał przez dłuższą chwilę, nie odpowiadając jej ani spojrzeniem, ani słowami. Potem wypuścił powietrze. - Cieszę się, że tak myślisz, Alano. Bywały czasy, że myśla- łem o sobie źle. Ludzie ginęli. Byłem ich dowódcą. Byłem odpowiedzialny za ich życie. - To byli żołnierze. Ochotnicy. Tak jak ty. - A ja prowadziłem ich do samego piekła. Palce Alany wygładziły ponure bruzdy wokół ust Rafe'a. - Czy miałeś jakieś inne wyjście? - spytała cicho. - Nie - odparł gorzko. ~ Ale wiedziałem, że prowadzę ich do piekła. Tam ulice są wybrukowane najlepszymi intencjami. Im lepsze intencje, tym głębiej schodzisz. - I przez całą drogę wiesz, że niczego nie mógłbyś zrobić inaczej, że gdybyś znów znalazł się w tej sytuacji, zachowałbyś się tak samo... i wziąłbyś ze sobą tych samych ludzi. - 1 to - powiedział z wściekłością - jest moja definicja piekła na ziemi. Słowa tłoczyły się w gardle Alany, nieomal ją dusząc. Nie wypowiedziała żadnego z nich na głos, wyczuwając, że Rafe'owi mogą w tym momencie pomóc jedynie własne słowa. Pieściła go delikatnie, gładząc palcami jego skórę. Jej niezobowiązujący dotyk mówił mu, że jest przy nim, słucha go, podziela jego ból, jak może. - Dużo myślałem o tej misji - odezwał się po pewnym czasie Rafę. - Nigdy jednak z nikim o niej nie rozmawiałem od chwili, kiedy dobiegła końca. - Nie mogłeś. - Nie było tak dlatego, że względy bezpieczeństwa nakazy- 149 ELIZABETH LOWELL wały mi milczenie. Po prostu nigdy nie znalazłem nikogo, kto wydawałby się zdolny zrozumieć, jak to jest przeżywać strach w każdej sekundzie każdego dnia, bać się i starać się ze wszystkich sił tego nie okazywać, budzić się codziennie przed świtem ze świadomością, że nadchodzący dzień prawdopodobnie nie będzie lepszy od poprzedniego, często zaś gorszy. Alana dotknęła nadgarstka Rafe'a, wymacując tętno bijące pod jego sprężystą skórą. - Niewielu ludzi wie, co to znaczy odsiadywać nieokreślony wyrok w piekle - ciągnął Rafę. - Czekanie i słuchanie krzyków torturowanych skazańców, czekanie, słuchanie i świadomość, że wkrótce ty też będziesz krzyczeć. Alana jęknęła; pobladła. Jednak pomimo chwili wahania nie przestawała dotykać Rafe'a, pragnąc dodać mu choćby naj- mniejszej otuchy, gdy na nowo przeżywał koszmar, który z ledwo- ścią mogła sobie wyobrazić, ale mogła dobrze zrozumieć. Mężczyzna, którego kochała, był więziony i torturowany, krzyczał doprowadzony do rozpaczy. Jakiekolwiek wspomnienia tkwią ukryte w moich koszmarach, pomyślała sobie w duchu Alana, Rafe'a są na pewno gorsze, i wspomnienia, i koszmary. A jednak przeżył. Jest tutaj, silny, pomimo okrutnej przeszłości, cierpliwy, pomimo mojej słabości, delikatny, pomimo brutalności, jaką poznał. Kiedy Rafę kontynuował swą opowieść niskim, pełnym skupienia głosem, Alana wzięła go za rękę i przycisnęła ją sobie do policzka, jak gdyby zwykły dotyk potrafił odjąć męczarnie i gorycz z jego przeszłości. I z jej także. - Udałem się samotnie do dżungli mniej więcej trzy dni wcześniej niż reszta. Ktoś musiał dostać się do tego więzienia i wykonać szybki rekonesans, żebyśmy wiedzieli, ilu ludzi żyje i jest w stanie iść o własnych siłach. Było to zbyt niebezpieczne zadanie, żeby prosić kogokolwiek o zgłoszenie się na ochotnika. Rafę przypominał sobie wszystko, patrząc na Alanę nie widzącymi oczyma. Jednak nawet wtedy jego palce poruszały się lekko po jej policzku, jakby chciał jej powiedzieć, że jej obecność bardzo mu pomaga. NIE DOTYKAJ MNIE - Dostałem się do środka bez żadnych problemów - mówił Rafę. - Druty kolczaste i paru strażników wokół obozu. Sądzili, że lokalizacja w dżungli i reputacja najgorszego miejsca na ziemi wystarczy, żeby odstraszyć potencjalnych intruzów. Palce Rafe'a zesztywniały na policzku Alany. - To było najgorsze miejsce na ziemi, w istocie — powie dział. - To, co tam zobaczyłem, sprawiło, że miałem ochotę zarżnąć wszystkich strażników, wszystkich oficerów, każdego, kto wpadłby w moje ręce. A potem spalić to więzienie ogniem tak gorącym, żeby stopiło się i spłynęło do środka ziemi. Rafę zamknął oczy, bojąc się, że gdyby zostały otwarte, Alana ujrzałaby w nich to, co widział. Ludzi skutych łańcuchami i torturowanych, okaleczanych i mordowanych powoli dla czystej rozrywki strażników, którzy byli zbyt brutalni, żeby nazwać ich ludźmi, a zbyt pomysłowi w swoim bestialstwie i okrucieństwie, żeby nazwać ich zwierzętami. Uśmiechnięte diabły szalejące w zielonym piekle. - Zdobyłem potrzebne informacje i wydostałem się stamtąd — powiedział Rafę. - Następnego dnia poprowadziłem tam moich ludzi. Otworzył oczy. Były przejrzyste i twarde jak topaz. Obce. - Kiedy tylko wyciągnęliśmy naszych, wróciłem tam. Poszło ze mną trzech ludzi, wbrew moim rozkazom. To byli ci, którzy widzieli skrzydło, w którym torturowano więźniów. Oswobo dziliśmy wszystkich więźniów, a potem wysadziliśmy budynek w powietrze. Pochłonęło je piekło, które go spłodziło. Alana przytknęła dłoń Rafe'a do swoich ust, próbując pocieszyć jego i siebie. - Jeden z naszej czwórki został ranny. Dwaj ponieśli go do miejsca, z którego miał nas zabrać helikopter, ja zaś zostałem z tyłu, żeby osłaniać odwrót. Paru strażników przeżyło wybuch. Powstrzymywałem ich, dopóki nie zaciął mi się karabin. Dopadli mnie, postrzelili i zostawili na polanie, uznając za martwego. Helikopter jednak odleciał. Słyszałem, jak się wznosił, chwilę po tym, jak zostałem postrzelony. 151 EUZABETH LOWELL Alana wydała cichy okrzyk. - Przeżyłem. Niewiele z tego pamiętam. Ukrywali mnie jacyś wieśniacy, zrobili, co mogli, z moimi ranami. Potem wrócili żołnierze rządowi. Byłem zbyt słaby, żeby uciec. Alana przygryzła wargi. Rafę mówił dalej cicho, bez ustanku, pozbywając się okrutnych wspomnień z przeszłości. - Zabrali mnie do innego więzienia, podobnego do tego, które wysadziłem w powietrze. Wiedziałem, że nie mam szans na ocalenie. Moi ludzie widzieli, jak zostałem postrzelony. Uznali zapewne, że nie żyję. Poza tym, nie ryzykuje się życia dwudziestu ludzi dla uratowania jednego, chyba że ten jeden jest cholernie ważny. Ja nie byłem. Alana chciała coś powiedzieć, ale bała się przerwać potok słów Rafę'a. Zamruczała tylko cicho w jego dłoń, usiłując nie rozpłakać się na głos. Jej dłonie gładziły jego rękę i ramię raz po raz, jak gdyby dotykając go pragnęła się przekonać, ze Rafę naprawdę żyje i jest z nią. — W więzieniu spędziłem dużo czasu — powiedział Rafę. — Nie wiem, dlaczego nie umarłem. Wielu ludzi miało to szczęście. Potem Rafę odwrócił się i spojrzał na Alanę. — To niezupełnie prawda - powiedział. — Wiem, dlaczego przeżyłem. Miałem coś, dla czego mogłem żyć. Ciebie, śniłem i marzyłem o tobie, jak akompaniuję ci na harmonijce, dotykam ciebie, kocham się z tobą, słyszę twój śmiech, czuję i widzę twoją miłość do mnie w każdym twoim dotyku, w każdym uśmiechu. — Rafaelu — szepnęła Alana, nie potrafiąc powiedzieć nic więcej. - Te marzenia pozwoliły mi zachować zdrowe zmysły. Świadomość, że czekasz na mnie, kochasz mnie tak bardzo jak ja ciebie, dała mi siłę potrzebną, żeby uciec stamtąd i żyć w dżungli jak zwierzę, dopóki nie przedostałem się do kraju, w którym nie groziło mi już, że zostanę zastrzelony, gdy tylko mnie ktoś zobaczy. NIE DOTYKAJ MNIE Alana pochyliła się, żeby pocałować Rafe'a, nie dbając już o to, że zobaczy jej łzy. - A potem - dokończył Rafę bezbarwnym głosem - wróciłem do domu i dowiedziałem się, że kobieta, którą kochałem wystarczająco, żeby dla niej żyć, nie kochała mnie wystarczająco, żeby na mnie czekać. - To nieprawda! - krzyknęła Alana z bólem w głosie. - Wiem. Teraz. Wówczas nie wiedziałem. Wiedziałem tylko tyle, ile mogłem przeczytać w gazetach. Jack i Jilly. Doskonałe małżeństwo. Doskonała miłość. Nikt nie powiedział mi nic innego. - Nikt nie wiedział — odparła Alana. - Nawet moja rodzina. Staraliśmy się z Jackiem jak najdłużej utrzymać w tajemnicy prawdę b naszym małżeństwie. - Udało się wam. Rafę patrzył na Alanę przez długą chwilę, widząc swój ból i nieszczęście odbite w jej ciemnych oczach i bladej twarzy. Dotknął jej warg opuszką palca. - Wystąpiłem z wojska, gdy tylko moja służba dobiegła końca - powiedział Rafę. — Mój ojciec już wtedy nie żył. Wróciłem na farmę zgorzkniały jak mało kto. Aż do ubiegłego roku prowadziłem ją przez prawników i mieszkałem na odludziu, w wiosce rybackiej Broken Mountain. Sam. - Gdybym tylko wiedziała, że żyjesz... - szepnęła Alana. - Ja sam nie byłem pewien, czy żyję - powiedział Rafę. — Niezupełnie. Większość czasu nadal spędzałem w piekle. Nikt po tej stronie gór nawet nie wiedział, że nie zginąłem. Oprócz Sama, ale on nikomu nie powiedział. - Sama? - spytała zaskoczona Alana. - Odbył trochę szkolenia w Panamie. W innych jednostkach. Cywilnych, nie militarnych. Pracowaliśmy kiedyś razem, tuż przed tym, jak opuściłem armię. To dobry człowiek, chociaż trochę zimny i wyrachowany. I to wszystko, co mam do powiedzenia na temat Sama Burdette. Alana chciała spytać o więcej, ale uświadomiła sobie, -że to na nic by się nie zdało. Rafę mógł dzielić się z nią swoimi 152 153 ELIZABETH LOWELL własnymi sekretami, ale nie sekretami jej brata. Popatrzyła na niego oczami pełnymi zrozumienia, ciemnymi jak północ, ciemnymi jak jej koszmary. - Kiedy zdecydowałeś się ujawnić, że żyjesz? - spytała. - Nie zdecydowałem. To stało się przypadkiem. Rafę pokręcił powoli głową, przypominając sobie swoją wściekłość i rozgoryczenie, kiedy jego narzeczona poślubiła innego mężczyznę zaledwie sześć tygodni po tym, gdy on został uznany za zmarłego. - Któregoś dnia w górach natknąłem się na Boba — powie dział Rafę. - Wędkował na te wariackie muszki, które uwielbia. A stamtąd poszedł prosto do ciebie. Nieświadomie Alana zacisnęła palce na ramieniu Rafe'a, kiedy przypomniała sobie moment, w którym Bob wpadł do domu, mówiąc o Rafaelu Winterze, człowieku, który wstał z martwych i tak też wyglądał. Twardy i zgorzkniały, z oczami zimnymi jak lutowy świt. Rafę. Żywy. A Alana była żoną mężczyzny, którego nie kochała. - Dzień później - kontynuował Rafę, obserwując ją ~ Bob przyniósł mi list. Poznałem twoje pismo na kopercie. Patrzyłem na nie przez długi, długi czas. - Dlaczego nie... — zaczęła Alana. - Nie mogłem otworzyć tego listu - ciągnął zajadle Rafę. -Nie mogłem zmusić się do przeczytania słów opisujących twoje doskonałe małżeństwo, doskonałą karierę, doskonałego mężczyznę, doskonałego kochanka. Nie mogłem przeczytać o śmierci mojego marzenia opisanej twoją własną rękę, marzenia, które zachowywało mnie przy życiu, kiedy odczuwałem taki ból, że śmierć wydawała się zbawieniem. Alana pokręciła głową. Z jej mocno zaciśniętych oczu popłynęły łzy. Położyła głowę na piersi Rafe'a i objęła go tak mocno, aż zabolały ją ręce. Nie mogła znieść myśli o torturach Rafe'a, o tym, że marzył o niej i przeżył dlatego, że ją kochał. A potem wrócił do domu i dowiedział się, że wyszła za mąż. - Co było w tym liście? - spytał Rafę. 154 NIE DOTYKAJ MNIE Jego głos był tak cichy, że ledwo dotarł do Alany przez odgłos spadających łez. - Prawda — odparła ochrypłym głosem. - Napisałam, że zamierzam odejść od Jacka, a kiedy będę wolna, napiszę do ciebie jeszcze raz, jeśli zechcesz. - Ale nie odeszłaś od Jacka. - Nie. Kiedy straciłam cię po raz drugi, uznałam, że nic już sią nie liczy. Wróciłam do niego. Rafę zamrugał powiekami. Była to jedyna oznaka bólu, jaki poczuł na myśl, że odesłał ją z powrotem do Jacka Reevesa. - Jednak wiedząc, że żyjesz - mówiła dalej Alana - nie mogłam zostać z Jackiem. Nawet po to, żeby ocalić naszą karierę. Żyliśmy więc w separacji, ale bardzo dyskretnie. Powoli pokręciła głową, przypominając sobie przeszłość. - Separacja nie wystarczała - szepnęła. - Nie chciałeś mnie, nie dbałeś o mnie choć na tyle, żeby dać mi znać, że żyjesz. Musiałam jednak uwolnić się od tego fikcyjnego małżeństwa. i Zbyt długo żyłam w kłamstwie. Kiedy myślałam, że nie żyjesz, kłamstwa nic dla mnie nie znaczyły. Nic się nie liczyło oprócz śpiewania. W ten sposób przetrwałam, Rafę. Śpiewałam dla wspomnień o mężczyźnie, którego kochałam, nie dla Jacka. Nigdy dla niego. - A potem — powiedział z goryczą Rafę — podpisałem na I kopercie twój wyrok śmierci i odesłałem ją z powrotem. - Co? Rafę zaklął wściekle. Alana zadrżała, nie wiedząc, dlaczego jest taki zły na siebie. - Co masz na myśli? - spytała spoglądając w jego zwężone oczy. - Dlaczego ta koperta była moim wyrokiem śmierci? - Kazała ci wrócić do Jacka Reevesa. - Co... - Odpowiedź znajdziesz w swoich koszmarach - powiedział i Rafę, ucinając pytanie Alany. Patrzyła w oczy Rafe'a, pragnąc znaleźć odpowiedź, lecz ujrzała tylko swoje odbicie w jasnym bursztynie. 15 5 ELIZABETH LOWELL - Skąd wiesz? - spytała. - To też jest w twoich koszmarach. Rafę podniósł dłoń do twarzy Alany. - Jest coś jeszcze w tych brakujących dniach, kwiatuszku - wyszeptał, całując delikatnie jej wargi. - jest moment, w któ rym mnie zobaczyłaś, poznałaś mnie, zwróciłaś się do mnie. Pocałował ją jeszcze raz, bardziej namiętnie. - Rafę... - Nie - powiedział cicho. - Powiedziałem ci więcej, niż chciał poczciwy doktor. Pomyślałem jednak, że mogłaby ci pomóc świadomość, że w ciągu tych sześciu brakujących dni przeżyłaś coś jeszcze prócz przerażenia. 12 _Przez długi czas milczeli, a ciszę zakłócał tylko szum odległego wodospadu. Wyraz twarzy Rafe'a mówił Alanie, że nie ma sensu go pytać, i Wyglądał tak samo nieprzystępnie jak wówczas, kiedy mówił o tym, jak prowadził swoich ludzi do piekła. Alana rozgniewała się jednak, że Rafę wie coś o jej sześciu brakujących dniach i nie chce jej powiedzieć. - Dlaczego? - spytała wreszcie oschłym głosem. - Dlaczego nie chcesz mi pomóc? ~ Nie wiedziałaś, że Jack zginął. Dowiedziałaś się tego od innych. Czy to ci pomogło? Alana wpatrywała się w oczy Rafe'a. - Ale... - zaczęła. - Żadne ale — przerwał jej stanowczym głosem. — Czy świadomość, że Jack nie żyje, pomogła ci przypomnieć sobie cokolwiek? Alana zacisnęła dłonie. - Nie - odparła. - Czy kiedy obudziłaś się w szpitalu, potłuczona i pokrwa wiona, wiedziałaś, jak bardzo zostałaś zraniona? Cisza, a potem spiętym głosem: - Nie. - Czy czytanie o śmierci Jacka w każdej gazecie pomogło ci? 1 5 7 ELIZABETH LOWELL - Skąd wiesz? - szepnęła. - Pod pewnymi względami jesteś bardzo do mnie podobna - powiedział Rafę. - Gdybyś jednak powiedział mi, co wiesz, pomogłoby mi to oddzielić rzeczywistość od koszmaru. - Lekarze są odmiennego zdania. Boją się, że mógłbym powiedzieć ci coś, czego nie chcesz wiedzieć. - Co? - Mógłbym powiedzieć ci, że twoje koszmary są fragmentami prawdy. Skała i lód, i wiatr, coś podnosi ją, rzuca w ciemność. Spada. Spada, a w dole czekają skały, czekają, żeby ją rozbić. Nienawiść rozbija ją. Alana wydała z siebie cichy okrzyk. Zbladła. Objęła się ramionami, czując kondensujący się w niej chłód koszmarów. Lęk i prawda mroziły ją. Zamknęła oczy, jakby mogła w ten sposób odgrodzić się od fragmentów koszmaru. Po chwili zaczęła się zastanawiać, czy nie odgradza się od wspomnień, od ścigającej ją w koszmarach rzeczywistości, prawdy, która mówiła jej: przypomnij sobie. Rafę wyciągnął do Alany ręce, chciał wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Czując dotyk jego dłoni, westchnęła gwałtownie i wyrwała się. Rafę wycofał się natychmiast, ale kosztowało go to tyle wysiłku, że mięśnie szczęk zarysowały się wyraźnie. Popatrzył na bladą skórę Alany i jej czarne rzęsy, usta ułożone do uśmiechu, ale ściągnięte lękiem w cienką linię, tętno bijące zbyt szybko na jej szyi. Klnąc w duchu, Rafę zamknął oczy. Lekarze mieli rację. Mówienie nic jej nie pomoże. Gorzej, może ją nawet zranić. Początkowo Rafę obawiał się, że Alana przypomni sobie zbyt 158 NLE DOTYKAJMNIE wcześnie, zanim będzie miał szansę odzyskać jej miłość. Teraz obawiał się, że nie przypomni sobie wystarczająco szybko, że straci wiarę w siebie, a potem załamie się. Jednak Rafę nie mógł przywrócić Alanie pamięci bez względu na to, jak bardzo tego pragnął. Gorycz tej świadomości zarysowała wokół jego ust głębokie bruzdy. — Gdyby powiedzenie ci o wszystkim, co wiem o tych sześciu dniach, mogło sprawić, żebyś przestała zamierać, kiedy cię dotykam, wykrzyczałbym prawdę z wierzchołka Broken Mountain - powiedział Rafę głosem szorstkim od stłumionych uczuć. Alana milczała. - Mój Boże, czy nie wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby mieć cię teraz znów w ramionach? — wyszeptał Rafę. — Tak bardzo cię pragnę. Chciałbym cię objąć, pocieszyć, kochać... i nie mogę. Jedyne, co mogę, to bez przerwy cię ranić. - Rafę zacisnął pięści i odwrócił się do Alany plecami. - To znów wygląda tak jak w Ameryce Środkowej - powiedział ochrypłym głosem - tylko że gorzej, ponieważ tym razem to ciebie , prowadzę do piekła, wiedząc przy każdym kroku, że nie ma ' innego wyjścia, wiedząc o tym i nienawidząc siebie. Chryste,nie ganię cię za to, że odskakujesz za każdym razem, kiedycię dotykam. Brzmiące w głosie Rafe'a intensywne emocje przywołały i Alanę z głębin koszmaru. Wiedziała, jak to jest czuć się zaplątanym i bezradnym, nienawidzić siebie, widzieć, że wszystko, . co się robi, tylko pogarsza sytuację. Myśl, że Rafę przeżywa to samo z jej powodu, sprawiła, że Alana czuła rozrywający ból, którego nie mogła wyrazić. Przez cały dzień Rafę dawał jej tak wiele, śmiech i wsparcie, ; cierpliwość i przyjaźń, subtelną namiętność i akceptację. Miała ochotę złościć się na siebie, że jest słaba, gniewać się i czuć do siebie odrazę. Ale skoro Rafę tego nie zrobił... Gdy była bliska znienawidzenia samej siebie, opowiedział jej o sile, słabości i przetrwaniu, męczarniach i granicach wytrzymałości, które posiada każda istota ludzka. Opowiedział jej 1 5 9 ELIZABETH LOWELL o tym, jak on sam przebywał w piekle, skłaniając ją tym do wyjścia z głębin odrazy do samej siebie. Rafę dał jej nadzieję, kiedy nie miała nic prócz koszmaru. A ona wyszarpnęła się, kiedy jej dotknął. - Rafaelu - zawołała półgłosem Alana; dotykając jego ramienia. Nie zareagował. Alana zmieniła pozycję i uklękła. Pochyliła się na Rafe'em i zaczęła głaskać go po jedwabistym gąszczu włosów, przesuwając dłonie do napiętego karku. Powtarzała bez przerwy jego imię w powolnej litanii brzmiącej niczym pieśń. Przesunęła dłoń niżej, próbując rozluźnić sztywne mięśnie jego ramion. Ciemny, bawełniany podkoszulek Rafe'a był w dotyku jak ciepły aksamit. Palce Alany ugniatały twarde, gorące, gładkie i silne ciało. Wydając westchnienie Alana pochyliła się, żeby złożyć wargi tuż pod ciemnobrązową linią nasady włosów. Kark Rafe'a był ciepły, opalona skóra napinała się na ścięgnach, kusiła, by dotknąć jej językiem. Alana pocałowała go lekko, powoli, a potem uległa pokusie i dotknęła jego skóry czubkiem języka. Była słona, gorąca, męska, trochę szorstka w miejscu, gdzie zaczynał się zarost, i cudownie gładka na szyi. Alana delikatnie zacisnęła zęby na szyi Rafe'a, próbując sprężystości tkwiących pod skórą mięśni. Rafę poruszył powoli głową i ramionami, więc Alana zwiększyła nacisk zębów, a jej dłoń ześliznęła się po mięśniach jego karku. Rafę miał cudowny smak, był cudowny w dotyku. Alanie to nie wystarczało. Jej palce wbiły się w napięte mięśnie, zębami lekko kąsała jego ramiona. Rafę wygiął się pod jej dotykiem jak spragniony pieszczot kot. Jego reakcja obudziła w niej pożądanie, które potrafił wywołać w niej tylko Rafę. Zapragnęła położyć się obok niego, przylgnąć do niego całym ciałem, poczuć, jak ogarnia ją jego namiętność, tak jak jej namiętność ogarniała jego. 160 NIE DOTYKAJ MNIE Jednak mimo że płonący w środku ogień roztapiał ją, Alana wiedziała, że gdyby zamknęły się wokół niej ramiona Rafe'a, zmartwiałaby. A wtedy zraniłaby go okrutnie. I znienawidziłaby siebie jeszcze bardziej. - Och, Rafę — powiedziała załamującym się głosem. — Co teraz zrobimy? - To, co robimy, jest cudowne. - Ale boję się, że znów mnie to ogarnie. Alana drżała z lęku i gniewu na samą siebie. - Czy przeraża cię dotykanie mnie? - spytał Rafę. Alana prychnęła. - Dotykanie ciebie jest jak śpiew, Rafaelu. Może nawet lepsze. Usłyszała, że Rafę bierze świszczący oddech, i poczuła nie- znaczne drżenie, jakie wstrząsnęło jego ciałem. - Więc dotykaj mnie, ile tylko zechcesz - powiedział po , prostu. - To nie będzie wobec ciebie uczciwe. Plecy Rafe'a uniosły się pod jej dłonią, ponaglając ją, mówiąc jej dobitniej niż słowa, że chce, by go dotykała. ~ Pamiętasz, jak miałaś dziewiętnaście lat? - spytał. Dłoń Alany zawahała się, a potem przesunęła po jego plecach ku głowie. Jej palce łapczywie szukały ciepła pod gęstą czupryną. - Tak - szepnęła. - Pamiętam. - Wtedy nie protestowałaś. - Nie wiedziałam, co robię. Nie całkiem. Dziewice potrafią być bardzo okrutne. - Czyżbym wtedy narzekał? - spytał Rafę ze śmiechem. - Nie - odparła cicho. - Czy prosiłem o więcej, niż chciałaś mi dać? - Nie. Nigdy, Rafaelu. - I nigdy nie poproszę. — Rafę odwrócił się płynnie na plecy i spojrzał na Alanę. Jego bursztynowe oczy lśniły od emocji i pożądania. - Wierzysz mi? - spytał. - Tak. - Więc dotknij mnie. 16 1 ELIZABETH LOWELL - Ale czy mogę... - Alana zająknęła się. - Tak - powiedział szybko Rafę. - Co tylko zechcesz. Wszystko. Cokolwiek. Marzyłem o tobie tak długo. Dotknij mnie, kwiatuszku. Alana z wahaniem zbliżyła dłonie i ujęła w nie twarz Rafe'a. Jej wargi musnęły jego usta, a palce znów zaczęły przeczesywać jedwabistą gęstwinę jego brązowych włosów. Jej oddech zmieszał się z jego oddechem i poczuła żar i dotyk jego ust. W Alanie obudziły się i zawrzały zapomniane uczucia i do- znania. Ich pocałunek nabrał głębi bezczasowego, zmysłowego połączenia, oddawali się sobie wzajemnie, zapominając o całym świecie. W końcu Alana oderwała usta i spojrzała na Rafe'a. W jej oczach płonęła dawna namiętność. - Za pierwszym razem całowałeś mnie w taki sam sposób - szepnęła. - Myślałam, że zemdleję. Teraz czuję się tak samo. Mam wrażenie, jakbyś wyrywał mi ziemię spod nóg. - Boisz się? — spytał cicho Rafę. Alana uśmiechnęła się i powoli pokręciła głową. ~ Z tobą nie grozi mi, że spadnę — powiedziała. - Z tobą jestem tak nieważka, jak żar unoszący się nad ogniem. Pochyliła głowę i pocałowała Rafe'a ponownie, delektując się każdą chwilą, każdą zmianą nacisku języka, żarem i rozkosznym dotykiem ust spoczywających na jej wargach. Alana zsunęła ręce z włosów Rafe'a, pieszcząc go każdym najmniejszym poruszeniem palców. Jedna jej dłoń okręciła się wokół jego szyi, tuż pod uchem, dopasowując się idealnie wnętrzem do gry mięśni, gdy ustami sunął po jej ustach. Druga dłoń zsunęła się po jego ręku, wracając natychmiast w górę, by znaleźć ciepło jego skóry pod krótkim rękawem podkoszulka. Alana głaskała Rafe'a, mrucząc z przyjemności, kiedy poczuła, jak wygina się pod jej dotykiem. Przesunęła dłoń wyżej, pocierając miękki materiał podkoszulka. Rafę nadstawiał się do jej pieszczot jak kot, mówiąc jej w ten sposób, jak bardzo lubi czuć jej dłoń na gołej skórze. Kiedy usta Alany oderwały się od ust Rafe'a i zaczęły skubać 162 NIE DOTYKAJ MNIE go delikatnie po wąsach, szyi, a na koniec w ucho, Rafę zamruczał gardłowo. Alana zareagowała sunąc ustami po kon- turze jego ucha, a potem muskając je językiem. Oddech Rafe'a stał się szybszy. - Pamiętam, jak drżałam za pierwszym razem, kiedy mi tak robiłeś - szepnęła Alana, pieszcząc go gorącym oddechem. - Pamiętasz? - Tak - odparł. - Miałaś gęsią skórkę na całych rękach. - Tak jak ty teraz. - Tak jak ja teraz. Alana dotknęła językiem szyi Rafe'a i lekko zacisnęła zęby na jego skórze. Rafę poruszył głową, nalegając, żeby dotknęła mocniej, ugryzła silniej. Zacisnęła mocniej zęby i poczuła ścięgno napinające się pod jej ustami. Rafę pieścił ją tak samo, kiedy burza zagoniła ich do obozu Broken Mountain. Jego ugryzienia również nie sprawiały jej bólu, tylko osłabiającą rozkosz. Alana westchnęła cicho i pieszcząc dalej szyję Rafe'a, zeszła niżej, na ramiona, aż jej zęby dotknęły podkoszulka. Dłonie wędrowały po jego piersi, aż dotarły do miejsca, gdzie koszulka wysunęła się z dżinsów, odsłaniając ciepły pas nagiego ciała. Rafę głośno nabrał powietrza, kiedy palce Alany zetknęły się z jego skórą. Uniósł się lekko, a jego ręce drgnęły. Alana zamarła i trwała tak przez chwilę, pełna lęku, spodzie- wając się, że zechce ją objąć. - Wszystko w porządku - powiedział cicho Rafę. - Widzisz? Nie łapię cię. Była to prawda. Rafę poruszył się tylko po to, żeby przenieść ręce za głowę i ciasno spleść palce, w ten sposób broniąc się przed nieodpartą pokusą dotknięcia Alany, kiedy ona dotykała jego. Uśmiechnęła się, odprężając się u boku Rafe'a. - Czy to znaczy, że mogę cię dalej dotykać? — spytała. Rafę uśmiechnął się. - A jak myślisz? - spytał niskim głosem. 