Bernhard Grzimek tropiliśmy słonia Tiemoco Nasza Księgarnia Warszawa 1972 rtmt ¦9F& Termin zwrotu książki: Karta terminóiu zuirotóiu Przełożył x języka niemieckiego: JAN LANDOWSKI Tytnł oryginału: WIR LEBTEN MIT DEN BAULE Okładkę, wyklejki i stronę tytułową projektował: BOHDAN BOCIANOWSKI Fotografie AUTORA Nie tylko do zwierząt Od wczesnej młodości interesowałem się zwierzętami, przez dłuższy zaś okres, szczególnie gdy zostałem dyrektorem ogrodu zoologicznego — zwierzętami dzikimi, pochodzącymi z obcych krajów. Od tego czasu upłynęło przerażająco wiele, wiele lat. Mając pod swoją opieką zwierzęta z innych części świata, trzeba się często zastanawiać, czy też owym obcokrajowcom powodzi się dobrze. Częściej w każdym razie, niż czyni to niejeden ochroniarz, który w zoo widzi jedynie więzienie zwierząt. Każdy poza tym zastanawia się, jak też owi mieszkańcy zoo mieliby się na wolności. Zagląda więc do książek i dokonuje przy tym dziwnego odkrycia. Otóż zaobserwował w Bremie, że np. lwica chodzi ze swoim małym pewien okres czasu, tygrys żyje ze swą małżonką w czasie jej ciąży i potem, gdy wychowuje ona młode. Tymczasem z każdej stronicy książki dowiaduję się, że — jak to z doświadczeń londyńskiego czy frankfurckiego, czy wreszcie berlińskiego ogrodu zoologicznego wynika —¦ bywa z tym różnie. Poza tym dowiaduję się, że pan Kowalski trzymający w domu ichneumona zrobił takie lub inne spostrzeżenie. Zatem sprawa jest jasna. Wszystko, co wiemy o życiu dzikich stworzeń, jest oparte na obserwacjach zwierząt trzymanych w niewoli. Tak więc mieszkańcy zoo nie służą tylko do zaspokajania ciekawości lub rozweselania dwunożnych zwiedzających. O życiu dzikich zwierząt wiemy bardzo mało. Nic w tym dziwnego, przyrodnicy bowiem, którzy w minionych stuleciach wyruszali w obce strony świata, chcieli jedynie odkryć i opisać nowe gatunki zwierząt bądź też przywieźć do kraju ich kości, skóry lub futra. W nauce również panują mody, kierunki. Stąd też bardziej interesowano się wtedy wyglądem zwierząt oraz ich pochodzeniem niż życiem w naturalnych warunkach. Dlatego też każdy dyrektor ogrodu zoologicznego pragnie poznać żyjące na swobodzie siostry i braci swoich podopiecznych. Tylko bowiem wówczas może się przekonać, czy zwierzęta znajdujące się pod jego opieką w ogrodzie zoologicznym są dobrze żywione i mają właściwe pomieszczenia. Szczęśliwy jest ten, komu się to uda. Obserwacja zwierząt w warunkach naturalnych nie jest taka łatwa, jak może się to wydawać na podstawie wiadomości zaczerpniętych z prasy. W każdym razie nie w takim kraju, jak "Wybrzeże Kości Słoniowej, które nie posiada parków narodowych. Zresztą nie ma ich również w całej prawie Afryce Zachodniej. Zobaczyć lamparta W Afryce jest prawie tak samo trudno jak borsuka w jakimś lesie w Niemczech. Zapewne wędrowaliście niejednokrotnie poprzez las, ale czy spotkaliście choćby jednego? Podróżując przez określone tereny Afryki nabieramy przekonania, co zrobiliśmy niewłaściwie oraz jak powinniśmy postępować w czasie drugiej, trzeciej, siódmej lub ósmej podróży. Jeśli jakiś miłośnik zwierząt wybiera się z naszych małych Niemiec do krain egzotycznych, spostrzega, że również i człowiek jest całkiem interesującym ssakiem. Szczególnie wtedy, gdy, jak przed wiekami, jako członek wielkiej rodziny wieśniaczej żyć musi pośród puszczy, buszu i bóstw. Życie tego rodzaju i tam będzie należało już do przeszłości. Jestem szczęśliwy, że mogłem być przyjacielem oraz krewnym tych pierwotnych wieśniaków — osadników z Wybrzeża Kości Słoniowej. Jest to pierwsza podróż do Afryki z moim synem Michałem, który miał wtedy szesnaście lat. Zamiarem naszym nie jest pomagać, zmieniać czy ratować, chcemy tylko uczyć się i poznawać. Żaden z nas dwóch nie wątpił, że tej części świata poświęcimy znaczną część naszego życia. Bernhard Grzimek \ 1/ Człowiek jest jedynym zwierzęciem, które napawa mnie głębokim, niekłamanym lękiem. Nigdy nie imponowała mi odwaga pogromcy lwów. Gdy znajduje się on w klatce z lwami, ubezpieczają go kraty przed ludźmi. Lew nie jest szczególnie groiny. Nie ma on ideałów, nie wyznaje żadnej religii, nie uprawia polityki, nie cechuje go rycerskość czy poczucie narodowe. Krótko mówiąc, nie ma żadnych powodów, by zabijać inne zwierzęta, chyba tylko te, które chce pożreć. GEORGE BERNARD SHAW (1856-1950) jr /// Wybrzeże Kości Słoniowej Czy wiecie, w |akich butach chodzi się w Afryce? Starałem się od przeszło dziesięciu lat, by znów pojechać za morza. Latem 1939 miałem już zapewnione miejsce do Afryki na szybkim statku — chłodni rybackiej, ale w dniu odjazdu zostałem powołany do wojska i odesłany na front do Polski. bardowanego frankfurckiego ogrodu zoologicznego i pokonywaniem piętrzących się przede mną trudności. Wreszcie jednak rozpocząłem wysuwać macki w kierunku Afryki. Pewnego dnia wpadł do mnie znajomy z Frankfurtu, nazwiskiem Abraham, który przed pięciu laty wywędrował z powodów politycznych. Miał on farmę i przedsiębiorstwo na Wybrzeżu Kości Słoniowej, znał wiele zwierząt żyjących na wolności, które pokazywałem mu w zoo. Zaprosił mnie na parę miesięcy do siebie. Francuski konsul generalny we Frankfurcie był bardzo uprzejmy. Natychmiast pocztą lotniczą przesłał podanie o wydanie wizy do generalnego gubernatora w Da-karze we Francuskiej Afryce Zachodniej. Po czternastu dniach ponowił swoją prośbę. Po paru tygodniach wezwał mnie do siebie i oświadczył z ubolewaniem, że prośba moja została załatwiona odmownie. Po zakończeniu wojny żaden Niemiec nie znalazł się we francuskich koloniach w Afryce Zachodniej. Co robić? Wysłałem list do Abrahama. Otrzymałem odpowiedź, że mam wykazać swoją lojalność. Szef francuskiej służby bezpieczeństwa, M. Petitfils, którego spotkałem w pobliżu frankfurckiego JG-Biurowca, był całkiem inny, niż wyobrażałem sobie francuskiego urzędnika służby kryminalnej. Z własnej woli pojechał dwa razy do Menu, by tam przygotować poparcie na wyjazd do Dakaru. Ważniejszy wszakże okazał się fakt, że pewien przyjaciel pana Abrahama, poseł do parlamentu w Paryżu, zatelegrafował do generalnego gubernatora powiadamiając go, że pragnie 20 stycznia pojechać ze mną do Dakaru. Pozwolenie nadeszło parę dni przed świętami Bożego Narodzenia z zaleceniem, bym nie zjawiał się na Wybrzeżu Kości Słoniowej w czasie pory deszczowej. Jak zdobyć pieniądze? Nie powinienem jednak jechać sam, człowiek bowiem ma tylko dwie ręce, które nie starczą, aby jednocześnie fotografować, robić zdjęcia kolorowe i filmować. Tak więc musiał jechać ze mną mój szesnastoletni syn Michał, który kręcił już dla zoo piękne filmy wąskotaśmowe. Co za szczęście, gdy jest się synem dyrektora ogrodu zoologicznego! Ojciec mój, śląski prawnik, nie wpadłby z pewnością na pomysł, by zabrać mnie z sobą do Afryki. Pomijam już to, że zmarł, kiedy miałem trzy lata, i z tego powodu musiałem zarabiać sam na życie i studia. Nie wiedziałem dokładnie, jaki klimat panuje na Wybrzeżu Kości Słoniowej, jakie są tam choroby, czy potrzebny jest hełm tropikalny, koszule z krótkimi czy długimi rękawami, co można ze sobą zabrać (jeśli chodzi o przepisy celne). Takie problemy wyłoniły się nagle przede mną. (I dzisiaj jeszcze zaprzątają one głowę niejednemu wybierającemu się do Afryki, jak to wynika z wielu listów, które otrzymuję). W czasie przejazdu przez Dakar musiałem złożyć wizytę generalnemu gubernato- 2 Tropiliśmy słonia Tiemoco rowi. W takim przypadku wkłada się lniane ubranie, które można otrzymać za parę groszy u któregoś z czarnych krawców. Jednakże w czasie krótkiego postoju nie będzie z pewnością czasu na załatwienie tej sprawy. Jeden z frankfurckich krawców zażądał 275 marek za wykonanie ubrania lnianego. W Europie nie nosi się tego rodzaju garniturów, gdyż nie trzyma się tutaj służących, którzy praliby i prasowali dwa razy dziennie stale gniotące się ubranie. Poza tym czyż można we Frankfurcie, i do tego jeszcze w grudniu, otrzymać lekką odzież letnią? Kupcy przyglądali mi się bezradnie, wyciągali ze strychów i piwnic wybrakowane ubrania, które z reguły nie pasowały na mnie (1,90 m wzrostu). Dentysta męczył nas przez wiele popołudni, ponieważ nie chcieliśmy, by w afrykańskim buszu chwyciły nas bóle zębów, co z kolei wymagałoby leczenia u murzyńskiego medyka (bez znieczulenia). "W wyniku szczepień ochronnych przed żółtą febrą dostałem dreszczy i bólów krzyża, a syn mój napalenia opon mózgowych. Hełmy tropikalne są już podobno w Afryce niemodne. „Niech pan nie będzie lekkomyślny — powiedział mi prof. H. w Bazylei. — Jedni są odporni na porażenie słoneczne, inni padają i leżą trzy do czterech tygodni w ciemnym pokoju". Ale we Frankfurcie hełmów tropikalnych brak. Ostatecznie krótko po Nowym Roku siedzieliśmy w samolocie. Z góry roztaczał się widok na zakłady Opla w Russelsheim, Ren, o zmierzchu widać było Mozelę, nocne światła Luksemburga, gdzie przed ośmiu laty przetaczałem przez stację pociąg z chorymi końmi. A potem widok jak przez sito na silne źródło światła; dziesiątki tysięcy punktów świetlnych, migocących w dole w bezdennej czerni i rozrzuconych w bezładne figury — Paryż! Budząc się widzę, że płynę łodzią po nieskończenie gładkim, srebrnym jeziorze. Półksiężyc tkwi dziwnie poziomo na niebie krzywizną łuku w dół, jak łódź. Z wolna dochodzę do siebie i spostrzegam, że siedzę w olbrzymim samolocie „Air France" i szybuję ku północnym brzegom Afryki; w dole, 3000 m pod nami, lśni morze. Stewardesa, która mnie obudziła, podaje na dużej czarnej tacy kolację. Dziewczyna wygląda jak dobra reklama frncuskich linii lotniczych: jest wysoką piękną blondynką; przed ośmioma miesiącami była asystentką instytutu psychologii, gdzie brat jej jest lekarzem. Chciała jednak koniecznie zobaczyć Paryż i dokonała tego zostając stewardesą. Musi pracować tylko 85 godzin miesięcznie, a latanie nie jest znów tak denerwujące, jak sobie wyobrażała. Pewnego razu pękł przewód benzynowy, z którego pryskał ten niebezpieczny płyn i rozlewał się po kadłubie samolotu. Wzbudziło to wśród personelu uczucie strachu i obawę, że maszyna stanie niebawem w płomieniach. Skończyło się tylko na strachu, załoga musiała jednak na sześć dni zatrzymać się w Nairobi (w angielskiej Kenii) do czasu, aż przyleciał nowy samolot. Te sześć dni były dla pięknego dziewczęcia francuskiego najwspanialszą bajką w życiu. Załoga samochodem jeździła swobodnie po stepie i mogła podziwiać lwy i żyrafy na wolności. Dla stewardesy była to ostatnia podróż, za pięć dni bowiem wyjdzie za mąż za pewnego lekarza w Paryżu. Sąsiedzi moi, dwu czarnych posłów z Paryża, generał i dziekan wydziału medycyny z Bordeuax, wstają z miejsc. Pod nami widać małe czerwone światełka. Samolot 10 łagodnym ślizgiem spływa w dół ku morzu. Czuję, że koła dotkną niebawem lustra wody. Brzeg afrykański podsuwa się jednak łagodnie. Lądujemy na pasie startowym. Dakar ma najpiękniejszy i najnowocześniejszy port lotniczy, jaki w czasie tej podróży widziałem. Prawie wszystkie francuskie porty zostały zniszczone w czasie wojny i nie były jeszcze odbudowane. Gdy opuszczamy samolot, przygrywa muzyka wojskowa; biały smukły porucznik oraz dwóch czarnych olbrzymich żołnierzy w białych uniformach i staromodnych czerwonych czapach ze złoceniami stają na baczność przy chwiejących się schodkach samolotu. Przechodząc obok pięciu rosłych czarnych żołnierzy, prezentujących przy twarzach szablami, słyszymy klaszczącą publiczność. Wita ona generała wracającego z Francji. Klekoczący omnibus wiezie nas z miasta do przeznaczonych dla nas murowanych baraków z bieżącą wodą i łazienkami. Wszystko trochę prymitywne, ale lśni czystością. Okna osłonięte przed muchami gazą, drzwi nie można domknąć. Hotele w mieście są bardzo drogie. Dakar jest miastem dużym — ponad stutysięcznym. Przeważnie sami Murzyni. Kupujemy hełmy tropikalne po 15 marek sztuka i rozglądamy się za ubraniami tropikalnymi. Jesteśmy jednakże zbyt wysocy. Może z tego względu uważają nas za Anglików. Spodnie sięgają nam zaledwie do łydek. W każdym sklepie, do którego wstępujemy, częstują nas papierosami. Również i nasze stopy są za długie co najmniej o pięć centymetrów. Dakar ma coś w rodzaju zoo. Taksówką mknę po nowym asfalcie wzdłuż wybrzeża, koło browaru „Gazelle" i fabryk, wreszcie znajduję się w wielkim parku. Kierowca żąda za czekanie 500 franków kolonialnych, a więc 12 marek. Odsyłam go, ponieważ musimy liczyć się z każdym groszem. W pewnej części parku znajdują się klatki i wybiegi dla dzikich zwierząt. Tutaj widziałem po raz pierwszy w Afryce dwa lwy. Ludzi jednak jest niewiele; park za daleko od miasta. Po obejrzeniu jeszcze dwóch hien, marabuta, antylopy, małego szympansa na łańcuchu, jeżozwierza i afrykańskiego śmierdziela chcę wrócić do miasta. Ale jak? Taksówek tu nie ma, brak również telefonu. Obserwowany przez siedzące na pobliskich drzewach sępy błądzę po parku, w końcu znajduję w małym domku dwóch białych urzędników służby ogrodowej. Jeden jest Korsykaninem zamieszkałym tutaj od dwu lat. Przybył do Afryki, ponieważ nie mógł otrzymać pracy we Francji. Uważa, że znalezienie w tym miejscu taksówki jest sprawą beznadziejną. Przez grzeczność wzywa jednak kilkakrotnie, ale bez skutku. Czekam więc godzinę, może dwie, wreszcie stwierdzam z zadowoleniem, że jestem dla urzędnika ciężarem, którego chciałby się pozbyć. W końcu decyduje się, biegnie na główną ulicę, zatrzymuje każde przejeżdżające auto i w rezultacie zachęca kogoś do wzięcia mnie ze sobą. W restauracji przysiada się do nas młoda dama ozdobiona bogato perłami. Słyszy, że mówimy po niemiecku. Jest z zagłębia Saary, kończyła szkołę w Gdańsku. Przed dwoma laty wyszła za mąż za sympatycznego Francuza. Obecnie mieszka w południowym Abidjanie (dokąd mamy zamiar pojechać). Jest zadowolona, że przebywa w „chłodniejszym" Dakarze. Zeszłego roku urodziła w szpitalu w Abidjanie pierwsze dziecko. Pielęgnowały ją hebanowe siostry szpitalne. Rodzice jej nie chcieli wyjechać nawet do Casablanki. Twierdzili, że w Afryce jest zbyt gorąco. „Ludzie w Europie jr m Mii nie mają żadnego pojęcia o Afryce — mówi wzdychając. — W Casablance nie jest cieplej niż na Rivierze!" Szukam jakiegoś pojazdu. Jest to jednoosobowy wagonik na samochodowych kółkach z chudym konikiem i olbrzymią trąbką samochodową z boku, którą czarny woźnica bezustannie trąbi. Wehikułem tym zajeżdżam z głośnym trąbieniem przed Instytut dla Czarnej Afryki, gdzie odwiedzam profesora Monoda, a następnie przed nowoczesny Instytut Weterynarii Pasteura, w którym wita mnie mój kolega Mornot. O piątej rano, gdy jeszcze ciemno, musimy wstawać z prycz. O siódmej jeszcze jesteśmy na lotnisku. Kiedy zaś wywołują kolejno pasażerów, okazuje się, że nas na liście nie ma. Przerażony, biegnę do urzędników. Uspokajają mnie, że odlecę jakoby pół godziny później, następnym samolotem z Dakaru do Abidjanu — końcowej stacji podróży, skąd małą kolejką puszczańską pojedziemy parę setek kilometrów w głąb kraju do Bouake na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie mieszka mój gościnny znajomy — pan Abraham. Z zadowoleniem stwierdzam, że moje dwie wielkie walizy załadowuje się do pierwszego samolotu. Skoro znikł na niebie — znów padają nieznane nazwiska... Z wolna staję się podejrzliwy i pytam, czy drugi samolot przyleci do Abidjanu również po pół godzinie. Zaprzeczają. Dopiero za dziesięć godzin. Okazuje się, że leci on olbrzymim łukiem obejmującym pół Afryki Zachodniej poprzez Senegal, Sudan, Francuską Gwineę do Abidjanu i ląduje po drodze również w Bouake. We Frankfurcie upewniano mnie, że nie ma żadnego połączenia lotniczego z Bouake. Ostatecznie jednak startujemy i lecimy nad rzeczywistą Afryką. Szare, wypalone słońcem stepy z pojedynczymi drzewami i buszem. Z krytych słomą wiosek wybiegają bezładnie we wszystkich kierunkach ścieżki jak kręte nogi pająka. Niektóre z nich sczepiają się z innymi biegnącymi z sąsiednich wiosek, tworząc połączenie życia z życiem. Odkrywam jednakże wioski, od których ścieżki biegną w nicość, bez łączności ze światem zewnętrznym. Przeszło godzinę lecimy nad okolicą, gdzie nie ujrzysz ani drogi, ani chatki. Wokół wiosek czarne plamy; czasem wąski czerwony otok, który zdradza, że teren ten płonie. Chmury ognia wzbijają się jak potężne kolumny ku niebu i rozpływają na wysokości dwóch tysięcy metrów pod nami w nieregularną plamę. W środku błyszczy jasny, dziwny, błękitny pas poziomy. Niesamowity widok, którego nie mogę zrozumieć. Wypalanie stepu jest wzbronione, ale gdzie okiem rzucić — płonie albo już spłonął. Mój syn Michał wciska się do kabiny pilotów i wsuwa długi statyw kamery między nogi pilota i telegrafisty. Puszcza kamerę. Samolot idzie w dół. Tylko w czasie lądowania i startu możemy filmować. Maszyna krąży nad miastem Kayes (Senegal). Kościół, korty tenisowe, koszary, parę regularnych ulic, dalej zaś wielkie getto tubylców. Z Dakaru lecieliśmy trzy godziny. Można było również jechać kolejką wąskotorową, a nawet lokomotywą Diesla i wagonem sypialnym, ale trwa to zbyt długo, aż 29 godzin, a nawet znacznie dłużej. Gdy stewardesa otworzyła drzwi kabiny, zdawało mi się, że wpadam do pieca piekarskiego. W małej restauracji podają nam posiłek. Nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do twardego mięsa afrykańskiego, oddajemy go więc wspaniałomyślnie dwom farmerom, posiadaczom rasowych psów sprowadzonych z Francji. Dziwnie niezdarnie stawiają pierwsze kroki psie szczeniaki na czerwonej i gorącej ziemi Afryki. 12 A A Potem lecieliśmy cały dzień kolejno do Bonako nad Nigrem, do Bobo i Bouake. Tam znaleźliśmy najmniejsze ze wszystkich lotnisk. Właściwie jest to lotnisko prywatne, zbudowane przez miejscowy klub farmerów dla dwu żółtopstrych, „długonogich" samolotów użytkowanych przez nich na zmianę. Chociaż bilety nasze są ważne aż do Abidjanu, decydujemy się pozostać w Bouake, mimo że walizy nasze poleciały do portu docelowego. Mój przyjaciel Abraham w tym czasie wyjechał po nas 300-kilometrową wyboistą drogą na wybrzeże do Abidjanu. Tak więc wprowadzamy się do jego opuszczonego domu. Mój gościnny przyjaciel miał swego czasu we Frankfurcie przy Kaiserstrasse jeden z największych sklepów jubilerskich; później, podobnie jak Sindbad-Żeglarz, podróżował po świecie w towarzystwie pięciu pozbawionych grosza uciekinierów, którzy pozostawali na jego utrzymaniu. Z Italii przenosi się do Ameryki Południowej, potem do Kapstadtu, na wyspę Mauritius, do Afryki Wschodniej, wreszcie osiada na stałe w głębi Afryki w otoczeniu wiecznie kwitnących krzewów, w dużym domu, zbudowanym z czerwonych głazów afrykańskich, fugowanych białą zaprawą, w jednym z najpiękniejszych domów miasteczka. Na ulicy zebrali się zaciekawieni Murzyni. Michał trąca mnie trochę zakłopotany. Młode dziewczęta i kobiety ubrane są jedynie od bioder w dół. Jednakże przyzwyczaił się wkrótce do tego widoku. Kobietom wiedzie się tutaj całkiem inaczej niż u nas. Tylko ten mężczyzna może się ożenić, który ma pieniądze. Kobieta kosztuje 25 000 do 50 000 franków kolonialnych plus parę baranów, zależnie od okolicy, co czyni razem od 600 do 1300 marek, które musi otrzymać przyszły teść. Notabene, żaden Murzyn nie powie w czasie pogawędki, że kupuje kobietę; on mówi tylko o „dote" — posagu. W tym „posagu" ważne jest to, że nie zięć go otrzymuje, lecz że sam musi płacić. Zresztą i u nas nie mówi się, że zamożni ludzie „kupowali" swoim córkom mężów, chociaż, wyrażając się w inny sposób — dawali im posag, przynajmniej w dawnych czasach. Dopóki kobieta afrykańska nie jest całkowicie zapłacona, dzieci są własnością teściów. Razi nas, gdy widzimy pana małżonka beztrosko kroczącego z pustymi rękoma przodem, a za nim jego trzy lub cztery żony, z których każda dźwiga na głowie cet-nar kawy, a nierzadko małe dziecko. Mimo wszystko kobiety nie są pozbawione ochrony prawa. O powyższym będziemy mogli przekonać się wkrótce. Dopiero po trzech dniach wraca z Abidjanu mój przyjaciel Abraham. Po tej bezowocnej podróży nie jest w najlepszym nastroju. Z dnia na dzień stajemy się coraz bardziej niespokojni. Wszystkie nasze bagaże, również i filmy, pozostały w Abidjanie. Nie nadchodzą. Na nasze telegramy nie ma również odpowiedzi. Po pięciu dniach bojaźliwy przedstawiciel linii lotniczych zdradza mi, że „nigdy jeszcze nie otrzymał z Abidjanu odpowiedzi na telegram". Jeśli chcę zobaczyć jeszcze moje walizy, muszę osobiście lecieć na wybrzeże. Kosztowało mnie to trzy dni. Ostatecznie jednak mamy nasze manatki w domu. ram Odwiedziny u księcia murzyńskiego Szczep murzyński Baulów, do którego jedziemy obecnie, zamieszkiwał od niepamiętnych czasów Złote Wybrzeże. Zostali oni jednak stamtąd wyparci przez inny, bardziej wojowniczy szczep. Kiedy uciekając przybyli na brzeg szerokiej i bogatej w krokodyle rzeki Comoe, dalsze wycofywanie się było już niemożliwe. Prześladowcy byli tuż-tuż. Zrozpaczeni uciekinierzy stanęli z żonami, dziećmi i bydłem nad brzegiem rzeki i zwrócili się z prośbą o radę do swoich kapłanów „morabus". Ci światli mężowie zapytali bogów i otrzymali odpowiedź: szczep musi poświęcić dziecko z królewskiego rodu. Szlachetnie urodzeni Baulowie byli zakłopotani. Ludzie dzień i noc trwali w głuchym milczeniu. Nikt nie śmiał szemrać. W tych czasach królowie i naczelnicy szczepów byli panami życia i śmierci swoich poddanych, mogli ich okaleczyć lub ściąć. Kiedy wreszcie przednie straże prześladowców dotarły nad brzeg rzeki, Ablaya ¦Pok.o-n, młoda żona z. "kióWwskiego iodu, ćYrwyciła swego dwuletniego synka i z o-krzykiem: „Jeżeli mężczyźni są tchórzami, ja muszę być za nich odważna" — rzuciła >i-i&ZS"sie hura?77 b7M- vt^ dwa potcżne drzewa morderstwa krewni zabitego mają obowiązek zgładzić zabójcę. Czasem udaje się sprawę załagodzić, wpłacić odszkodowanie. Jest ono jednak z reguły bardzo wysokie. Odpowiedzialność za czyn ponosi nie tylko zabójca, lecz cała jego rodzina. Za morderstwo uważa się również samobójstwo. Krewni samobójcy muszą wpłacić za to wysoką grzywnę. Kouadiou obiecał zawieźć nas ciężarówką w okolice zamieszkane przez dzikich Baulów, gdzie podobno mają być hipopotamy. Tymczasem rozmowa zakrapiana winem bangi upływa w bardzo przyjemnym nastroju. Nikt nie zdradza ochoty, by sprowadzić samochód. Kiedy robimy delikatną uwagę na ten temat, okazuje się, że gościnny Kouadiou chce nas zatrzymać na noc, a nawet odstąpić nam własne łóżka. A najlepiej byłoby, gdybyśmy zostali jeszcze parę dni. Taki jest obyczaj w Afryce. Tu nikt z czasem się nie liczy, a dzięki francuskiej uprzejmości i gościnności można by tygodnie i miesiące spędzać w serdecznej gościnie. Czas nasz jest jednak ograniczony. W końcu zdobywamy jednak „camion" — ciężarówkę, i jedziemy wąską, mało uczęszczaną drogą. Z nami jedzie uzbrojony w cztery fuzje myśliwskie Kouadiou w towarzystwie sług. Poleca nas jednemu z naczelników wioski. Potem z jego polecenia przekazywani będziemy już od wioski do wioski, aż do okolic, w których Tu wita mnie szef jednej z wiosek Baulów z okolic Biahj Bandamy wielkim audiencjonalnym „pa-laver" — przemówieniem. Obok mnie w europejskim stroju książę szczepu Baule, Jean Kouadiou, w towarzystwie swego adiutanta. Rozmowy takie trwały nieraz wiele godzin, przy czym wypytywano mnie o różne sprawy europejskie (powyżej). Diabelska maska z przygrywką trąbek i bębnów wita mnie jako gościa honorowego. Obok mnie siedzi Jean Kouadiou (poniżej). 3 Tropiliśmy słonia Tiemoco 17 *¦; i nie widziano jeszcze ani hełmów tropikalnych, ani okularów przeciwsłonecznych. Kierowcami ciężarówek citroen i wozów amerykańskich są tutaj czarni szoferzy, którzy kręcą tylko kierownicą; resztę, tj. wszelką inną brudną robotę przy samochodzie; wykonuje jego dwóch lub trzech „apprentis" — uczniów. Nauka rzemiosła w Afryce, np. rzeźbienie w kości słoniowej, w drzewie, dalej tkactwo i kowalstwo, od niepamiętnych czasów trwa sześć do siedmiu lat. Tak też dzieje się i z rzemiosłem współczesnym, np. szoferką. W przedziwny sposób odbywa się hamowanie wozów ciężarowych. Gdy samochód ma się zatrzymać na spadzistej drodze, wyskakują z niego uczniowie i podkładają pod koła olbrzymie kliny. Oni również ustalają wstępnie wysokość stawki za przejazd z czarnymi podróżnymi, po czym szofer inkasuje należność. Z tego powodu podróż ciężarówką, która rozwija szybkość około czterdziestu kilometrów na godzinę, trwa bardzo długo. Bardzo często przeklinaliśmy, kiedy w wioskach rozpoczynało się wysiadanie, targowanie i wsiadanie podróżnych. Pewnego popołudnia jedziemy czerwoną wyboistą drogą, biegnącą w dół i pod górę. Wiewiórki ziemne czmychają przed grzmiącym samochodem, podobnie jak u nas dzikie króliki, i znikają w buszu z boku drogi. Są tutaj również i dzikie króliki. Raz prześlizguje się w poprzek drogi—jak czarna wstęga — wąż, innym razem przecina ją spiesznie waran — czarna jaszczurka. Powstaje wrzawa, szofer hamuje szybko, ja wyskakuję, by ją złapać. Brakowało mi jednak pół metra, kiedy znikła w nieprzeniknionym buszu. Czarni współpodróżni mają zawiedzione miny. Zjadają oni każde dzikie zwierzę, poczynając od termitów, myszy i jaszczurek. Dlatego też, gdy szoferowi uda się przejechać coś żywego, rozbrzmiewają radosne okrzyki. Ale gdy chodzi o zwierzęta domowe, kierowcy są wprost wzruszająco uważni. Nie widziałem nigdy, by przejechali psa, owcę, kozę czy kurę, chociaż włóczą się po drodze tu i tam. Kiedy przejeżdżamy przez wioskę, leży w pośrodku drogi milutki psi szczeniak, który absolutnie nie reaguje na głośne trąbienie i nie chce zmykać. Kierowca hamuje gwałtownie tuż przed nim, w wyniku czego zostaję rzucony wprost w objęcia czarnej mamy. Szofer wysiada i odnosi szczeniaka na bok. W drodze powrotnej scena ta rozegrała się ponownie w tej samej wiosce i z tym samym psem. Ileż razy ten mały głuptasek mógł być odnoszony na brzeg polnej drogi przez troskliwych szoferów? Jak się później dowiedziałem, nie jest to wcale objawem miłości do zwierząt, lecz po prostu żaden Afrykańczyk nie chce zniszczyć własności bliźniego. W amerykańskim stanie Wirginia w ciągu tylko jednego roku przejechano 10 000 psów, 11 600 kotów, 10 800 królików, 10 000 szopów i 4 śmierdziele. W roku 1960 zginęło w USA pod kołami samochodów 41 311 jeleni. W rzeczywistości liczby te są prawdopodobnie dwu- lub trzykrotnie wyższe, pochodzą bowiem ze statystyk towarzystw ubezpieczeniowych, które pokrywają szkody tylko powyżej 100 dolarów. W tym samym roku zginęło w Stanach Zjednoczonych 40 ludzi w wypadkach zderzenia się samochodu z dzikimi zwierzętami. Również i w Niemczech w roku 1953 zanotowano 6499 wypadków samochodowych spowodowanych przez zwierzęta. Natomiast na drogach Afryki, poza wężami, znajdowano tylko bardzo rzadko przejechane zwierzę. Większość turystów spotykała w Afryce węże tylko przejechane na drogach, chociaż napędzano im nieraz tyle strachu przed tymi jadowitymi gadami. Rzecz oczywista, że na drogach afrykańskich krąży znacznie mniej samo- 18 f- chodów niż w Europie czy Ameryce. Ponieważ drogi są w tej części świata znacznie gorsze niż u nas, widzi się na nich przeważnie wolno jadące ciężarówki i samochody terenowe. Samochody osobowe również nie rozwijają na ogół większych szybkości. To wszystko nie wyjaśnia mi jednak małej ilości przejechanych zwierząt. Przyczyna leży może w tym, że w wielu częściach Afryki tubylcy z powodu niedożywienia i braku białka zabierają każde przejechane i zdatne do jedzenia zwierzę. Główną jednakże przyczyną wydaje się być to, że w Afryce nie jeździ się po ciemku. Każdy stara się zdążyć do domu przed siódmą. W parkach narodowych z licznymi zwierzętami dzikimi zabroniona jest w ogóle jazda autem po zapadnięciu zmroku. Zmierzch zapada punktualnie o pół do siódmej. Nagle w odległości około 10 metrów przed wozem podrywają się do lotu dziwne, płasko leżące na jezdni ptaki, kołują w świetle reflektorów i przemykają obok naszych głów. Dlaczego lubią one właśnie drogę, nie wiem. Może jest ona jeszcze ciepła od słońca, może na gładkiej powierzchni trudniej mogą podkraść się do nich małe zwierzęta drapieżne? Wyciągam rękę i udaje mi się złapać jednego ptaka, niestety jest martwy. Jest to rodzaj jaskółki nocnej, coś jak kozodój. Wciskam ją ukradkiem do kieszeni śpiącemu Michałowi, z czego czarni pasażerowie wozu cieszą się niezmiernie; do drobnych „kawałów" mają oni zawsze ochotę. Samochód podskakując wjeżdża coraz dalej w ciemną noc, coraz głębiej w kraj Baulów. li.