163 ELIZABETH LOWELL Alana obrzuciła silne, męskie ciało Rafe'a aprobującym spojrzeniem. - To cud — powiedziała Alana — że zdołałam utrzymać ręce z dala od ciebie do wieku dwudziestu lat. - Jeśli o to chodzi, zawsze sądziłem, że to ja zasługuję na medal. - Pewnie tak - przyznała Alana i jej oczy rozbłysły na wspomnienie burzy na poddaszu chaty. - Nie wiedziałam, co tracę. Ty wiedziałeś. - Niezupełnie - powiedział cicho Rafę. — Byłaś jedyna w swoim rodzaju, słodka i dzika, szczodrobliwa jak lato. Swoim oddaniem, tak całkowitym, uświadomiłaś mi, że przed tobą nigdy nie osiągnąłem prawdziwej pełni kochając się z kobietą. Nie osiągnąłem jej też nigdy później. - Rafaelu - rzekła cicho Alana, a w słowie tym pobrzmiewała rozkosz i żal. - Nie proszę cię o nic - powiedział. - Wiem, że nie jesteś gotowa, by oddać mi się znowu. Nie znaczy to jednak, że zapomniałem, jak było kiedyś między nami, i jak jeszcze będzie. Choć nie teraz, nie zaraz - dodał, a jego niski głos wyrażał pewność i żal. - Nie oczekuję tego. Wystarczy, że mnie dotykasz, że jesteś tu ze mną, że żyjesz. Palce Alany wyczuwały ciepło skóry Rafe'a i kuszącą linię kręconych, jedwabistych włosów pod pępkiem. Zauważyła gwałtowną, mimowolną reakcję jego ciała, kiedy jej dłonie wśliznęły się pod cienki podkoszulek i sunęły wzdłuż silnych mięśni brzucha i bioder. Alana uśmiechała się, z zamkniętymi oczami wodząc po owłosionym torsie, pod którego wrażliwą, aksamitną powierzchnią wyczuwała siłę i żar. Delektowała się przyczajoną w bezruchu energią Rafe'a i jego nieodparcie pociągającym ciałem, dostarczającym jej dłoniom wciąż nowych wrażeń. A Rafę przyglądał się jej, pełen pożądania. Nim zdążyła pomyśleć, co robi, Alana podwinęła w górę cienką, bawełnianą koszulkę, zniecierpliwiona nawet tak nieznaczną barierą, ograniczającą jej swobodę dotyku. NIE DOTYKAJ MNIE i .ii. i^vj "VfT/ iVUVlC - Przepraszam — powiedziała zmienionym głosem, nie otwierając oczu. - Nie zdążyłam pomyśleć. - A ja tak. Głos Rafe'a był niski, pieszczotliwy. - Co myślałeś? - szepnęła. - Że jestem kusząca? - Otwórz oczy, to ci powiem. Jego głos był łagodny, kojący jak nieuchwytna pieszczota, przyprawiający o drżenie. Powoli uniosła powieki. Ujrzała swoje dłonie na piersi Rafe'a, smukłe palce otoczone ciemnymi włosami. Jej ręce poruszały się uwodzicielsko, a paznokcie drażniły jego skórę, - O czym myślisz? - spytała, obserwując jego oczy, gdy jej paznokcie wybijały delikatnie zmysłowy rytm. - Myślałem o pierwszym razie, gdy się kochaliśmy. Kiedy rozpiąłem koszulę, spojrzałaś na mnie tak, jakbyś nigdy wcześ- niej nie widziała mężczyzny, a przecież wiedziałem dobrze, że się wychowywałaś z trzema braćmi. A teraz - dodał cicho Rafę - znowu tak na mnie patrzysz. - Naprawdę? - spytała Alana ledwo dosłyszalnie. - Chciałabyś zdjąć mi koszulkę? - spytał Rafę i utkwił w niej wzrok pełen pożądania. - Tak. Alana pochyliła się, żeby musnąć wargami jego usta. Były równie gorące jak jej własne. Uwielbiała ich smak, intensywny i słodki. Poczuła, jak wargi Rafe'a układają się w uśmiech pod wływem jej pieszczoty; potem jego język przemknął kusząco po jej ustach, aż uśmiechnęła się w rewanżu. - Więc na co czekasz? - spytał Rafę. - Zdejmij mi koszulkę. Rozłączył dłonie i uniósł ręce nad głowę. Palce Alany ruszyły w górę po ciele Rafe'a, spychając miękkie fałdy podkoszulka z ramion przez głowę i ręce, aż opadł na bok, odrzucony. Odetchnęła głęboko i wydała przeciągłe westchnienie, kiedy jej dłonie przebiegły swobodnie od czubków palców do talii Rafe'a. Jego oddech przypominał jęk, kiedy ponownie splótł ręce za głową. Alana zawahała się na moment. Potem zaś ciało Rafe'a 164 165 ? ELIZABETH LOWELL zafalowało pod jej dłońmi w niemej prośbie o dotyk. Wyszeptała jego imię i pochyliła się do pocałunku, spragniona pieszczot^ jego języka. Wolno głaskała i tuliła pierś Rafe'a, radując się jego obecnością. Poczuła, jak zadrżał, kiedy paznokciami naparła delikatnie na czubki jego piersi. Opuszki jej palców na zmianę to krążyły pieszczotliwie, to znów lekko pociągały małe, twarde guzki. Język Rafe'a poruszał się zmysłowo w jej ustach, pozbawiał ją oddechu, doprowadzał do zawrotu głowy. Wydając cichy odgłos, Alana uniosła się w poszukiwaniu twardych zarysów ramion Rafe'a, smakując, gryząc i całując jego usta, aż jej wargi zeszły niżej i odnalazły te twarde, męskie sutki, które drażniły jej palce. Lekko zwarła na nich zęby. Poczuła napięcie Rafe'a, poczuła, jak jego ciało sztywnieje, a silne mięśnie ramion twardnieją pod jej dłońmi. Wspomnienia przelatywały jej przez głowę, paląc ogniem. - Dziwne - mruknęła Alana, tuląc policzek do piersi Rafe'a. - Nigdy nie myślałam, że jesteś naprawdę silny, aż do tej burzy i poddasza domku. Rafę uśmiechnął się, chociaż jego palce były splecione aż do bólu. - Miałaś mnie za chucherko? - zapytał cicho, a w jego szorstkim głosie pragnienie mieszało się z rozbawieniem. - Chucherko? Alana roześmiała się z głową na biodrach Rafe'a, potem zaś zaczęła pieścić twarde mięśnie jego pośladków powolnymi ruchami policzka i dłoni. - Nie — powiedziała. - Ale tata miał metr dziewięćdziesiąt, a wszyscy moi bracia w wieku dwunastu lat mierzyli ponad metr osiemdziesiąt. Bob w wieku czternastu lat miał metr dziewięćdziesiąt pięć i ważył sto kilo. ~ Cóż więc pociągało cię w takim chudzinie jak ja? - spytał Rafę. Pytanie to przeszło w jęk, kiedy szorstki koniuszek języka Alany zagłębił się w jego pępku. - Przede wszystkim twoje oczy - szepnęła niewyraźnie, 166 NIE DOTYKAJ MNIE pieszcząc napiętą skórę brzucha Rafe'a. — Czysty bursztyn, wzrok kuguara, i to raczej nie oswojonego. - To sprawiło, że chciałaś mnie udomowić? - Nie. To sprawiło, że chciałam być dzika jak ty. Rafę zacisnął dłonie do bólu. Chciał odpowiedzieć, ale w tym momencie palce Alany zeszły poniżej jego talii, dociera- jąc do twardych mięśni ud. Nie mógł się skupić na niczym prócz jej dotyku i nieznośnego bólu pożądania, wzbierającego tak blisko jej dłoni. - Wtedy tego nie rozumiałam - ciągnęła dalej Alana, uciskając długie mięśnie, które grały pod jej palcami - nie umiałam tego wyjaśnić. Wiedziałam tylko, że ilekroć patrzysz na mnie w pewien sposób, głęboko w moim wnętrzu rodzi się dziwne uczucie, któremu towarzyszą dreszcze. - Jak na ciebie patrzyłem? Rafę musiał się bardzo starać, ażeby jego głos nie drżał pomimo fal pragnienia, którymi pulsowało jego ciało. Zacisnął dłonie jeszcze mocniej. - Tak jak wówczas, gdy zdjąłeś mi mokrą bluzkę i rozwiesiłeś ją przy ogniu - powiedziała Alana. Jej ciepły oddech pieścił nagą skórę nad paskiem spodni Rafe'a. — Jak wtedy, kiedy rozpiąłeś mój przemoczony, koronkowy stanik - szepnęła, -A potem mnie dotykałeś, aż omal nie zemdlałam. Pamiętasz? - Moj Boże, tak. - Rafę zamknął oczy, przypominając to sobie. - Byłaś bosa. Twoje dżinsy pociemniały od deszczu i opinały ciasno te piękne nogi i biodra... Wiedziałaś, że drżały mi ręce, kiedy zdejmowałem ci bluzkę? - Tak - szepnęła, zaciskając palce na jego udzie. - I ja drżałam. - Byłaś zziębnięta. - Doprawdy? - spytała. Niemal bez tchu pieściła znowu pępek Rafe'a, gryząc go delikatnie. ~ Płonęłam, kiedy mnie dotykałeś - szepnęła Alana. - Twoje dłonie parzyły moją skórę. 167 - Z początku nie zamierzałem cię rozbierać, ale kiedy ELIZABETH LOWELL zacząłem, nie mogłem przestać. Byłaś taka piękna, odziana tylko w blask ognia. Nie mogłem się oderwać, musiałem na ciebie patrzeć, dotykać. - Nie chciałam, żebyś przestawał. Czułam się jak najpięk- niejsza kobieta świata, kiedy na mnie patrzyłeś, całowałeś mnie, dotykałeś. Twoje ciało fascynowało mnie, - Alana musnęła językiem brzuch Rafe'a nad paskiem dżinsów. Gładziła jego udo, delektując się, jak niegdyś, jego siłą. - A kiedy cię w końcu dotknęłam - powiedziała - cały zesztywniałeś. Byłeś w dotyku jak odlany ze stali. Tak jak teraz. - Alano. Jej imię mimowolnie wyrwało mu się z gardła. - Odkryłam wtedy, jaki jesteś silny - szepnęła Alana. - Podniosłeś mnie wysoko, a potem pozwoliłeś mi zsunąć się wolniuteńko po twoim ciele. Taki silny, a jednak delikatny. Oczy rysia i dłonie poety. Usta Alany pieściły skórę Rafe'a, kiedy rozpięła jego dżinsy i odsłaniając kolejne warstwy ubrania znalazła to, czego szukała. Jej oddech uległ przyspieszeniu. - Byłeś taki męski - powiedziała gardłowo. Ocierała się policzkiem o brzuch Rafe'a, potem złożyła na nim szybki, namiętny pocałunek. - Alano - wydusił Rafę, żywo reagując na zmysłową piesz czotę jej dłoni. — Nie zniosę tego dłużej. - Więc nie znoś - odpowiedziała po prostu. Przeniósłszy dłoń na zesztywniałe mięśnie jego ręki, wyczuła namiętność i powściągliwość, które sobie narzucił. - Dałeś mi tak wiele - rzekła. - Pozwól mi dać ci coś w zamian. To mniej, niż byśmy pragnęli, ale to wszystko, na co w tej chwili mnie stać. Rafę zamknął oczy wiedząc, że gdyby w tej chwili spojrzał na Alanę, nie byłby w stanie utrzymać za głową splecionych rąk. Jej dłoń podjęła na nowo niszczycielską, zmysłową wędrówkę po jego ciele. Ogień tężał w żyłach Rafe'a, rozlewał się ciężko pod dłonią Alany, aż mógł tylko wić się w bólu rozkoszy, którą NIE DOTYKAJ MNIE powodował jej dotyk. Jęknął głośno, oddychając ze świstem przez zaciśnięte zęby. - O, Boże... nie - powiedział chrapliwie. - Rafaelu - powiedziała Alana. - Nie mogę ci się oddać, ale ty możesz oddać się mnie. Proszę, zrób to. Daj mi poczuć, że mogę ci sprawić trochę przyjemności. Pragnę tego. Nalegała pocierając policzkiem o jego gorącą pierś. Rafę uniósł powieki. - Popatrz na mnie — powiedział. Alana uniosła głowę. W jego ciemnych oczach dostrzegła milczące błaganie, ogień i dziką rozkosz, kiedy poruszał się pod jej dłonią, przekonany, że jest z nim w najwyższym stopniu uczciwa. Rafę powoli rozłączył palce i wysunął rękę spod głowy, wyciągając ją ku Alanie. Kiedy przycisnęła wargi do wnętrza jego dłoni, zaczął delikatnie przysuwać jej usta do swoich. Początkowe muśnięcie warg stawało się głębsze z każdym uderzeniem serca, aż przeistoczyło się w pocałunek miażdżącego pożądania. I wtedy oddał się jej tak swobodnie i hojnie, jak ona oddała mu się cztery lata wcześniej, w chacie ogrzanej ogniem i miłością. 168 NIE DOTYKAJ MNIE 13 Alana wyciągnęła z piekarnika musujący, aromatyczny placek jabłkowy, używając za dużych rękawic, tak miękkich w dotyku jak podkoszulek Rafea. Uśmiechnęła się do siebie, ustawiając drugi placek na drewnianym blacie, żeby ostygł. Dawno nie czuła się tak zrelaksowana. W głowie rozbrzmiewała jej cały czas muzyka, ściana przez słowa, które nie zlały się jeszcze w jedno, by stworzyć piosenkę. - Co to za wspaniały zapach? — dobiegł z korytarza głos Janice. - Placek jabłkowy - powiedziała Alana, odwracając się i uśmiechając przez ramię. - To cud - powiedziała Janice. Alana uśmiechnęła się. - Właściwie to tylko suszone jabłka, cukier i przyprawy. - Na tym pustkowiu i na tym piecu takie placki to cud - stwierdziła z przekonaniem Janice. Popatrzyła na Alanę niebie skimi, niezwykle uważnymi oczami. - Mogę w czymś pomóc? - Dziękuję, ale panuję nad wszystkim. Janice uśmiechnęła się. - To musi być cudowne uczucie. - Co? - Panować nad wszystkim. Alana wydawała się przez moment zaskoczona. Potem powoli przytaknęła. To prawda. Od chwili, gdy obudziła się w szpitalu, miała wrażenie, jakby życie wymykało się jej spod kontroli, jakby była ofiarą, nie osobą. Lęk pozbawił ją pewności i szacunku do samej siebie. Teraz jednak mogła rozmawiać i śmiać się razem z Rafe'em. Podjęła pierwsze kroki, by przezwyciężyć lęk wysokości. Uświa- domiła sobie, że Rafę szanuje ją i zależy mu na niej, pomimo jej amnezji i irracjonalnych lęków. Rafę zaakceptował ją taką, jaka jest, niedoskonałą, a potem oddał się jej, zamiast żądać, żeby to ona oddała się jemu. - Tak — przyznała cicho Alana. - To niewiarygodnie wspa niałe uczucie. Oczy Janice zwęziły się na moment, przyglądając się Alanie badawczo, ale nie zwróciła na to uwagi. - Cieszę się — powiedziała Janice z wyraźnym zadowoleniem w głosie. Alana podniosła szybko wzrok, pierwszy raz dostrzegając u niej współczucie. - Rafę mówił ci o moim mężu, prawda? - spytała. Janice zawahała się, a jej przenikliwe, niebieskie oczy próbo wały ocenić malujące się na twarzy Alany uczucia. - Nie gniewaj się na niego — odezwała się wreszcie. — Rafę chciał tylko zapobiec, żebyśmy cię niechcący nie zranili. Marszcząc brwi Alana wytarła ręce w ogromny, biały fartuch, który miała na sobie. - To nie w porządku prosić was, żebyście obchodzili się ze mną jak z jajkiem - powiedziała Alana. - Ta wycieczka jest dla waszej przyjemności, nie dla mojej. Janice uśmiechnęła się. - Nie martw się. Świetnie się bawimy. Alana popatrzyła na nią sceptycznie. - Mhm - mruknęła. - Z pewnością, kiedy nie krzyczę na widok Staną albo nie zabieram ci przewodnika. - Stan to duży chłopiec - powiedziała oschle Janice. - Jeśli zaś chodzi o Rafe'a, to pokazał nam łowiska i wyrobiliśmy swoją normę. Poza tym czyści dla nas pstrągi, a ty wyczarowujesz gorące placki jabłkowe. Czego można chcieć więcej? 170 171 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana poddała się. Roześmiała się i pokręciła głową. - Jesteście wyjątkowymi gośćmi - powiedziała. - Jeśli inni klienci będą choć w połowie tak mało wymagający, Bob pomy śli, że umarł i trafił do nieba. Większość turystów nie potrafi zejść z góry, jeśli nie mają drogowskazów i ktoś ich mocno nie popchnie. Z sąsiedniego pomieszczenia rozległ się dźwięk szybko otwie- ranych i zamykanych drzwi kredensu. - Siostrzyczko! — zawołał z jadalni Bob. — Gdzie położyłem naczynia, kiedy zmyłem je wieczorem? Janice i Alana spojrzały po sobie i wybuchnęły śmiechem. Bob wetknął głowę do kuchni. - Cóż was tak rozśmieszyło? - spytał. - Nie zrozumiesz - powiedziała Alana. — Ale wszystko w porządku. W każdym razie kocham cię. Stanęła na palcach i pocałowała Boba w policzek. Bob wydał się zaskoczony, a potem bardzo zadowolony. Chciał uścisnąć Alanę, ale powstrzymał się, przypominając sobie o jej problemie. Klepnął ją po ramieniu z niespodziewaną delikatnością i przytknął swój krótki, gruby palec wskazujący do czubka jej nosa. - Wyglądasz lepiej, siostrzyczko. Rafę miał rację. Potrzebny ci był powrót do domu. Potem pokręcił głową i uśmiechnął się, spoglądając na Alanę z zakłopotaniem. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić postrzegać swoją siostrę bardziej jako rówieśniczkę niż zastępczą matkę. - Co? - spytała Alana. - Jak to się stało, że jesteś taka mała? - spytał Bob smutnym głosem. - To ty wyrosłeś. Bob uśmiechnął się. - Tak, chyba tak. Może pójdziesz się ubrać? Obiorę ziemniaki i przyniosę wszystko na stół. Alana zamrugała, zaskoczona propozycją brata. Potem mrugnęła jeszcze raz, kilka razy, odpędzając napływające jej nagle do oczu łzy. Bob był dla niej tak opiekuńczy jak dla Merry. 172 — Dzięki - powiedziała chrapliwym głosem. — Bardzo chęt- nie. Wzięła szybko prysznic, a potem weszła na poddasze owinięta w za duży na nią frotowy szlafrok Boba, który znalazła na wieszaku w łazience. Stanęła przed szafą, próbując wybrać coś z całej galerii ubrań, które zapakował jej Bob. Dopiero po długiej chwili zdecydowała się na grube, jedwabne spodnie koloru ciemnoczekoladowego i bluzkę z długimi rękawami w ognistych barwach. Jej zmysłowa faktura i plisy kontrastowały z prostym krojem. Alana zaczęła odruchowo zapinać bluzkę, żeby zasłonić łańcuszek, który zawsze nosiła na szyi. Po chwili przestała, uświadamiając sobie, że nie musi już dłużej ukrywać prezentu zaręczynowego od Rafe'a. Jack nie żył. Nie musiała dłużej ukrywać faktu, że połowa Doskonałej Pary stroi się w prezent od innego mężczyzny. Wygładziła kołnierzyk. Symbol nieskończoności poruszał się i migotał przy każdym ruchu jej głowy. Dotknęła go opuszką palca i poczuła, jak w duszy osiada jej kolejna kropla spokoju, kolejny krok na drodze odzyskiwania siły. Po raz pierwszy od chwili, gdy obudziła się w szpitalu, zaczynała wierzyć, że nie tylko przeżyje, ale będzie w stanie znów kochać. Nawet jeśli jej koszmary okażą się prawdą. — Alano? — rozległ się z dołu głos Rafe'a. — Jesteś gotowa? - Prawie - szepnęła, zbyt cicho, żeby Rafę usłyszał. - Prawie. Zbiegła schodami na dół, naprawdę głodna po raz pierwszy od tych sześciu brakujących dni. Górskie powietrze potęgowało jej apetyt. Na innych wpływało podobnie. Pomimo obiadu złożonego z pstrągów, ziemniaków, zielonej fasoli i herbatników, każdy znalazł jeszcze miejsce na kawałek placka. Rafę pokroił i podawał gorący placek jabłkowy przy akom- paniamencie żartobliwych narzekań, że ktoś nie dostał najwię- kszego kawałka, za to dostał go ktoś inny. Bob i Stan wymie- 173 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE niali się porcjami kilka razy, dopóki Rafę nie poddał się i nie położył między nimi ostatniego kawałka. Rafę przyglądał się z uśmiechem, jak Alana zjada ostatni kęs dużej porcji, którą dla niej ukroił. Kiedy odrzuciła do tyłu głowę wzdychając, że jest zbyt pełna, żeby się ruszyć, u nasady szyi zamigotał jej naszyjnik, Rafę przesunął czubkiem palca po łańcuszku i wisiorku. - Wciąż go nosisz — powiedział cicho. - Nigdy go nie zdjęłam od chwili, gdy mi go dałeś. W sączącym się przez okno popołudniowym świetle oczy Rafe'a wydawały się ciemnobrązowe i niezwykle baczne. - Nawet wówczas, kiedy odesłałem twój list? - spytał szukając w jej oczach odpowiedzi. - Nigdy. To wszystko, co mi po tobie zostało. Rafę dotknął szyi Alany. - Szkoda, że nie jesteśmy sami - szepnął Rafę. - Z chęcią bym cię pocałował. Wiele razy. W wiele miejsc. Też byś chciała, kwiatuszku? Na skórze Alany pojawił się ledwie widoczny rumieniec. Uśmiechnęła się i przylgnęła policzkiem do dłoni Rafe'a. - Tak - zamruczała. - Chciałabym. Alana spojrzała przez stół i zobaczyła, że Stan przygląda się jej uważnie oczami tak ciemnoniebieskimi, że wydawały się prawie czarne. Jasne włosy połyskiwały w blasku słońca, które wlewało się przez okno, padając na jego szerokie ramiona. Alana szybko odwróciła wzrok, wciąż nie mogąc znieść niepokojącego podobieństwa Staną do Jacka Reevesa. Kiedy Stan spytał Rafe'a o jakieś suche muszki, Alana odwróciła się do Janice i zadała jej pierwsze z brzegu pytanie, jakie przyszło jej do głowy. - Jakoś nie pasujesz do moich wyobrażeń o agentce biura podróży. Jak wybrałaś ten zawód? Zapadło nagłe milczenie. Alana spojrzała na Rafe'a, zastana- wiając się, czy zrobiła coś nie tak. Rafę nie zwrócił na nią uwagi, wyraźnie pochłonięty rozmową ze Stanem. - Przepraszam - odezwała się Alana do Janice. - Czy zadałam niewłaściwe pytanie? Janice uśmiechnęła się krzywo, rzucając okiem na Rafe'a. - Powiedziałabym, że jak najbardziej właściwe - odparła. Rafę podniósł gwałtownie wzrok, ale nie odezwał się. - Kiedyś byłam psychiatrą - wyjaśniła Janice. - Po dziesięciu latach poczułam, że dłużej już nie mogę. Tyle problemów. Tak niewiele rozwiązań. Jej głos brzmiał lekko, ale oczy miała zwężone w reakcji na wspomnienia, które wciąż miały dość mocy, by ją ranić. Alana pomyślała, co przydarzyło się Rafe'owi, jej, Jackowi. Tyle problemów. Tak niewiele rozwiązań. - Zostałam więc specyficzną agentką biura podróży - po- wiedziała Janice. - Organizuję ludziom urlopy, tak by mogli z nich jak najlepiej skorzystać. - Rozwiązania - powiedziała Alana. - Tak. Alana chciała spytać o coś jeszcze. Nagle bardzo zaciekawiła ją przeszłość Janice, stresy, które doprowadziły *ją do zmiany zawodu. I Rafe'a, który znał Janice wcześniej. - Chciałabyś usłyszeć, jak to się stało? - spytała Janice. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała Alana. Janice i Rafę wymienili szybkie spojrzenia. Rafę podniósł lekko ciemne brwi, a potem wzruszył ramionami. Janice odwróciła się z powrotem do Alany. - Kiedyś pracowałam dla rządu, tak jak Rafę - zaczęła Janice. Chociaż mówiła cicho, na dźwięk jej pierwszych słów roz- mowa Staną i Rafe'a zamarła. Stan zmierzył Janice surowym wzrokiem, potem spojrzał pytająco na Rafe'a. Rafę zignorował go. Wydawało się, że Stan chce coś powiedzieć, ale Rafę uciszył go gestem ręki. - Ludzie, którzy pracują w skrajnie uciążliwych warunkach - mówiła cicho Janice - często mają problemy ze sobą. Jeśli coś dzieje się źle i giną ludzie, albo jeśli nic nie dzieje 174 175 ELIZABETH LOWELL się źle, a ludzie i tak giną, osoby za to odpowiedzialne muszą z tym jakoś żyć. Alana spojrzała na Rafe'a. Oczy miał przymknięte, trudne do odczytania. - Osoby te to inteligentni ludzie, którzy kierują losami świata. Oni są aktorami, nie widownią. Mają władzę nad sobą i nad życiem. - Janice uśmiechnęła się krzywo i wypiła łyk kawy. - Przynajmniej - dodała cicho - wydaje im się, że mają władzę. W pewnej chwili wszystko się wali, a oni stają bezradni, zastanawiając się, co się stało. Moim zadaniem było wyjaśnić im, że to rzeczywistość przejechała po nich jak walec drogowy. Stan parsknął niewesołym śmiechem. Kiedy Janice spojrzała na niego, mrugnął do niej okiem. Uśmiech, którym go obdarzyła, był zarazem subtelny i zmysłowy. Alana wyczuła, że płyną między nimi prawie nieuchwytne prądy wzajemnego uczucia i szacunku. - Ludzie są bardzo różni - odezwała się Janice, wracając do Alany - ale tych, z którymi miałam do czynienia, zwykle dawało się zakwalifikować do jednej z trzech kategorii. Pierwsza to tacy, którzy nie mogli poradzić sobie z nieprzewidywalną, bezlitosną rzeczywistością i po prostu wypadali z gry. Alana spuściła wzrok i popatrzyła na leżący na jej talerzu kawałek placka, zastanawiając się, czy jest jedną z tych, którzy nie mogą sobie poradzić. - Do drugiej kategorii należeli ludzie, którzy przetrwali dzięki temu, że stłumili w sobie poczucie niezdatności, dez orientacji i lęku. Ludzie ci robili dokładnie to, do czego zostali wyszkoleni, i robili to świetnie. Alana popatrzyła na Rafe'a. Przyglądał się jej. Na moment położyła palec na złotym symbolu, który nosiła na szyi. - Na trzecią kategorię - mówiła dalej Janice - składali się ludzie obdarzeni tak małą wyobraźnią lub tak wielką wiarą w „postępowanie według książek", że działali z takim samym niewzruszonym spokojem i pogodą ducha, jaki niektórym lu dziom daje religia. - To musi być miłe - powiedziała Alana. 176 NIE DOTYKAJ MNIE - Nie powiedziałbym - odparł Rafę. Janice podniosła filiżankę z kawą, westchnęła i odstawiła ją z powrotem, nie próbując ciemnego naparu. - Ludzie z pierwszej kategorii, ci, którzy nie dawali sobie rady, nie wytrzymywali długo na stanowiskach operacyjnych - powiedziała Janice. — Trzeci typ, ci, którzy postępowali według i książek, w płynnym świecie pracy polowej radzili sobie bardzo marnie. Gdy tylko udawało nam się ich zaklasyfikować, stara- liśmy się umieszczać ich na etatach biurowych. - A druga kategoria? — spytała Alana. Pytanie skierowała do Janice, ale obserwowała Rafe'a. - Ludzie z drugiej kategorii wykonywali większość roboty - odparła Janice. - To byli twardziele, ludzie, którzy wykonywali zadanie bez względu na to, ile ich to kosztowało. Bruzdy wokół ust Rafe'a pogłębiły się. - Niestety - powiedziała Janice spoglądając szybko na Rafe'a - wcześniej czy później twardziele ci płacili wysoką cenę, kiedy stawali wobec ślepych przypadków rzeczywistości i faktu, że superman istnieje tylko w komiksach. Alana dotknęła kącika ust Rafe'a tak lekko, jak on dotknął jej naszyjnika. Odwrócił się i musnął pocałunkiem czubek jej palca. - Ludzie z krwi i kości popełniają błędy - powiedziała cicho Janice. - Jeśli, gdy kryzys mija, ci, którzy przeżyli, nie potrafią poradzić sobie z poczuciem słabości, nie mogą zaakceptować faktu, że jedyne, co człowiek może zrobić, to robić to, co w jego mocy... cóż, wtedy zaczynają siebie nienawidzić. Jeśli nie potrafią przyjąć faktu, że można odczuwać lęk, odnosić rany, nawet załamywać się, a mimo to wciąż być całkiem normalną, dzielną, efektywną jednostką, wtedy rozdzierają siebie na strzępy. Alanie zadrżała ręka. Rafę ujął ją, pocałował wnętrze jej dłoni i puścił. - Moim zadaniem było pomóc tym ludziom zaakceptować ich ludzkie ograniczenia. Miałam pomagać im zaakceptować samych siebie. — Janice spojrzała w dal nie widzącymi oczami, dostrzegając coś z przeszłości. - Gdyby nie udało im się 1 7 7 ELIZABETH LOWELL zaakceptować swojej ludzkiej ułomności, straciłabym ich. Straciła... bym... ich. Janice zacisnęła pięść, uderzając nią lekko w stół przy każdym słowie. Alana odruchowo położyła rękę na jej dłoni. - To nie była twoja wina - powiedziała szybko. - Nie mogłaś otworzyć ich serc i sprawić, żeby uwierzyli we własną wartość. Mogłaś tylko się starać, i robiłaś to. Janice patrzyła na Alanę przez długą chwilę. Potem jej usta ułożyły się w smutny uśmiech. - Ale kiedy się kogoś kocha i traci - odparła Janice - to boli jak diabli. W pewnym momencie było o jednego za wiele i wycofałam się. Alana spojrzała szybko na Rafe'a, zastanawiając się, czy był dla Janice tym „jednym za wiele". - Zrobiłaś wszystko, co mogłaś — powiedział cicho Rafę. — I tak było to o wiele więcej, niż robi większość ludzi. ~ Ty również. - Janice zmierzyła wzrokiem Rafe'a. — Czy uważałeś, że to dosyć? ~ Nie - odparł, nie unikając jej wzroku. - Ale uczę się z tym żyć. Nareszcie. Janice patrzyła na Rafe'a przez długą chwilę, a potem uśmie- chnęła się łagodnie. - To świetnie, Rafaelu Winterze - powiedziała. - Bardzo dobrze. Mało brakowało, prawda? Janice odwróciła się i spojrzała na Alanę. - Ci najsilniejsi - powiedziała cicho - mieli najgorzej. Dochodzili najdalej, zanim stawali wobec ludzkich ograniczeń. I wtedy zaczynali obwiniać samych siebie, wypowiadać sobie wojnę. Niektórzy przeżywali nawet to. Większość nie. Alana popatrzyła na Rafe'a. Myśl, jak mało brakowało, żeby straciła go na zawsze, obracała się w jej duszy niczym nóż. - W przypadku tych silnych - powiedziała Janice - im wcześniej zaakceptują swoje ograniczenia, tym lepiej. Istnieje bardzo niewiele sposobów, by wygrać wojnę ze sobą, a całe mnóstwo, żeby przegrać. 178 NIE DOTYKAJ MNIE Zapadło milczenie. Po chwili Janice odstawiła filiżankę i odezwała się wesoło: - Dość o mojej przeszłości. Kto dziś wieczorem złowi naj- większą rybę? - Ja — powiedzieli jednocześnie Bob i Stan. Popatrzyli po sobie, uśmiechnęli się i zaczęli obstawiać wyniki. Rafę i Janice wymienili porozumiewawcze spojrzenie i po- kręcili głowami. Kiedy Bob i goście wyszli, Alana wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Rafę natychmiast wyjął jej talerz z ręki. - Wyglądasz zbyt elegancko, żeby zajmować się brudnymi naczyniami - powiedział. - Chodź, usiądź w kuchni i poroz mawiaj ze mną. Alana popatrzyła na Rafe'a z niedowierzaniem. Ubrany był w czarne, wełniane spodnie i czarną, szytą na miarę koszulę z wełny tak delikatnej, że w dotyku wydawała się jak jedwab. Sprężysty materiał układał się na nim jak cień, podkreślając siłę jego rąk i ramion. - Ty też wyglądasz za elegancko — powiedziała. Dotknęła materiału w miejscu, gdzie naciągał się lekko na torsie Rafe'a. Jego ciepło promieniowało przez koszulę, docierając do jej dłoni, sprawiając, że chciała go nią potrzeć, zwinąć się przy nim jak kot przy ogniu. A potem chciała po prostu go objąć, pocieszyć, wyleczyć wszelkie rany z przeszłości. Alana nie miała wątpliwości, że Rafę należał do tych bardzo silnych, o których mówiła Janice, tych, którzy przechodzili najgorsze, gdy musieli zaakceptować własne ograniczenia. - O czym myślisz? - spytał Rafę niskim, aksamitnym głosem. - Że jesteś jednym z tych silnych. - Ty też. Myśl ta zaskoczyła Alanę. Nie czuła się silna. Czuła się słaba, bezużyteczna, głupia, kryła się przed sobą i rzeczywistością za murem amnezji i irracjonalnych lęków. 179 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Zanim zdążyła zaprotestować, ubiegł ją Rafę. Mówił szybko i pewnie. - Jesteś silna, Alano. Byłaś zaledwie dzieckiem, a jednak potrafiłaś podtrzymać rodzinę na duchu po śmierci matki. Kiedy myślałaś, że nie żyję, dostrzegłaś szansę przetrwania w karierze piosenkarskiej i wykorzystałaś ją. A kiedy przyszedł następny kryzys, walczyłaś o życie. Walczyłaś dzielnie i zawzięcie. - Więc dlaczego się boję? - wyszeptała Alana. - Ponieważ to nie wystarczyło - powiedział ponuro Rafę. — Załamałaś się przez fakt, że ideał kobiety, podobnie jak superman, nie istnieje w rzeczywistym świecie. - Nie uważałam siebie za ideał kobiety. - Nie? Kto był najsilniejszy z Burdette'ow, do kogo przy- chodzili wszyscy, kiedy umierały marzenia lub ulubione szcze- niaki? Twój ojciec? A jeśli chodzi o Jacka... Kąciki ust Alany opadły ku dołowi w smutnym, pełnym goryczy uśmiechu. ~ Jack potrafił wykorzystać każdego - powiedział Rafę. -Gdyby nie twoja dyscyplina, twoja inteligencja, twoja niezwykła umiejętność rozłożenia piosenki na fragmenty i złożenia jej z powrotem, tchnięcia w nią nowego życia, Jack śpiewałby w piwiarni do kotleta. - Miał dobry głos. - Tylko z tobą, Alano. Zdawał sobie z tego sprawę lepiej niż ty. Wykorzystał cię, żeby mieć wygodniejsze życie. I zachowywał się tak, jakby wykorzystywanie ciebie było jego przyrodzonym prawem. Alana zamknęła oczy słysząc, jak Rafę mówi to, co sama wiedziała i o czym nie chciała myśleć. - Ja też go wykorzystałam - szepnęła. - Wykorzystałam go, żeby przetrwać po tym, gdy dowiedziałam się, że nie żyjesz. - Czy to ty żądałaś małżeństwa? Alana pokręciła głową. - Ja tylko chciałam śpiewać. - Tak właśnie mówił Bob. Pamiętał, jak Jack podpuszczał cię, a potem w końcu powiedział, że jeśli nie wyjdziesz za niego, nie będzie z tobą śpiewać. - Tak - szepnęła Alana drżącym głosem. - Jack wiedział dokładnie, czego chce, i wiedział, jak to osiągnąć. Kiedy chodziło o jego własną wygodę, był samolubny jak mało kto. - Ale on nie pragnął mnie jako żony, jako kobiety. Rafę roześmiał się ochryple. - Nieprawda, Alano. To ty nie pragnęłaś jego. Jack mógł mieć twój talent wokalny, ale nie mógł mieć ciebie. Wygoda była dla niego ważniejsza niż seks, więc przyjął twoje warunki. - Nie chciałam, żeby mnie pragnął - powiedziała Alana. Jej głos był napięty, oczy miała zaciśnięte, wspomnienia i koszmary wirowały w jej głowie. Zadrżała, pomimo panującego w domku ciepła, ponieważ czuła znów to zimne popołudnie, zanim nadeszła burza, słyszała fragmenty słów. Jack przeklinał ją, wyciągał do niej rękę. - Myślę... - Głos Alany załamał się, a potem zabrzmiał tak ochryple, jakby wydobywał się z ust obcej osoby. - Myślę, że Jack pragnął mnie na Broken Mountain. Myślę, że o to się kłóciliśmy. Z werandy dobiegł śmiech Staną, który przepychał się z Bobem przez drzwi. Alana zachwiała się niepokojąco. Jej oczy otworzyły się, czarne od mieszaniny wspomnień i koszmarów. - Nie - szepnęła. - O, Boże, nie! 180 14 Alana nie słyszała szczęku talerzy, kiedy Rafę odłożył je na stoi i stanął tuż za nią, gotów pochwycić ją, gdyby zemdlała. Rafę obawiał się, że właśnie zaraz to zrobi. Skórę miała bladą i przezroczystą jak porcelana, a źrenice rozszerzone, tak że pozostał tylko niewielki skrawek brązowej tęczówki. - Jack się śmiał - szepnęła Alana. Rafę zamrugał powiekami. Stłumił w sobie słowa cisnące się na usta, daremny krzyk, którego nie powinna pamiętać. Jeszcze nie. Rzeczywistość była brutalna. Alana zaś sprawiała wrażenie tak kruchej. - Jezioro było lodowate, a Jack śmiał się ze mnie — powie działa. - Całe moje ubranie, śpiwór, ja... wszystko było prze moczone. I było tak zimno. Powiedział, że mogę spać w jego śpiworze. Nie z dobrego serca. Powiedział, że chętnie mnie rozgrzeje. Rafę nabrał ze świstem powietrza. Alana nie zwróciła na to uwagi. Nie słyszała nic prócz dźwięków z przeszłości. - Najpierw mu nie wierzyłam - mówiła w odrętwieniu. - Potem próbowałam odjechać. Złapał mnie za warkocze i wy szarpnął z siodła. Kopnął Sid, aż wyrwała się i zbiegła na dół. On... uderzył mnie. Nie mogłam uciec. Owinął sobie moje warkocze wokół ręki. Trzymał mnie i uderzał, raz po raz. Wyraz twarzy Rafe'a zmienił się. Nienawiść zarysowała na 182 NIE DOTYKAJ MNIE niej zacięte bruzdy wściekłości, zmieniając ją w twarz człowieka, który przeszedł niegdyś przez piekło dżungli i dziś powstał niczym anioł zemsty. Alana tego nie widziała. Jej szeroko otwarte oczy zaślepiała przeszłość, którą ukrywała przed sobą, ale nie dość dobrze. Nie całkiem. - Potem związał mnie i zwalił na kamienie nad jeziorem - ciągnęła Alana. - Powiedział, że nie zejdziemy z góry, dopóki nie zmienię zdania. „Kiedy zejdziemy z tej przeklętej góry, będziesz mi chodzić przy nodze jak pies". I śmiał się. Rafę wyciągnął do Alany drżące ręce; w jego duszy mieszała się wściekłość, miłość i poczucie bezradności. Mimo to nie mógł jej dotknąć. - Ale Jack mnie nie pożądał — powiedziała Alana normal- nym głosem. - Chciał mnie tylko... złamać. Chyba musiał mnie nienawidzić. Alana powoli zamknęła oczy. Chlipnęła bezradnie i zasłoniła ręką usta. - Było tak zimno. Jezioro, skały i noc. Zimno. Jej słowa były stłumione, ale Rafę słyszał je wyraźnie, uderzały go jak ciosy. Był bezradny. Rafę przeklinał w duchu fakt, że Jack Reeves zginął szybko, bezboleśnie - trzydzieści metrów lotu przez ciemność, a potem śmiertelne zderzenie z granitem. Alana wzięła głęboki oddech. Kiedy jej oczy otworzyły się, były skoncentrowane na teraźniejszości. Przesunęła drżącymi rękami przez włosy. Krótkie włosy. Włosy, które nie mogły już zostać wykorzystane jako broń przeciwko niej, by skuć ją niczym łańcuchem. - To dlatego obcięłam warkocze - stwierdziła, a w jej głosie mieszały się ulga i ból. - Nie zwariowałam aż tak bardzo. - Nie. - Głos Rafe'a był cichy, a jednak ochrypły od wysiłku, jakiego wymagało od niego utrzymanie w ryzach emocji. - Nie zwariowałaś. - Jesteś pewien? - spytała, próbując się uśmiechnąć. - 18 3 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Pytam, ponieważ chcę cię poprosić o naprawdę zwariowaną rzecz. - Co tylko sobie życzysz. - Przejedź palcami przez moje włosy. Zabierz z nich dotyk Jacka. Rafę zbliżył ręce do głowy Alany, gotów wycofać się na pierwszy sygnał powracającego lęku. Delikatnie wsunął palce w jej miękkie, krótkie włosy. Przymykając powoli oczy, Alana skoncentrowała się na dotyku silnych palców Rafe'a. Przechyliła do niego głowę, zwiększając nacisk jego rąk. Jej ciało przebiegł dreszcz rozkoszy. - Jeszcze - zamruczała. Palce Rafe'a wsunęły się głębiej w czarny jak noc jedwab jej włosów, pocierając i pieszcząc lekko skórę jej głowy. - Tak - westchnęła. Alana ocierała się o jego ręce, zwiększając kontakt, pogłębiając intymność, aż żar dłoni Rafe'a ogarnął ją całkowicie, zabierając wspomnienia i rozgrzewając ją. Kiedy Alana otworzyła oczy, twarz Rafe'a znajdowała się tuż przy niej. Stopniowo zbliżał się do jej ust, czekając na najmniejszy znak lęku, który mógłby ją ogarnąć, gdy uzmysłowi sobie, że została pochwycona w pułapkę jego rąk i warg. Odpowiedzią Alany był uśmiech i westchnienie, gdy rozchyliła zapraszająco wargi. Rafę pocałował ją bardzo delikatnie, nie chcąc jej przestraszyć. Alana objęła go w pasie. - Jesteś wspaniały w dotyku - szepnęła. - Taki ciepły, pełen życia, ł pragniesz mnie. Nie chcesz mnie złamać, tylko pieścić. Pocałowała go powoli, delektując się jego żarem, przylegając do niego, przyjmując go jak kwiat absorbujący promienie słońca. - Jesteś taki ciepły - wymruczała. Rafę poczuł, jak przyciskają się do niego piersi Alany, kiedy objęła go mocniej. Jego ciało przeszyło pożądanie niczym dziki płomień ognia. - Bardzo ciepły - przyznał z uśmiechem, przygryzając kącik jej ust. Zsunął jedną dłoń z włosów Alany na ramię, a potem do bioder. Zamiast cofnąć się, Alana przysunęła się bliżej. Jej zapach i słodycz zapierały dech w piersi Rafe'a. Powoli odsunął rękę od pokusy piersi Alany. Lekko przesunął prawą ręką po plecach, podziwiając sprężystość jej ciała. Lewą dłonią pogładził jej włosy, a potem pogłaskał szyję. W końcu powoli położył jej na plecach również lewą dłoń, obejmując ją delikatnie. - Nie boisz się, prawda? - spytał. Alana pokręciła głową i przysunęła się bliżej. - Uwielbiam twoje ciepło, Rafaelu. Kiedy jestem blisko ciebie, jak teraz, nie mogę sobie nawet wyobrazić, że kiedykol wiek mogłoby mi być zimno. Frontowe drzwi otworzyły się z łoskotem. - Siostrzyczko, gdzie położyłem... oj, przepraszam! Rafę spojrzał na niego znad czarnych włosów Alany. Stan, który wszedł za Bobem, rzucił Rafe'owi długie, niejasne spojrzenie. - Zgubiłeś coś? - spytał cicho Rafę, nie puszczając Alany. - Sieć - przyznał Bob. - Miałem ją, kiedy przyszedłem na kolację, ale nie mogę jej znaleźć. - Ostatnio widziałem twoją sieć opartą o tylne drzwi domu - odparł Rafę. - Dzięki. Bob okrążył szybkim krokiem stół w jadalni i wyszedł tylnymi drzwiami. Kiedy zauważył, że Stan nie idzie za nim, zawołał go przez ramię. - Chodź, Stan. Nie rozumiesz, że sprawa jest przegrana? Gdy Alana uświadomiła sobie, że Bob nie jest sam, zesztywniała i obróciła twarz w stronę salonu. Stan szedł w jej kierunku. Alana gwałtownie odwróciła się, chwytając się ramion Rafe'a, jak gdyby tylko on mógł uratować ją przed długim, śmiertelnym upadkiem. - Stan - odezwał się Rafę. Jego głos był spokojny, a jednak rozkazujący. Stan zatrzymał się. 184 185 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE - Pstrągi już wypływają - powiedział Rafę. — Może spróbujesz tej ciemnej ćmy, którą ci przywiązałem? Tej, na którą obaj się zgodziliśmy. - Jesteś pewien, że to załatwi sprawę? — spytał ironicznie Stan. - Z pstrągami należy obchodzić się naprawdę ostrożnie. Jeśli raz je spłoszysz, jeszcze trudniej będzie zwabić je ponownie. - Moja przynęta pasuje prawie idealnie do otoczenia - powiedział Rafę, starannie dobierając każde słowo. - Przy odrobinie cierpliwości to załatwi sprawę. Spytaj Janice. Stan milczał chwilę, a potem skinął głową. - Zrobię to, Winter. Żebyś wiedział, że zrobię. Nie mówiąc już nic więcej Stan minął Rafe'a i Alanę. Po kilku sekundach tylne drzwi zamknęły się z hukiem. - Słonie w składzie porcelany - mruknął Rafę, opierając policzek o włosy Alany. Alana poruszyła się w objęciach Rafe'a. Natychmiast je rozluźnił. Przysunęła się, pocałowała go i cofnęła się o krok. - Idę się przebrać, a potem zmyję naczynia - powiedziała. - Powinieneś też się przebrać i iść pomóc Stanowi wygrać zakład z Bobem. - Wolałbym zostać tutaj. Z tobą. - Ze mną wszystko w porządku, Rafę. Naprawdę. Stan mnie zaskoczył. Jest tak cholernie podobny do Jacka. - Czy obawiasz się, że Stan ma ochotę podnieść cię i wrzucić do jeziora? - obojętnym głosem spytał Rafę. Alana stała przez chwilę bez ruchu, po czym powoli pokręciła głową. - Nie. Nie sądzę... Jej głos zamarł, a oczy bardzo pociemniały. Nie powiedziała nic więcej. - Co się stało? - spytał cicho Rafę. - Nie sądzę, żeby to było to najgorsze - powiedziała sztywno. ~ Alano - szepnął. Odstąpiła o krok od Rafe'a. - Muszę pomyśleć - powiedziała - a kiedy jesteś blisko, mogę myśleć tylko o tym, jak jesteś cudowny w dotyku, jaką mi okazujesz cierpliwość, jak bardzo pragnęłabym sięgnąć wstecz, cztery lata wcześniej, by dotknąć znów miłości. Dodoiąć ciebie. Alana nabrała powietrza i wypuściła je powoli. - Poszukam cię o zachodzie słońca, kiedy będzie za ciemno, żeby łowić. - To za dwie godziny - zaprotestował Rafę. - Skąd będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy? - Głos dobrze się tu niesie. A Stan ma donośny głos. Znajdę ci?- - Będziemy łowić tuż przy wodospadzie - powiedział Rafę. - Jeśli nie pojawisz się przed zmierzchem, wepchnę Staną w jego sieci i pójdę cię szukać. — Potem dodał cicho: — Dziś wieczorem chciałem łowić w twoim towarzystwie. - O, nie - powiedziała Alana kręcąc głową. - Już słyszę, jak twoja żyłka błaga o zmiłowanie. Po twarzy Rafe'a przemknął uśmiech, wygładzając bruzdy. - Ale - dodała Alana, przesuwając palcami po jego wąsach - z ogromną przyjemnością popatrzyłabym, jak łowisz. Sprawiasz mi przyjemność, Rafaelu Winterze. Sprawiasz mi ogromną przyjemność. To mówiąc odwróciła się i wyśliznęła z jego ramion. Rafę patrzył na nią spragnionym wzrokiem, jak przechodzi przez salon i znika na schodach prowadzących na poddasze. Odczuwał mrowienie w miejscu, gdzie go dotknęła, w nozdrzach czuł wciąż jej słodki zapach, pragnął jej aż do bólu. Rafę odwrócił się gwałtownie i poszedł do swojej sypialni. Przebrał się szybko w strój wędkarski, a potem wyszedł cicho z domu, wiedząc, że gdyby zobaczył znów Alanę, nie potrafiłby jej zostawić. Alana przebrała się w dżinsy i sweter. Skończyła sprzątać w kuchni na długo przed zmierzchem. Jej umysł pracował równie sprawnie jak ręce. Sprawdzała, co pamięta z sześciu brakujących dni. Pamiętała fragmenty jazdy pod górę z Jackiem. Potem pierwszą noc... 186 187 ELIZABETH LOWELL Czy to pierwszej nocy się kłócili? Trzy dni w szpitalu, z których pamięta tylko jeden. Pozostają więc trzy dni. Nie, dwa. Musieliśmy spędzić jeden dzień w drodze do Wyoming i jedną noc na farmie, pomyślała Alana. Więc to musiało być pierwszej nocy pod Broken Mountain, kiedy Jack wrzucił mnie, moje ubrania i śpiwór do jeziora. Alana zesztywniała, kiedy przypomniała sobie, co było dalej. Jack bił ją nieprzytomnie, kiedy próbowała od niego uciec. Tę noc spędziła zwinięta w kłębek na skrawku granitowej skały, trzęsąc się z zimna. To dlatego w koszmarach tak mi zimno, uświadomiła sobie. Wspomnienie i koszmar łączyły się w jedno. Poczuła się lepiej. Nie wszystkie jej lęki były irracjonalne. Ale, w takim razie, dlaczego przeraża mnie odgłos burzy? - zastanawiała się dalej. Tamtej nocy nie było wiatru. Nie było burzy. Nie było błyskawic ani wstrząsających ziemią grzmotów. Alana była tego pewna. Gdyby tamtej nocy rozpętała się lodowata burza z jej koszmaru, umarłaby z zimna przed świtem. Jednak wiatr, grzmot i lód stanowiły żywą, przerażającą scenerię jej koszmarów. - Burza musiała nadejść drugiej nocy - szepnęła, czując potrzebę przerwania panującej w domu ciszy. - Tej, w której spadłam. Tej nocy, w której zginął Jack. - Dlaczego Jack mnie rozwiązał? Czy poddałam się i po szłam do niego? Dźwięk własnych pytań wprawił Alanę w drżenie. Nie była pewna, czy chce wiedzieć, że sprzedała swą godność za suchy śpiwór i zimny seks z Jackiem. Jednym słowem, że się sprostytuowała. Alana czekała, wsłuchując się we własne milczenie, wczuwa-jąc się w reakcje swego ciała. Nic się nie zmieniło. Nie zbliżał się żaden koszmar. Żaden lęk. Nie czuła, że odkrywa fakty. 188 NIE DOTYKAJ MNIE - W porządku - powiedziała spiętym głosem. - A więc prawdopodobnie nie o to chodzi. Czy Jack tak się upił, że stracił cierpliwość? Czy rozwiązał mnie, zgwałcił i pobił? Alana znów czekała, prawie nie oddychając w obawie, że powróci koszmar, kiedy myślami dotknie prawdy. Znów nic się nie stało. Kiedy przypominała sobie, jak Jack ją bił, czuła kłucie w żołądku, a jej oddech stawał się płytszy. Kiedy wyobrażała sobie, że mu ulega... nic się nie działo. Nie czuła lęku, nie miała ochoty krzyczeć, nie czuła podchodzących jej do gardła mdłości, chłodu, walącego jak młotem serca albo zimnego potu. Nie było żadnego z fizjologicznych sygnałów, które ostrzegały ją w przeszłości, że zbliża się do prawdy. Jeśli w ogóle można zbliżyć się do prawdy. Alana gwałtownym ruchem ściągnęła fartuch i wyszła szukać Rafe'a, nie mogąc znieść więcej pytań, odpowiedzi, lęku i ciszy. Prowadząca nad jezioro ścieżka była zarośnięta. Zdeptana trawa świadczyła wyraźnie, że przeszły nią przynajmniej dwie osoby. Alana szła szybko, ledwie zauważając rozciągające się na niebie purpurowe wstęgi chmur. Nie widziała też skąpanych w ametystowym blasku górskich stoków zwieńczonych świetlistymi, skalistymi szczytami, ani otaczających ją cieni wypływających z lasu. Ścieżka dochodziła do jeziora pod pewnym kątem, omijając teren, który wczesnym latem stanowił moczary, jesienią zaś zamieniał się w nierówną, dziką łąkę. Wijąc się między drzewami, ścieżka trzymała się lasu tak długo, jak to tylko możliwe. Alana usłyszała Rafe'a i Staną, zanim mogła ich zobaczyć. Przynajmniej Staną, który mówił podniesionym głosem, przekrzykując ogłuszający huk wodospadu. Przypuszczała, że mówi do Rafe'a. Kiedy głos Staną dobiegł do Alany wyraźnie, nie miała już wątpliwości. Mówił do Rafe'a. - Nie, to ty mnie posłuchaj dla odmiany, kapitanie Winter - mówił ze złością Stan. - Nie cierpię takich sytuacji. Tak zostałem wyszkolony. 189 ELIZABETH LOWELL Nastąpiła przerwa, ale jeśli nawet Rafę coś odpowiedział, wszystko zagłuszył szum wodospadu. Alana zawahała się, a potem podeszła bliżej do jeziora, kryjąc się za świerkami i osikami. - Co byś powiedział na taki scenariusz - zapytał Stan. — Jest sobie kobieta, której pragniesz od lat. Kobieta należąca do innego. To cię doprowadza do szału. I nagle kobieta, której pragniesz, i mężczyzna, którego nienawidzisz, przybywają tu na małą wycieczkę. Alana zamarła, czując, jak nagle ogarnia ją chłód. Nie chciała słyszeć więcej, ale nie mogła się ruszyć. - Kręcisz się w pobliżu, czekasz na okazję i zwalasz biednego Jacka z najbliższego urwiska — kontynuował Stan. - A potem idziesz zgarnąć łup. - ...naprawdę zdumiałeś, żeby... - Głos Rafe'a zagłuszał łoskot wodospadu. Głos Staną brzmiał wyraźnie jak grom. - Ale ona jest nie przyzwyczajona do takich scen - mówił. - Ucieka. Spędza noc pod gołym niebem, przemarznięta i wyczerpana. A potem po prostu wypiera to ze swojej pamięci, zapomina. - ...zostaw myślenie ludziom, którzy... - Jej amnezja stawia cię w trudnej sytuacji - kontynuował Stan, ignorując wypowiedz Rafe'a. - Jeśli sobie przypomni, nie będzie miało znaczenia, czyim przyjacielem jest szeryf. Wpadniesz w niezłą kabałę. Alana oddychając z trudem ruszyła dalej ścieżką. Potykała się jak lunatyczka, odpychając się od szorstkich pni drzew, które zdawały się wyrastać złośliwie pod jej stopami, jakby chciały ją powstrzymać. - ...stek bzdur... — Głos Rafe'a wyłaniał się i niknął w huku wodospadu. - Jeszcze nie skończyłem — przerwał mu Stan. Głos miał bardzo wyraźny, niósł się w wieczornym powietrzu jak mosiężny dzwon. - Mógłbyś uratować własną skórę żeniąc się z nią. Nie doniesie na własnego męża. - Jezu, naczytałeś się za dużo brukowców. 190 i NlE DOTYKAJ MNIE - Może. Z tego, co mówi Bob, śmierć Jacka nie była wielką stratą dla świata. Nie sądzę, żeby Alana zamierzała opłakiwać tego sukinsyna. Poza tym widać, że cię lubi. - Co ty powiesz - zauważył ironicznie Rafę. ~ Pozostaje jednak drobny problem. Jeśli zdąży sobie przypomnieć, zanim się z nią ożenisz, wylądujesz bez wiosła w rzece gówna. - To dlaczego pomagam... Alana wychyliła się, próbując usłyszeć wszystkie słowa Rafe'a. Nie udało jej się. W przeciwieństwie do Staną Rafę, wpadając w gniew, mówił bardzo cicho. A teraz Rafę był wściekły. - Naprawdę chcesz, żeby sobie przypomniała? - spytał Stan. - To dlaczego, do cholery, nie pozwalasz mi nic zrobić? - ...Janice. - Janice przeczołgałaby si% dla ciebie po rozżarzonych wę- glach, Winter, i wiesz to cholernie dobrze! - Ja... samo dla... Alana wyszła z lasu i ruszyła po kamieniach i pniach dzielą- cych ją od jeziora. Z każdym krokiem bardziej zbliżała się do obu mężczyzn. Do ich słów. - A ja mam po prostu zamknąć się i postępować zgodnie z planem - odkrzyknął Stan. - Super pomysł, bystrzaku! - Może tak, może nie. Polujesz na niezwykłą kobietę, Winter. Nie jestem całkiem przekonany, czy chce dać się złapać. Moim zdaniem najpierw powinna sobie przypomnieć. Tylko w ten sposób jej wybór będzie miał jakiekolwiek znaczenie. To dla niej największa szansa, żeby przeżyć. - Czy to zdanie Janice? - spytał Rafę. Alana była niecałe piętnaście metrów od nich, wystarczająco blisko, żeby wyraźnie słyszeć Rafe'a. Stali ze Stanem naprzeciw siebie. Jeśli nawet ją zauważyli, nie dawali tego po sobie poznać. - Nie jestem pewien, czy Janice potrafi trzeźwo myśleć, kiedy chodzi o ciebie - stwierdził Stan. 191 ELIZABETH LOWELL Alana zatrzymała się, zaskoczona brzmiącym w głosie Staną bólem. - Nic mnie nie łączy z Janice - powiedział Rafę — i nigdy nie łączyło. Stan zawahał się, a potem wykonał dziwny gest, obracając dłonie spodem do góry, jak gdyby chciał coś przyjąć. - Chciałbym w to wierzyć. Naprawdę chciałbym. - To uwierz - powiedział Rafę. - Do diabła, to nie ma w tej chwili znaczenia. Nie miałoby w ogóle, gdyby nie fakt, że nie chcę, żeby Alana wpadła w pułapkę, bo Janice pozwoliła, by emocje zmąciły jej osąd. - Nie pozwoliła. - Jeśli to wszystko nie wyjdzie — powiedział Stan — nie chcę, żeby Janice się obwiniała. Wystarczy to, co przeszła z twojego powodu. Ale to też nie ma znaczenia. Nie tutaj. Znów jest jak za dawnych, złych czasów. Liczy się tylko misja. - Więc nie partol jej. - Masz jeszcze dwa dni - powiedział bezbarwnym głosem Stan. — Jeśli do tego czasu nie podziała twoja metoda, spróbuję swojej. Kiedy Rafę się odezwał, tłumiona gwałtowność brzmiała w jego głosie jak smagnięcia biczem. Stan cofnął się o krok. - Jeśli w jakikolwiek sposób skrzywdzisz Alanę - powiedział Rafę - to wrócisz z Broken Mountain tak samo jak Jack Reeves w zielonym, plastikowym worku. Zrozumiano, kapralu? - Nie jestem już kapralem. Ani ty kapitanem. Stan odwrócił nieznacznie głowę. Przez chwilę Alanie wydawało się, że musiał ją zauważyć, ponieważ znajdowała się dokładnie na linii jego wzroku. Nagle Stan wykonał szybki krok w stronę Rafe'a. Już przy pierwszym jego ruchu Rafę przyjął zwinnie pozycję do walki. Nogi lekko ugięte, ręce lekko rozstawione na wysokości piersi — czekał, aż Stan znów się poruszy. - Jesteś szybki, jak zawsze - powiedział Stan z podziwem w głosie. Stan poruszył się znów bardzo szybko, próbując dosięgnąć NIE DOTYKAJ MNIE Rafe'a wielkimi rękami. Rafę przystąpił do ataku, obracając się płynnie i pozwalając, żeby Stan prześliznął się obok niego. Nie dotknął go, zacisnął jedynie dłoń na jego nadgarstku. Z płynną gracją wykręcił Stanowi rękę za plecy, aż przeciwnik padł na kolana. Jasne włosy Staną zalśniły blado w świetle zmierzchu, a Rafę pochylił się nad nim; jego twarz wyglądała jak maska zimnego szaleńca. - Nie! Słysząc krzyk Alany, Rafę poderwał głowę. Kiedy zobaczył na jej twarzy wyraz przerażenia, puścił Staną i ruszył w jej kierunku. - Alano! - zawołał. Odskoczyła i puściła się biegiem, znikając z powrotem w lesie. Rafę ruszył za nią, ale po chwili uświadomił sobie, że goniąc ją, tylko spotęguje jej lęk. Odwrócił się do Staną, który wciąż się jeszcze nie podniósł. - Wiedziałeś, że ona tam jest, prawda? - spytał Rafę. Stan skinął głową i uśmiechnął się ponuro. - Zobaczyłem ją kątem oka - przyznał. - Dlatego rzuciłem się na ciebie. Nie uważasz, że to jej coś przypomniało, stary? - Wstawaj! Głos Rafe'a był cichy i zacięty. - Masz ochotę mnie rozszarpać? - spytał Stan uśmiechając się dziwnie. - Nic z tego, Winter. Widziałem, do czego jesteś zdolny, kiedy jesteś wściekły. Myślę, że po prostu przesiedzę ten taniec. - A ja myślę - powiedział Rafę, oddzielając starannie każde słowo, pokazując, jak dużo kosztuje go opanowanie - że jeśli natychmiast nie zejdziesz mi z oczu, to jednak cię rozszarpię. 192 NIE DOTYKAJ MNIE 15 Wiatr wirował i krążył wokół chaty, przynosząc ze sobą odgłosy śmiechu. Potem następowały pozbawione znaczenia słowa, świst wiatru, znów śmiech. Alana przewróciła się na drugi bok, po raz dziesiąty zaplątu-jąc się w pościel i marząc, żeby całe towarzystwo cieszyło się grą w pokera z odrobinę mniejszym entuzjazmem. Zastanawiała się, czy pośród radosnych karciarzy znajduje się też Rafę. Potem przypomniała sobie jego wściekłość na Staną. Było mało prawdopodobne, żeby siedział w ostatnim domku, śmiejąc się beztrosko i wyciągając karty. Oskarżenia rzucone przez Staną wciąż krążyły i huczały w głowie Alany niczym wicher. Chciała odrzucić je z miejsca, całkowicie, wciąż jednak znajdowały słabe punkty w jej posta- nowieniu, pęknięcia w murze jej odmowy. Drobne wątpliwości czepiały się jej jak macki. Od momentu, w którym zobaczyła Rafe'a na lotnisku, Alana była pewna, że on nadal ją kocha. Nie był to przemyślany wniosek; po prostu instynkt, czysty, prosty i bardzo, bardzo głęboki. Jednak założenie, że Rafę ją kocha, było bezpodstawne, a nawet idiotyczne. Myślał, że szczęśliwie wyszła za mąż sześć tygodni po tym, gdy zawiadomiono ją o jego śmierci. Rok temu odesłał jej list bez otwierania. Aż do wczoraj nie zdarzyło się nic, co mogłoby zmienić jego stosunek do niej. 194 Aż do wczoraj Rafę zapewne jej nienawidził. Dlaczego w takim razie nalegał na Boba, żeby ściągnąć mnie do domu? - pytała się w duchu Alana, Dlaczego od momentu, w którym spotkaliśmy się na lotnisku, Rafę jest tak delikatny i okazuje mi tyle zrozumienia? Nie nadeszła żadna odpowiedź prócz świstu wiatru wiejącego nad górami, lasem i chatą. Czy coś się stało na Broken Mountain? - zastanawiała się Alana. Coś, czego nie mogę sobie przypomnieć, a co sprawiło, że Rafę uwierzył, iż moje małżeństwo z Jackiem od samego początku było żałosną fikcją? Wiatr zawirował i wstrząsnął całym domem niczym silny, niewidzialny drapieżnik. Alana poczuła chłód. Podciągnęła kołdrę pod brodę i znów przekręciła się na drugi bok, szukając wygodnej pozycji, której nie potrafiła znaleźć od czasu zdarzeń na Broken Mountain. Jednak w którąkolwiek stronę się odwróciła, wciąż słyszała głos Staną i jego oskarżenia. Przerażały ją. Czy prawda jest tak brutalna? Czy Rafę chciał mnie zdobyć, żeby uratować własną skórę? Czy śmierć Jacka była nie całkiem przypadkowa? Czy to dlatego Rafę nie chciał mi powiedzieć, co się wydarzyło na Broken Mountain? Zimno zalewało Alanę falami, przyprawiając ją o gęsią skórkę. Leżała nieruchomo, skulona, trzęsąc się pomimo stosu koców. Alana wiedziała, że Rafę jest zdolny do przemocy. Został w tym wyszkolony do perfekcji i żył z tym przez większą część swego dorosłego życia. Nie mogła jednak uwierzyć, że jest zdolny do tak perfidnego oszustwa, żeby na zimno zaplanować zamordowanie Jacka, a potem uwieść ją i poślubić, zapewniając sobie w ten sposób jej milczenie. To nie pasowało do Rafe'a, którego znała i kochała. I którego wciąż kocha. Gdyby Stan oskarżył o tak występne kłamstwa Jacka, Alana byłaby oburzona — ale uwierzyłaby. 195 ELIZABETH LOWELL Jack był potwornym egoistą. Potrafił kłamać w żywe oczy z uśmiechem na twarzy, a także posunąć się do przerażających okrucieństw, wszystkiego, co mogło zapewnić mu komfort. Jack był zdolny do morderstwa z zimną krwią. Żołądek Alany poruszył się niespokojnie. Oblał ją zimny pot. Poczuła nagle, że nie może znieść ani chwili dłużej lepkiej, zimnej pościeli i obwisłych, ciężkich koców. Potrzebowała żywego ciepła i towarzystwa migoczącego ognia. Usiadła na łóżku i sięgnęła po omacku po szlafrok. Znalazła tylko gruby płaszcz kąpielowy, który pożyczyła sobie z łazienki na dole. Nałożyła go pośpiesznie. Rękawy płaszcza zachodziły jej na dłonie, a kraj był tak długi, że muskał czubki palców stóp. W całkowitej ciemności Alana zeszła po omacku po schodach. Salon był pusty, nie paliło się żadne światło. Popiół w kominku był zimny i blady jak księżyc. Rafę w ogóle nie pojawił się wieczorem w domu. Nie widziała go ani nie rozmawiała z nim od momentu, gdy uciekła przed nim w las. Potern, kiedy minęła jej irracjonalna panika, czekała na Rafe'a przy ścieżce. Nie przyszedł. W końcu kiedy nad Broken Mountain wzeszedł w bladej poświacie księżyc, Alana poddała się i weszła do środka, drżąc z zimna i z osamotnienia. Teraz potarła drewnianą zapałką o kominek. W jej migoczącym świetle zajrzała do skrzyni na drewno. Leżała tam garść podpałki i parę niewielkich szczap drewna do palenia w piecu. Za mało, żeby rozgrzać kominek, a co dopiero ją. Alana zaklęła zniechęcona i puściła wieko drewnianej skrzyni. Odwróciła się z zamiarem powrotu do łóżka. Nagle zamarła. Przez dom poniósł się ledwo uchwytny dźwięk, odległy lament, niesiony zmiennym, górskim wiatrem. Dziwna, gorzko-słodka muzyka nie pozwalała Alanie się ruszyć. Chciała ją usłyszeć. Wstrzymała oddech, wytężając słuch, aż zaczęła drżeć. NIE DOTYKAJ MNIE Dźwięki muzyki oplatały ją lekko, dręcząc i zwodząc tuż pod progiem pamięci, dźwięki przecinające nocną ciszę jak żyłka wędki powietrze, rozwijając się z gracją przy każdym porywie energii w magicznym, rytmicznym pulsie. Alana po omacku doszła do wyjścia, zwabiona ulotną muzyką. Wyszła na dwór, cicho zamknęła za sobą drzwi i wstrzymała oddech, nasłuchując i wypatrując. Wiatr przynosił śmiechy z ostatniego w szeregu domku. Na ziemię padały jasne plamy światła. Ciemne sylwetki na tle zasłoniętego okna, milczące ruchy dłoni i rąk, znów śmiech. Ale żadnej muzyki. To nie dźwięki czyjegoś radia tranzystorowego lub magne- tofonu przedarły się przez linie obronne Alany, wołając do niej w języku starszym, bardziej sugestywnym i obdarzonym większą mocą niż słowa. Nie było jednak innego miejsca, z którego mogła dobiegać muzyka. Na wschód od głównego budynku stały trzy domki, z których tylko jeden jaśniał światłem, tylko jeden rozbrzmiewał śmiechem, kiedy ktoś wygrywał lub przegrywał partię. Pozostałe dwa stały puste, czarne jak noc. Czarniejsze, bo pozbawione księżyca i gwiazd, które rozjaśniłyby ich wewnętrzną ciemność. Znów powiał wiatr, dmuchając Alanie w kark, drażniąc jej uszy na wpół przypominaną, na wpół wyobrażoną muzyką. Odwróciła się powoli, stając twarzą na zachód. Czwarta chata stała kilkadziesiąt metrów dalej, w otoczeniu lasu i mroku. Nie należała już właściwie do obozu. Z jej okien nie dochodziło zapraszające światło, nie wibrowała śmiechem, nie wysyłała żadnych oznak życia. I wtedy przywołała Alanę muzyka, nieodparta pokusa, przy- ciągająca ją z każdą nutą coraz bliżej. Alana zatrzymała się i nasłuchiwała jeszcze przez chwilę. Serce biło jej mocno, krew krążyła szybko, przytłaczając zmieszane murmurando muzyki i wiatru. Niewiele myśląc, Alana zeszła z werandy i ruszyła zarośniętą ścieżką w stronę czwartej chaty. W bose stopy kłuły ją sosnowe 196 197 ELIZABETH LOWELL Nm DOTYKAJ MNIE igły i ostre kamienie, ale prawie ich nie czuła. Drobne ukłucia nie miały znaczenia od chwili, gdy rozpoznała źródło muzyki. Rafę. Rafę i jego harmonijka, pełne żalu akordy opłakujące miłość i stratę. To własna piosenka Alany zmierzała ku niej przez noc, spływając na czarny monolit jej rozpaczy pełną uczucia melodią. Kiedyś śpiewała tę piosenkę razem z Rafe'em. Kiedyś patrzyli sobie w oczy i wspólnie śpiewali smutne piosenki o śmierci i umarłych marzeniach. I uśmiechali się, przekonani o mocy i trwałości ich własnej miłości. Rankiem słyszałam w polu Śpiewającego skowronka. Rankiem słyszałam skowronka, Śpiewał jak szalony. Nie wiedziałam Że odszedłeś. Nie wiedziałam, Że miłość wczoraj umarła. Rankiem słyszałam skowronka, Śpiewał jak szalony. Rankiem słyszałam skowronka, Śpiewał pieśń wolności. Może jutro się dowiem. Może jutro mi powiesz, Dlaczego śpiewał. I może wczoraj Nigdy nie było. Rankiem słyszałam w polu Śpiewającego skowronka. Rankiem słyszałam skowronka, Śpiewał pieśń wolności. Lecz nie dla mnie. Melodia, którą Alana skomponowała kiedyś na gitarze, wracała do niej we wzruszających, wyśpiewywanych przez harmonijkę Rafe'a akordach. Słowa, które do niej ułożyła, dławiły jej gardło i piekły w oczy. Grube fałdy szlafroka plątały się jej wokół nóg, spowalniając ruchy. Podciągnęła go do góry i zaczęła biec w stronę chaty, nie czując łez, które spływały po jej twarzy, wywołane przez muzykę. Wywołane przez Rafe'a. Chata stała samotnie na niewielkiej polanie. Nie rozświetlało jej migotanie świec ani żółty blask lampy naftowej, tylko światło księżyca wlewało się przez okna bezdźwięcznym, srebrzystym deszczem. Powietrze rozrywały smutne dźwięki - cienie rozpaczy splatające się z nikłym blaskiem księżyca. Powoli, niczym westchnienie, piosenka przeszła w ciszę. Ostatnie, niewidzialne dźwięki uleciały wraz z zimnym porywem wiatru. Alana stanęła na skraju polany, przykuta do miejsca muzyką, czując ból, gdy zapadła cisza. Widać było tylko upiorny owal jej twarzy i czarne cienie ostrokrzewów uginanych wiatrem. Alana stała niezdecydowana, czując zimny wiatr i łzy na policzkach. Potem rozbrzmiały znów rzewne akordy, przynosząc niezmienny żal. Rankiem słyszałam skowronka... Nie mogła wytrzymać dłużej samotnie w ponurym, porusza- nym wiatrem lesie, słuchając swej tęsknej piosenki granej przez jedynego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek kochała. Przeszła powoli przez polanę, mając przed oczami tylko łzy i blask księżyca, słysząc tylko piosenkę i czując smutek. Weszła 198 199 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE po schodach jak duch, bezgłośnie, otulona w mrok. Chata była otwarta, bo w środku i tak było zimno i ciemno. Chata miała tylko jedną izbę. Rafę leżał na rozłożonej kanapie. Widać było tylko jego twarz i ręce, jaśniejsze cienie wśród panującej wewnątrz nocy. W milczeniu, bez wahania, Alana przeszła przez pokój. Nie wiedziała, czy Rafę wyczuł jej obecność. Nie wykonał w jej kierunku żadnego ruchu, żadnego gestu, nie zwrócił się do niej słowami ani bez słów. Wlewał tylko swą duszę w harmonijkę, wprawiając ją w drżenie akordami nieutulonego żalu. Alana uklękła przy łóżku, próbując dostrzec twarz Rafe'a, jego oczy, ale ponieważ smutne tony muzyki zamgliły jej wzrok łzami, widziała tylko blady blask księżyca. Rankiem słyszałam skowronka, Śpiewał jak szalony. Wraz z każdym dobrze znanym akordem, każdą wywołującą ból harmonią współbrzmiących ze sobą dźwięków Alana czuła, jak przeszłość odsuwa się, a koszmar odpływa, aż zniknął wszelki lęk i pozostała tylko muzyka. Chwiejąc się lekko, z ciałem zagubionym w muzyce, Alana ulegała powoli emocjom tak ostrożnym i nieuchwytnym jak mieniący się w głębokich wodach rzeki pstrąg. Nie wiedziała, ile razy piosenka dobiegała końca i zaczynała się od nowa. Dźwięki falowały i wirowały w jej wewnętrznym mroku, muzyka spływała w głąb jej duszy, przywołując ją, wabiąc z ciemnych głębin jej umysłu. Alana wiedziała tylko, że w pewnym momencie zaczęła śpiewać. Początkowo bez słów - jej głos zlewał się z pełnymi słodyczy akordami, tkając czyste harmonie między instrumentem a śpiewaczką. Melodia krążyła między nimi, zmieniając się nieznacznie przy każdym nawrocie. Potem zaś, niczym skowronek, głos Alany wyrwał się na wolność. Wznosił się i obracał na niewidzialnych prądach, podrywając uczucia i przekształcając je w płynącą piosenkę, piękno tak jasne, tak nieskazitelne, że Rafe'em wstrząsnął dreszcz zachwytu. Przez moment harmonijka zawahała się. Po chwili Rafę oddał się muzyce tak samo całkowicie jak Alana, ścigając olśniewającą czystość jej głosu, wznosząc się wraz z nią, przeżywając z nią wspólnie ekstatyczny lot z ciemności ku słońcu. W końcu z piosenki pozostał tylko migoczący w ciemności ostatni dźwięk, ulatujący z blaskiem księżyca i cichym szeptem wiatru. Alana ukryła twarz w dłoniach i zapłakała bezgłośnie. Rafę pogłaskał ją powoli po włosach, delikatnie, aż dotknęła wargami wnętrza jego dłoni i poczuł między palcami jej łzy. Ostrożnie ułożył Alanę obok siebie na łóżku, szepcząc jej imię, czując, jak drży, gdy przysunęła się do niego. Zimnymi dłońmi dotknęła jego twarzy i znów zadrżała. Rafę poruszył się, żeby wyciągnąć spod siebie śpiwór. Rozpiął suwak i okrył Alanę miękkim, ciepłym materiałem. Kiedy próbował zejść z łóżka, Alana wydała odgłos protestu i usiadła. Rafę pocałował jej zimne dłonie. - Leż ~ powiedział. - Rozpalę ogień. Najpierw jednak zamknął drzwi, odcinając drogę wiatrowi. Poruszał się zwinnie w ciemności, nie przejmując się brakiem światła. Rozległ się cichy szelest papieru i podpałki, a potem stłumiony stukot suchych szczap drewna układanych w stos na palenisku. W ciemności rozbłysła zapałka. Alana zamrugała oczami i wstrzymała oddech. Twarz Rafe'a wyglądała jak odlana z czystego złota prymitywna maska, a pod mroczną gęstwiną włosów jego oczy żarzyły się jak topazy. Rafę i ogień spoglądali na siebie przez dłuższą chwilę, dwa byty stworzone z żaru i potencjalnego światła. Rafę odwrócił się do Alany z gracją płomienia, czując na sobie jej wzrok. Wstał i podszedł do niej - jego twarz tonęła w mroku. 