- Nie uzbroi€g»ny doktor a Eteropy Następnego dnia samochód zatrzymuje się na wąskiej, ale dostępnej dla pojazdów bocznej drodze. Wysiadamy wraz z naszymi czarnymi towarzyszami i gęsiego, naturalnie z Michałem na czele, zbaczamy w step posuwając się wydeptaną w ciągu setek lat ścieżką, której kręty zarys wśród lasów i kopców termitów widzieliśmy z samolotu. Pod wieczór wyłania się w kotlinie duża wieś. Skupisko dachów na cztero-ściennych glinianych domkach, podobnych do europejskich małych chat wieśniaczych, jednak nie mają one okien. Najpierw wybiegają ku nam dzieci, a za nimi chmara mężczyzn i kobiet. Krzyczą coś do nas w języku Baulów. Kouadiou, który odprowadził nas aż tutaj, witany jest przez kilku starszych mężczyzn wymachiwaniem rąk, po czym wiodą nas przez wieś. Gliniane podwórka między chałupami są wszędzie czysto wymiecione. Tu i tam stoją wielkie zbiorniki z gliny, podobne do brzuchatych waz, wyższe od dorosłego mężczyzny, przykryte dachami z sitowia. Przechowuje się w nich i zabezpiecza przed szkodnikami zboże, ryż i inne produkty rolne. Mieszkańcy wioski odbiegają od ognisk wieczornych przed chatami, porzucają przyjemne zabawy i gry pod okapami dachów i otaczają nas pierścieniem. Z wrzawy powitalnej nie rozumiem niestety ani słowa. Zostajemy wprowadzeni na coś w rodzaju podwórka utworzonego przez niskie, nieregularne, wokół stojące chaty. Proszą, byśmy usiedli. Mamy ze sobą dwa krzesełka składane, dla trzeciej osoby, czarnego szefa kantonu, ktoś przyniósł rzeźbione krzesło murzyńskie, ale nie takie jak zwykłe, wysokie na szerokość dłoni krzesła murzyńskie. Jest to mebel wyższy od krzesła murzyńskiego, niższy zaś od normalnego europejskiego. Michał zaprasza Kouadiou do zajęcia miejsca, po czym siadamy wszyscy. Naprzeciw nas, w półkolu, zebrało się pięćdziesięciu do sześćdziesięciu mieszkańców wsi, w tym kobiety; dzieci bardzo mało. Tłumek ten wciska się coraz bardziej przez odstępy między domami, od czasu do czasu bywa przepędzany przez czarną straż, w końcu jednak pozostaje z nami. Jesteśmy dla nich niezwykle atrakcyjni, tym bardziej że chcemy tu zanocować. Mężczyźni przynieśli z sobą stołeczki, na których siedzi się tak, że pośladek znajduje się bardzo blisko ziemi, a podkurczone kolana dotykają piersi. Siedzą vis a vis i nie mówią ani słowa. My również siedzimy cicho. Scenerię oświetla płonące na podwórzu ognisko. Młody człowiek podsuwa z trzech stron gałęzie tak, że płoną tylko ich końce; prosty sposób dający dobry do gotowania ogień. Dziwię się, że my, ptaki wędrowne, nie wpadliśmy dotychczas na ten sposób. Spoglądam na zegarek: siedzimy już 25 minut i milczymy. Szeptem pytam po francusku Kouadiou, dlaczego nikt nie otwiera ust. „Taki jest u Baulów zwyczaj -odpowiada. — Mamy za sobą podróż i jesteśmy zmęczeni. Musimy więc trochę wypocząć. Byłoby nieuprzejmie obsypywać nas zaraz pytaniami". Czekamy więc w milczeniu dalej. Po pewnej chwili naczelnik wioski zabiera głos i zwraca się w języku Baulów do Kouadiou z prośbą o przemówienie. Gdyby nie to, że ustalenie wieku tubylców jest rzeczą trudną, oszacowałbym go na czterdziestkę. Kouadiou wygłasza długie przemówienie, z którego wyławiam jedynie słowa: camera, cinematographe, film, Allemagne, Michael, docteur i inne w tym rodzaju. Są to obce słowa przejęte 20 przez Baułów z francuskiego. Dyskusja staje się coraz żywsza; do Kouadiou zwraca się z pytaniami nie tylko naczelnik, lecz również i wybitniejsi mieszkańcy wsi, w naszym zrozumieniu starsi rodu, przeważnie mężczyźni w podeszłym wieku. Kouadiou tłumaczy mi na francuski treść swego przemówienia. Powiedział, że ja, doktor z Europy, wraz ze swym szesnastoletnim synem przybywamy odwiedzić Baulów. Nie chcemy od nieb. pieniędzy, nie chcemy zmuszać ich do pracy lub szukać siły roboczej czy handlować. Jestem, według słów Kouadiou, bardzo pokojowym człowiekiem, nie czynię nikomu nic złego, nie mam nawet broni z sobą. Broń palna przywieziona samochodem należy do niego, Kouadiou, oraz jego czarnych przyjaciół, a europejski doktor nie strzela nawet do zwierząt. To oświadczenie wywołuje nowe pytania ze strony Murzynów i nie ukrywane zdziwienie. Nawet bez tłumacza z wyrazu twarzy można wiele zrozumieć. Na twarzy bowiem maluje się radość, zdziwienie, złość, podejrzenie, pogarda i wiele innych uczuć. Jest to wspólne u wszystkich ludzi bez względu na kolor skóry. Więcej — nasza mimika jest chyba taka sama, jak naszego odległego krewnego - małpy człekokształtnej. Kouadiou wyciąga przewodnik po frankfurckim ogrodzie zoologicznym, który otrzymał ode mnie poprzedniego dnia. Puszcza go w obieg do obejrzenia. Niestety miałem tylko jeden egzemplarz. Mała broszurka z fotosami jest żywo komentowana. Wielkie wrażenie robi widok pewnego mężczyzny wiodącego dorosłą lwicę na łańcuchu oraz zdjęcie naszego dozorcy słoni Ecka, który w spodenkach kąpielowych dosiada w wodzie potężnego byka - hipopotama. Dopiero teraz zrozumiałem, że tutaj zna się wprawdzie wielkie zwierzęta afrykańskie, ale nikt nie wie, że można je oswoić. Uznanie dla mnie wzrasta, jak dla człowieka, który jest wielkim właścicielem słoni, lwów, lampartów, szympansów, strusi — krótko mówiąc, mnóstwa dzikich zwierząt. Bardzo to pięknie, że frankfurcki dyrektor ogrodu zoologicznego dokumentuje to wszystko fotografiami. Później przyczepia się do mnie przydomek człowieka, który ujarzmia lwy i jeździ na słoniach. Samoloty, auta i kolej żelazna imponują Murzynom znacznie mniej, jeżdżą nimi przecież sami. Taki „palaver" audiencjonalny powtarzał się w każdej wiosce. Podziw dla nas stawał się tym większy, im głębiej zapuszczaliśmy się w strony coraz rzadziej odwiedzane przez białych, w których nawet starsi ludzie nie widzieli nigdy białego człowieka. Często zapytywano nas w czasie długotrwałych „rozmów", czy to prawda, że w Liberii Murzyni rządzą się sami bez udziału białych. W rozmowach trzeba było unikać słowa negre (czarny), gdyż uważano to za obrazę. Rozmawiając po niemiecku z Michałem musieliśmy również uważać, ponieważ brzmienie słowa czarny po niemiecku i po francusku jest takie samo. Murzyni przyznają na ogół, że francuskie władze administracyjne przyniosły im pokój; obecnie są oni wszyscy braćmi, nie prowadzą wojen międzyszczepowych czy międzywioskowych, tak jak dawniej. Końcowe pytanie brzmiało prawie zawsze: „Dlaczego toczy się jeszcze wojny w Europie?" Co na takie pytanie odpowiedzieć? „Chef de village" - szef wioski, zwraca się często do pewnego starego mężczyzny - „notabla" (swego rodzaju arystokraty), który zdaje się być doradcą co najmniej połowy mieszkańców wsi. Jego ostra długa broda i brwi są śnieżnobiałe, co przy czar- 21 »L/ nym obliczu wygląda niezwykle, a jeszcze dziwniej biało owłosiona pierś. Jest muskularny i rześki. Dziesiątki lat pracował jako robotnik na plantacji na wybrzeżu w Basse Cóte, należącym do nizinnej, zalesionej części Wybrzeża Kości Słoniowej. Na starość wrócił do swej dalekiej wioski rodzinnej, gdyż posiada prawo pobytu w ziemi swoich ojców. Resztę życia chce spędzić tu, gdzie się urodził. Chociaż współżył z wielu białymi, nie nosi stroju europejskiego. Ma zarzuconą przez ramię na kształt togi — biało-niebieską, chustę z płótna domowego wyrobu. Jest pełen rozwagi, dostojny i w miarę uprzejmy. W czasie rozmowy podchodzi do nas chuda, chyba czternastoletnia, zupełnie naga dziewczyna. Bełkocze coś niezrozumiale. Siedzący wkoło tubylcy obserwują mnie z uśmiechem, ponieważ zauważyli moje zakłopotanie. Nie wiedziałem bowiem, co mam z tym stworzeniem począć. Kouadiou doradza mi, bym dał jej kilka franków, co chętnie czynię, po czym dziewczę oddala się z oznakami wdzięczności. Pieniądze oddaje natychmiast rodzicom. Tego rodzaju głuptaski wioskowe posiadające bła-zeńską wolność słowa spotykałem później nieraz. Młody człowiek przynosi żywą kurę. Klękając podaje mi ją. Biorę ją i po chwili wręczam mu z powrotem. Ten łamie biednemu zwierzęciu kark, a gdy ustały kon-wulsyjne drgawki, wrzuca do wrzącej wody w kulistym kotle umieszczonym nad ogniskiem. Następnie kura zostaje oskubana, wypatroszona, pocięta w kawałki i ugotowana z „ignam" (pewien rodzaj rośliny bulwiastej podobnej do ziemniaka). Naturalnie zgodnie z upodobaniem tubylców, jak również białych, dodaje się do tego jeszcze „piment" (rodzaj pieprzu czerwonego) w postaci owoców podobnych do głogu. (Tym „diabelskim nasieniem" poczęstował i „wykończył" mnie i Michała pan Abraham zaraz po przybyciu do Afryki. Prosił nas o skosztowanie „wspaniałego owocu afrykańskiego", w rezultacie pluliśmy tęgo i popijaliśmy litrami wodę. Rzecz jasna wzięliśmy z sobą w blaszanym naczyniu nieco tego nęcącego owocu, by we Frankfurcie użyć go do podobnych celów...) Murzyni odznaczają się skłonnością do wspólnych biesiad i długich rozmów w dużym gronie, muszę jednak przyznać, że posiadają oni przy tym prawdziwie parlamentarne obyczaje. Jeżeli ktoś ma coś drugiemu do opowiedzenia, bierze swoje krótkonogie krzesełeczko pod pachę, maszeruje poprzez koło zebranych, siada przed tym kimś i opowiada - nie przekrzykuje jeden drugiego. Proszę Kouadiou, by zechciał objaśnić mi, jak wygląda administracja wioski. Ten częstuje mnie papierosem i mówi. „Chef de village", który przyjmuje nas dziś, jest tylko wiceszefem, zastępcą. Właściwy naczelnik wioski, liczącej 700 mieszkańców, udał się kilka wiosek dalej, by przejąć pod swoją opiekę 4 kobiety, które odziedziczył po zmarłym bracie. Dziedzictwo to jest nie tyle przyjemnością, co obowiązkiem zaopiekowania się i udzielenia pomocy, każda bowiem z tych dam jest o 20 lat starsza od niego. Naczelnik wioski jest obieralny na całe życie. Musi należeć do rodu, którego przodkowie byli założycielami wioski. Wybierają go naczelnicy rodów. Jeżeli szef rodu ma synów, którzy potworzyli już większe rodziny, i stają się tym samym szefami rodów, to on staje się notablem —najstarszym wioski. Jeżeli szef wioski prowadzi się poniżają-co, może być w ponownym głosowaniu usunięty ze swego stanowiska. Jak z tego widać, mamy tu przypadek całkiem niezłej mieszaniny demokracji z arystokracją. 22 0 i 1 Posiłek staje się pewnego rodzaju przedstawieniem. Wyjmujemy nasze talerze i nakrycia, a ponad sto uważnych czarnych oczu obserwuje w milczeniu każdy kęs znikający w ustach białych. Wydaje się nam, że jemy w oknie wystawowym znanej kawiarni we Frankfurcie. Przedstawienia takie powtarzają się w każdej wsi i przybierają na okazałości w miarę tego, jak oddalamy się od świata cywilizowanego. Wkrótce jednak nie zwracamy na nie uwagi. I naszym lwom morskim w zoo liczy się też każde pół ryby rzucone przez publiczność wprost do paszczy, a mimo to jedzą z apetytem. W czasie posiłku słyszymy gdzieś we wsi bębnienie; kilku przyglądających się nam Murzynów znika. Szef wioski po skończonym posiłku prowadzi nas na plac tańca, oświetlony na czterech rogach ogniskami. W jednym szeregu ustawiły się młode dziewczęta, naprzeciw nich mężczyźni; nogi wybijają rytm bębnów i rogów. Siadamy na honorowych miejscach. Przerażająca maska o diabelskiej twarzy zjawia się pośrodku, w siatce na ryby oplatającej ręce i nogi, z ogonem, obwieszona włóknami łyka. Zą nią tańczy chłopak podtrzymując ogon jak tren. Ten wysoki, smukły chłopak jest prawdziwym wirtuozem tańca, nogi drżą i wyginają się, łopatki, ramiona, każdy palec drżą zgodnie z rytmem. Dwóch, trzech potężnych czarnych mężczyzn występuje do przodu i śpiewa, jeden z nich dmie w krowi róg, tłum młodych skupia się z powrotem, a potem rozpoczyna się znów dziki taniec przy chóralnym śpiewie. W międzyczasie „diabeł" upadł na ziemię, podniósł swoją maskę do góry, a „pomocnik diabła" wachlował go chustką dla ochłody. Można sobie wyobrazić, jak się ten biedny „demon" pocił... Taniec trwa dalej, huk bębnów przybiera na sile. Demon staje przede mną i podaje mi rękę. W tym momencie Michał podsuwa się i fotografuje tę scenę. Z pewnością nie jest łatwo zrobić ostre zdjęcie, ponieważ blask ognia podsycanego drzewem jest za słaby. Dzieci z zaciekawieniem przyglądają się aparatowi; Michał pozwala im uprzejmie spojrzeć w błyszczące lustro lampy. Następuje zwolnienie przycisku; nieprawdopodobnie jasny błysk flesza oślepia wszystkich na moment. Wywołuje to ogólny podziw i zadowolenie, niektórzy cieszą się „z cudzego nieszczęścia" i cofają się na bezpieczną odległość przed diabelskim przyrządem. Siwobrodego notabla wioski pytam o znaczenie tańca i śpiewów. Ze zdziwieniem słyszę, że on sam też dobrze nie wie. To nie jest taniec Baulów, lecz jeden z tańców przejętych od któregoś ze szczepów Guru. Nawet maski są naśladownictwem tamtych, a tekst również śpiewa się w języku Guru. Takie obyczaje można spotkać prawie wszędzie w Afryce; maski, tańce i piosenki, które się podobają, wędrują od szczepu do szczepu. Podobnie zresztą przedstawia się sprawa z naszymi tańcami europejskimi. Następnie pojawia się maska nie o czarnym, lecz czerwonym obliczu. Ze stroju przypomina nieco europejską damę sprzed trzydziestu, czterdziestu lat. Podejrzewam, że chodzi tu o pewnego rodzaju ośmieszenie białych. Otrzymuję jednak przeczącą odpowiedź... Kiedy bębny zaczynają brzmieć zbyt miękko i niewyraźnie, Murzyni trzymają je chwilę nad ogniem. Wówczas zwiotczała skóra ściąga się i napina ponownie - prosty i praktyczny sposób. Denerwujemy się, że rytmicznie drgające ciała możemy tylko fotografować. By móc filmować, trzeba podłączyć reflektory, ale nie ma do czego. Bębny i nogi Murzynów nie ulegają znużeniu, my - niestety tak. Przygotowano dla 23 *« nas duży dom o trzech pokojach. Właściciel wyprowadził się wraz ze swoimi dwoma żonami. Czworokątny, długi dom ma po jednej stronie trzy osłonięte matami otwory drzwiowe. Każdy z tych otworów prowadzi do dużego pomieszczenia (5x6 m) o gładkiej glinianej podłodze. Pomieszczenia te tylko na wysokości głowy są między sobą przedzielone ściankami z gliny; każde takie pomieszczenie z częścią sypialną jest przeznaczone dla jednej kobiety. Poza tym nie ma tu mebli, jedynie kilka przedmiotów domowego użytku; w sypialni kobiet są zamykane skrzynie, w jednym z pomieszczeń sypia pan domu, w innych jego żony. Każda z żon ma więc swoje gospodarstwo domowe i swój kramik. Wielożeństwo, jak widać, też jest mądrze pomyślane. Wspólne kuchnie wiodą do nieuniknionych waśni. Kładę się w jednym z damskich „pokojów sypialnych" i jakiś czas jeszcze rozmawiam z Michałem poprzez ścianę. W koi sypialnej jest rodzaj łóżka przypominającego kanapę z uformowanym, z gliny podgłówkiem. Niestety jest ono zbyt twarde. Mogę leżeć tylko na plecach, inaczej bolą biodra. Poza tym łoże czarnej pani jest nieco za krótkie na mój wzrost, wyciągam się więc po przekątnej, naciągam wełniany koc tuziemców na siebie i czuję, że mimo bębnienia dochodzącego ze wsi wkrótce zasnę. W świetle silnej lampki kieszonkowej stwierdzam jeszcze, że drzwi zamykane są na europejski zamek, któiy założony jest jednak odwrotnie. Bywa tak zresztą wszędzie w Afryce, i to nawet w wielu domach białych, tak że klucz wkłada się piórem do góry. Ma to tę zaletę, że przy zatrzaskiwaniu drzwi klucz nie wypada. Ja nie mogę się jednak do tego przyzwyczaić, że aby otworzyć drzwi, trzeba je zamykać. Tego rodzaju odruchy ma się przecież od dzieciństwa w palcach. Czy rozmyślanie na ten temat doprowadziłem do końca, nie wiem. Zasnąłem w takt zanikającego bębnienia. Mali chłopcy (na dalszym planie) między parą tańczących z batami muszą podtrzymywać ogień, by oświetlić scenę. Przeważnie zapominają o tym zaabsorbowani tańcem. Ulubione tańce wędrują od szczepu do szczepu podobnie jak nasze przeboje europejskie. Baulowie śpiewają w języku Guru nie rozumiejąc dobrze sensu słów. Wśród hipopotamów i Kilometr za kilometrem maszerujemy przez palący step, po opuszczeniu ostatniej zapadłej wioski murzyńskiej. Posuwamy się gęsiego wąską ścieżką wydeptaną przez rybaków lub myśliwych w wyschniętej trawie, prowadzeni przez czarnego przewodnika idącego na przodzie. Z prawej i lewej strony wynurzają się co pewien czas wabiące laski, wyrosłe w kotlinkach na podmokłym wodą gruntową terenie lub wzdłuż wyschniętych obecnie stru- mieni. Marzę, by zobaczyć choć raz w życiu przebywające na swobodzie hipopotamy. Nie jest łatwo tu, na Wybrzeżu Kości Słoniowej, spotkać się twarzą w twarz z hipopotamem. Olbrzymy te bowiem wycofały się z okolic gęściej zaludnionych i stały bardziej płochliwe. Z tego też powodu wędrujemy tak daleko. Czy jednak zrealizujemy nasz zamiar? Z niewiadomego powodu boli mnie siedzenie — nie rozbierałem się jednak od kilku dni i nie mogłem stwierdzić, co mi właściwie dolega. Prócz tego kłuje mnie gwóźdź w bucie. Nie chcę jednak zatrzymywać się, chcemy bowiem przed południem być nad rzeką Bandama. W pewnym momencie jeden z murzyńskich tragarzy chwyta mnie za ramię i wskazuje na wysokie gołe drzewo rosnące na skraju lasku. Małpy! Przez lornetkę polową stwierdzam, że to gatunek „Weissbertstummelaffen" (małpy białobrode), rzadki gatunek małp chroniony we Francuskiej Afryce Zachodniej, a w ogrodach zoologicznych Europy nie reprezentowany. Rozważne, pełne godności czarne zwierzęta z długim ogonem i twarzą ujętą w biały otok. Małpy te nie mają kciuka i są liścio-żerne, posiadają olbrzymi żołądek podobnie jak krowa. Prawdopodobnie dlatego, by strawić małowartościowe masy pożywienia siedzą przeważnie spokojnie i z godnością. Godność zdaje się mieć swoją przyczynę w żołądku, a nie w czole, zresztą nie tylko wśród zwierząt. Maszerujemy w milczeniu, pocąc się, w tempie prawie szybkościowym. Przypominam sobie, co opowiadał mi pan Herbert, biały rolnik, a przedtem żołnierz Legii Cudzoziemskiej, u którego gościłem parę dni. Obecnie ma on własną farmę, przed dwoma laty jeszcze był rządcą na plantacji kawy odległej o 25 km od najbliższego osiedla. Był tak bardzo zajęty karczowaniem lasu, że przez całe osiem miesięcy nie widział się z białymi. Dwu czarnych myśliwych przygotowywało codziennie mięso, to znaczy strzelali w okolicy dzikie zwierzęta, by zdobyć pożywienie dla czarnych robotników na plantacji. „Patron", pracodawca pana Herberta, doradzał mu, by nie dawał tym myśliwym do ręki broni dużego kalibru; oni powinni strzelać tylko ptaki, małpy, antylopy i inne małe zwierzęta. Ale pewnego dnia nadbiegli tuziemcy z narzekaniem i prośbą: ich plantacje zostały zniszczone przez hipopotamy. Jeden z czarnych myśliwych Her- Pantera wzgl. leopard występują jeszcze dosyć licznie na Wybrzeżu Kości Słoniowej, lecz tylko w okolicach zalesionych. 4 Tropiliśmy słonia Ti&moco 25 berta męczył go przez trzy dni, by mu dał broń przeciw hipopotamom. Pan Herbert, długo proszony, zmiękł w końcu. Następnego dnia przybył drugi] czarny myśliwy z oświadczeniem, że jego kolega wzywa z lasu pomocy. Herbert wraz z sześcioma ludźmi pośpieszyli na ratunek. Miał z sobą strzelbę, jego przodownik drugą. Słysząc jęki poszli w tym kierunku. W końcu znaleźli czarnego myśliwego. Przedstawiał on przerażający widok. Jelita wypłynęły, skóra brzucha poszarpana, a całość pokryta muchami. Mężczyzna był już nieprzytomny, oddychał ciężko, rzęził i jęczał. Herbert rozejrzał się za fuzją Murzyna i znalazł ją w krzakach. Podniósł broń i prostując się zobaczył w odległości 10 m od siebie głowę złośliwie spoglądającego hipopotama. Zdenerwowany strzelił — jednakże zwierzę się nie poruszyło. Strzelił trzy razy, odczekał chwilę. Następnie podszedł bliżej i zobaczył, że zwierzę od dawna było martwe. W pysku pełzały już larwy much. Herbert nie był myśliwym, można więc wyobrazić sobie jego zdenerwowanie, gdy ujrzał za sobą drugiego hipopotama. Strzelił znów, ale zwierzę było również martwe. Później Herbert stwierdził, co właściwie się tu stało. Otóż czarny myśliwy trafił od razu śmiertelnie hipopotama samca, a samicę zranił tylko ciężko w grzbiet. Ona właśnie zdążyła jeszcze rozszarpać myśliwemu brzuch i następnie padła wskutek odniesionej rany postrzałowej. Niedaleko od tego miejsca biegał mały hipopotam. Herbert z pomocą swych ludzi odłapał go i przetransportował na plantację. Ponieważ nie mieli jednak mleka, mały padł po 2 dniach. Nie mieli ze sobą bandaży, wepchnęli więc jelita czarnego do brzucha, obwiązali go liną, zrobili nosze i nieprzytomnego przetransportowali na plantację. Tam podarli bieliznę pościelową, obandażowali chorego i udali się z nim do najbliższego osiedla, gdzie był doktor. Myśhwy zmarł jednak w drodze. Martwe hipopotamy przeciągnięto do obozu czarnych robotników po zbudowanej w tym celu drodze z pni. Trwało to całe trzy dni. Czarni jedli mięso hipopotamów, które czuć było w promieniu dwóch kilometrów. Wdowa po czarnym myśliwym i jego troje dzieci otrzymało od „Patrona" - właściciela plantacji - 200 franków odszkodowania, co w przeliczeniu na obecne pieniądze wynosi około 5 marek. Herbert, który pochodzi z Niemiec, ma dziś dobrze prosperujący interes i jest ożeniony z panią Louizą, córką Europejczyka i Afrykanki. Ta piękna, w klasztorze wychowana Mulatka jest uprzejmą, wykształconą damą, wspaniałą gospodynią, a poza tym dzielnie pomaga mężowi w przedsiębiorstwie. Należy podkreślić, że zna wiele narzeczy tubylców. Michałowi i mnie ofiarowała ona parę pięknych figurek zwierząt kutych w miedzi przez czarnych artystów. Stoją one do dzisiaj na moim biurku. Wkrótce jednak te wspomnienia opuściły mnie, czuję tylko gwóźdź w bucie. W końcu jednak jeden z Murzynów wykrzykuje — „Bandama" — i wskazuje na skrawek lasu przed nami. Jesteśmy nad szeroką rzeką. Wzdłuż stromych brzegów ciągnie się wąski pas drzew i busz. Nie dochodzimy jednak od razu nad brzeg, lecz posuwamy się jeszcze w odległości około 30 m od skraju lasu, po wolnym stepie wzdłuż rzeki. Po mniej więcej pół godzinie napotykamy drogę. Nasz przewodnik, zatrzymuje Się i pokazując ją mówi - „niu-siu". W języku Baulów oznacza to „słoń rzeczny", dla nas - hipopotam. Obydwa określenia nie są zbyt szczęśliwe, bowiem hipopotamy nie są spokrewnione z końmi ani też ze słoniami - najbliższe pokrewieństwo wykazują ze świnią. Jf Napotkana ścieżka nie jest drogą wydeptaną przez ludzi — wydeptały ją hipopotamy. Wiedzie ona od rzeki wprost w step około 80 m, gdzie rozdziela się i końce jej giną w stepie. W pewnym miejscu widzimy wygniecioną trawę; tu wypoczywały hipopotamy. Z powrotem wracamy drogą opadającą bardzo stromo i prostopadle do brzegu, po zboczu, które ma prawie 15 metrów wysokości. Prawdziwie wklęsła droga, uczęszczana przez liczne pokolenia hipopotamów w ciągu stuleci. Nie do wiary, jak stroma jest ta droga najeżona w poprzek grubymi korzeniami, dobre pół metra sterczącymi nad ziemią, pełna uskoków w ziemi i skale. Szerokie stopy hipopota-mich nóg ubiły grunt; w wąskiej, wklęsłej ścieżce muszą stawiać nogi ściśle obok siebie. Wydeptują w ten sposób dwie szerokie rynny przedzielone grzbietem gruntu. Trudno sobie wprost wyobrazić, jak te kolosy o wadze 40 do 60 cetnarów (ok. 2000-3000 kg) mogą wdrapywać się po tak stromym zboczu. Możemy więc spokojnie budować w ogrodach zoologicznych baseny dla hipopotamów o znacznie wyższych i krótszych stopniach. Powyższy wklęsły dukt gruboskórych zwierząt służy nam do zejścia nad rzekę, musimy jednak przytrzymywać się korzeni i gałęzi, tak stromo opada on w dół. Na dole siadamy na brzegu i czekamy. Nad nami od czasu do czasu przelatują z wierzchołka na wierzchołek w kierunku rzeki potężne ptaki — rogodzioby o długich, krzywych dziobach. Pióra ich skrzydeł rozstawione są w locie oddzielnie i szumią głośno, brzmi to tak, jakby jakieś lokomotywy pędziły ponad lasem. Na tym odcinku rzeki żyją hipopotamy, jak nas zapewnia myśliwy, który przywiódł nas tutaj. Jest jedynym z naszych towarzyszy, który mówi po francusku. Jeżeli hipopotamy są tutaj rzeczywiście, ujrzymy je z pewnością. Hipopotamy, w przeciwieństwie do hipopotamów karłowatych, są zwierzętami wodnymi; ich domem i środowiskiem jest rzeka; przy czym każde hipopotamie stado ma swój krótki odcinek rzeki, następny należy już do innego stada. Wychodzą one na żer tylko nocą po wyżej opisanych stopniach prowadzących z wody na brzeg (szczególnie tutaj, gdzie się często poluje). Do odcinka rzeki każdego stada hipopotamów należy mianowicie językowaty odcinek lądu rozszerzający się w terenie. Jak wiadomo, zwierzęta żyjące na wolności nie poruszają się dowolnie po nieograniczonych terenach. Mają one swoje ustalone rewiry, których granice są stosunkowo sztywno określone i nie mogą być przez nie swobodnie przekraczane, ponieważ teren sąsiedni należy już do innego stada zwierząt tego samego gatunku. Powodzi im się zatem niewiele lepiej niż nam, ludziom, z naszymi granicami celnymi i paszportami. Granice swoje wytyczają hipopotamy węchowo. Samiec krótkim ogonem rozrzuca kał na kilkumetrową odległość, prócz tego spryskuje jeszcze ten teren moczem oddawanym skośnie ku tyłowi. W ten sposób kałem, który nawet dla nas nie jest tak bardzo cuchnący, zostają zaznaczone zagajniki lub place. Każdy hipopotam, który chciałby wtargnąć na obcy teren, wie natychmiast, że jest on już zajęty. „Najeźdźca" musiałby stoczyć ciężkie walki, gdyby chciał na nim pozostać. Zwierzęta w razie niebezpieczeństwa prawie zawsze uciekają i kryją się po norach lub kryjówkach znajdujących się na ich terenie. U hipopotamów sprawa ma się nieco inaczej; ich domem leżącym na końcu rewiru jest właśnie rzeka. Zwierzęta te zagro- *' 27 rum żonę na lądzie rzucają się na oślep w kierunku rzeki i nikomu nie można doradzić, by stanął na ich wklęsłej, kaskadowatej ścieżce. W wodzie nie uciekają, najwyżej zanurzają się pod wodę. Tak więc łodzią można zbliżyć się do nich bardzo. Niektórzy podróżni opowiadają, że hipopotamy wcale nie denerwują się, lecz znudzone pozostają na miejscu, a nawet ziewają. Jest to przykre nieporozumienie, bowiem otwarcie paszczy olbrzymiego zwierzęcia nie oznacza wcale znudzenia, lecz niebezpieczeństwo i groźbę, podobnie jak u niektórych małp (np. u pawianów i rezusów). Takie otwarcie paszczy u hipopotamów oznacza chęć zaatakowania i jest bardzo groźne. Natomiast w zoo hipopotamy otwierające paszczę proszą raczej o dobry kąsek. Jeden z towarzyszących Murzynów trąca mnie i pokazuje palcem na rzekę. Rzeczywiście coś się wyłania! Najpierw obie dziury nosa, potem oczy i uszy. Głośne parsknięcie i nim zdążyłem nastawić teleobiektyw, głowa znikła. Otwory nosowe, oczy i uszy hipopotama uszeregowane są w jednej płaszczyźnie i pod wodą się zamykają; hipopotamowi wystarczy wysunięcie tylko kawałeczka swego cielska ponad wodę, by uruchomić wszystkie zmysły. Patrzę na zegarek, ponieważ wiem, że hipopotam może przebywać pod wodą nie dłużej niż cztery do sześciu minut. Małe hipcie, które rodzą się pod wodą, wytrzymują zaledwie 20 sekund; pierwszą ich czynnością po opuszczeniu ciała matki jest wynurzenie się i zaczerpnięcie powietrza. Matka karmi je pod wodą, kładąc się w tym celu na dnie na boku. Hipo lubi wodę o głębokości półtora metra, po której dnie może swobodnie biegać. Tu jednak jest znacznie głębiej. Znów ukazuje się głowa strzygąca uszami dla wyrzucenia wody w chwili wynurzenia się na powietrze. Nim zdążyłem nastawić ostrość na matówce mojej długiej lunety, straszydło znikło. Mamy jednak czas. Nastawiam kamerę na to miejsce, w którym znikła głowa. Po paru minutach głowa ukazuje się dokładnie w tym samym punkcie; robię zdjęcie. Prawdopodobnie hipo ma zwyczaj wynurzania się stale w tym samym miejscu. Na tym odcinku rzeki żyje 6 do 8 hipopotamów. Po pewnym czasie sprowadzamy pirogę — wąską łódź wydrążoną z jednego pnia. Płyniemy ostrożnie wzdłuż rzeki w pobliżu rodziny hipopotamów. Łódź taka jest bardzo wywrotna, ponieważ nie ma kilu, a dno jest okrągłe. Dlatego też musimy usiąść płasko na dnie, gdzie znajduje się zawsze trochę wody. Gołym Murzynom to nie szkodzi, również i ja nie robię sobie nic z tego, jestem bowiem zbyt podniecony. Później jednak stwierdzam, że portfel z paszportem i pieniędzmi mocno zamókł. Michał przezornie zawiesił kamerę Czarne ręce również gryzmolą po ścianach. Ta młoda kobieta podaje mi gościnny posiłek. Co też to będzie? Od parzonych termitów do węży włącznie — wszystko jest możliwe (lewa górna). Dujker żebrowy (Cephalophus zebra) występuje głównie na Wybrzeżu Kości Słoniowej i w Gwinei. W ogrodzie zoologicznym trzymano go tylko raz jeden przed 60 laty, i to bardzo krótko w zlikwidowanym zoo w Hamburgu. Od paru lat frankfurckie zoo posiada kilka tych rzadkich i charakterystycznych dla Wybrzeża Kości Słonioivej zwierząt (prawa górna). Podczas gdy starsza pani — widoczna na dalszym planie — tka, młoda matka wypoczywa pod podcieniem swego domu. Jest ona bardzo dumna ze swego pierworodnego i dlatego w drodze wyjątku pozwala się chętnie fotografować (poniżej). Setki i tysiące kilometrów jechaliśmy ciężarówką poprzez wnętrze kraju. f ¦1- \ »/ na szyi na pasku, by nie stracić jej w razie wywrócenia się łodzi. W wielkiej rzece nie można nurkować ze względu na krokodyle. Udaje się nam podejść na około 10 m do wynurzających się nozdrzy tych wodnych potworów; kamera Michała zaterkotała, ja trzaskam aparatem. Rzeka Bandama ma stosunkowo jasną, błękitnawą wodę, z tego też względu nazywa się „Białą Bandamą". Jak bardzo chciałoby się wyskoczyć i kąpać. Hipopotamy nie zrobiłyby nam z pewnością wiele krzywdy, niemniej jednak mimo palącego słońca i upału nie można kąpać się w rzekach afrykańskich z powodu krokodyli. Nawet myjąc się na brzegu trzeba bardzo uważać, by nie zostać porwanym przez któregoś z tych żarłoków. Dalej w dole rzeki słyszymy odległy szum. Zaciekawieni, maszerujemy wzdłuż brzegu. Wkrótce oczom naszym przedstawia się wspaniały widok. Olbrzymie, na okrągło wymyte bloki skalne leżą w korycie rzeki, która z trudem, rwąca i spieniona, przeciska się między nimi. Skaczemy po skałach prawie aż do środka koryta i, rozglądając się wokół, podziwiamy prawdziwą i właściwą praojczyznę hipopotamów. Nasz olbrzymi samiec hipopotam Toni, urodzony już w ogrodzie zoologicznym we Frankfurcie, nie przeczuwa zapewne, jak piękny wiodą tu żywot jego bracia. On jednak może spokojnie wynurzać się, nie potrzebuje obawiać się kuli. Obok nas odkrywamy w skale nieckę o głębokości około jednego metra, wypełnioną klarowną wodą spływającą płasko do rzeki. Krokodyli tu nie ma, możemy więc kąpać się spokojnie. Ściągamy ubranie, Murzyni zrobili to już dawno i kąpią się całkiem nago. Spostrzegam, że w kalesonach mam pełno skrzepłej krwi, a w jednym z pośladków wcale niezłą dziurę. Kiedy przed trzema dniami siedziałem obok kierowcy w jego wozie ciężarowym, ukłuło mnie coś mocno i stwierdziłem, że była to sprężyna wyzierająca z siedzenia samochodu. Nie mogłem wprost uwierzyć, że wcisnęła się aż tak głęboko. To właśnie było powodem bólu w ciągu ostatnich dni. Teraz pluskamy się wraz z Murzynami i krążymy po wodzie. Mimo wielkiego gorąca wyschnąć po kąpieli nie jest tu tak łatwo; wilgotność powietrza jest zbyt duża. Gdy się ubieram, nagle słyszymy w dole rzeki strzał, potem drugi i trzeci. Biegniemy nad brzegiem: jeden z Murzynów trafił w kark hipopotama samca! Ciężko ranne zwierzę wynurzyło się górną częścią tułowia i natychmiast otrzymało drugi i trzeci celny strzał w głowę, po którym poszło pod wodę i nie ukazało się więcej. Co za biadolenie było z tego powodu! Samiec będzie teraz leżał godzinami pod wodą, do czasu, aż gazy rozkładającego się ciała wypchną go na powierzchnię wody. Murzyni pozostawiają nad rzeką posterunek, który ma czekać na ten moment. Kury Madzie się do plecionego kosza, który nosi się przewieszony przez ramię na kiju. W czasie pracy na polu kury biegają sobie swobodnie wokół, a wieczorem, ze względu na możliwość kradzieży, zabiera się je do domu (góra). W roku 1954 przywieziono po raz pierwszy do Europy bialoszyją wronę brodzącą. Londyńskie zoo wysiało w tym celu specjalną ekspedycję do puszczy Afryki Zachodniej w kraju Wybrzeża Kości Słoniowej. Ptaki te wielkości kawki (Picathartes) budują gniazda z gliny na zwisających blokach skalnych tak, że od góry chronione są przed deszczem. Nie wywieziono ich nigdy przedtem z Afryki, ponieważ tubylcy wierzą, że są to ptaki czarodziejskie i służą diabłu: każdy, kto zbliży się do nich lub móici o nich, zostanie zaczarowany przez jednookiego i jednonogiego diabla (u dołu). 29 Jak się po tygodniu dowiedziałem, hipopotam porwany prądem popłynął w dół rzeki, tak że nie można go było odnaleźć i skonsumować. Nie wypadało nam czynić Murzynom wymówek z powodu owych strzałów, byliśmy bowiem ich gośćmi.Wszystkim przybywającym do Dakaru pokazuje się ustawy, które głoszą, że hipopotamy we francuskich posiadłościach w Afryce Zachodniej są pod całkowitą ochroną przez cały rok. Niestety w głębi kraju nie wie o tym nikt. Nie chcemy, tak jak właściwie projektowaliśmy, wracać poprzez wieś. Nasz przewodnik mówi, że w drugim ramieniu rzeki zobaczymy jeszcze więcej hipopotamów, i to prawdopodobnie na lądzie, a nie w wodzie. Dlatego maszerujemy przez step i tam postanawiamy nocować. Nad rzeką nocą dręczą nas moskity, prócz tego muchy tse-tse wywołujące śpiączkę. Nie mamy ze sobą broni, ale dwóch Murzynów jest uzbrojonych. Twierdzą, że mają na to urzędowe pozwolenie, nigdy jednak nie przekonałem się o tym. Jeden z nich biegnie w kierunku małego zagajnika. Po chwili słyszymy dwa strzały, po czym wraca niosąc dwa ptaki rogodzioby. Zatrzymujemy się na stepie pod grupą drzew, jest bowiem już szósta wieczorem i wkrótce będzie ciemność. Towarzysze nasi rozniecają ognisko, oskubują i patroszą ptaki, a następnie pieką je na rożnie, tzn. nadziewają na długą listewkę drewnianą serce, wątrobę, głowę, żołądek i inne części i trzymają to wszystko nad płomieniem. My otrzymujemy najlepsze kawałki, Murzyni zjadają resztę, wysysają nawet grzebieni głowę, nóżki obgryzają—nic nie zostaje zmarnowane. Kładziemy się na czysto zamiecionej ziemi, zawijamy w ręcznie tkane koce murzyńskie. W przeciągu 15 minut zapada ciemność. W pobliskim lasku słychać bezustannie wołanie jakiegoś zwierzęcia „a-ju, a-ju". Pytam naszego przewodnika, co to może być; i otrzymuję odpowiedź — to jest właśnie „a-ju"! Z jego opisu mógł to być potto — mała małpiatka. Opowiada mi również, dlaczego zwierzątko to wydaje taki okrzyk. Otóż pewnego wieczora spotkało ono głodną panterę, która, rzecz jasna, chciała je natychmiast pożreć. Jednakże mały niezdarny biedak prosił usilnie o darowanie mu życia. W domu pozostawił liczną rodzinę i głodne dzieci, pantera mogłaby przynajmniej pozwolić mu pożegnać się z nimi. Potto prosił tak długo i rzewnie, aż głodna panetra ustąpiła i pozwoliła mu raz jeszcze pójść do domu. Potto musi jednak zameldować się następnego wieczora na tym samym miejscu i zawołać panterę. Uczynił to i czyni do dzisiaj. Wszedł na pień wypróchniałego drzewa i zawołał cicho „a-ju". Wdrapywał się coraz wyżej i coraz głośniej wołał „a-ju". Siedząc już całkiem wysoko ryczał na całe gardło, tam bowiem nie chwyci go żadna pantera. Później widziałem małpiatkę potto (Perodicticus potto), która w Afryce Zachodniej występuje. Przeważnie śpią one w ciągu dnia wisząc pod gałęziami, do czego służy im aparat ścięgnowy; nie męczą w ten sposób mięśni. Są to lemury, małpiatki, które wyglądają jak małe niedźwiadki pluszowe — z ogonami. Odkrywamy jednego z nich na pewnej plantacji w pniu ściętego drzewa. Milutki biedaczek byłby łatwy do złapania na tym odosobnionym miejscu, tym bardziej że potto dziwnie jakoś mają powolne ruchy i nie mogą skakać. Niestety Murzyni w podnieceniu zabili go nożami; myślą tylko o mięsie i tylko z trudem mogą zrozumieć, że każde zwierzę chce żyć. Poszczególne kręgi szyjne u potto mają wyrostki kostne przebijające przez 30 In-dm we p ¦dł na "wyżej gardło, lodniej I służy \ które no zia-iia rio- skórę, ukryte jednak w futrze; do czego one służą — trudno zrozumieć. Poza tym brakuje mu wskazującego palca ręki — to druga ciekawostka budowy ciała. Palec wskazujący stopy zakończony jest długim, ostrym pazurem, na pozostałych natomiast — paznokcie jak u ludzi. Przewodnik nasz mówi po francusku, wtrąca jednak wyrazy z języka Baulów; towarzysze siedzący przy ogniu przysłuchują się i śmieją. W odległości paru metrów w półmroku rusza się coś bez przerwy jak wahadło zegara tu i tam. Pytam, co to może być, i słyszę odpowiedź, że jest to „tańczący pająk". Rzeczywiście jest to pająk, który siedzi w środku małej siatki i gwałtownymi ruchami powoduje silne wahania. Przy dotknięciu siatki palcem pająk staje się jeszcze żywszy i przyśpiesza ruchy wahadłowe sieci, aż w końcu zmęczony musi przestać, by nabrać sił. Bierzemy pająka ostrożnie patykami i zbliżamy go do ognia; o jadowitosci niektórych gatunków pająków nawet uczeni pająkolodzy mają słabe pojęcie. Pająk jest najmądrzejszym ze wszystkich zwierząt, objaśnia mnie Murzyn. Kiedy zwierzęta te mieszkały jeszcze z bogiem Niamje w niebie, ten wskazał im pewnego dnia ziarno kukurydzy i zapytał, które z nich mogłoby wymienić je na ziemi na niewolnika. Wszystkie zwierzęta spoglądały na siebie zakłopotane, tylko pająk stwierdził, że może tego dokonać. Zszedł więc na ziemię po długim łańcuchu, jak to uczynili już przedtem ludzie i inne zwierzęta oraz duchy. Tam usiadł na zagonie, na którym pracował wieśniak. Przynosił on codziennie w koszyku swoje kury na pole. Pająk położył ziarno na drodze i czekał. Wkrótce kura podeszła i połknęła je. Wtedy pająk tak zaczął rozpaczać nad straconym ziarnem, że aż przybiegł wieśniak. Jako odszkodowanie zaproponował pająkowi całą kolbę kukurydzy pełną ziaren. Pająk upierał się jednak, iż jego ziarno było ziarnem czarodziejskim i z tego powodu musi otrzymać kurę wraz z tkwiącym w niej ziarnem. Chłop spostrzegł, że jest to jego naj-tłuściejsza kura, jednak pająk krzyczał tak długo, aż wreszcie chłop ustąpił. Pająk powędrował ze swoją kurą do pewnej wsi prosząc o nocleg. Ponieważ jego kura była duża, zamknął ją razem z kozami. Następnego ranka znaleziono kurę stratowaną i pająk znów podniósł lament, że stracił jedyną kurę, jaką posiadał. Ponieważ miejscowi chłopi nie chcieli skrzywdzić gościa, dali mu ostatecznie kozę, która podeptała kurę. Z kozą powędrował do następnej wsi. Tam zażądał ponownie noclegu dla swojej pięknej dużej kozy. Przywiązał kozę na sznurku w oborze wraz z wołami. Woły, które nie znoszą kóz, tak długo ją popychały i gniotły, aż ta się wreszcie udusiła. Tym sposobem otrzymał pająk jako wyrównanie straty — wołu, z którym pod wieczór przybył do następnej wsi, gdzie właśnie zmarło dziecko. Pająk pocieszał płaczących rodziców i dał im wołu w zamian za zmarłe dziecko. Nikt nie oddaje chętnie zmarłego dziecka, jednakże wół — to piękna cena. Tak więc już nocą przybył pająk wraz ze zmarłym dzieckiem do następnej wsi. Podał się za podróżnego i prosił, by mógł swoje śpiące dziecko położyć wraz z innymi dziećmi. „Gdzie śpi siedmioro dzieciątek, może spać jeszcze ósme" — powiedział wieśniak. „Moje dziecko czasami czuć nieprzyjemnie i jest nie za bardzo spokojne" — wtrącił pająk, jednakże wieśniak zapewnił, że dzieci wzajemnie się jakoś pogodzą. Co to był za hałas następnego dnia, kiedy znaleziono martwe dziecko pająka. „Twoje dzieci zabiły moje dziecko! — krzyczał pająk. — Musisz mi dać w zamian któreś ze swoich". Jedno z dzieci, które pobiło się ze swym bratem, twier- 31 «/ it M ¦i dziło, że widziało, jak ten zabił dziecko pająka. Bardzo było ciężko rozstać się rodzicom ze swym dzieckiem, ale sprawiedliwości musiało stać się zadość. Tak więc pająk powędrował dalej z żywym chłopcem, którego zdobył dzięki chytrości i wymowie. Po łańcuchu dostał się wraz z nim do nieba i pokazał go tryumfująco bogu Niamje. Ten wprost oczom nie wierzył — pająk dostarczył mu niewolnika za jedno ziarnko kukurydzy. Podarował pająkowi czarodziejską „kalebassę" (wydrążona dynia flaszko wata), z którą wydarzyło się później jeszcze wiele, wiele różnych historii. Pisząc te rozdziały przypomniałem sobie, iż kiedyś otrzymałem od pewnego dobrego znajomego, doktora Himelhebera, który w swoim czasie objechał Wybrzeże Kości Słoniowej, jego małą książeczkę pt. „Aura Poku". W niej zamieścił on i opisał dużo bajek szczepu Baulów. Zastanawiam się — jak długo jeszcze będą one opowiadane w wioskach Baulów, w takt głucho brzmiących bębnów na placach zabaw? Kiedy znikną ostatnie hipopotamy i słonie?! Hipopotamy to zadziwiające zwierzęta, które wciąż na nowo mogą zachwycić każdego przyjaciela zwierząt. W roku 58 przed naszą erą dostarczono do Rzymu pierwszego żywego hipopotama. Wkrótce były one wraz z innymi dzikimi zwierzętami zabijane w amfiteatrach. Za czasów cesarza Trajana zabito w cyrku w przeciągu 4 miesięcy jedenaście tysięcy zwierząt. Bogobojny cesarz Antonius kazał zabić jednorazowo 100 lwów. W ten sposób wyginęły w dolnym biegu Nilu wszystkie hipopotamy. Dopiero dwieście lat później spotkano je znów u ujścia Nilu. Mimo wszystko minęło jednak półtora tysiąca lat do połowy ubiegłego stulecia, zanim dostarczono pierwsze hipopotamy do Europy. Obecnie zwierzęta te są chronione i przebywają w ogrzewanych zbiornikach. Tak więc można się coś niecoś dowiedzieć o ich trybie życia. Pierwsze hipopotamy, pokazywane w 1859 roku w Niemczech, żyły następnie w Amsterdamie 36 lat. Tam po 8-miesięcznej ciąży urodził się mały hipopotamek. Od tego czasu narodziny hipopotamów w ogrodach zoologicznych nie są żadną rzadkością, nie ma więc potrzeby sprowadzać z Afryki tych gruboskórców. Z wielkim zdziwieniem stwierdzono, że hipopotamy „pocą się krwią", jeżeli zbyt długo przebywają w stanie suchym — poza wodą. W rzeczywistości czerwony śluzowaty płyn wypływający z rozszerzonych porów skóry nie jest żadną krwią, lecz tylko na czerwono zabarwionym potem. Poza tym hipopotamy w zoo są przeważnie spokojne, a nawet zawierają z dozorcami pewnego rodzaju przyjaźń. Nasz czternastoletni samiec Toni z frankfurckiego ogrodu zoologicznego usiadł spokojnie i pozwolił sobie wbić w grubą skórę igłę strzykawki — dla wykonania szczepienia ochronnego. Po zastrzyku nie można było wyciągnąć igły, użyliśmy więc w tym celu obcęgów. Musiało go zaboleć, bowiem drgnął, odskoczył i uciekł parę kroków. Nie- W ciągu dnia hipopotamy w całej okazałości ukazują się poza wodą niesłychanie rzadko; obawiają się bowiem myśliwych. Chociaż hipopotamy są bardzo zaokrąglone, to jednak samiec o wadze 1500 kg posiada niewielką ilość tkanki tłuszczowej. Dawniej, przed pojawieniem się broni palnej, kiedy to hipo zostały, wskutek zwykłej żądzy polowania, prawie wszędzie wytępione, były one dla cierpiącej na brak mięsa i niedożywionej ludności tubylczej głównym źródłem mięsa. 