200 201 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Łóżko ugięło się pod jego ciężarem, kiedy usiadł i spojrzał na skąpaną w blasku tańczącego ognia twarz Alany. Oczy miała ciemne i lśniące, skórę zaróżowioną, wargi ułożone do uśmiechu. Ogień odbijał się w jej włosach promieniami światła. - Jesteś jeszcze piękniejsza niż twoja piosenka - szepnął Rafę. Koniuszkiem palca przesunął po ustach Alany, a potem po spoczywającej na śpiworze smukłej dłoni. Wziął jej rękę i zaczął delikatnie rozcierać. - Zmarzłaś - powiedział. - Jak długo byłaś na dworze? Próbowała sobie przypomnieć, jak długo stała na polanie, ale jedyną realną rzeczą wydawało się jej w tej chwili ciepło Rafe'a, które przepływało do niej, gdy jej dotykał. - Nie wiem - odparła. Rafę rozcierał w milczeniu dłoń Alany, aż przestała być zimna. W pewnej chwili natknął się na gruby materiał szlafroka. Wydał odgłos zdziwienia, a potem roześmiał się cicho. - A więc tu jest - powiedział Rafę. - Co? - Mój płaszcz kąpielowy. - Twój? — zdziwiła się Alana. — Myślałam, że Boba. Rękawy sięgają mi za kostki, kraj ciągnie mi się po palcach nóg a... - ...ja jestem przecież taki pokurcz — skończył Rafę i roze- śmiał się. - Rafaelu Winterze - w głosie Alany brzmiała irytacja i rozbawienie - masz ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i musisz ważyć przynajmniej osiemdziesiąt kilo. - Bliżej osiemdziesięciu pięciu. Alana spojrzała na szerokie ramiona Rafe'a, obramowane blaskiem ognia. - To nie są w żadnym razie wymiary pokurcza — stwierdziła. - Wiem. To ty ciągle mylisz moje ubrania z ubraniami Boba. Rafę poruszył się, a łóżko zadrżało pod jego ciężarem. Alana wstrzymała oddech, wyczuwając, że się do niej zbliża. - Jesteś taka malutka - powiedział. - Założę się, że ubłociłaś cały kraj płaszcza. Chyba że masz kapcie na wysokich obcasach? - Dwa razy nie. Rafę spojrzał na Alanę. Uśmiechnął się i blask ognia zamigotał na jego wąsach. - Dwa razy? - spytał. - Mam metr sześćdziesiąt pięć, więc nie możesz mówić, że jestem malutka. Poza tym przyszłam boso. - Boso? Z głosu Rafe'a zniknęło całe rozbawienie. Przesunął się na koniec łóżka i odsłonił śpiwór, żeby obejrzeć stopy Alany. - Na ścieżce leżą kawałki szkła - powiedział. — Ze nie wspomnę o ostrych kamieniach i korzeniach. Syknął ze złością, widząc na stopach Alany drobne, ciemne ślady krwawych zadrapań. - Pokaleczyłaś się. Alana poruszyła palcami i schowała stopy pod ciepły śpiwór. - Drobne draśnięcia, nic więcej - powiedziała. Rafę wstał, podszedł do pieca i sprawdził wodę w czajniku. Zaraz po przyjściu miał zamiar zrobić kawę, ale kiedy na kuchennej półce znalazł harmonijkę, zapomniał o wszystkim. Chociaż ogień w piecu dopiero się rozpalił, woda była już ciepła. Rafę wlał trochę do miski, wziął z umywalki kostkę mydła i rozejrzał się, szukając czystego kawałka szmatki. Kiedy go znalazł, wrócił do Alany. - Pokaż mi stopy - powiedział. - Nic im nie jest. Rafę odsłonił róg śpiwora, złapał stopę Alany i zaczął prze- mywać otarcia ciepłą wodą. Siedział bokiem w nogach łóżka, trzymając jej stopę na udzie. - Rafę - zaprotestowała Alana, wyszarpując się lekko. - Co, Rafę? Sprawiam ci ból? - Nie - odparła cicho. - Łaskoczę? Alana pokręciła głową, obserwując, jak Rafę ostrożnie myje i płucze jej stopy. Potem pomacał rany bardzo delikatnie, sprawdzając, czy usunął wszystek brud. - Boli? ~ spytał. 202 203 ELIZABETH LOWELL - Nie. - Nie mam tu żadnych środków dezynfekujących. - Nie potrzeba. - Owszem, potrzeba — upierał się Rafę. — Doktor Gene uważa, że jesteś bardzo podatna na zakażenia. - Doktor Gene się myli. Rafę chrząknął, a potem uśmiechnął się figlarnie. - Cofam to, co powiedziałem - powiedział. - Właściwie mam trochę środka dezynfekującego. Alana patrzyła, jak Rafę bierze szmatkę, mydło i miskę i odnosi je na miejsce. Potem otworzył kredens, wyciągnął butelkę whisky, wrócił do łóżka i wziął w rękę jedną stopę Alany. - Założę się, że to szczypie - powiedziała. - Założę się, że masz rację. Jednak następnym razem, kiedy będziesz wychodzić na spacer, pamiętaj, żeby założyć buty, moja nóżko. Rafę zaaplikował whisky czubkiem palca na pierwszą ranę. Kiedy Alana wciągnęła z sykiem powietrze, Rafę podmuchał, łagodząc ból. Potem zrobił to samo z drugim zadrapaniem. Kiedy Alana zasyczała przy ostatniej ranie, Rafę ścisnął palcami jej stopę. - Dlaczego ciągle sprawiam ci ból? — spytał. Jego głos był nabrzmiały goryczą. Pochylił głowę i pocałował delikatny łuk stopy Alany. Jego wargi zatrzymały się na jej skórze w milczących przeprosinach za to, że sprawia jej ból, choć wiedział, że było to konieczne. Jedną ręką trzymał jej palce, ogrzewając je, drugą zaś głaskał gładką skórę na wierzchu jej stopy i wdzięczną wypukłość jej kostki. Pieścił ją czule, ręce i wargi poruszały się po niej, delektując się uderzającą do głowy mieszanką whisky i jej słodkiej skóry. - Rafaelu - zawołała cicho Alana. Palce jej stóp kurczyły się pod jego dłonią w mimowolnej, zmysłowej reakcji. 204 NIE DOTYKAJ MNIE Całe ciało Rafe'a zesztywniało, kiedy toczył krótką, gwałtowną walkę, próbując nad sobą zapanować. Z niewidzialnym drżeniem sprzeciwu jego dłonie posłuchały rozkazów umysłu. Zwinnie wsunął stopę Alany pod śpiwór i okrył ją starannie. - Rafę...? Nie odpowiadając, wstał i podszedł do pieca. Zręcznymi, szybkimi ruchami dorzucił drewna do ognia, aż płomienie strzeliły ku niebu. Dopiero wtedy oderwał się od dzikich harców ognia i spojrzał na Alanę. - Ciepło ci? - spytał szorstko. - Nie. Drżała lekko, spoglądając na Rafe'a ciemnymi oczami i za- stanawiając się, co go tak rozgniewało. W trzech krokach przemierzył pokój, chwycił łóżko i przy- ciągnął je bliżej do ognia z łatwością, która zdumiała Alanę. Obchodził się z nią tak delikatnie, że ciągle zapominała, jak silny jest naprawdę. Rafę zwrócił się w stronę ognia i wpatrywał się w płomienie pałającym wzrokiem. - A teraz? — spytał. — Lepiej? - Ten ogień nie jest tak ciepły jak twoje dłonie ~ odparła cicho Alana. — A już na pewno nie tak jak twoje usta. Rafę odwrócił się do niej gwałtownie, jakby rażony ciosem. - Przestań - powiedział ochrypłym głosem. Oczy Alany rozwarły się szeroko ze zdziwienia, po czym opuściła powieki, by ukryć zmieszanie i ból. Nie mogła jednak ujść jego uwagi zmiana w wyrazie jej ust, z których zdmuchnął radość tym jednym słowem. Rafę widział i wiedział, że znów zranił Alanę. Zaklął cicho. - Przepraszam - szepnęła Alana. - Myślałam... Jej głos załamał się. Wykonała bezradny gest, potem wysunęła się spod śpiwora i wstała, narzucając na ramiona szlafrok Rafe'a. - Myślałam, że mnie pragniesz - powiedziała. - W tym właśnie problem. Pragnę cię tak bardzo, że dłużej nie mogę się zadowolić samym patrzeniem na ciebie. Pragnę 205 ELIZABETH LOWELL cię tak bardzo, że nie ufam sobie, nie wiem, czy zdołam cię pieścić, a potem pozwolić ci odejść. Pragnę cię... za bardzo. Gdy to mówił, wydawał się bardzo zdenerwowany. - Tysiąc razy marzyłem, żeby trzymać cię w ramionach - mówił - kochać cię, dotykać cię, czuć twój smak, a potem zatopić się w tobie, czuć miłość głęboko w twoim wnętrzu, aż wszystko przestanie istnieć i liczyć się będzie tylko jedno: my. Alana nie potrafiła się już opanować. Jego słowa spowiły ją falą pożądania tak przemożnego, że zaparło jej dech. Rafę ponownie przeniósł wzrok na tańczące płomienie. - Marzyłem zbyt często, zbyt dużo - powiedział bez ogró dek. - Lepiej idź już, kwiatuszku. Lepiej odejdź. Zamiast tego Alana usiadła na łóżku czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Wyobraziła sobie siebie w objęciach Rafe'a, swoją słabość w chwili ich doskonałego zespolenia, a potem czekała na nadejście znanego, mrożącego lęku. Zamiast niego jednak nadszedł wyzwalający ogień. Alana wstała powoli. Bezgłośnie przebyła krótki dystans, dzielący ją od Rafe'a. Zwrócony był do niej plecami. Kiedy złożyła dłonie na jego talii, cały zesztywniał. - Jestem twoja, Rafaelu - powiedziała cicho. 16 poczuła, jak Rafę zadrżał słysząc te słowa. Twarde mięśnie musnęły jej skórę, gdy odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Obser- wował ją bacznie przez chwilę, aby dostrzec choćby najmniejszą oznakę niepewności lub lęku, po czym otoczył ją delikatnie ramionami. Uścisk Rafe'a powoli się nasilał, nieuchronnie zbliżając do siebie ich ciała. Tulił Alanę z siłą i pragnieniem, z którym tak długo walczył, chcąc je przed nią ukryć. Odchyliła głowę i spoglądała na Rafe'a spod przymkniętych powiek. Rozchyliła wargi, spragnione pocałunku. Ze stłumionym jękiem Rafę pochylił głowę i przyjął to, co pragnęła mu dać. Spragnionymi ustami szukał miękkości jej warg. Siła tego pocałunku sprawiła, że Alana wygięła się w tył w jego ramionach, lecz poddała mu się bez protestu. Wtulała się w ciało Rafe'a mocno, z nieopanowaną rozkoszą ulegając jego sile. Wyczuła, że wystawia ją na próbę, że dopóki nie jest zbyt późno, by się wycofać, usiłuje upewnić się, że jej nie zmrozi. Alana drgnęła w objęciach Rafe'a, gdy jedną ręką podtrzymując jej głowę, drugą przyciągnął jej biodra. W odpowiedzi westchnęła cicho i wykonała podatny ruch, który podziałał na niego niczym bicz. Pomimo namiętności i siły uścisku Rafę uważał, żeby stopy Alany nie straciły kontaktu z ziemią. Nie chciał poddawać ich 207 ELIZABETH LOWELL NlE DOTYKAJ MNIE tej próbie, bo nagle uświadomił sobie z całą mocą, że tym razem nie będzie mógł pozwolić jej odejść. Zbyt długo marzył o Alanie, zaś ta chata, ogień i jej słodkie, namiętne zapomnienie się w jego ramionach za bardzo owe marzenia przypominały. - Nie boisz się - wyszeptał Rafę tuż przy ustach Alany. Było to pytanie, błaganie i ponaglenie zarazem. - Nie boję się ciebie. Powoli pokręciła głową, muskając usta Rafe'a wilgotnymi wargami, delektując się jego namiętnością i żarem. - Ciebie nigdy się nie bałam - szepnęła. Alana poczuła, jak silna ręka Rafe'a wędruje w górę, ku jej szyi, jak delikatne palce trącają łańcuszek, który od niego dostała. Nieco szorstka opuszka palca spoczęła w miejscu, gdzie przez jej miękką skórę można było wyczuć przyspieszone pulsowanie krwi. Westchnęła uświadamiając sobie, że oto czar Rafe'a roztopił wszelkie lody. Głowa mężczyzny poruszyła się. Jego wargi sunęły w dół, pieszcząc szyję Alany, aż ciepły język dotarł tam, gdzie wcześniej spoczywała dłoń. Gdyby zechciał, mógłby teraz bez trudu zliczyć szybkie uderzenia jej serca, które za chwilę wzmogły się gwałtownie, gdy jego ręka drgnęła, by zniknąć pod połą szlafroka. Jędrna krągłość piersi Alany idealnie mieściła się w jego dłoni. - Tak - szepnął zdławionym głosem. - Spełnia się moje marzenie. To twoja gotowość, twoje pożądanie, twoje sutki twardniejące pod dłonią w pragnieniu mojego dotyku. Wyprężone ciało Alany wtuliło się w ciało Rafe'a. Poruszał się w jej uścisku, ona zaś rozkoszowała się twardymi mięśniami jego bioder, jego żarem, dotykiem flanelowej koszuli pod swoimi dłońmi. Z cichym westchnieniem zanurzyła palce w jego włosach. - Zimowe futro norki - wyszeptała, gładząc go delikatnie. - Gęste, miękkie, jedwabiste. Zadrżała, gdy całe ciało Rafe'a napięło się pod wpływem pieszczoty, ocierając się o nią. - Chciałabym poczuć cię na sobie - rzekła. - Ciebie całego. — Poczujesz - obiecał gorąco, pieszcząc zębami jej szyję. Jego dotyk był delikatny i namiętny zarazem. - Każdy centymetr ciebie. Każdy centymetr mnie. Jednak wypowiadając te słowa Rafę złagodził uścisk. Miał teraz pewność, że Alana się nie wycofa, co przywróciło mu samokontrolę. Nie musiał już w pośpiechu wykradać pieszczot, zanim Alana ucieknie w lęk. Nie uchylała się przed jego siłą. Zbliżał ich nieuchronnie każdy oddech, każdy dotyk i uderzenie serca. Niespiesznymi ruchami Rafę rozluźnił pasek grubego szlafroka i zsunął go z ramion Alany. Jego dłonie chłonęły rozkosz tej chwili. Płaszcz kąpielowy w kolorze indygo spłynął na łóżko, lśniąc zachęcająco w blasku ognia, lecz Rafę tego nie dostrzegł. Widział tylko Alanę i jej cienką, sięgającą podłogi koszulę nocną, której barwa przywodziła na myśl las o zmierzchu. Płaskie, srebrne guziczki migotały, odbijając taniec płomieni. Ich blask kusił Rafe'a, zapraszając do podróży wzdłuż ciała Alany, od szyi aż po uda. Jego dłoń zatrzymała się przez moment przy guziczkach, delikatnie masując nieznaczną, giętką wypukłość jej brzucha, po czym podjęła swą wędrówkę w dół. Kiedy pogłaskał miękki wzgórek u szczytu jej ud, odetchnęła głośno. Sięgnął głębiej, a cienka koszula opięła intymne krągło-ści Alany pod jego dłonią. Alana z jękiem wpiła paznokcie w jego ramiona. Rafę odpowiedział cichym śmiechem, w którym pobrzmiewał triumf i pragnienie, a w chwilę później zduszonym westchnieniem, gdy atłasowy żar Alany spłynął na niego niczym blask wschodzącego słońca. - Kusisz mnie bezlitośnie - powiedział niskim głosem. — I kto to mówi - odparła drżąco. Rafę wycofał się z wolna, sunąc znów w górę szlakiem srebrnych guziczków, by zatrzymać się u nasady szyi Alany. Zajął się pierwszą przeszkodą. 208 209 """I ELIZABETH LOWELL Odpięcie małego guziczka okazało się trudniejsze, niż sądził. Był bardzo oporny, zwłaszcza że ręka Rafe'a drżała, gdy jego pierś chwytała oddech Alany przesiąknięty jej pożądaniem. - Ta koszula wystawiłaby na próbę nawet cierpliwość świętego - wymruczał Rafę tyleż namiętnie, co z rozbawie niem. Alana pochyliła głowę i przyłożyła wargi do palców Rafe'a. Lekko ujęła je zębami, jednocześnie pieszcząc językiem wrażliwą skórę pomiędzy nimi. - Nie pomagasz mi - powiedział. - "Wycięcie jest dość szerokie, aby nie kłopotać się guzikami. - Ale ja zawsze marzyłem, żeby cię rozbierać powoli, powoli... Kiedy Alana podniosła wzrok, Rafę uśmiechał się. Żar bijący z jego oczu sprawił, że poczuła przyjemną słabość. - Będę się rozkoszować każdym guzikiem, Alano. Każdym odkrytym centymetrem twego ciała. A kiedy skończę, będę cię oglądać odzianą tylko w blask ognia w kominku. Na błysk obietnicy w oczach Rafe'a ciało Alany odpowiedziało ogniem. - Z początku nawet cię nie dotknę - powiedział, przesuwa jąc lekko grzbietem dłoni po miękkich wargach Alany. - Będę tylko patrzył na ciebie i wspominał czasy, kiedy mogłem cię widzieć jedynie w marzeniach. O tym także marzyłem. Alana zadrżała. Jego słowa sprawiały jej rozkosz, podobnie jak przedtem jego dłonie. Rafę zauważył jej drżenie i poczuł przyspieszony oddech na swoich palcach. Obie ręce mężczyzny natarły na linię guziczków, lecz ich zdecydowanie prysło, gdy wrażliwa skóra dłoni otarła się o piersi Alany. Doznanie to było tak miłe, że Rafę nie mógł się oprzeć chęci dotknięcia jeszcze raz tych delikatnych, jędrnych krą-głości. Piersi Alany zmieniły się pod jego dotykiem, aż sutki zarysowały się zuchwale przez prowokacyjnie ulotną nocną koszulę. NIE DOTYKAJ MNIE Rafę pochylił głowę i popieścił zębami czubek jednej piersi. Alana odpowiedziała gwałtownym dreszczem pożądania, który sprawił, że omal nie krzyknął z rozkoszy i dzikiej żądzy. Chciał rozchylić jej miękkie uda i poczuć, jak spływa na niego aksamitny żar jej powitania. Siła tego pragnienia była tak wielka, że zadrżał cały. Jednak pragnął również spełnić swe marzenie. Pragnął tego jeszcze bardziej. Po chwili wahania dłonie Rafe'a wróciły do srebrnych guziczków. Odpinał je po kolei, aż wśród ciemnozielonej materii zalśniła skóra Alany. Jej oczy, wpatrzone w niego, także lśniły, a urywany oddech rozrywał nocną ciszę. Rafę całował jedwabistą, ciepłą skórę Alany, pokonując ustami opór rzędu guziczków. W miarę jak jego język wolno, zmysłowo, sunął po jej ciele, srebrni strażnicy ustępowali, odsłaniając ją dla jego pieszczot. W nabrzmiałej od obietnic ciemności smakował żar i słodycz swojego marzenia. Przystanął, żeby popieścić zębami i językiem jedną pierś, potem drugą, aż Alana jęknęła, a jej palce wplątały się bezbronnie w jego włosy. Dopiero wówczas podążył dalej w dół. Ruchy jego rąk stały się mniej pewne, oddech uległ przyspieszeniu, dotyk i smak ciała Alany wchłonęły go, aż ciężka fala namiętności rozlała się nagląco między jego udami. Zwinnym, sprężystym ruchem Rafę klęknął przed Alaną i zmagał się przez chwilę z ostatnimi guziczkami, aż wszystkie poddały się jego palcom. Łagodnie pociągnął cienki materiał. Opadając, miękkie fałdy ocierały się o kobiece krągłości. W końcu koszula z oporami zsunęła się na podłogę, wydając na światło sekrety ciała Alany. Przez kilka sekund Rafę w milczeniu przyglądał się ukochanej. Jej skóra była zarumieniona od żaru ognia i namiętności. Piersi unosiły się lekko, a ich czubki lśniły od pieszczot Rafe'a. Na dłuższą chwilę przyciągnęły jego wzrok ciemne sutki, ostro kontrastujące z połyskującą skórą, potem zaś spojrzał na kuszący mroczny blask włosów w dole jej brzucha. Kiedy czubek języka Rafe'a zagłębił się w pępku Alany, 210 211 EUZABETH LOWELL NLE DOTYKAJ MNIE a jego dłonie odnalazły krągłe kształty jej bioder, wtuliła się w niego mocniej, wymawiając jego imię. Zamknął oczy, pozwalając, by głos, dotyk i woń Alany owładnęły go falą ognia i ukojenia. Ileż razy marzył o tej chwili, gdy będzie jej dotykał i pieścił, aż ogarnie ją słodka niemoc, a wtedy zaniesie ją do łóżka, gładząc intymnie najdelikatniejsze zakamarki jej ciała, aż wykrzyczy na głos, że go pragnie. Teraz jednak Rafę bał się unieść Alanę, wziąć ją na ręce. Bał się, że nierozważnym czynem zburzy swoje marzenie. Przesunął wargami po brzuchu Alany, a po chwili znów delektował się słodyczą jej zarumienionych od żaru piersi, prężących się pod jego dłońmi. Marzenie \ rzeczywistość zlały się w jedność, a zrodzone z tego pożądanie gwałtownie buntowało się przeciw opanowaniu, które sobie narzucił. Szybko powstał, ponaglany targającym nim bezlitośnie pragnieniem, które sprawiało, że czuł mocny puls w stwardniałym członku. Niecierpliwymi ruchami zrzucił z siebie ubranie. Na dźwięk płytkiego wdechu Rafę zwrócił się ku Alanie, nagle pełen obawy, że mogłaby przeżyć wstrząs w obliczu jawnej, wielkiej realności jego pożądania. Potem zaś znieruchomiał, targany paroksyzmami narastającego z każdą chwilą pragnienia. Wzrok Alany wyrażał tę samą żarliwą tęsknotę, pragnienie i czułość, z jaką on spoglądał na nią. W jej oczach płonął ogień, gdy dotykała niepewnymi dłońmi mężczyzny, którego pragnęła tak bardzo, że całe jej ciało drżało jak osika na wietrze. Palce Alany prześliznęły się z ramion Rafe'a na jego uda w przyprawiającej o dreszcz pieszczocie, która niemal złamała jego opanowanie. Pozwolił, by przez moment opuszki jej palców muskały twardy zarys jego pożądania, Ucząc kolejne fale przypływu. Potem uwięził jej dłonie między swoimi. - Nie - wykrztusił. - Ale... - Jeśli dotkniesz mnie jeszcze raz, stracę głowę. Pozwól, abym tym razem to ja dotykał ciebie. Następnym razem będziesz mnie mogła drażnić do szaleństwa, ale nie teraz. Ten raz należy do świata moich marzeń. Jeśli posuniesz się dalej, nic nie zdoła mnie powstrzymać. Ściągnę cię z łóżka i wezmę tu, na podłodze. Alana zamknęła oczy, wiedząc, że gdyby teraz właśnie spojrzała na Rafe'a, musiałaby go dotknąć. Odwróciła się z gracją, przyjmując wygodną pozycję. Wtedy dopiero otworzyła oczy i spojrzała na stojącego przy łóżku mężczyznę. Blask ognia tańczył na silnym ciele Rafe'a, a jego oczy lśniły płynnym złotem. Był to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek zdarzyło się jej widzieć. Kiedy przemówiła, jej głos przypominał cichą, gardłową pieśń. - Chcę marzyć z tobą, Rafaelu. Opuścił się na łóżko i jednym płynnym ruchem zamknął Alanę w ramionach. Tulił ją, jakby się spodziewał, że jakaś siła wyrwie ją z jego objęć, kładąc kres marzeniu, że zbudzi się ze swego snu samotnie, stęskniony i zrozpaczony, i znów, jak tyle razy wcześ- niej, marzenia prysną, pozostawiając koszmar na jawie. Wtedy Alana poczuła, jak bardzo usta Rafe'a domagają się jej ust, jak mocno oplatają ją jego ramiona; poczuła przemożną, męską siłę jego ciała, stwardniałego i spragnionego, i odwzajemniła uścisk, przywierając do niego z całych sił. Trwali tak dłuższą chwilę, po czym Rafę odetchnął głęboko i wypuścił ją z objęć. - Przepraszam. Nie chciałem cię skrzywdzić. - Całował ją delikatnie, raz po raz, smakując ją przy każdym słowie, niezdolny oderwać się od niej na dłużej niż sekundę. - Nie skrzywdziłeś mnie. Rafę dotknął lekko jej twarzy. Dłoń mu drżała, kiedy wędrował nią od skroni do warg Alany. Z zamkniętymi oczami obróciła się ku niemu, pragnąc objąć go znowu, poczuć na sobie żar i siłę jego ciała, wchodzącego w nią, poruszającego się z nią razem. Wydając zduszony odgłos, Rafę uwięził niestrudzone dłonie Alany. Całował je, gryzł opuszki palców i pieścił delikatną 212 213 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE skórę. Alana napierała na niego lekko, chcąc pokonać jego powściągliwość, pragnąc więcej niż czułej pieszczoty. Rafę roześmiał się cicho, spoglądając na Alanę zamglonymi, złocistymi oczami. Gładził ją kojąco, a kiedy przemówił, jego niski głos wydawał się szorstki, tak był nabrzmiały od wspomnień i pożądania. - Na początku - powiedział - po tym, jak mnie torturowali, marzyłem tylko o zemście. Krew, śmierć i diabelski śmiech. Ale potem... Pochylił głowę, aby dotknąć językiem zwieńczenia piersi Alany. - Potem nienawiść przestała wystarczać, żeby utrzymać mnie przy życiu. Niektórym wystarczała, ale mnie nie. To wtedy zacząłem marzyć o tobie, a marzenia te wyrastały z samego jądra mojej duszy i umysłu. Były dla mnie wszystkim. Rafę delikatnie przygryzł i pociągnął sutek, potem zaś wziął go w usta i pieścił językiem to lżej, to znów mocniej, aż wykrzyczała jego imię, wielokrotnie wyznając mu miłość. - Tak - szepnął, muskając wąsami naprężony szczyt piersi Alany, co przyprawiło ją o dreszcz - gdy miałem ochotę umrzeć, docierał do mnie twój głos, słyszałem, jak mnie wzywasz, wzywasz i płaczesz... tak więc żyłem dalej, marząc. Słowa te wsączyły się w duszę Alany niczym nowa pieszczota. Rafę mówił o swoich marzeniach, podczas gdy jego ręce i usta błądziły po niej powoli, jakby chciał wryć sobie w pamięć każdą sekundę z tych chwil, gdy płonęła pod jego dotykiem. Silne palce sunęły w dół jej brzucha, a gdy dotarły do wrażliwej skóry ud, Alana zagubiła rytm oddechu. Kiedy jego policzek zanurzył się w czarnej gęstwinie włosów, szepnęła imię Rafe'a. Wodził dłońmi wzdłuż jej kształtnych nóg, subtelnym uciskiem wyrażając swoją milczącą prośbę. Nogi ożyły pod wpływem pieszczoty, po raz kolejny obdarowując go jego marzeniem. Dłoń Rafe'a zadrżała, kiedy poczuł żar i pełne oczekiwania pragnienie Alany. Jej ciało było jeszcze rozkoszniejsze niż w jego marzeniach, gorętsze, bardziej uległe. Gładził je namiętnie, aż otwarło się przed nim w miłosnym uniesieniu. Alana pragnęła raz jeszcze wymówić imię Rafe'a, lecz mogła tylko cicho jęczeć, gdy pieścił ją najintymniej, mówiąc o swoim marzeniu i o tym, jak jest piękna, ona zaś wiła się bezbronnie, garnąc się do rąk mężczyzny. Gdy podniecał ją swymi wargami, smakując rozkosz, opuściły ją wszelkie myśli i słowa. Wzywała go z każdym drżącym oddechem, z każdą kolejną falą ognia, jaki rozchodził się po jej ciele. Nakrył ją sobą powoli, wsunął się do jej wnętrza, wypełnił ją, a ona otworzyła się pod nim. Zastygł w bezruchu i słuchał pieśni jej ekstazy, piękniejszej niż w jego marzeniach, dzikszej, gorętszej, słodszej. Rafę nie mógł powstrzymywać się dłużej. Wszedł w rozpły- wający się żar Alany, posuwając się zrazu powoli, w napięciu, potem szybciej. Wzywała go gardłowo, obejmując ciasno i tuląc z całej mocy. Poruszali się razem, zwarci ze sobą ściśle, i wspólnie odczuwali każde uderzenie serca, każdą falę rozkoszy, aż oboje nie mogli więcej znieść. Rafę krzyknął i oddał się Alanie w tej samej chwili, gdy ona oddała się jemu w rozpalonej ekstazie, jaką wspólnie przeżyli. W końcu zaznali rozedrganej ciszy i spokoju, który nastąpił po tak kompletnym zjednoczeniu. Upłynął dłuższy czas, zanim Alana poruszyła się, słodko znużona, t spojrzała na Rafe'a. Obserwował ją zamglonymi oczami, w których wciąż jeszcze odbijał się każdy dotyk, każdy krzyk, każda chwila. Uśmiechnęła się i drżącymi jeszcze palcami pogładziła go po wąsach. - Kocham cię, Rafaelu Winterze. Rafę przyciągnął Alanę do siebie trochę zbyt gwałtownie, jak ktoś z trudem mogący uwierzyć, że to nie sen. - A ja kocham ciebie, Alano. Jesteś częścią mnie, aż do dna mojej duszy. 214 215 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE zaczął całować jej powieki, policzki i kąciki uśmiechniętych ust, ona zaś odwzajemniała pocałunki równie szybko, jak je przyjmowała. - Kiedy tylko zejdziemy na dół - powiedział Rafę - pobie- rzemy się. A zresztą, pal Ucho czekanie. Wezwę przez radio Mitcha, żeby przyleciał jako sędzia pokoju. Rafę wyczuł zmianę, jaka zaszła w Alanie - było to wyraźne napięcie. Podniósł głowę i spojrzał w jej ciemne, zatroskane oczy. - O co chodzi, kwiatuszku? O twoją karierę? Możesz żyć ze mną i komponować piosenki, prawda? A jeśli chcesz jeździć w trasy koncertowe, to możemy jeździć razem. Alana nic nie odpowiedziała, łzy ściskały jej gardło. - Chciałbym jednak mieć dzieci — dodał z uśmiechem Rafę. - Chłopców niezdarnych jak ja i dziewczynki tak pełne wdzięku jak ty. Ale nie ma pośpiechu. Możesz robić, co zechcesz, bylebyś tylko za mnie wyszła. Nie pozwolę ci znowu odejść. - Rafaelu, mój kochany. - Głos Alany załamał się, a na jej długie rzęsy polały się łzy. - Nie mogę jeszcze wyjść za ciebie. - Dlaczego? Rafę spojrzał w ciemne oczy Alany. W miejscu, gdzie dopiero co płonęła namiętność, teraz były tylko cienie. - Ponieważ Jack zmarł zaledwie miesiąc temu? — spytał wprost. - To małżeństwo było pomyłką. Udawana żałoba byłaby farsą. - Jack nie ma z tym nic wspólnego. - Więc... Alana uciszyła go, dotykając jego warg delikatnymi opuszkami palców. - Chcę być kobietą, która da ci dzieci - powiedziała cicho. - Chcę żyć z tobą i kochać cię aż do samej śmierci, ponieważ w ogóle nie mogę sobie wyobrazić życia bez ciebie. Rafę wziął Alanę za rękę. Chciał wziąć ją w ramiona, ale się wycofał. Alana cicho mówiła dalej. - Nie mogę jednak za ciebie wyjść, dopóki nie będę mia ła pewności, że nie rozpadnę się na tysiąc kawałków przy każdej burzy z piorunami. Nie mogę wyjść za ciebie, dopóki widok wielkiego, jasnowłosego nieznajomego wy wołuje we mnie panikę. Nie mogę wyjść za ciebie, dopóki nie będę pewna samej siebie, pewna swoich zdrowych zmy słów. Alana poczuła rezygnację, Rafę cofnął rękę. Zamiast twarzy, która żyła miłością do niej, Alana zobaczyła pozbawioną wyrazu maskę. - Dopóki nie przypomnisz sobie, co zdarzyło się na Broken Mountain? - spytał Rafę obojętnym tonem. - Tak. Zanim wyjdę za ciebie, muszę odzyskać zaufanie do siebie - odparła. Bardzo chciała, żeby ją zrozumiał. - Zaufanie do siebie... czy do mnie? - spytał z przekąsem Rafę. Bursztynowe oczy, którymi spoglądał na Alanę, były dalekie i zimne jak jego głos. Widać było, że te słowa wiele go kosztowały. - Ufam ci bardziej niż sobie - powiedziała Alana. Głos miała drżący, a jej oczy z niepokojem badały twarz Rafe'a. - Więc zaufaj mi, kiedy mówię, co jest dla nas najlepsze - powiedział. - Wyjdź za mnie. Alana pokręciła bezradnie głową, zastanawiając się, co zrobić, żeby Rafę ją zrozumiał. - Więc to takie zaufanie - powiedział Rafę. - Ufam ci! - Tak. Z pewnością. - Mruknął coś wściekle pod nosem. -Cóż, wiem przynajmniej, jak długo stałaś dzisiaj przy wodospadzie. Wystarczająco długo, by usłyszeć Staną, by mu uwierzyć i zabić moje marzenie. - Nie! — zaprotestowała szybko Alana. — Nie uwierzyłam Stanowi. Ty nie jesteś taki. Nie mógłbyś w ten sposób zabić Jacka! Śmiech Rafe'a był chrapliwy, odpychający i zupełnie wstrząs- 216 217 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nął Alaną. Rzucając zajadłe przekleństwo, wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Kiedy złapał koszulę, z kieszeni wypadła na podłogę harmo- nijka. Zamigotała, gdy po wypolerowanej, srebrnej powierzchni instrumentu przebiegł blask ognia. Rafę podniósł harmonijkę, popatrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem cisnął ją niedbale na łóżko. - Rafę? - Weź ją sobie. Pamiątka po marzeniach - powiedział szorstko Rafę, wpychając nogi w buty. - Nie będę jej więcej potrzebował. Alana podniosła harmonijkę. Nie wiedziała, co powiedzieć, bała się odezwać. Kiedy jednak Rafę otworzył gwałtownie drzwi chaty i ruszył w noc, Alana poderwała się z łóżka i zatrzymała go, zarzucając mu ramiona na szyję. - Rafę, kocham cię - powiedziała przyciskając się ze wszyst- kich sił do jego pleców. - Może i tak. Może dlatego zapomniałaś. Chciał odejść, ale ramiona Alany nie puszczały go. Ból, który pojawił się, gdy odmówiła poślubienia go, szalał w nim na przekór opanowaniu, domagając się ujścia. Rafę wyszarpnął się z ramion Alany, odwrócił się gwałtownie i popatrzył jej w oczy. Na jego twarzy malował się ból i gniew. Kiedy się jednak odezwał, głos miał zupełnie opanowany. - Próbowałem być tym, czym chciałaś, kwiatuszku. Próbo wałem wszystkiego, co potrafiłem wymyślić, żeby wywabić cię z twojego odosobnienia. Dodawałem ci otuchy na wszelkie sposoby. I to nie wystarczyło. Głos Rafe'a z każdym słowem nabierał szorstkości, wymykając się jego kontroli. Widzieć Alanę tak piękną i tak nieosiągalną, stracić ją całkiem raz jeszcze... Rafę wydał chrapliwy dźwięk i zamknął oczy, żeby jej nie dotknąć, nie objąć, nie grzebać rozpaczliwie w popiołach marzeń niemożliwych do spełnienia. - Nieważne, jak starannie zakładałem przynęty. Nie pragnę łaś ich dość silnie, by mi zaufać ~ powiedział. - W końcu spróbowałem nawet muzyki. Nie grałem na harmonijce od dnia, w którym dowiedziałem się, że jesteście małżeństwem. Grałem na niej dla ciebie zbyt często, okazując ci miłość muzyką w sposób, w jaki nigdy nie potrafiłbym słowami. Po tym, jak wyszłaś za Jacka, sama nawet myśl o dotknięciu harmonijki doprowadzała mnie do szału. ~ Rafaelu - zaczęła Alana, on jednak mówił dalej. - Nigdy nie potrafiłaś oprzeć się muzyce. Wziąłem więc tę piękną, okrutną harmonijkę i przywołałem nią ciebie. Na rzęsach Alany zadrgały łzy. - Tak. - I przyszłaś do mnie. - Tak. - Śpiewałaś ze mną. - To był pierwszy raz. Rafę jednak wciąż mówił, a jego oczy były tak samo prze- pełnione bólem, jak jego głos. - Kochałaś się ze mną cudowniej niż w moich marzeniach. Ale to nie wystarczyło, żebyś mi zaufała. Tobie nic nie wystarczy. - To nieprawda! - Prawda jest taka, że może nigdy sobie nie przypomnisz, co wydarzyło się na Broken Mountain. A jeśli nawet sobie przypomnisz... Rafę wzruszył ramionami i nie powiedział nic więcej. Łzy i światło ognia zabarwiły policzki Alany na złoto. Wyciągnęła do niego ręce. - Nie - powiedział cicho Rafę. Cofnął się o krok, wymykając się jej smukłym rękom. - Powiedziałem kiedyś, że moje haczyki nie mają wąsów. Mówiłem serio, Alano. Nie mogę dłużej cię ranić. Jesteś wolna. Alana zamarła i patrzyła z niedowierzaniem, jak Rafę odwraca się i odchodzi w srebrzysty blask księżyca, niknąc w heba- 218 219 EUZABETH LOWELL nowych cieniach. Odpłynął jak wiatr, zostawiając ją z echem jej bólu. I jego. - Rafaelu...! Nic nie odpowiedziało, nawet echo niesione wiatrem. 17 Alana przez długi czas stała w drzwiach, wpatrując się w blask księżyca i mrok, nie czując zimnego wiatru wiejącego na jej nagą skórę. W końcu konwulsyjne drżenie wyrwało ją z odrętwienia. Zamknęła drzwi i potykając się wróciła do chaty. Trzęsącymi się rękami włożyła koszulę nocną, ale palce miała zbyt skostniałe, żeby poradzić sobie z drwiącymi z niej guzikami. Wciąż pamiętała, jak długie palce Rafe'a odpinały je po kolei, a jego usta pieściły jej ciało ogniem i miłością. Ze zdławionym szlochem Alana złapała ciężki szlafrok Rafe'a. Z jego fałd wypadła harmonijka i uderzyła o podłogę. Alana zastygła na moment, patrząc, jak blask ognia pieści srebrną, rzeźbioną powierzchnię. Potem schyliła się, podniosła instrument i włożyła go głęboko do kieszeni płaszcza. Otuliła się szczelnie i usiadła na krawędzi szerokiego, granitowego paleniska, wpatrując się w hipnotyzujący taniec płomieni. Jej oczy dostrzegły jednak tylko ciemność, która zapadła, gdy ogień wygasł. W końcu nadszedł świt. Alana uświadomiła sobie, że zmarzła. Kamienne palenisko, na którym siedziała, było zimne. Od bezlitosnego kamienia bił chłód. Zimno. Kamień. 221 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Ciemność. Czując, że serce wali jej jak młot, Alana spróbowała się poruszyć, ale nie mogła. Zesztywniała od wspomnień przywo- łanych lodowatym dotykiem granitu. - Rafę!... Głos Alany był ochrypły, jak gdyby całą noc wzywała daremnie pomocy. Ale to nie było tej nocy. Wołała tak prawie cztery tygodnie temu, kiedy spędziła noc na skalnym występie nad jeziorem. Tamtej nocy nie wołała Jacka. Teraz to sobie przypomniała. Wołała Rafe'a, wykrzykując jego imię raz po raz; głos wydobywał się z jej głębi, z pokładów miłości, którą go darzyła, która stanowiła jej część tak samo, jak jej własna dusza. Jack śmiał się. Była zmarznięta. Bezbronna. Związana. To było okropne uczucie - była tak bezradna, choć wiedziała, że za tym cienkim, duszącym ją lodowym kręgiem znajduje się świat ciepła, słońca, śmiechu i miłości. I nie mogła tego dosięgnąć. Zimno. Lodowaty deszcz. Ciemność i wiatr unosi ją, odrywa od... - Nie! - zawołała, próbując walczyć z koszmarem. — Tu nie ma lodu. Jestem w chacie. Nie leżę związana nad jeziorem. Nie czekam bezradnie, aż przyjdzie Jack i uwolni mnie albo zmal- tretuje. Nie jestem drobnym, trzęsącym się liściem osiki zdanym na łaskę zimnych wiatrów. Jestem kobietą. Jestem człowiekiem. Jej ciało zadygotało konwulsyjnie. - Wstawaj! - rozkazała sobie. - Wstawaj! Powoli, sztywno, Alana podniosła się. Ruszyła niezdarnie w stronę drzwi. Kiedy w końcu zdołała je otworzyć, ujrzała, że wstaje nowy dzień, zalewając skaliste mury gęstą falą karmazynowego światła. Spojrzała na poszarpany szczyt Broken Mountain, pokruszo- ne i zwalone głazy, wyrzeźbione przez nie kończące się zimy skalne ściany i miniaturowe kotliny. Wyszła na polanę. Stopy miała tak zimne, że nie czuła ostrych kamieni. Pobiegła do domu - chciała się ubrać, zanim Bob wstanie, zobaczy ją i zada pytania, na które nie miała odpowiedzi i których nie miała ochoty usłyszeć. Potykając się, w pośpiechu, wbiegła na werandę. Na moment sparaliżowała ją myśl, że w środku może być Rafę, że podbiegnie do niego, a on znów się od niej odwróci, zostawiając ją samą i zmarzniętą. Koszmar. Nie, gorzej niż koszmar, bo w koszmarach Rafę nie odwracał się od niej, tylko przychodził do niej i... Alana zastygła z ręką na klamce. Rafę. W jej koszmarze. Tak jak Jack. Nagle zakręciło się jej w głowie; oparła się o zamknięte drzwi. Nie wiedziała, czy to wspomnienie, koszmar, czy też ich przerażająca kombinacja przetaczała się nad nią, zalewając ją zimnym potem. Rafę był wtedy na Broken Mountain. Sam jej to powiedział. Powiedział, że prócz okropności, którą zepchnęła w mroczne odmęty amnezji, był też moment piękny, kiedy zwróciła się do niego. Czy Rafę powiedział mi o tym tylko po to, żebym sobie przypomniała? Czy wykorzystał obietnicę piękna jako doskonałą przynętę, która spłynęła na martwą powierzchnię mojej amnezji, wywabiając mnie z jej ciemnych głębin? Alana czekała, żeby nadeszły wspomnienia lub koszmar i uwolniły ją, odpowiadając na te pytania. Nie nadeszło nic, tylko szybkie bicie serca, krew hucząca jej w uszach jak wodospad... Lód, ciemność i spadanie, spada ku śmierci, która czeka w dole! Wydając ochrypły krzyk, Alana wyrwała się z objęć koszmaru. Otworzyła drzwi i wbiegła wąskimi schodami na pod- 222 223 EUZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE dasze. Ubierała się pośpiesznie, myśląc tylko o tym, żeby się rozgrzać. Jaskrawopomarańczowy sweter podkreślał przezroczystą bla- dość jej twarzy i cienie pod oczami. Roztarła energicznie policzki, próbując przydać twarzy rumieńców. Nie pomogło. Jej oczy były wciąż zbyt ciemne, zbyt szeroko rozwarte, płonące gorączką. Wydawała się krucha i niemal bliska obłędu, jak gdyby miała się rozpaść przy najlżejszym szmerze lub dotyku. Nagle stwierdziła, że musi znaleźć Rafe'a. Znajdzie go i zażąda, żeby powiedział jej wszystko, co wie. - Pal licho, co zdaniem doktora Gene'a pomoże albo nie pomoże mi odzyskać pamięć - szepnęła ze złością Alana. - Pal licho, co zdaniem wszystkich jest dla mnie dobre. Muszę wiedzieć. Bez względu na to, jak straszna miałaby okazać się prawda, nie mogła być gorsza niż to, co znosiła teraz... Alana usłyszała, że ktoś jest w kuchni. Szybko zeszła na dół. Skonfrontuje się teraz z Rafe'em. Koniec z uciekaniem, ukry- waniem się, czekaniem na to, że wspomnienia znów złapią ją za gardło. Ale w kuchni nie było Rafe'a. - Dzień dobry, siostrzyczko - powitał ją Bob. Stał do niej tyłem kończąc napełniać wodą dzbanek do parzenia kawy, ale poznał ją po krokach. - Późno się zjawiasz, ale dzisiaj tak wszyscy - powiedział Bob. - Poker ciągnął się aż do trzeciej. Odwrócił się do Alany, stawiając czajnik na gorącym piecu. - Janice to najszczęśliwsza... mój Boże, Alano! Co się stało? - Nic takiego, czego nie wyleczyłaby kawa — odparła. Bob przemierzył kuchnię dwoma długimi krokami. Wyciągnął do Alany rękę, zanim przypomniał sobie bardzo wyraźne polecenie Rafe'a, żeby jej nie dotykać. - Chcę zobaczyć, czy nie masz gorączki - powiedział Bob, podnosząc powoli rękę do jej czoła. - Nie mam. Alana nie cofnęła się przed dotykiem brata ani się nie uchyliła. W końcu mogła go widzieć wyraźnie, bez koszmarów zasnuwających jej oczy mgłą. Szeroka dłoń Boba przylgnęła do czoła Alany z zaskakującą delikatnością. - Jesteś zimna - powiedział zaskoczony chłodem jej skóry. - No właśnie. Żadnej gorączki. - Uśmiechnęła się drętwo. - Widziałeś Rafe'a? Bob zmrużył oczy. - Wyjechał. - Wyjechał? - Powiedział, że wezwali go na farmę. Coś pilnie wymagało jego obecności. Powiedział, że da nam znać przez radio, gdy tylko dotrze do domu. - Ile to potrwa? - To długa droga, nawet na tym jego nakrapianym koniu świetnie chodzącym po górach. Prawdopodobnie do wieczora. - Kiedy wyjechał? - Jakąś godzinę temu. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. Z ciekawości. - Czy coś się między wami stało? Rafę wydawał się równie roztrzęsiony jak ty. Alana roześmiała się nienaturalnie. - Wiedziałeś, że Rafę był w górach cztery tygodnie temu? - spytała. Bob spojrzał na nią dziwnie. - Rafę był na Broken Mountain tej nocy, kiedy zginął Jack - powiedziała z wściekłością Alana. - Pewnie że był. A myślałaś, że jak zeszłaś z góry cała poraniona? - Co? - Daj spokój, siostrzyczko. - Bob uśmiechnął się pomimo zatroskania. - Nawet ty nie potrafiłabyś przejść pięciu kilometrów po oblodzonych wertepach z paskudnie skręconą kostką. Burza wystraszyła wszystkie konie, więc Rafę niósł cię na plecach. Gdyby nie on, umarłabyś tam tak samo jak Jack. 224 225 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNLE - Nie pamiętam - powiedziała Alana. - Oczywiście że nie. Byłaś w strasznym szoku. Do diabła, założę się, że nie pamiętasz nawet, jak szeryf Mitchell wylądował przy jeziorze i zabrał cię stamtąd w samym środku burzy. Mitch mówił potem, że to najbardziej zwariowany lot, jaki wykonał. - Nie pamiętam. Bob uśmiechnął się i poklepał Alanę delikatnie po ramieniu. - Nie dręcz się, siostrzyczko. Nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz pamiętać cokolwiek z akcji ratunkowej. Kiedy przyjechałem do szpitala, nawet mnie nie poznałaś. - Ja... nie... - ...pamiętam — dokończył za nią Bob. - To z powodu hipotermii. Za każdym razem zmienia mózg w miazgę. Pamiętasz, jak poszliśmy kiedyś w góry za tym stukniętym alpinistą? Kiedy go znaleźliśmy, miał sieczkę w głowie. Jednak przeszło mu, kiedy się rozgrzał. Alana spojrzała w ciemne oczy Boba, oczy jak noc, tylko jaśniejsze, cieplejsze. Też miała takie oczy, zanim straciła pamięć. Bob jednak pamiętał, a ona nie. Nawet kiedy opowiadał, ledwo mogła uwierzyć w to, co słyszy. Tak jakby czytała o tym w gazecie. Odległe. Nie całkiem realne. Rafę zniósł ją z Broken Mountain. Nie pamiętała. Nic dziwnego, że Rafę nie powiedział jej, co się stało. Nie byłoby to dla niej dobre. Dowiedzieć się od kogoś, to nie to samo, co przypomnieć sobie samemu i naprawdę wiedzieć. Rafę uratował jej życie, a ona nawet o tym nie wie. Zniósł ją po niebezpiecznej ścieżce, otoczony zewsząd lodem i ciemnością, ryzykując dla niej własne życie. A ona czuła się tak, jakby się to nigdy nie stało. - Rafę czekał, aż sobie przypomnisz, po tym jak uciekłaś ze szpitala - powiedział Bob. - Nie przypomniałam sobie. Nie przypomniała sobie, nie zadzwoniła do Rafe'a, nie wiedziała nawet, że czekał pod Broken Mountain. Czekał na nią. - Tak - powiedział Bob. - Tak też pomyślał. Nalegał więc na mnie, żeby ściągnąć cię tu z powrotem. Alana w odrętwieniu skinęła głową. Wróciła do domu, a Rafę obchodził się z nią delikatnie i z wyrozumiałością, nie prosząc jej o nic, a dając jej wszystko. Kiedy tylko odczuwała lęk, przepraszał, jakby sam był za to odpowiedzialny. Rafę podzielał jej ból do takiego stopnia, że nawet teraz trudno jej było w to uwierzyć. Wspierał ją na duchu, jak tylko mógł. I ani razu nie dał po sobie poznać, jak bardzo go raniła. Kochał ją, pieścił, zrobił dla niej wszystko, co w jego mocy. Tylko nie przywrócił jej pamięci. Nikt nie mógł tego za nią zrobić. Musi to zrobić sama. - Siostrzyczko? - spytał Bob z troską w głosie. - Może usiądziesz? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. - Wielkie dzięki, braciszku. Uśmiechnęła się słabo. Zmusiła się, by rozluźnić gardło - nauczyła się tego jako piosenkarka. Najważniejsze, żeby Bob przestał się o nią martwić. Żeby nie kręcił się w pobliżu i nie pilnował jej, uniemożliwiając zrobienie tego, co konieczne. Musi zachowywać się tak, jakby nic się nie stało i jakby czekała tylko na śniadanie i leniuchowanie nad jeziorem. Nic złego. Absolutnie normalnie. - Zobacz, czy jest dosyć drewna, dobrze? Nie chciałabym, żeby wygasł mi ogień w trakcie smażenia jajecznicy. Głos Alany brzmiał spokojnie, choć trochę bezbarwnie. - Może pozwolisz mi zrobić śniadanie? — spytał Bob z troską. - Usiądź, a... - Posiedzę później — przerwała — kiedy pójdziecie na ryby. Mam swoje ulubione miejsce. Trawa, słońce i doskonały widok na liście osiki. Alana poczuła dławienie w gardle, przypominając sobie, jak 226 227 ELIZABETHLOWELL ME DOTYKAJ MNIE liczyła liście osiki z Rafe'em, kiedy leżał spokojnie z rękami pod głową, uśmiechając się i pragnąc jej dotyku. Rafę. Zamknęła oczy i zmusiła się, żeby wziąć oddech. - Zabierz się do rąbania drzewa, braciszku. Nie chcę spędzić całego dnia w kuchni. Bob zawahał się, a potem wyszedł na podwórze. Parę minut później w porannym powietrzu rozległ się czysty, ostry dźwięk siekiery rozszczepiającej suche szczapy drewna. Starając się myśleć tylko o tym, co robi, Alana krzątała się po kuchni. Pochłonęło ją całkowicie gotowanie i nakrywanie do stołu. Ilekroć jej myśli wracały do Rafe'a, bezlitośnie przywoływała się do porządku. Najpierw musiała przebrnąć przez śniadanie. Kiedy wszyscy zajmą się łowieniem ryb, kiedy będzie sama ze swoją pamięcią, wtedy pomyśli o Rafie. To da jej odwagę, żeby mogła zrobić to, co powinna. Na moment ogarnęła ją panika. Srebrny widelec wysunął się jej z rąk i wylądował głośno na stole. Drżącymi palcami podniosła go i ułożyła na właściwym miejscu. Skończyła nakrywać do stołu akurat w chwili, gdy do jadalni wchodziła Janice. - Dzień dobry - powiedziała wesoło Janice. - Dzień dobry. Kawa gotowa. - Bosko. Rafę już wstał? - Tak. Naleję ci kawę. Alana szybko odwróciła się, unikając badawczego spojrzenia Janice. Jako psychiatra mogła dostrzec zbyt wiele. - To Rafę rąbie drzewo? - spytała Janice, przechodząc obok Alany. Alanę na moment ogarnęły wspomnienia. Przypomniała sobie, jak przed czterema laty Rafę pochylał się nad stosem drewna. Stał na rozstawionych nogach, bez koszuli, silne mięśnie jego pleców napinały się i rozluźniały rytmicznie, kiedy unosił siekierę w lipcowym słońcu, rąbiąc drzewo na opał. Widziała go tak wyraźnie, jego żar i energia wydawały się tak żywe, że mogła go prawie dotknąć. Alanę ogarnęła nagle tęsknota, wstrząsając nią jak błyskawica. Pragnienie, miłość i poczucie straty kłębiły się w niej, wżerały w duszę, aż czuła, jak uchodzi z niej życie. - Nie - szepnęła Alana. Rozpaczliwie odepchnęła od siebie wspomnienia. Jeśli dalej będzie myśleć o Rafie, zwariuje. Albo jeszcze gorzej. Uprzedzając pytanie Janice, szybko dodała: - Dziś rano Bob wyciągnął krótką słomkę. Pomimo wysiłków, żeby jej głos zabrzmiał normalnie, Janice przyjrzała jej się uważnie. - Wyglądasz, jakbyś miała trochę gorączki - stwierdziła. - Dobrze się czujesz? - Doskonale. Alana nalała kawę do filiżanki. Ręka jej się trzęsła, ale jakoś udało jej się nic nie rozlać. - Jestem trochę zmęczona, to wszystko - wyjaśniła. - No wiesz, to z powodu wysokości. Trochę się odzwyczaiłam. Wy sokość i zimne noce. Boże, ależ tu są zimne noce. Ależ paplam bzdury, pomyślała, starając się powstrzymać. Umilkła. Podała Janice filiżankę. - Śniadanie będzie gotowe za jakieś dwadzieścia minut - powiedziała. Janice wzięła filiżankę i popijała w zamyśleniu kawę, obser- wując szybkie, nerwowe ruchy krzątającej się przy kuchni Alany. - Wydawało mi się, że słyszałam wcześnie rano, jak ktoś jechał na koniu - powiedziała Janice. - Przed świtem. - To pewnie Rafę - stwierdziła obojętnie Alana. Skupiła się na układaniu grubych plastrów bekonu na płycie pieca. Tłuszcz zaskwierczał w zetknięciu z rozgrzaną po- wierzchnią. - Rafę wyjechał? - spytała zaskoczona Janice. - Musiał coś załatwić na swojej farmie. Wróci później. Kaktus mi wyrośnie, pomyślała Alana, przypominając sobie ból i gniew Rafe'a. Nie wróci, dopóki nie wyjadę. Wykorzysta- 228 229 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE łam wszystkie swoje szanse. Rafaelu, nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Nigdy... Alanie zadrżała ręka i zawadziła o płytę. Odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, starając się myśieć tylko o tym, żeby przebrnąć przez śniadanie. Robić tylko jedną rzecz. Teraz, w tej chwili, to znaczyło smażyć bekon i nie oparzyć się przez nieuwagę. Dopiero później będzie myśleć o tym, że Rafę ją opuścił, o jego bólu, o tym, co musi zrobić, o tym, że musi sobie wszystko przypomnieć. Później. Nie teraz. - Mam nadzieję, że wszyscy lubią jajecznicę - powiedziała Alana. Podeszła do lodówki i otworzyła drzwiczki. Światło nie zapaliło się. Rafę zapomniał włączyć generator. Wyciągnęła miskę jajek, a potem poszła do drzwi na podwórze i zawołała Boba. - Umiesz włączyć generator? - Pewnie. - Bob wskazał trzymaną w ręku siekierą na stos porąbanego drewna. - Ile ci potrzeba? Alana przypomniała sobie minioną noc, kiedy nic nie znalazła w skrzyni na drewno w salonie. - Żeby starczyło do kominka - powiedziała. - Wieczorem przyda się wam niezły ogień. - A co z tobą? - spytał Bob, spoglądając przez ramię na Alanę. - Chyba też chcesz mieć niezły ogień wieczorem. Wieczorem mnie tu nie będzie, pomyślała. - Chcesz przez to powiedzieć, że muszę je sobie sama narąbać? - zapytała szorstko. - Tylko się drażnię, siostrzyczko - odparł Bob. ~ Nie potrafiłabyś porąbać drewna tak, żeby się do czegokolwiek nadawało. Zamachnął się siekierą, zatapiając ostrze głęboko w kloc drewna i rozszczepiając go z łatwością na mniejsze kawałki. Alana wróciła do pieca. Z ulgą stwierdziła, że Janice wyszła. Oczy tej kobiety były po prostu zbyt baczne, zdawały się widzieć zbyt dużo. Śniadanie okazało się ciężkim doświadczeniem i Alana miała nadzieję, że coś takiego nigdy się nie powtórzy. Grzanka wydawała się niemożliwa do przeżucia, a co dopiero połknięcia. Alana zmusiła się jednak, żeby zjeść. W przeciwnym razie Bob ze zmartwienia nie odstępowałby jej ani na krok przez resztę dnia. Nie mogła do tego dopuścić. Jadła więc z ponurą miną, popijając jajka i bekon kawą, wmuszając w siebie tylko tyle, ile wydawało jej się niezbędne. Kiedy Bob skończył jeść, spojrzał na Alanę, a potem na Staną i Janice. - Zostanę tu jeszcze i pomogę Alanie zmywać - oświadczył. - Rafę powiedział, że powinniście spróbować łowiska po północnej stronie jeziora, przy ujściu tego małego strumienia. Kręci się tam trochę naprawdę dużych pstrągów, które łapią wszystko, co tylko wpadnie do wody. - Niezła perspektywa — stwierdził Stan. - Rafę sugerował, żebyście użyli ciemnych muszek - dodał Bob - albo imitacji konika polnego, które dla was zrobił. Jeśli o mnie chodzi, będę używać Jaskrawej Damy. Alana wstała; trzymała w rękach swój talerz i srebrne sztućce. - Poradzę sobie ze zmywaniem - powiedziała, słysząc z ulgą, że jej głos brzmi obojętnie, a nie rozpaczliwie, choć tak właśnie się czuła. - Jeśli będziesz zmywać, zamiast łowić, nagrodę za największą rybę dostanie Stan. - Jaką nagrodę? - spytał Bob. - Placek z jabłkami - odparła Alana. - Zwycięzca bierze wszystko. Natychmiast wybuchła wesoła kłótnia na temat wielkiej ryby i tego, że zwycięzca ma dostać cały placek. W końcu wszyscy zostali i pomogli Alanie zmywać naczynia. Kiedy ostatnia kanapka została zapakowana, a na suszarce wylądował ostatni talerz, Alana odwróciła się i uśmiechnęła trochę złośliwie. - Dziękuję i do widzenia - powiedziała. - Pstrągi już żerują. Tracicie najlepszy czas na łowienie. Bawcie się dobrze. Zobaczymy się przy kolacji. 230 231 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Stan i Janice wymienili spojrzenia i wyszli z kuchni. Alana spojrzała wyczekująco na Boba. - Zaraz wyjdę - powiedział Bob uśmiechając się dobrotliwie i sięgając po fartuch. - Stan musi dostać fory. Pomogę ci robić placek. Alana spojrzała na Boba z niedowierzaniem. Wydawał się bardzo zdecydowany. Nie wiedział, co się dzieje, ale wyraźnie nie zamierzał wyjść przed nią. - Będziesz musiał długo poczekać - powiedziała w końcu. - Zamierzam wziąć kąpiel. Bardzo długą, bardzo gorącą kąpiel. I nie chcę, braciszku, żebyś mi wyszorował plecy. Bob roześmiał się z wdziękiem, jednak śmiech szybko wygasł i ustąpił miejsca trosce. - Na pewno? - spytał cicho. - Nigdy w życiu nie byłam niczego bardziej pewna. - Alana wytrzymała wzrok brata. - Wszystko w porządku, Bob. Idź na ryby. Proszę. Bob wypuścił głośno powietrze i przeczesał ręką czarne włosy. - Martwię się - powiedział wprost. - Rafę wyglądał strasz nie. Ty jeszcze gorzej. Czuję się jak idiota. Chciałbym ci pomóc, ale niech mnie diabli, jeśli wiem, co zrobić. - Idź na ryby - powiedziała Alana. Jej głos był cichy, ale bardzo pewny. - Do diabła - mruknął Bob, a po chwili dodał: - Gdybyś czegoś potrzebowała, będę po północnej stronie jeziora. Może wpadniesz na obiad? - Prawdopodobnie będę wtedy spać. - To najczulsza rzecz, jaką dziś powiedziałaś - odciął się Bob. Spojrzał wymownie na ciemne kręgi pod oczami siostry. Potem podniósł ręce do góry i wyszedł z kuchni. - Wrócimy na kolację koło piątej - zawołał przez ramię. - Powodzenia - odparła Alana. Bob tylko chrząknął w odpowiedzi. Z zapartym tchem czekała, aż zamkną się frontowe drzwi. Potem podbiegła do okna i wyjrzała na dwór. Bob niósł wędkę, sieć i kurtkę rybacką. Długimi, energicznymi krokami oddalał się ścieżką prowadzącą nad jezioro. - Trzymaj się - szepnęła Alana. - Nie wściekaj się na mnie za bardzo. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Tak jak Rafę. To nie twoja wina, że to nie wystarczyło, tylko moja. Drżącymi rękami zdjęła fartuch i zawiesiła go na gwoździu przy drzwiach. Potem pobiegła na górę i zaczęła wpychać ciepłe ubrania do plecaka, który znalazła w szafie. Na Broken Mountain może być zimno, potwornie zimno. Wiedziała to lepiej niż ktokolwiek inny. Zeszła z powrotem po schodach. Serce biło jej jak szalone, a górskie buty głośno stukały po drewnianych schodach. Pobiegła do kuchni i zaczęła wrzucać do plecaka jedzenie. Ser, rodzynki, czekoladę. Zamknęła klapę i zasznurowała ją starannie. Przez chwilę stała i rozglądała się po kuchni, zastanawiając się, o czym zapomniała. - Kartka - mruknęła. - Muszę zostawić kartkę. Zaczęła przeszukiwać kuchenne szuflady, szukając kartki i ołówka. Kiedy je wreszcie znalazła, nie wiedziała, co napisać. - Jak mogę wyjaśnić słowami coś, co sama ledwie rozu miem? - spytała Alana, wpatrując się bezradnie w papier. Jednak musiała coś napisać. Tyle przynajmniej była winna Bobowi. Kiedy wróci i zobaczy, że jej nie ma, wpadnie w szał. Alana pochyliła się i napisała szybko: Jeśli zadzwoni Rafę, powiedz mu, że poszłam szukać skowronka. Tym razem zaśpiewa dla mnie. 232 18 A JL \-lana szła ścieżką, ciesząc się, że las osłania ją od jeziora. Między drzewami mogła widzieć od czasu do czasu trzy postacie siedziące w pewnych odstępach po północnej stronie jeziora. Bob wydawał się nie większy od dłoni. Od jeziora dobiegały urywane słowa, rozbrzmiewały głosy. Kiedy doszła do rozwidlenia drogi, zawahała się na moment. Ścieżka z prawej zawracała nad jezioro, wychodząc dokładnie na wprost wodospadu, przy którym Alana słyszała spór Staną i Rafe'a. Ścieżka z lewej ciągnęła się skrajem najgorszego skalnego zwaliska, z którego spływał wodospad. Alana poprawiła na sobie plecak i ruszyła w lewo. Zaraz za rozwidleniem zaczynało się długie podejście na szczyt Broken Mountain. Zanim Alana uszła kilometr, zaczęła żałować, że nie wzięła Sid. Biorąc ze sobą konia naraziłaby się jednak na zbyt duże ryzyko. Sid mogłaby zacząć rżeć do koni pasących się na łące za obozem. Nic tak dobrze nie niesie się w górach jak samotne rżenie konia. Blask słońca migotał między liśćmi osiki i przebijał się milcząco przez konary ostrokrzewu. Powietrze było rześkie, świeże od zapachu żywicy, nieruchome, tylko od czasu do czasu nadchodził powiew wiatru od strony jeziora. Przez las sączył się odległy szmer wodospadu, przypominając Alanie, że zbliża się do otwartego, skalistego fragmentu szlaku. NIE DOTYKAJ MNIE Będzie musiała uważać, żeby nie dostrzegli jej znajdujący się w dole wędkarze. Las przerzedzał się, aż wreszcie się skończył, kiedy ścieżka dotarła na szczyt pochylonego stromo stoku. Na grani poniewierały się odłamki skał. Huk wodospadu brzmiał teraz wyraźniej. Po prawej stronie ścieżki grunt urywał się gwałtownie, spadając pionowo ku szafirowej głębi jeziora. Alana patrzyła tam przez chwilę, ale więcej już tego nie robiła. Wbijając wzrok w nierówny grunt tuż przed stopami, szła dalej grzbietem skarpy. Przez pierwsze sto metrów oddech miała płytki, nierówny. Potem udało jej się go opanować. Lęk wysokości powoli ustępował, powróciła władza w nogach. Na moment przed wejściem za ścianę Broken Mountain, Alana odwróciła się i spojrzała w dół, na jezioro. Wstęgi połyskujących, białych chmur rzucały na wodę opalizujące cienie, podkreślając klarowność i głębię zarówno jeziora, jak i nieba. Serce zabiło jej szybciej, a dłonie stały się wilgotne, zmusiła się jednak, żeby spojrzeć na północny brzeg. Na tle szarego granitu linii brzegowej widać tam było trzy ciemne plamki. Troje wędkarzy. Żadne z nich nie zauważyło Alany i nie pośpieszyło, żeby ściągnąć ją z powrotem. Przy odrobinie szczęścia nikt nie zauważy jej odejścia aż do kolacji. A wtedy będzie za późno, żeby iść jej szukać. Nikt nie szedł nocą w góry, chyba że czyjeś życie znajdowało się w niebezpieczeństwie. Poza tym, kiedy nawet Bob stwierdzi, że Alany nie ma w domu, nie będzie wiedział, gdzie jest. Do głowy by mu nawet nie przyszło, że znajdzie ją pod Broken Mountain, obok pierwszego i najwyższej położonego jeziora, nad krawędzią urwiska, gdzie woda spadała w ciemność, stojącą dokładnie w miejscu, w którym Jack zginął, ona zaś postradała zmysły. Jeżeli gdziekolwiek mogę sobie przypomnieć, co się wyda- 234 235 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE rzyło, to tylko tam, pomyślała Alana. Tam, gdzie krajobraz najdokładniej przypomina scenerię z mojego koszmaru... Tam wzniesie się ponad ponurą, bezpieczną toń amnezji, wzlatując w przejrzyste światło rzeczywistości. Tylko tam, jeżeli w ogóle jest to możliwe. Jeśli nie przypomni sobie od razu, po prostu zostanie tam aż do skutku, śpiąc na skałach nad jeziorem, jeśli okaże się to konieczne. Zrobi wszystko, co można, żeby sobie przypomnieć. I zaakceptuje wszystko, czymkolwiek się to okaże. Prawdę mówiąc, do tej pory grała o niewysoką stawkę. To dlatego w końcu wybrała się na Broken Mountain. Nie miała już nic do stracenia. Alana posuwała się wytrwale w świetle poranka. Chociaż drugie jezioro dzieliły od obozu niespełna trzy kilometry, wspinaczka zajęła trzy godziny. Pewien problem stanowiła wysokość, a także wyboistość terenu. Najtrudniejszy do pokonania był jednak jej własny lęk. Z każdym krokiem, z którym zbliżała się do pierwszego jeziora, wydawało się jej, że ktoś dołożył jej kamień do plecaka. Kiedy dotarła do kotliny skrywającej drugie jezioro, pot spływał z niej strumieniami. Czuła zawroty głowy. Stanęła i spojrzała na rozciągający się w dole niewielki, zabagniony pas wody. Był to bardziej staw niż prawdziwe jezioro. W najsuch-szych latach drugie jezioro istniało tylko na mapach. Jednak tego roku zima była śnieżna, a lato pełne burz. Woda srebrzyła się na tle ciemnozielonej trawy i bagiennej roślinności. Kiedy Alana była tu ostatnio, jezioro było głębokie. Kłębiły się chmury, a wiatr uginał osiki i potrząsał dumnymi świerkami. Jednak nie padał deszcz. Wtedy nie. Tylko chmury i nieliczne, wielkie krople nawiewane przez wiatr z wyższych partii gór. Grzmoty dochodziły z oddali, nieregularnie. Sąsiadujący z Broken Mountain szczyt spowijała granatowoczarna mgła i rozświetlały błyskawice. Ale nie Broken Mountain. Wtedy nie. Pioruny dotarły do Broken Mountain dopiero następnej nocy. Mając przed oczami tylko przeszłość, Alana wpatrywała się niewidzącym wzrokiem we wstęgę wody, gnieżdżącą się w zie- lonym wgłębieniu między granitowymi ścianami. Przypominała sobie. Tam zostawili na odpoczynek konie. Alana poszła na skraj niewielkiej łąki i oparła się o drzewo, wsłuchując się w odległą pieśń uderzającej o skały wody. Jack podszedł do niej od tyłu. Chciała sobie zatkać uszy rękami, żeby go nie słyszeć. Jednak nie mogła tego zrobić. Przypominała sobie teraz Jacka, kłótnię i górę, która wznosiła się obok, zimna i twarda... - Jilly, nie wygłupiaj się. Nie będziemy sławni do końca życia. Proszę tylko o parę lat. Miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Jack po prostu nie chciał zaakceptować faktu, że ona nie może dłużej ciągnąć farsy z Doskonałą Parą. Potrzebowała wolności. - Jilly, posłuchaj mnie. - Słucham - odparła bezbarwnym głosem. - Po prostu się nie zgadzam. - W takim razie nie rozumiesz - stwierdził z przekonaniem w głosie. - Kiedy tylko zrozumiesz, zgodzisz się. - To ty nie rozumiesz. Tym razem nie stanie się tak, jak byś chciał, Jack. Przede wszystkim nie powinieneś był żądać, żebym za ciebie wyszła. Nie powinnam była się zgodzić. - Nie patrząc na Jacka, przesunęła rękami po czarnych warkoczach, które spływały jej po piersiach. - To był błąd - powiedziała w końcu. - Bardzo poważny błąd. Czas, żebyśmy spojrzeli prawdzie w oczy. - Mylisz się. Zastanów się, Jilly. Mylisz się. - Wciąż się nad tym zastanawiałam przez ostatnie lata. Jestem zdecydowana. - W takim razie będziesz musiała zmienić zdanie. Odwróciła się nagle, chwytając mroczne spojrzenie, którym 236 237 \ ELIZABETH LOWELL NIE DO/YKAJ MNIF ją obrzucił. Potem Jack wzruszył ramionami i uśmiechnął się uroczo. - Och, daj spokój, Jilly. Przestańmy się kłócić i dla odmiany cieszmy się sobą. Przecież po to tu jesteśmy, zapomniałaś? Nie, Alana nie zapomniała. Przypomniała sobie jednak za późno. Rafę odszedł. A ona się bała. Wzdrygnęła się, poprawiła plecak i ruszyła w dalszą dro- g?- Przez dalszą część wspinaczki gromadziły się wokół niej echa wspomnień. Na początku przypominała sobie drobiazgi, powolnie składające się w całość minuty. Im bliżej podchodziła do Broken Mountain, tym cieńsza stawała się zasłona amnezji i tym większy bunt jej umysłu przeciwko temu, czego od siebie żądała. Alana nie próbowała już sobie wmawiać, że szybkie bicie serca i ciężki oddech spowodowane są wysokością albo zmęczeniem. Walczyła z lękiem tak samo, jak walczyła z upartą odmową Jacka, żeby spojrzał prawdzie w oczy i pogodził się z faktem, że chce od niego odejść. Nagle uświadomiła sobie, że przestała iść. Stała przyciskając się do skały, trzęsąc się, z wzrokiem utkwionym w strome podejście do ostatniego, trzeciego jeziora. Za nim wznosiła się Broken Mountain, niczym wbijająca się w niebo granitowa wieża. Czekała tam na Alanę urwista skarpa, gdzie szalał z wyciem wiatr, a woda spadała w mroczną otchłań, eksplodując w dole, zderzając się z nieustępliwą skałą. Czekała na nią, ona zaś była przerażona. - Podciągnij skarpety i ruszaj w drogę, Alano Jillian - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Jak zawsze mówił tata, góry nie mogą czekać. Poza tym, czyżbyś miała cokolwiek do stracenia? Nic. Absolutnie nic. 238 Utkwiła wzrok w ścieżce tuż pod nogami i zaczęła iść nie podnosząc go, nie zatrzymując się, starając się nie myśleć. Wspomnienia przychodziły jedno za drugim, pojedynczo, niczym smugi chmur gromadziły się nad ponurą tonią jej amnezji, chmury i wspomnienia kondensujące się w białe kolumny, kłębiące się nad szczytami gór, nad nią. Alana stanęła na skraju niewielkiej, zawieszonej doliny, gdzie pod posępnym niebem leżało pierwsze jezioro. W oddali zamruczał grzmot, zwiastun nadchodzącej burzy. Ale jeszcze nie teraz. Chmury nie spotkały się jeszcze, nie oplatały górskich szczytów. Dopiero wówczas zacznie się burza, przynosząc ciemność w środku dnia, czarny deszcz, biały lód i grzmot rozszczepiających się skał. Ale jeszcze nie teraz. Mogła schronić się wśród karłowatych drzew, które rosły po zawietrznej stronie poszarpanego, maja- czącego na tle nieba szczytu Broken Mountain. U podnóża góry leżało jezioro. Woda koloru rtęci przelewała się przez samą krawędź doliny. Alana odwróciła wzrok od miejsca, w którym woda wylewała się przez skalny próg, spadając w dół z głośnym jak grzmot hukiem. Jack przewraca się i spada, biała woda i krzyk. Alana zrzuciła z ramion plecak i niczym lunatyczka doszła do końca ścieżki. Czy to tutaj spadł Jack? Wyjrzała przez krawędź przepaści. Poczuła zawrót głowy, ale zmusiła się, żeby spojrzeć jeszcze raz. Nie, to nie było tutaj. Więc gdzie? - dopytywała się zniecierpliwiona. Ścieżka skręcała w prawo, trzymając się linii drzew. Po lewej stronie znajdował się wylot jeziora i początek wodospadu; jezioro, skała i ziemia odpadające od krawędzi zawieszonej w górze skarpy. Alana poczuła mdłości i lęk tak wielki, że powalił ją na kolana. Jezioro. Fale jeziora uderzające o skalny próg na krawędzi 239 ELIZABETH LOWEIX przepaści, kipiąca woda, przetaczające się grzmoty, ciemność i krzyki. Krzyczała. Nie, to krzyczał wiatr. Wiatr nadszedł o świcie. Drżała z zimna, dopóki nie podszedł do niej Jack... Zmieniłaś już zdanie, Jilly? Zamknęła oczy i nie odezwała się, nie zrobiła nic, bezbronna, związana. - W porządku, kotku. Mamy kupę czasu. - Rozwiąż m-mnie. - Jej głos zabrzmiał w pewnym oddaleniu, wydawał się obcy, ostry jak dźwięk kamienia pocieranego o kamień. - Będziesz mnie słuchać, jak cię rozwiążę? - T-tak. - Przestaniesz wołać tego pieprzonego Wintera? Cisza. - Słyszałem cię, Jilly. Zeszłej nocy. Wiele nocy przedtem. Wybiję ci z głowy miłość do Wintera, kotku. Złamię cię, i koniec. Jak zejdziemy z tej góry, będziesz mi chodzić przy nodze. Alana słuchała; łzy przestały płynąć. Słuchała i rozumiała, że jeśli nie przestanie płakać i nie zacznie ruszać głową, to straci na Broken Mountain życie. Jej umysł pracował z niesamowitą szybkością i jasnością. Czas zdawał się stać w miejscu, gdy szacowała prawdopodobieństwa i możliwości, pewność i nadzieję. A wtedy nadeszło zrozumienie i jeden oczywisty fakt: musi skłonić Jacka, żeby ją rozwiązał. Potem drugi fakt: jedyną słabością Jacka jest jego kariera, do której jest mu potrzebna. - Jeśli zostawisz mnie na tych kamieniach choć trochę dłużej, rozchoruję się tak, że nie będę mogła śpiewać. Jack położył jej dłoń na ramieniu. Było dość zimne, żeby zrobiło to na nim wrażenie. Zmarszczył brwi i zaczął bawić się bezmyślnie suwakiem kurtki. - Będziesz mnie słuchać? - spytał. 240 NIE DOTYKAJ MNIE - T-tak. Jack rozwiązał ją, ale Alana była zbyt sztywna, zbyt słaba, żeby się poruszyć. Jack podniósł ją z ziemi i postawił na nogi. Upadła i leżała na ziemi, bezsilna, szarpana bólem, który przyprawiał ją o zawroty głowy i mdłości. W końcu do jej prze- męczonych stawów i kończyn zaczęło wracać czucie. Wówczas krzyknęła ochryple, gdyż nie znała nigdy tak potwornego bólu. Jack na wpół zaciągnął, na wpół zaniósł Alanę do obozu, owijając sobie jej warkocze wokół dłoni. Potem rzucił ją niedbale przy ogniu. Leżała bez ruchu, skręcając się z bólu. W końcu najgorszy ból minął i mogła zacząć myśleć. Ukrywała fakt, że wracają jej siły, obawiając się, że Jack znów ją zwiąże. Kiedy odezwał się do niej, udawała, że jest zbyt oszołomiona, żeby odpowiedzieć. Uderzył ją grzbietem dłoni, a potem odtrącił ją kopniakiem od ognia. Zamarła bez ruchu, zmarznięta, zbolała i przerażona. ™ Słuchaj mnie, Jilly. Potrzebuję cię, ale są inne sposoby, są też inne kobiety, które potrafią śpiewać. Sypiałem z jedną taką. Chodzi mi przy nodze o niebo lepiej od ciebie. Nie sprawiaj więcej kłopotu, niż jesteś warta. Alana wzdrygnęła się i nic nie odpowiedziała. Miała wrażenie, że minęły całe godziny, zanim pojawił się moment, na który czekała. Jack poszedł po drzewo. Zerwała się z ziemi i ruszyła pędem w przeciwnym kierunku, potykając się, szukając schronienia lasu i gór. To był początek morderczej gry w chowanego. Jack wołał ją, na przemian wygrażając i wabiąc czułymi słówkami, co w obu przypadkach wydawało się Alanie obrzydliwe. Przemykała od drzewa do krzewów, od zarośli do kamienia, a serce waliło jej głośno jak grzmot. Zebrały się burzowe chmury, zalewając ziemię lodowatym deszczem ze śniegiem. Osłabiona przez chłód, tracąc poczucie rzeczywistości, Alana wiedziała, że zaczyna brakować jej czasu i sił. Jedyna szansa to ucieczka w dół. Myślała o tym od pierwszej chwili, uciekając Jackowi wokół jeziora, aż przestał blokować jej drogę ucieczki. 