32 wątpliwie mógłŁy nas rzucić krótkim ruchem sWegó potężnego łba na ścianę, lecz nie uczynił tego. Przeciwnie, na zawołanie wrócił spokojnie i usiadł na swym szerokim zadzie jak pies, kiedy usłyszy rozkaz „siad", i pozwolił na dokończenie zabiegu. Jeżeli zwierzę stadne musi żyć w odosobnieniu w zoo, mam zawsze jakieś wyrzuty sumienia. Z tego względu kazałem przebudować pomieszczenie dla naszego hipopotama. Ponieważ w Afryce poznałem, jak stromo mogą wdrapywać się hipopotamy, kazałem wyrwać ze zbiornika szerokie, płaskie stopnie, które przed 80 laty uważano za nieodzowne dla tak ciężkich zwierząt, i zastąpiłem je przez krótsze i znacznie wyższe, przez co zyskałem więcej miejsca. Dzięki temu mogło frankfurckie zoo wkrótce po zakończeniu przebudowy przyjąć drugiego hipo. Naturalnie dla 40 cetnarów ważącego Toniego musiała to być dorosła samica. Sprowadziliśmy samicę Gretel z norymberskiego ogrodu zoologicznego. W czasie wojny straciła ona podczas bombardowania męża i dziecko. Sama zdążyła zanurzyć się pod wodę, dzięki temu ocalała, miała jednak oparzoną nogę; blizny po tych ranach można oglądać jeszcze dziś. Musieliśmy w Norymberdze zbudować nad jej basenem most na belkach żelaznych, by przetransportować tę ciężką damę do boksu. Przy tej sposobności zważyliśmy Gretel wraz z ciężarowym samochodem i okazało się, że ważyła 30 cetnarów. Obawiałem się, że Toni może wyrządzić krzywdę dużo lżejszej wdowie. Było jednak inaczej. Toni poza swoją matką i ludźmi nie widział nigdy żadnego pobratymca, toteż bał się wprost panicznie po raz pierwszy widzianego w swym życiu hipopotama. Z pewnością uważał nas za swoich naturalnych przyjaciół. Doświadczona Gretel uzyskała więc wkrótce przewagę nad nim. Kiedy wieczorem pierwszego dnia zamknąłem Gretel oddzielnie, Toni bał się wejść do basenu; przypuszczał chyba, że narzeczona dała nurka pod wodę. Mimo wszystko po trzech dniach para hipopotamów obchodziła wesele. Do 1962 r, tj. w ciągu 11 lat, Gretel i Toni wydali na świat dziewięcioro dzieci, które rozmieszczone zostały w ogrodach zoologicznych wszystkich części świata, nawet w Tokio i Kansas City. Jeden z tych hipo zakupiony został do Monrovii w Liberii. Tak więc hipo urodzony we Frankfurcie wrócił do Afryki. Przyjacielskość Toniego w stosunku do ludzi, która tak bardzo fascynowała Murzynów, kiedy pokazywałem im ilustrowany przewodnik po frankfurckim zoo, skończyła się wkrótce po otrzymaniu żony. "W czternaście dni od tej chwili pewnej niedzieli złapał za rękę dozorcę Ecka raniąc go ciężko w łokieć — rozrywając mięśnie i druzgocąc kości. Chociaż Eck już w 25 minut po wypadku leżał pod narkozą na stole operacyjnym, ze szpitala wyszedł dopiero w 6 tygodni później. Jeżeli przestraszy się dzikiego hipopotama, skacze on nieraz ze stromych, wysokich brzegów do wody, co przy olbrzymich cielskach wywołuje naturalnie bardzo wysoką falę uderzeniową. W książkach zoologicznych opisuje się jednak w dalszym ciągu stare przygody z hipopotamami, które przewracały łodzie lub odgryzały ich dzioby. Kiedyś jeden tylko hipo stratował cztery woły pociągowe stojące spokojnie przy Na zdjęciu — stroma droga hipopotamiej rodziny, używana prawdopodobnie od dziesiątków lat jako wyjście z rzeki na wyżej położone pastwisko. 5 Tropiliśmy słonia Tiemoco 33 kole wodnym. Innym razem spokojny hipo zaatakował dwie kobiety niosące wodę i zabił je. Pewien Arab został zabity przez hipo, którego chciał przepędzić z ogrodu w chwili, gdy ten zjadał mu melony. Są to jednak stare historie. Również wśród ludzi zdarzają się wypadki morderstwa lub napadu amoku, a mimo to nie uważa się człowieka ogólnie biorąc za niebezpiecznego, chociaż byłoby znacznie więcej powodów ku temu niż w przypadku hipo. Jakże okrutnie polowano dawniej na biedne hipopotamy, nim pojawiła się silna broń palna! Pewien podróżnik opisuje takie dawne polowanie. Dwaj czarni myśliwi płynęli rwącą rzeką razem z kąpiącymi się hipopotamami, następnie zanurzyli się pod wodę, podpłynęli do zwierzęcia stojącego na lądzie i rzucili weń dwa harpuny. Jeden z harpunów utkwił. Do harpuna na linie przywiązana była pływająca boja. Zraniony zwierz wściekły z bólu zanurzył się w wodzie parskając i rycząc. Naturalnie boja płynęła za nim. Ponieważ przedmiot ten uważał za żywego prześladowcę, wypływał co chwila i zanurzał się ponownie. Kiedy hipo zmęczył się walką, udało się Murzynom złapać boję na linę przeciągniętą w poprzek rzeki, a potem za pętlę i wolno wyciągnąć na brzeg. Trafiony hipo wyskakiwał na powierzchnię parskając, rycząc i rozpryskując wodę na pianę. Gdy na brzegu ofiara wynurzyła się z wody, wbito jej bezlitośnie dwa dalsze harpuny w ciało. Kiedy ranne zwierzę poczuło grunt pod nogami, wyskoczyło na brzeg i zaatakowało paszczą myśliwych. Dzidy rzucone w paszczę niewiele mu szkodziły, oślepiał go jednak piasek, którym tuziemcy zasypywali mu oczy. Otrząsnął łeb i poszedł z powrotem do wody. W ten sposób odpierał w ciągu trzech godzin każdy atak na brzegu, aż w końcu towarzyszący grupie czarnych myśliwych Europejczyk położył zwierzę jednym strzałem. Przede wszystkim cenione jest mięso hipopotama i konsumowane przez Murzynów w olbrzymich ilościach; również i Europejczykowi smakuje ono wcale nieźle. Skóra hipopotama jest gruba na kilka centymetrów. Tnie się ją na czterysta lub pięćset cieniutkich pasków, naciera tłuszczem, a następnie suszy. Tak otrzymuje się budzący strach bat z hipopotama, zwany schambok lub kurbarj. Pewnego dnia przesłała mi heska garbarnia kawałek garbowanej skóry hipopotama z zabitej w czasie ostatniej wojny samicy we frankfurckim ogrodzie zoologicznym. Garbowanie hipo-potamiej skóry trwa co najmniej sześć lat. Skóra była twarda jak kamień^ grubości czterech i pół centymetra. Używa się jej przede wszystkim do szlifowania diamentów ze względu na mocne włókna. Wielkie kły hipopotama powleczone są żółtawą glazurą o twardości szkła. Glazurę tę trzeba rozpuścić w kwasie, aby otrzymać kość słoniową. Przez powyższy zabieg ząb traci około jednej trzeciej ciężaru. Poza tym wielkie kły hipopotama są droższe i bardziej cenione niż kły słonia, ponieważ z biegiem czasu nie stają się żółtawe. Z powyższego względu robiono przez długi czas sztuczne ludzkie zęby z kłów hipopotama. U naszej Gretel jeden z zębów wyrósł krzywo i zaczął drażnić skore policzka. Ponieważ zęby hipopotama podobnie jak zęby konia i innych zwierząt roślinożernych rosną przez całe życie, muszą być ścierane przy żuciu do małych rozmiarów. Tam gdzie brakuje przeciwległego zęba — ząb może rosnąć aż do szczęki przeciwnej, a to powoduje okropne bóle. Łamałem sobie głowę, jak mam oszołomić i związać Gretel, by odpiłować jej ten krzywy ząb. Jednakże Gretel odłamała go sobie pewnego ranka o kratę żelazną, a mnie spadł kamień z serca. 34 Żołądek hipopotama jest dwa razy dłuższy niż u znacznie większego słonia. Słonie trawią pokarm stosunkowo źle, hipopotamy natomiast nie jedzą gałęzi lub twardych części rośliny, tak jak słonie, lecz spożywają trawę, trzcinę i sitowie, a przede wszystkim suchą trawę. Inne dzikie zwierzęta Afryki odbywają nieraz w okresie suszy dalekie wędrówki w poszukiwaniu wodopoju. Natomiast hipopotamy pozostają w kałużach względnie na tym odcinku rzeki, który jest ich domem rodzinnym. Muszą one zadowolić się wysuszoną trawą, którą inne zwierzęta gardzą. Ich żołądki i jelita są specjalnie w tym celu wykształcone, by mogły zużytkować suchą celulozę i przetworzyć ją na tkankę mięsną. Tego nie potrafią dokonać w takich zadziwiających rozmiarach ani słonie, ani inne zwierzęta, nie mówiąc już o zwierzętach domowych. W ogrodach zoologicznych hipopotamy chętnie zjadają siano, świeżą trawę, śrutę, otręby, ziarno, koniczynę i buraki. Te gruboskóre olbrzymy są o wiele silniejsze niż słonie. W czasie nieporozumienia między słoniem a hipopotamem w cyrku Sarrasani, ten ostatni krótkim uderzeniem kłów rozerwał słoniowi skórę na nodze. Kiedy stary Hagenbeck po raz pierwszy wyładowywał hipopotama, nie docenił jego siły. Zwierzę przewróciło druciane kraty obalając dwóch ludzi. Hipopotam--samica rzuciła się następnie w kierunku leżących i niewątpliwie stratowałaby ich, gdyby nie to, że Karol Hagenbeck dał jej błyskawicznie silnego kopniaka w zad. Rozwścieczony potwór wpadł za nim z otwartą paszczą wprost do swego pomieszczenia. Hagenbeck przeskoczył zagrodę i przecisnął się w drugim końcu między szerokimi prętami, następnie przebiegł dookoła zagrody i zamknął drzwi wejściowe tuż przed idącym mu na spotkanie zwierzęciem. Tenże sam złośnik okazał się już następnego dnia zupełnie spokojnym zwierzęciem, a stwierdzono to wówczas, kiedy w pewnym momencie olbrzymi kangur przeskoczył przypadkowo, jednym susem dwu i półmetrowej wysokości przegrodę i znalazł się nagle oko w oko z hipopotamem. Kangur zaczął go silnie policzkować, lecz mimo to hipopotamica nie broniła się, aczkolwiek jednym obrotem ciała mogła zmiażdżyć kangura. Wyglądało to tak, jak gdyby hipopotam znieruchomiał ze zdziwienia i zaskoczony był nadmiarem bezczelności. Hipopotamy żyją dziś jeszcze tylko na południe od Sahary; w Egipcie i Sudanie wymarły już dawno. Był okres, kiedy wydawało się, że wnuki nasze będą mogły podziwiać je tylko na ilustracjach książek. Sti Biedni trędowaci Kiedyś w jednej z elegantszych restauracji Paryża zjawił się pewien człowiek i kazał sobie podać obiad złożony z najlepszych i najdroższych potraw. Po skończeniu posiłku oświadczył spokojnie, że nie ma ani grosza, a poza tym jest trędowatym. Co za przerażenie wśród kelnerów i kierownictwa! Naturalnie poproszono go o jak najszybsze opuszczenie lokalu. Nikomu nie śniło się żądać od niego zapłaty. Dopiero znacznie później policja wykryła, że ów pan powtarzał ten manewr już w wielu innych lokalach i że był zupełnie zdrów. Jak już opowiadałem, siedziałem kiedyś w przyjemnym towarzystwie afrykańskim popijając wino palmowe z kielicha krążącego z ust do ust, przy czym mimochodem dowiedziałem się, że jeden z pijących jest chory na leprę, czyli trąd. Jakżeż są różne poglądy ludzi na tę straszną chorobę. Odwiedzałem później wraz z Michałem wioski zamieszkane wyłącznie przez trędowatych. W koloniach francuskich chorzy udają się do tych wiosek dobrowolnie, ponieważ są tam bezpłatnie leczeni. Ciężko chorzy wypełzali z chat na czworakach, na kikutach opadłych z ciała, inni dopiero z pierwszymi oznakami tej choroby, pozwalali dotykać się i fotografować, jeszcze inni wreszcie siedzieli cichutko przy grze w kamyczki. Widzieliśmy również zdrowych mężczyzn, którzy musieli tu przybyć wraz z chorymi żonami i dziećmi. Przebywaliśmy w tej części świata, która najsilniej nawiedzona jest przez leprę. Nie wierzcie, że choroba ta, wywołująca u nas wprost paniczny strach, występuje rzadko. Ogólną liczbę chorych ocenia się na około siedem milionów ludzi, przy czym większość z nich pozostaje bez opieki lekarskiej. Z powyższej liczby chorych żyje w Azji Wschodniej około dwa miliony, w Indiach — jeden milion, w Europie — dwadzieścia tysięcy, w Afryce Centralnej również jeden milion. Ponieważ te tereny Afryki zaludnione są słabo, liczba chorej ludności jest stosunkowo duża, chociaż niniejsza niż w innych częściach świata. W niektórych szczepach murzyńskich choruje na leprę od 1 do 10% ludności. U nas w Niemczech krążyły plotki, że tą straszliwą chorobą uważaną za nieuleczalną zaraziły się dzieci przez banany lub w czasie zabawy na perskich dywanach. W rzeczywistości choroba ta nie jest tak bardzo zaraźliwa. Spośród zdrowego personelu lekarskiego czynnego w ośrodkach dla chorych na leprę zaraża się najwyżej od 3 do 6%. Na ogół wystarczają zwykłe zabiegi higieniczne — mycie rąk, oddzielna bielizna, oddzielne łóżko i naczynia kuchenne, własny pokój chorego — by zapobiec zakażeniu. W ubiegłym stuleciu uważano nawet, że lepra nie jest chorobą zaraźliwą. Aby to udowodnić, pewien lekarz w roku 1844 wpadł na idiotyczny pomysł, by zarazić siebie i kilku pielęgniarzy ropną masą pobraną od chorych na leprę. Wstrzyknął sobie krew chorych. Nawet wtedy, gdy lekarz ten przeszczepił sobie pod skórę węzeł chłonny chorego na leprę, nie nastąpiło zakażenie. Jak dzisiaj wiemy, stało się tak tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Przeciwnie, kiedy w roku 1884 pewnemu skazanemu na śmierć przestępcy na Hawajach wszczepiono jad lepry pobrany od 9-letniej dziewczynki, człowiek ten zmarł po 5 latach. Podobny przebieg miał wypadek, gdy pewien więzień zatrudniony jako pielęgniarz chorych na leprę dobrowolnie szczepił się kilkakrotnie leprą, by nie wrócić do więzienia. Wypadki te nie mogą być przeko- 36 \ \l nujące, bowiem obaj ci więźniowie mieli wśród swych krewnych chorych na leprę. Po zarażeniu się w przeciągu dwóch i pół lat nie obserwuje się przeważnie żadnych objawów choroby. Występują one dopiero po tym terminie, tak że większość chorych nie wie, skąd i gdzie nabawiła się tego nieszczęścia. Przypadkowy, niemniej jednak bardzo przekonujący dowód dostarczyli dwaj amerykańscy marynarze, którzy w roku 1943 po pijanemu kazali się tatuować na przedramieniu człowiekowi choremu na leprę. Ci dwaj nieszczęśliwcy, jeden po dwóch latach i 7 miesiącach, drugi po 2 latach i 9 miesiącach, stwierdzili zmiany chorobowe w miejscu tatuażu. Pierwszą oznaką lepry jest opisywane już podrażnienie skóry, często również lekko blade plamy na skórze oraz następujące potem drętwienie, tak że ukłucia igłą są nieodczuwalne. W Europie, gdzie lekarze nie są tak bardzo obeznani z leprą, może się zdarzyć, że chorzy leczeni są latami bez rozpoznania choroby. Ci Niemcy, którzy zarazili się trądem, przebywali w strefie tropikalnej lub w innych krajach, gdzie zaraza ta jest rozprzestrzeniona. W dawnych czasach w Niemczech lepra była bardzo dobrze znana. Lekarze średniowieczni odbywali urzędowe przeglądy ludności, by rozpoznać ją w stadium początkowym i móc wcześnie izolować chorych od reszty społeczeństwa. Przeklęte widmo lepry zawleczone zostało do Europy w pierwszych wiekach naszej ery. Szerzyła się ona wtedy z przerażającą szybkością. Leczono chorych z chrześcijańską łagodnością w licznych szpitalach utrzymywanych przez specjalny zakon katolicki. We Frankfurcie nad Menem jedna z ulic nazywa się dziś „Gutleutstrasse" (Ulica Dobrych Ludzi), tam bowiem w średniowieczu żyli trędowaci — „dobrzy ludzie". Stopniowo przechodzono do coraz ostrzejszych środków ochronnych. Trędowatych uznawano na czas całego życia za zmarłych. Posypywano im głowy ziemią, aby w ten sposób zaznaczyć, że są już pogrzebani. Chory musiał pogodzić się z tym, że cały jego dobytek rozdzielano między krewnych, a żona — uznana za wdowę — mogła powtórnie wyjść za mąż. Taki nieszczęśliwiec żył poza miastem w przerażającym osiedlu; jeżeli chciał iść drogą publiczną, musiał, dla ostrzeżenia zdrowych, dzwonić lub klekotać klekotką; nie wolno mu było udawać się na targowisko lub do kąpieliska, kościoła czy restauracji, a jałmużnę mógł tylko przyjąć podaną na kiju. W Szkocji chorych na leprę pozbawiano nawet męskości, następnie wypędzano w lasy, a po śmierci kładziono do trumny brzuchem ku dołowi. Mimo wszystko jednak los tych nieszczęśliwych w średniowieczu w wielu miejscowościach nie był tak straszny, jak dzisiaj w niektórych krajach i koloniach, gdzie wygnani od swych bliskich muszą żyć w niedostatku i biedzie na wyspach lub beznadziejnych pustkowiach. Pod koniec średniowiecza lepra w Europie wygasła prawie całkowicie. Podczas gdy w okresie średniowiecza przy stosunkowo słabym zaludnieniu Europy było ponad tysiąc azylów dla trędowatych, to w roku 1695 we Francji można już było zamknąć ostatni przytułek dla tych chorych. Dlaczego choroba ta znikła z Europy ? Czy było to wynikiem ścisłej izolacji chorych? Prawdopodobnie pomogła tu bardzo dżuma. W jednym tylko roku 1349 zmarło w Europie na dżumę 25 milionów ludzi, a więc większa część ówczesnej ludności. Z pewnością ofiarami dżumy padli przede wszystkim słabsi fizycznie trędowaci. 37 1 i !i Jeszcze przed kilku laty dyskutowano wiele nad twierdzeniem, że lepra jest wynikiem chronicznego zatrucia „sapaxinami", które znajdują się szczególnie w nasionach niektórych chwastów, np. kąkoli. Tam gdzie w nowoczesnych młynach usuwa się mechanicznie ziarna chwastów i miele się tylko czyste ziarno zboża, to znaczy w krajach cywilizowanych, powinna lepra zniknąć. Dokładniejsze badania ostatnich lat wykazały, że takie przypuszczenie nie jest słuszne. Bez wątpienia jednak lepra nie może rozwijać się w krajach kulturalnych, gdzie ludność żyje higienicznie i czysto. Lepra szerzy się przede wszystkim u ludów prymitywnych, żyjących w brudzie, chętnie też w okolicach przeludnionych. Wszystkie te ludy mają zwyczaj pluć na ziemię i kichać. U trędowatych zaatakowane są często błony śluzowe nosa; a zarazek przebywa w ziemi bardzo długo. Ponieważ Murzyni chodzą boso, a w większości przypadków również i nago, pierwsze oznaki chorobowe występują często na nogach lub rękach. Prawdopodobnie zarazek lepry wnika do krwi przez przypadkowe obtarcie naskórka i różne ranki na skórze. Już buty i długie spodnie stanowią w tych krajach pewną ochronę przed leprą. Po przeczytaniu gazety przez trędowatych można stwierdzić na niej 40 — 185 000 bakterii lepry. W Europie lepra istnieje jeszcze w Islandii, Norwegii, w krajach bałtyckich, Portugalii, na Bałkanach. Również i w Niemczech mieliśmy w ostatnim stuleciu epidemię lepry, szczególnie w byłych Prusach Wschodnich, w okolicach dolnego biegu Niemna i dawnej Tylży (obecnie Sowieck). W roku 1848 pewna rosyjska służąca zaraziła tam wieśniaka i jego rodzinę. Od tego czasu stwierdzono w tych okolicach wypadki lepry do roku 1908 w sumie 78. Z tego względu w roku 1899 zbudowano pod Tylżą przytułek dla trędowatych, gdzie leczenie jednego chorego kosztowało 12 000 marek rocznie. Kiedy w roku 1918 musiano odstąpić okręg Tylży, nie zbudowano nowego ośrodka, gdyż uważano, że wystarczy zupełnie, jeżeli chorych na leprę umieści się na oddziałach zakaźnych normalnych szpitali. Współczesne ustawy niemieckie przeciw leprze nie są zbyt surowe ze względu na stosunkowo małą zaraźliwość tej choroby. Choroba musi być przymusowo zgłoszona. Chorym nie wolno uczęszczać do publicznych łaźni, do fryzjera, szkół, teatru, restauracji i jeździć publicznymi środkami lokomocji. Żyjące z nimi osoby zdrowe i osoby wyleczone poddaje się pięcioletniej kontroli lekarskiej. Czy nie można traktować chorych na leprę jeszcze bardziej łagodnie? Przecież jest ona chorobą mniej zakaźną niż gruźlica czy syfilis. Lepra nie leczona doprowadza po ośmiu, dwunastu latach do śmierci w strasznych męczarniach; są również stali nosiciele tej choroby, którzy w ogóle nie wiedzą o tym, że są chorzy. Ci umierają w starości na jakąś inną dolegliwość. Forma dobrotliwa lepry atakuje system nerwowy, wykrzywia palce u rąk i nóg, prowadzi do utraty tych członków i znieczula całkowicie pozostałe części ciała. Złośliwa forma, to znaczy węzłowa, powoduje zniszczenia i guzowate zmiany węzłów oraz wywołuje odrażające zeszpecenia, spośród których znana jest szczególnie tak zwana „lwia twarz". Lepra atakuje, podobnie jak gruźlica czy syfilis, wszystkie organy. Chorzy przeważnie ślepną. Bardzo rzadko zaatakowane bywają organa rozrodcze oraz narządy słuchu. Ludność biała i mongolska atakowana jest przeważnie przez formę złośliwą, ludy kolorowe natomiast chorują na formę dobrotliwą. 38 Lekarze nie są już bezsilni w walce z tą chorobą. Środkiem, który zdobył sobie z czasem uznanie, mają być podobno liście drzewa „kala". Indyjski król Rama chory na leprę udał się do dżungli, by tam szukać schronienia i leku. Żywił się ziołami, korzonkami oraz owocami, a szczególnie wymienionymi liśćmi drzewa „kala" i wyleczył się po jakimś czasie całkowicie. W dżungli spotkał przypadkowo księżniczkę Pya, która również była trędowata. Królowi udało się wyleczyć i ją, ożenił się i miał z nią szesnaścioro bliźniąt. W późniejszym czasie wynaleziono skuteczny wyciąg z tej i innych pokrewnych roślin, z którego wyrabiany jest olej „chaulmoogra", używany obecnie we wszystkich szpitalach świata dla trędowatych. Środek ten należy wstrzykiwać choremu co parę dni przez wiele lat. Mimo że penicylina oraz streptomycyna nie skutkują przeciw leprze, to nowe sulfonamidy przybliżyły znacznie ostateczne zwycięstwo nad tą chorobą. Również i te ostatnie muszą być stosowane miesiącami i latami, przeważnie łącznie z olejem chaulmoogra. Japończyk Mitsuda odkrył reakcję, przy pomocy której można sprawdzić, czy dany osobnik przechodził już leprę oraz czy w jego organizmie wytworzyły się ciała odpornościowe przeciwko temu niebezpiecznemu zarazkowi. Dla badania wszczepia się podskórnie martwe zarazki trądu; jeśli osobnik posiada już przeciwciała, wówczas powstaje w tym miejscu obrzęk. Trędowaci, którzy cierpią na dobrotliwą formę lepry, reagują w podobny sposób dając tym dowód, że w ich ciele są już ciała odpornościowe. Chorzy na złośliwą formę lepry nie reagują na opisany powyżej test. Jeżeli jednak nastąpi obrzmienie w miejscu szczepienia, jest to dowodem, że zaraza przekształci się wkrótce w formę dobrotliwą. Zgodnie z wynikiem szczepień można zastosować w porę odpowiednie leczenie. Francuscy lekarze odkryli w nowszych czasach, że reakcja Mitsudy ma pozytywny przebieg również i w wypadku gruźlicy. Z drugiej strony reakcja tuberkulinowa, zadaniem której jest wykazanie infekcji gruźlicy, jest dodatnia w przypadku, gdy chory na leprę nie posiada w ogóle w organizmie zarazków gruźlicy. Lepra i gruźlica są spokrewnionymi chorobami. Kto raz zdobył odporność na leprę, nie powinien wg wszelkiego prawdopodobieństwa zachorować na gruźlicę, i odwrotnie. Wiele przemawia za tym, iż lepra zniknęła prawie całkowicie w Europie, ponieważ rozprzestrzeniła się bardzo gruźlica. Leczenie rokuje nadzieję, gdy lepra jest odpowiednio wcześnie rozpoznana. Leczenie w przeciągu dwóch pierwszych lat daje dziesięć razy więcej szans wyleczenia niż leczenie po czterech latach. Jednakże w obecnej chwili, kiedy istnieje na świecie wielomilionowa rzesza chorych na trąd, wytworzyła się trudna sytuacja, a szczególnie w krajach, gdzie do trądu podchodzi się dość obojętnie lub uważa się go za niezaraźliwy. Do stacji leczenia lepry przychodzą chorzy zrozpaczeni, zeszpeceni i okaleczeni, którzy w ostatniej nadziei szukają ratunku u białych lekarzy. Czy można w ogóle zezwolić, by oddzielono chorych od ich rodzin i pogrzebywano ich na czas życia na którejś tam wyspie trędowatych? Prowadzi to do tego, że chory we wczesnym stadium, kiedy lepra jest jeszcze nie rozpoznawana przez otoczenie, zataja ją. A w tym czasie choroba jest bardziej zaraźliwa niż u izolowanych nieszczęśliwców, omijanych przez każdego człowieka. Z tych względów w szpitalach tego rodzaju powinno być dobre wyżywienie i warunki bytowe, rozrywki duchowe, kino i inne za- 39 l jęcia. Przypadki odrażające powinny być izolowane, by nie działały przygnębiająco na pozostałych chorych. Tego rodzaju ośrodki przykładowe istniejące w niektórych częściach świata są chętnie widziane przez chorych. W średniowieczu niektórzy biedni udawali chorych na leprę, by dostać się do dobrze zaopatrzonych ośrodków dla trędowatych. Z powyższych względów dziś poucza się raczej ludność, a chorych leczy bezpłatnie w publicznych zakładach, tym bardziej że lekarstwa na lepię są tanie. Jest godny ubolewania fakt, że milionom chorych na leprę — ginącym powoli na całej kuli ziemskiej, współczesna medycyna mogłaby pomóc, a jednak tak się nie dzieje, brakuje bowiem pieniędzy, organizacji i zrozumienia dla spraw ludzkich. Jak znacznie można by zmniejszyć na ziemi to piekło choroby, gdyby nie produkowano broni, a wysyłano lekarzy z odpowiednimi lekarstwami do tych nieszczęśliwców. Gepardy (Acinonyx jubatus) występują tylko rzadko w północnej części Wybrzeża Kości Słoniowej, w Rezenvacie Bouna. 0 cenach, zarobkach, sztabach złota 1 dziwnych receptach kucharskich „Serce moje jest jeszcze zbyt gorące, muszę czekać, aż ostygnie" — mówi czarny wieśniak w głębi sklepu, po czym ładuje z trudem zważone cztery worki surowej kawy na głowy swych czterech żon. Następnie rusza przodem bez obciążenia. Na głowie ma stary hełm tropikalny, na nosie zaś — niebieskie okulary. Półnagie młode żony drepczą za nim jak dzielne, małe, juczne osiołki. Czarnemu wieśniakowi trudno sprzedać w miasteczku swoje zbiory, by nie został oszukany. Żony jego będą teraz musiały kilka razy zdejmować i ważyć worki z kawą w około dwudziestu sklepach. Będą powtarzać tę czynność aż do momentu, gdy ich pan i mąż zdecyduje się na sprzedaż zbiorów. Proponują mu ponad dwie marki za kilogram, gdyż ceny minimalne zostały ustalone przez rząd. Ważne jest tylko, jaką wagę uda się ustalić. Siedzę w pomieszczeniu za sklepem („boutique"). Właścicielem jest pewien Syryjczyk, który zaprosił mnie do siebie na parę dni. Stąd mogę swobodnie obserwować czarnych klientów, którzy pertraktują z czarnymi sprzedawcami. Niektórzy porozumiewają się z nimi po francusku, inni w „dziula" — szeroko rozpowszechnionym języku mahometańskim czarnych handlarzy, jeszcze inni, którzy posługują się tylko własnym narzeczem szczepowym, porozumiewają się na migi. (Na samym tylko Wybrzeżu Kości Słoniowej mówi się około siedemdziesięcioma językami; francuski odgrywa tu rolę esperanto. Nawet w odległych wioskach spotyka się tubylców mówiących po francusku). Ktoś kupuje dziesięć butelek nieprzyjemnie pachnących perfum, rozlewa je do małych buteleczek, by sprzedać je następnie na targowisku za podwójną cenę. Inni kupują długie, ciężkie noże do wycinania krzaków w buszu lub „marmity" — rodzaj żeliwnych kul armatnich. Kupują także garnki do gotowania strawy nad ogniem, wino czerwone, nalewane z beczek do brudnych butelek po piwie, sztrasburskie piwo, perkalik itp. Jeden z klientów kiaazie na laazie góry Bruanyćn marek papierowych, chyba ponad 10 000 — i chce odkupić od właściciela sklepu jego auto ciężarowe. Przeglądam plik listów z Europy. Przychodziły one codziennie w dużej ilości od chwili, gdy dowiedziano się z gazet o mojej podróży do Afryki. Jedni chcą przybyć tu w charakterze lekarzy ekspedycyjnych lub też towarzyszyć mi jako lekarze weterynarii. Młode dziewczęta ofiarowują się jako pomoc myśliwska. Niektóre chcą być kucharkami. Wszystko to pod wpływem amerykańskich filmów lub pełnych przygód książek podróżniczych. Wielu chce zasięgnąć informacji, w jaki sposób można dostać się do Afryki i jak się tam żyje. Chcą wyjechać z Niemiec, by pierwsze lata powojenne spędzić w Afryce. Panuje tu niesłychana drożyzna. Żaden człowiek nie chce nic wymienić za szklane paciorki, te czasy minęły już bezpowrotnie. Każda rzecz ma tu wysoką cenę, a koszty W czasie odwiedzin w wiosce trędowatych: kobieta dotknięta „łagodną" formą lepry, która nie powoduje odrażających deformacji jak przy formie złośliwej (góra). Z dłoni tego Murzyna odpadły już pierwsze człony palców (dół). 6 Tropiliśmy słonia Tiemoco 41 utrzymania są dwa razy wyższe niż u nas. Kura kupiona w odległej wsi kosztuje na nasze pieniądze 5 marek i jest tak mała jak kura karłoAvata. Za indyka płaci się na targowisku murzyńskim 25 marek. Czajnik emaliowany kosztuje w sklepie 9 marek, wielka blaszana emaliowana miska — 10 marek. Uposażenie miesięczne szofera Murzyna wynosi około 300 marek. Za jednego banana musiałem zapłacić w restauracji (odległej od plantacji bananów zaledwie parę kilometrów) 60 fenigów. Tak jest tu od kilku lat. W jednym z miast na Wybrzeżu, gdzie przed trzema laty było 2000 białych mieszkańców, jest ich obecnie 10 000. Murzyni uprawiają tyle samo ziemi co przedtem, a biali przybysze płacą każdą cenę. Dlatego też ceny osiągnęły tak wysoki poziom. Obecna sytuacja w tym rejonie Afryki przypomina do pewnego stopnia „gorączkę złota" na Alasce. Firmy europejskie angażują tu swoje kapitały, tworzą sato filie. Rosną nowoczesne domy. Działki budowlane przy głównych ulicach w małych afrykańskich miastach w głębi kraju będą wkrótce droższe niż w Paryżu czy Monachium. Nikt tu jeszcze nie przypuszcza, że Afrykańczycy staną się wkrótce samodzielni. „Tak, przed 10 laty było zupełnie inaczej! — wzdycha pewien Białorusin, którego ojciec posiadał kiedyś na Uralu wielkie posiadłości ziemskie. — Wtedy można było otrzymać od rządu tyle puszczy, ile się chciało. Potem szło się do najbliższego murzyńskiego naczelnika wsi na wódkę i grę w kości. Płaciło się po butelce wódki za pięciu mężczyzn do robót na plantacji na okres 2 lat. Następnie wiązało się ich linką za ręce i odprowadzało do robót. W ten sposób kupowało się szybko czterystu lub pięciuset robotników rolnych. Dziś Murzyni są wolnymi obywatelami i żaden naczelnik wioski nie może zmusić ich do pracy. Płacimy obecnie ciężkie pieniądze za dzień pracy, prócz tego wyżywienie i mieszkanie, jednakże nikt nie kwapi się do roboty. Zamiast trzystu robotników mam obecnie dwudziestu pięciu. Wystarczy ich tylko do zerwania i zapakowania dojrzałych bananów. Do karczowania i uprawy terenów nie mam ludzi. Puszcza pokrywa w szybkim tempie moje uprawy. Murzyni nauczyli się uprawiać kawę i banany; flancują tylko tyle, by wystarczyło im na kupno takich «głupich rzeczy», jak buty, okulary, rowery, parę ubrań europejskich, którymi my, biali, ich uszczęśliwiamy. Do jedzenia nie potrzebują zbyt wiele. Rośnie tu wokół prawie wszystko, co im do życia jest potrzebne. Prawdę mówiąc — byliby głupcami, gdyby męczyli się niepotrzebnie". Kraj należy teraz do Murzynów — zapewnia rząd francuski. Kto chce posiadać plantacje, ten powinien uzgodnić to najpierw z naczelnikiem najbliższej wsi, a następnie z szefem dystryktu. Tylko AVtedy, gdy oni obaj wyrażą zgodę, rząd może przydzielić tereny. Dawniej można było zjednać sobie Murzynów paroma butelkami wódki, obecnie wiedzą oni dokładnie, ile warta jest ich ziemia. W porcie Sassandra, nad rzeką o tej samej nazwie, jest tylko jedna murzyńska rodzina, która zamieszkuje w tym mieście od dawna, wszyscy inni Murzyni przyA^ędrowali tu podobnie jak biali. Każdy, kto chce budować tam dom lub hotel, musi uzyskać zezwolenie tej rodziny. Można sobie wyobrazić, jak dobrze się jej powodzi! Każdy „plantator", każdy rolnik zakłada w najbliższej wiosce „boutique" — sklep, i sprzedaje tam za pośrednictwem czarnego komisanta piwo, wino, francuskie papierosy, camele, sól, cukier, zapałki, konserwy, masło, parówki w puszkach, mate- 42 :zkc na ikich, IsJra, f Itó- riały, sam natomiast kupuje kakao i kawę. Handel jest prawdziwym interesem. (Już moja pierwsza gospodyni zapewniała mnie w czasach studenckich, że „nawet z najmniejszego sklepiku żyje się lepiej niż z uczciwej pracy rąk"). W małych miasteczkach na targowiskach można sprzedać prawie wszystko, trudność polega tylko na tym, by zdobyć towar, który w danym momencie „idzie". Na przykład używane kamizelki męskie z Europy noszą tu chętnie w czasie deszczu dzieci; tanie pióra wieczne, emaliowane dzbanki i garnki, lampy kieszonkowe z reflektorem, stare ilustracje, używane tutaj do tapetowania ścian w domach, poza tym korki do zamykania butelek po piwie napełnionych winem. Na targowiskach tuziemców można spotkać czarnych handlarzy mających po pięćdziesiąt, osiemdziesiąt fabrycznie nowych rowerów we wszelkich możliwych kolorach, o trzech biegach, z lampami, światłem tylnym i wszelkim oprzyrządowaniem, jakie w ogóle można zamontować. Nie mają one tylko hamulca torpedo, podobnie jak we Włoszech. Memu przyjacielowi Abrahamowi skradziono pewnego dnia niemiecki rower. Złodziej nie znał torpeda, tak że jadąc z góry najechał na kobietę i wpadł na drzewo. Uciekł więc w popłochu pozostawiając rower na drodze. Dzięki temu mój przyjaciel odzyskał swój rower. Obecnie panuje tu moda ubierania malutkich czarnych dzieci bez względu na panujący żar w robione na drutach czapeczki z wełny włochatej, naciągane na uszy, oraz w wełniane skarpetki. Szydzę sobie wewnętrznie z tego. Potem jednak zdaję sobie sprawę, jak bardzo jestem niesprawiedliwy. Przecież i nasze panie noszą przy 20° mrozu pończochy nylonowe i jedwabne majteczki. Hełmy tropikalne i niebieskie okulary, tak bardzo poszukiwane przez Murzynów, nosi się tu podobnie jak u nas okulary słoneczne, gdyż wygląda się w nich interesująco. Murzyni zakładają okulary przeważnie dopiero około piątej po południu, kiedy minął już najgorszy żar słoneczny. Opisane stroje spotyka się tylko w osiedlach w pobliżu dróg, wystarczy jednak zboczyć nieco w poszukiwaniu zwierząt, by spotkać Afrykę gołą, starą i czarną. Ale czy długo się ona jeszcze zachowa? Obecnie w pierwszych latach po wojnie nie widać tu prawie towarów niemieckich, chociaż zachowały się o nich dobre wspomnienia. Kazałem uszyć sobie u murzyńskiego krawca krótkie spodnie z materiału khaki „madę in Germany". Materiał był zły; następne spodnie z materiału „madę in England" były dwa razy lepsze. Nikt nie zmusza fabrykantów do robienia nadruku „madę in Germany". Fabryki nasze powinny zaopatrywać w ten nadruk tylko towar dobrej jakości. Inny krawiec, szyjący na ulicy pod gołym niebem na starej maszynie marki Pfaff, nie chciał kategorycznie kupić maszyny Singera. Pewien Arab, który w Sudanie wybudował fabrykę cukierków, opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać, o niezwykłym zdarzeniu, jakie przytrafiło się w jego stosunkach handlowych z pewną norymberską fabryką maszyn. Fabryka ta miała tylko pięciomiesięczny termin dostawy. „Proszę sobie pomyśleć, że dostarczyli rzeczywiście punktualnie! A poza tym, chociaż cena w tym czasie wzrosła podwójnie, pozostali przy dawnej, kontraktowej. Przysłali nawet montera. Nie widziałem nigdy tak sprawnie i szybko pracujących Murzynów, jak pod jego kierownictwem. Po czternastu dniach maszyna była rzeczywiście uruchomiona. Gdybym tylko mógł zatrzymać tego montera u siebie, płaciłbym mu miesięcznie majątek". ¦a «' 43 ¦ ii i Słyszałem również inne historie o Niemczech. Pewien plantator bananów, który znał zaledwie kilka słów niemieckich, pojechał w latach trzydziestych, w czasach Hitlera, do Niemiec. Na dworcu we Freiburgu, dokąd przybył, z ciekawości kupił kilka bananów, zjadł je, a skórki rzucił po prostu w kąt na peronie. Ku swemu zdziwieniu został nagłe otoczony przez kilku krzyczących na niego ludzi. Nie wiedział początkowo, o co chodzi, w końcu jednak zrozumiał, że nie powinien był rzucać skórek na ziemię („W Niemczech nie marnuje się nic, zbiera się wszystko, co jadalne, i żywi tym świnie!" — dodał pełen uznania). „Ja plantator — Afryka — banany — miliony!" — wyjąkał usprawiedliwiająco. Wtedy ludzie ci poklepali go po ramieniu i stali się dla niego bardzo uprzejmi. W Hamburgu natomiast chciano zaaresztować pewnego plantatora za to, że niebacznie rzucił na ziemię dwa nie dojedzone banany... Biały przybysz może żyć w Afryce całkiem znośnie z samochodu ciężarowego, którym przewozi po afrykańskich drogach czarnych pasażerów, kawę, koła, kanistry z benzyną lub inne podobne rzeczy. Samochodów osobowych tu nie widać. Po pierwsze, można się w nich udusić, po wtóre zaś, można samochodem takim bardzo łatwo ugrząźć w piasku. Mój znajomy Abraham sprzedał kiedyś swój samochód pewnemu naczelnikowi wioski. Po czternastu dniach przybiegł wzburzony nabywca z pretensjami, iż samochód ten nie chce poruszać się po wodzie. Narobił tyle hałasu, że pewna placówka rządowa, by go uspokoić, podarowała mu z uwagi na to, że był on szefem wioski, dwadzieścia litrów benzyny. Myślę, że cienki pieniądz papierowy to bardzo dobry interes dla państwa. Monet nie ma tu zupełnie w obiegu. Ale gdy bierze się pieniądze papierowe do rąk, trzeba je natychmiast umyć. Pieniądze po przejściu przez niezliczone palce są bardzo brudne. Pewien mój znajomy sprzedał po dłuższym „targu" naczelnikowi wioski samochód soli. Sól wyładowano i ułożono w chatach, po czym naczelnik przyniósł skrzynkę z pieniędzmi. Pieniądze — tysiące franków — były całkowicie pogryzione przez termity. To nie wzruszyło czarnego zupełnie. „Bóg tak chciał" — powiedział i kazał sól załadować z powrotem. Termity, myszy, mrówki i inne stworzenia gnieżdżące się w chatach murzyńskich dbają o to, by będące w obiegu pieniądze wypadły z kursu! Murzyn oszczędza niechętnie. Kupuje na przykład rower i po paru miesiącach daje go w podarunku bratu. Czyni to po to, by kupić sobie nowy. Murzyni są idealnymi klientami. Tak przynajmniej twierdzą kupcy. W ciągu długich podróży poprzez mało cywilizowane okolice murzyńskie podziwialiśmy ozdoby noszone przez dziewczęta i kobiety między gołymi piersiami, w uszach i włosach. Są one z czystego złota, które w tej części Afryki można często znaleźć. Kto wie, co kryje się pod ziemią w tych puszczach i stepach bez końca, nie tkniętych często nawet stopą czarnych ludzi. Dopiero przed niewielu laty towarzystwa handlowe rozpoczęły wypłukiwanie złota za pomocą nowoczesnych maszyn. Niedawno też powstało towarzystwo dla eksploatacji diamentów. Nie można twierdzić, że Murzyni nie doceniają wartości złota. Mimo to jest ono tu znacznie tańsze niż w Europie; czasem jego cena wynosi tylko 1/3 notowań na giełdach europejskich. Złoto w postaci piasku ważonego na gramy albo też w grudkach można kupić po całkiem stałych cenach u czarnych handlarzy ma-hometańskich lub od tubylczych czarnych złotników. Trzeba mieć niezwykłe wyczucie, by nocą gdzieś w chacie murzyńskiej oszacować wartość złotego piasku, prze-- 44 Lnie rzv- j też Ima-I wy- puszczając go przez czarne palce lub ważąc grudki na dłoni... Ale tego nie wolno robić... Czarni złotnicy wyciągają złoto w długie nici i splatają z nich lub odkuwają artystyczne, ciężkie ozdoby, piękne łańcuszki, małe księżyce, które ciążą potem w uszach lub zatykane bywają we włosy. Rozmawiałem kiedyś z francuskim „Chef de Distiict", kierującym robotami publicznymi (travaux publics). Narzekał, że nie może w swoim obwodzie znaleźć miejscowych robotników do naprawy dróg i mostów. Sprowadzeni zaś robotnicy z innych okolic znikli po dwóch dniach bez śladu. „Dlaczego?"—zapytałem. „Wgłębi puszczy, może osiemdziesiąt lub sto kilometrów stąd, gdzie nie dotarł jeszcze żaden z nas, Murzyni znaleźli złoto — odpowiedział. — Z tą chwilą napłynęły w te okolice tysiące, dziesiątki tysięcy Murzynów z dalekich stron, z Sudanu i innych kolonii, gdyż nie ma tu ani paszportów, ani granic. W Afryce wybuchła prawdziwa «gorączka złota ». Przybysze zjeżdżają ciężarówkami i znikają bez śladu w puszczy. Miejscowi Murzyni nie biorą udziału w poszukiwaniach, nie przemywają złota, ale mimo to robią dobry interes, a kto wie, czy nie lepszy niż poszukiwacze. Wynajmują swe chaty poszukiwaczom złota, i to po bajońskich cenach, za które w Europie można by kupić ładne duże mieszkanie. Garść ryżu kosztuje tu setki franków. Ceny żywności niezwykle wzrosły. Coraz więcej przybywających ciężarówek z żywnością znika w buszu. Przy tym wszystkim nie widzimy ani grama złota! Diabli wiedzą, gdzie się ono podziewa! Prawdopodobnie przecieka przez granicę z Liberią. Nikomu nie radziłbym udać się na teren poszukiwań złota! Ja również nie mam na to żadnej ochoty!" Pewien Arab pokazał rni pierścień platynowy z diamentem wartości kilkudziesięciu tysięcy marek. Niezbyt dawno sprzedał mu go czarny żołnierz, który z kolei — jak twierdził — dostał go w prezencie od swej przyjaciółki w Niemczech. Arab nabył go za sztuczkę perkalu. Dwu Murzynów mówiących po angielsku, którzy służyli w armii okupującej Niemcy, rzuciło się ku mnie chcąc wymienić plik banknotów niemieckich z roku 1945 na franki. Nie mogli pojąć, że ich pieniądze przedstawiają już tylko wartość papieru. „Kto chce być bogaty, może to osiągnąć w całkiem prosty sposób — oświadcza mi pewien handlarz. — Tu bazuje wszystko na kawie, bananach i kakao. Te sprowadzone z zagranicy rośliny są stale jednak atakowane przez szkodniki. Jeżeli w Europie będzie wojna, nasza kawa, a przede wszystkim zaś banany zgniją na pewno. U nas, kto jest młody i chce pracować — idzie do jakiejś firmy, nie traci zarobku na wódkę i dziewczynki, tylko kupuje sobie co roku kawałek gruntu, sadzi po parę setek drzewek koła. Jest to afrykańska roślina, której nie może stać się nic złego. Wprawdzie potrzebuje ona siedmiu lat, nim zacznie owocować, potem jednak drzewa te rodzą bardzo dużo i nie trzeba przy nich nic więcej robić, jedynie zbierać owoce. Kola znajduje zbyt przede wszystkim w Afryce. Prawie każdy Murzyn od Kairu do Kap-stadtu żuje orzeszki koła. Zapotrzebowanie na nie jest tak wielkie, że handlarze zabierają ciężarówkami owoce wprost z plantacji. Trzeba tylko uważać, by drzewa nie zostały oczyszczone z orzeszków przez złodziei. Kto posiada dostateczną ilość drzewek koła, może beztrosko spędzić resztę swego życia na Rivierze. Ja jestem już trochę za stary, by czekać 7 lat, w przeciwnym razie zrobiłbym to na pewno". 45 Nie każdy wszakże, kto zadomowił się w Afryce, może tego dokonać. Którejś nocy spaliśmy w domu pewnego Alzatczyka, który na krótko przed naszym przybyciem zmarł w wieku 38 lat. Był zapalonym zwolennikiem Hitlera, co nie przeszkadzało mu przyjaźnić się z pewnym moim znajomym Żydem. Ten wyznawca rasizmu „kupił" sobie sześć czarnych żon, które obok niego mieszkały w drugim domu z sześcioma oddzielnymi pokojami i kuchniami. Urodziły mu mnóstwo dzieci, on sam natomiast żył jak Murzyn, chociaż był jednym z najbogatszych ludzi w okolicy. Sypiał na ziemi, swoim gościom podawał kotlety z węży i straszliwie złą kawę, nie wzywał białego lekarza, gdy był chory, lecz leczył się u miejscowego znachora. Jego 70-letnia matka w Alzacji, której nie widział od 20 lat, była zaskoczona, gdy dowiedziała się, że syn jej poza wielkim majątkiem pozostawił jeszcze całą gromadę czarnych wnuków. Scedowała na nie część plantacji, prócz tego zobowiązała się wychowywać je na swój koszt do pełnoletności, tj. do 18 lat. Nie tylko kotlety z węży są jedynym środkiem podniecającym apetyt. Pewnego dnia otrzymałem zaproszenie do jednego z białych, który był zachwycony swoim kucharzem. Przed wieczerzą wyszedłem z nudów na podwórze i zajrzałem do kuchni. Zobaczyłem wtedy owego czarnego kucharza, zamiłowanego „prymkarza" (żujący tytoń), który przecinał każdy kotlet, rozwijał i spluwał na niego potężną porcją soku tytoniowego. „To dodaje specjalnego smaku kotletom"—powiedział mi z dumą. Przy stole, kiedy Michał chciał nałożyć sobie kotlet na talerz, dałem mu potężnego szturchańca. Nie zrozumiał jednak mego ostrzeżenia i „opędzlował" wszystko z apetytem. Z przyjemnością opowiedziałem mu później, w jaki sposób przysmak ten został przyrządzony. W domach białych przybyszów gotuje się na kuchniach glinianych, zaopatrzonych w liczne otwory, nad którymi zwisają na żelaznych prętach garnki. Dzięki temu każdy garnek czy brytfanna ma swoje ognisko, które należy podtrzymywać oddzielnie. Dym gromadzi się pod dachem chatki. Wodę należy dezynfekować za pomocą specjalnych filtrów, które są w każdym domu i stanowią część składową każdej kuchni. Nawiasem mówiąc, wody tu nikt nie pije. Pewien lekarz opowiadał mi, jak pewnego dnia spocony wrócił z przyjacielem do domu i chcąc się ochłodzić, wyciągnął z lodówki butelkę piwa i nalał pienistego płynu do szklanki. Jego przyjaciel po pierwszym łyku skrzywił się i zaczął spluwać. Okazało się, że żona doktora wstawiła do lodówki mocz oddany do analizy przez pacjenta Murzyna. •1- Ptaki wijące koszyki Jeśli mówimy, że ktoś postępuje jak zwierzę, to znaczy, iż postępowanie to jest odrażające. Jakżeż ów sąd jest niesprawiedliwy. Nie tylko rodzimy się jak zwierzęta, ale mamy jak one cztery kończyny, dwoje oczu, nos, usta, płuca, serce, skórę, wątrobę, krew, uszy, te same hormony, dzieciństwo, młodość i starość. Nawet uczucia, które u nas uważane są za szlachetne, piękne i prawdziwe, są właściwe nie tylko nam. Odznacza się nimi wiele wyższych zwierząt: tęsknota za stronami rodzinnymi, wierność małżeńska, miłość macierzyńska, przyjaźń, poświęcenie jednostki dla dobra ogółu, miłość do dzieci. Zwierzęta zachowują się podobnie jak my. Często zewnętrzne oznaki tego zachowania są równie śmieszne. Na przykład młode dzikie gąsiory oraz ich dziewicze gąski kokietują się najpierw oczkami. Jedno przygląda się drugiemu, po czym jedno z nich odlatuje, drugie pozostaje. Pary odnajdują się jesienią, zaręczają się i pozostają razem, aczkolwiek ślub jeszcze się nie odbył. Na wiosnę jest wesele. Pozostają z sobą całe życie, które u dzikich gęsi trwa dziesiątki lat. Odgrywa tu rolę uczucie, jak i instynkt. U gęsi domowej, jak i u wielu innych zwierząt domowych, te wrodzone instynkty ulegają wypaczeniu. Gąsior żeni się z wieloma gąskami, o wierności nie ma mowy. Człowiek również został udomowiony. Wiele jego instynktów, tak jak i u innych zwierząt, zanikło niestety z biegiem czasu. Postępowanie instynktowne przebiega samoczynnie, zgodnie z odczuciami, ale bez udziału rozumu. Widzimy to na przykładzie mądrego człowieka, uczonego czy filozofa, który się zakochał. Jego znajomi kręcą wtedy głowami i dziwią się, że uległ uczuciu miłości. Z drugiej strony spotykamy ludzi, którzy uważają miłość dopiero wtedy za piękną, jeśli serce zabrało głos, a nie rozum wywyższający nas ponad zwierzęta. Mówimy z niesmakiem o małżeństwie, przy zawarciu którego rozstrzyga rozsądek, to znaczy, kiedy kawaler bierze pod uwagę, że na przykład ojciec narzeczonej, minister, może mu „wyrobić dobrą posadę", lub gdy narzeczona „wybiera" męża dlatego, że może zbudować jej piękny dom i zapewnić beztroskie życie. Czy zwierzęta myślą tylko wyłącznie o swoim partnerze, czy też chodzi im również 0 własne korzyści? W Afryce obserwowałem przykłady, które wzbudziły wreszcie pewne pod tym względem wątpliwości, szczególnie u ptaków tkaczy. W rodzinie tej mamy ponad sześćset gatunków, wróbel również do nich należy; przywędrował on w nasze zimne okolice i jest wielkim „zmarzluchem", w czasie mrozów kryje się do swego miękko wyściełanego gniazda. Chociaż uważany jest za „brudasa" i na wolności płodzi liczne potomstwo, w klatce nikt jednak nie może go do tego zmusić. Wszystkie tkacze budują pełne artyzmu gniazda, niektóre gatunki nawet bardzo zadziwiające budowle. Jedne gatunki robią to wyłącznie dla siebie, inne zaś budują wspólnie na jednym drzewie 50 lub 100 gniazd, w Afryce Południowej natomiast sporządzają wielki okap przeciwdeszczowy, a pod nim olbrzymi pień z suchej trawy, który u podstawy na ziemi ma 6 do 7 m średnicy i około 2 m w części górnej; zdarza się czasem, że gałęzie, na których wisi takie ptasie miasto, nie wytrzymują ciężaru 1 pękają. 47 Przez wiele tygodni mieszkah'śmy wraz z czarnymi służącymi w głębi Wybrzeża Kości Słoniowej, około 60 km od miasta Sassandra. Mieliśmy do dyspozycji domek, który otrzymaliśmy od wspomnianego już Białorusina. Wybraliśmy się tam z aparatami fotograficznymi, by robić zdjęcia słoni. Parę metrów od werandy rośnie drzewo cytrynowe. Ziemia pod nim jest stale pokryta żółtymi, opadłymi owocami, których nikt nie zbiera. Na tym drzewie uwiły sobie gniazdo tkacze textor. Samce mają czarne główki i czerwone oczy, na całym ciele są kanarkowożółte, samiczki natomiast są niepozorne, upierzone mniej więcej jak czyżyki. Ustawiłem na werandzie dwa aparaty fotograficzne, mój syn kamerę filmową obok. Leżąc wygodnie na leżakach czytaliśmy francuskie powieści, przyzwyczajając ptaki do naszej obecności. Mimo wszystko trudno było wykonać dostatecznie dobre zdjęcia, ponieważ skrzydlaty naród w Afryce ma podobny sposób życia jak ludzie. Pracuje on tylko rano, kiedy słońce wstępuje dopiero na niebo, tj. od około 630 do 900, następnie zaś wieczorem od 1730 do 1930, tj. do głębokiego zmierzchu. W pozostałej porze dnia są zupełnie niewidoczne. A szkoda, gdyż świeci wtedy tak piękne słońce, takie właśnie, jakiego potrzebujemy dla naszych długich obiektywów, tym bardziej że dla uchwycenia szybkich ptasich ruchów wymagane są bardzo krótkie czasy naświetlenia. Samczyki w kolorowych frakach budują regularne, wydrążone kule wewnątrz z jednym otworem. Do niego przyczepiony jest zwisający pionowo, pleciony przewód. Przez ów tunelik włażą ptaszki do swej małej twierdzy, stanowiącej doskonałą ochronę przed rabusiami. Gniazdko bowiem przyczepione jest do cienkich gałązek, po których nie dotrze do niego żaden drapieżnik z rodziny łaszowatych. Jest ono niedostępne również dla ptaków drapieżnych. Trzeba ciągle podziwiać pracę samczyków, które tak zręcznie potrafią pleść i szyć. Fruną one do jakiejkolwiek palmy, do buszu bambusowego, urywają w locie jeden z wąskich liści i wracają. Z kolei odrywają z liścia długi wąski pasek, podobny do zielonej wstążki. Wstążki takie okręcają o gałązkę i powstaje pierścień, z którego później ptak wyplata kulę. Najpierw wciska on tę taśmę w ściankę do połowy wykończoną, przełazi następnie na drugą stronę, koniec taśmy ujmuje dziobkiem, przeciąga ją całkowicie i wciska z powrotem. W ten sposób powstaje jego plecione gniazdko — prawdziwe arcydzieło. Gniazdo jest początkowo zielone, słońce jednak dokonuje reszty, opalając je na żółto. Skrzydlaci koszykarze uwijają się nadal, ponieważ gniazdo trzeba umocnić. Jest to praca żmudna, gdyż oderwane od liści, brzęczące w powietrzu tasiemki są niekiedy pięć do sześciu razy dłuższe od ptaków. Poza tym muszą lecieć po nie niekiedy bardzo daleko, pobliskie bowiem palmy są już prawie ogołocone z liści. Obserwowałem także samczyki, które siedzą na miejscu i czekają, kiedy nadleci taki mały samolot z liściem. Wtedy łapią za drugi koniec i wyrywają go prawemu właścicielowi, co nie odbywa się bez walki. Dzięki temu dwa samczyki zbudowały Oto kawaler we własnym domu, szukający żony. Świadczy o tym śpiew i tokowanie samczyka tkacza, wiszącego brzuchem do góry pod na wpół ukończonym kulistym gniazdem. Samiczka, odwiedzająca budowlę samca, siedzi na gałęzi z lewej strony, prawdopodobnie pozornie nie zainteresowana. 48 swoje gniazdko z materiału kradzionego. Jeden z małych samczyków, ze sparaliżowaną nóżką, zdołał mimo wszystko zbudować gniazdko nie różniące się od innych. Podobało się ono bardzo płci odmiennej. Jak wspomniałem, gniazda budują tylko samczyki. Samiczki ograniczają się do fruwania wokół i przyglądania się pracy. Z chwilą gdy domek jest już prawie gotowy, samczyk chwyta się nóżkami przy jego wejściu tak, że plecy ma zwrócone ku ziemi, trzepocze skrzydełkami i śpiewa, co oznacza: „Tu jest kawaler z pięknym domem, który szuka żony!" Istotnie, na to zaproszenie przybywają samiczki, oblatują gniazdko dokoła, włażą do środka i rozglądają się, czy im odpowiada, po czym wychodzą za mąż za tego, którego dom najbardziej im przypadł do gustu. Czy nie można by porównać owych samiczek do kobiet polujących na dobrze sytuowanych mężów? Niezupełnie! Zwierzęta zakochują się przeważnie w partnerze najsilniejszym i najzdrowszym, którego hormony mogą wytworzyć najpiękniejsze upierzenie bądź też pozwalają wykonać najładniej taniec w czasie tokowania. Tak więc budowanie gniazda jest sprawą instynktu. Ptaki nie potrafią po prostu czynić tego inaczej, poza tym znajdują w tym zadowolenie. U niektórych gatunków tkaczy samczyki budują dziesięć, jedenaście gniazd i biorą sobie odpowiednią ilość żon. Budują także poza okresem toków. Najpierw niszczą stare gniazda, potem rozpoczynają budować nowe. U ptaka, który jest najzdrowszy i najmocniejszy, instynkt przejawia się najpełniej. Buduje on najpiękniejsze gniazda. Samiczka szukająca gniazda wybiera właśnie tego samczyka. Wszystko jest sprawą instynktu. Gniazdo jest jednocześnie sypialnią. Pomiędzy pionowym tunelem wejściowym a gniazdem wylęgowym wbudowana jest z plecionych traw lub patyków belka do siedzenia. Wejście jest masywne, gniazdo zaś przestronne i wygodne. Ściśle wykonany dach chroni przed deszczem i słońcem. Ptaszek śpi z głową zwróconą do wejścia. Z chwilą gdy samiczka decyduje się na gniazdo, znosi materiał i wyściela nim wnętrze. Do tego służą piórka, siano, drobna trawa, łuski nasion lub kłębki włosów. Samczyk nie bierze udziału w tej pracy, poprawia jedynie pewne partie gniazdka. Obserwował to Otto Koenig w Wiedniu, niemal jedyny człowiek, któremu udało się sprowadzić i hodować tkacze textor. Do tego trzeba mieć większą ilość tych ptaków, tak jak na swobodzie. Pojedyncze pary nigdy nie mają chęci do lęgów. Bardzo trudno znaleźć odpowiednie samiczki. Samczyki stanowią zwykle przeważającą większość. Ponadto wiele z szarych ptaków okazuje się później nie wybarwionymi jeszcze młodymi samczykami. Prawdopodobnie i na wolności samczyki tkaczy textor są również liczniejsze niż samiczki. W czasie gdy samiczka rozbudowuje wewnątrz gniazdo, samczyk śpiewa i tokuje Cud w głębi Afryki: wielki, dobrze wyposażony dom instytutu IFAN na granicy „Zakazanego Kraju". Prosię ziemne (Orycteropus afer). Większość Afrykańczyków nigdy go nie widziała, ponieważ za dnia przebywa ono w głębokiej norze, z której wychodzi tylko nocą. Baulowie nazywają je „pandan fendi" (dół lewa ). Gniazdo tkacza, przecięte na pół. Wewnątrz dwa młode. Palec znajduje się w kanale włazowym, przez który rodzice wchodzą do wnętrza gniazda (dół prawa). 7 Tropiliśmy słonia Tiemoco 49 # tu / zewnątrz przed wybranką, przepędzając każdego innego konkurenta. Tacy ożenieni właścicile domów atakują nawet przechodzące obok czaple i latają im tak długo nad głowami, aż niepokojone odlecą. Czasem samiczka przygotowuje dwa gniazda naraz, należące do dwu różnych samczyków. Dopiero później decyduje się pójść do jednego lub drugiego. Samiczki sypiają niekiedy w pustych gniazdach. Tkacze textor powinny nazywać się właściwie wiejskimi tkaczami. W przeciwieństwie do innych gatunków tkaczy budujących swoje gniazda w głębi puszczy afrykańskiej na drzewach lub krzakach, czarno-żółte tkacze textor trzymają się wyłącznie tylko osiedli ludzkich. By się dobrze czuć, potrzebują drzewa wśród chat. Tak na przykład na jednym na wpół zeschłym drzewku wśród chat wiszą sobie gniazdka tkaczy textor, podczas gdy dalej poza wsią rosną wokół potężne, wspaniałe drzewa. To przywiązanie do człowieka nie znaczy bynajmniej, że tkacze textor są oswojone i przywiązane do nas. Odwrotnie, uciekają tak samo szybko jak nasze szpaki, gdy się do nich zbliżamy. W przeciwieństwie do innych gatunków ptaków można je tylko z największym trudem oswoić. Nawet jeżeh' młode wprost z jaja będą przez nas odkarmiane, stają się później bojaźliwe i dzikie, jeżeli nie przebywają stale w obecności ludzi. Prawdopodobnie jest to jedyna możliwość udomowienia przez człowieka dzikich zwierząt. Również szczury, myszy, pluskwy, pchły, trznadle, sierpówki mimo pozornej bezczelności w stosunku do człowieka zdradzają zawsze gotowość do ucieczki. Wystarczy gdzieś w puszczy postawić namiot i pomieszkać w nim parę tygodni, by mogło się zdarzyć, że pewnego dnia nadlecą tkacze i założą swoją kolonię nad namiotami. Ze względu jednak na ptasie odchody opadające na dachy namiotów nie jest to takie pożądane. Joy Adamson, która stała się sławna dzięki oswojeniu lwicy Elzy, wychowała również małego tkacza textor, który pewnego dnia wypadł z gniazda. Żywiła go konikami polnymi, później muchami tse-tse, które łapała w futrze lwicy. Mały ptaszek nie brudził nigdy swego gniazdka, gdyż obracał się tak, by kał opadał przez tunel na ziemię. Nawet gdy był trzymany w ręku, kręcił się tak długo, by usiąść na palcu, po czym oddawał kał na ziemię. W gniazdku nad wejściem do namiotu mieszkał mały tkacz-sierota, którego zaczęły odwiedzać wkrótce samiczki. Właziły one do środka i przebywały po kilka minut z właścicielem gniazda. Kiedy już mógł latać, obce samiczki towarzyszyły mu i żywiły go, gdy krzyczał z głodu. Po jakimś czasie mógł być przyjęty do ptasiego społeczeństwa tkaczy. Tkacze są tak przyzwyczajone do życia społecznego, że nawet kał oddają wspólnie nocą. Śpiąc w namiocie pod taką kolonią tkaczy słyszy się zaspany świergot, a później „deszcz bębni po ścianach namiotu". Większość gatunków tkaczy to ziarnojady. Z powodu tego nie są mile widziane przez rolników, a szczególnie gdy kolonie tkaczy stają się coraz większe. Dlatego też w niektórych okolicach Afryki Północnej wieśniacy palą miotaczami ognia ptasie kolonie, niszcząc miliony tych ptaków. Przy wychowaniu dzieci samiczki są pilniejsze niż przy budowie gniazd. Znoszą one na równi z samcem pokarm dla dwu młodych, głodnych dziobków zamkniętych w każdym gnieździe. Takie pisklęta można bardzo łatwo wyjąć z kuli gniazda, wystarczy tylko przygiąć gałązkę, na której ono wisi. Murzyni robią to często w ce- 50 lach konsumpcyjnych. Notabene, mogą czynić to tylko dorośli ludzie, dzieci bowiem — wg tamtejszych wierzeń — mogą nabawić się wady kiwania głową... Kiedy to opowiadam, ludzie śmieją się. My, Europejczycy, którzy wierzymy w jasnowidzów i różdżki czarodziejskie, drwimy sobie z zabobonów. Ja też śmiałem się z historii o „kiwających głowach". Ostatnio jednak prof. Schoop, kierownik państwowego Instytutu Badawczego we Frankfurcie, wyjaśnił to stanowczo: istnieje zapalenie opon mózgowych wywoływane przez wirusa przenoszonego przez kleszcze ptasie. Młodzież jest podatniejsza na tego rodzaju infekcję niż dorośli, oświadczył on. A może jednak jest trochę prawdy w tym „kiwaniu głową"? K 6 Wśród małp człekokształtnych w „Zakazanym Kraju" Kulę ziemską trapi ludzkość tak, jak psa świerzb. Świerzbowce mnożą się i mnożą, rozłażą się po całej skórze, piękna okrywa włosowa wypada, skóra choruje, staje się strupowata, aż w końcu nie ma na niej kawałeczka zdrowego miejsca. Od roku 1800 liczba mieszkańców Ziemi potroiła się, z roku na rok jest gorzej, i można obliczyć, co będzie, gdy nowoczesna medycyna i higiena zadomowi się na dobre w Indiach i Azji Wschodniej, zmniejszy śmiertelność dzieci i zlikwiduje epidemie. Tam gdzie przed stu laty Winnetou i Old Shatterhand polowali na niezliczone trzody bawołów, po niewielu dziesiątkach lat falowały już łany zbóż na bezkresnych obszarach Ameryki Północnej, a dziś wiatr zamienia olbrzymie połacie kraju w piaskową pustynię pozbawioną uprzednio chroniących je traw czy lasu. Również i Afryka pójdzie wcześniej czy później w te ślady. By wyprodukować parę ton ryżu, niszczy się w tropiku trzy do czterech hektarów kilkutysiącletniej puszczy. Wypala się puszczę, uprawia rolę kilka lat, a kiedy nie nawożona nigdy gleba ulega wyjałowieniu, nie użyźnia się jej, a tylko niszczy się nowe połacie lasu. Z tego względu w niektórych państwach Afryki tworzy się parki narodowe, by chronić żyrafy, lwy, nosorożce i zebry, a zarazem udostępnia się je zwiedzającym. Tu i ówdzie robione są próby utrzymania puszczy czy buszu w stanie dziewiczym. Są to tereny, gdzie nie wolno strzelać, jak również przekraczać je czarnym czy białym. „Reserve naturelle integrale des Monts Nimba", rezerwat przyrody w górach Nimba — stworzony w roku 1944 na podstawie specjalnej ustawy. Leży on bezpośrednio na granicy niepodległego państwa Liberii, obejmuje łańcuch górski, leżący częściowo na terenie Wybrzeża Kości Słoniowej, częściowo w Gwinei i obejmuje obszar o powierzchni 17 000 ha. Rząd liberyjski uznał tereny z tamtej strony granicy, jeszcze nie całkowicie poznane, za rezerwat ochrony przyrody. Nawet francuscy urzędnicy administracyjni nie mają prawa wstępu na te tereny; strzeżony jest przez czarnych strażników osiedlonych na granicy, wewnątrz rezerwatu nie ma osiedli ani dróg. Tylko naukowcy mogą otrzymać okresowe zezwolenie z instytutu IFAN w Dakarze na wejście na teren łańcucha górskiego. Może UNESCO weźmie pod swoją ochronę tereny w nowo powstałych, beznadziejnie biednych państwach, tak jak to czyni z antycznymi miejscami kultury. Dzięki temu tereny te mogłyby pozostać nietknięte dla późniejszej czarnej i białej generacji, oczywiście w przypadku jeżeli nie odkryje się tam złota, diamentów czy uranu... W przybrzeżnym mieście Abidjan, stolicy kolonii Wybrzeża Kości Słoniowej, spotykam J. T. Tourniera, który kieruje tam „Francuskim Instytutem dla Czarnej Afryki" (IFAN). Zaprosił mnie zaraz na kolację do siebie i dzielił się przy świetle mrugających świec wrażeniami z Wiesbadenu. Na kredensiku stał dumnie niemiecki dzban piwa oraz duże fajki z „pianki morskiej" — pamiątka sprzed dziesiątków lat o „Allemagne". Monsieur Tournier, który dwadzieścia lat przebywał w Indochinach, zaczął gawędzić ze mną w łamanej niemczyźnie. W młodości, zaraz po pierwszej wojnie światowej, przeżył w Niemczech najpiękniejszy czas swego życia. Prawie co drugi Francuz był już w Niemczech albo jako jeniec wojenny, albo jako robotnik cudzoziemiec w czasie pierwszej lub drugiej wojny światowej, względnie jako czło- 52 (fet hy nie tutu nek oddziałów okupacyjnych w czasie obu tych wojen. I każdy wyrażał się dobrze o Niemczech — mówił Tournier, co mam nadzieję, nie było tylko znaną uprzejmością Francuzów w stosunku do gościa. Monsieur Tournier opowiadał mi o nowo utworzonym rezerwacie „Nimba". „Rozciąga się on około osiemset kilometrów stąd, a pan musi się udać do «wnętrza kraju» do Bouake, w całkiem przeciwnym kierunku. Jeżeli jednak zechciałby pan udać się tam przez Bouake, to będzie prawdopodobnie więcej niż 1200 km". Na wszelki wypadek prosiłem go o wystawienie mi zezwolenia wstępu na ten teren, dla okazania go czarnym strażnikom i otrzymałem je. Pociągał mnie ten „Zakazany Kraj". Kilka tygodni później wyruszyliśmy, jadąc setki kilometrów wypożyczoną ciężarówką, między czarnymi pasażerami, poprzez rzeki i góry. Z lewa i prawa lasy, stepy, wzgórza skaliste, okolice jak w Turyngii. Co rusz jakiś czarny współtowarzysz podróży wskazywał w prawo lub lewo: „Tam nie mieszkają ludzie, tam nie było jeszcze nikogo, nie wiadomo, co tam może być". Kiedy pewnego dnia nasza ciężarówka pędziła z góry po czerwonej drodze z szybkością pociągu pośpiesznego, zdobywając odpowiedni pęd potrzebny dla pokonania przeciwległego wzgórza, i na samym dole wpadła na krótki drewniany most, czarni współpasażerowie zaklaskali entuzjastycznie w dłonie, w tym miejscu bowiem minęliśmy granicę między Wybrzeżem Kości Słoniowej a Francuską Nową Gwineą. Również i tam całkiem samowolny podział kraju między kolonizatorów nabrał z biegiem czasu znaczenia dla Murzynów. Przybyli oni do „nowego kraju", niektórzy po raz pierwszy w życiu, i odczuwali prawdopodobnie to samo, co czujemy my, Europejczycy, przekraczając włoską czy holenderską granicę. Dla mnie pozostawały tylko góry, lasy i Afrykańczycy. Podobnie śmiesznych odczuć muszą doznawać Amerykanie spoglądając na nasze ciężko wywalczone granice w Europie. W