241 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Teraz między nią a szlakiem schodzącym z Broken Mountain znajdował się jedynie brzeg samego jeziora, gdzie woda rozbijała się o głazy, a potem spadała na leżące w dole skały. Nie było tam miejsca, w którym mogłaby ukryć się przed Jackiem. Błyskawica i grzmot rozpołowiły świat na czarne i białe skorupy. Nagle za jej plecami zachrzęścił kamień - nadchodził Jack, wyciągał po nią ręce. Spadająca z góry woda, zimna, czająca się ciemność najeżona skałami, lód i ciemność otaczające ją ze wszystkich stron, chmury kłębiące się nad głową, spadający jak lanca piorun, bezgłośny grzmot. Lęk. Za zimno, znikąd żadnego ciepła, tylko atakujący ją lęk, który odbiera siły. Próbuje biec, ale jej stopy ważą tyle co góry i są tak silnie zakorzenione w ziemi. Każdy krok trwa wieczność. Staraj się bardziej, ruszaj się szybciej, albo cię złapie. Musi biec! Ale nie może. Coś łapie ją za warkocze, szarpie do tyłu z niesamowitą siłą. Nad nią ukazał się Jack. Jego twarz wykrzywiona gniewem. Przeklina ją, uderza, wybucha burza, drzewa pochylają się i pękają z trzaskiem jak szkło pod naporem wiatru. Tak jak ona. Brakuje jej sił. Rozpadnie się, a jej szczątki rozsypią się na zimnych skałach i kamieniach. Jack pośliznął się na białych grudach deszczu ze śniegiem, które zbierały się na kamieniach. Zamachał rękami, żeby się nie przewrócić, i wypuścił warkocze Alany. Biegnie. Potyka się. Oddech kłuje ją jak nóż w boku. Jej gardło płonie od krzyków, a burza ściga ją, łapie ją, szarpie do tyłu, gdy skały uderzają ją jak pięściami, tłuką ją, a ona krzyczy, drapie i szamoce się. Jest wyczerpana, krwawi, krzyczy w noc, biegnie. Coś ją znów łapie za warkocze. Jack. Pod stopami śliski lód, wiatr szarpie ją, Jack ją podnosi, ona krzyczy, podnosi ją wysoko, a kiedy puści, spadnie tak jak woda, w dół i w dół, za krawędź urwiska, eksplodując białą pianą na skałach. Drapie i szamoce się. Ale coś ją zmiata, podnosi wysoko, bezradną, pod jej stopami pustka, ziemia odlatuje, a jej ciało wiruje, pozbawione ciężaru, spada, spada, czerń pędzi jej na spotkanie, a kiedy ją dopadnie, oderwie się od życia jak liść osiki od gałęzi, odlatując bezradnie, wirując nad pustką. Wtedy zawołała Rafe'a. Choć wiedziała, że Rafę nie przybędzie, wołała jego imię i wykrzykiwała swoją nieśmiertelną miłość do niego prosto w paszczę wyczekującej góry. A Rafę odpowiedział. Wyłonił się z burzy i mroku niczym anioł zemsty, wyrywając ją ze śmiertelnych objęć Jacka. Rafę uskoczył w ostatniej chwili na bok, balansując na krawędzi przepaści. Rzucił się nisko nad ziemią, chwytając Jacka i odciągając go od Alany leżącej bezradnie na skraju urwiska. Mocowali się w ciemności, ślizgając się w błocie, z każdą sekundą przybliżając się ku krawędzi. Rafę wyszarpnął się z uścisku Jacka pewnym ruchem i poderwał się na nogi. Jack zatoczył się, w jego włosach odbijała się każda błyskawica. Twarz miał pociemniałą z wściekłości. Rzucił się do przodu, nacierając na Rafe'a na oślep. Jednak Rafe'a tam nie było. Usunął się przed atakiem sprężystym skokiem, pozostawiając między Jackiem a krawędzią urwiska tylko noc. Przez moment na twarzy Jacka malowało się zdziwienie, wściekłość i niedowierzanie, a potem zaczął spadać, przewracając się powoli, krzycząc i spadając w noc. Nastała cisza, a po chwili rozległy się rozdzierające krzyki Alany. - Wszystko w porządku, kwiatuszku. Przyszedłem zabrać cię do domu. 242 243 ELIZABETH LOWELL Nm DOTYKAJ MNIE Alana wzdrygnęła się, a jej umysł i ciało pogrążyły się w zimnie i czerni... Alana drgnęła i powoli otrząsnęła się ze wspomnień. Zdziwiła się widząc, że jest pogodny dzień, a nie burzowy wieczór, sama zaś klęczy na kolanach, a nie spoczywa nieprzytomna w ramionach Rafe'a. Pokręciła głową, nie mogąc prawie uwierzyć, że już nie śni. Głos Rafe'a brzmiał tak realnie, tak blisko. Otworzyła oczy i stwierdziła, że stoi prawie na samej krawędzi urwiska. Wzdrygnęła się, odwróciła od krawędzi... i dostrzegła majaczącą w słońcu sylwetkę mężczyzny. Zamarła, a serce zacisnęło się jej z przerażenia. Kiedy Rafę zobaczył przerażony wzrok Alany, jego twarz zastygła w masce bólu. Przypomniała sobie, a on ją stracił. — Stan miał rację — odezwał się Rafę ochrypłym, pełnym bólu głosem. - Przede mną też uciekałaś. Nie chciałaś uwierzyć, że mężczyzna, którego kochasz, jest mordercą. - Nie! - Tak - powiedział matowym głosem. - Zabiłem Jacka Reevesa. A ty to sobie przypomniałaś. — To nie było tak - zaprotestowała szybko Alana. — Stan się myli. Nie poszedłeś w góry z zamiarem zabicia Jacka i uwiedze nia mnie... - Jack jednak nie żyje - przerwał Rafę. - Zabiłem go. ~ Ratowałeś moje życie! - zawołała gwałtownie Alana, próbując zrozumieć, skąd ten nieprzenikniony, wrogi wyraz twarzy Rafe'a. Rafę wzruszył ramionami. — Więc to zabójstwo, nie morderstwo — stwierdził krótko. -Tak czy inaczej, Jack nie żyje. — To był wypadek! - zawołała Alana. - Widziałam, jak to się stało, Rafę. Wiem! - Z technicznego punktu widzenia tak, to był wypadek - powiedział Rafę. Głos miał opanowany, a wyraz twarzy spokojny. - Uchylając się nie wiedziałem, że Jack przeleci przez urwisko. Alana wypuściła głośno powietrze. - Zostało jednak coś, czemu jeszcze nie stawiłaś czoła, Alano. - Rafę mówił wolno i dobitnie. - Kiedy zobaczyłem, jak Jack próbuje cię zabić, dla mnie stał się chodzącym trupem. Nie było mowy, żebym pozwolił mu żywemu zejść z tej góry. Alana zamknęła oczy, ale nie przeraziły jej słowa Rafe'a. To brzmiący w nich ból sprawił, że zadrżała. - Wiedziałaś o tym - powiedział Rafę. - Nie mogłaś jednak pogodzić się z faktem, że mężczyzna, którego kochasz, jest mordercą. Więc wyparłaś to z pamięci. Jednak nie dość dobrze. Gdzieś w głębi duszy wiedziałaś. Nie ufałaś mi na tyle, żeby wyjść za mnie za mąż. - To nieprawda! — zawołała rozpaczliwie Alana. - Uratowałeś mi życie! Ty... - W porządku, kwiatuszku - powiedział Rafę, przerywając potok słów Alany. - Nie jesteś mi nic dłużna. Zwróciłaś im wszystko tamtej nocy. - Ale... - Kiedy uświadomiłaś sobie, że zaraz zginiesz, zaczęłaś krzy- czeć, ale nie o litość lub zemstę. Wołałaś do mnie, mówiąc mi, że mnie kochasz. I nie wiedziałaś nawet, że tam jestem. W ciągu tych kilku sekund osłodziłaś mi całą gorycz, która zalewała mnie od chwili, gdy dowiedziałem się, że wzięliście ślub. - Rafaelu - szepnęła. - Nie jesteś mi absolutnie nic dłużna. Z pewnością nie zaufanie. Alana spojrzała na Rafe'a oszalałym wzrokiem. - Ale ja ci naprawdę ufam! - zawołała. Usta Rafe'a wykrzywiły się w smutnej parodii uśmiechu. - Nie wierzę ci, kwiatuszku. Zanim Alana była w stanie cokolwiek odpowiedzieć, Rafę odwrócił się w stronę ścieżki, gdzie czekał cierpliwie jego wielki, nakrapiany koń. 244 245 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE - Chodźmy - powiedział. - Bob prawdopodobnie znalazł już twoją kartkę, i moją też. Będzie się denerwował. Rafę ruszył w stronę konia. Po paru krokach uświadomił sobie, że Alana nie idzie za nim. Odwrócił się i zobaczył, że dalej siedzi na ziemi, tuż przy krawędzi urwiska. - Alano? Siedziała bez ruchu, patrząc na Rafe'a ze smutkiem. - Będziesz musiał mi pomóc - powiedziała. W kilku zwinnych krokach Rafę podszedł do Alany. Uklęknął przy niej i zaczął macać jej nogi od kolan do stóp. - Znów skręciłaś sobie kostkę? - spytał. - Gdzie cię boli? - Wszędzie - powiedziała cicho Alana. - Będziesz musiał mnie nieść. Rafę poderwał głowę. Wpatrywał się w oczy Alany próbując odczytać wyraz jej twarzy, bojąc się oddychać, bojąc się żywić nadzieję. Nawet wówczas, gdy oddała mu się w skąpanej w blasku księżyca chacie, nie odważył się jej podnieść, trzymać jej bezradnej nad ziemią. A teraz stała na skraju tego samego urwiska, nad którym podniósł ją Jack, który uniósł ją wysoko nad głowę, żeby rzucić ją w ciemność na spotkanie śmierci. Alana w milczeniu wyciągnęła ręce do Rafe'a. Wstał i spoglądał na nią przez dłuższą chwilę. Potem pochylił się i chwycił ją pod pachy. Powoli postawił Alanę na nogi, czekając na jakiekolwiek oznaki lęku spinającego jej ciało. Podniósł ją tak, że jej twarz znalazła się na wysokości jego twarzy, a stopy wisiały tuż nad ziemią. Alana uśmiechnęła się i położyła mu ręce na ramionach. - Wyżej, Rafaelu. Podnieś mnie wyżej. Podnieś mnie nad głowę. - Alano... - Podnieś mnie - szepnęła. - Wiem, że nie dasz mi spaść. Jestem z tobą bezpieczna, Rafaelu. Nie jesteś taki jak Jack. Nie zrzucisz mnie. Podnieś mnie. Rafę podniósł Alanę tak wysoko, jak tylko mógł, przytrzymał ją, patrzył, jak się uśmiecha, czuł ufność w jej całkowicie rozluźnionym ciele. Potem zsunął ją powoli wzdłuż swojego ciała, aż ich wargi spotkały się w pocałunku, który wprawił ich w drżenie. Zjeżdżali z góry tą samą drogą, przytuleni, szepcąc sobie słowa pełne miłości i pragnienia. Rafę obejmował Alanę, a jej dłonie spoczywały na jego dłoniach. Rafę pierwszy zauważył krążący cicho nad trzecim jeziorem helikopter. - Szeryf Mitchell - powiedział Rafę. - A więc Bob wszczął alarm. Alana przywarła do Rafe'a i zamilkła. Przez resztę drogi milczała, wczepiając dłonie w ręce Rafe'a, w pośpiechu próbując wymyślić, jak uchronić mężczyznę, którego kocha. Bez względu na to, co mówi, Rafę nie jest winien śmierci Jacka, myślała Alana. Jack sam ją na siebie sprowadził. Rafę nie zasługuje na to, żeby zostać ukarany za egoizm Jacka, za jego morderczą wściekłość. Alana jednak obawiała się, że tak właśnie się stanie. Szeryf Mitchell siedział na ganku, opierając nogi o poręcz. Kiedy usłyszał uderzenia końskich kopyt o kamienie, podniósł wzrok. - Widzę, że ją znalazłeś - powiedział Mitch z ulgą. - Mówiłem Bobowi, że tak będzie. Zanim Rafę zdążył się odezwać, ubiegła go Alana. - Wróciła mi pamięć. Śmierć Jacka to był wypadek, tak jak powiedział Rafę. Było ślisko, Jack spadł, a ja straciłam przyto- mność z powodu szoku i przemarznięcia. Mitch spojrzał na Alanę ze zdziwieniem. Jego poczciwa twarz zachmurzyła się. - To nie tak, jak powiedział mi Rafę - mruknął szeryf. - Powiedział, że Jack próbował cię zabić, potem zaczęli się bić, a w trakcie walki Jack zginął. Czy tak to sobie przypominasz? 246 247 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana jęknęła bezradnie i spojrzała przez ramię na Rafe'a. Pocałował ją w usta. - Powiedziałem Mitchowi wszystko, kiedy jechaliśmy po ciało Jacka - oznajmił. - Kiedy wróciliśmy, ciebie już nie było. - Ale... ale to nie tak wyjaśniono w prasie śmierć Jacka - powiedziała Alana. Mitch wzruszył ramionami. - Cóż - powiedział szeryf - wydawało mi się, że sprawied liwość nie zostałaby wymierzona lepiej, gdybyśmy wnieśli prze ciwko Rafe'owi oskarżenie po to tylko, żeby go zaraz uniewinnić w prostej sprawie o uzasadnione zabójstwo. Alana wstrzymała oddech. Odwróciła się i spojrzała na szeryfa z nadzieją w oczach. - Dziennikarze rzuciliby się na ciebie jak sępy, wypytując o wszystkie krwawe szczegóły - ciągnął szeryf. - Na dodatek ten sukinsyn był bardzo sławny. Niepotrzebne ci to było. I tak ledwie się z tym wszystkim uporałaś. Alana wydała długie westchnienie ulgi. - Powiedziałem więc dziennikarzom tylko tę część prawdy, która miała znaczenie - zakończył szeryf. - Moim zdaniem, z punktu widzenia prawa, śmierć Jacka była przypadkowa. Mitch przerwał i spojrzał bacznie na Alanę. - Chyba że przypominasz sobie co innego i chciałabyś zmienić zeznania? - Nie - odparła szybko Alana. - Nic podobnego. Chciałam tylko, żeby Rafę nie został ukarany za to, że uratował mi życie. Mitch skinął głową. - Tak też sobie pomyślałem. Z kieszeni kurtki wyciągnął fajkę i zapalił ją. Pociągnął mocno parę razy, a potem spojrzał na jezioro. - No, dobrze - mruknął Mitch, zmieniając definitywnie temat rozmowy. - Jak tam połowy? Rafę pochylił głowę i pocałował Alanę w kark. - Spóźniłeś się, Mitch. "Właśnie złapałem najpiękniejszego pstrąga w okolicy. Mitch uśmiechnął się przez chmurę gryzącego dymu. - O wymiarach wędkarza? — spytał. Rafę roześmiał się i zsiadł z konia. Kiedy stanął na ziemi, wyciągnął ręce do Alany. Uśmiechnęła się i pozwoliła, żeby uniósł ją z siodła. Przez parę chwil trzymał ją nad ziemią, rozkoszując się dotykiem jej ciała przyciśniętego do niego na całej długości. - Tak, o wymiarach wędkarza - powiedział. Mitch roześmiał się. - Chyba że — szepnął Rafę zbyt cicho, żeby Mitch usłyszał — pstrąg nie chce wędkarza? Alana pocałowała Rafe'a delikatnie, muskając wargami jego usta. Palce wsunęła głęboko w jego gęste włosy, przekrzywiając mu kapelusz. Drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem. - Mitch, do diabła, kiedy masz zamiar... Alano! Dobrze się czujesz? Mitch roześmiał się. - Ślepy jesteś, Bob? Nigdy chyba nie czuła się lepiej. Rafę puścił Alanę, żeby mogła sama przekonać brata o tym, że wszystko jest w porządku. - Przypomniałam sobie - powiedziała odwracając się do Boba. - I czuję się świetnie. Przepraszam, że sprawiłam ci tyle zmartwienia. - Do diabła, siostrzyczko, warto było! - Bob odwrócił się i zawołał przez ramię; - Stan! Janice! Alanie wróciła pamięć. Z chaty rozległy się triumfujące okrzyki. Janice i Stan wybiegli na ganek. Stan spojrzał na Alanę. Stała w objęciach Rafe'a, zrelaksowana i uśmiechnięta, nie bojąc się ani trochę. Wówczas Stan odwrócił się i mocno, namiętnie pocałował Janice. Bob wydawał się zaskoczony. Rafę tylko się uśmiechał. - Chyba powinienem dokonać teraz właściwej prezentacji - powiedział Rafę. - Bob, poznajcie się: Janice i Stan Wilsonowie. Kiedy Stan puścił Janice, uśmiechnęła się. - Teraz możesz wreszcie zmyć farbę z włosów i pozbyć się 248 249 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE niebieskich szkieł kontaktowych - powiedziała do Staną. -Kiedy otwieram oczy, mam wrażenie, że całuję kogoś obcego. Alana patrzyła oniemiała, jak Stan wyjmuje szkła kontaktowe, ukazując jasnozielone tęczówki. - Farbę z włosów? - spytała cicho Alana. - Ano tak - odparła Janice, ciągnąc Staną za kędziory. - Przyzwyczaiłam się, że mój mężczyzna jest brunetem, a nie kalifornijskim blondynem. - Nie rozumiem - powiedziała Alana. - Obawiam się, że stałaś się ofiarą spisku - powiedziała łagodnie Janice. - Ale był to spisek z miłości. Kiedy Rafę opowiedział mi, co się z tobą stało, powiedziałam mu, żeby poczekał parę tygodni, a może przypomnisz sobie sama. Potem zadzwonił znowu mówiąc, że nie śpisz, nie jesz, masz koszma- - Skąd wiedziałeś? - spytała Alana, zwracając się do Rafe'a. - Powiedziałem ci, kwiatuszku. Jesteś do mnie bardzo po- dobna. - Krótko mówiąc - podsumowała Janice - byłaś bliska obłędu. Rafę pomyślał, że gdybyś tu wróciła, mogłabyś zobaczyć go i uznać, że jesteś bezpieczna, że możesz przypomnieć sobie, co się stało. Zgodziłam się, pod warunkiem, że przyjedziesz z własnej woli. Twój powrót znaczyłby, że chcesz sobie przypomnieć. Że chcesz znów być cała i zdrowa. - Agent z biura podróży - mruknęła Alana, a potem dodała: - No tak, jesteś wciąż praktykującym psychiatrą, prawda? - Jednym z najlepszych - odezwał się Rafę, obejmując mocniej Alanę. - Do diabła, prawie każde słowo, które wypowiadaliśmy w twojej obecności, było najpierw ustalone przez Janice. - Nie każde - odparła szorstko Janice, spoglądając z ukosa na Staną. - Omal nie zadusiłam mojego męża, kiedy dowiedziałam się o bójce nad jeziorem. Stan uśmiechnął się. - Tak, wiem. Nie potrafię akceptować byle jakich rozkazów. Spieraliśmy się wiele razy na temat Rafe'a - powiedział Stan. - Moim zdaniem Janice była zbyt łagodna dla Rafe'a, kiedy wrócił z Ameryki Środkowej. A potem, kiedy nie mogła sobie z nim poradzić, dwa lata zajęło mi nakłanianie jej do ślubu. Janice spojrzała zdziwiona. - Dwa lata! Poprosiłeś mnie o rękę zaledwie dwa miesiące przed ślubem! - No, tak. Tyle mi się dostało za delikatność. Zmarnowałem dwadzieścia dwa miesiące drepcząc w kółko na palcach, myśląc, że masz mi za złe, że to ja zostałem ranny. Gdyby nie ja, Rafę odleciałby z dżungli razem z nami. Rafę zaczął coś mówić, ale Stan mu przerwał. - Nie ma mowy, stary. Nie skończyłem. Uważałem, że postępujesz z Alaną za łagodnie, żeby uzyskać jakiekolwiek rezultaty. Do diabła, nie podejrzewałem nawet, że masz w sobie tyle łagodności! Wciąż trudno mi uwierzyć, że jesteś tym samym człowiekiem, z którym pracowałem w Ameryce Środkowej. Stan pokręcił głową. - W każdym razie, chciałem wstrząsnąć Alaną, sprawić, żeby zaczęła myśleć. Nie wierzyłem ani przez chwilę, że mógłbyś zabić Jacka, żeby odzyskać Alanę. Gdybyś rzeczywiście tego chciał, to nie czekałbyś prawie cztery lata, a już z pewnością nie dałbyś się po tym złapać. Jesteś na to za sprytny. - Dzięki... - powiedział Rafę. Alana popatrzyła na Staną, potem na Janice i na Rafe'a. W końcu rzuciła Bobowi długie, uważne spojrzenie. Bob lekko poczerwieniał. - Nie jesteś wściekła, prawda, siostrzyczko? - Wściekła? - Alana pokręciła głową. - Jestem... zdumiona. Nie mogę uwierzyć, że wiedząc o całym spisku utrzymałeś go w tajemnicy. Stary gaduła Bob. Zrobiłeś na mnie wrażenie, braciszku. - To nie było łatwe. Nieraz wydawało mi się, że wszystko zepsuję - przyznał Bob. - Nie powiedzieliśmy mu wszystkiego - powiedział Rafę. - Wiedział oczywiście, że nie zakładamy farmy turystycznej, ale na tym koniec. Nie wiedział, że pracowałem wcześniej ze 250 251 ELIZABETH LOWELL Stanem i Janice. Nie wiedział, że Stan został zamaskowany staranniej niż każda przynęta, którą kiedykolwiek wykonałem. Nie wiedział też, że Janice jest praktykującym psychiatrą. - Cóż - odezwał się Mitch. - Chyba będę się zbierał. Chciałbym wrócić, zanim zrobi się ciemno. - Mógłbyś przylecieć jutro z powrotem? - spytał Rafę. - Jasne. Potrzebujesz czegoś szczególnego? - Szampana. Sędziego pokoju. Mitch uśmiechnął się. - Ktoś się żeni? Rafę pytająco spojrzał na Alanę. - Oczywiście - odparła, obejmując mocno Rafe'a. - Tym razem to pstrąg złapał wędkarza. 19 A.iana stała przy kominku, ubrana tylko w ciepły płaszcz kąpielowy Rafe'a. Piosenka ucichła w jej ustach i patrzyła, jak Rafę gra rzewne melodie na srebrnej harmonijce. Rafę leżał na łóżku z zamkniętymi oczami, obejmując instru- ment wrażliwymi palcami, wydobywając z niego piękną muzykę. Ubrany był tylko w blask ognia z kominka, który poruszał się po jego ciele przy każdym oddechu. Jego włosy lśniły jak zimowe futro norki, ożywione odbijającym się w nich tańcem płomieni. Podniósł wzrok, wyczuwając, że Alana na niego patrzy. - Jesteś szczęśliwa, pani Winter? - spytał wyciągając do niej rękę. - Bardzo. Alana wzięła rękę Rafe'a i zwinęła się przy jego boku, rozkoszując się ciepłym dotykiem jego prężnego ciała na swoim policzku. - Chociaż nie przypomniałaś sobie wszystkiego? - spytał cicho. Spojrzała Rafe'owi w oczy, złote w blasku ognia. Jedyne, czego pragnęła w tej chwili, to być przez niego kochaną. - Już mi to nie przeszkadza - odparła - ponieważ przestałam się bać. Rafę czule przesunął czubkiem palca po czarnych brwiach Alany. 253 ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE -To dobrze - powiedział cicho. - Nie sądzę, żebyś sobie kiedykolwiek przypomniała, jak znosiłem cię z gór. Byłaś po tłuczona, pokrwawiona, nieprzytomna z powodu zimna i przeżytego szoku. Rafę zamknął oczy, jakby obawiał się, że patrząc w nie Alana zobaczy zbyt wiele. Szczerze mówiąc - mówił cicho Rafę - najchętniej też bym zapomniał, gdybym tylko mógł. Myślałem, że umierasz, że pojawiłem się za późno. Pojawiłeś się za późno - powtórzyła Alana. - Mówisz tak, jakbyś wtedy wiedział, że potrzebuję twojej pomocy. Wiedziałem. W jaki sposób? - spytała szeptem Alana. - Dlaczego przyszedłeś nad jezioro, kiedy byłam tam z Jackiem? -Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu... wiedziałem. Rafę przez chwilę spoglądał na harmonijkę, a potem ostroż nie odłożył ją na bok. -Noc wcześniej, zanim pojechałem na Broken Mountain - powiedział - cały czas wydawało mi się, że słyszę, jak mnie wołasz. Ale to było niemożliwe. Byłem na farmie sam. Tylko szum wiatru. Rano wstałem jednak roztrzęsiony, na wpół oszalały, pewien, że mnie potrzebujesz. Rafę milczał przez chwilę. Nie miałem wyboru. Musiałem pojechać na Broken Mountain i znaleźć cię, Alano. To było irracjonalne, szalone, ale musiałem to zrobić. Nie oszalałeś — powiedziała. — Kiedy Jack mnie związał nad jeziorem, wzywałam ciebie całą noc. Nie mogłam się powstrzymać. Rafę wciągnął mocno powietrze. Odwrócił się do Alany i dotknął jej, jakby była snem, a on bał się obudzić. Szkoda, że opierałem się temu uczuciu tak silnie -powiedział cichym głosem. — Powinienem był przyjść do ciebie wcześniej. To cud, że w ogóle przyszedłeś. Nienawidziłeś mnie prze- cież. Nie - powiedział całując brwi Alany, powieki, kącik ust. - Nigdy cię nie nienawidziłem. Chciałem, ale nie potrafiłem. Byliśmy ze sobą związani zbyt głęboko, bez względu na to, jaka dzieliła nas odległość. Tak - szepnęła odwzajemniając czułe pocałunki. To dlatego nie mogłem cię naprawdę opuścić po tym, jak się kochaliśmy - powiedział Rafę - chociaż uważałem, że mi nie ufasz. Ilekroć w kanionie powiał wiatr, słyszałem, jak mnie wołasz. Musiałem do ciebie wrócić. Rafę przesunął czubkiem palca po wargach Alany. -Kocham cię bardziej, niż myślisz, bardziej, niż potrafię wyrazić słowami. Powolnymi, pieszczotliwymi ruchami Rafę rozwiązał Alanie szlafrok, aż jej ciało okrywał tylko blask ognia i filigranowy, złoty łańcuszek, który jej podarował. Symbol nieskończoności połyskiwał na jej szyi, nieme świadectwo miłości, która nie zna granic. Rafę mocno przytulił Alanę, całując ją najpierw delikatnie, potem z coraz dzikszą namiętnością. Ulegała pocałunkom rozpływając się w jego ramionach, pragnąc go, kochając go. Uśmiechnął się, wsłuchany w jej ciche westchnienia. -Tak - szepnął - śpiewaj mi o swojej miłości, która trwa całe życie. A potem... Dotknął wargami złotego symbolu na szyi Alany. Wiedział, że zawsze będzie gdzieś istnieć pieśń o miłości, która nie zna granic. 254