następnej wiosce musieli wszyscy wysiadać, by poddać się badaniu na śpiączkę i leprę, przeprowadzanemu przez murzyńskiego sanitariusza. Ciężarówka nasza zatrzymała się w głębi pagórkowatego stepu, skąd na stromym zboczu widać było z dala stumetrowej wysokości wodospad. Droga skręcała w bok. Przy niej samotnie stała zagubiona tablica z wymalowaną nieporadnie mapą terenu oraz francuskim napisem „wstęp wzbroniony dla wszystkich". Strefa zamknięta — góry Nimba. Tu wyładowaliśmy się, a samochód potoczył się dalej. Z najcenniejszym ekwipunkiem i czarnym boyem Jo pociągnęliśmy przez wysuszony step, coraz dalej, aż wreszcie dotarliśmy do murowanego domu z olbrzymim słomianym dachem. Czarny wartownik, mówiący po francusku, posłał paru robotników na drogę po nasze bagaże i po przeczytaniu naszego zezwolenia otworzył nam dom — prawdziwy raj rzucony w dziewicze lasy. Łóżka-półki zamykane, urządzenie benzynowe dla wytwarzania prądu elektrycznego, olbrzymia lodówka z napędem naftowym, dwa laboratoria z mikroskopami, woda filtrowana, wielki hali z wyplatanymi łykiem fotelami klubowymi oraz murowanym kominkiem, którego dym ginął w słomianym dachu na wysokości 20 m. Prawdziwa oaza w puszczy. Spośród niewielu naukowców, którzy odwiedzili ten raj badawczy, ja, jako pierwszy nie-Francuz, wpisałem się do księgi pamiątkowej. Dom stał na zboczu pagórka. Z tarasu można było podziwiać szeroką dolinę, a w dali góry Nimba. Zaraz za budynkiem rozpoczynała się puszcza. Po obiedzie 53 buszowaliśmy po niej i kiedy wieczorem wróciliśmy do domu, chwyciłem w pewnej chwili Michała za ramię. Usłyszeliśmy krzyk szympansa! Serca nasze zabiły żywiej! Krzyk dochodził z daleka, z puszczy, ze zbocza góry. Czuliśmy się nagle tak, jak w domu, jak we frankfurckim zoo, gdy usłyszeliśmy dobrze nam znane wołanie, krzyki i piski szympansów. Jakże długo żyliśmy z szympansami, małym Ula, z Ową i Bambu, które zabrane z rozbitego bombami berlińskiego zoologicznego ogrodu, znalazły przytułek w naszym domu, w dzielnicy Berlin-Johannisthal, oraz wielu innymi pielęgnowanymi przez nas zwierzętami. Każdy trzyk. Tvad.cVł.od.1z.a_cy 2. d.a\ekic\l dolin brzmiał swojsko. Czy jeszcze kiedjś zobaczymy naszych podopiecznych? Mnie pociągał wierzchołek wysokiej góry leżącej w lasach, łudząco blisko przed nami, prawie że do uchwycenia ręką. Po jej zboczach wspinała się puszcza, wyżej góra była okrągła, sfalowana, a potem całkiem stromy wierzchołek aż do szczytu porosły trawą. Wysokość góry oszacowałem na około 800 m i postanowiłem wspiąć się na nią. Czarny zarządca domu dał nam następnego dnia paru robotników jako tragarzy, z których żaden nie mówił po francusku. Ponieważ uznał nas za Amerykanów, przydzielił nam Murzyna, przybyłego tu przed rokiem ze Złotego Wybrzeża, kolonii angielskiej. Wspomniany obcokrajowiec mówił trochę po angielsku i opowiadał nam z dumą, że jako żołnierz armii angielskiej pomagał bronić Europy przed Niemcami. Broniąc jednak Europy nigdy nie wyjeżdżał z Afryki i był wyraźnie zaskoczony, kiedy po kilku dniach zdradziłem mu, że jesteśmy Niemcami. Przed dwoma laty ożenił się z dwoma kobietami naraz, ale obie nie obdarzyły go dotychczas dzieckiam. Był zmartwiony, że jeśli tak dalej pójdzie, obie od niego odejdą. Maszerowaliśmy przez step do lasu, a potem wspinaliśmy się w górę wycinając nożami krzaki stojące nam na drodze. Podczas gdy na zboczach góry powiewał wiatr, tu, w puszczy, było bardzo duszno. Wspinaliśmy się po oślizłym, zgniłym listowiu stromo w górę, tak że trzeba było się czepiać drzew i lian, a mimo to zsuwałem się. Moją największą troską było, by czarni tragarze nie obsunęli się i nie upuścili aparatów. Ci jednakże byli bardziej zręczni niż ja. Po kilkuset metrach skończył się las i zaczęły zarośla kosodrzewiny sięgające nam do piersi. Wreszcie zbliżył się do nas spadzisty wierzchołek pokryty krótką szuwarową trawą. Murzyni szli prosto pod górę nawet wtedy, gdy było tak stromo, że musieliśmy wspinać się na czworakach. W dodatku słońce świeciło prostopadle na nasze głowy. Zawsze, kiedy widziałem już przed sobą wierzchołek i myślałem, że to już szczyt, nagle przed nami ukazywał się za nim nowy i jeszcze wyższy. Przeklinałem mój zapał, który kazał mi zdobywać tę górę, i najchętniej wróciłbym, nie chciałem jednak ośmieszyć się przed Murzynami. Tak więc wspinaliśmy się dalej. Na szczęście pod szczytem wisiały chmury i nie musieliśmy prażyć się w słońcu. Już na szczycie mogliśmy podziwiać panoramę gór Liberii, Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Francuskiej Nowej Gwinei. Nad naszymi głowami krążyła bez przerwy para krzyczących sokołów. Kiedy widzę przed sobą dziewiczą puszczę, zawsze odczuwani coś dziwnego w sercu. Co przyniesie przyszłość za 50 lat? Każdej godziny każdego dnia i nocy przybywa na świat 12 tysięcy ludzi. Zejście było jeszcze trudniejsze. Musiałem zjeżdżać w niektórych miejscach na spodniach, by nie spaść w dół. Koszula moja była tak mokra, że nie mogłem sobie 54 nej pil ue, pili yl się ..osCl rzerwy Mnocy i na I sobie odmówić zdjęcia jej na krótko przed drogą leśną w dole. Nie pomogło to jednak wiele, gdyż w tym samym momencie opadły mnie latające termity i obsiadły chmarami. W lesie na mokrym listowiu nie można było się utrzymać, z tego względu kierowałem się w dół olbrzymimi susami, czepiając się cienkich drzew (bez kolców) odległych od siebie o 10 metrów. To wszystko odbywało się przy 40°C ciepła i wilgotności ponad 801 W pewnym momencie mówiący po angielsku Murzyn zauważył kupkę kału. „Big black baboons — krzyknął. — Wielkie, czarne pawiany!" Wiedziałem już, że on po prostu każdą małpę nazywał pawianem — inni Murzyni znali przynajmniej francuskie słowo „chimpaze". To był kał szympansów i wyglądał tak, jak kał człowieka, który zjadł dwa funty wiśni z pestkami. Składał się prawie wyłącznie z pestek owoców, które były jednak znacznie większe niż pestki wiśni. Wyszukałem parę pestek, zawinąłem je w liście i wyznaczyłem nagrodę temu z Murzynów, który odnajdzie owoce z takimi pestkami. Następnie rozejrzawszy się po lesie znaleźliśmy prawdziwe ścieżki. Tam gdzie wiodły one przez zarośla, wytworzone były tunele wysokości pół metra, odpowiadające akurat wielkości szympansów, ponieważ one chodzą na czworakach. Był to dla nas uroczysty moment: znaleźliśmy bowiem pierwsze ślady dziko żyjących szympansów. Ustanowiłem zaraz nagrodę dla tego Murzyna, który pierwszy wskaże mi legowisko szympansa. Szliśmy dalej ostrożnie i cicho w nadziei, że zobaczymy te zwierzęta. Nie przypuszczaliśmy jednak, ile trudu będzie nas to kosztowało. Kiedy przybyliśmy nad brzeg strumyka, Murzyni skręcili sobie zręcznie z dużych liści lejki i pili nimi wodę. Byłem wprawdzie ostrzegany, by nie pić wody nie filtrowanej, jednakże nie mogłem oprzeć się straszliwemu pragnieniu. Tak więc i my piliśmy z tych lejków, dla ostrożności jednak połknęliśmy zaraz po parę tabletek Resulfonu. Wieczorem, po powrocie do domu, kazałem mojemu boyowi wylać mi na głowę parę kubłów zimnej wody. Byłem tak wyczerpany, że dostałem gorączki, nie mogłem nic jeść, zawinąłem się w cztery wełniane koce i położyłem, podczas gdy z dala dochodziły krzyki szympansów. W papierach w pomieszczeniu laboratoryjnym znaleźliśmy po paru dniach ręcznie naszkicowaną mapę rezerwatu, z której dowiedzieliśmy się, że góra, na którą wspinaliśmy się, sięgała 1800 m i była najwyższym szczytem dwóch kolonii. Nie spotkałem jeszcze białego, który mógłby się pochwalić tym, że był na szczycie. Z tego względu byłem dumny ze swego osiągnięcia. Poza tym, gdybym przedtem wiedział, że góra jest aż tak wysoka, na pewno siedziałbym na dole. W ciągu następnych dni śledziliśmy ślady szympansów. Między pół do siódmej a siódmą świtało i o tej samej godzinie wieczorem zapadał zmrok. Człekokształtne małpy rozpoczynały swój krzyk jeszcze o brzasku, przeważnie o wschodzie słońca, hałasowały około dwóch godzin i uciszały się około godziny jedenastej. Podczas dnia cichły i słyszało się ich krzyki tylko od czasu do czasu. Dopiero od czwartej lub piątej po południu rozpoczynał się krzyk na nowo; prawdopodobnie budowały one swoje legowiska i kłóciły się o najlepsze miejsce. W ciągu 10 dni prowadziłem dziennik na temat ich zachowania. W ciągu wielu dni krążyliśmy po górach, by zobaczyć je z bliska. Znaleźliśmy 55 Mli i ślady, kał, a nawet nadgryzione przez nie owoce. Przeważnie był to owoc brązowy, podobny do moreli, okrągły i pokryty meszkiem, o białym słodkim soku, lub też całkiem czerwone, cebulowate owoce łupinowe, należące do gatunku lian. Te czerwone wyrastają z ziemi przy korzeniach lian i zawierają kwaskowaty miękisz, składający się z wielu czarnych ziaren. Afrykańczycy przynieśli mi również niebieskie, podobne do tarniny owoce i w nich znajdowały się ziarna znalezione przez nas w kale szympansów. Te niebieskie owoce smakują podobnie jak tarnina, nie są jednak cierpkie. Wszystko, co pożerały szympansy, smakowało nieźle również i nam. Kiedy później byliśmy w pogoni za słoniami, okazało się, jak bardzo ważna była dla nas ta znajomość dzikich owoców. Po czterech dniach byliśmy przekonani, że będziemy mogli tylko słyszeć szympansy, nigdy ich jednak nie zobaczymy. Prawdopodobnie zwierzęta te zauważyły nas znacznie wcześniej niż my je. Na ogół można tygodniami włóczyć się po puszczy i nie spotkać ani jednego większego zwierzęcia. Można je z różnych stron słyszeć, jak gwiżdżą, wołają, krzyczą lub gdaczą, człowieka jednak unikają. Koczkodanów było na pewno pod dostatkiem. Widzieliśmy je jednak dopiero wtedy, gdy udaliśmy się do lasu krótko przed świtem dnia, i oczekiwaliśmy cichutko, po czym w szarym świetle poranka można je było widzieć chmarami w listowiu drzew, których gałęzie uginały się pod nimi, jak jeden za drugim, w regularnych odstępach, skakały poprzez powietrze z jednego drzewa na drugie. Czwartego dnia byłem zajęty na skraju polanki obserwowaniem budowli termi-tów w kształcie grzyba, Michał zaś samodzielnie poszedł w tym czasie, uzbrojony tylko w kamerę, obejść występ leśny, z którego słyszeliśmy często krzyki szympansów. Po mniej więcej dwóch godzinach wrócił bardzo podenerwowany. Krążył po lesie za krzykiem zawsze w kierunku, skąd krzyki dochodziły. Nagle zobaczył przed sobą wielkiego czarnego szympansa, który w koronie drzewa grubości uda uprawiał gimnastykę na wysokości około 7-8 m nad ziemią. Michał, oniemiały, przystanął. Szympans złaził po lianie z drzewa nie spuszczając z Michała wzroku, nie wydając żadnego głosu. Zlazłszy na ziemię uszedł 2 m w głąb krzaków bez większego pośpiechu, tam znikł, po szumie i szeleście gałązek można było przypuszczać, że się tam czymś zajmuje. Michał spojrzał do góry i ujrzał na sąsiednich drzewach jeszcze kilka szympansów, które, podobnie jak pierwszy, złaziły po lianach na ziemię przypatrując się Michałowi, nie wydając żadnego głosu i oddalały się. Jedna szympansica niosła w pachwinie zgiętego uda młode. Dziecko to miało całkiem białą twarz w przeciwieństwie do starych, które miały twarze czarne. Wszystkie zniknęły w zaroślach, słyszało się tylko dochodzące stamtąd krzątanie. Michał zbliżył się do tego drzewa, robiąc przy tym nieco hałasu, ponieważ musiał przechodzić przez liany i kolczaste pnącza. Na drzewie, na którym siedziały małpy, naciął nożem znak, by je mógł potem odnaleźć, i rozglądał się po wierzchołkach drzew szukając gniazd. Nagle, w odległości 5 m przed nim coś się poruszyło. Michał stał schowany za grubym pniem i widział z odległości około 4 m (pomiaru dokonał Zużyliśmy prawie czternaście dni, ażeby zrobić zdjęcie tego żyjącego na wolności w puszczy szympansa. 56 później) starą szympansicę z młodym na plecach. Młody był w wieku około trzech lat, sądząc po wielkości szympansicy Katarzyny, która żyje w naszym mieszkaniu we Frankfurcie. Stara nie widziała mojego syna, widział go natomiast młody o ciemnej twarzy, siedzący na grzbiecie matki. W momencie kiedy znikła w krzakach, Michał nie mógł sobie odmówić przyjemności, by nie wykrzyknąć szympansim zawołaniem ostrzegawczym „uh, uh"! Młody odpowiedział natychmiast, natomiast stara milczała, odwróciła się tylko, spojrzała na Michała, po czym znikła w buszu. Michał stał jeszcze przez 15 minut i słyszał, jak dookoła szympansy hałasowały i szeleściły w otaczającej go gęstwinie. Było tam około siedem lub osiem sztuk szympansów, które specjalnie obecnością Michała się nie podnieciły. Naturalnie Michał zapomniał z wrażenia zrobić zdjęcia. Tak więc mogliśmy snuć nowe plany i w dalszym ciągu polować w lesie. Następnego dnia znaleźliśmy gniazda noclegowe tego stada. Było ich ogółem 7; znajdowały się one na wysokości od 6 do 22 m ponad ziemią. Gniazda te były splecione z gałązek korony drzewa w misterne legowiska. Niektóre gałązki nośne gniazda były nieprawdopodobnie cienkie. Uniosłem Michała na ramionach, by mógł wspiąć się na drzewo na wysokość około 12 m. Na cienkiej, długiej i naprędce uciętej gałęzi podaliśmy mu aparaty fotograficzne, by mógł zrobić zdjęcia gniazd. Ponieważ liście nadłamanych gałązek, z których zwierzęta zbudowały swe gniazda, częściowo już uschły, należało przypuszczać, że były one wykonane przed dwoma, trzema dniami i nie używano ich ostatniej nocy. Szympansy budują na każdą noc nowe gniazda noclegowe. Łamaliśmy sobie często głowę, w jaki sposób szympansy bębnią; w kilka dni później odkryliśmy to: złamany pusty pień drzewa, wokoło którego pełno było śladów szympansich. Pień był całkiem wygniły i pusty, a w pośrodku kora była obdarta, bowiem w tym szczególnie pusto brzmiącym miejscu małpy człekokształtne bębniły tylnymi nogami. Tę ochotę do bębnienia i hałasowania u szympansów znaliśmy już przedtem z domu. Obserwowaliśmy bezustannie, z jakiej części lasu nadchodziły najczęściej wołania i krzyki oraz skąd nadchodziło bębnienie. Po kilku dniach zaniechaliśmy wałęsania się po lesie i pewnego popołudnia usadowiliśmy się po prostu w pobliżu pnia-bębna, w miejscu gdzie było najmniej mrówek. Liany i gałęzie usunęliśmy już kilka godzin przedtem, by mieć dokładny wgląd w to, co dzieje się przed nami w lesie i gdzie szympansy w czasie poprzednich dni około godziny czwartej po południu przebywały. Następnie trzymaliśmy nasze kamery w pogotowiu, kazaliśmy odsunąć się boyowi na większą odległość, gdyż on zachowywał się dość niespokojnie, i cierpliwie oczekiwaliśmy godzinami, atakowani i kłuci przez wszelkiego rodzaju owady. Siedzieliśmy tak nieruchomo — minuty wlokły się powoli. Wreszcie szympansy nadeszły. Najpierw matka z dzieckiem, następnie potężny samiec — każde drzewo, na które Bęben szympansów : przewrócony, pusty pień drzewa całkowicie wytarty od pięści i stóp szympansów w tym miejscu, gdzie daje najlepszy głos. Młody koczkodan — Buttikofer, z ucieszną białą plamką na nosie. Olbrzymi skórek, trochę łaskoczący, jednak nieszkodliwy (dół prawa). 8 Tropiliśmy słonia Tiemoco 57 wskoczył, drżało i kołysało się. Wysoko na poprzecznej gałęzi nastroszył włosy i kołysał ramionami. Te atletyczne ruchy ramion szympansów—samców znaliśmy już: ich imponujące zachowanie ma wzbudzić lęk wśród postronnych. Potem zaczęło się od pojedynczych okrzyków, a następnie okrzyki powtarzały się coraz częściej, aż wreszcie przekształciły się w przenikające do szpiku kości przeraźliwe piski. Całe drzewo trzęsło się i uginało. Nie widzieliśmy jednocześnie więcej jak jednego lub dwa szympansy, i to przeważnie w bardzo niekorzystnym półmroku, w połowie przysłonięte. Mieliśmy jednak ciągłe przeczucie, że one też nas widziały. Prawdopodobnie nie bały się nas. Przedtem miały zwyczaj po prostu schodzić nam z drogi, w momencie gdy z nożami do wycinania gałęzi szliśmy przez busz. Tak więc wykonaliśmy może jedno z pierwszych zdjęć rozjuszonego szympansa— samca w jego afrykańskiej ojczyźnie. Film wywołaliśmy z drżeniem i zaciekawieniem jeszcze tego samego wieczora. Mogliśmy niewątpliwie „strzelić" 4 lub 5 szympansów z tak krótkiej odległości, zanim udało nam się wykonać te niedokładne zdjęcia, bowiem żeby zwierzę sfotografować, nie wystarczy je tylko widzieć, lecz widzieć je w całej okazałości, ponadto musi być odpowiednie oświetlenie, trzeba mieć czas, by uchwycić zwierzę na matówkę, nastawić odpowiednią odległość i przesłonę. Poświęciłem około 10 dni trudu, gorączki i kłopotów, by otrzymać kilka zdjęć szympansów, nieszczególnie dobrych. Jednak zawsze imponuje mi bardziej dobre zdjęcie zwierzęcia wykonane na swobodzie aniżeli czaszka goryla, rogi jelenia lub skóra lwa czy inne trofea myśliwskie. Czarne dziewczę w lesie O Kiedy wyruszyłem z naszego obozu leżącego tuż przy małej wiosce tubylców nieco w las, natknąłem się na ścieżkę wiodącą w kierunku strumienia. Spociłem się okropnie, więc o wpół do piątej po południu udałem się w dół, by gruntownie się wymyć, gdyż na górę zwykle trzeba wodę nosić. Było mi żal boya Jo, który musiałby dwadzieścia minut targać kubeł wody po górzystej drodze, aby potem wylać go jednym ruchem na moją głowę i ciało. Ścieżki tubylców w górach mają coś oryginalnego w sobie; nie biegną pod górę serpentynami, tak jak u nas, lecz prosto. W górę można ostatecznie wspinać się nawet na czworakach, w dół jednak musiałem poruszać się galopem i chwytać się drzew, by nie nabrać zbyt dużej prędkości i nie upaść. Pośrodku ścieżek i po ich bokach rosły cienkie drzewa, których kora była na wysokości uchwytu rzeczywiście gładko wypolerowana od wielu czarnych rąk. Strumień jest tak przezroczysty, że nie mogę oprzeć się chęci, by nie wypić paru łyków wody. Z chwilą jednak kiedy po zdjęciu sandałów wszedłem do niego, woda stała się natychmiast mętna od resztek brunatnych hści, gnijących w tropikalnym lesie znacznie szybciej niż u nas. Strumień wypływał z mrocznej leśnej jamy wprost na ukrytą polanę i mimo woli wydał mi się przerażająco zimny. Odczucia bywają czasem tak złudne; szkoda, że nie miałem ze sobą termometru; na pewno woda tu, w stosunku do wody strumieni górskich w Europie, ma temperaturę ciepłej kąpieli. Piorę koszulę i spodenki, kładę je w czystym miejscu, by wyschły na słońcu, a sam wyciągam się jak długi w mętnej, lekko brązowej wodzie. Czy naprawdę jestem tysiące kilometrów oddalony od swego domu? Białe letnie chmurki ciągną po błękitnym niebie, w górze, w podmuchach niezauważalnego wiatru, drżą liście drzew, tysiące świerszczy i wiele innych owadów napełniają powietrze słodkim ćwierkaniem i brzęczeniem. Nikt na ziemi nie wie, z wyjątkiem chyba Michała, w jakim zaczarowanym zakątku znajduję się w tej chwili. Na żadnej mapie do dziś nie pokazano wąskich ścieżek, które przywiodły nas tutaj, chociaż są one o wiele starsze od naszych szos. Być może, że za trzydzieści, a może już za dwadzieścia lat będą wykonane szkice kartograficzne tych stron; lecz dziś panują tu tylko czarni bogowie. Cóż to za szmer od strony płaskiego, wielkiego kamienia leżącego nad brzegiem? To nagle ukazała się młoda dziewczyna. Na głowie ma brzuchaty wąskoszyi dzban; zakurzoną nóżkę, obutą w sandał o biblijnym kształcie, utrzymujący się na stopie tylko na jednym rzemieniu przechodzącym między palcami, zanurzyła badawczo do połowy w wodzie, po czym dotyka wody drugą. Nie zauważyła jeszcze mnie i mego ubrania ukrytego za wielkimi liśćmi. Następnie chwyciła zabawnie dużym palcem stopy oba sandały za rzemienie i ustawiła je piętami do brzegu z taką dokładnością, by mogła włożyć je po wyjściu z wody nie brudząc sobie stóp piaskiem. Jedną ręką rozwiązuje na biodrze białą chustę i rzuca ją na skarpę. Nieprawdopodobnie kolorowy, niebiesko-czerwono-żółty motyl siada na ramieniu dziewczęcia sunąc sześcioczłonowymi nóżkami po brązowo-jedwabistej skórze, pod którą uwypukla się delikatny kobiecy obojczyk. Uderzająco piękne skrzydełka otwiera i zamyka, «• 59 prawdziwa, błyszcząca ozdoba na smukłym ciele kobiety. Słychać cichy, ale prawdopodobnie wabiący głos samca, który nie wiadomo skąd się znalazł i zatrzepotał skrzydełkami, siadając na samiczce. Motyle zsuwały się ze skośnie zwisającymi skrzydełkami z ramienia dziewczęcia tak długo, aż zatrzymały się na pewnej wypukłości jej ciała i tu rozpoczęły swoją grę miłosną. Dziewczyna przyglądała się z uciechą temu weselu, które odbywa się tuż pod jej nosem. Uśmiech dodaje wdzięku. Ta mała Ewa ma zgrabny nosek, wcale nie za szeroki, pełne, jednakże wcale nie mięsiste usta i do pozazdroszczenia silne zęby, mocno wrośnięte w zdrowe i różowe dziąsła, wargi jak rozkoszny owoc. Gdyby dziewczyna ta nie była ciemnoskóra i gdyby miała strój na sobie, to na przykład w Hamburgu czy Monachium obdarzono by ją na pewno licznymi zakochanymi spojrzeniami. Mała brązowa bogini w bujnym lesie. Doskonały model dla wprawnych palców rzeźbiarza. Nie potrzebowałby nic poprawiać, ani delikatnych mięśni pleców spływających szeroko z okrągłych ramion na kręgosłup i uwypuklających młodzieńczą skórę, ani piersi tworzących na delikatnej klatce piersiowej regularne koła, ani też przepięknych nóg, które wyglądały jak młode pnie hebanowych drzew wyrastające ze źródlanej wody. Woda jest chłodna, decyduję się więc wyjść na słońce. Dziewczyna, przestraszona, chwyta niezręcznie dzban, który wpada jej do wody; chce wyskoczyć na brzeg, ja wołam coś do niej, proponuję zaczerpnąć wody; z widocznym zakłopotaniem poczyna czerpać wodę. Zakłopotana nie dlatego, że stoimy obok siebie jak Adam i Ewa, lecz dlatego, że jestem białym, przed którym ucieka się normalnie do chaty. Ponieważ mącę jej wodę, szuka czystego miejsca, chichocząc przy tym jak nasze wiejskie dziewczyny na zabawie. Jakże ludzie są z gruntu jednacy wszędzie. Po napełnieniu ciężkiego dzbana spryskuje się wodą, szklane perły zwisają na jej ciepłej skórze, potem rzuca się z radosnym okrzykiem w wodę między kamieniami. Ja kąpię się nieco powyżej tego miejsca i mącę wodę, która spływa w dół w kierunku ciemnego stworzonka. Nagle klapnęło coś na moich plecach, wcale nie pieszczotliwie. Czarna dziewczyna zabiła muchę tse-tse mówiąc coś przy tym. Chciałem zapytać, czy jest zamężna, niestety czarne kobiety nie rozumieją ani słowa po francusku, równie dobrze mógłbym mówić do niej po niemiecku. Robię ruch, jakbym trzymał na ręku dziecko, przychodzi mi jednak na myśl, że czarne matki czy siostry noszą dzieci w chustce na plecach Ozdoby, które ma ta dziewczyna ze szczepu Jakuba we włosach, uszach i na szyi, są z czystego, nie topionego złota. Andrzej z trudem otworzył olbrzymi kopiec termitów i siedzi w środku kopca, którego cienkie ściany i częściowo kanały opróżnił z termitów. W przekroju poprzecznym pozostałej części widać jasne miejsca : to ogrody grzybowe dobrze zorganizowanego państwa termitów (góra lewa). To nie jest grzyb olbrzym, lecz kopiec innego gatunku termitów, który buduje tego rodzaju twory w postaci grzyba, w środku ciemnego gąszczu puszczy ((góra prawa) Królowa z kopca termitów: wielki, wypełniony jajami twór. Na prawym końcu widać maleńką główkę i tułów (dół) W Rezerwacie Bouna na północnym wschodzie Wybrzeża Kości Słoniowej rozmnożyły się w ostatnich latach lwy. w pozycji jeździeckiej, robię podobny ruch, jak gdybym kogoś niósł na barana. Dziewczyna przytakuje i pokazuje jeden palec, który od spodu jest różowy. Chciałem się dowiedzieć, czy to jest jej własne dziecko, czyjej braciszek — wymamrotałem słowo „frere", ulubione i rozpowszechnione wśród Murzynów. Kobieta zrozumiała mnie, wykonuje ruch wyobrażający dziecko na plecach i pokazując naiwnym gestem na swój jędrny brzuch dziewczęcy, objaśnia mnie, że ma męża. Leżymy oboje w wodzie, każde oddzielnie, w małych żwirowatych wannach, słońce świeci na czarną i białego, na wąski prześwit rzeki w morzu puszczy! Pomagam jej unieść ciężki o szlachetnym kształcie dzban na głowę, ona opasuje sobie na biodrach samodziałową chustę, po czym kroczy w kierunku lasu, prosta i wysmukła, jak prawdziwa władczyni. Płaski, duży kamień jest mokry jeszcze od jej stóp. Motyle zbierają się jak zaczarowane w bezpiecznym płaskim wodopoju. Czarno-białe, złote, żółto-czerwone, mieniące się, świecące, migocące motyle. Drgający, żarzący się dywan nad śladami jej stóp. Ten stary człowiek, gestykulujący tak żywo rękoma, ivalczył przeciwko Niemcom w pierwszej wojnie światowej jako żołnierz francuski. Później jednak zostały mu skradzione jego papiery wojskowe — z tego względu nie otrzymuje renty, co spowodowało, że stracił częściowo rozum. Wystarczy wymienić tylko słowo wojna, a zaraz zaczyna bełkotać w swoim języku tubylczym. Mimo to wiadomo, co on myśli, ponieważ naśladuje terkotanie karabinu maszynowego, warkot samolotów, wybuchy granatów i ciągle wspomina „les allemand", Niemców (lewa góra). Dukery — to karłowate antylopy, buszujące w lasach. Największy z nich jest duker żółtogrzbiety, prawie tak duży jak sarna; Baulowie nazywają go „diuku" (prawe górne). Jo, mój boy, trzyma maskę „bogów", wierzy jednak, jako chrześcijanin, że tkwi w niej szatan (zdjęcie dolne). Milionowe miasto wśród stepów Ci, którzy udają się do Afryki, by wśród lwów i słoni doznawać emocjonalnych przygód, mogliby znacznie łatwiej zrealizować swoje pragnienia w stepach, gdzie co krok widać strzelające w górę, wyzierające z traw na kilka metrów wysoko dziwne czer-wono-żółte twory przypominające pomniki. To kopce termitów. Ale aby dostać się do takiego kopca, potrzebny jeden malutki cud. Jakiś czarny znachor musiałby przy pomocy czarów zmniejszyć nas przed takim kopcem prawie do rozmiarów mrówki. Byłoby jednak lepiej jeszcze przedtem w owej stromej górze twardej czarnej zaprawy wybić kilofem otwór. Nawet gdybyśmy się stali Tomciem Paluchem, to mimo wszystko nie byłoby łatwo dostać się do tego potężnego państwa. U wejść do tuneli, które wiodą do środka, czuwają groźni strażnicy termitów. Ich miękki odwłok jest ukryty. Nas witają natomiast potężne szczęki, które mogłyby jednym jedynym cięciem jak nożycami poobcinać głowy. Inni żołnierze mają znów na głowie wyrostki w kształcie dzid. Gdy podchodzimy do nich zbyt blisko, chwytają nas od dołu i potężnym, nagłym, silnym ruchem rzucają łukiem w powietrze. Najgorsi są wojownicy z rogami na nosie. Bezustannie bryzgają na odległość około 2-3 cm klejącym strumieniem, który na powietrzu tężeje i twardnieje. Trafiony takim płynem nie może ruszyć kończynami. Broń ta skierowana jest przede wszystkim przeciw głównemu wrogowi termitów — mrówkom, które bezustannie usiłują wtargnąć do miasta termitów. Kiedy im się to uda, kradną jaja i larwy, likwidują wszystko i zagnieżdżają się same w potężnej twierdzy. Mrówki są mianowicie znacznie lepiej przystosowane do obrony, bardziej żywotne, widzą i posiadają twardy pancerz, a susza czy światło nie wyrządzają im większej szkody. Właśnie z powodu mrówek, które na ziemi są tworami znacznie młodszymi, termity musiały ustępować i zrezygnować ze światła dziennego i chronić się w twardych murach twierdzy. Tak stały się podziemnym ślepym społeczeństwem, potrzebującym ciemności i wilgoci. Ich długie tunele prowadzące w grunty łąkowe przebiegają pod ziemią. Tam gdzie przypadkowo termity muszą wędrować w górę wzdłuż drzew lub murów, budują sobie kryte ganki z ziemi i własnych odchodów. Tym samym są one zawsze niewidoczne, niesłyszalne. Tunele termitów prowadzą do martwych drzew, domów drewnianych, mebli, książek, pożerają wszystko od wewnątrz, pozostawiają tylko zewnętrzną ściankę, co powoduje, że pewnego dnia zawala się nagle budowla jak domek z kart, który wyglądał przedtem pozornie na nienaruszony. Dlaczego jednak nazywa się je białymi mrówkami? Nie są przecież ani białe, ani też nie są mrówkami. Tworzą tylko, tak jak mrówki, pszczoły czy osy, wielkie państwa, w których każdy osobnik jest bezwolnym kółeczkiem wielkiej maszyny państwowej, tworzą państwo potężne, które współcześni pisarze przedstawiają jako wyimaginowany wzór dalszego rozwoju ludzkości. Ludzkość istnieje na Ziemi od mniej więcej 800 000 lat, termity już od 50 milionów: można znaleźć je zamknięte, nienaruszone w bursztynie Morza Bałtyckiego. Przed milionami lat, kiedy przodkowie nasi niewiele różnili się od małp, termity miały już funkcjonujące bez zarzutu państwo milionowe, budowały drapacze chmur, które w porównaniu z budowlami 62 igiość iie mly mch aiem- ią. murów, .zawsze i omów tylko '•¦'jak ile, ani ipań-' pań- jako ni od licte. przód- sutu wlami ludzkimi znacznie przekraczają najwyższe domy Nowego Jorku. Nawet rozmnażanie stało się u nich przemysłem państwowym! Ponieważ w państwie termitów każdy robotnik czy wojownik porusza się ospale, lecz pewnie, Marsis w znanej swe książce „Białe mrówki" porównuje je do organizmu ludzkiego, w którym termity — to białe i czerwone ciałka, sterowane centralnie przez ośrodek mózgowy — królową. Teoria ta w świetle nowych badań nie znajduje potwierdzenia. Termity mają bowiem tyle podobieństwa z mrówkami, co kangur z człowiekiem; są one znacznie starszym i prymitywniejszym szczepem owadów od mrówek, z bardziej prymitywnym mózgiem. Pszczoły i mrówki są błonkoskrzydłe, termity natomiast należą do owadów prostoskrzydłych i spokrewnione są z naszymi karaluchami. Wejść do potężnej twierdzy jest rzeczą niemożliwą, w niej bowiem żyje około dwu milionów mieszkańców; trzy czwarte z tego — to robotnicy, dwieście tysięcy— żołnierze oraz około pięćdziesięciu tysięcy — to młodzież. Z tego względu my, krasnoludki, wdrapujemy się drogami okrężnymi, po stromych, słońcem sprażonych ścianach aż do otworu wybitego przezornie przez nas. Tu sytuacja się zmienia. Żołnierze wymaszerowali i stanęli w szyku kolistym z wystawioną na zewnątrz bronią. W tym czasie robotnicy termitów z zaokrąglonymi głowami i silnymi kleszczami szczękowymi pracują gorączkowo przy zamurowywaniu otworu. W szczypcach przynoszą z głębi grudki ziemi i przylepiają je na brzegach otworu. Wewnątrz buduje się słupy zaginające się w kierunku otworu. Wkrótce wyłom zostaje zamurowany. Przez chwilę miejsce to wygląda wilgotnawo i jest ciemniejsze od reszty ścian kopca. Gdybyśmy zabili parę termitów i natarli się wydzieliną ich ciała, moglibyśmy jeszcze prędko dostać się jednym skokiem do ostatniego otworu i zbadać wnętrze kopca. Płaszcz zewnęrzny kopca jest masywny, gruby na kilka szerokości dłoni. Wewnątrz przebiega splot korytarzy, wszystkie starannie wygładzone. Szerokie przewody wentylacyjne służą do zapewnienia we wnętrzu odpowiedniej wilgotności i temperatury. Miasto jest dobrze zabezpieczone przed deszczem. Jednakże w wypadku, gdyby sztucznie wybić otwory i wlać w nie parę m3 wody, to spłynęłaby ona przez misterny system kanałów w ten sposób, że najważniejsza część budowli pozostałaby sucha. Termity potrzebują wody i wilgoci, do tego służy pionowy system kanałów prowadzących w dół, cztery do pięciu metrów, aż do warstw wilgotnych ziemi, albo do poziomu wody gruntowej. Termity w Australii budują wysokie, wąskie klinowate wieże, usytuowane swoimi szerokimi i wąskimi ścianami dokładnie z położeniem słońca i kierunkiem wiatru, tak że można posługiwać się nimi niezawodnie jak busolą. Do chwili obecnej rozróżniono 1861 różnych gatunków termitów, w tym 68 całkiem skamieniałych, pochodzących z wcześniejszych okresów geologicznych. Uczeni termitolodzy przypuszczają, że uda im się odkryć około 5000 gatunków termitów. Większość z nich żyje w Afryce, jednakże są one również w każdym stanie USA. Niektóre mieszkają wyłącznie pod ziemią, inne budują kunsztowne gniazda na drzewach, a jeszcze inne tworzą budowle w formie grzyba, sięgające do bioder człowieka. Niektóre żyją wyłącznie w martwych drzewach, którymi się żywią. Osiągnęły one przed milionami lat swój szczytowy punkt rozwoju i zostały następnie wyparte przez młodszą generację mrówek. 63 III I Zadziwiający jest fakt, że termity żywią się drewnem. Istnieją tylko nieliczne zwierzęta, które potrafią żyć w podobny sposób, między innymi właśnie termity. W jelitach tych owadów żyją jednokomórkowe pierwotniaki przetwarzające przeżutą celulozę na cukier. (My, ludzie, jak wiadomo, potrafimy dopiero od dwóch czy trzech dziesiątków lat otrzymywać cukier z celulozy, według metody Bergiusa i Schollera). Przetworzona w cukier celuloza zostaje przyswojona przez organizm termitów, które prócz tego trawią również część pierwotniaków, będących dla nich źródłem białka. Wszystko to nie jest żadnym domniemaniem, lecz zostało udowodnione przez jednego z badaczy. Poddał on mianowicie termity strefy umiarkowanej dłuższemu nagrzewaniu w temperaturze ponad 36°C, zabijając w ten sposób pierwotniaki w jelitach, nie zabijając jednak samych termitów. Termity po tym zabiegu wyginęły jednak w ciągu 10 do 14 dni z głodu, mimo dostatecznej ilości podawanej im celulozy. Jednakże jeśli poda się im nadtrawione drewno, będą żyć dalej. Jeśli się je ponownie zakaża pierwotniakami, są zdolne do dalszego życia, pobierając pokarm z drewna roztartego przez robotników ich twardymi żuchwami. Sprawa wydaje się być jeszcze bardziej zadziwiająca. Można bowiem spotkać niektóre rodzaje termitów pasące się na porostach lub wodorostach, na wilgotnych murach lub drzewach. Siedzą one wygodnie, z głową zwieszoną, w pozycji przypominającej pasące się krowy. W ciągu paru godzin miejsce to jest całkowicie wyjedzone. Wśród tych spokojnie pasących się „krów" krąży cały szereg innych obywateli tego państwa, poszukujących pożywienia, by zawlec je następnie do swej kryjówki. Niektóre gatunki termitów wędrują stadami na wolną przestrzeń, podobnie jak mrówki. Należy tu zauważyć, że te kolumny maszerujących, ślepych, białołuskich robotników chronione są starannie przez żołnierzy. Stoją oni szeregiem po obu stronach linii przemarszu, z uzbrojonymi głowami skierowanymi na zewnątrz; w miejscach bardziej zagrożonych stoją ściślej, w innych, spokojniejszych — rzadziej, w odstępach od 1 do 5 cm. Pewien badacz widział w ciągu 7 godzin 200 000 maszerujących robotników. Jedna kolumna robotników ścina trawę, druga tnie ją na kawałki długości od 1 do 3 mm, a trzecia zabiera je żuchwami i transportuje do miasta. Tam zbiór składa się na razie w magazynach (leżących bliżej murów zewnętrznych, gdzie jest suszej i cieplej), w których wysycha na siano. W pewnym kopcu znaleziono 9 litrów suchej mączki z trawy. Mączka z trawy i mączka drzewna służą w dalszym ciągu do zakładania hodowh' grzybów, co odbywa się w specjalnych komorach, posiadających półki z zaprawy ziemnej, dzięki czemu uzyskuje się większą powierzchnię dla hodowli grzybów. Cała budowla usiana jest gęsto tego rodzaju małymi komorami, prawdziwymi cieplarniami, z których pewne dochodzą do wielkości głowy człowieka. Termity hodują tylko specjalne rodzaje grzybów, nie spotykane w wolnej przyrodzie. Wszystko to, co wyrasta niepotrzebnie, zostaje wypielone przez maleńkich ogrodników. W przeciwieństwie do celulozy drzewnej i suchej trawy, grzyby są bardzo bogate w białko, którym żywione są larwy termitów. Żołnierze, królowa i król nie potrafią jeść samodzielnie. Muszą być karmieni przez robotników, lecz nie tak jak u pszczół — przeżutą papką, lecz specjalnym płynem wydzielanym z odbytu. Każde pożywienie jest w ten sposób zużytkowane całkowi- 64 Eki ^ r J i przez nem wi- cie przez różne termity. Reszta służy za spolszczę do zaprawy murarskiej. Z tego powodu w państwie termitów odbywa się ciągle wzajemne oblizywanie. Różnorodne rodzaje chrząszczy i ich larwy wkradaj ą się jako pasożyty lub j ego goście do tego wielkiego, ciepłego i przyjemnego miasta. Ponieważ wydzielają one zapachy i soki podobne do termitów, nie są traktowane wrogo, aczkolwiek wśród nich są również i wrogowie. Na przykład jeden z gatunków chrząszcza buduje w cieplarni hodowli grzybów pułapki-zapadnie w ścianach, z wąskim otworkiem w górze. Z chwilą gdy któryś z termitów maszeruje nad otworem, zostaje uchwycony żuchwami, wciągnięty do wnętrza i pożarty. Na termitach pasożytują również roztocza. Termity bowiem nie potrafią ich oderwać przy pomocy swoich nóżek, nie korzystają też ze wzajemnej pomocy, ponieważ to nie znajduje się w spisie ich instynktów. Z jaj termitów wylęgają się larwy, które nie przeobrażają się w poczwarkę, tak jak to ma miejsce u mrówek lub motyli. Larwy te od razu są podobne do dorosłych osobników, z tym że w miarę wzrostu przechodzą kilkakrotną wylinkę. Co z tych larw wyrośnie — zależy od sposobu odżywiania: z części larw wyłaniają się robotnicy i żołnierze — obie grupy niepłodne, a z części — królowie i królowe. U pszczół i mrówek osobniki męskie nie odgrywają większej roli, tylko jeden spośród setek czy tysięcy zapładnia królową, po czym umiera w krótkim czasie, a inne zostają zgładzone. Robotnicy pszczół, mrówek składają się z samych osobników żeńskich. U termitów jest całkiem przeciwnie, robotnicy składają się w połowie z samców i w połowie z samic. Nie jest to więc państwo amazonek, gdzie rządy sprawuje sama tylko królowa, lecz para królewska. Pewnego dnia powstaje w kopcu termitów ożywiony ruch — dzieje się to przeważnie zaraz po deszczu. Od zewnątrz wiercone są otwory, przez które na zewnątrz wydostają się tysiące i tysiące czarnych, dojrzałych do rozpłodu królowych i królów. W przeciwieństwie do ślepych i otępiałych mieszkańców miasta, wychodzące osobniki mają dobrze wykształcone oczy, nie boją się światła, lecz korzystają ze słońca i mają okazję zobaczyć wspaniały kolorowy świat. Każdy z nich posiada cztery skrzydła jednakowej długości. Otwory wyjściowe strzeżone są przez żołnierzy i robotników, chroniących pochód weselny młodych par przed żarłocznymi mrówkami. Jednakże fruwające rabusie, owady, ptaki oraz jaszczurki, czekają tylko na tę okazję i święcą prawdziwą ucztę bogów. Tuziemcy rozkładają wokół kopców duże liście i zbierają masami uskrzydlone termity. Parzą je potem, suszą na słońcu, gniotą i trą między palcami odrzucając skrzydła. Z tak przygotowanych otrzymują smaczną potrawę. Jadłem ją wielokrotnie u nich. Pozostałe przy życiu termity ulatują wysoko w powietrze, często 15—20 m. Czasami wyżej, gdyż ostatnio znaleziono je w samolotach na wysokości do 2000 m. Większość termitów opuszczających kopiec ląduje jednak w pobliżu starego kopca, niektóre natomiast odlatują kilka kilometrów dalej. Małżeństwa w pokrewieństwie są więc regułą. Swoich skrzydeł nie noszą zbyt długo; tam gdzie są przyrośnięte do tułowia, jest zaznaczone już miejsce złamania. Niektóre termity tracą skrzydła już w powietrzu i wówczas spadają w spiralnym ruchu na ziemię. Inne gatunki wykonują na ziemi komiczne ruchy ocierając się o kamienie i w ten sposób usiłują pozbyć się swych skrzydeł. Każdej samiczce towarzyszy wkrótce samczyk, który podąża za nią posłusznie, głaszcząc ją i pomagając jej zbudować w ziemi małe, nowe gniazdo. 9 Tropiliśmy słonia Tlsmoco 65 m 111 i Dopiero gdy jest ono gotowe, co następuje zwykle po tygodniu, zamurowują się i tam święcą swoje gody weselne. Taka para pozostaje sobie wierna przez dziesiątki lat. Samiczka składa swoje pierwsze jaja, liże je i żywi młode; z nich powstają robotnicy i żołnierze, którzy są mniejszych rozmiarów od późniejszych obywateli powiększającej się budowli. Tak długo, jak piastunki królewny pozostają w gnieździe, królowa rośnie i potężnieje. W końcu jest około 160 razy większa od swego małżonka, który w dalszym ciągu pozostaje jej wierny. Wielkość królowej dochodzi prawie do długości dłoni człowieka. Jej postać przedstawia wielki, biały worek, u przodu którego znajduje się maleńka główka. Taka królowa składa dziennie dziesiątki tysięcy jaj, co dwie sekundy jedno, jest więc prawdziwą fabryką jaj. W ciągu 25-letniego życia obserwowanego w laboratorium złożyła około 250 milionów jaj. Jeżeli rozbilibyśmy kopiec termitów, musielibyśmy szukać komory królowej poniżej terenu; tam bowiem pod powierzchnią ziemi młoda para założyła swoje pierwotne gniazdo. Oboje małżonkowie siedzą w komorze z wąskimi otworami, przez które pozbawiona zdolności ruchu królowa i tak by nie wyszła; jest więc jakby zamurowana. Rozbiwszy taką komorę można by prześledzić, przy odrobinie szczęścia, całe życie dworu. Wokoło olbrzymiej, białej królowej krąży kilka tuzinów małych robotników, inne włażą na nią i oblizują ją. Królowa wydziela bowiem z siebie jakieś soki, chciwie zlizywane przez robotników. Odgryzają z niej czasem całe kawały skóry, tak że widoczne są na jej ciele blizny. Prawdopodobnie masaż tego rodzaju ważny jest dla produkcji jaj. Z chwilą gdy ukazuje się jajo, powstaje natychmiast zamieszanie w sąsiedztwie, aż jeden z robotników uchwyci jajo w swoje szczypce i daje innym do oblizania i całkowitego oczyszczenia, a następnie odnosi je starannie i ostrożnie do komory wylęgowej. Murzyni opowiadali mi, że jeżeli rozbije się kopiec termitów, wówczas wychodzą one i wynoszą nocą królową w uroczystej procesji. Nie wierzę jednak, by mogły one wynieść tak olbrzymie zwierzę. Kopce termitów sięgają tak daleko w głąb ziemi, że w razie potrzeby mogą one zbudować tam nową komorę dla królowej. Utrata królowej nie oznacza bynajmniej końca olbrzymiego państwa. W Afryce istnieją niewątpliwie kopce termitów egzystujące od setek lat, uważane przez tubylców za święte. Z chwilą śmierci królowej czy króla władzę przejmuje natychmiast potomstwo, ponieważ oprócz uskrzydlonych zwierząt z narządami rozrodczymi są również i takie, u których skrzydła są w zaniku, a mimo to zdolne są do rozpłodu. Czy te wywędrują i utworzą nowe państwa — nikt nie wie; życie termitów zbadano w znacznie mniejszym stopniu niż życie innych owadów, które można łatwiej obserwować. W każdym razie zmarła królowa zostaje zastąpiona wkrótce przez młode królewny, a król ma czasem dwie, trzy do siedmiu żon, względnie w odwrotnym wypadku, królowa-wdowa licznych mężów. Są również termity-olbrzymy centymetrowej długości, inne znów takie, których żołnierze dysponują nie tylko chemicznym sposobem wojowania lub umiejętnością rzucania w powietrze przeciwników, lecz również potrafią wbijać długie żuchwy w ziemię i następnie odstrzelić się wysoko w powietrze na kilka centymetrów. Żołnierze atakują tylko wielkością równych sobie przeciwników względnie większych. W stosunku do mniejszych zwierząt są obojętne. Małe mrówki przechodzą bezkarnie obok nich i obgryzają im nogi. Z tymi małymi wrogami muszą się bić robotnicy. Niektóre termity wyrzucają nie tylko truciznę czy klej, lecz składają siebie w ofierze 66 w obronie państwa: w najbardziej niebezpiecznym momencie nadymają się do tego stopnia, że chitynowy pancerz pęka, a kleista masa pryska wokoło, obezwładniając walczących przeciwników. Pewne rodzaje większych jaszczurek wygryzają otwory w kopcu i składają do wnętrza jaja. Nie mogły lepiej zadbać o swoje potomstwo, bowiem natychmiast otwór zostaje przez termity zaklejony, a z jaj w stałej, ciepłej temperaturze wylęgają się młode w najlepszych dla nich warunkach rozwojowych. Ponieważ termity są ślepe, porozumiewają się prawdopodobnie za pomocą powonienia lub smaku. Jeśli umieścimy obce gatunkowo termity w gnieździe, początkowo są one atakowane i niszczone. Jeśli natomiast żyją tam już przez dłuższy czas, to nie zwraca się na nie uwagi. Czasem w jednym i tym samym kopcu żyją dwa gatunki termitów, lecz mają one swoje oddzielne korytarze i galerie. Najprawdopodobniej mają też termity swoją mowę, porozumiewając się przy pomocy stukania. Ćwierkają i tupią, przekazując w ten sposób swoje sygnały do dalszych zakątków kopca. Odgłosy te przejmowane są w kopcu przez inne termity przy pomocy specjalnych organów. Ta wrażliwość na drgania powoduje prawdopodobnie to, że drewniane podkłady kolejowe w Północnej Ameryce na najbardziej uczęszczanych liniach, jak też i wiele młynów nie są w ogóle atakowane przez termity. Zresztą można powiedzieć, że gatunki termitów, które w strefie umiarkowanej żyją pod ziemią, nie atakują konstrukcji drewnianych tak bardzo, jak to czynią w strefie tropikalnej. Przed kilku laty ukazała się w prasie przerażająca notatka, że w Hamburgu pojawiły się północne amerykańskie termity i dokonały zniszczenia w wielu drewnianych domach. Mniej więcej ten sam wypadek zaistniał już raz w roku 1937. Nie potrzebujemy się jednak obawiać, by całe Niemcy zostały zjedzone przez termity, tak jak to niektóre gazety sugerowały. "W USA dla termitów ważny jest 38 stopień szerokości geograficznej, gdyż dalej na północ nie rozprzestrzeniają się, mimo to powodują one straty w wysokości około 40 milionów dolarów. Dla tak wielkiego państwa nie jest to jednak zbyt ciężka strata, mimo że suma jest pokaźna. Przed termitami można się chronić w ten sposób, że pod fundamenty drewnianych domów wbija się pale drewna odpornego na termity względnie z drewna impregnowanego lub też umieszcza się cokoły cementowe przykryte od góry szerokimi okapami z nierdzewnej stali. Poza tym należy zadbać o to, aby w okolicy zabudowań nie było gniazd termitów. Iłtó- m 11/ i O moim boyu Jof lasach tabu, zakasanych pokarmach (totem}, kinach leśnych i mrówkach, które się same pożerają Pewnego dnia sfotografowałem naszego wiernego czarnego boya Jo, który towarzyszył nam w dalekich podróżach afrykańskich, z twarzą tuż obok szczerzącej zęby maski fetysza. Fotografię tę powinienem właściwie zniszczyć. Jo obawiał się mianowicie, że ewangelicki pastor misyjny z jego rodzinnego miasteczka Denane, położonego w górach, mógłby dostać ją do rąk. „W takich maskach mieszka diabeł i dlatego należy je spalić, a nie wieszać!" Przyrzekłem Jo, że napiszę do Europy, iż jest on chrześcijaninem i z fetyszami nie chce mieć nic wspólnego. Co czynię niniejszym. Jo zaangażowałem z czyjegoś polecenia, po dłuższej konferencji na temat wynagrodzenia. Wynosiło ono 120 franków kolonialnych dziennie, to znaczy mniej więcej 3 marki; w czasie gdy nam towarzyszył, dochodziło jeszcze wynagrodzenie specjalne na wyżywienie. Początkowo przypuszczałem, że ma on około 16 lat, później zwierzył mi się, że ma już żonę i dziecko. Żona, którą przedstawił mi później, była bardzo młoda i bardzo milutka. Dziecko należało jeszcze do rodziców żony, ponieważ Jo nie spłacił całkowicie ceny kupna żony; neleżało spłacić jeszcze około 10 000 franków, które Jo musiał zarobić. Dla chlebodawcy boya powiedzenie takie było trochę niebezpieczne, jednakże Jo zapewniał, że nie mógłby kraść, jak również w czasie wędrówki z nami nie będzie zalecać się do innych kobiet. Bowiem po powrocie do domu musiałby odbyć publiczną spowiedź przed pastorem i przed małą gminą ewangelicką. Przedtem był boyem u francuskiego urzędnika administracyjnego i skradł krzesło, opowiadał mi skruszony. Pastor kazał oddać krzesło; matka i żona Jo płakały strasznie obawiając się skutków tego czynu. Jednakże Jo był dobrym chrześcijaninem i odniósł krzesło pani administratorowej, która go pochwaliła i ponadto ofiarowała mu jeszcze parę białych skarpetek, za małych dla pana administratora. Nazwisko Jo brzmi Paweł; takie bowiem nazwisko przyjął przy wpisywaniu do francuskich ksiąg rejestracyjnych, ponieważ właśnie to podobało mu się najbardziej. Murzyni nie posiadający dotychczas nazwiska przybierają je według upodobania. Bardzo chętnie przyjmują oni imiona białych, które podobają się im i robią duże wrażenie. Tak więc w terenie koło Sassandry biega sobie z pewnością około dwudziestu Murzynów noszących nazwisko Bossart po jednym z białych żołnierzy legionu cudzoziemskiego, później rolniku, który mnie i mego syna przyjął bardzo serdecznie. Twierdził, że z tymi Bossartami nie ma nic wspólnego. „Mam 25 lat" — powiedział mi Jo. Kiedy wątpiłem w to, dodał, że przy rejestracji nie wiedział, ile ma lat. Urzędnik przyjrzał mu się i wpisał „25 lat". Wielu Murzynów nie zna swego wieku, a już data urodzenia jest im zupełnie nie znana. Pytając o to, otrzymuje się przeważnie najgłupsze odpowiedzi. Ludzie około czterdziestki pytani o wiek odpowiadają rozrzewniająco, że mają 3 lata. Również niewiele lepiej wygląda sprawa liczenia wśród mieszkańców prymitywnych wiosek, a mimo to istnieją Murzyni lekarze, właściciele plantacji i kupcy. Pewien taksówkarz w Abidjanie powiedział mi śmiało: „Jechaliśmy od dziewiątej do półdodwu- 68 jal- i. ii- Unia. duże I dwu- fey lilio ser- i Równych ita- idwu- nastej, godzina jazdy kosztuje 200 franków, proszę pana obliczyć, ile to razem?" Tego rodzaju szczerość bywa rozbrajająca. Pewien karbowy z plantacji mojego przyjaciela nie mógł nigdy określić, ilu robotników przybyło rano do pracy. Mrucząc brał do ręki małe kamyczki, podchodził do mnie z pełną garścią mówiąc: „Tyle jest dziś ludzi, ile kamyczków mam w ręku". W przeciwieństwie do tego pewien Murzyn z plantacji mego gospodarza Abrahama prowadził całą buchalterię, obliczenia dzienne i zestawienia podatków. Urzędnicy pocztowi są również bez wyjątku czarni. Na każdej małej poczcie odbywała się między urzędnikami wielka debata na temat — ile kosztuje opłata za list do Niemiec, i za każdym razem porto wypadało inaczej. Ostatecznie zdecydowałem się naklejać najniższą stawkę i listy dochodziły bez opłaty karnej do celu. Nic dziwnego, gdy na początku we Frankfurcie odbywały się też narady, gdy żona moja chciała wysłać do mnie list na Wybrzeże Kości Słoniowej. Z chwilą gdy przybyliśmy do Francuskiej Gwinei, Jo nie sypiał oddzielnie, lecz z nami. Pochodził on ze szczepu Jakuba i obawiał się, by nie być w obcym kraju pożartym przez tubylców szczepu Guerze. Kanibalizm istnieje jeszcze tu i ówdzie. Opowiadano mi o tym, chociaż podkreślano, że wystrzega się na ogół uśmiercania białych. W tej okolicy ukarano niedawno pewną kobietę, która zjadła swoje dziecko; inna znów z miłości zjadła serce swego niewiernego męża. Sprawcy tych zbrodni siedzą jakiś czas w więzieniu, po czym puszcza się ich na wolność. W czasie naszego pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej czarny poseł do Francuskiej Unii w Paryżu objeżdżał autem swój okręg wyborczy. W pewnej chwili na trasie koło Bouaffle zatrzymał samochód i poszedł za swoją potrzebą na skraj dżungli. Ponieważ nie wrócił, szukano go przez kilka dni, wreszcie znaleziono jego kości — widoczne szczątki biesiady kanibalów. Czaszkę wysłano do Paryża do dentysty dla zbadania, czy była to czaszka jego pacjenta — okazało się, że tak! Na szczęście tego rodzaju wypadki kanibalizmu są wyjątkowo rzadkie. My w każdym bądź razie zatrzymywaliśmy się samotnie i bez broni wśród Murzynów całymi tygodniami w okolicach, gdzie w promieniu 80 do 100 km nie było w ogóle białych. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że w Europie też giną ludzie, a samochody więcej pochłaniają istnień ludzkich niż lwy, pantery i węże jadowite w Afryce. Prawdziwe niebezpieczeństwo stanowią dla nas klimat i choroby tropikalne. Wieczorami przy ognisku rozmawialiśmy w trójkę z Jo w jego afrykańskiej fran-cuszczyźnie. Zauważyłem, że on, jako chrześcijanin, mówił o „bogach". Zapytałem go, co to znaczy, i otrzymałem odpowiedź, że rozumie przez to „Świętą Trójcę", która dla prostego Murzyna trudna jest do pojęcia. Opowiadał mi ze wzruszeniem, że człowiek umiera dwa razy: jeden raz na ziemi, a drugi, jeśliby się było złym człowiekiem, umiera się ostatecznie na wieki. Po tej śmierci wszystkie dusze stają się białe, nie ma więc już Murzynów. Zdziwił się bardzo, kiedy usłyszał, że są również ludzie żółci i czerwoni i że brak niebieskich czy zielonych. To, że rzeki u nas zamarzają zimą, mogłem mu łatwo wytłumaczyć, bo znał lód z lodówek, natomiast ciężko było wytłumaczyć mu, co to jest śnieg. Wyjaśniłem, że u nas opada z nieba woda w postaci płatków bawełny i pozostaje na ziemi, że drzewa stoją pół roku bez liści oraz że w oknach są szklane szyby. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało 69 TJTU^J i iii I się jemu i innym czarnym mieszkańcom wsi, że my nie musimy kupować naszych żon od teścia oraz że ten dopłaca jeszcze w formie posagu. W tej sytuacji tubylcy przypuszczają i biorą to za rzecz zupełnie zrozumiałą — że na przykład mogę mieć 10 żon, i byli zdumieni, gdy zaprzeczyłem. „Dlaczego zatem masz tylko jedną żonę?" — zapytano. „Ponieważ my musimy dużo więcej pracować, by żyć — wyjaśniłem. — W czasie chłodów musimy nosić obuwie i ubranie, i to w dodatku ciepłe; musimy kupować węgiel i drzewo, by w ciągu pół roku ogrzewać mieszkanie. U nas jest nie tylko zimno, ale i dnie trwają nie tak jak w Afryce po 12 godzin przez cały rok, lecz zimą są bardzo krótkie i trzeba palić lampy, a to wszystko kosztuje". „Nie mógłbym żyć ani dwu dni w Europie, musiałbym umrzeć natychmiast" — odparł Jo. Pewnego dnia chciałem udać się z naszej kwatery w Bouake — w głąb lądu afrykańskiego, do małego lasku, odległego pół godziny drogi od naszej kwatery. W połowie drogi dogonił mnie mój gospodarz Abraham i trzymając za ramię powiedział: „Na Boga, niech pan nie idzie do tego lasku, tam dla białych jest wstęp wzbroniony. My jesteśmy wprawdzie tutaj ludźmi cywilizowanymi, ale nie mogę zaręczyć za to, czy pan nie oberwie zatrutą strzałą lub czy po dwóch — trzech dniach nie umrze pan na jakąś tajemniczą chorobę! Lasek jest tabu! Murzyni twierdzą, że żyją tam bogowie". Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, na co ten zaczął opowiadać mi historię pewnej fabryki, której wypalone i solidne mury cementowe migotały na skraju lasku. W roku 1942 przybył do Bouake Belg L., mężczyzna w wieku 60 lat. Zbudował on fabrykę do wyrobu lin z włókna sizalowego. Ponieważ otrzymywał zamówienia od wojska, przydzielono mu również cement. Wkrótce stał się bogatym człowiekiem. Rząd przydzielił mu nowy teren pod budowę drugiej fabryki, właśnie tej, której ruiny widnieją przed nami pod laskiem. Teren był jednak własnością miejscowego boga tuziemców Baule. Marabu, miejscowi księża, nie byli jednak nierozsądni, bowiem zaproponowali, aby Belg ofiarował bogu byka. Pan L. odrzucił propozycję opryskliwie, twierdząc, że nie potrzebuje składać żadnych ofiar, teren wszakże należy do niego. Fabrykę zbudowano. Jednakże już w trakcie budowy Belg L. zmarł nagle w dziwnych okolicznościach. Jego 28-letni syn sprowadził z Belgii młodszego brata ojca, lecz również i ten zmarł po kilku tygodniach. I w końcu zmarł też syn. Ich żony sprzedały fabrykę i wróciły do Belgii. Wkrótce wymarli wszyscy mężczyźni tej rodziny, a fabryka spłonęła. Od tego czasu nikt nie ważył się na odbudowę. „Cóż za głupiec, z powodu jednego wołu — powiedział pan Abraham wzruszając ramionami. —¦ Trzeba dostosować się do istniejących obyczajów, kiedy przybywa się do obcego kraju, nie trzeba przebijać muru głową". Przeważnie takie tajemnicze wypadki śmiertelne należy przypisywać najczęściej działaniu nieznanych miejscowych trucizn, które Murzyni dosypują do pożywienia. Zwłoki grzebie się w tym gorącym klimacie tego samego dnia; nie ma tu instytutów patologicznych, chemicznych, w których można by dokonywać sekcji lub analiz. Tak więc jako powód zejścia podaje się przeważnie „bilieuse" — rodzaj tropikalnej choroby nerek; powoduje ona śmierć po jednym lub dwóch dniach choroby, podobnie jak przy zatruciu. 70 Auzi a, flóiej Szczególnie źle dzieje się tu geometrom. Przeważnie są to Polacy, biedni ludzie zmuszeni często iść w lasy lub stepy tylko w towarzystwie Murzynów. Murzyńscy tragarze niechętnie udają się w góry, tam bowiem zamieszkują złe duchy. Uciekają, jeśli chce się ich zmuszać, pozostawiając samotnie białego, względnie pozbywają się go przy pomocy trucizny. Również sprawy miłosne grają pewną rolę. Pewien szef dystryktu naliczył w ciągu ostatnich lat pięciu samotnych geometrów, którzy zostali otruci lub zwariowali. Właśnie Baule, tak jak biali, wierzą w jedynego, najwyższego boga panującego w niebie, który nie interesuje się szczegółami tego, co dzieje się na ziemi. Po długim łańcuchu kazał zejść na ziemię ludziom, zwierzętom, bogom i złym duchom, którzy rządzą i rozporządzają tu wszystkim, jak im się tylko podoba. Trzeba piekielnie uważać, by żyć dobrze i nie narazić się któremukolwiek z tych licznych bogów i duchów. Z tego względu znajdują się figury drewniane w chatkach! Dla nas są one całkiem prymitywne i niewiele różnią się od siebie, Murzyni rozróżniają je po rysach twarzy prawie natychmiast. To jest przecież Babacan — to znaczy jakiś Murzyn, który niedawno zmarł. Dusza jego krąży wokoło i może narobić dużo złego. Z chwilą jednak gdy odnajdzie swoją drewnianą figurę, musi w niej osiąść. Przed rokiem pewnej murzyńskiej kobiecie wpadła chusta do studni w Bouake. A są niektóre z nich na dwadzieścia lub trzydzieści metrów głębokie. Temu, kto dostanie chustę, obiecała 10 franków nagrody. Jakiś Murzyn zszedł na dół i już nie wrócił; udusił się prawdopodobnie gazem ziemnym. Z kolei czterech innych schodziło w dół, by już więcej nie wrócić. Powstało wielkie zamieszanie; zmarłych należałoby pogrzebać z udziałem księdza, ale jak wydobyć zwłoki. Biały właściciel studni był w wielkim kłopocie. Zwołano „naradę" i postanowiono studnię przysypać, a na wierzchu odprawić egzekwie. W mniemaniu Murzynów bogowie nakazują całkiem dokładnie, co Murzyn powinien jeść. Każda rodzina ma swoje zwierzę „totem", z którego nie wolno jeść mięsa — w przeciwnym bowiem razie członek takiej rodziny może się ciężko rozchorować, a nawet umrzeć. Na ogół jest mało zwierząt, których się nie je — spożywane są węże, jaszczurki, myszy i słonie. Murzyn w wypadku choroby idzie do swego kapłana marabu, płaci dwadzieścia, trzydzieści franków, po czym kapłan wykłada tajemniczo orzeszki koła i orzeka najczęściej, że chory zaczarowany jest przez swego wroga, względnie pyta, co chory ostatnio jadł, i oznajmia, że zwierzę, z którego jadł mięso, jest dla niego „totem". Jeżeli chory nie wraca do zdrowia, zabrania się mu spożywać inne jeszcze pokarmy; podobnie zresztą ma się rzecz z naszymi europejskimi lekarzami. Tak więc są Murzyni, którzy mają siedem lub osiem zwierząt „totem" i już nie wiedzą, co wolno im jeść. Interesowałem się, co dzieje się w rodzinie, gdy mąż ma pięć lub siedem żon, które z kolei według zwyczaju ich rodów mają po kilka zakazanych zwierząt. Okazuje się, że taki mąż może jeść ich „totem" pod nieobecność żony. W przeciwnym razie żona może go opuścić i wrócić do rodziców. Tego rodzaju wierzenie w „totem" miało dla mnie duże znaczenie. Jako gość w wioskach tubylców otrzymywałem czasem niesamowite przysmaki do jedzenia, na przykład suszone na słońcu termity, węże itp. Początkowo z ciekawości próbowałem jeść te pokarmy — ale niektóre zupełnie mi nie smakowały, ponadto są, jak prawie wszystkie potrawy tubylców, jak na mój gust za ostre z powodu „pimen- 71 ./A '// I tu" — diabelnie mocnego pieprzu afrykańskiego. Już lepsze są konserwy z puszek lub inne rzeczy, które Murzynom wydają się być mało wartościowe, jak np. banany lub papaje — wielkie, bardzo soczyste owoce, podobne do melonów. Kiedy podawano mi danie, które wydawało mi się niesmaczne, oświadczałem po prostu, że w mojej rodzinie jest ono „totem". Każdy Murzyn zrozumie to natychmiast i nikt z nich nie byłby tak nieuprzejmy, by zmuszać mnie do jedzenia. Śmiejemy się z podobnych wierzeń, pomimo że my, Europejczycy, jeśli chodzi o zabobony, stoimy mniej więcej na tym samym poziomie co Murzyni, z tą tylko różnicą, że zabobony są u nas innego rodzaju. Prawie każdy tygodnik w Niemczech drukuje astrologiczne kalendarze z tygodniowymi horoskopami, a tysiące ludzi wywyższających się ponad Murzynów z buszu wierzy w te przepowiednie. W niektórych okolicach nie jada się szympansów, ponieważ są to „ludzie", w innych plemionach natomiast zajada się je ze smaczkiem, gdyż „są to właśnie ludzie", a konsumowanie prawdziwego człowieka jest przez rząd zakazane i surowo karane, gdy winowajca da się złapać na gorącym uczynku. Mój boy Jo, jak wiadomo, jest protestantem i z tego powodu jest bardzo dumny. Stare wierzenia tkwią w nim jednak tak mocno, że nie może się ich pozbyć. Pastor z jego wioski zakazał mu picia wina, bo pijany źle pracuje, a poza tym zapomina, co ksiądz mówił na ambonie. Ze względu na ten całkiem słuszny zakaz nasz Jo unikał wina czerwonego jak zarazy, nie jadł nawet potraw przyrządzanych przez niego samego z czerwonym winem. Wino było dla niego „totem". Większość innych Murzynów nie dbała wiele o to, kiedy jadła nasze potrawy, u białych nie wie się przecież nigdy, co się właściwie je. Ii: W Afryce Zachodniej można przeżywać wiele różnych rzeczy jednocześnie: religijne „kluby morderców" oraz tysiące kilometrów od wybrzeża kolorowy film Dis-neya „Bambi", którego prapremiera wyświetlana jest równocześnie we Frankfurcie. Kina mają tu cztery ściany, są jednak bez dachu. Inaczej nikt by w nich nie wytrzymał. Seanse wyświetla się po ósmej wieczorem, pod gwiaździstym niebem. Ze względu na panujące gorąco fotele-krzesła nie są wyściełane, lecz wykonane bardzo zgrabnie, podobnie jak leżaki. Wstęp kosztuje na nasze pieniądze ponad 2 marki, za to otrzymuje się każdego wieczora dAva filmy. Jest codzienna zmiana programu. Filmy sprowadza się samolotami ponad lasem i stepami. Przed wejściem mali Murzyni sprzedają gumę do żucia. W kinie zwykle siedzą Murzyni i biali pomieszani, przy czym znacznie więcej jest Murzynów niż białych. Kiedyś dostałem pantoflem w głowę rzuconym z górnych rzędów, a już do złośliwej przyjemności należy rzucanie gumy do żucia, którą ciężko jest później Murzynom wyciągnąć z kędzierzawych włosów. W Abidjanie, obok luksusowego „Hotelu du Parć", znajduje się wielkie By włosy kobiety nie były zbyt krótkie i kędzierzawe, by nie przylegały ściśle do głowy jak u mężczyzn, smaruje się je olejem i skręca w kosmyki stojące na głowie jak kolce. Tak splecione rosną jako tako prosto i po paru tygodniach powstaje kędzierzawa czupryna. 72 kino. Ponieważ nie ma ono dachu, a okna hotelu pozbawione są naturalnie szyb, można leżąc w łóżku przysłuchiwać się dialogom dochodzącym z kina. I odwrotnie, pewnego wieczora cała publiczność kina odwróciła swoją uwagę od ekranu i wyrażała uznanie i radość patrząc na snopy iskier buchających od czasu do czasu z komina hotelowego. Poza najnowszymi filmami widziałem raz i taki, na którym niemieccy żołnierze ze swastykami spadali z nieba na spadochronach, ostrzeliwali z karabinów maszynowych tarzanów w lesie i w niemieckim języku przesyłali meldunki do Berlina. Już całkiem spontaniczny i nieoczekiwany śmiech wywołał amerykański film wyświetlany w Afryce; szczep murzyński w tym filmie przedstawiony był w postaci białych ludzi pomalowanych na czarno — rządziła nimi biała królowa o ondulowa-nych włosach i w kostiumie kąpielowym na miarę; jeden z mężczyzn gołymi rękoma walczył w stepie z lwem dziesięć minut, nie odnosząc żadnych ran. Zawsze, kiedy wyświetlano film arabski, bywaliśmy zapraszani do kina przez naszego syryjskiego, zachwyconego swoją ojczyzną, przyjaciela. Filmy były kręcone przeważnie w Kairze, zsynchronizowane na język francuski i pokazywały zwykłe amerykańskie przygody z tym tylko, że na tle orientalnego otoczenia. Nasz mały śpiewak kabaretowy, będący tutaj nie znanym muezinem wyśpiewującym każdego poranka swoje modlitwy z wieży minaretu, został pewnego dnia odkryty i stał się sławnym śpiewakiem operowym o głębokim i miłośnie brzmiącym głosie. Często operator puszczał z największą szybkością długie tytuły ukazujące artystów filmowych, reżyserów, twórców masek, reklamy firm wypożyczających itd., co w języku francuskim, a tym bardziej arabskim, dla większości widzów nie było zrozumiałe — przy tym przynależne udźwiękowienie do tego filmw. ^wylo vr niesamowity sposób, i włączał dopiero normalną szybkość po ukazaniu się właściwego obrazu. Nowość zaiste godna naśladowania. Któregoś dnia kąpaliśmy się w na pół cywilizowanej wiosce, leżącej przy wielkiej drodze, w skalistym strumieniu, w którym czarne kobiety, beztrosko nagie, prały swoją europejską odzież. Murzyni opowiadali mi szyderczo, że niedawno Amerykanie kręcili tu film pt. „Motorami w poprzek Afryki". Przywieźli motocykle na ciężarówkach, kazali rozebrać się paru Murzynom i nieść motocykle poprzez skały, gdzie 100 m dalej znajdował się piękny masywny most. „Sfilmowałem to od dołu ao góry — powiedział reżyser — daje to całkiem niebezpieczny wodospad, a w ogóle, odważne przejście rzeki w puszczy". Najbardziej lubiane przez Murzynów są naturalnie filmy kryminalne i cowboyskie, w których strzela się dużo, całkiem jak u nas. Publiczność jest różna. Niektórzy Murzyni są dużo lepiej wychowani niż biali, którzy potrafią opierać swoje łokcie na tych samych poręczach krzesła; inni znów, co to dopiero przybyli z gęstwiny puszczy, widząc na ekranie podnoszony do strzału pistolet, krzyczą „tirez" — strzelaj, a po przedstawieniu szukają za ekranem noclegu aktorów filmowych. Kiedy na Czarna nauczycielka uczy w szkole misyjnej wspólnie dzieci czarne i białe (góra). Wywoływanie filmów jest zajęciem trudnym, jednak bardzo interesującym z punktu widzenia tajemnej wiedzy. Michał ma przy tej czynności zawsze obserwatorów (dolne). 10 Tropiliśmy słonia Tiemoco 73 Wil ekranie pojawi się grzmiąca lokomotywa lub huczący samolot, ci z pierwszych rzędów uciekają ku uciesze bardziej oświeconych. Pewien biały zapytał mnie pewnego dnia, co sądzę o ich kolonii, na co odpowiedziałem, że wygląda tu tak, jak w Ameryce w jej najlepszych pionierskich czasach, z tym że brak tylko napadów na dyliżanse pocztowe, dzięki czemu tu, w Afryce, wśród Murzynów, jest bezpieczniej i spokojniej. „Ale i tych przeżyć dozna pan z czasem" — odpowiedział. Ostatnio w Danane rozbito kasę pancerną, przy czym nie wyłamano żadnych drzwi w budynku. Podczas śledztwa znaleziono gdzieś w kącie obcy worek. Okazało się, że w nim został wieczorem przemycony pewien Murzyn. Wszyscy byli zdumieni jego postępkiem. A rozwiązanie zagadki? Murzyn widział podobną scenę w kinie i skorzystał z niej praktycznie. Tak to kina przekazują Murzynom znacznie więcej „kultury" niż wszyscy biali misjonarze razem wzięci. Problem stanowią lampy. O siódmej jest przecież już ciemno, znacznie wcześniej niż u nas latem. Ponieważ po zapadnięciu zmroku jest chłodniej, siedzi się chętnie razem. Światła elektrycznego tu nie ma. Jeżeli ktoś zainstaluje sobie motor czy prądnicę, zaraz opadają go sąsiedzi prosząc o podłączenie. Tak więc żarówki żarzą się słabo, dając mętne światło, przy którym nie można czytać. Z tych względów rozpowszechnione są lampy naftowo-gazowe, które dawniej używane były przy straganach na targowiskach. Świecą one całkiem jaskrawym, dziennym światłem. Oczywiście nie jest łatwo utrzymać lampy w stanie zdatnym do użytku. Kosztują wcale niemało pieniędzy i są raz austriackiej, raz angielskiej lub wreszcie francuskiej produkcji. Dodaje się do nich jeden lub dwa palniki zapasowe, jeśli potrzebny jest dodatkowy, to z reguły nie pasuje, dlatego też trzeba kupować nową lampę. Z zapałek, które sam kupowałem — angielskie, japońskie, szwedzkie, czeskie, włoskie — mógłbym uzyskać piękną kolekcję. W każdym afrykańskim pomieszczeniu dla białych stoją w rogach czteronożne, sięgające do ramion statywy do lamp. W miarę możliwości po dwa w przeciwległych rogach pokoju, by rozproszyć cień. Nikt nie ośmieliłby się postawić lampy na stole. Wszystkie talerze i całe nakrycie obsiadłyby zaraz komary, chrabąszcze, motyle, termity i mrówki, szukające w lampie śmierci. W kącie pokoju pod podstawą lampy koty mają przyjemne legowisko w deszczu ciał zwierzęcych. Dlaczego te małe zwierzęta tak bez sensu szukają śmierci w płomieniach, dlaczego ćma leci przysłowiowo — do światła? Sprawa jest prosta. Gdy w świetle słonecznym położymy gąsienice na stole, wówczas rozłażą się one w różnych kierunkach, ale zawsze prostolinijnie. Jeśli uczynimy to samo w ciemności, gąsienice krążą po stole po zakrzywionych lub zygzykowatych trasach. Światło słoneczne wykorzystywane jest przez gąsienice prawdopodobnie dla utrzymania kierunku ruchu. Kieruje się ona zawsze ku przodowi, tak by światło padało na jedną stronę jej ciała stale pod tym samym kątem. Gąsienica nie zna jednak różnicy między światłem słonecznym a światłem lamp naftowo-gazowych. Jeżeli więc pełznie w obranym kierunku, to — przypuśćmy — oświetlona jest jej lewa strona ciała, z chwilą gdy lampę postawimy z drugiej strony gąsienicy, światło oświetla jej prawą stronę ciała i gąsienica musi z tego miejsca zawrócić, jeżeli chce, by światło padało na jej lewy bok. Prosta orientacja według światła, wytyczającego w naturze prostą drogę, zawodzi i małe biedne zwierzątko, 74 \ f w. Jiim nic icic ta I f i gdy znajdzie się między dwoma sztucznymi słońcami, zaczyna błądzić. Kto jednak przed milionami lat myślał o lampach naftowych, kiedy to gąsienice wykształcały w sobie te instynktowne odruchy? Światło służy wielu owadom za pewnego rodzaju kompas. Możemy udowodnić to jeszcze w inny sposób. Jeżeli na przykład mrówka w naszym ogrodzie wędruje sobie dookoła w celach wywiadowczych i jeżeli przykryjemy ją na godzinę np. filiżanką, a słońce w tym czasie przesunęło się znacznie po niebie i świeci z innego kierunku, to po zdjęciu filiżanki uwolniona mrówka zmieni kierunek ruchu zgodnie z położeniem słońca i kątem padania promieni. Również i my, ludzie, gdy nam zawiązać oczy, będziemy krążyć błędnie po okolicy. Z rybami można zabawić się jeszcze lepiej w ciuciubabkę. Jakże często obserwowaliśmy w puszczańskich strumykach ryby, które w szybko płynącej wodzie „stoją" zawsze w tym samym miejscu. Czy wyczuwają one na swojej powierzchni ciała prędkość przepływającego prądu wody i podpływają tylko tyle naprzód, by nie dać się z zajmowanego miejsca zepchnąć? Nie, tak nie jest. One orientują się po prostu \ waue Bjf lir my lisca według kamieni lub cienia na brzegu i według nich starają utrzymać się na tej samej wysokości. Prąd nie ma dla nich w tej sytuacji żadnego znaczenia. By to udowodnić, kładziemy pstrąga do długiego akwarium, jednocześnie na jeszcze dłuższym pasku papieru malujemy czarne pionowe paski i trzymamy go przy boku akwarium. Z chwilą gdy zaczniemy pasek przesuwać wolno do przodu, pstrąg płynie również do przodu; wydaje mu się, że brzeg przesuwa się do przodu, tak jak gdyby był spychany przez prąd płynącej wody; z tego powodu pstrąg musi poruszać płetwami tak, by utrzymać się na tej samej wysokości w stosunku do określonego czarnego paska. Tego, że w rzeczywistości woda w akwarium nie płynie, pstrąg w ogóle nie zauważa. Czy gdzieś na szerokim bożym świecie istnieje taki strumień, w którym woda stoi, a przesuwają się brzegi? Ponieważ termity, normalnie rzecz biorąc, niewiele mają wspólnego z lampami naftowo-gazowymi, mrówki z filiżankami do kawy, a pstrągi z pomalowanymi paskami papieru, ich wrodzony instynkt naturalny kieruje je na ogół prawidłowo. Nasze sztuczne światło zapalane w nocy wydaje się być przyczyną zwariowanych, obłąkanych ruchów wielu owadów. Krążą one wokół sztucznego światła po coraz bardziej zawężających się spiralach, by ostatecznie, z opalonymi skrzydłami, spaść na ziemię. 10* 75 Wyjaśnienie tego zachowania się owadów jest bardzo proste. Ci mali lotnicy oświetlani promieniami słońca lecą tak, by zachować kierunek prosty, podobnie jak gąsienice. Lecą tak, by światło padało zawsze na jedną i tę samą stronę ciała i oświetlało je pod tym samym kątem. Ponieważ promienie słoneczne rozchodzą się równolegle, lot prosty w słońcu udaje się owadom znakomicie. Promienie wysyłane przez lampę rozchodzą się jednak we wszystkich kierunkach rozbieżnie. Jeśli zatem mucha w czasie lotu zostanie oświetlona pierwszym promieniem pod ostrym kątem, to lecąc dalej wpadnie w zasięg drugiego promienia, który oświetlać będzie muchę pod większym kątem, co zmusi ją do skręcenia w lewo, by utrzymać poprzedni kąt padania światła, i tak od promienia do promienia, aż wreszcie podejdzie spiralnym ruchem coraz bliżej do samego źródła światła. Z tego powodu „ćmy ciągną do światła". jak ric-mu-izez cha i to iclię kąt Walka ze słoniem Tiemoco! Obserwowaliśmy hipopotamy, filmowaliśmy szympansy, pozostały nam jeszcze leśne słonie, które postanowiliśmy odszukać. Według opowiadań białych handlarzy i farmerów wystarczy w tym celu jeździć drogami polnymi, by w pewnym momencie zatrzymać się, bo spotkany słoń zatarasował przejazd. Z pewnością tego rodzaju przypadki miały już niejednokrotnie miejsce, wystarczy jednak zasięgnąć bliższych informacji, by się przekonać, że podobne spotkanie zdarzyło się zupełnie komu innemu i prawie 20 lat temu. Kiedy przybyliśmy na granicę Liberii, spotkałem pewnego byłego członka Legii Cudzoziemskiej, który akurat jechał ciężarówką werbować robotników do pracy na swojej plantacji. Leżała ona niedaleko Sassandry. Opowiadał mi on, że u jednego z jego sąsiadów — pewnego Białorusina, o którym już wspominałem — od roku stada słoni noc w noc pustoszą wielką plantację bananów. Pojechałem więc jego ciężarówką wypełnioną workami i pakami 700 km z powrotem na Wybrzeże Kości Słoniowej aż do Sassandry. Tam spotkałem pana Szmurło, właściciela plantacji nawiedzanej przez słonie. Leżała ona 60 km od małego miasteczka portowego w dżungli. Pan Szmurło zabrał mnie tam. Farmy nie mają tu nazw, nazywa się je po prostu według kamieni kilometrowych, przy których odchodzi boczna droga do farmy od głównej drogi polnej. Mówi się po prostu: „mieszkam na 91 km". Plantacja nawiedzana przez słonie leżała przy 68 km. Pan Szmurło posiadał kilka plantacji. Nie mieszkał na plantacji, która liczyła ponad 200 ha, miał tu tylko murzyńskiego zarządcę. Zarządca otworzył nam dobrze urządzony dom z wszelkiego rodzaju szafami i powiedział, że możemy w czasie jego nieobecności korzystać z gościny tak długo, jak tylko zechcemy. W domu był pokój sypialny, dobre łóżka, duża szafa pełna medykamentów, inna pełna narzędzi, biblioteka francuska, broń, konserwy, krótko mówiąc — wszystko, co tylko trzeba. Pan Szmurło wychował się na Uralu, gdzie jego ojciec posiadał wielkie dobra. Falz-Fenowie, właściciele sławnego raju zwierzęcego w Askanii Nowej na ukraińskim stepie, byli towarzyszami zabaw w jego latach dzieciństwa. Jakże świat jest mały! Jego ferma godna była podziwu. Wokół domu rosły podwójne żywopłoty bananowe, uginające się pod ciężarem olbrzymich owoców. Parę metrów dalej widziało się już pustynię ciągnącą się, jak okiem sięgnąć, aż do skraju puszczy. Słonie były jednak zdania, że lepiej jeść dobre banany niż skubać trawkę w dżungli, co też gruntownie wprowadzały w czyn. Konsumowały nie tylko owoce, lecz również szerokie liście wielkości człowieka. Liście takie mają pośrodku twardy pęd, od którego odchodzą dwa boczne płaty. Słonie obejmowały trąbą liść od góry i ściągały jego boczne płaty, tak że na drzewie pozostawał tylko zdrewniały pręt; wiedziały, co dobrze smakuje. Wielkie krzewy bananowe wyglądały jak gołe miotły. Na zakończenie gruboskórcy stratowali plantację, zniszczyli pola, zerwali pomosty ponad kanałami odwadniającymi. Ponad 60 ton bananów stracił pan Szmurło w ostatnich tygodniach, a mógł wysłać je z powodzeniem do Marsylii. 77 Dziwiłem się, że z tak wielkim spokojem znosił on te piekielne zniszczenia. „Siedem razy odbudowywaliśmy ten mały mostek — powiedział. — Słonie przechodzą często rzeczkę, a mostek przeszkadza im w pochodzie. Podnoszą zwyczajnie belki do góry i odrzucają je na bok. Obecnie daliśmy już za wygraną; te dranie są bardziej wytrzymałe niż my". To było więc królestwo słonia Tiemoco. W czasie drogi Murzyni i farmer już mi o nim opowiadali. Potężny samiec-słoń, z którym nikt jeszcze nie wygrał. Na całym Wybrzeżu Kości Słoniowej są właściwie tylko dwaj myśliwi polujący na słonie; -ze słoniem nikt nie chce zaczynać. Jednym z nich był stary Kiinkel, dobrze znany w całym kraju. On to właśnie miał nas poprowadzić na polowanie. Jeżeli dochodziło do rozmowy na temat słoni, zawsze wspominaliśmy o nim. Również i teraz przygotowano już wszystko do współpracy z nim. Kiinkel był starym żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, osiadłym w kolonii od czterdziestu lat. Liczył obecnie już 70 lat. Zasymilował się już tu całkowicie. W licznych wioskach miał żony i dzieci, pił i jadł u krewnych i nie zażywał chininy. Żył wyłącznie z polowania na słonie, które dają nie tylko kość, ale również pieniądze od Murzynów. Z chwilą gdy zastrzelił takiego kolosa, sprzedawał mieszkańcom okolicznych wiosek mięso na kilogramy. Ten sławny Kiinkel przed laty był już zdejmowany z pół tuzinem połamanych żeber z drzewa, z wysokości 12 metrów, gdzie rzucił go nieuprzejmy słoń. Akurat tydzień przed naszym przybyciem na kolonię zabił go słoń Tiemoco, przebijając kłem na wylot. Nie pozostało wiele do grzebania. Jak się to przytrafiło? Pierwszy strzał chybił, drugi — niewypał. Takie przypadki nie mogą mieć miejsca w czasie polowania na słonie. Pod wieczór ruszyliśmy idąc około godziny przez spustoszone pola bananowe, by wreszcie dotrzeć do końca olbrzymiej plantacji. Tam w ostatnich dniach były podobno słonie. Za polami bananowymi rósł kawałek puszczy, a następnie była rzeka. Mieliśmy z sobą kilku Murzynów, którzy nieśli nasze aparaty. Kiedy gimnastykowaliśmy się na pniu ponad małym stawkiem, gruby pień załamał się nagle, a ja wpadłem i znalazłem się po biodra w błotnistej wodzie. Pień był całkowicie zmurszały. Pomaszerowaliśmy dalej, by wreszcie dobrnąć do brunatnego, dość wartkiego strumienia. Podobno przez ten strumień przełaziły w ciągu dnia słonie na drugą stronę w kierunku puszczy, czasem jednak spędzały dzień w paśmie leśnym między plantacją a strumieniem. Dlatego szliśmy wzdłuż brzegu powoli. Puszcza ma to do siebie, że nie można w niej poruszać się cicho, ponieważ podszycie miejscami przedstawia jednolity ciąg prawdziwych zasieków z gałęzi, lian i kolczastych haków, które uzbrojone są dodatkowo w kolce. Wkrótce natrafiliśmy na ślady słoni, które nie były jednak całkiem świeże. Drzewa i liany grubości ramienia były gładko wyszlifowane wyżej niż wzrost człowieka. To mogły zrobić tylko słonie, ponieważ nia ma innych zwierząt tego wzrostu. Po godzinie usłyszeliśmy przed nami trzask łamanych gałęzi. Rozdzieliliśmy się. Michał z jednym Murzynem poszedł skośnie na prawo wzdłuż brzegu, ja z moim towarzyszem mniej więcej równolegle do niego, tylko głębiej w puszczę. Szliśmy częściowo na czworakach, ponieważ nie chcieliśmy używać noży do wycinania buszu 78 KIM. to- t ze względu na hałas. Bez wątpienia słonie były w pobliżu, świadczyły o tym ścieżki, które wyłamały one w podszyciu na metr wysokim. Tymi ścieżkami mogliśmy względnie dobrze iść za nimi. Po południu padało, jednak na gałązkach wzdłuż ścieżki nie było nawet kropli wody. Wniosek z tego — słonie musiały tędy przechodzić już po ostatniej ulewie, mniej więcej przed pół godziną. Po kierunku, w którym upadły łamane gałęzie, mogliśmy dokładnie ustalić drogę, którą udały się słonie. Ślady stóp nie były zbyt wielkie, co świadczyło, że nie było w tym stadzie potężnych samców. Nagle usłyszeliśmy trzask, jak gdyby pół kompanii maszerowało przez gąszcz. Skoczyłem do przodu i zauważyłem kołysanie się wierzchołków drzew i krzaków, potem usłyszałem szum wody, a następnie zapanowała cisza. Nie dostrzegłem nawet kawałka słonia. Po chwili zawołałem na Michała i usłyszałem jego odzew. Znów spotkaliśmy się. Opowiadał, że słysząc trzask pośpieszył na brzeg, by obserwować rzekę; zobaczył jedynie tył małego słonia znikający w puszczy. Gruboskórca szedł wygodną, wydeptaną ścieżką, wiodącą w dół zbocza, po której zjechał częściowo na zadzie; to było wyraźnie widoczne. Poza tym mniej zdenerwował się całym zajściem niż my. Zaczęliśmy zwoływać naszych czarnych towarzyszy, lecz okazało się, że znikli bez śladu. Musieliśmy więc zawrócić wzdłuż brzegu rzeki, aż wyszliśmy na plantację; tam spotkaliśmy naszych pomocników. Na szczęście nie porzucili ekwipunku. Kiedy robiłem wyrzuty czarnemu przewodnikowi Mamadu, odpowiedział usprawiedliwiająco: „Pan nie miał strzelby, więc nie mógł pan wymagać od nas, byśmy brali udział w pościgu za słoniami". W drodze powrotnej opowiadał, jak jego wuj przed dwoma laty został zabity przez słonia. W zasadzie polowanie na te zwierzęta jest wzbronione, ale mimo to każdy Murzyn ma starą strzelbę. Ponieważ strzelba wuja była za słaba, by zabić słonia nawet z niedużej odległości, wlazł do pustego drzewa przy ścieżce, którą przechodził słoń, wziął słonia na muszkę i odpalił. Zwierzę runęło martwe. Upadło niestety w nieprawidłowym kierunku, wprost na drzewo, w którym ukryty był wuj Mamadu. W ten sposób poniósł on również śmierć. Jak wiadomo, w pobliżu równika cały rok rozwidnia się około siódmej. W domu pana Szmurło był nawet budzik. Nastawiliśmy go na czwartą rano i wyruszyliśmy tak wcześnie, bo jak Mamadu twierdził, groźny Tiemoco ze swoją bandą przychodził zawsze o dziesiątej wieczorem, a więc dwie godziny po zapadnięciu zmroku, i odchodził godzinę przed nastaniem świtu, by spędzić upalną porę dnia gdzieś w nieprzeniknionej puszczy. W pobliżu domu szliśmy jeszcze świecąc sobie silnie lampkami elektrycznymi, później zgasiliśmy je i posuwaliśmy się cicho, odziani w miękko pod-zelowane buty sportowe, po trawiastym terenie pól bananowych. Ubrani byliśmy w długie spodnie khaki, chroniące przed ukąszeniem żmij. Spodnie były wkrótce mokre aż do kolan od nocnej rosy wiszącej na trawie, która była prawdziwym płonącym dywanem od świecących robaczków. Robaczki te świeciły około jednej sekundy, a potem gasły. Murzyni z plantacji nie chcieli iść z nami, tylko nasz boy Jo dał się na to namówić. Niósł ciężką kamerę błyskową Akku, bez której nie moglibyśmy sfotografować słonia. Na polach zwierzęta te przebywały tylko nocą. W puszczy jednakże nie można nawet w dzień zrobić zdjęcia bez lampy błyskowej. Szliśmy cicho przy świetle półksiężyca poziomo wiszącego na niebie. Od strony 79 Olbrzymi słoń-samiec. puszczy dochodziło wołanie, ćwierkanie, kwakanie, skrzeczenie. Dopiero nocą można zauważyć, jakie panuje tu życie. Siedzieliśmy oddaleni od siebie na odległość szeptu w ciemności i liczyliśmy kwadranse. Byliśmy podminowani gorączką łowiecką; nie bałem się — słonie nie atakują tak łatwo, jeśli się do nich nie strzela. Mimo to wewnętrznie byłem podniecony do ostateczności. W każdej chwili spodziewałem się, że ujrzę wynurzającą się przede mną olbrzymią ciemną ścianę i w nastroju cokolwiek nieprzyjemnym myślałem, jak wówczas się zachowam. Nagle zatrzeszczało coś blisko z tyłu za mną. Mimo woli poczułem pulsowanie krwi. Michał podczołgał się do mnie na czworakach, nasłuchiwaliśmy w naprężeniu w kierunku podejrzanego trzasku. Wreszcie zbliżyło się coś do nas. Był to Jo, którego z nadmiaru emocji rozbolał brzuch i musiał się nieco oddalić, by załatwić swoją potrzebę. Gdy zaczęło świtać, wracaliśmy do domu rozczarowani. Zadowoliliśmy się jedynie sfilmowaniem tkaczy gnieżdżących się koło domu na drzewie cytrynowym. Późno po południu od strony lasu zawarczał motor i wkrótce pod dom podjechał wielki samochód ciężarowy z panem Szmurło i kilku sąsiadami, wyładowany butelkami. Przygotowali oni „coctail puszczański", szatański trunek z mleka skondensowanego, miodu i różnych wódek. W tych okolicach pije się w zasadzie szklankami. „Nic trzeba się dziwić — mówił do mnie cichaczem pan Yalon, były francuski oficer — mimo wszystko już na drugi dzień po przybyciu widział pan zad słonia. "Wszystko to, co pan tu słyszy, to przeważnie bujda. Nikt nie chce mieć do czynienia ze słoniami. Jestem tu już od dwudziestu łat, słonie były już wielokrotnie w sąsiedztwie, na mojej plantacji również, ja jednak w ciągu tych 20 lat nie widziałem nawet ucha słomia". Do słonia trzeba strzelać z ciężkiej strzelby, przynajmniej z odległości 4 do 6 metrów, i dokładnie celować we właściwe miejsce. Największa odległość — to 20 metrów. Jeżeli drugi strzał jest niecelny, wówczas nie ma się już żadnej szansy. Pewien Francuz z Alzacji, który przebył pierwszą wojnę światową jako niemiecki marynarz, opowiadał mi nieprawdopodobne wprost rzeczy. Widział podobno w pobliżu granicy liberyjskiej Murzyna, który kompletnie pijany leżał na drodze; następnego dnia znaleziono po nim tylko szkielet. Zjadły go doszczętnie czarne mrówki manja, wzbudzające postrach wśród plantatorów. Ponieważ Valon rozumiał niemiecki, mogłem mu się zrewanżować i opowiedziałem, jak przed kilku tygodniami w Sudanie byłem w pogoni za lwami w towarzystwie Murzynów, których języka nie rozumiałem. W pewnym momencie spostrzegłem, że lew gotuje się zza skały do skoku. Ponieważ nie mogłem ostrzec owego Murzyna, wyjąłem w rozpaczy z torby czarną rzodkiew i podnosząc ją do góry, zawołałem: „Schwarzer Rettich"*. Pan Valon opowiedział z kolei o pewnym myśliwym polującym na słonie, który na noc przywiązał swój hamak do dwóch pni drzew, a rano obudził się w zupełnie innym miejscu, gdyż okazało się, że domniemanymi pniami drzew były trąby dwóch słoni. Prawdopodobną wydała się być historia pewnego Murzyna, który zabił słonia, Autor pokazując czarną rzodkiew, która w języku niemieckim nazywa się Schwarzer Rettich, chciał jak gdyby zawołać — Schwarzer, rett - dich — co znaczy: czarny, ratuj się... (przyp. red.) 80 odciął mu trąbę i przyniósł ją do swojej wsi jako wspaniały przysmak i trofeum. Kiedy potem wrócił, rzekomo martwy słoń wstał i zniknął w buszu. W ogrodach zoologicznych w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat zaobserwowano tylko dwukrotnie, że słonie przetrzymały oberwanie lub obcięcie końca trąby. Po tej wesołej nocy na werandzie nie wstaliśmy jak zwykle o godzinie czwartej rano. Z tego względu wyruszyliśmy nieco później. Maszerowaliśmy wąską ścieżyną w kierunku zakola rzeki, gdzie powinna znajdować się niewielka wieś, a przede wszystkim łódź-dłubanka, pływająca setki kilometrów w górę lub w dół rzeki. Drogą należało iść ponad 3 godziny, a nie—jak nas poinformowali Murzyni — pół godziny. Wydaje się, że częściej używały jej słonie niż tych paru czarnych mieszkańców. W miejscach wilgotnych widoczne były, obok śladów nóg tubylców, mierzące do pół metra długości stemple stóp słoni. Prawdopodobnie maszerował tu osobiście słoń Tiemoco. Wiedziałem, że Murzyni ustępowali mu szybko miejsca. Nad strumieniem łodzi nie było, natomiast na przeciwległym brzegu widniały dwie chatki i mała plantacja bananów. We trójkę krzyczeliśmy na całe gardło, z przeciwnego brzegu też coś krzyczano. Nasz czarny towarzysz odbył naradę z kilkoma kobietami z przeciwległego brzegu, łódź jednak nie przypłynęła. „Mężczyzn nie ma, nie ma również łodzi, a kobiety boją się" — tak to w końcu zrozumieliśmy. Nie chcąc, by nasz trzygodzinny marsz był bezowocny, usiedliśmy na brzegu i rozpoczęliśmy łowić ryby wędką, którą znaleźliśmy ukrytą przez kogoś w krzakach. Naturalnie ryba nie brała, ale po pewnym czasie nasz towarzysz zdjął fartuch ochronny i wszedł do wody. Teraz dopiero zauważyliśmy długi drąg przymocowany do grubego korzenia, zanurzony pod wodą. Sięgał on daleko w rzekę i drżał pod naporem wody. Afrykańczyk nie umiał pływać, trzymał się więc mocno drąga i poruszał się w kierunku środka rzeki. Tam było już płyciej; zanurzony po biodra mógł przejść na drugą stronę. Na brzegu odbyła się znowu narada. I znów w podobny sposób ten człowiek wrócił z powrotem. Nic nie można było zrobić — kobiety nie chciały ustąpić. Z przeprawy naszego towarzysza wyciągnąłem wniosek, że nie ma tu prawdopodobnie krokodyli. „Do diabła, nie zwijajmy żagli przed panem Tiemoco, przed którym drży cała okolica! Przecież nie chcemy pozbawić go życia. Chcemy tylko zdobyć jego zdjęcie". Również rozebraliśmy się, zatrzymując jedynie kapelusze dla ochrony przed promieniami słońca, i przepłynęliśmy na drugą stronę. Co za rozkosz po tym upale. Nasz czarny towarzysz przywiązał sobie kamerę na głowie. Ubrani tylko w spodenki i kapelusze ochronne ruszyliśmy w kierunku wioski i rozmawialiśmy „na migi" z kobietami, które stopniowo odważyły się wyjść z zagajnika bananowego. Żeneta — mała przedstawicielka łaszowatych żyje samotnie na Wybrzeżu Kości Słoniowej i w Gwinei; długość jej waha się od 30 do 45 cm. Baułowie nazywają ją „ndehekpoło" (lewe górne). Ten wielki otwór w gęstwinie wybity został przez słonia na skraju puszczy, która poza tym jest nie do przebycia. Służy on całkiem dobrze myśliwym w pogoni za słoniem (prawe górne). Tak wysoko zeszlifowana jest kora drzew przez przechodzące słonie, które przeciskają się tu przez swoje dukty. Ponieważ trą one tylko bokami, a nie grzbietem, można sobie wyobrazić, jak wielkie są te zwierzęta (lewe dolne). Ta elegancka żeneta nazywana jest przez Baulów „kokobukondie". 11 Tropi Mimy słonia Tiemoco 81 i 11 i Ich mężowie poszli gdzieś daleko na łowy, a może do pracy. Do jedzenia, oprócz paru owoców papaja, nie miały nic, a gdzie były łodzie — nie wiedziały. Poszukaliśmy sami w zaroślach na brzegu i znaleźliśmy. Wzdłuż rzeki płynęliśmy łodzią wydrążoną z pnia drzewa. Kilometr lub dwa dalej, w dole rzeki, widzieliśmy krokodyle wygrzewające się na słońcu w gliniastych rozlewiskach. Jednakże przełazu słoni nie spotkaliśmy ani w górze, ani w dole rzeki. Wniosek z tego, że pan Tiemoco wraz ze swoim stadem przebywał w lasach po tej stronie, gdzie była plantacja bananów. A więc z powrotem. Zresztą pan Szmurło opowiadał nam później, że on, właściciel plantacji, w ciągu dziesięciu lat nie był nigdy tak daleko i do tej wioski nad rzeką nie doszedł. Z pewnością my byliśmy pierwszymi białymi, którzy poznali to miejsce. By tego dokonać w Afryce Wschodniej, nie trzeba wiele. Wystarczy tylko wejść w puszczę na 5 lub 10 kilometrów, aby wkroczyć na bezdrożny teren, którego z pewnością nie dotknęła jeszcze biała stopa. Handlarze i farmerzy nie mają potrzeby wałęsać się po puszczy. Ten, kto to robi z własnego „widzimisię", jest godzien pożałowania. Dzień po dniu w ciągu trzech dni wychodziliśmy o czwartej, trzeciej, drugiej rano czatować na plantacji. Przeżywaliśmy koncerty koników polnych, afrykańskie wschody słońca, tylko jeśli chodzi o króla Tiemoco, nie zobaczyliśmy nawet końca ogona. Byliśmy przekonani, że olbrzym wy wędrował wraz ze swym stadem gdzie indziej. Może wtedy, kiedy my tu przybyliśmy, on żniwował na innej plantacji? Co za przykrość nie mieć w Afryce własnego samochodu, aby szybciej się poruszać z miejsca na miejsce... Zniechęceni, wyruszyliśmy pewnego popołudnia na inny skraj plantacji, paręset metrów od domu, by łapać motyle. Przysięgliśmy przecież nadinspektorowi, doktorowi Ledererowi z frankfurckiego ogrodu zoologicznego, który jest wielkim znawcą motyli, że przywieziemy mu nowe okazy. Dał nam nawet siatkę na motyle i dokładnie pouczył, jak należy je łapać. Profesor Koehler z Freiburga życzył sobie otrzymać trzmiele. Nigdy się nam także nie poszczęściło odkryć pochodu czarnych mrówek manja, które napadają błyskawicznie na domy, zmuszając wszystkich do ucieczki. Podobno były one również na plantacji — twierdzili Murzyni. Niedaleko od domu, który ukryty jest w wystającym cyplu puszczy, rosły piękne banany, widoczne w całej swej krasie. Ślizgaliśmy się depcząc od czasu do czasu po zgniłych owocach. Obrzydliwe uczucie — jak gdyby nadepnęło się na kupę kału. Dalej znów widać sterczące z jednego krzaka żebra liści niczym szable w powietrzu. Tak blisko domu nie mogło być przecież słoni, a mimo to liście były poobciągane, a poobrywane brzegi były jeszcze świeże. Prawdopodobnie ucztowały tu słonie! Podczas gdy my goniliśmy całymi dniami po puszczy, pan Tiemoco ucztował spokojnie koło domu! Rzeczywiście, ślady słonia wzdłuż i wszerz, gałązki połamane i trawa świeżo zdeptana. Tu miejsce zupełnie zdeptane, tu znów jeden najwidoczniej przez dłuższy czas wypoczywał — leżał na ziemi nawet kał, który jest nam dobrze znany z zoo frankfurckiego. Rozgrzebaliśmy go, wewnątrz był jeszcze ciepły. Mimo woli przycichliśmy. Szliśmy śladem słonia, aż dotarł on do pobliskiej puszczy. Do takiego lasu zazwyczaj z ledwością można wejść, bowiem na brzegu, gdzie światło dociera jeszcze do podszycia, tworzy się gęsta zapora z pnączy i cierni, przez którą po prostu nie 82 ilub °la vi. [ońca my. i za- :ze unie można przejść. Słonie jednak utorowały nam drogę. Tam gdzie one przeszły, była głęboka i ciemna brama w zielonym zasieku, przez którą mogliśmy przejść dość swobodnie. Wprawdzie nie wydawała się ona dostatecznie duża dla słonia, ale tylko pozornie, ponieważ słoń rozpychał swoim potężnym ciałem gąszcz, który później częściowo wracał do dawnego położenia. Byliśmy przede wszystkim zaskoczeni tym, że nie znaleźliśmy prawie wcale złamanych gałęzi czy drzew. Okazuje się, że i te olbrzymy nie zadają sobie zbyt wiele trudu, a tylko tyle, ile jest konieczne. Po prostu przepychają się do przodu, rozpychając podszycie na boki. Wysokość słonia mogliśmy poznać po otartych miejscach na lianach i drzewach. By dosięgnąć górnej granicy tych miejsc, trzeba było wysoko podnieść rękę, chociaż otarcia te nie były zrobione najwyższą linią grzbietu, lecz bokami słonia. Tunel wiódł poprzez korzenie drzew i lian, wznoszące się do wysokości nawet jednego metra. Słonie, ku naszemu niezadowoleniu, poszły nie rozdzierając ich, musieliśmy zatem przedzierać się za nimi. Nie staraliśmy się zbytnio o zachowanie ciszy, słonie same robią tyle trzasku, że nie mogły nas słyszeć w lesie. Gorzej natomiast było z określeniem kierunku wiatru. W gęstej puszczy nie można ustalić tego dokładnie; dlatego też postąpiliśmy zgodnie z radą starego myśliwego i zabraliśmy w kieszeniach koszul trochę mąki. Rozsypując ją w powietrzu da się z całą pewnością zauważyć, w którą stronę przepływa powietrze. Słonie nie uciekały, ale liczyliśmy się jednak z tym, że poszły nie dosyć głęboko w las. Z tego względu maszerowaliśmy za nimi tak szybko, jak to tylko było możliwe. Nie było to takie trudne, przecież słonie utorowały nam drogę. Pod starym drzewem natknęliśmy się na mulisty grunt. Tu najprawdopodobniej zatrzymał się jeden z najcięższych panów. Wokoło było sześć czy siedem miejsc, gdzie oddawał mocz, oraz 12 czy 15 kupek kału, w tym również starszy kał. Prawdopodobnie przychodził on na to ulubione miejsce od dawna, aby uciąć sobie drzemkę poobiednią. Zauważyliśmy w pobliżu młode może 10 metrów wysokie drzewo przewrócone z korzeniami. Liście były tak zręcznie obciągnięte, że nawet najmniejsze odgałęzienia pozostawały na konarach. Teraz dopiero usłyszeliśmy hałasujące słonie. Gałęzie trzaskały, wierzchołki szumiały, my zaś podsuwaliśmy się coraz bliżej. I oto dobrze znane bulgotanie, które wydaje się pochodzić z brzucha! W tym momencie usłyszeliśmy je także za nami, byliśmy w środku stada. Czy też uda się nam sfotografować je? Przycupnęliśmy do ziemi, nie zapominając przy tym skontrolować, czy aby nie znajdujemy się na drodze przemarszu mrówek, ponieważ nie mogliśmy wykonywać tu zwykłych tańców indiańskich. Następnie przygotowaliśmy broń do strzału: lampę błyskową, aparat filmowy i kamerę filmową. Szum i trzask wydawały się coraz bliższe. W takim momencie każdy ogląda się, mimo woli szukając drzewa, na które można by się w razie potrzeby wdrapać. Teraz dopiero spostrzega się, ile człowiek ma wspólnego z małpą. W puszczy sprawa jednak wygląda beznadziejnie. Pnie są za grube i nie mają na dole żadnych gałęzi, po których można by się wspinać do góry. Cienkie drzewa są niebezpieczne, każdy słoń zegnie je bez trudu, jeżeli widzi pewną korzyść w tym, by kogoś z niego ściągnąć. Ucieczka jest niecelowa, gdyż nie przebiegnie się nawet 10 metrów, a już człowiek znajdzie się w beznadziejnej sytuacji: zaplątany 83 li ¦ ' i w pnącza, upada na nos i leży w bezruchu, podczas gdy słoń—jak czołg — przejdzie po nieszczęśniku. Tak myśli każdy, kto pierwszy raz znajdzie się wśród stada słoni. Dochodzi się wówczas do wniosku, że wszystko zależy od dobrej woli takiego gruboskórcy, jak pan Tiemoco. Po długich kwadransach zakołysała się gęstwina w odległości około 12 metrów przed nami. Potem ujrzeliśmy przez chwilę przesuwającą się szarą ścianę z dobrze znanymi zmarszczkami. Poza tym nic więcej. Ściana zniknęła, a liście się uspokoiły. W gardle drapał przyjemny zapach słoni. Po dalszym kwadransie usłyszeliśmy znów trzask w kilku punktach lasu. W końcu ukazał się znów jeden, dokładnie w tym samym miejscu. Tym razem widzieliśmy jedno oko, jeden cios niezbyt gruby i jedno ucho. Palce trzymaliśmy w pogotowiu na spustach. Wierzyliśmy jednak, że słoń wynurzy się jeszcze bardziej. W momencie gdy głowa słonia prawie skryła się do połowy, błysnęła lampa Michała. Zwierzęciu wcale to nie przeszkadzało. Siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach. Słonie oddalały się coraz bardziej, nowe nie nadchodziły, w końcu jednak poszliśmy za nimi. Nic jednak już nie usłyszeliśmy. Prawdopodobnie zwietrzyły nas i przyspieszyły kroku. Nagle zatrzeszczało coś z tyłu za nami, przy czym odgłosy dochodziły z boku. Skręciliśmy natychmiast i podążyliśmy prosto w tym kierunku, co można było zrobić bez trudu, bowiem tu nie było zarośli niskopiennych. Wspinaliśmy się przez mały wąwóz czepiając się korzeni. Trzeszczało przed nami coraz bardziej, aż wreszcie zobaczyliśmy, co jest powodem tego hałasu. Otóż ujrzeliśmy pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów w górze w wierzchołkach drzew wielkie stada koczkodanów, które hulały tam i wymyślały na nas lub na słonie względnie kłóciły się między sobą. Śmialiśmy się trochę z tego, a następnie odbyliśmy naradę wojenną. Teraz wiedzieliśmy już, gdzie buszują słonie. Postanowiliśmy wracać na plantację, a jutro ponownie wyjść na czaty, ponieważ spodziewaliśmy się, że można będzie zrobić lepsze zdjęcia. A teraz do domu! Było jednak sztuką dostać się do domu. Poszukaliśmy jednej ze ścieżek słoni, którą chcieliśmy powrócić, ale wszystkie ścieżki prowadziły z otwartego terenu w puszczę. Krążyliśmy w kółko tu i tam, ale nie znaleźliśmy żadnej. Postanowiliśmy więc maszerować prosto w kierunku plantacji, okazało się jednak, że Michał pamiętał zupełnie inny kierunek do domu niż ja. Ludobójca Tiemoco podprowadził nas w ładną pułapkę. Nie mieliśmy ze sobą kompasu, ponieważ wyszliśmy z domu z zamiarem łapania motyli w pobliżu. Poza kamerami nie mieliśmy w ogóle nic ani do jedzenia, ani do picia. Szukaliśmy dalej i wchodziliśmy w coraz to nowe, nieznane okolice. Słońca nie można było zobaczyć, ponieważ niebo było ciemne, pokryte chmurami. Nawet gdyby było czyste, moglibyśmy je widzieć tylko od czasu do czasu spod gęstego, nieskończenie wysokiego dachu listowia. Piękna wpadka. Byliśmy pewni, że znajdujemy się o dwie, trzy godziny drogi od farmy. Leżała ona po tej stronie, gdzie przebiegała droga. Jeżeli zatem byśmy szli w jakimkolwiek kierunku, to istniało ryzyko, że albo wyjdziemy z lasu, albo też będziemy przemierzali 60, 70, a może i więcej kilometrów. Pewności mieliśmy na 50%. 84 rzej- u ismy t. ¦tal Lit I tan W tej sytuacji zrozumiałem, że niemożliwością jest iść prosto, jeśli człowiek nie ma możności orientowania się według stałych punktów na horyzoncie względnie posługiwania się kompasem lub też maszerować orientując się po gwiazdach. Każdy człowiek czy zwierzę zatoczy niezawodnie koło nawet wtedy, gdy jest przekonany, że idzie prosto jak po sznurze. Jeżeli zawiążemy człowiekowi oczy, to kręgi te mają niekiedy średnicę równą trzydziestu, czterdziestu metrom. Zresztą tym problemem zajmowałem się kiedyś bardziej szczegółowo, studiowałem przypadki, w których kanadyjscy drwale odchodzili stopniowo od zmysłów, kiedy po dwu- lub trzydniowej wędrówce wracali z powrotem do własnych ognisk obozowych. Przypadki te wywoływały teraz w mojej pamięci nieprzyjemne wspomnienie. Rozważyłem gorączkowo, co powinniśmy w tej sytuacji czynić, żeby móc maszerować prosto. Słonie stały się dla nas w tym momencie denerwująco obojętne. Stanąłem nieruchomo zwrócony w jednym kierunku i kazałem Michałowi iść prosto przed siebie z nożem w ręku tak daleko, jak tylko mogłem go w gęstwinie rozpoznać. Przy tym korygowałem jego ruchy tak, aby nie zbaczał z linii mego wzroku. Następnie musiał zatrzymać się odwrócony plecami do mnie, a ja dobijałem do niego. Z kolei on mną dyrygował, podczas gdy ja szedłem do przodu. W ten sposób zmienialiśmy się bezustannie przez pół dnia, robiąc ostrzem noża wielkie nacięcia na pniach drzew względnie ścinając małe drzewa, by w razie powrotu bezbłędnie posuwać się własnymi śladami. Zrobiło mi się nieswojo, gdy uprzytomniłem sobie, że nie mam nawet strzykawki i surowicy przeciw ukąszeniom węży. Tak więc jedno ukąszenie w puszczy groziło nam śmiercią. Co rusz widzieliśmy tu i ówdzie jasne miejsca między wierzchołkami drzew i już myśleliśmy, że las skończy się wkrótce. Obawialiśmy się zmiany kierunku, co najwyżej przesuwaliśmy się prostopadle do niego w prawo lub w lewo, kierując się do jasnych miejsc, po czym maszerowaliśmy według starego kierunku dalej. Co raz spotykaliśmy prześwity w puszczy, stworzone przez przepływającą rzeczkę lub powalone olbrzymie drzewa. Każdy z nas pogrążony był w czarnych myślach, nie zdradzał się jednak drugiemu. Przeklinaliśmy siebie, że poszliśmy w puszczę tak bez niczego. Również głód począł dokuczać. Jakże lżej zrobiło się nam, kiedy znaleźliśmy czerwone cebulki lian, które chętnie jadały szympansy na granicy Liberii. Smakowały one kwaśnawo-orzeźwiająco. Zjedliśmy całkiem pokaźną ilość, a ponadto wyładowaliśmy sobie nimi wszystkie kieszenie. Nie wiedzieliśmy zupełnie, czy cebulki jedzone w większych ilościach nie wywołują przypadkiem rozwolnienia lub innych zaburzeń. W pewnym momencie puszcza jednak przejaśniała. Niestety, nie mogliśmy łatwo się przebić w tym kierunku. Gąszcz był tak nieprzenikniony, że nasze noże stały się wkrótce tępe, a my zawiśliśmy na kolczastych krzakach niczym muchy w pajęczynie. Im jaśniejszy jest las, tym podszycie bardziej gęste. Znaleźliśmy na pół wypróchniałe drzewo, na które należało się wspiąć. Było ono gęsto porośnięte pnączami, mogłem więc, choć z trudem, wdrapać się na nie. Z góry zobaczyłem, że istotnie mamy przed sobą wielką polanę. Serce załopotało mi z radości, gdy stwierdziłem, że polana ma kształt czworokątny. Musiała to być opuszczona i powtórnie zarośnięta stara plantacja, a więc prawdopodobnie część naszej lub sąsiedniej plantacji. Ruszyliśmy w tym kierunku na przełaj — była to jednak mordęga, mogliśmy 85 się posuwać naprzód tylko z największym trudem. Wkrótce spostrzegliśmy, że teren staje się coraz bardziej podmokły. Na błotach nie zakłada się przecież plantacji. To była przyczyna, że nie rosły tu drzewa. Byliśmy zupełnie załamani. Dzień zbliżał się ku końcowi. Słońce, które w tej chwili powinniśmy widzieć, skryte było za gęstymi chmurami. Ostatnie dni były całkiem słoneczne. Ponieważ wiedzieliśmy, że w przeciągu poi godziny zapadnie ciemność, wyszukaliśmy sobie miejsce wolne od owadów, nacięliśmy gałęzi i ułożyliśmy z nich wielki stos budując legowisko. Wszystko bardzo ładnie, jak w książce z przygodami, tylko że takie przeżycia stają się dopiero wtedy bardzo interesujące, gdy ma się je poza sobą. Ponadto sprawa była śmieszna, ponieważ w rzeczywistości nie mogliśmy być bardzo oddaleni od plantacji. Przypuszczaliśmy jednak, że Murzyni na plantacji nie uważali nas za zaginionych. Myśleli oni prawdopodobnie, że doszliśmy do jakiejś drogi i jakimkolwiek samochodem pojechaliśmy gdzieś do sąsiada. Nie mieliśmy ze sobą latarek elektrycznych ani też zapałek do rozpalenia ognia. Nie obawialiśmy się dzikich zwierząt, lwów nie było w dżungli, nie słyszałem również, by kiedykolwiek lampart zaatakował człowieka w tej okolicy. Mimo wszystko rozglądaliśmy się wypatrując błyszczących w ciemności oczu zwierząt i zawsze stwierdzaliśmy, że był to liść lub coś w tym rodzaju. Czuliśmy się nieswojo na myśl o wężach. Mieliśmy dobrą okazję przestudiować nocny koncert zwierząt afrykańskiej dżungli. Naturalnie twierdziliśmy, że nie spaliśmy prawie wcale, ale najczęściej ocena snu jest błędna, ponieważ godziny czuwania wydają się być bardzo długie. Bajki i historie 0 duchach opowiadane przez Murzynów, z których cieszyliśmy się nieraz, w obecnej sytuacji wyglądały nieco inaczej. Rozmawialiśmy długo o naszym domu. Kiedy wreszcie zaczęło świtać i koncert dżungli ucichł, ruszyliśmy jeszcze o półmroku, dobrze przemoczeni, w dalszą drogę. Byliśmy zadowoleni, że nie było tej nocy burzy. Straszliwie zmęczeni, kontynuowaliśmy marsz wzajemnie się kierując. Przynajmniej mieliśmy zegarki kieszonkowe. Około pół do dwunastej zobaczyliśmy w gąszczu zwiędły krzew bananowy. Nie chcieliśmy być za bardzo optymistyczni. A może był to przypadkowo wysiany krzew? A może istnieje coś w rodzaju dzikich bananów? Potem znów nie było wysokich, strzelistych drzew bananowych, a przed nami pojawił się okropny gąszcz na cztery i pół metra wysoki. W końcu spotkaliśmy drugi krzew bananowy, potem trzeci, czwarty, piąty, szósty. Wydawało się, jak gdyby była to znów opuszczona plantacja bananów. Przeleźliśmy przez małe zalewisko 1 oto przed nami stały już banany w szeregu. Ostatecznie wkroczyliśmy na zarośniętą drogę, a potem na drogę wiodącą do „naszej" plantacji. Zmęczeni, dowlekliśmy się do domu. Żaden z Murzynów nie zatroszczył się o nas. My również nie pochwaliliśmy się spędzoną wbrew naszej woli nocą poza domem. W domu naszego rosyjskiego gospodarza przypomniała się nam znowu śmieszna historia o duchu ostatniego króla Baulów — Samory, który podobno miał ujeżdżać niepokonanego słonia-samca Tiemoco. Odżyła w nas ponownie nadzieja ostatecznego rozprawienia się z tym niebezpiecznym gruboskórcem. Jeszcze tego samego popołudnia ruszyliśmy na to miejsce, z którego poprzedniego dnia poszliśmy w puszczę. Rzeczywiście, podczas gdy siedzieliśmy w lesie, pan Tiemoco był tu ponownie. Obejrzeliśmy sobie dokładnie, skąd słonie mogą przychodzić, i wybraliśmy miejsce na nowe czaty. Przy okazji odkryliśmy krzew, który miał na końcu każdej gałązki 86 '/¦¦« piec, tai ibie Hej Rojąc. •fileta (nie- srebrnobiały listek. Zwróciłem na to uwagę Michała, który po przejściu czegoś w rodzaju łąki porosłej liściastą roślinnością sięgającą do łydek, zamierzał właśnie zerwać taką gałązkę. Nagle, znacznie szybciej niż można to wypowiedzieć, coś za-syczało. Zawołał — „wąż" — bardziej ucieszony niż przerażony, po czym wykrzyknął: „Do licha, on ugryzł mnie, on ugryzł mnie". Akurat w tej chwili mieliśmy na sobie krótkie spodnie domowe. Z boku na łydce były dwa ukłucia, które nawet nie krwawiły należycie. Samego węża Michał widział tylko kawałek, a ten, według jego relacji, był czarny. Podobno mierzył trzy lub cztery metry długości. W gąszczu jednak można było się omylić. Ukąszenie przez węża jadowitego w Afryce należy do rzadkości. Nie atakują one ludzi, chyba że się na nie napadnie lub bezwiednie usiądzie. Michał nie odczuł jednak, by na niego nastąpił. Może przydeptał cienki koniec ogona, którego prawdopodobnie nie wyczuł pod podeszwą? A może był to teren ich wylęgu, którego broniły? Chłopiec pobladł, na jego czole ukazały się duże krople potu. Był to chyba wynik strachu. Może nie był to jednak wąż jadowity? W każdym razie czuł on nieopisanie kłujący ból w nodze. Wycofaliśmy się ostrożnie i usadowiliśmy się na pustym miejscu. Po doświadczeniach z ostatniego dnia miałem ze sobą tym razem surowicę prze-ciwjadową oraz strzykawkę. Nie była ona całkowicie czysta po ostatnim zastrzyku penicyliny, jaki daliśmy psu pewnego znajomego, ale w tej chwili nie jest to takie ważne. Była to na szczęście surowica poliwaletna z Dakaru, którą nabyłem w aptece w Abidjanie. Działała ona przeciw ukąszeniom wszystkich węży jadowitych występujących w tej okolicy. Z Niemiec przywiozłem ze sobą dwa rodzaje surowicy. By je odpowiednio zastosować, trzeba było najpierw ustalić, przez jaki gatunek węża nastąpiło ukąszenie. W tym przypadku było to jednak niemożliwe. Zgodnie ze starym zwyczajem przewiązałem nogę paskiem skórzanym, po czym wzmocniłem ucisk wkładając patyk i przekręcając go. Noga stała się czerwona, a następnie sina, ponadto okolica ukąszenia napuchła. Michał dostał bólów głowy i zaczął mówić niewyraźnie. Podniosłem skórę na brzuchu, Michał w ostatnich miesiącach znacznie zmizer-niał, i wstrzyknąłem domięśniowo przezroczysty płyn. Następnie zwalniałem stopniowo ucisk przepaski co pół minuty, zawsze na jedno, dwa uderzenia serca, tak by noga nie obumarła. Następnie pobiegłem do domu i wezwałem Murzynów. Ujęliśmy się za ręce i przenieśliśmy mego syna do domu, gdzie położyliśmy go do łóżka. Leżał częściowo nieprzytomny, dając niejasne, zagmatwane odpowiedzi. Na wszelki wypadek wstrzyknąłem również środek nasercowy. Cała sprawa przebiegała znośnie. Pod wieczór pacjent siedział już na łóżku, a następnego rana był tylko słaby i miał bóle głowy. Poza tym pojawiła się biegunka, nie wiem jednak, czy to miało jakiś związek z ukąszeniem. Następnego dnia pod wieczór układaliśmy już plany przeciw Tiemoco. Po następnej nocy o godzinie trzeciej nad ranem zajęliśmy nasze stanowiska, tym razem ubrani przepisowo w długie spodnie i buty z cholewami, które przywieźliśmy z Frankfurtu i mieliśmy je dotychczas tylko raz w użyciu. Tej nocy przechytrzyliśmy Tiemoco, który przybył wraz z innymi słoniami (6 sztuk) tym razem z innej części lasu. Zwierzęta szły naprzód, uważnie nasłuchiwały, przystawały na pięć minut, może na kwadrans. Słyszeliśmy je dokładnie, tak jak przed 87 paroma dniami: nie mogliśmy jednak rozróżnić kształtów, chociaż zdawało się nam, że widzimy wszędzie słonie. Tej nocy postanowiliśmy nie przedzierać się przez zarośla do słoni z naszymi ciężkimi kamerami i sprzętem błyskowym, a czekać w miejscu, aż one podejdą do nas. Drżeliśmy z niecierpliwości. Nareszcie Tiemoco był całkiem blisko, może w odległości 15 metrów od nas. Mimo to musieliśmy czekać, bo jeszcze ciągle dzieliły nas od niego olbrzymie krzewy bananowe. Powtórnie zobaczyliśmy pobłyskiwanie jego białych ciosów, zwierzę posunęło się do przodu. „Teraz" — szepnąłem. W tym momencie błysnęły oślepiające lampy błyskowe. Przeląkłem się nieco. Zaatakuje nas? Tiemoco nie zwrócił jednak większej uwagi na błysk światła trwający tylko 0,005 sek. Może wziął to za błyskawicę? Michał automatycznie kręcił film i fotografował w krótkich odstępach czasu po raz drugi, trzeci. Olbrzym odwrócił głowę w naszą stronę, stał się niespokojny i nastawił uszy. Następnie cofnął się znów do buszu. Słyszeliśmy tylko lekkie trzaskanie gałęzi. I nic więcej. Brakło nam trochę odwagi, trwaliśmy więc w bezruchu zachowując całkowity spokój. Słonie nie pokazały się więcej. Triumfująco wracaliśmy do domu. Zaraz w nocy wywołaliśmy filmy, bowiem nie było tu ciemni. Wszystkie trzy zdjęcia były całkiem udane. Byliśmy bardzo zadowoleni. Zresztą chciałbym być zupełnie szczery. Czy to aby na pewno był szanowny pan Tiemoco? Ten słoń, którego fotografowaliśmy? Nie możemy stanowczo twierdzić. Również nikt z Murzynów nie wiedział tego dokładnie, prawdopodobnie nie widzieli go nigdy. W każdym razie przechytrzyliśmy tego mądrego, potężnego pana lasów wokół plantacji na 68 kilometrze. Nagana chroni leszcze dzikie zwierzęta owe. wagi i po ina- 1 Kiedy w roku 1857 wielki badacz lądu afrykańskiego Livingstone przybył nad brzeg jeziora Tanganika, przyprowadzone tu przez niego bydło było bardzo chude i owrzodzone. Mimo tego, że krowy jadły chciwie soczystą trawę rosnącą w tej bujnej okolicy, chudły coraz bardziej. Stały ze spuszczonymi głowami i wpółprzy-mkniętymi oczami. Ich chód stawał się coraz to sztywniej szy, chwiały się i zataczały, aż wreszcie po paru tygodniach prawie bez wyjątku pozdychały. Coraz liczniej przybywający tu w następnych dziesiątkach lat badacze podróżnicy, ekspedycje myśliwskie oraz biali farmerzy musieli znowu potwierdzać ten sam fakt: w dalekich okolicach Afryki europejskie bydło domowe nie daje się utrzymać przy życiu. Zdychały psy, konie dostawały opuchlizny brzucha, nóg, marniały. Nawet kozy i owce nie mogły się utrzymać. Tak więc niejedna ekspedycja musiała wracać pieszo przez puszczę i spalone słońcem stepy, o ile w ogóle uczestnicy tych ekspedycji dotarli do domu i nie zginęli w drodze. Sprowadzone kosztowne europejskie bydło stawało się w krótkim czasie bezwartościowymi szkieletami. Tłuste stada przepędzane przez te niesamowite tereny przychodziły do rzeźni tak wychudzone, że widać było tylko skórę i kości. W roku 1879 angielski lekarz wojskowy David Bruce, noszący znamienne bokobrody, przemierzał wraz ze swą młodą małżonką doliny, w których panowała tajemnicza zaraza bydła — nagana. Nagana, a właściwie „ngana" jest słowem, które w mowie szczepu Zulu oznacza: bezsilny, bezskuteczny, słabowity. Gruby, trochę gburowaty Anglik Bruce nie odpowiadał zbytnio wymogom, jakimi powinien się odznaczać badacz i naukowiec. On nie chwycił za mikroskop lub inne aparaty laboratoryjne, lecz przeprowadził zupełnie proste doświadczenie. Sprawdził, czy odpowiadają prawdzie stare zapewnienia Murzynów, iż wystarczy ustrzec zwierzęta przed jedzeniem i piciem podczas przegonu przez tereny zakażone, by pozostały zdrowe. Znaczyłoby to, że zakażona jest tam tylko pasza. W krainie Zulusów (w Ubombo), która leży wysoko ponad poziomem morza, gdzie jest przewiewnie, zwierzęta są zdrowe. Z chwilą jednak gdy farmerzy wypędzają swoje krowy na żyzne pastwiska równiny, zwierzęta te w stosunkowo krótkim czasie padają. Bruce polecił więc wypędzić konie na równiny, uprzednio jednak zawiązał im starannie pyski lnianymi workami, by nie mogły ani jeść, ani pić. Po powrocie do Ubombo zaczęły po 6-9 dniach gorączkować, oczy zaczęły im łzawić, dostały wycieku z nozdrzy i zdychały na naganę, podczas gdy reszta bydła z innych stron pozostała zdrowa. Tak więc wspomniana bajeczka tubylców okazała się nieprawdziwa. Inne szczepy murzyńskie twierdziły, że zaraza przenoszona jest przez muchy tse-tse, które powodują również śpiączkę u ludzi. Są one całkiem podobne do naszych domowych i oborowych much, z tą różnicą, że posiadają dłuższy ryjek kłujący. Bruce wysłał zatem na podejrzany teren konie obszyte starannie w gazę, tak że muchy tse-tse, które napadały na nie stadami, nie miały możności wyssać krwi. Kiedy konie znów wróciły, pozostały zdrowe. 12 TropIliSmy słonia Tiemoco 89 *ZJ Bruce wybrał się wraz z kilkoma Murzynami na polowanie na muchy tse-tse i wrócił przynosząc w koszyczkach z gazy wiele tuzinów tych małych, obrzydliwych owadów. Koszyczki te przystawiono do skóry zdrowych koni tak, że zgłodniałe muchy mogły je kłuć. W rezultacie konie zaraziły się, chociaż nigdy nie były na terenie zakażonym. Wkrótce potem Bruce był w stanie odkryć we krwi chorych koni za-zarki. Były to dziwne twory w kształcie cygara, bardzo giętkie i ruchliwe, z wiciowatymi ogonkami. Nazwano je „Trypanosoma Brucei". Sam Bruce, który poza tym wyjaśnił jeszcze inne zagadkowe choroby, jak np. maltańską gorączkę, otrzymał od króla angielskiego tytuł szlachecki. Afrykańskiemu bydłu niewiele pomogło odkrycie zarazka tej straszliwej choroby. Z roku na rok i w ciągu dziesiątków lat nagana roznosiła się na inne, nowe obszary Afryki. Szczepy hodujące bydło skupiały się na coraz mniejszych terenach, które wkrótce wypasiono doszczętnie, a z czasem zamieniano w step. Większa część ludności tropikalnej Afryki jest dziś przeważnie dożywiana, ponieważ nie ma możności prowadzenia hodowli bydła, a tym samym nie może również uprawiać roli. Dzikie zwierzęta wraz z nastaniem kolonializmu zostały wytępione, a kiedyś dostarczały one mięsa w dostatecznej ilości. Ten stan rzeczy pogarsza się jeszcze przez dziwny obyczaj afrykański — mierzenia zamożności według ilości sztuk bydła, przy czym jest wszystko jedno, czy będą to zwierzęta dojne, czy też tylko zwierzęta rzeźne. Wskutek tego przyspieszone jest wyniszczenie gruntów w Afryce na nieza-powietrzonych terenach. Władze kolonialne wypowiedziały wojnę muchom tse-tse. Grupy robocze Murzynów karczowały busz tworząc otwarty, niezadrzewiony i bez krzewów teren, na którym ten niebezpieczny owad nie będzie mógł się utrzymać ani rozmnażać. Wielu farmerów po prostu wypalało busz. Zrozumiano, że można było zmniejszyć plagę much przez wycinanie buszu, ale wówczas powstawały martwe i gołe miejsca, często tylko kilkaset metrów szerokie. W Ugandzie nad Jeziorem Wiktorii pocięto busz szeregiem szerokich, gołych korytarzy na oddzielne części, które były oczyszczane z much przez tzw. łowców much, złożonych z murzyńskich chłopców, którzy przy pomocy siatek na motyle systematycznie odławiali muchy. Z drugiej strony sztuczne wypalanie stepów i buszu przyspieszyło wysychanie całych połaci Afryki, która w ciągu dziesiątków lat staje się coraz bardziej sucha. Poza tym istnieje wiele rozprzestrzeniających zarazę gatunków much tse-tse. Mają one różny tryb życia. Jedne przebywają tylko nad brzegami wód, inne nie kłują w ciągu dnia, a jeszcze inne nie potrzebują koniecznie cienia, żeby żyć. Wydaje się, że wytępienie muchy tse-tse w Afryce jest beznadziejne, jeżeli nie przekształci się tego całego kontynentu w jedną wielką Saharę. Inni badacze, którzy opierali się w swoich pracach na odkryciach Bruce'a, dociekali, skąd biorą się u muchy tse-tse zarazki (trypanosomy) na terenach, gdzie nie ma koni lub krów. Wkrótce zdołano ustalić, że trypanosomy żyją we krwi wielbłądów, bawołów, zebr, słoni, antylop i dzikich zwierząt drapieżnych. Jednak ilość tych zarazków we krwi jest niewielka, tak że zwierzęta te nie chorują. 90 /dyś (sicze iydla, Szeta Syna fejszyć iejsca, I pocięto | oczysz- *, którzy strony i Afryki, i tse-tse. Ii ke nie Wydaje citalri Po tym odkryciu nastąpił jeden z najokropniejszych okresów dla wielu dzikich zwierząt Afryki, który do dziś jeszcze trwa! Postanowiono nie tępić muchy tse-tse, lecz nie dać jej możności zaopatrywania się w trypanosomy u dziko żyjących zwierząt. Władze kolonialne chciały w ten sposób stworzyć wielkie, urodzajne obszary Afryki dla rolnictwa i hodowli bydła. Anglia, która w tej chwili wydaje rocznie miliardy i setki milionów marek na argentyńskie mięso, łudziła się nadziejami, że wypasać będzie w swoich afrykańskich posiadłościach równie wielkie stada, jak w Argentynie. Rozpoczęło się straszne strzelanie do zwierząt, prawie nie zauważone przez ludność pozostałych części świata. W latach 1924—1944 odstrzelono: 79216 antylop dujkerów (w samym tylko 1945 roku 7518); w tym samym czasie musiało umrzeć 2368 oribi (w 1944 - 187); 23 531 (3117) dujkerów karłowatych; 8003 (506) dzików; 288 (89) rzadkich już dziś antylop karna; 219 (25) nosorożców; 36 596 (3551) antylop kudu; 1646 (465) bawołów; 6532 (342) wielkich antylop eland; 8691 (498) antylop kob; 22 430 (2736) świń wodnych, 23196 (940) antylop końskich; 16 918 (2029) pawianów. Liczby te odnoszą się tylko do terenów w Tanganice i Północnej Rodezji, objętych zwalczaniem muchy tse-tse, a dotyczą także tych gatunków zwierząt, którym i tak zagraża wymarcie. Dzika, czarna część świata - Afryka, zasiedlona przez osobliwe, wielkie zwierzęta i dziwacznych ludzi, jest idealną posiadłością całej ludzkości, niezależnie od tego, jakie mocarstwo tam przypadkowo wytyczyło swoje kolonialne granice. Miliony ludzi na całym świecie marzą o tym ostatnim obszarze wolnej, wielkiej przyrody, przez której chaszcze przedzierają się słonie, w której rzekach nurkują hipopotamy, a lew poluje na zebry i żyrafy. Żadne państwo, które często przypadkiem sprawuje tam swoją władzę, nie powinno przeobrażać przyrody bez gruntownych badań naukowych. Ponieważ dopiero po bezlitosnym wyniszczeniu pół miliona wielkich zwierząt stwierdzono, że świ-drowce (Trypanosoma brucei) występują również w ekrwi małych gryzoni, wobec tego zarazy nie będzie można nigdy zupełnie wyniszczyć. Śpiączka, która początkowo powodowała tak niewinny obrzęk gruczołów tylnej części szyi, a potem wytępiła ludność całych wsi murzyńskich, jest wywołana przez świdrowce Trypanosoma brucei. Niemieccy badacze znaleźli w germaninie i pokrewnych mu środkach chemicznych skuteczną broń przeciwko tej okrutnej śmierci Czarnego Lądu. Wkrótce pomyślano o tym, aby ten środek zastosować do zwalczania nagany. Germanin sam nie działał. Dopiero po dodaniu niewielkiej ilości kwaśnego winianu potasu można było utrzymać bydło w zdrowiu i dobrym stanie również w kraju Zulusów, wśród stad zarażonych naganą. Środek ten zaczęto co 14 dni wstrzykiwać do żyły szyjnej. Krew zwierząt stała się wolna od wijących się w niej trypanosom. Ale nie było łatwo dawać zastrzyki bydłu, do tego byli potrzebni weterynarze. Komu by się chciało co dwa tygodnie chwytać półdzikie, pasące się w stadzie bydło afrykańskie, pętać je i leczyć? Kto może, wobec niskich cen tego bydła, ponosić koszty takich zabiegów. Środek więc praktycznie był nie do zastosowania. 12' 91 Tymczasem angielscy uczeni dokonali odkrycia, które mogło przeobrazić oblicze Afryki. Grupa dwudziestu pięciu lekarzy weterynarii, biologów i chemików z doktorem Curdem i doktorem Daveyem na czele, odkryła preparat pod nazwą palu-drin, doskonały przeciwko malarii. Jest to preparat pochodny węgla smołowcowego. Gdy uczeni przebadali ten środek na myszach, stwierdzili, że oddziałuje on w pewnym stopniu również przeciwko chorobom przenoszonym przez muchę tse-tse. Po dalszych doświadczeniach ustalono, że to działanie sprowadzało się tylko do jednej, nieznanej części składowej paludrinu - rodzaju zanieczyszczenia. Uczonym udało się oddzielić to zanieczyszczenie i w ten sposób odkryto środek M7555, który obecnie jest znany pod nazwą antrycid. Dla bydła jest on nieszkodhwy i nie musi być wstrzykiwany dożylnie. Farmer może go sam wstrzyknąć za pomocą igły iniekcyjnej gdziekolwiek pod skórę. Już to samo jest okolicznością bardzo ważną i, według dotychczasowych informacji, antrycid stał się niejako środkiem leczniczym przeciwko naganie u zwierząt domowych. Ważniejsze jest wszakże to, że uodparnia on zwierzęta na tę zarazę na przeciąg czterech do sześciu miesięcy. Od nowych środków leczniczych oczekuje się najczęściej zbyt wiele. Być może jednak, że wynalazek ten przyczyni się wcześniej czy później do zlikwidowania nagany. Perspektywa, jaką otwiera nowy środek leczniczy antrycid, nie jest doprawdy frapująca. Nagana na razie panuje w całej Afryce tropikalnej, na obszarze siedemdziesiąt pięć razy większym niż Anglia, a czterokrotnie większym niż Argentyna. Rozciąga się on od Sudanu do Natalu. W Kenii, Tanganice, Niasie, w Północnej Rodezji, a także w większości terytoriów nie należących do Wielkiej Brytanii, więcej niż połowa kraju jest zagrożona i niezdatna do hodowli bydła. W Południowej Rodezji nagana rozszerza się z roku na rok na coraz większe obszary. Na Złotym Wybrzeżu, w południowej części Nigerii i w Ashanti jest podobnie. Gdy środki lecznicze przeciw naganie będą wynalezione, wówczas nastąpi wypasanie olbrzymich przestrzeni stepów przez liczne stada bydła. Wtedy znikną tam także ostatnie antylopy, żyrafy, słonie, zebry i bawoły, lwy, lamparty, gepardy i hieny. Jak polujących na bawoły Indian można jeszcze znaleźć tylko w książkach, tak sprawozdania afrykańskich podróżników badaczy o przeżyciach ze słoniami i lwami będą brzmieć jak bajki z przeszłości po niewielu dziesiątkach lat. Tam gdzie nocą ryczały na stepie lwy, coraz liczniejsze stada bydła będą doszczętnie spasać trawy. Nowoczesne rośliny użytkowe zaczną wysysać soki z gleby wyjaławiając ją doszczętnie. Tak będzie się działo na tych terenach - jak obecnie w Północnej Ameryce, Argentynie i innych południowoamerykańskich państwach. Urodzajność rozległych połaci tego kontynentu zaniknie i nieuchronnie spotka go ostateczny los pustyni. ilicze Wójt palu-|owego. i pew-«. Po ednej, ilo się becnie aimer Już Dacji, lomo-iteiąg Przybywafą do Roger i Aka W Afryce chciałem obserwować zwierzęta znane z zoo, ale nie miałem zamiaru przywozić ich do domu. Dlatego też zaraz na początku podróży wykupiłem dwa bilety powrotne na samolot, jeden dla mego syna, drugi dla mnie. Kot jednak nigdy nie przestanie łapać myszy. Michał dokuczał mi nieustannie, aby nie wracać do Frankfurtu z pustymi rękami. Gdyśmy w puszczy poza Sassandrą szukali leśnych słoni, opowiadał mi pewien francuski kupiec, że niedaleko stąd pewien Holender ma na plantacji palm młodego szympansa, którego chce się pozbyć. Uprzejmy pan zawiózł mnie zaraz swym autem przez nie kończące się, sadzone pod sznur lasy palmowe do willi pana Fuyta - prawdziwego zamku Miramare, położonego bezpośrednio na brzegu oceanu. Pan Fuyt przebywał uprzednio w Indochinach. Stracił zęby, gdy był internowany przez kilka lat przez Japończyków. Jego żona była kiedyś lekarzem pediatrą. Naokoło domu biegała mała szympansiczka, prawie jak siostra naszej małej Kasi. Fuytowie otrzymali ją od Murzynów, którzy zabili jej matkę i zjedli. W ten sposób zresztą wszystkie szympansy dostają się do zoo. Jest to ważne dla badań psychologii zwierząt. W Europie utrzymuje się wciąż, że zwierzęta te łapie się w sieci albo chwyta w pułapki. Kto by jednak chciał obecnie angażować całą wieś tubylców i otaczać w stu ludzi stado szympansów? Prawie w całej Afryce Murzyni otrzymują dziś stawki godzinowe, jak robotnicy europejscy. Chwytane zwierzęta musiałyby wówczas kosztować prawdziwy majątek. Poza tym trudno mi sobie wyobrazić, jak można dać radę dorosłemu, dzikiemu szympansowi. Szympansiczka Aka był to zuchwały, mały nicpoń. Nie mogła przebywać w domu, gdyż za wiele psociła. Za to wałęsała się po olejarni, włączała dźwignie, wypuszczała parę, uruchamiała syrenę. Jej przybrana matka żyła w ciągłym strachu, że Aka któregoś dnia wpadnie w pasy transmisyjne. Z tych wszystkich powodów otrzymało ją zoo w Amsterdamie, ale francuskie Ministerstwo Kolonii nie dało zezwolenia na jej wywóz, gdyż szympansy znajdują się pod ochroną. Więc na wszelki wypadek przed wyjazdem do Paryża uzyskałem świadectwo eksportowe na parę małp człekokształtnych i zaraz doszedłem do porozumienia z Fuytem. Ale nie z małą Aką. Jeździła ona namiętnie autem i siadała natychmiast w kabinie kierowcy naszego wozu. Gdy jednak francuski konwojent wsiadł i chciał ruszyć, Aka zaczęła wołać matkę i dostała okropnego ataku złości. Zdenerwowała się tak, że narobiła na wszystkie siedzenia i na koszulę francuskiego towarzysza podróży także. Musieliśmy więc przynieść jej klatkę - olbrzymi pojemnik, zbudowany z twardego drewna i okrągłych, żelaznych prętów. Ale niestety małpy są znacznie mądrzejsze niż wszystkie inne zwierzęta. Gdy monstrualna klatka znalazła się w wozie, Aka odmówiła wejścia do niej, a nawet ugryzła swą matkę. Michał i ja popatrzyliśmy na siebie i westchnęli. Zostaliśmy zmuszeni odegrać brzydką scenę; schwytaliśmy błyskawicznie małpę chwytem stosowanym w zoo, zgięliśmy jej ręce z tyłu grzbietu, unieruchomiliśmy wszystkie członki tak, żeby nas nie mogła dosięgnąć swymi mocnymi zębami. Prędko do klatki, drzwi zamknięte i odjazd! W takich warunkach 93 człowiek czuje się, jak gdyby był hyclem. Pani Fuyt obcierała sobie za naszymi plecami oczy. Po drodze dowiedzieliśmy się o innym szympansie, którego ma Francuz, właściciel tartaku. Zajechaliśmy autem na jego farmę i po aperitifie wyjaśniłem swe zamiary. „Quelle belle chance!" (Co za pomyślna okazja !) — wymknęło się pani domu. Musieliśmy głęboko wjechać w las do tego wielkiego szympansa, który liczył prawie dwanaście lat. Już od dwóch lat został skazany na wygnanie z domu, gdyż nieustannie hałasował i wrzeszczał, gdy ujrzał czarnych robotników. Zwierzę było uwiązane do drzewa na ciężkiej obroży, na której gimnastykowało się w górze. Nazywał się też Aka, co w języku tubylców znaczy małpa. My nazwaliśmy go Roger - od imienia poprzedniego właściciela. Gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, zrobiło mi się słabo. Był to potężny samiec o ramionach atlety, mający na grzbiecie szary odcień sierści zupełnie dojrzałego szympansa, zęby jak pantera i muskulaturę mistrza boksu. Znam dobrze męskie szympansy. Na głowie pozostały mi blizny od ich ukąszeń, palec prawej ręki jest na pół sztywny. Mają one siłę i zęby drapieżnych zwierząt. Atakującemu lwu można podstawić krzesło lub miotłę, na które się rzuci i gryzie. Jednak szympans, który obdarowany jest w połowie ludzkim mózgiem, nie jest tak naiwny; on wie, gdzie trzeba gryźć, i wydziera broń z rąk. Każdy zdrowy, dojrzały płciowo samiec-szympans doznaje parę razy dziennie napadu straszliwego szału i wówczas piszczy, hałasuje i niszczy wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego czterech kończyn. Te szalone tańce mają na celu odstraszenie samic i młodych samców, które wtedy oddalają się albo uciekają na cieńsze gałęzie drzewa. Po paru minutach napad mija, a chojrak przyjaźnie bada rany komuś zadane i zachowuje się całkiem po sportowemu. Podczas nalotów na Berlin miałem dosyć okazji do rozprawiania się z wszelkimi małpami człekokształtnymi berlińskiego zoo, które wówczas prowizorycznie przeniesiono do mego domu. Roger zszedł z drzewa na rozkaz swego pana uzbrojonego w pałkę i zachowywał się wobec niego przyjaźnie. Samce szympansy są często przyjaźnie usposobione przez całe życie do swego pana, który je wychował od małego, a pan Schwander miał już u siebie Rogera prawie przez siedem lat. Ale biada, gdy dostaną się w inne ręce. Szepnąłem więc do Michała: „Nie ma rady, aby utrzymać go w ryzach". Ale Michał dręczył mnie: „Będzie w przeciwnym razie zastrzelony, gdy pan Schwander wyjedzie do Europy, a to jest przecież tak piękny, olbrzymi samiec". Uległem więc, ale żałowałem tego tygodniami. Pewien Murzyn miał przy sobie wszystkie możliwe chyba klucze do śrub. Rzucił je nam z daleka i zaraz uciekł. Łańcuch był zabezpieczony pięcioma czy sześcioma śrubami opatrzonymi w nakrętki, ponieważ Roger był prawdziwym sztukmistrzem w uwalnianiu się z więzów. Rozśrubowaliśmy łańcuch z trudem i zaprowadziliśmy Rogera do wozu ciężarowego. Tu również zakwaterowaliśmy Akę w małej skrzyni. Jak jednak wprowadzić Rogera do dużej klatki? Otworzyliśmy szeroko drzwi i tak ustawiliśmy Akę za klatką, że Roger mógł ją widzieć przez pręty. Zauważył, jego sierść najeżyła się. Skoczył do klatki ustawionej na wozie i — bęc — drzwi zamknęły się za nim. Przyniosłem zaraz z tartaku grube deski, aby wszystko umocnić gwoź- 94 ZV!1 ier dziami. Następnie pojechaliśmy na farmę pana Szmurło, gdzie właśnie przebywały słonie. Wypuściłem Akę z klatki. Biegała po domu i naokoło domu. Ale wieczorem obawiałem się panter. Chciałem ją schwytać. Łatwo to jednak powiedzieć — zawsze ilekroć wziąłem jej łapkę — próbowała mnie ugryźć, musiałem więc ją puścić i biegała dalej. Wówczas zaprodukowałem się jako chwytacz na lasso. Jest to jednak sztuka rzucania pętli nad głową człowieka, który ma cztery ręce. Zaczęło się ściemniać i trzeba było jakoś uporać się z tymi trudnościami. Spróbowałem innego sposobu. Popędziłem Akę z Michałem i paru Murzynami do lasu i odciąłem jej drogę powrotną. Jak przewidywałem, nie czuła się w lesie dobrze. Przerażona, przybiegła do mnie i krzycząc wspięła mi się na ramiona. Gdy jednak chciałem ją przytrzymać i założyć obrożę, gryzła, wyrywała się i uciekała. W końcu zdecydowałem się na rozpaczliwe rozwiązanie: zawołałem ją i uderzyłem. Aka tym razem przyjęła to także zupełnie po szympansiemu: rozwścieczyła się, zaczęła płakać i drzeć się — i ruszyła na Michała, który stał obok! Małe szympansy nie gryzą ojca i matki, ale na innych, najczęściej niewinnych istotach chętnie wyładowują swój gniew. Musiałem ją mocno trzymać na ręku, aby nie rzuciła się na Michała, i podałem mu kij. W rezultacie była tak wyczerpana, a w swej irytacji tak przywiązała się do mnie, że pozwoliła sobie założyć obrożę zaopatrzoną w długi konopny postronek. Z premedytacją zanitowałem zaraz mocno sprzączkę drutami. Aka została przywiązana do swojego domku. Przez cały dzień mogła swobodnie biegać dookoła. Zdarzyło się to pierwszy i ostatni raz, że uderzyłem małą Akę, która obecnie znajduje się u nas w zoo, we Frankfurcie. Ale od chwili tego uderzenia stałem się jej przybranym ojcem. Michał zaś, który jej nic złego nie zrobił — znienawidzonym wrogiem. Wystarczyło, abym go zaczął besztać, a już rzucała się na niego z najeżoną sierścią. Gdy ją uwiązałem, była nieszczęśliwa. A jak umiała dawać wyraz swemu nieszczęściu! Krzyczała, wyrywała sobie włosy, kładła się na grzbiecie i rozdawała razy jak niegrzeczne małe dziecko. Gdy znalazłem się w jej zasięgu, rzucała się do mnie i wspinała, zarzucała mi ramiona na szyję i wbijała pazury wszystkich dwudziestu palców, jakże boleśnie, do żywego ciała. Musiałem ją długo uspokajać, bawić się z nią, a następnie jednym wielkim susem uskakiwać. Było nam jej żal i życzyliśmy sobie i jej, aby jak najszybciej znalazła się we Frankfurcie. Czeka nas dalsza podróż. Siedzimy na farmie położonej pięć do sześciu kilometrów z dala od głośnego traktu. Nikt tutaj nie zagląda. Wyszukałem sobie wśród francuskich książek pana Szmurło powieść pt. „Madonna slipingów", pomaszerowałem na drogę, usiadłem i czytałem zapamiętale. Ilekroć daleko w dżungli zawarczał motor, stawałem pośrodku drogi. Ale dwa — trzy wozy, jakie przejechały przed południem, bądź szły w odwrotnym kierunku, bądź były przeładowane. Wreszcie zatrzymałem ciężkiego diesla, który wiózł beczki z benzyną. Na tym wozie mogło się znaleźć jeszcze miejsce. Jego czarny właściciel chciał mi wyświadczyć przysługę, ale nie dał się nakłonić, aby pojechać boczną drogą autem do farmy. Miał on niedobre doświadczenie w tym względzie i wolał uprzednio pieszo poznać drogę. O szympansach mu nie wspomniałem. Chowałem to jako końcowe zaskoczenie, gdyż obawiałem się, że nie zechce w ogóle pójść ze mną. Wreszcie porozumieliśmy się, wóz przybył i załadowaliśmy nasze manatki. 95 ' IM I